"Psi rok" - JON KATZ
Długo oczekiwana przez czytelników,
druga po DOBRYM PSIE książka Jona Katza.
Czasami zmiany
przychodzą… na czterech łapach.
Psi rok to piękna,
zapadająca głęboko w serce opowieść, która bawi i wzrusza, a
jednocześnie uczy, jak mądrze kochać. To jedna z tych książek,
które uświadamiają nam, jak ważne w naszym życiu są zwierzęta.
Juliusz i Stanley - pogodne, słodkie labradory, oraz dwa border
collie: Homer i Orson – bohater książki Dobry pies – to
ukochane psy, które towarzyszą Jonowi każdego dnia.
Razem z
nimi i wszystkimi radościami, szaleństwami, ale także smutkami ich
codziennego życia spędzamy rok na farmie Jona. To opowieść o
zaufaniu i zrozumieniu, o życiu i śmierci, o kontynuacji i zmianie.
Historia czasami refleksyjna, czasami zabawna, ale zawsze do głębi
wzruszająca.
Fragment
książki:
"FRAGMENT:
– Devon, zostań! Devon,
zostań! – powtarzałem cicho jak zaklęcie. – Jestem twoim nowym
przyjacielem. Jestem w porządku. Wszystko jest w porządku, już
dobrze. Zostań. Zaraz pojedziemy do domu.
Uważałem, aby mój
głos brzmiał uspokajająco i równo. Miałem nadzieję, że
powtarzanie tych samych słów stopniowo go wyciszy, choć sam
całkiem się zasapałem i spociłem.
Z kieszeni spodni
wyciągnąłem psiego biszkopta. Przenikliwe oczy skupiły się na
mnie, a potem zerknęły na ciastko. Położyłem smakołyk na
podłodze i podsunąłem w stronę zwierzaka. Zignorował go, patrząc
niemal pogardliwie. Jak mogłem pomyśleć, że można go kupić tak
tanio? Wyglądał na obrażonego.
I widziałem, że wciąż
kalkuluje, kalkuluje i kalkuluje: „Czy zdołam uciec? Czy uda mi
się ominąć tego cymbała i tych wszystkich ludzi?”. Na chwilkę
jego oczy przykuła bagażowa karuzela. A może to jest odpowiednia
droga ucieczki? Potem, jak gdyby nagle ogarnęła go rezygnacja,
odrobinę się rozluźnił. Niewykluczone, że zrozumiał, iż
terminal nie prowadzi nigdzie. Nigdzie, dokąd chciałby pójść.
Powoli, centymetr po centymetrze, pełzłem ku niemu na kolanach,
przemawiając spokojnie i czując się niczym policyjny negocjator.
Teraz nastąpił ważny moment. Mój niepokój potęgowała całkowita
niepewność.
– Zostań! – powiedziałem bardziej
zdecydowanym głosem, podnosząc rękę. – Zostań, Devon, wszystko
w porządku.
Teraz wydawało się, że jest nawet lekko
ubawiony. Zaczął zwracać na mnie uwagę, koncentrował się na
mnie, analizował moją technikę, ciekawie przechylając głowę,
kiedy gestykulowałem. Zdecydowanie słuchał mnie, mierzył
spojrzeniem.
Podszedłem bliżej, wystarczająco blisko, aby
delikatnie podrapać go za uchem. Ochroniarze zaczęli się
wycofywać. Ale potem jakieś dziecko krzyknęło i Devon znowu
wyprężył się z dzikim spojrzeniem. Jednak znowu go podrapałem i
poklepałem po grzbiecie. Wymacałem obrożę i zaczepiłem smycz na
metalowym kółku. Nie sprzeciwiał się i nie uciekał. Po prostu
nie przestawał na mnie patrzeć.
Smycz ostatecznie go
uspokoiła, jakby nareszcie zrozumiał, co ma robić, to znaczy iść
ze mną. Ochroniarze odetchnęli z ulgą i mamrocząc coś pod nosem,
udali się do ważniejszych zadań. Przecież w końcu nikt nie
został pogryziony ani ranny.
Od tej chwili ludzie z tłumu
zaczęli wymieniać uwagi o tym, jak piękny jest Devon, i potakiwali
z sympatią, kiedy głośno wyjaśniałem, że pies przebył daleką
drogę aż z Teksasu, że to jego pierwszy w życiu lot i pierwsze
spotkanie ze mną. A był naprawdę piękny, ten derwisz, który na
moje oko musiał ważyć jakieś dwadzieścia kilogramów.
Trzymałem
smycz lewą ręką, Devon niepewnie stąpał obok, ponieważ
ciągnąłem za sobą klatkę, a on nie chciał mieć z nią więcej
do czynienia.
– Noga! – spróbowałem wydać komendę, co
nie odniosło specjalnego efektu. Jednak nie próbował także
uciekać. W tym momencie byłem wszystkim, co miał.
Wyszliśmy
na zewnątrz i minęliśmy mnóstwo, ale to mnóstwo ustawionych
rzędami samochodów, aż dotarliśmy do mojego. Z początku szarpnął
w jedną stronę, potem w drugą, ale wkrótce przeszedł na równy
kłus przy nodze, skręcając tam, gdzie ja – wyróżnik szkolonego
psa. Może po prostu nie znałem odpowiednich komend.
Najpierw
otworzyłem tylne drzwi vana i wepchnąłem do niego olbrzymią
klatkę, potem obszedłem auto z boku, wciąż trzymając smycz.
Ciekawość przezwyciężyła strach. Devon obserwował wszystko
dokoła, reagował na każdy dźwięk, na światła, autobusy i na
ludzi. Jego oczy były zdumiewająco wyraziste i czujne.
Wyjąłem
słój i miskę, po czym wlałem mu trochę wody. Wychłeptał
łapczywie. Potem przykucnąłem obok niego na chodniku. To było
surrealistyczne spotkanie w okropnym świetle żółtych reflektorów
ostrzegawczych, obok strumienia mknących mimo nas aut; jednak Devon
się nie poruszył. Dałem mu następnego biszkopta. Przełknął. A
potem jeszcze dwa.
Powoli wyciągnąłem rękę i podrapałem go
w sam czubek głowy. Postawił uszy. Pierwszy raz. Co jakieś
trzydzieści sekund wzbijał się nad naszymi głowami odrzutowiec, a
Devon trochę się trząsł, ale po kilku startach przyzwyczaił
się.
– Devon, posłuchaj mnie, kolego – zacząłem znowu. –
Będzie dobrze, zobaczysz.
Spojrzał na mnie, na niebo ponad
nami i wydał mi się całkiem zagubiony i pokonany. Wciąż go
głaskałem i podawałem biszkopty, które zjadał. Podejmował
decyzje w mojej sprawie, a ja w jego.
– Teraz wsiądziemy do
samochodu. I pojedziemy do domu – wyjaśniłem. – Nie wiem, jak
ci było przedtem, ale ja pracuję w domu, zostanę z tobą, zapewnię
ci mnóstwo spacerów, mnóstwo jedzenia i mnóstwo cierpliwości.
Zaopiekuję się tobą. Dajmy sobie szansę, dobrze? – Wyciągnąłem
rękę, a on liznął ją, raz, bardzo delikatnie.
Otworzyłem
drzwi i Devon wskoczył na przednie siedzenie, jakby to robił
tysiące razy. Nieznacznie uchyliłem okno, a pies wystawił nos na
zewnątrz. Ciekawość wciąż była moim sprzymierzeńcem – z
samochodu lotnisko raczej fascynowało, niż przerażało. Mimo to,
kiedy podjechaliśmy do budki parkingowej, zeskoczył na podłogę,
żeby się ukryć.
Potem wskoczył z powrotem, spoglądając raz
na mnie, raz przez okno. Koła się zakręciły. „Kim jest ten
facet? Co to za miejsce? Dokąd jedziemy?”.
– Wszystko w
porządku – powtarzałem. – Będzie dobrze.
Chwilami
wydawało się, że mi wierzy.
Piętnaście minut później
zajechaliśmy pod mój ganek. Labradory, merdając ogonami,
przyczłapały pod płot. Głowa Devona poszła w dół, uszy opadły
i trzy nosy z wielką rezerwą się zetknęły. Julius patrzył na
mnie z żalem, wyraźnie zmartwiony, Stanley, odrobinę bardziej
dominujący w tej parze, przybrał pozę sceptyka.
Postanowiłem
wziąć Devona na krótki spacer, zanim przedstawię go Pauli i
pokażę mu dom. W trakcie przechadzki tak swobodnie szedł przy
nodze, z nosem przy ziemi obwąchując chodnik, że po raz pierwszy
tego wieczoru odetchnąłem z ulgą. Moja podmiejska, wysadzana
drzewami uliczka była o wiele spokojniejsza w porównaniu z
lotniskiem Newark.
Przedwczesne odprężenie – mocnym
szarpnięciem Devon wyrwał mi smycz z ręki i zniknął. Rozglądałem
się dookoła; nigdzie nie było śladu po nim! Wtem zerknąłem na
przejeżdżającego minivana i zobaczyłem, że siedzi sobie
spokojnie na dachu niezrażony ruchem samochodu. Nie wierzyłem
własnym oczom. Nie mogłem uwierzyć. Przecież psy nie
latają!
Wymachując trzymaną w prawej ręce łopatką na
odchody, z krzykiem rzuciłem się za nimi.
– Hej, hej! Stop!
Zatrzymaj się! Na dachu jest pies!
Sąsiedzi, którzy właśnie
wyprowadzali swojego teriera, rozdziawili usta ze zdumienia.
Van
zwolnił – pełen ufności akt kierowcy, który prawdopodobnie
spojrzał we wsteczne lusterko, aby zobaczyć, co jest powodem
zamieszania. Bóg jeden wie, co on czy ona pomyśleli na widok
stukilogramowego faceta galopującego ulicą, wymachującego jakimś
dziwnym przedmiotem i wrzeszczącego na całe gardło. W każdym
razie van przyśpieszył.
Dobry Boże, myślałem, jak on tam
wlazł?
Stanąłem i krzyknąłem ile sił w płucach:
–
Devon! Do mnie! Już! – mój głos nie był błagalny, lecz pełen
wściekłości.
Po przejechaniu jakichś trzydziestu metrów
pies zeskoczył z auta tak zręcznie, jakby to był maleńki
podnóżek, i wylądował na chodniku.
– Siad! – wrzasnąłem
i Devon usiadł. Spojrzał na mnie w zdumieniu, chyba się
zastanawiał, o co tyle hałasu. Potem odwrócił pysk, jakby się
wstydził albo bał, że go uderzę. Siedział absolutnie nieruchomo,
aż chwyciłem smycz i poszliśmy z powrotem do domu.
Tak oto
zaczął się mój psi rok. "
Fragment z książki
"Psi rok" Jona Katza
Wydawnictwo Galaktyka
CHCESZ
KUPIĆ KSIĄŻKĘ: TAK
KUPUJĘ
Wydawnictwo
GALAKTYKA