Jan Dobraczyński
Magdalena
Morze kołysało łodzią. Fale łaskotały dno, jakby ktoś skrobał po deskach palcami. Żagiel obwisł. Wiatr, który rankiem dął w stronę lądu, teraz ucichł. Nic nie rozpraszało wiszącego nad zatoką upału.
Jej ten żar nie przeszkadzał. Wyciągnęła się leniwie na rozścielonych na pokładzie poduszkach. Jedną dłoń podłożyła pod kark. Czarne włosy rozsypały się szeroko wokoło głowy. Mieniły się pieszczone blaskiem przesianym przez szkarłatną zasłonę słońca.
Bezruch ogarnął wszystkich na pokładzie. Trzej muzykanci odłożyli swoje instrumenty i pospali się w cieniu, rzucanym przez kabinę na rufie. Żaden dźwięk nie dochodził spod pokładu, widać wioślarze spali także, wsparłszy głowy na wiosłach. Tylko jeden sternik tkwił na swoim stanowisku, ale i on kiwał się sennie, nasunąwszy na czoło kapelusz słomkowy o wielkim rondzie.
Dźwignęła się i otworzyła szeroko oczy. Były duże, czarne, jakby nakrapiane złotem. Sen ją odszedł. Wsparta na rękach powiodła spojrzeniem po uśpionym pokładzie. Wzrok jej spoczął na leżącym obok niej mężczyźnie. Był ubrany w taką samą jak ona krótką, amarantową tunikę. Spał. Jedną ręką przykrył oczy, drugą miał wyciągniętą w jej stronę. Patrzyła na muskularne wygolone gładko ramię, na półotwartą dłoń z pierścieniem na serdecznym palcu.
Znała dobrze to ramię i te palce, szczupłe, ale mocne, nawykłe do trzymania wodzy i miecza. Wydawały się wcieleniem siły. A jednak ta sama dłoń potrafiła być zdumiewająco delikatna. Nie siła, ale właśnie ta miękkość zwyciężyła jej sprzeciwy, kazała zapomnieć, że została zdobyta.
Oderwała wzrok od dłoni, która dotykała jej biodra, znowu patrzyła wokoło siebie. Przed nią tafla morza, ujęta w półokrąg ziemi, poruszała się lekko. Schodzące ku zachodowi słońce świeciło w stronę lądu, wydobywało wszystkie jego barwy: ciemną zieleń drzew, płową – skalnych zboczy, czerń głazów przybrzeżnych, mglisty błękit gór. Jeden ze szczytów wznosił się bliżej morza. Zielone zbocze porosłe było bujną roślinnością. Nad szczytem unosił się leciutki pióropusz dymu.
U stóp góry rozrzucone były wśród zieleni skupiska białych domów. Ku zatoce spływały potoki. Z daleka wyglądały jak srebrne łańcuszki, pogubione w trawie.
Gdy odwróciła głowę w przeciwną stronę, widziała pod blask słońca skrzącą się powierzchnię morza. Wyspa sterczała z wody niby wbity w dno potężny słup. Robiła wrażenie niedostępnej skały.
Kiedyś ją opłynęli. Od strony morza nabrała teraz kształtu klęczącego wielbłąda: dwa wierzchołki przedzielała zielona przełęcz niby położone między garbami siodło. Środkiem przełęczy, między podpierającymi winnice murkami, biegła w górę zakosami droga. Z daleka dostrzec można było, że zdobią ją białe posągi.
Ale ledwo zbliżyli się do portu, wypłynęła im naprzeciw łódź. Na jej pokładzie wznosiła się wieżyczka z długą belką zakończoną hakiem – groźne urządzenie, które zadecydowało przed pół wiekiem o zwycięstwie pod Akcjum. Łódź pędzona wiosłami podpłynęła blisko, jej dowódca, we wciśniętym na oczy hełmie, oznajmił przez tubę grzecznie, ale służbiście:
– Z rozkazu cezara nikt nie wzywany nie ma prawa ani podpływać do wyspy, ani lądować. – Dorzucił mniej służbiście. – Poleć, panie, sternikowi zawrócić. Cezar nie lubi nieoczekiwanych odwiedzin. Mam rozkaz zatopić każdy statek, który mimo zakazu zbliży się do wyspy.
Odpłynęli śpiesznie. Na lądzie powtarzane były opowieści o okrutnych zabawach, jakie miał podobno wyprawiać na wyspie cezar wraz z młodym Gajusem Kaligulą, którego trzymał przy sobie. Z tymi zabawami wiązano wypadki tajemniczego znikania w okolicy chłopców i dziewcząt. Nigdy już więcej nie popłynęli w tamtą stronę.
Wstała wolno. Postąpiła kilka kroków depcząc rozścielony dywan bosymi stopami o pomalowanych krwiście paznokciach. Nie odrywała wzroku od półkręgu lądu, jaki miała przed sobą. Inaczej wyglądał tutejszy świat niż jej ziemia ojczysta. Gleba tutaj rodziła lekko i przynosiła obfite plony. Niezliczone statki handlowe dowoziły towary i bogactwa nie tylko z pobrzeża morza, określanego dumnym mianem mare nostrum, ale również to wszystko, co poprzez porty egipskie ściągane było do Italii z odległych i tajemniczych ziem Wschodu. Leżąc na drodze płynącego strumienia bogactw, miasta tutejsze stały się prawdziwą krainą dobrobytu, rozkoszy i użycia. Gdy ją Lucjusz tutaj przywiózł, trudno jej było uwierzyć, że taki świat może istnieć. Spędzili jakiś czas w Rzymie. Ale stolica była pełna gwaru, hałasu, sporów i intryg. Życie w Rzymie męczyło. Tutaj można się było bawić bez zmęczenia i przesytu. Ludzie pławili się w morzu lub w ciepłych źródłach, jedli coraz bardziej wymyślnie, pili, przesiadywali w termach, w cyrkach i na stadionach, rozkoszowali się widowiskami teatralnymi, ale przede wszystkim szukali zadowolenia w coraz nowszych, coraz bardziej wyrafinowanych rozkoszach erotycznych. Pod opieką władczyni miasta, Wenus, kwitła głoszona przez wygnanego poetę podniecająca ars amandi. To, co on opisał swym lekkim rylcem – tutaj działo się naprawdę.
Czyż wśród takiego życia można było pamiętać o trudnościach gospodarczych, jakie dotykały cierpiących na narastający brak rąk roboczych właścicieli majątków? Na kłopoty powodowane przez wzrastający w liczbę z roku na rok plebs? Na walki polityczne? Ludzie zapominali tutaj o wszystkim, poza poszukiwaniem nowych rozrywek i rozkoszy. Żyli niby w Raju w tej niepojętej krainie, o jakiej – pamiętała – czytywano, gdy była dziewczynką.
Posłyszała za sobą głos mężczyzny. Lucjusz obudził się także.
– Już nie śpisz, carissima? To dobrze – ziewnął. – Trzeba nam już wracać. Słońce się zniżyło.
– Wybierasz się dziś do Poppeuszów?
– Tak. Muszę do nich iść. Ojciec chce tego.
– Więc wracajmy.
Lucjusz klasnął rozkazująco. Na klaśnięcie wynurzył się z cienia, rzucanego przez kabinę, starszy służby, wyzwoleniec Rufus.
– Obudź wszystkich – rozkazał Lucjusz – niech statek płynie do portu. Każ grać muzykantom. I niech podadzą nam wina i owoców.
Na pokładzie powstał ruch. Wioślarze chwycili wiosła i zagrabili nimi wodę. Sternik uderzył w mały bębenek, którym nadawał wiosłującym rytm. Muzykanci ujęli instrumenty. Zagrali wschodnią pustynną melodię. Wiedzieli, że ona ją lubi.
Nadeszły dwie niewolnice. Jedna młoda, jasnowłosa, imieniem Eola, została przywieziona przez Lucjusza z Macedonii. Niosła płaski kosz napełniony winogronami. Za nią szła druga, starsza, z dzbanem wina i z kubkami. Nazywała się Niza. Ojciec Lucjusza przywiózł ją jako dziewczynkę z Galii. Dał ją Lucjuszowi, a on ofiarował jej. Niza stała się dla niej nieodstępną towarzyszką i powiernicą.
Eoli nie lubiła. Niewolnica była ładna. Wiedziała, że Lucjusz korzysta od czasu do czasu z jej wdzięków. Nie było w tym nic niezwykłego – a jednak z przyjemnością kazała dziewczynie nałożyć sobie na stopy złocone sandałki. Pamiętała, że tak jeszcze niedawno nie było między nimi różnicy: obie były niewolnicami.
Znowu wyciągnęła się na poduszkach i trzymając nad sobą kiść dorodnych winogron sięgała po nie wargami. Zachowała ten gest z dzieciństwa. Bywało wtedy nieraz, że leżąc leniwie na trawie połykała w taki sposób słodkie grona. Kątem oka widziała, że o parę kroków od niej krząta się pracowicie siostra. Różniły się bardzo od siebie. Marta od najwcześniejszych lat była wzorem porządku i pracowitości. Rwąc winogrona nie odrywała się ani na chwilę od pracy. Rzucała gniewnym spojrzeniem w stronę próżnującej siostry. Kilka razy próbowała ją zganić, zagrozić, że się poskarży bratu. Ale ona wzruszała tylko ramionami, słysząc te pogróżki. Brat nie wdawał się w takie sprawy, a poleceń Marty nie miała zamiaru spełniać.
Równo poruszające się wiosła popychały szybko lekki stateczek. Kierowali się prosto na górę, nad której szczytem unosił się biały dymek. U jej stóp w ujściu rzeczki leżał mały port. Widać go było coraz lepiej, w miarę jak się zbliżali do lądu.
W porcie czekała na nich lektyka. Do miasta trzeba było iść drogą wyłożoną płytami.
Leżąc w lektyce obok Lucjusza oparła głowę na jego ramieniu.
– Gdy pójdziesz do Poppeuszów, chciałabym także wyjść – powiedziała.
– Dokąd?
– Pragnę zajrzeć do sklepu Marusa. Słyszałam, że ma nowe wiersze Filodema.
Zaśmiał się.
– Lubisz wiersze tego poety?
– Lubię.
– Czy dlatego, że przypominają ci twoją ziemię rodzinną?
– Trochę. Filodem urodził się w Gadarze za Jordanem. Tamtędy chodzą Żydzi z Galilei do Judei, aby uniknąć zetknięcia z Samarytanami.
– Jeśli tam się urodził, to jednak od dawna mieszka w Herculanum. Na pewno w jego wierszach znaleźć można ślady pochodzenia. Czemu chcesz ich szukać? Oni wyrzekli się ciebie, wypędzili cię, przeklęli...
Bez słowa skinęła opuszczoną głową.
– Tu jesteś wolną kobietą – ciągnął dalej – możesz czytać wiersze, chodzić do term, oglądać munera, brać udział w misteriach i pochodach ku czci Wielkiej Macierzy... Wydaje mi się, że to lubisz? A przede wszystkim możesz kochać bez oglądania się na zgodę ojca czy brata...
Znowu skinęła głową w milczeniu. To, co mówił, było prawdą. Tam, wśród swoich byłaby niewolnicą ojca, męża, brata. Musiałaby rodzić dzieci, zajmować się nimi i pracować – od świtu aż do nocy. Byłaby ciemna i głupia. Niewola dała jej więcej swobody, niż jej miała jako wolna.
Willa Gajusa Klaudiusza Prokulusa leżała w dzielnicy, w której znajdowały się najpiękniejsze insule miasta. Były to domy bogaczy pompejańskich, dostojników rzymskich, którzy tu zjeżdżali dla odetchnięcia od życia politycznego, obfitującego w intrygi i spory. Wszystkie odznaczały się przepychem, elegancją i dobrym smakiem.
Prokulusowie wywodzili się z bocznej linii Klaudiuszów. Gajus Prokulus jako centurion legionu wojował pod wodzą Germanika z Germanami, a potem pod Tyberiuszem w Armenii. O swoim pokrewieństwie z rodem cesarskim nie wspominał nigdy. – Pamiętał o tym, jak zniknęli, nie wiadomo przez kogo sprzątnięci – Agrypa Postumus, Julia, sam Germanik, a wreszcie rodzony syn cesarza, Druzus. Zanim jednak Gajus, syt zdobytych na wojnie zaszczytów, wycofał się do swej willi w Pompejach, wszedł w kontakt z wszechwładnym prefektem pretorianów, Sejanem. Sejan okazał Gajusowi sympatię i życzliwość, czym zachwycony – mając na oku przyszłość swoich dzieci: Lucjusza i Klaudii, wydanej niedawno za mąż – pozwolił sobie rozwieść się wobec niego o przynależności do panującego rodu. Sejan słuchał słów Gajusa uważnie, zapewnił, że będzie pamiętał zarówno o mężu Klaudii, jak i należnym stanowisku dla Lucjusza, który odbywał właśnie służbę wojskową w dwunastym legionie stacjonującym w Syrii, noszącym wspaniały tytuł Fulminata.
Obietnice Sejana zachęciły Gajusza Prokulusa do zajęcia się karierą syna. Poppeuszowie – ród wielkich bogaczy pompejańskich – posiadał wpływy w Rzymie, w senacie i na dworze cesarskim. Córka Poppeusza, Waleria, nie była na pewno dziewczyną piękną, stanowiła jednak znakomitą partię. Bogate małżeństwo oraz opieka najpotężniejszego człowieka w cesarstwie mogły zapewnić Lucjuszowi – jak sądził Gajus – znakomitą przyszłość. Niewolnica, którą młody trybun przywiózł ze Wschodu, wyzwolił i uczynił swą kochanką, nie odgrywała w tych obliczeniach żadnej roli. W Pompejach każdy mąż miewał obok żony kochanki – i tylko to się liczyło, aby nie wydawał na nie zbyt wiele pieniędzy.
Po powrocie do willi oboje wzięli kąpiel. Ojciec z synem świątecznie ubrani wyruszyli zaraz potem do Poppeuszów.
Gdy lektyka niosąca ich opuściła dom, przywołała Nizę. Kazała przynieść dwa ciemne płaszcze z kapturami. Wydała także polecenie, aby towarzyszył im niewolnik imieniem Karpus, potężny wzrostem i znany z wielkiej siły. Karpus trzymał w jednej ręce kij, w drugiej latarkę. Chociaż w mieście panował spokój i nie słychać było o napadach na przechodniów – zwłaszcza że stacjonująca w Neapolis kohorta pretoriańska pilnowała porządku na całym wybrzeżu ze względu na bliską obecność cesarza – Lucjusz domagał się, aby zawsze w swych wędrówkach po mieście, zwłaszcza wieczornych, towarzyszył jej niewolnik.
Mimo zmierzchu miasto było ciągle jeszcze pełne życia. Sklepy i stragany pozostawały otwarte do późna. Blask kaganków przyciągał klientów. Także winiarnie pełne były pijących. Obok otwartych drzwi jednej z tawern jakiś pijany drab naśladował bezwstydnie stojący w pobliżu posąg spitego Herculesa. Zobaczywszy dwie owinięte płaszczami postacie kobiece ruszył ku nim niepewnym krokiem, bełkocząc jakieś zachęcające słowa. Ale Karpus wysunął się naprzód i jednym uderzeniem kija zwalił pijaka na ziemię.
Na forum, wśród najelegantszych sklepów, znajdowała się księgarnia Marusa. Gdy wszedłszy do sklepu zsunęła kaptur z głowy, kupiec skłonił się nisko, poznawszy znaną sobie klientkę.
– Witaj, pani. Czym mogę ci służyć?
– Doszło do mnie, Marusie, że posiadasz na składzie nowe utwory Filodema.
– Mam je rzeczywiście. – Sięgnął do półki, na której leżały rulony, każdy przewiązany barwnym sznurkiem. – Oto jeden z tych, który został napisany pod dyktando samego poety.
– O czym mówi utwór?
– Tym razem Filodem ofiarował swoim czytelnikom ucieszne epigramaty, opisujące zabawy z kochanką...
– I nie ma w nich nic z opisów ziemi, na której urodził się poeta?
– Nie, pani. Tym razem czcigodny filozof trącił struny amora.
Rzuciła okiem na rulon, przeczytała kilka zdań, po czym oddała rulon kupcowi.
– Takich wierszy nie szukam. Te epigramaty przypominają mi plugawe wierszyki, jakie gawiedź wypisuje na murach. Szkoda, że poeta obrócił zainteresowania w inną stronę.
– Śmiem powiedzieć, pani, że jednak te wesołe wierszyki czytywane są chętniej niż westchnienia poetyckie. I autor, i ja zarabiamy na nich lepiej. Filodem potrzebuje pieniędzy. Przywiózł sobie ostatnio z Bajów nową kochankę... Jest młoda jak ty, pani.
Nie odpowiedziała. Nawet w mieście, jak Pompeje, znane były powszechnie miłostki podstarzałego poety. Widziała go kiedyś podczas misterii dionizyjskich goniącego z rozwianym włosem za bachantką, która w namiętnym tańcu zrzuciła z siebie peplum.
Marus odprowadził ją do drzwi sklepu.
Zrobiło się późno. Po niebie, na którym tu i tam wisiały obłoki niby zapomniana na sznurze bielizna, toczył się księżyc. Czasami znikał zakryty, ale jego blask prześwietlał obłok jak płomień lampy taflę grubego szkła. Na rozbłyszczonej tarczy widać było ciemne, tajemnicze zarysy.
Światła targowiska zaczynały gasnąć. Kupcy zamykali sklepy i stragany, słychać było stukot ciężkich okiennic. Na pustoszejące ulice wychodziły łaciate koty, w dzień kryjące się między krzewami. W mroku doszedł wrzask napadniętej przez samca kotki, jednocześnie rozpaczliwy i namiętny.
– Chodź – powiedziała do Nizy. – Chcę jeszcze zajść tutaj.
Skręciły w boczną, krótką uliczkę. Sklep, przed którym się zatrzymała, był zamknięty. Nad wejściem wisiał metalowy rogal ogłaszający piekarnię. Mur po obu stronach drzwi pokryty był nieprzyzwoitymi rysunkami i napisami. Obok wielkiego fallusa ktoś wypisał czterowiersz wykpiwający obrzezanie.
Kazała Karpusowi zastukać. Musiał to zrobić kilka razy, zanim otworzyło się małe okienko w drzwiach i rozległ się gniewny, nosowy głos:
– Kto tam? Kto się dobija?
– To ja – powiedziała zza pleców niewolnika – chyba poznajesz mnie, Abinerze?
Księżyc wymotał się z welonu i zaświecił mocniej, spadając wprost na jej głowę, z której zsunęła kaptur.
– Co z tego, że poznaję? Późna pora. O tej porze pod moje drzwi przychodzą tylko łobuzy, którzy malują różne świństwa. Czego chcesz?
– Chcę zamienić kilka słów z siostrzenicą twojej żony, która do was przyjechała.
– Skąd o tym wiesz?
– Mniejsza z tym, skąd. Chcę z nią mówić.
– Ona nie będzie z tobą rozmawiała. Nie należysz do naszych.
Ogarnął ją nagły gniew.
– Ostrzegam cię – powiedziała ostro – jeśli nie otworzysz drzwi i nie pozwolisz mi rozmawiać z tą dziewczyną...
Nie ukończyła groźby usłyszawszy, że piekarz zdejmuje podpierającą drzwi sztabę. Jej słowa musiały go przestraszyć. Wiedział przecież, kim jest, i że jedno słowo Lucjusza do któregoś z edylów mogło go nawet pozbawić prawa do mieszkania w mieście. Było wiadomo, że Tyberiusz nie lubi Żydów.
Drzwi otworzyły się, ukazał się w nich brodaty mężczyzna.
– Wejdź – warknął – ale oni – dorzucił w swoim języku – niech nie wchodzą.
– Nie wejdą – zgodziła się. Odwróciła się, powiedziała do Nizy i Karpusa: – Poczekajcie na mnie.
Niza sprzeciwiła się:
– Nie możesz iść, pani, sama.
– Nie boję się – zapewniła.
Poszła za brodatym mężczyzną. Prowadził ją przez piekarnię, pełną zapachu rozrobionego ciasta, do małej izdebki w głębi. Przy stole, na którym palił się kaganek, siedziały dwie kobiety. Zatrzymała się w progu, powiedziała:
– Pokój wam.
Nie odpowiedziały, patrzyły na nią zaskoczone. Starsza z kobiet, żona piekarza, musiała ją poznać. Niespokojnie spoglądała to na nią, to na męża, który stał z ponurą twarzą. Zapytała:
– Po co ona tu przyszła? Czego ona chce? Dlaczego ją wpuściłeś?
– Co jest dlaczego? – rzucił ze złością. – Nie twoja sprawa pytać. Ona chce gadać z nią – wskazał ruchem brody młodą dziewczynę. – Ktoś jej wygadał, że ona przyjechała. Pewno ten głupiec Siba. Same nieszczęścia spadają przez jego parszywy język.
Zapadło milczenie pełne zapiekłego gniewu. Powiedziała:
– Przyszłam tu, aby ją o coś zapytać. Spytam i pójdę. To twoja siostrzenica? – zwróciła się do piekarzowej.
– Skoro wiesz, po co pytasz? – odburknęła kobieta.
– Przypłynęła statkiem?
– Statkiem.
– Twój brat mieszka w Betanii?
– Jest tak, jak powiedziałaś. – Odpowiedź przypominała warknięcie.
– Pamiętam go. Milka była wtedy dziewczynką. Teraz, widzę, wyrosła. Twój brat – Joel, prawda? – Był zaprzyjaźniony z moim bratem.
– Twój brat, słyszałam, to godny człowiek, mądry, uczony doktor, prawdziwy Izraelita. Nie taki jak ty – syknęła nienawistnie.
– Nie twoja sprawa! Chcę, aby ona mi powiedziała, co się dzieje u mego brata?
Dziewczyna dotąd milczała. Miała duże, czarne oczy i piękne zrośnięte nad czołem brwi. Na jej twarzy nie było zawziętości, raczej ciekawość.
– Ja ciebie także pamiętam – powiedziała cicho. – Poszłaś wtedy za Szymonem i wszyscy cię podziwiali, że jesteś jak... jak... Debora... jak Judyta... Ale potem, gdy Szymon zginął, mówili na ciebie złe słowa. Przeklinali ciebie... Mówili, że nie wolno cię wpuścić do żadnego izraelskiego domu... Że jesteś nieczysta...
– Dobrze mówili – powiedziała piekarzowa.
Zmilczała jej uwagę. Pytała:
– Od tamtego czasu minęły dwa lata. Czy mój brat żyje?
– Żyje. Ale ciągle choruje. Twoja siostra służy mu i opiekuje się nim.
– Widujesz ich?
– Tak, często. Codziennie.
– Wspominali coś o mnie?
– Nie, nic, nigdy.
– Mówiłaś im, że jedziesz do Italii?
– Mówiłam.
– I nie było mowy o tym, że możesz się spotkać ze mną?
– Nie. Oni nie wiedzą, gdzie jesteś. I nie chcą wiedzieć. Słyszałam, jak Marta nieraz mówiła: „Nie mam siostry”.
Oddychała szybko i ciężko jak ktoś, kto zbyt długo trzymał głowę pod wodą. Milczenie przerwał Abiner. Rzucił niecierpliwie:
– Już późno. Ona ci powiedziała wszystko, co wie. Idź sobie.
– Jeszcze chwila. Powiedz – zwróciła się na nowo do Milki. – Co się dzieje w kraju, w Jerozolimie?
– Nie wiem, czego się chcesz dowiedzieć. Świątynia już prawie ze wszystkim wykończona. Na święta przybywają do niej wielkie tłumy pielgrzymów...
– A w Judei? Czy jest spokój?
– Nikt teraz z Rzymianami nie walczy. Podobno kryje się w górach resztka ludzi Szymona, ale oni tylko napadają na kupców... Za to całe tłumy chodzą teraz nad Jordan do proroka...
– Do proroka? Co to za prorok?
– Nazywa się Jan syn Zachariasza. Żył przez lata na pustyni. Teraz przyszedł nad rzekę. Upomina ludzi, aby nie grzeszyli. Wzywa, aby się obmywali w wodzie na znak odrzucenia od siebie wszelkiego zła. Bo on mówi, że po nim przyjdzie inny prorok, większy niż on...
– Kiedy ma przyjść?
– Jan mówi, że niedługo, że już jest. Byłam nad Jordanem i słyszałam, jak wołał, że gdy tamten przyjdzie, będzie chrzcił ludzi ogniem.
– I do Jana idzie wielu?
– Idą wszyscy. Nawet złodzieje, poborcy, dziewczyny uliczne...
– Po co?
– On ich chrzci, wzywa, by pokutowali...
Powiedziała zamyślona, jakby sama do siebie...
– Szymon nie kazał pokutować. Walczył...
Urwała i zamilkła. Zrobiła się cisza. Z kąta rozległ się zły głos piekarza:
– Już późno... Idź już.
– Idę – odrzekła. – Pokój wam.
Nikt jej nie odpowiedział. Abiner poszedł przodem z kagankiem w ręku. Znowu przeszli przez ciepłą, dyszącą zapachem chleba piekarnię. Mężczyzna odsunął sztabę. Przed domem, w blasku księżyca stali Niza i Karpus. Mijając próg powtórzyła:
– Pokój wam.
Ale usłyszała tylko odgłos splunięcia. Drzwi zamknęły się za nią, szczęknęła zasuwana sztaba.
Odruchowo zaśmiała się. Gniewnie i gorzko. Miała dziwne uczucie, że ten śmiech zabrzmiał tak, jakby nie był jej śmiechem. Trochę tak, jak zwykł śmiać się Melito.
Cubiculum było małe, pogrążone w ciemnościach. Okno zamykały ciężkie okiennice. Przychodziło się tu tylko, aby spać. Leżący obok Lucjusz pogrążony był w głębokim śnie. Jego nagie ciało pachniało olejkami, jakimi się skropił idąc do Poppeuszów, jego oddech – wypitym winem.
– Ona nie warta ciebie – mówił po powrocie pochylony nad nią. – Mała, chuderlawa... Musi mieć obwisłe piersi... Ale rozumiesz...?
– Rozumiem... – jej palce zaciskały się na barkach mężczyzny.
Potem zasnął, ale ona spać nie mogła. Myśli wciąż wracały do gniewnej rozmowy u piekarza. Gdy Szymon zawołał na nią, wiedziała, że wzywa do walki. I walczyliśmy – myślała. Wierzyła, że trzeba było walczyć. Nie uległa bez walki. Jej palce powędrowały pod lewą pierś i odnalazły bliznę, miejsce, w które pchnęła się nożem. Nieporadnie i zbyt słabo. Wyrwano jej nóż, zanim zdołała uderzyć po raz drugi. „Zbyt ładna jesteś, moja mała – powiedział Lucjusz. – Nie pozwolę ci odebrać sobie życia. Chcę cię mieć.” Przywołał znającego się na opatrywaniu ran żołnierza, aby zajął się jej raną. Gdy ją odprowadzano do namiotu Lucjusza, widziała jak inne dziewczęta gwałcone były przez żołnierzy na łące, na oczach ich ojców, braci, kochanków.
Oddział Szymona został zaskoczony i rozbity. On sam zginął jako jeden z pierwszych. Resztka powstańców wpadła w zastawioną pułapkę. Na schwytanych mężczyzn czekały krzyże, ustawione wzdłuż drogi. Namiestnik chciał, aby taka śmierć odstraszyła Żydów od nowych buntów. Przy oddziale zwycięzcy znaleźli gromadę młodych dziewcząt. Oddano je żołnierzom.
Ten także, który ją odprowadzał do namiotu, patrzył na nią łakomie, nie śmiał jednak tknąć branki swego wodza. Związał jej ręce i nogi i zostawił leżącą na ziemi. Leżała osłabiona utratą krwi – ale bardziej jeszcze przybita poczuciem doznanej klęski.
Poszła za Szymonem nie dlatego, że porwał ją jako mężczyzna. Tamto przyszło potem, gdy już prowadzili życie walczącego oddziału. Kiedy spotkała go, zdobył ją słowami. Mówił o hańbiącej niewoli, w jakiej znajduje się Izrael, o wielkiej jego przeszłości, o obietnicach Najwyższego, o namaszczonym wodzu-mesjaszu, który przyjdzie, aby porwać cały naród do zwycięskiej walki, o wielkim triumfie nad nieczystymi. Mówił gorąco, z zapałem, a ona słuchała go – i dała się porwać jego słowom. Tak często marzyła i oto pod jego słowami marzenia zaczęły przybierać widzialny kształt. W ich domu tylko Marta żyła życiem codziennych, ludzkich spraw. Ona i ich brat ogarnięci byli marzeniami. Tylko że Łazarz odnajdywał swoje marzenia w rulonach natchnionych ksiąg – i to mu wystarczało. Dla niej marzenia musiały przybrać wygląd postaci ludzkiej.
Szymon z gromadą zwolenników wyruszył w góry judzkie. W okolicach Masady rozgromił oddział wojsk pomocniczych, które wysłał za powstańcami prokurator. Syt triumfu zjawiał się w miasteczkach w pobliżu Jerozolimy, by ściągać nowych rekrutów do swego oddziału. Ochotników nie brakło. W Jerozolimie znajdowały się wielkie rzesze robotników ściągniętych z całego kraju do budowy świątyni. Ale praca była już na ukończeniu, więc ludzie nie wiedzieli, co mają ze sobą robić. Wracać do wiosek, z których przyszli, nie chcieli. Żyli nadzieją na jakieś nieoczekiwane rozwiązanie. Słowa Szymona i wysyłanych przez niego ludzi trafiały do nich łatwo. Mały oddział urósł do kilkuset.
Szymon wezwał także dziewczęta, uważając, że mogą być przydatne w życiu obozowym, a także do kontaktów z ludnością osiadłą. Była pierwsza, która się do oddziału zgłosiła.
Brat i siostra usiłowali ją zatrzymać. Łazarz – choć także marzyciel – nie wierzył Szymonowi. To prawda – mówił – że święte księgi zapowiadają przybycie Pomazańca, który dokona wielkiej przemiany w losie Izraela. Czy jednak będzie to wojownik ludzki, czy też przyjdzie na czele szeregów anielskich? – co do tego badacze ksiąg nie byli zgodni. Ludzi, jak Szymon, pojawiało się już kilku. Wzywali do walki, lecz żaden nie osiągnął zwycięstwa. Ginęli wraz ze swymi zwolennikami. Od czasu Machabeuszów naród wykrwawiał się wiele razy. Jak można walczyć z Rzymem, który panuje nad całym światem?
Inaczej mówiła Marta: Mężczyźni mają swoje sprawy męskie – pracują lub walczą. Kobiety są stworzone do czego innego: mają pilnować domu, rodzić i wychowywać dzieci, służyć mężowi. Twoje życie – mówiła – winno być przygotowaniem do służenia. Dziewczyny nie idą między mężczyzn. Z tego może być tylko nieszczęście.
Zamknęła uszy na te tłumaczenia, nie posłuchała zakazów. Nic jej nie mogło powstrzymać. Z całym zapałem włączyła się w życie oddziału powstańców. Gotowała jedzenie, prała bieliznę, pielęgnowała rannych, chodziła na zwiady, wypełniała polecenia Szymona. Widziała w nim wodza-pomazańca. Każde jego słowo było dla niej rozkazem. Gdy pewnej nocy zażądał, aby mu się oddała – uczyniła to bez sprzeciwu. Nie umiała być nieposłuszna, chociaż zaskoczyło ją jego żądanie. Widocznie, myślała, tak być musiało. Szymon był w swych żądaniach brutalny. Powinno to było jej pochlebiać, że właśnie ją sobie wybrał, kiedy jednak rolę wodza-pomazańca zamienił na rolę kochanka, oczekiwała od niego uczuć. Tych jednak nie zaznała. Wtedy zaczęła sobie powtarzać, że wielkie dzieło, któremu służą oboje, wymaga ofiar. Powtarzała to sobie aż do chwili, gdy przekonała się, że nie jest jedyną spośród dziewcząt, od których Szymon żądał uległości...
A właśnie w tym czasie doszło do starcia z Rzymianami. Nie byli to tym razem żołnierze legii pomocniczych, niezbyt dobrze wyszkoleni i nie skorzy do narażania się w walce. Nieoczekiwanie pojawili się żołnierze legii Fulminata. W mig rozgromili oddział Szymona. Widziała, jak Szymon padł w pierwszym starciu. Ten, którego miała za pomazańca, padł przebity krótkim rzymskim mieczem. Próbowano ratować się ucieczką. Pociągnięta przez inne dziewczęta biegła łkając. Ogarnięci paniką dopadli ukrytego wśród skał obozu. Ale tam już także byli Rzymianie. Kilku najsilniejszym mężczyznom udało się przedrzeć i uciec. Reszta miała do wyboru: zginąć w beznadziejnej walce lub złożyć broń. Ale nawet złożenie broni nie ocaliło ich od śmierci.
Leżąc związana w namiocie dowódcy Rzymian nie miała wątpliwości, co ją czeka.
Czy mogła przypuszczać, że stanie się coś zgoła nieoczekiwanego? Że w ramionach swego zdobywcy znajdzie to, czego nie znalazła u Szymona. Twardy zwycięzca nie potraktował jej jak łupu wojennego. Spodobała mu się. Brutalność ustąpiła w nim delikatności. Musiała przyznać, że okazał jej czułość, jakiej dotąd nie zaznała. Szymon uczynił ją swoją niewolnicą. A człowiek, którego stała się niewolnicą – traktował ją jak kochankę.
Lucjusz nie pozwolił, aby ją wiązano, gdy wychodził z namiotu. Ona zaś nie próbowała uciec. To prawda, że nie byłoby to łatwe. Namiot wodza stał zawsze zwrócony wejściem w stronę obozu. Rzymianie, pozostawiwszy ciała buntowników na krzyżach, przenieśli się w inne miejsce. Po trzech dniach odpoczynku manipuł wyruszył na północ do miejsca, w którym obozował legion. Jak się dowiedziała, żołnierze zostali przysłani przez legata Syrii na prośbę prokuratora Judei, aby rozprawili się z buntownikami, którym nie potrafili dać rady żołnierze kohorty wojsk pomocniczych. Wrócili po wypełnieniu zadania.
Natomiast Lucjusz, odesławszy żołnierzy z kilkoma tylko legionistami, skierował się ku Jerozolimie. Wieziono ją wozem zaprzęgniętym w muła, zabranym chłopom. Wciąż była słaba po utracie krwi. Przy wozie z obu stron jechali żołnierze. Starała się nie myśleć o tym, że są to ci sami, którzy ukrzyżowali towarzyszy Szymona i gwałcili jej towarzyszki. Teraz uśmiechali się do niej i byli gotowi spełnić każdą jej prośbę.
Nie wiedziała, co to oznacza, że zbliżają się do Jerozolimy. Podczas krótkiego postoju, gdy siedziała na leżącym pniu posilając się, Lucjusz zbliżył się do niej. Usiadłszy obok, powiedział:
– Jedziemy, Magdaleno, do Jerozolimy. Chcę odwiedzić prokuratora Judei. Jego żona jest moją siostrą. Nie widzieliśmy się od kilku lat...
Więc Klaudia Prokula była siostrą Lucjusza? Widziała kiedyś w poczcie przejeżdżającego przez miasto prokuratora, jego żonę, wysoką, przystojną kobietę o dobrej, ale smutnej twarzy. Przypominała sobie również, co słyszała, że Klaudia nawiązała znajomość z niektórymi członkami Sanhedrynu i uczęszcza na zebrania Prozelitów Bramy.
Bliskość Magdaleny obudziła czułość mężczyzny. Ogarnął ją ramieniem. To ciągłe okazywanie uczuć nie mogło pozostawić ją obojętną.
– Jesteś słodka, dziewczyno – powiedział. Nigdy nie przypuszczałem, że spotkam kogoś takiego jak ty. Nie oddam cię nikomu. Będziesz moją. Kocham cię. Ale i ty, czuję to, pragniesz mnie...
To była prawda, chociaż wzbraniała się do tego przyznać. Czuła się winna słabości, jaka ją ogarniała, gdy się do niej zbliżał.
– Zabiorę cię – mówił dalej. – Pojedziesz ze mną. Najpierw do Syrii, a potem do Italii. Skończył się czas mojej służby. Wracam do swoich... Masz tu kogoś bliskiego? – zapytał.
– Brata i siostrę.
– Aby ci pokazać, jak bardzo mi jesteś droga, pozwolę ci ich zobaczyć. Ale będziesz musiała przyrzec, że nie uciekniesz.
Pomyślała, że jeśli nie ma do końca życia czuć wstydu, iż żyje z człowiekiem, który zabił Szymona i ukrzyżował jego zwolenników – musi spróbować ucieczki.
Prokurator Judei był człowiekiem trzydziestoparoletnim. Pochodził z Galii. Brak znajomości i majątku uniemożliwiały mu przez dłuższy czas otrzymanie jakiegoś poważniejszego i korzystnego stanowiska. Małżeństwo z Klaudią Prokulą pozwoliło na spotkanie z potężnym Sejanem. Niechęć, jaką Poncjusz okazywał wobec Żydów – pamiętny trudności, jakie sprawiali mu lichwiarze żydowscy, u których był w młodości zadłużony – zwrócił uwagę prefekta. Niedługo potem Piłat otrzymał propozycję objęcia stanowiska prokuratora Judei.
Przed dwudziestu pięciu laty Judea została prowincją cesarską. Przedtem wchodziła w skład królestwa rządzonego przez Heroda. Po śmierci Heroda i po przeniesieniu jego zwłok w złoconej lektyce do twierdzy Herodium, którą zmarły król przeznaczył na swój grobowiec, tron objął wyznaczony przez ojca syn, Archelaos. Ale młody, niedoświadczony władca wszedł od razu w konflikt z wpływową i potężną sektą faryzeuszy. Konflikt zamienił się w buntownicze wystąpienia, w zamieszki stłumione krwawo przez Archelaosa. Przekonany, że znajdzie uznanie dla swej stanowczości, król wyjechał do Rzymu, pragnął bowiem otrzymać koronę z rąk swego protektora – cesarza. Zaledwie jednak Archelaos odpłynął – zamieszki wybuchły z nową siłą. Były tak wielkie i gwałtowne, że zarządca Syrii, Warus, poczuł się zobowiązany do ich stłumienia. Przybycie do Judei legionistów nie przyniosło jednak pokoju. Przeciwnie – rozruchy zamieniły się w prawdziwą wojnę, która ogarnęła cały kraj.
Warus ostatecznie stłumił bunty. Polała się krew, a wiele miast, miasteczek i wsi legło w ruinie. Zrozpaczona ludność, dotknięta nędzą, wysłała delegację do Rzymu z błaganiem, aby cesarz zniósł monarchię i sam objął władzę nad Palestyną. Nikt nie chciał powrotu Archelaosa. Oktawian rozstrzygnął sprawę w taki sposób, że dokonał podziału herodowego królestwa. Archelaosowi pozostawił Judeę, Samarię i Idumeę, zaś pozostałe prowincje oddał innym synom Heroda: Antypasowi i Filipowi.
Archelaos wrócił do Jerozolimy dysząc pragnieniem zemsty na tych, którzy oskarżali go przed cesarzem i chcieli się go pozbyć. Jego rządy były krwawe i okrutne. Znowu pośpieszyły do Rzymu delegacje z błaganiami, aby cesarz uwolnił kraj od tyrana. Tym razem Oktawian spełnił prośby Żydów: skazał Archelaosa na zesłanie do Galii, a Judeę uczynił prowincją cesarską.
Piłat, który został prokuratorem przed czterema laty, miał przed sobą trzech poprzedników, którzy rządzili krajem twardą ręką. Dzięki protekcji Sejana pozwolono Piłatowi, aby wbrew istniejącym przepisom towarzyszyła mu żona.
W pogodne, ciepłe popołudnie, kiedy już palący skwar, spadający w południe na miasto nieco przygasł, a nad płaskimi domami Jerozolimy czuć było powiew zachodniego wiatru, Lucjusz i Piłat siedzieli na tarasie pałacu Heroda, który namiestnik traktował jako swą rezydencję podczas przyjazdów do Jerozolimy.
– Miałem nadzieję – mówił Piłat kołysząc trzymanym w ręku kielichem, w którym pochrupywały wrzucone do wina kawałki lodu – że nasz pobyt tutaj nie potrwa zbyt długo. Tak mi zresztą obiecywał Sejan. Wie, że nie znoszę Żydów. Mówiłem mu o tym wiele razy. Ale może właśnie dlatego zmiana wciąż nie przychodzi. Zaczynam mieć już dosyć siedzenia tutaj. Kraj biedny, niewiele można z niego wycisnąć. Ludzie brudni i wrodzy. Gdyby nie tych parę rodów kapłańskich, których przedstawiciele mają jakąś ogładę, nie byłoby do kogo otworzyć ust. A ci faryzeusze! Sekta zaciekłych buntowników. W każdej chwili gotowi popchnąć ciżbę do walki.
– Czego chcą? Przecież sami prosili o opiekę cesarza.
– Kiedy się ich przyciśnie, będą błagali o litość, ale kiedy da się im wolność, stają się bezczelni! Ale ja im przycieram rogów. Jestem pewien, że Sejan potrafi to ocenić. Gdy tylko objąłem władzę, kazałem kohorcie, która tutaj w mieście kwateruje, wmaszerować otwarcie, w dzień, ze znakami pułkowymi. Wyobraź sobie, że oni uważają za obrazę swej religii, gdy zobaczą znak z wyobrażoną głową ludzką lub postacią zwierzęcą. Moi poprzednicy ustępowali im. Polecali, aby kohorta odprawiająca służbę w mieście, przychodziła bez znaków!
– Pogodzili się z twoim zarządzeniem?
– Nie. Zebrało się parę setek Żydów pod moim pałacem w Cezarei. Podszczuwani przez faryzeuszy parę dni koczowali przed bramą, nie przestając wrzaskiem domagać się zabrania znaków. Po trzech dniach kazałem setnikowi ogłosić, że jeżeli się natychmiast nie rozejdą, każę żołnierzom uderzyć na nich. I wiesz, jak to przyjęli? Uklękli i oświadczyli, że wolą stracić życie, niż pozwolić na obrazę swej religii. Musiałbym kazać zabijać, aby się ich pozbyć.
– Ustąpiłeś?
– Co miałem zrobić? Sejan chce, abym ich trzymał krótko, ale w Rzymie nie życzą sobie rozlewu krwi. Żydzi mają niebywałe wpływy na dworze. Opętali wiele kobiet...
– Przecież cesarz każe ich wypędzać z miasta.
– Co pewien czas. Ale wypędza się jedynie zwykłą hołotę. Żydowskich bogaczy, mimów, lekarzy nikt nie ruszy. A ci wypędzeni też na nowo wracają. Gdyby nie Sejan, staliby się znowu tacy potężni, jak za Cezara. Co to za żydowska dziewczyna, którą ze sobą przyprowadziłeś?
– Znalazłem ją w obozie tego Szymona, którego bandę rozbiliśmy.
– Buntownica?
– Właściwie tak.
– Gdyby trafiła na mnie, kazałbym ją ukrzyżować.
– Daj spokój. Takie piękne ciało. A jaka kochanka!
– Uważaj. Oni umieją działać przez kobiety. Na mnie uroda Żydówek nie działa. Pamiętam, kim są.
– Jednak, jak słyszałem, pozwoliłeś Klaudii spotykać się z żydowskimi nauczycielami i brać udział w jakichś żydowskich misteriach.
Piłat czas jakiś kłopotliwie przebierał palcami.
– Pozwoliłem. To prawda... Wcale tym nie jestem zachwycony. Ale widzisz, biedaczka, nie ma tu żadnych rozrywek. Straszny kraj ta Judea! Chciałbym, aby Sejan pamiętał o swojej obietnicy. Może go widziałeś?
– Byłem cały rok w Syrii. Teraz dopiero jadę do Italii. Jak wiesz, mamy z ojcem willę w Pompejach. Może będę miał okazję tam go zobaczyć. Często odwiedza cesarza. Wpada także na odpoczynek do Bajów. Kiedy go zobaczę, przekażę mu pozdrowienia od ciebie.
– Nie tylko pozdrowienia. Mam dla niego kilka cennych drobiazgów. Kiedy poleciłem odnowić akwedukt, sięgnąłem do skarbnicy tutejszej świątyni. Byli strasznie oburzeni. Znowu próbowali tej samej gry co wtedy, w Cezarei. Oni się kłócą między sobą i kapłani mówią najgorsze rzeczy o faryzeuszach. Ale gdy występują przeciwko mnie, idą ręka w rękę. Ściągnęli znowu olbrzymi tłum. Ale tym razem byłem mądry. Zamiast wysłać przeciwko nim żołnierzy z mieczami, kazałem części kohorty okryć się płaszczami i wziąć ze sobą mocne kije. Sprawili Żydom takie lanie, że od razu pouciekali. Wziąłem ze skarbca, ile chciałem. A także kilka pięknych klejnocików. Będą się na pewno podobały Sejanowi.
– Nie omieszkam mu przekazać twój dar i powiedzieć, skąd pochodzi. Ale teraz ja chcę cię prosić o pomoc.
– Jestem na twoje usługi.
– Moja piękna Żydówka ma tu w okolicy rodzinę. Prosiła, aby się mogła z nimi zobaczyć...
– Chcesz taką, która była w bandzie walczących buntowników, puścić wolno?
– Nie, wcale jej nie chcę puścić. To moja niewolnica, zabiorę ją ze sobą. Ale pragnę spełnić jej prośbę...
– Już widzę, że zaczyna tobą kręcić wedle swej woli. Mówię ci jeszcze raz: uważaj. Sejanowi także by się to nie podobało, gdyby się dowiedział. Chcesz ją zabrać – zabieraj. Ale jeśli ją puścisz do swoich, albo ucieknie, albo oni ją porwą i ukryją, a wtedy nie znajdziemy jej nigdy.
– Pozwolę jej iść pod strażą żołnierzy. Obiecałem...
– Obiecałeś żydowskiej niewolnicy! Dziwny z ciebie człowiek, Lucjuszu. Twardy żołnierz, a słuchasz próśb schwytanej buntownicy. I w tobie, i w Klaudii jest jakaś miękkość, której nie rozumiem. Jej jako kobiecie mniej się dziwię. Nudzi się. Zawsze ją ciągnęło do jakichś misteriów. Nie wystarczało jej składanie zaleconych ofiar. Czegoś szuka, czy za czymś tęskni. Ale to podobno dotyka ostatnio wiele kobiet. Ty jednak... Do licha, powinieneś być twardszy.
– Nie będziesz miał jednak pretensji, gdy ją puszczę? Oczywiście pod strażą?
– Rób, jak chcesz. Tylko nie miej do mnie żalu, jeśli stracisz dziewczynę. Ci Żydzi mają piekielne pomysły. Chciałbym już przestać na nich patrzeć. Może mi wreszcie Sejan wyrobi jakieś inne stanowisko.
Gdy tak rozmawiali ze sobą, w ogrodzie pałacowym, pod szeleszczącymi liśćmi palm, pochylone nad basenem, w którym kwitły wodne kwiaty i do którego spadały krople z bijącej pośrodku fontanny, stały dwie kobiety.
Żona prokuratora była kobietą młodą i właściwie urodziwą. Jej urodę jednak pokrywał, niby pył piękną rzeźbę, opar smutku. Miała cerę bladą, duże podkrążone oczy, zaciśnięte jakby boleśnie usta. Poruszała się wolno, melancholijnie. Nie było na niej prawie żadnych ozdób. Robiła wrażenie kogoś pogrążonego w żałobie.
Magdalena odbijała od niej wyglądem. Jej śmiała uroda była wciąż urodą dziewczyny, a nie kobiety dojrzałej. Czarne włosy spadające na czoło, czarne oczy pod równymi łukami brwi, usta duże, ale kształtne. Słońce nadało jej twarzy ton brunatny. Osłabione utratą krwi ciało znowu nabierało siły i gibkości.
– To dobrze – mówiła Klaudia – że Lucjusz zabiera ciebie. Jeśli potrafisz być dla niego miła, on da ci także wiele radości. Nie bój się go. To człowiek dobry, ceniący miłość i przywiązanie. Spodobałaś mu się bardzo. Dotychczas nie widziałam, aby okazywał tyle zainteresowania dziewczynie. Już się bałam, że będzie, jak tylu, wolał chłopców. Postanowił cię zabrać do Italii. Jestem przekonana, że da ci wolność. Raz wyzwolona, staniesz się panią swojego losu. Nie tak, jak kobiety tutejsze. Lucjusz ci pomoże. On jest dobry. Jeszcze gdy był chłopcem, śmiali się z niego, że jest miękki jak dziewczyna...
– Jest dobry – przyznała. – Nie sądziłam, że będzie taki...
– Powinnaś mieć z nim dziecko. Kobieta, gdy ma dziecko, ma zawsze dla kogo żyć. Ja nie mam dzieci. Mało kobiet w Rzymie rodzi teraz dzieci. Jest mi bardzo smutno. Pewna jestem, że gdybym miała dziecko i Poncjusz byłby inny... Już myślałam o adoptowaniu. Ale on tego nie chce...
Zapadło milczenie. Kobiety oddaliły się od fontanny i podeszły do tarasu. Z góry patrzyły na miasto. Dogasające słońce rzucało czerwony blask na płaskie dachy domów. Cienie wież zamkowych leżały niby długie palce. Po drugiej stronie Xystosu wznosiła się ogromna bryła świątyni. Jej dach – najeżony złotymi strzałami – zdawał się płonąć. Za świątynią majaczyła w dali szarozielona góra Oliwna.
Z ciasnych uliczek miasta dochodził gwar głosów, nawoływania sprzedawców, żałosny ryk jucznych osłów. Uśpione w godzinach skwaru miasto, teraz ożywało na nowo, tętniło aktywnością. Tak bardzo czuła się przywiązana do tych murów, tak bardzo kochała tych rozkrzyczanych ludzi.
– Masz kogoś bliskiego tutaj? – zapytała Rzymianka.
– Niedaleko stąd – wyciągniętą ręką wskazała opadający w stronę jeziora stok góry Oliwnej. – Brata i siostrę.
– Czym się zajmuje twój brat?
– Och, on czyta święte księgi. Rozmyśla nad nimi. Układa haggady.
– Przychodzą tu do mnie czasami wasi doktorzy. Opowiadają mi o waszej wierze, czytają mi z waszych świętych ksiąg. Macie tylko jednego Boga świętego i niewidzialnego. To takie piękne... Nie znoszę myśli o bogach, którzy są jak ludzie... Jak można czcić Jowisza, który miał tyle kochanek wśród bogiń i śmiertelniczek? Waszego Boga nie obciążają słabości ludzkie. I dlatego właśnie wydaje się bliższy człowiekowi. Bliższy nędzy ludzkiej. Rozumiejący cierpienie...
Zwróciła swe piękne fiołkowe oczy na świątynię. Wydawało się, że na coś czeka. Magdalena patrzyła również w tamtą stronę. I Lucjusz, i jego siostra stawali się jej dziwnie bliscy. A jednak była zdecydowana skorzystać z pierwszej okazji, by uciec. Musiała uciec. Musiała pozostać wierna sprawie, jeśli nawet Szymon nie okazał się tym, kim sądziła, że jest.
Tej nocy prawie nie spała. Bezsennie przewracała się na posłaniu w ciemnym cubiculum. Lucjusz nie przyszedł do niej. Zagadał się do późna z Poncjuszem.
Jutro wszystko się skończy – myślała – wrócę do spokojnego życia w Betanii. Będę chodziła w święta do świątyni i z jej podwórca będę patrzyła na ciężkie mury pałacu Heroda. Marta będzie patrzyła na mnie po swojemu – surowo, ale ja wiem, że pod tą surowością kryje się wielka dobroć i troska o młodszą siostrę. Łazarz kiwać się będzie nad swymi księgami, ale czasami spoglądać będzie na nią uśmiechnięty. To, od czego odeszła, wróci do niej wzbogacone doświadczeniami. Wymiecie ze swego serca pył i brud, jaki w nim osiadł...
Nie zobaczy więcej Lucjusza. To, co się stało od chwili, gdy okrwawiona znalazła się w jego namiocie, zniknie jak sen. Nie pojmowała, jak się to wszystko mogło stać. Nie rozumiała siebie, Szymon był dla niej bolesnym rozczarowaniem. Ale jak mogła być tak uległa wobec mężczyzny, który ją zdobył i kazał pomordować jej towarzyszy? Może byłoby inaczej – myślała – gdyby nie uległa wpierw Szymonowi? Gdyby to był tylko akt przemocy... Ale tak nie było. Coś uczyniło ją bezbronną wobec mężczyzny – i wobec samej siebie. Coś, co sprawiło, że odchodziła z żalem.
Rano Lucjusz spał. Nie budziła go. W atrium spotkała Klaudię.
– Jedziesz teraz? – spytała żona prokuratora.
– Tak.
– Jedź, zobacz swoich. Ale nie słuchaj ich, gdyby cię chcieli zatrzymać. Bądź mądra. Przy Lucjuszu staniesz się wolną kobietą. Pamiętaj o tym, co ci mówiłam o dziecku. Jeśli będziesz rozsądna, zaznasz więcej szczęścia niż my, żony... Stałaś się, widać, bardzo droga Lucjuszowi, skoro tak ci ufa. Jedź i wracaj.
Opuściła pałac furtką w wieży Hippikus. Jeden ze służby przywiódł dla niej osła i pomógł na niego wsiąść. Prowadził zwierzę za uzdę. Dwaj przydzieleni żołnierze postępowali z tyłu.
Nie szli przez miasto, ale okólną drogą wzdłuż murów obok bram Syjońskiej i Gnojnej, pod wznoszącym się groźnie narożnikiem muru przy zbiegu dolin Hinnon i Cedronu. Zeszli w dół ku sączącemu się ledwo potokowi i przekroczywszy go przy grobowcu Zachariasza weszli na drogę biegnącą zboczem góry Oliwnej. Jak dobrze znała każdy jej zakręt. Biegała nią od małego dziecka co parę dni do miasta. Po lewej stronie do zbocza tuliły się białe domki okolicznych wsi – po prawej otwierała się mglista, olbrzymia dolina, zda się wyszarpana aż z samego łona ziemi. Wzrok gubił się w dali. Na dnie doliny leżało jezioro – groźne i nieruchome. Jego brzegami były poszarpane skały. Wiatr przywiewał od wody znaną jej dobrze ostrą woń.
Mimo wczesnej pory na drodze pełno było ludzi. Wszyscy szli w przeciwnym niż oni kierunku – ku miastu. Chłopi nieśli kosze z warzywami na targ, rzemieślnicy zrobione przez siebie przedmioty z drewna, skóry lub słomy. Wśród idących nie brakło pielgrzymów przybywających z daleka. Można było ich poznać z daleka po skupionej postawie i spojrzeniu utkwionym w odkrywającym się ich oczom kształcie świątyni. Wielu musiało być Galilejczykami, wykrzykiwali słowa zachwytu gardłowym galilejskim narzeczem. Ciągnęli także kupcy. Prowadzili osły obładowane klatkami z ptactwem, przeznaczonym na ofiary, lub pędzili całe stadka małych baranków, które jakby odgadując swój los, wydawały żałosne meczenie.
Wszyscy idący zwracali ciekawe oczy na jadącą na ośle dziewczynę i żołnierzy rzymskich, którzy jej towarzyszyli. Nie chciała być poznana, więc otuliła się płaszczem i nasunęła połę na czoło.
Zza zakrętu zobaczyła wreszcie domy Betanii. Leżąc na wielkim szlaku prowadzącym do Jerycha, wieś była miejscem postoju podróżujących. Przy drodze stał zajazd, obok niego dom uczonego doktora, Szymona, zwanego „trędowatym”, gdyż jako dziecko był dotknięty tą straszną chorobą, ale po pewnym czasie wszystkie jej oznaki zniknęły. Jej dom rodzinny znajdował się nieco dalej i wyżej na zboczu. Gdy zeszli na wąską drogę, która prowadziła w tamtą stronę, zaczęło jej mocno bić serce. Zbliżał się moment, w którym miała podjąć ucieczkę. Ułożyła sobie plan w czasie drogi. Myślała, że podejdzie do furtki, zakołacze. Wyjdzie do niej Marta. Rzucą się sobie w objęcia, a potem siostra zaprowadzi ją do domu, aby mogła powitać Łazarza. Żołnierze i służący zostaną przed wejściem. Natychmiast wybiegnie na drugą stronę domu. Była tam mała winnica. Niewidoczna między krzewami wymknie się na porośnięte krzewami zbocze. Przez ich gąszcz prowadziły ścieżki. Znała je tak dobrze, tyle razy przemykała się tamtędy jako dziewczynka, aby zbierać dzikie owoce. Ciągle biegnąc dotrze do północnego stoku góry. Okrążywszy miasto uda się do wsi Anatot. Tam ma znajomych, przyjaciół. Ukryją ją...
Zanim dotarli do zagrody Łazarza, przechodzili przez małą łączkę. Bawiło się tu kilku chłopców. Na widok nadchodzących zatrzymali się w swej zabawie. Patrzyli ciekawie na nią i na żołnierzy. Nagle jeden zawołał:
– Patrzcie! To Magdalena! Siostra Łazarza!
Otoczyli jadących kołem. Wołali jeden przez drugiego:
– Tak, to ona!
– Przeklęta!
– Dziewka nieczystych!
Któryś chwycił za kamień i cisnął nim w osła. Przestraszone zwierzę zaczęło brykać. Inny kamień trafił ją w czoło tak, że upadła na ziemię. Żołnierze rzucili się na chłopców. Ci jednak rozlecieli się błyskawicznie niby stado wróbli. Nie stracili jednak chęci atakowania. Rzucali kamieniami i w nią, i w żołnierzy. Ścigani uciekali, by natychmiast powrócić z innej strony. Skakali, aż im pejsy latały koło policzków. Osioł znowu dostał kamieniem i rzucał się jak wściekły. Magdalena osłaniała głowę płaszczem przed świszczącymi pociskami.
Krzyki chłopców wywołały ich rówieśników. Zbiegało się ich coraz więcej. Wszyscy natychmiast brali się do rzucania kamieni. Rozzłoszczeni żołnierze dopadli wreszcie jednego z atakujących. Bili go i kopali, sami jednak wciąż odbierali nowe uderzenia. Do chłopców zaczęli przyłączać wybiegający z domów dorośli. Obok drobnych kamieni padały i większe, zdolne zbić z nóg człowieka.
Żołnierze poczuli się zagrożeni. Sięgnęli po proce i zaczęli odpowiadać na kamienie strzałami. Wyćwiczeni w tym, zmusili atakujących do cofnięcia się. Osłaniając Magdalenę skierowali się pod murek okalający dom Łazarza. Oparłszy się o niego czuli się bezpieczniejsi. Celnymi strzałami z proc trzymali atakujących z daleka. Tłum chłopców i mężczyzn wył:
– Śmierć dziewce!
– Śmierć nieczystej!
– Niech ginie przeklęta!
– Zatłuc sukę!
Nie śmiejąc uderzyć na żołnierzy, wyładowywali swoją zawziętość na pozostawionym na łące ośle. Walono w niego kamieniami, aż wreszcie zwierzę zwaliło się w kałużę krwi.
Zbliżyła się do furtki. Usiłowała ją otworzyć, ale była zamknięta ciężką belką. Zawołała:
– Marto, Łazarzu! To ja! Otwórzcie! Otwórzcie!
Ale nikt jej furtki nie otworzył. Spoza bramy usłyszała głos brata:
– To ty, Magdaleno?
– Ja! Otwórzcie!
– Nie możemy ci otworzyć. Musisz uciekać.
– Otwórzcie – biła zaciśniętymi w pięści dłońmi w furtkę. – Otwórzcie!
– Nie wolno nam otworzyć. Zostałaś przeklęta. Przyjdą za tobą, zabiją cię, zabiją nas wszystkich. Uciekaj, ukryj się. Niech cię ukryją ci nieczyści!
– Nie możemy ci otworzyć – usłyszała pełen łez głos Marty. – Musisz uciekać.
Czuła, jak z rozciętego czoła spływa jej po policzku strużka krwi.
– Otwórzcie – nie przestawała błagać. – Chcę do was wrócić. Chcę wam być posłuszna!
– Nie możemy ci otworzyć – odpowiedział Łazarz.
– Nie możemy – łkała Marta. – Nikt ci tutaj pomóc nie może. Zostałaś przeklęta. Odejdź z tymi, z którymi przyszłaś. Nie pokazuj się. Ukryj...
Jeden z żołnierzy sięgnął po kościaną gwizdawkę i zaczął dawać sygnały wzywające ratunku. Nie było to jednak konieczne. Tłum, który ich atakował, zaczął się rozpraszać. Młodsi rwali się jeszcze, aby ukamienować dziewczynę, ale widać było jak starsi odciągali ich i coś tłumaczyli najzawziętszym. Perswazje odniosły skutek. Napastnicy znikali między opłotkami. Na placu pozostał wreszcie tylko osioł dogorywający w kałuży krwi.
– Wracajmy – powiedział starszy z żołnierzy. Obaj dobyli mieczy. – Możemy iść bezpiecznie. Gwiżdżą. Usłyszano nas.
Rzeczywiście od drogi dochodziły ostre dźwięki. Pewno jeden z patroli, wysyłanych na szlak między Jerozolimą a Jerychem, usłyszał ich wezwanie.
Jeszcze raz podeszła do furtki. Już nie stukała. Zawołała tylko:
– Odchodzę! Nie chcieliście mi pomóc, więc się was wyrzekam! Na zawsze – słyszeliście!? I was i wszystkiego tutaj! Wszystkiego! Najwyższego, świątyni, waszych nauk! Wszystkiego!
Na nowo owinęła się w płaszcz, ukryła pod jego połą przyschniętą smugę krwi na policzku. Żołnierze szli po obu jej stronach. Tą samą drogą, którą przyszli, wrócili do pałacu.
– Jesteś ranna!? – zawołał Lucjusz, gdy weszła do atrium. Zanim pokazała mu się, zmyła krew z policzka, ale na czole pozostał czerwony trójkątny ślad uderzenia. – Kto ci to zrobił? Mów!
Zrobiła lekceważący ruch dłonią.
– Nie warto o tym mówić. Jakaś gromada wyrostków...
– Napadli cię? Chcieli ci coś zabrać? Gdzie to było? Powiem prokuratorowi, aby wysłał żołnierzy i ukarał wszystkich w okolicznych domach.
– Nie, nie rób tego, proszę. To byli mali chłopcy...
– Mali chłopcy? I ośmielili się na ciebie napaść, choć byłaś pod opieką żołnierzy? Coś ukrywasz...
Pośpiesznym krokiem wyszedł z atrium. Magdalena usiadła na kamiennej ławie obok posągu Diany. Nigdy nie uwierzę – myślała – że ten kamień wyobraża boginię. Ma być opiekunką zwierząt i kobiet. Choć nie potrafię przyjąć, że istnieje, mogę wyciągnąć do niej ręce.
Lucjusz wrócił.
– Już wiem – rzekł. – Kalpurnus powiedział mi. Napadli was i chcieli cię zabić. A twoi nawet nie otworzyli bramy, abyś się mogła schronić. Widzisz, jacy są.
Opuściła głowę i milczała. Mężczyzna ciągnął:
– Zabiorę cię do Italii. Zapomnisz o nich. Dam ci miłość, rozkosz, wolność. Zobaczysz, jakie może być życie.
Bez słowa skłoniła głowę. Tak, nie pozostawało jej nic innego. Klaudia niewątpliwie ma rację: Lucjusz potrafi jej dać szczęście. Pójdzie za nim, zapomni o bracie i siostrze, zapomni o swoich. Zapomni o ukrytym za zasłoną w świątyni niewidzialnym i niemiłosiernym.
Tego dnia elegancka publiczność Pompejów miała okazję obejrzeć w teatrze słynny na całą Italię mim. Trupa Pannikulusa przybyła z Rzymu, gdzie wiele razy, przy wypełnionej po brzegi widowni, wystawiała swoją sztukę.
W ostatnich latach mimy stały się modne. Dramaty i komedie, poprzednio cieszące się wielkim powodzeniem, przestały interesować. Publiczność uznała, że są mdłe i nudne. Łzawe historie zakochanych par, podobnie jak dramaty zemsty i tragedie złego losu nikogo już nie pociągają. Miłość stała się wszechwładna, wyzbyta wszelkich trudności czy oporów. Ulegali jej wszyscy bez komplikowania sobie życia. W nieubłagane prawa losu także nikt nie wierzył. Los przestał być straszny tak samo jak bogowie. W teatrze szukano tylko rozrywki, toteż autorzy i aktorzy zabiegali przede wszystkim o to, aby przygotować jak najbardziej podniecające widowisko. Sztuka Pannikulusa zdobyła sławę, że potrafi pokazać coś, czego dotychczas nie oglądano na scenie. Toteż z niecierpliwością i zaciekawieniem publiczność przybywała ze wszystkich stron miasta na przedstawienie.
Siedząc obok Lucjusza wodziła spojrzeniem po teatralnych ławach. Raz po raz odpowiadała uśmiechem na uśmiechy i skinieniem głowy na ukłony. Była znana wielu. Rola kochanki Lucjusza dała jej pozycję towarzyską. Lucjusz domagał się, aby zawsze pojawiała się w miejscach publicznych ubrana starannie i nie żałował na to pieniędzy, a ona, posiadając wiele wrodzonego smaku, umiała to robić. Jej barwna palla wyróżniała się wśród okryć innych kobiet. Czarne włosy miała upięte w wysoką fryzurę, przytrzymywaną przez złotą siatkę. Nad tym uczesaniem pracowała cały ranek zręczna plekuza.
Lucjusz był dumny z tego, że wszyscy mężczyźni wokoło zwracają uwagę na jego nałożnicę. On także wodził spojrzeniem po obecnych na widowni, a potem zwracał uśmiechniętą twarz ku Magdalenie.
Odpowiadała na ten uśmiech – uśmiechem. Z wolna dawała się ponosić fali zadowolenia z miłości i z życia, jakie wiodła. To, co było dawniej, odeszło w cień. Prawie już zapomniała o swym poprzednim życiu, o wezwaniu Szymona, o dniach walki... Lucjusz ją kochał, a jego miłość dawała jej coraz więcej radości. Otrzymała wolność. Pompejańskie kobiety przyjęły ją do swego grona. Potrafiła nawet znaleźć się wśród tych, które były podziwiane i naśladowane. Mężczyźni nadskakiwali jej. Zdawała sobie sprawę, że gdyby Lucjusz znudził się nią, miałaby natychmiast kogoś, kto by się nią zaopiekował.
Uczyła się życia takiego, jakie widziała obok siebie. Zapełniała dzień szukaniem małych przyjemności. Jeszcze wystarczały jej, chociaż większość jej towarzyszek narzekała na nudy i szukała wciąż czegoś nowego.
Teatr, w którym odbywało się przedstawienie, był mniejszym z dwóch teatrów pompejańskich. Tutaj dawano przedstawienia dla elity miejskiej. Nad półkolistą widownią, na lekkim drewnianym rusztowaniu rozpięty był płócienny dach, chroniący i widzów, i aktorów przed słońcem. Blask słoneczny, przesiany przez szmaragdową materię, nadawał wszystkiemu tajemniczą barwę jakby oczekiwania na coś, co miało się pojawić. I ona także wzmagała niecierpliwość widzów.
Dzisiejsze przedstawienie trupy Pannikulusa przeznaczone było dla wybranych widzów. Następnego dnia miało być powtórzone w większym teatrze, dla plebsu. Popularni aktorzy ściągali tłumy, które brały żywiołowy udział w widowiskach, krzycząc, tupiąc, bijąc brawa, gwiżdżąc, rzucając kwiaty bohaterom, a obrzucając zgniłymi owocami wykonawców grających czarne postacie. W małym teatrze reakcje nie bywały aż tak gwałtowne, tego dnia jednak i tu panowało duże podniecenie. Nad ławami unosił się niecierpliwy szmer.
Wreszcie przedstawienie zaczęło się. Uprzedziło je krótkie powitanie publiczności przez kierownika trupy, który kłaniając się zapewniał, że aktorzy zrobią wszystko, aby zabawić tak czcigodną publiczność pięknego miasta Pompejów.
Treść sztuki była błaha i właściwie znana, gdyż obracała się wokół wielokrotnie powtarzanych motywów starego chciwca, jego tęskniącej za uciechami żony, młodego spryciarza i fertycznej służącej. Młody bohater sztuki odwiedza przyjaciela swego ojca, podstarzałego kutwę, z zamiarem wymamienia od niego pożyczki, której zresztą nie ma zamiaru zwrócić. W domu swego gospodarza młodzieniec spotyka dwie kobiety: żonę starego skąpca, pełną niewyżytego temperamentu, oraz piękną niewolnicę. Związawszy się z dziewczyną i namówiony przez nią, młody człowiek postanawia okraść gospodarza. Aby dotrzeć do ukrytych skarbów, musi wdać się również w romans z żoną starego. Niewolnica nie prowadzi jednak uczciwej gry: posiada kochanka – herszta bandy rozbójników, dybiących również na złoto skąpca. Między rozbójnikami a młodym bohaterem dochodzi do zawziętej walki. Spryciarz okazuje się zręczniejszy, oszukuje ich i w nagrodę zdobywa nie tylko pieniądze, ale i dziewczynę, z którą ucieka. Hersztowi pozostaje w ręku tylko żona starego wraz z koszem, do którego w miejsce złota nałożono kamieni. Skąpiec, którego sąsiedzi wybawili z rąk złodziei, wszystko straciwszy, musi jeszcze wyprawić ucztę dla swych wybawicieli.
Przedstawienie charakteryzowała nie treść sztuki, ale sposób jej wystawienia. Na scenie widzowie mogli oglądać najprawdziwszą bijatykę, wcale nie ustępującą popisom gladiatorskim. Aktorzy nie żałowali siebie, tłukli się wzajemnie, aż krew płynęła z rozbitych głów. Był to widok, który wywołał podniecenie wśród widzów. Patrząc na walkę zapominali, że oglądają przedstawienie i wołali: „mitte” lub wyciągnąwszy rękę ze skierowanym w dół kciukiem krzyczeli: „iugula!”. Ale jeszcze większe podniecenie opanowało widownię podczas scen erotycznych. Aktorzy i aktorki dokonywali na scenie rzeczy, jakich nigdy nie oglądano w teatrze.
Wśród widzów słychać było przyśpieszone oddechy. Wybuchały nagłe chichoty. Nawet w Pompejach nie oglądano dotąd nigdy czegoś podobnego, chociaż wiele można było zobaczyć podczas rozmaitych bachanalii. Publiczność opuszczała teatr żywo rozmawiając. Po napięciu nastąpiło odprężenie. Kobiety śmiały się zachęcająco.
Dostrzegła, że oczy Lucjusza błyszczą, a jego dłonie szukają jej rąk. Szybko szła ku wyjściu. Nie wiedziała, dlaczego, ale drażniło ją, gdy ujawniał publicznie swoją namiętność. Ale w przejściu natknęli się na starego Kwintusa Tyburtinusa, jednego z przyjaciół ojca Lucjusza. Obaj kiedyś wojowali razem. Tyburtinus brał również udział swego czasu w słynnej wyprawie na Partów, podczas której odebrano utracone niegdyś przez Krassusa znaki legionowe. Obecnie stary wódz dożywał swych dni w pięknej willi.
– Witaj, Lucjuszu – powiedział. – No i co powiesz na widowisko, jakie nam pokazano? Miałem wrażenie, że wróciłem do lat chłopięcych, kiedy to chodziliśmy podpatrywać kochające się pary. Oszczędzono nam szukania dziur w płocie. Pokazano otwarcie, co się dzieje w cubiculach. Śmialiśmy się z tego, ale kto wie, czy nie przyjdzie nam płakać. Bo to, co jest piękne dla dwojga, traci urok, gdy służy zabawie innych. Miłość to odsuwanie zasłon, odkrywanie tajemnic. Co z niej zostanie gdy wszystko przed czasem będzie odkryte? Nie chciałbym być dzisiejszym młodym. Myśmy na coś czekali, im już to, co jest, nie wystarcza. Coraz liczniejsi szukają sobie rozmaitych podniet albo zabawiają się obrzydliwie. Stary jestem, ale mówię wam: nie chciałbym być młodym. Giną stare cnoty kwiryckie. Kobiety nie potrafią rodzić, a mężczyźni wolą chłopców niż dziewczęta... Zawsze powtarzam, że zbliża się jakiś koniec...
Jeszcze przez jakiś czas narzekał, a potem zapytał:
– Co robi twój ojciec, Lucjuszu? Jak on znosi te okropne czasy?
– Źle się czuje ostatnio. Dokuczają mu stare rany.
– Stare rany odzywają się, gdy życie przynosi same niepokoje. Twój ojciec musi także troskać się tym, co się dzieje. Młodszy ode mnie, ale dzielnie służył ojczyźnie. Przekaż mu moje pozdrowienia. Źle jest, Lucjuszu, źle. Grożą nam nowe wojny na Wschodzie, a i od Renu przychodzą niepomyślne wieści. Barbarzyńcy nachodzą rzeczpospolitą ze wszystkich stron, my zaś zamiast umacniać ducha i zbierać siły, oglądamy obrzydliwe widowiska i podniecamy się gołymi dziewkami na scenie. Dziwić się trzeba władzom, że pozwalają na takie przedstawienia. Było kiedyś zarządzenie, że aktor na scenie musi być ubrany. Kto się dziś z tym liczy? Cesarz na pewno nawet nie wie, co się dzieje, bo, jak go znam, nigdy by na taką rozpustę nie pozwolił. Zawsze powtarzał, że we wszystkim potrzebny jest umiar... – Skierował spojrzenie bladych oczu na Magdalenę. – A cóż to za piękna dziewczyna ci towarzyszy? Greczynka?
– Nie, Judejka.
– Judejka? Nie wiedziałem, że tam bywają równie urodziwe. Jeśli będziesz chciał kazać wyrzeźbić ją w marmurze, chętnie zakupię kopię. Czy to niewolnica?
– Wyzwoliłem ją.
– Dobrze zrobiłeś. Z niewolnicą nie mógłbyś pokazywać się publicznie, a ona warta tego, aby się nią pochwalić. I ładna, i ubrać się umie. Gdyby była niewolnicą, gotów byłbym ci dać za nią wiele. Ale, jak mówił niedawno twój ojciec, Lucjuszu, masz wprowadzić niedługo do twego domu małżonkę. Czy to prawda? Czas już byłby najwyższy, twój ojciec chciałby cieszyć się wnukami.
– Dziadkowie bardziej niecierpliwie wydają się czekać na wnuków niż ojcowie na synów.
– Dziwisz się? To ostatnie wezwanie życia. Więc jak wyglądają twoje plany?
– Myślę, że niedługo zaspokoję oczekiwania ojca.
– W takim razie dobrze. Pozdrów go ode mnie.
Zbliżyli się ludzie z lektyką, do której wsiadł Tiburtinus. Także lektyka Lucjusza czekała na nich. Ale Lucjusz zaproponował:
– Taki piękny wieczór. Przyjemnie będzie się przejść. Jeśli nie jesteś zmęczona, chodźmy piechotą.
– Nie jestem zmęczona. Chodźmy.
Ruszyli przed siebie. Na kilka kroków przed nimi szedł jeden ze służby, aby strzec idących przed spotkaniem z jakimiś pijakami, których nie brakło na ulicach o tej porze. Z tyłu za nimi postępowali ludzie z lektyką.
Na niebo wysypywały się gwiazdy, jakby ktoś ciskał garściami cekinów. Od morza ciągnął rześki powiew. Nad miastem czarniejsze od nocy wznosiło się zbocze górskie pokryte tarasami winnic. Cisza spływała stamtąd niby niewidzialny deszcz. Odpowiadał jej daleki szum morza. W wąskich uliczkach miasta rozlegały się wesołe pokrzykiwania, bełkoczące głosy męskie i ostre, kobiece. Czasami słychać było tupot biegnących i pełne zachęty chichoty.
– Tiburtinus ma rację – powiedziała. – Już czas, abyś się ożenił. Twój ojciec bardzo tego pragnie.
– Wiem – rzekł. – Ojciec ciągle o tym mówi. Poppeuszowie dadzą mi chętnie dziewczynę. Mnie jednak do niej nie śpieszno. Nie zastąpi mi ona ciebie. Z tobą mam tyle radości. Może rzuciłaś na mnie jakiś żydowski czar?
– Nie znam żadnych czarów.
– Przywiązałem się do ciebie. Na Jowisza gromodzierżcę, to ja znalazłem się w twojej niewoli! Tiburtinus powiedział, że gdybyś była niewolnicą, kupiłby cię ode mnie. Nie oddałbym ciebie za żadne pieniądze! Pokochałem cię...!
Słuchała tych słów ze spuszczoną głową. Wydawało jej się, że stoi nad brzegiem czystej, ciepłej, kuszącej wody. Jej pieszczota łaskocze palce stóp i zachęca ciało, aby się zanurzyło. Och, rzucić się w wodę, zapomnieć o wszystkim – wszystkich tęsknotach, wołaniach, wspomnieniach. Osiągnąć spokój nie zakłócony niczym. Dotychczas jej uczucie do Lucjusza było tak jakby trzymane na wodzy. Nie wolno mi go pokochać – stawało wiele razy przed nią. Chociaż oni mnie odtrącili i przeklęli... Czy warto jednak opierać się czemuś, co przemawia tak kusząco? Jakby ostatkiem woli powiedziała:
– Przecież musisz...
– Wiem, że muszę. Ale nic się nie zmieni. Ty pozostaniesz dla mnie najważniejsza. Będę cię odwiedzał...
Kiedyś, gdy była jeszcze młodą dziewczyną w domu brata, mówiła jej Marta: „Ty sama nigdy nie wiesz, czego chcesz. Za dużo jest w tobie marzeń. Człowiek musi godzić się z tym, co mu przynosi życie. Lata młodości lecą szybko. Pewnego dnia przyjdzie do Łazarza człowiek, który zechce cię wziąć za żonę. Bądź spokojna, Łazarz wybierze dla ciebie kogoś godnego i uczciwego. Może to będzie kupiec, a może uczony doktór...? Może nawet członek Sanhedrynu? „Ale ja go nie zobaczę?” „Oczywiście nie możesz go zobaczyć przed ślubem. Tak każe obyczaj. On także ciebie nie zobaczy...” „A jeśli to będzie ktoś, kogo nie potrafię pokochać?” „Co też opowiadasz?! Żona obowiązana jest kochać męża. Mówię ci, przestań bawić się marzeniami. Zajmij się pracą, abyś umiała potem usługiwać mężowi.”
Nie pojmowała, dlaczego właśnie w tej chwili przypomniała sobie o tej rozmowie.
Szli dalej przez miasto rozbrzmiewające ciągle okrzykami, nawoływaniami, śpiewami. Przebiegały obok nich pary poowijane w winorośl, w wieńcach z kwiatów na głowach, z wysokimi laskami w rękach. Gdy przechodzili plac, otworzyła się przed nimi rozległa przestrzeń i wtedy mogli zobaczyć szczyt wznoszącej się nad miastem góry. Pióropusz dymu nad wierzchołkiem był różowy, jakby unosił się nad paleniskiem.
– Patrz jak pięknie wygląda – powiedział.
Nie odpowiedziała. Przewalały się przez nią myśli, niby gnane wiatrem chmury.
Znowu pochłonęły ich wąskie uliczki o wysokich chodnikach, które chroniły nogi przechodniów podczas ulewnych deszczów. Tutaj było ciszej. Krzyki i śpiewy dochodziły z dali.
Sylwetka niewolnika, który szedł przed nimi, zamajaczyła na tle blasku oświetlonego domu. Jacyś ludzie stali przed bramą ich insuli. Lucjusz zdziwiony zmarszczył brwi. Nie pamiętał swego polecenia, aby niewolnicy wyszli przed dom dla przywitania wracających. Obok ludzi z pochodniami spostrzegł kilku zbrojnych żołnierzy pretoriańskich.
Z mroku uliczki wstąpili w krąg blasku. Na spotkanie Lucjusza wyszedł stojący między żołnierzami trybun. Lucjusz poznał go – był to Marek Kornutus, dowódca kohorty stacjonującej w Neapolis.
– Witaj, Marku – powiedział unosząc dłoń. – Przybyłeś do nas?
– Tak, Lucjuszu – głos trybuna nie wydawał się przyjazny. Była w nim jakaś odpychająca twardość.
– Czemu więc stoisz przed bramą? Przychodzę w tej chwili, ale w domu jest ojciec. Na pewno przyjąłby cię chętnie. Masz jakąś sprawę do mnie czy do niego?
– Ojca twego nie ma – tamten mówił dalej głosem, który pobrzmiewał jak szczęk miecza. – Czekałem na twój powrót.
– Ojca nie ma? Gdy opuszczałem dom, czuł się słabo i nie miał zamiaru wychodzić.
– Twój ojciec wyjechał do Neapolis. I ciebie tam zabieram.
– Ojciec wyjechał do Neapolis? I mnie chcesz zabrać? Co to znaczy? Nie rozumiem.
Patrzył zdumiony w twarz trybuna, jakby spłaszczoną pod ciężarem hełmu.
– Dowiesz się. Z rozkazu dostojnego prefekta jesteście obaj zatrzymani.
– Ośmielasz się mówić – w Lucjuszu obudził się gniew – że dostojny Sejan nakazał nas aresztować?
– Sejan nie żyje. Był zdrajcą i poniósł zasłużoną karę – odpowiedź zabrzmiała jak gniewne trzaśnięcie drzwiami.
– Któż w takim razie jest waszym prefektem?
– Dostojny Makro. Zabieram cię z jego polecenia. Nie próbuj się opierać, mam rozkaz w razie potrzeby użyć siły.
Widziała, jak ręka trybuna, zbrojna w błyszczący karwasz, spoczęła ciężko na ramieniu Lucjusza. To był gest, który sprawił, że stojący o parę kroków żołnierze zbliżyli się i otoczyli go. Nie pojmowała tego, co się stało, ale ogarnęło ją przerażenie. Posłyszała, jak Lucjusz mówi:
– Każę przyprowadzić konia. Przecież nie będę szedł piechotą.
– Upewniam cię, że się nie zmęczysz.
Zadrżała usłyszawszy w tych słowach drwinę.
Podczas gdy Lucjusz stał otoczony żołnierzami, Korntus kazał przywołać zarządcę domu, wyzwoleńca Agatoklesa, i coś do niego mówił rozkazującym tonem. Doszły do niej ostatnie słowa:
– Pamiętaj: wszystko jest własnością cesarza. Nic nie może zginąć, niczego nie wolno wynieść. Odpowiadasz za całość głową.
Stała wciąż zastygła na skraju cienia. Lucjusz obrócił głowę w jej stronę. Zobaczyła jego wzrok utkwiony w sobie. Coś powiedział, ale ona jego słów nie usłyszała, widziała tylko, jak poruszyły się wargi. Potem żołnierze ruszyli prowadząc Lucjusza między sobą. Kornutusowi podano konia. Twarde uderzenia podkutych kalig rozległy się mocno, a potem stawały się coraz cichsze.
Już wiedziała, że stary Prokulus, prowadzony przez żołnierzy zasłabł i został dobity. Nie było żadnej wiadomości o tym, co się stało z Lucjuszem. Tej nocy w Pompejach i w innych miastach zniknęło wielu ludzi. Wszyscy oni należeli do klientów i protegowanych Sejana.
Siedziała w opuszczonym domu oszołomiona tym, co się stało.
Wystraszony groźbami Agatokles miotał się, pilnując dobytku i niewolników. Nie pozwalał nikomu opuszczać domu, a niewolnikom, którzy nie okazali się dość posłuszni, kazał nałożyć łańcuchy. Wobec Magdaleny nie mógł się zdecydować, jak ma postąpić. Wiedział, że została wyzwolona i że zajmowała w domu miejsce honorowe, nieomal żony. Ale ze strachu przed pretorianami wolał o niczym nie decydować sam, toteż zabronił pilnującym wyjścia niewolnikom wypuszczania jej.
Nie sprzeciwiała się temu. Nie miała zresztą dokąd iść. Jej życie stanęło znowu na niezrozumiałym zakręcie. Właśnie wtedy, gdy wydawało się jej, że znalazła spokojną przystań...
Pewnego wieczoru Agatokles zjawił się w atrium, gdzie siedziała w towarzystwie wiernej Nizy.
– Przyszła do ciebie – powiedział – jakaś kobieta. Wygląda na wiedźmę. Chciałem ją wypędzić. Ale mówiła, że ma do ciebie niezmiernie ważną sprawę. Więc może zechcesz ją zobaczyć? Nic jej jednak nie dawaj. Nie chcę mieć potem jakichś kłopotów.
– Wprowadź ją. Chcę z nią mówić.
Domyślała się, kim była kobieta. I tak było rzeczywiście. Do atrium weszła wielka baba, prawie olbrzym, o czarnych, poplątanych włosach i porosłej wąsami górnej wardze. Pamiętała, że nazywa się Filomela.
Poznała ją pierwszy raz przed rokiem. To było niedługo po ich przyjeździe z Syrii. Magdalena uświadomiła sobie pewnego dnia, że jest w ciąży.
To był dla niej wstrząs. Zbyt jeszcze wtedy były świeże wydarzenia ostatnich miesięcy. Zbyt boleśnie czuła odrzucenie ze strony swoich. Klaudia mówiła, że dziecko jest największym szczęściem i że przez nie może zyskać wiele w jej obecnym życiu. Ale ona widziała w urodzeniu dziecka same komplikacje. Tam, u nich, dziecko było błogosławieństwem Bożym. Nawet gdy ojciec był kimś obcym, dziecko przez matkę należało do Izraela. Ale ona zdecydowała się na zerwanie ze swoimi. Nie – myślała – nie mogę mieć dziecka. Kim by ono stało się tutaj?
W Pompejach nie było wiele dzieci. W świecie, w którym się znalazła, w rodzinach dostojników i bogatych wyzwoleńców kobiety rodziły rzadko i nie chciały rodzić. Zanadto były zajęte rozrywkami. Zresztą małżeństwa rozpadały się. Mężczyźni zmieniali wiele razy żony, kobiety – mężów. Małżeństwo, które żyło ze sobą latami uchodziło za niezwykłość. Obok wciąż rozwodzących się kobiet były nałożnice, jak ona, które, chociaż często bogate dzięki szczodrobliwości kochanków, z utratą młodości i urody traciły pozycję.
W Judei wielką zbrodnią było pozbycie się dziecka. Ale w niej coraz silniej umacniało się przekonanie, że odejście od swoich oznacza także odejście od Tego, którego Imienia nawet nie wolno wymawiać. Cóż więc ją obchodzą Jego prawa? Co surowe przepisy Księgi Salomona, zakazujące zabijania dzieci? Tutejszy świat nie znał takich zakazów. Tutaj wygoda i przyjemność były najwyższymi prawami. A jednocześnie ten świat przyjął ją życzliwie, choć była tylko zdobytą w walce niewolnicą.
Miała możność poznania wielu kobiet, z którymi uczęszczała na zabawy sportowe w termach. Od nich dowiedziała się o kobiecie mieszkającej w małym domku za miastem, do której w potrzebie spieszyła niejedna Pompejanka. Któregoś dnia, gdy nie było Lucjusza, udała się pod wskazany adres. Ze wstrętem powierzyła się wielkim dłoniom kobiety...
Teraz ta właśnie kobieta stała przed nią. Spod rozczochranych włosów patrzyły na Magdalenę czarne, palące oczy. Lekko schylona opierała swe ogromne dłonie na kolanach.
– Czego chcesz? – zapytała.
– Przysyła mnie Melito, pani.
– Melito? Jest tutaj?
– Mistrz przybył znowu. Pragnie cię zobaczyć.
– Dobrze. Ale nie chcę, aby tu przychodził.
– On też woli, abyście się spotkali gdzie indziej. Proponuje, byś przyszła dziś wieczorem tam, gdzie go widziałaś po raz ostatni.
– Czy znowu będą obchody ku czci Bachusa?
– Nie. Melito chce spotkać się z tobą.
– Powiedz mu, że przyjdę.
Co pewien czas Pompeje poruszone były obchodami ku czci Bachusa. Wśród nieustannych zabaw, widowisk, walk gladiatorskich, misteria zajmowały niepoślednie miejsce i ściągały liczne kobiety, bardziej jeszcze niż mężczyźni szukające podniet. Jedne były poświęcone Izydzie – której kult panował w miastach nad zatoką – inne Bachusowi, zwanemu także tutaj Dionizosem, jeszcze inne Priapowi. Na te obchody przybywali do miasta ludzie, uchodzący za kapłanów i mistrzów swego obrządku, by przewodniczyć w nocnych spotkaniach, rytualnych tańcach przeradzających się w orgie i bachanalie. Na wiele dni przedtem kobiety, zbierające się w termach, mówiły o nadchodzących misteriach z podnieceniem. Z ich słów łatwo odgadywała, że chodzi im nie tyle o tajemnice, jakie mistrzowie wyjawiali inicjowanym, ile o rozpustę, której mogły się oddać nie narażając się na sprzeciwy mężów i kochanków, jako że były to obchody ku czci boga.
Magdalenę pociągały misteria. Nawykła od dzieciństwa do stałego kontaktu z Najwyższym. Życie w Judei było przeplatane nieustanną modlitwą: codzienną, sobotnią, związaną z okresami świątecznymi. Czuła się zawsze w obliczu Niewidzialnego, o ileż bardziej niż wobec kamiennych bogów i bogiń, których figury napotykała na każdym kroku. Za pięknymi kształtami nie było nic. Za zasłoną Przybytku, ledwie widoczną z dziedzińca kobiet, było coś, co, choć ukryte, kierowało ku sobie myśli. Choć odeszła zbuntowana, nie potrafiła przestać wierzyć w skrytą obecność.
Gdy pierwszy raz usłyszała o misteriach, zapytała Lucjusza:
– Czy pozwolisz mi wziąć udział w tych obchodach?
Wzruszył ramionami.
– Myślałem, że cię to nie będzie interesowało. Wszystkie kobiety biegają na te obchody, więc nie chciałbym, abyś ty jedna była tego pozbawiona. Bogom trzeba ustępować swoich spraw, gdy tego zażądają. Mogliby się potem mścić.
W zapowiedzianych misteriach ku czci Dionizosa miał wziąć udział słynny wielki mistrz i kapłan boga. Kobiety dzieliły się z zachwytem uwagami o niezwykłej urodzie Melity.
– Och, jak mówi, to aż ciarki chodzą po ciele – opowiadała złotowłosa, młodziutka Doris, córka jednego z najbogatszych kupców pompejańskich i już czterokrotna rozwódka. – A jak mówi! Nigdy już potem nie zapomnisz jego głosu.
Willa, w której odbywały się misteria, leżała za murami miasta. Otaczał ją duży, gęsto zarośnięty ogród. Między drzewami i krzewami stały kamienne stoły i ławy. Na sznurach, rozciągniętych między gałęziami, wisiały kolorowe lampiony. Przychodzące damy witał cały tłum pięknych niewolnic oraz młodych ludzi poprzebieranych za satyrów. Kobiety zajmowały grupami miejsca przy stołach. Służące przynosiły wino w dzbanach, satyrzy i fauny grali na fujarkach.
Początkowo wśród przybyłych czcicielek Bachusa toczyły się rozmowy. Ale czarne, mocne wino zaczęło szybko działać. Satyrzy siadali obok kobiet, obejmowali je. Kobiety nie broniły się. Rozmowy zaczęły się rwać. Zamiast nich rozlegały się chichoty. Śpiewano piosenki o podniecającej treści. Karesy satyrów stawały się coraz bardziej natarczywe. Zrobiło się tymczasem całkiem ciemno, więc służba pozapalała lampiony. Zapłonęły także wielkie kadzie z kadzidłem i ciężkie wlokące się dymy ogarnęły ogród. Wszystko utonęło w gęstej, ciepłej mgle. W smugach chwiejnego blasku, rzucanego przez lampiony, postacie ludzkie robiły wrażenie wielkich ciem.
Nagle jakiś mężczyzna zjawił się przy stoliku, przy którym siedziała Magdalena i chwycił ją za rękę. Był wysoki, smagły. Miał wielkie, zrośnięte na czole brwi i czarne błyszczące oczy. Głowę zdobił mu wieniec z róż. Na jego nagiej, obrośniętej piersi kołysał się zawieszony na łańcuchu dziwny znak, przedstawiający węża trzymającego w paszczy jabłko. Nie pytając o zgodę pociągnął Magdalenę za sobą. Była tak tym zaskoczona, że nawet nie próbowała się opierać.
Pędzili przez ogarnięty mgłą i dymem ogród, pełen muzyki, śpiewów, krzyków i oszałamiających woni. Już nikt nie siedział – wszyscy biegali, a biegnąc chwytali się za ręce lub splatali ramionami. Gdzieś ze środka ogrodu dochodził dźwięk trąbki, ostry i nawołujący, oraz stukot bębenków. Kierowano się w tamtą stronę. Niewolnice stojące sznurem wzdłuż alejki podawały przebiegającym wieńce z kwiatów, które wkładano sobie na głowy. Także mężczyzna prowadzący Magdalenę wziął ogromny wieniec i ustroił nim głowę Magdaleny.
– Musisz być najpiękniejsza – powiedział z dziwnym naciskiem – sam bóg będzie mówić do ciebie...
Nie miała pojęcia, co znaczą jego słowa. Tymczasem wielki tłum zebrał się na rozległej łące, pośrodku której znajdował się niewielki staw. Nad brzegiem stawu stała ubrana kwieciem mównica. Podszedłszy do niej, mężczyzna puścił rękę Magdaleny ze słowami: „Stój tu i nie odchodź nigdzie”. Wszedł na mównicę. Jego pojawienie się wywołało frenetyczne oklaski i wołania:
– Melito! Wielki Melito! Święty Melito! Witaj! Evoe!
Skłonił okrytą wieńcem głowę, a potem zaraz zrobił szeroki energiczny gest wzywający, aby się uciszono. Głosem mocnym, nieco chrapliwym, zaczął mówić:
– Cieszcie się! Cieszcie się! Oto przychodzi święty bóg Bachus. Schodzi do was, aby was wyzwolić, jak zszedł do strapionej Ariadny, gdy ją na wyspie Naksos opuścił ziemski kochanek. Cieszcie się! Tezeusz odstąpił swą ukochaną bogowi, a on ją wyzwolił od bólu, żalu i wszystkich nędz życia. Pełne cierpień jest życie ludzkie. Ale Bachus zna słowa wyzwolenia. Ofiarowuje tym, którzy mu służą, nieśmiertelność i trwającą zawsze radość. Gdy przyjmiecie jego tajemnicę, on zastąpi krótkotrwałą miłość ludzką miłością, która czyni bogami. Evoe! Evoe! Życie ludzkie jest złe, pełne cierpień i zawodów. A gdy szybko minie, przychodzi śmierć. To życie stworzył zły bóg, który nienawidzi ludzi. Skazał ich na cierpienie. Bachus przynosi ocalenie. Daje wam wolność. Całkowitą wolność. Cieszcie się! Na znak, że odrzucacie wszelki przymus, odrzućcie wasze szaty. Stańcie przed bogiem nagie. Szaty są znakiem przywiązania do materii, do ciemności. Gdy je odrzucicie, Bachus uzna was za swoje. Ześle wam blask. Nagie wyjdziecie z labiryntu śmierci do radości, którą daje miłość...
Porwane tym wezwaniem kobiety zdzierały z siebie odzież. Występowały z białego kręgu opadłych do stóp szat i podbiegały do mównicy. Fujarki satyrów rozlegały się coraz głośniej, bębenki nie przestawały dudnić. Służba dosypała kadzidła i kłęby dymu poczęły się owijać wokół postaci stojących z wyciągniętymi ramionami.
Melito podniósł także obie ręce w górę. Wołał:
– Powtarzajcie za mną: panie, boże, Bachusie przyjdź, ucałuj nas jak ucałowałeś swoją wybraną, by dać jej nieśmiertelność. I dziś wybierz sobie tę, która jest najbardziej ciebie godna. Niech i ona wyrzeknie się dla ciebie tego, który ją stworzył dla cierpienia, a przyjmie za małżonka ciebie, który uwalniasz od wszelkich więzów. Daj wszystkim wolność i radość, która nie gaśnie. Evoe!
Zbiegł z mównicy. Znowu chwycił za rękę Magdalenę. Za nimi tworzyły się pary. Tanecznym krokiem korowód zatoczył krąg wokoło stawu. Po drugiej stronie wody stała niewielka świątynia. Gdy wszedł razem z nią do środka, ogarnęły ich ciemności. Mrok pełen był odurzających woni. Wyciągniętą dłonią wyczuła stojącą w pośrodku kolumnę. Oparła się o nią. W głowie miała szum, w całym ciele wielką słabość. Odruchowo zasłoniła się skrzyżowanymi rękami. Melito gdzieś zniknął w mroku. A jednak była przekonana, że ktoś stoi przed nią. Nieznany głos zapytał:
– Czy chcesz być wolna?
– Chcę... – szepnęła.
– Chcesz zapomnieć o niewoli i cierpieniu?
– Tak...
Zimna dłoń odsunęła jej skrzyżowane ręce i przesunęła się wzdłuż ciała, jakby ją chciała tym dotknięciem naznaczyć. Odruchowo zadrżała. Ale w tej chwili wokół niej wybuchło dudnienie bębenków. Posłyszała krzyk Melita:
– Bóg Bachus wybrał sobie małżonkę!
Potem doszedł ją rozkazujący głos tuż obok siebie:
– Odwróć się!
Obróciła się posłusznie. Objęła ramionami kolumnę, przytuliła się do niej. Posłyszała za sobą łopot skrzydeł, a potem uderzenie spadło na jej ramiona. To było tak jakby trzepnięto ją dyscypliną z cienkich sznurków. Ból był niewielki, ale piekący. Znowu odezwał się głos, który przedtem do niej mówił:
– Będziesz jak bogowie...
A potem zaczęła się noc pełna zabawy, krzyków, szaleństw, muzyki. Wróciła w poszarpanej odzieży, w poczuciu pokrywającego ją brudu. Natychmiast podążyła do term. Schodziły się tu i inne kobiety, które brały udział w misteriach, zmęczone, z podkrążonymi oczami. Dzieliły się wzajemnie swymi nocnymi przeżyciami. Jedne odczuwały głód dalszej rozpusty, inne były zniechęcone i zawiedzione. Długo pływała w basenie z ciepłą wodą, a potem grała w piłkę z kilku najmłodszymi towarzyszkami. Zasnęła na ławie w tepidarium. Odwlekała powrót do domu.
Czarna niewolnica o splecionych w małe warkoczyki włosach poprowadziła ją w głąb ogrodu. Przy tym samym kamiennym stoliku, przy którym zobaczyła go po raz pierwszy, spostrzegła Melitę.
Nie zmienił się. Był tak samo smukły, smagły. Gęste brwi tworzyły ciężki łuk nad oczami. Powitał ją swym charakterystycznym śmiechem, przypominającym rżenie ogiera.
– Cieszę się, że przyszłaś. Bardzo się cieszę. Napijesz się wina?
– To wasze wino oszałamia.
– Ależ nie. Oszałamiamy się sami, gdy szukamy oszołomienia. Dziś nie jest dzień święta i wino jest tylko winem.
Skinął na czarną dziewczynę, która pobiegła i zaraz wróciła z dzbanem i kielichami. Wino było tak samo czarne jak wtedy, ale rzeczywiście nie oszałamiało.
– Smakuje ci? – spytał.
– Tak.
– Dowiedziałem się, że straż cesarska zabrała twego kochanka?
– Stało się, jak mówisz.
– Prokulusowie znajdowali się pod opieką Sejana. Gdy upadł, Makro, który od dawna pragnął zająć jego stanowisko, postanowił zniszczyć wszystkich zwolenników Sejana. Dopomogli mu Żydzi, którzy pragnęli zemsty na swym wrogu.
– Wiem, że ojciec Lucjusza zginął. Prowadzono go piechotą do Neapolis. Nie mógł iść i żołnierz poderżnął mu gardło... Nie wiem, co się stało z Lucjuszem.
– Jeżeli nie został zabity, siedzi gdzieś w lochu. Na pewno nie zobaczysz go więcej.
Wsparła głowę na ręku i zasłoniła oczy dłonią. Nie płakała, choć wolałaby płakać. Łzy są jak wiosenny deszcz, który zmywa pokrytą zimowymi brudami ziemię. Ale w niej był tylko tępy żal i poczucie rozdzierającej samotności.
– Kochałaś go? – zapytał.
Zrobiła niezdecydowany ruch dłonią.
– Było mi z nim dobrze. Znalazłam spokój. Wytłumaczyłam sobie, że nie powinnam mieć urazy do siebie...
– Za tamtego?
– Skąd wiesz? – odsłoniła twarz i spojrzała na niego zaskoczona.
– Wszystko wiem. Oczywiście nie było sensu nie cieszyć się życiem i miłością. Ale Lucjusz to mały człowieczek. Nie zapominaj, że zostałaś wybrana przez boga. Ariadna czuła na pewno radość znajdując się w ramionach Tezeusza. Otrzymała jednak nieporównanie więcej...
Chwilę milczała, zanim powiedziała głosem, który lekko drżał:
– Mówisz, że zostałam wybrana przez boga. Lecz Bachus to tylko figura z kamienia.
– Jest figurą z kamienia dla tych, którzy pragną takich figur. Bachus ma wiele innych imion. Myślałem, że inicjacja pozwoliła ci zrozumieć. Ale nie martw się – zrozumiesz. Musisz tylko pozbyć się do reszty nauk, jakie wchłonęłaś tam, w Judei. Musisz zapomnieć o krwawym Jahwe...
Poderwała się przerażona.
– Czy nie wiesz, że nie wolno wymawiać tego Imienia!?
Wzruszył ramionami i parsknął śmiechem.
– Zakaz wymyślili wasi kapłani. Tak się boją waszego Boga, że nie śmieją Go nazywać imieniem, które sam sobie nadał. Mają rację, że się boją. Jahwe to Bóg nienawidzący człowieka. Skazał ludzi na cierpienia. Stworzył ziemię, która jest pełna udręki. A Bachus odrzuca cierpienie, przyobiecuje wieczną radość i wolność, spełnienie wszystkiego, co przynosi zadowolenie. Jest bogiem, który czyni ludzi bogami...
– Wszystkich?
– Oczywiście nie wszystkich. Tych, których wybrał. Po cóż miałby zajmować się motłochem, któremu wystarczają uciechy ziemskie? Świnie nie pragną niczego poza pełnym korytem. Nauka Bachusa – czy jakkolwiek będziesz go nazywała – jest nauką dla ducha...
– Jednak domaga się ciała?
– Ach, to zupełnie co innego. Wyzwolić trzeba całego człowieka od wszelkich przymusów. Czyż duch byłby wolny, gdyby ciało nie miało poczucia, że zaznaje rozkoszy i daje rozkosz?
– Jeśli uwierzę w twoje słowa, będę musiała uznać, że Szymon miał słuszność.
– Twój Szymon był szaleńcem. Uważał, że walczy o wolność, a służył Jahwie, który nie uznaje wolności. Słuchaj, dość tego rozprawiania. Nie po to cię wezwałem, abyśmy rozmawiali o tych sprawach. Będzie na to czas. Nie możesz pozostać w domu Prokulusów. Grozi ci niebezpieczeństwo.
– Wiem, ale co mam robić?
– Pójdziesz ze mną.
– Dokąd?
– Wszędzie, dokąd się udam. Teraz odpływam do Massylii. Jest tam bardzo wiele zasługujących na inicjację. Trzeba zorganizować misteria. Pomożesz mi. Nauczę cię słów i zaklęć. Jesteś mądra. Wiem, że kobiety słuchały chętnie twoich słów, gdy spotykałaś się z nimi w termach. Teraz też będziesz mówiła do kobiet.
Milczała. Nie wiedziała, czy ma przyjąć propozycję Melity. Z jednej strony było to uwolnienie od niebezpieczeństw, które, czuła, że się zbliżają. Z drugiej – było to wydanie się całkowite w ręce człowieka, jednocześnie pociągającego i przerażającego. Życie jej stanęło znowu na rozdrożu. Ale wtedy sam los pokierował wydarzeniami. Teraz mogła wybierać.
– Więc sądzisz – zapytała, aby zyskać na czasie – że nie powinnam pozostawać w insuli Prokulusów? A jeśli Lucjusz wróci?
– Nie spodziewaj się już tego. Jeśli jeszcze żyje, zginie w więzieniu. A majątki zdrajców przechodzą na cesarza ze wszystkim, co w nich jest. Dom zostanie sprzedany albo otrzyma go w nagrodę któryś z pomocników Makrona. Niewolników sprzedadzą.
– Zostałam wyzwolona.
– Nie byłaś nigdy zwykłą niewolnicą. Jesteś jeńcem wojennym. Znajdą się tacy, którzy wytłumaczą, że zwykłe przepisy o niewolnikach nie dotyczą ciebie.
Siedziała milcząc ze spuszczoną głową. Nie tylko słowa Melity, także jej własna intuicja ostrzegała przed grożącym niebezpieczeństwem.
– Jedź ze mną – podjął. – Wyruszymy zaraz jutro. Nie wracaj już do domu. Pewno masz tam kogoś, komu możesz zaufać? Wyślę niewolnika, aby się ze wskazaną przez ciebie osobą skrycie zobaczył i wziął dla ciebie to, co chciałabyś zabrać. Nigdy nie wiadomo, kiedy zjawią się urzędnicy cesarscy. A ty jesteś piękna. Mogłabyś stać się łupem któregoś z nich...
Jeszcze czas jakiś milczała. Ale w końcu rzekła:
– Dobrze, zostanę. A jutro pojadę z tobą.
Mały żaglowiec płynął przez kilka dni ciągle trzymając się w pobliżu brzegu. Minięto Ostię, gdzie zatrzymano się, by zabrać trochę towaru, a potem skręcono na zachód. Oderwawszy się od wybrzeża Italii statek skierował się między skalistą Korsykę i równie górzyste wybrzeże Ligurii. Teraz płynęli trzymając się linii brzegu Galii Cizalpejskiej. Kiedy minęli granicę prowincji Narborejskiej, znaleźli się na morzu usianym wielką ilością małych skalistych wysepek. Aby nie natknąć się na podwodne skały, kapitan skierował statek dalej od brzegu. Ale niedługo potem trzeba było zatoczyć wielki łuk i prawie kierując się na wschód wpłynąć do zatoki. Massylia znajdowała się w głębi, rozciągnięta na wielkim łuku wybrzeża. Kilka skalistych wysepek leżało przy wejściu do zatoki. Nad portem, pełnym rozmaitych statków i stateczków, na wzgórzach leżało miasto. Z prawej strony, na wysokiej, sterczącej skale, podobnej do wbitej w ziemię maczugi, widać było białe mury jakiejś świątyni. Wpływali wolno między statki i łodzie przycumowane do umocnionego kamieniami wybrzeża. Na wybrzeżu ruch był ogromny. Tłum otaczał drewniane stoły, na które przybyli z połowu rybacy wyrzucali przywiezione ryby, kraby i ślimaki.
Patrzyła ciekawie na port i na kłębiący się tłum. Bogata kolonia grecka, jaką była Massylia, po zdobyciu przez Cezara weszła w skład cesarskiej prowincji Narbonensis. Nie zmieniła jednak charakteru, była nadal zamieszkana przede wszystkim przez ludność grecką. Tutejszy port był portem przeładunkowym. Szły przez niego zboże, oliwa, srebro, miedź i żelazo z Hiszpanii, purpura i tkaniny z Afryki, a także niewolnicy, których dostarczały targi w Mauretanii, wełna i mięso z Sycylii. Sama prowincja narboneńska dostarczała Italii swoich znakomitych win.
Ledwo wysiedli na ląd, okazało się, że Melito ma w Massylii wielu przyjaciół i uczniów. Ci przyjęli go owacyjnie. Zamieszkali w pięknej, dużej willi, otoczonej rozległym ogrodem. Dom leżał w sąsiedztwie skały, na której stała świątynia poświęcona bogini Minerwie.
Melito ze swoimi toczył długie rozmowy. Informowano go o rozwoju sekty w prowincji, on opowiadał nowinki z Italii. Były także sprawy, o których rozmawiano w taki sposób, że nic z usłyszanych słów nie mogła zrozumieć. Znudzona słuchaniem rozmów powiedziała Melicie, że chce się przespacerować po mieście. Nie sprzeciwił się temu.
Była wciąż jeszcze oszołomiona zniknięciem Lucjusza i swą ucieczką z Pompejów. Melito pociągał ją, ale także niepokoił swą tajemniczością i swym podobnym do rżenia śmiechem. Był dla niej czuły i gorący, ale nie posiadał delikatności Lucjusza: potrafił być wymagający i dziko zazdrosny. Nigdy nie wiedziała, czego się może po nim spodziewać: mądrych, przekonywających słów czy wybuchowej gwałtowności. Chciał, aby Magdalena pomagała mu w jego działalności i podczas podróży wprowadzał ją w tajemnice głoszone przez wyznawców sekty. A jednak miała uczucie, że nie wszystko zostało przed nią odkryte. Mimo jej związku z Melitem i mimo inicjacji, jaką otrzymała tamtej nocy, natykała się raz po raz na próg udzielanych jej nauk. Gdy jej pytania wybiegały poza ten próg, Melito, zwykle rozgadany, milkł, a na jego pięknej, ale groźnej twarzy pojawiał się dziwny wyraz jakby zmieszania.
Nie przejmowała się tym zbytnio. To, czego ją Melito nauczył, wystarczało aż nadto, aby mu pomagać w zbieraniu gustujących w tajemniczych obrzędach kobiet i organizowaniu dla nich bachanalii. Kult Dionizosa jej samej nie porwał. Także pieszczoty Melity nie pozbawiły jej wspomnień o Lucjuszu. Tam, w Pompejach, wydawało jej się, że odnalazła ciszę pozwalającą pozbyć się całkowicie tkwiącego w niej głęboko niepokoju. Utraciła to uspokojenie, gdy odpłynęła z Italii. Tutaj niepokój wydobył się na wierzch. Nie mogła sobie znaleźć miejsca. Niespokojne myśli ścigały ją niby Erynie.
Z pagórka, na którym stała willa, schodziła w dół do portu. Poznała tu pewną osterię. Należała ona do młodej wdowy imieniem Pallone. Mimo greckiego imienia Magdalena odkryła w kobiecie Żydówkę. Gdy się rozgadały i nabrały do siebie ufności, Pallone wprowadziła dziewczynę w środowisko żydowskie. Okazało się, że było ono bardzo liczne w Massylii i od bardzo dawna znajdowało się tutaj.
– Należymy do pokolenia Beniamina – opowiadał Magdalenie stary kupiec, Nichos. – Jak pewno słyszałaś, w bardzo dawnych czasach nasi przodkowie pociągnięci zostali do odpowiedzialności za zbrodnię, popełnioną przez mieszkańców miasta Gibea, na żonie pewnego Lewity z Efraim. Mówią o tym stare księgi. To było jeszcze wtedy, gdy nie było królów w Izraelu, a ludem rządzili sędziowie. Lewita wezwał mężczyzn wszystkich pokoleń do wywarcia zemsty na naszym pokoleniu. Doszło do wojny. Beniaminici wobec przewagi musieli ulec. Zawziętość była taka, że nie przepuszczano żadnemu człowiekowi z pokolenia Beniamina. Ci, którzy ocaleli, uciekli z kraju. Duża ich gromada przybyła tutaj. Wiemy, że potem Izraelczycy żałowali, iż zniszczyli całe pokolenie ludu, i tym, którzy uszli zemsty, darowali życie. Ale ci, którzy uciekli za morze, już nie wrócili... Do jakiego pokolenia ty, dziewczyno, należysz?
– Jestem Judejką. Ale i ja musiałam uciekać...
– Możesz żyć wśród nas, nie będziemy ci wrogami. Jest nas tu bardzo, bardzo wielu. Lud rozmnożył się. Jesteśmy nie tylko w Massylii, ale także w wielu miastach. Nasze dziewczyny biorą sobie czasami mężów obcej narodowości. Nie pochwalamy tego, ale nie zrywamy z nimi. I one nie zrywają z nami.
Religia Żydów z Massylii mało przypominała religię, jaką znała. Nikt stąd nie pielgrzymował do świątyni jerozolimskiej. Nie było kapłanów ani lewitów. Zwierzchnicy rodów zbierali wiernych w szabaty i polecali czytać głośno urywki ze świętych ksiąg. Spełniali także nad swoimi władzę sądowniczą. Ale udział w zebraniach religijnych nie przeszkadzał większości Żydów uczestniczyć w pogańskich obchodach.
Melito zorganizował kilka misteriów w samej Massylii i w okolicznych miasteczkach. Magdalena towarzyszyła mu, za każdym razem przemawiała do kobiet. Powtarzała bez przekonania i zapału słowa nauczone przez Melitę. Gdy misteria zmieniały się w rozpustną bachanalię, poddawała się ulegle szaleństwom, nie czuła jednak do nich najmniejszego pociągu. Dla Melity odczuwała wdzięczność za to, że jej przyszedł z pomocą, ale zmysłowy pociąg, jaki w niej początkowo mężczyzna budził, utracił swoją siłę. Czuła w sobie dziwny chłód, jakby niewidzialna ręka, która dotknęła jej ciała podczas pompejańskich bachanalii, uczyniła ją niezdolną do żadnego gorącego porywu. Była jak drzewo, w którym wszystkie soki przestały krążyć, zwarzone przez mróz. Wydawało się jej, że musi na coś czekać, a równocześnie zdawała sobie z tego sprawę, że nie istnieje nic, co by zasługiwało na czekanie. Mimo sławy i uznania, jakie otaczały Melitę, przekonała się, że nie jest on najwyższą władzą w kierowanej przez siebie sekcie. Gdzieś znajdował się prawdziwy władca, wobec którego Melito czuł pomieszany z lękiem respekt. Przychodzili do Melity ludzie, często o wyglądzie zbiegłych niewolników lub włóczęgów, których on przyjmował z szacunkiem i wysłuchiwał uważnie przynoszonych przez nich wiadomości. Kontakt z nimi pozwalał mu znać wiele spraw dziejących się nie tylko w Galii, ale również w Italii, w Syrii i w Egipcie.
Kilka razy Magdalena mówiła mu, że lęka się o Klaudię, żonę Piłata. Bardzo polubiła tę kobietę – pierwszą pogankę, która otworzyła przed nią ramiona. Los Prokulusów mógł być także losem Piłata. Ale po odwiedzinach jakiegoś obdartusa Melito powiedział jej, że pogrom zwolenników Sejana nie dotknął namiestnika Judei. Pozostawał nadal na swym stanowisku, jedynie jego stosunek do Żydów uległ pewnej zmianie – za wszelką cenę unikał teraz z nimi zatargów. Klaudia była zdrowa i starała się dowiedzieć, co się dzieje z Magdaleną. O losie brata nie wiedziała nic.
– Piłat – opowiadał dalej Melito – siedzi w Cezarei, prawie nie odwiedza Jerozolimy, natomiast prowadzi nieustanne spory z tetrarchą Galilei, Antypasem. Podobno pokłócili się na uczcie, jaką Antypas wydał dla uczczenia swych urodzin, a zarazem swego związku z Herodiadą, swoją bratanicą, która odeszła dla niego od męża, a brata Antypasa. Ród Heroda popadł w taką rozwiązłość, że żyją w nim wszyscy ze wszystkimi. Antypas przy okazji urodzin kazał ściąć żydowskiego proroka, Jana, którego od roku trzymał w więzieniu. O co się pokłócili z Piłatem – nie wiadomo, ale podejrzewam, że jeden na drugiego donosi do cesarza. W Rzymie siedzi w więzieniu jeszcze jeden z idumejskiego rodu, Agryppa. Naraził się cesarzowi. Ale jest przyjacielem młodego Gajusa Kaliguli, syna Germanika, którego Tyberiusz pragnie, jak mówią, usynowić i uczynić swoim następcą, więc być może odzyska łaskę cesarską.
Ale te sprawy nie interesowały Magdaleny.
– Więc prorok Jan nie żyje? – pytała.
– Tak. Przybył jednak nowy prorok z Galilei. Zdobył sobie sławę jeszcze większą niż Jan, choć podobno wielu powiada: „Cóż dobrego może przyjść z Galilei i to jeszcze z takiej nędznej mieściny jak Nazaret, którą mają za siedzibę złodziei i oszustów?” Jana nie lubili faryzeusze, tego Nowego jeszcze bardziej...
Chciała jeszcze o coś zapytać, ale zaledwie otworzyła usta, zaraz je zamknęła. Cóż z tego, że pojawią się nowi prorocy, skoro los ich jest zawsze taki sam? A zresztą – co mnie to obchodzi? Zerwałam ze wszystkim, co tam jest... – zaklinała się. I tylko we snach pojawiały się nadal: kształt świątyni, domy Betanii, siostra i brat...
Pewnego dnia Melito zapowiedział, że w najbliższym czasie pod Massylią odbędą się szczególnie wielkie i uroczyste misteria ku czci Dionizosa. Podczas tych obchodów przewidziany był występ Magdaleny, tym razem w roli wielkiej kapłanki.
W czasie, który dzielił ich od dnia owej uroczystości, Melito z wielką starannością zajmował się Magdaleną. Musiała odbyć parodniowy ścisły post. Pojono ją wywarem z jakichś nieznanych ziół oraz kąpała się parę razy na dzień w wodzie również zaprawionej tajemniczymi substancjami. Te zabiegi nadały jej ciału niezwykłą moc. Mogła prawie nie spać, nie odczuwała głodu. Jedynie gwałtownie dała znać o sobie obudzona zmysłowość.
Melito pouczał ją także o różnych sprawach związanych z głoszoną przez sektę tajemną wiedzą. W jego pouczeniach pojawiło się coś, o czym dotychczas nie mówiło się nigdy: potrzeba ofiary krwi.
– My, czciciele Dionizosa – mówił – musimy wyrwać siebie i tych, których dopuszczamy do prawdy, ze stanu zezwierzęcenia. Aby wyzwolić ducha, trzeba nam ustrzec ciało od przymusu służenia. Ciało winno być posłuszne naszej woli i naszej radości. Tego wyzwolenia nie osiągniemy sami – musimy błagać o pomoc boga, któremu służymy. Potrzebna jest ofiara, ofiara krwi...
– Co będzie zwierzęciem ofiarnym?
– Zobaczysz. O to nie musisz się troszczyć.
Wieczorem, przed dniem poprzedzającym misteria, Melito powiedział Magdalenie, że wyjeżdża i zabiera ją ze sobą. O zmierzchu przed willę jakiś nieznany człowiek przyprowadził dwa ogniste kare konie. Rwały się i szarpały szaleńczo w jego ręku, kłapały zębami, jakby chciały gryźć. W ich wypukłych oczach odbijał się blask pochodni, z którymi służba odprowadzała Melitę i Magdalenę, i zapalał krwawe błyski.
Na widok koni cofnęła się przerażona. Nigdy w życiu nie siedziała na grzbiecie końskim.
– Nie bój się – powiedział Melito. – To nic strasznego.
Człowiek, który przyprowadził konie, trzymał mocno wierzchowca przeznaczonego dla Magdaleny. Melito pomógł jej dosiąść go.
– Trzymaj się grzywy, a zobaczysz, że nie spadniesz – powiedział.
Ledwo wyjechali za bramę, konie ruszyły cwałem. Pędziły bardzo szybko, ale niosły równo i Magdalena przekonała się, że nie grozi jej spadnięcie. Zresztą jej gibkie, nawykłe do sportów ciało szybko uchwyciło rytm końskiego galopu. Już nie zaciskała tak kurczowo kolan, jak na początku.
Wiejący wiatr i szybki galop rozwiały płaszcze, jakie narzucili na siebie wyjeżdżając. Ulatywały nad nimi i łopotały niby skrzydła. I tak gnali wśród ciemności.
Byli już daleko od siedzib ludzkich, kiedy Melito skierował wierzchowca w boczną drogę. Zmydlone konie zwolniły bieg. Wjechali między drzewa. Przejechawszy las znaleźli się na niewielkiej polanie. Księżyc omotany dotychczas chmurami, niby ktoś narzuconymi płachtami, wydobył spomiędzy nich swą srebrną głowę i oblał polanę blaskiem. Teraz mogła zobaczyć, że na jej skraju wznosi się pagórek. Białe skały sterczały między porosłymi wzgórze krzewami, podobne żebrom jakiegoś olbrzymiego zwierzęcia, które się rozkładało.
Nie wiadomo, skąd pojawił się czarno ubrany człowiek i bez słowa wziął zmęczone konie za wodze. Oba rzuciły się gwałtownie do tyłu, jakby czymś przestraszone, on jednak trzymał je mocno. Zsunęła się z grzbietu wierzchowca, teraz dopiero świadoma, że ma poobcierane kolana i bolą ją biodra.
Melito dał jej znak, aby szła za nim. Zanurzyli się w gąszcz krzewów. Przysłonięty gałęziami znajdował się tu otwór prowadzący w głąb skały. Wyszedł stamtąd jakiś człowiek z pochodnią w ręku. Także milcząc szedł przed nimi, a jego cień sunął po skalnej ścianie, poprzełamywany, niepodobny do cienia człowieka.
Wąski korytarz skończył się i znaleźli się w ogromnej pieczarze. Jej ściany tonęły w mroku. W jednym miejscu mur skalny występował ku środkowi groty tworząc jakby słup o gładkich bokach. Przed nim stał stół kamienny, rodzaj ofiarnego ołtarza. Wyżłobione w kamieniu rynny służyć miały spływaniu krwi. Na ołtarzu leżał nóż.
Za ołtarzem na trójnogu żarzył się ogień. Jego pulsujący blask rozświecał nieco ciemne wnętrze. Magdalena miała jednak poczucie, że choć nie mogła dostrzec jego źródła, był jeszcze we wnętrzu inny blask. Można by sądzić, że przebija spoza gładkiej ściany tuż nad ołtarzem, lekko wydętej niby tarcza legionisty.
Człowiek z pochodnią, który ich do groty przyprowadził, zniknął. Po chwili gdzieś utonął w mroku Melito. Pozostała w grocie sama. A jednak wydawało jej się, że nie jest sama.
– Zbliż się – usłyszała nagle głos. Przypominał tamten, który odezwał się do niej w pamiętną noc misteriów.
Podeszła do ołtarza. Głos, była już teraz pewna, dochodził spoza ściany, niby zza lekkiej przesłony. Jednak mur skalny był twardy, chropowaty, nieprzenikniony. Upewniła się o tym dotknąwszy go dłonią.
– Złóż ofiarę – powiedział głos.
Za sobą usłyszała szarpanie się jakiegoś zwierzęcia, ogarniętego śmiertelnym lękiem. Doszedł jej uszu stłumiony jęk, gwałtowne chrapanie. Po małej chwili okrwawiona dłoń podała jej spoza pleców dygoczące jeszcze serce.
– Przebij – rzekł głos.
Sięgnęła po nóż ofiarniczy i uderzyła nim w leżący przed nią kawałek mięsa. Drobne kropelki krwi trysnęły jej na twarz.
– Rzuć ofiarę na ogień – rozkazywał głos.
Odwróciła się, położyła rozwarte serce na trójnogu. Jakby czymś pobudzony, ledwo żarzący się ogień strzelił nagle płomieniami w górę.
– Dobrze – pochwalił ją głos. – Złożyłaś mi ofiarę, a ja ją przyjąłem. Teraz jesteś nasza. – Wymieniał kolejno siedem strasznych imion. – Nasza – na wieki.
Pieczarę ogarnął czerwony blask. Słyszała koło siebie gwałtowny szum niby wycie potężnego wiatru. W jego poświstach, zdawało się Magdalenie, że słyszy krzyki, jęki, skargi i chichoty. Po ścianie przed nią przelatywały cienie niby wielkie ćmy. Ale po jakimś czasie wszystkie te głosy ucichły. Posłyszała za sobą znajomy głos Melity:
– Chodź.
Tym samym długim korytarzem wyszli z groty. Na dworze ciągle jeszcze była noc i dął wiatr. A jednak i ciemność, i te porywy powietrza, które rozrzucały jej włosy, były wolne od grozy, jaką czuła we wnętrzu groty. Jak spod ziemi pojawił się mężczyzna prowadząc ich konie. I teraz wydawały się przestraszone: chrapały, patrzyły dziko, przytupywały kopytami. Człowiek pomógł Magdalenie wspiąć się na grzbiet wierzchowca. Zaledwie oddał wodze jeźdźcom, konie rzuciły się galopem przed siebie.
Znowu pędzili, najpierw przez las, a potem drogą. Nie odezwali się do siebie ani słowem. Dzień nadchodził, ciężka pokrywa nocy unosiła się w górę. Pierwsze promienie słońca kładły na niebo swe długie palce. Gwiazdy uciekały w przeciwną stronę niby wystraszone stado i gasły jedna po drugiej. Wiatr przycichł.
Zatrzymali się przed bramą willi. Prędko zeskoczyła z konia. Czuła się śmiertelnie wyczerpana. Ale zanim położyła się, zanurzyła się w basenie z ciepłą wodą. Czuła, że musi coś zmyć z ciała. Ale woda nie przywróciła jej sił. Ciężko powlokła się do swego cubiculum. Gdy już leżała, pojawił się Melito. Trzymał w ręku kielich z rżniętego szkła.
– Napij się – powiedział.
Wypiła. Musujący płyn sprawił, że całe jej ciało ogarnął ogień. Jego żar przepalił wszystkie słabości. Zapomniała o zmęczeniu. Zapomniała o wszystkim.
Zaczęły się obchody misteriów. Podniecona winem, oparami kadzideł, przenikającą do głębi muzyką fletów i piszczałek, przemawiała do tłumu również podnieconych kobiet. Melito był zawsze koło niej i gdy zabrakło jej słów, podsuwał właściwe. Odczuwała pewną zmianę w jego stosunku do niej: przedtem była to namiętność połączona z potrzebą stałej jej obecności, teraz pojawiły się akcenty jakby szacunku i uznania.
W nauce dionizyjskiej wszystko było spowite jakby we mgłę. Rzeczy najprostsze i najjaśniejsze traciły swoje zrozumiałe kontury. Duch walczył z ciałem, które było ciemnością, ale zaraz wracał do niego i wnosił boski ogień w mroczną głębię. Zmysły były złem, ale oddanie ich w służbę Dionizosa stawało się wyzwoleniem. Wszystko zmieniało swoje znaczenie, gdy się tylko przekroczyło tajemniczy próg. Pogardzane i odrzucone stawało się upragnionym i pożądanym. Wystarczyło wypowiedzieć słowo zaklęcia.
– Oczywiście znasz żydowską legendę o pierwszej parze ludzkiej – mówił kiedyś do Magdaleny Melito. – Bóg uczynił dla nich raj niby ukwieconą klatkę. Żyli w niewoli nie wiedząc o tym. Ale kobieta, twór podwójnie ludzki, gdyż uczyniona z żebra mężczyzny, odkryła jabłko poznania. Spróbowała go sama i dała je mężczyźnie.
– Została skuszona przez węża. A gdy zjedli zakazane jabłko, niczego nie poznali, jedynie narazili na gniew Najwyższego i na wypędzenie z raju.
– Kto ci powiedział, że niczego nie poznali? Ależ poznali. Ich czyn, podobnie jak czyn Prometeusza, przyniósł wyzwolenie od zła materii. I Jahwe był rozgniewany, gdyż wydarli Mu tajemnicę, wyzwolili się z Jego rąk.
– Zaznali cierpienia i śmierci.
– To prawda. Ale tajemnica została wyrwana. I ten, kto ją pozna, temu Dionizos da nieśmiertelność.
– Widzę, że znasz nasze święte księgi.
Wybuchnął śmiechem.
– Mówisz jak dziecko. Księgi są dla pospólstwa. Mówią o tajemnicach, a jednak ich nie zdradzają. Tak być musi. Nie każdy zasługuje na wyzwolenie. Odkrywane są tym, którzy na to zasługują.
– Odkrywane są...? To znaczy, kto je odkrywa? Ty? Ja?
Położył jej dłoń na ramieniu.
– Ci, którzy poznają tajemnice, przekazują je dalej. I tobie wolno je odkrywać innym. Świat do nas należy. Ten, który go stworzył, już go nie odzyska...
Po obrządkach następowały bachanalia. Wracała z nich zmęczona całonocną bieganiną, śpiewami, krzyczeniem euhoc i evoe, namiętnymi dotknięciami mężczyzn. Kąpała się, myła starannie, by pozbyć się śladów tych dotknięć. Melito poił ją napojem przywracającym siły.
Po paru tygodniach okres obchodów skończył się. Melito gdzieś odjechał, pozostawiając Magdalenę w willi, jedynie z kilkoma milczącymi służącymi. Po staremu schodziła do miasta, do osterii Pallone. W winiarni spotykała się z miejscowymi Żydami. Zauważyła, że odnoszą się do niej z szacunkiem nie pozbawionym jakby lęku. W mieście wszyscy wiedzieli, że jest kapłanką sekty, która wprawdzie konkurowała z oficjalnym kultem cesarza, była jednak tolerowana milcząco. Nikt przeciwko jej wyznawcom nie występował. Budziła dziwny strach.
Któregoś dnia zastała w winiarni niemłodego mężczyznę. Siedział w kącie samotny, popijając wino, które kazał sobie podać.
Pallone odwołała Magdalenę na bok. Pokazując jej wzrokiem mężczyznę, powiedziała:
– Może cię ten człowiek zaciekawi. To Grek, lekarz. Nasi przyjęli go na prozelitę. Jeździ po świecie, był tu już u nas kilka razy. Teraz wraca z Judei.
– Z Judei?!
– Tak. Był u żony namiestnika, leczył ją. Pomyślałam od razu, że będziesz chciała z nim porozmawiać.
– Oczywiście!
Podeszła do stołu, przy którym siedział lekarz. Gdy stanęła przy nim, wstał i skłonił się grzecznie.
– Siedź – rzekła. – powiedziała mi właścicielka osterii, że przybywasz z Judei.
– Prosto z Cezarei.
– Podobno leczyłeś żonę namiestnika Piłata?
– Rzeczywiście.
– Znam ją, lecz dawno jej nie widziałam. Czy możesz mi coś o niej powiedzieć?
– Jak najchętniej. Zostałem wezwany do niej, gdy przebywałem w Cezarei. Zbadałem ją starannie. Nie znalazłem żadnej choroby. A jednak coś ją zżera i odbiera jej siły.
Skinęła głową. Tak dobrze miała w pamięci pełną uroku bladą, naznaczoną błękitnymi cieniami twarz Klaudii. Zapytała:
– Nie doczekała się dziecka?
– Poroniła. Roniła kilka razy. I obawiam się, że nigdy nie urodzi. Widzę, że ją dobrze znasz. Kto wie, czy to właśnie nie jest troską, która ją tak gnębi. Jest inna niż rzymskie kobiety, które pozbywają się najczęściej płodu, zanim go urodzą, i dlatego nie mogą już potem zajść w ciążę. Taiki będzie koniec imperium Kwirytów.
– Myślę, że zbyt szybko wydajesz sąd, lekarzu. Rzym rządzi światem. – Pomyślała o niezwyciężonych żołnierzach rzymskich, którzy bez trudu dali sobie radę z powstańcami Szymona.
– Rzym rządzi światem, gdyż ma mądrego cesarza, który unika wojen i konfliktów. Ale to nie wystarczy. Zawsze starość będzie musiała ustąpić przed młodością.
Uchyliła się od dalszej dyskusji. Tamten musiał być człowiekiem mądrym i wiele wiedzącym, a ona zbyt mało znała świat. Zapytała:
– Czy nic już więcej ciekawego nie możesz mi powiedzieć o tym, co się dzieje w Judei?
– Słyszałem o jakimś proroku, który poniósł śmierć, i o Innym, który wędruje po kraju i naucza... Ale niewiele się tymi sprawami interesowałem...
Lekarz na drugi dzień odpłynął. Ale w parę dni później spotkała w gospodzie krępego, obrośniętego mężczyznę. Na jej widok wstał od stołu i podszedł do niej.
– Na brodę Mojżesza, chyba się nie mylę! – zawołał. – Przecież to ty byłaś w bandzie Szymona!?
Przypatrywała mu się przez chwilę uważnie.
– Poznaję cię – powiedziała. – Jesteś Dysmas.
Klasnął z zadowoleniem w dłonie.
– Tośmy się spotkali! Nie wiedziałem, że żyjesz. Mówili, że Szymon zginął, a żołnierze pogwałcili, a potem pomordowali wszystkie dziewczęta. Mnie z kilku towarzyszami udało się wyrwać. Ukrywaliśmy się. Siedzieliśmy wśród skał kilka dni. Potem żołnierze odeszli, a myśmy dali nura.
– I co potem robiłeś przez te dwa lata?
– Różne rzeczy – klepnął się dumnie po brzuchu, aż zadźwięczały monety ukryte w pasie. – Powodziło mi się niezgorzej. Teraz wracam do Judei.
– A tam, co będziesz robił?
– No, na pewno nie będę grzebał w ziemi ani pasł owce. Amhaarecka praca nie dla mnie. Może spróbuję jakiegoś korzystnego handlu. A może przyłączę się do takich, co łupią bogatych. Słuchaj – a może byś pojechała ze mną? Co ty tu robisz? Zawsze mi się podobałaś. Ładna jesteś, młoda, zgrabna. Wziąłbym się do ciebie już wtedy, ale wiedziałem, że należysz do Szymona. Nie chciałem z nim zadzierać...
Milczała zaskoczona. Ten Dysmas nie był zbyt pociągający, ale przypominał jej tamte czasy, które, mimo wszystko, co się potem zdarzyło, tkwiły w jej pamięci wspomnieniem nie dającym o sobie zapomnieć. Odezwała się tęsknota, wciąż gorąca pod popiołem buntów.
– Dawne czasy... – bąknęła.
– Nie takie znowu dawne. Ty się nie zmieniłaś. Dojrzałaś – patrzył na nią chciwym wzrokiem. – A Szymon nie żyje...
– Tak – westchnęła. – A ja wierzyłam, że porwie cały naród do walki o wolność.
– Naród? Byłaś bardzo naiwna dziewczyno, jeśli w to wierzyłaś. Może mu zresztą faryzeusze nakręcili w głowie. Ale naprawdę... – znowu klepnął się po pasie, który musiał być naładowany monetami. – Mieliśmy dosyć judejskiej biedy z nędzą. Jak się ma trochę złota, można żyć... No, to co? Pojedziesz?
Potrząsnęła głową.
– Nie mogę Dysmasie.
– Co cię trzyma? Podobno zostałaś kapłanką jakiegoś pogańskiego boga? Odrzuciłaś wiarę w Najwyższego?
– To Najwyższy mnie odrzucił... Pozwolił, abyśmy zostali zwyciężeni. Nie spełnił obietnicy, że ześle nam Mesjasza...
– Mesjasz to piękna historyjka, którą nam opowiadają. Ale kto naprawdę na niego czeka? Rzymianie są mocni i dlatego nas pobili. Ale handlować nie zabraniają. Gdzie zajedziesz, wszędzie napotykasz naszych, którym się powodzi. Mają znajomości i wpływy. Mówią ludzie, że sam Makron bierze od nich złoto. Jedź ze mną. Obiecuję ci, że nie zabraknie ci ani zabawy, ani pięknej odzieży. Mam złoty pas, który by pięknie leżał na twoich biodrach...
Znowu potrząsnęła głową.
– Nie, nie pojadę z tobą.
– Czy to twój bóg ci tego zakazuje, czy też masz chłopa?
Nie przekonały ją zachęty Dysmasa. Jeśli co ją ciągnęło, to tylko tęsknota. Tyle razy mówiła sobie: przeklęli mnie, wyrzekli się, nie mam nic z nimi wspólnego! Wbrew tym zarzekaniom pojawiały się myśli: może jednak żałują, że mnie odegnali?
Bała się poza tym Melity. Została dopuszczona do zbyt wielu tajemnic, a pamiętała, jak mówił kilka razy, że Dionizos potrafi karać tych, którzy go zdradzają. Melito miał wszędzie swoich ludzi. Mogłoby być rzeczą niełatwą wyśliznąć się z jego rąk. A dobrowolnie nie puściłby jej na pewno.
Była wreszcie grota na polanie wśród lasów i tajemniczy głos, któremu złożyła ofiarę i który zapewnił ją, że „należy do nich”.
– Nie, Dysmasie, nie pojadę – oświadczyła stanowczo.
W parę dni później wrócił Melito.
– Zaczynamy znowu misteria – oznajmił. – I tym razem musisz się do nich starannie przygotować. Porzuć odwiedziny tych twoich przyjaciół tutaj. Podobno spędzałaś u nich całe dnie. Dosyć tego. Już jutro musisz rozpocząć post.
Po kilku dniach postu i kąpieli w roślinnym odwarze przyszedł wieczór, gdy mieli znowu pojechać do tajemniczej groty. Jak poprzednio o zmierzchu pojawił się czarno ubrany człowiek z dwoma końmi. Były to złe, czymś podrażnione zwierzęta. Gdy do nich podeszli, wyciągnęły pyski i kłapały groźnie zębami. Gryzły się też między sobą, wydając przy tym wściekłe kwiknięcia. Ale na ich szerokich grzbietach siedziało się wygodnie.
Ulecieli w noc, niby dwie wystrzelone z łuku strzały. Noc nie była pogodna. Po niebie przewalały się ciężkie chmury niby kłęby dymu. Przesłoniły gwiazdy i księżyc. Raz po raz zapalała się błyskawica. Zbiegała z nieba strużką blasku. Na moment wszystko wokoło stawało się widoczne: sine chmury, przygięte od wiatru drzewa. Potem nadlatywał grom. Toczył się, niby spadający żlebem głaz, a na koniec wybuchał kaskadą huku. Konie na chwilę przysiadały, a potem rzucały się do nowego biegu. Błyskały dziko ich oczy. Udami czuła, jak po skórze jej wierzchowca przelatują dreszcze.
Byli już blisko lasu, gdy do piorunów, błyskawic i wiatru dołączył się deszcz. Lunął od razu strugami wody, jakby ktoś chlustał całymi wiadrami. Targany wiatrem płaszcz nie mógł uchronić jej od zmoknięcia. Czuła, jak strumienie zimnej wody spływają po jej ciele, a mokra odzież lepi się do skóry. Koń był także mokry, a jego pozlepiana sierść wydawała ostrą woń.
Gdy dojechali do groty i znalazła się na ziemi, poczuła dreszcze. Wszystko, co miała na sobie było przemoknięte. Tak jak za poprzednim razem milczący człowiek wziął od nich konie, a inny z pochodnią wprowadził ich do wnętrza. Ale zanim zaprowadził ich do wielkiej pieczary, oddał Magdalenę w ręce czekającej w załomie korytarza kobiety. Ta zaprowadziła ją do niewielkiego pomieszczenia, w którym stała niska i szeroka ława. Gestem wskazała Magdalenie, aby zdjęła z siebie mokrą odzież i położyła się na ławie. Przywołała do pomocy pomarszczoną karlicę nieokreślonego wieku i obie zaczęły ją masować, a potem nacierać jej ciało pachnącym olejkiem. Pod wpływem tego nacierania uczucie zimna zniknęło. Następnie kobieta dała Magdalenie wypić jakiś płyn, który rozgrzał ją wewnętrznie. Kiedy wstała, podano jej suchą odzież: przepaskę, dwie tuniki oraz stolę. Odzież wyglądała na nową, nigdy nie używaną, a materiał był cienki i wykwintny. U dołu stoli biegł złocisty haft. Karlica przyniosła tacę z klejnotami. Magdalena wybrała naszyjnik z wisiorkiem, który przedstawiał kozła, kolczyki i kilka pierścieni.
Gdy toaleta była skończona, kobieta skinęła na Magdalenę i zaprowadziła ją do pieczary. Stanęła naprzeciw wypłukłej ściany i usłyszała głos:
– Witaj. Witam cię imionami... – Znowu usłyszała siedem tajemniczych imion. – Uklęknij i oddaj nam pokłon.
Głos przemawiał tak wyraźnie, jakby ściana skalna była tylko złudzeniem. Magdalenie wydawało się, że słyszy oddech mówiącego.
– Uklęknij! – głos powtórzył rozkaz.
Uklękła.
– Za twoje posłuszeństwo – mówił kamienny mur – zostaniesz wynagrodzona. Wszystkie twoje pragnienia będą spełnione. Zaznasz radości i szczęścia. Nigdy nie zabraknie chleba twoim ustom ani urody twemu ciału. Będziesz mogła rozkazywać innym. Nawet gdy skoczysz w przepaść, bez szkody dosięgniesz ziemi... Trzeba jedynie, abyś złożyła jedną ofiarę...
Inny głos zawołał za jej plecami:
– Nie odwracaj się!
Za sobą słyszała jakiś ruch, jakby szarpaninę. Nie odwracała głowy. Głos dalej mówił:
– Zostałaś wybrana spomiędzy bardzo wielu. Odsłonięte ci zostały liczne tajemnice. Odkryte zostaną jeszcze inne. Dzięki nim będziesz wiedziała wszystko, co człowiek chce wiedzieć dobrego i złego. Będziesz mogła dawać innym. Musisz jednak pamiętać – głos stał się cichszy, zszedł prawie do szeptu – że będziesz miała wrogów. Nie wolno ci im wybaczać! Nie wolno nigdy o niczym zapomnieć! Najbardziej musisz się strzec tego, co się nazywa miłosierdziem...
Zapadła cisza. Głos milczał, ale ona czuła, że ten, kto mówił, nie odszedł. I rzeczywiście po chwili usłyszała znowu:
– Na pewno wiele razy mówiono ci i czytano o Jego miłosierdziu. Ale to nieprawda! On nie jest miłosierny. Umie tylko żądać i rozkazywać. Jest zawistny i okrutny. Najokrutniejszy dla tych, którzy mu służą... Odrzuca ich, gdy są wielcy i śmiali, a wynosi nędznych i małych. Najnędzniejszych...
Nagle usłyszała za sobą bolesny krzyk. Głos był ludzki, chociaż przypominał długie wilcze wycie. To musiała krzyczeć kobieta. Odruchowo chciała się obrócić, ale jakieś dłonie uprzedziły jej ruch i przytrzymały jej głowę na miejscu. Po chwili jakaś ręka podała jej coś małego krwawego, skręconego niby robak o wielkiej głowie. To coś wiło się na jej dłoni. Głos zawołał:
– Zabij!
– Nie! Nie! – zawołała. Cała drżała z przerażenia. – Dlaczego mam zabijać?
– Musisz być posłuszna! Przysięgłaś!
Głos zabrzmiał rozkazująco. Ale zaraz zmienił ton. Teraz łagodnie tłumaczył. – Przecież to nie ma znaczenia. To i tak żyć nie będzie. Chodzi tylko o gest, że się wyrzekasz. Że nikt nie będzie rządził twoim ciałem. Że jesteś wolna... W imię twego dobra – zabij! – Znowu głos przeszedł w krzyk. – Rozkazuję ci!
Ciężko podniosła rękę z nożem. To, co leżało na ofiarnym ołtarzu, umierało w coraz wolniejszych skurczach, jak ryba wyjęta z wody. Ale dłoń jej drżała. Nigdy nie zapomniała istoty, jaką jej kiedyś pokazała Filomela. Nie dowiedziała się, czy to był syn Szymona czy Lucjusza... Ręka z nożem spadła jak głaz pod szczytem skały, który utracił równowagę. Nie było ani krzyku, ani jęku. Tylko głos zawołał:
– Salve salvatrix!
Gdy wracali, już nie padało. Burza przeszła, tylko grzmoty odzywały się w dali. Tam, gdzie na horyzoncie ciemniejsza niż niebo leżała chmura niby pomarszczony, opadły z masztu żagiel, dalekie błyski rozświecały raz po raz jej sine cielsko.
Konie po całonocnym pobycie w pobliżu groty wydawały się jeszcze bardziej dzikie i podniecone niż za poprzednim razem. Gdy wsiadała, jej wierzchowiec usiłował stanąć dęba. Ale człowiek, który konie przyprowadził, ścisnął mu chrapy rzemieniem i w ten sposób zmusił go do posłuchu.
Jechali bardzo szybko. Pod kopytami chlupała woda kałuż, po których galopowali. Z drzew skapywały całe fontanny wody. Pochyliwszy się nisko wcisnęła twarz w grzywę wierzchowca. Dygotała, ale tym razem to nie były dreszcze spowodowane zimnem. Przeciwnie – czuła, jakby ją palił jakiś wewnętrzny ogień.
Po powrocie powiedziała Melicie, że jest zmęczona i musi się położyć. Ale gdy znalazła się w swym cubiculum, nie wyciągnęła się na posłaniu. Chodziła po ciasnym pokoju w nie kończącej się wędrówce, podobna zwierzęciu zamkniętemu w klatce.
Po dobrej godzinie takiego chodzenia uklękła i wysunęła z kąta skrzynkę, w której przechowywała swoje ubrania i posiadane drobiazgi. Opuszczając dom Prokulusów nie zabrała zbyt wielu rzeczy. Pod stosem odzieży znajdowało się małe, rzeźbione puzderko, które kiedyś otrzymała od Lucjusza. Miała w nim dwa pierścienie, starą agrafę rodzinną, niegdyś otrzymaną od brata, którą zabrali jej żołnierze, ale Lucjusz kazał oddać. Zawinięte w szmatkę znajdowały się także w puzderku dwie małe kulki, jakby ugniecione z uschniętych ziół, wydające ostry zapach.
Była tam kiedyś, bo już znała drogę do domu Filomeli. Udała się do niej wieczorem.
Dom baby był mały, ukryty wśród zieleni. Od progu wchodziło się do izby pełnej zapachów suszących się ziół. Niezliczone festony liści i kwiatów, rozpiętych na sznurkach, zwisały nad głową. Izba tonęła w mroku. W środku na kamieniach buzowało ognisko, a w kręgu rzucanego przez ogień ciepła wylegiwały się dwa koty. Gdy Magdalena rozmawiała z Filomelą, z mroku wyczołgał się wąż, ale wielka kobieta tupnęła groźnie nogą i wąż posłusznie wypełzł poza krąg blasku.
– Czym ci, pani, mogę dziś służyć? – pytała Filomela.
– Chcę, abyś mi dała coś, co zabija. Prędko i bez bólu.
Wielka kobieta zrobiła krok do tyłu, jakby przestraszona tym żądaniem.
– Wiesz przecież, pani, że sprzedawać trucizny nie wolno. Gdyby ktoś został otruty, wigilowie nakazaliby szukanie.
– Nikt się nie dowie. Truciznę chcę mieć dla siebie.
– Chcesz się pozbawić życia, pani? Dlaczego? Jesteś taka młoda i piękna? Bardzo piękna. Jeżeli mężczyzna, którego kochasz, nie odpowiada na twoje uczucia albo cię zdradza, dam ci zioła, które go zmuszą, aby do ciebie wrócił. Albo, jeżeli wolisz, pomogę ci znaleźć innego.
– To nie twoja sprawa, dlaczego chcę umrzeć.
– Życie jest krótkie. A śmierć to ciemność, niepojęta ciemność. Nie wiemy, co tam jest...
– Nie będę ci tłumaczyła. Potrzebuję trucizny. Zapłacę za nią dobrze.
– Zawsze płacisz dobrze. Lecz pozwól... Przeżywasz niewątpliwie jakąś boleść. Ale wszystkie bóle mijają... Są lekarstwa...
– Dość słów. Daj mi truciznę. Upewniam cię, że nikt się nie dowie, od kogo ją otrzymałam.
Kobieta westchnęła, zrobiła szeroki ruch dłońmi wielkimi jak łopaty.
– Skoro nalegasz, pani...
Odeszła w ciemność. W mroku słychać było jakieś szurganie. Coś szeleściło wśród porozwieszanych liści, jakby przebiegały po nich jakieś małe zwierzątka. Jeden z kotów odchylił do tyłu głowę i leniwie ziewnął.
Po chwili Filomela wróciła. Na rozpostartej dłoni trzymała dwie małe kulki.
– Oto jest to, czego żądałaś, pani – powiedziała. – Człowiek, który połknie jedną z tych kulek, zaśnie i już się nie obudzi. Nie będzie czuł, jak umiera...
– Ile chcesz za nie?
– Sama wyznacz cenę, dostojna.
Sięgnęła do woreczka, który miała przy swym pasku. Położyła monetę na dłoni kobiety, która trzymała ją ciągle rozpostartą. Filomela skłoniła nisko głowę.
– Dziękuję ci, pani. Jesteś hojna, jak zawsze. Usłużyłam ci kilka razy i nie mogę ci odmówić. Ale błagam cię: zastanów się... Wiem, że są ludzie, którzy marzą o tobie... Ten Rzymianin, w którego domu jesteś, odejdzie... Ale ty... Ty masz przed sobą tyle...
– Co chcesz powiedzieć?
– Nie wiem... Wszystko widzę niejasno... Ale ty, pani, musisz żyć...
Zostawiła ją stojącą przy ognisku ze zmrużonymi oczami, z wyrazem wysiłku na brzydkiej twarzy. Schowała kulki do woreczka i wybiegła z chaty.
Patrzyła teraz na otrzymane wówczas kulki. Nie użyła ich ani wtedy, ani kilka razy potem, choć zdarzało się jej po nie sięgać. W ostatniej chwili coś ją powstrzymywało. Może tajemnicze słowa Filomeli?
Nachodziły na nią chwile rozpaczy – i wtedy pojawiało się pragnienie ucieczki od wszystkiego. Było takich chwil wiele. Od dnia, gdy zabrano Lucjusza, trzymała puzderko z kulkami przy swoim posłaniu. Wzięła je ze sobą, gdy uciekała z Melitem. Dziś sięgnęła po nie znowu.
Jej życie, od czasu gdy musiała opuścić Judeę, było na pozór życiem spokojnym. Ale ten spokój był złudny, jak złudna bywa powierzchnia morza, zanim szalejący w głębi żywioł nie wydobędzie się na wierzch. Była przekonana, że tym, co zakłóca od czasu do czasu jej spokój, są wybuchy tęsknoty za swoimi. A przekonała się, że obok tęsknoty było w niej skryte oczekiwanie na coś, co się musi stać i co zmieni całkowicie jej życie. Jej rówieśniczki w Pompejach nie czekały na nic poza spodziewanymi radościami dnia. Odpychały przyszłość – byle dalej. Ją oczekiwanie budziło, jak ciężka rzeczywistość budzi ze snu.
Tym razem także czuła się boleśnie obudzona. Żaden sen nie mógł przynieść uspokojenia. Nie było możliwości, aby spokój powrócił. Misteria dionizyjskie zaprowadziły ją zbyt daleko. Dziewczętom i kobietom, przy których inicjacjach uczestniczyła, wystarczało parę nocy spędzonych na bachanaliach. Potem wracały do zwykłego życia i tylko ich mężowie mogli narzekać, iż bóg nadużył ich praw. Od niej zażądano czegoś tak wielkiego, że powrót do życia, jakie wiodła, wydawał się niemożliwy.
Melito gdzieś wywędrował – była sama w willi. Chodziła po atrium i po perystylu trzymając w dłoni zawiniątko z kulkami. Wiedziała, że raczej połknie je, niż zgodzi się pojechać raz jeszcze do groty na polanie wśród lasu.
A równocześnie bała się śmierci. Uczono ją, że śmierć to tajemniczy szeol. Ludzie zmarli nie przestają istnieć. A co będzie, jeśli nawet po śmierci nie będzie można uciec od straszliwych żądań głosu spoza skalnej ściany?
Porwana nagłą decyzją, tak jak stała wybiegła z willi. Trzeba było skorzystać z nieobecności Melity. Biegła w dół ku miastu i portowi. Dzień wstał gorący i duszny, ciało już po chwili miała pokryte potem. Mimo to nie przestawała biec. Zadyszana dopadła gospody. Pierwszym człowiekiem, którego zobaczyła, był rozwalony na ławie, w cieniu oplecionej liśćmi pergoli, Dysmas.
– Co tak gonisz w taki upał, jakby cię kto ścigał? – zapytał, gdy ona, dysząc z wysiłku, nie mogła wydobyć z siebie głosu.
– Nie odjechałeś... Jeszcze...?
– Odjadę dzisiaj.
– Słuchaj... Pojadę z tobą...
– O, to miłe coś powiedziała. – Przesunął dłonią po jej biodrze. – Więc jednak spodobałem ci się?
– Muszę uciekać...
– Chętnie cię zabiorę. Napij się jednak wina.
– Nie. Muszę zaraz, prędko.
– Dlaczego?
– Nie pytaj. Śpieszmy się.
– Nie lubię się śpieszyć.
– Ale ja muszę. Rozumiesz?
– Co się stało? Ukradłaś coś? Zabiłaś?
– Zabiłam...
Gwizdnął cicho.
– Jak tak, to uciekajmy. Mój statek odpływa dziś do Aleksandrii. Znają mnie na nim, pozwolą nam się ukryć. Chodź.
Płynęli zda się bez końca. Morze było spokojne, aż zanadto spokojne. Czasami wiatr przestawał wiać i wtedy ogarniała ich cisza. Żagle zwisały. Ciężko załadowany towarami statek zatrzymywał się niby wóz, który ugrzązł w piasku i trwał bez ruchu pod promieniami palącego słońca.
Leżała na pokładzie między pakami i koszami. Podróż stawała się coraz cięższa. Na statku było ciasno. Przedłużający się pobyt na morzu sprawił, że jedzenie było zepsute, a woda zatęchła. Cały statek śmierdział. Czuła się fatalnie, wciąż brudna, spocona, nie mająca możności umycia się. Marzyła o zejściu na stały ląd.
Miała także dosyć Dysmasa. Początkowo nie przestawał jej napastować swymi pieszczotami. Opierała mu się uparcie, aż wreszcie zniechęcony zwrócił się do majtków i zaczął z nimi pić. Był właściwie nieustannie pijany. Potem przychodził do niej, bełkocząc snuł marzenia o bogactwach, których namiętnie pragnął. Budził w niej wstręt. A jednak wiedziała, wszystko było lepsze niż pieczara w lesie i głos mówiący poprzez skalną ścianę.
Nie przestawała myśleć z obawą o Melicie. Drżała ukryta pod pokładem aż do chwili, gdy odpłynęli z portu w Massylii. Ale lęk nie opuścił jej nawet, gdy znajdowali się na morzu. Wiedziała, że Melito jest potężny i może ją ścigać. Była przerażona, gdy ich statek płynący wolno przeganiały inne, o wiele szybsze. Także wiedziała, że wielki mag, mający swoich zwolenników w każdym prawie mieście, może do nich przesłać wiadomość o jej ucieczce. Gdy zatrzymywali się w jakimś porcie, bała się zejść na ląd i pozostawała na pokładzie ukryta.
Wreszcie dopłynęli do Aleksandrii. Port i miasto były ogromne i Dysmas upewniał Magdalenę, że choćby ludzie Melity jej szukali, w wielotysięcznym tłumie, który przewalał się przez port, zdołają się im wymknąć.
Rzeczywiście – gdy tylko wysiedli, otoczyła ich kolorowa, rozkrzyczana masa ludzka, w której utonęli niby drobny przedmiot w stogu siana. Dysmas zaprowadził Magdalenę do znajomej gospody, prowadzonej przez rodzinę żydowską. Zostawiwszy ją poszedł rozejrzeć się za statkiem, który by ich zawiózł do Cezarei.
Magdalena wciąż jednak była pełna obaw. Postanowiła nie ruszać się z gospody, a nawet nie wchodzić do ogólnej izby jadalnej. Myślała, że jeżeli jest szukana, to na pewno wszystkie żydowskie gospody będą obserwowane przez ludzi Melity. Wprawdzie gospoda, w której się zatrzymali, była mała, niepozorna i znajdowała się w bocznej uliczce – tym niemniej należało się strzec.
Była pewna, że sekta nie daruje jej odejścia. Nieraz słyszała od Melity, że ci, którzy próbowali ich zdradzić, zawsze ponosili śmierć.
Uciekała przed zemstą do swoich. A jednak ci swoi wypędzili ją. Co będzie, jeśli tam nic się nie zmieniło – stawało przed nią – jeżeli jeszcze raz zostanie przeklęta i odpędzona? Na myśl o tym zapalał się w niej gniew. Prawie z nienawiścią myślała w takiej chwili o siostrze i o bracie. Nie trwało to jednak długo. W największym porywie gniewu zbyt dobrze wiedziała, że przecież za nimi tęskni, że ich kocha... Ileż by dała, aby ją przyjęli z powrotem!
Ciasna izba w gospodzie była ciemna i duszna. Magdalenie trudno w niej było wytrzymać. Za oknem miała niewielkie podwórko, oddzielone murem od ulicy. Nic tu nie rosło, walały się śmieci, połamane stołki, rozbite naczynia. A jednak wolała wyjść na dwór. Siedziała na kiwającej się ławie. Spoza muru dochodził gwar ulicy, krzyki dzieci, ryk osłów, nawoływania przekupniów. Nad murem kołysały się palmy i szeleściły gałęźmi.
Oparta o ścianę domu, nie przestawała myśleć. Gniew splatał się w niej z nawrotami nadziei. Ale nadziei było coraz mniej. Perspektywa powrotu wyglądała coraz bardziej beznadziejnie.
Skrzypnęły drzwi. Na podwórze wyszedł właściciel gospody. Był to niemłody Żyd. Nazywał się Eforos. Chociaż gospoda należała do niego, on jej nie prowadził. Wszystko oddał w ręce córki i jej męża. Sam zajmował się studiowaniem pism, brał udział w filozoficznych dyskusjach. Ogromna handlowa metropolia była także miastem filozofów. Przy bibliotekach Muzejonu, Serapejonu i wielu innych miejscach odbywały się nie kończące dyskusje, spotykali się tutaj uczeni greccy, egipscy, babilońscy, syryjscy, żydowscy.
Usiadłszy obok Magdaleny na ławie, Eforos zaczął jej opowiadać o stosunkach, jakie panują w Aleksandrii. Pobyt w Pompejach i w Massylii nauczył ją, że chociaż była kobietą, mężczyźni traktowali ją jako równą z nimi.
– Naszych w mieście jest wielu, bardzo wielu naszych – mówił Eforos. – Powiadają, że jedna trzecia Aleksandrii to Żydzi. Także i wśród filozofów nie brak naszych. Brat naszego zwierzchnika – nazywają go tutaj etnarchą – jest wielkim uczonym. Nazywa się Filon. Żebyś wiedziała, jakie mądre są jego dzieła. Także tutaj, niedaleko nad brzegiem jeziora, mieszka cała sekta naszych. Nazywają ich terapeutami. Żyją wspólnie, nie chcą składać krwawych ofiar, całymi dniami modlą się i studiują pismo...
– Czego uczy ten Filon i inni nasi filozofowie?
– Filon powiada, że to, co w człowieku jest cielesne i zmysłowe, walczy z tym, co pochodzi od Bożego promieniowania. Pewno tego nie rozumiesz? Każda przyjemność zmysłowa, jakiej się człowiek poddaje, szkodzi jego duszy. Nasz praojciec Adam postępował według wskazań Bożych. Ale Ewa oderwała go od tego, dała mu bowiem rozkosz, która kazała mu zapomnieć o najwyższych celach...
– Więc według Filona to Ewa jest winna upadkowi, gdyż skusiła Adama swoim ciałem?
– Tak. Ale człowiek powinien walczyć z powstałą w nim słabością.
– I potrafi ją zwyciężyć?
– Według Filona sam tego uczynić nie zdoła...
Pomyślała, że nauki tutejszego filozofa przypominają nieco naukę, jaką wykładał Melito. I tu i tam chodziło o zwycięstwo pierwiastka duchowego nad cielesnym, tylko że czciciele Dionizosa zapowiadali wyzwolenie przez ofiarowanie ciała bogu, Filon kazał czekać na jakąś nieokreśloną pomoc...
– Jednak zwierzchnicy tutejszych synagog – podjął Eforos – nie odnoszą się życzliwie do nauki Filona. Uważają, że Filon domieszał zbyt wiele nauki pogańskiej do świętych nauk Mojżesza. Już przedtem rzucili przekleństwo na tłumaczenie Pisma Świętego na język grecki.
– Czy temu Filonowi coś grozi?
– Oczywiście nic. Tu w Aleksandrii cieszy się tak wielką sławą, że nawet słownie nikt nie wystąpi przeciwko niemu. Po prostu milczy się o nim w synagogach. Gdyby pojechał do Judei, byłoby pewno inaczej. Ale on tam nigdy nie pojedzie.
On nie pojedzie, myślała, ale ja muszę jechać. Jeżeli wielki filozof mógłby się narazić na niebezpieczeństwo, to kto wie, co mnie będzie groziło? Czy więc powinnam wracać? Ale jeżeli nie pojadę do swoich, gdzie mogłabym się ukryć?
Wróciła do izby, sięgnęła do kosza, w którym miała trochę drobiazgów. Na dnie było pudełko z dwoma kulkami. Wyjęła je, położyła przed sobą na stole.
Może jednak, myślała, tak będzie lepiej? Nie mogła sobie wyobrazić, co by czuła, gdyby znowu została odepchnięta. Rozpacz napłynęła falą niby nieoczekiwanie mocny przypływ i ogarnęła ją całą. Wydało jej się, że nie istnieje już nic, co by mogło ją ocalić. Więc zamknąć oczy, przestać istnieć! Zazdrościła krzykliwym przechodniom, których głosy odzywały się za murem. Byli zajęci swoimi sprawami, nie musieli uciekać od życia.
Leżące przed nią kulki wabiły jej oczy i palce. Były jak owe kamienie, które przyciągają do siebie drobne przedmioty żelazne. Albo może były jak oczy węża, który przymusza wzrokiem swoje ofiary, by same szły mu w paszczę. Była pewna, że się temu wezwaniu nie oprze...
Ale właśnie w chwili, gdy wyciągnęła przed siebie rękę, ktoś otworzył drzwi. To był Dysmas.
– Znalazłem statek – powiedział. – I załatwiłem przejazd. Statek odpływa wczesnym rankiem. Pójdziemy do niego nocą. Jacyś ludzie szukają ciebie.
– Skąd wiesz?
– Nie braknie znajomych, którzy mi mówią różne rzeczy. Tamci chodzą po gospodach, wypytują o dziewczynę taką jak ty. Na pewno chodzi o ciebie.
– A jeśli tu przyjdą?
– Eforos cię nie wyda, bądź spokojna. Mówiłem z nim.
Nieznacznie, aby Dysmas tego nie spostrzegł, zebrała kulki i włożyła do pudełka. Po chwili w pokoju zjawił się gospodarz. Rzekł:
– Chodź. Ukryję cię w składziku, do którego tylko ja mam klucz. Córce powiedziałem, że już opuściłaś naszą gospodę. Wieczorem oddam cię Dysmasowi...
Składzik był ciemny, mały i pełen zapachów. Stały tu worki wypełnione czymś miękkim. Oparłszy się o nie – zasnęła. Była przekonana, że nie będzie spała długo. A jednak obudziło ją dopiero ciche skrzypnięcie drzwi. Był już wieczór; Eforos przyszedł po nią.
Wyprowadził ją z domu nie zwykłym wejściem, ale wiódł przez podwórza innych domów. Kilka razy musieli wspinać się na niskie murki.
– Przychodzili dowiadywać się o ciebie – powiedział, gdy go zapytała dlaczego ją prowadzi w taki sposób. – Dwóch mężczyzn.
– Nasi?
– Może i nasi. Ja jednak nie ufałbym im...
– Co mówili?
– Opisali cię dokładnie.
– Nie powiedzieli, dlaczego mnie szukają?
– Owszem. Mówili, że ukradłaś coś cennego...
Zatoczywszy wielki krąg napotkali wreszcie Dysmasa, który czekał na Magdalenę w ciemnym zaułku.
Przywitał ją słowami:
– Nie możemy płynąć statkiem, który miał nas zabrać. Ludzie, którzy cię szukają, kręcą się w pobliżu.
– To co będzie?
Tym razem Dysmas nie był już taki pewny siebie, jaki wydawał się jeszcze rankiem.
– Oni naprawdę strasznie muszą być zawzięci na ciebie. Szuka cię chyba setka ludzi. Wymyśliłem, abyśmy wsiedli na statek płynący na Cypr. To ich powinno zmylić... Z Cypru nie będzie trudno przeprawić się do Palestyny.
Eforos pożegnał się z nimi i odszedł. Dysmas ukrył ją wśród zwiniętych lin i kazał na siebie czekać. Sam oddalił się.
Nad portem noc rozpięła swój namiot. Gwiazdy świeciły mocno, ich blask aż kłuł w oczy, gdy się na nie patrzyło. Ruch w porcie nie zamarł całkowicie. Słychać było głosy ludzkie, stukot ładowanych skrzyń, jakieś metaliczne szczękania. Ale między tymi hałasami powstawały dłuższe chwile całkowitej ciszy.
Rozpacz wróciła niby głodny zwierz, kiedy spodziewa się znaleźć dla siebie pokarm. Ci ludzie, którzy mnie szukają, myślała, chcą mnie zabić. Jeśli będę znowu wypędzona od swoich, równać się to będzie śmierci. Nie ma dla mnie ucieczki.
Posłyszała jakieś kroki. Przywarła do zwoju lin, który ją osłaniał. Dwóch ludzi szło w jej stronę. Doszedłszy do stosu lin zatrzymali się. Zamarła w bezruchu. Posłyszała, jak jeden mówi do drugiego:
– Nie było jej na statku.
Człowiek mówił koine – powszechnie używaną grecczyzną przemieszaną ze słowami wszystkich języków Wschodu.
– Wymyka się – rzekł drugi. – Ale nie możemy jej pozwolić uciec.
– Rozkaz jest wyraźny.
Ostrożnie, aby się nie zdradzić szmerem, sięgnęła do swej torby, w której miała pudełko z kulkami. Wyczuła je dotknięciem palców. Była zdecydowana: jeśli ją odkryją – połknie.
Ale oni postawszy jeszcze chwilę, ruszyli dalej. Ich stąpania oddalały się, roztapiały w ciszy. Ona jednak trzymała ciągle kulkę w palcach.
Podniosła oczy w niebo, patrzyła na gwiazdy. Gdy jeszcze była w domu, Łazarz odmawiając ranną modlitwę szema przywoływał także siostry. Mówił: „Módlcie się ze mną. Wprawdzie niektórzy doktorzy twierdzą, że kobieta jest zwolniona od wszelkich modlitw, jednak inni – a ja się przychylam do ich zdania – myślą, że w oczach Najwyższego mężczyźni i kobiety są sobie równi. Jest tyle wspaniałych kobiet w naszych dziejach, a ich imiona są zapisane w księgach świętych. Nawet kobiety grzeszące zostały uświęcone w swoim potomstwie. Przedwieczny Szekinah podnosi ludzi z prochu i przywraca swojej miłości...”
Wiele razy powtarzała za bratem: „Słuchaj Izraelu: Pan nasz jest jeden. Będziesz Go miłował z całego swego serca, z całej duszy i ze wszystkich swoich sił...” Ale odkąd została wypędzona, nie wracała do tej modlitwy nigdy. Nie modliła się w ciągu lat spędzonych w Pompejach i w Massylii. Ale w tej chwili zapragnęła wypowiedzenia tamtych słów. Wywołała je z pamięci, jak się wydobywa ze skrzyni stary, od dawna nie używany klejnot. Szeptała: „Słuchaj Izraelu: Pan nasz jest jeden...”
O kilka kroków od niej drewniany pomost prowadził w morze. Drobne fale uderzały o wspierające go pale i wydawały przypominający cmokanie dźwięk. Nagłym gestem cisnęła obie kulki. Z pluśnięciem wpadły w wodę.
Minęła godzina, może dwie. Ostra czerń wczesnej nocy stała się miękką czernią czwartej godziny straży, gdy usłyszała głos Dysmasa:
– Magdaleno, to ja.
Wysunęła się spomiędzy lin.
– Chodź – chwycił ją za ramię – prędko! Statek zaraz odpływa.
– A ci ludzie?
– Byli i odeszli.
Pobiegli prędko przez pusty port ku pomostowi, przy którym mały stateczek gotował się do odpłynięcia.
Droga z Askalonu biegła wśród lekko sfalowanych wzgórz, pokrytych bujną zielonością, między rzędami palm, srebrnoszarymi przygarbionymi oliwkami, rozpościerającymi szeroko swe ramiona sykomorami. Ale pod koniec dnia, gdy Magdalena poczuła się już mocno zmęczona, weszła w kraj wspinających się coraz wyżej gór, porosłych czarnym lasem świerków. Nad płynącym bystro potokiem leżała mała osada Beth – Zachariah. To tu kiedyś Juda Machabeusz stoczył krwawą walkę z przybyłą na słoniach armią króla Antiocha. Z tamtych czasów pozostała tylko kamienna stela, postawiona ku pamięci padłych w boju. Wśród nielicznych domów była także gospoda dla podróżnych. Pierwsza napotkana kobieta wskazała ją Magdalenie, gdy pokryta potem i pyłem po całodziennym marszu dotarła tutaj.
Pod rozrosłym drzewem stał stół i ławy. Gospodarz przyniósł dla niej chleba, sera, garść oliwek i kubek wody. Ciekawie patrzył na młodą i urodziwą dziewczynę, wędrującą samotnie.
Nie udało im się odpłynąć tamtej nocy na Cypr. Po kilku dniach ukrywania się w okolicach Aleksandrii zakupili dwa osły i na nich wyruszyli wybrzeżem na północ. Dotarli do wolnego miasta Askalonu. Tu rozstali się. Dysmas popłynął statkiem do Joppy, gdzie miał przyjaciół. Proponował Magdalenie, że ją zabierze ze sobą, ona jednak postanowiła pójść prosto do Jerozolimy. W Joppie mogli czekać na nią ludzie Melity. Ufała natomiast, że na mało uczęszczanej, górskiej drodze, nie spotka ich.
– Dobrze, idź – powiedział na pożegnanie Dysmas. – Odnajdę cię. Przypadłaś mi do gustu. Ożenię się z tobą. Będziesz mi pomagała w zdobywaniu bogactw.
Nie odpowiedziała. Dysmas uratował ją, zawdzięczała mu, że nie wpadła w ręce ludzi Melity. Starała mu się za to wywdzięczyć, chociaż nie przypadł jej zbytnio do gustu. Nie wyobrażała sobie małżeństwa z nim. Zresztą w tej chwili nie chciała nawet o takich sprawach myśleć. Stała przed nią jedna tylko troska: jak zostanie przyjęta.
Dzień dopalał się nad doliną, którą wędrowała w ciągu dnia, a teraz widziała ją z góry. Zapadające za morze słońce kładło na niebo długie smugi blasku.
Właściciele gospody musieli być bardzo ciekawi, kim może być ta samotnie wędrująca dziewczyna, gdyż przy stole pojawiła się gospodyni próbując nawiązać rozmowę z Magdaleną.
– Czym mogę ci jeszcze usłużyć? – pytała. Kobieta była młoda. Za nią przykolebał się brzuchaty chłopczyk, całkiem nagi.
– Dziękuję, ale niczym. Jestem bardzo zmęczona, marzę tylko o tym, aby móc się położyć.
– Posłanie przygotowałam. Możesz się położyć. Czy z daleka przychodzisz?
– Z Askalonu.
– Zrobiłaś w takim razie wielki kawałek drogi. Należy ci się odpoczynek. A dokąd teraz chcesz iść?
– Do świętego miasta.
– Jeśli będziesz szła równie dzielnie, zajdziesz tam jutro na wieczór. Odbywasz pielgrzymkę do świątyni?
– Tak...
– Język twój zdradza, że jesteś Judejką. A jednak przyszłaś z pogańskiego miasta.
– W Askalonie żyje wielu naszych.
– Wiem, wiem. Niektórzy dorobili się nawet niemałych bogactw. Ale mówią ludzie, że wielu utraciło wiarę w Najwyższego i zaczęli czcić pogańskich bożków. Czy stale mieszkasz w Askalonie?
– Nie. Przybyłam z Aleksandrii...
Oczy kobiety błysnęły zaciekawieniem, a Magdalena pożałowała swoich słów. Nie powinna była o tym mówić.. Kto wie, czy ci, którzy ją szukają, nie będą szli jej śladem. I nie będą o nią pytali? Czujność opuściła ją, odkąd znalazła się na ziemi ojczystej.
– O! – kobieta była pełna podziwu. Aż przysiadła na ławce obok Magdaleny.
– Przybywasz więc naprawdę z daleka. Słyszałam, że Aleksandria leży za morzem. I że to ogromne miasto.
– Ogromne.
– Większe niż Jerozolima?
– O wiele, wiele większe. Ze sto razy większe.
– Nadzwyczajne, co opowiadasz. Takie duże? W takim mieście można pewno zabłądzić jak w lesie?
– Można.
– I są w nim nasi?
– Nawet bardzo wielu. Ale także są Egipcjanie, Grecy, Syryjczycy, Fenicjanie, Murzyni...
– I żyją ze sobą zgodnie?
– Nie zawsze. Zdarzają się spory, nawet wojny... Zwłaszcza nasi z Grekami...
Kiwała głową ze zrozumieniem. Miała czarne, przyczesane gładko włosy i bardzo ciemną cerę. Patrzyła na Magdalenę z coraz większym uznaniem. Pewno od urodzenia mieszkała w Beth-Zachariah i imponowało jej, że rozmawia z kobietą, która poznała tyle świata.
Teraz pytała Magdalena:
– A co się dzieje w Jerozolimie?
– Dawno tu nie byłaś?
– Kilka lat...
Klasnęła w dłonie.
– To pewno nic nie wiesz o Proroku z Galilei?
– Coś mówili o nim tam, gdzie byłam. Ale nie dowiedziałam się dobrze. Powiedz ty, co wiesz.
– Najpierw pojawił się w Galilei – kobieta mówiła z zapałem, rada, że i ona ma coś do opowiedzenia. – potem zaczął wędrować po kraju. Zachodzi także na święta do Jerozolimy. Wielkie tłumy ciągną za Nim. Niektórzy powiadają, że jest Mesjaszem. Ale inni zaprzeczają temu...
– Widziałaś Go?
– Nie. Czy ja mogę opuścić dom? Wszystko na mojej głowie: i dzieci, i gospoda... Mąż zajęty w polu, bo mamy także kawałek ziemi...
– Czy ten Prorok wzywa do walki?
– Nie. Nawet dlatego mówią ludzie, że nie może być Mesjaszem. Ale robi cuda, uzdrawia chorych...
– Ale wojny nie głosi?
– Nie. Może to lepiej? Wszystkie te wojny z Rzymianami kończyły się nieszczęściem. Moich dwóch wujów zginęło... Przechodził tędy niedawno pewien czcigodny faryzeusz. Opowiadał, że widział na własne oczy, jak Prorok krzyknął i szatan ze straszliwym wrzaskiem wyszedł z chłopca, w którym się ukrywał...
– Wypędził z chłopca szatana?
– Tak mówił ten faryzeusz. Ale powiedział, że On na pewno wypędza szatana szatańskim zaklęciem, bo to niemożliwe, aby grzeszny człowiek miał taką moc.
– Wypędził jednak szatana... – powtórzyła cicho. Patrzyła w przestrzeń zamyślona. Słońce utonęło już w morzu i tylko niebo pełne było jeszcze czerwieni. Przebiegł ją dreszcz, jakby jej pleców dotknęła lodowata dłoń.
– Pójdę się położyć – powiedziała. – Muszę wypocząć przed drogą.
– Chodź, pokażę ci twoje posłanie. I jeśli chcesz, dam ci olejek, którym natrzesz sobie przed snem stopy. Gdy to zrobisz, jutro nie będziesz czuła zmęczenia. Sprzedał mi ten olejek pewien kupiec z Kariotu. Znakomity olejek.
Natarcie stóp olejkiem i sen zrobiły swoje. Rankiem zbudziła się wypoczęta. Słońce wyskoczyło nagle spoza gór, które miała przed sobą. Droga wiła się na wszystkie strony wznosząc się coraz wyżej za każdym zakrętem. Ledwo minęła jakąś przełęcz, odkrywał się przed nią widok na nową wyniosłość.
Droga była prawie pusta. Od czasu do czasu spotykała na niej amhaareców, idących pracować na swych poletkach. Raz minęła ją karawana kupców, prowadzących objuczone pakami i worami osły. Karawanie towarzyszyło kilku ludzi z pałkami w rękach, widać wynajętych, aby strzegli wiezionych towarów. Gdy przechodziła obok, tamci obrzucili ją ciekawym spojrzeniem i śmiejąc się wymieniali między sobą jakieś uwagi. Czasami jakiś młody chłop rzucał w jej stronę wesołą zaczepkę. Starzy witali ją słowami: „Pokój z tobą”. Spotkała także dwóch mężczyzn o ponurym wyglądzie. Mieli pałki w rękach i dzikie spojrzenia. Jedna z twarzy wydała jej się znana. Może to był ktoś, kto należał do bandy Szymona? On także patrzył na nią natarczywie. Ale minęli ją nie zatrzymując się.
Szła wytrwale przez cały dzień. Zbliżał się zmierzch, gdy znowu znalazła się na zakręcie. Obchodząc wzgórze weszła w mroczny parów. Zbocza z obu stron porośnięte były drzewami. Była już bardzo zmęczona, z wysiłkiem ciągnęła zbolałe nogi.
Parów się skończył i wtedy zobaczyła przed sobą górę z miastem na szczycie. Zachodzące słońce oblewało blaskiem płowe zbocze, domy, czerwone mury miejskie i wielką kolczastą kopułę płonącą blaskiem, niby zrzucona na ziemię gwiazda. Zatrzymała się na progu cienia i jasności, jakby w bramie prowadzącej w inny świat. Przycisnęła dłoń do piersi, w której tłukło się serce, tak mocno, że zdawało się ją rozsadzać.
– Wróciłam – powiedziała do siebie cichym szeptem. Powrót budził i radość, i niepokój. Tęskniąc zadawała sobie nieustannie pytanie: jak mnie przyjmą? W tej chwili uświadomiła sobie, że jeszcze bardziej niepokoi ją to, że wraca nie taka, jaka odeszła...
To, co tu zostawiła, wypiękniało w marzeniach i wspomnieniach. To, co przeżywała, wydawało się brudem, który przywarł do jej ciała. Gdyby mogła, zdarłaby go z siebie razem ze skórą, żeby tylko móc powrócić w swej dawnej postaci. Ale to było niemożliwe. Są rany, wiedziała, po których blizny nie dają się niczym usunąć.
Zwolniła kroku. Postępowała wolno, nieśmiało zbliżała się do miasta. Gdy była dzieckiem, budziło w niej ono zachwyt i pełen czci szacunek. Było przecież świętym miastem – miastem Najwyższego. Przedtem poznała miasta większe i wspanialsze – Rzym, Aleksandrię. Nawet Massylia wydawała się miejscem okazalszym. Ale dla Jerozolimy pozostało uczucie niezwykłe – jak do czegoś, co było najbliższe sercu i co zachowało czystość.
Mur miejski w miejscu, w którym do niego podeszła, był nieco cofnięty i załamywał się obok jednej z mniejszych bram miejskich. Była to raczej furtka, którą wyprowadzano skazańców na stracenie. Tuż przed murem oddzielony od niego głęboką fosą rozciągał się cmentarz. Groby ciągnęły się wzdłuż drogi i były pomalowane na biało, aby ostrzegać przechodzących przed zanieczyszczeniem. Pośrodku cmentarza sterczała skalna bula, ku której prowadziła szeroka ścieżka. Skała była spękana, porosła kępami zielska. Przypominała czaszkę na poły wynurzoną z ziemi, na której pozostały resztki włosów. Na szczycie buli wznosiło się kilka wbitych w skałę pali. To na nich wieszano skazanych na śmierć buntowników. Gdyby Szymon nie zginął w walce, zostałby tutaj ukrzyżowany.
Brama skazańców przytykała do wieży. Przechodziło się do niej po mostku na fosie. Nie zawsze furtka była otwarta. W wieży stacjonował oddział wojska i nad furtką na tarasie czuwał strażnik. Ludność nie lubiła dlatego tędy przechodzić. Nigdy nie było wiadomo, jak się zachowa żołnierz.
Gdy przechodziła przez bramę, strażnik obrzucił ją ciekawym, ale leniwym spojrzeniem. Nic nie powiedział, nie rzucił zaczepki. Za bramą szło się wąskim korytarzem, mijało się jeszcze dwie furtki, a potem wychodziło na targowisko miejskie. Tu panował wielki gwar, jak zwykle pod koniec dnia, gdy zachodni wiatr wywiewał z ciasnych uliczek skwar południa. Część sprzedawców szykowała się już do zwinięcia swoich straganów. Inne jednak kramy otaczał krzykliwy tłum sprzedających i targujących się zawzięcie. Za plecami kupujących bawiły się hałaśliwie dzieci – czarnowłose i czarnookie.
Przedzierała się nie bez trudu przez tę ciżbę. Zmierzała ku mostowi nad Xystosem. Pamiętała, że w pobliżu mostu znajdowała się gospoda. W czasie świąt zatrzymywali się w niej bogatsi pielgrzymi i zawsze wielu odchodziło od jej drzwi, gdyż zabrakło dla nich miejsca. Ale teraz nie było świąt i gospoda mogła być pusta.
Postanowiła, że nie pójdzie do Betanii tego jeszcze wieczoru. Była zmęczona całodziennym marszem, a poza tym wzrósł w niej jeszcze bardziej lęk przed spotkaniem z rodzeństwem. Nie była pewna, czy czas zmienił ich stosunek do niej, czy tęsknota – podobnie jak w niej – zapanowała nad gniewem. Trwożliwie odłożyła spotkanie do następnego ranka.
Gospoda mieściła się w ciasnym zaułku. Gdy weszła i gospodarz powitał ją czołobitnymi ukłonami, od razu pojęła, że brak mu gości. W izbie jadalnej znajdował się tylko jeden człowiek – jakiś młody faryzeusz. Jadł chleb i ser oraz pił wino, upewniwszy się wpierw, że pożywienie nie zostało skalane nieczystym dotknięciem. Jego czarne, błyszczące oczy spoczęły na Magdalenie w chwili, gdy tylko weszła. Była zanadto doświadczona, aby nie wyczuła w tym spojrzeniu pożądania.
W Italii i w Massylii nawykła do noszenia różnych ozdób. Na palcach miała pierścienie, w uszach kolczyki, na ramionach bransoletę. Nabrała zwyczaju czernić brwi i zabarwiać czerwienią policzki. Tak tam upiększały się wszystkie kobiety. Zapomniała, że w Judei jest inaczej. Tutaj malowanie się i noszenie ozdób – w zwykłym czasie – było oznaką dziewcząt sprzedajnych.
Gdy po wieczerzy wstała, aby odejść do izby, w której miała spać, mężczyzna podniósł się także i poszedł za nią. W wąskim korytarzu położył dłoń na jej ramieniu.
– Chcę ciebie – powiedział brutalnie.
Wyszarpnęła mu się gwałtownym ruchem.
– Odejdź, rabbi – powiedziała. – Ja nie chcę ciebie.
On jednak napierał na nią.
– Podobasz mi się. Zapłacę ci dobrze.
– Nie potrzebuję twojej zapłaty. Odejdź.
– Dlaczego nie chcesz? – nie ustępował. – Jesteś przecież sprzedajną dziewką.
– Nie jestem! Nie sprzedaję się!
– Może powiesz, że żyjesz w cnocie? Twój wygląd zdradza kim jesteś.
– Mylisz się, rabbi.
– Nie mylę się. A nawet wydaje mi się, że ciebie znam. Tak, na pewno. Pamiętam. To ty zadawałaś się z nieczystym gojem. Byłaś jego nałożnicą wtedy, gdy przeklęci Rzymianie zniszczyli oddział Szymona.
Znowu usiłował ją objąć. Pełna gniewu odtrąciła go.
– Co robiłam, to moja sprawa. Nie jestem niewolnicą.
– Zobaczymy, czy to tylko twoja sprawa! Dziewki, które się oddają gojom, czeka kara. – Zmienił ton: – Jeżeli jednak pójdziesz ze mną, nie będę pamiętał o tym, co robiłaś. No, chodź.
Właściwie nie był odstręczający. Może nawet pociągał. Kiedy indziej może by nie stawiała oporu. Ale wciąż pamiętała, że ma rankiem stanąć przed Martą i Łazarzem. Jeśli mieli ją przyjąć, czy mogła wracać jako jawnogrzesznica?
– Nie! – krzyknęła. – Odejdź!
Na twarzy faryzeusza pojawił się wyraz wściekłości.
– Ty ścierko! – syknął. – Pożałujesz tego!
Obudził ją wrzask, blask pochodni, szarpanie wielu rąk. Do ciasnej izdebki wtargnęła gromada mężczyzn. Brutalnie chwycono ją za włosy, wywleczono z pościeli, zdarto z niej kuttonę. Rozpaczliwym gestem schwyciła prześcieradło i przycisnęła je do piersi. Bijąc ją i szarpiąc wyciągnięto z izby. Na chwilę zobaczyła wśród nie przestających wrzeszczeć napastników wystraszoną twarz gospodarza. Wleczono ją przez korytarz nie przestając bić. Prześcieradło wplątało się jej między nogi. Upadła. Wtedy kopano ją, szarpano, szczypano. Czuła na całym ciele dotknięcia plugawych dłoni.
Wlokąca ją gromada wywaliła się na ulicę. Tu czekał tłum jeszcze większy. Chociaż sypały się na nią razy ze wszystkich stron, choć deptano po jej nagich stopach, targano za włosy, zdołała dostrzec w ciżbie faryzeusza, który ją napastował poprzedniego dnia. To on i kilku innych ubranych w szaty faryzejskie wydawali rozkazy.
Porwano prześcieradło, którym chciała się okryć, pluto w twarz, wyszarpano z uszu kolczyki. Oszołomienie, w jakim się znajdowała po nagłym wyrwaniu ze snu, przemieniło się w śmiertelny lęk. Była pewna, że za chwilę poniesie śmierć. Ci ludzie wlekli ją niewątpliwie, aby ukamienować. Jej przerażenie wzrosło jeszcze bardziej, gdy odkryła, że zna twarz człowieka, który ją trzymał za włosy i nie przestawał szarpać. Tę twarz widziała kiedyś. To musiał być jeden z ludzi Melity. Ale nie miała czasu zastanawiać się. Usiłowała osłonić twarz przed uderzeniami i plunięciami. Gromada wyjąc i wrzeszcząc ruszyła uliczką ciągnąc ją za sobą. Nie przestawano jej bić, kopać, deptać po jej stopach ciężkimi sandałami. Czuła jak po twarzy i po ciele płyną strużki krwi. Potykała się, padała, dźwigała się na nowo na nogi. Wzmagający się ból zagłuszył w niej nawet strach przed śmiercią.
Nie zdawała sobie sprawy z tego, dokąd ją prowadzą. Ale w pewnej chwili spostrzegła, że znajdują się na moście nad Xystosem i doliną Typeon. W takim razie wlekli ją w stronę świątyni. To było dziwne. Jeśli mieli ją ukamienować, powinni byli wywlec ją za miasto...
Ale te myśli tylko jak błyskawice zapalały się i gasły. Jedyną rzeczą, która się w niej coraz bardziej umacniała, była świadomość, że tego bólu dłużej nie zniesie: musi się skończyć, choćby tym końcem miała być śmierć. Dosyć, dosyć! – kołatało jej pod czaszką. Wszystko lepsze niż ta nieustanna lawina razów...
Nagle ciżba zatrzymała się. Dźwignęła głowę, odjęła dłonie od twarzy, odsunęła zasłaniające oczy, polepione krwią włosy. Znajdowali się na dziedzińcu świątyni przed kolumnadą, zwaną portykiem Salomona, w miejscu, gdzie zwykli się zbierać doktorzy i nauczyciele, by w otoczeniu słuchaczy rozważać głośno ustępy Tory. Pochód wkroczył między słuchaczy kogoś, kto przemawiał. Faryzeusze, kierujący napadem, wysunęli się do przodu. Podeszli do Mężczyzny, który siedział pod jedną z kolumn portyku.
Był wysoki, postawny. Jego prześwietlone słońcem włosy miały ciemno złocistą barwę miodu. Twarz była pełna powagi, spokoju i dziwnego smutku. Duże ciemne oczy, które przed chwilą miał utkwione w twarzach ludzi, do których mówił, teraz skierował na przybyłych. Były to oczy głębokie. Zdawały się mówić, pytać i odpowiadać, oczekiwać i przywoływać.
Ludzie, którzy Go poprzednio słuchali, cofnęli się i utworzyli rozległy krąg. Mimo wczesnej pory dnia było ich wielu. Prowadzona przez faryzeuszy grupa przybyłych stała pośrodku, oddzielona od tłumu. Na znak jednego z faryzeuszy wypchnięto Magdalenę do przodu. Gdy ręce prześladowców cofnęły się, upadła na ziemię. Leżąc kryła swą nagość. Ciało miała pokryte krwią i sińcami, potargane włosy opadły na twarz. Spoza nich – niby spoza krat – patrzyła na Człowieka, który wciąż siedział oparty o kolumnę. Trzech młodych faryzeuszy podeszło do Niego. Jeden powiedział:
– Witaj, Rabbi.
Skinął lekko głową.
– Witajcie i wy. Niech pokój Najwyższego będzie z wami. Z czym przyszliście?
Faryzeusz szerokim gestem wskazał na leżącą kobietę.
– Przyprowadziliśmy Ci, Rabbi, tę dziewkę rozpustną i cudzołożną. Była nałożnicą poganina. Schwytaliśmy ją na grzechu. Co mamy z nią uczynić, jak uważasz?
Teraz dopiero zdała sobie sprawę z tego, kim musi być Człowiek, do którego ją przyprowadzili. Od Jego słów zależał jej los. Podobno był litościwy dla chorych. Ale ona nie była chora. Mimo to miała ochotę poderwać się i rzucić do Jego nóg. Błagać o litość i ratunek. A przecież uczynić tego nie mogła. Miała uczucie, jakby w jej włosy i ramiona były wczepione niewidzialne dłonie i trzymały ją tak, że nie mogła się ruszyć. Zaczęła dygotać, jednocześnie z lęku i z rozpaczy.
– A co powiada Pismo? – usłyszała znowu głos Mężczyzny.
Inny faryzeusz, widać przygotowany na to pytanie, sięgnął do trzymanego rulonu. Rozwinął go i zaczął czytać skandując każde słowo jakby śpiewał:
– Mówi Pismo: „Niech mężowie miasta wyprowadzą dziewczynę z domu ojca i ukamienują aż umrze...”
– Więc zgrzeszyła w domu swego ojca? – Mężczyzna przerwał pytaniem czytanie faryzeusza.
– Ona nie ma ojca. Była pod opieką brata. Opuściła dom, aby cudzołożyć. Widywano ją grzeszącą z gojami. Pismo nakazuje wyraźnie, że trzeba taką ukamienować. A Ty, Rabbi, co mówisz?
Nie odpowiedział. Powoli wstał. Teraz widać było, jak jest wysoki, przewyższał wzrostem otaczających. Patrzył długo w twarze stojących przed Nim faryzeuszy. Ten wzrok zdawał się sięgać w głąb, dotykać serc ludzkich. Tamci odruchowo cofnęli się przed Nim. A On tym samym powolnym ruchem schylił się, przyklęknął. Na czerwonym pyle, który wiatr wschodni przywiewał i pokrywał nim flizy dziedzińca, wyciągniętym palcem coś napisał. Faryzeusze śledzący każdy jego ruch szli wzrokiem za ruchem palca. Ale w miarę jak czytali, na ich twarzach pojawiał się kolejno wyraz zdumienia, oburzenia i przerażenia. Patrzyli to na Piszącego – to na siebie. Nagle ten, który czytał Pismo, zwinął rulon i spiesznie dał nurka w tłum. Za nim odszedł ten o pięknej twarzy, który poprzedniego dnia domagał się od Magdaleny uległości. Wreszcie oddalił się trzeci.
Pozbawiona przywódców gromada nie wiedziała, co ma robić. Podeszli bliżej Nauczyciela, który nie przestawał pisać. Zaledwie jednak któryś zbliżył się i rzucił okiem na to, co było napisane – natychmiast cofał się, krył za plecami innych. Znikał. Odchodził. Gromada topniała, jak śnieg polany ciepłą wodą. Człowiek, którego poznała, że należał do ludzi Melity, odbiegł gwałtownie, jakby zobaczył rzecz przerażającą.
Nie minęło wiele czasu, a nie został nikt z tych, którzy ją przyprowadzili.
Wtedy Mężczyzna wyprostował się. Przestał pisać. Wolnym krokiem zbliżył się do Magdaleny. Trzęsła się cała. Zapomniała o zbitym, poranionym ciele. Nadchodzący Człowiek przerażał ją. Wydawało się jej, że jakieś głosy krzyczą jej w uchu: „Uciekaj i ty! Kryj się!” Ale równocześnie nie miała siły, aby się zerwać z ziemi. Przycisnęła głowę do płyt, jakimi wyłożony był dziedziniec. Była pewna, że Nadchodzący napisze przed nią jakieś straszne słowo, zdolne strącić ją w przepaść.
A On rzeczywiście pochylił się nad nią. Przywarła wzrokiem do Jego stóp w prostych sandałach, związanych rzemykiem. Pełna trwogi czekała gromu.
Zamiast tego posłyszała głos męski, głęboki, nieoczekiwanie łagodny:
– Więc nie osądzili cię i nie potępili?
Ta łagodność sprawiła, że uniosła głowę. Zobaczyła pochyloną nad sobą Twarz pełną zrozumienia, litości i dobroci. Nie pamiętała wzroku ojca, który umarł, gdy była małym dzieckiem, ale czuła, że tak patrzeć potrafi tylko ojciec. Jego oczy sięgały w głąb. Piekły i goiły. Były jak płomienie, które wypalają ranę i przywracają zdrowie.
– Nie, Rabbi – powiedziała – nie potępili...
– Ja też cię nie potępię. – Zdjął z ramion płaszcz i okrył nim jej pokrwawione ciało. – Wracaj do domu, do domu ojca...
Wybuchnęła strasznym łkaniem. Płakała jak nigdy w życiu. Zrozumiała, że jest ocalona, zrozumiała, a jednocześnie od razu pojęła ogrom popełnionego przez siebie zła. On nie musiał nic dla niej pisać. Wszystko o niej wiedział. Znał każdy z jej grzechów. Wiedział w czyich rękach się znajdowała. I wszystko to zniszczył jednym Swym słowem.
– O Panie – zawołała – O Panie, Panie...
Przywarła do Jego stóp, przycisnęła do nich swoje wargi. – O Panie... – powtarzała nie mogąc się zdobyć na żadne inne słowo.
Wyciągnął palec, którym niedawno pisał swe przerażające upomnienia i dotknął jej czoła. Powiedział:
– Nie grzesz więcej.
Wydawało jej się, że z tym słowem niebo runęło na jej głowę. Nie słychać było wiatru, ona jednak czuła jakby potężny wicher uderzył w nią. Wdarł się w jej ciało, w jej kości, przeniknął każdą cząstkę jej istoty. Rozkruszył ją na części i unicestwił. Ale to był miłosierny wiatr. Zabił – i przywrócił na nowo do życia. Uczynił ją znowu taką, jaka była kiedyś... Niedowierzająco podniosła głowę. Jego już nie było przy niej. Oddalił się, usiadł znowu pod kolumną. Znowu coś mówił, a gromada ludzka podeszła bliżej, aby Go słuchać i otoczyła Go ciasnym kręgiem.
Świat wrócił do wyglądu, jaki miał przedtem. Słońce świeciło jak poprzednio. Otoczył ją gwar głosów ludzkich. Gdzieś beczały owce, ryczały osły i wielbłądy. Wszystko było jak dawniej. Tylko ona nie była już tą, którą tu przywleczono...
Podczołgała się do miejsca, na którym poprzednio stał, dotknęła ustami kamieni. Potem wstała. Owinęła się w płaszcz, który On na nią narzucił. Opuściła dziedziniec.
Czy można było spać?
Wróciwszy do gospody, po zmyciu z siebie krwi i błota, i po zapłaceniu za gościnę zabrała swoje rzeczy i wyszła na miasto. Wmieszała się w tłum przechodniów. Nie myślała o tym, że ci, którzy ją napadli, mogą znowu podnieść na nią rękę. Nie czuła lęku. Nawet opadł z niej niepokój o to, jak zostanie przyjęta przez swoich. Wszystkie obawy i troski poprzedniego dnia utonęły w powodzi uczuć, jakie ją ogarnęły, podobnie jak fala morska, wybiegająca na brzeg, zatapia kałuże wody, wchłania je, wymywa brzeg do czysta. Wśród tych uczuć był zachwyt i radość, ale były także oszołomienie, poczucie unicestwienia. Wydawało jej się, że jest podobna do szklanego naczynia, którego zawartość została wylana do ostatniej kropli. Przychodziło jej do głowy, że stała się na nowo dzieckiem dopiero oczekującym wszystkiego od życia. Mogła je zacząć od nowa. A jednocześnie zdawała sobie sprawę z tego, że to, co było, nie zniknęło, ale przemieniło się w ogromne pragnienie odpłaty. Stanęło przed nią, że zło, które czyniła, nie było tylko jej złem. To było zło uczynione komuś, kto ją kochał i kto nigdy kochać jej nie przestał. Ci, którzy chcieli ją ukamienować, mieli po stokroć rację. Zasługiwała na to. Zasługiwała na śmierć.
A jednak nie zginęła. Nie pojmowała, dlaczego tak się stało – ale nie było w niej żadnej wątpliwości, że Człowiek, który ją ocalił, miał prawo sądzić i skazać. Nie skorzystał z tego prawa. Nie tylko wybawił ją z rąk tych, którzy chcieli ją zabić, ale jeszcze na dodatek uczynił ją kimś nowym. Jednym słowem zniszczył zło, które się w niej zagnieździło. Uczynił jak mąż, który przyjmuje niewierną żonę, przyciska do piersi, mówi: nie będę niczego pamiętał, kocham cię. Czyżby każde zło popełnione przez nas było grzechem niewierności? Czy to, co czuję – myślała – nie znaczy, że jakaś wielka miłość spoczywała na mnie wcześniej, niż cokolwiek uczyniłam? Kiedy szukam, odnajduję coś, co już było i co ciągle jest...
On powiedział, abym wracała do domu ojca. Co On przez te słowa chciał powiedzieć? Dom w Betanii jest domem Łazarza. Ale On nie powiedział: wróć do domu brata... Nawet ten faryzeusz mówił, że nie mam ojca... On zresztą wszystko wie...
Minęła Bramę Owczą, zeszła stromą ścieżką na dno doliny. Cedron ledwo sączył się między kamieniami. Na jego brzegach pasło się stado owiec. Chłopiec pilnujący stada, wsparty na wysokim kiju, patrzył ciekawie na Magdalenę pogrążoną w myślach jakby w somnambulicznym śnie.
Przeszła potok w bród, ledwie zanurzając stopy w wodzie. Zbocze góry po przeciwnej stronie potoku porastał las drzew oliwnych. Poszczególne gaje, należące do różnych właścicieli, były ogrodzone niskimi murkami z płaskich kamieni. Weszła w pierwsze napotkane przejście. Między drzewami znalazła niewielką polankę. Z trawy wynurzały się spękane skały, jakby próchniejące kości jakiegoś zwierzęcia. Miejsce było zdumiewająco podobne do tamtego wśród lasów massylskich. To odkrycie wstrząsnęło nią z taką siłą, że padła na trawę zanosząc się łkaniem. Razem z tym wspomnieniem stanęło przed nią całe dotychczasowe życie.
Im mocniej czuła jego zło, tym lepiej zdawała sobie sprawę z ocalenia, jakiego zaznała. Im bardziej czuła się niewierną miłości, tym większym wyrzutem była wyciągnięta ku niej dłoń Człowieka, który powiedział, aby wracała do domu ojca.
Minęła godzina, zanim wstała i spomiędzy drzew wyszła na drogę. Zbliżało się południe, słońce stało wysoko i mocno przypiekało. W trawie słychać było szelesty jakichś drobnych stworzeń, rozkoszujących się gorącem. Poprzez ścieżkę prześliznął się wąż. Wśród gałęzi świergotały ptaki. Kolorowe motyle były niby zerwane z łodyżek kwiaty, unoszone podmuchem wiatru.
Na drodze nie było nikogo. Wiła się podnóżem góry na południe, potem skręcała na wschód. Często nią chodziła. Znała na niej każdy kamień, każdy zakręt. Po lewej stronie wznosiły się skały, coraz bardziej urwiste – po prawej otwierała się rozległa dolina, na której dnie leżało jezioro. Ciągnęło się daleko, znikało w mgle oddalenia. To tam gdzieś leżała niewidzialna, przeklęta dolina dwóch spalonych miast: Sodomy i Gomory.
Droga do Betanii prowadziła dalej do Jerycha. I tamto miasto-oazę znała dobrze. Miała w pamięci zieloną gęstwę palm, pola pokryte różami, mocny zapach drzew kamforowych, płynącą między trzcinami wodę, na poły zagrzebane w ziemi stare mury, grożące nieuważnym przepaścistymi dziurami. Betania leżała w zakolu skał niby dziecko w ramionach matki. Ich dom stał opodal drogi...
Każdym krokiem zbliżała się do jego progu. Wczoraj drżała z niepokoju. Lękliwie zapytywała siebie w duchu: a jeżeli mnie nie przyjmą...? Gdyby ofiarujących śmierć kulek nie wyrzuciła do morza, trzymałaby je teraz w ręku...
Za jednym z zakrętów zobaczyła kogoś idącego przed nią drogą w tym samym, co ona kierunku. Z sylwetki mogła wnioskować, że idąca była dziewczyną. Szła lekko, choć nie tak szybko jak Magdalena. Nie trzeba było więcej niż jednej stai, aby doszła tamtej. Mijając ją obejrzała się, spojrzała tamtej w twarz.
Miała przed sobą osobę młodą. Jednak była to kobieta dojrzała. To tylko twarz pozostała młoda, jakby nie dotknięta doświadczeniami lat. Malowały się na niej: dobroć, zaufanie do wszystkiego, wola służenia. Ludziom o takiej twarzy miało się chęć powiedzieć wszystko, co człowiek miał na sercu.
– Pokój z tobą – powiedziała Magdalena mijając kobietę.
– I z tobą także – odpowiedziała tamta. – Niech Najwyższy strzeże twych kroków. Niech pośle anioła, aby wskazywał ci dobrą drogę.
– Dziękuję ci za to błogosławieństwo. Nie umiem mówić równie pięknymi słowami.
– Najwyższy nie potrzebuje słów. Nie wargami Go czcimy, ale sercem. Wydaje mi się, że się śpieszysz.
– Nie śpieszę się tak bardzo, abyśmy nie mogły iść czas jakiś razem. Mówisz tak pięknie. Pragnę cię posłuchać. I pozwól, że wezmę kosz, który niesiesz. Wydaje się ciężki, a ty, choć wyglądasz młodo, musisz mieć swoje lata.
– Niesiesz już swój węzełek. I masz twarz podrapaną, sińce na rękach...
– Mimo to mogę nieść. Jestem młoda i silna. Daj twój kosz, proszę.
– Weź, skoro tak prosisz. Dziękuję ci za uprzejmość. Musisz być dobrą dziewczyną. Jak się nazywasz?
– Nie jestem dobra. Nie zasługuję na twoją pochwałę. Nazywam się Miriam. Ale przezwano mnie Magdaleną, gdyż urodziłam się w Magdali.
– Nosisz takie samo imię jak ja. Czy mieszkasz tu w pobliżu?
– Mieszkałam, gdy byłam młodsza. Ale teraz wracam z daleka zza morza.
– Byłaś za Wielkim Morzem? Musiałaś widzieć wiele ciekawych i wspaniałych rzeczy. Świat pełen jest cudów. Ten, który go stworzył, chciał go obdarzyć Swoim pięknem. Gdy byłam młoda, marzyłam, abym mogła oglądać to piękno, także w innych krajach. Ale niewiele mogłam zobaczyć. Byłam tylko w Egipcie. W Ziemi Goszen – w tej, w której mieszkali nasi praojcowie. Dostałam jednak tyle, że nie żałuję, iż nie mogłam zobaczyć więcej świata...
– Nie żałuj, Miriam, że nie podróżowałaś. Świat, to prawda, jest wszędzie piękny. Lecz, ileż w nim zła. Dlaczego Najwyższy na to pozwala?
– Kim jesteśmy, abyśmy śmiały Go o to pytać?
Rozmowa urwała się na chwilę. Skwar robił się coraz silniejszy. Magdalena poczuła się zmęczona, zbite ciało zaczęło jej dokuczać. Ale zbliżały się do Betanii, okolica stawała się coraz bardziej znana. Kobieta maszerowała dzielnie. Po jej twarzy błąkał się tajemniczy uśmiech.
– Czy pochodzisz z Galilei? – zapytała Magdalena. – Czasami mówisz jak Galilejka.
– Urodziłam się tutaj. Ale potem wyszłam za mąż do Galilei i tam od wielu lat mieszkam. Teraz przybyłam tu, aby usługiwać Synowi...
– Nie wyglądasz na dorosłego Syna! Czy masz tylko jednego?
– Tylko jednego, jedynego...
– A mąż twój?
– Nie żyje.
– I nie wyszłaś powtórnie za mąż?
Potrząsnęła głową i uśmiechnęła się:
– Mam Syna – powiedziała, jakby to wyjaśniało wszystko.
I znowu szły jakiś czas w milczeniu. Droga była ciągle pusta, minęło je tylko kilku pastuszków, prowadzących stado owiec.
– Czy wiesz – podjęła Magdalena – że do Jerozolimy przybył Prorok?
– Wiem.
– Spotkałaś Go może? Słyszałaś, jak mówił?
– Jest tak, jak powiedziałaś.
– Mówią o Nim, że przybył z Galilei. Powiadają nawet, że z Nazaretu. Ale ja temu nie wierzę. Nazaret jest miastem o złej sławie...
– On rzeczywiście przybył z Galilei, z Nazaretu. Ale to nieprawda, co opowiadają o Nazarecie. To ciche, spokojne miasto, w którym żyje wielu uczciwych Izraelczyków.
– Podobno pomieszali się z gojami. Przejęli ich obyczaje.
– Najwyższy kocha wszystkich ludzi.
Spojrzała zaskoczona na kobietę idącą obok niej.
– Cieszę się, że tak myślisz – rzekła. – Ale nasi doktorzy uczą inaczej. Powiadają, że goje są wrogami Izraela i że Mesjasz będzie wodzem, który ich zwycięży.
Potrząsnęła głową.
– Najwyższy stworzył wszystkie narody. Wybrał spośród nich Izraela, aby przechował jego prawo aż do chwili, gdy przyśle Mesjasza, aby cały świat wyzwolił z grzechów. Dziś poganie nie znają jeszcze Najwyższego, ale przyszła już godzina...
– Przyszła?
– Być może przyszła... Mówię ci, Magdaleno. Najwyższy kocha wszystkich ludzi. Wszyscy są sobie braćmi. To my jesteśmy winni, gdy nie ukazujemy gojom dobroci świętego Addonai.
– Więc według ciebie można kochać poganina?
– Trzeba być jak On i kochać każdego.
– Nawet złego?
– Tylko Najwyższy zna naprawdę serce człowieka i lituje się nad nim.
Jeszcze raz zapanowało między nimi milczenie. Magdalena oddychała szybko, jak ktoś zmęczony biegiem.
– Jeśli jest tak, jak mówisz – powiedziała – On przyszedł od Najwyższego.
– I tak jest. On przyszedł naprawdę od Najwyższego.
– Chcieli mnie zabić. Przyprowadzili mnie do Niego. Ale On nie pozwolił rzucić nikomu kamieniem. A przecież wiedział, kim jestem.
– On wie lepiej niż oni i lepiej niż ty sama, kim jesteś, Magdaleno.
– Ale naprawdę... naprawdę... jest we mnie tyle zła... On nie mógł wiedzieć o wszystkim.
– Dlaczego nie chcesz przyjąć, że ci wszystko darował?
– Czy to możliwe? Nawet nie potrafisz sobie wyobrazić...
– Po co wracać do tego, co już zostało zapomniane?
– Co ja muszę dać mu w zamian?
– Gdy przyjdzie czas, będziesz wiedziała.
– Kim On jest, skoro może uwalniać od grzechów? Wydaje mi się, że Go dobrze znasz?
– Nikt nie zna Go do końca.
– Czy wiesz, że grożą Mu niebezpieczeństwa? Gdy mnie prowadzili, słyszałam, jak faryzeusze mówili między sobą: „On na pewno się zaplącze. Albo zaprzeczy sobie, albo Pismu”.
– On potrafi rozproszyć zamysły zawziętych serc. Nie może być przeciwności między Nim a Pismem. Pismo mówi o Nim.
– Lecz faryzeusze są Mu wrodzy. Także kapłani. Ma przeciwko sobie wszystkich.
– Bo świat odszedł od wzoru, według jakiego został stworzony.
– Więc kim On jest?
Nie odpowiedziała. Droga obchodziła łukiem wielką rozpadlinę, wchodziła między białe domki osady. Nad jeziorem w dole wisiała koronka okalających je skał.
Magdalena zatrzymała się.
– Jesteśmy w Betanii. Przyszłam tutaj. A ty?
– Ja także – odpowiedziała.
– Masz tu kogoś?
– Tak. Idę do domu Łazarza, Marty i Miriam...
– Miriam!? Przecież to ja jestem!
– Wiem o tym.
– I ten dom wyrzekł się mnie...
– Dlatego przyszłam, abyś mogła do niego wrócić.
Znowu była z bratem i siostrą. Przyprowadzona przez Matkę Nauczyciela, przyjęta została z serdecznością. Nie było żadnych sprzeciwów, nie potrzeba było żadnych wyjaśnień. Płacząc rzucili się sobie w objęcia. Siedząc między nimi opowiadała o ubiegłych latach. Gdy mówiła, jak Nauczyciel obronił ją przed tymi, którzy chcieli ją ukamienować, Marta zawołała:
– On jest taki! Właśnie taki! Podziwiamy Go! Czcimy! Kochamy Go! Czy wiesz, że On przychodzi tu do nas, traktuje nas jak swoich bliskich przyjaciół?
– Kim On jest, Marto?
– Niech ci Łazarz na to odpowie. On siedzi w pismach, dyskutuje z uczonymi doktorami. Ja powiem ci tylko jedno: takiego człowieka nie było nigdy. On jest święty i dobry jak sam Adonai. Jego trzeba czcić i kochać.
– Niektórzy powiadają, że On jest Mesjaszem – rzekł Łazarz – inni znowu upierają się, że to niemożliwe, gdyż pochodzi z Galilei. Ale On urodził się tu, w Betlejem, właśnie tak, jak mówi Pismo. Ty tego nie możesz pamiętać, bo byłaś wtedy niemowlęciem, ale właśnie o tamtym czasie Jego Rodzice wracali z Nim z Egiptu i zatrzymali się w naszym domu. On i ja byliśmy wtedy chłopcami. To wtedy Jego Matka powiedziała naszej matce, iż udają się do Nazaretu, gdyż boją się pozostać w Betlejem. Jego, gdy się urodził, król Herod pragnął zabić. Ale Oni zdołali uciec...
– W takim razie On pochodzi z rodu Dawida?
– Tak. Spełniają się w Nim wszystkie przepowiednie. Jednak nasi chaberim uważają, że Mesjasz musi nadejść w mocy jako wódz i zwycięzca...
– A On?
– On nie chce wojny. Daje miłość i chce miłości.
– Jak to dobrze, Łazarzu. Poszłam wtedy za Szymonem...
– Już o tym nie wspominaj. My też nie chcemy o tym pamiętać. Szymon zginął i wszyscy zginęli, którzy się uważali za mesjaszy. On przyniósł coś innego.
– To, co mówił do mnie, było jak grom. Wydaje mi się, jakbym nagle przejrzała. Dawniej byłam niewidoma i głucha. On sprawił, że zaczęłam widzieć i słyszeć. Czy ty to rozumiesz? Ja naprawdę chciałam zawsze kochać... Wierzyłam, że ten bożek pogański, któremu służyłam, budzi ludzi do miłości...
Łazarz pokiwał głową.
– Strasznie grzeszyłaś. Ale skoro ci wybaczył...
– On jej wszystko wybaczył – odezwała się Marta. – Nie mamy nic do powiedzenia. I jestem szczęśliwa, że jesteś znowu z nami. Kochamy cię i bardzo nam ciebie brakowało. Jego nie zawsze umiemy zrozumieć... On czasami jest dziwny. Ale kochamy Go i wszędzie pójdziemy za Nim.
– Ja także... – powiedziała zamyślona.
W parę dni później Marta, powróciwszy z miasta, wpadła do domu uradowana.
– Słuchajcie – wołała do Łazarza i Magdaleny, która pod nieobecność siostry opiekowała się bratem, Łazarz bowiem był słabego zdrowia i stale chorował. – Słuchajcie! On przyjdzie jutro do nas. Spotkałam Jego ucznia, Jana, wiecie, tego młodego rybaka. Opowiadał, że Nauczyciel w ostatnich dniach wiele nauczał i wiele prowadził dysput. Jest zmęczony. Zapowiedział, że chciałby u nas odpocząć. Chodź, Magdaleno, musimy dom wysprzątać i ustroić na przybycie takiego gościa. Co za radość!
Omiatając izbę zapytała siostrę:
– Czy On zechce ze mną mówić, jak sądzisz?
– Skoro ci wybaczył...
– Okazał mi miłosierdzie. Lecz czy On wie, jaka byłam?
– On wszystko wie. Zna człowieka, jakby patrzył prosto w jego serce.
– Wciąż trudno mi w to uwierzyć. Gdyby wszystko wiedział... Zabiłam własne dziecko...
Marta zasłoniła uszy dłońmi.
– Nie wspominaj takich strasznych rzeczy! Nie wiem, nie pojmuję... Może każe ci pokutować?
– Muszę odpokutować – powiedziała. – Muszę odpłacić...
Sprzątały do późna w nocy. Potem wzięły się do pieczenia i przygotowywania posiłków. Świt spłynął blaskiem w wielką, zawsze omroczoną lekką mgłą, kotlinę jeziora, kiedy wreszcie mogły na chwilę przyłożyć głowę do snu.
Wysłane na drogę dzieci, by doniosły o nadejściu Nauczyciela, przybiegły z krzykiem, że już idzie. Marta i Magdalena umyły ręce, przebrały się w najlepszą odzież. Wyszły przed dom. Przykuśtykał także wsparty na kiju Łazarz. Jego blada twarz odbijała od ogorzałych twarzy mieszkańców Betanii, którzy także wybiegli witać Przybywającego.
Nauczyciel zbliżał się otoczony gromadą uczniów. Wzrostem górował nad wszystkimi. Idąc podpierał się długim kijem pasterskim. Miał na sobie białą kuttonę i taką samą simlah.
Magdalenie tak mocno biło serce, że aż musiała przycisnąć dłoń do piersi. Nauczyciel był coraz bliżej i zdawał się patrzeć na nią. Jego spojrzenie... Nie mogła oderwać wzroku od oczu, które zdawały się przywoływać... Wtedy, gdy spoglądał na ludzi, którzy przyszli z kamieniami w dłoniach, te oczy wydawały się groźne. Dziś patrzyły zupełnie inaczej – były pełne łagodnej wyrozumiałości. Zdawały się zapraszać, zachęcać do mówienia. Były bardzo podobne do oczu spotkanej na drodze Kobiety, która okazała się Jego Matką. Między Nią a Jej Synem musiało być wiele podobieństw. Zwłaszcza widoczne to było, gdy przychodził odprężony, świadomy tego, że otaczają Go przyjaciele.
– Witaj Nauczycielu – wołano. – Pokój Najwyższego niech będzie z Tobą!
– Witajcie, przyjaciele – odpowiadał. – Witajcie. Pokój Najwyższego niech zstąpi na was. Witaj, Marto, zawsze wierna i oddana. Już widzę po tobie, że nie spałaś, aby wszystko przygotować. Dzięki ci za twe starania. Witaj, Łazarzu, stary druhu. Witaj badaczu ksiąg świętych, który umiesz w nich wyczytać to, czego inni nie dostrzegają.
Położył serdecznie dłonie na ramionach Łazarza i ucałował go w oba policzki.
– Przyszedłem, aby spocząć w twoim domu – rzekł.
– Jesteśmy pełni radości, że tak uczyniłeś.
Podszedł do Magdaleny stojącej z boku, a ona upadła przed Nim na kolana. Dotknął dłonią jej głowy.
– A ty, Magdaleno, nie witasz mnie? – zapytał.
– Witam Cię, Rabbi, całym sercem. Ale nie śmiem nic powiedzieć... Ocaliłeś mnie, wybaczyłeś mi...
– Wstań więc, bo chcę być dzisiaj w domu, który jest także twoim domem. Pragnę być twoim gościem, Magdaleno.
Wszedł do domu, a za Nim Jego uczniowie. Marta i Magdalena przyniosły wodę w miskach. Umyły nogi gościom. Osuszając stopy Nauczyciela ręcznikiem, Magdalena dotknęła każdej z nich ustami. Potem wszyscy przeszli do ogrodu. Znajdowała się tutaj ocieniona winną latoroślą altana, a w niej stół i kryte dywanami ławy.
– Jak się czujesz Łazarzu? – pytał Nauczyciel. – Wciąż chorujesz?
– Choroba nie opuszcza mnie. Jest czasem lepiej, czasem gorzej, ale nigdy dobrze. Gdyby nie moje słabości, chodziłbym wszędzie za Tobą i byłbym szczęśliwy. Nie wiem, za jakie grzechy ukarał mnie tak boleśnie Adonai.
– Nie mów tak. Mój Ojciec wie, co czyni. Może twoja choroba jest potrzebna, aby się ukazały rzeczy wielkie? I nie martw się, że nie chodzisz z nami. Znam ciebie i wiem, że twój duch towarzyszy nam zawsze w naszych wędrówkach.
Gestem ręki przywołał Magdalenę, która nakrywała stół do uczty.
– Siądź tu przy mnie – powiedział. – Chcę ci opowiedzieć pewien maszal.
Pokornie usiadła u Jego stóp.
– Posłuchaj – zaczął. – Był pewien ojciec i miał dwóch synów. Jednego z nich, młodszego, pociągnął swymi kłamliwymi obietnicami świat. Powiedział do ojca: ten dom jest dla mnie jak więzienie. Nic się tutaj nie dzieje, nic w nim nie ma ciekawego. Chcę iść do miasta, poznać życie i zakosztować jego przyjemności. Chcę wiedzieć, jak wyglądają różne sprawy. Daj mi to, co dla mnie przeznaczyłeś, a ja sobie pójdę.
Ojciec był smutny, że syn chce go opuścić, ale pragnął mu pozostawić swobodę. Nie odmówił jego prośbie. Spieniężył połowę majątku i wręczywszy synowi złoto, pozwolił mu odejść. Długo, długo patrzył za odchodzącym i niejedną łzę wylał myśląc o tym, który go opuścił.
Minęło parę lat. Młodszy syn opuściwszy ojca, w swym poznawaniu świata zszedł na złe drogi. Grzeszył ciężko, bardzo ciężko... Dane mu przez ojca pieniądze przeciekały mu między palcami, aż wreszcie rozeszły się całkiem. Pewnego dnia przekonał się, że nie ma już ani grosza. Grono ludzi, którzy go otaczali i których nazywał swymi przyjaciółmi, rozproszyło się, gdy przekonali się, że mają do czynienia z biedakiem. A w wielkim mieście, w którym przebywał, panowały drożyzna i głód. Niełatwo było również o pracę. Temu, kto nie mógł zarobić, groziła śmierć głodowa. Syn bogatego ojca, nawykły od dzieciństwa do dobrobytu, musiał się chwytać najtrudniejszych zajęć, zaś otrzymywał za nie tak mało, że aby nie utracić sił, kradł pokarm trzodzie, którą polecono mu dozorować.
W końcu powiedział sobie: tak dalej być nie może. Świat mnie oszukał. Muszę kraść, aby nie umrzeć z głodu, a tam, u mego ojca, jest dosyć pożywienia dla każdego. Wrócę do niego. Wprawdzie obraziłem go ciężko odrzucając jego rady i marnotrawiąc otrzymane pieniądze. Lecz u kogo innego mogę szukać pomocy? Wiem, że jest łaskawy dla ludzi. Pójdę i poproszę, aby przyjął mnie na jednego ze swych sług. Nie mam prawa wrócić jako syn. Nie jestem tego godny. Ojciec mnie kochał, a ja wyrządziłem mu bolesną krzywdę. Padnę przed nim i poproszę tylko, aby mnie przyjął jako jednego z pracujących w majątku...
Jak postanowił, tak uczynił. I oto zbliżał się już do rodzinnego domu. A ojciec stał na ganku. Wychodził na ganek codziennie, aby patrzeć na drogę. Ciągle wyczekiwał, że syn, którego tak kochał, powróci do domu. Pierwszy zobaczył go okrytego łachmanami. Z okrzykiem radości wybiegł mu naprzeciw, pochwycił w ramiona. Nie chciał słuchać obwiniań, jakich syn sobie nie szczędził. Zawołał na służbę, by przyniesiono przybyłemu czyste szaty i przygotowano powitalną ucztę. A na palec syna włożył swój pierścień...
– Magdaleno! – usłyszała wołanie Marty. – Chodź mi pomagać! Trzeba Nauczycielowi usłużyć. Przyjdź prędko, nie siedź bezczynnie!
Obróciła się w stronę, z której wołała ją siostra. Chciała się zerwać. Ale spojrzała na Nauczyciela. Jego wzrok i dotknięcie dłoni powstrzymało ją. – Nie, nie – pojęła, że żadne wezwanie nie może jej oderwać od tego, co słyszała – a co czuła – wyjaśnia tajemnicę, której nie potrafiła pojąć.
Marta, nie dowoławszy się siostry, podeszła.
– Panie – powiedziała głosem, który drżał – jest dla nas wielką radością, że zechciałeś nasz dom odwiedzić. Pragniemy Cię godnie ugościć. Każ mojej siostrze, aby przyszła mi pomóc, gdyż sama nie nadążę ze wszystkim.
Wolno podniósł głowę, którą, snując swoją opowieść, trzymał opuszczoną. Powiedział łagodnie:
– Marto, droga Marto. Jesteś dla mnie jak siostra, której tyle zawdzięczam. Wdzięczny ci jestem za twoje starania. Ale wierz mi, ona – położył dłoń na głowie skulonej u Jego stóp Magdaleny – ona wybrała to, co najważniejsze. Tego jej nie zabiorę... Musisz dziś sama zająć się pracą gospodyni...
Znowu pochylił się nad Magdaleną. Wrócił do swojej opowieści.
– I stała się wielka radość w domu ojca, gdyż utracony i zagubiony w świecie syn odnalazł się. Ale jego starszy brat nie przeżywał radości razem z ojcem. Nie chciał wejść do domu, w którym odbywała się uczta. Ojciec wyszedł więc przed dom i prosił syna, aby się przyłączył do ucztujących. Tamten jednak trząsł gniewnie głową. – Mego brata – mówił – który porzucił dom i roztrwonił otrzymane pieniądze na rozpustę i zabawy, przyjmujesz godnie, a mnie, który jestem przy tobie, troszczę się o ciebie, jestem zawsze na twoje zawołanie, nigdy nie uczciłeś w taki sposób! Czuję się bardzo skrzywdzony, ojcze. Ojciec odpowiedział mu: Jakże się mylisz mówiąc o swej krzywdzie. Nie odszedłeś ode mnie, ale i ja zawsze byłem z tobą. W zdrowiu i w chorobie byliśmy razem. Zaznaliśmy wspólnie trosk i pociech. I wszystko, co jest moje, jest twoje. Radość, która mnie dziś spotkała, powinna być także twoją radością – bo twój brat zginął – a znowu żyje. Nie opuściłeś mnie w trudnościach, bądź także ze mną w mojej radości. Odłóż dziś swoje zajęcia i ciesz się razem ze mną. Zaznaj szczęścia ojca, który odzyskał utracone dziecko...
Zapadła cisza. Uczniowie siedzieli bez słowa, jakby wstrząśnięci tym, co usłyszeli. On mówił im wiele razy o miłości, ale nigdy dotąd nie odkrył ogromu uczuć, jakie wypełniały Jego serce. Marta zatrzymała się także w swym krzątaniu.
W ciszy, jaka zapanowała, Magdalena zapytała szeptem:
– A gdyby, Panie, to nie był syn, ale córka?
Znowu dotknął dłonią jej głowy.
– Czyż prawdziwy ojciec patrzy inaczej na córkę niż na syna? Upewniam cię: jeszcze by szybciej wybiegł z domu, jeszcze by dalej wybiegł naprzeciw powracającej...
Po parodniowym odpoczynku w Betanii Nauczyciel z gronem Swoich uczniów opuścił Jerozolimę.
Między Nim a faryzeuszami powstawało coraz większe napięcie. Wielka rada faryzejska przysłała ludzi, aby toczyli z Nim dyskusje na dziedzińcu świątyni. Na wszystkie jednak podstępne pytania i stawiane przed nim kwestie odpowiadał z siłą i tak skutecznie, że przysłuchujący się rozmowom ludzie wydawali okrzyki podziwu. W miarę, jak rosło uznanie pospólstwa, rósł także gniew faryzeuszy. Sprawa człowieka niewidomego od urodzenia, któremu Nauczyciel otworzył oczy, wywołała niebywałe rozjątrzenie. Uzdrowionemu zabroniono wstępu do synagog. W swoim gniewie faryzeusze poszli tak daleko, że podjęli rozmowy z przedstawicielami kapłanów-sadyceuszy na temat, co robić z Człowiekiem, którego postępowanie i nauka zagrażają znaczeniu obu sekt.
Jak to już czynił poprzednio kilkakrotnie, gdy zawziętość przeciwko Niemu dosięgała tak wielkiego napięcia, oddalał się od Jerozolimy, wyruszał na wędrówkę po kraju. Tym razem jednak nie udał się do Galilei. Przychodziły wieści, że chodzi między miasteczkami i wsiami Judei i Perei. Naucza i uzdrawia.
Gdy odchodził, poszło razem z uczniami kilka kobiet, aby im usługiwać. Przyłączyła się do nich Magdalena. Odkąd usłyszała opowieść o ojcu i jego dwóch synach, wszystko przestało się dla niej liczyć, poza pragnieniem służenia i słuchania Nauczyciela. Świat poza Nim przestał istnieć. To On był ojcem, który przebaczył marnotrawnej córce. Nie mogła istnieć na świecie miłość większa niż ta, którą jej okazał. Już nie myślała o wielkości swoich win, nie niepokoiła się tym, że mógł odkryć w niej coś, o czym przedtem nie wiedział. On wszystko wiedział, wszystko przebaczał. W maszalu, który jej opowiedział, ujawnił tajemnicę Swego Serca. To było tak, jakby odsłonił zasłonę ukrywającą płomień, który wszystko spala i podpala. Taka miłość nie mogła nie obudzić pragnienia, aby na nią odpowiedzieć czymś równie gorącym. Ale On przywrócił ją znowu uczuciom pierwszym, nieskażonym. Mogła znowu kochać, jak się kocha pierwszy raz w życiu, miłością, która niczego nie żąda poza prawem czczenia i służenia.
Chodzili drogami długim sznurem. Na przodzie szedł On, prowadząc rozmowy z uczniami. Za mężczyznami w pewnym oddaleniu postępowały kobiety. Przewodziła im Matka Nauczyciela. Ta Kobieta o twarzy dziewczyny nie opuszczała teraz Syna. Dawniej pozostawała w Galilei, gdy On odchodził na Swe wędrówki. Teraz szła za Nim krok w krok. Nie spuszczała z niego wzroku. Cicha, małomówna i spokojna zdawała się ukrywać trawiący ją niepokój. Nie zwierzała się nikomu z niego, ale Magdalena, która zawsze była przy niej najbliżej, odgadywała intuicyjnie, że Miriam przeczuwa niebezpieczeństwo grożące Synowi.
Zatrzymywali się w napotykanych wsiach. Czekały na nich tłumy, gdyż wieści o tym, w którą stronę zmierza Nauczyciel, uprzedzały Jego kroki. Witano Go okrzykami, powiewaniem gałęzi, ukłonami. Gromady chorych, kalek, niewidomych stały w oczekiwaniu długimi szeregami. On wchodził między jęczącą ciżbę, pochylał się nad leżącymi, dotykał zaropiałych ran, zamarłych oczu. Wbrew zakazom pojawiali się w tłumie trędowaci, a On kładł na nich ręce. Wybuchały okrzyki zachwytu, gdy kaleka odrzucał kule i wyskakiwał w radosnym tańcu, gdy bełkoczący niemowa zaczynał wymawiać zrozumiałe słowa, gdy niewidomy krzyczał: „Widzę”.
Potem siadał na kamieniu lub na podsuniętym stołku i zaczynał nauczać. Słuchano Go w nabożnym milczeniu. Czasami tylko westchnienia przelatywały nad tłumem niby tchnienie wiatru. Mógł mówić długo – ludzie nie czuli się nigdy zmęczeni słuchaniem. Magdalena słyszała Go nauczającego i codziennie odnajdywała w Jego słowach rzeczy nieznane i nowe. Jej miłość nie przestawała rosnąć, a rosnąc poszerzała krąg wiedzy. Poznawała coraz lepiej naukę Nauczyciela, a jednocześnie uświadamiała sobie, że jest to morze bez kresu: im dalej się na nie wpływało, tym było bardziej nieogarnione. Tonęło się w nim – i nie mogło utonąć. Pochłaniało człowieka, a równocześnie nadawało życiu sens.
Dzień się kończył, ale ludzie nie pozwalali odejść Nauczycielowi. Prawie siłą uczniowie wyrywali Go z tłumu, odprowadzali w jakiś zaciszny kąt, aby mógł odpocząć i posilić się tym, co dla Niego przygotowały kobiety. Ale i tu spokoju nie było. Do Nauczyciela przepychały się matki, prowadząc swoje dzieci. Ledwo usiadł, otaczały Go niby stado ćwierkających wróbli. Czepiały się Jego rąk, nóg, rękawów Jego kuttony, wspinały się na Jego kolana, gładziły Go po policzkach. Śmiał się i pozwalał im na wszystko. Uczniowie byli tym oburzeni. Krzyczeli na dzieci, aby szły sobie precz. Nie pozwalał na to. Mówił: „Nie odpędzajcie ich, pozwólcie im być ze Mną. One są Moim najlepszym wypoczynkiem. Gdyby wszyscy byli jak dzieci, świat wyglądałby inaczej, niż wygląda. Nie byłby grząskim bagnem, które wchłania każdego, który się nie strzeże...”
Podobnie jak Miriam, Magdalena patrzyła z daleka na rozmowy Nauczyciela z dziećmi. Jakże zazdrościła matkom, które mogły przyprowadzić swoje do Nauczyciela. I ona mogła mieć dziecko... Ale to była słuszna kara. Nie chciała na nią narzekać. Coraz częściej stawała przed nią myśl, że dawanie jest najlepszym gestem miłości. I że możemy nawet dawać to, co nas samych boli...
Zapadała noc. Czasami pod dachem, ale najczęściej na dworze, wprost na ziemi, wokoło ogniska, układano się do snu. Nauczyciel kładł się zawsze nieco z boku. Czasami budziła się w nocy i wtedy często zdarzało się, że nie widziała Go. Zauważyła, że wstaje i odchodzi na pobliskie wzgórze. Kiedyś wstała i cicho poszła za Nim. Noc była jasna, bo księżyc, już bardzo bliski pełni, zlewał z góry potoki srebrnego blasku. Podczołgała się do wzgórka, na którym klęczał. Usłyszała, jak się modlił: „Ojcze, zbliża się czas męki i chwały. Dobiegło końca dzieło, któreś Mi zlecił. Moje ludzkie serce lęka się – ale Ty wiesz, że to, co MI kazałeś przekazać – przekażę. Będą wiedzieli, jaki jesteś...”
Nie pojmowała tych słów, ale czuła, że zawierają coś niezwykle ważnego, coś, co przerasta ją, a także chyba Jego uczniów. Odczołgała się pośpiesznie. Pamiętała tajemnice, które – pod wielu zaklęciami – przekazywał jej niegdyś Melito. Były to zaklęcia i przywoływania kogoś, który miał dać proszącemu potęgę, wiedzę i chwałę. Ale tajemnica, której podsłuchała, była inna. Nie była przeznaczona wyłącznie dla wybranych szczęśliwców, którzy znali zaklęcia. Miała służyć wszystkim, wszystkim, którzy chcieli ją przyjąć. Jeśli była tajemnicą, to tylko dlatego, że stanowiła blask, do którego trzeba było przystosować oczy...
Pewnego dnia wędrującą gromadę dogonił mały Ruben, chłopak z sąsiedniego domu w Betanii, którego Marta często wysyłała z różnymi poleceniami. „Twoja siostra powiedziała – rzekł Magdalenie – żebyś zaraz wróciła do domu. Twój brat ciężko zachorował. Nie może chodzić. Marta kazała ci rzec, że potrzebuje ciebie.”
Podeszła do Nauczyciela i powiedziała mu, jaką wiadomość przyniósł chłopiec. W zamyśleniu kiwał głową.
– Trzeba, abyś wróciła – rzekł po chwili namysłu. – Gdy Łazarz jest taki chory, Marta nie powinna być sama. A gdyby choroba jeszcze się wzmogła, zawiadomcie mnie o tym.
Posłusznie spełniła Jego wolę.
Stan Łazarza był rzeczywiście ciężki. Leżał i trzeba go było nieustannie doglądać. Kaszel rozdzierał mu piersi. Brakowało mu oddechu, aż cały siniał. Wezwani lekarze nie byli ze sobą zgodni: jedni lekceważyli chorobę i twierdzili, że kaszel i duszności przejdą, gdy zapanuje czas skwarów letnich, drudzy robili poważne miny i przebąkiwali, że medycyna nic już choremu nie pomoże i jedynym ratunkiem może być złożenie ofiary w świątyni. Marta była zatroskana, ale wciąż powstrzymywała się przed wysłaniem gońca do Nauczyciela.
Łazarz miał wielu przyjaciół i ci odwiedzali go w chorobie. Prawie codziennie ktoś nowy pojawiał się w ich domu. Przychodzili znajomi faryzeusze i doktorzy, a nawet niektórzy członkowie Sanhedrynu. Podczas pogawędki opowiadali Łazarzowi plotki, jakie krążyły po Jerozolimie. Słyszała, jak mówili:
– Źle, Łazarzu z tym twoim Przyjacielem Galilejczykiem. Bardzo są na Niego zawzięci nasi chaberim. Ale bo też niepotrzebnie ich rozdrażnił i tym, co robił, i tym, co mówił. Wszyscy powtarzają słowa, jakie wypowiedział, gdy Mu donieśli, że wypędzono z synagogi człowieka, który był jakoby niewidomy, a On jemu przywrócił wzrok... Wiesz, co powiedział? Rzekł: „Przyszedłem na świat, aby ci, co nie widzą – mogli widzieć, a ci, którzy widzą – utracili wzrok...” Mówiąc to patrzył znacząco na naszych chaberim. Któryś z nich spytał Go: „Czy to o nas mówisz, że jesteśmy ślepi?” A On odpowiedział: „Gdybyście byli niewidomi, nie mielibyście winy. Ale wy się pysznicie, że potraficie wszystko dojrzeć, więc ponosicie winę”. Po co takie słowa? On obraził nimi nas wszystkich. Pewno, że lepiej widzimy niż amhaarece, którymi się otoczył. On nie szanuje nikogo. Nie ceni wiedzy. Miał powiedzieć: „Słuchajcie tego, co mówią, ale ich nie naśladujcie”. To kogo ma naśladować pospólstwo, jak nie świątobliwych chaberim? Ostrzeż Go, Łazarzu, jeśli nie chcesz, aby Mu się stała jakaś krzywda. Chaberim z wielkiej rady wysłali ludzi, aby chodzili za Nim krok w krok i zapisywali każde Jego słowo. On mówi rzeczy szalone. Tak mówić nie wolno! Co znaczą słowa, że jest starszy niż praojciec Abraham? Co On chciał przez te słowa powiedzieć? Poradź Mu, aby do Jerozolimy nie przychodził. Niech idzie sobie precz! Niech wraca do siebie, do Galilei!
– Przecież Mu chyba nic nie zrobią? – pytał Łazarz.
Kręcili głowami i unikali jego wzroku. Powtarzali:
– Nie... Oczywiście, że nie... Ale lepiej niech tu nie przychodzi... Poślij do Niego, niech nie wraca...
Łazarz opadł uspokojony na posłanie. Ale ona była pewna, wsłuchując się w ich pochrząkiwania i pomruki, że Nauczycielowi grozi naprawdę niebezpieczeństwo. Była przerażona. Ogarnięta podobną do pożaru miłością, zachwycona oglądanymi przez siebie cudami zapomniała o lękach, jakie budziły w niej wieści o zawziętości faryzeuszy. Widziała, jak tłumy podziwiały i czciły Nauczyciela. Ufała, że nie dałyby Mu zrobić krzywdy. Na tamtego proroka także nikt nie śmiał podnieść ręki, póki był w Judei, chociaż i on wytykał faryzeuszom ich fałsze. Nawet tetrarcha, aby go uwięzić, musiał sięgnąć do podstępu. Mogli rzucać groźby, mogli próbować schwytać Go w pułapkę słowną, ale nie sądziła, aby ośmielili się podnieść na Niego ręce.
A przecież słyszane teraz słowa brzmiały taką zawziętością, że obudziły w niej lęk.
Tymczasem stan Łazarza jeszcze się bardziej pogorszył. Utracił zdolność mówienia, nie mógł jeść, duszności chwytały go teraz po kilka razy na dzień. Przerażona Marta powiedziała do Magdaleny:
– Będziemy chyba musiały zawiadomić Nauczyciela. Wszak sam ci powiedział, aby Go zawiadomić...
– Powiedział, to prawda. Ale... Czy nie obawiasz się, że jeśli pojawi się w Jerozolimie, faryzeusze zrobią Mu coś złego?
– Boję się. Dlatego odwlekam wysłanie chłopca. Lecz, co będzie, jeśli Łazarz umrze? Nauczyciel potrafi uzdrawiać. Tylu uzdrowił obcych. Dlaczego nie uzdrowił Łazarza, którego nazywa przyjacielem? Czasami jest dziwny...
Musiała w duchu przyznać, że Marta miała rację: tylu uzdrowił z najrozmaitszych chorób. Nawet widziała, jak oczyszczał ludzi z trądu. Wiedział przecież, że Łazarz choruje. A jednak nie wypowiedział nad nim uzdrawiającego słowa.
– Jeśli tu przyjdzie, uzdrowi go, jestem tego pewna – podjęła Marta.
– Słyszałam, co mówili faryzeusze. Wiem, że są pełni nienawiści. Ale lękają się ludzi. Gardzą pospólstwem, jednak zabiegają o jego względy. Zbliża się czas świąt. Już ściągają do miasta pierwsi pielgrzymi. Przybędzie lada dzień namiestnik z wojskiem. Rzymianie będą pilnowali spokoju. Myślę, że w takim czasie nie ośmielono by się napaść na Nauczyciela...
– Boję się jednak, Marto.
– I ja się boję...
– Pamiętasz, że chcieli mnie zabić, chociaż pilnowali mnie żołnierze rzymscy.
– Jesteś zwykłą dziewczyną, o którą by się nikt nie upomniał. Za Nauczycielem stoi cały Izrael.
– Zabito proroka Jana...
– Kazał go zabić Herod Antypas. I on nie ośmieliłby się tego zrobić, gdyby przedtem nie trzymał Jana więcej niż przez rok w więzieniu. W tym czasie chodził już po Galilei Nauczyciel i ludzie zapomnieli o Janie...
– O Nauczycielu nikt nie zapomni! Nigdy!
– I ja tak myślę. Jest wielki i święty. Mówię ci: nie ośmielą się podnieść na Niego ręki. Poza tym Rzymianie, chociaż na nich narzekamy, pilnują porządku. A Łazarz jest coraz słabszy. Musimy go ratować!
– Musimy – zgodziła się z słowami siostry. To, co mówiła Marta, wydawało się przekonywające.
Tego jeszcze dnia wysłali małego Rubena, aby odszukał Nauczyciela i przekazał Mu wiadomość o ciężkim stanie Łazarza. Chłopca nie było przez kilka dni. Kiedy się wreszcie zjawił, Łazarz był w agonii. Nie poznawał sióstr. Dusił się.
– Dlaczego Nauczyciel nie przyszedł? – pytały Rubena. – Czy powiedziałeś Mu, że Łazarz jest tak ciężko chory i może umrzeć?
– Powiedziałem.
– A On, co ci odpowiedział?
– Że przyjdzie, ale nie zaraz.
– Jak to nie zaraz? Przecież potem może być za późno. Pewnie nie powiedziałeś, jak ciężko Łazarz jest chory?
– Mówiłem. Wszystko to powiedziałem.
– I powiedziałeś, że w każdej chwili może umrzeć!?
– Powiedziałem. Ale On ciągle mówił, że przyjdzie później.
– Biegnij! Poszukaj Go jeszcze raz. Powiedz, że z Łazarzem jest bardzo źle.
Z Łazarzem było rzeczywiście bardzo źle. Duszność chwytała go tak wielka, że po każdym jej ataku leżał jakiś czas zesztywniały jakby już nieżywy.
Znajomi przestali chorego odwiedzać. Zresztą Łazarz nikogo nie poznawał, Marta i Magdalena czuwały nad bratem dniami i nocami.
Którejś nocy, gdy przy posłaniu była Magdalena, zobaczyła w blasku palącego się kaganka otwarte oczy Łazarza. Wydało jej się, że odzyskał przytomność i poznaje ją. Pochyliła się nad chorym:
– To ja jestem, Łazarzu. Czy słyszysz mnie?
Dał potwierdzający znak ruchem głowy.
– Czy może czegoś ci potrzeba? Może napiłbyś się. Chcesz, to podam ci wino z wodą...
Potrząsnął głową. Cichym szeptem zapytał:
– Czy Jego... nie ma...?
– Jeszcze nie. Ale On już idzie. Lada godzina przyjdzie.
– Nie... – szeptał – nie... Nie przyjdzie... On...
– Ależ przyjdzie. Bardzo ciebie kocha. Przyjdzie i uzdrowi cię.
Znowu potrząsnął głową.
– On powiedział... spotkamy się... Teraz wiem...
Ciężkie rzężenie przerwało dalsze słowa. Magdalena nie wiedziała, jak ma umierającego pocieszyć. Jeśli On nie przyjdzie – myślała – i nie uzdrowi Łazarza, Łazarz umrze zawiedziony. Na chwilę troska o brata stała się w niej większa niż niepokój o Nauczyciela. Marta umiała sprawami bliskimi przesłonić dalsze. Ona tego nie potrafiła. Ale w jej sercu pojawiła się gorycz. Nie wobec Nauczyciela, ale wobec niemożności zrozumienia. Może byłoby lepiej – myślała gorączkowo – pobiec samej, odnaleźć Nauczyciela, powiedzieć Mu, że to nie ona, ale to Łazarz pragnie Jego obecności. Kiedyś, podobno w Galilei, gdy setnik rzymski prosił Go o zdrowie dla swego służącego, On powiedział: „Wracaj do domu, twój służący żyje...” Nie musiał iść do domu tamtego. Wystarczyło jedno słowo...
– Magdaleno... – doszedł ją cichy szept.
Pochyliła się znów nad bratem.
– Czego chcesz, Łazarzu?
– Jak to dobrze... że wróciłaś... że On przebaczył...
– Nigdy Mu się za to dość nie wywdzięczę.
– Będziesz... musiała... mówić...
– Mówiłam rzeczy grzeszne. Chcę milczeć i słuchać.
– Będziesz mówić... właśnie ty...
– Dlaczego? Dlaczego ja?
Nic więcej nie powiedział. Złapał go atak ogromnej duszności. Był siny, sztywny. Pobiegła zawołać Martę, która drzemała w sąsiedniej izbie. Obie pochyliły się nad bratem. Siność na jego twarzy ustępowała bladości. Jeszcze raz usiłował złapać powietrze. Potem zwinął się jakby czymś uderzony. Zastygał w bezruchu z dłońmi przyciśniętymi gestem obronnym do piersi.
Był już piąty dzień od dnia śmierci Łazarza, gdy przybiegli z krzykiem chłopcy, bawiący się na drodze, z wiadomością, że nadchodzi Nauczyciel.
Dom pełen był ludzi, którzy ściągali tłumnie od paru dni, by złożyć przepisany pokłon rodzinie zmarłego i wziąć udział w uczcie żałobnej. Odmawiano wspólnie modlitwy i wychwalano cnoty nieboszczyka. Obie siostry przez trzy dni zachowywały ciężką żałobę: bose, ubrane w starą odzież, poszarpaną na piersiach, z głowami posypanymi popiołem siedziały na ziemi bez słowa, kołysząc się i ciężko wzdychając. Domem i ucztą musiały się zająć inne kobiety, sąsiadki i krewne. Sprowadziły płaczki, które zawodziły przeraźliwie i napełniały dom krzykiem.
Czwartego dnia żałoba przybrała spokojniejszy wygląd. Marta i Magdalena były teraz ubrane zwyczajnie i przejęły obowiązki gospodyń. Płaczki opuściły dom, otrzymawszy należną zapłatę. Przychodzili goście, jedli „chleb płaczących”, pili wino – pilnując jednak miary, gdyż przepisy Sanhedrynu surowo zabraniały pijaństwa w domu zmarłego. Wciąż i wciąż mówili o Łazarzu, nie przestawali go wychwalać i wspominać. Tak miało być do trzydziestego dnia, w którym to dniu kończyła się żałoba.
W słowach żałobników wciąż powracała sprawa niezjawienia się w porę Nauczyciela. Dlaczego On, który znał Łazarza, gdy jeszcze obaj byli chłopcami, i tyle mu okazywał przyjaźni, nie przyszedł na czas, by ukazać na nim swą niezwykłą sztukę uzdrawiania?
Wieść o nadejściu Nauczyciela poderwała Martę. Wstała prędko z ławy i wybiegła z domu daleko na drogę. Magdalena nie ruszyła się z miejsca, choć serce zaczęło jej gwałtownie łomotać. Ogarnął ją nagle jakiś niezrozumiały lęk. Nie mogła zapomnieć, że przy łożu brata nie potrafiła sobie wytłumaczyć spóźnienia się Nauczyciela. Czuła to jak winę, która nie pozwala jej spojrzeć Mu w twarz. Także powróciły obawy o Jego bezpieczeństwo. I chciała Go widzieć – i pragnęła wiedzieć, że jest daleko, bezpieczny.
Głosy przybyłych słychać już było przed domem. Nauczyciel zatrzymał się i rozmawiał z Martą. Nie wchodził do domu. Po chwili wbiegła Marta. Zawołała:
– Idź do Niego! Woła cię.
Pobiegła, ile sił w nogach. Zebrani w domu goście pośpieszyli za nią. Ale Magdalena pierwsza dobiegła stojącego na drodze Nauczyciela i przypadła do Jego stóp.
– O, Panie – zawołała – gdybyś był przyszedł wcześniej, nasz brat nie byłby zmarł.
Wybuchnęła płaczem. Nauczyciel, który wydawał się wzruszony, zapłakał także. Wielkie łzy spływały po Jego policzkach. W tłumie, który rósł wokoło, słychać było powtarzające się głosy:
– Dlaczego nie przyszedł wcześniej? Taki wielki cudotwórca! Mógł przywrócić wzrok człowiekowi, który się urodził niewidomy – a Łazarza nie mógł był uleczyć? Dlaczego tego nie zrobił? Płacze, więc musiał go bardzo kochać...
– Gdzie leży? – zapytał Nauczyciel.
Magdalena podniosła się z klęczek. Wróciła Marta. Stały teraz obie przed Nauczycielem.
– Chodź, Rabbi, pokażemy Ci.
Do skały, pod którą w grocie złożono ciało Łazarza, prowadziła wąska ścieżka. Kamień zawalający wejście był pomalowany na biało, jak tego wymagały przepisy. Ale Nauczyciel nie zważał na to. Śmiało położył na kamieniu dłoń. Rzekł:
– Odwalcie go.
Marta, zawsze myśląca o wszystkim, sprzeciwiła się.
– Nie można tego zrobić, Panie. Ciało leży od czterech dni w grobie. Już cuchnie.
Odpowiedział: – Czy wam nie powiedziałem, że jeśli uwierzycie, ujrzycie chwałę Najwyższego?
Ustępując, Marta skinęła na stojących mężczyzn. Kilku podeszło i odtoczyło kamień. Wnętrze otworzyło się ciemne, niby otwarte w krzyku usta. W tłumie powstał lękliwy szmer, a potem zapadła głucha cisza. Z grobu powiało wonią rozkładu. A jednak Nauczyciel nie kazał na nowo zatoczyć kamienia. Stał przed otwartym grobem z podniesioną głową. Jego wargi poruszały się – musiał się modlić. Wstrętny słodki zapach zaczął się rozwiewać. Już nie buchał z wnętrza grobu.
Nagle Nauczyciel krzyknął:
– Łazarzu, wyjdź z grobu!
Cisza stała się jeszcze bardziej przejmująca. A potem nagle wybuchnął straszny krzyk. Tłum cofnął się, niektórzy zerwali się do ucieczki. W otworze groty ukazała się biała, oplątana całunem i opaskami postać.
– Rozwiążcie go, aby mógł chodzić – powiedział.
Nikt nie śmiał podejść do wywołanego z grobu. Pierwsza zbliżyła się Marta. Dopiero gdy ona zerwała z głowy skrywającą twarz chustę i wszyscy zobaczyli żywą, nie zmienioną twarz Łazarza i otwarte szeroko oczy, rzucono się, aby jej pomagać. Zrywano z ciała opaski. Gdy uwolniono nogi, Łazarz podszedł do Nauczyciela. Ukląkł przed Nim. Jezus objął go i przycisnął do piersi. Teraz krzyk przerażenia zamienił się w stokroć głośniejszy krzyk podziwu. Wszyscy cisnęli się do Nauczyciela, wołali aż do zachrypnięcia na Jego cześć.
Jezus pozostał w Betanii tylko przez następny dzień.
Od rana przybiegali z miasta ludzie, przynosząc wieści o tym, co się tam działo i mówiło. Nowina o wskrzeszeniu Łazarza dotarła do Jerozolimy przed wieczorem i wywołała niezwykłe zamieszanie. Ludzie, którzy widzieli cud na własne oczy, opowiadali o nim na dziedzińcu świątyni i na ulicach. Przed nocą wiedzieli o tym, co się wydarzyło w Betanii, wszyscy. Wznoszono okrzyki na cześć Nauczyciela.
Arcykapłan zwołał jeszcze o zmierzchu posiedzenie Sanhedrynu. Trwało długo i jak mówili ci, którzy brali w nim udział, było bardzo burzliwe. Po skończeniu obrad gromada młodych faryzeuszy wyszła na miasto i zaczęła rozpowiadać, że Prorok z Galilei dokonał w Betanii wielkiego oszustwa, gdyż Łazarz wcale nie umarł, tylko ukrywał się w grobie, aby udać wskrzeszenie. Oburzony takim szalbierstwem arcykapłan zwrócił się do Najwyższego z zapytaniem, co powinno się uczynić Człowiekowi, który podobnymi oszustwami mami ludzi. Losując tajemnicze kamienie urim i tumim Kajfasz otrzymał odpowiedź, że winny oszustwa powinien ponieść śmierć. Wobec tego Sanhedryn wydał polecenie, aby każdy, kto wie o miejscu, gdzie przebywa Jezus, doniósł o tym, za co czeka go nagroda.
Opowiadania tych, którzy widzieli wskrzeszenie, ścierały się z informacjami przekazywanymi przez faryzeuszy. Ludzie byli podzieleni. Jedni wierzyli jednym wieściom, inni drugim. Potem ci, którzy przyszli do Betanii, zaczęli cichnąć, gdyż faryzeusze grozili im, że zostaną ukarani za głoszenie fałszywych wiadomości. Rano nikt nie śmiał w mieście powiedzieć głośno o cudzie.
Gdy nowiny napływały jedna po drugiej, Nauczyciel siedział milczący przy stole obok Łazarza. Serdecznym gestem trzymał jego dłoń w Swojej dłoni. Magdalena przysiadła u Jego stóp. Cała dygotała słuchając opowiadań przybywających. Oszałamiająca radość, jakiej doświadczyła na widok cudu, radość, która nie pozwoliła jej zmrużyć oka w nocy, przemieniła się w równie oszałamiający lęk. Wobec zagrożenia Nauczyciela była po prostu nieprzytomna. Szaleńcze pomysły przebiegały jej przez głowę. Marta przyjmowała wieści spokojniej. Powiedziała do Magdaleny: „Skoro Nauczyciel zdolny jest nawet wskrzeszać – kto Mu może zagrozić?”
Odezwał się Łazarz:
– Musisz, Panie, odejść. Oni wiedzą, że tu jesteś.
Spokojnie odpowiedział:
– Dzień ma dwanaście godzin i nic stać się nie może, póki nie przyjdzie nasza godzina. Ale masz rację. Odejdę. Jeszcze Mój czas nie przyszedł.
– A co powinien uczynić Łazarz? – zapytała Marta. – Oni mówią, że i na niego zapadł wyrok.
– Łazarz i wy obie zostańcie – rzekł. – Teraz nikt na was nie podniesie ręki. Sieć jest założona na wielkiego zwierza. Potem...
Zatrzymał się. Końcami palców dotknął czoła Magdaleny. Wydać się mogło, że urwał ze względu na nią. Powtórzył:
– Teraz zostańcie. Ja udam się do Efraim. Obiecałem tamtejszym ludziom, że do nich przyjdę.
I tak, jak powiedział, około szóstej wyruszył z uczniami. Magdalena odprowadziła ich aż do sąsiedniej wioski.
Poznała już dobrze uczniów Nauczyciela. Pierwszym wśród nich był Szymon, którego Nauczyciel przezwał Piotrem. Był to wielki i tęgi rybak galilejski o porywczej naturze i dudniącym głosie. Był dawniej zwierzchnikiem rybackiej grupy znad jeziora Genezaret. Wysuwał się zawsze na czoło uczniów i ciągle powtarzał o tym, jak bardzo jest wierny Nauczycielowi. Lubił innymi kierować i narzucać im swoje zwierzchnictwo. Brat Szymona, Andrzej, był także rybakiem. Dwaj inni, Jakub i Jan, byli również braćmi i rybakami. Nauczyciel nazwał ich Synami Gromu. Jan był najmłodszym z uczniów Nauczyciela, właściwie dopiero chłopcem, ciężka praca rybaka nie zniszczyła jeszcze jego dłoni, a wiatr znad jeziora nie pokrył twarzy setką bruzd. Buchał od niego młodzieńczy entuzjazm. Kochał gorąco Nauczyciela i każdym słowem i gestem okazywał Mu swoją miłość. On i Magdalena byli w tym gronie tak samo młodzi i równie kochający. Ale Jan nie zaznał jeszcze żadnych doświadczeń życiowych: był jak czysta nie dotknięta rylcem karta. Jej doświadczenia – jakże obfite, mimo wczesnych lat – zostały starte dotknięciem dłoni Nauczyciela.
Filip, Tomasz i Bartłomiej byli rzemieślnikami i pochodzili z różnych miasteczek galilejskich. Mateusz, dawny poborca podatkowy, brał myto od wchodzących do miasta – i z tego powodu był znienawidzony przez miejscową ludność. Ale w kole uczniów Nauczyciela nikt nie wypominał mu tego zajęcia, które spełniał uczciwie, pobierając tylko to, co miał polecone pobierać. Bracia Jakub i Juda-Tadeusz pochodzili z Nazaretu i byli synami siostry Miriam. Inny Szymon wywodził się spośród sikkarystów, porzucił towarzyszy przekonawszy się, że banda zajmuje się rabunkiem i mordami, za które jej płacono, a nie walką o wolność.
Ostatnim z grona uczniów był Juda z Kartiothu – dawniej kupiec zajmujący się handlem pachnidłami. Był wśród uczniów najzręczniejszy i najsprytniejszy. Trzymał w ręku pieniądze, które ludzie ofiarowywali Nauczycielowi i z nich zakupywał żywność dla całej gromadki. Był mały, czarny, krzykliwy. Podobno miał żonę, która od niego uciekła. Gdy inni uczniowie, wsłuchani w nauki Nauczyciela, trzymali oczy spuszczone wobec napotykanych kobiet, jeden Juda wodził za nimi chciwymi oczami. Raz po raz odkrywała wlepiony w siebie jego łakomy wzrok. Próbował z nią rozmawiać. Przynosił i ofiarowywał jej pachnidła. Odpychała je ze wstrętem. Świadoma była tego, co oznaczają te dary, zwłaszcza, że, jak podejrzewała, kupował je z zawierzonych sobie pieniędzy. Odwracała się od niego gniewnie. Zresztą samym wyglądem budził w niej obrzydzenie. Nie przypominał żadnego z mężczyzn, którzy przeszli przez jej życie. Zresztą miłość do Nauczyciela uwolniła ją od wszystkich zainteresowań. Jemu i tylko Jemu pragnęła służyć.
– Wrócę do was niedługo – powiedział Nauczyciel, gdy w końcu pożegnała się i została na drodze. Przechodzący uczniowie żegnali ją potrząsaniem rąk w powietrzu. Ostatni szedł Juda kupczyk. Powiedział:
– Czekaj na mnie. Przyniosę ci coś pięknego i cennego.
Uśmiechnął się przy tym obleśnie. Potrząsnęła gniewnie głową na znak, że nic nie chce, żadnych prezentów. Ale gdy obejrzał się, uśmiechnęła się także. Pamiętała, co Nauczyciel powiedział jej kiedyś: „Żal mi Judy. To biedak. Jest jak człowiek, który połknął węża, a ten wąż rośnie w nim i pożera go. Trzeba mu okazywać wiele dobroci...”
Odchodząca gromadka zniknęła w oddali. Magdalena wolno wracała do domu. Minął ją powóz jadący w przeciwną stronę, eskortowany przez kilku żołnierzy. Zeszła tamtym z drogi. Poprzez chmurę pyłu, jaka się podniosła, zobaczyła w powozie znajomą postać. To była Klaudia. Siedziała sztywno, wyprostowana z twarzą okręconą szalem. Wśród kurzu nie mogła zobaczyć ani poznać Magdaleny.
Przez chwilę miała ochotę zawołać, ale powstrzymała się. Zanim zostałaby poznana, mogła oberwać batem od któregoś z żołnierzy. Kiedy jednak powóz potoczył się dalej, przyszło jej do głowy, że któregoś dnia powinna pójść zobaczyć się z Klaudią. Pamiętała ich rozmowy, jej serdeczność, jej zainteresowanie religią żydowską. Może powinna jej powiedzieć o Nauczycielu i Jego naukach? Może mogłaby uprosić Klaudię, aby poprzez męża zapewniła bezpieczeństwo Nauczycielowi?
W domu na ganku siedział zamyślony Łazarz. Zwykle tak teraz spędzał czas. Nie studiował ksiąg, nie prowadził rozmów. Zresztą goście nie przychodzili ostatnio do ich domu.
– Podejdź – rzekł. – Coś ci chcę powiedzieć.
– Słucham cię, bracie.
– Gdy ty odprowadziłaś Nauczyciela, byli tu wysłannicy Sanhedrynu. Faryzeusz i lewita. Dawna nieprzyjaźń naszych chaberim i saduceuszy zniknęła. Wypytywali groźnie. Twierdzili, że Sanhedryn jest przekonany, iż udawałem tylko śmierć, aby potem w zmowie z Nauczycielem wyjść z grobu.
– To przecież nieprawda. Byłeś umarły, twoje ciało wydzielało już trupią woń. Składałam cię do grobu razem z Martą.
– Oni nie zgodzą się z tym nigdy. Gdyby uznali cud – musieliby uznać Nauczyciela. Wolą każdy Jego czyn nazwać szalbierstwem lub szatańskimi sztuczkami. Ale o wskrzeszeniu nie mogą powiedzieć, że to dzieło szatańskie.
– I na tym się skończyło?
– Nie. Zapowiedzieli, że ani mnie, ani wam nie wolno pisnąć słowa o cudzie. Że mamy siedzieć cicho, nikomu nic nie opowiadać.
– Tylu ludzi cud widziało.
– Powiedzieli, że i inni zostaną ostrzeżeni. A kto będzie nieposłuszny, ten zobaczy... Nie cofną się przed niczym. Pamiętaj, że oni swoje rachunki załatwiają przez sikkarystów.
– Ośmieliliby się?
– Och, na pewno. To dla nich sprawa życia lub śmierci. Ja się śmierci nie boję. Wiem, czym jest. Ale lękam się o Martę i o ciebie. Oni wspomnieli o tobie. Szczególnie mocno i kilka razy. Jest coś, co sprawia, że są tobie wrodzy.
– I ja śmierci nie boję się, odkąd Nauczyciel powiedział, aby się nie bać tych, którzy tylko ciało zabić mogą...
– Nauczyciel powiedział także, że teraz nic nam nie zrobią. Ale nie wiem, kiedy skończy się to „teraz”. Dlatego cię ostrzegam. On nie każe lękać się śmierci, ale nie pozwala przywoływać jej przed czasem.
Zapadło milczenie. Po dłuższej chwili zapytała:
– Łazarzu, powiedz: jak tam jest?
Uśmiechnął się lekko.
– Niełatwo to powiedzieć. Ale tego, co jest „tam”, nie powinniśmy się bać. Bo, widzisz, On tam jest także...
Zbliżało się święto Paschy. Do Jerozolimy napływały coraz większe tłumy pielgrzymów. Miasto nie mogło ich pomieścić, więc przybyli rozkładali się obozem wokoło murów. Na ulicach i na dziedzińcu świątyni tłok był taki, że nie można się było przecisnąć.
Dużą część placu opanowali kupcy, zastawiając swymi straganami schody prowadzące na dziedziniec kobiet. Handlowano tu zwierzętami ofiarnymi, barankami paschalnymi oraz wymieniano pieniądze na stare monety hasmonejskie, gdyż tylko w nich przyjmowany był podatek świątynny. Pieniądze bywały poobrzynane, więc przyjmujący je zmieniacze sprawdzali ich wagę. Obrót monetami hasmonejskimi przynosił arcykapłanowi i całej rodzinie Betusa ogromny zysk, gdyż to oni trzymali tę transakcję w swoich rękach.
Wokół straganów panowała wrzawa. Krzyki targujących się mężczyzn słychać było aż na dziedzińcu. Barany beczały, ptactwo trzepotało się w ciasnych klatkach, sprzedawcy przywoływali do swoich kramów klientów, zmieniacze rzucali monety na kamienne płyty, aby po dźwięku poznać, czy nie są fałszywe, zgubione w ciżbie dzieci płakały i wołały matek. Lamentowali i błagali o wsparcie żebracy, którzy ściągnęli na święta setkami. Nie brakło sprzedawców obwarzanków, placków, fig, a także, dla spragnionych, wody z miodem.
Nauczyciel przyszedł na święto nie skrycie, jak bywało dawniej, ale jawnie. O świcie pojawił się w Betanii, zapowiedział, że wieczorem przyjdzie na noc i zaraz wyruszył do miasta. W Betfage uczniowie przyprowadzili Mu młodego osła. Gdy go dosiadł, otoczył Go ogromny tłum mieszkańców wsi okolicznych. Duża część tych ludzi oglądała niedawno cud wskrzeszenia Łazarza. Z gałęźmi w rękach, z pieśnią na ustach ciżba ruszyła pochodem za Nauczycielem. Z każdą chwilą liczba idących rosła. Przyłączali się do pochodu przybyli na święta pielgrzymi. Wraz z rosnącą masą ludzką rósł entuzjazm. Zrywano z ramion płaszcze i rozścielano przed nogami osła, który, tak jakby zrozumiawszy swą rolę, stąpał coraz bardziej majestatycznie.
Pochód przekroczył Cedron, minął bramę i wbił się w ciasne zatłoczone uliczki miejskie. Posuwając się, porywał ze sobą wszystkich. Ludzie musieli z nim iść – chcieli tego czy nie chcieli. Większość zresztą szła pełna zapału. Zawołanie: „Hosanna Temu, który wskrzesza zmarłych!”, rzucone przez Judę z Kariothu, rozbrzmiewało z tysięcy ust.
Takiego tłumu nie widziano jeszcze w Jerozolimie. Wydawać się mogło, że ludzie rozsadzą mury, stratują każdego, kto by chciał im stanąć na drodze. Entuzjazm rósł. Ramię w ramię szli Judejczycy, Galilejczycy, przybysze z diaspory bliskiej i dalekiej. Prorok z Galilei porwał wszystkich.
Wielotysięczny tłum wlał się teraz na dziedziniec świątyni. Nie przestawano wołać: „Niech żyje! Niech żyje Ten, który przywraca życie zmarłym! Chwała Synowi Dawida! Hosanna, hosanna!”
Członkowie Sanhedrynu, kapłani, faryzeusze, doktorzy zamarli przerażeni. Wiedzieli, że gdyby zrobili najmniejszy gest wrogości wobec Nauczyciela, tłum rozdarłby ich na strzępy. Nawet wzmocniona ze względu na święta rzymska załoga w forcie Antonia nie miałaby żadnych szans, gdyby walka wybuchła. Ten straszny Człowiek nie tylko wskrzesił w niepojęty sposób zmarłego, a teraz, gdy postanowili Go usunąć, odpowiedział na ich zamysły skierowaniem przeciwko nim całego narodu.
Przed wejściem na dziedziniec Nauczyciel zsiadł z osła. Ciżba rozstępowała się przed Nim, a On szedł w stronę świątyni. Zbliżywszy się do schodów, zatrzymał się. Niby przegroda oddzielał Go od wejścia wał straganów, kramów, zagród dla bydła, piramid klatek i stołów zmieniaczy. Na twarzy Nauczyciela pojawił się wyraz gniewu. On – zawsze patrzący z dobrocią i współczuciem – w tej chwili wydawał się groźny. Sięgnął do pierwszego z brzegu straganu, zerwał wiszący na nim pęk sznurów. Uniósł go w górę, a potem zaczął zadawać nim uderzenia. Nie miotał się, nie krzyczał. Zanurzył się w tłum handlarzy cichy i gniewny. Smagał ludzi, przewracał stoły, rozbijał klatki. Był jak rolnik, który odkrywszy, że na jego polu rozpanoszyły się chwasty, przystępuje do wytępienia szkodników. Parł przez środek targowiska zostawiając za sobą zwalone stoliki, rozsypane monety, obalone stragany, rozlatujące się ptactwo. Krzyk oburzenia zamarł na ustach handlujących. Za Nauczycielem stał nieprzeliczony groźny tłum gotów ich stratować. Porywali swoje towary i uciekali. Nie podniósł się ani jeden głos sprzeciwu. Ustąpiono Nauczycielowi z drogi, otworzono szeroki dostęp do wejścia.
Zanim wszedł, zatrzymał się. Obejrzał. Rzucił na ziemię pęk sznurów, którymi otwierał sobie drogę. Już nie było na Jego twarzy gniewu, tylko wielki, bolesny żal. Zawołał w stronę kupców, którzy jeszcze nie zdążyli uciec:
– Odejdźcie stąd! Nie zamieniajcie Domu Mego Ojca w targowisko. To jest miejsce modlitwy i spotkania.
Magdalena nie oglądała tego, gdyż pozostawała w domu. Oczekiwała zapowiedzianego przyjścia. Nauczyciel zjawił się dopiero o zmroku. Był zmęczony i smutny. Inaczej uczniowie. Ci byli zachwyceni wszystkim, co się w ciągu dnia stało. Opowiadali o tym krzykliwie, przechwalali się swoim udziałem. Nareszcie, nareszcie – Nauczyciel, który pomagał ludziom i czynił dla nich cuda, lecz tak jakby skrycie, tego dnia wystąpił otwarcie, z mocą. Rozproszył Swoich nieprzyjaciół, wszedł do miasta na czele tłumów jak triumfator. Oglądali przerażone twarze faryzeuszy i ze śmiechem opowiadali sobie wzajemnie o tym. Nareszcie przyszło to, na co od dawna oczekiwali. I Kapłani, i faryzeusze, i Rzymianie będą musieli się ugiąć. Nadchodzi wielkie zwycięstwo Izraela.
Gdy On siedział w milczeniu i zamyślony na boku, oni hałaśliwie perorowali. Już każdy się widział w roli jednego z przywódców narodu. Dzielili między sobą przyszłe honory i zaszczyty.
Kiedy szła przez mroczny korytarz, aby przynieść z kuchni przygotowane potrawy, z kąta wysunął się Juda i próbował ją objąć. Odepchnęła go tak silnie, że aż oparł się o mur.
– Dlaczego jesteś taka? – syknął. – Nie sprzeciwiałaś się innym. A ja stanę się niedługo potężny. Jeśli będziesz mi uległa, ożenię się z tobą. Staniesz się panią. Będziesz zawsze miała najlepsze pachnidła. I złoto. Słyszysz?
– Nie słucham ciebie! – odrzekła rozgniewana. Zapomniała o swoich postanowieniach nieranienia tego małego, wiecznie czegoś spragnionego człowieka. – Odejdź. Nie przyjęłabym ciebie za męża, choćbyś został królem!
Ochłonęła z gniewu dopiero, gdy przeszła do izby, w której wciąż milczący i zamyślony siedział Nauczyciel. Cicho podeszła, usiadła na ziemi obok Jego stóp. Jego przygnębienie sprawiało, że i ją ogarnął smutek. W sercu Magdaleny pojawił się niepokój, czy i jej zachowanie nie przyczyniło się do żalu, jaki ciążył na sercu Nauczyciela. Cicho zapytała:
– Czy gniewasz się, Panie? Może na mnie?
Nie odpowiedział od razu. Patrzył gdzieś w przestrzeń wciąż pogrążony w myślach. Wreszcie rzekł:
– Dziś wszyscy poszli za Mną... Ale za niewiele dni będzie inaczej... Ci sami ludzie... Ale tak trzeba... Wtedy będę bardzo potrzebował tych, którzy Mnie kochają...
Przycisnęła głowę do Jego kolan. Była dalej smutna. Nie pojęła Jego słów.
W dwa dni później przyszedł znowu wieczorem nie zapowiedziany. I tym razem był zmęczony. Smutek nie opuszczał teraz Jego twarzy. Siedział przy stole obok Łazarza, ale nic nie mówił, uczniowie, jak zawsze, byli rozmowni. Opowiadali, że spędzili cały dzień na dziedzińcu świątyni. Nieustannie podchodzili do Nauczyciela rozmaici wysłańcy, czy to od faryzeuszy, czy od kapłanów, aby stawiać Mu podstępne pytania. Odpowiadał tak, że każda Jego odpowiedź była dla pytających klęską i poniżeniem. Nie ograniczył się do odpowiedzi na pytania. Atakował, piętnował obłudę.
– Dzisiaj – opowiadał z młodzieńczym zapałem Jan – zjawili się osobiście członkowie Rady Faryzejskiej. Znakomici doktorzy. Stanęli przed Nauczycielem i zapytali Go surowo: Kto Ci dał prawo nauczać? Ale Nauczyciel wcale się tym nie przejął, że stoją przed Nim najszanowniejsi z szanownych. Nikogo się nie lęka. Powiedział spokojnie, jak mówi zawsze: „Odpowiem wam na to pytanie, jeśli wy odpowiecie na Moje: Kto dał prawo nauczania Janowi?” Zebrali się w gromadę i zaczęli się naradzać. Długo szeptali między sobą. Spoglądali na ludzi, którzy ich otoczyli, i widać było, że boją się coś powiedzieć przeciwko Prorokowi. Pamiętali, jak bardzo lud podziwiał Jana. W końcu zdecydowali się odpowiedzieć. I wiecie, co powiedzieli? Że nie wiedzą! Ludzie zaczęli się śmiać. A Nauczyciel rzekł: „Skoro nie chcecie Mi odpowiedzieć, to i Ja wam nie odpowiem”. Odeszli bez słowa nadęci i rozgniewani. Słyszeli na pewno, że ludzie kpią z nich. A Nauczyciel opowiedział haggadę o ojcu, który wysyłał swoich synów, by poszli dojrzeć winnicy. Jeden powiedział: Idę, zaraz idę! Ale nie poszedł. Drugi natomiast sprzeciwił się ojcu. Nie chciał iść. Wykrzykiwał: Nie pójdę! Nie będę się męczył! Ale kiedy zrozumiał, jak bardzo zasmucił ojca odmową, poszedł i spełnił jego wolę. Skończywszy opowiadać Nauczyciel zwrócił się w stronę, gdzie stała gromada ludzi nasłanych przez faryzeuszy. Zapytał: Więc który z synów, wedle was, wypełnił wolę ojca? Niechętnie przyznali: Ten drugi. Tak samo jest z wami – powiedział. Przedwieczny przemówił do was poprzez Jana. Mimo to nie chcieliście go słuchać. Ale nierządnice i poborcy poszli do niego i wypełnili pokutę, do której wzywał. Dlatego to one i oni wejdą przed wami do Królestwa Bożego...
– Tak mówił Nauczyciel? – pytała. – Tak naprawdę powiedział?
– Właśnie tak – zapewnił gorąco. – Wyraźnie mówił: nierządnice i poborcy.
Wstała i odeszła do swojej izby.
A tymczasem Marta zaprosiła wszystkich do nakrytego stołu. Uczniowie wzięli się z zapałem do jedzenia, ale po Nauczycielu widać było, że tylko się zmusza do wzięcia czegoś do ust, aby nie martwić Marty.
Wszyscy już jedli, gdy do izby wróciła Magdalena. Uklękła przy nogach Nauczyciela, wyjęła z fałd kuttony duży flakon nardowego olejku, przełamała szyjkę, wylała olejek najpierw na włosy Nauczyciela, a potem na Jego nogi. Wtarłszy olejek, rozpięła i rozrzuciła swoje wspaniałe włosy i zaczęła nimi wycierać stopy.
Ten olejek zakupiła dziś rano, aby mieć na niego pieniądze sprzedała kolczyki, otrzymane niegdyś od Lucjusza. Jedyną pamiątkę jaką miała po nim.
Silna woń rozeszła się po izbie. Uczniowie oderwali się od jedzenia. Bez słowa patrzyli na klęczącą Magdalenę.
Odezwał się Juda:
– To „królewski” olejek. Bardzo drogi. Mogę wam powiedzieć, ile kosztuje taki flakon. W Jerozolimie nie kupicie go taniej niż za trzysta denarów. – Złożył palce, mały i wskazujący w kółko i gestykulując nimi, powtórzył. – Trzysta denarów. Ani szeląga mniej. Wiecie, co to za pieniądz? Za dwieście można nakarmić całą gromadę ludzi. Wylewać taki olejek to rozrzutność. To straszne marnotrawstwo. Skoro ma tyle pieniędzy, lepiej by było, by dała je biedakom...
Nad stołem przeleciał szmer potakiwania. Słowa Judy oszołomiły jego towarzyszy. Byli ludźmi skromnymi, pracowali ciężko, by zarobić na utrzymanie. Im także wydawało się rzeczą niepojętą, aby można było taką sumę wydać na rzecz niepotrzebną.
Magdalena podniosła głowę, spojrzała na uczniów, a potem ukryła twarz w splotach rozpuszczonych włosów. Wśród milczenia, jakie powstało, słychać było jej ciche szlochy.
Nauczyciel zwrócił się do uczniów:
– Patrzcie, jaki sprawiliście jej ból swoimi słowami. A przecież biedaków zawsze macie obok siebie i zawsze będziecie ich mieli. Nigdy nie zabraknie wam możności wspomożenia tych, którzy potrzebują.
Położył dłoń na głowie płaczącej. Podjął po małej chwili milczenia:
– Nie płacz. – Znowu mówił do uczniów. – Mnie nie zawsze będziecie mieli. Przyjdzie czas, gdy złożycie Mnie do grobu... Jej serce powiedziało, co trzeba zrobić już dziś na tę chwilę... Wierzcie Mi: na całym świecie opowiadana będzie Ewangelia, którą przyniosłem, i wtedy wszyscy będą pamiętali o jej uczynku...
Marek, starszy brat Rubena, który służył często za gońca Marcie i Łazarzowi, był synem wdowy Joanny. Joanna posiadała dom za murami obok pałaców Annasza i Kajfasza. Był to dom obszerny, wynajmowany zwykle na wieczór paschalny przybyłym do miasta pielgrzymom.
Tego dnia wczesnym rankiem Marek zjawił się w Betanii.
Powiedział do Magdaleny:
– Przybiegłem tutaj, aby ci powtórzyć, co powiedziała Miriam, Matka Nauczyciela. Nauczyciel pragnie zjeść paschę w naszym domu i Miriam razem z moją matką i swoją siostrą mają przygotować posiłek. Miriam prosi, abyś przyszła im pomóc.
Natychmiast zaczęła szykować się do drogi. Wciąż żyła niepokojem, który jeszcze się pogłębił od dnia, gdy Nauczyciel powiedział o składaniu Jego Ciała do grobu. Sypiała mało, często budziła się ogarnięta niezrozumiałym przerażeniem.
Oznajmiła Marcie:
– Wzywa mnie Miriam, więc pójdę. Wybacz, że was opuszczam w ten święty wieczór. Ale skoro jestem Jemu potrzebna...
– Idź, nie zwlekaj – zgodziła się Marta. – Gdy On i Ona ciebie potrzebują, wszystko inne musi ustąpić. Postanowiłam sobie zresztą, że będę się opiekowała Łazarzem i pozostanę temu wierna do końca. On nie mógłby żyć bez opieki. Ty idź.
Wyruszyła razem z Markiem. Był to miły chłopak, niewiele od niej młodszy. Ciekawy z natury wielu rzeczy, umiał się wszędzie wkręcić, gdzie można było coś ciekawego zobaczyć. Marzył o podróżach, zapewniał, że gdy dorośnie, zostanie kupcem, który wędruje po świecie.
Opowiadał jej podczas drogi, że gdy rano szedł po wodę, spotkał go Jan i Filip, których Nauczyciel wysłał, aby powiedzieli matce Marka, że chce zjeść paschę w jej domu. Dom Joanny był obszerny. Leżał w pobliżu pałacu arcykapłana, mógł być mimo to miejscem bezpiecznym, gdyż otaczały go gęsto krzewy. A poza tym trudno byłoby uwierzyć szukającym Nauczyciela, że ukrywa się tuż obok domu swego potężnego wroga. Jezus potrafił, jak dotąd, znikać skutecznie z oczu Swoich prześladowców. Nikt nie odkrył, że jego najlepszym ukryciem jest jeden z ogrodów na zboczu góry Oliwnej. Zresztą w czasie dni świątecznych, gdy miasto pełne jest pielgrzymów, ludzie Sanhedrynu na pewno szukać Go nie będą. Wiedzą aż nadto dobrze, że ma za sobą niezliczone tłumy ludu. Natomiast po świętach powinien zaraz odejść do Galilei. Tam będzie bezpieczny. Herod Go nie ruszy, gdyż przeklęty Idumejczyk nadal pełen jest lęków po zamordowaniu Jana.
Tak trzepał prędko Marek, dumny z tego, że tyle wie. Był w ciągłym kontakcie z uczniami, którzy nie kryli przed nim, gdzie przebywają i co robią. Gdy go Magdalena spytała, co czynił Nauczyciel w ciągu ostatnich dwóch dni, z nowym zapałem zaczął opowiadać. Któregoś wieczoru, gdy wychodzili ze świątyni, Jezus zabrał uczniów na górę Oliwną. Marek poszedł także dzięki wstawiennictwu Szymona, nazwanego Piotrem, który bardzo polubił chłopca i często go ze sobą zabierał.
– Słońce zachodziło – mówił – a myśmy siedzieli na trawie i patrzyli, jak nadciągający cień ogarnął świątynię. W miarę, jak słońce zapadało za wzgórza, świątynia wydawała się coraz większa i potężniejsza. Milczeliśmy i tylko Filip, lubiący się wszystkiemu dziwić, rzekł: „Patrzcie jaki ogrom. Chyba nikt nigdzie nie zbudował czegoś równie wspaniałego. Jestem pewny, że nie ma świątyni, która by się mogła równać z naszą. Będzie stała aż do końca świata!” A tymczasem wiesz, co powiedział Nauczyciel: pokiwał głową i rzekł: „Już niedługo nie pozostanie z niej kamień na kamieniu...” Pojmujesz, że wszyscy po tych słowach zaczęli się do Niego cisnąć i pytać, jak się to może stać i kiedy? On jednak nie odpowiedział, wtedy pytaliśmy Go, czy pojawią się przynajmniej jakieś znaki uprzedzające katastrofę. Zaczął opowiadać, jakby snuł haggadę. Mówił rzeczy straszne. Drżałem, kiedy słuchałem. Uczniowie także. Bo On mówił o wojnach, głodach, chorobach, trzęsieniach ziemi. Powiedział także, że pojawią się ludzie, którzy będą udawali, że są Nim, i będą głosili jakoby w Jego imieniu różne obietnice. Trzeba będzie czuwać, aby im nie wierzyć. A ci, którzy zostaną Mu wierni, będą prześladowani. Postawią ich przed sądami, skazywać ich będą na śmierć. Nawet bliscy będą zdradzali swoich i będą składać przeciwko nim świadectwo. Brat zdradzi brata, syn ojca... Nikt by tego nie wytrzymał, ale ze względu na tych, których wybrał, wielki Addonai skróci czas doświadczeń i wybawi nas od fałszywych mesjaszów. Złapała mnie taka drżączka, kiedy tego słuchałem, że trząsłem się jak drzewo, gdy targa nim wicher nadlatujący znad morza. Łzy mi płynęły z oczu. On to zobaczył. Przyciągnął mnie do siebie, objął ramieniem, przytulił moją głowę do Swojej piersi. Rzekł, że nie powinienem się lękać, bo gdy to wszystko dziać się zacznie, będzie to znak, że On znowu do nas przyjdzie. I będzie to dzień, kiedy po lękach i smutkach nastąpi wielka radość i przyjdzie wielkie szczęście. Powinniśmy się cieszyć na ten dzień. Ale trzeba nam czuwać, aby nie przyszedł dla nas nieoczekiwanie, w chwili, kiedy zabraknie nam ufności...
– Więc On powiedział, że odejdzie, a potem, gdy te straszne rzeczy dziać się będą, znowu powróci?
– Tak Go zrozumiałem. I uczniowie myślą, że tak właśnie będzie. Bo On kilka razy powtarzał, że odejdzie.
– Dokąd?
– Nie wiem. Jakub mówił, że skoro powiada, że odejdzie, to znaczy, że umrze albo zostanie zabity. Ale Juda śmiał się z niego. Powiedział, że jeśli umrze, to przecież nie będzie mógł powrócić.
– Mój brat powrócił... – rzekła. Niepokój, który szarpał się w niej niby zwierz w ciasnej klatce, znowu uderzył niby wiatr pustynny, gdy uderza swoim skrzydłem. – Ale powrócił, gdyż Nauczyciel wywołał go z grobu...
– To prawda – przyznał Marek. – Gdyby nie było Nauczyciela, Łazarz nie wróciłby do życia. Ale gdyby On sam umarł...?
Zapadło milczenie. Szli dalej bez słowa. Przeszli potok po mostku i zaczęli wspinać się w górę. Ścieżka, gdy już byli na wysokości murów miasta, zamieniła się w szerokie schody – załamujące się kilkakrotnie. Wyprowadzały one pod sam pałac Kajfasza. Zeszli z nich i wąską ścieżką, wijącą się między gęstą ścianą krzewów, podeszli do domu Joanny. O ile wokół pałacu widać było ruch i kręciło się wielu ludzi – tu panowały cisza i spokój.
Dom był piętrowy. Na górze znajdował się pokój, w którym odbywały się wieczerze paschalne. W środku znajdował się stół otoczony ławami, pokrytymi poduszkami. W kącie stały długie kije pasterskie, które uczestnicy trzymali w rękach podczas odmawiania modlitw. Były tu także naczynia na wodę dla obmywań. Kuchnia znajdowała się na parterze. Potrawy trzeba było wnosić na górę po kamiennych schodach, znajdujących się na zewnątrz budynku.
Gdy Magdalena przyszła, już wrzała praca w kuchni. Miriam, jej siostra, żona Kleofasa, Joanna, Salome, żona Chuza, zarządcy pałacu Heroda, która w tajemnicy opiekowała się także Nauczycielem, oraz służąca Rode zajmowały się przygotowywaniem potraw. Baranek zabity i odarty ze skóry znajdował się na rożnie. Po rozpaleniu ognia rożen miał obracać Ruben.
Miriam przycisnęła do piersi Magdalenę i ucałowała w oba policzki.
– Cieszę się, że przyszłaś – powiedziała.
– Jakże bym mogła nie przyjść? Trzeba przecież usłużyć Nauczycielowi, a nie ma rzeczy, której bym dla Niego nie zrobiła. On mi tyle wybaczył... – dorzuciła ciszej.
– On chciałby wybaczać wszystkim. Każdemu wybaczy, kto do Niego zawoła... Oby tylko ludzie chcieli prosić... Ale teraz chodź. Pomożesz mi rozpalić ogień.
Słońce zniżyło się, a jego blask malował czerwienią zbocza góry Oliwnej, gdy stojący na czatach wśród krzewów Marek przybiegł z wołaniem:
– Idą! Idą!
Nadchodzili grupkami, po dwóch, po trzech. Nauczyciel polecił chodzić im w ten sposób, aby nie zwracać na siebie uwagi. Przemykali się ostrożnie obok pałacu Kajfasza, z daleka tylko spoglądając na zgromadzony na dziedzińcu tłum ludzi. Nauczyciel przybył w towarzystwie Jana. Miriam wyszła Mu naprzeciw niosąc świeżo upraną kuttonę, aby mógł się przebrać przed wieczerzą. Schylił się i ucałował jej dłonie. Witał pracujące przy przygotowywaniu posiłku kobiety. Zobaczywszy Magdalenę rzekł, jakby powtarzał za Matką:
– Cieszę się, że tu jesteś.
Potem mężczyźni wstępowali schodami na górę. Ostatni wszedł Juda. Budził w niej wstręt, ale usiłowała mu tego nie okazywać. Trzymała się jedynie z dala pamiętając, że lubi wyciągać ręce w jej stronę. Ale on tym razem nawet nie spojrzał na nią. Przeszedł ponury, z pochyloną głową, rzucając na boki niespokojne spojrzenia.
Po małej chwili, na górze, skąd spływał szmer głosów rozmawiających uczniów, zapanowała cisza. Zabrzmiał w niej głos Nauczyciela, który błogosławił pierwszy kielich. Zaraz potem wybuchnęła pieśń:
Chwalcie słudzy Najwyższego,
chwalcie Jego Imię,
niech będzie błogosławione
teraz i na wieki...
Gdy skończyli śpiewać, Marek, który czuwał przy schodach i nasłuchiwał tego, co się na górze działo, dał znak, że należy wnosić potrawy. Magdalena wzięła miseczki z jarzynami i z gorzkim sosem, Salome koszyk z chlebami. Na koniec Joanna z Markiem przynieśli i postawili na stole tacę z upieczonym barankiem.
Uczestnicy wieczerzy na poły siedzieli, na poły leżeli na wyścielonych ławach. Nauczyciel znajdował się w samym środku między Piotrem i Janem. Obok Jana leżał Juda. Gdy ustawiała na stole potrawy, zauważyła, jak Nauczyciel serdecznym gestem podał Judzie kielich, z którego on – podobnie jak wszyscy inni – ulał do małego kubka stojącego przy każdym nakryciu. Coś także powiedział, na co Juda opuścił głowę, i nic nie odpowiadając, obracał tylko kubek w palcach.
Kobiety wróciły na dół. Na górze toczyły się rozmowy, chwilami bardzo głośne. Wciąż stojący na schodach Marek przybiegł do kuchni z niezwykłą wieścią:
– Wyobraźcie sobie: Nauczyciel sam umywa nogi uczniom!
Magdalena wyszła także na schody ciekawa odgłosów z góry. Tam, w izbie jadalnej panowała teraz cisza i słychać było tylko plusk nalewanej wody. Potem rozpoczęły się znowu rozmowy, ale nie były już takie głośne jak poprzednio.
Znowu zapanowała cisza. Usłyszeli głos Nauczyciela. Zawsze, gdy mówił, Jego słowa pełne były powagi, ale tym razem, chociaż mówił spokojnie, słowa rozbrzmiewały z niezwykłą siłą. Brzmiały niby stukot ciężkich kamieni, które budujący spychają w dół wykopany pod fundamenty mającej długo trwać budowli.
– ...To jest bowiem Moja Krew, Krew Nowego Przymierza, która zostanie przelana, aby odpuszczone zostały grzechy ludzi...
– Co On mówi? – zapytała żona Kleofasa. – Nie rozumiem...
Wszystkie kobiety wyszły na schody i stały wsłuchane w dochodzący z góry głos.
– Przyjdzie czas, że zrozumiesz – powiedziała Miriam. – Wszyscy zrozumiemy...
Nagle ktoś wybiegł z izby na górze i szybko zbiegł po schodach. To był Juda. Biegł schylony, coś niewyraźnie mamrocząc. U dołu schodów zderzył się z Magdaleną.
– I ty także?! – warknął na nią jak zły pies. Mamrotanie przeszło w krzyk, ale to, co wykrzykiwał wydawało się całkiem niezrozumiałe. – I przez ciebie... Także przez ciebie... – Zamachnął się, jakby chciał Magdalenę uderzyć. Ale się zatrzymał. Bełkotał dalej: – Nikt tego pojąć nie potrafi... Krew, Ciało... Z tego nic nie wyjdzie... Nic wyjść nie może... Ja, przyjaciel? – zaniósł się jakimś skowytem, ni to szlochem, ni to chichotem. – Nic, nic... Nie chcę dobroci... Nie chcę!
Odepchnął Magdalenę i pobiegł w ciemność. Zamknęła się za nim, jakby zapadła, czarna zasłona. Jeszcze tylko było słychać, jak biegnie po kamienistej ścieżce. Wyglądało jakby skierował się w stronę pałacu.
Na górze znowu zabrzmiał śpiew:
Oto brama Najwyższego,
przez którą wchodzą sprawiedliwi.
Dziękuję Ci, żeś mnie wysłuchał
i stałeś się moim zbawcą.
Kamień, który odrzucili budowniczy,
zamienił się w kamień węgielny.
Stało się to przez Najwyższego
i cudem jest w naszych oczach...
Gdy skończyli, zaczęli schodzić na dół. Nauczyciel szedł pierwszy. Nie miał twarzy pogodnej. Malowały się na niej smutek, ból i niepokój, może nawet lęk opanowywany całym wysiłkiem woli.
U stóp schodów stała Miriam. Matka i Syn zatrzymali się i przez chwilę patrzyli sobie w oczy. Wydawać się mogło, że się porozumiewają bez słów; że szukają wzajemnie u siebie wsparcia. Potem padły słowa krótkie, urywane:
– Synu...
– Tak trzeba, Matko...
– To ich godzina...
– Na tę właśnie godzinę przyszedłem...
– Będę z Tobą...
– Będziesz już teraz zawsze ze Mną...
Potem ruszył dalej. Mijając pozostałe kobiety dotykał delikatnie końcami palców ich czół, jakby je czymś naznaczał. Magdalena upadła na kolana. Łkała. Nie mogła oprzeć się przekonaniu, że zbliża się coś strasznego. Pochylił się nad nią.
– Nie płacz – powiedział. – Dlaczego płaczesz?
– Bo ja... Bo ja... – szlochała. – Tyle zła...
– Wszystko zostało zmazane, bo potrafisz kochać. Gdyby wszyscy umieli tak kochać, Najwyższy przebaczyłby wszystko wszystkim...
I już odchodził. Uczniowie szli za Nim. Spoza wzgórz wytoczył się księżyc. Wielka błyszcząca kula wznosiła się coraz wyżej, napełniając wszystko srebrną poświatą. W jej drgającym blasku pochód biało ubranych ludzi wydawał się pochodem duchów. Uczniowie szli w milczeniu, nic nie mówili. Ich także opanowało uczucie, że zbliża się coś groźnego, że coś krąży wokoło nich jakby niewidzialny złowróżbny ptak.
Schodzili w dół ku dolinie Cedronu, wzdłuż murów miejskich. Mijając narożnik, wznoszący się zawrotnie wysoko, niby stercząca skała, Nauczyciel zatrzymał się. Podniósł głowę i przez chwilę patrzył w górę, jakby to miejsce coś Mu przypominało. Potem ruszył dalej. Minęli potok, weszli w przejście w niskim murku z ułożonych płaskich kamieni. Zanurzyli się w mrok drzew i tylko co pewien czas przekraczali plamy blasku podobne do kałuż wody, jakie tworzyła księżycowa poświata przesączająca się między liśćmi.
Kobiety wysprzątały dom po uczcie, pomyły naczynia. Było postanowione, że aby nie chodzić samotnie po nocy, zostaną na noc w domu Joanny. Jedyna tylko Salome miała wrócić do siebie, gdyż dom jej był blisko i przyszedł służący, aby jej towarzyszyć.
Miriam pozostała także. Dom skórnika Natana, u którego mieszkała, był wprawdzie także niedaleko, ale lękano się, że gdyby została poznana przez wrogów Nauczyciela, mogła zostać napadnięta.
Rozścielono na podłodze maty i kobiety ułożyły się do snu. Magdalena nie mogła jednak spać. Trząsł nią niepokój o Nauczyciela tak wielki, że bez przerwy musiała się przewracać z boku na bok. Nie mogąc wyleżeć postanowiła wstać. Dźwignęła się z posłania cicho, aby nie obudzić innych. Mimo to zobaczyła w blasku księżyca, który wpadał przez okno, że Miriam podniosła głowę. Gestem przywołała Magdalenę.
– Nie śpisz? – zapytała szeptem.
– Nie mogę spać. Pójdę...
– Dokąd?
– Na górę Oliwną. Będę czuwała z daleka, aby ostrzec, gdyby było potrzeba...
– Dobrze. Idź. Ale trzymaj się z daleka.
Magdalena przyklękła, a Miriam położyła jej dłonie na głowie.
– Niech cię Addonai ma w swojej opiece – powiedziała.
Cicho wyśliznęła się z domu. Księżyc płynął po gładkim, czystym niebie i zalewał wszystko potopem blasku. Świat wokoło widoczny był jak w dzień, a jednak wydawał się inny, zmieniony. Niebo było podobne opuszczonej czarnej kotarze, przetykanej srebrnymi nićmi. Pod nogami leżały wielkie płaty mechatego cienia. Mury miasta i górujący nad nimi kształt świątyni były jakby obsypane tysiącami cekinów. Doszła do schodów i zbiegła nimi w dół. Kiedy mijała pałac Kajfasza, zobaczyła, że mimo pory nocnej dziedziniec pełen jest ludzi. Nadciągał nocny chłód – i na podwórzu paliły się ogniska. Ludzie przy ogniskach nie spali – dochodziły stamtąd gwar i nawoływania. Twarde głosy męskie mieszały się z jazgotem kobiecym, krzyki, podobne do komend, z wybuchami śmiechu.
Schodziła w dolinę niby do piwnicy. Nie chcąc nakładać drogi, aby dojść do mostku, przeszła strumień w bród. Woda wydawała się lodowata. Nocny chłód, zwykły w miesiącu Nissan, był najostrzejszy przed świtem. Za chwilę, myślała, trawę pokryje szron, który dopiero spije słońce.
Znała miejsce, w którym zwykł był spędzać noce Nauczyciel, gdy nie przychodził do Betanii. To była właśnie ta łączka ze skałą pośrodku, która jej kiedyś wydała się tak bardzo podobna do łąki i skały w Massylii. Łączkę otaczały grube, powęźlone drzewa oliwne. Aby dojść do niej, trzeba było wejść na obszar ogrodzony niskim murkiem, minąć tłocznię oliwy. Dopiero potem zanurzało się w gąszcz drzew i krzewów. Było tu ciemno i cieplej, gdyż gałęzie przechowywały skwar dnia. Przez gęstwinę biegła wąska ścieżka. Postępowała nią cicho i ostrożnie. Minęła zagłębienie, w którym leżało kilku śpiących ludzi owiniętych w płaszcze. Jej ciche kroki nie obudziły żadnego. Policzyła wzrokiem leżących. To nie byli wszyscy – Nauczyciel swoim zwyczajem musiał spać gdzieś na boku.
Poszła dalej. Po kilkunastu krokach z mroku wynurzyła się na zalaną blaskiem księżycowym łąkę. Zatrzymała się na jej skraju. To było to właśnie miejsce budzące niespokojne wspomnienia.
Pośrodku łąki sterczała naga skała. Czerniał w niej otwór – może i tutaj było wejście do groty?
Przed otworem klęczał Człowiek. Poznała od razu wysoką, tak już dobrze znaną sylwetkę. Niewątpliwie modlił się tak jak wtedy, gdy poszła podpatrywać Go w nocy. To miał głowę zwróconą w górę, to pozwalał jej opaść, jakby pod ciężarem dźwiganego brzemienia. Dłonie splótł, palce zacisnął. Modlił się szeptem i choć nie mogła usłyszeć tego, co mówił, dochodził jej uszu szmer szeptu, niby brzęczenie krążącego owada.
Była wstrząśnięta podobieństwem miejsc. To było niby obraz i jego odbicie, niby prawda i drwiące naśladownictwo.
Nie wysunęła się z cienia. Dopiero po chwili uświadomiła sobie, że tuż prawie obok niej śpi jeszcze trzech ludzi owiniętych z głowami w płaszcze. Musieli spać równie mocno jak tamci, gdyż jej stąpania nie obudziły ich.
Przykucnięta pod drzewem patrzyła uparcie, jak modlący się Człowiek uginał się coraz niżej. Niewidzialny ciężar, który, można by sądzić, leżał na Jego barkach, zdawał się stawać z każdą chwilą cięższy. Druzgotał. Niby tonący, Jezus podrywał głowę, podnosił twarz w czarne niebo. Musiał okropnie cierpieć, a poczucie tego cierpienia kazało i jej cierpieć. Och, co by dała za to, aby mogła ulżyć Nauczycielowi! Podobieństwo miejsca zrodziło w niej myśl, że to cierpienie jest także cierpieniem za popełnione przez nią zło. Za to, co działo się tam, wtedy, On teraz tak okrutnie cierpiał. Jej przebaczył, ale Sobie nie przebaczył.
Czas płynął. Musiała już nadejść druga straż nocna, gdy uszu jej doszły jakieś krzyki. Były coraz bliższe i coraz głośniejsze. Urastały we wrzawę. Po chwili pojęła, że wielka gromada ludzi wtargnęła do ogrodu. Wrzaskom towarzyszył tupot wielu stóp i trzask łamanych gałęzi. Od razu stanął przed nią związek między przybyłą gromadą a ludźmi, których widziała zebranych na dziedzińcu domu arcykapłana. Jeśli tak było, to przyszli tu niewątpliwie, aby schwytać Nauczyciela! Przez chwilę łudziła się, że może nie trafią na ukrytą w gąszczu ścieżkę. Ale musiał ich prowadzić ktoś, kto dobrze znał miejsce, bo szli prosto w stronę łąki. Blask pochodni zaczął przebłyskiwać między drzewami.
Nauczyciel już wcześniej oderwał się od swej modlitwy. Powstał z klęczek i zbliżył się do trzech, którzy spali na skraju polany. Coś powiedział, a oni zerwali się gwałtownie na nogi. Nadbiegli także tamci, którzy spali dalej. Wszyscy otoczyli Nauczyciela.
Przybyła gromada przebiła się przez gąszcz. Rozsypani półkolem niby sierpem, biegli krzycząc w stronę Nauczyciela. Krąg napastników zamknął się. Nie mogła już widzieć tego, co się działo między ludźmi, słyszała tylko krzyki. Doszedł do niej mocny głos Nauczyciela, który powiedział:
– Pozwólcie im odejść.
Tamci znowu wrzeszczeli. Spostrzegła, że z tłumu wymykają się uczniowie i uciekają, kryjąc się wśród drzew. Uciekli wszyscy, zostawiając Nauczyciela samego. Teraz krąg otworzył się. Widziała, jak tamci prowadzą Jezusa. Miał skrępowane ręce, a na sobie pas, do którego przytwierdzone były sznury. Kilka osób mogło Go za te sznury ciągnąć i szarpać. Nie wystarczało im, że szedł ulegle.
Minęli ją ukrytą za grubym pniem. Drżała i płakała. Wczepiła dłonie w korę pnia i zacisnęła palce aż do bólu. Uderzyła głową w drzewo. Tysiące myśli przebiegało jej przez mózg, tysiące pomysłów ratowania Nauczyciela. Ale cóż mogła dla Niego zrobić? Uczniów było kilku, a przecież uciekli. Piotr i Szymon, dawny siccarysta, mieli przy sobie broń. Ona była jedna... Gdyby mogła sądzić, że wezmą ją zamiast Niego? Za uratowanie Nauczyciela oddałaby wszystko bez wahania, nawet życie. Oni jednak przyszli po Niego, nie po nią...
Błędnie ruszyła przez gąszcz ku wyjściu z ogrodu. Wszędzie były ślady napastników. Ścieżka była rozdeptana, gałęzie połamane. Pełna żałości zobaczyła na mostku krwawy ślad stopy. Była pewna, że to ślad nogi Jezusa. Wszędzie poznałaby tę stopę, którą tak niedawno skrapiała olejkiem, a potem wycierała własnymi włosami. Uklękła, ucałowała świeży, jeszcze wilgotny ślad.
Gdy dochodziła do schodów, ktoś wyskoczył spomiędzy krzaków. Cofnęła się przestraszona, pewna, że ktoś chce się na nią rzucić. Ale był to Marek.
– To ty, Magdaleno? – pytał. – Skąd się tu wzięłaś?
– Widziałam, jak uprowadzili Nauczyciela.
– I ja to widziałem. Wyszedłem na drogę i natknąłem się na nich. Chcieli mnie złapać. Ledwie uciekłem. Zerwali ze mnie prześcieradło, w które się owinąłem...
– Kto Go porwał?
– Strażnicy świątyni i służba faryzejska.
– Jak wiedzieli, gdzie Go szukać?
– Prowadził ich Juda. Zdradził Nauczyciela. Dlatego wybiegł przed końcem wieczerzy.
– Dlaczego to zrobił?
– Nie wiem. Pewnie liczył na nagrodę. A Jezus jeszcze dziś mówił do niego: Mój przyjacielu... Sam to słyszałem.
– Dokąd Go zabrali, Marku?
– Tu, do pałacu arcykapłana. Nie słyszysz, jaki tam krzyk?
– Słyszę.
– Kajfasz zwołał Sanhedryn. Chce pewno, by Go osądzili.
– Co mogą Mu zrobić?
– Chyba nie ośmielą się Go zabić. Boją się tłumów i lękają się Rzymian. Tylko namiestnik ma prawo wydawania wyroków śmierci. Kogoś zatłuc skrycie – na to mogą sobie pozwolić. Ale gdyby Nauczyciel zniknął, wszyscy by wiedzieli, kto Go zamordował.
Jakaś myśl zapaliła się w głowie Magdaleny.
– Więc tylko Piłat ma prawo wydać wyrok śmierci? Jesteś tego pewny?
– Oczywiście. Słyszałem wiele razy, jak o tym mówiono. Także mówią, że jest bardzo zazdrosny o swoją władzę i nie darowałby Sanhedrynowi, gdyby ośmielił się przywłaszczyć sobie jego uprawnienia.
– Słuchaj, Marku, biegnij prędko do domu, opowiedz o tym, co się stało. Pocieszcie Matkę Nauczyciela. Może nie wszystko jest stracone. Ja przyjdę niedługo...
– Dokąd chcesz iść?
– Do pałacu namiestnika. Jest tam ktoś, kto może nam pomóc...
Dopiero o świcie udało się Magdalenie przekupić strażnika ofiarowaniem mu swoich zausznic, by zgodził się przywołać jedną ze służących Klaudii. Posłała przez nią wiadomość i natychmiast została wpuszczona do pałacu.
– To ty, Magdaleno? Skąd się wzięłaś w Jerozolimie? – Klaudia objęła przybyłą serdecznym uściskiem. – Co się z tobą działo? Opowiadaj.
– Och, wiele jest do opowiadania. Ale pozwól, że ci najpierw powiem, z czym do ciebie przybiegłam.
– Mów – zgodziła się. Wydała polecenie, aby służba przyniosła śniadanie dla nich obu. – Mów. To musi być coś ważnego, skoro przybiegłaś tak rano. A ja dziś źle spałam...
– Czy słyszałaś Klaudio o Nauczycielu, Jezusie z Galilei?
– Ależ naturalnie. Tyle się o Nim mówi. I wiesz: to właśnie On śnił mi się dzisiejszej nocy. Jakie to niezwykłe, że ty się zjawiasz, aby o Nim mówić, a ten sen o Nim tak mnie dzisiaj przejął...
– Kapłani i faryzeusze kazali w nocy pochwycić Nauczyciela! Od dawna byli mu wrodzy.
– Wiem o tym. Mam znajomych wśród kapłanów i doktorów. Nawet trzech członków Sanhedrynu...
– Oni chcą Go zabić!
– Ależ nie mogą tego zrobić. Lud Go czci i podziwia. Ludzie z Sanhedrynu, o których ci wspominałam, mówili, że porwał wszystkich...
– Jednak uwięzili Go! Wlekli Go, bili. Widziałam na własne oczy.
– Ośmielili się? Magdaleno, co ty wiesz o Nim?
– Uczynił coś tak wielkiego, że nigdy nie potrafię się Mu za to wywdzięczyć. Także wskrzesił mojego brata...
– Twego brata? Wskrzesił? Ach, więc to był twój brat? Przecież to sprawa głośna. Cała Jerozolima była tym poruszona. Opowiadano mi o tym, ale nie mogłam uwierzyć...
– Tak jednak było.
– Twój brat naprawdę nie żył?
– Od czterech dni leżał w grobie. Ciało już cuchnęło.
– Kim On jest, Magdaleno?
– Nie wiem. Jego uczniowie uważają Go za Mesjasza. Dla mnie nieważne, kim jest. Ważne to, co przyniósł.
– A co przyniósł?
– Miłość, jakiej nie było nigdy. Dobroć. Miłosierdzie.
Klaudia przesunęła dłonią po czole.
– On mi coś takiego powiedział...
– Rozmawiałaś z Nim?
– To było we śnie... Mówił, że będzie cierpiał, abym mogła Go kochać... Coś niepojętego...
– On tak właśnie mówi, że chce cierpieć, aby wszyscy Go kochali...
– Ale dlaczego ma cierpieć? Mówisz, że chcą Go zabić? Nie pozwolę na to. Zaraz pójdę do Poncjusza. Jeśli wydali na Niego wyrok śmierci, muszą otrzymać na niego zatwierdzenie mego męża.
– Błagam cię: spraw, aby takiego wyroku nie potwierdził!
– Bądź spokojna. Poncjusz nie znosi Żydów. Zaleźli mu za skórę. Jeśli zażądają śmierci dla Nauczyciela, on właśnie dlatego, że oni tego będą chcieli, na taki wyrok się nie zgodzi. Bądź spokojna, ocalimy Go! Och, jestem wstrząśnięta! Opowiedziałaś o Nim takie niezwykłe rzeczy. Coś przeczuwałam jeszcze wtedy, kiedy chodził wolno. Chciałam Go nawet zobaczyć, ale Poncjusz nie zgodził się... Podobno uzdrawiał ludzi. Nawet trędowatych... A teraz mówisz, że wskrzesił twego brata. Musi być kimś niezwykłym!
– Ratuj Go! – Złożyła ręce jak do modlitwy.
– Zrobię to, choćbyś mnie nawet o to nie prosiła. Wiesz, że interesowałam się waszą religią. Chodziłam słuchać Proroka, którego kazał zabić Antypas. Znasz moje życie. Nigdy nie byłam szczęśliwa... Cierpiałam. Zabito ojca. Potem Lucjusza... Wiesz, On coś o nim powiedział we śnie.
– O Lucjuszu?
– Tak. O tym, że cierpi...
– Przecież nie cierpi. Nie żyje.
– To ty nie wiesz? Żyje.
– Żyje? Gdzie jest?
– W więzieniu, zesłano go na małą wysepkę...
Niedowierzająco tarła oczy.
– Gdy opuszczałam Pompeje mówiono mi, że go zabili. Więc żyje... Słuchaj, co On ci mówił we śnie o Lucjuszu?
– Nie pamiętam... Coś, że cierpi... Ale także coś dobrego... Że On nie zapomni o nim...
Gdy opuszczała pałac, słońce wymknęło się już ponad górę Oliwną. Ze zdumieniem zauważyła, że w mieście panuje, mimo wczesnej pory, wielki ruch. Ludzie stali gromadami, nad czymś żywo debatując. Pośrodku każdej grupy znajdował się jakiś faryzeusz, który zawzięcie o czymś przekonywał. Czasami zebrani sprzeciwiali się jego słowom. Wybuchały krzykliwe spory. Ale prędko cichły. Faryzeusze umieli argumentować. Czasami odwoływali się do świętych pism, czasami do przepisów faryzejskich.
Przeciskała się między gromadami nie zainteresowana tym, o czym tak zawzięcie radzą. Dopiero słowa „oszust z Galilei”, jakie wypadły z którejś grupy niby pieniądz, który się wytoczył z pełnej kiesy, zwróciły jej uwagę. Pojęła, że mówią o Nauczycielu. Przystanęła, aby posłuchać. Młody faryzeusz perorował:
– Mówię wam, że to oszust. Cała ta historia z wskrzeszeniem była po prostu oszustwem. Ten Łazarz udawał tylko że umarł. Schował się...
– To nieprawda! – zawołała.
Faryzeusz poszukał jej wzrokiem.
– Któż to mówi? – wykrzywił się ironicznie. – Kobieta? Mędrzec powiada: nie słuchaj kobiecych bajek, bo są jak skrzeczenie papugi. Prawdą jest to, co ja mówię. – Odwrócił się tyłem do Magdaleny. – Prawy Izraelczyk pozna prawdę od razu. I dlatego pamiętajcie – podniósł ostrzegająco palec – kto daje się kierować oszustom, ciężko grzeszy. Nie ma dla takiego miejsca w domu modlitwy.
– Nie słuchajcie go! – zawołała. – Nauczyciel naprawdę dokonał wielkiego cudu. On jest Świętym Mesjaszem.
Obrócił się ku niej z twarzą pełną wściekłości.
– Zamknij pysk, brudna suko! – wrzasnął.
Uderzył ją kijem tak silnie, że aż zaparło jej oddech. Miała uczucie, że zgruchotał jej ramię. Nikt nie stanął w jej obronie. Przeciwnie. Oni także zaczęli wołać:
– Idź sobie! Precz! Dziewka taka jak ty nie ma nic do gadania! Precz!
Odeszła rozcierając obolałe ramię. Nie próbowała nic więcej mówić. Zresztą przestraszyło ją odkrycie, że młody faryzeusz, który ją uderzył, jest tym samym, który znajdował się w gromadzie prowadzącej ją na dziedziniec świątynny. W pierwszej chwili musiał jej nie poznać, ale teraz, gdy na nią patrzył wściekłym wzrokiem, mógł ją sobie przypomnieć.
Kilkanaście kroków dalej trafiła na inną gromadę ludzką. I tu jakiś faryzeusz obrzucał oszczerstwami Nauczyciela.
Nie uszła daleko, kiedy na jej drodze wybuchł ogromny wrzask setek ust. Wprost na nią ciągnął tłum ludzi krzyczących, wyjących i gwiżdżących. Wśród ogłuszającego hałasu ciżba wbijała się w ciasną uliczkę niby rozszalały potok w nowe koryto. Wydawać się mogło, że tłum rozsadzi mury. Prąc naprzód, pochód porywał wszystko i wszystkich na swojej drodze. Ledwo zdołała wskoczyć w jakiś boczny zaułek i przytulić się do wnęki drzwi. Widziała ze swego ukrycia, jak ciągnący tłum wchłaniał stojące na ulicy rozgadane gromadki.
Przodem pochodu biegła dzieciarnia. Była to dla niej znakomita zabawa. Małe dziewczynki tańczyły, unosząc w górę ręce i podskakując na jednej nodze. Chłopcy walili w jakieś stare naczynia i własnej roboty bębenki. Grajcarki pejsów latały im koło uszu. Za dziećmi ciągnęła ciżba dorosłych. Widziała czerwone, rozpalone namiętnością twarze, otwarte w krzyku usta, ulatujące nad głowami pięści. Mignęło jej przed oczami wiele znanych twarzy, twarzy widzianych przed paroma dniami w pochodzie, który wprowadzał Nauczyciela do miasta. Teraz ci sami ludzie wrzeszczeli, ile sił w piersiach: „Oszust! Fałszywy prorok! Kłamca! Śmierć oszustowi!”
Wśród tłumu gromada zbrojnych prowadziła Nauczyciela. Osłaniali go przed zaciśniętymi groźnie pięściami. Ludzie pluli w jego stronę, miotali wymysły. On szedł wolno, wyprostowany, z rękami skrępowanymi do tyłu. Jego biała szata była poplamiona krwią i błotem. Twarz miał opuchniętą, włosy pozlepiane i roztargane.
Zaraz za strażnikami, prowadzącymi Nauczyciela, postępowali starsi Rady Faryzejskiej oraz kapłani poubierani w szaty określające ich godność. Starego Annasza dwóch młodych kapłanów prowadziło pod ręce. Obok szedł arcykapłan Kajfasz, wysoki, czarnobrody o dumnym wyrazie twarzy.
Po rozmowie z Klaudią niepokój Magdaleny o los Nauczyciela częściowo ustąpił. Ale teraz obudzona nadzieja prysła. To prawda – usiłowała się pocieszyć – prowadzą Nauczyciela do namiestnika. Ale Klaudia przygotowała Piłata. Jak mówiła, z zadowoleniem sprzeciwia się żądaniom Sanhedrynu. Niby nic się nie zmieniło, nadzieja istniała ciągle. Ale jedno się zmieniło: ten tłum nie był już tłumem, który sławił Nauczyciela, głosił jego chwałę, gotów był stanąć w jego obronie. Wszystko uległo zmianie w ciągu tej nocy. Ci sami, rzucający swe szaty pod kopyta osła, na którym jechał Nauczyciel, teraz pluli, wygrażali pięściami, wzywali na Niego śmierci. On im mówił o miłości, a oni tylko szukali, w którą stronę skierować nienawiść, jaką byli napełnieni, niby nalany po sam wierzch kubek.
Kto żył w mieście, ciągnął pod bramę fortu Antonia. Z bocznych uliczek spływały do pochodu rwące strumienie. Nie było nadziei, aby się dostać do miejsca, z którego można by było zobaczyć Nauczyciela. Nie poszła więc za ciżbą, skierowała się do domu. Chciała pocieszyć Matkę Nauczyciela, powtarzając jej zapewnienia Klaudii.
Znalazła Miriam pogrążoną w modlitwie. Stała twarzą do ściany, z rękami uniesionymi na wysokość skroni, z czołem schylonym, dotykającym muru. Trwała tak, szepcząc cicho jakieś słowa. Obecne w izbie kobiety nie śmiały odrywać Jej od modlitwy. Czekały, aż sama obróci się do nich.
Kiedy się to stało, Magdalena zobaczyła, że Miriam ma twarz, która wydaje się spokojna. Tylko łzy stojące w oczach i zaciśnięte mocno usta zdradzały żałość, którą z trudem starała się opanować. Zapytała Magdalenę:
– Co przynosisz?
– Byłam u żony prokuratora. Znam ją. Prosiłam, aby błagała męża, by nie zatwierdzał wyroku Sanhedrynu przeciwko Nauczycielowi. Obiecała, że to zrobi. Ona słyszała wiele o Nauczycielu i pełna jest dla Niego podziwu... Opowiadała, że się jej śnił. Powiedział jej we śnie słowa, które ją wzruszyły. Będzie go broniła na pewno...
– Dziękuję ci... – powiedziała Miriam. – Nigdy ci nie zapomnę, co dla Niego zrobiłaś. Kocham cię jak córkę. Może obietnice tej Rzymianki przyniosą skutek. Ale stać się musi tak, jak zostało postanowione... Dla wszystkich...
– Postanowione? Kto postanowił? – zapytała żona Kleofasa. – Nie rozumiem twoich słów, Miriam.
– On sam postanowił – zapewniła. Zwróciła się do otaczających Ją kobiet. – Módlmy się. To, co się dzieje, dzieje się zgodnie z Jego wolą. Gdyby zechciał... Ale On chce tego. I pragnie, abyśmy w tej chwili byli z Nim...
Modliły się długo, gdy nagle do izby wbiegł zadyszany Marek.
– Piłat skazał Nauczyciela na śmierć na krzyżu! – krzyczał. – To straszne, straszne... Chciał go osłonić, ale tłum podszczuty przez faryzeuszy nie zezwolił... To straszne... Biegnijmy, jeśli chcemy zobaczyć, jak Go będą prowadzili...
Porwali się wszyscy od razu. Joanna z synami pobiegła przodem. A Magdalena i żona Kleofasa wzięły pod ręce Miriam i poprowadziły do miasta. Gdy tylko weszły w uliczki, usłyszały ogromną wrzawę. Skierowały się w stronę, z której dochodziła.
Na opustoszałej ulicy napotkały Jana. Wszyscy inni uczniowie siedzieli gdzieś ukryci, jeden tylko Jan odważył się kręcić po mieście i śledzić, co się dzieje z Nauczycielem. Przyłączył się teraz do Miriam. Idąc powtórzył relację przyniesioną przez Marka.
– Tak, to prawda, że namiestnik próbował ocalić Nauczyciela. Ale ludzie byli posłuszni wysłannikom Sanhedrynu i wołali o krzyż. Zdaje się, że arcykapłan i przewodniczący Rady zagrozili Piłatowi, że złożą skargę do Witeliusza, jeśli nie wyda wyroku śmierci. Wszyscy wiedzą, że Witeliusz i Piłat są wrogami, i że w każdym sporze prokuratora z Żydami Witeliusz stawał po ich stronie. Piłat kazał podać sobie wodę i publicznie umył ręce na znak, że nie jest winien wylanej krwi...
Prowadzeni przez Jana znaleźli się na ulicy, którą miano wieść skazańca. Wzdłuż murów stało już wielu gapiów, ale Jan umieścił kobiety we wnęce znajomego sklepu.
Czekali niedługo. Wrzask tych, którzy towarzyszyli pochodowi, prowadzącemu skazanych, rozlegał się coraz bliżej. I teraz przodem biegły dzieci, rozkrzyczane, podniecone, półprzytomne z emocji. Wśród podskakujących małych figurek na pewno były i takie, które przed kilkoma jeszcze dniami matki doprowadziły do Nauczyciela, a On brał je na ręce i gładził po głowach. Dzieci także wołały: „Oszusta na krzyż! Oszusta na krzyż!” Za dziećmi toczył się tłum dorosłych, ciskających wymysły i wygrażających, jakby Ten, którego prowadzono był ich największym krzywdzicielem. Niektórzy z ciżby zbierali kamienie i zatrzymywali się, by z ukrycia cisnąć nimi w Skazańca.
Oddział żołnierzy rzymskich prowadził więźniów. Żołnierze trzymali swoje krótkie włócznie skierowane w tłum, nie pozwalając, aby ktoś zbliżył się do prowadzonych. Wśród najeżonych ostrzy Magdalena zobaczyła Nauczyciela. Szedł zgarbiony chwiejnym krokiem. Przed skazaniem na śmierć przeszedł biczowanie i całe Jego Ciało musiało opływać krwią. Czerwone plamy widać było na odzieży, strużki krwi spływały po łydkach. Twarz Nauczyciela była prawie niewidoczna, gdyż na głowę wtłoczono mu rodzaj kolczastego kosza, który miał prawdopodobnie udawać koronę, odpowiadającą tytułowi „król żydowski”, jaki był wypisany na zawieszonej na Jego szyi, tabliczce. Skurczona, jakby zmalała twarz była ciemna, wzdłuż policzków ściekały strumyczki krwi zmieszanej z potem. Spośród zwichrzonej brody wychylały się wyciągnięte i spalone wargi.
Nauczyciel nie niósł poprzeczki krzyża, jak inni skazańcy. Dźwigał ją za Nim jakiś potężnej budowy mężczyzna o niezwiązanych rękach. Po jego skrzywionej gniewem twarzy łatwo było zgadnąć, że jest wściekły, iż kazano mu nieść haniebne drewno.
Dwaj inni skazańcy szli za niosącym krzyż człowiekiem. Prawie krzyknęła poznawszy w jednym z nich Dysmasa. Ujętych bandytów nie biczowano, więc ich twarze były łatwe do rozpoznania. Gdy wydała okrzyk, Dysmas skierował wzrok w jej stronę. I on także ją poznał. Coś zawołał, ona jednak nie dosłyszała słów. Zresztą nie słuchała ich, zajęta śledzeniem postaci Nauczyciela. Cóż znaczył Dysmas, gdy Ten, którego kochała do szaleństwa całą swoją istotą, szedł na przerażającą śmierć?
Nauczyciel dostrzegł Matkę i na krótką chwilę zatrzymał się. Jak poprzedniego dnia wieczorem, gdy odchodził na górę Oliwną, patrzyli na siebie bez słowa. Na krótki moment zrobiła się wokół nich cisza, gdyż ludzie zauważyli to spotkanie i zamarli w ciekawym oczekiwaniu na to, co usłyszą. Może spodziewali się jakichś żałosnych skarg, z których mogliby drwić? Ale tych Dwoje nie skarżyło się. Postój trwał krótko. Jeden z żołnierzy pchnął Nauczyciela i krzyknął: „Ruszaj dalej!” Wrzask towarzyszącej pochodowi hałastry wybuchnął z nową siłą. Nauczyciel ciężko podjął swój marsz. Miriam pozostała wyprostowana, nieruchoma jak posąg. Wiodła tylko spojrzeniem za Oddalającym się. Magdalena w porywie rozpaczy upadła na ziemię. Darła paznokciami policzki, aż białe smugi zaczęły perlić kropelkami krwi, szarpała na sobie odzież, posypywała głowę zebraną w dłoń ziemią. Ludzie śpieszący za pochodem potrącali je, póki Jan nie zajął się nimi i nie wyprowadził z tłumu. Skrótami, poprzez podwórza poprowadził je do furty w murze.
Dotarli do szczytu Golgotty, gdy ciała już wisiały na krzyżach. Do krzyża stojącego pośrodku, nieco wyższego niż pozostałe, został przybity Nauczyciel. Tamte ciała wisiały spokojnie, ale Jego Ciało było wyprężone. Pierś miał wydętą, głowę wspartą o krzyż. Oddychał za cenę strasznego bólu, jakiego musiał doświadczać uniesiony na przebitych stopach. Łapał gwałtownie powietrze, jakby świadomy tego, że tak długo nie wytrwa. Po chwili napięcie ustąpiło, Ciało i głowa zwisło, pierś zapadła...
Kobiety zatrzymały się lękliwie w tłumie i tylko Matka, podtrzymywana przez Magdalenę i przez Jana, zbliżyła się do krzyża. Żołnierze, na rozkaz dowodzącego nimi setnika, nie odgonili ich; pozwolili nawet podejść pod sam krzyż.
Otaczający krzyże tłum przycichł. Już tylko od czasu do czasu zrywały się zajadłe okrzyki, padały drwiny lub kamienie. Pełna nienawiści wrzawa ustępowała lękliwie ciszy. W tej scenie, dokonującej się na oczach patrzących, było coś, co kazało oczekiwać jakiegoś niezwykłego zakończenia. To nie było widowisko, jakie oglądali wielokrotnie.
Trójka stojących pod krzyżem, wpatrzona w Ciało, to podrywające się w bolesnym wysiłku, to znowu bezsilnie opadające, nie zauważyła tego, co dostrzegli inni: fiołkowo czarnej chmury, która wytoczyła się na horyzont i wolno wznosząc się ogarniała całe niebo. Jej skraj zasłonił słońce i wtedy ponury cień padł na Golgotę. Ludzie zaczęli zadzierać głowy w górę, a nad ciżbą przeleciał trwożny szmer. Zerwał się wiatr ostry i chłodny, uderzał wzniecając tumany pyłu. Niósł ostre okruchy skalne i bił nimi w twarze.
Chmura zawisła nad miastem niby olbrzymi, czarny parasol. Mrok stawał się z każdą chwilą gęstszy. Wiatr kołował, tworzył słupy pyłu. Szumiał i zawodził.
Tłum otaczający krzyże cofnął się. Płaski szczyt góry, choć skutecznie rozszerzony, nie był zbyt wielki, więc część ludzi zaczęła zbiegać w dół. Miriam, Magdalena i Jan stali jednak nieustępliwie pod krzyżem. Ciężkie, głęboko wbite w skałę drzewo, szarpane wiatrem, wydawało cichy skrzyp. Tuż przy twarzach mieli stopy Ukrzyżowanego. Prężyły się – i na nowo wiotczały. Z góry dochodził ciężki, rwany oddech, przechodzący chwilami w rzężenie.
Po policzkach Miriam spływały łzy. Ale nawet stojąc tuż przy umęczonym Synu nie łkała, nie szlochała, nie wydawała skarg ani jęków. Tylko dygotały Jej usta, tylko drżąca dłoń dotykała ociekających krwią stóp. Jan także milczał. Jedna Magdalena nie potrafiła opanować swego żalu. Szlochała i nie przestawała orać paznokciami twarzy i piersi. Wchłaniała w siebie ból, jaki cierpiał jej ukochany Nauczyciel.
W mroku, który stał się podobny ciemności nocy, wśród szumu i świstu wiatru odezwał się chrapliwy, pełen rozpaczy głos:
– Zejdź z krzyża! Zejdź! Zrób cud! Umiałeś robić cuda dla innych... Dla byle małych parszywców... Wybaw nas. Nas i Siebie! Pokaż, że jesteś naprawdę Mesjaszem! Że możesz wszystko!
Zapadło milczenie i tylko słychać było chrapliwe sapanie, świst wiatru i skrzypienie krzyża. Teraz odezwał się inny głos z drugiej strony:
– Przestań! Skarżysz się, że niesłusznie cierpimy... Przecież zasłużyliśmy... Ale On – nie... Proszę Cię, Jezusie – głos mówił teraz pokornie. – Mówiłeś, że idziesz do Swego Królestwa. Weź mnie ze sobą... Nie mam prawa do niego iść. Jestem wielkim grzesznikiem. Ale... Nie zapomnij o mnie...
Głowa człowieka nad nimi obróciła się ciężko w stronę, skąd płynął głos. Z dyszących ust padły słowa:
– Dziś... będziesz... tam... ze... Mną...
A potem poprzez zadyszkę głos zawołał: – Matko...
– Jestem Synu – podniosła głowę.
– To... syn... twój... – mówił głos. – Synu... to... będzie twoja... matka...
Słowa brzmiały coraz ciszej, porywał je szum wiatru. Zahuczał grom i toczył się tak długo, jakby opuszczony głaz staczał się po kamiennych schodach. Ziemia zadygotała. Rozległy się przerażone krzyki. Ci, którzy dotąd pozostali na Golgocie, teraz uciekali w popłochu.
Wśród zamieszania Ukrzyżowany zawołał nieoczekiwanie bardzo głośno:
– Wykonało się... Ojcze, w ręce Twoje...
A potem wszystko pochłonęło wycie wiatru i huk drgającej konwulsyjnie ziemi.
Blask słońca wrócił, wiatr ustał, ucichły grzmoty, ziemia znieruchomiała. Oni wciąż trwali przy krzyżu. Oprócz pilnujących żołnierzy byli jedynymi spośród widzów, którzy zostali na szczycie góry.
Setnik zbliżył się, przyjrzał się Ciału, które wisiało teraz nieruchome, zastygłe w ostatnim spazmie.
– Umarł – powiedział życzliwie – na pewno umarł. Już nie cierpi.
Jednak chciał być tego pewny, gdyż szybkim, nieoczekiwanym ruchem podniósł włócznię i wbił ją w pierś Wiszącego. Magdalena krzyknęła rozdzierająco i rzuciwszy się chwyciła za włócznię. Miriam zdusiła krzyk przyciśnięciem dłoni do ust.
Setnik odepchnął bez brutalności Magdalenę.
– Uspokój się, dziewczyno – powiedział. – Nie przydałem Mu już bólu. Widzisz chyba, że nie żyje. I tobie, Matko, nie chciałem sprawić przykrości – zwrócił się do Miriam. – Twój Syn musiał być kimś niezwykłym...
Oddalił się, oni jednak nie odstępowali od krzyża. Setnik wydał rozkaz i żołnierze, wziąwszy w dłonie ciężkie pałki, wytrącili spod nóg pozostałych dwóch skazańców podnóżki, a potem mocnym uderzeniem zgruchotali wiszącym golenie. Zakrzyczeli, ale zaraz krzyk przemienił się w rzężenie. Już po chwili przestali oddychać.
Na chwilę oderwała się od krzyża Nauczyciela, podeszła do krzyża Dysmasa. Przebiegła w myśli ich znajomość. Pomyślała, że w jakimkolwiek celu zabrał ją wtedy z Massylii – było to dla niej ocalenie. Gdyby z nim nie odpłynęła, czekała ją śmierć. I później także pomagał jej się ukrywać. Narażał się na zemstę tajemniczych prześladowców. Należeli oboje do tego samego świata ludzi, których porwały wielkie słowa, a potem zwyciężyły ludzkie słabości. Nauczyciel opowiadał kiedyś haggadę o pasterzu, który zostawia stado owiec, by iść szukać jednej zagubionej. Oni byli jak te zagubione owce, które uwięzły wśród chaszczów na bezdrożu. Ale On odnalazł każde z nich. Nie patrzył na to, kim byli. Dla Niego byli Jego owcami. Obdarzył ich, zanim jeszcze to zrozumieli, Swoją miłością. Dysmasowi wystarczyło, że wyznał swoją winę, aby ją wyprzedzić.
Niebo zachodziło czerwienią wieczoru. Na ścieżce prowadzącej na Golgotę ukazała się gromadka ludzi. Przodem szedł znany Magdalenie faryzeusz – przyjaciel jej brata – Nikodem oraz jego przyjaciel, znany bogacz Józef z Arymatei; obaj byli członkami Sanhedrynu. Resztę stanowiła ich służba.
Wszedłszy na szczyt, Nikodem pokazał setnikowi tabliczkę z rozkazem Piłata, zezwalającym na wydanie mu Ciała Nauczyciela i pochowanie. Setnik życzliwie skinął głową – wydanie Ciała oznaczało dla niego koniec służby. Rozkazał, aby ludzie, którzy krzyżowali skazańców, pomogli przybyłym zdjąć ciała. Zwłoki obu rozbójników rzucono do wcześniej przygotowanego dołu. Nauczyciela położono na długim, przyniesionym przez Nikodema, płótnie.
Przy Nauczycielu uklękła Matka. Pochylona patrzyła na Ciało, które teraz dopiero odkrywało swe rany. Miriam zdawała się liczyć dziesiątki uderzeń podeszłych sinością, rozdarty włócznią bok, przebite nadgarstki, umazaną krwią obrzmiałą twarz. Zdawała się nie dowierzać, iż jest to Ciało Jej Dziecka, Ciało, które było Jej Ciałem.
Ale Nikodem zwrócił uwagę, że nadchodzi wieczór i trzeba się śpieszyć, aby nie narazić się na zarzut złamania przepisów szabatu. Obaj z Józefem naradzali się przez chwilę, a potem podjęli decyzję, że brak jest czasu na zajęcie się obyczajowym obmywaniem Zwłok. Trzeba więc Ciało Nauczyciela złożyć tymczasowo w grobie, który posiadał Józef tuż u podnóży Golgoty.
– Noce są zimne i grób jest chłodny – mówił Nikodem. – Przez te dwie świąteczne noce nie nastąpi na pewno rozkład. A zaraz rankiem po szabacie wrócimy tu, do grobu, obmyjemy Ciało, namaścimy, zdecydujemy, gdzie będzie pochowane...
Był to jedyny projekt i wszyscy się na niego zgodzili. Czas był ostatni – za chwilę trąby w świątyni miały ogłosić rozpoczęcie szabatu. Otulono Ciało w długi całun i zaniesiono do grobu. Obłożono wonnościami, które przynieśli służący Nikodema. Jeszcze raz Matka uniosła skraj całunu, by spojrzeć na twarz Syna, która w blasku pochodni wydawała się maską. Jeszcze raz Magdalena szlochając uderzyła głową o brzeg kamiennego stołu, na którym leżało Ciało. Ludzie opuszczali grób jeden po drugim ze spuszczonymi głowami. Magdalenę trzeba było wyprowadzić siłą. Gdy wszyscy wyszli, dwaj ludzie zatoczyli wielki, zamykający wejście kamień.
Właśnie odezwały się trąby ogłaszające święty szabat. Biły w mroczące się niebo srebrnym dźwiękiem. Ten szabat był podwójnie święty, gdyż łączył się z początkiem święta Paschy. O tej porze przed wiekami Izraelczycy zamykali się w domach Egiptu spokojni, że strzeże ich opiekuńcza dłoń przedwiecznego Addonai. Upieczony baranek czekał na wszystkich stołach, a jego krew znaczyła progi domów ochronną pieczęcią.
Nikodem i Józef odeszli. Magdalena i Jan odprowadzili Miriam do domu Joanny. A potem Jan pobiegł przez puste miasto do znanego sobie domku na Ofelu, w którym, wiedział, ukryli się uczniowie. Chciał im opowiedzieć o śmierci Nauczyciela i o Jego pogrzebie.
I tej nocy Magdalena nie mogła spać. Kręciła się bezsennie na posłaniu. Poprzednia noc pełna była lęków, ale i nadziei. Świt miał przynieść rozwiązanie. Ale ten świt nie zapowiadał niczego poza poczuciem rozpaczliwej pustki. Nauczyciel nie żył, feeria cudów i wspaniałych znaków urwała się. Dlaczego tak się stało? Niezwykła miłość, jaką przyniósł, skończyła się równie poniżającą klęską, jak klęska Szymona. Ani ta, ani tamta wizja Mesjasza nie okazała się wizją zwycięską. Sprawę Szymona zdradziła, sprawie Nauczyciela była niewierna zanim ją jeszcze poznała. On jej wprawdzie przebaczył, ale czuła, że miłość, którą niezasłużenie otrzymała, nie może pozostać bez odpowiedzi. A tymczasem Nauczyciel poniósł śmierć... Dysmas zdążył – ona nie zdążyła...
Teraz wszystko się skończyło – myślała. Nie ma do czego otwierać oczu. Lepiej by było, aby sen trwał bez końca. Dusza Nauczyciela odeszła w jakieś nieznane zaświaty, Jego Ciało spoczywało martwe w zimnym grobie, nie umyte, nie namaszczone...
On wiedział, że umrze. Czyż nie pochwalił jej wtedy na uczcie, iż namaściła Jego Stopy na pogrzeb? Przyniósł miłość, jakiej nigdy nie było – miłość do wszystkich. Także do tych, którzy Go mieli torturować, którzy wydali na Niego wyrok, którzy wrzeszczeli pod bramą Antonii: „Ukrzyżuj Go!”, którzy wbijali gwoździe w Jego ręce i nogi... Przynosząc coś tak wielkiego – wiedział, że umrze...
„Wiesz – opowiadał jej w ostatnich dniach Jan – gdyśmy szli wczoraj na górę Oliwną, On zatrzymał się, aby się pomodlić. Mówił głośno do Najwyższego: „za nimi proszę, nie za światem...” Można by myśleć, że potępił wszystkich, którzy nie byli z Nim. Ale to nie było tak. On potępił świat, nie ludzi. Ludzi kochał, chciał być dla nich miłosierny. Może miał nawet litość dla Judy, który – w tym samym czasie, gdy On umierał na Golgocie – zwrócił otrzymane pieniądze i powiesił się? Słowo „świat” oznaczało dla Niego nie ludzi, ale zło ukrywające się w ludzkich sercach. Pragnął, aby człowiek zwyciężył sam siebie, uznał swoje winy, oczyścił serce. Aby powiedział: niegodny jestem być Twoim synem, ale przyjmij mnie na jednego z twoich robotników. Jego nauka nie zawierała tajemnic, do których drogą jest znajomość zaklęcia. Nie głosił tajemnic. Jedyną Jego tajemnicą była ta niezwykła miłość ofiarowana wszystkim bez wyjątku. Jedynym żądaniem – otwarcie na nią serca. Och, ta okropna rana przebitego boku o sinych, rozchylonych brzegach. Gdy setnik uderzył, miała uczucie, że uderza w nią. Wiedziała, że Nauczyciel już nie żyje, a jednak to było straszne. Po ciele spłynęły dwa strumyczki... Krwi i Wody. Jakby dla pokazania, że taka jest droga serca do serc...
Wyszła z izby, usiadła na schodach prowadzących do górnej izby. Ileż rzeczy stało się w ciągu minionych dni! Tędy schodził wtedy wieczorem, tu, stojąc przed Matką zdawał się Ją żegnać spojrzeniem. Co było Jego ostatnimi słowami zwróconymi do Niej? Powiedział: „Gdyby wszyscy kochali jak ty...” Ale czy z taką miłością można żyć, gdy On umarł?
Wstała, poszła schodami na górę. Wieczernik był pusty. Nakrycia zostały sprzątnięte, ale poza tym wszystko pozostało tak, jak było, gdy On tutaj ucztował. Nawet kielich i małe kubeczki na wino stały w miejscu, gdzie On siedział. Jan opowiadał, że tamtego wieczoru Nauczyciel dokonał rzeczy zdumiewającej. Pobłogosławił chleb i wino i powiedział, że teraz nie są to już chleb i wino, ale jest to jego Ciało i Krew... Nic się nie zmieniło, chleb i wino zachowały zwyczajny wygląd. On jednak zapewnił, że jest inaczej i że trzeba w to wierzyć. Zamiast Ciała widzialnego zostawił Ciało Niewidzialne. Dla wszystkich... To znaczy, że nawet po śmierci pozostał z ludźmi. Że Jego miłość nie zniknie. Że naszą miłość będziemy mogli ciągle dawać...
Zeszła znowu na dół. Gdyby to nie był szabat, poszłaby do grobu. Odczuwała potrzebę znalezienia się blisko Zmarłego. Uświadomienia sobie, że za kamieniem leży Jego umęczone Ciało.
Ktoś nadchodził ścieżką prowadzącą do domu. Po chwili zobaczyła Marka.
– Dokąd chodziłeś tak rano? – pytała.
– Do miasta. Przynoszę ciekawe nowiny. Wyobraź sobie, mimo święta Sanhedryn wysłał swoich ludzi do Piłata. Oczywiście do pałacu nie wchodzili, przekazali całą rzecz przy bramie. W imieniu arcykapłana prosili prokuratora, by pozwolił opieczętować grób i kazał straży, by pilnowała go dziś i jutro...
– O co im chodziło, Marku?
– Nauczyciel powiedział kilka razy coś dziwnego, jakoby miał na trzeci dzień po śmierci zmartwychwstać. Musiało to dojść do kapłanów. Oni nie wierzą w zmartwychwstanie, ani dziś, ani w dniu ostatecznym, boją się jednak, abyśmy Ciała w ciągu tych trzech dni nie zabrali, a potem nie powiedzieli, że zmartwychwstał... Nienawidzą Nauczyciela zmarłego jeszcze bardziej, niż Go nienawidzili za życia.
– Ale przecież trzeba będzie Ciało obmyć i namaścić.
– Po trzech dniach będzie to już dla nich obojętne.
Dzień był ciepły, ale mglisty i szary. Ciągnął się rozpaczliwie wolno. Magdalena nie mogła sobie znaleźć miejsca. Plątała się po domu. Nie potrafiła się nawet zdobyć na to, by pomóc Joannie w przygotowywaniu posiłku. Od strony miasta dochodziły wesołe śpiewy. Śmierć Nauczyciela nie zakłóciła radosnego święta. Jak należało, obchodzono je wśród wesela. Co prawda, po mieście krążyły przerażające opowieści o sprawach, jakie się miały wydarzyć w tamtej godzinie, gdy czarna chmura zatrzymała się nad miastem i kiedy zatrzęsła się ziemia. Powtarzano, że zarysowała się skała pod fundamentami świątyni, że jakoby, rozdarła się zasłona, oddzielająca święte od świętego świętych. Inni mówili o zmarłych, których jacyś ludzie widzieli spacerujących po dziedzińcu świątyni... Jednak nawet te opowieści nie zakłóciły radosnej atmosfery świątecznej.
On tam leży zapomniany – nie przestawała myśleć. Uczniowie pozostawali dalej ukryci. Jeden Jan przyszedł koło południa. Potwierdził to, co mówił Marek: Piłat pozwolił na opieczętowanie grobu i dał sześciu żołnierzy do pilnowania.
Pod koniec dnia pojawiła się służąca Klaudii z listem do Magdaleny.
„Droga Magdaleno – pisała. – Wierz mi, broniłam, jak mogłam Nauczyciela. Ale ci wasi kapłani i faryzeusze są tacy zawzięci. Uparli się, aby Poncjusz wydał wyrok skazujący i podburzyli lud, aby się domagał śmierci. Gdy Poncjusz nie chciał ustąpić, zagrozili, że złożą na niego skargę do Witeliusza. On jest bardzo przychylny Żydom i niejedno potrafią przez niego wymusić. Tak bardzo mi smutno. Nie mogę o niczym innym myśleć. Nauczyciel znowu mi się śnił. Nie gniewał się, pocieszał mnie. Gdyby żył, poszłabym do Niego, choćby się Poncjusz temu sprzeciwiał. Zrobiłam wszystko, co mogłam. Przyjdź do mnie, proszę. Jestem taka samotna i smutna...”
Była pewna, że Klaudia zrobiła wszystko, co mogła, dla ocalenia Nauczyciela. Teraz jednak nie miała ochoty iść do niej. Nie była w stanie rozmawiać o Nauczycielu.
Również Miriam milczała cały dzień. Ale gdy Magdalena tłukła się niespokojnie po domu, Matka Nauczyciela siedziała cicho na ławie ze splecionymi dłońmi, zapatrzona w przestrzeń. Wydawała się kimś, kto pokornie czeka na coś, co mu zostało przyobiecane.
Nadszedł wieczór. Śpiewy i wesołe okrzyki w mieście stały się jeszcze głośniejsze. Zapłonęły światła; łuna od nich biła ponad mury miejskie. Po ulicach wałęsały się rozbawione gromady. Tylko ich dom stał cichy, pełen smutku.
Przyszła noc. Była zmęczona bezsennością, a przecież i teraz sen nie chciał przyjść. Leżała z oczami otwartymi w ciemność. Tam w mieście, cieszono się i bawiono całą noc, dźwięki śpiewów i muzyki wdzierały się przez okna. Także obchodzono hucznie święta w pałacu arcykapłana.
Przysnęła dopiero nad ranem. A zaraz obudziły ją lekkie stąpania. To Miriam wstała i cicho wysunęła się z izby.
Zerwała się przekonana, że już czas iść. Obudziła inne kobiety. Ustaliły, że o świcie pójdą z olejkami i wonnościami do grobu, zajmą się obmyciem Ciała. Niepokoiła ją wiadomość o opieczętowaniu grobu i o pilnujących żołnierzach. Ale pocieszały się, że był to już trzeci dzień – i straż niedługo zostanie zdjęta.
Zapytały Miriam, która tymczasem weszła do izby, czy z nimi pójdzie, ale Ona potrząsnęła tylko głową. Były tym zdziwione, ale sądziły, że Kobieta mająca już swoje lata, po przeżyciach ostatnich dni, jest po prostu zmęczona. Magdalena zauważyła, że wyraz twarzy Miriam uległ dziwnej zmianie. Ustąpiły z niej smutek i wyraz bólu. Zdawała się dalej na coś czekać, ale to czekanie wyrażała dziwna jasność w jej oczach.
Wyruszyły we trzy. Ranek był świeży, ulice miasta puste. Po całonocnych ucztach i świętowaniu ludzie jeszcze spali.
– Już na pewno straży nie będzie – powiedziała żona Kleofasa. – Ale kto nam odtoczy kamień? Pamiętajcie, że wydawał się bardzo ciężki.
Salome wyraziła nadzieję, że spotkają na pewno jakichś ludzi, którzy się zgodzą za opłatą otworzyć grób. Potrząsnęła znacząco kieską, jaką miała przy pasku. Jej mąż był człowiekiem bogatym i Salome służyła nieraz swymi pieniędzmi towarzyszom Nauczyciela.
Kiedy jednak minęły furtę w murach miejskich, przeszły most na fosie i podeszły do sterczącej w tym miejscu skały Golgoty, wydały okrzyk zaskoczenia. Strażników nie było. Musieli odejść niedawno, gdyż ognisko koło grobu jeszcze się dymiło. Kamień zamykający grób był odsunięty, zwisał z niego zerwany sznur z pieczęciami. Otwór wejściowy czernił się przed nimi.
Ująwszy się lękliwie za ręce podchodziły wolno coraz bliżej. Wydało im się, że ktoś jest w przedsionku grobu. Klęczał nisko pochylony. Ubrany był w świetliście białą odzież, ale nie mógł być żołnierzem. Jego postać przesłaniała właściwie grób. Zatrzymały się coraz bardziej przerażone. Wtedy tamten, nie podnosząc głowy, zapytał:
– Kogo przyszłyście szukać?
– Nauczyciela, Jezusa z Nazaretu.
Teraz zwrócił ku nim twarz. Biła z niej jasność, jakby była zwierciadłem, w którym odbija się słońce.
– Nie ma Go tu. Idźcie, powiedzcie o tym uczniom.
Wydały okrzyk przerażenia i cofnęły się. Słowa nieznajomego nie były uspokajające. Tutaj musiało się stać coś strasznego. Żona Kleofasa i Salome upuściły niesione pakunki z wonnościami i rzuciły się do ucieczki. Magdalena nie pobiegła za nimi. Usłyszane słowa przestraszyły ją również, nawet napełniły przerażeniem. Pojęła jedno, że Ciała nie ma w grobie. Ktoś je zabrał czy może porwał? Kto to mógł uczynić? Nie mogły tego zrobić przyjazne ręce.
Wybuchnęła płaczem. Już ta śmierć zaprowadziła ją na skraj rozpaczy. A teraz jeszcze zabrano ciało – ostatni ślad Istoty nad wszystko ukochanej. Póki leżało w grobie, istniała jakaś niezrozumiała, nie dająca się wypowiedzieć nadzieja. Gdy Ciała zabrakło, nie było już żadnej.
Grób Józefa oddzielała od innych grobów mała łączka. Szła przez nią błędnie jak niewidoma, tak bardzo jej oczy pełne były łez. Ktoś stał na jej drodze. Nie podnosząc oczu powiedziała:
– Może to ty, Panie, zabrałeś z grobu Nauczyciela? Powiedz, gdzie On jest... Muszę je znaleźć... Powiedz, proszę...
– Magdaleno...
Głos był taki znany, nie pozwalający zapomnieć o swoim brzmieniu. Krzyknęła:
– Rabboni! Nauczycielu!
Rzuciła się do nóg Stojącego. Nie pytała o nic. Ta obecność wystarczała za wszystkie odpowiedzi. Dławiła ją radość. Zapragnęła przytulić usta do stóp, które zachowały krwawy znak przebicia. Ale On powstrzymał ją.
– Nie dotykaj Mnie – rzekł. – Jeszcze nie poszedłem do Ojca. Idź do uczniów, powiedz im.
– Idę! Powiem! – zawołała.
Ale kiedy podniosła wzrok, już Go nie zobaczyła. Tylko rosnące na łące kwiaty zdawały się wydawać mocniejszą woń, tylko powietrze było bardziej jasne i przezroczyste.
Zerwała się na nogi. Rzuciła się biegiem. Gnała jak pędzi poseł niosący wieść o zwycięstwie. Przebiegła most i furtę, wpadła na targowisko. Tu już nie brakło ludzi. Biegnąc roztrącała ich. Krzyczano, rzucano za nią wyzwiskami, ale jej nic nie mogło powstrzymać. Muszę im powiedzieć, że zmartwychwstał – powtarzała w duchu. – On mi to polecił... Mam im powtórzyć, żeby mówili o Nim ludziom. Ale mnie pozwolił, abym pierwsza oznajmiła światu o tym, co się stało. O tym, że On żyje. Mogę o tym mówić, chociaż jestem tylko kobietą...
Pędziła, ile sił. Umiała biegać. Kiedyś w termach pompejańskich zawsze bywała pierwsza wśród ścigających się dziewcząt. Na ulicach napotykała coraz więcej ludzi. Choć zadyszała się, biegła dalej. Znowu potrącała stojących i znowu leciały za nią przekleństwa. Nie przejmowała się tym. Nie biegła do domu Joanny, ale do domu Natana, garbarza na Ofelu. Dopadła drzwi. Zaczęła się do nich dobijać. Niecierpliwie biła w nie pięściami. Nikt jej nie otwierał, ale jakieś szmery zdradzały, że za drzwiami stoją ludzie. Nie przestawała łomotać. Wołała:
– Otwórzcie! To ja, Magdalena! Otwórzcie!
Stuknęły rygle. Drzwi ostrożnie uchyliły się. Zobaczyła w szparze przerażone oczy Filipa.
– To ty? Dlaczego tak krzyczysz i walisz w drzwi, jakby się paliło? Czyś ty oszalała?
Za Filipem w ciemnym przedsionku tłoczyli się inni. Teraz słyszała ich wystraszone głosy:
– Szalona! Od twoich wrzasków cały Ofel będzie o nas wiedział. Chcesz, żeby nas pozabijano!?
Przerwała te biadolenia:
– Widziałam Nauczyciela!
– Kogo? Nauczyciela? Szalona! Przecież On nie żyje.
– Żyje! Widziałam Go!
– Śniło ci się! Majaczysz! Upiłaś się, czy co? Szalona!
– Mówię wam, że Go widziałam!
– Nie krzycz! Przestań wrzeszczeć! Nie mogłaś Go widzieć.
– Nie mogę nie krzyczeć! On żyje!
– To niemożliwe. Umarł na krzyżu! Przebito Mu serce! Jesteś szalona. Opowiadasz rzeczy niemożliwe! Pleciesz jak na mękach! Pokręciło ci się w głowie! Opowiadasz, że Go widziałaś, a przecież Jego Ciało leży w grobie.
– Jego Ciała nie ma w grobie! Grób stoi otwarty i pusty.
Poprzez gromadę uczniów przecisnął się Piotr. Wielki, kanciasty, podniecony. Chwycił ją za ramię i ścisnął boleśnie.
– Coś ty powiedziała, dziewczyno? – zapytał dudniącym basem. – Mówisz, że grób jest pusty?
– Grób jest pusty. Widziałam, byłam tam...
– Muszę sam to zobaczyć!
Wiele rąk chwyciło go za poły kuttony. Krzyczeli:
– Nie idź! Poznają cię! Schwytają! Zginiesz! Wszyscy zginiemy! Wszyscy! Nie słuchaj jej! Ona oszalała!
Mocnym szarpnięciem wyrwał się trzymającym go dłoniom. Rzucił się naprzód. Za nim wybiegł Jan. Przez chwilę biegli obok siebie. Ale młodszy i lżejszy Jan wyprzedził zaraz towarzysza. Obaj zniknęli za zakrętem ulicy.
Magdalena została. Uczniowie wciągnęli ją do środka domu, na nowo zaryglowali starannie drzwi.
– Opowiadaj – mówili – co widziałaś?
– Grób jest pusty. Ktoś znajdował się w grobie i powiedział, że Ciała Nauczyciela nie ma.
– Kto to był?
– Nie wiem. Jakiś człowiek. Powiedział, że Ciała nie ma...
– W takim razie ktoś Ciało zabrał.
– Na pewno faryzeusze...
– Nikt Ciała nie zabrał! Nauczyciel żyje. Mówię to wam. Widziałam Go. Mówiłam z Nim.
– To niemożliwe. Szalejesz. To niemożliwe!
– Uwierzcie mi. Kazał mi iść do was i powiedzieć wam, że żyje.
– Tobie? Dziewczynie? Kimże ty jesteś? Przywidziało ci się.
– To niemożliwe, niemożliwe.
– To mógł być Jego duch...
– To niemożliwe, niemożliwe, niemożliwe...
Powtarzali to bez końca. Po godzinie wrócili Piotr i Jan. Jan niósł zwinięty tobół bielizny. Piotr miał czoło pokryte zmarszczkami. Pytali go:
– No, co widziałeś?
– Czy ona nie kłamie? Naprawdę grób jest pusty?
Odpowiedział:
– Powiedziała prawdę. Grób jest pusty. Ciała nie ma. Płótna, w które Nauczyciel był owinięty, leżały na boku. Przynieśliśmy je.
– To co się stało z Ciałem? Gdzie Ono jest?
Wzruszył swymi szerokimi ramionami.
– Skąd ja mogę wiedzieć...?
Zwykle skłonny do mówienia, teraz ledwo odpowiadał na ich pytania. Zwrócili się do Jana:
– A ty, co myślisz?
– Nie wiem. Mogli Je zabrać faryzeusze lub ludzie świątyni.
– A gdzie się podziali żołnierze, którzy mieli pilnować grobu?
– Podobno uciekli. W mieście opowiadają, że byli tacy, co ich widzieli, jak biegli wystraszeni, jakby ich ktoś gonił.
– Żołnierze rzymscy! Coś nieprawdopodobnego!
Poprzez gwar ich głosów dobiegło stukanie do drzwi. Ale ktoś stukał w umówiony sposób, więc nie wywołało to popłochu. Przyszedł Marek. Miał minę kogoś, kto przynosi niezwykłą wiadomość.
– Mam wam coś dziwnego do powiedzenia – oznajmił. – Nie wiem od czego zacząć...
– Mów, mów! – wołali ze wszystkich stron.
– Więc słuchajcie: Miriam widziała Syna. Przyszedł do niej o świcie, ale Ona powiedziała o tym dopiero teraz...
– To niemożliwe. Zdawało się Jej. Matki miewają widzenia.
– Może jeszcze spała i to był sen...
– Albo widziała ducha...
– Przecież to niemożliwe...
– Ależ i moja matka widziała Go! I Salome! I żona Kleofasa!
Zapadła cisza, ale zaraz podniósł się chór głosów:
– To niemożliwe! To niemożliwe!
– Kobiety twierdzą, że Go widziały. Że mówił do nich.
– To właśnie dziwne, że widziały Go same kobiety...
– Kobietom nie można wierzyć...
– Ulegają złudzeniom...
– Widzą coś, czego nie ma...
– Gdyby miał się ukazać, to ukazałby się nam...
– Zobaczyłby Go Piotr, a nie szalone dziewczyny jak Magdalena...
Wielki rybak pokiwał głową, podobną do głowy lwa.
– Mnie nie pokazałby się – powiedział głucho. – Ja się Go wyparłem...
Umilkli. Marek nie próbował ich przekonywać. Sam zresztą pełen był wątpliwości. To rzeczywiście wydawało się dziwne, że oglądały Nauczyciela jedynie kobiety. Ale przypomniał sobie, że ma jeszcze jedną wiadomość. Zawołał:
– Słuchajcie! Jeszcze jedną nowinę przyniosłem. Zabito Józefa z Arymatei.
Poderwali się wszyscy z miejsc. Tym razem ich głosy były drżące:
– Zabili Józefa? Kto go zabił?
– Podobno sikkaryści...
– Zabili sikkaryści, ale wyrok wydali faryzeusze. Och, oni żadnemu z nas nie darują.
– Będą nas szukać...
– Nie możemy się pokazać...
– A co na to Nikodem?
– Nikodem uciekł z miasta – powiedział Marek. – Byłem w jego domu. Wyruszył gdzieś o świcie...
Jeszcze rozległo się kilka pełnych trwogi okrzyków, a potem zapadła głucha cisza. W tej ciszy powiedział Natanael:
– Teraz przyjdzie kolej na nas...
Odezwali się inni...
– Może już wiedzą, gdzie jesteśmy?
– Przepadliśmy...
– Koniec z nami...
Z kąta odezwała się Magdalena:
– Czego się lękacie? Przecież Nauczyciel zmartwychwstał.
Wszyscy jednocześnie zaczęli krzyczeć:
– Nie pleć głupstw! Przestań o tym mówić! Jesteś szalona! To są babskie rojenia! Jak będziesz opowiadać takie bajki i ciebie zabiją!
Zagadali ją, zagłuszyli jej słowa. Znowu powtarzali chórem:
– To niemożliwe! To niemożliwe!
Godziny biegły. Nic nie jedli, nic nie pili. To wybuchali trwożliwymi słowami, to zapadali w ponure milczenie. Niektórzy spacerowali po izbie.
Zaczęło się ściemniać, kiedy ktoś zaczął się dobijać do drzwi wejściowych.
– Przyszli po nas! – krzyknął któryś.
– Sikkaryści!
– Cicho! Cicho! Udawajmy, że nikogo nie ma.
Ale przybyły dobijał się dalej. Może usłyszał przez drzwi ich głosy, gdyż nie ustępował. Tomasz wypchnął Magdalenę.
– Ty idź. Zobacz, kto to taki. To wszystko przez ciebie...
Podeszła do drzwi, uchyliła je ostrożnie. Po chwili wróciła.
– To rabbi Nikodem.
– Czy na pewno? Ty miewasz złudzenia. Idź Marku, ty zobacz.
Chłopiec poszedł zobaczyć.
– Tak, to Nikodem – potwierdził.
– Po co on tu przychodzi? Może go śledzą? Ściągnie na nas nieszczęście.
– Nie możemy go nie wpuścić...
– Wpuść go – zadecydował Piotr.
Uczony faryzeusz wpadł do izby. Był zziajany, podniecony. Przez długą chwilę nie mógł złapać oddechu.
– Dlaczego nie otwieracie? Biegnę prosto z Emaus...
– Po co wróciłeś rabbi? – rzekł Filip. – Tutaj nam wszystkim grozi śmierć...
Przerwał mu:
– Widziałem Nauczyciela!
– Słyszycie? – zawołała Magdalena. – Teraz mężczyzna widział Go!
– To niemożliwe! To niemożliwe – podjęli na nowo. Powtarzali te słowa, jakby odmawiali modlitwę. – To niemożliwe!
– Ja Go przecież zdradziłem... – powiedział Piotr swym grubym basem.
– Ja Go widziałam – nie przestawała zapewniać.
– Ale to niemożliwe, niemożliwe...
A wtedy On stanął pomiędzy nimi.
Pewnego wieczoru zjawił się także w domu Łazarza. Wszedł jak zawsze teraz: niespodziewanie, mimo zamkniętych drzwi. Powiedział: „Pokój wam”, a oni rzucili się do Jego kolan. Już teraz pozwalał się dotykać i sam – dłońmi o przebitych nadgarstkach – gładził ich po twarzach.
– Cieszę się, że jestem z wami, Łazarzu – mówił. – Tyle razy zachodziłem do twego domu, by nabrać sił i umocnić się waszą przyjaźnią. Teraz będziemy już zawsze razem. A ty Marto – uśmiechnął się lekko – nie będziesz musiała się więcej kłopotać usługiwaniem. Tyle tobie zawdzięczam, twoim trudom, twojej wierności...
Magdalena stała z boku. Była tak szczęśliwa, że widzi Nauczyciela, że nie czuła się nawet tym dotknięta, iż zwraca się wyłącznie do Marty i Łazarza, a jej zdaje się nie widzieć. Przecież ukazał się jej pierwszej i pozwolił jej, aby była głosicielką Jego zmartwychwstania.
Dopiero gdy miał odejść, zawołał ją.
– Ty, Magdaleno – powiedział – będziesz Mi bardzo potrzebna. Gdy przyjdzie czas, zawołam na ciebie. Oni – zrobił szeroki ruch ręką, jakby wskazywał na grono nieobecnych uczniów – mają o Mnie świadczyć. Ale i ty, chcę, abyś świadczyła...
W parę dni później uczniowie odeszli do Galilei, tak jak im polecił, a Magdalena poszła razem z nimi. Osiedli w Kafarnaum i oczekując na Niego, zajęli się łowieniem ryb. Ona gotowała im posiłki.
Pewnego ranka stanął wśród nich nad brzegiem morza i jednym słowem zamienił ich kłopoty i bezskuteczne wysiłki w cudowny połów.
Wodził ich potem przez kilkanaście dni po łąkach galilejskich, jakby chciał w nich obudzić wspomnienie początków. Nauczał nie tłumy, ale wyłącznie ich. Mówił o rzeczach niezwykłych, o sprawach, których nie znali, bo ich nie widzieli. Karmił ich Chlebem i Winem, które były Jego Ciałem i Jego Krwią i przekazywał im prawo dokonywania Przemiany.
Magdalenie pozwalał chodzić za Sobą i słuchać Swoich słów oraz przyjmować tajemniczy Chleb.
Potem przyszedł dzień, gdy polecił im powrócić do Jerozolimy. Zapowiedział, że niedługo odejdzie, ale przedtem spotka się z wszystkimi, którzy Mu pozostali wierni.
O wczesnym świcie zaprowadził ich na szczyt góry Oliwnej i kiedy stali zebrani, z Miriam pośrodku – odszedł od nich. Nie mieli Go już zobaczyć, aż do dnia Jego powrotu. Aby nie czuli się zbyt opuszczeni, zostawił im Swą Matkę. Miała czuwać razem z nimi do chwili nadejścia Pocieszyciela.
Gdy wrócili do Jerozolimy, Magdalenę odnalazł Marek. Przyszedł ją ostrzec, aby nie szła do Betanii. W Jerozolimie w ostatnich dniach miało miejsce kilka dziwnych wydarzeń. Do domu Łazarza wdarli się nocą jacyś ludzie. Zamordowali i jego, i Martę...
Przeżyła boleśnie tę wiadomość. Pozostała sama. Była pewna, że i jej grozi śmierć. Mieszkała tymczasem w domu Joanny. Tu zresztą przebywała Miriam, uczniowie i bliskie Nauczycielowi kobiety. Czuwając i modląc się czekali na przyjście Pocieszyciela.
Aż wreszcie nadszedł ranek Pięćdziesiątnicy i Duch Święty spadł płomieniem na ich głowy. Tyle rzeczy stało się od razu jasnych, tyle spraw oczywistych. Nie mogli dla siebie zachować otrzymanych darów – musieli iść obdzielać nimi innych. Jak niegdyś nad jeziorem, pomnożony przez Niego chleb rósł w ich dłoniach, tak że starczyło go dla wszystkich, tak teraz dary Pocieszyciela miały poprzez nich obdarzyć cały świat.
Piotr przywołał pewnego dnia Magdalenę.
– Chcę ci powiedzieć rzecz, którą uradziliśmy. Rozchodzimy się w różne strony. Będziemy chrzcili, głosili to, czego On nas nauczył, wiązali i rozwiązywali. Taka jest Jego wola. Myślałem, abyś została przy Matce Nauczyciela. Ale On zadecydował inaczej. Kazał ci być świadkiem takim, jak my wszyscy. Nie będziesz wiązała i rozwiązywała, ale masz mówić o tym, co widziałaś i słyszałaś. On pozwolił ci, abyś pierwsza przyniosła nam wieść o Jego zmartwychwstaniu. Wybrał ciebie, choć jesteś kobietą. Jego wola. Tu jednak pozostać nie możesz. Grozi ci śmierć. Zresztą tutaj nikt kobiety nie zechce słuchać. Jedź tam, gdzie poprzednio byłaś, na ziemie pogan. Wszędzie są duże kolonie synów Izraela. Im opowiadaj to, czego byłaś świadkiem...
Zanim jednak odeszła do Cezarei, gdzie sądziła, że znajdzie statek płynący do Italii, udała się pod bramę pałacu namiestnika. I tym razem przekupiła strażnika, aby przywołał służącą Klaudii.
– Och, moja droga – mówiła żona Piłata – jak się cieszę, że cię widzę. Już się bałam o ciebie. Ci ohydni ludzie, którzy tak uparcie domagali się śmierci Nauczyciela, mordują teraz skrycie tych, którzy Go czcili. Mówił mi Poncjusz, że padli ofiarą skrytobójców nawet ludzie znaczący. Chętnie ukarałby za to arcykapłana. Ale ma związane ręce. Sanhedryn posłał wielkie dary Witeliuszowi i tym umocnił jego opiekę nad sobą. A każdy raport Witeliusza idzie do Makrona i ten go odpowiednio przedstawia cesarzowi. Biedny Poncjusz... Nie potrafię go kochać, ale mi go żal. Od czasu sądu nad Nauczycielem ogromnie się zmienił. Jest nieustannie chory i podniecony. Boję się, że może uczynić coś, czym sobie jeszcze bardziej zaszkodzi. Przywykłam do niego... I myślę, że i on nie potrafiłby beze mnie żyć. Ja jedna potrafię wyrwać go z jego czarnych nastrojów. Wierz mi, on naprawdę chciał ocalić Nauczyciela. Gdyby tłum stanął przeciwko kapłanom i faryzeuszom... Ale on poszedł za nimi! Poncjusz spełnił wolę Żydów – ci jednak tym bardziej go nienawidzą...
Westchnęła ciężko. Klaudia także zmieniła się od czasu, kiedy ją Magdalena ostatni raz widziała. Jej delikatna uroda znikła przygnieciona smutkiem.
– A teraz chcesz odjechać? – pytała Magdalenę.
– Tak.
– Żałuję, że ciebie nie będzie, ale myślę, że dla twego bezpieczeństwa lepiej, abyś odjechała. Dokąd chcesz się udać?
– Myślę, że popłynę do Pompejów. Żyjąc w domu Lucjusza poznałam trochę rodzin żydowskich...
– W takim razie zobaczysz może Lucjusza...
– Lucjusza? Mówiłaś, że jest zesłany na wyspę.
– Pozwolono mu wrócić! Ale to dlatego... – ciężki szloch targnął piersią Klaudii – że jest dotknięty straszną chorobą. Trądem...
– O, Addonai!
– Wrócił, ale jak wiesz, wszystko, co posiadał, zostało skonfiskowane. Jest w nędzy. Jeden z jego wyzwoleńców zaopiekował się nim...
– Zobaczę go – powiedziała stanowczo.
Lucjusz umarł w pierwszych latach panowania cesarza Nerona.
Gdy Magdalena przybyła do Pompejów przed piętnastu laty, musiała długo szukać, zanim odnalazła Lucjusza w wiejskim ergastulum należącym do Agatoklesa, wyzwoleńca i dawnego zarządcy insuli Prokulusów. Kiedy dom Lucjusza został zabrany przez urzędników cesarskich, Agatokles umiał ukryć różne cenne przedmioty i kosztowności, dzięki czemu stał się człowiekiem bogatym. Używał nabytych dóbr przekonany, że żaden Prokulus nie upomni się o swoją własność. Kiedy Lucjusz jednak, wynędzniały długim zesłaniem i chorobą, z ostrzegającą tabliczką na szyi pojawił się w Pompejach, Agatokles po chwilowym przerażeniu, uznał, że rzeczą słuszną będzie ukrycie swego dawnego pana w wiejskim folwarku. Zapewniając mu egzystencję, usprawiedliwiał władanie nabytymi dobrami. A jednocześnie krył istnienie Lucjusza przed strażnikami miejskimi, którzy pilnowali, aby ludzie dotknięci straszną chorobą nie pojawiali się na ulicach szczęśliwego miasta.
To w tym wiejskim zaciszu, po długim szukaniu, Magdalena odnalazła wreszcie Lucjusza. Zanim jednak do tego doszło, dokonały się w jej życiu pewne sprawy. Przybywszy do Italii, zgodnie z poleceniem Piotra, szukała znajomych rodzin żydowskich, aby móc im opowiedzieć o Nauczycielu i Jego Nauce. Żydów znalazła wielu: liczba rodzin żydowskich jeszcze się powiększyła na wybrzeżu koło Neapolis. Przybywali z różnych stron, ale najwięcej przybyło ich z Rzymu po edykcie cesarza Klaudiusza, który rozgniewany na wybuchłe w gminie żydowskiej spory, kazał wypędzić ze stolicy pewną liczbę najuboższych rodzin żydowskich.
Spory, które podzieliły żydów rzymskich, dotyczyły Osoby Nauczyciela. Wraz z Żydami przeniosły się one nad zatokę. O tym, o czym Magdalena usiłowała mówić, nikt nie chciał słuchać. Głoszenie, że Nauczyciel zmartwychwstał i to, że mówiła o Nim kobieta – wywoływało straszne oburzenie. Potraktowano ją wrogo. Musiała się kryć, aby uniknąć pobicia, może nawet śmierci. Utraciła wszelkie oparcie wśród swoich.
Gdy Żydzi odsunęli się od niej, rodziny pogańskie, które pamiętały ją z dawnych czasów, przyjęły ją bardzo życzliwie. Znalazła gościnę w ich domach. Ludzie słuchali chętnie jej opowiadań o Nauczycielu, o Jego nauce, o Jego zmartwychwstaniu. Ona jednak była w rozterce. Nie wiedziała, czy wolno jej o tych sprawach opowiadać poganom. Pamiętała o słowach Piotra.
Wreszcie dowiedziała się, gdzie może znaleźć Lucjusza.
Nie mogła go poznać. Ten młody mężczyzna stał się starcem na trzęsących nogach. Był niewidomy. Trąd rozłożył jego ciało, pokrył je cuchnącymi ropą wrzodami. Nie mógł uwierzyć, że to ona stoi przed nim. Musiała go o tym wiele razy zapewniać. Kiedy się wreszcie z tym pogodził, zażądał, aby natychmiast od niego odeszła.
– Idź sobie! – oświadczył. – Nie chcę, abyś była przy mnie, abyś na mnie patrzyła. Jestem śmierdzącym trupem, a ty na pewno pozostałaś dalej młodą, piękną kobietą. Nie chcę, abyś się nade mną litowała! Odejdź! Od dawna powinienem był skończyć ze sobą...
– Nie odejdę Lucjuszu. Będę się tobą opiekowała. Tyle ci zawdzięczam.
– Mnie? – wybuchnął urągliwym śmiechem. – Mnie? Zwariowałaś? Zabiłem twego kochanka, a ciebie zrobiłem swoją nałożnicą!
– Uczyniłeś mnie wolną kobietą.
– Gdy cię wyzwoliłem, powinienem się był z tobą ożenić. Żadna kobieta nie dała mi tyle radości co ty... Nie umiałem odwzajemnić twojej miłości.
– Tak jest z każdym z nas... Ale na miłość nigdy nie jest za późno. Nie możemy się kochać, jak mężczyzna z kobietą, ale możemy pozostać przyjaciółmi. Chcę zresztą pozostać przy tobie, aby cię nauczyć Prawdy, którą poznałam...
– Co to za Prawda?
– Nauka Proroka z Nazaretu.
– Chcesz zrobić ze mnie Żyda?
– On powiedział, aby przychodzili do Niego wszyscy: Rzymianie, Grecy, Samarytanie, Syryjczycy... Kiedyś słyszałam, jak opowiadał historię o tym, jak Samarytanin wspomógł Judejczyka, którego napadli zbójcy. Nie odwrócił się od poranionego, jak odwrócili się kapłan i lewita, nie żałował starań... Czy nie znaczyło to, że Judejczyk powinien pomagać także Samarytaninowi?
– O kim ty opowiadasz?
– Nosił imię Jezus. W Judei mówili niektórzy, że był oczekiwanym przez Izraela Mesjaszem...
– Mesjaszem nazywali wasi Szymona, którego bandę rozbiłem. To on, jak mi mówili jeńcy, miał być tym kimś, który uczyni Żydów panami świata.
– Nie tylko Szymon i jego ludzie tak myśleli. Ale jeśli Jezus był Mesjaszem, to przyniósł coś zgoła innego. Nie pozwolił nienawidzić. Kazał kochać...
– Kazał, aby Żydzi kochali Jego?
– Nie, nie tylko Żydzi... Widzisz, Lucjuszu, ja nie rozumiem wszystkiego... Ale On wiele razy dawał do zrozumienia, że kocha wszystkich... A kiedy znowu przyjdzie – przyjdzie dla wszystkich i obdarzy szczęściem wszystkich, którzy w Niego będą wierzyli.
– Przyjdzie? Jak to przyjdzie, gdzie On jest?
– Nasi zmusili Piłata, aby Go kazał ukrzyżować. Umarł na krzyżu. Ale zmartwychwstał...
– Opowiadasz jakieś bajki.
– To nie bajka, Lucjuszu. Ja Go widziałam.
– Widziałaś Go po ukrzyżowaniu?
– Tak.
– To niemożliwe!
– Wielu tak mówiło. Nawet Jego uczniowie, ale potem musieli uwierzyć.
– W takim razie, kim On jest?
– Synem Najwyższego.
– To znaczy Boga? Wiem, wam Żydom nie wolno wymieniać Bożego Imienia. Wierzycie, że jest tylko jeden niewidzialny Bóg.
– Jest tak, jak powiedziałeś. Czciciele Izydy także wierzą, że Ozyrys umiera i zmartwychwstaje... Tu, w Pompejach, jest wielu wyznawców tej religii.
– Ozyrys zmartwychwstaje dla nich co roku o tej samej porze. Jest to tylko symbol. Jezus zmartwychwstał i odszedł do nieba. Ja Go widziałam... Widziałam, jak ciebie widzę. I przyjdzie znowu, aby okazać wszystkim Swoją miłość. Ci, co Go poznali, wołają codziennie: maran atha, przyjdź!
Zamyślony tarł swe pokryte wrzodami czoło.
– I ty w to wierzysz? – zapytał.
– Wierzę...
– I chcesz, abym Go czcił?
– Abyś w Niego wierzył. I abyś wołał codziennie razem ze mną: przyjdź.
Czas jakiś milczał.
– Słuchaj, Magdaleno, mówiłaś, że On uzdrawiał chorych, czy tak?
– Tak, wielu uzdrowił.
– A czy byli wśród nich dotknięci trądem?
– Bywali. I On ich także uzdrawiał.
– Czy gdyby żył i gdybym stanął przed Nim, czy byłby mnie uzdrowił?
Teraz ona zwlekała z odpowiedzią.
– Mógłby cię uzdrowić... Na pewno... Ale czasami... – szukała słów dla wypowiedzenia swojej myśli. – Czasami chciał od człowieka czegoś więcej... Nie wiem, czy mnie rozumiesz? Swoim cierpieniem zapłacił za nas. Ale pozwala, aby człowiek także, dla Niego...
– Rozumiem – przerwał jej. – Dobrze. Będę z tobą codziennie o świcie wołał: maran atha!
Magdalena, decydując się na pozostanie przy Lucjuszu i pielęgnowanie go, miała szersze plany.
Przez swoich pompejańskich przyjaciół dotarła do zwierzchnika miasta. Przedstawiła mu propozycję. W mieście radości i rozkoszy nie brakło również nędzy. Setki żebraków siadywało na schodach świątyń. W ubogich dzielnicach widywało się dzieci nienormalne, dotknięte rozmaitymi kalectwami. W walących się budach leżeli schorowani starcy, którymi nikt się nie opiekował.
Magdalena, która przywiozła ze sobą nieco pieniędzy, otrzymanych za sprzedany w Betanii dom, od pierwszej chwili przybycia do Pompejów wspomagała nędzarzy. Teraz postanowiła zakupić folwark na zboczu góry, w którym przebywał Lucjusz, i tam sprowadzić wszystkich potrzebujących opieki. Zaproponowała edylom, że jeśli zapewnią egzystencję przebywającym na folwarku ludziom, ona roztoczy nad nimi opiekę. Projekt Magdaleny został przyjęty. Miasto było bogate – gotowe zapłacić za to, aby nie patrzeć na nędzę. Folwark został zapełniony samotnymi starcami i matkami z chorymi dziećmi. Wśród nich Magdalena mogła ukryć Lucjusza. Nie był zresztą jedynym trędowatym – miała także innego, starego marynarza, który nabawił się choroby w swych podróżach.
Praca w kolonii chorych nie układała się łatwo. Ludzie sprowadzeni wcale nie byli z tego zadowoleni. Ci, co mogli, uciekali z powrotem do Pompejów. Inni napełniali dom skargami i pretensjami. Magdalena liczyła, że matki, które przyszły z dziećmi, pomogą jej w pracy przy obsłudze chorych i niedołężnych. One jednak narzekały najgłośniej – i jak mogły uchylały się od wszelkiej roboty. Zasiłki ze strony miasta nie napływały regularnie; nie okazały się przy tym dostatecznie duże. Miasto bogaczy było miastem skąpców. W Pompejach dużo się budowało – każdy nowo wybrany zwierzchnik miasta pragnął zostawić pamiątkę swego urzędowania. Budowali także poszczególni obywatele, ale na dom opieki żałowano pieniędzy.
Jednakże w ciągu lat działalność domu opieki z wolna się ułożyła. Znalazło się kilka kobiet, które przyszły pomagać Magdalenie. Z pomocą mogących jeszcze pracować osób rozpoczęto uprawę ziemi. Grunt był podatny pod uprawę winorośli i warzyw. Dzięki bogatym zbiorom utrzymanie kolonii stało się łatwiejsze.
Wśród ubogich, zgromadzonych w domu opieki, była tylko jedna dziewczyna żydowska, matka chłopca z rozdętą głową i niedowładem nóg. Mały Synche łaził na czworakach i wydawał dźwięki zrozumiałe tylko dla matki. Ruta kochała go jednak bardzo. Jej bez żadnych obaw Magdalena mogła mówić o Nauczycielu i Jego nauce. Dziewczyna przyjmowała z radością opowiadania Magdaleny. Ale gdy powiedziała o tym, co słyszała, Żydom w mieście i na nią także zostało rzucone przekleństwo.
Zajęta od rana do wieczora pracą przy domu, Magdalena rzadko bywała w Pompejach. Lata biegły – a ona nawet nie wiedziała, co się dzieje na świecie. Jedynie wieści o zmianach na tronie cesarskim dochodziły do niej, gdyż przy każdej zmianie odbywały się w mieście wspaniałe uroczystości i budowano nowe świątynie oraz pomniki.
Jej młodość minęła. Dawne sprawy życia skryły się w mroku zapomnienia. Jedna tylko rzecz pozostała żywa: pamięć o Nauczycielu i miłość do Niego. Codziennie, gdy wschodziło słońce, przywoływała Go słowami: maran atha! Żyła myślą o Jego powrocie.
Pewnego dnia Magdalena zobaczyła przed furtką w murze otaczającym kolonię, dwóch mężczyzn. Jeden był młodym chłopcem, drugi – dojrzałym urodziwym mężczyzną. Gdy otwierała furtkę i popatrzyła w twarze przybyłych, wydało jej się, że twarz starszego jest jej znajoma. On także tak jakby ją poznał. Uśmiechnął się szeroko i powiedział:
– Witaj Magdaleno. Pokój z tobą.
– I z tobą, panie – odpowiedziała. – Lecz powiedz, kim jesteś. Wydaje mi się, że cię znam.
– Nie poznałaś mnie? Ja jednak ciebie poznałem od razu, choć lata cię bardzo zmieniły. Jestem Marek, syn Joanny wdowy.
– Och, Marku! – objęła go ramieniem i ucałowała. – Teraz cię poznaję. – Przyglądała mu się. – Jednak naprawdę zmieniłeś się. Nie tylko nie jesteś już chłopcem, jakiego pamiętam. Nabrałeś jakiejś powagi... Chodź, wejdź do naszego domu, spocznij. Musisz mi wszystko o sobie opowiedzieć.
Gdy już siedzieli przy stole, na którym leżały chleb, ser i wino z własnej tłoczni, zapytała:
– Przyszedłeś tu przypadkiem?
– Ależ nie. Powiedziano mi, że jesteś tutaj.
– Kto ci o mnie powiedział?
– Chrześcijanie w Puteoli.
– Chrześcijanie? Kogo tak nazywasz?
– Chrześcijanami nazywamy się my, uczniowie Jezusa Chrystusa.
– To w Puteoli są chrześcijanie?
– Są. Wiedzą o tobie i twojej pracy tutaj.
– Lecz tutejsi Żydzi odepchnęli mnie. Nie chcieli słuchać o Nauczycielu.
– Tak jest wszędzie. Pni nie chcą w Niego uwierzyć.
– A w Puteoli jest inaczej?
– W Puteoli nie ma Żydów. Chrześcijanie tamtejsi pochodzą z pogan. Ochrzcił ich niedawno Paweł...
– Paweł? Kto to taki? Nie znam żadnego Pawła.
– Paweł miał przedtem imię Szaweł i był faryzeuszem z Tarsu. Przybywszy do Judei okazał się wielkim wrogiem wyznających Jezusa. Z polecenia Sanhedrynu jeździł po kraju, szukał ochrzczonych, wydawał ich władzy... Ale nagle zmienił się. Ukazał mu się Jezus. Z wroga stał się najgorętszym Jego wyznawcą. Ledwo uszedł śmierci, bo faryzeusze chcieli go zabić. Teraz głosi wszędzie, że Nauczyciel jest Mesjaszem.
– I mówi o Nim poganom?
– Tak.
– A co Piotr i inni uczniowie na to?
– Powstała z tego powodu cała burza. Ale Piotr w Cezarei był świadkiem, jak Duch Święty zstąpił na gromadę pogan. Uznał to za znak, że także im trzeba udzielać chrztu i nauki. Przecież Jezus powiedział: idźcie na cały świat...
– Zawsze mi się wydawało, że należy mówić wszystkim o Nauczycielu. Ale nie śmiałam... Jestem tylko kobietą... Założyłam tutaj dom dla ubogich i chorych. Nie ma w nim chrześcijan...
– Tych, których uważasz, że można ochrzcić, chętnie ochrzczę. Włożono na mnie ręce i mam prawo to czynić. Ochrzciłem już wielu Greków, Syryjczyków, Fenicjan, Macedończyków, Rzymian...
– Zatrzymasz się tu u nas?
– Mogę zostać do jutra. Czeka mnie jeszcze daleka droga.
– Dokąd idziesz?
– Do Rzymu.
– Czy zechcesz mi powiedzieć po co?
– W Rzymie jest Piotr. On jest naszym zwierzchnikiem. On decyduje, gdzie mamy iść, kogo nauczać. Idę, aby otrzymać od niego wskazanie, co mam robić. Może każe mi zostać przy sobie? Także Paweł jest w Rzymie. Został uwięziony w Jerozolimie, ale jako obywatel rzymski odwołał się do sądu cesarskiego. Paweł jest dzielnym nauczycielem, ale trochę trudnym człowiekiem... Podróżowałem razem z nim, nie zawsze się jednak zgadzaliśmy... Wiesz, Magdaleno, myślę, że ty także powinnaś się udać do Rzymu, do Piotra. To piękna robota, którą tutaj wykonujesz. Ale mało jest ludzi, którzy, jak ty, widzieli Nauczyciela, rozmawiali z Nim... Ci, którym o Nim mówimy, inaczej zupełnie słuchają, gdy możemy im powiedzieć: widzieliśmy na własne oczy...
– On powiedział wtedy, pewno pamiętasz: błogosławieni, którzy nie widzieli a uwierzą.
– Dobrze pamiętasz każde Jego słowo. Ja także pamiętam, gdy to mówił. Ale myślę, że nie zaprzeczam Jego słowom, gdy chcę ludziom trochę pomóc. Żydzi uważają opowiadanie o zmartwychwstaniu za gorszące. Poganie się z niego śmieją. Inaczej wygląda, gdy ty lub ja możemy powiedzieć: „My to sami widzieliśmy”.
– Gdy przybiegłam od grobu i zaklinałam się, że Go widziałam, uczniowie nie chcieli uwierzyć.
– Tym trudniej uwierzyć postronnym ludziom. Ktoś niedawno sprzeciwił mi się i powiedział: „On nigdy nie istniał. Wymyśliliście Go.”
– Jak człowiek mógłby wymyślić Kogoś takiego?
– Więc widzisz. On i tobie kazał świadczyć. Dlatego mówię ci, idź do Piotra. Jestem pewien, że ci powie to samo.
Skinęła milcząco głową. Ale nic nie powiedziała.
Gdy zbliżał się wieczór Marek, Magdalena, prowadząca Lucjusza, oraz Ruta udali się na kraniec ziem należących do kolonii. Spod odkrytej skały biło w tym miejscu źródełko.
W powietrzu panowała wielka cisza. Po pogodnym niebie żeglowały małe, różowe obłoczki. Słońce zsunęło się nisko i dogasało na horyzoncie niby zapomniane ognisko.
Marek modlił się z rozłożonymi szeroko rękami. Jego sylwetka na tle nieba przypominała krzyż. Mówił:
– Jezu Chryste, nasz Panie i Zbawco. Przyjmij, proszę, tych ludzi, którzy stoją przede mną do grona Twoich sług... Spraw, aby od tej chwili wiedli życie nienaganne, strzegąc się zła, a pełniąc we wszystkim Twoją wolę. Niech staną się podobni do drzew, które rosną nad dającą życie wodą i wydają swój owoc we właściwej porze. Zachowaj ich od złości świata, daj im moc ducha i miłość, abyś, gdy przyjdziesz, znalazł ich wiernymi Tobie...
Zaczerpnął wody kubkiem. Ruta uklękła. Lucjusz schylił się nisko. Wylewając wodę na ich głowy powiedział:
– Chrzczę was w Imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego...
Od morza, które leżało u ich stóp, powiał lekki wiatr. Na nieograniczonej wzrokiem powierzchni wody leżały drżące płaty blasku. W cichym powietrzu słychać było dochodzące z miasta dźwięki muzyki i hałaśliwe śpiewy. Jak prawie codziennie obchodzono święto jakiegoś boga czy jakąś uroczystość. Znowu nadleciał powiew orzeźwiającego wiatru. Przeczesał gęstwę krzewów winnych, porastających terasy wznoszące się piętrami na zboczu. Tylko sam szczyt góry tworzył piramidę skalną, sponad której unosił się lekki dymek niby z przygasłej kadzielnicy.
Marek zbliżył się do Lucjusza, który stał nieruchomo oparty na lasce.
– Cieszę się, że stałeś się jednym z nas – powiedział. – Jezus będzie się tobą opiekował. Widzi twoje cierpienia. Znoś je cierpliwie. Przyjdzie niedługo chwila, że skończą się, a wtedy otrzymasz w nagrodę miejsce w Jego Królestwie. On także cierpiał – i wiemy, jak straszne to były cierpienia. Jest Bogiem, więc mógł się od nich wyzwolić. Ale On zgodził się cierpieć, aby Jego rany uleczyły nasze rany. Zmazał nasze zło Swoją ofiarą. I każdy, kto cierpliwie znosi cierpienia, może mieć nadzieję, że dołączą się one do Jego Ofiary...
Lucjusz przytakiwał kiwnięciami głowy słyszanym słowom. Gdy Marek skończył mówić, podniósł głowę. W zamierającym świetle dnia widać było jego przerażającą twarz, rozlaną, napuchłą, pokrytą wrzodami. Choroba wyżarła nos i oczodoły. Włosy z głowy wypadły. Z rozchylonych, przypominających ranę ust dobywał się odór. Co chwilę przesuwał po swędzących policzkach dłonią, pozbawioną palców.
– Nie mogę go zostawić – myślała – nie mogę odejść. Nauczyciel powiedział, że i ja mam świadczyć. A jednak i On, gdy przychodzili do Niego cierpiący, przestawał mówić i pochylał się nad ich cierpieniem. Nie mogę inaczej...
Ale kiedy w rok później Lucjusz umarł, powierzywszy kolonię opiece Ruty, wyruszyła do Rzymu.
Drogi prowadzące do Rzymu pełne były zmierzających do miasta ludzi. Ciągnęły całe rodziny, wioząc swój mizerny dobytek na wózkach lub na grzbiecie osła.
Na jednym z postojów zauważyła gromadkę mężczyzn, którzy modlili się z rozłożonymi w krzyż ramionami. Dosłyszała jak powtarzają: „maran atha! maran atha!”
Podeszła do nich. Powiedziała:
– Jesteście chrześcijanami? Ja także jestem chrześcijanką.
Zamiast okazać radość, spojrzeli na nią jakby przestraszeni. Jeden z mężczyzn, wyglądający na starszego wśród towarzyszy, położył palec na ustach.
– Jesteś nieostrożna, kobieto – powiedział. – To prawda, że jesteśmy chrześcijanami. – Rozchylił tunikę i pokazał zawieszony na szyi drewniany krzyżyk. – Ale o tym nie należy głośno mówić.
– Wybaczcie. Nie wiedziałam – tłumaczyła się.
Jej wiek, wygląd i ton głosu musiały obudzić w nim zaufanie, gdyż powiedział:
– Nie wyglądasz na donosicielkę, chociaż, wydaje mi się, że jesteś Żydówką. Czy idziesz sama?
– Sama.
– Do Rzymu?
– Tak.
Resztka nieufności walczyła w nim z chęcią okazania życzliwości.
– A skąd idziesz?
– Z Pompejów. Mieszkam tam od wielu lat. Zajmuję się pielęgnowaniem chorych. Nie wiem, co się dzieje w Italii. Nie sądziłam, że wiara w Jezusa jest zakazana.
– Zakazana nie jest – przyznał. – W Italii zresztą tyle wierzeń, ilu ludzi. O nas niewiele kto wie. Uważają nas za wyznawców religii żydowskiej. Tylko widzisz, kobieto, to właśnie Żydzi są nam najbardziej wrodzy. Wyglądasz na Żydówkę. Czy jesteś nią?
– Jestem. I wiem o tej wrogości. W Judei nawet prześladują chrześcijan. Zabili jednego z uczniów Nauczyciela. Cóż jednak mogą zrobić chrześcijanom tutaj?
– Głoszą o nas, gdzie tylko mogą, że jesteśmy nieprzyjaciółmi ludzi, że pragniemy ich śmierci i że zatruwamy im wodę... Wielu Żydów jest w teatrach i mimach. W przedstawieniach drwią z nas, głoszą, że czcimy oślą głowę, że na naszych zebraniach uprawiamy rozpustę i rozmaite bezeceństwa. Wszystkie te kłamstwa stworzyły przekonanie, iż nie ma plugawszej religii jak nasza wiara. Wielu nami pogardza.
– Lecz słyszałam, że liczba wyznawców Jezusa ciągle wzrasta.
– To prawda.
– Więc mimo oszczerstw wiara rozwija się?
– Jesteśmy coraz liczniejsi. Są wśród nas nawet ludzie z pałacu cesarza. Tym niemniej, oszczerstwa docierają do władz. Wolimy się nie narażać.
– Jednak cesarz jest podobno łaskawy.
– Cesarz Neron stara się bardzo o miłość swoich poddanych. Wiele buduje. Kazał wznieść wspaniały cyrk na polach watykańskich i otworzył dla ludu w pobliżu cyrku piękny ogród. Sam jest śpiewakiem i poetą. Staje także jako zawodnik do wyścigów kwadryg. Ogromnie lubi oklaski. Dla oklasków gotów jest zrobić wszystko. Nigdy w Rzymie nie było tylu widowisk, co teraz, i tak obfitego rozdawnictwa. Toteż, jak widzisz, ludzie ściągają ze wszystkich stron do miasta. Ostatnie lata były latami nieurodzaju. Ale tym, którzy oklaskują cesarza, głód nie zajrzy w oczy. Otrzymają mąkę i oliwę bez potrzeby pracowania na nie. Ludzie porzucają rolę i śpieszą całym tłumem. Po co się męczyć, gdy w mieście będą mieli wszystko bez wysiłku?
Przez chwilę siedziała bez słowa rozmyślając nad tym, co usłyszała.
– Jednak – powiedziała – człowiek powinien pracować nie tylko dla pieniądza. Zawsze jest co do zrobienia dla innych...
– Oczywiście, że masz rację. Jesteś już niemłodą kobietą i widać po tobie, że pracujesz ciężko. My nie idziemy do Rzymu, jak ci wszyscy, by żyć z łaski cesarza. Wracamy do siebie. Pracujemy przy wyładowywaniu towarów, które przywożone są barkami do portu w Ostii. Nasz przedsiębiorca wysłał nas do Ancjum, abyśmy zajęli się przeładowaniem cennego ładunku win. Wykonaliśmy naszą robotę i wracamy.
Podczas gdy mężczyzna rozmawiał z Magdaleną, jego towarzysze rozpalili ognisko i zajęli się przygotowaniem posiłku. Byli to młodzi robotnicy o sympatycznych twarzach. Jeden z nich nałożył do glinianej miseczki trochę kaszy i kawałek ryby i podał uprzejmie Magdalenie.
– Posil się, kobieto – powiedział. – Jesteś sama, więc zjedz z nami wieczerzę. Nasz Pan polecił dzielić się z każdym potrzebującym.
Podziękowała serdecznie. Mężczyźni usiedli w krąg. Zanim zaczęli jeść, ten, który przedtem rozmawiał z Magdaleną, odmówił krótką modlitwę:
„Prosimy Cię, Panie, bądź wspomożycielem naszym, okaż zmiłowanie uniżonym, chorych ulecz, daj pokarm głodnym, wesprzyj słabych. Niech Cię znają wszystkie narody, że jesteś Bogiem jedynym, a Jezus Chrystus jest Synem Twoim, my zaś owcami z Twego pastwiska...”
Potem zwrócił się do Magdaleny:
– Nazywam się Euzebiusz. Czy zechcesz powiedzieć nam swoje imię?
– Mam na imię Miriam, ale przezwano mnie Magdaleną.
– I pochodzisz z Pompejów?
– Mieszkam tam od wielu lat. Pochodzę jednak z Judei, z miasteczka w bliskości Jerozolimy...
Wszystkie głowy zwróciły się w jej stronę. Patrzyli na nią z większą jeszcze niż poprzednio ciekawością.
– Jeżeli pochodzisz z Jerozolimy, a musisz mieć ponad trzydzieści lat – zapytał ten, który jej podał miseczkę z kaszą – może danym ci było zobaczyć naszego Pana, gdy jeszcze chodził po ziemi?
Skinęła głową. W ich oczach zapłonęła ciekawość.
– Widziałam Go – powiedziała. – Słyszałam, jak mówił. Rozmawiałam z Nim. Byłam także na Golgocie, gdy umierał. A potem zobaczyłam Go zmartwychwstałego...
Odłożyli jedzenie. Wybuchnęli gwałtownymi pytaniami:
– Więc widziałaś Go? Rozmawiałaś z Nim? I wtedy, gdy już zmartwychwstał?
– Tak...
Pytali na wyścigi:
– Jak wyglądał? Jaki był? Co mówił? Czy blask bił od Jego osoby? Czy widziałaś jakiś cud sprawiony przez Niego? Opowiedz! Opowiadaj!
Uśmiechnęła się wzruszona ich młodzieńczym entuzjazmem.
– Jakim był? Najpiękniejszym, najwspanialszym Człowiekiem. Nie było takiego na ziemi i nie będzie. To, co mówił, tego nie można zapomnieć. Widziałam, jak czynił cuda: leczył chorych, oczyszczał trędowatych, wskrzeszał umarłych...
– Widziałaś to na własne oczy? – wyrwało się któremuś ze słuchaczy. – Widziałaś to sama?
– Widziałam, jak was widzę – zapewniła. – Wiele uczynił cudów. Ale największych dokonywał w człowieku. Spojrzał na kogoś, powiedział: „więcej nie grzesz” – i człowiek stawał się od razu inny, niż był przedtem. Dostrzegał swoje winy i żałował za nie. Zło spływało z niego jak brud spływa z ciała pod strumieniem ciepłej wody. Niepotrzebny był blask wokół Jego Osoby. Wystarczyło spojrzenie, jedno słowo... Mógł uczynić wszystko, przecież jest Bogiem. Ale On dla nas, abyśmy Go mogli zobaczyć, ukrył się w postaci ludzkiej...
Mówiła długo. Zapadła noc, ale oni, choć wydawali się zmęczeni, nie przestawali pytać. Tyle rzeczy chcieli wiedzieć. To nie brak wiary kazał im stawiać pytania. Ten, w którego uwierzyli, był miłością. I nie żądał ofiar – jak bogowie pogańscy – ale czekał na miłość. Ciężko jest kochać i nie widzieć. Gdy się kocha, pragnie się zobaczyć przedmiot swojej miłości bodaj cudzymi oczami.
Była już druga godzina straży nocnej, gdy Euzebiusz rzekł:
– Nie będziemy cię dłużej męczyli naszymi pytaniami, Magdaleno. Musisz wypocząć, skoro jutro chcesz dotrzeć do Rzymu. To, o czym nam opowiadałaś, jest szczerą prawdą. Mogę tak powiedzieć, gdyż słyszałem kiedyś, jak opowiadał o Jezusie biskup Piotr, który był Jego uczniem. Mówił wszystko tak samo jak ty...
– Znałam dobrze Piotra... – powiedziała.
– Znałaś go? W takim razie na pewno zobaczysz go w Rzymie. Gdy znajdziemy się jutro w mieście, zaprowadzę cię do znajomego kapłana, który wie, gdzie trzeba szukać Piotra. Ale chcę cię jeszcze zapytać o jedno. Powiedziałaś, że nazywasz się Magdalena. Piotr opowiadał, że na kilka dni przed śmiercią Jezus był na wieczerzy u swego przyjaciela. I kiedy siedzieli przy stole, weszła siostra gospodarza, uklękła przy nogach Jezusa, wylała na Jego stopy cały flakon cennego olejku, a potem wytarła je własnymi włosami. Tym, którzy znajdowali się przy stole, nie podobał się czyn tej kobiety. Ganili ją, że postąpiła rozrzutnie, wydając wiele pieniędzy na olejek. Ale Jezus nie pozwolił nic mówić przeciwko kobiecie. Podziękował jej, że namaściła Jego Ciało na śmierć. Rzekł, że o tym, co uczyniła, będą kiedyś wiedzieli wszyscy na świecie. Piotr mówił, że ta kobieta nazywała się Magdalena. Tak jak ty. Może i ją znałaś?
– Znałam ją – powiedziała.
Wielki rybak objął ją po ojcowsku i przytulił do piersi.
– Jak się cieszę, że cię widzę – mówił. – Przez lata całe nie wiedziałem, co się z tobą dzieje. Bałem się, że może doścignęli cię twoi prześladowcy. Dopiero przed rokiem dowiedziałem się od Marka, że żyjesz i oddajesz się miłosiernym dziełom. Prawdziwie nie zapomniałaś nauk Jezusa. Pamiętasz, jak mówił, że najważniejszymi przykazaniami jest kochać Boga i kochać człowieka.
– Jednak mówił ci może Marek, że opiekując się cierpiącymi nie wiedziałam, czy wolno mi mówić im o Nauczycielu. Gdy odchodziłam, powiedziałeś mi, że mam iść do naszych braci i sióstr izraelskich.
– Tak ci powiedziałem, bo tak sądziłem, że ma być.
– Jednak On tyle razy mówił, że przyszedł do wszystkich i dla wszystkich wylał Krew.
Stary mężczyzna westchnął.
– I ty i ja kochaliśmy Go. Jednak kobieta ma widać czulsze serce: tyś Go pierwsza zobaczyła, gdy zmartwychwstał, pierwsza dostrzegłaś to, co my dostrzegamy dopiero teraz. Tak, masz słuszność: On przyszedł do wszystkich i dla wszystkich. Musimy nieść Jego naukę między ludzi. Dlatego z Jerozolimy udałem się do Antiochii, a z Antiochii przybyłem tutaj. Rzym jest stolicą świata, więc musi stać się Jego stolicą.
– Marek polecił mi, abym tu do ciebie przyszła.
– Dobrze zrobił. Cieszę się, że mogłem cię zobaczyć, póki jeszcze żyję...
– Nie jesteś młody, ale trzymasz się, jak widzę, znakomicie. Po co mówisz o śmierci, jakby była bliska?
– Zanim ci na to odpowiem, chodź na wieczerzę. Będziemy także łamali chleb...
– Och, Piotrze – zawołała. – Jak to dobrze! Tak bardzo tęskniłam za tym Chlebem przez wszystkie te lata!
– Więc chodź. Ten Chleb jest źródłem naszej siły. Musimy Go pożywać jak najczęściej, musimy Go dawać wielu, wszystkim, którzy Go pragną...
– Czemuż nie można Go zobaczyć inaczej?
– Jest nas coraz mniej, tych, którzy Go widzieli. Może gdy przyjdzie, nie będzie już z nas nikogo...?
– Myślisz, że nie zobaczymy Go przychodzącego?
– Czy ja wiem? Mówił: „Czuwajcie, czuwajcie, nie znacie dnia ani godziny”. I mówił także o rzeczach strasznych, które się wpierw będą działy. O tym, że będziemy prześladowani...
– Czy nie jesteśmy? Opowiadał mi Marek...
– Znosimy prześladowania ze strony tych, którzy nie chcą uznać w Jezusie Mesjasza. Ale również pełno jest zwad i zawiści między wierzącymi... Wierz mi, to są najboleśniejsze zwady. Opowiem ci o nich przy sposobności. To jednak nie to, co ma nastąpić...
Przez chwilę trząsł smutnie swoją głową, podobną do głowy lwa, wyłysiałą i tylko nad skroniami pokrytą kępami siwych kręcących się włosów.
– Oczekujesz ich? – zapytała.
– Tak. Są znaki... Tutejsi Żydzi z nienawiścią wciąż składają na nas doniesienia do władz. Teraz zdobyli sobie dostęp do żony cesarza. Została prozelitką...
– Znam Poppeę. Urodziła się i wychowała w Pompejach.
– Co o niej wiesz?
– Nic dobrego. Jest bardzo piękna. Ale ludzie w Pompejach uważają, że jest zła, zawistna, pamiętliwa. W domu Poppeuszów obchodzono się okrutnie z niewolnikami.
– Jest więc gorzej, niż myślałem. Cesarz jest w rękach żony. Spełnia wszystko, czego ona zażąda. W każdej chwili jakiś cios może spaść na nas.
Przeszli do sąsiedniej izby, do której zeszła się gromadka współpracowników Piotra. Byli wśród nich dwaj prezbitrzy Linus i Klet, był także młodziutki kapłan Klemens, który pełnił funkcję sekretarza Piotra. Patrząc po twarzach zebranych, nie dostrzegła ani jednej o rysach semickich – byli to wyłącznie Rzymianie lub Grecy.
Ucztującym usługiwały dwie stare kobiety. Magdalena chciała im pomagać, ale Piotr na to nie zezwolił.
– Dziś, Magdaleno – powiedział – jesteś naszym gościem. Zasiądź z nami do stołu.
– Czy jednak wypada, abym siadała obok kapłanów?
– Tutejsze obyczaje nie sprzeciwiają się temu. Weszliśmy w szeroki świat i trzeba nam we wszystkim, co nie jest grzechem, stosować się do miejscowych zwyczajów.
– Zmieniłeś się, Piotrze – powiedziała cicho, aby on tylko słyszał jej słowa.
– To prawda – przyznał równie cicho. – Ale to sam Jezus tego zażądał.
Gdy spożyli wieczerzę, Piotr wziął w rękę kielich z winem. Pochyliwszy nad nim głowę, mówił:
Dziękuję Ci, Ojcze Nasz,
za święty winny szczep Dawida,
który dałeś nam poznać przez Jezusa, Twojego sługę.
Tobie chwała na wieki...
Powtórzyli chórem:
– Tobie chwała na wieki.
Kielich poszedł w krąg między siedzących. Każdy pił z niego, jej także dane było przełknąć łyk wina, które już nie było winem. Przełykając myślała: To ta sama Krew, którą widziałam spływającą po krzyżu na Golgocie, która była na moich palcach, gdyśmy owijali Ciało całunem... Muszę w to wierzyć, choć tego nie widzę!
Potem Piotr wziął w dłonie pszenny placek, połamał go na kawałki. Odmówił modlitwę:
Dziękuję Ci, Ojcze,
za życie i za wiedzę,
którą nam dałeś przez Jezusa, Twego sługę.
Jak ten pokruszony chleb rósł ziarnem na polach.
A gdy został zebrany, stał się jednym,
tak niech zbierze się Kościół Twój ze wszystkich krańców ziemi
do Królestwa Twego.
Albowiem Twoja jest chwała na wieki,
przez Jezusa Chrystusa.
Powtórzyli:
Twoja jest chwała na wieki przez Jezusa Chrystusa.
Podchodzili do Piotra, a on kładł na ich dłonie ułamki chleba, który przestał być już chlebem. I ona przyjęła go. Znowu nie poczuła nic. Pozostawała tylko uparta, ślepa wiara.
A jednak... Jednak coś przekroczyło próg wiary. Posłyszała w sobie głos, który powiedział: „To jestem Ja, Magdaleno...” Wcale nie była pewna, czy te słowa wypowiedziała sama, czy też wypowiedział je ktoś inny. Głos odezwał się i zamilkł. A jednak jego pamięć pozostała i była trwalsza niż inne, przebiegające przez głowę myśli. Tamte zapalały się i znikały, niby spadające gwiazdy. Ta trwała – jak słońce. I ta pamięć napełniła ją dziwną radością.
Na zakończenie Piotr odmówił modlitwę:
Dziękujemy Ci, Ojcze Święty,
za wiedzę, za wiarę i nieśmiertelność,
które pozwoliłeś nam poznać przez Jezusa, Twego sługę.
Pamiętaj, Panie, o Kościele Twoim,
wybaw go od wszelkiego złego,
zgromadź go z czterech stron wiejących wiatrów.
Niech przyjdzie Twoja Łaska,
niech przeminie ten świat.
Maran atha!
Zawołali wszyscy wznosząc w górę ręce:
Maran atha!
Gdy znowu znalazła się jedynie z Piotrem, zapytała:
– Powiedz mi, Piotrze, co mam czynić? Po to tu do ciebie przyszłam.
Wsparł głowę na dłoniach. Wydawał się zamyślony, a może modlił się.
Spoza muru odgradzającego mały ogródek, w którym siedzieli, dochodził gwar głosów, krzyki, śmiechy, nawoływania przekupniów. Domek, w którym mieszkał Piotr, sąsiadował z obu stron z wysokimi sześciopiętrowymi kamienicami. Musiały posiadać wielu mieszkańców, gdyż na znajdujących się na zewnątrz schodach prowadzących na piętra kłębił się prawdziwy tłum wchodzących i schodzących. Dzielnica nadtybrzańska była dzielnicą ubogich. Przeważnie przybyszów ze Wschodu: Syryjczyków, Koptów, Fenicjan, Greków. Żydzi mieszkali osobno, nieco dalej, i tylko rodziny chrześcijańskie, aby uniknąć prześladowań, przeniosły się tutaj.
Wreszcie Piotr przerwał milczenie:
– Marek przysłał cię do mnie – i dobrze zrobił. Jak ci powiedziałem, jest nas coraz mniej, tych, którzy widzieli własnymi oczami i słyszeli swoimi uszami. Jakub, brat Jana, nie żyje. Inni z naszego grona rozeszli się po świecie. Miriam...
– Właśnie! Co z Miriam?
– Miriam umarła. Choć właściwie trudno tak powiedzieć. Jej ciało zniknęło...
– On Ją wskrzesił!
– Jestem tego pewien. Jednak nie zobaczyliśmy Jej więcej żywej. Zabrał Ją.
– Jaka szkoda!
– Może zabrał ją tylko sprzed naszych oczu? Była potrzebna i bardzo nam pomagała. Była dla nas oparciem. Gdy przyjdą trudne chwile, Kościół będzie Jej potrzebował... Ale wróćmy do ciebie. Jesteś tą, która widziała bardzo wiele. Ale jesteś kobietą... Gdy będziesz świadczyć o Jezusie, będzie to wywoływało zgorszenie...
– Sam jednak mówisz, że trzeba nam mówić wszystkim.
– Tak, na pewno. Ale widzisz: nie mogę dopuścić do rozdwojenia. Już zrodziły się podziały... On obiecał, że nic Kościoła nie zwycięży, a jednak powiedział także kiedyś: „Czy Syn Człowieczy, gdy przyjdzie, znajdzie wiarę na ziemi?” Kazał ufać i kazał czuwać. Kościół jest jak młoda roślina, która dopiero zapuściła korzenie w ziemi. Grozi jej tysiące niebezpieczeństw: wypalenia, zadeptania, zaduszenia przez chwasty. Przyszło mi na myśl, aby cię wysłać do Pawła...
– Mówił mi o nim Marek. Podobno jest uwięziony?
– Już jest wolny. Sąd cesarski uniewinnił go. Przebywa jeszcze w Rzymie, ale za parę dni odejdzie. Jemu szczególnie grozi wiele niebezpieczeństw, zresztą Pan przeznaczył go, aby niósł Jego Naukę między pogan. Jestem pewien, że Paweł nie będzie się lękał użyć ciebie do pracy.
Siedziała z pochyloną głową.
– Uczynię wszystko, co mi zlecisz – powiedziała. – Jeśli Paweł odchodzi, pewno będzie chciał, abym i ja odeszła...
– A ty wolałabyś zostać w Rzymie.
– Wolałabym zostać z tobą. Ty i Marek jesteście jedynymi, którzy mi zostali z tamtego życia...
– Poczułaś samotność? Rozumiem cię. Ale widzisz, mnie się wydaje, że każdemu z nas trzeba iść przez samotność... Musimy być jak ziarno: On rozsypie nas po polu i każde z nas będzie musiało umrzeć samotnie, aby w każdym miejscu wyrósł kłos i powstał z niego chleb...
– Mówiłeś, że tu będą groziły niebezpieczeństwa?
– Tak mi się wydaje i tak czuję... Ale niebezpieczeństwa, gdy przyjdą, będą groziły nie tylko w Rzymie. Będą nas chcieli skłócić, a potem zdeptać... Pojawią się fałszywi mesjasze. On przecież to zapowiedział...
Westchnęła, ale zaraz zapytała głosem pewnym:
– Kto mnie zaprowadzi do Pawła?
– Klemens. To bardzo dzielny młody kapłan. Jestem pewien, że Kościół będzie miał z niego pociechę. Może kiedyś obejmie po mnie biskupstwo rzymskie...?
– Nie odchodź, Piotrze! – zawołała. – Jesteś potrzebny.
– Nie odejdę póki nie będę musiał. Ale wtedy nad jeziorem Pan powiedział, że przyjdzie chwila, gdy mnie poprowadzą tam, dokąd nie chcę... Jego słowa muszą się spełnić. Minął czas nauki, kończy się czas działania, teraz musi nadejść czas cierpienia. Bez krzyża na końcu nic się dokonać nie może.
Mężczyzna był niewysoki, nędznie zbudowany i bardzo brzydki. Krogulczy nos sterczał nad wysuniętymi do przodu i obwisłymi wargami. Chociaż był człowiekiem młodym, jego twarz ciemna, spalona na brąz i jakby wyszlifowana wiatrem, była zryta zmarszczkami i zdawała się należeć do starca. Miał krótką, nieporządną brodę. Wytarte włosy lepiły się do czoła. Ubrany był w kuttonę z rękawami, które opadały na dłonie. Także nadgarstki miał owinięte bandażami. Wyglądały z nich długie, ciemne, bardzo ruchliwe palce. Siedział przy krosnach i nie przestawał tkać ciężką, namiotową materię, z której znana była Cylicja.
Przywitał Magdalenę prawie opryskliwie:
– Wiem, słyszałem o tobie. I co? Przysyła cię do mnie Piotr? Przecież wie, że nie chodzę z kobietami. Inni chodzą – ja nie. Obywam się bez kobiecych posług. Robię wszystko sam. Nikomu nie lubię być ciężarem. Nie chcę niczego za naukę.
Każde zdanie przedzielone było klaśnięciem czółenka. Nie odrywał oczu od roboty. Teraz jednak na chwilę podniósł głowę. Ale nie patrzył jej w twarz. Jego błękitne oczy trzymane były na wodzy niby niecierpliwy koń.
Także na chwilę przerwał pracę. Wierzchem dłoni otarł spocone czoło. Zauważyła, że bandaż na nadgarstku miał czerwoną, przebijającą przez płótno plamę.
– Więc dobrze – rzekł, jakby odpowiadał sobie. Głos jego brzmiał teraz mniej odpychająco. – Siadaj – wskazał jej na mały stołek o trzech nóżkach. – Opowiedz, o co chodzi. Ale krótko – zastrzegł – szkoda czasu.
Starała się mówić zwięźle, jak tylko potrafiła. Opowiedziała o swojej pracy w Pompejach, o odepchnięciu przez gminę żydowską, o stosunkach z poganami, o swych wątpliwościach. Słuchał jej nie przestając tkać. Gdy skończyła, rzekł: – Więc twoi cię odepchnęli, ponieważ jesteś chrześcijanką i kobietą?
– Tak...
– A ty chciałabyś mówić o tym, co widziałaś i słyszałaś... – To nie było pytanie. – Widziałaś to, czego ja nigdy nie widziałem... On mówił inaczej do każdego z nas... Pewno słyszałaś o tym, że walczyłem przeciwko Niemu? Ale wierzyłem, że tak trzeba, że Jego nauka zagraża Pismom i Prorokom... On mnie obalił, oślepił, zwyciężył. Pozwolił zrozumieć. A potem zaprzągł do Swojej służby. Biada mi, gdybym nie czynił tego, co On nakazuje! Z wami było inaczej, prościej... Zwykłe ludzkie słowa powoli przemieniały się w rozkaz. Na mnie wezwanie spadło jak piorun... Mówiono mi, że zanim cię zawołał, byłaś grzesznicą. Czy to prawda?
– Prawda. Byłam wielką grzesznicą. Aż trudno mi uwierzyć, że On mógł mi moje grzechy wybaczyć. Bo przecież musiał je znać...
Po ciemnej twarzy Pawła przeleciał błysk uśmiechu.
– On o wszystkim wie. Ale czasami myślę, że On woli wybaczać wiele niż mało.
– Ale ja naprawdę czyniłam wiele zła – zapewniała zaniepokojona, że może wziąć jej słowa za przekorną przechwałkę. – Służyłam pogańskiemu bożkowi. Byłam jego kapłanką. Składałam ofiary. Uprawiałam prostytucję. Namawiałam do niej kobiety. Zabijałam...
Wyrzucała to z siebie, jakby wypluwała grudki krwi z gardła. Potwierdzał każde jej słowo skinieniem głowy.
– Dlaczego to czyniłaś? – zapytał kiedy skończyła.
Patrząc w płytki, którymi wyłożona była posadzka, powiedziała:
– Poszłam za Szymonem myśląc, że tak trzeba... Wyobrażałam sobie, że służę Najwyższemu, a służyłam człowiekowi... Najwyższy nie chciał takiej służby. Odrzucił nas. Pozwolił, aby Szymon zginął, by jego ludzie rozproszyli się. A mnie oddał w ręce Rzymian... Ale nie pozwolił na zwyczajną miłość... Skoro był taki, myślałam, postanowiłam Go porzucić. Służyć innemu...
– A czego chcesz teraz?
– Odpłacić Mu za moje odejście. Choć taka byłam, On mnie kochał. Przebaczył mi, za Jego miłość muszę Mu dać...
Zrobiła beznadziejny gest dłońmi wyrażający nieumiejętność wypowiedzenia swoich myśli do końca. Znowu pokiwał głową.
– Rozumiem cię – rzekł. – Masz słuszność. Nie można przyjąć rzeczy tak wielkiej bez dania czegoś w zamian... A dać można tylko wszystko... Całego siebie...
Zamilkł i tylko trzaskał krosnami, pracując nieprzerwanie. Czarna materia kłębiła się u jego stóp. Jego oczy, w czerwonych obwódkach powiek, wydawały się zmęczone. Na piersiach, przez rozchyloną kuttonę, widać było sine pręgi. Wiedziała, że był kilka razy biczowany i kamienowany.
– Czy to prawda – zapytał nagle – że to ty zobaczyłaś Go pierwsza po zmartwychwstaniu i ty przybiegłaś z tą wiadomością do uczniów?
– Uczynił mi rzeczywiście tę łaskę...
– Posłużył się kobietą...
– Czy kobieta nie potrafi kochać?
– Och, kochać na pewno potrafi. Nawet lepiej niż mężczyzna. A jednak On nie kobietom polecił nauczać...
W jej słowach zadźwięczała gorycz, gdy powiedziała:
– Gdy służyłam Dionizosowi, uważano za słuszne, że głoszę naukę o nim...
– To był tylko bożek. I mówiłaś do Greków... Ja byłem faryzeuszem. Faryzeusze są wierni przepisom...
– Powiedział kiedyś, że faryzeusze odcedzają komara, a przełykają wielbłąda...
Uśmiechnął się.
– Używał powiedzeń, które uderzały prosto w serce. A ty wiele pamiętasz...
– Czy można Jego słowa zapomnieć?
Krosna trzaskały, czółenko przemykało się między palcami, podobne do biegającej myszy.
– Dobrze – powiedział nagle. – Pojutrze odpływam z Ostii. Popłyniesz z nami.
– Dokąd?
Uśmiechnął się.
– W stronę, gdzie na zachodzie kończy się świat.
Mały grecki stateczek, noszący nazwę „Artemidy Łowczyni”, płynął trzymając się wybrzeża. Ani na chwilę błękitny zarys gór nie znikał z horyzontu. Podróż odbywała się wolno, ale spokojnie. Czas był piękny. Wiał północny wiatr, bardzo pomyślny dla ich żeglugi. Stateczek płynął do Nowej Kartaginy w prowincji Tarraconeńskiej, wiózł różne towary wschodnie oraz wielkie paki wełny. W powrotnej drodze miał zabrać cenny ładunek srebra.
Płynęło ich pięcioro: Paweł, Tymoteusz, Łukasz, Sylas i Magdalena. Towarzysze Pawła byli mocno zdziwieni, kiedy dowiedzieli się w Ostii, że w ich podróży ma wziąć udział kobieta. Jednakże jako Grecy – poza Tymoteuszem, który miał matkę Żydówkę – nie wyrażali w tej sprawie sprzeciwu. Byli jedynie zaskoczeni, że Paweł zawsze surowy i wystrzegający się kobiecego towarzystwa, tym razem zmienił postępowanie.
Zaledwie wypłynęli z Ostii, mężczyźni wzięli się do pracy. Pod kierunkiem Pawła łatali żagle, naprawiali poprzecierane liny, odbijali rdzę z żelaznych części statku, pomagali marynarzom w porządkach. Swoją pracą zobowiązali się zapłacić za przejazd. Również Magdalena zgłosiła się do kambuza, by pomagać kucharzowi w przygotowywaniu posiłków. Myła naczynia, prała i naprawiała odzież marynarzy.
Wykonując wyznaczoną sobie robotę, Paweł nie zapomniał o głoszeniu nauk. Gdy czas na to pozwalał, a marynarze odpoczywali na pokładzie, siadał między nimi – zwykle nie przestając się czymś zajmować – zaczynał mówić o Jezusie. Jeśli mogła, przysłuchiwała się tym naukom. Podziwiała, z jaką umiejętnością – mając przed sobą pogańskich Greków – potrafił nawiązywać z nimi kontakt. Ten uczony faryzeusz był wcale nieźle oczytany w dziełach greckich poetów. Zwykle rozpoczynał od cytaty z jakiegoś autora. Przypominając, że kierują się w stronę Słupów Herkulesa, za którymi, jak opowiadał Homer, płynie rzeka Okeanos, oblewając wokoło świat, mówił o Bogu, który nie zna granic i który jest stwórcą wszystkiego. Czcicielom kamiennych bogów, zajętych swoimi, bardzo ludzkimi sprawami, opowiadał o Bogu niewidzialnym, kochającym ludzi i pełnym miłosierdzia. Posępnemu pochodowi zmarłych, wywołanych z Orkusa przez Odyseusza, przeciwstawiał Jezusa, który zmartwychwstał, by wszyscy mogli zmartwychwstać.
Na początku słuchano go wśród śmiechów i drwin. Przerywano mu kpiącymi okrzykami. Podobnie jak przed laty na ateńskiej agorze słowa o zmartwychwstaniu wywoływały gromki śmiech. Ci twardzi ludzie morza, łatwo wierzący w syreny i potwory morskie, nie mogli się pogodzić z faktem, aby zmarły człowiek mógł na nowo powrócić do życia.
Nie zniechęcał się. Hamował gniew, choć był z natury porywczy. Mimo drwin powracał na nowo do sprawy zmartwychwstania. Jeśli nie zdobył ich swymi argumentami – zdobywał ich łagodnym uporem, a jednocześnie uczynnością i uprzejmością. Nie tylko pracował dla ogólnego dobra o wiele więcej, niż wymagał tego właściciel statku. Spieszył z pomocą każdemu z marynarzy, gdy tylko tamten pomocy potrzebował. Do każdej pracy stawał nie wzywany. Gdy statek zatrzymywał się w portach i trzeba było wnosić lub wynosić worki albo skrzynie z towarami, dźwigał je razem z marynarzami, a za jego przykładem dźwigali je także i jego towarzysze. Ciągnął liny, pomagał wyrywać kotwicę, zwijać i rozwijać żagle.
Takim zachowaniem zdobył ich serca, zatarł niechęć, jaką na początku okazywali mu, ponieważ był Żydem. Choć drwili – słuchali go. I słuchali coraz uważniej. Coraz rzadziej wybuchali śmiechem. Najwięcej podobało im się, że głosił, iż między ludźmi nie ma różnic. Wszyscy byli równi w obliczu Boga.
– Stanowimy jedno ciało w Chrystusie – uporczywie powtarzał. – Możemy się różnić, tak jak różni się ręka od nogi, choć należą do jednego ciała, mimo to tworzymy całość. Nie walczy ręka z nogą, oko z uchem, ale się wzajemnie wspierają. I my powinniśmy się wzajemnie wspierać i kochać...
Dni płynęły za dniami. Statek powolnie płynął wzdłuż brzegów Galii. Gdzieś tam, za zębatym murem skał – myślała oparta o burtę, wpatrzona w widoczny na horyzoncie brzeg – leży Massylia. Miejsce jej największego upadku...
Pewnego dnia opowiedziała Pawłowi wszystko o tamtych wydarzeniach. Nie ukrywała niczego. Słuchał jej jak zawsze, mając dłonie zajęte robotą – naszywał właśnie łatę na żaglu. Gdy skończyła, powiedział:
– Poznałaś tajemnicę zła. Nie wszyscy mogą ją zobaczyć. Przeciwnik umie się kryć, przybierać postać świetlistego anioła. Jest zawsze kłamcą, a jego siła tkwi w umiejętności oszukiwania...
– Ale Jezus zwyciężał szatanów. Uwalniał ludzi od nich. Musieli przed Nim uciekać. Ci także, którzy wtargnęli we mnie i nakazywali mi posłuszeństwo... Powiedział tylko: „Nie grzesz więcej” – i od razu poczułam, że jestem wolna.
– Nie mógł nie ustąpić woli Jezusa. Jest tylko stworzeniem, zbuntowanym i zazdrosnym... Ale pamiętaj: jest uparty jak głodny szakal. Zawsze gotów powrócić. Najgorętszym jego pragnieniem jest odzyskać utracone gniazdo. A kiedy nie może na nowo opanować człowieka, wywiera na nim swoją wściekłość. Mści się...
– I Jezus na to pozwala, Pawle?
Zapatrzył się także na daleki, mijany ląd. Milczał długo, można było sądzić, że nie usłyszał postawionego pytania. Ale w końcu rzekł:
– Jezus zezwala na ostatnią pokusę, aby człowiek dopełnił tego, co On sam zniósł: zdrady, opuszczenia, samotności, odrzucenia, mroku. Czy nie wołał na krzyżu: Czemuś Mnie opuścił? Nam dwojgu wiele wybaczono. Zbyt wiele, aby nam wolno się spodziewać, że ujdziemy tej ostatniej próby...
W parę dni później, gdy marynarze zebrali się na pokładzie, by słuchać codziennej jego nauki, Paweł zawołał na Magdalenę, która przyszła także i stała z boku, oparta o łódź leżącą dnem do góry.
– Podejdź tutaj.
Zwrócił się do słuchaczy.
– Słuchajcie, ta kobieta, która stoi przed wami, widziała Jezusa. Znała Go i widywała, kiedy żył, widziała Go i słyszała, gdy zmartwychwstał. Patrzyła na Niego tak, jak wy patrzycie teraz na nią. Niech ona wam powie, jak wyglądał, jaki był, co mówił.
Była zaskoczona tym wezwaniem. Wszystkie oczy były w nią utkwione. Weszła w krąg marynarzy i usiadła na zwoju lin, w miejscu, w którym zawsze siedział Paweł. Twarze wokoło niej były surowe, ciemne, spalone słońcem, wysmagane wiatrami. Malowały się na nich twardość, dzikość, nawet okrucieństwo. Wiedziała, że byli nie tylko marynarzami, niejeden z nich, zanim znalazł się na handlowym statku, próbował piractwa. W długich wędrówkach po morzu nauczyli się marzyć o bogactwach. Pożądali ich nawet, nie po to, aby z nich korzystać, ale tylko po to, aby móc się nimi szczycić. O prawo do zdobyczy gotowi byli załatwiać z kolegami krwawe porachunki. Gdyby była młodsza, nie czułaby się bezpiecznie między nimi. I teraz zdawała sobie z tego sprawę, że niejeden wodzi za nią głodnym wzrokiem.
Ale w tej chwili patrzyli na nią z pełnym oczekiwania zaciekawieniem. Nauki Pawła zrobiły swoje: przygotowały tych ludzi do słuchania.
Zebrała siły i zaczęła:
– Paweł powiedział wam prawdę. Znałam Jezusa wtedy, gdy chodził po ziemi. Zanim spotkałam Go, byłam złą, nieuczciwą kobietą. Popełniłam wiele grzechów. Nauczono mnie w dzieciństwie czci Boga, ale ja odwróciłam się od Niego. On jednak nie odwrócił się ode mnie. Stanął przy mnie, osłonił mnie przed moimi wrogami. A potem przebaczył mi wszystko zło, które popełniłam, pozwolił iść za Sobą. Chcecie wiedzieć, jaki był? Nie wyglądał inaczej niż inni ludzie. Musiał jeść, spać, bywał zmęczony... Potrafił się cieszyć i potrafił się smucić. Widziałam Go, jak płakał. Widziałam Go cierpiącego. Z krzyża wołał: „pić...” Ale nie uczynił nigdy nic złego nikomu. Nawet słowem. Nikomu źle nie życzył. Był jedyną dobrocią. Kochał wszystkich, ufał wszystkim. Wiedział, że zdradzony, a mimo to ufał... Pokochałam Go, jak tylko człowiek może pokochać człowieka. Gotowa byłam iść za nim jak pies, który za nic nie odstąpi swego pana...
– A On, czy ciebie kochał? – zapytał marynarz o jasnej głowie i puszystym blond zaroście, okalającym młodą, nieomal dziecinną twarz. Wiedziała, że pochodzi z Tessalonii.
Popatrzyła na niego i uśmiechnęła się w poczuciu naiwności tego pytania.
– On kocha wszystkich – powiedziała. – Nie patrzy na sprawy miłości ludzkiej tak jak my, którzy szukamy własnego zadowolenia. Ale błogosławi związkowi mężczyzny i kobiety, gdyż ta jedność daje początek życiu, a każde nowe życie niezmiernie jest cenne w Jego oczach...
Powróciła do swego opowiadania:
– Chodziłam więc za Nim, słuchałam tego, co mówił. Widziałam, jak uzdrawiał, wypędzał szatanów. A potem widziałam, jak Go ujęto, jak Go bito, jak Go przybili do krzyża. Kiedy wbijano gwoździe w Jego dłonie, przebaczał tym, którzy to czynili. Widziałam, jak wił się na krzyżu niby robak, jak wreszcie zwisnął i umarł. Ale żołnierzowi rzymskiemu to nie wystarczyło: jeszcze uderzył Go włócznią w serce. Krzyknęłam wtedy, bo mi się wydawało, że przebijając Jego, przebija także mnie... Ale On już nie czuł tego uderzenia. Był martwy. Gdyśmy Go nieśli do grobu, Jego członki zaczynały sztywnieć. Nos miał siny, pierś wzdętą ostatnim wołaniem. Oczy trzeba było zamknąć, kładąc na powiekach małe pieniążki...
– Z tego, co mówisz – rzekł bosman, starszy mężczyzna o przyprószonych siwizną włosach – widać, że na pewno nie żył. Tak wyglądają zabici. Widziałem nieraz...
– I ja widziałem – przyznał jeden z majtków.
– Nie było czasu, aby Ciało umyć i namaścić – ciągnęła. – Wieczorem zaczynało się święto, podczas którego nie wolno nam wykonywać żadnej pracy...
– Dziwni jesteście, wy Żydzi – stwierdził któryś.
– A słyszałaś kiedyś o Antygonie? – zapytał ten jasnowłosy.
– Słyszałam – skinęła głową. – To piękna opowieść. Ale myśmy nie porzucili Ciała. Złożyliśmy Je w grobie. Mieliśmy przyjść trzeciego dnia dla obmycia i namaszczenia. Kiedy jednak przybiegłam o świcie, Ciała nie było w grobie...
– Ktoś je zabrał na pewno.
– I ja tak myślałam. Ale kiedy wyszłam z grobu i odwróciłam się, zobaczyłam kogoś, kto stał między kwiatami, jakby je zrywał. Myślałam, że to ogrodnik. Podeszłam, aby go zapytać, czy nie wie, co się stało z Ciałem. Wtedy On wymówił moje imię... Krzyknęłam jak szalona. Padłam Mu do nóg. Bo to był On! Rozumiecie? To był On. Żywy! Cały! Patrzył na mnie! Mówił do mnie! To był On!
Nawet nie zdawała sobie sprawy z tego, że nie mówi, ale krzyczy, że ruchami ciała naśladuje swoje zachowanie tamtego ranka. Majtkowie milczeli. Panowała cisza i tylko trzaskały żagle i chlupotała woda.
– A może to był tylko duch – odezwał się któryś. – Odyseusz oglądał cienie umarłych, matki, przyjaciół...
– To nie był duch. – Przycisnęła dłonie do piersi. – Wierzcie mi: to nie był duch! To był On, żywy! Później widzieli Go także inni. Ale On pozwolił, abym to ja zobaczyła Go pierwsza! Nie dał mi się wtedy dotknąć. Ale potem dotykałam Go, całowałam Jego stopy. Jadł, aby nam pokazać, że nie jest duchem. Jednemu z uczniów pozwolił włożyć dłoń w ranę przebitego boku...
– I ty to wszystko widziałaś? Na własne oczy? – pytali jeden przez drugiego.
– Widziałam. Na co chcecie, abym wam przysięgła?
Odezwał się bosman:
– Nie trzeba, abyś przysięgała. Musiało być tak, jak mówisz. Wierzę ci. Tak, jak ty mówisz, może mówić tylko ten, co naprawdę widział.
Przytaknęli:
– Po głosie widać, że nie kłamiesz.
– Nie kłamie na pewno, ale mogła ulec złudzeniu – jeszcze sprzeciwiał się któryś.
– Łudzić się mogła raz, ale ona widziała tego Jezusa wiele razy.
– I Paweł mówił, że Go widział.
– I podobno widziało Go wielu.
– Słuchajcie: ona Go kochała. Kobieta, kiedy kocha, nie myli się.
– Ale w takim razie trzeba uwierzyć, że ten Jezus naprawdę zmartwychwstał.
– Ciało raz zepsute nie może się odrodzić – ciągle sprzeciwiał się ten sam marynarz. – Zmarły nie może wrócić do życia. To musiał być tylko cień.
– Ale, słyszałeś? Ona całowała Jego stopy, widziała, jak jadł.
Teraz już dyskutowali ze sobą. Przekonywali tego, który nie mógł uwierzyć. Magdalena milczała. Obudzone wspomnienia porwały ją. Przeżyła znowu tamtą niezapomnianą chwilę. Ale zapał zamienił się w zmęczenie. W smutek, że to było i już się nie może powtórzyć. Wtedy biegła aż do utraty tchu. Była młoda i silna. Dziś już by nie mogła tak biec. Dziś mogła tylko opowiadać...
Ale nie potrzebowała nic mówić. Zapalony przez nią ogień płonął w słowach spierających się marynarzy.
Podszedł do niej Paweł. Pochylony nad nią powiedział:
– Ziarno rzucone. Nim dopłyniemy, zacznie wschodzić. Widzisz, ile zrobiły twoje słowa. Teraz wiem, dlaczego On ciebie wysłał pierwszą...
Przez dwa lata pracowali w Hiszpanii.
W Nowej Kartaginie nikt jeszcze nie głosił chrześcijaństwa. Nie było tu także Żydów. Ale marynarze z „Artemidy” ułatwili Pawłowi spotkanie z miejscową ludnością. Oni także rozgłosili o nauczycielu, który przypłynął na statku, o niezwykłych sprawach, które głosił. Szybko powstała grupka ludzi, którzy chcieli słuchać o Jezusie. Gromadka powiększała się z dnia na dzień. Po paru tygodniach istniała już gmina, którą Paweł powierzył Sylasowi.
Sam, zabierając Tymoteusza i Łukasza, ruszył w głąb kraju siać Jezusowe ziarno. Dochodziły wieści, że przebywał w Barii, w Urci, w Albie, w Galpe Alyba, w Mellaria. Dotarł do samych Słupów Herkulesa, wypłynął poza nie do Gadiry. Wszędzie przyjmowany był dobrze i nigdzie nie spotkał się ze sprzeciwami.
Podczas jego nieobecności statki przypływające z Italii przywiozły straszne wiadomości. W Rzymie wybuchł pożar, który strawił większą część miasta. Wprawdzie – jak opowiadali przybysze – Zatybrze ocalało. Cesarz jednak ogłosił chrześcijan winnymi podpalenia miasta.
Teraz każdy wpływający do portu statek przynosił nowiny. W Rzymie chrześcijanie byli chwytani i zamykani w więzieniach. Nietrudno ich było znaleźć, gdyż ostatnio nie ukrywali się prawie wcale. Uwięzionych sąd cesarski skazywał na śmierć w mękach na arenie cyrkowej. Wielki cyrk spłonął, ale krwawe przedstawienia odbywały się w cyrku zbudowanym za Kaliguli, na wzgórzach watykańskich. Widowiska obmyślane były przez ludzi z otoczenia Nerona, przede wszystkim przez słynnego z okrucieństwa prefekta pretorianów, Tygellina. W ciągu kilku miesięcy zginęły tysiące ludzi. Umierali w mękach. Ale większość umierała głosząc Jezusa.
Znowu przypłynął statek i przywiózł wstrząsającą nowinę. Zginął – jak opowiadali marynarze – zwierzchnik chrześcijan, Piotr Rybak. Został zdradzony, wydany strażom i ukrzyżowany na cyrkowej spinie, czyli ciągnącym się wzdłuż areny murze, który obiegały podczas wyścigów kwadrygi, pod egipskim obeliskiem. Śmierć Piotra była ukoronowaniem widowiska urządzonego dla uczczenia dziesiątej rocznicy panowania Nerona.
Chrześcijanie w Nowej Kartaginie odprawiali gorące modły za ginących. Tymczasem na statkach zaczęli przybywać uciekinierzy z Rzymu. Przywozili coraz bardziej niepokojące wieści. Już nie chodziło jedynie o zemstę za rzekome podpalenie miasta. Wydany został cesarski edykt zabraniający wyznawania religii chrześcijańskiej. Wśród setek wiar, jakie wyznawali mieszkańcy imperium, tylko chrześcijaństwo było zakazane.
W Hiszpanii władze rzymskie, jak dotychczas, nie interesowały się chrześcijanami. Traktowano ich jako wyznawców religii żydowskiej. Edykt cesarski wyraźnie rozdzielał chrześcijaństwo i mozaizm. Religia żydowska była uznana, a nawet forytowana, gdyż zezwalano jej wyznawcom na nie składanie ofiar cesarzowi jako bogu – chrześcijaństwo ogłoszono religią zbrodniczą, niemoralną, skazaną na wytępienie. Gminę ogarnął lęk. Chrześcijanie przestali występować otwarcie. Ich zebrania odbywały się obecnie w tajemnicy.
Pewnego dnia w mieście zjawił się Paweł. Wiedział już o śmierci Piotra i o tym, co się dzieje w Rzymie. Po otrzymaniu tych wieści przerwał swoją podróż. Na spotkaniu z wiernymi oświadczył, że wraca do Italii.
Gdy to powiedział, wybuchły protesty. Gorąco proszono, aby pozostał w Hiszpanii, nie udawał się do Rzymu, gdzie leje się krew chrześcijan. On jednak uparcie trząsł głową.
– Muszę jechać – powtarzał. – Muszę. Jezus tego chce. Ludzie prześladowani potrzebują pomocy i wsparcia. To moja rola. Mnie kazał Jezus zajmować się ochrzczonymi z pogaństwa. Nie wolno mi ich opuścić, zwłaszcza teraz, gdy zabrakło Piotra.
– Ależ zabiją ciebie, Pawle – rozbrzmiewały głosy. – Wiesz sam, ilu masz wrogów. Choćbyś próbował się ukrywać, zostaniesz od razu zdradzony i wydany jak Piotr.
– Stanie się, jak Jezus postanowi. Jeżeli zechce, wyrwie mnie z rąk wrogów, jak ustrzegł mnie w Jerozolimie, i wyprowadził z więzienia. Ale jeżeli postanowi, że należy mi się śmierć, umrę chętnie. Już umarłem w jego chrzcie. Toteż ziemska śmierć jest dla mnie zyskiem. Jeżeli pragnę żyć, to jedynie ze względu na was...
Miał odpłynąć następnego dnia. Znowu w porcie znajdowała się „Artemida”. I właśnie przypłynęła z Ostii. Ochrzczeni przez Pawła przed dwoma laty marynarze przywieźli najnowsze wieści. Chrześcijanie ciągle byli wydawani i chwytani. Więzienia były nadal pełne. Zapowiadano nowe widowiska, w których wyznawcy Jezusa mieli ponosić śmierć. Marynarze także usiłowali skłonić Pawła, aby zaniechał podróży.
– Nie jedź – przekonywali. – W Rzymie dzieją się rzeczy straszne.
– Nie jedź – prosili zebrani w porcie chrześcijanie. – Twoje życie jest nam drogie. Jesteś nam potrzebny.
– Boimy się. Te prześladowania przyjdą także do nas. Nie zostawiaj nas samych.
– Nie jedź, Pawle!
– Dlaczego Jezus zezwala, aby się działy takie rzeczy?
Musiał się po prostu wydzierać z ich objęć.
– Puśćcie mnie! Jechać muszę! Ale wy nie lękajcie się. To wielka łaska móc dać krew za Jezusa. Tych, którzy giną, On przyjmuje i wprowadza do Swego Królestwa. Za chwilę cierpienia ofiarowuje wieczność pełną radości. A także pozwala, aby ta krew była nowym posiewem. Nie bójcie się. Krew męczenników ocali nawet tych, którzy zabijają...
– Dlaczego On nie przychodzi? – ktoś zapytał drżącym głosem. – Mówiłeś, że ma znów przyjść. Kiedy się to stanie?
– Kiedy On przyjdzie? – odezwały się inne głosy. – Kiedy?
– Przyjdzie – rzekł. – Przyjdzie, ponieważ to obiecał. Ale przyjdzie wtedy, kiedy będzie trzeba. Zanim się to stanie, musicie żyć, pracować i modlić się. Nie odkładać niczego ze względu na obietnicę. Jeszcze raz mówię wam: nie bójcie się prześladowań, męki, śmierci. Gdy umieramy, On już przychodzi do nas...
Statek odpływał rano, więc całą noc spędzili w domu jednego z chrześcijan w pobliżu portu. Po wspólnej braterskiej wieczerzy Paweł łamał Chleb i poświęcił Wino. Wszyscy przyjęli święty Pokarm. Potem do rana śpiewano hymny. Przed świtem zaczął się żegnać. Obejmował ludzi, całował ich, a oni całowali jego dłonie i jego szatę. Tu nie miał wrogów.
– Żegnaj Magdaleno – powiedział kładąc dłonie na jej ramionach. – Wiem, że nie zobaczymy się więcej tu, na ziemi. Nie jesteśmy już zresztą młodzi i nasz czas się zbliża. Gdy przyszłaś do mnie, bałem się, że Piotr popełnił omyłkę. Nie ufałem kobietom... A jednak przekonałaś mnie, że jesteś takim samym apostołem, jak każdy z nas. I przez twoje słowa mówi Duch Pański. Musisz dalej świadczyć, musisz świadczyć, póki starczy ci sił. Myślę, że tutaj zrobiłaś wiele. Pojedź teraz do Galii. Może już przyszedł czas, abyś odwiedziła znowu Massylię? Opowiadałaś, że kiedyś tam mieszkałaś. Pewno żyją ludzie, których wtedy znałaś. Trzeba, abyś im powiedziała o Jezusie. Właśnie ty... Jak sądzisz?
Czas jakiś zastanawiała się nad odpowiedzią.
– W Massylii uczyniłam wiele złego, więc chyba jest rzeczą słuszną, abym właśnie tam za to zło zapłaciła...
Popatrzył na nią podejrzliwie.
– A nie grozi ci tam nic? – zapytał.
– A tobie, Pawle – po jej twarzy przewinął się figlarny uśmiech – nic nie grozi w Italii?
Wraz ze wschodzącym słońcem „Artemida Łowczyni” podniosła żagle. Paweł i Tymoteusz stali na pokładzie i machali dłońmi żegnającym. Na brzegu gromada wiernych odpowiadała im gestami i powiewaniem chustek. Wielu płakało.
Łukasz pozostał, aby udać się razem z Magdaleną do Massylii.
W kilka miesięcy potem statek noszący nazwę „Łabędź” zabrał Magdalenę i Łukasza.
Mocno biło jej serce, gdy wpływali do znanego jej portu. Pamiętała go dobrze. Z prawej strony sterczała naga skała, podobna do ogromnego słupa, ze świątynią na szczycie, z lewej ciągnęło się długie pasmo małych, skalnych wysepek.
Wysiedli na ląd w porcie pełnym barek, które przywiozły ryby z nocnego połowu. Rybacy, rozłożywszy złowione ryby na stołach, sprzedawali je tłoczącym się nabywcom. Magdalena i Łukasz wyruszyli na poszukiwanie kowala Chryzypa, do którego mieli list polecający. Robili to jednak ostrożnie, nie wiedząc, czy zakaz wyznawania chrześcijaństwa nie został ogłoszony w Galii. W Massylii było wielu Żydów, zarówno chrześcijan, jak i wrogów chrześcijaństwa. Ich wzajemne zatargi mogły spowodować zainteresowanie władzy rzymskiej.
Zaszli do małej gospody w sąsiedztwie zaułku, w którym znajdowała się kuźnia Chryzypa. Posilając się, ostrożnie wypytywali usługującą im kobietę. Zapewniała ich, że Chryzyp jest na miejscu i nie wydawała się zdziwiona, że o niego pytają.
Opuściwszy gospodę udali się do kuźni. Od razu domyślili się, że człowiek, który walił młotem w rozgrzany do czerwoności kawał żelaza musi być tym, którego szukają. Był wielki, barczysty, muskularny, nagi do pasa. Włosy nieokreślonej barwy miał związane chustką. Jego twarz, oblana czerwonym blaskiem bijącym od paleniska, wydawała się od pierwszej chwili groźna. Ale kiedy Łukasz, podszedłszy do niego, umoczonym w wodzie palcem narysował na stole znak ryby, twarz Chryzypa od razu zmieniła wyraz. Pojawiła się na niej dobroduszność, połączona z naiwnością.
– A więc należycie do naszych braci – powiedział. – Cieszę się z waszego przybycia. Chodźcie do mnie. Z przyjemnością z wami porozmawiam.
Odpasał skórzany fartuch, odstawił młot, wydał polecenie pomocnikowi, aby podtrzymywał ogień i przygotował mu następną robotę.
Obok kuźni stał mały domek. Chryzyp wprowadził ich do środka. Rzekł do żony, która wyszła im na spotkanie, wskazując na Magdalenę i Łukasza:
– To nasz brat i nasza siostra w Chrystusie. Przybyli z Hiszpanii.
– Siadajcie, siadajcie – zapraszała kobieta. Zakrzątnęła się od razu gościnnie, przyniosła chleb i dzbanek wina.
Łukasz pokazał Chryzypowi tabliczkę uwierzytelniającą, którą dali mu bracia rzymscy, gdy wyruszył z Pawłem na wyprawę. Ale Chryzyp machnął lekceważąco ręką.
– Nie potrzeba mi twego świadectwa. Poza tym nie umiem czytać. Ale mam oko do ludzi i od razu uwierzyłem tobie, zresztą słyszałem coś o tobie, Łukaszu. Ktoś opowiadał, że jesteś lekarzem i że towarzyszyłeś w podróżach Pawłowi... Czy to prawda?
– Jest tak, jak powiedziałeś. Podróżowałem z Pawłem i byłem przy nim, gdy przebywał pod strażą w Rzymie. Także wędrowałem z nim po Hiszpanii, zanim odpłynął do Italii...
– Więc odpłynął do Italii? Szkoda. Spodziewaliśmy się, że zawita do nas.
Zwrócił się do Magdaleny:
– A ty, siostro, jesteś, jak mi się wydaje, Żydówką. Nic nie wiem o tobie, ale zaufanie, jakim cię obdarza Łukasz, wystarcza, abym i tobie zaufał. Oczywiście wprowadzą was między braci, choć uprzedzam, że musicie być ostrożni. Przyszły na nas złe dni...
– Czy to, co mówisz, znaczy, że prześladowania z Rzymu zaczęły się i tutaj? – pytał Łukasz.
– Wielki kowal wzruszył potężnymi ramionami.
– Prześladowań jeszcze żadnych nie ma, chwała Bogu. Odczytano u nas dekret cesarski, że nie wolno być chrześcijaninem, ale nikt się nikogo o chrześcijaństwo nie pyta. Jednego kupca, który zbyt głośno wykrzykiwał, że wierzy w Jezusa, skazano na rózgi – i na tym się skończyło. Źle jest jednak, gdyż wybuchły spory w samej gminie...
– O co idzie spór?
Żałośnie wstrząsnął swoją wielką głową. Jego twarz w półmroku izby nie tylko utraciła groźny wyraz, jaki miała w kuźni, ale wydawała się znużona i zgnębiona. Wewnętrzne spory musiały go bardzo martwić: może oddaliły od niego kogoś bliskiego? Rozłożył grube powęźlone palce i na nich wyliczał:
– Po pierwsze: wielu Żydów, zwłaszcza spośród tych, którzy mieszkają tu od pokoleń, domaga się, aby wszyscy zachowywali żydowskie obyczaje, i twierdzą, że bez tego nikt nie osiągnie zbawienia. Zażądali, aby wszyscy mężczyźni się obrzezali. Po drugie: powstał wielki spór o zmartwychwstanie. Są tacy, co mówią, że zmartwychwstania nie ma i Jezus nigdy już do nas nie przyjdzie. A po trzecie – i to jest najgorsze – większość powstała przeciwko Pawłowi i jego naukom. Ja tam słyszałem o nim same dobre rzeczy i dlatego pragnąłem, aby tu do nas przybył i sam wyjaśnił nieporozumienia. Ale może dobrze, że nie przyszedł, bo boję się, że nie byłby dobrze przyjęty. Jest tu całe grono takich, którzy nazywają go fałszywym prorokiem i mówią, że nie był nigdy uczniem Jezusa, a jego nauczanie zostało potępione przez Piotra...
– To nieprawda! – wtrąciła się porywczo. – Słyszałam sama, jak Piotr martwił się, że Paweł bywa źle przyjmowany.
– Sama słyszałaś? To pewno tak jest – kowal zmarszczył boleśnie czoło. – Ale musi być coś z tym Pawłem, skoro spotyka go tyle wrogości. Teraz spodziewamy się, że się wszystko wyjaśni. Ma przyjść do nas pewien sławny prorok, który odwiedza gminy i naucza. Niektórzy już go słyszeli i bardzo go podziwiają. Mam nadzieję, że doprowadzi ludzi do zgody...
– Co to za prorok? – zapytał Łukasz.
– Wielki i święty. Widzi rzeczy ukryte. Wieści przyszłość. Potrafi przemawiać rozmaitymi językami. Czyni nawet cuda. Nazywa się Tiron.
– Nigdy o nim nie słyszałem. A skąd pochodzi?
Tego Chryzyp nie wiedział.
– Nasza siostra – Łukasz wskazał na Magdalenę – w swej młodości widziała Jezusa, znała Go, rozmawiała z Nim. Oglądała Go także po zmartwychwstaniu...
Oczy kowala, przykryte gęstymi nastroszonymi brwiami, zwróciły się w stronę Magdaleny. Dotychczas nie bardzo obdarzał ją uwagą.
– Czy siostra jest prorokinią? – zapytał.
– Nie, nie jestem – zapewniła. – Potrafię jedynie opowiadać o tym, co widziałam i słyszałam.
– A przyszłości nie potrafi siostra zapowiadać?
– Nie.
– Szkoda. Mam nadzieję, że prorok Tiron powie nam o tym, co się zdarzy. Czas jest trudny i dobrze byłoby wiedzieć, czego możemy się spodziewać.
– Jezus mówił – powiedziała – że trzeba czuwać i nie ustawać, bo koniec przyjdzie nieoczekiwanie jak złodziej.
– Czuwać trzeba – zgodził się. – Ale dobrze jest także wiedzieć. Na pewno Tiron powie nam. Po cóż by Bóg powoływał proroków, gdyby nie odkrywali przyszłości? Ale wiesz co, Łukaszu – zwrócił się do lekarza – nie chwal się zbytnio w zgromadzeniu swymi związkami z Pawłem. I ona niech się nie chwali. Mało jest wśród naszych braci takich jak ja, którzy cenią Pawła. Większość źle o nim myśli...
Chryzyp zaprowadził ich na spotkanie z gminą. Gromada wiernych była duża, ale bardzo zróżnicowana. Należeli do niej Grecy, Fenicjanie, Żydzi oraz ludzie wywodzący się z miejscowej, galijskiej ludności. Dwie najliczniejsze grupy, Grecy i Żydzi, pozostawali ze sobą w nieustannym sporze. Żydzi dzielili się również między sobą na dwie grupy. Jedną stanowili przybysze sprzed stuleci, którzy w dużej już mierze wsiąkli w społeczeństwo lokalne. Ci wprawdzie domagali się zachowania żydowskich obyczajów – których sami pieczołowicie strzegli – ale poza tym byli skłonni do zgody. Natomiast świeżo przybyli uciekinierzy z Italii zachowywali się wojowniczo. Uważali, że tylko do nich należy ustalanie, które przepisy żydowskie winny być w dalszym ciągu zachowane. Chrześcijan pochodzących z pogaństwa traktowali z góry. To oni byli najbardziej wrogo ustosunkowani do Pawła i jego nauk. Autorytetem dla nich był nawet nie Piotr, ale zwierzchnicy Kościoła w Jerozolimie, składający się z kuzynów Jezusa. Do nich słali listy i chwalili się obietnicą, że jeden z rodu, niejaki Joel, obiecał przybyć do Massylii.
Przewodniczącym gminy był Euzebiusz, Żyd z rodu osiadłego od niepamiętnych czasów w Massylii. Był człowiekiem łagodnym i w żaden sposób nie umiał sobie poradzić ze skłóconą gromadą wiernych. Na próżno wzywał do wzajemnych ustępstw i braterskiej miłości. Czując, że nie potrafi doprowadzić do jedności, czekał również niecierpliwie na przybycie zapowiedzianego proroka, licząc, że jego nauki doprowadzą do zgody w skłóconej gminie.
Jedność tym bardziej była potrzebna, że istniało dwóch prezbitrów, z których żaden nie posiadał zwierzchności nad drugim. Euzebiuszowi przekazali władzę w swoim czasie wysłannicy Piotra, ale przybyli z Italii Żydzi przywieźli swego kapłana. Spory wybuchały przy lada okazji.
Euzebiusz przedstawił zebranym przybyłych. Łukasza powitano chłodno. Posiadał wprawdzie listy uwierzytelniające od Piotra, jednakże byli tacy, którzy wiedzieli, że był przez lata towarzyszem Pawła. Także któryś z Żydów słyszał, że Łukasz jest nie tylko lekarzem, ale i malarzem. Malarstwo uważane było przez chrześcijan pochodzenia żydowskiego za złamanie przepisu Zakonu. Niemniej chłodno przyjęto Magdalenę. Wprawdzie obudziła ogólne zaciekawienie wiadomość, że kobieta znała Jezusa. To jednak, że była kobietą, odbierało wobec Żydów jej świadectwu wszelką wagę.
Massylia miała częstsze połączenie morskie z Italią niż Nowa Kartagina, więc tutaj wiedziano lepiej o rzymskich prześladowaniach. Ostatnio jakiś statek przyniósł wiadomość jakoby Paweł został zaraz po przybyciu poznany i uwięziony. Magdalena i Łukasz byli wstrząśnięci tą nowiną. Podobnie przejęli się ci członkowie gminy, którzy, jak Chryzyp, byli zwolennikami Pawła. Pocieszano się jednak, że nowina może się okazać plotką. Sądzono, że jeśli nawet Paweł został pojmany, to jako obywatelowi rzymskiemu nie grozi mu śmierć. Zresztą były także i wieści pocieszające. Cesarz wyjechał do Grecji, wędrował tam z miasta do miasta, śpiewał i deklamował wiersze. W Rzymie pozostał wprawdzie straszny Tygellin i nadal chwytano chrześcijan. Znajdowano ich coraz mniej, gdyż większość tych, którzy uniknęli śmierci, uciekła ze stolicy. Zainteresowanie chrześcijanami zmniejszyło się. Zaczęto nawet zwalniać z więzień wszystkich tych, którzy się chrześcijaństwa wyparli i zgodzili się złożyć ofiarę cesarzowi. Miasto odbudowywało się i potrzebowało robotników. Cesarz zapowiedział, że ma powstać jeszcze wspanialsze i piękniejsze, niż było przed pożarem.
Magdalena i Łukasz niewiele mieli do roboty w gminie. Łukaszowi nie pozwolono na nauczanie, aż do czasu przybycia proroka, który miał zadecydować o prawdziwości jego nauk. Leczył więc tylko ludzi i w tej dziedzinie niemało miał do czynienia z wiernymi, gdyż wśród chrześcijan nie brakło biedaków, których nie było stać na leczenie się u miejscowych lekarzy, domagających się wiele za swe porady. Magdalenie Euzebiusz pozwolił, aby opowiadała kobietom o Jezusie, ale na spotkania zgłaszały się wyłącznie Greczynki. Poza tym chodziła po domach, gdzie byli ludzie chorzy, zajmowała się ich pielęgnowaniem. W tej dziedzinie zdobyła sobie szybko uznanie.
Gmina czekała z coraz większą niecierpliwością na zapowiedziane odwiedziny. Zjawiali się jacyś ludzie, którzy mówili, że Tiron już nadchodzi, że już jest blisko, że należy go oczekiwać z dnia na dzień. Te zapowiedzi jeszcze powiększały zaciekawienie.
Wreszcie nadszedł dzień, kiedy mieli go zobaczyć. Nadejście poprzedziło zjawienie się gromady wielbicieli, przeważnie młodych mężczyzn i młodych kobiet. Ci od razu stworzyli w zgromadzeniu atmosferę entuzjazmu. Uczyli dzieci pieśni, ułożonych na cześć proroka. Powtarzali z zapałem używane wobec niego nazwania: władca tajemnic, wysłannik nieba, pocieszyciel dusz. Zapewniali, że przybywający odkryje ludziom, kim są i co ich czeka.
Zapomniano tego dnia o wszelkich stosowanych ostrożnościach. Tłum ludzi zebrał się otwarcie na placu przed domem, w którym zbierano się na modlitwy. Niemała massylska gmina urosła tego dnia w nieprzeliczoną ciżbę. Obok tych, których widywało się na zgromadzeniach i agapach, pojawiły się całkiem nieznane postacie. Wzdłuż ulicy, którą prorok miał nadejść, stały długie szpalery. Magdalenie przypomniały się dni, kiedy przychodził do jakiejś miejscowości Jezus. Ale przed Jego przybyciem nikt ludzi nie musztrował. Gromadzili się tak, jak chcieli. Tutaj, nie znani przedtem ludzie czuwali nad porządkiem. Ustawiali, popychali, instruowali, intonowali śpiewy.
Dzieci wysłano naprzeciw nadchodzącemu. Ich krzyki były zapowiedzią, że się zbliża. Musiał iść powoli, bo wołania i śpiewy ciągle rozbrzmiewały, a jego wciąż nie było widać.
Wreszcie zobaczyła go. Szedł podpierając się długą, pasterską laską, zakończoną złotą gałką. Był ubrany bogato w haftowaną, powłóczystą szatę. Miał na głowie rodzaj wysokiego kołpaka, który zakrywał mu czoło. Spod nakrycia głowy spadały na ramiona siwe włosy. Na piersiach wisiał złoty łańcuch, na którym był zawieszony jakiś znak.
Stanął przed czekającą na niego starszyzną, podniósł ramiona, zawołał: – Witajcie w Imię Pana naszego Jezusa Chrystusa. Witajcie w Imię tego, który przyniósł tajemnice nieba! Bądźcie szczęśliwi, gdyż przynoszę wam wielką radość! Witajcie!
Poznała go natychmiast po głosie. To był Melito.
Melito wszedł na podwyższenie, wysłuchał powitań zwierzchnika gminy. Dzieci i młodzież jeszcze raz odśpiewali ułożony na jego cześć hymn. Potem wstał i rozpoczął przemowę. Mówił z tym samym zapałem, z jakim – pamiętała – przemawiał przed laty.
– Cieszę się, że mogę was powitać święci Kościoła w Massylii, których wierność i gorliwość znane są w całej Galii. Błogosławię was za to, że jesteście tacy posłuszni zleceniom Pańskim. Nie tylko ludzie chwalą was, ale i Duch Boży mówił mi wiele razy o waszej działalności. Wyście mnie nie widzieli, ale ja was widziałem. Dlatego chciałem stanąć między wami i udzielić wam słusznej pochwały.
Poprzez zgromadzenie przeleciał szmer wyrażający zadowolenie. Wierni złożyli mówcy dziękczynny ukłon, a on odpowiedział im śmiechem i łaskawym potrząsaniem obu rąk. Podjął przemowę z nową siłą.
– Wiem, niestety, że przychodzą do was ludzie źli i kłamliwi, niby wilki wkradające się do stada owiec, i sieją między wami fałszywe nauki, powołując się na rzekome natchnienia Pańskie. Także więc dlatego postanowiłem do was przyjść i udzielić wam nauki, którą otrzymałem od ducha prawdy. Zbawca, którego czcimy, Jezus Chrystus, Pan nasz, został, jak wiecie, przybity do krzyża i na nim umarł. Ale Bóg ukryty wskrzesił Go z martwych, aby przez Jego zmartwychwstanie objawić tym, którzy Go prawdziwie poznali, tajemnicę wolności, jaka przysługuje człowiekowi. Trzeba było bowiem naprawić dzieło stworzenia źle wykonane przez aniołów stworzycieli. Uczynili oni bowiem człowieka, przeznaczonego do wolności i posiadającego w sobie iskrę prawdy, niewolnikiem posłuchu skazanym na cierpienie. Wiecie o tym niewątpliwie, bracia i siostry, gdyż cierpicie od nakazów, nie do zniesienia, włożonych na was. Wiem, czego zaznaliście, i współczując wam, przychodzę, aby wam wieścić wybawienie...
W tłumie słuchaczy znowu było słychać różne głosy. Niewielu potrafiło pojąć słowa proroka, ale gdy zapewnił, że wie o ich cierpieniach – wszyscy zaczęli potakiwać. Oczywiście – zgadzali się z tym chętnie – nakazy, jakie im zalecono, były nadmiernie uciążliwe.
– Przynoszę wam, jak powiedziałem, wielką radość – ciągnął Melito. – Została mi ona objawiona w widzeniu. Ujrzałem Ukrytego Boga, który zstąpił do mnie na wozie gwiaździstym. Zapowiedział, że Jezus przyjdzie już bardzo niedługo. Słyszałem, że boicie się prześladowań. Nie bójcie się. On przyjdzie szybciej, niż one dotrą do was. Zresztą zesłane zostały na braci w Rzymie, ponieważ słuchali fałszywych proroków... Wy, wierni, ujrzycie niebawem nadchodzącego Jezusa. Już się zbliża, już stoi w drzwiach. Przyjdzie nie w ciele – jak kłamliwie niektórzy uczą – ale przyjdzie jako wolny duch Ukrytego Boga. Każdy, komu dane będzie poznać głębię światłości, zobaczy Go i zostanie przez Niego zaprowadzony do światłości wiecznej. Evoe, Panie Jezu! Alleluja!
– Evoe – zawołali Grecy. – Alleluja! – wznieśli okrzyk Żydzi. Krzyk wypełnił wielki śpichlerz, który został wypożyczony na spotkanie z prorokiem. Zapomniano o obawach, że krzyki mogą sprowadzić strażników miejskich. Ludzi ogarnął entuzjazm. Cóż mogli im zrobić strażnicy czy nawet żołnierze rzymscy, skoro chwila nadejścia Jezusa była taka bliska?
– Jak wam powiedziałem – podjął – nasi bracia w Rzymie cierpią prześladowania dla swoich win. Słuchali bowiem kłamliwych nauczycieli, którzy uśpili ich czujność. Pozwolili im jeść i pić, żenić się, rodzić dzieci, uprawiać ziemię i handlować. A już nie pora na to. O jednym tylko trzeba nam myśleć, aby godnie przygotować się na przyjście Jezusa. A wiecie, co to znaczy godnie? W duchu całkowitej wolności. Trzeba wam odrzucić wszelkie więzy, jakimi usiłowano was spętać. Śmiało odrzucić nakazy czy to starego, czy jakoby nowego prawa. Ukryty Bóg nie chce niewolnictwa...
Obrócił się w stronę, gdzie wśród słuchaczy stały przede wszystkim kobiety.
– Do was się zwracam, siostry. Nie dajcie swoich dusz i ciał zakuwać w kajdany! Wy także musicie być wolne. Same powinnyście decydować o sobie. W niedługim czasie odwiedzi was wielka i święta prorokini. Ona was nauczy wolności kobiecej...
Słuchała słów Melity cała wstrząśnięta. Przeszłość stanęła przed nią na nowo. Melito umiał czarować głosem miękkim niby jedwab, wabiącym, lecz umiejącym także zadzwonić spiżem. To ten głos był bardziej przekonywający niż słowa ciemne i zawikłane. Dziś znowu roztaczał przed słuchaczami swoją sztukę niby paw swój barwny ogon.
Ale ona miała w pamięci także inny głos, który także potrafił mówić miękko i łagodnie, i także umiał zagrzmieć. Tylko że ten grzmot nie wzywał do buntu, ale wołał o miłości zranionej, zawiedzionej, a przecież nie zgasłej.
Nie rozumiała wywodów Melity, podświadomie jednak budziły w niej nieufność. To wezwanie do kobiet zanadto przypominało tamto, w którym i ona brała udział. Co znaczy to wołanie o wolność? I Jezus, i Paweł mówili o czuwaniu. Paweł powiedział nawet: jeśli wolicie gadać o przyjściu zamiast pracować – to nie jedzcie! Co znaczy to zapewnienie, że Jezus przyjdzie lada chwila? Jakżeby tego chciała! Codziennie o świcie i o zachodzie modliła się o ten powrót. Ale pamiętała, jak powiedział: „Przyjdę nieoczekiwanie; o tej godzinie nie wie nikt, tylko Ojciec...”
Jakim prawem Melito powołuje się na Jezusa? – zastanawiała się gorączkowo. Skąd mu to przyszło? Wtedy był mistrzem wiedzy tajemnej, wprowadzającej wybranych w związek z Dionizosem. To prawda, że głosząc to Dionizosa, to Bachusa mówił jej, iż nieważne, jakie imię nosi bóg, któremu służyli. Kochanek Ariadny był tarczą, za którą kryło się coś niewyrażonego. Przekonała się o tym w grocie na polanie wśród lasów. Czyżby tamto, od czego uciekła i co wyznała Pawłowi jako swój największy grzech, zawierało jakąś prawdę? Lecz jeżeli tamto było prawdą – uświadomiła sobie – w takim razie Jezus nie był prawdą! A przeciwko temu mówiło w niej wszystko: wzrok, słuch, dotyk, serce, pamięć... Paweł mówił: biada mi, gdybym nie głosił Ewangelii! Ona mogła zawołać tak samo: biada mi, gdybym nie świadczyła, jaki był naprawdę!
Melito mówił dalej, ale jej myśli rozgalopowały się niby tamte konie, które niosły ich wtedy nocą. Z coraz większym trudem zdawała sobie sprawę z tego, o czym on mówił. Teraz znowu głosił coś o aniołach, którzy zepsuli dzieło stworzenia, o tym, że ich błędy stworzyły niewolę człowieka, o potrzebie wolności, będącej zerwaniem ze wszystkimi więzami, o bliskości paruzji... zebrani słuchali tych nauk w wielkiej ciszy. Znów wzywał do radości – i wtedy wśród słuchaczy powstał radosny szmer. Ostrzegał przed kłamliwymi nauczycielami, którzy uczą, że należy żyć zwyczajnie, codziennie, gdy pozostał już tylko czas na wyzwolenie siebie...
W czasie, gdy mówił, wzrok Melity błądził po twarzach słuchaczy. Doświadczony mówca zdawał się sprawdzać, jak przyjmowane są jego słowa. W pewnej chwili poczuła jego wzrok utkwiony w swojej twarzy. Spojrzenie spoczęło na niej obojętnie – i odpłynęło dalej. A jednak wcale nie była pewna, czy jej nie poznał. Melito potrafił udawać.
Gdy nauka skończyła się, a słuchacze wyrazili swój zachwyt okrzykami i oklaskami, zaczęto znowu śpiewać. Po kilku odśpiewanych pieśniach Melito ogłosił, że teraz musi się udać na spoczynek, ale weźmie udział w wieczornej agapie. Odprowadzony przez swoje otoczenie, udał się do domu Euzebiusza.
Zebrani zaczęli się rozchodzić. I ona już odchodziła, gdy jakiś młody człowiek podszedł do niej i uprzejmie zapytał: – Czy jesteś Miriam, Judejką, noszącą przezwisko Magdalena?
– Jest tak, jak powiedziałeś.
– Prorok Tiran prosi cię, abyś zechciała przyjść porozmawiać z nim.
– Kiedy?
– Teraz, zaraz.
Poczuła się zaniepokojona. Przed tą rozmową wolałaby się spotkać i porozmawiać z Łukaszem. Ale Euzebiusz prosił przed dwoma dniami, aby udał się do Aquae Sextiae, gdzie powstała nowa gmina chrześcijańska i trzeba było włożyć ręce na jej zwierzchnika. Miał wrócić dopiero za parę dni.
– Dobrze – zgodziła się. – Prowadź mnie do niego.
Melitę zastała samego w izbie, oddanej mu przez zwierzchnika gminy. Nie miał już na głowie wielkiego kołpaka, zdjął także łańcuch i powłóczystą szatę. Był to teraz dawny Melito – tylko postarzały.
Gdy stanęła w drzwiach, utkwił w niej przeszywające spojrzenie swych czarnych oczu.
– Kogóż to widzę? To ty Magdaleno? no, no... Znów się zeszliśmy. Jak to mówią: góra z górą... – Oczy mu błyszczały, w głosie czaiła się zjadliwość. – Już myślałem, że się nie spotkamy nigdy. Uciekłaś zręcznie jak lis. A potem zniknęłaś, jakbyś się zapadła pod ziemię. Minęły lata...
– Kazałeś mnie ścigać...
– Odeszłaś bez pożegnania. A przedtem złożyłaś pewne przyrzeczenia.
– Zrozumiałam, że nie mogę ich dotrzymać. Znalazłam inną drogę. Zresztą – ty także – jak się wydaje...
Skinął głową i zaśmiał się sucho.
– Oczywiście, ja także.
Rozmowa utknęła niby naładowany wóz w koleinie. Pierwszy podjął ją na nowo Melito. Tym razem mówił inaczej. Zjadliwość i ironia zniknęły. Głos stał się miękki, łaszący.
– Rzecz jasna, że wszystko się zmieniło. Odeszliśmy oboje od tego, co było, spotkaliśmy się przy tym, co jest nowe. I właściwie muszę ci wyznać, że ucieszyłem się, zobaczywszy ciebie wśród wierzących. Przypomniały mi się dawne, dobre czasy. Byliśmy młodzi, ty byłaś piękną, pociągającą dziewczyną. Przeżyliśmy razem miłe chwile. Rozumieliśmy się, współpracowaliśmy ze sobą. Oboje mamy już swoje lata, chociaż ty, przyznaję, zachowałaś się znakomicie. – Ogarnął ją taksującym spojrzeniem. – Wcale, wcale. Mogłabyś jeszcze niejednego skusić...
– Jestem starą kobietą – powiedziała z naciskiem.
Znowu zaśmiał się.
– Odkąd weszłaś między chrześcijan, stałaś się pewno niezwykle cnotliwa – rzekł. – Czy oni wiedzą o twojej przeszłości? – zapytał przechylając głowę i patrząc z boku jak kogut.
– Zanim tu wróciłam, byłam przy Jezusie. On przebaczył mi wszystko. Pozwolił iść za Sobą.
– O tym wiem, że trafiłaś do Niego. Słyszałem nawet, że zostałaś Jego żoną.
– To kłamstwo. Powinieneś zresztą wiedzieć, jak było, skoro nazywasz siebie prorokiem. Byłam przy Nim, aby Mu służyć.
– Nie powiesz jednak, że Go nie kochałaś? Dlaczego nie miałabyś zostać Jego żoną? On tak pięknie mówił, że mąż i żona stają się jednym. Wasze dzieci...
– Przestań! Nie chcę tego słuchać!
W jego oczach błyszczały ogniki złośliwości.
– Tak więc nie stałaś się Ariadną. Ale czekasz na Jego powrót?
– Czekam!
– Im kobieta posuwa się w lata, tym staje się wytrwalsza. Ja także czekam na Jego powrót.
– I twierdzisz, że przyjdzie bardzo rychło.
– Och, na pewno tak będzie.
– On mówił, że o dniu Jego powrotu nikt nie będzie wiedział.
– Pospólstwo nie potrzebuje wiedzieć. Ale są tajemnice znane tym, którzy poznali światło głębi.
– Nie wiem, o czym mówisz.
– Mogłabyś wiedzieć... Kiedy współpracowaliśmy ze sobą, byłaś dopuszczona do wielu tajemnic. A może byśmy tak znowu zaczęli pracować razem?
– Nie pojmuję twojej propozycji.
– Ależ to bardzo proste. Kiedyś głosiliśmy wspólnie pewne sprawy. Ja mężczyznom, ty kobietom... Odkryłem ci wtedy niejedno...
– To było złe, grzeszne.
– Nie będziemy mówili o Dionizosie, tylko o Jezusie. A że wszystkie tajemnice łączą się ze sobą...
– Mam dosyć tajemnic! Nie chcę ich! Gdy opowiadam, mówię po prostu o tym, co widziałam. Zresztą nawet mądry człowiek, jak Paweł, mówi tak, że go wszyscy rozumieją.
– Nazywasz Pawłem tego Żyda z Tarsu? Mądry, to prawda. Ale nawet nie oglądał Jezusa.
– Widział Go. Jezus uczynił go wielkim nauczycielem wśród pogan. Tylko niektórzy chrześcijanie wywodzący się z Żydów są przeciwni jego naukom...
– I właśnie oni wydali go Rzymianom, a ci obcięli mu głowę.
Krzyknęła.
– Coś ty powiedział? Paweł nie żyje?
– Nie żyje.
– Skąd o tym wiesz? Nikt z przybyłych o tym nie mówił.
– Ale ja wiem. Możesz mi wierzyć. Do mnie wiadomości dochodzą szybko.
Z jej oczu popłynęły łzy. Chciała się powstrzymać, ale nie mogła. Łkała boleśnie. Gdy dowiedziała się o śmierci Marty i Łazarza, nie wylała nawet jednej łzy. A przecież ich kochała. Był to jednak czas pochłaniającej wszystko radości. On chodził wtedy po ziemi zmartwychwstały. Ale teraz było inaczej. Świat nie był już taki jasny i radosny. Ginęli ludzie, jak Paweł, a tacy, jak Melito, byli prorokami. Odrzucono naukę Pawła – słuchano Melity. Poczuła się opuszczona i samotna...
– Płaczesz? – zapytał. Znowu jego głos nabrał miękkich tonów. – Nie wiedziałem, że go kochałaś. Masz dobre serce. Ale jeśli chodzi o tego Pawła, to było niesłuszne. Postępował jak szaleniec i zarozumialec. Nikt go nie mógł znieść. Wszystkich miał przeciwko sobie. Nie tylko Żydów. Uciekali od niego...
Szlochy nie pozwalały jej nic powiedzieć. Przestał ją pocieszać. Zapytał:
– No, to jak będzie? Pójdziesz ze mną?
Milczała. Zapytał jeszcze:
– Słyszałaś o prorokini Helenie?
– Nie.
– Niestety, nie żyje. Cudotwórca Szymon chodził z nią. Była wspaniała, gdy mówiła do kobiet. Ale ty mogłabyś być przy mnie, jak Helena przy Szymonie.
– Nie jestem prorokinią, nie potrafię robić cudów. Ja tylko opowiadam...
– Robienia cudów mógłbym cię nauczyć. A gdybym ci odkrył pewne tajemnice, potrafiłabyś także wieszczyć.
– Nie chcę tajemnic, powiedziałam ci.
– Kto nie sięga do tajemnic, nie pojmuje prawdziwej nauki Jezusa.
– On nie żądał znajomości tajemnic. Pragnął jedynie miłości.
– A komu miał powierzyć tajemnice? Tym głupkom, którzy Go otaczali?
– Im jednak kazał zbudować Swój Kościół.
– Bo wiedział, że do tego Kościoła przyjdą z czasem ludzie mądrzy i wydobędą rzeczy utajone.
– Paweł nie był głupcem!
– Nie był – zgoda. Wiedział więcej niż tamci. Ale nie zbuntował się.
– Mówiłeś o tajemnicach, nie o buncie.
– Czepiasz się słów. Kto poznał tajemnice, wie jak poprawić dzieło głupców. Pytam raz jeszcze: pójdziesz ze mną?
– Nie, nie pójdę!
– Dlaczego?
– Bo ci nie wierzę, Melito. Nie rozumiem twoich nauk, nie podoba mi się, że mówiłeś źle o Pawle.
– Paweł to nie Jezus.
– Jednak Pawła rozumiałam, ciebie nie. A Jezus kazał mi świadczyć o tym, co widziałam. Nic więcej.
– Kiedy poznasz tajemnice, będziesz mogła lepiej świadczyć. Sama widzisz, że ci tutaj nie ufają. Ja jednak sprawiłbym, że zaczęliby cię słuchać. A gdybyś jeszcze poparła swoje słowa cudem...
– Niczego nie chcę dodawać do tego, co widziałam. Samo życie Jezusa jest cudem.
Przez chwilę bębnił niecierpliwie palcami po poręczy fotela.
– Jak chcesz... – rzekł wreszcie. – Choć na twoim miejscu jeszcze bym się zastanowił. Będę czekał do jutra. Poza tym, mam do ciebie pewną sprawę. Gdy tu szedłem, jeden z moich ludzi zachorował. Musiałem go zostawić samego we wsi o pół dnia drogi stąd. Znajduje się tam bez opieki. Słyszałem, że pełnisz chętnie dzieła miłosierdzia. Chcę cię prosić, abyś poszła i zaopiekowała się nim. To będzie prawdziwie chrześcijański uczynek.
Spojrzała na niego. Ich oczy spotkały się niby dwie klingi. Była przekonana, że propozycja Melity jest pułapką. Ale czy mogła mu odmówić?
– Kto mnie zaprowadzi? – zapytała.
– Dam ci człowieka – zapewnił. – Będzie jutro do twojej dyspozycji. A za pielęgnację będę ci wdzięczny... Zasłużysz się także Jezusowi...
Człowiek, który przybył po nią o świcie, był już niemłody. Twarz obrośnięta nie posiadała żadnego wyrazu – na próżno przyglądała się jej uważnie, szukając czegoś, co by dało jej pewność, że szykuje się przeciwko niej jakiś podstęp. Powiedział, że się nazywa Eutykles i że ma ją zaprowadzić do wsi, w której pozostał chory towarzysz. Kiedy próbowała wszcząć z nim rozmowę, odpowiadał jedynie półsłówkami.
Zeszli z głównego traktu na boczną drogę, pustą o tej porze. Niepokój, który się obudził poprzedniego dnia w Magdalenie, nie pozwolił jej spać w nocy. Na próżno usiłowała go opanować. Czuła niebezpieczeństwo wprost dotykalne.
Przyszło jej na myśl, że coś podobnego musiał czuć Jezus, gdy szedł wówczas – po wieczerzy w domu Joanny – na górę Oliwną. Wiedział, że nadchodzi budząca lęk męka. Zdawał sobie sprawę, że został zdradzony. Wysyłając Judę nie mógł mieć wątpliwości, dokąd tamten się udał. Zresztą od dłuższego czasu musiał odczuwać nieufność wobec człowieka, który przecież należał do grona najbliższych. Mimo tej nieufności, nie oddalił go. Do końca chciał ufać. Do końca odsuwał podejrzenia.
Ciągle szli pustkowiem. Prowadzący ją mężczyzna milczał. Jego twarz była jak wykuta z kamienia. I teraz nic nie mogła z niej wyczytać. Nie potrafiła zgadnąć, jakie otrzymał polecenia. Może rzuci się na nią z nożem w ręku? Miał zatknięty za pasem duży kordelas. Co wtedy powinnam zrobić? – myślała. Bronić się? Uciekać? Pozwolić mu się ulegle zabić? Jezus dał się pojmać. A ja?
Boleśnie uświadomiła sobie swoją samotność. Nie było nawet kogoś, kogo by mogła zapytać, poradzić się. Niechętny do niej stosunek wiernych gminy, od chwili przybycia Melity stał się po prostu wrogi. Gdy przyszła wieczorem na braterską wieczerzę, ludzie odsuwali się od niej. Łagodny Euzebiusz nie przyjął przyniesionych przez nią produktów. „Wystarczy tego, co jest” – powiedział odpychająco. Melito nie łamał Chleba, ale sięgnął po Niego i spożył go. Była tak tym przerażona, że sama nie podeszła do diakona roznoszącego ułomki. Gdy wróciła do domu, wybuchnęła płaczem. Myślała z rozpaczą, że pozbawiła się sama Chleba, który jest Ciałem.
Od jednego Łukasza mogła oczekiwać jakiejś pomocy. On, który był przez lata całe przy Pawle, byłby jej powiedział, jak ma postąpić. Ale właśnie Łukasz odszedł. Nie, nie było nikogo, od kogo mogłaby oczekiwać pomocy.
Poczuła się jak ktoś pozostawiony na bezludnej wyspie, od którego wszyscy odpłynęli. Samotność budziła zwątpienie. Jak daleko odszedł od niej tamten, budzący tyle radości ranek, gdy biegła przez miasto półprzytomna ze szczęścia, niosąc oszałamiającą nowinę! Teraz pojawiały się myśli podobne uprzykrzonym muchom: a może tego wcale nie było? A może naprawdę uległam złudzeniu?
Godziny mijały, a oni szli. Zabolały ją nogi i czuła zmęczenie, jednak nie poprosiła, aby odpoczęli. Mężczyzna nadal milczał. Raz tylko zapytał:
– Może chcesz pić?
Gdy skinęła potakująco głową, podał jej wiszący na ramieniu bukłak z koziej skóry, w którym była woda.
Nadeszło południe, słońce mocno paliło. Wciąż nie napotkali na drodze nikogo. Była cała spocona i coraz mocniej bolały ją nogi.
Aż wreszcie zobaczyła przed sobą kilka domów. Mężczyzna bez słowa wskazał je wyciągniętą ręką. Czyżby naprawdę ktoś tu czekał na mnie? – pomyślała. Ale lęk nie zgasł. Dalej miała uczucie, że coś groźnego stoi przed nią.
Podchodzili coraz bliżej stojącego na skraju domu. Spostrzegła, że w cieniu wielkiego dębu stoi kilka koni. Serce zaczęło jej bić. Te czarne konie przypominały jej tamte, którymi pędziła wierzchem nocą...
– Panie Jezu – zaczęła się modlić w duchu – miej mnie w Swojej opiece. Wiem, że trzeba mi umrzeć i ufam, że śmierć połączy mnie z Tobą, ponieważ mi to obiecałeś. Powinnam się cieszyć, że ta chwila jest bliska. Ale ciało jest słabe i lęka się. Wybacz mi. Ty poznałeś jego słabość, Ty także musiałeś je przymuszać do uległości. Daj mi siłę do zniesienia tego lęku. Pozwól, abym tym, co mnie czeka, zapłaciła za Twoją miłość. Bo cóż innego mogłabym Ci dać? Cokolwiek spadnie na mnie, chcę to przyjąć dla Ciebie...
Z plamy cienia pod drzewem powstało kilku mężczyzn, którzy tam leżeli na trawie. Była już teraz pewna, że czekali na nią. Ruszyli w jej stronę. Szli szerokim półkolem. Jeden z nich, z czarnymi opadającymi na czoło włosami podszedł do niej.
– To ty jesteś Żydówka Magdalena? – Nie czekał na odpowiedź. Ciągnął: – Głosisz oszukańcze nauki, a jesteś Zwykłą rozpustnicą. Święty prorok polecił, abyśmy cię odwieźli do miejsca, gdzie będziesz musiała pokutować za swoje winy i kłamstwa...
Nareszcie była wolna!
Jej niewola trwała trzy lata. Gdy została schwytana, zawieziono ją w odległą, dziką okolicę wśród gór. W pustym wąwozie znajdowało się kilka grot. Jedna z nich była zamknięta kratą. To w tej grocie umieszczono Magdalenę.
W niej przeżyła cały ten czas. Pilnowało ją dwoje ludzi: stary, kulawy mężczyzna, niemowa, i niewiele młodsza kobieta o wyglądzie wiedźmy. Para ta mieszkała w małej chatce w pobliżu groty. Bez słowa podawali Magdalenie pożywienie i wodę w dzbanku.
Co parę miesięcy przyjeżdżali na koniach jacyś ludzie. Domyślała się, że to byli wysłannicy Melity. Sprawdzali, czy Magdalena żyje, i czy nie uciekła. Nie rozmawiali z nią, a jedynie z Arią – tak nazywała się strażniczka – ona zaś porozumiewała się na migi z mężczyzną. Przybyli przywozili żywność. Gdy ich przybycie opóźniało się, zdarzało się, że jedzenia brakło. Wtedy Magdalena musiała głodować.
Była przekonana, że umrze w swoim więzieniu. Trudno było nie narzekać, a jednak zadawała sobie ten trud. Codziennie podejmowała go na nowo, powtarzała wysiłki wiele razy w ciągu dnia. Powtarzała uparcie: to dla Niego, za to, co dla mnie uczynił... Za Jego miłość. Niełatwo było zwyciężyć i ducha, i ciało. Mimo wieku było w niej ciągle wiele sił: nawykła była do ruchu i działania. Spacerowała po grocie, modliła się i śpiewała. Przemawiała do ptaków, które przylatywały do rzucanych im okruchów. Tak do niej przywykły, że ośmielały się wchodzić poza kraty. Zaglądały do niej także zwierzęta z lasu: zające, wiewiórki, myszy polne. Nie odstraszała ich, więc stawały się coraz śmielsze. Zajęczyca uwiła w grocie gniazdo dla swego potomstwa.
Nie mogła pojąć, dlaczego Melito, zamiast ją pozbawić życia, trzymał ją tutaj. Może liczył, że zdoła ją złamać, przymusić do współpracy? Może miał wobec niej jakieś swoje plany? Ale miesiące i lata biegły i nic się nie zmieniało w jej niewoli.
Nie wiedziała, co się dzieje na świecie. Kiedyś bzyknęła jej koło ucha nowina, gdy przybyły człowiek powiedział głośno do kobiety: „Tak polecił cesarz Witeliusz...” Czyżby Neron już nie żył? – zadawała sobie pytanie. Był przecież młodym człowiekiem.
Sypiała mocno i często miewała sny. Ale choć tego bardzo pragnęła, nie śnił się jej nigdy Nauczyciel. W snach ożywał dom rodzinny, pojawiali się Marta i Łazarz. Innym razem śniły się jej Pompeje i Lucjusz. Kiedyś przyśnił się jej Dysmas. Innym razem prowadziła we śnie rozmowę z Klaudią...
Czekała na śmierć, a jednocześnie całą siłą woli powstrzymywała się przed modlitwą o to, aby szybciej przyszła. Tak bardzo pragnęła zobaczyć znowu Nauczyciela, a przecież nie chciała ani o dzień skrócić wyznaczonego przez Niego terminu czekania. Natomiast każdego ranka i każdego wieczoru klęcząc u kraty, z twarzą zwróconą w stronę, w której wschodziło słońce, powtarzała wołanie: „Maran atha”. Nie dla siebie tylko wzywała Jego powrotu. Pragnęła Go dla ludzi. Niech przyjdzie jak najprędzej, myślała, skoro Kościół jest nie tylko prześladowany, ale wchodzą do niego fałszywi prorocy i obracają wniwecz dzieła ludzi jak Paweł.
Zimy były szczególnie dokuczliwe. Strażnicy rzucili jej kilka starych okryć, którymi się okręcała. Zgadzali się także, aby rozniecała ogień, gdy było bardzo zimno i pozwalali jej wyjść na chwilę z groty dla zebrania suchych gałęzi. Gdy je zbierała, mężczyzna szedł za nią krok w krok z włócznią w ręku. Mimo tego ognia, miała dłonie przemarzłe: opuchnięte i sine. Bolały ją potem każdego chłodniejszego dnia.
W trzecim roku niewoli zauważyła, że mężczyzna chodząc, ciężko kulał. Także kaszlał chrypliwie. W końcu przestał wychodzić z domu. Gdy go nie było, kobieta stała się nieco łaskawsza dla Magdaleny. Czasami odzywała się do niej. Kiedyś powiedziała: „Nie myśl, że tylko ty cierpisz. Też szatan także nas skazał na mękę...”
Pewnego dnia zobaczyła, jak kobieta wywleka z chaty jakiś długi, okręcony w prześcieradło kształt. Domyśliła się, że mężczyzna musiał umrzeć. Kobieta zawlokła ciało do jednej z grot.
Ludzie Melity nie pojawiali się od dość dawna. Przez dwa dni Magdalena nie dostała nic do jedzenia. Trzeciego dnia Aria otworzyła kratę. Powiedziała:
– Nie wiem, co się stało. Może któryś z bogów zesłał na tego potwora śmierć. Nie zostanę tu dłużej. I ty uciekaj.
Opuściły razem wąwóz, ale potem rozstały się. Magdalena nie miała pojęcia, gdzie się znajduje, w którą stronę powinna iść. Kraj musiał być Galią, gdyż kiedy ją porwano, pamiętała, że wieziono ją końmi, a nie morzem. Wlokąc się drogą napotkała miejscowych chłopów. Niełatwo jej było porozumieć się z nimi, gdyż nie znali greckiego i niewiele rozumieli po łacinie. Ale przyjęli ją życzliwie, nakarmili i przetrzymali przez kilka dni. Dowiedziała się od nich, że znajduje się w pobliżu miasta Vienna, leżącego nad wielką rzeką.
Postanowiła udać się do miasta. Kto wie – myślała – może odnajdę tam Żydów? W Massylii mówiono jej, że wiele rodzin żydowskich osiadło w miastach Galii. Zapłaciła chłopom za opiekę piorąc i reperując odzież ludzi, u których mieszkała. Pamiętała o wzorcu, jaki jej zostawił Paweł. Próbowała chłopom opowiadać o Jezusie. Słuchali ją z zaciekawieniem tłumacząc sobie wzajemnie słowa, które nie wszyscy rozumieli. Potem podziękowali jej za opowiedzenie „pięknej bajki”. Żałowali jednak, że była taka smutna – byli ludźmi, którzy nie lubili się smucić.
Rzeczywiście po paru godzinach drogi trafiła na twardy trakt rzymski, a potem niezadługo zobaczyła w dali miasto, położone między wzgórzami.
Gdy zbliżała się do niego, przyszło jej mijać rzymską willę otoczoną zielenią, do której prowadziła droga wysadzana cyprysami. Kilku niewolników pracowało przy wykopywaniu uschniętego drzewa. Twarz starego mężczyzny, który doglądał pracujących, wydawała się Magdalenie dziwnie znana. Nie mogła się oprzeć przekonaniu, że gdzieś, kiedyś musiała widzieć tego człowieka. Podeszła do niego i zapytała:
– Czy możesz mi powiedzieć, czyja to willa i kto w niej mieszka?
Tamten spojrzał na nią. Czas jakiś przyglądał się jej uważnie.
– Jesteś żebraczką? – odpowiedział pytaniem na pytanie.
– Nie jestem. Idę do miasta i jedynie z ciekawości zapytałam ciebie. Wydałeś mi się kimś, kogo kiedyś znałam.
– Patrzę na ciebie i twoja twarz wydaje mi się nieobca. Ale to musiało być bardzo, bardzo dawno. Jesteś starą kobietą, a w mojej pamięci wydajesz mi się młoda...
Gdy opuściła grotę, która przez trzy lata była jej więzieniem, wykąpała się w pobliskim potoku. I wtedy zobaczyła odbicie swej twarzy w wodzie. Włosy jej były całkiem białe i tylko brwi i oczy pozostały czarne.
– Tak, na pewno – przyznała – bardzo dawno...
– Pytałaś, kto jest panem tego domu. To willa szlachetnego Poncjusza Piłata.
– Czyżby tego, który był prokuratorem Judei?
– Rzeczywiście, było tak, jak powiedziałaś. Ale już minęło parę dziesiątków lat, odkąd dostojny prokurator mieszka tutaj.
– Teraz już wiem, skąd ciebie pamiętam. Byłeś jednym z niewolników Piłata. Przychodziłam wtedy do żony prokuratora...
– I ja już teraz wiem, kim jesteś. To ciebie brat pani Klaudii przywiózł z wojny z żydowskimi buntownikami...
Stali naprzeciwko siebie uśmiechnięci melancholijnie. Zdawali sobie oboje sprawę, jak daleko odeszli od tamtych lat.
– Czy nie zechcesz mi pomóc, abym się mogła zobaczyć z Klaudią? – poprosiła.
– Niestety, żona prokuratora nie żyje.
– Czy dawno umarła?
– Przed kilku laty...
Westchnęła.
– Jakże żałuję. Na pewno by mi pomogła. Szukam pomocy...
– Może ja bym mógł ci pomóc? Jest nas kilku, którzy staramy się pomagać ludziom potrzebującym.
Spojrzała na niego, a potem tknięta nagłą myślą, schyliła się i narysowała palcem na ziemi rybę.
– Więc i ty jesteś chrześcijanką? – zawołał.
– Jestem. Niech będzie pochwalony Pan nasz Jezus Chrystus.
– Jest wśród tutejszych niewolników wielu chrześcijan. To sprawiła pani Klaudia. Sama została chrześcijanką i pozwoliła, aby wszyscy spośród służby, którzy tego chcieli, przyjęli chrzest.
– A prokurator?
Stary niewolnik pokręcił głową.
– On nie... Nie sprzeciwia się naszej wierze, ale sam jej nie przyjął. To dziś stary, schorowany, zgorzkniały człowiek. Nic go nie interesuje. Ciągle wspomina żonę...
– Był dla niej obojętny.
– Ale jednak musiał ją kochać. Odkąd jej zabrakło, żyje tylko pamięcią o niej. A może chciałabyś z nim mówić? – zapytał niespodziewanie.
– Myślisz, że zgodzi się?
– Zapytam go. Ożywia się, gdy może z kimś rozmawiać o tamtych czasach w Judei.
Niewolnik zaprowadził ją do domu, zawołał niewolnice pracujące w kuchni i polecił im ugościć Magdalenę. Usługujące kobiety miały małe krzyżyki zawieszone na szyjach.
– To i wy jesteście chrześcijankami? – pytała.
– Tak. Mężczyźni nie wszyscy chcieli się ochrzcić, ale kobiety i dziewczęta sama pani Klaudia przygotowała do chrztu. Chodzimy teraz do miasta – opowiadały – słuchamy nauk prezbitera, bierzemy udział w łamaniu chleba...
– A władze? Nie sprzeciwiają się temu? Przecież w Rzymie za cesarza Nerona były wielkie prześladowania. Wielu ludzi zostało umęczonych. Zginęli wielki prezbiter Piotr i nauczyciel Paweł z Tarsu... Potem, wiem, że cesarz wydał edykt zakazujący chrześcijaństwa.
– Och, to było dawno – opowiadały jedna przez drugą. – Wiemy o tych prześladowaniach. Modlimy się do tych, którzy wtedy ponieśli męczeńską śmierć. Ale u nas prześladowań nie ma. Wszyscy zajęci są innymi sprawami. Pewno wiesz, że Neron został zabity. Potem panował Galba. I jego zamordowano. Po Galbie Othon. Kazał Tygellinowi, temu który wylał tyle krwi chrześcijańskiej, aby sobie otworzył żyły. Ale Othona zwyciężyły legie tutejsze. Wyruszyły na Rzym pod wodzą Witeliusza. Othon popełnił samobójstwo. Cesarzem został Witeliusz. Ale znowu przeciwko niemu wystąpił Flawiusz Wespazjan. Legie wschodnie okrzyknęły go cesarzem. Gdy legie Wespazjana wkroczyły do Rzymu, Witeliusz poniósł śmierć. Teraz mamy cesarzem Wespazjana i wszyscy go chwalą, że jest sprawiedliwy...
Gotowe były opowiadać dalej, ale wrócił stary niewolnik i powiedział, że Piłat wyraził chęć rozmawiania z Magdaleną. Poszła za niewolnikiem w głąb ogrodu. W fotelu, wsparty na poduszkach, trzymając wyciągnięte nogi na małym stołeczku, siedział Piłat. Głowę miał odrzuconą do tyłu, oczy przymknięte. Mały chłopiec z pierzastą packą w ręku odpędzał muchy od głowy prokuratora.
Zmienił się, ledwo go poznała. Wyłysiał. Miał twarz jakby opuchniętą, pokrytą brązowymi plamami. Pod oczami ciężkie wory obwisłej skóry. W rozchylonych ustach widać było już tylko nieliczne zęby. Ale brodę i policzki miał starannie, jak dawniej, wygolone.
Gdy stanęła obok fotela, otworzył oczy i przez chwilę patrzył na nią. Z jego twarzy zniknął wyraz zniechęcenia i zobojętnienia.
– Ach, więc to ty byłaś kochanką Lucjusza? – zapytał.
– Tak, to byłam ja.
– A potem przychodziłaś do mojej żony. Dużo ze sobą rozmawiałyście. Uważała cię za swoją przyjaciółkę.
– Tak, dostojny prokuratorze.
Zrobił niechętny ruch dłonią o skórze błyszczącej, jakby wypolerowanej.
– Nie jestem od dawna prokuratorem – mruknął. Przez chwilę ciężko oddychał. Potem zapytał:
– I to ty prosiłaś Klaudię, abym ocalił życie tego... tego Jezusa z Nazaretu?
– To ja prosiłam.
– Hm... – poruszał jakiś czas ustami, jakby coś mówił, ale nie słyszała jego głosu. Dopiero po dłuższej chwili rzekł wyraźnie: – zrobiłem, o co prosiłyście. Starałem się Go ocalić. Zrobiłem wszystko, co mogłem. Ale miałem przeciwko sobie Żydów i Witeliusza... – W miarę, jak mówił, słowa brzmiały wyraźniej i żywiej. – Naprawdę chciałem Go uwolnić. Mam ręce czyste od Jego Krwi. Umyłem je wtedy publicznie, aby wszyscy widzieli... Chciałem Go ocalić nie tylko dlatego, że prosiła o to Klaudia. On sam... Od razu wydało mi się, że jest kimś, kogo należało bronić przed tymi łotrami... Nie jestem przesądny. Nie wierzę ani w bogów, ani w duchy... Klaudia uwierzyła, że On był Synem Bożym. Dlaczego w takim razie mi nie pomógł? A potem zemścił się na mnie... Nie na nich, ale na mnie...
Urwał i ciężko oddychał, jakby zmęczony długim monologiem. Magdalena zapytała:
– Dlaczego mówisz, prokuratorze, że się zemścił? On nie potrafi się mścić...
Zaśmiał się, ale ten śmiech był jak grzechot orzechów wysypywanych do drewnianego pudełka.
– Mówisz, że nie potrafi? Przecież chyba wiesz, czym się skończyło oblężenie Jerozolimy? Wszyscy ci kapłani i faryzeusze, którzy tak wrzeszczeli, abym Go kazał ukrzyżować, dostali za swoje. Należało się im! Spłonęła świątynia, która się Go wyparła...
Przycisnęła dłonie do ust, jakby chcąc powstrzymać wyrywający się z nich krzyk. Zapytała niedowierzająco:
– Świątynia? Powiedziałeś, że świątynia została spalona?
– Nic o tym nie słyszałaś? Nie został z niej kamień na kamieniu.
Jak mogła słyszeć o tej sprawie, uwięziona w grocie? Świątynia... Miała w pamięci jej wspaniały kształt. Mówiono o niej, że jest jednym z cudów świata. Byli z niej tacy dumni, że aż ta duma przesłaniała nienawiść, jaką żywiono do władców idumejskich. To w świątyni, w Świętym Świętych mieszkał Najwyższy. Składano Mu ofiary, oddawano cześć. Broniąc Jego chwały Jezus rozpędził wtedy handlarzy, którzy postawili swe kramy na schodach przybytku. Nigdy nic nie powiedział przeciwko świątyni. Ale pamiętała, jak opowiadał Marek, że pewnego wieczora przepowiadał ze łzami w oczach, o tym, że przyjdą straszne chwile i poganie deptać będą uświęcone obecnością Najwyższego miejsca. Podobno gdy umierał na krzyżu, zerwała się zasłona z bisioru, osłaniająca wejście do Świętego Świętych. Może to znaczyło, że Najwyższy opuścił poświęcone Mu mury? Lecz jeśli nawet tak się stało, ślady Jego obecności pozostały... Nie, nic nie mogło wydrzeć z jej serca czci dla tych murów!
– Ubolewasz nad tą ruiną? – suchy głos Piłata odezwał się znowu.
– Wierz mi: należało się im! Ale dlaczego zemścił się na mnie, który Go broniłem? Dlaczego zabrał mi Klaudię? Powiedz – dlaczego?
Przysiadła na niskim stołeczku u jego nóg.
– Powiadasz, Poncjuszu, że to On zabrał ci Klaudię i że to była Jego zemsta. Czyżbyś ją aż tak bardzo kochał? Gdy wtedy rozmawiałam z nią, wydawało mi się, że wasze małżeństwo opiera się tylko na przyzwyczajeniu...
– Co ty wiesz!? – rzucił. Znowu czas jakiś poruszał bezgłośnie wargami. – Kochałem ją. Bardzo ją kochałem. To ona nie pojmowała mojej miłości. Wydawało się jej, że wszystkie moje uczucia utonęły w nienawiści do Żydów. To nieprawda. Nienawidziłem ich i nienawidzę. Zatruwali mi życie. Zabierali mi spokój. Nie mogłem jej kochać tak, jakbym chciał. A ona była taka delikatna, czuła, marząca... Nie znała życia. Pragnąłem ją osłonić. Ustępowałem jej wiele razy. Nie powiedziałem słowa, gdy zapragnęła zostać chrześcijanką. A On mi ją zabrał!
Położyła dłoń delikatnie na suchym kolanie Piłata.
– Mylisz się – powiedziała. – On się nie mści. Jeśli pozwala, aby człowiek cierpiał, robi to tylko dla jego dobra...
– Pleciesz! Jakiego dobra? Zostałem sam! Sam! Czy ty to rozumiesz? Nie mam życzliwego człowieka. Tyberiusz, na życzenie Witeliusza, zesłał mnie tutaj. Neron nie zmienił wyroku, choć prześladował chrześcijan. Othon obiecał mnie ułaskawić, ale nie zdążył. Potem przyszedł Witeliusz – syn tamtego, mego wroga. Pijak, rozpustnik... Gdyby miał więcej czasu, dokonałby nowej rzezi chrześcijan. A teraz przyszedł Wespazjan. Owszem, on pamięta o mnie. Pisano mi z Rzymu, że oburzył się, gdy się dowiedział, iż od tylu lat przebywam na zesłaniu. Być może ofiaruje mi wolność. Ale cóż mi z tego? Dokąd pojadę? Jestem sam. Klaudia nie żyje. Na całym świecie nie mam nikogo...
Zapadła cisza. Piłat zamknął oczy. Zdawał się spać. Zniżające się słońce dotykało ich głów łagodną pieszczotą. Kwiaty w ogrodzie wydawały wzmożoną woń. Pracujący niewolnicy zaczęli śpiewać. Powtarzały się słowa: „Jezus, nasz Król i Pan”.
Powiedział na poły do niej, na poły do swych myśli:
– On także mnie mówił, że jest Królem... Ale jak mogłem Mu uwierzyć? Powiedział zresztą, że Jego Królestwo nie jest królestwem ziemskim. Odszedł, umarł – i zwyciężył. Coraz więcej ludzi idzie za Nim. Nie boją się prześladowań. Tylko ja... tylko ja jestem sam...
– Nie jesteś sam, Poncjuszu – rzekła. – Jestem z tobą...
Została przy nim. Opiekowała się starym, zniedołężniałym człowiekiem. Przygotowywała mu wygodne miejsca, karmiła go, pielęgnowała. Ale najwięcej siedziała przy nim, mówiła z nim, odrywała jego myśli od żałosnych rojeń. Opowiadała mu o Jezusie – o tym, jak Go spotkała, jak jej wybaczył wszystko zło, jakie czyniła, jak się jej ukazał Zmartwychwstały, jak polecił jej, aby o Nim świadczyła...
– Więc i ty myślisz, że On jest Bogiem? – pytał. – Klaudia w to wierzyła. Ukazywał się jej we snach.
– On jest Bogiem – zapewniała gorąco. – Bogiem, który nas kocha i któremu za Jego Miłość powinniśmy oddać siebie. Klaudia – jestem tego pewna – poszła do Niego. Jest z Nim, w Jego Królestwie.
– Tak – potwierdził – ona jest z Nim. On ją zabrał. Zabrał, aby mnie ukarać. Nie uwierzę w Niego nigdy! Jego nauki są piękne, przyznaję... Nie On jednak jeden mówił rzeczy piękne. Taki Seneka... Gdy czytam jego utwory, jestem porwany... Ale kiedy dowiaduję się, jak się płaszczył, jak schlebiał możnym... Wtedy wszystko, co napisał, staje się dla mnie kłamstwem i oszustwem!
– Lecz Jezus nie tylko głosił piękne nauki. On był sam taki i pragnął, aby ludzie tacy byli.
– Może był... Nigdy nie zapomnę Jego wzroku, gdy przyprowadzono Go do mnie ubiczowanego. Widywałem nieraz ubiczowanych. Niektórzy patrzyli z nienawiścią. Inni z podłą uniżonością, jakby sądzili, że takim spojrzeniem wyżebrzą sobie wolność. On patrzył inaczej... Tak jakby żałował... Nie Siebie, ale tych, którzy Go ubiczowali...
– On nawet wtedy kochał.
– Nie. On mną pogardzał. Wiedział, że przyjdzie Jego czas i wtedy mnie dosięgnie. Najboleśniej.
– Zmartwychwstał, aby ocalić, nie aby niszczyć.
– Nigdy nie uwierzę, że zmartwychwstał.
– Ależ ja widziałam Go.
– Klaudia też mówiła, że przyszedł do niej. Ale jestem pewny, że uległyście obie złudzeniom. Był człowiekiem i cierpiał. Nie mógł zmartwychwstać! Nie sprzeciwiam się waszej wierze. Pozwalam moim niewolnikom, aby w Niego wierzyli. Ale ja nigdy w Niego nie uwierzę! Może uwierzyłbym, gdyby mi oddał Klaudię...
Nie próbowała prowadzić z nim sporu. Ale nie przestawała opowiadać o swych rozmowach z Jezusem. Wciąż i wciąż powtarzała Jego słowa.
Pewnego dnia odwiedził Piłata urzędnik prokonsula Galii narbonejskiej z Lugdunu. Elegancki Rzymianin przyjechał powozem, otoczony eskortą kilku konnych żołnierzy. Magdalena zaprowadziła przybysza do fotela, na którym siedział Piłat.
– Witaj dostojny prokuratorze – powiedział. – Pozwól, że się przedstawię. Nazywam się Fulwiusz Janeusz. Przybywam do ciebie w zastępstwie prokonsula, który sam nie mógł przybyć, gdyż jest chory, aby ci przywieźć list skierowany do ciebie przez cesarza...
Usiadł na wskazanym mu fotelu, przyjął kubek wina, podany mu przez Magdalenę. Wyjął z ozdobnego pokrowca zwinięty rulon.
– Jeżeli pozwolisz, sam ci list przeczytam. – Rozwinął rulon. Czytał: „Miłemu mi Poncjuszowi Piłatowi Flawiusz Wespazjanus cesarz. Dowiedziałem się, że od wielu lat cierpisz, niesłusznie skazany na zesłanie. Oskarżono cię niegdyś przed trybunałem cesarza Tyberiusza, iż byłeś zbyt surowy i niesprawiedliwy dla ludności prowincji Judei, którą w imieniu cesarza zarządzałeś. Skargi przeciwko tobie podnieśli kapłani i zwierzchnicy żydowscy, a ówczesny namiestnik Syrii przychylnie udzielił im swego poparcia. Dziś, w obliczu buntu Żydów i krwawo, i ciężko osiągniętego zwycięstwa, widzimy, jak słuszną i przewidującą była twoja surowość. Uznajemy niesprawiedliwość wydanego niegdyś przeciwko tobie wyroku i postanawiamy nie tylko uwolnić cię z zesłania, ale również przywrócić ci skonfiskowane niegdyś dobra...”
Odczytawszy list, Fulwiusz oddał rulon w ręce Piłata. Podjął:
– Widzimy cię tu u nas w Galii chętnie, dostojny prokuratorze, i zawsze będziemy cię chętnie widzieć. Gdybyś jednak chciał wrócić do Italii, której od tylu lat nie widziałeś, dla objęcia zwróconych ci dóbr, służymy ci wszelką pomocą w podróży. Słyszałem, że rodzina twojej żony posiadała w Pompejach piękną willę. Zostanie ci ona oddana. Być może zechcesz w niej zamieszkać. Nie ma na całym świecie równie pięknych okolic jak tamte strony. Pompeje są prześlicznym miastem. Parę lat temu doznało ono pewnych szkód na skutek trzęsienia ziemi, ale dziś, jak słyszałem, wszystko zostało naprawione i Pompeje stały się jeszcze piękniejsze i wspanialsze niż były...
Piłat słuchał dość obojętnie i listu, i słów Fulwiusza. Cały czas miał zamknięte oczy. Patrząc na niego domyślała się, co go gnębi: co mi po tym wszystkim, skoro nie ma Klaudii? Nawet nie ma komu opowiedzieć... Pamiętała skargi Klaudii, że nie doznaje miłości od męża. Jakie to było dziwne: ludzie szukają tego, co mają pod ręką, i rozpaczają, gdy odeszło to, czego nie cenili...
Urzędnik zapewnił, że z polecenia prokonsula przygotowana zostanie galera, która rzeką zabierze Piłata do morza, a potem morzem do Pompejów. Prosi tylko o wiadomość, kiedy prokurator zechce udać się w drogę.
– Czy pojedziesz ze mną? – zapytał Piłat Magdalenę, gdy już Fulwiusz wśród ukłonów opuścił willę.
– Pojadę – zdecydowała. – Nie opuszczę cię. Do Massylii nie wrócę. Nie wiem, co się tam dzieje, ale boję się Melity. A w Pompejach może jeszcze żyją ludzie, którymi się opiekowałam. Mam wobec nich obowiązki. Nie wiedziałam wtedy, czy mogę dać im chrzest. Teraz wiem, że On chce wszystkich...
Tego dnia upał był ogromny i Magdalena poleciła służbie wynieść Piłata do ogrodu w cień wielkiej pinii.
Z tego miejsca widać było w dole błękitną zatokę, pławiącą się w blasku sierpniowego słońca w całej swej okazałości: od szarej w oddali Ischii do płowej skały Caprei i długiego, skalistego półwyspu Sorrento. Tuż nad nimi, porosły aż po szczyt winnicami, wznosił się Wezuwiusz. Dymił dziś więcej niż wtedy, gdy patrzyła na niego przed laty, dymił przy tym nierówno, jak garnek z gotującą się wodą, raz słabiej, a potem mocniej wyrzucając parę. Od paru dni górą wstrząsały głuche huki. Nie zwracały jednak na siebie zbytnio uwagi, gdyż mieszkańcy okolicznych miasteczek i wsi nawykli już do tych hałasów i lekkich na ogół wstrząsów.
Pompeje były jak dawniej miastem radości i nie kończącej się zabawy. Jeśli miasto zmieniło się nieco w ciągu lat, gdy była od niego z dala, to jedynie w tym kierunku, że stało się jeszcze hałaśliwsze, jeszcze bardziej ogarnięte chęcią używania życia. Na murach widać było wszędzie napisy: „Carpe diem”, „Ciesz się każdym dniem”, „Bierz i używaj, póki czas pozwala”, „Baw się, zanim schwytają cię starość i śmierć”.
Władze miasta, uprzedzone przez kancelarię cesarską o przyjeździe Piłata, oddały mu z honorami odnowioną i upiększoną willę Prokulusów, którą wykupiły z rąk ostatniego posiadacza.
Umieściwszy Piłata w willi, Magdalena pośpieszyła do dworku na zboczu, w którym umieściła niegdyś kolonię chorych i ubogich. Kolonia istniała nadal i wśród jej mieszkańców znalazła i takich, którzy ją pamiętali. Reszta spoczęła na małym cmentarzyku, na którym znajdował się również grób Lucjusza.
Magdalena z radością przekonała się, że mieszkańcy kolonii byli w większości chrześcijanami. Dekret Nerona nie został odwołany i każdy przedstawiciel władzy mógł do niego sięgnąć. Zdarzało się to jednak tylko wtedy, gdy wybuchały jakieś niepokoje, zwłaszcza gdy powstawały konflikty między Żydami chrześcijanami a Żydami odrzucającymi Chrystusa.
Liczba Żydów w Pompejach bardzo wzrosła od czasu wojny w Judei. Chrześcijanie wśród nich stanowili mniejszość. Do gminy chrześcijańskiej należeli przede wszystkim Grecy i Rzymianie. Ale także między nimi a chrześcijanami-Żydami istniał podział. W jego wyniku powstały dwie gminy chrześcijańskie. Każda miała swego prezbitera, każda organizowała własne agapy i łamanie chleba. Tytus, uczeń Pawła, przybywszy przed kilku laty do Pompejów jako wysłannik biskupa rzymskiego, Kleta, bardzo wyrzucał obu gminom istniejący podział. Jednakże do połączenia nie doszło. Chrześcijanie Żydzi upierali się przy zachowywaniu starych obyczajów, przede wszystkim obrzezania – chrześcijanie, wywodzący się z pogan, odrzucali z pogardą ten odrażający w ich pojęciu przepis.
Ale na górze w kolonii nie było podziałów. Nie było tu prawie Żydów, a ci którzy byli, łączyli się bez sprzeciwu z większością. Prezbiter gminy grecko-rzymskiej odwiedzał kolonię i co pewien czas prezydiował uczcie braterskiej. Wtedy odbywało się także łamanie Chleba.
Magdalena początkowo usiłowała łączyć opiekę nad Piłatem z opieką nad kolonią. Okazało się to jednak niemożliwe. Brakło jej sił, aby biegać codziennie między willą w mieście a dworem na zboczu. Piłat był coraz słabszy, nie podnosił się już z fotela. Choć otoczony służbą, wciąż domagał się obecności Magdaleny. Tylko z nią rozmawiał, tylko przy niej ożywiał się. Wreszcie Magdalena namówiła go, aby dał się przenieść na górę. Tutaj mogła poświęcać mu wiele więcej czasu.
Do miasta nie schodziła. Stary niewolnik, który ją poznał w Viennie, pozostał w willi Prokulusów jako zarządca. Przysyłał codziennie na górę żywność oraz usłyszane nowiny.
Upał tego dnia połączony był z duchotą. Często ocierała połą tuniki ociekające potem czoło. Na niebie kłębiły się chmury raz po raz skrywające słońce. Słychać było dalekie grzmoty. Chociaż była zdrowa i wciąż pełna energii, wiek zaczynał jej dokuczać. Wyliczyła niedawno, że ma już sześćdziesiąt cztery lata. Klimat zatoki był zdrowy, w mieście nie brakło ludzi, którzy dosięgli lat osiemdziesiątych. Nawet Tyberiusz dożył na wyspie dziewięćdziesięciu – i mówiło się często, że nie umarł własną śmiercią.
Poprzedniego dnia obchodzono w Pompejach święto boga Wulkana. Składano ofiary w jego świątyni. Pochód niosących kwiaty dziewcząt krążył po mieście. Potem zaczęły się zabawy, które trwały całą noc. Z góry widać było światła: dochodziły dźwięki muzyki i śpiewy. Tego dnia obchodzono święto Wywoływania Zmarłych. Była to mroczna uroczystość wywodząca się z egipskich misteriów. Odpowiadała dobrze epikureizmowi, któremu hołdowały Pompeje. Przyzywano zmarłych z Hadesu, ofiarowywano im posiłki. Na murach widać było wymalowane kościotrupy z czaszkami uwieńczonymi kwiatami, z pucharami w rękach. Handlarze uliczni sprzedawali małe szkielety zrobione ze srebra. Potrząsali nimi udając, że figurki tańczą. Niektóre miały zawieszone na szyjach tabliczki z napisem: „I ty tak będziesz wyglądał, więc baw się, póki czas”.
Znowu krążyły po mieście barwnie ubrane procesje. Śpiewano pieśni zachęcające zmarłych, aby wzięli udział w gotujących się zabawach.
Dobrze pamiętała te uroczystości. Brała w nich udział kilka razy. Do świątyni Bachusa wyruszała wieczorem procesja z pochodniami. Kapłani dokonywali tej nocy inicjacji. Jedna z inicjowanych kobiet przedstawiała Ariadnę. Była smagana biczykami o srebrnych nitkach, przez ludzi przebranych za demony. Udawała, że zasypia – a jej sen miał symbolizować śmierć. Ale przychodził Bachus-Dionizos i budził ją. Oddawała mu się, otoczona kręgiem śpiewającego chóru. Potem następowała ogólna bachanalia.
A jednak Jezus – myślała – już wtedy ją kochał. Gdy ona popadała coraz bardziej w zło, On toczył walkę o jej duszę. Długą drogą prowadził ją do Siebie. A potem pozwolił jej pierwszej obwieścić swój tryumf...
Oparta o balustradę, otaczającą taras zawieszony nad zboczem, patrzyła na miasto w dole, na wężyk rzeczki, na mieniącą się powierzchnię morza. Chociaż sparte od upału powietrze było nieruchome i chmury wisiały ciężko, i tylko zdawały się coraz więcej nasiąkać czernią, morze było rozkołysane, poplamione bielą przewalających się bałwanów.
Spoza zawisłej nad Wezuwiuszem chmury rozlegały się grzmoty. Dochodziły także dudniące huki niby uderzenia w wielki bęben.
Posłyszała dzwonek, którym Piłat dawał znać, że pragnie, aby do niego podeszła. Gdy zbliżyła się, zauważyła, że stary mężczyzna oddycha z trudem. Otwartymi ustami łapał chciwie powietrze.
– Daj mi pić... – wymamrotał.
Podała mu naczynie z przygotowanym napojem.
– Kręci mi się w głowie... – poskarżył się przełknąwszy z trudem kilka łyków. – I przelatują mi przed oczami jakby czarne płatki. Nie spałem w nocy i teraz też nie mogę zasnąć. Słyszę jakieś krzyki...
– W mieście odprawia się święto Wywoływania Zmarłych.
Czas jakiś milczał i tylko oddychał z wysiłkiem. Nagle zapytał:
– Czy to prawda, że cesarz nie żyje?
Nie mówiła mu o śmierci Wespazjana, nie chciała go smucić. Był taki wdzięczny cesarzowi za to, że się nim zajął i nie zapomniał o nim z czasów, gdy był dowódcą legii, a Piłat zwykłym trybunem.
– Tak, to prawda – przyznała.
– Kiedy się to stało?
– Mijają właśnie dwa miesiące. W przyszłym tygodniu ma się odbyć poświęcenie świątyni ku czci zmarłego cesarza...
– Więc został ogłoszony bogiem?
– Tak.
– Następcą będzie Tytus?
– Objął już władzę. Został następcą jeszcze za życia ojca.
– Słyszałem, że chciał wziąć za żonę kobietę z królewskiego idumejskiego rodu?
– Mówiło się o tym. Poznał Berenikę, wnuczkę Heroda, gdy wojował w Judei. Ale na życzenie ojca oddalił ją.
– Wespazjan i w tej sprawie miał słuszność. To przeklęty ród.
– Siostra Bereniki, Druzilla, żona prokuratora Feliksa, bawi właśnie w Pompejach...
– Nie chcę jej widzieć! Odpraw ją, gdyby chciała się tu do mnie wybrać!
– Na pewno nie przyjdzie. Podobno bawi się wesoło.
Milczał i tylko słyszała jego rwany, świszczący oddech. Coraz ciężej chwytał powietrze.
– Tak się źle czuję... Duszę się... On się dusił na krzyżu, prawda? – zapytał nieoczekiwanie.
– Tak.
– To była straszna śmierć...
– Najstraszniejsza...
– Widziałaś, jak umierał?
– Widziałam.
– Nie przeklinał?
– Nie.
Oddech Piłata stał się podobny do rzężenia. Powiedziała:
– Będziemy o tym mówili później. Teraz nie mów. To cię męczy.
– Chcę mówić... Czy jesteś zupełnie pewna, że ten, którego widziałaś, był zmartwychwstałym Jezusem?
– Nie mogłam się omylić. Mówiłam do Niego, a On mówił do mnie. Całowałam Jego stopy przebite gwoździami...
– Nie potrafię w to uwierzyć... Nie mogę... Wszystko w moim życiu, co wydawało się prawdą, okazywało się kłamstwem...
– Jednak kochałeś Klaudię naprawdę.
– Nie umiałem jej kochać. Nie mogła zobaczyć mojej miłości. Nie potrafiłem uczynić ją szczęśliwą... A On przyszedł i zabrał ją...
– Więc jednak wierzysz, że żyje?
– Wierzę... i nie wierzę... – urwał.
Stawało się coraz duszniej. Powietrze zdawało się leżeć kamieniem na piersiach. Dławiło. Zahuczało – i ziemia zakołysała się pod stopami jakby była łodzią, którą poderwała fala. Zadźwięczały naczynia przesuwające się po stole. Na czarnym tle zawieszonej nad głową chmury pojawił się błyszczący zygzak. Huk, który się zaraz potem odezwał, przypominał bolesne stęknięcie.
Spojrzała przez balustradę w stronę miasta. Zobaczyła jak drogą, prowadzącą w stronę portu, posuwa się wąż ludzi, wózków i powozów.
– Ludzie uciekają z miasta – stwierdziła. – Przestraszyli się wstrząsów...
Nagle rozległ się ogłuszający huk. Można by sądzić, że sto piorunów uderzyło jednocześnie. Pęd powietrza był tak silny, że padła na ziemię. Zatrzęsła się cała góra. Z drzew posypały się liście i szyszki. Z wierzchołka Wezuwiusza strzelił w górę ognisty słup. Sięgnął po same niebo, wbił się w wiszącą nad szczytem chmurę i rozmazał się w niej. Przez chwilę wyglądało jakby nad Kampanią stał olbrzymi grzyb. Potem z chmury posypały się kamienie. Leciały z nieba na kształt ulewnego deszczu. Były gorące, więc gdzie padały, wypalały trawę. W powietrzu rozpostarła się woń siarki.
Kilka kamyków, na szczęście drobnych, uderzyło ją po plecach. Zerwała się na nogi, podbiegła do fotela, zasłoniła sobą Piłata. Zaczęła wołać na służbę. Nikt jednak nie pośpieszył na jej wołanie. Wokoło panował dziki hałas. Kamienie sypały się ciągle. Wszystko spowił dym. Nie mogła niczego zobaczyć na parę kroków przed sobą.
Wyciągnęła spod Piłata poduszkę i osłoniła nią jego głowę. Inną położyła na swojej. Oboje krztusili się. Otoczeni byli dymem. Świat pełen był ryków, huków, trzasków. Ziemia nie przestawała dygotać.
– Co to jest? – wołał. – Co się dzieje?
– Na pewno wybuchł Wezuwiusz...
Sypiące kamienie przemieniły się w ulewę czegoś białego i drobnego. Przypominało śnieg, który poznała w ciągu lat pobytu w grocie. Ale to nie był śnieg. Padał gęsto. To był gorący popiół.
Znowu czuli gryzący zapach w gardle i bolesny ciężar gniotący piersi.
– Uciekaj... – powiedział. – Ukryj się... Zostaw mnie...
– Nie odejdę od ciebie.
– Idź... Przyślij ludzi...
– Nie trafię do domu... A oni nie odnajdą ciebie...
Popiół sypał, jakby ktoś rzucał na nich łopatami piasku. Zasypywał stopy i parzył je. Choć przestępowała z nogi na nogę tkwiła w nim powyżej kostek. Coraz większy zwał leżał na ciele Piłata.
– Duszę się... – wycharkotał.
Próbowała strząsnąć popiół z okrycia, jakie miał na sobie, ale jej samej coraz ciężej było się poruszać. Czuła się żywcem zasypywana w grobie. I jej brakło oddechu. Wokoło była rozhuczana piorunami noc.
– Umieram – doszedł ją głos Piłata. – To koniec... koniec...
– Nie! – zawołała. Stanęło przed nią odkrycie niby błyskawica. – Nie, Poncjuszu! – Pochyliła się nad na poły zasypaną głową dawnego prokuratora Judei. – Nie! To On powraca! Och, uwierz, uwierz!
– Wierzę – doszedł ją zduszony głos, jakby dochodzący spoza kneblujących usta zasłon.
Nad głową Piłata był już usypany kopczyk popiołu. Kształt jego ciała zniknął pod kryjącym posłanie czarnym pyłem. Dalej była noc, ciemność rozrywana hukiem i dygotem. Wszelkie światła zgasły. Była już uwięziona do pół ciała w popiele.
Zawołała ostatkiem sił:
– Maran atha!
Powtarzała to wezwanie ze zduszonego gardła, aż wreszcie w mroku zapalił się blask i zobaczyła Tego, którego tak bardzo pragnęła ujrzeć.
25 sierpnia 1987 roku W 37-mą rocznicę śmierci Elżuni.