Dobraczynski Jan Przyszedlem rozlaczyc

Jan Dobraczyński

Przyszedłem rozłączyć





...Przyszedłem rozłączyć syna z ojcem,

córkę z matką, a synową z jej teściową”

Mt 10, 35




Joasi




Część pierwsza:

Południe



1

Powoli wspinała się na zamkową wieżę. W czworokątnej studni panował mrok, zaledwie rozpraszany przez migotliwe światło palących się na kondygnacjach pochodni. Kamienne schody nie miały poręczy, wisiały jak zapadająca się spiralnie głębia. Szła przy samej ścianie, trzymając przed sobą rękę, którą dotykała muru. Czasami jej palce natrafiały na wykusz. Na chwilę zatrzymywała się przy nim, poddając twarz ciągnącemu podmuchowi.

Niepokój, z którym obudziła się dzisiaj z rana i który dokuczał jej w ciągu całego dnia, kazał jej wędrować w górę. Walczyła z nim, jak się walczy z nadchodzącą chorobą. W szpitalu wydawało się, że o nim zapomni. Na próżno.

Dzisiejszego dnia zastała tam większą niż zwykle gromadę przybyłych ludzi. Może przepędziły ich lejące od paru dni zimne deszcze, a może przegnał strach przed nadciągającym znowu głodem? Po dwóch latach nieurodzajów i ten rok, choć nieco lepszy od poprzednich, nie obiecywał jeszcze chleba dla wszystkich. Zebrany tłum zaskoczył ją jednak. Ostatnimi czasy prawie nikt nowy nie zaglądał do szpitala. Już zaczęła sądzić, że złe czasy minęły. Tymczasem dziś nadciągnęła olbrzymia ciżba: wychudłe kobiety ze zmizerowanymi dziećmi, starcy wlokący się ostatkiem sił, chorzy trawieni gorączką i zżerani wrzodami.

Jak zawsze, sama brała udział w przygotowaniu posiłku i sama dokonywała rozdziału. Stojąc nad wielkim garem rozlewała zupę, zaś dziewczęta roznosiły dymiące miski między siedzącymi kręgiem ludźmi. W cieple parowały namoknięte łachmany, ciężki smród napełnił przestronną izbę. Znosiła ten zaduch z trudem; dziś nawet może gorzej niż zwykle. Czasami podnosiła głowę, by spojrzeć na ziemiste twarze czekających na jedzenie ludzi. Błyszczące spojrzenia szły za dziewczętami, które roznosiły miski; ręce wyciągały się niby szpony. Izba pełna była szybkich, jakby zdyszanych oddechów. Czasami wytrysnął gniewny okrzyk, gdy dwie obce dłonie spotkały się jednocześnie na misce. Potem słychać było łapczywe siorbanie.

Potężny gar, w którym przyniesiono zupę, wydawał się zbyt mały.

Jeszcze nie obdzielono połowy, gdy Izentruda pochyliła się nad Elzą i szepnęła ostrzegawczo: “Nie starczy dla wszystkich...” Księżna drgnęła niespokojnie. Szybkim spojrzeniem ogarnęła tych, którzy jeszcze nie otrzymali. Co zrobię - przebiegło jej przez głowę - jeżeli zabraknie?

Żywność, którą kasztelan Dietrich polecał ekonomowi zamkowemu wydzielać dla szpitala, przeznaczona była głównie dla tych, którzy w nim stale przebywali. O dodatku dla nieoczekiwanych gości nie mogła nawet marzyć. Gdy zwróciła się o to kiedyś do kasztelana, odpowiedział chłodno: “Wszak wiecie, wasza miłość, że w kraju panuje głód. Nawet dla zamku nie mamy dosyć. Nie zdołamy nakarmić żebraków z całej Rzeszy. Dostojny książę odjeżdżając powiedział mi wyraźnie, ile mam dawać. Jego rozkaz będzie wykonany. Lecz co ponadto, wasza miłość daruje...”

Nawet gdyby próbowała rozkazywać, nie usłuchałby jej. Na zamku przebywała księżna Zofia. Gdy przyszła wieść, że nieobecność księcia potrwa dłużej, przeniosła się z klasztoru do Wartburga. “Pobędę tutaj, córko - oświadczyła Elzie - do powrotu Ludwika. Papież udzielił mi zezwolenia, abym zawsze, gdy przyjdzie tego potrzeba, zajmowała się strzeżeniem dóbr moich synów. Mogłyby ulec roztrwonieniu w czasie tak długiej nieobecności.” Powrót świekry pozbawił Elzę do reszty znaczenia na zamku. Powróciła do tego, czym była przed ślubem. We wszystkich sprawach kasztelan odwoływał się do Zofii i to ona, codziennie, wyprostowana, wsparta na kosturze, otoczona towarzyszącymi jej siostrami, dwórkami i pachołkami obchodziła spichrze, stajnie, obory i chlewy.

Gdybym chociaż mogła sięgnąć do swoich zapasów! Lecz komórka od paru dni stała próżna. Z Gudą i Izentrudą musiały się od wczoraj zadowolić suchym kawałkiem chleba. Gdyby jedzenia zabrakło, nie miałaby czym zaspokoić głodu szukających u niej ratunku ludzi. Była uboga jak oni.

Pochyliła się nad garnkiem. Nalewając do podsuwanych misek, zaczęła się modlić prędko i gorączkowo: “O, Maryjo, przecież nie mogą zostać głodni... Spraw, żeby starczyło...” Nie podnosząc wzroku, cały czas nalewała. Nagle chochla zaskrobała o dno. Skinęła, a stojący obok pachołek podparł gar ramieniem. Sięgnęła głęboko, wylała wszystko, co pozostało. Dopiero teraz wyprostowała omdlały od długiego schylania kark. Ale nie znalazła przed sobą żadnej miski. Popatrzyła w krąg: wszyscy jedli. Łapczywe cmokanie słychać było zewsząd. Zupa na trzymanej w górze chochli pachniała zachęcająco. Z jaką ochotą zjadłaby ją sama. Ale wdzięczność, że została wysłuchana, dodała jej sił. Zlała zupę z powrotem do naczynia i dała znak pachołkom, by wynieśli gar do kuchni. Jedynymi głodnymi w izbie pozostały ona i jej dwie towarzyszki.

Po nakarmieniu zajmowała się jeszcze długo przybyłymi. Tych, którzy mieli pozostać w szpitalu, trzeba było wykąpać, ubrać w czystą odzież, ułożyć na posłaniu. Pozostałych trzeba było opatrzyć, dać lekarstwa, czasami wspomóc odzieżą lub groszem, a najważniejsze: trzeba było każdego wysłuchać. Kolejno szła od człowieka do człowieka, cierpliwie słuchała skarg i lamentów. W izbie zaduch był coraz przykrzejszy, woń zupy splatała się z odorem nędzy. Elzę rozbolała głowa, męczyły ją mdłości. Kilka razy musiała wychodzić na podwórze, by nabrać sił. Ale zaczerpnąwszy powietrza, wracała z powrotem.

Wreszcie wszystko zostało zrobione. Elza wezwała ludzi, by uklękli, i zmówiła wraz z nimi modlitwę. Teraz już mogła wracać.

Kiedy wyszła przed budynek szpitalny, było jeszcze wcześnie, ale już szaro, jakby dzień był zdławiony podmuchami fioletowoczarnych chmur. Porywisty wiatr rozdmuchiwał kałuże i pokrywał je drgającą łuską. Niósł od nasiąkłych wodą lasów woń gnijącego igliwia. Pachołcy podprowadzili osły. Elza jednak odprawiła ich. Zapragnęła iść pieszo. Chciała odnaleźć lekki krok, jakim wraca dziecko podawszy jałmużnę.

- Chodźcie! - wołała na dwórki. - Guda! Truda! Pójdziemy piechotą. Nie bójcie się wiatru!

Wiatr nadleciał i począł szarpać ich płaszczami i spódnicami, zdzierać chustki z głów. Przyciskając odzież rękami, aby się nie rozwiewała, ruszyła przodem. A jednak nie mogła odnaleźć zwykłego, radosnego kroku. Zamraczający ból czoła kazał jej trzymać sztywno głowę. Mięśnie pleców ciągnęły, jakby coś dźwigała. Ciężko stawiała nogi na zasłanej kamieniami ścieżce.

Niepokój znowu dał znać o sobie. Był niby ogień ukryty pod popiołem, który nie wiadomo kiedy dobędzie się na wierzch. Nie czuła się zdolna z nim walczyć. Zwolniła kroku, poczekała na towarzyszki, które zostały w tyle.

- Ale miałyśmy dzisiaj robotę! - próbowała wyciągnąć je na pogawędkę.

- Co się stało, że tyle dzisiaj naszło? - dziwiła się Izentruda.

- A z tą zupą, gołąbko, to prawdziwe czary...

- Jakie czary, Gudo? - Śmiała się, ale wiatr wtłaczał jej śmiech z powrotem w usta. Po niebie przewalały się chmury. Były czarnoszare, wysmukłe niby grzbiety potworów morskich. Niekiedy potwór przewracał się i błyskał różowością brzucha.

- Ten wiatr musi przynieść odmianę - powiedziała Izentruda. - Dość już tego deszczu...

- Powiadały dziady, że drogi zupełnie rozmiękły - Guda usiłowała mówić między tchnieniami wiatru.

- Pewno dlatego ojciec nie mógł wysłać żywności... - dorzuciła Izentruda.

Elza szła pierwsza po ścieżce. Wiatr zdawał się bić w nią z większą mocą niż w jej towarzyszki. Chwilami zatykał oddech. Wydawało się jej, że to on nie pozwala niepokojowi ujść z jej piersi i trzyma go tam zamkniętego niby więźnia. Ścieżka za kępą brzóz, smaganych własnymi gałęziami jak gromada zawziętych biczowników, wyprowadzała na drogę wiodącą do zamku. Pierwsza Izentruda zobaczyła wlokący się przed nimi, ochlastany błotem wóz. Tknięta przeczuciem zerwała się i podbiegła naprzód. Kiedy zrównała się z ludźmi, którzy towarzyszyli wozowi, odwróciła się, wydając radosny okrzyk.

- To nasz Jan. Od razu tak mi się zdawało. Żywność przywiózł! - zaklaskała w dłonie. - Najemy się wreszcie!

- Chwała Ci, Panie! - powiedziała Guda. - Ciesz się, gołąbko! - zwróciła się do Elzy. - Czemu się nie cieszysz?

Zmusiła się do radosnego okrzyku:

- Świetnie! Będziemy jadły! Nareszcie!

Jeszcze wczoraj taki okrzyk sam by pojawił się na jej ustach. Jej radość wyzwalała się tak łatwo. Zresztą przyjazd wozu usuwał naprawdę wiele kłopotów. Gdyby głodowała sama! Nie mogła jednak znieść myśli, że dziewczęta są także skazane na głód. I to dla niej, z dobrej woli poddały się surowemu nakazowi. Dziś jednak musiała udawać wesołość. Ten niepokój pochłonął wszystkie inne uczucia.

Znajdowały się już przed bramą. Straż była widać uprzedzona, bo gdy tylko wóz wynurzył się zza zakrętu, z chrzęstem opadł zwodzony most. Na podwórzu ekonom z Horselgau zbliżył się do Elzy, przyklęknął i z szacunkiem ucałował kraj jej szaty. Kazała mu powstać i pytała, dlaczego tak długo nie przyjeżdżał. Przecież zaraz po świętej Annie pchnęła gońca do pana Waltera prosząc, by niezwłocznie przysłał wóz z żywnością. Ekonom tłumaczył opóźnienie rozmokłymi drogami, a także kłopotami, które wywołał pomór bydła.

- Cośmy się namęczyli, święty Janie, aż trudno waszej miłości opowiedzieć - ciągnął, wyciskając mokre włosy zwisające spod skórzanego kaptura. - Wiele bydła padło. Mniej niż gdzie indziej, to prawda, ale zawsze... Pan Walter przysyła pozdrowienia waszej miłości. A to kosz dla Izentrudy od matki... Widzę, że zdrowa, będę mógł to opowiedzieć. Ciężki znowu rok - narzekał - deszcz i zimno. Siano gnije na łąkach. Będzie głód, wasza miłość...

Przyjazd wozu wywołał z zamku gromadę dwórek i dworzan. Otoczyli kręgiem rozmawiających, przysłuchiwali się opowiadaniu ekonoma. Coś pogadywali między sobą; czasami chichotali. Elza była pewna, że kpią z tego, co musieli uważać za jej dziwactwo. Sprowadzać żywność z odległych dworów, gdy na zamku niczego nie braknie! Gdyby im powiedziała, dlaczego to czyni, uważaliby ją tym bardziej za szaloną. Zresztą tu, na zamku, miała wielu przeciwko sobie. To byli ci, którzy zaledwie przed paru laty wykrzykiwali, że “czarna” ma źle w głowie i należy odesłać ją ojcu, a młodemu landgrafowi znaleźć godniejszą małżonkę...

Przywoławszy Izentrudę poleciła jej, by dopilnowała złożenia przywiezionych zapasów oraz zajęła się ugoszczeniem przybyłych ludzi. Gudzie kazała od razu wydać część żywności na wieczerzę. Sama poszła do dzieci. Herman bawił się z gromadą rówieśników w głębi dziedzińca. Byli to chłopcy z domów rycerskich, których Ludwik wziął na wychowanie do Wartburga, by byli kiedyś drużyną dla syna. Gdy zawołała, wyrwał się z koła towarzyszy i przybiegł do niej cały spocony. Obcierając mu czoło wypytywała, co robił przez cały dzień. Trzepał szybko, by jak najprędzej wrócić do zabawy: jeździł konno z Dietrichem, uczył się strzelać z łuku, słuchał nauk kapelana, potem babka zabrała go, by z nią razem obszedł gospodarstwo... Wyrecytowawszy swoje zapytał, czy może już wrócić do zabawy. Odesłała go do towarzyszy upominając, by się nie męczył, gdyż po zbyt żywej zabawie kaszle zwykle wieczorami. Z daleka śledziła chłopców. Wrzeszczeli i wymachiwali drewnianymi mieczami. Tamci byli wielcy i silni, Herman mały i chuderlawy. Chorował często. Gdy spoglądała na niego, odzywał się w niej żal, bowiem nic nie zapowiadało, aby miał odziedziczyć wspaniałą postawę ojca. Nie był także do niego podobny. Po twarzyczce chłopca kolejno przesuwały się rysy rodziców, dziadów, pradziadów, lecz utrwalało się jedynie podobieństwo do babki.

Potem udała się do córki. Zofia spała w kolebce, lecz co chwila budziła się z głośnym krzykiem. Ognipiór zamienił jej buzię w dwa cieknące plastry. Małe rączki rozdrapywały co chwila do krwi swędzące policzki. Okładanie świeżym nawozem krowim nie przynosiło poprawy. Elza odsunąwszy niańkę sama usiadła przy kołysce i poruszając nią lekko uśpiła dziecko. Węgierska kołysanka, którą nuciła, była jedynym wspomnieniem po rodzinnym domu. Nie umiała nawet piosenki dobrze zaśpiewać; zgubione słowa zastępowała nic nie znaczącymi dźwiękami.

Teraz patrzyła na śpiącą córkę. Zofia miała za to rysy ojca: jego kwadratową prawie twarz i włosy niby ze lnu. “Jaki będzie jej los?” - myślała Elza. czy już za dwa, trzy lata trzeba ją będzie odesłać do rodziców przyszłego męża, jak ją samą niegdyś oddano? Czy przeżyje tyle, co ona, gorzkich chwil? Czy zakosztuje aż tak wielkiego szczęścia?

To ono sprawiło, że wszystkie dawne, złe wspomnienia rozwiały się niby mgła. Były jej kamień, który utonął w jeziorze - w ich miłości.

Początkowo nic nie zapowiadało, że tak się stanie. Jasnowłosy chłopak zajęty był bardziej łukiem, mieczem czy końmi niż przywiezioną mu z dalekiego kraju narzeczoną. Ale gdy przyszedł czas szukania powiernika i przyjaciela - niespodziewanie odnalazł go w czarnej, drobnej dziewczynce, która miała być jego żoną. Stali się nierozłącznymi towarzyszami. Chociaż stary landgraf miał syna pod swą opieką i wtajemniczał go w zawiłe meandry swej polityki, zaś Elza, otoczona dziewczętami, które wyrastały na jej dwórki, pozostawała pod wszystkowidzącym okiem przyszłej świekry, gdy tylko jedno z nich potrzebowało rady lub pociechy - szukało zaraz drugiego.

Oboje dojrzewali. W tym to czasie obudziły się w Elzie dziwne pragnienia... Skąd się wzięły, nie wiedziała sama. Wyrosły tajemniczo jak kwiat z przywianego wiatrem nasienia. Może zrodziły je wieści o wyprawie ojca do Ziemi Świętej? A może wiele razy słyszana historia o człowieku, który w dalekiej Italii chodził boso po drogach, głosząc miłość, radość i ubóstwo? Jedno lub drugie, a może jeszcze coś innego, obudziło w duszy Elzy tęsknotę, którą wypowiedziała gestem tak bardzo zganionym przez księżnę Zofię.

Umarł książę Herman, Ludwik objął tron książęcy. Zofia przygotowywała się do klasztoru. Przyszedł czas dopełnienia małżeństwa. Czy jednak - poczęto mówić na zamku - ma być ono dopełnione? Czarnowłosa królewna zdawała się coraz bardziej pochłonięta swymi marzeniami.

A że król Andrzej, po nieszczęśliwie zakończonej krucjacie i nie mniej żałosnej wyprawie w obronie syna Kolomana, utracił wiele ze swej powagi i znaczenia, a tym samym przestał być cennym sojusznikiem, podnosiło się coraz więcej głosów wśród wasali i dworzan, by odesłać Elzę ojcu, a dla landgrafa szukać innej żony.

Te głosy wyrwały pewnego dnia Elzę z koła jej marzeń. To prawda, że już zaczęła sobie wyobrażać inne życie. Ale nie było ono nawet do pomyślenia bez związku z jej “braciszkiem” Ludwikiem. Nie marzyła o małżeństwie - ale nie mogła nawet pomyśleć o rozstaniu. Tak dobrze czuli się ze sobą, tak rozumieli się. Potrzebowała Ludwika i on, czuła to, potrzebował jej. Była jednak królewną, która nie zwykła bronić sama swoich praw. Bez słowa czekała, co jej przyniosą wypadki. Ludwik, tylko on, miał zadecydować, z własnej woli, bez jakiegokolwiek nacisku z jej strony. Czekała na jego decyzję. Jakkolwiek postanowi - myślała - podda się jego woli bez słowa skargi. Właśnie dlatego, że tak go kochała, nie umiałaby inaczej.

Lecz Ludwik, który przez pewien czas zdawał się wahać, nagle, pewnego dnia, wróciwszy z polowania, wypowiedział głośno, wobec całego dworu, że nigdy nie złamie danego w jego imieniu przyrzeczenia. Ich małżeństwo zostało dopełnione. I wtedy okazało się, że spotkały się w nim uczucia równie mocne i dopełniające się. Biegł szósty rok - a ona wciąż przeżywała je jak coś nowego i cudownie pięknego.

Skinąwszy na niańkę, by uważała na dziecko, opuściła komnatę. Snute nad kołyską myśli przypomniały jej nieobecnego. Kiedyż on nareszcie wróci? Nie widziała go początku Wielkiego Postu, kiedy to wyjechał do Cremony na wezwanie cesarza. To spotkanie budziło w niej niepokój: tyle dziwnych rzeczy opowiadało się o Fryderyku... Nadchodzące listy mówiły o buntach i zasadzkach Lombardczyków. “Ich opór sprawił - pisał Ludwik - że zwołany przez cesarza zjazd nie doszedł do skutku.” Wiadomości o zbrojnych zatargach napawały Elzę lękiem. Choć tyle już razy odjeżdżał od niej, by walczyć - zawsze każda wojna budziła w niej obawę. Często mówiła do odjeżdżającego męża: “Pogódź się, proszę. Nie walcz. Daruj, jeśli zawinił. Raczej ustąp, oddaj co twoje...” Ludwik śmiał się chełpliwie: “Nie bój się, niełatwo przyjdzie mnie zwyciężyć”.

Pak nowiny były pomyślniejsze: Ludwik pozostawał stale przy Fryderyku i - jak pisał - doznał od niego wielkich łask. Listy tchnęły entuzjazmem. “Nawet nie wyobrażasz sobie, jakim wspaniałym człowiekiem jest cesarz” - pisał. Niespodziewanie nadeszła wiadomość, że landgraf opuścił Italię i śpiesznie podąża na północ. Ile sił w nogach końskich przemknął przez Marchię Werońską, przez hrabstwo Tyrolu, dotarł do Augsburga. Z dworu księcia bawarskiego, swego wuja, przysłał gońca, że niedługo wróci do domu. Ale kończył się już sierpień, a Ludwika wciąż nie było. Nawet od dawna nie przyszła od niego żadna wiadomość.

Kiedy wróci? - myślała. Aż do wczoraj czekała cierpliwie. Nauczyła się czekać. W ciągu pięciu lat małżeństwa Ludwik nieliczne tylko tygodnie spędził z nią razem w Wartburgu. Rzadko także mogla mu towarzyszyć w jego podróżach: były to przeważnie wyprawy wojenne.

Prosiła go nieraz, by unikał wojny, ale najmniejszym słowem nie śmiała się sprzeciwić jego odjazdom, choć zdarzało jej się myśleć, że każdy dzień z dala od męża jest niby coś straconego. Wydawało jej się, że byłoby lepiej, gdyby Ludwik nie był landgrafem Turyngii, komesem pałacowym Saksonii i regentem Miśni, ale po prostu chłopem, żyjącym na kawałku pola, pośród swoich trzód. “Wystarczyłoby nam sto owiec, prawda?” - wyznała kiedyś swą myśl mężowi. Ludwik wybuchnął śmiechem. “Ach, siostrzyczko, sto owiec to wcale ładny majątek. Nie bylibyśmy wtedy biedakami.” “Naprawdę? - poczuła się zaskoczona. - To najlepiej, abyśmy nie mieli nic. Zupełnie nic. Tylko siebie...”

Nic - tylko siebie; ta myśl utkwiła w niej głęboko, jakby odkrycie, że jest to jedyny warunek zachowania szczęścia. Ludwik śmiał się, najpierw z dobroduszną żartobliwością, potem westchnął: “Można tak sobie roić. Ale co by mi powiedzieli...?” Kochał ją, lecz jednocześnie kochał swą książęcą godność. A do niej wracały znowu tęsknoty z lat przedmałżeńskich. Brat Rudiger, jej dawny spowiednik, często opowiadał jej o założycielu braci mniejszych. Elza słuchała tych opowiadań z bijącym sercem. Odrzucił wszystko: tron, bogactwo, drogie szaty... Gdyby Ludwik się tylko zgodził! Gdyby zechciał - razem z nią...

Te myśli pojawiały się, gasły, by znowu pojawić się na nowo. Tymczasem czekała na powrót męża. Czekała cierpliwie - aż do wczoraj. Lecz nocą obudził ją niezrozumiały lęk. Próżno usiłowała się podczas dnia z niego otrząsnąć. Jej natura skłonna była do ufności i dlatego ten niepokój był tak dokuczliwy. Wlokła go za sobą niby ciężar, od którego drętwieją ramiona.

Gdy Ludwik wracał, a ona nie mogła wyjechać mu naprzeciw, wybiegała przynajmniej na wieżę zamkową, by wypatrywać stamtąd nadciągającego pocztu. I teraz, dojrzawszy jeszcze raz dzieci, postanowiła wyjść na wieżę, choć nic nie wskazywało na to, że będzie go mogła zobaczyć.

Guda była zajęta dziećmi. Izentruda wypytywała się przybyłych o rodziców. Towarzystwa innych dziewek nie pragnęła. Sama więc, sunąc dłońmi po murze, wstępować poczęła na górę.



2

Wreszcie schody skończyły się. Elza wynurzyła się z mrocznej studni - wyszła z nocy w dzień. Szara ćma, która poprzednio spowijała góry i miasto, teraz rozproszyła się. Wiatr uderzał od czasu do czasu, ale już nie dął z taką gwałtownością jak poprzednio. Był jak pies, który dyszy zapędziwszy rozproszone stado. Zagonione chmury obwisły na horyzoncie i podobne do pozwijanych żagli ułożyły się czarnymi wałkami. Spoza nich, jak spoza krat, prześwitywało słońce. Rozżarzona kula obsuwała się na poczochrane lasami wzgórza. Ostatni czerwony blask kładł się pieszczotliwie na zbitej masie drzew.

Podeszła do zębatych blanków. Mocno wciągnęła w płuca żywiczną woń sosen i zapach nasiąkniętego wodą mchu. Wzrok jej przesuwał się po kudłatych wzgórzach i na chwilę zatrzymał się na sylwetce Inselbergu. Ilekroć spoglądała na nią, stawało przed nią opowiadanie starego rycerza Wargili. To on bronił niegdyś jej dziecinnego małżeństwa. Towarzysząc na łowach księciu, zapytał go wręcz: “Czy to prawda, panie, że chcecie odesłać Elzę do jej ojca?” Ludwik zatrzymał konia - tak opowiadał rycerz von Wargila - i wskazał ręką sterczący przed nim szczyt. Powiedział: “Choćby ta góra była cała ze złota i miała należeć do mnie w zamian za wyrzeczenie się mojej siostry Elzy, na mój rycerski miecz, nie przyjmę takiej zamiany!”

Inselberg stanęła niby słup na drodze jej życia. Od niej wzrok Elzy skierował się w niebo. Stada ptactwa krążyły w nasiąkającym spokojem powietrzu. Z nieba wróciła ku ziemi i patrzyła w dół. Oparła dłonie na blankach, gdyż widok stąd wywoływał zawrót głowy. Spod pionowej ściany wieży staczały się zbocza pokryte kępami splątanych krzewów. Tu i ówdzie spomiędzy zieloności wyzierała szara skała. W połowie zbocza leżała falująca granica cienia. Dolinę opanował już mrok i nadał brunatny ton murom miasta. Tylko wciąż jeszcze widać było jasną, wijącą się wstęgę drogi.

Nią wracał zawsze Ludwik. Dojechawszy do stóp góry, poczet dawał o sobie znać dźwiękiem rogu. Chrapliwemu jego wołaniu odpowiadał róg strażnika na wieży. Oba głosy zdawały się ze sobą rozmawiać, a ta rozmowa wprawiała cały zamek w zamęt radości. Ludzie rzucali robotę: jedni biegli na mury, inni do bramy. Elza szybko zmieniała odzież; dobywała ze skrzyń, co miała najpiękniejszego; śpiesznie układała włosy. Dworki stroiły dzieci. Z łoskotem spadał zwodzony most, a przed bramą ustawiał się poczet łuczników zamkowych. Szedł kasztelan w towarzystwie pazia niosącego na poduszce klucze. Teraz wszyscy spoglądali w dół. Głos rogu buczał coraz głośniej, przekrzykując się z powtarzanym przez góry echem. Nagle zza zakrętu wyjeżdżała barwna kawalkada. W górze powiewał książęcy proporzec: dwa lwy, biały i czerwony na błękitnym polu. Przed poczet wyskakiwał ciężki, gniady bachmat. Słyszała trzask jego kopyt na kamiennej ścieżce. Słyszała okrzyki. Przymykała oczy, otwierała ramiona. Wiedziała: zanim z kimkolwiek się przywita, przedtem przyciśnie ją do siebie, powie jej, między pocałunkami, to najdroższe, “ich” słowo: “Siostrzyczko...”

Przymknęła oczy. Chciała jak najdłużej zachować tę wizję. Ale otaczająca ją cisza nie dzwoniła nawoływaniem rogów. Słyszał tylko smętne krakanie krążących nad wieżą kawek. Otworzyła oczy. Jak daleko sięgał wzrok, nikt po drodze nie jechał. Smutek był w niej jak zamieranie serca.

- Miłościwy książę długo nie wraca... - usłyszała za sobą.

Obróciła się. Wbiegłszy na wieżę, od razu podeszła do obmurowania i nawet nie dostrzegła czuwającego strażnika. Prosty łucznik nie ośmieliłby się nigdy odezwać nie pytany do członka rodziny książęcej. Ale do Elzy zwracali się nieraz żołnierze straży zamkowej, dziewczęta dworskie, służba, pachołcy. Może ośmielało ich to, że księżna schodzi codziennie do założonego przez siebie szpitala, sama opatruje chorych, gotuje im jedzenie, karmi niedołężnych, słucha skamlania dziadów i pozwala, by obce, żebracze dzieci nazywały ją poufałym “mutterle”. Elzę cieszyła ich śmiałość. Lubiła rozmawiać z ludźmi, słuchać, jak opowiadają o sobie, jak się dzielą swymi troskami i radościami. Świekra nie szczędziła jej za to cierpkich uwag. Elza przyjmowała je w milczeniu. Ludwik był pobłażliwy. Żartował tylko: “Cóż ci opowiadały twoje przyjaciółki w oborze?” Odpowiadała wesołym śmiechem: “Mówiły, że nasz biały byk jest bardzo stary. To on podobno czuwał przy żłobku Pańskim...”

- To ty, Michale? - upewniła się, gdyż strażnik stał pod lecące płasko strzały słońca.

- Ja, wasza miłość.

- To prawda - przyznała - nigdy chyba jeszcze tak długo nie przebywał poza krajem. Ale - rozłożyła ręce - tyle ma ważnych spraw na głowie...

Łucznik kiwa głową ze zrozumieniem. Był mężczyzną niemłodym; płowe włosy sterczące spod płaskiego hełmu wydawały się jak przysypane popiołem.

- Słyszałem - rzekł - że pan nasz jest przy panu cesarzu i pan cesarz niczego nie postanowi, zanim się nie naradzi z naszym panem.

Przytaknęła. Ludwik pisał: “Jest dla mnie tak łaskawy jak dla nikogo. Okazuje mi przyjaźń na każdym kroku...” Słowa te rozeszły się po całym zamku. Powtarzano je z dumą. Tylko ona nie wiedziała, co o tym sądzić. Fryderyk był tak niepojętą, tajemniczą postacią...

- Kiedy byłem młodszy i służyłem jako giermek u starego księcia - ciągnął żołnierz - zabierał mnie często ze sobą w drogę. I tak widziałem koronację pana cesarza...

- Widziałeś? Opowiedz. Jak on wygląda? Nigdy go nie widziałam.

- Ano wielki był wtedy zjazd książąt, grafów i baronów... - łucznik przysiadł na kamiennej ławie. Nikt inny z książęcej rodziny nie pozwoliłby mu siedzieć wobec siebie. - Gdy cesarz wyjeżdżał - ciągnął - tłum cisnął się do niego. Każdy chciał go widzieć. Cesarz był wtedy młodym człowiekiem, prawie chłopcem. Miał czerwone włosy, pamiętam. Spodobał się wszystkim, bo przypominał swego dziada...

Słyszała, że Fryderyk ma dar podbijania serc ludzkich. Po jednej nocnej rozmowie potrafi przemienić wroga w przyjaciela. Jedni podziwiali go, inni nienawidzili - nie było obojętnych. Wrogowie twierdzili, że posługuje się czarami. Może wypróbował je także na Ludwiku? A może wszystko, co o nim opowiadają, to nieprawda? - myślała. - Ludzie lubią mówić źle o drugich. Czy to możliwe, aby ten człowiek był aż takim potworem?

- Zsiadł z konia - opowiadał Michał, zadowolony, że ma dla kogo sięgać do wspomnień - a książęta podchodzili do niego. Schylali się do jego dłoni, on obejmował ich i całował. Naszego pana całował dłużej niż innych...

Czy tylko tym pocałunkiem - myślała - zjednał sobie starego landgrafa? Rzeczywiście musiało być w nim coś z czarodzieja, skoro potrafił zdobyć nieufnego pana z Wartburga!

- Ty, Michale, dawno już chyba w służbie książęcej? - zapytała. - Pamiętam cię od samego początku.

- Wiele lat, wasza miłość - potwierdził. - Byłem u już wówczas, gdy was, pani, przywieziono w złotej kolebce...

- Opowiedz, jak to było?

- Na zamku uczyniła się wielka radość. Przywiózł was, pani, rycerz Walter von Wargila. Za waszą kolebką jechały wozy za wozami. Bogactw na nich tyle... Gadali, że nigdy żadna królewna tyle w swym posagu nie miała, co wy. Za wozami jechali żołnierze i służba. Biskup święcił wasz, pani, związek w kościele. A na noc położono was z księciem w jednym łożu. Ale byliście dziećmi. Dworki opowiadały, że wyście, pani, spali, a książę bawił się waszymi zabawkami...

Zaśmiała się wesoło. Nie pamięta tamtej nocy. Ale za przelotną falą wesołości nasunął się smutek. Znowu poczuła się obcą samej siebie.

- Czy pozwolicie zapytać? - posłyszała.

- Mów.

- Wydajecie się, wasza miłość, zasmuconą... Czy was coś trapi? Darujcie... Jesteście dobrzy... Nie ma takiej drugiej pani jak wy...

- Przestań - zganiła go. Ale zaraz wróciła do życzliwego tonu. - Dziękuję ci, Michale. Nie, nic mnie nie trapi... A raczej, nie ma nic, co by mogło mnie trapić...

Spojrzał na nią spod nastrzępionych brwi.

- A może nasz książę ma znowu kłopoty z biskupem...?

- Ach, nie. Skądże? - zaprzeczyła gwałtownie. - Tamte spory już od dawna skończone. Kto ci o tym opowiadał? - popatrzyła na niego badawczo.

- Nikt. Sam myślałem i ośmieliłem się zapytać. Bo to i starszy pan miał przeciwko sobie pana biskupa, i nasz...

- Nie - znowu mówiła prędko. - Wszystkie tamte rzeczy dawno załatwione. Między panem arcybiskupem a księciem panuje przyjaźń. Słyszałeś może nawet, że książę ukarał panów z Mildenstein, iż ośmielili się opierać panu arcybiskupowi?

- Ano, to dobrze... - rzekł. Posępnie kiwnął głową. - Bo to staremu księciu... - zaczął.

Przerwała mu gestem. Nie chciała słuchać tych przerażających historii, które wciąż powracały mimo tylu mszy odprawianych przy grobie Hermana.

- Pan arcybiskup - powiedziała - zapewnił księcia, że jego ojciec umierał całkowicie z nim pogodzony. Nawet napisał to... Widzisz, Michale - ciągnęła pochyliwszy się ku niemu. - Ludzie są grzeszni, a temu, co rządzi drugimi, jeszcze się trudniej od grzechu uchronić niż innym. Ale nasz Pan przemógł grzech. Dał lekarstwo... Trzeba tylko brać, co on daje... Cokolwiek daje, jest dla nas... Rozumiesz?

Patrzyła na jego pociętą zmarszczkami twarz, jakby chcąc się przekonać, czy jej słowa zrobiły na nim jakieś wrażenie. Lecz oblicze Michała pozostało surowe i groźne. Nieraz już stawało przed nią: jesteśmy winni. Przez nas ludzie nie wiedzą, że zostali ocaleni.

- Pan Bóg sprawiedliwy - mruknął jednym daje, drugim odbiera...

Tak samo powiadali tamci, w szpitalu. Mówili: sprawiedliwy, ale naprawdę czuli się skrzywdzeni. Tyle razy musiała im tłumaczyć, że On i przez ból ukazuje swoje miłosierdzie.

W tej chwili nie miała jednak sił, by mu o tym mówić. Niepokój pozbawił ją jasności myślenia. Na niebie pasy chmur nasuwały się na siebie, aż zgasiły całkiem oko słońca. Mocniej powiało chłodem, deszczem, zapachem rozmokłej ziemi. Nad światem rozpościerał się mrok. Czuła, że powinna już iść. Ale jeszcze zwlekała. Znowu podeszła do obmurowania. W dole wszystko stopiło się już w jedną czarną bryłę. Pustka u stóp wieży wydawała się przepaścią bez dna, przepaścią, której się nie da przekroczyć.

Siłą oderwała się od dalszego czekania. “Niech cię Pan strzeże” - powiedziała strażnikowi - i znowu sunąc dłonią po ścianie, poczęła zstępować w paszczę wieży.

Im głębiej zanurzała się w tej studnię, tym jej niepokój stawał się boleśniejszy. Był niby twarda dłoń cisnąca jej trzepocące serce. Schody były śliskie i wilgotne, przez cienką podeszwę czuła chłód kamieni. Ostrożnie stawiała kroki. Podmuchy hulały we wnętrzu. Szarpały płomieniami pochodni sprawiając, że nad urwiskiem schodów polatywały czarne płaty cienia, rzec by można: dusze potępieńców. Idąc w dół, pobladłymi ustami szeptała modlitwy za duszę teścia.



3

Gdy stanęła u progu komnaty, usłyszała postukiwanie i furkot kołowrotka oraz ciche nucenie. Guda czuwała przy Zofii. W uchwycie przy kolumnie, wspierającej sklepienie pośrodku izby, paliła się tylko jedna pochodnia. Jej rozmazany płomień sypiący kopciem niewiele dawał blasku. Chociaż ściany obwieszone były skórami, w izbie panował chłód. Na dworze trwało lato, tu już, z grubych murów, występowała zima.

Elza podeszła do kołyski i pochyliła się nad córką. Dziecko, aby się nie drapało, miało rączki związane. Wiedziała, że tak powinno być, a jednak uczuła nagłą potrzebę uwolnienia go. Odsunęła derę, rozplątała taśmę i ułożyła maleńkie, zaciśnięte w piąstki dłonie przy skroniach.

- Rozwiązałaś ją, gołąbko...? - zapytała Guda nie przerywając roboty.

- Tak. Nie mogę myśleć, że związana jest jak więzień...

Dworka roześmiała się.

- Nigdy nie umiała znieść niewoli. Pamiętasz, jak będąc jeszcze dziećmi chodziłyśmy karmić więźniów? Jak prosiłaś swego męża po ślubie, by ich wszystkich uwolnił?

- Nie mogę... - powtórzyła.

- Zawsze będą ludzie w więzieniach - zauważyła Guda.

Nie odpowiedziała. Może Guda ma rację> To samo tłumaczył jej Ludwik. To samo Konrad... Ona jednak myślała: Co można osiągnąć przymusem? Mocniej niż kiedykolwiek stanęło przed nią: Gdyby mnie zamknięto, gdyby mnie przymuszono siłą, stałabym się buntownikiem.

- Herman nie kaszlał przed zaśnięciem? - zapytała.

- Nie. Dałam mu naparu. Zobaczysz, że będzie całkiem zdrów na przyjazd księcia.

Niecierpliwie wstrząsnęła ramionami. Ale nic nie powiedziała. Starannie składała rozrzucone ubrania dziecka. Guda przestała prząść.

- Nie przyszłaś na wieczerzę...

- Nie jestem głodna.

- Przecież wcale nie jadłaś, poza suchym chlebem rano. Przyniosłam ci placków... O tam stoją. Jeszcze ciepłe. Zjedz.

Znowu zrobiła gest, jakby niecierpliwym ruchem ramion chciała odepchnąć propozycję. Ale naraz obróciła się do przyjaciółki uśmiechnięta.

- Kochana. Zawsze dbasz o mnie.

- Zjedz, zjedz.

- Nie będziesz mnie długo namawiała...

Usiadła z miską na kolanach. Wzięła się do jedzenia.

- Pyszne. Sama je robiłaś, prawda?

W głosie Gudy była pogarda.

- Co oni tam w kuchni potrafią. Nie będę prosiła.

Odłożyła łyżkę.

- Znowu złoszczą się? - pytała.

- Nie przejmuj się tym, gołąbko. Pyskaci, bo księcia nie ma. Wróci - zaraz spokornieją...

Westchnąwszy, wzięła się znowu do jedzenia. Ale jadła wolniej, jakby straciła apetyt.

- Gdzie byłaś? - pytała Guda.

- Na wieży.

- O Jezu! - przeżegnała się. - Ja bym sama nie poszła... Wypatrywałaś?

Elza kiwnęła głową.

- Wróci, wróci - powiedziała Guda. - Przecież nie może cały rok siedzieć poza domem...

Zapadła cisza. Elza leniwie podniosła łyżkę do ust. Wreszcie odstawiła miskę. Powiedziała pochyliwszy głowę, jakby wyznawała grzech:

- Niespokojna jestem...

- Ty? O co?

- Nie wiem.

Guda wstała od kołowrotka. Podeszła do Elzy, która zrobiła jej miejsce na brzegu zydla. Przytulone do siebie siedziały jakiś czas bez słowa. Ramię Gudy objęło księżnę wpół, jej dłoń poczęła łagodnie gładzić Elzę po plecach.

- Widzę, że od rana jesteś nieswoja. Ty, taka śmieszka, nie weselisz się, nie żartujesz. Co ci się stało? Powiedz... Boisz się o niego? Cóż mu może grozić? - mówiła, jakby śpiewała kołysankę. - Przyjedzie... Złe wieści nadlatują szybko, tylko dobre spóźniają się. Może już jutro przyjedzie. Dziś czwartek...

- Pamiętam...

- Lecz jesteś zmęczona...

- Nie. Nie. Gdybym się nie zbudziła, obudź... Ale obudzę się. Teraz pójdę do kaplicy... Prosiłam mistrza, aby przyszedł wysłuchać mojej spowiedzi...

- Przecież nie zrobiłaś nic złego...

- Niepokoję się...

- To nie grzech.

Nie odpowiedziała. Niżej spuściła głowę. Guda wyczuła, jak ciało księżnej przebiegł długi dreszcz. Przycisnęła ją mocniej do siebie.

- To straszny człowiek... - zaczęła.

Lecz Elza wysunęła się porywczo z jej uścisku. Położyła przyjaciółce palec na ustach.

- Nie, nie mów tak - szepnęła.

- Och - buntowała się Guda. - Niech tylko książę przyjedzie.

- Nic się nie zmieni... - opierała się. - Nie męcz mnie...

Zamilkły obie. Elzie było dobrze tak siedzieć opartej o przyjaciółkę. Na ślepo odnalazła dłoń Gudy i objęła ją pieszczotliwie. Odkąd przyjechała do Wartburga, przebywały stale razem. To znaczy całe życie. Były rówieśnicami, posiadały równie odmienne natury jak wygląd. Ze swą smagłą twarzą - dla której nazywano ją “czarną” - z delikatnie wycyzelowanymi rysami Elza, choć drobna, wydawała się starsza od białej, tęgiej, złotowłosej Gudy. W ich przyjaźni Guda była rozwagą, Elza zapałem.

A jednak niepokój nie odszedł. Z zamkowego podwórza doleciało szczekanie psa i nawoływanie strażników. Trzeba było iść do kaplicy. Przed tym także czuła lęk. Była między dwoma niepokojami niby skazaniec w uścisku katowskich cęgów.



4

Nieoczekiwany przyjazd landgrafa zaskoczył rajców miejskich. Wprawdzie chodziły wieści, że książę Turyngii bawi u księcia Bawarii, i można się było spodziewać, że będzie wracał do siebie przez Schweinfurt. Jednakże nikt nie oczekiwał, że zjawi się niespodziewanie, pod wieczór deszczowego, roztarganego wichrem dnia, i to bez pocztu, w towarzystwie zaledwie kilku rycerzy.

Wyrwani tą nowiną z ciepłych domów rajcy pośpieszyli witać gościa. Landgraf nie był panem miasta, mimo to należało mu się godne przyjęcie. Schlastanych deszczem rycerzy znaleźli w zajeździe “Pod Czerwonym Smokiem”, gdzie już w izbie jadalnej gospodarz rozpalił na kominku wielki ogień i śpiesznie przygotowywał wieczerzę. Z wójtem na czele weszli do izby. Niskimi ukłonami witali księcia, robiąc mu lekkie wymówki, że nie uprzedził ich o swym przybyciu. Ale Ludwik śmiał się wesoło, klepał ich przyjaźnie po ramionach i zaprosił do stołu. Pełni szacunku przysiedli na brzeżkach ław. Tymczasem służba wniosła gorące mięso i rycerze wzięli się z zapałem do jedzenia. Zaspokoiwszy pierwszy głód, książę przepił do wójta. Potem rozpoczęła się rozmowa. Teraz rajcowie nastawili uszu, mając nadzieję, że dowiedzą się, o czym toczyły się tak długo narady na augsburskim zamku.

Ale Ludwik nie odkrył tajemnicy. Rzucał żartami, śmiał się, przepijał i raz po raz wracał do jedzenia, powtarzając, że wciąż nie może się nacieszyć swojskim jadłem, do którego zatęsknił po jałowej italskiej kuchni.

Nie nosił zarostu. Jego twarz mieniła się kontrastami. Były na niej spokojne, choć stanowcze, rysy Wittelsbachów - odziedziczone wraz ze skłonnością do dobrego humoru - lecz przelatywały po niej także czujne i drapieżne grymasy, z których znana była twarz landgrafa Hermana.

Postawę miał ogromną: szerokie ramiona zdradzały siłę. Rajcy wiedzieli, że mimo młodego wieku wysunął się na czoło władców Rzeszy. Z energią rozszerzał krąg ziem, podległych swej władzy, nigdy nikomu nie ustępując, wychodząc zwycięsko z każdego zatargu. Teraz znowu rozeszła się wieść, że stał się bliskim doradcą i przyjacielem cesarza.

Inaczej zupełnie wyglądał siedzący obok młodszy brat Ludwika, Henryk, obdarzony rodowym przydomkiem Raspe. Miał długi nos, nieokreślonego koloru włosy i wyraz stałego niezadowolenia na ustach. Jego szare oczy wędrowały jakby nieufnie po twarzach rajców. Wydawał się przy bracie łojową świeczką obok wielkiej woskowej gromnicy.

Książętom towarzyszył Bechtold, kapelan książęcy, oraz rycerze Walter von Wargila i Herman von Schlotheim. Ten ostatni pełnił funkcję podstolego dworu.

Nie bez zdumienia dowiedzieli się rajcy, że landgraf przybył do Schweinfurtu pędząc bez zatrzymania wprost z Augsburga. Ten pośpiech był przyczyną, że poczet pozostał z tyłu i dopiero pojutrze winien był przyciągnąć do miasta. Ale czym wywołany był ten pośpiech, nie mogli się dowiedzieć. Pora była późna i rajcy, spostrzegłszy, że rycerze są zmęczeni, poczęli się żegnać, życząc landrafowi dobrego snu i zapewniając, że przyjdą następnego dnia, by pożegnać go przed dalszą drogą. Ludwik z życzliwością raz jeszcze przepił do wójta.

Po ich wyjściu rycerze pozostali dalej przy stole. Byli zmęczeni, odczuwali jednak potrzebę rozmowy.

- Zgoniłeś nas - powiedział Henryk. - Wszystkie kości mnie bolą...

Ludwik wybuchnął śmiechem. Skargi Henryka bawiły go. Był wprawdzie także zmęczony, ale właśnie to zmęczenie wprawiło go w dobry humor. Jego mocna natura potrzebowała wyładowania. Zwłaszcza po pobycie na dworze księcia bawarskiego Ludwik tęsknił za szybką jazdą, łowami lub walką. Poza tym rad był, że wracał.

- Za to pojutrze będziemy na miejscu - rzekł.

- Po co? Do czego ci pilno? rzucił pogardliwie młodszy.

Nie odpowiedział na tę zaczepkę, tylko twarz jego stwardniała.

- Którędy chcecie jechać, książę? - zapytał von Wargila gładząc siwe włosy.

- Wprost jak strzelił.

W izbie pojawił się gospodarz zajazdu w towarzystwie jasnowłosej dziewczyny niosącej konew z winem.

- Pozwólcie, miłościwi książęta - mówił kłaniając się - aby córka moja usłużyła wam znakomitym, węgierskim winem. Nie posiadałem tak szlachetnego trunku w piwnicy, niespodziewałem się równie dostojnych gości, ale kupiec Rupert, dowiedziawszy się o waszym, panie, przybyciu, dostarczył mi przed chwilą beczułkę. Zechciejcie popróbować...

- Czemu nie? Wypijemy - rzekł Ludwik.

Podsunął kubek, a dziewczyna podniósłszy konew poczęła z niej ostrożnie nalewać. Patrzył na nią z boku. Miała niskie czoło, ukryte za wypukłymi policzkami oczy i ciężkie, nabrzmiałe wargi. Była to twarz jakby kogoś zbudzonego ze snu. Gdy pochylała się nad ramieniem księcia, węzeł jasnych, lecz przetkanych ciemniejszymi smugami włosów, przewiązany czerwoną tasiemką, zsunął się jej po ramieniu i opadł na chwilę po policzku Ludwika. Uchyli się, ale nie dość szybko, by uniknąć niespokojnego dreszczu. Dziewczyna odrzuciła włosy do tyłu. Podeszła z konwią do Henryka. Gdy nalewała, zapytał:

- Jak się nazywasz?

- Hilda, wasza miłość.

Inni rycerze także spoglądali na nią. Zwróciła ich uwagę.

- Piękną macie córkę - powiedział Walter do gospodarza.

- Dwie wydałem i tej ostatniej już czas - odparł.

- Czas - przyznał rycerz. - Dorodna dziewka. Pilnujcie jej dobrze! - roześmiał się.

- Niechby spróbowała - powiedział gospodarz błyskając oczami.

- Wino przednie - orzekł Bechtold, przesuwając końcem języka po wargach.

Przytaknęli. Gospodarz wyszedł, by zająć się przygotowaniem posłań dla gości, ale dziewczyna została. Trzymała się z boku, pod ścianą, gotowa w każdej chwili usłużyć. Ludwik nie mógł zapomnieć o jej obecności. Nieznacznie, spod zamkniętych powiek, odnajdywał co chwila wzrokiem jej postać. Potem zaraz odwracał głowę, zagryzał wargi. Poczuł, że jest zły na siebie.

Tam, na cesarskim dworze, pokusy nie dawały mu ani na chwilę o sobie zapomnieć. Czegoś podobnego nigdy dotychczas nie doświadczył. Zwykle, pełne ruchu życie i udane małżeństwo pozwalały dość łatwo zwyciężać przelotne trudności. Lecz w Rimini... Myślał o tym z niechęcią. Gdyby nie wola Fryderyka i jego łaskawość, uciekłby był stamtąd o wiele wcześniej. teraz jedna, choć już był daleko od Italii, coś ciągnęło się za nim, niby nie dająca się zgubić woń. Może to także, na równi z tęsknotą, kazało mu tak szybko podążać?

Rycerz Wargila powrócił do swego pytania:

- Więc chcecie jechać, książę, przez ziemie grafa z Hennebergu?

- Tak.

- Nie sądzicie, że to może być niebezpieczne?

Zaśmiał się z dumą.

- Dałem mu przed laty nauczkę.

- Sądzę, że o niej nie zapomniał...

Pogardliwie wzruszył ramionami.

- Drwię z tego. Sprawa jest zresztą przesądzona: cesarz mnie oddał opiekę nad Miśnią. A poza tym, panie - położył dłoń na ramieniu Wargili - nikt nie wie, że jedziemy...

- To prawda...

- Po cóż jednak taki pośpiech? - zapytał Henryk spoglądając koso na brata.

Ze zniecierpliwieniem w głosie odrzucił:

- Wiele miesięcy nie było mnie w kraju. Na pewno zebrało się niemało spraw. Zresztą chcę być jak najprędzej...

Usiłował uciec przed wzrokiem brata, lecz to sprawiło, że jego oczy natknęły się na postać dziewczyny. Na chwilę ogarnęło go zmieszanie, a zaraz potem nowa fala gniewu. Złościło go, że Henryk mógł to dostrzec.

- Dzień czy dwa nic nie znaczą - usłyszał uwagę brata.

Twardo uderzył dłonią w stół.

- Dosyć! Nie mówmy już o tym.

Zapadło milczenie i trwało dość długo. Przerwał je gospodarz wszedłszy do izby w towarzystwie pachołka, każdy z kagankiem w ręku. Kłaniając się nisko, powiedział:

- Posłanie gotowe, wasze miłoście.

- To idźmy spać - zadecydował Ludwik. - Jutro Bechtoldzie, odprawicie mszę, i zaraz ruszamy.

Zanim odeszli od stołu, kapelan zmówił modlitwę, a oni powtarzali za nim jej słowa. Potem gospodarz zaprowadził obu książąt do łożnicy, która, według jego zapewnień, służyła tylko najdostojniejszym gościom. Była to duża izba, z wielkim łożem, z baldachimem pośrodku. Kamienna posadzka zasłana była skórami dzików. Gospodarz przykląkł i prosił, aby mu Ludwik pozwolił odpiąć ostrogi. Potem dopomógł mu zdjąć zwierzchni kaftan. Chciał usługiwać dalej, lecz landgraf odprawił go.

- Dam sobie radę. Idź już...

Wyszedł wśród ukłonów. Ludwik, stojąc pośrodku izby, rozpostarł szeroko ramiona i mocno je przeciągnął. Teraz dopiero poczuł zmęczenie. A jednak nie chciało mu się spać. Czuł rozpierającą go siłę. Kilka razy napinał mięśnie całego ciała, a potem pozwalał im wiotczeć. Stojąc tak, zauważył, że Henryk nie kładzie się, ale siedzi nieruchomo na skraju łóżka i patrzy na niego.

- Dlaczego się nie kładziesz? - zapytał.

Młodszy nie odpowiedział. Wciąż tylko patrzył na brata, a w jego spojrzeniu Ludwik wyczytał gniew. Raspe musiał czuć do niego urazę. Natomiast jego złość już odeszła.

- Nie masz się o co dąć - rzekł.

- Nauczyłeś się, widzę, cesarskich manier - burknął Henryk. - Ale zapominasz, że to nie Królestwo Sycylii. Gdy będę chciał mówić, nie zamkniesz mi ust.

Właściwie żałował swego porywczego okrzyku. Myślał, że powinien brata ułagodzić. Trudno mu jednak było się na to zdobyć. Młodszy miał zdolność drażnienia go swoją zawiścią. Ciągle mu wszystkiego zazdrościł. Ludwik nie czuł się temu winny, że wszędzie, gdzie on zyskiwał serca i zdobywał zaufanie, Henryk był nielubiany lub wyśmiewany. Fryderyk, który jemu okazał tyle łaskawości, ledwo przywitał się z Raspem. Nie zapraszał go na narady, nie wezwał do Rimini. A Henryk miał o to do brata wieczną pretensję. Mimo to wspomniał na tak częste słowa Elzy i powiedział łagodnie:

- Nie miałem zamiaru zamykać ci ust. Jesteś moim bratem i kocham cię... - Doszło go gniewne parsknięcie Henryka, mimo to ciągnął dalej: - Wiesz zresztą, dlaczego się śpieszę...

- Wiem! Wiem! - wybuchnął młodszy. - Ponosi cię... Widziałem, jakimi oczami patrzyłeś na tę dziewczynę.

A więc jednak zauważył. Ludwika ogarnął na nowo gniew.

- Oszalałeś?

Na wąskich wargach Henryka pojawił się złośliwy uśmiech. Był zadowolony, że trafił celnie.

- Wcale nie oszalałem. Widziałem dobrze. Sparło cię... Pewno, pewno, po zabawach, jakich zakosztowałeś na dworze cesarskim, burzy ci się krew. Puściłbyś ją sobie lepiej. Gotów jesteś nie dotrwać w cnocie, a Elza...

Znowu poniosło go. Tupnął nogą.

- Zostaw ją!

- Znowu chciałbyś, abym milczał? Ale dlaczego mam ją zostawić? - Im bardziej Ludwik tracił równowagę, tym Henryk wydawał się spokojniejszy w swej złośliwości. - Przecież to najważniejsza osoba. We wszystkim musisz się jej radzić. Kiedy co - to zawsze siostrzyczka...

Z zaciśniętymi pięściami posunął się ku bratu. Ale jeszcze raz udało mu się zapanować nad sobą. Gdy on gardził zawiścią Raspego, Elza stale broniła go. Lecz on właśnie tym częściej występował przeciwko niej. A teraz - pomyślał Ludwik - będę jej musiał zostawić na jego opiece...

Cofnął się. henryk mówił dalej:

- Może powiesz, że jest inaczej? Wszystkiego słuchasz, co ona mówi. Wszystko wykonujesz, czego zażąda. Nakazała ci się modlić, więc wyczytujesz codziennie modlitwy z książki. Zabroniła ci patrzeć na kobiety, więc, choć cię spiera, chowasz oczy niby mnich. Wzywa cię, pędzisz na złamanie karku...

- Głupi jesteś! - powiedział przez zaciśnięte zęby.

Raspe śmiał się zjadliwie.

- Gadaj, co chcesz, prawda w oczy kole. Wszystko ona. Ludzie gadają: wielki książę, mocny rycerz. Cesarzowi nawet wydało się, że się poznał na tobie. - Zeskoczył z łoża i, naśladując pompatyczny gest Fryderyka i jego ton przedrzeźniał: - Mój przyjaciel, landgraf Turyngii. Najdzielniejszy z książąt Rzeszy. Sądzę, że znajdziemy w nim znakomitego wodza...

Tym razem nie wytrzymał: chwycił henryka za ramiona i potrząsnął nim z taką siłą, że tamten tylko zabełkotał i umilkł.

- Powiedziałem ci: o tym ani pary z gęby!

Raspe cofnął się. Poruszył parę razy ramionami, jakby sprawdzając, czy są jeszcze całe. Nie odezwał się już, ale dalej drwiącym wzrokiem patrzył na starszego. Ludwik chodził energicznie tam i z powrotem po izbie. Znowu przemagał gniew. Odwoływał się do rozwagi. Mimo wszystko przecież byli ze sobą związani...

Tymczasem Henryk ukląkł, zmówił szybko pacierz i położył się. Ludwik chodził dalej. Wreszcie ruch uspokoił go. Sięgnął do książki w drewnianej oprawie, którą giermek położył obok wezgłowia. Uklęknąwszy począł starannie, choć z wysiłkiem czytać modlitwy, hymny i psalmy Komplety. Bijąc się mocno w piersi, dokonał rachunku sumienia. Pomyślał, że jednak jest winny wobec brata. Uniósł więc głowę i powiedział:

- Henryku...

Ale Respe nie odpowiedział. Może spał, a może tylko udawał, że śpi. Z poczuciem nie zdjętego z serca ciężaru Ludwik wrócił do modlitw. Znowu odczytywał słowa wypisane zdobnymi w zakręty literami na kartkach księgi. Odetchnął lżej, gdy doszedł do kończącej modlitwy: Visita, quaesumus, Domine, habitationem istam et omnes insidias inimici ab ea longe repelle... Potem przeżegnał się trzy razy, zdmuchnął kaganek i wyciągnął się obok brata.



5

Kaplica była mała. Dwa wąskie okna po obu stronach ołtarza broczyły w dzień kolorami, lecz teraz, zaparte okiennicą mroku, wydawały się beztreściwą układanką matowych szkiełek. Przed ołtarzem palił się kaganek, słabo oświetlając figurę Matki Bożej, a za nią w głębi ciemny krzyż podobny na ścianie do olbrzymiego pająka.

Uklękła i wpatryjąc się w rozmazujące się zarysy postaci modliła się. Tę figurę przywiozła do Wartburga z Węgier w pierwszym roku swego małżeństwa, gdy oboje z Ludwikiem udali się w odwiedziny do jej ojca. Miejsce zamordowanej królowej Gertrudy zajmowała siostra cesarza konstantynopolitańskiego, Jolanta, niewiele starsza od swej pasierbicy. Okazywała Elzie wiele wdzięczności. Któregoś dnia zaprowadziła ją do komory, gdzie leżał cały stos dziwnych przedmiotów: świętych figur, wysadzanych kosztownymi kamieniami krucyfiksów, naczyń kościelnych, cennych lamp i kaganków, relikwiarzy, zasłon z kosztownego materiału... “Popatrz - powiedziała - to wszystko rzeczy zabrane schizmatyckim i przeniewierczym Grekom. Przysłali mi to bracia. Słyszałam, że jesteś pobożna. Jeśli chcesz, weź coś z tego...” Elza przyklękła. Z nieśmiałością, która ją nagle opanowała, grzebała w stosie. Odkładała rzeczy kosztowne, one nie pociągały jej. W rozbitej skrzynce leżał zwinięty płat lnianego płótna, pokryty rudymi plamami, niby nasiąkły krwią. “Wiesz - mówiła Jolanta - powiadają, że to jest całun, w który był owinięty nasz Pan, gdy leżał w grobie. Rzeczywiście, jak go rozwinąć, widać na nim zarys postaci ludzkiej”. “To może to płótno dasz mi matko?” - poprosiła. “Dałabym ci je chętnie, droga Elzo, ale brat oddał je już rycerzowi de la Roche, który także walczył z Grekami. Leży tu tymczasem, zanim znajdzie się ktoś, kto je zabierze do Arelatu...” Długo patrzyła na tajemnicze, rudobure ślady na płótnie. A jeśli - myślała - są to naprawdę ślady krwi, która wypłynęła z Jego Ciała? W tej samej skrzynce znajdował się także drewniany posążek Maryi. “Czy ta figura - zapytała - należy także do rycerza de la Roche?” “Nie. Jeżeli ci się tylko podoba, weź ją sobie. Chociaż taka zwyczajna... Lepiej wybierz sobie coś cenniejszego.” “Och, nie, dziękuję, matko - powiedziała - właśnie ten posążek podoba mi się...”

Figura przedstawiała Maryję bolejącą. Szeroko rozwarte oczy zdawały się tryskać łzami. W geście rozłożonych rąk czuło się rozpacz bezradności. Za dnia, w kolorowym otoczu witraży, postać traciła nieco swój wyraz. Ale w mroku odzyskiwała go znowu. Chwiejący się płomień kaganka sprawił, że ramiona Maryi jakby drżały, a oczy to się zamykały, to znowu otwierały. Cień figury padał na krucyfiks, zlewał się z nim w jedno. To była całość: nieruchomy, rozpięty na swym krzyżu Skazaniec i słaniająca się u Jego stóp postać Matki.

Przez Nią do Niego - mawiał Rudiger. - Tylko przez Nią. Nigdy nie potrafimy się sami wspiąć tak wysoko. Nigdy... On mógłby się schylić i nas podnieść. Ale pozwolił, aby przybili Mu dłonie. Za to dał nam Ją... I Ona gotowa jest zawsze nas podźwignąć. Chce tego. Czeka, by to uczynić. Ma przebite serce siedmioma mieczami, ale nie ma przebitych dłoni...”

Rudiger mówił zawsze takie właśnie słoneczne słowa. Elza była pewna, że poprzez jego głos dochodzą do niej pieśni tamtego trubadura miłości Bożej. Świat Franciszka przypominał wielkie schody. Zaczynały się one bardzo nisko, tak że każdy mógł na nich uczynić pierwszy krok. Potem jednak już nie szło się po nich, ale leciało. Zaczynało się dziecinną zabawę, by nagle upaść w rozkrzyżowane ramiona. Nie trzeba było wielkiej mądrości, znajomości świata i ludzi. W jej życiu także zaczęło się wszystko zabawą dziecinną. Pamiętała dzień, kiedy obie, ona i Agnes, siostra Ludwika, udały się, towarzysząc księżnej Zofii, na nabożeństwo do kościoła rycerzy zakonnych. Był to dzień Wniebowzięcia, i Zofia kazała dziewczynkom ubrać się w najpiękniejsze suknie. Potem sama włożyła na ich głowy książęce korony. Powitane przed kościołem przez komtura, szły przez nawę po obu stronach Zofii, odruchowo naśladując jej krok, powolny, majestatyczny, pełen godności.

Ale kiedy Elza zaczęła się modlić - stanęły przed nią słowa Rudigera. Jeszcze nie był wtedy jej spowiednikiem; słyszała go, gdy przemawiał stojąc po prostu na pustym straganie na rynku. Mówił: “Nie, Mryja nie umarła. Żywa została wzięta do nieba i tam otrzymała koronę. A wiecie dlaczego? Dlatego, że przedtem wyrzekła się jej. Kiedy archanioł Gabriel zwiastował jej narodziny, mogła żądać, czego tylko chciała. Ona jednak nie żądała niczego. Za to, gdy Jezusowi wtłaczano koronę z cierni, Ona pragnęła jej. I choć jej nie otrzymała, cierpiała tak samo. Za to właśnie czekała na Nią w niebie korona z gwiazd...”

Nagle mała królewna poderwała się z klęczek. Z twarzą, po której spływały łzy i przelatywały uśmiechy, zbliżyła się do ołtarza. Porywczo zdjęła z głowy koronę... Najprzód panowała cisza, potem usłyszała za sobą zgorszone szmery. Doszło ją ostre wezwanie Zofii. Nigdy przedtem nie widziała księżnej tak bardzo zagniewanej...

A jednak ten gest w niej pozostał. Jeszcze wcześniej przysłuchiwała się z zachwytem opowiadania, jak rycerz Gotfryd, zdobywca Jerozolimy, odmówił przyjęcia korony, choć przyjął jej brzemię... I to w niej pozostało: skoro nie można inaczej, wyrzec się chwały, nie wyrzekając się ciężaru... Czy tak? - zapytywała wzrokiem Cierpiącą. Czasami wydawało się Elzie, że słyszy ciche potakiwanie.

Ale dziś nie słyszała nic.Natomiast zamiast słów rozległ się dźwięk otwieranych drzwi. Zadudniły ciężkie kroki. Ktoś wszedł do kaplicy, ukląkł mocno na oba kolana. Modlił się czas jakiś głośnym szeptem. Serce Elzy poczęło bić. Przyciskała je dłonią, wydawało się jej bowiem, że to stukanie słychać niby klekot wielkopostnej kołatki. Tamten powstał. Słyszała, jak teraz idzie kierując się pod ścianę, gdzie stała długa skrzynia na liturgiczne szaty, służąca także jako miejsce słuchania spowiedzi.

Serce Elzy łomotało coraz mocniej. Wstała z klęczek i podeszła do siedzącego na skrzyni mężczyzny. Postać Konrada rysowała się wyraźnie na tle oświetlonej kagankiem ściany. Wydawało się ogromną, półprzełamaną kolumną czarnego marmuru. Elza uklękła u jego stóp. Nie od razu pochylił się nad nią. Trwał wyprostowany, zda się, nie dostrzegając jej obecności. Dopiero po chwili, jakby obudzony, poruszył się i zrobił nad nią w powietrzu wielki znak krzyża.

- Jaki to grzech niepokoi ciebie? - zapytał.

Zmagała się ze swym sercem, które czuła niby żywe stworzonko pod ciasno opiętą suknią.

- Boję się... - wyznała wreszcie.

Czekał, czy nie powie czegoś więcej. Ale usta Elzy rozdygotały się. Póki tłumiła niepokój w sobie, był on jak ciężar dokuczliwy, lecz dający się znieść. Teraz ogarnął ją taki spazm lęku, iż niezdolna była nic więcej powiedzieć.

- Boisz się... - wyrzekł w końcu. Znała dobrze jego głos kamienny, pełen surowej powagi. - Obawa nie jest sama w sobie złem. Trzeba się bać Boga, nawet gdy się nam wydaje, żeśmy wypełnili wszystko, co nakazane. Ale jeżeli boisz się czegoś innego, grzeszysz, bo tylko Jego wolno się bać. Rozumiesz?

Wolno odmierzane słowa, choć groźne, pozwoliły jej odzyskać panowanie nad sobą.

- Boję się o męża... - szepnęła. - Tak długo nie wraca. Sama nie wiem, skąd przyszedł ten niepokój... Przedtem nie lękałam się... Ale teraz jakbym przeczuwała coś złego...

Znowu odczekał chwilę, zanim podjął:

- Słusznie więc obwiniłaś siebie. Boisz się o człowieka. A cóż to jest człowiek? Co jest ważne: on czy wola Boża w nim? Ale ty pragnęłabyś ciągle być dzieckiem. Żyć wśród radości, czynić mało, to tylko co nic nie kosztuje... I jeszcze za to chciałabyś być chwalona. Za nic... Od roku ci to powtarzam, tłumaczę. Moje rady i napomnienia można by koszami wynosić...

- Jestem grzeszna - korzyła się - jestem słaba...

- Słaba... - Z politowaniem kiwał głową. - Wszyscy to powtarzacie: jesteśmy słabi... Skarżycie się. Aleście nie popróbowali naprawdę waszych sił. Wolicie biadać niż walczyć. Jutro, po mszy w kościele rycerzy zakonnych, będę o tym mówić. Przyjdź posłuchać.

- Przyjdę.

- Nie zapomnij. Twój lęk jest niepokojem twego sumienia. Ty wiesz, bo ci tyle razy to mówiłem, co jest twoim obowiązkiem. Nie bawienie się w opatrywanie żebraków. Twoim dziełem powinna być odmiana duszy twego męża. Skierowanie jego myśli i woli w należytym kierunku...

Jej oddech stał się szybki i świszczący. Zapytała, a w jej głosie dzwoniło przerażenie.

- Chcecie wciąż, mistrzu, aby jechał?

- Nie ja chcę, Bóg tego chce! - Okrzyk Konrada buchnął niby grom, aż zadzwoniły lichtarze. - Czy zapomniałaś, kobieto - mówił już ciszej, ale wciąż z siłą w głosie - że Grób Pański znajduje się w rękach pogan? Dzieci nawet szły go bronić, gdyż rycerzom zabrakło serca. Wszyscy książęta, grafowie, baronowie, rycerze Rzeszy zastygli w zobojętnieniu. I wy także?

Z posadzki podniósł się dygocący głos kobiecy:

- Dlaczego jednak on...?

Z gorzką ironią powiedział:

- Każdy tak gotów pytać. Twój mąż jest młody i energiczny. Ma uznanie i szacunek wśród książąt Rzeszy. Potrafiłby innych pociągnąć. Słyszałem, że stał się doradcą i przyjacielem cesarza.

- Lecz cesarz...

- Cesarz przyrzekł apostołowi. Zbyt już długo odkłada wypełnienie obietnicy. Na twoim mężu ciąży obowiązek przypominania mu. To on powinien go zachęcić. A ty - męża.

Przypadła do ziemi.

- Czy mam go zachęcić, by szedł walczyć?

Skrzyżował ręce na piersi i patrzył na nią groźnie.

- Ty to mówisz? Ty, córka krzyżowca? Jerozolimczyka?

Głos Elzy zaszedł łzami.

- Nie wiem, panie. Może błądzę... Nie znam się na sprawach męskich... Ale...

- Pojmuję. Pięknie jest, wydaje ci się, gdy ktoś walczy o Grób Święty, aby to nie był tylko twój mąż. - Kiwał głową ze zgorszeniem. - Wciąż tylko chciałabyś się cieszyć jego bliskością. Namiętności są w tobie silniejsze niż obowiązek małżeński. Obowiązek. Żona chrześcijańska radośniej powinna widzieć swego męża przeszytego pogańskimi strzałami niż w łożu.

- Nie... Ja...

- Nie próbuj kłamać i mnie, i siebie. Lubisz się zakłamywać. Znam cię dobrze. Nie ma w tobie woli ofiarowania wszystkiego Bogu. Zachęcałem cię, byś złożyła śluby czystości...

- Jakże bym mogła, panie, żądać tego od niego? On mnie kocha, potrzebuje mnie. Chcę mu pomagać, nie utrudniać...

- Pomagać! Miękkim ustępowaniem nie pomaga się drugiemu. Nie siłę mu dajesz, ale słabość. Rycerze są rycerzami, by gromili niewiernych.

- Nie wszyscy idą walczyć, mistrzu. Franciszek od braci mniejszych powiada, jak mi opowiadano, że trzeba Saracenów przekonać przekonywać i nawracać...

- Franciszek jest marzycielem. Tylko w kościele znajduje się zbawienie. Niech muzułmanie ustąpią z placu, wtedy Kościół nauczy ich prawdy.

- Lecz to są także rycerze...

- Dosyć! Umiesz rozumować wykrętnie: najpierw mówisz, że nie znasz się na sprawach męskich, a potem bronisz tamtych. Saracenowie są przewrotni. Nie wolno im ufać. Nie wolno wdawać się z nimi w dyskusje, bo tylko naszym duszom przynieść to może szkodę. Póki są takimi, jakimi są, jedynie walcząc z nimi oddajemy chwałę Bogu. Słyszysz?

- Słyszę.

- Walcząc z niewiernymi okupuje się przewiny i grzechy. A twój mąż żyje w grzechu. Czy chcesz, aby spotkał go los jego ojca?

- Och! - zawołała, przyciskając dłonie do policzków. - Nie, nie - mówiła gorąco - to niemożliwe, aby stary książę był potępiony. Wiem, że przed śmiercią pragnął zgody...

- Być może - powiedział sucho - że jego pragnienia i modlitwy jego żony kupiły mu przebaczenie i zamiast wpaść w niezgłębioną przepaść piekła, znalazł wyzwolenie na dnie czyśćcowej studni. Może... Ale o tym nikt nie wie. Natomiast znamy sprawiedliwość Bożą. Bóg karze zawsze tych, którzy podnoszą rękę na ludzi Kościoła...

- Lecz wszak wiecie, mistrzu, że braciszek ugodził się z panem arcybiskupem. Pan arcybiskup przyjął wykup.

- To jego rzecz, on z niej zda rachunek. Twój mąż jednak zatrzymał ziemie, które zajął zbrojną ręką i które należały i nigdy nie przestaną należeć do Kościoła.

Jęknęła boleśnie:

- Wszak czynię, co nakazaliście...

- Cóż z tego? Chciałabyś swoim czynieniem uwolnić go od grzechu. Nie znoszę podstępów. Zresztą twoje własne sumienie buntuje się. Dlatego się lękasz. Twój strach jest grzechem. - Chwilę milczał. - Żałujesz? - zapytał.

- Żałuję... - odpowiedziała cicho.

Znowu była schylona nisko, dotykała prawie czołem posadzki. Modlił się nad nią cichym szeptem, podobnym do szelestu obracanych kart księgi. Potem uczuła, jak wielka, koścista dłoń dotyka jej ramienia.

- Idź w pokoju... - usłyszała.

Ujęła tę dłoń i przycisnęła ją do ust. Potem dźwignęła się. Zachwiała się i o mało nie upadła, tak bardzo ścierpły jej kolana od długiego klęczenia. Brzemię, z którym tu przyszła, leżało dalej na jej barkach. Jeszcze od drzwi obejrzała się, jakby spodziewała się, że ją dogoni coś pocieszającego. Ale czarna kolumna milczała.



6

Rodzice kłócili się w kuchni hałaśliwie. Skorzystała z tego, by się wymknąć na podwórze. Deszcz ustał, zasnute chmurami niebo odkrywało się z wolna.

Spuściła psa z łańcucha. Rozejrzała się, czy nikt jej nie widzi, i zawinąwszy się mocniej w płaszcz wysunęła się przez furtkę. Wąskie uliczki zalane były mrokiem i tylko po spadzistych dachach spacerowały jeszcze ostatnie blaski dnia. Hilda szła prędko. W ciemnych wnękach tuliły się do siebie pary. Słyszała ich szepty. Pogodny wieczór po dłuższym okresie deszczów wywabił zakochanych. Na skrzyżowaniu ulic pochwyciły ją nagle męskie ramiona, ale nie zdążyła się szarpnąć, gdy tamten ją puścił. Czekał na inną.

Wyszła na mały placyk. Tu było widniej. Pośrodku stała studnia uwieńczona figurą świętego. Przed nią znajdowało się kamienne koryto do pojenia koni. Hilda rozejrzała się znowu. Nie było nikogo, tylko koło studni kręciło się kilka kotów. Nawoływały się przeraźliwym miaukiem lub wydawały gniewny, podobny do gruchania pomruk.

Szybko podeszła do jednego z okien i zastukała w okiennicę. Nie musiała czekać; okno otworzyło się natychmiast. Silne ramiona chwyciły dziewczynę pod pachy i wciągnęły do środka.

W izbie było ciemno, ale jej dłonie natychmiast odnalazły znaną postać. Kiedy jednak chciała się przytulić, tamten powstrzymał ją stanowczym gestem.

- Dlaczego tak późno? - zapytał.

- Nie mogłam wcześniej - tłumaczyła się. - Przyjechali goście. Ojciec kazał usługiwać... I nie kładł się... Nie mogłam...

- Do diabła! - nagle zaklął. Pomyślała, że tęsknił do niej i z serdecznością znowu wyciągnęła ku niemu dłonie. Ale nie odnalazła go. Cofnął się. Powiedziała:

- Nie klnij... Może nas co złego spotkać. A ja naprawdę nie mogłam... Przyjechał książę Turyngii.

- Wiem - burknął, krążąc w mroku niedosiężnie dla jej rąk. - Już gadają... - Nagle zatrzymał się. - Kiedy jadą? - zapytał.

- Nie wiem... Nie! Czekaj, słyszałam... Mówili, że jutro rano. Po co ci to?

Trzasnął dłonią z irytacją. Słyszała, jak mruknął pod nosem:

- Taka okazja! - Znowu krążył w ciemnościach sapiąc gniewnie.

- Po co ci wiedzieć, kiedy jadą: - Biegłam, aby cię zobaczyć. Chciałam z tobą porozmawiać. Dawno nie mówiliśmy...

Fuknął gniewnie. Akurat - obchodziło go to, co miała mu powiedzieć. Zresztą wiedział dobrze, o czym chciała mówić. Od dawna zaczynała, a on za każdym razem starał się nie dopuścić jej do słowa. Wszystko przeciągnęło się za długo, a teraz kiedy nareszcie stało się to, na co czekał, rzecz mogła przez jej głupotę wymknąć mu się z rąk.

Nie dla niej tu przyjechał. Nie dla niej udawał powracającego z Norymbergi do rodzinnego Suhl złotniczego terminatora. Z tego, co mu powiedział Poppon, sądził, że nie będzie to długie czekanie. Przez parę dni mieszkał w gospodzie. Ale potem trudno było wytłumaczyć, dlaczego jeszcze siedzi w Schweinfurcie. Także gospadarz patrzył złym okiem na to, że się uśmiechał do Hildy. Podobno obie starsze córki uciekły z chłapakami, więc stary zawziął się, że nie pozwoli najmłodszej na żadne głupstwa. A Hilda leciała mu sama w ramiona...

Wolał inaczej: wyniósł się z gospody, udając wobec gospodarza, że w ogóle opuszcza miasto. Ale z dziewczyną nie przestał się spotykać w ukryciu. Wiedział, że przez nią będzie miał wiadomość o przejeździe. Aby móc na nią liczyć, udawał zakochanego. Wyciągał ją wieczorami na łąki nabrzeżne lub na wzgórza ciągnące się falistą linią ku Hambach. Nie oparła mu się. Potem nastały deszcze. Wtedy przychodziła do niego, do izby, którą dzierżawił od człowieka trudniącego się handlem kradzionymi końmi. Bała się ojca, on jednak zapewnił ją, że wszystko będzie dobrze. Chce się przecież z nią ożenić, musi tylko wrócić do Suhl, i usamodzielnić się. Poza tym liczy na sutą nagrodę za pewną wykonaną robotę. Początkowo tymi obietnicami odpędzał wszystkie jej niepokoje. Ale w miarę, jak czas czekania przedłużał się, dziewczyna poczęła się niecierpliwić. Mówiła wciąż, że musi mu powiedzieć coś poważnego. Domyślał się. Sytuacja stawała się napięta.

Hilda cicho pochlipywała z żalu w ciemności. On zaś rozważał: bramy już były zamknięte, słyszał dźwięk rogów. Nie ma mowy, żeby go puszczono: strażnicy mogą chcieć się dowiedzieć, kim jest i co robi w mieście. Tamci przyjechali niby szaleńcy, bez pocztu. Ułatwia to całą sprawę Popponowi, ale co zrobić, aby go w porę zawiadomić? Jeżeli wyjedzie razem z nimi rano, nigdy, nie zdoła wyrwać się przed nich i na czas zajechać do Hennebergu. Powinien wyjechać teraz, zaraz. Ale jak?

Nigdy nie próbował dowiedzieć się, jakie porachunki mają ze sobą ci dwaj, choć byli szwagrami. Między rycerzami - myślał - będą zawsze kłótnie, podstępy, walka. Ważne było, że jemu za uprzedzenie w porę obiecano nagrodę. Niechby jednak nie uprzedził! Wtedy lepiej byłoby nie pakazywać się na oczy Poppanowi.

- Dlaczego jesteś taki...? - doszło go płaczliwe pytanie.

Ta ciągle swoje! Miał ochotę powiedzieć jej coś opryskliwego, coś, co by raz na zawsze odebrało jej chęć do gadania o miłości. Lecz nowy pomysł przyszedł mu do głowy. Nagle wziął ją za ramię.

- Przestań mazać się! Słuchaj! Czy nie ma z miasta wyjścia poza bramą miejską?

- Dlaczego o to pytasz? Czego ty chcesz? - Nagle, podejrzenie zrodziło się w głowie dziewczyny. - Bernardzie...! - krzyknęła.

Położył jej dłoń na ustach.

- Cicho! Nie wrzeszcz! Powiem ci...

Przyciągnął ją blisko siebie.

- Muszę jechać. Zaraz. Jeszcze póki noc...

- Jechać? Dlaczego? Dokąd?

- Powiem, ale nie możesz o tym pisnąć ani słowa. Nikomu.

- Nie powiem...

- Więc widzisz, rycerz z Hennebergu kazał mi siebie zawiadomić, gdy przez Schweinfurt przejeżdżać będzie książę Turyngii. Rozumiesz, oni mają coś ze sobą... Co nas to zresztą obchodzi! Pan Poppon obiecał mi nagrodę. Dobrą nagrodę. On zwykle skąpy, ale jak co obieca, to da. Gdy to złoto dostanę, wtedy od razu będę mógł się z tobą ożenić...

Pociągała dalej nosem, ale czuł, że słucha go.

- Muszę więc zaraz jechać - kończył. - Wszystko od tego zależy. Gadaj: jak wydostać się z miasta?

Potrząsnął nią niecierpliwie. Stała cicho, namyślała się. W końcu bąknęła:

- U chrzestnego jest furtka... Na łąki...

- U młynarza? - pojął w lot.

- Tak. Rajcowie mu pozwolili, aby mógł ściągać nocami mąkę... Ale...

Nie słuchał, co chce powiedzieć.

- Prowadź! Prędko! Słyszysz? - znowu nią potrząsnął. - Wszystko od tego zależy!

Głosem zduszonym powiedziała:

- Zaprowadzę cię... - Nagle przysunęła się do niego. - Bernardzie - szepnęła - przytul mnie!

Jego ramię opasało ją na moment, pośpiesznym uściskiem.

- A teraz prowadź! Każda chwila się liczy. Prędko!

Cicho wysunęli się z domu. W bocznej uliczce stał jego koń, gotowy do drogi. Bernard podciągnął popręg i zarzucił na grzbiet niesioną sakwę. Ruszyli. Dziewczyna szła przodem, o krak za nią mężczyzna prowadził konia. Jego kopyta to człapały w rozmiękłym bagnie, to trzaskały na skorupach rozbitych garnków. Teraz już było całkiem ciemno. Na niebie, między sterczącymi rynnami, zapalały się pierwsze gwiazdy.

- Czy on zgodzi się? - zapytał nagle zaniepokojony tą myślą.

Nie odpowiedziała. Wkrótce skończyła się ściana domów i zamajaczył długi mur. Stanęła przed małą furteczką. Zanim sięgnęła po kołatkę, odwróciła się ku niemu.

- Bernardzie - powiedziała - po co ty to robisz?

- Mówiłem ci - rzucił - że pan z Herrnebergu...

Przerwała mu:

- Czy on chce zabić księcia Turyngii?

- Nie! Wiesz, jak między rycerzami: jeden drugiego usiłuje schwytać, a potem każe sobie płacić okup. Co nas to obchodzi?

- O co im idzie?

- Hildo, szkoda czasu!

- Musisz mi powiedzieć! - zawołała cicho, ale z taką desperacją w głosie, że nie próbował się więcej opierać.

- Kłócą się o to, kto będzie się opiekował synem pani Jutty z jej pierwszego męża, margrafa Miśni...

- Czy to prawda - zapytała - że książę Turyngii ma żonę, którą tak kocha jak... jak rycerze w bajce...? I że to do niej tak śpieszy?

Zaśmiał się.

- Podobno. Rycerz Poppon śmiał się także, iż kochają się jak para gołąbków. Jedno bez drugiego wyżyć nie może - zachichotał. - No, to już wiesz. Stukaj!

- Jeszcze jedno. Bernardzie, będę prosiła chrzestnego, aby cię wypuścił, ale ty...

- Oczywiście zaraz wrócę i poproszę twego ojca o ciebie.

Potrząsnęła głową.

- Nie! Musisz mnie zabrać ze sobą. Od razu!

- Oszalałaś?!

- Inaczej nie zastukam!

- Ależ... zrozum! Muszę pojechać. Jeśli nie dostanę tej nagrody, nie będę mógł nigdy ożenić się z tobą. Wrócę. Daję ci słowo, że wrócę. Mogę przysiąc! Zastukaj!

- Weź mnie ze sobą!

- Zastanów się. Mam jednego konia. Szmat drogi...

- Wszystko jedno. Ja nie zostanę. Ojciec domyśla się...

- Nic ci nie zrobi!

- Boję się go. Ty go nie znasz... Musisz mnie zabrać!

Zżymał się w sobie ze złości, ale bał się okazać jej swe uczucia. Szybko rozważał: Wyjechać musi... Potem co będzie, to będzie.

Zdecydował:

- Stukaj! Zabiorę cię!

Wówczas dziewczyna uderzyła w kołatkę. Chwilę czekała. Ktoś otworzył furtkę. Dwa głosy: męski i kobiecy rozmawiały ze sobą niewyraźnie. Potem głos męski ucichł, na jego miejsce pojawił się inny, gruby, jowialny. o musiał być młynarz. Bernard słyszał o nim, że jest jednym z najbogatszych ludzi w mieście. Miał usposobienie wesołe, lubił wypić i zabawić się. Teraz także rechotał basem. Dziewczyna prosiła gorąco. Bernard nie słyszał słów, ale ton głosu brzmiał wyraźnie. Zgodzi się, czy nie zgodzi? - myślał niespokojnie. Pocieszało go to, co do niego doszło, że oberżysta ma w mieście wiele wrogów, nawet wśród swoich bliskich. Więc może na złość?

Głosy ucichły, z mroku wynurzyła się Hilda.

- Chodź - powiedziała.

Miał trochę kłopotu z koniem, który bał się wąskiej furtki i nie chciał w nią wejść. Zmusił go jednak do posłuszeństwa i wprowadził na podwórze. Stały tu jakieś wozy, a w powietrzu unosił się suchy, mączny pył, niby piasek naniesiony długotrwałą wichurą. Podparta mocnymi wspornikami ciągnęła się jasna ściana spichlerza. Za nim, pod niewielką basztą, znajdowała się okuta brama. Podzwaniając kluczami założonymi na wielkie koło, pojawił się grubas. Wziąwszy się pod boki, przyglądał się czas jakiś Bernardowi.

- Ej, młodzi, młodzi! - znowu rechotał. - Figlów się wam zachciało, co? Ale niech was! Jej ojca - wskazał Hildę grubym paluchem - kolka zeprze, jak się dowie... He, he, he! Chodź tu, pomóż mi zdjąć belkę.

Oddał wodze konia Hildzie i pomógł młynarzowi wysunąć zapuszczoną w mur belkę, zamykającą bramę. Zgrzytnął klucz. Brama otworzyła się ze skrzypieniem, sypiąc mącznym pyłem. Od łąk powiało zapachem mokrej trawy.

- Dziękuję wam, panie - rzekł.

- Dobrze, dobrze. A bierz się do niej krzepko. Żeby nie żałowała...

Ty zaś żebyś nie płakał nad tym, co zgubisz... A jeśli które z was wygada, że to ja, to mu...! - pogroził im palcem.

Tym razem koń nie stawiał oporu. W mroku, jakby wysypana mąką, bieliła się droga. Szybko dosiadł konia. Hilda oparłszy nogę na jego stopie wspięła się na szeroki, koński zad. Ruszyli w milczeniu. W ciszy słyszeli za sobą skrzyp zamykanej bramy. Kiedy ten dźwięk doszedł do uszu Bernarda, odetchnął z ulgą.

Teraz - myślał - trzeba ruszyć, ile sił w końskich nogach. Do Hennebergu daleko. Ale trud powinien się sowicie opłacić. Poppon mówił: “Spraw się dobrze, nie pożałujesz...”

Nie ostrzegając Hildy, spiął nagle konia ostrogami, a ten rzucił się długim szczupakiem. Dziewczyna krzyknęła i nagle straciwszy równowagę zsunęła się na ziemię. W pierwszej chwili chciał ją tak zostawić. Ale gdy odsadził się kawałek drogi, posłyszał, jak krzyczy za nim z całych sił. Gniewnie zawrócił. Byli zbyt blisko murów, Strażnicy zaniepokojeni mogli wyjść i dowiedzieć się wszystkiego. Dopadł do niej:

- Cicho! - syknął. - Koń mi się spłoszył, a ty...!

Wyciągnął rękę, jakby chciał ją wciągnąć na wierzchowca. Ale gdy zbliżyła się, zamiast za dłoń, chwycił ją za gardło. Zdusił krzyk. Dławiąc ciągnął przy koniu do miejsca, gdzie droga prowadziła przez most. Przewlókł bez barierę i cisnął niby kociaka w wodę. Gdy spadła z pluskiem, puścił konia w cwał.



7

Obudziło go dotknięcie dłoni w stopę. Pierwszy sen leżał ciężko na powiekach, przytomność wracała powoli. Wymamrotał:

- To ja. Odejdź... - Wydawało mu się, że jest w domu.

Na samym początku, gdy Elza zaczynała wstawać na nocne modlitwy, zdarzało się jej zaspać. Wtedy przychodziła Guda i budziła ją pociągnięciem za nogę. Ale zdarzyło się tak kilka razy, że szukając po omacku, zamiast ją budziła jego. W pierwszej chwili był wściekły, potem w ciągu dnia śmiał się i żartował z pomyłki.

- Odejdź! - mruczał.

Ale dłoń dotknęła go znowu. Otworzył oczy. Wokoło była nieprzebita ciemność. Stopniowo uprzytomnił sobie, gdzie jest. Obok niego rozlegało się chrapanie Henryka.

- Kto, to? - szepnął i wyciągnął rękę. Dłoń była mała i miękka. Ledwo jej dotknął, cofnął się gwałtownie i skurczył jak oparzony.

- Idź! Idź sobie! Natychmiast! - syczał.

Od razu był pewien, że to ona. Musiała dostrzec jego spojrzenie. Nie pierwszy raz zdarzała mu się taka pokusa. Tam, w Italii, dwórki na cesarskim dworze kilka razy próbowały szczęścia u pięknego rycerza. Odpędzał je, choć wiedział, że wielu, dowiedziawszy się o tym, będzie drwiło. Znał siebie, przeczuwał, że pierwsze ustępstwo byłoby otworzeniem bramy następnym. Nie przychodziło to łatwo - miał naturę mocną, domagającą się. Gdy mówił “nie”, mówił to także sobie. Lecz wiedział, czym by to było dla niej. Ta myśl pomagała mu. Teraz jednak, gdy powracał, czuł jakby osłabnięcie wszystkich pomagających mu się bronić odruchów.

- Idź precz! - powtarzał.

- Wasza miłość... - posłyszał ciche.

Do tego trzeba jeszcze było, aby się obudził Henryk.

- Milcz! Uciekaj!

- Wasza miłość...

- Precz!

- Wasza miłość, niebezpieczeństwo...

Z przerażeniem usłyszał, że równe pochrapywanie brata ucichło. Raspe hałaśliwie przewrócił się z boku na bok.

- Co tam...? - zamruczał.

Oboje milczeli. Henryk dźwignął się.

- Co to za dziewka? Nie mogłeś iść do niej, tylko tu...?

Zły, że się musi tłumaczyć, powiedział:

- Obudziła mnie. Gada o jakimś niebezpieczeństwie.

- Naprawdę, panie! - zawołała. - Grozi wam...!

Raspe zapytał:

- Co ty pleciesz? Kto ty jesteś?

- Ciszej, wasza miłość - szepnęła błagalnie. - Nie budźcie wszystkich... Jestem córką gospodarza... Przyszłam was ostrzec. Grozi wam, panie - zwróciła się do Ludwika - niebezpieczeństwo...

- Przynieś światło - powiedział.

- Przyniosę, panie. Ale nikogo nie wołajcie...

Słyszeli szurganie bosych stóp. Skrzypnęły drzwi - musiała wyjść. Czekali na jej powrót lekko dygocząc, gdyż w izbie panował chłód, a oni byli ciągle wybici ze snu.

- Czy to już ranek? - zapytał Raspe.

- Ależ nie. Zobacz, jak mocno szklą się gwiazdy. Spaliśmy mocno.

- Ja spałem - mruknął Henryk. - Ale ty, jak widzę - począł się śmiać szyderczo - zabawiałeś się...

- Daj spokój! - odburknął gniewnie.

Młodszy nie przestawał drwić:

- No, nie udawaj świętoszka. Obudziliście mnie, więc udajecie. Jakie tam niebezpieczeństwo? Uciekła i nie wróci...

W tej samej jednak chwili szczęknęły drzwi. Najpierw ukazał się w nich otoczony aureolą oślepiającego blasku kaganek, potem dziewczyna, która go niosła. Ledwo ją poznali, tak była zmieniona. Miała włosy potargane, odzież podartą, mokrą i zabłoconą. Rozdrapane czoło broczyło krwią.

- O jakim niebezpieczeństwie mówisz? - pytali obaj. - Od kogo?

- Od rycerza z Hennebergu...

Spojrzeli po sobie.

- Skąd wiesz?

Opowiadała krótkimi, urywanymi zdaniami o człowieku, który czekał w mieście na ich przyjazd, a dowiedziawszy się, że mają jutro rano wyruszyć, wymknął się z miasta. Znowu popatrzyli po sobie.

- Poczekaj - rzekł nagle Henryk. - Coś tu się nie klei.

Skąd wiesz o tym wszystkim?

- Znałam, panie, tamtego...

- Kto mu powiedział, że wyjeżdżamy rano?

- Ja...

- Ty? Więc byłaś z nim w zmowie! Pewno także twój ojciec! - Zerwał się z posłania, chwycił za leżący przy łożu miecz. - Nie ruszaj się. Jeżeli będziesz próbowała uciekać, zabiję!

- Nie ucieknę... - szepnęła. - Przyszłam tu, aby was ostrzec...

- Ale przedtem mu powiedziałaś?

- Nie wiedziałam, dlaczego chciał to wiedzieć...

- Kto to jest ten człowiek? Twój kochanek?

Nie odpowiedziała. Spuściła głowę. Przez zaciśnięte zęby powiedziała:

- Kimkolwiek był, przyszłam ostrzec. Chociaż...

- Chociaż? - podchwycił.

- Ojciec zabije mnie... - wyznała.

- Za to, żeś zdradziła waszą zdradę?

Uniosła oba ramiona, a potem opuściła je nagle.

- Gadaj całą prawdę! - naciskał Raspe. - Jeżeli ci życie miłe... Wyglądasz. na ładnego gagatka! Ach, już wiem! - uderzył się dłonią w kolano. - Domyślam się wszystkiego. Opowiadasz jakieś historyjki, bo zapachniała ci nagroda. Co? Przysłuchiwałaś się temu, cośmy mówili...

Stała z pochyloną głową, z wyrazem rozpaczy na twarzy. Tasiemka krwi zakrzepła jej na policzku. Ramiona obwisły. Ludwik poczuł dla niej współczucie. odeszło od niego całe poprzednie zainteresowanie.

- Daj jej spokój - przerwał bratu. Zwrócił się do dziewczyny: - Coś ty mówiła, że ojciec cię zabije?

Ponuro skinęła głową:

- Zabije, jak się dowie o nim...

- Opowiada - mruknął Henryk. - Dobrze się oni wszyscy ze sobą znają!

- Daj jej spokój - przerwał bratu Ludwik. - Idź z nią. Niech ci ona poświeci. Obudź naszych. Trzeba się naradzić.

Niechętnie burknął: “Idę”. Wstał, narzucił na siebie kaftan. Dziewczyna raz jeszcze położyła palec na ustach.

- Tylko cicho, panie... - powiedziała błagalnym szeptem.

Wzięła ze sobą przyniesiony kaganek, lecz przed wyjściem zapaliła od niego stojącą na stole świecę, z podziałką znaczącą upływający czas. Zostawiony sam w izbie Ludwik ubrał się szybko. Był teraz pewien, że dziewczyna mówiła prawdę. Stary krętacz szykował na niego zasadzkę. Na pewno pragnął zemsty za tamten pogrom i zburzenie twierdzy lipskiej. Kto wie także, czy nie doszły do niego jakieś echa układów w Rimini...

Umierając ojciec chłopca uczynił Ludwika opiekunem syna i regentem Miśni. Jutta, wyszedłszy po raz drugi za mąż za starego i chciwego Poppona, usiłowała Miśnię wydrzeć z rąk brata. Nie udało się jej to jednak: Ludwik odkrył zasadzkę, rozgromił przeciwników, mocniej jeszcze wziął w swoje ręce rządy marchii. Zaokrąglił jej granice, zdobywszy Lubusz na księciu wielkopolskim. Syn Jutty wciąż chorował, wyglądało na to, że umrze, nie doszedłszy pełnoletności. Chodziło o to, komu przypadnie Miśnia po jego śmierci.

O tym, że Ludwik nie wypuści z ręki, co raz w nią wpadło - wiedzieli wszyscy w Niemczech. Jako pan Turyngii, Hesji i Miśni stawał się jednym z najpotężniejszych książąt Rzeszy. Lecz tutaj nikt jeszcze nie powinien był wiedzieć o wielkich planach, wyłożonych w Italii przez von Salzę cesarzowi i przez niego przyjętych. Dla tych planów Miśnia wraz z Ziemią Lubuską była Ludwikowi koniecznie potrzebna. Jednym pociągnięciem pióra pod pięknie wymalowanym dokumentem Fryderyk zatwierdził darowiznę. Tym aktem wiązał się Ludwik z cesarzem i z Zakonem Rycerzy Teutońskich. Obecnie było już rzeczą obojętną, czy syn Jutty wyżyje.

Może coś z tego dotarło do uszu Poppona? A może pan z Hennebergu myślał po prostu, że uwięziwszy Ludwika wymusi na nim zrzeczenie się regencji? Tak czy owak - zasadzka z jego strony nie powinna była być żadną niespodzianką dla Ludwika. I rzeczywiście, gdyby wpadł w ręce Poppona, wielkie plany zostałyby pokrzyżowane. Fryderyk zlałby swoje łaski na Henryka Limburskiego. A Elza? Jakże by ona cierpiała. Obudził się w nim gniew. Zacisnął pięści. - Na Święty Krzyż! - zaklął. - Nie dostanie mnie!

Znowu powrócił myślą do dziewczyny. Ocaliła go. Przypomniało mu się jej rozcięte czoło i podarta odzież. Ten łotr musiał ją napaść. Wynagrodzę ją - myślał. Właśnie dlatego, że podejrzewał ją i że budziła niepokój jego zmysłów, pragnął ją wynagrodzić. Twardy w walce, umiał być także szczodry. Wynagrodzę ją - powtarzał.

Drzwi otworzyły się. Cicho, jeden za drugim, wchodzili rycerze z Bechtoldem. Na końcu wsunęła się dziewczyna z kagankiem w ręku. Przybyli stanęli półkręgiem przed siedzącym na łożu landgrafem.


- Wiecie już, o co chodzi? - zapytał ich. - Co myślicie?

Popatrzyli na Waltera. Stary rycerz przesuwał dłonią po mlecznobiałych włosach. Przez wiele lat był doradcą księcia Hermana, teraz służył jego synowi. Ale lata biegły i wiek uginał jego potężną postać. Było już postanowione, że ostatni raz towarzyszy landgrafowi w dalekiej wyprawie.

- Mówiłem wam, książę, że lękam się zasadzki ze strony pana z Hennebergu...

- Przeczuwaliście dobrze - Ludwik kiwnął głową. - Radźcie teraz, co mamy czynić.

- Nie wydaje mi się rzeczą rozsądną, książę, byście się narażali na schwytanie. Jest nas zaledwie kilku, poczet został w tyle. Sądzę, że należałoby albo pozostać i zaczekać na jego nadejście, albo jechać okólną drogą na Fuldę...

Potakiwali skinieniem głów. Bechtold dorzucił:

- Moglibyście przy okazji, książę, odwiedzić grób świętego Bonifacego męczennika. Przed tak wielkim przedsięwzięciem...

- Do grobu wybiorę się osobno - przerwał kapelanowi. - Teraz chcę być jak najszybciej w domu.

- Pędzi cię nie wiadomo do czego... - zaczął Henryk.

Uciszył go gniewnym spojrzeniem. Mocno zwarł brwi i namyślał się. Nie! Nie! Tak strasznie chciał jak najprędzej zobaczyć Elzę. W tym pragnieniu było coś z gorączki. Zawsze powracał pełen niecierpliwości i tęsknoty. Tym razem było coś więcej...

Tyle spraw ostatnio dokonało się w jego życiu, tyle pokus napotkał, tyle decyzji powziął - a ona nie wiedziała o tym wszystkim.

- Nie - powiedział. - Nie opóźnię powrotu ani o jeden dzień. Inaczej uczynimy. Wyruszamy natychmiast! Jadąc śpiesznie, dotrzemy do ziem Poppona razem z tamtym człowiekiem. Zanim tamci zdołają się przygotować, będziemy daleko... - Zwrócił się do dziewczyny: - Kiedy tamten odjechał?

- Niedawno, panie - odpowiedziała. - Nie zwlekałam zaraz przybiegłam...

- Jedźmy więc zaraz - powiedział.

- Konie zdrożone... - bąknął Raspe.

- Wypoczęły przez wieczór.

Milczeli. Znali Ludwika i wiedzieli, że gdy tak mówił, jego postanowienia były nieodwołalne. Zresztą taka decyzja odpowiadała jego naturze. Nigdy nie czekał: zagrożony zwykł był wychodzić naprzeciwko niebezpieczeństwu; uderzał, zanim atakujący zdołał uczynić to pierwszy. Ta szybkość działania dała mu wiele razy zwycięstwo. Plan w gruncie rzeczy był słuszny, chodziło jedynie o to, że byli zmęczeni. Pędzili jak szaleni z Augsburga do Schweinfurtu. Teraz, zaledwie zdołali się przyłożyć do snu, kazał im znowu siadać na koń.

Ale żaden nie śmiał się sprzeciwić woli księcia.

Ludwik podszedł do okna, uchylił je.

- Rozpogadza się - rzekł, cofając znowu głowę do wnętrza. - Wiatr na pewno podsuszył drogę, nie będziemy lgnęli. Na Boską Krew Pana naszego, jedźmy!

- Skoro mamy jechać, jedźmy - powtórzył za księciem Wargila.

- Jeszcze chwila! - zawołał nagle Henryk. Wyciągnął rękę i wskazując palcem dziewczynę, zapytał: - A skąd wiesz, bracie, że ona nie wymyśliła tego wszystkiego?

Zrobiła się cisza. Rycerze patrzyli na Hildę, a potem przenieśli wzrok na Ludwika, który siedział na łóżku ze zmarszczonym czołem.

- Dlaczego miałaby wymyślać?

- Właśnie dlatego - Henryk mówił nie do brata, ale zwrócony do Waltera - by nas namówić na jazdę nocną, bez pocztu. Kto wie, czy zasadzka nie jest przygotowana tu, zaraz za miastem, a nie na ziemi Poppona, ona zaś chce nas wywabić? - Obrócił się do brata. - Dlaczego ostrzega, aby nie robić hałasu?

- Rzeczywiście... - Bechtold złożył dłonie i patrzył podejrzliwie na dziewczynę, która stała ze spuszczoną głową. - W tym, co książę Henryk opowiada, jest wiele racji...

- Najlepiej - ciągnął Raspe - zanim coś zdecydujemy, obudźmy gospodarza i dowiedzmy się, co znaczy gadanina tej dziewczyny...

W ciszy, jaka się zrobiła, rozległ się krótki okrzyk przerażenia, a potem suchy szloch.

Lecz Ludwik potrząsnął głową.

- Tracimy czas - rzekł. - Obudźcie giermków, niech siodłają. Bez hałasu.

Powiedział to tak twardo, że tylko spojrzeli po sobie i skierowali się ku wyjściu.

Bechtold powiedział do dziewczyny:

- Chodź, pokaż, gdzie śpią giermkowie...

W izbie pozostali jedynie bracia. Henryk patrzył z ukosa na zbierającego się do drogi Ludwika.

- Ulegasz tej dziewczynie - rzekł zjadliwie. - Tak ci się spodobała?

Ludwik czuł w słowach brata zaczepkę, więc milczał.

- Ciekawy jestem, co by na to powiedziała Elza...? - ciągnął Raspe. - Opowiesz jej to wszystko? Kiedy się obudziłem...

- Zbieraj się prędzej! - przerwał mu starszy brat.

- Nie chcesz gadać?

- Przestań mleć językiem! Mamy być cicho.

- Ale dlaczego? Że ona boi się ojca? Uciekamy jak złodzieje... Wszystko bo jakieś takie...

Wciąż tylko milczeniem odpowiadał na uszczypliwe słowa brata. Drzwi skrzypnęły. Stanęli w nich Wargila i Hilda.

- Wszystko gotowe, książę - rzekł stary rycerz. - Konie osiodłane...

- Wobec tego ruszamy.

Zanim jednak wyszedł z izby, zatrzymał się przed dziewczyną. Jak przedtem unikał jej wzroku, tak teraz patrzył jej prosto w oczy. Nie była już dla niego pokusą. Obtarła krew, ale na jej czole widać było czerwoną rysę i policzki były jakby zapuchnięte. W drżeniu jej ust odczytywał ból.

- Ostrzegłaś - powiedział - choć widzę, że tamten człowiek obszedł się z tobą źle. Wdzięczny ci jestem. Rycerzu Wargilo - zwrócił się do Waltera - wypłaćcie jej nagrodę...

- Ile każecie dać, książę?

- Dajcie miarkę srebra.

Posłyszał za sobą cichy świst, jaki zwykł był wydawać ustami Henryk, gdy go coś bardzo oburzało. Lecz zanim Wargila zdążył sięgnąć do skórzanego trzosa, który miał u pasa, dziewczyna zrobiła obu rękami szybki gest.

- Dziękuję wam, panie. Ale... Nie dla nagrody zrobiłam to...

Znowu spojrzał jej w twarz. Była naznaczona grymasem bólu, spod którego nie umiał niczego wyczytać. Nie było czasu na odkrywanie jej tajemnicy.

- Weź te pieniądze, mogą ci się przydać... Weź... ode mnie...

Nagle sięgnął do wiszącego u pasa puginału. Szybkim ruchem uciął jeden ze złotych guzów, które miał przy płaszczu. Wyciągnął do dziewczyny dłoń z guzem.

- Masz - powiedział. - A to od mojej żony. Gdyby wiedziała, co zrobiłaś dla mnie, chciałaby ci podziękować. I gdybyś czego potrzebowała kiedy, przyjdź z tym na zamek...



8

Dzień nadchodził, gwiazdy utraciły swój blask, lecz trzej ludzie wciąż jeszcze rozmawiali.

Izba, w której się znajdowali, była duża, zimna i przeraźliwie pusta. Na kamiennej podłodze, nie przykrytej niczym, leżał w kącie wypchany słomą siennik, niby więzienne posłanie. Nad nim zwisał ze ściany ogromny, bolesny krucyfiks. Ciało Chrystusa wiło się na nim; chude ramiona nabrzmiałe były napiętymi mięśniami, palce nóg rozcapierzone. Poza tym w komnacie znajdowało się jedynie kilka twardych zydli a także obracany pulpit z leżącą na nim księgą i długim arkuszem zapisanego pergaminu. Na podłodze stał wysoki lichtarz, w którym osadzona była gromnica - zwisały z niej żółte frędzle; po nich co jakiś czas spływały z cichym gulgotem kropelki rozgrzanego wosku.

Dwaj przybyli mówili kolejno, nie przerywając sobie wzajem. Konrad wsunął dłonie w szerokie rękawy swej szaty i przysłuchiwał się ich słowom. Sam milczał, z rzadka tylko rzucał jakieś pytanie. Bijący od dołu blask znaczył jego chudą twarz plamami cienia. Czarne płaty leżały na skroniach i na policzkach, podkreślając jeszcze bardziej ich chudość. Chwilami jego pociągła twarz wydawała się twarzą umarłego. Nie nosił zarostu. Skąpe blond włosy odkrywały wysokie czoło i zwisały kosmykami nad pulsującymi skroniami. Oczy mistrza były szare, głęboko wbite w oczodoły. Trzymał je nieugięcie skierowane w twarz tego z dwóch przybyszów, który w danej chwili mówił. Ani na chwilę nie zmieniał kierunku swego spojrzenia. Czasami tylko lekko przesuwał końcem języka po wąskich, bezkrwistych wargach.

Tamci wciąż opowiadali. Wygarniali niby z bezdennego wora przyniesione nowiny. Torso miał na sobie wybrudzony dominikański habit, lecz jego żywe gesty dawno już przestały być gestami mnicha. Towarzyszyły namiętnym słowom. Jednooki Jan siedział oparty o ścianę z wyciągniętymi przed siebie nogami. Ruchem głowy przytakiwał temu, co opowiadał towarzysz. Czasami, gdy tamten milkł, zaczynał on, a jego głos, rwany i chrapliwy, przypominał szczekanie. Najczęściej dorzucał do opowiadania jakieś imię, wskazując jednocześnie ruchem jedynej swej ręki leżący na pulpicie arkusz: “Wymieniliśmy go tam, czcigodny mistrzu...” Konrad kiwał głową: “Dobrze uczyniliście...”

Lecz wkrótce wór nowin ukazał swoje dno. Przybyli zamilkli i skierowali twarze na Konrada, czekając, co powie. On nie spieszył się jednak ze zdradzeniem swych myśli. Siedział nieruchomy, skupiony, poważny. Nad każdym jego gestem ciążyła twarda dyscyplina woli. Porywający kaznodzieja, nawet gdy zabierał głos w zwykłej rozmowie, rozważnie odmierzał bogactwa swego talentu.

- Taak... - zaczął. Nie patrzył teraz na nich, zwrócił oczy na spływający krwią krucyfiks. - Nowiny, które przynieśliście, są ważne, bardzo ważne... Chciałem noc dzisiejszą przeznaczyć na przygotowanie kazania, jakie jutro wygłoszę w kościele rycerzy zakonnych, nie żałuję jednak, że poświęciłem kilka godzin na wysłuchanie was. Tak... Przeczuwałem, że heretyckie nauki pojawią się wszędzie. Trujące zielsko, gdy się go nie wyrywa, rośnie prędko. Robactwo pleni się, gdzie leży nawóz. A gdzie go nie ma? Widzę na waszej liście - wziął z pulpitu arkusz - nie tylko imiona prostactwa. Są tu także rycerze, ba, duchowni... - Zacisnął wargi, zmrużył oczy i czas jakiś boleśnie kiwał głową. - I to przewidywałem podjął znowu. - Wiele zamków rycerskich kryje rozpustę. Pieśni wędrownych śpiewaków pod układnymi słowami przemycają pochwałę namiętności cielesnych. Zachęty do grzechu łączą się z bezwstydnymi atakami na prawdy wiary. Przez zręczne porównania głosi się kult strąconego anioła...

Urwał i milczał, tamci zaś bez słowa oczekiwali, aż podejmie na nowo. Rzeczywiście zaczął po chwili:

- Dziękuję za wasz trud, choć myślę, że poczucie spełnionego obowiązku jest dla was lepszą podzięką niż moje słowa. Przywiezione nowiny i ten spis posłużą mi za materiał do nowego listu, jaki mam zamiar napisać do Ojca Świętego. Jak wiecie, pisałem już raz do niego. Przedstawiłem mu rosnące niebezpieczeństwo i prosiłem o wskazania. Jego świątobliwość polecił mi, bym sprawy nie spuszczał z oka...

- Ojciec święty - zaczął prędko Torso - pochwalił podobno waszą gorliwość, mistrzu, i w uznaniu waszych zasług powierzył wam nadzór nad życiem duchowieństwa oraz zakonów...

- Nie przerywaj! - Konrad osadził go w miejscu. - Pochwała ludzka - dym, nawet gdy ją wygłasza sam apostoł. Pracować trzeba dla królestwa Bożego, nie dla pochwał. Tak, to prawda, że Ojciec święty polecił mi wglądać w sprawy życia tutejszego duchowieństwa... Dlatego, i tylko dlatego pozwoliłem wam donosić mi nawet o złych księżach, choć człowiekowi bez święceń nie wolno mówić źle o kapłanie. Lecz pamiętajcie - uniósł groźnie palec w górę - jeśli kiedykolwiek podejrzenia zaprowadzą was do domu księdza lub poza furtę zakonną, macie tam być tylko moimi uszami i oczami!

- Zawsze, czcigodny mistrzu - zaszczekał jednooki - jesteśmy tylko waszymi oczami i uszami.

- Tak musi być. Powierzyłem wam te sprawy, choć nie jesteście duchownymi i ciążą na was zarzuty...

- Oszczerstwa! - zawołał Torso. - Złe języki sprawiły, że usunięto mnie...

Przerwał mu stanowczym gestem.

- Nie będziemy teraz o tym mówili. Broniłem was obu i jeśli czynić będziecie dobrą robotę dla chwały Kościoła, pozostaniecie pod moją opieką.

- Jesteśmy wam, mistrzu, wdzięczni...

Poruszył lekceważąco dłonią.

- Lecz musicie należycie spełniać powierzone wam zadania - ciągnął. - Przywieźliście ważne wiadomości. Nie poprzestajcie jednak na tym - uderzył wierzchem dłoni w pergamin, który wciąż trzymał w ręku. - Musicie tropić dalej...

- Oczywiście - zapewnił szybko Torso - będziemy to czynili. Wszak znacie, mistrzu, cudowną właściwość brata Jana...

Konrad podniósł świdrujący wzrok na jednookiego.

- Czy zawsze drętwieje ci ręka, gdy stajesz obok człowieka, który oddaje cześć Lucyferowi?

- Zawsze, mistrzu - zapewnił Jan.

- Opatrzność dała ci potężną broń przeciwko nieprzyjacielowi, której nie wolno ci nie używać. Szukajcie dalej.

- Będziemy szukali. Lecz, mistrzu - wtrącił znowu niecierpliwie Torso - czy pozwolicie, że postawimy ci pytanie?

- Mów.

- Co mamy czynić, gdy nasze podejrzenia zaprowadzą nas wysoko? Raczcie nas oświecić... Wśród imion, które wam, panie, spisaliśmy, są imiona rycerzy, opatów... Są imiona ludzi bogatych i potężnych... - Twarz Torsa skurczyła się jak pysk kąsającego psa. - Wiesz sam, mistrzu, że zło przede wszystkim tam się kryje... Tam, gdzie bogactwo...

- Wiem. Czy masz kogoś na myśli?

- Z niepokojem umieściliśmy na liście imię rycerza von Sayn - rzekł jednooki. - spostrzegłem je.

- Rycerz van Sayn uchodzi w Hesji za człowieka pobożnego. A jednak... mamy dowody! - Torso pochylił się ku Konradowi. - Także ręka brata Jana ścierpła, gdy stanął obok niego...

- Jeżeli macie dowody, nie powinniście się niczego lękać. Już Pismo święte powiada, że nieczysty potrafi udawać anioła światłości.

- Lecz wiecie niewątpliwie, mistrzu, że rycerz von Sayn jest przyjacielem landgrafa...

Wsparłszy brodę na ręku, patrzył w przestrzeń. Nie śmieli przerywać jego rozważań.

- Wiem o tym - rzekł wreszcie. Końcami palców gładził skronie. - Ale i to nie może zatrzymywać was w waszej działalności. Badajcie sprawę dalej. Nie odkrywajcie jednak przed nikim waszej pracy. Nie budźcie podejrzeń. Przyjdzie czas, gdy postawimy zarzuty otwarcie, a winnych wezwiemy przed sąd, choćby sami byli landgrafami i przyjaciółmi cesarza.

Spojrzeli na niego pałającym wzrokiem.

- Macie jakieś podejrzenia, mistrzu? - zapytał dawny mnich.

- Podejrzenia nie są dowodami i niech mnie Bóg strzeże, abym się nimi kierował - odpowiedział. - Być może, poślę was kiedyś ich śladem... Książę ma zresztą swoje grzechy, o których wiedzą wszyscy. Lecz chcę być cierpliwy wobec niego. Ostrzegam, ale jeszcze czekam... - Pochylił się do przodu i gestem przyzwał ich, by się ku niemu zbliżyli. Przysunęli się z zydlami, czujnie patrząc w jego kamienną twarz. - Słuchajcie - mówił głosem cichszym niż poprzednio. - Wiecie na pewno, że na wiosnę upływa termin spełnienia obietnicy cesarskiej...

- Cesarz wiele razy obiecywał, lecz nigdy nie dotrzymał... - wtrącił Torso, zaraz jednak urwał, skarcony wzrokiem przez Konrada.

- To prawda - podjął kanonik - że cesarz obiecywał i nie spełniał swojej obietnicy. Lecz tym razem poprzysiągł uroczyście. Musi uczynić to, czego oczekuje od niego całe chrześcijaństwo! Jestem pewien, że Ojciec święty, choć jest człowiekiem nad wyraz dobrym i łaskawym, okaże mu wreszcie surowość...

- Sądzicie, że ruszy? - zapytał Jan.

- Musi ruszyć!

- Lecz przecież wiecie, mistrzu, i to lepiej nawet niż my, o tym, co się naprawdę dzieje w Królestwie Sycylijskim. Ludzie, którzy tam byli, gadają, że cesarz jest bardziej sułtanem saraceńskim niż chrześcijańskim władcą. Otacza się poganami, odprawia muzułmańskie modły, ma cały harem nałożnic pod strażą eunuchów. Na jego dworze są podobno mędrcy saraceńscy, którzy uczą cesarza tajemnej, pogańskiej wiedzy...

- Kto wie, czy nie stamtąd płyną - zawołał Torsa - te wszystkie heretyckie nauki!

Patrzyli pytająco na Konrada, on zaś spoglądał na nich przez stulone powieki, niby przez wąską szparę, zza której połyskiwał wzrok zimny jak damasceńska stal.

- Tak... - powiedział. - To prawda, co ludzie mówią. Przewrotna uczoność prowadzi do upadku. Cesarz czytuje księgi przeciwne świętej wierze i sam głosi rzeczy grzeszne. Gdy on jak Salomon bije pokłony obcym bogom, herezje muszą trawić świat chrześcijański. Ty widzisz to, o Panie - podniósł nagle wzrok na krucyfiks - ale jeszcze odkładasz swój surowy wyrok...!

- Amen! - dopowiedzieli obaj i pochylili nisko głowy.

Chwilę panowała cisza, potem odezwał się Konrad:

- Świat chrześcijański tylko jedno uratować może: wielka wojna, święta wojna z niewiernymi. Chociaż cesarz jest grzesznikiem, dopóki pozostaje cesarzem, tylko on potrafi ją poprowadzić!...

- Lecz czy ją poprowadzi? - po raz drugi wypowiedział swoją wątpliwość Jan.

- Cesarz na wojnę będzie musiał ruszyć, jeżeli niemieccy rycerze pośpieszą mu z pomocą.

- Kto ich jednak do tego skłoni?

- Jeden człowiek może to uczynić: landgraf Turyngii!

Otworzyli szeroko oczy. Z podziwem patrzyli na Konrada. On zaś objął dłonią skronie, zacisnął palce, a potem obsuwał wolno dłoń wzdłuż twarzy, gniotąc policzki, jakby chciał, by przyjęły kształt kości policzkowych.

- Zrozumieliście teraz? - zapytał.

Skinęli głowami.

- Wielka myśl! - powiedział z uznaniem Jan.

- Pojmujemy teraz - mówił Torso - dlaczego porzuciliście Marburg, by przebywać w Wartburgu. Chcecie poprzez księżnę mieć wpływ na jej męża, nieprawdaż?

Nie przeczył ani nie potakiwał. Siedział nieruchomo.

- Tak - podjął, jakby snuł dalej swe myśli, a nie rozmawiał z nimi. - Cesarz wystąpi, gdy Rzesza pospieszy mu z pomocą. Ale rycerze tutejsi to piasek. Musi być mocna ręka, która ich weźmie w garść... Landgraf jest młody, jednak wodzem być potrafi... Oni właśnie tacy - rozważał głośno - pierwsi do bitki, ostatni do posłuszeństwa... Zły przykład... Przez nich nigdy Kościół nie będzie dość słuchany...

- Lecz czy sądzicie, że księżna zdoła wpłynąć na męża? - Niecierpliwy jak zwykle Torso swoim pytaniem znowu przerwał rozmyślania Konrada. - Miłosierna, to prawda, obsługuje chorych, karmi ich... - mówił dalej. - Ale wobec męża podobno uległa...

Tym razem Konrad pozwolił mu mówić. Cierpliwie słuchał patrząc na dawnego mnicha przez zmrużone powieki.

- Masz rację - przyznał. - Dobra kobieta... - Lekki uśmiech przewinął się po jego wargach. - Wprawdzie kurka, która nie rozumie wielkich spraw. I zaślepiona. Ale gdy Pan zechce, najnędzniejsze stworzenie może się przydać. Gdy taka Jego wola, najchudsze nawet ciasto da się ugnieść...

Powiedział to cicho, ale jego słowa zadzwoniły mocą. Z uznaniem skłonili się przed nim obaj.

- Wielką rzecz zamyśliliście, mistrzu - rzekł Torso.

Potrząsnął głową.

- Nie ja... Ja także jestem tylko narzędziem...

Gdzieś na podwórzu zamkowym zapiał kogut. Połyskujące dotąd jedynie odbitym blaskiem świecy szklane gałki w oknach wypełniać się poczęły szarozielonym, mętnym płynem. Noc uciekała, rozmowa toczyła się niby wjeżdżający coraz wyżej pod górę wóz. Na twarzach przybyszów widać było zmęczenie, tylko sucha twarz Konrada nie uległa żadnej zmianie: wydawała się tylko jeszcze bledsza niż zazwyczaj. Znowu wsunął dłonie w rękawy szaty.

- Czy nie czas wam odpocząć, mistrzu? - zapytał Torso.

Coś jakby grymas lekceważenia przemknął po twarzy Konrada, ale zaraz ustąpił łagodnemu półuśmiechowi. Nie odpowiedział na pytanie, tylko rzekł:

- Zostawcie mnie. Idźcie spać. Na prymę możecie nie wstawać, lecz chcę, abyście byli na mszy i na kazaniu w kościele rycerskiego zakonu...

- Będziemy, naturalnie - zapewnili.

Powstali i ukłonili się z szacunkiem. Konrad wskazał im leżące na oknie ogarki świec. Jan zapalił jedną z nich od tkwiącej w lichtarzu gromnicy. Jeszcze raz od drzwi skłonili się nisko.

- Zostańcie a Bogiem, mistrzu.

Wysunął dłoń z rękawa i zrobił nią w powietrzu szeroki krzyż:

- Idźcie w pokoju. In nomine Patris...

Drzwi zamknęły się za nimi. Jakiś czas pozostawał nieruchomo na swym zydlu. Potem wstał. Póki siedział, jego wzrost nie rzucał się tak w oczy, kiedy jednak wyprostował swą długą, chudą postać, wydał się olbrzymem, sięgającym głową spiętego ostrołukami sklepienia. Powoli zbliżył się do posłania. Ale nie położył się na nim. Przez chwilę stał nieruchomo, potem nagle padł na oba kolana i rozłożył szeroko ramiona. Jego wąskie wargi poruszały się modlitwą. W izbie panowała cisza, czasem tylko zaskwierczał palący się knot lub zadzwoniły krople wosku staczające się na posadzkę. Naprzeciwko rozkrzyżowanego Boga klęczał rozkrzyżowany człowiek. Modlitwa spływała z ust bezgłośnie. Powtarzała to samo wołanie, wciąż to samo, od lat...


A oni szli tymczasem ciemnym korytarzem. Choć usiłowali stąpać cicho, ich kroki zostawiały za sobą głośny, powtarzany echem stukot. Jakieś powiewy przeginały nagle płomień świecy, który furkotał niby chorągiewka na wietrze. Własne ich cienie zdawały się skradać za nimi.

Gdy przechodzili przez szeroki korytarz na dole, posłyszeli nagle dźwięk otwierających się w pobliżu drzwi. Szczurzym susem zapadli w boczny, czarny korytarz. Z drzwi prowadzących do kaplicy wyszły dwie postacie kobiece. Wyższa z nich trzymała zapalony ogarek. Stąpały cicho i rozmawiały ze sobą szeptem. Dosłyszeli:

- ...gdy przychodzę, gołąbko, nie śpisz...

- Choćbym chciała, zawsze coś mnie obudzi...

Gdy kobiety przeszły, pomocnicy Konrada wysunęli się ze swego ukrycia. Zatrzymawszy się, chwilę patrzyli w stronę, w której zniknęły. Torso chciał coś powiedzieć, ale Jan dał mu znak, by milczał. Ruszyli swoją drogą i za chwilę byli przy drzwiach izby, w której przygotowano im posłanie. Zamknąwszy drzwi za sobą, najprzód obaj równocześnie ziewnęli.

- Twardy człowiek z naszego mistrza - rzekł półgłosem jednooki.

- Wymęczył nas... - przyznał Torso. Siadł na posłaniu i począł rozsupływać zaplątany węzeł przy ciżmach. - Ale widziałeś? - zapytał nagle przerywając tę robotę. - Księżna modli się po nocy...

- Widziałem. - Jan rozbierał się także. - Pewno jej kazał. On nie popuści. Wczepił się w nią jak wilk w owcę...

- Tacy jak nie umieją żyć zwyczajnie, to przynajmniej lubią dręczyć... - Wyciągnął rękę, zrobił dłonią nieskromny gest. - Ugniatają przynajmniej dusze. - Śmiał się. Mocno zaciśnięty węzeł nie chciał ustąpić. Torso zaklął. Z tym przekleństwem spadła z niego jakby zewnętrzna pokrywa. Nagle zmieniło się wszystko: wyraz twarzy, ton głosu. Kiedy zaczął się znowu śmiać, w tym śmiechu dyszała zawziętość. - Ale niech robi, jak chce, byle ich tylko wysłał na tę wojnę. - Z groźnym syknięciem podniósł w górę zaciśniętą pięść. - Żeby się wyrżnęli co do jednego! Żeby ich wszystkich diabli wzięli!



9

Mroczny kościół Najświętszej Maryi Panny, należący do klasztoru rycerzy teutońskich, pełen był ludzi. Przy ołtarzu ksiądz śpiewał Ewangelię, lecz oczy zebranych zwrócone były nie na niego, ale na wysoką postać kaznadziei, który zapadł w głęboki, rzeźbiony klęcznik i tkwił w nim nieruchomo od początku nabożeństwa. Teraz podniósł się i stał wyprostowany, lecz z głową opuszczoną na piersi. Celebrans skończył śpiewać i oddalił się od ołtarza. Zrobiła się cisza. Członkowie rodziny książęcej, przybyli z wartburskiego zamku, dworacy, rycerze i bracia zakonni, tłum grodzian - wszystko to tłoczyło się pod przysadzistymi kolumnami świątyni. Ci, co nie widzieli przedtem mistrza Konrada, wspinali się teraz na palce, by zobaczyć tego, który na całą Rzeszę zyskał sobie sławę najgorliwszego głosiciela krucjat. Tu, w Turyngii imię marburskiego kanonika znane było także od czasu, gdy był promotorem sprawy cystersa Minnike z Goslaru, oskarżonego o uprawianie kultu Lucyfera. W kościele znajdowali się i tacy, którzy na własne oczy oglądali przed czterema laty potężny stos rozniecony u stóp wielkich schodów zbiegających od katedry i od kościoła świętego Seweryna w Erfurcie, a przed stosem trybunę sędziów, na której wybijała się chuda i wysoka postać Konrada.

Wśród szeptów mistrz wystąpił z klęcznika i poprzedzany przez dwóch braci zakonnych szedł wolno przez kościół. Majestatycznym krokiem wstępował na schodki kazalnicy. Po kościele przeleciała fala westchnień i chrząknięć, a potem zapadła głucha cisza.

Zaczął cicho głosem matowym. Wywołał scenę, którą zawierała dzisiejsza Ewangelia, scenę uczty u Heroda, tańca Salome, ścięcia Jana. Mówił tak, jakby to wszystko widział, a swoją krwawą wizję umiał w przejmujący sposób przekazać słuchaczom. Zdawało się im, że widzą kata idącego przez salę pełną ucztujących i niosącego na misie głowę, z której skapywały na posadzkę gęste, szkarłatne krople.

- Tak czyniono niegdyś prorokom Pańskim! - zawołał nagle, a głos jego nabrał od razu siły i huczał w kościele niby dzwon. - Ale i dziś tak samo czynią. Gdzie? Przede wszystkim tam, w ziemi, w której znajduje się Grób Pański. Jak wiecie, przed kilku laty, w dalekim Egipcie rycerstwo chrześcijańskie wpadło w ręce niewiernych, którzy nie umiejąc dać mu pola, zatopili armię chrześcijańską wodami zdradliwej rzeki. I znowu Grób Święty jest w niewoli. Znowu oplwany i obrzucony bluźnierstwami. Dalej na ziemi, po której chodził Pan nasz, cierpią prześladowania Jego słudzy, a wielu z nich ponosi śmierć z rąk niewiernych. Kościoły są zamienione w meczety, kapłani Pańscy prześladowani...

Głos mówcy rósł z każdym słowem. Przycichł na chwilę, by tym mocniej znowu wybuchnąć. Szare oczy Konrada rozpłomieniły się i ciskały błyskawicami na stłoczone w dole twarze.

Żarliwie i płomiennie mówił o ciężkiej doli Królestwa Jerozolimskiego. Konrad nie był tam nigdy. Z dala państwo króla Jana de Brienne wydawało mu się ostatnim bastionem broniącego się rozpaczliwie zamku. Od lat służył sprawie krucjat. Syn ubogiego rzemieślnika ze Szmalkandy pozostałby niczym, gdyby nie zainteresował się nim daleki krewny, pisarz przy kapitule w Meiningen. Ten to krewniak pomógł Konradowi ukończyć szkołę, a potem sprawił, że biskup dał trochę pieniędzy, by rokującego wielkie nadzieje młodego człowieka wysłać dalej na naukę. Z węzełkiem na plecach Konrad wyruszył pewnego dnia w daleką podróż, by po miesiącu wędrówki zobaczyć miasto rozsiadłe między wzgórzami po obu stronach kapryśnie wijącej się rzeki. Wszedłszy do Paryża przez bramę przy szpitalu Saint Gervais, patrzył z niskiego, mulistego wybrzeża na wspaniałość wyspy, która w blasku zachodzącego słońca wydawała się cudem natury, nową Jerozolimą spuszczoną prosto z nieba w nurt burej rzeki. Nad stłoczone dachy domów, zamków i pałaców strzelały niezliczone iglice kościelne i wznosiły się koronkowe pylony katedry. Potem wzrok przybysza pobiegł dalej, za rzekę. Tamten brzeg był wysoki: panował nad nim szeroko rozsiadły masyw góry świętej Genowefy. Na jej zboczach w kościołach, kaplicach i domach kryjących się wśród gęstej zieloności, mieściło się najpotężniejsze, jakie znał świat, źródło wiedzy, do którego przywędrował. Tu znajdowała się prawdziwa stolica mądrości Boskiej i ludzkiej.

Konrad spędził w Paryżu kilka lat. Studiował, zyskał zaszczytny tytuł mistrza świętej teologii, lecz także zaznał ciężkiego niedostatku: głodu, zimna i upokorzeń. Nie dał się tym trudom złamać. Nie był jak ubodzy pauprzy, którzy podobnie głodując i marznąc przecież marzyli, że nadejdzie chwila, kiedy i oni porosną w złote piórka. Konrad na pokusę bogactw odpowiedział pogardą dla nich. Pogardą i nienawiścią.

Powrócił z Paryża tak, jak tam podążył: o żebranym chlebie. Lecz teraz towarzyszyła mu sława człowieka wielkich cnót i umartwień, a także niezrównanego kaznodziei. Ledwo wrócił, powierzono mu misję głoszenia krucjaty w diecezji bamberskiej. Wywiązał się z tego znakomicie. Na mule, w towarzystwie jednego tylko zakonnika wędrował przez kraj, wszędzie przyjmowany z entuzjazmem, otoczony podziwem. Przekazywane przez niego żałosne wołania Jakuba de Vitry, biskupa Saint-Jean-d'Acre, szły na całe chrześcijaństwo, aż wreszcie Andrzej, król węgierski, i Leopold, książę austriacki, zdecydowali się wyruszyć na wyprawę. Szybko jednak powrócili, nic nie wskórawszy. Łagodny Honoriusz nie umiał nikogo zachęcić do nowej wyprawy. Głosiciele krucjaty przestali przebiegać kraj, odeszli do innych zajęć. Zapał ostygł. Tylko Konrad na swym mule wciąż wędrował po drogach Rzeszy i nie przestawał przypominać wiernym o tragicznym losie Królestwa Jerozolimskiego.

Tymczasem król Jan ruszył na Damietę i zdobył ją. Fala zapału buchnęła znowu poprzez Europę. Biskup Hugo z Hildesheim wziął w swoje ręce kierownictwo nowych przygotowań. Konrad miał teraz wielu pomocników. Lecz niedługo to trwało: po sukcesie przyszła klęska. Tym razem wyglądało na to, że pociągnie za sobą zgubę królestwa. Przerażony papież zażądał od cesarza, by wreszcie dotrzymał danej w czas koronacji obietnicy i wyruszył na krucjatę. Fryderyk przyrzekł, że to uczyni, ale dopiero po ukończeniu przygotowań, które miały trwać cztery lata. Czekając na ten termin, kaznodzieje znowu zawiesili swoją działalność. Tym razem zrobił to także Konrad, powołany na stanowisko kanonika kapituły marburskiej i wizytatora życia duchowieństwa. Zgodził się także być spowiednikiem landgrafini turyngskiej. Lecz choć umysł kanonika zajęty był wieloma sprawami, krucjata pozostała jako najważniejsza na horyzoncie jego myśl.

W kościele powstało nagle małe poruszenie. Jakaś wiadomość zdawała się wędrować z ust do ust, od drzwi do książęcych stalli przed samym ołtarzem. Szepty zwróciły uwagę mówcy. Na jego czole ukazała się gniewna zmarszczka. Na chwilę zatrzymał się, w kościele natychmiast zapanowała na nowo głucha cisza. Lecz w Konradzie palił się już gniew: zbyt był przyzwyczajony do tego, że go słuchano z zapartym oddechem. Wewnętrzne podrażnienie przelało się natychmiast w słowa. Mocno uderzył dłonią w oparcie kazalnicy.

- Może który z was powie, że to są sprawy dalekie, że jeśli nawet chrześcijanie cierpią prześladowanie w Ziemi Świętej, to przecież u nas wiara kwitnie, żywa i nieskażona? Ludzie małego serca! Czy nie widzicie, jak w cesarstwie, w samym sercu chrześcijaństwa pojawiły się ohydne herezje i próbują podgryzać prawdy głoszone przez Kościół Chrystusowy? Nikczemna nauka katarów, która wylęgła się w królestwie francuskim, ma i u nas swoich naśladowców! A waldensi lombardzcy? A uczniowie Tanchelma, Amalryka Bene i opata Joachima? A najgorsi z najgorszych, czciciele szatańskiego Lucyfera, których przywódca ukrywa się, jak wieść niesie, w Mastrichcie?!

Nagle zmarszczka na czole mówcy pogłębiła się. Konrad nie przerwał kazania, ale jego wzrok natężył się i sięgnął książęcej stalli. Nie mógł po prostu uwierzyć swoim oczom. Stalla była pusta! Nie siedział w niej nikt! Najmłodszy z landgrafów stał po drugiej stronie ołtarza w otoczeniu rycerzy zakonnych. Konrad mówił dalej. Był wytrawnym mówcą i mógł sobie pozwolić na chwile, w czasie których myśl nie towarzyszy słowom. Tylko jego głos stał się jeszcze ostrzejszy niż poprzednio.

- Jak się to dzieje - wybuchnął, pochylając się nad stłoczonym tłumem słuchaczy - że nauki heretyków trafiają do uszu chrześcijan? Jak? Zaraz wam powiem. Winni są ci, którzy głusi na głos apostoła nie spieszą do walki o wyzwolenie Chrystusowego Grobu! Gdzie braknie ducha do walki z nieprzyjacielem zewnętrznym, tam przychodzi wróg wewnętrzny i atakuje człowieka w jego własnym domu. Ale nie tylko oni są winni. Wy także jesteście winni! - Palec mówcy zawisnął w przestrzeni, jak przygotowany do ciśnięcia oszczep. - Wasze serca zarosły tłuszczem! Domy wasze pełne bogactw, a was samych wypełniło po gardło pragnienie, by żyć lepiej, wygodniej, przyjemniej! Pieniądz wam utknął w gardle i dławi. Dajecie grosz na biednego, a sto wyrzucacie na ciżmy z długimi nosami, na powłóczyste szaty, na pachnidła, na wschodnie przyprawy. Puszycie się swym bogactwem jeden przed drugim, a nie płacicie daniny na Kościół. Ta jedyna skarbona, w której złoto nie przemienia się w zgniliznę, stoi pusta...!

Nie zamierzał tak mówić. Lecz pasja przetapiała się w nim w słowa, a te stawały się coraz gwałtowniejsze:

- Nie łudźcie się, że tylko niewierni podnoszą ręce na proroków Pańskich! Wy robicie to samo! Każdy zabija, kto wspomaga zabijających! Nie tylko ten, co czyni zło, ale i ten, co nie sprzeciwia się złu! Troje było winnych śmierci Jana: Herodiada, Salome i Herod. Herodiada nienawidziła Chrzciciela, bo jej wyrzucał cudzołóstwo. Pragnęła jego zguby, ale bała się sama dopominać o jego głowę. Więc posłała Salome, wcielaną rozpustę, ta zaś opętała serce Heroda. I Herod bał się Jana. I on także nie byłby śmiał podnieść na niego ręki. Nie czcił świętości proroka, ale się jej lękał. Myślicie, że takich jest mało? Rozejrzyjcie się między sobą! Otwórzcie oczy! Pełno wśród was Herodów, chwiejnych Nikodemów, którzy nocą gotowi są skrycie odwiedzać Chrystusa i zapewniać Go o swej wierności, ale w dzień są słabi, tchórzliwi, podatni na każdą pokusę! Ludzie, co chcą służyć jednocześnie Bogu i mamonie! Ślepcy, szaleni ślepcy! Najpierw obiecują, potem gotowi są na wszystko. Słyszycie? Na wszystko!

Głos mówcy dygotał. Ludzie odruchowo wzdragali się, tak straszny wydawał się im w tej chwili ten wielki, chudy człowiek, rzucający z kazalnicy surowymi oskarżeniami.

- Obyś był zimny albo gorący, mówi Pan - ciągnął Konrad. - Gdzie w was gorąco lub zimno? Jesteście letni! Całe chrześcijaństwo stało się letnie. Dlatego nie ruszacie na wyprawę przeciwko niewiernym, a gdy w końcu ruszycie, oni zwyciężają was. Dlatego żrą was herezje, jak wszy! Weszliście w układ z grzechem, niby Herod z Salome! Sprzedaliście się złotu i wygodzie! Chwiejni Nikodemowie, chcielibyście cudzołożyć w dzień, a udawać wiernych w nocy!

Ludzie stali jak skamieniali, choć Konrad zszedł już z ambony i wsunął się w swój klęcznik. W ciszy słychać było szybkie, niby zadyszane oddechy. Dopiero śpiew Credo wyrwał zebranych ze stanu, w jaki wtrąciło ich kazanie.

Konrad klęczał z twarzą ukrytą w dłoniach. Był zmęczony. Wypowiedziane słowa wykrwawiły go jak rana. Po takim wysiłku odpływała od niego zwykła energia i na krótką chwilę na sercu osadzała się, niby żużel po pożarze, gorycz. Cóż z twoich wołań? - podsuwała mu.

Wyczulonymi w nocnych czuwaniach zmysłami Konrad chwytał otaczającą go woń zgnilizny. Organizm, którego życie było i jego życiem, rozkładał się. Dziś powiedział tyle o złu, które, wiedział, kryje się po dworach, zamkach, zwykłych mieszczańskich domach. Ale sam znał boleśniejsze jeszcze tajemnice. Odkąd kazano mu naprawiać życie duchowieństwa, przekonał się, że to samo zło znaleźć można również w domach zakonnych, pałacach biskupich, a kto wie, czy nie znalazłoby się także, gdyby go poszukać dobrze, na dworze papieskim. Gdziekolwiek spojrzał, 7nury Kościoła rysowały się... Dla człowieka jak Konrad było to odkrycie przerażające. Ratować go! - myślał. Ale jak? I wydało mu się, że jest na to tylko jeden sposób: pchnąć tych wszystkich, którzy swą ziemską potęgą sprzeciwiają się Kościołowi, na daleką wyprawę przeciwko niewiernym, związać ich walką - i korzystając z ich nieobecności, przeprowadzić reformę...

To była myśl, która już od dłuższego czasu wykrystalizowała się w głowie mistrza. Pewnej nocy wydało mu się, że przejrzał. Sprawy świata stanęły przed nim w całej swej oczywistości. Przedtem był tylko wiernym sługą i wiernym wykonawcą rozkazów Kościoła. Od tamtej nocy wydało mu się, że został dopuszczony do poznania Jego wstydliwych tajemnic i wezwany na ratunek.

Pochylił głowę, przycisnął czoło do oparcia klęcznika. Słabość przemijała jak skurcz bólu. Zrozumienie powracające na nowo wyzwalało w nim energię. Powracał także gniew, ale inny, opanowany, ujęty niby rzeka w cembrowinę kamienną.

Teraz ten gniew skupił się na jednej osobie. Ośmieliła się wyjść. Może jednak - myślał - tracę zbyt wiele czasu na zajmowanie się tą kobietą? Kimżeż ona jest wobec wielkich spraw, którym służył? Znał jej duszę, wiedział, że na jej bieli nie ma żadnej plamy. Lecz nie wątpił, że jest to tylko mizerna duszyczka, zdolna do odprawiania długich modlitw, do wspomagania cierpiących, do znoszenia cierpliwie drobnych codziennych przykrości, i do kochania - o wiele zanadto! - swego męża. Odkąd roztoczył opiekę nad nią, Konrad usiłował ją popchnąć ku czemuś większemu. A gdyby tak - podsuwał - ona i jej mąż wyrzekli się za wspólną zgodą wszelkiej bliskości cielesnej? Jezus - cytował - wzywa ludzi, by się dobrowolnie “otrzebiali” dla Niego. Patrzyła na niego przerażonymi oczami. “Chcielibyście, mistrzu, bym nawet nie ucałowała brata, gdy odjeżdża lub wraca z wyprawy? Ileż boleści sprawiłabym mu!” Niechętnie wzruszał ramionami. Drażniło go to wzajemne nazywanie się bratem i siostrą. “To źle - powiedział - że jesteście tak bardzo przywiązani do ziemskich związków. Spodziewałem się, że będziesz chciała dać z siebie wzór wszystkim żonom chrześcijańskim...” W parę dni później, gdy przyszła do niego, by wyznać mu, że zbyt lubi słodkie placki z miodem, które, znając jej gust, przygotowuje dla niej kucharz, przerwał jej surowym chrząknięciem. Pochyliwszy się nad klęczącą zapytał, czy jej zdaniem wszystko, co pojawia się na stole książęcym, może być spożywane z czystym sumieniem. Milczała zaskoczona. Wtedy przypomniał jej o zatargu Ludwika z arcybiskupem Zygfrydem i o klątwie, która przez dwa lata ciążyła na księciu. “Lecz brat - tłumaczyła - dał wykup, a pan arcybiskup zdjął z niego klątwę...” Skandując dobitnie wyjaśnił: “A jednak ziemie zabrane nie powróciły do Kościoła. Wszystko: chleb, mleko, mięso, czy wino, które pochodzą z ziemi zabranej, są dobrem nieuczciwie nabytym. Chrześcijanom nie wolno tego spożywać pod grzechem. I ja ci tego zakazuję!” “O, Boże! - posłyszał jej przerażany szept. - Lecz jak poznam, panie, że coś pochodzi z ziemi zabranej? Jak odróżnię chleb wypieczony z tej, a nie z innej mąki? I to powie braciszek...?” “Możesz mnie nie posłuchać - powiedział twardo. - Mogę przestać być twoim spowiednikiem i opuścić ten zamek. Inny kapłan, być może, nie będzie tak wiele żądał...” “Nie, nie...” - szeptała. “Powiedziałem ci na początku - ciągnął - że domagam się od ciebie bezwzględnego posłuszeństwa. Tylko wtedy będę kierował twoją duszą. Tylko w ten sposób starać się będę ocalić duszę twego męża...” “Zrobię, panie, wszystko, czego żądacie - wyszeptała. - Lecz dzieci, dwór...?” “Dzieci - odpowiedział - są małe i nie odpowiadają jeszcze za grzechy rodziców. Dwór jest zależny od władcy. Wpierw twoje postępowanie winno poruszyć jego sumienie...”

Zakaz był twardy, niesłychany. Konrad zdawał sobie z tego sprawę. Żaden władca nie zniósłby takiego upokorzenia. Lecz marburski kanonik nie znał lęku. Muszę go ugiąć ! - myślał - Muszę go uczynić posłusznym narzędziem sprawy Kościoła! W gruncie rzeczy nie znał prawie Ludwika. Zaledwie przybył do Wartburga, landgraf odjechał do Italii, wezwany tam przez cesarza, i dotychczas nie wrócił.

Elza pokornie przyjęła wolę Konrada. Jedzenie na stół książęcy szło z rozmaitych majątków: nie sposób było oddzielić to, co pochodziło z zabranych niegdyś arcybiskupowi ziem, od tego, co przywożono z innych. Aby zachować posłuszeństwo, poleciła dostarczać dla siebie żywności z dworów, które należały do jej wiana. Niczego innego nie tykała.

Była mu posłuszna. Dotychczas zawsze spełniała każdą jego wolę, choć czuł, że nie przychodzi jej to łatwo. Pod posłuszeństwem wyczuwał zawsze opór. Dlaczego wyszła z kościoła? Wszak wyraźnie polecił jej, by była na dzisiejszym kazaniu. Na początku mszy widział ją w książęcej stalli. Potem znikła. Nie chciała słuchać upomnień skierowanych do niej.

Tacy.są, Panie - modlił się - ci, którzy uważają się za wiernych Tobie. Zdejm bielmo z ich oczu. Spraw, bym potrafił zgnieść ich wolę, bym ich uczynił posłusznymi nakazom Twego Kościoła. O Boże, jest tyle zła i tak oporna jest natura człowieka! Będę tropił zło i będę kruszył to, co się sprzeciwia Tobie. Chcę Ci służyć! Nie żałuj mnie. Zetrzyj mnie na proch, zaprowadź aż na męczeństwo. Posłuż się mną, jak chcesz. Tylko wspomagaj moje siły. Spraw, abym się nigdy nie ugiął. Bądź zawsze ze mną. Towarzysz mojemu dziełu...



10

Wiadomość, która dotarła do niej, sprawiła, że nie mogła pozostać dłużej w Italii. Gdyby jej powiedziano zwyczajnie:

Książę jedzie, niedługo będzie na zamku”, potrafiłaby zapanować nad swoim wzruszeniem. Ale, gdy doszedł do niej szept: “Miłościwy książę uszedł wielkiemu niebezpieczeństwu...” - Elza nie mogła powstrzymać gwałtownego bicia serca. Skinąwszy na Gudę, szybko, bocznym wyjściem opuściła kościół. Na cmentarzu zatrzymała się.

- Słyszałaś?

- Słyszałam, gołąbko. Nie przejmuj się. Wszystko już dobrze, skoro uszedł niebezpieczeństwu. Któż to się mógł przeciwko niemu zasadzić?

- Uszedł... Czy jednak nic mu się nie stało?

Z tych samych bocznych drzwi kościoła wyszedł rycerz w białym płaszczu naznaczonym czarnym krzyżem. Był to Hugo, komtur rycerzy zakonnych. Jego bacznemu oku nie uszło nagłe zniknięcie księżnej. Podszedłszy do niej, począł się wypytywać, czy przypadkiem nie czuje się chora.

- Nie, nie, dziękuję wam, panie, za waszą troskliwość - powiedziała. - Nic mi nie jest. Otrzymałam wiadomość, że braciszek wraca...

- Niech Bogu Najwyższemu będą dzięki! - Hugo wzniósł ręce i oczy w górę. - Radosna wiadomość...

- Lecz goniec mówił, że groziło mu niebezpieczeństwo.

- My, rycerze, nawykliśmy żyć za pan brat z niebezpieczeństwem. Nie wątpię jednak, że miłościwy książę, a nasz dobroczyńca, zwyciężył nieprzyjaciół...

Elza przysiadła na niskim murku okalającym cmentarz. Niepokój, który dręczył ją przez całą noc wczorajszą i niewiele dał spać nocy dzisiejszej, wybuchnął znowu z gwałtownością. Twarz księżnej pobladła. Guda patrzyła na nią z niepokojem.

- Czy ja wiem...? Goniec mówił, że uniknął niebezpieczeństwa... Lecz w takim razie dlaczego go nie ma, dlaczego z wieścią przyjeżdża jakiś obcy pachoł?

- Nie niepokójcie się, pani - rzekł komtur. - Wszystko wyjaśni się niebawem.

Targnęła się niecierpliwie. Ale natychmiast zapanowała nad sobą.

- Dziękuję wam, komturze, za pociechę - powiedziała.- Ale teraz wracajcie spiesznie do kościoła, aby mistrz Konrad nie czuł się dotknięty waszą nieobecnością...

Gdy skłoniwszy się nisko, odszedł, podniosła wzrok na Gudę.

- Nie wrócę do kościoła, nie mogłabym słuchać...

- Co chcesz uczynić, gołąbko?

- Wyjadę mu naprzeciw.

- Może być jeszcze daleko.

- Pojadę daleko. Nie zdołam czekać. Idź, idź, proszę, sprowadź konie, wydaj polecenia. Pojedziesz ze mną?

- Jakże by mogło być inaczej?

- Kochana... Weź dwóch giermków.

Guda odeszła. Elza pozostała siedząc na murze. Spoza drzwi kościoła dolatywał chwilami potężny głos mówcy, ale nie było słychać tego, co mówił. Serce Elzy biło prędko. Czy naprawdę - myślała - groza, której bliskość czuła, już przeminęła? A może ją oszukują? Może nie powiedzieli wszystkiego? Pamiętała, jak Ludwik leżał chory i samotny w Bardewick, a jej nikt o tym nie doniósł. Wiedziała, że nie lubi przejmować się swoim zdrowiem. Lecz ona czuła... Nigdy dotychczas nie odczuwała podobnego nie,pokoju. Czy gdyby nie ten lęk, ośmieliłaby się sprzeciwić żądaniu Konrada? Każde jego słowo było dla niej rozkazem.

Konie z jej pocztu były przed kościołem, więc niedługo musiała czekać. Giermek podstawił splecione dłonie, a ona lekko wskoczyła po nich na siodło. Prędko przejechali uliczkami Eisenach; za bramą wypuścili konie w cwał. Od Marksuhl pędzili w dół ku Tiefenort.

Elza jechała przodem, Guda nieco za nią; z tyłu obaj giermkowie. Szybki galop płoszył myśli Elzy, lecz nie uwalniał jej od niepokoju, który zdawał się niby sokół siedzieć na jej ramieniu.

Nie odjechali daleko, gdy równomierny klekot kopyt końskich spłoszył okrzyk Gudy. Elza obejrzała się. Koń Gudy okulał; żałośnie podskakiwał na trzech nogach, trzymając czwartą podwiniętą. Musiał wbić sobie kamień pod podkowę. Niecierpliwie zawołała:

- Niech Roger zostanie z tobą. Dogonicie nas potem...

Jeden z giermków wstrzymał konia, drugi pogalopował za księżną. Wiedziała, że nie powinna jechać w towarzystwie jednego tylko człowieka. Słyszała, jak Guda wołała za nią. Ale nie obejrzała się nawet. Mknęła dalej. Przełamawszy jedną przeszkodę, odrzucała inne. Jeszcze bardziej popędzała konia, a piękny wierzchowiec, podarowany jej przez ojca, oddalać się począł także od konia giermka.

Pachołek pozostał daleko w tyle, gdy przyjechała nad brzeg Werry. Jasny, świeżo zbudowany most zastawiony był drągiem. Ale zaraz z małego, stojącego na uboczu domku wyszedł mnich w wyrudziałym habicie. Gdy przed rokiem powódź zmyła dawny most, Elza, usłyszawszy od pewnego minnesaengera o tym, iż w południowej Francji mostami opiekują się tak zwani bracia mostowi, uprosiła Ludwika, by sprowadził kilku z nich i powierzył im budowę oraz opiekę nad mostem na Werze. Brat podszedł do drąga, by go odsunąć, lecz podniósłszy oczy na Elzę musiał ją poznać, bo nagle przyklęknął i złożył ręce niby do modlitwy. Wydobyła z wiszącego u pasa woreczka kilka groszy i podając mu prosiła, by pomodlił się na intencję księcia. Mnich podziękował niskim ukłonem, lecz z wyrazu jego twarzy poznała, że nie rozumie jej słów. Ale już z domku wybiegli inni bracia i spieszyli, by ją powitać. Mimo niecierpliwości wypadło zamienić z nimi kilka słów.

- Wasza miłość sama? To niedobrze... - mówił jeden z braci, widać starszy wśród nich, łamaną, nosową niemczyzną.

Wskazała za siebie gestem, a właśnie zza zakrętu wypadł gnający za nią giermek. Jego koń był cały zmydlony od szybkiego galopu. Mnich trząsł głową.

- Niedobrze, niedobrze... - powtarzał. - Pusta droga, źli ludzie... Wasza miłość i jeden człowiek... Niedobrze...

- Bądźcie spokojni, bracie, nic mi nie będzie - powiedziała. - Pomódlcie się na intencję księcia. Proszę... - Jeszcze zaczerpnęła z torebki i wsypała garść monet w rękę zakonnika. Pchnęła konia; dudniąc kapytami po deskach, przemknął po moście. Giermek galopował tuż za nią. Zbliżywszy się do niej, powiedział:

- Wasza miłość, zechciejcie się nie oddalać... Ten mnich miał słuszność... Mógłby was ktoś napaść...

Miała ochotę krzyknąć na niego, by nie odzywał się nie pytany. Ale spojrzawszy w twarz pachołka, uśmiechnęła się tylko i przytrzymała konia. Wzruszył ją wyraz szczerej troski w jego oczach. Tego chłopaka przyjęła niedawno do służby. Nazywał się Hartmann. Przed paru miesiącami przybył do Wartburga razem z ojcem, wędrownym kupcem. W pewnej chwili kupiec począł błagać Elzę, by zechciała przyjąć do swej służby jego siedemnastoletniego syna. “Wasza miłość - prosił - zlitujcie się... To chłopak silny i odważny, pod waszą czcigodną ręką wyrośnie na uczciwego człowieka. A przy mnie zmarnuje się... Zanadto lubi pieniądze. Jakże go mogę upilnować, w takim życiu dziś tu, jutro tam? Zlitujcie się...”

Uległa prośbom i przyjęła Hartmanna. Jak dotychczas sprawiał się nieźle, lecz był skryty i wydawał się tęsknić za dawnym życiem. Życzliwość na jego twarzy była dla niej miłą niespodzianką.

Giermek pozostał w tyle, ale ona trzymała już swego wierzchowca na wodzy, i raz po raz oglądała się, czy tamten nadąża za nią. Droga była kręta; wiła się między wzgórzami porośniętymi olchą, brzozą i krzewami tarniny. Czasami mignęła łąka lub łan uprawianego pola. Lęk znowu począł kołatać w jej sercu. Wyobraźnia stwarzała jakieś przerażające obrazy, które całym wysiłkiem musiała odpędzać od siebie. Bóg nie pozwoli - powtarzała - Bóg jest miłosierny - zapewniała siebie. W mózgu pojawiła się myśl, którą już i przedtem napotykała: Jeżeli chcesz, Panie, abyśmy byli wzorem...

Gwałtownie ściągnęła wodze, zaś koń, niespodziewanie wstrzymany, aż przysiadł na zadzie i zawisnął przednimi nogami w powietrzu. Niewiele brakowało, aby wyskakując zza zakrętu wpadła na człowieka, który wsparty na dwóch kulach kuśtykał środkiem drogi. Próbowała go wyminąć, było już jednak za późno: koń potrącił idącego, ten upadł twarzą w kałużę, wydając żałosny, ptasi okrzyk. Zdarła mocno wierzchowca, osadziła w miejscu. Siwy ogier, podniecony galopem, tańczył i rwał się do nowego biegu. Ale trzymała go mocno. Człowiek wił się w błocie niby robak, widać było, że nie może wstać. Bez namysłu zsunęła się z siodła. Rzuciła wodze nadjeżdżającemu Hartmannowi. Nie zważając na błoto, zbliżyła się do leżącego.

To musiał być żebrak. Ubrany był w łachmany, a przez ramię wisiał mu dziadowski worek, w którym chrzęściły kawałki suchego chleba. Usiłowała go podźwignąć. Ale człowiek był ciężki. Dopiero gdy Hartmann, uwiązawszy konie, pospieszył jej z pomocą, zdołali odwrócić żebraka twarzą do góry. Choć nawykła do oglądania w szpitalu odrażających widoków, w pierwszej chwili aż cofnęła się. Twarz żebraka była zżarta przez jakąś chorobę: zamiast oczu i nosa miał czerwone, zaropiałe dziury; wargi wydawały się skurczone i odkrywały rzadkie zęby osadzone w sinych, napuchniętych dziąsłach. Od tej twarzy i od całego ciała bił ohydny smród.

Hartmann cofnął się także. Ale ona zaraz się przemogła. Kiedy bywała jej ciężko, mówiła sobie: a gdyby tak, nie daj tego Boże, takie nieszczęście nawiedziło brata, czy odmówiłaby mu pomocy? Gdy tak sobie powiedziała, odraza ustępowała. Przywołała Hartmanna. Poleciła wskazując na leżącego:

- Pomóż mi. Przeniesiemy go na suchsze miejsce...

Widziała, że robi to ze wstrętem. Ona także musiała walczyć z ogarniającą ją na nowo odrazą. W szpitalu łatwiej się było przemóc. Poza tym były w niej teraz lęk i niecierpliwość, które nakazywały niechęć dla żebraka. Musiała sięgnąć głębiej do arsenału wspomnień.

Gdy Ludwik powrócił ze spotkania z duńskimi posłami, a ona dowiedziała się, że w czasie tej podróży leżał chory i bez opieki na luneburskich bagnach, prosiła go, by zbudował u podnóża wartburskiej góry szpital, w którym by mogła pielęgnować chorych. Jak zwykle nie odmówił jej. Żartował tylko: “Czy ci za mało, siostrzyczko, tego, co robiłaś dotychczas?” “Za mało - wybuchnęła. - Nie może mi wyjść z pamięci, że byłeś tam i nikt ci nawet kubka wody nie podał...”

Żebrak leżał teraz wyciągnięty na trawie. Żył, bo oddychał, a jego pierś pokryta wrzodami wychylała się z podartej koszuli. Musiał być chory, ciało miał rozpalone. Pewno dlatego nie zszedł z drogi koniowi Elzy. Wezwała Hartmanna, by poszukał wady i przyniósł ją leżącemu. Podźwignęła głowę żebraka.

- Czy słyszysz mnie? - zapytała. Poruszył głową i z tego gestu pojęła, że ją słyszy. - Bóg z tobą, człowieku - mówiła. - Potrącił cię koń. Lecz chyba nie stało ci się nic złego...?

Z nie domkniętych ust leżącego spłynęły najpierw dwa strumyczki białej śliny, a potem potoczyły się bełkotliwe słowa. Nie od razu zrozumiała, co mówi. Dopiero po chwili doszły jej uszu wymysły tamtego:

- Świńska dziewko...! Uderzyłaś mnie, a teraz udajesz, że się litujesz... Precz, ty...!

Ten żebrak był nie tylko okropniejszy od innych, ale także zachowywał się jak żaden z tych, których widywała w szpitalu. Budził w niej wstręt, a zarazem jakby lęk. Cofnęła się, odrzucona jego słowami. Lecz zaraz przysunęła się znów.

- Nie złość się, proszę... - powiedziała. - Nikt nie chciał cię skrzywdzić. Chcę ci pomóc...

- Zamknij gębę! - zabełkotał. Znowu obrzucił ją najwstrętniejszymi wyzwiskami. - Dość mi pomogły takie jak ty! - Gwałtownym ruchem dłoni, w której zamiast palców były tylko krwawe kikuty, otworzył szeroko koszulę na piersiach. Miała przed sobą ciało rozlane w lepki kształt, niby zwłoki umarłego, wydobyte z grobu. Musiał tym widokiem odstraszać napastników.

- Naprawdę - dobyła z siebie resztę odwagi - chcę ci pomóc...

Walcząc z odrazą pochyliła się nad nim.. W tej samej chwili straszliwa dłoń wczepiła się jej w gardło. Żebrak dobył z siebie głos podobny do skrzeczenia. Usiłowała się bronić, ale tamten był silniejszy. Poczuła, że traci oddech. Resztką przytomności zobaczyła Hartmanna, jak zamachuje się i uderza pięścią w głowę żebraka. Zacisk na gardle ustąpił. Giermek chciał uderzyć po raz drugi. Zasłoniła sobą leżącego.

- Nie! - krzyknęła.

- Wasza miłość! Trzeba zatłuc tego gada!

- Nie! Nie!

- Napadł na was, pani.

- Nie widzi... Potrąciłam go... Patrz, zabiłeś go!

Oboje pochylili się nad leżącym. Rzeczywiście wydawało się, że nie żyje. Rozciąginięty, z rozrzuconymi rękoma, przypominał bardziej trupa niż żywego człowieka. Z rozbitej głowy spływała strumyczkiem krew. Szybko zerwała z głowy chustę z cienkiego płótna.

- Daj wody! Podeprzyj go!

Spełnił jej rozkaz. Zawiązała żebrakowi rozkrwawioną głowę. Potem prysnęła mu w twarz przyniesioną wodą raz i drugi. Człowiek westchnął ciężko - żył. Jego wargi zaczęły się poruszać. Ale mówił coś tak szybko i cicho, że nie mogła go zrozumieć. Schyliła się niżej, przytknęła niemal policzek do bryzgających spienioną śliną ust. Wtedy usłyszała, że znowu wyrzuca z siebie plugawe przekleństwa.

- Nie klnij! - zawołała. - Nie obrażaj Pana naszego!

Tym razem powiedział wyraźnie:

- Znowu każesz mnie bić...?

- Nikt cię nie uderzy - zapewniła. - Na miłosierdzie Jezusa, nie obrażaj Go... Chcę ci pomóc...

Siedział bez słowa. Jego wargi jakby jeszcze bardziej obwisły. Z oczu spływały lśniące smugi.

- Ktoście wy - zapytał wolno i burkliwie - co chcecie pomagać?

- Chrześcijanie... - zaczęła.

Wybuchnął śmiechem szyderczym niby kaszlem.

- Chrześcijanie? - chichotał. - Nie ma takich - zadrwił. - Nie ma... Słyszysz? Chrześcijanie! Jacy chrześcijanie? - krztusił się i chrypiał. Znowu zaklął. - Lepiej niech mnie ten chłop, co jest z tobą, zabije! Każ mu...

- Nikt cię nie zabije - powiedziała. - Zabiorę ciebie do Eisenach, do szpitala. Tam znajdziesz opiekę...

Znowu zaniósł się złym śmiechem.

- Do Eisenach? Do szpitala, co założyła księżna? Głupia jesteś! Nigdy się tam nie dostanę...

- Szpital dla każdego otwarty...

- Otwarty? Głupia! A ci ludzie z kijami?

- Jacy ludzie?

- Tacy, co mocno walą.

- Nie wiem... Nie ma takich...

- Nie ma? To kto mnie stłukł, jak chciałem tam iść? Kto mnie pędził precz?

- Lecz naprawdę do szpitala może każdy przyjść. Nikt drogi nie strzeże...

- Akurat! Głupia! Przecież tam szedłem i widzisz, jak dostałem!

Podniosła dłoń do czoła i końcami palców przetarła oczy, jakby usiłując się wybić ze snu. Potem nagle podniosła pytający wzrok na Hartmanna.

- Co ten człowiek opowiada? - zapytała.

- Plecie... - bąknął.

Ale spoglądał w przestrzeń, jakby unikając jej wzroku. Gdy jednak patrzyła wciąż uporczywie, mruknął:

- Ano, kasztelan...

- Co kasztelan?

- Kazał pędzić... Zwłaszcza trędowatych... Żeby choroby na zamek nie nanieśli...

Ogarnęła ją fala ogromnego, zamraczającego aż oburzenia.

- Wiedziałeś o tym? - zapytała.

- Gadali na zamku...

- I nie przyszedłeś z tym do mnie?

Gniew szalony targnął nią całą. Na chwilę zatonęły w nim jak w powodzi wszystkie inne sprawy. W czasie nieobecności Ludwika wiele razy nie liczono się na dworze z jej wolą.

Znosiła to. Tym razem jednak przebrała się miara. Tego, co jej wyrządzono, nie była w stanie znieść. Braciszek musi ich ukarać... Musi!

Zwróciła się do żebraka.

- Sama cię zawiozę do szpitala - rzekła. - Nie odpędzi cię nikt.

Bez drwin już gorzko powiedział:

- Nie bądź taka pewna. Chłopcy z kijami pilnują. Nawet im nie zdążysz powiedzieć...

- Zawiozę cię! - powtórzyła. W jej głosie dzwoniła zawziętość. - Czy zdołasz iść?

Usiłował się podźwignąć. Dopiero gdy wsparł się na niej, udało mu się to uczynić. Ale po chwili nogi ugięły się pod nim i obsunął się znowu na ziemię.

- Hartmannie! - zawołała. - Pomóż mi! Podprowadzimy go do konia.

- Miłościwa księżno... - wzbraniał się - Zechciejcie...

- Księżna...? - wybełkotał żebrak. Zrobił gest odsuwający ją od siebie. - Skoro jesteście księżną, zostawcie mnie...

- Zabiorę cię do szpitala...

- Zostawcie... Lepiej, jak tu szczeznę... Podniosłem na was rękę...

- Podniosłeś na tych, którzy nie okazali ci chrześcijańskiego miłosierdzia...

- Landgraf każe mnie wrzucić do więzienia...

- Nikt cię nie tknie!

Nie odpowiedział. Siedział bez ruchu, zgarbiony, milczący. Po jego policzkach wciąż płynęły lśniące strugi.

- Hartmannie - powtórzyła rozkaz - weź go pod ramiona. O, tak...

Zrobił, co mu kazała, ale twarz miał wykrzywioną przerażeniem. Odsuwał się, jak mógł, aby się nie stykać z pokrytymi ropą łachmanami. Podtrzymywany ostrożnie z obu stron, człowiek szedł. Prowadząc go zapytała:

- Dawno jesteś chory?

- O tak - odpowiedział. - Od lat... “Krzyżowa” choroba... - dorzucił.

Aż zatrzymała się zaskoczona tą nowiną.

- Byłeś na wyprawie krzyżowej?

- Tak...

- Wróciłeś z Ziemi Świętej?

- Wracam z Egiptu. Z niewoli...

- I to ciebie!... - zawołała.

Oburzenie trysnęło z nową siłą, aż poczuła swędzenie jeżących się włosów. Miała poczucie, że została dokonana zbrodnia, której skutki mogą być straszne.

Gdy przyprowadzili go do konia, wierzchowiec wyciągnął szyję i zbliżył pysk do twarzy żebraka. Nagle zachrapał jakby czymś zaniepokojony. Niełatwo było wciągnąć bezwładne ciało na grzbiet koński. Gdy wreszcie człowiek znalazł się na siodle, opadł bezsilnie na wysoki tylny łęk. Siły go znowu opuściły i widać było, że spadnie, jeżeli nie będzie podtrzymywany.

Chwilę zastanawiała się, jak ma postąpić. Trzeba odstawić chorego do pierwszych zabudowań ludzkich, a potem ma wozie odwieźć do szpitala. Cofnąć się czy jechać naprzód? Jadąc od rzeki, nie widziała żadnej osady. Może więc podążając naprzód prędzej zdoła znaleźć pomoc?

- Prowadź konia i idź po tamtej stronie. Uważaj, żeby nie spadł. Ja będę pilnowała z tej... - wydawała rozkazy.

Ruszyli wolnym stępem.

Kiedy tak szła obok wierzchowca, na którego siodle kołysał się pół siedząc, a pół leżąc owrzodziały żebrak, nagle obudził się w niej przycichły na chwilę niepokój. Razem z pulsującym gniewem były to dwa nieznane potwory, które się wynurzyły z głębokich czeluści serca. Zdawało się Elzie, że jej serce rośnie, odkrywa nieznane zakątki. Znowu odczuwała gwałtowną konieczność pośpiechu. Idąc myślała, że popełniła szaleństwo: trzeba było chorego zostawić na drodze, a dojechawszy do najbliższej osady posłać po niego wóz. Lecz ona postąpiła inaczej. Zamiast spieszyć dalej na spotkanie męża zajmuje się obcym żebrakiem. Co jej kazało tak postąpić? Współczucie czy gniew na tych, którzy otoczyli jej szpital strażą pachołków z kijami? Wątpliwości narastały. Była jak ktoś, kto nieoczekiwanie zabłądził na znanej sobie drodze.

Gdy nie wiesz, jak masz postąpić - mawiał brat Rudiger - trzymaj się rady brata Franciszka. On powiada, że trzeba sobie wyobrazić, iż na naszym miejscu jest nasz Pan, a my powinniśmy naśladować Jego postępowanie.” Gdyby to On był... Czy spieszyłby, jak ona spieszy? Czy złamałby rozkaz spowiednika? Czy pozostawiłby nędzarza na drodze?

Obok jej ramienia zwisała bezwładnie noga człowieka, naga, brudna, pokryta zaskorupiałymi wrzodami. Od opartego martwo o tylny łęk ciała spływał ku niej mdlący smród. Zdawało jej się, że na gardle wciąż czuje ucisk kikutów palców, z których sterczały odkryte kości... A jednak pochyliła się i dotknęła ustami stopy tamtego.



11

Wasza dostojność... Wasza książęca mość... - Człapiąc ciężkimi drewnianymi chodakami gospadarz oberży biegł na powitanie Elzy. - Wasza dostojność... Wa... - zakrztusił się własnymi słowami. Zdumiony wzrok kierował to na Elzę, stojącą na ziemi w zakurzonej sukni, bez nakrycia na głowie, spocaną i zmęczoną, to na owrzodzoną maszkarę skuloną na wysokiej kulbace książęcego wierzchowca.

- Witajcie - uśmiechnęła się do karczmarza. - Zajmijcie się tym ubogim - wskazała na żebraka na siodle. - Jest chory i skrzywdzony. Chcę, abyście zatroszczyli się o niego. Dajcie mu wygodne posłanie. Gdy odsapnę, sama się też nim zajmę... - znowu uśmiechnęła się.

- Natychmiast zrobię wszystko, co trzeba - gospodarz odzyskał mowę. - Pozwólcie, wasza miłość, wyglądacie na strudzoną. Musicie spocząć. Święty Pankracy...!

Dała mu się zaprowadzić do izby. Była rzeczywiście śmiertelnie zmęczona. Dysząc opadła na ławę. Przerażony karczmarz przyniósł jej kubek wina.

- Wasza dostojność, wasza dostojność... - przemawiał, nie wiedząc, co ma mówić i robić.

- Nic, nic... - uspokajała go. - Nic mi nie będzie... Zaraz poczuję się lepiej...

Ale mówiła z trudem. Do tego bolało ją zduszone gardło.

- Idźcie, proszę, i zajmijcie się chorym... Mnie niczego nie trzeba...

Gdy wyszedł, oparła się o ścianę i przymknęła oczy. Lecz ściana zdawała się kołysać niby huśtawka. Głowa ciążyła. Kiedy podniosła rękę do czoła, przebiegł ją dreszcz: jej ręce, nawet odzież przesiąkły zapachem chorego żebraka. Chwyciły ją nudności.

Po chwili karczmarz wrócił do izby.

- Już go położyliśmy, wasza miłość - powiedział - choć nie wiem, czy żyć będzie... Straszna jakaś choroba, wasza dostojność. Strach go dotykać. Ale wyście, pani, musieli okropnie się umęczyć. Jesteście bladzi... Połóżcie się. Zaraz łożnica będzie gotowa.

Potrząsnęła głową.

- Tylko nabiorę sił, pojadę dalej. Mój mąż wraca. Wyjechałam mu naprzeciw...

- Lecz książę sam będzie tu niezadługo...

- Tutaj?

- Tak.

- Skąd wiecie?

- Przysłał giermka, by zapowiedzieć...

- Gdzie ten giermek? Wołajcie mi go natychmiast!

- Już go wołam. Pewnie się gdzieś uwalił spać. Już biegnę go szukać, wasza dostojność!

Wybiegł stukając chodakami. Nie upłynęło wiele czasu, gdy posłyszała znowu człapanie w korytarzu. Czekając aż wejdą, siedziała jak na rozpalonych węglach. W podnieceniu zapomniała nawet o osłabieniu. Drzwi otworzyły się, zobaczyła Wiperta, giermka Ludwika. Zawołała na niego głosem, który jej samej wydał się przeraźliwy, a on podbiegł i przyklęknął.

- Wasza miłość...

- Gdzie książę, Wipercie?

- Podąża tutaj, pani. Będzie przed wieczorem.

- Nic mu nie jest?

- Drobnostka, wasza miłość...

Mocno wbiła paznokcie w dłonie, bo zdawało się jej, że zemdleje.

- Mów!

- Pan z Hennebergu urządził zasadzkę. Ale tamci nie spodziewali się nas, więc wpadliśmy na nie przygotowanych i rozbiliśmy ich. Nikomu od nas nic się nie stało, tylko strzała utkwiła w ramieniu księcia... Niegłęboko... Ojciec Bechtold założył na ranę maść gojącą i powiedział, że wkrótce przejdzie...

Ciało jej było jakby pozbawiane mięśni; dłonie i stopy lodowate. Ale już wiedziała - i już powracała do życia. Wipert teraz dopiero spostrzegł jej bladość.

- Wasza miłość - uspokajał ją - nie przejmujcie się. Książę czuje się znakomicie. Jedzie na koniu, jakby nic mu się nie stało. Śmiał się i żartował, gdy mu opatrywano ranę...

Przytakiwała ruchem głowy. Na pewno mówił prawdę. A jednak miała świadomość, że stało się coś, czego dotychczas nie było... Polała się krew... Któregoś dnia, gdzieś przed rokiem, Bechtold puszczał Ludwikowi krew. Gdy zobaczyła, jak po muskularnym przedramieniu męża spływa purpurowa strużka, ogarnęła ją rozpacz, granicząca z fizycznym bólem. Ona, która tyle razy oglądała i opatrywała najstraszniejsze wrzody i rany, nie mogła znieść widoku tej krwi. Ludwik śmiał się i rozmawiał wesoło z Bechtoldem. Nie patrzył na nią, nie widział tego, co się z nią działo. Teraz odczuwała to samo, co wtedy, ale nieskończenie boleśniej. Do tamtych uczuć dołączyło się dziwne przekonanie, że coś ją jakby dzieliło teraz od Ludwika... Utracił krew, a jej nie było przy tym. Nie opatrywała mu tej rany. Jakby przestała być jednym z człowiekiem, którego tak ogromnie kochała...

- Wipercie - powiedziała - idź, powiedz Hartmannowi, niech nakarmi i napoi kanie. Ja już odpoczęłam... Jeszcze chcę zajrzeć do chorego, a potem pojedziemy naprzeciw księcia...

- Lecz, wasza miłość, jesteście zmęczeni - próbował ją powstrzymać.

Potrząsnęła głową.

- Idź do Hartmanna. Gospodarzu - zwróciła się do karczmarza - gdzieście złożyli chorego?

- W stodole, wasza dostojność...

- Co?! - krzyknęła. Jej oburzenie nie było mniejsze niż wtedy, gdy dowiedziała się o ludziach, którzy nie dopuszczali ubogich do jej szpitala. - Co? Jak śmiałeś? Powiedziałam, abyś go zaniósł do izby, na posłanie.

- Wasza dostojność, wybaczcie... lecz... wszystkie izby zajęte... skoro książę przyjeżdża...

- Dla tego człowieka musi się znaleźć miejsce w izbie!

- Wasza dostojność... to niemożliwe...

- A więc połóżcie go na posłaniu, które przygotowaliście dla mego męża!

Karczmarz otworzył usta i znieruchomiał w takiej postawie, niezdolny wypowiedzieć słowa.

- Uczyńcie, jak wam powiedziałam! Prędko!

Wydawała gorączkowe rozkazy. Popędzani przez nią gospodarz i służba pośpiesznie przenieśli chorego ze stodoły do izby. Elza kazała podać sobie nieckę ciepłej wody. Widząc niechęć na twarzach tamtych, sama zdjęła z chorego cuchnące łachmany, przyschnięte do ran i wrzodów, i poczęła zmywać jego ciało najpierw wodą, a potem oliwą i winem. Wtedy dopiero kazała złożyć żebraka w czystej pościeli.

- Czuwajcie nad nim - wydawała jeszcze polecenia. - Dajcie mu grzanego wina. Gdy wrócę z księciem, zajmę się nim znowu...

Gospodarz odprowadził Elzę na podwórze i pomógł jej wsiąść na konia. Ale już nie uśmiechał się. Miał twarz skrzywioną i ponad ramieniem księżnej porozumiewał się spojrzeniami z Hartmannem i Wipertem. Odpowiadali mu domyślnym kiwaniem głów i wzruszeniem ramion. Elza, znalazłszy się na siodle, skierowała zaraz konia ku bramie. Jeszcze nie wyjechała, gdy gospodarz obracając się do stojącej za nim służby i wydymając wargi, rzekł:

- Szalona!

Żaden nie zaprzeczył. Tylko Wipert z zakłopotaniem podrapał się w głowę.

- Bardzo litościwa - powiedział. - A książę kocha ją i na wszystko pozwala...

- Szalona! - powtórzył karczmarz. Widać było, że nic nie zdoła zmienić jego poglądu. Fukał gniewnie. Przechodząc koło drzwi izby, w której leżał żebrak, i poczuwszy odór wrzodów, wybuchnął na nowo: - Położyć śmierdzącego dziada w łożu męża! Aż mnie sparło, gdy mi to kazała zrobić! Szalona! wygoniłbym taką, choćby była córką królewską i moją ślubną!

- Księżna zawsze się dziadami opiekuje... - mówił Wipert.

- To niech mniszką zostanie! Brać takiego do łożnicy?

Pościel trzeba będzie po nim spalić! Kto wie, co to za choroba? Może “czarna franca”, co ją rycerze z Ziemi Świętej przywlekli? A gdzie ja teraz księcia położę, co? Ech, napijmy się!

Wipert z chęcią przystał. W izbie jadalnej siedziało dwóch kupców, którzy zatrzymali się w gospodzie na krótki odpoczynek. Widzieli wszystko, co się działo, więc chętnie przyłączyli się do rozmowy.

- Opowiadają w całej Rzeszy - rzekł jeden - że ta wasza księżna bardzo dla ubogich miłosierna...

- Niech sobie będzie najmiłosierniejsza! - złościł- się dalej karczmarz. - Ale gospoda nie szpital!

- Podobno - powiedział drugi z kupców - sam mistrz Konrad z Marburga jest jej spowiednikiem. Czy to on tak ją do miłosierdzia skłania?

- Dla mistrza Konrada - odezwał się Wipert - najważniejsze to walczyć z niewiernymi.

- Ano, mówią - zaczął znowu pierwszy - że gotuje się nowa wyprawa...

- Cesarz miał przyobiecać panu papieżowi...

- To i dobrze, jeśli się gotuje - mówił dalej pierwszy. - Za wojakiem okręty kupieckie popłyną, nowe towary przywiozą. Coraz więcej na dworach wołają o szafran, imbir, pieprz...

- Dziś już nie dasz rycerzowi mięsa bez imbiru - przyznał karczmarz.

Zmęczony Wipert począł się kiwać sennie nad kubkiem. Kupcy jeszcze gadali jakiś czas, ale potem zaczęli się gotować do dalszej drogi. Przyjąwszy od nich zapłatę i odprowadziwszy ich do wozów, karczmarz począł się zastanawiać, co ma teraz uczynić. Książę mógł lada chwila przyjechać, trzeba było zająć się przygotowaniem dla niego wieczerzy. Także księżna kazała zanieść choremu grzanego wina. Ale choć pamiętał dobrze o tym rozkazie, nie miał zamiaru go spełnić. Grzane wino śmierdzącemu dziadowi! Złość odżyła w nim. Podszedł do drzwi łożnicy książęcej i uchylił je. Z wnętrza buchnęło smrodem, jakby wsadził głowę do świeżego grobu. Mocno zatrzasnął drzwi. “Szalona, szalona!” - powtarzał z gniewem, wecując nóż, by nim zarżnąć barana.



12

Koń wlókł się wolno zmęczony drogą. Lecz kiedy ukazał się jadący naprzeciwko poczet jezdnych, porwał się do szybszego biegu, nie czekając na zachętę z jej strony. Ludwik także ujrzawszy Elzę wyskoczył przed towarzyszy i gnał na jej spotkanie. Nagle osadzone w miejscu konie wsparły się o siebie, oni zaś zatonęli w gorącym uścisku.

Niepokoje odeszły - był przy niej. Czuła się mała, zgubiona i ogromnie szczęśliwa w jego mocnym uścisku. Obsunęła głowę na jego ramię, a on całował jej usta, policzki, oczy, jakby chciał dotknięciem warg odnaleźć każdy rys jej twarzy. Choć przechylał jej głowę do tyłu, nie czuła już bólu w zduszonym gardle.

- Tak się stęskniłem za tobą, siostrzyczko...

- I ja... i ja...

Rycerze zatrzymali konie w pewnej odległości, nie chcąc przeszkadzać czułościom książęcej pary. Walter uśmiechał się życzliwie, Henryk miał twarz ironicznie skrzywioną. Oni zaś trwali zapatrzeni w siebie, zapamniawszy o otaczającym ich świecie. Nagle Elza wyrwała się z ramion Ludwika.

- Ach, zapomniałam w tej radości...! Jesteś ranny?

- Głupstwo!

- Trafili cię?

- Tak, w ramię. Lekko. Widzisz, że nic mi nie jest...

Pochyliła się i dotknęła ustami skórzanego kaftana w miejscu, gdzie widać było opatrunek.

- Przelałeś krew... - szepnęła.

Zaśmiał się radośnie.

- Pamiętam, siostrzyczko, jak nie chciałaś na nią patrzeć. Każda kropla jest twoją...

- Jak moja twoją... - zapewniła. Miała uczucie, że odzyskuje go całego, nawet z tamtą, przelaną z dala od niej krwią. Znowu przytuliła się do niego. Zniecierpliwione długim staniem konie poczęły się kręcić, przestępować z nogi na nogę, pokłapywać zębami jeden na drugiego. Musieli się puścić. Rycerze podjechali teraz bliżej. Witali Elzę.

Uśmiechnięta podawała im dłoń do pocałowania. Powiedziała żartobliwie:

- Henryku, rycerzu von Wargila, czemuście nie ustrzegli mego brata?

Walter rozłożył tylko ręce. Raspe wzruszył ramionami; rzekł:

- Jak ustrzec, gdy ktoś robi głupstwa?

- Dlaczego tak mówisz?

- Chwała Bogu Najwyższemu, księżno - wtrącił się Bechtold - że tak się skończyło. Musieliście się za nas gorąco modlić. Książę, aby was szybciej zobaczyć, ruszył w samopięć przez ziemie pana z Hennebergu.

- Choć nas uprzedzili, że Poppon szykuje zasadzkę - dorzucił Henryk.

Spojrzała na męża z wyrzutem.

- Nie powinieneś był tego robić! - powiedziała.

- Więc wolałabyś, abym przyjechał później? - zapytał śmiejąc się.

- Och! Twoje życie i zdrowie ważniejsze niż moja radość. - Obróciła się do Bechtolda. - Czy to naprawdę niegroźne? - wskazała palcem ramię Ludwika.

Kapelan potrząsnął głową.

- Nie rana, wasza dostojność, ale zaledwie skaleczenie.

- Chwała Bogu, chwała Bogu...

- Jedźmy - rzekł Henryk. - Stoimy tu na drodze, jakby nie można było rozmawiać w gospodzie.

- Jedźmy - Ludwik skinął głową. - Z tej radości zapomniałem nawet, jak bardzo jesteśmy głodni i strudzeni. Gnamy od Augsburga właściwie bez odpoczynku.

- Tu, w Lengsfeld, czeka na was odpoczynek w gospodzie...

- Spotkałaś Wiperta?

- Tak. Wszystko przygotowane.

- Gdybyś nie wyjechała nam naprzeciw, nie nocowałbym chyba w Lengsfeld, choć ledwo siedzę w siodle. Ciągnąłbym nocą, aby dziś jeszcze być przy tobie...

- Mój...

- Tyle mam ci do powiedzenia... Tak bardzo chcę być blisko ciebie...

Położył rękę na jej dłoni i mocno przycisnął. Pochyliła się prędko i pocałowała ją. Ona także pragnęła tylko jednego, by być z nim, jak najbliżej i jak najdłużej.

Jechali obok siebie, pozostawiwszy tamtych w tyle.

- Co się dzieje u nas? - pytał.

- Wszystko dobrze. Dzieci zdrowe. Zobaczysz, jak urosły. Zwłaszcza Zofia. Twoja matka przeniosła się z klasztoru na zamek...

- Chciałbym jak najszybciej wszystkich zobaczyć. Stęskniłem się za domem... To dobrze, że matka przeniosła się na zamek. Pomaga ci, prawda?

- Tak...

- Matka zawsze była dla nas surowa i wymagająca, ale teraz dopiero widzę, jaka to święta kobieta.

- Tak, braciszku...

Jechali obok siebie tak blisko, że konie ocierały się o siebie bokami. Przyciągnąwszy ją ku sobie, trzymał ją wpół. Elza zamknęła oczy, poddawała się kołysaniu konia i dotknięciu ramienia Ludwika. Ledwo słyszała, co on mówi. To nie było ważne. Ważny był jego głos tuż przy niej. W ciągu ostatnich miesięcy układała sobie nieraz: Powiem mu, poskarżę się... Teraz wiedziała, że nie powie nic. Jakże by mogła pozbawić go pełnej radości powrotu?

- Jakie mieliście lato? - pytał. - Jakie są zbiory? Czy starczy wreszcie chleba w tym roku?

Musiała napinać uwagę, by odpowiadać na te pytania.

- Jakże twój szpital?

- Dla szpitala chcę cię prosić...

Miała chęć powiedzieć mu o tym, co zrobił Dietrich. Lecz on nie czekał na jej odpowiedź. Rzucał pytania prędko, szczęśliwy, że ją ma koło siebie, że wchodzi znowu w krąg spraw, które przez swą bliskość wydają się takie łatwe.

Uśmiechnęła się radośnie. Zawsze wychodził naprzeciw jej pragnieniom, więc może... Lecz przelotny nawrót pamięci nie zdołał jej nawet na chwilę zasępić. Czuła się najszczęśliwszą z żyjących. Wychylając się z siodła, przyciskała twarz do kolczastego policzka męża.

- Zostaniesz teraz z nami, przez całą zimę, prawda?

Nie patrzyła na niego, lecz wyczuła ciałem, jak nagle drgnął. Ale natychmiast powiedział wesoło:

- Tak... A jeżeli pojedziemy, to razem. Nie rozstaniemy się.

- Nie rozstawajmy się!

- A cóż robi twój mistrz Konrad? - zapytał.

Choć dopiero co nie pytany zapewniał ją, że zrobi wszystko, czego ona tylko zapragnie, poczuła, jak przez jej serce przepływał chłodny strumień. Nie odpowiedziała od razu, a Ludwik rzekł:

- Jeżeli nie jesteś z niego zadowolona, znajdę ci innego spowiednika. Mówią o nim, że surowy...

Zaprzeczyła śpiesznie:

- Nie, nie! To mądry, świątobliwy człowiek. Rada jestem, że chciał się mną zająć.

- Czy nie żąda od ciebie zbyt wiele?

Jego ramię ogarnęło ją mocniej. Domyśliła się od razu, co znaczyło to pytanie.

- Ależ nie...

Odszukała dłonią jego dłoń, przeplotła jego palce swoimi palcami. Ze wszystkich sił pragnęła go upewnić, że nie stało się nic, co by ich miało rozdzielić; że wszystko jest, jak było. Odpowiedział uściskiem na jej uścisk. Poprzez to dotknięcie czuła żar jego tęsknoty. Tak bardzo była szczęśliwa, że jest mu potrzebna.

Lecz nagle stanął w jej pamięci owrzodzony żebrak. Zadrżała przerażona. Co ja narobiłam? - zapytała siebie. - Po co? Jestem szalona. Dziś, gdy tyle muszę mu powiedzieć, o tyle zrozumienia go prosić, uczyniłam coś, co go na pewno rozgniewa. Kryjąc strach patrzyła w jego uśmiechniętą twarz. Po co to zrobiłam? - wyrzucała sobie. - Czy nie dość zajmuję się nędzarzami? Tyle dni poświęcam tamtym... Ta chwila jest moja.

- Masz w oczach jakiś niepokój - powiedział. - Czyżby jednak...

- Nie, nie! - zapewniła go porywczo. - Mistrz Konrad wskazuje mi moje słabości i uczy, jak mam z nimi walczyć. Jeżeli go będę słuchała, na pewno stanę się trochę lepsza, niż jestem. Lecz ja ci wciąż opowiadam o nas, a ty jeszcze nie powiedziałeś mi nic o tym, jak było na cesarskim dworze.

- Wiele będę ci miał do opowiadania - zapewnił. - Nocy nie starczy.

Znowu drgnęła niespokojnie. Tak, ta noc powinna należeć do nich. Tyle mieli sobie do powiedzenia. Znowu stanął przed nią chory żebrak, leżący na ich posłaniu. Z niepokojem odkryła, że jej dłoń, spoczywająca w jego dłoni, drży. Aby to ukryć, uścisnęła go pieszczotliwie.

- A może, braciszku, jedźmy do zamku...?

Potrząsnął głową.

- Konie zdrożone i my także. Zresztą skoro tu jesteś, chcę ci wszystko jak najprędzej opowiedzieć. Żebyś ty wiedziała, ile się rzeczy wydarzyło! Cesarz okazał mi swoją łaskę. Och, co za niezwykły człowiek! Wspaniały! Von Salza miał słuszność, że to władca godny swego dziada. Uważa mnie za swego przyjaciela. Obiecał... Ale nie, muszę o wszystkim od początku... I chcę nareszcie wziąć ciebie w ramiona... Już taki jestem tego stęskniony! Nie mogłem się doczekać powrotu. Dlatego tak spieszyłem. Nie, nie... Dziś jesteś moja i ani na chwilę ciebie nie odstąpię. Jak to dobrze, że wyjechałaś naprzeciw. Trochę spodziewałem się tego. Moja, moja... Czy tak samo tęskniłaś?

- A jak ci się zdaje, braciszku?

- Nie wiem... Czasami myślę, że nasza miłość jest jak dwa konie, które biegną obok siebie i nigdy jeden drugiego nie prześcignie. Ale czasami wydaje mi się, że ty, choć mnie kochasz, chciałabyś nieraz, aby było inaczej...

- Jeżeli czasami chciałabym inaczej, to tylko dlatego, abyśmy mogli być tym bliżej siebie...

- Nawet gdy jestem daleko, pozostaję zawsze z tobą, siostrzyczko. Pamiętam o tobie, a twoja bliskość strzeże mnie... Ta prawda: jestem księciem i muszę dbać o sprawy władztwa. Dla nich muszę czasem cię opuścić...

- Czasem... - westchnęła.

Teraz on mocno ścisnął jej palce w swojej dłoni.

- Nie martw mnie. Wiesz, że nie może być inaczej... Ale po co mamy o tym mówić teraz, gdy wróciłem?

W ciągu dnia przecierało się, a teraz pod wieczór zrobiła się wspaniała pogoda. Słońce wymotało się do reszty z oparów i kładło swe długie promienie na falistych wzgórkach; złociło się na rżyskach i krwawiło na pierwszych więdnących liściach. W wyszklonym po deszczach powietrzu słychać było nawoływania i łopot skrzydeł krążącego stadami ptactwa, a gdzieś z bardzo daleka dzwon kościelny. Między drzewami kwitły wrzosy; ich woń biła mocno razem z zapachem grzybów. Zrobiło się ciepło. Konie szły sennie kiwając głowami. Rycerze drzemali na kulbakach. Ludwik umilkł. Jego dłoń spoczywająca w jej dłoni stała się nagle bezwładnie ciężka.

- Zasypiasz, biedaku - powiedziała czule.

- Trochę... - przyznał z uśmiechem. - Ale powiadam ci, że gdybyś nie wyjechała na spotkanie, jechałbym dalej po nocy do ciebie...

- Więc dobrze zrobiłam? - zapytała przekrzywiając figlarnie głowę.

- Nawet nie wiesz, jak bardzo cię potrzebowałem... - rzekł nagle poważnie.

- Dlaczego? - zapytała cicho, przesuwając palcami po grzywie Ludwikowego wierzchowca.

Nie odpowiedział. Och, jak bardzo potrzebna im była samotność, by mogli powiedzieć sobie wszystko! Dlaczego postąpiłam tak głupio? - pytała znowu siebie. On, mimo rany, mimo zmęczenia chce być koniecznie dziś ze mną. A ja...? Czy naprawdę słusznie uczyniła, kładąc żebraka w ich łożnicy? I że też ten żebrak musiał właśnie dziś pojawić się na jej drodze! Właśnie dziś! To było jak zasadzka. Jak pułapka, która chwyta wyciągniętą łatwowiernie dłoń.

- Będziemy znowu razem... - powiedziała. - Póki nie zechcesz wyjechać...

Zaśmiał się.

- A w nocy każesz się budzić Gudzie na modlitwę! - Przechylił się ku niej, objął ją wpół. - Ale ja nie wyrzucam ci tego, siostrzyczko - mówił serdecznie. - Gdybym nie był księciem...

W tych słowach odnalazła go. Wiedziała, że mówi szczerze. Tak, gdyby nie byli parą książęcą, wszystko byłoby łatwe! Wtedy nie miałaby kłopotu z wytłumaczeniem mu żądania Konrada ani tego, co uczyniła. Mógłby wówczas zrobić wszystko, o co by go poprosiła. Lecz czy można przestać być tym, kim się jest?

Droga skręciła. Między kępą wysokich drzew ukazały się domy osady. Tam czekano już na przybycie księcia i w czerwonym blasku ślizgającego się po stożkach topoli słońca widać było zebrany tłum. Biało ubrane dzieci potrząsały gałęźmi i bukietami kwiatów. Na widok zbliżających się rycerzy podniósł się radosny gwar. Ciżba wysypała się na drogę i biegła naprzeciw nadjeżdżającym. Wśród ludzi Elza zobaczyła Gudę i ten widok przyniósł jej ulgę w jej niepokoju. Zawsze był ktoś, z kim można było podzielić troskę.

Biegnący wznosili okrzyki na cześć landgrafa i jego żony. Ludwik zatrzymał konia. Nadszedł sołtys; podał księciu na tacy chleb i sól, a potem schyliwszy się nisko pocałował władcę w kolano. Ludwik objął go łaskawie za głowę. Z kolei sołtys witał księżnę. W tym powitaniu widać było nie udawaną serdeczność. Wśród okrzyków tłum zaprowadził poczet książęcy do oberży; przed jej bramą stał gospodarz w białym, czystym fartuchu i nisko się kłaniając zapraszał do wnętrza.

Elza, gdy tylko zsiadła z konia, przywołała Gudę.

- Widziałaś chorego, którego przywiozłam?

Guda podniosła w górę ręce, a potem opuściła je z głośnym klaśnięciem w dłonie.

- Cóżeś ty najlepszego zrobiła, gołąbko!

- Tak było trzeba...

- Lecz w waszym łożu? Co książę powiedział?

- Jeszcze mu nie mówiłam...

- O, Boże, gołąbko!

- Nie strasz mnie... Nie mogłam inaczej. Najechałam na niego koniem. Hartmann uderzył go... A on wraca z niewoli u niewiernych...

- Skłamał na pewno! Zwykły dziad...

- A choćby! Czy ty wiesz, co on mówił? Dietrich wysłał ludzi z kijami na drogi, by nie puszczali ubogich do mego szpitala!

- Łotr! Powiedz o tym księciu!

- Powiem... Chyba powiem...

- A co z nim? Może jeszcze gdzie go przenieść? Powiedz tylko, a zajmę się tym...

Miała ochotę powiedzieć: Uczyń to, zdejm to ze mnie. A jednak potrząsnęła głową. Podeszła do drzwi łożnicy, uchyliła je. Ze środka buchnęło mdlącą wonią. W słabym blasku palącego się kaganka ujrzała ciemny zarys głowy na białej poduszce. Głowa była schylona w bok dziwnie znajomym gestem. Cofnęła się zamykając za sobą drzwi. Spojrzała na Gudę i jeszcze raz bez słowa potrząsnęła głową.



13

Podczas wieczerzy Elza siedziała między braćmi, mając naprzeciwko siebie kapelana i Waltera. Przy Wargili zajmowała miejsce Guda, i Elza widziała ciągle jej zakłopotaną twarz. Za każdym razem, gdy ich oczy spotkały się, uśmiechała się do przyjaciółki. Jej niepokój, zamiast jeszcze bardziej pogłębić rozterkę Elzy, wywoływał w niej potrzebę pocieszania. Biedaczka - myślała - martwi się... Lecz w niej samej niepokój nie zgasł. Bóg powie, jak postąpić - usiłowała się pocieszyć - Ludwik zrozumie... Czuła jednak, że nie o to wcale chodzi. Znała Ludwika. Wiedziała, że porywczy w gniewie, gdy uspokoi się, uczyni wszystko, o co go będzie prosiła. Jakim jednak zawodem będzie dla niego, gdy po tak długiej nieobecności nie znajdzie miejsca, by pozostać z nią sam na sam, opowiedzieć jej wszystko, co ma do powiedzenia, odnaleźć spokój w jej ramionach. Jednego i drugiego pragnął, jednego i drugiego oczekiwał tylko od niej. Dlatego jechał tak spiesznie i naraził się na niebezpieczeństwo. Powiedział wyraźnie, że jej potrzebował... Czuła, że tak było. Ta chwila miała być ważna i jedyna. Oboje zresztą czekali na nią... Czy ona potem wróci? Czy coś nie zgaśnie, nie uroni się w momencie zawodu?

Nagle ostrzegawcze mrugnięcie ze strony Gudy zwróciło jej uwagę. Gospodarz ustawił właśnie na stole misę pachnącego mięsa. Rycerze poczęli niecierpliwie ocierać noże o brzeg stołu. Elza była głodna i także czuła wielki apetyt. A jednak Guda dawała ostrzegawcze znaki. Delikatnym skinieniem, by nie zwrócić niczyjej uwagi, Elza przywołała do siebie gospodarza. Kiedy pochylił się ku niej, zapytała go szeptem o pochodzenie podanych do stołu potraw. Potem melancholijnym potrząśnięciem głowy odpowiedziała Gudzie na jej pytające spojrzenie. Obie nieznacznie odsunęły od siebie miski. Ludwik sam kroił przyniesioną pieczeń. Pierwszy płat, tłusty i soczysty, chciał położyć na misce żony. Ale Elza zrobiła odmawiający gest.

- Dziękuję ci, braciszku...

- Nie chcesz jeść?

- Nie jestem głodna.

- Bo ja jestem głodny jak wilk! - Przeznaczony dla Elzy kawał mięsa wrzucił do miski brata. - Gdybyś zrobiła taką drogę jak my - mówił wesoło - jadłabyś, ażby ci się uszy trzęsły. Daj mi swoją miskę, ojcze.

Oczy Bechtolda błysnęły do nałożonego mięsa. Ale zanim wziął się do jedzenia, wstał i złożywszy ręce odmówił modlitwę. Rycerze powiedzieli głośno “amen” i z zapałem rzucili się na jedzenie. Rozmowa ustała, słychać tylko było mlaskanie, chrzęst żutego mięsa, trzask kości i zgrzyt noży o gliniane misy.

Łamała chleb, ale go nie jadła, tylko wsuwała odłamane kawałki pod brzeg misy. Zapach mięsa był tak drażniący, że płoszył myśli. Zapomniała o wszystkim, czuła tylko dręczący głód. Pojawiło się w niej tysiące argumentów usprawiedliwiających potrzebę jedzenia. Zmagała się z nim, aż pobladła. Na szczęście nikt tego nie dostrzegł. Rycerze jedli chciwie, rzucając za siebie obgryzione kości. Gospodarz dolewał wina do kubków, a gdy misa z mięsem opróżniła się, kazał wnieść drugą. Niska izba pełna była zapachu zaprawionego szafranem sosu.

Nie była w stanie dłużej wysiedzieć przy stole. Do skurczów żołądka dołączył się oszałamiający ból głowy. Cicho wstała i wysunęła się z izby. W sieni było więcej świeżego powietrza i nie panował tak przemożnie zapach jedzenia. Mimo to chwiała się na nogach. Pragnęła bardzo móc się na chwilę położyć. Odruchowo położyła dłoń na skoblu drzwi prowadzących do ich łożnicy. Ale zaraz cofnęła rękę.

Nie miała siły tam wejść - z pełnej zapachów jedzenia izby w odór zgnilizny. Mocniej tylko wsparła się o ścianę i pozostała w sieni. Ileż trudności spiętrzyło się ostatnio na drodze jej życia. Jeszcze rok temu było zupełnie inaczej. Każdy powrót Ludwika wydawał się powrotem na wyspę niezmąconego szczęścia. Kłopoty pojawiające się w jego nieobecności od razu znikały. Po raz pierwszy stało się inaczej: wyłoniona z niepojętego niepokoju radość nie była dość mocna, by wszystko przygłuszyć. Coś się zmieniło... A może to ona sama się zmieniła? Zaledwie na parę kroków oddaliła się od męża, a już była z powrotem wśród lęków i rozterek. Zapragnęła wrócić. Gwałtownie podeszła do drzwi prowadzących do izby jadalnej. Ale zaledwie je uchyliła, zaledwie poczuła odurzającą woń mięsiw, znów cofnęła się. Znowu stała pośrodku ciemnej sieni, między parą drzwi, których nie śmiała przekroczyć, niby na rozdrożu. Co się stało? Od czego się to wszystko zaczęło? Dlaczego - zadawała sobie pytanie - moja pamięć wraca wciąż do tamtego dziecinnego gestu?

W sieni były jeszcze jedne wrota, szerokie, otwarte, prowadzące na dziedziniec. Podeszła do nich. Oparła stopę na wysokim progu. Powiało ku niej orzeźwiającym, wilgotnym chłodem. Na niebie szkliły się gwiazdy. Z głową wspartą o futrynę drzwi spoglądała w górę.

Nie umiałaby powiedzieć, ile czasu tak stała. Nie usłyszała jego cichych stąpań. Lecz gdy niespodziewanie ogarnął ją ramieniem, wiedziała, że to on, i nie odwracając się poddała się jego uściskowi. Radość wracała niby woda spływająca na wyschły ogród.

- Odeszłaś... Myślałem, że jesteś zmęczona i poszłaś się położyć...

Dotknięcie niepokoju spłoszyło znowu upajający bezwład.

- Duszno w izbie. Chciałam odetchnąć...

- Nie jadłaś nic. Nie jesteś chora?

- Choćbym była chora, ozdrowiałabym, gdy wróciłeś...

- To tak, jak ze mną. Nie czuję ręki, odkąd mam cię przy sobie.

Odrzuciła do tyłu głowę, położyła ją na jego ramieniu. Ludwik zsunął chustkę, którą miała zawinięte czoło, i wtulił się ustami w jej włosy.

- Moja... Kocham zapach twoich włosów. Na dworze cesarza pełno minnesaengerów ze wszystkich stron świata, którzy śpiewają pieśni o miłości. Ale mnie się wydaje, siostrzyczko, że nasze kochanie jest większe niż tamte pieśni. Gdyby były naprawdę smoki...

- Broniłbyś mnie?

- Aż żal, że nie mogę tego uczynić!

- Nie trzeba. Wiem...

- Elzo...

- Co, braciszku?

- Powiedz, czy zawsze tak będzie między nami? Śpiewacy opowiadają o miłości. Ale w ich pieśniach często, gdy rycerz odjeżdża w dalekie kraje, jego dama oddaje serce innemu.

- Nigdy nikomu nie oddam serca!

- Najdroższa... Tak tęskniłem do ciebie! Tak bardzo pragnąłem być jak najprędzej przy tobie. Potrzebuję ciebie. Jesteś mi najlepszym przyjacielem. Chodź, pójdziemy do łożnicy!

- Poczekaj chwilę...

- Na co? Tak długo...

- Poczekaj, proszę. Czy pamiętasz, jak ojciec Bechtold opowiadał nam przed ślubem o Tobiaszu?

- Nie bardzo już...

- Przypomnij sobie, jak się modlił Tobiasz, gdy pierwszy raz pozostali sami z Sarą...

- Przypomniałem sobie. Prosiłaś o to samo w pierwszą noc.

- A ty wysłuchałeś mnie. Czy wysłuchałbyś i teraz, gdybym cię poprosiła znowu?

Chwilę milczał zaskoczony.

- Wszak to nie pierwsza noc. Od lat jesteśmy mężem i żoną.

- A jednak, gdybym cię poprosiła? Pokornie... O jeden dzień...

Znowu czas jakiś panowało milczenie.

- Lecz dziś? Właśnie dziś? Gdy tak długo czekałem...

W jego głosie nie było jeszcze zawodu, dopiero niedowierzanie. Stała przed nim złamana świadomością sprawianego bólu. Spoza drzwi od jadalni słychać było głosy rycerzy, z dworu dochodził żałosny skrzyp studziennego żurawia. Kłopotliwie przesuwała w palcach klamrę od pasa opadającego jej nisko na biodra.

- I ja czekałam... - szepnęła.

- Więc dlaczego? - zapytał łagodnie. - Mówiłaś, że nic się nie zmieniło. Że Konrad...

- Nic się nie zmieniło, braciszku - zapewniła.

Poprzez jej ramię położył dłoń na skoblu.

- Więc otwórz drzwi i chodźmy. Czy ty tego nie pojmujesz, że przy tobie staję się innym człowiekiem? Nabieram sił, pragnę dobrego. Gdy oddalam się, słabnę. Więc potrzeba mi znowu. Przecież nie odmawiasz chleba głodnemu...

- Niech mnie Bóg strzeże! - zawołała. - Widzisz... - zaczęła. Ale zabrakło jej słów. - To moja wina... Moja... - Przycisnęła dłonie do ust, aby nie wybuchnąć łkaniem.

- Coś przede mną ukrywasz - powiedział.

- Zobacz! Zobacz więc, co ukryłam!

Gwałtownie podniosła skobel i pchnęła drzwi. Weszła przodem, on za nią. W kącie na stole, przed świętą figurką tlił się kaganek. Drgający krąg blasku nie dosięgał łoża; znajdowało się ono poza nim, w mroku. Nie patrząc na nie, zbliżyła się do stołu, wzięła w rękę kaganek i podniosła go w górę.

- Zobacz... - powtórzyła.

Lecz równocześnie cofnęła się. Dotknęła dłonią ust.

- O Boże! - szepnęła.

Na łóżku nie było nikogo. Pościel leżała równo, jakby wygładzona ręką usługującej, czysta, nieskalana. Gwałtownie zbliżyła się i uniosła pierzynę. Pod nią była gładka powierzchnia prześcieradła. Owrzodziały żebrak, z wyżartym nosem, z zaciekłymi ropą oczami, znikł. Nie wierzyła własnym oczom. Potoczyła wzrokiem wkoło. Nie było jego łachmanów, rzuconych na krzesło.

- Jaki tu dziwny zapach... - usłyszała głos Ludwika.

Teraz i ona poczuła, że łożnica pełna była delikatnej woni. To nie był ten mdlący smród, który jeszcze, gdy przyjechali, bił przez uchylone drzwi. Była to raczej woń kadzidła lub jakichś nocą rozkwitających kwiatów.

- Dziwnie pachnie... - powtórzył Ludwik ściszonym głosem.

- Tak... - przyznała. Jeszcze raz pochyliła się nad łożem. Może to Guda? - zastanawiała się. Lecz to niemożliwe. Jeszcze wychodząc z izby jadalnej widziała skierowany na siebie niespokojny wzrok przyjaciółki. Więc może wszystko tamto było złudzeniem? Może śniła? Lecz na długiej poduszce, na której niedawno widziała przechyloną na bok głowę żebraka, ujrzała ślad kilku kropel krwi... Więc jednak on tu musiał być. I odszedł?

- Rzeczywiście, niczego tu nie ukryłaś - Ludwik rozglądał się po izbie. Jego głos wydawał się coraz weselszy. Nagle wybuchnął śmiechem. - Ach ty, śmieszko! Zapomniałem, że lubisz stroić żarty. A ja już myślałem, że chcesz naprawdę... - Chwycił ją w ramiona. - Jakże cię kocham! - szeptał. - Kocham cię, że jesteś taka. Że cię mam. Że jesteś przy mnie. Gdy odjadę...

- Przecież dopiero przyjechałeś! - zawołała nagle przerażona.

- Tak, oczywiście... Jeżeli odjadę, to kiedyś... Nie mówmy o tym. Nie mogłem się doczekać chwili, gdy będziemy znowu razem!

Tulił ją coraz gwałtowniej. Już nie myślała o tym, co się stało. Usiłowała nie myśleć. A jednak w radość, że może ukoić jego tęsknotę, wkradło się przekonanie, iż coś było i odeszło, nie biorąc nic, ale powróci znowu, by upomnieć się o swoje.



14

Po przywitaniu przez mieszczan pod bramą miasta poczet książęcy ruszył w górę ku zamkowi. Towarzyszyła mu gromadka rycerzy i braci zakonnych Szpitala Matki Bożej Jerozolimskiej, którzy uznając w landgrafie swego seniora i dobrodzieja, wyjechali go powitać. Tworzyli oni przy jego poczcie honorową straż. Teraz dwójakami, bo wąska droga nie pozwalała jechać szerzej, poczet wspinał się kamienistą, krętą drogą ku zamkowi. Wzdłuż drogi stali łucznicy książęcy, a za nimi, wśród skał i kęp zieleni, całe tłumy mieszczan i chłopów z okolicznych wsi. Kobiety powiewały chustkami, małe dziewczynki rzucały przed jadącą parą książęcą pęki kwiatów. Pogoda była piękna, słoneczna; po posępnych dniach deszczów wróciło lato w całym swym przepychu. W czystym powietrzu widać było dziwnie blisko otaczające Wartburg wzgórza, sinofioletowe, nastrzępione lasami.

Gdy poczet był już w połowie góry, z wieży zamku zagrzmiały rogi i wzniósł się w górę proporzec książęcy, łopocząc figurami przyskakujących do siebie lwów. Biegnąca zboczem droga tuż pod szczytem zbliżała się do wysokiej, pionowo prawie opadającej skały, którą trzeba było objechać. Po zatoczeniu wielkiego kręgu poczet zbliżył się do małego tarasu. Tutaj było nieco więcej miejsca i tu czekała na przybyłych rodzina książęca. Pomiędzy kasztelanem Dietrichem, kapelanem zamkowym, i księciem Konradem stała księżna Zofia, ubrana w szarą, zakonną szatę. Nie była jeszcze starą kobietą, a jej świeża, pokryta zdrowymi rumieńcami twarz odbijała od zwiędłych twarzy innych zakonnic, które stały opodal. Oczy księżnej patrzyły bystro spod klasztornego czepca; jej spokojny, lecz ostry wzrok zdawał się dostrzegać wszystko, co się działo wokoło. Księżna miała postawę wyniosłą, głowę odchyloną nieco do tyłu, gesty spokojne. Tuż przy babce stał mały Herman, dalej Izentruda trzymała na rękach Zofię.

Synowie zsiedli z koni i przystąpili do matki. Klękali przed nią, a ona brała każdego z nich kolejno w ramiona i czule całowała w czoło. Potem Ludwik podbiegł do syna, chwycił go na ręce i wesoło, wśród krzyku otaczających podniósł w górę. Ale gdy chciał uczynić to samo z małą Zofią, dziewczynka płacząc poczęła mu się wydzierać z rąk. Dziecko nie pamiętało ojca.

Elza stała z boku i przyglądała się scenie powitania. Bliskość męża pozwoliła jej zapomnieć o wszystkich troskach. Rano wyjeżdżając pod słoneczny blask, który przesączając się przez gałęzie brzóz cętkował drogę drgającymi plamami, w świeżym ożywczym zapachu poranka miała uczucie, że nie odstępujące jej niepokoje minęły razem z poprzednim dniem, odeszły wraz z tajemniczym żebrakiem. Ale już tu, na górze, odezwały się znów. Początkowo było to tylko lękliwe oczekiwanie czegoś, co musiało nadejść. Teraz jej niepokój odnalazł swój przedmiot. Spod nasuniętej na czoło chustki rozglądała się po stojących przed bramą ludziach. Próżno szukała wśród nich wysokiej sylwetki, ubranej zawsze w ten sam wyrudziały płaszcz.

Przywołała do siebie Gudę.

- Popatrz - powiedziała - wydaje mi się, że nie ma mistrza.

- Nie widzę go, gołąbko. Ale to lepiej. Popsułby tylko radość swoim ponurym wyglądem.

- Nie, nie. Pójdź, proszę, dowiedz się, dlaczego go nie ma! Może chory?

Mała Zofia wciąż płakała, więc wzięła dziecko na ręce, by je uspokoić. Kapelan wezwał tymczasem wszystkich, by się udali do kaplicy podziękować Bogu za szczęśliwy powrót księcia. Podtrzymując jedną ręką matkę, drugą trzymając za rękę Hermana, Ludwik pierwszy przeszedł zwodzony most. Elza szła za nim, niosąc wciąż Zofię. Dziecko już nie płakało. Mała kaplica zamkowa zaledwie była zdolna pomieścić cały dwór. Obaj księża zaintonowali radosny hymn. Pieśń biła o ściany, niby ptak wpuszczony do zbyt ciasnej klatki.

Dlaczego go nie było? - myślała. Całą noc przegadali z Ludwikiem. Lecz wśród słów, przeplatanych pieszczotami, nie znalazło się ani jedno, by wspomnieć o zakazie Konrada. Ludwik tyle miał sam do powiedzenia, zaledwie jej słuchał. Chciała, by najpierw uwolnił się od brzemienia, z którym wrócił. Nie bez zdumienia odkryła, że pobyt w Italii zmienił go bardzo. Chwilami wydawał się nie tym samym człowiekiem, jakim był przed pół rokiem. Poprzez zwykłą wesołość przebijał jakby smutek. To opowiadał z entuzjazmem o cesarzu, o życiu na dworze, o nieznanym słonecznym świecie za kamienną ścianą gór - to znowu nagle milkł. Nie wypytywała go, nawet gdy czuła, że nie powiedział wszystkiego do końca. Starała się tylko być jeszcze czulsza, jeszcze bardziej gotowa na przyjęcie każdego wyznania. Nie zawsze tak bywało. Dawniej, gdy wydawało się jej, że Ludwik coś przemilcza, usiłowała go skłonić do mówienia. Potem jednak żałowała tego. Dlatego teraz wolała cierpliwie czekać.

Lecz gdy czuła jakiś ciężar na wargach Ludwika, czy mogła mu mówić o zakazie, który mierzył w jego honor? Zakaz był twardy i na pewno w przekonaniu Ludwika całkowicie niesłuszny. Zatarg z arcybiskupem był już sprawą zapomnianą. Dostojnik kościelny nie żywił urazy do landgrafa, zwłaszcza odkąd Ludwik skarcił jego krnąbrnych wasali. Była pewna, że braciszek wybuchnie gniewem, dowiedziawszy się o żądaniu kanonika. Gdyby mogła wziąć na siebie i dźwigać ten zakaz sama, bodaj przez całe życie! Lecz Konrad chciał przez nią sięgnąć Ludwika. Domagał się od nich więcej niż od innych. Sądziła, że należy to docenić. Wielki świątobliwy kaznodzieja, jeżeli zajął się ich duszami, to na pewno po to, by je wzbogacić, uczynić godniejszymi. Choćby te jego polecenia były trudne, nie należało się im opierać.

Po dziękczynnym nabożeństwie rozpoczęła się uczta. Ludwik, siedząc między żoną a matką, przyjmował dalsze powitania i podarunki, przepijał do gości.

Po drugiej stronie Elzy siedział komtur Hugo. Był to młody jeszcze rycerz o twarzy szerokiej, prawie kwadratowej. Jadł skromnie i nie pił wcale, jak przystało na zakonnika. W pewnej chwili Izentruda zbliżyła się z tyłu do krzesła Elzy i nieznacznie podsunęła jej miskę z “dozwolonym” jedzeniem, zabierając równocześnie tę, która stała przed księżną. Ta zamiana nie uszła oczu Hugona. Nie odezwał się od razu, pozwalając Elzie zaspokoić dręczący ją od wczoraj głód. Dopiero gdy przestała jeść, zapytał:

- Jeżeli mi wolno, wasza dostojność, zapytam, jaki to ślub uczyniliście, pani, że nie chcecie, jak widzę dotykać pewnych potraw?

Zaczerwieniła się i zmieszała, tak że nie była w stanie odpowiedzieć. Lecz on zrozumiał jej milczenie.

- Pojmuję - rzekł. - Nie chcecie mówić o tych sprawach. Prawdziwa pobożność lubi się ukrywać. Nie powinienem był zadawać tego pytania. Proszę was, pani, o przebaczenie.

- Nie mam wam co wybaczać, komturze - powiedziała. - Mylicie się jednak. To nie ślub ani pobożność. Ale nie mówmy o tym, dobrze?

Pochylił głowę z uśmiechem, jakby tym gestem chciał powiedzieć, że rozumie jej sprzeciw, ale pozostaje przy swoim.

- Szkoda - powiedział - żeście, wasza dostojność, nie mogli słuchać do końca kazania mistrza Konrada. Pięknie przemawiał.

- To Boży człowiek.

- Dobrze by było, aby swój wielki dar słowa obrócił znowu dla sprawy krucjaty.

Poruszyła się nieco niespokojnie.

- Czyżby miała być znowu ogłoszona?

- O tym prędzej będzie mógł powiedzieć waszej miłości książę, gdyż wraca z dworu cesarskiego. Cesarz obiecał wyprawę Ojcu świętemu i zbliża się termin dokonania obietnicy... Nam, rycerzom krzyżowym, trudno wytrwać, gdy jedyną naszą działalnością jest opieka nad szpitalem.

Podniosła na niego trochę zdziwione oczy.

- Chyba nie ma nic piękniejszego w chrześcijaństwie, komturze, jak opiekowanie się cierpiącymi? Nasz Pan mówił, że cokolwiek uczynimy tamtym, to jakbyśmy Jemu uczynili.

- Jesteście kobietą, miłościwa księżno, i wolicie goić niż zadawać rany. Lecz gdyby chrześcijanie tylko goili rany, a niewierni tylko je zadawali...

- Sądzicie, że byłoby to ze szkodą dla chrześcijaństwa?

- Na pewno!

- Lecz nasz Pan, komturze...

- Wiem, co chcecie powiedzieć, wasza dostojność. Lecz zmieniły się czasy. Dziś chrześcijaństwo posiada tak wiele ziem i ludów, że musi bronić tego, co ma.

- Okropną rzeczą jest bronić swego!

- Nie swego, wasza dostojność, ale Chrystusowego dzieła. Czy nie jest rzeczą wspaniałą walczyć i ginąć dla Niego?

- Pięknie to powiedzieliście, komturze. Lecz mimo to odczuwam lęk, gdy słyszę o wojnie.

- Wyprawa krzyżowa nie jest zwykłą wojną! I wasz ojciec, pani, wyruszał na nią.

- A jednak...

- Zbądźcie się trwóg. Bóg jest zawsze z tymi, którzy biorą krzyż.

Westchnęła cicho. Wiedziała, że nie potrafi przeciwstawić się jego gładkiej wymowie, jak nie umiała przeciwstawić się słowom Konrada i jak nie umiała stłumić porywów własnego serca. Biło radośnie, gdy słyszała, jak wyruszał ojciec. Prawie żałowała, że nie mogła popłynąć razem z nim. Zazdrościła ludziom, którzy mieli szczęście stąpać po ziemi, deptanej niegdyś przez Chrystusa. I Franciszek tam był... Bóg tak chce - myślała. Gdy się pragnie Jego Woli - idzie się tam. Lecz w takim razie - zapytywała się z lękiem - czyżbym nie chciała tego, czego chce Bóg?

- Powiedzcie mi, proszę, komturze - zapytała - czy mistrz Konrad po wczorajszej mszy pozostał długo u was...

Bawiąc się trzymanym w ręku nożem odpowiedział:

- Pozostał do tej chwili. Prosił, abyśmy mu dali jedną z cel... Oczywiście z radością udzieliliśmy gościny wielkiemu kaznodziei... Sądziłem, że wiecie o tym, wasza dostojność, i że rzecz została z wami ułożona.

Usiłowała nie okazać mu swego zaniepokojenia. Ale twarz jej pobladła, a na gardle poczuła ciężki ucisk. Jeszcze chwilę rozmawiała, nie bardzo wiedząc, o co ją pytają i co ona na to pytanie odpowiada. Skorzystawszy z tego, że komtur rozpoczął rozmowę z siedzącym naprzeciwko niego Bechtoldem, odeszła od stołu. Posłała giermka, by jej odszukał Gudę. Dwórka nadbiegła spiesznie.

- Nie ma go, gołąbko, w całym zamku...

- Wiem już, gdzie jest.

Prowadząc ze sobą Gudę podążyła mrocznym korytarzem w narożnik zamkowych murów, gdzie znajdowała się izba zajmowana przez Konrada. Porywczo pchnęła drzwi. Komnata była pusta. Ze stołu zniknęło naczynie z inkaustem, z pulpitu ciężki tom Pisma świętego i drugi, podobny, zawierający dzieło świętego Augustyna. Nie było także burego płaszcza, który leżał zwykle na posłaniu. Elzie poczęły drżeć ręce. W obliczu surowej pustki, jaką miała przed sobą, nie pamiętała już ciężaru zakazu, który na nią Konrad nałożył. Natomiast zdawała sobie sprawę z tego, kogo obraziła. To był człowiek, który przyszedł ocalić Ludwika, który mógł ich oboje doprowadzić do świętości...

- Odjechał ze wszystkim - powiedziała Guda.

- Odjechał... - powtórzyła, jakby była echem. Zasłoniła dłonią twarz i nagle załkała. - Och, Gudo, co ja zrobiłam!

- Nie płacz, gołąbko - pocieszała ją. - To dobrze, że odjechał. Już nie mogłam patrzeć, jak się nad tobą znęcał...

- Nie! nie! nie! Nie mów tak! Popatrz - mówiła z rozżaleniem - wyszłam z jego kazania, by wyjechać naprzeciwko brata. Obraziłam go. Potem potrąciłam tego żebraka... I nie wiem, co się z nim stało.

- Przejmujesz się wszystkim, Elza. Żebrak poczuł się lepiej i uciekł. Pewno wszystko było kłamstwem, co ci naopowiadał. A ten Konrad... Jaki zawzięty! Jaki pyszny!

- Cicho bądź!

- Nie uczyniłaś nic takiego, o co miałby się obrazić. Kim on jest?

- Święty, a my grzesznicy. Jest jeszcze u Krzyżaków. Biegnij, niech nam prędko siodłają!

- Chcesz jechać do niego? Teraz, podczas uczty?

- Potem może być za późno. A uczta będzie się ciągnęła długo.

- Ale...

-Biegnij, proszę cię!

- Już biegnę.

Guda pospieszyła na dziedziniec. Elza szła za nią wolnym krokiem. Mijając drzwi kaplicy, zatrzymała się i po chwili wahania weszła do środka. Nie było tu nikogo. W powietrzu wisiał jeszcze zapach kadzidła przemieszanego z wonią ciżby, która tu się niedawno cisnęła. Po obu stronach ołtarza znajdowały się okna. Dawniej, pamiętała, były wąskie niby rozpadliny w skale. Potem Ludwik sprowadził budowniczych z Pawii i ci wykuli szersze, z półkolistymi łukami na małych kolumienkach, oraz wprawili witraże. Przez kolorowe szybki przesączało się słońce, kładąc barwne plamy na płytę ołtarza i na płaszcz Matki Bożej. Lecz tragicznie skrzywiona twarz Maryi pozostawała w półmroku.

Uklękła, a potem schyliła się nisko, aż dotknęła czołem posadzki. Dopiero co modliła się tutaj, pełna wdzięczności za ocalenie Ludwika i za jego szczęśliwy powrót. Jeszcze tylko prosiła o pomoc, by umiała mu dobrze wytłumaczyć nakaz Konrada. A tymczasem Konrad odszedł. Odszedł wraz z twardym żądaniem, ze swą surową, lecz zbawczą pomocą. Bała się go bardzo, lecz wydawało się jej, że między nią a tym groźnym człowiekiem istnieje więź, której zerwać nie wolno. Nie szukała dla siebie łagodniejszego oblicza Kościoła. Nie ona zamieniła łagodnego Rudigera na groźnego Konrada. Lecz to, co przychodziło samo - musiało być wolą Bożą...

O, Maryjo... - szepnęła wyciągając ramiona w roziskrzoną barwami przestrzeń - O, Matko...” - powtarzała. Nie wypowiedziała nic więcej. Nie błagała o nic. Potrzebna jej tylko była miłosierna bliskość Tej, której wyzłocona figura, przywieziona z dalekiego, tajemniczego Bizancjum, zdawała się swoim bólem podtrzymywać zwisające ugiętymi ostrołukami sklepienie.

Potem wstała z kolan i spiesznie wyszła na dziedziniec. Dwa osiołki oczekiwały gotowe do drogi. Zabrawszy ze sobą pachołka, pojechały z Gudą w dół.

Małe kopytka wierzchowców dzwoniły na kamieniach. Na ścieżce leżały wszędzie zdeptane kwiaty - ślady rannego powitania. Nie wiedziała dlaczego, ale ten widok napełnił ją dziwnym smutkiem.

Zanim przejechały bramę miejską, Elza zawinęła się w płaszcz i nasunęła na głowę ciemną chustkę zakrywającą twarz. Wiedziała, że gdyby została poznana, otoczyłby ją zaraz tłum ludzi o coś proszących. A chciała jak najszybciej powrócić na zamek.

Nie zauważone przyjechały do bramy klasztornej rycerzy Matki Bożej Jerozolimskiej. Obok bramy znajdowała się mała furtka, przeznaczona dla zgłaszających się biedaków. Zsiadłszy z osła, Elza podeszła do furtki i uderzyła kołatką. Otworzył się mały judasz, mignęła w nim męska twarz.

- Czego chcecie? - zapytał głos.

- Pragnęłabym zobaczyć czcigodnego mistrza Konrada z Marburga - powiedziała.

Brat furtian musiał jej nie poznać, bo mruknął coś niechętnie pod nosem i zatrzasnął okienko. Nie wiedziała, czy nie chce z nią rozmawiać, czy też poszedł zawiadomić Konrada o jej przybyciu. Nie sięgnęła jednak drugi raz po kołatkę; czekała. Trwało to długo. Tymczasem do furtki zbliżyło się dwóch żebraków. Rzucając na nią spojrzeniami spode łba, rozmawiali ze sobą.

- Krystyn w kuchni, będzie sama woda... - narzekał jeden.

- Daliby choć raz coś tłustszego...

Nagle furta otworzyła się. Furtian w szarym, luźnym kaftanie, na który naszyty był czarny krzyż, odpędził najpierw żebraków!

- Idźcie, idźcie! Macie jeszcze czas! Jak się zadzwoni, wtedy przyjdziecie.

Potem skinął na Elzę. Wprowadził ją na dziedziniec. I teraz jej nie poznał, ale dostrzegłszy czekającą służbę i osły, powiedział grzeczniejszym nieco tonem:

- Poczekajcie, pani, chwilę... Zaraz przyjdzie brat usługujący i zaprowadzi was do mistrza...

Skłonił się i odszedł. Przysiadła na kamiennej ławce pod murem. Dziedziniec był mały, wyłożony kamiennymi płytami. Nie było tu ani śladu zieloności i gdyby nie otwarte w górze niebo, można by pomyśleć, że się jest w dużej izbie. Naprzeciwko ławki w wykutej niszy widać było postać Chrystusa na tle złotej mozaiki. Patrząc na płaskorzeźbę, usiłowała się modlić. Ale opanowało ją zdenerwowanie, usta jej drżały, słowa modlitwy gubiły się. Przestała więc ją odmawiać, a tylko przylgnęła wzrokiem do wynurzającej się ze złotego tła figurki. Trwała tak jak tonący, który przywarł do zdolnej ocalić go deski.

I gdy tak pozostawała, nagle wydało się jej, że jakiś głos powiedział obok spokojnie, a jednocześnie z nieustępliwą pewnością: “Nie bój się...” Drgnęła. Ten głos nie był jej obcy. Słyszała go nie po raz pierwszy. Już kilkakrotnie odzywał się do niej. Kilka razy, gdy trwała w zawziętej modlitwie, tak upartej, że już zaczynało jej braknąć słów, w zapadającym milczeniu odzywały się słowa. Były zawsze krótkie, lecz takie trafne, że stanowiły odpowiedź na wszystko. Czasami dzwoniły tonem spokojnego wyrzutu, czasami układały się w pytanie, nie wymagające jednak odpowiedzi. Nie było w nich żadnego wahania, żadnej słabości. Nie brzmiały roztkliwiająco. Otrzeźwiały i porywały. Wzruszały, jak wzrusza gest prawdziwego miłosierdzia, wyzbyty niepotrzebnej czułości.

Kto mógł tak mówić? Nie śmiała zgadywać. Upewniała siebie, że sama odpowiada sobie. Gdy kiedyś zwierzyła się Rudigerowi, powiedział jej: “Nie łam sobie nigdy głowy zastanawianiem się, kto mówi. Słuchaj tego, co mówi. Jeśli są to słowa, które nie usprawiedliwiają twego serca, ale poruszają je - zawierz im...” Inaczej odpowiedział Konrad, gdy go o to samo pytała: “Nie słuchaj żadnych głosów! - ostrzegał.- Zagłuszaj je w sobie! Gdy Bóg ma coś do powiedzenia człowiekowi, mówi to przez ludzi Kościoła. Wszystko inne jest pokusą szatańską!”

Ale jak można było uniknąć słuchania, gdy głos odzywał się nagle i niespodziewanie? Nie potrafiła przewidzieć, kiedy się odezwie. I gdy zabrzmiał - przecinał wszystkie wątpliwości.

Człowiek, który pojawił się na podwórzu, miał na sobie znoszony habit braci zakonu kaznodziejskiego. Podszedłszy do niej zapytał:

- Mistrz zapytuje, kim jesteście, pani... - Lecz w tej samej chwili musiał poznać Elzę, gdyż skłonił się nisko. - Darujcie, wasza miłość. Nie poznałem od razu. Pozwólcie za mną, zaprowadzę was...

Ruszył przodem. Długi i szeroki korytarz dzwonił pod krokami idących. Dom braci zbudowany był przed kilku laty przez komtura, a dziś wielkiego mistrza zakonu, Hermana von Salzę. Pierwsi rycerze zakonni, którzy tu z von Salzą przybyli, by otrzymać kościół i ziemię z rąk księcia Hermana, odpłynęli potem do Ziemi Świętej i przeważnie wyginęli w nieszczęśliwej wyprawie egipskiej. Na ich miejsce przybyli nowi. Ich cele ciągnęły się wzdłuż korytarza: na drzwiach każdej wisiała tarcza z rodowym znakiem, na której wypisane było imię brata. Na ostatnich drzwiach nie było ani herbu, ani żadnego napisu. Prowadzący Elzę człowiek zapukał i otworzywszy, zapowiedział od progu:

- Jej miłość księżna pani...

Ale słowa nie poderwały Konrada. Stał odwrócony tyłem, schylony nad wielką księgą, rozłożoną na pulpicie. Jakby nie słyszał ani zapowiedzi, ani kroków wchodzącej, czytał dalej. Dopiero gdy przeczytał do dołu strony i przewrócił kartę, odsunął się od pulpitu i spojrzał na przybyłych. Wzrokiem dał znak słudze, by wyszedł. Teraz dopiero skłonił się Elzie:

- Niech was, pani, strzeże Bóg najmiłościwszy.

- I was, mistrzu.

- Z czym przychodzicie, pani, jeżeli wolno zapytać?

- Opuściliście zamek... - zaczęła nieśmiało.

Po twarzy Konrada przeniknął błysk.

- Siądźcie - powiedział, wskazując jej stołek na krzyżakach, obity skórą. Sam nie usiadł, stał dalej, oparty o pulpit. - Spodziewam się, że wiecie, dlaczego tak musiałem postąpić? - zapytał.

Patrzył jej prosto w twarz, a jego oczy w wąskiej szparze zmrużonych powiek stały się groźne.

- Sądzę... Wydaje mi się... - głos Elzy drżał - że uczyniliście to dlatego... iż... iż wyszłam...

Skinął głową kilka razy i zetknął dłonie czubkami palców. Nie przestawał patrzeć na nią przenikliwie.

- Sumienie was nie zawiodło - rzekł.

- Lecz, mistrzu... Zechciejcie wysłuchać...

- Cokolwiek powiecie - przerwał jej - nie będzie to miało żadnego znaczenia. - Zrobił dłonią kategoryczny gest. - Kiedy wasz małżonek - podjął po krótkiej chwili ciszy - zwrócił się do mnie, bym roztoczył nad wami opiekę, odpowiedziałem mu, że uczynię to tylko wówczas, gdy wy zgodzicie się być całkowicie posłuszną moim wskazówkom. Powtórzyłem to wam, zaraz po przybyciu do Wartburga. Nie zaprzeczycie temu?

- Nie...

- To dobrze. Jestem tylko człowiekiem, słabym i omylnym.

Ale gdy działam jako spowiednik, przez moje niegodne usta przemawia Chrystus. To On - nie ja - nakazał wam, pani, wyrzec się jadła, które pochodzi z zagrabionych Kościołowi ziem. To On - nie ja - wezwał was, byście przyszli wysłuchać słów skierowanych do waszej duszy. Lecz wyście pogardzili tym wezwaniem.

- Na święty Krzyż!

- Nie zaklinajcie się! Żadne tłumaczenie nie może was usprawiedliwić. Chrystus powiedział, że są tylko dwie odpowiedzi na Jego wezwanie: tak lub nie. Niech wam wasze sumienie, pani, powie, jaka była wasza odpowiedź...

Schyliła głowę. Z jej piersi wyrwał się suchy szloch.

- Mój mąż wracał... - wyjąkała. - Bałam się...

Znowu kiwał głową, jakby z ubolewaniem. Z bolesnym półuśmiechem powiedział:

- Przy Chrystusie są zawsze Nikodemowie, którzy się boją.

Zapadła cisza i w niej słychać było szybki, jakby zdyszany oddech Elzy.

- Być może zgrzeszyłam... - podjęła.

- Być może? - przerwał jej. Wydawał się zdumiony. - Wątpicie w to? Nie ma łaskawszego trybunału niż trybunał Kościoła Chrystusowego. Każdemu przebacza. Każdemu chce przebaczyć. Każdego chce do serca przycisnąć. Tylko trzeba przyjść i wyznać pokornie swą winę.

- Jestem winna...

- Czy wierzycie w to?

- Wysłuchajcie mnie, mistrzu, i sami powiedzcie.

- Nie! - sprzeciwił się mocno. - Posiadacie sumienie i ono musi wam być przewodnikiem. Zadaniem spowiednika jest nie usprawiedliwiać grzeszącego, ale widząc jego szczery żal przebaczać mu. Skoro czego innego oczekujecie, poszukajcie sobie właściwego człowieka.

- Mistrzu! - krzyknęła. Wyciągnęła ku niemu ręce. - Nie porzucajcie mnie!

- Postawiłem wam, pani, warunek.

- Nie byłam posłuszna. Wyznaję. Przebaczcie!

Nie poruszył się. Stał jak poprzednio: wielki, chudy, wyprostowany, drapieżnie wpatrzony w jej twarz. Mocno zacisnął szczęki, aż policzki zapadły i drgały napiętymi mięśniami.

Zaczął powoli, oddzielając słowo od słowa:

- Miłosierdzie Boże jest wielkie. Aby mu pozostać wiernym, muszę wam na odjezdnym wybaczyć.

- Nie! - zawołała. Zerwała się ze stołka, stanęła przed nim z wyciągniętymi rękami. - Wybaczcie i zostańcie! Prowadźcie mnie dalej! Błagam was...!

Padła na kolana i czołgając się zbliżyła się do niego.

- Błagam was - mówiła - nie zostawiajcie mnie! Wybaczcie... Tylko wy zdołacie z takiej jak ja uczynić istotę wierną Bogu.

- Wstańcie, pani - rzekł.

- Nie wstanę! - zawołała. - Wybaczcie...

- Wybaczyłem.

- Lecz chcecie odejść! Nie odchodźcie! Będę was słuchała! We wszystkim! Cokolwiek rozkażecie!

Chwyciła jego dłoń i przycisnęła do ust. Ale on wyrwał ją i cofnął się.

- Wstańcie, pani, i wróćcie na wasze miejsce - powiedział.

Wyciągniętym palcem wskazał jej stołek. Nie opuścił ręki i nie zmienił postawy, póki nie siadła. Wtedy dopiero skrzyżował ręce na piersiach, spuścił głowę i zdawał się namyślać.

Cisza panowała długo. Czasami wargi Konrada poruszały się bezdźwięcznie. Zanim odezwał się, ciężko westchnął.

- Wydaje się wam na pewno, pani - zaczął w końcu - że jestem twardy i bezlitosny. Taki muszę być... Czy myślicie, że nie wolałbym mówić miłych słów, chwalić waszą pobożność i miłosierdzie? Lecz wielu jest takich, od których jedno i drugie słyszycie. Za wielu. Zepsuło to was. Surowe słowa prawdy tylko ja wam mówię. Odłożyłem inne sprawy, ważne sprawy, i zająłem się wami. Nie uczyniłem tak dlatego, że jesteście córką królewską i żoną landgrafa. Nie dlatego także, że ludzie uważają was za pobożną i miłosierną. Nie! Honory to rzecz ziemska, cnoty mogą być tylko cnotami przyrodzonymi. Wiele dostaliście i wiele, więcej niż od innych, wymaga się od was. Co wystarczyłoby zwykłej żonie rycerza, nie wystarczy wam... Nie pierwszy raz tak mówię, nieprawdaż?

- Nie pierwszy... - szepnęła przez łzy.

- Niestety... Chciałem was, księżno, nauczyć służenia Chrystusowi i Jego Kościołowi, tak jak wam służyć trzeba. Chciałem przez was poruszyć sumienie waszego męża. Mówiliście, że chcecie tego... Twierdziliście, że kochacie jego duszę nad wszystko.

- I tak jest.

- To są słowa! A gdzie czyny? Człowiek, który uchyla się od wykonania jednego polecenia, uchyla się od wszystkiego... Wy, książęta, szybcy jesteście do dawania rozkazów, gdy jednak wam rozkazują, wierzgacie...

- Rozkazujcie!

- Rozkazałem wam.

- Zgrzeszyłam...

- Bóg wybacza żałującemu. Ale w was nie ma naprawdę żalu.

- Co mam powiedzieć, abyście uwierzyli!?

- O żalu także nie mówią słowa.

- Więc co mam uczynić?

- Sumienie nic wam nie mówi?

Wybuchnęła płaczem.

- Nie wiem... - szlochała. - Nic już nie wiem... Powiedzcie... Widzicie sami, że bez was nie poradzę sama z sobą...

- Widzę to.

- Zostańcie więc!

- Bóg może przebaczyć zawsze, gdyż jest Bogiem. Człowiek, gdy w Jego imieniu mówi, musi się strzec, by nie paść ofiarą łatwowierności.

- Zawierzcie. Raz jeszcze...

Rozplótł złożone dłonie. Wsparł się łokciami na pulpicie i twarz ukrył w dłoniach. Stał tak czas jakiś nieruchomo. Potem podniósł głowę i skierował wzrok na wiszący na ścianie krzyż. Na pewno się modlił. Elza przycisnęła dłonie do piersi i nie ruszając się z zydla, modliła się także. Czas płynął cichym szelestem ziarnek piasku osypujących się w wielkiej klepsydrze.

Nagle poczuła na sobie jego przenikliwy wzrok.

- Wrócę... - powiedział. Zerwała się, by mu dziękować, ale powstrzymał ją. - Wrócę - ciągnął - aby wam powiedzieć, jaką pokutę będziecie musieli odprawić. I jeżeli zgodzicie się...

- Zgodzę się! Na wszystko! Niech wam Bóg, mistrzu...

- I wam, księżno, niech Pan będzie zawsze łaskawy - rzekł, odprowadzając ją do drzwi celi.



15

Wracała pospiesznie, niespokojna, czy ktoś na sali biesiadnej nie zauważył jej nieobecności. Ale Izentruda, na którą natknęła się zaraz przy wejściu, zapewniła ją, że w komnacie panuje wesoły gwar i nie słyszała, aby landgraf słał pachołków, by szukali Elzy. Uspokoiło ją to tylko częściowo; była bowiem pewna, że Ludwik, choćby spostrzegł jej nieobecność, nie posyłałby po nią, boby sądził, że poszła odpocząć. Pod wpływem tej myśli ogarnęło ją rozczulenie: był taki dobry, taki zawsze o nią troskliwy! Brzemię gorzkiego triumfu, z jakim wracała, wydało jej się nagle niezmiernie lekkie. Wszystko zniosę - myślała. - Wszystko podźwignę - postanawiała. Za siebie i za niego. Byli przecież jednym. W ten sposób pojmowała tę jedność, że wszystko zło czy dobro było im wspólne. I gdy on dawał miłość, której nie czuła się godna, ona chciała zasłonić go.

Weszła na salę. Ucztujący z pucharami i z kubkami w rękach opuszczali swoje miejsca, zbliżali się do tych, z którymi chcieli rozmawiać, lub spacerowali grupkami wokoło stołów. Ludwik siedział w kącie na ławie otoczony gromadą ludzi i opowiadał im, gestykulując. Henryk przysiadł się do komtura Hugona i o czymś żywo dyskutowali. Na swym miejscu pozostała jedynie księżna Zofia. Siedziała samotnie, po swojemu dumnie wyprostowana, a jej wzrok zdawał się śledzić i widzieć wszystko, co się działo w komnacie.

Instynktownie, gdy tylko poczuła na sobie wzrok świekry, poczęła czuwać nad każdym swoim ruchem. To jej zostało z dawnych lat - zawsze miała poczucie, że spojrzenie Zofii nie opuszcza jej, przenika ją, czeka bacznie na niewłaściwy gest. Pod wpływem tego spojrzenia traciła pewność siebie, przestawała myśleć o czymkolwiek poza tym, by się nie narazić na wymówkę. I teraz także czym prędzej usiłowała nawiązać z kimś rozmowę, by utracić to poczucie skrępowania. W pobliżu zobaczyła najmłodszego z braci Ludwika. Konrad siedział samotnie pod ścianą, bawiąc się w zamyśleniu wysadzaną drogimi kamieniami głowicą sztyletu. Skierowała się ku niemu. Bracia nie byli do siebie podobni. Ludwik miał twarz pełną, szeroką, na której malowały się jednocześnie stanowczość i pogoda. Lisia twarz Henryka i jego biegające spojrzenie przypominały księcia Hermana. Obaj, choć tak młodzi, wydawali się starsi, niż byli w rzeczywistości. Konrad odwrotnie - z twarzy i gestów robił wrażenie młodego chłopca. Jego policzki zachowały delikatność dziecka, wargi wydawały się wargami dziewczyny. Elza miała dla swego rówieśnika wiele sympatii. Gdy byli dziećmi, bawiła się z nim więcej niż z Ludwikiem i od tego czasu pozostały w niej dla młodego rycerza uczucia opiekuńcze. Ludwikowi pragnęła się powierzyć, nad Konradem miała ochotę czuwać.

- O czym tak myślisz? - zapytała siadając obok niego.

Spojrzał na nią wzrokiem mało przytomnym; musiał się całkiem zagubić w swoich rozmyślaniach. Nie odpowiedział jej, ale sam postawił pytanie, widać wyłowione ze swych dumań:

- Czy ciebie to nie drażni, Elzo?

Uczynił ramieniem szeroki gest, a ona pojęła, że obejmuje nim tę komnatę pełną gwaru, hałaśliwych śmiechów i kwaśnego zapachu jadła. Uśmiechnęła się do niego ze zrozumieniem. Był jej tym droższy, że czuł podobnie jak ona. Lecz powiedziała:

- Jakże by mogło być inaczej na dworze książęcym?

- To prawda, że inaczej nie bywa... - mruknął trochę melancholijnie, a trochę jakby z gniewem. Zaciął usta i patrzył surowo przed siebie. Myślała, że ciągle pozostał chłopcem, gdy ona musiała od dawna dorosnąć.

- Ludwik - podjęła łagodnie - lubi gości, uczty, wino. Nie ma w tym przecież nic złego. Jest księciem, nie zakonnikiem. Daje sute ofiary. Powiedział mi dzisiaj w czasie drogi, że chce uczynić duży zapis dla zakonników w Reinhardsbrunn...

- Niech uczyni jak największy! Mistrz Konrad kazał wczoraj wspaniale o wyrzekaniu się bogactw.

- Lecz - westchnęła - książę musi być księciem...

- Musi? Dobrze, że jestem najmłodszy i nie muszę być tym, kim być nie chcę! Konrad mówił także o bogactwach niewłaściwie nabytych...

Zrobiła żałosny gest obu rękami.

- To sprawy zawikłane...

- Czego się nie da rozwikłać, to potrafi przeciąć miecz! - wykrzyknął. Nagle zmienił temat: - Myślę, że Ludwik zechce mnie teraz pasować.

- Przypomnę mu o tym - zapewniła go. Przeszło jej przez głowę: Konrad będzie rycerzem jak święty Jerzy. Wyruszy w świat dokonywać mieczem dzieł sprawiedliwości. Czemu Ludwik nie jest taki? Jak bardzo byłaby szczęśliwa, gdyby mogła mu towarzyszyć w takiej wędrówce.

- No, jesteś, Elzo! A ja już chciałem posyłać Bechtolda, by zobaczył, czy nie zachorowałaś - wesoły głos zadźwięczał nad ich głowami. Oboje podnieśli wzrok. Ludwik stał z pucharem w ręku. Był trochę czerwony na twarzy. Zranione ramię miał założone za wiszący na szyi złoty łańcuch.

- Odeszłam na chwilę... - chciała się tłumaczyć. Ale Ludwik powstrzymał ją gestem.

- Byłaś zmęczona. To jasne. Dobrze zrobiłaś, żeś odpoczęła.

Dał znak bratu, by się posunął, i usiadł między obojgiem na ławie. Ogarnął Elzę wpół, położył swą gorącą dłoń na jej ramieniu. Gdy zwróciła ku niemu głowę, widziała, że patrzy na nią. Jego źrenice rozszerzyły się, zasłoniły całkiem niebieskie tęczówki.

- Jakże wam tu było w czasie mojej nieobecności? - zapytał.

- Cicho, nic się nie działo - rzekł Konrad.

Ludwik zaśmiał się szeroko.

- Teraz będzie inaczej. Zaraz po Bożym Narodzeniu zwołamy wielki wiec naszych lenników. Może w Naumburgu, może w Erfurcie... Urządzimy polowania, zabawy, wyprawimy turnieje, ściągniemy minnesaengerów... Będzie to zjazd, jakiego jeszcze nie było. Niech wiedzą, jak wielkimi łaskami obsypał mnie cesarz! Będę pasował młodych... Ciebie - zwrócił się do Konrada - oczywiście pierwszego. Czas już, byś nosił pas i ostrogi rycerskie... O żonie dla niego należałoby pomyśleć - powiedział do Elzy.

- Pasuj go jak najszybciej - rzekła opierając policzek o jego dłoń. - A żony on sam sobie poszuka...


- Tak myślisz? Czasami nie jest źle, gdy nam żonę znajdą... - zaśmiał się i mocniej przygarnął ją do siebie. Poczuła na twarzy łaskoczące dotknięcie jego włosów. Och, jak bardzo go kochała! Ledwo się powstrzymała, by nie zarzucić mu ramion na szyję i nie całować jego roześmianych oczu, jego mocnych, lecz pełnych tylu dobrych słów ust. Gdyby nie ten zamek, ta służba, nie wiecznie czujne oko księżnej Zofii - zrobiłaby to. Miała uczucie, że tu jej miłość nie jest dość bezpieczna.

- Dziękuję ci, bracie - rzekł Konrad. - Zrób tak, jak mówi Elza: pasuj mnie, a potem pozwól wyruszyć w świat.

- Chcesz jechać zabijać smoki i uwalniać uwięzione dziewice? - żartował landgraf. - Znam cię. Gdybyś był mężem Elzy, zapomnielibyście o zamku, o rządzeniu, o cesarstwie. Ty byś zabijał smoki i gromił niewiernych, ona rozdawałaby wszystko żebrakom! Czyż nie tak? Ha, ha, ha! - śmiał się wesoło. Drugą rękę położył na ramieniu Konrada. - Nie gniewajcie się - powiedział - ja tylko tak z serdeczności. Po to żebyś mogła dawać bez końca swoim ubogim, masz mnie, siostrzyczko. I żebyś mógł polować na swoje smoki, masz mnie bracie. - Klepnął Konrada po plecach. - Mówiłem o tobie cesarzowi... - mrugnął porozumiewawczo. - Niedługo i ty pojedziesz do Italii. Obiecuję ci to.

- Jesteś najlepszym bratem - rzekł Konrad. Głos mu lekko drżał. - Nie wiem, jak ci dziękować.

- Jej podziękuj - ruchem głowy wskazał Elzę. - Ona zawsze ciebie chwali i wciąż mi o tobie przypomina. - Widzisz, jak wypełniam każde twoje życzenie? - powiedział, przytulając ją znowu do siebie.

- Jesteś najlepszym mężem.

Tuliła się do niego jak kotka. Ma słuszność - myślała.- Co ja bym zrobiła bez jego pomocy?

Ludwik dalej snuł swoje plany:

- Trzeba tej zimy skoczyć do Miśni - mówił. - Zabiorę cię ze sobą, siostrzyczko. Zofia jest już dość duża, może się bez ciebie obejść. Hermana wzięlibyśmy ze sobą. Zanim wiosna nadejdzie, muszę się zobaczyć ze wszystkimi swymi ludźmi.

Jeszcze przed chwilą śmiał się, lecz nagle głos jego spoważniał. Jego ręka leżała na jej ramieniu tylko własnym ciężarem. Elzie wydało się, że znowu coś nie dopowiedzianego zawisło w powietrzu. Od wczoraj czuła jakąś tajemnicę. Ale i teraz nie chciała pytać.

- A co się dzieje u rycerzy zakonnych? - zapytał Ludwik, kierując swe pytanie do Konrada. - Krótko tylko rozmawiałem z komturem.

Konrad począł opowiadać z zapałem. Życie krzyżowych rycerzy, które śledził, budziło jego zachwyt. Prosił komtura, by mu pozwolił brać udział w ich wspólnych modlitwach i ćwiczeniach rycerskich.

- Zazdroszczę im, że są tacy! - zakończył gorącym okrzykiem.

- Być może, że można im niejednego zazdrościć - przyznał Ludwik. - Jak ci już mówiłem, z ich wielkim mistrzem zawarłem pakt. On teraz pojechał do Ziemi Świętej. Chce tam wzmocnić swoich po stratach, jakie ponieśli. Władzę nad rycerzami na ziemiach całego cesarstwa przekazał rycerzowi von Balke. Poznałem go także. Twardy, mocny, rwie się do walki z niewiernymi. Ma teraz objąć ziemie ofiarowane zakonowi przez księcia mazowieckiego. Potem zaraz chce rozpocząć przygotowanie do wyprawy na pogan sambijskich i pomezańskich.

- Kiedy wyruszy? - Konrad patrzył na brata rozbłyszczonym od zapału wzrokiem.

- Och, nie tak prędko. Za dwa, trzy, może cztery lata... Zakon musi pierwej wróść w tamte ziemie, wzmocnić się. Dziś jest słabszy od templariuszy czy rycerzy Calatrawy. Ale przyjdzie czas, że przerośnie tamtych. Czekają go wielkie zadania i wielka przyszłość!

- Bóg to sprawi! - rzekł gorąco Konrad.

Gdy Ludwik i Konrad wyrażali podziw dla braci zakonnych, milczała. Od dawna walczyło w niej uznanie dla ludzi, którzy całe życie poświęcali rycerskiej służbie dla Boga, z pewną dozą nieufności. Pierwsze jej ziarno posiał ojciec, pisząc jej przed kilku laty, że musiał usunąć ze swego królestwa rycerzy teutońskich i oskarżyć ich przed Ojcem świętym, gdyż okazali się nieposłusznymi lennikami. Nie wiedziała, co ma o tym sądzić. Dom braci w Eisenach wydawał się domem pełnym cnót. Tutejszym rycerzom mogła mieć do zarzucenia tylko to, że wyrzekli się prowadzonego przez siebie szpitala, aby poświęcić cały swój czas ćwiczeniom rycerskim. Ale właśnie dzięki temu mogła założyć swój szpital. Wśród rycerzy zakonnych pragnienie walczenia przeważało coraz bardziej nad pragnieniem czynienia dzieł miłosierdzia. Zwolennikiem nowego kierunku był wielki mistrz von Salza. Dawny komtur szpitala w Eisenach, zostawszy przed piętnastu laty wielkim mistrzem, rzucił się z olbrzymią energią do budowania potęgi zakonu. Pragnął, aby ten najmłodszy z rycerskich zakonów przerósł wszystkie inne. Gdy nie udało się tego dokonać w Królestwie Jerozolimskim, mistrz począł zastanawiać się nad osadzeniem swoich rycerzy na innym pograniczu pogaństwa.

Von Salza nieraz odwiedzał Wartburg i on to, wiedziała o tym, namówił Ludwika do sięgnięcia po Miśnię i Lubusz. Obu tym wyprawom była w głębi serca przeciwna. Obce jej było namiętne pragnienie posiadania wciąż więcej i więcej. Ziemia i bogactwa tak obciążają - wiedziała o tym od dawna. Gdy o tym mówiła Ludwikowi, melancholijnie kiwał głową. “Masz słuszność, siostrzyczko - mówił. - Ale cóż, jestem księciem...” Kiedyś próbowała wspomnieć o tym w rozmowie z wielkim mistrzem. Był to drobny, chudy rycerz o pociągłej twarzy, długim nosie i małych, wysuniętych do przodu ustach. Spod zebranych brwi patrzył na nią jakby drwiąco. “Jesteście, księżno, prawdziwą chrześcijanką - powiedział - ale zapominacie, że czym innym jest chciwość, a czym innym żarliwość o chwałę Pańską. Nie namawiałbym waszego męża do niczego, co miałoby służyć innemu celowi. I chyba nie wątpicie, że wasz mąż nie dałby się skusić do niczego złego.” Tymi słowami spłoszył ją. Rzeczywiście - myślała - Ludwik wie, co czyni. Nie jej, żonie, sprzeciwiać się postanowieniom męża. Wiernością, ufnością i posłuszeństwem - powtarzała nauki świekry - żona wypłaca się mężowi za jego miłość. Nieśmiało tylko prosiła Ludwika, by unikał walki. Obiecywał jej to, choć rzadko tylko potrafił dotrzymać obietnicy. Kiedy jednak wbrew jej prośbie rozgromił przeciwników, tym bardziej skory był potem do ofiar, tym więcej pozwalał jej na czynienie miłosierdzia.

A jednak z pewną niechęcią słuchała o przymierzu, jakie na dworze cesarskim zawarł Ludwik z von Salzą. Cóż oznacza to przymierze? - zastanawiała się. - Czego von Salza może chcieć od braciszka? Lecz czulsze dotknięcie ramienia męża uspokoiło ją. Po co o tym myślę? Dlaczego się tym przejmuję? - mówiła sobie. - Jestem przecież tylko głupią kobietą.

- Nie mówiłaś mi nic jeszcze, siostrzyczko - powiedział - o twoim mistrzu. Nie widziałem go. Gdzie jest?

- W mieście. Ale dziś powróci.

- Jesteś z niego zadowolona?

- Tak...

- Lękam się jednak, że może jest dla ciebie zbyt surowy? Mówili mi o nim...

- Nie! Nie! Zresztą, czy nie trzeba być surowym dla grzesznej kobiety?

Parsknął śmiechem.

- Pleciesz! Ty grzeszna? Wierz mi, napatrzyłem się dość żonom książąt, baronów, grafów. Żadna...

Elza nie dała mu skończyć.

- Nie opowiadaj, braciszku, proszę cię! Czy chcesz mi sprawić przykrość?

- Dobrze, nie będę mówił. Ale pokaż mi się. Niech zobaczę, czy ci nie ubyło po tych postach i nocnych modlitwach. - Wziął Elzę za brodę i zwrócił ku sobie jej twarz. Przypatrywał się jej długo, a w miarę jak patrzył, wzrok jego zachodził mgłą czułości. - Jesteś blada - szepnął - ale piękna... - Szybko zamknęła oczy. Usłyszała jeszcze: - Kocham cię...

- Czy już ci powiedziała o swoich szaleństwach? - zabrzmiał obok nich niski i ostry głos.

Wsparta na kosturze stała przed nimi księżna Zofia. Miała obok siebie jedną z zakonnych sióstr. Wszyscy troje podnieśli się natychmiast z ławy: żadne nie śmiało siedzieć, gdy ona stała.

- Zechciejcie, matko, usiąść - powiedział Ludwik i podprowadził ją z szacunkiem do ławy.

Usiadła wyprostowana. Miała na sobie swój cysterski habit, lecz na jej szyi wisiał złoty łańcuch książęcy, zaś na ramionach leżała purpurowa narzutka obszyta gronostajem. Głowę pod wielkim czepcem trzymała sztywno. Milczała i tylko spoglądała po stojących przed nią synach i synowej swoim zwykłym, wszystkowidzącym spojrzeniem. Wreszcie zaczęła, zwracając się do Ludwika:

- Muszę cię zganić, mój synu. Odszedłeś od gości, a zabawiasz się rozmową z żoną. Tak nie wypada czynić księciu.

- Nie widziałem siostry bardzo długo - usiłował się bronić Ludwik.

- To nic nie znaczy. Siedzieć tak, jak siedzieliście przed chwilą, może para narzeczonych lub para dzieci. Nawet i wówczas to nie jest właściwe. Patrzyłam na to i czekałam, kiedy się opamiętacie. Jesteś księciem. Książę nie może być śmieszny. Rozumiesz to?

- Rozumiem, matko.

- Ty także, Elzo, mogłabyś się nauczyć szanować godność, jaką nosisz. Uczyłam cię tego, prawda?

- Tak, matko...

Znowu przeniosła spojrzenie na syna.

- Słyszałam, jak mówiłeś, że jest blada. A owszem, blada jest. Ale czy ci powiedziała, dlaczego nic nie je?

Potrząsnął głową zaskoczony. Spojrzał na Elzę.

- Nie jesz?

- Jem... Ale nie wszystko i nie zawsze... To naprawdę nieważne...

- To ważne - powiedziała Zofia. - Jest blada i będzie chorowała. Nie urodzi ci zdrowych dzieci.

- Ale dlaczego? O co chodzi? - pytał Ludwik. - Może zrobiłaś jakiś ślub?

- Nie... Powiem ci wszystko...

- Powiedz teraz - rozległ się suchy głos księżnej Zofii. - Powiedz nam wszystkim. - Jej wzrok z podwójną przenikliwością trzymał na uwięzi Elzę, która kręciła się pod jego naciskiem niby owad przebity szpilką.

- Dlaczego chcesz, matko, aby mówiła teraz? - Ludwik, ujrzawszy przerażenie Elzy, usiłował ją bronić. - Jest zmęczona, jechała daleko na moje spotkanie. Powie nam...

- Niech powie teraz - twardo domagała się Zofia. - Widzisz, synu - na chwilę spuściła wzrok z synowej, by utkwić go w Ludwiku - przybyłam na zamek. aby strzec twoich książęcych spraw. Wydawało mi się, że tak trzeba. Teraz, gdy już wróciłeś, znowu odejdę do klasztoru, by każdą chwilę poświęcić modlitwie... Zanim jednak to uczynię, chciałabym pewną rzecz wyjaśnić. Ona - wskazała palcem Elzę - gdy siadała do stołu, nie jadła nic nigdy z tego, co podawano. Sprowadzała sobie jakąś żywność, a jej dwórki gotowały dla niej osobno... Myślałam: jest młoda, łakoma, dogadza sobie... Ale potem pojęłam, dlaczego tak czyniła... Pojmujesz już pewno. Bała się, że ją otruję!

- Matko! - krzyknęła. - Nie. Ty, matko, tak nie myślisz naprawdę!

- Owszem, tego się bałaś.

- Braciszku! - zwróciła się z rozpaczą ku Ludwikowi. - Ależ...

- Nic innego nie mogło być - sucho, z nieustępliwą stanowczością mówiła Zofia. - To prawda, że jej matkę otruto. Ale to było tam, u nich. Tu w Wartburgu nic takiego stać się nie mogło i nikt by w takie gadanie nie uwierzył. Chyba ktoś, kto wysłuchuje plotek gawiedzi; głupców, co oskarżają twego ojca, że sprzedał duszę szatanowi! Patrzyłam na to i nie mówiłam nic. Czekałam na twój powrót. Wychowałam ją. Byłam dla niej matką. Nie skąpiłam trudu. Nie żałowałam starań. A ona mnie podejrzewa, że ją chcę otruć! - uderzeniem kostura w ziemię zaakcentowała swe słowa. - Niech powie, że jest inaczej, jeżeli może.

Zrobiła się cisza, w niej zabrzmiał drżący, dziecinny głos Konrada:

- Nie matko, tak nie jest. Tak nie może być. Elza...

Nowym uderzeniem kija w ziemię przerwała mu.

- Nie masz tu nic do powiedzenia! Ty mów - zwróciła się do Ludwika.

- Nie mogę w to uwierzyć, matko. Elza nigdy nikogo nie podejrzewała.

- Więc uważasz, że ja kłamię? Że chcę ją skrzywdzić podejrzeniami?

- Ależ nie!

- Więc dlaczego twoja żona brzydzi się chlebem z książęcego stołu. No? Jestem tylko służką Bożą, lecz jej zachowanie obraziło mnie. Chcę, aby wyjaśniła. No? Może nakażesz jej mówić?

- Matko... - próbowała się jeszcze targować.

Stuknęła kosturem.

- Powiedziałam, że chcę usłyszeć!

Elza widziała rozterke na twarzy Ludwika. Potrafił być stanowczy, nawet twardy. Lecz wobec matki nie umiał się nigdy zdobyć na nieustępliwy ton. Czuła, że chce ją obronić, że jej ufa, że nie wierzy w okrutne podejrzenie. Ale przyparty do muru szukał w jej twarzy odpowiedzi. Nie mogła znieść, że się męczy. Musiała mu pomóc. Boleśnie przełknęła ślinę.

- Nie, braciszku - powiedziała - matka myli się: nie podejrzewałam jej nigdy o taką straszną rzecz. Przecież pamiętam, że była mi matką, bardziej niż moja własna...

Gardło jej zacisnęło się, nie mogła powiedzieć więcej.

- Widzisz, matko -- rzekł Ludwik. - Elza nie potrafi podejrzewać...

Ale zachmurzona twarz Zofii nie zmieniła swego wyrazu. Głowę księżnej obejmowała opaska czepca: wypchnięte płótnem, miękko zwisały worki policzków. Od zwiotczałej twarzy odbijały małe usta o wargach ściągniętych wiecznym niezadowoleniem. Jeżeli Zofia była kiedykolwiek z czegoś zadowolana, to tylko z siebie; Elza zachowała z czasów dzieciństwa pamięć świekry uśmiechniętej dumnie, schylonej nad udanym haftem. Ale na drugich Zofia patrzyła zawsze czujnie i jakby z pogardą. Jej dolna warga wysuwała się wtedy do przodu, zdradzając straszliwą pewność siebie.

- Niech tak będzie - powiedziała zimno. - Lecz w takim razie dlaczego nie jadła?

Elza przemogła skurcz, który ścisnął jej krtań.

- Nie jadłam, bo... Widzisz, braciszku... Żywność, która przychodzi na stół, pochodzi z rozmaitych dworów... Także z tych, które należały niegdyś do czcigodnego arcybiskupa...

Urwała, niezdolna do powiedzenia nic więcej. Serce jej biło gwałtownie i ogarnęła ją słabość, jakby miała zemdleć. Czuła utkwione w sobie oczy Zofii i Ludwika. Nagle zawołał Konrad:

- To prawda! Ziemie, które zabrałeś arcybiskupowi, są ziemiami Kościoła!

- Milcz! - krzyknął Ludwik. Głos landgrafa był zdławiony gniewem. Ze skrzywioną wściekłością twarzą postąpił ku bratu. - Nie masz tu nic do gadania! - mówił prędko. - I jeżeli nie chcesz się czego więcej dosłuchać, lepiej odejdź!

- Słusznie cię zganił - rozległ się głos Zofii. - Ty, Konradzie, mówisz jak dziecko i pozostałeś dzieckiem. Jestem tylko służką Bożą, zapomniałam już o czasach, gdy nosiłam książęcą koronę, ale wiem, jaki jest Zygfryd. To człowiek popędliwy, który nieraz rzucał w gniewie klątwy, a potem je cofał. Wykup wszystko zmazał...

- Lecz... - zaczął Konrad.

- Milcz! Na Rany Przenajświętsze, zamilcz! - krzyknął znowu starszy brat.

- Tak, lepiej milcz - powiedziała księżna. - Gniew twego brata jest całkowicie usprawiedliwiony. Dość, że podłe podejrzenia uwłaczają wciąż pamięci waszego ojca. Nie pozwolę - uderzyła w ziemię kosturem - mówić tak o Ludwiku!

Zwróciła się do Elzy, która stała blada jak opłatek.

- A więc to tak? To o to ci chodziło... - surowy wzrok starek księżnej przesuwał się po postaci synowej. Zacisnęła usta. Odwróciła twarz do Ludwika. - Teraz odchodzę. - Wsparta na kosturze powstała z ławy. - A wy nie stójcie tu sami w kącie, ale idźcie do gości. Później porozmawiacie sobie o tym.

Odeszła postukując kijem, wsparta na ramieniu towarzyszącej jej mniszki. Ludwik stał z zaciśniętymi pięściami, z czerwoną twarzą. Musiał nim miotać straszliwy gniew. Elzie wydawało się, że za chwilę wybuchnie. Wyciągnęła ku niemu rękę gestem proszącym. Lecz on odwrócił głowę. Jeszcze go nigdy takim nie widziała. Nigdy nie powiedział do niej gniewnego słowa. Sama jej obecność uśmierzała najgwałtowniejsze burze.

- Braciszku... - szepnęła.

Nie odpowiedział. Z twarzą złą z zawziętą patrzył gdzieś w bok. Po chwili dopiero rzucił:

- Trzeba nam teraz, Elzo, iść do gości. Matka ma słuszność...

Nie powiedział “siostrzyczko” - jak zwykle. Zakręcił się na pięcie i chciał odejść. Ale jeszcze się zatrzymał. Zapytał chrypliwym szeptem:

- To on tak ci kazał? Co? To on? Powiedz!

Nie mogła zaprzeczyć, nie śmiała powiedzieć: tak. Ale on zrozumiał jej milczenie. Syknął:

- Czułem to! Przeczuwałem! Ale pokażę mu!

Groźnie potrząsnął pięścią. Furkocząc rozwianym płaszczem, odszedł w drugi kąt sali. Przez chwilę łzy płynęły po jej policzkach prędko niby strugi letniego deszczu. Lecz zaraz otarła je i posłuszna jego wezwaniu ruszyła między tłoczących się przy stole ludzi.



16

Byliż u dzieci, kiedy Guda, zbliżywszy się nieznacznie, szepnęła Elzie, że mistrz Konrad przybył i chciałby ją widzieć. Drgnęła i spojrzała w stronę Ludwika. Rozmawiał z synem. Herman pokazywał mu to, czego się nauczył w czas jego nieobecności: napinał łuk i szył strzałami w słomianego chochoła ustawionego w rogu komnaty. Ludwik poprawił postawę syna, pokazywał, jak ma skręcać ciało przy napinaniu łuku. Ale robił to szorstko, gniewnie. Jego twarz pozostała chmurna.

Teraz chłopiec wziął do ręki mały miecz i począł się nim składać. Ojciec odparowywał kijem jego ciosy. Nagle Ludwik cofnął się, zmuszając Hermana, by z mieczem w ręku i z tarczą na ramieniu przeskoczył przez dzielącą ich ławę. Ale chłopiec potknął się i upadł. Ojciec krzyknął ostro: “Wstawaj, niezgrabiaszu!” Zasapany chłopiec podniósł się kulejąc i stanął na nowo w pozycji bojowej. Twarz jego drżała tłumionym płaczem.

Kiedy indziej poprosiłaby: “Nie męcz go, wiesz, jaki jest wątły”. Teraz nie śmiała się odezwać. Czuła, że musi iść, a jednocześnie nie chciała opuszczać syna, który zmęczony coraz bardziej uderzał ślepo w kij trzymany przez ojca. Na szczęście do komnaty wszedł Bechtold. Korzystając z jego obecności, wymknęła się cicho.

- Skacz! - zawołał Ludwik, stawiając znowu syna przed ławą.

Herman skoczył i znowu upadł. Landgraf tupnął rozdrażniony. Chłopak rozpłakał się.

- Cicho! - krzyknął. - Nie maż się! W suknię dziewczyńską każę cię ubrać! - Zwracając się do Bechtolda, zapytał z irytacją: - Co robić z takim zdechlakiem?

- Mały jeszcze, wasza miłość - rzekł kapelan. - Podrośnie, wzmocni się.

- Gdy byłem w jego wieku, nie takie sztuki umiałem. Patrz! - powiedział do syna, który stał z ustami zwiniętymi w podkówkę i drżącą brodą. Podbiegł do ściany, zdjął wiszącą ciężką tarczę i nałożywszy ją sobie na ramię, jednym susem przesadził stół. - Widzisz?

Teraz chłopiec rozjaśnił się nieco. Popłakiwał jeszcze, ale równocześnie patrzył z zachwytem na ojca. Nabożnie dotknął ramienia Ludwika, po którym przesuwały się węzły muskułów.

- Co robić, aby prędzej nabrał sił? - pytał Ludwik Bechtolda.

- Przyjdzie to z czasem, książę - uspokajał kapelan. - Księżna pani z taką starannością zajmuje się dziećmi.

- Za miękko! - rzucił. - A teraz niech go ojciec zapyta, co umie z prawd wiary.

Bechtold usiadł na ławie i wezwawszy Hermana, by stanął przed nim, począł mu zadawać pytania. Tym razem egzamin wypadł znakomicie. Kapelan potakiwał słowom dziecka i raz po raz przenosił rozradowane spojrzenie na księcia.

- Dobrze, bardzo dobrze - pochwalił w końcu chłopca. Pogładził po głowie. - Słyszeliście sami, wasza miłość - rzekł do Ludwika. - Nie mogę się dość nadziwić rozwadze i umiejętnościom młodego księcia. Bardzo dobrze... Siły przyjdą, ale mądrość wcześnie nabyta jest bezcennym skarbem.

W zamyśleniu skinął głową. To prawda - myślał. Przebywając na cesarskim dworze, przekonał się, że tam ceniono nie tylko sztukę władania kopią lub mieczem, lecz oczekiwano także od rycerza znajomości spraw, o jakich nie mówiło się zwykle na zamkach książąt Rzeszy.

Przywołał syna i w nagłym przypływie uczuć ofiarował mu sztylet o rękojeści wykładanej masą perłową, który otrzymał od cesarza. Chłopiec odbiegł w podskokach. Ludwik spoglądał za nim. Tym darem chciał pokryć rozdrażnienie, jakie okazał wobec syna. Kochał dzieci i gdy był daleko, myślał o nich dużo i często. Trudniej mu było z nimi rozmawiać; za mało je znał. Zofia była mała, płakała na jego widok. Herman miał cienką szyję, słabe ramiona i nogi jak patyki. Jedna Elza była taka sama, jaką widział w marzeniach. Ale Elza... Już się na nią nie gniewał. Czuł tylko smutek.

Zabrawszy ze sobą Bechtolda, ruszył do stajen, by obejrzeć konie. Po drodze spotkał kasztelana Dietricha, który zaraz zaczął narzekać na złe urodzaje i na opieszałość chłopców w dostarczaniu żywności na zamek. Na podwórzu landgraf zobaczył pachołka, który rozkulbaczał starego osła o wyszerszeniałej sierści.

- Kto to przyjechał? - zapytał.

- Mistrz Konrad, wasza miłość.

Na twarzy Ludwika pojawił się gniew. Jeżeli nie mógł się dłużej gniewać na Elzę, to przecież wciąż była w nim złość na mistrza Konrada. Tego, co tamten uczynił, nie mógł mu darować. I jeszcze bardziej nienawidził go za to, że swoim rozkazem obudził w nim gniew wobec ukochanej siostrzyczki. Zacisnął pięści.

- Gdzie jest?

- Poszedł, wasza miłość - tym razem pospieszył z odpowiedzią Dietrich - do swojej izby. Widziałem, jak tam szła księżna pani.

Przez moment Ludwik miał ochotę pobiec za Konradem, dopędzić go, ukarać. Ale powstrzymał się. Ten człowiek, wiedział, nie był byle kim. Znała go cała Rzesza. Zuchwałego kanonika nie można było wtrącić do lochu ani wypędzić jak krnąbrnego sługę. Poza tym Elza... Odchodząc od niej, widział łzy w jej oczach. Nie zawrócił, ale pamięć tych łez nie dawała mu spokoju. Muszę się zastanowić, jak z nim postąpić - myślał. Muszę go zmusić, by cofnął zakaz. Ona nie może płakać. Najwięcej go złościło, że sam jej przywiózł Konrada.

Wchodząc do stajni, potrącił ramieniem o futrynę. Przenikliwy, jakby ściekający w głąb ciała ból przypomniał mu walkę z ludźmi Poppona. A także inne jeszcze wydarzenie. Pewnego dnia w Rimini Fryderyk, wziąwszy Ludwika przyjacielsko pod ramię, zaprowadził go w głąb pałacu. W pustej komnacie bez jednego sprzętu, na rozwiniętym dywanie siedział starzec o zakrzywionym krogulczo nosie i długiej brodzie. Nie podniósł się na powitanie cesarza. Wydawał się obojętny na wszystko, co się obok niego działo. Otwarte dłonie miał przyłożone do policzków, a wzrok skierowany w górę. Cesarz zagadał coś do niego w nieznanym Ludwikowi języku, a wtedy starzec opuścił wzrok i utkwił czarne lśniące oczy w landgrafie. Z jego płaskich i długich warg posypały się słowa, szybkie i chrypliwe. Potem wrócili, a gdy szli, Fryderyk wyjaśnił Ludwikowi, że starzec jest wróżbitą, którego ze względu na jego umiejętności wozi zawsze ze sobą. “Pytałem go o ciebie - mówił cesarz - a on powiedział, że czeka cię wielka przyszłość. Widzi cię jak gwiazdę wśród ludzi. Ale w twoim boku utkwiła strzała i tam pozostała...” “To człowiek szalony - rzekł Ludwik - żadna strzała nie drasnęła mnie nigdy.” “Naprawdę? - zdziwił się Fryderyk. - To ciekawe. On zawsze gada prawdę...” Teraz rzeczywiście - pomyślał sobie - zostałem trafiony. Wprawdzie w ramię, nie w bok. I Bechtold tak wyjął strzałę, że ani kawałek grotu nie został w ranie.

Spazm bólu minął. Ludwik wsparty o drąg przyglądał się źrebcom, które porodziły się w jego nieobecności. Konie były piękne. Te z białą strzałką pochodziły od klaczy, którą zdobył w lubuskim zamku. Należała do księcia poznańskiego, a on otrzymał ją w darze od księcia śląskiego. Powróciły wspomnienia tamtej zwycięskiej wyprawy. Dietrich stojący obok zaczął znowu swoje narzekania. Słuchał go jednym, uchem, zajęty bardziej końmi niż tymi skargami, ale gdy kasztelan napomknął, że prowadzonemu przez księżnę szpitalowi zbyt wiele trzeba dawać, przerwał mu stanowczym gestem.

- Oszalałeś? - krzyknął. - Chciałbyś umniejszać dzieło miłosierdzia księżnej? Cokolwiek żona moja będzie potrzebowała dla szpitala, masz jej dawać. Słyszysz?

- Słyszę, wasza miłość. Lecz tylu tych żebraków...

- Dosyć. Zabraniam ci o tym wspominać.

Przerażony gniewem księcia Dietrich cofnął się. Ludwik znowu przypatrywał się źrebakom. Miały małe, odchylone do tyłu główki i dół pyska porośnięty jakby miękką bródką. Zabawnie strzygły uszami, gdy psykał na nie. Za parę lat będą z nich mocne, ścigłe konie - myślał. - Za parę lat... Nagle ten czas wydał mu się dziwnie daleki. Niepojęcie daleki. Nisko pochylił głowę nad zagrodą pełną zapachów słomy, sierści, końskiego potu. Myśl była jak ból ręki: szła w głąb, coraz dalej. Za parę lat... Brzemię tajemnicy ciążyło mu. A jednak chciał oddalić chwilę, kiedy będzie jej musiał to powiedzieć.



17

Zastukała i weszła. Ale zatrzymała się zaraz za progiem. Konrad był jeszcze w płaszczu. Mimo to stał przed pulpitem i z chrzęstem przerzucał strony księgi, jakby szukał czegoś zgubionego. Spojrzał przez ramię na nią - i znowu pochylił się nad kartami. W końcu musiał znaleźć to, czego szukał, bo pochylił się niżej nad księgą i poruszając bezgłośnie wargami coś czytał. Stała nieruchomo, nie chcąc mu przeszkadzać. Jej serce biło niepokojem.

Wreszcie Konrad skończył czytać. Wyprostował swą wielką postać, odpiął płaszcz i rzucił go na posłanie. Patrzył na nią i w zamyśleniu przesuwał dłonią po policzkach. Powiedział:

- Wróciłem.

- Nie wiem, jak wam dziękować...

- Czy jesteście, pani, skłonną powtórzyć mi to wszystko, coście dzisiaj mówili?

- Tak...

- Żałujecie?

- Tak...

- Będziecie odtąd we wszystkim posłuszni moim wskazaniom?

- Będę...

Przycisnął palcami powieki i trwał tak, niby opłakujący spełnienie swych wieszczb prorok. Potem odjął dłonie i zwrócił twarz ku krucyfiksowi. Wpatrzony w niego modlił się cicho. Kiedy znowu obrócił na nią oczy, widziała, że są nabiegłe krwią i bardzo bolesne.

- Przyjmuję - powiedział - wasz żal i wasze przyrzeczenie. Lecz wasze nieposłuszeństwo domaga się kary.

- Powiedzcie, co mam uczynić.

Znowu patrzył to na nią, to na krucyfiks, to znowu na nią.

- Uklęknijcie - rzekł.

Posłusznie zgięła kolana. Ale natychmiast zerwała się z powrotem na równe nogi. Z przerażeniem zobaczyła, że jego ręka sięga po stojącą pod ścianą trzcinę.

- Mistrzu! - krzyknęła.

Patrzył na nią groźnie.

- Więc po coście mnie przywoływali?

Miał twarz przerażającą. Były w niej i gniew, i ból, i jakby rozpacz. Odruchowo zasłoniła się dłońmi, bo się jej wydało, że uderzy ją, nie czekając, aż sama podda się chłoście z jego ręki.

- Braciszek szeptała prędko. - Mój mąż nigdy...

- Nie lękam się waszego męża! - przerwał jej. - Nie lękam się człowieka, gdy trzeba mi przyłożyć ręki do Pańskiego dzieła. - Nie wątpiła, że tak jest. Ten człowiek nie znał trwogi ani wahań. poczuła się jak zwierzę osaczone ze wszystkich stron przez obławę. - To on - mówił groźnie - to wasz mąż jest w niebezpieczeństwie! Grozi ono jego duszy... - Poskromił nieco buchający z niego gniew. - Sądziłem, że chcecie go ratować.

- Chcę! - zawołała. Dreszcz wstrząsnął jej ciałem. - Mistrzu... - podjęła tonem człowieka, który traci grunt pod nogami. - Chcę go ratować...

- Tylko w posłuchu jest ratunek dla niego.

- Wiem...

Od samego początku, od przybycia Konrada do Wartburga, wierzyła święcie, że tak jest. Chociaż Konrad budził w niej lęk, przecież zawsze była pewna, że słyszy w jego głosie wolę Bożą. Czy mogła się jej opierać? Ale jednocześnie w całej jej istocie był sprzeciw. Być bitą przez kogoś! Zdawało jej się, że nigdy nie zdoła się z tym pogodzić. Nie potrafi znieść na sobie obcej ręki. Była przecież królewską córką. Nigdy żaden człowiek nie śmiał jej tknąć. Jeżeli zdarzało się, że pod nieobecność Ludwika kazała Gudzie smagać się dyscypliną, to było to coś zgoła innego. A zresztą co by powiedział Ludwik, gdyby się o tym dowiedział?

Stała przed Konradem drżąca, walczaca ze sobą. On zaś trzymał dalej trzcinę w swej wielkiej dłoni, ale na jego usta wypełzł gorzki uśmiech.

- Sprzeciwiacie się, księżno? - powiedział, akcentując mocno ostatnie słowo. - Jak wola. Chcieliście. Dlatego tylko wróciłem. - Odrzucił trzcinę, skrzyżował ręce na piersi. - Lecz teraz nie wzywajcie mnie już więcej.

- Mistrzu! - zawołała z rozpaczą.

Potrząsnął głową.

- Powiedziano w Ewangelii: Nie ten, co powtarza: Panie, Panie, ale ten, który poddaje się woli Pańskiej...

- Mistrzu... - powtórzyła łamiącym się głosem.

- Jesteście księżną - mówił cierpko. - Czulibyście się niewątpliwie pohańbioną, gdyby was dotknęła trzcina.

- Nie! - krzyknęła.

- Nie zakłamujcie się! - rzekł surowo. - Sądziliście, że to ręka ludzka miała was uderzyć. Lecz najgorszy nawet z nas w konfesjonale jest głosem Bożym. Pan pozwala człowiekowi sprzeciwić się sobie. Lecz potem... - Uniósł rękę w górę, z palcami zakrzywionymi niby szpony.

- Nie, nie mówcie tak! - krzyknęła. Rzuciła się na kolana, dygocąc. - Błagam was! Wymierzcie mi karę!

- Chcielibyście, bym podniósł rękę na księżnę? - pytał wolno, a w jego słowach dźwięczała ironia.

- Uczyńcie tak... - szepnęła błagalnie.

- A wasz mąż?

Nie miała sił, by mu tłumaczyć. Powtórzyła tylko:

- Uczyńcie... Błagam...

Zsunęła z ramion zwieszchnią szatę, pochyliła plecy, spuściła głowę. Drżała coraz mocniej. On stał nieruchomo, jakby się namyślał. Lecz nagle zdecydował się. Ponownie sięgnął po trzcinę. Cios spadł bolesny i piekący. Ból, początkowo umiejscowiony, zdawał się rozszerzać, palić. Gwałtownie wciągnęła w piersi powietrze, jakby zanurzyła się w lodowatej wodzie. Potem spadło drugie uderzenie, zda się, jeszcze boleśniejsze. Nie spodziewała się aż takiego bólu. Z całych sił zacisnęła usta, by nie krzyczeć ani jęczeć. Konrad uderzał wolno, bez pośpiechu. Kiedy czuła, że podnosi rękę, zapierało jej oddech w piersi. Po spadnięciu trzciny oddychała prędko. Nad sobą słyszała świszczący oddech Konrada. Każdy cios przenikał ją bólem. Późniejsze uderzenia wydawały się mniej bolesne, lecz za to ogarnęło ją ohydne uczucie poniżenia. Klękając mówiła sobie: niech to będzie za Ludwika. Teraz rosło w niej przekonanie, że ta pokuta nie zbliża jej, ale właśnie oddala od męża. Czyni ją niegodną jego. Coraz niżej schylała głowę, jakby pragnąc przywrzeć rozpalonymi policzkami do ziemi. Nieoczekiwanie spadło na nią uderzenie mocniejsze niż wszystkie poprzednie. Trzcina nieomal owinęła się wokół jej ciała. Skatowane plecy paliły i zdawały się puchnąć. Lecz ten cios zmiażdżył w niej wszystkie sprzeciwy: i ból, i poczucie pohańbienia. Martwo, w jakimś oszołomieniu oczekiwała następnego.

Konrad jednak, uderzywszy ostatni raz z całej siły, odrzucił trzcinę. On także oddychał ciężko. Wzrok jego przywarł do pleców klęczącej u jego nóg kobiety; do ciemnych smug, które wystąpiły na płótnie. To, co uczynił, było nowym wyzwaniem, rzuconym w twarz jednego z najpotężniejszych możnowładców Rzeszy. Lecz świadomość tego nie umniejszyła przekonania, że uczynił dobrze. Muszę ich ugiąć - powtarzał w myślach - muszę jego ugiąć! Bóg tak chce...!

- Wstań! - rzekł. - Twoja pokuta skończona...

Chciała się podnieść, ale zabrakło jej sił. Musiała się podeprzeć ręką. Była blada, rozchylone wargi dygotały i śpiesznie chwytały powietrze. Kruczoczarne włosy wysunęły się spod czepca i spadły na czoło. Miała oczy spuszczone. Kiedy patrzył na nią, wydała mu się podobną do dziewczyn publicznych, które nieraz widywał w Wartburgu, jak stały przykute pod pręgierzem, obrzucane wyzwiskami. Poczuł w sobie poruszenie jakichś dawnych, nie znanych dotąd uczuć.

Zapytała głosem drżącym:

- Zostaniecie?

- Zostanę - odpowiedział.

Nie ruszała się z miejsca, więc rzekł:

- Możesz odejść.

Powoli obróciła się i ze spuszczoną głową szła ku drzwiom. Patrzył na nią. Nie odezwała się. Drzwi zamknęły się za nią.

Konrad stał nadal w tym samym, co poprzednio, miejscu. Zdawał się na coś oczekiwać. Ale gdy minęło wiele chwil i nic się nie stało, nagle szybkim krokiem sam podszedł do drzwi i zasunął skobel. Porywczo zdarł z siebie kaftan i koszulę. Obnażywszy plecy chwycił za trzcinę. Począł smagać się ze straszliwą zawziętością, tak mocno, że już po pierwszym uderzeniu plecy trysnęły krwią. Bił długo, aż w końcu trzcina złamała mu się w ręku. Wtedy ją odrzucił. Padł na kolana, podniósł głowę ku krycyfiksowi. Jego oczy zdawały się o coś pytać skręcone w bólu Ciało. Pytały długo.



18

Wieczerza upłynęła w milczeniu: Ludwik ani Elza nie odzywali się słowem. Księżna Zofia przyglądała się im uważnie - ale także milczała. Nie zrobiła żadnej uwagi, choć spostrzegła, jak Guda stawia przed Elzą miskę z kaszą, przyniesioną z kuchni. Zresztą Elza nawet tego pożywienia ledwie dotknęła. Miała twarz białą, bezkrwiste wargi, tylko policzki jej były rozpalone, jakby rozgorączkowane. Ludwik nie patrzył na nią; jadł prędko, z głową schyloną.

Bez słowa stanęli przed drzwiami swej komnaty. Spoglądali w ziemię. Weszli niby para więźniów do celi. Lecz kiedy zamknęły się za nimi drzwi, powoli, równocześnie podnieśli głowy i spojrzeli na siebie. Oczy ich utkwione w siebie powoli rozjaśniały się. Nagle wszystko stało się znowu proste i jasne. Ludwik chwycił ją w ramiona i przycisnął do siebie. Choć ogarnął ją straszliwy ból, nie syknęła. Im on mocniej tulił ją do siebie, tym goręcej odwzajemniała mu pieszczoty.

- Wstyd mi, siostrzyczko - szepnął.

Położyła mu palec na ustach.

- Zapomnij - powiedziała.

- Nie mogę! Pierwszy raz rozgniewałem się na ciebie...

- Tym bardziej zapomnij. Wszak nie było ci to przyjemne?

- Och, nie! Już po chwili byłem bliski rozpaczy. Nie mogłem sobie znaleźć miejsca. Wydawało mi się, że nigdy mi nie przebaczysz.

- Ja tobie? - uśmiechnęła się. - Choćbyś nawet był winny...

- Wobec ciebie zawsze jestem winny - powiedział poważnie. Zsunął czepiec z jej głowy i przesuwał dłonią po jej włosach czarnych i lśniących.

- Są tacy - rzekł - co plotą, że mi coś zadałaś...

- A może naprawdę ci zadałam? - zażartowała.

Chwycił ją gwałtownie wpół i przycisnął do siebie. Jego pieszczota była dla niej jak dotknięcie nabijanej gwoździami rękawicy.

- Musiałaś zadać - mówił wypuściwszy ją z objęć. - Tak cię kocham! Nie jestem jak Konrad, który lubuje się w trubadurskich pieśniach. Dla mnie ukochana kobieta nie jest panią, do której się wzdycha, lecz nie myśli się nawet, jaka naprawdę jest... Moja ukochana musiała być taka jak ty. Wiesz, poznałem w Italii wiele kobiet...

- I cóż one? Nie piękne?

- Wiele z nich nawet bardzo pięknych. Ale ty i piękniejsza, i lepsza, i taka, jak żadna z nich!

- Nie opowiadaj...

- Muszę mówić. Sam nie wiem, za co cię więcej kocham: za to, jaka jesteś, czy za to, czym jesteś dla mnie. Nie potrafiłbym żyć bez ciebie! Nawet tam, daleko, czułem zawsze, że o mnie myślisz i że za mnie się modlisz.

- Musiałam myśleć i musiałam się modlić. Ty kochasz mnie, ja kocham ciebie. Ale po co zapewniać cię o tym, co jest? Opowiadaj lepiej. Nie powiedziałeś jeszcze o wszystkim, co cię spotkało na cesarskim dworze.

- Tak, nie mówiłem ci jeszcze wszystkiego - przyznał.

Chwilę milczał, jakby się zastanawiał. - Wiele jest do opowiadania. Tyle się praw dokonało, tyle decyzji musiałem powziąć... Cesarz, jak ci mówiłem, okazał mi wiele łaskawości. Von Salza powiada, że nie był nigdy dla nikogo taki przyjazny.

Paczuła jakby nawrót nlepokojących myśli.

- Powiedz - zapytała - jaki on jest naprawdę? Tyle mówią o nim ludzie rzeczy złych.

- Nie wierz temu! - wybuchnął porywczo. - To kłamstwa! Cesarz jest dzielnym, sprawiedliwym władcą. Potrafi rządzić i wojować. A jak zna się na ludziach! Wystarczy, że na kogoś spojrzy, od razu wie, do czego tamten jest zdolny... - Zapalił się pod wpływem własnych słów. - Przy tym potrafi być skromny i nie wywyższa się. Ze mną rozmawiał jak brat z bratem...

Jego gorące zapewnienia wcale jej nie uspokajały. Może naprawdę - myślała znowu - ten człowiek ma ukryty dar zdobywania drugich? Czyżby swą sztuką zdołał zaczarować jej braciszka?

- A jaki jest mądry - ciągnął dalej Ludwik. - Ile ksiąg przeczytał! Jak zna świat! Chyba nie ma człowieka, który by tyle widział co on! Umie mówić rozmaitymi językami! Pisuje listy do władców z krańca świata i odbiera pisma oraz dary od nich. Wyobraź sobie: opowiadał, że za ziemiami saraceńskimi, na wschód, leżą jeszcze inne ziemie, bardziej rozległe niż całe cesarstwo... Na tych ziemiach mieszkają dziwne jakieś ludy o skórze czarnej, czerwonej, żółtej... Podobno kupcy genueńscy tam docierali.

- A w co wierzą ci ludzie, braciszku?

- Czy ja wiem? Mają jakąś swoją pogańską wiarę.

- O Boże! I nie wiedzą nawet, że ich odkupił swą Krwią nasz Pan?

- Skądże mogą wiedzieć? Kapłani tam nie dotarli, a kupcy, wiesz, sami nie są zbyt pobożni. Cesarz powiedział, że my, chrześcijanie, jesteśmy jak mrówki, które żyją w szparze muru i wydaje im się, że ta szpara jest wszystkim. A to tylko ściana ogromnego zamku.

- Lecz cały zamek jest dziełem Boga?

- Ano tak...

- Więc wszyscy ci ludzie muszą się dowiedzieć o prawdziwym Bogu. Och, braciszku, jak my zdołamy to uczynić?

Nie odpowiedział. Uśmiechnął się tylko.

- Ty i Konrad jesteście jak trubadurzy. Poganie nie przyjmą nauki o prawdziwym Bogu bez sprzeciwu. Trzeba z nimi walczyć.

- Ależ nie! - sprzeciwiła się. - Brat Franciszek podobno udał się do króla saraceńskiego i mówił mu o Bogu...

- Owszem, opowiadają, że tak uczynił. Ale nikogo nie nawrócił. Są mnisi, którzy powędrowali w dalekie kraje do wielkiego i strasznego ludu Mongołów, wśród którego żyją podobno chrześcijanie. Inni popłynęli do Saracenów marokańskich... Poganie podobno nawet ich słuchają. Ale nawrócić się nie chcą.

- Dlaczego? - patrzyła na niego szeroko otwartymi oczami.

- Pewno dlatego, że czują się silni i trzeba ich wpierw zwyciężyć.

Nie powiedziała nic, ale stanowczo potrząsnęła głową. Nie, nie - myślała. - Tak na pewno nie jest. Musi istnieć jakaś tajemnica dostania się do serc tamtych. Trzeba ją odkryć. Jeżeli Jezus przyszedł dla wszystkich, jest widać droga do każdego człowieka.

- Von Salza, który się zna na tych sprawach - podjął - mówi, że tylko zwyciężywszy barbarzyńskich pogan, można ich ochrzcić. Rycerze jego zakonu otrzymali obecnie ziemie od księcia mazowieckiego, by walczyli z Prusami i Pomezanami. Ale za tymi ludami są inne, jeszcze bardziej zawzięte w swym pogaństwie. Aby je zwyciężyć, potrzebna będzie wielka wyprawa. Właśnie o niej mówiliśmy w Rimini z Salzą i z Balkem...

- O wyprawie wojennej? - zapytała niespokojnie.

- Och, to rzecz jeszcze nieprędka - usiłował ją uspokoić. - Wpierw Krzyżacy będą musieli zagospodarować się na otrzymanych ziemiach. Lecz aby wyprawę przygotować, cesarz zatwierdził moją regencję nad Miśnią i władzę w Lubuszu...

Zagryzła wargi. Lubusz, Miśnia - niechętnie myślała o wyprawach Ludwika w tamtą stronę. W Miśni występował wprawdzie w obranie praw syna Jutty, lecz czuła, że ten leśny, rozległy, pograniczny kraj kusi go i zachęca, by go przyłączyć do ziem rodowych. Walka o Lubusz nie była słuszna... Już wtedy tłumaczył jej: “Musiałem osłonić Miśnię od pogan”. Ale Lubusza bronili nie poganie, tylko wojownicy księcia poznańskiego. Teraz ten projekt wspólnej z zakonem wyprawy na pogan... Niby słuszny i godny uznania. A jednak... Jakby po to, by tym więcej umocnić jej niepokój, powiedział:

- Gdy zdobędę jeszcze tamte ziemie, nasze księstwo stanie się najpotężniejszym władztwem w Rzeszy. Kiedyś Herman będzie miał nad czym panować. Zostanie pierwszym przy cesarzu. Kto wie, jak wielki los potrafię mu zapewnić...

Przymrużył oczy i oplótłszy dłońmi kolano patrzył zamyślony w skrzący się krąg biasku, otaczający płomień kaganka. Nieznacznie, z boku przyglądała mu się. Jego twarz, bardziej niż kiedykolwiek przypominała teraz drapieżny profil starego Hermana. Och - myślała z żalem - w żaden sposób nie wydrę mu z serca tego pożądania ziem, władzy, potęgi! Kocha mnie i ja go kocham. Lecz cóż z tego!? Pozostanie księciem...

Ale gdy poczuła, że jego ręka znowu ją ogarnia, przytuliła się do niego gorąco, choć to sprawiało ból jej skatowanym plecom.

- Powiedział mi Dietrich - rzekł Ludwik - że ze względu na złe urodzaje należy mniej dawać na szpital. Skrzyczałem go i powiedziałem, żeby się nie ważył nawet o tym wspominać. Ma dawać tyle, ile ci potrzeba, a gdyby się wzbraniał, będzie miał ze mną do czynienia!

- Och, braciszku! - zawołała. - Jakiś ty dobry! Właśnie chciałam cię o to prosić. Idzie jesień, więcej teraz ludzi będzie przychodziło...

- Więc niech ci daje tyle, ile będziesz chciała.

Zarzuciła mu ręce na szyję i ucałowała gorąco.

- Dziękuję ci! Dziękuję! - Była ta ucieszona, że postanowiła nie skarżyć się na Dietricha. - Wierz mi - gładziła pieszczotliwie dłoń Ludwika - nigdy nie zabraknie, gdy się daje potrzebującemu...

- Tak powiadają księża. Ale choćby miało zbraknąć, tobie nie będę żałował!

Popatrzyła mu w oczy.

- Nie mnie, braciszku, Jezusowi...

Z uśmiechem potrząsnął głową.

- Nie. Ja daję tobie, a ty daj Jezusowi... Jesteś z Nim bliżej. Ja...

- Co ty? - zapytała zalękniona, kładąc mu rękę na ramieniu. Przebiegło jej przez głowę, że coś mogło się stać tam w Italii.

- Och, nic, nic! - zaśmiał się. - Nie lękaj się. Nie stałem się lombardzkim Gazzarem. Tylko widzisz... - Zacinał się, widać to, co chciał powiedzieć, nie przychodziło mu łatwo. - To... to, co tobie zrobił ten klecha! - nagle wybuchnął.

- Nie mów tak! - zawołała, składając dłonie jak do modlitwy. - Błagam cię!

- Nie będę, dobrze. Już to w sobie przegryzłem. Dławiła mnie wściekłość, że on skazał ciebie na śmiechy, na podejrzenia, na głód. Przez niego jesteś taka blada.

- To nic, naprawdę...

- To wcale nie nic! A najważniejsze, że on godził w ciebie, nie we mnie. Ja zabrałem ziemie Zygfryda!

- Ale ja jestem twoją żoną, braciszku. Ty i ja to jedno.

- Najdroższa! Lecz kiedy ty cierpisz za mnie...

- Czasami bywa odwrotnie. Słuchaj. Wiem, zapłaciłeś za te ziemie. Ale mimo to, pomyśl, czy nie byłoby lepiej...

- Już postanowiłem, siostrzyczko. Oddam ziemie arcybiskupowi.

Krzyknęła radośnie:

- Wiedziałam! Wiedziałam, że tak zrobisz! Mój najdroższy, najukochańszy!

- Zrobię tak. Nie od razu, ale zrobię... Teraz poślę mu dary. A potem, gdy dojdzie do wyprawy na Prusów, zwrócę mu ziemie.

- Dlaczego dopiero wtedy?

- Teraz nie mogę...Mam liczne wydatki... Poza tym jak by to wyglądało? Odkupiłem, a mimo to oddaję? Zrozum, jestem księciem...

Nie pojmowała, dlaczego odkłada wykonanie swego postanowienia. Ale - myślała - najważniejsze, że zdecydował się tak uczynić. Może mistrz uzna intencję za dokonany postępek? A jeśli nawet nie uzna, chętnie gotowa jest dalej znosić głód i drwiny. Skoro Ludwik nie zwraca ziem od razu, widać naprawdę nie może. Zwróci. Wiedziała, że dotrzymuje zawsze swoich przyrzeczeń. Nie można żądać wszystkiego, natychmiast. I za to, co się stało, trzeba bardzo podziękować Maryi.

Znowu doświadczyła miłego uczucia, że jej niepokoje odpływają od niej. Jakże było przyjemnie móc oddać w silne ręce braciszka siebie i wszystkie sprawy. Iść przy nim jak wierna, posłuszna żona.

Na nowo wziął ją w ramiona. Jego pieszczoty były coraz gorętsze. A ona przestała pamiętać o obolałych plecach. Ten ból nie był już bólem. Odgłosy zamku cichły w szeleście najserdeczniejszych słów. Płomień kaganka kładł się i drgał; widać wypalił się w nim olej. W pełgającym ostatkiem sił blasku ciężkie mury nad baldachimem łoża zdawały się drgać i kołysać.




Część druga:

Noc



1

Śnieg padał. Na tle szarej zasłony mgły wirowała masa białych płatków. Na blankach murów narosły wysokie czapy. Otaczające Wartburg góry zniknęły w zawierusze i zamek zdawał się sterczeć samotnie, niby ostatni bastion pogrzebanego świata.

W komnatach panował mrok jeszcze większy niż zwykle. Całymi dniami musiały się palić pochodnie. W izbie jadalnej, gdzie w ciągu dnia przesiadywała Elza z dwórkami, od płonących na kominku z pomrukiem i trzaskaniem ciężkich kłód drzewa lał się na kamienną posadzkę purpurowy blask. Psy dworskie zbiegły się z całego zamku i poukładały na tych czerwonych plamach. Gdy ogień przygasał, poczynały walczyć ze sobą o miejsce, warcząc i kłapiąc na siebie zębami. Ale kiedy służba podrzuciła nowego paliwa, rozkładały się na grzbietach, z podwiniętymi łapami w górze i leniwie wodząc półprzymkniętymi ślepiami po kręcących się ludziach, wystawiały na ciepło łysawe brzuchy. Traciły wojowniczość; pozwalały nawet kotom zbliżać się do ognia.

Zaraz po Bożym Narodzeniu Ludwik wyjechał. Elza była znowu sama. Spodziewała się, że powróci szybko: miał się spotkać tylko ze swymi najważniejszymi wasalami w Kreuzburgu oraz wstąpić do pana biskupa w Hildesheim. Elza nie pytała go, po co tam jedzie - od powrotu z Italii nie opuszczał prawie zamku i nawet na polowanie, które tak lubił, wyjeżdżał tylko na krótko, w najbliższe okolice. Czuła, że pragnie jej wynagrodzić swoją obecnością długą samotność. Ale pobyt na jednym miejscu, czuła to, musiał ciążyć jego bujnej naturze. Coraz częściej słał gońców w różne strony księstwa, coraz więcej odbierał wieści. Widywała nieraz, jak z ręką przy oczach patrzył z wieży, zdając się oczekiwać niecierpliwie czyjegoś przybycia. Toteż gdy tylko wspomniał, że chciałby zwołać do Kreuzburga zjazd swoich wasali, sama poczęła go zachęcać do tego projektu. Wiedziała, że ledwo wyjedzie za bramę, już będzie za nim tęsknić. Jednak lepsza wydawała się jej ta tęsknota niż pętanie wolności człowieka, który był jej drogi nad wszystko.

Ludwik wyjechał zabierając ze sobą najmłodszego brata i zabawił dłużej, niż zapowiedział. Nie niepokoiła się tym, przekonana, że padające śniegi musiały zawalić drogi i odwlec powrót. Ale kiedy po dniach śnieżycy ukazał się rankiem w błoniastych oknach czerwony blask słońca, a od murów poczęło ciągnąć lodowatym zimnem, wybiegła na wieżę pełna radości. Była pewna, że teraz może jego przyjazdu oczekiwać w każdej chwili.

Mróz ścisnął mocno. Słońce skrzyło się w płatkach śniegu, tak że zaledwie spojrzała w dal, musiała szybko zamknąć oczy. Kłuły ją jeszcze pod powiekami. Góry otaczające Wartburg były widoczne jak na dłoni. Śnieg przywalił lasy, ale drzewa wyzierały spod niego, liściaste - cienką szczecią pni i gałęzi, szpilkowe - skłębioną, granatową masą uginających się pod ciężarem śniegu konarów.

Na drodze do miasta pracował od wczesnego ranka tłum spędzonych ludzi. Drewnianymi łopatami odrzucali na boki śnieg. Łopaty stukały o kamienie, głosy ludzkie i siarczyste “zabijanie” rąk rozlegało się szeroko w mroźnym, roziskrzonym powietrzu. Zaraz też przetartą drogą sypnęli się ludzie z miasta: kupcy z towarami, rzemieślnicy, chłopi. Już z daleka zobaczyła w tłumie idących roześmianego wesoło brata Jordana od braci mniejszych. Jego bury habit odbijał od kolorowo wyszywanych kożuchów i barwnych kapturów. Spod habitu łyskały czerwone, wymrożone stopy. Elza zbiegła pędem z murów i zaraz krzyknęła na Gudę, by sprowadziła brata do komnaty jadalnej i przygotowała dla niego gorącej polewki.

Widok zakonnika przypomniał jej braci mniejszych. Zatroskała się, jak tam oni muszą się czuć w taki mróz w licho skleconym domku. Ale Jordan powitał ją radosnym śmiechem, trochę podobnym do rżenia. Wprawdzie czas jakiś podskakiwał przed kominkiem, ku zachwytowi Hermana i Zofii, na swych zgrabiałych stopach, ale jednocześnie klaskał w dłonie i podśpiewywał, tak że trudno było zgadnąć, czy się rozgrzewa, czy też urządził dzieciom doskonałą zabawę. Wreszcie jego nagie stopy w lekkich sandałach straciły swój białofiołkowy kolor, a stały się purpurowe. Elza kazała mu usiąść przy ogniu i sama podała mu dymiącą polewkę. Pytała przy tym, co słychać w domu braci. Wesoło rżąc zapewnił, że wszystko dobrze, i zaraz dodał, że przyszedł, aby ją, księcia Henryka, dzieci i cały dwór zaprosić na jasełka, które bracia mają zamiar dzisiaj wystawić. Elza z ciekawością wypytywała go o przedstawienie. Znała Pasje odgrywane w Wielkim Poście przez braci zakonnych i wędrownych żaków, lecz przedstawienia o Narodzinach Jezusa nie oglądała nigdy. Brat Jordan począł opowiadać szeroko o tym widowisku, które zrodziło się z powtarzania mocnego obchodu, urządzonego przed kilku laty w Greccio przez brata Franciszka. Bracia z Eisenach postanowili tego roku popróbować tego samego, odkładali jednak wykonanie z dnia na dzień, spodziewając się przybycia zapowiedzianego wysłannika odbywającej się właśnie kapituły. Wysłannik się jednak spóźniał. Musiały go widać zatrzymać śniegi. Postanowiono więc widowisko odprawić bez niego, zwłaszcza że czas pobożenarodzeniowy dobiegał końca.

Elza klasnęła wesoło w dłonie. Jej radość udzieliła się zaraz i dzieciom, i dwórkom, i nawet psom, które zerwawszy się poczęły biegać jak szalone po komnacie, skacząc i szczekając. Postanowiono, że cały dwór, kto tylko chce i może, uda się na przedstawienie. Wprawdzie kaplica braci była mała, brat Jordan zapewnił jednak, że wyniesie się z niej wszystko, aby jak najwięcej patrzących mogło się pomieścić.

Elza kręciła się wśród dwórek, które biegały furkocząc spódnicami. Jej perlisty śmiech roznosił radość na cały zamek. Psy nie przestawały szczekać i uganiać się wokoło izby. Opadły także brata Jordana. Szczekały i wspinały się na jego kolana; przysuwały po jego twarzy swe potężne pyski, groźne dla dzika, a nawet dla niedźwiedzia. Choć często rzucające się na obcych, zdawały się traktować bosonogiego zakonnika jak dobrego znajomego. Wywijały ogonami i tak kręciły zadami u jego nóg, że mało go nie przewróciły razem z zydlem.

- Precz! - wołała Guda, odpędzając je trzymaną w ręku chustką. - A pójdziecie, jeden z drugim! Mocny! Chwytny! Uciekajcie!

- Proszę, dajcie im spokój - brat Jordan powstrzymał ją, drżąc po swojemu. - Nic mi one nie zrobią. Chodźcie, chodźcie, bracia - przywoływał psy. - Hej - westchnął - gdybym nie był taki głupi, może bym umiał wam co powiedzieć! Brat Franciszek to umie gadać do zwierząt...

Jordan był zabawnym, małym człowieczkiem o rzadkich, wytartych przez kaptur włosach i sterczących uszach. Śmiał się ciągle. Elza nie znała go dobrze, dopiero niedawno przybył do Eisenach. Zapytała go teraz, skąd pochodzi, gdyż po akcencie widać było, że nie jest Niemcem. Usłyszawszy pytanie, Jordan zaniósł się śmiechem. Wesoło bił dłońmi po kolanach.

- Oczywiście, miłościwa pani, oczywiście! Przyszedłem z daleka! - mówił, przegradzając słowa kaskadami śmiechu. - Z Italii przez góry szedłem. Daleka droga! I przybyłem tutaj, choć wcale się tu nie wybierałem. Czy widziała kiedy wasza miłość takiego głupca? Trzeba mnie było ciągnąć jak barana...

- Jakże to było? Niech brat opowie - prosiła.

Zachłystując się śmiechem, opowiadał:

- A to już będzie temu ze sześć lat, kiedy nasz brat starszy, Eliasz, zwołał do Porcjunkuli na dzień Zesłania Ducha Świętego kapitułę braci. Wielka to była kapituła, jakiej dotychczas nie bywało. Nazwaliśmy ją “kapitułą warkoczy”, bo nie mając gdzie mieszkać, pobudowaliśmy sobie szałasy i spletliśmy tak słomę, że każdy szałas wyglądał jak głowa wystrojonej dziewczyny. Hi, hi, hi! Strasznie to śniesznie wyglądało. Pan biskup przysłany przez Ojca świętego odprawił mszę, a brat Franciszek kazał... Pięknie mówił... Już to jak brat Franciszek powie, to człowiekowi chce się jednocześnie i śmiać, i płakać, i gdzieś biec... A potem były narady. Prowadził je starszy brat Eliasz, a brat Franciszek siedział koło jego nóg. I kiedy brat Eliasz skończył, brat Franciszek pociągnął go za połę i prosił, żeby mu pozwolił powiedzieć. I mówił, że na północy za górami jest kraj dziki, lasami pokryty, który się nazywa Niemcy, ale w nim żyją dobrzy chrześcijanie, których widujemy nieraz, jak z długimi kijami w rękach, w największy nawet skwar, wędrują do grobu pierwszego Apostoła. Tych Niemców - mówił brat Franciszek - trzeba wiele jeszcze nauczyć o Bogu i dlatego nasi bracia powinni się do nich udać. A że naszych, którzy przed kilku laty poszli do Niemców, spotkało prześladowanie, brat Franciszek chce dać wszystkim, którzy pod przewodem brata Cezarego ze Spiry zdecydują się pójść za góry, te same przywileje, jakie otrzymują bracia udający się do Ziemi Świętej. Zaraz też porwało się z ziemi wielu braci wołając, że chcą iść z bratem Cezarym, a gdy ich policzono, było ich coś dziewięćdziesięciu...

Znowu śmiał się długo i wesoło, ubawiony tym, co miał opowiedzieć.

- Ale ja - podjął - wcale się do tej drogi nie rwałem. Widzicie, miłościwa księżno, jaki to ze mnie tchórz i głupiec. Bałem się. I czego? Męczeństwa! Hi, hi, hi! Mówiłem: Daj mi, Panie, najcięższe choćby życie, ale nie każ wylewać dla siebie krwi, bo się tego okrutnie boję... - Zaniósł się śmiechem. - Ach, jaki głupiec ze mnie! Jaki szaleniec! Wcale nie poszedłem z tymi, którzy wołali, że chcą iść. Ale kiedy już brat Cezary wybrał sobie z tamtych towarzyszy, zbliżyłem się do wybranych, bo chciałem poznać tych, co mieli, jak sądziłem, ponieść za wiarę męczeńską śmierć! Człowiek boi się umierać, ale chciałby móc opowiadać, że znał takich, co wyleli krew dla Pana naszego, jak ci bracia, których Saracenowie pomordowali w Hiszpanii... Jaki głupiec! - rżał. - Chodziłem więc między nimi, wypytywałem o imiona. Aż tu nagle jeden z tamtych łapie mnie wpół i powiada: “Ty także pójdziesz z nami!” Krzyknąłem z przerażenia i nuż się wydzierać i krzyczeć, że nie chcę iść, że się boję męczeństwa. Wrzeszczałem jak Szymon Cyrenejczyk, kiedy go do wielkiej łaski niesienia Pańskiego Krzyża powołano. Hi, hi, hi! - Trząsł się ze śmiechu. - Tamten trzyma, ja szarpię się, aż upadliśmy obaj na ziemię. Tak to nieraz człowiek człowieka złapie, a tamten ani wie, że to sam Pan Jezus go trzyma. Głupi jest człowiek, z przeproszeniem waszej miłości... Targamy się, szarpiemy, hałas się robi. Przybiegł brat starszy i pyta, co to takiego. To mu ze łzami mówię, że nie jestem z tych, co mają iść na męczeństwo do Niemców. A znowu brat Palmerius - tak się nazywał ten, co mnie złapał - i brat Cezary zgodnie powiadają, że koniecznie chcą, abym z nimi szedł... Brat Eliasz popatrzył na mnie, zastanowił się i rzecze, że przez święte posłuszeństwo każe mi iść z tamtymi. Nie mogłem być nieposłuszny, ale że mi życia było żal, więc stanąłem z boku i płaczę... Głupiec ze mnie! Płaczę i płaczę, a tu nagle ktoś dotyka mego ramienia. Oglądam się - a to brat Franciszek...

Teraz nie śmiał się. Na jego brzydkiej twarzy, na policzkach porosłych ciemną szczecią ukazało się wzruszenie.

- “To ty, bracie, co nie chciałeś iść?” - pyta mnie, bo brat Franciszek prawie nie widzi i oczy to ma takie, jakby ciągle płakał i to nie łzami, ale krwią. “Ja...” - szlocham. “Ale będziesz posłuszny?” - pyta. “Będę”... - gadam. “To dobrze, bracie osiołku - mówi, bo takie nam daje rozmaite nazwania, a że nie chciałem iść, to mnie nazwał osłem - to dobrze. Idź spokojnie. Nic ci się tam nie stanie. A potrzebny mi tam będziesz...” Przestałem płakać. On położył mi na ramieniu swoją dłoń, co ją teraz święty Serafin przebił takim samym gwoździem jak te, którymi kaci przebili dłonie naszego Pana, i powiada: “Bo widzisz, żyje tam w niemieckiej ziemi pewien człowiek, któremu chciałbym powiedzieć, że go bardzo kocham... On także boi się, jak ty... Ale pamiętasz, bracie osiołku, o tych dwóch synach, z których jeden, gdy go ojciec wezwał, krzyczał i wołał: Już idę! - ale wcale nie poszedł. A drugi burknał: Nie pójdę! - potem jednak zrobiło mu się żal, że tak odpowiedział ojcu, więc porwał się i biegł, ile miał sił w nogach... Pamiętasz? To widzisz, nie pierwsze słowo jest ważne, ale ostatnie... Gdyby nasz Pan dozwolił mi być tym, kim być chciałem wprzód, co by to było?! Byłbym biedakiem, co tylko o turniejach i o damie swego serca myśli... Ale Chrystus Pan umie czekać. To wszystko musisz powiedzieć tamtemu, bracie osiołku. Powiesz mu to ode mnie...” Wtedy zapytałem, jak tego człowieka odnajdę, skoro nie powiedział mi, kim on jest. Ale brat Franciszek tylko się uśmiechał. Wreszcie rzekł: “Nie kłopocz się, bracie osiołku. Człowiek chciałby, aby mu Pan Bóg wszystko powiedział, co ma robić, a potem jeszcze dał i sił, i umiejętności, aby tak mógł wykonać wolę Pańską, żeby inni musieli go podziwiać i stali z otwartymi z zachwytu ustami. Pan nasz inaczej. Powie cicho, cichutko: Zrób to lub zrób tamto. A potem udaje, że odszedł. Gzłowiek zaczyna się męczyć, pocić, ale nic z tego nie wychodzi, tylko ludzie się śmieją... I już myśli, ee, co mi to Pan nasz kazał? nic z tego nie wyjdzie. A wcale nie! To, co Bóg chciał, stanie się. Wcale Mu nasz wysiłek nie jest potrzebny. On tylko chce, abyśmy pomęczyli się troszkę dla Niego. Rozumiesz, bracie osiołku? Dla Niego. Abyśmy Mu pokazali, że Go kochamy... Tego człowieka, o którym ci mówiłem, znajdziesz. Ja ci to mówię... A jak go znajdziesz, powiedz mu, co ci mówiłem...”

- I znalazł go brat? - zapytała.

Wyszczerzył wesoło zęby i znów zarżał po swojemu, jakby z dalekiej wyprawy wrócił z powrotem w swoją skórę.

- Jeszcze nie, wasza miłość. Ale ja się nie martwię. Skoro brat Franciszek powiedział, że go znajdę, to go znajdę na pewno. Jego głowa, nie moja. Nas tu nikt nie pomordował, jeszcze nam tu lepiej niż w Italii. Ludzie pomagają, ofiary znoszą... Wyście, księżno, dali kaplicę i dom... Brat Franciszek wiedział, że tak będzie. To i z tamtym tak się stanie, jak powiedział...

- Jakże bym chciała poznać brata Franciszka! - westchnęła. - O tyle rzeczy pragnęłabym go zapytać... - dodała ciszej. - Znam go tylko z tego, co o nim ludzie mówią. I taki mi się wydaje bliski jak rodzony brat...

Zaczął się śmiać:

- Jakbyście do niego pojechali, toby wam może wymyślił jakieś śmieszne imię?

Ale nie mogli już dłużej rozmawiać, bo brat Jordan miał występować w jasełkach, więc czas mu było wracać. Elza chciała mu dać do jazdy osła, ale on podziękował chichocząc:

- Sam jestem osłem, wasza miłość, to jak mi na ośle jeździć? A zresztą gdzieżbym ja tam umiał? I jak by to wyglądało? Nogi są po to, by nimi przebierać. Bóg zapłać, wasza miłość, za ogrzanie, za strawę, za rozmowę z takim głupcem jak ja. Bardzoście łaskawi. Bóg z wami, pani.

Już odchodził, ale jeszcze zatrzymał się w progu.

- A jakbyście - powiedział - usłyszeli, wasza miłość, o takim człowieku, co go Pan Jezus wziął za rękę, a on się boi, to powiedzcie mu, proszę, że mam dla niego kilka słów od brata Franciszka.

- Dobrze. Powiem mu - rzekła.



2

Kościółek, który Elza ofiarowała braciom mniejszym, był starą, na wpół rozwaloną kapliczką, znajdującą się już poza murami miejskimi. Powierzając im - za zgodą Ludwika - tę świątyńkę, zamierzała obok zbudować dla braci klasztor. Ale brat Rudiger, gdy mu o tym zamiarze powiedziała, aż ręce podniósł w górę ze zdumienia. “Klasztor! - zawołał. - A cóż to takiego? Klasztor to dom dla zakonników, którzy zamykają się w nim, by im świat nie przeszkadzał się modlić. Ale my jesteśmy tylko braćmi mniejszymi i chcemy światu służyć, a nie przed nim się kryć. Trzeba nam dachu nad głową, to prawda. Nie takiego jednak, by nas grzał i trzymał, ale właśnie takiego, spod którego łatwo by przychodziło wyfrunąć. Ot, jeżeli już taka łaska waszej miłości, każcie nam dać trochę drzewa. Zbudujemy sobie z niego baraczek nad rzeką, aby blisko było skąd przynieść wody do mycia nóg...”

Tak się stało, i obok kaplicy, którą bracia własnymi rękoma odbudowali, stanął mały, niski domek, prawie kurna chata, w której ledwo było miejsce, by się zmieścić. Ale też rzadko przebywało tam więcej niż dwóch braci, reszta bowiem nieustannie chodziła po miastach i wsiach, głosząc nauki.

Teraz mróz, śniegi i oczekiwanie na wysłannika sprowadziły do domku aż dwunastu braci. Większość z nich byli to już ludzie miejscowi. Z dawnych towarzyszy brata Cezarego było tylko dwóch.

Kościółek był nabity po brzegi ludźmi oczekującymi na przedstawienie. Na przodzie, na pokrytej derami ławie siadła Elza z dziećmi, książę Henryk, kapelan zamkowy, kasztelan Dietrich z żoną oraz niektóre godniejsze osoby z dworu. Za siedzącymi cisnęli się stojący. Tłok sprawił, że w zimnym wnętrzu zrobiło się prawie całkiem ciepło.

Boczna kaplica, której użyto za scenę, była przesłonięta zasłoną. Gdy już wszyscy zajęli miejsca, przed zasłonę wyszedł jeden z braci. Powitał księżnę i księcia, i zaraz rozpoczął naukę o szczęśliwości pierwszych rodziców przebywających w raju.

- Niczego Adamowi i Ewie nie brakło - mówił. - Byli szczęśliwi ze względu na bliskość Pana Boga, który sam często do nich zstępował i spacerując po raju rozmawiał z nimi łaskawie; byli szczęśliwi, ponieważ otoczenie, w którym żyli, było niezmiernie piękne, zaś natura pełna takiego pokoju, że wilk i owca razem szły po wodę do jednej rzeki, a wreszcie byli szczęśliwi w swych sercach, do których pokusy nie miały dostępu, jak tylko za świadomym przyzwoleniem, i nie mogły wkraść się tam podstępem, jak to bywa w naszym życiu. Nigdy już potem ludzie nie zaznali szczęścia równego szczęściu naszych rodziców!

Rozłożył księgę i zaśpiewał:

- Wziął tedy Pan Bóg człowieka i posadził go w raju rozkoszy, by uprawiał go i strzegł. I rozkazał mu mówiąc: Z każdego drzewa rajskiego jedz, ale z drzewa wiadomości dobrego i złego nie jedz...

Zasłona rozsunęła się, ukazując Adama i Ewę siedzących u stóp drzewa. Obie postacie ubrane były w długie do samej ziemi koszule i tylko z zawieszonych na szyi napisów oraz z warkoczy Ewy można było poznać, kogo przedstawiają. Spod koszul wyzierały nagie i aż fiołkowe z zimna stopy grających role braci. Patrząc w górę para pierwszych rodziców chwaliła Boga za Jego łaskawość, przy czym Adam mówił głosem grubym, zaś Ewa starała się piszczeć cieniuteńko, a przy tym przemawiała tak bardzo z cudzoziemska, że Herman, pochyliwszy się ku Elzie, szepnął wytrzeszczając oczy:

- Mama, to nie Ewa... To ten brat, co był na zamku rano.

Elza kazała mu być cicho i wytłumaczyła półgłosem, że brat Jordan musi przedstawiać Ewę, ona bowiem sama nie będzie schodziła z nieba. Tymczasem Adam poszedł “doglądnąć zwierząt”, zaś brat prowadzący przedstawienie oznajmił widzom iż za chwilę pojawi się na scenie szatan. Prosił, aby nikt się go nie bał, gdyż szatan jest udany i przedstawia go jeden z braci.

- Prawdziwy - zapewnił - nie śmiałby się pojawić w domu Bożym.

Mimo tego ostrzeżenia, gdy na scenę wpadł przerażający stwór kłapiący paszczą, dzieci poczęły wrzeszczeć, jakby je obdzierano ze skóry. Niektóre zasłaniając oczy wspinały się na ramiona starszych. Nie wytrzymał także Herman. Tylko mała Zofia śmiała się nieulękle.

Krzyknęło także wiele kobiet. Ciało Elzy przebiegł dziwny dreszcz, jakby dotknął ją od wewnątrz bolesny chłód. Zmarszczywszy czoło zastanawiała się: czyżby jej przypuszczenia miały się sprawdzić?

Szatan ubrany był w kożuch, włosem do góry. Miał na twarzy maskę wyobrażającą długą paszczę pokłapującą niezliczonymi zębiskami. Z tyłu wlókł się za nim długi, kosmaty ogon. Szatan syczał podstępnie i namawiał Ewę do zjedzenia jabłka tak wymownie, że na widowni zerwały się wołania: “Nie jedz! Nie słuchaj go! Uważaj, to nieczysty!” Ewa jednak daleka była od słuchania dobrych rad: nie tylko sama ukąsiła jabłko, ale także dała je Adamowi, który właśnie nadszedł. Brat-komentator kiwając żałośnie głową wyszedł przed scenę.

- Widzicie, siostry i bracia - mówił - jacy to słabi jesteśmy? Bo nie tylko zgrzeszyli nasi pierwsi rodzice, ale w nich zgrzeszyliśmy my wszyscy. Każdy z nas dał ucho podszeptowi kusiciela. I dlatego na wszystkich spadła straszna kara. A teraz zobaczycie, jak Anioł Pański wypędza Adama i Ewę z raju. Ale i Anioła nie lękajcie się - to również jeden z naszych braci przebrany za tak godną osobę tylko dla waszego zbudowania...

Pojawił się Anioł z olbrzymimi skrzydłami i z mieczem w ręku. Grzmiącym głosem wezwał kulących się ze strachu grzeszników, by natychmiast opuścili raj. Odeszli płacząc, przytuleni do siebie. Chór braci za sceną zaintonował żałosny psalm:

Nie karć mnie, Panie, w zapalczywości swojej

I ogarnięty gniewem nie niszcz mnie!

Twoje strzały utkwiły boleśnie w moim boku

Przygniotła mnie Twoja miażdżąca dłoń.

Nie ma już jednego zdrowego włókna w ciele moim,

Nie ma jednej, nienaruszonej kości...

Potem komentator przeczytał:

- I rzekł Pan:...Pomnożę nędze twoje i poczęcia twoje, z boleścią rodzić będziesz dziatki i pod mocą będziesz mężową...

Pamiętała dobrze okrutne przeżycia tamtych narodzin. Jej rozdzierane ciało broniło się rozpaczliwym krzykiem. Ból był tym okrutniejszy, że nie odbierał ani na chwilę przytomności. Wydawał się przeciwnikiem, który za wszelką cenę chce zwyciężyć. Walczyła, lecz czuła, że życie uchodziło z niej. Otwierając oczy, widziała nad sobą pochyloną, przejętą współczuciem twarz Gudy. “Jeszcze tylko trochę, gołąbko, już zaraz...” - usiłowała ją pocieszać. Skurczonymi boleśnie ustami próbowała się uśmiechnąć. Szeptała: “Powiedz braciszkowi, że to nic, nic...” Była pewna, że umiera. Ale jeszcze tłukła się w niej myśl, niby myśl ginącego rycerza: Drogo sprzedać życie... Oddać je za cenę największego cierpienia. Dla niego... Potem ból się spiętrzył, stał się czymś przerażającym i nagle - ustąpił. Był jeszcze, ale już ponad nim przetaczała się fala zagłuszającej wszystko radości. Guda chłodziła jej twarz, śmiejąc się pokazywała jej nagie, czerwone ciałko.

- Przeklęta będzie ziemia w dziele twoim - czytał dalej brat-komentator - w trudzie jeść z niej będziesz... Ciernie i osty rodzić ci będzie... W pocie oblicza twego będziesz pożywał chleba, aż się wrócisz do ziemi, z którejś wzięty, boś jest prochem...”

Kościół rozbrzmiewał ciężkimi westchnieniami. Brat odsunął księgę i mówił:

- Patrzcie, bracia i siostry, ile nieszczęść spadło na ród ludzki za ten jeden grzech. Zło pierwsze zrodziło inne, bo ludzie wygnani z raju poczęli się ze sobą spierać, walczyć, zabijać się wzajemnie. Świat ogarnęły nienawiść i pycha, i pożądanie... Ludzie przestali służyć Panu, lecz także nie służyli sobie, ale każdy chciał, by wszyscy służyli jemu... Gdy nie służymy Bogu, to trzeba nam służyć grzechowi. Pan jednak nie opuścił grzesznej ludzkości. Przez cztery tysiące lat różnymi znakami zapowiadał ocalenie...

Na scenie, na rozpiętym płótnie falującym od poruszających się pod nim ludzi, niby na rozhukanym morzu kiwała się Arka Noego. Wyglądały z niej głowy umiejętnie wyrzeźbionych zwierząt. Potem widzowie ujrzeli Abrahama, unoszącego miecz nad płaczącym Izaakiem. Oglądali Józefa, jak dał się poznać swym braciom, a gdy na widowni podniosły się krzyki: “Nie przebaczaj im! W dyby takich łotrów!” - brat-komentator począł uspokajać wzburzonych widzów i tłumaczyć, że miłosierdzie Józefa dla braci było obrazem miłosierdzia Bożego dla nas, tego miłosierdzia, które nie zna miary. Jeszcze kilka scen poświęcono historii Mojżesza - po czym już jednym skokiem przesadzono okres oczekiwania, by ukazać scenę Zwiastowania.

Znowu ukazał się na scenie Anioł, tym razem bez miecza, zapowiadając, iż idzie do domu, w którym żyje Istota bezgrzeszna - cud Bożej Łaski. Maryja siedziała przy kołowrotku i na widok Anioła chciała upaść na kolana. Ale on Ją powstrzymał. To on ukląkł przed Nią. Schylony pokornie, mówił, Ona zaś słuchała jego słów także pochyliwszy głowę. Nie odpowiedziała od razu. Jakby zaniepokojony tym, że każe czekać Boskiemu wysłańcowi, komentator zawołał:

- O, Maryjo! Świat cały zakuty w kajdany grzechu czeka na Twą zgodę! Nie każ czekać niebieskiemu posłowi! Spiesz się! Spiesz się! Powiedz słowo, którego on oczekuje! Spiesz się, powiedz słowo, którego i my czekamy! O, Maryjo! W Twoim ręku nasz ratunek!

Niby przynaglona tym wołaniem, ugięła się jeszcze niżej. Powiedziała: “Oto jestem służebnicą Pańską, więc niech mi się stanie według Jego woli”. Chór wybuchnął dziękczynnym śpiewem:

Ave Maris Stella,

Dei Mater alma,

Atque semper Virgo,

Felix coeli porta

Sumens illud ave

Gabrielis ore

Funda hoc in pace

Mutans Hevae nomen...

Pieśń była śpiewana po łacinie, ale po każdej zwrotce brat-komentator tłumaczył jej słowa. Podobało się to wszystkim i znana zresztą pieśń nabrała jakby całkiem nowych barw. Komentator mówił z coraz większym wzruszeniem w głosie. Wskazywał swym słuchaczom na tę młodą Dziewczynę izraelską, którą Pan postanowił uczynić Matką swego Syna.

- Nie sądźcie, bracia i siostry - wołał - że Maryja była innym człowiekiem niż każdy z nas. Wprawdzie uchował Ją Pan od zmazy pierworodnego grzechu, lecz nie ukrył Jej przed trudami życia. Znał ją, zanim jeszcze urodziła się na świecie, i wiedział, że nie chciałaby ujść żadnemu trudowi żadnemu bólowi, które są losem nas wszystkich. To, co spadło na nas jako kara, Jej Bóg pozwolił nosić i wycierpieć dobrowolnie dla nas, aby była pierwszą naśladowczynią swego Syna. Jezus, Jej Syn, stał się do niej podobny, ale wpierw Ona stała się podobna do Niego... Święci są naśladowcami tego, co widzieli. Ona, największa z nich, była naśladowczynią tego, co przeczuwała. Dlatego trzeba ją bardzo kochać, wzorować się na Niej...

Elza spuściła głowę i przymknęła oczy. Była coraz bardziej pewna swych przypuszczeń. Jeszcze raz ma zostać matką. Dawne przeżycia kołatały jej w sercu z niepokojem. Ale ten niepokój dał się zaraz odegnać. Pomogły jej w tym słowa komentatora: “wzorować się na Niej”. Myślała: Ona nie przestraszyła się doli ludzkiej. Nie powiedziała do Anioła: Niech będzie dla mnie inaczej. Nie stawiała żadnych warunków. Ja także - upewniała siebie Elza - pragnę zawsze, aby było tak, jak On chce. Pragnę tego - powtarzała wiele razy to zapewnienie, zagłuszając w sobie zawczasu każdą wątpliwość.

Maryja na scenie biegła tymczasem do Elżbiety. Elza oderwała się od swych myśli i z bijącym sercem patrzyła na swą patronkę, jak schylała się nisko do nóg Maryi. Obie kobiety wykrzykiwały radośnie. Elza roziskrzonym wzrokiem wpatrywała się w scenę.

Potem ludzie w kaplicy zaczęli pociągać płaczliwie nosami, wzruszeni widokiem Maryi, wspartej na ramieniu Józefa. Strudzeni Podróżni poszukiwali gospody. Lecz na próżno Józef pukał to do jednych, to do drugich drzwi. Wszędzie spotykała go odmowa. Para Wędrowców szła słaniając się z wyczerpania przez kałuże i śnieg, naniesiony z dworu i rozrzucony na scenie. Być zbłąkanym, bez domu - myślała Elza - czy może być coś okrutniejszego? Krąg bliskich ludzi, ciepły dech komina jest tak bardzo potrzebny, nawet gdy znajdują się daleko, nawet gdy do nich trzeba dążyć poprzez śnieg i zimno. Och, nie zostać nigdy samą! - nagły lęk targnął jej sercem. I zaraz, jakby w odpowiedzi na jej wołanie, poczuła wyraźnie drgania we wnętrzu swego ciała. Prawie z wdzięcznością przycisnęła dłoń do miejsca, gdzie biło serce. Nie myliła się: dziecko żyło w niej.

Przebiegło jej przez głowę: Jan poruszył się, gdy Elżbieta przypadła do kolan Maryi. To dziecko drgnęło w niej, gdy roztkliwiło ją błąkanie się Tamtych. Bliskość nie urodzonego Jezusa uświęciła nie urodzonego Jana. Czy pamięć tamtego nie powinna uświęcić dziecka, które ma się narodzić? Czy nie powinna wyrzec się go - dla Boga? W nagłym porywie chciała już wypowiedzieć to postanowienie. Lecz powstrzymała ją myśl, że nie wolno jej decydować o tym bez Ludwika. Jeśli tak ma być - myślała - niech to będzie także jego wola!

Błądzenie Maryi i Józefa wywoływało okrzyki wśród patrzących. Brat-komentator zdawał się czekać na ten wybuch wzruszenia, by zawołać:

- Patrzcie, bracia i siostry, jak smutna była dola świętych Rodziców naszego Pana! Patrzcie i płaczcie nad ich troskami. Lecz pomyślcie również, że każdy biedak, głodny i bezdomny, może być ukrytym Jezusem. I jeżeli jemu udzielacie pomocy, kto wie, czy nie wspomagacie Tego, który jest naszym Zbawcą...

Elza odruchowo skinęła głową. Zawsze o tym pamiętała. Jeszcze była dzieckiem, a już tkwiło w niej przekonanie, że w otaczającym ją świecie, pod powierzchnią zwykłych, dostrzegalnych dla wszystkich wydarzeń, kryją się rzeczy tajemnicze. Nie tylko krążek opłatka staje się Jezusem. Jezus mówi do ludzi i pojawia się pośród nich. W słowach wypowiadanych przez drugiego człowieka można usłyszeć Jego głos, w jakimś wydarzeniu - Jego wolę. Spotkany żebrak może być jak ogrodnik, pod którego kształtami ukrył się Zmartwychwstały. Dlatego trzeba mieć oko i serce czujne. Trzeba umieć, jak Elżbieta, odkryć nie narodzonego Boga...

Wreszcie Maryja i Józef znaleźli schronienie w szopie. Zapłonęła gwiazda, dokonał się cud Narodzin. Do szopy spieszyli z hołdem aniołowie, pasterze, mędrcy.

Zapatrzona w scenę Elza nie usłyszała nagłego ruchu, jaki powstał za nią w kaplicy. Nie zwróciła także uwagi, że brat-komentator odszedł od swego pulpitu i podążył wzdłuż ściany naprzeciw nowych gości. Dłoń, która spoczęła jej na ramieniu, wyrwała ją niby ze snu. Zaskoczona podniosła głowę.

- Braciszku! - krzyknęła.

Zerwała się z ławy i rzuciła Ludwikowi na szyję.

Przedstawienie została przerwane, by umożliwić przywitanie się książęcej parze. Ludwik opowiadał Elzie, że zajechał do kaplicy wprost z drogi i nie wiedział nawet, iż zastanie ją tutaj. Powracający do Wartburga poczet książęcy znalazł utkniętych w zaspie dwóch braci mniejszych, bliskich już zamarznięcia na śmierć. Zatrzymano się, rozgrzano braci, otulono ich w futra, wsadzono w sanie i przywieziono tutaj. Okazało się, że byli to oczekiwani od dawna wysłannicy kapituły. I gdy na widowni dwór witał się z przybyłymi książętami, za zasłoną bracia ściskali przywiezionych przez Ludwika wysłańców. Gwar napełnił kaplicę, a od gwałtownych poruszeń powstał wiatr, który sprawił, że zasłona falowała unosząc się to w jedną, to w drugą stronę.

Ale jeszcze nie skończono powitań, gdy spoza zasłony wysunął się brat-komentator. Stanął przy pulpicie, stuknął w niego lekko dłonią. Gwar przycichł. Ludwik usiadł na ławie obok Elzy, wziąwszy na kolana Hermana.

Wszyscy zauważyli, że brat przy pulpicie ma czerwony nos i pełne łez oczy. Choć panowała cisza, nie od razu począł mówić. Widać było, że z trudem przychodzi mu zapanować nad wzruszeniem. Ilekroć zaczynał mówić, szloch zatykał mu gardło. Wreszcie wykrztusił:

- Czcigodni... Brat nasz, którego miłościwy książę, jadąc tutaj, ocalił od zamrożenia, przybywa od kapituły naszych braci i... i... przywozi wieść okropną... wielce bolesną... - Zebrał siły i wykrzyknął: - Nasz założyciel, brat Franciszek, nie żyje!

W kaplicy zapanowała wielka cisza i tylko spoza zasłony słychać było poszlochiwanie braci. Widzowie przyjęli nowinę bardziej ze zdumieniem niż z żałością. Wielu wiedziało o istnieniu brata Franciszka, ale to był ktoś, kto żył daleko i nad którego zgonem trudno było płakać. Jedna tylko Elza otwartymi szeroko oczami patrzyła na brata-komentatora. Potem przeniosła spojrzenie na męża. Ludwik skinieniem głowy potwierdzał ogłoszoną wiadomość. Wtedy opuściła głowę nisko na piersi. Płacz chwycił ją za gardło, a potem zdawał się spływać palącą strugą gdzieś w trzewia. Jak to się mogło stać, że on umarł? - myślała. Jeszcze dziś rano słuchała opowiadania brata Jordana. Pod jego wrażeniem znowu pojawiło się w niej pragnienie, aby tamtego człowieka zobaczyć. Lub przynajmniej do niego napisać. Zapytać go... Na tyle pytań, wydało jej się, tylko on potrafiłby odpowiedzieć... To był wielki święty, który na pewno wiedział... A on tymczasem zmarł.

Czuła, jakby ciężar, który od pewnego czasu uciskał jej barki, nagle wzrósł i przygniótł ją. Miała wrażenie, jak gdyby tuż obok niej stał mistrz Konrad i patrzył na nią groźnym wzrokiem. Nie śmiała rozchylić powiek ani podźwignąć głowy. Tyle razy zapewniała siebie i innych, że chce, aby ten człowiek prowadził ją. A jednak była w niej jakaś skryta nadzieja, że kiedyś ten straszny nacisk, spod którego nie śmiała się sama wyzwolić, ustąpi, i że to potrafi sprawić brat Franciszek!

Zanurzona w rozmyślaniach nie spostrzegła, kiedy obok brata-komentatora stanął brat wysłannik. Był to człowiek mały, szczupły, o chudej, żółtej i zapadniętej twarzy. Czarne przerzedzone włosy zdawały się lepić do długiej czaszki. Teraz to on mówił: po niemiecku, ale wolno, z wyraźnym akcentem cudzoziemskim:

- Tak, brat Franciszek umarł... Chorował od lat, ciężko... Ciało miał spuchnięte, nabrzmiałe. Choć jadł mało, co zjadł, oddawał razem z krwią... Paliły go oczy... Lekarze Ojca świętego w Fonte Colombo przypiekali mu skronie rozpalonym żelazem... Żaden z nas nie mógł na to patrzeć... Ale on był taki cierpliwy... Jęczał, nie skarżył się jednak... We wszystkim chciał naśladować naszego Pana... Na dłoniach nosił krwawe stygmaty Jego męki. Otrzymał je od Bożego Serafina na górze Alverno... Ale choć tak cierpiał, gdy tylko mógł, głosił swoją naukę... Potem jednak całkiem opadł z sił. Przywieziono go do Porcjunkuli... Wiedział, że umrze... Więc tylko modlił się, upominał braci, prosił, by mu śpiewali hymn do brata-słońca... I sam powtarzał: “Bądź błogosławiony, Panie, za naszą siostrę-śmierć, której żaden człowiek uciec nie zdoła...” A kiedy ona stanęła nad nim, kazał położyć się nago na nagiej ziemi... I tak umarł...

W kaplicy panowała głucha cisza. Nagle przerwał ją nabrzmiały łzami głos Elzy:

- Powiedzcie, bracie, jakie były ostatnie nauki brata Franciszka? Co wam powiedział, umierając? Co wam zostawił?

Wysłannik zwrócił na księżnę swe czarne oczy, płonące jakby nieco gorączkowo, i rzekł:

- Nie mówił już, wasza miłość, nic nowego. Powtarzał wciąż, abyśmy słuchali słów Pana naszego Jezusa i postępowali według nich. Abyśmy szli za nimi do końca. Aż do końca.. Nic więcej, tylko to...

Prędko schwycił powietrze rozchylonymi ustami, jak ktoś, kto tonie. Znów opuściła głowę. Brat wysłannik oddalił się cicho za zasłonę. Komentator odchrząknął. Począł mówić wolno:

- A teraz, bracia i siostry, wróćmy do dostojnych spraw życia Pana naszego...



3

Śnieg skrzypiał pod kopytami wierzchowców, skrzył się i migotał w blasku księżyca. Dwór długim wężem powracał do zamku. Ludwik i Elza jechali obok siebie. Landgraf trzymał przed sobą na siodle śpiącego Hermana. Elza chciała wziąć tak samo Zofię, ale Guda, widząc rozpalone policzki księżnej i raz po raz zachodzące łzami oczy, zabrała dziecko jej z rąk i zawinąwszy je w kożuch, zajęła się nim sama. Książęca para jechała bez słowa. Elza czuła się całkiem roztrzęsiona. Widowisko, powrót Ludwika, usłyszana wieść, wreszcie opowiadanie brata-wysłańca - wszystko to razem wywołało gorączkowy wir w jej sercu i myślach. Miała ochotę i śmiać się, i krzyczeć, i spierać się o byle co, a przede wszystkim płakać. Prawie była zadowolona, że Ludwik nie odzywa się do niej.

Ludwik z twarzą dziwnie poważną, siedział ze spuszczoną głową na koniu. I on także zdawał się przejęty wieścią, którą przywieźli ocaleni przez niego zakonnicy.

Dopiero pod samym szczytem góry, gdy na tle rozbłyszczanego, niby zasnutego skrzącym się woalem nieba, ukazała się lamowana poświatą bryła zamku, Elza przemogła rozterkę i wyciągnąwszy rękę, położyła ją pieszczotliwie na dłoni męża.

- Wybacz, braciszku... Tak się tym wszystkim przejęłam, że nie mogłam okazać ci radości z twego powrotu ani zapytać, jak ci się udała podróż. Nie gniewaj się, proszę...

Pochylił się i dotknął wargami jej dłoni.

- Nie gniewam się. Rozumiem ciebie... - Jeszcze raz pocałował czule jej dłoń. - Tak, to smutna wiadomość. Nawet ci zakonnicy przejęli się nią, choć oni na pewno myślą częściej niż my o śmierci. - W jego głosie była wciąż powaga. - Ten brat Franciszek musi być wielkim świętym. Czy opowiadałem ci, jak cesarz próbował jego cnoty?

- Nie, nie opowiadałeś.

- Mówiono mi o tym w Parmie czy też w Rimini... Przed kilku laty Franciszek udał się do Ziemi Świętej i wtedy to podobno rozmawiał z sułtanem. Potem wrócił i przybył do Bari, gdzie przebywał właśnie dwór cesarski. Cesarz chciał go poznać, więc zaprosił go do zamku. Rozmawiali ze sobą długo w noc. Nawet nie wiem o czym... Widzisz, taki jest cesarz. Franciszek wyglądał niepozornie i budził powszechny śmiech. Ale on z nim rozmawiał i słuchał, co tamten mówi. A kiedy skończyli i rozstali się, cesarz kazał posłać do jego izby kobietę sprzedajną.

Wykrzyknęła z oburzeniem:

- Jak mógł tak uczynić?

- Nie unoś się, siostrzyczko. Cesarz chciał się przekonać, jakim człowiekiem jest Franciszek.

- Bóg może dopuścić pokusę, lecz człowiekowi nie wolno kusić drugiego. Czasami, gdy o nim mówisz... Lecz Franciszek na pewno wygnał nierządnicę.

- Uczynił coś, w co trudno uwierzyć, lecz co podobno sama ta kobieta opowiadała później. Gdy podeszła do niego, rzucił się nagle w płonący kominek wołając: “Chodź, siostro. Oto łoże, które możesz dzielić ze mną”. Kobieta z krzykiem uciekła... Lecz już potem nie wróciła do życia, jakie wiodła. Franciszek zaś następnego dnia zdrowy i cały odszedł. Nie wiem, czy to prawda, czy też tylko tak gadają.

Gzas jakiś jechała w milczeniu. Potem nagle, stanowczo potrząsnęła głową.

- Tak na pewno musiało być - powiedziała. - Mówiłam, że on powinien był ją wygnać - ciągnęła z zastanowieniem. - Lecz gdyby tak uczynił, okazałby jej pogardę i brak miłosierdzia. On by tego nie zrobił. Och! - zawołała nagle, a w jej głosie zabrzmiała jakby rozpacz - dlaczego on umarł!? Można było do niego pojechać, dowiedzieć się, jak należy postępować.

Zwrócił na nią wzrok, w którym błysnęło zdumienie.

- Czyżbyś tego nie wiedziała? - spytał.

Spuściła nisko głowę i znowu przez pewien czas jechała w milczeniu. Odezwała się dopiero po chwili:

- Jestem głupia... I kiedy ciebie nie ma...

Nie dokończyła. A on nie pytał, co chciała powiedzieć. Kopyta końskie chrzęściły i zgrzytały na przemrożonym śniegu. Od tyłu dochodziły głosy ciągnącego za książęcą parą dworu. Na niebie leżał obłok, niby płat wchłaniający blask materii. Gwiazdy świeciły mdło.

- Więc jak odbyła się twoja podróż? - podjęła, jakby chcąc tym pytaniem uciąć poprzednie słowa.

- Dobrze - odparł. - Załatwiłem wiele spraw. Widziałem się z hrabią z Wartbergu, z Meinhartem, z rycerzem z Heldrungen. Także z innymi... Zabawiłem dłużej, bo musiałem zobaczyć się jeszcze z von Salzą, który przybył od cesarza.

- Z czym przybył? - zapytała z nagłą porywczością.

- Och, z rozmaitymi zleceniami... - odpowiedział. - Cesarz ufa mu jak nikomu.

- Tak, oni dwaj... - zaczęła, lecz zaraz urwała.

- Co chciałaś powiedzieć, siostrzyczko?

- Nie. Nic ważnego... Wybacz, jestem rozdrażniona, mówię rzeczy bez znaczenia.

- To tak się przejęłaś tą wiadomością o Franciszku.

- Na pewno.

Brama zamku była otwarta. Na zewnątrz stali strażnicy z zapalonymi pochodniami w rękach. Blask ognia kładł się na śnieg i w połączeniu z miesięczną poświatą dawał dziwną fiołkową barwę, na której cienie końskie i ludzkie majaczyły granatem. Na podwórcu zsiadano z koni, które pachołcy odprowadzali zaraz do stajen. Izentruda wzięła od księcia rozespanego Hermana.

Ludwik i Elza przeszli do izby jadalnej. Zaraz też służba poczęła wnosić dymiące misy i stawiać na stole. Guda przysunęła się nieznacznie ku Elzie z potrawą przygotowaną dla niej. Pochyliwszy się ku żonie, Ludwik zapytał cicho:

- Nie brak ci twojej żywności?

- Nie, braciszku - odpowiedziała z uśmiechem pełnym wdzięczności. - Dziękuję ci za troskliwość. Zdążyli jeszcze dowieźć, zanim spadły śniegi...

Przy stole rozmowa toczyła się wokół urządzonego przez braci widowiska. Po przerwie wywołanej przybyciem księcia, bracia powrócili do przedstawienia. Pokazano jeszcze Heroda wysyłającego żołnierzy, by pozabijali dzieci betlejemskie: anioła, który ostrzegał Józefa; wreszcie ucieczkę świętej Pary... Dzielono się wrażeniami, przypominano sobie wzajem oglądane sceny. Lecz Elza i Ludwik nie brali udziału w rozmowie. Oboje siedzieli milcząc, jakby nagle czymś onieśmieleni.

Landgraf znowu pochylił się ku żonie:

- Ciągle jesteś smutna? - zapytał.

Powoli, jakby z namysłem, potrząsnęła głową.

- Nie - odpowiedziała. - Masz słuszność: Franciszek był wielkim świętym. Jest teraz w niebie. Nie ma co opłakiwać jego śmierci. - Lecz na przekór tym słowom głos Elzy dźwięczał dalej smutkiem. Dorzuciła: - Tylko smutno, że żył, a myśmy ani go widzieli, ani z nim mówili...

- To prawda... - rzekł. - Lecz i o nim gadano rozmaicie... Jedni go podziwiali, inni śmieli się z niego. Nawet pan arcybiskup z Hildesheim mówił o nim, że to szaleniec.

Utkwiła wzrok w aureoli, która otaczała płomień palącego się na stole kaganka.

- Czy prawdziwej świętości nie można dostrzec? - zapytała zamyślona.

- Czy ja wiem? - odpowiedział. - Święci czynią cuda, jednym swoim słowem nawracają niewierzących, karzą grzeszników... Franciszek dokonywał, podobno, cudów. Przynajmniej są tacy, którzy o tym opowiadają. Bo nie wszyscy te cuda widzieli. I są ludzie, którzy mówią, iż był całkiem zwyczajnym człowiekiem.

Przy stole panował żywy gwar, oni jednak byli poza nim. Siedzieli z głowami zbliżonymi ku sobie.

- Braciszku... - szepnęła.

- Co ?

- Chcę ci powiedzieć... - Jeszcze bardziej ściszyła głos. - Będę znowu matką.

- Elzo!

Pochwycił jej dłoń i przycisnął do ust.

- To dlatego jesteś nieswoja. Czy na pewno?

- Do dziś nie byłam przekonana. Ale teraz wiem.

- Dasz mi znowu syna?

- Co Bóg pozwoli. Chciałabym tylko, byś był wtedy przy mnie...

Na czole Ludwika ukazała się ciężka zmarszczka. Ledwo ją dostrzegła, usiłowała cofnąć wypowiedziane słowa.

- Ależ nie! To głupstwo! Nie pamiętaj tego, co powiedziałam. Rodziłam już bez ciebie.

- Miałaś trudny poród...

- Wiele kobiet rodzi ciężej. Zapomnij o tym, co powiedziałam. Jesteś księciem i trzeba, byś postępował, jak na księcia przystało. Wybacz, że ośmieliłam się tak powiedzieć...

Ale czoło Ludwika nie rozjaśniło się.

- To ty mi wybacz... - powiedział głucho.

- Ja? Tobie?

On jednak zapytał prędko:

- Jak się czujesz? Musisz teraz bardzo dbać o siebie. Bechtold mówi, że nie wyglądasz dobrze. A ty - nie jesz...

Spojrzała na niego z łagodnym wyrzutem w oczach.

- Obiecałeś o tym nie mówić. Zresztą jem. Nie jestem teraz nigdy głodna.

- Cieszę się tym, co mi powiedziałaś - rzekł. - A jednocześnie będę się teraz więcej niepokoić. Musisz bardzo uważać na siebie.

- Będę uważała.

- Czy mistrza Konrada nie ma?

- Nie, pojechał do Marburga.

- Wiesz po co?

- Nie. Powiedział tylko na odjezdnym, że nie będzie go przez kilka tygodni. Mówił, abym w czasie jego nieobecności zwracała się o radę i pomoc do ojca Marcina, kapelana rycerzy zakonnych...

- Nie mówiono ci o niczym?

- A o czym miano mówić?

- O tym, co się dzieje na świecie...

- Nie. Gdy ciebie nie ma w zamku, nikt tu nie zajeżdża. Żyjemy jak w pustelni.

Nie zapytała, co ma na myśli, on także nie powiedział nic więcej. Z tyłu do krzesła Elzy zbliżyła się Guda i pochyliwszy się ku księżnej prosiła, by zeszła na chwilę do dzieci: Herman obudził się z napadem kaszlu i woła o matkę.

- Pozwól, zaraz wrócę... - powiedziała do męża.

Prędko wstała i podążyła do komnaty dziecinnej. Herman zasnął mocno na ręku ojca, a teraz, nagle obudzony, miotał się półprzytomny, coś wykrzykiwał, wymachiwał w powietrzu rękoma. Zanosił się przy tym kaszlem, odtrącał jednak rękę, która mu podawała uspokajający napar. Elza wzięła syna na ręce i usiadłszy przytuliła go do siebie. Cierpliwie kołysząc i głaszcząc, uciszyła go. Dał sobie w końcu wlać lek w usta. Szlochy nie pobudzały go już do kaszlu, gwałtowne drgawki, przebiegające ciało dziecka, ustawały. Wreszcie zasnął z głową na ramieniu matki. Nie od razu ułożyła go na posłaniu, chciała się przekonać, czy śpi twardo. Czekała, wciąż siedząc z dzieckiem na ręku, w izbie słabo oświetlonej blaskiem ognia dogasającego na palenisku. Nad rozsypanymi w drobne kostki polanami polatywały zwiewne, błękitnawe płomyki. Ogień nie strzelał i nie trzaskał, tylko mamrotał sennie. Jego czerwień zwiędła. Od zasnuwanych czernią dopalających się drewien płynęła coraz słabsza fala ciepła. Ustępowała lodowatym podmuchom ciągnącym od murów. Czuła je na plecach, na stopach. Nie ruszała się jednak, mocniej tylko ogarnęła ramionami syna. W kącie izby stękał boleśnie jeden z psów, widać także ukąszany zimnem. Och, to zimno w grubych, zamkowych murach! Jakżeż dokuczało jej ono w ciągu lat przeżytych w Wartburgu.

Myśl Elzy wróciła do oglądanego widowiska. Szła na nie rozradowana jak dziecko szykujące się na nową zabawę. Ale kiedy po przedstawieniu opuszczała kaplicę braci, miała uczucie, iż wychodzi z ciężarem na ramionach. Cóż mi się stało? - dziwiła się. - Jezus narodził się światu i w czas ostrzeżony uszedł rąk krwawego Heroda. Ludwik wrócił szczęśliwie. To prawda - umarł Franciszek. Ale był świętym i musiał pójść prosto do nieba. Stamtąd będzie pomagał tym, którzy się do jego opieki będą uciekali. Nic groźnego jej nie czeka. “Trzeba się cieszyć” - mówi przezwyciężając smutek brat komentator intonując na zakończenie jasełek wesołą kolędę. Ludzie wychodzili z kaplicy braci śmiejąc się. Lecz Elzę ogarniał coraz głębszy smutek. Wydało się jej, że jest jak ktoś, kto idąc długo, aż do ostatecznego zmęczenia, zobaczył wreszcie znak zapowiadający odpoczynek i bezpieczeństwo. Zaledwie jednak stanął przy znaku i odetchnął z ulgą, dowiedział się, że znak nic nie znaczy, że trzeba iść dalej, drogą pełną trudów. Może Ona - przebiegło przez głowę Elzie - spodziewała się, że kiedy już Jezus narodzi się, wszystko stanie się jasne, proste, łatwe? Że ta chwila będzie końcem wszystkich lęków i kłopotów? A okazało się, że największe trudy rozpoczęły się dopiero potem... Ucieczka do Egiptu była ocaleniem. Ale była także początkiem niezmierzonego ciągu ucieczek, ukrywań się, zatajań. Może potem - myślała - wydawało się Maryi, że najszczęśliwszym czasem były dni, gdy Jezus przebywał ukryty w Niej?

Lekko kołysząc Hermana w ramionach, patrzyła w drgające płomienie. Odwaga opuściła ją tak bardzo, że wydawało jej się, iż bezpieczeństwo jest tylko tutaj, w bliskości śpiącego syna. Co to się stało - zadała sobie znowu pytanie - że jej życie, które uważała za takie szczęśliwe, stało się nagle pełne niewyrażalnej grozy?

Za sobą posłyszała szelest stąpań. Nie odwracając głowy, zapytała:

- To ty, Gudo?

- To ja. Herman śpi. Czemu go nie położysz i nie wracasz do wieczerzy?

Wzięła dziecko z rąk Elzy, zaniosła do łoża i otuliła starannie futrem. Elza siedziała dalej nieruchoma, wpatrzona w migocące płomyki. Guda patrzyła na nią uważnie z boku.

- O czym myślisz, gołąbko? - zapytała.

Poruszyła ramionami.

Czy ja wiem?... smutno mi...

Guda podeszła do Elzy, położyła jej dłoń na ramieniu.

- Czy dlatego, że dowiedziałaś się o śmierci brata Franciszka?

Poruszyła ramionami. Splotła dłonie w zamyśleniu, patrzyła dalej w dogasające palenisko. Nie odrywając wzroku od pełzających płomyków, powiedziała:

- Ludwik wrócił... Ale gdy wiosna nadejdzie, odjedzie znowu. Na pewno odjedzie...

Dłoń Gudy zacisnęła się na ramieniu Elzy. Powiedziała z serdecznym wyrzutem:

- Ach, ty! Czego byś ty chciała? Nie poznaję cię, gołąbko. Zawsze byłaś zgodna, nie chciałaś się niczemu sprzeciwiać. Sama wyprawiałaś księcia w drogę. Mówiłaś: Tak trzeba. Powtarzałaś: Niech tylko Bóg...

Szybko położyła dłoń na ustach przyjaciółki.

- Tak - powiedziała - masz słuszność, że mnie upominasz. Niech tylko Bóg jego zachowa.

Wstała i przeciągnęła się jak człowiek, który otrząsa się z senności. Uśmiechnęła się do Gudy, jakby ją tym przepraszała za swoje zachowanie.

- Już dobrze... - powiedziała. Pieszczotliwie dotknęła policzka towarzyszki. - Złota moja Guda. Co bym robiła bez ciebie? Wstyd mi, że ciągle narzekam...

- Nie narzekałaś dawniej. - Guda nie przestawała przyglądać się uważnie Elzie. - Ciężko ci. Za dużo wzięłaś na siebie...

- Nie. Nie - zaprzeczyła. - Mam wszystko, czego można tylko pragnąć. Kocham braciszka. On mnie tak bardzo kocha. Mam dzieci. Będę miała jeszcze jedno...

Guda skinęła głową.

- Przypuszczałam, że tak jest...

- Cieszę się z tego. Chcę się cieszyć. Wiesz, co postanowiłam? Poproszę braciszka, aby zezwolił poświęcić Bogu to, co się narodzi. Gdy Herman tak kaszle, myślę czasami, że to z nim trzeba tak było uczynić...

- Nie mów tak. Przecież książę musi mieć spadkobiercę.

- Tak... Lecz wszystko trzeba zostawić Bogu. Trzeba Mu zaufać... Tak jak postąpili Elżbieta i Zachariasz...

- Nie byli władcami, gołąbko.

- Och, to władztwo! Gdyby było można...

- Wiesz, że nie można. Musisz pozostać tym, kim jesteś. A teraz wracaj do stołu. Książę zaniepokoi się długą nieobecnością.

- Idę...

A jednak ledwo odzyskana z pomocą Gudy odwaga znowu ją opuściła. W korytarzu, którym szła, stały słupy mroku i mroźny powiew polatywał wzdłuż ścian. Przemogła bezwład, zacisnęła dłonie i ruszyła ku kręgowi światła, spływającemu z zatkniętej w uchwyt pochodni. Gdy znalazła się na zakręcie, natknęła się na pachołka niosącego stertę odzieży. Chłopak na widok księżnej usunął się pod ścianę i zgiął w ukłonie. Uśmiechnęła się do niego życzliwie.

- Co niesiesz, Józefie?

- Płaszcz dostojnego księcia, jego pas, miecz, ostrogi, wasza miłość. Szatny kazał.

- Dobrze, uczyń, co ci kazali. A jak się ma twoja matka, Józefie?

- Lepiej, wasza miłość. Maść, którą od waszej miłości otrzymałem, bardzo jej pomogła.

- Przyjdź znowu do mnie, dam ci dla niej oliwy.

- Dziękuję, wasza miłość. Przyjdę.

Skłonił się i zanurzył w ciemny korytarz. Stała chwilę, zanim ruszyła dalej. Pojawiła się w niej dziwna potrzeba czepiania się każdej żywej istoty, jakby była znoszonym przez wartki prąd powodzi człowiekiem chwytającym się kamieni i gałęzi. Nagle z lekkim okrzykiem uskoczyła w bok. Wydało się jej, że to szczur. Ale przedmiot leżał nieruchomo na ziemi.

Pochyliła się. Poznała sakiewkę podróżną Ludwika. Sama ją zrobiła dla niego. Białą nicią wyszyła na niej dwa gołębie. Ludwik miał ją zawsze w podróży u pasa i pachołek musiał ją teraz upuścić, niosąc odzież. Podniosła skórzany woreczek. Na chwilę obudziła się w niej dawna, wesoła Elza. Pomyślała, że ukryje sakiewkę przed mężem i będzie mu dokuczała, że ją oddał komuś. Albo zamieni na drugą, którą jeszcze piękniej wyszyje. Albo... Stojąc zastanawiała się, co zrobi. Znów czuła się dzieckiem, które swą wesołością opromienia cały zamek. Przyłożyła palec do uśmiechniętych warg. Potrząsnęła sakiewką. Była ona wypchana czymś miękkim. W głębi dzwoniło kilka monet. Poprzez obdziergane nićmi otwory, w które nawleczony był ściągający sakiewkę rzemień, wyzierała jaskrawo czerwona materia. Co to mogło być? Zaciekawiona rozplątała rzemień. Zobaczyła kawał sukna. Rozwinęła je.

Gdyby nie zakryła prędko dłonią ust, byłaby krzyknęła. Przerażenie i rozpacz odebrały siły jej nogom. Bezwładnie oparła się o ścianę. Przed oczami wirowały czarne plamy. W ciele była omdlałość, na gardle jakby ucisk twardej dłoni. Lecz zebrała siły, jeszcze raz podniosła rękę. Przesunęła dłonią po zmiętoszonej materii. Tak - to był krzyż. Wielki, czerwony krzyż. Krzyż tego, który ślubował wyruszyć na krucjatę.

Pojęła teraz wszystko: dziwne zachowanie się Ludwika po powrocie z Italii, spotkania z wasalami, wyjazd do Hildesheim. I ten jej niepokój... Przeczucia coś szeptały, ale ona nie pytała, nie dowiadywała się. Nie chciała wiedzieć... Aż nagle - wszystko się odkryło.

Miała ochotę płakać, krzyczeć, bić głową o mur. Dotychczasowe kłopoty, niepokoje, troski nagle zmalały i znikły. A może właśnie wyolbrzymiały, zlały się w jedno wielkie, miażdżące brzemię? Ból przelał się przez brzegi jak kipiąca woda. Znowu osunęła się na ścianę. Wiedziała doskonale, czego się lęka. Ludwik odjedzie, nie będzie go przez lata. Na zamku pozostaną Henryk, Zofia, mistrz Konrad... Będzie musiała żyć obok nich - sama! Ach, gdyby móc uciec, jechać! Niestety... Zofia mała, Herman chorowity. I jeszcze to nie narodzone dziecko. Nie! nie! Była w potrzasku...

Zaniosła się suchym szlochem. Lecz ten płacz, który usłyszała niby jakiś obcy dźwięk, pozwolił jej odzyskać nieco przytomności. Wcisnęła dłoń w usta, przygryzła ją mocno. Wiedziała: nie może stać i płakać, tu, gdzie w każdej chwili może ktoś nadejść. Trzeba wrócić do jadalni - i trzeba wrócić z uśmiechem... Nie mogła przecież pokazać jemu ani łez, ani rozpaczy. On ukrywał przed nią ten wyjazd. Chciał ją oszczędzić. Kochał ją... Cokolwiek by się działo w niej, musiała mu odpowiedzieć tym samym. A poza tym Ludwik odchodził tam, dokąd On go wzywał. Uparcie łudziła się, że On tego nie zażąda. Tego jednego... Myślała. Gdy daję Mu tyle innych rzeczy... Gotowa była dźwignąć każdy ciężar. Kurczowo trzymała się Konrada. Wybierała drogę najcięższą w niejasnym przekonaniu, że wykupuje w ten sposób Ludwika. Wydawało jej się, że jeżeli będzie posłuszna spowiednikowi, On da się przekupić. Zawiodła się. On wszystko odtrącił i tego jednego, czego się tak bała, zażądał.

Mimo sprzeciwu znowu szloch rozdarł jej piersi. Gorące łzy spływały po policzkach. Dziecko poruszyło się w niej niespokojnie. Zacinając zębami wargi, zaciskając dłonie, walczyła ze sobą, Na skraju kręgu światła załopotał cień. Czy to szedł człowiek? A może to był upiór zmarłego księcia? Nawet dreszcz lęku nie mógł już nic dodać do bezmiaru rozpaczy. Z bólem spływała gorycz. Miała uczucie, że spotkał ją straszny zawód. Całe jej życie było złym, nieudanym targiem. Znowu cień zamajaczył przed nią, jakby ktoś wychylał się z ciemnego korytarza. Wyciągnęła rękę, wyrwała z uchwytu pochodnię. Krąg światła rozlewał się szerzej. Tam, gdzie był cień, nie było teraz nikogo. Z powrotem wetknęła pochodnię. Ból szedł dalej w głąb, zdawał się rozdzierać jej ciało. A jednak - choć tak okrutny - miał przewagę nad tym, co było przedtem: nie skrywał już żadnej niepewności... Wiedziała: tak On chce.

Ciężko oderwała od ziemi omdlałe stopy. Chwiejnym krokiem szła w stronę, skąd dochodziły głosy ucztujących.



4

W Wielkim Poście przeciągnął przez Eisenach pochód biczowników. Była to wielka gromada ludzi, mężczyzn i kobiet, półnagich, sinych, okrwawionych. Szli śpiewając pokutne psalmy, a jednocześnie smagając jedni drugich rzemiennymi pletniami. Niektórzy padali z osłabienia, lecz zaraz podnosili się i doganiali towarzyszy. Także kilku mieszkańców Eisenach ogarniętych zapałem przyłączyło się do pochodu.

Potem nadeszły święta, suche i chłodne. Zima wciąż trzymała, przejmujący wiatr ziębił do szpiku kości. Rankami kałuże były spięte białą pajęczyną lodu. Po niebie przetaczały się chmury, wielkie i ciemne niby wędrujące noce.

W Wielkim Tygodniu bracia mniejsi odegrali w swej kaplicy bolesną Pasję, którą znowu oglądał cały dwór. Elza wyszła z przedstawienia równie wzruszona, jak po Pastorałce. Płakała widząc Jezusa uwięzionego, oskarżonego przez rozwrzeszczanych sędziów, biczowanego, prowadzonego na krzyż. Lecz płacząc nie wiedziała naprawdę, czy płacze nad Męką Chrystusa, czy też nad samą sobą.

Przedwiośnie ciągnęło się dokuczliwie. Dni były to mroźne, suche, osypane śniegiem, to znowu szare, mokre, płaczące ulewą, roztargane wiatrem. Czasami z nisko obwisłych chmur wymotywało się słońce. Wypływało wolno czerwoną kulą, kładło na śnieg rude smugi blasku. Potem wznosiło się płomienne na wysokie niebo, zlizywało śnieg, pozostawiało tylko w bruzdach lśniące pasy wilgoci. Na drzewach wzbierały pąki. Wiosna zdawała się nadchodzić. Lecz nagle wszystko się zmieniało. Powracały zimne deszcze przemieszane ze śnieżnymi krupami, wicher wył w murach zamku, słońce zagrzebywało się znów w pierzynę chmur.

Był to czas nadziei i zawodów, krótkich radości i powracającego niepokoju, zniechęcenia i rozdrażnienia.

Elza znosiła go źle. Po nocach pełnych męczących snów budziła się jak połamana. Prawie z lękiem otwierała oczy. Musiała się przemagać, by wstać, iść do roboty, zajmować się tysiącem spraw, a przy tym uśmiechać się, żartować, żyć zwyczajnie jakby żadna groza nie wisiała nad jej życiem. Wydarzenia dnia przypominały pogodę: przynosiły trochę złudnej radości, która zaraz gasła, by ustąpić miejsca powracającej świadomości zbliżającego się rozstania. Godziny wydawały się ciężkie, nie do zniesienia. A przecież mijały zbyt szybko. Pozornie wlokący się czas w istocie biegł jakby porywany przez obracający się z dziką szybkością kołowrót. Nie wiedziała, co było trudniej znieść: to gniotące oczekiwanie czy też żal za każdą chwilą, która odeszła.

Wobec Ludwika usiłowała być zawsze uśmiechnięta i radosna. Gdy nie potrafiła być taka, wolała schodzić mu z oczu. Nie zwracało to jego uwagi. Odkąd zostało ogłoszone, że książę wyrusza w czerwcu na wyprawę krzyżową, Ludwik był stale zajęty. To przygotowywał się do niej, szykował ludzi, doglądał gromadzenia zapasów, pertraktował ze swymi wasalami - to znowu zamykał się z Raspem, przekazywał mu opiekę nad księstwem, wydawał polecenia na czas swej nieobecności. Często dzień cały upłynął i prawie nie miała okazji z nim rozmawiać.

W kaplicy, wciskając kolana w twardą deskę klęcznika, modliła się: “Daj mi, Panie, siłę. Chcę, chcę tego, czego Ty chcesz. Naprawdę chcę. Jeżeli słabnę i czuję niepokój - wesprzyj mnie i umocnij”. Ale często miała ochotę zawołać: “Spraw, aby to była tylko próba”. Usłużna wyobraźnia podsuwała jej rozwiązania: krucjata nie odbędzie się, sam Ojciec święty tak zadecyduje...

I rzeczywiście pewnego dnia przyszła wieść o nagłej śmierci papieża. Usłyszawszy ją, Elza zatrzepotała się niby uradowany słońcem ptak. Wydało się jej, że to sam Bóg wysłuchał jej modlitwy. Wyprawa musi być teraz odłożona - myślała.

Jednak nie wyglądało na to, aby tak miało się stać. Ludwik w dalszym ciągu czynił szybkie przygotowania, a mistrz Konrad, jak przedtem, jeździł i wzywał rycerstwo do brania krzyża. Dla Konrada ta zima była czasem niezmiernie pracowitym. Nie licząc się z zimnem, deszczem i śniegiem, niestrudzony herold podążał na swym mule od miasta do miasta, wszędzie przemawiając i porywając swymi słowami tłumy. Dla niego wyprawa była ziszczeniem marzeń całego życia. Wszystko inne musiało zejść z drogi sprawie krucjaty. W Wartburgu pojawiał się rzadko, zdawszy troskę o duszę Elzy kapelanowi rycerzy zakonnych. Ilekroć jednak zawitał na zamek, Elza prosiła go, by wysłuchał jej spowiedzi. Nie odmawiał, choć często miała wrażenie, że słucha jej ze zniecierpliwieniem.

Gdy tym razem przybył do Wartburga, klęcząc przed nim w kaplicy, zapytała:

- Czy wobec śmierci Ojca świętego wyprawa wyruszy tego lata?

- Oczywiście - odpowiedział. - Nic już jej powstrzymać nie może. Zresztą został już wybrany nowy apostoł. Kardynałowie uwinęli się szybko z wyborem. Nosi imię Grzegorza, dawniej był kardynałem Ugonem Conti, biskupem Ostii. Znam go. To człowiek wiekowy, ale bardzo energiczny. Jestem pewny, że nie pozwoli cesarzowi na żadne wykręty. Zresztą liczę na twego męża. Z radością widzę, że z zapałem przygotowuje się do wyprawy. To dobrze. Jestem z ciebie zadowolony.

Klęczała z nisko zwieszoną głową. Cichym głosem wyznała:

- To nie moja zasługa. Nie uczyniłam nic, by go zachęcić do wzięcia krzyża.

- Niestety, podejrzewałem, że tak będzie. Ciesz się jednak. Bóg wbrew tobie oświecił go i pokazał mu należytą drogę. Pękła skorupa, która okrywała jego sumienie.

- Chcę wam wyznać ciężki grzech...

- Mów.

- Nie mogę się cieszyć z tego, że on odjeżdża.

Pokiwał głową. Powiedział głosem, w którym dźwięczała pogarda:

- Namiętność cię zaślepia. żal ci, że na krótki czas masz oddać męża sprawie Bożej! Uważaj, byś nie ściągnęła swoim oporem kary Bożej. Jesteś kobietą zakłamaną. Stwarzasz wobec innych złudzenia, że żyjesz pobożnie i cnotliwie. A tymczasem mieszka w tobie szatański upór.

- Wiem, jestem zła.

- Szatan także wie, jaki jest. Twoje wzdychania nie są żalem. Kobieta jak ty nie powinna zbyt wiele rozważać. Posłuszeństwo to zakon każdej z was. Niczego Bóg bardziej nie żąda od ciebie, jak tego, byś była posłuszna Jego woli.

- Pragnę być posłuszna.

- Musisz się więc cieszyć.

- Tego nie zdołam.

- Bo nie chcesz. Tacy wy wszyscy jesteście, wy, książęta! Każdy z was goni za tytułem pobożnego, ale równocześnie rad by się wykupić byle czym. Raz jeszcze cię ostrzegam, byś nie wywoływała Bożego gniewu. Czy zachowywałaś cały czas nakazaną ci wstrzemięźliwość od rzeczy zagrabionych Kościołowi?

- Tak, ojcze...

- A twój mąż co na to?

- Postanowił tamte ziemie zwrócić panu arcybiskupowi...

Błysk triumfu zapalił się na chwilę w oczach Konrada.

- Postanowił? Zadziwiające, jak łaska Boża umie kruszyć najtwardsze sumienie. Kiedy to uczyni?

- Mówił, że jeszcze nie może teraz... Obecnie potrzebuje pieniędzy na wyprawę. Gdy wróci z krucjaty, zamierza wyruszyć razem z rycerzami zakonnymi na pogańskich Prusów i wtedy ma zamiar oddać ziemie.

- Byłoby lepiej, aby tego, co postanowił, nie odkładał. Ale ostatecznie, skoro wziął krzyż, można uznać jego tłumaczenie. I to cię powinno cieszyć.

- Czy jestem już wolna od zakazu? - zapytała.

Milczał długo jakby się zastanawiał. Wreszcie rzucił twardo, uderzając dłonią o brzeg skrzyni, na której siedział:

- Nie! Nie - mówił już spokojniej, lecz z mocno ściągniętymi brwiami. - Czy ci tak śpieszno, by brać udział w książęcych ucztach? Pozostań umartwiona, tak będzie lepiej dla ciebie. Traktuj to jako ofiarę na intencję powodzenia wyprawy. Zakaz, który włożyłem na ciebie, jest zastawem. Będzie strzegł, by postanowienie twego męża zostało dopełnione. A teraz módl się dużo. Módl się, bo wiele cię pokus będzie nawiedzać. Walcz ze swą małością. Dąż do rzeczy wielkich...

Zostawił ją w kaplicy. Elza modliła się długo po jego odejściu. Szeptała: “Niech tak będzie Panie. Tylko dodaj sił. To prawda, nie potrafiłam go zachęcić. Niech teraz przynajmniej w ostatnie dni będę z nim razem. Pozwól, abym dzieliła jego zapał...”



5

W parę dni później pojawił się na zamku wartburskim wielki mistrz zakonu rycerzy Matki Bożej Jerozolimskiej, Herman von Salza.

Był to rycerz mały, szczupły, o chudej, lisiej twarzy i szpakowatych włosach. Pod mocno zarysowanymi łukami brwi paliły się oczy czarne i czujne. Ten mały człowiek wcielał w sobie nadludzką, zda się, energię. Od lat przebywał wciąż na siodle, w nieustannej podróży, w nie kończących się poselstwach. Był żywym łącznikiem między cesarzem a całym światem. Jeździł do króla angielskiego i do króla francuskiego, odwiedzał cesarza łacińskiego w Konstantynopolu, docierał do Cypru i do Saint-Jean-d'Acre. Brał udział w wyprawie króla Jana na Egipt i ledwie z tej wojny powrócił z życiem. Lecz najczęściej wędrował między cesarzem a papieżem i korzystając z zaufania, jakim cieszył się u obydwóch, pośredniczył w układach i snuciu planów, nawiązywał zrywającą się łączność, wyjaśniał nieporozumienia, wygładzał zatargi. Jeżeli chodzi o plany i układy, był zresztą najczęściej ich twórcą. Dla von Salzy dwie były sprawy ważniejsze nad wszystko: bliski sojusz i związek papieża z cesarzem oraz dobro rycerskiego zakonu Najświętszej Maryi Jerozolimskiej. Dla obu tych spraw gotów był na wszystkie wysiłki i ofiary. W tej pracy dwoił się, troił, nie wiedział co to zmęczenie.

Wielkiemu mistrzowi towarzyszył mały poczet, ale Salza pozostawił swoich ludzi w klasztorze w mieście, a na zamek przybył tylko w towarzystwie giermka. Wstydliwym uśmiechem wysuniętych do przodu warg dziękował Ludwikowi za serdeczne powitanie. Powiedział cichym głosem, gnąc się w pokornym ukłonie, że pragnie najpierw zamienić kilka słów sam na sam z landgrafem. W komnacie, do której go Ludwik zaprowadził, wyjął spod płaszcza małą skrzyneczkę i postawił ją na stole. Potem zdjął płaszcz, odpiął pas i rozsiadł się wygodnie w wielkim karle.

- Wybaczcie, książę - rzekł - że nie zacznę od bawienia was rozmową o świecie, jak nakazuje obyczaj dworski, ale od razu. przystąpię do sprawy, z którą przybyłem. Czasu mam mało, jutro muszę dążyć dalej. Każcie, jeżeli łaska, podać trochę wina. Starzeję się i kiedy mi przychodzi wiele jeździć, mam kłopoty z żołądkiem. Ale dobre wino zawsze mnie uzdrawia.

Ludwik zawołał na służbę, by przyniosła wino. Von Salzę znał dopiero od zeszłego roku. Jeżeli Fryderyk od pierwszego spotkania podbijał otoczenie swą postawą władcy, a zarazem grzecznością i łaskawością, Salza wchodząc w krąg nie znających go ludzi nie zwracał w ogóle na siebie uwagi. Chudy, mały, lekko przygarbiony, trzymał się z boku, mówił mało. A jednak po pewnym czasie ludzie odkrywali, że stali się pionkami w jego rękach. Umiał ich oplątywać, przymuszać, by pracowali dla narzuconego im celu z równą ofiarnością, z jaką sam wielki mistrz to czynił. Cierpliwie snuł przędziwo swoich planów. Gdy chodziło o przekonanie kogoś, nie znał dnia ani nocy; nie opuszczał swej ofiary, póki jej nie zwyciężył. Nigdy nie schodził z placu, nigdy nie rezygnował z raz powziętego postanowienia, zawsze był gotów do podjęcia nowego wysiłku. Toteż Ludwik był trochę zdziwiony widząc go teraz wciśniętego w karło, z twarzą, na której po raz pierwszy dostrzegł bolesne wyczerpanie. Zaledwie jednak wielki mistrz poczuł na sobie zdziwiony wzrok landgrafa, wyprostował się i rozjaśnił twarz. Był znowu taki sam jak dawniej.

- Ale to nic - zapewnił. - Wszystko głupstwo. Wasze zdrowie, książę! - Ze smakiem wypił duży kubek czerwonego wina. Oblizał wargi. - Już czuję się znakomicie. Więc pozwólcie, że będę wam mówił, z czym przybyłem. Najprzód - sięgnął do skrzyneczki, którą przywiózł ze sobą - oto obiecane wam przez cesarza pieniądze na koszta wyprawy. Pięć tysięcy marek dobrej wagi.

Ludwik z uznaniem pokręcił głową.

- Jesteście odważni, mistrzu - powiedział. - Wozić takie wielkie pieniądze.

Poruszył lekceważąco ramionami i zaśmiał się.

- Ach, któż będzie posądzał szarego zakonnika, że przewozi złoto? Zresztą ten krzyż - dotknął czarnego krzyża na swym płaszczu - chroni mnie. Cesarz - ciągnął - chciał wam, książę, wysłać pieniądze przez bankierów lombardzkich. Ale to by trwało długo, a ja sądziłem, że są wam potrzebne.

- Rzeczywiście - przyznał Ludwik.

- Więc widzicie. Mnie zaś zależy, abyście byli gotowi na czas. Pozwolicie, książę, że napiję się jeszcze wina? Znakomite. Kiedy macie zamiar wyruszyć?

- Teraz, kiedy mam pieniądze, nic nie stoi na przeszkodzie, abym wyruszył w dniu świętych Apostołów Piotra i Pawła.

- Piękny dzień wybraliście. A przygotowania?

- Idą dobrze. Jedyną trudnością były pieniądze. Wydaje mi się, że uda się zebrać większą armię, niż sądziłem początkowo.

- Oby się tak stało. Od liczebności przybyłych zależy powodzenie wyprawy. A także to, byście byli jej wodzem...

Oczy Ludwika zapaliły się. Sam także sięgnął do wina. Ale usiłując mówić tonem niedbałym, zapytał:

- A cesarz?

- Czy wam tego nie mówił? Oczywiście wyruszy, ale chce, aby wyprawą dowodził jeden z władców niemieckich. Uważa, że ta krucjata powinna być krucjatą niemieckiego rycerstwa. Cesarzowi nie podoba się, że Królestwo Jerozolimskie stało się prowincją królestwa francuskiego. Chodzi więc o to, kto zostanie wodzem. Są tacy, którzy podsuwają cesarzowi księcia Limburgii. Moim jednak pragnieniem jest, byście nim byli wy, książę.

- Jestem wam wdzięczny, mistrzu.

- Swoim własnym cnotom winniście być wdzięczni. Jestem tylko skromnym zakonnikiem. Wy natomiast dobrodziejem naszego zakonu. Poza tym czy nie staliśmy się w Rimini sojusznikami? Tamten pakt połączył nas na lata wspólnych wojowań.

- Dalekie to jeszcze plany.

- Wcale nie takie dalekie. Jestem przekonany, że krucjata nie będzie trwała długo i zakończy się wspaniałym zwycięstwem. Możecie zawierzyć moim przeczuciom, że za dwa lata będziemy zbierali wojska w Malborku. Tak nazywa się zamek, który buduje von Balke w naszej nowej siedzibie.

- Widzę, że bardziej jesteście myślą przy tamtym niż przy krucjacie.

- Tamto będzie także krucjatą. Lecz macie słuszność: zajmijmy się najpierw tym, co nas wcześniej czeka. Powiedzcie mi, komu zostawiacie władztwo nad waszym księstwem?

- Bratu Henrykowi Raspe.

- A co z młodszym z waszych braci?

- Z Konradem? Zabiorę go ze sobą. To prawdziwy błędny rycerz. Marzy tylko, by móc walczyć z niewiernymi.

- Takie winny być pragnienia każdego chrześcijańskiego rycerza. Ale przyszła mi do głowy pewna myśl. Wyślijcie go do Balkego. Tam mu także nie zabraknie rycerskiej roboty. Słyszałem, że wasz brat żywi wiele uczuć dla naszego zakonu. Niechby przyjrzał się życiu naszych rycerzy. Niechby także poznał tamte ziemie. Gdy ruszymy, takie doświadczenie okaże się na pewno przydatne.

- Może to i niezła myśl...

- Szczerze radzę wam, byście tak postąpili.

Znowu pił wino, oblizując wargi po każdym łyku. Napój rozgrzał go, oczy mu błyszczały. Rozpiął skórzany kaftan. Już nie siedział ciężko zapadnięty w karło, ale kręcił się, wstawał, gestykulował. Jeszcze jakiś czas rozmawiali o wyprawie. Salza wypytywał o liczbę ludzi, którzy wyruszą z Ludwikiem, i o zapasy żywności, jakie zamierza zabrać ze sobą. Potem przeszli na inny temat.

- Czy to prawda - pytał Ludwik - że został wybrany nowy papież?

- Owszem - potwierdził wielki mistrz. - Grzegorz IV został wybrany jednomyślnie. To człowiek pobożny, wielki miłośnik braci mniejszych. Będzie im dobrze pod jego rządami. Obawiam się jedynie, że ma charakter zbyt zapalny. Ledwo został ukoronowany, napisał do cesarza list. Wy, książę, znacie cesarza i wiecie, jak godnym jest chrześcijaninem. Tymczasem zarzuty, jakie Ojciec święty postawił cesarzowi w swym liście, są nader przykre. Wyrzuca mu na przykład, że cesarz oddaje swój wielki umysł w niewolę zmysłów. Jadę teraz do Ojca świętego i będę starał się mu wyjaśnić, jak jest naprawdę.

- Więc Kościół jest w silnych rękach.

- W silnych i zdecydowanych. Lecz wszystko na pewno będzie dobrze. Ach, książę, chciałem was zapytać, czy to prawda, co opowiadają, żeście powierzyli swą małżonkę staraniom mistrza Konrada z Marburga.

- Tak... - Ludwik odruchowo zasępił się. To była wciąż nie załatwiona sprawa i tkwiąca w myślach niby kolec. Ulegając prośbom Elzy, Ludwik pohamował swój gniew. Lecz za każdym razem, gdy przypominał sobie zakaz Konrada, gniew porywał go na nowo. - Chciałem jak najlepiej... - mówił. - Przedtem spowiednikiem żony był pewien zakonnik od braci mniejszych. Była z niego bardzo zadowolona. Ale on musiał wyjechać. Będąc w Norymberdze na podwójnych zaślubinach, króla Henryka i mojej siostry Agnieszki, słyszałem, jak mówiono o wielkiej świątobliwości mistrza Konrada. Moja żona żyje pragnieniem naśladowania życia naszego Pana...

- Wiem, wiem. I o waszej żonie, książę, głośno w Rzeszy. Jest podobno równie miłosierna, jak piękna. Pojmuję, żeście chcieli jej dać należytego duszpasterza.

- Właśnie. Rozmawiałem z Konradem w Marburgu i zgodził się na moją prośbę. Przybył tutaj. Tak, to na pewno człowiek świątobliwy. Ale...

- Widzę, że coś macie przeciwko niemu. Wypowiedzcie swój żal.

- Świątobliwość mistrza Konrada wydaje mi się połączona ze zbyt wielką surowością.

- Jest to jednak człowiek doświadczony. Czy to wasza żona skarżyła się na niego?

- Nie! Ona go chwali i podziwia. A jednak... Posłuchajcie. Przed paru laty powstał między mną a panem arcybiskupem Zygfrydem zatarg. Nie chcę siebie bronić... Byłem popędliwy...

- Znam to, o czym chcecie mówić. Wiem, ciążyła na was przez pewien czas klątwa. Ale potem ułożyliście się?

- Dałem wykup.

- Już się domyślam dalszego.

- Widać znacie Konrada. Wyobraźcie sobie, powiedział mojej żonie, że nie wolno jej dotknąć nawet kawałka chleba pochodzącego z ziem, które on uważa za zagrabione Kościołowi!

Ostatnie słowa wykrzyknął. Chciał jeszcze coś dorzucić, gdy zobaczył, że von Salza śmieje się po swojemu, cicho i dyskretnie.

- Niepotrzebnie się oburzacie - powiedział. - Mistrz Konrad jest człowiekiem naprawdę świątobliwym. Jeżeli przesadza, to w bogobojności.

- Byłem zdecydawany odprawić go i zwrócić się ze skargą do pana biskupa!

- Postąpilibyście niesłusznie. Ludzie bardzo pobożni są trudni we współżyciu... Na szczęście są to tylko wielkie żądania, które samo życie umniejsza. Na przykład mój poprzednik, wielki mistrz Herman von Bart, w wielkiej gorliwości wyobrażał sobie, że nasi rycerze będą się opiekowali szpitalami. Uważałem, że nie mieliby wówczas czasu ani serca do wojennego rzemiosła. Żądanie mistrza Konrada jest na pewno niesłuszne. Ale nie warto się nim przejmować. Wzięliście krzyż i nikt od was niczego żądać teraz nie może. A potem... Potem wyruszymy na nową krucjatę, która trwać będzie bardzo długo. Natomiast nie jest rzeczą zła, że w waszym księstwie znajduje się człowiek jemu podobny. Konrad nienawidzi bogactw. Wie, że z bogactw rodzą się bunty, sprzeciw władzy. Ja bym na waszym miejscu nie obrażał się, ale właśnie uczcił świątobliwość mistrza, powierzając mu, na czas waszej nieobecności, pieczę nad Kościołem...

- Nie mówicie chyba poważnie, mistrzu?

- Jak najpoważniej. Konrad strzegłby prebend przed ludźmi, z którymi potem moglibyście mieć kłopot. Przygiąłby wszystkich.

- Mówicie tak, mistrzu, jakbyście byli przeciwni ziemskim bogactwom.

- Bogactwo użyte w dobrej sprawie jest rzeczą dobrą. Dlatego bogatym powinien być ten, kto rządzi. Ale w Rzeszy władcy bywają biedni, zaś zakonnicy i plebani opływają w dostatki...

- To prawda. - Nagle wybuchnął śmiechem. - Lecz tak mówiąc, mistrzu - rzekł - przemawiacie przeciwko wspomaganiu waszych domów zakonnych.

Po ustach Salzy przemknął grymas, jakby rzecz, którą usłyszał, była czymś niewłaściwym. Lecz nie zmienił tonu. Mówił jak poprzednio słowami pełnymi spokojnej perswazji.

- To całkiem co innego. Nasze zakony są twierdzami walki z wrogami Boga i cesarza. Kto nam daje, daje Bogu i swemu władcy. Lecz zostawmy to. Wróćmy do sprawy mistrza Konrada. Radzę wam, książę, szczerze pogódźcie się z nim i uczyńcie go zwierzchnikiem Kościoła na waszych ziemiach.

- Mówicie przekonywająco...

- Nie pożałujecie tego. A teraz, książę, skorośmy już wszystko co najważniejsze omówili, przejdźmy może do komnaty, w której mógłbym porozmawiać także z waszą małżonką i waszymi braćmi. Chętnie także zobaczyłbym wasze dzieci.

Taki był von Salza. Gdy już zapewnił przyszłość swoim planom, odrywał się od poważnej rozmowy, stawał się rycerzem znającym się na dworskim obyczaju, umiejącym prowadzić wesołe rozmowy, śpiewać pieśni, a także zjeść i wypić. Do późnego wieczora bawił Elzę opowiadaniami o Ziemi Świętej. Była zaskoczona jego prostotą i naturalnością. Poczuła się zawstydzona nieufnością, jaką zawsze wobec niego odczuwała.

Późną nocą wielki mistrz wrócił do Eisenach. Prosił księcia Konrada, aby go odprowadził aż do bramy miasta. Widać było, że chce z nim jeszcze porozmawiać.

Następnego ranka pojechał dalej.



6

Po odjeździe von Salzy Ludwik był jeszcze bardziej zajęty niż przedtem. Odwiedzali go teraz kupcy i rzemieślnicy, z którymi prowadził długie targi. Zjeżdżali się także lennicy, a on im wypłacał z otrzymanego od cesarza złota zasiłki na wyprawę. Przyrzeczenie wielkiego mistrza, iż będzie popierał jego kandydaturę na wodza wyprawy, pobudziło jeszcze zapał landgrafa.

Po namyśle zdecydował się postąpić zgodnie z radami Salzy. Wezwał do siebie Konrada i powiedział mu, że chce, aby zamiast na wyprawę krzyżową udał się na okres lata do nowej siedziby krzyżaków. Młody książę początkowo był tą decyzją zaskoczony, a nawet dotknięty, kiedy mu jednak Ludwik wyjaśnił, w jakim celu wysyła go - pogodził się od razu z wolą starszego brata. Ludwik nie wątpił, że młody rycerz po pobycie w Malborku wstąpi do zakonu, i był z tego właściwie zadowolony.

Potem, korzystając z obecności w Wartburgu mistrza Konrada, zaprosił go na rozmowę. Widok wysokiej, chudej, ciemno ubranej postaci postawił natychmiast przed nim sprawę zakazu. Początkowo chciał i o tym mówić, czuł jednak, że nie znajdzie w sobie do tego dość spokoju. Poprosiwszy więc tylko kanonika, by usiadł, oznajmił mu, że postanowił powierzyć mu na czas swojej nieobecności w kraju zarząd Kościoła na ziemiach księstwa.

Konrad skłonił się. Na jego kamiennej twarzy nie pojawił się żaden błysk zdradzający radość z otrzymania tak poważnej funkcji.

- Dziękuję wam, książę, za zaufanie - powiedział tylko.

- Chcę, mistrzu - Ludwik mówił dalej - byście pilnowali, by prebendy kościelne dostawały się jedynie w ręce ludzi godnych. O tym, że jest wiele zepsucia wśród kleru, wiecie na pewno równie dobrze, jak i ja. Gdy krucjata wyruszy, nie będziecie potrzebowali już jej głosić. Wtedy niewątpliwie znajdziecie dość czasu, by zająć się sprawami, które wam powierzam.

Mistrz znowu skłonił głowę.

- Na wszystko, co wziąłem na swoje sumienie - rzekł - czas znaleźć muszę. Pozwólcie jednak, książę, że wam powiem: nie ludziom świeckim mówić o zepsuciu wśród ludzi kościoła. Jeżeli nawet ono jest, stokroć większe znaleźć można wśród rycerstwa. Nawet książęta nie postępują zawsze jak należy.

Mówił to i zdawał się wpierać w Ludwika swój twardy, surowy wzrok. Poczuł ochotę, by odpowiedzieć mu ostro. Powstrzymała go jednak myśl o Elzie. Nie tyle nawet za poradą von Salzy, ile dla żony usiłował rozstać się w zgodzie z Konradem. Czuł, że jeśli podejmie jego wyzwanie, rozmowa potoczy się o zakazie - i wtedy nie był pewny, czy potrafi się opanować. Nie odpowiadając na to, co usłyszał, zaczął:

- Będziecie się dalej opiekowali moją żoną?

- Jeżeli książę życzy sobie tego koniecznie - rzekł mistrz, nie czekając aż Ludwik skończy to, co chciał powiedzieć - pozostanę wierny danej obietnicy. Lecz chętnie zwolniłbym się z tego zadania.

Landgraf uniósł wysoko brwi w górę.

- Czy to znaczy - zapytał - że nie chcecie się nią zajmować?

Tym samym chłodnym tonem, bez jednego grymasu na twarzy mówił:

- Opieka nad duszą drugiego człowieka jest bardzo wielkim trudem. Tego świeccy ludzie zrozumieć nie potrafią. Skoro jednak jest obowiązkiem naszym, nas, kapłanów, prowadzić ludzi do zbawienia, nie uchylamy się od tego. Przed rokiem prosiliście, książę, bym objął opiekę nad duszą waszej żony, i zgodziłem się na to. Żądałem jedynie posłuszeństwa. Wydaje mi się, że waszej żonie posłuszeństwo moim zleceniom nie przychodzi łatwo. Jeżeli więc jest niezadowolona, ustąpię.

- Nie wiem nic o tym, aby była niezadowolona. - Ton Ludwika mimo starań o zachowanie spokoju, stał się ostrzejszy. - Mówi o was z najwyższym uznaniem.

- Na uznanie ani nie zasługuję, ani się o nie nie ubiegam. Gdy za czyjąś duszę wziąłem odpowiedzialność, staram się ją prowadzić drogą najwyższą. Są spowiednicy, którzy nie stawiają sobie tak wysokich celów.

Znowu poczuł gniew. Ten klecha myśli, że mu wszystko wolno! - myślał. Zirytowany zerwał się i począł prędko chodzić po komnacie. Dopiero gdy szybki marsz pozwolił mu na odzyskanie równowagi, rzekł:

- Nikogo mojej żonie na spowiednika nie narzucałem. Od niej tylko mogłoby wyjść, gdyby chciała się spod waszej opieki uwolnić. Gdy mówię z wami, mówię od siebie...

Zatrzymał się przed siedzącym nieruchomo Konradem. Czarna wyprostowana postać budziła w nim gniew, lecz także jakby niepokój. Miał uczucie, że cokolwiek powie, jego słowa odskoczą niby woda od kamienia. Co mnie podkusiło, aby takiego człowieka sprowadzić Elzie? - stanęło przed nim. Teraz Elza była w jego rękach. Była, i co gorsza, chciała być. Nie było rady, należało się ugiąć. Zmusił się, by mówić miękko:

- Chciałem wam jedynie powiedzieć... chciałem prosić, byście pamiętali, że moja żona pozostaje sama... Jest słaba, delikatna... Zwłaszcza trudno jej teraz, gdy dźwiga ciężar dziecka... Będzie na pewno cierpiała... Dlatego chcę was prosić, byście byli dla niej wyrozumiałym... byście...

- Pozwólcie, książę, że wam odpowiem z całą otwartością. Spowiednik jest jak lekarz: zna swą sztukę i wie, czego nie wiedzą inni. Możecie zmienić lekarza, lecz nie możecie mu nakazać, by leczył inaczej, niż umie.

Te wolno odważane słowa wydały mu się nowym wyzwaniem. Wybuchnął:

- Nie sądzę, aby duszy mojej żony groziło niebezpieczeństwo!

- Lekkomyślnością, książę, jest sądzić, że czyjakolwiek dusza może być całkowicie bezpieczna. Czasami pozory piękna kryją zło.

Krzyknął:

- Czyżbyście ośmielili się tak mówić o siostrzyczce?

Ale znowu widział przed sobą nieulękłe, stalowe oczy.

- Powinniście wiedzieć, książę - głos Konrada brzmiał jak dźwięk młota w kuźni - że sakrament pokuty otoczony jest świętą tajemnicą. Mówię, jak bywa. Pozwólcie sobie powiedzieć, że żadna godność, którą uważaliście za słuszne mnie obdarzyć, nie nakaże mi mówić inaczej, niż myślę.

Ludwik cofnął się i znów począł chodzić po komnacie. Im dalej toczyła się ta trudna rozmowa, tym więcej czuł lęku o Elzę. Żałował, że począł mówić o niej.

- Powtarzam wam - mówił chodząc - że tylko moja żona może decydować, czy wasza opieka odpowiada jej, czy nie. Ja odjeżdżam... Cokolwiek uczyniłem w życiu źle - zadał sobie straszny przymus, by to powiedzieć - odpłacę... Jedno teraz, drugie po powrocie... To moja sprawa... - Czas jakiś spacerował bez słowa. - Mojej żony nie opuszczajcie - podjął - chyba, gdyby sama tego chciała... Wiem, że prowadzicie ją wysoko... Ale, oszczędzajcie ją...

Konrad długo kiwał głową.

- Kto wie - powiedział - czym się oszczędza, a czym nie oszczędza duszy drugiego... Odjedźcie, książę, spokojnie. Jeśli tylko wasza żona będzie tego chciała, nie opuszczę jej. Czy macie mi coś jeszcze do powiedzenia?

Ludwik bez słowa potrząsnął głową. Wtedy mistrz wstał, skłonił się i wyszedł z komnaty, tak samo jak do niej wszedł: wysoki, zimny, nieugięty.



7

Był ciągle zajęty, ale gdy nadeszła wiosna, a z nią pierwsze, rozleniwiające ciepła, poczuł, że jest zmęczony. Czas odjazdu zbliżał się coraz bardziej. Przygotowania były już właściwie ukończone.

Gdy był zajęty, nie szukał tak bardzo obecności Elzy. Myśl o wyprawie, której mógł zostać wodzem, zajmowała wszystkie jego myśli. Tyle zresztą było spraw, tyle rzeczy, o których należało pamiętać. Ale gdy wszystko już zostało ukończone, zapragnął, aby wciąż była przy nim. Wzywał ją lub sam szedł do niej.

Wiosna zrodziła w nim, nie wiadomo dlaczego, ciężkie, smutne myśli. Przedtem, jeżeli martwił się wyjazdem, to tylko ze względu na Elzę. Wiedział, że zostanie samotna, że będzie tęskniła. Teraz i na niego naszła dziwna melancholia. Zapragnął mieć wciąż przy sobie uśmiechniętą żonę.

Ale ona stroniła od niego. Wiedziała, że nie potrafi być zawsze uśmiechnięta. Czuła się coraz gorzej. Ciąża dokuczała jej jak nigdy. Nie mogła spać. Po bezsennej nocy ogarniało ją rozdrażnienie, chęć mówienia ostrych słów, robienia wyrzutów. Bez powodu wybuchała płaczem. Przez ostatnie miesiące narosło w niej przekonanie, że Ludwik zapomniał o niej; ta wyprawa zabrała jej jego serce. Potem zaraz wyrzucała sobie te myśli. Lecz one powracały. Żyła w nieustannej walce sama ze sobą. To szalały w niej jakieś podejrzenia, przeczucie, niepokoje, to znówu popadała w stan zupełnego bezwładu. Nie była wtedy zdolna do powiedzenia jednego dobrego słowa. Jak w takim stanie miała się pokazywać Ludwikowi? Schodziła mu z drogi, przekonana, że i on odjeżdża, i ich miłość rozsypuje się. Niech jedzie! - myślała sobie. - Będę miała spokój! Ale wiedziała, że to nieprawda.

Wartburską górę osypało kwiecie. Lasy pachniały żywicą i świeżym igliwiem. Elza, która zawsze z takim utęsknieniem oczekiwała wiosny, w tym roku nie spostrzegła nawet jej nadejścia.

Któregoś dnia Ludwik zaproponował jej, by pojechała z nim do klasztoru w Reinhardsbrunn. Pragnął, aby zakonnicy, których obdarzył przyjaźnią i którymi szczególnie się opiekował, pobłogosławili go przed odjazdem. Elza czuła się tego dnia trochę lepiej, więc przystała na wyjazd.

Dzień był słoneczny, prawie gorący. Książęca para wyruszyła w otoczeniu tylko nielicznego pocztu. Ludwik, pociągnąwszy za sobą Elzę, wyjechał daleko w przód, a potem pozwolił koniom iść wolno. Początkowo opowiadał jej z ożywieniem o swych przygotowaniach i o planach. Ale potem zamilkł i długi czas jechali obok siebie bez słowa.

Słońce zniżyło się. Jego długie promienie ślizgały się po falujących zielonym zbożem polach. Spod kopyt końskich unosił się lekki pył. Od drzew przydrożnych kładły się na drogę okrągłe plamy cienia.

Czekała, aż zacznie mówić znowu. Podniosła głowę i z boku spoglądała na twarz męża. Uderzyło ją, że znikł z niej wyraz zapału i energii, wydawała się natomiast naznaczona cieniem zmęczenia i nie znanego u Ludwika smutku. Był taki, jakim go nie widywała nigdy. Zdjął podróżną myckę, lekki powiew wiatru rozrzucał jego jasne włosy. Wydał się jej chłopcem, tym samym chłopcem, którego pokochała i który na przekór wszystkim dochował jej wiary. To był znowu jej braciszek, a nie wódz wyprawy, o której od tygodni myślała z niechęcią. Nawarstwiona gorycz rozpłynęła się. Ogarnęło ją rozrzewnienie.

Ludwik nagle zwrócił ku niej głowę. Ich oczy spotkały się. Równocześnie uśmiechnęli się do siebie. Zbliżył konia do jej wierzchowca i ogarnął ją wpół. Jego czoło spoczęło na jej ramieniu. Nagle wyznał:

- Och, Elzo... Ciężko mi...

Nie odpowiedziała, zaskoczona. Lecz odruchowo objęła go, a mała dłoń poczęła pieszczotliwie gładzić plecy mężczyzny.

- Dlaczego ci ciężko? - zapytała.

- Boję się, jak ci będzie... - powiedział.

Przez chwilę wydało się jej, że ciężar jego smutku jest tym brzemieniem, który ją zgniecie do reszty. Po co mi to jeszcze dorzuca? - przebiegło jej przez głowę. Ale natychmiast zagłuszyła w sobie to pytanie. Z samego dna serca dobyła resztę sił, jakie tam jeszcze pozostały. Wybuchnęła śmiechem, swoim zwykłym, dawnym śmiechem:

- Mnie? Ach, braciszku, niepotrzebnie się lękasz. Wszystko będzie dobrze. Dam sobie radę, nie bój się. A czas prędko leci. To, co ofiarowałeś Jezusowi, będzie ci zwrócone stokrotnie. Tak jest przecież napisane.

- Nie lękasz się? - W jego głosie wyczuła ulgę.

- Czego? - odpowiadała śpiesznie, tym samym tonem, co poprzednio. - Wszak jesteś krzyżowcem. Ojciec święty wziął w opiekę twoje ziemie. Nikt nie ośmieli się skorzystać z twojej nieobecności. Jesteśmy pod Bożą ręką. Będziemy cierpliwie oczekiwali na twój powrót.

- Wolałbym, żebyś pojechała ze mną rzekł. - Są damy, które także biorą krzyż...

Znowu przesunęła dłonią po jego plecach.

- Zrobiłabym to chętnie. Ale to dziecko, które ma się narodzić. I zdrowie Hermana...

- I twoje - dorzucił. - To nie ma sensu, co powiedziałem. Tak mi jakoś przyszło.

- Będę się modliła.

- Módl się. Tak mi jakoś od pewnego czasu nieprzyjemnie. Jakbym miał zginąć...

Zawołała:

- Nie mów tak! Nie zginiesz - mówiła prędko, gorączkowo - nie możesz zginąć. Wiem, że nie zginiesz. Bóg będzie się tobą opiekował. Pojedziesz, zwyciężysz...

Każdym słowem usiłowała przekonać jego i siebie. Tymczasem wjechali w las. Ogarnął ich gąszcz młodych dębów, olszyn, grabów, nad które wystrzelały białe lance brzóz, a wyżej jeszcze rozpinały swe konary czarne sosny. Słońce przeciekało przez plątaninę liści, złociło pnie sosen, padało drżącymi plamami na drogę, szeleszczącą pod kopytami koni zeszłorocznymi liśćmi.

Ludwik wyprostował się. Twarz mu się rozjaśniła.

- Masz słuszność, zwyciężymy - powiedział. Teraz on ją zapewniał. - Cesarz jest potężny. I mądry. Von Salza mówi, że na pewno odniesie wielki triumf.

Pochylił się ku niej. Konie stanęły. Ten pocałunek był dla niej jak danie piersi niemowlęciu: upajał i bolał. Jego wargi zdawały się ssać z niej krew. Gdy ją puścił, doznała uczucia takiej słabości, jakby miała spaść z siodła.

- Nie myślałem, że jesteś aż tak dzielna - powiedział z uznaniem.

- Wcale taka nie jestem - zaprzeczyła. - To tylko...

Chciała powiedzieć: jestem, bo ty jesteś przy mnie. Ale milczała. Jej siły były już na wyczerpaniu. Znowu ogarnęły ją słabość i rozdrażnienie. Czyż nie wystarczy, że odjeżdża! - myślała. - Jeszcze mi zostawia swój niepokój! Ogarnęło ją pragnienie powiedzenia czegoś okrutnego, czegoś, co by zatopiło wszystko bólem.

- Jesteś - powtarzał. - Drugiej takiej, jak ty, nie ma. Och, siostrzyczko - wybuchnął - nigdy nie potrafię ciebie dość kochać! I dlatego boję się...

- Czego znowu się boisz? - szepnęła zalękniona.

- Że mnie przestaniesz kiedyś kochać. Że jeżeli nie wrócę...

- Nigdy nie przestanę cię kochać! - zawołała. - Och, nie dręcz... Nie dręcz siebie! Jestem twoja zawsze. Czy dałam ci powód, abyś mi nie wierzył?

- Nie, nigdy. - Przesunął dłonią po oczach. - To tylko we mnie jest coś takiego głupiego...

- Więc słuchaj, przysięgnę ci wobec Boga, że nigdy już do nikogo na świecie należeć nie będę!

- Najdroższa... - przytulił ją do siebie. - Nie, nie przysięgaj! - sprzeciwił się. - Nie chcę tego!

- Ale ja chcę, byś odjechał całkowicie spokojny. Aby żadna zła myśl nie zbudziła się w twoim sercu. Jesteśmy ludźmi, braciszku, i złe myśli przychodzą do nas...

- W takim razie przysięgnijmy sobie wzajem!

- Nie. Tobie takiej przysięgi składać nie wolno. Jesteś księciem.

- Nigdy! Nigdy nikogo, Elzo! Na mój miecz!

- Nie zaklinaj się! Wiem, że nikogo byś nigdy nie kochał tak jak mnie... ale...

Czerwona kula słońca zapadała za las. Blask nie spływał już z góry, ale przedzierał się purpurową łuną poprzez gąszcz. Gasł na chwilę zasłaniany przez pnie i natychmiast zapalał się na nowo. Gdzieś blisko rozległ się w spokojnym, wieczornym powietrzu dźwięk dzwonów.

- Dojeżdżamy - powiedział, wypuszczając ją z objęć.

Las skończył się zaraz. Ruda pomroka spowijała już pola, ale na niebie leżał pas czerwieni i ku niemu spływały białe obłoczki, niby nanizane na sznury paciorki albo stada zlatujących się gołębi. Od klasztoru leżącego na wzgórzu szedł na spotkanie nadjeżdżających wąż ludzi z pochodniami. Uprzedzeni o przybyciu księcia bracia wychodzili go powitać. Idąc śpiewali; niskim głosom zakonników niby głębokim uderzeniom dzwonów wtórowały kryształowym podzwanianiem głosy chłopców. Elza i Ludwik zatrzymali konie. Zsiedli z nich i oddawszy wodze służbie, która tymczasem nadjechała, ruszyli pieszo naprzeciwko nadciągającego pochodu. Wkrótce znaleźli się między dwoma szeregami chłopców w czerwonych pelerynkach. Był to chór szkoły klasztornej. Za chłopcami postępowali zakonnicy, a pośrodku nich przeor i kilku braci w szatach kościelnych. Pieśń ucichła. Przeor podniósł w górę rękę i szerokim gestem całego ramienia przeżegnał zbliżającą się parę. Bracia podjęli przerwaną pieśń. Pochód zawrócił i wprowadził książęcą parę w szeroko otwartą bramę klasztoru. Elza patrzyła z boku na męża. Na twarzy Ludwika widać było wzruszenie. Blask pochodni krzesał dziwne błyski w jego oczach, jakby stały w nich łzy. Znowu jej serce wezbrało rozczuleniem. “Widzisz, Panie, on jest jak chłopiec - mówiła w myślach. - Strzeż go! Oddal od niego niepokoje. Pozwól mu odjechać w spokoju. Niech w jego sercu nie zostanie żadna tęsknota, żaden smutek. On Tobie idzie służyć. Niech pójdzie - i niech wróci. A to, co boli, spraw, niech zostanie ze mną...”



8

W drugiej połowie czerwiec stał się suchy i upalny. Łąki dojrzały wcześnie i na zboczach górskich widać było żeńców, jak zanurzeni po pas w rozchwiei wąsatych kłosów i różnobarwnego kwiecia posuwali się wolno naprzód, biorąc co chwila szeroki zamach. Zżęte trawy, pod palącymi promieniami słońca, traciły szybko swe żywe barwy; blakły, leżały na jaskrawozielonym polu poszarzałymi pasmami. Za to płynęła od nich coraz mocniejsza woń. W południe gromady kobiet i dziewcząt biegły z pól, by zaraz powrócić z jedzeniem dla kosiarzy.

Nazajutrz, w dniu święta Jana Chrzciciela, poczet książęcy miał wyruszyć w drogę do Smalkandy. Lennicy księcia mieli się tam zebrać, ale niektórzy z nich, którym droga wypadała przez Eisenach, zjechali do Wartburga, by ciągnąć razem z landgrafem. Zamek pełen był ludzi i koni, część nawet musiała zatrzymać się po gospodach w mieście.

Elza uwijała się, gościła przybyłych, rozmawiała z nimi, uśmiechała się do nich. Była tym tak zmęczona, że z niecierpliwością czekała nocy. Ale świętojańska noc zwlekała z nadejściem, jak spóźniająca się na umówione spotkanie zalotnica. Dzień ciągnął się, zda się, bez końca, słoneczny, gorący, gwarny. W końcu jednak przyszła noc i rozpostarła nad wzgórzami swój delikatny płaszcz ni to mroku ni to mgły. W dole nad zlewiskiem rzeczek zapłonęły niezliczone ognie. Słychać było stamtąd krzyki, wołania i wesołe śpiewy bawiącej się młodzieży. Nikt nie spał ani w zamku, ani w mieście. Jedni pobiegli patrzyć na zabawy nad rzeką, inni spędzali noc w gospodzie przy winie, jeszcze inni żegnali się i spędzali ostatnie chwile z najdroższymi. Na zboczu góry zamkowej wszędzie tuliły się do siebie szepczące pary.

I oni nie spali. Siedzieli przytuleni w małej, kamiennej loggii, której okna wychodziły na dziedziniec zamkowy.

- Więc pozwalasz? - upewniała się.

- Dobrze, jedź. Żeby ci tylko nie zaszkodziło!

- Nie zaszkodzi, braciszku. A tak będę mogła być dłużej z tobą.

- Bardzo tego pragnę.

Ich dłonie splatały się, rozplatały i znowu wiązały ze sobą. Serca uderzały jednym rytmem szybko i mocno.

- Henryk będzie się zajmował sprawami księstwa. Znasz go. Jego czasami gryzie zazdrość. Ale naprawdę ma dobre serce. Nie skrzywdzi was.

- Wiem, braciszku...

- Konrada wysyłam do rycerzy zakonnych na ziemie księcia mazowieckiego. Niech się tam otrze. Na jesień wróci.

- Tak...

- Matka zapewniła mnie, że gdy twój czas przyjdzie, przeniesie się na zamek i będzie cię wyręczała w doglądaniu starszych dzieci.

- Jestem jej wdzięczna, że chce wyrzec się ciszy zakonnej celi...

- Dietrichowi poleciłem pilnować, by ci nigdy nie zabrakło żywności. Twój szpital będzie miał także wszystko, czego mu potrzeba.

- Dziękuję ci, braciszku...

- Mistrz Konrad będzie teraz więcej przebywał na zamku. Tak jak radził von Salza, oddałem mu zarząd Kościoła. Zrobiłem to, choć przeraża mnie jego twardość. Elzo, powiedz, czy on naprawdę nie jest dla ciebie za surowy?

- Nie, braciszku.

- To człowiek nieugięty.

- Żąda tylko tego, co dobre.

- Znasz go lepiej ode mnie... Rozmawiałem z nim jeszcze dawniej. Prosiłem, by ci nie odmawiał swej opieki. Przyrzekł. Lecz...

- Czy nie mówiliście o ziemiach pana arcybiskupa?

- Nie... Teraz nie czas się tą sprawą zajmować. Zresztą arcybiskup Zygfryd również jedzie na wyprawę. Obiecuję ci, że omówię z nim nowy układ. Ale nie mogę uczynić tego teraz, gdy odjeżdżam, a ciebie zostawiam! Mogłabyś się znaleźć w kłopotach.

- Księstwo bogate.

- Nie, nie! Teraz nie! Gdy wrócę, załatwię. Przecież odjeżdżam walczyć o Grób Święty. Nikt nie może żądać, abym w takiej chwili nie troszczył się o to, co zostawiam.

Zapanowało między nimi milczenie. Krótka noc przelewała się po niebie kaskadą gwiazd. W dole bez przerwy kręcili się ludzie. Słychać było stąpania na wykładanym kamiennymi płytami dziedzińcu i przytłumiane, a jednak mocno rozbrzmiewające głosy. Parskały konie, dla których zabrakło miejsca w stajniach; stały uwiazane do długiego koniowiązu, postukując kopytami. Czas biegł.

- Więc chcesz - podjął - aby to, co się narodzi, poświęcone zostało Bogu?

- Proszę cię, abyś się na to zgodził - odpowiedziała. - Wyruszasz w dniu świętego Jana. Byłoby dobrze, abyśmy naśladowali jego rodziców...

- Niech więc będzie, jak chcesz. Jeśli narodzi się chłopiec, oddamy go do braci w Rumersdorf...

- A jeśIi dziewczyna, do sióstr w Altenberg, Dobrze?

- Zgoda.

Znowu milczeli czas jakiś. Potem odezwał się Ludwik:

- Strzeż Hermana. Jest dziedzicem księstwa...

Nie odpowiedziała, jakby nie dosłyszała jego słów. Na dole ktoś zaczął brząkać na cytrze, a potem cicho zaśpiewał. Z ciemnego kąta w załomie murów podniósł się głos męski, niski, pełen barw. Ludwik wychylił się z okna, ale nie mógł zobaczyć śpiewaka. Poznał go jednak po głosie.

- To Gerhard - rzekł. - Wiesz, ten minnesaenger.

- Co śpiewa? - zapytała. - Czy pieśń pobożną?

- Tak. Posłuchaj.

Z dołu rozlegało się:

Świat oszukańczy uśmiecha się do mnie,

Ale nie pójdę za jego zwodniczym wołaniem,

Bo na tej ziemi nie ma radości bez łez,

Jak nie ma róży, by wolna była od kolców.

Wszystko marność i smutek, i zdrada.

Tylko przez znak Chrystusowy idziemy do radości,

Tylko on przynosi prawdziwy uśmiech...

- Pobożnie śpiewa... - przyznała. Spuściła głowę, zdawała się przetrawiać w sobie usłyszane słowa. Tamten zamilkł i tylko trącał w struny.

Nagle wyprostowała się. Oczy zamajaczyły szeroko otwarte na bladej twarzy.

- Jakże wam zazdroszczę, że idziecie...! - wybuchnęła niespodziewanie.

- Zazdrościsz? - skierował na nią pełen zdziwienia wzrok. - Mówiłaś niegdyś, że nawet dla Chrystusa nie chciałabyś zabijać.

- Zabijać, tak... - przyznała. - Ale odpłynąć, pozostawić za sobą wszystko! Być jak ptak! A jestem przykuta!

Urwała. Skurcz chwycił ją za gardło. Łzy popłynęły po twarzy. Zacięła jednak usta i nie wydała z siebie szlochu. Opar, którym dymiły gwiazdy, skrył przed oczami Ludwika tajemnicę jej twarzy.



9

Jeszcze raz przycisnął matkę do piersi, a na ramionach poczuł jej suche dłonie. Jeszcze raz przygarnął do siebie syna i córkę. Jeszcze raz schylił głowę, a mistrz Konrad zrobił nad nią krzyż całym Swym długim ramieniem. Poprzez zasnute łzami oczy widział kolorowy tłum dworzan, mieszczan, rycerzy, stłoczony pod bramą miejską. Słyszał krzyki: “Niech Bóg strzeże i doprowadzi z powrotem! Niech was, książę, broni od wrogów! Od zdradzieckich Gwelfów! Od okrutnych Saracenów! Od wzburzonego morza i skrytych chorób! Wracajcie zdrowi! Wracajcie zdrowi! Żegnaj, Ludwiku! Bądż zdrów, synu! Do widzenia, ojcze! Niech was Bóg prowadzi!”

I już jechali: on i ona na czele wspaniałego orszaku rycerzy, ludzi zbrojnych, giermków, służby. Lwy na sztandarze książęcym zdawały się tańczyć radośnie wokół drąga w podmuchach wiatru. Gorące słońce szkliło się w hełmach, głowicach mieczów, ostrzach kopii; rozpłomieniało purpurą naszyte na płaszczach krzyże, barwne okrycia, barwne tarcze.

Elza, choć w jej stanie jazda konna nie była łatwa, uprosiła Ludwika, by jej pozwolił towarzyszyć sobie przez pierwszy dzień drogi. Jadąc spoglądali na siebie raz po raz: czasami rzucali sobie wzajem jakieś ciepłe słowo. Ale nie rozmawiali. Oboje mieli w głowach pustkę, jakby powiedzieli już wszystko, co mieli sobie do powiedzenia. Byli jak ktoś, kto przeskoczył z życia w życie - jeszcze nie zdążył zatęsknić za tym, co zostało, jeszcze nie doświadczył niczego, co by wymagało słów. Przez noc mówili wiele, gorączkowo; powtarzali po sto razy te same prośby, ostrzeżenia, wezwania. W końcu wszystko wypaliło się. Pozostała tylko rozpaczliwa potrzeba bliskości.

Pochód ciągnął wolno. W każdej mijanej wsi czy wiosce wychodzili mu naprzeciw ludzie z kwiatami, z pobożnym śpiewaniem, z błogosławieństwem księży. Na klęczkach całowano krzyż na płaszczu landgrafa, dotykano nim czół dzieci. A kiedy pochód ruszał, wołano znów: “Wracajcie zdrowo, książę! Zwyciężcie niewiernych! Ocalcie Grób Pański! Wracajcie!”

Pogoda była wspaniała. Po błękitnym niebie spacerowały białe obłoczki to przyćmiewając, to znowu odkrywając rozżarzoną słoneczną kulę. Był upał, ale powietrze chłodził zalatujący od gór powiew, pełen zapachów leśnych, liści, igliwia, dojrzewających jeżyn. Kiedy indziej znowu woniały odurzająco skoszone łąki. Zwłaszcza pociągnęło tym zapachem pod wieczór, gdy wiatr powiał mocniej i rozdmuchał wiszące w powietrzu armaty. Z pierwszym zmrokiem zapłonęły znowu na polach świętojańskie ognie. Zdawały się znaczyć szlak wędrującej krucjaty.

Czasami natykano się na ogniska rozpalone tuż przy drodze. Zgromadzona przy nich młodzież czekała, by pożegnać księcia. Pochód, który odpoczywał w cieniu lasu, teraz ciągnął poprzez parną i jasną noc, podnosząc za sobą tuman pyłu, który w mroku wydawał się mgłą kłębiącą się nad bagnami. Przy ogniskach zatrzymywano się, słuchano śpiewów i życzeń. Blask płomieni odbijał się groźnie w ślepiach końskich; skakał jasnymi plamami po wojennym oporządzeniu. Wybuchały okrzyki - i ruszano dalej.

W ciągu dnia poczet książęcy spotykał inne poczty, ściągające także do Smalkandy i łączył się z nimi. Kawalkada rosła, wydłużał się wąż zbrojnych rycerzy, krytych barwnymi kapami koni, ciągnących za jezdnymi wozów. Coraz więcej proporców z herbowymi znakami powiewało w powietrzu.

Późno w noc zatrzymano się na nocleg. Służba rozbiła namiot dla księcia. Inni rycerze woleli jednak poukładać się wprost na płaszczach na zżętej trawie.

Elza i Ludwik znowu nie spali. I nie mogli, i szkoda im było każdej chwili. Przytuleni do siebie przed rozchylonym otworem namiotu, patrzyli w niebo osypane gwiazdami niby szata astrologa złocistymi cekinkami. Obóz pogrążył się szybko w ciszy; zmęczeni drogą ludzie zasnęli natychmiast. Tylko pomrukiwał bliski las i gadała woda w potoku toczącym się obok drogi.

Siedzieli długie chwile bez słowa i tylko od czasu do czasu szeptali:

- Będę myślała o tobie każdego dnia, każdej chwili...

- Będę do ciebie zawsze tęsknił...

- Uważaj na siebie, proszę...

- Nie zapomnij...

- Przysięgłam ci...

- Nie gniewasz się, że wyjeżdżam?

- Nie mów tak... Trzeba. Bóg tak chce.

- Tak. Bóg tak chce.

I znowu zapadła cisza. Płynął czas szumem drzew i monotonnym mruczeniem rzeki. Noc była jasna, jakby za kotarą czarnego, naszywanego gwiazdami nieba płonęło światło i przesiewało się przez siatkę tkaniny.

- Przed odpłynięciem - podjął - prześlę ci wiadomość. Odcisk mego pierścienia będzie dowodem, że list pochodzi ode mnie.

- Znam twój pierścień. Ale pokaż mi go jeszcze. Niech mu się przyjrzę, aby mnie nikt nie mógł oszukać...

Podał jej pierścień. Ujęła go w dwa palce i wyciągnąwszy dłoń przez otwór namiotu, gdzie sypała poświata, przyglądała mu się długą chwilę. Potem przytknęła go do ust, ucałowała znak Bożego Baranka wyryty na nim.

- Nie zapomnę go - powiedziała oddając pierścień.

- Z Ziemi Świętej prześlę ci wiadomość przez kupców pizańskich...

- Każde słowo od ciebie będzie dla mnie radością.

- Czuwaj nad sobą. I daj znać, gdy już dziecko się narodzi.

Gdzieś z daleka dochodziło żałosne szczekanie, przechodzące w wycie psa albo wilka. Poza tym cisza stała się jakby jeszcze większa. Zdawała się ciążyć. Poczuł, że Elza chwyta go za rękę. Posłyszał jej głos zmieniony i zadyszany.

- O Boże! - szeptała. - O Boże! Dlaczego się rozstajemy?

Łagodnie powtórzył.

- Bóg tak chce...

Oddychała prędko, jakby przed chwilą biegła aż do utraty tchu. Jej palce to zaciskały się na jego dłoni, to spadały bezwładnie. Wyszeptała:

- Powtarzaj to... Póki jesteśmy...

- Bóg tak chce - powiedział wolno parę razy.

Czas znowu sunął pasmem ciszy. Ani się spostrzegli, kiedy gwiazdy pobladły, zaczęły wtapiać się w niebo jak rozpuszczające się na powierzchni wody kawałki lodu. Z jednolitej ściany mroku poczęły występować jaśniejsze i ciemniejsze kształty.

- Patrz, siostrzyczko, już dzień... - rzekł.

Nie odpowiedziała. Jej oddech był wciąż szybki, świszczący. Poczuł, że drży. Próżno gładził ja i tulił do siebie. Dygotała jak w gorączce. Zęby dzwoniły.

- Uspokój się - szeptał - nie lękaj się... Bóg tak chce, Bóg tak chce... - powtarzał.

Roztrzęsionym szeptem wypowiedziała:

- Bóg... tak... chce...

Dzień przyszedł szybko, jakby noc była czarnym ptakiem, który odleciał spłoszony. Nie było słońca, ale wszystko naokół stało się nagle jasne i wyraźne; zachowało tylko zimny ton nocy. Sztandary o zgaszonych barwach, zatknięte przed namiotem, wisiały nieruchomo.

- Chodź - powiedział - przejdziemy się do drogi...

Obejmując Elzę wyprowadził ją z namiotu. Ściernisko szeleściło. Zżęta trawa leżała pociemniała od rosy. Obok sztandarów pozawijani w płaszcze spali rycerze. Spod nakryć widać było jasne głowy w naciągniętych na włosy siatkach. Trzymając się za ręce jak para dzieci, przeszli między śpiącymi. Niżej, na łące, na której rozłożony był obóz, stały konie uwiązane w krąg do wbitych w ziemię pali. Wyciągnąwszy szyje chrupały siano. Czasem któryś wydawał ostry kwik, tulił uszy, usiłował ugryźć sąsiada lub uderzyć go zadem. Inne cofały się, tłoczyły wzajemnie na siebie. Drzemiący obok koni luzacy zrywali się na nogi, gniewnym krzykiem uspokajali wierzchowce.

Minęli konie i ustawione przy drodze rzędem wozy. Za drogą, równolegle do niej, płynęła rzeczka, bulgoczący świętojańskim przyborem potok. Dalej zaczynała się znowu łąka. Szła w górę popod las, który porastał strome zbocze. Na czubkach sosen, na samym szczycie zapalił się niby pożar pierwszy, różowy brzask.

- Dzień... - powtórzyła, jakby teraz dopiero doszły ją jego sława. Chociaż nie spieszyli się, oddychała ciągle prędko. Te dwie bezsenne noce wyczerpały ją całkowicie. Sunęła ciężko nogami, jakby niezdolna oderwać ich od ziemi. Cienkie ciżmy przesiąkły rosą, stopy miała mokre. Także suknia nasiąkła od dołu wodą.

- Będzie upał - zauważył. W blasku nadciągającego dnia spostrzegł, jak bardzo jest blada. - Ale ty źle wyglądasz, siostrzyczko! - powiedział. - Czy ci co dolega?

- Nie, nie... - zaprzeczyła dzwoniąc zębami.

- Trzęsiesz się...

- Nie zwracaj na to uwagi.

- Biedactwo, musisz się odespać...

- Och, odeśpię się - zawołała. - Aż po dziurki od nosa będę miała tego odsypiania! - Podniosła głowę. Z gniewem patrzyła na słońce ściekające z konaru na konar. - Dlaczego ten dzień tak szybko przyszedł? - rzuciła.

- Elzo...

- Nie mów tak do mnie. - Patrzyła na niego oczami, w których była trwoga i rozpacz. - Nazywaj mnie tak, jak zawsze!

- Siostrzyczko...

- I pocałuj mnie! Jeszcze raz! Jeszcze raz! Och, to słońce!

Dlaczego mu tak pilno? Już dzień... Musicie zaraz jechać...

- Trzeba będzie. O, patrz. Wstał Rudolf. Stoi, przeciąga się. Nie zobaczył nas. Bierze róg.

Chrapliwy dźwięk uderzył w stronę lasu. Odezwało się echo. Obóz natychmiast napełnił się ruchem i gwarem. Rycerze dźwigali się, otrzepywali z siana. Słychać było wydawane rozkazy. Pachołcy biegali na wszystkie strony. Krzesano ogień, rozpalano ogniska. Luzacy odwiązywali konie i prowadzili je do rzeki. Słońce, coraz bardziej się zniżając, dotknęło wierzchołków sztandarów.

Rudolf, podczaszy landgrafa, syn starego rycerza von Wargili, dostrzegłszy Ludwika i Elzę stojących przy drodze, ruszył w ich stronę. Zbliżywszy się skłonił nisko. Powiedział:

- Witajcie, księżno i książę. Sądziłem, że wasze miłości jeszcze śpią. Zapowiada się piękny dzień. Ale będzie upał, więc trzeba ruszać szybko, póki słońce nie przypali...

- I ja tak sądzę. Wydajcie stosowne rozkazy.

- Już idę. Lecz - Wargila zatrzymał się i dwukrotnie przełknął ślinę - wydaje mi się, książę, że nadszedł czas, byśmy pożegnali naszą piękną panią.

- I w tym masz słuszność. Pożegnamy ją tutaj.

Nieoczekiwanie dla nich obu krzyknęła zmienionym głosem:

- Biada mi, biednej kobiecie!

- Elzo, siostrzyczko - Ludwik ujął jej dłonie - byłaś taka dzielna...

- Nie jestem już! - załkała.

- Odwagi, wasza miłość - powiedział Wargila. - Nie odjeżdżamy na koniec świata.

- Och, nie mówcie! - uciszyła go gestem. - I ty już nic nie mów, braciszku. - Zamknęła oczy. - Wiem, nie powinnam... Nie wolno mi... Bóg tak chce... - Widać było, że się pasuje ze sobą. - Zawołajcie moje towarzyszki - wykrztusiła. - Niech giermkowie siodłają nasze konie...

- Lecz przecież nie musimy się rozstać w tej chwili. Zjesz z nami śniadanie.

- Niczego bym nie tknęła. Nie! Nie! Skoro muszę odjechać, odjadę zaraz...

- Jeszcze chwila.

- Każda chwila grozi niebezpieczeństwem! Nie! Nie! Niech siodłają konie! Gdzie jest Guda? Gudo!

- Jestem, gołąbko - wierna przyjaciółka nadbiegła na wezwanie. - Och, jak ty wyglądasz? Blada, trzęsąca...

- Nie patrz na mnie! Tylko prędzej! Jedźmy!

- Siostrzyczko... - Ludwik wziął żonę w objęcia.

- Wasza miłość - powiedział Wargila. - Nie zatrzymujcie księżnej. Dostojna pani ma słuszność: trzeba skończyć to rozdzierające serce pożegnanie.

- Rycerz Rudolf dobrze mówi - załkała. - Nie zatrzymuj mnie. Gudo, niech siodłają. Dopilnuj. Rycerzu, zawołajcie waszego ojca. Chcę mu coś jeszcze powiedzieć.

Ale już gromada rycerzy zbliżała się ku stojącym na drodze. Wśród idących widać było białą głowę starego Wargili. Rycerz początkowo miał nie brać udziału w wyprawie ze względu na swe lata. Ale potem zmienił postanowienie. “Co ja będę robił - mówił - gdy inni pociągną? Wiadomo: młodzi rwą się w świat. Ale stary nie lubi być samotny... Pojadę. Może jeszcze moja dłoń przyda się w walce z niewiernymi.”

Elza wyciągnęła ku niemu ręce.

- Rycerzu - zawołała - tacy byliście zawsze dla mnie dobrzy i życzliwi. Chcę was prosić...

Siwa głowa Wargili chwiała się lekko.

- Każde wasze życzenie, pani, jest dla mnie rozkazem.

- Opiekujcie się moim mężem! Osłaniajcie go! Brońcie!

- Na ten krzyż przysięgam wam, pani, że uczynię to - powiedział. - I wszyscy to uczynią.

- Wszyscy to czynić będziemy! - zawołali chórem.

Przez zalewające oczy łzy spoglądała na nich. Stali przed nią półkręgiem, wspaniali, groźni, potężni. Zaklinając się, uderzali się w pierś, aż dudniło. Znała ich: Henryka z Ebersburga, Hermana ze Schletheimu, Henryka z Fahner, Rudolfa z Treffurtu, Gerarda z Ellen, Dietricha z Subachu, Zygfryda ze Spatenburga, Reinharda z Vareh, młodszego Wargilę i innych. Byli wiernymi lennikami, a na wezwanie seniora ruszyli za nim bez ociągania. Nie wątpiła, że gdy będzie trzeba, zasłonią go przed niebezpieczeństwem własnymi piersiami. Patrząc na nich poczuła się mocniejsza. Ale tylko na chwilę. Znowu zalała ją rozpacz jak fala wezbranej rzeki.

- Strzeżcie go! - krzyknęła ostatnim tchem.

- Ślubujemy ci to, dostojna pani! Obiecujemy ci - słyszała wokół siebie. Czuła, że chwieje się na nogach. Muszę odjechać jak najszybciej - myślała. Na szczęście poczuła na ramieniu dotknięcie ręki. Poznała, nie odwracając głowy, że to przyszła Guda oznajmić, iż wszystko do odjazdu gotowe. Walczyła ostatkiem sił. Nie chciała, aby Ludwik spostrzegł jej słabość. Pragnęła zostać w jego pamięci uśmiechnięta, pełna ufności. Bo jeżeli taka wola Boża, jeżeli On tak chce... Powtarza w duchu bez końca: “Oddaję go Jemu, nie wolno mi rozpaczać”. Ciężar był jednak ponad siły. Łamał ją. Jak poprzez jakiś szum doszły ją słowa Ludwika:

- Niech cię Bóg strzeże, najdroższa siostrzyczko. Niech opiekuje się tobą, dziećmi i tym dzieckiem, które nosisz... Niech pozwoli, abyśmy pozostali wierni naszej przysiędze...

Jeszcze pocałunek, jeszcze twarde usta Ludwika na jej wargach gorących, nienaturalnie wykrzywionych. Ramiona męskie na jej ramionach. Jeszcze biała, trzęsąca się głowa von Wargili... Jego zapewnienia... Schylone głowy rycerzy... Obóz cały powiewający ku niej dłońmi. Sztandar książęcy w słońcu...

I już koń mknie pod nią, oddala od tamtych. Odwrócona na siodle, widzi przez łzy Ludwika w otoczeniu lenników. Dostrzega jego wzniesioną rękę. Podnosi także swoją, podtrzymywana przez Gudę. Ale łzy zamazują wszystko. Potem gałęzie wyciągają się. Potem zakręt... I już nie ma nic. Tylko płacz dusi, i tylko koń mknie. Tylko słońce utraciło swój radosny blask i leży nad światem ciężkim, ponurym kirem...



10

Ludwik jechał tędy już zeszłego roku, ale jego towarzysze odbywali pierwszy raz w życiu tę niezwykłą wędrówkę. Zaraz za Monachium armia landgrafa zjechała z rozsłonecznionych dolin w wielkie, ciągnące się bez końca bory porastające wzgórza przypominające Turyngię. Wynurzywszy się w końcu z lasów, droga zapadła zaraz w szarozielone wąwozy, pełne cienia i wilgoci. Wędrowano nimi długie dni, wznosząc się uparcie coraz wyżej. Pozostawili za sobą najpierw lasy, potem łąki. Wjechali w pustkę górską. Pewnego dnia owiał ich niespodziewanie wiatr i wyjrzała ku nim biała, oślepiająca w słońcu koronka szczytów. Droga zwęziła się, stała się stroma i kamienista. Posuwali się nią z trudem, a wymykające się spod kopyt wierzchowców kamyki toczyły się z chrzęstem w dół. Zbocze od tych osypujących się kamieni wydawało się pełne biegających, drobnych istot. Ze zdumieniem patrzyli na otwierający się przed nimi górski świat. Choć to był lipiec, rankami dokuczało im zimno; szczyty, ociekające różowym blaskiem, zdawały się mrozić; potem kula słoneczna szła szybko w górę i palił skwar, przed którym nie było ukrycia; ale słońce wcześnie zapadało za skały, na drodze wyciągały się długie cienie i owiewał ich lodowaty chłód.

Następnie poczęli zjeżdżać drogą, która szła wzdłuż potoku, urastającego w rzekę. Po prawej ręce mieli wznoszące się niemal pionowo skały. Po lewej dolinę, ku której zbiegały inne doliny. Minęli Bozen na wielkim zlewisku rzek. Potem posuwali się szybciej, lecz wciąż wąwozami między zasłaniającymi wszystko skałami i ciągle z nurtem Adygi.

Aż wreszcie na jakimś zakręcie za Bardolino otworzył się przed nimi tak oszałamiający widok, że zatrzymali konie i stojąc, długo gubili wzrok w otwartej przestrzeni. U ich stóp leżała ogromna dolina, pełna zieleni, porozrzucanych tu i ówdzie białych miast, pocięta korytami niezliczonych rzek i rzeczek. Nad nią płonęło słońce, jakby ciężki, jasnozłoty opar. Daleko, daleko na horyzoncie obraz zamykał szary kłąb, który zdawał się oddzielać niebo i ziemię.

Jechali przez Weronę, Mantuę. Za szerokim zielonoszarym korytem Padu, za jego leniwym nurtem zaczynały się obszary wpływu ligi miast lombardzkich. Lecz krucjacie nikt nie śmiał stawać na drodze. Przyjmowano ich wszędzie, chociaż nie bez nieufności. Nawet gwelfskie Rawenna i Forli otworzyły przed nimi swe bramy i dostarczały żywności oraz paszy dla koni. Lecz ludzie, którzy przywieźli żywność, wypytywali się służby, czy aby niemieccy rycerze na pewno udają się do Ziemi Świętej i czy nie są przypadkiem wezwani przez cesarza na wyprawę przeciwko miastom lombardzkim?

Od Rimini ich droga prowadziła wzdłuż gór brzegiem morza, krajem nie znanym już i Ludwikowi. Był to twardy, kamienisty gościniec, wyżłobiony w stromym zboczu. Nad nimi i pod nimi opadała szara, popękana skała, zaś spomiędzy jej żeber, niby ze starego, oczyszczonego z mięsa szkieletu, tryskała bujna zieloność. Tu i tam zbocze górskie wcinało się w morze kamienistymi cyplami. Fale biły o te cyple, morze wyskakiwało w górę białymi fontannami. Czasami skalne odpryski leżały z dala od brzegów, tworząc oplute pianami wysepki.

Bywało, że skały fałdowały się w ciasny, głęboki żleb. Pochód z rozpalonej słońcem drogi zanurzał się w mroczną wnękę. Głośniej klekotały w okolu skał kopyta wierzchowców. W dole, w zaciszu, drzemała nieraz wokół zatoki rybacka wioska. Objechawszy wnękę poczet książęcy zbliżał się do krawędzi żlebu, jakby docierał na kraj świata. Droga zdawała się urywać na skalnym grzebieniu i można by sądzić, że za nim jest już tylko niebo i morze, tworząc społem niby ściany olbrzymiej kuli. Ale gdy przekroczyli krawędź, spostrzegali, że droga idzie dalej, biała, wyiskrzona słońcem wstęga na szarozielonym zboczu. Przecinała wsie i miasteczka, uczepione skał jak ptasie gniazda.

Słońce każdego dnia zdawała się być jaskrawsze. W południe rozżarzone powietrze ściekało na głowy idących niby strugami gorącej oliwy. Jakże teraz tęsknili za aromatycznym cieniem heskich, turyngskich i saksońskich lasów! Ich ciężkie rumaki opływały potem. Mieli uczucie, że straszliwe słońce uciska im czoła kamiennym brzemieniem.

I tu także, na ziemiach marchii ankońskiej, przyjmowano ich grzecznie, ale chyba jeszcze bardziej nieufnie niż w dolinie Padu. W słowach spotykanych ludzi przebijał nie dający się ukryć lęk. “Nie dziwcie się temu - powiedział do Ludwika biskup Ankony, gdy landgraf rozmawiał z nim podczas uroczystego powitania krucjaty. - Cesarz długo ociągał się ze spełnieniem swego ślubu. A poza tym... Ludność tutejsza wie, inaczej żyje się na ziemiach Królestwa Sycylii, i nie chciałaby być zmuszona żyć w ten sam sposób. Tak, tak... Cały świat chrześcijański cieszy się waszą wyprawą i modli się za jej pomyślność. Jedźcie i nie zatrzymujcie się w pół drogi. Błogosławię was.”

Za Tronto armia książęca weszła na ziemie królestwa. W Ascoli czekał na nich z pocztem rycerzy zakonnych von Salza.

- Czy bardzo wam, książę, dokuczyły upały? - pytał Ludwika. - Wyglądacie na zmęczonego...

- Rzeczywiście - przyznał. - Wypociłem z siebie wszystko, co w życiu wypiłem, razem z mlekiem mamek - żartował. - Ale i wy, mistrzu, wydajecie się zmęczeni?

Von Salza machnął lekceważąco dłonią. Rzeczywiście jego twarz wydawała się bardziej niż zwykle koścista i chwilami przypominała cienki pysk charta. Lecz z czarnych oczu tryskała zwykła energia.

- Nie mam czasu na zmęczenie - rzekł. - Czy wiecie, wasza dostojność, że książę limburski już przybył? Przybyli także krzyżowcy angielscy pod wodzą biskupów Exeter i Winchester. Również trochę rycerzy francuskich. Zjazd jest liczniejszy, niż oczekiwano.

- Książę Henryk pospieszył się, jak widzę - zauważył chmurnie Ludwik.

- Tak. Ale to wy, książę, będziecie wodzem krucjaty - powiedział Salza, odgadując myśli landgrafa. - Tak postanowił cesarz. Czeka w Melfi na wasze przybycie. Nie czuje się całkiem zdrów. Wysłał mnie naprzeciw was, abym się zajął zakwaterowaniem waszych rycerzy, wam zaś umożliwił przyjazd do niego. Chce was widzieć jak najszybciej.

- Jestem wam wdzięczny, mistrzu - Ludwik dziękował uspokojony.

- Nie ma za co. Służymy tej samej sprawie. Tymczasem, książę, jedźmy razem. Upał nie pozwala przyśpieszyć marszu. Dopiero z Troi ruszycie szybciej. Tam góry, łatwiej oddychać.

Dalsza droga prowadziła brzegiem morza. Słońce zdawało się tutaj piec jeszcze okrutniej. Z oślepiającym blaskiem sypał się na głowy jakby niewidzialny, gorący popiół. Płucom brakło powietrza, ustom śliny. Wraz ze strumieniami potu uchodziła z rycerzy siła. Ludwik czuł się wyczerpany jak nigdy. Bolała go głowa, w dzień popadał w senność, nocą nie mógł spać. Stan jego nie uszedł bystrym oczom Salzy. Gdy jechali obok siebie na czele postępującej wciąż bardziej na południe armii, wielki mistrz powiedział:

- Widzę po was, książę, że ten upał wysysa was jak choroba. Oszczędzajcie siły. Zdajcie wszystko na mnie. Drobne drzewo przygina się, ale nie pęka. A wy musicie być mocni, gdy przyjdzie wam objąć dowództwo.

Landgraf jednak nie chciał ustąpić.

- Naprawdę zdajcie wszystko na mnie - powtarzał Salza. - Przywykłem już do tego słońca i do tutejszego życia. Stosuję zresztą wskazówki, jakie ułożył cesarz.

- Cesarz?

- Tak. Trzeba wam wiedzieć, książę, że cesarz potrafi być znakomitym lekarzem. Nieraz rozmawia z doktorami z Salermo i zadziwia ich swą wiedzą. To człowiek niezwykły! Nie ma drugiego takiego jak on! Gdyby wam przyszło zgadywać, co obecnie robi, nigdy byście nie zgadli.

- Obmyśla niewątpliwie wyprawę.

- Właśnie, że nie! Wyprawa jest już od dawna obmyślona w każdym szczególe. Nawet to, że przybyło więcej krzyżowców, niż ich oczekiwano, nie sprawi kłopotu marszałkowi Filanghieri. We wszystkich warsztatach królestwa kończy się budowę statków. Jeszcze nigdy równie potężna flota nie wyruszyła przeciwko poganom. I wyobraźcie sobie: cesarz określił rysunki dla budowniczych, by im pokazać, jak mają okręty wyglądać! Ale teraz pisze księgę...

- Księgę? - patrzył zdumiony na wielkiego mistrza. - O czym? O wojnie?

- Ależ nie! O zwyczajach ptaków. Cesarz, możeście książę słyszeli, interesuje się hodowlą sokołów. Zresztą zna obyczaje także innych ptaków. Rozpoczął więc pisanie księgi...

- Lecz wyprawa...

- Nie lękajcie się, książę. Upewniam was, że wszystko przygotowane jak należy. Zanim jeszcze dojedziemy do Troi, przekonacie się o tym.

I rzeczywiście - jeżeli kraj, przez który obecnie jechali, nie różnił się wyglądem od ziem marchii ankońskiej, to przecież życie w nim wyglądało całkiem inaczej. Droga była lepsza, a ciągnąca armia raz po raz spotykała gromady półnagich ludzi, którzy mimo upału mozolili się nad naprawą traktu, pilnowani przez dozorców wyposażonych w długie baty. Co kilkadziesiąt stajań, tuż nad morzem, wznosiła się samotna, szara wieża strażnicza, a z niej na widok przeciągającej krucjaty wychodziła gromadka żołnierzy w jednobarwnych kaftanach. Miasta, które mijali, były czyste. Na powitanie jadących wychodził balius cesarski w otoczeniu swego orszaku, zaś jego urzędnicy natychmiast zajmowali się rozprowadzaniem wojsk po kwaterach. Żywności ani paszy nie brakło, wszystkie bowiem prowianty dostarczane były barkami na miejsca postoju wyprawy. Przy tym część barek płynęła równolegle do posuwającej się armii, zabrawszy na swój pokład wozy i część pieszych. Dzięki temu, mimo skwaru, mogli maszerować dość szybko.

Ludwik patrzył na to z ciągle wzrastającym podziwem. Von Salza miał rację: wyprawa została obmyślona w najdrobniejszych szczegółach. Była niby kunsztowny mechanizm, który raz puszczany w ruch szedł dalej własną mocą.

W Termoli armia landgrafa spotkała się z dużym pocztem rycerstwa i żołnierzy, który prowadził hrabia Landolf z Akwinu, gubernator prowincji Terra di Lavoro. Ludwik poznał zeszłego roku w Parmie jego brata Tomasza, hrabiego Acerra, zwierzchnika sądów królestwa i najbliższego doradcę cesarza. Obaj hrabiowie byli młodzi, pełni energii, zapału i przywiązania do Fryderyka. Panowie małego, górskiego zameczku zostali przed paru laty powołani przez cesarza do wielkich godności; był to okres wielkich reform i cesarz musiał złamać bunt swego najbliższego otoczenia; pozbył się jednak bez wahania dawnych doradców, odbierając im ziemię i tytuły, a do swego boku wezwał ludzi nowych.

Landolfa odprowadzała do Termoli jego żona wraz z trzyletnim synkiem. Ludwik poznał oboje na uczcie, którą rycerz z Akwinu wydał na cześć landgrafa. Widok młodej kobiety, odprowadzającej na wyprawę krzyżową swego męża, postawił mu przed oczy Elzę, zaś chłopiec, na rękach dwórek, przypomniał Hermana i Zofię. Wyczerpany upałem, udręczony ciągłym bólem głowy, mało o nich myślał w drodze. Ale teraz w komnacie chłodzonej powiewem ogromnych wachlarzy z piór jakichś nieznanych ptaków zjawiło się przed nim pytanie: Go się u nich dzieje? Może narodziło się już dziecko, które Elza nosiła, gdy odjeżdżał? Doświadczone kobiety mówiły wprawdzie, że poród nie powinien nastąpić przed świętym Mateuszem ewangelistą - a teraz jeszcze lipiec - wiedział jednak, jak niepewne są takie przepowiednie. Obudził się w nim niepokój o żonę. Gdy rozstawali się, była blada.

Przypomniał sobie, że ciężko przychodziły jej dwa poprzednie porody. Tyle kobiet umierało rodząc. Ludwika na myśl o tym ogarnęły taki smutek i tęsknota, że zapominając, iż jest na uczcie, w otoczeniu wesoło gwarzących rycerzy, ciężko oparł głowę na ręce.

- Dręczy was coś, książę, czy może nie czujecie się zdrowi? - posłyszał nagle obok siebie.

Podniósł szybko wzrok i zobaczył utkwione w siebie, pełne życzliwości oczy. Hrabina Teodora miała twarz piękną o rysach delikatnych, ale jej ciało zdradzało skłonności do przedwczesnego tycia. Był zaskoczony, że mówi tak dobrze po niemiecku. Ubrana była, obyczajem dam italskich, w luźną szatę, spadającą z ramion. Czarne, prawie granatowe włosy przedzielone pośrodku, ujęte były w złoty, pięknie kuty krąg, rodzaj korony. W uszach miała kamieniami wysadzane kolczyki, od których zwisały aż do ramion frędzle z pereł. Obok niej, na wysokim krześle, zamkniętym poprzeczką, siedział jej syn, pyzaty chłopiec z czarnymi oczyma i białą cerą.

- Wybaczcie, pani - rzekł Ludwik. - Zamyśliłem się... To nie smutek, a tęsknota. Ujrzawszy was, pomyślałem o swojej małżonce.

Zaśmiała się.

- Wiem. Słyszałam, że kochacie wielce waszą żonę i jesteście dla niej niby rycerz, który ślubował wierność. Podobno nawet cesarz żartował kiedyś, iż musi to być czarodziejka niby Morgan le Fay, która napojem miłosnym spętała wasze serca. Lecz nie gniewacie się, że to mówię?

- Skądże znowu. I ja słyszałem nieraz takie żarty, lecz śmieję się z nich razem z innymi. Nasza miłość jest gorąca, nie ma w niej jednak nic nadzwyczajnego. Moja żona nie potrzebowała mi nigdy dawać miłosnego napoju, aby mi nakazać, bym pamiętał o niej.

- Czy taka piękna?

- Wydaje mi się bardzo piękna. Ale choćby nie miała żadnej urody, kochałbym ją tak samo.

- Pojmuję, książę, co chcecie powiedzieć. Zresztą uroda jest rzeczą gustu. I przemija. Co innego jest ważniejsze.

- Tak.

- To jednak nie zawsze cenią rycerze. Słyszałam także, że zwierzacie się żonie ze wszystkiego.

- Czy nie tak postępuje każdy mąż?

- Och, nie... Nie mówię o skrywaniu. Ale dla wielu mężów ich żony są tylko wtedy powiernicami, gdy nie mogą czegoś wyjawić innemu.

Potrząsnął głową.

- U mnie inaczej. Niedawno odjechała, a już mi dokucza, że nie mogę powiedzieć żonie o tym, co widzę i słyszę...

- I nie lękaliście się zostawić ją na tak długo samą? Nie obawiacie się o waszą miłość...?

Chwilę namyślał się nad odpowiedzią.

- Jeśli boję się - wyznał - to o siebie. Ona będzie mi zawsze wierna.

- Szczęśliwi jesteście, mogąc tak ufać. Gdy was słucham, wydaje mi się, że jesteście trubadurem układającym canzonę. Czy nigdy tego nie próbowaliście?

- Nie, pani. Ale są wśród moich rycerzy znakomici śpiewacy. Gdybyście chcieli...

- Nie, wolę was słuchać. Wasza żona jest córką króla Węgier i wnuczką księcia Andechs? Piękne rody.

- Moja żona powiedziałaby wam teraz, pani, że najpiękniejszym rodem jest ten, do którego wszyscy należymy, gdyż w nim narodził się Jezus Chrystus.

- Wiem także o pobożności waszej żony i o dziełach jej miłosierdzia. Szkoda, że nie mogę jej poznać. Czy nigdy nie zabieracie, książę, swej żony ze sobą?

- Czasami zabieram. Lecz tym razem droga była daleka, a ona spodziewa się dziecka.

- A więc po powrocie znajdziecie kogoś nowego w domu...

Siedzący obok matki chłopiec coś nagle wykrzyknął. Zwróciła się ku niemu i przez chwilę coś mówiła do niego po włosku. Potem rzekła do Ludwika:

- Wybaczcie memu synowi. Jest nad wiek mądry i pragnie wiedzieć wszystko. Chciał, abym mu powiedziała, kim jesteście i co mówicie.

- Muszę was pochwalić, pani, że mówicie doskonale po niemiecku.

- Naprawdę? Nauczyłam się trochę. Na dworze cesarza bywa zawsze tylu rycerzy niemieckich. Niestety, nie znam umiejętności cesarza, który potrafi mówić wszystkimi niemal językami. Chciałabym, aby mój syn posiadał kiedyś równą znajomość.

Wzruszył ramionami.

- Po cóż mu to?

Śmiała się.

- Wy, rycerze z północy, uważacie, że taka mądrość przystoi tylko księżom i mnichom. Ale my tutaj żyjemy zbyt blisko Grecji.

W komnacie powstał gwar. Rycerze z chrzęstem powstali z ław z kielichami w rękach. Pan z Akwinu wzniósł zdrowie:

- Niech żyje książę Ludwik, landgraf Turyngii, wódz wyprawy!

- Eviva! - wołali rycerze italscy. - Hoch! - krzyknęli niemieccy z wielkim zapałem, ponieważ teraz dopiero dowiedzieli się, że ich senior ma stanąć na czele krucjaty. - Hoch! Hoch!

Ludwik w odpowiedzi wzniósł zdrowie hrabiego Landolfa, a Meinhart z Muhlbergu zdrowie wielkiego mistrza von Salzy. Uczta stawała się hałaśliwa. Rycerze podpiwszy obejmowali się wpół, całowali, starali porozumieć ze sobą.

Ludwik stracił z oczu żonę hrabiego. Prawdopodobnie opuściła ucztę przed jej końcem. Ujrzał ją znowu następnego dnia podczas pożegnania przy bramie miasta. Poczet Landolfa odchodził razem z armią krzyżowców, zaś Teodora z synem miała powrócić do zamku w Akwinie. Hrabia wziął żonę w objęcia i żegnał się z nią czule. Ludwik patrzył na to z boku. Pojawiła mu się w głowie myśl, że choć tamci żegnają się serdecznie, nie ma w ich zachowaniu tego dziwnego smutku, jakim nacechowane było jego rozstanie z Elzą. Widział, jak Landolf pochylił się nad synem. Dziecko patrzyło na ojca swymi czarnymi oczami. Rycerz wziął je na ręce. Coś mówił do małego, czego Ludwik nie rozumiał. Sam zbliżył się do Teodory. Powiedział:

- Życzę wam zdrowia, dostojna pani, i szybkiego doczekania się powrotu męża...

- Dziękuję wam, książę - odpowiedziała. - Jedźcie szczęśliwie, zwyciężajcie niewiernych, a potem powróćcie do swej damy, którą tak kochacie...

Podała mu -dłoń do pocałowania, po czym wsiadła do czekającej na nią lektyki. Zawołała na syna:

- Tomaszu!

Dziecko jeszcze raz pocałowało ojca i pobiegło ku matce. Ale mijając landgrafa zatrzymało się. Poważnie, jakby był dorosłym mężczyzną, chłopiec wyciągnął do Ludwika dłoń. Coś powiedział, czego Ludwik nie zrozumiał, i zaraz odbiegł.

Dźwignięto lektykę. Wśród okrzyków pożegnalnych oba pochody ruszyły w dwie różne strony.



11

Tego jeszcze dnia skręcali od morza ku Lucerze. Od gór zawiewało chwilami żywsze tchnienie, ale poza tym panował ciągle nieznośny upał. Mimo słonecznego żaru drogi pełne były wędrujących. Szły gromadki krzyżowców i pielgrzymów, ciągnących na własną rękę; maszerowały oddziały wojska. Jezdni i piesi musieli mijać posuwające się wolniej transporty składające się z długich sznurów wozów na wysokich, malowanych barwnie kołach, zaprzężonych w muły i osły. Każdego transportu pilnowało kilku jeźdźców w białych burnusach o smagłych twarzach, z krzywymi szablami u boku. Błyskając białkami oczu krzyczeli na woźniców, by trzymali się skraju drogi. Na swych lekkich koniach przelatywali wzdłuż kawalkady i poganiali opieszałych uderzeniami biczów.

Spostrzegłszy pierwszy raz tych ludzi, Ludwik odruchowo zdarł konia i chwycił za rękojeść miecza. Ale usłyszał obok siebie wesoły śmiech hrabiego Landolfa.

- Oczy wam, książę, błysnęły jak u wilka, gdyście zobaczyli Saracenów - rzekł pan z Akwinu.

- Więc nie omyliłem się? - zawołał Ludwik. - To Saracenowie! - I znów sięgnął do miecza.

Ale Landolf śmiał się jeszcze weselej. Jadący z drugiej strony księcia von Salza pośpieszył z wyjaśnieniem.

- Tak. wasza miłość, to są ci Saracenowie, których cesarz zwyciężył przed dwoma laty i z gór sycylijskich przeniósł wraz z rodzinami do Lucery. Stanowią obecnie wierną straż cesarską.

- Zostali ochrzczeni?

- ACh, nie! Oni tylko razem z życiem wyrzekają się swej wiary. Zaraz wjedziemy do miasta i zobaczycie, książę, ich meczety, imamów, muezinów. Ci ludzie nie staliby się nigdy prawdziwymi chrześcijanami. Natomiast służą i dobrze służą...

Więc tak wyglądają Saracenowie? Ludwik, słuchając tego, co mówił Salza, patrzył na pomykających po drodze strażników. Ich ciemne twarze odbijały od białych zawojów. Rzeczywiście starannie wykonywali swoją służbę: prowadzili wozy niby psy stado owiec.

Ludwik pamiętał, że kiedy był na dworze cesarskim w Rimini, w Parmie i w Borgo San Donnino, widywał między służbą Fryderyka ludzi w dziwnych, wschodnich szatach. Mówiono mu, że są to Saracenowie, którzy przyjęli chrześcijaństwo. W to, żeby chrześcijański cesarz mógł się otaczać ludźmi nie nawróconymi, nie uwierzyłby nigdy. A jednak sam von Salza przyznawał, że tak było.

Landolf począł mu opowiadać o walkach cesarza z broniącymi się w górach Saracenami i o tym, jak muzułmanów wspomagali zdrajcy - chrześcijanie: wódz floty cesarskiej Wilhelm Porco i korsarz marsylski Hugo de Fer. Ale w końcu wojska cesarskie zdobyły warownię górską Giato. Cesarz, choć walczył z Saracenami z całą bezwzględnością, gdy mu ulegli, okazał im swoją łaskę: kazał stracić tylko ich wodza ibn-Absa, a także Porca i Hugona. Innym darował życie. Przeniósł jedynie całą ludność saraceńską z Sycylii do Apulii.

Niebawem armia krzyżowców zbliżyła się do Lucery. Miasto leżało na skalnym cyplu, jakby zawieszone nad kamienistą, wyprażoną w słońcu równiną, staczającą się ku morzu. Grube mury miejskie porosłe zielenią wydawały się skałą i tylko odkryte tu i tam pokłady wyblakłej, cienkiej cegły mówiły o tym, że zostały niegdyś wzniesione ręką ludzką. Ale musiało to mieć miejsce bardzo dawno.

Wojska objechały miasto naokoło i pociągnęły dalej ku Troi. Jednakże Landolf i von Salza zabrawszy Ludwika i kilku znakomitszych rycerzy niemieckich ruszyli przez środek miasta, by je pokazać przybyszom.

Grube, szaropłowe mury kryły skupisko uczepionych skały domków o płaskich lub lekko baniastych dachach. Między domami sterczały igły minaretów, a palmy rozpinały swe konary. W wąskich, krętych uliczkach kłębiła się hałaśliwa i barwnie ubrana ludność. Rycerze omal nie utknęli w tym zgiełku. Z trudem, jadąc jeden za drugim, przebili się na rynek. Ale i tu było pełno. Plac zastawiony był straganami, pokrytymi daszkami z chrustu, z rozpiętymi na nich kolorowymi płachtami. Zdawały się aż uginać od stosów złocistych pomarańcz, cytryn, fig, daktyli. Wrzeszcząc i uderzając w małe bębenki, brodaci kupcy nawoływali przechodniów do koszów z pałkami trzciny cukrowej. Gdzie indziej handlowano drobiem i ponad gwar ludzki wybijało się rozpaczliwe gdakanie kur. Kobiety z pozasłanianymi twarzami niosły na głowach kosze i stągwie. Zatrzymywały się przy straganach i targowały krzykliwie. Wszyscy krzyczeli, gwałtownie wymachując rękami. Jazgot głosów ludzkich zagłuszało co pewien czas przeraźliwe kichanie osłów. Z góry na falującą i czyniącą dziki rejwach ciżbę spływały potoki słonecznego blasku, gęste niby roztopiona żywica.

Pośrodku miasta znajdował się zamek cesarski w kształcie grubej, ośmiobocznej wieży. Przed bramą stali saraceńscy strażnicy w zbrojach z karacenowych płytek. Przekrzykując wrzawę targowiska, Landolf opowiadał Ludwikowi, że cesarz lubi przyjeżdżać tutaj i wtedy mieszka w zamku. Słuchając tych opowiadań i patrząc na to, co widział wokoło, Ludwik czuł niby zawrót głowy. Wszystko, czym dotychczas żył, doznawało wstrząsu. Nagle stanęło przed nim niepokojące pytanie: może prawdą jest to, co się mówi o cesarzu? Głowa pęka od upału i od tych myśli.

Opuścili Lucerę i dogonili ciągnącą ku Troi armię. Niedługo potem natknęli się na gońca, który pędził co koń wyskoczy z wieścią, że do Troi przybył cesarz i wzywa do siebie landgrafa. Ludwik zdał dowództwo na von Salzę i wyruszył na spotkanie władcy.

Fryderyk powitał go czule: objął go i kilkakrotnie ucałował w oba policzki. Był blady, bledszy niż rok temu, gdy Ludwik widział go ostatni raz. Widać choroba, o której wspominał Salza, nie opuściła go jeszcze. Zabrał Ludwika w cień oplecionej bluszczem altany. Zadając pytania i słuchając odpowiedzi, nie przestawał odbierać wieści, przynoszonych mu raz po raz przez posłańców. Bez trudności przechodził z języka niemieckiego, w którym rozmawiał z landgrafem, na włoski, grecki czy arabski. Na leżącej przed nim woskowej tabliczce notował jakieś sprawy lub skreślał to, co było załatwione.

- Czekałem na ciebie niecierpliwie - rzekł do Ludwika. - Salza miał ci powiedzieć, że naznaczyłem cię wodzem krucjaty. Ufam, że choć jesteś taki młody, wywiążesz się z tego zadania znakomicie. Zresztą będę przy tobie. Pozostawię także von Salzę u twego boku, a on potrafi dobrze radzić. Chcę, aby wszyscy wiedzieli, że masz moją łaskę... W tej wyprawie dokonamy wielkich rzeczy. Zobaczysz. Cieszę się, że sprowadziłeś wielu rycerzy. Wiem już o tym, donieśli mi gońcy. Książę Limburgii przybył także z licznym wojskiem. Wydałem rozkaz, aby objął dowództwo nad krzyżowcami, którzy ściągnęli wcześniej, i nie czekając na nas odpłynął z nimi. Połączymy się w Acre. My będziemy główną częścią wyprawy. Poczekamy, aż ściągną wszystkie okręty. Myślę, że uda nam się odpłynąć jeszcze przed dniem Narodzenia Najświętszej Panny. Tymczasem twoje rycerstwo niech odpocznie po drodze. Na pewno dokuczyły wam upały.

Sięgnął po rulon leżący obok na niskim stołeczku.

- Wy, Niemcy - powiedział - umiecie żyć w cieniu waszych lasów, ale nie wiecie, jak się zachowywać tutaj. Oto przepisy, co należy jeść, co pić, jak postępować. Ułożyłem je razem z moim medykiem, Adamem z Cremony. Zaraz poślij je przez gońca swoim i poleć, by stosowali się do nich. Jeszcze muszę omówić z mistrzem Zaccaria, jakie dać wskazówki ludziom, by uchronić ich od chorób oczu. W Ziemi Świętej wielu choruje na cieknięcie powiek...

Oderwał się od rozmowy, by przyjąć dwóch nowych wysłanników. Ich nadejście zapowiedział służący w szerokich, wschodnich szatach. Wyglądał również na Saracena. Tamci podchodzili kolejno. Padali na kolana przed cesarzem i dotykali czołem ziemi. Nie odzywali się tak długo, póki cesarz nie kazał im mówić. Przed odejściem także bili niezliczone pokłony. Po ich odejściu służący przyniósł na tacy rozłożyste puchary, napełnione śniegiem, na którym stała mała czarka z owocową miazgą.

- To mój szambelan, Ryszard - rzekł cesarz, wskazując Ludwikowi usługującego. - Wierny i oddany... - Mówił coś w nieznanym języku do Ryszarda. - Poleciłem mu - wyjaśnił, gdy szambelan bezszelestnie zniknął - aby kazał przygotować konie. Słońce zniżyło się, pojedziemy do Melfi. Chcę, abyś tam dobrze wypoczął, zanim wyruszymy. A także chcę dobrze ciebie poznać...

Wkrótce potem nieliczny poczet cesarski podążał drogą, skręcającą ku górom, które wisiały nad równiną ciemnym łańcuchem. Słońce przelewało się spoza ich szczytów i kładło pod nogi jadących długie cienie. Upał zelżał, a w powietrzu plątał się rzeźwiejszy powiew. Lecz Ludwik miał nadal ciężką głowę. Czuł się oszołomiony, jakby go wysadzono z siodła. Coraz mniej wiedział, co ma myśleć o świecie, w którym się znalazł. Przed rokiem cesarz porwał go i zdobył. Nie tym nawet, co mówił. Ludwik wywołał z pamięci wspomnienia tamtej rozmowy w zamku parmeńskim. Był wieczór, ale Fryderyk nie pozwolił zapalać świateł. “Lubię rozmawiać w półmroku...” - powiedział. Mówił wolno, dobitnie, nie zawsze kończąc zdania i dopełniając je tylko znaczącym gestem. Wtajemniczał Ludwika w swe wielkie plany. “Władza cesarska jest władzą świętą, władzą Boską... - mówił. - Lecz rzucono ją na targowisko...” - zrobił obu dłońmi ruch, którym zdawał się wyrażać smutek, a jednocześnie jakby gorzkie zrozumienie dla słabości ludzkich. W słowach Fryderyka nie było napastliwości. Gdy mówił, krzywił lekko wargę. “Jestem człowiekiem z Apulii - ciągnął - ale płynie we mnie krew pomazańców Bożych. Jesi, podobnie jak Betlejem, jest tylko niepozornym miastem. Wydobyłem sceptr cesarski z błota i nadam mu znowu blask... Tego chce Najwyższy. Cesarstwo musi stać się znowu zwierzchnictwem Bożym nad światem... Wiem, że tak samo myślisz... Powierzę ci niedługo wielkie zadania, ale myślę o większych jeszcze... Do tego jednak prowadzi długa droga. Ludziom trzeba czasu... Pojmujesz? Potrzebuję takich jak ty. Nie znałem ciebie dotąd. Ale von Salza mówił mi wiele o tobie. Ufam zwykle jego radom. I widzę, że się nie omylił. Znam się na ludziach. Napatrzyłem się na nich dobrze. Nim zasiadłem na tronie, zaznałem wielu upokorzeń. Byłem bosonogim chłopcem, który żył z łaski mieszczan z Palermo. Zwróciłem im za to stokrotnie. Dałem im swego orła na herb. Nie zapomną nigdy mojej łaski. Każdemu, kto mi zaufa, odpłacam tak samo...”

Jadąc obok Fryderyka, wyławiał z pamięci tamte słowa. Cesarz milczał. Pozwolił iść wolno wierzchowcowi, a sam zmarszczywszy brwi zdawał się nad czymś namyślać. Był znakomitym jeźdźcem i choć zajęty myślami, zachował świetny dosiad. Lekka, dziwnego kroju szata z purpurowej, lśniącej materii odkrywała muskularne ramiona o skórze białej, lekko pocętkowanej brązowymi punkcikami. Na jednym z ramion miał ciężką bransoletę z kutego złota. Czerwone włosy spadały swobodnie w kędziorach. Opinał je wieniec ze zwykłych, laurowych liści. W tym stroju wydawał się przybyszem z umarłego już świata.

Tam, na północy nie odbijał tak bardzo od otoczenia. Może dlatego jego słowa wydawały się zrozumiałe. I porywały. Teraz było inaczej: Ludwik nie mógł się pozbyć uczucia niepokoju. Wydawało mu się, że jest człowiekiem, który się zaplątał w coś niezrozumiałego dla siebie.

- Melfi jest tam - rzekł nagle cesarz, wyciągając rękę i wskazując nią skalne siodło, tuż pod szczytem rozsiadłej szeroko góry. Słońce zapadające za łańcuch górski spowijało zbocze w cień. - Lubię ten zamek - mówił. - Przyjdzie czas, że zbuduję sobie piękniejszy jeszcze... Mam pomysł. Wyobraź sobie: ośmiobok... Lubię go. To kształt matematyczny, który wyraża pełność. Pojmujesz?

Błękitne oczy cesarza utkwione w twarzy Ludwika zdawały się szukać zrozumienia. Ale twarz landgrafa wyrażała tylko oszołomienie. Spostrzegłszy to cesarz zaśmiał się hałaśliwie. Mocno uderzył Ludwika po ramieniu, jakby go budził ze snu.

- Patrzysz na mnie, jakbym mówił w gorączce. Wiem, opowiadam ci o rzeczach, które cię nie obchodzą. Ach, wy Niemcy. Jesteście ludźmi wojny i ludźmi wierności. I macie słuszność - to najważniejsze. Jak zostawiłeś żonę?

- W smutku, miłościwy panie. Oczekuje dziecka, więc pełna była lęków.

- Rodzenie jest naturą kobiety. Kobieta nie cieszy się poczynajac, nosi w smutku, ale jest szczęśliwa, gdy urodzi. Tak samo wszystkie samice w naturze. Czy wiesz, że cesarzowa też oczekuje potomka?

- Cieszę się z tej wieści, miłościwy panie. Oby Pan nasz pozwolił narodzić się następcy tronu jerozolimskiego, jak dał nam króla rzymskiego.

- Ładnie to powiedziałeś. To prawda. Chciałbym mieć syna, którego mógłbym naprawdę kochać. Więc obaj odjeżdżamy od żon, które poczęły. Lecz za to przywieziemy zwycięstwo, jakiego świat się nie spodziewa!

- Oby wasze słowa, miłościwy panie, były dobrą wróżbą.

- Wróżbą? Wróżby to rzeczy ciemne. Mnie wywróżono kiedyś, że umrę w mieście, w którego imieniu jest kwiat. Tak, jak Florencja... Nie pojadę tam nigdy! A tobie co wróżono?

- Pewien pustelnik powiedział mi kiedyś, że moim ptakiem jest gołąb i gdy on się ukaże nad moją głową...

- Gołąb to ptak miłości - przerwał. - Jeśli jest twoim ptakiem, znaczy, że jesteś szczęśliwy w kochaniu. Zazdroszczę ci... Znam dobrze obyczaje gołębi... - Przez chwilę opowiadał o gołębiach, budząc swą wiedzą zdumienie Ludwika. Potem umilkł.

Wjechali w rudy cień. W dole na płaskowzgórzu Kapitanatu leżały jeszcze blaski słońca i widać było skrzące się morze. Ale z wolna na wszystko zachodził mrok. Ani się spostrzegli, kiedy zapadła noc i otuliła ich sobą. W dole tu i tam błyskały światełka. Droga przed nimi wiła się jaśniejszą wstęgą. Klekot kopyt jadącej przodem saraceńskiej straży rozchodził się szeroko. Potem znowu wszystko wokoło nich poczęło się rozjaśniać. Niebo nad górami roziskrzyło się. To wzeszedł księżyc i od jego migotliwej, jakby sypkiej, poświaty kładły się na drogę mechate cienie jezdnych.

Znowu jechali milcząc. Coraz mocniej przewiewał wiatr, a jego rwany oddech zaczął przynosić uszom jadących głuchy szum, trochę niby pomruk morza. Dźwięk był dziwnie znany Ludwikowi. Teraz jego nozdrza pochwyciły aromatyczną woń lasu. Czarna ściana drzew wyrosła przed nimi. Zanurzyli się w nią. Woniało mokrą ziemią i liśćmi. Przez gałęzie przeciekał księżycowy blask. Lecz już słabnął. Krótka noc dobiegała końca.

Po jakimś czasie droga wynurzyła się spośród drzew. Szła teraz grzbietem wzgórza aleją wysadzaną cyprysami. W dali pojawiły się światła, a na tle przecierającego się nieba zamajaczyła bryła zamku. Przy bramie rozpiętej kamiennym łukiem stali ludzie z pochodniami. Służba brała konie za wodze i prowadziła w głąb podwórza.

Nagle, gdzieś spoza zamku, od czarnych, porosłych lasami urwisk podniósł się ryk - początkowo głuchy, jakby dobywający się spod ziemi, potem przelewający się w groźny grzmot, a kończący się długim, bolesnym skowytem. Konie zastrzygły lękliwie uszami. Poczęły się niespokojnie rzucać, wspierać o siebie, przysiadać na zadach. Ludwik położył dłoń na rękojeści miecza. Ale Fryderyk powiedział z zadowoleniem i dumą w głosie:

- To moje lwy. Zwietrzyły nas, więc wołają, by im dać jeść.



12

Ludwik obudził się na posłaniu tak miękkim, że zdawał się w nim tonąć. Łoże otaczały lekkie, półprzezroczyste zasłony, przez które przenikał blask dnia. Usiadł. Kręciło mu się w głowie, pod czaszką miał mącący myśli szum. Trąc pięściami oczy, wstał. Pod stopami czuł miękki dywan, który był niby wyspa na lśniącym morzu wykładanej mozaiką posadzki. Stojąc na nim rozglądał się wokoło. Spał mocno kamiennym snem i teraz musiał sobie uprzytomnić, gdzie jest i skąd się tutaj wziął. Wolno wypadki nocy powracały do niego. Przypominał sobie, jak przyjechali wczesnym świtem, jak dał się zaprowadzić do łożnicy, jak wypiwszy podany mu kielich zaprawionego korzeniami wina, rzucił się na posłanie i natychmiast zasnął. Wchodząc tutaj, nie widział tego, co zobaczył teraz.

Komnata miała kształt półkolisty. Przy wygiętej w łuk ścianie w małych niszach stały posągi. Byli to nadzy mężczyźni i nagie kobiety. Odruchowo spuścił wzrok. Ale i na posadzce kamienne mozaiki układały się w kształty obnażonych postaci. Gdziekolwiek zwrócił oczy miał przed sobą bodące przestrzeń piersi i bezwstydnie odkryte łona. Znowu przycisnął pieści do powiek. Zamknął oczy i zaraz je otworzył. Ale postacie nie zniknęły. Patrzyły na niebo obojętnie oczami pozbawionymi źrenic. Kim były? Pogańskimi bożkami czy inkubami? Uciekając od niepokojącego widoku, zbliżył się do okna. Odetchnął lżej.

Przed sobą miał górę o zboczach pokrytych lasami i jakby rozoranym szczycie. Przypomniał sobie, że Fryderyk powiedział mu, iż nazywa się Monte Vulture. Spoza jej zboczy wyzierała rozległa przestrzeń, kąpiąca się w jaskrawym blasku słońca. Daleko, daleko leżała szara płyta morza. Skrzyła się i zdawała się lekko wzdymać.

Tam w dole musiał panować zabijający chęć do życia upał. Ale tu, od bukowych i kasztanowych gąszczy, płynął razem z aromatem świeżych liści orzeźwiający powiew. Ludwik głęboko wciągnął powietrze w płuca. Poczuł się nagle mocniejszy. Obrócił się i próbował się zmierzyć wzrokiem z półkręgiem nagich figur. I teraz jednak musiał spuścić oczy. Znowu szukał ratunku w widoku porosłych lasami gór. Choć barwa liści była jaskrawsza i kształt góry inny niż zwichrzone wierzchołki otaczających Wartburg szczytów, patrząc przez okno czuł się bliższy swej własnej, surowej rzeczywistości. Monte Vulture przypominała mu Inselberg, a z tym wspomnieniem powróciła pamięć Elzy. Landgraf przeżegnał się i - odwrócił. Zamiast posągów zobaczył dwóch służących w bufiastych szatach, którzy kłaniali mu się nisko i zapraszali gestami, by szedł z nimi.

Kroczyli przodem pokazując drogę, lecz co chwila odwracali się i kłaniali. Idąc za nimi minął drugą komnatę, mniejszą niż jego łożnica, a potem wszedł do małego, okrągłego pomieszczenia bez okien, lecz z otworem w sklepieniu. Wąska półka obiegała ściany wokoło. Środek zajmował wykładany marmurowymi płytami basen pełen wody. W nim na postumencie stał posąg kobiety, nagiej jak tamte wszystkie, walczącej z ogromnym, nacierającym na nią łabędziem.

Znowu gestami służący zapraszali księcia, by się rozebrał. Uczynił to i po schodkach zszedł w wodę. Była ciepła i wydawała miłą woń. Jeden ze służących pochylony nad stojącym w wodzie landgrafem począł mu myć głowę, zlewając włosy wonną oliwą i spłukując je potem wodą z dzbanka. Gdy Ludwik wyszedł z basenu, drugi służący nadbiegł z wielkim prześcieradłem i pomógł mu się wytrzeć. Zaprowadził go potem do kamiennej ławy; wskazał gestem, by się zechciał na niej położyć. Podczas gdy drugi służący usiadłszy na skrzyżowanych nogach grał na małej piszczałce jakąś melodię, pierwszy nacierał mocno olejkami ciało landgrafa. Potem ułożył mu włosy, a wreszcie podał zieloną szatę z lśniącej, lekkiej materii.

Poprowadzili go do sąsiedniej komnaty, gdzie na księcia czekało śniadanie. Składało się z owoców i lekkich placków. Ludwik, spożywszy co mu podano, nie czuł się wcale najedzony. Przypomniał sobie jednak, co mu mówił Fryderyk o konieczności zachowywania należytych przepisów, więc nie żądał niczego więcej. W komnacie jadalnej nie było posągów, lecz za to przy stole usługiwały dziewczęta, ubrane w szerokie spodnie i na poły przezroczyste zasłony na twarzach.

Kąpiel, a zwłaszcza masaż, orzeźwiły Ludwika. Niepokoje, jakie odczuwał poprzedniego dnia, odeszły. Powróciła energia i dobry humor.

W komnacie pojawił się szambelan Ryszard i po niemiecku rzekł landgrafowi, że cesarz oczekuje na niego w ogrodzie.

Ten ogród był prawdziwą krainą z bajki. Pinie i cyprysy, palmy, drzewa cytrynowe, pomarańczowe, granaty, figi tworzyły skłębioną masę zieloności, spośród której dochodziło ćwierkanie i kwikanie niezliczonych chmar ptactwa. Barwne kłębki pierza trzepotały się wśród liści. Między drzewami otwierały się małe łączki pieniące się różnokolorowym kwieciem. Wciąż towarzysząc Ryszardowi, mijał sadzawki w kamiennych cembrowinach, czasami uwieńczone mgiełką fontanny. W przezroczystej wodzie tkwiły nieruchomo, jakby zawieszone, złotoczerwone ryby. Słońce traciło tutaj pod drzewami swój dławiący żar; nie paliło okrutnie, ale zdawało się łagodnie przygrzewać. Od traw i kwiatów biła rześka świeżość.

Za ogrodem, pełnym kwiatów, drzew owocowych, sadzawek niby przelśnionych słońcem ogromnych brył bursztynu, za wysokim murem, zamkniętym kutą bramą, zaczynał się drugi ogród, bardziej dziki, będący po prostu kawałkiem ogrodzonego lasu. Przy bramie czekał na Ludwika Fryderyk. Siedział na kamiennej ławie i przyglądał się uważnie parze baraszkujących ze sobą psów. Wydawał się całkowicie pochłonięty swoją obserwacją. Cesarzowi towarzyszył mały chłopiec z tabliczką i rysikiem w ręku. Fryderyk ubrany był w krótką, fioletową tunikę, której barwa dziwnie harmonizowała z jego czerwonymi włosami. Na nagich stopach miał białe sandały. W palcach trzymał bicz spleciony z rzemieni i srebrnych nici. Powitał Ludwika wesołym potrząśnięciem ręki.

- Witaj! Jak ci się spało?

Nie zezwolił na ceremonialny ukłon, ale po przyjacielsku objął Ludwika i poklepał życzliwie po plecach. Gestem odprawił Ryszarda.

- Chodź - powiedział - chcę ci pokazać moje zwierzęta.

Minęli bramę i udali się w głąb tego drugiego ogrodu. Chłopiec z tabliczką szedł w milczeniu za nimi. Ludwik w pewnej chwili spojrzał w twarz małego i zaskoczyło go, że odnalazł pod chyrą czarnych, kręcących się włosów te same co u Fryderyka błękitne jak morze oczy. Znowu zdawało mu się, że dochodzą go słowa, słyszane niegdyś: “To rozpustnik! Kobiety są dla niego zabawkami! Królestwo Sycylijskie pełne jest jego bękartów...!” Z chłopca przeniósł wzrok na cesarza, który szedł lekkim elastycznym krokiem, w swej krótkiej szacie podobny do zapaśnika gotującego się do walki. Kim jest ten człowiek? - zadał sobie znowu pytanie.

Boczne ścieżki prowadziły w gąszcz. W cieniu stały klatki, w których przeważnie spały, leniwie rozciągnięte, najrozmaitsze zwierzęta. Były to stwory, które w większości Ludwik oglądał po raz pierwszy. Szeroko rozwartymi oczami patrzył na ogromnego zwierza z nosem niby trąba, wachlującego się wielkimi uszami i przestępującego z nogi na nogę. Po innej klatce przechadzały się cętkowane konie nie-konie z głowami osadzonymi na niepojęcie długiej szyi. Z ogrodzonego murem bagna, do którego, aby nie wysychało, ściekał strumień wody, sterczał dziwaczny łeb z malutkimi uszkami, lecz za to z ogromnymi chrapami. W głębokim dole, na brzegu kamiennego basenu siedział niedźwiedź - całkiem biały! Stojący nad dołem człowiek polewał zwierza co pewien czas wiadrem wody, a on wyginał grzbiet i zdawał się rozkoszować tą kąpielą.

Fryderyk opowiadał Ludwikowi o każdym zwierzęciu: skąd pochodzi, gdzie żyje, jakie ma obyczaje, od kogo je otrzymał.

- Tego białego niedźwiedzia - mówił - przywieźli mi żeglarze z Bergen w darze od króla Haakona. Tę panterę dostałem od sułtana Egiptu. - Podszedł do klatki i wsunąwszy między pręty rękę, bez obawy pieścił gruby kark cętkowanej kocicy.

Gdy minęli klatkę, Fryderyk położył palec na ustach.

- Teraz - rzekł - pokażę ci coś niezmiernie ciekawego. Ale nie wolno ci się odezwać jednym słowem, póki stamtąd nie odejdziemy...

Rozsunął ścianę gałęzi i poprowadził Ludwika wąską ścieżką w ustronny kąt ogrodu. W dużej klatce Ludwik ujrzał parę dzieci, może trzyletnich. Były całkiem nagie, ich skóra miała barwę jednolicie śniadą. Na ich widok dziewczynka wstała. Podeszła do kraty. Wydała dźwięk przypominający chrząkanie świni. Chłopiec nawet nie spojrzał w ich stronę. Obojętnie posypywał sobie brzuch ciepłym piaskiem. Ludwik chciał zapytać, czyje to są dzieci i co tu robią, ale Fryderyk szybko położył palec na ustach. Dziewczynka patrząc na nich naśladowała ten gest. Znowu zachrząkała.

Kiedy wrócili przed klatkę pantery, cesarz powiedział:

- Postanowiłem przekonać się, czy dzieci przyjmują przez narodzenie język rodziców. Kazałem tych dwoje odebrać matkom, gdy były niemowlętami i wychowywać tak, aby nikt nie odezwał się przy nich słowem. Ale rzecz ciekawa, one wcale nie mówią.

Począł mówić o innych jeszcze dokonywanych przez siebie doświadczeniach. Ludwik milcząc szedł u jego boku. Do uczuć, jakie w nim ostatnio zakiełkowały, dołączyło się poczucie nieśmiałości. Rudowłosy władca, o wysoko sterczących kościach policzkowych, wydał mu się nagle jakimś nadczłowiekiem, niepojętym i groźnym. Przypomniały mu się pytania Elzy, gdy jej opowiadał o cesarzu. Wtedy odpowiadał na nie z całą pewnością. Nie wiedział, czy potrafiłby tak samo odpowiedzieć dzisiaj.

Przy bramie czekał na nich Ryszard i zaprowadził do jadalni. Teraz także podano tylko lekkie potrawy. Jedna z dziewcząt lała do pucharów czerwonofiołkowe wino. Było cierpkie i bardzo zimne. Ludwik zmęczony chodzeniem po ogrodzie pił chciwie. Fryderyk pytał:

- Jak ci smakuje to wino? Pochodzi od zakonników z Monte Cassino. Lubię je. Orzeźwia i daje jasność myśli...

Trzasnął w palce. Powtórzył:

- Lubię je. To tam, u nich, zaprzysięgałem wyprawę krzyżową. Honoriusz był rozsądnym człowiekiem, można się z nim było układać. Cenię rozsądek... Jeśli ktoś nawet przeciwko mnie dobędzie prawdziwych racji, gotów mu jestem ustąpić. Ale nie znoszę ludzi zaślepionych. Takich jak Grzegorz. Cóż za zawzięty staruch!

Po posiłku szambelan odprowadził obu władców do cienistej altany w ogrodzie. Upał się wzmógł. Tam w dolinach musiał być po prostu zabójczy - tutaj czynił sennym. Fryderyk rozciągnął się na trzcinowej ławie, na innej, podobnej położył się Ludwik. Ledwie wyciągnęli się, gdy spoza zasłony z liści rozległa się delikatna muzyka. Kilku ludzi musiało grać na fletach, a jeden uderzał leciutko do taktu w bębenek. Potem głos męski zaśpiewał. Pieśń brzmiała łagodnie, usypiająco. Fryderyk słuchał, podłożywszy ręce pod głowę. Na jego skrzywione wargi wypełzł uśmiech na poły bolesny, a na poły lubieżny. Z nieruchomych liści senność sypała się na oczy niby drobny pył. Ludwik ani się spostrzegł, kiedy zasnął.

Gdy obudził się, Fryderyka nie było już na drugiej ławie. Przy wejściu do altany stali dwaj służący, ci sami co rano. I teraz kłaniając się nisko poprowadzili Ludwika do basenu. Po kąpieli podano księciu nowe szaty: tym razem była to długa, sięgająca do stóp suknia, naszywana złotem i spięta złotym pasem. Na głowę włożono Ludwikowi lekką koronę, stopy ubrano w ciżmy z długimi nosami. Pojawił się Ryszard i zaprowadził księcia do dużej komnaty. Wychodziła ona na taras, z którego rozpościerał się rozległy widok na kąpiące się w słońcu doliny. Skwar był obecnie najtrudniejszy do zniesienia: leżał ciężką masą znieruchomiałego powietrza. Ale w komnacie było przewiewnie, gdyż liczna służba poruszała ogromnymi, zawieszonymi u stropu wachlarzami. Nie było tu ani mebli, ani nagich posągów. Ze ścian zwisały naszywane złotem makaty, zaś posadzkę zaściełały dywany, na których piętrzyły się poduszki. Gdy Ludwik wszedł, siedziało już na nich kilku ludzi. Powstali oni na widok księcia i przywitali go niskim ukłonem. Ubrani byli w długie, powłóczyste szaty i mieli poważne brody. Niektórzy mieli zawoje na głowie, byli widać Saracenami. W kącie Ludwik spostrzegł dwóch bosonogich braci mniejszych: ich bura odzież odbijała od barwnych szat pozostałych.

W chwilę później, poprzedzony gromadą służby, nadszedł cesarz. Zebrani skłonili się przed nim nisko, lecz bez czołobitności. Fryderyk zachowywał się również prosto: nie przyniesiono dla niego tronu, ale siadł po prostu na poduszce pośrodku koła zebranych. Służba wniosła niskie stoliczki wykładane masą perłową. Były na nich owoce, świeże lub smażone w syropie, oraz małe czareczki z czarnym, gorącym płynem. Ludwik spróbował: płyn był gęsty i słodki. Zebrani pili go małymi łykami.

Ryszard, który widać z rozkazu Fryderyka, trzymał się przy Ludwiku, pochylił się i wyjaśnił mu, że obecni w komnacie uczeni zostali zwołani przez cesarza dla wysłuchania i przedyskutowania odpowiedzi otrzymanej od wielkiego mędrca z Mezaghanu Abd el-Hagga Ibn Sab'ina, na postawione mu pytanie: jakie są dowody, że dusza ludzka jest nieśmiertelna.

Cesarz sam rozwinął trzymany rulon i począł czytać nadesłaną odpowiedź. Ryszard próbował tłumaczyć ją Ludwikowi. Wprawdzie książę czuł, że jego myśli pracują dziwnie jasno, mimo to zagubił się od razu w powodzi długich i zawikłanych cytatów z Koranu i z Pięcioksięgu, z Psalmów i z Ewangelii, z dzieł Platona, Arystotelesa Walentyna Avicenny. Nie pojął wywodów uczonego.

Tymczasem Fryderyk skończył czytać i zaraz nad przeczytaną odpowiedzią rozwinęła się żywa dyskusja. Z niej także Ludwik nic nie mógł pojąć. Tłumaczenia Ryszarda wydawały się przemową w obcym, nieznanym języku. W końcu dał znak tamtemu, aby przestał. Patrzył tylko ciekawie na mówiących. Ci przemawiali początkowo z wielką uprzejmością, kłaniając się nisko tym, do których się zwracali. Potem jednak poczęli zapalać się, podnosić głos, przerywać sobie wzajemnie krzykiem. Gestykulowali przy tym żywo, a obszerne rękawy ich szat powiewały nad nimi niby skrzydła. Z najwyższym zdumieniem Ludwik usłyszał, jak jeden z mędrców saraceńskich przerwał w pół zdania cesarzowi i zrobił przy tym taki gest, jakby to, co mówił cesarz, było nie nadającym się do słuchania głupstwem. Lecz rzecz jeszcze dziwniejsza: cesarz parsknął tylko na słowa tamtego śmiechem i wysłuchawszy do końca jego mowy, na nowo podjął swój wywód.

Dyskusja przybierała z każdą chwilą na sile. Uczeni perorowali, wyraźnie dzieląc się na kilka grup. Fryderyk brał w sporze żywy udział, a jego opinie podtrzymywała część uczonych. Gdy mówił, często cytował coś z ksiąg, które podawała mu służba. Natychmiast umiał odnaleźć w księdze potrzebne mu miejsce. Czasami zdawał się przedkładać swoje zdanie biskupowi z Palermo, który siedział obok niego i potakująco kiwał głową.

Ludwika w końcu zmęczyło słuchanie niezrozumiałych spraw. Nie miał pojęcia, co ma myśleć o swobodnej dyspucie, jaka się toczyła między uczonymi chrześcijańskimi a Saracenami. Uspokajała go nieco obecność biskupa - lecz niezupełnie. Pamiętał, iż o Bernardzie mówiło się w Lombardii, że jest takim samym heretykiem jak i cesarz. Powróciło do Ludwika uczucie zagubienia się i zaplątania w coś, z czego nie sposób się wywikłać. Opanował go smutek. Z utęsknieniem myślał o walce: Saracenowie na końcu miecza byli dla niego bardziej pojmowalni niż ci, obok których siedział. Potem przypomniał sobie Elzę. Stanęło przed nim: “Co jej powiem, gdy przyjdzie mi opowiadać o tym, co widziałem?”

Noc zapadła. Służba zapaliła olejne świeczniki i spór uczonych toczył się dalej. Ale w końcu i oni poczęli być widocznie zmęczeni. Już nie przemawiali tak gwałtownie, nie przerywali sobie. Była bardzo późna pora, kiedy zapadła cisza, a w niej rozległ się szyderczy śmiech cesarza.

- Słuchajcie - rzekł Fryderyk - ani odpowiedź Ibn Sab'ina, ani to, coście mówili, nie dało mi potrzebnych dowodów. Dowiedliście tylko jednego, że wszystkie księgi, nazwane świętymi, głoszą istnienie nieśmiertelnej duszy i że gdybyśmy ich świadectwo odrzucili, musielibyśmy powiedzieć, iż ci wszyscy trzej: Mojżesz, Jezus i Mahomet są oszustami. Okazuje się więc, że wierzymy w nieśmiertelność dla szacunku, jaki żywimy dla tamtych. Lecz co powiedzieć człowiekowi, który nie wie, kim jest Jezus czy Mahomet? Jak go zapewnić o nieśmiertelności duszy, skoro ani ten, kto zmarłego kochał, ani ten, który go nienawidził, duszy umarłego nie potrafi przywołać z powrotem? Nie zebrałem was tutaj, byście mnie przekonywali o prawdziwości ksiąg. I skoro nie wyjaśniliście mi tego, czego od was oczekiwałem, wiem, co uczynię. Słuchajcie: każę jutro wtłoczyć do beczki jednego z więźniów. Uszczelni się beczkę smołą i będziemy czekać, aż człowiek umrze. Skoro istnieje dusza, będzie ona musiała jakoś z beczki wyjść. Nie sądzicie?

Spoglądał po zebranych, a oni w milczeniu kręcili głowami. Tylko jeden z braci mniejszych zerwał się z miejsca i powiedział, że cesarz, którego wielką jest zasługą, iż zniósł w królestwie tortury, nie powinien skazywać człowieka na tak okrutną mękę. Ale Fryderyk przerwał tamtemu niecierpliwie:

- Dosyć! Wy, uczniowie Franciszka, jesteście zawsze tacy sami. Dla was tylko litość i litość! Większy będzie pożytek, gdy zdobędziemy dowód na istnienie duszy, niż warte jest życie jednego złodzieja! Dosyć!

Klasnął w dłonie. Na ten znak do komnaty wpadła służba. Szybko usunięto stoliczki i dywany. Kilku muzykantów w saraceńskich zawojach usiadło w kącie i rozpoczęło grać na piszczałkach. Do sali wbiegło sześć tancerek. Były bose, a spod przejrzystych szat połyskiwały ich śniade ciała. Natychmiast rzuciły się w zawrotny taniec. Złote koła na łydkach i na ramionach, barwne paciorki na szyjach wydawały brzęk i grzechot zlewający się w jedno z muzyką. Spod opadających na czoła włosów błyskały oczy. Dziewczęta obracały się szybko, przerzucały się w gwałtownych podskokach, a potem nagle zamierały w bezruchu. Stały wtedy uniesione na koniuszkach palców i tylko ich ręce, szeroko rozstawione, falowały wężowym ruchem.

Ludwik nie znał treści dysputy, nie dowiedział się, co mówił na zakończenie cesarz. A jednak ten wieczór, przepełniony niezrozumiałą gadaniną, obudził w nim na nowo i z większą jeszcze niż poprzedniego dnia siłą dziwny niepokój. Obecność tancerek dopełniła miary. Pod wpływem rozpierających go uczuć nie mógł sobie znaleźć miejsca. Choć zdawał sobie sprawę, że Fryderyk może się tym czuć obrażony, wstał, opuścił komnatę i wyszedł na taras. Księżyc wędrował po gładkim niebie, lamował blaskiem koronkę szczytów i gdzieś w dali zdrapywał czerń z tafli morza. Ludwik usiadł na marmurowej ławce. Z komnaty dochodził wciąż brzęk złotych kółek na nogach tancerek i niespokojny rytm muzyki. Jak zawsze szukał ratunku, odnajdując w pamięci Elzę. Ale czuł, że ona była daleko, daleko, bardzo daleko...



13

Biegły dni za dniami. Codziennie - nawet w niedzielę! - przychodzili rano do łoża Ludwika dwaj służący i zapraszali go, by udał się z nimi do basenu. Ranki spędzał z cesarzem, który mu zawsze miał coś do pokazania. Czasami jechali w las na polowanie lub do zamku Lagopesole. Wieczorami odbywały się uczty, kończące się nieodmiennie występem tancerek saraceńskich.

Dopiero trzeciego czy czwartego dnia pobytu w Melfi Fryderyk zaprowadził Ludwika do cesarzowej. Ludwik nie widział jej przedtem - nie pokazywała się nigdy ani podczas uczonych dyskusji, ani na ucztach.

Ujrzawszy Jolantę aż drgnął, tak bardzo przypomniała mu Elzę. Miała takie same wielkie, czarne oczy pod schodzącym nisko na czoło czepcem. Ale bardziej jeszcze niż twarz upodobniała ją do Elzy dziecinna prawie postać. Na szczupłej sylwetce nie widać było zarysów ciąży, tylko w podkrążonych oczach malował się wyraz cierpienia. Uśmiech Jolanty był jak uśmiech chorego.

- Witaj, kuzynie - powiedziała, wyciągając do landgrafa drobną śniadą dłoń. - Będę cię tak nazywała, ponieważ twoja żona jest moją kuzynką. Wyjaśnię ci to zaraz. W Konstancji, córce Boemunda II, spotkała się krew królewskiego rodu jerozolimskiego z krwią książąt Antiochii. Potem Anna córka Konstancji wyszła za mąż za króla węgierskiego i została babką twojej żony. Och, my w Syrii znamy doskonale wszystkie związki rodzinne.

Nawet jej głos brzmiał podobnie do głosu Elzy. W Ludwiku od pierwszej chwili zrodziła się wielka życzliwość dla tej dziecinnej cesarzowej. Pamiętał, jak Elza wypytywała się o nią. Los córki Jana de Brienne budził powszechne zainteresowanie. Uważano ją za męczennicę w rękach rozpustnego potwora. Rozmawiając z Jolantą Ludwik odruchowo przenosił wzrok z jej drobnej twarzyczki na twarz Fryderyka. Cesarz siedział rozparty w niskim karle. Bawiąc się zawieszonym u pasa sztyletem z wielką nabijaną drogocennymi kamieniami rękojeścią, patrzył spod przymrużonych powiek na żonę. Gdy ona wydawała się dzieckiem, młodszą jeszcze, niż była naprawdę, on robił wrażenie starszego nad swój wiek. Wśród rudych włosów dostrzec można było białe nitki. Ciało nabierało już tuszy, blade policzki nie miały młodzieńczej jędrności. Znowu czuł, że nie wie, co myśleć o tym niepojętym człowieku. I coraz bardziej pragnął, aby jak najszybciej znaleźć się za morzem wobec wroga.

Na zakończenie tego krótkiego spotkania Jolanta podała Ludwikowi dłoń do pocałowania i rzekła:

- Chciałabym, kuzynie, zobaczyć cię jeszcze przed waszym odjazdem do mojej ziemi...

Ostatnie słowa wymówiła z melancholią w głosie. Zaraz jednak spojrzała na męża, a w jej oczach - tak się przynajmniej Ludwikowi wydało - błysnął lęk. Nagle urwała. Zabrał głos Fryderyk:

- Za kilka dni - rzekł - odwiozę cię do Otranto. Otoczona wszelkimi wygodami, będziesz tam oczekiwała na rozwiązanie i na mój powrót. Lecz, jak ci obiecałem, odpływając każę zatrzymać okręt przed portem i zejdę na ląd, aby ciebie pożegnać. Wtedy zabiorę także i jego... - wskazał Ludwika.

- Uczyń tak, proszę - skłoniła się nisko. Znowu zwróciła się do Ludwika. - Gdybyś pisał do swej żony, kuzynie - mówiła - pozdrów ją ode mnie. Chciałabym ją kiedyś poznać, gdyż czuję dla niej wielką miłość. Może - uśmiechnęła się - dlatego że nosimy to samo imię... *(Jolanta jest inną formą imienia Elżbieta).

Ludwik nie zobaczył już więcej w Melfi cesarzowej. Do zamku przyszła wiadomość, że część krzyżowców, przybyłych poprzednio pod wodzą księcia Henryka Limburskiego, została załadowana na okręt i odpłynęła. Zbliżał się czas odjazdu głównych sił. Ten trud miał spaść na barki Ludwika jako wodza armii krzyżowej.

Dzięki wypoczynkowi w górskim zamku Ludwik czuł się obecnie zupełnie dobrze. Rwał się do roboty i z radością powitał von Salzę, który przybył, by go zabrać na wybrzeże. Cesarz odjechał z cesarzową do Otranto, obiecując, że zaraz po umieszczeniu Jolanty w zamku otranckim przybędzie do Brindisi, dokąd miały ściągnąć wojska krzyżowe.

W dolinach panował po staremu zabójczy skwar. Dotarłszy do swoich wojsk, Ludwik znalazł je w stanie opłakanym. Na armię przyszły choroby i zwaliły z nóg prawie połowę żołnierzy. Choroba dotknęła także ludność miejscową, co sprawiło, że powstały przerwy w dostawach żywności. Wywołało to szemranie wśród rycerzy i wojska. Jakieś niepokojące pogłoski krążyły wśród koczujących wokół Troi armii. Nie wiadomo było, kto je rozpuszczał, ale rozchodziły się z niepokojącą szybkością. Mówiły o znakach pojawiających się na niebie, a wieszczących klęskę krucjacie, o gniewie Bożym, którego zapowiedzią były choroby.

Ludwik pełen energii rzucił się do pracy. Obiegł armię, przywracał porządek, podnosił ducha. Dwoił się, troił. Utracił jednak wśród trudów odzyskane w Melfi siły. Toteż ze zdumieniem patrzył na Salzę, który mu wszędzie towarzyszył i który zdawał się jak salamandra żyć w ogniu.

Dzięki wysiłkom obu została przywrócona armii sprawność. Dostawy nadchodziły znowu regularnie. Lekarze doradzali, aby wojska jak najszybciej udały się do Brindisi, gdzie, twierdzili, morskie powietrze przywróci wszystkim zdrowie. Takie same wezwania przychodziły od Fryderyka. Ludwik więc wydał rozkaz, by nie zwlekając ruszono ku wybrzeżu. On i von Salza znajdowali się na czele głównej kolumny wojsk.



14

Cieszę się, książę - mówił wielki mistrz do Ludwika, gdy jechali obok siebie - z przyjaźni, jaką was cesarz obdarza. Byli ludzie, którzy starali się go przekonać, iż książę limburski byłby lepszym wodzem krucjaty niż wy. Ale udało mi się przezwyciężyć ich wpływy.

- Jestem wam wdzięczny, mistrzu, i chciałbym móc tę wdzięczność okazać.

- Nie mówmy o tym, książę. Staram się tylko wypłacić za dobrodziejstwa, jakich zaznał nasz zakon od waszego ojca i od was samych. Poza tym chodziło mi o rzecz bardzo ważną. Nie odmawiam księciu limburskiemu zalet dzielnego rycerza. Lecz wy, książę, i nasz zakon, mamy dalsze plany, które nakreśliliśmy sobie w Rimini, a dla nich potrzeba, abyście, książę, nabrali jeszcze więcej znaczenia w Rzeszy niż dotychczas macie.

Suchy upał drapał gardło. W oślepiającym słońcu ciągnące się wzdłuż drogi kępy zieloności spłowiały, stały się niewidoczne wśród skalnego rumowiska. Na szyjach wierzchowców pot wystąpił ciemnymi zaciekami.

To gorąco wysysało wszystkie siły. Ludwik ledwo był zdolny słuchać tego, co mówił Salza. Gwałtownie wachlował się trzymaną w ręce mycką. Ale wielki mistrz wydawał się niezwyciężony.

- Cesarz jest wielkim, niezwykłym człowiekiem - ciągnął. - Ale niewiele się zna na sprawach Niemiec. Zwykle tylko z wielkim trudem potrafię go przekonać. Nie posłuchałby mnie, gdyby nie wiedział, jak bardzo mu jestem oddany. Nazywa siebie Apulejczykiem i właściwie jest nim bardziej niż wnukiem Barbarossy. To dlatego dał się uwikłać w tę wyprawę...

Choć wyczerpany upałem, Ludwik począł słuchać uważniej.

- Uwikłać? - zapytał. - Jak to rozumiecie, mistrzu?

Von Salza przez czas jakiś jechał w milczeniu. Ludwikowi poczęło się już wydawać, że wielki mistrz powiedział coś, czego żałuje, i wolałby tym milczeniem odwrócić uwagę od swoich słów. Ale on odezwał się znowu.

- Od słynnego wezwania Urbana II wszystkie wysiłki chrześcijaństwa były skierowane w stronę Ziemi Świętej. To prawda, że tam mamy Grób Pański. Lecz Królestwo Jerozolimskie stało się królestwem rycerzy francuskich, szpitalników i templariuszy. Gdy wszyscy ofiarowują mu swoją krew, nie wszyscy znajdują tam dla siebie miejsce. Nasz zakon choćby... Wiecie dobrze, że nie ustępujemy tamtym w odwadze, w gorliwości chrześcijańskiej. Nie żałujemy krwi. Pod Damietą poległ kwiat naszego rycerstwa. A tymczasem co my tu posiadamy? Są natomiast ziemie rozległe i bogate, które należałoby zdobyć dla prawdziwej wiary...

- Myślicie, mistrzu, o ziemiach nad Bałtykiem?

- O nich, książę! Wiele potrzebowałem słów, by wytłumaczyć całą rzecz cesarzowi. Dla niego cesarstwo jest tu. A cesarstwo jest tam...

- Tam są dzikie puszcze.

- Najdzikszą puszczę można zamienić na rodzący zboże kraj. Gdy wrócicie i będziecie rozmawiali z waszym bratem, on wam powie, jak wyglądają te ziemie w naszych rękach.

- Nie wątpię, że jesteście znakomitymi gospodarzami. Lecz powiedzcie, wielki mistrzu, przecież ludy, z którymi pojechaliście tam walczyć, dzięki waszemu wysiłkowi przyjmą w końcu Chrystusa. I wtedy zechcą się rządzić same...

- Być może, kiedyś... Na pewno nieprędko. I nie wiem, czy naprawdę rządzić się kiedy same potrafią. To lud surowy, który taki już na zawsze zostanie. Tacy, jak książęta wielkopolscy czy mazowieccy - począł mówić z gwałtownością, głosem, który przypominał krakanie. - Niby chrześcijanie, a wystarczy tylko ich podrapać, aby zobaczyć, że zostali poganami! Brudni, głupi, skłóceni...

- Surowo ich sądzicie.

- Bo ich znam. Cóż z tego, że składają hołd cesarzowi? Gdy który potem zostanie władcą w cesarstwie, jak król czeski, staje się zaraz niebezpieczny. Zresztą, gdyby tylko mógł, odmówiłby hołdu. Trzeba ich trzymać w ryzach. Och, żal mi każdego naszego rycerza, który polegnie tam za morzem! - syknął nagle. - Wszyscy powinni wrócić, by zasilić braci von Balkego.

Na chwilę półpokorny, półdobrotliwy uśmiech, osiadły na ustach wielkiego mistrza, zniknął. Rysy twarzy von Salzy zaostrzyły się. Jego długi nos wygiął się; stał się podobny do dziobu drapieżnego ptaka.

Tłusty, ciężki pot zalewał Ludwikowi skronie, piekł oczy, spływał po policzkach, po piersiach, lepił palce. Od skwaru ciało miał słabe i głowę ciężką. Tylko z najwyższym trudem myśl jego podążała za słowami Salzy.

- Lecz jeżeli tak sądzicie mistrzu - zapytał - dlaczego zabiegaliście o to, by wyprawa ruszyła?

Twarz von Salzy utraciła już swój poprzedni wyraz. Pozostała tylko skupiona nad snutymi myślami.

- Cesarz zobowiązał się - odpowiedział. - Aby on mógł nam pomóc, my musimy wpierw coś uczynić dla niego. Lecz jestem pewny, że nasze zwycięstwo będzie wielkie i może nawet - uśmiechnął się końcami warg - da się ono osiągnąć bez wielkich strat. - Znowu uśmiechał się. - Jesteście, książę, wodzem krucjaty - rzekł - będziecie wiedzieli, jak postępować...

Patrzył na Ludwika z boku, jakby czekał, że mu coś powie. Ale landgraf niecierpliwie zgarnął wierzchem dłoni pot z czoła i jechał milcząc.



15

Pod wieczór zasępiło się. Od morza zadął silny wiatr i napędził kłębiastych chmur. Nagle lunął deszcz tak ulewny, że rycerzy otoczyły prawdziwe ściany wody. Nie sposób było dalej jechać. Droga zmieniła się w łożysko szumiącego potoku. Konie zbiły się w kupy, zaskoczeni ludzie mokli.

Dopiero kiedy deszcz ustał, dotarli do najbliższego miasteczka. Ludwik, choć przemoknięty do nitki, póki nie zsiadł z konia, póki nie przekonał się, że całe wojsko znalazło dla siebie schronienie. Gdy w końcu przybył na swoją kwaterę, dostał gorączki i gwałtownych dreszczy. To było zupełnie tak jak wówczas, gdy zachorował na bagnach luneburskich.

Bechtold zajął się księciem. Ułożył go, nakrył ciepło, dał do napicia się gorącego wywaru korzennego. Stary Wargila, chociaż sam zmęczony, przyszedł czuwać przy chorym. Lecz lekarstwo poskutkowało; książę zasnął mocno i spał do rana. Obudził się rześki, całkiem zdrów.

Po chłodnej nocy skwar od samego świtu zrobił się znowu ogromny. Parująca wilgoć zamieniła się w gęste tumany, które uniosły się i wisiały w powietrzu, tamując wszelki przewiew. Zapanowała dławiąca oddech parnota. Krucjata posuwała się wolno. W czasie marszu okazało się, że wojsko dotknięte zostało rozmaitymi chorobami: jedni dostali dreszczy, jak Ludwik, innym dokuczała gwałtowna biegunka, jeszcze inni tracili oddech i dusili się. Wielu nie było w stanie ciągnąć z wojskiem i zostało na drodze. Zaledwie na wieczór zdołano dociągnąć do Monopoli.

Tutaj znowu nie było nikogo, by zająć się chorymi. Von Salzy udało się ściągnąć dwie beczki wina. Pod komendą Bechtolda miejscowe kobiety grzały je i roznosiły chorym. Rano okazało się, że prawie połowa wojska nie jest zdolna do dalszego marszu. Ludwik postanowił zostawić chorych w mieście, z resztą natomiast ruszyć do Brindisi. Von Salza wciąż powtarzał, że gdy tylko znajdą się nad morzem, wszystkie choroby skończą się natychmiast. Ale nawet ci, którzy wyruszyli, zaledwie zdołali po całodziennym marszu dotrzeć na wieczór do Ostiani. Upał był wciąż zabójczy. Znowu wielu zachorowało. Niektórzy zostali po drodze, inni wlekli się ostatkiem sił za kolumną.

Krucjata, gdy weszła późną nocą do Ostiani, wyglądała jak pochód widm. Jezdni chwiali się na siodłach, spadali z koni. Piesi zataczali się jak błędni. Ludność, która wyszła na powitanie wojska, widząc je w takim stanie, przekonana, że dotknięte jest jakąś straszną zarazą, pouciekała lub poukrywała się. Nie znalazł się nikt, kto by się zajął przybyłymi. Nie było przygotowanej żywności.

Żołnierzy ogarnęła wściekłość. Ci, którzy zachowali jeszcze trochę sił, rzucili się rabować. Zapłonęły podpalone domy. Tam, gdzie znaleziono mieszkańców, zabijano ich. Ludwik z von Salzą i kilkoma jeszcze ze swego otoczenia starali się ich uspokajać. Nie przyszło im to łatwo; nawet rycerze brali udział w rabunku. W końcu jednak spokój został przywrócony.

Ale położenie było rozpaczliwe. W mieścinie było mało domów, a i tych część została spalona w zamieszaniu. Służba zmęczona, chora, zbuntowana nie chciała rozstawiać namiotów. Cała krucjata musiała koczować wprost na trawie, pod gołym niebem. Po upalnym dniu noc znowu ścisnęła chłodem.

Ludwik nie kładł się, ale w towarzystwie giermka chodziło po obozie. Nie poznawano go w ciemnościach.Słyszał ludzi kłócących się, chorych wykrzykujących nieprzytomnie w gorączce lub skowyczących o wodę. W pewnej chwili natknął się na gromadę żołnierzy, którzy stali kręgiem i przysłuchiwali się temu, co mówił stojący pośrodku nich człowiek. Od palącego się w pobliżu ogniska padał blask i Ludwik zdołał spostrzec, że tamten miał na sobie mnisią suknię. Mówił:

- Powiadam wam: kara Boża. Ten rozpustnik jest jak wilk, co się ubrał w owczą skórę. Nie łudźcie się, nie poprowadzi on was na Saracenów. Jeszcze gotów wydać was w ich ręce. Bliższy mu Mahomet niż Pan nasz, Jezus Chrystus...

Ktoś krzyknął ostrzegawczo, zakonnik dał nura w tłum i zniknął w ciemnościach. Dostrzeżono księcia i żołnierze, którzy tworzyli koło, rozbiegli się na wszystkie strony. Gdy ucichł tupot, słyszał znowu wołanie chorych: “Pić, dajcie pić, przez litość!”.

Ludwik powrócił do swego namiotu i kazał zaraz wezwać na naradę najważniejszych swoich wasali. Gdy zeszli się i zajęli miejsca na ławach, zwrócił się do Salzy:

- Widzieliście, mistrzu, jak wygląda wojsko. Chciałbym, abyście powiedzieli, co zdaniem waszym trzeba czynić, obawiam się bowiem, że do jutra nawet połowa armii nie będzie zdolna do marszu.

Salza energicznie potrząsnął głową.

- Tak źle nie jest - rzekł. - Nie ulegajmy, wasza miłość, popłochowi. Tu, w Italii, choroby przychodzą często, lecz także szybko odchodzą. Moim zdaniem trzeba jutro za wszelką cenę dotrzeć z tymi co mogą odbyć pochód, do Brindisi! Tam choroby wygasną, zaś ci, którzy iść nie mogą, będą za nami ściągać. Zresztą w Brindisi jest już pewno cesarz, a z nim jego lekarze. Wiedza medyków cesarskich jest tak wielka, że natychmiast dadzą sobie radę z każdą najcięższą chorobą.

Patrzył po twarzach rycerzy; ci jednak zachowywali ponure milczenie.

- A skąd wiemy, że ci lekarze zechcą znaleźć leki na trapiące wojsko choroby? - powiedział nagle Zygfryd ze Spatenburga.

Von Salza spojrzał na tamtego z błyskiem gniewu w oczach. Głos jego, choć ostry, zachował przecież układne brzmienie:

- Zechciejcie powiedzieć wyraźniej, panie - powiedział - co macie na myśli.

Zygfryd wzruszył ramionami, jakby chcąc tym powiedzieć, że dobrze wiedzą wszyscy, o co chodzi. Rycerz ze Spatenburga, zwany Czerwonym, należał do tych wasali landgrafa, którzy najdłużej opierali się wezwaniu do wzięcia udziału w krucjacie. Dopiero przy pomocy biskupa z Hildeshein udało się Ludwikowi przekonać Zygfryda. Musiał mu jednak dać więcej niż innym na ekwipunek i zapewnić słowem, że rycerz Reinhard z Hausen, najbliższy sąsiad Zygfryda, weźmie także udział w wyprawie.Obaj rycerze wiedli ze sobą spór, który Ludwik musiał kilkakrotnie godzić, lecz który wciąż na nowo wybuchał. Najeżdżali sobie wzajem włości, palili wsie, zabijali lub uprowadzali poddanych. Wyruszyli upewniwszy się, że obaj biorą udział w krucjacie i żaden z nich nie zostaje w kraju, by skorzystać z nieobecności sąsiada. Tego dnia Reinhard zasłabł i pozostał ze swoimi w jakiejś osadzie przy drodze. Nie było go na naradzie.

- Medycy pana cesarza - rzekł wreszcie - znają niewątpliwie jakieś zaklęcia czy lekarstwo. Wątpię jednak, czy zdolne będą one przywrócić zdrowie chrześcijanom...

- Obrażacie, panie, cesarza! - wybuchnął Salza.

Ale Zygfryd patrzył mu wyzywająco w oczy.

- Czy obrażam, nie wiem, wiem jednak, że nie chrześcijan, ale saracenów widzę w otoczeniu cesarskim. - Zwrócił się do innych rycerzy. - Wcale się nie dziwię, że te choroby przyszły do nas. Bo i jakże? Wyruszyliśmy na krucjatę dla wyzwolenia Grobu Pańskiego z rąk niewiernych, a tymczasem znajdujemy pana cesarza otoczonego Saracenami. Wzięliśmy krzyż, tu jednak krzyża nie widzimy. Wiecie wszak, co się szepcze między ludźmi...

Zaczęli potakiwać.

- Prawda, co rycerz Zygfryd powiada - mówi Meinhard z Muhlbergu. - Kto wie, czy te choroby nie są karą Bożą...

- Słyszałem przed chwilą - odezwał się Gerard, kanonik katedry w Naumburgu - jakiegoś zakonnika, który mówił o wilku w owczej skórze...

- Na pewno miał na myśli cesarza - rzekł ktoś.

- A ja słyszałem innego mnicha - rzekł rycerz Ludolf z Treffurtu - który opowiadał, że cesarz sprzedał duszę szatanowi...

- Dziwię się wam, panie - rzucił ostro von Salza - żeście takiego mnicha nie kazali pochwycić i zobaczyć, co to za ptaszek. Jestem pewny, że przybył z rycerzami lombardzkimi. W miastach ligi ma schronienie ohydna sekta gazzarów.

- Liga jest, jak gadają, pod opieką Ojca świętego - ktoś powiedział.

- To niepodobna, by Ojciec święty popierał heretyków! - zawołał jeden z księży.

Potem wybuchło od razu wiele głosów i w namiocie powstał zgiełk. Spierano się, kłócono, prawie chwytano za miecze. Ludwik nie próbował zebranych uciszać. Siedział zgarbiony, ogarnięty rozterką. Znowu opanowała go gorączka i chwyciły dreszcze. Ciemne płaty przelatywały przed oczami. Kto ma słuszność? - zastanawiał się. - Och, odpłynąć, odpłynąć prędzej! - myślał. - Tam zacznie się walka, a skończą się rozważania. Tam, na ziemi, po której chodził Chrystus, wszystko musi stać się jasne!

Miał wrażenie, że otacza go ciemność. Czuł się jak dziecko zgubione w wielkim, ciemnym borze. Ale przecież uczyniłem, jak chciał Bóg... - myślał. - On musi dać znak. Pokazać wyjście. - Gryząc wargę, by powstrzymać dreszcze, całym napięciem woli wzywał Bożej pomocy.

Rycerze kłócili się dalej. Przerwał w końcu ich spór tupnięciem. Oświadczył, że zamyka naradę i rozkazuje, by wszyscy byli gotowi rano do wymarszu. Nie dał nikomu mówić. Skłaniając się przed nim, jeden za drugim wychodzili z namiotu. W końcu pozostał sam.

W trójkątnym otworze widział niebo rozpłomieniające się raz po raz suchymi błyskawicami. Powietrze jednak pozostało duszne i gorące.

Gorączka rosła. Ciało Ludwika to stawało się lekkie, to znów ciężkie, niby przywalone stosem kamieni. Dreszcze trzęsły nim, aż dzwoniły zęby, a potem odchodziły wracając w bezwład. Jakieś majaki snuły się przed oczami landgrafa. Widział Fryderyka, von Salzę, braci, matkę... Gdy stanął przed nim młodszy Wargila, nie wiedział, czy to żywy człowiek, czy też jedna ze złud. Błędnym wzrokiem patrzył na przybyłego rycerza, gdy ten mówił.

- Rycerz ze Spatenburga zabrał swoich ludzi i opuścił wyprawę. Nie mogłem go zatrzymać. Powiedział, że z takiej krucjaty tylko zgorszenie. Podobno Reinhard odjechał także...



16

Wspaniała krucjata, na czele której Ludwik przekroczył przed paroma tygodniami Alpy, stopniała niby płat śniegu w promieniach słońca. Wojsko, na czele którego przybył do Brindisi, przypominało gromadę cieniów.

Sam Ludwik ledwo trzymał się na siodle. Wsparty ciężko na tylnym łęku, roziskrzonymi od gorączki oczami patrzył na otwierające się przed nim miasto. Jego ulice przypominały Lucerę. Były także pełne hałaśliwej, barwnie odzianej ludności, tłoczącej się przy rozstawionych pod murami straganach. Trwał tu ciągle nie kończący się jarmark. Torując sobie drogę wśród zbiegowiska ludzi o najrozmaitszym wyglądzie i należących do przeróżnych ras, poczet książęcy zdążał do portu. Na placu portowym ścisk był jeszcze większy. Zapachy ryb, słonej wody, owoców, warzyw, potu ludzkiego, wonnych olejków i rozgrzanego nawozu mieszały się ze sobą, tworząc wiercącą w nozdrzach orgię woni. W miskach z wodą rybacy sprzedawali jakieś potworki morskie o galaretowatych ciałach, wijące się małe mątwy, kraby, raki, ślimaki. Ryby wielkie i małe srebrzyły się w koszach. Wrzask targujących się bił w niebo jasne, bez jednego obłoczka, z którego zdawał się spływać na miasto żywy ogień. W zatoce przy zaporze zbudowanej z powbijanych w dno morskie pali stały okręty. Były krótkie, brzuchate, z pomostami zawieszonymi wysoko nad dziobem i na rufie. Z niektórych zwisały orły cesarskie, z innych bandery pizańskie. Woda zatoki, grająca z dala pięknymi barwami, z bliska wydawała się czarną, ohydną kałużą. Unosiły się na niej całe masy odpadków pookręcane meandrami żółtej piany. Między palami tych odpadków było najwięcej. Gniły i rozsiewały wstrętny odór.

Von Salza wyprzedził armię, gdy zbliżała się do miasta, a potem czekał na nią kilka staj przed bramą miejską.

- Dostojny książę - powiedział do Ludwika - cesarz już jest w Brindisi. Właściwie nie w samym mieście, ale na wyspie Świętego Andrzeja - wyciągniętą ręką wskazał na zielono-biały odprysk skalny, tkwiący w murze na wprost portu. - Nie czuje się dobrze. Chce was widzieć. Jego barka czeka na was, panie, w porcie. Wojsko, polecił, ma się rozłożyć obozem poza miastem. W samym mieście ciasno i niezdrowo. Z odpłynięciem trzeba będzie jeszcze poczekać, nie wszystkie okręty przybyły na czas. Zresztą omówicie, książę, wszystko sami z cesarzem.

Pozostawiwszy dowództwo Meinhardowi, Ludwik udał się do portu. Między okrętami czekała na niego cesarska barka. Miała przód wydłużony i wygięty niby szyja łabędzia, purpurowe żagle i takiej samej barwy zasłony od słońca. Wygodne ławy wyścielone były drogą, czerwonozłotą materią, której frędzle zwisały w wodę. Ponieważ wiatru nie było, kapitan w wielkim, podobnym do parasola kapeluszu krzyknął na siedzących pod pokładem wioślarzy i zaraz pióra wioseł zagrabiły wodę. Ludwik, siedząc tuż przy burcie, patrzył na perlącą się powierzchnię morza i wdychał chciwie słony pył wody.

Wysepka, ku której zmierzali, robiła wrażenie oazy wśród bezdroża pustyni. Sterczała wysoko w górę, uniesiona na opadających stromo płytach skalnych. Grzbiet wieńczyła gęsta, zbita zieloność. Tylko z jednej strony ściany skalne rozstępowały się, tworząc głęboko werżniętą zatokę. Morze wpadało w nią niby w gardziel, pieniło się, biło wściekle o głazy, a potem wtaczało się na pokrytą obtoczonymi kamykami plażę i cwałowało po niej z łomotem niby stado spłoszonych koni. Barka przemknęła zręcznie wąskim przejściem i dobiła do drewnianego pomostu nakrytego suknem. Był on przystrojony proporcami, festonami z liści i kwiatami.

Na spotkanie Ludwika wyszedł szambelan Ryszard. Witał księcia niskim ukłonem.

- Witajcie, panie. Miłościwy cesarz czeka na was niecierpliwie. Sądził, że już wczoraj przybędziecie.

Odprowadził Ludwika ścieżką między plątaniną kaktusów. W górze chrzęściły liśćmi strzeliste palmy. Tu, na wyspie, podobnie jak w Melfi, skwar nie dawał się zbytnio odczuć. Ludwik, który przed godziną chwiał się na siodle, teraz szedł coraz pewniejszym krokiem.

Dróżka przeszła w szerokie, kamienne, popękane schody. Wyprowadzały one na skalny płaskowyż, skąd roztaczał się widok na port. Otoczony zielenią, ozdobiony kolumnadą i rozbiegającymi się w dwie strony pergolami, stał tu niewielki pałacyk. Była to właściwie ruina, którą na chwilowy użytek oczyszczono z rozsadzającej mury zieleni i naprawiono, kryjąc szalowania makatami i zasłonami. Na tarasie zwróconym w stronę brzegu siedział Fryderyk. Był, jak zwykle w dniach odpoczynku, ubrany w grecki chiton. Do jego nagich łydek, wspartych na stołeczku, tuliły się dwa wielkie psy. Na widok Ludwika poderwały się, ale cesarz ostrym gwizdnięciem kazał się im z powrotem położyć.

Wyglądał źle. Twarz miał barwy ziemistej, oczy podkrążone. Nie wstając wyciągnął rękę do Ludwika.

- Witaj! Jak się masz? Dobrze, że cię nareszcie widzę. Ściągacie wolniej, niż się spodziewałem.

- Niestety, miłościwy panie...

- Wiem! wiem! - przerwał, jakby nie chciał słuchać tego, co mu Ludwik powie. Wydawał się podniecony, nie było w nim tego imponującego spokoju, jaki zwykł był okazywać zazwyczaj - opowiadał mi Salza. Moi lekarze powiadają, że wszystkiemu winna konstelacja gwiazd. Widzisz, i ja choruję. Ty zresztą podobno także. Ale wyglądasz dobrze. To wszystko minie. Już niezadługo. Zobaczysz.

Wskazał mu gestem zasłaną poduszkami ławę obok siebie.

- Siadaj. Zostaniesz tu ze mną. Okręty powinny się zebrać lada dzień i wtedy zaraz rozpoczniemy ładowanie. Może zresztą załadujemy się tymczasem na te, które mamy. Zastanowię się nad tym. Powiedz, jaki duch panuje w wojsku?

- Raczej zły, miłościwy panie - powiedział. - Choroby uczyniły swoje. Kilku rycerzy umarło, kilka pocztów rozpadło się. Byli tacy, którzy zawrócili. Nie chcę was nużyć, miłościwy panie, wyliczaniem - zapewnił spostrzegłszy błysk niecierpliwości na twarzy Fryderyka - lecz muszę powiedzieć, że nawet ci, którzy zostali, są przekonani, że nie ma błogosławieństwa dla naszej wyprawy. Jacyś zakonnicy rozgłaszają...

Przerwał, krzywiąc po swojemu usta.

- Słyszałem! Rzym ich nasyła! Naturalnie, że Rzym! - On taki zwykle opanowany, gdy mówił o swych wrogach, tym razem popuścił wodze złości. - Grzegorz jest szaleńcem. Zaciekły staruch! Ośmiela się mnie upominać! Baje, że prowadzę niechrześcijańskie życie. Żąda, abym dotrzymał obietnicy, a jednocześnie buntuje mi ludzi. Nie wiadomo czego chce. Prawdopodobnie, abym nie wyruszył w terminie i aby mógł głosić, że jestem krzywoprzysięzcą!

Odchylił głowę do tyłu. Oparł ją o poduszkę i leżał tak czas jakiś niby dotknięty bólem. Ale po chwili wrócił na jego twarz wyraz twardego uporu. Na nowo wyprostował się. Ściągnięte czoło opierało się na nasadzie nosa groźnym trójkątem.

- Ale nic nie pomogą te intrygi - powiedział. - Jeszcze tylko dziś będę wypoczywał. Jutro wezmę się do roboty. Wszystko znowu ścisnę w garści. O tak! Jemu się zdaje, że mnie zniszczy! Że mi zbuntuje ludzi! Zobaczymy! Sam wszystkiego dopilnuję! Dopomożecie mi, ty i von Salza. Polegam na was. Czy będziesz miał dosyć sił?

Ludwik odruchowo wyprostował się.

- Będę ich miał, ile trzeba miłościwy panie!

Roześmiał się z zadowoleniem.

- Dobrze! - rzucił. Przepił do Ludwika. - A teraz słuchaj uważnie - rzekł. - Nie mówiłem ci tego dotychczas, ale czas odjazdu przychodzi i musisz wszystko wiedzieć. Nasza krucjata zakończy się wielkim triumfem. Grzegorz to czuje i dlatego podstawia mi nogę. Zawarłem pakt. Żebyś jednak pojął jego wagę, zacznę od początku. Kraje muzułmańskie, jak nasze, mają swego zwierzchnika, niby cesarza, sułtana Egiptu el-Kamila. Ale nie wszyscy ich władcy są mu posłuszni. Tak jak i u nas. - Milczał czas jakiś, jakby coś w sobie przezwyciężał. - Daleko, daleko w Azji - podjął - dzieją się dziwne rzeczy. Z pustyni wyszedł tajemniczy lud, podobny do Hunów, którzy najeżdżali niegdyś Rzym. Straszna potęga. Wygonili barbarzyńskie plemiona chorezmijskie z ich siedzib. Otóż el-Muazzam, sułtan Damaszku, który sprzeciwia się el-Kamilowi, wezwał na pomoc tych Chorezmijczyków. Pojmujesz?

Odruchowo skinął głową, choć historie te wydawały mu się niepojęcie splątane.

- El-Kamil - podjął cesarz - jest rozsądnym człowiekiem. Czyta księgi, ceni wiedzę, szanuje obyczaje rycerskie. Można z nim rozmawiać i lepiej się z nim rozmawia niż z wieloma chrześcijańskimi władcami. Natomiast nienawidzi barbarzyńców. Uważa ich za szarańczę. Przysłał do mnie poselstwo. Obiecuje oddać Jerozolimę i Betlejem... Nie jestem głupi, wiem, że to nie żadna łaska z jego strony. On po prostu liczy na to, że gdy te dwa miasta dostaniemy, zasłonimy Egipt przed Muazzamem i Chorezmijczykami. Pojmujesz? Ale ja też mam w tym swój interes. Chcę przede wszystkim zatkać usta papieżowi! Chcę mu pokazać, co potrafię. Ryszard Lwie Serce rozbił sobie nos o bramy Jerozolimy. Inni nawet jej murów nie widzieli. A ja dzięki memu paktowi wejdę do Jerozolimy i w niej się ukoronuję. Przywrócę stolicę królestwu i oddam Święty Grób w ręce chrześcijan! Cóż ty na to? - w głosie Fryderyka dźwięczał triumf.

Ludwik milczał zaskoczony usłyszanymi słowami. Zamiast odpowiedzieć na pytanie cesarza zapytał, przełykając mocno ślinę:

- Więc po co płyniemy? Z kim będziemy walczyli?

Fryderyk lekceważąco wzruszył ramionami.

- Płyniemy, aby pokazać siłę. Układ trzeba przycisnąć mieczem jak ciężarem, rozumiesz? A walczyć? Może Muazzam ośmieli się wysłać przeciwko nam swoich? Może jacyś szaleńcy, których nigdzie nie brak, będą się starali sprzeciwić mądrej decyzji el-Kamila? Ale najprawdopodobniej nie będziemy się bili z nikim. Zajmiemy po prostu, co nam sułtan oddaje...

- Bez walki? - zapytał tonem, jakby nie mógł uwierzyć w tak niepokojącą wiadomość.

Fryderyk począł się śmiać.

- Czy sądzisz, że Święty Grab przestanie być Świętym Grobem, jeśli go odzyskamy bez rozlania krwi? Nie bądź zabawny. Gzy mamy bez końca bić się ze sobą dlatego, że inaczej wierzymy w Boga? Taka dobra wiara ich jak i nasza. Słuchaj - to będzie dopiero pięknie, gdy w Jerozolimie pieśni chrześcijan przeplatać się będą ze śpiewem muezzina! Mądrość i nauka rozbrajają zawziętość. Posłowie el-Kamila przywieźli mi księgę Arystotelesa. Postanowiłem ją przetłumaczyć. Prawdę odnajduje się, gdy się wspólnie do niej idzie.

Ludwik milczał i nawet głową nie uczynił potakującego festu. Słowa cesarza wydawały się oczywiste. Przecież chodziło o uwolnienie Świętego Grobu, a nie o walkę. I Elza, pamiętał, mówiła: “Czy nie byłoby lepiej, aby zamiast uderzać na niewiernych, zanosić im słowo Boże?” Chyba to, co mówił cesarz, znaczyło to samo? Mimo takiego przekonania jakiś ciężar gniótł barki landgrafa. Był w nim niezrozumiały smutek i uczucie, jakby zaplątał się w sieć.

Fryderyk wyciągnął rękę i położył po przyjacielsku dłoń na kolanie Ludwika.

- Jesteś rycerzem - powiedział - więc żal ci sławy bojowej i zdobyczy. Rozumiesz to. Mnie jednak zależy, by tę krucjatę zakończyć szybko. Byłem chłopcem, gdy przysięgałem, że wyruszę. To prawda, nikt mnie do tego nie zmuszał. Ale zakręcili mi w głowie. Rzym to umie! Proszą pokornie, by im podać dłoń, a gdy człowiek to uczyni, chwytają i nie chcą puścić! Co ja wiedziałem wtedy o życiu? Nic. Ale dziś wiem. Mam tyle do zrobienia. Chcę budować, pisać księgi, uchwalać prawa, poznawać świat. Coraz więcej poznawać! Rozumiesz?

Nie czekał na potwierdzenie. Jego oczy utkwione w morze zdawały się zbierać w siebie jego błękit.

- Lata biegną - podjął. - Tylu jeszcze rzeczy nie zakosztowałem. A ty? Nie czujesz potrzeby spróbowania wszystkiego?

Znowu nie czekał, aż mu Ludwik odpowie. Wziął puchar pełen wina i uniósł go w górę.

- Zdrowie twoje i twojej małżonki, pani Elzy! Podobno jest wzorową chrześcijanką i kochającą żoną. Powiedz, jak ona potrafi to połączyć? Kaznodzieje gadają, że jeśli kobieta kocha mężczyznę całą sobą, choćby w małżeństwie, staje się tym samym co dziewka. Heloiza korzyła się za swe dawne pożądania. Ale ty - machnął ręką - na pewno nie słyszałeś nawet o niej! Czy odpowiedziałeś jej tym samym? - zapytał nagle. - Nie zdradziłeś jej nigdy?

Patrzył na Ludwika jakby z wyzwaniem.

- Milczysz? Nie chcesz powiedzieć?

- Nigdy - odpowiedział - miłościwy panie, nie zdradziłem mojej żony...

Fryderyk wybuchnął ogromnym śmiechem.

- Brawo! - zawołał. - Nie sądziłem, że jesteś takim cnotliwym rycerzem! - Znowu śmiał się. - I nie kusiło cię nigdy - zapytał, powstrzymując na chwilę śmiech - zaznać dotknięcia innej kobiety? Doświadczyć nieznanej pieszczoty? Brawo! - śmiał się długo. - Powinieneś być w cenie. A przecież - zmrużył drwiąco powieki - mimo twej bogobojności ciążyły na tobie klątwy biskupie.

- Tak... - przyznał.

Cesarz parsknął na nowo śmiechem.

- Są i będą głupcami! Zabiegają o łaskę różnych, ale perły pod nogą nie dostrzegają! Potępiają świat, lecz z nim szukają układu! A takim, co im służą wszystkim, pozwalają zdychać! Ten szalony Franciszek... Mówię ci: nie było i nigdy nie będą mieli drugiego takiego! Ile on mógł zrobić dla nich! A oni co...? Zamiast go obrać papieżem, czy bodaj kardynałem, omal go nie wyklęli! Kiedy byłem młody... Ale teraz zmądrzałem. Mogą sobie krzyczeć. Kiedy im dam Jerozolimę, będą mi lizali rękę. Pogodzą się, jeszcze przepraszać będą. Zobaczysz!

Przeciągnął się, napinając uniesione nad głową ramiona.

- Mogą sobie krzyczeć... - powtórzył. - Nasyłani przez Grzegorza mnisi gadają, że nie wierzę w Boga, że sprzedałem duszę diabłu i sto jeszcze innych bzdur. Nienawidzę ciemnoty! Bóg na pewno jest i potrafię kiedyś dowieść Jego istnienia. Może nie jest On taki, jakiego oni sobie wyobrażają, ale jest. Natomiast szatana nie ma na pewno. Zapewniam cię! Gdyby istniał, byłby ich od dawna zniszczył. Przecież nie mógłby być głupszy niż oni. I bez diabła wszystko tracą, będą tracili, muszą tracić! Wiesz, najmądrzejszymi słowami w Ewangelii są te, gdy Chrystus powiedział, aby wykonywać, czego nauczają, ale ich samych nie naśladować...

Znowu śmiał się długim, zdradzającym podniecenie chichotem.

Dzień dopalał się. Słońce zapadało za brzeg, wykrawając ostry profil gór okalających port. Po morzu ślizgały się różowo-fioletowe błyski, a na falującej powierzchni kołysały się czarne plamy.

Ludwik tarł czoło. Gorączka dzisiaj nie przyszła, ale ciało ogarnęła wielka słabość. Pod czaszką miał szum. Słowa Fryderyka padały na niego niby staczające się na głowę kamienie. A cesarz mówił znowu. Zwykle milczący i zdradzający się tylko tym, czym chciał, obecnie puścił wodze pragnieniu wypowiedzenia siebie. Nie zwracał się do Ludwika, ale, zdawało się, ciskał słowa w twarz niewidzialnego rozmówcy.

Z wolna jednak uspakajał się. Wreszcie przypomniał sobie o landgrafie.

- Widzisz - rzekł - to dlatego chcę prędko skończyć z tą wyprawą. Ty zresztą też na pewno wolałbyś, aby nie ciągnęła się ona zbyt długo. Po powrocie czeka cię wyprawa z Krzyżakami na nadbałtyckich pogan. Idźcie, zwyciężcie ich. Wszystko, co zdobędziecie, będzie wasze.

- Myślę - zapewnił - że potrafimy zdobyć dla prawdziwej wiary tamte ludy...

Z zapałem, jakby nieco drwiącym, zawołał:

- Zdobądźcie! - Ale zaraz zmienił ton. Mówił po przyjacielsku. - Lecz przede wszystkim zajmijcie tyle ziem, ile chcecie. Pragnę wam się wypłacić za waszą pomoc. Czy ich ochrzcicie, czy po prostu pozabijacie - to nieważne. Ty i Salza jesteście mi wierni. Dzięki wam zwyciężę. Niech więc będzie według waszych życzeń. Bo dla mnie - położył dłoń na piersi okrytej chitonem - cesarstwo jest tu, nie tam. Nie znoszę tych waszych niemieckich lasów. Czuję się dobrze tylko w Apulii. I doprawdy jest mi wszystko jedno, czy moim lennikiem jest książę niemiecki czy słowiański, grecki czy saraceński. Cesarz musi być nad całym światem, prawda? Ale chcę, abyście zaznali mej życzliwości.

Twarz Ludwika była bardzo blada, usta mu drżały. Fryderyk spostrzegł to. Klaśnięciem przywołał Ryszarda.

- Zaprowadź księcia do jego komnaty - powiedział. - Niech odpocznie. Poleć także mistrzowi Adamowi, by odwiedził księcia, zbadał go i jeśli trzeba, dał mu stosowne lekarstwo. No idź - zwrócił się do Ludwika - odpocznij, nabierz sił. Ja rozpocznę pracę od jutra. Ale ty masz jeszcze dzień cały odpoczywać. Dopiero pojutrze będę ciebie potrzebował.



17

Lekarz przyniósł Ludwikowi do wypicia gorący i bardzo gorzki płyn i upewnił go, że po wypiciu lekarstwa będzie zdrów. Książę pozostał sam w komnacie. Był słaby, lecz rozbujane słowami Fryderyka myśli nie dawały się uspokoić. Leżał z oczami otwartymi, utkwionymi w przestrzeń. Spoza okien dochodził równomierny łoskot uderzających o kamienną plażę fal i chrzęst liści palmowych, poruszanych nocnym powiewem.

Znowu odezwało się w nim: odpłynąć, jak najprędzej odpłynąć! Ale zaledwie stanęła przed nim to upragnienie, przygniotła je dręcząca świadomość, że nawet tam, do ziemi Chrystusowej, pójdą za nim wszystkie jego wątpliwości. Tylko walka mogłaby przynieść ulgę, walka krwawa, porywająca. Ale oni nie płynęli po to, by walczyć!

Po cóż więc wziął krzyż? Po co odjechał od Elzy i sprawił jej taki ból? Po co opuścił dzieci? Księstwo? Po co? Inni pozostali głusi na wezwania. Woleli zostać w swoich zamkach i włościach. On dał się skusić...

Stanęło przed nim Rimini, układ z wielkim mistrzem, zapewnienia cesarskie. To prawda, ta wyprawa w nadbałtyckie ziemie wyglądała kusząco. “Chrześcijaństwo, prawdziwa wiara, granice cesarstwa” - mówił. To prawda, ziemia ciągnęła go. Ale sprawy wiary nie były dla niego także pustymi słowami. Chciał służyć. Świat wokoło niego opierał się na wierności lenników wobec seniorów. Wierność była najwyższą cnotą.

A dziś usłyszał drażliwe słowo: zapłata. I niemniej odpychające zaproszenie: Weźcie sobie tyle ziemi, ile chcecie. Więc dlatego tu przywędrował? W czym miał usłużyć cesarzowi? W targu z Saracenami? A za tę służbę czekała go zapłata. Miał ją mieć wypłaconą tym, czego tak bardzo lękała się Elza!

Nie miał natury ojca. Herman umiał służyć, ale umiał także z tej służby korzystać. A gdy korzyści nie znajdował, zmieniał obozy. On by tego nie potrafił. Pojmował tylko wierność. Do końca...

Miał uczucie, jakby jakiś ciężar leżał mu na piersi. Morze łomotało o skały, a jego głowa zdawała się być kamieniem, który toczy fala wdzierająca się na plażę. Serce waliło ciężko, ciało drętwiało; wciąż musiał zmieniać pozycję.

Nagle przypomniał sobie, że jest to czwartek. W każdą czwartkową noc Elza wstawała i szła do kaplicy na modlitwę. Gdy na początku chciał się temu sprzeciwić, prosiła go: “Nie sprzeciwiaj się, braciszku, to jest noc, w której Jezus czeka. Jest tam. Pozwól, abym przez krótką chwilę czuwała razem z Nim...” Jak zwykle ustąpił. Przez pewien.czas budziła ją Guda, potem jednak Elza poczęła się budzić sama. Czuł nieraz, jak zrywa się gwałtownie, niby poderwana wołaniem, którego on nie słyszał. Wysuwała się cicho z łoża, odchodziła na palcach. Gdy wracała była cała zziębnięta. Z wolna przyzwyczaił się do tej nowej modlitwy, a nawet czasami mówił: “Pomódl się dziś w nocy za mnie. Pan Jezus wysłucha ciebie chętnie za to czuwanie.. “ Śmiała się: “Och, braciszku, oczywiście, że się pomodlę. Ale cóż ja...? Przecież czuwam tylko na wypadek, gdyby inni zasnęli...”

I teraz - myślał - na pewno klęczy i modli się. Próbował wywołać ze wspomnień śniadą twarzyczkę żony, pełną skupienia postać, gdy klęczał przed ołtarzem. “Siostrzyczko, módl się za mnie...” - szepnął w mrok.

W końcu myśli zwiotczały i Ludwik zasnął.



18

Następnego dnia był na wyspie sam. Fryderyk, zgodnie z zapowiedzią, odpłynął rano do Brindisi. Ludwik po lekarstwie czuł się lepiej. Toteż ogarnęło go rozdrażnienie na myśl, że cesarz lustruje w tej chwili jego armię, wydaje rozkazy, czyni to, co on powinien czynić. On zaś kręci się bezczynnie po pałacu. Nienawidził słabości. Nawet słabość u drugich złościła go. W gruncie rzeczy nie mógł pojąć upodobania Elzy w pielęgnowaniu rozmaitych trzęsących się starowin.

Rozdrażnienie sprawiło, że czuł się całkiem silny. Zamiast leżeć na tarasie ruszył prosto przed siebie. Nie myśląc o tym, dokąd idzie, wyszedł na ścieżkę, która obiegała wyspę w krąg. Niedaleko plaży znajdowała się stara, z ciężkich głazów zbudowana wieża strażnicza, w której czuwało kilku żołnierzy. Potem ścieżka wspinała się na pochyłe spękane płyty skalne niby szkarpy wspierające mury. Morze pieniło się u ich podnóża, wyskakiwało w górę białymi stożkami. Dął słony wiatr. Ludwik idąc smagał się po łydce urwaną witką. Żałował, że nie prosił cesarza, aby mu pozwolił towarzyszyć sobie na ląd.

W pewnej chwili spoza rozrosłych krzewów posłyszał wesołe głosy. Postąpił jeszcze parę kroków naprzód, lecz zaraz cofnął się gwałtownie. Jedna z płyt wsuwała się łagodniej w morze, a przy niej kąpała się cała gromada dziewcząt. Ich śniade ciała połyskiwały w słońcu. Zawrócił i poszedł z powrotem drogą, którą tu przybył. Ale wzburzona krew nie od razu dała się uspokoić. Tym bardziej był gniewny, że nie jest przy wojsku. Wojna, tylko wojna - pomyślał - może przynieść spokój!

Zmierzchało się, kiedy powróciła barka cesarska, przywożąc Fryderyka i von Salzę. Przed wieczerzą cesarz żywo opowiadał o wydanych zarządzeniach. Na jego blade policzki wystąpiły rumieńce.

- Wojsko - mówił - jest w takim stanie, że postanowiłem zaraz jutro rozpocząć ładowanie. Jeśli zostaną tutaj dłużej, wszyscy będą chorzy. A na morzu powietrze zabije zarazę. Okręty, które są w porcie, odpłyną dwiema grupami. Reszta uda się potem za nami...

Von Salza kiwaniem głowy przytwierdzał słowom cesarza.

Potem udali się do stołu. Fryderyk stał się wesoły; pił dużo i zachęcał obu rycerzy do picia. Pod koniec uczty przywołał Ryszarda i wydał mu jakiś rozkaz. Po chwili na tarasie zjawiła się muzyka, a za nią nadbiegły tancerki. Ludwik pomyślał, że muszą to być te same dziewczyny, które zobaczył w kąpieli. Usiłował na nie nie patrzeć. Nie zauważył, że Fryderyk przygląda mu się uważnie. Kiedy taniec skończył się, cesarz przywołał gestem jedną z dziewcząt. Ruchem głowy wskazał jej landgrafa. Dziewczyna, kołysząc się zalotnie w biodrach, podeszła do Ludwika i usiadła mu na kolanach. Ale on odsunął ją stanowczym gestem.

Fryderyk wybuchnął głośnym śmiechem.

- Ach, prawda, zapomniałem o twojej cnocie - powiedział. Przywołał odepchniętą dziewczynę i rzucił jej kolorową chustkę, którą schwyciła w powietrzu. Uradowana stanęła za krzesłem cesarza. Fryderyk śmiał się ciągle. - Salzy nie proponowałbym - chichotał. - Stary i zakonnik. Ale ty namyśl się jeszcze. Przecież ci wolno. Jak to, nie wiesz? Ten, który idzie walczyć o Święty Grób, ma wszystko wybaczone z góry. Tak jakby miał być drugi raz ochrzczony. Może więc popróbować. Nie chcesz? Ach, jakiś ty nieciekawy niczego.

Wstał trzymając rękę na ramieniu dziewczyny.

- No, to dobranoc. Życzę wam spokojnych snów...

Odszedł śmiejąc się, poprzedzany przez Ryszarda. Była już noc. Nad morzem świecił księżyc, znacząc swój ślad na jego falującej powierzchni. Zwisające z dachu pergoli liście połyskiwały niby małe klejnoty.

Ludwik siedział dalej przy stole. Zdawało mu się, że wciąż słyszy śmiech Fryderyka. Odtrącona pokusa wciąż powracała i wywoływała rozdrażnienie. Porywczym gestem sięgnął po kielich i wypił go do dna.

Po przeciwnej stronie stołu siedział von Salza. Wielki mistrz wziął się znowu do jedzenia. Chudy rycerz mógł zjeść dużo, a przy cesarzu, który jadł zawsze mało i prędko, bywał nieraz głodny.

- Pięknieście postąpili - rzekł odkładając obgryzioną kość.

Jakby ta pochwała była obelgą, wybuchnął:

- A jak miałem postąpić!

- Oczywiście, oczywiście - Salza starannie wycierał palce. - Postąpiliście właściwie i pięknie. Och, książę - westchnął - kobieta to straszna pokusa. Jestem już na szczęście w wieku, kiedy jej moc zaczyna słabnąć. Pamiętam jednak dobrze, czym było to kiedyś. Tym, co się zamykają w grubych murach lub uciekają na pustynię, łatwiej wytrzymać. Ale my, którzy pozostajemy w świecie i żyjemy jak rycerze, musimy bardzo uważać. Mój poprzednik, brat von Bart, sądził, że najlepszymi lekarstwami są długie modlitwy i opieka nad biedakami w szpitalu. Ja myślę inaczej: trzeba działać, walczyć, zwyciężać...

Niechętnie wzruszył ramionami.

- Każda wojna kończy się wreszcie zwycięstwem lub przegraną.

Lecz wielki mistrz potrząsnął głową.

- Żadne, książę, zwycięstwo nie jest całkowite i ostateczne. Z wojną jak z winem: trzeba zawsze tak pić, by móc jeszcze wypić następny puchar. Przekonacie się o tym, gdy pójdziemy razem na nadbałtyckich pogan.

Rozdrażnienie kazało mu powiedzieć:

- Sam nie wiem, czy uczyniłem słusznie, obiecując, że pójdę z wami na tę wyprawę.

Twarz Salzy stężała.

- Chcielibyście się wycofać, książę? - zapytał głosem, który stał się matowy.

- Tego jeszcze nie powiedziałem. Ale przestały mi się podobać tamte ziemie.

- Nie macie racji. Wasz brat przekona was o tym. Książę Konrad, gdy wróci, będzie mógł wam powiedzieć, jakie te ziemie są piękne i bogate.

- A ludzie na nich?

- Gdy się umie nimi pokierować, nadają się do pracy.

Odepchnął od siebie kielich tak gwałtownie, że upadł i wino popłynęło po stole. Z gniewem strącił naczynie na ziemię.

- Opanowaliście całkiem mego brata!

- Ależ nie - zapewnił mistrz z uśmiechem. - Książę Konrad bez namawiania pragnie być jednym z naszych braci. I wyznam wam, książę - pochylił się przez stół ku Ludwikowi - że jest pragnieniem mego serca, aby kiedyś zajął moje miejsce w zakonie. Wtedy nasz sojusz zamieniłby się w wielkie braterstwo.

- Do czasu, gdy przestaniemy być wam potrzebni! - rzucił z nagłą brutalnością. Skinął na służącego, by mu podał nowy kielich, i nalał do niego wina z konwi. Pił chciwie, jakby go paliło pragnienie.

- Źle się czujecie, książę - powiedział von Salza z łagodnym wyrzutem w głosie - i to gorączka podsuwa wam krzywdzące nas słowa. Lecz my ich pamiętać nie będziemy. Wiemy jakim naprawdę jesteście. Wydobrzejecie i wtedy spojrzycie na wszystko innym okiem.

Zapadło milczenie. Ludwik pił wino i patrzył z gniewem w stół. Von Salza siedział po swojemu wyprostowany, z dobrotliwym uśmiechem na końcu wysuniętych warg.

- Czy Henryk Limburski już dopłynął? - zapytał nagle landgraf.

Salza uniósł w górę brwi, zaskoczony tym pytaniem.

- Na pewno. Czemu o to pytacie?

- Więc może się już bije. Och, wolałbym być na jego miejscu! - zawołał.

Wstał od stołu. Zbliżył się do okna. Morski powiew owiał mu twarz. Gniewne myśli kłębiły się w jego głowie. Zazdrościł księciu Limburskiemu. On nie wie nic o układzie, więc może walczy z Saracenami. A ja...? Gdyby nie ta choroba - myślał - zdołałbym ich przekonać, odmienić ich plany. Ale czuł, że się łudzi. Cesarz i von Salza wiedzieli dobrze, czego chcą. Tylko on nie wiedział. Nie potrafił się zdecydować na wielki krok...

Kiwnął głową wielkiemu mistrzowi i odszedł do siebie. Odprawił służącego i rzucił się na posłanie. Nie mógł jednak zasnąć. Godziny mijały, a on przewracał się bezsennie na posłaniu.

Lecz nagle doznał uczucia, jakby wszystkie ciężary, które go przygniatały, od razu opadły. W półsennym marzeniu zobaczył się znowu w Reinhardsbrunn. Szedł obok Elzy, między dwoma rzędami śpiewających zakonników, wchodził w drzwi rozjaśnionej wieloma światłami kaplicy. Gdy znaleźli się przed ołtarzem, Elza wzięła go za rękę - jak wtedy. To właśnie dotknięcie uczyniło go takim lekkim. Zwrócił się do niej, chciał podziękować. Ale ona potrząsnęła głową.

W poczuciu dziwnej radości zapadł w sen.



19

W cztery dni później, w dzień po święcie Narodzenia Najświętszej Maryi Panny, okręt wiozący cesarza, landgrafa, wielkiego mistrza, Gerolda, patriarchę Jerozolimy, biskupa Brancaleo od kościoła Świętego Krzyża jerozolimskiego, biskupa Berarda oraz dwór cesarski, przy łopocie wzdętych żagli opuszczał port Brindisi. Część armii krzyżowej już odpłynęła, reszta miała być załadowana w najbliższych dniach. Odjeżdżające okręty żegnane były przez dzwony wszystkich kościołów wybrzeża. Raz jeszcze Zachód ruszył na obronę Świętego Grobu.

Ale wódz krucjaty leżał na pokładzie targany dreszczami. Trudy ostatnich przygotowań zwaliły go z nóg. Do wczorajszego ranka był na koniu. Objeżdżał oddziały, przemawiał do rycerzy, czuwał pod zabójczym, italskim słońcem nad ładowaniem okrętów. Nachodziły go dreszcze i gorączka, ale siłą woli przemagał je. Jednakże podczas sumy odprawianej dla odjeżdżających zemdlał. Fryderyk zaniepokojony jego zdrowiem kazał go natychmiast przewieźć na okręt. Po skończonych uroczystościach pożegnalnych udał się do łoża chorego, prowadząc ze sobą wszystkich swoich lekarzy. Ci kiwali frasobliwie głowami, lecz pocieszali cesarza, że silny organizm landgrafa przezwycięży chorobę. Trzeba, mówili, tylko, by okręt jak najszybciej odbił od brzegu. Usłyszawszy to, Fryderyk dał rozkaz odpłynięcia wczesnym świtem. Wieczorem wszyscy, którzy mieli jechać okrętem, przenieśli się na pokład. Gdy zapadła noc, cesarz kazał swemu nadwornemu astrologowi postawić Ludwikowi horoskop. Tamten długo patrzył w gwiazdy, w końcu powiedział, że widzi w nich pomyślne znaki dla drogi, którą landgraf ma przed sobą. To uspokoiło cesarza.

Brzegi Italii pozostały już tylko błękitną linią na horyzoncie. Dął ostry wiatr i pogwizdywał w olinowaniach okrętu. Po południu gorączka choremu opadła i lekarze polecili go wynieść na przedni pokład. Ludwik patrzył na zielonobure fale układające się pod zdobny w złotego lwa dziób okrętu, na mewy kwilące nad masztami lub spadające na rozorane przez okręt morze, by chodząc po falach szukać rzuconych odpadków jedzenia, i na dalekie brzegi wciąż przesuwające się wzdłuż prawej burty, na ciemnoskórych majtków uwijających się po pokładzie. Lekarze nakazali spokój, więc tylko na chwilę przychodzili na rozmowę cesarz lub von Salza. Mówili, a on słuchał. Choroba osłabiła go do tego stopnia, że z trudem zbierał myśli. Dlatego wolał patrzeć na morze lub leżeć z półprzymkniętymi powiekami poddając się rytmicznemu kołysaniu się okrętu. Wszystkie sprawy utraciły dla niego całe swe znaczenie. Przestał myśleć o wojsku. Jeżeli o czym myślał, to tylko o Elzie.

Czasami wydawało mu się, że ją widzi opartą o burtę i uśmiechającą się do niego. Była niby to ta sama Elza, którą pożegnał - a przecież inna. Nie ta z ostatnich wspomnień, ale z dawnych, dziecinnych.

Pod wieczór okręt cesarski odłączył się od innych i wykręcił w stronę brzegu. Fryderyk polecił zawinąć do portu w Otranto, aby zgodnie z obietnicą pożegnać przed opuszczeniem kraju cesarzową. Słońce zachodziło czerwono. W jego blasku brzeg rósł; wydawał się dziwnie wysoki i najeżony, niby mury zamku, blankami i wieżycami.

Do portu zbliżyli się późną nocą. Nie wpłynęli, ale zatrzymali się na kotwicy i czekali ranka. Morze nocą falowało mocniej. Ludwik leżąc bezsennie miał uczucie, że okręt pod nim zapada się coraz głębiej, jakby tonął, i dopiero gdzieś z samego dna zaczyna się powoli wznosić ku górze. Od tego ruchu kręciło mu się w głowie. Zapominał chwilami, że jest na morzu. Wtedy miał uczucie, że szybuje w powietrzu jak ptak.

Obudził się słaby, ale bez gorączki. Załoga grzechocząc łańcuchami wyciągała kotwicę. Od lądu słychać było dzwony. Z dala już widać było kolorowy tłum, który wyległ na wybrzeże portowe, by powitać cesarza.

Ludwik kazał się służbie ubrać w najwspanialsze szaty. Lekarze byli przeciwni jego wysiadaniu na brzeg. Fryderyk zapewniał go, iż wytłumaczy cesarzowej jego nieobecność. Ale on pamiętał, że Jolanta mówiła, iż chce go zobaczyć przed odjazdem. On zresztą także pragnął ją widzieć. Tak bardzo przypominała mu Elzę; miał prawie uczucie, iż żegnając cesarzową, będzie miał możność jeszcze raz pożegnać żonę.

Duchowieństwo witało procesją wysiadających na ląd. Wśród bicia dzwonów i dzwonków, w dymie kadzideł i pod baldachimem zaprowadzono cesarza do katedry. Na placu przed nią czekała Jolanta otoczona swym dworem. Małżonkowie przywitali się pocałunkiem, po czym trzymając się za ręce weszli do kościoła. Chór wybuchnął radosnym śpiewem.

Siedząc z boku, Ludwik raz po raz rzucał spojrzenie na Jolantę. W przetkanym barwami półmroku katedry podobieństwo wydawało się jeszcze większe. Tylko że nie pamiętał, aby twarz Elzy miała kiedykolwiek równie smutny wyraz. Dziecinny profil cesarzowej wydawał się naznaczony piętnem okrutnego doświadczenia. Znowu przemknęły przez głowę Ludwika historie, które opowiadano o cesarzu i jego drugim małżeństwie. “Dzieckiem - powiadano - ożeniono go z dojrzałą kobietą, a teraz on wciągnął do swej rozpusty niewinne dziecko...”

Po mszy i błogosławieństwie udano się na zamek. Przy uczcie Jolanta siedziała między cesarzem a Ludwikiem. Pochyliwszy się ku landgrafowi, powiedziała:

- Cieszę się, kuzynie, że cię znowu widzę. Ale wyglądasz niedobrze. Mówił mi mąż, że chorujesz. Czy to prawda?

- Choruję rzeczywiście, miłościwa pani. Ale lekarze zapewniają, iż na morzu odzyskam siły.

- Oby tak się stało! Chciałabym cię jak najprędzej zobaczyć powracającego zwycięsko, a potem podążającego do twej żony, która, jestem pewna, oczekuje cię z niecierpliwością. Jak to musi być pięknie, gdy się tak kochacie! Pragnęłabym cię zwrócić zdrowego i całego drogiej kuzynce Elzie. I pragnęłabym, abyś nigdy nie wspominał mojej słodkiej ziemi syryjskiej z urazą, że ci zabrała zdrowie.

- Nigdy tak o niej nie pomyślę, choćby nie wiem co się miało stać. Przecież to po niej chodził kiedyś Chrystus! Ale jeszcze długo potrwa, zanim się do niej dopłynie.

Spojrzała na niego, a w jej czarnych oczach błysnął niepokój.

- Lękasz się morza? Ach, źle powiedziałam - poprawiła się natychmiast - jesteś rycerzem, który nie zna lęków. Lecz czy wydaje ci się, że to morze, na które macie wypłynąć, kryje jakąś groźbę?

Przesunął dłonią po swych zapadłych policzkach.

- Nie znam morza - rzekł. - Po raz pierwszy wypływam na nie. Ale wydaje mi się, jakby nie miało ono wcale drugiego brzegu...

Nie spuszczając z niego oczu, powiedziała z lekkim naciskiem:

- Drugi brzeg jest...

- Więc dopłynę do niego. Wybaczcie, miłościwa pani - ścisnął palcami skronie - nie czuję się jednak znowu dobrze.

- Zawołam lekarza!

- Nie, nie... Nie trzeba. Chcę was tylko o coś prosić.

- Mów, uczynię, co tylko będę mogła.

Z wychudzonego palca zsunął pierścień.

- Tym pierścieniem - mówił - zwykłem pieczętować moje listy do żony. Czyniłem tak zawsze. Jeszcze dziś. - Przycisnął pierścień do warg. - Ale teraz czy zechcielibyście, miłościwa pani, przechować go?

Z wahaniem wzięła pierścień z jego ręki.

- Dlaczego o to prosicie? - zapytała cicho.

- Nie chciałbym go stracić. I siostrzyczka, to znaczy moja żona, bo tak ją zawsze nazywam, bardzo go lubi. Gdy będę wracał, wezmę go od was.

Patrzyła wciąż w wynędzniałą twarz Ludwika.

- Dobrze - powiedziała w końcu - przechowam ten pierścień. Lecz czym będziesz pieczętował swoje listy do niej?

Patrzył w zamyśleniu przed siebie.

- Chyba z tamtego brzegu - powiedział - nie będę pisał listów.

Zamilkli. Przy stole wznoszono toasty, biskupi jerozolimscy siedzący naprzeciwko cesarskiej pary zwracali się z jakimiś pytaniami do Jolanty. Odpowiadała im z grzecznym uśmiechem, prosiła, by przekazali jej pozdrowienia rodzinie i przyjaciołom w Syrii. Potem korzystając z tego, że rozmowa przy stole skierowała się w inną stronę, powiedziała do Ludwika:

- A jednak zazdroszczę ci, kuzynie, że tam płyniesz.

- Jeśli udadzą się zamysły cesarza, może i wy, miłościwa pani, tam popłyniecie - odpowiedział.

Potrząsnęła melancholijnie głową.

- Ja nigdy. Są zamysły ludzkie i zamysły Boże. Dla mnie nie ma już tamtego brzegu...



20

Przed zmierzchem dwór i całe miasto odprowadzało pochodem cesarza na okręt. Szedł pod baldachimem obok cesarzowej. Dzieci ubrane biało sypały kwiaty pod nogi; tłum wznosił okrzyki; księża i zakonnicy śpiewali.

Fiołkowe cienie zachodu przyniosły Ludwikowi powrót gorączki. Szedł za cesarzem z wysiłkiem, ciężko wspierając się na mieczu. Nachodziły go zawroty głowy, przed oczami przelatywały mu czarne smugi. Chwilami wydawało mu się, że padnie. Wtedy podrywał się jak koń ukłuty ostrogami. Za wszelką cenę starał się nie zasłabnąć na oczach Jolanty. W jego skołatanej głowie postać cesarzowej utożsamiła się całkiem z postacią żony. Siostrzyczka - myślał - musi mnie widzieć odpływającego w zdrowiu i z uśmiechem na ustach. Pot ściekał mu kroplami z czoła, zimne dreszcze trzęsły. Nogi były słabe, zdawały się uginać pod ciężarem ciała. Lecz zdołał dotrzeć do pomostu prowadzącego na okręt. Tu jeszcze czekał go wysiłek uklęknięcia przed cesarzową. Zgiął się zbolały i ucałował jej małą dłoń. Był pewny, że całuje dłoń Elzy.

Lecz zaledwie statek odbił od brzegu, Ludwik zwalił się na pokład zemdlony. Mimo starań lekarzy przez całą noc nie odzyskał przytomności. Majaczył. Rzucał się w gorączce. Wołał: “Gołębie! Gołębie! Ile białych gołębi!”

Fryderyk kazał spuścić kotwicę i zatrzymał okręt w pobliżu brzegu. Chciał nawet sam czuwać przy Ludwiku. Ale też nie czuł się dobrze, więc von Salza przekonał go, iż powinien się położyć. Za to wielki mistrz pozostał przy chorym. Siedział i mruczał pacierze.

Ludwik miotał się w gorączce. Czasami zrywał się, siadał, patrzył w przestrzeń rozwartymi szeroko oczami. Zsuwał nogi z posłania, chciał gdzieś biec. Stary rycerz układał go z powrotem. Przywoływał czuwającego lekarza, a ten kładł na czole landgrafa zimny okład.

Krótka noc przetoczyła się prędko po niebie. Jeszcze nie wzeszło słońce, gdy Ludwik, który nad samym ranem trochę zasnął, otworzył oczy i utkwił je w siedzącym u wezgłowia mistrzu.

- Już dzień? - zapytał.

- Tak, książę - Salza uśmiechnął się. - Gorączka widać ustąpiła, bo mówicie przytomnie. Chwała Bogu, będziecie zdrowi.

Ale Ludwik nie odpowiadał. Miał zmarszczone czoło i był jak ktoś, kto myśli z wysiłkiem lub przypomina sobie rzecz, która zatonęła głęboko w mrokach zapomnienia.

- Jaki dziś dzień? - zapytał po chwili.

- Świętych Prota i Jacka, męczenników Pańskich. Czy nie chcecie czego, książę? Może dać wam pić?

Znowu nie było odpowiedzi. Dopiero po niejakim czasie Ludwik rzekł głosem jeszcze spokojniejszym niż poprzednio:

- Z tymi gołębiami polecę...

Von Salza zmarszczył brwi zaniepokojony. Pomyślał, że gorączka wróciła, obudził więc lekarza, który drzemał w pobliżu, i wskazał mu gestem chorego, leżącego spokojnie z oczami szeroko otwartymi. Medyk żywo pochylił się nad landgrafem. Sprawdził tętno.

- Czcigodny mistrzu - powiedział, spoglądając z przerażeniem na Salzę - to już koniec...

- Mylicie się chyba?

- Nie mylę się na pewno. Pan landgraf umiera.

Von Salza porwał się z miejsca. Służba rozbiegła się po okręcie. Nadszedł spiesznie cesarz i patriarcha. Ludwik wydawał się znowu przytomny. Tylko nic nie mówił. Jego wzrok przesuwał się wolno po twarzach otaczających go ludzi. Gdy patriarcha uklęknął przy nim, zamknięta dłoń księcia dotknęła piersi jakby wyrażając żal. Ale widać było, że nie potrafi nic powiedzieć. Gerold dał mu rozgrzeszenie i nałożył święte Oleje. Wtedy twarz Ludwika poczęła się rozjaśniać. Jego oczy spoczęły na twarzy Fryderyka.

- Nie umieraj! - zawołał cesarz. - Jesteś mi potrzebny. Zrobię cię...

Ale nie zdołał powiedzieć wszystkiego. Umierający obrócił oczy gdzie indziej. Patrzył teraz na von Salzę, a ten, widząc utkwiony w siebie wzrok, zapytał:

- Czy chcecie czego, książę? Może macie jakieś zlecenie? Nasz zakon...

Ale i jego nie wysłuchał do końca. Usta Ludwika otworzyły się, jakby chciał coś powiedzieć. Żadne jednak słowo nie wydobyło się z nich. Słoneczny blask, jakim rozjaśniona była jego twarz od chwili namaszczenia, przygasł. Oczy uciekły w górę. Dłonie splotły się - jak u wasala, kiedy je wkłada w dłonie seniora - i tak pozostały.



21

I tym razem przyszło Elzie rodzić ciężko. Przez kilka dni wydawało się, że ani ona, ani mała Gertruda nie będą żyły. Połóg ciągnął się długo, a kiedy wreszcie Elza wstała, czuła się bardzo osłabiona. Lecz zaledwie stanęła na nogach, mimo oporu Gudy, postanowiła udać się do szpitala.

Jesień szła i zawieszała na drzewach nici babiego lata. Rankami perliły się na nich kropelki rosy, zaś kiedy zaszkliło się w nich słońce, wydawały się sznurami paciorków, które bracia kaznodziejskiego zakonu nanizali, by używać przy modlitwie. Niedawno Elza otrzymała od jednego z wędrujących braci taki sznur, nazwany różańcem, chociaż nie składał się z zasuszonych różyczek, ale z oliwnych pestek. Zakonnik wyjaśnił Elzie, jak się na nim modlić, potem dodał: “Nie wystarczy, miłościwa księżno, odmawiać na każdym paciorku Pozdrowienie Anielskie. Trzeba mówiąc ustami modlitwę w duchu rozważać tajemnice życia Pana naszego Jezusa Chrystusa. Należy zobaczyć je takimi, jakimi widziała je Najświętsza Panna. Prosić Ją, by nas do nich zbliżyła. My, ludzie grzeszni, nie potrafimy spoglądać wprost w Oblicze Boże. Wydaje nam się ono dalekie, więc zniechęceni odwracamy często oczy. Ale z Jej pomocą potrafimy Je zobaczyć...”

Poddając się lekkiemu kołysaniu oślego grzbietu, zaciskała dłoń na drobnych paciorkach. Był piątek, więc szepcząc: “Zdrowaś Maryjo” - zastanawiała się nad tajemnicą krzyża. Maryja - myślała - stojąc pod okrwawionym palem, nasłuchiwała głosu Syna. I poznawała go, choć nie brzmiał wołaniem triumfu, ale jękiem. Człowiek także, jakże często, chciałby usłyszeć zwycięstwo Chrystusa. Zamiast tego odnajduje krew, ból, hańbę...

Wierzchowiec stąpał ostrożnie, delikatnie stawiając drobne kopytka między kamieniami. Obok osła szła Guda, pomrukując coś z irytacją pod nosem. Nie odzywała się głośno, by nie przeszkadzać księżnie w modlitwie. Ale Elza odrywała się czasami od swych rozważań, by spojrzeć na przyjaciółkę i uśmiechnąć się do niej bladymi wargami. Kochana, droga Guda. Gdyby nie jej troskliwa opieka, nie mogłaby teraz jechać w dół. Guda z poświęceniem pielęgnowała ją w czasie choroby i właściwie tylko jej staraniom ona i dziecko zawdzięczały życie.

Czas był piękny. Po raz ostatni przed zimą przegrzana czerwonozłotym słońcem ziemia wezbrała mocą i wydała z siebie świeżą zieleń. Na gałęziach nabrzmiały pąki. Lecz obok liście zachodziły czerwienią, schły i zwijały się w małe trąbki. Każda gałąź zwisała owocem: białym, czarnym, czerwonym. Wśród traw sterczały suche szypułki. Góry otaczające Wartburg pojaśniały i pobłękitniały. Po niebie snuły się wolno gęste, jakby nabite dymem obłoki.

Dawno już nie była w szpitalu, ale z opowiadań Gudy wiedziała dokładnie, co się tam dzieje. Latem, jak zwykle, odeszła część stałych mieszkańców i tylko rzadko pojawiał się obcy przybysz. Ale z pierwszymi chłodami ludzie zaczęli na nowo ściągać. Szli starcy, często wspierając się wzajemnie, wlekli się chorzy; chyłkiem, wieczorami pojawiały się dziewczęta z dzieckiem ukrytym pod chustką...

Znała dobrze ten jesienny rytm wydarzeń. Starców umieszczano w szpitalu; służba zbijała dla nich nowe łóżka i szykowała pościel. Opatrywano chorych. Najtrudniej było z dziewczętami: błagały o opiekę nad dziećmi, lecz same rwały się do odejścia. Zapewniały, że jak tylko będą mogły, wrócą po dziecko. Ale wracały rzadko.

Zjechawszy do szpitala, Elza zastała w przedsionku całą gromad przybyszów. Woń łachmanów, od której przez czas połogu odwykła, uderzyła tka niemile jej nozdrza, że ledwo się powstrzymała, by się nie cofnąć.

Na widok księżnej tłum nędzarzy porwał się na nogi i popędził ku niej wśród krzyku i kuśtykania. Pchano się, potrącano kosturami i kuksano wzajemnie. Wszyscy jednocześnie, na rozmaite głosy, wykrzykiwali swoje prośby. Otoczyli ją zwartym, cuchnącym kołem. Jedni usiłowali chwycić ją za rękę, ucałować jej dłoń. Inni czepiali się płaszcza. Miała przed sobą całą masę ust, krzywiących się skargami i plujących śliną. Potworny jazgot ogłuszał ją. Napierano na nią tak, że musiała cię cofać. Próżno zawołała raz i drugi. Jej słaby głos utonął bez echa w tym wrzasku. Nagle poczuła się przyparta do ściany. Zasłoniła się rękami. Ogarnęła ją słabość. Zabrakło jej powietrza, poczuła, że zemdleje, a tamci zadepczą ją.

Lecz nagle tłum rozepchnięty mocnymi ramionami rozstąpił się. To Guda pośpieszyła na ratunek. Objąwszy wpół chwiejącą się na nogach Elzę wyprowadziła ją z tłumu i przeprowadziła do izby jadalnej. Ostrożnie posadziła na ławie. Księżna oddychała ciężko, a jej czoło pokryte było kropelkami potu. Minął czas jakiś, zanim na blade policzki powrócił słaby rumieniec.

Bez słowa uścisnęła dłoń Gudy, a dziewczyna uśmiechnęła się do niej serdecznie.

- No cóż, gołąbko, czujesz się lepiej?

- Już dobrze, kochana... Wpuszczajcie ich teraz, ale nie wszystkich naraz... Przykro mi, lecz...

W izbie jadalnej stały dwa długie stoły. Przy jednym siedzieli stali mieszkańcy szpitala, na drugim stały miski przygotowane dla nowo przybyłych. Guda kazała przywoływać tamtych kolejno. Wchodzili, kłaniali się Elzie, czasami zamieniali z nią kilka słów, po czym siadali przy stole. Zawsze żądała, aby tak było: najpierw trzeba było przybyłych nakarmić. Przesuwały się przed nią żałosne postaci pookręcanych szmatami babinek, uśmiechających się bezzębnymi ustami, dziadów o twarzach ponurych i zarosłych, często kalek bez ręki lub bez nogi.

- A ty tu po co? - Elza posłyszała nagle oburzony głos Gudy. Jednocześnie nad stołem stałych mieszkańców podniósł się głośny szmer oburzonych głosów.

Tamta opowiedziała przerywanym przez chlipanie jazgotem. Była to garbata staruszka. Długi, krogulczy nos zwieszał się nad wywiniętymi wargami, a nieokreślonego koloru kudły sterczały spod okrywającej głowę chustki. Elza poznała od razu żebraczkę Konstancję.

Z tą Konstancją, wysiadującą zwykle przed kościołem rycerzy zakonnych, miała już kilka razy do czynienia. Zeszłej jesieni przyprowadziły ją dwie córki i błagały księżnę niemal na klęczkach, by zechciała ją przyjąć do szpitala. Skarżyły się, że matka nie chce żyć w domu spokojnie - żebrze, a za otrzymane grosze upija się i wyprawia awantury. Wyznały Elzie, że mają obie narzeczonych, bardzo porządnych rzemieślników, lecz ci nie ożenią się z nimi, póki matka jest w domu. Elza spełniła ich prośbę. Ale Konstancja wprowadziła do szpitala okropne zamieszanie. Wymykała się, piła, wracała pijana, otoczona odrażającymi i równie pijanymi drabami, wykrzykiwała plugawe słowa i biła towarzyszki. Trzeba ją było wypędzić. Lecz zaraz wróciła, przyprowadzona przez córki. Te na nowo błagały Elzę, by się zlitowała nad nimi i zaopiekowała się matką. Jedna z dziewczyn była już zamężna, drugiej ślub miał się odbyć niezadługo. Elza ustąpiła, bo jej żal było dziewczyn, a także Konstancja zapewniała krzykliwie, że już się będzie dobrze sprawowała i nie tknie wódki. Obietnica nie wystarczyła jednak na długo. Znowu zaczęła się upijać i tłuc inne kobiety. Nie było rady, nie pomogły ostrzeżenia - dotrzymano ją jakoś do wiosny, potem wypędzono. Nie było jej przez całe lato. Teraz pojawiła się znowu.

- Idź precz, pijaczko! - zawołała Guda. Chwyciła babę za ramię i usiłowała ją wypchnąć za drzwi. Ale tamta szarpała się i wrzeszczała. Zręcznym ruchem wyśliznęła się z rąk Gudy i niby kula potoczyła się pod nogi Elzy. Rzuciła z trzaskiem kij, na którym się wspierała. Padła na ziemię i suchymi, sztywnymi dłońmi, o palcach krótkich, zakończonych ostro niby szpony, uczepiła się kolan księżnej.

- Przejasna pani! - wrzeszczała, jakby ją obdzierano ze skóry. - Księżno wszechmocna! Ulituj się! Ratuj! Wspomóż! - Guda przybiegła i usiłowała oderwać żebraczkę od kolan Elzy, ale ona trzymała się ich z całych sił i darła się coraz głośniej: - Uratuj mnie, wielmożna pani! Nie daj się tułać! Nie daj ginąć! Zabiją mnie! Nie gub duszy!

Wykrzykiwała tak szybko, że nie można było zrozumieć, o co jej chodzi. Rzucała się, biła kolanami o posadzkę, gwałtownym miotaniem ramion odtrącała dłonie Gudy.

- Zostaw ją, niech powie... - powiedziała Elza.

Guda cofnęła się. Baba była już zmęczona; dyszała, ale nie puszczała nóg księżnej. Odór jej szmat mieszał się z wonią jaka biła z jej ust. Elza czuła, że ją znowu ogarnia słabość.

- Puść mnie - rzekła - i powiedz spokojnie, czego chcesz...

- Łaski! - wrzasnęła żebraczka. - Łaski, pani! Przewielmożna księżno, dajcie mi opiekę. Już nigdy, póki życia, nie tknę gorzałki ani piwa. Przysięgam! Ratujcie pani! Śmierć mi grozi...!

Głos jej przechodził chwilami w histeryczny skowyt. Nie puszczała nóg Elzy. Chustka spadła jej z głowy, włosy rozsypały się, wyglądała na szaloną. Elza wzięła ją za ramię i potrząsnęła nią tak mocno, jak tylko mogła.

- Uspokój się! Mów zwyczajnie! Dlaczego śmierć ci grozi?

- Dlaczego? O księżno, o królowo złota! Ten łotr Marcin...

- Jaki Marcin?

- Ano, mąż mojej Agaty. Powiedział, że mnie zabije. I zabije, ani chybi. Weźcie mnie, ukryjcie, złocista pani!

Domyśliła się, że widać między jednym z zięciów a Konstancją doszło do zatargu. Co tu robić? Namyślała się pełna troski. Wydawało jej się, że nie wolno jej odmówić błaganiom kobiety. Zawsze gdy ją ostrzegali, że jest oszukiwana, mówiła: “Lepiej być sto razy oszukanym, niż raz odmówić naprawdę potrzebującemu...” Lecz jak tamte przyjmą jej decyzję? Nieznacznie, z niepokojem popatrzyła na siedzące przy stole stałe pensjonariuszki szpitala. Z ich oczu utkwionych w Konstancji łatwo było odczytać nienawiść i zaciętość. Muszę je rozumieć - myślała. - Przecież to one pozostaną z pijaczką.

- Znowu upijałaś się powiedziała surowo, usiłując zyskać na czasie.

- Już nie będę! Już nigdy! - zaklinała się stara, bijąc brudną pięścią w poskręcane na piersi gałgany. - Na moje zbawienie! Na świętego Pafnucego! Na Rany Pana naszego na krzyżu...

- Przestań - uciszyła ją. Znowu myślała: Czy mogę jej odmówić, gdy odwołuje się do Ran, które w jednej chwili dały zbawienie zawieszonemu obok na krzyżu zbójowi? - Gdybym cię przyjęła - mówiła - musiałabyś przysiąc...

Gniewny szmer głosów przy stole przemienił się w burzę. Siedzące nad miskami kobiety poczęły wykrzykiwać wrogo. Także Guda pochyliła się ku Elzie.

- Nie rób tego, gołąbko - szepnęła. - Znowu zaczną się bijatyki i zgorszenie...

Odpowiedziała tym samym pytaniem, które sobie postawiła.

- Jak mogę odmówić miłosierdzia?

- Wiesz, jaka ona...

- Ale ty wiesz, jaki On...

Zwróciła się do żebraczki.

- Najprzód puść mnie - powiedziała. Lekko tupnęła, chcąc nadać więcej powagi swoim słowom. - Jeszcze raz ulegam twoim prośbom, Konstancjo. Przyjmuję cię do szpitala. Przeprosisz inne kobiety za słowa i uczynki, jakie popełniłaś, a w niedzielę po mszy złożysz uroczyste przyrzeczenie, że nigdy nie będziesz piła. Słyszysz?

- Tak, słodziutka pani. Niech ci Pan Jezus da zdrowie i twojemu mężowi, naszemu księciu, i twoim dzieciom. Nigdy już nie napiję się ani kropelki. Nigdy. Na krzyż Pana naszego przysięgam ci, królowo.

Była równie odrażająca w swym dziękowaniu, jak w swych błaganiach. Elza zacinała usta, by nie okazać obrzydzenia. Konstancja wstała, podeszła do stołu. Ale kobiety patrzyły na nią z wściekłością. Rozsiadły się szeroko, tak że nie było dla niej miejsca. Nie śmiały krzyczeć, tylko syczały groźnie:

- Wynoś się, ty... Uciekaj! Nie puścimy cię!

Stara uderzyła w lament:

- O pani najcudowniejsza! Złota księżno! Nie chcą mnie puścić wstrętne ropuchy. Odganiają. Każ, niech mnie puszczą, pani. Co ja im winna? Przyszłam prosić o przebaczenie, a one na mnie jak suki...

Tym razem wdała się w sprawę Guda. Kazała się kobietom ścisnąć na ławie. Uczyniły to, ale nie przestawały patrzeć nienawistnie na Konstancję.

Elza wstała z ławy i powiedziała:

- Wstydźcie się. Ona was przeprosi, a wy jej musicie przebaczyć. Pan nasz nauczał, aby zawsze przebaczać, ponieważ my same zawsze jesteśmy winne... Czy nie jesteście chrześcijankami? Wstydźcie się.

Siedziały cicho ze spuszczonymi głowami. Widziała jednak, że są dalej pełne zaciętości. O Boże - myślała - jak trudno jest wyrwać gniew z ludzkiego serca! Nie miała sił, by je strofować. Przemęczona, osunęła się z powrotem na ławę.

I znowu przesuwali się przed nią przybyli, kłaniając się nisko. Zdawało się, że przeszli już wszyscy, gdy w progu ukazała się, jakby ociągając się, jeszcze jedna postać. Była okręcona chustką i dźwigała coś w objęciach. W trójkątnym otworze nad skrzyżowaniem chustki zobaczyła młodą twarz. Od razu wiedziała: dziewczyna z dzieckiem. Musiała nie pochodzić z Eisenach, gdyż inaczej nie ośmieliłaby się przyjść w dzień.

Skinieniem przywołała ją blisko do siebie. Nie chciała, aby siorbiące zupę kobiety, tak łase na wszelkie nowiny, słyszały, co będzie mówiła z dziewczyną.

- Skąd jesteś? - pytała.

- Z daleka, wasza miłość - odpowiedziała wymijająco.

Nie żądała bliższych wiadomości. Na co? Przecież chodziło tylko o to, by tamtej pomóc.

- Co cię tutaj przywiodło?

Zamiast odpowiedzi rozchyliła nieco chustkę, odkrywając porosłą rzadkim, miękkim włosem główkę śpiącego, może półrocznego dziecka.

- Jesteś niezamężna?

- Tak...

- A ten twój?

Po twarzy dziewczyny przemknął wyraz gniewu.

- Uciekł.

- Czy wiesz, że popełniłaś wielki grzech? Czy żałujesz?

Pytała o to zawsze. Najczęściej pokornie potakiwały. Ale dziewczyna wyprostowała się, jakby chciała zaprzeczyć. W jej szarobłękitnych oczach zapalił się ogień zawziętości.

- On - powiedziała twardo - chciał mnie zabić. I ojciec chciał. Jak psa... Czego mam żałować?

Nie podjęła rzuconej rękawicy. Była pewna, że tak samo nieraz myślały tamte, inne, tylko nie śmiały tego powiedzieć. Zrozumienie winy - myślała - rodzi się z przebaczenia. Dlatego kazano nam wybaczać. Dlatego Jezus wybaczył z krzyża.

- Może jednak ułoży się? - powiedziała. - Przynajmniej z ojcem...

- Nie! - zaprzeczyła.

Nie próbowała jej pocieszać.

- Czym ci mogę pomóc?

- Zlitujcie się, wasza miłość, i zaopiekujcie dzieckiem...

- A ty?

- Pójdę między ludzi. Będę pracowała.

- Słuchaj - rzekła. Poczuła nagle dziwną sympatię do tej dziewczyny. Miała twarz prostą, spod chusty wymykały się włosy, ciemniejsze od spodu, górą jasnozłote. - Zostań tutaj. Będziesz pomagała przy szpitalu. Nie rozstaniesz się ze swym dzieckiem, To chłopiec?

- Chłopiec, wasza miłość...

- Więc jakże? Chcesz?

- Pozwólcie mi, wasza miłość, odejść.

- Dlaczego?

Nie odpowiedziała.

- Zostań - powtórzyła Elza.

Dziewczyna jednak milczała. Elza pomyślała z żalem: znowu jedna, która chce ucieć od dziecka, by gonić za mężczyzną. Ćma póki całkiem nie opali sobie skrzydeł, póty wciąż na nowo rzuca się w ogień. Ale nadal patrzyła z sympatią na dziewczynę.

Przywołała Gudę.

- Weźmiesz od niej dziecko. Zaopiekujemy się nim. A ty - zwróciła się do dziewczyny - zjedz, nim odejdziesz.

Na gniewnej jeszcze przed chwilą twarzy dziewczyny odmalował się żal. Powoli odwijała chustkę. Dziecko spało: miało oczy zamknięte i buzię rozchyloną niby rybi pyszczek. Dłonie zaciśnięte były w piąstki. Dziewczynie usta poczęły drgać. Trzymała dalej dziecko przyciśnięte do siebie i nie oddawała go Gudzie. Wydawało się, że nie rozstanie się nigdy z ciepłą, przywartą do boku figurką. Elza czuła cały ból tamtej. Tak samo by cierpiała, gdyby jej przyszło rozstawać się z którymś ze swoich dzieci. Każde z nich: Herman, Zofia, Gertruda - byłoby wtedy najdroższe. A jednak jak zawsze wobec cudzego bólu targnął nią odruch. Raczej, Panie - pomyślała - każ mnie cierpieć niźli tej biedaczce...

Jeszcze raz powiedziała:

- Zostań... - Chwilę czekała na odpowiedź. - A jeżeli nie chcesz teraz zostać, to wróć potem.

Dziewczyna, nie odrywając oczu od dziecka, skinęła głową. Nagle uczyniła wysiłek: oderwała dziecko od ramienia i podała je Gudzie. Ale jeszcze poprawiła na nim koszulkę, przygładziła włoski.

- Nie oddawajcie go nikomu, pani... - szepnęła błagalnie.

- Nie oddam nikomu - zapewniła. - Wróć.

Guda wyszła z dzieckiem, dziewczyna chwilę stała nieruchomo, potem gwałtownie wybiegła za nią. Elza zamyśliła się. Obok niej siedzący przy stole starcy grzebali łyżkami w miskach i postękiwali. Jak, o Boże - zastanawiała się - pomagać takim jak ta...? Im dłużej zajmowała się szpitalem, tym częściej budziło się w niej uczucie, że to jest próżne zasypywanie małą łopatką niezgłębionej przepaści. Lub powstrzymywanie rękami powodziowej fali. Zdarzało się jej, zwłaszcza podczas ostatniej choroby, że budziła się w nocy jakby w morzu skowyczących z bólu głosów. Tyle jest cierpienia...

Zamyślona nie spostrzegła Gudy, która tymczasem wróciła do izby i stała przed nią. Dopiero kiedy podniosła głowę, tamta powiedziała:

- Poszła.

- Kto? Ach, ta dziewczyna? Dlaczego nie dałaś jej jeść?

- Nie chciała.

- Biedaczka. Inne lamentują, ale potem idą i nawet się nie obejrzą za dzieckiem. Ta nie płakała, lecz przysięgłabym, że kocha je bardzo.

- Na pewno - Guda ucięła krótko. - Prosiła, by mieć nad nim staranie. Pobiegła za mną, żeby zostawić dla niego...

- Nie trzeba było przyjmować! - zawołała. - Dziecku nie zabraknie, a ona sama będzie potrzebowała...

- Nie przyjęłabym. Ale jak mi wetknęła w rękę, zgłupiałam...

- Co ci takiego zostawiła?

Guda wyciągnęła dłoń. Leżał na niej złoty guz. Elza wzięła go w palce. Nagle zmarszczyła czoło. Ostre drgnienie targnęło jej ciałem.

- To zupełnie... Ależ tak! Poznaję! - Podniosła wzrok na Gudę. - To ten, którego brakło przy płaszczu...

- Ten - potwierdziła. - Może znalazła go?

Ścisnęła guz w dłoni. Tak, na pewno, musiała go znaleźć... Nie mogło być inaczej... Mimo to smutek zaćmił jej serce, jakby ogarnęła je mgła. Czyżby w tej wielkiej pewności, na której oparte było jej życie, znajdowały się szczeliny? Nie, nie mogła w to uwierzyć. A jednak gdyby tamta wróciła czuła, że nie potrafiłaby już na nią patrzeć tak jak poprzednio. Złoty guz ciążył jak kamień.



22

Mistrz Konrad przestał czytać. W komnacie zapadło milczenie. Blade, niedokuczliwe blaski słońca wpadały przez okno i kładły się na stole i na żółtym, rozpostartym, przytrzymywanym ciężarkami pergaminie. W ciszy słychać było mocne oddechy obecnych i suche szlochy dobywające się z piersi starej księżnej.

- Wieczny odpoczynek racz mu dać, Panie - powiedział kanonik z Marburga, składając dłonie i schylając głowę. Inni pochylili się także, a Zofia, wspierając się na kosturze, przyklękła. Cisza trwała dalej. Konrad rozsupłał małą skórzaną sakiewkę przyczepioną do pergaminu i wytrząsnąwszy z niej pierścień, położył go na rozwiniętym pergaminie. Słońce zaiskrzyło się w szafirze. Oczy wszystkich spoczęły na pierścieniu.

- Trzeba będzie powiedzieć... - rzekł Henryk. Wyciągnął rękę, jakby chciał wziąć pierścień, ale zaraz ją cofnął. - Kto jej powie? - potoczył spojrzeniem po siedzących. - Może wy, mistrzu?

Zanim jednak tamten zdołał odpowiedzieć, odezwał się książę Konrad:

- Nie możemy jej mówić teraz! Widzicie, jak wygląda. Ten połóg zjadł ją całkiem. Nie poznałem jej po prostu, gdy wróciłem.

- Chciałbyś zataić? - zapytał Henryk, wlepiając w brata podejrzliwe spojrzenie.

- Do.czasu - tłumaczył młodszy. - Niech nabierze sił. Został z niej cień.

- No tak, wygląda nietęgo - rzekł Raspe. - Ale w gruncie rzeczy to twarda kobieta. Niby tak ciężko chorowała, a ledwo wstała, jeździ codziennie do szpitala. Nie lubię udawania. A wy co o tym sądzicie, mistrzu?

Patrząc przed siebie spojrzeniem, które mijało siedzących, odpowiedział po swojemu, wolno i dobitnie:

- Cokolwiek Pan nasz zsyła, wie dobrze po co i dla kogo. Wie także, dlaczego właśnie w tym, a nie w innym czasie. U Niego wszystko ma swój cel i czas. Godna pochwały jest dobroć serca księcia Konrada. Nie wydaje mi się jednak, by wolno było zmieniać coś w wyrokach Bożych.

Raspe uczynił pełen uznania gest.

- Mądre słowa. - Pochylił się ku mistrzowi. - Więc powiecie jej? - zapytał.

- Zgodziłem się służyć księżnej radą i pomocą, toteż każdą rzecz, którą należy uczynić dla niej, wypełnię.

Henryk szybkim ruchem, jakby chwytał chodzącą po stole muchę, wziął pierścień. Wyciągnął z nim rękę do Konrada. Ale młodszy brat odezwał się znowu:

- Mówię wam, że nie można jej tego obecnie mówić. Trzeba mieć litość...

- Mistrz - rzekł Raspe - powiedział ci, Konradzie, że to jest wyrok Boży. I jeżeli myśmy zdołali znieść ten cios...

- Wiesz, jak się kochali... - Konrad przerwał bratu. - Gdyby Ludwik żył...

- Ludwik miewał dla niej za dużo względów. Patrz lepiej na naszą matkę. Zobacz, jak ona znosi ból. Elza powinna brać z niej przykład.

Nagle rozległ się suchy głos Zofii.

- Daj mi, Henryku, ten pierścień. - Wzięła go z jego ręki. Chwilę trzymała na rozwartej dłoni i przyglądała mu się uważnie. Powoli zamknęła palce. - Konrad ma może rację - podjęła. - Mimo wszystko trzeba ją oszczędzać. Zresztą gotowa stracić pokarm. Ja sama powiem jej o śmierci Ludwika.

- Ty, matko?

- Ja. Uczynię to wtedy, gdy zobaczę, że się trzyma mocniej. I oddam jej pierścień. Nakaż, aby do tej chwili nikt w zamku nie dowiedział się o tym, co się stało. Wypraw gońca, aby nie rozpaplał. Was, mistrzu, proszę również o milczenie. Byłoby natomiast dobrze, byście jej duszę przygotowali na ten cios...

Skłonił głowę, lecz natychmiast wyprostował się.

- Stanie się zgodnie z waszym życzeniem, pani -- rzekł. - Wydaje mi się jednak, że nadmierną litością osłabiacie tylko serce księżnej. Zawsze usiłowałem uczynić jej duszę odporniejszą na pokusy i bóle świata. Nie przychodziło to łatwo. Księżna jest istotą słabą, chwiejną i dziecinną. Inne żony władców, wiemy o tym, potrafiły być dla swoich małżonków oparciem, pomocą w dobrem, pociechą w troskach. Księżna jest jak powój, który dla siebie tylko szuka oparcia. Niewątpliwie będzie to dla niej cios bolesny. Trzeba jej współczuć. Lecz jeżeliby go zdołała przyjąć należycie, zahartowałby ją. Uczynicie, pani, jak chcecie. Lecz ja muszę powiedzieć to, co sądzę. Wierzcie mi, Opatrzność czuwa nad cierpiącymi. Z czasem, gdy wspomnienie radości małżeńskich minie, będzia rzeczą słuszna nakłonić ją, by postąpiła, jak wy, pani, i odeszła gdzieś w zacisze zakonne. Klasztor jest zresztą właściwym miejscem dla duszy wymagającej ciągłego doglądania...

Zapanowało milczenie, które przerwał Henryk:

- Mistrz ma całkowitą racja. Elza niech idzie do klasztoru. Powinnaś ją, matko, do tego skłonić. Nigdy właściwie nie nadawała się na księżną. Ten jej szpital, te kupy żebraków... Ileż ona na to strwoniła!

- Miała, nie zapominaj o tym, piękny posag i piękne wiano - wtrącił Konrad.

- Żaden posag i żadne wiano nie starczyłoby na pokrycie tego, co ona rozdaje! A jak to było, matko, z tym zdjęciem korony przez nią?

- To się zdarzyło jeszcze za życia twego ojca, Henryku - rzekła Zofia. - Była wtedy dzieckiem. Na święto Wniebowzięcia rycerze zakonni, którzy akurat przemienili wtedy szpital na komturię, prosili, bym przyszła do nich na mszę. Podczas niej składali swoje śluby. To była wielka uroczystość. Ojca nie było w Wartburgu. Zabrałam ze sobą Agnieszkę i Elzę. Sama wkładałam im obu na głowy korony książęce. Żal mi było nieraz tej dziewczyny... Mistrz poznał ją dobrze: ona zawsze oczekuje od drugich więcej uczuć, niż to jest możliwe.

- I ona zdjęła koronę? - zapytał książę Konrad.

- Zdjęła i położyła na ołtarzu. Gdyby to zrobiła teraz, byłoby to zrozumiałe i właściwe. Ale wtedy to była przesada i dziwactwo. Wyglądało, jakby nie chciała być księżną. Może zresztą bywałam niekiedy dla niej za surowa, przyznaję, ale ten gest nie podobał mi się.

- Nie kocha dziecka, kto mu żałuje rózeg, mówi Pismo święte - rzekł mistrz Konrad. - Na pewno swoją surowością, pani, przyczyniliście się tylko dla dobra waszej synowej. Ufam, że i teraz skierujecie jej duszę we właściwym kierunku. Lecz, jeżeli pozwolicie, wasze miłoście, skończmy już o tym. Chciałbym porozmawiać o czym innym. Bolesna wieść o śmierci waszego syna i brata przyszła wraz z pewnymi, również smutnymi nowinami. Wy, książę - zwrócił się do Raspego - stajecie wobec wyboru... Wybaczcie, że do tego zmierzam. Lecz skoro mnie oddane zostały sprawy Kościoła w tym księstwie, powinienem wiedzieć, jak zamierzacie postąpić.

- Oczywiście... - mruknął Raspe. Ale nie śpieszył się z odpowiedzią. Tarł czoło w ten sposób, że dłoń skrywała mu oczy. Spod palców wzrok księcia śledził trochę niespokojnie twarz mistrza. - Tak... - podjął. - Rozumiem wasze pytanie. Wiadomość o wyklęciu pana cesarza jest doprawdy bardzo smutna. Czy jednak nie jest rzecza przedwczesną mówić o wyborze? Byłem zawsze, co nie jest wam chyba tajne, mistrzu, wiernym synem Kościoła. Pragnąłem także jak należy służyć cesarzowi.

- Klątwa zwalnia od posłuszeństwa.

- Hm, to prawda... Lecz wiecie także, że musi upłynąć pewien czas. Nikt nie wątpi, że pan cesarz będzie szukać pojednania...

- Nie może być pojednania, póki się nie ugnie.

- Czego więc żądacie, mistrzu?

- Kościoły winny ogłosić wyrok Ojca świętego. Gdy cesarz dowie się, że cała Rzesza wie o jego wyklęciu, będzie pokorniejszy.

- Hm... - Henryk znowu tarł czoło. Czuł się zapędzony w ciasną uliczkę. Przy takim papieżu jak Grzegorz IX - myślał - ludzie w rodzaju mistrza Konrada stają się potęgą. Lecz czy można obejmując rządy zacząć od zadzierania z cesarzem? Ten miał jak zawsze szczęście - przebiegło mu przez głowę, w nagłym wybuchu gniewu. - Umarł, a ja się muszę kręcić niby węgorz na ogniu. - Spod trących czoło palców śledził nieustępliwą twarz Konrada i jego twardy, stalowy wzrok. Jak on się do kogoś weźmie - myślał - nie popuści... - Hm, hm... - chrząkaniem pokrywał zakłopotanie. Nagle przyszła mu do głowy myśl, która wydała mu się rozwiązaniem: - Lecz, mistrzu - rzekł - jeśli ogłosimy o klątwie, a skryjemy wiadomość o śmierci mego brata, ludzie pomyślą, że klątwa także jego dotyka. Może nawet nas wszystkich. Wiecie, jak ludzie są skłonni do opowiadania takich rzeczy. Gotowi pleść, że ta śmierć jest karą Bożą. Tyle kłamstw opowiadano o naszym ojcu...

Nie bez zadowolenia spostrzegł, że Konrad zmarszczył brwi i zamyślił się. Siedział długo bez słowa. Wreszcie rzekł:

- Jest w tym, co mówicie, książę, wiele słuszności... - Urwał i wzrok utkwił w twarzy księżnej. - Nie byłoby rzeczą dobrą, aby na imię zmarłego spadła plama - powiedział. - Ale wieść o klątwie musi się rozejść i rozejdzie się, choćby ambony milczały.

Pod naciskiem jego twardych oczu i wypowiedzianych słów twarz Zofii pobladła.

- Lecz Elzie nie możecie powiedzieć teraz o śmierci Ludwika! - zawołał książę Konrad.

Jego okrzyk zapadł w ciszę. Potem rozległ się lekko drżący głos starej księżnej:

- Widzę z waszych słów, mistrzu, że trzeba mi wybierać między miłością dla syna a litością dla synowej. Tak, to by było okropne, gdyby zaczęto o nim opowiadać, jak się mówiło o jego ojcu. Nie możemy do tego dopuścić. Trudno. Trzeba postąpić bezlitośnie. Biedna kobieta...

- Wasze współczucie dla księżnej - rzekł mistrz Konrad - podszepnie wam, pani, niewątpliwie litościwe słowa.

Zofia potrząsnęła głową.

- Nie wiem powiedziała. - Obawiam się, że żadne słowo nie będzie dość litościwe. Dlatego chciałam ją oszczędzić. Lecz gdy trzeba, powiem jej. Dziś jeszcze...

- Niech nasz Zbawca będzie z wami, pani - kanonik z Marburga zrobił krzyż nad głową starej księżnej. Teraz obrócił wymowne spojrzenie ku Raspemu. - Więc, jak sądzę - rzekł - nic nie stoi na przeszkodzie, bym wydał polecenie, aby od jutra poczęto odczytywać w kościołach wyrok Ojca świętego?

Henryk z rezygnacją skinął głową. Po twarzy Konrada przemknął błysk zadowolenia.

- Cieszę się - podjął - żeście, książę, zaczęli swoje rządy od uznania woli Kościoła i poddania się bez opieszałości jego decyzji. Nie pożałujecie tego na pewno. Budzi się we mnie nadzieja, że także w sprawach, które wasz brat pozostawił nie załatwione, wybierzecie należytą drogę.

Prędko zdąża do swoich celów - myślał Raspe, znowu pokrywając chrząkaniem namysł.

- Hm... To nie są, mistrzu, moje rządy. Pełnić je będę jedynie w imieniu naszego bratanka. Póki jednak mam coś do powiedzenia, starać się będę, by żądania Kościoła, hm, były spełnione. Hm. Czy nie sądzicie, mistrzu że należałoby się o to modlić, aby pan cesarz uzyskał przebaczenie?

- Zawsze, wasza miłość, trzeba się modlić, aby pyszni zostali starci, a sprawiedliwi odnieśli triumf. Lecz, jak wspomniałem, zmarły landgraf pozostawił sprawy...

- Wiem, wiem... Pozwólcie mi jednak namyślić się i naradzić z rodziną. Doprawdy ten bolesny cios spadł na nas tak nagle. Trudno mi jest po prostu zebrać myśli...

- Pojmuję książę, i zaczekam. Gdy już ochłoniecie z bólu, przyjdę do was po odpowiedź.

Znowu przemknęła przez głowę Henryka myśl: Ten miał szczęście! Rządy, których tak bratu zazdrościł, zaczynały się od kłopotów. Konrad będzie chciał mu narzucać swoją wolę. Jeśli będzie mu we wszystkim ulegać, narazi się na drwiny. Wśród książąt Rzeszy nie jest popularne takie księżepopychle... Lecz jak opierać mu się, gdy cesarz pod klątwą? Raspe czuł przebiegające po skórze dreszcze. Gdy było wszystko proste - rządził Ludwik, gdy wszystko się poplątało - jemu przyszło rządzić! Przygryzając paznokcie, Henryk myślał ze złością, iż nigdy w życiu nie miał szczęścia.



23

Elza i Guda przędły, gdy otworzyły się drzwi i stanęła w nich, wsparta na kosturze, Zofia. Towarzysząca jej wszędzie siostra zakonna podtrzymywała ją pod ramię. Za starą księżną stało kilka dam dworskich.

- Czy mogę cię odwiedzić, córko? - spytała Zofia, zatrzymując się w progu.

- Ależ witam was, matko! - Elza poderwała się żywo ze swego zydla. - I was witam, czcigodne panie - zwróciła się do dam. - Zechciejcie wejść i usiąść.

Gościnnie podsuwała stołki, a Zofię zaprosiła, by usiadła na przykrytej barwnym kilimem ławie. Była zaskoczona tą wizytą. Krzątaniem się po izbie usiłowała pokryć zmieszanie. Zofia, odkąd wstąpiła do zakonu i przebywała w zamku jedynie czasowo, nie zajrzała nigdy do komnaty Elzy. Wiedziała, dlaczego tak było: gdziekolwiek zdarzyło się wejść Zofii, jej baczny wzrok obiegał natychmiast wszystkie kąty. Nic nie mogło mu ujść, najmniejszy nawet drobiazg. I zawsze pierwsze po powitaniu słowo było słowem nagany, Elza pamiętała dobrze z czasów dzieciństwa te groźne wejścia. Bała się ich i nigdy nie potrafiła wyzbyć się uczucia lęku, gdy widziała wchodzącą świekrę. Może Zofia wiedziała o tym? Pomimo że obecnie przestała się uważać za pania zamku, ilekroć w nim była, nie rezygnowała ze swych nagan dla wszystkiego, co nie odpowiadało jej pojęciom o porządku. Tylko do komnaty Elzy nie wchodziła nigdy, jakby chcąc ustrzec samą siebie od konieczności ganienia. Mimo to dawny, dręczący lęk pozostał w Elzie.

Od samego początku lęk ten przygaszał w niej miłość do Zofii. Wyrzucała to sobie całe życie. Bardzo chciała kochać świekrę. W gruncie rzeczy podziwiała ją. Sama nigdy nie potrafiła być równie dokładna, staranna i rozważna. Miała skłonność do porzucania jednej rzeczy dla drugiej. Było w niej zawsze tyle wahań i wątpliwości, zwłaszcza w ocenie własnych postępków! Zofia, cokolwiek czyniła, wiedziała z nieustępliwą pewnością, że postępuje należycie.

Pełna zdumienia spostrzegła, że wzrok starej księżnej nie obiegł wszystkich kątów, ale pozostał spuszczony. Wolno, postukując kosturem, siadała na ławie. Zakonnica stanęła za nią. Zofia otarła wierzchem dłoni swe usta, małe i zaciśnięte. Przycupnęła na zydlu naprzeciwko niej Elza czekała z niepokojem wyjaśnienia celu odwiedzin. Patrzyła w twarz świekry. Odkryła na obwisłych, pełnych zmarszczek policzkach jakby wyraz bólu. To cierpienie i zupełny brak czujności w spojrzeniu czyniły z Zofii, zda się, zupełnie nieznaną istotę. Nie była już kobietą gotową do każdego działania. Także w posiniałych dłoniach, leżących na szorstkiej tkaninie habitu, wydało jej się, że odkryła słabość.

- Moja córko - zaczęła Zofia; było to zdanie długie, widać starannie przygotowane - nie trzeba, abyś zbytnio bolała nad tym, co z woli Pańskiej dotknęło mego ukochanego syna, a twego męża...

Krzyknęła i zerwała się na równe nogi. Zimno jakieś przesunęło się po jej twarzy, niby dotknięcie lodu, a potem zaraz doznała palenia policzków. Zabrakło jej oddechu. Prędko łapała powietrze otwartymi szeroko ustami.

Ludwik! Gdy odjechał, przez długi czas zdawało się Elzie, że nie potrafi żyć, tak bardzo każda jej myśl raniła się co chwila na napotykanych wspomnieniach. Był koło niej wciąż swą nieobecnością. Czuła jego brak. Dawniejsze wyjazdy bywały inne - zaledwie odjechał, już zaczynała oczekiwać jego powrotu. Oddaliwszy się, przybliżał się znowu. Teraz zdawało się jej, że się wciąż i wciąż oddalał. Poddała się temu uczuciu jak ktoś, kto stacza się w dół i jedno ma tylko pragnienie, by wreszcie zakończyło się to spadanie. Aby jakoś żyć, wystrzegała się wszelkiej myśli o mężu. Pozwoliła, aby między nim a nia rozpostarła się mgła. Nigdy nie utraciła świadomości, że on gdzieś jest. Nie czuła go jednak. Ludwik przestał się jej nawet śnić.

Ale cała ta obronna budowla rozsypała się od słów Zofii niby od uderzenia taranu. Poczuła ból, który ją przeniknął, wszedł w głąb jej istoty, stawał się coraz okrutniejszy. Aż wreszcie dotarł do najczulszego miejsca. Kurczowo przycisnęła ręce do piersi. Na próżno tym dotknięciem usiłowała powstrzymać spływający w głąb serca strumień. Próżno chciała zatrzymać bieg niedopowiedzianych słów. Zamiast tego wyszła im naprzeciw. Nie czekając aż dowie się przyniesionej nowiny, zapytała:

- Wpadł w ręce niewiernych? - i zaraz gorączkowo mówiła dalej: - Trzeba go więc ratować. Z Bożą pomocą to się na pewno da uczynić. Słyszałam, że Saracenowie przyjmują okup. Czego tylko zażądają, damy...

Lecz słów zabrakło. Nie, wiedziała, dobrze wiedziała, że to nie z tym przyszła świekra. Ludwik nie wpadł w ręce Saracenów. Czuła, że cokolwiek zdolna jest wyobrazić sobie, nie jest tym, co się naprawdę stało.

- Moja córko - posłyszała głos suchy, dziwnie w swej bezbarwności nielitościwy - on nie żyje...

Wydała okrzyk długi, straszny, zawodzący.

- Nie żyje! - Zaniosła się łkaniem, jak skowytem. - Niech odejdzie ode mnie wszystko...!

Siedziała nieruchomo, z twarzą ukrytą w dłoniach, z krzykiem, który ucichł, lecz w niej trwał dalej. Nagle zerwała się. Jej oczy były oczami szalonej. Rzuciła się wprost przed siebie. Dobiegłszy ściany, z całej siły uderzyła się o nią. Zawróciła. Pognała szaleńczo w drugą stronę. Znowu uderzyła się o ścianę. Biła się o nie jak ptak, który wpadł do izby. Łkając, tłukła się o mury, jakby na próżno szukając wyjścia z zamknięcia.

Towarzyszące Zofii damy zerwały się z miejsc. Niektóre biegały za Elzą, powtarzając nieporadne słowa pociechy i usiłując ją przytrzymać. Inne stały i same zanosiły się płaczem. W komnacie zapanował krzyk i lament.

Tylko Zofia pozostała na miejscu. Siedziała nieporuszona. Miała twarz stężałą i suche oczy.

- Puśćcie mnie! - zawołała Elza, gdy kobiety schwyciły ją i oplotły ramionami. - Puśćcie! - zaniosła się szlochem. Z nieoczekiwaną u niej siłą wyrwała się z ich rąk. Biegała dalej. - Niech wszystko odejdzie...! - łkała. - Nie chcę! Nie chcę!

- Miłościwa księżno... Pan Jezus dobry, pocieszy... Wziął pana landgrafa do niebieskiej chwały... Wasza miłość, opanujcie rozpacz... - powtarzały kobiety, chodząc bezradnie za nią.

Przestała w końcu biegać. Już tylko chodziła - coraz wolniej. Nie krzyczała, nie szlochała. Z całych sił cisnęła dłonie do ust. Wreszcie zatrzymała się pośrodku koła płaczących kobiet, wtrącanych w rozpacz jej rozpaczą. Szklany jej wzrok przesuwał się czas jakiś po ich twarzach, jakby czegoś szukał. Na moment zatrzymywał się na każdej - potem szedł dalej.

Spod zaciśniętych mocno powiek wybiegły dwie grube łzy. Lśniącymi strugami spłynęły po policzkach. Stała dalej pośrodku izby, chwiejąc się na nogach. Nagle poderwała się i ze strasznym szlochem runęła do stóp siedzącej wciąż bez ruchu Zofii. Wtulając głowę w jej nogi, łkała. Od tego płaczu plecy jej trzęsły się i dygotały. Damy pochyliły się nad nią, usiłowały ją podźwignąć. Leciała im przez ręce. Aż wreszcie stara księżna dała znak, by ją zostawiły w spokoju. Gdy ona siedziała bez ruchu wsparta ciężko na kiju, Elza wiła się na ziemi wśród rozdzierającego łkania. Czasami uderzała czołem o ziemię. Czarne włosy, z których spadł czepek, rozsypały się. Gwałtowna rozpacz nie mijała. Wreszcie Zofia zdjęła rękę z kostura i położyła ją na ramieniu płaczącej. Pod tym dotknięciem Elza zaniosła się krótkim, rozdzierającym łkaniem. A potem ucichła.



24

Miała uczucie, że skończył się dla niej dzień, a ona znalazła się w nie kończącej się nocy. Żyła dostrzegając jedynie sprawy najbliższe, związane z dziećmi i ze szpitalem, obca wszystkiemu, co się działo w księstwie, Rzeszy, cesarstwie.

Gdy minęło parę dni, a ona uspokoiła się po swym wybuchu, odwiedził ją mistrz Konrad. Zasiadł na podsuniętej mu, zasłanej kilimem ławie i długo patrzył bez słowa na Elzę, zanim w końcu rzekł:

- Dotknął was, pani, bolesny cios. Ale stało się to dla dobra waszej duszy. Wierzcie mi. - Czuła na sobie jego przenikliwe spojrzenie usiłujące odkryć, jak przyjmie jego słowa. - Cokolwiek Pan czyni - mówił dalej - zawsze ma na oku nasze dobro. Ból otwiera oczy, pozwala zobaczyć to, czego człowiek, upojony radością, nie widzi. Ból jest dla grzesznika znakiem miłosierdzia. Dla dobra waszego, księżno, to się stało, powtarzam.

Znowu patrzył na nią. Jej twarz była jak kamienna. Nie wątpiła, że ma słuszność. Na pewno miał słuszność. Po co jednak to powtarzał? Czy nie zdawał sobie sprawy, że przed nią stanęło to już wiele, wiele razy? Że powtarzanie jest przelewaniem pełnego kielicha?

Jej miłość dla Ludwika nie była zachłanna. Kochała go tak bardzo, a jednak nigdy, nawet w pragnieniach nie wyobrażała sobie, aby można go było sobie w całości przywłaszczyć. Choć stanowili jedno, miał swoją wolę i swoje sprawy, o które nie pytała. Raczej zdawała się chętnie na jego decyzję; znajdowała radość w posłuszeństwie. Teraz Ludwika nie było. Zniknął. Nie czuła go, nie śnił się jej nigdy. Jeżeli we śnie powracała do niej jego śmierć, zawsze tylko poprzez wieść przynoszoną przez Zofię. A mimo to nie czuła się chyba nigdy bardziej z nim związana. Nieodczuwalny - był przecież przy niej, czy też w niej, jak nie urodzone dziecko. Bezsilny, we wszystkim zależał od niej. Teraz to ona musiała decydować za oboje. Ona dźwigała wspólne brzemię.

- Dlatego też powinniście, wasza miłość - ciągnął - przezwyciężyć wasz ból. Będę się za was modlił. Nie mogę teraz pozostać w Wartburgu. Wzywają mnie ważne sprawy. Chociaż przygnieceni waszym smutkiem, na pewno wiecie, pani, iż cesarz został wyklęty przez Ojca świętego. Gdy zabrakło waszego męża, nie odpłynął na krucjatę. Tak, przyznaję, wasz małżonek spełnił pokładane w nim nadzieje. Możecie być z niego dumni. Mimo, że nie dane mu było dotrzeć do ziemi Chrystusowej i nie zginął w walce z niewiernymi, przecież jego szczera intencja na pewno została przyjęta za czyn. Natomiast cesarz-krzywoprzysięzca w jego śmierci znalazł sobie wymówkę. Apostoł wyklął go i nawet nie chciał rozmawiać z jego wysłannikami. Qdjeżdżam dopilnować, aby ten po stokroć zasłużony wyrok rozgłoszony był w całym księstwie.

- Biedny cesarz! - szepnęła. - Braciszek... - poprawiła się - mój mąż ufał mu...

- Rzeczywiście - przyznał - zanadto mu ufał. Lecz nie żałujcie go! To, co na niego spadło, jest słuszną karą Bożą. Więc, jak mówiłem, wyjeżdżam. W czasie mojej nieobecności będzie wam może potrzeba rady lub pomocy...

- Zwrócę się wtedy do ojca kapelana. Lecz chyba, mistrzu, nie opuszczacie nas na długo?

- To zależy... Być może będę w podróży aż do Świąt Bożego Narodzenia. A może nawet dłużej jeszcze. Zastanówcie się, pani, czy ta nieobecność nie będzie dla was zbyt długa? Może byłoby lepiej, abyście obowiązki opiekuna waszej duszy powierzyli komu innemu? Komuś, kto odpowiadałby wam lepiej niż ja? Wiem o tym, że jestem wymagający i surowy. Mam może dla was, pani, zbyt ciężką rękę? Zastanówcie się i odpowiedzcie mi z całą szczerością.

Ogarnęło ją pragnienie, by uczepić się tych słów. Konradowi, czuła to, nie zależało na niej. Wyraźnie chciał uwolnić się od przyjętych obowiązków. To prawda, że wśród tylu zadań, jakie na nim ciążyły, brakło mu czasu, by się nią zajmować. W niej zaś była tęsknota za delikatną ręką kogoś, jak brat Rudiger.

Ale natychmiast sprzeciwiła się temu. Stanęło przed nią wspomnienie słów Ludwika, gdy wróciwszy z królewskiego dworu zapowiedział jej przybycie Konrada. “To święty człowiek - mówił - tak wszyscy powiadają. Sądzę, że będziesz z niego zadowolona. A może przez ciebie - uśmiechnął się żartobliwie - spłyną i na mnie jego pobożne nauki?” Wprawdzie po powrocie z Italii Ludwik o mały włos nie wystąpił przeciwko Konradowi. Rozstali się jednak w zgodzie. Czyż miałaby odsuwać to, co jej dał braciszek? I to teraz? Nie! Nie!

Pokornie złożyła dłonie. Poprosiła:

- Skoro jesteście tacy łaskawi, mistrzu, nie wyrzekajcie się i w przyszłości opieki nad moją grzeszną duszą...

Zmarszczył brwi i zamyślił się. Wąskie wargi miał zaciśnięte. Nie patrzył na nią. Powtórzyła prośbę:

- Nie pozostawiajcie mnie samą. Obiecaliście memu mężowi. Tak bym chciała, aby wszystko pozostało, jak było.

Siedział dalej zatopiony w myślach. Wreszcie odezwał się:

- To prawda, że obiecałem waszemu mężowi, iż was nie opuszczę w potrzebie. Lecz - przesunął w zamyśleniu dłonią po podbródku - posłuchajcie uważnie, pani, tego, co powiem. - Znowu mówił po swojemu, pełnymi, krągłymi zdaniami, równie dobitnie, jakby przemawiał z ambony. - Pomimo śmierci waszego męża pozostaliście nadal landgrafinią i matką małoletniego dziedzica księstwa. Żyjecie nadal w świecie. I świat domagać się może od was wielu rzeczy.

- Choćby nie wiem czego domagał się - przerwała mu - niczego nie otrzyma! Ze śmiercią Ludwika skończyło się dla mnie wszystko! Wszystko!

Potrząsnął głową i powstrzymał ją szerokim gestem.

- Nie spieszcie się. Jesteście, pani, bardzo młoda...

- Złożyłam ślub, czy zapomnieliście?!

- Niczego nie zapomniałem. Jednak dla ważnej przyczyny Ojciec święty posiada władzę rozwiązywania takich przyrzeczeń. Nie znaczy to, bym chciał namawiać was, pani, do zapomnienia o waszych przysięgach. Święty Paweł nie pochwala wdów, które szukają sobie nowych mężów. Chcę wam jednak przypomnieć, że złożyliście wasz ślub nie z innego powodu, ale z nadmiaru ziemskich uczuć, przed którym to nadmiarem ostrzegałem was - uniósł palec w górę i potrząsając nim wyskandował - niejednokrotnie. Teraz powiadacie, że wszystko się dla was skończyło, ponieważ umarł wasz mąż. I wasz ślub, i te słowa nie zrodziły się z miłości do Przedwiecznego, ale z waszego nieopanowania. Gdy coś mamy dać Bogu, ofiarę trzeba wpierw oczyścić. Należy przemienić swoje serce. To sprawa długa. I nikt jej nie potrafi dokonać w świecie. Wasza świekra dała wam, pani, wzór. Czy nie sądzicie, że należałoby ją naśladować?

Siedziała z opuszczoną głowa, jak przygnieciona jego słowami. Jej usta lekko drżały, gdy poczęła mówić.

- Wiem, jak mądre są wasze rady, mistrzu. Ale nie potrafiłabym żyć w zamkniętym murami klasztorze. Nie umiem tylko modlić się za ludzi. Potrzebuję być blisko nich, czynić coś dla nich. Gdyby można było jak bracia mniejsi...

Niechętnie wzruszył ramionami.

- Zawsze was pociągały ich dziwactwa. Jeżeli mówiłem o klasztorze, to dlatego, że w nim znaleźć można pomoc, opiekę i wskazówkę na każdą chwilę, jak postępować. Modląc się w skupieniu, nauczylibyście się żałować za wasze dawne niepowściągliwości i za swe zatracenie się w bólu. Wtedy wasza ofiara stałaby się miłą Bogu. Żyć w świecie i w niczym mu nie ustąpić to niełatwa sprawa. Pamiętajcie, pani, że jesteście tylko kobietą, słabą kobietą...

- Pamiętam... - szepnęła. - Lecz gdy wy, mistrzu, pozostaniecie przy mnie i będziecie mnie dalej prowadzili, może potrafię.

Znowu zapadł w milczenie. Skrzyżował ręce na piersiach, poddał się w tył, a szare oczy utkwił w przestrzeni. Za oknami zanosił się długimi poświstami wiatr i deszcz siekł mury zamku strugami wody. Jesień zmyła skały potokami zimnych deszczów, jakby gotując je na przyjęcie pierwszego śniegu. Nie patrząc na nią, począł mówić:

- Jeszcze raz chcę was, księżno, zapewnić, iż nio zapomniałem o danej obietnicy. Gotów jestem jej dopełnić. Lecz znacie mnie już. Nie lubię rzeczy małych. To, czego od was wymagałem dawniej, było niczym. Liczyłem się z waszą słabością, z waszym stanowiskiem. Gdybym miał poprowadzić was dalej, musiałbym żądać więcej. O wiele więcej.

Nabrała powietrza w płuca jak ktoś, kto ma zanurzyć głowę pod wodę.

- Czegokolwiek zażądacie... - szepnęła.

Powstrzymał ją:

- Nie spieszcie się. Zastanówcie się, pomyślcie. I uważajcie, aby was nie skusiła pycha brania na barki więcej, niż zdołacie udźwignąć.

- Myślę nieraz - powiedziała cicho - o tym młodym człowieku, który przyszedł poskarżyć się Panu Jezusowi, że mu czegoś brak...

Przechylił głowę i przyglądał się jej jakby trochę innym niż poprzednio wzrokiem.

- Cóż wam mówi ta historia ewangeliczna? - zapytał.

Nieśmiało, poprzez opuszczone rzęsy, spojrzała na niego. Na moment ich oczy spotkały się.

- Pan Jezus powiedział potem apostołom, że co jest niemożliwe dla człowieka, On to potrafi... - powiedziała cicho.

Zapadło milczenie. Wiatr zawodził i targał gdzieś nie domkniętymi drzwiami.

- Skoro tak bardzo tego chcecie - powiedział - gotów jestem dalej zajmować się waszą duszą.

Prędko schyliła się i pochwyciwszy jego dłoń, przycisnęła ją do ust.

- Dziękuję wam, mistrzu. Jesteście dobrzy.

- Lecz pamiętajcie o moim warunku posłuszeństwa - przypomniał unosząc w górę palec.

- Będę pamiętała.

- I o tym, że wszystko, czego żądałem dawniej, a co wam nieraz ciążyło, było niczym...

- Nie zapomnę.

- Więc dobrze. Jak wam powiedziałem, teraz wyjeżdżam. Gdy wrócę, pokażę wam nową drogę życia. A teraz zostańcie, pani, z Bogiem.

Wiatr gdzieś w głębi zamku z hukiem otworzył drzwi i wdarłszy się do korytarza zawył jak zranione zwierzę, unoszące w daremnej ucieczce swój ból.


Część trzecia:

Do świtu



1

Jakże dokuczliwa była zima tego roku! Po długiej, pogodnej jesieni dopiero na same Święta Bożego Narodzenia przyszły mrozy i pierwsze śniegi. Ale też odtąd zaczął się czas dziwny: krótkotrwałe a silne mrozy ustępowały zaraz miejsca odwilży; zaledwie jednak odtajały pola, mróz powracał nagle i całą siłą ścinał ziemię w kostropatą grudę. Nigdy nie było wiadomo, jaka pogoda utrzyma się bodaj do następnego dnia. Nieraz tak się zdarzało, że mróz cofał się rankiem, by na nowo ostro pochwycić wieczorem. Póki w ten sposób ciągnęły się styczeń i luty, ludzie znosili taki czas z rezygnacją. Kiedy jednak nadszedł marzec, a pogoda była wciąż taka sama - wszyscy poczuli się zmęczeni. Wielki Post już się zbliżał ku końcowi, a nikt jeszcze nie wychodził w pole. Ziemia była zimna, skamieniała, drzewa z jesiennymi, nie rozwiniętymi pąkami. Słońce z rzadka tylko zapalało się na niebie, na chwilę zsyłało odrobinę złudnego ciepła, a potem gasło - i zimno na nowo opanowywało świat. Ludźmi i zwierzętami targał niepokój, opanowywało ich rozdrażnienie...

Może więcej jeszcze tego rozdrażnienia było w niej niż w innych. Życie Elzy, pozbawione wyczekiwania na cokolwiek, podświadomie przynajmniej czekało na wiosnę. Czekało i drżało jakimś nieokreślonym uczuciem. Usiłowała ten ferment ukryć w sobie. Była cicha, mówiła mało. Więcej czasu niż kiedykolwiek spędzała w szpitalu. Było w nim pełno, roboty więc nie brakło.

Władzę na zamku przejmował każdego dnia mocniej w swoje ręce Henryk, zaś zmiany, które wprowadzał, często sprawiały ból Elzie. Ludzie, których cenił Ludwik, byli oddalani, przychodzili na ich miejsce inni. Każde odkrycie takich zmian pogłębiało jej rozterkę.

Któregoś dnia zjawiła się u niej Izentruda z zakłopotaną miną. Od dłuższego już czasu komórka ich zapasów świeciła pustkami. Przed kilku tygodniami Elza kazała Izentrudzie pchnąć gońca do jej ojca, by nie zwlekał z przysłaniem żywności. Chłopak jednak nie wracał i żywność także nie nadjeżdżała. Od dwóch dni żyły resztkami chleba i kaszy.

- Wasza miłość - powiedziała Izentruda - Jakub wrócił...

Podniosła na nią wzrok znad roboty. Pracowicie szyła. Ani na chwilę nie chciała mieć teraz niezajętych rąk. Szycie nie było wprawdzie najlepszym zajęciem, gdyż pozwalało biec wolno myślom i wspomnieniom, lecz lepsze było od bezczynności.

- Kiedy przywiozą żywność? - spytała.

Izentruda pociągnęła płaczliwie nosem.

- Wcale nie przywiozą, wasza aniłość...

- Co ty mówisz? Dlaczego?

Jąkając się z przejęcia, dziewczyna powtarzała, co jej opowiadał pachołek. Ekonom książęcy odwiedził dwór w Horselgau i powołując się na wolę landgrafa wzbronił zarządcy wysyłania do zamku jakichkolwiek zapasów.

Poderwała się ogarnięta nagle gniewem. Policzki jej pobladły, usta poczęły drżeć. W pierwszym porywie chciała wezwać ekonoma, ukarać go, żądać, by natychmiast jechał, odwołał swój rozkaz. Z trudem zapanowała nad wzburzeniem. Była zaskoczana, skąd się w niej wzięło tyle uczuć urażonej władczyni. Póki żył Ludwik, nie odnajdywała ich nigdy w sobie.

Nakazawszy sobie spokój, poczęła się zastanawiać, co uczynić. Pomyślała, że musi natychmiast rozmówić się z Henrykiem. Choćby ze względu na Gudę i Izentrudę nie mogła zwlekać. Odłożyła robotę i wyruszyła na poszukiwanie szwagra.

Odnalazła go przy kominku w jadalnej komnacie. Raspe siedział zawinięty w kożuch i bawił się drapaniem nogą po grzbietach cisnących się do ognia psów. Usłyszawszy kroki Elzy, podnióśł na nią wzrok, nieufny i kwaśny.

- Ach, to ty? Czego chcesz ode mnie?

- Chciałabym porozmawiać z tobą, Henryku.

- To siadaj - powiedział. Ale krzywił się, jakby zapowiedź tej rozmowy była mu niemiła. - Zimno i zimno - mruczał. Tarł ręce. - Ta zima nigdy się nie skończy, czy co? Nie można orać nikt nie sieje. Znowu będzie głód. Ludwik to miał szczęście...

Ta myśl, zamiast w nim zamrzeć, ciągle powracała. Trudności rządów przygniatały. Mistrz Konrad, wędrując po kraju, wzywał ludzi do wrogości wobec cesarza. Wszystko to pięknie - ale jak to przyjmie król? Jak na to odpowie cesarz? - martwił się Henryk. Podobno teraz choruje. Ale w końcu wyzdrowieje. A całe rycerstwo księstwa jest nadal u niego. Jedni odpłynęli do Syrii, drudzy pozostali w Italii. Turyngia bezbronna. Gdyby ją kto napadł, Raspe nie miałby czym odeprzeć uderzenia. A do tego to zimno...

Elza nie miała zamiaru mówić teraz o Ludwiku. Ale gdy wspomniał o nim, przypomniała się jej prawa, o której od dawna chciała z nim porozmawiać. Zanim więc zaczęła o tym, z czym przyszła, sięgnęła do torebki zwisającej u pasa na długich taśmach i trzymając w palcach guz, powiedziała:

- Czy braciszek miał szczęście, tego nie wiem. W trudnych chwilach, to prawda, Pan nasz opiekował się nim. Pamiętasz, Henryku, wasz powrót z Augsburga, wtedy, gdyście uszli zasadzki Poppona?

- Aha - mruknął. - Gonił wtedy jak oszalały. To było bardzo lekkomyślne z jego strony. Cud, że się dobrze skończyło.

- Gdy wrócił - ciągnęła - tyle było spraw i opowiadań, że nie spytalam go nawet, gdzie i kiedy utracił guz od płaszcza, który dla niego szyłam. Bo wróciwszy nie miał jednego. Może to zauważyłeś?

Spojrzał na nią i nagle począł się śmiać. Raspe śmiał się rzadko, a kiedy to czynił, jego śmiech miewał ton szyderczy. Krzywił w śmiechu wargi i odkrywał swe nierówne zęby.

- Nie powiedział ci o tym? - zapytał. - Pewno. Nie dziwię się jemu - zachichotał. - Skąd ci przyszło do głowy o to pytać? Nie, nie stracił tego guza w walce. Ale po co o tym gadać?

- Dlaczego?

- Nie chciałbym, Elzo, aby jakiś cień padł po moich słowach na pamięć twego męża, a mego brata. Cóż, wszyscy są grzesznikami... - Śmiał się dalej, ale cicho, a przez to jakby bardziej jeszcze złośliwie.

Guz wysunął się jej z palców i opadł na dno sakiewki. Więc jednak...? Mimo to nie zamarł w niej sprzeciw. Była tylko zła na siebie, że pytała. Po co było pytać? Sprawa, o której wspomniał, lecz której nie wyjaśnił do końca, przytępiła oburzenie, z jakim przyszła.

- Tylko to chciałaś wiedzieć? - zapytał widząc, że nie rusza się z miejsca.

- Nie - zaprzeczyła. - Właściwie przyszłam z czymś zupełnie innym. Czy to prawda, Henryku, że w twoim imieniu ekonom zabronił przysyłania żywności z moich dworów?

Skrzywił się, jakby go coś zabolało za uchem. Odsunął włosy i drapał się w tył głowy.

- Po co ci ta żywność? - zapytał.

- Wiesz przecież...

- Wiem? - niezręcznie udał zdziwionego. - Nic nie wiem. Ach, coś mi się przypomina... To mistrz ci kazał, tak? No cóż, mistrz Konrad ma wciąż pretensję o tamten zatarg Ludwika z panem arcybiskupem. Ale Ludwik, gdy odjeżdżał, obiecał mu, że rzecz załatwi po powrocie.

- Wiem o tym.

- No, więc wypada mi dotrzymać danego przez niego słowa.

- Dotrzymaj - powiedziała gorąco, składając dłonie jak do prośby.

- Tak sądzisz? - znowu krzywił się, jakby się uraził w odcisk. Tarł ucho. - Cieszę się, że nie jesteś przeciwna. Bo pamiętaj: gdy zwrócę ziemię panu arcybiskupowi, stracimy wiele. Hm, tak. Ludwik zawarł układ, zapłacił, a teraz trzeba oddać to, co się kupiło.

- Lepiej stracić, niż żeby zarzut ciążył na tobie i na Hermanie.

- Lepiej? Może i lepiej. Lecz skoro ziemię oddaję, po co ci tamta żywność?

- Gdy ją oddasz, Henryku, mistrz zwolni mnie z zakazu.

- Skoro postanowione, że oddam... .

- Jego zakaz trwa. I dlatego póki nie wróci, trzeba, aby zostało, jak było.

- Ech! - parsknął niechętnie. Krzywiąc twarz tarł się po ramionach. - Psie zimno - mrucżał, otulając się mocniej w kożuch. - Mistrz Konrad nie wróci prędko. Tak się rozindyczył, że gotów cały rok urągać cesarzowi. A czas jest ciężki. - Podwinął nogi pod siebie. - Przednówek będzie długi. W zamku jest dość żywności, aby nikt nie był głodny. Ale sprowadzać osobno... - uniósł ramiona wysoko i zrobił obu rękami nad głową gest wyrażający bezsens.

- Lecz mnie nie wolno tknąć żywności, która jest w zamku. Także moje dziewczęta... - powiedziała głasem, który począł drżeć. - Poza tym zapominasz, Henryku, że dwór Horselgau należy do mojego wiana.

Prychnął jak kot.

- Do twojego wiana?! A cóż jeszcze może do niego należeć? Wszystko, co otrzymałaś, rozdałaś, rozpaprałaś.

Milczała oszołomiona, tak ją zaskoczyły jego słowa. Ale po chwili oburzenie wróciło. Głosem, który dygotał z podniecenia, zaczęła:

- Henryku, tę ziemię Ludwik...


Przerwał jej urągliwie:

- Ludwik! Ludwik! On pozwalał ci na wszystko. Żeby tak chcieć wyliczyć, ile rozdałaś, i pokryć to tym, co było twoje, nie zostałoby nic. Rozumiesz? Nic. Kazałem wyliczyć Anzelmowi. Ale bez tego wiem, że tak jest. A jeszcze żądasz, aby stale dawać na szpital. Ludwik! Był landgrafem, wszystko musiało być według jego woli. Teraz ja jestem landgrafem. I nie pozwolę na przywożenie żywności z dworów, do których nie masz już żadnego prawa.

Zerwała się z zydla z płonącym spojrzeniem.

- Nie mam prawa? - zawołała.

- Nie masz. A jak będzie potrzeba, i szpitalowi ujmę.

- Chciałbyś ujmować najbiedniejszym?

- Nie krzycz! Nie będę karmił żebraków z całej Rzeszy. Bóg wie, skąd się zbierają.

- Co warte jest miłosierdzie, które nie idzie w pomoc każdemu potrzebującemu? Henryku - głos ją zawiódł, przez chwilę łapała z trudem powietrze - Henryku... Tak się nie godzi... Zabierasz, co moje... Ludwik nigdy...

Skulony na ławie patrzył na nią gniewnie.

- Ludwik nie żyje - wycedził. - I powiadam ci: tamto nie jest już twoje. Trwonisz...

- Nie trwonię! - wybuchnęła. - Oddaję tym, którym się to należy.

- Oddajesz? - syknął. - Dla ciebie książęta są złodziejami. I ja, i twoje własne dzieci...

- Nie mów tak - wyszeptała. Jej głos załamał się po wybuchu, wargi zbielały i trzęsły się. - Proszę cię... Jestem tylko kobietą... Może nie rozumiem. Ale mistrz Konrad mówił nieraz, że gdy koło nas jest ktoś głodny, to to, co mamy, staje się kradzionym...

Wzruszył pogardliwie ramionami.

- Jesteście zwariowani, i ty, i twój Konrad. Chcę mieć święty spokój, ale nie nadużywaj mojej cierpliwości. Gdyby książęta wszystko oddali żebrakom, sami staliby się żebrakami. Nic nie przyjdzie z przewracania świata do góry nogami. Zresztą jeżeli nawet tobie nie zależy na losie twoich dzieci - ja tu rządzę, a nie ty. Rozumiesz?

Macno uderzył w stół. Spuścił nogi, wstał, jeszcze raz trzasnął dłonią w deski.

- Rozumiesz? - powtórzył. - Ma być tak, jak ja tego chcę...

Usta Elzy dygotały, w oczach zapalały się płomienie i zaraz gasły. Ale szepnęła ulegle:

- Rozumiem...

Jakby ta uległość podnieciła go jeszcze więcej, począł krzyczeć:

- Będzie tak, jak każę! - po każdym zdaniu bił dłonią w stół. - Konradowi powiesz i musi się zgodzić. Nie jestem jakimś “kleszym królem”, bym go we wszystkim słuchał. Tak będzie, rozumiesz?

Doznała uczucia, jakby ziemia rozstępowała się jej pod nogami. A może to tłum gniótł ją i tratował? Była bezsilna, a ta bezsiła napełniała ją goryczą i rozpaczą. Serce tłukło się jej w piersi, oddech rwał. Jeszcze raz chciała powiedzieć prosząco: Henryku... Pamiętała go małym chłopcem. Nie był nigdy zły. Ale wiedziała, że pożera go zazdrość. Ludwik lubił go drażnić i nieraz ledwo go zdołała uprasić, by nie dokuczał młodszemu bratu. Żałowała Raspego. Nieraz modliła się: niechby mu się w życiu powiodło. Kiedy uzyska coś, co go zadowoli - myślała - przestanie narzekać i odpowie na serdeczność serdecznością. Ale on pozostał ze swymi urazami, krzywdami i swą goryczą. Pojmowała, że żadne miękkie słowo nie dotrze do niego.

Bez słowa wstała z zydla i skierowała się ku drzwiom. Jeszcze przed drzwiami zwolniła kroku, jakby miała nadzieję, że zawoła na nią. Ale słyszała tylko jego sapiący oddech.

Jak błędna szła korytarzem. Dopiero gdy otarła się boleśnie ramieniem o mur, oprzytomniała. Myśl poczęła pracować na nowo. W ciągu miesięcy, które ją dzieliły od otrzymania wiadomości o śmierci Ludwika, popadała z wolna w stan apatii. Życie jej zamknęło się między szpitalem a sprawami dziecinnymi. W tym życiu pozostałaby przez lata, może do samej śmierci.

Ale Henryk swoją decyzją wytrącił ją z tego stanu. Nie mogła żyć dalej tak, jak żyła. Musiała coś uczynić... Co? - O tym nie miała pojęcia. Nie było człowieka, którego by mogła prosić o radę. Mistrz wyjechał. Konrad był także nieobecny. Zofia wróciła do klasztoru.

Była sama i musiała zadecydować, co ma uczynić.



2

Wartownik przy bramie nawet nie spojrzał na kobiecą postać owiniętą w płaszcz z kapturem. Czas był okropny, żołnierz stał wtulony w zagłębienie muru, wstrzymując oddech pod zimnymi smagnięciami wichru. Pochlapujący od rana deszcz przemienił się w twardą krupę śniegową. Wiatr, niby pies uganiający się z ujadaniem wokół znieruchomiałego włóczęgi, oblatywał górę zamkowa, zawiewajac to z tej, to z tamtej strony. Strażnik, choćby ją nawet zobaczył, nie zatrzymywałby jej: myślałby pewno, że to któraś z dwórek wymyka się wieczorem na spotkanie z kochankiem.

Zaledwie postąpiła kilka kroków, ciemność ogarnęła ją ze wszystkich stron. Niebo i góra skute były w czarną bryłę, pośrodku której miotał się wiatr i niósł coraz grubszymi płatami śniegu. Tylko jeszcze za nią widoczna była brama, nad którą chwiała się latarnia uwieszona na łańcuchu. Ale gdy skręciła, kołyszący się, przesłaniany pasmami śniegu blask od razu zniknął.

Nie widziała przed sobą drogi. Brnęła na oślep, jedną dłonią zatulają płaszcz, drugą trzymając wyciągniętą przed siebie. Stopy jej obijały się o kamienie lub grzęzły w zaspach lepkiego śniegu. Zaledwie postawiła kilka kroków, ogarnął ją lęk. Pojęła, że w takiej ciemności może zboczyć z drogi, spaść ze skały lub po prostu złamać nogę na sterczacych głazach. Zatrzymała się przerażona. Wiatr zdzierał z niej płaszcz, śnieg wsuwał pod spód swe lodowate palce. Zalepiał oczy. Ciżmy przemiękły, mokre stopy poczęły kostnieć. Drżała, nie śmiejąc postąpić dalej. Co robić? - zapytała siebie z rozpaczą. - Cofnąć się?

W zawodzeniu wichru wydało sie jej, że słyszy drwiące: “Co, przestraszył ciebie głód? Dotknęło cię postanowienie Henryka? A teraz boisz się iść? Wracaj! Wracaj, Elzo! Swoją ucieczką tylko jeszcze bardziej rozdrażnisz Raspego. Nic nie zdołasz osiągnąć wbrew jego woli. On jest landgrafem. On może wszystko...”

Zawrócę - postanowiła. Schodzenie w ciemnościach po oślizłych skałach było szaleństwem. Obróciła się, by odnaleźć swe ślady. Nagle, uświadomiła sobie, ku czemu zawraca. Jeśli cofnę się, będę musiała być nieposłuszna Konradowi. Nie mogę żyć nie jedząc! Nie ma dla mnie wyboru. Muszę iść naprzód!

Znowu ruszyła w dół. Wiatr zdawał się tylko na to czekać by uderzyć w nią z całych sił. Śnieg oblepiał ją całą, układał się w każdej fałdzie płaszcza. Stopy ziębły. Muszę iść, muszę iść - powtarzała, by siebie zachęcić. Na nowo wyciągnąwszy przed sobą rękę poczęła zstępować. Instynktem niewidomego usiłowała odnaleźć zagubioną w mroku ścieżkę. Ważyła każdy krok. Czasami boleśnie uderzała stopą o kamień. Byle nie zejść z drogi - mówiła sohie. Oczy wciąż smagane śniegiem nie mogły niczego dostrzec w ciemności. Stąpnęła źle i duży kamień usunął się jej spod nogi. Serce zabiło gwałtownie. Stanęła. Wątpliwości od razu powróciły. “Po co uciekasz? - pytał w niej jakiś głos. - Myślisz, że w ten sposób zmusisz Henryka do ustąpienia? Do tego, by ci oddał wiano? Łudzisz się. I tego nie osiągniesz, i spadniesz. Nikt cię nie odnajdzie, umrzesz z zimna. Umrzesz - słyszysz?”

Stała roztrzęsiona, ocierając dłonią mokrą twarz. Śmierć nie wydawała się jej czymś przerażającym. Nieraz zdarzało się jej myśleć o niej jakhy o wyzwoleniu, jak o połączeniu... Ale wiedziała, że nie każda śmierć łączy. - Nie, nie! - szepnęła - jeżeli mam umrzeć, to tak, aby jego spotkać.

Więc cofnąć się? Znowu ogarnęło ją pragnienie powrócenia po widocznych czarnych plamach śladów. Przypomniała sobie o dzieciach. Jeśli umrę w tej ciemności, nie zobaczę ich już więcej. Lecz równocześnie odezwało sie w niej na nowo pytanie: wrócę - i co będzie? Gdyby mieć bodaj suchy, ale dozwolony chleb.

Przed wyjściem modliła się w kaplicy. Wydało się jej wtedy, że bolesna Maryja pod krucyfiksem kiwa jej potakująco głową. Teraz odezwały się wątpliwości: kim jest, aby Matka Boża miała jej dawać znaki? Co za szaleństwo sądzić, iż Ona miałaby jej przyzwolić na tę ucieczke, której nic nie potrafi usprawiedliwić! Bo przecie? nie wiedziała, dlaczego tak postępuje. Po prostu nie umiała inaczej.

Trzeba wrócić i wszystko znowu przemyśleć - rodziło się w niej przekonanie. Wbrew niemu ruszyła dalej w dół. Dłoń, którą przytrzymywała płaszcz, miała oplecioną różańcem. Przypomniała sohie o tym w tej chwili. Zebrała mocniej paciorki, aż wpiły się jej w dłoń. Wróciła do niej myśl, którą odkryła w sobie, gdy klęczała w kaplicy: Ona także nie zawsze wiedziała, jak postąpić. Nie była wszechwiedzącą. Była człowiekiem... Qdnalazła wśród części różańca tajemnicę, która często przykuwała jej myśli: o tym, jak Oni zgubili Jezusa, a potem Go znaleźli. Dziwna tajemnica! Wydawała się bolesna, a zaliczona była do radosnych. Nie przestając iść naprzód, przesuwała w palcach paciorki.

Nagle jej wyciagnięta ręka otarła się o mokrą ścianę skalną. Nie śmiała temu wierzyć. Ależ tak - znajdowała się już poniżej groźnego urwiska, które spadało wprost spod bramy zamkowej. Mimo ciemności widziała skałę i bielejące w załomach pasma śniegu. Oparła się o nią plecami. Tu w zaciszu wiatr nie wiał. Oddychała z ulgą.

Nabrawszy nieco sił, trzymając się ręką skały, ruszyła dalej. Ale po kilku krokach skała skończyła się. W tym miejscu, pamiętała, droga rozdzielała się: dla jezdnych przewijała się na drugą strone zbocza i tam zataczała wielki łuk, dla pieszych schodziła wąską ścieżką zakosami w dół, początkowo stromo; potem na łagodny grzbiet, z którego już bez trudności dotrzeć można było do bram miasta.

Chwilę wahała się. Nie śmiała jednak wchodzić po ciemku na wąską, zasypaną śniegiem ścieżkę. Pozostawała droga okrężna, nie stroma, ale za to długa i błędna.

Z ciężkim sercem oderwała się od skalnej ściany. Wiatr obskoczył ją na nowo. Począł targać, szarpać, bić śniegiem. Śnieg był tu także głębszy: na górze zdmuchiwany przez wiatr, tutaj leżał ciężkim, grubym całunem. Musiała w nim brnąć do pół łydek. Nie był mokry, podmarzał.

Na wielkim łuku nie groziło jej spadnięcie, lecz za to zeszedłszy z drogi, mogła się błąkać po zboczu aż do świtu. Nagły lęk obudził wątpliwości. Po co uciekasz? - znowu pytała siebie. Głos, który już przedtem słyszała, odezwał się. “Przyznaj się - mówił - poniosła cię pycha. Nie potrafisz znieść, że tam, gdzie byłaś panią, teraz rozkazuje inny. Zasłaniasz się posłuszeństwem, lecz nie chcesz słuchać. Zresztą czy ty naprawdę jesteś taka posłuszna? A może ty się tylko boisz swego mistrza?”

Boję się! - uświadomiła sobie. - Boję się go! Właściwie Henryk ma słuszność. Skoro zadecydował oddać ziemię arcybiskupowi, zakaz traci znaczenie. Lecz wiedziała, że nie może zasłonić się tym przed Konradem. Zresztą powiedział wtedy... “Jesteś pyszna! - podszeptywał głos. - Nie chcesz tak czynić, bo pragniesz się wydawać lepsza, niż jesteś, w oczach Konrada. I uciekasz dla tego samego. Usiłujesz zwrócić na siebie uwagę. Lecz jeżeli pobłądzisz, zamarzniesz i umrzesz - umrzesz z grzechem pychy! Wtedy nigdy, słyszysz? - nigdy nie połączysz się z Ludwikiem!”

Wiatr zdawał się chłostać setkami rózeg, ale i te słowa spadały na nią jak bolesne ciosy. Chwilami po zziębniętym ciele Elzy przechodziły fale gorąca, niby strugi krwi. Idąc zanosiła się zapierającym dech łkaniem. Nie wiedziała, dlaczego płacze. Miażdżący smutek dławił ją i przygniatał.

Niespodziewanie otoczyły ją majaki. Z mroku pełnego wirujących płatków wyglądały ku niej jakieś twarze. Wydało się jej, że spostrzega Ludwika. Szedł ku niej. Lecz nagle jego twarz przemieniła się w pełną grymasów twarz Henryka. Potem zdało się jej, że spostrzega przed sobą ciemną sylwetkę dziewczyny, owiniętej chustką, z dzieckiem na ręku. To ona - pomyślała z nagłą odrazą. Tamta zastąpiła jej drogę. Elza zrobiła gest, jakby chciała usunąć ją ze swej drogi. Ale dłoń zamiast na ciało ludzkie natrafiła na oblepiony śniegiem słup.

To dotknięcie otrzeźwiło ją. Przez chwilę stała, mrugając oczami. Po chwili pojęła, co oznacza napotkany słup. Był znakiem, że znajduje się na droadze. Na wielkim łuku szlak był znaczony palami. Pogłasśkała słup. Chwała Bogu!

Wytarła twarz i poczęła mocno tupać, by rozgrzać zziębnięte stópy. Mróz stawał się ostrzejszy. Wiatr dął ciągle i mroził, ale nadlatywał stale tylko z jednej strony; nie bił po twarzy, nie oślepiał. Wydało się także Elzie, że zrobiło się nieco jaśniej. W każdym razie wzrok jej rozpoznał miejsce, gdzie się znajdowała. Westchnęła z wdzięcznością i ruszyła dalej.

Wątpliwości przestały ją wzywać do powrotu. Ale po chwili odezwał się w niej głos, jakby ten sam co poprzednio. Pytał: “Dokąd idziesz? Po co?” Próbowała nie odpowiadać. Głos jednak powtarzał swe pytanie z taką uporczywością, że w końcu zmusił ją do wyznania: nie wiedziała, dokąd idzie. “Byle stąd odejść, jak najprędzej!” - powiedziała do Gudy, opuszczając zamek. “Skoro chcesz koniecznie, gołąbko, idź do szpitala - radziła Guda. “Oczywiście, że tak zrobię” - zadecydowała. Ale gdy to samo pytanie stanęło przed nią teraz, odczuła wahanie. Czy nie powiedział: “Odejmę także szpitalowi”? Jeżeli ona się tam schroni, tym bardziej to uczyni. Zrobi tak, aby ją zmusić do powrotu. Przez nią jej biedacy skazani zostaną na głód. Nie, nie może iść do szpitala... “Więc dokąd pójdziesz?” - pytał głos natrętnie. Nie wiedziała, co ma odpowiedzieć. Minęła już połowa nocy, bramy miasta były zamknięte. Miała do nich kołatać, tłumaczyć, kim jest? Wszystkie klasztory i wszyscy ludzie, u których gościny mogła się spodziewać, byli za murami. Jedni bracia mniejsi mieli swój baraczek na zewnątrz. Ale u nich nie mogła szukać gościny. Wiedziała, że posiadają jedną małą izbę, w której śpią pokotem. “Czego nam więcej trzeba?” - tłumaczył jej kiedyś Rudiger.

Więc dokąd chcesz iść?” - głos domagał się uporczywie odpowiedzi. Pełna rozterki stanęła. “Jeżeli nawet zejdziesz szczęśliwie na dół - tłumaczył głos - pozostanie ci jedynie nocleg pod gołym niebem. Tak samo jak i tu. Po co się więc męczyć, szukać drogi? Jesteś zmęczona. Trzeba mieć litość także dla siebie...”

Usiłowała nie słyszeć tych słów, które brzmiały teraz łagodnie. Powlokła się dalej. Szła wolno. Znowu opanowały ją majaki. Co chwila wydawało się jej, że mija jakichś brnących jak ona po śniegu ludzi. Mróz brał coraz większy. Śnieg stał się suchy. Po jego stwardniałej powierzchni wiatr pędził białe pyły. Czuła, jak mokre ciżmy kamienieją jej na nogach, cisną i nacierają stopy. Żar, jaki je ogarniał chwilami, musiał pochodzić od spływającej krwi. Posuwała się chwiejnie, kulejąc i potykając się. “Po co masz schodzić aż na sam dół? - powtarzał głos. - Jesteś zmęczona, trzęsiesz się, poraniłaś sobie stopy. Biedna... Patrz, pniak sterczy ze śniegu. Siądż na nim. Odpocznij.”

Rzeczywiście, w małym zagłębieniu, którego brzegi stanowiły zasłonę od wiatru, sterczał pień. Nie mogła się opierać dłużej i siadła na nim. Od razu poczuła się lepiej. Wiatr nie był dokuczliwy, nogi grzestały piec i boleć. Niespokojne myśli popłynęły także łagodniejszym nurtem.

Lecz jeszcze nie przeniknęło ją do głębi poczucie ulgi, gdy głos się odezwał. Nie tamten - inny. Szemrał cicho, niewyraźnie, przychodząc jakby z bardzo daleka. Wystarczyło potrząsnąć głową, by go przestać słyszeć. Ale Elza, zaledwie odezwał się, zamieniła się cała w słuch. Szeptał: “A jeżeli chcę, byś szła dalej...?” Oczekiwała, co jeszcze powie. Lecz głos tylko raz jeszcze, ciszej, jakby oddalając się, powtórzył: “Jeżeli chcę?...”

Dźwignęła się. Od razu opadł ją na nowo wiatr. Przeszyło ją zimno. Stopy poczęły boleśnie krwawić. Póki krew nie rozmiękczyła ciżem szła jak po nożach. Wlokła się. Wróciły dreszcze, a z nimi majaki.

Obok niej przemykały się jakieś cienie. Może to widma? - pomyślała i włosy zjeżyły się na głowie. Czy nie opowiadano na zamku, że to dusza starego landgrafa przychodzi z piekła i tłucze się wokół Wartburga wraz z tłumem innych potępieńców? Ogarnął ją taki strach, że z trudem zapanowała nad sobą, by nie krzyczeć. Rzuciła się biegiem przed siebie. Daleko nie odbiegła - utknęła w śniegu. Ten zryw strasznie ją wyczerpał. Z trudnością chwytała oddech. Nogi drżały pod nią i uginały się. W uszach zdawały się dzwonić dzwonki. Na gardle czuła ucisk.

W końcu jednak przyszła do siebie. Wiatr zelżał. Za to śnieg padał gęściejszy i przestrzeń wokoło niej poruszała się niezliczonym mrowiem płatków. Ruszyła naprzód jak błędna. Śnieg był tak głęboki, że była pewna, iż zeszła z drogi. Ale zamiast lęku ogarnęła ją apatia. Było jej wszystko jedno, dokąd zajdzie i czy zajdzie. Resztką świadomości wiedziała, że musi iść. Będę szła, aż padnę - powtarzała sobie. Najgorzej dokuczały jej stopy; ból przy każdym uderzeniu o kamień biegł aż do kolan.

Nagle miała uczucie, jakby ją ktoś mocno pchnął od tyłu. Upadła na kolana. Chciała się dźwignąć, ale wsparta o śnieg ręka zagłębiła się pod ciężarem ciała aż do ramienia. Elza z trudem utrzymywała równowagę. Całym wysiłkiem starała się trzymać prosto głowę. Musiała trafić na wielką kopicę śniegu. Ciało mdlało, dłonie poczęły marznąć i sztywnieć. Szarpnęła się, lecz ten ruch sprawił, że ręka zapadła jeszcze głębiej. Usta Elzy dotknęły śniegu.

Jeszcze napięte rozpaczliwie mieśnie powstrzymywały ją w dalszym grzęźnięciu. Ale była coraz słabsza. Tętna gwałtownie biły w skroniach. Już nie szarpała się. Opierała się bezradnie o śnieg brodą, policzkami.

Wreszcie opadła z sił. Głowa utknęła w śniegu, Elza odruchowo wyciągnęła przed siebie drugą rękę. Ciało już niczym nie wstrzymywane obsunęło się do przodu. Lecz wtedy dłoń napotkała nieoczekiwanie oparcie: ukrytą pod śniegiem skałę. Uchwyciła równowagę, odepchnęła się - i ostatnim wysiłkiem usiadła.

Dyszała ciężko i długo. Potem wstała. Dłonie i stopy miała zgrabiałe. Musiała rozcierać dłonie, tupać, aż wreszcie rwący ból dał znać, że krew powraca do skostniałych palców.

Wydobyła się z zaspy śnieżnej i ruszyła w stronę, która wydawała się jej właściwa. Ale już po chwili odkryła, że źle idzie. Upadek sprawił, iż straciła poczucie kierunku. Zgubiła także własne ślady. Na domiar złego spostrzegła, że w borykaniu się ze śniegiem zgubiła różaniec. Z rozpaczą zawróciła. Ten różaniec wydawał się jej znakiem jedynej bliskości, która ją ratowała. Dotarła do rozkopanej jej upadkiem kopicy śniegu. Odnalazła miejsce, gdzie jej kolana wyżłobiły dwa głębokie doły, Schylona wodziła po śniegu dłońmi, przegrzebywała go palcami. Ręce na nowo poczęły jej kostnieć. Co chwila prostowała się i tarła dłonie. Potem pochylała się i szukała dalej.

Ale w końcu zgięte plecy poczęły jej mdleć. Zimno opanowało stopy. Nie pozostawało nic innego, jak zaprzestać poszukiwań. Niezdolna już była nawet płakać nad swą zgubą.

Tyle jeszcze pozostało jej przytomności, że odnalazła swoje ślady przed upadkiem i według nich zdecydowała, jak ma iść.

Wlokła się półprzytomnie. Znowu była pewna, że zbłądziła. Ale już ją to nie obchodziło. Zobojętniała na wszystko. Właściwie nie zdawała sobie sprawy z tego, co się z nią dzieje. Może wcale nie szła? Może to był tylko sen?

Biały kształt zamajaczył przed nią. Zatrzymała się, chwytając go obu dłońmi. O mało nie rozbiła sobie czoła o przygięty pień brzozy. Palcami macała gładką, śliską korę. Potem nagle podniosła w górę głowę i rękę. Palce jej natrafiły na małą drewnianą kapliczkę zawieszoną na pniu. Odzyskała od razu przytomność. Ogarnęło ją poczucie radosnego wzruszenia. A jednak - doszła! Udało się jej przebyć szczęśliwie wielki zakręt. Była w miejscu, gdzie droga schodziła się znowu ze ścieżką. Stąd nie można było zbłądzić: droga szła grzbietem, potem wchodziła między drzewa. Prowadziła szeroką aleją w dół. Za chwilę, wiedziała, będzie przy szpitalu.

Odzyskiwała siły. Znowu nie zastanawiała się nad tym, dokąd idzie i gdzie się schroni. Po prostu chodziła. Niezadługo weszła między dwie ciemne ściany drzew. Wiatr szumiał i łopotał w gałęziach, ale niżej było cicho.

Potem znalazła się przed zagradą szpitala. Wewnątrz wszyscy od dawna spali; nie dochodził stamtąd żaden głos. Oparta o częstokół, wypoczywała. Same nogi zdawały się wrastać w ziemię. Ogarnęło ją nieustępliwe pragnienie, aby zastukać, obudzić tamtych, zdjąć z siebie ciężar samotności. W szpitalu były służebne, które lubiła. Miała wiele przyjaciółek wśród staruszek-mieszkanek. Wychowujące się tutaj dzieci wołały na nią: mama... Cokolwiek im dała, oni mogli jej dzisiaj zwrócić z nawiązką. Gwałtownie podbiegła do bramy. Ciężka kołatka zwisała nisko uwieszona na postronku. Zawsze mówiła: “Ktokolwiek i kiedykolwiek zapuka - otwórzcie mu”. Już wyciągnęła rękę...

Lecz uniesiona ręka opadła. Znowu myślała: Jestem zbiegiem... Jeżeli zapukam, narażę ich. Nie mogę tego zrobić. Nie dla mnie, to dla nich jest ten szpital.

Mimo to nie miała sił, by stąd odejść. Zdawało się jej, że nie zdoła postąpić krokiem. Tkwiła tu, jak skamieniała. Śnieg osypywał ją niby figurę przydrożną. Dlaczego nie mogę ich obudzić? - zapytywała siebie. - Rano pójdę sobie...

Nagle w zagrodzie wybuchło gwałtowne szczekanie. To zwietrzył ją Kaj. Pędził wzdłuż ostrokołu, groźnie ujadając. Lecz zaraz ujadanie przeszło w radosny pisk. Głośno niuchając, pchał w szparę swój czarny nos. Ze wzruszenia zapłakała. Wsunęła także w szparę palce i ich końcami dotykała chropowatego nosa psa. “Kaj, Kaj...” - szeptała. Pies piszczał, skomlił, drapał pazurami ziemię. Ten biały kundel o czarnej plamie na łbie, niby w żydowskiej mycce, przybłąkał się przed paru laty do szpitala. Był jeszcze szczeniakiem. Musiano go wyrzucić z jakiegoś domu. Przyszedł głodny, zabiedzony, mokry. Gdy wsadził nos do izby, babki poczęły gniewnie fukać. “Pcheł nam naniesie! hałasawać będzie! jeszcze kogo ugryzie!!!” - narzekały. Chciały go wypędzić. Ale Elza zajęła się psem. Wykąpała go sama, nakarmiła. Brat Rudiger mówił: “Zwierzęta to nasi mali bracia i nasze siostry. Tak zawsze powiada brat Franciszek. Ich także trzeba kochać - bo ich nosy, uszy, łapy, czasami piękne, a czasami śmieszne, to ślad Bożego uśmiechu. Są nam powierzeni, byśmy się nimi opiekowali. Wszystkiego potrzebują od nas...” Pies zeżarł całą miskę jedzenia, jego brzuch stał się wielki jak bęben. Leżał rozwalony na podścielonej mu słomie i wodził za Elzą rozkochanym spojrzeniem. Pozostał przy szpitalu, ale nikogo tak nie kochał jak jej. Gdy chorowała lub wyjeżdżała i nie było jej przez czas dłuższy w szpitalu, zdarzało się, że wył z tęsknoty.

W tej chwili wydawał się Elzie najbliższą, najserdeczniejszą istotą. Gdyby nie ta zagroda, wczołgałaby się do budy Kaja i podzieliłaby z nim jego legowisko. Lecz teraz i od niego trzeba było odejść. Jeszcze uklękła na śniegu, wtuliła twarz między koły. Ustami dotknęła tkwiącego w szparze nosa. Pies, zanosząc się serdecznym pojękiwaniem, lizał ją. Potem wstała, zalana łzami - i oddaliła się. Za sobą słyszała najpierw skomlenie, potem wzywający szczek na koniec wycie. Każdy z tych głosów sprawiał, że zanosiła się nowym łkaniem. Ale wreszcie na wszystkie te dźwięki położyła się ciężka cisza śnieżnej nocy.

Za przesłoną miękko opadających płatków śniegu zobaczyła bramę miejską. Minęła ją, poszła wzdłuż murów. Ciągle nie wiedziała, dokąd ma się udać. Szła za ślepym instynktem istoty, której grozi zagłada. Natrafiła na ścieżkę prowadzącą od murów miejskich ku małemu zagajnikowi. Scieżka po wierzchu przyprószona była śniegiem, ale pod spodem wyraźnie wydeptana: widać jeszcze niedawno przeszło tędy wiele nóg. Bez zastanowienia się wkroczyła na nią. Minęła zagajnik i wtedy zobaczyła dom otoczony zagrodą. Brama była zamknięta, ale znajdująca się obok niej furtka stała otworem. Nie zastanawiając się nad tym, co czyni, wsunęła się w nią. Dom stał przed nią ciemmy, milczący. A jednak nie była wcale pewna, czy tu wszyscy śpią. Zamknięte okiennice robiły wrażenie jakby przymrużonych oczu. Wydeptany i poplamiony śnieg przed wejściem mówił o ludziach i koniach, którzy musieli się tutaj niedawno kręcić.

Nieśmiało obeszła dom wokoło. Spod cienkiej warstwy śniegu stopa Elzy wydobyła na wierzch wstążkę, jaką dziewczęta noszą we włosach. Przy jednej z okiennic doszedł ją jakiś dźwięk. Pochyliwszy się i dotknąwszy prawie uchem deski usłyszała dobywającą się z głębi domu wesołą muzykę. Cofnęła się zaniepokojona. Przypomniała sobie, że - jak opowiadano - gdzieś za murami znajdowała się ciesząca się bardzo złą sławą oberża. Może właśnie trafiła na nią? Odeszła ją odwaga, by prosić tutaj o gościnę.

A jednak była taka zmęczana. Nie zdołałaby iść dalej. Cokolwiek się dzieje w tym domu - myślała - tam są tylko ludzie. Powlokła się w stronę budynków gospodarczych. Stajnia musiała być pełna koni, przez uchylone odrzwia słychać było stękanie i twarde potupywanie kapyt. Z innych nie domkniętych drzwi buchnęło ciepłą wonią chlewa.

Wśliznęła się do środka. Zwierzęta znajdowały się za zagrodą z desek. Słyszała stamtąd mlaskanie, chrząkanie oraz dźwięk czochrania się świń o ścianę. Bliżej drzwi leżała sterta słomy, przygotowanej widać, by ją podrzucić trzodzie.

Postanowiła, że tu zostanie. Zamknęła za sobą drzwi. Zesztywniałe ciało rozprężyło się, napięte mięśnie znalazły ulgę w zetknięciu ze słomą. Ledwo usiadła, powieki same poczęły opadać na oczy. Wszystkie lęki i niepokoje odeszły. Zapadała w ciężki sen. Jeszcze tylko cichy, jakby znajomy głos odezwał się w niej. Zdawało się Elzie, że powiedział: “Nie byłaś i nie jesteś sama...”



3

Obudziła ją pierwsza szarość nadchodzącego dnia. Przez chwilę pełna zdumienia odkrywała, gdzie jest. Całe ciało ją bolało, a jednak czuła, że sen ją pokrzepił. Gdy usiłowała wstać, tak ją zapiekły poranione stopy, że aż zachwiała się na nogach. Wszystkie obtarcia zaczęły od razu broczyć krwią. Przemogła ból. Uchyliła drzwi i wyszła na dwór.

Było szaro. Śnieg już nie padał. Mróz musiał ścisnąć. Ukradkiem wysunęła się na podwórze. Podobnie jak w nocy nie napotkała nikogo. Dom stał pozamykany, tajemniczy. Gdy przekradała się koło okiennicy, spoza której usłyszała muzykę, zatrzymała się na chwilę. Ale teraz panowała cisza. Wszyscy pewno spali. Furtka, którą weszła, była nadal uchylona.

Wyszedłszy na drogę, zawróciła ku murom. Szła szybko, jak tylko pozwalały poranione stopy. Teraz wiedziała, dokąd idzie. Opuszczając zamek, umówiła się z Gudą i Izentrudą, że spotkają się rano na mszy u braci mniejszych. Dziewczęta miały przyprowadżić ze sobą dzieci. W porywie rozpaczliwego sprzeciwu Elza chciała je zabrać natychmiast ze sobą. “Ubierzcie je - rozkazywała - uciekniemy wszyscy.” Przerażana Guda chwyciła ją w objęcia: “Gołąbko, spójrz, jaka straszna zawieja. Gertruda maleńka. Poczekajmy do rana.” Dała się przekonać. “Dobrze - powiedziała. - Przyprowadzicie mi dzieci na ranną mszę do braci mniejszych. Weźcie pachołków, by wam przetarli drogę. O świcie nikt się nie sprzeciwi waszemu wyjściu, Henryk długo sypia...” “A ty, gołąbko?” “Idę zaraz! Nie potrafiłabym tu zostać ani chwili dłużej...!” “Ależ nie możesz iść...” “Nie zatrzymuj mnie, Gudo!”

Nie dała się powstrzymać, nie zgodziła się, aby Guda towarzyszyła jej. Próżno dziewczyna klękała przed nią. Teraz myślała z serdecznością o przyjaciółce: pojmowała, jak wielkim niebezpieczeństwem groziła nocna ucieczka i jaką była lekkomyślnością.

Msza miała być później, ale Elza chciała zdążyć bodaj na koniec laudesów. Przekraczając próg świątyni, poczuła jakby radość. To był bliski dom, miejsce nabrzmiałe wspomnieniami. Bracia otaczali półkolem ołtarz i odpowiadali śpiewem na śpiew jednego z nich. Stanęła za śpiewającymi. Prócz braci nie było w kaplicy nikogo. Jestem tu - pomyślała - jak siostra Klara. Pamiętała opowiadanie brata Rudigera o tym, jak Klara przyszła nocą do kaplicy Porcjunkuli, by przyjąć habit z rąk brata Franciszka. “Jaka szczęśliwa!” - wykrzyknęła wtedy. Nie potrafiłaby tego powiedzieć o sobie. A jednak po raz pierwszy od czasu wiadomości o śmierci Ludwika ogarnęły jej serce uczucia lekkie i promienne.

Lecz zmęczenie przeważyło nad porywem. Modlitwy ciągnęły się długo. Elza niezdolna do stania na swych obolałych nogach usiadła w kącie kaplicy. Próżno usiłowała zachować czujność. Ciało opadło na ścianę, przygięło się. Ani się spostrzegła, kiedy ogarnął ją sen.

Gdy otworzyła oczy, ujrzała, że bracia otaczali ją. Była owinięta w starą połataną opończę. Jeden z braci klęcząc przysuwał jej do ust kubek z gorącym mlekiem. Rżąc po swojemu i szeroko gestykulując, brat Jordan począł jej opowiadać, jak znaleźli ją uśpioną w kącie kaplicy.

- Już chcieliśmy odejść, aż tu patrzę - wasza miłość. Śpi, nieboraczka, skulona w kłębek niby małe kocię. Najprzód przeraziłem się, boście, wasza miłość, byli tacy bladzi, jakby was anieli zabrali już na tamten świat, a tu tylko zostało wasze ciało. Lecz brat Justyn od razu mówi: żyje księżna, tylko zmarzła. Nakryliśmy waszą miłość opończą, jaką bierze ten z nas, który wyrusza w daleką drogę w wielki mróż. Napijcie się teraz, pani, gorącego mleka. Hi, hi, hi!

I inni śmieli się, żartowali. Nigdy jeszcze ich dziecinna wesołość nie była Elzie tak miła. Nie pytali, skąd się wzięła, dlaczego znalazła się wczesnym rankiem sama, bez pocztu, wśród nich, blada i wyczerpana. Gdy rumieńce wróciły jej na policzki i powiedziała, że się już czuje dobrze, obrócili się do ołtarza, aby podziękować za to Bogu.

Potem usłyszała znajome głosy. Do kaplicy weszły Izentruda z Hermanem i Zofią oraz Guda niosąca Gertrudę. Guda oddawszy dziecko jednemu z braci, rzuciła się z krzykiem do Elzy:

- Gołąbko moja złota, żyjesz? Chwała Panu i Jego Matce Przenajświętszej! Całą noc nie zmrużyłam oka, tak drżałam o ciebie. Taki był straszny wicher. Aż wyło w murach. I śnieg. Jak ty przeszłaś, Panie Święty? Pachołcy odgarnęli śnieg, a mimo to niełatwo było dojść. Już drżałam, że cię znajdziemy na drodze ześwierkniętą na sopelek. Chwała Panu! Ale jak ty wyglądasz w tej wstrętnej opończy! Niby żebraczka...

Uśmiechnęła się i tuliła do piersi głowę wiernej przyjaciółki. Potem ucałowała dzieci. Były skrzywione, zmarznięte i niewyspane. Domagały się, aby im dano jeść. Dostrzegła, że Herman patrzy na Gudę gniewnie marszcząc brwi.

- A twoje nogi! - biadała dalej Guda. - Ciżmy zdarte, całe we krwi. Zaraz ci je umyję, opatrzę...

Tymczasem bracia przyszli prosić, aby wszyscy przeszli z kaplicy do ich baraczku. Był mały, ciasny, a przy tym wcale nie zaopatrzony w żywność. Ledwo starczyło mleka i chleba dla poczęstowania przybyłych, a i to musieli bracia odjąć sobie od ust.

- Nie możemy im tu siedzieć na karku - powiedziała Elza do swych dziewcząt, gdy Guda już opatrzyła jej poranione stopy. Widok dzieci i dziewcząt przywrócił jej siły i energię. - Wiem, dokąd pójdziemy. Do księdza Wiganda!

Guda i Izentruda uznały jej projekt za dobry. Uczony ksiądz Wigand miał swój dom w mieście w pobliżu domu rycerzy zakonnych. Niegdyś landgraf Herman obdarzył go prebendą w Berka, ale Wigand powierzył parafię innemu księdzu, który nią zarządzał w jego imieniu, sam zaś żył w Eisenach i tutaj trawił długie godziny nad księgami, których kilka posiadał. Prebenda była bogata, dom Wiganda obszerny - zaopiekowanie się gromadką zbiegów nie powinno mu było sprawić kłopotu.

Odpocząwszy więc trochę, ruszono do miasta. Elza prowadziła Hermana. Guda Zofię. Izentruda niosła Gertrudę. Idąc Elza spoglądała z boku na syna. Przy powitaniu nie okazał jej serdeczności, a teraz kroczył z gniewnie wydętymi wargami. Zapytała go:

- Czy ci coś jest, Hermanie?

Chłopiec odburknął, rzucając gniewnym spojrzeniem na idącą z boku Gudę:

- Nic... Czego mnie ta głupia tutaj przyciągnęła?

Zganiła go:

- Nie mów tak. Guda jest moją wierną towarzyszką i przyjaciółką. Przyprowadziła cię tutaj, ponieważ ja tego chciałam...

Nie odpowiedział na to, ale szedł dalej nadęty i widać gniewny. Serce Elzy ścisnęło się boleśnie. Wydało jej się, że skrzywiona twarz syna stała się w tej chwili podobna do pełnej grymasów twarzy Raspego.

Weszli w bramę miejską wraz z ciżbą porannych przybyszów ze wsi. Otaczał ich tłum ludzi niosących worki, kosze wiklinowe i dzbany. Elza znowu ujrzała zły błysk oczu Hermana, gdy wiejska baba w źle wyprawionym kożuchu potrąciła go, przepychając się do przodu.

Wąskie uliczki miejskie były również tłoczne. Potrącani i popychani, dotarli wreszcie do domu Wiganda. Pachołek, który im otworzył, stał drapiąc się w głowę, - zaskoczany ich wyglądem. Wyraźnie nie wiedział, co ma robić: iść po księdza, czy też wyprawić za drzwi tę gromadę kobiet z dziećmi. W końcu kazał im usiąść na ławie i czekać, a sam poszedł po Wiganda. Splótłszy ręce na piersiach i wymachując w powietrzu nogami, Herman powiedział:

- Kazałbym go siec rózgami...

Zanim Wigand pojawił się z głębi domu, doszedł ich jego zirytowany głos. Słyszały, jak wykrzykiwał:

- Mówię ci, że pracuję, nicponiu! Trzeba było odesłać do szpitala! Głupi jesteś...

Wypadł do nich czerwony i gniewny. Lecz na widok Elzy stanął oniemiały z otwartymi szeroko ustami. Był to człowiek niemłody i zażywny. Musiano go rzeczywiście oderwać od pracy, bo palce miał poplamione inkaustem. Przybycie księżnej i dzieci wyprowadziło go z równowagi: nie wiedział, co mówić i co robić. Głośnym krzykiem zwołał służbę i począł ją nie wiadomo za co besztać. Pomieszanie jego jeszcze wzrosło, gdy Elza wprowadzona do izby jadalnej powiedziała mu, dlaczego opuściła zamek i poprosiła go o opiekę, - A pan książę? Co powie? - pytał niespokojnie. - Wasza miłość wybaczy, ale mój dom skromny i ciasny. Nie dla takich person jak wasza miłość - kłopotliwie zacierał dłonie. - Byłoby wam lepiej, pani, gdzie indziej...

Potrząsnęła głową. Gdyby chodziło o nią samą, wyrzekłaby się jego pomocy. Ale dzieci były małe, nie mogła wyruszać z nimi na wędrówkę od drzwi do drzwi.

- Nie, nie. Jeszcze raz proszę was, panie, o opiekę.

- Och, nie odmawiam, oczywiście. Wasza miłość wie, chrześcijański obowiązek. Ale doprawdy, wasza miłość... I ksiażę...

Zagłuszał swoje zmieszanie krzykami na służbę. W końcu znalazły się dwie izby na dole, które zostały uprzątnięte dla Elzy. Młodsze dzieci zaraz usnęły. Herman spacerował po mieszkaniu ciągle gniewny. Z piętra dolatywał wciąż podrażniony głos Wiganda. Widać było, że się nie potrafi niczym zająć, mając porządek dnia zakłócony przybyciem niespodziewanych gości.

- Skromne u mnie jedzenie - mówił, nie przestając zacierać rąk. - Co tam ja? Mizerak. Wszystko, co mam, to z łaski książęcej. Wasza miłość wybaczy...

- Niczego nie potrzebuję wybaczać, panie. Dobre jest, co nam ofiarujecie. Nie smakołyków oczekujemy od was, ale opieki.

Westchnął.

- Jak długo wasza miłość chce przebywać w moim domu? Bo przecież nie na zawsze opuściliście, pani, zamek.

Odpowiedziała:

- Nie wrócę na zamek, wasza przewielebność, póki książę Henryk nie zwróci mi mego wiana.

Odchrząknął.

- Wybaczcie, wasza miłość, moją śmiałość. Ale wypada mi rzec, bo jestem sługą ołtarza. Czy nie należałoby, jak tego żąda miłość chrześcijańska, ułożyć się jednak z bratem waszego męża? Ja, broń Boże, niczego nie narzucam. Wydaje mi się tylko... Niech mi wasza miłość wybaczy. Książę sprawiedliwy i wielki chrześcijanin. Doprawdy, trudno uwierzyć, aby chciał was, pani, skrzywdzić. I młodego landgrafa - skłonił się Hermanowi, który przysłuchiwał sie uważnie rozmowie. - Doprawdy nie sposób uwierzyć...

Czy miała mu tłumaczyć wszystko od początku: zakaz Konrada, jego drażliwość? Nie, nie była zdolna do ciągłego usprawiedliwiania się. Niech sądzi o mnie, jak chce - myślała.

- Niczego nie ujmuję księciu Henrykowi - powiedziała - i niczego od niego nie pragnę, prócz tego, co mi dał mój mąż...

Po obiedzie Wigand odprowadził Elzę do jej izby.

- Odpocznijcie, pani - rzekł. - Wydajecie się słabą.

- Dziękuję waszej przewielebności. A przy okazji mam do was, panie, jeszcze jedną prośbę. - Widząc jego na nowo zaniepokojony wzrok, mówiła szybko: - Jesteśmy tu u was bezczynne. Chciałybyśmy się jakąś pracą wywdzięczyć za gościnę.

Potrząsnął tylko rękami, dając tym znak, że nawet nie może o takiej propozycji rozmawiać. Skłonił się i odszedł. Za chwilę usłyszała, jak woła, by mu siodłano konia. Guda wyjrzała i zobaczyła, jak odjeżdżał w towarzystwie pachołka.

- Głowę daję, gołąbko - rzekła - że pojechał na zamek usprawiedliwić się...

Bez słowa skinęła głową. Była także tego pewna.



4

- Witajcie, panie - Elza podała Dietrichowi dłoń do pocałowania. - Z czym przybywacie?

Wróciwszy rano z mszy u braci mniejszych, zastała przed domem Wiganda służbę z końmi, a w domu czekającego na nią kasztelana.

Skłonił się nisko.

- Pan landgraf prosi was, pani, byście zechcieli niezwłocznie powrócić na zamek. Konie i służba czekają...

- Dziękuję wam, panie, żeście się tu dla mnie trudzili. Zechciejcie mi jednak powiedzieć, czy książę powiedział wam, iż uczyni to, o co go prosiłam?

- Nie, wasza miłość - Dietrich wyprostował się, a ton jego głosu stał się jakby twardszy. - Pan landgraf mie mówił mi o niczym. Rzekł tylko, iż dalszy pobyt w mieścic młodego landgrafa i dziedzica księstwa przynosi ujmę jego czci i że do tego nie dopuści. Pan landgraf jako opiekun księcia Hermana żąda jego powrotu na zamek.

- Więc przybywacie, panie, jedynie po mego syna?

- Nie, pani. Pan landgraf domaga się powrotu także was i waszych obu córek.

- Książę zmusił mnie do opuszczenia zamku.

- Nic o tym nie wiem, pani. Powtarzam wam jedynie wolę pana landgrafa.

- A jeśli się jej sprzeciwię?

- Pan landgraf polecił mi ostrzec przed tym waszą miłość. Powiedział: Na ludzi, którzy was, pani, przyjmą, spadną surowe kary, a kto was wspomoże, ten narazi się na gniew księcia...

- Książę chciałby karać ludzi za to, że świadczą miłosierdzie?

- Pan landgraf sądzi, że miłosierdzie ze strony ludzi nie jest wam, pani, potrzebne. Jesteście landgrafinią i macie swe miejsce na zamku.

Powiedział to głosem tak groźnym, że aż spojrzała na niego zdziwiona.

- Twardo mówicie do mnie, panie - rzekła. - Za życia mego męża nigdy nie zwracaliście się do mnie w taki sposób.

Chłodno odpowiedział:

- Moim panem jest książę Henryk Raspe, landgraf Turyngii.

- Wiem o tym - skinęła głową. - A teraz posłuchajcie, panie, co odpowiem księciu, abyście mu powtórzyli wiernie moje słowa: Nie wrócę na zamek, póki nie odzyskam swego wiana...

- Czy to wasze ostatnie słowo, pani?

- Ostatnie.

- Czy pozwolicie, pani, że wam raz jeszcze przypomnę ostrzeżenie księcia? Każdy człowiek, który ośmieli się wam udzielić gościny lub pomocy, narazi się na gniew księcia. I dlatego nie sądźcie, że tę pomoc otrzymacie. Pan landgraf kazał wam powiedzieć, że posiada dosyć sposobów, by was zmusić do powrotu!

Znowu stał hardo wyprostowany i mierzył ją groźnym spojrzeniem. Obecny przy rozmowie Wigand, który siedział dotychczas w kącie, cicho podniósł się z ławy i półschylony, zacierając dłonie zbliżył się do Elzy.

- Wybaczcie, wasza miłość - zaczął - że ośmielam się wtrącić. Ale doprawdy... Nie mogę milczeć. Jestem księdzem, wasza miłość. Wydaje mi się czymś gorszącym trwać w takiej zawziętości. Nie wiem, czy już do was doszło, pani, że całe miasto opowiada o tym, iż jesteście tu u mnie. Jedni oburzają się na was, pani, inni, nieświadomi prawdy, mówią przeciwko księciu. Czy to wypada, pani, by poddani sądzili swego władcę? Doprawdy wasza miłość, sami to pojmujecie. Nic chciałbym być stronniczy, niech mnie Bóg sądzi. Ale przyznajcie...

Milczała. Gdy dwa dni temu wymykała się z zamku, wydawało się jej, że byleby tylko odeszła, wszystko, cokolwiek ją spotka, będzie lepsze niż złamane posłuszeństwo. Dla tego przekonania gotowa była narazić życie. Teraz wszystko poplątało się. Była jak zwierzę zagnane w pułapkę. Nie było dla niej wyjścia: jeżeli wróci, będzie musiała złamać Konradowy zakaz, jeśli nie wróci, stanie się zbiegiem, buntownikiem przeciwko prawowitemu władcy...

- My, słudzy ołtarza - padjął Wigand - winniśmy strzec czci i władzy książęcej, bo nawet władza ziemska jest pod Bożą opieką. Stawiacie mnie, wasza miłość, w trudnym położeniu. Doprawdy... Nie chciałbym uchybić obowiązkom gościnności chrześcijańskiej. Ale książę mógłby mieć do mnie uzasadniony żal...

- Opuścimy dziś jeszcze wasz dom - powiedziała spiesznie.

- Ależ ja, broń Boże, nie wyganiam! - złożył dłonie i podniósł oczy w górę. - Boże wszechmogący! Doprawdy, jesteście tu, pani, jak u siebie. Wasz mąż i jego ojciec byli mymi dobroczyńcami. Chyba gdyby coś lepszego. Lub gdybyście dokonali zbożnego czynu i zdecydowali się wrócić...

- Opuścimy wasz dom... - powtórzyła. - Te mury, które nam dały schronienie...

- Lecz dokąd chcecie się udać? - zapytał Dietrich. Gdy nie odpowiedziała, ciągnął: - Czy znowu muszę wam przypominać, pani, że nikt was nie przyjmie? Nikt! Chcecie skazywać młodego landgrafa, siebie i córki na poniewierkę?

Siedziała zgarbiona, walcząc ze sobą, by nie wybuchnąć łkaniem. Dietrich i Wigand patrzyli na nią wyczekująco. Nagle otworzyły się drzwi. Wbiegł Herman, czerwony, zapłakany. Za nim biegła Guda, pragnąc go schwycić. Ale on wydarł się z jej rąk, dopadł matki. Tuląc się do niej, począł krzyczeć poprzez szlochy:

- Tam przyprowadzili mojego konia! A ona nie pozwala mi do niego iść. Każ jej, matko, aby mnie słuchała. Albo niech sobie idzie. Nie chcę jej! Nie chcę tej wstrętnej, głupiej dziewczyny! Nie znoszę jej! Chcę mego konia!

- Hermanie - próbowała go uciszyć. Ale on tupał nogami i wołał:

- Chcę konia! Chcę mego konia! A ona niech idzie! - Nagle spostrzegł Dietricha. Zbliżył się ku niemu. Powiedział: - Każ jej, panie, iść stąd. To dla mnie przyprowadziliście mego konia, prawda? A ona mi nie daje. Chcę wrócić na zamek, do moich zabawek, do mojej broni. Dlaczego jestem tutaj w tym obrzydliwym domu?

- O to, dlaczego tu jesteście, książę - powiedział Dietrich - zapytajcie się waszej matki. Koń wasz jest gotów, by was odwieźć na zamek.

Chłopcu błysnęły oczy.

- Pojadę! - krzyknął. Zbliżył się do Elzy. - Pojedziemy, matko - rzekł. Ale zaskoczony wyrazem jej twarzy zmienił ton. Powtórzył swe słowa mniej pewnie: - Pojedziemy, prawda? Ją zostaw - zrobił gest w stronę Gudy - a my wracajmy...

Powoli, jakby ten ruch sprawiał jej ból niewypowiedziany, potrząsnęła głową.

- Nie pojedziemy, Hermanie.

- Dlaczego, matko, nie chcesz wrócić? Ja tu nie chcę być! Słyszysz? Nie chcę! - Milczała, więc znowu tupnął nogą. - Nie chcę! Chcę wrócić! Do zamku, do stryja! Jestem księciem, tam moje miejsce...

- Słyszycie, pani, co ksiażę mówi? - zapytał Dietrich.

Znowu milczała. Miała uczucie, że ziemia usuwa się jej spod nóg. Herman wykrzykiwał coraz gwałtowniej. Każde jego słowo było niby ostre pchnięcie noża.

- Przestań, Hermanie - szepnęła. - Czyżbyś chciał wrócić sam?

- Sam? - zapytał zdziwiony. Przestał wykrzykiwać, patrzył to na matkę, to na Dietricha i Wiganda. - Sam? Dlaczego sam?

- Dlatego, że jesteś księciem... Sam powiedziałeś, że na zamku jest twoje miejsce.

- A ty, matko?

- Ja na zamek nie wrócę.

- Dlaczego? Chcesz pozostać w tym brzydkim domu?

Mocno zagryzła wargi, by nie łkać i nie krzyczeć.

- Wróćcie, książę, z nami na zamek - rzekł Dietrich. - Wasz stryj wzywa was. Będziecie z nim jeździli na polowanie i ja sam będę was uczył władania mieczem..

- Lecz matka? - zapytał Herman.

- Jesteście już duzi, książę - powiedział Wigand. - Wasz ojciec umarł i wasza matka chce wieść życie takie, jakie jej się podoba. Lecz wam wypada przygotować się do chwili, gdy sami zaczniecie rządzić.

Chłopiec stał rozdarty niepewnością i niezrozumiałością sytuacji. Zwrócił się do Elzy:

- Matko, co mam uczynić? Mam odjechać z nim?

Nie wiedziała, co ma na to żałosne pytanie odpowiedzieć. Gdyby tu nie wbiegł, odpowiedziałaby za niego. Myślałaby o nim tylko jako o swoim dziecku. Lecz teraz widziała przed sobą przyszłego księcia, spadkobiercę Ludwika. Czy ma go dla swoich spraw odrywać od zamku, od księstwa, od człowieka, który przecież jest jego opiekunem?

Lecz jeżeli Herman wróci, a ona nie wróci - będzie to rozstanie z synem, może na zawsze. Jej piersi przeszył ból i poczuła w gardle ucisk, jaki odczuwała zawsze w chwilach rozpaczy. Miała się wyrzec swego dziecka? - przebiegło jej przez głowę. Tego nie żądaj ode mnie! - pomyślała. Ale natychmiast poczuła lęk. I po raz drugi taki targ nie był do wygrania. Gdy On czegoś zażąda, to tak jakby paść zacisnęła się na wyciągniętej ręce. Uciekając z zamku, nie wiedziała jasno, czym ma być ta ucieczka. Teraz stanęło przed nią: Bóg przyjął tamto dziecinne wyznanie. Powiedziała. “Daję wszystko” - a On, po latach, dopominał się o swoje. Miała Mu odmówić? Miała mu powiedzieć, że mówiąc: “wszystko”, nie miała na myśli swej miłości do męża, do dzieci, swojej woli...? Że nazywa słowem “wszystko” to, co zbywało? Ale On nie pragnął tego, co zbywa - ofiary z pełnego. Chciał tego, co jest naprawdę wszystkim.

Może więc nie należało nic obiecywać? Może nie należało być szczodrą w przyrzeczeniach, ani porywczą w woli dawania? Lecz ona nie miała takiej natury, Była jak Jefte, któremu nie postało w głowie, że w porywie wdzięczności skazał na śmierć swą ukochaną córkę!

Jak postąpić? Co mu odpowiedzieć? Herman nie jest złym chłopcem. To tylko małe dziecko, nadmiernie rozpuszczone wskutek częstych chorób. Jeżeli mu powie: “Zostań” - może skrzywi się, zapłacze, ale zostanie. Ale co będzie potem? Zapowiedziała, że dziś jeszcze opuści dom Wiganda. Gdzie się schroni? A dzieci są małe i chorowite. Herman ma ciągłe katary i ciężką zadyszkę. Zofia jest też wrażliwa... Tamto - myślała - jest moim ciężarem. Nałożonym na mnie, nie na dzieci.

Gestem przywołała chłopca. Mocno położyła mu dłoń na ramieniu, jakby mu kładła miecz po uroczystości pasowania.

- Jedź - powiedziała. - Tak trzeba... - Zwróciła wzrok na Dietricha: - Zabierzcie, panie, księcia Hermana i księżniczkę Zofię. Powiedzcie panu landgrafowi, że odsyłam je i oddaję pod jego opiekę. Niech je strzeże, jak obiecał memu mężowi. Gertruda zostanie ze mną. Została poświęcona Bogu, więc nie wróci na zamek. Tam nie jest jej miejsce.

- A wy, pani? - zapytał kasztelan.

- Ja nie wrócę - powiedziała cicho, lecz stanowczo.

- Pozostaniecie sami. Z dala od dzieci. Nikt wam nie pomoże, nikt wam nie da gościny. Wróćcie.

- Wróćcie, pani - rzekł Wigand. - Matka winna być z dziećmi. Patrzcie, pani, książę Herman płacze... Ciężko wam będzie...

Zacisnęła powieki. Spod rzęs spływały na pobladłe policzki dwie wielkie łzy. Ale myśli płynęły jasno. Nareszcie - wydawało się jej - dotrę do krańca. Potrząsnęła głową.



5

Na próżno obeszły całe miasto. Żadne drzwi nie otworzyły się przed nimi gościnnie. Zresztą Elza, lękając się, aby ludziom nie stała się krzywda, uprzedzała od razu, czym może grozić ich przyjęcie. Życzliwe uśmiechy natychmiast gasły, wyciągnięte ręce cofały się. Jedni gniewnie zatrzaskiwali im drzwi przed nosem, inni tłumaczyli się lękliwie, przepraszali...

Zbliżał się wieczór, i mróz, który upadł w ciągu dnia, poczynał znowu ściskać i szczypać. Kolejno niosły Gertrudę, która, na szczęście, od chwili opuszczenia domu Wiganda spała. Obie dziewczyny szły milczące, z twarzami coraz bardziej posępnymi. Guda początkowo chciała się kłócić z odmawiającymi im gościny ludźmi i wymyślać im. Potem ścichła. Izentruda popłakiwała. Jedna i druga musiały być przygnębione sytuacją, w jakiej się znalazły. Elza była pewna, że jej nie opuszczą. Były zawsze wierne. Tylko z miłości dla niej skazały siebie na przyjęcie ograniczeń narzucanych jej przez Konrada. Nie wątpiła, że wierne pozostaną i teraz. Ale opuściły je energia i pewność siebie. Wlokły się z nią bez żadnego przekonania. W końcu Izentruda od ciągłego płaczu nie była nawet zdolna do niesienia dziecka. Twardsza od niej i silniejsza Guda dźwigała przynajmniej Gertrudę. Ale już nie mieszała się do rozmowy, gdy ktoś przed nimi uchylił drzwi. Nie wybuchała gniewem, kiedy drzwi zamykały się. Ona, która tyle razy podtrzymywała Elzę w smutkach, troskach i wysiłkach, która tyle razy miała dla niej pocieszające słowo, teraz szła biernie za nią.

Zatrąbiono na zamykanie bram, a one były wciąż bez schronienia. Elzę ogarnęła rozpacz. Zabrakło jej pomysłów, do kogo może się jeszcze zwrócić. Myśl w końcu uczepiła się wspomnienia tamtego chlewu. Tylko tam jeszcze - powtarzała - tylko tam. Gdy powiedziała o swoim projekcie dziewczętom, Guda zawołała:

- W chlewie, gołąbko? Ty, w chlewie... O, Boże... Nigdy!

- Nie mów tak... Gdzie się zresztą schronimy? Pamiętasz przecież, co mówił o zwierzętach brat Rudiger, że są stworzeniami Bożymi i bliższe są nieraz miłosierdzia niż ludzie...

- Lecz jesteś księżną...

- Nie jestem już nią.

- Co ty mówisz?

- Nie jestem. Stałyśmy sig żebraczkami, jak te, które przychodzą do szpitala.

- Nie, nie! To ten łotr.

- Gudo, nie mów tak! Sama opuściłam zamek... Zresztą może tak było trzeba - dorzuciła po chwili. - Może On tego chce...

Spojrzały na nią wzrokiem, który mówił, że nie pojmują jej słów.Milczały, pozostawiając jej decyzję. Znowu musiała o wszystkim stanowić sama! Powróciły do niej słowa: Tylko tam - niby piosenka z czasów dzieciństwa. Dzwoniły w mózgu, wypędzając z niego wszelką inną myśl.

- Chodźcie - powiedziała do dziewcząt. - Pójdziemy do tego chlewa. Jutro może wynyślimy co innego. Ale teraz chodźcie.

Mijały bramę. Przywódca strażników, mężczyzna z długimi, płowymi wąsami, poznał Elzę i skłonił się przed nią. Odpowiedziała na jego ukłon bladym uśmiechem. Rozejrzawszy się, jakby z obawą, że ktoś spostrzeże, iż zwraca się do Elzy, zapytał:

- Wracacie, wasza miłość, na zamek?

- Nie.

- Chcecie, wasza miłość, opuścić miasto na wieczór? Nie róbcie tego, pani. Zbóje kręcą się po drogach.

- Dziękuję wam za ostrzeżenie. Ale nie boimy się zbójów. Nie mamy nic, co by nam mogli odebrać.

- Lecz...

- Bóg z wami.

Przeszły. Brama zatrzasnęła się za nimi ze złowieszczym dźwiękiem.

Słowa strażnika przeraziły dziewczęta. Szły, rozglądając się niespokojnie po szarzejącej drodze. Pragnąc je uspokoić, rzekła:

- Nic nam nie zrobią zbóje. Bóg będzie się nami opiekować.

Nie odpowiedziały, tylko Izentruda furknęła łzawo nosem, a Guda zamruczała gniewnie. Prowadziła je znaną sobie ścieżką pod zagajnik. Zauważyła, że i teraz ścieżka nosiła świeże ślady wielu nóg. Teren zapadał się lekko, tworząc płytką kotlinę, dzięki czemu zagajnik i ukryty za nim dom były od bramy niewidoczne. Toteż, choć dom był tak blisko murów miejskich, jego istnienie musiało być znane tylko nielicznym. Okolica robiła wrażenie odludnej.

- Oj, nie idźmy tam - szepnęła nagle Izentruda - boję się...

Obie zatrzymały się. Także Guda, rozglądając się, powiedziała:

- Straszne pustkowie...

- Chodźcie, nie bójcie się... - przekonywała. - Nie zjedli mnie, nie zjedzą i was. Bóg się opiekuje samotnymi. A zresztą - dokąd pójdziemy?

Jeszcze raz rozejrzały się wokoło, a potem, przytulone do siebie, ruszyły za Elzą. Guda burczała:

- Żeby go w piekle smażono...

- Cicho bądź! - uciszyła ją. - Nie wolno tak życzyć.

- Wygnał ciebie, gołąbko...

- Nie wygnał. Sama poszłam. Nie chcę być panią. Chcę być we wszystkim jak oni.

- Jak kto?

- Później ci powiem. O, patrzcie, już dom. I furtka uchylona, jak wtedy. Chwała Panience Najświętszej...

Rzeczywiście furtka była otwarta. Elza pierwsza wcisnęła sie w nią. Dom, tak samo jak tamtej nacy, stał ponury, z zasuniętymi okiennicami. A jednak musieli być w nim ludzie i nie spali, gdyż spoza desek dochodziły głosy, okrzyki, dźwięki muzyki. Zatrzymała się nagle, spłoszona. Lecz gdy z niej opadły odwaga i zdecydowanie, zbudziły się one w Gudzie. Dziewczyna oddała dziecko Elzie, a sama zbliżyła się do domu i przyłożyła ucho do jednej z okiennic. Przez chwilę nasłuchiwała. Potem wróciła do Elzy. Rzekła:

- Bawią się tam i piją. To musi być jakaś ukryta oberża albo też... Oj, gołąbko, gołąbko, co za miejsce znalazłaś!

Rozłożyła ręce.

- Sam Bóg mnie wtedy tu doprowadził. Nie było innego schronienia. I dzisiaj także nie ma.

Guda nieufnie kręcąc głową powiedziała:

- To prawda... - Z powrotem wzięła dziecko z rąk Elzy. - Biednaś ty...

- To nie ja, to wy.

- Ech, co tam my! No, prowadź, gołąbko, tam, gdzie nocowałaś wtedy. Dałby Bóg, aby nas nie odkryli.

Poprowadziła dziewczęta w stronę budynków gospodarczych, Stajnia i teraz była pełna. Także cała gromada koni, widać tych, którzy bawili w domu, stała uwiązana u koniowiązu, chrupiąc podrzucone siano. Ludzi, na szczęście, nie było widać. Drzwi od chlewa nie były zamknięte. Kolejno wsuwały się do wnętrza. Świeża słoma leżała, jak i poprzednio, w kącie. Mogły się na niej położyć. Elza wyciągnęła się z ulgą. Przymknęła oczy. Słyszała, jak dziewczęta rozmawiają ze sobą szeptem:

- W takiej poniewierce. W chlewie! Żeby go...!

- I jeszcze u jakichś zbójów...

Podniecona własnymi słowami Izentruda zaczęła płaczliwie sapać. Lecz Elza nie pocieszała jej. Nawet przestała zwracać uwagę na to, co mówiły między sobą. Zsuwając z główki Gertrudy okrywającą ją chustkę, spostrzegła, że czoło dziecka jest rozpalone, a oddech rzężący. W chlewni było ciemno, ale ustami i palcami odnajdywała dalsze niepokojące znaki: suche, spękane wargi, dygoczące ciałko.

- Gudo - szepnęła przerażona. - Gudo! Patrz... Gertruda chyba chora.

Guda przysunęła się natychmiast. Obie pochyliły się nad dzieckiem. Reszta odwagi i pewności siebie opadły z Elzy. Trzęsąc się z niepokoju, szukała pomocy u przyjaciółki. Wiedziała, że w chwilach takich kłopotów Guda była niezastąpiona: dwoiła się, troiła, tryskała energią.

Stanowczym gestem wzięła małą z rąk Elzy. Sprawdzała wszystkie dostrzeżone poprzednio przez Elzę oznaki.

- Rzeczywiście - powiedziała. - Ale nie martw się, gołąbko. Wszystko będzie dobrze...

Z jaką ulgą usłyszała te słowa! Niepokoiła się dalej o dziecko. Ale nie była już sama.

Gerbruda obudzona dotknięciem zaczęła płakać. Guda zerwała się na nogi i nosząc ją usiłowała dziecko ukołysać. Ale to nic nie pomagało. Mała płakała coraz gwałtowniej, może nieprzytomna, a może przerażona ciemnościami.

- Śpij, śpij, aaa-aaa! - szeptała nad nią Guda. Jednocześnie mówiła cicho do Elzy. - Zasuń mocniej drzwi, gołąbko. Żeby kto nie usłyszał...

Elza podniósła się i poczęła ciągnąć za skobel. Lecz nagle zatrzęsła się cała. Na podwórzu przed budynkiem gospodarczym rozległy się kroki. Usłyszała je także Izentruda.

- O Boże! Ktoś idzie...

Zamarły przerażone. Nawet Gertruda, z niezrozumiałej przyczyny, ucichła. Ale było już za późno: ten, kto szedł, musiał już usłyszeć jej płacz. Kroki zatrzymywały się. Potem słychać było, jak tamten otwiera kolejno drzwi. Odrzwia stukały, kroki rozlegały się coraz bliżej. Elza stojąca przy drzwiach, z okiem przy szparze, zobaczyła ciemną sylwetkę ludzką i blask padający na śnieg od niesionej przez tamtego latarni. Stąpania brzmiały z każdą chwilą głośniej. Naraz dziecko zakrzyczało z nową siłą. Równocześnie ktoś mocno szarpnął drzwiami i stanął w progu. Odskoczyły w głąb. Elza cofała się, z dłońmi przy ustach. Blask podniesionej na wysokość twarzy latarni oślepiał ją, Gertruda zapłakała rozdzierająco i znowu ucichła.

Przybyły ukryty za latarnią milczał, jakby zdumiony odkryciem. Panowała cisza, przerywana tylko chrząkiem i pokwikiwaniem świń, którym przybycie kogoś z latarnią musiało zwiastować porę jedzenia, oraz szybkimi oddechami trzech kobiet.

Latarnia wolno opadła w dół. Rozległ się głos kobiecy:

- Co wy tu robicie, wasza miłość?

Nie śmiała wierzyć własnym uszom. Nagla ulga sprawiła, że serce waliło Elzie niby młotem, nie pozwalając jej nic powiedzieć. Tamta nie czekała jednak na odpowiedź. Zawiesiła latarnię na haku nad drzwiami. Nie po twarzy, bo krył ją cień, ale po ciemnozłotych włosach, na których leżały jaśniejsze pasma, wydało się Elzie, że poznaje przybyłą. Zdumienie odebrało jej głos. Nie wiedziała, czy ma się cieszyć, czy też gniewać, że pomoc przychodziła z takich rąk. Dziewczyna zapytała znowu:

- Skądżeście sie wzięli tutaj, wasza miłość?

- Opuściłam zamek - powiedziała, jakby tym tłumaczyła wszystko.

- Wygnali was? - zapytała dziewczyna domyślnie.

- Nie, sama poszłam - sprostowała. - Nie chciałam być dłużej. Mój mąż umarł... - Zaledwie zaczęła o tym, powstrzymała się.

- Wiem - rzekła tamta. - On umarł, a was... Gadali o tym ludzie. Ale nie myślałam, że naprawdę. I że nie będziecie mieli dokąd iść. Bo tutaj...

Z całym wysiłkiem zdobywajac się na pokorę, poprosiła:

- Pozwól zostać. Dziecko chore...

- Chore? - podeszła do Gudy i schyliła się nad Gertrudą. - Prawdziwie, rozpalone. - Znowu powróciła do Elzy. - Ale tam, do domu was wziąć nie sposób. Tam...

- Pozwól tutaj zostać - prosiła dalej.

- Tutaj? Tutaj możecie być. Stąd was nikt nie ruszy! Ale w chlewie? Wy, księżna? I chore dziecko? - zastanawiała się. - Dobrze, poczekajcie - rzekła nagle. Pozostawiwszy latarnię, zniknęła za drzwiami.

Teraz dopiero odezwała się Guda.

- Czy to nie ta z guzem księcia, gołąbko?

- Tak, to ona... - przytwierdziła. Ściskając czoło dłońmi, zamyśliła się boleśnie. Dlaczego właśnie u niej - zadawała sobie pytanie - przyszło mi żebrać miłosierdzia? Gdy opuszczała dom Wiganda, wydawało jej się, że nie ma poniżenia, któremu by się nie poddała. A jednak powstał w niej opór. Gdyby nie choroba Gertrudy, opuściłaby natychmiast ten chlew! Wolałaby się błąkać do rana po polach, niż prosić tę...

- Dokąd ona pobiegła? - spytała trwożliwie z kąta Izentruda. - Może kogo sprowadzi?

- Powiedziała, że możemy tu zostać - uspokajała towarzyszkę Guda. - I że możemy się nie lękać. Ale ten dom...

- Nie mów! - uciszyła ją Elza, usłyszawszy szybkie kroki. W drzwiach stanęła znowu dziewczyna. Na ramionach niosła dery i kożuch. Rzuciła je na słomę.

- Roześcielcie - powiedziała. - Okryjcie dziecko. - W ręku trzymała garnek. - A to gorące piwo, może zechcecie się napić, pani? - Podała garnczek Elzie. - Co mogę jeszcze zrobić dla was?

Mała Gertruda znowu płakała. Elza stała niezdecydowana z garnczkiem w ręku. Szczęściem Guda wyszła naprzeciw pytania tamtej.

- Tymczasem wystarczy. Najważniejsze, aby było jej ciepło. Potem, na ranek, gdybyś tak zdobyła trochę ciepłego mleka...

- Będzie mleko - zapewniła. Znowu obróciła się ku Elzie. - A wam, pani, niczym nie mogę usłużyć?

Stanowczo potrząsnęła głową.

- Mnie niczego nie trzeba. Bóg ci zapłać za to, co zrobiłaś dla dziecka...

- Wy, pani, zaopiekowaliście się moim...

Zrobiła gest, jakby między jedną a drugą sprawą była wielka różnica. Potem bez słowa wzięła Gertrudę z rąk Gudy i poczęła ją nosić. Tym zajęciem chciała się uwolnić od dalszej rozmowy z dziewczyną. Tamta stała czas jakiś, wodząc wzrokiem za Elzą. Potem rzekła:

- To ja pójdę. A rano przyniosę mleko. Latarnię zostawię... lecz zechciejcie uważać, by się ogień nie zaprószył.

Jeszcze raz obrzuciła wszystko spojrzeniem, potem skłoniła się Elzie i wyszła. Elza chodziła dalej, tam i z powrotem, kołysząc Gertrudę. Czuła sama na siebie gniew, że nie umiała przezwyciężyć w sobie niechęci do dziewczyny. Przecież ona nam pomogła - przekonywała siebie. - Pozwoliła zostać. Dlaczego jestem taka?

Guda podeszła do niej, wzięła dziecko.

- Odpocznij, gołąbko - powiedziała. - No, chwała Bogu, jakoś będzie. To jednak porządna dziewczyna. A ja ją miałam...

- Daj mi spokój z nią! - rzuciła z nagłą opryskliwością.

Wyciągnęła się na słomie. Ale usnąć nie mogła. Ten dzień zdawał się nie mieć końca. Stanęło przed nią rozstanie z Hermanem i Zofią i poczuła natychmiast ból, jakby rozpalone żelazo wciskało się jej w ciało. Odpędziła wspomnienie, którego znieść nie mogła. Czy wszystko musi się na mnie walić?! - poskarżyła się w duchu. Zaraz jednak poczęła się zmagać z tą myślą. Nie! nie! nie! - mówiła. - Nie wolno mi narzekać! Każde wspomnienie dnia domagało się takiego zagłuszenia. Toczyła ze sobą długą walkę. Wreszcie udało się jej zdrzemnąć. Ale sen był lekki, przez przymknięte powieki widziała wciąż chodzącą Gudę. Otworzyła oczy, gdy dziewczyna położyła śpiące dziećko na słomie, okryła je ciepło i pochyliwszy się ku Elzie, spytała szeptem:

- Śpisz, gołąbko?

- Nie, nie śpię.

- Gorączka spadła, chwała Bogu. Zobaczysz, wszystko będzie dobrze.

Nie odpowiedziała. Znajdowała się w takim stanie, że nie była zdolna cieszyć się ta nowiną. Ale świadomość, że nie cieszy się, napełniła ją goryczą i przerażeniem. Nie potrafię być wdzięczna Bogu - myślała. Izentruda spała, Guda wyciągnęła się obok niej. Po chwili Elza usłyszała jej spokojny oddech. Sama nie mogła zasnąć. Przewracała się z boku na bok. Myślała: Jestem niewdzięczna, jestem niemiłosierna. Naucz mnie, Panie, abym postępowała, jak trzeba. Zmuś mnie...

Znowu przyszedł lekki, pełen majaków sen. Budziła się co chwila. Lecz w końcu musiała mocniej zasnąć, bo nie spostrzegła, kiedy dziewczyna wsunęła się do chlewni. Otworzywszy oczy, zobaczyła ją pochyloną nad Gertrudą. Gwałtownie usiadła na słomie. Dziewczyna położyła palec na ustach.

- Nie obudźcie dziecka, wasza miłość - powiedziała cicho. - To ja. Przyszłam zobaczyć. Wasza córka śpi. Wygląda na to, że gorączka odeszła...

- A ty - zmusiła się do życzliwego pytania - dlaczego nie śpisz?

Zrobiła dziwny gest, jakby pełen żałości.

- Taka służba... - mruknęła. Elzie wydało się, gdy patrzyła uważniej na twarz dziewczyny, na którą padał blask latarni, że jej policzki są uróżowane, a brwi nienaturalnie ciemne. Przypomniała sobie, że się nazywa Hilda. Tamta, jakby przytrzymana słowami Elzy, podwinęła nogi pod siebie i usiadła na słomie. Zapytała niespodzianie:

- Czy mojemu małemu nie grozi nic, tam, w szpitalu?

- Nie, nie - odpowiedziała. - Choć odeszłam, nie sądzę, aby książę chciał ich skrzywdzić.

- I nie oddadzą go gdzie? Bo wyście, pani, obiecali...

Pamiętała o tym. Ale pamiętała także o rzeczy, o której dziewczyna na pewno nie wiedziała nawet. Dziecko w szpitalu nie rozwijało się zwyczajnie. Nie chodziło, nie mówiło, tylko pęczniała mu głowa. Wyglądało na to, że wyrośnie na matołka.

- Nie, nie oddadzą - zapewniła. Ale zaraz pomyślała, że może obiecuje za dużo. Pod wpływem postanowienia zbliżyła się do dziewczyny, aż poczuła ramieniem jej ramię. - Słuchaj - powiedziała - kiedy odchodziłaś, zostawiłaś to... - Sięgnęła do sakiewki i wyciągnęła z niej złoty guz. - Niepotrzebnie. Póki jest w szpitalu, niczego mu nie trzeba. Ale jesteś tu blisko. Gdybyś się dowiedziała, że chcą szpital rozpędzić, zabierz dziecko. Wtedy będziesz potrzebowała. Weź ten guz z powrotem. Sprzedasz go...

Na chwilę ścisnęła guz mocno w dłoni, a potem szybko wręczyła go dziewczynie.

- Trzymaj! To twoje.

Zobaczyła na jej twarzy jakby nieśmiały uśmiech.

- Książę powiedział wam, pani...? - zapytała.

- Wiem, wiem wszystko - odpowiedziała wymijająco.

Siedziały teraz obok siebie, milcząc. Za deskami chrząkały i stękały świnie. Śpiące Guda i Izentruda oddychały głośno otwartymi ustami. Knot w latarni dopalał się i mrugał. Dziewczyna powoli wstała.

- Śpijcie, pani - rzekła. - Dzień już niezadługo. A rano przyniosę mleka...

- Nieeh cię Bóg wynagrodzi. Za wszystko... - powiedziała. Jakby ją ktoś popchnął ku temu, wyciągnęła rękę i pochwyciła ramię dziewczyny. Przyciągnęła ją ku sobie. Ustami odnalazła jej usta. Pocałowała mocno. - Niech ci da, czego ci trzeba...

Miała takie samo uczucie, jak wtedy, gdy pocałowała trędowatego.



6

Na trzeci dzień Gertruda była już całkiem zdrowa. Przez cały ten czas dziecko pozostawało w chlewni z dziewczętami, zaś Elza obchodziła miasto, upraszając ludzi o pomoc. Lecz gościny nikt nie śmiał jej udzielić. Rozkaz księcia został odczytany w mieście i wszyscy o nim wiedzieli. Niektórzy jednak wynosili jej ukradkiem żywność.

Choć odczuwała lęk przed spotkaniem ze świekrą, postanowiła udać się do klasztoru świętej Katarzyny. Lękliwie zapukała do furty. Sióstra, która jej otworzyła, patrzyła na nią nieufnie. Płaszez Elzy był wymięty i brudny, ciżmy podarte - wyglądała na żebraczkę.

- Chcesz widzieć samą siostrę Zofię? - pytała po raz trzeci.

- Tak, siostro...

- Znasz ją? Ona nienawykła rozmawiać z byle włóczęgą.

- Powiedzcie jej, proszę, że przyszłam.

- A ktoś ty taka?

- Elza, jej synowa...

Na twarzy zakonnicy pojawił się wyraz zgrozy. Obrzuciła spojrzeniem całą postać Elzy, jakby nie mogąc uwierzyć w to, co usłyszała. Potem bez słowa wybiegła z sieni, klekocząc drewnianymi sandałami. Po pewnym czasie pojawiła się znowu, przygięta, ze złóżomymi na piersiach rękoma.

- Pozwólcie, wasza dostojność - powiedziała. - Siostra Zofia czeka na was w wirydarzu...

Dzień był słoneczny. Przyszła odwilż, śnieg topniał, a spod niego wyzierały płaty brązowej ziemi i blada, rozmyta, zeszłoroczna trawa. Na kamiennej ławce pośrodku małego klasztornego ogródka, pod bezlistnym drzewem, siedziała Zofia. Elza podeszła do niej nieśmiało i schyliła się do jej ręki.

- Bóg z wami, matko.

- Bóg z tobą - odpowiedziała stara księżna. - Siądź tu przy mnie - zrobiła miejsce na ławce. - Tu, w ogrodzie, spokojnie porozmawiamy. Od dawna czekam na twoje przyjście.

Zaskoczona podniosła głowę. Zofia miała utkwiony w nią wzrok lecz rzecz dziwna, nie wydał się on w tej chwili Elzie groźny. To odkrycie sprawiło, że ośmieliła się zapytać:

- Czekaliście, matko?

- Czekałam, córko - powtórzyła. Głos brzmiał poważnie, lecz nie miał zwykłej ostrości. - Nie przychodziłaś, choć wiem, że opuściłaś zamek. Sądziłaś pewno, że stanę po stronie Henryka przeciwko tobie! Nieprawdaż? Nie... Ale nie stanę także po twojej stronie przeciwko niemu. Widzisz - ciągnęła - jeżeli ty masz słuszność, to i on ma słuszność. Inną słuszność. Pojmujesz to?

Na chwilę zatrzymała się, odsapnęła, a potem podjęła na nowo:

- Póki żył mój mąż, byłam księżną. I ty, póki żył Ludwik, powinnaś się była troszczyć o sprawy księstwa. Tak musiało być. Ale tamto odeszło...

Niedowierzająco spojrzała na świekrę. Zofia nie patrzyła na nią, ale w nagi, pełen kałuż ogród.

- Ci, co są w świecie - ciągnęła - muszą się troskać o wiele. Dużo troskać. Pozostają wśród blichtru i ziemskich, gorzkich doświadczeń. Muszą zabiegać o władzę, ziemię, sławę, bogactwa. Inaczej nie może być. Trudno te zabiegi pojąć, gdy się na to patrzy z daleka. A jednak tak jest.

Znowu czas jakiś milczała, ciężko wzdychając i wygładzając dłonią na kolanie brzeg szorstkiego habitu. Elza spod opuszczonych rzęs nie przestawała na nią patrzeć. Znowu odezwała się w niej dawna, dziecinna czułość do tej surowej kobiety. Nieufnie jednak przyjmowała to uczucie. Pamiętała tamten słoneczny ranek, gdy Zofia zawołała ją, małą dziewczynkę, i powiedziała: “Ubierz się pięknie, pojedziemy do kościoła rycerzy zakonnych. A kiedy już będziesz ubrana, przyjdźcie tu do mnie razem z Agnieszką. Chcę was obie sama uczesać i włożyć wam na głowy książęce korony...” Potem klęcząc na poduszce przed Zofią poddawała głowę dotknięciu jej twardych, lecz starannych i pełnych umiejętności rąk. Myślała przy tym, że bardzo chciałaby kochać matkę swego “braciszka”. Postanowiła o tę miłość modlić się... A jednak kiedy tego jeszcze dnia wychodziły z kościoła, padły na nią słowa ostrzejsze od wszystkich, jakie dotychczas słyszała. I lęk, że się powtórzą, powstrzymywał ją od tamtego czasu przed odkrywaniem uczuć...

- Uciekłaś - znowu mówiła stara księżna. - I dobrze zrobiłaś. Niepotrzebnie jednak wzięłaś ze sobą dzieci. Przecież one muszą wrócić do tamtego życia. I dobrze uczyniłaś, odsyłając je teraz.

Elza zacisnęła usta, które poczęły jej dygotać. Dobrze uczyniła? - Być może... A jednak od paru dni zdolna była żyć tylko odpychając każdą myśl o dzieciach. Każdy usłyszany na ulicy głos dziecinny przenikał ją bólem.

- Dobrze postąpiłaś - Zofia powtórzyła z naciskiem. - Wiem, to boli. Płacz, jeśli ci to sprawi ulgę. Skoro jednak zdecydowałaś się odejść, musisz odejść od wszystkiego. Nie można, córko, żyć połowicznie. Mówię ci to, bo mnie samej wydawało się inaczej.

Powiedziała to głosem dziwnym, nieswoim, jakby wydartym z samego dna serca. Zdumienie Elzy było tak wielkie, że przytłumiło obudzony ból. Nigdy nie zdarzyło się jej słyszeć Zofii oskarżającej siebie. Była zawsze taka pewna swoich sądów, postanowień, postępków. “Co mi mówicie - wybuchała, gdy jej ktoś próbował oponować - przecież ja wiem...!”

- Gdy się odchodzi, trzeba odejść od wszystkiego - ciągnęła Zofia. - Po co zostawiłaś sobie Gertrudę? Nie wahaj się. Ślubowałaś ją do klasztoru, odeślij ją do Kitzingen. Płaczesz?

Nie mogła się powstrzymać. Im bardziej usiłowała się powstrzymać, tym boleśniejsze łkania rozdzierały jej gardło.

- Płacz... - powiedziała księżna. - Płacz. Ale uwolnij się. Postanowiłaś nie żyć więcej w świecie. Słuszna myśl. Przyjdź tutaj do nas, do klasztoru...

Lekko, obcym sobie gestem, położyła dłoń na ramieniu Elzy.

- Przyjdź. Cieszyć się będę, gdy przyjdziesz. Bywałam dla ciebie surowa.

- Nie, matko! - wyrwało się Elzie wśród szlochów.

- Byłam taka, nie zaprzeczaj. Ale chciałam cię kochać tak, jak tylko kochać potrafię. Może pragnęłaś czegoś więcej. Ale dałaś Ludwikowi szczęście. Dlatego ci mówię: przyjdź...

Zatrzymała się, jakby czekała na okrzyk zgody. Ale Elza siedziała milcząc. Szlochała cicho. Rozdzierało ją cierpienie. Znowu pomyślała o tej chwili, gdy klęczała u nóg Zofii i przyzywała ze wszystkich sił jej miłości.

- O, matko... - szepnęła. - Czynicie mi wielką łaskę. Nie zasłużyłam na nią. I macie na pewno słuszność, gdy uważacie, że nie można żyć połowicznie. Ale...

Rozpacz, że utraci miłość, której tak pragnęła i która na koniec zwróciła się ku niej, sprawiła, że jej słowa rozpadały się w łkania.

- Odeślę Gertrudę, jak mi radzicie... - wyszeptała.

- I wtedy przyjdziesz?

Spuściła głowę nisko, prawie dotykała czołem kolan.

- Czy sądzicie, matko - zapytała cichym szeptem - że ktoś, kto odszedł od tamtego świata, ma przed sobą tylko jedno: zamknąć się w murach klasztoru? Czy już inaczej nie możemy służyć drugim?

- Tym, którzy zostali w świecie, i tym, którzy umarli, najlepiej służy się modlitwą.

- Och, na pewno... - przyznała. - Lecz bywa także inna droga. Opiekowałam się trochę tymi, którzy cierpią, starcami, niedołężnymi. Jak mi od tego odejść?

Urwała strwożona. Była pewna, że za chwilę, tak jak wtedy, spadną na nią gniewne wyrzuty, i płomień, który ogarnął jej serce, będzie musiał zagasnąć. Lecz głos Zofii nie zmienił się, gdy powiedziała poważnie, bez surowości.

- Czyniłaś dużo dobrego. Czy jednak należy oddawać temu całe życie?

- Tak mi się zdaje... Ofiarowywałam mało. Dziś wydaje mi się, że aby pomóc naprawdę, trzeba dać całą siebie.

Znowu urwała. Stara księżna zmarszczyła czoło. Elza przygięta, z bijącym sercem czekała na jej gniew. Lecz zamiast groźnych słów, usłyszała:

- Skąd ci to przyszło?

- Nie wiem... - szepnęła.

- I dlatego uciekłaś?

- Nie... Ale potem... zaczęłam myśleć, że właśnie tak...

Siedziała ze spuszczoną głową, wciąż niby oskarżona, która wyznała swą winę i czeka wyroku.

- Oczekiwałam - powiedziała Zofia - że przyjdziesz do nas. Przyjęłabym cię jak siostrę. Jak siostrę bardzo drogą.

Wydało się Elzie, że usłyszała nad sobą ciężkie westchnienie.

- Lecz czyń, jak chcesz, córko. - Głos dawniej ostry i suchy był teraz miękki i drżący. - Muszę cię tylko ostrzec: Będzie ci bardzo ciężko...

Bez słowa skinęła głową. Zofia miała na pewno słuszność. Będzie ciężko. Czuła to.

- Będzie ci ciężko - powtórzyła stara księżna. - Dlatego namyśl się jeszcze. Dam ci radę: opuść Eisenach. Tutaj twoja obecność wywołuje niepotrzebne spory. Udaj się do Marburga, do mistrza Konrada. Opiekował się tobą; niech ci teraz powie, czy słusznie postanowiłaś. No, jak?

Nie prostując się, dotknęła wargami dłoni Zofii.

- Dziękuję wam, matko. Posłucham waszej rady.

Powtórnie ucałowała małą dłoń, jakby posiekaną drobnymi zmarszczkami.

- I dziękuję wam za waszą łaskawość. źe się nie gniewacie. Chcę was jeszcze prosić. Jeśli możecie, pomódlcie się, proszę. Za mnie... Żebym znalazła...

- Będę się modliła. - Znowu z nieoczekiwaną łagodnością położyła dłoń na ramieniu Elzy. - Ale i ja mam do ciebie, córko, prośbę.

Zaskoczona wyprostowała się. To była znowu niespodzianka. Zofia nigdy o nic nie prosiła. Umiała nawet swoim prośbom nadać ton rozkazu. Co się stało, że ta kobieta tak bardzo się uniżyła?

- Wszystko, matko - zapewniła - czego zażądacie...

Wsparta jedną ręką na swym kosturze, drugą na ramieniu Elzy, dźwignęła się z ławy.

- Chodż do kaplicy - powiedziała. - Chcę, abyś pomodliła się ze mną na grobie Hermana. Potem, kiedyś, kiedy będziesz miała swobodną chwilę, ułóż dla mnie modlitwę za jego duszę. Mnie słów brak. Stara jestem. A ty to potrafisz.



7

Przez parę dni zwlekała z odesłaniem Gertrudy. Upewniała siebie. że dziecko jeszcze całkiem nie wydobrzało. Ale to odkładanie decyzji ciążyło także jej sercu. W końcu brzemię stało się nie do podźwignięcia.

Wiosna przyszła i drogi były mokre, ale w stronę Menu jechała z Eisenach karawana kupców na mocnych wozach i z gromadą pachołków. Kupcy zgodzili się zabrać obie dziewczyny z dzieckiem. Nie było wymówki, by odwlekać dalej rozstanie. Jeszcze raz - ostatni w życiu - przytuliła do siebie małą. Powierzyła ją Gudzie i Izentrudzie - i odeszła śpiesznie, nie oglądając się na ciągnący sznur wozów. Idąc, próżno wyrzucała sobie, że z ciężkim sercem oddaje Bogu Jego własność. Dni tułaczki uczyniły najmłodszą córkę dziwnie bliską jej sercu.

Umówiła się z Gudą, że po powrocie będą jej szukały w Marburgu. Rada Zofii wydawała się słuszna. Elza zdecydowała się powędrować do Konrada, chociaż perspektywa rozmowy z nim napełniała ją rozterką.

Pogoda się jednak popsuła, zaczęły padać deszcze i trzeba było odłożyć wyprawę. Elza była sama. Przedtem całe jej dni i noce pełne były troski o zdrowie dziecka. Teraz stały się jeszcze trudniejsze do zniesienia. Nie było się nawet o kogo niepokoić.

Ranki spędzała po staremu w kaplicy u braci mniejszych. Potem, zamiast obchodzić domy i wypraszać mleko dla dziecka i chleb dla dorosłych, ośmieliła się wkraść do szpitala. Nie przychodziła tu jeść - pojawiła się jedynie, by pracować. Służba i mieszkańcy przyjęli ją radośnie. A ona, zawinąwszy rękawy i włożywszy gruby, lniany fartuch, usługiwała od rana do wieczora. Sprzątała, gotowała, robiła opatrunki, obrządzała i myła leżących, karmiła niedołężnych, kąpała i zabawiała dzieci. Robiła to, co wiedziała, że trzeba zrobić, to, do czego nikt się nie kwapił - a tego było bardzo wiele. Po takim dniu była umęczona prawie do nieprzytomności. A jednak ta praca pociągała ją. Czasami budził się w niej lęk, że ktoś doniesie Henrykowi o jej pobycie w szpitalu, a on, w gniewie, gotów szpital zamknąć. Postanawiała już więcej nie przychodzić. Ale znowu przemagała w niej potrzeba zajmowania się nieszczęśliwymi. Tyle było przy nich do zrobienia, tyle można było uczynić, by ich życie stało się lżejsze!

Znowu więc ukradkiem zachodziła do szpitala. Kryła się przed ludźmi z zamku, którzy przywozili żywność. Nie chcąc zrazić sobie służby, powstrzymywała się przed wydawaniem jakichkolwiek poleceń. Powoli przyuczyła dawne swoje pomocnice, że teraz one jej rozkazywały i popędzały ją, gdy wydawało się im, że pracuje za wolno.

Na noc wracała do swego chlewu. Przesuwała się jak cień obok rozbrzmiewającego muzyką domu. Domyślała się zła, jakie się w nim działo. Idąc modliła się za grzesznych. Gdy było jej bardzo ciężko, gdy ogarniało ją dławiące poczucie samotności i tęsknota za dziećmi, prosiła, by jej ból był przyjęty choć w części za to, co czynią tamci.

Padała na słomę śmiertelnie znużona. Ale broniła się przed snem. Wiedziała, że o zmroku pojawi się w chlewie Hilda. Czasami przynosiła coś ciepłego do zjedzenia. Usiadłszy obok Elzy na słomie, wypytywała o syna. Bardzo pragnęła go zobaczyć, bała się jednak, że pojawiwszy się w biały dzień, mogłaby zostać przez kogoś poznana.

Walcząc z ogarniającą ją sennością, Elza opowiadała jej jak najdokładniej o dziecku. Delikatnie uświadomiła matce stan jego zdrowia. Chłopiec - było już teraz pewne - zostanie na całe życie przygłupkiem. Hilda usłyszawszy to, wybuchnęła gniewem. “To on - powtarzała. - To przez niego!” Potem zaczęła płakać. “I tego już nie mam...” - łkała. Łagodnie pocieszała ją. “Nie - mówiła - nie. Bóg zawsze zostawia człowiekowi dosyć...”

Padały deszcze. Czas płynął, dni mijały. Zła pora czy też przemęczenie pracą sprawiły, że Elza nie czuła się dobrze. Brakło jej sił, z największym wysiłkiem zmuszała się, by iść rano na modlitwy do kaplicy.

Nadszedł Wielki Tydzień. W Wielki Czwartek bracia, a z nimi i Elza, otrzymali Komunię świętą. Niecierpliwie czekała na każdy z tych paru dni w roku, w których dozwolone było to zbliżenie. Modląc się, wyobrażała sobie, że jest, jak Apostołowie, na ostatnim spotkaniu, nad którym wisi cień grozy i bezmiar miłosierdzia. Mimo zwykłej słabości, która tak bardzo utrudniała jej modlitwę, czuła się tego dnia dziwnie lekka.

Po mszy postanowiła odwiedzić Zofię. Deszcze zamieniły ulice miasta w grząskie bagno i w kałuże, przez które przechodziło się po kamieniach i po deskach. Elza mimo lekkości w sercu szła z wysiłkiem. Czy to rozwilgłe powietrze, które zdawało się leżeć kamieniem na piersiach, czy może ciężki płaszcz zimowy, który wciąż nosiła, sprawiały, że ledwo wlokła nogi. Potykała się. Była cała spotniała.

Zaraz za bramą miejską olbrzymia kałuża tworzyła prawdziwe jezioro. Po narzucanych pod murem kamieniach można było przejść suchą nogą. Elza wkroczyła na nie, dźwigając na ramionach uniesiony w górę płaszcz.

Nie spostrzegła, że z drugiej strony idzie już po kamieniach kobieta. Była mała, zgarbiona, ubrana w łachmany. Spotkanie nastąpiło w samym środku kałuży. Na wrzask tamtej Elza podniosła głowę. Zobaczyła przed sobą Konstancję. Żebraczka krzyczała i wymachiwała ze złością kijem:

- Nie widzisz, że idę? Co? Głupia dziewucho! Chcesz, bym przed tobą złaziła w wodę? Taka z ciebie pani? Cofnij się z drogi! Słyszysz?

Elza tak była zaskoczona spotkaniem i tym krzykiem, że stała w miejscu z szeroko otwartymi oczyma. Nie pomyślała, aby się cofnąć. Konstancja wpadła we wściekłość. Czerwona z zawziętości następowała na Elzę. Nagle poznała ją. Wydała krótki, dziki wrzask, niby miauknięcie walczącego kota. Trzasnęła kijem w wodę, opryskując błotem twarz Elzy.

- To ty, królowo ze śmietnika! Dziadowska opiekunko! Chcesz, abym przed tobą ustępowała? Niedoczekanie twoje! Pokażę ci! Odpłacę ci za twoje śmierdzące miłosierdzie. Za te zupki, którymi karmisz dziadów, a sama obżerasz się smakołykami. - Potrząsała przy każdym okrzyku głową, aż jej spod chustki opadły na twarz strąki siwych włosów. Co chwila chlustała wodą w oczy Elzie. - Widzicie wielką panią, co ją jak psa wypędzili z zamku! Widzicie tę księżnę! - wrzeszczała w stronę ludzi, którzy zwabieni jej krzykiem zgromadzili się po obu stronach kałuży. - Wylegiwała się na puchach, kiedy biedni ludzie zdychali z głodu! Ale przyszła sprawiedliwość na tę ścierkę! Precz z drogi, gnojarko!

Podniecona własnym krzykiem rzuciła się na Elzę. Uderzyła ją z tak niespodziewaną siłą, że Elza straciła równowagę, zsunęła się z kamieni i upadła w błoto. Dźwignęła się wśród rechoczącego śmiechu. Ludzie nad kałużą zanosili się chichotem. Konstancja, stojąc nad nią na kamieniach, nie przestawała wykrzykiwać:

- Leż w błocie, ty dziadówko! Poczuj, jak to smakuje! Niech ci się nie zdaje, że jesteś taka czysta! Taka niepokalana!

Wściekle plunęła na Elzę, a potem triumfalnie, choć potykając się, przeszła na drugą stronę kałuży. Jeszcze stamtąd rzucała wyzwiskami. Musiała być pijana.

Elza z trudem brnęła przez kałużę. Nasiąkły wodą płaszcz ciążył jeszcze bardziej. Była cała przemoknięta. Chustka przekręciła się na głowie; nie mogła jej paprawić mając dłonie unurzane w błocie. Ludzie zaśmiewali się. Zwłaszcza cieszyły się dzieci. Ciskały kamienie w wodę, by ochlapywać zbliżającą się do brzegu. Wymachiwały kijami, nie dając jej wyjść z wody. Ktoś się wreszcie ulitował: jakiś chłopak o wyglądzie szewskiego terminatora, podparłszy się pod boki, wrzasnął:

- Coście tak gęby rozdarli? Kobiety nie widzieliście? Jazda, idźcie do swej roboty!

Śmiali się jeszcze, ale wolno poczęli się rozchodzić. Chłopak wyniósł z domu kubeł, zaczerpnął nim ze studni wody.

- Umyjcie choć ręce - powiedział do Elzy. - A ścierwo, czarownica! - klął, patrząc na kuśtykającą Konstancję. - Przydałoby się ją pławić. Na pewno rzuca uroki. - Znowu zwrócił się ku Elzie: - Idźcie się prędko osuszyć.

- Bóg wam zapłać - szepnęła.

Mokra i obłocona nie śmiała iść do miasta. Skierowała się z powrotem ku bramie miejskiej. Wiatr był wiosenny, ale chłodny, i Elza poczęła drżeć. Szła, jak mogła najszybciej. Ale, choć prawie biegła, nie mogła uciec przed zimnem.

Jedynym jej schronieniem był chlew. Nigdy do niego nie zachodziła w ciągu dnia: zakradała się wieczorem, wymykała o świcie. Gdy Gertruda była chora, dziecko i dziewczęta przez kilka dni nie opuszczały go, wtedy jednak opiekowała się nimi Hilda i przynosiła, co było potrzeba. Teraz musiała przejść przez podwórze w biały dzień. Ogarnęły ją takie dreszcze, że zapomniała o wszelkin niebezpieczeństwie.

Biegła ścieżką ku zagajnikowi. Za chwilę była przy bramie, która stała szeroko otwarta. Okiennice były także odemknięte. Na chwilę zatrzymała się przy wjeździe. Obrzuciła podwórze bacznym spojrzeniem. Nie dostrzegła jednak nikogo. Szybko więc popędziła w głąb obejścia. Zaledwie jednak znalazła się za rogiem domu, zobaczyła przed sobą człowieka z psem.

Młody mężezyzna stał, przeciągając się leniwie w bladym słońcu. Obok niego siedział na tylnych łapach wielki pies i lekko merdając ogonem, spoglądał na swego pana. Nagle spostrzegli Elzę. Patrzyli na nią zdziwieni. Pies nawet nie zaszczekał. Gdy była już blisko, mężczyzna powiedział:

- Ho, widzę, że cię spławili. A nie trzeba było łazić. W nocy możesz ludzi naciągać, ale w dzień każdy chce pokazać swoją cnotę. Ha, ha, ha! - śmiał się na poły szyderczo, na poły ze współczuciem. - Ale ci dali. Wyglądasz jak nieboskie stworzenie. Dobrze, że cię nie wsadzili pod pręgierz...

Nie pojmowała, co mówi. Gwałtowne dreszcze nie pozwalały jej skupić myśli. Dygocącymi wargami szepnęła:

- Pozwólcie przejść, panie...

Machnął ręką przyzwalająco:

- Idź...

Pies obwąchał obojętnie jej nogi. Skierowała się w stronę chlewni. Ale nie uszła daleko, gdy posłyszała za sobą:

- Gdzie to się kryłaś, że cię nigdy nie widziałem?

Obróciła się i patrzyła na niego błędnym wzrokiem. Znowu nie rozumiała, o co pyta. Szczękając zębami, półprzytomnie wymamrotała:

- Tam, panie...

- Tam? No, idź, idź. Śmierdzisz błotem - rzekł. - Umyj sie. Ogrzej... Jak będę chciał, to cię znajdę...

Pogwizdując pozostał na słońcu. Pies położył się na grzbiecie i tarzał się w młodej trawie, powarkując z rozkoszy.

Dotarła do chlewu. Ledwo zdołała zrzucić z siebie płaszcz i zagrzebać się w słomę, kiedy dreszcze stały się tak mocne, że przeszły w targające całym ciałem skurcze. Opanowała ją od razu duża gorączka. Czuła zamraczający ból głowy. Wszystko wokoło zaczęło wirować, kołysać się. Chlewnia była niby jadący szybko wóz zataczający się w pędzie. Ogarnęły ją majaki. Straciła przytomność.

Kiedy się ocknęła, był wieczór. Smugi słońca nie przebijały się już przez poszycie dachu. Wszystko tonęło w mroku, który tylko rozpraszała wisząca nad drzwiami latarnia. Poczuła, że jej głowa leży na czyichś kolanach. Ktoś wlewał jej w usta ciepły, pachnący ziołami płyn. Przełykała go powoli. Podniosła w górę oczy: nad nią pochylała się Hilda.

- Czy jesteście przytomni, pani? - usłyszała.

- Tak...

- Chwała Bogu - mówiła dziewczyna. - Kiedy tu przyszłam, wydawało mi się, że umieracie.

- Wpadłam w wodę...

- Całe miasto gada o tym, że was zepchnęła Konstancja. Powinni tę pijaczkę zamknąć w więzieniu.

- Nie, nie... Gdybyśmy byli dla niej lepsi...

- Wyście, pani, nie byli dla niej dobrzy?

- Chciałam... ale za mało... na pewno za mało...

Urwała. Czuła się tak słaba, że trudno jej było mówić. Ale lekarstwo poskutkowało, gorączka spadła. Pozostało wielkie osłabienie: ciało było jak połamane. Elza leżała z otwartymi oczami. Myśli płynęły wolno, cieknącym strumieniem. Na nowo powracało do niej wszystko, co się zdarzyło w ciągu tego dnia.

Rankiem przyjęła Chrystusa... Ilekroć przychodziło jej Go przyjmować, odczuwała jakby lęk. Przecież tyle razy była smutna, tyle razy tęskniła, tyle razy stawało w niej pytanie: Dlaczego Ludwik umarł?... Lecz zawieszona w rękach brata-kapłana Hostia była jak kubek wody, bez której nie można dalej żyć. “O, Panie - szeptała - nie zasługuję na Twoją łaskę. Ale wiem, że nie przychodzisz do mnie jako nagroda, ale jak lekarz, który jedynie potrafi uleczyć. Daj mi, proszę, zdrowie duszy. Bo gdybym miała ciebie swą zuchwałością obrazić - raczej zabij mnie!”

Jezus przyszedł - czuła długo w ustach lekko kwaskowaty smak opłatka - a jej serce ogarnęła dziwna lekkość. Lecz w miarę jak oddalała się od kaplicy, owa lekkość ustępowała miejsca omdlałości. A potem spotkała Konstancję. Została obrzucona wyzwiskami, uderzona, strącona w błoto... Właśnie tego dnia, gdy Jezus do niej przyszedł. Co było odpowiedzią - myślała - tamta chwila lekkości czy to, co się stało później?

Chociaż usiłowała stłumić w sobie urazę do tej kobiety, wspomnienie upadku i śmiechu ludzi ciążyło jej dokuczliwym brzemieniem. To było jakby kropla, która spływa z pełnego naczynia. Przecież zabrałeś mi wszystko - myślała - dlaczego chcesz jeszcze, aby ludzie, którym pragnę służyć, tak mnie traktowali? To już nie jestem ja, ale narzędzie Twego miłosierdzia. Zabrałeś wszystko, daj chociaż, bym widziała skutek mej pracy. Bo inaczej nie wiem, czy jesteś ze mną, czy też zabierająr to, co kochałam, i Ty sam odszedłeś.”

Jej piersiami targnął szloch. Próżno usiłowała go powstrzymać. Poczuła dłoń Hildy na swym czole.

- Płaczesz, pani? - zapytała dziewczyna.

Zacięła usta. Nie - pomyślała - nie wolno mi płakać. Cóż ja straciłam wobee tego, co ona straciła? Leżała, pasując się w milczeniu ze sobą.

- Okrutnie was, pani, sponiewierano - posłyszała nad sobą. - Gdyby żył wasz mąż, nigdy by się tak nie stało. Gdybym go nie była ostrzegła...

Drgnęła, poderwała się. Wsparta na łokciu obróciła się ku Hildzie. Dziewczyna siedziała z głową na ręku. Jej cień leżał czarnym, łamiącym się pasem na deskach, za którymi znajdowała się trzoda.

- Ostrzegłaś go? Kiedy? Przed czym?

- Wtedy - odpowiedziała - gdy zasadził się na niego pan z Hennebergu. Mówiliście, że książę wam powiedział. Przecież to za to dał mi złoty guz.

- Za to? O, Boże - zawołała. Szept Elzy mieszał się z jej szybkim oddechem. Ogarnęło ją nagle uczucie, jakby unosiła się wyżej i wyżej. - Jak to było? - pytała gorączkowo. - Powiedz... Dlaczego go ostrzegłaś?

Dlaczego? Hilda zamyśliła się. Nigdy nie potrafiła sobie samej odpowiedzieć, dlaczego tak postąpiła. Był w niej piekący zawód i chęć pokrzyżowania planów krzywdziciela. Ale było jeszcze coś więcej... Bernard powiedział: “Kochają się, podobno, jak się nikt nie kochał...” Te słowa utkwiły w niej głęboko. Były odkryciem czegoś innego niż otaczający ją świat. Czegoś takiego, co trzeba było ratować...

- Dowiedziałam się o zasadzce - zaczęła. - Przyszłam w nocy obudzić księcia. Nocował w oberży mego ojca. On myślał, że ja... - Słowa skamieniały jej w ustach. Przez chwilę przełykała je z wysiłkiem. - Chciał odpędzić... Potem jednak wysłuchał i odjechał. Nie chciałam, aby tamten pochwycił księcia. Wiedziałam, że mu spieszno do was. Ale gdyby wpadł w ręce pana z Hennebergu, może nie pojechałby na wyprawę i nie byłby umarł...

Elza opadła na słomę. Leżąc na wznak z otwartymi w ciemności oczami, powtarzała w duchu:

- O, Boże, jaki Ty jesteś dobry! Dlaczego jesteś taki dla mnie? Jak możesz tak odpowiadać na moje narzekania?

Na nic innego nie umiała się zdobyć. Naszedł ją gwałtowny śmiech, a równocześnie łzy płynęły jej strumieniem po twarzy. Serce skakało w piersiach. Nie była w stanie ogarnąć takiego ogromu miłosierdzia. Gwałtownie przytuliła się do Hildy, aż wreszcie dziewezyna poczęła się także śmiać i płakać. Były jak dwie szalone, w czarnej, dusznej chlewni...



8

Była noc późna, gdy obudził ją Głos. Poznała to wołanie. To był ten sam Głos, który zwykł był wyrywać ją ze snu, w środku przedpiątkowej nocy. Ilekroć go usłyszała, wiedziała od razu, kto ją budzi. Wywoływał ją, nie budząc lęku, niby łagodnym dotknięciem. Ale często czuła się zmęczona i senna; ciało buntowało się przeciwko wezwaniu. Trzeba było wysiłku, by zwlec się z pościeli. Odruchowo czuła niechęć do tego wołania, aż musiała przypomnieć sobie, że powinna być wdzięczna za ten znak.

Tym razem stało się inaszej. Obudziła się, jak budzi się człowiek z długiego, krzepiącego snu, bez najmniejszej potrzeby zamknięcia na nowo oczu. Otworzyła je pełna sił, z jasną myślą. Nie pamiętała, że była chora. Łagodny, choć ogromny blask stał przed nią. Usiadła na słomie i wyciągnęła ku niemu ręce. Zwykle Głos zaledwie wyrwał ją ze śnu, gdzieś się ukrywał. Tym razem poczuła, że był przy niej. Nie tylko słyszała Go. Mogła Go ujrzeć. Był tutaj, w chlewie. Stał w Postaci, która bijącym z siebie blaskiem rozpraszała mrok. Widziała... Był taki, jakim mogła Go sobie wyobrazić w wielkopiątkową noc. Miał koronę z cierni i krwawe ślady na czole. I dłonie, i boki przebite... A jednak nie cierpiał. Wyciągał do niej ręce, radosny, przywołujący. Jego usta mówiły: “Pragnę” - ale to wezwanie nie brzmiało rozpaczą. Płynęło łagodnie, jakby znaczyło:

Pragnę ci oddać to, co ty Mnie dawałaś...

- Nic Ci nie umiałam dać, Panie - zawołała z żalem.

To prawda, że nic Mi nie możesz dać - odpowiedział. - Ja jednak pozwoliłem, byś dawała...

- Byłam jak kupiec - obwiniała siebie. - Targowałam się. Buntowałam. Chciałam zapłaty.

Zły ze mną targ - mówił jakby z dobrotliwą żartobliwością. - Od wszystkiego odrywam, rozłączam i zabieram...

- Nie wiem nawet - szeptała - czy w tamte noce wstawałam dla Ciebie, Panie.

Dla kogokolwiek wstawałaś, Ja na to spotkanie przychodziłem. Zawsze przychodzę, gdy ktoś wychodzi Mi naprzeciw. Kocham cię, Elzo. Kocham cię tak, że gdybym był człowiekiem, mojej miłości nie starczyłoby już na nic więcej. Dlatego zabrałem ci wszystko, wszystko - by dać ci siebie: Jesteś mi potrzebna. To, co chcę uczynić, zbuduję na tobie. Zawsze tak buduję...

- Weź, Panie, wszystko - mówiła gorąco. - Weź wszystko. Teraz wiem... Wstydzę się... Weź...

Już wtedy wziąłem...

Nie bój się. To przecież Ja jestem...


Mężczyzna, który szedł od domu ku chlewni, zatrzymał się pośrodku dziedzińca. Księżyc stał na niebie pełnią i ściekał na dachy zabudowań. W stajni dzwoniły łańcuchy i konie uderzały kopytami o skąpo pokryte słomą klepisko. Mężczyzna obrócił się do psa i dał mu znak, aby się położył.

- Leżeć! - powiedział cicho, przykładając palec do ust. - I waruj!

Pies posłusznie rozciągnął się na ziemi. Ale ruchami głowy i wzrokiem towarzyszył dalej swemu panu. Czasami podrywał się, jakby chciał za nim pobiec, ale potem zaraz opadał na podgięte łapy. Mężczyzna jeszcze z daleka powtórzył:

- Waruj!

Pies westchnął. Jego napięte mięśnie zwiotczały. Już tylko oczy śledziły ruchy mężczyzny, który minął drzwi stajni i ujął delikatnie dłonią za skobel przy drzwiach chlewni. Księżyc położył swój blask na jego uśmiechniętej filuternie twarzy. Cicho odciągnął drzwi. Gdy znikał za nimi, pies ostatni raz drgnął.

Upłynęła zaledwie krótka chwila, gdy drzwi otworzyły się znowu. Człowiek wyskoczył spoza nich na polerowane księżycem podwórze. Jego ruchy były gwałtowne. Biegł. Pies zerwał się i w kilku susach wypadł mu na spotkanie. Ale mężczyzna zdawał się nic nie widzieć. Biegł jakby gnany straszliwym przerażeniem. Miał oczy i usta szeroko otwarte. Prędko łapał powietrze w płuca. Po kilku susach obejrzał się. Zaraz jednak popędził jeszcze szybciej. Jego dłoń czyniła bez przerwy na piersiach znaki krzyża. Pies w wesołych podskokach pędził obok nóg swego pana. Lecz nagle zbliżywszy się do niego - odskoczył ze zjeżoną sierścią. Człowiek dopadł tymczasem domu. Kiedy jednak był przy drzwiach, cofnął się, jakby odepchnięty. Pobiegł ku furtce, wyskoczył na drogę.

Nie ustał aż przy kaplicy braci mniejszych, Padł na progu i leżał, aż spostrzegli go bracia idący śpiewać laudesy. Jeden z nich wziął go pod ramię i wprowadził do środka.



9

Minęły święta. Dni płynęły. Elza odzyskała siły i chodziła znów pracować do szpitala.

Poczucie samotności opanowało ją znowu. Pamięć nocnego widzenia tkwiła w niej jak rana: każde wspomnienie budziło w niej radość, a zarazem rozdzierający ból. To było tak, jakby człowiek niewidomy zobaczył na krótką chwilę otaczający go świat, w całym przepychu barw - i znowu powrócił w swój mrok. Jakieś okno otworzyło się i natychmiast zamknęło. Wiedziała, że za tym oknem jest słoneczny dzień, ale nadal mogła o nim tylko marzyć.

Przez jakiś czas żyła chciwą nadzieją, że taka chwila powtórzy się znowu. Ale czas mijał i nic się nie działo. Wróciła do życia, jakim żyła poprzednio. Tylko ona była jakby inna.

W dzień Zmartwychwstania przyszedł do chlewni właściciel oberży. Nisko kłaniając się prosił, by zechciała przyjąć gościnę w jego domu. Z uśmiechem podziękowała mu. “Tu mi dobrze - mówiła. - Będę wdzięczna, jeżeli mnie stąd nie wygnacie...” “Was wygnać? - oburzył się. - Cały mój dom jest dla was, pani. Cały dom - powtarzał z naciskim. - Nic w nim, pani, nie zobaczycie złego. Przysięgam...” Uśmiechnęła się. “Dziękuję - powiedziała. - Lecz pozwólcie mi zostać tutaj. Nie mam czym zapłacić za gościnę, ale modlę się za was...” “Żadnej zapłaty nie chcę. Ulitujcie się, pani, przyjdźcie do gospody” - błagał. Nie ustąpiła jednak. Wtedy polecił Hildzie umieścić świnie gdzie indziej, uprzątnąć chlew i służyć chorej wszystkim, czego by tylko potrzebowała.

Dla Hildy odczuwała teraz gorącą miłość. Uważała się wobec niej za dłużniczkę. Modliła się za nią wiele. Były ciągle razem i wciąż ze sobą rozmawiały. Nawet na nac Hilda przychodziła, by spać obok Elzy.

Nie przychodziło Elzie do głowy, że - jak to Hilda powiedziała - ostrzeżenie dziewczyny mogło ocalić Ludwika przed śmiercią. Ta śmierć, była tego pewna, nastąpiła z Jego woli. Tak było trzeba, On mógł tylko chcieć jak najlepiej. Gdy rozeszły się szeroko wieści o klątwie rzuconej na Fryderyka i wszyscy o tym poczęli mówić, pomyślała, że widać Bóg chciał ocalić jej braciszka od strasznej próby. Jakie to szczęście dla niego, że nie musiał wybierać. Mógł pozostać do końca wierny i Bogu, i swemu seniorowi. Czyżby to jej modlitwa w Reinhardsbrunn została tak wysłuchana? Nie, niemyślała - Bóg sam wie, jak postąpić, aby było najlepiej, nie potrzeba Mu niczego poddawać.

O co Go prosimy, wysłuchuje zawsze, choć czasami inaczej, niż spodziewaliśmy się. Gdy zrozumiała Jego odpowiedzi, odnalazła Go znowu. Bo od tamtej nocy pozostawał znowu ukryty. Czasami ogarniał ją żal, że zobaczyła Go wtedy. Może lepiej było nie widzieć Go nigdy i żyć zwyczajnie, czekając tylko na ludzkie pociechy. Ale zaraz odpychała tę pokusę. Czuła, że miażdżące brzemię było nie tylko doświadczeniem jej serca. Było ceną za coś, co miało nadejść, a o czym nie śmiała nawet myśleć.

Poczuwszy się lepiej, postanowiła nareszcie wyruszyć do Marburga. Dalsze odwlekanie tej podróży wydawało się jej grzeszną słabością. Pewnego dnia, gdy modliła się rankiem w kościele braci mniejszych, posłyszała Głos. Nie zabrzmiał jak wtedy w nocy. Nie,przychodził oczywistością, której nic zatrzeć nie mogło. Zadzwonił cichutko, ledwo dosłyszalnie. A jednak usłyszała go i zapragnęła być mu natychmiast posłuszna.

Po mszy zastukała do domku braci. Wyszli do niej dwaj, którzy byli na miejscu: brat Gabriel i brat Jordan.

- Chciałam braci pożegnać - pawiedziała - i podziękować im za wszystko. Dziś wyruszam do Marburga, aby zobaczyć się z mistrzem Konradem. Myślę, że już tutaj nie wrócę. Moja obecność drażni tylko księcia...

Nie próbowali zmienić jej postanowienia.

- Niech was, wasza miłość, Pan nasz Jezus Chrystus i Jego Matka Najsłodsza prowadzą i doprowadzą szczęśliwie - rzekł brat Gabriel.

Pochyliła się pokornie, a on błogosławił. Potem jeszcze raz powiedziała:

- Dziękuję wam za wszystko...

- To my wam dziękujemy, pani. Wszystko, co mamy, od was mamy. Aleście i teraz wiele nas pouczyli waszą pobożnością.

- Nie mówcie tego. Raczej módlcie się za mnie. Słaba jestem i grzeszna. Ciężko mi stąd odchodzić, choć wiem, że tak trzeba. Kiedy pomyślę, że nie zobaczę już nigdy może ani dzieci, ani miejsca, gdzie tyle szczęśliwych chwil przeżyłam z moim ukochanym braciszkiem, opuszcza mnie odwaga.

- Będziemy się modlili, by wam Pan nasz dał wiele odwagi i siły - rzekł brat Jordan. I zaraz począł się śmiać po swojemu. - Nie smućcie się. Co tam to, co na ziemi. Niezadługo wszyscy spotkamy się w niebie. Już tam brat Franciszek niecierpliwi się na pewno, rad by z wami pogadać...

Odpowiedziała mu z taką samą wesołością:

- Na pewno są tam obaj: on i mój brat. Ale nie niecierpliwią się. Tam już nie istnieje niecierpliwość. To tylko my, tutaj... No, bądźcie zdrowi, bracia. Bóg z wami!

- Bóg z wami, pani! Bądźcie zdrowi!

Już miała odchodzić, gdy sobie nagle coś przypomniała.

- Bracie Jordanie - zapytała - czyście w końcu znaleźli tego człowieka, któremu mieliście powtórzyć słowa brata Franciszka?

- Nie - zarżał. - Jeszcze nie. Ale go znajdę na pewno. Hi, hi, hi! Skoro brat Franciszek powiedział...

- To go już nie szukajcie - powiedziała szybko. - Znaleźliście go. I on wie, o czym mieliście mu powiedzieć...

Odeszła śpiesznie, a on klaskał wesoło w dłonie i śmiał się jak dziecko.



10

Potem udała się do klasztoru świętej Katarzyny. Stara księżna, usłyszawszy o postanowieniu Elzy, powiedziała:

- Cieszę się, córko, że czynisz tak, jak ci doradziłam... Gdy stąd odejdziesz, urazy przycichną. A potem zobaczymy... Nie tracę nadziei, że jednak przyjdziesz do nas. Ta furta stoi zawsze dla ciebie otworem. Ale niech ci sam mistrz Konrad doradzi.

Nie zaprzeczyła, tylko pokornie schyliła się do ręki świekry. Nie wiedziała, co jej powie mistrz Konrad, miała jednak mocne przekonanie, że nigdy nie znajdzie się w tych surowych, lecz spokojnych murach klasztornych, stanowiących niby strażnicę nad grobem zmarłego księcia. Z coraz większą mocą narastała w niej pewność, że jej droga będzie inna, choć wciąż nie wiedziała, jak ma ona wyglądać.

- Dziękuję wam, matko, za wszystko dobro, które od was otrzymałam - rzekła. - Pobłogosławcie mnie, proszę...

Chciała jeszcze powiedzieć: pamiętajcie o moich dzieciach. Nie wynawiedziała jednak tej prośby. Pomyślała, że nie świekrze, ale Bogu je powierzyła. Wydobyła z sakiewki kawał pergaminu, który otrzymała od braci mniejszych a nad którym ślęczała cały ranek.

- Oto, matko - powiedziała - modlitwa, którą chcieliście. Nie umiem układać pobożnych wezwań, sama zwykle nie wiem jak prosić. Ale skoro taka była wasza wola, spróbowałam. Macie.

Stara zakonnica przysunęła pergamin blisko oczu i mrużac je z wysiłku odczytywała cicho i powoli słowa modlitwy. Potem skinęła głową.

- Taka jest, jaką pragnęłam mieć - powiedziała. - Dziękuję ci, córko. Trzy razy dziennie będę ją odmawiała przy grobie mego małżonka. Bóg ci zapłać, Elzo. Nabieram nadziei, że zdołam ocalić jego duszę.

- Ocalicie ją, matko - rzekła z przekonaniem. - Tyle lat waszych modlitw i pokuty...

Poruszyła ręką, jakby chciała zaprzeczyć. Na jej zawsze surową twarz wypełzł niby lekki uśmieszek.

- Nie lata liczą się u Boga - powiedziała. Ogarnęła ramieniem głowę Elzy i przycisnęła ją do piersi. - Dziękuję ci. Bądź zdrowa. Jeżeli nie tu, to może zobaczymy się tam. Znowu chciałabym cię o coś prosić...

- Powiedzcie. Zrobię, co zechcecie, matko - zapewniła gorąco.

- Nie teraz... Gdy przyjdzie czas, dowiesz się. Sama będziesz wiedziała... Teraz bądź zdrowa i niech cię nie opuszcza łaska Pana naszego. Pamiętam, jak przyjechałaś do nas. Byłaś małą dziewczynką, taką czarną na buzi. Mówili, że jesteś piękna. Mnie, przyznaję się, wydałaś się brzydka. I z tego dziecka wyrosłaś... - odsunęła ją od siebie tak, by ogarnąć wzrokiem całą jej postać. Kiwała głową, jakby w podziwie. - Zawsze wydawało mi się, że się nie mylę - podjęła. - Ale wiem teraz, Panie miłosierny, że wiele razy błądziłam. No, bądź zdrowa, córko. Cieszę się, że cię mogę nazywać córką...

Na końcu miała pożegnać się z Hildą. Padły sobie w objęcia i długo tuliły się wzajemnie do siebie. Hilda także miała opuścić Eisenach. Postanowiła udać się do swego wuja, który był wolnym chłopem. Przy jego boku pragnęła rozpocząć inne życie.

- A jednak tak mi się wydaje, jakbyśmy się miały jeszcze spotkać - powiedziała Elza, czyniąc palcem znak krzyża na czole Hildy.

- Niczego tak nie pragnę - zapewniła Hilda. - Och, módlcie się, pani, o to.

- Nie śpiesz się tak do tego - uśmiechnęła się. - Jeżeli spotkamy się, znaczy to, że czeka cię jeszcze ciężka droga. Ale pamiętaj: co Bóg zsyła, to najlepsze...

- Cokolwiek by zesłał... - powiedziała. Szybko przyklękła i pocałowała kraj szaty Elzy. - Będę pamiętała... O Nim i o was...



11

Elza wędrowała do Marburga całe dwanaście dni. Nie miała dość sił, aby iść prędzej. Osłabienie pozostało.

Przyjmowano ją wszędzie życzliwie, choć nigdzie mie mówiła kim jest. Uważano ją za pobożną pątniczkę, odbywającą pielgrzymkę do któregoś z cudownych miejsc.

Nocując po chatach, gdzie udzielano jej gościny, nasłuchała się wieści, które krążyły między ludźmi. Ze zdumieniem usłyszała, że cesarz, choć obłożony klątwą, przygotowuje się dalej do odbycia wyprawy krzyżowej. Zatrzymał przy sobie część rycerstwa, które przybyło do Italii poprzedniego lata, i śle wezwania do innych. Słysząc.o tym, znowu myślała: jakże miłosierny był Pan zsyłając śmierć na Ludwika.

Ale częściej niż o cesarzu i o krucjacie słyszała o mistrzu Konradzie. Straszliwy kaznodzieja, nie mogąc swej płomiennej wymowy rzucić na szalę wyprawy krzyżowej, rozpoczął zaciętą walkę z kacerzami. Jego pomocnicy, wśród których największy popłoch wywoływał dawny brat kaznodziejskiego zakonu Torso i jednooki oraz jednoręki Jan, przebiegali okolice Marburga w poszukiwaniu winnych. Znajdowali ich wszędzie. Nie mylili się nigdy. Aż trudno uwierzyć, że w ziemiach pobożnego landgrafa tak bardzo rozpanoszyły się lombardzkie i prowansalskie herezje. Elza zauważyła, że o tych odkryciach mówi się z trwogą; ludzie opowiadający o nich rozglądali się niespokojnie wokoło, jakby chcąc się upewnić, że nikt ich nie słucha. Kobiety lamentowały. Szeptały, że jednooki Jan posiada przerażającą władzę odkrywania heretyka, gdy tylko stanie obok niego. Gdy wspomniano o księżach, ludzie mówili z najwyższym szacunkiem. Nikt nie śmiał odezwać się o nich niechętnie, było to bowiem uważane za pierwszy znak, iż człowiek dotknięty jest herezją. Elza natomiast usłyszała z niepokojem nowinę, że na pewno, i to już niezadługo, będą potępieni wszyscy bracia mniejsi, gdyż głoszą nauki zbyt podobne do nauk katarskich.

W Marburgu Elza, nie mówiąc nikomu, kim jest, zamieszkała w szpitalu. Znajdował się on przy domu rycerzy zakonnych. Początkowo obawiała się, że zostanie poznana, gdyż w komturii mogli być rycerze, których spotykała w Eisenach. Ale przekonała się, że to jej nie grozi. Do szpitala nie zaglądał nigdy żaden z rycerzy. To prawda, że było ich w tej chwili tylko dwóch, i to starych - inni przebywali w Italii. Lecz wiedziano, że gdyby tu nawet byli wszyscy, nie interesowaliby się szpitalem: uważali go tylko za kłopotliwą pozostałość dawnych czasów.

Dowiedziała się, że Konrad przebywa w Marburgu, lecz niełatwo jest do niego się dostać. Zaraz też przekonała się o tym. Zwłaszcza, że wobec otoczenia kanonika nie chciała również ujawnić, kim jest. Dopiero po paru dniach starań znalazła się w zakrystii przed jego obliczem. Przez chwilę wydało się jej, że zobaczyła w jego błękitnych oczach błysk zdumienia i jakby niechęci. Ale natychmiast zmrużył powieki i patrząc uważnie na Elzę, zapytał:

- Jak to się stało, księżno, że was widzę tutaj samotną, bez waszego dworu?

- Chciałabym wszystko opowiedzieć wam, mistrzu - mówiła - a także prosić was o radę. Musielibyście jednak poświęcić mi trochę czasu...

Oczy Konrada znowu błysnęły. Nie powiedział jednak nic, tylko w zamyśleniu gładził wpadnięte policzki. Jeżeli już dawniej zdarzało się, że budził grozę swoim wyglądem, to teraz wrażenie to spotęgowało się. Schudł, rysy jego twarzy zaostrzyły się; oczy miały bardziej niż kiedyś kamienny połysk; głos brzmiał władczo, rozkazująco i niecierpliwie. Wydawał się człowiekiem, w którym płyną zniecierpliwienie i uraza, i tylko czekają, by wybuchnąć.


- Dobrze - rzekł w końcu. - Chodźcie za mną...

Zaprowadził Elzę w głąb korytarza, łączącego katedrę z budynkiem zamieszkałym przez kanoników kapitulnych. W korytarzu były wnęki. W każdej z nich znajdowały się po dwie kamienne ławeczki naprzeciwko siebie, zaś między nimi wąskie okno o grubych szklanych gałkach. Wskazał Elzie jedną z tych wnęk.

- Słucham was, pani - powiedział sucho.

Poczęła mu opowiadać wszystko, co się zdarzyło od czasu jego odjazdu z Wartburga. Nie oskarżała Henryka. Powiedziała tylko, że nie widziała wyjścia ze sprzeczności między wolą Raspego a zakazem Konrada. Mówiła o swej ucieczce, o pobycie u Wiganda, potem w chlewni; o odesłaniu dzieci; o swrej chorobie. W końcu nieśmiało przedstawiła mu swoje myśli.

Słuchał jej ze zmarszczonym czołem, bez drgnienia twarzy. Nie patrzył na nią. Gdy na chwilę podniosła głowę, widziała przed sobą jego mocny profil, o długim, ostro zakończonym nosie i stulonych wargach. Gdy skończyła, on siedział dalej bez ruchu, wciąż zapatrzony w przestrzeń.

- Tak - rzekł wreszcie. - I co teraz zamierzacie uczynić?

Z jeszcze większą nieśmiałością podjęła:

- Chciałam właśnie usłyszeć wasze zdanie, mistrzu. Gdy opuszczałam Wartburg, miałam jedynie na myśli odzyskanie wiana. Wydawało mi się, że powinnam o nie walczyć. Nie pragnęłam niczego więcej, jak tylko mieć swobodną rękę w opiekowaniu się szpitalem i wychowywaniu dzieci. Ale... ale potem wydało mi się, że jeżeli odeszłam, to powinnam to była zrobić dla czegoś innego. Dobra ziemskie nie zasługują, by o nie walczyć. Byłam zmuszona odesłać dzieci. Nie mogły pozostawać dłużej ze mną. Lecz wtedy pomyślałam, że pieniądze nie są już potrzebne. Postanowiłam nie upominać się o nie wiecej. Miłosierdzie czynić będę tylko swoją pracą, niczym więcej...

- A do klasztoru wciąż nie chcecie iść? - przerwał jej.

Lękliwie zaprzeczyła:

- Nie, mistrzu. Nie wydaje mi się, aby życie w klasztorze było dla mnie. Nie chcę uciekać od potrzebujących...

- Dobrze - przerwał jej znowu. - Już teraz wszystko wiem. Posłuchajcie, co wam powiem.

Ale nie podjął od razu, tylko znowu przez długą chwilę siedział groźny i skupiony, jak zapaśnik szykujący się do mocnego uderzenia.

- Za to, żeście uciekli z zamku - zaczął w końcu - pochwalam was. Wasz małżonek odjeżdżając obiecał mi załatwienie po powrocie sprawy zwrotu ziemi. Książę Henryk zapewnił, iż tej obietnicy dotrzyma. Zapewnił. Lecz czas biegnie, a słowa pozostały tylko słowami! - podkreślił to gniewnym uderzeniem ręki w parapet okna. - Nieraz takie piękne słowa słyszę od wielkich panów. Obietnice, którym nic nie towarzyszy. A gdy zwracam uwagę, obrażają się... Jeszcze jeden, który się obrazi na mnie! - Od uraz, które zdawały się tkwić w nim tuż pod skórą, wrócił znowu do spraw Elzy. - Dlatego uczyniliście dobrze, pani. Nienasyceni bogacze muszą zwrócić wszystko, co nie jest ich. - Toteż - wzniósł palec w górę i poruszył nim groźnie w pawietrzu - nie wolno wam wyrzekać się tego, co się wam należy. Książę Henryk musi oddać wszystko, co nie jest jego, wy zaś swoim wianem spłacicie wobec ubogich dług waszego męża, który zaciągnął dzierżąc tak długo ziemie pana arcybiskupa. Musicie go spłacić - rozumiecie?

Odruchowo skinęła głową, ale oczy miała szeroko otwarte i pełne zdumienia. Nie takich słów oczekiwała przychodząc tutaj.

- Pytałem was, czy chcecie iść do klasztoru - podjął. - Ciagle myślę, że klasztor byłby najwłaściwszym miejscem dla was. Lecz teraz namawiać was do wstąpienia nie będę. Gdybyście to uczynili, ksiażę Henryk poczułby się zwolniony i dalej zwlekałby ze spełnieniem swych zobowiązań. Musicie tymczasem zostać w świecie i przycisnąć landgrafa. Musicie żadać! Nikt tego nie uczyni za was. Myślę, że winniście poszukać sobie przeciwko niemu pomocy. Może wasz. wuj, pan biskup Bambergu, zechce się za wami ująć?

Zdumienie Elzy jeszcze bardziej się spotęgowało. Ekberta, brata matki, biskupa Bambergu, znała mało. Wiedziała, że był kiedyś oskarżony o współudział w zabójstwie księcia Szwabii i zmuszony przez papieskiego legata do opuszczenia swej stolicy. Uciekł wtedy na Węgry do szwagra. Ale w parę lat póżniej, dzięki wstawiennictwu króla Andrzeja, odzyskał łaskę papieża i wrócił na swą stolicę. Działo się to, gdy Elza była małym dzieckiem na dworze w Budzie. Potem już jako księżna widziała go kilka zaledwie razy. Pamiętała, że był to wiekowy, ale pełen kipiącej energii dostojnik kościelny.

- Czy to znaczy, mistrzu - zapytała z niedowierzaniem w głosie - że pragniecie, abym udała się do pana biskupa prosić go o wystąpienie przeciwko bratu mego męża i opiekunowi mego syna?

- Tak - powiedział twardo. - Landgraf zawładnąwszy waszym wianem skrzywdził nie tylko was, ale wszystkich głodnych. Skrzywdził więc Kościół - bo każdy cierpiący należy do niego! Jeżeli żądam, abyście dopominali się o wasze wiano, to dlatego, by w ten sposób uczyniona została sprawiedliwość. Jedźcie do pana biskupa.

Z opuszczoną głową powiedziała cicho:

- A jednak czy nie lepiej by było, mistrzu, wyrzec się wszystkiego...?

- Nie! - uciął surowo. - Tylko bezbożni katarzy głoszą, że dobra ziemskie są złem. To nieprawda! Ziemia, władza, bogactwa bywają często źle użyte, ale same w sobie złem nie są. Baczcie, byście nie ulegli ich grzesznym naukom. Gdy odzyskacie swoje dobra, powiem wam, jak ich użyć na czyny okupujące...

- A jeżeli Henryk nie zwróci mi wiana...? - zaczęła.

Z gniewnym błyskiem w oczach powiedział:

- Niech spróbuje! - Otworzył dłoń, a potem ją zamknął z taką siłą, aż zachrzęściły kości. - Oni myślą sobie, że w swych zamkach są bezkarni... - znowu poprzez jego słowa wydobyły się tłumione urazy. - Udajcie się zaraz do pana biskupa, niech go naciska. Ja także upomnę go od siebie. Nie zwykłem się liczyć ani z czyjąś władzą, ani z urodzeniem. Musi ustąpić!

- A wtedy? - spytała.

- Będzie czas o tym mówić. Bądźcie spokojni, pani. Powierzyliście się mnie, a ja, choć z daleka, czuwam nad wami. Musicie jednak być mi posłuszną i spełniać moje żądania, nawet gdyby się wam wydawały ciężkie. Prawdziwą doskonałość osiąga się tylko przez posłuszeństwo... Znam waszą duszę i wiem, czego jej potrzeba. Czy chcecie jeszcze czego?

- Pragnęłabym, mistrzu, byście wysłuchali mojej spowiedzi...

- Z tym przejdźmy do kościoła. Jeszcze raz pochwalam was. Uczyniliście, jak było trzeba. Wiele zła czyha na tych, których zaślepiły bogactwa. Ludzi trzeba surową ręką odrywać od grzechu. Mniejsza z tym, co oni o nas myślą, i co my o nich myślimy! Ważne tylko, by święty gniew dobył z nich nieśmiertelność!



12

Tego wieczora, gdy Elza przyszła do szpitala, zobaczyła Gudę, która czekała na nią. Przyjaciółki padły sobie w ramiona, płacząc i śmiejąc się jednocześnie. Och, jak bardzo była już stęskniona widoku Gudy! Ona, już tylko jedna, pozostała jako wspomnienie dawnych czasów. A poza tym ile było w niej energii, radości i siły! Elza wróciła z katedry przygnieciona ciężarem nowych żądań Konrada. Zapomniała o tym wszystkim zobaczywszy Gudę.

- I ja się cieszę, że cię widzę - mówiła dwórka. - Gołąbko moja, blada jesteś jak opłatek. Dłonie masz spracowane, a policzki zupełnie przezroczyste. Nie szanujesz zdrowia. Ale ja ci już nie dam teraz nigdy zostać samej. Będę z tobą, żeby cię osłaniać od wszelkiego zła. Patrz, jaka jestem silna. Ho, ho, damy sobie we dwie ze wszystkim radę...!

- Kochana, droga, moja... Wszystko, co mi ciążyło, odeszło, jak tylko ciebie zobaczyłam. Co bym bez ciebie robiła, Gudo? A teraz powiedz, jak siostry przyjęły Gertrudę?

- Doskonale! Nie można lepiej. Cieszą się, że będą miały siostrę, którą mogą wychowywać od maleńkości. Matka Matylda bardzo łaskawa. Nie dała nam odjechać, zanim mała nie nawykła do nowych twarzy. Dlatego od razu nie wróciłam. Dała dla ciebie list. Dobrze, że umiesz czytać, nie zdołałabym zapamiętać wszystkiego, co mówiła. Dużo mówi i prędko.

Elza śmiała się wesoło. Tak, ciotka Matylda była znana ze swej wielomówności.

- A Truda? - spytała.

Guda spuściła głowę.

- Powiedziałam jej, aby pojechała wypocząć w domu rodziców... Widzisz, gołąbko, ona jest dobrą i wierną dziewczyną. Na pewno, gdy odpocznie, przyjedzie tu do nas. Ale tymczasem zanadto się zmęczyła i zszarpała. Miałybyśmy z nią tylko kłopot. Ty to rozumiesz...

- O tak - zapewniła gorąco. - Kochana Truda. Niech wypocznie. Trzeba się za nią pomodlić. Była wierna w ciężkich chwilach. A tymczasem damy sobie radę bez niej. Gdy ty jesteś...

Znowu padły sobie w objęcia. Wiele, wiele razy ucałowała Gudę w oba policzki. Żal jej było odejścia Izentrudy, ale wiedziała, że zniesie to rozstanie. Gdyby odeszła Guda - o, wtedy byłoby inaczej. Nie miała odwagi o tym myśleć.

Wzięła się do odczytywania listu ciotki Matyldy. List nie był długi, ciotce łatwiej było mówić niż pisać.

Moja droga siostrzenico - pisała opatka. - Cieszę się, że przysłałaś mi swą córkę. Wychowamy ją na szczerą służkę Bożą i już niezadługo będziesz miała wsparcie w jej modlitwach. Twoje dwórki opowiedziały mi o wszystkim, co się stało. Jestem głęboko wstrząśnięta postępkiem twego szwagra. Ja i nasze siostry poczęłyśmy się zaraz modlić, by Pan nasz miłosierny opiekował się tobą w tym okropnym opuszczeniu i dawał ci siły. Ale że Bóg chce, aby człowiek sam także przykładał ręki do swych spraw, namawiam cię wielce, byś zaraz udała się do twego wuja, a mego brata, przeczcigodnego pana biskupa Ekberta, on zaś na pewno swoją powagą osłoni cię i wystąpi w twojej obronie. Uczyń to, ja zaś już teraz piszę do niego w tej sprawie, a także napiszę do naszej siostry Jadwigi, księżnej śląskiej, by i ona prosiła go za tobą. Niech cię Pan nasz Jezus Chrystus strzeże i prowadzi. Twoja ciotka, służka Pańska, Matylda.

- Wyobraź sobie - powiedziała po przeczytaniu listu do Gudy, gdy leżały obok siebie na twardych siennikah szpitalnych - ciotka namawia mnie do tego samego, co mi kazał zrobić mistrz Konrad, a mianowicie, bym się udała do pana biskupa Ekberta prosić go o pomoc...

- Mówiła nam o tym. Myślę, gołąbko, że to chyba słuszna rada. Biskup pan mocny, gdy wystąpi w twojej obronie...

- Ale ja nie chcę, aby się o mnie toczył spór! To wiano zaczyna mi ciążyć. Wolę się go zrzec!

- Co też ty mówisz! Musisz odzyskać swoje! Niedoczekanie, aby Raspe tuczył się cudzym złotem. Zresztą, kiedy ty będziesz miała, to i ludziom wokoło dasz.

- Dam... Wszystko!

- Wszystko? Nie!

- Gdyby te pieniądze wróciły do mnie, przejęłabym tutejszy szpital. Rycerze zakonni nie zajmują się nim wcale. Popatrz: starcy leżą niemyci, chorym nie ma kto podać kubka wody. Służba boi się dotknąć trędowatych.

- I nie myślisz wrócić do zamku? Do dzieci?

- Nie, Gudo. Wydaje mi się, że Bóg żąda ode mnie tylko opieki nad biedakami...



13

Rozkazowi Konrada Elza nie śmiała się sprzeciwić. Postanowiła więc zaraz wyruszyć do Bambergi. W tym czasie akurat wybierała się karawana kupców, którzy podążali z Marburga do Moguncji i ofiarowali się zabrać obie kobiety, zapewniając, że w Moguncji nietrudno będzie znaleźć inną karawanę kupiecką, wędrującą przez Bamberg do Pragi.

Tak się stało, i szybko - przy pięknej, majowej pogodzie - Elza z Gudą, nie umęczywszy się zbytnio, wjechały na ziemie biskupstwa. Sama Bamberga wyglądała wspaniale: słońce spływało po strzelistych dachach, a na jasnym błękicie nieba odcinały się wieże katedry, zbudowanej jeszcze na rozkaz cesarza Henryka II. Wokół murów miejskich rozciągały się szmaragdowe łąki.

Elza po przybyciu poprosiła jak zwykle o przytułek w szpitalu, znajdującym się tutaj przy katedrze. Odpoczęła nieco i uprała, jako zapłatę za schronienie, bieliznę starców, po czym udała się na zamek. W żaden jednak sposób nie mogła dostać się do biskupa. W końcu powiedziała, kim jest - wtedy na zamku powstał niebywały rejwach. Okazało się, że czekano już na nią. Zaraz nadbiegł burgrabia i wśród ukłonów zaprowadził Elzę do komnat, które miały służyć jej za mieszkanie. Cała gromada dworzan i służby pojawiła się, by usługiwać księżnej. Natychmiast przybyli z miasta wezwani kupcy z materiałami, strojami, obuwiem. Mieli polecenie dostarczenia wszystkiego, czego by tylko landgrafini zażądała, i byli zaskoczeni, że odprawiła ich z niczym.

Na drugi dzień sam archidiakon złożył Elzie powitalną wizytę i przyniósł jej wiadomość, że Ekbert chce ją następnego ranka przywitać z całą okazałością. I on także był zaskoczony, iż Elza nie przyjęła ofiarowanych sukien, ale pozostała w swej skromnej, wdowiej szacie. Próbował ją nawet przekonywać, że biskup będzie się czuł tym dotknięty, ona jednak uchyliła się od rozmowy na ten temat.

Nazajutrz, otoczona dworem i służbą, poprzedzana pocztem rycerskim, Elza wstępowała na zamek. Ekbert czekał na nią na schodach, z pastorałem w ręku i z mieczem przy boku, otoczony duchowieństwem oraz lennikami. Był to mały, lecz ruchliwy staruszek o łysej czaszce, wielkim sterczącym w górę nosie i czerwonej cerze, zdradzającej choleryczny temperament. Powitał Elzę najpierw dostojnym błogosławieństwem pasterskim. Lecz potem rzucił pastorał w ręce swego kapłana i wziął ją w ramiona, serdecznie przyciskając do piersi.

- Witaj, Elzo - mówił - witaj córko mojej drogiej, nieodżałowanej siostry! Doszła nas oburzająca wiadomość - ciągnął - o wyzuciu ciebie z twoich posiadłości przez landgrafa Henryka. Czujemy się tym boleśnie dotknięci i zapewniamy cię, iż nie spoczniemy, aż przywrócona ci zostanie przynależna, książęca wspaniałość. Póki zaś to się nie stanie, ofiarowujemy ci gościnę i pragniemy, by ten zamek był dla ciebie niby dom twój własny. Bądź tutaj jak u siebie, a czegokolwiek zapragniesz, tym ja i moi lennicy usłużymy tobie...

Była wzruszona i tak zaskoczona wspaniałością przyjęcia, że nie potrafiła zdobyć się na słowo odpowiedzi. Ucałowała tylko dłoń Ekberta i cicho podziękowała mu za opiekę. Biskup objął ją wpół i zaprowadził do stołu. Rozpoczęła się uczta, wystawna i wspaniała, przerywana przemowami, występami grajków i śpiewaków, Ciągnęła się aż do wieczora. Elza była tak zmęczona, że ledwo zdołała wysiedzieć do końca. Prócz tego bolało ją czoło od ciężkiej korony, którą Ekbert podczas uczty sam włożył na jej głowę. Rycerze raz po raz pili zdrowie landgrafini, a ona za każdym razem musiała im dziękować.

Nie było chwili na spokojne porozmawianie z wujem. Następnego dnia Ekbert odprawił w katedrze uroczystą mszę dziękczynną z okazji szczęśliwego przybycia księżnej turyngskiej. Kościół był pełen strojnego rycerstwa. Wśród gęstych kadzidlanych oparów i śpiewów Elza modliła się z trudem. Nagle opanowało ją zniechęcenie. Ta wspaniałość, te nie kończące się uroczystości męczyły ją niewymownie. Pod wpływem tego zmęczenia poczuła, że blednie w niej wdzięczność dla Ekberta. To ją dręczyło i wywoływało wyrzuty sumienia. A jednak odzywał się w niej żal do samej siebie, że uległa Konradowi i przyjechała tutaj. Aby ten żal przezwyciężyć, przypominała sobie raz po raz, że Konrad nie radził jej, ale wręcz nakazywał ten przyjazd. Musiała mu być posłuszna. A więc to, co się stało, było wolą Bożą. “Jeżeli tak jest - ustępowała - niech będzie jak Ty, Panie, chcesz...”

I znowu tego dnia odbyła się olbrzymia uczta, i znów nie mogła porozmawiać z Ekbertem. Bez końca słyszała wznoszone na swą cześć okrzyki i toasty oraz zapewnienia, że wszystkie jej krzywdy zostaną pomszczone.

- Już kazałem napisać da Raspego list - powiedział do niej Ekbert. - Powiedziałem, że roztoczyłem nad tobą opiekę, więc jeżeli mi się sprzeciwi, obłożę go klątwą!

- Och, nie, nie, wuju! - szepnęła przerażona. - Nie czyńcie tego...

- Ależ oczywiście, że to zrobię! - zapewnił ją stanowczo. - Nie pozwolę, aby ciebie krzywdzono! Raspe boi się cesarza, a jednocześnie chciałby zapewnić Kościół, że jest jego wiernym synem, Ale Kościół - to także ja! - Dumnie podniósł rękę w górę. - Zobaczymy, czy się nie przestraszy.

- Lecz on jest opiekunem Hermana, wuju.

- Jeśli rzucę klątwę, będzie musiał się zrzec opiekuństwa!

- Nie czyńcie tego, błagam was, wuju. Klątwa to straszna rzecz. Pozwólcie, chcę wam powiedzieć...

- Dobrze, dobrze, przyjdzie czas, wtedy porozmawiamy. Lecz bądź spokojna, nie dam cię skrzywdzić! Ale teraz zostawmy to.

Dopiero po trzech dniach uroczystych nabożeństw, uczt, zabaw i turniejów biskup uznał, że przybycie jego siostrzenicy zostało należycie uczczone i można powrócić do spokojnego życia - o ile takie prowadziło się w ogóle na bamberskim dworze. Lennicy porozjeżdżali się, zamek utracił wygląd świąteczny. Nie na długo, była tego pewna. Już po tych kilku dniach pojęła, że Ekbert jest bardziej możnowładcą niż dostojnikiem Kościoła. Rządy w swoim księstwie sprawował żelazną ręką. Gospodarzem był zresztą znakomitym: budował, osadzał kolonistów, ściągał należności, przyjmował łaskawie kupców, dawał przywileje miastom. Wobec zatargu cesarza z papieżem umiał pozostać na boku, nie naraził się żadnej ze stron.

Znowu upłynęło kilka dni, aż wreszcie Elza uzyskała możność porozmawiania z wujem w cztery oczy. Bez uroczystych szat Ekbert wyglądał trochę inaczej: nie miał władczego gestu, wydawał się samą łaskawością. Kazał Elzie zasiąść w wielkim, obitym skórą karle, sam przysiadł na drugim, podobnym.

- Cóż, odpoczęłaś już po tej okropnej wędrówce? - pytał ją. - Rzecz niesłychana! Księżna Turyngii zmuszona podróżować na kupieckim wozie! Oburzające! Zarządziłem, że gdybyś chciała gdziekolwiek jechać, ma ci wszędzie towarzyszyć poczet czterdziestu ludzi.

- Dziękuję, wuju. To zbyt wielki przepych dla wdowy, która wyrzekła się wszystkiego.

- Och, zaraz wszystkiego...! - zrobił gest obu rękami. - Nie spiesz się tak, moja droga. Zauważyłem, że nawet o swój strój nie dbasz. - Patrzył na nią uśmiechnięty i wesoło mrugał powiekami. - Wiem, pełna jesteś smutku po śmierci swego męża. Pojmuję to... Podobno kochaliście się bardzo. Mówią, że jak para gołąbków. Lecz cóż? Tak już jest na tym świecie, że śmierć rozrywa najmocniejsze więzy. Trzeba się pogodzić z wolą Pańską i nie zapominać o życiu. Od śmierci twego męża upłynie w jesieni rok, nieprawdaż?

- Tak. Na świętego Jana opuścił Wartburg, a na świętych...

- Więc już rok mija, odkąd go pożegnałaś? Rok to czas, w którym każdy żal winien być pogrzebany.

- Mojego nie umiałam pogrzebać.

- Nie wolno ci tak mówić! Nawet Kościół powiada... Słyszałem, że nie chciałaś iść do klasztoru. Czy to prawda?

- Tak, wuju.

- To dobrze. A dlaczego?

- Nie chciałam. Wiem, świętość rodzi się najlepiej w klasztorze, a wdowie, która opłakuje męża, bardzo jest ona potrzebna. Lecz wydaje mi się także, że nawet na świecie jest tylu cierpiących, iż muszą być tacy, co z nimi zostaną. W klasztorach siostry modlą się za drugich. Ale czynienie miłosierdzia jest chyba także modlitwą...

- Hm, zapewne. Piękne są twoje uczucia, choć przyznaję, że nie wiem, dlaczego miałabyś wiązać całe swoje życie. Jesteś młoda, bardzo nawet młoda... Gdy żył twój mąż, także pełniłaś dzieła miłosierdzia?

- Owszem, wuju. Ale dawałam z nadmiaru.

- To dosyć. Oby każdy dawał tylko z tego, co mu zbywa. Można być księżną i czynić dla ludzi. Tak właśnie postępuje moja siostra Jadwiga. Ucz się od niej. Jesteś młoda. Powinnaś być nadal księżną. Ogromnie jesteś podobna do Gertrudy... Ale co to ja mówiłem? Aha, jesteś księżną i trzeba, abyś nią pozostała. Raspe musi ci zwrócić nie tylko wiano, ale i wszystkie twoje dobra! Już ja w tym.

Zasłoniła się dłońmi.

- Nie, wuju, nie! Niech Raspe rządzi księstwem...

- Bronisz go? Zobaczymy... Może zresztą pozwolimy mu rządzić... Ale to będzie nasza dobra wola, rozumiesz? - Oparł się obu dłońmi na poręczach karła i pochylił do przodu. - Bo dla ciebie mam coś...

Potrząsnął dumnie brodą. Znowu wesoło mrugał powiekami. Widać było, że ma w zanadrzu jakąś radosną niespodziankę. Podrygiwał, przytupywał, zacierał dłonie. W końcu nie mogąc wysiedzieć zerwał się z karła i począł chodzić tam i z powrozem po komnacie. Stąpał zabawnie na przygiętych nogach i wymachiwał rękami. Czasami zatrzymywał się, patrzył na Elzę, wybuchał śmiechem - i znowu podejmował swój spacer. Wreszcie stanął przed nią rozkraczony.

- Jesteś młoda... - wrócił do swego. - I piękna. I piękna - powtórzył. - Nie wypada mówić tego wdowie, ale jesteś moją siostrzenicą, więc mi wolno. Rok już mija. Zresztą byłaś ciężarna, gdy mąż odjeżdżał, to i rok nie byłby potrzebny.

Śmiał się i ciągle ruszał prędko powiekami. Nagle zapytał:

- Czy wiesz już o śmierci cesarzowej?

Podniosła na niego zdumiony wzrok:

- Cesarzowej? - powtórzyła.

- Otóż tak - powiedział. - Cesarzowa Jolanta umarła przy urodzeniu syna. Znajdą się tacy, co będą pletli, że to cesarz kazał jej zadać śmierć. Albo że to kara Boża... - poruszył rękoma. - Bzdury!

Podjął swój spacer. Przez chwilę był poważny, ale zaraz począł się znowu uśmiechać.

- Bzdury. Ludzie plotą nie wiadomo co. Cesarz jest człowiekiem twardym, przyznaję, ale na pewno ani swej pierwszej, ani drugiej żony nie uśmiercił. Pierwsze małżeństwo zostało mu narzucone przez papieża. Co to było za małżeństwo! Ona mogła być jego matka. Z królewną jerozolimską związał się także niezupełnie z dobrej woli. A ona znowu była dzieckiem. Trzeba mieć wzgląd na ułomną naturę ludzką. Nie jestem ani za Fryderykiem, ani przeciwko niemu. Ale uważam, że świat chrześcijański nie może być rozdwojony. Pismo święte powiada, że królestwo rozdwojone upadnie...

Stanął przed nią, wziął się pod boki. - Jesteś córką królewską. No? - Mrugał powiekami, jakby chcąc, by się domyśliła, co ma na myśli.

Podniosła na niego przerażony wzrok.

- Nie myślisz chyba, wuju... - zaczęła.

- Oczywiście, że myślę! - zaśmiał się triumfalnie. Uderzył dłonią o dłoń, a potem zatarł ręce. - I na mój pastorał, doprowadzę do tego! Nadajesz się na jego żonę, jak nikt!

Milczała oszołomiona tym, co na nią spadło.

- Ślubowałam - zaczęła wreszcie głosem drżącym - jeszcze za życia braciszka, że gdyby mu przyszło umrzeć przede mną...

Lekceważąco machnął ręką.

- Ojciec święty ma moc rozwiązania każdego ślubu. Zwolni cię, moja w tym głowa. Czy może być coś ważniejszego dla chrześcijaństwa, jak usunięcie tego rozdarcia? Dziś papież rzucił klątwę na cesarza, ale po pewnym czasie będzie musiał przywrócić go do łask. Zobaczysz. Wtedy twoje małżeństwo może się stać więzią zgody. No co, źle wymyśliłem? Cóż ty na to? Czy nie dbam o twoje sprawy? Widzisz, jakiego znalazłaś opiekuna...

Ukryła twarz w dłoniach. Nie chciała, aby widział, jak się się mienią jej policzki, jak na nich bladość przeplata się z purpurą,

- Nie, wuju - powiedziała cicho, ale z nieustępliwą stanowczością - nie będę niczyją żoną.

Aż zaniemówił.

- Oszalałaś? - krzyknął na koniec, podnosząc w górę obie ręce. - Chyba nie wiesz, czym jest majestat cesarski!

- Nie wiem i wiedzieć nie chcę! Nie zostanę niczyją żoną, ani cesarza, ani zwykłego prostaka! Ślubowałam mężowi i...

W nagłym wybuchu gniewu tupnął nogą i wrzasnął:

- Cicho bądź! Znalazła się...! Taka... Ja myślę o twoim losie, słyszysz?! I powiadam ci: będziesz żoną cesarza...!

Odsunęła dłonie od twarzy. Uczucie bólu a jakby zawstydzenia, wywołanego propozycją Ekberta, ustąpiły nagle miejsca gniewowi. Powoli uniosła się z karła. Głosem drżącym zaczęła:

- Nie będę niczyją żoną! I błagam was, wuju...

Policzki Ekberta, które były już poprzednio czerwone, teraz posiniały. Z jego ust dobywał się chrapliwy ryk. Jedną ręką chwycił się za gardło, jakby usiłując zerwać duszącą go pętlę.

- Milcz! Nie masz nic do gadania! - Stracił głos, charczał tylko: - Ja ci... ja ci... każę... ja... a nie... wyklnę...!

Odpowiedziała:

- Wyklnijcie. Bo nie będę... - Ale jeszcze przemogła gniew. Padła na kolana. - Błagam was, wuju - wyciągnęła do Ekberta ręce - pozwólcie mi odjechać. Wrócę do Marburga.

- Nigdzie nie odjedziesz! - ryczał w pasji. Co chwila siniał i wtedy zatykała go wściekłość. - Tu... tu... zostaniesz... aż załatwię... Krokiem... nie pozwolę...

- Wuju, na miłosierdzie Boże...

Zatupał tylko w niemej furii. Schyliła głowę przekonana, że rzuci się na nią i pocznie ją młócić zaciśniętymi pięściami, które trzymał uniesione w górę. Był straszny, z oczami wywalonymi na wierzch, z ociekającymi śliną wargami. Bełkocząc coś, czego zrozumieć nie mogła, zaklaskał w dłonie. Wpadła służba i zatrzymała się przerażona wyglądem biskupa.

- Bałwany! - wrzasnął nagle odzyskując głos. - Biegać! Wołać! Pozabijam! Pozamykam!

Trzęśli się ze strachu, nie wiedząc, czego od nich żąda rozszalały starzec. Nadbiegł tymczasem burgrabia. Trzymając się jedną ręką za gardło, drugą wskazując na Elzę, Ekbert krzyczał:

- Zabrać ją... Do mnie nie puszczać... Zabraniam. Niech siedzi u siebie... Ma być szanowana... wszystko, co trzeba, ma mieć... Ale opuszczać zamku nie pozwalam. Jeśliby odjechała, zapłacisz głową! Słyszysz? A teraz precz! Precz!

Znowu tupał jak dziecko. Burgrabia wziął delikatnie Elzę za ramię i wyprowadził z komnaty.



14

Płynęły tygodnie, a Elza przebywała wciąż w zamku biskupim. Otoczona wygodami była przecież pozbawiona możności opuszczenia jego murów. Jeżeli wyjeżdżała, nawet na przejażdżkę, towarzyszył jej cały poczet dworzan.

Po paru dniach takiego życia ogarnęła ją rozpacz. Chciała prosić Ekberta, by ją uwolnił, błagać go o litość. Wysyłała służbę z prośbami, aby ją przyjął. Ale dworzanie wracali z niczym, twierdząc, że biskup wybucha gniewem na samo wspomnienie o niej. Podobno oświadczył swemu otoczeniu, że surowo ukarze tego, kto mu ośmieli się o niej przypominać.

Elzie opadły ręce. Miała uczucie, że dostała się w jakąś okrutną pułapkę. Znowu dręczyły ją myśli, że popadła w nią z własnej woli. Na nowo, z wysiłkiem musiała sobie tłumaczyć, że nie była to jej wola, ale bezwzględne życzenie Konrada, a więc rozkaz, który uważała za rozkaz Boży. Bóg chciał, aby tu przybyła. Bóg zesłał jej to doświadczenie. Widać trzeba było, aby została mu poddana. Musiała walczyć o to, co uważała za słuszne, lecz winna była pamiętać, że nie walka, ale pomoc Boża może przynieść rozwiązanie. Trzeba więc ufać i czekać.

Tego rodzaju rozważania pozwoliły jej na powolne odzyskiwanie spokoju. Pogodziła się wreszcie z tym, że musi czekać, aż pomoc przyjdzie. Lecz mimo wszystko nie umiała czekać z założonymi rękami. Nieróbstwo dręczyło ją najbardziej. W końcu zwróciła się listem do Archidiakona Jakuba, prosząc go, by jej pozwolił pracować w szpitalu. Archidiakon nie odpowiedział od razu: może namyślał się, a może nie śmiał niczego zadecydować bez biskupa. W końcu pojawił się u Elzy osobiście, by ją powiadomić, iż zezwala, aby w towarzystwie przynajmniej dwóch dam dworskich udawała się codziennie na parę godzin do szpitala. Podziękowała mu serdecznie za tę zgodę.

Przykatedralny szpital znajdował się pod opieką braci lazarystów. Elza spotkała się tutaj, po raz pierwszy, z wielką ilością trędowatych. Przypominali jej oni tajemniczego żebraka spotkanego na drodze, gdy wyjechała naprzeciw powracającemu Ludwikowi. “Będę się nimi opiekowała” - oświadczyła i ku przerażeniu towarzyszących jej dam poczęła myć, opatrywać i karmić chorych.

W parę dni później znowu zjawił się u Elzy archidiakon Jakub. Był to drobny człowieczek, płochliwy i lekko jąkający się. Zaczął od głoszenia pochwał:

- Wielka jest wasza, pani, gorliwość w naśladowaniu cnót Jezusowych - mówił. - Wielka. Budujecie wszystkich. Już i przedtem dochodziły do nas wieści o dziełach waszego miłosierdzia. Teraz jesteśmy szczęśliwi mogąc na nie patrzeć z bliska. Wzniosłą jest rzeczą, gdy wielka pani, jak wy, trudni się sama opatrywaniem chorych, których widok rani oczy...

Starała się mu wytłumaczyć, że opieka nad chorymi nie jest żadną niezwykłą zasługą. Wysłuchał ją spokojnie, lecz gdy skończyła, podjął pochwały na nowo. Potem rzekł:

- Lecz są wśród chorych, księżno, ludzie dotknięci straszną chorobą przywiezioną ze wschodu. Okropną chorobą. Niezbadane są wyroki Pańskie, i nikt nie wie, dlaczego ta choroba dotyka pewnych ludzi. Może jest ona znakiem Pańskiego gniewu? Może ci ludzie wyjątkowo ciężko zgrzeszyli? Oczywiście trzeba się opiekować każdym nieszczęśliwym. Ale należy przy tym zachowywać ostrożność. A mówiono mi, że wy, pani...

Podniosła na niego błyszczący wzrok.

- Nie pojmuję was, wasza przewielebność. Sami mówicie, że ktoś musi się zająć tymi nieszczęśliwymi.

- Oczywiście - zapewnił jąkając się. - Ale nie sądzę, aby było rzeczą właściwą, żebyście to wy czynili, pani. Choroba jest, jak powiadają, bardzo zaraźliwa. Rany wydzielają jad. Tu w zamku...

Urwał, gdy nagle zerwała się z zydla z gorejącym spojrzeniem. Umilkł od razu. Nie poznawał tej kobiety, takiej zawsze cichej i uległej.

- Dziwię się temu, coście powiedzieli, przewielebny panie - mówiła z żywością. - Nikomu nie przystoi bardziej zajmować się taką chorobą, jak wdowie, której życie upływać powinno na służeniu nieszczęśliwym. Sami zresztą pozwoliliście mi. A skoro lękacie się, bym nie przyniosła zarazy do zamku, sprawcie, by pan biskup puścił mnie stąd wreszcie. Nie z własnej woli mieszkam w tych tutaj wspaniałościach.

Powstał również. Miał twarz skarconego chłopca.

- Macie słuszność, pani - bełkotał - na pewno macie słuszność. I ja tak myślałem. Ale zaczęli gadać, wydziwiać. Ja wiem... Ja wam pozwoliłem. I chcę, abyście czynili dalej miłosierdzie... - Z nagłym bohaterstwem w głosie oświadczył: - Wybaczcie, że wam to powiedziałem.

- Nie, to wy mi wybaczcie. - Elza już ochłonęła. Była znowu sobą. - Śmiałam podnieść głos wobec waszej przewielebności. To wy mi wybaczcie. Jesteście dostojnikiem Kościoła. Należy się wam cześć i szacunek.

Potrząsnął smutnie głową.

- Jestem tylko złym sługą Kościoła. Powiedzieliście, jak należało. Przypomnieliście... Przez miłosierdzie Boże raczcie zapomnieć...

- Wy wybaczcie...

Jeszcze spierali się czas jakiś, kto komu ma wybaczyć. Potem Jakub począł się żegnać. Pokornie schyliła się do jego ręki. Nie pozwolił jednak, by ją ucałowała.

- Nie, nie... - bronił się. - Bądźcie zdrowa, pani. Pozostańcie przy swoim. Biorę na siebie, że nikt wam nie będzie przeszkadzać w waszym miłosierdziu...

Wychodząc, już w drzwiach, jeszcze się obejrzał. Pomyślał, że wziął na siebie wielki ciężar. Sprawa doszła do Ekberta, a Jakub znał dobrze swego zwierzchnika. Lękał się go. A jednak w wybuchu tej kobiety było coś, co utkwiło głęboko w jego sercu. Wrodzona łagodność czyniła go nieśmiałym, lękliwym, unikającym sporów. Lecz przez tę nieśmiałość i lękliwość czuł się często nieszczęśliwy. Chciał inaczej, lepiej... Lecz wobec ludzi, zwłaszcza gwałtownych jak Ekbert, jego pragnienia pozostawały niewypowiedziane. Wydawało mu się czasami, że jest jak człowiek niemy, niezdolny do wyrażenia swoich myśli. Jak dorastający chłopak wobec swych rodziców. A jednak wiedział, że teraz stanie przed Ekbertem i sprzeciwi mu się. Było coś w tej kobiecie o twarzy i figurze dziewczynki, co uczyniło go takim.



15

Przeminęło lato, nadszedł wrzesień. Pewnego dnia przybył do Elzy burgrabia przynosząc jej wezwanie, aby się natychmiast udała do biskupa.

Najprzód poczęło jej bić serce. Ale po chwili spokój powrócił. Cokolwiek Ekbert miał jej powiedzieć, nie mogło to zmienić jej postanowienia. W czasie pobytu w Bambergu Elza przeżyła wielką zmianę. Umocniło się w niej przekonanie, iż sam Bóg chce, aby poświęciła resztę życia opiece nad biedakami, chorymi i ubogimi. Lecz jeśli On tego chce, On także sam zatroszczy się o jej los. Wątpliwości i niepokoje opadały jedne za drugimi. On sam zaprowadzi mnie, dokąd chce - myślała. - Dlatego usunął wszystko, co stało na drodze Jego zamiarom. Uczyni tak samo i w przyszłości. Trzeba Mu się tylko nie sprzeciwiać.

Dotychczasowa praca w szpitalu wydawała się jej teraz dziecinną zabawką. Cóż ona dawała? Nic. Bawiła się w opiekę. Lecz obecnie zażądano od niej wszystkiego. Miała nieugiętą pewność, że Bóg tego właśnie chce, a takiego rozkazu nie można było nie posłuchać.

Poprzedzana przez burgrabię i dwóch paziów, pewnym krokiem udała się na spotkanie.

Ekberta zastała chodzącego po komnacie zupełnie tak jak wtedy, gdy widziała go ostatni raz przed trzema miesiącami. Ale jeżeli wtedy buchał gniewem, teraz wydawał się zafrasowany i smętny. Nie spostrzegł jej, gdy stanęła w progu, tak bardzo musiał być zajęty swymi myślami. Dopiero po chwili podniósł głowę. Rozłożył ramiona i powiedział głosem serdecznym, jakby nic nigdy między nimi nie zaszło:

- Ach, jesteś, moja droga. Cieszę się, że cię nareszcie widzę.

Przytulił ją do piersi i długo ściskał. Odprawił służbę, a Elzie wskazał wyściełany skórą zydel.

- Siadaj! - Sam jednak chodził, jakby namyślając się, co ma powiedzieć. W końcu zatrzymał się przed nią. Chwilę trzymał dłoń przyciśniętą do ust i tylko sponad niej patrzył na nią. Wreszcie rzekł: - Słuchaj, dziecko, dziś o świcie przybyli do miasta lennicy twego męża. Powracają z wyprawy...

Patrzyła na niego bez słowa, czekając, co dalej powie.

- Nie wiem, czy już słyszałaś - podjął po małej przerwie - że cesarz wbrew zakazowi pana papieża udał się do Ziemi Świętej. Stała się rzecz niesłychana. Wasi rycerze uczynili słusznie wracając.

Poruszyła się na swym karle.

- Och, wuju - powiedziała. - Bardzo chciałabym ich zobaczyć. Gzy pozwolicie mi...? - złożyła prosząco dłonie.

Skinął głową.

- Oczywiście, że ich zobaczysz - przyzwolił od razu. - Musisz ich nawet zobaczyć... - Na nowo podjął swój spacer po komnacie i chodził tak czas długi. Nareszcie rzekł: - Wiozą ze sobą szczątki doczesne twego męża...

Krzyknęła, lecz natychmiast położyła sobie dłoń na ustach. Nagle jej myśli napełniły się szumem niepokoju, jakby były gęstwiną liści, między które wpadł zbłąkany ptak. Także jakiś niepokój odezwał się w ciele, o którym zwykła była sądzić, że zapadło w martwotę. To było tak, jakby nowy, gwałtowny strumień krwi zatętnił w żyłach. Nisko schyliła głowę, by nie pokazać rumieńca, który wypłynął na jej policzki. Była już pewna, że pogodziła się że wszystkim, co Bóg zesłał! Nieprawda! Cisza, w której żyła, była jak tafelka lodu nad wciąż pieniącą się głębią. Ghoć martwy, Ludwik wracał do niej rzeczywistością dotykalną.

Trwała cisza. Wreszcie przerwał ją Ekbert. Głos jego brzmiał jeszcze łagodniej niż poprzednio:

- Gdy rycerze dowiedzieli się o twojej obecności tutaj, złożyli przywiezione szczątki w katedrze i czekają, byś przybyła. Jak wiesz, stary obyczaj każe, byś je rozpoznała...

Więc mam go zobaczyć? - myślała. Nie umiałaby powiedzieć, czy pragnie tego widoku, czy też się go lęka. Coraz więcej było w niej niepokoju. Jakby wyczuwając, co się z nią dzieje, Ekbert stanął przy niej i objął delikatnie dłońmi jej skronie.

- Moje dziecko - rzekł - to może być dla ciebie bardzo bolesne. Widzę, jak bardzo cierpisz. Boję się, że ci zabraknie sił. Jeżeli chcesz, mocą mej władzy biskupiej zastąpię cię...

Jakby ulegając odruchowemu nakazowi, potrząsnęła głową.

- Dziękuję, wuju - powiedziała cicho. - Bóg pozwoli, że mi starczy sił.

Poczuła znowu dłoń Ekberta na swym policzku.

- Mówiono mi, żeście się tak bardzo kochali... Aż mi trudno było uwierzyć. My, słudzy Kościoła, zbyt często widzimy ludzi takimi, jacy są naprawdę. Rzucamy wielkie wezwania, ale nie spodziewamy się wiele. Nawet mało oczekując, zawodzimy się. Pewno masz mnie za człowieka twardego, który gotów jest łamać drugich, by zaspokoić swoją wolę? Lecz ja naprawdę myślałem o twoim szczęściu...

Zdobyła się na blady uśmiech.

- Jestem tego pewna, wuju. Ale szczęście...

Chciała powiedzieć: cóż my wiemy o szczęściu? Szczęście, prawdziwe szczęście, to zaufać. Nie domagać się go tutaj w postaci, w jakiej nam wydaje się najoczywistsze. Ale pomyślała sobie, że Ekbert musi bardzo boleć nad pokrzyżowaniem swoich planów; musi cierpieć ustępując. Powiedziała więc, uśmiechając się ciągle:

- Na pewno chcieliście mego szczęścia, wuju. Jestem wam za to wdzięczna. Bóg powie wam najlepiej, co możecie uczynić dla mnie...



16

Stary Wargila klęcząc otworzył przed nią kutą skrzynkę. Na purpurowej poduszce leżały kości. Nie żółte, ale oślepiająco białe.

Powoli także Elza osunęła się na kolana. Nie krzyknęła. Ani jeden szloch nie dobył się z jej piersi. Łzy spływały cicho z szeroko otwartych oczu. Schylona włożyła obie dłonie do skrzyni. Jej palce zanurzyły się w stosie chrupoczących kości niby w masie klejnotów. Więc to jest wszystko, co zostało? - myślała. Odczuwała jakby zawód. Właściwie oczekiwała czegoś innego. Czegoś bardziej wstrząsającego. Te kości nie wyglądały strasznie. Były suche, białe, czyste. Przesuwała delikatnie palcami po kanciastych kręgach stosu pacierzowego, po łukach żeber, po kulistych wiązaniach piszczeli.

Więc to jest głowa, którą tyle razy tuliła do piersi? To są usta, które tyle razy całowała i których dotknięcie czyniło jej ciało bezwładnym? Ujęła czaszkę w palce i uniosła ją w górę. Trzymała niby puchar naprzeciwko twarzy. Wzrok zdawał się szukać czegoś w czarnych oczodołach. Usta wysunęły się ku odkrytym, niby w ogromnym śmiechu, zębom. Powoli przysuwała czaszkę do warg, aż w końcu dotknęły one gładkiego czoła. Wiedziała - to nie był on. To była biała, chłodna kość.

Kolejno brała sztukę za sztuką. Całowała każdą z nich i przekładała do stojącej obok trumny. Oto małe kości, które stanowiły kiedyś palce. Jeszcze zdawało się jej, że pamięta ich dotknięcie. Teraz rozpadły się. Oto barki, oto żebra... Obce, niepoznawalne. Nagle drgnęła. Miała w ręku obojczyk ze śladem złamania. Pamiętała: Ludwik spadł z konia kiedyś, goniąc za dzikiem... Nie jeden raz, jak inne kości, ale wiele, wiele razy ucałowała ten znak...

Łzy spływały bez przerwy po jej policzkach. Ale przecież była spokojna. Rumowisko kości nie budziło w niej ani lęku, ani rozpaczy. To był zburzony dom, kokon szczęścia - ale nie szczęście samo. To nie był Ludwik - tylko jego kości, wygotowane starannie przez wiernych towarzyszy, by nietknięte zgnilizną mogły powrócić do ojczyzny. Ale wydało jej się, że choćby tu przed nią leżało całe jego ciało, zachowujące dawny nietknięty kształt - i wtedy nie odnalazłaby w nim braciszka. Bo on istniał... Był żywy, cały, gdzieś obok niej, chociaż niewidzialny. I gdyby zamknąwszy oczy szukała go wyciągniętymi ramionami, nie kierowałaby ich w stronę trumny.

Nad sobą słyszała posapywanie rycerzy. Stali półkręgiem, wielcy, zbrojni, wsparci na mieczach. Tak właśnie, jak wtedy, gdy żegnała ich na łące nad drogą i kiedy jej obiecywali, że zasłonią własnymi piersiami swego seniora przed każdym niebezpieczeństwem. A teraz wracali, wszyscy cali i zdrowi. Jego tylko zabrakło. Musieli o tym pamiętać, bo jakby zawstydzeni unikali jej wzroku. Mieli oczy opuszczone. Ona jednak nie miała do nich żalu. Ani do nich, ani do kogokolwiek innego. Wiedziała z coraz większą pewnością, że tak było trzeba, że On tak chciał. Rozdzielono ich nie dlatego, aby ich dotknąć czy ukarać; i nie dlatego że tak bardzo byli ze sobą szczęśliwi. W nich samych było niewypowiedziane pragnienie i ono zostało przyjęte...

Ostatnia, drobna kość przeszła przez jej dłonie i spoczęła w trumnie. Podniosła głowę i potoczyła spojrzeniem po rycerzach. Wciąż stali ze spuszczonym wzrokiem, nieruchomi, podobni kamiennym posągom. Podniosła się z klęczek. Rzekła cicho, lecz bez drżenia w głosie:

- Dziękuję wam, że tak wiernie i starannie wieziecie szczątki ziemskie mego małżonka. A że inaczej wam podziękować nie mogę, proszę, by Pan nasz miłosierny zechciał odpłacić wam wszelkim dobrem...

Stojący przed nią rycerz Wargila powiedział przez łzy:

- Inaczej chcieliśmy go wam, pani, odwieźć...

Łagodnie położyła dłoń na ramieniu starego.

- Wiele razy tak właśnie odwoziliście go, panie. Jeszcze ostatni raz przed wyprawą, pamiętacie? Nie wasza wina, że tak się stało.

Lecz rycerz płakał i trząsł głową.

- Może nie nasza. Ale żal i wstyd tak wracać. Stary jestem. To minie trzeba było umrzeć!

- Umiera ten, kogo zawołają. Widać trzeba, byście nowemu landgrafowi służyli jeszcze radą...

Wydało się jej, że głowy rycerzy, które, gdy rozmawiała z Wargilą, uniosły się nieco, znów nisko opadły. Ale ona nie chciała ich zranić. Jeszcze niedawno byłoby to okrutnym zawodem dla niej. Był czas, gdy w głębi serca oczekiwała, że wrócą i staną przy niej. Zwłaszcza Wargila. On, który był zawsze jej przyjacielem.

Ale tamten czas przetoczył się. Nie myślała o powracaniu na księstwo w oparciu o ich miecze. Wyrzekła się wszystkiego. I chciała, aby wiedzieli o tym, że nie muszą się niczego wstydzić.

- Wiem - powiedziała do nich wszystkich - że jak byliście wiernymi lennikami i przyjaciółmi mego męża, tak wiernie służyć będziecie księciu Henrykowi, a potem, gdy mój syn dojdzie lat, jemu...

Milczeli. Nie próbowali jej zapewniać o swej wierności. Słyszała ich sapania. Staremu Wargili ciężkie łzy skapywały z policzków na wąsy.

W całej katedrze panowała cisza. Znowu patrzyła na stos kości leżących w otwartej trumnie. To nie był Ludwik... A jednak chętnie by pozostała z tą garstką szczątków! Żyła przecież wciąż na ziemi.

- Dokąd - zapytała - odwieziecie trumnę?

- Dokąd zechcecie, księżno! - zawołał Wargila. - Do was należy rozkazywać.

Stała niezdecydowana czas jakiś. Potem wzrok jej pobiegł ku Ekbertowi siedzącemu przy ołtarzu w swym wspaniałym stroju. Jej gorące spojrzenie napotkało blade oczy biskupa i zatrzymało się utkwione w nich. Musiał zrozumieć jej nieme pytanie, bo skinął głową przyzwalająco. Wtedy pochyliła się jeszcze raz nad trumną. Powiedziała:

- Więc odwieźcie trumnę do Marburga. Niech tam spocznie. Jest bowiem moją wolą, aby pozostać w Marburgu do końca moich dni.



17

Rycerze pojechali najprzód żałobnym marszem na Wartburg, by stamtąd dopiero udać się do Marburga. Elza z Gudą pospieszyły tam wprost. Wprawdzie Ekbert, który teraz bez sprzeciwu odstąpił od swych planów, uważał, że było rzeczą właściwą, aby Elza udała się także razem z rycerstwem na zamek wartburski. Kiedy jednak oparła się temu, uległ jej woli.

Ona zaś nie chciała odwiedzin w Wartburgu. Tam były dzieci. Zamek wartburski pełen był wspomnień. Jedno i drugie ciągnęło ją ku sobie. Lecz właśnie dlatego sprzeciwiła się pokusie. Cóż to za ofiara, gdy wyrzekam się tego, od czego mnie odpycha? - myślała. - Nie, nie - postanowiła. Trzeba wyrzekać się, póki rana jest świeża, póki sprawia ból. Śmierć Ludwika spadła jak grom, niespodziewany i miażdżący. I wszystko, co za sobą pociągnęła, wydawało się jednym pasmem klęsk. Aż nagle przekonała się, że te klęski są jak burza na morzu, która przecież wyrzuca rozbitka na spokojny brzeg. Póty buntowała się, póki wydawało się jej, że to, co ją spotyka, może nie być wolą Bożą, ale jej własną zawinioną lub niezawinioną przegraną. Wolno dojrzała do zrozumienia, że każda rzecz, przez kogokolwiek przychodzi, jest znakiem jedynej woli.

Jechały wygodnie małym wózkiem. Ekbert zmusił ją do przyjęcia tego wózka wraz z dwoma ludźmi służby. Nie mogła mu i tego odmówić. Dni wrześniowe były ciepłe i pogodne. Słońce wstawało czerwone. Przebijało się spoza mgieł, których długie pasma leżały na horyzoncie omraczając kontury drzew. Wieczorem zasuwało się łagodnie za czarną ścianę lasu. Na igłach sosen, rozcapierzających swe kudłate łapy nad drogą, wisiały lśniące o świcie nitki babiego lata. Brzozy trzepotały listkami, a spośród poczerniałych liści jarzębin buchały czerwienią dojrzałe grona. Nad leśnymi gąszczami unosiła się woń grzybów.

Z rozkazu biskupa towarzyszył im także brat Jan z kaznodziejskiego zakonu. Był to tęgi, pleczysty człowiek, bardziej podobny do wojownika niż do mnicha. Gdy inni jechali, on stale szedł pieszo, obok wózka. Czasami tylko obcierał pot, płynący obficie po ogolonej czaszce.

- Zmęczyliście się, bracie - mówiła Elza. - Przysiądźcie.

Trząsł głową i uśmiechał się szeroko.

- Nie jestem zmęczony... Nawykłem do chodzenia. Gdzie to ja nie bywałem. I nie chciałbym odwyknąć...

Opowiadał Elzie o swych podróżach. Rzeczywiście - gdzie to on nie bywał. Zanim przybył do Bambergi, przebywał na Śląsku u księcia Henryka Brodacza, męża ciotki Elzy. A przedtem mieszkał czas jakiś w Sandomierzu, skąd znowu jeździł do Halicza na dwór dziecinnego króla Kolomana. Zdarzało mu się jednak wędrować i dalej: i tak dotarł na dwór księcia Mścisława Nowogrodzkiego, zaś stamtąd czynił wyprawy między dzikie ludy stepowe, którym usiłował mówić o wierze chrześcijańskiej. I teraz znowu chciał tam iść. Elza ze zdumieniem słuchała jego opowiadań, o tym zwłaszcza, na jakie to rubieże świata zdołała sięgnąć wiara chrześcijańska, gdy nie niosły jej miecze. I znowu pomyślała sobie, że stało się wielkim szczęściem dla Ludwika, iż nie wyruszył wspólnie z rycerzami krzyżowymi.

W Marburgu zgłosiły się obie do szpitala, proponując, że za strawę i schronienie opiekować się będą chorymi. Od wczesnego świtu do późnego wieczoru, a nieraz i w nocy, doglądały potrzebujących. Myły, karmiły, obrządzały, prały bieliznę. Rycerze krzyżowi chętnie powierzyli Elzie ten trud. Żałowali, że nie mogą powierzyć jej troski o zaopatrzenie szpitala. Do opieki nad szpitalem nie mieli serca. Marzyły im się rycerskie wyprawy, zwycięstwa nad niewiernymi.

Szpital był tak ubogi, że Elza kazała zaraz Gudzie sprzedać wszystko, co otrzymała od Ekberta, i użyć otrzymanych pieniędzy na zakup żywności. Ale i tego nie starczyło na długo. Wtedy poczęła chodzić po ludziach i wypraszać od nich pomoc dla ubogich. Przed budynkiem, u stóp stojącego w niszy posążku Matki Bożej, kazała przybić skrzynkę na ofiary. I dziwna rzecz: zawsze, gdy im wszystkiego zbrakło, odnajdywała w skrzynce parę groszy. Było ciężko - ale jakoś mogły istnieć.

Odkąd rozpoczęły pracę w szpitalu, wciąż rosła liczba potrzebujących. Odwiedzający szpital rycerze zakonni kiwali frasobliwie głowami i wymieniali między sobą ciche i zgryźliwe uwagi. Guda załamywała ręce. Ale Elza śmiała się wesoło. “Damy radę, Gudo - pocieszała ją. - Jak nie potrafimy inaczej, Matka Boska będzie musiała postarać się o więcej...” Choć pracowała bez chwili wypoczynku, wesołość nie opuszczała jej teraz nigdy. Jej śmiech słychać było ciągle w obejściu szpitalnym. Po raz pierwszy także od opuszczenia Wartburga zdarzało się Elzie śpiewać.



18

Tymczasem szła zima, liczba ludzi błagających o opiekę ciągle rosła i wciąż trzeba było walczyć z brakami. Pewnego ranka Elza, wyprawiwszy Gudę, by obeszła domy miasta, aby zebrać datki na szpital, sama wzięła się do wielkiego prania. Dzień był ciepły i słoneczny, może już ostatni taki dzień tej jesieni - trzeba było z niego skorzystać. Zaniosła rozpadającą się bieliznę nad staw i tutaj, przy pomocy kilku kobiet dość jeszcze silnych, by jej pomagać, wzięła się do pracy. Lecz robota szła jej tego dnia niesporo. Ledwo ją zaczęła, już była zmęczona. Ramiona miała omdlałe, zgarbione plecy bolały ją. Od tarcia pościerała sobie koniuszki palców, że ją piekły boleśnie. Pracowała ile sił, a jednak stos brudnej bielizny zdawał się nie zmniejszać. Tym razem odeszła ją wesołość. Mocno zaciskała zęby, aby nie pozwolić, by z ust padła jakaś skarga czy niecierpliwe słowo. A jednak gdy kulawy Franek, jedno z przebywających w szpitalu dzieci, przykuśtykał, aby powiedzieć, że jakiś rycerz zakonny przyszedł i chce z nią rozmawiać, jęknęła: “O, Boże! Nie mógł sobie znaleźć innej pory!” Zaraz jednak wstała z klęczek. Otarła dłonie, chwilę poruszała ramionami, aby przemóc sztywność pleców. Potem zdjęła fartuch i udała się do furty.

Mężczyzna w białym płaszczu z czarnym krzyżem na ramieniu odwrócił się szybko słysząc jej stąpania. Na widok jego twarzy krzyknęła. Przed nią stał Konrad.

- Jak się cieszę! Jak się cieszę, że cię widzę! - powtarzała. Ujęła jego dłonie i potrząsała nimi. - Więc stało się, czego tak pragnąłeś. Jesteś rycerzem zakonnym? Cieszę się z tego także... Przyjechałeś tutaj odwiedzić twoich nowych braci ?

- Nie, Elzo. Przyjechałem do ciebie...

Wzrok Konrada zdawał się szukać na twarzy Elzy śladów przeszłości. Oniemiał, gdy ją zobaczył. Ta kobieta o twarzy wymizerowanej, o powiekach podeszłych błękitem i cerze niemal przezroczystej, nie przypominała towarzyszki dzieciństwa. Dawniej była smukła, teraz w swej wytartej sukni robiła wrażenie po prostu wychudłej. Jej drobne niegdyś dłonie, tak zręcznie dawniej kierujące koniem, teraz nabrzmiałe i zsiniałe zwisały ciężko z wyskubanych rękawów. Tylko oczy pozostały te same - wielkie i czarne.

- Do ciebie... - powtórzył.

- Do mnie? - Zdziwienie przerodziło się w zakłopotanie. - Ach! Nie mam cię tutaj gdzie przyjąć. Wszędzie pełno. Gdy pójdziemy do budynku, zaraz mnie odwołają, nie będę mogła z tobą zamienić nawet kilku słów. Wiesz co? - rozejrzała się wokoło rozpaczliwie. - Chodź tutaj. Na tę ławkę pod murem.

Pośpieszyła przodem. Szedł za nią powoli, zamyślony i jakby onieśmielony tym, co zobaczył. Usiedli obok siebie. Nie od razu podjęli rozmowę. Milczeli, jakby to milczenie było im potrzebne, by przywrócić między nimi dawną bliskość. Elza miała ochotę przytulić się do niego, poczuć jego gładki policzek na swoim policzku. W Konradzie powracało do niej coś z żywego Ludwika. Ale nie zrobiła najmniejszego ruchu. Czuła, że gdyby poszła za instynktem serca, nie byłby to już dawny, braterski gest. A poza tym taka serdeczność byłaby nie na miejscu: Konrad, mimo zakonnych szat, pozostał chłopcem; ona mimo swych lat czuła się starą kobietą. Jeszcze gdy szli, zauważyła, jak przez krótki moment nozdrza młodego rycerza stuliły się lekko. To było tak, jakby zwietrzył jakiś niemiły zapach. Pomyślała, że jej odzież musi tak samo wonieć, jak woniały szmaty nędzarzy, gdy przychodziła do nich z zamku. Wtedy najtrudniej było znieść ten odór. Nie siadła przy nim blisko; pozostawiła odstęp między nimi.

- Czy trumna jest jeszcze w Wartburgu? - zapytała.

- Tak - potwierdził. - Stoi u Świętej Katarzyny i ludzie modlą się przy niej. Odprawiono już wiele mszy za spokój duszy Ludwika. Lecz teraz, tak jak tego chciałaś, przywieziemy ją tutaj...

- I w tej sprawie przyjechałeś?

- W tej także. Kości Ludwika spoczną pod twoją opieką. Lecz matka i ja, i Henryk chcielibyśmy, aby Ludwik miał piękny grobowiec. Tak mu się należy. Ze względu także na dzieci...

- Pojmuję, Konradzie. Wolałabym... Uczyńcie jednak, jak wypada.

- Cieszę się, że się nie sprzeciwiasz. Rozeszły się wieści, że stałaś się podobna do braci mniejszych i odrzucasz wszelką ziemską wystawność...

- Chciałabym ją odrzucić. Ale nie mówmy o tym. Niech będzie z grobowcem tak, jak sobie tego życzycie.

- Więc załatwiłem pomyślnie jedną ze spraw, z którymi tutaj przybyłem. A teraz druga. Słuchaj, Elzo, skrzywdziliśmy cię...

- Nigdy mnie nie skrzywdziłeś, Konradzie.

- Nigdy nie chciałem, to pewne! Lecz jeżeli nawet to Henryk odmówił ci, ja powinienem był...

- Zbyt wiele żądasz od siebie. Zresztą, wydaje mi się, że pojęłam także Henryka. Nie mam do niego żalu i chciałabym, abyś mu to powiedział. Domagałam się, bo mi się wydawało, że tak trzeba. Dziś na nic nie czekam.

- Przyjechałem, by ci zaproponować spłatę twego wiana...

Podniosła na niego zdziwiony wzrok.

- Proponujesz od siebie czy od Henryka?

- Od nas obu. Skrzywdziliśmy cię. A gdy cię widzę w takiej nędzy...

Zaśmiała się.

- To nie jest nędza. Widać nie widziałeś nigdy prawdziwej. Cóż, chciałam w ogóle cofnąć moje żądanie. Lecz mistrz Konrad sądzi inaczej. Ślubowałam mu posłuszeństwo. Przyjmuję waszą propozycję.

- Nie powiedziałem ci jeszcze warunków.

- Jakiekolwiek będą, zgadzam się na nie. Jedynym moim pragnieniem byłoby roztoczyć opiekę nad tutejszym szpitalem.

- Ofiarowujemy ci dwa tysiące marek.

Klasnęła w dłonie.

- Jak dużo! Będę więc mogła karmić, odziewać, leczyć. Podziękuj Henrykowi. Powiedz, że modlę się za niego i że wszyscy, których wsparliście, będą się za was modlili.

- Rozmawiałem także z tutejszymi braćmi. Oddadzą ci szpital.

- Jesteś kochany jak zawsze. Uprzedzasz moje pragnienia.

- Spełniłem to tylko, czego chciałaś. Choć doprawdy mam skrupuły, czy postąpiłem słusznie. Nie powinno być tak, Elzo, abyś żyła z dala od dzieci, od rodziny, wśród żebraków.

Chwilę milczała jakby zastanawiała się nad odpowiedzią.

- Myślę, że tak jest dobrze. Nic Hermanowi i Zofii z mojej bliskości. Oni pozostaną w świecie. Ja jednego tylko pragnę: ulżyć nędzy tych nieszczęśliwych.

- Przecież mogłabyś opiekować się, jak dawniej, swoim szpitalem w Eisenach.

Potrząsnęła głową.

- Nie. Tam, widzisz, byłabym księżną. I Henryk nie byłby zadowolony. Wierz mi. Lepiej będzie, gdy zostanę tutaj.

- Ale Elzo...

- Nie sprzeciwiaj się, proszę. Przynajmniej ty. Zawsze rozumieliśmy się. Pamiętasz, jak mówiliśmy, że chcielibyśmy być błędnymi rycerzami. Ludwik śmiał się z nas. To, czego szukaliśmy, udało się nam znaleźć...

Znowu jakby z niedowierzaniem patrzył na jej bladą twarz o bezkrwistych wargach, na jej ramiona, zda się, opadające pod ciężarem spracowanych rąk. spod sukni wyzierały stopy w całkiem zdartych ciżmach.

- Czy to, co znalazłaś, jest tym, czego szukałaś? - zapytał.

Zaśmiała się znowu, a jej twarz w tym uśmiechu stała się na chwilę taka, jaka była niegdyś.

- O tak! - powiedziała z przekonaniem. - Nawet nie wyobrażasz sobie, czym to jest, kiedy się daje, daje wszystko. I tylko jedno mnie niepokoi: to, że wam zabieram szpital. Jestem tylko głupią kobietą. Ale, gdy słyszałam, jak wasz wielki mistrz von Salza mówił, że kiedy rycerze pełnią dzieła miłosierdzia, roztkliwiają się i tracą ducha do walki, czułam w sobie sprzeciw. Słuchaj, Konradzie, tak nie jest! Na pewno! Gdy się bierze za miecz, tym więcej trzeba miłosierdzia! Pamiętasz, jak mówiłeś, że chciałbyś być jak święty Jerzy? On był właśnie taki: walczył ze smokami, a oddawał konia i płaszcz ubogim. Gdy się walczy bez miłosierdzia, wojna zwycięża miłosierdzie w człowieku. Wtedy, kto walczy mieczem, od miecza ginie. To prawda, czasami śmierć jest błogosławieństwem. Czasami jest po to, by otworzyć oczy. Ale - za dużo mówię. Ty na pewno wiesz lepiej. Więc tylko nie zapominaj o tym. I ty, i twoi. Dobrze? Jeśli zachowałeś dla mnie miłość brata, nie zapomnisz. Obiecaj!

Z powagą skinął głową.



19

Z jaką radością obejmowała szpital! Zaczęła od wszelkich porządków: kazała spalić śmierdzącą, od dawna nie zmienianą słomę; spaliła także część przegniłej i rozpadającej się bielizny, która nie nadawała się już do dalszego prania. Razem z Gudą i kilkoma silniejszymi kobietami szorowały podłogi, bieliły ściany, tępiły robactwo, które zagnieździło się w drewnianych tapczanach. Równocześnie do stojącej zwykle pustkami spiżarni Elza sprowadziła kilka worków kaszy i mąki.

Przywiezione przez Konrada pieniądze Elza chciała mieć początkowo pod ręką. Spostrzegła jednak, że obecność tak wielkiej ilości monet wprowadza cały szpital w stan dziwnego niepokoju. Zwróciła się więc do mistrza Konrada, by zechciał kasetkę z pieniędzmi przechowywać u siebie. W pierwszej chwili żachnął się gniewnie na tę prośbę. Potem jednak zgodził się, zastrzegając jedynie, by Elza nie nachodziła go po pieniądze zbyt często. Zwykle pojawiała się u niego raz w tygodniu dla spowiedzi. Wtedy, nie licząc, wrzucała do fartucha garść monet.

Pieniądze płynęły szybko. Zima zapowiadała się surowa. Trzeba było zaopatrzyć szpital w opał, poszyć jego mieszkańcom cieplejsze okrycia. Poza tym, podobnie jak to bywało niegdyś w Eisenach, pierwsze chłody przygnały do szpitala całą masę rozmaitych biedaków. Nie wszyscy nadawali się do zatrzymania w szpitalu, lecz wszyscy błagali o jakąś pomoc. Swoim zwyczajem Elza dawała każdemu proszącemu. Jej szczodrobliwość tym więcej powiększała liczbę przychodzących. Guda próbowała ją powstrzymać.

- Co ty robisz, gołąbko? Popatrz, ilu tu wydrwigroszy. Zdrowe parobki, którzy zamiast pracować wyciągają rękę.

- Może masz rację, że są tu tacy, którzy nie wyglądają na naprawdę ubogich - odpowiedziała Elza. - Ale jeżeli się mylimy? Gdyby się miało dla dziesięciu oszukańców skrzywdzić jednego prawdziwie potrzebującego, lepiej dać także tamtym.

- Nie, gołąbko - Guda nie ustępowała. - Tu nie może być omyłki. Nie podobają mi się te draby. Zobacz: oni nawet nie proszą, ale wprost domagają się od ciebie pieniędzy. Pamiętasz tego wielkiego?

- Niewidomego?

- Taki on niewidomy jak ja księżna!

- Nie mów tak!

- Kiedy tak jest. Zawsze najwięcej pcha się i krzyczy. Jeszcze powiada, że jesteś mu winna.

Opuściła głowę i nie powiedziała nic. Guda miała rację. Jej także nie podobali się niektórzy ludzie z tych, którzy nawiedzali szpital. Lecz tak było w niej zawsze: im ktoś więcej budził w niej nieufności, tym bardziej starała się być dla niego uczynna. Ludzi, których nie lubimy - myślała nieraz - nie próbujemy zrozumieć. A kto wie, czy nie dlatego rażą nas swym zachowaniem, że bardziej niż inni potrzebują pomocy? Tego wielkiego mężczyznę, tym zda się wyższego, że trzymał głowę odchyloną do tyłu, zapamiętała dobrze. Gdy inni skomleli o jałmużnę, on powiedział prawie rozkazująco: “Musicie mi dać, pani! Wasz mąż skrzywdził mnie. Nie zapłacił za robotę, którą wykonywałem dla niego...” Poczęła go wypytywać. Odpowiadał opryskliwie, jakby dotknięty, że mu nie wierzy. Twierdził, że był złotnikiem i przed kilku laty wykonał na zlecenie Ludwika pewną robotę, za którą nie dostał obiecanej zapłaty. Nie wyglądało to prawdopodobnie: Ludwik miał gest szeroki. Żebrak musiał kłamać. A jednak czuła, że odmowa uczyni go jeszcze gorszym. Dała mu pieniądze. Niestety ta szczodrobliwość sprawiła, że niewidomy zaczął pojawiać się co parę dni. Za każdym razem domagał się pieniędzy równie natarczywie.

Był inny, który stanąwszy przed nią powiedział: “Jeśli mi nie dacie, zabiję się!” Pospiesznie kazała Gudzie dać mu tyle, ile chciał. Guda parskała gniewnie: “Ale! Zabije się? Zobaczymy...!” Lecz dłoń Elzy na jej ramieniu drżała. “Nie, nie! Daj mu! Wszystkie pieniądze nie są warte jednego życia ludzkiego! Daj mu prędko!”

- Nie możesz dawać wszystkim - podjęła na nowo Guda. - Rozzuchwalasz ich. Wiadomo, że ani ty, ani twój mąż nie byliście im nic winni...

Potrząsnęła głową.

- Jestem im winna. Za każdy dzień, który przeżyłam w dobrobycie...

- Ech! Też gadanie! A poza tym pamiętaj: masz wiele pieniędzy. Skoro jednak zaczniesz tak nimi szafować, niebawem rozdasz wszystko. A przecież masz teraz szpital. Musisz dbać, aby ludzie tutejsi mieli co jeść...

Elza poczuła się słusznie skarcona. Guda ma rację - myślała - mam teraz szpital. Jestem za niego odpowiedzialna. Wprawdzie i przedtem nikt z głodu nie umarł. Ale wielu rzeczy brakło. A ta ciągła troska... Franciszek uczył swoich uczniów, że mają żyć tak, aby nie pamiętali o dniu następnym. Lecz kiedy się wzięło na swoje barki całą gromadę bezsilnych, kalek, chorych.

Miała uczucie, jakby pogodny horyzont jej życia zaciągnął się nowymi chmurami. Tego nie chciała. Z każdą, najmniejszą nawet chmurą powracały dawne troski z takim wysiłkiem odgonione.

- Słuchaj, Gudo - powiedziała nagle. - Może masz słuszność. Ale ja nie potrafię inaczej. Po prostu nie umiem. Zróbmy tak: ty teraz rządź pieniędzmi. Ty rozdzielaj. Ty mów, komu dawać, a będę ciebie słuchała. Tak będzie lepiej...

Guda początkowo opierała się gorąco tym projektom, ale potem ustąpiła. Droga, wierna Guda. Przed Elzą stało nieraz pytanie: jak by dała sobie radę w życiu bez tej oddanej przyjaciółki? Nic jej przecież nie wiązało. Mogła odejść, szukać własnego szczęścia. A jednak trwała przy Elzie, dzieliła z nią wszystkie troski, prace i kłopoty. Niech ma tę małą przyjemność! Wiedziała, że Guda lubi rządzić. Dawniej nie dopuszczała do tych rządów, lękając się, że Guda będzie postępowała zbyt “rozsądnie”. Lecz teraz - myślała - tak chyba będzie dobrze.

Sama tym więcej oddała się zwykłej codziennej robocie. Myła mieszkańców szpitala, obrządzała ich, prała najbardziej ohydną bieliznę. Podobnie jak ostatnio w szpitalu w Eisenach, zaczęła wyrzekać się wydawania jakichkolwiek poleceń. Słuchała innych i wykonywała, co zlecali. Guda kierowała wszystkim. Przybywający żebracy, którzy żadnej z nich nie znali, nieraz sądzili, że księżną turyngską jest ta jasnowłosa, energiczna kobieta, umiejąca przejrzeć od razu wszystkie ich oszustwa. Zwracali się do niej z szacunkiem, z lekceważeniem natomiast mówili do drobnej, szarej kobiety, podającej im miski z jedzeniem. Guda spostrzegłszy to kiedyś, oburzyła się:

- Nie, gołąbko - powiedziała - tak nie może być! Winni wiedzieć, kto tu jest panią i od kogo wszystko mają.

- Cicho, cicho - Elza śmiała się radośnie. - To takie zabawne. Czy chcesz mi psuć moją radość?

Bo rzeczywiście ta zmiana sprawiła, że wesołość powróciła do Elzy. Znowu czuła się lekka, wolna od kłopotów.



20

Tymczasem nadeszła zima, twarda i śnieżna. Ale szpital był dobrze zaopatrzony i jego mieszkańcom niczego nie brakło. Także inni otrzymywali pomoc, ale tylko wówczas, gdy byli na prawdę potrzebującymi. Guda okazała się znakomitą gospodynią.

Zbliżało się Boże Narodzenie, gdy pewnego dnia dano znać Elzie, że jakiś człowiek czeka u furty i chce z nią rozmawiać. Była tym zaskoczona: nikt się teraz do niej z niczym nie zwracał, wszystkie sprawy przeszły do rąk Gudy. Oderwała się jednak od roboty i wyszła przed dom. Roziskrzony od słońca śnieg tak raził oczy, że przez długi czas była tym blaskiem oślepiona. Choć zrobiła z dłoni daszek nad czołem ledwie zdolna była zobaczyć nogi stojącego mężczyzny. W miarę jednak jak wzrok przyzwyczajał się do blasku, spojrzenie Elzy szło w górę po postaci tamtego. Kiedy ujrzała wolno zwisający rękaw kożucha, domyśliła się, kogo ma przed sobą.

- Witajcie, panie - powiedziała odejmując dłoń od twarzy.

Odpowiedział na jej pozdrowienie milczącym skinieniem głowy. Była zaskoczona jego przybyciem. Nieodstępny pomocnik mistrza Konrada, jednooki i jednoręki Jan stał się obecnie człowiekiem znanym. Miał na sobie porządny kożuszek i futrzaną czapkę. W tym stroju wyglądał na duchownego. Elza nie zamieniła z nim nigdy więcej niż kilka przelotnych słów, sądziła więc, że przyszedł do niej z polecenia Konrada.

- Czy to mistrz - zapytała - przysyła was, panie, do mnie?

Tym razem potrząsnął głową przecząco.

- Nie. Ja sam chcę wam pewną rzecz powiedzieć.

- Słucham was.

Nie od razu zaczął. Po jego twarzy małej i jakby skurczonej przemykały ponure błyski. Jacyś ludzie przechodzili obok bramy szpitala. Na widok Jana zatrzymali się nagle. Na ich twarzach ukazał się przestrach. Widać było, że nie wiedzą, co mają zrobić: przejść obok niego, czy też cofnąć się. On utkwił w nich przenikliwe spojrzenie, od którego musiała cierpnąć skóra. Wreszcie, kłaniając mu się do samej ziemi, minęli go.

- Zmieniliście się, pani... - począł mówić.

- Ja? - zdziwiła się.

- Czy już wam zabrakło naszych pieniędzy?

- Dlaczego o to pytacie, panie?

- Przez długi czas byliście szczodrzy w waszych jałmużnach. Mówiono o was dobrze wśród tutejszych ludzi. Ostatnio jest inaczej. Wasza służka...

- Wybaczcie, panie, ale, jeżeli mówicie o Gudzie, to wiedzcie, że nie jest ona sługą, ale moją towarzyszką i przyjaciółką.

- Tym gorzej. Sądzę jednak, że to, co czyni, czyni z waszego polecenia. Wielu biednych zostało odprawionych z niczym. Skarżyli się na to. Otrzymaliście wiele pieniędzy...

Gorąca fala krwi uderzyła jej na policzki.

- Pozwólcie sobie powiedzieć, panie - zaczęła - że otrzymane od braci mego męża pieniądze przeznaczyłam przede wszystkim na szpital i znajdujących się w nim ludzi. A poza tym...!

- Domyślam się - uśmiechnął się zjadliwie. - Uważacie, że nie moją sprawą jest o tych rzeczach mówić. Może tak, może nie... Wielu potężnych tak myślało. Powiadam: zmieniliście się. Dawniej nie wyglądaliście na człowieka przywiązanego do dóbr ziemskich.

Miała już na ustach: gardzę nimi! Lecz powstrzymała ją myśl, że nie należy bronić się przed tym zarzutem. Jan patrzył na nią z gniewną ironią spod przymrużonych powiek.

Zdawał się czegoś oczekiwać...

- No tak, zmieniliście się - rzekł jeszcze raz. - Rozumiem. - Miał znowu twarz ponurą. - Myślałem, że tylko ta wasza... przyjaciółka. - Skrzywił się, jakby go coś zabolało. Schylił głowę, jakby patrzył w dół, ale równocześnie spode łba spoglądał na nią. - Ręka mi ścierpła - mruknął.

- Pozwólcie, że wam ją rozmasuję - powiedziała.

Bez słowa wyciągnął rękę ku niej. Starannie rozcierała ją, jak to robiła często starcom. Czuła bez przerwy na sobie jego wzrok.

- No, dobrze... - rzekł po chwili. Cofnął rękę. Bez słowa wykręcił się na pięcie. Słyszała, jak jego piękne, nowe buty skrzypią na śniegu.



21

W kilka dni później klęcząc spowiadała się przed Konradem. Mistrz słuchał jej bez słowa. Gdy chwilami podnosiła głowę, widziała nad sobą jego kamienny profil.

Jej szept płynął początkowo wartkim nurtem. Potem stał się wolny i nierówny jak sączenie się wysychającego strumyka po kamieniach. Jak zwykle potrzebowała pomocy, by przemóc lęk. Ale groźny spowiednik milczał. Dopiero gdy całkiem umilkła, a on przeczekał dłuższą chwilę ciszy, zapytał:

- Jesteś zadowolona z siebie?

Pytanie było nieoczekiwane, aż uniosła głowę.

- Z siebie? Nie. Z czego miałabym być zadowolona? Widzę, jaka jestem. Jeśli się cieszę, to z tego, że mogę pracować dla potrzebujących.

- Zawsze podejrzewałem - przerwał jej - że lubisz oszukiwać siebie. - Założył ręce na piersiach, Siedział nieruchomy, lecz czuło się, że w każdej chwili gotów jest tę nieruchomość przerwać wybuchem. - Cieszysz się... - powtórzył jej słowa z gorzką ironią. - Zawsze - wrócił do swego bezwzględnego tonu - obawiałem się, że gotowa jesteś zagubić się w sprawach zewnętrznych. Przedtem wszystko dla męża, teraz wszystko dla tamtych. A to co najtrudniejsze: praca nad własną duszą - to odkłada się...

- Wyjaśnijcie mi to, mistrzu - poprosiła pokornie. - Nie pojmuję waszych słów.

Poruszył się ze zniecierpliwieniem.

- Nie rozumiesz! - sarknął. - Jakby to było takie trudne! Są ludzie - podjął - są kobiety, którymi ciężkie przeżycia wstrząsnęły do głębi. Ty jednak pozostałaś taka, jaka byłaś. Dla ciebie ważne jest, czy masz pieniądze, czy ich nie masz, czy dasz z nich na szpital, czy też przygodnym żebrakom. A to wszystko głupstwo. Właśnie ci piekielni heretycy tak myślą. Wołają, że nic nie chcą mieć. Ale naprawdę aż się do tego trzęsą. Trzeba mieć, jakby się nie miało, rozumiesz? Mieć - jakby się nie miało... - Zdawał się wsłuchiwać w swoje własne słowa. - Są ludzie - ciągnął po chwili - których dusza urasta w rękach spowiednika. Przerasta jego duszę. Są ludzie, którzy pojmują, że w strasznych czasach, w jakich żyjemy, potrzeba doskonałości, aby się przeciwstawić złu. Doskonałości! Ale ty...

Skrzywił ironicznie usta, rozłożył ręce i uczynił nimi beznadziejny gest. Klęczała nisko przygięta do ziemi jego twardymi słowami.

- Cesarz - usłyszała znowu nad sobą - zawarł sojusz z poganami. Podobno ma otrzymać od nich świętą Jerozolimę. Bez walki! Takiej Jerozolimy żaden chrześcijanin nie będzie chciał nawet oglądać! - Głos mistrza wzbierał tragicznym bólem. - Herezje kwitną. Ledwo począłem ich szukać, odnajduję je wszędzie, wszędzie... - splótł dłonie i zacisnął je mocno. - Powinnaś rozumieć, jak bardzo potrzeba jest w takich czasach wielkich dusz...

Nie przytwierdziła jego słowom żadnym “tak”. I bez jego zapewnień miała pewność, że nie jest żadną wielką duszą służącą wielkim sprawom. Była człowiekiem miotanym wątpliwościami. A kiedy wydało jej się, że odnalazła należytą drogę, dowiadywała się, że jest ona zbyt małą drogą. Cóż mogła mu powiedzieć? Mistrz Konrad po staremu budził w niej lęk. Zresztą każde jej słowo rozdrażniłoby go tylko. Milczała.

- Potrzeba wielkich dusz! - powtórzył. - Trzeba dusz, które by swoją świętością przeciwstawiły się zepsuciu świata. Ludzie psują się - ciągnął swoje rozmyślania, coraz mniej przeznaczone dla niej. - Nie ma już dawnej gorliwości. Targiem chcą wykupić Jerozolimę! - zżymnął się gniewnie. - Wszyscy gonią za bogactwami, za władzą, za tytułami. Dla marnego grosza!

Lęk i szacunek, jaki czuła dla słów mistrza, nie pozwalały jej dostrzec w jego słowach nic poza ich treścią. Lecz dziś, po raz pierwszy, w tym, co mówił, odkryła dzwoniącą nutę bólu. Uświadomiła sobie, że straszny kanonik musi być człowiekiem samotnym. Wszyscy się go lękali i czcili, lecz nikt go nie kochał. Był sam. Dobrze wiedziała, czym jest samotność. Każdy ból, aby naprawdę dotknąć człowieka, otacza go przedtem kręgiem samotności.

- Aby świat odmienić - Konrad snuł swe głośne rozważania - trzeba dusz, wielkich dusz, dusz, które by się wyrzekły wszystkiego. - Nagle położył ciężką dłoń na ramieniu Elzy, która aż zadrżała pod tym brzemieniem. Pochylił się nad nią. Czuła na twarzy jego przyspieszony, gorący oddech. - Powiedziałem kiedyś, że nie znoszę małych rzeczy - powiedział. - Pamiętasz? Jeżeli poświęcam ci tyle czasu, musi coś z tego być.

Wciąż cisnąc jej ramię wyprostował się. Patrzył w mrok katedry, między ciężkie kolumny, niby przysiadłe od dźwigania rozpiętego na ostrołukach stropu. Mimo woli poczęła cała drżeć. Pojęła, że decyduje się jej los. Ogarnęła ją trwoga. Była jak zwierzę, które boleśnie zranione chciałoby się ukryć ze swym cierpieniem w gąszczu leśnym. Znowu przebiegło jej przez głowę: Wyrzekłam się wszystkiego, czego mogłam się wyrzec. Już nic nie mam do oddania... Odruchowo skierowała głowę w stronę, w którą patrzył Konrad. W dali połyskiwał czerwony kaganek. On, który nie występował nigdy na blask słońca, mieszkał tam, w wiecznym mroku. Był więźniem tego mroku. Więźniem słabości ludzkiej.

Nagle wydało się Elzie, że zrozumiała Konrada. Wszystko stało się jasne. Jej droga była dobra. Właściwa. Tylko ona... Tylko ona wciąż chciała coś dla siebie zachować...

Ciągle drżała, ale to był odruch, nad którym nie była zdolna zapanować. Powtarzała w duchu: Cokolwiek powie, cokolwiek postanowi... A mimo to miała uczucie, jakby straszliwy bat smagnął po świeżych i nie zagojonych bliznach, gdy powiedział:

- Myślę, że jesteś jak powój, który wciąż się kogoś czepia. Szukasz ludzkich pociech. Szukasz zadowolenia, uznania u drugich, wyręczenia. Tak... Żal mi było ciebie. Ale powtarzam: nie znoszę małości! A poza tym powiedziałaś, że się cieszysz... To bardzo niepokojące wyznanie. Nigdy nie powinniśmy być zadowoleni! Trzeba nam pragnąć - wciąż, coraz więcej! Pojmujesz? Odeszłaś od zamku, od dzieci. To dobrze, Ale zachowałaś sobie powiernicę. Tę Gudę... Rozkazuję ci rozstać się z nią! I dla ciebie, i dla niej będzie lepiej...

Miała ochotę zawołać jeszcze raz: W takim razie nic, tylko śmierć! Nie wypowiedziała jednak ani słowa. Opadała tylko coraz niżej pod naciskiem jego dłoni. Guda - to było wszystko, co jej pozostało. Bez niej nie wyobrażała sobie życia. Lecz w takim razie tym bardziej to straszne żądanie powinno było być wypełnione bez sprzeciwu. Bo czy nie należy stracić życia, by móc je odnaleźć?



22

Samotność ciążyła mu każdego dnia więcej. Dawniej żył w niej świadomie zamknięty. Nie potrzebował nikogo. Ważne było tylko dzieło.

Ale lata mijały. Przyszła starość. I nagle pewnego dnia uświadomił sobie, że jest sam. Ludzie, którzy go otaczali, biskupi i prałaci, okazywali mu na każdym kroku cześć i szacunek. Ale wyczuwał, że poza tym uznaniem kryją się lęk i nie.chęć. Był zanadto człowiekiem jednej sprawy. Jego bezwzględność przerażała. W walce ze złem nic nie mogło go powstrzymać. Gdyby było tego trzeba, bez wahania postawiłby przed kościelny trybunał swego własnego brata. Ludzie, których zmuszał do działania, czuli się zmęczeni jego wciąż napiętą czujnością. Głosząc swoje pochwały, starali się go unikać. Inni bali się go, a bojąc nienawidzili.

W gruncie rzeczy i on sam czuł się już nieco zmęczony tą od lat trwającą pogonią. Lecz miał pomocników, którzy byli jak psy na odnalezionym tropie. Gonili z zawziętością i wciąż odkrywali nowe ogniska herezji. Ręka jednookiego Jana drętwiała coraz częściej. Zło ujawniało się wszędzie. Zdawać się mogło, że cały Kościół i całe rycerstwo jest nim zatrute. Gdy zawziętość mistrza zdawała się słabnąć, jego pomocnicy budzili ją na nowo. Rozpalali mdlejącą energię. Pobudzony przez nich szukał dalej, grzmiał oskarżeniami, domagał się najsurowszych wyroków.

Lecz potem znowu popadał w zmęczenie. Zdarzało mu się marzyć o wypoczynku. Nie miał często sił, by osobiście gonić za wrogami Kościoła. Coraz więcej musiał zawierzać tamtym. Stawali się jego wzrokiem i słuchem. Za ich bystrymi, przenikającymi tajemnice zła oczyma wlokły się ciężko jego osłabłe ciało i zamierający duch.

Gdyby zabrakło podniety z ich strony, może przestałby być sobą? Przez całe życie walczył, nie pytając o zwycięstwo. Nieomal byłby nieszczęśliwy, gdyby zabrakło powodów do walki. Dziś doszło do tego, że pragnął bardziej zwycięstwa niż boju.

Lecz świat, na który patrzał, nie stał się wcale lepszy. Wyklęty cesarz wrócił przecież z Ziemi Świętej z nimbem chwały tego, który zyskał Jerozolimę. Ludzi wcale tak bardzo nie oburzało, że zwycięstwo osiągnięte zostało drogą układu z niewiernymi! Surowy i groźny Grzegorz zdjął z Fryderyka klątwę, przycisnął go w Anagni do serca, zgodził się na układ zawarty z el-Kamilem. Wynalazłszy dla Jana de Brienne wynagrodzenie w postaci regencji cesarstwa Konstantynopolitańskiego, uznał Fryderyka królem Jerozolimskim. Jedność w chrześcijaństwie została przywrócona. Ale za jaką cenę! Dla Konrada takie rozwiązanie wydawało się, gorsze niż klęska. Przecież musiał je uznać. Musiał pogodzić się z tym, że świat nie zostanie oczyszczony przez dobroczynną, świętą wojnę.

Serce Konrada nabrzmiewało smutkiem. To popadał w apatię, to wybuchał rozdrażnieniem. Gdy nie mógł odmienić świata, pragnął przynajmniej, aby jego troski było zrozumiane. Lecz z kim miał się nimi podzielić, gdy jedni zasłaniali się przed nim elokwentnymi pochwałami jego cnót, a inni po prostu uciekali i kryli? Na próżno rozglądał się za ludźmi. Nie było ich, więc zraniony zamykał się z powrotem w samotności. Żył zgorzkniały i gniewny.

Baczniejszą niż dawniej uwagę zwrócił na Elzę. Prowadziła nadal swój szpital i jak dawniej przychodziła do niego do spowiedzi co drugą sobotę. Dawniej jej życie nie interesowało go zbytnio. Teraz jednak począł je bacznie śledzić. Świat wymknął się z rąk Konrada. Ale pozostała w nich dusza Elzy. Z nieoczekiwaną a zawziętą starannością począł ją ugniatać w swych twardych dłoniach.

Chciał wiedzieć o niej wszystko. Nie wystarczało mu to, co sama mówiła o sobie. Miał ludzi wśród mieszkańców szpitala (Jan mu ich znalazł), którzy mu donosili o tym, co się tam działo. Każdy uczynek, każde odezwanie się Elzy, zestawiał z jej wyznaniami. Zaskakiwał ją żądaniem wyjaśnień. Gdy widział ją zmieszaną - odczuwał coś w rodzaju triumfu.

Już wtedy, gdy zażądał, by rozstała się z Gudą, znalazł szpiegów, którym kazał sobie donieść, jak się kobiety zachowywały przy rozstaniu. Nie uspokoiło go, gdy usłyszał, że tylko płakały i modliły się całą noc. Przeciwnie - ten brak głośnego sprzeciwu obudził w nim podejrzenia. Począł podejrzewać Elzę, że zna w szpitalu inne jeszcze przyjaźnie, które ją wspierają w opieraniu się kształtującym dotknięciom jego palców. Bo Elza nie była wciąż taka, jaką chciał mieć. Była mu we wszystkim posłuszna, to prawda. A jednak czuł, że usiłuje go oszukać! Przekonał się o tym. Dowiedziawszy się, że zajmuje się z niezwykłą starannością pielęgnowaniem chorej na trąd dziewczyny i wiele czasu przesiaduje przy jej legowisku, zakazał jej dotykania tamtej. W trzy dni później doniesiono mu, że Elza obeszła jego zakaz, gdyż przy opatrywaniu dziewczyny wkłada na ręce uszyte z płótna rękawice. Wezwał ją do siebie i w nagłym porywie gniewu uderzył w twarz. Zażądał, by natychmiast usunęła dziewczynę ze szpitala. Próbowała go ubłagać. Mówiła coś, że dziewczyna jest trędowata, że ma dziecko, że niełatwo będzie znaleźć dla niej przytułek. Nie chciał nawet słuchać jej tłumaczeń.

Kazał sobie donosić o wszystkim, co Elza mówi, wietrząc, że wcześniej, czy później usłyszy z jej ust słowa buntu. Doniesiono mu, że odezwała się do posługaczek szpitalnych: “Musimy czynić ludzi szczęśliwymi...” Przy najbliższej spowiedzi zapytał ją, czy rzeczywiście tak powiedziała.

- Tak, mistrzu - przyznała się lękliwie.

Wybuchnął:

- Szczęście! Szczęście tu na ziemi zawsze tylko usypia duszę! Powinnaś to była poznać. Sama goniłaś za szczęściem - i co ci z tego przyszło? Źle wychowujesz swoje dziewczęta! Ale jeszcze gorzej wychowujesz siebie! Rojenie o szczęściu czyni ludzi słabymi. Szczęście! Zabraniam ci o tym pleść! Słyszysz? Musimy znosić swój los i patrzeć w niebo - to wszystko!

Innym razem doniosły mu zakonnice z cysterskiego klasztoru, że Elza w czasie pobytu u nich, gdy oprowadzały ją po kaplicy i chwaliły cenne złocenia na świętych figurach, świeżo zrobione, miała wzruszyć ramionami i powiedzieć: “Powinnyście sobie raczej kupić za te pieniądze jedzenie!” Usłyszawszy o tym, kazał jej zaraz przyjść do siebie.

- Czy tak rzeczywiście powiedziałaś? - pytał.

Skinęła głową.

- Co znaczyły twoje słowa?! - pochylił się drapieżnie nad klęczącą.

- Chciałam powiedzieć - tłumaczyła cichym głosem, który zawsze drżał, gdy odpowiadała na jego surowe pytania - że święte figury nie potrzebują złota. Wyobrażenia Boże trzeba mieć w sercu, nie na murze. A pieniądze użyte na te złocenia pochodziły z jałmużny. Zabrane więc były tym, którzy ich potrzebowali, aby żyć...

Milczał chwilę zaskoczony jej tłumaczeniem. Ale nie wgłębiał się w to, co powiedziała. Wybuchnął:

- Głupstwa pleciesz! Wszystko winno służyć chwale Pańskiej. - Zmrużywszy oczy patrzył z zawziętością na klęczącą. Robił wrażenie, jakby chciał ją zmiażdżyć. Odruchowo szukał miejsca, gdzie uderzyć. - Słuchaj - zapytał nagle - ile ci jeszcze zostało twoich pieniędzy?

Zaskoczona i przerażona nie umiała mu odpowiedzieć. Nigdy nie liczyła monet. Pamiętała, gdy zaczerpywała po raz ostatni, że w kasetce było ich jeszcze trochę.

- Słyszałem - pytał dalej - że niedawno rozdałaś całe pięćset marek w jeden dzień. Było tak czy nie było?

Jąkała się:

- Nie wiem... czy pięćset... ale... obchodziłam rodziny na podgrodziu... Tam, matki, mistrzu, nie mają co dać dzieciom... nie mają czym je okryć... Jak Najświętsza Panna w żłobku...

Uciszył ją krótkim gestem.

- Więc nie wystarcza ci już dawać tym, co przychodzą, ale jeszcze sama szukasz?

Spod opadającego na czoło rąbka spojrzały ku niemu wciąż młode, czarne oczy.

- Mówiono mi, mistrzu, że wielu z tych, co przychodzą, oszukuje. Nie potrafiłam nigdy rozpoznać. Zresztą myślałam: trzeba, aby nie oni do mnie, ale ja do nich... Jeżeli w każdym biedaku ukrywać się może Jezus, to czy nie wypada wychodzić Mu naprzeciw...?

Znowu zamilkł. Naiwna prostota jej słów rozbrajała. Lecz gniew nie zgasł. Musi postępować tak, jak jej każę - myślał. - Czy nie zaprzysięgała posłuszeństwa? Zresztą to dla jej dobra. Posłuszeństwa chcę, nie ofiar - mówi nieraz Pan w Piśmie.

W kilka dni później oświadczył:

- Nie zgadzam się, byś rozdawała bez żadnego umiaru. Zostaniesz później bez grosza, w położeniu, w jakim byłaś w Eisenach. Rozkazuję ci: tym, którzy proszą o pomoc, wolno ci dawać tylko chleb. Tylko chleb, słyszysz? Sam wyliczę, ile ci będzie potrzeba na użytek szpitala...

I ten twardy nakaz przyjęła bez słowa, tylko niskim schyleniem głowy i ucałowaniem ręki. Jemu zaś to postanowienie nie przyniosło uspokojenia. Rozdrażnienie trwało. Gorzka samotność czyniła Konrada nieznośnym dla drugich. Lecz najbardziej ciężki był dla samego siebie.



23

Ktoś zapukał do drzwi. Od razu z niechęcią rzucił:

- Wejść!

Sądził, że to Jan albo Torsa wrócili ze swej wyprawy do Hesji. Od dłuższego już czasu opowiadali mu o swoich podejrzeniach, że na zamku rycerza von Sayn zbierają się członkowie sekty lucyferystów, by odprawiać swe ohydne praktyki. Pozwolił im iść śledzić, zbierać dowody. Teraz myślał: Przynieśli je. Znowu się zacznie. sprawa nie będzie łatwa. Von Sayn zdobył sobie opinię nieskazitelnego chrześcijanina.

Trzeba będzie przeciwko wszystkim... Jeszcze nie zaczął działać, a już czuł się znużony. Nie, nie miał już dawnych sił!

Ale to był tylko braciszek sprawujący służbę odźwiernego w domu katedralnym.

- Czego chcesz?

- Rycerz cudzoziemski, przewielebny mistrzu, przybył i prosi, byście go zechcieli przyjąć...

- Co za rycerz?

- Dostojny pan hrabia Banfy, podstoli króla węgierskiego.

Wzruszył niechętnie ramionami. Rycerz z Węgier? Czego chce? Im więcej było w Konradzie oczekiwania na odnalezienie człowieka wedle swoich wyobrażeń, tym niechętniej witał każdego nieznajomego. Ale nie wypadało odmawiać.

- Idź, proś. No, czego stoisz? - rzucił z irytacją.

Czekał na tamtego siedząc w swym fotelu, z czołem wspartym na dłoni. Na korytarzu rozległy się kroki i brzęk ostróg. Drzwi otworzyły się.

- Witajcie, przewielebny mistrzu. - Przybyły rycerz skłonił się dwornie. Był wysoki, tęgi, zażywny. Kwadratową, smagłą twarz, z dużym nosem pośrodku, okalały czarne, wijące się włosy, przetarte jednak na czole. Podszedł bliżej. - Cieszę się, że mogę poznać tak sławnego i pobożnego męża, którego sława opromienia całe cesarstwo.

Powstrzymał miodowe słowa gestem ręki.

- Nie mówcie tak. Witajcie, rycerzu, i siądźcie. Prosto tu, nie tak jak na królewskim dworze. Z czym przybywacie do mnie, jeśli wolno zapytać?

- Och, pojmuję, czas wasz drogi. Ale nie mam zamiaru odrywać was, mistrzu, od waszych prac. Nazywam się Geza Banfy, jestem podstolim, a w tej chwili wysłańcem mego pana, miłościwego króla Andrzeja. Z jego rozkazu przybyłem tutaj, by odwiedzić jego córkę, dawną księżnę Turyngii.

- Tak...

- Do miłościwego króla doszły już przed kilku laty wieści, że księżna po śmierci swego męża odeszła od spraw ziemskich i żyje jedynie dziełami miłosierdzia. Wtedy przybył tu z polecenia królewskiego baron Berthold. Dowiedziawszy się, iż księżna nie ma zamiaru wstąpić do klasztoru, proponował, by wróciła na dwór ojca. Ale księżna Erzsebet odmówiła tej propozycji.

- Przypominam sobie odwiedziny barona Bertholda. To było chyba dwa lata temu?

- Macie znakomitą pamięć, czcigodny mistrzu. Baron Berthold bawił w Niemczech w tym samym czasie, gdy cesarz koronował się królem w Jerozolimie...

- Z czym przybywacie teraz, panie?

- Z niczym szczególnym, mistrzu. Pan mój, król Andrzej, chciał po prostu dowiedzieć się, jak żyje jego córka.

- Księżna Elza jest w tutejszym szpitalu, który utrzymuje i którym zarządza.

- Wiem o tym. Byłem tam dzisiaj...

- Widzieliście ją?

- Widziałem.

- Czego w takim razie szukacie jeszcze u mnie?

- Wy, czcigodny mistrzu, jesteście spowiednikiem księżnej Erzsebet. Znacie ją jak nikt. Wiem, wiem - zrobił mocny ruch obu dłońmi - że tajemnica spowiedzi jest rzeczą świętą i nie zdradzilibyście jej nawet pod groźbą śmierci. Lecz sądzę, że nic nie roniąc z tamtych tajemnic, możecie powiedzieć mnie - a ja powtórzę wasze słowa królowi: co sądzicie o tak rzucającej się w oczy świątobliwości księżnej...?

Konrad wolno podniósł na siedzącego przed nim rycerza wzrok, przyćmiony w tej chwili, niby klinga miecza owiana oddechem.

- Ta świątobliwość, jak powiedzieliście - zapytał - wydaje się wam aż tak rzucająca w oczy?

Banfy podrapał się w nos.

- Sądzicie, mistrzu, że tak nie jest? Przecież wszyscy to mówią. Zresztą pozwólcie opowiedzieć sobie, co widziałem. Przybyłem do szpitala i prosiłem, by mnie zaprowadzono do księżnej. Chłopiec, który zanosił moją prośbę, wrócił z odpowiedzią, iż muszę poczekać, gdyż księżna kąpie właśnie chorych. Czekałem dość długo, a nudząc się podszedłem do okna i zobaczyłem na własne oczy. Księżna kąpała trędowatych! Dotykała dłonią wstrętnych strupów, własnoręcznie namaszczała rany. A także ujrzałem, mistrzu, jak dotyka tych ran ustami: Całowała trędowatych! To było... Trudno nawet opowiedzieć. Potem wyszła do mnie i rozmawiała uprzejmie. Wypytywała o ojca, prosiła, bym przekazał jej pozdrowienia. Cały czas była uśmiechnięta, jak człowiek, którego życie jest pasmem radości. Trudno było uwierzyć! Kiedy zapytałem, czy nie potrzebuje czego, odpowiedziała, że wszystkiego ma w nadmiarze. I zaraz przeprosiła, że musi odejść, ale nadchodzi czas karmienia dzieci. Wręczyłem więc jej tylko dary króla...

- Coście jej dali?

- Parę garści kosztowności. Ucieszyła się. Zawinęła klejnoty w fartuch, jak prosta kobieta, a potem powiedziała, bym podziękował jej ojcu za ten dar, który pozwoli jej wesprzeć wielu nędzarzy. Jestem tylko rycerzem, mistrzu, ale czegoś takiego nie widziałem nigdy i myślę, że jeżeli kiedy świętość chodziła po ziemi...

Urwał, poczuwszy utkwione w sobie nieustępliwe oczy Konrada.

- Nie śpieszcie się ze swym sądem, panie - rzekł mistrz. Po swojemu patrzył w przestrzeń, trzymając na piersiach splecione dłonie. - Nie mam zamiaru umniejszać cnót i zasług księżnej Elzy. Jest rzeczywiście bardzo miłosierną kobietą. Niewątpliwie swymi dziełami okupić zdoła wiele. Ale świętość... - skrzywił wargi.

- Sądzicie, mistrzu, że to nie jest świętość? Lecz w takim razie, jak wygląda prawdziwa świętość? Czym ona jest?

- Czym jest? Niełatwo w kilku słowach odpowiedzieć na wasze pytanie. To pewne, że nie ma dla chrześcijaństwa rzeczy potrzebniejszej niż świętość. Stanowi ona stan cudownego współdziałania z Bogiem. Wyrzekając się wszystkiego, człowiek staje się narzędziem woli Pańskiej. Swym życiem niszczy zło, sprawia, że wiara odnosi triumfy, a herezje tracą swą pociągającą siłę. Po takich to owocach poznajemy świętych. Księżna jest bardzo cnotliwą i miłościwą kobietą, powtarzam. Ale jeszcze są w niej i upór, i nieposłuszeństwo, zrozumiałe niewątpliwie u królewskiej córki. Musi z tymi słabościami walczyć. Niełatwo wielkim tego świata przestąpić próg doskonałości!

Banfy kręcił się na zydlu.

- Nie wątpię, czcigodny mistrzu - rzekł wreszcie - że znacie się lepiej ode mnie na tajemnicach dusz ludzkich. Przyznaję jednak, że drugiej takiej, jak ona, nie widziałem.

- Sądzę, żeście zbierali, panie, wasze doświadczenie raczej na polach bitew?

- To prawda. Więc co mam powiedzieć, mistrzu, memu królowi? Gdyby nie wasze słowa, rzekłbym: Panie mój, córka wasza stała się aniołem, którego tylko zewnętrzny kształt trzyma się jeszcze ziemi...

- Nie pozwólcie językowi cwałować niby bojowy rumak. Powiedzcie królowi, że jego córka stała się cnotliwą, pobożną i bardzo miłosierną osobą. Że walczy ze swymi ludzkimi słabościami, a naśladuje najlepsze wzory. I że może kiedyś, po latach, zajdzie tam, dokąd zachodzą najgodniejsi...

- Hm, po latach? Księżna wydała mi się cieniem, który byle słońce roztopi...

- I w tym mylicie się, panie. Zawsze wydawała się delikatna...

Rozmowa skończyła się. Jeszcze przez chwilę wymieniali pożegnalne grzeczności. Stojąc w progu, Banfy powiedział:

- Dziękuję wam, czcigodny mistrzu, za wasze nauki. Nie omieszkam powtórzyć waszych słów królowi. A teraz wybaczcie, że was niepokoiłem. Bądźcie zdrowi.

- I wy także, panie. Niech was Pan nasz prowadzi.

Znowu był sam. Ale pamięć rozmowy została żywa i powracała. Konrad niechętnie słuchał drugich. Bogaty potok myśli, jaki w nim płynął, nie znosił zakłócania obcymi, odmiennymi poglądami. Zwykł był je odrzucać siłą bezwzględnego przekonania. Tym razem przecież obca, niedopuszczalna opinia utkwiła w nim z uporczywą siłą.

- Nie! - mruknął sam do siebie. Wstał z zydla i chodził po komnacie z rękami założonymi na plecach. Przeszedłszy kilka razy tam i z powrotem, zatrzymał się przed krucyfiksem. Utkwił w nim wzrok. Wielkie, drewniane ciało kurczyło się z bólu, unurzane we krwi. Tyle nocy przed nim przeklęczał, tyle modlitw wypowiedział! Tyle razy wołał, błagał, dopraszał się. Lecz krzyż milczał. To była najokrutniejsza z prób. Nikt nie wiedział o niej. Nikt nie mógł wiedzieć, że on najgorliwszy, czczony i podziwiany przez tysiące - gdy sam woła, spotyka się z milczeniem!

Znowu podjął swą wędrówkę. Jesienne, blade słońce napływało przez okno w głębi grubego muru i kładło się smugami na łukach sklepienia. Może w tym milczeniu - zastanawiał się - tkwi źródło zmęczenia, jakie odczuwał? Czy można przez tyle lat walczyć wciąż o znak, że się jest słuchanym? Od samego początku - myślał z nie dającą się przezwyciężyć goryczą - służę, oddaję wszystkie siły. Zapomniałem już, że można czym innym żyć! A jednak - nic z tych wysiłków! Zło pleni się. Do Kościoła wkradają się ustępstwa i letniość. Gorliwość zanika. Coraz trudniej porwać słowami. Coraz trudniej mówić, gdy się samemu nie słyszy.

Krzyż milczy. Ludzie, nad którymi tyle razy grzmiał z ambony, pozostali nieznanym tłumem. Żeby choć zobaczyć swoje słowo kiełkujące w jednym z nich! Nie można tylko siać. Trzeba zobaczyć, jak zboże rośnie, dojrzewa...

Znowu patrzył wyczekująco na krucyfiks, z którego zwisał Umęczony. Nie żałowałem sił - jeszcze raz dokonywał w sobie rachunku. - Nie oszczędzałem ani drugich, ani siebie. Jeżeli stałem się postrachem, to dlatego, że nienawidzę zła. Czy nie tego było trzeba? Dlaczego nie pochylisz się nade mną, Panie? Dlaczego nie pokażesz mi nic z tego, co tak bardzo pragnę zobaczyć?

W komnacie trwała głucha cisza. Zatrzymał się przy pulpicie, pochylił się nad rozłożoną księgą. Oczy Konrada wędrowały po literach. Zdawały się czegoś szukać. Lecz nagle zatrzasnął gruby tom, aż buchnął w górę kłąb pyłu. Zacisnął dłoń na czole. Nawet słowa pisane przestały do niego przemawiać. Był otoczony pustką. Dawniej, gdziekolwiek się obrócił, odnajdywał swoją sprawę. Dziś - nie widział jej nigdzie. Nigdzie!



24

Sięgnął po płaszcz, narzucił go na ramiona. Wolno szedł dźwięczącym, rozstukanym echami korytarzem. Brat służebny, usłużnie przygięty, otworzył przed mim bramę.

Październik dopalał się pogodnie. Gałęzie drzew zdawały się obwisać niżej niż zwykle. Blade promienie słońca ślizgały się po ścianie liści i wydobywały tysiące tonów złota i purpury. Jutro Wszystkich Świętych. Wszystkich... - myślał. - Znanych i nieznanych, “popieczętowanych” z każdego rodu. Przypomniał sobie, co mówił o świętości do węgierskiego rycerza. Był przekonany, że powiedział mu o niej wszystko, co można było rzec w kilku słowach. Lecz czy już nic więcej powiedzieć nie było można? - zastanowił się nagle. Święci są jak te liście - myślał. - Tylu ich jest, ile odmian złota na październikowym drzewie. Tylu, a każdy inny... To dlatego tak trudno mówić o świętości. To dlatego tak trudno ich zobaczyć.

Ulica była pusta, a raczej - stawała się pusta przed nim. Jacyś ludzie, ujrzawszy go z daleka, schodzili szybko w bok. Udawał, że tego nie widzi. A jednak dostrzegał to i czuł.

Nieoczekiwanie minęła go gromada kobiet ubranych po wiejsku, niosących kosze pełne barwnych jabłek. Musiały nie wiedzieć, kim jest, ale spostrzegłszy księdza, kłaniały mu się i mówiły:

- Niech będzie pochwalony Pan nasz...

Z nagle obudzaną życzliwością patrzył na nie. Odpowiadał:

- Na wieki wieków...

Gdy go mijała ostatnia, wyciągnął dłoń i wziął z jej kosza rumiane jabłko. Kobieta natychmiast przystanęła i zaczęła go prosić, by zechciał wziąć więcej:

- Bierzcie, wielebny panie - mówiła. - Bierzcie, ile chcecie.

Potrząsnął głową.

- Dziękuję ci. Wezmę tylko to jedno.

- Bierzcie, panie, więcej - nastawała. - Ładne są, widzicie. A nie chcecie brać bez zapłaty, to zmówcie Zdrowaśkę. Potrzeba człowiekowi, na taki ciężki czas...

- Zmówię za to jedno - powiedział. - Idź z Bogiem.

Nie wiedział, po co wziął to jabłko. Nie miał zamiaru jeść. Skusiło go chyba swą barwą.

Ulica znowu była pusta. Tak doszedł przed bramę szpitala. Chłopak o rozdętej głowie, o twarzy zdradzającej niedorozwój, grzał się na słońcu.

- Chodź tu do mnie - przywołał go. Zwykle wydawał polecenia, nie spoglądając nawet na człowieka, do którego się zwracał. Tym razem patrzył jednak na grube policzki, na mętne, źle widzące oczy chłopca. - Jak się nazywasz? - zapytał.

- Kuno.

- Jesteś sierotą?

- Matkę mam. Ale trędowata. I kazali jej iść precz.

Czyżby to tamta? - przebiegło przez myśl Konrada. Elza mówiła coś wtedy o dziecku.

- Słuchaj - rzekł - idź do księżnej Elzy i powiedz jej, aby tu do mnie zaraz przyszła. Rozumiesz?

- Ano, rozumiem. Ładne jabłko macie, panie. Takie czerwoniusieńkie.

- Idź. A jabłko - masz...

Chłopiec pocałował go w rękę i odszedł zataczającym się nieco krokiem. Konrad zbliżył się do ławki pod murem i usiadł na niej. Właściwie - nie wiedział, po co tu przyszedł. Elza była u niego u spowiedzi zaledwie przed czterema dniami. Czekając na nią przypomniał sobie, o czym wtedy mówili. Aha - doniesiono mu, że Elza próbuje obejść nakaz dawania jałmużny jedynie chlebem i każe wypiekać ogromne bochny. Zganił ją surowo: nic go bardziej nie wyprowadzało z równowagi, jak jej chytrość. “Abyś nie obchodziła mego zakazu - rzekł - zmieniam moje polecenie. Wolno ci odtąd dawać tylko ułamki chleba. Słyszysz”? Jak zwykle przyjęła jego polecenie milczącym ucałowaniem jego dłoni.

Nie miał dziś jednak ochoty powracania do tej sprawy. Może to słońce i barwne liście sprawiły, że ogarnęła go jakaś miękkość. Czekał bez zniecierpliwienia na nadejście Elzy. Po chwili zobaczył ją idącą szybko w jego stronę. Wiedziała, że nie znosi czekania, śpieszyła, jak mogła. Gdy nadbiegła, nie mogła złapać tchu. Dyszała ciężko. Na jej blade policzki wystąpiły krwawe plamy. Jedną rękę z całych sił przyciskała do piersi, drugą wsparła się o drzewo. Patrzył na nią i dziwił się, że dotąd nie spostrzegł, jaka jest blada i wychudła. Tamten miał rację: wydawała się cieniem.

- Siądź - powiedział. Wskazał jej miejsce na ławce. Przysiadła niepewnie. Zwykle, gdy z nią rozmawiał, stała przed nim lub klęczała. Wciąż słyszał, jak dyszy. Na jej skroniach perliły się kropelki potu. - Zmęczyłaś się? - zapytał. - Nie trzeba było biec...

- Kuno powiedział... - zadyszka przerywała słowa - że czekacie... a on, wolno...

- To nic. Czas ładny, wyszedłem na spacer. Dawno nie byłem u ciebie w szpitalu. Postanowiłem zajść, zobaczyć. Już się przygotowałaś na zimę?

- Chcecie, mistrzu... - poderwała się - bym was... oprowadziła...?

- Nie, siedź. Źle wyglądasz. Czy chorujesz?

- Kaszlę trochę... nocami... Ale to nic.

- Musisz więcej dbać o siebie. Nakazuję ci to! - powracał do zwykłego tonu. Ale zaraz mówił znowu łagodnie: - Ciało ludzkie jest jak osioł uparte i krnąbrne. Ale i o osła trzeba dbać.

- Jesteście łaskawi, mistrzu...

Zapanowała cisza. Jeszcze pragnął coś jej rzec, spokojnego i dobrego, ale nie wiedział, o czym ma mówić. Nie prowadził nigdy takich rozmów. Gdy odzywał się, jego słowa były rozkazami.

Zapytał wreszcie:

- Miałaś dziś gości?

- Tak. Wiecie już o tym, mistrzu? Był u mnie wysłaniec mego ojca, rycerz Banfy...

Uczyniła odruchowo gest: nieznacznie położyła dłoń na zawiązanym w gruby węzeł rogu fartucha. Ten ruch nie uszedł jego uwagi. Życzliwy nastrój, w którym tu przyszedł, prysnął w jednej chwili. Rozdrażnienie powróciło. Był pewien: usiłuje ukryć przed nim otrzymane klejnoty. Wbrew jego zakazowi chce je rozdać. Kiedy on przychodzi z dobrym słowem, ona oszukuje go!

- Z czym przyjechał? - pytał dalej. Ale wbrew woli Konrada jego głos zmienił się. Elza spostrzegła to. Podniosła oczy na mistrza i zobaczyła utkwiony w siebie przerażający, stalowy wzrok. Jeszcze bardziej pobladła. Bezkrwiste wargi zaczęły drżeć.

- Mówił... - próbowała opowiadać - o ojcu... i pytał...

Po raz drugi dostrzegł, jak jej mała, posiniała dłoń usiłuje niezręcznie ukryć zawiązany fartuch. Nagle ogarnęła go wściekłość. Był jak mąż odkrywający zdradę żony. Raptownie wyciągnął rękę i wskazując palcem węzeł, zapytał surowo:

- Co tam masz?

Zerwała się z ławki. Stała przed nim cała drżąca. Jej język plątał się. Nie była zdolna wypowiedzieć słowa. Niecierpliwym gestem kazał jej rozwiązać węzeł. Jej palce o pobladłych koniuszkach siliły się przez chwilę nad rozplątaniem zaciśniętego płótna. Wreszcie rozwiązała węzeł, rozpostarła fartuch. Wziął jego brzeg, przysunął ku sobie. Zajrzał do środka. Na płótnie leżał chleb, wiele małych, bardzo małych kawałeczków. Potrząsnął fartuchem. Pod spodem nie było także nic innego. Tylko chleb.

- Niosłaś dla swoich biednych? - zapytał. Głos Konrada znowu był inny. Zabrzmiał teraz głucho, jakby dobywał się z głębi krypty.

Tak, na podgrodzie... - szepnęła. Jej wargi nie przestawały drżeć. Ale wyraz lęku, jaki pojawił się na jej twarzy, gdy Konrad wybuchnął gniewem, przemienił się w wyraz oszołomienia.

Nic nie mówiąc zrobił gest, by zawiązała fartuch z powrotem. Długo milczeli. Ona stała przed nim z opuszczoną jakby wstydliwie głową, on patrzył na nią tępym wzrokiem człowieka, który nie może pogodzić się z tym, co zobaczył. Powoli, wspierając się na ręce, która drżała, powstał.

- To idź - rzekł. - Zanieś...

- Pozwalacie? - zapytała. - Naprawdę? - w tym słowie zadźwięczała radość.

Skinął potakująco głową. Zawołała “dziękuję” i schyliła się do jego ręki. Ale on zamiast podać jej dłoń do pocałowania, odsunął ją od siebie. Zaskoczona podniosła wzrok. Ich oczy spotkały się: jego szare i przygasłe długo czegoś zdawały się szukać w jej czarnych i błyszczących. Potem powiedział tym samym, wciąż bezdźwięcznym głosem:

- Nie dziękuj. To ja...

Nie skończył, tylko mocno ścisnął powieki i odwrócił się. Widziała, jak idzie ku bramie powoli, zgarbiony, zwyciężony. Nie śmiała za nim pobiec. Tylko mocno, z całych sił, zawołała w sercu o miłosierdzie do Tego, który każdej nocy odliczał ostatnie dni jej czekania.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Dobraczyński Jan Przyszedłem rozłączyć
Dobraczynski Jan Magdalena
Dobraczyński Jan Magdalena
Dobraczyński Jan Kto was zabije
Dobraczyński Jan Kto was zabije
Dobraczyński Jan Piąty akt
Dobraczyński Jan Dzieci Anny
Dobraczynski Jan A znak nie bedzie mu dany [kor8]
Dobraczynski Jan Listy Nikodema
Dobraczynski Jan Swiety miecz [kor8]
Dobraczynski Jan Kto was zabije
Dobraczynski Jan Magdalena
Dobraczyński Jan Magdalena
Dobraczynski Jan Magdalena
Dobraczynski Jan Cien Ojca
Dobraczyński Jan Truciciele
Jan Dobraczyński Magdalena
Jan Dobraczynski Narodziny sredniowiecza

więcej podobnych podstron