Antologia Złota podkowa 40 Marczyński Antoni Dwunasty telewizor

background image



ANTONI MARCZYŃSKI



DWUNASTY TELEWIZOR

OPOWIEŚĆ SENSACYJNA

ZŁOTA PODKOWA 40


WYDAWNICTWO „ŚLASK” KATOWICE 1959

background image


PODEJRZANIE zachowujący się elegant znowu przystanął przed taką gablotką sklepo-

wą, której tylną ściankę tworzyło lustro. Zapragnął sprawdzić jeszcze raz, czy nie odkleja mu
się fałszywy wąs, jakim chciał zasłonić swą charakterystyczną brodawkę koło nosa, i czy
peruka z czarną bujną czupryną nie zjechała nieco w tył albo na bok po łysinie spoconej ze
strachu.

— Wszystko w porządku — stwierdził z ulgą i znowu zakrył swe bure oczy ciemnozie-

lonymi szkłami okularów całkiem zbędnych teraz, gdy słońce zachodziło. — Nawet ona nie
poznałaby mnie dzisiaj, a przecież najęty zbir nigdy nie ujrzy mego prawdziwego oblicza —
mruczał dla dodania sobie odwagi.

Choć żadne wehikuły nie pędziły tędy chwilowo, przeszedł w poprzek jezdni dopiero

wówczas, kiedy na skrzyżowaniach ulic zakwitły czerwone światła regulujące ruch kołowy
wzdłuż bulwaru portowego. Potem wsunął dłoń do kieszeni, by zbadać po raz piąty lub dzie-
siąty, czy nie ulotnił się z niej rewolwer kupiony onegdaj. Wreszcie odważył się wejść do
knajpy, o której tyle czytał, a której oszklone drzwi długo dziś obserwował z przeciwległego
chodnika.

Nad drzwiami wisiał odrapany szyld z napisem YOUR LAST HOPE, czyli TWOJA

OSTATNIA NADZIEJA, lecz beznadziejnością i złymi zapachami wionęło elegantowi w twarz
wnętrze tej brudnej tawerny, „rzadziej odwiedzanej przez żeglarzy niż przez życiowe wraki i
chwilowo bezrobotnych prze ślepców” jak pisano o niej w brukowcach nowojorskich.

Omiótłszy nieufnym spojrzeniem bywalców knajpy, przeważnie zarośniętych, obszar-

panych i ponurych, przybysz usiadł na pierwszym z szeregu wysokich taboretów przy ladzie.
Po jej drugiej stronie krzątał się podobny do małpy barman, którego muskularne ręce, obnażo-
ne po łokcie, pokrywała mozaika wytatuowanych bohomazów.

Tak, to był niewątpliwie Luiggi Strano, „goryl” dla obcych, „papa” dla swoich, osławio-

ny protektor wykolejeńców i kryminalistów, o którym reporterzy wypisywali niewiarygodne
okropności. Wypisywali je bezkarnie, gdyż Luiggi, jak gdyby lubił wszelką „reklamę” w pra-
sie, nigdy nie zaskarżył żadnej gazety o pokaźne odszkodowanie wbrew radom ze strony
licznych ambulance chasers, poślednich adwokatów polujących na klienta wszędzie, nawet w
karetce pogotowia ratunkowego wiozącej ofiarę jakiegoś wypadku.

Buona sera. Good evening. Witam nowego klienta. Co pan wypije?
— Parę kolejek najdroższej whisky, jaką tu macie — zaczął elegant w peruce, próbując

także swój styl i głos zmienić z nadmiaru przezorności.

— Mam wszystko, nawet szampitra. Ale co pan zwykle żłopie i z czym?
— Zwykle pijam Haig and Haig. Bez żadnej mieszanki.
Bene. Ja też nie rozwadniam szlachetnych cieczy... Lodu ile?
— Wystarczą mi dwie kostki przeciętnej wielkości.
Time is money, mówią miejscowi. Zatem wal pan prosto z mostu, jaki łotr ci potrze-

bny i do czego — rzekł barman trochę ciszej, wrzuciwszy do szklanki lód i wylawszy nań
kieliszek whisky z butelki, która stała w głębi za szeregiem flaszek z wódkami tańszych firm.
— Bo facet jak pan, w ubraniu za sto dolarów i z białymi paluchami, które widać nie potrze-
bują harować, może chlać Haiga w barach pierwszej klasy, a nie ostatniej. Tak?

— Powiedzmy, że jestem turystą, który tu wszedł z ciekawości.
Male! Źle pan zmyśla! Turyści nie robią maskarad i wytrzeszczają ciekawe oczy, a

pan je zakrywa... Jeśli burżuj, jak pan, przyłazi do mej spelunki w portowych zaułkach, to
tylko po to, by nająć sobie fachowego złoczyńcę! Tak czy nie, panie Green?

— Tak, ale czemu nazwał mnie pan „Zielonym”?
— To zwykłe moje miano dla debiutantów. Gdy pan będziesz moim klientem częściej,

zafasujesz inne nazwisko, byle nie Smith, bo Smithów jest pono dwa miliony. Teraz

background image

baczność, panie Green, zadam najważniejsze pytanie. Ala pierw zakurz se pan papierosa lub
cygaro, jeśliś jest palący.

— Owszem, jestem i chętnie zapalę. Jakież to pytanie?
— Czy najmita potrzebny jest panu do... do m o k r e j roboty?
Elegantowi w peruce zaczęły dłonie dygotać tak, że zmarnował dwie zapałki zanim

zdołał zapalić papierosa. Potem zaciągnął się zbyt mocno i zakasłał.

— Co pan rozumie przez... przez mokrą robotę? — wykrztusił.
— Ano, mokrą od krwi, jak przy podrzynaniu gardzieli, albo...
— Dość, dość! Niedobrze mi się robi na samą wzmiankę o krwi.
— To widzę. A jednak spietrał się signor przy mym pytaniu. Czy ubzdurało się panu

niefachowo, że mokra robota to utopienie kogoś? Albo wlanie mu do paszczy płynnej truci-
zny?

— Ależ ja nie chcę wynająć truciciela, tylko... uwodziciela.
— Żeby dostać rozwód bez nakazu płacenia czegoś żonie zdybanej na...
— Znów pan chybił, panie Strano, bo ja już dawno owdowiałem. Idzie mi o syna, któ-

ry... Ach, czyż muszę w swe rodzinne sprawy wtajemniczać obcego?

Si, si signore. Jestem nie tylko pośrednikiem, ale i opiekunem tych biednych wyko-

lejeńców, którzy was, bogaczy, wyręczają w gwałceniu ustaw i w narażaniu się na prawne
skutki tegoż, jak gada mój kauzyperda... Zresztą wtajemniczenie mnie leży głównie w intere-
sie pańskim.

— Jakim sposobem?
— Im więcej pan mi powie, tym odpowiedniejszego naraję mu speca, żeby skutek mógł

być murowanie pewny i... bezpieczny dla nas.

— To mnie przekonało... Sprawa jest prosta, ale delikatna. Mój syn Ray zadurzył się w

chytrej kobiecie z niższych sfer i z niewyraźną przeszłością. Nie obchodzą go jej dawne ro-
manse, rzekł mi kiedyś, ale nie wybaczyłby jej niewierności wobec niego. Postanowiłem więc
wynająć donżuana, który zbałamuci Urszulę i da się przyłapać z nią w sytuacji tak drasty-
cznej, by to wyleczyło mego naiwnego synka z niestosownej miłości i z chęci do pochopnej
żeniaczki ... Czy ojcowska troskliwość o przyszłe szczęście jedynaka nie usprawiedliwia
mojej wizyty tutaj?

Certamente! Nareszcie kapuję, po coś pan przylazł — łgał z kolei barman, daremnie

usiłując odgadnąć, jakie większe łajdactwo kryć się może za parawanem streszczonej mu sy-
tuacji, która wcale nie wymagała perukowej maskarady troskliwego taty ani denerwującej go
mokrej roboty. Czy jej ofiarą nie miała paść owa Urszula? — Wśród moich łotrzyków mam
też doświadczonych kobieciarzy. Chcąc wybrać najstosowniejszego z nich, muszę znać cechy
pańskiej niedoszłej synowej. Czy to głupia lala, czy donna naszpikowana wiedzą?

— Raczej sprytem, wyrachowaniem i chciwością — odparł pan w peruce i bezwiednie

zacisnął pięści. — Udaje diablica cnotliwą, sentymentalną i przywiązaną do swojej pracoda-
wczyni, tak jakby naprawdę chciała ją pielęgnować i obsługiwać do końca jej dni.

Al fine, hm! Ileż ona ma lat?
— Przeszło pięćdziesiąt i ma zatłuszczenie serca, czyli może umrzeć wnet.
Corpo di Baccho! Urszula jest starsza niż pan, jej upatrzony teść?
— Sądziłem, iż pan pyta o wiek jej zamożnej, a skąpej chlebodawczyni. Natomiast

Urszula, która zdaje się liczy na spadek po niej, ma lat trzydzieści podobno.

— To też antyk jak na pannę w Ameryce.
— Ona nie jest panną od dawna. Miała pono dziewiętnaście lat, kiedy poślubiła mary-

narza, który rok później zginął w jakiejś katastrofie.

— Zatem wdówka. Jeszcze wierna nieboszczykowi, lecz już mocno znudzona dziesię-

cioletnim postem, choćby nieścisłym. Tak, to memu specjaliście ułatwi misję.

— Czyli zmniejszy mi koszty — wnioskował elegant zbyt pochopnie.

background image

— Moja taryfa jest stała. Za poznanie klienta z fachowym uwodzicielem albo mordo-

bijcą, lub kieszonkowcem biorę tylko pół setki od najmującego. A najmita płaci mi dziesięć
procent tego, co zdoła wydoić od klienta... Tańszego pośrednictwa pan nie znajdzie w całym
mieście!

— Wspomniał mi o tańszym kelner... tam, gdzie jadam obiady, Grek...
— Strzeż się pan Greków! Zawsze tańsi z początku, w kosztorysie, a potem doliczają

tyle nieprzewidzianych wydatków, że są trzy razy drożsi niż my, Włosi. Z pewnością przez tę
brudną ich konkurencję Rzym musiał podbić Grecję, jak to widzieliśmy na filmie... Quindi,
consequently, czy bawi się pan z nami, czy z Grekami?

— Z wami, oczywiście że z wami. I już płacę pańskie... ech, honorarium.
Benissimo! Przygotuj pan forsę, ja tymczasem poślę po Vidala.
— Kto to? Gdzie mieszka? Jak długo będę czekać?
— Oh! oh! ile pytań! On mieszka prawie naprzeciw, w przytułku dla pogorzelców i

bankrutów, bo teraz jest rozbitkiem. Ale tenże Kubańczyk był ongi „żigolakiem” w najle-
pszych dansingach i baby szalały za nim!

Nie potwierdził tej reklamy jego obecny wygląd. Wpadł bowiem wkrótce do tawerny

TWOJA OSTATNIA NADZIEJA przystojny, lecz nędznie ubrany, wychudły, blady, szpakowa-
ty brunecik, głodny snadź potężnie, skoro najpierw porwał i wepchnął sobie do ust całą garść
silnie solonych maleńkich precelków, jakimi barmani podsycają pragnienie klientów. Nie
różnił się bardzo od innych tutejszych obszarpańców, tymczasem tego wymoczka w rozdartej
koszuli i wyświeconych portkach przedstawił Luiggi Strano najnowszemu swemu klientowi
jako Vidala Bazukę „do niedawna mistrzowskiego tancerza i uwodziciela, któremu nie oparła
się dotychczas żadna kobieta”.

— Trzeba go tylko stosownie przyodziać, wystroić, i podkarmić, jeżeli skutek ma być

niezawodny — dodał z naciskiem — i jeżeli panu zależy na rychłym skompromitowaniu
pańskiej przyszłej czy niedoszłej synowej.

Luiggi chciał zapewnić dobre „wyżerki” Vidalowi, którego lubił pomimo jego irytującej

głupoty. Panu w peruce zaś dogadzało podwójnie, że eks-żigolo był tak wygłodzony. Dostar-
czało to pretekstu do tresowania go w jadłodajniach, a nie tutaj, pod okiem gorylowatego
opiekuna, no i głodni nędzarze sprzedają swe usługi znacznie taniej niż ludzie syci. Tak rozu-
mując, pan Green wylewnie zaprosił Vidala na obfitą kolację do pobliskiej garkuchni.

— Potem, gdy sprawię panu nowe ubranie, będziemy stołowali się w lepszych restaura-

cjach, ale dzisiejszy pański wygląd zwracałby na nas uwagę.

— A tego pan Green woli u n i k a ć — dorzucił Luiggi złośliwie, po czym ryknął na

Vidala. — Durny preclożerco, nie zapychaj sobie brzucha podłym ciastem, gdy burżuj chce ci
fundnąć mięsną kolację z deserem.

— Dobrze radzisz, papo. A co będę robił dla tego pana?
— Ja panu udzielę wszelkich informacji i wskazówek...
— Później, panie Green. Najpierw ja mu dam ogólną instrukcję... Słuchaj, Vidalku —

masz po pierwsze uwodzić jakąś Kordulę czy Urszulę aż do skutku, po drugie — dać się z nią
przyłapać, po trzecie — narazić się na cięgi od rywala. Basta! To już wszystko! Nie daj się
namówić na żadne dodatkowe, niby zyskowniejsze zajęcia, bo do tych ty się nie nadajesz i
wsiąkniesz, capisci? — pouczał Luiggi swego ulubieńca ku bezsilnej wściekłości pana w pe-
ruce. — Za żadną cenę nie przykładaj łap do zgwałcenia piątego przykazania, które brzmi...?
No, jak, ty kubański papisto?

— Piąte, papo? Zdaje mi się, że piąte, to „nie kradnij!”
— Kraść, łgać i cudzołożyć możesz, z tego cię mój kauzyperda wykręci. Tylko nie zabi-

jaj, bo jeśli nie fachowiec, dyletant i greenhorn bierze się do mokrej roboty, spali go suchy
prąd!

Oh, shut up! — wybuchnął rzekomy Green, ale zreflektował się w mig, że ryzyko-

background image

wnie jest mówić „stul gębę” do protektora rzezimieszków w ich norze. Przeprosił go więc i
wyjaśnił, iż jest człekiem wielce zabobonnym... — A pan kracze posępnie i kracze, choć złe-
go licha nie należy kusić.

— W pańskim tchórzostwie moja nadzieja — odparł Luiggi i trzepnął po łapie Vidala,

który znów sięgał po precle. — Ty nigdy nie zmądrzejesz, amico carissimo? Więc zostań
osłem, skoro ci to służy, ale mnie przynoś uczciwe dziesięć procent od każdej zaliczki, jaką
wyciśniesz z tego chyba jeszcze nie milionera, lecz z pewnością już burżuja... A rivederci!

— Czy pan musi płacić mu haracz? — judził Green, ledwie wyszli z knajpy.
— Na razie tak — odparł Vidal Bazuka po głębszym namyśle. — Ale przestanę go

bogacić, skoro tylko życie zbrzydnie mi do cna. Pan wie, pospolitego samobójstwa nie wolno
mi popełnić.

— Dlaczego nie? — sondował dalej inteligencję świeżego najmity.
— Bo to grzech śmiertelny, a matka kazała mi być dobrym katolikiem. Więc nie powie-

szę się ani nie otruję. A jak mi nędza dokuczy, po prostu kiwnę Luiggiego na kilkadziesiąt
dolarów albo zbujam wobec szajki, że go naciąłem w rozliczeniu. I o ile zakład, że najbliższej
nocy dostanę pałą w łeb i zafasuję cichy pogrzeb morski koło portu? — Vidal śmiał się długo
z tego „dowcipu” własnego chowu, po czym konkludował: — Luiggi na ogół opiekuje się
nami jak ojciec, dlatego nazywamy go papą. Adwokatów i szpital za nas płaci, ale nie przeba-
cza tym, którzy go oszukali lub próbowali ocyganić.

Dowiedziawszy się o tej mściwości „goryla”, postanowił rzekomy pan Green spotykać

się z swym najmitą jak najdalej od portowej knajpy YOUR LAST HOPE.

Natomiast odwiedzał tę spelunkę po każdej zaliczce otrzymanej od nowego pracodawcy

przystojny Vidal Bazuka, którego wygląd zewnętrzny poprawiał się z dnia na dzień.

— Nie podobał mi się twój nowy forsodawca, ten obłudny tchórz Green. I miałem

ochotę jego przyprawione kłaki wcisnąć mu do gęby za to „shut up”, a potem faceta wykopać
za drzwi — wyznał raz Luiggi. — Ale dziś widzę, że on dba o ciebie. Vidalku, i tuczy cię
uczciwie jak wieprzka przed Wielkanocą, choć Pasqua już minęła.

— To nie Green mnie tuczy, to señora Ursola Orda!
— Orda? Hm, nie amerykańskie nazwisko. A jakaż jest ta Urszula?
Ah, qué rubia, qué hermosa! — zapiał Kubańczyk w zachwycie.
— Blondynki bywają tlenione, a ich piękność tworzą kosmetyki.
— W niej nie ma nic sztucznego! Ma naturalnie złociste oczy i...
— Możliwe. Oczy przemalować trudno.
— ... i złociste włosy, a przy tym szczerozłote serce! Aż mi wstyd, że na tę dobroć serca

musiałem nabrać ją zaraz w pierwszym dniu naszej znajomości. Zagrałem bezrobotnego
żeglarza, który próbuje zarobić na życie jako domokrążca sprzedający drobiazgi. Wzruszyłem
Urszulę do łez zełganą historyjką i udanym omdleniem z głodu na progu jej kuchni.

Nakarmiła mnie do syta i poleciła przychodzić do niej tam, w Forest Hills, na podobną

wyżerkę choćby co dzień, dopóki nie znajdę sobie pracy... Ach, jakiż ze mnie podły łgarz i
łotr!

Szczere zawstydzenie zadźwięczało w końcowym okrzyku starego cynika, lecz Luiggi

Strano nie pochwalał budzących się skrupułów.

— Co za osioł! Zamiast być dumnym, że wymyślił taki podstęp i...
— To nie ja, to Green! — wtrącił Vidal. — On mi kazał właśnie tak kłamać, bo zna

skądś charakter Urszuli i również wie, że jej mąż, który zginął, był marynarzem. Gdyby nie
drobiazgowe wskazówki Greena, kto wie, czy zdołałbym tak prędko zaznajomić się z nią.
Urszula bowiem jest wściekle nieprzystępna... i cnotliwa.

Sapristi, tyś wyszedł z wprawy i zardzewiał, aż wstyd! Czy codziennie mój popi-

sowy donżuan dostaje od Greena nową lekcję, jak się uwodzi wdówkę?

— No, tak źle nie jest, papo — obruszył się Vidal Bazuka. — Nie Green, ale mój

background image

osobisty czar sprawia, że gawędzimy sobie z Urszulą dzień w dzień.

— Gawędzicie sobie w jej sypialni? — zaciekawił się Luiggi.
— Tam jeszcze nie... Wszędzie, tylko nie tam! — poprawił się Vidal.
— Może to i lepiej, że z deserem zwlekasz, gdyż zwłoka pozwoli nam dłużej naciągać

starszego Greena. Zapewne przestaniesz mu być potrzebny, skoro osiągniesz to, czego żądał.
I znów będziesz bezrobotny.

Innym razem „goryl” Luiggi Strano zapytał o młodszego Greena.
— Ray mu na imię, jak napomknął jego ojciec. Ray, to zdrobnienie od Raymond, po

włosku Raimondo. Cóż on na twe codzienne umizgi do jego panny?

— Nigdy nie spotkałem go dotychczas. Starszy Green zakazał mi wspominać o Rayu

przy Urszuli, ponieważ to by ją spłoszyło i odstręczyło ode mnie, jak twierdził. Usłuchałem
go, lecz wczoraj, gdy siedzieliśmy we dwoje i w bardzo sentymentalnym nastroju, zapytałem
ją, czy jej serce jest wolne.

— Któraż cwana wdówka odpowie: „chwilowo zajęte, ale stań se pan w ogonku, to

kiedyś się doczekasz”?

— Pomyślawszy sobie coś podobnego, piłowałem ją dalej pytaniami o jej fatygantów i

kandydatów do tak zwanej ręki. Nie wymieniła żadnego! Powiedziałem, że trudno mi uwie-
rzyć, by tak ładna i młoda kobietka jak ona nie miała żadnych wielbicieli. „Wielbicieli mie-
wałam, owszem” — przyznała wesoło, „ale każdy z nich ostygł w zapałach i zniknął, gdy go
ostrzegłam, że ja nie reflektuję na romans, tylko na małżeństwo”.

Guarda, bambino, guarda! Żeby ona ciebie nie zawlokła do ołtarza!
— Jestem bezdomny i bezrobotny. Któraż chciałaby takiego golca na męża? —

westchnął Vidal Bazuka. — Wracam jeszcze do wczorajszej rozmowy z nią. Zaryzykowałem,
zbujałem, iż obiło mi się o uszy, że z panią Orda żenić się chce jakiś student imieniem Ray
czy Raymond, ale jego rodzice są temu przeciwni. Mówiąc to, obserwowałem Urszulę naj-
uważniej i trzymałem ją za przegub dłoni, by czuć jej puls.

— Czy bił szybciej? Zbladła? Spadła z krzesła lub z twych kolan?
— Nic takiego, tylko uśmiała się do rozpuku z tej „najgłupszej plotki”, jak to nazwała.

Potem zapewniła mnie, że nie flirtowała w Ameryce z żadnym studentem. Że nie poślubiłaby
nigdy mężczyzny młodszego od niej choć o rok. a cóż dopiero o lat kilkanaście! Że w ogóle
nie wypada jej wyjść za mąż, dopóki żyje jej pracodawczyni...

Come! Jak? To brzmi podejrzanie. Czemu nie wypada?
— Bo z wdzięczności za to, że señora Strickner sprowadziła ją na swój koszt z obozu

wysiedleńców w Niemczech do Ameryki i złożyła za nią wszelkie żądane tu gwarancje,
Urszula przyrzekła pielęgnować ją i obsługiwać aż do śmierci.

— Lekkomyślne to przyrzeczenie, bo nuż baba pożyje sto lat? Albo więc twoja signora

Orda jest głupio impulsywna, albo buja cię na morgi.

Señora Orda mówiła mi prawdę. Dam sobie za to uciąć rękę!
— Oby ci głowy nie chciano uciąć za łatwowierność — rzekł Luiggi poniekąd proro-

czo. — Zatem nałgał Green. Ludzie lubią kłamać nawet bezinteresownie, cóż dopiero jeśli
mogą na kłamstwie zarobić i stąd pochodzi szacowny cech oszustów. Ale kto zechce słono
dopłacać do swoich bujd? Nikt! A jednak...

— Jednak Green do bujdy o mezaliansie grożącym jego synalkowi dopłacił już 425

dolarów, nie licząc zafundowanych mi wyżerek. Dlaczego?

— Widocznie facet uważa to za inwestycję w jakiś kokosowy interes.
Caramba! Jakiż interes może ktokolwiek zrobić na romansie biednej dipiski z

bezrobotnym żigolakiem?

— Kiedyś rozwiążę i tę zagadkę. Teraz powiedz mi coś więcej o kobiecie, u której

pracuje Urszula Orda. Czy to stara panna, czy wdowa?

Señora Strickner, jak słyszałem od lokaja z sąsiedniej willi, rozwiodła się cztery

background image

razy.

— Jeśli zdołała złowić aż czterech mężów, to musiała mieć wściekle ponętne ciało albo

takież wiano.

— Raczej to drugie. Dziś jest dziwaczką, chorobliwie otyłą i ociężałą. Żeby nie chodzić

po schodach, kazała w swej jednopiętrowej willi w Forest Hills zbudować obszerną windę,
której zresztą używa tylko kilka razy na dzień. Bo od południa do wieczora siedzi na parterze
w głównym salonie, gdzie ma cztery zwykłe telewizory i trzy do kolorowej telewizji.

Sette, per Dio! Nie bujasz, że ma siedem? Nie! Ty bałbyś się bujać papę. Czy ona

używa ich na zmianę? Czy może stoją w różnych rogach pokoju?

— Nie. Stoją w równym szeregu pod jedną ścianą, każdy wyregulowany na jak najo-

strzejszy odbiór tylko jednej stacji, każdy innej. W ten sposób pani Strickner może równocze-
śnie obserwować programy wszystkich siedmiu stacji nowojorskich.

— Równocześnie?! Toż to musi być zgiełk i harmider!
— Mógłby być, ale ona przycisza dźwięk we wszystkich aparatach, a delektuje się tylko

obrazami. I z pomocą remote control, specjalnie dla niej tam urządzonej, kontroluje na odle-
głość ton i obraz w każdym aparacie nie wstając ze swego ulubionego fotela. Jeśli któraś
stacja daje widowisko bardzo nudne lub dla dzieci, pani Strickner wyłącza odnośny telewizor.
A ponieważ od głupich programów roi się od rana do ósmej wieczór, gdy zaczynają się dobre,
zwykle tylko dwa lub trzy z jej telewizorów są czynne na raz za dnia.

— Lecz kupiła ich aż sette!
— Więcej, papo. Siedem do salonu, ósmy z olbrzymim ekranem do swojej sypialni,

dziewiąty do pokoju Urszuli, dwa przenośne, tak zwane walizkowe do ogrodu lub do auta na
przejażdżkę, a dwunasty stoi w jej łazience.

Puh! Va via! Ta telemaniaczka ma zupełnego telebzika, skoro trzyma telewizor

nawet w łazience, gdzie człek stara się być jak najkrócej.

— Nie każdy zadowala się krótkim prysznicem, jak ty, papo. Ja lubię siedzieć w cieplej

kąpieli godzinę. A z pewnością jeszcze dłużej moczy się w wannie pani Strickner, aby się
odchudzić. Zatem telefon i telewizor są jej w łazience potrzebniejsze niż w altanie ogrodowej
i w limuzynie.

— Może masz rację, bambino, lecz ze wszystkiego, coś mi o tej willi z niepotrzebną

windą i tuzinem telewizorów opowiadał, najgłębiej utknęła mi we łbie jej niezwykle wyekwi-
powana łazienka...

Łazienka w willi Mrs. Herbert Strickner, o której tak wiele pisano później w gazetach

popularnych, utknęła również w pamięci i wyobraźni rzekomego pana Greena, jak okazało się
podczas najbliższego spotkania pomiędzy nim a jego najmitą, Vidalem Bazuką.

Spotkanie to, gęsto zakrapiane „szlachetnymi cieczami” i przeto wesołe, lecz mające

pociągnąć za sobą fatalne skutki, nastąpiło w barze Top Of The Tower na szczycie wieżowca
Beekman Hotel. Rozległy widok stamtąd pozwalał im wierzyć, iż w morzu domów i drzew na
zachodnim cyplu Long Island rozróżniają dzielnicę rezydencyjną Forest Hills, gdzie z ich
winy miał rozegrać się d r a m a t.

Kubańczyk, podchmieliwszy sobie wcześniej i dokładniej, zaczął rozpływać się w prze-

sadnych podziękowaniach pod adresem swego kompana, który już nabrał dużej wprawy w
noszeniu peruki i ciemnozielonych okularów, ale z przyklejonym wąsem nadal miewał kłopo-
ty przy niektórych potrawach, sosach i słodko-lepkich trunkach.

Dzisiaj pan Green zamierzał przyśpieszyć bieg wydarzeń, jakie z właściwą mu pedanty-

cznością uplanował dla osiągnięcia celów nieprzeciętnie łotrowskich. Dlatego postanowił
upić i przekupić swego mało inteligentnego najmitę, tak, aby ów bez zasięgnięcia rady
Luiggiego zdecydował się zrobić w nocy coś, co w oczach pijanego lub głupca wyglądałoby
na żakowską psotę, a co w rzeczywistości równałoby się wyrafinowanemu morderstwu.

Na swej mokrej robocie spodziewał się zyskać tak wiele, że gotów był inwestować w

background image

ten interes nawet ;kilkanaście tysięcy! A sześć nowiutkich banknotów pięćsetdolarowych już
teraz miał przy sobie na wszelki wypadek. Aby zaś Vidal Bazuka nie żądał za wiele lub nie
zagrał na zwłokę, postanowił najpierw przeczesać go pod włos wymówkami i groźbą zerwa-
nia z nim umowy.

— Ładnie pan deklamuje — zaczął Green z ironią — ale za wyciągnięcie pana z nędzy

oczekiwałem podzięki w czynach, nie w słowach, które...

— W czynach? W jakich? Co mam. zrobić?
Maul halten! Słuchać, nie przerywać, gdy mówi szef i dobroczyńca! Odpowiadać

tylko na jego pytania! Zrozumiano?

— Tak jest, szefie.
— Czy nareszcie został pan kochankiem Urszuli?
— Nie, ale...
— Bez „ale”! Czy do frontowych albo kuchennych drzwi willi, w której ona mieszka,

ma pan już klucze prawdziwe albo podrobione i wypróbowane?

— Skoro ona mnie zna i wpuszcza, to po co nam klucze?
— Po to, bym ja mógł wraz z synem i z fotografem zaskoczyć was w ambarasującej

sytuacji. Przecież dla tego celu wynająłem za drogie pieniądze pana! Pana, niestety, zamiast
wynająć sobie zdolnego fachowca.

Señor najął mnie, abym uchronił jego syna przed mezaliansem. I to zadanie wyko-

nam w sposób najbardziej pewny.

— W naszych czasach pewne są tylko dwie rzeczy: podatki i śmierć. No tak, uśmierce-

nie najskuteczniej uspokaja niewygodne osoby, ale w wypadku Urszuli... jak pan śmiał bez
porozumienia się ze mną postanowić ją zgładzić?

— Poślubić, a nie zgładzić, panie Green. Chcę zostać jej mężem.
— Cooo? Jak? Pan oczywiście żartuje.
— Nie. Mówię najpoważniej, señor. I wyznaję, że wbrew wszelkim zasadom mej profe-

sji zakochałem się w tej. którą za pańskie dolary miałem uwieść.

— Czy za kochał się pan z wzajemnością? — zasyczał zjadliwie Green, kiedy z grubsza

ochłonął po nowinie, najbardziej dlań nieoczekiwanej.

— Z pewnością — odparł Vidal jak echo i uległ pokusie do zwierzeń, jaka często oga-

rnia pijanych i zakochanych. — Bo żadna kobieta, poza moją matką na Kubie, nie okazała mi
tyle dobroci i czułości, ile Urszula. Ach, czemuż ona dała tę lekkomyślną obietnicę pani
Strickner!

— Obietnicę, że nie opuści jej do śmierci?
— Tak. Pan wie wszystko! Niech więc pan powie, kiedy to nastąpi?
— Śmierć Ruth Strickner? Mając wszystkiego w bród. nie potrzebując pracować ani

troszczyć sir o nic, może babsko dociągnąć do osiemdziesiątki.

Caramba! Ja miałbym czekać na ślub ćwierć stulecia?!
— Ale tę samą chorą na serce osobę może szlak trafić za rok albo za miesiąc, albo już

za godzinę, jeśli coś nagle i silnie ją zdenerwuje, wstrząśnie lub przestraszy — ciągnął dalej
pan w peruce, bacznie obserwując śniadą twarz siedzącego naprzeciwko Kubańczyka:

— ...lub przestraszy?
— Tak, panie Bazuka, jeśli przestraszy ją coś albo ktoś! Naumyślnie lub niechcący, ot

choćby przez niewinny żart, o którym nie powinien dowiedzieć się nikt. Zwłaszcza taka skar-
żypyta i lizus jak Urszula, która każdą drobnostkę doniesie, wyśpiewa swej pani, żeby zyskać
w jej oczach...

Vidal Bazuka golnął sobie duszkiem następny kielich, potem ze wzrokiem znów wsty-

dliwie spuszczonym zapytał „wszystkowiedzącego” pracodawcę i fundatora dzisiejszej liba-
cji, czy osoba chora na serce przestraszyłaby się „skutecznie”, gdyby w nocy nagle ujrzała
przed sobą postać zawiniętą w prześcieradło aż za czubek głowy lub podobną namiastkę

background image

ducha.

Quatsch! Nawet, dzieci nie boją się duchów, odkąd tyle ich pokutowało i zdemasko-

wanych zostało w różnych sztuczydłach w telewizji. Duch w prześcieradle budzi jedynie
wesołość — orzekł pan Green. — Człowieka tego pokroju co Ruth Strickner mogłoby prze-
razić tylko zjawisko przeciwne prawom fizyki i zdrowemu rozsądkowi.

Por ejemplo? Na przykład?
— Na przykład, gdyby jakiś martwy przedmiot, raczej ciężki i właśnie obserwowany

przez nią, nagle posunął się, runął lub upadł w jej kierunku.

— Sam przez się? Absurdo!
— Nie sam, ale z dyskretną pomocą wesołego figlarza.
— Jak taki figiel mógłby w ogóle być wykonalny?
— Łatwo. Wystarczy wsunąć się z tyłu za ów przedmiot i w stosownej chwili pchnąć go

potężnie naprzód. A ponieważ przedmiotem, na który Ruth Strickner patrzy najwięcej godzin
dziennie, jest telewizor, więc...

— ...więc fiasko, bo telewizory w salonie grzbietami prawie przylegają do ściany

pokoju. Kot wciśnie się w szparę za nimi, ale nie człowiek.

— Któż mówi o tych siedmiu ciężkich szafkach w salonie, drogi panie Bazuka! Ja

miałem na myśli nieduży telewizor, którego skrzynka stoi na specjalnym postumencie w
łazience, tyłem do jej drzwi...

— Które pani Strickner z pewnością od wewnątrz zamyka, gdy się kąpie.
— Właśnie, że nie! Drzwi są niezamknięte, ba, nawet trochę uchylone, żeby Urszula

mogła każdej chwili zajrzeć do środka, czy jej ukochana dobrodziejka znowu nie uległa wy-
padkowi, jak raz po Sylwestrowej zabawie.

— Jakiż to był wypadek, panie Green? Czy także z telewizorem?
— Nic podobnego! Wypiwszy za dużo, jak to przy Sylwestrze, pośliznęła się Ruth

wchodząc do pełnej wanny, rzekomo na mydełkach obficie rozsypanych na dnie zapewne
przez nią samą. Upadając, potłukła się ciężko, pono zemdlała i leżała parę godzin, niestety,
nie w wodzie. Leżała na posadzce, póki wierna Urszula, zaniepokojona tak długą kąpielą swej
pani, nie zaalarmowała sąsiadów, którzy pomogli jej wyłamać solidne drzwi. Odtąd Ruth
zostawia drzwi łazienki stale uchylone, co ogromnie ułatwi panu spłatanie jej lepszego figla;
czy nie tak, drogi panie?

Sin duda. Bez wątpienia ułatwi — potakiwał Vidal Bazuka, czując mimo zamrocze-

nia alkoholowego, że nic mu nie ułatwi zaspokojenia ciekawości, skąd szef wie o tym
„gorszym figlu” mydlanym, który spowodował pośliźnięcie się grubaski w nadziei utopienia
jej zapewne. — A mniej więcej jak daleko jest od uchylonych drzwi łazienki do tylnej ścianki
telewizora lub do jego piedestału?

— Prawie pięć stóp, a biorąc ściśle — tylko 58 cali.
— Ręka ludzka jest o pół krótsza niż to, czyli nie dosięgnąłbym go bez wchodzenia do

łazienki.

— Za to łatwo dosięgnie go pan z progu każdą z mioteł lub szczotek, jakie Urszula trzy-

ma w ściennej szafie kuchni. Najdłuższa z nich, zdaje się do omiatania sufitów, osadzona jest
na bambusie długości aż 34 cali, równe siedem stóp!

Cásearas! Do licha, podziwiam, szefie, że kazał pan wyszpiclować i powymierzać

nawet drobiazgi! Czy jednak ów szpicel nas nie sypnie?

— On nie istnieje. Ja sam robiłem te pomiary. Lubię dokładność, systematyczność i pre-

cyzyjną organizację, bo to gwarantuje sukces zamierzonej imprezie... Tę najdłuższą szczotkę
niech pan wyjmie z szafki i zabierze z sobą idąc na piętro dla spłatania projektowanego figla
punktualnie o 22,45 min.

— Później nie można? Bo nuż Urszula jeszcze nie będzie spała?
— Będzie spała twardo, lecz wpierw skończmy z Ruth. Ona rozpoczyna swą wieczorną

background image

kąpiel odchudzającą — krótszą od przedpołudniowej — o dziesiątej i moczy się przeszło
godzinę. Kwadrans po jedenastej zaczynają się Late Show i Night Show i jeszcze inne nocne
programy telewizyjne, które Ruth woli oglądać na swym największym ekranie, umieszczo-
nym naprzeciw jej łóżka. Opuszcza więc wannę kilka minut po jedenastej, gdy tylko skończą
wyświetlanie najświeższych nowin, wyciera się z grubsza i w kąpielowym kitlu spieszy do
swej sypialni.

— Ha, skoro tak, to trzeba by ją zaskoczyć w wannie między godziną 10,15 a

proponowaną przez pana 10,45... Co z tą szczotką?

— Powiększywszy szparę uchylonych drzwi, należy klęknąć i wsunąć do łazienki

szczotkę tak, aby dotknęła postumentu. Podnosząc się z klęczek, przesuwać ją po tym piede-
stale w górę aż do jego szczytu, gdzie stoi telewizor. Wymacawszy tył jego drewnianej ramy
u podstawy, przystawić do niej szczotkę w pośrodku i nagle pchnąć silnie tak, żeby telewizor
doleciał do wanny i wpadł do niej.

— A jak spadnie na głowę pani Strickner i zostawi tam ślad skaleczenia?
— Nonsens! Przecież ona kąpie się frontem, a nie tyłem do telewizora, czyli jej głowa

znajduje się w drugim końcu tej wyjątkowo dużej wanny. Nawet do kolan kąpiącej się tam
nie doleci ciężki telewizor, strącony z jego postumentu przez człeka, który wygląda, bez pań-
skiej obrazy, raczej na wymoczka niż na siłacza. Boję się, czy pan zdoła dorzucić go choćby
tylko do wanny.

— Zdołam, ale czy plusk przestraszy grubaskę skutecznie?
— Nie tyle plusk, którego ona może już n i e d o s ł y s z y, ile sam fakt nie-

zrozumiałego dla niej, więc jakby nadnaturalnego skoku telewizora w jej stronę. Ręczę panu
za to, że po tym figlu opasłe babsko nareszcie umrze, dzięki czemu pan będzie mógł poślubić
Urszulę za parę dni czy tygodni, a nie dopiero za kilkanaście lat. Zatem do czynu!

Lentamente. Pomału, panie Green. Gdy Urszula znajdzie swą panią nieprzytomną w

wannie, zatelefonuje po pogotowie ratunkowe, które zawsze przyciąga policję. Czyż podej-
rzliwych zawodowo łapaczy nie zaciekawi od razu. jakim cudem telewizor, martwy prze-
dmiot — dal susa z piedestału do wanny?

— Nie rozwiążą tej zagadki, jeśli pan będzie tam pracował w rękawiczkach, by nie

zostawić odcisków swoich palców na drzwiach, na szczotce, ani nigdzie. Albo może pan pó-
źniej obalić postument tak, aby wyglądało na to, że Ruth sama przewróciła go na siebie, gdy
stojąc w wannie próbowała sięgnąć do pokojowej anteny, żeby przesunąć ją dla poprawienia
odbioru programu... Jak pan widzi, splatanie ostatniej psoty telemaniaczce jest bezpieczne dla
figlarza i nader łatwe.

— Łatwe dla kogoś, kto jak Urszula stale mieszka w willi pani Strickner. Ale ja tam

przychodzę tylko za dnia, nigdy w nocy.

— Z własnej winy! Uwodziciel zawodowy, za jakiego pana przedstawiono mi fałszy-

wie, miałby już od tygodnia wstęp wolny do sypialni Urszuli.

No, señor. To kobieta ze złotym sercem, ale moralistka jak moja matka, która mówi.

że panna przed ślubem nie powinna dać się ani nawet, pocałować poniżej nosa.

— Więc połaskocz pan jej czułe serce nową wzruszającą historyjką. Ot, że niespodzie-

wanie wylano pana na bruk, że w hotelach przepełnienie, dopiero w poniedziałek może pan
dostać pokoik, a chwilowo musiałby pan nocować w parku na mokrej trawie i złapać zapale-
nie płuc. Wobec tego anielsko dobra Urszula powinna by z litości pozwolić panu spędzić choć
jedną noc w kuchni albo na kanapie w gabinecie dawnych mężów pani Strickner... Niech pan
to rozpracuje i dobrze zagra smutnego bezdomnego, a skutek będzie murowany.

— Mogę spróbować. Ale to. że ktoś obcy nocuje w domu zrobi ją podwójnie czułą na

szmery. Jakże zdołam cicho dostać się na piętro willi, jeśli może jej schody skrzypią, a motor
windy huczy? Jak dotrzeć do łazienki telemaniaczki, skoro dążąc tam musiałbym przejść
obok drzwi pokoju Urszuli?

background image

— Nie widzę innego sposobu, jak uraczyć ją pigułkami nasennymi, które pan, panie

Bazuka, musi zręcznie i dyskretnie wrzucać do tego, co Urszula będzie piła lub jadła dzisiaj
od zachodu słońca wzwyż.

— Podobno niektóre sleeping pills mogą uśpić człowieka na śmierć.
— Wszystkie mogą, jeżeli denat połknie ich ze trzydzieści na raz. Dlatego dam panu z

mego zapasu najwyżej tuzin pigułek. Jeśli choć sześć z nich zdoła pan podrzucić Urszuli do
skonsumowania, zaśnie ona twardo jeszcze przed dziesiątą.

— Czy nie obudzi jej potem możliwy krzyk lub dzwonek grubaski?
— Nie. Sądzę, że nie zbudziłyby jej nawet najgorętsze pocałunki, lecz na głupstwa nie

wolno panu marnować czasu dzisiejszej nocy, którą przeznaczamy na spławienie... na spłata-
nie figla pani Strickner.

— Dzisiejszej nocy? — Po co taki pośpiech, panie Green?
— Jak to, po co! Nasz figiel zwolni Urszulę z jej lekkomyślnego przyrzeczenia i będzie-

cie mogli pobrać się wkrótce.

— Moglibyśmy, gdybym miał stałe zajęcie albo parę tysięcy na założenie małej szkoły

tańców, ale któż mi da jedno lub drugie?

— Właśnie ja! — wyjąwszy portfel, pan w peruce pokazał zaskoczonemu Kubańczyko-

wi sześć nowiutkich banknotów pięćsetdolarowych i jeden z nich położył na serwecie, przy-
krywając go chwilowo dłonią. — To zaliczka, a resztę wypłacę jutro, jeżeli to, cośmy uplano-
wali, wykona pan dziś w nocy dokładnie według moich instrukcji. Ale jeśli pan się boi...

— Boi? Za taką cenę nie boję się nawet diabła! — odparł Vidal Bazuka.
Zanim jednak pozwolono mu włożyć do wytartego portfelika banknot pięćsetdolarowy,

jakiego nigdy w życiu jeszcze nie miał, musiał cały plan działania wykuć na pamięć i wyrecy-
tować bez błędu. Musiał też przysiąc na duszę matki, że jeszcze przed północą wymknie się z
willi pani Strickner, choć miał tam przecież wyprosić sobie u Urszuli nocleg aż do rana.
Dlaczegóż to zmieniać?

— Dla bezpieczeństwa i honoru Urszuli, panie Bazuka. Sam pan słusznie nadmienił, że

ona, skoro tylko zauważy wypadek w łazience, natychmiast wezwie pogotowie ratunkowe, za
którym przyciągną łapacze i reporterzy. Przydybanie przez nich pana dostarczyłoby bruko-
wcom tematu do szkalowania Urszuli tygodniami, a policji powodu do...

— Rozumiem, przekonał mnie pan, szefie.
Najbardziej przekonywającym argumentem były oczywiście przyrzeczone półtysiączki,

z których jedną już dostał. Aby nie zrazić sobie hojnego dobroczyńcy, zrezygnował Vidal z
pytań o jego zagadkowego syna Raymonda i o przyczyny nienawiści do Mrs. Strickner. Bez
wahania przyjął kopertkę z tuzinem pastylek, które pan Green nazwał nieszkodliwymi piguł-
kami nasennymi, a które mogły zawierać truciznę.

Gdy wyszli z baru, kupił sobie zgodnie z poleceniem szefa kieszonkową latarkę elektry-

czną i bawełniane rękawiczki, czarne jak na pogrzeb. Przyrzekł też obetrzeć wilgotną ścierką
te przedmioty, jakich dotykał w kuchni willi podczas swych wizyt u jasnowłosej wdówki. Nie
przeczuł, że te instrukcje zmierzają do skierowania podejrzeń o wyrafinowane morderstwo
wyłącznie na Urszulę, z którą pan Green widać także miał na pieńku.

Wykonywanie planu szło zrazu gładko. Sentymentalna Urszula Orda łatwo wzruszyła

się opowiastką o okrutnym wyrzuceniu na bruk ubogiego wielbiciela i obiecała urządzić mu
dziś nocleg na parterze willi.

— Jestem pewna, że nie nadużyjesz mego zaufania — rzekła poważnie, lecz wyraz jej

roześmianych złocistych oczu zdradzał, że ona takiej pewności ani nie ma. ani bynajmniej nie
pragnie.

— Jeśli mi nie ufasz, kochanie, zamknij się w swej sypialni na klucz.
— Nie czyniłam tego dawniej, ale raz wtargnął do mego pokoju pewien intruz. Na

szczęście moje krzyki dosłyszała inna osoba, która właśnie wróciła do domu.

background image

— Cóż za łotr! To wydarzyło ci się z pewnością w Niemczech, co?
— Tam też bywały zaczepki, choć poniewierka czyniła z nas, przymusowych robotnic,

nieponętne istoty. Lecz owa nocna napaść spotkała mnie tutaj.

— Tu, w tym domu? — zdumiał się Vidal Bazuka. — A któż, caramba...
— Pssst, nie mówmy już o tym, proszę — wtrąciła Urszula zniżonym głosem i pogła-

skała go po twarzy, urodziwej nawet teraz, gdy ją nagły gniew zachmurzył.

— Właśnie po tej przygodzie napastliwy donżuan został stąd usunięty na zawsze. Ja zaś

stałam się tak przesadnie ostrożna, że choć żaden mężczyzna w willi już nie mieszka, zamy-
kam się w sypialni na klucz.

— Dziś zabarykaduj swe drzwi najcięższymi meblami. bo będzie tu nocował patento-

wany bałamut i żigolo!

— Wiem. Ale on nie zrobi mi krzywdy, bo podobno... kocha.
— Tylko „podobno”, amada mia? Mam ci mówić o mej miłości co dzień?
— Co godzinę! Tak. raz na godzinę wystarczy chwilowo, ale częściej, gdy zakwitną bzy

— odparła żartobliwie, wskazując za oknami kuchni krzewy bzów. które dopiero co zaczyna-
ły kwitnąć, i zanuciła piosenkę, choć bardzo starą, nader aktualną dla nich obecnie: „Parlez
moi d'amour”.

Ten sobotni wieczór był niezwykle ciepły i parny jak na środek kapryśnej wiosny

nowojorskiej, oboje więc gasili pragnienie świetnym kruszonem, masowo przyrządzanym dla
Mrs. Strickner, która pono wypijała kilka litrów na dzień. Zarówno kruszonowa libacja, jak i
kolacja dostarczyły Vidalowi dość okazji do trzykrotnego uraczenia Urszuli parą pigułek
nasennych, czyli skonsumowała ich razem sześć. Nic dziwnego, że wkrótce zaczęła ziewać
coraz częściej i że dwa razy zimną wodą przemywała sobie powieki, gwałtownie klejące się
do snu. Potem przeprosiła swego gościa, że zostawi go na kwadrans samego, lecz pragnie
przynieść dlań pościel, a przedtem jeszcze pomóc otyłej pani Ruth w rozbieraniu się do wie-
czornej kąpieli odchudzającej.

— To będzie kąpiel w jej życiu ostatnia! — zrozumiał Vidal Bazuka, wzdrygnął się

mimo woli i ogarnął go posępny nastrój.

Za to Urszula Orda. choć nadal śpiąca, wróciła na parter willi rozpromieniona z radości.

Niosąc przyniesione z góry poduszki, poszwy, prześcieradła i prowadząc Vidala przez słynny
salon siedmiu telewizorów do narożnego pokoju, nuciła sobie weselnego marsza. Potem,
przygotowując „przyszłemu narzeczonemu” wygodne legowisko na dużym tapczanie, wyja-
śniła mu. że ten tu obecnie rzadko otwierany pokój dla gości był tzw. męskim gabinetem i
„pracownią” sławnie leniwych czterech kolejno mężów pani Ruth.

— Obejrzyj sobie ich fotografie w jej rodzinnym albumie, który leży na biurku. A jutro

przy śniadaniu oznajmię ci bardzo radosną nowinę — powiedziała Urszula i musnęła go
ustami w policzek na dobranoc.

— Czemu nie dzisiaj — nalegał, przyciągając ją do siebie.
— Dziś jestem okropnie senna. Jak jeszcze nigdy od wojny! A moja radosna nowina

spowoduje długie gawędzenie, planowanie...

— Och, znów planowanie! Czyż nie dość było go z Greenem? Zresztą, ponieważ

minęła już godzina dwudziesta druga, nie mógł pozwolić sobie teraz ani na kwadrans miłych
czułości z Urszulą, cóż dopiero na wysłuchiwanie jakiejś jej długiej historii.

— Masz rację, odłóżmy wymianę dobrych nowin do jutra, a teraz pospieszmy do

kuchni na przygotowany tam przeze mnie „najtkap”.

Night-cap, to dosłownie szlafmyca, a popularnie ostatni napitek, jaki bibosze wychylają

przed zaśnięciem. Przewidując, że Urszula przed rozbieraniem grubaski do kąpieli osłabi swą
senność solami trzeźwiącymi, przygotował jej podwójnie mocną dawkę nasennego środka,
rozpuściwszy aż cztery pigułki w świeżo nalanej szklance kruszonu. Aliści...

— Nie, nie będę już piła, nie smakuje mi, chcę tylko spać — rzekła stanowczo, zale-

background image

dwie umoczyła usta w kruszonie. Odstawiła szklankę i chwiejnym krokiem opuściła kuchnię,
więc Vidal podążył za nią. U stóp schodów podała mu rękę. — Do jutra, mój drogi chłopcze.

Hasta mañana, carino mio — rzekł z latyńską afektacją.
— Co to znaczy „karinjo”? — spytała z już przymkniętymi oczyma.
— Mniej więcej tyle co darling, kochanie Bo kocham cię i nie cofnę przed niczym,

żeby uszczęśliwić ciebie, querida mia!

— Ja już dziś jestem szczęśliwa, tylko śpiąca, ach, jak śpiąca... Jeśli wolisz spać po

ciemku, zgaś u siebie światła, ale nigdzie indziej, pamiętaj.

— Czy wy zawsze zostawiacie na noc tyle lamp zapalonych?
— Tak. Mrs. Strickner twierdzi, że światło odstrasza włamywaczy i inne czarne chara-

ktery. No, doooobranoc — ziewnęła serdecznie i zaczęła powoleńku iść w górę, lecz na pią-
tym stopniu utknęła. — Nogi mam jak z ołowiu.

— Pozwól, że ci pomogę przebyć schody — ofiarował się skwapliwie. Podtrzymując ją

i prowadząc objętą wpół, równocześnie badał słuchem, które stopnie drewnianych schodów
skrzypią więcej, które mniej, i stwierdził z ulgą, że wszystkie te słabe skrzypnięcia zagłuszał
bełkot jak gdyby radiogłośnika.

— Ursola, czy to radio gdzieś tu gdaka? — spytał Vidal z głupia frant.
— Telewizor... w łazience... o, tam! — odparła wskazując osłabłą ręką czwarte drzwi w

korytarzu na piętrze, do którego właśnie dobrnęli.

Pierwsze z brzegu drzwi wiodły do jej pokoju i za nimi jasnowłosa Urszula zniknęła,

cmoknąwszy ukochanego na good-night jeszcze raz, lecz ów wzrokiem i myślą wybiegał
teraz wyłącznie ku czwartym drzwiom. Dokładnie tak, jak Green mówił, były one uchylone, a
przez szparę wybiegały na korytarz migotliwe błyski, dźwięki, śpiewy i aktorskie dialogi
świadczące, że działał tam odbiornik telewizyjny. Fatalny ów telewizor, który miał stać się
głośnym na cały kraj zabójcą już za...

— Za kwadrans najpóźniej! — stwierdził Kubańczyk patrząc na zegarek.
Zszedł po schodach na dół dość głośno, bo nuż Urszulę zaintrygował jego zbyt długi

„postój” pod jej drzwiami? Wróciwszy do pokoju przyznanego mu na kwaterę, by tam zosta-
wić marynarkę, krawat i trzewiki, nie oparł się pokusie spróbowania fotela, który kołysał się i
podnosił, lub zniżał i jeździł na kółkach we wszystkie strony za luksusowym biurkiem w
kształcie bumerangu.

Kolejno czterech mężów-utrzymanków „urzędowało” tutaj, a podobizny każdego z nich

przed frontem tej samej fabryki marmolad i na snobistycznym tle tego samego dużego jachtu,
zawsze niby w czułych pozach z tą samą otyłą damą — wypełniały leżący na biurku album
familijny pani Ruth Strickner.

Vidal nie miał teraz czasu na przeglądanie albumu, tylko na chybił trafił przerzucił parę

kart i na ostatniej z nich ujrzał fotografię cynicznie uśmiechniętego łysonia, którego facjata
oszpecona brodawką czy pieprzem koło nosa wydała mu się skądś dobrze znajoma.

— Znajoma snadź z gazet. Bo takich forsiastych pasożytów fotografują reporterzy przy

lada okazji, a mnie nigdy — westchnął z zazdrością, nie przeczuwając, że niebawem będzie
fotografowany częściej niż najbogatszy playboy, bawidamek. i że wcale nie będzie zadowolo-
ny z swej nagłej popularności.

Włożywszy kupione dziś rękawiczki, pospieszył po ową długą szczotkę do szafki ścien-

nej w kuchni. Tam, na stole, dostrzegł prawie nie tkniętą szklankę świetnego kruszonu i wypił
ją duszkiem, zapomniawszy w podnieceniu, że do tej szklanki wrzucił cztery pigułki nasenne
dla Urszuli. Niosąc długą szczotkę ostrożnie, by nią nie strącić jakich bibelotów lub cennych
kryształów, pospieszył na górę znajomymi mu już schodami, głowiąc się tylko nad jednym.

— Co powiem, jeśli moja Urszula zastąpi mi drogę i spyta, dokąd idę z tym bambusem.

Że pajęczynę gdzieś zauważyłem i zmieść chciałem? Idiotyzm!

Na szczęście, lub raczej na swoje nieszczęście, nie spotkał nikogo po drodze, lampy

background image

oświetlały mu ją wszędzie, a w pokoju uroczej wdówki panował absolutny spokój. Za to z
łazienki czterokrotnej rozwódki, pani Strickner, dobiegały aż na schody głośne dźwięki i śpie-
wy programu kolorowej telewizji ze stacji W.R.C.A. w Radio City, programu poświęconemu
jakby przeglądowi najnowszych przebojów muzyki popularnej, nazwanemu Your Hit Parade
i nadawanemu na falach eteru co sobotę od godziny 22,30 do 23.

— Teraz jest 22.44, mam jeszcze minutę czasu — wyszeptał Vidal Bazuka, pragnąc

otrzymane instrukcje wykonać punktualnie i dokładnie.

Symfonia pastelowych barw dekoracji sceny i strojów smukłych chórzystek zachwycała

jak zawsze opasłą telemaniaczkę. A jej nagły okrzyk przestrachu stłumiła kakofonia hałaśli-
wego rock-and-roll, kiedy rozbrzmiewająca nim skrzynka telewizora sfrunęła z wysokiego
postumentu i po linii krótkiej paraboli poszybowała w dół ku obszernej wannie z wodą będącą
dobrym przewodnikiem elektryczności, niosąc „piorunowy zgon”, jak to później określały
gazety popularne.

Raptem obraz pstro ubranych tancerzy zniknął z ekranu telewizora, a jego głośnik za-

milkł w pół akordu. Przez kontrast z dotychczasową wrzawą, nagle przerwaną jak nożem od-
ciął, tym głębsza i posępniejsza wydała się Vidalowi Bazuce cisza śmierci, jaka zapanowała
dokoła niego.

Krótkie spięcie, którego sam też nie przewidział, zgasiło te wszelkie lampy i lampki ze

słabszymi żarówkami. jakie tutaj miały świecić się do rana jak zazwyczaj, i pogrążyło całą
willę w ciemnościach.

Na to właśnie, jako na dowód skuteczności swojego planu, z upragnieniem czekał pan

w peruce, siedzący w aucie zaparkowanym po drugiej stronie ulicy. Kiedy w obserwowanej
przezeń rezydencji Mrs. Strickner zgasły wszystkie światła naraz, jak przy krótkim spięciu,
pan Green spojrzał na świecące wskazówki zegara w swym samochodzie, niemal równocze-
śnie włączył rozrusznik i zwolnił ręczny hamulec, gotując się do odjazdu.

— Jest dokładnie 22,45. Punktualność co do minuty, akuratność, ot, co lubię! Ot, co

gwarantuje sukces zamierzonej imprezy — mówił do siebie z zadowoleniem, powoli ruszając
z miejsca. Dopiero jednak gdy skręcił w najbliższą przecznicę, zapalił w swym wozie lampy,
z których jedna zawsze niedyskretnie oświetla tabliczkę z numerem rejestracyjnym auta.—
Choć głupi jak stołowa noga, mój kubański najmita spisał się doskonale...

A najmita nawzajem chwalił sobie jego mądrość w tym samym momencie.
— Brrr, co ja bym zrobił teraz bez własnej elektryki. Geniusz z tego Greena, że kazał

mi zabrać flashlight — mruczał, zapaliwszy z ulgą rozjaśniającą mrok kieszonkową latarkę
elektryczną, nabytą dziś tuż przed wyprawą.

Najpierw skierował ostry stożek jej światła na wannę. Pani Ruth Strickner leżała w niej

na wznak, zanurzona w wodzie po wybałuszone niesamowicie oczy, których przerażenie na
chwilkę udzieliło się Vidalowi. Żwawo więc przesunął krąg światła bliżej, na strzaskany
telewizor, który zakrywał jej podbrzusze.

— Czyli doleciał on dalej niż do jej kolan po moim mocarnym pchnięciu — stwierdził z

dumą głuptasa.— Co tu jeszcze kazał Green zrobić? Aha, obalić postument w stronę wanny i
drzwi łazienki przymknąć tak, jak były uchylone.

Wykonawszy to, zabrał długą szczotkę z sobą i ziewając raz po raz zawrócił ku scho-

dom. Mijając pierwsze drzwi przystanął, z ciekawości przekręcił ich okrągłą kryształową
klamkę, a drzwi, o dziwo! otworzyły się zapraszająco.

— Ursola nie zamknęła się przede mną?
Wzruszony swym odkryciem wszedł do jej pokoju, w którym nie było tak ponuro jak w

korytarzu, bowiem przez okna nie zasłonięte storami wsączały się refleksy stałej łuny nowo-
jorskiej. I trochę światła z najbliższej ulicznej latarni, której jeden ukośny promyk ugrzązł w
złotej aureoli włosów, oswobodzonych z dziennego kagańca siatki i szeroko rozsypanych na
poduszce dokoła pogodnie uśmiechniętej twarzy Urszuli.

background image

Uśmiechała się i mamrotała coś przez sen, choć spała twardo, tak, że ani nie drgnęła,

gdy zaczął całować ją po twarzy i obnażonych ramionach. „Sądzę, że po sześciu pigułkach
nasennych nie zbudziłyby jej nawet najgorętsze pocałunki” — mówił dzisiaj pan w peruce,
kusiło więc Vidala, żeby zbadać, czy i w tej dziedzinie szef był nieomylny.

Lecz najsilniejszą ze wszystkich pokus i żądz stała się dlań obecnie żądza snu. Nie

mogąc się jej dłużej opierać po podwójnej dawce środka nasennego, jaką przez roztargnienie
sam sobie zaaplikował, położył się na łóżku obok Urszuli i przytulił się do niej pod wspólnym
pledem obciągniętym satynową poszwą.

Podświadomie pamiętał, że kazano mu willę opuścić jak najprędzej. I uciec stąd

głównie „dla bezpieczeństwa i honoru Urszuli”, jak to perfidnie wbijano mu dziś do głowy.
Tak, tak, ale nadmieniono również, że powinien by odejść najpóźniej o północy, a teraz chyba
jest koło godziny jedenastej.

— Zdrzemnę się tylko pół godzinki — zadecydował kompromisowo, ziewnąwszy od

ucha do ucha — potem pozacieram odciski swoich palców w kuchni i ulotnię się stąd punktu-
alnie o północy, jak szef Green radził.

Zaledwie północ minęła, pan Green wszedł do jednej ze stu budek telefonicznych roz-

sianych po gmachu dworca Grand Central i wrzuciwszy dziesięciocentówkę nakręcił na
tarczy automatycznego aparatu litery M. U., potem cyfry 3, 3, 2, 8, 0. Numer MUryhill 3-
3280 ma, jak wiadomo, Wydział Zabójstw policji nowojorskiej na wschodnią część miasta.

Hallo! Is this our famous Homicide Squad? — zaczął od kadzidła.
— Tak. Dzięki za komplement. A kto mówi? — spytał zachrypły tenor.
— Anonim! Cóż, u diabła, czy obywatel chcący zakomunikować władzy wiadomość o

świeżym morderstwie musi ujawnić swe nazwisko? I narazić się na krwawą zemstę sympaty-
ków zbrodni, jak nieszczęsny Schuster w Brooklynie?

— Za ileż lat przestaniecie wymawiać nam Schustera, którego śmierć prasa zawiniła,

nie my, publikując jego adres i fotografię w gazetach, gdy wskazał nam rozpruwacza kas
bankowych.

— Właśnie na to samo nie chcę narażać siebie.
— Zrozumiałe. Pan ma prawo być informatorem anonimowym i proszę wybaczyć nam

to szablonowe pytanie „kto mówi” — tłumaczył się dyżurny urzędnik policyjny, a na migi
polecił koledze, by z drugiego aparatu zapytał centralę telefoniczną, który abonent rozmawia
obecnie z numerem MUryhill 3-3280. — Nie interesuje nas absolutnie kim pan jest, tylko to,
co pan wie o jakimś pono świeższym morderstwie. Kiedy wspomniały o nim gazety?

— Nigdy! Ona popełniła je zaledwie przed godziną! I tylko ja wiem o tym na razie,

tylko ja mogę dać prasie najlepsze informacje o zabójczyni.

— Skoro zdaniem wiarygodnego informatora przestępstwo to popełniła jakaś ona, a nie

on, wolno nam logicznie wnioskować, że sprawczynią była raczej kobieta niż mężczyzna —
ględził zachrypnięty cwaniak, aby przedłużyć rozmowę. Jednocześnie zaś notował na kartce
pierwsze swe spostrzeżenia o zagadkowym rozmówcy: Tchórz. Megaloman. Niemiec? „s”
wymawia jak „z”... — Czy na dowód dokładności swych informacji może pan wymienić imię
i nazwisko owej morderczyni?

— Z rozkoszą! Z największą przyjemnością! — Nadmiarem zapału w treści i tonie tego

okrzyku podminował wiarygodność swego donosu. — Morderczynią jest Polka, uchodźczyni,
Urszula Orda! Czy pan zanotował?... Tak, Polka! Zabiła swoją chlebodawczynię, której znane
nazwisko brzmi, pardon brzmiało Ruth Strickner... Tak, to ta dawna podróżniczka i fabryka-
ntka marmolady, a ostatnio rentierka mieszkająca najchętniej w Forest Hills. Tam właśnie
Urszula Orda zabiła ją podczas kąpieli...

— Kąpieli? — Urzędnik spojrzał na przyniesioną przez kolegę kartkę, na której było

napisane zwięźle: „Gada z budki na G. C. Station. Czy tamtejszy nasz posterunek ma go
nakryć?” Dyżurny dopisał pod spodem: „Obejrzeć, obwąchać czy trzeźwy, nie spłoszyć”, a

background image

jednocześnie swym zachrypłym głosem zagadywał zagadkowego informatora: — Czy to
możliwe? Bo normalnie ludzie kąpią się w łazience, łazienki mają szyby matowe, jakżeby
więc pan czy inny sąsiad mógł dostrzec scenę mordu dokonanego nożem lub...

— Nie nożem ani żadną inną pospolitą bronią lecz najbardziej nowoczesnym orężem!

Na taki oręż dotychczas tylko państwo mogło sobie pozwolić przy wykonywaniu wyroków
śmierci w Sing-sing.

— Prądem elektrycznym? Niewiarygodne. Co uprawnia pana do pochopnego wniosku i

denuncjacji, że kogoś rzekomo zabito przy pomocy...

— To, że tam naraz zgasły wszystkie światła! — wtrącił gniewnie donosiciel, który

nareszcie domyślił się powodu gry na zwłokę i nieurzędowego stylu rozmowy zachrypniętego
łapacza. — I to, że morderczyni udaje odurzoną środkiem nasennym. Ale jeśli wy, z policji,
jesteście za leniwi, by przeszukać tę willę dziś w nocy, to i w tym wyprzedzą was reporterzy!

— Ależ, szanowny panie, my cenimy sobie pańską...
— I „ceniąc” wałkujecie rozmowę, by mnie złapać. Nie ma głupich! Żegnam...
Szybko zawiesiwszy słuchawkę podążył do innej rozmównicy publicznej, aby tę samą

sensację anonimowo zakomunikować nocnej „jamie” reporterów miejscowych dzienników
jak: Times, Herald Tribune, Journal American, Post, Daily Worker, World Telegram, and
Sun, Daily News
i Daily Mirror. Idąc przez labirynt olbrzymiego dworca Grand Central, starał
się wyłączyć ze sfery swoich ulubionych „rozrywek umysłowych” mściwe marzenia i myśli o
Ruth i Urszuli, uważając obie kobiety za zlikwidowane raz na zawsze. Natomiast ze względu
na własne bezpieczeństwo raczył jeszcze myśleć o swym kubańskim najmicie, Vidalu Bazu-
ce.

— Nie sądzę, żeby po tym, co gazety jutro podadzą, ośmielił się on szukać mnie albo

spieszyć na odsiecz Urszuli, w której zadurzył się pono — mruczał pod nosem, wyjmując
papierośnicę, bo w ciasnych budkach telefonicznych nie lubił palić. — A to, iż głuptas
punktualnie co do minuty „przestraszył” na śmierć Ruth, uprawnia mnie do pocieszającego
przekonania, że Vidal zatarł po sobie ślady w willi i że zwiał stamtąd, jak mu kazałem, na
długo przed północą...

Tymczasem było już dobrze po północy, gdy czyjeś straszliwe chrapanie i własne ko-

szmarne sny o duszącej ją zmorze przebudziły twardo śpiącą Urszulę. Zdrętwiała, stwierdzi-
wszy w półmroku, że to nie legendarna zmora ugniata jej kształtny biust, ale głowa i ręka
chrapiącego mężczyzny! Nie wrzasnęła jednak przeraźliwie, jak w ubiegłym roku, gdy ów
łysy brutal napadł ją tutaj, bowiem dziś w intruzie poznała swego ukochanego Vidala. Obu-
dziwszy go z dużymi trudnościami, zrobiła mu łagodną, bardzo łagodną wymówkę o to, że...
nadużył jej zaufania.

— Sądziłem, że ty w duszy tego chcesz, carino mio — usprawiedliwiał się zaspanym

głosem — bo przecież nie zamknęłaś się na klucz w swej sypialni. A consecuencia de eso, czy
chciałaś, żebym tu przyszedł, czy nie chciałaś?

— Owszem, chciałam, ale nie żeby ukradkiem podczas mego snu. Snu głębokiego tak,

iż wcale nie czułam ani nie pamiętam... twoich pocałunków.

— Dziwne. Ja też nie, lecz powtórzę je con mucho gusto.
— Zaczekaj. Pierw muszę ci wyjaśnić, czemu nie zamknęłam się w pokoju dziś po raz

pierwszy od roku! Widzisz, gdy wczoraj rozbierałam moją pracodawczynię do kąpieli, powie-
działam jej o tobie, o naszej miłości i naszych nierealnych marzeniach. A ta porywcza, choć
przezacna kobieta, zadecydowała od razu, że musimy pobrać się jeszcze tej wiosny! Że ona
odda nam mieszkanko to nad garażem, sprawi doń nowe meble i tobie da zajęcie szofera lub
ogrodnika. bylebym nadal ją pielęgnowała.. I cóż ty na to, najdroższy? Czyż to nie największa
z niespodzianek?... Oczywiście wypada, byś i ty osobiście podziękował pani Strickner za jej
dobre serce...

Vidal Bazuka nie zdołał wykrztusić ani słowa, choć gwałtem cisnęło mu się na usta

background image

wyznanie: — Ja już podziękowałem jej choremu sercu tak. że od razu przestało bić na
zawsze! — Mimo nadal obezwładniającej go senności, oszołomienia, bólu głowy i tym podo-
bnych następstw przedwczesnego przerwania snu po nadużyciu środków nasennych przypo-
mniał sobie, co zrobił wczoraj o godzinie 22.45. I zrozumiał swój fatalny błąd także w ocenie
stosunku pani Strickner do ich matrymonialnych zamiarów, do ich przyszłego szczęścia.

— To jest właśnie ta radosna nowina, jaką obiecałam ci oznajmić dzisiaj, bo wczoraj

wieczorem byłam jeszcze bardziej śpiąca niż obecnie — ciągnęła dalej Urszula. — A po
takiej nowinie nie potrzebowałam chyba zamykać się na klucz przed narzeczonym, który za
parę tygodni będzie moim legalnym mężem!

Nerwy afektowanego Kubańczyka nie wytrzymały i zaszlochał rozdzierająco. Czyż pła-

kał ze szczęścia? Urszula wnet odrzuciła to pierwsze przypuszczenie. Rozpacz, a nie radość
dźwięczała w jego łkaniu. Dlaczego? Może był już żonaty i zataił to przed nią? Lub jakaś inna
przeszkoda wymagała odroczenia daty ślubu? Nie chcąc dochodzić przyczyny teraz i pragnąc
przede wszystkim nieść pociechę ukochanemu, uspokajała go, tuliła, głaskała, całowała.

— No. Ursola, no — powtarzał. — Nie jestem godny ciebie.
Chciał koniecznie wyrwać się z objęć gorliwej pocieszycielki. lecz zanim zdążył uciec z

jej łóżka, łysnęło się oślepiająco raz... drugi... trzeci w krótkich odstępach, po czym gruchnęła
salwa śmiechu kilku czy kilkunastu mężczyzn.

Byli to nowojorscy fotoreporterzy i redakcyjni specjaliści od opisywania krwawych

zbrodni i pikantnych skandali; słowem, lżejszego kalibru dziennikarze, których nocny klub
zawiadomiono tej nocy telefonicznie, wprawdzie anonimowo, lecz z podaniem frapujących
szczegółów, że fabrykantka marmolady Ruth Strickner została właśnie zamordowana w swej
willi.

Dziennikarze ci przybyli do Forest Hills wcześniej niż policja, weszli cicho przez ku-

chnię, której okna były rzeczywiście otwarte, jak zagadkowy informator obiecał, wtargnęli na
piętro świecąc sobie latarkami, sfotografowali panią Strickner i morderczy telewizor, a potem,
znów zgodnie z radą donosiciela, zajrzeli do pokoju morderczyni.

Otwierając tam drzwi posłyszeli szmery i fragmenty dialogu, jakie zdawały się świad-

czyć, iż „okrutna pielęgniarka już w parę godzin po dokonanej zbrodni gości w swej sypialni
kochanka”, jak potem grzmiał jeden z brukowców. Czyż łowcy pikantnych sensacji mieli
zmarnować taką sposobność?

Korzystając z tłumiących kroki dywanów i z ciemności panujących w willi po krótkim

spięciu, ustawili się w korytarzu z aparatami fotograficznymi skierowanymi w stronę łóżka w
pokoju i na dany znak zaczęli „strzelać” wybłyskowe zdjęcia. Na pierwszym z nich uwie-
czniono „zabawne szamotanie się agresywnej polskiej wampirzycy z płaczliwym żigola-
kiem”, według definicji innego brukowca.

— A teraz dla odmiany upozujcie się przyzwoicie, tak, by wasze zdjęcie mogły i dzieci

oglądać w mym czcigodnym family-paper — zaproponował najstarszy reporter, gdy zasko-
czona parka przestała trzeć sobie oczy oślepiane w ciemnościach tyloma błyskami rażącego
światła.

— Precz stąd! Jakim prawem weszliście tutaj? — zainterpelowała intruzów Urszula,

dziwiąc się w duchu nagłej potulności narzeczonego, który na krewkiego i czupurnego wyglą-
dał do dzisiaj. — Kim jesteście?

— Oczywiście prasa — ktoś odparł i znów sfotografował „wampirzycę”.
— Takie jasne wy błyski i głośne wasze śmiechy — strofowała ich — może pani

Strickner przypłacić palpitacją serca i...

— Palpitacją! Ha, ha, ha, pęknę ze śmiechu!... Co za cynizm!... Czym jeszcze, prócz

palpitacji, mogą przypłacić szacowne zwłoki?... I taka awanturnica miała czelność udawać
zawodową pielęgniarkę!... Czyż kolega nie widział, jak czule pielęgnowała tu tego brunecika?
— wołali jeden przez drugiego. — A ileż bogatych pacjentek pani samarytańskie zabiegi

background image

wysłały na drugi świat, jak dotąd?

— Dość tego! — żachnęła się jasnowłosa wdówka i w swym wzburzeniu przywdziała

peniuar na lewą stronę. — Nawet prasa nie może bezkarnie obrażać niewinnych. Jeśli nie
wyjdziecie stąd natychmiast, zatelefonuję po policję!

— Nie fatyguj się. cudzoziemko; policja, choć ślamazarna w porównaniu z nami, nare-

szcie pędzi tutaj także. Czy nie słyszy pani jej syren?

— Jak może słyszeć, skoro gadacie bez przerwy?
Po tej słusznej uwadze swego seniora umilkli na chwilę, a na tle przywróconej ciszy

usłyszeli tu wszyscy dalekie miauczenie syreny policyjnego samochodu. Miauczenie zbliżało
się, potężniało z każdą sekundą, aż przeszło w ponure, złowrogie wycie, które przeraża nawet
doświadczonych recydywistów, cóż dopiero początkujących przestępców, debiutantów!
Ponieważ jednak „zatwardziała grzesznica” Urszula Orda nie objawiła żadnego przestrachu,
złośliwcy prowokowali ją dalej.

— Łapaczy jasna krew zaleje ze złości, że prasa wyprzedziła ich znowu — mówili niby

to pomiędzy sobą, lecz tak, aby Urszula to słyszała i zrozumiała.— A że bezsilni są wobec
nas, odegrają się na niej.

— I dadzą Poleczce taki third degree, wycisk, że przez parę tygodni nie będzie mogła

usiąść.

— Mnie zbiją? Dlaczego? — zdumiała się Urszula, która oczekiwała od policji pomocy

przeciwko bezczelnym natrętom. — Cóż ja takiego zrobiłam, żeby mnie...

— Och, nic strasznego — wtrącił najmłodszy reporter, świetnie imitując jej głos i

słowiańską wymowę angielszczyzny. — Tylko zakatrupiłam telewizorem swą dobrodziejkę i
jeszcze utopiłam ją, by wynik był pewny.

— Nie, nie, to nie ona, voto al chápiro! Przysięgam, że ona jest niewinna! — zawołał

Vidal Bazuka, który dotąd milczał. — Señora Ursola Orda do tej chwili nic nie wie, co stało
się tutaj tej nocy, gdyż dałem jej pigułek nasennych w kruszonie, żeby spała twardo i nie sły-
szała, gdy...

— Powoli! Wolniej pan gadaj, bo nie zdążymy zapisywać.
— ...by nie słyszała, gdy będę szedł na piętro i do łazienki jej pani. A panią Ruth

Strickner zamordowałem ja, wyłącznie ja, Vidal Bazuka!

* * *

— Dobrowolnie przyznał się dureń! — warknął kilka godzin później rzekomy pan

Green, kiedy wśród nowości z metropolii i z kraju stacje radiowe i telewizyjne podały pierw-
szą wzmiankę o niezwykłym morderstwie w Forest Hills, dzielnicy, którą tenisiści z całego
świata znają najlepiej po angielskim Wimbledonie. — Nie dość, że kochliwy cymbał został u
tej szelmy po północy wbrew moim instrukcjom, jeszcze wziął całą winę na siebie, zamiast
zwalić ją na Urszulę, jak tego wymagał mój plan. Cóż za bezdenny głupiec!

Znacznie gorsze epitety i pogróżki miotał pod adresem nieposłusznego Vidala rozsier-

dzony nań „papa” Luiggi Strano. Wypiekliwszy się z grubsza w swoim mieszkaniu, gdyż
tawerna TWOJA OSTATNIA NADZIEJA musiała być w niedzielę do południa zamknięta jak
wszelkie knajpy w Nowym Jorku, pojechał Strano swym starym olbrzymim Packardem na
północ, do Tompkins Square.

W szachownicy dość brzydkich ulic dokoła tego ładnego prostokątnego placu mieszkają

przeważnie emigranci z Europy Wschodniej, których mieszane małżeństwa przyspieszają
amerykanizację potomstwa i sprawiają, że niejeden wnuk wychodźców mawia o sobie:
„Jestem Amerykaninem pochodzenia czesko-litewsko-serbsko-polskiego, ale żadnego z języ-
ków moich przodków nie rozumiem ani w ząb”.

Takim okazem był także Kamil Hetman, wysoki szatyn, od wojny samotnik, gnieżdżący

background image

się w okropnej norze na czwartym piętrze przy Wschodniej 11-tej Ulicy, czyli tylko o blok
domów od Tompkins Square. Wyranżerowany ten adwokat i alkoholik był głównym z dora-
dców prawnych i podatkowych gorylowatego opiekuna wykolejeńców, który właśnie złożył
mu nieoczekiwaną wizytę z grubą skórzaną teką na akta.

Buon giorno. Wytrzeszcz oba ślepia, leniwy lazarone, lub wyleję ci kubeł wody na

pijacki łeb i ściągnę cię za nogi z barłogu — zaczął Luiggi nie najgrzeczniej, widząc, iż
zaspany gospodarz tylko jedno oko odmyka. Usiadł przy jego łóżku na obdartym fotelu. —
Zgłosisz się presto na sądowego obrońcę Vidala Bazuki.

— Jego? A cóż twoje szpakowate bambino zbroiło tym razem?
— Dowiesz się z gazet, które przytaskałem w tece.
— Same papierska są w niej? Nic rozweselającego? — Obmacawszy i zważywszy w

dłoniach tekę, rozpromienił się chudy mecenas. — Evviva! Tak pokaźna dawka trunkowości
użyźni moją mózgownicę wystarczająco, by w niej zakiełkowały dwa, no, niech stracę, trzy
adwokackie kruczki, pożyteczne dla twojego żigolaka.

— Kruczki i wybór taktyki obrony to twoja rzecz, kauzyperdo. Ja tylko mogę ci sfabry-

kować świadków, którzy zeznają, że Vidal Bazuka to dziedziczny kretyn, matołek albo wa-
riat, którego łapacze przede wszystkim powinni dać pod obserwację szpitalną... Ze szpitala
łatwiej nam będzie wykraść go niż z paki.

— Wykraść? Taniej, papo, wypadnie ci dać zań kaucję i... stracić ją.
— Nie wezmą kaucji, bo ten asino sfuszerował m ok. r ą robotę!
— Oj, to gorzej. Minęły czasy Al Capone'a i Anastazji. Dziś mało które morderstwo

udaje się nam, obrońcom, przefasonować na nieszczęśliwy wypadek. Czasem zależy to od
rodzaju narzędzia, jakie spowodowało zgon. Jakiegoż narzędzia użył nasz superduperidiot?

— Całkiem nowego w branży katrupienia. Użył telewizora.
— Brawo! Takie narzędzie z góry wyłącza możliwość premedytacji! I wyraźnie wska-

zuje na przypadkowość zabójstwa w koniecznej obronie własnej. A minimum na czyn pope-
łniony w stanie silnego afektu. — Zapaliwszy się do swego pomysłu, jął improwizować pró-
bkę demagogicznego przemówienia na sali sądowej. — Albowiem, panowie sędziowie przy-
sięgli, tylko pod wpływem nagłego impulsu mógłby ktoś z was albo mój klient wytrącony z
równowagi ducha ustawicznymi prowokacjami nieboszczyka zapomnieć się i palnąć go w
skroń kruchym telewizorem, zamiast tak klasycznie predestynowanym do zabójstw instru-
mentem, jak siekiera, topór czy młot... Jak ci się to podoba, papo? Czy ta linia obrony warta
jest wypolerowania?

— Nie. Do chrzanu. A pomysł o własnej obronie... è pessimo!
— Bo jeszcze nic dziś nie piłem. Jestem na czczo — usprawiedliwiał się czerwononosy

mecenas i, wyjąwszy z teczki jedną z butelek, zaczął ją otwierać, mówiąc dalej: — Nie rozu-
miem jednak, dlaczego palnięcie w łeb telew...

— Dlatego, że Vidal nie rozbił nikomu telewizora na głowie!
— Nie? Jaka szkoda! A co z nim zrobił?
— Wrzucił go babie do kąpieli. Przez to dla niej wanna stała się jakby fotelem elektry-

cznym w chwili tracenia skazańca.

— Słaby prąd naszych lamp zabiłby człowieka? Czyż to możliwe?
Possibile, gdy ktoś tkwi w wodzie. Tak piszą gazety. Patrz tu i tu, i tu.
Kamil czytał wzrokiem to co mu wskazano, ale równocześnie mówił swoje dalej.
— Ech, prasa węszy za sensacjami, więc ich dostarczę w bród! Zażądam rzeczozna-

wców z elektrowni. którą pierw nastraszę wściekle kosztownymi skutkami, jeśli okaże się, że
jej prąd jest zabójczy dla nas, konsumentów elektryki. Dalej zażądam ustawienia na sali
rozpraw wanny z wodą. Tuż przed ekspertyzą zaproponuję prokuratorowi, by pierwszy usiadł
w wannie. To go ośmieszy...

— ...i rozzłości go, Kamilu, rozwścieczy!

background image

— Oby! Im bardziej prokurator rozsierdzony, tym więcej głupstw palnie. A wesołość na

sali po mojej propozycji pozyska mi tych przysięgłych, którzy mają zmysł humoru. Ponura-
kom zaś zasieję w tępych mózgownicach wątpliwość, co spowodowało zgon: czy prąd, czy
atak serca, czy omdlenie i utopienie się owej kobiety... Napijmy się, papo, bo teraz sprawa nie
wygląda mi beznadziejnie dla Vidala Bazuki. Ale między nami mówiąc, nigdy bym nie posą-
dził tego półgłówka o tak wyrafinowany zamach morderczy.

— Nareszcie, kauzyperdo, gadasz do rzeczy. Jasne, że Vidal jest za głupi, by to sam wy

myśleć. On był tylko ślepym wykonawcą rozkazów forsiastego nieroba i tchórza, który tak go
urządził, chociaż przy mnie w mojej knajpie wynajął Vidala jedynie do malutkiej, prawie
niewinnej robótki...

— Rabunkowej może? — wtrącił kwaśno Kamil, któremu Luiggi właśnie „zrabował” i

odstawił za fotel ledwie napoczętą butelkę, by nie opróżniła się za szybko.

— On do rabunkowej? Herezja! Vidal miał tylko uwieść kobietę. Czy to w ogóle jest

przestępstwem karanym więzieniem?

— Tak, jeśli uwiedziona była małoletnia... A ja karałbym surowo również uwodzicieli i

późniejszych mężów tej hipopotamki, Ruth Strickner. Bowiem mężczyzna, który poślubia tak
odrażająco szpetną bogaczkę, czyni to tylko po to, by zostać jej utrzymankiem, pasożytem —
zrzędził Kamil, oglądając w przyniesionych mu gazetach reprodukcję dawniejszych fotografii
zamordowanej wczoraj fabrykantki marmolady. — A jej niebrzydka pielęgniarka, Urszula
Orda, z pewnością słusznie tu przezwana wampirzycą i niewdzięcznicą, jaką rolę odegrała w
życiu naszego głuptasa, nie wiesz, papo?

— Urszula? Ano to właśnie ta, którą bambino miał na zamówienie uwieść i skompromi-

tować, tymczasem ona uwiodła jego, ta chytra Polka.

— Polka? — Adwokat Kamil Hetman, choć nie cierpiał ładnych blondynek na skutek

najboleśniejszych swych przeżyć, z nagłym zainteresowaniem jął oglądać podobiznę Urszuli.
— Mój dziadek chyba był Polakiem, gdy urodził się gdzieś tam w Europie, gdzie rządziła
Austria, choć ludność była polska.

— A mój nonno, choć urodzony we Włoszech, też z biedą wykręcił się od austriackiej

niewoli, ale to stare dzieje. Teraz musimy obaj kręcić tak. aby suchy prąd w Sing-Sing ukarał
prawdziwego sprawcę wczorajszej mokrej roboty w Forest Hills, a nie mio bambino caro,
tego durnia, któremu gnaty połamię za nieposłuszeństwo wobec papy!

— Skoro chcesz mu łamać gnaty, to czy warto ratować go teraz?
Logiczne to rozumowanie uzupełnił mecenas serdecznym ziewnięciem i odwróceniem

się na drugi bok, ale kilka sekund później kołdra omotała mu głowę, potężne szpony ścisnęły
mu stopy, szarpnęły i ściągnęły go z łóżka na podłogę.

Porco! Dolce far niente sobie urządzasz, gdy któryś z moich nieboraków cierpi w

kryminale? — ryknął oburzony „papa” Luiggi, ocierając o spodnie swe brudne, tatuowane
łapska, tak jak gdyby zawalały się dopiero przez kontakt z równie mało czystymi stopami
pijaka. — Czy nie wiesz, ilu bezrobotnych prawników goni za ambulansami i marzy o stałej
posadzie syndyka mej knajpy? Ty myślisz, żeś z nich najlepszy?

— Tak, bo najtańszy dla ciebie i z najlepszymi chodami u łapaczy.
Końcowa przechwałka Kamila Hetmana była dość usprawiedliwiona, gdyż miał mnó-

stwo przyjaciół i uczynnych znajomych w nowojorskich sferach policyjnych i sadowych.
Może dlatego, że roi się wśród nich od „Ajryszów”, a na razie jeszcze nie spotkał takiego
irlandzkiego policjanta, który by wylewał za kołnierz. Jedni więc uważali go za bratnią duszę,
inni litowali się nad jego powojenną degrengoladą, bowiem ten półobszarpaniec i alkoholik
był ongiś wschodzącą gwiazdą palestry, a podczas wojny szaleńczo odważnym zuchem w
wywiadzie, co dopiero później wyszło na jaw i wywołało podziw ogólny.

Dzięki więc różnym przyczynom Kamil Hetman rzeczywiście miał „chody” w ponu-

rych gmachach, lepsze niż większość renomowanych adwokatów i rychlej od nich mógł

background image

cichcem uzyskać potrzebne obrońcy informacje lub drobne przywileje dla aresztowanego
klienta. Skorzystał z tego skwapliwie w sprawie Vidala Bazuki, którego obszerne zeznania
przeczytał uważnie i potem omawiał z urzędnikiem prowadzącym śledztwo w atmosferze
nader przyjaznej, jak popijbrat z popijbratem.

— Jasne i przejrzyste, jak żytniówka bez kropelki angielskiej gorzkiej — mówił na

przykład — że głównym sprawcą zbrodni dokonanej na pani Strickner jest ów zagadkowy
Green, a nie mój niedorozwinięty umysłowo klient.

— Czemuż więc nie wyśpiewa nam prawdziwego nazwiska i adresu Greena?
— Bo go nie zna, a nie zna, bo osioł nigdy nie podreptał za nim i nie wytropił jego nory.

Wy to obróbcie za niego, droga władzo.

— Władza nie lubi tracić czasu na szukanie igły w nowojorskim stogu siana, gdy już ma

pod kluczem dwoje podejrzanych. I kiedy jedno z nich przyznało się do wszystkiego, a drugie
zapewne zrobi wnet to samo albo zaawansuje na świadka prokuratury i na rozprawie dobiję
Vidala Bazukę. Jeśli chcesz mu dopomóc, przyjacielu Kamilu, musisz sam odnaleźć Greena i
wycisnąć zeń stosowne wyznanie.

— Sądzę, że poszukiwanie rzekomego Greena można ograniczyć do grona takich osób,

które miały lub mogły mieć na pieńku z nią.

— Takich osób jest dużo: jej krewni, jej czterej byli mężowie, jej sąsiedzi, jej dostawcy,

nawet ci od telewizorów, cóż dopiero dostawcy owoców do jej fabryki, jej wydaleni fabryczni
pracownicy, jej byli szoferzy, lokaje, ogrodnicy, pielęgniarki, kucharki, ba, również twoi
koledzy!

— Koledzy po butelce?
— Po fachu. Tak, nawet większość swoich wciąż zmienianych adwokatów potrafiła

ocyganić lub choć zirytować. Zdaniem osób, które ją znały, była to pieniaczka i kłótliwa jędza
rodem z piekła, mówiąc delikatnie, jak wypada mówić o zmarłych... Zatem, Kamilu, kilkaset
osób mogło życzyć śmierci pani Ruth Strickner.

— Słusznie mówisz, jak zawsze — pochlebił mu mecenas Hetman, przemilczając to, że

on miał na myśli Urszulę, gdy wspomniał o osobach mogących mieć z nią na pieńku. —
Może jej ostatnia pielęgniarka zetknęła się kiedyś z przeklętym Greenem? Ułatw mi krótką
rozmowę w cztery oczy z nią także, ale najpierw z Vidalem...

Urszula Orda niechętnie dała się zaprowadzić z celi do parlatorium aresztu, a gdy Kamil

wymienił swój zawód, pogardliwie wzruszyła ramionami.

— Po co mi adwokat — rzekła. — Ja nie mam na to pieniędzy.
— Nie szkodzi. U nas każdy musi mieć pomoc prawną, a jeśli nie ma na nią pieniędzy,

państwo ponosi wszelkie koszty jego obrony.

— I koszty oskarżenia także, aby interes kwitł u prawników. A niech mnie skażą na

śmierć lub dożywocie, nie dbam o to. Moje życie jest złamane.

— Takie złamania czas leczy. Czy o Vidala Bazukę też pani nie dba?
— Proszę nie wspominać. Może wszyscy mężczyźni tak podle oszukują...
— A wy to nie?! — wtrącił Kamil Hetman gwałtownie, piorunując ją wzrokiem. —

Czyż nie podlejszymi oszustkami były te żony żołnierzy, które łajdaczyły się z nudów tutaj,
gdy oni na froncie ocierali się o śmierć co dzień, co godzinę? Lub gdy później osłabieni gło-
dem i choróbskami tropikalnymi uciekali przez dżunglę z niewoli japońskiej?

Mimika czy intonacja tej namiętnej tyrady pozwalała na domysł, że Kamil Hetman był

jednym z tak krzywdzonych żołnierzy, więc „szczerozłote” serce Urszuli zaraz nastroiło się
na nutę współczucia, a jej oczy po raz pierwszy spojrzały nań łaskawiej, ba, ze słodyczą i
pociechą. Ale to też obudziło w mecenasie przykre wspomnienia wojenne.

— A wygląd miały te blond ladacznice tak samo niewinny, anielski i słodziutki, jak

pani teraz, gdy mężowie na krótki urlop przyjeżdżali z większą forsą. I oburzały się, kiedy po
kilku procesach rozwodowych prasa zaczęła je przezywać tak, jak na to sobie dobrze zasłuży-

background image

ły!

— Ja wcale nie zasłużyłam na kłamstwa i wyzwiska, jakimi gazety mnie obryzgują, a

nie dbam o to. Nie dbam już o nic!

— Ani o Polskę, swój ojczysty kraj? Czyż nic to panią nie obchodzi, że piszą o niej raz

po raz: „wampirzyca z Polski”, „zabójcza polska pielęgniarka”, „niewdzięczna Polka” i że
przez to mimo woli szkalują pani narodowość? No a mnie to drażni, choć tylko jeden z moich
dziadków był Polakiem.

— Oczywiście, że mnie to boli, ale jak można by temu zaradzić?
— Łatwo. Przez udowodnienie pani niewinności! Czyli przez zdemaskowanie zagadko-

wego Greena, inspiratora i organizatora zbrodni, w czym pani powinna mi dopomóc. Bowiem
Green był wrogiem nie tylko pani Strickner, ale również wrogiem pani! Na panią przecież
chciał skierować wszelkie podejrzenia, na panią zwalić całą winę za morderstwo, a pokrzyżo-
wała mu te plany tylko poczciwa głupota Vidala. Któż jest tym wrogiem pani?

— Bo ja wiem? Może ostatni ogrodnik, który mylnie sądził, że pani Strickner oddaliła

go za moją radą i odgrażał mi się trochę.

— Ogrodnik w Forest Hills z pewnością był dochodzący, nie mieszkał tam stale, do

willi mógł wejść tylko na parter, a nie buszować na piętrze i wymierzać calówką jakieś tam
dystanse w łazience. To mógł robić tylko domownik albo gość specjalnie uprzywilejowany...
przez jedną z was. Może pani rozstała się w gniewie z swoim poprzednim... wielbicielem?

— Nie miałam w Ameryce żadnego... przed Vidalem — odparła spokojnie.
Wtem jakieś wspomnienie odmalowało się żywym błyskiem w jej złotych oczach i

wywołało zarówno pożogę uroczych rumieńców na jej policzkach jak i gniewne zmarszczenie
brwi. — Nie mogę przecież nazwać wielbicielem wstrętnego mi mężczyznę, który miał
wobec mnie... brzydkie zamiary, z którym unikałam jak ognia choćby najkrótszych sam na
sam i który tylko raz... upolował okazję do zaskoczenia mnie w pokoju i spróbował brutalnej
napaści...

— Napaści zakończonej porażką pani?
— Nie! Jego! Jego kompletną klęską, dzięki pani Strickner, która właśnie wróciła do

domu, posłyszała moje krzyki i... ukarała go wkrótce najdotkliwiej.

— To znaczy jak? Jak go ukarała?
— Kazała mu wynieść się z jej domu raz na zawsze, a formalności załatwić z jej no-

wym generalnym pełnomocnikiem, jakimś adwokatem.

— Jesteśmy na tropie, hurra! Bo nic dziwnego, że taki odpalony i ukarany donżuan

znienawidził również panią. Czy był nim szofer, ogrodnik, lokaj, czy...

— Nie. nikt z pracowników, niestety — wtrąciła Urszula.
— Dlaczego dodała pani „niestety”?
— To nie ambarasowałoby mnie wobec mej pracodawczyni i dobrodziejki, gdyby mnie

był zaczepiał ktoś z nich albo ktoś obcy. Ale tym, który chciał mieć ze mną romans pod jej
dachem, był jej własny mąż! Rozpaczałam więc, że niechcący stałam się przyczyną rozbicia
jej czwartego małżeństwa, tymczasem ona dziękowała mi właśnie za to! Za dostarczenie jej
— jak mówiła — legalnego pretekstu do pozbycia się męża, który pono był jeszcze gorszy od
swych poprzedników.

— Doskonale. Znamy teraz motywy jego „czułego” stosunku do obu pań. Jak nazywa

się ów małżonek numer cztery? Czyżby Strickner?

— Nie. To nazwisko moja pani odziedziczyła wraz z fabryką po przybranych rodzicach,

którzy ją adoptowali, i wracała do niego po każdym rozwodzie. Zresztą, nawet w czasie trwa-
nia małżeństw podpisywała czeki jako Ruth Strickner i...

— Ślicznotko, kiedy indziej mi to opowiesz, gdyż dziś kończy się już krótki czasokres,

jaki wytargowałem u zaprzyjaźnionej władzy. Teraz proszę mi jeszcze tylko wymienić pra-
wdziwe nazwisko i adres ostatniego męża zmarłej.

background image

— Adresu nie znam. Imię brzmi Theo, tak go pani wołała.
— Theo? Hm. Theobald? Theofil? Theodore? Theodosius? A nazwisko?
— Sigel, Syga, Zyga, Sigar, coś takiego. Nie pomnę, bo pani używała...
— Wiem. Używała nazwiska panieńskiego Strickner. A teraz pytanie ostatnie na

dzisiaj: — Gdzie znajdę dobrą fotografię tego łotra?

— W końcowej części albumu fotograficznego, jaki pani Strickner dawniej trzymała w

sypialni, a potem umieściła na biurku w męskim gabinecie swoich byłych mężów. To jest na
parterze willi po drugiej stronie salonu z siedmioma telewizorami, w narożnym pokoju z
oszkloną werandą.

— Dzięki ci, urocza skarbnico wiedzy pożytecznej — rzekł Kamil Hetman i żeby poka-

zać jej, Europejce, że on także zna choćby z filmów europejskie zwyczaje, szarmancko poca-
łował w rękę Urszulę, chociaż od wojny nie cierpiał ładnych blondynek. — Wkrótce odwie-
dzę panią znowu, może z dobrą nowiną, a na razie proszę „zapomnieć na amen” o tym albu-
mie w willi...

Willa w Forest Hills, w której popełniono tak niezwykłe morderstwo, była oczywiście

zamknięta na cztery spusty, opieczętowana i obserwowana z zewnątrz, ale cóż to znaczyło dla
doświadczonych, acz obecnie już poniekąd „spensjonowanych” włamywaczy z gromady
klientów tawerny portowej TWOJA OSTATNIA NADZIEJA. W ową dżdżystą noc byliby na-
wet kilka telewizorów nieboszczki Strickner wynieśli niepostrzeżenie, gdyby nie to, że nader
słowny „papa” Luiggi przyrzekł większe mordobicie sędziwym fachowcom na wypadek, gdy-
by w willi, w której bambino Vidal tak się poszkapił, zginęło cokolwiek innego oprócz duże-
go albumu z fotografiami.

Ostatnie karty w albumie wypełniały podobizny czwartego małżonka Ruth Strickner,

przeważnie z nią razem, rzadziej bez niej, a najrzadziej bez snobistycznego tła i w silnym
zbliżeniu, uwydatniającym brzydotę jego łysej głowy z odstającymi uszami, z rybimi oczami i
z pokaźną brodawką między prawym kącikiem zmysłowych ust a lekko skrzywionym nosem.
Kiedy jednak nadworny malarz „papy” wytrzeźwiał po prysznicu i na jednej fotografii łysonia
domalował perukę, zielone okulary oraz wąsiska zakrywające brodawkę, „papa” Luiggi Stra-
no z radości rżał jak koń.

— Wykapany Green! Mamy go! Vittoria! — powtarzał. — Zamówię po sto fotek

Greena w peruce i Greena z łysiną, rozdam moim żywym listom gończym i za kilka dni
odnajdą jego adres, choćby nie wiem jak zmienił nazwisko.

Optymistyczne te przypuszczenia rozwiał Kamil Hetman, gdy w pożyczonym na tę

okazję porządnym ubraniu wrócił z koleżeńskiej konferencji, jaką raczył z nim odbyć bogaty
adwokat Howard White, generalny pełnomocnik pani Strickner. Znał on dawny adres jej osta-
tniego męża, który podnajmował mały umeblowany apartamencik w niemieckiej dzielnicy
Yorkville, ale wątpił, aby Theofil Siegel jeszcze przebywał w Nowym Jorku. Kiedy bowiem
spotkali się w klubie na tydzień przed Wielkanocą, Theo prosił o odroczenie do jesieni termi-
nu i legalnego finału jego sprawy rozwodowej z Ruth, gdyż miał on lada dzień wyjechać na
pół roku do swoich krewnych w Niemczech.

— Krótko mówiąc — reasumował Kamil Hetman — mecenas White sądzi, że Theo

Siegel, czyli nasz Green, bawi w Europie od Wielkanocy.

Tutto perdutto! — jęknął Luiggi Strano, wpadając dla odmiany w czarne odmęty

pesymizmu. — I co my teraz poczniemy, kauzyperdo?

— Najpierw sprawdzimy, czy Theo rzeczywiście wyjechał, czy może tylko chciał sobie

u White'a wyrobić dalekie alibi na okres zgonu żony i śledztwa. Skoro był w Nowym Jorku
krytycznej soboty, gdy Ruth uśmiercono telewizorem według jego planu, to tym bardziej
mógł sobie odroczyć zamierzony wyjazd o parę dni lub tygodni, by z bliska obserwować
dalszy rozwój śledztwa i jego echa pilnie studiować w popularnej prasie. W miejscowej! Bo
tylko nowojorska prasa drobiazgowo opisuje zbrodnie nowojorskie, chicagoska przestępstwa

background image

chicagoskie i tak dalej.

Sapristi, ja pytam, co ty radzisz, a nie co prasa wałkuje.
— Radzę, papo, posłać kilku twoich skautów, ale trzeźwych i takich z niemieckim

akcentem w górę miasta do Yorkville i kazać im naoliwić jęzory plotkarek w najbliższej
okolicy mieszkania siedziby Siegela. Oto jego adres..

Podtatusiali skauci zastali jego garsonierę pustą, lecz nie zlikwidowaną. Siegel zapłacił

komorne za kwartał z góry i „odleciał do Europy na dwa dni przed tragicznym zgonem swej
małżonki, dlatego nieborak nie mógł być na jej pogrzebie”, jak twierdziły jego sąsiadki i inne
miejscowe plotkarki, które oczywiście nie pozbawiły siebie takiej rozkoszy, jak zobaczenie
pogrzebu zamordowanej żony ich znajomego.

— Chytrze pobujał babiny z tym wyjazdem, a sam zamieszkał w jakimś hoteliku w

innej dzielnicy Nowego Jorku pod zmyślonym nazwiskiem. Albo naprawdę wyjechał za
granicę i szukajcie wiatru w polu.

Si, si. zwiał lub skrył się porco maledito! Czyli przegraliśmy.
— Jeszcze nie, papo. Jeszcze spróbujemy tego, jak go zwiesz, przeklętego wieprza wy-

wabić z jego kryjówki na światło dzienne do korytka.

— Jakaż przynęta zdoła takiego tchórza wywabić z bezpiecznej nory?
— Duży s p a d e k po bogatej żonie. Siegel spodziewał się zagarnąć jego lwią część i

dlatego, jak sądzę, przewlekał swą sprawę rozwodową, by dziedziczyć po Ruth Strickner z
ustawy jako mąż jeszcze nie rozwiedziony. Jeżeli zaś ona zdążyła sporządzić testament nieko-
rzystny dla niego, to Siegel będzie próbował go obalić.

To ostatnie przewidywanie adwokata Kamila Hetmana spełniło się, ale nierychło, gdyż

tchórzliwy Theofil Siegel wolał działać ostrożnie i nie ściągać na siebie podejrzeń zbyt skwa-
pliwymi objawami swej chciwości.

W przeciwieństwie do jego kunktatorstwa, dawniej ospały Kamil Hetman odznaczał się

teraz niezwykłą ruchliwością i energią. Dzięki jego staraniom i „chodom” Vidal Bazuka
korzystał za kratkami z maksimum przywilejów, przyznawanym tylko chorym lub bohaterom
wojennym, którzy po wojnie zeszli na manowce. No. a nadobna Urszula Orda w ogóle królo-
wała w areszcie, żyła tam sobie niemal jak na letnisku, lada dzień oczekiwała wypuszczenia
na wolność za kaucją lub bez i brukowce przestały ją szkalować. Wiedziała komu to wszystko
zawdzięcza, ale...

— Zamiast podziękować mi nie tylko powłóczystymi spojrzeniami, ona jeszcze ma

tupet prosić mnie o największe poświęcenie! — narzekał na nią Kamil w tawernie Luiggiego.
— Prosi, żebym całkowicie przestał pić wódzię!

Guarda, kauzyperda. guarda! Strzeż się, żeby ta chytra Polka nie zawlokła cię do

ołtarza. Spójrz, za jaką cenę bambino tego uniknął. Ani największej kaucji za niego nie chcą
przyjąć, musi siedzieć w kozie do rozprawy sądowej i fotel elektryczny może zafasować, jeśli
Greena na czas nie złapiemy.

— Ufam że złapiemy. Testament pani Strickner będzie otworzony i odczytany pojutrze,

a już ja się postaram, aby prasa popularna miała sensację, która ogromnie zainteresuje Theo-
fila Siegela, false Greena.

Pani Ruth Strickner dość często zmieniała akt swej ostatniej woli. Zwykle podczas mio-

dowych miesięcy mianowała uniwersalnym spadkobiercą swego „bieżącego” małżonka, a
gdy się rozwodzili, wydziedziczała go i przeznaczała majątek na własną chwałę w formie ja-
kiejś fundacji. Wymagało to sporządzenia nowego dokumentu, zresztą aktualnego tylko do jej
następnego małżeństwa lub romansu z nowym kandydatem na utrzymanka. Ogółem w ciągu
pięćdziesięciu czterech lat życia zdążyła Ruth Strickner zredagować bądź podyktować ponad
trzydzieści aktów ostatniej woli, z których najpóźniejszy oczywiście unieważniał wszelkie po-
przednie.

Jej najświeższy testament, z tegoroczną marcową datą, przy którego narodzinach „aku-

background image

szerem” był sam mecenas Howard White, zawierał nowość; 75% swego dwumilionowego
majątku przeznaczała Ruth Strickner na szpitale i sieroty, a 25% dla swojej „oddanej polskiej
pielęgniarki”, Urszuli, której na przyczynek darowała swą willę w Forest Hills wraz z całym
jej urządzeniem.

Pochwały pod adresem Urszuli, jakie spadkodawczyni zamieściła w uzasadnieniu tej

swojej decyzji i ustnie wyraziła wobec ustosunkowanego Howarda White'a. przyczyniły się
do rychlejszego uwolnienia Urszuli i do kompletnego zrehabilitowania jej w prasie. Odzyska-
wszy swobodę ruchów w połowie czerwca, wyjechała na lato do Lake George. gdzie siostra
Kamila Hetmana dzierżawiła duży pensjonat i potrzebowała reprezentacyjnej hostessy. Jasne,
że „piękna Polka”, której twarz i przygodę gazety tak spopularyzowały, stała się dla letników
większą atrakcją niż góry Adirondax z leżącym u ich stóp jeziorem George i z tamtejszym
historycznym fortem Ticonderoga.

Dopiero z początkiem września wróciła do Forest Hills, a nie chcąc czy bojąc się mie-

szkać samotnie w willi za obszernej nawet na bardzo liczną rodzinę i obarczonej stosunkowo
niedawnym wspomnieniem wiosennej tragedii, postanowiła zatrzymać dla siebie tylko jeden
pokój i jedną łazienkę na parterze koło kuchni, a całą resztę podnająć. Wyperswadował jej to
częściowo Kamil Hetman, który odwiózł ją do Forest Hills z dworca na Manhattanie starym
Packardem pożyczonym od „papy”.

— Przecież chyba kiedyś zechce pani mieć męża i dzieci, więc jakże pomieścicie się w

jednym pokoju? Radzę wynająć parter, a zatrzymać sobie całą górę.

— Wolę na odwrót. Pokoje na górze i ta duża łazienka tam przypominałyby mi moje

dwie najokropniejsze noce w Ameryce.

— Dwie? Jedna, gdy zginęła Ruth. A druga?.... Ach, prawda, napaść jej męża na panią,

jak mogłem zapomnieć!... Ha, w takim razie lepiej wynająć górę..

Uczynny Kamil na poczekaniu zredagował stosowne ogłoszenia i obiecał zamieścić je

w New York Times i w Herald Tribune, w których mieszkań szukają ludzie zamożniejsi.
Doradzał też Urszuli, by jedynie pokazywała mieszkanie zgłaszającym się reflektantom, ale
żeby nie zawierała na swoją rękę żadnych umów z nimi ani nie przyjmowała zadatku, gdyż
może mieć duże kłopoty później.

— Sporządzenie takiej umowy, jak i wszelkich innych kontraktów powinna pani we

własnym interesie zlecić jakiemuś prawnikowi.

— A któremu? — przekomarzała się i uśmiechała doń najprzyjaźniej. — Któryż pra-

wnik nowojorski powinien zostać moim stałym doradcą?

— Adwokat Howard White — odparł Kamil Hetman całkiem poważnie.
— Ech, on taki uroczysty i stary i podobno bardzo kosztowny.
— Ale pewny, solidny, niezawodny.
— Czyż pan także nie posiada tych zalet, Kamilu?
— Miałem je ongiś i odzyskać je pragnę, gdy panią widzę, ale przez kilka lat byłem

kompanem takich jak... jak ktoś, kto zawiódł pani zaufanie.

— Pan nie zawiedzie, jestem pewna — powiedziała z głębokim przekonaniem, po czym

dodała żartobliwie: — Zbadałam bowiem pańską przeszłość aż do owych czasów, w których
dobrowolnie zbierał pan ojcowskie klapsy za najazdy na spiżarnię urządzane przez pańskie
siostrzyczki. I również w szkole nie wsypał pan nigdy żadnego z kolegów.

— Widzę, że moja poczciwa siostra w Lake George nie zostawiła na mnie suchej nitki.

Wybaczam jej to tylko dlatego, że pobyt pani u niej wpłynął tak znakomicie na pani nerwy,
humor i... i w ogóle na wygląd.

— Lustro twierdzi, że przez lato zestarzałam się i zbrzydłam.
— Pani zbrzydła?! — żachnął się i puścił oczy zabawnie — Mówmy raczej o interesach

i o poradach prawnych.

— Dobrze. Ponieważ na swego adwokata wybrałam pana, zechce pan mecenas podać

background image

mi swoje numery telefoniczne, żebym mogła skomunikować się z nim, kiedy trafi się powa-
żny reflektant na mieszkanie lub jeśli zaistnieje inna potrzeba zasięgnięcia pańskiej porady
prawnej — wycedziła z nader sztuczną wyniosłością, ale w jej oczach nadal migotały cho-
chliki uciechy i kokieterii, wytrenowanej snadź podczas codziennych flirtów z letnikami.

— Czy to znaczy — rzekł po ciężkim westchnieniu — że tylko takie okoliczności

dostarczą sposobności do rozmów?

— Do rozmów o interesach? Tak, tylko takie. Natomiast pogawędki towarzyskie będą

odbywały się tutaj, ilekroć panu czas na to pozwoli.

— To cudnie! Mając mało klientów, mam czasu w bród! Mogę go użyć na wyuczenie

się pani ojczystego języka albo... — przerwał to szybkie, radosne „trajkotanie, kompromitują-
ce świeżego syndyka i demaskujące pewne osobiste uczucia”, jak to sformułował w myśli,
zreflektowawszy się dość rychło. — Przepraszam za mój niepoważny wybuch, ale po tak
długim niewidzeniu pani rzeczywiście pragnąłbym ją widywać nieco częściej. Musimy prze-
cież niejedno uzgodnić przed procesem Vidala Bazuki... Zatem jak często... ile razy na mie-
siąc ścierpiałaby pani moją wizytę tutaj?

— Tylko siedem razy na tydzień, nic ponadto! Ale za każdym razem każę panu

chuchnąć na progu. I niegrzecznie zatrzasnę drzwi przed nosem, jeżeli poczuję wódkę tak
mocno jak dzisiaj!

— To na uczczenie pani przyjazdu golnąłem kilka naparstków. Natomiast po każdym

pani uroczym liściku pościłem przez kilka dni, aż do najbliższej soboty. Słowo daję!

— Gdybym to przeczuła, dostawałby pan listy co drugi dzień.
Pod koniec tego przyjaznego gruchania Kamil Hetman napisał na osobnej ćwiartce

papieru dwie duże litery i pięć cyfr, po czym prosił gorąco, żeby Urszula wykuła na pamięć
ten ,,ważny” numer telefoniczny. Był to, wyznał, numer właściciela portowej knajpy TWOJA
OSTATNIA NADZIEJA
.

— Papa Luiggi zawsze wie, w którym sądzie, areszcie albo szpitalu właśnie jestem,

interweniując w sprawie jego pupilów. On najprędzej odnajdzie mnie, gdybym był pani po-
trzebny. Co ważniejsze, papa Luiggi najszybciej przyśle pani skuteczną odsiecz. gdyby jakiś
natrętny reporter z prowincji lub złodziej dobierał się nocą do drzwi czy okien. W krytycznej
sytuacji wystarczy, jeżeli pani powie przez telefon: „Mówi Urszula. Mam ból głowy”. To
jeden z szyfrów... Widzę zdziwienie na pani twarzyczce. Ha. może jestem przeczulony lub
rozstrojony nerwowo, jak przed każdym jesiennym huraganem, ale boję się o panią tutaj, w
tym dużym i pustym domu. To nie to, co pełen ludzi pensjonat... Będę doprawdy spokojniej-
szy, gdy zamieszka z panią rodzina solidnych lokatorów...

Lęk bywa zaraźliwy i po odejściu Kamila osaczył jego urodziwą klientkę. Pozamykała

na parterze wszystkie okna, zabezpieczyła łańcuszkami drzwi frontowe i kuchenne, zostawiła
niektóre lampy zaświecone na całą noc i nieco humorystycznie zabarykadowała drzwi swej
sypialni. Ale nie mogła zasnąć niemal do świtu, chociaż nigdy nie cierpiała na bezsenność
podczas pobytu w Lake George.

Raz zdawało się jej, że jakieś auto uporczywie okrąża ten blok will, którego najładniej-

szy narożnik zajmowała willa odziedziczona po Ruth Strickner. Potem jakiś samochód zatrzy-
mał się naprzeciw okna tego pokoju i stał tam przez dobre pół godziny ze zgaszonymi świa-
tłami, zanim odjechał.

— Jakaś czuła parka odbyła swą petting party — wmawiała w siebie.
Żadnego jednak uspokajającego wytłumaczenia nie mogła wymyślić na poczekaniu,

gdy w ciszy nocnej posłyszała za drzwiami wiodącymi z ogródka do kuchni podejrzane chro-
boty, jak gdyby fuszer-amator a nie zawodowy złodziej próbował otworzyć zamek kolejno
różnymi kluczami zamiast wytrychem.

Czy nie powinna by zatelefonować do miejscowego „precinktu” policji, skąd krótkofa-

lówką skierowano by natychmiast to z patrolujących aut policyjnych, które obecnie krążyło

background image

najbliżej tej ulicy? Tak, ale aparaty telefoniczne były obecnie tylko dwa w całej willi, jeden w
dawnej sypialni Ruth Strickner, drugi jeszcze dalej, bo w gabinecie jej byłych mężów na
parterze. Nie uśmiechało się Urszuli opuszczenie zabarykadowanej forteczki i ryzykowanie
spotkania z włamywaczem. Zamiast telefonować, otworzyła okno i nabrała w płuca sporo
powietrza do wokalnego popisu, jaki umyśliła sobie.

— Kto tam? Precz od drzwi lub strzelam! — krzyknęła głośno, a choć nie miała pod

ręką żadnej broni palnej, chroboty pod kuchennymi drzwiami umilkły. — Może one przywi-
działy mi się tylko?

Już nic innego nie wydarzyło się do rana ani następnej nocy, a w dzień Urszula czuła się

całkiem bezpiecznie. Nie wiedziała jeszcze, że pewien typ przestępców woli w mieście atako-
wać za dnia, gdy zbrodnicza wyprawa i powrót z niej wyglądają przechodniom i posterunko-
wym na niewinny spacer porządnego obywatela. W nocy, kiedy przechodniów ulicznych jest
znacznie mniej, mógłby przecież ktoś spostrzegawczy łatwiej zauważyć i zapamiętać sobie to,
co zatrze mu się i zleje z tłem w dziennym zgiełku i ruchu.

Przez pierwsze dwa dni była pielęgniarka pani Strickner odnawiała dawne znajomości z

sąsiadkami, które „umierały z ciekawości” i żądzy dowiedzenia się jeszcze więcej niż o niej
pisano w gazetach, ale grzecznie poświęcały pierwsze zdania pogawędek huraganowi.
Bowiem pierwszy tegoroczny huragan, choć Szczęśliwie ominął Florydę, Dżordżię i obie Ka-
rolajny, a szalał tylko na Atlantyku, zaczął na wysokości Wirdżinii zmieniać kierunek z
północnego na zachodni, zagrażając Stanowi Nowy Jork. Że zaś złośliwszy huragan zabił
ostatnio aż sześć tysięcy ludzi, było o czym gawędzić wśród sąsiadów.

Zamieszczone przez Kamila ogłoszenie o mieszkaniu do wynajęcia w Forest Hills

ukazało się po raz pierwszy w dniu powszednim, toteż pielgrzymki licznych reflektantów
rozpoczęły się dopiero późno po południu, a nie od rana, jak to bywa w niedzielę.

Nie chcąc dla jednej osoby chodzić na piętro i stamtąd biegać do drzwi po każdym no-

wym dzwonku, Urszula zorganizowała oprowadzanie w grupach, jak przewodniczki oprowa-
dzające turystów po gmachu ONZ.

Zauważyła jednak, że wśród przybyłych było niewielu takich, którzy istotnie reflekto-

wali na niepraktycznie umeblowane mieszkanie za słoną cenę, jaką Kamil podał, czterysta
dolarów na miesiąc. Większość chciała tylko przyjrzeć się z bliska pokojom, w których
mieszkała narwana bogaczka.

Jednym z takich nienasyconych węszycieli lokalnej sensacji był barczysty wąsal w

ciemnozielonych okularach z bujną czupryną. Nie zadawał pytań o mieszkanie ani nawet o
kuchnię, której pierwsze piętro na razie nie miało, nie dotykał jak inni mebli, lamp, materacy,
za to najdłużej oglądał miejsce, gdzie dokonano zbrodni. Pierwszy pospieszył ku schodom i
zniknął z oczu.

Kiedy Urszula sprowadzała na dół pozostałe osoby — nie zobaczyła go w hallu ani w

salonie.

— Widocznie wyszedł na ulicę — uznała, nie przeczuwając strasznej niespodzianki. —

Przypominał mi w ruchach kogoś znajomego. Ale kogo?

Zamknęła za wychodzącymi drzwi na klucz, a ponieważ nowych reflektantów chwilo-

wo nie było, postanowiła zabezpieczyć także pokoje na górze przed deszczem, którego pier-
wsze krople już spadły. Pootwierała tam okna po południu, by wypłoszyć zaduch wietrzy-
kiem, jaki lekko dmuchał przedtem, teraz zaś świstał złowrogo, jak gdyby od morza pędził
szkwał.

— To nie krótki szkwał, to przecież nadciąga huragan! — przypomniała sobie, pędząc

po schodach na wysokie piętro. — Jaka szkoda, że Kamilowi wypadła dziś interwencja aż w
Hartford. Z pewnością nie zdąży wrócić do Nowego Jorku przed późnym wieczorem. Oby
choć zatelefonował! — westchnęła.

Chwytała się na tym, iż półgłosem rozmawia sama z sobą. W ludnym pensjonacie nie

background image

robiła tego nigdy, lecz tam nie bała się jak tu, w samotności, jakiegoś nieokreślonego niebez-
pieczeństwa. Posępne wycie licznych anten na dachach i innych drutów, które służyły za stru-
ny szybko wzrastającemu wichrowi, i raptowne ściemnianie się nieba pogarszało nastrój, jaki
zaczął nękać Urszulę, gdy na piętrze willi zamykała jedno okno za drugim.

Właśnie zamknęła ostatnie z trzech okien w luksusowej sypialni i zabierała się do ście-

rania wilgoci po deszczu na parapetach okiennych, kiedy za jej plecami silnie trzasnęły drzwi.

Odwróciła głowę i... zdrętwiała z przerażenia.
Bowiem tam, oparty barczystymi plecami o dopiero co zatrzaśnięte drzwi, stał brzydki

łysoń, czwarty mąż Ruth Strickner i pono jej główny morderca! Tak, to był niewątpliwie ów
rzekomy pan Green, tylko bez peruki i wąsów, Theofil Zyga, Syga, Sigal, czy Sigiel, ach, ni-
gdy nie potrafiła zapamiętać prawdziwego nazwiska tego obłudnika i lubieżnika. Urszula bała
się go nawet za życia Ruth, cóż dopiero teraz, gdy wiedziała od swego adwokata, że Green
chciał na nią zwalić całą winę za morderstwo dokonane według jego planu przez głupawego
najmitę...

— Witam i cieszę się, że pani nie zapomniała mnie jeszcze, co mi zdradza wyraz jej

słodkiej buzi — zaczął Theofil niby swobodnie, lecz nie spuszczał jej z oka ani na moment
pamiętając, jak dawniej zręcznymi ucieczkami likwidowała szybko każde wypracowane prze-
zeń sam na sam z nim. — Ja nawzajem nie zapomniałem o pani. Podróżując po Europie od
zimy, miałem bez liku okazji do flirtów i romansów, korzystałem z nich, ale najczęściej
wracałem myślami do pani! Czyż to wyznanie nie sprawia żadnej satysfakcji pani, jako
kobiecie chyba nareszcie rozbudzonej?

— Mniejsza o to, co mi sprawia, ale jak pan wszedł tutaj? — spytała ochłonąwszy z

pierwszego wrażenia.

— Wszedłem legalnie, drzwiami, wpuszczony przez panią z innymi reflektantami na to

mieszkanie. Czyż ja nie mogę wynająć go, jeśli podbiję cenę?

— Nie! Nie! — krzyknęła i wzdrygnęła się cała.
— Dlaczego nie? — spytał z nieprzyjemnie szyderczym uśmiechem.
— Dlatego, że... że... — jąkała się, wreszcie wymyśliła — że sąd spadkowy orzekł, iż

wolno mi przyjąć na lokatorów tylko małżeństwo, rodzinę, a nie...

— A nie samotnego mężczyznę? — podpowiedział. — Podziwiam spóźnioną troskli-

wość sądu o cnotę tak urodziwej młodej wdówki, ale jeśli zapewnię kogo należy, że nieba-
wem ożenię się ponownie i założę rodzinę, to chyba będę mógł tu zamieszkać, co?

— Nie, nie wolno mi — odparła słabo, byle tylko zyskać na czasie.
— Poniekąd racja. Każdy reflektant na mieszkanie powinien by wpierw zbadać, czy

pani wolno je wynająć oraz mieszkać w willi należącej zawsze do mojej żony, która żadnych
krewnych, żadnych legalnych spadkobierców oprócz mnie nie miała! Kto panią upoważnił do
tego?

— Sąd spadkowy. Czy pan zna treść testamentu swej małżonki?
— Znam. I obalę go, gdyż podyktowany i podpisany był w okresie, kiedy niepoczyta-

lność mej żony dochodziła do zenitu! Czyż człek normalny kupuje do mieszkania aż dwana-
ście telewizorów? I patrzy równocześnie na programy siedmiu stacji telewizyjnych?

— Jako pielęgniarka widywałam gorsze dziwactwa gdzie indziej.
— To nie dziwactwo, to obłęd! Jego nowym dowodem jest osnowa ostatniego testa-

mentu, jakże inna od wszystkich poprzednich aktów ostatniej woli tej samej kobiety! Domy-
ślam się, kto ją inspirował... dla własnej korzyści!

— Myli się pan. Nie znałam treści testamentu ani...
— Terefere! Mnie nie obełżesz, cwaniaczko — przerwał jej ordynarnie. — A najklasy-

czniejszym dowodem obłędu Ruth było zdemolowanie dwóch ładnych pokojów, jednego na
parterze, drugiego na piętrze, by na ich miejscu zbudować obszerną jak w drapaczach chmur
windę! Windę w jednopiętrowej willi! Czy pani wie, ile tysięcy dolarów zżarł ten bezsenso-

background image

wny kaprys?

— Nie wiem, ale sądzę, że każdy może swymi pieniędzmi rozporządzać jak chce.

Czyżby pan był innego zdania?

Znów grała na zwłokę, a równocześnie powoli przesuwała się wzdłuż frontowej ściany

pokoju od trzeciego okna ku pierwszemu. Od pierwszego było najbliżej do tego z dwóch
ustawionych po obu stronach szerokiego łoża nocnych stolików, na którym oprócz lampy stał
także aparat telefoniczny. Sądziła, że uda jej się w pewnym momencie strącić słuchawkę z
widełek. To przy większej dozie szczęścia może zwrócić w centrali uwagę na ten numer i
umożliwi usłyszenie krzyków i odgłosów walki, do jakiej z pewnością tutaj dojdzie.

— I tak, i nie. Żal mi tysięcy zmarnowanych na głupią windę, lecz to marnotrawstwo,

jak słyszałem, powinno dopomóc mi do obalenia testamentu. A czy pani pojmuje, że kiedy
obalę testament, to pani automatycznie może być stąd wyrzucona i znaleźć się na bruku?

— Nie dbam o to. Potrafię wszędzie zapracować na chleb.
— Ale ja dbam o to, ja dbam o panią! — Teraz on rozpoczął powolny pochód przez

pokój od drzwi ku oknom, ku niej. — Zachowałem się wówczas brutalnie, przyznaję. To
dlatego, że piłem za wiele w ów wieczór no i byłem nadludzko zmęczony tym codziennym
kontrastem zawinionym przez panią.

— Ja zawiniłam? O jakim kontraście pan mówi?
— O tym najjaskrawszym: między pięknem a brzydotą! Między pani urodą, smukłością

i młodością a tą starą, ohydną beczką łoju, Ruth.

— Jak panu nie wstyd wyrażać się tak o zmarłej żonie!
— I to w tej sypialni, co? — zarechotał cynicznie i wskazał łoże. — W marzeniach

widziałem tu panią.

— Proszę mnie nie obrażać, panie Zyga!
— Siegel! — poprawił ją. — Panią jako moją legalną żonę! Czy to obraza dla pani, że

mężczyzna myślał o małżeństwie z nią?

— Pan nie był wolny...
— Ale dziś jestem wolny i podtrzymuję moją ofertę! I pani jest wolna. Wdowiec i wdó-

wka, dobrana z nas para... Żart na bok. Szczerze pragnę poślubić panią, a jeśli nawet chwilo-
wo pani mnie nie kocha czy nie lubi, to proszę nasz przyszły związek uważać jako mariage de
raison
.

— Nie rozumiem ani w ząb po francusku — zbujała. — Co to znaczy?
— Małżeństwo z rozsądku, z wyrachowania, dla interesu.
— Aha! Jakiż interes zrobiłabym wychodząc za pana?
— Wspaniały! Gdy obalę testament Ruth, przy małej pomocy stosownych zeznań pani,

odziedziczę prócz tej willi majątek wartości ponad dwa miliony dolarów, a co będzie moje, to
i twoje, Urszulo! Wyjedziemy w podróż dokoła świata i w twym serduszku zakwitnie wzaje-
mna miłość do mnie...

Urszula domyśliła się teraz, że „stosowne” łub wręcz fałszywe zeznania ostatniej pielę-

gniarki pani Ruth Strickner pomogłyby mu do obalenia jej testamentu więcej niż owe marno-
trawstwa na windę i tuzin telewizorów. Już dla pozyskania sobie tak ważnego świadka i
zdobycia przez to całego spadku opłacało mu się proponować jej spółkę, małżeństwo i podróż
dokoła świata.

— Nigdy nie pokochałabym człowieka, który...
— Który co? No, mówić! — warknął groźnie. — Co mi tu zarzucano podczas mego

pobytu w Europie? Mówić, lub pożałuje pani!

— Mówiono, że pan miał coś wspólnego ze śmiercią swej żony.
— Nonsens! Oszczerstwa! Byłem idealnie zgodliwym, posłusznym mężem! Kazała mi

opuścić willę, usłuchałem. Chciała rozwodowych kroków, także przystałem. Gdy wyraziła
życzenie, żebym chwilowo nie odwiedzał jej znajomych nowojorskich, lojalnie wyjechałem

background image

aż za Atlantyk.

— Kiedy pan stąd odpłynął? — spytała machinalnie, zerknąwszy na spływające po

szybach strugi deszczu, który gasił jej nadzieje na przypadkową odsiecz ze strony jakichś
nowych reflektantów na mieszkanie w tej willi.

— Nastąpił on grubo przed Wielkanocą, czyli na kilka tygodni przed zgonem mej Ruth.

Tam, w Europie mają w każdym kraju własne sensacje i skandale, dlatego też nic a nic nie
wiedziałem, co zaszło w Forest Hills.

— A kiedy pan dowiedział się, co tu zaszło? — Urszula zagadywała go usilnie, bo

właściwie już osaczył ją i przypierał do ściany w tym narożniku pokoju pomiędzy łóżkiem a
pierwszym oknem. — Choćbym pięścią rozbiła szyby, nikt tego nie zauważy ani nie dosłyszy
podczas burzy — myślała z desperacją — a wyskoczyć przez okno nie zdążę, on mnie przy-
trzyma i... ukarze po swojemu!

— Wczoraj, w parę godzin po swym przylocie z Bonn, odwiedziłem adwokata mej

żony. I właśnie on, Howard White powiedział mi, co tu zaszło na wiosnę i jak straszna krzy-
wda spotkała panią. Proszę przyjąć wyrazy mego współczucia.

Pod tym pretekstem schwycił obie jej dłonie i zaczął je na przemian przyciskać do

swoich gorących, lepkich warg. I do tej brodawki, och...

— Dziękuję za współczucie, ale...
— Nie wyrywać mi łapek, jeszcze nie skończyłem! — wtrącił dość ostro. — Jeszcze

pragnę złożyć gratulacje, że z tak ciężkich tarapatów pani wyszła obronną ręką.

— Ja wyszłam, ale Vidal Bazuka może zginąć na krześle elektrycznym!
Theofil drgnął na dźwięk jej ostatnich słów, cofnął się o dwa kroki, wypuszczając z bia-

łych, pulchnych łap jej opalone dłonie. Zapalił papierosa i zaciągnął się nerwowo. Choć nie
był nałogowym palaczem i mógł obejść się bez nikotyny, zwykle wypalał całe cygaro lub pół
tuzina papierosów, ilekroć żona zdenerwowała go odmową wypłaty pieniędzy, albo gdy prze-
straszyła go wykryciem jakichś jego łajdactw.

Urszula pamiętała ten jego nawyk, lecz w pierwszej chwili nie zdołała zorientować się,

co go teraz zdenerwowało lub przestraszyło tak bardzo w porę dla niej. „Zapewne wzmianka
o Vidalu” — uznała mylnie i powtórzyła dawkę.

— Tak, tak, ja wyszłam cało, lecz nieszczęsny Vidal Bazuka...
— Kto to jest? — wtrącił Theofil z głupia frant. — Zdaje mi się, że adwokat White

także wymieniał to dziwne nazwisko. Kim właściwie jest ów Witalis, czy jak mu tam, Bazu-
ka?

— Jest tym nieborakiem, który niechcący zabił pańską żonę, gdyż haniebnie wprowa-

dził go w błąd niejaki Green. Wszystkie gazety o tym pisały.

— Pisały, powtarzając naiwne wymysły mordercy!
— Nie mógł jednak ten nędzarz, bezrobotny i bezdomny wymyślić sobie pięćsetdolaro-

wego banknotu, jaki policja przy nim znalazła.

— Jeśli gazety nie kłamią, to prawdą jest przede wszystkim to, co pisały o pani! —

zawołał wpadając w gniew. — Że tuż po zamordowaniu mej żony przyłapano panią, jej
pielęgniarkę w łóżku z mordercą! Czyż to wymysł gazeciarzy?

— Nie. To prawda. A choć Vidal nie był moim kochankiem, odpokutowałam za swą

łatwowierność — odparła cicho, za cicho jak na wzmagające się za oknami odgłosy wichru i
ulewy, które zagłuszyły jej słowa.

— Ach. więc przyznajesz, żeś za kochanka miała kubańskiego Negra, choć wzgardziłaś

mną, najczystszym Aryjczykiem, du verfluchte Dirne! — pienił się z wściekłości i zazdrości.
— Czy za tę zniewagę nie otrzymam dziś pełnej satysfakcji i twoich najczulszych przeprosin?
No?

Łysnęło się gdzieś na mokrych torach elektrycznej kolejki nadziemnej, lub może samo-

chód wyjeżdżający z podziemnego garażu na ulicę polizał białym światłem lamp okna willi.

background image

Pomimo niezmiernej błahości tego epizodziku, Theofil Siegel odskoczył od okna z

objawami przestrachu, potem znów zapalił papierosa, zaciągał się głęboko raz po raz, a przy
tym zerkał trwożnie w stronę szyb.

Nareszcie! Teraz nareszcie Urszula Orda przypomniała sobie jego dziwaczną fobię czy

obsesję, której powód wyjawiono jej ongiś, i postanowiła wykorzystać ją obecnie dla własne-
go bezpieczeństwa.

— Jeśli to wciąż jeszcze jest twoją achillesową piętą, to trzeba ją kłuć, bić, żgać aż do

skutku! — wymamrotała po polsku, cofając się nieznacznie ku stolikowi, na którym stał apa-
rat telefoniczny i lampka nocna.

Raptem wykonała wstecz zwrot na pięcie, szybko zapaliła i pochwyciła lampę, odwró-

ciła się z nią znów frontem do intruza, zrywając abażur, który zaraz odrzuciła na łóżko. Kru-
cha porcelanowa lampa ze słabą, ledwie pięćdziesięcioświecową żarówką mogła przez jakiś
czas być dla niej ochronną tarczą przeciw atakom Theofila, o ile on nadal bał się elektryki tak
panicznie jak dawniej.

— Teraz już nie jestem bezbronna! — zawołała, udając wielką pewność siebie. —

Wystarczy rozbić żarówkę na głowie lub ręce pana, żeby prąd elektryczny poraził go znacznie
silniej niż wówczas!

Trzymając oburącz lampę przed sobą, ukośnie, tak by żarówka znalazła się na wysoko-

ści brody przeciwnika, zaczęła iść ku niemu. Równoczesna uważna obserwacja jego twarzy
utwierdzała ją w przekonaniu, że wybrała najwłaściwszą metodę obrony w obecnej swej sytu-
acji. Theofil cofał się przed nią utkwiwszy w żarówce swoje rybie oczy.

— Wówczas piorun, który zabił trzech pańskich kolegów, panu tylko trochę poparzył

plecy i stopy, jak słyszałam od pani Ruth — ciągnęła dalej Urszula, przypominając mu mło-
dzieńczą przygodę, którą on sam uważał za najgorszą w swym życiu. — Ale tutaj cały ładu-
nek prądu elektrowni, z pewnością silniejszy niż sto piorunów, trzaśnie pana, tylko pana! I
spali go na popiół! Więc kto z nas wygrał bitwę?

Przesadnie pochlebiła elektrowni, a sobie również, gdyż „bitwy” jeszcze nie wygrała

bynajmniej! Chwilową jej ofensywę musiał przecież wkrótce zatrzymać drut od lampy, jaką
niosła, drut izolowany i owinięty jedwabną nicią tej samej łososiowej barwy co tapeta sypia-
lni. Był on, jak wszelkie w tej willi druty od przenośnych lamp, dzwonków, telefonów, radio-
odbiorników i telewizorów pokaźnie długi, ale nie aż tak, aby od gniazdka blisko okna mógł
dosięgnąć do drzwi w środku przeciwległej ściany w dużym pokoju. O tym jednak Urszula
Orda zapomniała.

— Jakie są pani warunki? — bąknął, otrząsając się z przestrachu: skoro wspomniała o

warunkach, to widać nie zamierzała zabić go prądem.

— Żądam aby pan opuścił willę i przestał mnie tu nachodzić. Jeśli są jakie sprawy do

omawiania między nami w związku ze spadkiem po pańskiej żonie. będziemy je omawiali
tylko przez telefon albo na neutralnym gruncie, na przykład u adwokata... Czy przyrzeka mi
pan uroczyście zastosować się do tego, panie Zyga?

— Siegel jestem! Mogę przyrzec, jeśli idzie o przyszłość. Ale dziś nie skończyliśmy

jeszcze rozmowy ani...

— Jak to nie! — wtrąciła energicznie i podjęła swój triumfalny pochód. — Ochchch!
Wtyczka na drugim końcu drutu po lekkim szarpnięciu wysmyknęła się z rozluźnionego

gniazdka na ścianie za łóżkiem. Przerwało to momentalnie dopływ prądu elektrycznego i po-
grążyło obszerną sypialnię w ciemności, dopóki oczy do niej nie przywykły i nie skierowały
się ku trzem prostokątom okien, za którymi było jaśniej niż w pokoju.

— Kto górą teraz? — krzyknął Theofil spiesząc ku Urszuli z wyciągniętymi ramionami.

— Mam cię, szelmo!

W objęcia wpadła mu na razie tylko porcelanowa lampa, jaką Urszula zasłoniła się

machinalnie, zanim odskoczyła wstecz, w stronę łóżka, przy którym przecież stał drugi stolik

background image

nocny. Prawa dłoń Theofila przypadkowo zderzyła się w mrokach z żarówka co dopiero zga-
szoną, zatem jeszcze gorącą — i zgniotła ją niechcący. Wrzasnął, gdyż sparzyły go trochę i
pokłuły okruchy cienkiego szkła. Lewą ręką odrzucił porcelanowa lampę, tak, że roztrzaskała
się na podłodze. Chwilkę później ciemności w sypialni rozproszyło światło drugiej lampy,
bliźniej siostry tej właśnie rozbitej.

— Pytał pan kto jest górą? Oczywiście znowu ja — przechwalała się Urszula, która już

zdążyła ogołocić drugą lampę z abażuru i przerobić ją na nowy swój oręż.

— Drut tej lampy z pewnością nie jest dłuższy niż tamtej.
— Ale pan i tak nie zdoła mnie dotknąć w tym kącie.
— Ech, może wyjdziemy z impasu, gdy ciężka lampa zmęczy pani łapki.
— Długo pan poczeka, zanim pielęgniarka się zmęczy.
— Skrócę sobie czekanie, jeśli stłukę i tamtą żarówkę!
Schylił się i podniósł z podłogi kilka większych skorup rozbitej porcelany. Tak, tymi

pociskami mógł na odległość strzaskać zaświeconą żarówkę, nie dbając przy tym oczywiście,
że jej rozpryśnięte okruchy mogą okaleczyć Polce twarz i oczy. Zauważywszy leciutkie
krwawienie własnej dłoni obandażował ją chustka jak najtroskliwiej.

— Teraz ja podyktuję warunki' Po pierwsze żądam, aby pani postawiła przeklętą lampę

tam, skąd ją wzięła i przyszła do mnie.

— Nigdy! Raczej zginiemy od prądu razem!
— Nikt nie zginie od prądu jeśli odłączę te lampę od gniazdka tak, jak tamta odłączyła

się sama przez pani szarpnięcie. Niech tylko skończę opatrywać dłoń...

Urszula zrozumiała, że niedawny jej błąd podsunął mu myśl unieszkodliwienia drugie-

go straszaka, że zatem lada chwila zgaśnie ta druga lampa, a wraz z nią jej ostatnia nadzieja
odpędzenia napastnika.

Gdyby nie było burzy, próbowałaby rozbić kilka szyb i krzykiem zaalarmować sąsia-

dów albo rzadkich tu pieszych przechodniów. Ale gwałtowna ulewa, przednia straż nadciąga-
jącego huraganu, wymiotła z ulic ostatniego łazika, a sąsiadów skłoniła do szczelnego poza-
mykania wszystkich okien. Nie dosłyszeliby jej krzyków ani dźwięku rozbijanych szyb. —
Co mam zrobić? Czym go nastraszyć? Boże, co począć?

— Poddać się zamiast pod nosem mruczeć jakieś polskie pacierze — zabełkotał Theofil

dość niewyraźnie. gdyż zębami przytrzymywał rożek chustki, którą niezdarnie owijał dłoń. —
Mnie tam żadne modły, czary ani błagalne minki nie wzruszą.

— Wiem, wiem. Gdyby wtedy pańska żona nie wróciła...
— Dziś nie wróci, nie ocali pani. Gnije w ziemi od wiosny!
— Ale jej duch jest tutaj! — zabluffowała — nuż się uda?
— Nie wierzę w hocki klocki spirytystów. Gdyby korpulentna duszyczka mej beczko-

watej eks-małżonki pętała się po Forest Hills, to chyba dla ratowania swej zausznicy próbo-
wałaby mnie czymś przerazić, spłoszyć albo...

Zadźwięczał dzwonek od drzwi frontowych. Wywarło to niesamowite wrażenie nawet

na cynicznym Theofilu. Urszula pierwsza ochłonęła.

— A co! Słyszał pan? Duch dobrej Ruth zesłał mi odsiecz!
Quatsch! Bzdury. Dzwoni ktoś, kto ma interes... Ale kto?
— Zapewne dalsi reflektanci na mieszkanie. Złapali nareszcie wolną taksówkę przy

Queens Boulevard i przyjechali tu gremialnie.

— Nie odzywajmy się, to zaraz odjadą.
— Nonsens. Pan widać nie wie, ile tysięcy nowojorczan z gorszych dzielnic chce

wcisnąć się do Forest Hills teraz! Odjechaliby tylko wówczas, gdyby na drzwiach wisiała
kartka, że apartament został wynajęty...

Jakby na potwierdzenie słuszności wywodów Urszuli dzwonek zadźwięczał znowu,

znacznie dłużej tym razem.

background image

— Niech sobie dzwonią do jutra — warknął Theofil ze złością.
— Zostawiłam światła w hallu i salonie, jak zawsze, zgadną więc, że ktoś jest w domu.

Sąsiedzi zatelefonują do naszego komisariatu. I parę minut później przyjedzie tu pierwsze
auto policyjne! O ile zakład? Bo widzi pan, ja jako przyszły świadek prokuratury w procesie
Vidala Bazuki jestem pod specjalną opieką władz i ich konfidentów w sąsiedztwie.

Kłamstwo, jakim zakończyła swą improwizację, zaniepokoiło Theofila nadspodziewa-

nie mocno. Natychmiast uznał, że lepiej nie dopuścić do tego, by reflektanci na mieszkanie
poszli zasięgnąć języka w sąsiedztwie; trzeba ich spławić stąd grzecznie, z udanym współczu-
ciem, że przybyli za późno.

— Znów dzwonią! Pójdę im otworzyć i...
— Aha, i uciekłabyś mi, cwaniaczko! Raczej ja z nimi sprawę załatwię, zamknąwszy tu

panią na klucz Sicherheitshalber — mówił, idąc ku drzwiom. — A nie radzę krzyczeć ani
kopać drzwi, lub zrobię mokrą robotę tym oto narzędziem!

Wyjął z kieszeni marynarki nieduży rewolwer, pogroził nim Urszuli, wyszedł i drzwi z

zewnątrz zamknął na klucz, jak obiecał.

Odczekała chwilę, potem postawiła na stoliku lampę, od ciężaru której już omdlewały

jej dłonie, doskoczyła do telefonu, podniosła z widełek słuchawkę, a drugą dłonią szybko
nakręciła na tarczy ten numer, który podał jej Kamil Hetman. Dopiero po szóstym dzwonku
ktoś tam podszedł do aparatu i melodyjnie jęknął „hellou?”

— Halo, tu Urszula, mam ból głowy — rzekła dobitnie, osłaniając dłonią tubkę. —

Mam ból głowy! — powtórzyła, gdyż tak podobno brzmiało wołanie o pomoc według dzi-
wnego szyfru pupilków „papy” Luiggiego.

— Kto go nie ma w naszych czasach, ach kto? — westchnął rozmówca.
— Ależ Urszula ma okropny ból głowy!
— To czego ta osoba nie idzie łykać aspirynkie, się pytam? — dziwił się tamten,

używając najczystszej Brooklin-slang, gwary bruklyńskiej, według której wymowa rzeczo-
wnika „person” — osoba brzmi jak „poison”, trucizna.

— Przepraszam, czy to jest MOJA OSTATNIA NADZIEJA?
— Dlaczego nie, droga pani? Z pewnością wasza ostatnia nadzieja. Bo nasza pasta do

podłóg wysysa nawet beznadziejne plamy, po części tudzież...

— Z którym numerem ja mówię? — wtrąciła zaskoczona Urszula.
Okazało się, że mówiła z wrong number, a nie z tym, jaki wykuła na pamięć. W

pośpiechu nakręciła zły numer. Czy zdąży naprawić swą omyłkę? Może tak, natomiast ani
helikopterem nie zdążyłby ktoś z Dolnego Manhattanu, gdzie była knajpa Luiggiego Strano,
do Forest Hills przybyć jej z odsieczą w takiej sytuacji jak obecna, gdy Theofil Siegel mógł
powrócić z parteru lada minuta.

Na niczyją pomoc liczyć dziś nie mogę, tylko na siebie — zrozumiała, cisnęła słucha-

wkę z powrotem na widełki, zamiast ją odłożyć, jak przedtem zamyślała i popędziła ku
zamkniętym drzwiom z nowym planem obrony.

Poczuła nagły przypływ otuchy i energii. Postanowiła zabarykadować drzwi. Wpra-

wdzie olbrzymie łóżko po Ruth było za ciężkie do przesunięcia przez jedną osobę, za to mo-
gło stanowić „żelbetonowy” punkt oparcia dla innych mebli mających zatarasować drzwi.
Antyczna komoda na bieliznę i gotowalnia jeszcze pełna kosmetyków ongiś używanych przez
Ruth otrzymały wraz z fotelami ważną funkcję utworzenia barykady poprzecznej, której jeden
koniec dotykał boku łóżka, a drugi podtrzymywał drzwi otwierające się do wewnątrz.

Urszula jeszcze umacniała swą barykadę, kiedy jej niepożądany adorator, a zarazem

nieobliczalny wróg, powrócił z parteru willi. Szukając klucza po kieszeniach przechwalał się
już przez drzwi, jak obełgał reflektantów na mieszkanie, którzy dzwonili tak uparcie przyje-
chawszy tu autem aż z Bronxu i jak zabezpieczył się przed podobnymi reflektantami w przy-
szłości. Oto napisał na tekturze: „MIESZKANIE JUŻ WYNAJĘTE. CHORY W DOMU, NIE

background image

DZWONIĆ!” i wsunął ją pomiędzy firaneczkę a szybę oszklonych drzwi willi.

Przekręciwszy klucz w zamku stwierdził ze zdumieniem, że drzwi ustąpiły tylko na pół

cala, a potem natrafiły na jakąś przeszkodę. Przypuszczając, że podpiera je tylko Urszula,
rozpędził się w korytarzu, by z jak największym impetem uderzyć w drzwi i otworzyć je na
oścież. Tymczasem solidne dębowe drzwi właśnie jego odrzuciły tak. iż omal nie nakrył się
nogami. Najdotkliwiej zabolało go lewe ramię, użyte jako taran w tym niefortunnym zderze-
niu, klął zatem z bólu i z bezsilnej wściekłości.

— Ja ci za to zapłacę, przeklęta Polko!
— Ani trzech zapaśników jej nie odepchnie. Całe umeblowanie sypialni podpiera drzwi.

Nie próżnowałam tutaj, jak pan właśnie odczuł na swej skórze — pochwaliła się z kolei
Urszula, po czym dodała stanowczo: — A teraz zatelefonuję po policję i zrobię doniesienie
karne o napad na kobietę w jej domu, jeśli pan nie opuści mej willi w ciągu minuty!

— Minuty? Najmniej godzinę musi trwać gruntowne omówienie li tylko tego spadko-

wego interesu, a potem...

— O interesach pomówimy kiedy indziej i jedynie przez telefon lub wobec świadków.

Powtarzam więc moje ultimatum i głośno liczę sekundy tej ostatniej pańskiej pod tym dachem
minuty! Jedna... Dwie... Trzy... Cztery...

— Pięć, sześć — przedrzeźniał ją z irytacją. — Jakże ja mógłbym wyjść stąd na ulicę

podczas takiego oberwania chmury?

— W hallu są parasole. Weź pan jeden i znikaj... Siedem... Osiem... Dziewięć.
— Mam zniknąć ci z oczu chwilowo? Pomysł wręcz doskonały! — zamruczał knując

nowe szelmostwo, podczas gdy Urszula głośno liczyła sekundy.

— Trzynaście... Czternaście... Jeszcze pan marudzi? Chciałam sobie i panu oszczędzić

nowej reklamy w brukowcach, których reporterzy snują się jak cień za policją. Ale skoro pan
zmusza mnie...

— Nie zmuszam pani do niczego... teraz. — Ostatnie słowo znowu bąknął cicho pod

nosem. — Ufam, że innym razem dojdziemy do porozumienia.

— Byle nie tutaj!... Siedemnaście... Osiemnaście...
— Wkrótce policzymy się inaczej!
— Nie rozumiem, co pan tam mamrocze.
— Że właśnie odchodzę i zatelefonuję do pani jutro lub pojutrze od adwokata, by pani z

nim uzgodniła czas i miejsce naszej konferencji.

— Nareszcie pana przekonałam — ucieszyła się przedwcześnie.
— A na razie do widzenia, piękna... wspólniczko.
— Żegnam... Ale muszę dotrzymać obietnicy i liczyć dalej, dopóki nie usłyszę zatrza-

śnięcia drzwi od ulicy... Dwadzieścia... Dwadzieścia jeden...

Odetchnęła z wielką ulgą, gdy zabrzmiało dobrze jej znane trzaśnięcie frontowych

drzwi; jeszcze za życia żony Theofil wychodząc z domu zatrzaskiwał je tak ordynarnie gło-
śno, że szyby dźwięczały.

Ponieważ okna wychodziły na ogród, nie mogła stąd zobaczyć ulicy ani auta, jakie

Theofil zaparkował zapewne gdzieś w pobliżu, skąd teraz powinien by odjeżdżać. — Jestem
już uczciwie głodna, lecz jeszcze bardziej zmęczona tą denerwującą przygodą i najpierw
muszę odpocząć.

Jednak czuła się tak wyczerpana fizycznie, że nie miała sił ani chęci do odsuwania

ciężkich mebli, bez czego przecież nie mogłaby wydostać się stąd i pójść do swojej sypialni.

Przezwyciężyła swą odrazę do mebla z tak bujną przeszłością i od razu zauważyła, że

jego materac jest szczytem amerykańskiego komfortu. Ba, według przechwałek Ruth
Strickner, był on sporządzony na jej specjalne zamówienie i zawierał aż 1930 sprężyn i sprę-
żynek, czyli ponad dwa razy więcej, niż ma standartowy beauty-rest, ulubiony materac akto-
rów i aktorek, najwięcej pono potrzebujących gruntownego wypoczynku, nie przerywanego

background image

snu i łatwych zaśnięć.

Nic dziwnego, że w tych warunkach i przy kołysance deszczy za oknami projektowany

na parę minut japoński odpoczynek przedzierzgnął się w drzemkę długą jak siesta rutynowa-
nego lenia w tropikach.

Wtem odezwał się telefon, ale przerywane dźwięki jego dzwonka, które moderator

przygłusza i tłumi jak w większości nowoczesnych aparatów telefonicznych, były tak ciche,
że nieprędko zbudziły zmęczoną Polkę.

Nie zmieniając wygodnej pozycji w rozkosznie elastycznym łożu, podłożyła sobie pod

policzek zdjętą z widełek aparatu słuchawkę, w której zachrobotał głos Kamila Hetmana, głos
zachrypły jak po niewąskim pijaństwie, lecz mimo to dla niej miły, najmilszy, kochany. I
ogromnie potrzebny obecnie dla pokrzepienia na duchu samotnej młodej wdówki, po jej
dzisiejszych przejściach, okropnych i z pewnością jeszcze nie zakończonych.

— Halo, Kamil? Jak to dobrze, że pan już wrócił i nie nocuje w Hartford! Proszę teraz

nic nie jeść na Manhattanie, ja też miałam absolutny post od południa z powodu wizyt refle-
ktantów na mieszkanie — szczebiotała radośnie. — Proszę zaraz przyjechać do Forest Hills
na solidny obiad. Czekam.

— Po co było czekać tyle godzin i głodzić siebie, pani Urszulo? A nuż wróciłbym jutro?

Zresztą i dzisiaj, zanim bym dotarł do pani, byłaby dziesiąta!

— Rzeczywiście, że to już jest kwadrans po dziewiątej — stwierdziła na zegarku ze

zdziwieniem. — Jak ten czas leci! Nie przypuszczałam, że tak późno. Ha, wobec tego nazwie-
my obiad kolacją...

— Nie, jeśli mam być szczery. Doprawdy wolałbym... dzisiaj nie.
— Rozumiem — rozgrzeszyła go z ciężkim westchnieniem. — Zmęczyła pana sprawa

sądowa w Hartford. Na dobitkę teraz nadciąga huragan...

— To głupstwo, droga pani. Po rozprawie odpocząłem świetnie w pociągu, a huragan

nie straszny w takim mieście jak Nowy Jork; połamie parę tysięcy drzew i parasoli, zrzuci z
dachów setki anten, zatopi kilkanaście kutrów — i po krzyku. Prawdę mówiąc, lubię chodzić
po ulicach podczas huraganu i czuć dziką siłę jego wichury.

— Zatem jakaż przeszkoda wstrzymuje pana od przyjazdu do mnie/
— Najważniejsza ze wszystkich! Wzgląd na pani dobrą opinię i pani przyszłość. Nie

powinienem... z czego nareszcie zdałem sobie sprawę... kompromitować pani swymi częstymi
wizytami i...

— Kompromitować swym towarzystwem mogłabym tylko ja pana, gdyby nie to, że

adwokat musi stykać się nawet ze zbrodniarzami...

— Pani nie jest zbrodniarką! — przerwał.
— Ale byłam aresztowana pod zarzutem wspólnictwa w najgorszej zbrodni, w morder-

stwie! I pan mnie z tego wyciągnął, oczyścił! Te doświadczone kryminalistki, które ze mną,
debiutantką, siedziały w areszcie, mówiły nieraz, ze to wielki zaszczyt dla mnie, iż pan, ongiś
tak znany adwokat, podjął się mojej obrony...

Kamil Hetman odczekał aż jej tchu zabraknie po tak oszałamiająco szybkim trajkotaniu,

po czym replikował słabo, najsłabiej w swej karierze.

— Od czasu epizodu w areszcie przeskoczyła mnie pani o dużo szczebli na drabinie

społecznej i... dolarowej. Panią zrehabilitowano zupełnie, a ja dalej jestem pijakiem i kauzy-
perdą wykolejeńców. Jestem nadal dziadem na łasce paru klientów, pani natomiast zyskała
piękną wilię i pół miliona dolarów.

— Mam zrezygnować ze spadku, by nie stracić pańskiej przyjaźni i...
— Czy pani oszalała! — krzyknął. — Rezygnować z dużego majątku, który jak z nieba

spadł i może zapewnie pani beztroskie życie?

— I mam to życie pędzić dalszych dziesięć lat samotnie?
— Bynajmniej! Pani koniecznie powinna wyjść za mąż... Za człeka równie zamożnego

background image

jak pani. I solidnego, a nie za gościa w moim typie!

— Ha, skoro mój doradca prawny tak radzi, to chyba przyjmę propozycję małżeńską,

jaką mi dziś zrobił pan Theofil Syga, czy Sigal, false Green.

— Pani oczywiście żartuje i to nie w dobrym guście.
— To nie żart, ale prawda! Na co mam przysiąc, by pan uwierzył?
— Na nic. Wierzę, tylko nie mogę ochłonąć ze zdumienia, że ten łotr miał czelność

zrobić pani taką ofertę! Listownie czy telefonicznie?

— Osobiście! Wszedł razem z grupą reflektantów na mieszkanie, ucharakteryzowany

tak, iż nie poznałam go. Potem Theo skrył się tu gdzieś, a gdy wszyscy odeszli, zaskoczył
mnie w sypialni i zaczął molestować propozycjami spółki małżeńskiej dla obalenia testamen-
tu i wstrętnymi umizgami. Ledwie się obroniłam. I groził rewolwerem, gdybym krzyczała
lub...

— Pani teraz dopiero mi to mówi?! — wtrącił Kamil wzburzony do głębi.
— W ogóle nie powinnam nic o tym mówić z takim wątpliwym przyjacielem i niedba-

łym adwokatem, który nie chciał mnie odwiedzić dzisiaj, w dniu najokropniejszym dla mnie
od dnia zabójstwa pani Strickner.

Po takich wymówkach Kamil Hetman oczywiście zaczął kajać się i składać jak naoli-

wiony scyzoryk, a gdy wysłuchał sprawozdania o końcowym epizodzie jej najświeższej przy-
gody, uległ wręcz panicznemu przerażeniu: że Theofil Siegel nie opuścił willi, że zapewne
zamierza powtórzyć podstęp, który już raz udał mu się dzisiaj, że czatuje na moment, gdy je-
go ofiara wyjdzie ze swej zabarykadowanej forteczki, że wówczas zaatakuje ją z brutalnością
wyłączającą możliwość wszelkiej obrony, że nie pozwoli tym razem wyprowadzić się w pole
żadnym wybiegiem ani podstępem i tak dalej.

— Proszę więc tkwić tam i broń Boże nie usuwać mebli podpierających drzwi, dopóki

nie mamy pewności. że on wyszedł. Usłuchasz mnie... kochanie?

— A będziesz co dzień odwiedzał mnie i kochał?
— Tak, tak, tak! Tylko nie wychodź stamtąd na krok. dopóki ja nie przyjadę, pamiętaj!

— nalegał Kamil usilnie.

— Czy przyjedziesz zaraz?
— Skoro tylko złapię jaką wolną taksówkę. Ach, muszę też przedtem zatelefonować do

Luiggiego, że upragniony przez niego Mr. Green wrócił do Nowego Jorku Ale ten radosny
dlań raport zabierze mi tylko pół minuty. Powiem mu. że sam nie znam bliższych szczegółów
i że właśnie po nie pędzę do ciebie.

— Może naprawdę tylko dla tego chcesz mnie dziś odwiedzić?
— Nawet Luiggi w to nie uwierzy, po cóż więc droczysz się ze mną kochanie? Do

widzenia wkrótce, będę u ciebie najdalej za pół godziny.

Ażeby przygotować obiad czy kolację w kuchni i nakryć do stołu, musiała opuścić bez-

pieczną forteczkę w zabarykadowanej sypialni na piętrze. Wprawdzie adwokat Kamil Hetman
gorąco przestrzegał ją przed takim ryzykiem, ale jego obawy, podyktowane troskliwością o
nią, wydały się jej przesadzone. Pamiętała bowiem z czasów czwartego małżeństwa Ruth
Strickner. że jej ostatni mąż nigdy nie usiedział długo na jednym miejscu, wciąż lubił krążyć
po domu, wszędzie zaglądać i trzaskać drzwiami lub oknami

Od chwili gdy przednia straż huraganu posunęła się dalej na północny zachód, zdoby-

wając Harlem i Bronx ulewa w Forest Hills przejściowo zmalała i wicher także jakby z
tłumikiem wygrywał swoje pasaże na drutach i antenach. Przy zamkniętych oknach można by
więc już teraz dosłyszeć skrzypnięcie podłóg i schodów pod ciężkimi krokami zwykle hałaśli-
wego Theofila, tymczasem Urszula, pomimo pilnego nadsłuchiwania, nie złowiła uchem naj-
mniejszego szmeru wewnątrz willi... na razie.

Uspokojona tym, jak również przekonana, że Kamil Hetman już jedzie do Forest Hills,

odsunęła na bok barykadę z mebli i wyszła z sypialni na korytarz, którym dotarła do klatki

background image

schodowej. Stanąwszy u jej szczytu spojrzała w dół do hallu, gdzie podobnie jak na górze
świeciły się nadal wszystkie te same lampy, jakie zostawiła zapalone przedtem.

— Tu również nie ma żywego ducha. Poczciwy Kamil obawiał się o mnie całkiem

niepotrzebnie — uznała zbyt pochopnie, schodząc na parter.

Wkroczywszy do kuchni, zaświeciła główną lampę u sufitu, okna zasłoniła tylko do po-

łowy i wzięła się do roboty. Kuchenna robota jest uproszczona w Stanach, gdyż sklepy mają
w bród wszelkich wiktuałów, a mięsiwa, drób i ryby sprzedają kompletnie oczyszczone tak,
aby był ready to cook, gotowe do gotowania. Gotujący w parze podciśnieniem pressure
cooker
zmiękczy za kwadrans nawet najtwardsze warzywa, a te gospodynie, które nie dbają o
świeżość wiktuałów, kupują puszkowane mięsa, szynki, zupy i jarzyny; wystarczy je pod-
grzać, aby mieć obiad z puszek gotowy za dziesięć minut.

Krótko zabawiła Urszula przy gazowym piecu i elektrycznej lodówce, za to znacznie

więcej czasu poświęciła nakrywaniu do stołu. Na codzień wolała, jak większość tubylców,
spożywać wszelkie posiłki w kuchennej dinette, podręcznej jadalence złożonej tylko z małego
stołu i dwu ławek. Lecz mężczyznę miłego sercu jak Kamil Hetman pragnęła podjąć kolacją
w dużej jadalni, przy świecach płonących w srebrnych kandelabrach, na stole przybranym
kwiatami.

— Czemu mają stać bezużytecznie w kredensach wszystkie te liczne srebra, porcelana i

kryształy? Czyż nie mogę używać jak chcę tego, co stało się moją wyłączną własnością? —
monologowała, jakby odpierając czyjś zarzut, a nie przeczuwając, że niebezpieczny preten-
dent do spadku po Ruth Strickner obserwuje ją bacznie, odkąd wyszła z kuchni.

Jadalnia, oprócz trzech okien wychodzących na ogród, miała czworo drzwi. Pierwsze z

lewej strony wiodły do kuchni, czwarte do męskiego gabinetu, a w szerokiej ścianie naprze-
ciw okien znajdowały się trzecie drzwi, te do salonu, oraz bliżej kuchni drzwi drugie do tylnej
części hallu przedzielonego klatką schodową.

Właśnie te drugie drzwi otworzyły się nagle, gdy Urszula skończyła zasłanianie okien, i

z hallu do jadalni wkroczył szyderczo uśmiechnięty Theofil Siegel.

— Dobry wieczór. Jak widzę, nie spóźniłem się na kolację — rzekł, przesuwając się w

lewo, jakby chciał Polce odciąć odwrót do kuchni. — Czy tak?

— Tak — wykrztusiła z trudem. — Kolacja jeszcze niegotowa.
Odchrząknęła, bo głos wiązł jej w gardle ściśniętym strachem, większym niż przedtem

w sypialni, gdyż teraz lękała się także o życie Kamila. Silniejszy od niego z pewnością był ten
barczysty zbrodniarz, nie mówiąc już o przewadze, jaką dawało mu nad nimi posiadanie
rewolweru.

— Nie szkodzi, że niegotowa — ciągnął dalej intrygant pasąc obleśny wzrok widokiem

jej bladości i bezradności kompletnej. — Posiliłem się tym, co znalazłem w naszym barze i
wyspałem się setnie na kanapie naszej salce bilardowej. — Miał na myśli salę gier z bilardem
w pośrodku i salkę do tańców z małym barem w jej rogu, obie zaś znajdowały się w sutere-
nach willi, którą snadź już uznał za wspólną ich własność. — Wobec tego raczę cierpliwie
zaczekać na kolację. I na słodki deser od pani!

— Zamiast czekać bezczynnie, niech mi pani pomoże w nakrywaniu do naszego stołu,

gdyż nasi goście przyjadą lada chwila — rzekła Urszula jego stylem.

Przyszło jej na myśl. że może oszczędziłaby Kamilowi niebezpiecznego spotkania, gdy-

by przedtem zdołała przekonać wstrętnego żonobójcę, że ona oczekuje teraz przyjazdu kilku
mężczyzn, a nie tylko jednego.

Realizując swój plan podeszła Urszula do kredensu z porcelaną i zaczęła zeń wyjmować

talerze płytkie, głębokie, spodki, filiżanki na kawę, potem kieliszki, szklanki i talerzyki na
kompot, wreszcie ze szkatuły noże. widelce, łyżki i łyżeczki, a wszystkiego po sześć sztuk, z
dość głośnym odliczaniem.

— Goście? Co pani znów zmyśla! Jacy goście?

background image

— Ci. których zaprosiłam — odburknęła, przenosząc talerze na stół.
— Zaprosiła pani aż sześć osób?
— Tylko cztery, ja miałam być piątą, no ale pan sam się zaprosił na szóstego. Gdzie

pana posadzić? Czy na miejscu pańskiej nieszczęsnej żony? A nuż ona zjawi się jak duch
Banka?

— Skoro pani już po raz drugi wspomina o duchach, to widać szykuje się tu seans

spirytystyczny — wnioskował mylnie. — Czyli goście zjawią się dopiero koło północy i
mamy przedtem moc czasu.

— Nie. Będą o dziesiątej, a więc za pięć minut.
Theofil Siegel. tchórzem podszyty choć brutalny wobec słabszych od siebie, zaczął

niespokojnie przenosić wzrok z Urszuli na antyczny zegar ścienny.

— A kimże są ci goście, jakich pani zaprosiła. Ich nazwiska?
— Adwokat Kamil Hetman, mój obrońca, którego nazwisko powinien pan już znać z

gazet. Oprócz Kamila przyjadą jego trzej byli koledzy uniwersyteccy, także wybitni prawni-
cy, z których jeden pracuje teraz w prokuraturze, drugi w policji, trzeci w więziennictwie.

— Myślę, że tak groźne zawody dorobiła pani zwykłym kauzyperdom, żeby mnie

wypłoszyć. A co będzie, jeśli ja zagrodzę drogę pani i nie pozwolę jej wpuścić tych gości do
willi?

Obawiała się takiej ewentualności, lecz musiała brnąć dalej.
— Jeśli zaproszonym gościom nie otworzę drzwi, adwokat Hetman natychmiast zaala-

rmuje policję doniesieniem, że pan znowu mnie molestuje.

— Że ja znowu...? A skąd on wie?
— Ode mnie. Gdy przed godziną spytał telefonicznie. czy zgłosili się jacyś reflektanci

na mieszkanie, musiałam przecież wspomnieć i o panu.

— Ale nie tylko o mej ofercie mieszkaniowej, prawda? Także o projekcie obalenia

testamentu i o mych obcesowych zalotach, co? No, gadać prawdę!

— Jeśli pan żąda prawdy, to tym bardziej ma do niej prawo obrońca. Powiedziałam mu

to, co klientka musi powiedzieć swemu adwokatowi.

— I dlatego wiezie tu z sobą trzech łapaczy?
— Jeśli pan chce uniknąć z nimi spotkania, radzę uciekać natychmiast! Dziesiąta do-

chodzi! — Urszula wskazała na zegar, który basowym tonem zaczął wybijać godzinę dziesią-
tą. — I lepiej niech pan nie wychodzi z willi frontowymi drzwiami.

— Czy to troskliwość o mnie, czy o owego adwokata?
— O moje szyby, które wasze kule mogłyby porozbijać — odparła z udaną flegmą. —

Radzę panu zmykać co prędzej kuchennymi drzwiami albo przez piwnicę i garaż.

— Przez garaż, to świetna myśl. I nie wyjdę stamtąd, tylko wyjadę sobie wygodnie

naszym samochodem... A pani ze mną!

— Ja? — krzyknęła zaskoczona nową niespodzianką. — Jaką korzyść pan...
— O, niejedną — wtrącił złowrogo. — No, idziemy do piwnic.
— Pan fatalnie pogorszy swą sytuację, zabierając mnie z sobą. Kradzież auta to małe

przestępstwo, ale porwanie człowieka — to krzesło elektryczne!

— Pani zostawi tutaj notatkę wyjaśniającą adwokatowi. że odjeżdża pani ze mną dobro-

wolnie! No, pisać!

— Jak i na czym? Musztardą na obrusie? — odburknęła z gniewem. — Musiałabym

poszukać przyborów do pisania, a tymczasem goście nadj...

— Tu jest wszystko, czego trzeba — wtrącił Theofil, rzucając na stół wyjęty z kieszeni

bloczek papieru i ołówek. Równocześnie wyjął rewolwer i wymierzył nad stołem w głowę
Urszuli. — A ta niezawodna spluwa naszpikuje pani móżdżek ołowiem w razie nieposłuszeń-
stwa lub próby nowego podstępu!

— Wobec tak przekonywającego argumentu ustępuję. Co mam pisać?

background image

Wszystko to, co jej Theofil Siegel podyktował, napisała jak najszybciej dlatego, żeby

Kamil Hetman nie zastał ich tutaj i nie naraził się na „szpikowanie ołowiem”. Dziesiąta
godzina minęła, powinien był już przyjechać, jak obiecał. Zapewne z powodu słoty nie zdoła!
wnet znaleźć wolnej taksówki i to spowodowało opóźnienie, które przy obecnej sytuacji
mogło mu ocalić życie.

— Oby tylko Kamil uniknął niebezpieczeństwa — szeptała po polsku, podpisując wy-

muszony na niej list. — Mniejsza o mnie.

Jak zwykle. Urszula troszczyła się więcej o kogoś niż o siebie. Dlatego zapewne pra-

gnęła ongiś poświęcić się leczeniu chorób zaraźliwych w krajach tropikalnych, ale studia me-
dyczne uniemożliwiła jej wojna. inwazja nazistowska i wywiezienie na przymusowe roboty
do Niemiec. Po wojnie, w obozie dla wysiedleńców, wyuczyła się pielęgniarstwa, gdyż ten
zawód nie wymagający studiów uniwersyteckich stosunkowo najbardziej odpowiadał jej
samarytańskim zamiłowaniom.

Potem jednak szykany Niemców i „potępieńcze swary” polskich towarzyszów niedoli

tak jej obrzydziły pobyt, w Niemczech, że z wdzięcznością przyjęła propozycję wyjazdu do
Ameryki na prywatną pielęgniarkę ciężko chorej pani Ruth Strickner, której dolegliwości, jak
się przekonała po przyjeździe, były objawami głównie tej społecznej epidemii, jaka trapi znu-
dzonych bogaczy.

Dowodem skuteczności „duchowej terapii” czy dodatkowego wpływu Urszuli było to,

że narwana milionerka ostatecznie przeznaczyła 75% swego majątku na szpitale i inne cele
dobroczynne, podczas gdy w poprzednich testamentach chciała olbrzymie sumy głupio roz-
trwonić.

— W porządku. Napisała pani dyktat bez szachrajstw i nawet bez błędów ortografi-

cznych, tak częstych u cudzoziemców — pochwalił ją Theofil Siegel, zbadawszy uważnie
tekst. Na środku stołu położył tę kartkę, a jej rożek przycisnął kandelabrem.

Potem skinął na Polkę, która umyślnie nie zdjęła białego fartuszka, by później w razie

spotkania jakiegoś policjanta mieć dowód, że porwano ją z domu. Jak bowiem wiedziała z
gazet, przyłapani na gorącym uczynku porywacze lubią bujać, że wieziona przez nich osoba
sama zaczepiła ich na ulicy i prosiła o podwiezienie jej do miejsca, koło którego ich policja
zatrzymała.

— Czego pan jeszcze żąda, panie Zyga?
— Siegel! Żądam, żeby pani szła pierwsza. Najkrótszą drogę do naszego garażu dobrze

znamy, prawda? Also, vorwaerts, marsch!

Urszula opuściła jadalnię drzwiami prowadzącymi do tylnej części podłużnego hallu,

który przepoławiała klatka schodowa. Pod jej głównymi schodami, prowadzącymi z fronto-
wej części hallu na piętro, znajdowało się zejście i skromniejsze schody do piwnicy lub raczej
do wszystkich piwnic willi, wybetonowanych. ogrzewanych i dobrze oświetlonych niczym
mieszkalne sutereny. Ostatnia z piwnic, wyposażona w szerokie wrota i w betonową rampę
ukośnie wspinającą się ku drugiej ulicy, służyła jako garaż na dwa samochody.

Zaledwie jednak weszła do hallu, posłyszała w drugim jego końcu chrobot klucza w

zamku frontowych drzwi willi! Któż się tam dobierał? Przecież Kamil Hetman nie posiadał
kluczy. I miał przyjechać do niej sam, tymczasem tam za otwieranymi drzwiami rozbrzmie-
wały trzy lub cztery głosy męskie.

Powód tych niezrozumiałych dla Urszuli innowacji był nader prosty. Apodyktyczny

„papa” Luiggi Strano, wysłuchawszy przez telefon krótkiego raportu swego adwokata o nieo-
czekiwanym pojawieniu się poszukiwanego przez nich Greena, zadecydował po dyktatorsku:
— Nie waż się brać taksówki, kauzyperdo, i jechać beze mnie! Czekaj przed domem, za kilka
minut przyjadę po ciebie i wraz z eskortą honorową należną Greenowi razem popędzimy do
Forest Hills.

Rozkaz nie znoszącego sprzeciwów „papy” spowodował kilkuminutowe spóźnienie, za

background image

to słabą, jednoosobową odsiecz nigdy nie uzbrojonego Kamila Hetmana wzmocnił kolosalnie,
powiększywszy ją o trzech zabijaków. Jeden z nich, będąc ongiś mistrzem wytrycha, ode-
mknął frontowe drzwi willi w rekordowo krótkim czasie.

— No, jesteśmy na miejscu. Zaczekajcie tu, przyjaciele, ja sam pójdę po nią — rzekł

Kamil Hetman, idąc w głąb hallu.

Zamierzał iść na piętro do sypialni Ruth, spodziewając się, że Urszula siedzi tam

jeszcze wciąż zabarykadowana, jak jej radził usilnie. Ona zaś sądziła, że Kamil już dojrzał ją i
jej prześladowcę w drugim końcu hallu, że ryzykancko maszeruje wprost naprzeciw niebez-
pieczeństwu, więc zapragnęła go ostrzec.

— Stój! Theo ma rewolwer! Nie chodź tu! — zdołała krzyknąć — zanim idący za nią

Theofil Siegel zdążył zatkać jej usta wolną dłonią.

— Jeszcze słowo, a zginiesz! — wrzasnął z wściekłością.
— Och! Czemuś mnie nie usłuchała — jęknął Kamil.
Come! Evviva! — cieszył się równocześnie Luiggi. — Signor Green jeszcze jest

tutaj, poznaję jego obmierzły głosik... Chłopcy, tego łotra chcę dostać w łapy żywcem! Może
być skaleczony, ale koniecznie żywy. Przeto mierzcie dokładnie, gdy...

— Nie! Nie strzelajcie wcale! Bo ją... ją... możecie niechcąco zranić — mówił Kamil

błagalnie, co w mig podsunęło tchórzliwemu Theofilowi myśl łajdackiego wykorzystania
sytuacji.

— Racja. Ona jest moją żywą tarczą! — zawołał, kryjąc się za plecami swej ofiary,

którą teraz lewą ręką obejmował w pół, a prawą terroryzował rewolwerem przyłożonym po
nazistowsku do tyłu jej głowy, tuż nad karkiem. — Wasze kule podziurawią Urszulę, nie
mnie!

Porco maledito, a kim zasłonisz swój grzbiet, ty cuchnący tchórzu?
— Aha, chcecie mnie zajść z tyłu, przez kuchnię od jadalni? — wymamrotał ciszej. —

Nie próbujcie przeszkadzać mej ucieczce, ostrzegam!

— Dobrze, zmykaj łotrzyku, ale kobietę zostaw w spokoju.
— O, nie! Ona jest moją zakładniczką i lufę ma przyłożoną do karku! Tam rąbnie ją

moja kula, jeśli ujrzę jakiś wóz za sobą.

Miotając takie pogróżki i wlokąc z sobą nieszczęsną żywą tarczę, wycofał się z nią na

schody wiodące do piwnic i drzwi za sobą zatrzasnął ogłuszająco głośno, jak to było jego
szpetnym nawykiem.

— Co dalej, papo? — spytał dawny mistrz wytrycha. — Czy mam otworzyć drzwi,

które ten skunks zatrzasnął?

— Wpierw trzeba znaleźć i obstawić inne wyjście z piwnic willi — uznał roztropnie

Luiggi Strano, wychodząc co prędzej na ulicę, gdzie mżył nadal ciepły deszcz, jaki chmury
gnane przez huragan przyniosły do Nowego Jorku z najgorętszych, równikowych okolic
Atlantyku. — Czy znasz, kauzyperdo, rozkład tego domu?

— Owszem, znam. A z końcowej pogróżki Siegla wnoszę, że on chce uciec stąd autem

z garażu, do którego wjazd jest za rogiem tej ulicy.

Bene, benissimo! Zablokuję mu to wyjście, jeśli zdążę. Ty zaś wróć i pilnuj scho-

dów.

Mówiąc to, Luiggi już wsiadł do swego zaparkowanego Packarda, ruszył nim cicho, ze

zgaszonymi lampami, skręcił w pobliską przecznicę, tam zaraz stanął i zgasił motor. Zdążył
ustawić olbrzymią limuzynę w poprzek wylotu podwójnie szerokiej rampy, po której dwa
auta mogły zjechać z tej ulicy do podziemnego garażu willi lub z niego wyjechać na ulicę.
Zdążył zablokować tę drogę, zanim otworzyły się garażowe wrota.

Za przyciśnięciem guzika kontaktu elektrycznego wrota te, podobne do blaszanych

żaluzji na dużych oknach wystawowych, podnosiły się w górę po szynach zgiętych i umoco-
wanych pod niskim sufitem garażu lub zjeżdżały na dół aż do ziemi. Guziki włączające prąd

background image

były oczywiście dwa, jeden wewnątrz tej piwnicy, a drugi na zewnątrz umieszczony z boku
na słupie w połowie rampy tak, aby automobilista wracający do domu mógł sobie sam wrota
otworzyć nawet bez wychodzenia z wozu.

Gdy wrota podniosły się w górę, Theofil Siegel polecił Urszuli zapalić tylko małe świa-

tła i jak najciszej wyjechać na ulicę. Wolał, żeby ona prowadziła wóz, bowiem to dawało mu
więcej szans do trzymania jej w szachu i wolne ręce do ostrzeliwania pościgu, gdyby do niego
w ogóle doszło.

— Jakże wyjedziemy, skoro droga zablokowana przez jakiś karawan czy przez półcię-

żarówkę — powiedziała. mając na myśli przestarzałą limuzynę opiekuna wykolejeńców. —
Czy beknąć klaksonem?

— Po co? — żachnął się gniewnie. — Żeby zwabić tamtych?
— By zwabić szofera tej landary.
— On. zdaje się, śpi w niej... Miałem rację — dodał, zapaliwszy główne lampy i wy-

chyliwszy się z wozu. — Widać spił, się wieprz, tak że zaparkował landarę na cudzym drive-
way
i chrapie aż tu słychać.

— Lepiej, że śpi tutaj niż u siebie w domu, gdzie długo by go trzeba szukać. Jaką

metodą chce go pan zbudzić, skoro klakson wyklęty?

— Namacalną! Dam mu w pysk tak, że zaraz oprzytomnieje.
Perfettamente! — zamruczał cichutko Luiggi, który słyszał każde słowo ich rozmo-

wy i z głową w tył odchyloną chrapał aż się rozlegało. — Spróbuj dać papie po papie, po
czym papa cię złapie i pogadamy!

Plan ten niechcący popsuła Urszula przez swą niecierpliwość. Zamiast bowiem zacze-

kać, aż jej prześladowca dotrze do tarasującej im wyjazd wielkiej landary i tak lub inaczej
obudzi jej szofera, wyskoczyła z auta, zaledwie Theofil Siegel przebył połowę rampy. I
pragnąc uniemożliwić mu powrót do garażu, nacisnęła guzik opuszczający żaluzjowe wrota,
których opadaniu lub podnoszeniu się zawsze towarzyszyły metaliczne chrzęsty i łoskoty.

Posłyszawszy je za swymi plecami, żonobójca zrozumiał w lot, co zaszło, jakie dlań

skutki pociągnęłoby to odcięcie od auta teraz i ogarnęła go fala mściwego gniewu. Od razu
zapomniał o blokującym wyjazd „pijaku”, którego chciał namacalnie obudzić i zmusić do
przesunięcia landary choć o kilka metrów. Zapomniał, że powinien stąd uciekać choćby pie-
szo, natychmiast, zanim nadjedzie policja, po którą adwokat Hetman może już zatelefonował.
Nawet strach o własną skórę przezwyciężyła żądza zemsty na znienawidzonej, choć tak dia-
blo ponętnej Polce, która ponownie wyprowadziła go w pole.

— Jeszcze mi nie uciekłaś! — warknął, robiąc wstecz zwrot na pięcie i pędząc z powro-

tem do garażu. Dolna krawędź powoli opadających wrót dzieliło od betonu rampy niecałe
półtora metra, gdy Theofil przebiegł pod nimi z przezornie schyloną głową i najpierw zajrzał
do wnętrza obu samochodów, jakie jego zmarła żona zapisała wraz z willą... nie jemu! — Nie
ma jej. No jasne, że tu nie została chytra polska żmija, lecz pomknęła z powrotem do mie-
szkania. Jeśli jej nie dopędzę, dopędzą ją kule!

Piwnicę położoną najbliżej podziemnego garażu kazała Ruth Strickner przerobić na

salkę do tańca z barem w rogu, a następną piwnicę na salę gier z bilardem i stołem do ping-
ponga w pośrodku. Tu także stała kanapa, na której dziś pod wieczór Theofil wyspał się se-
tnie. Wszystkie drzwi w suterenie były otwarte na oścież, dostrzegł więc swego zbiega szybko
wychodzącego z baru do salki gier i bez namysłu strzelił w tym kierunku dwa razy. Choć obie
kulki gwizdnęły Urszuli blisko ucha, kontynuowała ona swą ryzykowną ucieczkę, głucha na
jego wezwania: „Stój, lub zginiesz!”

— Choćbym stanęła, zabije mnie także, skoro już raz zaczął strzelać i wrócił do pułapki

zamiast wybiec na ulicę — rozumowała.

Najbliższym celem jej ucieczki były te same schody, po których musiała zejść tutaj z

hallu, mając lufę rewolweru przyłożoną do głowy. Teraz zaś zrozumiała rychło, że najłatwiej-

background image

szy cel dla strzelającego utworzy wówczas, kiedy znajdzie się znów na tych schodach.
Bowiem widoczną jak na dłoni uczyni ją zawieszona ponad środkowymi stopniami lampa z
dość silną żarówką.

Warto by ją przedtem zgasić, ale jak to zrobić na odległość? Czy cisnąć w nią kulą bila-

rdową?

Przebiegając przez salę gier machinalnie pochwyciła trzy bilardowe kule ot tak, aby w

rękach pustych do tej chwili poczuć jakiekolwiek ciężkie przedmioty przydatne do obrony lub
jako pociski. Zanim jednak dotarła na odległość zapewniającą celny rzut, ujrzała zstępującego
po schodach mecenasa Kamila Hetmana.

— Stój! Uciekaj! — krzyknęła, oczywiście bez skutku.
Nie mogła teraz ani nawet spróbować ryzykownego rzutu kulą bilardową do bimbającej

koło jego głowy żarówki, a jej światło narażało go na strzały przestępcy. Po najbliższej deto-
nacji aż pociemniało Urszuli w oczach ze strachu o życie Kamila i nagle rozbiegane spojrze-
nia jej oczu przyciągnął do siebie umocowany przy wejściu do kotłowni duży jak filiżanka,
czarny przedmiot.

Był to tutejszy main switch, główny wyłącznik prądu elektrycznego, używany tylko

podczas reperacji starych przewodów lub zakładania nowych w jakimś pokoju. Jeden pół-
obrót jego małego lewarka pozbawiał, jak mawiali elektromonterzy, „soków żywotnych”
wszystkie lampy, radia, telewizory, wentylatory, lodówki, zegary ścienne, dzwonki od drzwi,
wrota w garażu i sławetną windę.

Prosty sposób zabezpieczenia Kamila i siebie przed kulami zbrodniarza podsunął teraz

Urszuli widok głównego wyłącznika. Dopadła go w dwu susach, przekręciła lewarek i
momentalnie pogrążyła całą willę w ciemnościach. Całkiem podobny, tylko trwalszy efekt
miało tu na wiosnę pamiętne krótkie spięcie, spowodowane morderczym zamachem Vidala
Bazuki na życie otyłej Ruth Strickner.

Jej nikczemny mąż i właściwy sprawca tej wyrafinowanej zbrodni musiał chyba

zauważyć analogię obydwóch zaciemnień willi, a chociaż nie lękał się duchów, tylko ludzi
silniejszych od niego, uległ pewnej konsternacji, gdy nagle otoczyły go nieprzebite mroki
nocy w piwnicy. Bojąc się zasadzki Theofil Siegel przystanął, potem odwrócił się posłysza-
wszy jakieś łoskoty za swymi plecami, w garażu. Tam zaś raptowne zgaszenie świateł zastało
„papę” Luiggiego, któremu dwaj jego „asystenci” co dopiero pomogli podnieść wrota, też
strajkujące bez elektryki.

Tak oto, podczas gdy pięciu mężczyzn znienacka zaskoczonych zgaszeniem wszystkich

świateł stanęło w miejscu, zastanawiając się co począć dalej, Urszula cicho szła w ciemno-
ściach ku schodom, do których Krotką już drogę „sfotografowała” sobie w pamięci przed
użyciem wyłącznika prądu. Zanim go użyła, Kamil zjechał po poręczy schodów, aby je prze-
być szybciej i właśnie u jego stóp zderzył się ze swą najładniejszą klientką.

W ciemnościach zderzyli się rozchylonymi ustami, co uniemożliwiło im konwersację na

cały czasokres tego pierwszego, bardzo długiego pocałunku i kilku jego repetycji bynajmniej
nie krótszych.

— Ma to niekiedy swoje dobre strony, jeśli światła zgasną — mruknął Hetman.
— Pssst! To ja zgasiłam, by mu utrudnić strzelanie do nas — odparła młoda wdówka z

ustami przyciśniętymi do ucha mecenasa.

Z kolei mecenas uczul potrzebę pocałowania małego uszka klientki i spytania, czy nie

byłoby im wygodniej rozmawiać na jakiejś kanapie w mieszkaniu, czyli najpierw wrócić na
górę.

— Tak. ale on usłyszy, bo te schody skrzypią. Muszę go najpierw wypłoszyć na drugi

koniec sutereny.

— Jak? Nie pozwolę ci narażać się samej.
— Bądź spokojny. Znam jego piętę achillesową.

background image

Zwinęła dłonie w tubkę przy ustach i odwróciła głowę ukośnie do bocznej ściany, żeby

zdezorientować zbrodniarza, skąd jej głos dobiega.

— Zabiłeś żonę prądem i sam zginiesz od prądu elektrycznego, nikczemny Theofilu —

zawołała, siląc się na ton kapłanki rzucającej uroki.

— Czemu pani zgasiła światła? — spytał Siegel, a w jego głosie wibrowało więcej stra-

chu niż wściekłości.

— By móc całe napięcie prądu skierować w druty, na które lada chwila nadepniesz,

morderco, i zginiesz!

Nawet uczniak uśmiałby się z takiej pogróżki, ale nie maniak z zastarzałą fobią czy

obsesją na punkcie elektryczności, odkąd piorun zabił tuż przy nim kilku jego kolegów pod
drzewem podczas burzy.

Jak zawsze w momentach trwogi lub zdenerwowania, Theofil Siegel odczuł potrzebę

zapalenia papierosa i zaciągania się raz po raz, lecz Urszula udała, że rozumie to całkiem
inaczej.

— Świecisz sobie zapałkami, by nie nadepnąć na zabójcze druty — zawołała, podsuwa-

jąc mu tym samym radę, z której skwapliwie skorzystał. — Ale my ci będziemy te zapałki
gasili jedną po drugiej... Bić w niego, czym kto może, co kto ma pod ręką! — krzyknęła i z
całej siły rzuciła kulę bilardową tam, gdzie błysk zapałki zdradził jego miejsce postoju w
ciemnościach, potem drugą kulę i trzecią.

Któraś z nich musiała go trafić, gdyż ryknął z bólu. Cofał się, jak świadczyło oddalanie

się od schodów rozżarzonego czubka jego papierosa i coraz dalsze miejsca późniejszych wy-
błysków zapałek, jakie rzucał na posadzkę szukając owych drutów z przewodami wysokiego
napięcia. Apel o bombardowanie uzbrojonego w rewolwer przestępcy przedmiotami, jakie
komu wpadną pod rękę, zyskał pełne poparcie „papy”.

Per Dio, questa donna mówi do rzeczy, jakby była mężczyzną! — powiedział

Luiggi Strano z najwyższym uznaniem do dwóch wykolejeńców, jakich przywiózł tu dziś z
sobą, słusznie snadź przewidując, że chuderlawy adwokat Hetman sam nie sprosta takiemu
łotrowi jak Theofil Siegel. — Walcież więc w drania, jak w kaczy kuper, póki nie odrzuci
spluwy i nie skapituluje.

— Wymacałem tu całą baterię małych butelek z piwem. Grzech marnować takie dary

Boże dla rozbicia mu łba, prawda, papo?

— Wara celować nimi w łeb! Nuż traficie go w skroń i ukatrupicie na miejscu? Ze

względu na bambino, ten jego zły duch musi żyć... do pewnego czasu, capite, rozumiecie?
Mierzcie butelkami tylko poniżej jego głowy — upomniał ich opiekun i dał rozkaz wymarszu,
gdy wszyscy trzej uzbroili się obficie w piwną amunicję. — Avanti!

Oberwawszy jedną butelką w kolano, drugą w brzuch, Theofil Siegel w desperackim

porywie wystrzelił na oślep resztę ładunków, potem rzucił się do ucieczki ku garażowi i po
ciemku wpadł wprost w objęcia „papy”.

— Signor Green we własnej osobie, prawda? No, nareszcie mogę zaspokoić swą

tęsknotę za spotkaniem z tobą, porco maledito — ucieszył się Luiggi Strano, wiążąc swemu
jeńcowi ręce na plecach tak „czule”, że ów, mając dłoń świeżo dziś skaleczoną okruchami
stłuczonej żarówki, jęczał z bólu. — Pilnujcie go, chłopcy jak cennej kontrabandy. Ja muszę
pogadać na osobności z naszym kauzyperdą i jego dzielną donną.

— W mieszkaniu będzie wygodniej, papo.
Urszula znów podeszła do głównego wyłącznika i lampy zapłonęły z powrotem, oświe-

cając małe pobojowisko. schwytanego przestępcę i jego pogromcę, który także wyglądał
odpychająco dzięki swemu podobieństwu do dużej małpy. Wiedziała już jednak od Kamila,
że stary Luiggi Strano, pomimo swej siły, gwałtowności i brzydoty, która pozyskała mu ów
przydomek „goryl”, jest altruistą i ostatnią nadzieją ludzi opuszczonych przez wszystkich.

W jadalni willi wyjaśniła zagadkę sześciu nakryć, co jeszcze zwiększyło podziw

background image

Luiggiego, którego już przedtem wprawiła w zachwyt próbą zamknięcia wrót od garażu i
odcięcia drogi jej prześladowcy, ryzykowną ucieczką z auta, wyłączeniem prądu dla uniemo-
żliwienia przestępcy celności strzałów i w ogóle ,,godną mężczyzny akcją na polu bitwy”.

Dopiero kiedy Urszula wyszła do kuchni, żeby nieoczekiwanym wybawcom zaprezen-

tować swoje gastronomiczne talenty, zaczął Luiggi omawiać problemy prawnicze z adwoka-
tem Hetmanem.

— Gadaj, kauzyperdo, co musi Green odszczekać, żeby nasz głupi żigolak zafasował

„letki” wyrok w procesie, w jaki wdepnął przez niego.

— Byłoby dobrze, gdyby Green, recte Theofil Siegel w całej rozciągłości potwierdził

zeznania złożone w śledztwie przez Vidala Bazukę.

— Czy ten porco maledito powinien to zrobić własnym pismem na papierze, żeby

później w sądzie nie mógł się zapierać?

— To jasne, że własnoręcznie spisane przyznanie do winy i przytoczenie jego rozmów z

Bazuką byłoby najbardziej pożądane. Czy jednak taki łotr jak Theo Siegel zechce dobrowo-
lnie oskarżać siebie o główny udział w morderstwie? Nie, papo, o tym szkoda marzyć.

— Ja zaś lubię i marzyć, i spełniać niektóre marzenia — odparł Luiggi ze złowrogim

błyskiem czarnych jak węgle oczu. — A znasz ty jaki inny sposób uwiecznienia spowiedzi
arcyłotra chwilowo skruszonego mymi... perswazjami?

— Utrwalenie jego słów na taśmie magnetofonowej. Ale do tego trzeba by kupić za

dwie setki lub wypożyczyć za dwudziestkę dobry tape-recorder i ukryć ten aparat wielkości
patefonu zgrabnie tam, gdzie Siegel będzie przesłuchiwany... Tylko... to jest, papo, bardzo
ważne pytanie!... jakimi zapewne namacalnymi perswazjami zamierzasz nakłonić go do
szczerych wynurzeń?

— Odkąd przez niego bambino wdepnął w mokrą robotę i w proces, który może koszto-

wać go życie, nieraz rozmyślałem, co pocznę, gdy Green kiedyś wpadnie w moje mściwe
łapy. Czasem planowałem sobie prać go po buźce, dopóki drań nie wyśpiewa całej prawdy.

— Papo, takie mordobicie odradzam usilnie!
— Zgoda, kauzyperdo, bo twoja mądra donna niechcący wskazała mi lepszy sposób na

zmiękczenie Greena: on ma największego pietra przed elektryką!

— Owszem ma. I cóż stąd? Czy chcesz mu zaaplikować shock treatments, wstrząsy,

jakimi pono dziś leczą niektórych wariatów? Czy sądzisz, że jakikolwiek szpital wypożyczy
ci taką aparaturę?

— Może ja ją sobie wypożyczę bez wiedzy szpitala? A może ci moi chłopcy, których za

kradzieże wylano z elektrowni, zmontują mi coś na podobieństwo gorącego fotela z Sing-
Sing? Przyjedź do mnie jutro wieczór, to zobaczysz, jak elektryką łaskotamy różne części
ciała winowajcy.

Po kolacji Luiggi odkomenderował adwokata Hetmana „do czułego pilnowania donny”

w kuchni przy myciu naczyń, aby podczas procesu mogła z czystym sumieniem zeznawać, iż
nie wie, kiedy i którędy Siegel opuścił jej willę, gdyby jego adwokat nękał ją i próbował
dyskredytować pytaniami o to.

Tymczasem w piwnicy łysemu więźniowi zalepiono usta plastrem, aby nie mógł wołać

o pomoc z auta po drodze, i włożono nań jeden z ceratowych płaszczy rybackich, w jakie
Luiggi Strano przyodział siebie i swoich towarzyszy na dzisiejszą słotę.

Kaptur i podniesiony kołnierz tego płaszcza nie pozwoliłyby dostrzec zakneblowanych

ust ani przerażonej miny więźnia, gdyby w możliwym ścisku aut na Queensborobridge ktoś z
innego samochodu natrętnie zaglądał do wnętrza limuzyny „papy”, zaintrygowany jej dużymi
rozmiarami i przestarzałym typem.

Zabezpieczywszy transport jeńca, wepchnął go Luiggi do tylnego przedziału swej

landary, sam usiadł tuż przy nim, a swoich dwóch dyżurnych „asystentów” umieścił na jej
przednim siedzeniu. Potem odjechali tak dyskretnie, że nawet Urszula nie zauważyła. Gdy

background image

niespełna godzinę później zatelefonował do Kamila Hetmana, by mu oznajmić, że szczęśliwie
dowiózł do siebie „upragnionego gościa”, skorzystała z okazji, żeby mu zrobić łagodną wy-
mówkę.

— Ach, papo, jak można było odjechać stąd tak bez pożegnania?!
— Nie było na nie czasu, ślicznotko, gdyż łysoń uciekł z twej piwnicy. I porwał moją

limuzynę, więc musimy go ścigać — łgał Luiggi dla jej dobra, jak sądził, ale niechcący napę-
dził jej strachu.

— Uciekł, Theo wam uciekł? Zatem on znów może mnie napaść!
Certamente! Zwłaszcza dzisiejszej nocy. Dlatego lepiej niech mój kauzyperda czuwa

tam nad tobą przez całą noc. Mnie on chwilowo niepotrzebny. Dopiero jutro pod wieczór
niech wpadnie do mnie na godzinkę... Buona notte.

Gdy nazajutrz pod wieczór adwokat Kamil Hetman przybył do portowej tawerny MOJA

OSTATNIA NADZIEJA, nie zastał za ladą jej właściciela, tylko dwóch spośród jego licznych
adoptowanych synalków.

— Gdzie papa, chłopaczki? — zapytał ich.
— W swoim składzie trunków szmuglo... importowanych. Monterzy instalują mu tam

jakiś nowy deep-freeze — odparł młodszy, dwudziestopięcioletni dryblas.

Starszy natomiast twierdził, że montowana dziś maszyna, to z pewnością nie deep-

freeze ani żadna inna lodówka, ale raczej elektryczna maszyna do kuracji odtłuszczającej dla
grubasów. Żaden z nich jednak jeszcze jej nie widział, gdyż Luiggi zamknął się tam ze swymi
monterami i nikogo innego nie wpuszcza.

— Mnie wpuści — przepowiedział Kamil Hetman.
Prowadząc go przez swój mały labirynt, pod którym w paru miejscach woda chluptała,

gdy większy statek przepływał rzeką ku zatoce lub w przeciwnym kierunku pochwalił się
Luiggi Strano, że już posiada pełne zeznania Theofila Siegla w obu wersjach, pisemnej i
nagranej na taśmie. Do skruchy nakłoniło go kilkadziesiąt nieprzyjemnych wstrząsów od
dwucalowych iskier z maszynki elektrycznej Wimshursta, jaką znajomy nauczyciel fizyki
chętnie wypożyczył „papie”".

A przecież wimshurstowe iskry i wstrząsy były niczym w porównaniu z imitacją krzesła

elektrycznego, jaką dwaj elektrotechnicy, za kradzieże ongiś pozbawieni dobrych posad i spo-
radycznie wspierani przez Luiggiego, zmontowali dziś na jego życzenie. Prąd zastosowany
przy tej namiastce „gorącego fotela” był za słaby, by mógł zabić chuderlawego wyrostka, cóż
dopiero takiego „byka” jak Theofil Siegel, ale trzęsionkę dawał mu taką, że tchórz wył. I
mdlał z pewnością głównie ze strachu.

— Chciałem mu dać przedsmak tego, co ma cela śmierci w Sing-Sing, i myślałem, że

pobawię się nim przez kilka dni, a on już dzisiaj wyśpiewał wszystko! — narzekał rozcza-
rowany Luiggi. — Przejrzyj jego zeznania, może jaszcze jakie pytanie zechcesz mu zadać, a
potem dorobię mu do nóg cementowy cokół.

Tak zwane dorobienie do nóg cokołu pod własny pomnik polegało za czasów prohibicji

na tym, że bootleggers, a za ich przykładem przeróżni gangsters schwytanemu i związanemu
już wrogowi wkładali stopy do starej miednicy albo małej kadzi z świeżym cementem. Gdy
ten stwardniał, tworzył śmiertelny balast dla przytwierdzonego doń człowieka, którego potem
wywożono w nocy łodzią na głębinę i wrzucano do wody. W ten sposób mordercy uzyskiwali
pewność, że ich ofiara nie wypłynie na powierzchnię rozdęta gazami, jak zwykli topielcy,
albo że wpadnie do sieci rybakom. Taki „pomnik” miał stać na dnie morza, rzeki czy jeziora,
dopóki go ryby nie objedzą do szkieletu.

Nie zrobisz tego, papo — zaczął adwokat Hetman spokojnie.
Ja nie zrobię? Corpo di Baccho! — oburzył się krewki Luiggi, chwytając doradcę za

ramiona tak mocno, że ów aż zasyczał. — Ty mi zakażesz?

— Nie ja, lecz nasza wspólna troskliwość o bambino. Vidal oberwie najostrzejszy

background image

wyrok, jeśli zasiądzie na ławie oskarżonych sam, bez Siegla.

— Przecież zeznania Siegla mam uwiecznione na piśmie i na taśmie...
— To za mało dla sądu. Prokurator je zakwestionuje, jeśli nie ujrzy na sali ich autora. Ja

też nie będę mógł wziąć Siegla w ogień krzyżowych pytań. A na przysięgłych opowieści
Vidala Bazuki nie wywrą wrażenia, jeśli nie będzie można skonfrontować go na sali z tym,
który namówił go do morderstwa. Dlatego, papo, jeżeli chcesz, by twój faworyt dostał wyrok
łagodny, musisz dbać o cenne zdrowie Siegla, false Greena! Musisz jak najprędzej wydać go
w ręce władz, a ja wyślę komu należy odpisy tych zeznań, jakie w niego prądem elektry-
cznym wytrząsnąłeś.

— Hm, to brzmi dla mnie trochę pocieszająco, że Green także zasiądzie na ławie oskar-

żonych i też będzie osmarowany w prasie. Ale gdzie pewność, że questo porco maledito
będzie skazany na śmierć? A nuż wyjdzie z więzienia już za dwadzieścia pięć lat?

— Wówczas ty złapiesz go po raz drugi i zrobisz z niego pomnik na dnie Zatoki

Nowojorskiej już bez szkody dla sprawy Vidala — odparł Kamil żartobliwie, a Luiggi Strano
udał, iż uważa tę radę za doskonałą.

Potem wypytywał go dość długo o Urszulę. Wszystko mu się u niej podobało prócz

uporu, z jakim wymawiała się od odwiedzenia Vidala Bazuki. Przecież na wiosnę uważała go
prawie ze swego narzeczonego i omal nie przespała się z nim tragicznej nocy, gdy telewizor
zrzucony do wanny spowodował zgon chorej na serce grubaski, Ruth Strickner. Dlaczego
więc ta ładna, dzielna, lecz może nazbyt zawzięta Polka teraz nie chce Vidala ani znać?

— Popełnił ciężkie przestępstwo i zawiódł jej zaufanie. Tak mi, papo, wyjaśniła, gdym

ją zapytał o to samo — odparł Kamil Hetman i zasępił się nagle. — Mnie najbardziej przeraża
jej nieubłagana stanowczość — wyznał. — Bowiem Urszula powiedziała mi dzisiaj, że tak
samo zerwie na zawsze ze mną, jak zerwała z Vidalem, gdybym też zawiódł jej zaufanie... i
znów zaczął pić.

Obawa spowodowana takim oświadczeniem ukochanej i znajomością własnej słabej

woli nie była jedynym zmartwieniem Hetmana. Drugie przybyło mu tuż po procesie karnym,
wytoczonym przez prokuratora w imieniu ludności Stanu Nowy Jork przeciwko dwu spra-
wcom wyrafinowanego morderstwa popełnionego w Forest Hills na osobie Mrs. Ruth Strick-
ner. Adwokat Kamil Hetman włożył tyle sera i zapału i kruczków prawniczych w obronę
swojego klienta, że Vidal Bazuka dostał tylko pięć lat więzienia, podczas gdy Theofil Siegel,
broniony przez trzech mecenasów, oberwał piętnaście lat. „Po pięć za każdego obrońcę”,
napisał potem złośliwie jeden z reporterów.

Gdy po wyroku Kamil wyrobił „papie” widzenie się z jego pupilem, Luiggi Strano

zaczął go pocieszać jak umiał.

— Dostałeś pięć lat, bambino mio caro, ale tyle siedziałbyś tylko wtedy, gdybyś gwałcił

przepisy więzienne lub próbował ucieczki. Ale jeśli będziesz za kratkami zachowywał się
wzorowo, wyjdziesz na wolność już za dwa i pół roku, a druga połowa kary będzie ci zawie-
szona. Czy nie tak, kauzyperdo?

— Tak, papa ma rację! — potwierdził Kamil, częstując papierosem swego klienta,

niezwykle ponurego odkąd ujrzał na sali rozpraw Urszulę.

— Nasz kauzyperda zasługuje na twą dozgonną wdzięczność, bo wycyganił dla ciebie

najłagodniejszy wyrok, jaki ktoś może dostać za mokrą robotę.

— Ale ukradł mi moją narzeczoną wraz z jej olbrzymim majątkiem! — wybuchnął

przystojny Kubańczyk, mierząc swego obrońcę i do niedawna przyjaciela nienawistnym
wzrokiem. — Tego mu nie zapomnę nigdy! Caramba! I za to mu „podziękuję” krwawo, gdy
tylko odsiedzę dwa i pół roku. Ja mu wtedy...

Zanim skończył to zdanie dostał od Luiggiego pięścią w twarz tak, że runął na wznak.
— Papa z tobą najpierw pogada, gdy wyjdziesz z paki, ty niewdzięczniku, ty wyznawco

sacro egoismo! Co, dopiero ocalono cię od fotela elektrycznego za mokrą robotę, a ty już

background image

drugą grozisz? I to komu, niewdzięczniku, swemu obrońcy? No, to papa tobie też przygotuje
cementowy cokół pod własny pomnik pa dnie morza — pienił się Luiggi Strano. Potem ujął
Kamila pod ramię i skierował się ku drzwiom. - Chodź stąd, drogi kauzyperdo, i zapomnij o
groźbie tego porco antipatico. A co najważniejsze, nie piśnij o niej ani słówkiem przed twoją
donną, pamiętaj!

Końcowej rady adwokat Kamil Hetman usłuchał. Nawet po ślubie nie wspomniał

Urszuli o pogróżkach eks-żigolaka, lecz nie lekceważył ich, znając mściwość Kubańczyków i
Portorykan z różnych procesów karnych. Ilekroć interweniował u władz w sprawie kogoś z
wykolejeńców, których losy zagnały pod opiekuńcze skrzydła „papy” do jego tawerny porto-
wej znanej pod" nazwą „TWOJA OSTATNIA NADZIEJA”, przypominał sobie sprawę Vidala,
głośną ongiś ze względu na niecodzienną rolę, jaką odegrał w niej dwunasty telewizor pani
Strickner.

KONIEC




Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Antologia Zlota podkowa 33 Ostatnia walka toreadora i inne (2)
Antologia Złota podkowa 38 Trzy dni śledztwa i inne opowiadania
Antologia Złota podkowa 21 Libelt Karol Gra w szachy
Antologia Złota podkowa 23 Wynalazek profesora Brenka i inne opowiadania
Antologia Złota podkowa 19 Banasiowa Teodora Towarzysz śmierci
Antologia Złota podkowa 17 Skradziony głos
Antologia Złota podkowa 32 Tajemnica Bruce Partington i inne opowiadania
Antologia Złota podkowa 41 Fatalny sztylet i inne opowiadania
Antologia Złota podkowa 52 Nieoczekiwane
Antologia Złota podkowa 16 Brown z Calaveras i inne opowiadania
Antologia Złota podkowa 49 Sarrasine i inne opowiadania
Antologia Złota podkowa 15 Makarczyk Janusz Orchidea
Antologia Złota podkowa 34 Biały jacht i inne opowiadania
Antologia Złota podkowa 50 Zmartwychwstanie Offlanda i inne opowiadania
Antologia Złota podkowa 43 Kokaina i inne opowiadania
Antologia Złota podkowa 27 Kapitan Stevenson popełnia samobójstwo
Antologia Złota podkowa 20 Wenus z Ille i inne opowiadania
Antologia Złota podkowa 30 Lekarz czy morderca i inne opowiadania

więcej podobnych podstron