Dobraczynski Jan Swiety miecz [kor8]

JAN DOBRACZYŃSKI

ŚWIĘTY MIECZ



JAN DOBRACZYŃSKI

POWIEŚCI BIBLIJNE

PUSTYNIA *

WYBRAŃCY GWIAZD *

LISTY NIKODEMA *

ŚWIĘTY MIECZ



CZĘŚĆ PIERWSZA I Przedranny chłód nie przezwyciężył zaduchu w górnej izbie: wisiał wciąż, choć kobiety powiewały chustami i paliły trociczki. Tylu przecież ludzi siedziało tutaj natłoczonych od wczesnego popołudnia aż do świtu. Jak sięgnąć pamięcią, nie było takiego zbiegowiska! I ten wypadek! Ko­biety odkładały chusty i poczynały jazgotliwie ze sobą rozmawiać. Nikt nie zauważył w pierwszej chwili, że chłopak runął na kamienne podwórze. Do­piero po jakimś czasie w ciężką, pełną głębokich oddechów ciszę wdarł się, niby głos z innego świata, wrzask kobiecy na dole. Ten i ów wyjrzał przez okno; szept pobiegł niby płomień po suchej słomie. Przerwano mówiącemu. Ludzie porwali się z miejsc i poczęli cisnąć się do okien. Z dołu, z pokryte­go płachtą nocy podwórza, dochodził krzyk i nie przypominający żadnego z ludzkich odgłosów dziki szloch kobiety. Ktoś pobiegł na dół, inni rzucili się za nim. Przepychano się ku drzwiom. Ciemne schody zahuczały od dzie­siątków nóg. Fala ludzka spływała w dół na oświetlone już pochodniami podwórze, otaczała hałaśliwym kołem chłopca leżącego na ziemi bez ruchu, z rozrzuconymi rękoma i nogami, oraz jego matkę pochyloną nad nim, wśród lamentu drącą paznokciami twarz i rwącą włosy.

Aż mnie zamroczyło, kiedy usłyszałam krzyk... — opowiadała jedna z kobiet. — Wybiegłam, patrzę — trup. Leży bez ruchu, spod włosów pły­nie krew...

Ha, pewnie... — potakiwały. — Spadł na głowę. Musiał się zabić. No i powiedzcie...

Zgodnym ruchem poczęły kiwać głowami. Pomyśleć: ten sam Eutychus w godzinę później siedział przy wieczerzy żywy i cały, tyle że z obwiązaną głową. I znowu tłum stłoczył się w górnej izbie, znowu w mętnym blasku wielu oliwnych lamp — w większym tylko jeszcze niż poprzednio napięciu — słuchali chropowatych słów mówiącego. Słów tych kobiety nie umiałyby powtórzyć. Lecz ich uznanie dla mówcy urosło tego wieczoru w głęboki po­dziw, w zachwyt, w ciepłą serdeczność. Nie spuszczały oczu z jego twarzy ciemnej i połyskliwej, podobnej do rzeźby z wypolerowanego kamienia, otoczonej siwawym zarostem, z jego oczu czarnych, półzakrytych czerwonymi, niby obciętymi nożem powiekami, z jego włosów wijących się nad szerokim czołem. Cmokały cicho i czule, jak się cmoka do noworodka. Nie przeszka­dzało im, że mężczyzna był brzydki i wyglądał nędznie. Nie potrafił również mówić pięknie i płynnie jak wędrowni retorzy i filozofowie wykładający na placach i drogach swą naukę. Jego słowa brzmiały twardo. Zacinał się, po­magał sobie gestykulacją rąk pokrytych szmatami, spod których wyglądały palce ciemne i suche o mocno sterczących wiązaniach przegubów. Lecz to, co mówił, podniecało zarówno słuchaczy, jak i jego samego. Zapalał się, wybuchał, głos jego przechodził w niski, gardłowy krzyk. Potem cichł: zno­wu poczynał przemawiać spokojniej i tylko nagłe błyski w oczach i głębokie brzmienie głosu wskazywały, że przeżywa każde zdanie. To nie była wyu­czona przemowa, którą się powtarza po wiele razy. Narzucał słuchającym uwagę i karność. Mówił prosto i zrozumiale. Zwracał się do mężczyzn, do kobiet, do żonatych, do wdów, do dziewcząt. Czasami rzucał słowo krótkie i mocne jak piorun, które wstrząsało zebranymi. Czasami czynił wyrzuty. Ale wtedy zaraz poprzez groźny ton jego głosu przebijał żal, że musi tak mówić, połączony z głęboką tkliwością. Ciągle powracał do jednego: „Nie myślcie o tym, co wasze; o tym myślcie, co jest bliźniego”. Godziny biegły, a oni słuchali go. W końcu przerwał, aby można było zjeść wieczerzę. Za­raz też przepchnęły się przez tłum kobiety z chlebem i z winem. Spieszyły ku niemu wszystkie: każda chciała mu służyć. Otoczyły go. On jednak zda­wał się nie widzieć ich gorliwości. Wziął chleb z pierwszego z brzegu kosza, podsunął kubek pod najbliższy dzban. Potem wstał. Był niski, prawie mały. Duża głowa zsuwała mu się na ramię bolesnym nieco ruchem. Lecz na wy­datnych, obwisłych wargach był spokojny uśmiech. Ludzie wstali także i za­padła cisza. Ten, którego słuchali, odmówił krótką modlitwę. A potem objął ramionami najbliżej stojących mężczyzn i ucałował ich. Ci oddali pocałunek następnym, następni znowu dalszym. Gest ten obiegł kręgiem izbę. Całowali się wszyscy: wolni i niewolni, bogaci i ubodzy. Zapomnieli na moment o swej doli. Najnędzniejsi czuli się znowu ludźmi, najszczęśliwsi odczuwali pra­gnienie, aby ze swej szczęśliwości udzielić innym. Szeptano sobie: „Nie miej do mnie żalu, bracie... Wybacz, jeśli ci coś przykrego powiedziałem... Nie pamiętaj mi...”

Czasami były to ciche wyznania: „Skradłem ci kurę, odpuść; nazwałem cię głupcem — czy możesz mi przebaczyć?” Odpowiadano gorąco: „Od­puszczam ci, ale i ty mi odpuść, zapomnij, jak ja ci zapomniałem”. Wreszcie krąg pocałunków pokoju zamknął się. Wtedy nauczyciel skinął na stojącego obok młodego mężczyznę. Ten sięgnął po zwitek, który miał zatknięty za pas, i począł czytać. Był to śpiew Izajasza:

Otwórzcie bramy, niech wejdzie naród sprawiedliwy I strzegący Prawdy.

Odszedł stary błąd, Ty zaś dałeś nam pokój, Bośmy w Tobie nadzieję mieli...

Gdy skończył zebrani schylili głowy. Powiedzieli: Niech tak będzie. W ci­szy rozległ się znowu niski głos nauczyciela. Mężczyzna wyciągnął dłonie i wziął w nie chleb. Wolno podniósł twarz pod żółty blask lamp stojących na kamiennych kolumnach. Mówił cicho, przejmującym szeptem, jak ktoś, kto opowiada najdonioślejsze wydarzenie swego życia. Ludzie zatrzymali oddech w piersiach. Między tym, co mówiący widział, a ich światem zgiełk­liwego portowego życia leżała przepaść. Przybysz z europejskiego lądu był także przybyszem ze świata wstrząsających tajemnic. Oni tutaj lękali się nie­raz, że owo życie, o którym im opowiadano, może wcale nie istniało, może było tylko pocieszającą, dobrą bajką, wymyśloną dla ulżenia ich ciężkiej doli. Ale ten człowiek mówił: „Pan mi powiedział” i „widziałem”, a kiedy przełamał chleb, zadrżeli, bo stało się im oczywiste, że ten chleb nie jest już chlebem. To było tak samo jak wtedy: ułomki placka wędrowały z rąk do rąk, kubek dotykał wielu ust. Pokornie zniżali głowy, klękali, zasłaniali twarze. Całowali kubek, zanim umoczyli w nim wargi. W ustach to był tyl­ko chleb i tylko wino. Ale moc słów człowieka, który sam widział, rozpra­szała ich wątpliwości, podtrzymywała w oczekiwaniu. Wydawało im się, że długo już tak czekają. Przecież prawie trzydzieści lat upłynęło od dnia tam­tej Przemiany i wszystkiego, co się potem dokonało!

A mówca łamał chleb i łamał, wymawiając nad każdym kawałkiem sło­wa nie swoje, ale tamte, wypowiedziane wtenczas w nocy. Ci, co stali dalej, podchodzili do niego z wyciągniętymi rękoma, brali ze czcią swój kawałek, czasami brali drugi w białą szmatkę, by zanieść go swoim bliskim, którzy pozostali w domu. Przelewano także wino z pobłogosławionego kubka do swoich kubków. Jedli i pili wszyscy ochrzczeni, uczniowie zaś klęczeli przez cały czas, patrząc na tamtych z wyrazem zazdrości. I dopiero gdy wszyscy już wzięli swą część z rąk rozdawcy i wszyscy się pomodlili, nauczyciel usiadł. To był znak, by usługujące poczęły wnosić misy z zacierką grecką, z mięsem i rybami, koszyki z cebulą, bobem, czosnkiem, oliwkami, wino­gronami, jabłkami, wreszcie ze słodkim pieczywem z serem, miodem i ma­kiem. Podawano sobie także dzbanki z winem. Jedzenia była obfitość i nie tylko nie zabrakło dla nikogo, ale nawet ten, kto sam nic nie przyniósł, mógł się najeść, jak nie jadł dawno. Kobiety teraz jeszcze wybuchały słowami po­dziwu dla tej wspaniałej uczty, na którą złożyli się obok bogaczy, jak złotnik Amfiaros i kupiec Sergiusz, biedacy — taki choćby rybak Bartakes, który przyniósł wszystkie ryby z nocnego połowu.

Lecz nawet ta obfitość jadła nie zdołała zatrzeć wrażenia, jakie wywarła na kobietach sprawa Eutychusa. Wypadek był okropny: ten chłopak był jedy­nym synem ubogiej wdowy. Kobieta klęcząc nad jego bezwładnym ciałem zanosiła się rozpaczliwym łkaniem. Nikomu spośród otaczających nawet do głowy nie przyszło, aby chłopak wypadłszy z trzeciego piętra mógł jeszcze żyć. Nie próbowano go nawet ratować. Mężczyźni kiwali ze współczuciem głowami, kobiety wtórowały matce w płaczu. W zamieszaniu nikt nie spo­strzegł, że nauczyciel również zeszedł na podwórze. Rozsunął cisnących się ludzi, przedostał się do środka koła. Z wyrazem głębokiego współczucia pa­trzył na szarpiącą włosy kobietę i na jej syna. Zdawał się namyślać; na jego twarzy pojawił się wyraz natężenia. Pewno się także modlił, bo skrzyżował ręce na piersiach, zaś jego usta poruszały się bezgłośnie. Potem nagle uklę­knął. Objął leżącego ramionami i podźwignął go z wysiłkiem. Ręce chłopca opadły wzdłuż ciała, dłonie stuknęły głucho o kamienne płyty. Głowa zwisa­ła bezwładnie. Usta nauczyciela poruszyły się znów: można było pomyśleć, że powiedział jedno krótkie słowo. Widać było po nim wysiłek — ledwo mógł utrzymać martwe ciało. Po co to robił? Ludzie patrzyli zdumieni.

Wtem ktoś krzyknął. Zerwał się szmer. Po policzkach Eutychusa prze­biegło drżenie. Rozchylone usta przymknęły się. Ciało poruszył jakby lekki prąd życia. Otaczający z krzykiem poczęli się tłoczyć. Liczne dłonie pod­parły leżącego, wyręczyły nauczyciela. „Żyje!” — krzyknęła dziko matka. Przysunęła twarz do twarzy chłopca, śledząc płonącym wzrokiem jego wol­no rozchylające się powieki. „Żyje!” Wczepiła palce w ramię uratowanego. „Żyje!” Zerwała się na nogi. „Ludzie, patrzcie, żyje!” Drżącą ze wzruszenia ręką pokazywała otaczającym oczy poczynające spoglądać przytomnie i sła­by uśmiech, który pojawił się na ustach Eutychusa. „Ożył!” Nagle zwróciła wzrok na przybyłego nauczyciela. Zawołała: „Patrzcie — to on go wskrzesił! On! On! Wielki! Święty!” Znowu padła na kolana. Chwyciła dłoń mężczyzny, usiłowała ją ucałować. Ale nauczyciel cofnął się gwałtownie. „Nie szalej, kobieto — powiedział prawie surowo — Jezus oddał ci syna, nie ja. Jemu dziękuj...” Rozgarnął tłum, a ludzie rozstępowali się przed nim. Szedł w stronę domu, mały, nędzny wśród wielkich rybaków i rzemieślników prze­wyższających go o głowę. Nie śmiano go zatrzymywać. Ręce tylko wysu­wały się ku niemu i pełnym czci gestem dotykały jego chitonu i płaszcza. Gdy to widział, odsuwał je, pokrywając zniecierpliwienie uśmiechem. Tkli­we spojrzenia biegły za nim. Lecz on patrzył w ziemię. Wracał na górę do dusznej izby, do przerwanej nauki.

Ależ on wskrzesił go naprawdę! — zawołała jedna ze sprzątających kobiet.

Naturalnie — potwierdziła druga. — To wielki cudotwórca. Uleczył także starą Doris...

Doris? — wszystkie były zaciekawione. — Co ty mówisz?

Nie wiecie? Jej córka zamieniła mu pas. Podłożyła inny, a jego sta­rym i postrzępionym opasała matkę. I choroba znikła!

Lecz ona chorowała tyle lat...

Mimo to ozdrowiała od razu. Jej córka przybiegła wczoraj przed wie­czerzą, by podziękować nauczycielowi. Stara podobno wstała z posłania.

Rzecz niesłychana! Leżała od lat!

A cóż on, Praksedo?

Powiedział: „Ciesz się, córko, i dziękuj Jezusowi. Tylko Jezus jest Panem życia ludzkiego. On dał zdrowie twojej matce. Niepotrzebnie za­bierałaś mój pas...”

Bez pasa Doris chorowałaby dalej!

On jest jak bogowie, gdy schodzą na ziemię!

Cicho! Co też ty pleciesz? On mówi, że nie ma bogów, że jest tylko jeden Bóg.

Jezus Christos...

A on? Kim on jest?

Lecz umilkły, bo właśnie do izby weszło kilku mężczyzn. Byli to Sozy-pater, Tymoteusz, Gajus, Arystarch, Sekundus, Tychik i Trofim, wysłańcy kościołów w Berei, w Derbe i w Tessalonice, którzy wieźli doroczną ofiarę dla ubogich kościoła jerozolimskiego. Przybyli oni z Europy na parę dni przed nauczycielem i tu na niego czekali, aby dalej już razem odbywać po­dróż. Prowadzili teraz między sobą Łukasza z Antiochii, który razem z nim przybył do Troady, człowieka jeszcze młodego, ale wielce poważanego z ra­cji swej wiedzy lekarskiej. Wszyscy byli podnieceni, mówili głośno, żywo gestykulując. Zaraz też obsiedli stół, przy którym jedzono agapę. Zarzucili pytaniami Tymoteusza, który był najbliższy nauczyciela:

Co nowego, Tymoteuszu?

Bezradnie rozłożył ręce. Był to ten sam miody człowiek, który w nocy przed łamaniem chleba czytał urywki z księgi Izajasza. Wysoki, szczupły, urodziwy, miał długie włosy i duże, łzawe, prawie kobiece., pełne przywi­ązania oczy.

Tak, jak wam już powiedziałem, rzekł mi przed chwilą, aby wszyscy płynęli do Assos, on zaś pójdzie tam piechotą. „Z kim?” — spytałem. „Sam” — odrzekł. Zdziwiłem się: „Dlaczego chcesz iść sam? To niemożliwe...” Wziął mnie wtedy za ramię, potrząsnął lekko i zaśmiał się. „Nie lubię, kie­dy mi się sprzeciwiasz” — rzekł. „Tak chcę; czy ci to nie wystarczy? Spo­tkamy się w Assos...”

I chce iść dzisiaj?

Dziś, zaraz. Właśnie dlatego was zwołałem.

Ależ on nie powinien iść, zwłaszcza sam. Przecież jest chory!

No i Żydzi! Ledwo udało się nam zmylić czujność tych, którzy goto­wali zasadzkę w Kenchrach...

Jeżeli go spotka który z zelotów, zabije go bez wahania...

Umilkli zafrasowani. Dokuczał im niepokój o ukochanego nauczyciela. Nie dość, że śpieszył w samą paszczę lwa, ale jeszcze mieli go puścić samego, zupełnie samego, by odbywał pieszo drogę prawie trzystu stadiów, dzielącą Troadę od Assos.

Może by powiedzieć kobietom — podsunął Trofim. — Niech starają się go zatrzymać...

Ale ci, co znali lepiej nauczyciela — Tymoteusz, siostrzeniec Pawła, So-zypater i Łukasz — pokręcili tylko głowami. Och, kobiety, naturalnie, zro­biłyby dla nauczyciela wszystko, gotowe służyć mu wśród największych trudności drogi i grożących niebezpieczeństw. Ale Paweł nie chce przyjmo­wać niczego z ich rąk. Czasami wydawało im się nawet, że jest za surowy. Gdy go któraś o co pytała, nierzadko jej odpowiadał: „Czemu mnie pytasz?

Pytaj męża lub ojca...” Ach, nie! Prośba kobiet nie powstrzyma go od tej dziwacznej decyzji.

Tylko ty, Łukaszu, możesz coś zrobić. Tylko ty możesz go przekonać — powiedział Tymoteusz. — Jest bardzo słaby. Tu, na azjatyckim brzegu często nachodzi go choroba...

Oczy wszystkich zwróciły się na lekarza. On zaś wzruszył lekko ramio­nami.

Spróbuję — rzekł. — Może go także czym innym przekonam. Wra­cam właśnie z portu... — ale przerwał i zrobił taki ruch ręką, jakby chciał dodać: o tym jeszcze będzie czas mówić.

Wolno podniósł się z ławy, odrzucił na plecy kraj himationu. Patrzano na niego z szacunkiem, był bowiem w ich gronie jedynym człowiekiem uczo­nym, posiadającym dużą wiedzę i kulturę.

Gdzieś go zostawił, Tymoteuszu? — zwrócił się do Derbeńczyka.

Siedzi na dole, przy warsztacie. Tka. Jak zwykle...

Łukasz spokojnym krokiem przemierzył izbę. Przy drzwiach natknął się na zbite w gromadę kobiety, patrzące na niego przerażonym wzrokiem. Słyszały widać całą rozmowę, bo teraz wybuchnęły pełnymi niepokoju py­taniami:

Chce iść do Assos? Sam? Zupełnie sam?

Potwierdził to skinieniem głowy. Poczęły wydawać okrzyki zgrozy. Ale on już schodził w dół ciemnymi schodami bez poręczy. Mijając okno, za­trzymał się na chwilę. Dzień wstawał jasny i pogodny. Żółte promienie słoń­ca ślizgały się po płaskich dachach domów. Miasto wbite w zieleń drzew i krzewów ciągnęło się wzdłuż zatoki. Dalej skrzyło się morze, lekko wzdęte. Białe obłoczki na niebie wydawały się żaglami, które oderwały się od ma­sztów i poszybowały same w przestrzeń. W spokojnej zatoce kołysało się kilka statków. Jeszcze gwiazdy połyskiwały na niebie, gdy Łukasz stanął na pokładzie... Teraz, kiedy wieść się rozeszła, śpieszył tam niewątpliwie cały tłum. Mocno zaczerpnął powietrza. Nie był pewien wyniku swej rozmowy z nauczycielem. Jeszcze raz spojrzał na widok rozpościerający się z okna, a potem zaczął schodzić. Pchnął drzwi prowadzące do izby na dole. Było tu mroczno. Ale zaraz zobaczył siedzącego na ziemi człowieka, pracowicie tkającego. Ciemne palce przesuwały zręcznie drewnianą iglicę, rama opada­ła raz po raz wydając suchy stuk, zaś zwał ciężkiej czarnej materii z koziej sierści, zwanej cylicją, zsuwał się na nogi pracującego. Łukasz podszedł do tkacza. Chwilę patrzył na szybkie ruchy jego palców. Potem delikatnie poło­żył mu rękę na ramieniu.

Chciałbym cię o coś zapytać, Pawle... — zaczął.

II Tkający przerwał robotę i podniósł głowę. Jego ciemna twarz w półm­roku izby wydawała się jeszcze ciemniejsza. Łagodny uśmiech pojawił się na wargach.

O co, Łukaszu?

Czy to prawda — lekarz stał pochylony nad Pawłem — że chcesz iść sam pieszo do Assos?

Nauczyciel zaśmiał się znowu. Ten człowiek śmiał się często, jakby wbrew opadającym boleśnie kącikom ust i głębokiej zmarszczce wypranej między brwiami.

Ach, ten Tymoteusz! Na pewno to on ci to powiedział. Jest jak kobie­ta: nie umie utrzymać języka za zębami... Owszem. Lecz cóż to szkodzi, że chcę iść sam do Assos?

Wiesz, że ci grożą niebezpieczeństwa. Czyś już zapomniał o zasadz­ce na drodze do Kenchr?

Nie zapomniałem. Ale jeśli mi naprawdę, jak mówisz, grozi niebez­pieczeństwo, to w ten sposób właśnie go uniknę. Ci, co mnie szpiegują, będą mnie szukać między wami, a nie na drodze...

Być może... — Łukasz niechętnie przyznał rację Apostołowi. — Lecz twoje zdrowie... Jesteś tak słaby. Tu, na azjatyckim brzegu, zawsze nacho­dziły cię ataki dreszczów...

Paweł nie przestawał się śmiać:

Och, znasz dobrze moje zdrowie i wiesz, że mi się lubi sprzeciwiać. A mimo to żyję, chodzę, opowiadam Ewangelię mego Pana... Wierz mi:

gorzej by mi było, gdybym milczał! Biada mi, gdybym nie mówił! A cóż życie? Nie dla mnie jest ono potrzebne. Dla mnie śmierć zyskiem...

Ale dla nas jest potrzebne. Słuchaj, Pawle, po co ty w ogóle idziesz do Jerozolimy? Ja ich poznałem... Znam ich nienawiść. Boję się... Po co idziesz?

Każdy z nas, Żydów, winien składać ofiarę w świątyni.

Skończył się przecież czas ofiar! Nie przez uczynki, sam tego nau­czasz, ale przez wiarę dostępujemy usprawiedliwienia.

Tak. Dobrze mówisz. Wy... tak... Ale ja muszę jeszcze wrócić do nich... Muszę... Wy już możecie nie wracać... Jesteście wolni...

My? A ty? Nie rozumiem...

Zrozumiesz kiedyś. Nie, nie zatrzymuj mnie. Muszę być w Jerozoli­mie. Takie otrzymałem zlecenie. A tę krótką drogę chcę odbyć sam. Cóż znaczy kilkanaście staj? Chodziliśmy dalej... Nie baliśmy się zwierząt, zbój­ców, mrozu, pragnienia, odległości...

Znowu pochylił się nad robotą. Łukasz czuł całą słabość swej namowy. A przecież nie chciał ustąpić. Powiedział jeszcze:

Więc pozwól, abym ciebie chociaż zbadał. Niech się upewnię, że ci sił starczy.

Uśmiech znikł z twarzy Pawła. Wyraz niechęci przewinął się po jego ob­wisłej wardze.

Nie lubię tego — rzekł. Lecz zaraz rozjaśnił twarz. Dotknął przyjaźnie ramienia lekarza. — Ale jeśli chcesz koniecznie... — podźwignął się z zie­mi. Podszedłszy do drzwi, zamknął je na wewnętrzny skobel. Spokojnie rozwiązywał pas. Zsunął z ramion szary chiton.

Łukasz miał przed sobą małe, prawie karle ciało, jeszcze nędzniejsze, niż wydawało się w odzieży. Znał je: widział je już kilkakrotnie i zawsze patrzył na nie zdumionym wzrokiem. Nawykły do muskularnych torsów, które oglądał na arenie, na bieżni, w termach, nie mógł się po prostu pogo­dzić z tym żałosnym charłactwem: obwisłymi ramionami, zapadniętą piersią, wklęsłym brzuchem, głową na długiej szyi, która niby łodyga pod ciężarem zbyt wielkiego kwiatu uginała się na prawe ramię. Wyciągnął rękę i dotknął palcami skóry: była wilgotna, pokryta potem i dziwnie chropowata. Wiedział, co znaczy ta chropowatość. Całe ciało Pawła pokryte było bliznami. Krzy­żowały się one, białe i sine, spiętrzały skórę, tworzyły fałdy i zgrubienia.

Piersi i plecy wyglądały jak zdeptana i zjeżdżona glina, która wyschła na słońcu; prawe biodro sterczało bardziej niż lewe — może było kiedyś prze­trącone, a potem źle się zrosło. Łukasz przesuwał ręką w dół i wszędzie napotykał bolesne ślady. Jedno z kolan było opuchłe. Stopy, podobnie jak i dłonie, skrywały szmaty.

Wprawnie odszukał tętno. Wsłuchiwał się w jego nierówny rytm, to tłu­kący się niespokojnie, to znów cichnący. Frasobliwie potarł czoło.

Uparte jest twoje ciało — powiedział w końcu. Paweł zaśmiał się cicho:

Masz rację: uparte jak krnąbrny osioł. Nie można pozwolić mu brykać. — Schylił się po leżący na ziemi chiton. — Czy pozwolisz mi się ubrać?

Jeszcze chwilę — lekarz zajrzał w twarz Pawła, dotknął czerwonych, ropiejących powiek, przesunął palcami po łukach brwi. Czas jakiś przyglą­dał się uważnie oczom. — Źle widzisz? — pytał. — Prawda?

Źle — przyznał Paweł niechętnie. — Po gorączce zwykle nie widzę nic. Parę dni. I czoło mnie wtedy boli...

Łukasz cicho westchnął. Nie uspokoiło go to, co widział. Jego obawy jeszcze wzrosły. Wyciągnął rękę i wskazując dłonie nauczyciela poprosił nieśmiało:

Pokaż mi to, Pawle...

Tamten zrobił gest obrony. Jego dłonie poniżej palców, aż po przeguby owinięte były lnianymi płatami. Na twarzy Pawła pojawił się wyraz prawie lęku. „Och, to nie jest choroba... To nic...” — oponował. Ale i teraz po chwili oporu ustąpił. Podał Łukaszowi jedną ze swych rąk, a ten delikatnie począł odwijać gałgan. Pod górnymi skrętami ukazało się okrwawione płótno. Po­tem odkryła się dłoń. Była biała, jak białe jest ciało ukryte stale przed słoń­cem i powietrzem. W nadgarstku otwierał się krwawy otwór przechodzący na wylot. Można weń było włożyć palec. Brzegi rany pulsowały świeżą krwią. Na rękę lekarza spłynęła jasna kropla. Przygryzając usta Łukasz po­wiedział:

Nie mówiłeś mi nigdy, jak się to stało...

Paweł szarpnął lekko dłoń i wysunął ją z ręki Łukasza. Można było sądzić, że tym gestem chce dać odpowiedź na zapytanie lekarza. Potem uśmiech­nął się, inaczej jednak niż zwykle: nieradośnie i wstydliwie, jak ktoś, kto wyznaje swą słabość...

To przyszło samo... — szepnął. — Tak zwyczajnie...

Pośpiesznie zawinął rękę. Łukasz przeszedł się tam i z powrotem po izbie, potrząsając głową. Kiedyś podejrzewał, że Pawła w jednej z jego wę­drówek przybito do krzyża, lecz został w czas zdjęty. Ale jeśli tak było, to dlaczego krew nie skrzepła, a rany nie zabliźniły się? Marszczył brwi my­śląc o tym. Pamiętał tę noc w Filippach, zaraz po trzęsieniu ziemi. Siedział wtedy drżąc w domu Lidii, wepchnąwszy się między jakieś kosze, gotów kryć się, gdyby po niego przyszli. Mniej lękał się dygocących ścian niż lu­dzi. Tymczasem to właśnie o niego pytał chłopiec w greckiej przepasce na włosach. „Szukam Łukasza, lekarza...” Łukaszowi zęby dzwoniły gwałtow­nie. Ale zmusił się do wyjścia spomiędzy koszów. „Czego chcesz?” Chłopiec patrzył na niego uważnie. „Jestem synem strażnika więzienia — powiedział. — Biegnij prędko ze mną. Wasz filozof wzywa cię...” Łukasz bał się, ale po­szedł bez słowa protestu. Szli nocą przez zburzone, tu i tam płonące miasto. Przestępowali leżące w poprzek drogi kolumny. Spotykani ludzie dźwigali na plecach swój dobytek lub krzykiem nawoływali zagubione, może zagrze­bane pod gruzami dzieci. Paweł i Sylas byli nie w więzieniu, ale w mieszka­niu strażnika. Ich ciała, posieczone uderzeniami ciężkich rzymskich batów, ociekały krwią. Łukasz razem ze strażnikiem i jego żoną obwiązywał rany i namaszczał je oliwą. Sylas krzyczał i mdlał. Paweł uśmiechał się jak teraz wstydliwie. Mimo bólu i osłabienia dźwignął się z ławy i podszedł do straż­nika. Zapytał: „Więc wierzysz?” Tamten padł na kolana. Słowa: „Ja ciebie chrzczę...” splatały się z bolesnym jękiem Sylasa. Zanim powrócił przed świtem do domu Lidii, Łukasz obejrzał raz jeszcze ciała obu nauczycieli. Ich rany przysychały, jak powinny były przysychać.

Nie powinieneś iść... — powiedział.

Paweł lekceważąco poruszył ręką. Bez słowa skończył się ubierać i za­wiązał pas. Z powrotem siadł przed warsztatem. Ujął iglicę w palce.

Pozwól, że będę tkał dalej — rzekł.

Nie powinieneś iść — powtórzył Łukasz. — To szaleństwo! — Prze­mierzał izbę od ściany do ściany, kłopotliwie trzaskając palcami. Warsztat odpowiadał mu stukaniem ramy. Nagle lekarz przystanął. Patrzył na wąskie plecy Pawła poruszające się w takt ruchów ręki. Wydało mu się to ostatnie słowo, które powiedział, zupełnie śmieszne. Odpowiadając swoim myślom, z determinacją machnął ręką. — Zresztą — rzekł — rób, co chcesz... Może masz rację...

Paweł odwrócił się uśmiechnięty. Przywołał przyjaciela skinieniem gło­wy. Mocno uścisnął jego dłoń.

Jesteś dobry, Łukaszu...

I znowu począł przeplatać czarną jak lawa tkaninę. Wiele łokci musiał tak utkać w swej ciągłej wędrówce. Z podwórza doszedł ryk juczonego osła i krzyki bijących go ludzi, potem głosy nawołujących się kobiet. Hałaśliwy dzień rozpoczynał się znowu między białymi murami miasta. Łukasz po­czuł, że słowa więzną mu w gardle. Wzruszenie i trudna do wypowiedzenia miłość zalały go falą. Miał ochotę uklęknąć i całować siedzącego na ziemi człowieka po rękach i nogach. Ale nie śmiał. Śledził tylko wzrokiem każdy ruch Apostoła. Pamiętał, że nie powiedział jeszcze wszystkiego, że pozosta­je druga sprawa, nie mniej trudna niż ta, którą przegrał. Odchrząknął. Bez­szelestnie stanął za plecami Pawła. Rzekł cicho:

Pawle, Marek tu jest...

Marek? — Paweł upuścił iglicę i odwrócił się gwałtownie. — Marek? — powtórzył tonem pełnym radości. — Gdzie jest? Gdzie? Chciałbym go zobaczyć. Tyle lat go nie widziałem.

Tu, w Troadzie... — Łukasz, mówił patrząc w ziemię, jakby chcąc uniknąć wzroku Pawła. — Jest w porcie. Na statku.

Nie może zejść na ląd? Czy nie posłałbyś kogo, by mu powiedział, że chcę go zobaczyć? A jeżeli zejść do mnie nie może, to ja pójdę do niego. Tyle lat... — Skończył ciszej: — I rozstaliśmy się w gniewie...

Wiem — Łukasz skinął głową.

Ale ja go kocham — Paweł podjął znowu gwałtownie. — Pójdę do niego i uproszę go, aby mi wybaczył. Byłem surowy... Kocham go... Jest już pewno dojrzałym człowiekiem... Widziałeś go?

Widziałem. Marek przesyła ci przeze mnie pozdrowienia. Nie sądził, że zechcesz go ujrzeć...

Ależ chcę!

Marek nie jest sam...

Nie jest sam? Co to znaczy?

Marek przypłynął tu razem z Piotrem...

Zrobiła się cisza. Paweł nie powiedział nic, tylko odwrócił się wolno i położył znowu dłonie na rozpiętej materii. Rama stuknęła. Począł tkać. Ale ro­bota nie szła mu tak składnie jak poprzednio. Nie podnosząc głowy zapytał:

Gdzie płyną?

Łukasz odpowiedział ciężko, niby przezwyciężając opór:

Do Italii. Do... Rzymu...

Po jego słowach nastąpiła nowa chwila ciszy. Palce tkającego bezradnie poruszały się na materii. Próżno usiłował przepchnąć iglicę między pas­mami osnowy. Twarda nić splątała się. Jakby w poczuciu swej bezsilności, przerwał robotę. Zapytał głucho:

Więc już można jechać do Rzymu?

Można. — Łukasz przysunął się bliżej i przykucnął obok nauczycie­la. — Można — powtórzył. — Nowy cezar uchylił dekret Klaudiusza. Jego żona jest podobno dobra i sprzyja naszym braciom...

Więc już można tam płynąć... — Paweł powiedział to jakby sam do siebie. Jego ręce uniosły się na chwilę nad materią, a potem opadły na nią ciężko. — Można... I Piotr się śpieszy... — Mocno, boleśnie zacisnął wargi. — Będzie tam wcześniej...

Łukasz przyjaźnie ogarnął Pawła ramieniem.

Czemu — powiedział łagodnie — nie mielibyście popłynąć razem? Byłbyś nareszcie w Rzymie.

Czuł, jak przez ciało Apostoła przebiega dreszcz. Paweł począł oddychać prędko, jak ktoś, kto pasuje się z niewidzialnym nieprzyjacielem.

Wiesz przecież — wyszeptał — że ja idę do Jerozolimy...

Nie musisz tam iść. Idź do Piotra, a on... Paweł przerwał mu gwałtownie:

Nie popłynę z nim! Muszę do Jerozolimy...

Pawle — głos Łukasza zabrzmiał lekkim wyrzutem — jesteś mu nie­chętny. A Jezus nakazał...

Nie jestem mu niechętny — w słowach Pawła był ból, a zarazem gwałtowność. — Nie jestem mu niechętny! Nie! Nie! Zapewniam cię przez miłość, jaką mam dla was... Sprzeciwiłem mu się raz. Krzyczałem wtedy... Nie miał racji. Ale gdy ustąpił, pocałowałem go w rękę i do kolan mu upa­dłem... On jest pierwszy... Przyznaję... Ale... On... — głos Pawła załamał się, Apostoł rozłożył ręce — on nie ma chyba krwi w żyłach... — powiedział cicho. — Czas biegnie... Tyle lat już minęło od zmartwychwstania Pańskiego. A tak mało zrobiliśmy. Czas biegnie. Świat jest taki duży. Cezar wygnał na­szych z Rzymu. Ale za Rzymem są jeszcze inne ziemie: Germania, dwie Galie, Iberia, Brytania... Cała Afryka... Za Euxinem Scytia... Armenia, kró­lestwo Partów, Hyrkania... Ziemia Indów, do której dotarł Macedończyk i da­lej nieznane kraje, z których przywożą do nas lśniącą serikę... Wielki świat! Tylu ludzi! A on zdaje się nie śpieszyć. On waha się i zastanawia. Ustępuje. Czeka. Latami czeka, by mu pozwolili wrócić tam, skąd sam odszedł...

Zapalasz się, Pawle. Bądź jednak sprawiedliwy...

Zapadła cisza. Paweł począł odwijać zaplątaną nić. Kiedy podniósł gło­wę znad roboty, na jego ustach był znowu uśmiech.

Dziękuję ci. Masz rację: nie byłem sprawiedliwy. Tak, to nie to... Nie rozumiemy się z Piotrem. On postępuje tak, jakby miał nigdy nie umrzeć. Ja tak nie mogę. Nie potrafię... Mój czas jest krótki. Ja muszę ciągle dalej i więcej... dalej i — prędzej...

Podjął pracę. Znowu tkał szybko i zręcznie. Ciemne jego palce biegały po czarnych niciach, odsłaniając dotknięciem drogę dla iglicy. Kiedy począł mówić po dłuższej chwili, głos jego brzmiał już zupełnie spokojnie i rów­no, jak na początku rozmowy.

Więc Marek jest z Piotrem? To dobrze... Piotr jest ciągle rybakiem z małego morza. Potrzeba mu wiedzy, a Marek ma otwartą głowę. Rzym jest środkiem świata: tam trzeba budować... — Przełknął ślinę. — Nie w Jero­zolimie...

Ty jednak idziesz do Jerozolimy... Paweł począł się śmiać.

A ty chcesz mnie od tego za wszelką cenę odwieść! Dobrze mówisz, idę do Jerozolimy... Muszę tam iść... Szczęśliwy Piotr... Ale niech płynie, niech płynie... Tamto jest moja ziemia, bo kazano mi iść do pogan... Ale niech płynie... Niech mu Pan szczęści i pomaga...

Lecz...

Daj już spokój. Pójdę do Jerozolimy. Tak zdecydowałem, tak będzie. Patrz: skończyłem tkać. Dam ten płat żonie Karpusa za to, że mnie gościła. I już odchodzę. A za trzy dni zobaczymy się w Assos... Dalej popłyniemy razem.

Wstał, począł zdejmować z warsztatu utkaną płachtę. Nie bez zadowolenia przesuwał palcami po grubej plecionce. Był zręcznym tkaczem. Chwalo­no go za robotę jeszcze wówczas, gdy pracował jako chłopiec w warsztacie ojca. Ten kawałek miał wartość może trzech asów. Potem dotknął oczu wie­rzchem dłoni. Widział dziś gorzej i powieki paliły go ostrzej niż zwykle. Podszedł do drzwi i otworzył je szeroko. Do niskiej, ciemnej izby buchnęło z dworu słońcem, ciepłem i rześkim powiewem morskim. Ze swą tkaniną w ręku wyszedł na podwórze. Nie było tu nikogo poza Karpusem i kilku kobietami. Mężczyzna rąbał drzewo, kobiety rozbijały ziarno w kamiennej stępie. Dzień zwołał wszystkich do zwykłych zajęć. Ci zaś, którzy mogli się od nich oderwać, pobiegli do portu, dowiedziawszy się, że jest tam Szy-mon-Piotr. Nie było komu żegnać odchodzącego nauczyciela. Ale on zacho­wał swój łagodny uśmiech. Serdecznie ucałował Karpusa:

Bądź zdrów, przyjacielu. Strzeż słowa Pańskiego... — powiedział.

Kiedy cię znowu zobaczymy? — pytało małe grono.

Nie wiem — rozłożył ręce. — Może wracać będę tędy. Niech zosta­nie, Karpie, u ciebie moja chlamida i księgi greckie. Nie chciałbym długo być w Jerozolimie. To nie mój zagon...

Ale gdy to mówił, ogarnęła go nagle świadomość wielkiej wiotkości wszystkich jego planów. Czy będzie mógł tu wrócić? Czy zobaczy jeszcze kiedy wiernego Karpusa i jego syna Hermogenesa, który właśnie nadbiegł i z miłością całował ręce nauczyciela?

Bądź zdrów, chłopcze. Bądź wierny — mówił kładąc mu dłonie na kędzierzawej głowie. Hermogenes był diakonem i Paweł bardzo liczył na jego zapał i oddanie.

Pokój z wami... — mówił jeszcze. Poczuł skurcz w gardle, ogarnęło go nagle wzruszenie. — Pozdrówcie Eutychusa... — powiedział. Chłopca ani jego matki nie było: pobiegli do portu. Tylu go wczoraj słuchało, a tak małą garstkę widział dziś przed sobą. Ale przemógł żal. „Tak jest czy ina­czej — pomyślał — to tylko ważne, aby Chrystus był chwalony...”

Z domu wybiegli towarzysze podróży: Tymoteusz, Trofim, Arystarch, Sekundus.

Więc idziesz, Pawle? Łukasz nie zdołał cię przekonać? Zaśmiał się do nich przyjaźnie.

Idę. Łukasz mnie nie przekonał. Zobaczymy się za parę dni. — Szedł ku bramie, która wyprowadzała na wąską uliczkę. Białe ściany domów ociekały złotem słońca. Tłum falował wokół kramów, na których żółciły się gra­naty, fioletowiały oliwki, srebrzyły się ciała ryb. — Niech będzie między wami pokój... — rzekł jeszcze.

Zatrzymali się przy bramie, powiewając mu dłońmi. Był pewien, że za­raz, zanim on opuści labirynt uliczek, pobiegną do okrętu, na którym odpły­wa do Rzymu Piotr. Zgniótł jednak w sobie najmniejszy cień żalu. Położył dłoń na ramieniu Łukasza. Rzekł cicho:

Powiedz Markowi, że go kocham...

Potem odrzucił mocniej połę himationu i zanurzył się w zgiełk ulicy, jak­by dał nurka we wzburzone morze.

III Z czarnozielonej gęstwy krzewów wyzierały białe spękane odłamy skal­ne. Miękki mech głuszył kroki. Nad ścieżką, która pięła się w górę po stro­mym zboczu przechodzącym miejscami w czarne usypisko, zwisały korzenie drzew niby zaczajone do skoku węże. Biała droga biegnąca przez Esine do Assos została w dole. Paweł widział ją, jak wiła się wśród cyprysów, palm i terebintów, towarzysząc skrętom Skamandra. Potok szumiał i przebijał się przez łąkę, której zieleń znikała po prostu pod barwną falą wiosennych kwia­tów. Dalej równina przechodziła w ogromną plamę morza, granatowego u brzegów, a skrzącego się srebrem na horyzoncie, tam gdzie dymiące niskimi chmurami niebo dotykało wody jak mokry i zwisły żagiel. W dali czerniała wyspa Tenedos.

Paweł świadomie opuścił drogę i zawędrował tu na wzgórze. Przelotna ulewa, która go zmoczyła, nie pozbawiła go chęci zajrzenia w małą zieloną kotlinkę porosłą płaskimi dzwonkami anemonów. Rozejrzał się uważnie. Ale choć od pierwszego tu pobytu dzieliły go lata, od razu znalazł małe zagłębie­nie pod sterczącą i mogącą ustrzec od deszczu skałą. Ślady ognisk świad­czyły, że miejsce to służy pasterzom za nocne schronienie. Paweł usiadł, potem wyciągnął się na trawie, podłożywszy ręce pod głowę. Po niebie wędrowały obłoki, gasząc co chwila blask słońca. To było przykre, bo płaszcz i chiton nasiąknięte wodą ziębiły ciało Apostoła. Ale Paweł starał się o tym nie myśleć. Nie po to tu przyszedł, by biadać nad swym słabującym ciałem. Wyciągnąwszy się we wgłębieniu, które zdawało się stworzone do odpoczyn­ku, myślał o owej nocy spędzonej niegdyś w tym miejscu.

Leżeli wówczas obok siebie: on i Sylas. Polubił tego towarzysza, mniej może przedsiębiorczego i gorliwego niż Barnaba, ale za to wiernego i odda­nego. Noc skrzyła się nad nimi mrowiem gwiazd. Sylas spał mocno, pochra­pując, ale Paweł nie mógł zasnąć. Czuł niepokój. To była najdziwniejsza z jego wypraw — to obijanie się o zamknięte drzwi. W Stratonikei otrzymał pierwsze ostrzeżenie. Obudził się ze świadomością, że ma opuścić Azję. Natychmiast zmienił plan drogi. Postanowił iść do Bitynii. Szli pośpiesznie przez Prusę i Nikaję do Nikomedii. Ale w Nikai rozkaz mocny jak uderzenie nakazał znów Pawłowi zmianę kierunku. Zawrócił błędnie teraz, bez wyczu­cia, gdzie ma iść. Znalazł się w Paimanenon, na wielkim szlaku wiodącym do Sardes, Filadelfii, Laodycei. Nagle poczuł się źle. Choroba, nad którą pa­nował zwykle mocą woli i zapału, gdy tylko nacisk ducha słabł, zaczynała go zwyciężać. Sylas łamał ręce, patrząc na swego towarzysza wlokącego się rozpaczliwie wolno i szukającego drogi po omacku jak ślepiec. Ostre powietrze jezior dokuczało Pawłowi coraz okrutniej. Dwa dni leżał bez sił, pozbawiony wzroku, w chacie litościwego chłopa.

Kiedy wstał, wyglądał jak cień. „Musimy iść do morza” — powiedział do Sylasa. „Więc chodźmy do Adramyttion...” Dopiero gdy z płaskowzgó-rza poczęli zstępować na niziny nadbrzeżne i kiedy uderzył ich w twarze słony powiew morski, Paweł poczuł się lepiej. Oddychał lżej, wracały mu siły. Daleko na horyzoncie majaczyło pasmo wybrzeża. Sylas cieszył się: „Morze! morze!” Czuł się wreszcie wyzwolony od okrutnego zamknięcia w żółtym kręgu osypisk skalnych. „Nie pójdziemy do Adramyttion, lecz do Troady — zadecydował Paweł. — Tam łatwiej o okręt...”

Ale mówiąc to, nie myślał naprawdę o dalszej drodze. Będąc tak blisko Troady, chciał do niej dotrzeć nie ze względu na ludzi żywych, czekających na jego słowo. Chciał spojrzeć na ostatni ślad ludzi nieżyjących: na ten wzgó­rek nad dziką kotlinką, w bok od drogi, z dala od osiedli ludzkich, zapomnia­ny i zarośnięty, odepchnięty od morza łąką, którą potoki naniosły pracowicie przez stulecia. Leżąc w tej chwili pod skałą, miał to wzgórze przed sobą. Pasterz ubrany w kozią skórę szedł za stadem popiskując na fujarce. Pies szczekał. Tyle tylko zostało ze świetności Ilionu, z murów Pergamu.

Po cóż przyszedł po raz drugi pod te mury, on — Żyd, dawny faryzeusz, dziś sługa Jezusa, na którego rozkaz przemierza świat? Szara chmura znowu zakryła niebo. Paweł poczuł dreszcz na całym ciele. Wstrząsnął się. To było tak dawno... Lata narastały, piętrzyły się nad tamtą rozmową, przywalały ją niby lawina kamieni wątłe drzewko. Nie miał zwykle czasu o niej pamiętać. Jeżeli przypominał ją sobie, to jako coś, co leżało w jednej części po tej stro­nie życia, zaś w drugiej — po tamtej, która była życiem pierwszym, zakoń­czonym już śmiercią i zmartwychwstaniem. A jednak między rozmową na białym tarasie, wokół którego chwiały się palczaste gałęzie palm i który zda­wał się wisieć nad błękitną zatoką, a pierwszym przybyciem do zdziczałej kotliny istniał związek nierozerwalny.

...Niebieskie morze biło pasmami pian o białe falochrony, na których stały wieże-latarnie. Stada okręcików, zda się podlatując na swych żaglach niby na skrzydłach, wpływały i wypływały z zatoki. Fontanna z różowego marmuru, przedstawiająca nagą pogańską boginię jadącą na potworach mor­skich, szemrała wyrzucając w powietrze pył wodny. Zasłona rozwieszona nad tarasem łopotała na wietrze...

Dziewczyna, z którą rozmawiał, wyglądała jak rzeźba: białe peplum spływało z jej ramion aż do ziemi, a na nim trochę tylko cieplejszą smugą rysowały się ramiona. Twarz jej była piękna, ale tak blada, że prawie prze­zroczysta. Pod delikatną skórą nie znać było czerwieni krwi, lecz jakby błękit. Ciemnokasztanowate włosy przewiązane złotą przepaską układały się w prosty i wdzięczny węzeł. Duże zielonkawe oczy spoglądały spod długich rzęs.

Mów dalej — prosiła. Potem przymykała powieki, opierała swe białe, znaczone liniami żył dłonie o złote, w kształt lwich głów rzeźbione poręcze fotela, głowę zaś składała na szkarłatną poduszkę. — Mów dalej...” Jej pierś podnosiła się prędko.

Jak zwykle mówił ciężko, chropawo. Właściwe słowa nie przybiegały na czas. Lecz mimo to czuł, że dziewczyna słucha go chciwie, jakby ta nie­bywała judejska historia była ciekawsza od książki, którą widział w jej ręku.

To prokonsul przyprowadził go tutaj. W swej białej obrzeżonej purpurą todze prowadził go nie kończącymi się krużgankami nad bijącym w dole o skały morzem. „Moja córka jest chora... — objaśniał. — Lekarze nic jej poradzić nie mogą. Może ty jej co poradzisz, Judejczyku... A przynajmniej opowiedz jej to wszystko, coś mnie opowiadał...” Las cyprysów porastających zbocze wyciągał ku białym murom pałacu groty swych wierzchołków. Zeszli na ta­ras, gdzie królowała różowa bogini jadąca na morskich smokach. Na tarasie leżała w wygodnym fotelu dziewczyna o białej, przezroczystej twarzy. „Witaj, Sergio — powiedział stary Rzymianin. Pochylił się nad leżącą, pocałował ją w przepasane złotą taśmą czoło, a ona uśmiechnęła się bladymi ustami i podała mu liliowy kwiat z pęku, który leżał na jej kolanach. — Czy chcesz, Sergio, posłuchać? Oto Szaweł syn Barucha, Żyd z Tarsu, który głosi nową filozofię... Wydaje mi się ciekawa i przede wszystkim nowa. Słuchałem go już i jeszcze chętnie posłucham...” Wolno obróciła głowę i utkwiła swe szmaragdowe oczy w Pawle. „Nową filozofię? — zapytała. — Czy piękną?” Schylił się w ukłonie. „Sama przekonasz się o tym, dostojna Sergio — po­wiedział — że najpiękniejszą.”

Zaśmiała się. Może wydało jej się zabawne, że piękną naukę ma głosić człowiek równie niepiękny. Poruszyła trzymanym w ręku rulonem. „Czyżby tak piękną jak wędrówka Odysa?” Nie czekała na odpowiedź. Pytała dalej: „I cóż głosi twoja filozofia, Szawle?” Popatrzył jej prosto w oczy. Powie­dział: „Zmartwychwstanie...”

Może to było słowo, które ją pociągnęło. Wskazała Pawłowi niski stołek u swoich stóp. Sergiusz odszedł. „Mów” — zażądała. Opowiadał. Przywoły­wał przed jej oczy suchą, kamienistą, sczerwieniałą ziemię judejską i Czło­wieka, który żył na niej i nauczał. Kiedy przerwał, przynagliła go: „Mów dalej.” A gdy począł opowiadać o tragedii Golgoty, otworzyła oczy i zmar­szczyła brwi. Lekko uniosła się na swym posłaniu, by wysłuchać nowiny o poranku Zmartwychwstania. Wreszcie osunęła się na fotel jakby z ulgą. „I wierzysz — zapytała nagle — że On żyje?” „Widziałem Go...” — odpo­wiedział. Nie zadrwiła, jak drwili próżniacy ateńscy wołając: „Opowiadaj 0 tym przekupce z Psiego Rynku!” Dłonią podobną do kwiatu gładziła rulon z Homerową pieśnią. „To rzeczywiście ciekawe, co mówisz... I piękne... Więc zginął dla ludzi? Dlatego, że ich kochał? A potem zmartwychwstał?

1 mówił... — powtarzała usłyszane słowa jak wyuczoną lekcję — że wszys­cy zostaliśmy wezwani i wszyscy możemy być odrodzeni... Że trzeba tylko wyrzec się zła... trzeba kochać... i umieć cierpieć... i chcieć cierpieć... Czy tak, Szawle?” „Tak, dostojna Sergio. Trzeba chcieć cierpieć. Trzeba swoje cierpienia dodać do Jego cierpień. Dopełnić to, czego niedostaje tamtej Męce...” „Więc krwi twego Jezusa nie wystarczyło, by nas ocalić?” Poważ­nie skinął głową. „On — rzekł — nie ocali nas bez nas...”

Wiatr to uderzał w płachtę zasłony, to cichł i wtedy świat niebieskiego morza i ciemnozielonych rododendronów zamierał w bezruchu. Kilka mew wzbiło się wysoko i przeleciało nad tarasem. Różowa bogini z fontanny, o ciele zda się wypełnionym krwią, patrzyła na Pawła przez tuman bijącej wody. Z niechęcią odwrócił oczy. Ale zaraz poczuł na sobie wzrok dziew­czyny.

Inaczej mówi o waszym judejskim Bogu Elymas...” Paweł już spotkał się z tym ubranym w kolorowy płaszcz człowiekiem, który wykrzykiwał swe ohydne zaklęcia potrząsając małym bębenkiem. „On mówi — ciągnęła — że ten Jahwe jest groźny, potężny i straszny. Każe, by się go ludzie bali. Nie wolno nawet wymieniać Jego imienia. Czy nie jesteście obaj Żydami?”

Patrzyła na Pawła. On zaś wstał, utkwił gniewny wzrok w przestrzeń, jak­by tam dojrzał swego przeciwnika. Powiedział; „Masz słuszność, dostojna Sergio. Jesteśmy obaj Żydami. Ale należymy do dwóch różnych czasów. Czas Elymasa już się skończył, umarł, a on próżno usiłuje przywołać go do życia swą magiczną wiedzą. Czas mój narodził się dopiero. Narodził się z krwi rozlanej za bramami miasta, okrzepł w niej jak dziecko w ciele matki. Powstał z ofiary i ofiar oczekuje. Powstał z miłości i tylko na miłość czeka...”

Gwałtownie podszedł do Sergii, nagłym ruchem wyjął jej z rąk zwój papirusu. „Miłości — wykrzyknął — nie było w świecie, który umarł! Czy znali ją twoi bogowie, Sergio?” Potrząsnął zwojem, ale go nie rozwinął. Z pamięci dobył łzawą skargę nimfy Kalipso:

A teraz mnieście, bogowie, zajrzeli łoża z tym mężem Jużci śmiertelnym, którego jam wybawiła od śmierci, Gdy trzymający się szczątka burty swej nawy, przypłynął... ...Jam go umiłowała, przyhołubiła do serca I nieśmiertelność mu ziścić po wszystkie dni obiecała, Iżby przenigdy nie zaznał świętej starości żywota...”

Sergia pochyliła się. Przymknęła oczy, rozchyliła wargi. Heksametry nie łamały się w ustach tego Żyda, choć nasiąknęły nosowymi tonami koine — zepsutej na helleńskim Wschodzie greczyzny. Może nawet dzięki tej wymo­wie pieśń nabrała nowych barw, stała się mniej sztuką, a więcej — żywą mową. Ale Paweł urwał. Pogardliwym gestem odpędził brzęczące w powie­trzu słowa, które świadczyły, że uśmiechnięta Afrodyta ciągle ma jeszcze tu w Pafos swoich charytów i swoje ołtarze. Przemógł trudności słowa. W ja­kimś zapamiętaniu i uniesieniu mówił: „Dziś jest czas miłości... A miłość cierpliwa jest i łaskawa. Nie zazdrości, nie łudzi, nie nadyma się, czci nie łaknie. Nie szuka swego, nie wpada w gniew, nie pamięta urazy, nie cieszy się z niesprawiedliwości. Raduje ją prawda. Wszystko znosi, wszystkiemu wierzy, we wszystkim pokłada nadzieję, wszystko przetrzyma. Miłość nie ustaje nigdy...”

Zamilkł. Wciąż patrzyła na niego i tylko jej oczy mrużyły się, a wielkie rzęsy rzucały fioletowy cień na policzki. W ciszy słychać było tylko równo­mierny szmer fontanny i łomot fal rozbijających się o skały u stóp tarasu. Paweł przesunął dłonią po czole i przysiadł znowu na swym stołku. Szep­nęła, jakby jej słowa były echem usłyszanych słów: „Miłość nie ustaje nig­dy...” Pochyliła się w stronę balustrady i patrzyła w dal, na niebieskie morze pełne białych pian niby zadrapnięć na glazurze. Oddychała spieszniej, usta jej rozchyliły się. Prowadząc wzrokiem odpływający w dal okręcik, szep­nęła: „Więc miłość jest w waszej filozofii wszystkim? Jeśli to prawda — to zwyciężyliście świat!”

Nie odpowiedział. Ale był tego pewny. Niedbale odłożył na kolana dziew­czyny zwój z pieśniami Homera. Dawny świat umarł wraz z ludźmi, którzy weń wierzyli. On, mały Żyd z cylicyjskiego miasta, niósł tę prawdę. Czuł się potężny w tej świadomości. Wierzył, że wszystkie gościńce nieść go będą równie szybko jak szeroka rzymska droga biegnąca od Salaminy do Pafos. Nieświadomie wyprężył słabe ciało. Musiała to zauważyć. „Jesteś — uśmiechnęła się — jak wódz pewny triumfu swoich legionistów... Zwy­ciężasz łatwo i prędko... Czemu jesteś Żydem!” Zmarszczył brwi. Zaczął żywo: „Jesteśmy starym narodem, dostojna Sergio. Walczyliśmy z Grekami, z Egipcjanami, z Asyryjczykami. Przechowywaliśmy obietnice. A dziś — to nam została odkryta Prawda...”

Mocno potrząsnęła głową, a na jej bladych policzkach ukazał się lekki rumieniec. „Mylisz się, Szawle — zawołała z zapałem. — Jeśli nawet twój Jezus był Żydem, to świat dla Niego musi zdobyć Rzymianin. Świat jest rzymski. Nad światem czuwa Pax Romana... Świat, Szawle, patrzy na Rzym, nie na Jerozolimę.” Zamiast zaprzeczyć — milczał. Uświadomił sobie praw­dę brzmiącą w słowach dziewczyny. Świat był rzymski. Rzymskie były goś­cińce obiegające w krąg błękitne morze, trzydzieści sześć niezwyciężonych legii czuwających od Renu po Eufrat, okręty, które wiozły srebro z Iberii, miedź z Cypru, pszenicę z Egiptu, wino i oliwę z Grecji... Widząc, że nie oponuje, triumfalnie potrząsnęła zwojem. Jej oczy migotały jak morze, gdy ślizga się po nim poranne słońce. „Lecz ty — powiedziała nagle — możesz być Rzymianinem...” Spojrzał na nią i zobaczył w jej oczach błysk zachęty. „Możesz nim zostać” — podjęła. Miał wrażenie, że odgaduje jej myśli. „Na­leżysz — ciągnęła — do naszego świata. Nigdy nie myślałam, że Żyd może tak wypowiadać strofy Odysei. Wierzę, że potrafisz zrozumieć jej urok. Słu­chaj, Szawle: to, coś mi opowiadał, jest piękne. Ale i to — dotknęła rulonu — jest także piękne... Jeśli chcesz zdobywać świat, to płyń jak Odys...”

Nie spuszczając z niego wzroku rozwinęła papirus, od razu znalazła po­trzebną strofę. Przeczytała ją podnosząc co chwila oczy na Pawła:

Weźże tę chustę, boskać to chusta, i mocno Obwiąż ją sobie pod piersią, a wtedy daremne Wszelakie zło, bowiem ujdziesz zagubie...

Urwała; zdawała się czekać. On zaś myślał o tym, co mu powiedziała. Doznał jakby olśnienia. Od tamtego południa odkrycia rodziły się w nim nagle jak kształty wydarte mrokowi światłem błyskawicy. Lekkim ruchem głowy przytaknął swoim myślom. Miała słuszność córka prokonsula: świat rzymski mógł zdobyć tylko Rzymianin. Człowiek, który potrafi przezwy­ciężyć nawet wołanie własnej krwi. Przezwyciężyć samego siebie. Skoro skończył się czas ofiar — skończył się także czas pierwszego Przymierza. Nie ma już narodów wybranych. Nie czas na walkę o prawdę jednego tylko narodu...

W zmrużonych oczach dziewczyny lśnił blask. Ciągle czekała. Skłonił głowę. „Powiedziałaś prawdę, dostojna Sergio. Trzeba mi zapomnieć, że je­stem Żydem. Zapomnę... — Patrzyła na niego uporczywie. — Jestem także obywatelem rzymskim. Jeszcze mój ojciec otrzymał to obywatelstwo jako mieszkaniec Tarsu. Mogę być Rzymianinem dla Rzymian...” W jej oczach nagle rozwartych zapaliło się zdumienie. Zbladła, zmalała, skurczyła się na swym fotelu. „I masz rzymskie imię?” — zapytała nagle. Skinął głową. „Ja­kie?” Gdy powiedział: „Paweł”, wydała lekki okrzyk. „Paweł...” — powtó­rzyła szeptem.

Kilka mew przeleciało znowu nad tarasem. Krużgankiem szedł ku nim niewolnik. Skłonił się nisko, stanąwszy przed Sergią. „Dostojny prokonsul — powiedział — czeka w tablinum na żydowskiego filozofa. Jest tam już jego towarzysz...” Paweł wstał. Powstrzymała go. Gestem oddaliła niewol­nika. Wolno zgarnęła na ziemię rulon i kwiaty. Mocno oparła dłonie na po­ręczach fotela. Nagle wstała. Miał jej twarz skurczoną wysiłkiem naprzeciw swej twarzy. Z żalem w głosie zapytała: „Więc nic dla ciebie nie mogę uczy­nić?” „Możesz, dostojna Sergio — odpowiedział poważnie. — Możesz — uwierzyć...” „A jeżeli uwierzę?” „Odkryjesz Prawdę i piękno...” „I wyzdro­wieję?” „Jeżeli Pan zechce...”

Zachwiała się na nogach. Ciężko opadła na fotel. Oddychała prędko, a na jej bladym czole ukazały się kropelki potu. „Dobrze — wyszeptała — ale i ty, Szawle, zrób coś dla mnie... — Uśmiechnęła się prosząco. — Bądź już na zawsze tylko Pawłem... Dla mnie... Dobrze? Proszę cię...”

Poruszył się w swym zagłębieniu. Przelotny deszcz ustał, ale woda ska-pywała dalej ze skalnej ściany. Czerwone słońce, które ukazało się na chwi­lę tuż nad horyzontem, błysnęło krwawo w kroplach wiszących na źdźbłach trawy, a potem zgasło. Łąkę w dole i morze zasnuł mysi mrok. Na niebie le­żały pasy chmur. Paweł czuł, jak od dotknięcia mokrego chitonu rozchodzi mu się po całym ciele przykry chłód. Zdawał sobie sprawę, że powinien za wszelką cenę rozpalić ogień i ogrzać się. Ale ogarnął go bezwład, którego nie miał siły przezwyciężyć. Głowa ciążyła kamieniem, nogi i ręce zesztyw­niały. Jedynie myśl pracowała żywo, choć niespokojnie. Przelatywała lekko nad szczątkami wspomnień: od Sergii Pauli do ruin, do których przyszedł przez pamięć dla niej, od ruin do pierwszej nocy, którą tutaj spędził. Czy potem stało się coś? Czy to, co się stało, było rzeczywistością? Doznał na chwilę uczucia, że nie jest tu sam, ale że obok śpi wierny, trochę ciężki Sy-las. Paweł przesunął ręką po czole: jeżeli Sylas tu śpi, to znaczy, że... Lecz zaraz wróciła mu jasność myśli: Ależ to szaleństwo! Bezsens! Te lata wędró­wek przez Macedonię i Achaję istniały naprawdę. Za dużo doświadczył, aby tamte dni uważać tylko za marzenie. Poczuł zawrót głowy. Chwilami wszystko — szary mrok, szumiące czarne chaszcze, majaczący wzgórek i nieco pogodniejsze niebo, na którym właśnie zapaliła się samotna gwiazda — zdawało się wirować. Było coraz zimniej. „Gdzie Sylas?” — przebiegło mu przez myśl. Wiedział dobrze, że jest tu po raz drugi, ale przecież nie czuł się sam. Usiadł, otworzył szeroko oczy. One jednak zdawały się same za­mykać. Sięgnął ręką w przestrzeń. To tu jest Sylas? A może to Tymoteusz? Może Tytus lub Tychik? Zastanowił się: Może Marek? Kędzierzawy chło­pak, który się kiedyś zbuntował i któremu powiedział z gniewem: „Jesteś do niczego! Nie chcę mieć nic wspólnego z tobą!” Nie, nie — to nie Marek. Więc Sylas? Obudził wtedy Sylasa nagłym krzykiem. Na niebie świeciły gwiazdy. Podniósł głowę. Teraz nie było w górze gwiazd poza tą jedną. Czerń otaczała go ze wszystkich stron. Pamiętał, jak obudził Sylasa. Ude­rzył go dłonią w ramię. Zawołał: „Zbudź się! Wiem już, dokąd pójdziemy!” Przecież to było najważniejsze. Człowiek zdrowieje, gdy wie, dokąd ma iść. Sylas burczał coś pod nosem. Ale Paweł nie zwracał na to uwagi. Mówił: „Widzisz człowieka w macedońskiej tunice? Przyzywał nas...” „Jakiego człowieka? Co ty wygadujesz, Pawle? — stękał tamten, niezupełnie rozbu­dzony. — Daj mi spać...” „Nie śpij!” — zawołał Paweł.

Zdawało mu się teraz, że Sylas zasnął, a on nie może go obudzić. „Nie śpij! — powtarzał. — Ja naprawdę widziałem Macedończyka. Wołał na nas: Przybywajcie! Ratujcie! Nie śpij...” Ale Sylas nie ruszał się, musiał spać mocno, zaś wokół Pawła panowała nieprzebyta ciemność. Głowa bolała go, jakby miała pęknąć tuż nad brwiami. Nagle zatrząsł nim dreszcz: okropny, wprawiający całe ciało w drżenie. Począł dygotać. Zęby szczękały, głowa latała mu to w jedną, to w drugą stronę. Miał wrażenie, że to nie on drży, ale że nim coś czy ktoś targa. Przestał myśleć. Z trudnością chwytał oddech. Paroksyzm zdawał się nie mieć końca. Wreszcie z otwartych ust Pawła po­czął się wydobywać przerywany jęk. Wtedy napięcie zelżało. Dygotał, ale to dygotanie nie było już tak gwałtowne. Natomiast odezwało się serce bi­jąc nierówno i męcząco. Ciało spłynęło potem, który ziębił jak lodowata woda.

Nie widział nic w dalszym ciągu, chwytały go co chwila ostre zawroty głowy. Myśl biła się niespokojnie pod zbolałą czaszką niby ptak w zbyt ciasnej klatce. Czuł, że za chwilę nadejdzie nowy atak, a potem drugi, trzeci, dziesiąty — dopóki ciało nie utraci wszystkich sił, nie stanie się bezwładne i miękkie jak gałgan. Uczucie lęku przed nadchodzącymi paroksyzmami wzmagało jeszcze drżenie ciała. Próżno zacisnął zęby: mimo wysiłku po­czynały dzwonić. Nadto ta ciemność nad głową... Usta same układały się w skargę, ale on tej skargi nie chciał za żadną cenę wypowiedzieć. Dawniej skarżył się często. Jeszcze przed opuszczeniem azjatyckiego brzegu, gdy okrutna choroba rzuciła go drżącego na posłanie, jęczał: „Już nie mogę... Wolę umrzeć...” Szeptał: „Uwolnij mnie! To już ponad siły... Nie mogę... Nie mogę... Albo nie każ tak pracować...” Ale dziś wiedział, że tak nie po­skarży się już nigdy. Nigdy, nigdy więcej! Choćby nawet... Nowy nadchodzą­cy paroksyzm rozdarł mu usta. Gdy usiłował zacisnąć zęby, krew popłynęła z rozciętej wargi. Sprężył się w oporze. Ale dreszcz miotał nim, wykręcał, dławił. Miał uczucie, jakby niewidzialne pięści waliły go ze wszystkich stron: po twarzy, po piersiach, po brzuchu. Dyszał — łapał oddech jak go usiłuje złapać duszący się człowiek. Gdybyż choć widział! Ale ciemność była nieprzenikniona. Świszczący oddech, który wydzierał mu się z piersi, wydawał się chwilami sapaniem zmęczonego przeciwnika. Pawłowi prze­biegło przez głowę: „Więc i on się zmęczył...” Ale to były tylko strzępki myśli, niby błyskawice wśród burzy. Zapalały się i gasły. Pozostawała świa­domość, nieustępliwa nawet w momentach najstraszniejszego bólu: „Wy­trwam! Chcę Wytrwać! Dosyć otrzymałem, by wytrwać...” Tej świadomości nie utracił. Ostatni moment paroksyzmu był zawsze momentem najcięższym. Ale wreszcie i on minął.

Leżąc rozkrzyżował ramiona. W ten sposób było mu lżej oddychać. I tak, zdawało mu się, był bliższy tamtej Męce. Przeszywający ból stóp i dłoni dopełniał kaźni, której próżno pragnął doświadczyć. Wiedział, że sens świata zawiera się w tym, aby przez nią nie był oszczędzony nikt. Aby żadne oby­watelstwo żadnego imperium nie wybawiało od niej.

Leżał i konał; konał, lecz nie mógł umrzeć. Paroksyzmy zwalały się nań niby wybuchy wciąż budzącego się na nowo gniewu. Coraz był słabszy, co­raz mniejszą ulgę w swym zapamiętaniu musiał odczuwać ten, który go tak dręczył. Ostatni atak nie zakończył się jękiem. Zapadł w milczenie niby w grób. Opór załamał się razem z przytomnością. Dręczyciel odszedł na pal­cach. Zaniósł swój nieugaszony gniew do zasypanej krypty świątyni Apol-lina...

IV Ktoś nim potrząsnął. Oprzytomniał, otworzył oczy. Ale przed nim była tylko czerwona pulsująca mgła. Nie widział nic. Dłoń jego odnalazła na piersiach dłoń innego człowieka, twardą i włochatą. Przy sobie czuł także niuchający nos psa. Uśmiechnął się niepewnie.

Pomóż, bracie... — szepnął.

Człowiek pochylony nad nim odpowiedział mu grubym, chrapliwym głosem:

Obudziłeś się? Wstań.

Ale Paweł próżno usiłował się dźwignąć, próżno czepiał się rąk tamte­go.

Nie potrafię — powiedział z żalem. — I nie widzę nic...

Tamten odstąpił. Słychać było jego kroki na trawie. Krzyknął na psa, który odbiegł szczekając. Potem rozległ się tupot wielu nóg. Paweł pojął, że znalazł go pasterz, którego stado znajduje się w pobliżu. Mężczyzna wró­cił do Pawła, podniósł mu głowę.

Napij się — powiedział. Przytknął mu do ust kubek ciepłego mleka. Paweł z trudem przełknął kilka łyków. Ciało było wciąż jeszcze rozpaczli­wie słabe. Znowu próbował się dźwignąć i znowu opadł ciężko na ziemię. Musiał być już dzień. Czuł to po cieple wiszącym w przestrzeni, w którą wyciągał swe bezsilne ręce. Ciągle nic nie widział. Pastuch zbliżył się zno­wu. Powiedział dobrodusznie:

Zemrzesz tu, jeżeli cię zostawię. Chodź. Wezmę cię na plecy i zaniosę do domu.

Musiał być silny, bo zrobił to łatwo. Paweł ogarniając rękami tęgą szyję człowieka i opadając czołem na jego ramię czuł, że tamten niesie go to na dół, to w górę. Droga trwała niezbyt długo. Wreszcie weszli do jakiegoś do­mu, a raczej do niskiej groty, której wnętrze pełne było zaduchu gotowanej strawy, skwaśniałego mleka i suszących się skór. Pastuch złożył Pawła na szerokim posłaniu z baranic.

Leż tutaj — powiedział. — Przyjdę, to ci dam jeść.

Jeszcze kręcił się jakiś czas po izbie, a pies chłeptał hałaśliwie wodę. Po­tem ich kroki oddaliły się i ucichły. Paweł został sam.

Był tak osłabiony, że nawet nie mógł myśleć. Z wysiłkiem pomodlił się, a potem zapadł w sen. Musiał spać długo, bo obudził się pokrzepiony. I — rzecz najważniejsza — odzyskał nieco wzrok.

Widział słabo, jak przez mgłę, że znajduje się w dużej grocie, mrocznej w tej chwili, bo już musiał być wieczór i różowy blask kładł się smugą pod niskim otworem wejściowym. W środku groty było palenisko, teraz wygasłe. Nad nim wisiał osmolony gar. Pod ścianami stały skopki z mlekiem, wisiały sery i pęki liści. Stos świeżych skór owczych leżał w kącie, napełniając wnętrze ostrą wonią.

Paweł dźwignął się ciężko. Chciał napić się wody ze stojącej pod ścianą stągwi, ale nie zdołał do niej sięgnąć. Opadł znowu na posłanie. Rozglądał się za to ciekawie. Nie bez wstrętu zobaczył w kącie figurę bogini-matki idajskiej Rei o niezdarnych kształtach i wyolbrzymionych znamionach płci. Mały, domowej roboty ołtarzyk stał przed nią. Postać patrzyła na Pawła okrągłymi wyłupiastymi oczami z wyrazem drwiny. Odwrócił głowę pełen gniewu. Gniew wstrząsał nim zawsze, gdy widział te niezliczone, rozparte w swym wszechwładztwie bałwany. Nie były one dla niego obrazem niczego — bezmyślną zabawką z kamienia lub z drzewa. Za nimi kryło się życie. Pa­miętał z dzieciństwa tłum wyjący, nieprzytomny, potrząsający dziko tyrsami i tympanami, podskakujący pod przenikliwy dźwięk piszczałek. W środku w chmurze kadzidlanych dymów kapłani nieśli na ukwiecony plac nad brze­giem Cydnu biały posąg boga Tarsu, Baala-Sandona. Ustawiano figurę na stosie z drzewa sandałowego i cyprysowego. Jeden z kapłanów podpalał stos. Wonne dymy unosiły się w górę, złoty płomień pożerał boga. Tłum wpadał w ekstazę, wydawał dzikie krzyki, rwał na sobie odzież, drapał pier­si, wyrywał włosy. Ludzie szarpali jedni drugich. Nagle rozpacz przemieniała się w orgię, w najokropniej wyuzdaną bachanalię. Młody Szaweł wracał do domu biegiem, z zaciśniętymi ustami, z drgającymi nozdrzami. Poczynał gorączkowo tkać. „Jesteś gniewny?” — pytała go najstarsza siostra Anna, zastępująca rodzeństwu zmarłą matkę. „Tak! — wybuchał — tak! Ten San-don to Belial, to demon, nieczysty potwór...”

Zanurzony w swych myślach, nie posłyszał cichych stąpań. Dopiero gdy po chwili podniósł głowę, ujrzał, że przy wejściu do groty stoi dziewczyna i patrzy na niego uważnie. Była młoda i krzepka. Twarz jej, ręce i nogi wy­glądające spod krótkiego chitonu opalone były na brąz na słońcu i wietrze. Splątane jasne włosy nakrywał wieniec z bluszczu i winogradu. Ujrzawszy zwrócony na siebie wzrok Pawła zaśmiała się nagle, błysnąwszy białymi zębami. Odrzuciła trzymany w ręku tympan zrobiony z koziej skóry ujętej w miedzianą obręcz. Postąpiła ku leżącemu, lekka i zwinna, unosząc się na czubkach paków.

Kto jesteś? — zapytała.

Jestem podróżny — odpowiedział. — Idę do Assos. Po drodze zacho­rowałem. Znalazł mnie jakiś mężczyzna i przyniósł tutaj.

Ach, to Hesperos — zawołała. Zakręciła się w miejscu jak tancerka, klasnęła w dłonie. — Witaj, gościu. Zaraz dam ci coś do zjedzenia. Masz tu placek i oliwki: A może napijesz się wina?

Poruszała się lekko, zwinnie, w podskokach. Ale gdy na chwilę przysia­dła na skraju posłania, spostrzegł, że jej twarz, młoda i zdrowa, nosi piętno zmęczenia.

Nie, wina pić nie będę — potrząsnął głową.

Nie chcesz? — zaśmiała się. — Ach, ty pewno jesteś Żydem? Lecz Żydzi nie chcą przyjmować nic z naszych rąk. A ty jesz chleb...

Poważnie skinął głową.

Jestem Żydem, lecz widzisz, że jem twój chleb. Uwolniony jestem od zakazów Zakonu... Nic nie jest nieczyste. Bóg wszystko stworzył...

O! — zdziwiła się. — Inni Żydzi tak nie mówią. Gdy kiedyś w Troa-dzie weszłam do żydowskiego domu i poprosiłam o kubek wody, dali mi ją, ale zaraz potem kubek rozbili... — Nasrożyła się. — Przeklęłam ich furiami! — rzuciła. Jej twarz stała się na chwilę ponura i groźna. Ale zaraz dziew­czyna zaśmiała się znowu. Ziewnęła szeroko. — Zmęczyłam się — powie­działa — spać mi się chce... Całą noc biegałam... — Przeciągnęła się. Jej dłonie wzniesione nad głową natrafiły na krąg z liści. — Patrz, jeszcze mi został... — Zdjęła wieniec, rzuciła go na ziemię. — Całą noc biegałam... — powtórzyła, — A ty, gościu? — spojrzała na niego baczniej. — Mówiłeś, że szedłeś do Assos. Ale droga do Assos jest w dole. Może i ty pobiegłeś w gó­ry za głosem rogów korybantów?

Paweł zmarszczył brwi. Wiedział o szaleństwach dokonywanych przez czcicieli Matki bogów. Tutejsi Żydzi z oburzeniem opowiadali mu o tych misteriach. Gniewnie patrzył w twarz dziewczyny. Była to twarz prostej pasterki o niskim czole, czerwonych policzkach i wydatnych, zmysłowych ustach. W ich wyrazie widać było wcześnie obudzoną namiętność, a zarazem jakieś jakby zgorzknienie czy zmęczenie.

Nie — powiedział — nie chodziłem w góry za korybantami. Czyż je­stem szaleńcem, bym płakał na pogrzebie drewnianego Attisa lub dla niego kaleczył ciało? Innemu Bogu służę.

Na twarzy dziewczyny pojawiła się najpierw ciekawość, ale potem prze­leciał przez nią nagły błysk.

Cóż to za Bóg? — zapytała.

Odpowiedział jej prawie tak samo, jak mówił niedawno do rozpróżnia-czonej bandy sceptyków i epikurejczyków ateńskich.

To Bóg jedyny i prawdziwy, którego świat nie zna, choć nie znając służy Mu.

Milczała. Założyła nogę na nogę, zmarszczyła brwi. Nieufnie i jakby wy­zywająco rzuciła:

A ty skąd wiesz o tym?

Wiem — odparł — bo był zapowiedziany i ziścił wszystko, co o Nim mówiono. A na końcu umarł i zmartwychwstał...

Nagle wybuchnęła śmiechem. Ale w jej oczach nie było wesołości, tylko złość.

Attis — zadrwiła — zmartwychwstał także. Ci zaś, co się opiją wina, widzą go zmartwychwstałego, jak śpieszy zaspokoić miłość bogini-matki. Ja go także widziałam, gdy chodziłam do Kyzikos... Twój Bóg, gościu, jest taki sam jak wszyscy inni. — Nagle krzyknęła głosem, który wydał się pełen udręczenia: — Męczy! Wszyscy bogowie męczą i prześladują! Mężczyźni mogą im uciec. Mogą otrzebić się jak Hesperos. Ale my dziewczęta?... — z niechęcią machnęła ręką. Wstała, podeszła do paleniska. Poczęła krzesać ogień i podkładać drzewa. Innym już tonem powiedziała: — Co tam mówić o bogach! Rozpalę ogień i przygotuję wieczerzę. Niedługo Hesperos przyj­dzie ze stadem.

Ale Paweł począł mówić:

To tylko twoi bogowie męczą, bo są śmiercią. Mój Bóg zmartwych­wstał, by przynieść wyzwolenie...

Gwałtownie podniosła głowę znad swojej roboty. Bijący od ogniska blask oświecał w tej chwili jej twarz pełną napięcia. Zapytała gorączkowo:

Wyzwolenie? Dla was? Dla Żydów?

Poważnie wyciągnął do niej dłoń półprzykrytą lnianym gałganem.

Nie tylko dla nas. Dla wszystkich. I dla tych, co znali Zakon, i dla tych, którzy go nie znali. Dla wszystkich...

Zerwała się na nogi. Stanęła przed nim, podniosła ręce.

Jeżeli mówisz prawdę — krzyknęła — to niech mnie wyzwoli! Bo...

Ale w tej chwili jej twarz, na której poprzednio coraz mocniej występo­wało cierpienie, zmieniła się, niby nagle nakryta maską. Oczy rozbłysły gorączkowo, usta skrzywił grymas. Odchyliła się do tyłu, jakby niewidzialna ręka chwyciła ją za włosy. Głos jej stał się chrapliwy:

Ale ty skłamałeś! Wszystko! Ha, ha, ha! — zaczęła śmiać się dziko, nieprzytomnie — Ha, ha, ha! Skłamałeś! Nie ma wyzwolenia! I ty się otrze-biłeś, oto wszystko! — Stuliła ramiona. Unikała teraz wzroku Pawła. Patrzy­ła w głąb pieczary na figurę bogini, którą blask ogniska wydobył z mroku. Ciężkie piersi, sterczący brzuch i grube uda zdawały się drgać życiem. Na nowo zaczęła się śmiać: — Ha, ha, ha! Skłamałeś...

Nie skłamałem — powiedział łagodnie, lecz uparcie. — Wyzwolenie czeka na ciebie.

Krzyknęła przeraźliwie, jakby nastąpiła na węża. Zasłoniła twarz rękami, których palce zakrzywione były na kształt szponów. Głos jej się zmienił: stał się obcy, niski, chrapliwy.

Nie! Nie! — dyszała. — Skłamałeś! — powtórzyła tonem niemal pro­szącym: — Powiedz, że skłamałeś...

Mówił ciągle stanowczo, choć dobrotliwie:

Wiesz, że nie skłamałem.

Znowu wrzasnęła i zakryła twarz. Poczęła miotać się jakby w konwul­sjach. Zdawać się mogło, że się szarpie na uwięzi spojrzenia Pawła. On zaś patrzył na nią zawzięcie, nieustępliwie. Uświadomił sobie nagle, że cierpie­nie, które dręczy dziewczynę, jest tym samym cierpieniem, które wczoraj jego dręczyło. Teraz to ona drżała niby pod uderzeniami rozwścieczonych pięści. Upadła na kolana. Zaniosła się ni to jękiem, ni skowytem. Nagle od­słoniła twarz. Jej białe zęby dzwoniły w jakimś nieopanowanym chichocie.

Patrz — zasyczała — patrz... Będziesz znowu tak dygotał!

A jednak nie skłamałem — odpowiedział nieugięcie. — Przyniosłem ci wyzwolenie.

Parsknęła gniewnie. Prychała czas jakiś jak wielki kot, który wydobył się z wody. Jej zęby z chrzęstem tarły się o siebie, W kącikach ust pokazała się piana. Znowu poczęła się śmiać.

O, ja wiem, gdzie idziesz! — zawołała triumfująco. — Wiem! — Ze­rwała się i poczęła się przed nim przeginać niby w jakimś tańcu. — Chcesz popłynąć... Wszystko wiem! Chcesz żeglować do czarnego miasta na górze... Myślisz, że za twoje kochanie... teraz wreszcie... usłuchają cię... Ha, ha, ha! Że kiedy przyjdziesz, powiedzą: „Miałeś rację...” Ha, ha, ha! Słuchaj! Ja ci mówię, ja wiem: nikt ci nie uwierzy. Nikt cię nie posłucha! Założą ci za to łańcuch. Za kochanie — na łańcuch! Nie będziesz już potem pływał po mo­rzach! Będziesz więźniem! Więźniem! Wiesz, co to znaczy? Nie będziesz mógł już nic zrobić dla twego Boga! Ha, ha, ha! O, ja wiem wszystko, wiem wszystko!

Paweł doznał uczucia, jakby na jego gardle spoczęła zimna dłoń. Wbrew woli zadrżał. W krzykach opętanej dojrzał nagle swój los. Nie mógł zlekce­ważyć tych słów. On sam, ulegając przemożnej woli, która nakazała mu płynąć do Jerozolimy, miał przecież świadomość, że tam dokona się coś decydującego. A jeśli czekało go naprawdę więzienie? Poczuł lęk. Więzie­nie to było zamknięcie w bezczynności, niepotrzebny postój w zdobywczej wędrówce. Nie, nie lękał się ciemnicy, łańcuchów czy batów. Ale dla niego życie bez działania nie warte było nic.

Dziewczyna krzyczała dalej:

Wiem! Wiem! Nie zobaczysz wielkiego miasta, za którym tęsknisz. Nie! Chciałbyś popłynąć do ziemi, gdzie się Zachód kończy. Ha, ha, ha! Nie popłyniesz! Cokolwiek zapragniesz — wszystko stanie się inaczej. Na odwrót! Wierz mi...

Podniosła ręce, rozrzuciła włosy, poczęła szarpać chiton, jakby go chcia­ła z siebie zerwać. Nagle zmieniła ton. Kuszącym krokiem podsunęła się do Pawła. Uśmiechnęła się zachęcająco:

Lecz kto pragnie, aby się nie stało to, czego nie chce — szepnęła — ten nie dobija się niepodobieństw. Nikt cię nie zmusza. Zdawało ci się... Nie odpływaj! Zostań... Zostań!...

Ale te właśnie słowa sprawiły, że Paweł nabrał czujności. Przemocą strząsnął ucisk, który czuł w gardle. Przemógł lęk i słabość. Ten, który go rzucił na ziemię, nakazywał często rzeczy niepojęte. Ale jeśli On, któremu Paweł służył, kazał mu iść do Jerozolimy — to nie było już o czym mówić! Pan mógł nie chcieć jego nauczania, zdobywania ludzi, mógł nie chcieć wę­drówki po ziemiach pogańskich, znajomości języków. Jednego chciał: po­słuszeństwa. To znaczy miłości. A bez miłości czym jest człowiek? Niczym! Cymbałem pobrzękującym. Miedzianym tympanem, jak ten, który leży koło niego.

Podniósł się na posłaniu. Nagle, kiedy zdecydował się przełamać pierw­szą słabość, wróciły mu siły. Ukląkł. W jego oczach zapalił się płomień. Wyciągnął przed siebie ręce tak gwałtownie, że na szmatach obwijających dłonie ukazały się ciemne plamy krwi. Dziewczyna odskoczyła. Cofnęła się pod ścianę. Widział strach na jej twarzy. Jej usta wykrzywił grymas. Za-syczała:

Wiem, kto jesteś... Znam ciebie... Krzyknął groźnie:

Opuść ją! W Imię...

Wydała okrzyk podobny do rżenia. Podbiegła do Pawła. Śmiała się gwał­townie i przymilnie, ale w tym śmiechu zdawała się brzmieć rozpacz. Po­częła się łasić jak kotka. Ocierała się o skóry, na których klęczał.

Nie mów... Nie mów... Czemu jesteś okrutny? Czemu mnie męczysz? Lubię cię... Kocham cię... Patrz jaka jestem... Patrz: ja dla ciebie... tylko dla ciebie...

Jej rysy wygładziły się nagle. Wydało mu się, że przybrały kształt innej twarzy. Tęga, o bujnych kształtach dziewczyna przypominała mu teraz tam­tą sprzed lat, chorą i bladą. Patrzyła na Pawła spod przymrużonych powiek, spod złotych długich rzęs. Słowa zaklęcia zamarły mu na ustach.

Nie dla mnie! — przerwał jej. Zaśmiała się.

Ależ dla ciebie! Ty wiesz... Tylko dla ciebie... — Nawet jej głos stał się głosem tamtej. — Pawle... Dla ciebie... Ty płyń jak Odys... Ja będę cze­kała... Na ciebie... Dla ciebie... Jak Penelopa...

Nie — jęknął — nie dla mnie...

Dla ciebie! — Nagle zachichotała zuchwale i szyderczo: — Ha, ha, ha! Nie okłamuj sam siebie...

Poczuł, że słabnie, że za chwilę runie na posłanie nieprzytomny. Więc zebrał wszystkie pozostałe siły i znowu mocniej wyciągnął ku niej ręce. Od­sunęła się, ale gdy powiedział: — Wyjdź... — przerwała mu natychmiast:

Dlaczego nie pozwoliłeś jej iść za tobą? Patrz, ile straciłeś! Zawsze sam! Inni... Inni tak nie robili... Tylko ty... Jakiś ty głupi!

Nie spuszczając z niego wzroku zerwała ze ściany pęk ususzonych liści i nagle rzuciła w ogień. Ciężki kłąb odurzającego niebieskiego dymu pod­niósł się znad płomieni. Paweł czuł, że plączą mu się myśli. Powtórzył drżą­cymi ustami:

Wyjdź...

Jakiś ty głupi! — powtórzyła. — Człowiek, którego nienawidzisz, uprzedził cię!

Nie nienawidzę go... — próbował się bronić. — Szanuję go... Kocham go... Staram się go kochać...

Ha, ha, ha! — drwiła. — Znowu sam przed sobą kłamiesz. Nienawi­dzisz go! Ale masz rację. On nie jest godny tej czci, którą go otaczają. Ty przecież wiesz: to tchórz! I głupiec! Gdzież jemu mierzyć się z tobą? Ha, ha, ha! Chcesz czy nie chcesz, musisz go nienawidzić!

Pojął, że nie wolno mu wdawać się z nią w spór. Gdy odpowiadał, ona odkrywała mu jego najtajniejsze, najbardziej bolesne myśli. To wszystko, co w nim było wbrew jemu samemu. To, co mu nie pozwalało przestać żyć w ciele. To, co w nim było śmiercią...

Zgarnął ostatek sił, jakie mu jeszcze zostały. Zamienił je w jeden roz­paczliwy krzyk:

Idź precz! W Imię Jezusa...

Rozpełzły po grocie dym skręcił się gwałtownie w kłąb, jak ugodzony strzałą drapieżnik, przygasił płomień i nagle go zdusił. Zrobiło się ciemno i tylko w mroku szarpało się coś niby wiatr. Słychać było przejmujący gwizd podobny do szlochu, to znowu przeciągłe wycie niby zawodzenie błądzącego w księżycową noc szakala. Potem niespodziewanie zrobiła się cisza, długa, bardzo długa. Paweł klęczał ciągle z rękoma wyciągniętymi przed siebie. Powtarzał w duchu to jedno Imię, a jego niedosłyszalny, a przecież zagłu­szający wszystko dźwięk napełniał go spokojem, radością i mocą, Potem posłyszał kroki. Ktoś stanął w progu groty. Męski głos zawołał:

Febe! Gdzie jesteś?

Ale dziewczyna nie odpowiedziała. Wtedy tamten skrzesał ogień i pod­niósł w górę zapaloną trzaskę. Był to wielki mężczyzna ubrany w koźlą skórę i czarny pasterski kapelusz. Zdumionym i zaniepokojonym wzrokiem rozej­rzał się po grocie. Pies, który wszedł za nim, stał także niepewnie, z podkur­czonym ogonem i z najeżoną na grzbiecie sierścią. Cicho skomlił. Dziew­czyna leżała na ziemi bez ruchu, twarzą w dół. W czarnych oczach pastucha błysnął strach. Zgiął się, skurczył, przypadł do ziemi.

O panie — zawołał — czy jesteś Zeusem, czy Apollinem...? Ale Paweł nie dał mu skończyć.

Nie mów tak, bracie — rzekł opadając ciężko na posłanie. — Widzisz wszak: jestem człowiekiem jak i ty...

V Paweł postanowił wyruszyć następnego dnia w drogę późno, dopiero koło południa. Przedtem modlił się długo, zawlókłszy się na małą polankę między dębami. Słońce gładziło jasnozielone liście, pieściło szare, powyginane wia­trami pnie. Klęczał długo z rozkrzyżowanymi rękami. Powstał wzmocniony. Siadł na dużym kamieniu i wydobył zwój papirusu. Był to długi list podyk­towany jeszcze w Koryncie, a przeznaczony dla wiernych w Rzymie. Paweł po wiele razy powracał do tego listu. Dodawał doń wszystkie myśli, jakie ostatnimi czasy przeżywał. Przesuwając teraz wzrok po zapisanych przez młodego Tercjusza wierszach, robił jakby rozrachunek z ostatnich tygodni swego życia. Tu kazał przedstawić wszystko, co wiedział o tragicznym spo­rze między wiernymi pochodzącymi z pogaństwa a wiernymi Żydami. Tłum ludzi wypełniał dom Tytusa Sprawiedliwego i stał murem wokół Pawła, z najwyższą czcią nasłuchując jego słów. Dyktując swój list mówił do nich. Odkrywał im dramat słabości ludzkiego ciała, dramat także i swój: „Wiem, że we mnie, to jest w ciele moim, nie przebywa dobro. Łatwo mi bowiem chcieć, ale gdy chcę dobro wykonać, nie widzę na to sposobu...”

Przyznawali mu rację; spoglądali z lękiem na siebie samych. Ale gdy wi­dział ich smutnych, przerażonych, prawie drżących, porywała go litość i za­raz pocieszał ich, pocieszając tamtych: „Nie otrzymaliście ducha niewoli, byście się znowu lękali, ale macie ducha synowskiego, w którym wolno nam wołać: Abba!”

To słowo przychodziło mu na usta w jego brzmieniu aramejskim. Tak bowiem mówił w samotności swego serca: „Abba!” Tak mówił także wtedy w tym nieprawdopodobnym dniu, kiedy został porwany i uniesiony w dal, jakiej nigdy żywy człowiek nie oglądał. Stanął wówczas przed nim Jezus, taki sam zupełnie, jakim Go widział wleczonego wąską uliczką w dół doli­ny Tyropeon, nieugięty pod ciężarem krzyża i taki sam, jakim Go zobaczył przed bramą Damaszku. Wziął Pawła za rękę — i nagle ulecieli w przestrzeń, niby dwie strzały wypuszczone z numidyjskiego łuku. Czy można było mówić o tym, co wówczas widział? Czy można było objąć słowem ludzkim to, co czuł? Czy można było wreszcie powtórzyć przed jakimkol­wiek człowiekiem to, co — roztarty w proch i nicość — przecież słyszał? Całe to widzenie, słyszenie i uczucie zamykało się dla Pawła w jednym tyl­ko słowie: „Abba...” W tym było wszystko: przeszłość i przyszłość, małość i wielkość, synostwo i braterstwo, to była modlitwa własna i modlitwa Du­cha, który sam jeden znał prawdziwe tęsknoty Pawłowego serca. W tym było coś więcej niż cześć dla Sędziego. Była miłość dla Obrońcy. Miłość! Wtedy także myślał — nie, nie myślał: mówił, ale tym mówieniem, które nie gubi się w słowach — że nic go nie oderwie od tej miłości: ani prześla­dowanie, ani cierpienie, ani głód, ani zimno, ani wrogowie, ani nawet sam miecz. Nic, nic, nigdy nic!

A potem, gdy już w nim urósł wewnętrzny nakaz odpłynięcia do Jerozo­limy, polecił Tercjuszowi pisać swe zaklęcie bolesne i aż gorszące rozma­itych greckich nowochrzczeńców, którym wydawało się, że ich stragan jest lepszy od straganu Żyda-sąsiada: „Smutno mi i smucić się nie przestaję, bom się ofiarował, by być odrzucony od Jezusa, byleby tylko oni, bracia moi, nie byli odrzuceni!” Z tym zaklęciem ogarnęła go tęsknota, wciąż żywa i tylko zagłuszana ciągłym biegiem ku nowym ziemiom, tęsknota za czerwonymi wzgórzami judejskimi i za złotą i białą, grecką w wyglądzie, lecz na Salomo­nowych jeszcze fundamentach wspartą świątynią. Kochał ją. Latami patrzył na nią spod Xystos, latami spacerował w towarzystwie mądrych i czcigod­nych rabbich w cieniu Postoforii. Świątynia — to był naród, to był lud wy­brany, oporny, a przecież gorliwy w tej swojej dumnej sprawiedliwości, któ­ra przestała już być sprawiedliwością Bożą. Lud odrzucony po to, by mógł swym odstępstwem przynieść pojednanie całemu światu. Lud, który miał kiedyś cały powrócić do Najwyższego. Lud wreszcie, do którego przynależał on, apostoł pogan, szczodry rozdawca dziedzictwa swych braci...

Kiedy jednak spostrzegł, że list urasta w księgę, Paweł kazał go Tercju-szowi kończyć. Szybko już, krótkimi tylko słowami rzucał swe rady i wska­zania: „Miłość wasza niech nie będzie obłudna... Błogosławcie tych, którzy was prześladują... Nie przeklinajcie... Weselcie się z weselącymi, płaczcie z płaczącymi... Nie uważajcie siebie za zbyt mądrych... Pokoju strzeżcie... Szanujcie władzę, bo każda przez Boga jest ustanowiona... Słuchajcie wład­ców nie ze strachu tylko, ale sercem... Kochajcie... Nie gorszcie słabych... Kochajcie... kochajcie... Kto kocha, ten wypełnia Zakon...”

Na końcu obiecywał: „Od lat chcę przyjść do was. Więc przyjdę, gdy wrócę z Jerozolimy i gdy będę szedł do Hiszpanii...” Tak, od lat, od tamtego czasu, gdy skinął głową usłyszawszy prośbę Sergii, wyrywał się do Rzymu. Pojął, że jeśli świat, w którym żyje, jest światem rzymskim, to trzeba mu być w Rzymie, aby zdobyć świat. To było jego, Pawła pole — i nie jego. Pogańskie i Piotrowe... Kazał napisać w duchu głębokiego poddania: „Nie buduję na cudzym fundamencie...” A wreszcie począł ich wszystkich pozdra­wiać: Akwilę i jego żonę, w których domu mieszkał w Koryncie, Epeneta i Marię, Ampliata, Urbana, Stachysa, Apellesa, Narcyza, Tryfenę i Tryfozę, Asynkryta, Flegonta, Hermesa, swych kuzynów: Andronika, Junię, Hero-diana, wreszcie Rufusa Cyrenejczyka, syna Szymona, tego samego, który niósł niegdyś krzyż Pański...

Tego listu nie wysłał. Nikt nie wybierał się w tym czasie z Koryntu do Rzymu, więc Paweł zabrał ze sobą papirus, przekonany, że łatwiej mu bę­dzie o okazję w Troadzie. Tu chciał zostawić list u Karpusa, polecając mu wysłać go przez wiernego człowieka. Ale wiadomość o przybyciu Piotra powstrzymała go od tego kroku. Po cóż ma wysyłać list — przebiegło mu przez głowę — jeżeli Piotr powraca już na swoją rolę? Schował papirus na piersiach i wyruszył do Assos. Nie wiedział jeszcze, co z nim zrobi.

Teraz, siedząc u stóp powyginanego przez wichry dębu, zastanawiał się na nowo: wysłać list czy go nie wysyłać? Niepokoiło go to, że w zakończe­niu obiecał Rzymianom przybycie. Czy nie jest zuchwałością dawać taką obietnicę, gdy przeczucia mówią coraz głośniej, że w Jerozolimie czeka go więzienie? Nie był przecież młodym człowiekiem, który wierzy, że każde więzienie przetrzyma. Z drugiej strony żal mu było tego wszystkiego, co kazał napisać. Dla niego, zapędzonego w wiecznej wędrówce, nigdy nie po­siadającego dość czasu na wszystko, co sobie zamierzył — nie było rzeczą łatwą podyktować taki długi list. Z serdecznością patrzył na znaki biegnące w poprzek karty. Było coś pociągającego w świadomości, że znaki te od­czytywać będą ludzie daleko, zwłaszcza ci z Rzymu... Skoro nie może sam tam być...

Wstał z ziemi, przezwyciężając słabość mięśni i omdlałość ciała. Atak choroby zmiażdżył go, zamienił w bolesny strzęp. Powlókł się przed grotę, gdzie stali Hesperos i Febe. Patrzyli na niego wzrokiem wiernych, przelęk­nionych nieco zwierząt. Kobieta sięgnęła po dzban i koszyk, które stały obok niej.

Przygotowałam ci, panie, posiłek — powiedziała pokornie.

Bez słowa siadł na kamieniu. Zjadł suchy podpłomyk, zapił mlekiem. Potem podniósł się.

Czas na mnie...

Czy zdołasz jednak iść, panie? — z troską w głosie zapytał pasterz.

Tak — powiedział z przekonaniem. Wyciągnął rękę, kobieta podała mu kij, a on podziękował jej uśmiechem. — Bądźcie zdrowi. Niech was Pan strzeże. — Nagle coś sobie przypomniał. Gestem przywołał Febe. — Słuchaj — zapytał. — Czy nie chciałabyś stąd odejść?

Tak! — zawołała gwałtownie. — O, tak! Zabierz mnie, panie, ze so­bą! Będę ci sługą! Będę cię prowadziła, gdy się poczujesz słaby! Będę cię słuchała! Weź mnie! Gdziekolwiek idziesz...

Potrząsnął głową. Wolno ruszył przed siebie, a oni szli obok niego, spo­glądając mu w twarz i odchylając gałęzie, które zagradzały drogę.

Nie — powiedział idąc — nie pójdziesz ze mną. Inni dozwalają, by chodziły za nimi kobiety... Mnie także byłoby wolno. Ale nie chcę! Jeśli chcesz iść, idź do Troady. A potem płyń do Kenchr. Zgłoś się tam do star­szego kahału Judejczyków. Powiedz, że cię przysłałem ja, Paweł z Tarsu. Niech cię wypróbują w pracy dla ubogich i dla chorych. Rozumiesz, co ci mówię?

Podniósł na nią wzrok, a ona z pokorą odrzekła:

Rozumiem, panie ... Ale... dlaczego nie pozwalasz mi iść ze sobą?... Służyć tobie?

Lekko stuknął kijem w ziemię, jakby odrzucając tym jej prośby. Głos je­go jednak nie był surowy. Przeciwnie, Paweł mówił coraz łagodniej, jak się mówi do dziecka, któremu trzeba wytłumaczyć rzecz trudną i bolesną:

Popłyniesz do Kenchr. Niech cię tam wypróbują. Niech cię poleją wo­dą chrztu. A jeśli starsi powiedzą, że jesteś godna, płyń dalej, do Rzymu...

Do Rzymu... — powtórzyła. Może nie zrozumiała nawet, co znaczy to słowo.

Do Rzymu — potwierdził. — Zawieziesz ludziom tamtejszym mój list. O ten, patrz — wydobył zza chitonu rulon. — W Kenchrach powiedzą ci wszystko. A ja tu napiszę, że to ty zawieziesz... — Zatrzymał się, wziął ostrą trzcinę, umoczył ją w kleistym płynie, który nosił w owiniętym słomą garnuszku u pasa. Dopisał między wierszami pozdrowień wielkimi literami, bo tylko takie umiał stawiać, odkąd go zawodził wzrok: „Polecam wam Febe, siostrę naszą...”

Oddał jej list. Przyjęła go z jego rąk niby świętość, ucałowała i objąwszy obu dłońmi przycisnęła do piersi.

Odniosę to, komu chcesz, panie... — powiedziała gorąco.

I szli już nic nie mówiąc, aż do miejsca, gdzie ścieżka wyszedłszy spo­śród krzewów, wzgórz i wąwozów wyprowadziła ich na nadmorską rów­ninę, prosto na szeroki biały trakt biegnący do Assos. Było pusto. Słońce wzniosło się wysoko i paliło dokuczliwie, ale wiatr od morza chłodził jego żar. Wonne miękkie trawy rosnące kępami chybotały się pod tym powiewem. Zatrzymali się. Podniósł rękę i pobłogosławił ich.

Pozostańcie w pokoju. Pan z wami...

Schylili głowy. Ale gdy zrobił krok, by odejść, kobieta rzuciła mu się do kolan i zawołała spiesznie, głosem falującym, jakby także rozkołysanym przez wiatr:

Lecz ty, panie, nie idź tam...! Ty wiesz... Odwrócił się jeszcze.

Bądź spokojna — powiedział.

A potem odszedł. Oni zaś stali długo, śledząc wzrokiem małą, nędzną sylwetkę człowieka wlokącego się o kiju po szerokiej białej drodze. Zda­wał się znikać, rozpływać w plamach cienia rzucanego przez pnie i drzewa migdałowe. Hesperos rzekł cicho, jakby chcąc siebie upewnić:

On widział Boga...

Lecz Febe, która teraz dopiero wstała z klęczek, podniosła ręce i przyci­snąwszy palce do ust i do mokrych od łez policzków poczęła powtarzać:

Bóg jest w nim... w nim... w nim...

VI Gdy na czwarty dzień nie było jeszcze Pawła w Assos powstały wśród przybyłych tam morzem jego towarzyszy popłoch i niepokój. Piątego dnia część ich wyruszyła w stronę Troady, modląc się głośno i żarliwie o zdrowie i o życie ukochanego nauczyciela. Tymoteusz pierwszy spostrzegł daleko przed sobą na pustej drodze samotnego wędrowca wspierającego się na ki­ju. Krzyknął, zrzucił płaszcz i pobiegł tamtemu naprzeciw. Biegnąc płakał z radością i wykrzykiwał: „Dzięki Ci, Jezu! Dzięki Ci, Jezu!” Potem dopadł Pawła i rzucił mu się do kolan. Całował jego ręce, kolana, płaszcz. Paweł nie bronił się, był to bowiem jego uczeń najukochańszy. Drżącą ręką gładził rozwichrzone włosy Tymoteusza i patrzył mu w oczy, takie same zupełnie, jakie miała jego matka, Eunice, zapłakane jak oczy kobiety, gdy oddawała mu swego jedynego syna bez nadziei ujrzenia go kiedykolwiek. Zaraz też nadbiegli i inni. Wziąwszy go pod ramiona, zaprowadzili do Assos. Tutaj Łukasz przerażony wyglądem nauczyciela zaczął nastawać, aby Paweł poło­żył się i wypoczął bodaj przez kilka dni. Ale on stanowczo się temu sprze­ciwił. Trzeba było się śpieszyć, jeśli chciało się dotrzeć do Jerozolimy na szósty dzień miesiąca Sywan.

Gajus poszedł do portu i przyniósł wiadomość, że następnego ranka od­pływa do Seleucji mały okręcik zabierający z Chios, Samos i Rodos ładunek win oraz z Kos ładunek jedwabiu, i że na tym okręciku za umiarkowaną opłatą będą mogli popłynąć ku brzegom syryjskim. Wiał ostry wiatr północ­ny i morze było niespokojne. Łukasz ciągle wyrażał obawy, że podróż za­szkodzi zdrowiu nauczyciela, ale Paweł zapewniał, że choroba nachodzi go zawsze na lądzie, a nigdy na morzu. Pieniądze zebrano i o świcie mała gro­madka udała się na wybrzeże. Gwałtowny wicher południowy, który przez całą noc targał drzewami, zmienił się, jak zawsze o tej porze, na niemniej porywisty dzienny wiatr północny. Fala odbijała się o pale pomostu, kiedy po wąskiej desce przechodzili na pokład. Okręcik był mały, o bokach poma­lowanych różowo i o zgrabnie wygiętej rostrze, która przedstawiała pozłaca­ną figurę starca, okręt bowiem był poświęcony Proteusowi. Kapitan wskazał im miejsce na pokładzie na stosie lin, po czym krzyknął na załogę, by rozpi­nała żagle. Ze stukotem opadły ciężkie płachty, w które zaraz uderzył wiatr i począł je wydymać. Poprzez ciało okrętu przebiegło drżenie. Wreszcie wszystkie żagle zostały rozpięte. Obrócono statek. Od razu klaszcząca fala, która poprzednio biła o spód, wyrzuciła ich w górę, poczęła unosić i kołysać. Ostry migotliwy bryzg przeleciał raz i drugi poprzez rostrę, gdy wypłynęli poza drewniany falochron. Morze, jak zawsze wczesnym rankiem, miało barwę szarą z czarnymi plamami rozrzuconymi po powierzchni. Wydawało się złe i zimne. Nie oddalali się, zbytnio od lądu. Zawsze widzieli w pobliżu czarną linię wybrzeża. Bardzo prędko zamajaczył przed nimi brzeg Lesbos. Zielone wzgórza otaczały białą plamę Mitylene. Lecieli ku wyspie wśród łagodnego trzaskania żagli i nawoływań załogi, podobni do wielkiego moty­la zwabionego śnieżną bielą rozkwitłego narcyza.

Tego dnia nie popłynęli już dalej. Musieli zatrzymać się na Lesbos aż do następnego poranka, okręt bowiem miał tu dużo towaru do załadowania. Aby zapełnić ciągnące się leniwie godziny, wysiedli na brzeg i powędrowali ku wąskiej gardzieli, która zamyka zatokę Kallonis. Strome zbocza spadające prosto ku morzu były jednym ogrodem. Porywisty wiatr strącał żółte, różo­we i fioletowe kwiaty w błękitną wodę. Fale biły z rykiem o czarne kamienie przybrzeżne, pieniły się, bulgotały lub wpadały z szumem na brzeg płaski i piaszczysty, by zaraz spłynąć, pozostawiając śliski niby wylizany, lecz za­raz wysychający ślad.

Siedli pod skałą i patrzyli na biegnące ku nim wałami fal morze. Rześki wiatr rozpraszał żar słońca i napełniał ich nozdrza słoną wonią. Milcząc spo­glądali na Pawła, on zaś zapatrzył się w daleki horyzont, na którym błękitne wzdęte morze stykało się z równie błękitnym niebem, i — zdawać się mogło — zapomniał o ich bliskości. Rzeczywiście zapomniał, że siedzi na skałach Lesbos; wydało mu się, że znowu z wyniosłej platformy Akrokoryntu patrzy z wysoka na miasto leżące u jego stóp, na czarny przesmyk, który właśnie usiłowały przekopać setki niewolników, i na dwa morza, równie szafirowe i równie miotające się wśród różowych skał i czarnych głazów. Tu w Lesbos, jak i tam, w odbudowanym przez weteranów Cezara Koryncie, powietrze wydawało się takie samo. Te same prądy i powiewy płynęły od gajów i kwie­tników, wśród których kryły się białe mury świątyń Wenery. Ale Paweł pa­trzył dalej i wytężał swe zaszłe krwią oczy, jakby wierzył, że za granatową powierzchnią Jońskiego Morza zobaczy tamten ląd, ku któremu od lat dążył, i tamto miasto, które chciał zdobyć. Jeszcze przed miesiącem mógł zejść w dół, minąć wspaniały złocony portyk, na którym galopowały ogniste niby wierzchowiec Bellerofonta konie Heliosa, zawieszając nad głowami prze­chodniów swe złote kopyta i delikatnymi żyłami znaczone brzuchy; mógł powędrować szeroką białoróżową drogą, opadającą ku gwarnemu portowi Lechaion, umówić się z pierwszym z brzegu właścicielem statku, który za­bierał ładunek oliwy lub rodzynek, i zostawiwszy z boku Odyseuszową Itakę pożeglować na zachód. Nie popłynął! Powiedział sobie, że popłynie, gdy wróci z Jerozolimy. Ale teraz już nie wiedział, czy wróci. Wydawało mu się raczej, że to dla niego ostateczny powrót z tej jedynej wyprawy, na którą wyruszył owego dnia ze świętego miasta przez bramę wiodącą koło wieży Narożnej do Bethabara...

Więc po co tam powraca? Czy naprawdę musi stanąć znowu pod mura­mi Herodowej świątyni i musi złożyć ofiarę przebrzmiałego Zakonu w je­dynym aż dotąd miejscu na świecie, w którym tę ofiarę można było złożyć? Paweł zamyślił się boleśnie. Piotr wyprzedził go. Swym wolnym, zda się lękliwym chodem zawędrował przecież do stolicy świata. Raz z niej wygna­ny, powrócił znowu. Paweł, choć biegł gorączkowo, posuwał się wolniej. Przypomniał sobie, co mu kiedyś, dawno już powiedział „ukochany uczeń” Jan: „Szymona można przegonić, ale na Szymona trzeba czekać...”

Trzeba czekać. Dlaczego? Dlaczego nie zawrócić jeszcze dziś i zamiast płynąć dalej na południe, nie pożeglować pierwszym napotkanym okrętem prosto na zachód? Są kapitanowie, którzy mimo wczesnej wiosny odważają się płynąć wzdłuż południowego wybrzeża Krety do Regium. Kto wie, czy nie prześcignąłby Piotra i nie stanąłby w Rzymie wcześniej niż on? Zdobył­by to miasto pośpiesznie, jak zdobywał inne. Umiał przemawiać do pogan. Umiał mówić do nich lepiej niż do swoich. Zresztą — cóż Żydzi?... Ale myśl jego urwała się, a nagły ból porył czoło w grube zmarszczki. Tyle razy mó­wił, tyle razy wybuchał: „Odchodzę od was! Idę do pogan!” Tyle razy otrzą­sał pył z sandałów na progu achajskich i azjatyckich synagog. Mimo to nie mógł odejść. Nie mógł się ich wyprzeć. Cóż za bolesna ironia, że on, właśnie on, Żyd z Żydów, faryzeusz z faryzeuszów, był przez swoich zwalczany, gdy taki Piotr, Galilejczyk, może mieszaniec, jakimi są ci wszyscy zrodzeni w „Ziemi Pogan”, prostak nie znający Pism, niewątpliwie niedokładny w wykonywaniu przepisów Zakonu, zdobywał Żydów! Myśląc o tym Paweł uśmiechał się z goryczą. Nie było nic boleśniejszego, niż ta niechęć najbliż­szych. Przeciwni mu byli wszyscy: i ci, którzy walczyli z wyznawcami Je­zusa, i ci, którzy zostawszy wyznawcami mieli mu za złe, że oddaje nową naukę nieobrzezanym. Ci ostatni pojmowali sprawę tak, jak on sam ją poj­mował, gdy docierał do Pafos. Sądził wtedy, że naród żydowski ma nawró­cić świat. Dziś już tak nie myślał. Miał powstać naród inny, nie żydowski, nie grecki, nie rzymski, ziemią, językiem ani obyczajem nie związany, nowy naród, naród Chrystusa... To była prawda, którą uświadomił sobie wtedy, gdy padł pod kamieniami na równinie między Lystrą a Derbe. Zabijano go wtedy jako zdrajcę. Ale on pozostał sobą. I to było najboleśniejsze, że powołany na apostoła narodu Jezusa, dawał Jezusa innym, wszystkim innym, a ciągle nie swoim!

Znowu patrzył na morze, a garstka przyjaciół, która go otaczała, nie śmia­ła płoszyć jego myśli. Ale on sam oderwał się od tych dumań i stanowczym ruchem położywszy dłoń na kiju, powiedział:

Chciałbym, abyśmy się zatrzymali w Milecie, choćby ze dwa dni i abyście mi sprowadzili starszych kościoła w Efezie...

To może chodźmy sami do Efezu... — zaproponował Tymoteusz.

Nie! Nie! Nie mamy czasu! — przerwał mu Paweł. — Nie mamy czasu! Chcę tylko dowiedzieć się od nich, jak żyje ich kościół, i zaraz po­płyniemy dalej.

Jak chcesz... — skłonili głowy.

Lecz Łukasz, jedyny z ich grona, który nie lękał się przeciwstawiać decy­zjom Pawła i który poznawszy dobrze Żydów jerozolimskich bał się nas­tępstw przybycia Apostoła do Świętego Miasta, jakby odgadując wahania i wewnętrzną walkę nauczyciela powiedział raz jeszcze:

A najlepiej nie jedźmy wcale do Jerozolimy... Mówiłem ci Pawle, że mam złe przeczucia. Pojedziemy do Koryntu, do Tessaloniki albo na Kre­tę... Nie byłeś tam jeszcze. Naprawdę — boję się tego, co cię może spotkać w Jerozolimie...

Na ciemnej twarzy Pawła odbił się wyraz zmagania. Pokusa przychodzi­ła w nowej formie. Nie przez usta opętanej dziewczyny, ale w słowach naj­wierniejszych przyjaciół. Tak, wrócić do Achai! Popłynąć na Kretę! A potem Rzym... Nie odpowiedział, a oni, widząc niepewność na jego twarzy, poczęli mówić wszyscy razem:

Słusznie mówi Łukasz. Nie jedź do Jerozolimy. Kto wie, co cię tam czeka...

Zwilżył językiem zaschłe wargi. Nieogarnięty wzrokiem przestwór morza wołał go i pociągał chyba równie mocno jak słowa przyjaciół. Ale naprze­ciw pokusom stał rozkaz, wyraźny rozkaz, jemu zaś Paweł nauczył się być ślepo posłuszny. Kazano mu płynąć do Jerozolimy, a on to pojmował jako żądanie ustępstwa wobec współbraci. Jako ostatni gest wyciągniętej ręki. Teraz jednak, patrząc na morze, poczuł budzący się w nim gniew: A jeżeli ten gest kosztować go będzie życie lub wolność? Jeżeli za niego zapłaci tym wszystkim, co dać może sprawie? Oni powtarzali: „Nie jedź! My zawieziemy sami jałmużnę... Ty wracaj...” „Wrócę? — zastanowił się. — Wrócę? Do Koryntu, do Filippów... Pojadę do Rzymu...”

Lecz w tej chwili uświadomił sobie, że poza Grecją, Italią, Galią, Iberią są jeszcze dalsze ziemie, do których on nigdy nie dotrze. Nigdy! Cóż z tego, że i tam ludzie czekają na Ewangelię? Ten, który go obalił, znajdzie sobie innych Szawłów. Ten, który go obalił, żąda, czego sam chce, a nie tego, cze­go pragnie Paweł. On chce go mieć w Jerozolimie, a nie gdzie indziej! Jeśli­by wbrew temu Paweł powędrował na zachód — przestanie być potrzebny, jak przestaje być potrzebne najpożyteczniejsze narzędzie, które nie chce słu­żyć. Trzeba wrócić do kołczanu, by znowu móc być wystrzelonym w Boży cel. Lub... To „lub” mogło zahamować gorączkowy rozpęd. Lecz czyż swoją wolą ma przemóc wolę Pańską? Kimże jest, aby się buntował — on, glinia­ny garnek, który ostatni z uczniów, niby niedonoszony płód, wyszedł z ręki Stwórcy? Ciężko przełknął ślinę, nakazem całej woli narzucił sobie opano­wanie. Powiedział:

Pojedziemy do Jerozolimy... Ja wiem, co mnie tam czeka...

W jego głosie był spokój i łagodna, lecz nieugięta stanowczość.

VII Następnego dnia dopłynęli do Chios, trzeciego do Samos, wreszcie czwartego popołudnia zawinęli do portu w Milecie. Miasto piętrzące się do­mami na zboczu witało ich słońcem i zielenią. Wspaniała świątynia Apolli-na Didymejskiego, zbudowana tuż nad brzegiem, wydawała się cudownym zwidziskiem dziesięciu smukłych jońskich kolumn, nad którymi unosił się gładki architraw i delikatny tympanon. Niebo zachmurzyło się i pogoda, jakby spełniając życzenie Pawła, tak się zepsuła, że musieli się tu zatrzymać przez dwa dni. Posłano człowieka do Efezu i już na drugi dzień wieczorem nadeszli starsi tamtejszego kościoła, a także Apollos, który powróciwszy z Achai nauczał znowu w Efezie. Przybyli witali serdecznie Pawła, a i on wzruszył się. Znał ich wszystkich dobrze z czasów swego kilkuletniego po­bytu w Efezie i wiedział, że stanowią gminę mocną i rozwijającą się. Szczególnie gorąco uściskał i ucałował Tyrannosa, nauczyciela wymowy, w którego domu mieszkał i nauczał w czasie pobytu w Efezie.

Noc zapadła prędko, lecz że miano odpłynąć przed świtem, niewiele by­ło czasu na rozmowę. Wynajęto izbę w gospodzie i przygotowano posiłek. Zanim poczęto jeść, Paweł łamał chleb, oni zaś na kolanach, w pokorze brali z jego rąk święte cząstki. Potem wszyscy usiedli do wieczerzy. Paweł popro­sił, aby przybyli opowiedzieli mu o życiu i trudnościach kościoła. Mówili kolejno. Niepokój wywołany przed rokiem przez Demetriusza i innych han­dlarzy przedmiotów kultu wielopierśnej Diany już ucichł. Ta rzecz nie była ważna i nie miała żadnych następstw. Gorzej nieco wyglądała sprawa Apol-losa, którego uprosili, aby po raz drugi przyjechał do nich do Efezu. Dawna bowiem jego nauka, oparta o naukę Chrzciciela, wywoływała nadal zamie­szanie i niepokój. Był nawet taki moment, że wyznawcy pochodzący z Żydów zaczęli opowiadać, jakoby Apollos miał słuszność, zaś nauczanie Pawła było błędne, czemu znowu przeciwstawili się Grecy i Syryjczycy. Ale i ten rozdźwięk został zażegnany, bowiem Apollos, przyjechawszy po raz drugi, stanowczo stwierdził, że nauka Pawła jest prawdziwa, a on, jeśli kiedyś mó­wił coś innego niż Paweł, to błądził. Załatwiono także sprawę zabobonów i ksiąg z wiedzą tajemną, które zostały w kole wyznawców spalone i które mieli odtąd palić wszyscy przystępujący do chrztu. Kapłan Scewa i jego sy­nowie odeszli od synagogi i stali się nazarejczykami, czyli, jak to obecnie na wzór Antiochii poczynano mówić — chrześcijanami. W tym miejscu opowiadający Sarapio lekko chrząknął, po czym spuścił wzrok i począł pal­cem pisać kłopotliwie po stole. Chodzi o to, że wierni znowu powrócili do przekonania, iż nadejście Pańskie jest bliskie. Są znaki wieszczące nadcho­dzący koniec: było duże trzęsienie ziemi w Libii; pewnej kobiecie urodziły się bliźnięta zrośnięte ze sobą; wódz rzymski Korbulo spalił okrutnie Arta-xatę. Ci, co przybyli z Jerozolimy, mówili, że krowa, prowadzona przez ka­płana do uboju, nagle na środku dziedzińca świątyni porodziła jagnię. A w Rzymie uschło na Forum drzewo, pod którym jakoby wychowali się Remus i Romulus... Wszyscy są więc przekonani, że koniec się zbliża, a Pan nad­chodzi. Wymiera pokolenie, które widziało Go na własne oczy, więc niewąt­pliwie koniec musi nastąpić szybko. Jedni oczekują Jego przyjścia z radością, drudzy z lękiem. Ludzie już o niczym innym mówić nie umieją. Ci, którzy mają dar proroctwa, tylko o tym prorokują. Wiele zrzeszeń pracy porozwią-zywało się, bo i po co troszczyć się o życie, kiedy Pan blisko...

Paweł słuchał uważnie tego, co mówili. Czuł się znowu gorzej, musiał wytężyć wszystkie siły, aby przemóc ogarniającą go słabość. Splótł dłonie i zaciskał palce do bólu. Drgały mu powieki. Wydawał się w tej chwili brzyd­szy niż kiedykolwiek ze swoją małą twarzą, pomarszczoną i ściągniętą, po­dobną do zwiędłego jabłka.

A wy co myślicie? — pytał. Sarapio rozłożył ręce.

Wszak i ty wiesz, Pawle, że Pan powiedział: Nie przeminie to poko­lenie... Wiem — dodał zaraz — że, jak mówiłeś, ma wpierw przyjść mąż grzechu. Lecz powiedz, czy on nie mógł się już urodzić? Spójrz, ile zepsu­cia, przekupstwa, zbrodni. Matki zabijają swe dzieci, zanim te się narodzą. Mężczyźni żyją z mężczyznami, a kobiety z kobietami. Obrzydliwe obrzędy przyszły do nas... A władze jakie są okrutne. Cisną nas podatkami, okrada­ją... Młody cezar podobno żyje rozpustnie... Czy może być jeszcze gorzej?

Urwał i patrzył śmielej w twarz Pawła, przedstawiwszy mu tyle argu­mentów. Apostoł milczał. Jego wzrok zamglony cierpieniem wędrował po twarzach przybyłych. Oni zaś przytakiwali.

Nauka Jezusa — powiedział Aristoxenos — musi się spełnić w tym albo w przyszłym roku...

Pan nie zostawi nas długo samych! — wykrzyknął inny ze starszych efeskich.

Pan przyjdzie... To wszyscy czują... Nawet poganie spodziewają się spełnienia czasów. Także Żydzi, którzy nie uwierzyli w Jezusa, mówią, że już się narodził ten, który podbije dla nich świat...

Paweł cicho westchnął. Gdziekolwiek przyszedł, wszędzie go tym wita­no: świat się kończy, Pan nadchodzi, zapowiedzi muszą się spełnić. „Bo je­śli się nie spełnią — powiedział mu niedawno pewien Grek w Koryncie — to znaczy, że nie są prawdą...” Apostoł odpowiedział mu wówczas surowo. Ale sam często myślał nad tym: czy na to spełnienie długo jeszcze trzeba bę­dzie czekać? Dawniej spodziewał się, że niedługo. Śpieszył się więc, poga­niany przekonaniem, że musi ochrzcić wielu, zanim Pan powróci. Ale kiedy przychodził po raz drugi do miejsc, w których przed rokiem czy dwoma na­uczał, gdy odkrywał, że gminy ochrzczonych nie zawsze są gminami praw­dziwych świętych, ale już ostygły w swym zapale, budzić się w nim poczęło zwątpienie. Nie w Prawdę! W nią wątpić nie mógł, był bowiem z tych, którzy widzieli oczami ciała i słyszeli uszami ciała, zaś na rękach i nogach nosił znak potwierdzający. Ale zwątpił w moc przeczuć ludzkich. Człowiek tkwi mocno w ziemskiej glinie. Widzi często i słyszy to, co chce widzieć i słyszeć. Głos Pański zwykł mówić w pustce oczyszczonego serca, a ile jest serc oczyszczonych? Królestwo Jezusowe nie nadejdzie w błyskawicach oczywi­stości. Nie zaświadczy o nim ziemski triumf. Będzie się spełniać w ludziach i w ludziach będzie upadać. Będzie zawsze i jednocześnie — triumfem i upadkiem. Będzie dla człowieka zawsze próbą i doświadczeniem. Nie wy­buchnie. Będzie rosło cicho i niepostrzeżenie jak trawa. Dozna deszczów, burz i skwarów. Cały świat o nim usłyszy, lecz nie cały świat je przyjmie. Zawsze wilki będą wchodziły między owce i wywracały dzieła Pańskie. I trwać tak będzie długo. I choć to będą czasy nieustannego cudu, znajdą się tacy, co zwątpią.

Lat całych trzeba było, by ta myśl w nim dojrzała. Niełatwo było wyrwać się z kręgu marzeń mesjańskich. Ile trudu wymagało już to, aby uwierzyć, że Mesjasz jest Panem serc ludzkich. Pozostawała wiara, że On poprzez serca zdobędzie świat, i zapanuje nad nim, chociaż sam niewidoczny. Ale i tego trzeba się było wyrzec. Walka o świat, sądził teraz Paweł, nie zakoń­czy się nigdy. Będzie trwała do ostatniego dnia. Będzie zmaganiem do osta­tniego tchu. Będzie walką nie tylko ze światem, który nie słyszał o Jezusie i nie chce o Nim słyszeć, ale i ze światem, który o Jezusie usłyszał i przyjął Go — bezdusznym: „Panie! Panie!”

Dał ręką znak, że chce mówić, a oni zamilkli i utkwili w nim uważny wzrok. Zapadła cisza, w której słychać było prędkie oddechy ludzi, a zza okna nawoływanie nocnych sprzedawców fig i daktyli. Paweł zwolna roz­warł dłonie, podniósł ramiona. Ludzie patrzyli z czcią na obwiązane prze­guby, bo choć się z tym krył, wieść o tajemniczych ranach rozeszła się już szeroko, a tu, w Azji, wiedzieli o nich prawie wszyscy.

Synkowie — powiedział — czemu się kłopoczecie? Czy Pan nie zga­nił siostry Łazarza, gdy się kłopotała? Czy nie kazał nam być świętymi, nie czekając, aż drugi raz przyjdzie? Takeście się już spracowali? Ganić was po­winienem. Ale mi was żal... I nie chcę, by zostało między nami słowo twarde, gdy rozstajemy się i już się nie zobaczymy...

Przerwały mu pełne zdumienia okrzyki:

Co ty mówisz, Pawle? Nie zobaczymy się? Co ty mówisz?

Wołali tak nie tylko ludzie z Efezu, ale także towarzysze podróży Pawła. Patrzyli na niego szeroko otwartymi oczyma, ogarnięci niepokojem. Bali się o niego, choć widzieli go wychodzącego obronną ręką z tylu przygód.

Tymoteusz nie mógł zapomnieć, jak nocą — był wtedy jeszcze chłopcem — razem z Barnabą i innymi znaleźli Pawła okrwawionego, przywalonego kamieniami na drodze między Lystrą a Derbe. A przecież ocucony, następ­nego już dnia powędrował dalej. Także Łukasz pamiętał wciąż jak z tym słabym, schorowanym człowiekiem, rozbiwszy się przed paru laty na morzu między Kerpe a Rodos, spędzili na falach całą noc i dzień, uczepieni odłam­ka statku — i to nie on wtedy ratował Pawła, ale właśnie Paweł zmuszał lekarza do wytrwania. Lecz tym razem niepokój przemógł nad wspomnie­niami. Pytali:

Co ty mówisz? Dlaczego nie miałbyś znowu przybyć do Efezu?

Apostoł uśmiechnąć się, lecz łzy miał w oczach. Jego wargi drżały, a głos, i tak zwykle pełen zahaczeń i zająknięć, stał się jeszcze bardziej niepewny. Paweł musiał być wzruszony. Słowa zamierały mu w gardle. Dyszał ciężko przez chwilę, zanim wreszcie powiedział:

Nie zobaczę już was...

Więc nie jedź do Jerozolimy! — krzyknął jeden z obecnych. A zaraz po nim powtórzyło wiele głosów: — Nie jedź do Jerozolimy!

Usłyszał także głos Łukasza.

Pawle, nie jedź do Jerozolimy! Zaprzeczył ruchem głowy.

Popłynę... Nie odwodźcie mnie... Trzeba mi iść. Duch Boży mówi, abym szedł... Nie odwodźcie... Ale wiem, że mnie tam czekają więzy...

W głębi izby ktoś nagle zapłakał. Głosy zrywały się coraz żałośniejsze:

Więc nie idź! Nie zostawiaj nas! Pawle! Pawle! Co będziemy robili bez ciebie w tych ciężkich czasach!? Pawle! — Teraz już kilku ludzi łkało. Inni cisnęli się do Apostoła, wyciągali do niego ręce, chwytali go za chiton.

Nie idź!

On zaś, gdy znowu przemógł omdlałość głosu, powtórzył:

Nie odwodźcie... Nie zostajecie sami... Pan jest z wami i będzie do końca... Nie odwodźcie... Tylko czuwajcie... Bo czas czekania może być długi... bardzo długi... I wilcy przyjdą... i zdrady... Więc czuwajcie...

Płakali wszyscy. Pawłowi głos się załamał od łez. Wyciągnął ramiona do otaczających go ludzi, a oni obejmowali go kolejno wśród lamentu. Efez to było najukochańsze, najwierniejsze, najbardziej jego miasto. Znał wszystkie jego słabości i cnoty. Tyle imion pamiętał, tyle twarzy. Tyle tam dni prze­żył, tyle razy mówił, tyle łokci cylicji utkał... Nagle wśród zamętu i płaczu rozległ się głos Tymoteusza.

Pawle, czas już...

Po tych słowach płacz wzmógł się. Rzucano się Pawłowi na szyję, cało­wano go, on zaś odpowiadał uściskami i płakał jak dziecko. Potem podniósł rękę, a gdy od niego odstąpili, ukląkł i począł się głośno modlić. Pełne po­dziwu słowa pieśni trzech towarzyszy Daniela padały z jego drżących warg:

Błogosławiony jesteś, Panie ojców naszych. Chwalebny i wywyższany na wieki I błogosławione przenajświętsze imię Twoje, Chwalebne i wywyższane na wieki...

Skończył, a płacz wybuchnął z nową siłą. Znowu cisnęli się do nauczy­ciela, znowu czepiali się jego rąk, chitonu i płaszcza, zawodzili, jak zawodzą płaczki nad łożem zmarłego. I tak szli przez ulice miasta szarzejące nadcho­dzącym dniem, pełne kręcących się kupców, którzy spoglądali na nich ze zdumieniem i z drwinami. Minęli domy i stanęli nad brzegiem morza. Słoń­ce leżało jeszcze za horyzontem i tylko szarofioletowe połyski zdawały się łamać na grzbietach niespokojnie sunących fal. Morze było czarne i groźne. Ryczało i biło wściekle o żwirowaty brzeg. Białe bryzgi wyskakiwały ponad sterczące w wodzie kamienie i ponad burty okrętu, który szarpał się niespo­kojnie na kotwicach. Wiatr to się podrywał i dął ze świstem, to znowu milkł i ustawał. Świat był mroczny i gniewny. W szumie i łoskocie przelewających się fal ścichł płacz i narzekania. Ludzie zamilkli i tylko patrzyli przerażo­nym wzrokiem na wątły okręcik i na kipiącą wodę. A potem podnosili spoj­rzenia na Pawła, który stał nad samym brzegiem, tak że wpadające na ląd morze rozbijało się u jego nóg, i mówili szeptem, trwożnie:

Nie jedź... Patrz, jakie morze... Nie jedź, Pawle... nie jedź.

Nie odwodźcie... — powtórzył raz jeszcze.

Łódź, która miała ich dowieźć do okrętu, zaryła się dziobem w żwir. Dwaj półnadzy marynarze, czarnowłosi i oliwkowi, może Syryjczycy, a może Sy­cylijczycy, wzywali gestami do pośpiechu. Paweł wstąpił do łodzi pierwszy. Obejrzał się i raz jeszcze obiegł spojrzeniem ich twarze. Żegnając ich, że­gnał Efez — miasto zdobyte wśród największego wysiłku. Rozłożył dłonie. Przekrzykując huk morza, zawołał:

Żegnajcie i wybaczcie...

Wiedział, że płaczą, choć w grzmocie fal nie słyszał ich lamentu. Po­trząsnął rękami.

Nie skrzywdziłem nikogo z was... Srebra ani złota nie brałem... Da­wałem, co mogłem...

Wiosła zanurzyły się w morze. Odbili. Wał wodny uniósł ich zaraz w gó­rę, cisnął w dół, a potem podbił dziób i wytrysnął fontanną, która ich wszyst­kich zmoczyła. Odpływający zbili się w ciasną gromadę wokół Pawła. Tamci na brzegu stali także stłoczeni, nagle mali — podobni stadu wystraszonych owiec w obliczu burzy. Na tle nasiąkającego różowością nieba łódź i siedzą­cy w niej ludzie przemienili się od razu w czarną plamę. Pozostali na brzegu nie mogli już usłyszeć ostatnich słów Pawła, tych, które powiedział na końcu — ciszej już, mniej dla drugich, bardziej dla siebie:

Bo powiedział Jezus: szczęśliwsza rzecz dawać... niźli brać...

VIII Nad morzem były burzliwe wiosenne wiatry, ale na judejskim wyżu paliło ostre, dokuczliwe słońce. Gorący podmuch, niosący na swych skrzy­dłach chmurę duszącego pyłu, groził zagładą świeżo rozkwitłym narcyzom, tulipanom i anemonom. Początkowo trzymali się wybrzeża. Szli więc przez czarowną dolinę Saronu, pełną o tej porze niezliczonych różnokolorowych róż, rosnących wszędzie i napełniających wszystko swą wonią. Ale za Lyddą wkroczyli w kraj wyżynny. Początkowo były to wzgórza zielone, łagodne, porośnięte gęsto gajami oliwek i winorośli. Widok uległ zmianie, kiedy za Emmaus wspięli się na najwyższy grzbiet judejski. Tu zaczynała się kamie­nista pustynia, nad którą wisiała spiekota. Kwiaty i pęki traw zwiędły, gaje oliwne uciekły ku dolinom i tylko osty, słabo uliścione ciernie oraz opuncje sterczały tu i tam pośród morza kamieni wyprażonych na słońcu, czerwo­nych krwawą czerwienią. Ze skał spadały szarobiałe osypiska, odcinające się swą barwą od ogólnego kolorytu, osypiska pełne gładkiego, utoczonego przez wiatr i piasek piargu przypominającego bochenki chleba.

Gromada ludzi, która przypłynęła wraz z Pawłem do Cezarei, wzrosła o kilku tamtejszych ludzi, także zdążających na święta do Jerozolimy. Wśród nich był bogaty Żyd pochodzący z Salamis na Cyprze, Mnazon, który w mieście posiadał dostatni dom i w nim ofiarował gościnę Pawłowi. Była to okoliczność pomyślna, nie wiedziano bowiem, jak Paweł będzie przyjęty przez nazarejczyków jerozolimskich.

Szli wolno i dopiero na czwarty dzień stanęli na wzgórzu, z którego wi­dać było Jerozolimę. Miasto leżało ukryte za koronką murów pod niebem bez obłoków, jasnym i rozbłyszczanym. Nie było duże, a wydawało się jesz­cze mniejsze, gdyż zasłaniało je wzgórze Bezeta, pokryte winnicami, okolo­ne niskim, nie wykończonym murem wspartym na potężnych fundamentach. Liczne wieże wznosiły się wkoło, zaś najwspanialsza z nich była ta, u której stóp wypadało im właśnie przejść, ośmioboczna wieża Psefinos. Budowę nowego muru podjął przed niewielu laty król Agryppa, pragnąc nim objąć budujące się coraz gęściej na zboczach wzgórz podmiejskich domy, gaje i ogrody. Dopiero minąwszy bramę można było dostrzec drugi, najstarszy mur, pamiętający jeszcze w swych niższych częściach czasy królewskie. Zasłaniał on trzema wieżami (noszącymi imiona członków rodziny Heroda: Hippikos, Fazael i Mariamme) okazały pałac królewski, zbudowany w stylu greckim, choć nie po grecku przeładowany ozdobami. Mur ciągnący się od pałacu zbiegał się z innym, osłaniającym dolne przedmieście i sięgającym aż po fort Antonię o kształcie groźnej wieży, na której szczycie, górującym nad całym miastem, czuwał dniem i nocą legionista rzymski. Tuż obok An­tonii wynurzał się masyw świątyni, płonącej oślepiającym blaskiem słońca odbijającego się w złoconych blachach zawieszonych na ścianach i w złotym dachu, z którego dla odstraszenia ptactwa sterczały w górę ostre strzały. Miasto było małe, ale świątynia nad nim wydawała się olbrzymia.

Paweł zatrzymał się i czas jakiś patrzył na nią. Cóż z tego, że była pamią­tką Zakonu, który się skończył? Była także świętością i symbolem życia narodu. Była celem wędrówek czy bodaj westchnień wszystkich braci, gdzie­kolwiek mieszkali, od Babilonu po Rzym. Stojąc tu, na skraju nowej dziel­nicy miejskiej, wsparty na swym kiju Paweł nie mógł i nie śmiał przemóc w sobie przemożnego głosu krwi. Tam, na zachodzie, buntował się wiele ra­zy. Ale przekonał się, że głos, który w nim tkwi i rozkazuje wciąż powracać, jest silniejszy od wszelkich wyrzeczeń. Powrócił więc i stał na progu swego miasta, pełen wzruszeń. Otaczający go Grecy — Łukasz czy Gajus, Tychik czy Trofim — nie pojmowali jego wzruszenia. Nie rozumiał go nawet Ty­moteusz, pół-Żyd, wprowadzony do Zakonu ku zgorszeniu nowochrzczeń-ców greckich. Paweł był w swych uczuciach samotny, zda się zawieszony między dwoma światami. „Jak na krzyżu... — przebiegło mu przez myśl — z dala od nieba i z dala od ziemi...”

Towarzysze Pawła czekali cierpliwie, aż on się od swoich rozmyślań oderwie. Potem ruszono dalej. Zanim weszli do górnego miasta, gdzie mieli zamieszkać, skręcili obok sadzawki Migdałów wprost na mały wzgórek znaj­dujący się naprzeciwko jednej z bram muru okalającego przedmieście. Ster­czała tu spękana skała wapienna, której szczeliny rozsadzał mięsisty oset. Kilka glinianych domków uczepiło się zbocza. Kiedy podeszli bliżej, zoba­czyli, że białość skały wzmaga biel farby, którą pomalowane były kamienne płyty. Ten wzgórek, to było cmentarzysko wielu stłoczonych na ciasnej przestrzeni grobów. Schodziły one od wierzchołka aż do podnóża. Minęli słup z zawieszoną na nim tabliczką ostrzegawczą dla tych, którzy obawiali się zanieczyszczenia. Śmiało weszli między groby.

To tu — powiedział Paweł i zatrzymał się.

Pod sterczącą skałą ciężki głaz zamalowany białą farbą zamykał grób. Kogoś złożono wewnątrz. Na kamiennym łożu, które by tak chętnie ucało­wali, leżały czyjeś zwłoki. To jedno więc im pozostawało: dotknęli ustami zamykającego otwór kamienia, tego samego, który przed laty ustąpił pod anielską ręką. Zakazy Zakonu nie mogły ich od tego gestu odstraszyć. Po­tem upadli na kolana i poczęli odmawiać modlitwy. A modląc się płakali, bowiem sprofanowane miejsce było dla nich miejscem najświętszym.

Doszedł ich gniewny głos. To jakiś faryzeusz, stojąc na siedem kroków przed ostrzegawczą tablicą, krzyczał:

Skarz, Wszechmocny, grzeszników, którzy dotykają grobów!

Kilka kobiet, wywołanych jego krzykiem, wyszło z domów okolicznych. Patrzyły ciekawie, osłaniając czoła dłońmi przed palącym blaskiem słońca.

Skarz, Panie — wołał dalej faryzeusz — tych czcicieli trupów... Wtedy zawołały:

Hej, wy, odejdźcie!...

Pokrzykując patrzyły na faryzeusza. Wysoki mężczyzna, półnagi, widać oderwany od pracy, bo trzymał w ręku motyczkę do okopywania winorośli, wyszedł zza płotu, schylił się, podniósł kamień i cisnął w kierunku klęczących.

Precz! — krzyknął. — Idźcie precz! Ośmielone jego gestem kobiety poczęły wrzeszczeć:

Uciekajcie, nazarejczycy! Nie ma waszego Jezusa! Precz!

Krzyki rozbrzmiewały coraz głośniej. Musieli wstać i odejść od bielone­go kamienia. Tamci ciągle coś za nimi wołali. Aż do bramy Genat towarzy­szyło im paru spalonych na brąz nagich chłopców, ciskających kamieniami i wykrzykujących:

Nazarejczycy! Idźcie precz, nazarejczycy!

IX Zamieszkali w domu Mnazona. Wieść o ich przybyciu rozeszła się szyb­ko po Jerozolimie i już następnego dnia rano przybiegł chłopak z wiadomo­ścią, że Jakub zaprasza do siebie Pawła i jego towarzyszów. Gdy zbliżali się, wyszedł im naprzeciw Apostoł w towarzystwie starszych kościoła jerozo­limskiego. Dwie gromadki ludzi podeszły ku sobie. Zatrzymano się. Paweł powiedział pierwszy:

Witaj, Jakubie. Niech cię Pan nasz, Jezus Chrystus, ma wiecznie w swojej opiece...

Tamten odpowiedział:

Witaj, Szawle, Pan z tobą. Cieszę się, że przyszedłeś.

Podszedł do Pawła i objął go ramieniem. Był wyższy i starszy. Miał twarz zapadłą, a ciało tak suche, że wydawało się szkieletem ubranym w kuttonę i simlah. Duży turban nakrywał mu głowę i spadał końcem zawoju na ramię. Jakub wspierał się na długiej lasce. Spod szat widać było jego nagie stopy, nie nosił bowiem sandałów. Uścisnąwszy się, oddalili się na długość ramion i patrzyli na siebie. Lata minęły od ich ostatniego widzenia. Postarzeli się obaj i zmienili. Paweł nie umiał już odnaleźć w zwiędłych rysach Jakuba śladów twarzy Tamtego. Niegdyś synowie obu Maryj podobni byli do siebie i dla tego podobieństwa ludzie całowali ze czcią ręce Jakuba. To była ta sama pociągła, długa twarz okolona miękkimi włosami, ciemniejszymi u Jakuba, te same duże, wyraziste oczy, błękitne jak jezioro galilejskie. Różnica była w ustach, bo syn Alfeusza miał wargi wąskie, zaciśnięte. Ale dziś wszystkie podobieństwa zatarł wiek. Paweł miał przed sobą twarz starca-derwisza, po­rytą setką biegnących we wszystkie strony zmarszczek. Biała rzadka broda spadała mu na piersi.

Cieszę się, że przybyłeś — powtórzył.

Kiedy się już wszyscy powitali, cała gromadka pośpieszyła do domu garncarza Sozasa, u którego Jakub chciał przyjąć gości. Podano przybyłym wodę do umycia nóg i oliwę dla skropienia włosów. Potem wszyscy zasie­dli do stołu. Gospodarz wniósł chleb i wino. Zatrzymał się jednak, nie wie­dząc, przed kim postawić ofiarne dary.

Ty, bracie, przełam chleb — powiedział Jakub.

O, nie! Tyś tu pierwszy — pośpiesznie zaprzeczył Paweł. — Tyś âch Pański. Tyś wnuk czcigodnego Joachima.

Wiesz, że ciało nic nie znaczy. Tyś tylu dla Pana zdobył...

Tylko podlewałem. Siew dali inni, a wzrost Pan. Nic bez Pana. Naj­głupszego wybrał, by zawstydzić mądrych. Ty, Jakubie, przełam chleb. Tyś filarem nowej świątyni...

Jeden jest tylko filar: Kefas... Paweł schylił głowę. Powiedział ciszej:

Pozwól mi się uniżyć przed tobą. Ty przełam... Zrób to dla tych, któ­rzy tu przybyli po raz pierwszy...

Więc dobrze. — Starzec podniósł się ze swego posłania, wziął chleb w obie dłonie. Wstali wszyscy. Grecy, którzy przypłynęli z Pawłem, patrzyli z zachwytem na człowieka będącego widocznym, dotykalnym łącznikiem między światem spraw codziennych a tamtym światem Bożego cudu. Śle­dzili go płonącym wzrokiem. On zaś stał wyprostowany, z podniesioną gło­wą, i modlił się cicho. Potem pochylił się, przełamał chleb, a jednocześnie uśmiechnął się. Uśmiech na jego surowej, wyniszczonej twarzy był jak błysk słońca: zmienił ją całą w jednej chwili. Półzgięty nad rozkruszonym chlebem Jakub zapadł w bezruch. Może zapamiętał się w modlitwie, a może zatonął we wspomnieniach. Może ten Chleb przypomniał mu jasnowłosego Chłop­ca, z którym bawił się przez lata i za którym poszedł, nie przeczuwając, że żyje obok Boga, aż ten Bóg nagle pewnego dnia ukazał mu swą płomienistą twarz...

Potem zaczęła się uczta. Leżąc obok Pawła poprosił go Jakub, by opowie­dział wszystkim o nawróceniach wśród pogan. Teraz znów kapłani jerozo­limscy patrzyli z zaciekawieniem na małego nauczyciela, o którym tak roz­bieżne wieści docierały do Świętego Miasta. Mówiono tu o nim, że jest aniołem z nieba, ale mówiono także, że jest szatanem, który odwraca słowa Pańskie. Przychodzili ludzie, którzy gotowi byli dla niego oddać krew, i przy­chodzili tacy, którzy, choć ochrzczeni, twierdzili, że powinno się go zabić. Najstarsi spośród obecnych pamiętali, jak przed dwudziestu kilku laty ten sam Szaweł był postrachem młodej gminy wiernych. Spoza zasłoniętych okien, drżąc z przerażenia, śledzono niskiego człowieka o płonącym wzroku, jak na czele zbrojnej straży świątyni przechodził ulicami. Biada było do­mowi, przed którym się zatrzymał! Był w mieście wtedy wszechwładny, a w swej zawziętości nieugięty. Wiedziano, że nie zawaha się przed żadnym okrucieństwem. Ludzi, których jego straż zabierała, kazał wlec do lochów pod synagogami. Nie wyszli stamtąd, jeśli nie wyrzekli się nowej wiary i jeśli nie obrzucili Jezusa bluźnierstwami. Kiedy ten sam człowiek przy­szedł potem do miasta i powiedział, że uwierzył w Jezusa, nikt nie miał za­ufania do jego słów. Uciekano od niego, węsząc zdradę. Zjawił się znowu po latach. Przyszedł tym razem na czele gromady Greków, Syryjczyków i Żydów hellenistów, którzy płacząc z zachwytu czcili go jako swego wy­bawcę. Pokazał tych ludzi Apostołom (jeszcze wtedy Piotr i Jan byli w Je­rozolimie) i opowiadał drżącym i łamiącym się głosem, jak Duch Boży zstąpił na pogan. Potem odszedł ze swoimi do Antiochii. Nie wracał przez lata, ale imię jego przypływało raz po raz z falą ludzi pielgrzymujących na święta. To wtedy poczęto mówić: „To wielki Apostoł...” „Nie! To zdrajca!” „To święty...” „Nie! To nikczemnik, który podeptał Torę! Który drwi jak goimi z obrzezania! Który zakazuje składania ofiar! Który przeklina dzieci Izraela! Który otacza się poganami!”

Paweł opowiadał zwyczajnie, głosem niskim i zająkującym się. Nie skry­wał nic. Mówił o trudnościach, sporach, nieporozumieniach i odstępstwach. Ale mówił także o niebywałym posiewie Łaski. Wymieniał miasta i osady, gdzie żyli ochrzczeni i gdzie już łamali chleb prezbiterzy, którym dał tę wła­dzę przez włożenie rąk. Świat rósł w słowach Pawła. Ze zdumieniem dowiadywali się o ludziach, których istnienia nawet nie przypuszczali. Jerozolima i Judea zdawały się maleć. Stawały się ziarnkiem, na którym wyrastał coraz bujniej wielki rosochaty krzew niby hardal — gorczyca na ciepłych brzegach jeziora Kinnereth.

Chcecie wiedzieć, jak jest? — mówił Paweł. — Wszyscy do nas idą. Wszyscy tęsknią do wybawienia, świat bowiem czuje, że ciąży na nim piętno grzechu. Ale nie każdy może iść do Jezusa tak samo. Jeden jest słaby, drugi silny. Jeden czeka, by go Pan olśnił znakiem mocy, drugi szuka mądrości. Trzeba nam być dla każdego wszystkim. Trzeba być słabym dla słabego, płaczącym dla płaczącego, uśmiechniętym dla uśmiechniętego. Dla wszyst­kich Chrystus dał się ukrzyżować. Ale to my musimy Jego zbawienie zanieść wszystkim. Więc idziemy do ludzi, którzy mieszkają nad morzem i którzy siedzą w górach. Schodziliśmy całą Achaję i Macedonię. Wędrowaliśmy przez Lycję, Pamfilię, Pizydię, Frygię, Lydię, Mizję, Kapadocję... Wszędzie Duch zstępuje na ochrzczonych i wszędzie szatani poddają się nam. Gdzie­kolwiek dotarliśmy, tam na Imię Jezus klękało wszelkie stworzenie: ziemskie i podziemne. I wszędzie cierpienia nas spotykają, tak że krzyż Chrystusowy nie stoi próżny. A to jest znak dla nas, że słuszna jest nasza droga. Byliśmy w Koryncie, w mieście rozpusty... I tam Duch był z nami. Doszedłem do Aten, miasta zarozumiałego w swej mądrości, które setce sprośnych bałwa­nów wystawiło posągi. Kpiono tam ze słabości mojej. A przecież choć zosta­łem wyśmiany, poszli za mną ludzie, a wśród nich mędrzec wielki, Dionizy. I w Efezie byłem, choć to miasto w ohydnych zabobonach grzęźnie, i tam przyszli do mnie ludzie, którzy chcieli wyznać Jezusa. Nie ja ich zdobyłem, bracia, bo niczym jestem i gdy mi przychodzi nauczać, stoję przed ludźmi z lękiem wielkim i słabością i słów nie znajduję, a w głowie mam chaos. Ale podoba się Panu przez moją nędzę ukazywać swoją moc. Cóż ja? Zna­cie mnie. Zbrodniarzem byłem, synem gniewu, który źle czynił, choć nie wiedział, że czyni źle... Nikogo bym nie zdobył, gdyby nie Pan. Pan wszyst­ko. Więc i to jest znak, że trzeba poganom opowiadać Ewangelię. Dobra nowina dla wszystkich przyszła... I to jest znak, bracia... Wierzcie mi...

Musieli przyznać mu rację. Znak wydawał się istotnie oczywisty. Lecz jakże był przykry! Więc cały ten świat nieobrzezańców miał być dopusz­czony do wspólnoty Pańskiej, a oni nie mieli nawet zająć w tym tłumie pierwszych miejsc? Patrzyli na Jakuba, jakby czekając, że zaprzeczy usły­szanym słowom. Ale Jakub milczał. Spoglądali więc coraz bardziej znacząco na siebie i pochrząkiwali niechętnie. Wreszcie zabrał glos Ezron, jeden z prezbiterów. Zanim się odezwał, czas jakiś powolnym ruchem gładził swą długą brodę i rozglądał się po swoich.

Cieszymy się, Szawle — rzekł — iż wśród pogan zostało uwielbione Imię Pańskie. Lecz i u nas rozszerza się słowo Boże, a nikt, kto je przyjmu­je, nie wyrzeka się nakazów Zakonu...

Odezwali się zaraz i inni:

Wszyscy składają ofiary w świątyni, wszyscy obrzezują swych sy­nów.

Dlaczego miałoby być inaczej? Pan przyszedł dla świata, ale przede wszystkim przyszedł do nas. Urodził się tu, w Betlejem judzkim, z pokole­nia Dawida...

Obrzezany był i poświęcony w świątyni...

Płacił podatek święty...

Dlaczego więc — zapytał Ezron, jakby wzmocniony tymi słowami — mówią, że odwodzisz ludzi od obrzezania i od składania ofiar?

Rozległy się znowu głosy:

Opowiadają, że przyznajesz pierwszeństwo poganom!

Żeś wyrzekł się swego urodzenia, swego narodu!

Że nie chcesz być Żydem!

Pytali coraz natarczywiej, coraz krzykliwiej, jeden przez drugiego. Paweł słuchał ich ze zmarszczoną brwią. Hamowany gniew zabrzmiał w je­go słowach, gdy zapytał:

Więc czegóż chcecie?

Chcemy — rzekł Ezron — byś nam wyjaśnił, czy nauczasz tak, jak o tobie mówią. I jeżeli tak czynisz, to dlaczego.

Czy chcielibyście im — nagłym gestem Paweł wskazał na siedzących Łukasza, Tychika i Trofima — narzucać jarzmo, którego sami nie umieli­śmy dźwignąć?!

Umilkli zaskoczeni.

Nie — powiedział po chwili Ezron. — Nikt z nas nie żąda, by nowo-chrzczeńcy wypełniali wszystkie nakazy Zakonu. Wiesz sam, jak zadecy­dowali Kefas, Jakub i Jan... Ale synom Izraela...

Chcecie — przerwał im gwałtownie Paweł — by znowu było dwoje: synowie Izraela i synowie grzechu, a nie odrodzeni z Ducha jedni synowie Boży?!

Nie unoś się, Szawle — zawołało kilka głosów. — Unosząc się przy­znajesz, że nie masz racji — powiedział Ezron. — Jezus żył pod Zakonem...

Ale umarł nie pod Zakonem! Umarł za bramą miasta! Dał tym świa­dectwo, że nie tu jest nasze królestwo, ale innego czekamy...

Innego? Chcesz może zamienić Jerozolimę na występny Korynt? Albo na rozpustny Babilon rzymski?

Żadne miasto nie może stać na drodze do krainy niebieskiej!

Szawle! — poczęli krzyczeć. — Co ty mówisz? To bluźnierstwo! Je­rozolima Dawidowa jest święta!

Nie ma miasta świętego! — wołał coraz bardziej porywczo. — Ani nie będzie! Nie mamy stolicy tutaj, na ziemi!

Nieprawda! Pismo mówi, że do Jerozolimy przyjdą ludy i tu chwałę oddadzą Panu...

Już przyszli! — znowu wskazał siedzących Greków, których twarze pobladły. — Już przyszli i hołd przynieśli! I dosyć! Cośmy mieli dać, dali­śmy! Nic już więcej nie mamy do ofiarowania!

Na każde jego słowo odpowiadali okrzykiem oburzenia. Podnosili kraje płaszczy i zasłaniali sobie nimi twarze. Lecz nagle ucichli. Ktoś syknął, że Jakub chce mówić. Wszystkie głowy zwróciły się w stronę starego Apostoła. A on podniósł rękę i wolno, serdecznie położył ją na ramieniu Pawła. Po­wiedział po raz trzeci cicho i spokojnie...

Cieszę się, Szawle, że tu do nas przyszedłeś...

Cisza trwała; czekano, co powie. Lecz starzec długo milczał. Podniósł głowę i zdawał się patrzeć przez okno gdzieś w dal, ponad dachy domów, ku białozłotej sylwetce świątyni. Jego ascetyczną twarz okrył cień smutku.

Gdy Jezus ostatni raz szedł na Paschę — począł wreszcie — kiedy jechał na oślęciu otoczony tłumem, zatrzymał się na Górze Oliwnej, o tam... I zsiadł z osła, i zakrył twarz, i płakał... Pytaliśmy czemu płacze... A On od­powiedział nie nam, ale miastu: „O, gdybyś chciało poznać... Ale przyjdą dni, gdy wałem otoczą cię nieprzyjaciele, oblegną i ścisną; na ziemię cię powalą, wytną twe dzieci i kamienia na kamieniu nie zostawią, boś nie po­znało czasu nawiedzenia swego...” Nie wiemy, kiedy ta chwila nastąpi, ale nadejdzie... To prawda, co powiedział Szaweł: nie mamy tu swego miasta. I nie będziemy go mieli nigdy. Nic swego nie mamy. A to, co mamy, to po to tylko, by dawać i by nie cierpiał brat nasz. Oby nigdy nie wołała zapłata robotników żniwa, którąśmy zatrzymali! — Jakub obrócił się znowu do Pa­wła. Jego głos, który był echem tamtego Głosu, nabrał jeszcze cieplejszych tonów: — Ty jednak, Szawle, ustąp im. Proszę cię o to. Jak brat cię proszę. Ustąp im ze słuszności swojej. Mówiłeś sam, że trzeba być słabym dla sła­bych. Stań się dla nich słaby. Pan nasz był dla nas także słabością. Ustąp im. Są mali i gorszą się. Oni — uśmiechnął się do Greków, a ci odpowie­dzieli mu uśmiechem ulgi — niech wiedzą, że słuszność masz ty i prawdą jest to, co mówiłeś. Ale ty ustąp...

Trwało głuche milczenie. Na twarz Pawła, na której były poprzednio gniew i podniecenie, w miarę jak mówił Jakub występowała wielka bladość. Zanim powiedział pierwsze słowo, zająknął się mocno, prawie do łez.

Co każesz... — zaczął.

Nic nie każę! — zaprzeczył żywo Jakub. — Proszę cię...

Paweł zsunął się z łoża. Chciał przypaść do nóg Jakuba, ale ten mu nie pozwolił, więc tylko padli sobie w objęcia i znowu ucałowali się mocno. A potem Paweł powiedział:

Zrobię, co będziecie chcieli... — spojrzał na prezbiterów i diakonów i nagle uśmiechnął się. Głosem pogodnym dodał: — Służyć świątyni to dla mnie nie ciężar... to radość... Bo i ja jestem Żydem jak wy...

X Święta zbliżały się i ulice Jerozolimy pełne były ludzi. Choć na Szabu’a nie schodzili się pielgrzymi z dalekich stron, miasto było prawie tak samo gwarne jak w dnie poprzedzające Paschę. Wąskimi uliczkami przepychały się wesołe korowody wieśniaków ubranych w liście winne i pęki kłosów. Niesiono kosze fig, oliwek i winogron, chleby zapiekane z miodem, bukłaki wina. Kolorowy tłum kłębił się zwłaszcza na targowisku wełny na Nowym Mieście, na rynku krawców i wokół hipodromu; obsiadł, niby stado rozkrzyczanych ptaków, cembrowiny sadzawki Migdałów, tłoczył się na moście wiodącym od pałacu Asmoneuszów na podwórzec świątyni. Przed Antonią, jak zwykle w czasie świąt, wzmocniono straże. Przed bramą stało czterech legionistów w niskich, wciśniętych mocno na oczy hełmach, szczękających małą tarczą zwaną clipeus i postukujących włócznią. Ich podkute trzewiki chrzęściły na kamiennych płytach. Żołnierze pokrzykiwali na tłum, a czasami niespodziewanie obejmowali przechodzące obok bramy kobiety lub uderzali ręką po ramieniu mężczyzn, wybuchając przy tym hałaśliwym śmiechem. Wiedzieli, że ich dotknięcie plami pobożnych pielgrzymów i zmusza ich do kłopotliwych oczyszczań. Toteż ciągnący tłum odsuwał się od bramy; ludzie ostrzegali jedni drugich. Nierzadko z tłumu padał kamień i przelatywał koło głów żołnierzy. Częściej rozlegały się okrzyki: „Nieczyści! Psy pogańskie!” lub wznosiły się zaciśnięte pięści. Legioniści patrzyli z nienawiścią na Ży­dów, Żydzi na legionistów. Żołnierze stacjonujący w Antonii należeli do tych samych manipułów, które niedawno tak okrutnie wymordowały zwolenni­ków proroka z Egiptu, a przy sposobności wszystkich, którzy się im nawi­nęli pod rękę. To oni także, nie bez zadowolenia, krzyżowali zwolenników sekty odmawiającej płacenia podatków najeźdźcy oraz dokonywali karnych ekspedycji do miejscowości, gdzie zamordowany był Rzymianin. Nienawiść płonęła niegasnącym ogniem. W każdej chwili mogła się przemienić w woj­nę. Tu, u stóp wieży Stratona, nie było momentu, który by nie groził rozle­wem krwi, zwłaszcza w czas świąteczny. Toteż trybun Klaudiusz Lizjasz, gdy go tylko dochodził głośniejszy krzyk na ulicy, wysyłał zaraz pachołków, by mu donosili, co się tam dzieje. Nie było dnia ani godziny ciszy. Wyprowa­dziło go to już całkiem z równowagi. Dowództwo Antonii, zamiast być sta­nowiskiem zyskownym i wygodnym, okazało się funkcją denerwującą i wy­czerpującą.

Na rynkach miejskich z okazji nadchodzących świąt wzmógł się handel. Chłopi sprzedawali tu ziarno i mąkę, miód, wino, oliwę, białe płótno, ryby, owce i cielęta. Mieszczanie — sukno, cylicję, sznury, garnki, dzbanki, przed­mioty żelazne... W cienistym zakątku pod portykiem pchano się i tłoczono bardziej niż gdzie indziej. Tu garbaty Nachum wyłożył na swym straganie duże, lekko zakrzywione noże o wygodnej rękojeści. Nie sprzedawał swo­ich wyrobów za byle co: był rzemieślnikiem, który dawał towar rzetelny, ale i kosztowny; lecz mimo to amatorów na noże nie brakło. Próbowano os­trzy na paznokciu, przebierano. Kupiec uśmiechał się lekceważąco:

Każdy dobry, każdy dobry — pogadywał. — Nie macie co przebierać. Do wszystkiego się nada: kij nim wyrżniesz, krowę zabijesz, psa też, jeśli masz odwagę...

Przymrużył oko. Ludzie wybuchnęli śmiechem.

Nachum ma słuszność... Psa zabijesz... Ha, ha, ha!

Co chwila ktoś kupował. Nachum sprawdzał otrzymany pieniądz na ma­łej wadze. Nierzadko odrzucał:

Co mi dajesz?! Obcięty... Nabywający zaklinał się:

Ależ Nachumie, gdzieżby znowu! Dostałem go przy wymianie u rab­biego Eleazara...

Nachum trząsł głową.

Obcięty — powtarzał.

Jeden z kupujących powiedział głośno:

Co? To i Eleazar wymienia na obcięte? Doczeka się jak Jonates...

Ludzie spojrzeli na mówiącego z niepokojem, ale i z szacunkiem. Wszys­cy w mieście wiedzieli, że rabbi Jonates został zabity przez sikkarystów za nieuczciwą wymianę pieniędzy w swym banku. Ale człowiek, który się ode­zwał, spokojnie powrócił do oglądania noży. Był to barczysty mężczyzna w sile wieku, lecz tak rześki w ruchach, że wyglądał młodo. Na ramionach miał ciemny fałdzisty płaszcz. Po krótkim zastanowieniu wybrał trzy długie noże, próbując długości przez przykładanie ich do dłoni. Wydobył zza pasa srebrną monetę i rzucił ją Nachumowi. Ten schwytał ją w locie. Nie ważył jej. Zgiął się pokornie i wyszukał dla kupującego resztę spośród najlepszych sztuk. Szczerząc zęby w przymilnym uśmiechu, zaskrzeczał:

Pieniądz od ciebie, Manahemie, jest zawsze dobry. Zawsze... Roz­stąpcie się! — zawołał do cisnących się wokół straganu. — Pokój tobie, Manahemie — ukłonem żegnał odchodzącego.

Manahem szedł między ludźmi, rozglądając się obojętnie. Na jego szaro-blond włosach i na takiegoż koloru brodzie nie znać było siwizny. Przeszedł przedmieście i skręcił na Xystos. Pod kolumnadą zbiegowisko było nie-mniejsze, ale nie widziało się wieśniaków ani zwyczajnej hołoty. Spacero­wali tu za to doktorzy w swych długich, poważnych szatach, otoczeni gro­madą uczniów, faryzeuszów z drewnianymi filakteriami przywiązanymi na czołach, kapłani, dostojnicy świątyni, bogaci bankierzy, kupcy, dworzanie króla Agrypy, który przybył na święto do Jerozolimy. W tym czcigodnym gronie rozmowy były równie hałaśliwe jak na przedmieściu, na Kuźnicach i w Bezecie. Dwóch doktorów spierało się o coś, a otaczająca ich gromada potakiwała okrzykami to wywodom jednego, to znowu drugiego. Manahem zatrzymał się przy rozmawiających.

Źle mówisz, rabbi — wołał jeden z doktorów. — Nie wolno wycierać ucha splamionego garnka. Jest on już nieczysty; kobieta winna go wynieść za miasto i potłuc.

A jeśli tego nie zrobi? — zapytał ktoś z tłumu.

Wtedy kto garnka dotknie, będzie nieczysty, a kto dotykającego do­tknie — będzie także nieczysty...

Ale pierwszemu doktorowi przerwał drugi:

Nie, rabbi, nie! Garnek dotknięty przez nieczystego staje się nieczy­sty. Ale ucho garnka wolno przetrzeć szmatką i naczynie będzie czyste...

Co mówisz, rabbi? Zanieczyszczone ucho czyni garnek nieczystym aż do czwartego razu...

Manahem wycofał się z tłumu i poszedł dalej. Uważał spory o czystość za błahe i pozbawione znaczenia. Zatrzymał się znów przy innej grupce, która otaczała przemawiającego doktora.

Będzie to czas wielkiego dobrobytu — mówił tamten. — Każdy z sy­nów Izraela otrzyma trzy kawałki ziemi: jeden na wzgórzu, gdzie wiatr wieje i upał nie doskwiera, drugi na żyznej równinie koło Joppe, trzeci w ghor...

Aż trzy! — zawołało z zachwytem kilka głosów.

Aż trzy — powtórzył stanowczo rabbi. — Każdy będzie miał ziemię, bo jak niebo jest dla Adonaj, tak ziemia dla synów ludzkich... I zbiory będą nie takie jak teraz. Pszenica przerośnie palmę, zaś grona winnego nie po-dźwignie człowiek...

Lecz pierwej — zawołał jakiś młody głos — musi być skruszone jarz­mo Edomu!

Sza! — doktor podniósł palec. — Nie trzeba pytać o to, co rozumie się samo przez się — powiedział sentencjonalnie. — Mesjasz będzie wiel­kim wojownikiem. Zwycięży nieczystych i podda ich władzy synów Izra­ela...

Zawtórował mu szmer uznania.

A kiedy przyjdzie Mesjasz? — zapytał Manahem.

Spojrzenia mężczyzn pobiegły ku niemu, a potem powróciły do doktora, oczekując odpowiedzi. Tylko jakiś faryzeusz powiedział półgłosem, z iro­nią:

Czekajmy na Eliasza! Mamy czas...

Po co pytasz? — odpowiedział wymijająco doktor.

Wszak czytujesz księgi?

Już się narodził! — zawołał nagle stojący w tłumie królewski filarcha ubrany w grecką tunikę i grecki płaszcz. — Kiedy jechaliśmy przez Ceza­reę, ludzie, rzucając płaszcze pod koła wozu króla Agrypy, krzyczeli: „Tyś Mesjasz, tyś wybawiciel...”

Wśród tłumu przeleciał szmer. Do Jerozolimy już doszły echa, że Żydzi w diasporze mniemają, iż prawnuk Heroda ma być Mesjaszem. Ale Jerozo­lima nie była zachwycona. Prawda, że Agrypa był wierny świątyni i składał jej bogate ofiary, a także obiecał powiększyć Przybytek i w tym celu kazał zwozić do miasta ciężkie cedrowe tramy; prawda, że jego ojciec dla mądro­ści swych rządów cieszył się miłością ludu; prawdą było też i to, że gdy pew­nego razu przeczytawszy w świątyni werset z Powtórzonego Prawa: „Nie będziecie mogli człowieka z innego narodu uczynić królem...” — rozpłakał się, aż wzruszeni słuchacze zaczęli wołać: „Nie płacz! Tyś naszym bratem!”; prawda również, że jego: dziadek, Arystobul, był synem Mariamme Asmone-uszki, ostatniej przedstawicielki haniebnie wymordowanego królewskiego rodu. Lecz dla Jerozolimy Agrypa był zanadto Idumejczykiem, Grekiem i Rzymianinem, za bardzo przyjacielem prokuratora Feliksa. Bywał też zbyt często w Rzymie u cezara, który kazał się czcić jako bóg, oraz nadto pochop­nie skłaniał ucha na bajanie syryjskich i chaldejskich wróżów. A wreszcie — był prawnukiem Heroda, który zapisał się w pamięci miasta jako bluźnier-ca zawieszający rzymskiego orła na bramie świątyni, okrutnik i zbrodniarz. Agrypa mógł podobać się Żydom z Aleksandrii, Antiochii, Cezarei. Ale nie miał zbyt wielu przyjaciół pośród Judejczyków.

O tym, czy Mesjasz już się narodził — powiedział doktor spogląda­jąc podejrzliwie na filarchę — świadczyć będą jego czyny. Kto złamie nie­wolę Izraela, ten jest Mesjaszem. Wskaże go także gwiazda...

Niech przyjdzie — zawołał z zapałem jeden ze słuchaczy — rozbije Rzym niby garnek!

Zawtórowało mu kilka głosów. Zaciśnięte pięści podniosły się w kierun­ku niedalekiej Antonii. Ten zamek był ostoją przeklętych najeźdźców. Dok­tor starał się uspokoić podnieconych słuchaczy.

Nie krzyczcie tak — powtarzał — nie krzyczcie! Sza! Nie trzeba wy­mawiać imienia nieczystych. Mesjasz przyjdzie i poprowadzi do walki.

A może — zapytał z naciskiem Manahem — trzeba najpierw zrzucić jarzmo, a wtedy dopiero przyjdzie Mesjasz?

Oczekiwał, że jego słowa spotkają się z uznaniem słuchaczy, zwłaszcza młodych. Rzeczywiście, zabłysły oczy i rozległy się głosy: „Tak! Tak!” Wzruszył ramionami na lękliwe protesty doktora. Zarzuciwszy płaszcz, od­dalił się.

Znowu przepychał się między ludźmi, dumnie wyprostowany. Słyszał słowa powitania: „Witaj, Manahemie... Bądź pozdrowiony, Manahemie.” Odpowiadał skinieniem głowy, ale nie zatrzymywał się przy tych, którzy go witali. Gdy mijał grupę dostojników świątyni, wśród których znajdowali się arcykapłani Annasz, Gorion i Symeon, doszedł go cichy szept: „Patrz­cie, idzie ten sikkarysta Manahem...” Spojrzał na tamtych i dumnie wydął usta. Wiedział, że wszyscy go znają i że budzi trwogę. To jeszcze nie była wprawdzie sława, jakiej pragnął od młodości, ale Manahem doszedł już do wieku, kiedy pojmuje się, że człowiek nie sam tylko wykuwa swoją wiel­kość. Musi go także w pewnej chwili wynieść pomyślna fala. Trzeba więc czekać i być gotowym. A fala wzbierała. Znowu przechodząc koło jakiejś grupki posłyszał wojowniczy okrzyk: „Dość rzymskiego panowania!” Chciał się zatrzymać i posłuchać, co tam mówią, kiedy nagle jakiś mocny głos odezwał się obok niego:

Witaj, Manahemie.

Niedbale podniósł głowę, ale poznawszy witającego ruszył ku niemu. Wyciągnął dłoń. Powiedział:

Witaj, Szymonie.

Podali sobie ręce, ale na ich twarzach nie było życzliwości. Szymon syn Giory był o wiele młodszy niż Manahem. Liczył nie więcej niż trzydzieści lat. Pochodził z Gerazy, z toparchii gaulanickiej. Miał twarz ciemną, spalo­ną ostrym słońcem znad jeziora Kinnereth i czarne kędzierzawe włosy. Na jego wargach malował się wyraz pogardliwej zuchwałości.

Przybyłeś na święta? — pytał Manahema.

Tak. Ty także? Gdzieżeś to ostatnio przebywał? Szymon zaśmiał się chełpliwie.

W Trachonitis. Tamci drapacze ziemi mają dużo złota, które jest im całkiem niepotrzebne. Poza tym gotowi są pogodzić się nawet z Rzymia­nami. Nastraszyłem ich. Kto nie jest ze mną — musi płacić. A kto nie chce płacić — no, na takiego mam rozmaite sposoby...

Toś przywiózł wiele złota? Szymon błysnął oczyma jak wilk.

Nie narzekam.

Znowu patrzyli na siebie niechętnie, kryjąc jednak uczucia pod maską grzeczności. Manahem zapytał, zaprawiając swój głos delikatną ironią:

Mówią, że skubiesz także króla Chalkidy?

Agrypę? — Szymon wybuchnął hałaśliwym śmiechem. — Zdarza się... Może tym prędzej okaże się Mesjaszem!

Słyszałeś już, że w Cezarei wołano tak na niego?

Słyszałem. Ale wiesz, jaki tego skutek? Grecy rzucili się na naszych. Doszło do walki. Naturalnie legioniści pomagali Grekom. Ofiar niewiele, a szkoda... Nasi nie ścichliby tak prędko... W każdym razie i tam już jest gorąco...

To dobrze.

To świetnie! Naszych trzeba tylko podrażnić. Będą się bili...

Teraz śmieli się obaj. W tej chwili rozumieli się doskonale. Gdyby nie poczucie współzawodnictwa, mogliby się stać doskonałymi sojusznikami.

Trzeba jednak usuwać zdrajców... — powiedział Manahem.

Ty to robisz — przyznał Szymon. — Sądzę — odważył słowo — że gdy przyjdzie do wojny, wesprzemy się wzajem swoimi ludźmi...

O tym trzeba by pogadać... — Manahem chytrze przykrył powiekami oczy i rozejrzał się naokoło, jakby chcąc się upewnić, że nikt go nie pod­słuchuje. — Ale nie tutaj.

Masz rację. Pogadamy. I jeszcze o jednym... — Szymon stawał się coraz grzeczniejszy. — Czy to prawda, że ty, Manahemie, posiadasz miecz Hyrkana?

Bawiąc się chwastami swojej simlah Manahem mrużył coraz podstępniej oczy.

A jeżeli prawda to co? — zapytał.

I o tym należałoby pomówić... Nie sądzisz?

Po twarzy Manahema przemknął tajemniczy uśmiech.

Może... — powiedział. — Przyjdź do mnie. Będę cię czekał... — Zmierzyli się wzrokiem, a Manahem musiał wyczytać w oczach Szymona obawę, bo dodał z akcentem wyższości:

Nie bój się. Zapraszam cię jak przyjaciel.

Podali sobie ręce i rozeszli się. Szymon minął most i zagubił się wśród tłumów napełniających dziedziniec świątyni. Manahem pozostał na Xystos. W dalszym ciągu włóczył się leniwie między ludźmi, odpowiadał kiwnię­ciem głowy na ukłony, przysłuchiwał się rozmawiającym. W jednej z grup perorował w podnieceniu niski faryzeusz w pasiastym płaszczu. Nie był tutejszy. Jego zachowanie i mowa zdradzały Żyda z diaspory. Drapieżnie wyciągnął rękę nad głowami słuchaczy.

Są wszędzie — mówił prędko — w każdej synagodze. Przychodzą i zaczynają opowiadać swoją naukę. Na złoto ołtarza! Odrywają prozelitów i „Bojących się Boga”! Odrywają naszych! Ciągle mówią o tym Jezusie...

Nazywają go „Masziach...” — wtrącił ktoś głosem pełnym zgorsze­nia.

Synem Najwyższego! — wykrzyknął z większym jeszcze oburzeniem mówca.

Inny faryzeusz o twarzy i brodzie poplamionej zaschłą krwią (należał bowiem do gorliwców, którzy dla uniknięcia grzesznego spojrzenia na ko­bietę, rzucali się twarzą na mur) powiedział szyderczo:

Synem Najwyższego! To Pan, który nie pozwolił na śmierć Izaaka, miałby pozwolić na śmierć swego Syna nie zburzywszy wpierw całego świa­ta i nie zamieniwszy go w chaos?!

Słuchacze wybuchnęli śmiechem. Jeden z nich, także o wyglądzie hel­lenisty, wtrącił:

Wiadomo, kim był Jezus... — począł opowiadać ohydną opowieść o magiku z Egiptu, nieprawym synu Marii, sprzedawczyni wonnych olejków, i legionisty Pandery. Wywoływała ona śmiech i drwiny.

Wszędzie są — począł znowu krzyczeć mały faryzeusz. — Przycho­dzą do każdej synagogi...

U nas są także — powiedział faryzeusz z okrwawioną twarzą — ale niewielu. Król Agrypa-ojciec kazał ściąć jednego z ich starszych. Inni gdzieś uciekli. Został tylko Jakub, brat tego Jezusa...

I znosicie ich!? — ze zdumieniem wykrzyknął któryś z hellenistów. Teraz faryzeusz-Judejczyk, człowiek o twarzy beznadziejnie smutnej, był bowiem z tych, którzy ślubowali wieczny płacz nad ludzkimi grzechami, wyjaśnił:

Nie zwracamy na nich uwagi. — Obejrzał się, ściszył głos: — To wia­ra ciemnego pospólstwa. I kobiet...

Lecz oni gorszą, bluźnią!

Amhaarez zawsze jest i pozostanie grzeszny... Faryzeusz okrwawiony dodał:

Amhaarez to tyle co poganin!

Mniej niż poganin — rzekł jakiś doktor stojący na uboczu. — Zabi­jesz poganina w szabat, zmażesz się; zabijesz amhaareza, jesteś czysty...

Mądrześ powiedział, rabbi — z uznaniem powiedział faryzeusz smu­tny. Podniósł palec w górę: — Słuchajcie, wy tam, uczonego doktora Sab-bataj...

Lecz chyba nie wiecie — podjął znowu mały faryzeusz — ile zła czy­nią w diasporze. Mówię wam: do każdej synagogi przychodzą. A ludzie im wierzą. Idą za nimi. Pociągają nie tylko prostaków. Także naszych. Nawet faryzeuszów! — zapiał.

Co ty mówisz?! — przeleciał szmer zdumienia.

No, przecież chyba słyszeliście, ilu ludzi zabrał z synagog ten prze­klęty Paweł...

Przytaknięto mówiącemu. Imię Pawła powtarzali wszyscy, którzy przy­bywali do Jerozolimy.

On uwodzi wszystkich — rzucał się mały faryzeusz. — W Koryncie przyszedł do jednego mądrego Żyda imieniem Akwila, który się tam schronił po wygnaniu z Rzymu. Był starszym naszej gminy rzymskiej. I co powiecie? Otumanił go! Zrobił swoim! Teraz Akwila jest starszym wśród nazarejczyków. Jeździ, naucza, zdobywa ludzi. Wszystko ten Paweł! Jak nieczysty, który zaraża nieczystością...

A wy nie możecie go skazać?

Skazywaliśmy. Trzy razy otrzymał chłostę. Był kamienowany...

No to trzeba go było oddać tym...

Oddawaliśmy — odpowiedział jeden z hellenistów. — Ale wykręcił się. Mądry jest i ma obywatelstwo...

Przeklęty!

A skąd on jest? Skąd taki pochodzi?

Przyszedł do Azji z Antiochii — tłumaczył hellenista — ale urodził się w Cylicji. Był faryzeuszem! Był doktorem! Musicie go przecież znać i wy. Opowiada, że był uczniem Gamaliela...

Ten Paweł?

Nazwał się Pawłem. Jego imię jest Szaweł z Tarsu...

Manahem, który dotychczas dość obojętnie przysłuchiwał się rozmowie, nagle drgnął. Stanowczym ruchem rozgarnął stojących przy nim ludzi. Ze zmarszczoną brwią zbliżył się do hellenisty, który przed chwilą mówił.

Ej ty — zapytał ostro — jak powiedziałeś? Szaweł z Tarsu? Szaweł? Syn Barucha?

XII sądzisz, że Szymon gotów jest szczerze połączyć się z nami?

Manahem nie odpowiedział od razu pytającemu. Wydawał się mocno za­jęty i podniecony jakąś myślą. Z rękami założonymi za siebie chodził tam i z powrotem po izbie.

Tak — mruknął — tak... Oczywiście, jeżeli...

Jeżeli? — Arie syn Johannana podniósł na swego wodza zaciekawiony wzrok. Chłopak pochodził z Hebronu. Do sikkarystów przystał od dawna, a swymi zuchwałymi czynami zyskał sobie wśród nich wielkie uznanie. To on zabił Jonatesa, podszedłszy doń w biały dzień pośród tłumu na podwórcu świątyni. Pochylił się, jakby chcąc pocałować czcigodnego rabbiego w rę­kę. Naraz błyskawicznie wbił swą sikkę w pierś kapłana. Tamten tylko za-chrapał. Błyskając nożem, Arie przeszedł między oniemiałymi ze zgrozy ludźmi i zagubił się w mieście, zanim przywołana przez strażnika na wieży straż rzymska nadbiegła na miejsce mordu. Nikt z tych, co znali Ariego, nie wydałby go Rzymianom: donosiciela zgładziliby natychmiast ludzie Mana-hema. Mordy zdarzały się teraz często. Co parę dni ktoś padał przebity no­żem. Lecz straż prawie nigdy nie mogła ująć winowajców.

Arie zresztą odznaczał się nie tylko odwagą i zuchwałością. Ten chłopak o twarzy pięknej i dzikiej, o wspaniale zarysowanym nosie, rozdymających się nozdrzach i płonących oczach był także zapalonym zelotą spraw Jahwe. Dla niego mordy stanowiły nie tylko upajające czyny bohaterskie; wytyczały one także drogę do zwycięstwa. Wśród swoich Manahem miał niewielu lu­dzi jak Arie. Większość z nich kochała się w zabójstwach i w niczym więcej. Ale patrząc na Ariego wódz sikkarystów powracał do swojej młodości. Do swych marzeń o wolnej, wielkiej Judei.

Położył ciężką rękę na ramieniu Ariego. Powiedział:

Jeżeli zobaczy miecz... Arie, chcę ci zawierzyć tajemnicę, którą zna niewielu tylko ludzi. — Manahem siadł na macie, przywołał do siebie Arie-go. — Posłuchaj... — Podniecenie nie dało mu mówić spokojnie. Wtrącił: — Pamiętaj, że masz tej tajemnicy strzec jak oka w głowie! Ale wiem, że będziesz jej strzegł... — Niecierpliwie uderzył się dłonią w kolano. — Więc słuchaj: Ostatni z Asmoneuszów, Hyrkan, zawierzył Herodowi. Pozwolił mu rządzić za siebie Judeą. Był dla niego łaskawy, a Herod i Fazael służyli mu początkowo wiernie. Ale gdy Partowie zdobyli Jerozolimę i Hyrkana zabrał w niewolę Bazafranes, Herod urósł w dumę. Był potężny, bo odstą­pił właśnie od Antoniusza i potrafił zjednać sobie Cezara. Pomyślał, że nie potrzeba mu już Asmoneusza i że potrafi utrzymać się bez niego na tronie. Wziął sobie zresztą za żonę Mariamme. Tymczasem Hyrkana wykupili z nie­woli Żydzi babilońscy. Wrócił do Judei. Przybył nędzny, sponiewierany, bez uszu, bo mu je odgryzł Antygon, do Heroda, który był właśnie w Masa-dzie. Ale tu od razu zrozumiał, że Herod go zdradził, że chce jego śmierci. On zresztą wtedy zabijał wszystkich, nawet własnych synów... Hyrkan nie mógł się już ocalić, wszystko było w rękach Idumejczyka. Postanowił więc przynajmniej się zemścić. Zanim Herod go zabił, ukrył swój miecz, stary, pradziadowski miecz Judy Machabeusza...

Manahem znowu wstał i począł krążyć po izbie. Jego oczy błyskały spod krzaczastych brwi drapieżnie i dziko.

O tym mieczu słyszałem — powiedział Arie. — Ale czy to prawda? Ludzie plotą...

Manahem zatrzymał się przed chłopcem. Powiedział stanowczo i z po­wagą:

To jest prawda. Miecz istnieje. Sam miałem go w ręku. Stare żelazo o rękojeści wykładanej złotem... Zdobyczny miecz Judy... Zdobył go pod Modin...

Święty miecz!

Tak, święty miecz wolności. Czy ty pojmujesz, Arie, że kto go pod­niesie, ten porwie do walki całą ziemię Kanaan?! Co mówię, pociągnie do walki całego Izraela, wszystkich Żydów, gdziekolwiek mieszkają: w Alek­sandrii, w Pergamie, w Rzymie...

Lecz gdzież jest ten miecz?

Twarz Ariego zapłonęła nagle zapałem. Policzki zaczęły mu drżeć, usta rozchyliły się. Dyszał. Nie pytał głosem zwyczajnym — krzyczał. Ale na ponurej twarzy Manahema pojawiła się troska. Zwolna zanurzył rozcapie­rzone dłonie we włosy, potem zacisnął gniewnie palce. Zniżył głos.

O to właśnie chodzi, Arie, gdzie on jest...

Mówiłeś, że miałeś go w ręku?

Miałem. Ale to było przed laty. Byłem wtedy bardzo młody... Lewici z Masady wygadali się, że miecz jest zakopany w synagodze. To były czasy, gdy prokurator rzymski skradł korban świątyni i chciał do niej wnieść tab­liczki ofiarne. Walka mogła wybuchnąć lada chwila. Ja i inni pojęliśmy, że kto będzie miał ten miecz, stanie się wodzem Izraela. To jest święty znak. Są u nas dwa takie znaki: Arka, której próżno od setek lat szukają kapłani, i ten miecz... Było nas dwóch, którzyśmy go wykopali... Złożyliśmy na nim przysięgę, że odbudujemy Izraela, choćby przyszło nam walczyć z całym światem. A potem ukryliśmy miecz w górach...

I co się z nim stało? — podniecenie Manahema udzieliło się Ariemu. Płonął. Zerwał się z mat i chodził obok swego wodza.

Manahem rozłożył ręce.

Nie wiem. Zagubił się. Nie mogłem go odnaleźć. Z dziesięć razy byłem w tamtym miejscu... Szukałem, grzebałem między kamieniami. Może ktoś go zabrał, a może zapomniałem po prostu, gdzie został ukryty...

Kim jest ten człowiek, który z tobą ukrywał miecz? Manahem chwilę milczał.

Och, taki jeden... Myślałem, że już nie żyje — rzekł wahająco. — Tymczasem powiedziano mi dzisiaj...

Że żyje?!

Tak, że żyje...

A więc pomoże nam odnaleźć miecz?

Nie wiem. Właśnie że nie wiem. On oszalał, Arie. Przystał do naza­rejczyków...

Po wąskich ustach Ariego przemknął zły błysk.

Czy jest nazarejczykiem, czy też nie, musi oddać miecz! Odbiorę mu go! Nie skryje go przede mną!

Tak... Lecz czy nie obawiasz się, Arie, że on oddał miecz tamtym?

Jeżeli oddał, to wydrzemy go z ich rąk! Nazarejczycy to podła sekta tchórzów! Po cóż im święty miecz Judy?! Tylko my potrafimy odbudować wolnego Izraela. Ten miecz musi wrócić do ciebie, Manahemie!

Nic nie odpowiedziawszy, Manahem stanął. Zwykłym swym gestem założył ręce za siebie. Podszedł do okna. Zapatrzył się na leżące przed nim miasto. Dom wodza sikkarystów, człowieka, który pragnął wyzwolić cały na­ród, znajdował się na Ofelu, niedaleko grobów królewskich, w sąsiedztwie nędznych, starych domów, gdzie mieszkała najbiedniejsza ludność miasta. Po drugiej stronie zapadliny Tyropeon, od mostu koło portyków Xystos aż do bramy Esseńczyków, wzdłuż słupów akweduktu ciągnęły się i różowiły marmurami pałace bogaczy miejskich, saduceuszów, wielkich kapłanów, bankierów. Tam mieszkali ludzie, którzy sprzedali naród za łaskę najeźdź­ców, za nieograniczoną możność bogacenia się, za mroczną, lecz wykwin­tną filozofię grecką, którą starali się stopić w jedno z wiarą w Jahwe. Tam były domy Ananiasza i Goriona. Manahem myśląc o nich zaciskał pięści. Wróg nabierał zuchwałości dzięki tym kunktatorom, którzy z nim paktowa­li. Ich potęgą było złoto. Cóż z tego, że ludzie Manahema zabijali tamtych? Cóż z tego, że saduceusze lękali się sikkarystów? Zabici nie oddawali swego złota. Leżało ono nietknięte w niedostępnych skrzyniach wewnątrz Przy­bytku. Gdy Manahem potrzebował pieniędzy, na nikogo nie mógł liczyć.

Faryzeusze zbywali go słowami zdawkowej sympatii i mglistymi obietnica­mi. Musiał więc, tak jak to robił ten mały zbój, Szymon syn Giory, obdzie­rać najbiedniejszych. Tych właśnie, których obiecywał uwolnić! Podły los, gdy dla osiągnięcia rzeczy wielkiej trzeba popełniać tysiące małych łotrostw! Nie odrywając wzroku od pałaców, zaciskał palce do bólu. Podły los! Oby już raz wreszcie wyrwać się z tej nędzy!

Lekko odwróciwszy głowę do izby, powiedział:

Masz rację, Arie. To my powinniśmy mieć miecz. Nie faryzeusze, którzy są tylko w języku obrońcami wolności. Nie Szymon i jemu podobni, bo im chodzi wyłącznie o złoto...

Powiedz, gdzie mam szukać tamtego człowieka.

Powiem ci. Wysłałem jednego z naszych, by wy.wiedział się u naza­rejczyków, czy ów Paweł, o którym tyle mówią, jest Szawłem synem Baru-cha z Tarsu... Bo to on ukrywał ze mną miecz... Podobno przebywa teraz w Azji...

Znajdę go!

Dobrze. Powierzam ci to. Musisz go znaleźć i wydrzeć mu tajemnicę!

Chciał coś jeszcze powiedzieć, gdy nagle zobaczył otwierającą się furt­kę i wbiegającego na podwórze człowieka w obszernym płaszczu. Oderwał się od okna, podbiegł do drzwi. Prawie wpadli na siebie w progu. Przybyły dyszał prędko.

Witaj, Manahemie... — zaczął. Ale wódz przerwał mu:

Mów prędzej: on czy nie on?

Tamten przełknął wraz ze śliną nie dopowiedziane słowa powitania. Wy­trzeszczył oczy, jakby się dławił.

On...

Gdzie jest teraz?

Człowiek próbował uśmiechnąć się przymilnie. Sądził może, że za dobrą nowinę otrzyma nagrodę. Ale wzrok Manahema był niecierpliwy i groźny. Budził lęk. Przybyły nie mógł powstrzymać dygotania ust. Wyjąkał:

Tu jest... Manahemie... Tu, w mieście... Przybył... Właśnie przybył...

Arie i Manahem spojrzeli na siebie. W oczach młodego sikkarysty za­płonął ogień.

XII Szary, lekko różowawy świt podniósł się spoza Gór Zajordańskich. Słoń­ce nie wywaliło się jeszcze zza horyzontu, ale jego złote nici już się śliz­gały po niebie, jakby chciały oplątać i schwytać dwa pierzaste, samotnie żeglujące obłoczki. Potok zdawał się szemrać nieco głośniej w głębokim parowie. Budzące się ptaki piszczały w gąszczu.

Paweł podniósł się ciężko z kolan. Zesztywniał trwając na długiej, cało­nocnej modlitwie. Musiał oprzeć się ręką o przysadzisty, węzłami kory naro­sły pień oliwki. Mięsiste i połyskujące liście oliwne nie drżały pod ostatnim tchnieniem zachodniego wiatru. Tylko młode, dopiero dochodzące dojrzałości i nie dość jeszcze ciężkie listki fig szumiały cicho. Potarł ręką czoło i usiadł na mchu. Droga bielała o parę kroków dalej, zsuwając się spod szczytu góry. Wiła się między murkami i parkanami rozgradzającymi poszczególne gaje oliwek i fig, schodziła niżej, między białe grobowce bogaczy, ciągnęła się wzdłuż Cedronu, przebiegała go po długim drewnianym moście, zawracała. Biegła teraz u podnóża prostopadłej ściany skalnej, nad którą wznosił się portyk Salomona, a wreszcie poczynała wspinać się ostro w górę ku Złotej bramie. Był to uczęszczany szlak łączący Betfage i Betanię ze Świętym Mia­stem. Pierwsi wędrowcy, pragnący uniknąć skwaru dnia, za chwilę przejdą tędy.

Ze swego miejsca Paweł widział świątynię. Leżała przed nim w całej okazałości, nasiąkając blaskami słońca. Nad koronką murów wyrastał ogrom Przybytku, którego złoty dach zdawał się gorzeć. Długi cień portyku Salo­mona pokrywał cały niemal dziedziniec zewnętrzny. Na prawo groźnie ster­czała Antonia. Na lewo zbocze Ofelu opadało płaskimi dachami domów ku grobom królewskim, sadzawce Siloe i bramie Źródlanej. Zza narożnika mu­ru, spoza szarej, zamglonej doliny Ge-Hinnon majaczyła Góra Złej Rady.

Wiodąc spojrzeniem od wieży Narożnej do wieży nad bramą Gnojną, Paweł raz po raz ocierał załzawione oczy. Ciężko walczył ze sobą tej nocy. Okrutną pokusą było dla niego rozpostarte wokół Syjonu Jeruzalem. Łatwo jest zawołać w zapale, że żadne miasto nie może stać na drodze do królestwa Bożego. Wszystko, wszystko, z czym się urodził i co pulsowało w jego krwi, mówiło mu, że świętość mieszka tutaj i tylko tutaj... Jak wydrzeć z siebie ten głos? Jakimże wysiłkiem przymusić się do szukania Królestwa poza krę­giem umiłowań własnego serca? Gdy dochodził do murów Jerozolimy drogą od Lyddy, wydawało mu się, że przemógł w sobie wszystkie opory, że grom, który nań spadł z naddamasceńskiego nieba, przepalił mu już krew i ciało. Lecz nie. Wystarczyło minąć bramy Przybytku, poczuć zapach ofiar­nych dymów, posłyszeć trąby i śpiewy lewitów, by wszystko odezwało się na nowo. Teraz czuł: do końca nie wyzbędzie się tego buntu. Rozum pojął, wiara przyjęła, serce uznało, lecz ciało pozostało oporne!

Kiedy towarzysze drogi podnieśli go, oślepłego i zda się zmiażdżonego płomienistym widzeniem, z rozpalonej gliny Pustyni Arabskiej, kiedy po­wiedli go pod ręce ku tętniącemu gwarem Damaszkowi, myślał: „Jeżeli widziałem Żywego Boga, przyjdzie mi za to zapłacić olbrzymią cenę...” To było pierwsze, oszołamiające odkrycie... Nie ogląda się Boga za darmo, za nic, tak sobie... Bóg nie objawia się jedynie dla przyjemności. Nie oślepia sobą każdego niedowiarka. Pan ukazał się Abrahamowi i narzucił mu trud­ny, bolesny układ. Ukazał się Mojżeszowi i Mojżesz stał się męczennikiem powierzonej misji. Odzywał się do proroków i oni umierali kamienowani, zarąbywani, przecinani piłą. Przemówił do Jonasza, ten zaś uciekł za morze, by ujść straszliwemu Głosowi, aż dopiero potwór morski przywiódł go z po­wrotem. Nie, nie ucieknie się z rąk Boga! Nie ujdzie Mu człowiek, póki nie zapłaci ostatniego asa!

Jaka będzie moja cena? — myślał nieraz. Dziś wydawało mu się, że już zna jej pełne brzemię: chorobę, słabość, niedowierzanie, nieufność, w koń­cu rozejście się z własnym ludem... Inaczej było kiedyś. Przed dwudziestu kilku laty, gdziekolwiek pojawił się — na dziedzińcu świątyni, pod portyka­mi, na Xystos — wszędzie biegły za nim pełne podziwu cmokania. Podzi­wiano go pomimo młodych lat. Mówiono o nim, że jest najlepszym uczniem rabban Gamaliela, że zna każdą halakkę jak nikt inny z młodych doktorów, a jego własne haggady znajdą się kiedyś w księgach, które sporządzali pi­sarze i składali zwój za zwojem w Kwadratowej sali świątyni, stanowiącej główną synagogę i miejsce zebrań Wielkiej Rady Faryzejskiej. Szymon, syn Gamaliela, był mu przyjacielem. Wielcy faryzeusze: rabbi Ezechiel bar Kap-para, Jonatan bar Azziel, Jonatan bar Zakkai, Choni — rozmawiali z nim łaskawie. Porastał w mądrość i uznanie. Jako nie-Judejczyk był także dobrze widziany wśród „hellenistów”. Zabierał nieraz głos w ich głównej synago­dze, zwanej synagogą Wyzwolonych. Wieszczono mu wielką przyszłość. Otrzymał wysoki stopień „pożywacza terumy”, drugi z kolei w hierarchii faryzejskiej. Rabbi Joszua, przewodniczący Wielkiej Rady, gładząc go piesz­czotliwie po policzku powiedział kiedyś:

Liczymy na ciebie w rozgrywce z saduceuszami...

To był czas, kiedy wojna między sektą kapłańską a sektą uczonych dok­torów wchodziła dopiero w pierwsze stadium. Jeszcze świątynia i synagoga mieściły się obok siebie, jeszcze w Sanhedrynie obie sekty miały równą ilość przedstawicieli. Ale faryzeusze już przygotowywali się do obalenia kasty kapłańskiej ogarniętej niewiarą, sceptycyzmem, grecką filozofią, żą­dzą złota i skłonnością do schlebiania najeźdźcom, a zastąpienia jej nowym kapłaństwem uczonych, doktorów, znawców moralności, gorliwych wyko­nawców przepisów rytualnych, rozszerzających Torę setkami halakk i tra­dycją. Niełatwo jednak było strącić ze stolca władzy kapłanów-saduceuszów cieszących się łaską prokuratorów i namiestników oraz dzierżących olbrzy­mie bogactwa. Aby to osiągnąć, trzeba się było posłużyć ludem — zwykłym, szarym, cuchnącym zjełczałą oliwą tłumem amhaarezów.

Saduceusze amhaarezów nie potrzebowali. Wystarczały im ich bogactwa i filozofia. Ale tłum był potrzebny faryzeuszom. Nurkowali w nim niby ryby w szarobłękitnych falach Morza Tyberiadzkiego. Lud był ich siłą. O niego oparci istnieli. Więc głosili, że dla niego żyją i że ich rola polega na służe­niu ludowi. Dla ludu, by był czysty, układali tysiące przepisów. Nakazywali mu strzec się obcych bogów, obcych wiar, obcych filozofii, obcych ludzi. Uczyli, że wszyscy są nieczyści: Grecy i Rzymianie, Syryjczycy i Idumej-czycy. Przypominali mu wciąż i wciąż niewolę Izraela. Na złość saduceu­szom, którzy niewoli nie widzieli, na złość potomkom Heroda, którzy dzięki tej niewoli nosili koronę Machabeuszów.

Ale gdy wodzowie faryzejscy myśleli o reformie która miała odrodzić cały naród, szerokie, rzesze faryzeuszów nienawidziły amhaarezów równie mocno jak i saduceuszów. Ich reforma wymagała czystości, czystości abso­lutnej, której nie kala ani niewiara, ani nędzne, codzienne grzechy. Faryzeu­sze byli pewni własnego nieskalania i byli pewni grzechów, jakimi obarczo­ne jest całe pospólstwo. To było powodem ich niechęci, pogardy, wreszcie nienawiści do amhaarezów. Próżno czcigodny Hillel uczył: „Nie czyń dru­giemu, czego byś nie chciał, by uczyniono tobie...” Tej nauki nie pojmowali ani faryzeusze jerozolimscy, ani faryzeusze z Antiochii. Aleksandrii, Efezu, Tyru, Babilonu.

Paweł, wówczas jeszcze Szaweł, wyrastał na wodza, nie na zwykłego szeregowca. Żył ideami, nie życiem codziennym. Nie stykał się nigdy z am-haarezami, ale niechęć i nienawiść do nich była mu obca. Faryzeizm pojmo­wał, zgodnie z naukami ukochanego mistrza Gamaliela, jako walkę o cały naród, a nawet o rzesze prozelitów. Zbliżyć Zakon do ludzi, zbliżyć ludzi do Zakonu — takie hasło rzucił Gamaliel. I z tym hasłem na ustach młody Szaweł wędrował od synagogi do synagogi, od miasta do miasta między Cylicją a Idumeą, i wszędzie je powtarzał.

Lecz kiedy na święta Paschy powrócił do Jerozolimy zastał ją ogarniętą paniką i podnieceniem. W Kwadratowej sali rozlegał się zgiełk taki, że trud­no było początkowo zrozumieć, o co chodzi. Zebrani faryzeusze krzyczeli, chwytali się wzajem za rękawy, za pasy, za chwasty od płaszczy, podnosili ze zgrozą ręce, targali się za brody. Po chwili dowiedział się wszystkiego. Ten galilejski Prorok, który przed paru laty objął po Janie synu Zachariasza przywództwo ciemnych mas, nagle na czele licznej rzeszy skierował się ku Jerozolimie. Wjechał do niej triumfalnie na ośle, zaś mrowie ludzi wybiegło Mu naprzeciw. Wołano: „Niech żyje Syn Dawidowy!” Ten okrzyk był jak pomazanie. Nie wiedziano, co Przybyły uczyni, to jednak było pewne, że w napełnionym tysiącami pielgrzymów mieście Jego głos mógł zabrzmieć dźwiękiem bojowej trąby. Czy zechce być drugim Juda Gaulanitą lub Atron-gajosem? W pierwszej chwili Jego gniew obrócił się przeciwko saduceu­szom. Wszedł do świątyni, poobalał w niej stoliki bankierskie, uderzeniami rzemieni wygnał kupców, którzy handlowali na dziedzińcu. Wśród kapłanów wrzało. Podczas zebrania Sanhedrynu poczęli wygrażać pięściami faryze­uszom.

To wasz człowiek! — krzyczeli. — Chcecie nowych zamieszek!? Chce­cie, żeby doszło do rozlewu krwi!? Rzymianie tylko na to czekają. Ten prostak, ten nieoskrobany wyzwoleniec, ten żołdak już sięgnął po korban. A teraz...”

Szawła już dawniej zaciekawiała nowa sekta i jej Przywódca. Słuchał o Nim chętnie. Podobno galilejski Prorok był dobroczyńcą amhaarezów. To oburzało innych faryzeuszów, ale podobało się Szawłowi. „Może — myślał — Nauczyciel z Nazaretu chce podźwignąć cały naród, zbliżyć go do Za­konu, a wtedy rozpocząć walkę o wolność. Toby odpowiadało Szawłowi. Wybierał się zobaczyć Nazarejczyka.

Zamieszanie, jakie panowało w Kwadratowej sali, wywołane zostało przybyciem kilku ludzi, których Wielka Rada wysłała, by się przysłuchiwali naukom Proroka. Przybiegli tuż przed przybyciem Szawła. Ciągle jeszcze wykrzykiwali:

Słuchajcie! Słuchajcie! On powiedział, że na stolicy Mojżesza siedzą faryzeusze, ale ludziom nie wolno ich ani słuchać, ani naśladować. I drwił, że nosimy długie płaszcze i filakterie! I nazywał nas głupcami, ślepcami, obłudnikami, grobami pobielanymi! Wzywał na nas krwi! Słuchajcie! On powiedział historię o człowieku, który miał winnicę i oddał ją dzierżawcom, a ci nie chcieli płacić czynszu. I zabijali służących właściciela... A potem zabili jego syna... A lud krzyczał: „To faryzeusze!” Lud cały zbuntował! Niebezpiecznie jest teraz iść między amhaarezów!

Gdy skończyli, w sali zapanowało jeszcze większe zamieszanie. Furko­tały długie płaszcze, dłonie migały szybko w gwałtownej gestykulacji.

On chce z nami walczyć!

Podburza amhaarezów!

Buntuje lud!

I przedtem był taki. Gwałcił szabat...

Co mówicie? Wszak mówi hagadda, że gdyby cały Izrael święcił do­brze choć jeden szabat, osiągnąłby zaraz wyzwolenie...

Gwałcił szabat! To wszyscy wiedzą!

A teraz odwodzi lud!

Jeśli lud przestanie słuchać naszych nauk, zostanie pożarty przez po­gan!

Izrael zginie!

Czcigodni rabbi! Izrael nie może zginąć!

Lud jest nasz!

Lud musi być z nami!

Zaciskały się pięści. Oczy błyskały złowrogo. Potrącany przez towarzy­szy Szaweł zastanawiał się. „Buntuje lud — myślał — lecz w imię czego? A jeśli to jest Mesjasz...?”

W parę dni później był świadkiem rozmowy przywódców faryzejskich z obszarpańcem, który przyszedł nocą z propozycją wydania w ręce straży świątyni Mistrza z Galilei. Oczy i ręce biegały tamtemu gorączkowo, wstrząsały nim dreszcze. Pieniądze, które dostał, dwa razy wymknęły mu się z pal­ców i z brzękiem upadły na posadzkę. Za każdym razem rzucał się na kola­na, by je podnieść. W końcu dwie monety, dane mu na zadatek, zawinął w szmatkę i ukrył na piersiach. Mówił szybko, zachłystując się słowami. Sły­chać w nich było lekceważenie i prawie pogardę dla Zdradzanego. Potem koścista czarna dłoń zacisnęła się w pięść. Głos urósł w siłę, rzucane zdania kończyły się krzykiem, jakby spadały w przepaść. Szaweł patrzył uważnie na chudą twarz człowieka, na jego fiołkowe wargi, skrzywione nad rzadką czarną brodą. To nie zawiść sprowadziła go tutaj, ale zawód. Zawiść nara­stała w nim dopiero teraz, w miarę jak się podniecał własnymi słowami.

Gdy oberwaniec owinąwszy się w swoją powycieraną i postrzępioną sim-lah opuszczał przedsionek Kwadratowej sali, Szaweł dogonił go. Położył mu rękę na ramieniu, a tamten skoczył, jakby sparzono go żywym ogniem. Odwrócił przerażoną twarz.

Czego chcesz, rabbi? — jęknął. — Ja już nic... Nic więcej... nie wiem... Nie wiem... Nie wiem...

Zrobił gest, jakby chciał wyciągnąć z zanadrza węzełek z pieniędzmi i oddać go faryzeuszowi.

Słuchaj — powiedział rozkazująco Szaweł — powiedz mi: za kogo uważasz swego Nauczyciela?

Oczy nędzarza biegały szybko to w jedną, to w drugą stronę, jakby chciał się wymknąć spod wzroku Szawła.

Nie wiem... nie wiem... — bełkotał pośpiesznie. — On mówi, że jest Synem Człowieczym... Ale jak Szymon nazwał go Chrystusem, to pochwa­lił Szymona...

A ty? — Szaweł ujął go za połę płaszcza, bo obszarpaniec zachowy­wał się tak, jakby chciał skoczyć w bok i zniknąć w ciemnościach. — Za kogo ty Go uważasz?

Ja? Nie wiem... Nie wiem... — powtarzał swoje. — Ja myślałem... — zatrzymał się. Zbliżył twarz do twarzy Szawła. Miał oddech cuchnący, zęby mu dzwoniły. — Ja... ja... wiem... On jest Mesjaszem... On był... Malki Ma-sziah... Ale teraz nie! On wszystko odrzucił! On oszalał... Masziah meszug-ga... Nie wiem... nie wiem... — wyrwał się z rąk Szawła i pobiegł w noc. Słychać było kłapanie jego bosych stóp niby czkawkę.

I Szaweł ciągle nie wiedział, co ma o tym sądzić. Lecz wypadki toczyły się szybko, szybciej, niż mógł się w nim wykrystalizować jakiś pogląd. W noc przedpaschalną Mistrz z Nazaretu został ujęty. W obliczu niebezpie­czeństwa, jakie niosła Jego nauka, zjednoczyli się na moment saduceusze i faryzeusze. Rano obudził Szawła hałas na ulicy. To Więźnia wleczono do Antonii przed trybunał prokuratora.

W parę godzin później ujrzał przelotnie Nazarejczyka, jak szedł wąską, stromo spadającą uliczką, prowadzony na śmierć. Ogłuszające gwizdy i krzy­ki wybuchnęły nagle wśród rozprażonych słońcem murów. Wrzeszcząca czereda skacząc, cisnąc się i popychając otaczała więźniów oraz grupkę legionistów. Migały barwne turbany, rozwiane rękawy, czerwone od krzyku twarze z rozwartymi szeroko ustami. W tym zamieszaniu tylko w jakimś nieskończenie krótkim momencie mógł zobaczyć Skazanego. Wlókł się On wolno, zataczając się, z głową ukrytą w skulonych ramionach, na których leżał różowożółty słup. Jasne włosy splątane były w kłąb z gałązkami cierni. Szawłowi pozostały w pamięci zgarbione plecy w białej simlah, przez którą przesączała się krew i zastygała tworząc bure plamy. Zaraz potem miotający się tłum zakrył mu postać Prowadzonego. Pchano się ku Niemu wymachu­jąc rękami, w których tkwiły kamienie, kości i ogryzki. Zgiełk rósł. Ciżba rzuciła się nagle naprzód. Powstało zamieszanie. Tłum napierał na najbli­ższe szeregi, natomiast ludzie bliżej stojący usiłowali się cofnąć. Wśród wrzasków słychać było krzyki: „Wstawaj! Prędzej! Podnoś się!” Lecz w tej chwili motłoch rzucił się do ucieczki — to legioniści ciosami kijów odpę­dzali ciżbę, gotową deptać Leżącego. Na chwilę zrobiło się ciszej.

Ale wkrótce pochód ruszył dalej. Znowu rozległy się krzyki i świsty. Szaweł, nie ruszając się z miejsca, śledził twarze śpieszących na Golgotę ludzi. Byli to niewątpliwie ci sami, którzy przed pięcioma dniami witali Mistrza, ścieląc pod nogi Jego osła płaszcze i potrząsając wiązkami gałęzi palmowych. Na ich twarzach malowały się teraz: brutalna ciekawość, tępe okrucieństwo oraz pogarda dla słabości.

Ta nagła przemiana wielbicieli we wrogów zaskoczyła Szawła. Za mało znał amhaarezów, aby pojąć, że nie byli zdolni do własnego osądu, że Nau­czyciel w więzach nie był już dla nich nauczycielem, lecz godnym pogardy słabeuszem. Poczęli Go nienawidzić za zawód, jaki im sprawił. Odczuli to jako nową krzywdę. Znowu będą żyli w nędzy, okradani przez kapłana-sa-duceusza przy podziale ofiarnego bydlęcia, przez bankiera-saduceusza przy wymianie pieniędzy, przez aschara, sługę saduceuszów, wybierającego nie-litościwie obie dziesięciny, przez celnika ściągającego równie bezwzględnie podatki dla Rzymian, mając jednocześnie życie zatrute tysiącem faryzejskich przepisów. A zdawało się już, że będzie inaczej! To dlatego ciskali teraz ka­mieniami w Skazańca...

Szaweł, powróciwszy do domu myślał „Gdyby ten Człowiek nie został ukrzyżowany, kto wie, czy nie uznałbym Go za swego Nauczyciela.” Jeden z przyjaciół Szawła, rabbi Nikodem, słuchał skrycie Proroka z Galilei. Z wieści, które dochodziły do Szawła, mógł nabrać przekonania, że Zabity myślał naprawdę o zbliżeniu Zakonu do ludzi, a ludzi do Zakonu. Może znał słowa Gamaliela? Lecz skoro zginął, zginęła także słuszność Jego na­uki. Nie umiera tak łatwo, tak nędznie na początku swej drogi wielka Idea! Można ginąć, jak ginęli Machabeusze, po zwycięstwie. Ale kto ginie na po­czątku, ten ginie całkowicie. Jeśli to miał być Mesjasz, to jego śmierć od­kryła prawdę, że Mesjaszem nie był!

Może Prorok z Galilei uległ nastrojom, które obudziły wśród Izraela, a na­wet wśród pogan nowe księgi prorocze pisane przez mądrych rabbich, któ­rzy twierdzili, że nadszedł czas pojawienia się Mesjasza? Tą samą zresztą nadzieją żył sam Szaweł. Ogarnięty zapałem, odnalazł stary miecz Macha-beuszów. Razem z przyjacielem złożyli na nim przysięgę, że będą walczyli o wielkość Izraela, a gdyby pojawił się Mesjasz, pierwsi staną u jego boku.

Lecz zamiast wodza-Mesjasza pojawił się bezbronny Prorok z Nazaretu, który dał się ukrzyżować w parę zaledwie dni po triumfalnym wkroczeniu do miasta!

Nie minęło jednak wiele czasu, gdy Szaweł pełen zdumienia dowiedział się, że zwolennicy Mistrza nie tylko nie zniknęli, ale wyszli z ukrycia. Nau­czają i co więcej porywają za sobą tłum. Wykradli podobno, spoiwszy straż­ników, ciało Nauczyciela i rozgłaszają, że ich Mistrz zmartwychwstał! Są nawet jacyś szalbierze, którzy opowiadają, że Zmartwychwstałego widzieli!

Szawłowi wydało się, że odkrył niebezpieczeństwo. Zaniepokojony po­czął śledzić zwolenników Mistrza. Słuchał, co tamci mówią. Zapamiętywał sobie pewnych ludzi. Najbardziej drażniła go szeroka, naiwnie prosta twarz wielkiego galilejskiego rybaka o żałosnych, jakby zapłakanych oczach. Właściwie cóż on takiego mówił? Opowiadał w kółko życie, czyny i słowa ukrzyżowanego Nauczyciela. Jego język był prostacki jak cały wygląd. Musiał być głupcem. Na pewno nie umiał czytać ani pisać. Ale potrafił być zuchwały. Szaweł sam słyszał, jak powiedział z mocą: „Tak chce Jezus, którego zabili saduceusze i faryzeusze...” Siał więc w dalszym ciągu bunt. W Szawle obudził się gniew. Zaciskał groźnie dłoń na mieczu ukrytym pod płaszczem. Obok tej mięsistej, ordynarnej twarzy była jeszcze druga, jasna i młoda. Jej posiadacz mówił inaczej: łagodniej, melodyjnym głosem. Bunt nie brzmiał tak wyraźnie w jego ustach. Ale cześć, jaka go otaczała, prze­konała Szawła, że jest to człowiek równie niebezpieczny jak tamten rybak. Dowiedział się, że jest to Jakub, „brat” Pański.

Któregoś dnia rybak wprowadził w tłum nowego człowieka. Położyw­szy mu rękę na ramieniu, powiedział: „Dziś mówić będzie brat Szczepan. Słuchajcie...” Słuchali. Szaweł poznał mówiącego. To był Aleksandryjczyk, młody doktor i również faryzeusz. Począł opowiadać o Jezusie jako oczeki­wanym Mesjaszu. Cytował pisma i proroków. Jego przemówienie było mą­dre, przekonywało wiedzą i logiką. Od tego dnia przemawiał stale, codzien­nie. Oblegał go coraz większy tłum. Zbiegali się Judejczycy i helleniści. Zaniepokojona synagoga Wyzwolonych przysłała swoich przedstawicieli, by z przemawiającym rozpoczęli polemikę. Ale on zwyciężał ich każdym swym słowem. Mówił tak przekonywająco, że i Szaweł nie mógł znaleźć argumentów. Rzesza słuchaczy rosła i rosła. Szaweł zrozumiał, że kłamliwy Mesjasz zdobywa sobie już nie tylko amhaarezów, ale sięga po hellenistów i faryzeuszów. To stawało się groźne. Wielka chwila oczekiwania na Mesja­sza gotowa rozpłynąć się w naiwnym bredzeniu ciemnych Galilejczyków. Jeśli to dłużej potrwa, lud nie pośpieszy za mieczem Judy. Raczej gotów podążyć za haniebnym palem kaźni...

Jego niepokój miał dość powodów, by przerodzić się w gniew. Chociaż żyjący Mistrz o mało nie pociągnął Szawła za sobą, to jednak kłamstwo o Jego zmartwychwstaniu oburzyło go i odepchnęło. To było bluźnierstwo, którego nie mógł znieść, zgorszenie, którego nie mógł przełknąć. „Mesjasz, który ma przyjść — rozważał — jest nadzieją i siłą, która rodzi nadzieję. Ale Mesjasz ukrzyżowany — to przegrana, to klęska, to pogodzenie się z najgorszym, to stan bardziej pożałowania godny niż najdłuższe czekanie. Lepszy żyjący wódz niż zmartwychwstały siewca słów.” Nie! Nie! Można się było zgodzić na Mesjasza — przywódcę amhaarezów. Nie można się zgodzić na Mesjasza-widmo!

Zgłosił się sam. Sam stanął przed rabbim Joszuą podczas hałaśliwego zebrania w Kwadratowej sali. Powiedział:

Dajcie mi władzę, a zniszczę ten zabobon! Zerwały się krzyki:

Oto prawdziwy faryzeusz!

Patrzcie, patrzcie, jaki dzielny... jaki gorliwy...

Czy zdołasz to przeprowadzić?

Oni są już wszędzie. Pamiętaj...

:— Obsiedli miasto jak mrówki padlinę osła... Stanowczo, z twardą energią w głosie, powiedział:

Dajcie mi władzę, a zobaczycie...

Dobrze, Szawle — rozmazany zwykle głos starego Joszuy brzmiał tego dnia wyraźnie. — Damy ci władzę. Ci nazarejczycy stali się niebez­pieczni dla Izraela. Dość już długo cierpieliśmy ich! Trzeba raz z nimi skoń­czyć! Jeszcze teraz ten Szczepan... Parszywa owca z Aleksandrii! Musisz nas od niego uwolnić! Czas jest sposobny: Marullus siedzi w Cezarei i ni­czym się nie interesuje. Nie będzie się chyba przejmował, gdy mu doniosą, że tłum — rozumiesz mnie? — że tłum zabił jakiegoś tam buntownika... A jeśli się tą sprawą nie zajmie, będziemy wiedzieli, jak się możemy bronić przeciwko galilejskiej szarańczy. To ważne! To bardzo ważne!

Rabbi Szymon syn Gamaliela uderzył z zapałem Szawła w ramię.

Zobaczycie — zawołał — że zrobi wszystko doskonale! Ja go znam. Ja wam mówię.

Mogli być zadowoleni: zrobił wszystko doskonale. Sam widział z dala, jak wrzeszczący tłum wlókł w górę ku świątyni schwytanego Szczepana, którego szarpiąc za włosy i za kuttonę prowadzono przed sędziów. Jonatas był uprzedzony. Sam wprawdzie, będąc saduceuszem, czuł dla galilejskiej sekty po śmierci jej Przywódcy więcej pogardy niż nienawiści. Ale wytłu­maczono mu, że chodzi o niedrażnienie Witeliusza. To rozumiał: Rzymian nie należy drażnić. Dość i tak jest zatargów na każdym kroku. Prostactwo jest skłonne do buntu. A tak można powiedzieć: samiśmy ukarali wichrzy­ciela...

Reszty dopełniło przemówienie Szczepana. Tłum, wyjąc i gwiżdżąc, po­wlókł go w dolinę Cedronu. O, właśnie tam, na dół, na kamienistą równinę nad potokiem... Zanim jeszcze doszli do miejsca kaźni, Szczepan był już pokryty krwią i sińcami. Upadł na kolana, zwrócił oczy w niebo. Rozłożył szeroko ręce. Na jego twarzy pojawił się wyraz dziwny, prawie radosny. Coś mówił. Sądzono, że drwi z nich, podniosły się więc gniewne okrzyki. Ci, którzy świadczyli przed arcykapłanem o bluźnierstwach Szczepana, zdjęli teraz płaszcze i złożyli je przy nogach Szawła. Sięgnęli po kamienie. Reszta wrzeszczała: „Bijcie dobrze! Zatkajcie mu gębę!” Cisnęli. Szczepan upadł, z czoła płynęła mu krew. Wybuchnął okrzyk uznania, przechodząc zaraz w dzikie wycie. Po świadkach mogli już rzucać wszyscy. Setka rąk zbrojnych w kamienie podniosła się w górę.

Szaweł trzymał się z dala. Nie rzucał kamieni. Cała rozprawa ze Szcze­panem była i tak jego dziełem. Teraz stał spokojnie, mając u stóp płaszcze świadków. Krzyk kamienujących nabrał jakiegoś zwierzęcego tonu. Potem ścichł raptownie. Miejsce jego zajęły grube śmiechy lub histeryczny chichot. Ludzie odziewali się w płaszcze i rozchodzili szybko. Na równinie pozostał stos kamieni...

Dziś, po latach, stos ten zniknął. Ale Pawłowi wydawało się, że widzi go ciągle. Spod kamieni sterczała ręka z okrwawioną półotwartą dłonią. Szaweł nie mógł oderwać od niej oczu. Świeża krew wywoływała w nim dziwne uczucie. Zdawało mu się, że nie może na nią patrzeć, a jednocześnie pragnie, aby tej krwi było więcej. Coraz więcej! Zrodziło się w nim uczucie zawodu wywołanego tym, że tamten Człowiek umarł na krzyżu. Więc nie był Me­sjaszem! Nie mógł się na Nim zemścić. Ale, na święty Przybytek, zapłacą za to Jego wyznawcy! Zemści się na nich! Zemści! Zemści!

Pożądanie krwi rosło w nim z dnia na dzień. „Och — mówił sobie — wydrę z ich marzeń upiora Zabitego. Pokażę im wielkość Izraela! Ale przed­tem będą musieli drżeć!

Żył w nieustannym podnieceniu. Wśród faryzeuszów podziwiano go bardziej jeszcze niż przedtem. Wielka Rada złożyła całkowicie w jego ręce dowództwo w walce z galilejską sektą. Na czele zbrojnej gromady pachoł­ków mógł przetrząsać miasto, wynajdywać nazarejczyków, wlec ich na przesłuchiwanie. W zimnych lochach pod synagogami drżeli ci, którzy się swego Mistrza nie wyparli. Byli tacy, którzy umierali pod kijami. Nikt się o nich nie upominał. Marullusa nie obchodzili wyznawcy Jezusa. Drwił po­dobno: „Niech Żydzi mordują się wzajemnie. Mniej będzie z nimi kłopotu...” A Szaweł patrząc na śmierć Nazarejczyków zacinał się w zawziętości. Pogrążył się cały w walce z wrogą sektą. Świat przestał dla niego istnieć. Nie chciał odpoczynku ani rozrywki. Nie znał połowiczności. Tutaj zaś był sobą bardziej niż kiedykolwiek. Krew upajała go. Oddychał jej oparem, który stał się potrzebny jego płucom, niby powietrze.

Aż nadszedł dzień, że zabrakło przeciwników. Jerozolima wydawała się oczyszczona. Ci, którzy nie zginęli i którzy się Jezusa nie wyparli, uciekli z miasta. Musieli także uciec nauczyciele nowej wiary: ów Szymon, rybak, i Jakub, „brat” Jezusa. Szaweł nie dostał ich bowiem w swoje ręce.

Będę ich dalej ścigał! — oznajmił na Wielkiej Radzie.

Cmokając z zachwytu, potakiwali mu. To był prawdziwy faryzeusz! Bar Gamaliel miał rację. Gdyby nie Szaweł, przeklęty zabobon pleniłby się da­lej w Świętym Mieście.

Ścigaj ich! — zachęcali Szawła. — Damy ci ludzi, pieniędzy, wszyst­ko, czego będziesz potrzebował. Wygub ich do ostatka. Idź za nimi do He­bron, do Emmaus, do Efrem...

Potrząsnął stanowczo głową.

Jeżeli pójdę za nimi do Emmaus czy Efrem, uciekną przede mną dalej. Trzeba ich zniszczyć, nie odpędzać! Trzeba zaczynać od najdalszego krańca ich wpływów, a potem wolno zaciskać pętlę. Muszą iść ludzie z li­stami do arcykapłanów do synagog w Fenicji, Abilenie, Arabii, Nabacie. Tam trzeba postawić tamę!

Ach, jaki mądry! — z uznaniem gładzili się po brodach.

Mów: kto i gdzie ma iść? — pytał go rabbi Joszua. — Zrobimy, jak radzisz.

Wymieniał imiona. Zgadzali się na wszystko.

A ty? — pytali. — Czy też pójdziesz? A może wolisz odpocząć? Zmę­czyłeś się pewno...

Ja?! — błysnął oczyma. Pogardliwie wydął usta. Nie był zmęczony. Nie wyobrażał już sobie życia poza tą gonitwą za zwolennikami nędznego Mesjasza. Wiedział dobrze, gdzie chce iść. Jeden z katowanych, gdy go py­tał, jak zwykle: „Gdzie jest Szymon syn Jony, wasz przywódca?” — wy-jęczał: „Uciekł do Damaszku...” Nikt inny mu tego nie powtórzył. Ale on uczepił się tego wyznania. Ileż by dał, aby dostać w ręce tego głupiego rybaka o zapłakanych oczach! Jeśli on uciekł do Damaszku, pojedzie za nim! — Mnie — powiedział — wyślijcie do Damaszku...

Idź! — wołali jeden przez drugiego. — Idź! Już my zrobimy, że Jo-natas da ci listy. Będziesz tam przedstawicielem arcykapłana i Sanhedrynu. Będziesz we czci u wszystkich. Idź!

Pójdę — powiedział.

To była otchłań, która go wciągnęła. Dziś myślał o tamtych dniach bez wyrozumiałości, ale i bez goryczy. Postępował przecież tak, jak mu się wy­dawało najlepiej. Chciał służyć Jahwe. Chciał służyć nadchodzącemu Me­sjaszowi. Czyż mógł wiedzieć, że umarły Mesjasz był naprawdę żywy, zmartwychwstały?

A potem to nie on się zmienił. To świat wokół niego nabrał innych barw. A Szaweł, gdy mu się zdawało, że utracił wszystko — znalazł wszystko. I więcej jeszcze... Poczuł ściskanie w gardle. Nachodził go zawsze płacz, gdy sobie uświadamiał to miłosierdzie bez granic, którego zaznał. Miłosier­dzie — na samym dnie...

XIII Kroki, które usłyszał, oderwały go od tych rozmyślań. Ktoś szedł ścież­ką. Paweł zasłonił połą himationu zapłakaną twarz. Pragnął, aby człowiek go minął. Ale tamten przystanął za jego plecami. Niepokój pojawił się w sercu Pawła. Zbyt wielu nieprzyjaciół czyhało na jego życie, aby nie musiał o nich pamiętać. Człowiek nie ruszał się. Paweł odsłonił twarz i prędko odwrócił głowę. Tęgi mężczyzna z kędzierzawą brodą patrzył na niego ponuro. Jego ręka kryła się w zanadrzu płaszcza. Paweł był przekonany, że trzyma ręko­jeść sikki. Ale świadomość tego powróciła mu spokój. Niebezpieczeństwo za plecami musiało budzić lęk. Śmierci mógł patrzeć prosto w oczy.

Spokojnym głosem powitał tamtego:

Pokój ci, bracie.

Człowiek nie odpowiedział. Postąpił krok, wciąż patrząc w twarz Pawła. Apostoł zdał sobie od razu sprawę, że zna te gniewne czarne oczy. Nie prze­stając się uśmiechać zapytał łagodnie:

Dlaczego chcesz mnie zabić?

Przybyły nagle wybuchnął śmiechem. Może chciał nim pokryć zmiesza­nie. Wyjął rękę z zanadrza, potrząsnął nią lekceważąco w powietrzu:

Któż ci powiedział, że chcę cię zabić? — zapytał drwiąco. — Nie bój się... Popatrzyłem na ciebie i poznałem cię... Ale ty, widzę, nie poznajesz mnie. No, Szawle, więc nie wiesz, kim jestem?

Wątpliwości Pawła już się rozwiały. Skinął głową.

Wiem. Już wiem. Poznałem cię. To ty, Manahemie...

Wódz sikkarystów złożył szyderczy pokłon. Znowu zaśmiał się grubo i brutalnie.

Bądź pozdrowiony... Poznałeś mnie jednak? To pięknie. Myślałem, że mnie nie zechcesz poznać — patrzył złym wzrokiem na Pawła. — Wró­ciłeś, widzę, do Jerozolimy...

Wróciłem.

Powiedziano mi właśnie o tym. Od dawna czekałem na twoje przy­bycie.

Czekałeś? Po co?

Jak to: po co? Odszedłeś bez słowa, ale przecież nasza przysięga trwa. Czyżbyś zapomniał? Ty, który byłeś taki gorliwy? Który chciałeś naród wy­zwolić z rąk najeźdźców i z rąk wyzyskiwaczy? Który głosiłeś wszędzie ha­sło: zbliżyć Zakon do ludu? Ale prawda — powiedziano mi, że się zmieni­łeś. Jesteś podobno wyznawcą Nazarejczyka... Nie chciałem w to uwierzyć! Ty nazarejczykiem?! Ty wyznawcą zabitego Mesjasza? Ach, chyba nie! Po­wiedz sam, jak to jest...

Paweł patrzył nieulękle w połyskujące drwiną oczy Manahema.

Powiedziano ci prawdę: jestem sługą Jezusa Chrystusa.

Chrystusa? Mesjasza?

Tak.

Dziwne! Więc dla ciebie, Szawle, Mesjaszem jest człowiek, który kazał bać się wszystkich: Rzymian, Greków i Syryjczyków? — w głosie sikkarysty wzbierała groźba. — I to dla niego wydobyłeś miecz Judy? — krzyknął.

Nie wydobywałem miecza... — ze zdziwieniem rzekł Paweł. Manahem przerwał mu. Jego dłoń znowu sięgnęła w zanadrze. Syknął:

Kłamiesz! Wziąłeś miecz!

Nie wziąłem.

Wziąłeś. Jeśli nie dla twego Mesjasza, który nie żyje, to wziąłeś go dla siebie. Znamy się! Przecież mówiliśmy kiedyś: Może Mesjasz nie przyj­dzie, może Mesjasza trzeba będzie stworzyć... Co? I o tym zapomniałeś?

Nie, nie zapomniałem, Manahemie... — Paweł przesunął ręką po czo­le, jakby z niego ścierał spłowiały majak. — Nie zapomniałem. Ale wierz mi, źle myśleliśmy. Mesjasza nie stworzy ani miecz, ani zwycięstwo. Me­sjasz musiał przyjść, i przyszedł...

I zginął na palu!

Lecz potem zmartwychwstał!

Manahem wybuchnął hałaśliwym, wrogim śmiechem.

Ha, ha, ha! Nie mnie o tym gadaj! Wiem, że wymyśliliście tę brednię, by zdobywać ludzi...

W odpowiedzi Paweł postąpił ku dawnemu przyjacielowi. Mimo odpy­chających drwin czuł dla Manahema tę samą miłość co dawniej. Może na­wet większą o świadomość błędu, w którym wciąż żył wódz sikkarystów. Jak dawniej serdecznym gestem wyciągnął ku niemu rękę.

Manahemie — rzekł — to nie są brednie. Gdyby Jezus nie zmartwych­wstał, próżna byłaby nasza wiara... Ale On zmartwychwstał. Naprawdę. Tak, jak zapowiadały Pisma. Znasz je przecież...

Manahem nie przyjął wyciągniętej ręki. Przeciwnie — cofnął się z wy­razem wstrętu. Paweł zauważył, że zachowuje przepisowy w stosunkach z nieczystymi odstęp siedmiu kroków.

Pisma — warknął — nie odnoszą się do amhaareza, jakim był twój Ukrzyżowany...

Nieustępliwym, ciepłym, serdecznym tonem odparował:

Manahemie, to ty się zmieniłeś. Dawniej nie gardziłeś amhaarezami. Dawniej mówiliśmy: lud cierpi krzywdę; trzeba go wydrzeć ze szponów ka­płanów, lewitów, saduceuszów...

Prostopadła zmarszczka przecięła smagłe czoło Manahema, a na jego skro­niach uwypukliły się dwie małym wężykom podobne żyły.

Nie zmieniłem się — powiedział głucho. — Nie... Myślę i teraz o ich nędzy. I tylko ja o niej myślę! — wykrzyknął. — Muszę jednak wpierw zwy­ciężyć. Wtedy będę mógł zająć się losem amhaarezów.

Kogo chcesz zwyciężyć? Z kim chcesz walczyć?

Ze wszystkimi, którzy stoją na drodze wielkości Izraela: ze zdrajcami i z Rzymianami!

Z Rzymianami? Przecież nie masz na to sił!

Siły się znajdą! Jeśli ze mną pójdzie cały naród, zwyciężymy Rzy­mian...

Czy nie łudzisz się, Manahemie? Wybuchnął pogardliwie:

Od razu można poznać w tobie chrześcijanina! Boisz się. Dawniej mó­wiłeś: „Matatiasz miał tylko pięciu synów, kiedy szedł mścić na Epifanesie zniszczenie Jerozolimy, a przecież zwyciężył...” Wszystkie przepowiednie mówią, że zwyciężymy! Mówią także o Mesjaszu... A Mesjaszem, ja w to wierzę, będzie ten, kto poprowadzi do zwycięstwa... I dlatego — znowu mó­wił groźnie, nakazująco — oddaj miecz!

Nie wziąłem go. Wiesz, gdzie się znajduje.

Miał w pamięci tamten chmurny dzień zimowy. W nocy spadł śnieg, a sto­pniawszy leżał błyszczącymi perełkami na szarożółtych zboczach. Rano opuścili mury miasteczka. Nieśli miecz zawinięty w lniane płótno. Wąska kręta ścieżka nazwana „żmiją” prowadziła ich nad przepaściami. Schodzili stromo ku nieruchomej, jakby zastygłej w ołowianą płytę powierzchni Morza Asfaltowego. Małe osypisko zsuwało się ku ścieżce. Wspięli się nim w gó­rę. Szukając kryjówki, znaleźli odpęknięty od skały głaz. W szparę można było wsunąć miecz. Tak uczynili. Potem zasypali szparę piargiem. Wyryli na skale znak. Jeszcze rozejrzeli się, by zapamiętać miejsce.

Tam go nie ma!

Paweł rozłożył bezradnie ręce.

Ja go nie wziąłem. Zapewniam cię. Nie potrzebowałem go. I ciebie proszę, Manahemie: jeśli miecza nie ma tam, gdzieśmy go złożyli, nie szu­kaj go już... Proszę cię...

Ha, ha, ha! — wódz śmiał się zjadliwie. — Nie mam go szukać! A więc mam się wyrzec walki, wyrzec wielkości, możności wyzwolenia? Tego chcesz, prawda? Nie! — Jego mocne białe zęby błysnęły. — Nie! Nie! Nie wyrzeknę się! Będę walczył! I zwyciężę!

A jeśli nie zwyciężysz?

Wtedy — twarz sikkarysty przybrała ponury wyraz — wtedy niech wszystko zginie! Koniec. Albo uwolnię naród, albo go pogrzebię...

Ból odmalował się na twarzy Pawła. Splótł palce rąk i zacisnął je. Zno­wu postąpił krok ku Manahemowi, który znów cofnął się, jakby w obawie przed skalaniem. Więc zatrzymał się i tylko zaczął mówić prosząco:

Manahemie, obawiam się, że masz słuszność... Ta walka tak właśnie może się skończyć... Czy chciałbyś — gestem ręki wskazał przeciwległą ścianę doliny Cedronu, nad którą na tle bieli miasta odcinał się coraz jaskra­wiej złoty ogrom świątyni — czy chciałbyś, aby to miasto zginęło? Błagam cię: nie myśl o walce. Nie łudź się, że błysk miecza stworzy Mesjasza. Po­słuchaj mowy Pism... Posłuchaj mnie. Ja także nie wierzyłem, że Jezus zmartwychwstał. Nie wierzyłem tak długo, aż Go ujrzałem. Widziałem Go, jak Mojżesz widział Pana na górze, gdy otrzymywał od Niego przykaza­nia...

Bluźnisz! — Manahem z obrzydzeniem splunął w stronę Pawła. — Bluźnisz! Jesteś nieczystym bluźniercą, przekręcaczem Pism! Wiem, że na­wet twoi tak o tobie mówią...

Wyciągnięte ku Manahemowi ręce Pawła opadły. Apostoł zmalał, zgarbił się, przygiął do ziemi. Widząc to Manahem ciągnął dalej urągliwie:

Nawet twoi uważają, żeś zdradził naród... Podobno chcesz wprowa­dzić nieobrzezanych pogan do Przybytku! Jesteś gorszy niż saduceusze...

Nie, Manahemie — zaprzeczył — nie myślę nie-Żydów wprowadzać do Przybytku... Szanuję przepisy...

Chcesz! — krzyknął wódz głosem nie znającym sprzeciwu. — I uprze­dzam cię, że jeśli to zrobisz, zabijemy cię! Tobie już się należy śmierć! — Tupnął nogą. — Zginiesz, jeśli nie oddasz miecza!

Nie wziąłem go.

To chodź ze mną do Masady i pokaż, gdzie on jest. Ale Paweł stanowczo potrząsnął głową.

Tego nie zrobię. Nie pójdę do Masady.

Czemu?

Bo nie chcę, Manahemie, aby ktokolwiek po tamten miecz sięgał. — Głos Pawła, dotychczas miękki i łagodny, nabrał siły i stanowczości. — Nie chcę! Ten miecz winien leżeć w grobach królów razem z ich czcigodnymi prochami. Skończył się dla nas czas miecza. Mieczem zdobywa się małe sprawy. Ale do nas przyszły sprawy wielkie, największe... Im zaś bez miecza trzeba służyć...

Ty łotrze! — zawołał Manahem. Jego wzrok płonął, usta wykrzywiły się. Dławiła go wściekłość. Dłoń raz po raz sięgała w zanadrze, zaciskając się na rękojeści noża. Zrozumiał, że musi zabić dawnego przyjaciela. Zabić, a potem zawlec ciało w dół i rzucić nad potokiem, gdzie jest miejsce śmier­ci wszystkich zdrajców narodu. Płonącymi oczyma uderzył w twarz Pawła. Ale Apostoł wytrzymał to spojrzenie. Mierzyli się wzrokiem, jakby się zma­gali. Znali się zbyt dobrze, aby nie wiedzieć, iż żaden z nich nie ustąpi. „Niech ginie...” zdecydował Manahem. Gniew i zawziętość wzięły w nim górę nad rozsądkiem. Odrzucił wzgląd, że śmierć Pawła przekreśli raz na zawsze mo­żliwość znalezienia świętego znaku. Teraz była w nim tylko nienawiść. Niech ginie! Dłoń zacisnęła się na nożu, jak szczęki złego psa na nodze złodzieja: nie do rozwarcia. Ale gdy chciał podnieść rękę do ciosu, nie mógł tego uczy­nić. Ręka omdlała. Wściekłym wzrokiem wpijał się w oczy Pawła. Nie było w nich cienia lęku. I to właśnie paraliżowało wolę Manahema. Zazgrzytał zębami. Czyżby się bał tego małego człowieka o wyglądzie cherlaka? Była w nim jednak niezrozumiała moc. Z gniewem cofnął się. Jeśli zawiodła go ręka, są inne sposoby, by usunąć zdrajcę. Co nie stało się dziś, stanie się ju­tro. Paweł zginie, musi zginąć.

Odwrócił się gwałtownie w stronę miasta. Odchodząc rzucił przez ra­mię:

Namyśl się i oddaj miecz! Inaczej — zginiesz...

XIV Paweł szedł w tłumie wiernych przez przestronny zewnętrzny dziedzi­niec wyłożony barwnymi płytami, wokół którego ciągnęły się białe portyki wsparte na marmurowych korynckich kolumnach. Idąc modlił się — i cie­szył. Była to radość wielka, dobywająca się z głębi serca. Cieszył się, że jest znowu wśród swoich i razem z nimi zdąża ku Przybytkowi. Czas ofiar minął, ale w Pawle żył ciągle. Apostoł nie czuł żalu do starszych kościoła jerozolimskiego, że podsunęli mu myśl dokonania publicznych oczyszczeń. Przeciwnie, był im wdzięczny. Tłum śpiewał i Paweł śpiewał także stary hymn pielgrzymów, który wzbogacił się dla niego o nowa treść:

Otwórzcie bramy sprawiedliwości! Wszedłszy w nie, Pana wysławiać będą. Oto jest brama Pańska! Sprawiedliwi nią wchodzić będą. Będę Cię wyznawał, żeś mnie wysłuchał I stałeś mi się zbawieniem. Kamień, który odrzucili budowniczowie, Stał się głowicą węgła...

Śpiewający tłum dotarł do niskiego muru oddzielającego dziedziniec zewnętrzny od wewnętrznego. Tu stały tablice ostrzegające pogan, iż jeśli ktoś z nich przestąpi jedną z ośmiu bram obitych złotymi blachami, sam wi­nien będzie swej śmierci. Tylko kobiety, poganki należące do grona „proze-litek bramy” lub „Bojących się Boga”, mogły wchodzić bramą dziewiątą aż na dziedziniec kobiet. Mężczyźni, wciąż śpiewając „Otwórzcie bramy”, wstępowali do środka, ciągnąc za sobą przeznaczone na ofiarę bydło. Kto jak Paweł i towarzysze miał poddać się oczyszczeniom, podchodził do kapła­nów stojących przy wejściu, ci zaś wielkimi nożycami obcinali mu włosy, po czym odbierali przeznaczone na ofiarę barany, owce i kosze chlebów.

Dziedziniec wiernych oddzielał od dziedzińca kapłanów mur wysoki zaledwie na łokieć. Nie zasłaniał więc widoku Przybytku: ogromnej białej ściany pokrytej złotymi płytami. Schody prowadziły do wejścia, nad którym wisiała olbrzymia kiść winna, cała ze złota. Drzwi tutaj nie było. Wzrok się­gał swobodnie do wnętrza przedsionka wyłożonego złotem i opierał się do­piero na różnobarwnej babilońskiej zasłonie skrywającej wejście do Świętego. Zasłona utkana była z bisioru, który miał wyobrażać ziemię, z karmazynu, który przedstawiał ogień, z purpury symbolizującej morze i z hiacyntu ozna­czającego powietrze. U stóp schodów stał czterorożny ołtarz. Ubrany w bisior kapłan składał na nim ofiary. Tymczasem inni kapłani doprowadzali ofiarne bydło do miejsca przeznaczonego na bójnię. Sprawdzano skrupulatnie, czy zwierzę jest rzeczywiście bez żadnej skazy, po czym je zabijano. Szło to prędko i składnie. Teraz kapłan dzielił mięso i odnosił części tłuste ofiarni-kowi. Ten składał ofiarę, rzucał włosy nazarejczyków w ogień, podawał im chleb i znowu odbierał go z ich rąk. Wstrętną woń palonych włosów i mięsa głuszył zapach błękitnych dymów kadzidlanych unoszących się wciąż nad ołtarzem. W zgiełku ludzi, którzy, gdy przychodziła kolej na ich ofiarę, prze­pychali się bliżej do muru dzielącego ich od kapłana, tonął przeraźliwy ryk wleczonych pod nóż zwierząt. Aparat świątyni pracował znakomicie. Ty­siączne rzesze obsługiwano w nieprawdopodobnie krótkim czasie.

Sam ceremoniał ofiarniczy — te płaty mięsa rzucane na ogień — nie był widokiem przyjemnym. Paweł, gdy jego ofiara została złożona, cofnął się. Nie bez współczucia patrzył na śmiertelny strach zabijanych bydląt. Dawniej nie raziła go krwawość obrzędu. Ale od czasu gdy został powalony pod Da­maszkiem, myślał często z żalem: „Dlaczego zwierzę tak cierpi? Czy zawsze ma być tylko ofiarą niezrozumiałego bólu i okrutniejszego niż ból strachu? Czy może i dla niego przyjdzie kiedyś dzień wyzwolenia?” Dziś już wie­dział, że tak będzie, że zwierzę jest tylko towarzyszem ludzkiego wygnania. Lecz tym więcej wzruszał go widok drżących i ryczących owiec, baranów, cieląt. Odwracał oczy. Wolał patrzeć na wysoki fronton Przybytku zasłonię­ty mgiełką idących w górę dymów, wolał myśleć o Bogu, który przez tyle wieków mieszkał w świątyni — a jeśli ją teraz opuścił, to pozostała po nim tak oszołamiająca próżnia, że nawet ona mówiła o Tym, który odszedł. Za barwną zasłoną nie było nic, jak nic nie było za tą drugą, której Paweł nie widział i nie mógł zobaczyć. Ale wiedział, że krew cielców i kozłów płynie niepotrzebnie. Minął już czas symbolów. Krew prawdziwego Ofiarnika zo­stała wylana raz jeden i wystarczyła, by pokryć wszystkie grzechy i ofiary ludzi.

Nagle ponad zgiełkiem panującym na dziedzińcu rozległ się przeraźliwy głos:

Patrzcie! To on! Patrzcie! Zdrajca!

Paweł podniósł głowę i spostrzegł, że patrzą na niego setki oczu. Zrobił się rumor, potem cisza. Znowu ktoś krzyknął:

To Paweł! Patrzcie! Zbezcześcił świątynię! Wprowadził nieobrzeza-nego!

Paweł rzucił spojrzeniem wokół siebie. Nikogo przecież nie wprowadził. Czego oni chcą od niego? Ale w tej chwili wybuchnął na dziedzińcu dziki wrzask. Ani się opamiętał, jak ludzie rzucili się ku niemu. Chwycono go za ręce, za włosy, za brodę, ciśnięto na ziemię, kopano i deptano. Krew zalała mu twarz i oczy. Ale nie mógł zemdleć. Setki rąk rwały na nim odzież, roz­dzierały ciało. Ogłuszający ryk spadł na głowę, niby walący się dom. Miga­ły przed nim twarze wykrzywione, wściekłe, rozdarte od wrzasku, zapie­nione, błyskające zębami. Podrywano go i rzucano o ziemię. Ktoś uderzył go w twarz kością oblepioną świeżym mięsem. Ktoś inny dźgnął go nożem. Pojął, że za chwilę zginie.

Ale furia ludzi, którzy go chcieli rozszarpać, nagle zelżała. Wśród wście­kłych krzyków dobiegły jego uszu wołania: „Nie tu! Nie tu! Nie w świątyni! Tu nie wolno zabijać! Nie tu!” Poczuł, że go tłum ciągnie, wlecze po ziemi. Przewalono się poprzez bramę i schody na dziedziniec zewnętrzny. Teraz znowu spadły na Pawła setki pięści. Ciągle był przytomny. W jakimś momen­cie dojrzał nawet, jak zamykają się bramy Przybytku. Podniesiono ujętego w górę, by z siłą rzucić na kolorowe płyty dziedzińca. Wyrwano mu pół bro­dy i garść włosów z głowy. Był już prawie nagi: płaszcz i chiton rozleciały się w rękach prześladowców. To przygniatano go do ziemi, to wylatywał na wysokość rozgorzałych nienawiścią twarzy.

Nagle znów ciśnięto go na kamienie. Zobaczył nogi i plecy rozpierzcha­jących się w popłochu ludzi. Z drugiej strony biegli żołnierze, tłukąc tych, których dopadli, tarczami i włóczniami. W środku żelaznego kręgu legioni­stów szedł trybun i setnik. Trybun skinął na otaczających go żołnierzy, ci zaś dopadli Pawła. Błyskawicznie skuli mu kajdanami ręce, okręcając go całego łańcuchem. Potem postawili go na nogi. Wyglądał rozpaczliwie: nagi, z cia­łem pokrytym sińcami, krwią i błotem, słaniał się na ręce żołnierzy. Ale ci uderzeniami pięści zmuszali go, by stał prosto.

Tłum zatrzymał się w pewnej odległości. Wył i ciskał kamieniami. Pięści i kije podnosiły się w górę. Czasami z tumultu wyrywał się krzyk: „Oddaj­cie go! Śmierć bluźniercy!” Trybun, który chciał już polecić legionistom, by wygnali zebranych poza obręb kolumnad, zatrzymał się. Podszedłszy do żołnierzy, którzy ustawili się kręgiem naprzeciwko tłumu, podniósł rękę. Korzystając z lekkiego uciszenia się, zapytał:

Kto to taki? Czego od niego chcecie?

Zamiast odpowiedzi wybuchnął ryk. Wszyscy krzyczeli jednocześnie, lecz każdy wołał co innego. Trudno było cośkolwiek zrozumieć w tym zgieł­ku. Kije i pięści znowu powiewały w górze, sine od krzyku twarze kłapały szeroko otwartymi ustami. Jeszcze raz podniósł rękę, jeszcze raz zawołał:

Co on wam zrobił?

Nowa fala wrzasku była jedyną odpowiedzią. Lizjasz słyszał w tym za­męcie tylko jedno: „Oddaj go! Śmierci! Śmierci!” Jednocześnie tłum naparł na żołnierzy. Żelazny krąg począł drżeć. Od gwałtownego tupania wzbiły się tumany kurzu. Trybun uświadomił sobie, że jeszcze chwila, a rozwścieczeni Żydzi przełamią krąg legionnistów i odbiorą mu więźnia. A jeśli będzie go bronił, dojdzie do rozlewu krwi.

Dał znak setnikowi, ten zaś zawołał trębacza, który podniósł zaraz do ust prostą metalową trąbkę. Jej ostry dźwięk sprawił, że krąg legionistów prze­łamał się sprawnie w dwuszereg, potem w czworobok. W środku czworoboku znalazł się trybun, setnik, trębacz i żołnierz prowadzący Pawła. Rozległ się nowy dźwięk — ruszyli naprzód wzdłuż kolumnady. Na ten widok jeszcze większe szaleństwo wstąpiło w tłum. Nagle setki ludzi runęły na wycofują­cą się kolumnę. Przewrócono kilku żołnierzy, wdarto się do środka. Nowym sygnałem trybun zamknął lukę, pozwalając jednocześnie żołnierzom użyć broni. Ci poczęli tłuc napierających włóczniami. Ale to tylko na moment po­wstrzymało nacisk. Kolumna mogła posuwać się jedynie krok za krokiem, szarpana ze wszystkich stron. Ludzie czepiali się tarcz legionistów, uwiesza-li się na nich całym ciężarem, inni czołgając się chwytali żołnierzy za nogi, sięgali do ich mieczy. Poprzez dwuszereg niezliczone ręce wyciągały się do Pawła. Nie mogąc go pochwycić, orano mu ciało paznokciami. Jakiś czło­wiek roztrącając legionistów zdołał wpaść w środek czworoboku i chwycić więźnia za łańcuch. Gdyby nie mocny cios w głowę, który przewrócił i oszo­łomił napastnika, Paweł byłby wyrwany z kolumny. Lecz to mogło się stać w każdej chwili. Coraz więcej ludzi starało się prześliznąć pod nogami żoł­nierzy. Wreszcie legioniści chwycili Pawła i położyli go na tarczach. Wycie tłumu, który widział teraz swego wroga ponad głowami legionistów, przeszło w paroksyzm. Rzucano w Pawła kamieniami, kijami, piaskiem.

Jednakże żołnierzom udało się w końcu dotrzeć do bramy Antonii. Tu zaraz wysypała się rezerwowa kohorta i wsparła towarzyszy. Dostawszy się poza poczwórny szereg żołnierzy, Paweł był uratowany. Brutalnie rzucono go na ziemię. Legioniści ciekawie patrzyli na małego człowieka, którego osoba wzbudziła taką nienawiść jego współbraci. On zaś starał się skutymi rękoma zetrzeć krew zalewającą mu oczy. Potem nagle zwrócił się do try­buna. Powiedział:

Pozwól, niech przemówię do ludzi. Może ich uspokoję.

Lizjasz zmarszczył brwi. W pierwszej chwili chciał uderzeniem odpowie­dzieć na żądanie, które wydało mu się bezczelne. Ale przyszło mu do głowy, że mogło zajść jakieś nieporozumienie i że jeżeli ten człowiek je wyjaśni, uda się może uniknąć zamieszania, które groziło całemu miastu poruszeniem. Zapytał:

Kim jesteś? Może pochodzisz z Egiptu? — przyszło mu do głowy, że więzień mówiący tak płynnie po grecku może być tym samym buntowni­kiem, który niedawno zgromadził tłum na Górze Oliwnej, a po klęsce uciekł. Paweł odparł:

Nie. Pochodzę z Tarsu. Pozwól mi mówić.

Mów...

Lizjasz patrzył, jak więzień, potykając się niezdarnie i wciąż ocierając krew z twarzy, wstępuje na schody, które prowadziły na małą binę. Za płotem włóczni tłum huczał niby wzburzone morze. Wydało się także trybunowi, że ciągle rośnie. Stanąwszy na mównicy Paweł rozłożył szeroko ręce, powie­wając swymi dłońmi owiniętymi w zalane krwią szmaty. Ludzie przycichli. Słów mówiącego Lizjasz nie rozumiał, Paweł bowiem mówił po aramejsku. Trybun zauważył tylko, że tłum uspokaja się i słucha ciekawie. Umocniło go to w przekonaniu, że postąpił słusznie, pozwalając tamtemu mówić. W tym szalonym mieście dobre było wszystko, co pozwalało uniknąć zamieszek i walki. Więzień, który początkowo zająkiwał się, przemawiał teraz płynnie. Właściwie nie była to przemowa, lecz opowieść, w której słychać było głosy rozmaitych ludzi. Zmieniał ton: czasami mówił prosząco, czasami rozkazu­jąco, czasami podnosił głowę, jakby nasłuchując czyjegoś głosu, zaś na jego umazanych krwią policzkach malowały się wtedy zdumienie, pokora i ra­dość. Zdawał się o coś pytać; potem innym tonem sobie odpowiadał. Kiedy jednak wyrzekł jakieś krótkie zdanie, tłum, dotąd milczący i cichy, znowu zawrzasnął wściekle i w ślepym porywie rzucił się na rząd straży. Od razu wszystko utonęło w szaleńczym ryku. Ludzie wyli:

Zabij go! Śmierci! Śmierci!

To jedno można było zrozumieć. Napierano z furią na legionistów, a nie mogąc ich szeregu przełamać, miotano się w szale bezradnej wściekłości. Ludzie porywali garście piasku i posypywali nim głowy. Inni zdzierali z sie­bie płaszcze, wyrzucali je w górę, ciskali na ziemię, deptali po nich nogami, zawijali sobie nimi głowy i mruczeli niby oślepione byki.

Lizjasz, ogarnięty gniewem wbiegł po schodach, dopadł Pawła, chwycił go brutalnie za ramię.

Coś im powiedział!? — krzyknął. — Miałeś ich uspokoić. Ty łotrze! Mów!

Wydało mu się, że Paweł trzęsie głową na znak, iż nic nie powie, więc począł nim szarpać z wściekłością. Był przyzwyczajony do tego, że Żydzi nie chcieli mu nic mówić o swych sprawach. Zwykle starał się na to patrzeć z filozoficzną obojętnością i z pogardą. Ale teraz, wobec perspektywy roz­ruchów w pełnym przybyłych na święto mieście, ogarnęła go złość. Rodził ją lęk, wstrętny, ohydny, niezapomniany, nieprzewalczony mimo stanowi­ska trybuna lęk człowieka, który był kiedyś niewolnikiem. Lizjasz pamiętał swą młodość niewolnika greckiego, który sprytem wykupuje się z rąk rzym­skiego bogacza, a potem uciążliwie pnie się w górę po szczeblach drabiny urzędów. Na tę drabinę wspiąć się było bardzo trudno, zlatywało się z niej natomiast dziwnie łatwo. Głosem podnieconym krzyknął:

Flagella!

Żołnierze chwycili Pawła i powlekli do pretorium ku niskiemu marmuro­wemu słupowi z żelazną obręczą u góry. Czuli niechęć do małego człowieka, który, choć o mało nie zabity przez tłum, do tego tłumu należał. Rzucono go na ziemię obok słupa. Jeden z legionistów oparł nogę o pierś więźnia i zdarł zeń resztę odzienia. Drugi, zauważywszy, że Paweł dotyka ustami słupa, chwycił go za polepione krwią włosy i uderzył twarzą o marmur. Podszedł setnik i kazał więźnia przywiązać. Dwaj legioniści przynieśli rzemienie, dwaj inni rozebrali się do naga i sięgnęli po baty. Ale kiedy kazano Pawłowi wygiąć plecy i włożyć dłonie w obręcz, on podnosząc na setnika pobladłą, a jednocześnie jakby rozgorączkowaną twarz odezwał się nagle:

Każesz mnie bić? Odkąd to wolno biczować obywatela rzymskiego?

Setnik podszedł bliżej i spojrzał podejrzliwie na więźnia. Ten pobity i po­krwawiony człowiek nie wyglądał godnie. Lecz kto wie, kim był naprawdę? Światem rzymskim rządzili wyzwoleńcy. Skinął na żołnierzy, by nie zaczy­nali kaźni. Odszukał Lizjasza.

Trybunie — powiedział — ten człowiek twierdzi, że jest obywatelem rzymskim.

Lizjasz zaklął:

Na Hekate! — Tego tylko brakowało. Po Żydach wszystkiego można oczekiwać! Sprawa zatem komplikuje się, jak wszystko w tym przeklętym mieście, które pożera prokuratorów i trybunów. Niespokojnym krokiem pod­szedł do Pawła. — Powiedziałeś — zapytał — że jesteś obywatelem rzym­skim? Czy kupiłeś to obywatelstwo?

Nie — odrzekł tamten. Był blady, nogi chwiały się pod nim. Obsunął się na kolana, potem upadł u stóp słupa. — Nie — powtórzył — urodziłem się nim...

No, naturalnie! Lizjasz zgrzytnął zębami i w duchu znowu zaklął. Z dwo­ru słychać było wycie tłumu: „Zabij go! Śmierci!” Właśnie! Przecież nie mógł zabić obywatela rzymskiego, choćby cała Jerozolima krzyczała: „za­bij!” Niepewny, co czynić, przeszedł się tam i z powrotem po pretorium. Setnik i żołnierze patrzyli na niego. Więzień leżał bezsilny, z twarzą przyci­śniętą do słupa. To pewne, że nie wytrzymałby najlżejszej chłosty. „Jeśli go zabiję — myślał Lizjasz — mogę być ukarany. Ach, ci Żydzi! Ileż z nimi utrapienia!” Głosem porywczym wydał rozkaz:

Odwiążcie go i rzućcie do lochu. Dać mu tam wody, jedzenia, jakąś szmatę, by się przyodział...

Westchnął i wyszedł na ganek. Kazał trąbić wszystkim trębaczom na tu­bach i bucinach, póki się wreszcie tłum nie uciszył. Wtedy powiedział:

Niech jutro zbiorą się wasi kapłani, bym się dowiedział, o co oskarżacie tego człowieka. Bądźcie spokojni, zostanie ukarany... Ale teraz idźcie do domów...

Rozległy się świsty i krzyki. Lecz większość już ostygła i znudziła się staniem. Wolno, grupkami poczęto się rozchodzić.

XV Klaudiusz Lizjasz dostojnemu Feliksowi, viro egregio, pozdrowienia.

Przysyłam ci, dostojny, człowieka imieniem Paweł, Żyda z Tarsu, którego jego ziomkowie napadli w świątyni i chcieli zabić. Ale ja, widząc, że jest on obywatelem rzymskim, i lękając się, aby się taka zbrodnia nie była stała, pośpieszyłem mu z pomocą. Wydarłem go z rąk tłuszczy mimo tak wielkiej zawziętości Żydów, iż w czasie szarpaniny pięciu żołnierzy poniosło rany, a i ja sam mam podarty cenny płaszcz. Między legionistów rozdzieliłem pha-lerae, bowiem każdy z nich zachował się bohatersko i zasłużył na odznakę. Nadto rannym dałem po pięćdziesiąt sestercji, służba tu bowiem, o dostoj­ny, jest ciężka i przykra.

Umieściwszy owego Pawła w naszym castrum, nakazałem żydowskim kapłanom i dostojnikom, by orzekli, co mają mu do zarzucenia. Nie wyobra­żasz sobie, Feliksie, jak bardzo są na niego zawzięci! Ledwo się tylko ode­zwał, najwyższy kapłan Annasz kazał uderzyć go w usta. Wtedy Paweł prze­klął arcykapłana, tak mi się przynajmniej wydawało, mówili bowiem po swojemu. Naprzód oni krzyczeli i on krzyczał. Potem on ścichł i tylko im coś tłumaczył, co jedni z nich przyjmowali życzliwie, inni natomiast szydzi­li z Pawła i sprzeciwiali mu się. Kazałem sobie wytłumaczyć, o co chodzi. I wiesz, dostojny, o co się spierają? O to, że ów Paweł miał widzieć jakiegoś zmarłego Człowieka, co jednym z nich wydaje się głupotą i bezsensem, dru­dzy natomiast twierdzą, że ludzie mogą po śmierci zmartwychwstać oraz że w powietrzu unoszą się obok manów jakieś larwy czy lemury, zwane przez Żydów aniołami. Jak więc widzisz, Feliksie, sprawa jest błaha i prawdziwie żydowska, opiera się bowiem na ciemnym przesądzie. Ale najzabawniejsze to, że gdy przyszło do wydania opinii o winie owego Pawła, niczego nie można było się od przybyłych dowiedzieć, tak się ze sobą kłócili. W końcu widząc, że już prawie dochodzi do bitki, zabrałem więźnia. Rozmawiałem z nim. Nie jest to człowiek głupi. Podejrzewam nawet, że świadomie skłócił tamtych, by mu nic zarzucić nie mogli. Opowiada wprawdzie o jakimś Czło­wieku, którego jeszcze prokurator Piłat miał ukrzyżować, lecz który mimo to żyje. I to jest na pewno wierutne głupstwo, jakie tylko tutaj, w Judei, usły­szeć można. Ale poza tym odpowiada rozsądnie i widać, że jest człowiekiem wielkiej wiedzy i ogłady. Pomyślałem więc, że ty, Feliksie, i twoja dostojna małżonka zechcecie go usłyszeć. Zresztą przyszedł do mnie także siostrzeniec owego Pawła, niejaki Sozypater, również z Cylicji, i zdradził mi, że czter­dziestu Żydów zaprzysięgło się wobec kapłanów, iż nic jeść ani pić nie będą, póki nie zabiją Pawła. Zarządziłem więc zaraz, by wieczorem wywieziono więźnia z Jerozolimy i dostarczono go tobie, ty bowiem będziesz wiedział lepiej niż ja, jak należy z nim postąpić i co powiedzieć Żydom, gdy się do ciebie o niego zwrócą.

Niech ci Fortuna zawsze sprzyja, dostojny Feliksie, i obyś nie ponosił nigdy szkód jak ja, któremu Żydzi podarli płaszcz, gdy osłaniałem obywa­tela rzymskiego.

Vale.

XVI To wspomnienie bolało go jak wyrzut. Zdawało mu się, że wciąż jesz­cze czuje rzemienie, które przyginają go do niskiego słupa. Tego samego! Tego samego, który przed laty spłynął najświętszą Krwią. To dlatego do­tknął go ustami, co się tak nie spodobało jednemu z legionistów. Cios, który wówczas otrzymał, budził w nim radość. Ale ta radość zaraz gasła, przytło­czona żalem. Myślał: „Czy nie byłoby piękniej i lepiej umrzeć pod batami?” Nie umarł. Obroniły go własne słowa. Po cóż je wypowiedział? Po cóż się nimi zasłonił? Tak niewiele brakowało, aby od świętego słupa był zaprowa­dzony na Świętą Górę. Ale on to odrzucił. Sam odrzucił — równie niezro­zumiałym gestem, jak odrzucił radę przyjaciół, by zamiast do Jerozolimy, płynąć do Rzymu. Była w nim jakby obca wola, która nakazywała zawsze drogę najdziwniejszą. Mógł zdobyć Rzym, a oddał go Piotrowi; mógł umrzeć jak Jezus, a słup chłosty zamienił na więzienie.

Tam i z powrotem, tam i z powrotem chodził po swej małej celi. Łańcuch, którym był przykuty do ściany, sunął za nim chrzęszcząc i podzwaniając na kamiennych płytach. Dni uchodziły za dniami. Było już lato gorące, ciężkie i duszne. Cezarea dyszała w słońcu. Cela, w której przebywał, nie znajdowała się w lochu, ale w bocznej wieży i miała wąskie okno, przez które wspiąw­szy się można było zobaczyć narożnik kolumnady świątyni Cezara, a dalej morze ujęte w kamienne zakole ozdobionego wieżami i wieżyczkami falo­chronu. Uskrzydlone żaglami okręty wpływały i wypływały. Zazdrościł tym zwłaszcza, które odpływały. Bolesne brzemię przyszło mu dźwigać. Tam daleko był świat pełen przemian, świat, którego nie mógł zdobywać. Był zamknięty w ciasnej celi, w której leżała tylko wiązka słomy i stał dzban z wodą. Czasami pozwalano, aby go odwiedzali przyjaciele. Przychodzili Łukasz, Arystarch, Sozypater. Ale on, choć ich odwiedziny były dla niego ogromną pociechą, kazał im rozejść się do pracy. Nie mogli przecież z jego powodu pozostawać bezczynnie w Cezarei, gdzie małe tylko było pole do działania. Miejscowa gmina, słaba, bardziej grecka niż żydowska, przysyła­ła mu z rzadka żywność, a także chłopaka, który co parę dni stając u stóp wieży wykrzykiwał mu nowiny. Raz jeden byli u niego wysłańcy z pozdro­wieniami od Jakuba. I to wszystko.

Zwolna opanowało go przygnębienie i gorycz. Bez przerwy myślał o śmier­ci, której się wyrzekł. Śmierć nie straszyła go, była raczej pokusą. Bez żalu oddałby życie, skończyłby swój bieg, który — wydawało mu się czasami — trwał już zbyt długo. Stało się inaczej. Nie lęk przed zbrojnymi w bicze żołnierzami, ale wewnętrzny nakaz zmusił go do powiedzenia setnikowi o tym obywatelstwie. Och, mógł i ten nakaz odrzucić! Nie był nigdy niewol­nikiem, nawet wtedy, pod bramą Damaszku. Lecz rozkazów nie odrzucał: ani wtedy, gdy obiecywały mu zdobycze, ani wtedy, gdy ich wykonanie gro­ziło więzieniem. Z latami narosło w nim przekonanie o konieczności znisz­czenia w sobie siebie. Swej woli, własnej i jedynej. Niszczył ją, miażdżył, ale ona odżywała tysiącem pragnień. Dziś kazała mu wzdychać do śmierci obiecującej chwałę równie wielką jak śmierć Jakuba starszego. Lecz Paweł czuł, że i pragnienie śmierci może być pokusą. Wszystko, czego sam chciał, było pokusą. Jeśliby bowiem żył dla siebie — zdradzałby Pana...

Miał słuszność kusiciel mówiąc, czym dla niego będzie więzienie. Stało się zatrzymaniem w pędzie. Łańcuch uczepiony do nogi zamknął mu drogę przez świat. Pamięć, nie skuta pamięć, żyjąca myślą o tym, co się nie stało, zaczynała piec i dręczyć. Dlaczego uciekł śmierci?! Czy Jezus wyrywał się z rąk katów? Nie! Tylko on, on, Paweł, uszedł kaźni dzięki swemu prawu, które jest przecież prawem pogan! Za darmo dał mu Jezus święte znaki. Ja-kimże prawem je nosił?! Jakim prawem?! Rozpaczliwym gestem przyciskał do rozpalonych policzków krwawe dłonie.

Lecz wola i rozsądek przemagały. Usiadłszy na słomie i skupiwszy całą uwagę, tłumaczył sobie: „Krzyż? Któż ma do niego prawo?” Pamiętał, jak w czasie poprzedniej bytności w Jerozolimie powstała wśród Apostołów dy­skusja na temat śmierci. Ktoś zapytał Jana: „Czy to prawda, rabbi, że obiecał ci Pan, iż nie umrzesz?” Wysoki jasnowłosy rybak potrząsnął głową. „Nie. Powtarzacie słowa Pańskie, nie rozumiejąc ich. Nie powiedział: nie umrzesz. Rzekł inaczej... Każdy umrze, kogo dzień Pański nie zaskoczy. A przedtem prześladowania wycierpieć musi, bo Pan rzekł, iż dla Niego cierpieć będzie­my...” Wtedy wykrzyknął Piotr — jak to on, porywczo i bez zastanowienia: „Wiem, że umrę! Pan powiedział... Ale nie na krzyżu! To nie dla mnie! Czyż­bym śmiał, ja, który się Pana wyparłem, iść jak On na krzyż?”

Słusznie powiedział. Trzeba mu to przyznać. Bez rozważań odkrywał więcej niż Paweł. Ciężko to stwierdzić, ale gdy się już stwierdziło, ciężar spada z piersi. Tak, któż ma prawo do krzyża, do Jezusowego krzyża? Na­wet jeśli są otwory na rękach i na nogach, nie wolno kłaść w nie gwoździ samemu człowiekowi. A zwłaszcza — jemu. Czy nie otrzymał potwierdze­nia, że tak było dobrze? Czy nie widział w ciemnym lochu Antonii swego Zwycięzcy i nie słyszał Jego słów? To, czego się wyrzekł, zostało mu przy­obiecane. Miał zobaczyć Rzym i miał w Rzymie złożyć świadectwo. Dla­czego więc ulega smutkowi, on, który nakazał sobie stały uśmiech, stałą ra­dość, ze wszystkiego, zawsze...?

I znowu dźwigał się wzmocniony. Ale pokusa nie odchodziła. Wisiała nad nim dalej żałością pustki i beznadziejnością upływających dni. Na nowo zaczynała: Uciekłeś od śmierci... „Na nowo męczyła: Tam ludzie czekają, a ty jesteś więźniem...”

Pewnego dnia, na samym początku jego pobytu w cezarejskim więzieniu, otworzyły się drzwi i weszło dwóch żołnierzy. Bez słowa odkuli Pawła od koła w murze, brutalnie popchnęli go ku wyjściu. Szedł przezłoconymi — na idumejski gust — korytarzami pałacu. Przypuszczał, że jest znowu we­zwany na rozprawę i że znowu zobaczy swoich prześladowców. Ale w ozdo­bnym atrium oczekiwali go tylko Feliks i Druzylla. Prokurator był ubrany w togę. Siedział rozparty w wielkim złoconym fotelu, wyciągnąwszy przed siebie muskularne nogi. Na jego grubej, ordynarnej twarzy wyzwoleńca ma­lowała się pycha i chciwość. Brat Pallasa, kochanka Agrypiny, jednego z naj­bogatszych ludzi w Rzymie, uważał się za bardzo potężnego. Nie zaszkodziły mu przed kilku laty niefortunne walki z Żydami, w których musiał wspierać go Kwadratus, namiestnik Syrii, a za które odpowiedzialnością obciążono prokuratora Galilei Kumanusa. Żydzi próżno skarżyli się na grabieże i łu-piestwa Feliksa. Seneka odrzucał wszystkie skargi na brata człowieka, który umiał przekonać Klaudiusza o potrzebie adopcji jego ukochanego ucznia. Prokurator Judei — to nie była wysoka godność. Ale gdy się człowiek niko­go nie lęka, nawet na najmniejszym urzędzie można zrobić fortunę.

Natomiast Druzylla, siostra Agrypy, była kobietą piękną. W jej żyłach płynęła krew idumejska zmieszana z żydowską i syryjską. Rysy twarzy, wy-subtelnione kazirodczymi związkami, w które obfitowało potomstwo Heroda, tchnęły zmysłowością i lenistwem. Ta młoda dziewczyna o zwężających się — jakby w stałym oczekiwaniu na rozkosz — oczach, zanim poszła za Fe­liksem, była żoną Azisa, władcy Emessy. Porzuciła go dla potężnego i za­borczego Rzymianina, którego brutalność tak jej, jak i wszystkim potomkom Antypatra niebywale imponowała. Urodziła mu syna, maleńkiego Agrypę. Przy nowym mężu zapomniała wiary w Jahwe. Pozostał jej tylko przesądny lęk. Ale saduceusze upewnili ją, że jeśli potrafi poskromić chciwość proku­ratora, odstępstwo nie będzie jej policzone. Zapewniała ich, że zrobi, co tyl­ko można. Lecz naprawdę nie robiła w tej sprawie nic. Pożądając bez końca pieszczot, zapominała o wszystkim innym.

Feliks gestem dłoni rozkazał żołnierzom, by wyszli. Pozostali więc tylko we troje w tym pięknym atrium pełnym rzeźb i posągów, z fontanną, która biła w białym marmurowym kielichu. Woda z cichym pluskiem spływała do impluvium. Prokurator i Druzylla uważnie przyglądali się Pawłowi. On zaś stał przed nimi, niski, z wynędzniałą twarzą, z bardziej jeszcze niż zwy­kle opadającą na ramię głową.

Mów! — rzucił Feliks.

O czym mam mówić, dostojny prokuratorze? — Paweł podniósł na Feliksa oczy w krwawej obwódce powiek.

No, mów wszystko... O tym twoim Jezusie... Przecież to o Niego oskar­żają cię. Inne zarzuty to głupstwo.

Dobrze powiedziałeś, dostojny Feliksie. Nic mi innego Żydzi zarzucić nie mogą poza wiarą w Jezusa...

Mówisz, że On zmartwychwstał? — zatrzepała ciekawie kobieta. Z głęboką powagą potwierdził:

Tak, Druzyllo. Zmartwychwstał.

A skądżeś taki tego pewien, Pawle? — zapytał Feliks. Odrzekł to samo, co powtarzał po wiele, wiele razy:

Widziałem Go...

Feliks spojrzał na Druzyllę, zaś Druzylla na niego. Jeśli kobieta była przesądna, to niemniej przesądny był prokurator. Wierzył w duchy, w zja­wy, we wróżby. Każdego wieszczka wypytywał o swoją przyszłość. Pallas przysłał kiedyś z Italii Chaldejczyka, który w wielkiej tajemnicy — było to bowiem przez senat surowo zakazane — wywróżył Agrypinie panowanie jej syna. Zaczepiony przez Feliksa, nie chciał początkowo nic mówić, w końcu jednak, przymuszony, powiedział: „Odejdziesz, prokuratorze, w cień góry. A potem góra strzeli ogniem. Zginiesz ty i twoje potomstwo...” To była nie­zrozumiała, ale nieprzyjemna wróżba. Feliks nie mógł o niej zapomnieć. Szukał kogoś, kto by temu zaprzeczył. A człowiek, który ogląda umarłych, musi chyba znać sprawy przyszłe?...

Widziałeś Go? — zapytał na poły nieufnie, na poły lękliwie. — Czy mówił ci co?

Tak, dostojny. Kazał mi iść nauczać świat. Kazał mi nieść Ewangelię każdemu człowiekowi. Aby wszyscy uwierzyli...

Feliks przerwał mu chrząknięciem:

Może jesteś stoikiem? — zapytał.

Stoicy w pojęciu Feliksa to byli ludzie, którzy dla pozy kazali wyrzekać się radości życia. Uczyli czci dla cnoty, choć nigdy nie umieli wytłumaczyć, co to jest cnota i ile jest warta. Feliks otarł się w Rzymie o wielu koślawych Greków, którzy zachwalali mu swoją filozofię krzykliwie, niby lekarstwo przeciwko wypadaniu włosów. Stoicy wydawali mu się najnudniejsi. Naj­chętniej poszczułby tych obszarpańców ich psami. Ale moda nakazywała ich słuchać. Podczas więc masażu w termach, siedząc na stołku golibrody lub w gronie towarzyszy na alabastrowej misce w publicznej forice, przy­znawał słuszność epikurejczykom. Ci mieli rację namawiając do życia całą gębą, bez oglądania się na bogów i cnoty. Głębiej nie wnikał w ich filozo­fię. Nie przeszkadzało mu to głosić w kołach dworskich: „Jestem za Epiku­rem!”

Ale Paweł zaprzeczył żywo:

Nie, nie jestem stoikiem. Stoicy, dostojny Feliksie, zapominają, że nie tylko cnoty mieszkają w człowieku. Wydaje im się, że wystarczy, aby każdy z nas był sobie wierny, a będzie już cnotliwy. Ale człowiek nie czyni tego, co chce i co rozum każe mu uznać za dobre. Czyni to, czego nie chce. Trzeba mu Boga, nie Tego jedynie, który w nim mówi, ale i Tego, który do niego zstępuje...

Prokurator obojętnie machnął ręką. Przyznał:

Tak, widzę, że istotnie nie jesteś stoikiem. Ja także jestem za Epiku­rem... — Cały wachlarz światopoglądowy Feliksa zamykał się w tych dwu filozofiach. — Słuchaj... — skinieniem palców dał znak Pawłowi, aby się zbliżył. — A czy ten twój Zmartwychwstały nie umie przypadkiem wieścić przyszłości? Co?

On, wie wszystko, dostojny prokuratorze. Co było, co jest i co będzie. Nic nie jest Mu tajne.

Hm, wiesz... — twarz Feliksa wyrażała chytrość. Wobec spraw za-ziemskich należało być zawsze przebiegłym, aby nie zostać oszukanym. — Gdyby twój Jezus powiedział mi, co mnie czeka...

Tak! tak! — zawołała, Druzylla i klasnąwszy w dłonie zerwała się z krzesła. — Niech ten twój Jezus powie...

Oboje patrzyli wyczekująco na Pawła. On zaś chwilę namyślał się, potem dopiero zaczął:

Jezus wie wszystko. Gdyby tu stanął widzialny...

Feliks i Druzylla przerwali mu spiesznie. Ach, nikt Go tutaj nie wzywa! Spotkania z umarłymi nie należą do rzeczy przyjemnych. To nie jest potrze­bne. Może jednak sam Paweł umiałby wywróżyć przyszłość. Feliks potra­fiłby to nagrodzić...

Paweł potakująco kiwnął głową.

Mogę ci powiedzieć, Feliksie, prawdziwą wróżbę... — Milczał czas ja­kiś, a oni patrzyli na niego skrzącymi się oczyma. Kobieta, nie mogąc ustać na miejscu, przestępowała z nogi na nogę. — Jeśli uznasz Jezusa i będziesz Mu szczerze służył, czeka cię życie pełne trudów i doświadczeń, ale...

Zawód odmalował się na twarzy Feliksa.

Jesteś jednak stoikiem! — wybuchnął niezadowolony.

Nie jestem stoikiem — jeszcze raz zaprzeczył Paweł. — Jestem sługą Jezusa. I chcę, aby świat cały począł służyć Jezusowi. I ty także, Feliksie.

Ho, ho, ho! — zagulgotał Rzymianin. — A mój los?

Sam go sobie stworzysz.

Sam sobie? To zanadto ciemne. Chcę wiedzieć, czy będę większy niż jestem...

Nie przerośniesz siebie.

Drwisz czy co! Tego nikt nie zrozumie!

Nie wyrośniesz ponad swój los. Ponad swoją miarę zła i dobra.

Prokurator przeciągnął dłonią po wygolonym policzku. Chciał wybuch­nąć, lecz powstrzymała go obawa. Rozejrzał się po posągach otaczających atrium, jakby u nich szukał pomocy.

Nikt nie pojmie tego, co mówisz — mruknął niechętnie. — Moja mia­ra zła i dobra? A cóż to takiego? Co jest dobrem, a co złem? — Wzruszył ramionami. — Widzę, że nie umiesz wróżyć...

Ty wiesz dobrze, Feliksie, co jest dobro, a co zło — twardo powiedział Paweł.

Na kanciastej twarzy prokuratora rozlał się gniew. Zaciśniętą dłonią ude­rzył w złotą poręcz fotela. Lecz Druzylla położyła rękę na ramieniu męża.

Zostaw go, Antoniuszu — powiedziała cicho. — Boję się go...

Skurcz lęku rozproszył wzbierającą burzę. Feliks potarł dłonią czoło, jak­by zeń zbierał pot. Znowu obejrzał się na posągi.

Widzę, że nie umiesz wróżyć... — powtórzył. — Zobaczę jeszcze, co z tobą zrobię... Ja... nie chcę twojej krzywdy... To twoi żądają, abym im cie­bie wydał... — Klasnął w dłonie. Ale zanim weszli żołnierze, nowa myśl zrodziła się w głowie Feliksa. Pochylił się ku więźniowi. — Nie umiesz wró­żyć... — podjął. — Ale gdyby twoi przyjaciele dali za ciebie pięć talentów... No, może byłoby mi łatwiej... Pięć talentów to chyba za ciebie nie nazbyt dużo...

Z tych słów Paweł pojął, że Feliks obroni go wprawdzie przed Sanhedry­nem, ale też nie wypuści go, póki czegoś na tym nie zyska. Smutny i przy­gnębiony, tęsknie patrzył na okręty wypływające na granatowe morze. Za tym morzem były Efez i Korynt, Filippy i Troada, za tym morzem był świat, który czekał na Pawła. Za tym morzem był Rzym... Ten Rzym, którego się wyrzekł, a który mu został przyznany. Nie od razu jednak miał doń popłynąć. Widocznie trzeba było, aby między gorączkowymi dniami wędrówek po­przez Achaję i Azję a ziszczonym marzeniem leżało to więzienie. Rzym miał nadejść na końcu niewiadomego w swej dłużyźnie okresu czekania. Lecz człowiek był słaby i łamał się. Nie chciał czekać. Nie buntował się otwarcie, ale popadał w zniechęcenie, w gorycz, w przygnębienie. Niby lew w ciasnej klatce, Paweł chodził po swej celi. Nigdy — narzekał — nie wystarczy wie­dzieć. Człowiek po sto razy powtarza: „Niech tak będzie.” A za chwilę znowu rozpacza: „Dlaczego tak jest?” Och, to śmiertelne, uparte ciało, ciało jak sama śmierć! Siłą brał się w karby. Klękał pośrodku celi i rozłożywszy ręce w krzyż, poczynał się modlić. Modlitwa ciężko spływała z warg. Trwała tylko trwaniem słowa. Potem gasła. Nie pocieszała. Zwycięzca przychodził tylko wówczas, gdy sam chciał przyjść. Paweł wiedział o tym dobrze. Więc pozostawało nieustępliwe czekanie. W gorącym i dusznym powietrzu celi, które zdawało się dławić, uśmiech wolno powracał na wargi. O ten uśmiech walczył latami i nigdy nie chciał przestać walczyć!

Potem wstawał, szedł do okna, wspinał się. W dole widział rozbłyszczo-ne mury i czarne cyprysy, błękitne morze i zieleń krzewów. Myślał z żalem, że nigdy nie wie, kiedy przyjdzie chłopiec z wieściami od starszych ceza-rejskiej gminy, z przesłaniem od córek „ewangelisty” Filipa. Na niedalekim wzgórzu, niby biały krzew, siedział nieruchomo człowiek. Zdawał się patrzeć w okno Pawła. Ilekroć Apostoł wyjrzał, zawsze widział tamtego. To było bar­dzo dziwne. Człowiek nie zbliżał się. Patrzył z dala. Ale w miarę upływają­cych miesięcy jego obecność przestała dziwić więźnia. Przyzwyczaił się do białej sylwetki. Zdawało mu się nawet, że pokochał człowieka na wzgórzu serdeczną miłością. To był przecież jedyny wierny, nieodstępny towarzysz. Nie miał pojęcia, dlaczego nieznajomy tkwi tam tak uparcie. Lecz był mu wdzięczny, że nie odchodzi. Toteż modląc się za przyjaciół, modlił się także za niego.

XVII Arie, gdy przybył nocą do Jerozolimy, był tak zmieniony, że Manahem ledwo go poznał. Schudł, sczerniał. Młoda, pełna dzikiego wdzięku twarz ściągnęła się jak twarz człowieka zżartego chorobą. Oczy mu tylko błysz­czały jak dwa węgle. W jego zachowaniu był niepokój i gorączkowa niecier­pliwość. Zrywał się w czasie rozmowy, poczynał gwałtownie chodzić, wy­glądał oknem, jakby kogoś oczekiwał, czy też jakby się do czegoś śpieszył. Manahem od dawna nie widział go, toteż witał się z nim z nieskrywaną ra­dością. Inni sikkaryści nie byli podobni do Ariego. Z nimi można się było ważyć na najzuchwalsze przedsięwzięcia, ale nie było o czym rozmawiać.

Dlatego przez ostatnie lata tęsknił za Ariem. Starzał się zresztą sam. Roz­paczliwa bierność tłumu, którego w żaden sposób nie można było pchnąć do walki, napawała go goryczą. W rodzinnej Galilei było lepiej. Tam żyła jesz­cze pamięć ojca Manahema. Ale on Galileję odstąpił Szymonowi i jego kom­panom, takim jak ten postrzelony Jan z Gischali. Musiał odstąpić. W prze­ciwnym razie miałby tamtych przeciwko sobie, zaś siły sikkarystów były nieproporcjonalnie małe w stosunku do band galilejskich. Trzeba było czymś zapłacić za niemożność pokazania świętego miecza. Miecz! Manahem kilka razy w przebraniu wędrownego kupca wyruszał w wąwozy masadzkie, grze­bał w szczelinach, wysilał aż do bólu pamięć, chcąc sobie przypomnieć zagu­bioną kryjówkę. Na próżno! Miecza nie znalazł. Szymona oszukał, pokazu­jąc mu jakieś stare żelastwo. Ale to kłamstwo miało krótkie nogi. W Judei byli ludzie, którzy wiedzieli, jak miecz wyglądał. Takiego fałszywego miecza nie można było okazać publicznie. Szymon też nie był głupcem. Zażądał, aby prawdziwość miecza stwierdził liczący ponad sto pięćdziesiąt lat rabbi Jonatan bar Azziel. Manahem uspokoił go obietnicą, że tak się stanie. Lecz obietnicy nie mógł wypełnić.

Coraz więcej kłamstw i oszustw obrastało wielką ideę. Dla wodza walka jawna, otwarta i wielka stawała się jedynym ratunkiem. Topił żałość w ciem­nym winie spijanym z kosztownych pucharów. Potrzebował teraz wokół sie­bie bogactw i wspaniałości. To był dla niego równoważnik własnej bezsiły. Jego ludzie zabijali coraz częściej, po prostu dla zdobycia złota. I to także czyniło go słabym. A przecież inaczej postępować nie mógł.

Jego radość na widok Ariego była szczera. Kazał gościowi przynieść wody, by się obmył, podać oliwę i olejki, ułożyć włosy, przebrać go w świe­żą kuttonę. Ale Arie niecierpliwie kręcił się na stołku, gdy mu niewolnicy myli nogi i rozczesywali włosy. Widać było, że chce zostać wreszcie sam na sam z Manahemem i powiedzieć mu, z czym przyszedł. Służba wniosła w końcu potrawy, owoce i wino. Zanim położyli się, Manahem zmówił mo­dlitwę:

Dziękujemy Ci, Jahwe, Boże nasz, żeś dał naszym ojcom kraj rozległy, wspaniały i piękny, Żeś nas wywiódł z Egiptu, z domu niewoli, Żeś nas naznaczył na ciele znakiem Twego przymierza, Żeś nam dał prawo Twoje, Żeś nam objawił swe rozkazy, Żeś nam dał życie przez łaskę i miłosierdzie.

Arie powtarzał słowa modlitwy z tą samą niecierpliwością, jaka była w ca­łym jego zachowaniu. Jego spuszczone oczy rzucały ostre błyski, Manahem obserwował go nieznacznie. Był przekonany, że chłopak nie myśli o tym, co mówi, przejęty pulsującą w nim gorączką.

Bierz, Arie... — podsunął mu misę z wonnym mięsem. Ale Arie, jakby nie widząc jedzenia, zaczął mówić:

Czy wiesz, Manahemie, że do Cezarei przybył nowy prokurator? Nie bez zdumienia zapytał:

A Feliks?

Arie zrobił znaczący ruch ręką:

Feliks przepadł! Wy tu nic pewnego nie wiecie, ale do Cezarei wieści dochodzą z daleka. Cezar rzymski zamordował swą matkę. Tak mówią... Kazał ją utopić razem z okrętem... A wiesz przecież, że znaczenie Feliksa opierało się na łasce starej cesarzowej...

Wiem.

Teraz więc stracił poparcie. Ani się obejrzał, jak przyjechał nowy pro­kurator. Nazywa się Festus. To stary Rzymianin z wielkiego rodu. Powiedział do przedstawicieli miasta, którzy poszli go witać, że przybył, aby skończyć z grabieżami i niesprawiedliwością Feliksa...

A cóż z Feliksem?

Feliks zrobił się od razu cichy i mały. Pewno już zresztą odpłynął. Służba mówi, że nie pojedzie do Rzymu, bo boi się cezara, ale że zamiesz­ka w swej willi w jakimś ustroniu, co się nazywa Pompeja czy inaczej...

Wieść przyniosłeś rzeczywiście ważną — powiedział Manahem. — Ale jedz... Nic nie jesz. Czym się tak gorączkujesz?

Arie nagle wybuchnął. Przecież nie to jest najważniejsze, że przypłynął Festus. Gdyby tylko jeden prokurator zamienił drugiego, nie biegłby tutaj, tak jak przybiegł, wędrując dniem i nocą! Jeden Rzymianin wart drugiego! Każdy jest poganinem, złodziejem, nieczystym, zjadaczem świniny. To nie o to chodzi.

Czyś zapomniał, Manahemie, że w Cezarei jest Paweł? — Nagle Arie zbladł straszliwie, a zęby poczęły mu dzwonić febrycznie. — A co będzie, jeśli ten Festus wypuści go na wolność? On chce „naprawiać” krzywdy zro­bione przez Feliksa... Co wtedy? Paweł gotów odpłynąć! Gotów uciec!

Manahem poważnie przesunął ręką po brodzie. Na świętą górę Syjon, ten chłopak ma rację! Energia wodza ostatnio przygasła. Pamiętał, że Paweł przebywa w rzymskim więzieniu i że Arie go pilnuje. Ale od chwili, gdy tamten zamach, na który gotowało się czterdziestu sikkarystów, złożywszy uroczysty ślub niepicia i niejedzenia, póki nie zgładzą Pawła, nie udał się, wszystkie myśli Manahema zajęło tylko jedno: jak zręcznym kłamstwem wywieść w pole Szymona. Przestał prawie pamiętać o tym, że zaprzysiągł śmierć Pawłowi. A to był przecież świadek niewygodny, świadek, który mógł rozgłosić, że prawdziwy miecz zaginął. Tak, Paweł, jeśli wyjdzie z więzienia, musi natychmiast zginąć. — I na tron wielkiego Ha-Makôm! — sprawa wy­maga błyskawicznego działania. Arie miał rację pędząc tutaj co sił.

Wstał z posłania i założywszy po swojemu ręce za plecy począł chodzić po izbie. Role zmieniły się. Dawniej to on drażnił i popychał Ariego do czy­nów. Dziś Arie wydobywa go z bezwładu. Święty miecz może obudzić na­ród. Święty miecz uwolni także jego samego spod tego osypiska kłamstw i małości.

Masz słuszność — powiedział stanowczo. — Z tą sprawą nie można zwlekać. Trzeba zaraz coś postanowić. — Energia, zgaszona wygodnym życiem, budziła się w nim na nowo. — Wiem już — monologował — pój­dę do faryzeuszów. Muszą nam pomóc... Ty, Arie, zostań tutaj. Połóż się, prześpij...

Zawołał na służbę, kazał sobie podać płaszcz. Był znowu dawnym Mana-hemem, postrachem Jerozolimy. Zawinął się w swą długą fałdzistą simlah. Zaraz za progiem przyłączyło się doń dwóch sikkarystów. Manahem nie chodził nigdy, zwłaszcza nocą, bez straży.

Arie został sam. Podniecenie walczyło w nim z wielkim zmęczeniem. Podnosił się i zaraz opadał znowu na łoże. Wreszcie podsunął sobie wałek pod głowę i wyciągnął się. Ale spać nie mógł. Po miesiącach i latach tak ob­cego jego namiętnej naturze spokoju obudziły się teraz dawne namiętności. Och, jakżeż był spragniony czynu, tego jedynego czynu, który powróciłby go życiu! Od dwóch lat Arie nie żył, nie miał poczucia, że żyje. Porzucił wszystko. Przebywał samotnie w Cezarei w domu starej Doris. Była to wdowa po garncarzu Chobareisie, który umarł zostawiając jej mały domek. Jedyny syn Doris należał do sikkarystów i zginął w walce z Rzymianami. Manahem polecił swoim zaopiekować się kobietą, pod warunkiem, że udzielać będzie gościny członkom związku, którzy znajdą się w Cezarei. Do niej posłał tak­że Ariego.

Mieszkał więc w drewnianym domku na wybrzeżu, opanowany rosnącą w nim z dnia na dzień nienawiścią do człowieka, którego kazano mu strzec. Co ranka wychodził na miasto. Szedł pełen niemej wściekłości i pogardy dla niezliczonych posagów, dla marmurowego teatru, amfiteatru i stadionu, ze wstrętem spoglądał na świątynię zawieszoną na skalistym zboczu. Ob­chodził pałac i od tyłu z małego wzniesienia patrzył w okno narożnej wieży. Od czasu do czasu spostrzegał w nim głowę. Znał już doskonale jej zarys: to wysokie czoło przechodzące w łysiejącą coraz bardziej czaszkę. Jej widok upewniał go, że Paweł przebywa wciąż w swym więzieniu. Codziennie mu­siał się o tym upewnić. Nie wystarczały mu wieści otrzymywane od pewne­go młodego Żyda, który pracował w pałacu. Chciał Pawła widzieć na wła­sne oczy. Zgłodniały wracał do miasta, plątał się po rynku, nasłuchiwał, co mówią ludzie. Żyło w nim dławiące pragnienie czynu. Nie spełniony mord napawał go szaleństwem. Czuł, że tylko cios noża mógłby wyrwać go z tej rozterki. Pożądał krwi Pawła, jak się pożąda kobiety — do bólu. Chodząc próbował ochłonąć. Nie mógł. W nagłym porywie rzucił się kiedyś na sprze­dawcę Greka, którego twarz wydała mu się podobna do twarzy Pawła. Lecz to zabójstwo o mało go samego nie zgubiło. Cezarea nie była Jerozolimą, gdzie przed sikkarystą ludzie rozstępowali się z trwogą, ale i z szacunkiem. Między tutejszymi Żydami a Grekami i Syryjczykami wrzała głucha niena­wiść, przy tym Żydzi byli w mieście elementem mniej licznym, za to bogat­szym, co przyczyniało się jeszcze bardziej do naprężenia sytuacji. Mord stał się zarzewiem wybuchu. Grecy rzucili się na Żydów i wspomagani przez straż rzymską zamordowali okrutnie trzech mężczyzn, dwie kobiety i dwoje dzieci oraz obrabowali kilka domów. Ariego ścigano i ledwo zdołał uciec. Gmina żydowska wyparła się go; potępiła jego czyn, oświadczyła, że wyda go Rzymianom, kazała mu się natychmiast wynosić do Jerozolimy. Musiał zniknąć na parę dni z miasta. Kryjąc się wśród wąwozów okolicznych, drżał z niepokoju, że w czasie jego nieobecności Paweł ucieknie. Powróciwszy po­biegł od razu na swój wzgórek. Odetchnął z ulgą, ujrzawszy z daleka głowę więźnia. Ale kiedy pojawił się na rynku, poczuł, że jest śledzony: chodzili za nim dwaj ludzie, opłaceni widocznie przez starszych gminy. Drażniło go to i wyprowadzało z równowagi. Czuł się w mieście zupełnie sam, sam ze swoją nienawiścią. Stara Doris, która nie wiedziała, że to on był przyczyną zamętu i morderstw, powitała go narzekaniem:

To prawdziwy potępieniec ten człowiek, co zabił Isidorosa! I po co on to zrobił? Wielki, wszechmocny Adonaj! Po co? Chyba Belial zaćmił mu rozum! Ja już bałam się, Arie, że i ciebie zabili... Co to było! Co to było! Mordowali, palili, wyrzucali rzeczy na bruk... — rozgadała się. Zmęczona ciszą i samotnością, gotowa była po sto razy opowiadać o wszystkim, co wi­działa i co jej opowiadały sąsiadki. — I po co tego Isidorosa zabił? To nie był zły człowiek! — W żywej gestykulacji podnosiła ręce, trzepotała swy­mi krótkimi palcami. — Oni nas teraz wszystkich wymordują... Oni tylko na to czekali...

Nie odpowiadał. Siedząc w kącie izby, patrzył z gniewem na kobietę. Nie znosił jej gadaniny, jej współczucia dla ofiar. Gdyby za cenę nowego zabójstwa mógł zrzucić z siebie to okropne, dławiące uczucie, zrobiłby to bez wahania. Nieświadoma jego uczuć, Doris biadała dalej:

Takie nieszczęście! Takie nieszczęście! Żebyś ty widział, Arie, tych pomordowanych... I dzieci zabili, i kobiety... Ach, jak źle jest na świecie, gdy ludzie nie są dla siebie dobrzy! Kto im kazał tak się nienawidzić? I dla­czego są tacy? Czy to ziemi nie starczy dla wszystkich? Czy to w morzu nie ma ryb?

Zresztą tak samo jak Doris mówili ludzie na rynku. Drobni kupcy, ubodzy rzemieślnicy przejęci byli dokonanym mordem. Nienawiść, która dzieliła bogaczy, bankierów i kapłanów od Greków, była im obca. Prawda, że przy­bysze greccy byli nieznośni. Ale zaraz zabijać? I co to da? Arie przesuwał się ze zmarszczoną brwią od grupki do grupki. Aż kipiał ze złości, gdy usły­szał, jak jakieś kobiety użalały się nad żoną zabitego Isidorosa:

Taka młoda... taka młoda... I właśnie spodziewa się dziecka...

Ogarnęło go obrzydzenie i niechęć do wszystkich. Zaciskał pięści. Była chwila, że omal nie pchnął nożem starego kupca, który sprzedając stołki, ławy i drzwi mówił do otaczających:

To źle, jak człowiek zabija człowieka. To wielki grzech...

Ale przypomniał sobie o swych dwóch milczących strażnikach, którzy ciągle chodzili za nim, i poszedł dalej. Sprawa długi czas nie chciała ucich­nąć, choć o tylu nowych rzeczach można było plotkować na rynku. Przez parę nocy świeciła kometa, budząc powszechny niepokój; przyszły wiado­mości o trzęsieniu ziemi w Laodycei Wreszcie dokonały się zmiany w po­bliżu: namiestnikiem Syrii został Korbulo, zwycięski wódz i zdobywca Ar-taxaty, zaś prokuratorem Judei — Porcjusz Festus. Nowy prokurator zrobił dobre wrażenie na starszych miasta, którzy go powitali. Obiecywał ukrócenie nadużyć Feliksa, walkę z burzycielami pokoju, sprawiedliwość dla wszyst­kich. Gdy Grecy poczęli go prosić, by kazał Żydom zapłacić okup za śmierć Isidorosa, odpowiedział im surowo: „Samiście go już wzięli, nawet z lichwą! Nie podoba mi się wasza samowola: Nie pozwolę na nią. Pamiętajcie o tym!” Słowa te dotarły do rynku. Omawiano je tutaj nie bez radości. Zdawały się zapowiadać lepsze czasy. Doris wróciła do domu podniecona:

Wiesz, Arie — plotła jak zwykle, nie dbając nawet, czy siedzący w ką­cie mężczyzna słucha jej słów — ten nowy Rzymianin obiecał sprawiedli­wość dla wszystkich. Powiedział, że nie pozwoli nikogo zabijać. Nasi starsi mówią, że to człowiek godny i szlachetny. Niech go wielki Adonaj ma w swej opiece! Niech mu otworzy oczy, by uląkł się przedwiecznego Jahwe! Nie dozwolił, by karano naszych okupem za zabitego Isidorosa. Mówił, że gdy­byśmy my mieli płacić Grekom za Isidorosa, to oni powinni nam zapłacić za naszych pomordowanych... Chyba sam anioł Rafael natchnął Rzymianina! Bądź uwielbiony, Panie... I ten Festus powiedział, że wszystkie krzywdy naprawi, że więźniów wypuści, że...

Co!? — wrzasnął nagle Arie, zrywając się. Jednym skokiem dopadł starej. — Coś powiedziała?! Że więźniów wypuści?! Kto tak mówi? Kto ci to powiedział? Powtórz!

Poczęła dygotać ze strachu, tak ją przeraził swoim krzykiem. Robota wy­padła jej z rąk.

Ach — jęknęła zamierającym głosem. — Czemu ty, Arie, tak krzy­czysz? Przestraszyłeś mnie... Ludzie mówią na targu. Wypuści, na pewno wypuści... Powiadają ludzie, że Feliks trzyma w więzieniu wielu niewinnych... Więc... Ar...

Dłonie mężczyzny zamknęły się na pomarszczonej szyi kobiety, palce ścisnęły jej gardło. Chrapliwe rzężenie dobyło się z ust Doris. Oczy wyszły jej na wierzch, zwiotczałe ciało poczęło się miotać niby niekształtny worek, w którym zawiązano żywą istotę. Ale to trwało niedługo. Kiedy otworzył ręce, stara padła na ziemię. Dotknął ją nogą — nie ruszała się. Zamrugał oczami niedowierzająco. Ogień, który w nim płonął, nie dał mu zbyt długo rozważać. Arie chwycił płaszcz, zdmuchnął lampkę. Szybkim krokiem prze­chodzącym chwilami w bieg podążył do Jerozolimy.

XVIII Noc była sucha, duszna i upalna. W ciasnych uliczkach stłamsił się pył i żar letniego dnia. Gdy Manahem wychodził na pustą przestrzeń, pod jego nogami szeleściły zeschłe badyle mięt, ostów i tymianów. Nad głową wisia­ło gęsto ugwieżdżone niebo. W zielonkawej poświacie widoczne z każdego miejsca w mieście mury świątyni zdawały się rozmazywać i tracić twardość swych kształtów niby skała pod powierzchnią wody.

Wódz decydował się krótko. Postanowił iść do rabbiego Tertullusa, czło­nka Sanhedrynu, wielkiego znawcy praw rzymskich, faryzeusza Greka, któ­ry przyjął mozaizm podobnie jak i inny członek Sanhedrynu — rabbi On-kelos. Tertullus mieszkał w górnym mieście, tuż prawie pod murem pałacu Heroda. Należał do tych faryzeuszów, którzy, gdy było trzeba, umieli nawią­zać kontakt z zelotami, z saduceuszami i z poganami. Manahem rozmawiał z nim kilkakrotnie. To jego przychodziło mu prosić o pożyczkę dla związku sikkarystów. Tertullus zwykle wykręcał się, ale raz jeden uległ i uzyskał dla Manahema kilkanaście talentów. Od kogo pieniądze pochodziły, Manahem nie dowiedział się nigdy. Pożyczkę pojmował zresztą jako pomoc, która się sikkarystom należy. Od czasu jej uzyskania myślał o Tertullusie jako o czło­wieku, z którym można dojść do porozumienia.

Rabbi już spał, ale gdy go obudzono, wyszedł zaraz do gościa. Był to ni­ski człowiek, o łysawej czaszce przypominającej kształtem siodło. Jasnobłę-kitne oczy biegały mu szybko. Czasami wytrzeszczał je, zaś marszcząca się przy tym skóra tworzyła fałdy aż do ciemienia. Z gorliwością prozelity trzy­mał się wiernie wszystkich najdrobniejszych nawet przepisów faryzejskiego stroju. Wyszedł do Manahema z filakteriami na czole i na ręku, w płaszczu długim, fałdzistym i ozdobionym chwastami. Miał na ustach uśmiech, ale w spojrzeniu odrobinę starannie ukrywanego niepokoju. Gościa powitał wy­lewnie:

Witaj, Manahemie. Pokój tobie, pokój tobie... Cieszę się, że cię wi­dzę. Wyglądasz młodo i rześko. Pokój tobie... Pozwól, że ci służba umyje nogi, a potem przyjmij skromną wieczerzę...

Dyskretnym prztykaniem w palce i gestami wydawał rozkazy niewol­nikom. Ci szybko zastawiali stół, podsuwali wygodne łoża. Zanim położyli się na nich, Tertullus stojąc, z rękami podniesionymi na wysokość skroni, odmówił stosowną modlitwę:

Niech będzie uwielbiony Pan, który stworzył ten chleb, to wino, te owoce... — Sam nalał wina do czarki gościa. — Pij, Manahemie — zachę­cał. — My faryzeusze ślubowaliśmy pościć za grzechy wielu. Ale ciebie to przecież nie dotyczy...

Nie zapytał o powód tak spóźnionej wizyty. Przeciwnie — jak przystało na faryzeusza, zaczął roztrząsać różne zawiłe kwestie moralne.

Tertullusie — przerwał mu Manahem — nie przyszedłem tutaj, by mówić o oczyszczeniach. Chcę ci powiedzieć coś, o czym na pewno jeszcze nie wiesz. Feliks został odwołany. Przybył nowy prokurator...

O...? — zdziwił się grzecznie rabbi. Zaraz skinął na służącego i kazał nalać wina Manahemowi. — Wiadomość rzeczywiście ciekawa... Jesteś jej pewny, Manahemie?

Tak. Nowy prokurator nazywa się Festus i już złożył Feliksa z urzędu. Jutro, pojutrze przybędzie do Jerozolimy...

Niewątpliwie — wtrącił pośpiesznie Tertullus — zechce, by w świą­tyni złożona została ofiara w jego imieniu...

Być może — Manahem niedbale skrzywił usta. — O to będą zabie­gali saduceusze...

Oczywiście, oczywiście — zgodził się Tertullus. — Choć ty, Mana-hemie, nie doceniasz, widzę — zaczął się śmiać — korzyści, jakie z tego wyniosą kapłani... Można by sądzić, że cię złoto w ogóle nie obchodzi...

Manahem wyczuł drwinę, ale nie odpowiedział na nią. Jak gdyby nigdy nic, ciągnął dalej:

Jest sprawa ważniejsza. Ten prokurator uchodzi za wielce łaskawego. Będzie może chciał zwolnić niektórych więźniów...

Tertullus uśmiechnął się domyślnie. Zdawać by się mogło, że podchwy­tuje znaczenie słów Manahema szybciej, niż są one wypowiadane. W jego oczach błysnęło coś jakby zielona iskierka.

Myślisz pewno o Pawle z Tarsu?

Tak. O nim myślę.

Wyczucie, że na tej sprawie Manahemowi zależy, nakazało Tertullusowi przybrać minę całkowicie obojętną Znowu kazał dolać wina gościowi.

Tak, rzeczywiście — bawił się jednym z chwastów swego płaszcza — ten nowy prokurator może uwolnić Pawła... No cóż?—— Spod przymru­żonych powiek obserwował swego gościa. — Niech go uwolni...

Nie lękasz się, rabbi, że to wzmocni nazarejczyków?

Nie... Nie sądzę... Nazarejczycy ostatnio siedzą cicho... Oni go zresz­tą także nie wszyscy kochają...

Zapadła cisza. Manahem pojął grę faryzeusza. Potrząsnął kubkiem, w któ­rym połyskiwało cenne czerwone wino z Engaddi, i namyślał się chwilę.

Mówisz przekonywająco, rabbi... — powiedział z naciskiem. — Słu­sznie, masz rację: nie ma się czym przejmować. Niech go uwolni...

Był zdecydowany doczekać się ustępstwa ze strony faryzeusza. Przypa­trywał mu się nieznacznie, ale czujnie. Tertullus skrzywił się przelotnie i to skrzywienie nie uszło oczu wodza.

Byłoby lepiej, gdyby go nie wypuszczał... — rzekł wreszcie faryze­usz.

A może byłoby właśnie lepiej, żeby go wypuścił...? — prowokował Manahem. — Ten Paweł kręcić się tutaj nie będzie. Odpłynie do Azji...

Aby tam bruździć! — wyrwało się Tertullusowi. — Odwodzić ludzi od synagogi! Czy wiesz, Manahemie, że przez jego naukę maleją wszędzie ofiary? To łotr! To pies! — zacisnął pięści. — To...

Manahem przymrużył złośliwie oko.

Lecz powiedziałeś, rabbi, przed chwilą, że niech go lepiej prokurator uwolni...

W oczach Tertullusa błysnęła wściekłość. Ale był zbyt dobrym graczem, aby przyznać się do porażki, więc zamiast krzyczeć, począł się śmiać. Chi­chotał długo. Sam nalał wina do kubka wodza.

Pij, Manahemie — zapraszał — pij. Masz rację. Lepiej, żeby Paweł zgnił w rzymskim więzieniu.

Nie! — wódz powiedział to nagle i stanowczo. Mocno postawił kubek na stole, aż rozbełtane wino chlusnęło mu na palce. — Wtedy pozostanie wieczną groźbą. Lepiej, żeby nie żył!

Tertullus uniósł dłonie w górę. Było w tym geście i oburzenie, iż się mó­wi o zabijaniu człowieka, i żałosna bezradność, że nie jest łatwo do takiego rozwiązania doprowadzić.

Prosiliśmy — powiedział — wiele razy Feliksa, by go wydał sądowi Sanhedrynu.

Poproście Festusa.

A jeśli odmówi?

Manahem nie patrzył na Tertullusa. Obracał w palcach kubek przygląda­jąc się uważnie, jak we wzburzonej powierzchni wina drąży się mały otwór.

Odmówić wam może — podjął — jeśli mu zdradzicie, że pragniecie śmierci Pawła. Ale powiedzcie, że chcecie rozpatrzyć sprawę człowieka, który z winy Feliksa cierpi niewinnie...

Niewinnie! — zgrzytnął zębami Tertullus. Ale zaraz zapytał. — A co potem?

To „potem” zostawcie mnie.

A jeżeli on Pawła nie wyda?

O tym także pomyślałem. Wtedy zróbcie sąd w Cezarei. I uznajcie Pawła niewinnym! Lecz równocześnie zażądajcie, by poszedł z wami do świątyni oczyścić się... Przecież on jest faryzeuszem...

Urwał. Tertullus splunął i parsknął:

To pies nieczysty, nie faryzeusz!

Potem umilkł i tylko raz po raz wytrzeszczał oczy. Czas jakiś trwała cisza przerywana pryskaniem gorącej oliwy w lampach.

Ale wy... — zaczął znowu faryzeusz.

Zostaw to mnie! — powtórzył Manahem.

Tertullus zatarł dłonie, jakby poczuł w nich chłód. Skinął głową.

Twój plan jest mądry, Manahemie — przyznał. — Niech tak będzie. Poprosimy prokuratora o łaskę dla Pawła... — Zachichotał cicho i okrutnie. Jakby chcąc przybić zgodę, wyciągnął rękę do Manahema. — No, tośmy się porozumieli...

Ale wódz zdawał się nie dostrzegać gestu faryzeusza. Bawiąc się wciąż kubkiem, zaczął innym nieco tonem:

Potrzebuję pieniędzy...

Tertułlus po swojemu wytrzeszczył oczy. Skóra pobiegła mu fałdami ku przetartym włosom. Stęknął boleśnie:

Jesteście jak beczka bez dna! A czasy ciężkie... Złoto... Skąd ja mam wziąć dla ciebie złota?

Potrzebuję pieniędzy — powtórzył nieustępliwie Manahem. — Muszę dać ludziom...

Ludziom! Ludziom! — biadał Tertullus nie przestając spoglądać uważ­nie w twarz Manahema. — Mniej byś sam wydawał... Mówiłem ci już prze­cież, że to sprawa niełatwa...

Jeśli jednak zechcesz...

Jeśli zechcę! A któż ci mówi, że ja nie chcę? Ale czy to ode mnie zale­ży? Napij się wina, dobre wino... My faryzeusze pieniędzy nie mamy. Żyje­my skromnie, pościmy, składamy ofiary, płacimy dziesięcinę ze wszystkiego. Po złoto idź do kapłanów. Oni mają! I ile mają!

Ja z saduceuszami nie gadam. Powiedziałem ci: potrzebuję pieniędzy!

Któż ich nie potrzebuje?! Czemu nie każesz swoim ludziom, by — zrobił odpowiedni gest — któregoś z bankierów?...

Wiem sam dobrze, Tertullusie, co mam robić. Ale dziś chcę pieniędzy od ciebie.

Ooo! Uwziąłeś się! Mówię ci, saduceusze mają...

Zwracam się do ciebie.

Faryzeusz raz jeszcze łypnął oczyma, jakby przełykał twardy kąsek. W ci­szy, która nastała, brzęczał wielki komar. Tertullus trzepał kłopotliwie chwa­stem płaszcza o otwartą dłoń. Potem przymrużył oczy.

No dobrze — powiedział — ale za co my mamy tobie dawać pienią­dze?

Manahem zdawał się czekać na to pytanie.

Bo ja robię to, czego wy nie umiecie robić!

Tertullus potrząsnął głową. Sięgnął po chleb i ułamał kawałek. Niósł go nad stołem uważnie, by nie przenieść nad miską lub kubkiem. Potem po­chyliwszy się zebrał starannie okruszyny. Wprawdzie przepis mówił, że nie może zostać na stole okruch wielkości oliwki, ale Tertullus jako gorliwy fa­ryzeusz dbał o to, aby nie został nawet pyłek wielkości ziarnka maku. Do-pełniwszy tego, powiedział niedbale:

My nie dbamy o sprawy ludzkie... Czuwamy tylko, by wykonywana była wiernie każda halakka...

Dlatego też musicie mieć mnie! — rzucił twardo Manahem. Tertullus cmoknął niechętnie.

Ileż wam wreszcie potrzeba?

Trzysta talentów. Aż zerwał się z łoża.

Trzysta talentów!? Manahemie, jesteś chory! Wszyscy faryzeusze w Jerozolimie nie mają tyle! Trzysta talentów! Czy ty wiesz, co można kupić za taką górę pieniędzy? — Podniósł ręce w górę. — Król Salomon zbierał sześćset talentów rocznej daniny! Na brodę arcykapłana, bądź rozsądny. Ja nawet nie wiem, co można zrobić z takimi pieniędzmi! Trzysta talentów! Pałac arcykapłana nie jest wart tych pieniędzy... Co mówię! Wszystkie pa­łace...

Manahem sięgnął po dzban z winem i napełnił sobie kubek. Znał już te rozpacze i oburzenia Tertullusa. Wysłuchiwał ich nieraz. Wiedział jednak, że gdyby zażądał jednego talentu, krzyk byłby zupełnie taki sam.

Więc co? — zapytał sucho, gdy faryzeusz skończył swe biadania. — Dajecie czy nie?

Cóż ja ci mogę obiecać? Czy ja jestem Wielka Rada Faryzejska?

Jak ty powiesz, że dacie — to dacie.

Ale trzysta talentów! Człowieku! Skąd...?

Jeśli nie dacie — Manahem wyłożył na stół razem ze swą wielką pię­ścią najcięższy argument — Paweł, wróci do Azji...

Ten zbój! Na skałę Syjonu... — porwał się Tertullus. Potem urwał. Westchnął ciężko. Wolno wytrzeszczał oczy jak człowiek w agonii.

Szarzało, kiedy Manahem opuścił dom Tertullusa. Niedługo miał za­brzmieć poranny hejnał w krużganku świątyni. Wódz szedł wolno, oddycha­jąc rześkim powietrzem, które przez noc napłynęło znad morza. Ulice były puste. W ich wąskich korytarzach kroki idących sikkarystów rozlegały się głośnym echem. Manahem rozważał wszystko, co osiągnął. Trzysta talen­tów to był ładny grosz. Ale Manahem nie mógł myśleć o tych pieniądzach z przyjemnością. Pamięć o nich budziła w nim uczucie jakby upokorzenia. Coraz mocniej nienawidził tej walki o złoto. A przecież nie mógł się jej wy­rzec. To był wąwóz bez wyjścia. Gdyby nie Arie... Ten jeden człowiek przez swą gotowość ratował sprawę! Wódz sikkarystów myślał o nim jednocześnie z wdzięcznością i jakby z gniewem. On, Manahem, sprzedał życie Pawła za trzysta talentów. Udało się. I sprzedałby je raz jeszcze, gdyby mu dano wię­cej... Tak, to było ohydne. Pieniądz jednak stał się rzeczą najważniejszą...

XIX Koło Antypatris zbocza Garizim podchodziły blisko ku morzu i dotyka­ły niemal biegnącej dołem drogi do Cezarei. Białe miasto zbudowane przez Heroda leżało w jednym z najczarowniejszych zakątków ziemi Kanaan, peł­nym drzew i krzewów, gajów i winnic, doskonale nawodnionym i dzięki te­mu zielonym i ukwieconym mimo lata, które zamieniło już pola górnej Judei w nagie żółtoszare zbocza, zakamieniałe w twardą polepę rozkruszającą się w duszący pył. Tutaj Arie postanowił przygotować zasadzkę. Ponad stu sik-karystów ukryło się wśród wzgórz okolicznych, śledząc pilnie biegnącą w dole drogę.

Arie żył jak w gorączce. Pierwsza próba nie udała się. Festus nie zgodził się na przywiezienie Pawła do Jerozolimy, ale wezwał przedstawicieli San­hedrynu, by przedłożyli mu w Cezarei swe zarzuty. Obiecał jednak, że jeśli będą one poważne, odda Pawła sądowi jerozolimskiemu. To nie wyglądało na czczy wykręt. Festus chciał rzeczywiście naprawić wszystkie nieporząd­ki wywołane przez Feliksa, a jednocześnie pragnął zyskać sobie przyjaźń i uznanie ze strony Żydów. To był człowiek Seneki. W tym duchu przema­wiał w Jerozolimie. „W całym imperium — powiedział rozkładając ręce — panuje pokój, jakiego najstarsi ludzie nie pamiętają.” Cezar nie pragnie ni­czyjej krzywdy. Ma dobre, miękkie serce. Zmniejsza podatki, nie każe ścią­gać zaległych. Dał obywatelstwo mieszkańcom wielu miast. Nie przynosi miecza i rózeg liktorskich, ale kielnię wielkiego budowniczego...” Przedsta­wiciele Sanhedrynu słuchali tych słów w milczeniu. Festus potarłszy dłonią swe lśniące włosy ciągnął dalej: „Tylko u was, jak słyszę, wybuchają bunty i leje się krew. Jestem tym zmartwiony. Nie przypuszczam, abyście wy, do­stojni mężowie, przyczyniali się do powstawania niepokojów. Ale musicie mi pomóc w ujęciu buntowników... Zechciejcie także na intencję cezara, a w imieniu namiestnika Syrii, walecznego Korbulego i moim, złożyć ofiarę waszemu Bogu...” To wtedy powiedziano Festusowi o Pawle. Skinął swą długą patrycjuszowską głową. „Osądzę go i jeśli rzecz jest zgodna z prawem, wydam go wam...”

Od rana odbywał się w Cezarei sąd nad Pawłem. Arie wiedział o tym od gońców, którzy co jakiś czas przybiegali z miasta. Tertullus rozwinął tam całą swoją wymowę. Nie oskarżał więźnia o działalność przeciwko władzom. Spór przedstawił jako nieporozumienie wyłącznie religijne, które załagodzić może opinia znających Pismo doktorów. Sędziwy rabbi Ezechiel lub ponad stuletni rabbi Jonatan bar Azziel wyjaśnią sprawę. „Więc nie żądacie śmier­ci dla tego człowieka?” — zapytał Festus. Zaprzeczyli gorąco, powiewając szerokimi rękawami swoich szat. Uspokojony prokurator zasunął się głębiej w swój fotel i tylko lekko zmarszczywszy brwi wsłuchiwał się w dyskusję pomiędzy Pawłem a doktorami.

Tak wyglądała sprawa parę godzin temu. Żaden nowy goniec nie nad­szedł, natomiast począł zbliżać się wieczór. Pierwszy poryw zachodniego wiatru pozwolił ludziom wynurzyć się z cienia. Kwiaty i drzewa wydziela­ły mocną woń, długie cienie kładły się na drodze i na łąkach. Arie chodził niespokojnie po wąskiej ścieżce ciągnącej się wzdłuż traktu. Był gotów do walki. Postanowił dostać dziś Pawła w swoje ręce, choćby mu przyszło bić się z najliczniejszą nawet strażą. „Jeśli dojdzie do walki — powiedział mu w Jerozolimie Manahem — tym lepiej...”

Arie także sądził, że byłoby lepiej, gdyby wreszcie doszło do otwartej walki. Te pojedyncze napady już mu obrzydły. Cała jego natura żyła wojną i pragnieniem zwycięstwa. Sama myśl o zwyczajnym życiu rolnika czy pa­sterza wywoływała w nim odrazę. Jak można żyć zwyczajnie, nie budząc lęku swoją osobą, nie podniecając się uczuciami nienawiści? Zawziętość Ariego wobec Pawła płynęła nie tyle ze świadomości zła, jakie sprawiały słowa Cylicyjczyka, ile z dławiącego uczucia wywołanego odwlekaniem się mordu. Nie znienawidziłby tak Pawła, gdyby mógł był go zabić od razu, te­go samego wieczoru, gdy Manahem powiedział: „Oddaję ci tego człowieka w ręce”.

Ale minęły dwa lata, a on próżno czekał na stosowną chwilę. Nie do­konane zabójstwo zapiekło się w bolesny skrzep. Mógł żyć zabijając kogoś codziennie; nie mógł żyć ze świadomością, że nie zabił przeznaczonego na śmierć człowieka. Nie wylana krew paliła mu palce i gardło. Wtedy, gdy uderzył nożem tego głupiego Greka, to był tylko ślepy wybuch wściekłości. Cios był przeznaczony dla kogo innego. Dziś także zaciskał palce do bólu na dużej rękojeści noża. Szaleństwo podchodziło mu falą pod czaszkę. W pod­nieceniu rozdeptywał kwiaty, rosnące obok ścieżki. Co chwila wołał jednego z chłopców, którzy mu, służyli za gońców.

Biegnij — mówił twardo, jakby mu słowa więzły za zaciskającymi się zębami — do Amrama. Pytaj, czy nikogo nie widzi na drodze.

Chłopiec odbiegał pośpiesznie. Po chwili wracał zadyszany.

Nikogo nie ma, Arie...

Ruchem głowy nakazywał mu odejście, Znowu chodził gorączkowo po ścieżce. Przyszedł człowiek z chlebem i oliwkami.

Może co zjesz? Odpędził go okrzykiem:

Precz! Precz,.głupcze! Nic jeść nie będę!

Noc nadchodziła. Cienie na ziemi splątały się ze sobą, tworzyły szary dy­wan na zielonych zboczach. Tylko dalej płonęły szczyty wzgórz judejskich. Powiew od morza wzmógł się.

Nagle Arie zatrzymał się w swym gwałtownym spacerze. Nadstawił czuj­nie uszu. Początkowo wydawało mu się, że słuch go zawiódł: jedynymi od­głosami, jakie zdawał się słyszeć, były tykot krwi w skroniach i daleki huk morza. Ale zaraz doszedł go jeszcze trzeci odgłos: tupot nóg biegnącego. Twarz młodego sikkarysty ściągnął skurcz. Zagryzł wargi, które poczęły mu dygotać. Pośpiesznie ruszył tamtemu naprzeciw. W wieczornej ćmie ujrzał białą sylwetkę zbliżającego się człowieka. Chwycił go za ramię, osadził na miejscu —.Co tam!? — zapytał szeptem.

Jacyś ludzie... idą... — głos gońca pełen był również podniecenia.

Wojsko?

Brzęku nie słychać...

Fala krwi, która napłynęła do mózgu, zamroczyła na chwilę Ariego. Musiał wesprzeć się na przybyłym. Ale zaraz wróciła mu przytomność. To chyba nie mogli być oni. Lecz trzeba być gotowym na wszystko. Lekkim gwizdem przyzwał chłopców. Posłał ich do ludzi ukrytych wśród drzew. Sam ruszył ku czatom.

Złom skalny zwieszał się w tym miejscu nad drogą. Na nim leżało pięciu najdzielniejszych sikkarystów. Gdy położył się obok nich, pokazali mu czarną gromadkę ludzi idących drogą. Tamci dochodzili już do stanowiska czat. Mówili głośno. To musieli być kupcy. Rozmawiali o cenach fig i mąki. Po­śród ich miękkich stąpań słychać było postukiwanie kopyt kilku osłów.

To nie oni... — szepnął cicho Arie. Wycofał się do tyłu, a potem zza zakrętu wyszedł na drogę. Ludzie, którzy szli, mieli w rękach sękate, nabi­jane żelazem kije, widać dla ochrony przed szakalami lub zbójcami. Ale nie wyglądali groźnie. Powiedział:

Pokój wam... Odpowiedzieli mu życzliwie:

Pokój tobie, samotny wędrowcze.

Niech wam Pan błogosławi — ciągnął grzecznie.

I tobie niech pobłogosławi po stokroć.

Bądźcie zawsze zdrowi i szczęśliwi.

A twoje szczęście niech będzie dwukrotnie większe.

Obyście w domu znaleźli samą pomyślność.

I tobie tego życzymy.

Czy idziecie z Cezarei? Zatrzymali się ufnie i otoczyli go kręgiem.

Tak — odrzekł człowiek z długą jasną brodą — idziemy z grzesznego miasta pogan i bałwanów. Woziliśmy tam, na sprzedaż figi.

I nic nie wiecie? Nic nie słyszeliście?

Nie wiem, o co pytasz, wędrowcze — ciągle mówił tamten z jasną brodą, widać zwierzchnik całej gromadki. Musiało to być zrzeszenie ludzi wspólnie zajmujących się handlem. — Jeśli interesują cię ceny na figi, to muszę ci powiedzieć, że są bardzo złe. Za ładunek osła poganie dają zaled­wie trzy denary.

Nie obchodzą mnie ceny na figi. Powiedzcie mi, czyście nie słyszeli o tym, że prokurator rzymski sądzi dziś pewnego nazarejczyka...

Ludzie potrząsnęli głowami. Nie, o tym nie słyszeli. Cały dzień stali na rynku zajęci tym tylko, by sprzedać swój towar. Wreszcie któryś przypom­niał sobie, że słyszał, jak o tym sądzie opowiadali sobie ludzie na targowi­sku. Ktoś wyrażał współczucie dla człowieka, którego dawny prokurator trzymał tak długo w więzieniu, inni jednak mówili, że nie należy go żałować, ponieważ to jest zbrodniarz, który obraził świątynię.

I nie słyszałeś — zapytał Arie — na co nazarejczyka skazali?

Nie, tego nie słyszał. Człowiek z jasną brodą powiedział sentencjonal­nie:

Bogaty wyśliźnie się, a ubogi cierpi. Pogański sąd niesprawiedliwy.

Bądźcie zdrowi — powiedział im na pożegnanie Arie.

I tobie niech zawsze zdrowie służy...

Niech Pan ześle anioła, by prowadził was w drodze.

I ciebie niech każe nosić aniołom na rękach...

Czas jakiś jeszcze jak tego wymagał obyczaj, wymieniali między sobą życzenia. Potem kupcy poszli dalej. Zniknęli w mroku i tylko słychać było ich oddalające się kroki i słowa prowadzonej rozmowy. Arie wrócił na ścież­kę pod drzewo. Gniew, przytłumiony na chwilę, ogarnął go znowu. Próżno tłumaczył sobie, że z powodu upału konwój prowadzący więźnia mógł cze­kać z wyjściem z Cezarei do wieczora, przybędzie więc tutaj dopiero w nocy. Żadne tłumaczenie nie wystarczało, by uspokoić serce i powstrzymać dresz­cze przebiegające ciało. Arie chodził i chodził po swej ścieżce. Noc zapadła, na niebo wystąpiły gwiazdy. Szum morza stał się wyraźniejszy. Wiatr szeleś­cił gałęziami. Młody sikkarysta zatrzymywał się co chwilę, przekonany, że słyszy tupot biegnącego gońca lub równy, pełen pobrzęku krok idących le­gionistów. Ale to ciągle były złudzenia. Niecierpliwość i nienawiść poczęły się w Ariem przemieniać w rozpacz. Czyż ten wściekły nazarejczyk nigdy nie wpadnie w jego ręce?! Zniszczył mu życie... Arie gotów był naprawdę obwiniać Pawła, że to on wyprowadził go na takie bezdroże. To Paweł, tyl­ko Paweł był wszystkiemu winien! Przez niego Arie stracił chęć do zajęcia się piękną winnicą, którą mu zostawił ojciec. Przeklęty nazarejczyk! — Znowu zaciskał dłoń na rękojeści noża wetkniętego za pas i znowu krew z szumem podchodziła mu pod czaszkę. W nagłym porywie podniósł głowę do gwiazd. Wielki Sabaoth musi w końcu pozwolić zabić tego człowieka. Bo jeśli Arie go nie zabije, pozostanie do tamtego przykuty jak cień. Jak cień! Ogarnęła go wściekłość. Wczepił palce w gałąź przydrożnej morwy. O, gdyby to mogło być gardło Pawła!

Noc pogłębiała się. Konwój, nawet gdyby czekał z opuszczeniem Ceza­rei na zachód słońca, powinien był tu już dotrzeć. Arie przestał wysyłać gońców z zapytaniem. Zmusił się, by usiąść na ziemi, nakrył głowę połą simlah, przycisnął dłonie do policzków. Postanowił tak wytrwać do rana. Jakoż uda­ło mu się po pewnym czasie wpaść w rodzaj odrętwienia. Ale gdy usłyszał kroki, zerwał się natychmiast.

Goniec stał przed nim.

Idą...

Nie czekał na żadne wyjaśnienia. Dopadł swoich chłopców, którzy posnę­li, pobudził ich kopnięciem. Zerwawszy się pobiegli w ciemność. Arie szedł spiesznie ku czacie. Myśl pracowała w jego głowie jasno i bystro. W mroku usłyszał z daleka rozmowę zbliżających się. Tamci jechali na osłach. To zno­wu nie byli Rzymianie! Nosowe głosy i prędka rwana mowa zdradzała Ży­dów. Zatrzymał się, począł nasłuchiwać. Nie mogli to być zwykli amhaarezi. Dobiegł go głos człowieka, który dowodził podrażnionym tonem:

...A skąd będzie pochodził Mesjasz, nie wiemy. On sam nawet nie bę­dzie wiedział, że jest Mesjaszem. Dopiero gdy przyjdzie do świątyni i wzbu­dzi źródło wody...

Ktoś tamtemu przerwał. Arie jednym skokiem wypadł na drogę. Był zbyt podniecony, by witać jadących nie kończącymi się błogosławieństwami. Chwycił pierwszego osła za ucho i zatrzymał go. W gromadce powstał po­płoch. Podniosły się krzyki:

Kto jesteś? Tu pobożni doktorzy, którzy modlą się za wszystkich sy­nów Izraela...

Dygoczącym głosem zapytał:

Jest wśród was rabbi Tertullus?

A jeśli jest — posłyszał niski, wystraszony głos Greka z pośrodka ciż­by — to co?

Arie brutalnie przepchnął się między osłami.

To ty, rabbi? — chwycił go za rękaw.

No to co, jeśli to ja? — Tertullus drżał z przerażenia. — Kim jesteś? Czego chcesz?

Jestem Arie syn Johannana...

No... — tamten pytał nieco spokojniej — to czemu tak krzyczysz? Czemu mnie zaczepiasz?

Ale Arie, zamiast go uspokoić, pociągnął go za płaszcz i gniotąc chuder-lawe ramię Greka krzyknął gwałtownie:

Co z Pawłem? Czy macie go ze sobą? Odpowiedział mu nie tylko Tertullus, ale cały chór:

Ten łotr! Ten parszywiec! Ten krętacz! Ten oszust!

Co?! — przerwał im strasznym głosem Arie. — Co?! — Szaleństwo paliło go żywym płomieniem. Przed oczyma wybuchały ognie i zdawały się szybować w ciemnościach niby snopy iskier nad chatą kowala. — Co?! Gadaj! — targnął Tertullusem, który o mało nie zleciał z osła.

Głos faryzeusza stał się roztrzęsiony i płaczliwy:

Ten złodziej... Arie... ten świniarz... odwołał się do cezara... do cezara w Rzymie... Podły! A ten głupi Rzymianin powiedział, że go tam odeśle... To człowiek bez sumienia... Dawaliśmy mu złoto...

Złoto, Arie! — krzyknął ktoś obok.

Odeśle go do Rzymu? — powtórzył sikkarysta głosem przerażającym i nieprzytomnym, jakby nie rozumiał usłyszanych słów. — Do Rzymu?

Tak — jęknął Tertullus — tak... Ale my go przeklęliśmy... Przez sie­dmiu archaniołów, przez siedmiu świętych... Żeby jego droga była najeżona niebezpieczeństwami i skryta ciemnością... Żeby był dotknięty rozpaczą... Żeby...

Odeśle go...? — coraz boleśniej wpijał palce w rękę Tertullusa. Ze słów faryzeusza zrozumiał tylko jedno, że Paweł wymknął się im z rąk i że nie będzie mógł go zabić tu na drodze. Ta świadomość zapadała weń niby kamień lecący w głąb studni. Aż w końcu dotknęła dna i stała się jasna jak słońce. Przez zaciśnięte zęby wydarł mu się krótki, niski, zwierzęcy ryk. Błyskawicznie wyrwał nóż zza pasa i wbił go aż po rękojeść w pierś fary­zeusza.

XX Więc płynął do Rzymu! Zapowiedzi Pańskie sprawdzały się zawsze. To tylko on, mały człowieczek, ośmielał się rozpaczać i targać w swej celi. Wszystko przemieniło się w ciągu paru zaledwie dni. Festus swym drew­nianym głosem prawnika zapytał go: „Czy chcesz, abym cię odesłał do Je­rozolimy? Niech cię tam osądzą wasi kapłani. Patrz, oni nie żądają twojej śmierci...” Ale Paweł widział ich nienawiść, jak kryła się pod opuszczonymi powiekami i jak się czaiła w zbyt przychylnych uśmiechach. „Nie — odparł — wyślij mnie do Rzymu. Apeluję do cezara!” Miał wrażenie, że zawyją. Już nie udawali przyjaźni. Sztyletowali go wzrokiem. Podbiegli do proku­ratora, otoczyli go kołem, coś mu gwałtownie tłumaczyli. Ale on potrząsał głową.

Straż odprowadziła Pawła do celi. Był wieczór. Zachodzące słońce za­glądało czerwienią w okno. Pełen dławiącej wdzięczności patrzył na poły­skujące w dole morze i na niebo, na którym zastygały zwaliska chmur. Lato kończyło się, szła jesień. Te chmury to nie była jeszcze zapowiedź deszczu. Wiedział, że tygodniami nabrzmiewać będą na horyzoncie, układać się cier­pliwie niby czekający na zawołanie pies. Dopiero gdzieś po świętach Kuczek miały spłynąć potokami wody. Było jeszcze dość czasu, by dopłynąć do Italii.

W parę dni po rozprawie Festus kazał przywołać Pawła, by go pokazać swoim gościom: królowi Agrypie i jego siostrze Berenice. Prawnuk Heroda był wcieleniem obłudy. Dawno zatarły się w jego rysach ślady wojowniczego i drapieżnego Idumejczyka. Pozostał miękki Grek, fałszywy i tchórzliwy. Kiedy Paweł począł mówić mu o Jezusie, słuchał uśmiechając się ironicz­nie. Nie zdradził przed Rzymianinem, że wierzy w cośkolwiek z tych spraw, o których więzień opowiadał z takim zapałem. Gdy Paweł rzekł: „Chrystus zmartwychwstał wedle Pism, a ty je znasz przecież, królu Agrypo”, zaś Fe-stus wykrzyknął: „Oszalałeś chyba, Pawle!” — Agrypa uśmiechał się dalej lekceważąco. Nie dał żadnej odpowiedzi. Wtedy Paweł postąpił ku niemu i zapytał z szerokim gestem, który sprawił, że zabrzęczały łańcuchy: „Ale przecież ty, królu, wierzysz prorokom? Unikając wzroku więźnia, Agrypa wybuchnął hałaśliwym śmiechem: „Ha, ha, ha! Namówisz mnie niedługo, bym został chrześcijaninem!”

Berenika przysłuchiwała się słowom Pawła w milczeniu. Była jeszcze piękniejsza niż Druzylla. Na jej smagłej i pociągłej twarzy, na jej ustach bar­dzo czerwonych i ciężkich malowało się obok zmysłowości namiętne pra­gnienie władzy. Jej siostra wymieniła z lekkim sercem arabskiego królika na rzymskiego wyzwoleńca. Ona także gotowa była wymienić brata-kocha-nka. Ale nie na byle kogo. Gdy niedawno przebywali w Rzymie, na uczcie cezara ujrzała tęgiego, kwadratowego prawie mężczyznę, który wysunął się zza pleców swego ojca, uwieńczonego wawrzynem wodza. Podszedł do niej śmiało, sprężystym krokiem żołnierza. „Witaj, boska — powiedział. — Szczęśliwe wiatry, które przywiodły twój okręt do Italii...” Usiadł przy niej. Poprzez cienką tunikę i cieńszy jeszcze muślin peplum wyczuwała jego muskularne ciało. Pochylił się. Powiedział dwornie: „Na piersi Wenus, je­steś piękna, jak piękna musiała być Kleopatra...” Wpiła wtedy swe długie, starannie wyróżowane paznokcie w dłoń. „A czy ty, Tytusie — zapytała — potrafiłbyś być Antoniuszem?”

Więc jednak płynął do Rzymu! Kilka dni po rozmowie z Festusem i z Agrypą otworzyły się drzwi celi Pawła. Wszedł setnik rzymski, niemłody już i szpakowaty. Miał ciemną szeroką twarz latyńskiego chłopa, porysowa­ną śladami wiatrów, upałów i mrozów. Zatrzymał się w progu, podparł obu rękoma pod boki i długi czas bez słowa przypatrywał się Pawłowi. Apostoł uśmiechnął się do gościa. Powiedział:

Pan z tobą, Rzymianinie.

Przybyły zaśmiał się, ujęty słowami Pawła. Na jego twarzy służbisty nie było okrucieństwa. Należał do kohorty wielce wsławionej bojami z rabu­siami arabskimi uwijającymi się wzdłuż granicy partyjskiej, i wyprawą do źródeł Błękitnego Nilu; otrzymała ona nawet za swe męstwo zaszczytny tytuł „kohorty cesarskiej”. Ale czas służby się skończył i setnik Juliusz po przesłużeniu dwudziestu pięciu lat i otrzymaniu sześciu tysięcy denarów od­prawy wracał do Italii, gdzie jako urodzony Italczyk spodziewał się dostać z kolei do służby pretoriańskiej. Skinął głową więźniowi. Odpowiedział:

Witaj, Pawle... Cóż, pojedziesz ze mną do Rzymu... — Wciąż cieka­wie przyglądał się małemu człowiekowi o twarzy zszarzałej od przebywa­nia w zamknięciu, o głowie skłaniającej się na ramię i dłoniach owiniętych szmatami, poprzez które przebijały brunatne plamy krwi. — Apelowałeś podobno do cezara?

Apelowałem — przyznał. — I cieszę się, że popłynę...

Setnik nieufnie popatrzył na więźnia. Cieszy się? Z czego ma się cieszyć? Z tego, że stanie przed surowym Burrusem albo przed samym cezarem, jeśli temu przyjdzie tego dnia ochota osobiście sprawować sądy? Nie wypowia­dał jednak swych wątpliwości. Rozkazał tylko:

Bądź gotowy. Popłyniemy jutro albo pojutrze. Pora późna, ostatnie już okręty wypływają na morze... — Chciał wyjść, ale jeszcze coś sobie przypomniał. Pociągnął nosem, potarł ręką prawą stronę brzucha. — Może znasz się na leczeniu? Bo widzisz, tu mnie pobolewa... Jeść tłusto nie mo­gę... wino mi szkodzi... Wy, Żydzi, macie podobno dobrych doktorów...

W oczach Pawła błysnęła iskierka radości.

Nie — powiedział ja sam nie jestem, Juliuszu, lekarzem. Ale mam przyjaciela, Greka z Antiochii, który jest wielkim medykiem. On także chciałby płynąć do Rzymu... Gdybyś pozwolił, aby popłynął z nami... Może by ci pomógł.

Juliusz zawahał się. W pierwszej chwili przebiegła mu przez głowę myśl, że to jest jakiś podstęp. Ale zaraz wzruszył swymi szerokimi ramionami. Jakiż tam może być podstęp! Zdusiłby tego Pawła razem z jego przyjacie­lem jedną ręką! A tak brzuch boli go ciągle, że ani zjeść, ani wypić przy­jemnie nie można. W Rzymie warto by użyć. Wraca przecież do ojczyzny człowiekiem bogatym.

Dobrze — zgodził się. — Niech ten twój przyjaciel jedzie z nami. Napisz do niego parę słów, a sam poślę gońca, by się śpieszył...

Tak więc płynęli do Rzymu razem z Pawłem Łukasz i Arystarch. Okręcik z Adramyttion zabrał ich na swój pokład, a oni, ledwo usiedli obok więźnia na zwojach lin i ucałowali go serdecznie, ledwo zmówili wraz z nim dzięk­czynną modlitwę, poczęli mu zaraz opowiadać wszystko, co się działo w ży­ciu gmin nazarejskich podczas tych dwóch lat Pawłowego więzienia. Z dumą i radością opowiadali mu o rosnącej masie wiernych, o nowych prezbiterach, których wyświęcili przez kładzenie rąk, o nowych kościołach, które pow­stały. Oczy Pawła szkliły się wzruszeniem. Szeptał z zachwytem: „Ręka Pańska, ręka Pańska...” Widząc go tak uradowanym, zmilczeli o sprawach innych, przykrych i bolesnych, o odszczepieńcach, którzy nie tylko porzu­cili Zakon, ale poczynali sobie także pozwalać na wszelką rozpustę, powo­łując się przy tym na prawo wolności głoszone przez Pawła. Ich działalność sprawiła, że szły od gminy do gminy azjatyckiej ostrzeżenia przeciwko Pawłowi, i wielu z tych, których Apostoł zdobył, teraz wypierało się go. Opowiadali za to Pawłowi o modlitwach zanoszonych o jego wyzwolenie w licznych gminach i domach przyjaciół. Wtedy skłaniał głowę i powtarzał: „Niech im Jezus odpłaci...”, a łzy kręciły mu się w oczach.

Juliusz przybył na okręt towarzysząc wózkowi, na którym wieziono cztery ciężkie i wielkie tłumoki zawierające zdobyte przez lata służby na Wschodzie bogactwa. Olbrzymie te toboły marynarze wnieśli na pokład, przywiązali linami i przykryli grubą rogoża. Juliusz wdał się zaraz w roz­mowę z Łukaszem i dostał od niego jakieś zioła, których odwar miał pijać. Zadowolony z tego, nie zabraniał obu przyjaciołom trzymania się obok wię­źnia. Zakazał natomiast komukolwiek z reszty podróżnych zbliżać się do Pawła. Nad wykonaniem tego rozkazu miał czuwać wyznaczony specjalnie żołnierz. Kapitan przynaglał do pośpiechu. Jesień nadchodziła tego roku szybko i choć był ciągle jeszcze miesiąc Loos, wiatr zimowy dął już z wiel­ką siłą, wdzierając się przez skierowany na północ wylot portu. Morze biło o ogromne głazy, tworzące przeciwfalową zaporę. Nad zatoką unosiły się mewy. Okręt był dwurzędowy. Na ostry krzyk dozorcy niewolnicy opuścili wiosła. Poczęły one pracować w spokojnej wodzie portu — zrazu niezdar­nie, ale potem smukły o czarnych burtach okręt drgnął i skierował się ku wyjściu. Z każdą chwilą nabierał lekkości i szybkości. Zręcznie mijał latar­nię na krańcu molo. Z wdziękiem poddał się rozkołysaniu otwartego morza.

I tak płynęli do Rzymu. Zielone brzegi przesuwały się z prawa, począt­kowo blisko, potem dalej, kapitan bowiem w obawie przed skałami pod­wodnymi oddalił się na kilka staj. Wiatr mieli ciągle przeciwny, ostry i nie­przyjemny. Morze marszczyło się i podkładało opornie wałami pod dziób okrętu. Statek to dźwigał się na falę, to znów zsuwał się z niej, zanurzając się głęboko. Płynęli bez żagli, a ostry dźwięk wystukiwanego rytmu oraz krzyki dozorcy wioślarzy nie cichły ani na chwilę.

Juliusz siedział na swych tobołkach niedaleko od więźnia, który oparty o zwój lin i mając obok siebie towarzyszącego mu żołnierza rozmawiał z dwoma przyjaciółmi. Setnik nie bez uznania patrzył na tych ludzi, którzy tak dobrze znosili ciężką drogę. Sam czuł się niewyraźnie. Raz po raz chwy­tały go mdłości. Widząc to lekarz wydobył ze swego worka kilka cierpkich dzikich cytryn i z uśmiechem przyniósł je setnikowi.

Ssij owoce, Juliuszu — powiedział — a poczujesz ulgę...

Rzeczywiście orzeźwił się. Wzmogło to sympatię setnika do więźnia i jego towarzyszy. Aby się nie nudzić, obserwował ich bez przerwy. Zwrócił uwagę na szacunek, z jakim obaj Grecy zwracali się do Pawła. Umocniło to Juliusza w przekonaniu, że ten mały, niepozorny Żyd musi być kimś znacz­nym. Płynie tak spokojnie do Rzymu— rozważał weteran — widać niczego się nie lęka. Ba, do Rzymu ludzie płynęli nieraz pełni dumy, a odpływali pełni poniżenia i zawodu. Ale było i tak, że oskarżony odzyskiwał w Rzymie znaczenie i wracał potężniejszy niż przedtem mścić się na swych oskarży­cielach. Juliusz zbyt wiele widział igraszek fortuny, by pozwolić sobie na samodzielny sąd o więźniu.

Większość pozostałych podróżnych leżała na pokładzie lub wiła się u bur­ty w rozpaczliwych torsjach. Wyglądali żałośnie. Co chwila któryś z nich wlókł się, zataczając do beczki z wodą stojącej na środku pokładu i pił z niej chciwie. Kręcący się po pokładzie marynarze obrzucali wymiotujących drwinami lub wygrażali im pięściami. Juliusz, nie wyjmując z ust cytryny, obserwował także i tamtych. Byli to przeważnie Grecy i Syryjczycy, ale było również kilku Żydów. Ci znosili podróż gorzej niż inni. Juliusz zwró­cił zwłaszcza uwagę na młodego Żyda, który leżał między pakami w stanie zupełnego wyczerpania. Torsje chwytały go raz po raz, a przecież jego wzrok bez przerwy czujnie i drapieżnie utkwiony był w kimś na drugim końcu pokładu. Idąc po linii tego spojrzenia Juliusz ze zdumieniem stwierdził, że tamten płonącymi oczyma śledzi jego więźnia. Ani na chwilę nie spuszczał z niego wzroku. A było to spojrzenie dzikie, pełne nienawiści. Te same uczu­cia zdawały się malować także na twarzy leżącego. Usta krzywiły się, odkry­wając długie i białe zęby. Zachowanie tego człowieka zastanowiło Juliusza. Wiedział, że żołnierze jerozolimskiego garnizonu ledwie wyrwali Pawła z rąk tłumu. Ten człowiek między pakami musiał albo pochodzić z Jerozo­limy, albo przynajmniej być kimś, kto, jak tamci ludzie, nienawidził małego nauczyciela. O powodach nienawiści Juliusz nie miał najmniejszego pojęcia. Były mu zresztą obojętne. Nieobojętna była natomiast sprawa bezpieczeń­stwa powierzonego mu człowieka. Nie uszło doświadczonemu oku starego żołnierza, że dłoń chłopaka raz po raz wsuwała się pod płaszcz i zaciskała niby na rękojeści ukrytego miecza czy noża. To go zaniepokoiło. Przywołał strażnika. Nieznacznie wzrokiem wskazał mu leżącego.

Widzisz go?

Widzę, Juliuszu.

Miej go na oku. Nie podoba mi się...

Sam także postanowił nie spuszczać wzroku z młodego Żyda. Wieczorem dobili do Sydonu. Wioślarze byli tak wyczerpani walką z falami, że kapitan zapowiedział jednodniowy odpoczynek. Pasażerowie na­rzekali, ale kapitan nie słuchał ich jęków. Drapiąc się w głowę pod płaskim greckim kapeluszem, zwierzył się Juliuszowi, że droga zapowiada się bardzo ciężko i że byłoby dobrze, aby setnik zaopatrzył się w żywność i w wino na parę dni, nie wiadomo bowiem, ile czasu przyjdzie im płynąć. Juliusz uznał rację kapitana i zaraz kazał jednemu z marynarzy przynieść sobie dwa wiel­kie bukłaki wina. Choć go bardzo ciągnęły portowe tawerny, nie ruszył się z pokładu. Nie chciał odchodzić od swych rzeczy. Przywołał tylko Pawła.

Słuchaj — powiedział, patrząc nań bacznie — czy przyrzekniesz mi, że nie będziesz próbował uciekać, jeżeli puszczę cię do miasta?

Paweł poważnie skinął głową.

Nie ucieknę... — rzekł. Nie zaklął się na żadnego z bogów, a przecież Juliusz uwierzył mu od razu.

Dobrze... — Zwrócił się do żołnierza: — Pójdziesz z nimi. — Znowu mówił do Pawła: — Kupcie żywności na drogę, bo kapitan ostrzega, że po­dróż będzie długa i ciężka.

Niech ci Jezus, Pan nasz, wynagrodzi... — powiedział więzień. Chciał już odejść, ale Juliusz skinął jeszcze na niego.

Popatrz na tego — pokazał mu z daleka młodego Żyda. — Znasz go?

Nie.

Patrzy na ciebie, jakbyś mu zabił ojca i matkę.

Wielu ludzi tak na mnie patrzy, Juliuszu — rzeki smutno Paweł roz­kładając ręce.

Hm... — setnik nie wiedział, co powiedzieć. — Hm... no... no to idź...

Paweł wraz ze swymi towarzyszami i z żołnierzem zeszli do przystani. Juliusz nieznacznie obserwował chłopaka. Ten po staremu nie spuszczał wzroku z Pawła. Choć musiał być bardzo osłabiony, dźwignął się na nogi. Zawinął się w płaszcz i chwiejnie począł przesuwać się między ludźmi ku desce prowadzącej na ląd. Juliusz szybko zsunął się ze swych worków. Z dło­nią opartą niedbale na rękojeści miecza przeciął drogę tamtemu. Zastawił sobą wyjście. Idący musiał się zatrzymać. Podniósł gniewny wzrok na za­mykającego mu drogę poganina. Jego czarne oczy biegły gorączkowo za oddalającymi się. Powiedział w twardej, chrapliwej greczyźnie:

Odstąp...

Gdzie się to tak śpieszysz? — zapytał drwiąco Juliusz.

Twarz chłopaka błysnęła dziko. Nieopanowanym gestem sięgnął w za­nadrze. Ale Juliusz równie szybko wyciągnął miecz i nastawił go ostrzem przeciwko tamtemu. Z okrzykiem wściekłości młody Żyd odskoczył do tyłu.

Wracaj na swoje miejsce — powiedział surowo setnik. Dopilnował, aż tamten znalazł się na swym legowisku. Potem wrócił na swoje toboły. Pociągnął tęgo z bukłaka. Nie miał już wątpliwości, że ten chłopak dybie na życie Pawła. Zaczął zastanawiać się, czy nie powinien nakazać kapita­nowi, by go zostawił na brzegu. Ale uczucie pogardy przemogło. „Będę się z takim liczył? — powiedział do siebie. — Niech tylko spróbuje zacząć...”

Z lubością poklepał dłonią po swych tłumokach. Był zadowolony, czując je przy sobie. Poprzez twardą cylicję i egipską trzcinę wyczuwał kształty niektórych przedmiotów: lichtarzy, kubków, dzbanków. To były bogactwa, które zapewniały mu przyjemną starość; nie zebrałby ich nigdy na swym ubogim pólku pod Arricią.

XXI Chwilami wydaje mi się, że jesteś wolny... jak dawniej... — szepnął cicho Łukasz.

Siedział obok przyjaciela. Otaczali ich ludzie: mali rzemieślnicy, garn­carze, skórnicy, tkacze, sprzedawcy fig, jabłek i granatów, tragarze z portu, ci wszyscy, którzy zdołali zebrać się na wiadomość o nadpłynięciu Pawła. Przybywało ich coraz więcej, w miarę jak dzień skłaniał się ku zachodowi. Każdy z nich, dowiedziawszy się o potrzebach podróżnych, niósł im, co mógł: garść czosnku, trochę pieczonego bobu, suchy placek, soloną rybę. Paweł dziękował serdecznie. Gotów był zaraz zacząć tkać, by wynagrodzić im te dary. Ale oni prosili, aby raczej mówił — i to wydało mu się słuszne. Gminy sydońskiej nie znał. Ludzie tutejsi także tylko ze słyszenia wiedzieli o nim. Spotkanie z nimi zaskoczyło go. Wydało mu się, że poza zwykłą u ochrzczonych ofiarnością spotyka go tu pewna nieufność. Zadawano mu pytania, jakby go chciano wypróbować. Gdy odpowiadał, ludzie spoglądali na siebie, poruszali znacząco głowami, często rysy ich przybierały wyraz zdziwienia. Właśnie wstał jeden z mężczyzn i zapytał:

Czy nam, którzy poszliśmy za Jezusem, wszystko wolno?

Poczuł utkwiony w siebie wzrok zebranych, a w nim żywą ciekawość. Zaczął spokojnie, choć serce biło mu mocno:

Wszystko nam wolno, ale nie wszystko jest rzeczą pożyteczną. Nie sobie bowiem mamy służyć, ale Bogu... Pytasz, czy wszystko? Nic, do czego człowiek został stworzony, nie jest złe. Ale i dobro staje się złem, gdy nami włada, a nie my nim! — Zapalił się. — Nie dla brzucha jemy, ale mamy brzuch, aby jeść! Wszystko jest dobre, co Bóg stworzył! Nie wierzcie tym, którzy mówią inaczej! — mówił coraz gwałtowniej. — Nie wierzcie tym, którzy przychodzą was straszyć. Nie jest Bóg stwórcą zła, ale dobra. Lecz Pan pozwolił pić, a nie upijać się! Żenić się — nie cudzołożyć! Mówić — nie złorzeczyć! Prorokować, a nie kłamać! Niech nikt się nie łudzi: ani pi­jacy, ani żarłoki, ani kłamcy, ani zbójcy, ani rozpustnicy nie wejdą do Kró­lestwa!

Po staremu porwał go zapał, mówił coraz płynniej, coraz goręcej, a sło­wa, początkowo słabe, zająkliwe, wybuchały nagle i gwałtownie jak potok. Jego zapał począł udzielać się słuchającym. Już nie tylko potakująco kiwali głowami, ale także przerywali:

Mówisz dobrze...

Teraz cię rozumiemy...

Powiadano, że nauczasz inaczej... Zdziwił się:

Kto mówił, że nauczam inaczej?

Przychodzili tacy... Mówili, żeś ich przysłał. — Głosy podnosiły się ze wszystkich kątów izby. — Powiadali, że nauczasz, iż wierzącemu wszystko wolno... Nawet grzech...

Zmarszczył brwi.

Nie wysyłałem nikogo do was...

Patrzył na ich krąg zdumionym wzrokiem. Potem zobaczył pochyloną głowę Łukasza. Zaniepokoił się.

Łukaszu! Może ty wiesz, kto to był?

Nie, nie wiem — lekarz zaprzeczył żywo — ale... mówiono mi już, że są tacy, którzy swe kłamstwa pokrywają twoim imieniem...

Są tacy!... — szarpnął rękoma, aż zabrzęczały łańcuchy. Cóż to za ludzie? Dlaczego tak robią? Na nowo odżyły w nim żal i gorycz nad utra­conymi miesiącami. Gdy on gnił bezczynnie w więzieniu, ktoś siał kąkol na jego polu. Kąkol... Skąd przyszło mu do głowy to porównanie? Prawda, to tak było w liście Lewi-Mateusza. Tak miał mówić Jezus: gospodarz śpi, a zły człowiek sieje kąkol na pszenicznym polu...

A ludzie tymczasem mówili:

Dlatego ostrzegano nas przed tobą...

Chciał wykrzyknąć słowami oburzenia: „Nie trzeba im było wierzyć!” Ale powstrzymał się i tylko wyraz bólu pojawił się na jego twarzy. Więc aż ostrzegano przed nim! Przywykł, że ostrzegały przed nim synagogi. To było zrozumiałe. Tamci widzieli w nim tylko wroga Zakonu. Miał także przeciw­ników wśród ochrzczonych. Ale to były jednostki. Teraz jednak było inaczej. Lecz kiedy zastanawiał się nad tym, nagła myśl jak błyskawica zapaliła się w jego głowie. Nie wypowiedział jej. Spuścił tylko wzrok i dłuższy czas patrzył na czarne okowy na swych rękach, spięte łańcuchem. Mocował się z sobą, jakby z przemożnym przeciwnikiem.

A czy ci ludzie, którzy przede mną ostrzegali — zapytał wreszcie — opowiadali wam o Chrystusie? Nauczali was Ewangelii?

Tak — potwierdzono.

Uśmiech, który wielkim wysiłkiem wywołał na wargi miał smak piołu­nu.

Jeśli mówili wam o Chrystusie, to dobrze... — westchnął ciężko, lecz uśmiechu nie utracił. — To dobrze... — powtórzył. — Czy szczerze, czy nie­szczerze opowiadają wam Jezusa, ja się cieszę... — Poprzez piekącą gorycz czuł, że jednak mówi szczerze, że jednak cieszy go to naprawdę. — Choćby przeciwko mnie głoszona była Ewangelia, dobrze jest...

A w tym wydartym z głębi serca wyznaniu była tak wielka siła, że od razu rozproszyła się resztka nieufności, jaką jeszcze do niego czuli. Można by sądzić, że czar jakiś zaczął działać. Zdobył ich. Podbiegli do niego, ob­stąpili go. Jakaś kobieta zawołała:

Teraz widać, że to nieprawda, co mówili o tobie...

To nieprawda — powtórzyło z przekonaniem kilka głosów.

Jesteś prawdziwym sługą Jezusa...

Nauczasz prawdziwie... To wtedy Łukasz szepnął.

Wydaje mi się, że jest jak dawniej...

Paweł przeniósł na niego wzrok. W podpuchłych i przekrwionych oczach Apostoła była radość. Porywczym gestem położył dłoń na dłoni przyjacie­la. Łukasz nie mógł nigdy bez głębokiego wstrząsu patrzeć na te krwawe szmaty, na otarte przez okowy przedramię.

Lepiej jest niż dawniej — powiedział Paweł. — Bo są jeszcze te wię­zy... Gdyby nie one, gdyby nie ten łańcuch, moja praca nie byłaby zupełna...

To tylko najbliższym, Tymoteuszowi czy Łukaszowi, wyjawiał swe naj­tajniejsze, dopiero co zrodzone myśli. Długo nie był ich pewien, długo no­sił je w sobie wraz z lękliwą wątpliwością, czy nie zostały mu podszepnięte przez ducha ciemności przedzierzgniętego podstępnie w anioła blasku.

Dlaczego „gdyby nie łańcuch”? — zdziwił się Łukasz. Siedząc obok siebie mogli rozmawiać cicho, nie słyszani przez wszystkich. W izbie pano­wał jeszcze gwar i ogólna rozmowa. — Dzieło Ewangelii jest dziełem Bo­żym...

Tak — przyznał Paweł. — Jest nim, bo inaczej byłoby niczym... Ale właśnie dlatego... żeby było całkowicie Boże... potrzebny jest łańcuch...

Przerwano ich rozmowy pytaniem:

Powiedz, Pawle: czy mężczyzna ma się żenić?

A czy potrafisz żyć bez kobiety? — odpowiedział pytaniem.

Pytający, fenicki marynarz o muskularnych ramionach znaczonych tatu­ażem, skrzywił się bezradnie.

Jak można wyżyć...? — bąknął.

Jeśli nie możesz żyć bez kobiety, żeń się — powiedział Apostoł. — Lepsze kłopoty w małżeństwie niźli grzech...

Więc mamy służyć tylko potrzebie mężczyzny? — rozległ się głos z kąta. Pytała kobieta. Naturalnie Greczynka. Żydówka lub Fenicjanka nie ośmieliłaby się odezwać w gronie mężczyzn. Obecni Żydzi z niesmakiem wzruszyli ramionami. Rozległy się także śmiechy. Wszyscy zwrócili głowy w stronę kobiety, a ona stała zaczerwieniona i gniewna.

Uciszcie się! — powiedział Paweł. Podniósł wzrok na mówiącą, widać chciał się jej przypatrzyć, bo na jego twarzy odmalował się wyraz bolesnego wysiłku. — Nie — rzekł po chwili, gdy już zrobiło się cicho — nie ma róż­nicy między mężczyzną a kobietą. Jezus zbawił każdego. — Mówił wolno, jakby chcąc zgnieść niezadowolenie malujące się na twarzach niektórych słuchaczy.— I kobieta dostępuje zbawienia, bo jest matką i żoną... — Wy­prostował się. Głos jego nabrał wielkiej powagi, niemal majestatu: — Mó­wię wam nie ja, ale Chrystus: Małżeństwo to sakrament wielki... I dlatego mąż ma kochać żonę jak siebie i żona męża jak siebie... Nie ty tylko masz służyć mężowi, ale i mąż tobie... Bądź spokojna... — Lekko podniósł swe umęczone dłonie. Ludzie pochylili głowy. Długo trwała cisza, zanim znowu nieśmiało powrócił gwar.

Towarzyszący im żołnierz skinął ręką na znak, że czas już powracać na okręt. Paweł pochyliwszy się ku niemu poprosił, by pozwolił im jeszcze pomodlić się wspólnie. Łukasz przysunął się do Pawła. Szepnął:

;— Powiedziałeś rzecz trudną. Nie pojąłem cię.

Pojmiesz... — uśmiechnął się łagodnie. — Ja to zrozumiałem dopiero dziś. Nie wystarczy zasiać, by zaraz zbierać. Może nawet nie my będziemy zbierali... Sami za to musimy uprawić... Nanosić wody na ziemię, z której żaden jeszcze kiełek nie wyszedł... To znaczy łańcuch...

Lecz już ludzie wstali gotowi do modlitwy, bo czas był późny. Paweł stanął w środku, podniósł w górę twarz, rozłożył ręce modlitewnym gestem. Począł mówić:

Bądź nam miłościw, Panie i Boże nasz, Ojcze Jezusa Chrystusa, przez którego przyszło zbawienie.

Strzeż tych, którzy Ci są wierni, i nie daj, aby zmniejszyła się ich gro­madka.

Bądź zawsze z tymi, którzy zaufali Tobie i ufać będą...

Amen — powiedzieli.

Tyś rozwarł oczy serc naszych — ciągnął Paweł — i dałeś nam po­znać Twą świętość. Ukazałeś drogi Twoje i moc Twoją. Jako poniżasz dum­nych, a wynosisz małych i cierpiących. Jako jesteś Wspomożycielem tych, co są w niebezpieczeństwach, Zbawcą zrozpaczonych, Miłującym — dla tych, którzy miłości pragną.

Ty, coś wszystko stworzył, okaż się nam. Przyjdź! Maran atha! Maran atha! Wybaw uciśnionych i jęczących, podźwignij poniżonych, otwórz oczy ślepym, ześlij miłosierdzie tym, którzy upadli. Przyjdź! Ulecz chorych. Daj pokarm głodnym. Daj schronienie bezdomnym. Daj wolność więźniom. Daj moc upadającym. Wzbudź serce wielkie w tych, którzy serce stracili. Przyjdź! Maran atha! Odpuść nam przewinienia nasze niesprawiedliwości i grzechy. Oczyść nas czystością swoją. Strzeż nas. Prowadź. Wspomagaj. Uchroń przed tymi, którzy nas nienawidzą. Daj pokój, zgodę i stałość całej ziemi. Daj pomoc tym, którzy nami władają. Strzeż cezara, sługę Twego, i otwórz mu oczy na Prawdę Twoją. Strzeż rządców miast i prowincji. Wspieraj ka­płanów Twoich... Ciebie wyznawamy przez Arcykapłana i Orędownika na­szego, Jezusa, przez którego Tobie chwała na wieki wieków... Amen.

Amen — rozległo się. — Amen. Maran atha! Amen.

A teraz żegnajcie — powiedział Paweł.

Nie wiedzieli, czy żegnać go mają łzami, czy uśmiechem. Odchodził bowiem spokojny, jakby nie wracał między wrogów. Wyciągnął ręce błogo­sławiąc, oni zaś przypadli mu do kolan.

Niech was Pan strzeże — mówił — niech was Pan strzeże. — Módl­cie się za mnie. — Już ich zdobył, już pełni ufności i miłości cisnęli się do niego. — Módlcie się za mnie... Łańcuchami dopełniam, czego wam nie dałem... Wy jednak módlcie się, módlcie się... — Głos jego nie brzmiał ża­łośnie, ale porywająco, jakby powtarzał: walczcie, walczcie, walczcie...

XXII Wiatr nie słabł, ale z każdym dniem stawał się dokuczliwszy. Posuwali się wolno, huśtani przez wzburzone morze. Kapitan nie ośmielił się popły­nąć wprost na brzeg azjatycki, lecz trzymał się nadal wybrzeża syryjskiego i zatrzymywał okręt na noc na kotwicach. Dopiero na wysokości Seleucji skręcili na zachód. Wiatr mieli teraz z prawa. Odpychał ich od brzegu i był­by odegnał na pełne morze, gdyby jego naporu nie powstrzymywał łańcuch Taurusu. Zrobiło się nagle zimno. Paweł otulony w płaszcz siedząc na tyle okrętu opowiadał Łukaszowi o swej pierwszej wyprawie, kiedy to przybiw­szy z Barnabą do azjatyckiego wybrzeża szli przez Perge i straszliwie przepaściste, ośnieżone przełęcze ku Antiochii Pizydyjskiej. To było najcięższe z przejść, jakich dokonał w swych wędrówkach. Wiatr, wyjąc i niosąc grud­ki zlodowaciałego śniegu, spychał ich w przepaść. Walczyli o każdy krok. Ale w końcu zesztywniały im ręce i nogi. Mocny i ogromny, pełen zawsze zapału Barnaba tak osłabł na jakimś zawrotnie stromym osypisku, że nie mógł iść dalej. Próżno Paweł zachęcał przyjaciela do dalszych wysiłków, próżno rozcierał mu ręce i nogi. Tamten sztywniał, był coraz bardziej zre­zygnowany. Wydawało się, że zamarzną na tym zboczu i stoczą się w dół z lawiną kamieni. A jednak doszli do Antiochii. Tego Paweł nie opowie­dział, że zdecydował się wziąć Barnabę na plecy. Jak to zdołał zrobić, skąd wziął siły, by z tym przerażającym ciężarem przebrnąć przez przełęcz, tego sam do dziś dnia nie rozumiał. Cali i żywi zeszli w doliny. Tu zaś po raz pierwszy wśród krzyku mężczyzn i złego jazgotu kobiet wyrzucono ich z synagogi...

Okręt sunął ciężko po szaroburym zwełnionym morzu, pod niebem nis­kim i chmurnym. Na południu widzieli przez krótki czas mglisty zarys lądu. Paweł wstał i trzymając się liny patrzył długo w tamtym kierunku. Patrzył, aż czarną pręgę zasłoniła wzdęta powierzchnia morza. Tam był Cypr, pierw­szy etap jego drogi. Dużo miał wyspie do zawdzięczenia. Przybył na nią Żydem — odpłynął z niej Rzymianinem. Wychudła dziewczyna na białym tarasie odkryła mu wielką prawdę, iż trzeba być Rzymianinem, by zdobyć świat, który jest rzymski. Posłuchał jej. Nigdy nie wiadomo, w czyich ustach zabrzmi słowo Boże. Nigdy nie wiadomo, przez jaki drobiazg Pan zechce wskazać drogę swemu słudze. Sergia Paula... Nieraz jeszcze potem myślał o niej. Stawała mu jak żywa przed oczami, biała, wychudła, na marmuro­wym tarasie, nad którym wiatr szarpał żółte velum. Nie widział jej nigdy więcej. Nie wiedział, co się z nią stało. Sergiusz Paulus w parę lat po ich spotkaniu wrócił do Rzymu i tu, zanim umarł, przekazał otrzymaną od Pawła naukę swoim przyjaciołom. Przez kobiety z rodów Pomponiuszów, Flawiu-szów, Fulwiów, Pudensów dotarła ona aż do pałacu cesarskiego, do nieszczę­śliwej Oktawii. Wiele zawdzięczała Sergiuszowi mała gmina Piotrowa w stolicy świata. Ale Sergia nie towarzyszyła tam ojcu. Zniknęła. Może wy­szła za mąż i pozostała na Wschodzie? Może umarła? Lecz gdy jej szukał modlitwą między nieżyjącymi, nie znajdywał jej tam.

Podszedł do burty wlokąc za sobą łańcuch, którego koniec tkwił przy pa­sie żołnierza. Był to młody Egipcjanin imieniem Kapiton, o twarzy ciemnej i szerokiej. Nie odstępował Pawła, przysłuchując się wszystkim rozmowom, jakie Apostoł prowadził z Łukaszem i Arystarchem. Sam odzywał się mało. Ze swej funkcji strażnika musiał być zadowolony. Dzięki niej płynął do Rzymu. Oparłszy się o wysoką burtę Paweł patrzył na ociekające wodą pióra wioseł podnoszące się równo, a potem zagrabiające bure morze. Roz­cinana czubem okrętu woda tworzyła dwie białe bruzdy, rozmywane szyb­ko przez przewalające się bałwany.

Paweł czuł za plecami wlepiony w siebie wzrok. Nie potrzebował się obracać. Wiedział, że to tamten młody Żyd. Gdziekolwiek więzień stąpił, to spojrzenie dzikie i nienawistne szło za nim. Tamten leżał między pakami, bezsilny, zielony, od wielu dni wciąż wymiotujący. Lecz gniew nie odszedł go razem z siłami. Palił mu się w oczach. Paweł chciał do niego podejść, ale obaj legioniści sprzeciwili się temu.

On gotów pchnąć cię nożem — przekładał Pawłowi Juliusz — widać to po nim. Zrobi to, zanim zdołamy go zarąbać. To są szaleńcy, ci twoi współ­bracia...

Nie napierał. Wysłał za to Łukasza. Łukasz, przezwyciężywszy obawę, podszedł do leżącego, trzymając w ręku kilka cytryn. Ale chory począł pluć na zbliżającego się Greka, a cytryny, które Łukasz położył obok niego, wrzu­cił do morza. Charczał z wściekłości. Po Łukaszu próbował Arystarch, ale i jego młody Żyd opluł i odpędził. Nie ponawiali już prób. Okrętem wciąż rzucały fale. Nawet najlepiej znoszący dotychczas podróż byli zmęczeni i rozbici. Tamten człowiek leżący wśród pak nie podnosił się. Przedtem parę razy dziennie wlókł się do kadzi z wodą. Teraz leżał nieruchomo, z głową na swej torbie, z oczyma jak węgle utkwionymi w Pawle.

Paweł powędrował wzdłuż burty. Potem oderwał się od niej, podszedł do kadzi. Sięgnął po kubek, który miał przy pasku. Zaczerpnął wody. Nie­znacznie obejrzał się. Juliusz spał na swoich tobołach. Kapiton rozmawiał z Arystarchem. Rozważnym spojrzeniem ocenił, na jaką odległość starczy mu łańcucha, by się oddalić od żołnierza. Potem szybko, zdecydowanym krokiem podszedł do chorego. Pochylił się nad nim, wyciągnął rękę z kub­kiem.

Napij się — powiedział po aramejsku.

Odruchowym gestem człowiek chwycił kubek i wychylił go do dna. Mu­siał strasznie pragnąć. Usta miał caarne i spalone. Lecz ledwo przełknął wo­dę, twarz wykrzywiła mu się złością. Uniósł się na łokciu, sięgnął po swoją torbę. Lecz już nadbiegł Kapiton. Klnąc ze złości, odepchnął Pawła. Odpro­wadził go na tył okrętu. Skrócił łańcuch.

Żebyś nie ważył się podchodzić do tamtego! — pogroził Pawłowi pięścią.

W odpowiedzi Paweł uśmiechnął się. Wiedział, że chłopak nie jest zły, a obawia się tylko Juliusza.

Po coś do niego podchodził? — spytał Pawła Łukasz. — To wściekły pies. On ciebie nienawidzi. Jeszcze ci co zrobi.

Wydawało mi się, że chce pić — tłumaczył się łagodnie Paweł. Łu­kasz rzucił porywczo:

A niechby... — ale zaraz urwał. Bez słowa skłonił głowę. Milczał czas jakiś, przetrawiając boleśnie swą słabość. Po chwili dopiero rzekł: — Lecz mogłeś mnie powiedzieć. Podałbym mu...

Mógł tobie coś zrobić — odpowiedział Paweł.

Po twarzy lekarza przemknął cień. Nie patrząc na przyjaciela, szepnął:

To prawda, jestem tchórzliwy... Ale gdy powiesz, wypełnię...

W odpowiedzi Paweł położył mu na ramieniu swą obciążoną łańcuchami rękę.

Wiem to, drogi — rzekł z uśmiechem miłości. — I dlatego nie jesteś wcale tchórzliwy. Nie, nie! Cóż za zasługa, gdy chwalimy Pana mocą? Na­sza chluba to chwalić Go słabością... Nieprawdaż?

To był dwunasty dzień, odkąd wypłynęli z Sydonu. Pod wieczór kapitan jak zwykle zatrzymał okręt. Spodziewano się, że najdalej za dwa dni dotrą do Myry. Noc spłynęła szybko na pokład. Z dołu przez otwarte luki słychać było chrapanie spracowanych wioślarzy. Poza czuwającym na mostku ma­rynarzem wszyscy spali. Tylko Paweł nie spał. Leżał patrząc w niebo, po którym przewalały się chmury, raz po raz odsłaniające sierp wędrującego księżyca. Łukasz i Arystarch zasnęli przed chwilą. Przedtem, korzystając z panującej ciszy, trzej mężczyźni odmówili wspólnie modlitwę i przełama­li chleb.

Morze uderzało o boki statku, zdawało się postękiwać jak układające się do snu zwierzę. Trzej wędrowcy na uginającym się pokładzie, otoczeni wieńcem śpiących, sprowadzali między siebie czwartego Towarzysza. Scho­dził do nich posłuszny ich słowom i dłoniom ludzkim. Później znowu modlili się. W końcu spożyli wieczerzę i wyciągnęli się na pokładzie. Niebawem Paweł posłyszał ich równe oddechy. Ale sam nie spał. Myślał. A raczej nie myślał: czekał. Przychodziły na niego takie chwile, że musiał czekać, jak czekał wówczas, obalony pod bramą arabskiego miasta. Wiedział wtedy, że coś się zbliża, że ma nastąpić coś niepojętego dla zmysłów, a przecież — oczywistego. Odstępowała odeń zwykła słabość. Ciało poczynało tracić swą wagę, stawało się lekkie, nie istniejące. Znowu chmura przerwała się nad okrętem i połyskliwa poświata spłynęła na falujące morze. Była niby słup. I Paweł zobaczył w tym słupie srebrną Postać Idącego po wodzie. Postać zbliżała się ku niemu, olbrzymiała. To był zawsze ten sam Człowiek o przebi­tych dłoniach, którymi zdawał się przyciskać swe serce. Wtedy w Koryncie pochylił się nad Pawłem i dotknął palcami jego rąk i nóg... Dziś nie pochylał się. Szedł wyprostowany, potężny i uśmiechnięty. Jego białe, przezroczyste dłonie cisnęły pierś, jakby podtrzymywały wielki ciężar. Ten gest wydawał się boleśniejszy niż rozdarte przeguby. „Pawle mój” — powiedziały bez­dźwięcznie blade wargi. I Paweł pojął od razu wszystko. Zrozumiał oszoła­miające wyznanie. Nocny gość skarżył mu się jak przyjaciel przyjacielowi: „Tak bardzo chcę was kochać...” Mówił to właśnie, co Paweł czuł, co naj­głębiej tkwiło w jego sercu. Ten, który przyszedł, musiał widzieć serce Pa­wła, jak się widzi złotą rybkę w kształtnym naczyniu. „Jak to, Ty chcesz tego, Panie...? — pytał Paweł. — Przecież jeżeli chcesz...” Zapytywał pro­sto, zwyczajnie, jak zwykł pytać drugiego człowieka. Lecz ledwo zapytał, już sam sobie odpowiedział. Odpowiedź pojawiła się w nim oczywista, wi­doczna, dotykalna. Jego własne wargi układały się w kształt słów. Ukląkł na chyboczącym się pokładzie wśród wielu śpiących, rozłożył wolno ręce. Pod czaszką zapalały mu się błyskawice. W ich blasku poznawał wiele, wie­le rzeczy, których umysł zwyczajnie pojąć nie potrafi. To była chwila, lecz trwała jak lata. W końcu Przybyły zstąpił znowu na fale. Odchodził, a wraz z Nim znikało powietrze, którym nauczyły się oddychać płuca Pawła. Był to moment okrutny jak umieranie, poczucie dławiącego braku wszystkiego. Pełen boleści osunął się twarzą na deski. Musiał znowu powrócić do życia, które nie jest życiem. Wciąż brakowało mu oddechu. Chmura zgasiła słup księżycowego blasku, niewidzialne morze pomrukiwało ciężko. Paweł nie czuł już nikogo obok siebie, choć wiedział, że nic się przecież nie zmieniło...

Lecz sen nie przychodził i teraz. Apostoł leżał z otwartymi oczami, otulo­ny w płaszcz. Ludzie sapali i pochrapywali. Obłoki przewalały się po niebie, woda skrobała o boki okrętu, jakby miała drobne pazurki. Teraz dopiero czuł, że mu zdrętwiała noga uciśnięta okową. Dwa lata już nosił ten łańcuch.

Nagle jego ucho pochwyciło szmer inny niż łaskotanie fal i oddechy śpiących. To było tak, jakby ktoś czołgał się po pokładzie. Paweł pomyślał, że to jeden z chorych podróżnych wlecze się do beczki z wodą. Nocą, gdy okręt stał na kotwicach, chorzy odzyskiwali siły. Czołgający zatrzymał się, potem sunął dalej. Wreszcie dotarł do kadzi. Człapnęła woda. Paweł słyszał głośne, chciwe łykanie. Tamten pił długo. Znowu zaczął się czołgać. Paweł uświadomił sobie, że człowiek nie wraca ku środkowi pokładu, skąd się przywlókł, ale sunie teraz na tył okrętu. Robił to ostrożnie, jakby nie chciał nikogo zbudzić. Jak błyskawica zapaliła się w mózgu Pawła świadomość: to na pewno tamten! Idzie, by zabić! Ruszył się. Tamten przypadł, przywa-rował w ciemnościach. Niepewność ogarnęła Pawła: czy ma obudzić Kapi-tona? Życia, pojmował, nie powinno się oddawać bez woli Pańskiej... Lecz może to nie tamten? Lub może człowiek przychodzi nie z nożem, lecz ze słowem? Człowiekowi nie wolno nie ufać... do ostatniej chwili... Trzeba być jak gracz, który stawia naj ryzykowniejszą stawkę... Zachował ciszę. Nie ruszył się już więcej. Znowu doszedł do jego uszu ostrożny szelest sunące­go po deskach ciała. Coraz bliższy, coraz bliższy. Tamten znajdował się już prawie w odległości wyciągniętej ręki. Jego rozwarta na płask dłoń macała po pokładzie. Kolana sunęły za nią ciężko. Dotknął łańcucha. Jakby to był dla niego drogowskaz, człowiek gwałtownie i gorączkowo pobiegł na łok­ciach i na kolanach. Wyciągnął się tuż obok. Jakiś czas dyszał, starając się to robić jak najciszej. Jego oddech był kwaśny i gorący. Potem dłoń wyciąg­nęła się ku Pawłowi i ujęła go za chiton na piersi. Apostoł zapytał szeptem:

Czego chcesz, bracie?

Cicho! — syknął tamten. Podniósł się na łokciach, pochylił nad wię­źniem. Musiał być bardzo słaby, bo walił się całym ciałem na pierś Pawła. — Cicho! Jeśli nie chcesz zaraz zginąć... — szeptał. — Zabiję cię, jeśli mi nie odpowiesz... — rozpalone gorączką usta dotykały twarzy leżącego.

Co mam ci powiedzieć?

Gdzie jest miecz...

Jaki miecz?

Ten w Masadzie... królewski...

Tyś od Manahema?

Nie pytaj! Odpowiedz tylko... Bo jeśli nie... — Ciężko oderwał od ziemi prawą rękę, na której się wspierał, i wzniósł ją nad Pawłem. Apostoł poczuł poprzez chiton dotknięcie ostrza.

Miecz — szeptał spokojnie — ukryliśmy razem z Manahemem...

Manahem nie znalazł go. Paweł poczuł drgnienie radości.

To dobrze — powiedział. — Miecz nie jest potrzebny...

Mów, gdzie jest... bo... zabiję... — szept człowieka stał się rwany i świszczący.

Nie wiem, gdzie on jest. Ale Chrystus nie chce...

Więc zgiń! — zachrypiał tamten. Podniósł rękę z nożem. Ale Paweł pochwycił ją. Dłoń bezwładnie opadła, nóż ześliznął się tylko z ramienia Apostoła. Arie z okrzykiem wściekłości chciał uderzyć po raz drugi. Lecz w tej samej chwili otoczyli ich rozbudzeni ludzie... Cios spadł na głowę sikkarysty. Byłby rozwalił mu czaszkę, gdyby Paweł nie uczepił się ręki Kapitona.

Nie zabijaj, bracie, nie zabijaj...

Nadbiegł także i Juliusz z obnażonym mieczem. Ktoś skrzesał ogień i za­palił pochodnię. Płomień targał się, szarpany wiatrem. W migotliwym blasku zobaczyli Ariego leżącego w kałuży krwi.

Dobij go — rozkazał żołnierzowi Juliusz.

Kapiton zdjął z szyi krótką mizerykordię. Ale Paweł rzucił się na ciało. Nakrył je sobą.

Nie zabijajcie — zawołał.

Odstąp! — rozgniewał się Juliusz.

Nie zabijajcie...

Odstąp, mówię!

Nie, nie! Nie każ go zabijać, Juliuszu. Darujcie mu... Proszę cię... Zaklinam...

Dziwny jesteś. Przecież on chciał ciebie zabić!

Nie wiedział, co robi...

Ludzie tłoczyli się gęstym kręgiem. Szum głosów zagłuszał pomruk mo­rza.

Musi zginąć. Odstąp!

Proszę cię, Juliuszu... Zrób to... Za to dopłyniesz cało do Italii... Pro­szę cię...

W pierwszej chwili setnik zaśmiał się urągliwie. Ale zaraz zmieszał się, poczuł na skórze dreszcz. Ten więzień nie był zwykłym człowiekiem, to była rzecz oczywista. Gdyby mu kto inny dał podobną obietnicę, uważałby to za kpiny. O bezpieczeństwie okrętów na morzu, decyduje tylko Neptun. Ale człowiek, który był jego więźniem, miał w głosie dziwną pewność. Ju­liusz patrzył na stojących kołem ludzi. Nagle tupnął nogą. Rozpędził ich groźnym „precz!” Zwymyślał Kapitona:

Czemu stoisz jak kołek!? Zabierz stąd więźnia!

Kazał mu odejść pod drugą burtę. Żołnierz pociągnął Pawła za łańcuch. Apostoł wstał.

Proszę cię — powiedział raz jeszcze.

Juliusz odwrócił się niechętnie. Ale wepchnął miecz do pochwy. Trzy­mając w ręku pochodnię, pochylił się nad leżącym. Krew wciąż płynęła, zalewając głowę leżącego człowieka. Ale ranny oddychał. Juliusz odwrócił się. Bez słowa wrócił na swoje bagaże. Widział stamtąd, jak przy leżącym uklękli dwaj towarzysze Pawła.

XXIII Dobili do Myry po piętnastu dniach uciążliwej żeglugi. Czas był spóź­niony i Juliusz zaczął lękać się, że w Adramyttion nie znajdą już żadnego statku płynącego do Italii. Toteż ucieszył się spotkawszy wielką cesarską kwadriremę wiozącą zboże z Aleksandrii na wiosenne rozdawnictwo. Kapi­tan imieniem Petesuchos zgodził się przyjąć na pokład setnika oraz więźnia z towarzyszącym mu żołnierzem, a także kilku pasażerów, między nimi Łu­kasza i Arystarcha. Wyglądało na to, że dalszą podróż, nawet po niespokoj­nym morzu, na tej wielkiej galerze odbędą już szybko i pomyślnie. Kapita­nowie egipskich okrętów mieli opinię doskonałych żeglarzy.

Jakoż popychany wiosłami wszystkich dwustu dwunastu galerników okręt wypłynął z portu i mimo wciąż niekorzystnego wiatru prędko opłynął Półwysep Licyjski. Łańcuch gór dochodzących tu do samego morza osłaniał ich przed wichurą. Dopiero za cieśniną, między Amos i Rodos zmieniło się wszystko. Z Wyżyny Karyjskiej wiatr spadł na nich z nieprawdopodobną siłą. Morze pieniło się wśród rozkruszu wysp i raf, niby gotujące się w garn­ku mleko. Było białe od pian, zachrypnięte od ryku, wybuchające fontan­nami wody. Ledwie ich nie wyrzuciło na skały Herke. Petesuchos nie miał odwagi lawirować pod wiatr wobec grożącego w każdej chwili niebezpie­czeństwa rozbicia się o skały. Kazał wykręcić ster. Wiatr niósł ich teraz na południe, oni zaś dawali mu się nieść, lekko tylko zbaczając na zachód. Pły­nęli prędko, gonieni przez grzywiaste fale. Koło Itakidy zabrakło im sił, by zwracać się ku zachodowi. Poniosło ich prosto na południe. Przelecieli mię­dzy przylądkiem Salmone a wyspą Kasos. Wiatr zdawał się rosnąć. Niósł ich, podrywał, gwizdał rozbijając się o maszty, szarpiąc reje, targając zwiniętymi żaglami. Ryk morza bijącego o brzeg Krety towarzyszył im niby przeraża­jąca muzyka. Poczęli wiosłować dopiero pod osłoną gór Sittia. Teraz kapi­tan skierował okręt całkowicie na zachód.

Wiosła biły wodę uparcie, aż okręt otoczył się pianą. Zręcznie nastawio­ny żagiel pozwolił mu wkręcać się w podmuchy, które z gwizdem spadały z przełęczy skalnego muru. Wiatr i morze odpychały ich od brzegu. Ale oni sążeń za sążniem posuwali się naprzód. Wioślarze na dole stękali ciężko z wysiłku, dozorcy wybijający rytm zmieniali się kolejno. Kapitan nie kładł się, ale uparcie stojąc na mostku przyglądał się morzu i przesuwającym się brzegom. Łańcuch gór powstrzymywał ciągle napór wichury. Dzięki temu, choć bardzo wolno, ciągle jednak posuwali się na zachód. Ale ten łańcuch, podchodząc do samego wybrzeża, uniemożliwiał również lądowanie. Ciąg­nął się czarną, tu i tam jakby pordzewiałą, niegościnną ścianą.

Na szczęście Petesuchos jako doświadczony marynarz wiedział, że w ścianie tej jest wyłom: równina Messary. Dojściem do niej był malutki port Kaloi Limenes u podnóża skalistego cyplu Lithinos. Port był mało znany, wymieniały go tylko nieliczne periplesy. Kapitan wiedział jednak, że jest to port głęboki i dobrze zasłonięty od wiatrów północnych, a więc nadający się, by w nim zrobić odpoczynek dla spracowanej załogi. Zaraz więc, kiedy mur skalny począł się zniżać i oddalać od wybrzeża, a czerwone i czarne skały ustąpiły miejsca białej plaży, kazał sterować do lądu. Wylądowali szczęśliwie, właśnie tu, gdzie niegdyś, jak głosiła legenda, wyszedł na brzeg boski biały byk niosąc na grzbiecie porwaną córkę króla Agenora fenickiego, Europę. Ludność miejscowa okazała się gościnna i życzliwa dla przybyszów. Z radością przynoszono im owoce, masło, sery i chleb. Znużeni podróżni zeszli na brzeg. Juliusz, spokojny o swoje bagaże, których na pokładzie okrę­tu pilnował jeden z żołnierzy załogi, zwiedzał gospody i pił ciemne i mocne wino kreteńskie. Kapiton nie odstępował Pawła.

Trzej przyjaciele, znalazłszy się w porcie i mając przed sobą kilka dni od­poczynku, ponieważ na okręcie przed dalszą podróżą trzeba było dokonać szeregu małych reperacji i mocniej wysmołować pudło, pomyśleli o świę­ceniu dni Kuczek. Tam, w dalekiej Jerozolimie, ta uroczystość zamykająca rok była jedną z najpiękniejszych. Paweł opowiadał obu Grekom o mieście ozdobionym girlandami z liści, o niezliczonych szałasach ustawionych wśród winnic i gajów oliwnych, o wspaniałej nocy oświetlonej tysiącem lamp i po­chodni, kiedy to wszyscy w Jerozolimie, od arcykapłanów zaczynając, wiedli święty taniec, i wreszcie o wodzie, którą kapłan przynosił z Siloe w złotym dzbanie. Oni także zbudowali sobie szałas na podwórzu gospody, spali w nim, jedli, łamali chleb.

Znowu wędrujemy — powiedział któregoś wieczoru Paweł — jak nasi ojcowie, którzy uchodzili z Egiptu. Ale my nie uciekamy. Raczej wędrujemy z powrotem do ziemi grzechu...

Zamyślił się. Jego towarzysze patrzyli na niego jak zawsze pełni miłości i szacunku, choć nie pojmowali jego słów. Wiatr szeleścił zeschłymi liśćmi gałęzi, które stanowiły ściany szałasu. Kapiton siedząc na tarasie zabawiał córki gospodarza tęsknymi pieśniami egipskimi.

Myślę czasami — podjął po chwili Paweł — że wszystko, co przeżyli ludzie w Starym, przeżywać będą w Nowym. Tylko odwrotnie... Tam potop był na początku, a teraz będzie na końcu coś jak potop... I Abraham powró­ci do Ur chaldejskiego...

Lecz tamto — wyszeptał ze zgrozą Arystarch — trwało tysiące lat! A teraz nie będziemy czekali długo!

Uśmiechnął się. Jeszcze nie śmiał im mówić o tych swoich przypuszcze­niach, że na dzień Pański ludzie czekać będą długo, bardzo długo. Wymija­jąco powiedział:

Tysiąc lat u Pana jak jeden dzień... — Zwrócił się do Łukasza: — Nie mówiłeś mi, drogi, coś robił, gdy ja byłem zamknięty w Cezarei. Nie wyjeżdżałeś przecież nigdzie?

Nie. Przebywałem w Jerozolimie i w Betlejem. A potem poszedłem znowu do Kafarnaum...

Po co?

Łukasz spuścił oczy. Wydawał się zmieszany. Jego długie, piękne palce łamały się nad płótnem, na którym dzielili się chlebem i winem.

Nie wiem... czy to jest... — zaczął. Głos mu ustał. Nagle podniósł wy­straszony wzrok na przyjaciela. — Nie wiem — powtórzył. — Nie wiem, czy to nie jest grzech... bo ja... Nie wiem...

Łukaszu — głos Pawła był miękki i serdeczny — jeśli sądzisz, że coś jest grzechem, a czynisz to, grzeszysz, choćby tamto nie było grzechem. A jeśli wierzysz szczerze, że coś nie jest grzechem, nie masz grzechu... Czy naprawdę wydaje ci się, że zgrzeszyłeś?

Mężczyzna podniósł głowę. Był dojrzałym człowiekiem, a przecież wo­bec Pawła często czuł się dzieckiem. Cieszył się słysząc, jak ukochany na­uczyciel mówi tak właśnie: miękko i jasno.

Nie, ja nie czuję tego jako grzech — wyznał śmielej. — Nie.

Więc powiedz, po coś tam chodził i coś zrobił.

Zamiast odpowiedzi Łukasz sięgnął do swego węzełka. Niepewnym ges­tem wyjął zeń dość duży przedmiot, niby kawał deski, troskliwie zawinięty w szmaty. Odwinął go. To była rzeczywiście deska pokryta malowidłem. Arystarch w pierwszej chwili cofnął się lękliwie. Odkąd poczuł na swym cie­le wodę chrztu, nauczył się zamykać oczy przed grzesznymi malowidłami pogan. Tutaj była także twarz ludzka, twarz Kobiety: dziwna twarz, prosta, zwykła, a jednocześnie przykuwająca oczy. Łukasz stał milcząc, z rękoma, które opadły wzdłuż ciała, z wzrokiem utkwionym w Pawła. Ten zaś wycią­gnął ręce i nagłym ruchem chwycił deskę w obie dłonie. Zadźwięczał łań­cuch. Apostoł patrzył na malowidło długo, uporczywie, a jego biedne oczy stały się od wysiłku bardziej jeszcze czerwone niż zwykle.

To Ona? — zapytał nie podnosząc głowy.

Tak... — odpowiedział Łukasz, ciężko oddychając. — Taką Ją widzia­łem... gdy byłem pierwszy raz... A teraz chodziłem znów do Kafarnaum, dla­tego że... chciałem... namalować... w tym samym słońcu — przełknął ślinę — jak wtedy... gdy jeszcze... była na ziemi...

Lecz Paweł zdawał się nie słuchać lękliwego wyznania. Patrzył wciąż na Kobietę na obrazie, a w miarę tego patrzenia jego twarz poczęła blednąć i nabierać tak dziwnego wyrazu, że aż Arystarch lękliwie trącił Łukasza.

Patrz — szepnął — co jemu jest...?

Ale zaraz zamilkł. Cisza trwała nie przerywana niczym, bo i Kapiton ucichł, i wiatr przestał szeleścić zeschłymi liśćmi, i nawet huku morza nie słyszeli w oddali.

To Ona... — powtórzył Paweł jakby do siebie. — Nie widziałem Jej nigdy... — podniósł wzrok na lekarza. — Ale poznałem Ją od razu na tym obrazie, Łukaszu. Jest taka podobna do Syna jak chyba żadna matka... — Uśmiechnął się swym zwykłym miękkim uśmiechem, bez którego jego twarz nie byłaby sobą. — My dwaj trzymamy dwa końce tej samej tajemnicy...

Więc...? — głos Łukasza zabrzmiał ulgą. — Więc sądzisz, że mi było wolno...? Bo Zakon przecież zakazuje. Ale jeśli Zakon skończył się i jeśli Bóg przyszedł w ciele... to ja myślę, że... że może... że...

Nie „może” — rzekł pogodnie Paweł. — Na pewno! Nie po to Jezus zostawił ślad swego Ciała na całunie — wszak ci go Jakub pokazywał? Bądź spokojny. My mamy być świadkami, rozumiesz? Nasze oczy i nasze ręce mają świadczyć. Gdybym umiał jak ty...

Nie dokończył. Zawsze czuł niby cierń tkwiący w piersiach swą nieumie­jętność opowiedzenia wszystkiego, co widział.

Następnego dnia Paweł poprosił Kapitona, aby go zaprowadził do Juliu­sza. Zastali setnika w małej tawernie na ganku oplecionym bluszczem. Stary legionista gryzł baranią pieczeń i popijał z cynowego kubka.

Ha, jak się masz? — powitał Pawła. — Witaj. Siądź, napij się wina. Dobre. Wiesz, jutro pewno popłyniemy. Wszystkie reperacje zakończone, a wiatr się zmienił. Czujesz? — Wychylił głowę za ganek i nadstawił poli­czek. — Wieje z południa.

Właśnie o tym chciałem mówić...

Dobrze. Masz tu kawał mięsa. Podoba mi się, że nie unikasz jedzenia z nami jak inni Żydzi. Może dlatego tak cię nienawidzą... Więc co chciałeś powiedzieć?

Abyśmy, Juliuszu, tutaj przezimowali. Pora późna, a droga daleka...

Ale wiatr zmienił się.

Dziś tak, nie wiemy jednak, co będzie jutro. Nim tu dopłynęliśmy, było bardzo ciężko. A za Kretą nie ma już wysp. Nie będzie się gdzie schronić.

Popłyniemy szybko. Statek duży, wioślarze mocni.

Biedni ludzie. Czy pozwoliłbyś mi kiedy z nimi porozmawiać? Jesteś dobry, Juliuszu... I naprawdę lepiej tutaj przezimujmy. Jeśli za Kretą spadnie na nas wiatr północny, już nie tylko ładunek, ale i ludzie mogą poginąć... Wierz mi, Juliuszu, ten wiatr jest groźny.

Juliusz odłożył nóż, opłukał palce w wodzie, którą mu podała na misecz­ce usługująca dziewczyna.

Zaniepokoiłeś mnie — powiedział. — Dziwny jesteś człowiek... Przedtem obiecywałeś, że dopłynę szczęśliwie, teraz znowu straszysz mnie, że możemy potonąć. Czasami wydaje mi się, iż tylko jedną nogą jesteś z na­mi, a drugą gdzie indziej... Napij się jeszcze wina. Nie chciałbym stracić tego, co zdobyłem przez wszystkie lata służby... Porozmawiam z kapita­nem. Bo trzeba nam będzie robić, jak on zdecyduje. Sami nie możemy tutaj zostać. Kapitan mówił mi dziś rano, że wiatr zmienił się i nie ma powodu zwlekać z odjazdem. Zresztą, twierdzi, że gdyby było źle, dopłyniemy do Feniksu i tam przezimujemy. Ale pogadam z nim. Bardzo dziwnym jesteś człowiekiem...

Kapitan jednak nie zgodził się na pozostanie w porcie. Zależało mu na dotarciu przed zimą do Rzymu. Następnego dnia wypłynęli z zatoki. Wiatr był rzeczywiście pomyślny. Jego rześki powiew gnał okręt naprzód, lekko tylko spychając go w stronę skał wybrzeża, tak że kapitan musiał czuwać, by się zanadto nie zbliżyli do brzegu i nie natknęli na jakąś rafę.

Skoro jednak minęli grzbiet Psidoritis, niespodziewanie ten sam straszli­wy wicher północno-wschodni, z rykiem rzucił się na nich. Stało się to na­gle jakby z jasnego nieba wystrzelił piorun. Fale wspięły się i z furią natarły na statek. Wiosła trzasnęły niby suche drewienka, woda hucząc i szumiąc wdarła się przez luki wywołując panikę wśród wioślarzy, którzy poczęli się szarpać na łańcuchach i krzyczeć. Na szczęście Petesuchos nie stracił głowy; od razu zapanował nad sytuacją. Przede wszystkim kazał wciągnąć ocalałe wiosła i zamknąć luki. Potem polecił zwinąć żagle. Sam biegał po pokła­dzie kierując tą pracą.

Lecz w tej chwili zwaliło się na okręt tak potężne uderzenie, że położyło go na bok. Paki stojące na pokładzie poleciały za burtę, marynarze zawiśli w powietrzu, uczepiwszy się rozpaczliwie lin. Wielki bałwan przewalił się przez nich, zmywając pokład do czysta.

Ale okręt podźwignął się zaraz. „Ster! Ster!” wrzeszczał kapitan; głos jego tonął w ryku morza i w zawodzeniu wiatru. Sternik sam zrozumiał sytuację i mocnym zwrotem skręcił okręt rufą do huraganu. Dzięki temu następne uderzenia fal nie groziły już im przewróceniem. Natomiast popędzili wprost z wiatrem na południe. Łódź, którą holowali, latała teraz nad nimi na grzbie­cie bałwanów niby czarny ptak, grożąc spadnięciem na pokład. Kapitan ka­zał popuścić linę na jak największą długość, nie chciał jednak wyrzec się łodzi.

Płynęli przed siebie, nie próbując już stawiać czoła huraganowi. Zresztą był tak potężny, że niesposób było nawet obrócić się twarzą do wiatru. Jego pęd zapierał oddech w piersi, rozrywał, zda się człowieka. Czasami fale wy­przedzały statek, podrzucając go niby piłkę. Przykuci do ław wioślarze wyli. Przerażeni pasażerowie i żołnierze schronili się na spód okrętu, gdzie leża­ły niezliczone worki z pszenicą. Ludzie siedzieli w półmroku, ponieważ wszystkie lampy pogasły i pozostał tylko słaby blask dnia przedostający się przez luk w górze. Woda, która się wdarła do wnętrza, przelewała się teraz z szumem, pieniła, skakała na ściany, podmywała i zwalała worki. Wystra­szone szczury biegały w ciemnościach, wskakiwały na ludzi, wydawały przeraźliwe piski. Ich oczy błyszczały czerwono niby robaczki świętojań­skie. Petesuchos zapędził wszystkich do wylewania wody. Ale nie każdy potrafił wdrapać się z wiadrem na rozkołysaną drabinę, a już nikt nie miał odwagi wyjść na smagany wiatrem i zmywany wodą pokład. Dopiero mary­narze skończywszy zwijanie żagli zajęli się tą robotą.

Tymczasem nadszedł wieczór. Brzeg Krety zniknął z oczu. Wiatr dął nie słabnąc. Powietrze zaczęło się wypełniać mglistą szarością jakby niesionego: przezeń pyłu. Na chwilę zabłysło czerwone słońce i zaraz zgasło. Petesu-chos spodziewał się, że noc będzie lżejsza i że wiatr ustanie lub przynaj­mniej ucichnie. Gdyby, miał dąć z taką siłą przez całą noc, okrętowi grozi­łoby wyrzucenie na skały Kaudy.

I rzeczywiście, około północy napór wichury zmniejszył się, nie na tyle jednak, aby mogli popłynąć z powrotem ku Krecie. Morze, dziko rozkole-bane, targało okrętem, aż skrzypiały wszystkie jego wiązania. Nikt nie zmru­żył oka.

Korzystając z chwilowego spokoju, kapitan rozkazał schwytać podrzucane aż na wysokość masztów czółno. Było to zadanie nie lada. Łódź mogła strzaskać burty i pozabijać ludzi. Cała załoga zebrała się na rufie. Ostrożnie ściągali linę.

Na Serapisa! — krzyknął Petesuchos. — Uważajcie! Teraz! Jeszcze! Jeszcze! Trzymać! Wszyscy!

Czarny kształt ociekającej wodą łodzi przemknął tuż obok burty. Ciężka fala, czarna jak noc, uderzała w twarze majtków.

Jeszcze raz! — rozkazał kapitan. — Skróć linę! Wolniej! Uwaga! Teraz! Teraz! Łapcie!

Niby brzuch ryby zamajaczyło nad nimi wypukłe dno.

Trzymać! — ryczał kapitan.

Ręce ze sznurami i kijami wyciągnęły się w ciemność. Łódź zakręciła się, jakby była żywą istotą. Trzasnęła jednego z majtków, ten zaś poleciał pod maszt niby mokry gałgan rzucony przez praczkę.

Trzymaaać! — Petesuchos dławił się własnym krzykiem.

Ludzie kalecząc ręce uczepili się wielkiego śliskiego cielska. Kije, któ­rymi chcieli zatrzymać łódź na pokładzie, pękały z trzaskiem.

Ale w końcu udało im się przydusić szalupę do pokładu. Kłębili się na niej w ciemnościach, deptali po sobie, klęli, sapali. Przywiązano ją do burty i do masztu możliwie jak najściślej, aby szarpiąc się na uwięzi nie rozerwa­ła okrętu. W mroku słychać było ciężkie oddechy marynarzy zmieszane z pojękiem.

Teraz Petesuchos wysłał część załogi do dalszego wyczerpywania wody, natomiast najzręczniejszym kazał powiązać okręt linami. Ściągnięto nimi mocno boki statku. Potem marynarze spuścili do morza na sznurach młode­go chłopaka z Cypru, który pływał jak ryba, i ten przepchnął koniec ciężkiej liny pod kadłubem okrętu. W ten sposób statek został związany niby wielki tłumok.

Szary świt zastał ich mozolących się jeszcze nad tą robotą. Zamglone słońce wynurzywszy się ukazało im bliski brzeg Kaudy. Ale na wyspie nie znaleźli portu. Morze było ciągle rozkołysane: miotało okrętem jak dziecko zabawką, którą tacza po stole. Ledwo zrobiło się jasno, wiatr wzmógł się. Wzrastał teraz z godziny na godzinę, zamieniał się w orkan. Znowu był dzi­ki i potężny jak poprzedniego dnia. Nie mogli zrobić nic poza nastawieniem mu rufy, on zaś bił w nich falami, starał się poszarpać zwinięte żagle i potargać liny. Czasami na chwilę zmieniał kierunek i wtedy szklista żółtozielo­na woda, opluta pianą, zwalała się na pokład. Marynarze pracowali w usta­wicznej obawie, że fale lada moment zmyją ich za burtę. Jeden z bałwanów runął na kuchnię znajdującą się na tyle i zatopił ją. Kucharz uciekł, schronił się na dno okrętu razem ze wszystkimi. Na wylizanym i lśniącym pokładzie dygotała tylko uwiązana łódź, podobna do wielkiej złowionej ryby.

Wicher niósł ich ciągle na południe. Przed wieczorem Kauda pozostała za nimi. Noc tym razem nie przyniosła poprawy. Szara ćma zgasiła gwiazdy. Lecieli w zupełnych ciemnościach, nie zdając już sobie sprawy, w jakim lecą kierunku. Ludzie wyczerpani wysiłkiem cisnęli się między zmoczonymi wo­rami pszenicy. Wiatr wył, morze huczało, reje stukały, a napięte liny wyda­wały dźwięk podobny do dźwięku puszczonej cięciwy. Ludzie w ciemnoś­ciach jęczeli z bólu i ze strachu. Juliusz schwycił Pawła za rękę, powtarzał raz po raz:

Na Jowisza... miałeś rację... Trzeba było zimować w Kaloi Limenes... Ale ty powiedziałeś, że ocaleję... Pamiętaj... — Jeden z tobołów setnika zmy­ło morze, trzy pozostałe udało mu się wtłoczyć pod pokład. Nie mógł się pogodzić ze swoją stratą. — Czy wiesz, co straciłem?! Wszystko, co zdoby­łem w wyprawie pod Swetoniuszem Paulusem do Etiopii... Naczynia złote i srebrne... Kość słoniową... Dwie wazy... Ile bym za to otrzymał w sklepach na Polu Marsowym! Miałeś rację... Na Minerwę, ten Egipcjanin musi mi za stratę zapłacić! Ale czym on zapłaci?

Okręt przechylał się, chybotał, podskakiwał, jakby miał wylecieć w po­wietrze, zapadał się nagle w głąb, prawie tonął przywalany górami wody. Za każdym uderzeniem zdawał się grząść głębiej we wzburzonej toni. Pudło coraz rozpaczliwiej skrzypiało w swych wiązaniach. Z części podpokładzia, gdzie znajdowali się wioślarze, dochodził nieustanny krzyk ludzki. Więźniów nikt nie pilnował, zamknięto ich tylko. Kilku z nich udało się urwać od swo­ich ław. Ciągnąc za sobą łańcuchy biegali na oślep wąskim przejściem. Nie wiedzieli, co mają robić z uzyskaną wolnością. Słysząc ich tupot, pozostali wioślarze wyli tym głośniej; wyciągali ręce i usiłowali tamtych złapać. Co chwila chybot okrętu przewracał wszystkich, rzucał jednych na drugich. Charcząc i stękając toczyli się, zaplątani w łańcuchy. Czepiali się poprzecz­nych desek, ale deski łamały się pod ich ciężarem. Jeden z uwolnionych spadł na sam spód, pod ławy, gdzie leżał piasek stanowiący balast okrętu, pokryty kałem nie odkuwanych nigdy więźniów. Nie mogąc wydobyć się, wył w dole, jakby go obdzierano ze skóry.

Marynarz przy sterze osłabł. Nie mógł już władać ciężką łopatą. Petesu-ohos wydał rozkaz uwiązania steru. Uporano się z tym wśród uderzeń wiatru i fontann wpadającej na pokład wody. Fale rosły. Kiedy skończyła się noc, a wstał szary, bez słońca, jakby zadymiony dzień, wydawało się, że góry wodne otoczyły okręt. Wznosiły się nagle z burej powierzchni morza, w kil­ku rozkołysaniach dosięgały wysokości masztu, a petem zlewały się przera­żającą kaskadą, rycząc, hucząc i szumiąc. Większość pasażerów o zielono-bladych twarzach dowlokła się do luku. Siedzieli na drabinie podobni stadu małp, łapiąc chciwie powietrze. Nie odstraszała ich chlustająca w luk woda. Nie mogli już wytrzymać na dole. Wszyscy byli chorzy, wszystkimi rzucały torsje. Między workami pozostali tylko najsłabsi; po ich ciałach przebiega­ły mokre szczury. Jeden z worków stoczył się ze stosu i pękł. Grube ziarno chrzęściło pod nogami i przesypywało się po deskach.

Paweł i Łukasz klęczeli nad marynarzem, którego uderzyła łódź. Miał połamane obie ręce i kilka żeber. Łukaszowi udało się pierwszej nocy ze­stawić kości i obandażować nieszczęśliwego. Ale każdy podrzut sprawiał mu okropny ból. Na zmianę czuwali nad leżącym, podtrzymywali go. Gdy zaczął wołać o wodę, Arystarch poszedł na pokład do beczki. Zbiornik miał jednak rozbite nakrycie i był zalany słoną wodą. Nie chcąc wracać z próżny­mi rękoma, Arystarch zdecydował się poszukać wody w zatopionej kuchni. Paweł i Łukasz pozostali przy rannym, myśląc z niepokojem o czołgającym się po rozbujanym pokładzie towarzyszu. W głębi, w mroku krzyczał Ju­liusz:

Pawle! Pawle! Gdzie jesteś?

Czego on chce od ciebie? — pytał szeptem Łukasz.

Abym był ciągle przy nim... Biedny człowiek...

Znowu potworna masa wody stoczyła się na pokład, a cały okręt z cięż­kim stęknięciem zanurzył się po burty. Przez luk trysnęło do środka. Zrobiło się zupełnie ciemno. Pokład jęczał miażdżony ciężarem wody. Zdawało się, że już nie wypłyną. Ludzie rozwrzeszczeli się pełnymi trwogi głosami. Mio­tali się rozpaczliwie jak ziarnka bobu potrząsane w garnku. Każdy wzywał na ratunek swego boga. Ich przerażenie rosło, gdy w huku morza nie sły­szeli własnych głosów.

Ale okręt znowu się wydźwignął. Szedł w górę niby nurek wracający z ciężkiej wyprawy na dno morza. Blask dnia wrócił w wycięcie luku, uka­zując twarze podróżnych wykrzywione śmiertelnym strachem.

Ledwo wychynęli, rozległ się z góry głos Petesuchosa, zduszony, jakby kapitan krzyczał poprzez leżącą mu na ustach poduszkę:

Wszyscy! Wyrzucać! Wszystko! Do morza! Wyrzucać!

Od razu zrozumieli, o co chodzi. Rozkaz podziałał na nich jak smagnięcie batem. Pasażerowie, żołnierze, marynarze rzucili się z drabiny do wnętrza statku. Głos kapitana poderwał ich na nowo do życia. Miotani od trzech dni przez orkan, stali się bezradnymi istotami, niezdolnymi do najmniejszego wysiłku. Ale teraz opadła z nich cała apatia i bezsiła. Chwycili za worki, za toboły, za sprzęt. Namoknięte wory były ciężkie, jakby zawierały kamienie. Sapiąc wlekli je, podawali sobie wzdłuż drabiny. Na pokładzie ciężar od­bierali marynarze. Ludzie przestali myśleć, co wyrzucają. Obok pszenicy leciały w morze siekiery, młoty, piły okrętowe, pudła gwoździ, garnki, żyw­ność, bukłaki z winem... Ogarnął ich szał wyrzucania. Bez wahań nieśli do luku własny bagaż. Ktoś chwycił za tobół Juliusza, lecz setnik z okrzykiem gniewu odepchnął tamtego. Powstała szarpanina. Legionista sięgnął po miecz i dopiero błysk broni uczynił swoje.

Pszenica worek za workiem sypała się za burty. Morze pożerało każdą ofiarę z nienasyconą łapczywością. Nie było jednak zadowolone. Wciąż głodne — biło w okręt. Starało się zmyć biegających po pokładzie ludzi. Zrzucało dźwigających wory z drabiny. Znowu nieszczęsna kwadrirema da­ła nurka. Fale wody strąciły ludzi przygniatając ich worami. W zamieszaniu zdeptano rannego marynarza. Próżno Łukasz starał się go osłonić. Pszenica nasiąknąwszy wodą zdawała się pęcznieć. To, czym ulżyli statkowi przez wyrzucenie kilkunastu worków, zostało przez morze zwrócone ciężarem wody.

Kiedy okręt wygrzebał się na powierzchnię, znów zaczęli wyrzucać. Lecz w końcu zabrakło im sił. Ręce mdlały, zapał stygł. Walka wydawała się beznadziejna. Wreszcie przestali pracować. Powrócili do swej obojętności. Z jękiem rzucali się na ziemię. Próżno Petesuchos wołał. Już nawet mary­narze nie słuchali rozkazów. Odeszły ich siły. Nikt na okręcie nie jadł od chwili uderzenia huraganu. Nikt także nie spał.

Noc, która nadeszła, czarna i bezgwiezdna, wydawała się wcieloną roz­paczą. Wicher dął ciągle, morze charczało, złe i zaciekłe. Najmniejszy pod­rzut, nagłe przewalenie się okrętu na bok sprawiały, że leżący ludzie toczyli się po zalanym wodą dnie, wpadali jedni na drugich. Skarżyli się jękiem i popłakiwaniem. Nie byli zdolni nawet krzyczeć. Arystarch zdołał przynieść rannemu kilka łyków wody na dnie dzbanka. To było wszystko, co mógł zdobyć. Potem pracował przy wynoszeniu worków. Teraz leżał bezsilny.

Szary ranek nie przyniósł żadnej zmiany. Łukasz tylko spostrzegł, że nie ma obok nich Pawła. Przestraszył się. Przyszło mu do głowy, że Paweł mógł wyczołgać się na pokład i fale strąciły go do morza. Nie mogąc się uspokoić wstał i począł szukać przyjaciela. Obszedł całe podpokładzie. Pawła nie było. Pokonując sztywność mięśni Łukasz wciągnął się po drabinie. Wyjrzał na pokład. Lśnił on od wody, zupełnie pusty. Tylko łódź leżąca dnem do góry targała się na linach, a koło steru siedział przywiązany sznurami Petesuchos, nagi, mokry, z zapadłymi policzkami. Wiatr dął dziko. Lekarzowi wydało się, że huczy jeszcze groźniej niż wczoraj. Horyzont zamykały góry wody. Łukasz, zsunąwszy się w dół, zanosił się płaczem. Nie wiedział, co myśleć o zniknięciu przyjaciela. Był pewien, że Paweł zginął. Nagle na dnie rozpa­czy zrodziła się w nim myśl. Znowu wszedł na drabinę, znowu wyjrzał na pokład. Woda zmywała go raz po raz, grzywiaste bałwany nadlatywały od tyłu i przewalały się przez rufę. Zdawało się, że żadna istota ludzka nie po­trafi utrzymać się na deskach. Ale niepokój o nauczyciela był mocniejszy niż lęk. Łukasz wypełzł z luku. Posuwał się na czworakach, rozpłaszczony, przywierając całym ciałem do pokładu. Potem udało mu się schwytać opa­sującą okręt linę. Dzięki niej dotarł do drugiego luku, prowadzącego do pod-pokładzia wioślarzy. Zaraz po wybuchnięciu huraganu żołnierze zamknęli luk na ciężką żelazną sztabę. Ale teraz sztaba była odłożona, luk otwarty. Jednym skokiem lekarz znalazł się przy nim. Zajrzał do środka.

W dole zobaczył chaos nagich, skłębionych ciał. Gdy wśród pasażerów i załogi zapanowała apatia, tutaj ciągle jeszcze wrzała wyjąca rozpacz. Każdy rzut okrętu wywoływał nowy wybuch. Ludzie sczepili się z sobą. Zdawali się walczyć. Stali się plątaniną rąk, nóg i łańcuchów. Tarzali się wzdłuż ła­wek, krzyczeli, musieli krzyczeć, choć poszczególnych głosów dobywają­cych się z rozpaczliwie rozdartych ust Łukasz nie mógł rozpoznać. Ale w tej opętanej ciżbie grupa sześciu czy siedmiu ludzi zachowywała spokój. Ucze­piona rozdygotanej ławy, siedziała otaczając człowieka skutego, jak oni wszyscy, w łańcuchy. Łukasz od razu poznał Pawła. Szybko zsunął się z dra­biny. Przedzierał się ku niemu poprzez splątany gąszcz ludzki. Nagła radość ze znalezienia przyjaciela przerodziła się w nim w gniew.

Pawle! — zawołał.

Ale Paweł nie usłyszał tego okrzyku. Mówił dalej do otaczających go ludzi. Kiedy Łukasz stanął tuż nad nim usłyszał:

I... nie ma niewolnika ani pana, Żyda ani Rzymianina... Wobec Niego wszyscy jednacy...

Pawle! — powtórzył niecierpliwie.

Jakby zbudzony ze snu, Apostoł podniósł głowę. Uśmiechnął się.

Czy chcesz czego, Łukaszu?

Jak to czy chcę!? Szukałem przecież ciebie... — zaczął. Paweł uśmie­chał się dalej i Łukaszowi zabrakło słów. Innym już tonem dodał: — Nie­pokoiłem się... Rozpaczałem. — Zaledwie to powiedział, a już ten niepokój i ta rozpacz wydały mu się czymś błahym i śmiesznym. Trzymając się jakiejś podpory, z pokorą patrzył na uśmiechniętego nauczyciela.

Masz rację — przyznał Paweł łagodnie — powinienem był was uprze­dzić, że tu idę. Ja, więzień — do więźniów... Ale teraz wróćmy... — Poże­gnał uściskiem dłoni otaczających go wioślarzy. — Przyjdę znowu do was — zapewnił. — Pan z wami.

Przyjdź, przyjdź znowu! — wołali za nim. Jeszcze z drabiny widać było, jak powiewają za Pawłem rękoma.

Na pokładzie wpadli zaraz w objęcia wiatru, zapierającego oddech i zdzie­rającego z ciała odzież. Morze zdawało się gotować: pieniło się, pluło kro­plami. Rosło nieustannie górami wody, które przetaczały się przez okręt. Lina opinająca pudło skrzypiała żałośnie. Nadlatujący bałwan zalał ich i był­by ich ściągnął do morza, gdyby nie uchwycili się sznurów przytrzymują­cych łódź. Wczepieni jedną ręką w sznury, drugą trzymali jeden drugiego za ramiona. Ledwie woda spłynęła, podnieśli głowy i gwałtownie zaczerpnęli powietrza w płuca. Doczołgali się do luku. Byli mokrzy, zbici przez wiatr i przez wodę. Na dole odnaleźli Arystarcha, który powitał ich okrzykiem ulgi. Był pewny, że zginęli.

Lecz zaledwie znaleźli się na spodzie okrętu, ogromny słup wody zała­mał się nad pokładem. Rozległ się huk, trzask, łoskot jakby wielu piorunów na raz. Pokład zdawał się rozlatywać nad nimi w kawałki. Woda chlusnęła przez luk. Przygnieciony okręt począł obsuwać się bezwolnie w dół.

Giniemy! — zawołał ktoś obok nich. — Serapisie!

Giniemy! —odpowiedziało mu kilka głosów. — Neptunie! Posejdo­nie!

Giniemy! — wyszeptał Łukasz, szukając w mroku ręki Pawła. — Je­zu, ratuj nas!

XXIV A jednak ciągle jeszcze żyli. Skołatany okręt trzymał się nadal na po­wierzchni. Dni mijały za dniami, oni zaś lecieli wciąż w szarą, rozdygotaną od wiatru ćmę. Zataczali się na wzburzonych falach jak płomień na po­chodni, to przytłukiwany tchnieniem wiatru, to znowu usiłujący powstać. Huragan niósł ich bezwolnych w nieznanym kierunku. Nie wiedzieli, ku jakim zbliżają się brzegom. Marynarze powtarzali z przerażeniem: „Jeśli lecimy na Wielką Syrtę, jesteśmy zgubieni...” Brzeg Libii, krainy Lotofa-gów, spoglądał spoza ich słów swoimi mieliznami.

Lecz wcześniej niż rafy i mielizny groziło im rozdarcie przez morze. Nieustannie bity przez fale, zalewany kolumnami wody, zatapiany raz po raz okręt wyglądał coraz żałośniej i coraz żałośniej jęczał każdym swym włóknem. Licznymi szparami sączyła się do wnętrza woda. Petesuchos, od­nalazłszy jakąś lampkę oliwną i zapaliwszy ją, w towarzystwie dwóch naj­lepiej jeszcze trzymających się na nogach marynarzy obchodził spód okrętu. Dysząc ciężko, tak ich męczył najmniejszy wysiłek, zatykali każdą spostrze­żoną szparę. Poprzez belki czuli niepohamowaną furię żywiołu. Można by pomyśleć, iż potężne pięści i stopy łomoczą nieustannie w pudło okrętu i zgniatają je z taką siłą, że aż silne modrzewiowe tramy chrzęszczą niepo­kojąco.

Ale praca wyczerpała Petesuchosa, nim zdołał obejść cały okręt. Maryna­rze już wcześniej opuścili go. Po prostu pokładli się bezradnie. Kapitan zo­stał sam, ze swą lampką w jednej ręce, a z dłutem do zapychania i z garścią tłustych kłaków w drugiej. Gdzieś kapała woda. Petesuchos swym doświad­czonym uchem marynarza usłyszał ten dźwięk w nieustannym ryku huraga­nu. Nie miał jednak sił, aby szukać szczeliny. Lampka mu gasła. Długi cień, jaki jego postać rzucała na ścianę okrętu, załamany przez krzywiznę pudła, szarzał i wsiąkał w mrok. Równie chwiejny jak cień, Petesuchos przeszedł jeszcze parę kroków, a potem padł na ziemię. Leżał bezsilny, zrezygnowa­ny. Tak samo nieco dalej, u stóp mokrego zwału worów leżeli podróżni. Już żadnego z nich nie mógł wezwać do wyrzucania ładunku. Nikt się nie ru­szał. Nawet wioślarze w swym podpokładziu leżeli nieruchomo jak trupy. Przestano wierzyć w ocalenie.

Petesuchos leżąc twarzą na deskach uświadomił sobie, że musi mieć gorączkę. Białe majaki przelatywały mu przed zamkniętymi oczyma, nierytmiczne podrzuty okrętu zamieniły się w jakiś oszołamiający wir. Nagle ogarnęła go chęć, żeby już prędzej zginąć. Nie miał sił na dalszą walkę. Jeszcze nigdy w życiu nie zdarzyło mu się walczyć tak długo. Teraz przy­szedł kres. Musi zginąć: on i okręt. Nie doprowadzi swej kwadriremy, na której tyle lat pływał, do szczęśliwego portu. Trudno. Nie uciecze się z rąk rozgniewanych bogów.

Zdawało mu się, że ktoś się do niego czołga. Dotknęła go jakaś dłoń.

To ty, Petesuchosie? — posłyszał głos.

Ja... czego chcesz...? Nic ci nie pomogę! Kto ty?

Nowe uderzenie góry wodnej o pokład. Myśl już nie broni się przed gro­zą, ale serce zamiera, ucieka gdzieś pod gardło. Okręt dał nurka, lecz chwiej­nie wynurzył się nad fale. Ogromnym wysiłkiem wydźwigał z topieli swe pudło, obciążone stosem mokrych worów.

To ja: Paweł, więzień — mówił głos. Zadźwięczał na mokrych deskach wleczony łańcuch. — Petesuchosie...

Niechętnie odwrócił głowę.

Nie chcę cię słuchać... Daj mi spokój... Wszyscy chcecie ode mnie pomocy... Nie ma.... Miejcie żal do bogów...

Ależ wysłuchaj mnie — Paweł mówił spiesznie. — Chcę, abyś po­wiedział wszystkim wieść pomyślną. Nie zginiemy! Nikt nie zginie! Tylko okręt... Widziałem anioła Bożego...

Petesuchos, ciągle odwrócony, gniewnie wzruszył ramionami.

Odejdź!— parsknął. — Nie jestem szaleńcem, abym wierzył szaleń­com!

Petesuchosie — głos człowieka w ciemnościach brzmiał spokojnie, lecz natarczywie — ja nie oszalałem. Ale dziś w nocy anioł Boży był na­prawdę przy mnie...

Może sam wielki Ra? Odejdź!

Nie odejdę. Powiedz im...

Precz! — Na ślepo machnął w powietrzu zaciśniętą dłonią. Paweł cofnął się. Statek chybotał, podskakiwał, jęczał od uderzeń, które to go wy­rzucały ponad fale, to znów wtłaczały w głąb. Tych ludzi zrozpaczonych i złamanych trzeba było podźwignąć. Ukląkł. On sam modlił się ostatnio dzień i noc. Wiedział, że nie zginie, nie może zginąć. Wiedział, że dane mu będzie zobaczyć stolicę świata i jej władcę. Ale zapragnął, aby nie zginęli ludzie, z którymi płynął. O ich życie modlił się uporczywie, rzucany po dnie ledwo już trzymającego się statku. Tak było zawsze, że ludzie, z którymi się zetknął, stawali mu się drodzy, bliscy, i że za nich gotów był oddać siebie.

Zebrał siły. Począł krzyczeć, natężając głos, by być słyszanym mimo wściekłego łoskotu fal miażdżących okręt:

Słuchajcie, bracia! Bądźcie dobrej myśli! Nie zginiecie! Wiem, że oca­lejemy. Tylko okręt zatonie...

Odpowiedziała mu cisza. Nikt się nie ruszył. Tylko słychać było biega­jące szczury i nie milknący łoskot morza.

Słuchajcie! — wołał znowu. — Nie zginie nikt...

Ktoś zaśmiał się gorzko w ciemnościach. To był jedyny głos, który mu odpowiedział. Ale on poczuł doświadczonym uchem nauczyciela, że jego słowa nie padają w próżnię.

Wierzcie mi... — nagle zmienił ton. To było wstrząsającą tajemnicą słów Pawła, że gdy poczynał po prostu opowiadać o tym, co się dokonało z nim samym, ludzie nie mogli go słuchać obojętnie: albo ulegali mu, albo buntowali się. — Dziś w nocy... zjawił się przede mną... anioł Boży... i po­wiedział „Ocalejecie... Musisz bowiem... stanąć przed cezarem... a wszyst­kich, którzy są z tobą... daruje ci... Pan...”

Teraz nikt się nie śmiał. Milczenie było oczekiwaniem. Doszedł go z da­lekiego kąta podpokładzia głos Juliusza:

Wierzcie jemu! To dziwny człowiek... On wie...

Obsunął się na deski, wyczerpany krzykiem. Lecieli dalej w zbałwanio-ną dal bez kierunku. Znowu waliły się na nich góry wodne, wbijały ich pod powierzchnię, szarpały wiązaniami okrętu, miażdżyły każdą deskę, każdy łokieć burty. Leżeli bezsilni, połową tylko świadomości przyjmując uderze­nia morza, połową zgubieni na odległych lądach. Nie mieli sił, by wyjrzeć na pokład. Ta potwornie wielka, skłębiona i kipiąca zielona masa działała na nich przygnębiająco. Woleli jej nie widzieć, woleli nie patrzeć, jak z hu­kiem rozdzieranego drzewa zrywa się nagle na jakimś skrawku równiny wodnej grzywiasty pas, jak rośnie, wzbiera, warczy, ryczy, pieni się, wspina, urasta, ściga ich, dogania, dopada, przelatuje nad nad okrętem mokrą wyjącą chmurą, rwie, drze, szarpie, zatapia, grzebie sobą — niby potwór przywala­jący rozedrganym cielskiem swą ofiarę. I tak ciągle, bez końca, w jakimś opętaniu czy furii. Nie chcieli patrzeć na morze. Byli od niego daleko. W każ­dym z nich jednak pozostało echo słów małego człowieka w kajdanach, echo niby lampka pełgająca w mroku. Tylko że morze gasiło jej blask. Odżywał po każdym wydźwignięciu się z topieli, zapadał na nowo w ciemności, gdy rósł huk nadciągającego wodnego wału. Czasami na okręt spadało uderzenie krótkie i niespodziewane jak cios pięści. To było najokropniejsze. Leżąc w półmroku, zamierali. Serca biły ciężko, rozdzierały piersi. Innym razem nadchodziły chwile niezrozumiałego spokoju, prawie ciszy. Wtedy napięcie rosło z każdą minutą ociągania się ciosu. Serca stukały prędko, gwałtownie. Woda na dnie okrętu, przelewając się, bulgotała gniewnie. Zdawała się od­powiadać przyjaznym okrzykiem na huk uderzających fal. Pluskiem i chlu-potem zdradzała nadciągający chybot.

Czternasty dzień zamierał w ciemnym podpokładziu skołatanego okrętu.

Lecz nagle stała się rzecz wstrząsająca. W jednym momencie wszyscy odzyskali siły. Zerwali się na nogi. Tłocząc się i depcząc dopadli drabiny. Drżące dłonie chwyciły szczeble. Roziskrzone oczy podniosły się w górę. To wyglądało jak bajka: górny brzeg luku zaszedł czerwienią. Wyciągnęli ku niej ręce niby ku czarodziejskiemu kwiatowi. Ale blask nie znikał. Więc to nie była bajka! Jeden przez drugiego pięli się w górę. Wiele głów wynu­rzyło się nagle nad pokład. Wiele bladych, zsiniałych twarzy zwróciło się w jednym kierunku. Przed nimi ponad rozbełtaną, rdzawoczarnymi płatami cienia zarzuconą powierzchnią leżała czerwona pręga. Nagi pokład, maszt, potrzaskana galeria tylnego pomostu coraz mocniej kąpały się w czerwieni. Wiatr dął dalej, ale wydało im się, że dmie inaczej. Nie tłoczył nad nimi czarnego oparu, lecz pozwalał mu ściekać na południowy skłon nieba. Po­rwane kawały chmur odlatywały niby złowróżbne ptaki.

Znowu uderzyła fala i zalała patrzących. Ale oni nie dali się oderwać od luku. Ociekając wodą nie przestawali patrzyć. Wiedzieli już, że nie lecą w przerażające objęcia Wielkiej Syrty. Płynęli na zachód! W ten wieczór po raz pierwszy od tylu dni zobaczyli niebo. Czerwona kula wyplątywała się z resztek mgieł. Różowość rozpełzała się coraz szerzej i pogodnie bladła. Odzyskali siły. Wyszli na pokład i trzymając się kurczowo lin patrzyli w prze­strzeń. Słońce zapadało coraz niżej. Jego blask migotał: to gasł, zalewany przez fale, to znowu odżywał, gdy fala opadała lub gdy bałwan wynosił ich w górę. Gdzieś po przeciwnej stronie nieba, coraz czystszego, zamajaczyła gwiazda. W tej chwili poprzez huk morza posłyszeli wrzask człowieka:

Ohej! Ohej!

Jeden z marynarzy wdrapał się na maszt. Teraz pokazywał coś ręką w ol­śniewającej zachodem dali.

Ohej! Ziemia! Ohej!

Nie widzieli jej, nie mogli jej ujrzeć. Może to było tylko przywidzenie rozgorączkowanych oczu? Ale już wszystko nabrało innych barw. Ich ciała poczęły drżeć pragnieniem czynu. Zdało im się także, że nagle orkan ustał, a po morzu rozlała się oliwa. W rzeczywistości huragan miotał się dalej, a morze ryczało jak przedtem. Słońce tymczasem zapadło za widnokrąg. Nadeszła noc znaczona niewielu bladymi gwiazdami. Lecz znalazła ich już chciwymi życia.

CZĘŚĆ DRUGA I Świętą Drogą maszerowały kohorty pretoriańskie: najprzód szła muzyka, bijąc w bębny i trąbiąc na rogach oraz zakrzywionych bucinach, potem nie­siono orły, signa i vexilla. Za znakami zbitą kolumną waliła masa żołnierzy w połyskujących pancerzach, w hełmach strojnych w pióra, z owalnymi tar­czami na ramionach. Chrzęst podkutych butów na kamiennych płytach alei brzmiał równo, niby doskonale rytmiczny łomot morza o skalisty brzeg. Z bo­ku szeregów szli setnicy w łuskowatych pancerzach, z laską winną w ręku. Była to parada, ale ta parada była także pokazem siły. Muskularne ramiona, podniesione w górę wraz z włócznią, kołysały się niby niedbale, a przecież zdradzały przytajoną moc. Każdy żołnierz był chłopem na schwał, dosko­nale wyćwiczonym. Spod wciśniętych hełmów, okolone podpinkami wy­glądały oblicza młode, zuchwałe i nieustępliwe. Miecze szczękały znacząco o okucia pancerzy. Potężne łydy migały dołem w złotym pyle wiosennego dnia.

Między jedną a drugą kolumną żołnierzy na czele grona postrojonych trybunów jechali obok siebie na białych koniach dwaj ludzie. Rozepchnięci przez idących pretorianów przechodnie przyciskali się do murów lub cofali się na schody ciągnących się wzdłuż Via Sacra budynków. Witali jeźdźców okrzykami, na które tamci odpowiadali podnoszeniem ramion i uśmiechem. Konie w czerwonej nabijanej złotem uprzęży szły z fantazja, wyginając szy­je i ogony. Obaj jeźdźcy byli ludźmi w sile wieku. Starszemu z nich, czło­wiekowi o szerokiej, kanciastej, niby wyrąbanej toporem twarzy, surowej, lecz otwartej, siwe włosy wyglądały spod hełmu. Drugi był młodszy. Miał postać niepozorną, przygarbioną, źle trzymał się na koniu, nie wyglądał na żołnierza. Jego żółta twarz nie potrafiła ukryć wyrazu dumy, chciwości, za­wiści i zmysłowości. Raz po raz oblizywał wargi. Głęboko wbite oczy prze­suwały się czujnie po twarzach patrzących. Ludzie wołali:

Salve, Rufusie! Witaj, Tygellinie!

W głosie wołających nie było radości, raczej chęć zwrócenia na siebie uwagi. Fenius Rufus kiwał dobrodusznie siwą głową. Nie patrzył na witających go. Ale Tygellin, zanim odpowiedział na okrzyk, odszukiwał w tłumie twarz wołającego i przypatrywał mu się przez chwilę bacznym spojrzeniem swych przymrużonych oczu. Zresztą jeszcze pilniej przypatrywał się tym, którzy stali, a nie krzyczeli.

Prefekci przejechali, kolumna pretorianów szła dalej, ciężka i groźna. Arie stojąc na progu sklepu złotnika Chalafty ciekawie patrzył na szeregi przesuwające się na tle olbrzymiego miasta, tłoczącego się swymi budyn­kami niby puszcza masą wybujałych drzew. Sprzed sklepu Chalafty, miesz­czącego się wraz ze sklepami innych złotników oraz bankami w bocznych podsieniach gmachu giełdy, widać było samo centrum miasta, rozciągające się od okrągłej świątyni Westy, świątyni boskiego Juliusza, triumfalnego łuku Augusta, świątyni Kastora, ogromu bazyliki Juliusza, przed którą z siedmiu słupów podrywało się do lotu siedem zwycięskich Wiktorii, poprzez Forum, Rostrę, świątynię Saturna, do górującej nad dachami, kolumnadami i posą­gami szarozielonej kapitolińskiej skały, przerąbanej Gemońskimi schodami i ukoronowanej szeroką fasadą świątyni Jowisza, przypominającej bardziej obronny zamek niż miejsce kultu ojca bogów. Muzyka brzmiała coraz dalej, ale szeregi ciągle szły, bo za kohortami pretoriańskimi postępowały kohor­ty wigiliów. Parada poprzedzała rozpoczynające się nazajutrz Megalesia, czyli obchody ku czci wielkiej Macierzy bogów, Rei-Cybeli, której świąty­nia stojąca obok domu Liwii na skraju Palatyńskiego wzgórza była miejscem lękliwego, a zarazem podniecającego kultu. Wprawdzie cezar osobiście nie był tak gorliwym czcicielem Rei-Cybeli jak jego poprzednicy i ofiarował wszystkie swe starania ukrywającej się w małej świątyni na Janiculum bogi­ni syryjskiej Atargatis, jednakże lud chciał mieć Megalesia, więc odbywały się one nadal z tą samą pompą i wspaniałością jak za Klaudiusza. Tegoroczne zapowiadały się jeszcze wspanialej ze względu na bogaty program igrzysk. Obaj prefekci pretorianów, świeżo zamianowani po nagłej i dość tajemni­czej śmierci Burrusa, chcąc się przypodobać Rzymianom kazali zwieźć do amfiteatru większą niż zwykle liczbę zwierząt oraz sprowadzili do cyrku nowych woźniców. Już dziś wielu senatorów i rycerzy nosiło przypięte na togach zielone wstążki, znak przynależności do cesarskiego stronnictwa.

W końcu oddziały gwardii przeszły. Tłum, dotychczas patrzący, wysu­nął się z załomów, ze schodów i z bocznych uliczek, napełnił Świętą Drogę zamętem, gwarem i ściskiem. W pogodny dzień jak dzisiejszy ulice pełne były ludzi, że trudno się było między nimi przecisnąć. Nawet na Via Sacra, należącej do najszerszych ulic w mieście, bo mogły się na niej minąć dwa wozy, ludzie popychali się, potrącali i gnietli. Niewolnikom niosącym lek­tyki bogaczy i senatorów torowali drogę specjalni kursorzy, wykrzykując imię i tytuły swego pana. Jedna a takich lektyk, wspaniale wykładana kością słoniową i szylkretem, zatrzymała się przed sklepem Chalafty. Otaczała ją cała czereda klientów w ciężkich, wełnianych, wysoko podkasanych togach. Ci zaraz wrzaskiem wywołali ze sklepu kupca. Chalafta, wpół zgięty z sza­cunkiem, wybiegł do gościa. Arie nie rozumiał, o czym z przybyłym roz­mawiał, ponieważ rozmowa toczyła się po łacinie. Ale widział, jak kupiec z zapałem i ciągle się kłaniając przedkładał coś człowiekowi leżącemu wy­godnie w głębi lektyki. Potem spiesznie wbiegł do sklepu, otworzył skrzynię, w której — Arie o tym wiedział — przechowywał swe najkosztowniejsze wyroby i wziąwszy w dłoń kilka złotych cacek powrócił, by je pokazać bogaczowi. Znów się kłaniał i coś tłumaczył. Tamten namyślał się długo, oglądał z osobna każdą sztukę biorąc ją w palce, oddalając i przybliżając do oczu. W końcu coś wybrał. Niewolnicy ponieśli lektykę dalej. Chalafta stał jednak długo na ulicy, kłaniając się bez końca. Kiedy wrócił do wnętrza skle­pu, po jego zadowolonej minie widać było, że zrobił dobry interes.

Porządny człowiek... — powiedział, ruchem głowy wskazując kieru­nek, w którym oddaliła się lektyka. — Płaci, co trzeba, nie targuje się... Takiemu warto pokazać rzeczy najlepsze. — Starannie poukładał pozostałe wyroby, po czym skrzynię zamknął. Triumfalnie potrząsnął ręką. — To jest skarb, Arie! Mówię ci. Naucz się tego... Wszystko wtedy będzie twoje. To wielkie bogactwo — aż kiwał głową z przejęcia. — Będziecie mieli z czego żyć i ty, i dzieci, i wnuki...

Ale Arie nie odpowiedział. Znowu stanął w otwartych drzwiach i patrzył na miasto. Daleko między murami słychać było wciąż ryk trąb wojskowych. Lektyki płynęły za lektykami. Twarz kupca zasnuła troska. Podszedł do mło­dego człowieka. Tonem proszącym zaczął:

Dlaczego ty, Arie, jesteś taki? No, powiedz! Co cię dręczy? Spodoba­łeś mi się od razu, jak tylko przybyłeś...

Arie dalej milczał. Tylko nagły gniewny skurcz, jaki przebiegł po jego wąskich wargach, mówił o myślach, które obudziły w nim słowa Chalafty. „Na czoło Henocha! — zaklął w duchu. — Cóż z tego, że tutaj przybyłem!?” — Patrząc na ciemniejący po drugiej stronie Forum łuk Tyberiusza, rzekł wreszcie:

Obiecałeś mi, Chalafto, że dowiesz się...

Kupiec niechętnie strzepnął rękoma.

Ty ciągle tylko o tym! Obiecałem, obiecałem... Będziesz wiedział wszystko o tych twoich chrześcijanach! Ale po co ci oni? Pomieszali się z nieobrzezanymi. Niewielu z nich zachowuje Zakon. — Znowu powrócił do swojej sprawy: — Mówię ci, ty się naucz ode mnie złotnictwa. Nie mam nikogo, tylko Akszę. Ją jedną. Jej mąż dostanie wszystko. A to wielkie bogac­two. Żebyś ty wiedział, ile ja musiałem zapłacić, żeby mieć ten sklep tu, pod Emilią! Ale teraz to mnie zna każdy senator. I prefekci, i konsulowie, i trybuni... Nawet dwa razy nosiłem swoje wyroby na Palatyn. Czy ty to poj­mujesz? Od nas wielu przyjechało... Ale co robią? Biedują! Jak który ma stragan na Olitorium, to mu się już wydaje, że jest bogaczem. Ja tam nie myślę, ja wiem... — Zniżył głos: — To, co mam tutaj — sklep, insulę, nie­wolników — szacują na dwa miliony sestercji. To mało? Połowa tego wy­starczy, by zostać senatorem! A ja chcę, żeby za te pieniądze moja Aksza była szczęśliwa. Ona jest ładna dziewczyna. Jak ty byś ją zobaczył, tobyś od razu inaczej mówił... No? Możesz dostać ją, i pieniądze, i sklep, i insulę także... Tylko naucz się...

Słyszał to od przyjazdu. Ten Chalafta od pierwszego wejrzenia zapłonął do niego niezrozumiałą sympatią. Arie trafił do jego domu przypadkiem, dzięki rabbi Józefowi, z którym spotkał się w Myrze i przypłynął do Ostii. To było prawdziwe szczęście, bo inaczej młody sikkarysta zginąłby w prze­rażającym mieście. Przybył tutaj osłabiony jeszcze chorobą. Ale rabbi Józef, syn Mateusza, zaopiekował się nim serdecznie. On sam płynął do Rzymu, by starać się o uwolnienie trzech faryzeuszów osadzonych w tutejszym wię­zieniu. Był również faryzeuszem, należał jednak do wojowniczych zelotów. Żywił: sympatię dla ludzi Manahema. Dowiedziawszy się, że Arie leży w go­spodzie porąbany przez rzymskiego żołnierza, przybiegł mu zaraz z pomocą. Swoimi pieniędzmi opłacił drogę Ariego do Ostii. W Rzymie umieścił go w domu Chalafty, do którego miał listy polecające.

Chalafta posiadał na Awentynie wielką, sześciopiętrową insulę. Był to dom porządny i solidnie zbudowany, niepodobny do tych tandetnych bud, z których niemal co dzień jedna waliła się na głowy swych mieszkańców. Jej wysokość nie przekraczała przepisowej miary siedemdziesięciu stóp, nie mogła się więc mierzyć ze słynną insulą Feliklesa, sterczącą obok term Agrypy i liczącą dziesięć pięter. Na górne piętra prowadziły drewniane ze­wnętrzne schody; na każdym półpiętrze stała kadź z wodą. Chalafta dbał, by domowi nie zagroził pożar. W insuli znajdowało pomieszczenie prawie sto osób; byli to wszystko wyznawcy Zakonu. Parter zajmowały sklepy. Po­nad nimi mieściło się mieszkanie Chalafty z pięknymi biegnącymi wzdłuż całego budynku balkonami oplecionymi powojem i bluszczem. Reszta gnie­ździła się wyżej. Chalafta był człowiekiem dobrym, nie żądał zbyt wielkich opłat. Umiał czekać na opóźniających się, a nie płacącym nie kazał zaraz od­stawiać części schodów, by ich uwięzieniem na górze zmusić do płacenia.

Kupiec mieszkał wraz z żoną i córką. To, że miał tylko jedno dziecko, było wielkim zmartwieniem Chalafty. Całą jego troską było teraz znaleźć dla Akszy dobrego męża. Żydzi rzymscy nie podobali się Chalafcie. Zanad­to upodabniali się do pogan. Chalafta pieścił w sercu marzenie, że znajdzie sobie zięcia z Judei, wiernego wyznawcę Zakonu. O tym ciągle myślał. Uważnie przyglądał się wszystkim nowoprzybyłym. I właśnie Arie przy­padł mu do gustu. Zaraz drugiego czy trzeciego dnia powiedział mu o swych planach. I odtąd ponawiał wciąż swoją propozycję.

Cóż jednak Arie miał mu odpowiedzieć? Nie był człowiekiem, który mógłby żyć czymkolwiek jeszcze poza swym pragnieniem zemsty. Chęć dosięgnięcia Pawła przerodziła się w nim w głuchą nienawiść. Paweł był winien wszystkiemu, Paweł i ci, którzy go otaczali! W miarę upływających lat gniew Ariego pogłębiał się i rozrastał. Ten mały człowiek, który żył gdzieś tutaj w mieście i którego od paru miesięcy nie mógł odnaleźć, był także symbolem nienawistnej sprawy. Marząc o zabiciu Pawła, Arie poczy­nał marzyć o zabijaniu wszystkich, którzy odgradzali go od tego zabójstwa. Dla tego jednego życia gotów był poświęcić choćby tysiące! Każdy niemal człowiek na ulicy był istotą nienawistną.

Nie odpowiedział Chalafcie. Bez słowa wyszedł ze sklepu, a potem pra­wie nieświadomy tego, co czyni, począł iść wprost przed siebie. Wplątaw­szy się w tłum, nie mógł się zeń wyrwać. Płynął więc w fali rozgadanych Rzymian, między zuchwałymi kobietami, których nie tylko nie krępowało samotne chodzenie po mieście, ale które umiały także zaczepiać mężczyzn. Arie jednak bardziej niż w tłumie był zagubiony w swych myślach. Szedł nie widząc nikogo, nie słysząc zaczepek, nie zwracając uwagi na sprzedaw­ców, którzy przywoływali idących do koszów z owocami i do długich, szpi­cem zakończonych amfor z mulsum — winem zmieszanym z miodem, którego kilka łyków znakomicie pobudzało apetyt, na balwierzy golących klientów na świeżym powietrzu przed drzwiami swych sklepów, na masa­rzy, którzy wystawiali z okien swych tabernae pod nos idących wieńce gorących kiełbas, na kotlarzy walących młotem w kawał metalu, na tłum żebraków, ukazujących swe wrzody i rany, przejmującym jękiem wzywa­jących opieki Bellony nad litościwymi osobami, które zechcą ich wesprzeć. Podążał prosto przed siebie. U stóp Skały Tarpejskiej skręcił w Vicus Juga-rius, przeciął Velabrum pod kolumnami szaleńczego mostu szalonego Kali-guli, który łączył Palatyn ze świątynią na Kapitolu, i wyszedł na Via Nova. Za sobą miał urwisko Palatynu, a na nim białą, pełną rzeźb i kolumn koron­kę pałaców. Niżej leżał cyrk niby ogromna dolina przegrodzona pośrodku murem. Drewniany most Sublicius, zatłoczony szarym krzyczącym tłumem i niezliczonymi stadami bydła, które pasterze spod Caere i Tarquinii gnali na Forum Boarium, rozpinał się nad porywczo płynącym buropłowym Ty-brem. Wybrzeże pełne było nędznych, półnagich tragarzy, wyglądających gorzej niż niewolnicy niejednego bogacza, spalonych na brąz marynarzy i wiecznie czymś podnieconych kupców. Ciężkie galery załadowane naj­rozmaitszym towarem podpływały do brzegu. Nad ciżbą dźwigającą kosze, toboły, amfory i dzbany unosił się zgiełk. Bydło ryczało, ludzie nawoływali się, kłócili, targowali. Kilku pijanych gladiatorów wywołało hałaśliwą awan­turę przed jedną z tawern, których nie kończący się szereg ciągnął się wzdłuż wybrzeża. Oprócz tawern były tu także garkuchnie zwane popinae, a w nich majtkowie, tragarze i kupcy mogli zawsze dostać gorącą polentę z jęczmie­nia, prażony bób, czosnek i oliwki. Zza kotar w głębi tawern wyglądały dziewczyny o krzycząco wymalowanych ochrą policzkach, z wieńcami ko­rali na szyi. Ten sam szary, krzykliwy, brudny tłum widać było na drugim brzegu rzeki. Dzielnica zatybrzańska była dzielnicą ubogich; tamtejsze in-sule wyglądały nędznie i brudno. Ich cenacula były niskie, by więcej pięter mieściło się na dozwolonej wysokości. Szarość tej dzielnicy odbijała od buj­nej zieleni wzgórz Janiculum, nad które wystrzelały czarne cyprysy, paraso-lowate pinie, węźlaste dęby. To tam ciągnęły się wspaniałe ogrody Cezara, ofiarowane przez zdobywcę Galii ludowi rzymskiemu.

Stojąc nad brzegiem rzeki, wśród gwaru handlowej dzielnicy, Arie ciągle rozmyślał. Zbyt długo już trwa to szukanie. Chalafta nie chce mu pomóc. Może robi to umyślnie, chcąc, by zapomniał o sprawie, z jaką tu przybył, a zajął się złotnictwem. Do Rzymu przypłynął późnym latem. Teraz jest wiosna. Zima minęła, a on nie dowiedział się, gdzie może znaleźć Pawła. Może za mało się rozpytywał, może zanadto liczył na własne nogi i na wła­sne oczy. Może także zbytnio pochłaniał go gwar olbrzymiego, stłoczonego wśród wzgórz miasta. Nie mógł wyrwać się magii patrzenia na marmurowe portyki, kolumny, perystyle, posągi, na szerokie viae, wąskie vici, kręte clivi, na piętrowe domy, kipiące życiem targowiska, rozlegle fora. Antiochia była równie wielkim miastem, ale leniwy nurt życia stolicy Syrii nie mógł równać się z tętniącym siłą rytmem metropolii świata. Już port ostyjski na­pełnił Ariego podziwem. Tysiące okrętów wyrzucały tam na brzeg egipską i sycylijską pszenicę, hiszpańską oliwę, greckie i afrykańskie wino, sycylij­ski miód, solone mięso z Betiki, daktyle z Libii, wełnę z północnej Galii, marmury z Toskanii, porfiry z Arabii, ołów i srebro z Hiszpanii, kość słonio­wą z Syrty i Mauretanii, złoto z Dacji i Tracji, miedź z Londinum, ambrę z tajemniczej wyspy Abalus, papirusy z doliny Nilu, szkła z Fenicji, kadzi­dła z Arabii, korzenie i gemmy z Indii, jedwabie z Issidonu Scytyjskiego... Mrowie barek przewoziło towary dalej rzeką, by wyładować je ostatecznie w Emporium lub gdzie indziej na wybrzeżu. Nie świątynia, ale miasto pożera­ło codziennie góry jarzyn, tysiące koszów ryb, stada bydła, wypijało jeziora wina. Nie kapłan złotym dzbankiem, ale wodociągi niosły zimną, przezro­czystą wodę spod gór, z Tyburu, z Subiacum. Dzięki nim wytryskały setki fontann, zaś tysiące ludzi pławiło się leniwie w termach. W niezliczonych świątyniach składano wprawdzie ofiary setkom bóstw. Pontifici, westalki, flaminowie, epulonowie, fecjale, arwalowie, luperkowie, saliowie, brodaci Gallowie, fanatycy kultu Bellony wznosili tam swe modły. Ale tylko jeden bóg panował naprawdę i niepodzielnie nad Rzymem i tylko jemu wszyscy nieśli ofiary — bóg-brzuch o otwartej paszczy Emporium i z kolistym ujściem Kloaki Maximy niby potwornym zadem półzanurzonym w rzece, w którą z pluskiem zwalał odchody miasta.

To było widowisko wstrząsające, okropne, a jednocześnie nie można było od niego oderwać oczu. I Arie żył tu wciąż pochłonięty wstrętem i po­dziwem.

Znowu w pobliżu miejsca, gdzie stał, przybiła barka. Muskularni traga­rze już biegli na jej pokład po wąskiej desce. Potem wracali dźwigając ol­brzymie kosze lśniących makreli. Rozdeptane brązowe błoto chlupało pod bosymi stopami idących. Ktoś potrącił Ariego. Tam u siebie, w cieniu Mo-ria, kłopotałby się, że go trącił człowiek, być może, nieczysty. Tutaj, ciągle potrącany, począł zapominać o wielu przepisach Zakonu. Kapitan stając na tyle barki nawoływał noszących do pośpiechu. Arie zniechęcony oderwał wzrok od rzeki, zawrócił w stronę miasta. Lecz w tejże chwili drgnął. Po­słyszał, jak jeden z tragarzy, wracający na barkę po nowy ładunek, powie­dział po aramejsku do drugiego:

Niech ci, Filerosie, Pan nasz Jezus Chrystus zapłaci za to, żeś mi po­mógł...

Poczuł się jak tonący, który chwycił się nagle mocnego oparcia. Czujnym spojrzeniem począł śledzić mężczyzn z mocnym postanowieniem nietrace-nia ich z oczu.

II Minął już rok, odkąd Paweł zamieszkał w małym domku przy Via Appia w towarzystwie żołnierza, który miał go strzec i w nakazanym dniu dopro­wadzić na sądową rozprawę. Tę niewątpliwą łaskę zawdzięczał Juliuszowi. Uznanie i podziw setnika dla Pawła przechodziły wszelką miarę. Mogli so­bie ludzie opowiadać co bądź — Juliusz wierzył święcie, że jedynie dzięki Pawłowi, nie tylko nie potonęli rozbiwszy się u brzegów Malty, ale zdołali wszyscy cało i zdrowo dostać się na brzeg. Przy tym setnik na skleconej naprędce tratwie dowiózł tam nawet swoje bagaże. Zima na wyspie minęła szybko, a cuda Pawła i nauki, których setnik był świadkiem, wzmogły jego przekonanie o niewątpliwym czarodziejstwie małego więźnia. Od Puteoli wędrowali pieszo. Arystarch poszedł przodem, by uprzedzić gminę wiernych i Piotra o przybyciu Pawła. Jakoż naprzeciw Apostoła wyszli pełni radości jego przyjaciele: Akwila, Rufus, Aleksander, Herodian, Arystobul, Asynkryt, Apelles, Urban, Klemens, Stachys, a także kobiety: Pryscylla, Tryfena, Try-foza, Olimpia, nawet stara Salome, wdowa po Szymonie z Cyreny. W Tres Tabernae gromada za zgodą Juliusza spożyła wspólną wieczerzę, na której Paweł łamał chleb. Opowiadano mu o życiu wiernych w mieście, których tu powszechnie zwano chrześcijanami. Pokonując drżenie głosu Paweł spy­tał o Piotra. Ale Piotra nie było w Rzymie. Zanim przybiegł Arystarch z wia­domością o nadpłynięciu Pawła, Cefas w towarzystwie Marka poszedł do Brundisium, skąd postanowił odpłynąć do Egiptu. Obiecał wrócić za rok, może za dwa... Znowu tajemniczo minęły się ich drogi.

W Rzymie Juliusz zaprowadził więźnia do Catra Praetoria położonego za Porta Collina. Była to olbrzymia forteca, w której koszarowało wszystkie dziesięć kohort pretoriańskich. Dyscyplina panowała tutaj żelazna, bo choć czas już dłuższy upłynął od zabójstwa Agrypiny, cezar wciąż jeszcze nie był pewny całkowitej wierności żołnierzy. Powierzył ich surowemu dowództwu Burrusa, sam natomiast darami i niby to wypraszaniem u prefekta rozmai­tych ulg wkupywał się w łaski wszechwładnej gwardii. Więźniowie, którzy tutaj trafili, musieli siedzieć w zalanych wodą lochach i ciężko pracować przy myciu latryn żołnierskich. Ale Juliusz, przyjęty na stanowisko setnika pretorianów, uprosił Burrusa o zastosowanie wobec Pawła prawa swobodne­go mieszkania na mieście pod strażą żołnierza. Ręczył, że więzień nie ucie­knie; żołnierzowi zaś ofiarował od siebie kilkadziesiąt sestercji. Przyjaciele znaleźli dla Pawła mieszkanie w domu chrześcijanina Kwintusa Hermesa przy Via Appia, niedaleko grobowca Cecylii Metelli. Była tu już zupełna wieś. Dom leżał u stóp wzgórza porośniętego cyprysami, z którego widać było jak na dłoni miasto pławiące się wieczorami w miedzianych blaskach słońca. Przyjaciele nie opuszczali swego nauczyciela. Sprowadzali do nie­go całe gromady wiernych, których nauczał, a nawet chrzcił. Gdy się zbie­rało ludzi więcej, niż mogło się pomieścić w domu, a pora była brzydka i nie sposób było nauczać na dworze, schodzono do podziemnego cmentarza, któ­ry mieścił się pod wzgórzem. Strażnik zgadzał się na to i zawinąwszy się w płaszcz, albo drzemał w kącie krypty, albo mrugając niedowierzająco oczyma słuchał nauk Pawła. Łaska, jaką okazywał więźniowi Juliusz, który nawet kilka razy odwiedził Pawła w domu Hermesa, a także kilka ofiarowa­nych przez chrześcijan asów całkowicie widać uspokajały jego sumienie.

W ciemnej katakumbie otoczonej grobowymi płytami tłum chrześcijan śpiewał, modlił się, słuchał, przychodził na kolanach po Chleb przełamany przez Apostoła. Lampki oliwne pykały i sykały, głucha cisza podziemi, przerywana z rzadka stukiem spadającej gdzieś kropli wody, wdzierała się między wypowiadane słowa. Katakumby, w których się zbierano, kobiety starannie wyprzątały, mężczyźni zaś starali się je ozdobić. Wśród chrześci­jan byli malarze. Ci postanowili pomalować ściany krypty. Początkowo zrobili błękitno-zielone tło i obwiedli je ornamentem z kwiatów, liści i pta­ków. Małe wielobarwne pawie rodziły się pod ich pędzlem. Pawła cieszył ich entuzjazm. Byli tacy szczęśliwi mogąc wreszcie swą sztukę, którą do­tychczas sprzedawali bogaczom pokrywając malowidłami ściany ich will, ofiarować Jezusowi. Pracując śpiewali ku czci Pana.

Lecz pewnego dnia wybuchło zamieszanie. Był już wieczór i zbliżała się godzina wieczornego łamania chleba. Ale Paweł siedział w mieszkaniu walcząc ze słabością. Czuł zbliżającą się chorobę. Azjatycka gorączka, która oszczędzała go na morzu, tu w Rzymie poczęła mu znowu dokuczać. Kilka już razy atakowała go tej zimy. Obawiał się, że znowu nadchodzi. Głowa go bolała, oczy paliły, dreszcze przebiegały ciało.

Nagle kilku ludzi wpadło jak burza do domku Hermesa.

Pawle! Pawle! — krzyczeli. — Co oni zrobili! Co oni zrobili! Podniósłszy się z wysiłkiem na posłaniu, spytał zaniepokojony:

Co takiego?

Przybyli dyszeli z przejęcia.

Oni... — krztusili się słowami pełnymi oburzenia i zgrozy — oni... tam na dole... Terencjusz i... Stichus... namalowali... człowieka!

Kłopotliwie potarł czoło pobrzękując łańcuchem. Od dawna już prze­czuwał, że to się tak skończy. Zwrócił się do żołnierza prosząc, by zechciał zejść z nim na dół, do katakumb. Ci, którzy przybiegli, otaczali go, żywo gestykulując i krzycząc:

Ośmielili się namalować człowieka! Wielkie bluźnierstwo! Pan za­kazał... — Cytowali raz po raz właściwą halakkę. Pełen troski szedł w dół wąskimi stromymi schodami, opierając się ręką o wilgotny mur. Ciemne plamy latały mu przed oczyma. Krypta pełna była sprzeczających się krzy­kliwie ludzi. Pracę przerwano, jedni doskakiwali do drugich wygrażając pięściami. Lada chwila mogło dojść do bójki. Ale na widok Pawła ludzie rozstąpili się i ucichli.

Apostoł długo stał i milcząc przyglądał się nie ukończonemu malowidłu. Wytężał oczy zachodzące mgłą. Obraz przedstawiał chłopca w krótkiej tunice i w wysokich koźlich butach kampańskich pasterzy. Skórzana bursa wisiała mu przez ramię. Na barkach trzymał jagnię. Tak, to miał być Dobry Pasterz, wyobrażony wedle tego, co on i Łukasz opowiadali zebranym. W kancias­tych rysach twarzy o latyńskim wydatnym podbródku, w ciężkim, szerokim nosie nie było nic z prawdziwego Oblicza. A przecież — myślał Paweł — ta twarz jest piękna, i ci malarze, którzy teraz z takim przerażeniem patrzą na niego, wzorowali ją na twarzach najurodziwszych swoich bohaterów, na Romulusie, Eneaszu;.. Z drugiej strony dochodził go pomruk zgorszonych Żydów.

Co robić? To, co sam myślał o surowości przestarzałego zakazu Prawa, powiedział już Łukaszowi. Ale ci, tacy słabi, jak przyjmą jego decyzję? Wiedział, że wokół jego osoby bulgocze coraz silniejszy ferment. Zaczęło się od jego rozmowy ze starszymi synagog rzymskich. Paweł już na trzeci dzień po zamieszkaniu w domku Hermesa wysłał do nich Akwilę z prośbą o przybycie. Zeszli się pełni powagi i dostojeństwa. Na ulicy każdy arcy-bóźnik miał na sobie wielki płaszcz. Ale w domu zdjęli płaszcze i ukazali się w swych pasiastych okryciach, z filakteriami na czołach i na rękach. Siedzieli przed Pawłem kręgiem, słuchając, co im powie. Zapytał:

Czy jesteście przeciwko mnie?

Obojętnie wzruszyli ramionami. Żadne jeszcze listy o nim nie dotarły do Rzymu. Nie wiedzieli, dlaczego Sanhedryn i Wielka Rada Faryzejska oskarżyły go przed Rzymianami. Nie bardzo wiedzieli także, co właściwie mają mysleć o chrześcijanach. Przed kilku laty gwałtownie zwalczali nową sektę. Ale to sprawiło, że i Zydów, i chrześcijan, nie odróżniając ich wza­jem od siebie, łaskawy poprzednio Klaudiusz kazał wygnać z miasta. Neron uchylił wyrok przybranego ojca. Żydzi wrócili. Lecz chrześcijanie wrócili także. Teraz znowu stosunki między nimi układają się źle. Wprawdzie Ży-dzi-chrześcijanie chodzą nadal do synagog, ale równocześnie zbierają się wraz z poganami na wspólne modły i uczty. Czy to jest dobrze? Co Paweł, który jest faryzeuszem, sądzi o tym?

Zaczął od samego początku:

Czy pamiętacie, czcigodni rabbi, jak praojciec nasz Abraham złożył dziesięcinę królowi Salem? Czemuż mu ją dał? Czy ów Melchizedech był z pokolenia wybranego? Nie. A jednak patriarcha złożył mu hołd, a przez niego myśmy wszyscy hołd oddali tamtemu, bośmy wszyscy byli w biodrach Abrahama... Nie jest więc nasze kapłaństwo największe, ale musi być nad nim inne, bardziej święte. Nie pojmujecie tego? Dobre było kapłaństwo Aronowe, ale ustępuje wobec kapłaństwa obrządku Melchizedecha. A sko­ro kapłaństwo się zmienia, zmienić się musi także i Zakon. Stary był dobry, ale nowy doskonalszy...

Jedni mu oponowali, drudzy przytakiwali. Teksty pism fruwały po izbie jak wystraszone gołębie. Dyskusja stawała się coraz żywsza. Dzień upły­wał. W końcu spór stał się ogólny i dotarł do jądra zagadnienia, do konflik­tu: wiara czy uczynki Zakonu. Kilku obecnych popierało Pawła. Ale reszta sprzeciwiała się coraz gwałtowniej i gniewniej. Próżno dowodził:

Przecież to dla wiary błogosławiony jest Abraham, bo zawierzył obie­tnicy: „Od Izaaka zwać się będzie potomstwo twoje...” Dla wiary Mojżesz ukrywany był przez trzy miesiące... Dla wiary wolał cierpieć niż pośród pogan zażywać rozkoszy... Dla wiary przeprowadził swoich przez Morze Czer­wone... Dla wiary nierządnica Rahab, zaufawszy posłom, ocalała, a z nią dom cały... Dla swej wiary zwyciężył Gedeon... Dla wiary Samson skruszył kolumny... Dla wiary Dawid zdobył Jerozolimę, pognębił Jebuzejczyków.

Tamci odpowiadali mu:

Ale byli obrzezani! Ale święcili sabat! Ale zachowywali czystość! Ale nie jedli nic zakazanego! — Petem przestali dyskutować, wpadli w złość. Krzyczeli gniewnie: — Milcz! Nic nie mów! Jesteś nieczysty jak ci zżeracze świniny! Dobrze, że cię więżą! — W końcu obrażeni poczęli wychodzić. Do reszty przemawiał długo w nocy.

Ale od tego czasu czuł niechęć płynącą ze strony siedmiu wielkich syna­gog rzymskich: Augustiańskiej, Agrypeńskiej, Bolumnijskiej, Suburskiej, Kampeńskiej, Hebrajskiej i Oliwnej. Ludzi, którzy do niego przychodzili, ktoś starał się przeciwko niemu zbuntować. A teraz ta sprawa z malowidłem Terencjusza i Stichusa...

Wciąż stał przed nim i myślał, co ma powiedzieć. Oskarżyciele, biorąc jego milczenie za wyraz oburzenia, unosili się coraz gwałtowniej. Wołali do malarzy:

Widzicie!? Rabbi się gniewa! Popełniliście wielki grzech! Widzicie! Widzicie! Nie znacie Zakonu! Zobaczycie, co wam rabbi powie! Rzuci na was przekleństwo!

Paweł czuł coraz większą rozpacz. Próżno szukał w głowie jakiegoś wy­jaśnienia, które uspokoiłoby wszystkich. Na próżno! Pojmował doskonale, że każda jego odpowiedź wywoła rozłam. Począł się w duchu modlić. Ale i teraz nie otrzymał żadnej odpowiedzi. Co im powie? Czas upływał, a on stał bez słowa przed pomalowany ścianą, rozdarty między świadomość no­wej, burzącej wszystko wiedzy a potrzebę rozsądku i wyrozumienia. Tam, w Jerozolimie, sprawa wyglądała podobnie. Ale tam przyszło rozwiązanie z zewnątrz: prośba Jakuba. Na niej mógł się oprzeć. Tutaj musiał zadecydo­wać sam. Nikt mu nie pomagał, nikt mu nie chciał pomóc. Dreszcze targały nim coraz silniejsze, wzrok ciemniał, jakby go zasnuwał czarny muślin. Kilkanaście par oczu wpatrywało się weń niecierpliwie, a on czuł spojrzenia tamtych ludzi niby ucisk palców. Pojął wreszcie, że nic nie zdoła powiedzieć, że nie ma sił rzucić w twarz oskarżycielom słów prawdy. Ten konflikt prze­rósł jego siły. Dopełnił miary jego udręczeń. Przecież i on potrzebował odrobiny bodaj ciszy, aby prowadzić spokojnie swoje nauki, aby znosić wżera­jący się w ciało łańcuch, aby pogodzić się z zasłaniającą oczy czerwienią!

Ciężko poruszył się z miejsca i bez słowa zawrócił ku wyjściu. To wte­dy jeden z oskarżycieli, Fileros, krzyknął:

Widzicie?! Rabbi was przeklina! Pójdziecie do piekła! Będziecie go­rzeli za wasz grzech!

Jakieś okrutne zadowolenie zadźwięczało w jego glosie. Paweł zatrząsł się cały. Nagle zwrócił straszny wzrok na tamtego. Uniósł ręce nad głową. Krzyknął:

Precz! Precz, kusicielu!

Ludzie przerażani tym wybuchem cofnęli się. Paweł, dysząc gwałtownie, szedł znowu ku ścianie, na której namalowany był Dobry Pasterz. Zatrzy­mał się przed nią. Patrzył, wodząc prawie twarzą po pachnącym farbami malowidle. Po chwili jego podniesione ręce opadły. Apostoł pochylił się, jakby ciężkie brzemię przygniotło go do ziemi. Ale kiedy się odwrócił, na zbolałej twarzy był już rozpaczliwy uśmiech. Gestem przywołał do siebie skarconego. Chciał mówić, lecz gorączkowy dygot warg pozwolił mu za­ledwie na kilka słów.

Źle mówisz... Żałuj... Masz kochać... brata... Wszyscyśmy bracia... Oni... dobrze... usłużyli... Jezusowi...

Jeszcze próbował uśmiechnąć się, jeszcze dotknął pieszczotliwie włosów Filerosa. Ale już ciało ogarnęły gorączka i drżenie. Zachwiał się na nogach i upadł. Musiano go odnieść do domu.

Kiedy po kilku dniach choroby zeszedł do krypty, zdziwiła go mała liczba łudzi przybyłych na modlitwę. Nie było Filerosa, nie było żadnego z tych, którzy oskarżali malarzy, nie było także wielu innych. Otaczająca Pawła gromadka chrześcijan stopniała do połowy.

III Więc przybywasz z Jerozolimy?

Tak.

Niech będzie błogosławione miasto wielkiego króla, stolica Pańska. Po trzykroć święta! Byłem tam raz na święcie Paschy przed pięcioma laty. Jestem wiernym Izraelitą i i bywałbym częściej. Ale podróż przez morze jest bardzo kosztowna...

Lecz jesteś także wyznawcą Jezusa?

Niech będzie błogosławione imię Syna Bożego Jezusa Chrystusa! Je­stem Jego wyznawcą. Jak ty...

Tak. I ja wierzę w Jezusa... — Arie niepewnym głosem złożył po raz drugi to wyznanie, lękając się, czy potrafi w razie potrzeby dowieść swej przynależności do nazarejczyków. Ale tamci dwaj poklepali go tylko ufnie po ramieniu. Uśmiechali się wesoło. Jeden z nich, którego towarzysz nazy­wał Filerosem, zapytał:

Czy dużo jest naszych braci w Jerozolimie?

O, tak — potwierdził Arie. I zaraz sam począł pytać: — Gdzie się zbie­racie? Jeszcze nie widziałem nikogo, kto by mnie objaśnił...

Różnie bywa — powiedział drugi tragarz. — Miasto jest tak duże, a i nas jest tak wielu, że nie sposób schodzić się w jedno miejsce. Tylko na święto Paschy i Zmartwychwstania zbierają się razem wszyscy chrześci­janie...

Chrześcijanie? — zapytał Arie zaskoczony. W Jerozolimie była to naz­wa pogardliwa i sami wyznawcy Jezusa nigdy by tak o sobie nie powiedzieli.

Chrześcijanie. Czemu się dziwisz? Tak siebie nazywamy i tak nas tutaj nazywają. Otóż wszyscy wtedy schodzą się w ogrodach Emiliańskich. Jest tam jedno takie miejsce... A dozorcy są ochrzczeni...

Dobrze. A zwykle?

Zwykłych miejsc jest bardzo dużo. W synagodze Oliwnej, bo jej ar-chonci sprzyjają chrześcijanom, w domu piekarza Apuleusza, u retora Da-moklesa, na cmentarzach za Porta Capena, Porta Collina, Porta Portuensis, w ogrodach Lukullusa, a nawet, wiesz, niektórzy bracia zbierają się w ogro­dach pałacu cesarskiego. Sprzyja im sama cesarzowa...

Tyber płynął swym zwykłym, pośpiesznym nurtem u ich stóp. Po nim ciągnęły barki i galery. Rozładowywano je po obu brzegach.

Pewno już wiesz — powiedział drugi tragarz, imieniem. Satabus, wska­zując ręką Ariemu przeciwległy brzeg — że tam mieszka najwięcej naszych.

Ale wśród Izraelczyków Zatybrza mało jest chrześcijan — objaśnił Fileros.

Tak, mało — przyznał Satabus. — Z synagogi Augustiańskiej nawet wypędzają chrześcijan. Nie tak jak w Oliwnej. Ci z Augustiańskiej są dum­ni, bo otrzymali wiele łask od cesarzy. Teraz mają także możną opiekunkę: Sabinę Poppeę, żonę Rubriusa Kryspina, a potem Salwiusza Ottona... Ale ty, Judejczyku, pewno nie wiesz o naszych rzymskich sprawach. Ta Poppea, która jest podobno przepiękną kobietą, przypadła do serca cezarowi. Ottona Neron wysłał, by rządził Luzytanią...

Arie skrzywił się niechętnie, słuchając tej historii. Ale jego towarzysze wzięli to za wyraz oburzenia. Z uznaniem pokiwali głowami.

Widzę, że się gorszysz — powiedział Fileros. — Czyżbyś jeszcze nie wiedział, w jakich grzechach tonie miasto? To prawdziwy Babilon! A ce­zar... — tragarz rozejrzał się i choć nikogo w pobliżu nie zobaczył, ściszył glos — rozpustnik i kazirodca! Żył z własną matką, a potem kazał ją zabić. Otruł Brytanika, któremu należał się tron... Teraz zaniedbuje żonę, a pluga­wi się z Poppeą... Nocami włóczy się ze swoimi po mieście w przebraniu niewolnika. Biada kobiecie, którą spotkają! Największe orgie urządza za miastem na Via Flamina i na moście Mulwijskim. A ci jego przyjaciele — także jeden rozpustniejszy od drugiego! Są tam i kobiety, prawdziwe nie­rządnice. Gdy przychodzą Juwenalia, w ogrodach Augustiańskich dzieją się rzeczy ohydne. Cesarz i jego towarzysze występują na scenie w mimach i w śpiewie. Kobiety zrzucają szaty i tańczą plugawe tańce...

O, bracie! — potakiwał Satabus. — Rzym jest prawdziwą stolicą szatana! Chyba nigdzie nie ma takiego zepsucia. Na śmietnikach pełno po­rzuconych dzieci, w rurze kloacznej setki tych, które się nie narodziły... Nasi prorocy mówią, że jak na Sodomię i Gomorę, przyjść musi na miasto ogień Pański...

Zgorszenie i ohyda, zgorszenie i ohyda — powtarzał Fileros. — Ale i między nas wciskają się one...

Między... chrześcijan? — zapytał Arie. Słowo „chrześcijanie” wyma­wiał niepewnie, nie mogąc przezwyciężyć uczucia, że jest to wyraz obelży­wy.

O, tak! — potwierdził tragarz. — Źli nauczyciele przychodzą jak wilcy nakryci skórą owczą. Pozwalają łamać przykazania Pańskie. Sami zachę­cają, by bluźnić wielkiemu Adonaj. Powinieneś był o tym słyszeć. Przecież to z Jerozolimy przywieziono w kajdanach tego Pawła...

Pawła z Tarsu? — Arie drgnął cały, usłyszawszy znienawidzone imię. Oczy mu zalśniły. Szybciej, niż przypuszczał, trafił na ślad ściganego.

Więc wiesz o nim? Tak, to właśnie on — gorszyciel i opiekun bluźnier-ców.

Gdzie jest!?

Mieszka z żołnierzem w domu Kwintusa Hermesa przy Via Appia. Rzymianie łaskawi dla niego. Zbiera się przy nim wielu. Także w pobliżu w katakumbach. Niby każe się modlić. Ale naucza kłamliwie. A ostatnio — wyobraź sobie — polecił nowochrzczeńcom wymalować na ścianie postać ludzką!

Bluźnierstwo mniej obchodziło Ariego, odkąd widział wokół siebie nie­zliczone mrowie posągów. Ale podniecało go odkrycie śladów Pawła. Nie­świadomie zniżył głos:

Więc czemu go słuchacie?

Nie wszyscy go słuchają. Ale on umie tumanić. Jest podstępny... Uczy fałszywie. Powiada: Zakon nic nie znaczy, Zakon można wyrzucić... Ludziom wszystko wolno...

I wy to cierpicie!?

Krzyknął to z taką pasją, że popatrzyli na niego z podziwem. Porwał ich zapał tego Judejczyka o czarnych, żarzących się oczach. Ich mała, skłonna do kłamstwa i obmowy nienawiść odruchowo poddawała się kierownictwu jego nienawiści, wielkiej i głębokiej, nie znającej lęku. Pokornie poczęli się tłumaczyć:

Cóż można jemu zrobić? Jezus zakazał nienawidzić... Kazał kochać, przebaczać...

Niepewność, jaką Arie odczuwał wystąpiwszy w roli chrześcijanina, ustą­piła wobec ich uległości. Porywczo rzucił:

Finees zabił rozpustników! Eliasz zabijał kapłanów Baala! Popatrzyli na siebie, a potem dopiero przytaknęli.

Rzeczywiście: zabijał... Ale Satabus zaraz dodał:

Lecz zabijać to grzech. Ciężki grzech... Jezus powiedział, że nawet jeśli powiemy drugiemu „głupcze”, już mamy grzech, jakbyśmy zabili...

Arie targnął się gniewnie. Między Zakonem, który znał, a sprawami życia leżała nauka tego Jezusa, o której niewiele wiedział i którą nie zastanawia­jąc się uważał za szaleństwo i za kłamstwo. Z irytacją w głosie rzucił:

Czyż jednak Jezus pozwala, aby fałszowano Jego naukę? Cóż? Czyż nic nie nakazał czynić wobec bluźnierców? — zręcznie przybrał ton, który zdawał się mówić, że on sam zna odpowiedź na pytanie, ale chce ich wy­próbować. Fileros i Satabus znowu popatrzyli na siebie. Byli zaniepokojeni. Ten nieznany Judejczyk zmuszał ich do działania, a oni właściwie nie mieli na to chęci. Wystarczyło im narzekanie i mówienie każdemu, kto chciał słuchać: „Ten Paweł to zdrajca Zakonu, kłamliwy chrześcijanin...” Wobec stanowczości Ariego musieli się i oni na coś zdecydować. Skłaniali się wza­jemnie wzrokiem do zabrania głosu. Wreszcie wyjąkał Satabus:

Gdy kto źle postępuje, trzeba powiedzieć starszym...

A wymówiliście? — zaskakiwał ich gwałtownością stawianych py­tań.

Nie...

Poczuli się zdumieni własnym niedołęstwem. Dlaczego nie złożyli skar­gi na Pawła? Jest przecież fałszywym nauczycielem. Łamie przepisy Zako­nu. To widziało wielu. A kto lamie jeden przepis, ten, należy sądzić, łamie wszystkie. Zresztą w synagodze mówiono nieraz, że kto grzeszy jednym — grzeszy wszystkim. Trzeba było skarżyć. Ale do kogo? Do starszych czy do prezbitera? Piotr ustanowił najwyższym kapłanem w mieście w swoim za­stępstwie Linusa z Volterry. Ale Linus pochodził z pogan i sami widzieli, że odwiedzał Pawła. Starszych było ośmiu. Oni jednak nie chcieli zajmować się czystością nauki. W tych sprawach składali decyzję w ręce Linusa.

Ale jest Piotr! — zawołał Satabus, podnosząc triumfalnie palec w górę.

Słusznie — przyznał mu rację Fileros — powinniśmy powiedzieć o wszystkim Piotrowi. Piotr lada dzień wróci. Należałoby mu nawet wyjść naprzeciw...

Uprzedzić go!

Tak, uprzedzić. Zebrać wszystkich, którzy mają skargi przeciwko Pa­włowi. Niech wszyscy mówią. A on — niech go wyklnie! Niech usunie Pa­wła spośród wiernych! Tylko Piotr może to zrobić. Jego słuchają wszyscy...

Coraz bardziej zapalali się do swego pomysłu, zdumieni, że wcześniej nie przyszedł im do głowy. Potem jednak ucichli i podnieśli wzrok na Arie-go, szukając w jego spojrzeniu uznania i pochwały. Zaś młody sikkarysta wstał, przeciągnął się, popatrzył na zielone wzgórza Janikulum biegnące kręgiem na horyzoncie za rzeką, przechodząc na prawo w szarzejące dalej wzgórza Watykanu. Czuł, jak w nim znowu grają siły. Nienawiść dyktowa­ła mu raz jeszcze nowy plan walki. Ale ten plan był inny niż plany dawniej­sze. Wówczas chodziło mu tylko o zdobycie wiedzy o mieczu i o zabicie Pawła. Dziś mógł uczynić znacznie więcej. Na Pawła przyjdzie czas. Tyle lat czekał, by wbić mu swą sikkę w pierś, niech poczeka jeszcze parę mie­sięcy. Zanim sięgnie po jego życie, zmiażdży go w oczach jego współwy­znawców. Cóż za doskonały pomysł przyszedł mu do głowy, żeby udawać chrześcijanina! Ci ludzie pomogą mu skłócić ze sobą dwóch przywódców chrześcijańskich. Zanim przyjdzie do uderzenia nożem, w łonie zuchwałej sekty wybuchnie walka. Manahem będzie zadowolony. A sprawa jest ważna! Zanadto już wzmogli się ci chrześcijanie! Chwalą się przyjaźnią cesarzo­wej, szlachetnych Rzymian... Dobrze. Teraz pójdą jedni przeciwko drugim. Będą się wzajemnie pożerać!

Umówiwszy się na dzień następny z Filerosem i Satabusem, Arie za­wrócił ku miastu. Szedł teraz pod skałą Palatynu przez Vicus Tuscus. Myśli płonęły mu pod czaszką. Nienawiść do Pawła, ta nienawiść, która kazała mu porzucić wszystko i wędrować przez morze, wzrastała w nim teraz i po­głębiała się. Pojął, że to byłaby mała radość — po latach oczekiwania zabić zwyczajnie i po prostu ściganego człowieka. W porywie siły zaciskał pięści, prężył ramiona, roztrącał przechodniów. Życie znowu nabierało wartości i smaku. Nagle przyszło mu do głowy, że nic nie stoi na drodze przyjęciu propozycji Chalafty. Dlaczego nie miałby nauczyć się pracy złotnika? A je­śli córka kupca jest naprawdę piękna, to tym lepiej. W spalonym gorączką ciele Ariego, gdy napięcie oczekiwania rosło, jednocześnie odzywał się pie­kący, zaciekły głód innych uczuć. To miasto pełne posągów i kobiet, które z odkrytą twarzą wchodziły w tłum i dotykały ramionami mężczyzn, roz­palało w nim krew. Tylko dwie rzeczy mogły zaspokoić jego bujną naturę: zabijanie lub pieszczota — nienawiść lub miłość.

IV Pustka, która powstała wokół Pawła, rosła dalej. Po tych, którzy odeszli zgorszeni malowidłem w krypcie, odchodzili inni. Znikali cicho — nie mó­wiąc, dlaczego odchodzą. Codziennie zmniejszała się garstka ludzi modlą­cych się w podziemnym cmentarzu. Akwila, Arystarch, Łukasz i inni z koła najbliższych przyjaciół Pawła postanowili rzecz całą zbadać. Udali się do Linusa, który chrzcił nad sadzawką w Ostrianum za Porta Collina, lub też przewodniczył ludziom zbierającym się na modlitwy w katakumbach Prys-cylli należących do ochrzczonego przez Piotra senatora Pudensa. Siwowłosy Umbryjczyk rozkładał bezradnie ręce. Sam nie pojmował, co się stało. Od paru miesięcy powtarzano między chrześcijanami rzymskimi ciężkie zarzu­ty przeciwko Pawłowi. Mówiło się o nim, że głosi naukę sprzeczną z nauką Pańską, że bezprawnie nazywa się Apostołem, że gani ludzi przychodzą­cych z Zakonu, że bluźni Zakonowi, że pozwala jeść mięso ofiarne z krwią, że żąda dla siebie czci boskiej jak ten Szymon, którego Piotr zwyciężył, że wreszcie pochwala rozwiązłość i uczy, że ludziom wszystko wolno... Nie wiadomo, kto te wieści rozsiewa. Linus kilkakrotnie już gromił ludzi za ich powtarzanie. Nic z tego. Oskarżenia powtarzane są dalej. Mało tego: ktoś ostatnio rozpuścił wiadomość, że Piotr, do którego te skargi doszły, nakazał wystrzegać się Pawła.

Boję się, czy to nie jest czyjaś zła wola i pokusa szatańska — powie­dział im na koniec. — Lecz póki Piotr nie wróci, niewiele można zrobić. Tylko jego słowa mogą zniszczyć wszystkie oszczerstwa. Proście więc Pa­wła, aby czekał cierpliwie. Pocieszcie go i zanieście mu moje pozdrowienia. Będę się modlił, aby złe słowa ucichły. A Piotr jest już podobno w Italii.

Nie śmieli powiedzieć wszystkiego Pawłowi. Oględnie mówili mu tylko o nieporozumieniach, które wyjaśnią się na pewno po przybyciu Piotra. Ale słuchając ich słów, Paweł domyślnie kiwał głową. Uśmiechał się, ten zaś uśmiech był coraz boleśniejszy, coraz większym wysiłkiem wydobyty na wynędzniałą po chorobie twarz. Zamiast radości była w nim gorycz. Czy mógł oczekiwać, że taki będzie wynik jego pracy w Rzymie? To miasto marzeń wydawało mu się miejscem, gdzie wreszcie będzie mógł zdobyć wszystkich: Żydów i pogan. Stało się inaczej. Odeszli od niego Żydzi, od­chodzili poganie... Nie mógł temu zapobiec. Był więźniem przykutym do małego domku za bramami miasta. Choroba dokuczała mu przy tym bardziej niż kiedykolwiek. Coraz gorzej widział. Stawał się ślepcem.

A mimo to nie chciał ulec w walce o uśmiech. To tylko na pozór była sprawa mała, zewnętrzna, błaha. Naprawdę ten uśmiech był zasadniczym krokiem w zmaganiu się o przyjęcie tego, co mu jego Zwycięzca zsyłał. Reszta już nie należała do Pawła; na resztę trzeba było czekać. Ale uśmiech był początkiem.

Pozostało więc czekanie na Piotra... Czas biegł, palące lato rzymskie zwaliło się w ciasne, kręte uliczki miasta. Marmurowe kolumnady na szczy­cie Kapitolu płonęły codziennie w słońcu. Żywicą ociekały pnie pinii. Zim­na studnia katakumb była rozkosznym schronieniem w godzinach żaru. Lecz gdy schodził do modlących się ludzi, gdy łamał Chleb i dzielił go między nich, ból ostry i dokuczliwy wżerał mu się w serce. Jego gromadka topniała niby kawał lodu rzucony na rozprażone kamienie. Nikt nowy nie przycho­dził, nikt nie prosił o chrzest. Pozostała mu wierna jedynie mała garstka.

Któregoś dnia jednak zauważył w tej gromadce nie znaną sobie dotąd twarz młodej kobiety. Musiała tu przyjść, przyprowadzona przez którąś z da­wniejszych uczestniczek modlitw w katakumbach Pawła. Choć spostrzegł ją zaraz pierwszego dnia, zachowywał się tak, jakby jej nie widział. Obawiał się, że odejdzie. Ale nie odeszła. Przychodziła codziennie. Widywał ją teraz zawsze wśród kobiet, z rękami złożonymi na piersi, ze wzrokiem utkwionym w niego.

Raz, gdy przechodziła, skinął na nią. Zapytał:

Jak się nazywasz, córko?

Nazywam się Aksza, ale na chrzcie otrzymałam imię Lucyna, rabbi.

Nie mówiła „domine”, ale „rabbi”, musiała więc być Żydówką. Mówiły zresztą o tym także jej wielkie czarne oczy, równie czarne, prawie granatowe włosy i smagła cera. Była piękna.

Jesteś zamężna? — poznał to po jej odzieży.

Tak, rabbi.

A mąż twój czy jest ochrzczony?

Nie odpowiedziała od razu. Spuściła oczy. Mięła w palcach kraj swej palii.

Tak — wyjąkała wreszcie — tak... Mój mąż jest chrześcijaninem. Ale chodzi na modlitwy gdzie indziej...

Skinął głową na znak, że rozumie. Nie pytał o nic więcej. Kobiety były mu na ogół wierniejsze; odchodzili przeważnie mężczyźni. Myśląc o tym czuł w ustach coś na kształt goryczy. Przez całe życie wyrzekał się kobiet, ich pomocy, ich delikatności, ich serdeczności. Chciał walczyć bez ułatwień. On, o sercu tak miękkim, potrafił być wobec nich szorstki. Lecz mimo od­trącenia one jedynie szły za nim, gotowe mu zawsze służyć...

Był już lipiec, gdy pewnego dnia w samo południe Paweł usłyszał na drodze tuż przed domem żywe głosy męskie. Grupka ludzi zatrzymała się przed ogródkiem. Do uszu Pawła doszedł skrzyp furtki i szczekanie psa. Oderwał się od modlitwy i wyjrzał oknem. Jacyś ludzie szli ku domowi, ale on ich widział tylko jak cienie. Znowu miał przed paroma dniami atak gorą­czki. Lecz serce, coś przeczuwając, poczęło mu bić gwałtownie. W miesza­ninie głosów wydało mu się, że słyszy głos znajomy. Nie mógł usiedzieć na miejscu. Ciągnąc za sobą swój łańcuch, powlókł się ku drzwiom, Ale ogar­nęło go takie drżenie, że musiał się zatrzymać. Drzwi otworzyły się. W fali światła, które buchnęło z dworu, tym bardziej nie widział wchodzących ludzi. Głos mu się załamał, gdy zapytał:

Łukaszu... czy to... czy to nie Tymoteusz z tobą?

W tej samej chwili poczuł, że ktoś mu przypadł do kolan. Płacząc jak dziecko, ogarnął rękoma głowę ukochanego ucznia.

Synu... — bełkotał — synu...

Pawle...

Mocno, mocne przygarnął głowę tamtego do piersi. Zawsze go kochał, najbardziej ze wszystkich. Ale dziś przyjaciele urośli jeszcze w cenie. Bar­dzo potrzebował ich bliskości, gdy miasto marzeń okazało się miastem bo­lesnego zawodu. Tymoteusz — to były: Efez i Teesalonika, Korynt i Filippy, Derbe, Troada, Myra, Antiochia... To były lata wędrówek niełatwych, boles­nych, ciężkich, trudnych — tylko że te wszystkie trudy wydawały się z dala czymś radosnym i miłym. I wtedy był prześladowany, obrzucany zarzutami i kamieniami, wyganiany, ciągany przed sądy, więziony, biczowany. I wte­dy byli tacy, co odchodzili. Ale równocześnie byli i ci, których zdobywał. Tylko tu w Rzymie nie zdobył nikogo!

Szaropurpurowa mgła czy może łzy sprawiły, że ledwo widział twarz Tymoteusza. Lecz i to było dobre, że go czuł koło siebie, że mógł go objąć i wodzić dłonią po jego twarzy i włosach. Radowało go to. Bez użycia całej swej woli mógł się dzisiaj uśmiechać.

Synu... Tymoteuszu... — powtarzał. — Znowu cię mam, znowu cię widzę... Tyle czasu cię nie widziałem.

Przysiadł na ławce. Tymoteusz przypadł do jego nóg, on zaś gładził go drżącą ze wzruszenia ręką.

Mów... opowiadaj... — prosił. — Gdzie byłeś? Skąd przychodzisz?

Powiem wszystko... — Tymoteusz obejrzał się na tych, którzy z nim przyszli. — Zaraz ci wszystko opowiem Pawle... Ale tu ze mną przybyli także...

Kto taki? — w głosie Pawła zabrzmiał nagle obudzony niepokój. — Kto?

Epafras...

Epafras?! I on także? Chodź, synu! — otworzył ramiona, by przygar­nąć do siebie głowę drugiego ukochanego ucznia. Ten młody Efezjanin był dobrym, wiernym współpracownikiem. — Chodź! Jaki szczęśliwy dzień dał mi Pan nasz Jezus, że mogę was mieć przy sobie... Zaraz mi mówcie, skąd przybywacie... No, mówcie wszystko... Proszę was...

Niech on ci powie pierwszy, Pawle — rzekł Tymoteusz. — Epafras przyniósł radosną nowinę...

Radosną nowinę? — Dawno już takiej nie słyszał. — Więc mów, Epa-frasie!

Klęcząc obok Pawła wybuchnął:

Kolossa zdobyta, Pawle! Już istnieje tam kościół. Wierni przysyłają ci pozdrowienia! Modlą się, by spadły twoje więzy! Czekają i cieszą się na­dzieją, że przypłyniesz do nich...

Paweł podniósł głowę i zamrugał powiekami. Ale nie powiedział nic. Za­nadto drżały mu usta, zbyt silne ściskanie czuł w gardle. Kolossa zdobyta... Czy można się nie cieszyć? To było miasto oporne i trudne. Próżno wiele razy wysyłał tam z Efezu uczniów: Filemona, Epafrasa i innych. Zawsze wracali zniechęceni, złamani walką z synagogą i z obrzydłymi przesądami, które chciały widzieć w Jezusie sprawcę zła. A teraz nagle — udało się! Czemu to przypisać? Gdy był blisko, w Efezie, nic nie wychodziło z ich prób. A gdy teraz jest daleko i w łańcuchach, zdobył Kolossę. Może więc właśnie dlatego, że jest daleko i w więzach...?

Znowu mocniej przycisnął do piersi obu uczniów.

Pan dobry... — szepnął. — Pańskie dzieło... Napiszę do nich... Zaraz napiszę... A wy mówcie... Co jeszcze?

Lecz oni milczeli. Wydało mu się to dziwne. Tymoteusz był zawsze taki serdeczny. A przecież czuł, że nie spoczywają mu na piersiach miękko, jak uczniowie, którzy zbyli się wszystkich trosk i tylko radują się bliskością uko­chanego nauczyciela. Zdawali się trwać w jakimś naprężeniu i jakby ocze­kiwaniu. To go zaniepokoiło, Podniósł głowę, wytężył zbolałe oczy. Reszta przybyłych stała o parę kroków. Widział ich tylko jako ciemną plamę.

Czemu nic nie mówicie? — zwrócił się znowu do Tymoteusza i Epa-frasa. Nagle odżyły w nim podejrzenia: — Czy jeszcze ktoś przybył z wami?

Zamiast odpowiedzi człowiek jakiś wystąpił z gromadki stojących. Wol­nym, ociągającym się czy nieśmiałym krokiem podszedł do Pawła. Powie­dział, a Pawłowi zdawało się, że słyszał już kiedyś ten głos:

Ja jeszcze, Pawle... przyszedłem...

Odsunął od siebie Tymoteusza i Epafrasa. Powstał z ławy. Wyciągnął ręce do nieznajomego. Ciężko położył mu na ramionach trzęsące się dłonie.

Ktoś ty?

Nie poznajesz mnie, Pawle?

Nie widzę cię... — już jakby go poznawał, ale jeszcze nie był tego pewny.

To ja... Marek...

Marek?!

I obaj zamilkli, bo żaden z nich nie mógł powiedzieć już więcej ani sło­wa. Czuli się wstrząśnięci. Dla Pawła spotkanie z Tymoteuszem było jedną wielką radością. Ale spotkanie z Markiem było czymś zgoła innym: to było odżycie trosk, niepokojów, nieporozumień i wyrzutów, palących od lat. Paweł stał się bardzo blady. Zachwiał się na nogach. Prawie osuwając się na ziemię, wsparł się mocno na ramieniu siostrzeńca Barnaby. Rwącym się głosem począł mówić:

Czy nie zachowałeś, Marku, żalu do mnie? Czy możesz mi wybaczyć? Wszystko? Czy już...

Ale Marek przerwał mu szybko:

Nie mów tak, Pawle. To ja... tylko ja zawiniłem wtedy... Nie, nie, nie! To ty mi wybacz! To ty, Pawle...

Nie mam ci nic do wybaczenia. Ja cię kocham, Marku...

W nagłym porywie ogarnęli się ramionami. Lecz po chwili Paweł lekko odsunął od siebie Marka. Nie zdejmując mu dłoni z ramion, zapytał głosem spoważniałym i opanowanym:

Przybyłeś tu z Piotrem?

Nie, Pawle. Przypłynęliśmy razem do Brundisium. Ale Kefas w dro­dze do Rzymu chciał odwiedzić gminy wiernych w Venuzji, Beneventum, Pompei, Neapolis, Minturnae... Nie przybędzie tutaj wcześniej, aż po świę­cie Namiotów. I dlatego posłał mnie...

Z czym cię posłał?

Abym ci oddał jego pozdrowienia...

I nic więcej?

Kefas cieszy się, że ciebie zobaczy. Modli się, by się skończyła twoja niewola...

I nic więcej, Marku?

Do Kefasa przyszły skargi przeciwko tobie. Ale on...

Co on?

On powiedział: Paweł wielką mądrość otrzymał z nieba. Ale ludzie głupi i źli, dla których jego słowa są trudne, przekręcają je na własną zgu­bę...

Apostoł ciężko osunął się na ławkę. Wolno podniósł ręce i zasłonił twarz dłońmi. Marek przyniósł mu od Piotra słowa zaufania. Lecz jakżeż to było mało dla człowieka jak Paweł! Marząc o Rzymie, sądził, że przypłynie tutaj, by zdobywać, a nie — by usprawiedliwiać się! Przecież to, co mówił, było Prawdą. Prawdą objawioną mu przez samego Jezusa. Ale ta Prawda rozpra­szała się widać w jego ustach. Nie rozumiano go. Gorszono się. Kim stał się tutaj on, który uważał się za Apostoła jak tamci? Człowiekiem, który przekręca słowa Pańskie... Człowiekiem, którego Piotr, właśnie Piotr, musi bronić... Czyż to nie kara za pychę, za grzeszną ambicję, że chciał przypły­nąć tutaj?

Lecz po chwili otrząsnął się z tych myśli jak ptak z wody. Jeżeli był sła­by, to znaczy, że był sobą. Jeśli źle sądził, to dlatego, że jest sobą. Bóg tylko może dać wszystko: moc, wymowę, jasność widzenia. Ale on sam Z siebie posiada tylko słabość i kruchość. Tylko nędza ciała i ułomność ducha mogą być jego chlubą. Wszystko inne — to Jezus...

I jeszcze raz, odsunąwszy od twarzy ręce, przymusił się do uśmiechu.

V Chalafta nie bez obaw wybierał się do pałacu prefekta. Po raz nie wiado­mo który opowiadał Ariemu podnieconym głosem o tym, jak to chodził do pałaców konsulów, pretorów, trybunów i senatorów, jak nosił złote zapinki Poppei — która ostatnio po zamordowaniu Oktawii ogłoszona została pu­blicznie cesarzową — jak raz miał szczęście stanąć przed obliczem samego cezara, lecz zawsze był traktowany łaskawie i nigdy go nie spotkała w tam­tych pałacach żadna zniewaga. Tymi opowiadaniami chciał się przede wszys­tkim sam uspokoić. Pojawienie się w sklepie pretorianina z żądaniem, by kupiec następnego ranka zjawił się w domu straszliwego Tygellina, tak bar­dzo przeraziło Chalaftę, że całą noc nie mógł zmrużyć oka. Ręce latały mu jak w febrze. Jeszcze przed świtem poszli z Ariem do sklepu i Chalafta wzdy­chając i dysząc wybrał z okutego kufra kilka najpiękniejszych zrobionych przez siebie zapinek, włożył je do cennego pudełka i dał do niesienia zięcio­wi. Potem poszli ku domowi prefekta.

Nowowybudowany pałac Tygellina znajdował się na Eskwilinie, niedale­ko ogrodów Nerona i Mecenasa, które cezar przeznaczył pod budowę swego nowego pałacu, mającego stać się cudem świata i ogromem nad ogromy. Pomysł ten powstał w głowie Nerona niedawno, lecz — jak to zwykle u nie­go bywało — zaraz miał przybrać widzialne kształty. Dwaj najsłynniejsi budowniczowie, Celer i Sewerus, otrzymali polecenie stworzenia planów. Mieli się nie oglądać na koszty i trudności. Wszystkie projekty Nerona były na miarę wieków i musiały być realizowane bez względu na przeszkody.

Przed domem Tygellina stał już nieprawdopodobnie wielki tłum ludzi. Klienci w swych ciężkich wełnianych togach, często dziurawych i postrzę­pionych u dołu, bez których jednak nie wolno im było stanąć przed obliczem patrona, wyczekiwali cierpliwie, aż nomenclator wywoła ich imiona i powie im, czy będą dopuszczeni do ucałowania ręki prefekta, gdzie mają mu dzi­siaj towarzyszyć, oraz kiedy dostaną codziennie wypłacaną im za stawienie się kwotę sześciu sestercji. Dla tych pieniędzy ludzie zrywali się przed świ­tem, gonili na wyścigi pod drzwi pałacu, tu wystawali godzinami, czekając, aż się prefekt obudzi, dla nich krzyczeli aż do zachrypnięcia na jego cześć, gdy wychodził z pałacu, biegli przed jego lektyką roztrącając tłum, wycze­kiwali na niego pod Palatynem, towarzyszyli mu wszędzie przez cały dzień, nie opuszczając go ani w forice, ani w termach, prawili mu komplementy, starali się zasłużyć na wyróżnienie i łaskę. Wzajemnie patrzyli na siebie wil­kiem, wiedząc dobrze, że droga do ręki pańskiej wiedzie po trupach towarzy­szy. Natomiast gdy przez ich tłum przepychał się jakiś senator, który rów­nież chciał pozdrowić od rana prefekta i zapytać, czy dobrze spędził noc, rozstępowali się pokornie przed jego lektyką, uśmiechali przymilnie i nisko kłaniali. Przedostanie się przez te kilka setek ludzi wydawało się rzeczą nie­podobną. Ale doświadczony kupiec począł krzyczeć ze wszystkich sił:

Szlachetni Rzymianie! Czcigodni Kwiryci! Puśćcie mnie do prefekta! Kazał mi przyjść do siebie! Szlachetni, wysoko urodzeni Kwiryci! Zlitujcie się i puśćcie mnie, aby gniew najszlachetniejszego Tygellina nie spadł na mnie i na was! Szlachetni synowie Romy! Puśćcie pokornego kupca, który śpieszy na wezwanie pańskie! Nie pozwólcie, by najczcigodniejszy prefekt czekał na swego sługę! Szlachetni Rzymianie! Kwiryci!

Słowa te sprawiły, że klienci rozstępowali się spiesznie przed Chalaftą i Ariem, popychali ich do przodu i wołali wzajem na siebie:

Posuń się, ty głupcze! Odstąp, barania głowo! Puśćcie tego Żyda, któ­remu najszlachetniejszy Tygellin kazał przyjść! Nuże, głąby kapuściane! Chcecie, aby dostojny prefekt czekał?! Zróbcie drogę! Prędzej!

Tak popychani, tłoczeni, wśród wrzasku tłumu i sami krzycząc, zostali wreszcie obaj wypchnięci przed nomenclatora — greckiego niewolnika, otoczonego przez kilku barczystych germanów, których zadaniem było pil­nować, aby ciżba klientów nie wtłoczyła się do przedsionka. Germanowie wyposażeni byli w tym celu w cienkie, lecz sprężyste bycze nerwy, którymi władali z nie byle jaką wprawą. Zbyt pchający się lub hałasujący klient, zdzielony prętem przez głowę, co najmniej tydzień nie śmiał stanąć przed obliczem pańskim.

Kto jesteście?! — wrzasnął na nich nomenclator, ale usłyszawszy ich imiona i sprawdziwszy, że są zapisani na woskowej tabliczce, którą trzymał w ręku, dał im znak, że mogą wejść do przedsionka. Tutaj nie było już tło­czno, lecz i tu stało wielu klientów, którzy albo przybyli najwcześniej, albo okupili się służbie. Panowała wśród nich głucha cisza; ludzie porozumiewali się tylko znakami lub dyskretnym szeptem, lękając się hałasem obudzić gniew pański. Zresztą hałasujący klient bywał natychmiast wyrzucony i obity. Liczni niewolnicy z byczymi nerwami i batami w rękach czekali tylko na znak kierującego ruchem wchodzących wyzwoleńca.

Ten stał na środku vestibulum podparłszy się pod boki, na szeroko roz­stawionych nogach, mając pod stopami tradycyjny napis „cave canem”. Na jego wygolonej twarzy malowała się pogarda dla wszystkich cisnących się w przedsionku, niezależnie od tego, czy byli senatorami, czy zwykłymi kli­entami. Nie wystarczało dostać się tutaj. Trzeba było jeszcze prosić wyzwo­leńca o pozwolenie przejścia. Ludzie podchodzili cicho, układnie, z ukłonem. Mówili:

Witaj, Enkolpiosie... Niech ci boski Euhius nie żałuje wina i radości... Gdybyś zechciał...

Enkolpios nie odpowiadał na powitania. Wyciągał rękę, i to, co otrzymał, decydowało o dalszym jego postępowaniu. Wyczekujący, drapieżny wzrok, jaki utkwił w Chalafcie, mówił aż nadto wyraźnie, że wyzwoleniec nie za­dowoli się byle czym. Na widok garści sestercji zmarszczył tylko groźnie brwi. Dopiero gdy kupiec żałosnym gestem wydobył z zanadrza złotą spin­kę, Enkolpios skinął głową i przyzwawszy jednego z niewolników kazał mu poprowadzić przybyłych w głąb pałacu.

Przeszli przez wielkie atrium, na którego progu stał chłopiec i przypomi­nał wchodzącym: „Prawą nogą!” Była to wspaniała, otoczona prawdziwym lasem posągów sala, której całe ściany pokrywały malowidła. Tutaj stał ołtarz i szafy z woskowymi maskami przodków. Obok wisiała złota puszka zawierająca pierwszą brodę Tygellina, strzeżona przez uzbrojonego niewol­nika. Przy drzwiach czuwali liktorzy z toporami wyglądającymi z pęku ró­zeg oraz trzymający złote tarcze gońcy, których zadaniem było poprzedzać lektykę pańską. Chalafta i Arie szli za niewolnikiem, który prowadził ich teraz przez inne atria, alae, triclinia, tablina i perystyle, jedne wspanialsze od drugich, zdobne w marmurowe kolumny, w malowidła, o posadzkach wykładanych kolorową mozaiką, zastawione cennymi wazami i amforami, małymi inkrustowanymi stolikami, chłodzone fontannami, które biły z każ­dego impluvium.

Wreszcie doszli do atrium mniejszego niż pierwsze, ale urządzonego jeszcze staranniej i piękniej. Tutaj niewolnik przekazał ich w ręce wyzwo­leńca w zielonej tunice, przy czym za trud prowadzenia gości przez pałac trzeba mu było dać kilka sestercji. Również wyzwoleniec nie był skłonny mówić z przybyłymi, póki czegoś nie dostał. Dopiero wówczas oświadczył, że kupcy będą przyjęci po senatorze, który już czekał w atrium, i po trybu­nie pretorianów, który przyniósł prefektowi poranny raport z Castra Prae-toria.

Jakoż niebawem pozwolono im wejść do przyległego cubiculum. Na ogromnym, szerokim łożu o nogach w kształcie łap zwierzęcych, wykłada­nym złotem, kością słoniową, szylkretem i perłową masą leżał Tygellin w powłóczystym czerwonym szlafroku przepasanym złocistym pasem. Tak jak go widzieli teraz w miękkim domowym stroju, nie rzucało się w oczy, że jest mały i ma krzywą łopatkę. Nawet jego twarz, zwykle blado-żółta o bezbarwnych ustach, dzięki różowemu refleksowi od szlafroka mniej niż zwykle wydawała się woskową maską. Jeszcze nie był ogolony, więc deli­katny cień zarostu pokrywał jego kościste szczęki i chude policzki. Głęboko wbite oczy patrzyły ze świdrującą przenikliwością. Rzadkie bezbarwne wło­sy lepiły się w strąki.

Tygellin nie był sam. Oprócz niewolnika, który wyczekiwał za oparciem łoża, na wyginanym i okładanym złoceniami krześle siedział zięć prefekta Kosucjanus Kapito, niegdyś zarządca Cylicji, znany ze swych nieprawdopo­dobnych zdzierstw, chciwości i brudu. Strącono go z tego stanowiska przed laty na żądanie Seneki. Teraz, dzięki dojściu do władzy Tygellina, przywróco­no Kapitona do łask i wprowadzono z powrotem do senatu, gdzie stał się od razu gorliwym węszycielem spisków i donosicielem wszelkich powiedzeń przeciwko cesarzowi. Z drugiej strony łoża, na niskiej subselli pod ogrom­nym kandelabrem przedstawiającym masę splątanych ciał, siedział chłopak tak pięknie odziany, uczesany i utrefiony, że przypominał raczej kurtyzanę niż chłopca. Założywszy nogę na nogę, bezmyślnie kiwał się w przód i w tył.

Tygellin patrzył w milczeniu na kupców, gdy ci składali mu niskie ukłony. Potem zakaszlał sucho i ciężko, a czuwający za łożem niewolnik podał mu zaraz do otarcia ust czerwoną chustkę nasyconą zapachem fiołków. Uniósł­szy się na łokciu, zapytał:

Ty jesteś Chalafta, złotnik, który ma tabernę w portyku bazyliki Emi-liusza?

Tak, panie — Chalafta zgiął się w ukłonie. — To ja, niegodny twój sługa, któregoś zapragnął widzieć...

A to twój niewolnik? — Tygellin wskazał palcem Ariego.

Nie, najszlachetniejszy, to mąż mojej córki.

Ha, więc masz córkę? — Na twarzy Tygellina pojawił się wyraz okru­tnej złośliwości. — Może piękną? — oblizał swe długie, wąskie wargi. — Żydówki bywają piękne...

Chalafta pobladł, wiedział bowiem, co to znaczy, gdy wszechwładny prefekt zainteresuje się jakąś kobietą. Lękliwie spojrzał na Ariego, ale ten stał spokojnie, zbyt bowiem jeszcze słabo umiał po łacinie, aby zrozumieć słowa Tygellina.

Nie, najszlachetniejszy — podjął spiesznie — nie, nie, ona nie jest warta twego spojrzenia. — Zdobywając się na wesołość, dodał: — Ledwo namówiłem, najdostojniejszy, tego Judejczyka, aby zechciał ją wziąć...

Możesz mnie nazywać boskim — powiedział nieoczekiwanie Tygel-lin, przeciągając się, lecz nie przestając świdrować wzrokiem kupca. — Przebywam tak wiele z bogiem, że sam już nabrałem boskich cnót... Nie sądzisz?

Chalafta zatrząsł się cały. Przyszedł mu z nieoczekiwaną pomocą Kapito.

To Żydzi, Ofoniuszu! — zaśmiał się. — Oni nawet cezara nie nazwą boskim! Znam ich dobrze... — Sięgnął po migdały osmażane w miodzie, które leżały na wielkim talerzu z korynckiego spiżu, napchał sobie nimi usta, a potem wytarł rękę w togę.

Ale Tygellin zdawał się nie słyszeć słów Kapitona. Tym samym przeszy­wającym spojrzeniem, za którym nie wiadomo, co się kryło: żart czy groźba, patrzył na wystraszonego Chalaftę.

Odpowiadaj! — rzucił krótko i znowu zaniósł się kaszlem.

O panie! — jęknął Chalafta. — O królu! O, wielki! O, najczcigod­niejszy! Powiedział ci szlachetny Kapito, że my, Żydzi, mamy jednego Boga i nam nie wolno nikogo nazywać bogiem... Lecz, o panie, pozwól, że cię ucz­czę inaczej. Oto zapinka, panie — gwałtownym ruchem wyszarpnął z rąk Ariego szkatułkę — piękna zapinka, jakiej nie znajdziesz w całym mieście... To bursztyn, panie, oprawny w złoto... przywieziony z brzegów dalekiego północnego morza... A w bursztynie, zobacz, panie, muszka... Spójrz, naj­szlachetniejszy, pod światło...

Macie jednego Boga? — suche pytanie Tygellina przecięło pełne po­chlebstw słowa kupca. — To głupstwo... Bogów jest wielu. Jeden stoi wła­śnie nad tobą i każe ci podać mi tę zapinkę, drugi rozkazuje ci się trząść jak barani ogon, trzeci ostrzega, byś mi nie kłamał, bo cię każę rzucić lwom w amfiteatrze... Zrozumiałeś? — Ostatnie słowo świsnęło jak uderzenie bi­cza.

O, panie... — Chalafta zgiął się w ukłonie. — O, panie... Łaski, łaski... litości... jesteś wielki...

Więc ilu jest bogów?

Stary Żyd wyprostował się wolno. Ciężko westchnął. Wyglądał, jakby za chwilę miął zemdleć: nogi uginały się pod nim, czoło miał pokryte perli­stym potem, krew uciekła mu z twarzy, oczy zaszły bielmem jak u konają­cego. Lecz mimo to potrząsnął głową z rozpaczliwą stanowczością. Z jego ust wyszedł cichy szept: — Jeden, panie...

I dalej trząsł się cały, a Tygellin przypatrywał mu się z wyrazem szyder­stwa pomieszanego z okrutnym zadowoleniem, jakby strach starego kupca był dla niego najweselszym z widowisk. Potem nagle zaśmiał się sucho, chrypliwie, bez śladu wesołości. Oblizał wargi. Powiedział niespodziewa­nie:

To dobrze, że choć w jednego wierzysz. W bogów trzeba wierzyć. — Znowu kaszlał przez chwilę. — Co się tak trzęsiesz? — zapytał nagle. — Wyglądasz, jakbyś miał za chwilę zdechnąć. — Skinął na niewolnika: — Daj mu wina. — Patrzył, jak Chalafta wziął kubek w drżące dłonie i pił ły­kając głośno. — Co? Pomogło ci? — Wciąż bawił się strachem kupca. — Może chcesz się jeszcze wyrzygać? A może ci trzeba podstawić lasanę?

Już nic... Już dobrze mi, najszlachetniejszy... — odsapnął Chalafta. Oczyma żebrał u prefekta, by ten zaprzestał swych okrutnych żartów.

Tygellin zaskrzypiał śmiechem, Kapito zaryczał hałaśliwie i tylko chło­pak na ławce kołysał się dalej, nie wyrażając ani słowem, ani spojrzeniem zainteresowania dla tego, co się działo. Ale gdy prefekt przestał się śmiać, Kapito umilkł także. Tygellin zwrócił znowu swój przeszywający wzrok na Chalaftę.

Podobno jesteś zręcznym rzemieślnikiem? — zapytał.

Na jeszcze drżącej twarzy Chalafty pojawił się ugrzeczniony wyraz sta­rającego się o pochwałę kupca.

O, tak, panie, o, tak — począł mówić prędko. — Zrobię, co tylko ze­chcesz. Wyrzeźbiłem piękną klamrę do pasa cesarzowej. Ulałem pierścień cesarzowi. Zrobiłem kolczyki małżonce konsula Wergiliusza Rufusa...

Wiem — przeciął krótko Tygellin. — Zrobiłeś także Trazei nóż do pa­pirusów...

Litości! — jęknął zrozpaczony Chalafta. — Nie mogłem odmówić, panie! Ale nie chciałem... na świętą...

Nie zaklinaj się! — Tygellin powstrzymał go. Czas jakiś milczał. Ciężko odkaszlnął, w kącikach jego ust ukazały się pasemka białej, gęstej śliny. — Słuchaj mnie uważnie. — Chalafta aż przysiadł w oczekiwaniu.

Senat uchwalił trofea i łuki po zwycięstwie nad Partami... — Zwrócił się do Kosucjanusa: — Wasz pośpiech jest wzruszający! Na zwycięstwo długo jeszcze poczekamy. Nie tak łatwo Korbulonowi pomścić hańbę Petusa. Już to nasi wodzowie... — uśmiechnął się zjadliwie. Zaniósł się kaszlem. — Ale macie rację. Trzeba, aby się motłoch cieszył. Zawsze niech się cieszy.

Teraz mówił bez ironii, za to z nienawiścią. — Za duże gadano na Em-porium i na Forum Boarium o tych okrętach, które burza zatopiła w Ostii, i o tych drugich, które ogień zniszczył. Głupi plebs zaraz szuka znaków i wróżb! Znaki i wróżby są dla ludzi, a nie dla stada bydląt! — Zdawało się, że zapomniał o kupcach. Mówił żywo, głosem, który początkowo brzmiał czysto i jakby szklannie, potem zaraz nasiąkał flegmą, stawał się matowy i chrypliwy, by wreszcie przejść w spazm kaszlu. Wtedy dławił się, spluwał i wycierał usta chustką, oblizywał wargi. — Bogowie nie tacy głupi, by słu­żyć bandzie krzykaczy. Jak rozeszła się wieść o tych okrętach, zaraz każdy łapserdak wzdychał do Annony, że to już głód się zbliża, i ze strachem zezo­wał na portyk Minucjusza. Głupia ciżba! Przekonałem cezara, by kazał na oczach wszystkich wyrzucić ze spichrzów stare zboże do rzeki. A edylom powiedziałem, że ma być na rynku wszystko — i to po tej samej cenie co dawniej! Głowę dadzą, jeśli będzie inaczej!

Nie tylko plebs szuka znaków — wtrącił Kapito łykając migdały niby indor tuczące gałki. — I wśród senatorów mówi się o tym. Jestem na tropie tych, co Chaldejczyków pytają o przyszłość cezara. I kpinkarzy jak Antys-tiusz nie braknie. A przede wszystkim Trazea...

Pilnuj go! — rzucił porywczo Tygellin. Prędkim ruchem dotknął pier­si i lekki skurcz przebiegł mu po twarzy, jakby to dotknięcie sprawiło mu ból. — On niebezpieczniejszy niż inni. Cezar go nienawidzi, ale cezar się go boi. — Musiał zapomnieć całkowicie o obecności kupców, a może czuł się tak potężny, że nie lękał się wypowiadać najzuchwalszych sądów wobec drugich. — To przecież konkurent do łask motłochu. Cyceronik! Cezar z li­rą, a on z paszczą! Katon! Salus rei publicae suprema lex esto! — zaśmiał się zgrzytliwie. — Tu w Rzymie... nie brak nam ciągle nowych widowisk. Mamy pokój z Partami, który obchodzimy jako triumf. Cezar zwyciężył ich pieśnią jak Orfeusz dzikie bestie. Ha, ha, ha... — Nagle gwałtownie zwrócił się do Chalafty: — A ty Żydzie, cieszysz się, że mamy wielkiego cezara?

Cieszę się — Chalafta pośpieszył z odpowiedzią. Skłonił się nisko. — Modlimy się za niego...

Więc słuchaj — skinął na niewolnika, a ten podał mu krótki miecz, leżący dotąd na purpurowej poduszce na bocznym stoliku. Mała żółta dłoń prefekta chwilę gładziła ozdobną, kutą w złocie rękojeść jakby z lubością, a jednocześnie z odrobiną melancholii. — Wiesz, co to jest? — zapytał. Chalafta zaprzeczył. Składając się w powietrzu mieczem, Tygellin powie­dział: — To wotum ze świątyni Marsa Ultora: miecz boskiego Juliusza...

Kupiec pokornie schylił głowę, a Arie, naśladując ten gest, skłonił się również. Ale jego zaciekawione oczy, wlepione były w miecz. Wszyscy w Rzymie wiedzieli, w świątyni na forum Augusta znajduje się wielka świę­tość Rzeczypospolitej i Julijskiego rodu, miecz zdobywcy Galii. Tego mie­cza używał po Cezarze Oktawian, a po triumfie pod Akcjum kazał go złożyć w świątyni.

Nie przestając bawić się mieczem Tygellin ciągnął:

Chcę mieć drugi taki miecz. To będzie... dar dla cezara. Rozumiesz? Nie wolno ci jednak o tym rozpowiadać. Nie wolno, aby ktoś wiedział, że święty znak jest w twoim domu. Straż będzie pilnowała twego sklepu, póki nie skończysz roboty. Daję ci na to trzy dni... Klingę dostaniesz. Ty musisz zrobić rękojeść. To coś wschodniego... Podobno cezar zabrał ten miecz bra­tu Kleopatry...

Zrobię wszystko, co każesz — gorąco zapewniał Chalafta.

Żydzi dobrzy majstrowie — powiedział Kapito oblizując palce.

Zobaczymy — odkaszlnął Tygellin. — Posłaliśmy im teraz do Judei także dobrego majstra, Gessiusza Florusa...

Cezar tak zadecydował? — zdziwił się Kapito.

Tak. Cezar i... Seneka. Florus przed miesiącem odpłynął do Cezarei. Pewno tam już jest i już zaczął swoje rządy...

No, ten ich wyciśnie! — wykrzyknął senator. — Jeśli wytrzymają z nim choćby rok, Seneka będzie mógł nazywać wszystkich Żydów stoikami! Ale im się stary przysłużył! I cezar! Myślałem, że jest dla nich łaskawszy...

Na żółtej twarzy Tygellina pojawił się wyraz przebiegłości. Po wąskich wargach przewinął się tajemniczy uśmieszek. Dłoń prefekta przesuwała się wciąż tym samym melancholijnym, a zarazem pełnym zadowolenia gestem po sczerniałej klindze starego miecza. Język powolnym ruchem smakosza gładził wargę.

Po cóż cezar ma się starać o miłość Żydów? To przecież naród, który nie umie oklaskiwać i nie zna się na heksametrach. U nich tylko wojna, bun­ty, powstania... — Przymrużył oko, nieznacznie popatrzył z boku na Chala-ftę i Ariego. — Mamy do wyboru — zakaszlał — Grecję lub Judeę, lirę albo miecz... Seneka mówi: „Grecja” i Neron mówi: „Grecja...” Juliusz powie­działby pewno: „Judea”. Ale boski Cezar czcił Marsa, a nasz Ahenobarbus Nero czci Apollina... — drwiąco rozłożył ręce. — Czcijmy go i my z nim ra­zem — zaskrzeczał suchym śmiechem. Kapito zawtórował mu, jednak tym razem niezbyt głośno. Nie rozumiał wszystkich słów teścia. Tygellin często wypowiadał niejasno swoje myśli. Ale z tego, co mówił, można wyciągać rozmaite wnioski. Tylko że tych domysłów Kosucjanus nie lubił. Były one męczące i niepokojące. Gra prefekta budziła często lęk wśród członków je­go rodziny.

Oddał miecz niewolnikowi i kazał go zapakować.

Za trzy dni — powiedział do Chalafty — ma być gotowy...

Będzie, będzie na pewno — zapewniał kupiec wśród ukłonów.

W tej chwili za drzwiami w atrium powstał jakiś hałas. Słychać było po­dniesione głosy, krzyk, szamotanie. Drzwi otworzyły się gwałtownie i stanął w nich setnik pretoriański. Jego niespodziewane wtargnięcie do cubiculum sprawiło, że Kapito z okrzykiem trwogi rzucił się w kąt pokoju. Niewolnik naśladował go, a nawet kołyszący się na ławie chłopak zerwał się na równe nogi, piszcząc niby wystraszony szczur. Tylko Tygellin nie ruszył się z miej­sca. Najprzód zbladł, a potem ciemnoczerwone plamy wystąpiły mu na po­liczki.

Co to? — zapytał chrapliwie. — Co to znaczy? Jak śmiałeś?

Łaski, najdostojniejszy prefekcie, łaski... — zawołał człowiek rzuca­jąc się na kolana. — Wdarłem się tutaj bez pozwolenia. Ale wielka nowina...

Cyt — Tygellin przerwał mu. Wstał z łoża i podszedłszy do klęczące­go żołnierza zapytał go syczącym głosem: — Czy warta twej głowy?

Tamten jednak odpowiedział odważnie:

Tak, najczcigodniejszy...

Więc mów.

Boska Poppea powiła...

Syna czy córkę? — gwałtownie zapytał Tygellin.

Coś jak błyskawica oświetliło twarz prefekta. Na zdumiewająco krótką chwilę spod żółtej, ironicznej i zgorzkniałej twarzy, spod suchej, kanciastej szczęki i wąskich, zwiniętych do środka warg wyjrzała twarz inna, niepo­dobna do zwykłej, młodsza, lecz skrzywiona skurczem bólu i jakby rozdar­ta pomiędzy dwa sprzeczne uczucia. Ale zwykły grymas zaraz powrócił. Niedostrzegalnego koloru oczy, głęboko wciśnięte pod wydatne łuki brwi, wpijały się w setnika.

Córkę...

Zdawać się mogło, że zszarzał jeszcze bardziej. Raz po raz oblizywał wargi. Wyglądało na to, że się namyśla.

Tak — powiedział ważąc słowa — miałeś powód, by wejść tu nie wo­łany. Lecz... — zawiesił niepokojąco głos. Zdawał się poić niepewnością, jaka odmalowała się na twarzy żołnierza — lecz ponieważ nikomu nie wolno łamać moich zarządzeń, będziesz ukarany. Pięćdziesiąt kijów... — Tygellino-wi rozdęły się nozdrza, lecz zaraz zakaszlał ciężko i boleśnie. Usta krzywiły mu się, gdy wycierał je chustką. Nie przestawał śledzić twarzy żołnierza. Niewątpliwie najlżejszy odruch nie uszedłby jego oczu. Nie odrywając wzro­ku, przywołał do siebie gestem Ariego. Nie patrząc sięgnął do trzymanej przez niego skrzyneczki. Jedna z bezcennych zapinek Chalafty błysnęła mu w palcach. Niedbałym, a zarazem znaczącym gestem rzucił ją setnikowi. Potem zaraz klasnął w dłonie. Wbiegającemu wyzwoleńcowi wydał rozkaz:

Dać dziś wszystkim klientom zjeść i wypić lepiej niż zwykle. Ogłosić im narodziny córki cezara, niech się cieszą... I dodatkowo po sto sestercji! A ja zaraz wyjeżdżam do Ancjum. Przygotować konie, wozy, gońców, straż pretoriańską. Ale prędko! Natychmiast!

VI Nie odrywali się od roboty przez trzy dni i trzy noce, kolejno tylko po-drzemując na macie w sklepie, toteż miecz był gotów na czas. Arie ostatni raz porównywał każdy szczegół. Chalafta prosił go o to; sam czul się bardzo źle; przeżyta trwoga i wysiłek gorączkowej pracy pozbawiły go sił: leżał w kącie sklepu z głową owiniętą płatem wełny i jęczał. Do domu nie mógł iść; dwóch żołnierzy pretoriańskich nie odchodziło od drzwi sklepu.

Ty przyjrzyj się tylko dobrze, Arie — wzdychał — przyjrzyj się, czy aby wszystko jak trzeba... O Wszechmocny, jak mi serce dokucza! Ale ty patrz pilnie. Z Tygellinem nie ma żartów... Ty słyszałeś... Zabije nas, jeśli miecz nie będzie taki, jak on chce...

Nie bój się, Chalafto, wszystko dobrze — rzekł Arie po skrupulatnym przyjrzeniu się mieczom. — Wstań, odniesiemy robotę.

Chalafta chciał stanąć na nogi, ale gwałtowne bicie serca i ból w boku powaliły go znowu na matę. Dyszał boleśnie.

O, nie wiem, Arie, jak ja pójdę... Nie mogę wstać... Taki ból... Arie popatrzył na teścia. Kiwnął głową.

To zostań — rzekł. — Sam odniosę miecze.

Chcesz to zrobić, Arie? — Chalafta był zaniepokojony. — A jak co złego wyniknie? Jak on się wścieknie? Ja jestem starszy... Zresztą ty nie umiesz po łacinie. Jak będziesz mówił?

Dam sobie radę.

Słowa Ariego wcale jednak nie uspokoiły kupca. Przeciwnie, był pewien, że młody człowiek nie docenia dzikich humorów prefekta, toteż gotów jest ściągnąć na nich wszystkich straszne niebezpieczeństwo. Znowu usiłował wstać i znowu upadł bez sił na matę.

Oj, nie mogę! Oj! Nie mogę! — jęczał. — Wielki Adonaj! Oj... No, to ty musisz iść... Jak ja się boję... oj, jak ja się boję... Uważaj, proszę cię... uważaj na każde słowo... Ja cię proszę... Widziałeś, jaki on jest... Oj... Uwa­żaj...

Będę uważał.

Zawinął miecze, tak jak je przyniósł, w długi skórzany rulon i wyszedł ze sklepu. Żołnierze towarzyszyli mu. Dzięki ich obecności nie zatrzymał go przed domem prefekta tłum klientów, ci bowiem rozstępowali się przed nimi pośpiesznie. Także wyzwoleniec w vestibulum przepuścił go bez sło­wa. Ze swym pakietem przy piersiach szedł przez nie kończącą się amfila-dę sal i atriów. Nie odczuwał lęku, który tak załamał Chalaftę. Nie myślał o tym jak robotę przyjmie Tygellin. Żył czymś zgoła innym, czymś, co się w nim obudziło, w chwili gdy Chalafta pochylony nad robotą powtórzył mu usłyszaną rozmowę Tygellina z Kapitonem. Ariemu pozostały w uszach słowa starego kupca, gdy ten, z wysiłkiem poruszając miechem, ciągnął: „On powiedział, że do Judei wysłali takiego zarządcę, że jeżeli z nim Żydzi wytrzymają, to będzie cud. Co ty na to? Dlaczego tak? Jak ci się zdaje? Ja się boję... Jeśli tam nasi zaczną walczyć z Rzymianami, to oni tutaj będą się na nas mścili... — Chalafta żył wiecznym lękiem przed tym, co może się stać. — No powiedz, Arie, jak myślisz, czy oni wytrzymają?” Prawie trium­falnie, bez litości dla kupca, wykrzyknął: „Nie! Będzie wojna!” „Co ty mó­wisz, Arie?!” — kupiec jęknął i zbladł. Może to także mu zaszkodziło. Po­wtarzał w kółko, żałośnie trąc czoło: „Mówisz, że będzie wojna... Mówisz, że wojna...” Od tego czasu cała prawie robota spadła na Ariego. Chalafta ki­wał się tylko płaczliwie nad warsztatem. Lecz za to Ariemu wszystko paliło się w rękach. Kując myślał: „Wojna nadchodzi, święta wojna... Może już na­wet wybuchła. Manahemowi koniecznie potrzebny jest miecz. Pamięć o tam­tym mieczu kierowała wciąż jego uwagę na miecz, który trzymał w ręku. W przedporannej ciszy, kiedy już ucichły głosy nocy, a jeszcze nie zabrzmiał gwar dnia, patrzył długo na broń rzymskiego wodza. Pamięć o Cezarze żyła także i w Judei. To był człowiek prawdziwie łaskawy dla Wybranego Na­rodu. Jego imię powtarzało się po dziś dzień w modlitwach świątyni i syna­gog. Czczono w nim również wielkiego wojownika, który skruszył potęgę Egiptu i greckich książątek. Prawda, że ten ściemniały przez lata miecz przesunął granicę Rzymu poza Judeę. Ale czyż wówczas myśleli o czym innym, jak o pokoju w granicach rosnącego na cały świat imperium? Gdyby nie późniejsze czasy, gdyby nie Tyberiusz, Kaligula i Klaudiusz, gdyby nie drapieżni prokuratorzy, nie zbudziłaby się w Izraelu nienawiść do Rzymian i pragnienie całkowitej wolności. Dziś sprawy już zaszły zbyt daleko. Dziś musiała przyjść wojna. Pamięć o Cezarze nie mogła niczego odmienić. Tam daleko, w Judei, coraz więcej było ludzi pragnących wojny. Nie tylko oni, sikkaryści, nie tylko bandy galilejskie. Nawet wśród faryzeuszów, tak staran­nie odcinających zwykle swą działalność od spraw polityki, powstała liczna grupa gotowych walczyć. To do nich należał rabbi Józef, który przywiózł Ariego do Rzymu. Wojny nie chcieli tylko amhaarezi, ale tych nikt o zdanie nie pytał. Wojna musiała nastąpić, i może już się toczyła. A Manahem nie miał miecza! Nie miał tamtego, zagubionego w skałach Masady — może ukradzionego, a może nawet zniszczonego przez Pawła. Zresztą cokolwiek się z tamtym mieczem stało, Arie wiedział, że tej tajemnicy z Pawła nie wy­dobędzie. Miecz przepadł. Nie było nadziei, by go można było odzyskać. Ale na język Mojżesza, gdyby tak wódz dostał w rękę miecz, który Arie ma przed sobą! Miecz Cezara! To także mógłby być znak! Znak niemniej prze­konywający, choć nie święty. Skoro walczy się z Rzymem, miecz rzymskie­go wodza w rękach wodza Izraela stanowi wieszczbę zwycięstwa. Tamten miecz był także mieczem Antiocha, a właśnie nim Juda rozgromił Greków. Historia się powtarza, historia stwarza raz po raz te same sytuacje.

Gorączka mąciła wzrok Ariego. Tłumił ją, kując gwałtownie młotem przez całą noc. Ale i chłodny ranny powiew nie spędził mu jej z czoła. Miecz, który przyciskał teraz do piersi, palił mu dłonie. W pewnej chwili obejrzał się gwałtownie. Ale dwaj pretorianie szczękając bronią szli o pół kroku za nim.

Wszedł znowu do tego samego cubiculum, w którym rozmawiał po raz pierwszy z Tygellinem. Prefekt siedział na fotelu, okryty długim białym sudarium. Właśnie golarz zwilżał mu twarz wodą pachnącą różami, a jego pomocnik, circitor, ostrzył brzytwę. Tuż przy nich stał pretorianin z nagim mieczem w ręku. Na brzegu łoża siedział umalowany chłopak i bezmyślnie grzebał piórem w brzydkich, popsutych zębach.

Ariemu kazano stać przy drzwiach i czekać bez słowa i bez ruchu tak długo, póki będzie trwało golenie. Była to ceremonia bardzo powolna; odby­wała się w najgłębszej ciszy, przerywanej tylko chrzęstem brzytwy i posapy-waniem golącego niewolnika, któremu groziła surowa kara za skaleczenie prefekta. Po ogoleniu tonsor starannie wymasował twarz Tygellina wonną oliwą, przystrzygł mu włosy, ułożył je w pukle, po czym odszedł wraz ze swoim pomocnikiem. Także pretorianin, złożywszy prefektowi ukłon, opu­ścił cubiculum.

Tygellin kazał podać lustro i patrząc weń uważnie przesunął dłonią po wygolonym policzku. Odkaszlnął ciężko. Spostrzegł Ariego.

Ach, to ty, Żydku — powiedział swym zwykłym tonem, w którym ró­wnie dobrze mogła czaić się chęć drwiny, jak i groźba. — Gdzie Chalafta?

Arie począł tłumaczyć, że kupiec poważnie zachorował i sam przyjść nie mógł. Wyrażał się po łacinie niezdarnie, niewiele bowiem nauczył się w cią­gu tego roku. Tygellin przeszedł na grecki.

To twój teść? — zapytał.

Tak.

Nie wypytywał o nic więcej. Wyciągnął dłoń i kazał sobie podać miecze. Wziął każdy z nich w jedną rękę i porównywał je wzrokiem. Czasami nagle odrywał oczy od mieczów i spoglądał szybko, przenikliwie, lecz bez słowa na Ariego. Potem nakrył jeden miecz drugim, nowy starym. Za chwilę za­krył stary nowym. Zaśmiał się sucho, nieprzyjemnie, po swojemu.

Dobrze — powiedział. — Znacie się na robocie.

Skinął na niewolnika, kazał podać inkrustowaną skrzyneczkę, która sta­ła obok łoża. Odłożywszy miecze, wyjął z niej garść aureusów, chwilę wa­żył w dłoni. Zapłata była dobra, większa niż oczekiwania Chalafty. Zanim jednak dał pieniądze Ariemu, zapytał:

Przybyłeś chyba niedawno do Rzymu? Mowa cię zdradza...

Tak, panie — odparł Arie — przybyłem z Judei.

O...? — Tygellin przyglądał mu się przez chwilę bez słowa. W tej chwili właśnie do cubiculum wsunął się wyzwoleniec w zielonej tunice, trzy­mając w ręku kilka pociętych na małe kwadraty kawałków papirusu. Pod­sunął prefektowi stolik i położył przyniesione zapiski.

Co to jest? — Tygellin wskazał na nie ruchem głowy.

Sprawy do sądu cezara, najdostojniejszy.

Aha — mruknął. Oddalił gestem wyzwoleńca. Zwrócił się znowu do Ariego. — Więc przybyłeś z Judei? — Swym świdrującym wzrokiem wpa­trywał się w młodego Żyda. Ciągle trzymał w dłoni pieniądze, a jego ręka pod ich ciężarem kołysała się niby głowa wielkiego węża. Drugą ręką ujął leżący na kolanach stary miecz. — Czy to prawda — zapytał nagle — że wy, Żydzi, wierzycie, iż świat podbije człowiek, który wyjdzie z waszej ziemi?

Tak, panie — Arie nie umiał się zdobyć na pełne czci tytuły — tak się u nas mówi...

Ho, ho! — rzucił. Jak zawsze, trudno było zrozumieć: kpi czy ostrze­ga. — Masz. — Jakby znudzony trzymaniem pieniędzy wysypał aureusy w dłoń Ariego. Podniósł miecz, przymrużył oko i patrzył uważnie na wy­szczerbione w kilku miejscach ostrze. — Cezarowi, słyszałem, mówiono, że zdobędzie wielkość, jeśli będzie wam przychylny... — Powiedział to jakby do siebie. — Wam czy waszemu Bogu? — postawił pytanie. Ale nie widać było, aby czekał na odpowiedź. Znowu odłożył miecz na kolana, sięgnął po kartki papirusu. Przeglądał je uważnie. Zatrzymał się nad którąś. — Są u was podobno dwie sekty... Bo i ci chrześcijanie, to także wasi...

Arie milczał. Miał ochotę powiedzieć coś przeciwko chrześcijanom, nie był jednak pewny nieobliczalnego usposobienia Tygellina. Prefekt sam cią­gnął dalej:

Mówiono mi, że oni czczą oślą głowę i zabijają dzieci... Podobno nienawidzą wszystkich... — mówił jakby do siebie. — Postumiusz wytępił niegdyś zwolenników bachanalii. A gdybym ja zrobił to samo z chrześcija­nami?

Arie nie wytrzymał.

Należałoby ich wytępić — zawołał. — To łotrzy! To zdrajcy Najwyż­szego! To...

Urwał, poczuwszy na sobie bardziej jeszcze przenikliwy niż zwykle wzrok prefekta. Tygellin długo patrzył na niego swymi głęboko osadzonymi oczy­ma. Wydawał się kotem, który hipnotyzuje spojrzeniem młodą mysz.

Pragniesz ich zguby? A przecież ty... — wystukiwał słowa wolno, jakby każde z nich było uderzeniem młota — przecież ty sam jesteś chrze­ścijaninem...

Arie otworzył szeroko oczy. W głowie mu się nie mieściło, że prefekt może o nim wiedzieć wszystko. Tygellin zdawał się czytać oszołomienie z twarzy Ariego. Pochyliwszy się ku młodemu Żydowi powiedział szeptem, który w każdej chwili mógł wybuchnąć w krzyk:

No — więc jak? Jesteś nim czy nie jesteś? Przecież chodzisz na ich zebrania... Jeśli będę ich tępił, muszę zacząć od ciebie...

Straszliwe oczy wpijały się w Ariego jak szpikulce. Pod ich dotknięciem młody człowiek zatrząsł się cały. To nie był lęk przed pogróżką. Zuchwała odwaga nigdy nie opuszczała Ariego. Ale na myśl, że mógłby być uznany naprawdę za chrześcijanina, zrodziło się w nim obrzydzenie. Zbyt wiele ko­sztowało go już to udawanie, to chodzenie na wspólne modły, to pożywanie Chleba, o którym mówiono, że jest Ciałem Zmartwychwstałego. Arie umiał zabijać, nie umiał kłamać. Kłamstwo utykało mu w gardle, zatruwało życie.

Nie jestem chrześcijaninem... — zaczął.

Poczułeś strach? — zaskrzeczał śmiechem Tygellin.

Nie, panie! — począł przemawiać prędko, gorąco i namiętnie. — To nie strach... Jeśli chcesz, abym cię przekonał, że nie jestem tchórzem wypró­buj mnie! Nie dlatego ci mówię, że nie jestem chrześcijaninem, że się zląkłem twoich słów. Naprawdę nim nie jestem! Pogardzam chrześcijanami...

Jakby chcąc go podrażnić, Tygellin przerwał mu szyderczo:

Boisz się, chrześcijaninie!

Nie!— zawołał Arie, nie miarkując już głosu i nie panując nad swy­mi uczuciami. — Nie! Nie jestem chrześcijaninem! Nienawidzę ich! Niena­widzę... Słuchaj, panie — szaleństwo było w jego zaszłych krwią oczach i w trzęsących się wargach — gdyby... gdybym mógł... spaliłbym całe mia­sto, żeby tylko oni w nim spłonęli!

Spaliłbyś miasto? — powtórzył Tygellin. W tonie jego głosu nie było oburzenia ani nawet drwin. Raczej nagłe zainteresowanie.

Tak! Spuściłbym potop... Nienawidzę ich! To są moi wrogowie... Nienawidzę. Owszem, powiem ci, panie, bywam na ich zebraniach. Powie­działem im nawet, że jestem chrześcijaninem. Ale tylko dlatego, że chcę się przyjrzeć ich łotrostwom. Chcę ich poznać, żeby móc ich zniszczyć. To praw­da wszystko, co o nich mówią. Oni nienawidzą wszystkich, dla wszystkich chcą zła. Są tacy, co ich lekceważą... Ale...

Więc przybyłeś do Rzymu po to, by ich śledzić? — przerwał mu pre­fekt. — Niepotrzebnieś się trudził. Ja mam dość oczu i uszu, by wiedzieć wszystko, co się w Rzymie dzieje.

Arie zamilkł zaskoczony. Podniósł wzrok na prefekta, a ten śmiał się su­cho. Śmiech Tygellina brzmiał niby klekot. Młody sikkarysta miał uczucie, że tamten przejrzał go na wylot.

Nienawidzę ich — powtórzył jeszcze raz.

Może masz i słuszność — powiedział Tygellin oblizując usta. — Oni rzeczywiście wam szkodzą... — Przymrużywszy oczy przesunął w palcach kwadrat papirusu. — A są wszędzie. Umieli nawet wkraść się do Oktawii. Kto wie, czy nie doprowadziłaby ich ona do samego cezara... — mówił zno­wu sam do siebie. — Mógł stać się... Teraz to już nie grozi... Poppea niena­widzi ich... Jak ty! — nagle zwrócił się do Ariego. — Lecz dobrze... — nie­oczekiwanie zmienił ton. Mówił teraz sucho i opryskliwie. — Za robotę za­płaciłem. O tym, żeście tę rękojeść robili, nikt nie śmie wiedzieć. Idź już...

Pochylił się nad papirusami. Ale, gdy Arie był w progu, Tygellin przy­wołał go na nowo psyknięciem. Nie patrząc na niego, przewracał kwadraty. Milczał długo, jakby zapomniał, że Ariego zatrzymał. Ale w końcu podniósł głowę. Ciężko odkaszlnął. Rzekł: — Zgłoś się do mego wyzwoleńca Tybur-cjusza. Będziesz mu mówił o wszystkim, co zobaczysz u chrześcijan...

VII Pewnego wieczoru po modlitwach podeszła do Pawła jedna z obecnych. Była to starsza kobieta o małych, mysich, niespokojnie biegających oczkach i twardo zaciśniętych ustach. Wiedział, że nazywa się Filomena. Zbliżyw­szy się do niego pochyliła się kornie do jego dłoni. Ale Paweł założył ręce za siebie.

Czego chcesz, siostro? — zapytał.

Na twarzy kobiety malowała się ckliwa słodycz.

Panie — powiedziała — dobrze byłoby, gdybyś zechciał pomówić z tą naszą nową siostrą. Ona ma wielkie zmartwienie, lecz boi się przyjść do ciebie...

Boi się? — wydało mu się to dziwne. Lecz wolał, że tak było. Kobiety zbyt często chciały prowadzić z nim długie rozmowy, aby mu w nich opo­wiedzieć z najniepotrzebniejszą dokładnością wszystkie swoje kłopoty. Zdawał sobie sprawę, że ta gadatliwość, te niezliczone skrupuły, te wątpli­wości, te nieraz widzenia, którymi chciały się z nim podzielić, to wszystko było świadomą lub nieświadomą próbą zainteresowania go sobą. Siląc się na surowość rzekł: — Jeśli ma zmartwienie, niech z nim idzie do męża lub ojca.

Ona nie może pójść do nich! — tajemniczym tonem powiedziała Filo­mena. — To jest bardzo biedna kobieta. Zdaje się, że ją pojmuję... — Wes­tchnęła, podniosła oczy w górę, i pociągnęła płaczliwie nosem. — Przeży­łam dużo... I wiem, że niewielu mężczyzn jest naprawdę chrześcijanami. Mówi się, że to kobieta skusiła mężczyznę... Tak, tak... Ale naprawdę...

Przerwał jej trochę niecierpliwie:

Jeśli to są sprawy kobiece, to pomóżcie jej same... Każdy każdemu powinien pomagać, a wy chciałybyście wszystko złożyć na mnie...

Wyprostowała się z godnością. Jej małe oczka błysnęły.

To nie sprawy kobiece. Och, nie! Ja czuję... — znowu pociągnęła no­sem, ale zaraz mówiła spiesznie dalej: — Ta Lucyna — wskazała wzrokiem na modlącą się jeszcze w oddaleniu kobietę — to dobre dziecko. Tak ją na­zywam, bo jest bardzo młoda. Niebożątko! Odwiedza chorych, wspiera ubogich, daje jałmużny, wyręcza rodziców. Bardzo dobra... — Widząc, że Paweł chce coś powiedzieć, poczęła mówić jeszcze prędzej: — A bogata! Mogłaby się o nic nie troszczyć. Jej ojciec jest złotnikiem. Największym złotnikiem w Rzymie. Niedawno wydali ją za mąż, za młodego, który przy­jechał z Judei... Nie minęło jeszcze pół roku... A czy widać po niej, że jest zadowolona i szczęśliwa? Ciągle wzdycha, popłakuje. Już ja się domyślam, co tam w trawie piszczy... — Zacisnęła usta i tylko trzęsła znacząco głową.

Wy, panie, wybaczcie, ale jesteście tacy święci... Tak, święci! Nie za­przeczajcie, panie! Na pewno nic o takich sprawach nie wiecie... — Znowu rozpędziła się, nie chcąc dopuścić Pawła do głosu. — Lecz ja już niejedno widziałam. Mój mąż to był... — trzepnęła znacząco ręką. — Tacy są panie, mężczyźni! A ta mała jak dziecko. Wierzy każdemu. Ja także wierzyłam, panie. Ufałam...

Przestań! — ledwo powstrzymał ten krzykliwy potok. — Dobrze. Po­rozmawiam z nią. Powiedz jej, aby jutro po modlitwie przyszła do mnie.

Powiem jej, naturalnie, że jej powiem... — kobieta uśmiechała się znowu słodko, zaś jej małe oczka przytaiły się w wąskich szparach powiek. Fukając nosem i pochlipując z zachwytu rzuciła się do ręki Pawła. — Od razu wiedziałam, panie, że mnie wysłuchasz... Jesteś taki dobry, taki czci­godny... — Biegła za nim usiłując mimo oporu dotknąć ustami jego dłoni.

Bo to na pewno ten mąż... Mężczyźni wszyscy tacy... Ja wiem, panie, ja wiem, ja ich znam... Najprzód mówią kobiecie, że jest najpiękniejsza i naj­lepsza, a potem, że głupia i że za dużo gada... Ja wiem...

Następnego dnia, również po modlitwach i agapie, zobaczył, że młoda kobieta nieśmiało zbliża się do niego. Wydawała się strwożona i spłoszona. Wlokła spojrzeniem po ziemi i tylko na chwilę ukradkiem podniosła oczy. Zatrzymała się skromnie o dwa kroki przed Pawłem.

Wyjąkała:

Pozwoliłeś... i chciałeś, rabbi... rozmawiać ze mną...

Tak, dziecko... — chciał mówić surowo, lecz prawie nieświadomie głos jego stał się ciepły i dobry. Młodość i delikatny wygląd kobiety wzbu­dziły w nim życzliwość. Sam nie wiedział, dlaczego ta dziewczyna przypo­mniała mu Sergię. — Chciałem z tobą mówić. Słyszałem, że jesteś smutna i że coś cię dręczy. Może byłoby dobrze, abyś powiedziała mi o przyczy­nach twego smutku? Jesteś chrześcijanką, twój mąż jest chrześcijaninem — czegóż ci braknie?

Kobieta poczęła prędko oddychać. Widać powstrzymywała łzy. Tkwiło w niej jakieś cierpienie, i już te kilka słów Pawła wydobyło je na wierzch. Zaczęła prędko i nagle:

Mój mąż, rabbi... — ale zaraz utknęła i zaniosła się szlochem. Jeszcze raz usiłowała zacząć: — Mój mąż... Pobraliśmy się niedawno... A on...

Czyż przestał cię kochać? Nie odpowiedziała.

A ty — zapytał — czy kochasz go? Czy kochasz go dla niego, czy tylko dla siebie, dla własnego zadowolenia i własnej radości, jak kochają poganie?

Milczała w dalszym ciągu.

Uważnie popatrzył w twarz kobiety. To było prawie jeszcze dziecko — piękna młoda dziewczyna o wielkich oczach pod równymi półkolami brwi. W jej twarzy była niewinność i słodycz. Przyszło mu do głowy, że może jesz­cze mówi do niej za surowo. Nie, nie była to na pewno jedna z tych rzym­skich kobiet, które pragnęły męża tylko dla uciechy, brzydziły się dziećmi i wynosiły swe życie poza dom, by zaspokoić ambicje w rywalizacji z męż­czyznami. Przecież to oszalałe miasto znało nawet gladiatorki i kobiety-wo-źniców w cyrku. Ale kobieta, którą miał przed sobą, przypominała mu kobie­ty zgoła inne, poddane mężom, ciche i pogodne, o uśmiechu słodkim, jak słodki jest sok dojrzałego grona z galilejskiej winnicy, jedną z tych, o któ­rych mówi mędrzec: „Niewiastę mężną któż znajdzie?”...

Z większą jeszcze delikatnością pytał dalej:

Czy cierpisz z powodu męża?

Odpowiedziała mu niespodziewanie gwałtownym wybuchem:

Tak! Tak, rabbi... Ale ja go kocham... — Powstrzymała łzy i łkania; głosem stężałym od wysiłku wyznała: — Mam wielki grzech, rabbi...

Grzech? Wyznaj go prędko i żałuj za niego.

Przez moment zbierała siły.

Ja... ja dla niego zostałam chrześcijanką... Nie dla Jezusa... Dla nie­go...

Znowu spojrzał uważniej w twarz dziewczyny.

Zostałaś chrześcijanką dla męża? — powtórzył, by zebrać myśli. Zno­wu zawirowała mu w pamięci Sergia Paula. Może dlatego, że tak niedawno dowiedział się o niej wszystkiego. Ten nawrócony przez Piotra senator Pu-dens odwiedził go przed paroma dniami. Był to mądry stary Rzymianin. Prowadził z Pawłem długo w noc poważną rozmowę. Na pożegnanie powie­dział mu: „Słyszałem już dawno o tobie, Pawle...” „Od Piotra?” Potrząsnął głową. „Od mojej siostrzenicy, córki Sergiusza Paulusa... — Widząc, że Pa­weł milczy, przybrał zdziwiony wyraz twarzy: — Czyżbyś jej nie pamiętał? Nawróciłeś ją przecież! Już bardzo dawno... To wielka chrześcijanka. An­tiochia Pizydyjska pełna jest dzieł jej miłosierdzia. Sergia od dzieciństwa prawie nie posiada władzy w nogach, ale jej sella krąży przez cały dzień po najbiedniejszych dzielnicach miasta... To wielka chrześcijanka...” — powtó­rzył. „Pamiętam ją...” rzekł Paweł... ,,Czyż Sergia mniejszą jest chrześci­janką dlatego — myślał — że gdy przyrzekała iść za Chrystusem na białym tarasie nad niebieską zatoką, przyrzekała to jeszcze nie Chrystusowi, ale jemu? Miłość ludzka wypala się, takie jest jej prawo. Lecz może się stać krzesiwem, od którego zapala się miłość niegasnąca. Nie, nie — nigdy nie wiemy, czego użyje Jezus, by przywołać do siebie człowieka! Niewyczer­pany jest w swoich pomysłach!”

Podjął znowu łagodnie:

Jeśli przyszłaś do Jezusa dla miłości człowieka, nie ma w tym grzechu. Gdybyś została przy Jezusie jedynie dla miłości człowieka, byłoby czymś złym...

Podniosła na niego rozjaśnione, oschłe z łez oczy:

Rabbi — szepnęła — jakiś ty dobry... — Zdawało się, że odzyskała mowę. Poczęła opowiadać, nabierając śmiałości z każdym słowem: — Mój ojciec, rabbi, nie jest chrześcijaninem. I nie wiedziałam, że mój mąż jest chrześcijaninem, gdy wychodziłam za niego. Ale potem odkryłam, że ma tajemnicę. Gdzieś chodzi wieczorami, zaniedbuje mnie... Poczęłam się smu­cić. Myślałam, że mnie zdradza. Śledziłam go. I odkryłam, że chodzi na mo­dlitwy chrześcijan. Byłam bardzo zazdrosna. Życzyłam źle chrześcijanom. Bo widzisz, rabbi, ja go bardzo kocham... Za bardzo nawet... On mnie coraz więcej zaniedbywał. W dzień pracował, nocami go nie było. Modliłam się do Najwyższego, by mi dał dziecko, to może on zajmie się mną więcej. Ale dziecka nie mam. Więc pomyślałam, że go zdobędę dopiero wówczas, gdy sama stanę się chrześcijanką. Ale bałam się iść tam, gdzie on. Bałam się, że on pozna, iż robię to tylko dla niego... Więc... przyszłam tutaj... Przed­tem nauczono mnie wyznania wiary i ochrzczono na cmentarzu Lucyny. I... i... rabbi... i teraz...

Blask jakiś zapalił się w jej oczach. Uśmiech wykwitł na jej delikatnych wargach podobnych do dwóch stulonych płatków róży.

Teraz — zakończyła — chyba naprawdę kocham Jezusa... — Lecz zaraz zmarszczyła lekko brwi. — Mego męża także kocham...

Paweł pokiwał pobłażliwie głową.

Więc czemu się smucisz?

Ale zaledwie to powiedział, blask na twarzy Akszy zgasł. Usta zacisnęły się mocniej, broda zadrgała, jakby kobieta za chwilę miała wybuchnąć pła­czem.

Nie powiedziałam ci jeszcze wszystkiego, rabbi — zaczęła znowu.

Kiedy już byłam chrześcijanką, powiedziałam o tym mężowi. Ale on...

zagryzła wargi. — Myślałam, że się ucieszy. Wcale się nie ucieszył! Pa­trzył na mnie, jakbym oszalała! Jakby był zazdrosny o tę wiarę... — Przy­mrużyła oczy i wpatrzyła się w ciemną głębię krypty; można by sądzić, że tam widziała ściągnięte brwi męża i jego niechętny gest wzruszenia ramio­nami. Pierś jej podnosiła się coraz mocniej i coraz szybciej. Przycisnęła do niej obie pięści. — Ogarnęła mnie rozpacz. Chciałam mu powiedzieć, że je­śli tak woli, to ja wyrzeknę się Jezusa. Ale nie mogłam. Już bym nie umiała tak postąpić! Jeśli Jezus nie zechciał dać mi miłości mego męża, to przynaj­mniej zostawił mi siebie...

Jakaś mgła wisiała przed obrazem, który mu kobieta ukazywała. Nie mógł pojąć tej dziwnej, zagadkowej historii. Chrześcijanie byli ludźmi prostymi. Jeśli grzeszyli, grzeszyli słabością, ulegali pokusom otaczającego ich świa­ta. Podejrzliwie spojrzał na kobietę. A może ona kłamie? Ale zaraz odrzucił tę myśl. Tak nie wygląda kłamiący; wydawała się wcieleniem niewinności i szczerości.

Nie chciał mnie wziąć ze sobą na modlitwę — ciągnęła swą skargę kobieta. — Jakby żona nie powinna modlić się obok męża! Spytał, gdzie chodzę. Kiedy mu powiedziałam, że tutaj, wydał się tym zaskoczony. Może nawet rozgniewany. Prędko chodził tam i z powrotem po izbie. Potem za­czął wypytywać o tutejszych braci i o ciebie, rabbi. Dużo pytał o ciebie... A na końcu powiedział: „Chodź dalej tam, gdzie zaczęłaś chodzić...”

Domyślił się reszty. Jej mężowi ktoś na pewno naopowiadał o nim tych wszystkich historii, które obiegały gminy rzymskie. Zaskoczyło go tylko, że mężczyzna nie kazał żonie unikać modlitw w katakumbach koło domu Hermesa. Przeciwnie nawet: dowiedziawszy się o Pawle, zażądał, by tutaj właśnie przychodziła, a później wypytywał ją o każde jego słowo. Może spodziewał się, że w ten sposób złapie go na jakimś bluźnierstwie? Ale jeśli tak, to ten człowiek nie mógł być jednym ze zwykłych wrogów Pawła. Mu­siał być przywódcą tych, którzy go prześladowali.

Lecz czy to nie wszystko jedno? Paweł spuścił głowę i westchnął. Kobie­ta patrzyła na niego z niepokojem.

Tak, ja mu wszystko opowiadałam! — załamała ręce. — Gniewasz się, rabbi? Lecz... ja nie sądzę, aby on naprawdę chciał zła. Nie, na pewno nie! Pewno mu ktoś naopowiadał o tobie różnych kłamstw... A on je powta­rza... Mówi, że jesteś wrogiem Zakonu i Jezusa. O, rabbi, gdyby on ciebie usłyszał! Gdyby ciebie zobaczył! Ja mu mówiłam... Zaklinałam go, prosi­łam, aby przyszedł choć raz tu ze mną...

Zaczęła szlochać.

Nie płacz — próbował ją pocieszyć. Ale czuł całą bezradność swych słów. — Nie płacz... Nie o mnie chodzi. Czy mówię prawdę, o tym się twój mąż kiedyś przekona. Ale jeśli jest chrześcijaninem, powinien ciebie kochać. Nie wolno mu ciebie opuszczać, nawet dla modlitwy. Powiedz mu to. Od miłości zawisło małżeństwo chrześcijan. Choćby ich wszystko rozdzieliło... Lecz — zastanowił się — czy cię usłucha?

Na jej zapłakanej twarzy pojawił się gorzki uśmiech.

Chyba nie... — szepnęła.

Odruchowo rozłożył ręce. Cóż wobec tego mógł zrobić — on, więzień przykuty do domku Hermesa, do pilnującego go żołnierza? Ale zaraz za­wstydził się swego gestu. Powinien był przecież mieć w pamięci Kolossę. To niebywałe odkrycie, że można całe miasto zdobyć na odległość jedynie siłą modlitwy. A naprawdę — to czyż kiedykolwiek zdobywał ludzi słowa­mi? Nie, przecież nie umie mówić! Zdobywał ich Łaską, Łaską daną mu w ostatnim momencie. Zdobywał ich wtedy, gdy już wszystko mówiło o tym, że przegrał.

Moje dziecko — powiedział — cokolwiek by było, to przecież twój mąż. Pamiętaj, że tobie nie wolno przestać go kochać. Inaczej mówię tym, które mają mężów nieochrzczonych. Ale kto jest ochrzczony, ten poświęcił się na miłość. Miłość pokrywa wiele braków... Kochaj go więc i módl się. Módl się. Mówię ci: módl się. Ja także będę się modlił. Obiecuję ci to...

VIII Tego samego wieczoru, prawie już w nocy, ktoś począł dobijać się gwał­townie do drzwi domku Hermesa. Okazało się, że to goniec z Castra Prae-toria. Przymósł jakiś rozkaz żołnierzowi pilnującemu Pawła. Obaj chwilę rozmawiali w wielkim podnieceniu. Po wyjściu gońca żołnierz przywołał więźnia.

Twoja sprawa będzie jutro...

Wiadomość spadła na Pawła jak grom. Nie mógł zasnąć. Wiatr szumiał w gałęziach drzew rosnących na wzgórzu obok domu, strażnik sapał w ciem­nościach. Apostoł podniósł się na swym posłaniu i rozłożywszy ręce począł się modlić. Przebite dłonie i przebite stopy paliły go. Schyliwszy głowę po­wtarzał: „Niech będzie jak Ty chcesz, niech będzie wola Twoja...” Lecz ciało uchylało się w żałosnej prośbie: „Niech będę wolny...” „Nie! Nie! — za­przeczał mu gwałtownie Paweł. — Jak Ty chcesz, jak Ty zechcesz, niech tak będzie, nie inaczej...”

Noc ciągnęła się, a on walczył uporczywie ze swym lękiem. Wysiłkiem woli oddawał Bogu wszystko. Ciało jednak zabiegało o litość dla siebie. I tak trwał, aż szary świt począł przesączać się przez szpary w okiennicach, a na drodze podniósł się turkot dwukołowych, zaprzężonych w muły lub osły wózków, którymi nocą zwożono jarzyny i owoce na targ miejski.

No, Pawle, idziemy.

Żołnierz już wstał i umył się pod studnią; teraz ubierał się w swój pan­cerz, hełm i płaszcz. Brutalnie nieco klepnął Pawła po ramieniu. Ale w tym geście była ukryta życzliwość i chęć dodania odwagi więźniowi. Paweł wyczuł to i uśmiechnął się do strażnika. Był to zawsze milczący człowiek. Pa­włowi nie udało się go nigdy wyciągnąć na zwierzenia.

Drugi koniec łańcucha więźnia zapiął na swym ramieniu i wyprowadził Pawła na drogę. Chłód nocy roztapiał się w blaskach słońca. Faliste pola pokryte soczystą zielenią ciągnęły się wzdłuż drogi. Tu i tam bielały po­mniki grobowców, najczęściej z napisami: „Niech ci ziemia lekką będzie” — lub po prostu z oznaczającymi to samo literami: S.T.T.L.; gdzie indziej widziało się całe wezwania: „Przechodniu, zatrzymaj się! Wiedz o tym, że tu leży Sewerian. Umrzeć trzeba...” albo: „Żyłem, jak mi się podobało, pi­łem i bawiłem się. Nie wiem, dlaczego umarłem. Ty pij, baw się i przyjdź tutaj...”.

Minęli grobowce familii Waluzjuszów, wyzwoleńców Liwii Augusty, wyzwoleńców Oktawiana. Smukłe cyprysy, podobne do owiniętych w czar­ne okrycia płaczek, otaczały grobowce. Potem ujrzeli mur miasta złocący się w blaskach porannego słońca. Doszli do Porta Capena razem z tłumem małych sprzedawców zdążających na targowiska miejskie, klientów śpieszą­cych do pałaców bogaczy, rzemieślników udających się do warsztatów. Pod bramą był już ścisk i tłok, ale straż pretoriańska pilnowała, by idący nie tara­sowali wąskich uliczek, ale posuwali się jak najśpieszniej. Minąwszy bramę, mieli z lewa wielki cyrk, prawie trzy staje długości liczący, przedzielony w środku murem, ozdobiony wodotryskami, wokół którego ścigały się bigi, trygi, kwadrygi, a nawet decemiugi. Z prawa stromy stok wzgórza Caelius wisiał nad nimi zieloną gęstą ścianą drzew. Za cyrkiem rozpoczynał się Palatyn: pałac Augusta, zdobny portykiem, na którego szczycie stał las mar­murowych posągów, niżej nieco i bliżej — stadion oraz biblioteka. Na końcu wzgórza pozostawili za sobą przewspaniałą świątynię Apollina, wzniesioną przez Oktawiana dla ściągnięcia na swój ród błogosławieństwa greckiego, lecz przede wszystkim trojańskiego bóstwa. Świątynia przeciwstawiała się świątyni trójcy bogów latyńskich na Kapitolu: Juppitera, Junony i Minerwy. Tu zostały przeniesione i tu były strzeżone święte księgi sybillińskie, tu przychodził cezar pytać bogów o radę w chwilach trudnych dla Rzeczy­pospolitej. Obok leżących w dole marmurów i porfirów, zgromadzonych na budowę pałacu cezara, obok drewnianego amfiteatru skręcili na Forum. Via Sacra mijała długi perystyl Westy z sadzawką otoczoną posągami westalek, a potem okrągłą świątyńkę. Naprzeciw domu westalek mała, lecz wysoka świątynia boskiego Juliusza szła w górę schodami i wyciągała się sześciu kolumnami korynckimi, między którymi stał ogromny posąg Cezara z pod­niesioną ręką. W blasku słońca skrzył się wodotrysk sadzawki Kurcjusza.

Sądy cesarskie odbywały się w rozmaitych miejscach: czasami na Palaty-nie, czasami w Castra Praetoria, a czasami, jak to miało być dziś, w bazylice Juliusza, służącej zwykle rozprawom sądu centumwirów. Była to olbrzymia budowla, rozpoczęta jeszcze przez Cezara, a zakończona przez Augusta. Wchodziło się do niej po siedmiu stopniach, doprowadzających najprzód do marmurowego portyku, a później do właściwego wnętrza, które stano­wiła ogromna sala dwupiętrowej wysokości, mająca ściany ozdobione pila-strami i wydrążone w wiele nisz. W każdej niszy stał posąg. W głębi znaj­dowały się trybuny, na których zwykli byli zasiadać przysięgli sądu „stu mężów”; zresztą było ich naprawdę około dwustu, a wśród nich znajdowa­ły się także kobiety. Sąd przysięgłych rzadko zbierał się w całości. Zwykle dzielił się na cztery komplety, które odbywały swoje rozprawy w różnych kątach wielkiej sali oddzielonych od siebie zasłonami i parawanami. Kiedy jednak odbywał się w bazylice sąd cesarski, dla spraw zastrzeżonych ceza­rowi oraz dla wszelkich odwołań, zasłony zdejmowano. Na krześle kurul-nym zasiadał w imieniu imperatora prefekt miejski, lub prefekt pretorianów. Za Oktawiana rozprawy sądu cesarskiego odbywały się rzadko, ale od cza­sów Tyberiusza i Kaliguli stawały się coraz częstsze. Było ich tym więcej, im bardziej szedł w zapomnienie sąd przysięgłych.

Kiedy Paweł z towarzyszącym mu żołnierzem znaleźli się na Forum, zo­baczyli, że bazylika obstawiona jest gęstym łańcuchem pretorianów. Tylko część cisnącego się tłumu wpuszczono do środka. Gdy strażnik Pawła prze­chodził wraz ze swym więźniem przez portyk, jeden z pełniących służbę pretorianów szepnął mu, że dzień zapowiada się ciekawie, ponieważ cezar przybył z Ancjum i zapragnął odbyć sądy osobiście. Żołnierz nie omieszkał podzielić się tą wiadomością z Pawłem i Apostoł ucieszył się na myśl, że wreszcie zobaczy władcę świata, o którym tyle słyszał i za którego nigdy nie przestawał się modlić. Długo jednak przyszło mu czekać na tę chwilę. Cezar spóźniał się. Tłum widzów był już zniecierpliwiony i tupał, a nawet gwizdał. Wreszcie szum głosów podniósł się i coraz bardziej rósł na placu przed bazyliką. Zwiastowało to, że orszak cesarski wkroczył na Forum. Wznoszone okrzyki: „Ave, Caesar! Witaj, boski!” słychać było już w gma­chu. Jednocześnie zadudniły rogi i trąby. Hałas potęgował się. Wśród sto­jących wewnątrz ludzi wieści biegły z ust do ust, od tych, którzy stali przy wejściu i coś niecoś widzieli, do tych, co nic jeszcze nie mogli zobaczyć:

Cezar zajechał... teraz pozdrawia ludzi... teraz witają go pretorzy... teraz zsiadł z kwadrygi... Już idzie... idzie... idzie...”

Rzeczywiście szedł. Pretorianie stworzyli szeroki korytarz od wejścia aż do trybuny, na której stało krzesło kurulne. Krzyki i oklaski wybuchnęły już w środku budynku. Rosły, w miarę jak idący zbliżał się; wzmagały się, gdy odpowiadał uśmiechem lub gestem.

Witaj, cezarze! Witaj, boski! Witaj, wszechpotężny! — zabrzmiało ze wszystkich stron. — Witaj, boski śpiewaku! — krzyczeli ci, którzy wiedzieli, że to nazwanie przypada najbardziej do gustu cezara. Paweł starał się pa­trzeć szparą pomiędzy ramionami dwóch żołnierzy pretoriańskich. Wytężał, jak mógł, swe chore oczy.

Najpierw zobaczył liktorów z toporami, potem kilkoro dzieci w białych krótkich szatach, które rzucały pod stopy nadchodzącego garście kwiatów. Wreszcie ogłuszający ryk wystrzelił tuż nad głową Apostoła. I wtedy ujrzał cezara.

Neron szedł na parę kroków przed gronem augustianów. Pawła zdumiał jego młody wiek. „Ależ to dopiero chłopiec! — przebiegło mu przez głowę. — I już jest mordercą matki, żony oraz przybranego brata?” Dwudziesto­sześcioletni Neron wyglądał rzeczywiście młodo, nawet na własne lata. Miał twarz krótką i szeroką, bardzo latyńską, o grubym nosie i wydatnych szczę­kach, tym mocniej zaznaczonych, że wbrew powszechnej modzie golenia całej twarzy pozwalał swym złotoczerwonawym włosom porastać policzki i podbródek. Czoło, niskie i cofnięte, pokryte było kędziorami, misternie ułożonymi i przypieczonymi. Na nich leżał wieniec z róż. Krępy i już nieco otyły Neron szedł jednak krokiem lekkim, prawie tanecznym, unosząc się z gracją na końcach palców. Nie przestawał się uśmiechać do krzyczących i klaszczących oraz posyłać im pocałunków swą białą, wypielęgnowaną dłonią obciążoną niezliczonymi pierścieniami. Spod masywnego czoła wy­zierały oczy duże, ale tak blade, jakby nie miały w ogóle barwy, podobne do białych oczu egipskiego krokodyla. W tych oczach skrzyła się radość przechodząca w egzaltację. Gdy się okrzyki wzmagały, zwalniał kroku, głę­boko, całą piersią wdychał powietrze, jakby chciał razem z wonią róż, mirtu, szafranu i werweny wchłonąć w siebie ten upajający hałas. Odwracał się co chwila do idących za nim dworaków, entuzjastycznym gestem ukazywał im wrzeszczących ludzi, rozkładał ręce, zdawał się mówić: „Widzicie? widzi­cie?” Augustianie potakiwali i sami poczynali klaskać. Wtedy radość cezara przechodziła wszelkie granice; oczy zachodziły mu mgłą, twarz wyrażała najwyższą ekstazę.

W pewnej chwili zsunął z palca jeden z pierścieni i porywczym gestem rzucił go w tłum. Odpowiedział mu na to ryk uznania tak potężny, że Neron, zatrzymawszy się, począł zdejmować i rzucać oklaskującym inne pierścienie. Gdy ostatni poleciał między ludzi, cezar rozłożył ręce i ukazał wszystkim swe puste dłonie. Potem zbliżył się do trybuny. Sam tylko szedł w górę ku fotelowi sędziowskiemu, a jego długa szkarłatna toga wlokła się za nim. Odwrócił się ku ludziom. Lecz zanim usiadł, człowiek jakiś wyskoczył z gro­na augustianów i podbiegłszy do cezara, pośpiesznie, lecz ze znawstwem ułożył mu fałdy togi oraz podał cienką złotą laseczkę, którą Neron wziął w prawą rękę. Już się nie uśmiechał. Teraz twarz jego przybrała wyraz po­wagi i majestatu. Wsparłszy się jedną ręką na lasce, drugą położył lekko na kolanie. I gdy tak siedział bez ruchu, wyprostowany, wspaniały, wydawał się żywym posągiem Jowisza. Nawet zmarszczka zarysowała się między jego podczernionymi brwiami.

Urzędnik sądowy odczytał imiona ludzi, których sprawy miały się odbyć tego dnia, i kazał im zająć miejsca u podnóża trybuny na białych kamien­nych ławkach. W połowie schodów prowadzących do najwyższego wznie­sienia, na którym siedział Neron, stanął z jednej strony Tygellin, z drugiej Seneka. Paweł, któremu strażnik wszystko objaśniał, mógł się teraz dobrze przyjrzeć tym trzem ludziom, tworzącym przed nim jakby dziwaczny trój­kąt władzy imperium. Twarz Tygellina, na którą padał blask słońca przebija­jącego się przez zawieszone w oknach zielone zasłony, wyglądała jak twarz topielca. Pokładły się na niej długie sinofioletowe cienie, usta nie odcinały się wcale barwą od barwy twarzy. Czoło świeciło potem. Prefekt trzymał w ręku chustkę, którą raz po raz przyciskał do ust. Naprzeciw niego stał Se­neka, siwy suchy starzec o pięknej, patrycjuszowskiej twarzy pełnej dosto­jeństwa i powagi, ale i zniechęcenia. Wydawał się rozrosłym dębem, którego siła dobiegła kresu i który czuje zbliżający się koniec. Pretor — hastiarius, zwykle przewodniczący kompletowi „stu mężów”, trzymając w ręku karty papirusowe zawierające przewidziane na dzień dzisiejszy sprawy, porozu­miał się najprzód wzrokiem z Tygellinem, a gdy ten ruchem głowy dał znak przyzwalający, wezwał urzędnika, który zawołał:

Uciszcie się! Uciszcie się! Rozpoczyna się sąd boskiego cezara!

Rozkołysany okrzykami tłum zwolna się uspokajał. Nad stłoczoną masą głów cisza rozlewała się niby oliwa na powierzchni wzburzonego morza.

Pretor kolejno wyczytywał sprawy: oskarżyciele wychodzili przed trybunę. Każdy z nich starał się mówić jak najdłużej, z jak największą ilością okrą­głych retorycznych zwrotów. Każda mowa była apelem do cezara, każda pełna była przypomnień o jego sprawiedliwości, mądrości i boskości. W ta­kich chwilach Neron pobłażliwie potrząsał głową i lekki uśmiech pojawiał się na jego wargach. Po oskarżycielach mówili oskarżeni. Oni także silili się na znakomite przemówienia, cytowali powiedzenia wielkich mężów, odwoływali się do ustępów z poezji, wreszcie głosili dobroć, wielkodusz­ność, łaskawość i boskość cezara. Po przemówieniach zadawano pytania. Pytał Neron, Tygellin, pretor. Wreszcie ten ostatni zwracał się z ukłonem do władcy:

Jak osądziłeś sprawę, boski?

Wtedy Neron podnosił wzrok na salę. Szybko biegającym spojrzeniem zaglądał w twarze widzów i dworaków. Czasami jeszcze wypytywał pod-sądnych, czasami zwracał się do Tygellina lub do Seneki i żądał ich opinii. Potem marszczył się, namyślał czas jakiś. Wytrzymywał długą chwilę mil­czenia, w czasie której zastygały nawet oddechy słuchających. Wreszcie wy­dawał wyrok. Prawie zawsze łaskawy. Jeśli musiał okazać się surowszym, żebrał u widzów wzrokiem o wyrozumiałość. Toteż po każdym wyroku tłum wybuchał wrzaskiem:

O wielki! O wspaniały! O najsprawiedliwszy!

Zrywały się oklaski, wobec których Neron tracił swa jowiszową powa­gę. Wyraz zadowolenia rozlewał się po jego pełnych policzkach. Ręką po­zdrawiał wiwatujących czym wzmagał jeszcze brawa i oklaski. I dopiero, gdy zmęczeni krzykiem widzowie poczynali cichnąć, cezar stawał się znowu poważny, wyprostowywał się na fotelu, zaś jowiszowa zmarszczka wracała między jego brwi.

Paweł z Tarsu, Żyd, Cylicyjczyk — wyczytał pretor.

Strażnik trącił Pawła, Apostoł wstał i podszedł do miejsca u stóp sędzio­wskiej trybuny, gdzie stawali oskarżeni.

Oskarżyciele! — zawołał pretor.

Ale nikt nie wyszedł, mimo że urzędnik powtarzał po wiele razy wezwa­nie pretora. Ani Sanhedryn, ani Wielka Rada Faryzejska nie wysłali oskar­życieli przed trybunał cezara. Jedynym więc oskarżeniem był list Festusa. Pretor odczytał go skandując. List kończył się następująco:

... i tak ten oto Paweł, którego wysyłam przed sąd boskiego cezara, win­ny jest głoszenia nauki innej niż ta, którą głoszą judejscy kapłani w swojej świątyni, czym wywołał nieporządek i zamieszanie w Jerozolimie.”

Apostoł słuchał spokojnie słów listu. Jego postać mała, brzydka i nędzna u podnóża pełnych wspaniałości schodów wywołała śmiechy wśród augu-stianów. Znudzeni ciągnącymi się od paru godzin rozprawami, dworacy szu­kali dla siebie jakiejś rozrywki. Wyobrazili sobie, że ten mały Żyd powinien im jej dostarczyć. Ze śmiechem poczęli go sobie pokazywać palcami.

Pretor zwrócił się do Pawła:

Co masz na swoją obronę?

Jakby nie słysząc chichotów brzęczących niby uprzykrzone komary, Apostoł poważnie postąpił krok naprzód. Jego wzrok spotkał się wreszcie z nieruchomymi białymi oczami cezara. Wtedy zaczął:

Nie jest przestępstwem, wielki cezarze, głosić w twym imperium wia­rę inną niż ta, która głoszona jest na Kapitolu i na Palatynie. Słyszałem na­wet, że twoi przodkowie, gdy zwyciężyli miasto Kartaginę, prosili, by jego bogowie przyszli do nich i byli im łaskawi, jak przedtem łaskawi byli Kar-tagińczykom. Mówiono mi również, że i innych bogów zapraszali władcy Rzymu do siebie i udzielali im gościny, budowali im świątynie... Może po­dobnie jak w Atenach, gdzie sam to widziałem, i tutaj znaleźć można ołtarz poświęcony nieznanemu Bogu, Bogu, którego imienia, o Rzymianie, nie znacie...

Drwiny ustały, wśród augustianów powstał szmer zdziwienia. Nikt z tych ufryzowanych, wyróżowanych, ubranych w najcieńsze szaty i najdroższe klejnoty ludzi nie sądził, że tak będzie mówił ten śmieszny Żyd. To był praw­dziwy zawód. Z Żydów lubiono stroić sobie żarty. Wykpiwano ich w mimach w teatrze, w satyrach. Zabawny naród, który czci niewidzialnego Boga i dla Niego każe dokonywać swym obywatelom na ciele krwawej operacji, unie­możliwiającej im potem pojawienie się w termach! Prawie to samo co ka­płani bogini-matki! Ale ten mały naród, którego przedstawiciele w Rzymie, jeśli nie liczyć kilkunastu bogaczy, żyją z szycia najtańszych sandałów w sklepikach na Awentynie i na Zatybrzu, z pieczenia chleba lub plecenia ba­tów na niewolników, wyobraża sobie, że właśnie z ich ziemi wyjdzie czło­wiek, który cały świat zwycięży! Ach jacy oni zabawni! Cały świat i oni! Oni, brzydzący się świniną, unikający kiełbas, stroniący od pracy każdego siódmego dnia! A kiedy modlą się — można skonać ze śmiechu — wieszają sobie na czole drewniane skrzyneczki i kiwają się, kiwają, kiwają...

Ale ze słów oskarżonego trudno było drwić. Prawda, że mówił z tym samym nosowym akcentem, z jakim zachwalali swój towar kupcy z Zaty-brza. Ale powaga wypowiadanych słów i wiedza, znajomość ich rzymskie­go i greckiego świata zaskakiwała słuchających. Seneka, który zresztą nie lubił Żydów, przyłożył rękę do ucha, jakby chciał lepiej usłyszeć słowa wię­źnia. Tygellin zmarszczył brwi.

Lecz ja — ciągnął Paweł — nie głoszę innego Boga, jak tylko Tego, który jest czczony w świątyni jerozolimskiej, któremu i ty, cezarze, i twoi poprzednicy polecali w swoim imieniu składać ofiary. Tego Boga znacie i wiecie, że każdy z nas, Żydów, ma Go nad wszelką świętość. Pozwoliłeś, cezarze, by Go czczono i tutaj w Rzymie. Za to modlimy się codziennie za ciebie... Nie innego Boga, ale Tego czczę i Jemu służę...

W ciszy, jaka powstała po tych słowach, rozległ się zachodzący flegmą głos Tygellina:

Więc dlaczego prokurator napisał inaczej? Czy chcesz powiedzieć, że Porcjusz Festus oskarża cię niesprawiedliwie?

Nie — spokojnie zaprzeczył Paweł — lecz dostojnemu prokuratorowi źle powiedziano o mnie.

Jesteś chrześcijaninem?

Jestem nim, szlachetny prefekcie.

O chrześcijaninach mówią wszyscy, że są pełni ohydy i przewrotno­ści.

O panie! — Paweł rozłożył ręce. — Czyż nigdy nie rzucano oszczerstw? Czyż niechęć nie rodzi kłamstwa? Po dziś dzień opłakują retorzy śmierć So­kratesa, oskarżonego o bluźnierstwa, których jakoby nie popełnił. — Zwró­cił się teraz do Seneki, który, widać było, coraz uważniej słuchał jego słów. — Iluż to mędrcom zarzucano bezbożność? A cóż można zarzucić chrześci­janom? Że czczą Boga, który mieszka w niebie i w duszach ludzkich? Że dla nich życie jest próbą cnoty, a śmierć końcem tej próby? Że gardzą roz­koszą, a umartwiają ciało? Że świętym jest dla nich ubogi?

Twarz Seneki rozjaśniła się. Poruszał bezzębnymi szczękami, jakby coś przeżuwał; przytakiwał słowom Pawła ruchami całego ciała. Potem pod­niósł wzrok ku cezarowi.

Ten człowiek jest filozofem... — powiedział. Ale Tygellin wtrącił szybko:

Nie trudno być stoikiem w słowach! — Zwrócił się do Pawła: — Po­wiedziałeś, że niechęć rodzi kłamstwo. Więc, choć jesteś Żydem — Żydzi nie lubią cię?

— „Nie jest człowiek prorokiem wśród swoich” mówi nasze przysło­wie... — zaczął Paweł.

Tygellin przerwał mu:

Nie jestem stoikiem, abyś mi cytował przysłowia! Odpowiadaj na to, o co cię pytam! Nienawidzą cię Żydzi czy nie?

Głos Pawła był ciągle opanowany i równiejszy nawet niż zwykle:

Nienawidzą mnie ci, którzy nie pojmują danego im Zakonu.

A ty sądzisz, że pojmujesz go lepiej?

Nietrudno jest pojąć Zakon... —A jednak tylko ty go rozumiesz?

Starczy, szepleniący głos Seneki zachrzęścił w ciszy:

Po cóż o to wypytujesz, Tygellinie? Zawsze tak było, że trzeba było być samotnym, by zrozumieć rzeczy najprostsze... Cała myśl Hellady...

To jest tylko Żyd, Seneko...

Są Żydzi, którzy myślą jak Grecy...

I chrześcijanin!

Nie wiem, kim są chrześcijanie — Seneka lekceważąco wzruszył ra­mionami. — Sądzę, że to sekta głupców i szaleńców. Ale ten człowiek nie mówi jak głupiec. To filozof. Dlatego wnoszę do ciebie, boski — zwrócił się do cezara — byś zwolnił tego człowieka...

A ja — zawołał Tygellin — proszę cię, boski skarz go ad metalla. Chrześcijanie to niebezpieczna sekta. Oni wiodą nie kończący się spór z Ży­dami i gdziekolwiek są, wywołują zamieszanie i niepokój. Póki ich będziesz miał w swoim imperium, to tak, jakbyś miał zawsze Spartakusa i jego gla­diatorów... Będą ci zawsze buntem i rewolucją! Plotą jak stoicy — zerknął złym okiem na Senekę, ale filozof nie odpowiedział mu, tylko na jego mięk­kich, pomarszczonych ustach pojawił się wyraz niesmaku i wzgardy — a skłonni są do walk jak ludzie z Galilei... Skarz go, boski!

Neron powoli, majestatycznie obrócił głowę od Tygellina do Seneki i od Seneki do Tygellina. Prefekt umiał budzić w jego sercu niepokój. Poza tym jeżeli ten mały Żyd jest stoikiem, to Neronowi, który stoików nie cierpiał, uśmiechało się wsadzenie go do kopalń. Choćby tylko na złość Senece. Ale należało się jeszcze dowiedzieć, co myślą o całej sprawie widzowie. Cezar podniósł wzrok na tłum.

Nawykły do chwytania podzwaniających w nim odgłosów, usłyszał w szmerze cisnących się ludzi słowa sympatii dla skazańca. Jeżeli nie były to głosy zbyt silne, to przecież brzmiały wyraźnie. Nawet ten śmieszny Żyd budził sympatię tłumu, skoro stanął przeć trybunałem. Wyroki Tygellina by­ły zawsze surowe — tym więcej oczekiwano łaskawości od cezara. Trzeba było być łaskawym i nie można było z tym zwlekać bo przeciągająca się rozprawa — źle słyszana przez tych, co dalej stali — poczynała już widzów nużyć i nudzić.

Uświadomiwszy to sobie, Neron lekko uderzył w ziemię złotą laską. Urzędnicy krzyknęli:

Uciszcie się! Boski cezar mówi!

Cisza zrobiła się zaraz. Zaś Neron pochylił się ku więźniowi i zapytał:

Więc jesteś Żydem i chrześcijaninem? — Nie czekał na odpowiedź. Pytał dalej: — Słyszałem, że Żydzi wierzą, iż z ich ziemi wyjdzie zdobywca i zbawca świata... Cóż ty na to, filozofie?

Nie tylko Żydzi w to wierzą, wielki cezarze — rzeki Paweł. — Także rzymski poeta pisał o złotym wieku, który będzie dziełem zrodzonego przez Dziewicę... Lecz my, chrześcijanie, wiemy, że Ten, który miał przyjść już przyszedł...

Tygellin gniewnie zacisnął szczęki. Natomiast po twarzy Nerona rozlał się wyraz błogości.

Kto wie, czy nie macie racji... — powiedział. Odchylił się do tyłu, ogarnął wzrokiem zebranych. — Może i macie słuszność... — powtórzył, wciąż spoglądając wyczekująco na ciżbę twarzy przed sobą. Zwrócił się do Pawła: — Skoro cię nikt nie oskarża, nie chcę być dla ciebie surowy. Uwal­niam cię... — Ostatnie słowo wypowiedział z patetycznym gestem. Znowu popatrzył na zbitą masę widzów. — Uwalniam cię... — powtórzył. — Bo i ja wiem, że nadchodzi złoty wiek i że pojawił się zbawca świata... — Wstał, zarzucił na ramię togę i mówił, jakby to była deklamacja: — Zbawca, uko­chany przez wszystkich... On, który przebija lądy, łączy morza, wytycza drogi w głąb straszliwej pustyni, buduje pałace, jakich nikt nie zbudował, i tworzy pieśni, jakich nikt nie stworzył... — Nie zwracał już uwagi na Pawła. Położył dłoń na piersi pełnym skromności gestem: — Takiego władcę chciał­bym móc wyśpiewać... Bo o tym, kto takich rzeczy dokona, będzie można powiedzieć, że przyszedł, który miał przyjść...

Toś ty! Toś ty sam, cezarze! — wrzasnął z koła augustianów Waty-niusz, wzbogacony wyzwoleniec, którego Neron ściągnął na swój dwór, by odgrywał na nim rolę błazna, on zaś dzięki nieprawdopodobnej umiejętno­ści mówienia komplementów potrafił wkraść się w serce cezara.

Toś ty! — zawołało wiele innych głosów. A potem zerwała się wśród widzów prawdziwa burza okrzyków. Neron z udanym przestrachem przyci­snął ręce do piersi, jakby się tłumaczył, że żądają od niego niemożliwości. Rzekł:

Za dużo chcecie ode mnie. Jestem tylko zwykłym człowiekiem...

Ale słowa te mogli usłyszeć tylko najbliżsi, bo ryk zachwyconego tłumu zgłuszył wszystko. Ludzie znali cezara i wiedzieli, że jeśli uda im się wpro­wadzić go w stan zachwytu, będą mogli od niego wszystkiego żądać. Więc tupiąc i klaszcząc krzyczeli:

Toś ty! Toś ty, cezarze! Ty jesteś zbawcą! Ty, boski! Ty, wspaniały! Toś ty!

Zaczęli także wołać:

Więcej chleba! Więcej żywności!

A Neron wstał i począł obiecywać, że już od jutra dla uczczenia naro­dzin małej Augusty wydawane będą w Portyku Minucjusza podwójne racje mąki, oliwy, a także wino. Obietnice te powitał radosny krzyk:

Wielki! Wspaniały! Boski! Salvator! Salvator! A równocześnie buchnęło:

Igrzysk! Igrzysk!

I znowu cezar zapewnił wśród nieprawdopodobnego entuzjazmu, że ku czci nowonarodzonej odbędą się jednodniowe, ale obejmujące całe sto bie­gów wyścigi, że w obu amfiteatrach ukazane zostaną nowe munera, obejmu­jące walki wszystkich typów gladiatorów: Samnitów i Traków, murmillo-nów i sieciarzy, oraz że odbędą się wielkie, na greckich wzorowane zawody w biegach, skokach, rzutach, poezji i śpiewie, jakich jeszcze nigdy Rzym nie widział. Ta ostatnia obietnica nikogo zresztą nie zachęciła. Ciżba wrzesz­czała:

Walk! Wyścigów! Walk! Wyścigów! I zaraz:

Wielki! Salvator! Salvator! Divus!

Wśród tego wycia odezwał się pojedynczy głos:

Oddal Tygellina!

Prefekt zapuścił w tłum niespokojne spojrzenie. Wiedział, że jeżeli okrzyk się powtórzy, cezar odbierze mu natychmiast władzę, a może jeszcze — dla przypodobania się plebsowi — poleci mu otworzyć sobie żyły. Ale nikt okrzyku nie podjął. Utonął on w ogólnym zamęcie, w głuszącym wszystko ryku:

Wielki! Igrzysk! Boski! Więcej chleba! Salvator! Salvator!

Neron stojąc na trybunie kłaniał się, przykładał dłoń do serca i posyłał od ust pocałunki. A potem ściągnął z szyi złoty łańcuch i zwinąwszy go w kłę­bek, rzucił w tłum. Zerwał wieniec z róż i także posłał go na głowy ludzi. Był nieprzytomny. Oczy mu się szkliły jak szaleńcowi. Teraz zdarł z siebie togę, a ona, spadłszy niby płomień z nieba na wyciągnięte w górę setki rąk, została natychmiast rozerwana w strzępy. Wrzask nie słabł ani na chwilę. Pozostawszy w samej tylko tunice odsłaniającej grubą, porośniętą złotymi włosami pierś, Neron wspiął się na krzesło kurulne. Chciał być widziany przez wszystkich. Gorączka paliła mu policzki. Białe oczy ściemniały. Mio­tając się w spazmach zachwytu, był bliski stoczenia się na ziemię. Ale nad­biegł Watyniusz i wsparł go ramieniem. Obejmując go za szyję cezar od­wrócił ku augustianom zalaną łzami szczęścia twarz i wołał:

Patrzcie, patrzcie, jak mnie kochają... Patrzcie...

IX Prawie codziennie wieczorem Arie spotykał się z Satabusem i z Filero-sem. Dwaj młodzi tragarze uznali go milcząco za swego zwierzchnika i poddali się jego kierownictwu. Ułatwiało to Ariemu pracę, nie musiał bowiem sam chodzić po zebraniach chrześcijan i buntować ludzi przeciwko Pawło­wi. Robili to za niego Satabus i Fileros, zwerbowawszy sobie z kolei licz­nych pomocników.

Tego wieczoru wszyscy trzej mieli się zejść w małej garkuchni na wy­brzeżu, w pobliżu świątyni Fortuny. Było to miejsce dobre, zaciszne. Wła­ściciel znał obu tragarzy i nie dziwił się, że po pracy chcą chwilę poroz­mawiać nad dzbankiem wina i miską polenty. Arie udając się na spotkanie ubierał się zawsze w skromne szarą tunikę i okrywał lacerną, dzięki czemu nie odbijał wyglądem od innych wieczornych gości garkuchni.

Czekali już i powitali go wielce tajemniczymi minami. Zrobili mu zaraz miejsce między sobą, podsunęli wino. Ale zamiast mówić, spoglądali na siebie, jakby nie mogąc się zdecydować, który z nich zacznie pierwszy. Aż Arie zniecierpliwił się.

Czegóż wywalacie ślepia i nic nie mówicie!? Mieliście być na wiel­kiej modlitwie w Ostrianum. Byliście? Co tam ludzie mówią o Pawle?

Fileros pokręcił kłopotliwie głową.

Widzę, że ty, Arie, o niczym nie wiesz. W Ostrianum byliśmy. Ale nie było co gadać o Pawle... — Ściszył głos z wielkiego przejęcia. — Piotr wrócił do miasta!

Piotr? — Oczy Ariego błysnęły. Nie powiedział nic więcej, ale od ra­zu poczuł, że decydująca chwila nadeszła. Teraz trzeba było zrobić wszyst­ko, aby między tymi dwoma zapalić nieżyczliwość i nieufność. A gdy już Piotr potępi Pawła, gdy usunie go z koła ochrzczonych, jedność sekty zosta­nie rozbita. Wtedy... wtedy on będzie mógł pomścić się na Pawle. Resztą zaś chrześcijan zajmie się Tyburcjusz. Czarnowłosy wyzwoleniec rozmawiał z nim zawsze chłodno i lakonicznie. Ale kiedyś powiedział coś, co mocno wryło się w pamięć Ariego. Brzmiało to tak: „Cesarzowa ich tu nie chce... Potrzeba jednak dowodu, że są nielubiani. Boski cezar robi to, co się po­doba tłumom...” Arie zapamiętał dobrze te słowa. Najpierw więc trzeba ich skłócić, potem — wydać Rzymianom!

Fileros widząc, że Arie uporczywie milczy, podjął:

Tak, Piotr wrócił. Był w Ostrianum. Chrzcił, nauczał, łamał chleb. Użalał się, że jest między nami niezgoda i nieufność...

Powiedział — wtrącił Satabus — że nas źli ludzie buntują...

Arie zmrużył oczy. Rzekł:

Trzeba było wtedy krzyknąć: „To Paweł!” Jesteście niedołęgi! Spojrzeli po sobie.

Tak właśnie mówiłem Satabusowi — pośpiesznie powiedział Fileros.

Tak właśnie chciałem... Ale on...

Satabus począł drapać się w głowę. Czując utkwiony w sobie wzrok Arie-go, wydawał się coraz bardziej zmieszany.

Jak można było krzyczeć? — bąknął. — Piotr mówił pięknie... że trzeba się kochać, że nie należy sądzić drugiego... — Podniósł oczy, spo-tkawszy jednak groźne spojrzenie sikkarysty, spuścił je zaraz znowu. Pal­cem rozmazywał po stole rozlane wino. — Czy aby my mamy słuszność?

dokończył cicho.

Jesteś głupcem! — krótko i ostro rzucił Arie. Zwrócił się do Filerosa:

Czy ty także jesteś taki miękki jak on?

Nie! Nie! — Fileros zaprzeczył gwałtownie. — Ja chciałem krzyczeć. Ja wiem, że Paweł jest szkodliwy... To sługa antychrysta... to...

Nie wrzeszcz tak! — zgasił go Arie, nie chcąc, aby krzyki Filerosa zwróciły uwagę gospodarza garkuchni. — Dobrze... — Wyłamania się Sa-tabusa nie brał poważnie. Ten tragarz był półgłówkiem, przyznającym rację ostatniemu, z którym rozmawiał, czułym na miękkie słówka. Poza tym Arie czuł, że Piotr cieszy się tu w Rzymie niebywałą powagą. Lecz właśnie ta świadomość umacniała go w przekonaniu, iż popchnięcie Piotra przeciwko Pawłowi zmiażdży znienawidzonego wroga. Oczywiście — Piotr jest chrze­ścijaninem, tchórzem, który woli sam być obity niż zbić drugiego. Ale Arie nie wierzył, aby istniał człowiek, którego by nie można było w końcu wy­prowadzić z równowagi. Kiedyś, podczas jakiejś nauki usłyszał, że Piotr rzucił się sam jeden z mieczem na straż świątyni, gdy ta pochwyciła Jezusa. A przecież już wtedy był chrześcijaninem! Widać i chrześcijanie nie mogą się powstrzymać przed użyciem miecza. To dobrze! Tak trzeba! Reszta bę­dzie już łatwa i prosta.

Jeszcze jakiś czas, pogardliwie odwracając się od Satabusa, rozmawiał z Filerosem. Polecił mu obiec cmentarze i miejsca zebrań chrześcijan, raz jeszcze podburzyć wszystkich przeciwko Pawłowi oraz wywiedzieć się, czy Piotr nie mówił o Pawle czegoś takiego, co by można było rozpowszech­niać.

Możesz zresztą — zakończył — mówić to, coście mi powiadali, iż rzekł, że źli ludzie buntowali wiernych przeciwko niemu w czasie jego nie­obecności...

Na końcu wydobył pieniądz i rzucił go na stół, płacąc za siebie i za towa­rzyszy. To także, wiedział dobrze, czyni ich posłusznymi.

Wieczór był mglisty i wilgotny. Wyszedłszy z popiny, Arie skierował się w stronę mostu palowego, koło którego stała latarnia rzucając nikły żółty blask na szybko płynącą rzekę. Od strony teatru Marcellusa rozlegały się wrzaski pijaków; widać tam było palące się pochodnie. Pewno któryś ze złotych młodzieńców rzymskich wyruszył na nocne łowy. Arie, nie zatrzy­mując się ani oglądając, szedł spiesznie w stronę Forum. Kiedy ujrzał zdą­żającą w jego stronę lektykę jakiegoś dostojnika w otoczeniu służby z po­chodniami, skrył się w cień bocznej uliczki.

Na Forum było pusto. Wspaniałe frontony świątyń, pałace i bazyliki wy­nurzały się z mgły niby zatopione miasto z głębi morza. Arie śpieszył dalej. Ledwo rzucił okiem na zamknięty sklep Chalafty. Przeszedł wąską uliczką między bazyliką Emiliusza a Kurią Juliusza, przeciął Forum Cezara z długą świątynią Venus Genetrix w głębi i z posągiem konia na środku, wszedł na Forum Augusta.

Był to największy plac w mieście. Otaczały go z trzech stron okazałe por­tyki wsparte na kolumnach, dźwigające na sobie wieniec posągów. Inne po­sągi na niskich postumentach otaczały półkolem plac. We mgle wydawały się żywymi istotami. Wysokie schody prowadziły do świątyni Marsa Ultora. Osiem smukłych żłobkowanych kolumn dźwigało tympanon ze znakami Druzusa i Germanika, a także z rzeźbami Marsa, Venus, Amora, Tybru i For­tuny.

Arie zatrzymał się przed wysokim frontonem i czas jakiś przyglądał mu się — o ile mógł go widzieć we mgle. Potem wolno obszedł świątynię woko­ło. Znowu wrócił przed fronton. Od paru dni ta świątynia przyciągała wszys­tkie jego myśli. Przychodził tu codziennie, czasami po kilka razy. Wystawał długie chwile pod portykiem śledząc każdego wchodzącego i każdego wy­chodzącego z świątyni. Wiedział już, kiedy świątynia jest zamknięta, a kie­dy otwarta, ilu ma kapłanów i służby. Plan wolno krystalizował się w jego głowie. Nie wydawał mu się zbytnio trudny do wykonania. Do świątyni nikt prawie nie zaglądał. Tu składano ofiary tylko w dniach wojny, a wojny nie było. Kapłani i służba włóczyli się sennie wokół białego budynku. Nocą —

powiedziano mu także o tym — spał tu jeden tylko dozorca, pociągający nogą wyzwoleniec.

Jeszcze raz obszedł świątynię. Od tyłu były dwa okna, do których nie­trudno było się wspiąć. Właśnie księżyc, przebiwszy się z trudem poprzez mgłę, rzucił blask na kolumny. Okna odcinały się na ścianie czernią. Arie z zadowoleniem strzelił w palce. Mógłby tędy wejść do środka, choćby dziś. Ale powstrzymał się. Najprzód należało skończyć z Pawłem...

Wolno przewędrował przez całe miasto i dotarł na Awentyn. Dwa rzędy wysokich domów stanowiły ściany wąskich, krętych uliczek. Budynki li­czyły przeważnie po pięć, sześć pięter. Drewniane schody kryte daszkami biegły stromo wzdłuż ścian. W małych okienkach tu i tam połyskiwało świa­tło. Arie przeszedł ciemną sień. Nie zatrzymał się w ogródku pełnym woni kwitnących róż i heliotropów. Wszedł po schodach. Cicho otworzył drzwi do mieszkania. Było późno, spodziewał się, że wszyscy już śpią. Skradał się ostrożnie na palcach. Kiedy jednak wsunął się do cenaculum, powitał go żółty płomień oliwnej lampki. W jej blasku zobaczył kobiecą postać z gło­wą opartą na stole. Zatrzymał się. Aksza widać zasnęła czekając na niego. W pierwszej chwili poczuł wzruszenie. Ale kiedy kobieta ocknęła się, zro­bił szybki gest, jakby chciał się cofnąć. Było już jednak za późno. Posły­szał:

To ty, Arie?

A któż by inny! — odpowiedział sucho, odpychająco. — Dlaczego nie śpisz? Późno...

Kobieta wstała. Uśmiechnęła się mrużąc oczy. Miała na policzkach czer­wone plamy od odciśnięć. Biło od niej ciepłem snu. Szła ku Ariemu w swej długiej białej szacie, z dłońmi uniesionymi lekko w górę, jakby go chciała objąć.

Czekałam na ciebie, Arie... — tłumaczyła się. W jej głosie brzmiały serdeczność, oddanie i radość, że wrócił.

Nie odpowiedział, ale skrzywił się, nie dbając o to, że blask lampki uka­zuje to skrzywienie. Niecierpliwiła go i drażniła jej miłość; drażniła jak coś, co jednocześnie kusi. Zdjął płaszcz i rzucił na stołek.

Czy będziesz jadł, Arie? — pytała tym samym serdecznym głosem, jakby nie widziała grymasu na jego twarzy. — Tak mało teraz jadasz. Kupiłam dziś prawdziwego syryjskiego wina... Jest ser... Upiekłam też chleb. Sama upiekłam. Myślałam, że ci może będzie lepiej smakował...

Nie mógł się nie zatrzymać. Usiadł na stołku. Zanurzył palce w brodzie i targnął nią kilkakrotnie. Milczał czas jakiś. W końcu rzucił:

Dobrze: daj mi wina i chleba.

Już ci podaję, panie mój — powiedziała wesoło. Pobiegła w głąb mie­szkania prędko, aż zafurkotały jej szaty. Zaraz też przyniosła miskę z wodą, dzbanek z oliwą i ręcznik. Przyklękła przed Ariem. Wyciągnęła dłonie do jego stóp ze słowami: — Pozwól, niech ci umyję... — Zdjęła mu sandały. Starannie i czule gładziła mokrą szmatką po zapylonych nogach. — Cho­dziłeś dziś dużo...? — pytała.

Odburknął:

Tak...

Pozwolił, by mu otarła stopy ręcznikiem i namaściła olejkiem. Ukończy­wszy to, przyniosła wino, chleb i ser. Poczuł się głodny, jadł więc chciwie. Nie patrzył nawet na to, co stawiała przed nim. Zresztą chętnie jadłby tak do rana. Zęby tylko Aksza chciała odejść. Ale ona stała przed nim i czekała cierpliwie, gotowa mu służyć. W końcu pojął, że będzie musiał się do niej odezwać. Ale jeszcze odwlekał: udawał głodnego. Jadł ze spuszczoną głową. Obecność żony nie dawała mu spokoju. Mruknął szorstko:

Idź już spać. Niepotrzebnie tu stoisz...

Czy nie pozwolisz mi poczekać na ciebie? — zapytała pokornie.

Spojrzał na nią spode łba. Była piękna. Jej widok działał na jego zmy­sły. Ale to go właśnie drażniło. Nie mógł znieść świadomości, że bierze od niej wszystko, nie dając nic w zamian. Gdyby jeszcze nie była taka dobra i słodka! Wolałby prawie mieć żonę, którą by musiał przymuszać do posłu­chu. Wolałby widzieć, jak za jego niemiłość odpłaca mu obojętnością. Ale ona go kochała! I on także — wbrew sobie — kochał ją...

Jeśli chcesz, czekaj... — wzruszył ramionami. Znowu robił wszystko, by się okazać szorstkim i odpychającym. Wydawało mu się, że taki powi­nien być.

Ona stała ciągle nieruchoma i czujna na każdy jego gest. Z coraz mniej­szym apetytem kruszył chleb i przełykał wino. W końcu wychylił ostatni łyk, otarł mocno usta. Podniósł głowę, ale usiłował patrzeć w przestrzeń, nie na żonę. Obojętnie zapytał:

Byłaś dziś na modlitwie?

Byłam, Arie — odpowiedziała prędko. Jej twarz rozjaśniła się. Za­wsze ją cieszyło, gdy o to pytał. Odczuwała nieustanną potrzebę mówienia mu o wszystkim, czego doświadczała w podziemnej krypcie. Komuż inne­mu mogła o tym mówić? Ojciec, zaledwie zaczynała, zatykał uszy. „Oj — jęczał — ty mi nic nie mów. To prawdziwe nieszczęście. Ja nawet nie chcę tego słuchać... Za co mnie Pan skarał, żeście zostali oboje chrześcijanami? Ja już czuję, że wyniknie z tego jakieś nieszczęście...” Chalafta nie przesta­wał oczekiwać nieszczęścia. Stara Kora patrzyła na córkę z przerażeniem. Nie wiedziała, co ma sądzić o religii Akszy i Ariego. Kto wie, może by się ona i jej spodobała? Ale co by wówczas zrobił Chalafta? Kora kochała mę­ża i nasiąkała z wiekiem jego lękami. Nie, Aksza nie miała z kim o tamtym rozmawiać. Arie jeden powinien był ją rozumieć. Bolała ją tylko ta niezro­zumiała niechęć do Pawła; lecz odkąd Apostoł wezwał ją, by modliła się za męża, i sam obiecał się za nich modlić — nabrała otuchy, przekonana, że Arie zmieni się w końcu; zrozumie, że Paweł jest dobrym nauczycielem. Gdyby choć raz zechciał pójść z nią, posłuchać jego nauk! Skrycie marzyła o tym.

Zbliżyła się do męża, lekko dotknęła palcami jego ramienia.

Byłam — powtórzyła. — I modliłam się... Jak zawsze — za ciebie, za ojca i o to, by Pan... — spuściła oczy i zaczerwieniła się. Cienie długich rzęs położyły się na jej policzkach nadając twarzy wyraz słodyczy, a zara­zem smutku. On jednak odsunął się. Nie patrząc w stronę żony, rozplątywał pas.

I cóż nauczyciel? Wybuchnęła pełna zachwytu:

Ach, ty pewno jeszcze nie wiesz! Jest już wolny! Sąd cezara uwolnił go od winy i od kary! Wszyscyśmy się tak cieszyli, gdy zeszedł między nas bez łańcuchów...

Nie okazał jej swego zainteresowania. Odrzucił pas. Rozpuszczona tunika spadała mu niżej kolan.

Czy wolny, czy w więzach, naucza źle! — powiedział surowo.

Och, Arie, ty się mylisz! —? próbowała zaprzeczyć żałośnie i gorąco.

Nie! — cisnął twardo. Wziął w rękę kaganek. Izba, w której sypiali, była obok. Ponad skrzącym się językiem ognia spojrzał w twarz żony. Patrzyła na niego prosząco, szeroko otwartymi czarnymi oczami. Szkliły się w nich łzy. Przebiegło mu przez głowę, że gdyby podszedł teraz do niej, objął ją wpół i pocałował, i ją uczyniłby szczęśliwą, i sam stałby się spo­kojniejszy. A także szczęśliwszy. Gdyby miękko uległ wołaniu ciała, może odnalazłby na jego dnie głos serca. Ale on spuszczał zmysły z uwięzi na chwilę, niby złego psa z łańcucha, a potem zamykał się znowu w niespokoj­nej samotni swojej nienawiści.

X Wczesnym świtem dwaj ludzie minęli Porta Capena i szli Drogą Appij-ską z prądem opuszczających miasto wozów i zaprzęgów, natomiast prze­ciwko fali biegnących ku bramom, już zadyszanych z pośpiechu klientów. Wyższy z idących, choć bardzo stary, wyglądał czerstwo i krzepko. Był to tęgi mężczyzna o szerokich ramionach i dużej twarzy pod gęstą, wijącą się czupryną białych jak puch włosów. Ta twarz mimo przecinających ją zmar­szczek zachowała nieomal młodzieńczą żywość, otwartość i przejrzystość. Była pogodna, jak pogodne bywa niebo w dzień wiosenny. Tylko oczy zda­wały się być w sporze z wyrazem twarzy. Robiły wrażenie smutnych. Może to wrażenie wywoływały dwie ciężkie bruzdy biegnące spod oczu poprzez policzki, niby ślady długo wylewanych łez.

W pewnej chwili starzec zapytał swego towarzysza:

Czy uprzedziłeś go, Marku, że przyjdę dzisiaj? Zapytany zaprzeczył:

Nie, Piotrze, nie uprzedziłem. Myślę, że lepiej będzie, gdy przyjdziesz nie oczekiwany. On bardzo cierpi... I zdrowie go znowu odeszło. I ta nieuf­ność...

Masz rację — powiedział krótko dawny rybak i szedł dalej w milcze­niu, długim krokiem człowieka nawykłego do wędrówek bez końca. Wzdłuż drogi ciągnęły się domy i domki otoczone zielonymi ogródkami. Rozrasta­jące się z roku na rok w liczbę mieszkańców miasto nie mieściło się już w zbyt ciasnym zakolu murów wzniesionych jeszcze przez króla Serwiusza Tulliusza, ale rozciągało się coraz szerzej, aż poza łuk Druzusa i dalej, poza rozejście się dróg Appijskiej i Latyńskiej. Piotr znał dobrze te małe mijane domostwa, na wpół wiejskie, zamieszkałe przez ludność ubogą, przeważnie przez dawnych chłopów latyńskich, którzy wyzbyli się ziemi nie mogącej ich wykarmić i ściągnęli do miasta, by tu żyć z łaski cezara. Ludzie ci nie byli najlepszym narybkiem w Piotrowym jeziorze. Zbyt łatwo i zbyt szybko uczyli się tutaj żyć bez pracy — w pogoni tylko za nowym rozdawnictwem i nowymi igrzyskami. Lecz Piotr nie rezygnował z nikogo i nie wyrzekał się nikogo. Wszędzie miał swoich uczniów, ludzi przez siebie ochrzczonych. Gdziekolwiek szedł przez wielką stolicę świata, wszędzie widział wzrasta­jącą siejbę. Miał już swoich w pałacach senatorskich, w insulach Awentynu i Suburny — miał ich także tutaj, w podmiejskich domkach. Wstyd go ogar­niał na wspomnienie tamtej chwili, gdy po raz pierwszy wyszedł z łodzi, a Pan powiedział mu: „Rzuć wszystko, a uczynię cię rybakiem ludzi...” Obejrzał się wtedy z żalem na starą łódź, na której pływał jeszcze ojciec Jona i dziad Abidan. Wydawało mu się, że zamienia mały, lecz własny i pewny dom na pałac —gdzieś w marzeniach. Ale że nie zwykł się był wahać, więc nie zawahał się i wtedy. Dokonał zamiany. Nie z poczucia interesu, ale z pro­stej miłości do Nauczyciela. Dziś galilejska łódź urosła w wielki okręt. Ma­leńkie Kafarnaum stało się Rzymem. To była naprawdę zyskowna zamiana, siew, który przyniósł plon stokrotny. Uśmiechał się pobłażliwie na myśl o swym dawnym niedowiarstwie. Ze wzgórz butnie patrzyły ku niemu po­mniki i rzeźby, kolumny i portyki, świątynie i pałace. On jednak nie lękał się ich wielkości i wspaniałości. Teraz już wiedział, że zwycięstwo idzie za nim, że nauka, którą głosi, jest jak woda, która podmyje najdumniej ster­czący brzeg.

Szedł między zielonymi ogródkami, oddzielonymi niskimi murkami od drogi, przypominał sobie znane furtki. Tu był, i tu, i tu... Minął cmentarz Lucyny, w którym nauczał kilkakrotnie, gdzie ochrzcił jego właścicielkę, starą, czcigodną patrycjuszkę Pomponie Grecynę, i gdzie złożył do grobu jej synka, małego Pomponiusza. Podszedł do domu Hermesa. I tu bywał, Hermes był także jego uczniem.

Przed domem był mały ogród opleciony bluszczem i laurem. Na rozcią­gniętych sznurach pięło się wino, tworząc nad ścieżką zielony dach.

Prędkim, nie znającym wahania krokiem przeszedł ogródek, pchnął drzwi i zatrzymał się w progu. Oczy jego musiały oswoić się z mrokiem, by mógł zobaczyć siedzącego na niskiej ławeczce mężczyznę z twarzą ukrytą w dłoniach. Tamten drgnął wyrwany ze swych rozmyślań nagłym trzaskiem drzwi. Podniósł głowę wysoko, za wysoko, z wysuniętą naprzód brodą, charakte­rystycznym ruchem ślepca. Dłoń macając szukała oparcia.

Kto tu? — zapytał.

Piotr gestem nakazał Markowi, by się cofnął i został przed drzwiami. Powiedział:

To ja, Pawle, Kefas... — Nie chciał nigdy nazywać się inaczej. Tak go nazwał Pan, odrzuciwszy imię Szymon w mrok zapomnienia. Szymon — to było wszystko tamto: tchórzostwo na wzburzonym morzu, po którym Pan mu pozwolił chodzić, zuchwałe nauki dawane Nauczycielowi, cios mie­cza, zaparcie się na dziedzińcu pałacu arcykapłana...

Paweł zerwał się ze swego stołka tak nagle, że stracił równowagę i mu­siał ją dopiero odzyskać trzepotaniem rąk. Stał teraz przed Piotrem cały drżą­cy, przyciskający mocno ręce do piersi. Usta mu się poruszały, jakby coś prędko mówił. Lecz głosu jego nie było słychać i dopiero po dobrej chwili powiedział cicho i chrypliwie:

Już stąd odchodzę, Kefasie... Już odchodzę...

Gdzie chcesz iść, Pawle? — w głosie Piotra zadźwięczało zdumienie.

Gdzie chcesz iść? Dlaczego?

Ja wiem — Paweł łamał się ze słowami — że tu jest twoja ziemia... twoja rola... — Ciszej, bardzo boleśnie dodał: — Nic tu po mnie... Jestem już wolny, mogę iść... I pójdę... pójdę... Już idę...

Nie twoja rola? — Piotr był zawsze tym samym dobrodusznym ryba­kiem małego morza, którego serce biło prędko, lecz którego głowa pracowa­ła wolno. Ale to serce umiało czasami prędzej niż myśl odkrywać tajemnice. Nagle przystąpił do Pawła. Położył mu swe wielkie, spracowane, noszące jeszcze ślady sieci dłonie na ramionach. — Nie rozumiem cię... — wyznał prosto. — Ależ tu w Rzymie jest dość roli dla wielu. Dla nas obu starczy miejsca.

Dla nas obu... — Paweł powtórzył głucho. — Zbyt dobry jesteś, Ke-fasie. Ale ja...

Olbrzymi rybak wzruszył porywczo ramionami.

Nie jestem wcale dobry! — zawołał. Głosem nagle zmienionym do­dał: — Wszak wiesz, że zaparłem się Pana... — Powtarzał to często, jakby lękając się, by ani on sam, ani nikt inny nie zapomniał o tym. — Nie jestem dobry — powrócił do dawnego tonu. — To wcale nie przez dobroć mówię ci, że tu jest miejsce i dla mnie, i dla ciebie... Sam widzisz, ilu tu ludzi! Ze­szli się ze wszystkich stron. Rzym jest jak morze, do którego spływają rze­ki... Ale to morze jest naszym morzem...

W mroku posłyszał okrzyk:

Kefasie!

Ciemne palce spod szmat owijających dłonie chwyciły gwałtownie za rękę Piotra.

Więc ty tak naprawdę myślisz?

Tak myślę — przyznał rybak. Jego głos narastał spokojną stanowczo­ścią. Nie zmienił natury; pozostał taki, jaki był: porywczy i gwałtowny. Ale coraz częściej ta porywczość była także pewnością. — I tak jest, Pawle...

Więc i ty tak myślisz? — Głos Pawła drżał. Bo widzisz, Kefasie... — Paweł nie zdejmował dłoni z rąk rybaka, a Piotr nie zdejmował swoich z ra­mion Pawła. — Ja... ja już dawno tak myślę... Mnie już od dawna zdaje się, że świat cały do Rzymu spływa i z Rzymu się rozrasta. A skoro jest rzymski, można go zdobyć tylko tutaj, w Rzymie! Świat ma swoje drogi i nie naszą jest sprawą je odmieniać... Musimy iść drogą świata i na niej, na niej, Kefa-sie, głosić Ewangelię... — Trząsł się coraz mocniej ze wzruszenia. Głos mu rósł. Chwilami załamywał się, chwilami wybuchał. — Świat, Kefasie — wykrzyknął — dziś jest rzymski! Może jutro będzie partyjski, może gallicki, może germański. Ale jaki jest — musi być Jezusowy i musi pozostać Jezu­sowy!

Jak gromkie echa powtórzył Piotr:

Musi pozostać Jezusowy!

Stali naprzeciwko siebie, pełni wzruszenia, że wreszcie — po tylu latach — złączyła ich jedna myśl. Ale Pawła odeszły siły, wsparł się mocniej na rękach Piotra. Wolno usiadł na swoją ławę.

Siądź, Kefasie — powiedział dysząc. Wskazał mu miejsce obok. — Cieszę się, że myślimy tak samo... Bo ja... ja tyle lat sądziłem, Kefasie, że jest inaczej... że jesteśmy inni... że ja się śpieszę, ty zaś jesteś tak pewny swej drogi, że nawet nie pojmujesz niepokojów mego serca...

Niepotrzebnie robisz sobie wyrzuty, Pawle. — Znowu położył mu dłoń na kolanie, jakby to dotknięcie było niezbędnym dopełnieniem ich wzajem­nych wyznań. — Mnie także wydawało się czasami, że ty za prędko chcesz iść i że za gwałtownie odmieniasz to wszystko, czym dotychczas żyliśmy... Lecz widzisz: Jezus sprawił, żeśmy się zeszli... I ty teraz chciałbyś odcho­dzić?

Na rozjaśnioną twarz Pawła powrócił smutek. Przesunął dłonią po za­czerwienionych powiekach.

Cóż z tego, gdybym nawet został? Wiesz już pewnie, że nikt nie chce mnie tutaj słuchać!

Słyszałem — Piotr zasępił się na chwilę. — Pisano nawet do mnie listy. Nasyłano ludzi...

I cóż? — zapytał Paweł, a głos jego zdawał się drżeć.

Przecież ja wiem — odpowiedział wylewnie stary rybak — że ty na­uczasz dobrze. Otrzymałeś dar mądrości większy niż którykolwiek z nas. Większy nawet niż Jan. Tylko...

Lękasz się?

Nie lękam. Czyż my, którzy budujemy Kościół Pański, możemy się czegoś lękać? Pan powiedział... — Piotr zmarszczył czoło, zdawał się od­szukiwać w dali wspomnień tę noc, kiedy to po ostatnim hymnie wyszli z domu i zawędrowali na wysrebrzoną księżycowym blaskiem Górę Oliw­ną, a tam, zatrzymawszy się wśród grubych drzew, usłyszeli: „Ufajcie, Ja zwyciężyłem świat”. — Pan powiedział, że zwyciężył... Tylko, widzisz... Posłuchaj mnie uważnie... Mnie się zdaje, mnie się zaczyna zdawać, że Pan nie przyjdzie tak prędko...

Znowu Paweł przerwał mu gwałtownie:

Odkrywasz dziś wszystkie moje myśli!

Tylko że tyś je znał wcześniej. W tym cała rzecz, Pawle. Pan każdego z nas do czego innego wezwał. Tobie pozwolił odkrywać Prawdę. Ciągle nową. A mnie kazał strzec Prawdy, Prawdy starej, niezmiennej, by szatan, który chodzi wokół niby lew ryczący, nie zakradł się między owce...

Tobie powiedział: „Paś owce moje...”

Zaś Piotr poprosił tonem miękkim i serdecznym:

Opowiedz mi jeszcze raz, co tobie powiedział.

Paweł położył dłoń na oczach i ścisnął palcami skronie. Nie musiał zbyt­nio natężać pamięci. Tamte trzy dni miał wyryte w sobie z taką wyrazistoś­cią, że zawsze widział każdy ich szczegół i słyszał każde usłyszane słowo.

Leżał wtedy ogarnięty gorączką w domu swego wuja Judy. Nie chciał jeść, nie chciał pić. Uderzał pięściami w oślepłe, palące oczy. Nie słuchał, co do niego mówi Juda i jego żona Marta. Wyszeptywał słowa modlitwy, aby prze­zwyciężyć rozwiewność myśli. Drugiego dnia wieczorem wydało mu się, że w purpurowym mroku, jaki miał przed oczami, zobaczył nieznanego męż­czyznę. Tamten szedł ku Pawłowi z wyciągniętą ręką. Potem położył dłoń na porażonych oczach. I znikł. Paweł dyszał ciężko. Był przekonany, że to była tylko wizja czy może gorączkowy sen, ale nie mógł odeprzeć, chęci upewnienia się. Zawołał Judę. Stary nadbiegł ciężko, z zapytaniem na ustach: „Może chciałbyś nareszcie co zjeść?” Był przerażony, że Paweł nic nie je i nie pije. Ale on niechętnie rzucił głową. „Nie! Nie! Powiedz mi tylko: czy tu kto był?” „Tutaj?” „Tak, tu, przed chwilą”. „Nie, nie było nikogo...” „Nie było człowieka z jasnymi włosami, z szeroką, przypominającą wachlarz brodą?” „Nie! Co ty mówisz? Nikogo nie było! Ty zresztą nie widzisz...” „Tak, to prawda, nie widzę. Wybacz, Judo, że cię wołałem. Wydało mi się...” Stary odszedł, ale dobiegło do uszu Pawła, jak mówi do żony: „Majaczy. Zupełnie jak nasz Icchok... Nic z niego nie będzie...”

Posłanie było twarde i obrzydliwie rozgrzane. Dzień wlokący się upałem, duchotą, tępym bólem w skroniach, nie kończącą się gorączką myśli, do­biegał kresu. Od pustyni powiał wiatr i zakołysał gałęźmi palm: szerokie kiście ocierały się o ściany domu niby bezradne ręce ślepca. Paweł znowu modlił się; powtarzał z rozpaczliwą monotonią prastary, ledwo zrozumiały psalm:

Panie Boże zbawienia mego, wołani do Ciebie.

Pełna jest strapień dusza moja...

Poczytują mnie za trupa, którego odstąpili wszyscy...

Jestem jak zabici w grobie;

Zepchnąłeś mnie na dno dołu w ciemność i w mrok śmierci.

Ale ja wołam do Ciebie, o Panie...

Lecz choć sią wysilał, modlitwa stygła na ustach. Czuł się coraz słabszy. Czaszkę roznosił mu przeszywający ból. Krew pulsowała w skroniach. Ogar­nęła go dławiąca senność. Płoszył ją wołaniem:

Czy dla umarłych będziesz czynił cuda? Czy cienie wstaną, by chwalić Ciebie?

Potem chciał już zasnąć, lecz przekorny sen tymczasem odszedł. Paweł powtarzał:

Oddaliłeś ode mnie przyjaciół i towarzyszy! Druhami mymi ciemności!

Po mrokach nocy nadszedł mrok poranku. Znowu słychać było stąpania Judy i jego żony, znowu Paweł musiał wysłuchiwać ich drażniących pytań, co będzie jadł i co by chciał jeść. Myślał: „Długo trzeba czekać na Twoje wezwanie.” Pod zbolałym czołem miał szum; gdy się modlił, było to tylko rozpaczliwe wyszeptywanie słów, za którymi nie mogły nadążyć żadne uczu­cia. Zgłuszył chaos po sto, po tysiąc razy wymienianym imieniem: Adonaj... Aż wreszcie uświadomił sobie, że czy woła Pana, czy Jezusa — woła tej samej Istoty. Począł więc powtarzać: Jezusie Nazareński! Powtarzał ryt­micznie, początkowo wolniej, potem coraz prędzej — jak rodząca kobieta. Gdy głos mu się załamywał — zaczynał na nowo.

Juda i Marta podeszli do niego. Znowu go o coś pytali. Był przekonany, że pytają, czy nie zjadłby czego. Nie słuchając ich, trząsł głową. Ale oni stali nad nim i nie odchodzili. Szeptał: „Nie trudźcie się. Nic jeść nie będę...” Kiwali głowami — czuł, nie widząc, że kiwają głowami. „Ja to wiem, że nic jeść nie chcesz — podjął Juda. — Ale ja nie o to pytam. Przyszedł czło­wiek, który chce ciebie zobaczyć...” „Człowiek? — Paweł wysilił pamięć. — Człowiek? Nie znam tutaj nikogo. Nie wiem, o kim mówisz. Człowiek? Tutejszy?” „Tak, tutejszy. Wiesz, od tych no — nazarejczyków... Chce cię widzieć...” „Nazarejczyk chce mnie widzieć?!” — O mało nie powiedział: „Drogo nazarejczycy płacą za oglądanie mojej osoby.” Obudził się w nim dawny czujny Szaweł. Prawie zapomniał o chorobie. Poczuł się jak pies, który przypadkowo trafił na podniecający ślad. Usiadł na posłaniu. Usta skrzywił mu porywczy grymas. „Gdzież ten nazarejczyk? Niech wejdzie...”

Nasłuchiwał. Trzy dni ślepoty wysubtelniły jego słuch. Przybyły szedł od drzwi. Powiedział głosem, który zdawał się drżeć: „Pokój niech będzie temu domowi przez Pana naszego Jezusa Chrystusa”. Jak to dziwnie brzmia­ło! Zbliżył się do posłania Pawła, ten zaś nasłuchiwał jego stąpań drżąc cały. Przyciskał dłoń do piersi. Nieznajomy zatrzymał się o krok od posłania. Milczał. Z tego milczenia tchnęła przezwyciężana siłą nieufność. Powiedział przez ściśnięte gardło:

Szawle, bracie... Zowią mnie Ananiaszem... a przysłał mnie Jezus... Przejrzyj!”

W miarę jak tamten mówił, blask spływał w obolałe oczy Pawła. Plamy światła i plamy cienia rozbiegały się i zbiegały, aż wreszcie dzień stał się znowu dniem. Z czerwonego mroku wyszło tysiące przedmiotów i człowiek stojący przed Pawłem. Miał jasne włosy spadające na ramiona i brodę roz­postartą szeroko niby wachlarz wokół naiwnie dobrodusznej twarzy. Wy­glądał na zwykłego amhaareza. Paweł poznał od razu, że jest to człowiek ujrzany już przedtem w gorączkowym widzeniu. Uśmiechnął się — nagle onieśmielony. Tamten, także się uśmiechając, ciągnął: „Dziś w nocy widzia­łem Go. Powiedział mi, bym szedł do ciebie, bo ty masz być Jego naczyniem wybranym i poniesiesz jego Ewangelię do pogan i królów, i Izraelczyków. On także pouczy ciebie, że wiele wycierpieć będziesz musiał dla imienia Jezus...”

Tak więc widzisz, Kefasie — zakończył — mam świadczyć i cier­pieć...

A Piotr wstał i w tak właściwym dla niego porywie, kiedy nie myśląc o tym, co mówi, odkrywał rzeczy największe — niby prorokujący arcyka­płan — począł mówić żywo:

Tak! Masz świadczyć i cierpieć. Masz świadczyć, choćby wszyscy cię odrzucili i choćby wszyscy milczeli. Choćbym ja zamilknął, tobie każąc mówić! Bo ty jesteś jak prorok, który przychodzi z pustyni upominać kró­lów. Pamiętaj, Pawle! Ci poganie tutaj mają bożka o dwóch twarzach... I my musimy być jak ten bożek. Musimy być jednym — lecz patrzeć jedną twa­rzą w dziś, a drugą w przyszłość... Tak, Pawle! Ja patrzę bliżej, ty — dalej. Mnie kazał Pan paść Jego stada. Lecz to ty musisz sprawić, aby wszystkie owce przyszły i poczuły się owcami Pańskimi...

XI Tygellin wolno wysunął się z lektyki. Służba rozsuwała brutalnie tłum klientów wydających na cześć prefekta radosne okrzyki. Ale Tygellin nie odpowiadał na nie; był zmęczony. W vestibulum oświadczył Enkolpiosowi, że nie chce widzieć nikogo z gości. Polecił natomiast przyjść do siebie nie­zwłocznie Tyburcjuszowi. Powłócząc nogami, szedł przez swój pałac.

Ostatnie miesiące były ciężkie. Zaczęło się od śmierci małej Augusty.

Cezar, który był w Rzymie, na wieść o chorobie dziecka opuścił miasto, gna­jąc co koń wyskoczy do Ancjum. Kapłani Atargatis otrzymali bogatą ofiarę dla swego bóstwa na intencję zdrowia chorej. Ale gdy Neron dojechał do Ancjum, mała była już w agonii. Z chrapliwym okrzykiem: „Vae! Vae me!” cezar rzucił się obok jej kołyski na kolana, począł bić głową o ziemię i za­nosić się histerycznym płaczem. Podbiegła do niego Poppea, on ją jednak odtrącił. Spojrzał przy tym na nią takim wzrokiem, że przerażona nie próbo­wała się zbliżyć po raz drugi. Pojęła, że nawet jej wdzięki i uroda mogą za­wieść. Następnego dnia wyznała swój lęk Tygellinowi. „Myślałam, że mnie zabije...” — mówiła, mrugając na pół jeszcze trwożnie, a na pół kokieteryj­nie swymi długimi rzęsami.

Dziecko zmarło w godzinę po przybyciu cezara. Neron szalał z rozpaczy. Rozdarł tunikę i drapał paznokciami swe obrośnięte piersi, zdarł z głowy wieniec, potargał ułożoną misternie przez Thalamusa fryzurę. Gdy wyzwo­leniec Graptus przyniósł mu formingę, próbując przekonać go, że muzyka zdolna jest ukoić największy ból, wyrwał mu ją z rąk i z dzikim okrzykiem roztrzaskał jednym uderzeniem o ścianę. Kilkakrotnie wołał o nóż, chcąc sobie przeciąć żyły. Całą noc nie spał.

Nad ranem uspokoił się nieco. Wezwał do siebie Tygellina. Prefekt zastał go siedzącego na fotelu, z okrwawioną piersią. Neron utkwił w Tygellinie swe białe, przerażające oczy. Posągowym gestem rozpaczy podnosząc rękę z rozcapierzonymi palcami, wykrzyknął:

Po cóż cię mam, Tygellinie?! Po cóż jesteś, jeśli ona mogła umrzeć?!

Służba spojrzała na prefekta z przerażeniem, bo od takich słów blisko było do wyroku śmierci. Ale Tygellin nie dał się przestraszyć. To tylko tłum wywoływał w nim lęk. Zmrużył oczy i cicho, okrutnie odpowiedział:

Masz mnie, boski, bym jak pies kąsał twych wrogów. Jeśli wskażesz winnego twego bólu, dosięgnę go. Jeśli nie wskażesz, znajdę go sam...

Podniesiona ręka cezara opadła. Przez krótką chwilę Neron trwał w po­stawie wyrażającej tylko oniemienie i bezradność. Usta mu się krzywiły, jakby miał wybuchnąć płaczem. Ale opanował się. Nagle powolnym ruchem wsparł brodę na ręku i zapatrzył się w przestrzeń. Jego nie poczernione dzi­siaj, miedzianej barwy brwi zbiegły się w głęboką zmarszczkę.

Czy nie sądzisz, że to ona ponosi winę za śmierć mego dziecka? — zapytał jakby w zamyśleniu.

Los cesarzowej ważył się przez moment na ostrzu miecza. Teraz i Tygellin uświadomił sobie, że wszechpotęga ramion Poppei dosięgła swego kresu. O tym nie wolno już było zapomnieć. Gdyby powiedział w tej chwili temu chłopcu o krótkiej białej twarzy: „Oddaj mi ją” — nie miał wątpliwości, że stałby się posiadaczem najpiękniejszej kobiety w Rzymie. Zacisnął zęby. Wbrew wszystkim racjom zastanawiał się przez chwilę. Lecz kobieta, która była żoną cezara, nic już nie znaczy... Głosem matowym, ale pewnym i opa­nowanym, zaprzeczył:

Nie, boski. Cesarzowa była dobrą matką. To widzieli wszyscy. Kocha­ła córkę. Uwielbia ciebie, cezarze.

Neron znowu patrzył w przestrzeń.

Więc kto? — zasyczał. — Może Trazea?

Tym razem Tygellin przytaknął od razu. Obaj nienawidzili tego zbyt otwartego w swych wypowiedziach senatora. Spiesznie podsunął:

Mógł urzec...

Neron opuścił rękę. Jego twarz przybrała wyraz skromny, niemal wstyd­liwy. Patrząc na swe stopy wyzierające spod togi, mruknął:

Powiedziałem Senece, że się z nim pogodziłem. Posłałem mu swe wiersze.

Tygellin poczuł, że gra się rozszerza. Nie namyślał się długo w takiej chwili. Zapytał nienawistnym tonem:

A czy jesteś pewny, boski, że i Seneka nie pragnął śmierci małej Au­gusty?

Przeklęci stoicy! — parsknął Neron. — Nienawidzę ich! Podłe staru­chy, którzy zazdroszczą nam radości i szczęścia... Lecz mówiono mi, że lud ich kocha. Są podobno lubiani... Sam słyszałem, jak krzyczano podczas wy­ścigów: „Cezarze, dlaczego twój nauczyciel jest w niełasce!?” — Wydął usta. — O tobie tak by nie wołano...

Patrzył w oczy Tygellina, ale prefekt wytrzymał ten wzrok. Pomyślał tylko, że cezar ma dobry słuch, zbyt dobry, i że głos, który rozległ się pod sklepieniem bazyliki Juliusza, nie może się nigdy więcej odezwać.

A gdybyś miał, boski, dowody, że spiskują przeciwko tobie? Białe oczy Nerona zaiskrzyły się lękiem.

Masz takie dowody? — zapytał chrypliwie.

Nie powiedziałem, boski, że je mam. — Tygellin ciągle mówił spo­kojnie, akcentując słowa. — Lecz gdybym je zdobył...

Cezar skinął głową.

Zdobądź je! — powiedział zachęcająco.

Nie śpieszył się jednak z wykonaniem polecenia. Nie chciał się śpieszyć. By zgubić Trazeę i Senekę, nie trzeba było zbyt wielkiego wysiłku. Prawda, że obaj byli lubiani przez tłum. Ale tłum można zawsze kupić... Właściwie było to aż dziwne, że on sam nigdy się nie postarał o łaskę tłumu. To cezara oklaskiwano, a on, wzruszony tym, gotów był w każdej chwili obiecać roz­wydrzonej tłuszczy nowe, wspanialsze igrzyska, nowe, obfitsze rozdawnic­two, nowe, kosztowniejsze podarki. To Trazea był lubiany, bo grzmiał w se­nacie na przekupstwa i nadużycia urzędników. To wreszcie Senekę szano­wano — choć coraz bardziej oddalał się od spraw państwa i zamykał w swej willi pełnej kosztowności i ksiąg zakupionych w sklepie Sosjów lub przepi­sanych przez ludzi Attykusa — bo wiedziano o nim, że jest sprawiedliwy nawet wobec tych, których nie lubi, że jest litościwy, że wstawia się za ska­zanymi, choćby byli tylko niewolnikami. Tygellina nie cierpiano. Oskarżano go o wszystko: o rozpustę, jakiej oddawał się cezar, o zaufanie, jakie prefek­towi okazywała znienawidzona przez wszystkich Poppea, o szpiegów i dono­sicieli, którzy węszyli po mieście, o brutalność wigilów, sabacjarów i preto­rianów. Lecz to wszystko można było zrzucić na kogoś innego. Wystarczy­łoby tylko zaimponować plebsowi. Tygellin jednak czuł wstręt do tego, by zdobywać uznanie przez rujnujące kraj rozdawnictwa lub przez gadaninę — jak Trazea. Myślał nieraz: Juliusz Cezar nie uganiał się za łaską tłumu, póki był niczym. Ale wystarczyło, że podbił świat dla Rzymu, a wszyscy w Rzymie poczęli go uwielbiać. Antoniusz nie potrzebował zbyt długo wy­machiwać zakrwawioną togą. Kto dziś zwycięży Partów i Daków, kto zgasi wciąż rozpalające się na nowo bunty na wschodnich pograniczach, ten musi stać się bożyszczem ciżby! Neron naturalnie tego nie zrobi. On umie tylko brzdąkać w lutnię i o jednym marzy: by zdobyć się wreszcie na odwagę wy­stąpienia wobec wszystkich na scenie. A któż to uczyni za niego? Czy coraz bardziej niemrawy Korbulo? Czy niedołężny Petroniusz Turpilian? Czy zdziadziały Galba? Czy zdziecinniały, siedzący pod sandałem żony Plau-cjusz? Czy chrapiący podczas śpiewu cezara i zawsze niezdecydowany We-spazjan? Ach, ci wodzowie! Przymrużał oczy, zaczynał marzyć... Nie ma wo­dzów w Rzeczypospolitej. Ale i na wodza nie łatwo wyrosnąć! Tu, w Rzymie, w pałacu, w świecie urzędniczym, nawet w senacie łatwiej się wreszcie czegoś dobić, choćby się było tylko synem kupca z Karyn i wyzwoleńcem. Lecz legionami — na Disa! — rządzą wciąż potomkowie starych rodów! Zaciskał zęby. Pretorianie są ostoją władzy. Bez nich cezar nie czuje się bez­pieczny w swym pałacu. Pretorianie jednak nie chodzą na wojnę. Jakimiż więc zdobyczami może pochwalić się prefekt pretorianów? Wyszukiwaniem spisków, wyłapywaniem tych, co drwią z cezara, ściganiem wróżów — nie zachwyci nikt wyobraźni tłumu!

Nie zwykł był jednak ustępować. Powoli kształtował się plan. „Cezar musi mieć znowu dziecko” — zdecydował. Udał się z tym do Ancjum do Poppei. Zastał ją rozdrażnioną, zniechęconą, nie ubraną. Właśnie dla roz­rywki kazała osmagać byczymi nerwami wszystkie swe garderobiane. Gdy Tygellin wszedł do cubiculum, odprawiła zaraz służbę. „Słuchaj — mówiła tonem rozgrymaszonego dziecka, któremu ktoś odmówił zabawki — on mnie zaniedbuje... Przecież nie zrobiłam się nagle brzydka? Prawda? Po­wiedz...” Przeginała przed nim swe smukłe białe ciało. Pochylił się nad nią, a ona oparła mu dłoń o pierś i poczęła przebierać pieszczotliwie palcami. „Powiedz...” — nalegała. Ze swymi jasnozłotymi włosami spadającymi na czoło, ze sznurem białych zębów, nacieranych co ranka, by się błyszczały, sproszkowanym rogiem, połyskujących spomiędzy rozchylonych warg — wydawała się wcieleniem kuszącego piękna. „Przyjdź ty... Pociesz mnie...” W odpowiedzi rzucił cicho, groźnie i z naciskiem: „Musisz mieć znowu dziecko...”

Lecz Neron wciąż zaniedbywał Poppeę. Zostawił ją w pustym Ancjum, sam zaś, jakby chcąc znaleźć zapomnienie po śmierci córki, rzucił się w wir popisów scenicznych. Coraz mniej liczył się z opinią, coraz bardziej pożądał oklasków. W otoczeniu augustianów występował raz po raz w pałacowym teatrze i śpiewał w parku na święcie Juwenaliów. Grał także rolę kobiecą w ohydnym mimie „Makaris i Kanaka” i wrzeszczał aż do utraty tchu w sce­nie rodzenia. Ale to wszystko było dla niego za mało. Wtedy Watyniusz pod­sunął mu projekt wyjazdu do Neapolu i wystąpienia tam po raz pierwszy na prawdziwej scenie. Z Neapolu, jeśli wszystko pójdzie dobrze, mogliby poje­chać dalej — do Grecji. Neron początkowo czuł tremę. Zaczął biadać, że nigdy nie ośmieli się zaśpiewać wobec tysięcy widzów. Ale potem zapalił się do pomysłu.

Wyjazd został zadecydowany. Nero z całym dworem ruszył na południe. Opuszczając Rzym posłał jeszcze wyrok śmierci Lucjuszowi Juliuszowi Silanusowi Torkwatowi, bo mu Tygellin doniósł, że tamten szczyci się swym pochodzeniem od Augusta.

Występy w Neapolu i w Beneventum wypadły znakomicie. Niezliczone tłumy oklaskiwały cezara, a gdy po jego śpiewie, bez szkody dla kogokol­wiek zawalił się teatr, Neron uznał to za horoskop pomyślny i za zachętę ze strony bogów, by się już nie wahał przed dalszymi występami. Zamiast jed­nak o Grecji począł myśleć o Egipcie. Wyobraził sobie także, że Partowie, do których popłynąłby z lutnią w ręku i ze śpiewem, wyrzekliby się wojny i obraliby go swoim władcą. Coraz fantastyczniejsze rojenia powstawały w głowie cezara. Ktoś mu powiedział, że Żydzi mieli króla-śpiewaka, wpadł więc jeszcze na pomysł odwiedzenia po drodze Jerozolimy. Zapowiadała się jakaś fantastyczna podróż po całym Wschodzie, która trwać miała kilka lat. Obok sukcesów śpiewaczych marzyły się Neronowi niebywałe plany: zapragnął zbudować ku swej czci piramidę większą niż piramidy faraonów, wznieść swój posąg większy niż kolos rodyjski, przekopać kanał do Morza Czerwonego...

Z takimi postanowieniami wrócił nagle do Rzymu. Senat był zaskoczony: nie wiedział — cieszyć się, czy smucić projektami cezara. Neron tymcza­sem składał pożegnalne ofiary w świątyniach i pytał augurów i haruspików o prognostyki na podróż. Pewnego dnia udał się do świątyni Westy. Towa­rzyszył mu Tygellin. Kiedy znaleźli się sami we wnętrzu, prefekt zapytał pośpiesznie, lecz z naciskiem:

Chcesz uciec z Rzymu, boski?

Neron zmrużył oczy i zrobiwszy szeroki gest, jakby rozpoczynał żałobną deklamację, odparł:

A cóż mi zostało? Tylko piękno i sztuka... Więc uciekam do nich. Lecz Tygellin zaraz podjął:

Obawiam się, boski, że jeśli twoja podróż potrwa zbyt długo, po opusz­czony tron mogą wyciągnąć się ręce...

Lecz Neron wykrzywił się tylko żałośnie.

Czego ty ode mnie chcesz? Mam dość Rzymu, dość Italii... Zabili mi tutaj jedyną istotę, którą kochałem... Moją córeczkę... — zaniósł się łkaniem — Vae mihi! Nie chcę tronu! Zresztą zostawiam ciebie, abyś go pilnował. Przecież zapewniałeś, że po śmierci Torkwata nie ma już nikogo, kto by się wywodził od Augusta...

Lecz lud rzymski...

Ach — Nero był zniechęcony — ten lud pożąda tylko wina, mąki i munerów. Nie chcą moich Neronii, nie chcą Juwenaliów, nie chcą mego śpiewu... Nikt tu nie płakał szczerze nad moją Augustą! Nie są godni swego cezara...

Prefekt jednak nie myślał ustąpić. Myślał: jeśli ten błazen odejdzie — już tu nie wróci. Wszystkie kohorty pretoriańskie nie starczą do zwalczenia spisków. Poza tym Nero zapowiedział, że Poppei nie weźmie z sobą. Jego nieodstępnym towarzyszem stał się dziewczęco piękny efeb, Grek Pitago­ras. To pierwsza oznaka szaleństwa. Niech szaleje! Ale jemu dziecko jest koniecznie potrzebne. Potem, kiedy już oszaleje do reszty, nie będzie miał na pewno potomstwa. Dziś więc musi mieć następcę. I to syna. Kiedy w końcu wyskoczy jakiś nowy Cherea, będzie się na kimś oprzeć. W Rzymie mor­duje się dorosłych — rzadziej dzieci. Tamci spiskowcy nie szukali daleko następcy. Kryjący się przed śmiercią Klaudiusz nie myślał na pewno, że ich okrwawione pięści wepchną go na tron. Takim jak Cherea wystarczy sam mord. Potem się kończą. O tym, co będzie później, nie umieją na szczęście myśleć.

Cezarze — powiedział twardo — trzeba, abyś został w Rzymie. Neron cisnął się gniewnie.

Oszalałeś! Ty mi chcesz nakazywać, co mam robić?!

Cezarze — napierał — lud rzymski poczuje się dotknięty, jeśli odje­dziesz...

Niech się obraża. Obraził mnie. Wrzeszczą o igrzyska, a nie płaczą nad moją zmarłą. Inny lud znajdę sobie w Aleksandrii, w Antiochii, w Jero­zolimie... Chcę pojechać do Jerozolimy. Podobno stamtąd ma wyjść zbawca świata...

Tygellin zdławił kaszel, który mu rozdzierał piersi, zaciął do krwi wargi.

Więc przynajmniej odłóż wyjazd. Urządzę zabawy i igrzyska, jakich nie było...

Zawsze to samo: wyrzynający się gladiatorzy i zwierzęta!

Wymyślę coś nowego! Zobaczysz, boski. Posłuchaj mnie tylko. Odłóż ten wyjazd. Obiecuję ci to także, zaśpiewasz w Rzymie...

Obiecujesz?

Tak. Zacznij swoją pieśń od Rzymu. To Watyniusz popycha cię do tej podróży. Nie daj mu sobą kierować. To głupiec! On zapomina, że jesteś ce­zarem. Cezarem Rzymu!

Lecz... czy mnie tutaj będą oklaskiwali?

Zapewniam cię!

Miałem jednak budować piramidę i kolosa...

Czemu nie miałbyś ich zbudować tutaj?

Tutaj? — Neron zaśmiał się urągliwie. — Kpisz chyba! Rzym jest brudny i ciasny. Chciałem wznieść pałac nad pałace. I cóż? Mówią mi moi budowniczowie, że nie ma miejsca... Ogrody nie starczą na połowę funda­mentów. Trzeba by zburzyć pół Rzymu...

A jeśli — rzucił z determinacją prefekt — zrobię ci miejsce, by cały Złoty Dom mógł na nim stanąć? Czy odłożysz wówczas podróż, boski?

Czekał dłuższą chwilę. Neron zdawał się namyślać. Przesuwał swą białą, nakrapianą brunatnymi cętkami dłoń po szyi. W Tygellinie obudził się nie­pokój, że może Neron przejrzał jego grę i zamiast dać mu obietnicę zostania, skaże go na śmierć. Oddychał prędko, dławiła go flegma.

Ale cezar rzekł w końcu cicho:

Odłożę podróż... Ale ty — pamiętaj...

Potem nadął się, przymknął swe białe oczy i stał tak jakiś czas, nic nie mówiąc. Naraz wzniósł ręce dramatycznym gestem. Chwycił się za gardło. Zupełnie nieoczekiwanie zaniósł się łkaniem. Cała pogarda, jaką czuł dla cezara-błazna, nie mogła powstrzymać Tygellina przed podziwem dla kun­sztu występowania na zawołanie ze strumieniem łez. Neron szlochał jak za­wodowa płaczka. Wreszcie przyłożywszy do oczu kraj togi, zataczającym się krokiem wyszedł ze świątyni. Tygellin słyszał, jak obwieszczał krzykiem augustianom:

Zostaję! Zostaję! Ukazała mi się bogini. Zaklęła mnie, abym nie opusz­czał teraz miasta. Abym nie ranił serca rzymskiego ludu...

Zaraz też zostały zapowiedziane nowe rozdawnictwa i nowe munera w obu amfiteatrach. Jednocześnie Neron dał się ponieść rozpuście. Choć sprowadził Poppeę do Rzymu, można go było jak dawniej spotkać noc w noc na moście Mulwijskim. Urządzał dzikie zabawy, w których uczestniczył cały dwór.

Tygellin udał się pewnego dnia do Poppei. Znalazł ją wyciągniętą na łożu, w przepięknej szacie z muślinu, pod którą nietrudno było dojrzeć jej kształtne ciało. Dwóch czarnych niewolników powiewało nad jej głową wa­chlarzami ze strusich piór. Podniosła na prefekta swe duże oczy i zamrugała powiekami. Włosy miała ułożone w sterczącą wysoko wieżę i przetkane sznurami pereł, czoło i ramiona pobielone, usta i policzki wyróżowane so­kiem winnym. Nie mogła zamknąć dłoni, tyle pierścieni obciążało jej małe palce. Na jej szyi wisiał wspaniały pektorał z opalów, na rękach błyskały na­ramienniki, na małej stopie wysuwającej się spod peplum — powyżej sandał­ka z czerwonej skóry — pobrzękiwały periscelidy. Z uśmiechem wskazała Tygellinowi miejsce obok siebie. Co chwila spoglądała w lusterko i z upo­dobaniem przypatrywała się czarnej muszce nalepionej na lewej skroni.

Cicho zapytał:

Jak cezar?

Odpowiedziała mu wybuchem srebrzystego śmiechu. Cezar? To mniej­sza! Ważne, że się skończyło nudne Ancjum, że jest znowu w Rzymie, a tu tyle zabaw, tylu ludzi, którzy jej nadskakują!

Zmarszczył brwi.

Nie zapominaj — powiedział — że masz mieć dziecko! Zrobiła grymas.

Och, daj mi spokój, Tygellinie. — Pochwyciła jego dłoń i przycisnęła sobie do piersi. Bawił ją widok jego rozdymających się nozdrzy, rosnących źrenic, które zdawały się zalewać całą tęczówkę. — Przecież wiesz, Ofoniu-szu, że dzieci psują figurę...

Z irytacją wyrwał rękę z jej dłoni.

Czy naprawdę jesteś taka głupia? — wybuchnął. — Masz dać cezaro­wi syna... — Ściszył głos. — Masz mieć dziecko, które Neron będzie uważał za swoje. Zapomniałaś już o wszystkim?

Nie zapomniałam — warknęła podrażniona. — Ale wiesz przecież, co mi przepowiedział Ptolemeusz... — Znowu uśmiechała się kusząco: — A ja chcę używać, bawić się, zażywać rozkoszy...

Powtórzył przez zaciśnięte zęby:

Głupia! Masz mieć dziecko...

Głupia, głupia... — powtarzał jeszcze i teraz, idąc przez słoneczny perystyl. Woda szumiała w fontannie. Prawie odruchowo zaczerpnął jej w garść i ochłodził nią sobie mokre od lepiącego się potu czoło. — Głupia!” Kobie­tom po sto razy trzeba tłumaczyć sprawy, tak łatwo pojmowane przez męż­czyzn. Widziała przecież, jak ten błazen cieszył się dzieckiem. Wiecznie go swym ciałem zachwycać nie będzie. Ostatnia chwila dla niej, by umocniła pozycję. Neronowi potrzeba syna — nie adoptowanego, urodzonego! Gdy syn już będzie — Neron może sobie szaleć.

Zaniósł się niemiłym, łaskoczącym gardło kaszlem. Czy ona myśli, głu­pia, że łatwo mu przychodzi ta skomplikowana, w każdej chwili mogąca się tragicznie skończyć gra? Inny by już machnął na wszystko ręką. Nie przeży­jemy samych siebie. Lepsze dziś wino i rozkosz niż zaszczyty i honory poju­trze... Czy to mu sprawia przyjemność, jemu, którego dręczy jakaś niezrozu­miała, niepojęta dla lekarzy słabość — zrywać się rankami, przeglądać dzień za dniem setki raportów, interesować się wszystkim, wiedzieć o wszystkim, wysłuchiwać szpiegów i donosicieli? Na pewno wolałby żyć jak Watyniusz, Witeliusz, Poliklit, Petroniusz czy Egialus... Bez żadnej troski o dzień na­stępny.

Lecz nie — on zawsze i wszędzie czuwa: w termach, w pałacu, w obozie, w forice, w podmiejskim lupanarze... Żadna rozkosz nie może go pochłonąć całkowicie. Głupia! Z gniewem tupnął nogą. I czy nie dla niej takie właśnie życie prowadzi? Po śmierci małej Augusty już był bliski, by powiedzieć ce­zarowi: „Daj mi Poppeę...” Nie powiedział tego! Wyrzekł się kobiety, choć sama myśl o niej pozbawia go od lat snu. Ledwo się powstrzymuje, by nie drżeć na jej widok. Gryzie pięści, gdy uświadamia sobie, że ona przechodzi z rąk do rąk. Wbrew tym wszystkim uczuciom postanowił czekać i docze­kać się chwili, aż wreszcie ciżba rozedrze w strzępy człowieka, którego dziś ubóstwia. Lud rzymski... Ach, jakże go nienawidził! Lecz właśnie ten lud, niesyta rozrywek i rozdawnictwa banda, miał dar czynienia swych władców szaleńcami. Kto wie, czym by się stał Neron w Grecji? Może naprawdę ar­tystą? Może nawróciłby się na stoicyzm? Może powróciłby pod chlamidę Seneki? Może zapragnąłby stać się dobrodziejem dalekich prowincji impe­rium? Nadawałby obywatelstwa, zwalniałby od podatków, przebijał kanał, budował flotę, prowadził legiony w nieznane ziemie! Ten młodzik ma dane, by stać się wielkim cezarem lub wielkim szaleńcem. Niech będzie tym dru­gim! Śmierć szaleńców otwiera drogę rozsądnym i zdecydowanym...

Pozwolił zdjąć z siebie togę, obmył ręce w wodzie ze śniegiem i rzucił się na swoje łoże. Leżąc patrzył na sufit, na którym miał namalowane wesele centaurów. Krew pulsowała mu w skroniach, bolała pierś, ślina zgęstniała, nachodziła go duszność. Wściekała go ta choroba, którą nosił w sobie.

Kotara zasłaniająca wejście do cubiculum rozsunęła się bez szmeru. Ty-burcjusz, najzaufańszy wyzwoleniec Tygellina, wszedł cicho. Na palcach zbliżył się do łoża. Prefekt patrzył spod przymrużonych powiek na jego od­rażającą, naznaczoną piętnem i bliznami twarz. Tyburcjusz był łotrem, ale łotrzy byli Tygellinowi potrzebni. Kiedy tak stał nad nim, Tygellin rozważał w duchu, że tylko pieniądze czynią mu tego człowieka posłusznym. Jeśli kto kiedyś da Tyburcjuszowi więcej, on bez wahania pchnie Tygellina nożem. Prosto w gardło, by krew zdławiła krzyki.

Wolno przewrócił się na bok, wsparł się na łokciu.

No i co? — zapytał. Tyburcjusz skłonił się nisko.

Nie śpisz, najczcigodniejszy?

Nie śpię. Mów, coś załatwił.

Wszystko, szlachetny. Moi ludzie odnaleźli tego Pawła.

Jest nadal w Rzymie?

Tak. Mieszka tam, gdzie i poprzednio. Za bramą miejską. Był wzy­wany do Seneki...

Do Seneki? — zmarszczka przecięła czoło Tygellina. — I co?

Rozmawiali długo, ale nie porozumieli się. Póki mówili o tym, jak trzeba żyć, nie różnili się prawie niczym. Ale potem Paweł powiedział, że ten jego Jezus zmartwychwstał i ludzie zmartwychwstają, a Seneka tylko wzruszył ramionami...

To dobrze... — mruknął. Odsunął łokieć i opadł na łoże. Położył dłoń na oczach. Czuł się zmęczony i słaby. Najchętniej oddaliłby Tyburcjusza, a swoje zmęczenie powierzył kobiecie. Tylko sen i kobieta dają zapomnie­nie. Ale nie czas myśleć o kobietach, gdy ważą się sprawy decydujące. Nie czas na słabość, gdy trzeba działać. Zaskakiwać. W Rzymie wydaje się, że wszyscy śpią. Ale to tylko dlatego, że on jest szybszy niż inni. Niechby się jednak polenił, niechby osłabł, niechby zasnął! Potem byłoby już za późno. Za Chereą przyszliby następcy... Nie może być następców! Jeden jest tylko następca: Ten, który przyniesie ze Wschodu wielki tytuł. Dlaczegoż to ży­dowski Jahwe nie miałby mieć swej świątyni na Kapitolu lub Palatynie? Neron — Neron wierzy Grekom... Posłał do Cezarei Gessiusza Florusa.

A Florus — to wojna. To nienawiść. To znowu Petroniusz pod murami Je­rozolimy. On, Tygellin, wierzy w żydowską przepowiednię. Zresztą prze­powiednia może być nieprawdziwa, jak na pewno nie miały nic wspólnego z Delfami Sybillińskie księgi. Lecz one stały się świętością, a przepowied­nia znana jest na całym świecie. Gdy Tygellin rozkazywać będzie w swoim imieniu, Florus czy inny nawykły do złodziejstw urzędnik poleci z Cezarei precz. Trzeba, aby w Jerozolimie widziano różnicę między Neronem a Ty-gellinem.

Nagle usiadł na łożu. Utkwił ostry wzrok w wyzwoleńcu.

Tyburcjuszu — powiedział wolno — chrześcijanie są wrogami wszyst­kich. Trzeba ich...

Zrobił znaczący gest. Tyburcjusz domyślnie kiwał głową. Zaśmiał się cicho, drapieżnie. Postąpił krok ku Tygellinowi.

Panie — rzekł zniżając głos — będzie niedługo dogodna sposobność...

Mów.

Teraz są rozproszeni. Ale w przyszłym miesiącu, korzystając z tego, że cezar i dwór opuszczą miasto, mają urządzić swoje zebranie. Na tym ze­braniu będą i Paweł, i Piotr, i inni starsi... Wtedy od jednego razu można by ich wszystkich...

Wyzwoleniec otworzył dłoń, a potem ją szybko i mocno zacisnął. Tygel-lin wytarł czoło: znowu miał na nim gęsty, lepki pot.

Gdzie to będzie?

W twoich ogrodach, najdostojniejszy. Odkryłem, że wszyscy twoi dozorcy są już chrześcijanami...

Prefekt zamyślił się. Cóż za dziwacznie uparta sekta, która wdziera się w, jego posiadłości i gdy on myśli o jej starciu, ona zabiera mu ludzi! Ale teraz skończy z nią ostatecznie. Seneka nie będzie ich bronił, bo ich ma za szaleńców. Żydzi zaś powinni mu być wdzięczni. Okaże im tym czynem swoją życzliwość. Będą wiedzieli, do czego zmierza...

Nagle zaświtała mu w głowie myśl, że przecież obie sprawy można do­skonale ze sobą połączyć. Skinął na wyzwoleńca.

Słuchaj — powiedział — to śmierdzące targowisko wokoło amfiteatru zatruwa powietrze w ogrodach Emiliańskich i w ogrodach cezara. Utrudnia także cezarowi budowę pałacu. Wiesz, że cezar nie ruszy plebsu... Więc kie­dy się zajmiesz chrześcijanami, wtedy także podpal te budy. Potem powie się, że to chrześcijanie zrobili i że za to ich uwięziłeś... Oświetlisz sobie ogród. A cezar będzie zadowolony...

XII Było jeszcze daleko do zmierzchu: lipcowy pogodny dzień dogasał dłu­go. Arie nie mógł dać sobie rady z tak wolno upływającym czasem. Przy­szedłszy ze sklepu, rzucił się na łoże i próbował spać. Ale spać nie mógł. Upał był zresztą nie do zniesienia, a trwał już od wielu dni. W mieście wy­schły studnie, w ciasnych uliczkach brakło powietrza. Kto tylko mógł to zrobić, umknął na wieś. Cezar bawił z dworem w Ancjum; ci, którzy mu nie towarzyszyli, poukrywali się w swych wiejskich posiadłościach. Nawet mieszczanie uciekali do Tybru i dalej, w góry. Chalafta proponował już kil­ka razy, by Arie i Aksza przenieśli się na czas upałów do domu jego kuzyna do Ostii. Był zaniepokojony złym wyglądem córki. Aksza, którą męczyły upały, przybladła i miała podkrążone oczy. Ale ani zięć, ani córka nie chcieli wyjechać. Aksza czekała w podnieceniu na wielkie zebranie wszystkich chrześcijan w ogrodach Emiliańskich, na którym to zebraniu miały być wy­jaśnione wszystkie oskarżenia stawiane Pawłowi. Piotr, przekonawszy się, że te zarzuty dotarły do wszystkich gmin rzymskich, postanowił skończyć z nimi raz na zawsze. W tym celu zwołano ogólne zebranie. Czekano z nim jednak do dzisiejszego dnia, bo w opustoszałym mieście bezpieczniej było je urządzić. Wprawdzie nikt dotąd chrześcijan nie prześladował ani z nimi nie walczył, lecz starsi gminy doradzali ostrożność.

W końcu nadszedł oczekiwany wieczór. Arie spod przymkniętych oczu śledził żonę, jak się zbierała do wyjścia. Na pallę nałożyła szarą lacernę z kapturem, wydobyła i oczyściła lampkę oliwną w oprawie z fenickiego szkła.

Była już gotowa, a przecież nie wychodziła. Kręciła się, niby czymś za­jęta, właściwie jednak bezczynnie — po pokoju. Domyślał się, że chce z nim rozmawiać. Jakoż nabrawszy widać odwagi, podeszła do niego.

Arie — powiedziała cicho. — A ty nie pójdziesz!

Nie wiem jeszcze — odparł wymijająco.

Arie — podjęła znowu — dlaczego nie chcesz iść? Ja tak się cieszę!

Położyła rękę na piersi. — Dziś Piotr powie wszystkim, że kłamstwem jest to, co opowiadano o Pawle... Przekonasz się. Chodź. I ty myślałeś, że on jest złym nauczycielem. Nie chciałeś do niego przyjść. A teraz przeko­nasz się, że nie miałeś racji. Chodź...

Warknął gniewnie, a ona urwała, nagle przestraszona. Już wiedział, że tę walkę przegrał. Wydawało mu się, że potrafi popchnąć Piotra przeciwko Pawłowi. Nic z tego nie wyszło. Ci dwaj ludzie porozumieli się. Dlatego pobiegł do Tyburcjusza. Gorąco przekonywał go, iż powinni skorzystać z zebrania i pochwycić przywódców sekty. Wyzwoleniec znacząco stukał palcem w mały stolik, na którym leżało kilka złotych aureusów. „Czy tych chrześcijan będzie dużo?” — zapytał. — „O, tak! — zapewniał Arie. — Musisz wziąć wielu żołnierzy. Jak najwięcej!” „Mam tylko dwie kohorty. Reszta odeszła z prefektem do Ancjum...” „Weź wszystkich — namawiał Arie — weź straż, weź wigilów...” Tyburcjusz przerwał mu lekceważąco: „Ty mnie nie ucz! — Zgarnął pieniądze. — Masz. To dla ciebie...” Ale Arie odepchnął wyciągniętą garść. „Nie chcę pieniędzy!” „Nie chcesz pieniędzy?

Tyburcjusz popatrzył na Ariego wzrokiem zdziwionym a jednocześnie podejrzliwym. Potem gwizdnął cicho i obojętnie; wzruszył ramionami. — Dobrze — powiedział — nie ujdą nam ci twoi chrześcijanie. — Dał znak, żeby Arie sobie poszedł. Ale zobaczywszy jego wahanie zaśmiał się, jakby zarżał. — Co? Chcesz jeszcze czegoś? Może zrobiło ci się żal złota?” „Nie — rzekł Arie — tylko, widzisz, Tyburcjuszu, tam w tłumie będzie moja żo­na...” „Ach — wykrzyknął drwiąco — nikt ci jej nie zabierze! Będziesz mógł ją zabrać!”

Więc i to miało się dziś dokonać. Ta noc będzie nocą zemsty. A od jutra Arie będzie mógł kochać Akszę zwyczajnie, jak mężczyzna kocha kobietę. Nie będzie już stał między nimi cień Pawła. Paweł zostanie znowu uwięzio­ny. O tym zapewnił Ariego Tyburcjusz. Dawniej młody sikkarysta nie wy­obrażał sobie życia bez pogoni i bez roznamiętniania się nienawiścią. Ale myśl o Akszy godziła go ze zwykłym, prostym życiem. Czuł, że ta kobieta jest mu coraz droższa i że dłużej nie może już znieść tego rozdarcia.

Może pójdę — powtórzył.

Widział, jak oddalała się smutna. Zarzuciła na ramię płaszcz, wzięła la­tarkę. Podszedłszy do drzwi zatrzymała się jeszcze. Ciężko westchnęła.

O, Arie — powiedziała boleśnie — jesteś zacięty, jakbyś nie był słu­gą Jezusa... A przecież... ja dla ciebie zostałam chrześcijanką! Przecież to ty miałeś mnie uświęcić... — płacz nie dał jej skończyć. Wyszła cicho, z po­chyloną głową.

Zagryzł wargi. Zanurzył rękę we włosach i targnął nimi. „Jeszcze tylko do jutra...” — zapewniał siebie. Jutro Aksza zapomni, że była chrześcijanką. On zaś będzie wolny! Podszedł do okna. Słońce nabierało coraz bardziej miedzianego blasku, gorąca czerwień pełzała po fasadach domów. W poko­ju osadzał się mrok. W głębi mieszkania słychać było suche pokaszliwanie Chalafty. Nasłuchiwał. Wreszcie daleki hałas niby toczący się grzmot do­szedł do jego uszu. Z zadowoleniem i z nagle obudzoną gorączką skinął głową. To bramy miasta zostały otwarte do nocnego ruchu. Wielotysięczny sznur załadowanych towarami wozów, zaprzężonych w muły i osły, wśród łoskotu kół, wśród wrzasku poganiaczy począł się wwalać do miasta. Aż do rana ulice miały być pełne skrzypu, stukotu, krzyków i przekleństw. Ostat­nie plamy blasku na domach zgasły, szarość zasnuwała wąskie uliczki. Arie zbliżył się do łoża, sięgnął pod pościel. Wydobył swą wierną zakrzywioną sikkę o dużej rękojeści, jedną z tych, które robił w ojczyźnie stary Nachum. Zatknął ją za pas. Okrył się długim ciemnym płaszczem. Cicho opuścił dom.

Ale jeszcze poszedł nad rzekę, chciał się bowiem doczekać zupełnego zmierzchu. Dopiero kiedy szarość przeszła w czerń, podążył zdecydowanym krokiem na Forum. Serce mu biło. Myślał o wielkim tłumie chrześcijan, któ­rzy w tej samej chwili rozpoczynają swe modły w ogrodach Emiliańskich, o pretorianach czających się w mroku i — o Akszy... Ta noc miała przynieść jednocześnie wszystkie rozwiązania. Arie czuł, jak mu bije serce. Tyburcjusz musiał ściągnąć straże, bo nie spotkał na mieście żadnego nocnego patrolu. Wszystko szło po jego myśli. Noc była bezksiężycowa, tylko połysk gwiazd szklił się na niebie. Forum Augusta wydawało się polaną wśród gęstego lasu kolumn i posągów. Arie szedł pewnie, bez wahania. W swych licznych wędrówkach wytknął sobie dobrze swój szlak, mógł niemal iść omackiem. Cicho wspiął się po schodach świątyni. Stąpał czujnie i lekko jak kot. Wie­dział, że wewnątrz śpi tylko kulawy dozorca. Pod kolumnadą, u stóp ściany, w której było okno, zdjął płaszcz. Wziął nóż w zęby. Lekko podskoczył, chwycił się dłońmi za występ muru. Podciągnął się na rękach. Gibkie mięśnie pracowały znakomicie, jak dawniej. Po chwili siedział na oknie. Spokojnie opuścił nogi w czarny mrok, w którym tonęła świątynia.

Dotknął podłogi. Opadł na nią bez szelestu. W świątyni było bardzo ci­cho, tak cicho, że usłyszał od razu chrapanie śpiącego. Zza okna dochodził równomierny huk jadących wozów, niby burczenie dalekiej burzy. Coś zało-potało. Arie zamarł. Ale to musiał być tylko nietoperz. Odczekawszy chwilę, począł posuwać się w głąb świątyni. Stąpał ostrożnie, wymijając napotykane przeszkody. Kierował się oddechem śpiącego. Zwolna oczy Ariego przy­zwyczaiły się do mroku. Zamajaczył przed nim olbrzymi posąg Marsa. Bóg był wyobrażony w postawie siedzącej: wielka dłoń oparta o kolana zdawała się wyciągać rozwarte palce, jakby chcąc uchwycić coś czy kogoś w ciem­ności. Ale Arie nie dał się jej złapać.

Śpiący oddychał tuż obok. Sikkarysta przypadł na kolana. Ujął nóż w rę­kę. Czaił się przez moment. Potem gwałtownie skoczył ku tamtemu. Zacis­nął mu palce na ustach. Nóż spadł prędko. W ciszy słychać było bluzg krwi i uderzenie nóg człowieka o kamienną podłogę.

Dopiero gdy oba odgłosy umilkły, Arie zsunął się z ciała zabitego. Gdzie mógł być miecz? Ludzie, od których starał się o tym dowiedzieć, wspomi­nali mu o skrzyni, która miała stać pod posągiem. Powstawszy wyciągnął w mrok ręce. Sam szukał teraz kamiennej dłoni posągu. Chwycił zimne pal­ce. To, że dotykał bezwstydnej rzeźby, było obrzydliwością, ale sprawa roz­grzeszała go ze wszystkich zmaz. Po ręku trafił na grubą nogę o wspaniałym wiązaniu muskułów, na stopę, ze stopy na podstawę. Rzeczywiście w pod­stawie było wgłębienie, a w nim duża skrzynia, związana i zapieczętowana. Bez wahania zerwał pieczęcie. Rozciął sznur. Podniósł wieko.

Chociaż nie widział nic, jego palce trafiły od razu na leżący na poduszce miecz. Poznawał go dotknięciem: to był ten, o rękojeści przechodzącej w dziób orła, o jelcach w kształcie tygrysich łap — miecz Cezara. Wzruszenie za­parło mu oddech. Los Manahema, los wojny z Rzymianami, był w jego ręku. Los Manahema? Właściwie to przecież nie Manahem zdobył tę broń... Zre­sztą... W tej chwili jednak nie warto się było nad tym zastanawiać.

Wysunął się spod posągu. Wytężył uwagę, którą rozpraszała radość. Zno­wu usłyszał huk miasta, o którym zapomniał. Skierował się ku oknu. Rysowa­ło się przed nim jasnym kwadratem. Może nawet jaśniejszym niż poprzednio. Blask jakiś bił przez nie i kładł się różową plamą na mozaikowej posadzce. Choć oszołomiony posiadaniem miecza, poczuł zdziwienie. Różowy blask przybierał na sile z błyskawiczną szybkością. Wielka łapa Marsa wynurzyła się z cienia. Wsunąwszy miecz za pas, Arie wspiął się do okna. Kiedy znalazł się na nim, zachwiał się, oszołomiony ujrzanym widokiem: nad girlandą posągów, obiegającą w krąg Forum, ujrzał rozlewającą się po niebie czerwoną łunę. Rosła mu ona w oczach, szła w górę, pokrywała całe niebo. Z dołu bu­chały żółtozłote jęzory. Hałas, który ciągle uważał za odgłosy nocnej wędrów­ki wozów, musiał być hukiem ognia i krzykiem wielu głosów ludzkich.

Od razu zeskoczył z okna. Jego płaszcz leżał ciemną plamą na rozbłysz-czonej ziemi, niby postać śpiącego człowieka. Chwycił go, aby weń zawinąć miecz.

Lecz w tej samej chwili wydał okrzyk zdumienia i wściekłości.

Miecz, który trzymał w ręku, był tym, który zrobił on i Chalafta! Nie miał wątpliwości. To przecież była nowa klinga i nie przytarte rzeźby!

Oszołomiony tym odkryciem, zapomniał o coraz jaskrawiej spływającym na miasto blasku.

Nie spostrzegł obok siebie ludzi. Dopiero gdy poczuł, że jakaś dłoń chwy­ciła go za kark, otrzeźwiał i szarpnął się gwałtownie. Zamajaczył przed nim pancerz żołnierza. Wtedy podniósł miecz do ciosu. Ale inne jeszcze ręce spadły na niego i wykręciły mu boleśnie ramię. Złota rękojeść wymknęła się z omdlałych palców.

XIII Olbrzymia rzesza ludzi zapełniła ogrody Emiliańskie. Trudno było ich liczyć. Zebranie odbywało się w wąwozie o łagodnie rozwartych zboczach i na nich właśnie stał gęsto, głowa przy głowie, tłum ludzi. Rozpoczęto od modlitw i od pieśni. Łamania chleba nie było, ponieważ ze względu na wielką liczbę obecnych Piotr rozkazał, aby wszyscy przed zebraniem byli na łamaniu chleba w swoich własnych gminach.

Podłożono ogień pod wielki stos drzewa u stóp dużego płaskiego głazu, mającego służyć za mównicę. Stojąc na nim Linus kierował ludźmi. Mężczyźni stawali po prawej stronie, kobiety po lewej. Poważny chór odśpiewywał błagalny, tętniący tęsknotą psalm synów Korego:

Jakże jest miłe mieszkanie Twoje, o Panie Zastępów!

Wzdycha i tęskni ma dusza do przedsieni Pańskich.

Serce moje i ciało moje rwie się radośnie ku Bogu żywemu.

Nawet i wróbel znajduje schronienie, i gniazdo jaskółka dla piskląt swoich U ołtarzy Twoich, o Panie Zastępów, Królu mój i Boże...

A potem wystąpił Linus i począł się głośno modlić, zaś tłum powtarzał za nim słowa modlitwy. Najpierw odmówiono modlitwę Pańską, którą odma­wiać mogli tylko ochrzczeni. Następnie Linus nakazał, aby każdy odmówił w ciszy wyznanie wiary, to wyznanie, którego nie mówiło się nigdy głośno, chyba tylko wobec chrzczącego, aby najbardziej tajemnicze i wzniosłe praw­dy wiary nie doszły do uszu pogan i nie stały się dla nich źródłem drwin. A wreszcie już wszyscy powtarzali za kapłanem modlitwę, którą on układał na poczekaniu: modlono się za braci żyjących, gdziekolwiek przebywali, modlono się za tych, którzy byli w podróży, którzy cierpieli prześladowania, za chorych i ubogich... Potem modlono się za umarłych. Sięgnąwszy do dyp-tychów — deseczek z zapiskami — czytał Linus imiona zmarłych w Panu, którzy potrzebują teraz „locum refrigerii, lucis et pacis...” Modlono się z ko­lei za nie nawróconych, za Żydów i za pogan, za wszystkich, którzy nie po­znali jeszcze Prawdy Jezusa i którzy z nią walczą. Modlono się za władców, za cezara, o którego szaleństwach i rozpuście wiedział każdy z obecnych, za prefekta miasta Flawiusza Sabinusa, który był człowiekiem dobrym, litości­wym i którego żona stała wśród modlących się kobiet, za zarządców miast i prowincji. A na końcu modlono się za najnieszczęśliwszych, stokroć gor­szych niż poganie, za tych, co od wspólnoty odpadli, którzy będąc chrześci­janami — rzecz najstraszniejsza ze strasznych — stali się przyczyną zgor­szenia i bluźnierstw i dlatego musieli być wykluczeni od spożywania Bożego Ciała i Krwi.

A kiedy modlitwy zakończyło powszechne „amen” i okrzyk „maran atha”, z koła stojących obok Linusa ludzi wynurzył się Piotr. Powitały go wołania i oklaski. Olbrzymi rybak szedł spiesznie ku kamieniowi, a wstąpiwszy nań dał zaraz znak ręką, by się uciszono. Wśród tysięcy słuchających zapadła głęboka cisza.

Bracia moi... — zaczął Piotr — chciałem, abyście się tu zeszli, bym wam mógł powiedzieć sprawę ważną.

Wśród słuchaczy przebiegł krótki szmer i znowu zapanowała cisza, w której słychać było trzaskanie szczap na ognisku. Piotr ciągnął: — Jeszcze nie zdążyłem powrócić do Rzymu, a już dobiegła mnie wieść radosna, iż przybył tutaj człowiek, którego Pan bardzo ukochał, bo mu pozwolił zdobyć dla siebie wiele ziem i wiele miast wokół morza i w głębi lądu. Zapytajcie, kogo chcecie — wszyscy wiedzą, że najwięcej spracował się dla Ewangelii brat wasz najmilszy, Paweł z Tarsu...

Znowu zabrzęczały głosy, jakby wiatr potrącił wielu gałęźmi obwieszo­nymi suchymi liśćmi. Zebrani wiedzieli wprawdzie, że to o Pawle będzie dzisiaj mowa, ale nie spodziewano się, iż Kefas rozpocznie tak prosto, a tak gorąco i serdecznie. Piotr zaś nie uciszał szepczących, tylko podniósł głos, który mimo wieku pozostał mocnym głosem rybaka nawykłego do nawoły­wań po rozległym jeziorze, i przybiwszy nim wszystkie szmery, mówił:

Ale domieszała się do tej radosnej wieści i wieść smutna. Bo powie­dziano mi, że nie słuchacie Pawła, że stronicie od niego, że zarzucacie mu, iż was źle naucza. Zasmuciło mnie to. Wiem bowiem, jaka jest nauka Pawła. I wiem, że nie on źle mówi, ale ludzie źle go słuchają i swe własne błędy chcą wyczytać w jego słowach. Czy mówiłem kiedy inaczej niż Paweł? Nie, nie mówiłem! Kiedyś, owszem, tak było... — Porywczo uderzył się w pierś swą wielką dłonią. — Wiedzcie o tym. Kiedyś, przed laty, zląkłem się... Słaby jestem człowiek. Najnędzniejszemu z ludzi powierzył Pan swą trzodę. To ja się przecież Pana zaparłem! A jak z tchórzostwa zaparłem się Pana, tak z tchórzostwa zacząłem stronić od chrześcijan, którzy nie z Żydów po­chodzili. O tym pamiętajcie, by została w was nauka, że ani pamięć tego, że się Pana widziało, ani powierzony urząd nie chronią człowieka przed grzechem. I wtedy — to Paweł mnie ostrzegł! To on mi powiedział, że źle robię. On mnie zganił, a ja mu przyznałem rację i tą ręką, którą sam Pan chciał pobłogosławić, pobłogosławiłem Pawła na jego pracę. Dobrze Paweł naucza, tylko wyście go źle słuchali!

Zamilkł na chwilę. Ogień strzelał, lecz w tłumie słuchających była cisza, jakby mrok pochłonął ludzi i jakby poza kręgiem blasku nie było nikogo.

Jak ja nauczam, naucza Paweł — podjął Piotr. — Jak Paweł naucza, tak nauczam ja. Bo nie własną, ale Pańską naukę głosimy. Mówimy to, co­śmy słyszeli i widzieli. Opowiadałem wam nieraz o Panu. A dziś chcę, by wam powiedział Paweł. Niech on opowie, jak widział Jezusa...

Swym zwykłym, porywczym krokiem zeszedł z kamienia. Pokryte mro­kiem wzgórze zafalowało szybkimi oddechami. Ludzie nie wołali, nie klas­kali, tylko patrzyli. Na kamień wstąpił Paweł. Po wielkim Rybaku wydawał się jeszcze mniejszy i bardziej nędzny, z głową opadającą na ramię, ze swą zapadłą piersią i wychudłą twarzą. Wolno podniósł twarz w górę ku gwiaz­dom.

Nie chwalić się przed wami przychodzę — począł głosem cichym, pełnym zająknięć — bom niegodzien był szczęścia ujrzenia Pana... Nie sła­bość była we mnie, tylko gniew, nienawiść, pożądanie mężobójstwa... Taki byłem... Dobra jest miłość — wiecie... Ale ja nie miłować chciałem dru­giego, jeno bym sam był od innych kochany... Dużo jest w świecie takiej miłości... Lecz to nie jest miłość Jezusowa... Boć kochać jak Chrystus — to kochać za nic... za darmo... za nienawiść...

Przesunął dłonią po czole. Ciężko westchnął. Głos mu się ciągle zaha­czał, jakby napotykał jakieś przeszkody na swojej drodze. Ale przemógł się, podjął na nowo:

Lecz Pan zechciał mi się pokazać i zawołać mnie do Swojej służby... Niech Mu będą dzięki! Chcecie wiedzieć, jak to było?

I nagle promienny uśmiech ukazał się na twarzy Apostoła. Pełnym wzru­szenia gestem podniósł ręce. Więc nareszcie mówił do Rzymian, a oni go słuchali! Latami marzył o tej chwili...

To było tak... — Jego głos nagle nabrał siły i dźwięku. — Postanowi­łem iść do Damaszku. Sądziłem, że tam ukrywają się uczniowie Pańscy i Ke-fas. Pożądałem ich krwi. Nienawidziłem ich. Byłem jak pies gończy pusz­czony na krwawy ślad...

Na zawsze pozostała w jego pamięci ta rozpalona do białości godzina południa pod strumieniem żywego ognia, na spękanej glinie stepu. Paweł szedł zmęczony, ale gdy zobaczył przed sobą biały kształt miasta — długi mur, sponad którego powiewały miękkie gałęzie palm — w niepamięć po­szły trudy ośmiodniowej wędrówki przez Bethabarę, Pellę, Hippos, przez pustynię turejską. Poniósł go zapał. Pod kuttoną czuł list arcykapłana. Był przecież wysłańcem Sanhedrynu. Miał rozkaz walki z sektą czcicieli umar­łego Mesjasza. Ludzie z karawany, do której się przyłączył, nie mogli mu dotrzymać kroku. „Zbyt spiesznie idziesz, Judejczyku!” — skarżyli się. Zwalniał, ale za chwilę, zamyśliwszy się, ruszał znowu prędzej. Wysunął się przed tamtych. W głowie układał już sobie słowa, zarządzenia, rozkazy. Każdym krokiem zbliżał się ku miastu, a ono zdawało się niecierpliwie czekać na jego przybycie. Brama miejska była szeroko otwarta. Pustynia kończyła się tuż przed nią, jakby obcięta nożem. Mur przedzielał ją od rozkosznej oazy nad Baradą pełnej zieleni, palm, fig, tamaryszków i eukalip­tusów.

I właśnie wtedy, gdy pozostawiwszy w tyle towarzyszów, niepomny na skwar i palącą pod stopami glinę szedł ku miastu, wydało mu się, że nagle roziskrzony krążek słońca, który mu wisiał nad głową, zsunął się z przera­źliwie wysokiego nieba bladobłękitnej barwy, by paść oślepiającym blas­kiem na drogę. Właściwie to nie było to: słońce pozostało na niebie i jego żar płonął dalej w powietrzu; natomiast na drodze przed Pawłem zapaliło się coś drugiego, niby błysk słoneczny odbity od wypolerowanej stali, bar­dziej jeszcze rażący oczy niż samo słońce. Paweł, każdym swym krokiem zbliżając się ku miastu, zbliżał się do płomienistego kręgu. Ale także i świa­tło zdawało się toczyć ku Pawłowi z coraz większą szybkością, jak niesio­ny wichrem ku stojącemu na grani człowiekowi płat chmury. Zbliżając się, rosło w siłę. Przejmujący ból dotknął oczu Pawła. Poczęły go piec, jakby się w nie wkręcał świder. Odruchowo zatrzymał się, zakrył dłonią twarz. Nadlatujący obłok blasku bluznął żarem w jego policzki. To było jakby ude­rzenie, miękkie a przemożne. Paweł zatoczył się i padł na ziemię. Straszliwa światłość była nad nim, leżała mu na twarzy niby rozpalony do białości że­lazny krąg. Próżno mrużył zbolałe oczy: powieki nie były już żadną zasłoną; miał uczucie, że mógłby patrzeć przez nie. Leżąc na ziemi, z dłonią przy ustach i ciężko dysząc, zobaczył nagle w samym środku ognistego kręgu Postać ludzką. Ból oczu potęgował się z każdą chwilą, a przecież Paweł zda­wał sobie sprawę, że to nie jest złudzenie, że Człowieka przed sobą widzi naprawdę. Umiałby opisać każdy szczegół twarzy i wyglądu Tamtego. Jed­nego tylko nie umiał sobie wówczas przypomnieć: skąd zna tę twarz...

Nie próbował się podnieść. Leżał wyciągnięty na ziemi, zda się przyci­śnięty niewidzialną dłonią. Milczał i czekał. Nagle zrodziło się w nim prze­konanie, że musi tak czekać, że sam nic zdziałać nie może, nic uczynić nie potrafi. Wszystko musi mu być dane. Jak niedołężnie choremu, jak niemow­lęciu — wprost do ust.

Wtedy Człowiek w kole blasku odezwał się. Jego głos był cichy, a jed­nocześnie tak przeszywający, że Paweł każde słowo nie tylko słyszał, ale i czuł całym ciałem. Wszystkie inne odgłosy zamarły.

Dlaczego mnie prześladujesz?

Ileż to już razy opowiadał o tej chwili, ile razy powtarzał zdyszanym z przejęcia głosem tamte słowa! Za każdym razem było to dla niego nowe, oszołamiające przeżycie. Paweł nigdy nie mógł się dowiedzieć, jak jego słowa przyjmowali słuchacze. Kiedy bowiem dochodził do tego momentu swoich dziejów, już nie pamiętał, że mówi i że jest słuchany. Zapominał się, gubił w czasie. Nie wiedział, że ludzie słuchający go zastygają w bez­ruchu, że i dla nich gwiaździsta noc na zboczu wzgórza Caelius zamieniła się w słoneczne południe na skraju pustyni, że i dla nich czas odwrócił swój bieg.

Odpowiedział pytaniem:

Kto jesteś?

Lecz właściwie nie potrzebował pytać. Wiedział dobrze, kto mówi do niego. Znał Go pod wieloma imionami: Jahwe, Elohim, Adonaj, Sabaoth... Każde z nich głosiło: Jeden, Wielki, po trzykroć Święty. Ale każde znaczy­ło co innego. Każde z imion Pańskich było znakiem, znakiem danym słu­chającemu. Mojżesz usłyszał z płonącego krzaka: „Oto jestem Ten, Który Jest...” Był to znak, że ma wyrwać lud ze świata spraw, które były lub będą, i skazać go na bohaterską wędrówkę ku rzeczom, które są zawsze. Paweł, leżąc na ziemi, z bólem, który zrósł się z nim samym, oczekiwał na mający nadejść Znak — Imię. Ale kiedy głos rozległ się, młody faryzeusz zamarł w osłupieniu. Wszystkiego oczekiwał, tylko nie tego. Słowo usłyszane było zaprzeczeniem spraw, które czuł, o których myślał, którymi żył. Było za­przeczeniem samego Pawła. To tak, jakby jakaś przemożna a okrutna siła wdarła się w jego ciało i odwróciła w nim wszystko na opak. Krew — zda­wało mu się nawet — zmieniła w żyłach kierunek swego biegu. Przestał oddychać, oddech zamarł mu w piersiach. Przez jakąś niepojęcie krótką chwilę wątpił, wątpił tak, jak się wątpi w chwili największej, śmiertelnej rozpaczy: we wszystko i we wszystkich...

Jam jest Jezus, którego prześladujesz...

To była klęska, klęska niewypowiedziana, przepaść, w którą nagle spadł i w której wciąż leciał i leciał nie napotykając dna. Po dziś dzień żyły w nim wszystkie bóle tamtej rozpaczy. Gwałtownie wyciągnął przed siebie ręce. Głos mu się załamał, jak załamało się w nim wówczas wszystko.

Czy pojmujecie, bracia, co czułem? — zapytał głucho. — Czy rozu­miecie ten cały chaos myśli, jaki we mnie powstał? To tylko jedno pojmowałem dobrze: Wszystko, co było, musi być odwrócone. Świat mój winien stanąć na głowie. A raczej musi stanąć na nogi, bo dotąd stał na głowie i dłu­żej tak stać nie może! Lecz czy człowiek potrafi pogodzić się z tak odwró­conym światem? Czy można się wszystkiego wyrzec — i tego, z czym się zrosło, i tego, czemu się służyło — i wszystkiemu zaprzeczyć? Sobie także? O, bracia... To było straszne. A przecież czułem, że jestem w ręku Żywego Boga. I że jeśli sobie nie zaprzeczę — muszę zaprzeczyć Jemu!

Miał wtedy uczucie, że leci w dół i rozpryskuje się na drobne kawałki, ale to go nie unicestwia, lecz tylko wzmaga odczuwany ból, jakby jego cier­pienie nie było cierpieniem jednego, mogącego umrzeć serca, ale cierpie­niem wielu serc, które umierają kolejno — i bez końca. Konał, a wciąż czuł, że żyje. Wolałby być unicestwiony niż znosić to cierpienie. Unicestwienie jednak nie nadchodziło. Pozostawał wciąż w kole czasu i przestrzeni. Żył.

Wtedy postanowił się bronić. Jeżeli tonął, to jedynym ratunkiem było dać się zepchnąć w głębię, lecz zaraz potem odbić od dna i wypłynąć z po­wrotem na powierzchnię. Nie należał do ludzi, którzy zgadzają się ginąć. Skoro Jahwe przemówił ustami Nazarejczyka, trzeba było uznać w Naza­rejczyku wbrew wszystkiemu w sobie — Boga. Innej drogi nie było. Nie było jej przynajmniej dla Pawła.

Dlatego zapytał:

Co chcesz, abym uczynił?

Uznał się za zwyciężonego. Ale nie poruszył się. Dalej leżał wyciągnię­ty, nie próbując się podnieść. Jeżeli pytał: „Co chcesz, abym uczynił?” — to była w tych słowach nadzieja, że wpierw, zanim cokolwiek trzeba będzie uczynić, Ten, który go rzucił na ziemię, poda mu litościwą rękę.

Wstań i idź do miasta; tam ci powiedzą, co masz czynić...

I to było wszystko. Człowiek stojący w kręgu światła wyciągnął ku Pa­włowi swe dłonie gestem wiążącego miłosierdzia. Były białe i przebite — dłonie oderwane od krzyża, których krwawy otwór mówił więcej niż powie­dzieć mogły miliony najsłodszych słów. Pawłowi wydało się, że te dłonie zbliżają się ku niemu, kładą mu się na twarz, na oczy. Pod ich dotknięciem zgasły wszystkie blaski, głowa zatonęła w mroku. Nie widział już teraz nic. Nowe cierpienie jednocześnie sprawiało ból i koiło go. Leżał nieruchomo, z głową nisko, z rękoma wyciągniętymi wzdłuż ciała. Czekał, czekał...

Tak było... — powtórzył po chwili milczenia. Powrócił do zwykłego, pełnego zająknięć głosu, jakby tamto wszystko, co mówił, było opowieścią nie jego, ale kogoś drugiego, a on do tej opowieści dodaje tylko swoje za­kończenie. — Tak było, bracia... Człowiek układa, lecz Bóg i jego złej woli dla swej chwały używa. Chcieliście wiedzieć. Chcieliście usłyszeć, dlaczego nazywam siebie Apostołem. Bo Pana widziałem... Widziałem Go, jak widzę was, jak widzieli oni... — wskazał ręką Piotra. — Widziałem Go, choć nie­godny jestem tego... Widziałem... Pan daje się widzieć...

Opuścił ręce i zstąpił z głazu. Ludzie milczeli, skamieniali z wrażenia — i tylko westchnienia oraz szlochy zrywały się w ciemnościach. Nikt nie śmiał słowami przerywać ciszy, która wciąż jeszcze wydawała się ciszą Pustyni Arabskiej. Ogień nawet przestał strzelać, palił się cicho i równo w powietrzu dusznym i upalnym, bez najmniejszego tchnienia. Cisza słów Pańskich zdawała się zstępować na świat. Nie drżały drzewa ani krzewy, zamarło na moment olbrzymie miasto. Inaczej w mroku uderzały serca. Ten ciemny tłum zagubiony na zboczu, tłum rzemieślników, tragarzy, kupców, pisarczyków sądowych, wolnych i niewolnych, żebraków spod portyków Argonautów i Stu Kolumn i tych kilku patrycjuszy i patrycjuszek starego Rzymu — przeżywał wielką, niezrównaną chwilę. Chwilę gotowości. „Pan daje się widzieć...” Słowa Pawła dźwięczały w uszach. Jeśli Pan daje się widzieć, jeśli jest zawsze blisko — to niech się ukaże! „Przyjdź, Panie — powtarzały cicho tysiące ust. — Maran atha! Przyjdź i pokaż się nam. Umoc­nij nas swym widokiem, gdy złorzeczą Twojej Ewangelii. Ukaż się! Daj znak swojej obecności! Oślep tych, którzy Cię nie chcą widzieć...”

I jakby w odpowiedzi na tę cichą i żarliwą modlitwę olbrzymi słup ognia wystrzelił spoza wzgórza. Stało się to od razu i niespodziewanie. Przestra­szone cienie niby szczury przebiegały pod nogami stojących. Ogień tym­czasem rósł, wspinał się, rozlewał szeroko. To była jakby olbrzymia ognista chusta, która spadła na okolicę Palatynu i amfiteatru i okryła ją całą.

W dali zabrzmiały krzyki, nawoływania, bicie w gongi i gwałtownie roz­brzmiewające trąbki. Odgłosy te zlały się z hukiem ognia w jedną całość.

Wśród olśnionego niespodziewanym zjawiskiem tłumu chrześcijan roz­legł jeden jedyny pełen trwogi głos:

Pali się w mieście!

Ale nikt okrzyku nie podchwycił. Ten olbrzymi, otaczający ich już prawie ze wszystkich stron, rozlewający się z tak nieprawdopodobną szybkością pożar nie mógł być zwykłym pożarem. To była odpowiedź na modlitwę. To było zstąpienie Sędziego. To był koniec ich słabości i nędz...

Więc rozległy się wołania inne, potężne i radosne:

Pan nadchodzi! Pan nadchodzi!

Ogarnięte ekstazą radości twarze obróciły się ku płomieniom. Nie czeka­jąc, aż ją zaintonuje Piotr lub Linus tłum podniósł pieśń wielkanocną — pełną szczęścia i triumfu:

Witaj Ty, któryś zmartwychwstał. Króluj nam i panuj nam, Chryste...

XIV Miasto płonęło niby suchy las, który ogarnęły płomienie zamieniające go w jedno wielkie ognisko. Huk ognia zgłuszył wszystkie inne odgłosy: stał się podobny rykowi germańskich rogów odkrywających nagle zasadzkę. Pożar rozlewał się coraz szerzej i z niepohamowaną siłą rzucał się na nowe dzielnice. Parł od Eskwilinu i wzgórza Caelius, gdzie wybuchnął, ku Palaty-nowi i Kapitolowi. Drewniany amfiteatr zapłonął nagle niby wielka pocho­dnia, a potem runął na vivaria pełne oszalałych z trwogi zwierząt, na zwie­zione pod budowę nowego pałacu materiały, na sztuczne jeziorko u podnóża Eskwilinu, zwane pogardliwie „Stagnum Neronis”. Rozległ się przeraźliwy syk i kłąb niebieskiego dymu strzelił w górę.

Teraz pożar zwalił się na budy kupieckie na Velia Carinae, pochłonął je jednym łykiem, łapczywie i prędko, po czym uderzył zaraz szeroką ścianą ognia na skupisko suburskie. Wielopiętrowe domy stawały w płomieniach jedne za drugimi. Z ogarniętych ogniem insul ludzie nie mieli czasu uciekać. Schody paliły się prędzej niż ci, którzy mieszkali na górnych piętrach, mieli czas zbiec na ulicę. Zresztą i tym, co znaleźli się na dole, w ciasnych, krę­tych uliczkach pełnych szalejącego ognia i duszącego dymu nie łatwo było uciekać. Krzycząc i nawołując się rozpaczliwie, ludzie biegali tam i z powro­tem, nie znajdując dla siebie wyjścia z morza ognia. Wpół oszaleli, w płonących tunikach, pędzili na oślep przed siebie, wpadali w płomienie i ginęli. Podcięte ogniem insule poczęły się walić. Osuwały się z łoskotem, zawala­jąc ciasne uliczki. Snopy iskier buchały w górę niby stada rozszalałych os.

Gdy jeden z jęzorów ognia sunął nie powstrzymany niczym przez Suburrę ku Forum Cezara i Augusta — drugi, ciężki złotoczerwonymi płomieniami, wdarł się na wzgórze palatyńskie, ogarnął świątynię Apollina, przerzucił się na pałac Augusta. Jeśli był ktoś, kto kierował akcją ratunkową, musiał w tej chwili stracić głowę do reszty. Nie wiadomo było, co należy wpierw ratować. Toteż ludzie, zamiast walczyć z pożarem, rzucili się w dzikim po­płochu do ucieczki. Pędzili przed siebie, a ogień, jakby czując uchodzącą zdobycz, szedł za nimi. Ścigał ich, podobny ćmie szybkonogich wojowników dackich miotających przed siebie w biegu tysiące pocisków. Zdawał się deptać po piętach uciekających. Toteż splątana masa ludzi: rozpychających się mężczyzn, wrzeszczących kobiet, płaczących dzieci — gnała na ślepo przez wąskie gardziele ulic. Był to jakby oszalały potok górski, rozsadza­jący swe łożysko nadmiarem wód. Czasami ktoś padał, inni przewracali się o niego, dalsi w ślepej ucieczce tratowali leżących. Kiedy indziej tłum napo­tykał na swej drodze pozostawione wozy i wózki. Wtedy pierwsze szeregi zwalały się na przeszkodę, zasypywały ją swymi ciałami, a po tym wszyst­kim przebiegała wyjąca i krzycząca z trwogi ciżba. Kto padał, ten się już nie podnosił — nie mógł powstać. Ogarnięte strachem muły i osły uciekały wlo­kąc za sobą wózki. Przewracały i gryzły tych, którzy im stawali na drodze, kopały napierających z tyłu. W ciasnocie ludzie poczynali walczyć ze sobą. Olbrzymi gladiatorzy, muskularni nosiciele lektyk i selli torowali sobie dro­gę siłą swych pięści, nierzadko uzbrojonych.

A tymczasem pożar doganiał biegnących i zamykał im drogę. Wtedy do­chodziło do scen okropnych, bo gdy pierwsze szeregi chciały zawrócić, dalsze w ślepym pędzie pchały tamtych przed sobą i wrzucały ich w ogień. Ludzie, którzy zdołali się przedrzeć na Pole Marsowe, do ogrodów Salustiu-sza, na wzgórze Pincius, którzy wyszli przez Porta Collina na Via Salaria, znaleźli się najszybciej poza zasięgiem niebezpieczeństwa. Ale największa masa ludzka popędzana strachem uciekała ku rzece. Ci wszyscy, którzy bie­gli przez Vicus Jugarius. Vicus Tuscus i którzy nadbiegali spoza Wielkiego Cyrku, ogarniętego już przez płomienie, co się wdarły tymczasem na Awen­tyn, zbili się na Forum Boarium i na Olitorium w jeden kłąb. Stojące tutaj kramy załamały się z trzaskiem pod naporem tysięcy rąk. Po ruinach targowiska rzesza ludzka dopadła obu mostów. Jeden z nich był zbudowany na palach. Kilkadziesiąt tysięcy ludzi jednocześnie usiłowało się nań wedrzeć. Walczono o to, bezlitośnie spychając słabszych. Fala tych, którzy pierwsi zdołali wpaść na most, rozsadziła bariery. Lecieli w wodę razem z belkami. Połyskujący czerwienią Tyber usiany był masą głów. Ale nie wszystkim uda­ło się wypłynąć. Wielu tonęło. Ludzie jak gruszki strząśnięte z drzewa lub sczepieni z sobą, podobni polepionym kiściom winogron, bez przerwy sypali się do wody. Krwawa łuna płonących na Palatynie pałaców oświetlała drga­jącym światłem przerażające widowisko. W pewnej chwili jeden z mostów zatrzeszczał i gwałtownie się przechylił. Wrzask walących się w wodę prze­szedł w zwierzęcy skowyt. Ale i on tonął w huku nadciągającej ściany ognia, w łoskocie zawalających się domów, w trzasku wytryskujących pod niebo snopów iskier. Nowe tłumy wciąż cisnęły się wokół świątyni Janusa. Nie przestawano walczyć o dostęp do mostu. A tymczasem pierwsze płomienie przeskoczyły rzekę i ogarnęły stojące nad Tybrem domy...

Chrześcijanie w głębi Emiliańskich ogrodów trwali dalej w ekstazie ocze­kiwania. Śpiew nie ustawał. Ale niepokój począł wkradać się między szeregi próżno wypatrujące na poczerwieniałym niebie znaku nadchodzącego Sę­dziego. Obudziła się trwoga o los pozostałych w mieście. Ci i owi poczęli wysuwać się z tłumu. Żar szalejącego pożaru dochodził aż tutaj, ostry powiew wiatru, który się zerwał, przynosił ku nim razem z hukiem ognia i krzykiem miliona ludzi snopy iskier oraz szeleszczący deszcz żużlu. Otaczające ich dęby szumiały groźnie. Pieśń urwała się. Nagle odezwały się głosy:

Piotrze! Piotrze! Pan nie nadchodzi!

Piotrze! Co to jest?

Boimy się! Piotrze!

Piotrze! To nie nadejście Pana!

Głosy rozlegały się coraz głośniej, brzmiały coraz rozpaczliwszą nutą. Płonące miasto zniknęło za mrugającą ścianą ognia, ciężki, dławiący dym szedł ku nim, drapiąc gardła i mrocząc myśli. Setki rąk wyciągnęły się do Apostołów.

Piotrze! Piotrze! — wołano zewsząd. — Co się dzieje? Piotrze! Pan nie nadchodzi! Co to jest? Zginiemy...

Zerwały się szlochy, jęki, narzekania, zawodzenia. Zaczęło nimi rozbrzmiewać całe wzgórze. A wtedy na tle ognistej kurtyny pojawiła się wy­soka i barczysta postać. Stary Rybak stał przed nimi, mając przed sobą ich przerażone i jasno oświetlone blaskiem ognia twarze, sam przez nich widzia­ny tylko jako ciemna sylwetka. Ale poznano go natychmiast i na jego widok ucichły od razu płacze i krzyki. Piotr podniósł rękę i swym głosem potężnym a zarazem prędkim począł mówić:

Cicho, dzieci. Nie lamentujcie i nie płaczcie... Nie wiem i ja jeszcze, co znaczy ten ogień. Być może, że to Pan nadchodzi, a być może, że to tyl­ko nieszczęście i kara spadły na grzeszne miasto. Kara, bracia i siostry... Kara, bośmy widzieli, w jak ohydnych zbrodniach i nieczystościach nurzało się ono...

Urwał na chwilę, a w ten moment milczenia wpadły zaraz niecierpliwe głosy, które podniosły się gdzieś z głębi ludzkiego gąszczu:

Piotrze! Moje dzieci...

Moja żona!

Piotrze! Moja matka! Ktoś krzyknął:

Gdy Pan karze grzeszników, dlaczego my mamy cierpieć?!

Uspokójcie się! — gromko zawołał Piotr. — Zapanujcie nad trwogą. Mówię wam: nie wiem, co znaczy ten ogień. Lecz czy to ogień z nieba, czy ziemski, nie zapominajcie: Pan jest zawsze blisko! Pan nie opuszcza swo­ich. Gdy była burza na jeziorze, myśmy także myśleli, że Pan zasnął i nie widzi niebezpieczeństwa, a On, choć spał, widział...

Módl się, Piotrze — dobiegło go. — Módl się, abyśmy nie zginęli...

Proś Pana, by ocalił moje dzieci...

Moją matkę...

Nie lękajcie się! — zapewnił ich gorąco. — Cokolwiek Pan czyni, zawsze chce tylko naszego dobra. Przecież za nas oddał życie. Dla nas cier­piał i umarł. Wziął na siebie karę za nasz grzech. Strasznie cierpiał... O, bra­cia i siostry... Ja widziałem... Widziałem, jak Go biczowali... Jak konał na krzyżu... On, bezgrzeszny, zgodził się cierpieć za nas... Za nas wszystkich... I za nas, co w Niego wierzymy, i za tych, co nie wierzą... Za wszystkich. Za Rzym także! Bracia! Siostry! Jeśli ten ogień jest karą za grzechy, to i na nas ta kara przyszła. I my jesteśmy z tego miasta, choć chcemy stronić od grze­chów! I my, tylko my możemy wziąć na siebie to cierpienie, jeśli pragniemy uratować tamtych... Jezus cierpiał za nas. Czy nie chcecie dołożyć krwi swo­jej do Jego Krwi? Boicie się cierpienia? Oburzacie się, że cierpieć macie za grzeszników? Dzieci — cieszyć się powinniście! Bo jeśli dziś ogień pali to miasto grzechu, które jest waszym miastem i pierwszym miastem świata, to wy możecie je — uratować! Wy! Możecie je zdobyć dla Jezusa! Możecie je kupić dla Jezusa!

Wyciągnął rękę ku migotliwej zasłonie ognia, jakby tym gestem wskazy­wał swoim słuchaczom ginące i wzywające ratunku miasto. Wśród ludzi zrobiło się cicho. Wszystkich porwały usłyszane słowa. Dotychczas żyli w radosnej jedności wiernych z wiernymi. Świat poza ich gminami był świa­tem do zdobycia. Ludzi z tamtej strony należało nauczyć Jezusowej Prawdy słowem i przykładem. Trzeba było ich po jednemu wydobyć z otchłani nie­wiedzy i grzechu. Nie pomyśleli jednak dotychczas, że ten świat mogą zdo­być cały od razu jakąś ofiarą, która przypominałaby Ofiarę ich Nauczyciela. Nie przyszło im dotąd do głowy, że życie otaczającego ich świata uzależ­nione jest tylko od ich życia, że to oni jedni mogą świat uratować lub mogą go zgubić — gubiąc wtedy także samych siebie.

Więc znowu poczuli się gotowi na wszystko. Już nie na ujrzenie zstępu­jącego Pana — ale na ofiarę. Choćby to był krzyż. Wstąpiło w nich boha­terstwo i radość. Zamiast krzyku podniosła się nad wzgórzem przerwana pieśń.

Piotr odwrócił się twarzą do pożaru. On także czuł się wstrząśnięty wy­powiedzianymi słowami. Porwały go one i przeniosły do ziemi rodzinnej, do tych lat jak bajka, które przewędrował u boku Niezapomnianego. Sta­nęła mu przed oczyma tamta chwila, tyle razy opłakana, gdy niecierpliwie przerwał Zapowiadającemu i odciągnąwszy Go na bok, powiedział zuchwa­le: „Nie mów tak, Rabbi, nie stanie się to nigdy...” Był tak pewny już nad­chodzącego zwycięstwa. Lecz wtedy usłyszał słowa straszne, miażdżące: „Odejdź, kusicielu!” Zwinął się pod nimi jak pod uderzeniem bata. Od razu, płacząc, żebrał o przebaczenie. Dziś wiedział dobrze, mądry już wędrowiec własnych gościńców, że nie ciało i krew, ale Duch Pański ustrzegł ich wszyst­kich od nowego zbłądzenia. Tyle rzeczy stało mu się nagle jasnych, jakby powtórzyła się w nim burza Zielonych Świąt...

Posłyszał ciche kroki. To Paweł zbliżył się ku niemu. Mała, zgarbiona postać o boleśnie schylonej głowie zamajaczyła cieniem na tle ognia obok wielkiej postaci Piotra. Stary Rybak nagłym gestem położył rękę na i ra­mieniu dawnego faryzeusza. W tej oszołamiającej chwili nikt mu nie był tak bliski jak właśnie Paweł. Rozdzieliło ich kiedyś morze — połączył ten pożar. Mocno. Najmocniej.

Patrz — powiedział — Rzym ginie... A Paweł dodał:

I rodzi się...

XV Lecz nad ranem, gdy purpurowa noc przeszła w mglisty dzień, czarnoru-dy od słońca, które próżno przebijało się przez chmurę dymu, Piotr kazał się ludziom rozejść. Ogrody Emiliańskie poczęły napełniać się tłumem ucieki­nierów. Ludzie spoceni, okopceni, z opalonymi włosami i brwiami, z śmier­telną trwogą w oczach przedzierali się przez krzewy i deptali trawniki. Nie­którzy ciągnęli dalej, ale większość była tak zmęczona, że rzuciwszy się na ziemię leżała jak martwa. Inni łamali świeże gałęzie i wysysali je chciwie. Ze zdumieniem spoglądano na gromadę chrześcijan, nie noszących na sobie śladów walki z ogniem.

Zaś chrześcijanie, widząc że uciekinierzy są zziajani, zmęczeni, spragnie­ni i głodni, poczęli do nich podchodzić, by im czymś pomóc. Mężczyźni no­sili wodę od źródeł Egerii, kobiety otoczyły opieką płaczące i wystraszone dzieci. Ten i ów zdejmował z siebie płaszcz i ofiarowywał go nagim, inny znalazłszy w swej torbie kawał chleba dawał go głodnym. Lecz że robili to wszystko z twarzą uśmiechniętą i pogodną, jakby to, co się koło nich działo, nie było prawdziwą gehenną trwogi i rozpaczy, w ludziach, którym poma­gali, zamiast wdzięczności obudzili gniew. Zaczęło się od jakiejś kobiety, która odtrąciła chrześcijankę pochylającą się nad jej dzieckiem i wrzasnęła dziko:

Nie dotykaj! To jedno mi już tylko zostało! Nie dam ruszać!

Chcę ci pomóc...

Nie chcę pomocy! — wymachiwała pięścią przed twarzą chrześcijanki. — Precz! Patrzcie — zwróciła się nagle do otaczającego ją tłumu uciekinierów. — Jaka to zadowolona, jaka uśmiechnięta, że wyszła cało!

Ho! — zawołała inna z kobiet. — Nic nie straciła, to się cieszy, że będzie teraz bogaczką!

Oni tu — zajazgotała trzecia — wiedzieli w czas, gdzie się schować. Patrzcie, patrzcie, ile tutaj tych chrześcijan! A jacy wszyscy zadowoleni, w nie popalonych szatach...

Poznać od razu, że żaden z nich nie był w ogniu...

Oni uciekali, a my straciliśmy wszystko...

Będą teraz panami w mieście!

Co która z was ocaliła, przejdzie w ich ręce.

Już teraz są gotowi kraść... Nagle wybuchł babski wrzask:

Gdzie mój tłumoczek? Gdzie mój tłumoczek?

Chrześcijanie ci go skradli — powiedział zjadliwie jakiś mężczyzna.

Okradziona zerwała się na nogi. Jej rozwichrzone, polepione potem i po­piołem włosy wyglądały jak węże na głowie Gorgony. Szara powypalana tunika spadała jej z ramion. Podbiegła do gromadki chrześcijan z rękoma wyciągniętymi przed siebie, z czarnymi palcami zakrzywionymi niby szpony.

Oddajcie! — wyła. — Oddajcie! Wy czciciele oślej głowy!

Chrześcijanie kradną! — przeleciało wśród tłumu pogorzelców.

Korzystają z tego, że wyszli cało...

Cieszą się, że miasto ginie...

Chrześcijanie! — rozlegało się coraz więcej wrogich głosów. Okra­dziona kobieta miotała się dziko, drapiąc sobie czoło do krwi i rozrywając tunikę na piersiach. — Oddajcie, coście ukradli!

Gromada przybyłych otoczyła ją półkręgiem i stojąc na wprost chrześci­jan, pogadywała gniewnie:

Złodzieje...

Zatruwają studnie...

Porywają małe dzieci...

Cieszą się z naszego nieszczęścia...

Że miasto się pali...

Pali się, bo je ktoś podpalił...

Może podpalili je sami chrześcijanie...?

Chrześcijanie... — to słowo wszędzie po okolicznych wzgórzach sta­wało się zwolna zawołaniem nienawiści. — Chrześcijanie! — pomrukiwały setki głosów, groźnie niby lwy w vivariach.

Toteż Piotr kazał im się rozejść. W ogrodach zresztą pozostać nie mogli i dlatego że wciąż liczniej nadciągające tłumy stworzyły w końcu taką cias­notę, iż nie było nawet gdzie usiąść. Pożar szalał w dalszym ciągu. Nie wy­glądało, aby się zmniejszał. Każdy z chrześcijan musiał więc także pomyśleć, gdzie zamieszka i co będzie jadł.

Pochylając się do ręki Piotra, odchodzono grupkami. Jedni szli przez Macellum, inni zdążali ku bramom Caelimontańskiej i Kwerkwetulańskiej. Apostoł, zaniepokojony obudzoną w tłumie nienawiścią, nie chciał sam odejść, aż nie rozejdą się wszyscy. Wyruszył dopiero ostatni, wraz z Piotrem, w licznej, do stu osób liczącej gromadce. Paweł namówił Piotra, by udał się wraz z nim do domu Hermesa, zwłaszcza że dom na Suburze, w którym ostatnio mieszkał stary rybak, znajdował się w prawdziwym morzu ognia i na pewno już nie istniał. Przeszli więc wzgórze, wciąż ścigani nienawistny­mi krzykami, a nierzadko obrzucani kamieniami, i skierowali się ku Porta Capena. Gęsty splątany tłum walił tędy, wtłaczał się na Drogę Appijską, za-tarasowywał ją, wyłamywał parkany i mury, zajmował siłą i rabował domki wzdłuż drogi. Krzyk i zgiełk unosił się nad ciżbą. Deptano nawet po trupach. Na idących rzucali się jacyś ludzie, prawdopodobnie zbiegli niewolnicy, gladiatorzy lub pijani żołnierze, wyrywali im z rąk węzełki, zdzierali z nich płaszcze, broniących się zabijali. Młode kobiety wyrywano z tłumu i wle­czono w laurowe gaje koło źródeł Egerii, gdzie już koczował cały obóz naj­gorszych szumowin miejskich. Widać tam było niewolników postrojonych w najwspanialsze szaty, obwieszonych złotem, nieprzytomnych od wyżłopa-nego wina. Dochodziło ciągle do walki na kije, noże i miecze. Krew i wino tworzyły czerwone kałuże. Z nieba sypał się bez przerwy na głowy gorący popiół.

Wokół grobowca Scypiona, pod łukiem Druzusa, w świątyni Marsa leżały już obozem masy uciekinierów. Aby przedostać się dalej, trzeba było ob­chodzić polami. Dopiero za potokiem gromadka chrześcijan wyszła na drogę. Ten kawałek był względnie spokojny, ponieważ obozowała tutaj kohorta pretorianów. Żołnierze rozbili namioty na polu, sami zaś stali lub siedzieli wzdłuż drogi i patrzyli na przechodzących pogorzelców.

Na małym wzgórku widać było człowieka na koniu, ubranego w kosz­towną togę. Jeźdźcem był Tygellin. Jego żółta twarz miała w tej chwili bar­wę popiołu. Zapadła się i tylko kościste szczęki sterczały z niej, nadając obliczu wyraz ponurej wściekłości. Gnał całą noc, wyrwany z uczty wieścią, iż zarządzone przez niego spalenie kramów pod amfiteatrem zamieniło się w pożar całego miasta. Tyburcjusz, którego spotkał na czele jednej z pozo­stałych w mieście kohort, doniósł mu na dobitkę o ujęciu Ariego. „Ten Żyd — meldował — próbował wykraść miecz boskiego Juliusza. Został schwy­tany. Ale okazało się, że ten miecz nie jest...” „Dość! — zgrzytnął zębami Tygellin. — Miecza pilnuj! A tych dwóch, którzy go schwytali...” — zrobił znaczący grymas. Sługa pojął od razu, czego żąda jego pan. Zaszczekał złym śmiechem. „Nie lękaj się, najdostojniejszy, nie dożyją wieczoru...” Siedząc na koniu, któremu skóra drgała nerwowo, niespokojnie strzygącym uszami, Tygellin zastanawiał się, czy nie kazać sprzątnąć także Ariego. Może lepiej tak, może lepiej nie... Gdy goniec wbiegł do sali z krzykiem: „Cezarze! Ro­ma płonie!”, Neron utkwił swe krokodyle oczy w Tygellinie i zapytał syczą­cym głosem: „Cóż robią twoi wigilowie?” Zapadła cisza, a w niej doszedł Tygellina szept Watyniusza: „Tygellin zestarzał się już, boski...” Łotr! Chciał­by sam być prefektem. Ale próżne nadzieje! Zaciskając zęby powiedział: „Kto winien tego pożaru, boski, poniesie karę... Ale ty nam za to zbudujesz nowy Rzym, jakiego świat nie widział... I cały Złoty Dom...” Po twarzy Nerona przemknął błysk niepokoju, ale zaraz ustąpił miejsca uśmiechowi rodzącego się zachwytu. „O, tak — powiedział z zapałem — ja zbuduję Rzym, jakiego nigdy nie było! Celer! — skinął na młodego budowniczego.

Ja zbuduję Rzym... Zobaczycie... — Na chwilę znowu zmarszczył brwi:

Lecz winni krzywdy ludu rzymskiego muszą być ukarani. Surowo uka­rani. Słyszysz, Tygellinie?” Prefekt wstał, skłonił się nisko. „Twój rozkaz, boski — powiedział — będzie wykonany...”

Nie przestawał o tym myśleć. Odruchowo swym przeszywającym spoj­rzeniem dotykał każdego idącego. Na widok Pawła twarz prefekta rozjaśnił blask nagłego odkrycia. Skinął na stojącego obok trybuna i wskazał mu ręką gromadę chrześcijan. Ten szybko wezwał żołnierzy. Błyskawiczny łańcuch uzbrojonych otoczył idących.

Tyś Paweł z Tarsu? — zapytał trybun.

Tak — odpowiedział Apostoł. Wysunął się przed towarzyszy. — Jeśli potrzebujecie mnie — jestem. Ale po co zatrzymujecie innych?

Trybun skierował pytający wzrok na prefekta, ale Tygellin wolno, wciąż patrząc drapieżnie na prowadzonych więźniów, potrząsnął głową.

XVI Żołnierze pchnęli Ariego, a on stoczył się po twardych kamiennych scho­dach i padł twarzą na cuchnącą wilgocią ziemię. Ciało piekło go, jakby był obdarty ze skóry. Krew płynęła mu strugami po plecach i po udach, wargi miał rozcięte głęboko, twarz zaś tak zapuchłą od uderzeń, że ledwo coś wi­dział.

Po schwytaniu uwięziono go w Castra Praetoria. Kilka długich dni leżał w lochu, przykuty do ściany. Czerwony blask ściekał przez okienko w górze: Arie wiedział, że miasto płonie. Ale po siedmiu dniach łuna przygasła. Jesz­cze trzy dni — i znikła zupełnie. Nie wiedział, co go czeka. Aż wreszcie pewnego dnia wywleczono go na górę. Znalazł się w niskiej izbie, podpar­tej w środku kolumną. Stały tutaj narzędzia tortur. Obok nich kilku nagich muskularnych pachołków. Kazano mu czekać. Czekał długo.

Nagle otworzyły się drzwi. Do izby wbiegł Tygellin. W głębokich, ciem­nych oczodołach źrenice prefekta połyskiwały złowrogo. Drapieżnie dopadł więźnia. Zatrzymał się przed nim. Arie czuł na twarzy jego gorący, szybki oddech. Na żółtych policzkach Tygellin miał wiśniowe rumieńce niby plac­ki. Oblizywał raz po raz usta, spomiędzy wąskich warg błyskały zęby. Obu rękoma chwycił Ariego za gardło. Począł nim szarpać. Zdawało się, że chce go rozedrzeć na sztuki.

Ty psie... — warczał. Ale atak kaszlu nie dał mu mówić dalej. Musiał puścić Ariego i odstąpić. Dyszał. Rumieńce przybrały kolor ceglasty. Patrzył na Ariego z nienawiścią. — Jak śmiałeś... — zaczął. — Ty psie, ty łotrze, ty zuchwalcze... — Znowu głos w nim zamarł i tylko świst wydobywał mu się z gardła. — Ty... — próbował mówić. Gardło musiało mu jednak wyschnąć.

Skinął, by mu podano kubek wody. Pił chciwie. Potem zawołał: — Obato-żyć go!

Nie odrywał oczu od twarzy więźnia, który wił się pod strasznymi ude­rzeniami batów z surowej skóry, zakończonych żelaznymi kulami. Każdy cios rozdzierał ciało. Arie musiał krzyczeć. Pachołcy bili go bez przerwy, a czując na sobie wzrok prefekta, nie szczędzili sił. Ciało Ariego zwisło na sznurach, którymi był przywiązany do słupa. Ociekał krwią. Nie odpowiadał już krzykiem na każdy cios. Jęczał głucho. Poprzez mgłę zachodzącą mu na oczy zobaczył, jak Tygellin powstrzymał w końcu bijących. Ariemu oblano głowę kubłem zimnej wody. Prefekt przybliżył się do niego. Zapytał chra­pliwie.

Dlaczegoś to zrobił?

Arie nie odpowiedział nic. Niechętnie odwrócił głowę. Wtedy Tygellin trzasnął go przez nos i policzek trzymaną w ręku laseczką ze słoniowej koś­ci. Twarz natychmiast poczęła puchnąć.

Dlaczegoś to zrobił? — powtórzył.

Chciałem zdobyć miecz... — wyjąkał Arie.

Po co?

By walczyć... z Rzymem... O wolność Judei...

Ach, ty głupcze! — syknął prefekt. — Ty oszalały głupcze! — Zaciś­niętą pięścią wymachiwał przed twarzą więźnia. — Beznadziejny głupcze... — Nagle zmienił ton. Wysunął do przodu swe długie wargi. — Jesteś chrze­ścijaninem... — charknął.

Nie! — zaprzeczył Arie. — Nie!

Jesteś chrześcijaninem! — powiedział jeszcze raz straszliwym głosem Tygellin. — Nie zaprzeczaj! — Arie chciał mimo to zaprzeczyć, lecz zno­wu spadł mu na twarz cios laski. Prefekt cofnął się i z rozmachem kopnął więźnia w dół brzucha. Dał znak, pachołcy poczęli na nowo smagać Ariego. Trwało to długo, ale z przerwami: Tygellin co pewien czas sprawdzał, czy więzień żyje. Nie chciał jego śmierci pod batami. Uważnie przyglądał się biczowanemu. W końcu przerwał kaźń. Kazał Ariego odwiązać. Ledwo sznury opadły, chłopak runął na ziemię. Znowu polano go wodą; potem przywleczono go do nóg Tygellina. Ten z rozwagą, spokojnie, lecz okrutnie kopnął go w same usta.

Rzucił rozkaz:

Pisarza!

Szybko zjawił się niewolnik-Grek z woskową tabliczką i z rylcem w ręku. Złożywszy niski ukłon prefektowi, stanął przed nim w gotowości. Tygellin rozkazał:

Pisz!

Po czym, pochwyciwszy Ariego za włosy i podniósłszy mu w górę okrwa­wioną twarz, zapytał tonem nie znoszącym innej odpowiedzi jak potwier­dzenie:

Jesteś chrześcijaninem? Arie jęknął. Tygellin powiedział:

Przyznał się. Zapisz...

Grek zapisał. Prefekt znowu potrząsnął okrwawioną głową Ariego.

Mówiłeś, że chrześcijanie nienawidzą wszystkich ludzi w Rzymie. Czy potwierdzasz to?

Poprzez ból Arie pojął jedno, że jeszcze i teraz może zaszkodzić tamtym. Przemógł bezwład opuchłych warg.

Tak... — powiedział wyraźnie.

Zapisz... — powtórzył Tygellin. — I nienawidzą cezara? — pytał da­lej.

Tak.

Zatruwają studnie?

Tak.

Porywają dzieci?

Tak.

Podpalili Rzym?

Arie zawahał się zdumiony. W jego skołatanej głowie zrodziła się świa­domość, że tym razem potwierdzenie będzie czymś więcej niż obelgą rzuco­ną na znienawidzoną sektę. Spalili Rzym? A może go spalili naprawdę? Ci ludzie nienawidzili grzechów, w jakich tonęła stolica cezarów. Wzywali na nią ognia z niebios. Lecz, z drugiej strony, byli miłosierni, głosili miłość... Pomimo całej swej nienawiści do nich nie mógł o tym zapomnieć. Nie, nie mogli tego zrobić. Zresztą czyż Tyburcjusz nie wspominał mu o zamiarze spalenia kramów? Postanowił zaprzeczyć.

Gdy Tygellin ujrzał wahanie Ariego, jego twarz poczęła się kurczyć jak pysk pantery gotującej się do skoku. Głucho powiedział:

Nie słyszałeś, o co cię pytałem? Czy to chrześcijanie podpalili Rzym? A może to nie chrześcijanie... — złowrogo przeciągał słowa. — Może to...

Arie pojął pogróżkę. Ktoś spalił Rzym i winnych trzeba było znaleźć. Tygellin chciał, aby Arie wskazał na chrześcijan. Ale jeżeli tego nie zrobi, prefekt gotów jest znaleźć innych winowajców.

Niechętnie, bez przekonania powiedział:

Tak, to chrześcijanie podpalili Rzym.

Twarz prefekta odprężyła się. Jakby z ulgą przeciągnął się na fotelu. Spojrzał na Greka.

Zapisałeś wszystko? — zapytał. Potem jeszcze raz podniósł głowę Ariego. — Pamiętaj — ostrzegł z pogróżką i żądaniem w głosie — jeśli kiedyś zaprzeczysz słowom, które zostały zapisane, każę cię rozedrzeć na kawałki... Zginiesz najgorszą śmiercią, jaką można umrzeć...

Puścił włosy Ariego i głowa więźnia opadła, uderzając czołem o kamien­ną podłogę. Odprawił Greka. Wstał, przeszedł się raz i drugi po izbie. Potem pochylił się nad Judejczykiem. Rzekł mu prosto w ucho, jak wspólnik, który zdradza wspólnikowi wielki sekret:

Byłeś głupcem... Ale przynajmniej dogodzę twojej nienawiści...

Ciało było jedną palącą raną. Oczekiwał już tylko nadejścia śmierci. Nie mógł i nie próbował się ruszyć. Ziemia pod nim nasiąkała krwią. Nie wie­dział, po co go straż wiozła nocą przez woniejące spalenizną rumowisko miasta. Leżąc na dnie wozu, widział na tle nieba okopcone kolumny, jakieś fragmenty murów, bezlistne szkielety drzew. Potem wleczono go przez ko­rytarz, a w końcu wrzucono tutaj. Ciężkie drzwi z chrzęstem zamknęły się za nim. Cisza, która go otaczała, wydawała się ciszą grobu. Ale nagle posły­szał koło siebie kroki. Jakieś ręce ujęły go delikatnie pod ramię. Starały się go odwrócić twarzą ku górze. Było ciemno, nikły blask przypływał z dala. Przetoczywszy się na plecy, jęknął boleśnie. W mroku głos kobiecy powie­dział ze współczuciem:

Cicho, bracie, cicho... Nie jęcz... Chrystus ci wynagrodzi każde twoje cierpienie...

Dźwięk tego głosu przeszył go przerażającym bólem, jakby ktoś nożem obracał w świeżej ranie. Dwa czy trzy białe cienie poruszały się nad nim niby podlatujące w mroku kłaki mgły. Potem inny głos powiedział:

On cały we krwi. Nie można go ruszyć. Dajcie tu lampkę...

Światło, które poprzednio ślizgało się po ziemi, uniosło się teraz i zbli­żyło. Ludzie podawali sobie z rąk do rąk mały oliwny kaganek. A kiedy je­dna z kobiet trzymając go w ręku pochyliła się nad Ariem, mógł ujrzeć krąg twarzy pełnych serdeczności i troski, które go otaczały. Ale on nie patrzył na wszystkie twarze. Gorączkowym spojrzeniem wpatrywał się w tę jedną, którą miał tuż nad sobą.

Aksza... — wykrztusił.

Arie! — zawołała. Ledwo go mogła poznać. — Arie! O, Arie... — zaniosła się nagle płaczem. Upadła na kolana i przycisnęła wyginające się w podkowę usta do jego ręki. — Arie, Arie... to ty... — jęczała. — Co oni z tobą zrobili...

Nie mógł nic odpowiedzieć, tylko nagle włosy podniosły mu się na gło­wie, a zimny dreszcz przebiegł ciało. Wszystko stało się od razu jasne. Był w więzieniu, ludzie, którzy go otaczali, byli chrześcijanami. Tymi, w których imieniu przyznał się... Tymi, którzy, jak zapewnił, podpalili Rzym! Przera­żająca groza przygniotła mu piersi. Usta zlodowaciały.

Kobieta płakała coraz mocniej. Jej gorące, gęste łzy spadały mu na rękę. Nagle zerwała się na nogi. Zanosząc się spazmatycznym łkaniem pobiegła w głąb lochu. Słyszał z dala jej rozbity przez łzy głos, jak wołała:

O, rabbi! To on, to mój Arie... Zbity, skrwawiony... A ja... ja grzesz­na... ja myślałam... Rabbi!

Raził go blask lampki, zamknął oczy. Leżał na ziemi złamany, zmiażdżo­ny, unicestwiony. Myślał o tym, że przegrał wszystko, cale swoje życie. Nie zdobył miecza, nie zabił Pawła, na miłość Akszy odpowiedział wydaniem jej na śmierć. Znowu podniósł ociężałe, opuchłe powieki. W mrugającym blasku lampki patrzyło na niego ciekawie wiele twarzy. Dostrzegł wśród nich twarz Satabusa. Potem rozległy się kroki; krąg patrzących rozstąpił się. I Arie zobaczył pochylonych nad sobą Akszę i Pawła.

Cierpisz, bracie? — zapytał Apostoł. Na pewno nie poznał swego prześladowcy. Ale Arie pamiętał dobrze, jak ten człowiek podał mu na okrę­cie kubek wody. Tym samym gestem podsunął mu i teraz wodę do obrzmia­łych warg. Jednak mimo pragnienia palącego usta Arie potrząsnął głową.

Nagle zrodziło się w nim przekonanie, że ta woda nie napoi go. Żadna woda nie mogła ugasić jego pragnienia. Z niemą rozpaczą patrzył na żonę. Aksza znowu szlochała:

Arie, Arie, ja już myślałam, że ty... że ty... że ty jesteś fałszywym chrze­ścijaninem...

Chciała się dalej oskarżać, ale Paweł powstrzymał ją — Już nic nie mów — powiedział. — Poznałaś swój błąd i żałujesz go. To wystarczy. Jezus nie żąda niczego więcej. Człowiek jest tylko człowie­kiem.

Powstrzymała płacz i tylko upadła na kolana obok ręki męża.

Lecz ja cię kocham, Arie... — zapewniała gorąco— zawsze cię kocha­łam. Ja... ja modliłam się, abyś się zmienił. Ale to ja sama powinnam się była zmienić... Ja grzeszna... Wybacz mi...

Suchym, nieswoim głosem przerwał jej:

Nie mam ci nic do wybaczenia. — Podniósł spojrzenie na Pawła. — Rabbi... — zaczął. Paweł pochylił się nad nim. — Czy możesz mi powie­dzieć...

Co, synu? — Apostoł przyklęknął. Łagodnie przesunął palcami po okrwawionych włosach Ariego, jakby tym dotknięciem chciał mu dodać odwagi.

Mówią, że byłeś faryzeuszem... — wymawiał każde słowo wolno, z wysiłkiem, lecz wyraźnie, jakby je skandował: — Jak się to stało, że ty, faryzeusz, uwierzyłeś w Niego...?

Jezus ukazał mi się...

I to ci wystarczyło? Nie miałeś już żadnych trudności, by iść za Nim?

O, nie! — Paweł potrząsnął głową, — Jezus obalił mnie od jednego swego spojrzenia. Ale po to, bym poszedł za nim, bym Mu służył musiała się toczyć we mnie walka przez długie dni, miesiące, lata... Lecz napij się wody — znowu podsunął mu kubek. — Opowiem ci to kiedyś...

Arie odwrócił; głowę.

Nie, nie napiję się, aż powiesz wszystko,... Powiedz teraz... Proszę...

Paweł odstawił kubek. Usiadł na ziemi obok Ariego. Krąg ludzi przybli­żył się, nigdy nie dość syty słów małego Apostoła. On zaś przymrużył oczy, jakby, wpatrywał się w dal. W podziemnym lochu zapanowała cisza i tylko za oknem słychać było stąpanie strażników.

Jezus — zaczął cicho — uderzył mnie w serce pełne nienawiści. Oślep­łem... Ale przedtem byłem stokroć bardziej ślepy... Leżałem na piasku pu­styni, czekając, aż mnie podniosą idący za mną ludzie. Wiedziałem: obalił mnie Bóg, a tym Bogiem jest Jezus... Nietrudno mi było uwierzyć w cios Boży, bom zawsze Bogu służył. Ale zgodzić się na to, że to Jezus jest Bo­giem — wydawało się niepodobieństwem... Myślałem: „Prędzej umrę, niż to uznam.” Raczej wyrzeknę się Boga, a nie pójdę za Jezusem... Lecz czy ja, Żyd, Beniamińczyk, mogłem wyrzec się Boga? Bóg był dla nas w dzie­jach wszystkim... Nasza przeszłość pełna jest Bożych dzieł. Myśmy zawsze tylko Bogu służyli... Wyrzec się Boga znaczyło dla mnie odejść od narodu. Lecz przyjąć Jezusa — to było także odejście od narodu! Z Chrystusem, jak przepowiadał Izajasz, „od razu cały naród na świat przyszedł...”

Znowu przesunął ręką po włosach Ariego. Walka, o której mówił, do dziś dnia w nim nie zgasła. Ileż miłości budził w nim ten leżący na ziemi skato­wany chłopak właśnie dlatego, że pochodził z tej samej ziemi co on. Z naj­piękniejszego kraju na świecie! Zamknął oczy; pod zbolałymi powiekami przesuwały się obrazy: Jerozolima, wzgórza Hebronu, Jerycho, Efrem, Jor­dan, Morze Asfaltowe, falująca polami zbóż Galileja, Kafarnaum, Nazaret, Gischala, góra Tabor, Hermon, świątynia, dymy ofiar, synagogi, święte zwo­je... Zdawało mu się, że słyszy przecudny kadisz — modlitwę codzienną:

Niech będzie czczone i błogosławione święte Imię Boga, przez którego wszystko zostało stworzone i którego królestwo obejmuje wszystkie naro­dy...”

Miłość — podjął — walczyła we mnie z nienawiścią. Wydawało mi się, że albo muszę znienawidzić swój naród — a tego zrobić nie mogłem, albo znienawidzić Jezusa — a przecież On jest Bogiem. Ale w końcu poją­łem. Pojąłem, że miłość do Jezusa jest miłością do wszystkiego i że nic w niej nie ginie. Bo kiedy się wszystko w niej zatopi, wszystko odnaleźć można...

Urwał. Lampka, która paliła się coraz słabiej, w końcu zgasła. A wtedy w ciemnościach zabrzmiał u nóg Pawła głos chrypliwy, zdławiony, jakby wydobyty z gardła, które ciśnie stopa prześladowcy:

Lecz w jednej chwili nie można zamienić nienawiści na miłość... Od razu pojął wszystko. Odpowiedział spiesznie:

Dla Boga nie ma rzeczy niemożliwej.

Coś pośredniego między szlochem a wybuchem szaleńczego śmiechu doleciało go z ziemi. Mimo potwornego bólu Arie próbował usiąść. Nie mógł. Padł znowu na poszarpane plecy. Zasyczał. Ale zaraz począł mówić głosem rwanym, dygocącym, pełnym rozpaczy:

Czy wy wiecie, co ja zrobiłem...? — Nagle zawołał przeraźliwie: — Ja was wszystkich wydałem! Ja powiedziałem, że wy... że chrześcijanie... podpalili Rzym!

Urwał. Prawie chciał, aby wybuchnął teraz nad nim krzyk wściekłości i aby spadły na jego ciało nowe ciosy. Ale w ciemnościach była cisza. Tyl­ko przyśpieszone oddechy otaczających go ludzi świadczyły, że jego słowa uderzyły w więźniów jak grom i że przejęły ich do żywego. A potem ktoś powiedział — i Arie poznał, że to był głos Satabusa, tego głupiego tragarza o zbyt czułym sercu: — Biedak... Musieli go bardzo katować, że aż powie­dział kłamstwo...

Słaby jest człowiek... — dorzuciła jakaś kobieta tonem pełnym współ­czucia.

Gdyby Jezus nie pomagał, nie wytrzymałby nikt...

Większość więźniów badano i bito. Żądano od nich przyznania się do tego, że nienawidzą Rzymu, cezara, wszystkich ludzi, że kradną i mordują dzieci. Odpowiadali uparcie: „Jezus kazał wszystkich kochać i wszystkim dobrze czynić...” Wtedy odsyłano ich z powrotem do więzienia. Wracali dumni i szczęśliwi, że cierpieli dla Jezusa i nie wyparli się Go.

Wydało mu się, że nie zrozumieli jego słów. Wybuchnął na nowo krzy­kiem:

Czyście nie słyszeli? Ja wydałem was na śmierć! Wszystkich! Ja oskarżyłem was o zbrodnię... Lecz nie dlatego, że mnie bili. Nie ze słabości i tchórzostwa. Chciałbym być tchórzem! Ale ja to powiedziałem z nienawi­ści do was! Aby was zgubić! Aby was zniszczyć! Bo ja... nienawidziłem was!

Teraz posłyszał nad sobą poszum grozy...

To okropne... To zbrodniarz... Zdrajca był między nami... Drugi Ju­dasz...!

Nareszcie, pomyślał, rzucą się na niego i zdepczą go jak jadowitego skor­piona. Lecz szepty, zaledwie się rozległy, już ucichły. Natomiast w mroku zsunęły się na Ariego dłonie Pawła. Poznał je od razu po nasiąkłych krwią szmatach powyżej palców. Jedna z tych dłoni spoczęła mu na czole. Apostoł rzekł spokojnie, jakby okropne wyznanie nie było nigdy wypowiedziane:

Nienawidziłeś nas... Lecz to już przeszło... Wydawało mu się, że śni.

Ja naprawdę was nienawidziłem! — krzyczał znowu. — Oskarżyłem was. A przedtem wydałem wasze zebranie! A przedtem szukałem, rabbi, twojej śmierci! Po to tu przyjechałem! Rzuciłem się na ciebie z nożem na okręcie, tam, koło Myry! Szedłem za tobą trop w trop od samej Jerozolimy... Zabijcie mnie, zadepczcie — jęknął. — Nienawidzę siebie...

I dla siebie trzeba mieć litość... — posłyszał wciąż nieugięcie spokoj­ny głos Apostoła. — Bo wszystko się zmieniło. Tamto już przeszło.

Cóż może się we mnie zmienić...? — załkał. Ktoś przybliżył się do niego. Poczuł palce na swym ramieniu. Doszedł go głos Akszy:

Już się zmieniło. Jesteś z nami...

Z drugiej strony dotknęła jego ręki czyjaś ręka.

Nie rozpaczaj, Arie — to mówił Satabus — rabbi i mnie wybaczył. Wszyscy sobie wybaczyli... I ty mnie wybacz, bo to ja ciebie namawiałem przeciwko Pawłowi...

Chciał zaprzeczyć, ale łzy nie dały mu mówić. Płakał jak dziecko. Grube mury Tullianum, zbiegające się nad nim w łukowate sklepienie, zdawało się, zadrżały, on zaś sam jak gdyby spadał w przepaść. W końcu znalazł się znowu na tym samym nasiąkłym jego krwią klepisku więzienia. Nie odry­wając się z miejsca, odbył daleką podróż. Teraz była już skończona. Wiedział jedno — że wrócił tam, gdzie chciał już być: z żoną, z Satabusem, z ludźmi, którzy mu wybaczyli, z Pawłem... Płakał coraz ciszej. Jego walka nie była skończona. Zaledwie się rozpoczęła. Ale to, co przeszło — było najważ­niejsze.

Tymczasem księżyc, który wyszedł właśnie spoza wzgórza Pincius i to­cząc się nad przerażającym rumowiskiem zgorzałego miasta, kolejno wydo­bywał z mroku i posrebrzał resztki marmurowych kolumn i portyków, bram i łuków, posągów i płaskorzeźb, w swej wędrówce nad Palatyn zatrzymał się nad tulliańskim więzieniem i rzucił w przybite do ziemi okienko garść swoich blasków. One zaś spłynęły do środka niby kryształowy deszcz i po­toczyły się tysiącem ziarnek pod stopy Apostoła.

XVII Poczuł na sobie delikatne dotknięcie ręki. Odwrócił się. W blasku księży­ca, który teraz co noc wschodził nad Tullianum i zapuszczał swe srebrnozie-lone palce w głąb lochu, zobaczył obok siebie siwą i zda się i promieniejącą głowę Piotra. Rybak położył palec na usta.

Cicho, Pawle — szepnął. Nie budźmy ich...

Więźniowi spali obok. Blask spoczywał na leżących bliżej okratowane-go okienka, zawiniętych w płaszcze. Inni śpiący byli niewidoczni w mroku; słychać było tylko ich równe oddechy. Miasto huczało jak zawsze w nocy turkotem wozów, tym większym, że na rozkaz cezara wywożono teraz gruz oraz ściągano materiał na nowe budowle. Od rzeki dochodziły krzyki ster­ników niezliczonych barek i tratw, dostarczających dzień i noc żywność dla biwakujących na ruinach pogorzelców.

Cicho — powtórzył szeptem Piotr. Przysunął się bliżej do Pawła, ob­jął go ramieniem, by móc mu mówić prosto w ucho. — Słuchaj, bracie — w głosie starego Rybaka była miękkość i słodycz — ja to czuję, ja wiem, że mnie Jezus woła... Moja droga dobiegła końca... Pan prawdę rzekł: zestarza­łem się i drudzy mnie przepaszą i poprowadzą... — Przycisnął mocno dłoń do pleców Pawła. — Cieszę się... Cieszę się... — powtórzył.

O tak! — Paweł powiedział to z ogromną ulgą. — I ja... Więc naresz­cie skończyliśmy swój bieg...

Ale promienna głowa pierwszego z Apostołów zatrzęsła się.

Nie wiem, Pawle, czy i ty... — szepnął z żalem.

Znowu zdawało się Pawłowi, że przejmujący ciężar przywalił jego pier­si.

Widziałeś Pana? — zapytał. — I nic ci nie powiedział o mnie?

Nie, nic. To było tak jak wtedy, gdy Pan nie chciał mi powiedzieć, co się stanie z Janem...

O mało nie zawołał: „Czyż nie spracowałem się już nad siły? Czyż nie doszedłem krańca trudów i osamotnienia?” Lecz zaraz podjął z tym prote­stem walkę. Zmagał się w milczeniu, dysząc boleśnie. W końcu powiedział głucho:

Wola Pańska... Niech, będzie, jak On chce... — Ale westchnął: — Szczęśliwyś!

Wielki dłoń spoczywająca na jego ramieniu poruszyła się, jakby dotknię­ciem palców chciała wyrazie współczucie.

Nie zazdrość mi, bracie — Piotr mówił dalej cicho i serdecznie. — Pan bardzo miłuje tych, których ciężko dotyka... — Mówił tak, jakby słyszał nie wypowiedziane słowa Pawłowego buntu. — to nie jest kres... Będziesz jeszcze bardziej zmęczony i zaznasz ostatecznej samotności... Ale pamiętaj, co ci powiedziałem: masz mówić!

Nie zamilknę, Kefasie.

Nie zamilknij. Przez Jezusa proszę cię i zaklinam. A jeśli wyszedłbyś na wolność, zbierz wiernych rzymskich...

Nie! Nie! Nie! — wykrzyknął i zrobił taki ruch, jakby odpychał od siebie dar Piotra. — Nie każ mi być pasterzem. Nie jestem godzien. Zbyt byłem pewny, że gdy tylko tu przyjadę, zdobędę wszystkich... Prędzej niż ty. Ale teraz wiem. Pan mi pokazał... Rzym jest twój. Ja mogę tu być tylko sługą...

Cicho, Pawle — podjął znowu Piotr. — Rzym nie jest ani twój, ani mój, tylko Jezusowy. Sam wiesz o tym. A ci, których Pan najwyżej posta­wił, winni być sługami najniższymi. Dla Rzymu jesteśmy obaj potrzebni: i ty, i ja... Pamiętasz, co ci powiedziałem o pogańskim bożku o dwóch twa­rzach? Na zawsze już pozostaną te dwie twarze, twoja i moja: tego, który zdobywa, i tego, który pasterzy... Lecz ja wcale nie chcę, abyś tu w mieście zostawał. Jeśli Pan cię wyzwoli, idź, zbierz wiernych, znajdź Linusa i po­wiedz mu, że go zostawiam kapłanem tego miasta. Niech naznaczy swego następcę, i tamten także następcę — i tak do końca, aż Pan przyjdzie. Do końca... To tak niedługo! I tak długo — wiem... Dla nas prędko, ale dla tych, którzy się mozolić będą z życiem, wolno i ciężko. Lecz najważniejsze już zrobione: jesteśmy w nurcie życia. Jesteśmy we krwi świata... I to jest nasza zdobycz! Nasze szczęście! Jesteśmy szczęśliwi, Pawle. A potem, gdy prze­każesz moje słowa Linusowi, płyń jeszcze raz na morze. Opłyń je w krąg. Zabierz Marka i osadź go w Egipcie. Zabierz Łukasza i Tymoteusza. Janowi prześlij moje pozdrowienia. Mów wszystkim, że idą czasy ciężkie... Wszyscy muszą złożyć świadectwo. Ale to nic. Weszliśmy w świat! Powiedz... Nie, zresztą nie mów nic więcej. Ja przecież będę tutaj z wami dalej... I ty tu przyjdziesz do mnie...

Ciężka ręka opadła z ramienia Pawła. Piotr cofnął się, doczołgał na swoje miejsce. Zawinął się w płaszcz i ułożył na twardych kamieniach.

Będziesz się modlił? — zapytał go jeszcze Paweł.

Nie — odparł prosto. — Chcę spać. Tak mi się ten czas dłuży, tak dłuży! Może go prześpię... Żeby już prędzej...

Rano otworzyły się z trzaskiem drzwi więzienia. Stanął w nich Tybur-cjusz otoczony kilku żołnierzami pretoriańskimi. Odpychająca twarz wy­zwoleńca z piętnem na czole krzywiła się, jakby go raził zaduch panujący w lochu. Tyburcjusz chwilę stał bez słowa, przyglądając się ciekawie leżą­cym więźniom. Potem zawołał:

Hej wy, chrześcijanie! Podejdźcie bliżej!

Powstali z ziemi i podeszli. Biała głowa Piotra wznosiła się nad inne niby ośnieżony szczyt górski. Oparty na ramionach żony i Satabusa przywlókł się Arie. Tyburcjusz drwiąco popatrzył na niego. Wpatrywał się uważnie w twarze stojących przed nim mężczyzn i kobiet, jakby czegoś w nich szu­kał. Lekko wzruszył ramionami. Wyjął z rąk towarzyszącego mu niewolnika kawał papirusu.

Słuchajcie, co wam przeczytam — powiedział. Zaczął: „Lucjusz Do-minicjan Ahenobarbus Nero Klaudiusz Druzus Cezar Germanikus do ludu rzymskiego. Stwierdziłem, że winna straszliwej zbrodni spalenia miasta jest wstrętna, nienawidząca wszystkich sekta chrześcijan. Ich łotrostwa i podłości zostały wykryte. Nakazałem chrześcijan łapać i więzić. Wszyscy, którzy wiedzą o chrześcijanach, niech wydają ich w ręce straży. Ohydni zbrodniarze zostaną ukarani surowo. Zobaczycie ich na arenach. Zbuduję bowiem nowy amfiteatr, jakiego jeszcze w Rzymie nie było. Miasto będzie odbudowane wspanialsze niż dawniej. Kto weźmie udział w odbudowie, otrzyma nagrodę. Gruz zabierać będą powracające do Ostii okręty, po czym zasypywać się nim będzie bagna ostyjskie. Nikt głodu nie zazna...” — Wy­zwoleniec przerwał czytanie, machnął ręką na resztę długiej odezwy. — To nie dla was... — mruknął. Oddał papirus w ręce niewolnika, podniósł wzrok. — Jesteście podpalaczami! — krzyknął. Na niektórych twarzach zobaczył lęk i ten widok, można by pomyśleć, rozjuszył go. — Słyszycie? — zawo­łał jeszcze głośniej. — Jesteście podpalaczami! Kara was nie minie. I wy, i wszyscy inni, których jeszcze nie schwytały straże, poginą w mękach. Za podpalenie miasta wy pierwsi doznacie kaźni ognia.

Gwałtownie chodził przed szeregiem więźniów. Zaglądał im natarczywie w oczy. Powtarzał swoją pogróżkę, jakby pragnął, aby strach zakwitł na każdej twarzy.

Nagle ściszył głos. Zapytał spokojniej:

Która z kobiet jest Akszą, córką złotnika Chalafty? Kobieta odpowiedziała trochę niepewnie:

To ja, panie.

Podszedł do niej. Teraz mówił grzecznie, prawie zachęcająco:

Pójdziesz ze mną. Oświadczysz, że nie byłaś nigdy chrześcijanką. Oddamy cię twemu ojcu.

Pojęła, że Chalafta żyje i że musiał już dotrzeć do wyzwoleńca. Błysk chciwości w oczach Tyburcjusza zdradzał obietnicę sowitej nagrody. Ale ona potrząsnęła głową.

Nie pójdę z tobą, panie — powiedziała. — Jestem chrześcijanką i chrześcijaninem jest mój mąż... — wzrokiem wskazała Ariego. — Chcę być z nim razem...

Oczy wyzwoleńca zaiskrzyły się. Spojrzenie jego oczu pobiegło od twa­rzy Akszy do bladej, bezkrwistej twarzy Ariego i z powrotem.

Nie bądź głupia — syknął. — Oni wszyscy są przeznaczeni, by być pochodniami w ogrodach cezara. Pojmujesz? Będą przywiązani do słupów, potem przyjdzie niewolnik, podpali i — fiuuu! — nie będzie już chrześci­jan...

Lecz ja jestem chrześcijanką...

Nie pleć! Twój ojciec...

Powiedz, panie, memu ojcu, że jestem chrześcijanką...

Jesteś szalona! Potem nie będę cię już mógł wydobyć!

Jestem chrześcijanką, panie...

Tyburcjusz cofnął się. Kipiał gniewem. Nagroda wymykała mu się z ręki. Ale jeszcze coś mu przyszło do głowy. Zwrócił się do Ariego:

Słuchaj, ty... Kiedyś żebrałeś u mnie łaski dla twojej żony. Pamiętasz? Więc uważaj. Najdostojniejszy prefekt nie wie, że ona tu jest. Jeżeli teraz pójdzie ze mną, będzie uratowana. Oddam ją jej ojcu. Nikt się nie dowie, że była między chrześcijanami... Ale jeśli nie pójdzie, ja sam powiem prefektowi o niej... Rozumiesz? A ty wiesz, co to znaczy, jeśli ona znajdzie się w jego rękach... Więc każ jej iść ze mną!

Jęk wydobył się z gardła Ariego. Krople potu operliły mu czoło. Jego twarz wyrażała niewypowiedzianą rozpacz. Wszystkiemu, co w ciągu ostatniej nocy przeżył, wszystkiemu, co w nim dojrzało — groziła ruina. Doświad­czenie zdawało się przekraczać jego siły. Łamało go.

Tyburcjuszu... — szepnął błagalnie. — Słuchaj, panie... Czyż nie wy­starczy moja śmierć? Możecie mnie przecież skazać na najokrutniejszą...

Nie! — burknął wyzwoleniec. — Decyduj się prędzej! Reszta krwi odpłynęła z twarzy Ariego. Ustom zabrakło śliny.

Aksza... — wymamrotał — idź... ja... ja sam...

Lecz w tej chwili wtrąciła się kobieta. Stanowczo, prawie gniewnie po­wiedziała do Tyburcjusza:

Nie kuś, panie, mego męża. Jesteśmy chrześcijanami i śmierć nam nie straszna.

Zaskrzeczał szyderczo.

On chrześcijaninem?! — wskazał palcem Ariego. — Ha, ha, ha! Ład­ny chrześcijanin. To przecież on was wydał! On powiedział, żeście podpali­li Rzym!

Głowa Ariego opadła na pierś, całe ciało ugięło się, jakby przygniótł je ogromny ciężar. Lecz w tej chwili z koła chrześcijan odezwało się jedno­cześnie kilka głosów:

To nasz brat...

Zdumienie pojawiło się na twarzy Tyburcjusza.

Głupcy! — krzyknął. — Mówię wam przecież, że was wydał! — zwracał się teraz do całej gromady chrześcijan.

Posłyszał znowu:

To nasz brat...

Wtedy ogarnięty furią doskoczył do Ariego, chwycił go za brodę, pod­niósł mu głowę do góry i spojrzał w twarz.

Co? — wrzasnął. — Więc ty naprawdę zostałeś, chrześcijaninem?! Rozpacz, która się malowała na wynędzniałej twarzy dawnego sikkarysty, nagle opadła z niej niby maska. Dawna zuchwałość rozjaśniła orle rysy młodego Żyda. Powiedział z siłą, jakby uderzał sikką w pierś wroga.

Tak. Wierzę w Jezusa. I to nie chrześcijanie podpalili Rzym. Ty wiesz to najlepiej. Sam kładłeś pochodnie pod kramy wokół amfiteatru...

Milcz! — ryknął Tyburcjusz. Ciężką pięścią uderzył więźnia w twarz. Pod Ariem ugięły się kolana. Krew trysnęła z rozwalonej na nowo wargi. Wyzwoleniec odskoczył. W oczach paliła mu się wściekłość, żółte zęby chrzęściły między szerokimi wargami. Zaciśniętą pięścią pogroził chrześci­janom. — Inaczej zaśpiewacie! — rzucił. — Pożałujecie... I ty... — wywi­nął pięścią przed twarzą Akszy.

Znowu chodził przed szeregiem więźniów jak głodny drapieżnik za kra­tami klatki. Powtarzał z nienawiścią, jakby to oskarżenie chciał i im i sobie wryć w pamięć:

Podpalacze! Podpalacze!

Potem zatrzymał się, zmrużył oczy. Wypatrywał ofiary. Przyszedł tu po nią, ale odwlekał z jej wskazaniem, aby wpierw wszystkich napełnić trwo­gą. Teraz zapytał:

Który z was jest Piotrem, Galilejczykiem?

Ludzie zrobili nagły ruch, jakby chcieli sobą zasłonić Apostoła. Ale Ke-fas rozsunął ich i wystąpił przed współtowarzyszów. Zrozumiał, że chwila nadeszła. Toteż choć lęk mroził mu serce, z jego szerokiej twarzy biła po­goda i spokój. Powiedział łagodnie:

Jestem...

Tyś przywódcą wszystkich chrześcijan?

Piotr obejrzał się na stojących za nim. W ich twarzach było przerażenie i rozpacz. Pomyślał, że i on z takim samym lękiem patrzył wówczas, w noc Ogrójca, w twarze wrogów. Lecz Nauczyciel, On, który przed chwilą jęczał na myśl o zbliżającej się kaźni, nie drżał. Zwyciężył lęk. Rybak przymrużył oczy i popatrzył ponad głową Tyburcjusza. Przez otwarte drzwi więzienia widać było korytarz, a na jego końcu złotą plamę słońca. Wtedy, gdy Pan — Duch dotykalny — rzekł po trzykroć: „Paś owce moje...” świeciło także złote galilejskie słońce. I tak już zostało. Więc wyznał:

Powiedziałeś, panie.

Wyzwoleniec postąpił krok ku niemu. Twarz zohydził mu do reszty wy­raz drapieżnej radości i okrucieństwa.

Ach, tak... — począł mówić wolno. — Więc za to poniesiesz karę najcięższą... — Czekał rozkoszując się tą zwłoką, która musiała napawać więźnia lękiem — najkrwawszą... — ciągle odwlekał, wreszcie wyrzucił z siebie triumfalnie: — Pójdziesz na krzyż!

Z chciwym krwi uśmiechem na swych grubych wargach wpił się wzro­kiem w twarz Piotra. Ten zaś drgnął, jakby nie wierzył własnym uszom — i nagle łzy jak deszcz popłynęły po jego twarzy, a jednocześnie śmiech za­brzmiał w jego ustach. Jak człowiek, który uświadomił sobie, że groźnie wyglądająca próba jest niczym, płakał i śmiał się, i bełkotał:

Ja, panie, na krzyż...? Ja na krzyż...? Czymże zasłużyłem? Że na krzyż...? Ja... ja... panie...?

Wyciągnął ręce i podawał je Tyburcjuszowi oraz żołnierzom z drżeniem, pośpiesznie, jakby się bał, że wyrok może zostać zmieniony i że nie dane mu będzie umrzeć na wzgórzu Watykańskim tą samą śmiercią, jaką umarł jego najukochańszy Nauczyciel na wzgórzu Golgota...

XVIII Lecz kiedy zabrakło Piotra, wśród więźniów wybuchły trwoga i rozpacz. Jedni siedzieli milcząc, jak skamieniali, wpatrzeni w przestrzeń i rozdygo­tani wewnętrznie. Inni chodzili śpiesznie, jakby wierzyli, że tym bieganiem po mrocznym lochu zdołają odstraszyć lęk. A jeszcze inni mówili prędko, gorączkowo:

Słyszeliście? Mają nas spalić...

Ten człowiek powiedział, że będziemy pochodniami w ogrodach ce­zara.

W ogniu umiera się powoli...

Jaki to musi być ból!

Ja już wiem, jak to będzie: obleją nas smołą i podpalą od dołu. Będzie­my czuli, jak spalają się nogi, potem brzuch...

Aaaa! — jedna z kobiet zawyła przeraźliwie. — Nie mówcie! Nie opowiadajcie!

Zakryła twarz dłońmi, wcisnęła palce w uszy. Jednocześnie jakiś mężczy­zna podbiegł do muru, i ogarnięty szaleństwem począł bić weń głową.

Lepiej zabijmy się! — ktoś krzyknął.

Ja nie chcę być palony! — rozległ się z kąta nabrzmiały histerią głos. — Ja nie chcę! Słyszycie!?

I ja nie chcę! — powtórzyło kilka głosów.

Bo po co o tym mówicie?

Tak! Milczcie! — wołano z drugiej strony.

Milczeć! Milczeć!

Zapadła cisza, w której słychać było prędkie oddechy i kroki chodzących. Jedna z kobiet zaniosła się łkaniem.

Milcz! Cicho! — krzyknięto. Ktoś zaśmiał się. Mężczyzna z uporczy­wą stanowczością bił głową o ścianę. Zza okna dochodził wyraźny chrzęst podkutych butów strażnika. Każdy krok żołnierza wydawał się poszumem nadciągającej grozy.

Ja słyszałem — ktoś zaczął rozwlekle, a między słowami słychać było dźwięk uderzających o siebie zębów — że oni, gdy palą ludzi w amfite­atrach, ubierają ich w takie tuniki, które sprawiają, że ogień — opowiadał z przerażającą dokładnością — tylko się żarzy... żarzy...

A ja słyszałem — podjął drugi głos — że zatykają usta, aby nikt nie krzyczał...

Cicho! — podniósł się wrzask.

Mówiący ucichli. Znowu ludzie dławili się w milczeniu straszliwym lę­kiem.

Niechby dali wina, żeby się można było upić — ktoś znowu podjął.

Tak! Upić się! — wybuchnął inny.

Umrzeć i nie czuć, jak się umiera...

Może dadzą...

Na pewno nie dadzą.

Skazanym dają.

Nam nie dadzą!

Milczcie! Milczcie! — zawołał głos kobiecy. — Dlaczego wciąż mó­wicie o tym samym? Ja nie chcę tego słuchać! Ja nie chcę! Milczcie!

Znowu ktoś wybuchnął szaleńczym śmiechem. Z dalekiego kąta lochu podniósł się płacz podobny do wycia.

Dlaczego Jezus pozwala, abyśmy tak mieli cierpieć? — padło nagle pytanie.

Dlaczego pozwala, abyśmy się tak bali?

Dlaczego nie przychodzi nas wspomóc?

A może to wszystko o Nim — to nieprawda?

Po ostatnim pytaniu, które jakiś człowiek wykrzyknął głosem pełnym rozpaczy, zapadła cisza. Jeden z mężczyzn zerwał się na nogi. Nagłym sko­kiem dopadł drzwi. Począł w nie bić pięściami.

Otwórzcie! — począł wołać. — Otwórzcie! Ja nie jestem chrześcija­ninem! Ja nie chcę być chrześcijaninem! Ja... ja...

Ale strażnik zajrzał tylko do lochu przez okratowane okienko i zaśmiaw­szy się urągliwie, zatrzasnął je z powrotem.

Otwórzcie — wył mężczyzna. — Ja złożę ofiarę, komu chcecie: Jo­wiszowi, Marsowi, Izydzie... Ja...

Ja także! — zawołał drugi podbiegając również do drzwi. — Nie je­stem chrześcijaninem!

Uspokójcie się! — usłyszeli nagle. To Paweł stanął w środku celi. W jego głosie był taki spokój, a jednocześnie taka siła, że szalejący ludzie od razu odzyskali przytomność. Histeryczne krzyki przemieniły się w po­wszechny płacz. Wszyscy szlochali; zanosząc się łkaniem otoczyli Pawła. Czepiali się jego rąk, jego płaszcza, przytulali się do niego. Mówili:

Pawle, wspomóż nas... Pawle... Boimy się... Boimy się... Pawle... Dla­czego tak strasznie się lękamy? Dlaczego Pan nas nie wspomaga? Pawle...

On zaś dotykał litościwie rozpalonych gorączką głów i zalanych łzami twarzy.

Dziwicie się — rzekł — że dręczy was trwoga? Dzieci moje, to jest ostatnia pokusa szatańska. Nikt nie jest od niej wolny. Nawet Jezus bał się w Getsemani. Takie jest już nasze ciało, że nie umie się nie lękać...

Widział, jak spokojnieją. Ale nie łudził się: wiedział, że ten strach wybu­chnie w nich znowu jutro i pojutrze, i trwać będzie aż do momentu śmierci.

Dopiero gdy ona stanie tuż nad nimi, gdy będzie dotykalnie blisko — wte­dy lęk odejdzie i oni sami będą się dziwić, że mu ulegali. „Ja także będę się kiedyś trząsł jak oni” — myślał Paweł. Dziwiło go prawie, że dotąd uniknął trwogi. Może sprawiło to żałosne przeczucie, wzmocnione jeszcze słowami Piotra, że jego bieg nie został ukończony? Czyżby więc jemu jednemu miało być jeszcze przeznaczone życie? Ból rósł w jego sercu. Wolałby się razem z nimi bać, razem umierać. Prowadziłby ich za rękę aż do miejsca, gdzie już lęk nie istnieje. Spłonąłby, jak i oni, dla Jezusa i za Rzym... Za miasto, które jest miastem także jego...

Lecz musi stać się, jak chce Pan. Nie czas przeżywać własne bóle, gdy inni cierpią. Trzeba walczyć do ostatka o pokój ich dusz.

Więc pocieszał ich dalej:

Nie martwcie się, że przychodzi na was obawa. I lęk możecie ofiaro­wać Panu...

A potem wezwał ich, by uklękli, a rozłożywszy nad nimi ręce gestem ofiarującego kapłana, zaczął:

Módlmy się:

Przyjdź, Panie Jezu, i przyjmij umierających dla Ciebie do chwały Two­jej. Maran atha! Przyjdź do każdego z nas, jak kiedyś przyjdziesz do całego świata. Przyjdź, pokrop nas hizopem, byśmy stali się śniegowi podobni. A tym, co zostaną na ziemi, daj siłę i odwagę w bojowaniu... By mogli wy­pić swój kielich do dna... Daj, by prawdę Twoją zanieśli całemu światu... Abyś go znalazł wierzącym, gdy znowu przyjdziesz... Maran atha! I daj ła­skę przejrzenia tym, którzy nas zabijać będą... Strzeż cezara, sługę Twego, który dla niewiedzy tylko każe zabijać Twoich wiernych...

Modlił się z nimi, aż noc nadeszła. A kiedy się pokładli, obszedł ich wszystkich i na każdym czole zrobił znak krzyża. Teraz to on był jak mat­ka, która sama układa dzieci do snu, zatroskana, by ich nie męczyły nocne zmory. W kącie leżeli obok siebie Aksza i Arie. Kiedy pochylił się nad nimi, Aksza chwyciła go za rękę i pocałowała ją gorąco. Nie bronił jej tym razem. Sam nawet przesunął dłoń po jej głowie.

Dzielnie dziś wyznałaś Jezusa — pochwalił ją.

O, rabbi — szepnęła — ja ciągle nie jestem pewna, czy to nie moja miłość do człowieka...

Uspokoił ją stanowczym słowem:

Nie myśl o tym! Boga odnajdujemy na różnych drogach... — Jak zawsze mówiąc do Akszy, pomyślał o Sergii Pauli. Jeżeli nawet ta dumna Rzymianka uwierzyła dla niego, to przecież Chrystus porwał ją potem i so­bie zabrał.

Z kolei dotknął czoła Ariego:

Śmiało odpowiedziałeś człowiekowi, który cię dręczył. Doszedł go cichy jęk.

Niechby mnie zadręczył, niechby poszarpał w kawałki... Ale ona... Wydałem ją na najokrutniejszą śmierć...

Nie trap się — rzekł pochylając się nisko, aby tylko Arie słyszał jego słowa. — Jezus nie zezwala na złość nad miarę... Ty tylko służ Mu do końca. Umrzecie razem, spokojni — zapewnił tknięty nagłym przeczuciem.

Obszedłszy wszystkich, wrócił na swe miejsce pod oknem. Znowu było początkowo ciemno, a potem, gdy już noc stała się głęboka, blask księżyca popłynął strugą w ciasny dziedziniec i spadł kaskadą w głąb lochu. Pyzata twarz wisiała na wysokim niebie jakby lekko się chwiejąc, podobna latarni zawieszonej na cienkim sznurze, który drży od wiatru.

Paweł nie spał. Rozważał: Piotr jest już z Jezusem... Przez długie lata sądził, że galilejski Rybak nie wie, co to pośpiech. Jakże się mylił! Jakże się mylił! Piotr już dogonił brata — Andrzeja, ukrzyżowanego gdzieś w da­lekiej Scytii, brata Janowego Jakuba ściętego mieczem, „brata” Pańskiego Jakuba strąconego z krużganku świątyni i dobitego wałkiem folusznika, gdy publicznie — on, święty derwisz, czczony dla swych cnót nawet przez niewiernych — wyznał Jezusa... Jak świat szeroki, każdy z nich odda na in­nej ziemi krew za tą samą Sprawę. Bo to jest ich zadanie — ich, świadków, którzy widzieli, słyszeli i dotykali własnymi rękami...

I ja także dam krew” — myślał Paweł. To było dla niego największą pociechą. Znowu chciał uklęknąć i modlić się: „Przyjdź, Panie, i weź ją prędzej. Nie chciano mnie uznać za Twego Apostoła... Lecz Ty dasz mi za­płatę jak Apostołom... Lecz powstrzymał się. Zaciskając palce na skroniach szepnął: „Niech nawet czas krwi będzie czasem woli Pańskiej...”

W tej samej chwili drzwi do lochu otworzyły się powoli i delikatnie. W jasnym kwadracie zamajaczyła postać żołnierza. Tamten zachowywał się cicho i ostrożnie. Syknął:

Pawle z Tarsu! Wychodź!

Pełen zdumienia, wstał. Żołnierz popchnął go ku wyjściu. Nie dał mu wrócić po płaszcz. Chciał więc chociaż przeżegnać pozostających w lochu, ale i na to żołnierz nie pozwolił. Wyprowadziwszy go na korytarz, zamknął drzwi. Teraz wziął leżący na stołku żołnierski płaszcz i zarzucił go na ra­miona Pawła. Sięgnął po hełm i wcisnął go na głowę Apostoła. Milcząc cią­gle, dał więźniowi znak, aby szedł za nim. Kroczyli korytarzem. Pawłowi zdawało się chwilami, że śni. Minęli izbę żołnierską, w której paru rozebra­nych z pancerzy pretorianów grało w kości i w morę, podeszli do bramy więzienia. Stało tu dwóch wartowników. Ale nie zatrzymali ich. Jeden tylko z pełniących służbę rzucił żartobliwie:

Skończyło się wasze sterczenie? Wracacie do obozu?

Tak — odpowiedział towarzysz Pawła.

Opuścili Tullianum, schodzili w dół. Chłód nocy mieszał się z ostrym zapachem spalenizny. Forum było jedną ruiną. Kolumny spalonych budyn­ków sterczały żałośnie, popalone posągi leżały na drodze niby zesztywniałe ciała pozabijanych. Księżyc sunął po bezchmurnym, pogodnym niebie. Gła­dził osmaloną ścianę bazyliki Juliusza, zaglądał w głąb perystylu Westalek, skrzył się na płytach Świętej Drogi, jakby były wysypane odłamkami szkła.

Szli, ciągle milcząc, przez zamarłą dzielnicę. Za nimi nad rzeką turkotały wozy. Tu panowała cisza. Zapach spalenizny łaskotał gardło, suchy, kłujący popiół podnosił się przy najmniejszym powiewie wiatru. Ponad ruiną świą­tyni Westalek widać było sterczące na tle nieba kolumny i resztki ścian budowli palatyńskich niby poszarpane iglice górskie. Doszli do podnóża świątyni Apollina. Tu najdłużej szalał ogień. Drewniany amfiteatr leżał za­mieniony w stos żużlu i popiołu. Zniknął gmach, w którego wnętrzu odby­wały się najkrwawsze widowiska.

Przeszli obok zgliszcz, wciąż jeszcze nie zamieniwszy słowa. Spod stosu zwęglonych desek wydobywał się słodkawy zapach nie dopalonych i roz­kładających się trupów. Księżyc obszedł ich od tyłu i położył przed nimi na ziemi dwa długie cienie. Ścieżka wśród ruin szła teraz nieznacznie w górę. Okopcone fundamenty pałacu cezara otaczały czarne szkielety drzew i krze­wów. Sztuczny stawek, na wpół zasypany szczątkami zwalonego amfiteatru, uwięził w kwadracie marmuru księżycowe odbicie. Z nieruchomej powierz­chni wody tryskała w górę blaskiem zielonosrebrna lampa. Tutaj żołnierz zatrzymał się.

Panie — powiedział — jesteś wolny...

Już kiedy szedł przez cmentarzysko Forum, zrodziła się w głowie Pawła myśl, że idzie ku wolności. Dlatego modlił się przez całą drogę żarliwie za tych, co zostali w więzieniu. Lecz ciągle pełen był zdumienia — tym więk­szego, że głos żołnierza wydał mu się w tej chwili nie całkiem obcy.

Kim jesteś? — zapytał.

Zamiast odpowiedzi pretorianin zdjął hełm. I Paweł poznał natychmiast: to był Waleriusz, żołnierz, który strzegł go przez dwa lata w domu Hermesa.

Dlaczegoś mnie uwolnił? — pytał dalej zdziwiony. Żołnierz przyklęknął i odpowiedział:

I ja chcę być chrześcijaninem...

Jeżeli chcesz, Jezus nie odmawia nikomu...

Wskazał mu stawek. Waleriusz zdjął płaszcz, odpiął miecz. Cicho plus­nęła woda, w którą wstąpił. Zaś Paweł podniósł nad jego głową ręce. Księ­życ sypał poprzez palce Apostoła swój blask na kręcące się włosy żołnierza i na jego schylone kornie ramiona. Od wzgórz Kwirynalskiego i Wiminal-skiego powiew wiatru przynosił rześki zapach drzew i kwiatów, od miasta ziało ciągle spalenizną i wonią trupów. Gdzieś wył pies. W dali bez przer­wy turkotały ciągnące wozy. Modlitwa była skończona, woda spłynęła po głowie i po ramionach pretorianina. Paweł chciał mu dać jeszcze do pocało­wania krzyż. Ale mały drewniany krzyżyk, który zwykł był nosić przy sobie, został w więzieniu. Więc sięgnął po leżący miecz i ująwszy go za ostrze podał ochrzczonemu. Księżyc, zdawało się, mrugnął; jasny błysk spłynął, podobny wielkiej kropli, po prostej klindze.

Boże Narodzenie 1948 r.

POSŁOWIE Nie ma, jak się zdaje, ludzi, którzy by wątpili w historyczną egzystencję świętego Pawła. Urodzony między 1 a 6 rokiem naszej ery, zamordowany w latach 66—67, żył i działał naprawdę. Świadczą o tym te wzruszające za­piski „graphiti” na ścianach w katakumbach świętego Sebastiana, świadczy o tym literatura wszystkich Ojców Kościoła, świadczy o tym jego czternaś­cie piorunami i błyskawicami pisanych listów.

Poza listami i Dziejami Apostolskimi, poza zapiskami i notatkami Ojców Kościoła nie wiemy jednak wiele o Pawle. Nie wiemy nic o wielu rzeczach, które nie przestają pobudzać naszej ciekawości. Nie wiemy, czy Paweł był stygmatykiem — i czy tak należy pojmować słowa z listu do Galatów: „Ego enim stigmata Domini Jesu in corpore meo porto”. Nie wiemy, co myśleć o tajemniczej chorobie Pawła —czy była to azjatycka malaria (którą to hipo­tezę przyjął autor powieści), czy epilepsja (co lubią przyjmować badacze protestanccy) czy jeszcze coś innego. Nie wiemy, dlaczego nawrócony Sza-weł stanąwszy w Pafos przed Sergiuszem Paulusem (a niewątpliwie także przed jego córką, Sergią Paulą, o której istnieniu mówi tablica z Antiochii Pizydyjskiej) zmienia nagle imię na Pawła, co krótko zaznacza w swej kro­nice Łukasz: „Saulus autem qui est Paulus”. Nie wiemy, jak wyglądał; apo­kryficzne „Acta Pauli et Theclae”(II w.) przedstawiają go następująco „Był on niskiego wzrostu i łysy, a nogi miał kabłąkowate; postawa jego natomiast była szlachetna; brwi miał zrośnięte, nos nieco wystający; a był pełen uprzej­mości”. Pseudo-Lucjan Philolpatris, autor apokryfu z IV wieku mówił drwiąco, że był to Galilejczyk „łysy, z nosem garbatym, który wstąpił do trzeciego nie­ba i tam poznał cudowne rzeczy”. Święty Jan Chryzostom opowiada o czło­wieku „wysokim na trzy łokcie”. Wreszcie już w VI w. Jan Malala opisywał go następująco: „Człowiek garbaty, ze szpakowatymi włosami i szpakowatą brodą, o trędowatej cerze, z orlim nosem, niebieskimi oczyma i brwiami zrośniętymi nad nosem”. Niezbyt zachęcający obraz człowieka, który wzbu­dzał taką miłość i taką nienawiść, który przez całe życie zdobywał ludzi dla Prawdy, ale gdy umierał, pisał gorzko: „Lucas est mecum solus” (2 Tym. 4, 11) — tylko Łukasz jest przy mnie!

Nie wiemy wielu rzeczy i dlatego chyba wolno było piszącemu nakreś­lić postać Pawła na miarę swych wyobrażeń o nim. Może to będzie dla jed­nych Paweł zbyt ludzki — on, który był „naczyniem wybranym” — może dla drugich zbyt nadludzki — ten stygmatyk, wlokący swe schorzałe ciało w nieustępliwej wędrówce. Ale prawdziwy Paweł jest tajemnicą i tajemnicą zostanie.

Powieść obejmuje zwykle tylko fragment dziejów swego bohatera. Ma­jąc do czynienia z postacią historyczną, czytelnik pragnie często wiedzieć, co się z nim dalej stało. Wypada więc może powiedzieć kilka słów o historii świętego Pawła po roku 64, na którym to roku kończy się akcja powieści.

Dziś już należy do przeżytków naukowych spopularyzowana przez Sien­kiewicza teza o śmierci obu Apostołów — Piotra i Pawła — tego samego dnia. Teza ta, oparta na wzmiance z „Historii Kościoła” Euzebiusza z Cezarei, nie wytrzymuje krytyki naukowej. Według powszechnie już ugruntowanej opinii święty Piotr zginął zaraz w pierwszej fali Neronowych prześladowań. Z treści jego listów nie wynika wcale, że Apostoł mówi o prześladowaniach podjętych jako formalna akcja w następstwie pożaru Rzymu, ale o prześla­dowaniach ze strony całego świata pogańskiego i mozaistów, z jakimi chrze­ścijaństwo spotykało się od pierwszej chwili swego istnienia. Nie można więc twierdzić, że listy musiały być napisane już po wydaniu nakazującego prześladowanie reskryptu Nerona.

Święty Paweł — i to należy uważać za rzecz zupełnie pewną — znika w 63 czy 64 roku (w 63 roku został przez sąd cesarski zwolniony) z Rzymu. Z listu świętego Klemensa Rzymskiego dowiadujemy się, że dotarł do Hisz­panii. Napisane po 64 roku listy (do Żydów, do Tytusa, dwa listy do Tymo­teusza) mówią o odwiedzeniu przez Pawła raz jeszcze Koryntu, Troady, Efezu, Miletu oraz Krety i Nikopolis w Epirze. Nie wiadomo, czy został pochwycony właśnie w Nikopolis, czy też wrócił do Rzymu i tu dopiero znalazł się w więzieniu. W każdym razie widzimy go w Tullianum, oczeku­jącego śmierci. Nie zwlekała ona długo z nadejściem: w 67 lub najdalej 68 roku (ostatni rok panowania Nerona) święty Paweł zginął, ścięty mieczem, zgodnie z apokryfami i tradycją, w miejscu zwanym Aquae Salviae na dro­dze Ostyjskiej.

W drugiej części swej powieści autor przenosi akcję do Rzymu lat 62— 64 p. Ch. n. Są to lata dla pisarza niebezpieczne, ponieważ mówiąc o nich wchodzi się nieco na pięty nie byle komu, bo aż samemu Sienkiewiczowi. Akcja „Świętego miecza” zazębia się o akcję „Quo vadis” — musi więc pokazywać niektórych ludzi, którzy i tam występowali.

Oczywiście — wyłącznie ludzi, którzy są postaciami historycznymi. Nie spotykamy się więc z Winicjuszem, który był tworem Sienkiewicza, z Petro-niuszem, o którym z historii wiemy tylko tyle, że był jednym z dwóch wzglę­dnie trzech istniejących naprawdę Petroniuszów: Petroniusza, autora saty­rycznego utworu, którego fragmentem jest „Uczta Trymalchiona”, Gajusa Petroniusza, towarzysza zabaw Nerona, zastępczego konsula, a przedtem prokonsula Bitynii, skazanego na śmierć — którą to śmierć opisuje Tacyt w „Annales” (najprawdopodobniej zresztą był to ten sam autor „Uczty Try-malchiona”), wreszcie Publiusza Petroniusza, konsula zastępczego i prokon-sula Azji, legata Syrii, wodza wojsk rzymskich, który z polecenia Kaliguli (dramatycznie opisuje ten moment Flawiusz w swej „De bello judaico”) miał zdobyć Jerozolimę i wnieść do świątyni wizerunki szalonego cezara, lecz śmierć władcy powstrzymała go przed tym czynem.

W „Świętym mieczu” występują Neron i Tygellin. Jeżeli chodzi o Nero­na, to autorami, którzy najwięcej mówią o nim, są Tacyt i Swetoniusz. Nie są to autorzy całkowicie obiektywni: Tacyt lubi prawić z koturnów i jest typowym konserwatystą, którego razi wszystko, co nowe. Swetoniusz ma żyłkę dziennikarza lubującego się w skandalikach. Jeżeli chodzi o źródła chrześcijańskie, te są dla przybranego syna Klaudiusza również mało obiek­tywne: przecież za Nerona miały miejsce pierwsze krwawe prześladowania chrześcijan! Wszak spotykamy w Apokalipsie świętego Jana ustęp, który brzmi: „I ujrzałem inną bestię wychodzącą z ziemi... Kto ma rozum, niech zliczy liczbę bestii. Bo jest to liczba człowieka, a liczba jego sześćset sześć­dziesiąt i sześć” (13, 11-18) — a jednym z najbardziej przekonywających komentarzy tego fragmentu jest stwierdzenie, że liczba ta napisana słowami brzmi: cezar Neron.

Czy jednak Neron był tylko potworem? Czy nie był to raczej szaleniec na tronie — jak szaleńcami byli Tyberiusz i Kaligula? W jego osobie widzi­my splątane cechy zła i cechy dobra. Może dlatego Euzebiusz z Cezarei na­zywa go w swej „Historii Kościoła” człowiekiem „dziwnym”. Może dlatego Meliton, biskup Sardes i Apollinaris (II wiek), pisze w liście apologetycznym do cezara: „Jedyni cesarze, którzy u l e g a j ą c n a m o w o m oszczer­ców religię nasza pozbawić chcieli dobrego imienia, to Neron i Domicjan...” Prawda, że Neron zabił matkę — ale Agrypina była oszustką, zbrodniarką, trucicielką i rozpustnicą, i to ona pchnęła syna, by kazał zamordować Bryta-nika. Zabił poczciwą Oktawie — ale zrobił to opętany przez Poppeę, rozpus­tnicę i zbrodniarkę, którą zresztą z kolei zabił kopnięciem. Zabijał setkami ludzi, lecz byli to przedstawicieli najbardziej skarlałego, zdegenerowanego społeczeństwa, jakie widzieliśmy w historii Rzymu. Walka, jaką prowadzili o schedę po Neronie Galba, Otton, Witeliusz i Flawiusz, ukazuje całą otchłań deprawacji, w jaką stoczyła się Rzeczpospolita Rzymska w sto lat zaledwie po zamachu Cezara. Śmierć jedynego uczciwego człowieka tamtej epoki, Flawiusza Sabinusa, prefekta miasta, zamordowanego na ruinach spalonego Kapitału, jest dramatycznym fajerwerkiem zamykającym czasy Juliuszów i Klaudiuszów.

Lecz będąc zbrodniarzem Neron nosił w sobie także zadatki wielkości. Chciał być budowniczym większym niż jego poprzednicy. Gdy ktoś — może on sam — spalił Rzym, odbudował go, jak mówi Tacyt: „...nie jak po poża­rze gallickim, bez planu i ładu, lecz z regularnymi szeregami domów, z sze­rokimi ulicami, z ograniczoną wysokością budynków, z otwartymi dziedziń­cami i z dodatkiem portyków dla osłony fasad domów czynszowych. Owe portyki przyobiecał Neron wybudować na własne pieniądze, a dziedzińce oczyszczone z gruzów, oddać właścicielom... Te reformy, dobrze przyjęte ze względu na swą użyteczność, przyczyniły się także do upiększenia nowe­go miasta. Niektórzy już mniemali (tu jest cały Tacyt!), że dawny jego plan korzystniej wpływał na zdrowotność, ponieważ ciasnota ulic i wysokość domów nie pozwalały wdzierać się żarom słonecznym; teraz zaś otwarte i szerokie, a żadnym cieniem nie chronione przestrzenie tym dokuczliwszym skwarem pałają...” (Annal). Kazał wznieść cud cudów — Złoty Dom, swój nowy pałac. Postawił swój posąg, którego „kolosalne” rozmiary zdecydo­wały o nazwie amfiteatru Flawiusza. Kazał przebijać Przesmyk Koryncki; dokonywano tego rękoma niewolników z Galilei, którą już w tym czasie „pacyfikował” Wespazjan. Kanały i wodociągi były manią Nerona. Marzyło mu się nie dokonane dzieło Nechao II — połączenie wodne Morza Śród­ziemnego z Morzem Czerwonym. Kazał kontynuować wielką eksploatację lądu afrykańskiego. Zacytuję tu Gonzagę de Reynold z jego wielkiego dzieła mającego być rewizją historii Europy — „Qu’est-ce que l’Europe?”: „Jeżeli chodzi o kontynent afrykański, to w 42 roku, za panowania Klaudiusza, eks­pedycja wojskowa pod dowództwem Swetoniusza Paulusa, wysłana prze­ciwko Maurom, dotarła do marokańskiej Sahary. Później, za Nerona — ini­cjatywa, która stanowi aktyw w bilansie tak bardzo obciążonym tego cezara — głęboki wywiad, mający zadanie przygotowania wyprawy przeciwko Etiopii, dotarł do źródeł Białego Nilu, aż do dziewiątego stopnia szerokości, czyli aż poza Faszodę.”

Mówi się o okrucieństwie Nerona. Lecz teraz z kolei zacytuję jednego z najnowocześniejszych badaczy starożytności rzymskich, prof. Hieronima Carcopino („La vie quotidienne à Rome à l’apogée de l’empire”): „Elita rzymska, przerażona rozwojem tego wrzodu (mowa o coraz krwawszych wi­dowiskach, tzw. „munera” w amfiteatrach), starała się wszelkimi siłami jego rozrost przytłumić... Toteż Neron (gdzie indziej pisze autor, że zwalczał krwawe widowiska w teatrze) chciał wznowić (podjęte pierwszy raz przez Cezara) pod nazwą „Neronii” zawody sportowe połączone z konkursami poezji i śpiewu. Senatorowie starali się brać udział w zawodach; w konkur­sach nikt nie śmiał rywalizować z cezarem, który uważał się za niezrówna­nego artystę. Lecz — mimo surowych nakazów — „Neronie” poszły szybko w zapomnienie...”

Z tym wszystkim Neron nie był wcale cezarem znienawidzonym. Kilku samozwańców, którzy pojawili się po jego śmierci, jego posągi, postawione na nowo w Rzymie w czasie krótkiego panowania Ottona, mówią o żyjącej w pamięci ludzi sympatii dla cezara-komedianta. Nie chodzi tu zresztą o sym­patię motłochu rzymskiego. Te osiemset tysięcy ludzi żyjących na koszt ceza­ra z rozdawnictwa w Portyku Minucjusza, ten rozpróżniaczony tłum świętują­cy (stale! — bo tyle czasu trwały doroczne, oficjalne święta państwowo-re-ligijne) sto osiemdziesiąt kilka dni rocznie nie licząc świąt nadzwyczajnych, nauczony przesiadywać od rana do wieczora w cyrku, gdzie patrzył przynaj­mniej na trzydzieści do stu wyścigów, lub od rana do wieczora w teatrze, czy wreszcie — co było najmilsze — w amfiteatrze, mógł uwielbiać Nerona. Ale Neron był także czczony przez prowincje. Był bowiem tym, który dbał o nieobciążanie ich nadmiernie podatkami, zwalniał z zaległych ciężarów, wspomagał, gdy przychodziły żywiołowe klęski (jak Pompeję po pierwszym trzęsieniu ziemi w 65 r.), obdarowywał całe obszary obywatelstwem rzym­skim. Polityka łaskawości Nerona kosztowała imperium prawie dwa i pół miliarda sestercji. Trzeba jednak powiedzieć, że niewiele mniej kosztowali Rzym inni jego cezarowie.

Najcięższym zarzutem Tacyta jest komedianctwo. Uświadomijmy sobie jednak, że w połyskliwym rzymskim słońcu — które w tamtym czasie kto wie, czy nie świeciło jeszcze mocniej (różnica strojów!) — człowiek staje się łatwo komediantem. Neron wyobrażał sobie, że pięknie śpiewa. Inni —

że porywająco mówią, lub piszą. Lektura publiczna była plagą tamtych cza­sów. Autorowie popisywali się swoimi utworami nieomal na każdym rogu ulicy. Czytano je w termach i w forikach. Nikt nie potrzebował urządzać wieczorów autorskich — literaci spędzali na nie przyjaciół, którzy przycho­dzili tylko po to, by z kolei móc czytać to, co sami napisali. Klaudiusz czy­tał publicznie napisaną przez siebie historię Rzymu, Domicjan i Hadrian — wiersze. Krwawe widowiska nie były także wymysłem Nerona. Już na sto lat przed nim wystawiana była w teatrach rzymskich sztuka „Laureolus”, w której na scenie zabijano ludzi — skazanych na śmierć więźniów. Neron, póki ulegał Senece, był na pewno mniej krwawy niż jego czasy. Potem do­stosował się jednak do nich.

Tym, który ponosi za to winę, jest Ofoniusz Tygellin.

Kim był? Pisze o nim Tacyt („Historia”): „Syn nieznanych rodziców, sro-motą okryty w latach chłopięcych, bezwstydem w starości, osiągnął prefek­turę straży nocnej i pretoriańskiej oraz inne odznaczenia za zasługi — wy­stępkami, ponieważ tak szybciej sprawa szła. Wkrótce potem wprawiał się w okrucieństwie, następnie w chciwości, zbrodniach o charakterze męskim; skoro już Nerona do wszelakich haniebnych postępków był przywiódł, a na niejedno też bez jego wiedzy się odważył, wreszcie go opuścił i zdradził...” Toteż za panowania Ottona „lud... zbiegł się z całego miasta na Palatinum i na miejsca publiczne, a napływając do cyrku i do teatrów, gdzie swawola mas była największa, hałasował wśród buntowniczych wykrzykiwań: aż Tygellinus, otrzymawszy u wód w Sinuessa wiadomość, że musi umrzeć, wśród wszeteczeństw z nałożnicami, pocałunków i wstrętnego zwlekania, brzytwą gardło sobie przeciął i w ten sposób bezecne swe życie nawet zgo­nem spóźnionym i nieszlachetnym splugawił”.

Tyle o pochodzeniu i końcu człowieka, który miał być w kole deprawa­torów młodego cesarza — obok błazna Watyniusza, obżartucha Witeliusza, „mistrzyni w rozpustach” Kalwii Kryspinilli, Petroniusza, „który przez swą gnuśność doszedł do rozgłosu” i który „przybrany został do grona nielicz­nych powierników Nerona jako mistrz dobrego smaku, o ile tamten w swym dosycie niczego nie uważał za przyjemne i subtelne, jak tylko to, co mu Petroniusz zalecił” — najgorszym. Kroniki mówią o Tygellinie tylko sło­wami wstrętu i obrzydzenia.

Autor wprowadził go także do koła „wybrańców gwiazd”. Gwiazdą Ty-gellina jest w powieści wschodnia przepowiednia o zdobywcy świata, który miał wyjść z ziemi judejskiej. Przepowiednia ta — echo wypaczonej idei mesjańskiej i ksiąg apokaliptycznych — głośna była rzeczywiście w tamtej epoce. Obwieścili ją niedługo potem Wespazjanowi wróżowie egipscy, wcze­śniej powiedział o niej Józef Flawiusz, gdy po upadku Jotapaty, próżno usi­łując się ukryć w podziemnym zbiorniku, wyszedł wreszcie z ukrycia i sam zgłosił się do rzymskiego wodza z następującymi słowami: „Sądzisz, Wespa-zjanie, że w Józefie ująłeś tylko jeńca, ale ja tu zwiastunem ważnych jestem rzeczy... Ty, Wespazjanie, będziesz cezarem, ty imperatorem, ty i twój syn... będziesz nie tylko władcą nade mną, ale nad ziemią i morzem, i nad całym rodzajem ludzkim...” („De bello judaico”).

Obok władców rzymskiego świata — chrześcijanie. Dopóki nasza znajo­mość starożytnego Rzymu kształtowała się na autorach pogańskich: na Tacy­cie, Swetoniuszu, Kasjuszu, Juwenalu, Marcjalisie i innych — póty niewiele wiedzieliśmy o życiu małego, „szarego” człowieka w Rzymie. A że chrześci­janie byli właśnie tymi „szarymi” ludźmi wiedzieliśmy o nich mało. Zmieniło się wszystko od czasu odkrycia ruin Pompei. Pompeja zginęła w roku 79. To tam, nad Zatoką Neapolitańską ujrzeć można po dziś dzień całe miasto starożytne w swym nie naruszonym biegiem wieków wyglądzie. Nie wszyst­kie tajemnice Pompei zostały już odkryte. Od chwili gdy w 1748 r. chłop włoski wygrzebał łopatą pierwszy statuę — po dziś dzień roboty jeszcze trwają. Jednym z nowszych odkryć jest odnalezienie w Pompei napisów chrześcijańskich. Prace wykopaliskowe zostały podjęte na nowo po wojnie. Autor widział w 1947 roku świeżo odsłonięte „afisze wyborcze” — namalo­waną na murze zachętę do głosowania (prawdopodobnie w wyborach miej­skich) na jakiegoś pompejańskiego kandydata.

Otóż Pompeja — to miasto także małych, „szarych” ludzi. Widzimy tam sklepiki, warsztaty, obok domów bogaczy — domy biedaków, termy, foriki (nie zapominajmy, że w świecie rzymskim ustęp był zawsze miejscem to­warzyskich spotkań — i nawet w pałacu cezara nie jest znana pojedyncza kabina ustępowa!), lupanary targowiska. Znajomość ruin Pompei mówi nam wreszcie o życiu zwykłego Rzymianina, a nie patrycjusza i nie bogacza-wy-zwoleńca.

Na tle Pompei i na tle pism Ojców Kościoła można się pokusić o zoba­czenie życia „szarego człowieka” w Rzymie, a więc chrześcijanina. Rzym był przede wszystkim miastem bezrobotnych próżniaków, żyjących z łaski Annony i cezara. Ale nie brakło w nim także uczciwych rzemieślników, robotników, kupców. Ci ludzie pracowali ciężko, a żyli skromnie — nie objadając się jak Petroniuszowy Trymalchion. Polenta, bób, oliwki, tanie wino były ich posiłkiem. Mieszkali w insulach, w ciasnych izbach, na wysokich piętrach — w dzielnicach biedaków: na Awentynie, na Suburze, na Zatybrzu. Ceglane łoże było przeważnie jedynym sprzętem w ich izbie. Nie wiedzieli, co to krzesła, stoły, szafy, skrzynie. Marzli zimą, bo jedynym źródłem ciepła w canaculach były przenośne piecyki (które też były przyczyną bardzo czę­stych pożarów w mieście), prażyli się latem.

Lecz żyjąc tak nędznie, rozsadzali ramy swej egzystencji dynamiką wiary. Weźmy taką „Naukę dwunastu Apostołów” („Didache”), „List Barnaby” li­sty Klemensa, „Pasterza” Hermasa! Chrześcijaństwo ujrzane przez pryzmat tych dokumentów jest zjawiskiem, które wstrząsa i wyciska rumieniec na naszych twarzach — twarzach dziedziców tej wielkiej przeszłości. Ileż tam mamy najwspanialszych społecznych sformułowań:

Biada temu, kto bierze. Przecież jeśli bierze z niedostatku, nie dopuści się winy.

Niech pot zrosi jałmużnę twoją w ręku twoim, póki nie rozeznasz, komu masz dać.

Nie zabijaj płodu!

Nie bądź dwoistej myśli ani dwoistego języka!

Tego, kto opowiada Słowo Boże, miej w pamięci w nocy i we dnie.

Nie odwracaj się od biedaka!

Nie zwij niczego swą własnością, albowiem jeśli macie wspólny udział w nieśmiertelności, tedy ileż więcej w rzeczach znikomych!

Niewolnikowi... nie rozkazuj, gdy jesteś rozgoryczony.

O to się starajcie, by wśród was bez pracy nie żył chrześcijanin.

Miłuj bliźniego ponad duszę własną.

Nie miej rąk wyciągniętych do brania, do dawania zaś skurczonych.

Błogosławieni, którzy posiadają majątek i rozumieją, że bogactwo ich pochodzi od Boga.”

Pierwotna gmina chrześcijańska była prawdziwym zgromadzeniem braci, żyjących wzajemną miłością i wiarą w Boga. Wchodziło się do niej przez chrzest: „Chrzcijcie w Imię Ojca i Syna i Ducha Świętego; w wodzie bieżą­cej. Jeśli zaś nie masz wody bieżącej, chrzcij w innej wodzie. A jeśli nie możesz w zimnej, tedy w ciepłej. Jeśli zaś nie masz ani jednej, ani drugiej, wylej trzykrotnie wodę na głowę” („Didache”).

Chrzest więc przez polanie był w tamtych czasach ostatecznością. Zasad­niczo dopełniało się go przez zanurzenie. Ostrianum dlatego było miejscem tak cenionym przez chrześcijan, ponieważ znajdowała się tam sadzawka.

Przy ceremonii chrzczony wypowiadał słowa „Credo”. Tekst „Credo” — nieco krótszy niż tekst obecny, ułożony przez I Sobór Nicejski, a uzupeł­niony przez I Sobór Konstantynopolitański w IV w. — był wielką tajemnicą. „Credo” nie mówiło się nigdy głośno. Katechumen uczył się go na pamięć dopiero na osiem dni przed chrztem. Uczył się także Modlitwy Pańskiej, którą dopiero po chrzcie wolno mu było odmawiać.

Ochrzczeni uczestniczyli w agapach — ucztach braterskich, stanowiących formę pośrednią pomiędzy pamiątką Ostatniej Wieczerzy a dzisiejszą Mszą świętą. Punktem centralnym zebrania chrześcijan był sakrament Eucharystii, czyli „łamanie chleba”. Poprzedzała go spowiedź — należy przypuszczać, że głośna i publiczna. „W dzień Pański (a więc już święcenie niedzieli!) zgromadzajcie się, łamcie chleb i czyńcie dzięki, wyspowiadawszy się pier­wej z grzechów swoich... A żaden, który żyje w nieporozumieniu ze swym towarzyszem, niech się z wami nie gromadzi, dopóki się nie pojednają.” A nawet: „Z żadnym... który zawinił przeciwko bliźniemu, niech nikt nie rozmawia... dopóki pokuty czynić nie będzie...” („Didache”).

Czy jednak ten wspaniały zaczyn Kościoła nie miał żadnych skaz? Oczy­wiście — ludzie byli zawsze ludźmi. „Nie trzeba by było tworzyć Kościoła dla społeczeństwa aniołów” — mówi Włodzimierz Sołowiew. Kościół nigdy nie składał się z samych świętych. Przeciwko takiemu enkratyzmowi świad­czy choćby „Pasterz” Hermasa — księga tak ceniona, że uważana przez pe­wien czas za utwór kanoniczny. Przeciwko temu świadczą wyżej wymienione nawoływania do pojednania się przed uczestnictwem w „łamaniu chleba”. Przeciwko temu świadczy tragiczna samotność Pawła, skarżącego się w os­tatnim swym liście ukochanemu Tymoteuszowi: „Wszyscy z Azji... odeszli ode mnie... (1, 15). W czasie pierwszej mej obrony (to znaczy tej z 63 roku) nikt nie był przy mnie, ale wszyscy mnie opuścili... (4, 16).” Przeciwko temu świadczą przerażające słowa Klemensa Rzymskiego: „D l a z a w i ś c i i z a z d r o ś c i cierpieli prześladowania ci, którzy byli jak słupy najwy­ższe i najsprawiedliwsze... Zwróćmy oczy na Apostołów znakomitych: na Piotra, który dla z a w i ś c i n i e p r a w e j . . . wiele znosił utrapień...

Dla z a w i ś c i i z w a d y wziął Paweł wytrwałości nagrodę...” (I list do Kor. V, 2—5).

Kościół był dziełem także ludzi słabych i tchórzliwych. A równocześnie jest dziełem Bożym. I ta Boskość Kościoła nie pozwala mu nigdy zginąć na zakrętach historii, dała mu siłę wielokrotnego odradzania się, odkryła mu tajemnicę znajdowania dla siebie miejsca w każdej epoce. Kościół posiada Boskość i ona jest jego potęgą, gdy ją ofiarowuje ludziom — jego słabością, gdy ją w sobie zataja. Taki jest paradoks Kościoła i jego wyznawców, że zna­jąc panaceum na wszystkie choroby świata, wydobywają je tylko na chwilę, a potem znów je ukrywają, jakby onieśmieleni posiadanym skarbem.

J. D.


SŁOWNICZEK TRUDNIEJSZYCH WYRAZÓW

W „POWIEŚCIACH BIBLIJNYCH”

JANA DOBRACZYŃSKIEGO

Skróty: arab. — wyraz pochodzenia arabskiego

aram. — ,, ,, aramejskiego

as. — ,, ,, asyryjskiego

bab. — ,, ,, babilońskiego

egip. — ,, ,, egipskiego

gr. — ,, ,, greckiego

h. — ,, ,, hebrajskiego

ł. — ,, ,, łacińskiego

Abba (aram.) — ojciec

Abkalu (bab.-as.) — odkrywacz snów

Ach (h.) — brat, kuzyn

Adar (h.) — nazwa dwunastego miesiąca w kalendarzu żydow-

skim, znak Ryby

Ad metalla (ł.) — do kopalń (kruszcu)

Adonaj (h.) — Pan, jedno z żydowskich określeń Boga

Agapa (gr.) — uczta braterska pierwszych chrześcijan

Ahenobarbus (ł.) — przydomek rodziny Domicjuszów (Rudobrody)

Alae (ł.) — boczne pokoje w domu rzymskim

Almah (h.) — panna, dziewczyna

Amhaarez (h.) — prostak, człowiek z gminu (nazwa pogardliwa)

Annona (ł.) — bogini żywności

Anunnaki — bóstwo z mitologii asyryjsko-babilońskiej

Architraw (gr.) — dolna część belkowania, bezpośrednio spoczywa-

jąca na wieku głowicy kolumny

Archont (gr.) — tak nazywano w Rzymie starszego synagogi

Arwalowie (ł.) — członkowie kolegium kapłanów

As (ł.) — moneta rzymska

Aschar (h.) — poborca podatku religijnego, sługa świątyni

Atali kamarta (h.) — sam powiedziałeś

Atargatis — bogini syryjska

Atrium (ł.) — właściwa komnata mieszkalna, w której skupiało

się życie domu rzymskiego

Atrongajos — wódz jednego z powstań w Galilei

Attyk — znany księgarz rzymski

Augur (ł.) — wieszczbiarz wróżący przyszłość z lotu ptaków

Augustianie (ł.). — dworacy cezara

Aureus (ł.) — jednostka monetarna w Rzymie

Baal (h.) — pan, mąż, władca, właściciel; także imię bożka

Bachanalie (gr.) — uroczysty obchód święta Bachusa, boga wina i ra-

dości

Balneum (ł.) — izba do kąpieli, łazienka

Bar (aram.) — syn

Bar nasz (aram.) — syn człowieczy, człowiek (pogardliwe)

Basar wadam (h.) — ciało i krew, fizyczna część natury ludzkiej, śmier­telnik

Bath (h.) — miara płynów, około 36,4 litra

Batlanim (h.) — l. p. batlan, ludzie zajmujący się studium Tory

i praktykami religijnymi w synagogach, żyjący z dobroczynności publicznej. Wiele gmin żydow­skich utrzymywało dziesięciu batlanim, by w razie potrzeby można było odprawiać modły publiczne w obecności dziesięciu dorosłych mężczyzn; na­zwa pogardliwa

Bazylika (gr.) — w starożytności wspaniała budowla; stąd później-

sza nazwa kościołów chrześcijańskich

Behemot (h.) — hipopotam

Beka (h.) — moneta żydowska wartości pół sykla

Beliaal (h.) — tu: Zło, szatan

Bellona — rzymska bogini wojny i piekieł, patronka

żebraków

Besurah (h.) — miasto warowne, twierdza

Biga (ł.) — dwukonny wóz wyścigowy

Bima (h.) — mównica

Bina (h.) — wiedza, rozum

Bne Lewi — synowie Lewiego, lewici

Bucina (ł.) — róg, trąba

Bursa (ł.) — torba

Castra Praetoria (ł.) — obóz pretorianów w Rzymie

Castrum (ł.) — obóz

Cave canem (ł.) — strzeż się psa! (zwykły napis na progu domu rzym-

skiego)

Cenaculum (ł.) — sala jadalna, wieczernik

Centumwirowie (ł. centum-viri) — stu mężów; kolegium sędziów dla spraw

cywilnych

Chaber (l. mn. Chaberim — h.) — towarzysz, człowiek wiernie wypełniający

Zakon; tak się nazywali wzajemnie faryzeusze

Chaburah (h.) — gromada ludzi

Chiton (gr.) — szata grecka sięgająca do kolan, z krótkimi

rękawami

Chlamida (gr.) — zwierzchnia szata grecka

Cicit (h.) — przepisane Zakonem cztery chwasty u płaszcza

Circitor (ł.) — pomocnik golibrody

Clipeus (ł.) — tarcza okrągła

Clivus (ł.) — droga wiodąca pod górę

Cloaca Maxima (ł.) — wielki ściek w Rzymie

Cubiculum (ł.) — sypialnia

Cylicja (ł.) — tkanina z koziej sierści

Chaburah (h.) — towarzystwo, grono (rzemieślników, rybaków itd.)

Debir (h.) — część Przybytku zwana Święte Świętych, gdzie

mieli wstęp tylko arcykapłani

Decemiuga (ł.) — wóz wyścigowy zaprzężony w dziesięć koni

Degel (h.) — chorągiew, oddział (złożony z wojowników trzech

rodów)

Diaspora (gr.) — rozproszenie, zwłaszcza rozproszenie Żydów

Dis — rzymski bóg podziemia

Divus (ł.) — boski

Domine (ł.) — panie

Dudaimy (h.) — korzenie mandragory

Dżarf (arab.) — sieć na ryby

Dżin (arab.) — duch podziemny

Edomici — lud wywodzący się od Ezawa, zamieszkały na

wzgórzach Sei, na południe od Morza Martwego; ogólnie: wrogowie Izraela

Edyl — wyższy urzędnik miejski w Rzymie

Efa (h.) — jednostka miary zboża lub mąki, około 399

litrów

Efeb (gr.) — tu: piękny chłopiec

Efod (h.) — część stroju arcykapłana

Egeria (ł.) — nimfa; źródło Egerii u stóp wzgórza Caelius w

Rzymie

Ego enim stigmata Domini Jesu in corpore meo porto (ł.) — ja bowiem pię­tna (stygmaty) Pana Jezusa noszę na ciele moim

Emporium — miejsce składów handlowych; w Rzymie także

port na Tybrze

Enkratyzm (gr.) — od słowa Enkratyci oznaczającego sektę chrześci-

jańską, której wyznawcy nie jedli mięsa ani nie pili wina. Zamiast wina używali do Komunii Świętej wody

Epikureizm (gr.) — nauka filozofa greckiego Epikura (341—270 przed

Chr.) o pokładaniu szczęścia w spokoju duszy i rozumnym użyciu przyjemności życia, później pojęta jako hołdowanie uciechom zmysłowym

Epulonowie (ł. viri epulones) — kolegia kapłańskie urządzające uczty połą­czone z igrzyskami

Eseńczycy — sekta religijna żydowska występująca przeciw

ustrojowi niewolniczemu, gromadzeniu majątku, składaniu ofiar i życiu rodzinnemu, przestrzega­jąca czystości i moralności

Euhius (gr.) — jedno z imion Bachusa

Euxin (gr.) — Morze Czarne

Faryzeusze — sekta wyrażająca tendencje ludowe i dążenie do

reformy religijnej — ruch świecki przeciwstawia­jący się wszechwładztwu kapłaństwa, antymonar-chistyczny; przeciwnicy saduceuszów

Fecjale — kapłani feniccy

Filakterie — umieszczone w małych skrzyneczkach zwitki perga-

minowe, na których wypisywano urywki z Pisma. Przywiązywano je podczas modlitwy do czoła i le­wego ramienia

Filarchos (gr.) — urzędnik królewski

Flagella (ł.) — bicze

Flamin (ł.) — kapłan określonego bóstwa rzymskiego

Forika (ł.) — ustęp, latryna

Forminga (gr.) — grecki strunowy instrument muzyczny

Gehenna (aram.) — piekło

Gere haszaar (h.) — dosł. mieszkający w bramie; nazwa prozelitów

czyli pogan, którzy przyjęli częściowo mozaizm

Ghor (arab.) — wąwóz, w którym płynie rzeka Jordan

Goim (h. l. mn.) — pogardliwie: innowiercy, nie-Żydzi

Gorgony — w mitologii greckiej trzy potworne kobiety z węża-

mi na głowie, których widok przemieniał ludzi w kamienie

Graphiti (gr.) — rysunki lub napisy wyryte na ścianach, kamieniach

lub naczyniach z okresu greckiego, rzymskiego, arabskiego i wczesnochrześcijańskiego

Habet (ł.) — słowo wyrażające zgodę obecnej westalki na dobi-

cie rannego gladiatora

Haggada (h.) — nauka religijna w formie przypowieści

Hajrem (h.) — klątwa

Halakka (h.) — przepis stanowiący komentarz do słów Pisma.

Później prawno-religijny nakaz Talmudu

Ham-Makom (h.) — jedno z imion Boga

Hardal (h.) — gorczyca

Harpa (h.) — miecz ofiarny w kształcie odwróconego sierpa

Haruspik (ł.) — wieszczbiarz wróżący z trzewi ofiarnego zwierzę-

cia

Hastiarius (ł.) — urzędnik sądowy

Hazzan (h.) — kantor, śpiewak, przewodniczący w modlitwie

Hechal (h.) — pałac, tu: część Przybytku zwana Święte, gdzie

mieli wstęp kapłani

Helleniści (gr.) — tu: Żydzi w greckiej diasporze ulegający

wpływowi kultury greckiej

Himation (gr.) — szata grecka

Hin (h.) — miara płynów, około 6,5 litra

Hoszen (h.) — święta torba stanowiąca część rytualnego stroju

arcykapłana

Hyzop (gr.) — wonna roślina

Ibis ad crucem (ł.) — pójdziesz na krzyż

Impluvium (ł.) — basen na wodę deszczową znajdujący się w środku

atrium pod otworem w dachu

Igidu — kapłan-wróżbita asyryjsko-babiloński

Igig — postać z mitologii Wschodu

Insula (ł.) — dom czynszowy

Juwenalia (ł.) — święta rzymskie zainicjowane przez Nerona

Ka (egip.) — dusza zmarłego

Kaddisz (h.) — modlitwa synagogalna, dzisiaj modlitwa za zmar-

łych

Kahał (h.) — gmina wyznaniowa żydowska; publiczność; zebra-

nie

Kaligi (ł.) — buty żołnierzy rzymskich

Kalu (as.-bab.) — zaklinacz

Katakumby (gr.-ł.) — obszerne podziemia, w których Rzymianie grze­bali zmarłych; później miejsce zebrań religijnych pierwszych chrześcijan

Kefa (h.) — skała (po grecku petra, stąd Petrus = Piotr), imię

nadane przez Chrystusa Szymonowi

Keniszta (aram.) — tu: królestwo

Khamsim (arab.) — gorący wiatr

Khan (arab.) — gospoda

Kinnor (h.) — instrument muzyczny podobny do harfy.

Kislew (h.) — nazwa dziewiątego miesiąca w kalendarzu żydow-

skim; znak Strzelca, listopad-grudzień

Kiwrah (l. mn. kiwroth — h.) — nie określona dokładnie miara odległości;

według jednych pięć tysięcy kroków albo pół dnia drogi; Raszi mówi za rabbim Mojżeszem had-Dar-szanem, że to dwa tysiące łokci; według świętego Hieronima pięć tysięcy kroków. Według Józefa Flawiusza Anatoth leży w odległości 20 ris od Je­rozolimy; ris — 1/7 albo 2/15 mili

Klient (ł.) — ubogi obywatel wzięty pod opiekę możnego pana

Kohorta (ł.) — dziesiąta część legionu rzymskiego, 600—1000

ludzi

Konsul (ł.) — najwyższy urzędnik rzymski

Kora (h.) — miara objętości płynu lub zboża, około 395,5

litra

Korban (h.) — dar, ofiara

Koros (gr.) — miara objętości

Korybant (ł.-gr.) — kapłan Wielkiej Macierzy, Rei-Cybeli

Kurulne krzesło — zaszczytne miejsce w senacie lub sądzie

Kuttona (aram.) — lniana szata bez rękawów, odpowiednik

rzymskiej tuniki

Kwadrirema (ł.) — okręt o czterech rzędach wioseł

Kwadryga (ł.) — czterokonny wóz wyścigowy

Kyrie (gr.) — Panie

Kyzikos — miejsce kultu Wielkiej Macierzy w Azji

Mniejszej

Labi (h.) — lew

Lacerna (ł.) — płaszcz z kapturem

Lamassu — skrzydlaty twór mitologii asyryjsko—babilońskiej

Lasanum (gr.-ł.) — nocnik

Lemury (ł. lemures) — dusze umarłych, z których dobre były czczone ja­ko Lares, złe uważane za strachy nocne

Lewita (h.) — człowiek z pokolenia Lewi, spełniający niższe fun-

kcje przy składaniu ofiar w świątyni

Liktorowie (ł.) — słudzy noszący przed wysokimi urzędnikami topo-

ry w pękach rózeg

Litostratos (gr.) — posadzka w podwórcu pałacu Herodowego

Lochas — dowódca wojskowy w Chaldei

Locum refrigerii, lucis et pacis (ł.) — miejsce ochłody, światłości i pokoju

(słowa wyjęte z modlitwy kościelnej za zmarłych)

Loos (gr.) — miesiąc sierpień w kalendarzu syryjsko-macedoń-

skim

Lunapar (ł.) — dom publiczny

Luperkowie (ł.) — kapłani bożka Luperka

Malki Masziah (h.) — król Mesjasz

Manipuł (z łac.) — rota u Rzymian; 1/3 kohorty albo 1/30 legionu

Many (ł. manes) — duchy zmarłych przodków

Maran atha (aram.) — okrzyk wzywający sędziego, aby szybciej przyszedł

i wydał wyrok. Te słowa zapisane w zakończeniu I listu do Koryntian były dobrze znane pierwotne­mu chrześcijaństwu jako wezwanie Jezusa-Sędziego

Mars Ultor (ł.) — Mars Mściciel, rzymski bóg wojny

Masebbt (h. l. mn.) — kamienne pomniki, święte kamienie baalowe

Maszal (h.) — przypowieść

Masziah meszugga (h.) — Mesjasz Szalony

Me il (h.) — szata arcykapłańska, ornat, płaszcz arcykapłański,

królewski

Melech (h.) — król

Meszugga (h.) — szaleniec

Micwah (l. mn. micwoth, h.) — przykazanie, rozkaz, polecenie lub zakaz

(zwłaszcza Boży)

Mim (gr.) — sztuka sceniczna oparta na grze twarzy i gestach

aktorów

Minim (h.) — heretycy, wyklęci odstępcy od wiary

Mizerykordia (ł.) — krótki nóż do dobijania

Mohar (h.) — wiano, pieniądze, które oblubieniec płacił ojcu

oblubienicy

Mora (ł.) — uprawiana do dziś we Włoszech gra polegająca

na szybkim zgadywaniu liczby wyprostowanych palców rąk

More (h.) — tu: głupiec

Munera (ł.) — tu: krwawe igrzyska w amfiteatrze

Murmillo (ł.) — typ gladiatora; murmillonowie występowali z mie-

czem i tarczą, na hełmie mieli wyobrażoną rybę

Nabi (h.) — prorok

Naggar (h.) — cieśla

Nasi (h., l. mn.) — tu: przewodniczący Sanhedrynu

Nazarejczycy — pierwotna nazwa chrześcijan

Nazyrejczycy — ludzie, którzy złożyli ślub nazireatu, nakazujący

surowe praktyki religijne, wstrzemięźliwość od wina, niestrzyżenie włosów itp. Można było ślu­bować na jakiś czas — jak Paweł — lub na całe życie — jak Jan Chrzciciel lub Jakub

Neroniae (ł.) — igrzyska zorganizowane przez Nerona

Nomenclator (ł.) — niewolnik, który wywoływał gości lub interesan-

tów przybywających do pana

Nomos (eg.) — prowincja Egiptu

Olitorium — rzymskie targowisko nad Tybrem

Omina (ł.) — przepowiednia, wróżba

Opuncja — rodzaj kaktusa

Palatyn — wzgórze w Rzymie, na którym wznosiły się pałace

cezarów

Palla (ł.) — długa fałdzista suknia wierzchnia Rzymianek

Pallium (ł.) — szeroki długi płaszcz

Panaceum (gr.-ł.) — mniemany uniwersalny środek lekarski na wszyst­kie choroby

Phalerae (ł.) — ozdoby z metalu noszone na piersiach, służące

również jako odznaczenia w wojsku

Pektorał — tu: klejnot noszony na łańcuchu na piersi

Peplum (gr.-ł.) — wełniany bogaty płaszcz

Periples (gr.) — przewodnik po morzu

Periscelidy (ł.) — złote obręcze noszone przez kobiety na nogach,

połączone ze sobą cienkim łańcuszkiem

Perystyl (gr.) — przejście lub galeria otoczona słupami, kolumnada

Pejsah (h.) — pascha

Pilastr (gr.) — czworograniasty słup wpuszczony w mur, służący

dla wzmocnienia ściany lub dla ozdoby

Plebs (ł.) — gmin, pospólstwo

Pola Jalu — miejsce, dokąd według wierzeń egipskich szły po

śmierci dusze ludzkie

Polenta (ł.) — potrawa z mielonego jęczmienia, zwykły pokarm

ludzi ubogich w Rzymie

Pontifex (ł.) — kapłan rzymski

Popina (ł.) — garkuchnia, jadłodajnia

Portyk (ł.) — rodzaj przedsienia lub ganku przed drzwiami wej-

ściowymi, którego sklepienie wsparte jest na sze­regu kolumn albo na arkadach

Pożywacz terumy (h.) — jeden z czterech stopni sekty faryzejskiej

Pretorianie (ł.) — gwardia przyboczna cezarów rzymskich

Pretorium (ł.) — początkowo miejsce przebywania pretora; potem

miejsce zamieszkania zarządcy prowincji

Prezbiter (ł.) — kapłan

Proskrypcja (ł.) — wyjęcie spod ochrony prawa części obywateli,

których nazwiska wypisywano na specjalnych tablicach. Często za zabójstwo proskrybowanego wyznaczano nagrodę

Prozelita (gr.) — poganin, który przyjął mozaizm, nowonawrócony

Pszent — korona egipskich władców

Ra lub Rha — egipski bóg słońca

Rabban (h.) — mistrz

Rabbi (h.) — mistrz, nauczyciel (tytuł dawany uczonym)

Rabboni (h.) — mistrz, wyższy stopień naukowy u Żydów

Ranunkuł (ł.) — jaskier (ranunculus)

Retor (ł.) — mówca

Rostrum (ł.) — dziób okrętu; Rostra — mównica na Forum Roma-

num, ozdobiona dziobami zatopionych pod Ancjum okrętów

Rosz kakkeneset (h.) — przewodniczący zebrania uczonych w okresie dru­giej świątyni, które wydawało zarządzenia i prze­pisy prawne

Sabacjar (ł.) — strażnik nocny

Sabaoth (gr.) — imię Boga

Sadokidzi — religijna sekta żydowska, przeciwnicy faryzeuszów

Saduceusze — sekta kapłańska odznaczająca się liberalizmem,

życzliwa dla rzymskiego okupanta, wyrazicielka interesów bogaczy — wynik degeneracji Aarono-wego kapłaństwa

Saliowie (ł.) — zgromadzenie dwunastu kapłanów ustanowione

przez króla Numę

Salus rei publicae suprema lex esto (ł.) — dobro państwa powinno być naj­wyższym prawem. Cicero, „De legibus” III, 3.

Salvator (ł.) — zbawca

Sanhedryn (gr.) — żydowski sąd najwyższy za czasów drugiej świą-

tyni; także zgromadzenie przywódców ludu. Sanhe­dryn wielki składał się z 71 członków, sanhedryn mały z 23 członków,

Satanah (h.) — kusiciel, wróg, szkodnik

Sella (ł.) — krzesło, lektyka w kształcie krzesła

Serapis — bożek egipski

Serika (gr.-ł.) — jedwab

Sestertius (ł.) — pieniądz srebrny, czwarta część denara; potem

pieniądz miedziany małej wartości

Signa (ł.) — tu: rzymskie znaki wojskowe noszone na drzew-

cach, rodzaj sztandarów

Sikka (ł.) — nóż, sztylet

Sikkaryści (ł.) — związek powstały na tle atmosfery walk z oku-

pantem rzymskim w Judei; tak go nazywa Józef Flawiusz

Simlah (h.) — szeroka i długa suknia, noszona w starożytności

przez mężczyzn i kobiety, rodzaj koszuli, podob­nej do noszonej dziś przez Arabów abai

Sittim (h.) — bliżej nie określone drzewo, którego używano do

budowy Przybytku (akacja?)

Soferim (h.) — uczeni doktorowie (l. p. sofer)

Sosjowie — znana księgarnia w Rzymie

Spartakus — przywódca buntu niewolników i gladiatorów w po-

łudniowej Italii

Stagnum Neronis (ł.) — dosł. kałuża Nerona, mały Stawek przed Złotym

Domem, pałacem Nerona

Stater — srebrna moneta rzymska równa syklowi hebrajskie-

mu

Stela (gr.) — kamień ofiarny dla uczczenia zwycięstwa

Stoicyzm (gr.) — kierunek filozoficzny, według którego najwyższym

dobrem jest cnota polegająca na całkowitym opa­nowaniu namiętności. Przenośnie: obojętność na własne cierpienia, spokój duszy w nieszczęściu

S. T. T. L. = sit tibi terra levis —„niech ci ziemia lekką będzie”

Subsella (ł.) — niska ławka, siedzenie

Subsellium (ł.) — stołeczek

Sudarium (gr. sudarion) (ł.) — prześcieradło, nakrycie u fryzjera

Sudatorium (ł.) — część łaźni rzymskiej

Sykiel (h.) — moneta hebrajska

Sywan (h.) — dziewiąty miesiąc kalendarza żydowskiego

Szabua (h.) — tydzień, stąd: szabuoth (l. mn.) — święto Tygodni

czyli święto Żniw (Zielone Świątki)

Szaliah (h.) — tu: urzędnik synagogi odczytujący modlitwy

Szalom alechem, alechem szalom (h.) — pokój z wami; zwykłe pozdrowie­nie na Wschodzie

Szekinah (h.) — jedno z imion Boga

Szeol (h.) — kraina zmarłych

Szema (h.) — nazwa trzech ustępów z Tory zawierających zasa-

dy wiary w jednego Boga i odmawianych codzien­nie w modlitwie rano i wieczór; pierwszy z nich zaczyna się od wyrazów: Szema Israel — „Słuchaj Izraelu”.

Szofar (h.) — róg, instrument muzyczny

Szoteh (h.) — głupiec

Taberna (ł.) — tawerna — sklep, gospoda, szynk

Tablinum (ł.) — salon dla gości położony między atrium a perysty-

lem

Talent (gr.) — jednostka monetarna dużej wartości

Talit (h.) — biała chusta z czterema chwastami na rogach, za-

rzucana na plecy podczas modlitwy

Targumista (h.) — urzędnik synagogi (pisarz, tłumacz)

Tarpejska Skała (ł.) — strome urwisko Kapitolu, z którego zrzucano zdraj­ców narodu

Tebuta (h.) — rodzaj mównicy w synagodze

Tepidarium (ł.) — część łaźni rzymskiej

Termy (ł.) — łaźnia rzymska

Teruma (h.) — ofiara z majątku składana na potrzeby świątyni

Tetrarcha (gr.) — władca czwartej części kraju

Tiszri (h.) — nazwa pierwszego miesiąca w kalendarzu żydow-

skim, odpowiada wrześniowi — październikowi w kalendarzu powszechnym

Tonsor (ł.) — fryzjer

Toparchia (gr.) — tu: zarząd prowincją

Tora (h.) — Prawo, nauka; Pięcioksiąg Mojżesza

(Pentateuch)

Tres Tabernae — nazwa zajazdu w Rzymie (Trzy Gospody)

Triclinium (ł.) — stół otoczony trzema sofami; potem w ogóle jadal-

nia

Tryga (ł.) — wóz wyścigowy zaprzężony w trzy konie

Tympan (gr.) — instrument podobny do bębenka

Tympanon (gr.) — trójkątne zakończenie frontonu budynku

Tyrs (gr.) - laska Bachusa opleciona gałązką winną

Vae me (częściej vae mihi) (ł.) - biada mi

Vale (ł.) - żegnaj, bądź zdrów

Velum (ł.) - zasłona

Westalka (ł.) - kapłanka Westy, bogini rzymskiej

Vestibulum (ł.) - przedsionek

Vexilla (ł.) - znaki oddziałów rzymskich w kształcie naszych

chorągwi kościelnych

Via (ł.) - droga, gościniec, ulica

Via Sacra (ł.) - główna ulica w starożytnym Rzymie, wiodąca od

Palatynu przez Forum Romanum na Kapitol

Vicus (ł.) - uliczka wąska

Wigilowie (ł.) - straż miejska, policja

Vir egregius (ł.) - dosł.: mąż znakomity

Vivarium (ł.) - tu: pomieszczenie dla dzikich zwierząt

Zelota (gr.) - dosłownie: gorliwiec; tak się nazywali skrajni

przedstawiciele sekty faryzeuszów



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Dobraczynski Jan A znak nie bedzie mu dany [kor8]
Dobraczynski Jan Magdalena
Święty miecz
Dobraczyński Jan Magdalena
Dobraczyński Jan Kto was zabije
Dobraczyński Jan Kto was zabije
Dobraczyński Jan Piąty akt
Dobraczyński Jan Dzieci Anny
Dobraczynski Jan Listy Nikodema
Dobraczynski Jan Kto was zabije
Dobraczynski Jan Magdalena
Dobraczyński Jan Przyszedłem rozłączyć
Kasprowicz Jan Swiety Boze
Dobraczyński Jan Magdalena
Dobraczynski Jan Magdalena
Dobraczynski Jan Przyszedlem rozlaczyc
Dobraczynski Jan Cien Ojca
Dobraczyński Jan Truciciele
Jan Dobraczyński Magdalena

więcej podobnych podstron