Jan Dobraczyński
Kto was zabije
Rycerz nie był człowiekiem starym, musiał mieć około pięćdziesięciu lat, wojna jednak zostawiła na nim swoje ślady. Utykał na jedną nogę, prawe oko pokrywała mu czarna przepaska, a głęboka blizna biegła mu przez czoło, gubiąc się między szpakowatymi włosami. Jego służba została z końmi, do gospody wszedł za swym panem tylko giermek, widać zaufany.
Wszedłszy, rycerz rozejrzał się. Gospoda była dość pusta. Przy długim stole z jednej strony siedziało kilku mieszczan nad dzbankiem wina. Przy stole z prawej znajdował się tylko samotny zakonnik schylony, może odmawiający modlitwy. W stronę przybyłego rycerza szedł gospodarz w fartuchu opinającym gruby brzuch. Kłaniał się już z daleka.
– Witajcie, czcigodny panie, witajcie. Pozwólcie do stołu. Zaraz wam usłużę.
Rycerz skierował się do stołu, przy którym siedział zakonnik.
– Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus – powiedział.
– Na wieki wieków, amen – odpowiedział tamten podnosząc głowę i odkładając różaniec z grubych ziaren. Był to dominikanin. Jego zryta zmarszczkami twarz nosiła ślady inteligencji. Nie robił wrażenia zwykłego wędrownego braciszka. Musiał być raczej bakałarzem. Butla z inkaustem wisiała na sznurze u jego paska. – Siadajcie, rycerzu – zrobił uprzejmy gest. – Co was sprowadza do Rouen?
Rycerz rozsiadł się wygodnie, zdjął pas, odpiął miecz i powierzył go giermkowi, który zajął miejsce skromnie na końcu stołu. Kazał gospodarzowi podać sobie jajecznicy z kiełbasą i wina. Dopiero gdy gruby gospodarz udał się do kuchni odpowiedział na pytanie dominikanina:
– Moimi włościami są Novelanpont po tej stronie Mozy. Nad samą granicą z cesarstwem. Otrzymałem je po zwycięstwie...
Dominikanin skinął głową na znak, że rozumie. Długoletnia wojna uczyniła niejednego walczącego szlachcicem. Król był szczodry w udzielaniu dóbr.
– Czegóż to, panie, szukacie u nas, jeśli wolno spytać?
– Czego szukam...? – rycerz zatrzymał się, przesunął dłonią po włosach, które spadały mu za uszy. – Chyba wspomnień...
– Byliście tu kiedyś?
– Byłem wraz z królem, gdy wchodził do miasta przed ośmiu laty. Ale moje wspomnienia nie wiążą się z tamtym czasem, tylko z człowiekiem...
– Któregoście znali?
– Tak. Znałem dawno. Przed dwudziestu sześciu laty. Zakonnik zmarszczył brwi.
– Czyżby sprowadził was tutaj proces dziewczyny Joanny? Może przyjechaliście złożyć świadectwo?
– Świadectwa składać nie muszę, bo już je złożyłem. Przewielebny pan dziekan de Chichery i pan kanonik Thierry zaprosili mnie do Vaucouleurs, abym im odpowiedział na dwanaście pytań dotyczących sprawy. Opowiedziałem im wszystko, co wiem, a oni spisali moje zeznania...
– Więc cóż jeszcze?
– Ano, po prawdzie, to nic. A jednak ciągle myślę o tym, co było, i wciąż wracam pamięcią do tamtych wydarzeń. Nie mogę się od tego oderwać. Postanowiłem przyjechać, zobaczyć, posłuchać, co mówią inni...
– Myślę, że macie rację. Od tamtych spraw trudno się oderwać. Mnie także... Bo ja również składałem zeznania.
– Wy także, ojcze? Kim jesteście?
– Jestem bratem z zakonu kaznodziejskiego. Nazywam się Ysambard de la Pierre. Towarzyszyłem bratu Janowi le Maistre, zastępcy inkwizytora, podczas tamtego pierwszego procesu...
Twarz rycerza Novelanpont stała się nagle twarzą groźnego wojownika.
– Jak mogliście dopuścić, aby ją skazano i spalono!? – wybuchnął. Zakonnik szerokim gestem rozłożył ręce.
– Sprawa nie jest taka prosta, wierzcie mi. Przed dwudziestu pięciu laty wszystko wyglądało inaczej niż dzisiaj...
– Ale ona była dobrą chrześcijanką, pobożną, uczciwą!
– To wszystko prawda. Mogłem się o tym przekonać i ja, i brat Ladvenu. Także inni, którzy mieli z nią do czynienia. Wśród uczestników trybunału było wielu takich, którzy nie zgadzali się z wyrokiem. Ale za najmniejszy sprzeciw groziła śmierć. Mistrz Houpeville został uwięziony i zesłany. La Fontaine ledwo zdołał uciec... Mnie także spotkało niejedno. Gdyby nie książę Warwick, który mnie wyrwał z rąk Anglików, zatłuczono by mnie w kącie... Ale nie tylko o to chodziło...
– A o cóż jeszcze?
Dominikanin czas jakiś siedział w milczeniu.
– To nie było takie proste – powtórzył. W zamyśleniu obracał w palcach stojący na stole kubek. – Nie zapominajcie panie, że proces prowadził pan biskup wraz z delegatem wielkiego inkwizytora. Byli prawdziwymi przedstawicielami Kościoła... Czy mogliśmy im być nieposłuszni? Wam, rycerzom, gdy służycie wiernie swemu władcy, nikt nie może zarzucić, żeście walczyli w złej sprawie.
– Joanna służyła prawowitemu królowi.
– Tak to wygląda dziś, gdy król zwyciężył. Ale wtedy... Po układzie w Troyes, gdy królowa matka wyrzekła się syna, wszyscy uważali, że legalnym królem Francji jest Henryk. Karola nazywano „królikiem z Bourges”. Wszyscy go opuścili. Nie miał już sił ani chęci do dalszej walki. Własne jego otoczenie zdradzało go... Nawet biskupi byli podzieleni... A ta dziewczyna rozgłosiła, że tylko Karol ma prawo do tronu, że tego chce sam Bóg. A co miała na poparcie swych słów? Jakieś widzenia, jakieś głosy. Przy tym zachowywała się wyzywająco. Upierała się przy noszeniu męskiej odzieży...
– Czy ojciec pamięta, w jakiej odzieży stawała przed trybunałem? – przerwał nagle dominikaninowi.
– Och, pamiętam doskonale. Miała na sobie czarne ubranie i wyglądała w nim jak chłopak. Mówiono, że ten kaftan i te spodnie uszyto specjalnie dla niej i że obie sztuki były tak ze sobą złączone, że niełatwo dawały się rozłączyć...
– Tak, to prawda... Niech ojciec mówi dalej o procesie.
– Cóż jeszcze powiedzieć? W tym, co mówiła, była uparta. Obstawała przy swoim. Powtarzała, że chce być posłuszna Kościołowi, a jednak sprzeciwiała się, gdy trybunał powątpiewał w jej widzenia...
– Czy jednak nie widzieliście, że dokonała tyle rzeczy niezwykłych. Tylko święci mogą tak postępować!
– Tak nawet powiedział jeden Anglik. Ale wy, rycerzu, nie śpieszcie się z takim słowem. Święta? Nie. To było dobre, proste, naiwne dziecko. Spalono ją okrutnie, gdyż stała na drodze wielu, i to była wielka niesprawiedliwość. Modliła się pobożnie... Ale nie każdy, który się modli, jest zaraz świętym. Święci to ci, którzy są dani ludziom na wzór do naśladowania. A któż mógłby naśladować tę Joannę? Myślę, że Bóg jej wszystko wybaczył, bo choć bywała pyszna i uparta, chciała dobrego. Została na pewno zbawiona zgodnie ze słowami świętego Pawła: „Jakby przez ogień”...
– Nie wiedziałem, że tak mówił święty Apostoł. Wyście ją jednak pozwolili spalić zwykłym ogniem, który piecze i pali.
– Do tego Anglicy dążyli od początku. Niczym nie można jej było pomóc. Raz udało mi się pójść do niej do więzienia. Siedziała w półciemnej celi pod schodami w wieży, przykuta łańcuchem do ciężkiej belki. Czterech żołnierzy przebywało przy niej bez przerwy w dzień i w noc. Nie pozwalano jej ani na chwilę zostać samej. Nie dawano jej spać. Podobno kilka razy próbowano popełnić na niej gwałt. Dlatego nie rozbierała się. Poprzedniego dnia w trybunale powiedziała, że odwołuje się do Kościoła. Ale ona, biedaczka, nie rozumiała, co to jest Kościół. Nie chciała się zgodzić, że trybunał to Kościół... Po prawdzie miała rację... Przyszedłem do niej wtedy, aby jej powiedzieć, że powinna odwołać się do Soboru. Obaj z czcigodnym bratem de Maitre postanowiliśmy jej to podsunąć. Ale Anglicy słuchali i gdy usłyszeli, co mówię, wypędzili mnie z więzienia. Niewiele brakowało, aby się skończyło gorzej... I pan biskup był bardzo niezadowolony. Krzyknął na mnie w wielkim gniewie: „Trzymaj gębę zamkniętą, do diabła!” Niedobrze, że wezwał nieczystego. Może dlatego umarł potem nagle, bez spowiedzi...? Tak, tak byli dla niej okrutni. Ale na końcu biskup pozwolił udzielić jej spowiedzi i świętej Komunii. Wielu to się nie podobało...
– Więc ojciec mówi, że mimo to nie była świętą? Ysambard uniósł w górę ramiona, a potem wolno je opuścił.
– Bóg niewątpliwie uratował przez nią królestwo Francji... Ale powtarzam: święci są po to, aby można ich było naśladować. My, bracia kaznodziejskiego zakonu, próbujemy naśladować naszego świętego założyciela i jego pierwszych uczniów, zwłaszcza braci Jacka i Czesława, Polaków, niezrównanych misjonarzy wśród pogańskich i schizmatyckich ludów. Ale któż zdołałby ją naśladować?
Pytanie zawisło w powietrzu i przemieniło się w milczenie. W ciszy słychać było tylko głosy spierających się o coś mieszczan. Dzień się dopalał, już tylko niewiele światła przeciskało się przez gałki szkła wprawione w ramy okienne. Gospodarz przyniósł grubą świecę i postawił na stole między rycerzem i bakałarzem dominikańskim.
Jan zamyślony wysunął palec i dotknął nim płomienia. Cofnął zaraz rękę, gdy ogień przypiekł skórę. Jak bardzo musiał palić tamten ogień – myślał. Dominikanin skurczył się. Jego długi nos był niby dziób ptasi nad sterczącą do przodu brodą. I on także zatopiony we wspomnieniach patrzył w płomień świecy.
Przyszedł gospodarz ze swą córką, równie grubą jak on, i polecił dziewczynie zaprowadzić Metza do przeznaczonej dla niego izby. Szła przodem, świecąc kagankiem. Wprowadziwszy go do sypialni, postawiła kaganek na stole, obrzuciła izbę uważnym spojrzeniem, czy nie brak czego gościowi, skłoniła się i wyszła. Giermek, który przyszedł z rycerzem, zdjął mu buty i pomógł się rozebrać. Metz odesłał go do czeladnej. Został sam.
Nie położył się. Siedział na zydlu wpatrzony w przestrzeń. Rozmowa z Ysambardem jeszcze głębiej poruszyła w nim wspomnienia sprzed lat -wspomnienia, które – od czasu przesłuchania w Vaucouleurs – zaprzątały wszystkie jego myśli. Po tylu latach, po tylu przeżyciach nie wydawały się wcale umarłe.
Był młodym, dwudziestoparoletnim człowiekiem, gdy na podwórcu zamku Vaucouleurs zobaczył scenę, która na zawsze miała pozostać w jego pamięci.
Powracał właśnie z misji, jaką mu kapitan zamku, Robert de Baudricourt zlecił. Chodziło o zaopatrzenie załogi w żywność i w furaż. Zima była ciężka, mróz trzymał bez przerwy od Bożego Narodzenia, w spichlerzach zamkowych zaczynało wszystkiego braknąć.
Sytuacja zamku była dość szczególna. Stanowił on ostatni punkt podległy władzy królewskiej na ziemiach rozciągających się od Mozy do Loary. Cały ten kraj znajdował się pod władzą króla angielskiego, który jednocześnie był uznany za króla francuskiego. Regent królestwa, książę Bedford, usiłował posunąć obszar podległy swojej władzy jeszcze bardziej na południe. Wojska angielskie oblegały Orlean. Jednocześnie od północy i od południa naciskali na Vaucouleurs Burgundczycy. Książę Filip Burgundzki był sojusznikiem Anglików. Jego ziemie: Burgundia i Niderlandy dążyły do połączenia się, a pasmem łączącym mogła być tylko dolina Mozy. Burgundczycy wdzierali się w nią to zbrojnie, to znowu poprzez swe wpływy. Niektóre wsie w okolicach Vaucouleurs przyjęły zwierzchnictwo burgundzkie, które zapewniało im bezpieczeństwo i dobrobyt, gdyż księstwo Filipa kwitło, podczas gdy zniszczone toczącą się od tylu lat wojną obszary -zarówno podległe królowi angielskiemu, jak i ziemie resztek królestwa francuskiego – dotknięte były nędzą. Odcięty od swego władcy, oddalonego o setki mil, przyparty do Mozy, za którą znajdowało się księstwo Lotaryngii, pozostające w sojuszu z Burgundią, i otoczony ulegającymi coraz bardziej burgundzkim wpływom wioskami, zamek Vaucouleurs znajdował się w sytuacji nie do pozazdroszczenia. Na domiar złego przed kilku miesiącami biskup Beauvais, Cauchon, obdarzony przez króla Anglii tytułem swego doradcy, wysłał zbrojny oddział, aby zajął Vaucouleurs. Na szczęście dowódca oddziału, Vergy, nie miał zamiaru zdobywać twierdzy. Ułożył się po prostu rozsądnie z Baudricourtem, że jeśli zamek do marca nie otrzyma pomocy – Baudricourt skapituluje. Ze strony Baudricourta nie była to zdrada, ale świadomość, że na swoich żołnierzy nie może liczyć. Byli od dawna nieopłaceni, a jednocześnie zdemoralizowani do ostatka. Żyli z grabieży, dni spędzali na piciu i rozpuście.
Zima zbliżała się ku końcowi i żadna pomoc nie przychodziła. Marzec był coraz bliższy. Chłopi nie mieli zamiaru składać danin załodze, o której wiedzieli, że niedługo odejdzie. Trzeba było żywność wybierać siłą, a zdarzało się, że wsie stawiały zbrojny opór. Wobec grożącego zamkowi głodu Baudricourt wysłał silną ekspedycję pod wodzą Metza, którego uważał za najlepszego ze swoich zastępców.
Jan wywiązał się dobrze z powierzonego sobie zadania. Konwój, który prowadził, był duży. Ciągnęły wozy z kaszą i zbożem, szło bydło. Przed nadciągającym konwojem otworzono bramę. Tabor wjeżdżał w nią wśród gdakania kur, kwiczenia świń i porykiwania krów.
– Co tam nowego w zamku? – Metz zapytał mijanego w bramie sierżanta.
– Co może być nowego? – tamten wzruszył ramionami. -Zimno, nudno. Jedyna rozrywka, że przyszła znowu ta zwariowana dziewczyna z Domremy i awanturuje się, aby ją wpuszczono do kapitana.
Przy wejściu do zamku stała gromada żołnierzy. Dolatywały stamtąd krzyki i rechoty. Metz polecił podoficerowi, aby się zajął rozładowaniem przywiezionego transportu, zsiadł z konia i zbliżył się do żołnierzy.
Gromada chichoczących otaczała półkręgiem dziewczynę. Była ubrana po chłopsku w czerwoną spódnicę i czerwony kaftan. Spod kapturka, który miała na głowie, spadał na plecy gruby warkocz ciemnoblond włosów. Coś mówiła, a tamci odpowiadali jej wyzwiskami i żartami, od których twarz dziewczyny stawała się równie purpurowa jak jej odzież. Mimo to nie ustępowała. Czegoś domagała się. Starała się mówić spokojnie, ale podrażniona drwinami, co chwila wpadała w gniew. Mogła mieć nie więcej niż siedemnaście lat, była jednak wyrośnięta i krzepka. Gdy w nagłej gestykulacji poruszała dłońmi, widać było, że są duże jak dłonie chłopca, nawykłe do pracy w polu i w gospodarstwie.
– Ostrzegam was – usłyszał, jak mówiła. – Jeżeli nie zaprowadzicie mnie do pana kapitana, stanie się wiele nieszczęść. A ty zamilknij! – zawołała gniewnie na jednego z żołnierzy, który co chwila rzucał w jej stronę jakieś nieprzystojne słowo. – Ciężko obciążasz swoją duszę!
Ale i tamten, i jego towarzysze wybuchnęli tylko wielkim śmiechem.
Jan nie spotkał nigdy dotąd dziewczyny, choć już przedtem słyszało niej. Pochodziła ze wsi Domremy. Gdy zjawiła się pierwszy raz w Vaucouleurs wiosną w towarzystwie chłopa z Burey–le–Petit, którego nazywała swoim wujem, Metz był nieobecny w zamku. Opowiadano mu jedynie potem, że rozmawiała z Baudricourtem, który usłyszawszy, z czym przybyła, kazał ją chłopu zabrać, dać kilka siarczystych policzków i odprowadzić do rodziców. Zakazał nowego pojawienia się w zamku. Janowi mówił, że jej żądania były po prostu bredniami, żądała bowiem, aby ją wysłać do „królika z Bourges”, któremu ma przekazać jakieś niezwykle jakoby ważne nowiny. „Kazałem się jej wynosić – opowiadał Baudricourt – i więcej się nie pokazywać. Zagroziłem, że oddam ją żołnierzom...”
– Co się tu dzieje? – zapytał Metz.
– Ano, znowu przyszła ta wariatka... – rzekł któryś, a tamten żartowniś dorzucił:
– Swędzi ją, gdzie zwykle swędzi dziewuchy, i rada, żeby ją który z chłopów pomacał.
Dziewczyna parsknęła gniewnie, ale nie odpowiedziała tamtemu, tylko zwróciła ku Janowi swoją poczerwieniałą twarz. Miała twarz prostej chłopki: okrągłą, noszącą jeszcze ślady letniej opalenizny. Pod ściągniętymi gniewem brwiami, szare oczy wydawały się w tej chwili prawie czarne.
– Słuchaj! – powiedziała. – Idź do kapitana – małe, dziewczęce usta mówiły rozkazująco – i powiedz mu, że musi mnie wysłuchać!
– Ciągle to powtarza każdemu – rzekł jeden z żołnierzy. – Udaje ważną. Ale kapitan nie pozwolił jej wpuszczać. Plecie głupstwa...
– To nie są głupstwa! – kierowała swoje słowa do Metza. – Ty idź, powiedz kapitanowi – po prostu rozkazywała. – Niech mnie wyśle jak najszybciej do pana delfina. Mam do niego ważną sprawę. Zrozum: mój Pan polecił mi, abym mu powiedziała, że chce, aby to on został ukoronowany na króla. Rozumiesz? Oni – wskazała na żołnierzy – nic nie pojmują. Gorzałka im rozum odjęła. Ale tak, jak mówię, ma być. Tylko ja mogę to zrobić. Tylko ja mogę go zaprowadzić do Remis – Ale to musi być zrobione bardzo szybko...!
Gdy mówiła, otworzyła szeroko oczy, które przedtem, pod wpływem gniewu, miała stulone. Poprzez ich szarość przebijał błękit. Ale w spojrzeniu nie było nawet cienia zalotności. Było twarde, męskie, nakazujące.
Wzruszył ramionami. Ton głosu dziewczyny trochę go podrażnił.
– Nie rozumiem, o czym mówisz... – zaczął.
– Pomyśl, a zrozumiesz – przerwała mu niecierpliwie. – Czy nie wiesz, w jak wielkim niebezpieczeństwie znajduje się królestwo?
– Wiem, oczywiście...
– Więc pojmiesz, że muszę jechać do delfina. Pan tego żąda.
– O jakim panu mówisz?
– Przecież o Panu Niebios – wydawała się zdumiona, że ją o to pyta. – Wszystkie królestwa należą do Niego. I On sam wyznacza władców. Postanowił, aby delfin był królem Francji. I dlatego muszę go zaprowadzić do Reims, gdzie koronowani są królowie.
– Dlaczego ty..? Kim ty jesteś? Co ty umiesz?
– Ja? – zaśmiała się rozbrajająco. – Jestem prostą dziewczyną. Umiem prząść, szyć, doić i oporządzać bydło, paść owce, wykonywać polecenia matki. Byłoby lepiej dla mnie, abym niczego innego nie robiła. Ale Pan mi kazał i dlatego muszę dotrzeć do delfina, choćbym miała iść całą drogę na kolanach!
– Nie słuchaj jej bajdurzeń – znowu odezwał się jeden z żołnierzy, a tamten o niewyparzonej gębie dorzucił uwagę, która wywołała rechot towarzyszy. Ale Jan krzyknął groźnie:
– Stulcie pyski! I przestańcie się z nią sprzeczać! – Zwrócił się do dziewczyny: – Poczekaj tu na mnie, pójdę do kapitana.
Sam nie wiedział, co sprawiło, że stanął w jej obronie. To, co mówiła, brzmiało nieprawdopodobnie. Wiejska dziewczyna z zapadłej wsi chciała zaprowadzić na koronację człowieka, o którym wiadomo było, że nie ma poparcia ani papieża, ani cesarza, ani żadnego innego władcy! A jednak było coś w wyglądzie dziewczyny, co sprawiało, że nie mógł pozostać obojętny wobec jej żądań.
Wszedł do jadalni. Przy stole nad dzbankiem wina, rozparty w wielkim krześle, siedział dowódca zamku, kapitan Robert de Baudricourt. Obok jego nóg leżało kilka wielkich psów wystawiając brzuchy na ciepło ognia płonącego na kominku. Poznawszy Jana, psy zaczęły bić ogonami w ziemię.
Baudricourt nie był jeszcze stary. Ale wojował od wczesnych lat. Zmienne losy wojny uczyniły go tęgim rycerzem, jednocześnie człowiekiem rozważnym, dbałym o swoje dobro. Dowództwo zamku w Vaucouleurs odpowiadało jego ambicjom. Tutaj – na pograniczu – mógł się uważać za niezależnego władcę. „Królik w Bourges – a ja tutaj” – myślał nieraz. Teraz jednak zbliżał się marzec, a z nim koniec władania zamkiem i okolicą. Trzeba postępować rozsądnie i nie zrobić żadnego głupstwa – stawało przed nim. Myśl o tym, że musi postępować rozsądnie, nie opuszczała go.
Na widok Jana oderwał się od rozmowy, którą prowadził z obecnym w sali chłopem. Żywo zapytał:
– Wróciłeś? I co? Udało ci się coś przywieźć?
– Przywiozłem tyle, że starczy na dwa, może nawet na trzy miesiące.
– Toś się spisał! A jak chłopi? – Dałem sobie z nimi radę.
– Siadaj, napij się.
– Przed domem, Robercie, stoi dziewczyna...
– Wiem – machnął ręką. – Tu – wskazał na stojącego chłopa – masz Duranda Laxarta. To jej wuj. Przyprowadził ją tutaj. Kazała mu się przyprowadzić wbrew mojemu zakazowi. Mówię mu właśnie, że ma ją zabrać z powrotem do ojca, a przy okazji wujowską ręką zerżnąć skórę. Znowu plecie jakieś brednie. Uparta jak osioł. Wyobrażasz sobie: ciągle gada, że musi...
– Słyszałem. Sama mi to powiedziała.
– Skończona wariatka. Znalazła się opiekunka dla naszego królika. Czy widziałeś większą bzdurę?
– To prawda. Ale...
– Co ale? Co ale?
– Wiesz, że chodzą rozmaite przepowiednie, także o dziewczynie, która przyjdzie...
– Przestań mi pleść o przepowiedniach. Przepowiednie spełniają się w książkach, ale nie w życiu.
– A jednak ona jest jakaś taka...
– Jaka!?
– Czy ja wiem... Ale gdy mówi, trudno jej zaprzeczyć.
– Ty to mówisz? Słuchaj, Laxart, powiedz: jaka ona jest?
Chłop przestępował z nogi na nogę. Przesunął dłonią po szczeciniastych wąsach. Uczciwa jest, panie kapitanie. Pracowita. Dobra. Dużo się modli. Co sobota chodzi z pielgrzymką do Najświętszej Panienki do Bermont. Jak co zarobi, daje biedakom. Opiekuje się opuszczonymi dziećmi. Odkąd ją tutaj przyprowadziłem, co rano chodzi odmawiać pacierze przed Matką Bożą w krypcie kościoła. Spowiadała się u przewielebnego proboszcza. Komunię świętą otrzymała...
Jakby teraz dopiero spostrzegł, że trzyma chłopa na stojąco, Baudricourt wskazał Laxartowi stołek.
– Siadaj. I napij się – nalał wina do kubka i podsunął tamtemu. Pochylił się w stronę chłopa:
– Dziewica? – zapytał.
Laxart odstawił kubek i przeżegnał się.
– Głowę daję za to.
– Przecież jej już chyba pora?
– Ale ona nie do tego. Owszem pobawić się, pośpiewać – chętnie to robi. Ma trochę przyjaciół. Ale większość chłopaków kpi z niej, że zanadto pobożna...
– Gdzie ją ulokowałeś?
– U Henryka Royer. Bardzo się zaprzyjaźniła z jego żoną. Zapadło milczenie. Baudricourt postukiwał kubkiem o stół.
– Do licha! – zaklął wreszcie. – Pobożna czy niepobożna, nie chcę jej widzieć! Zabieraj ją, Laxart, do domu!
Chłop potrząsnął głową.
– To niemożliwe...
– Dlaczego niemożliwe? Boisz się jej? Gadaj! Przecież chyba nie wierzysz w te wszystkie jej widzenia, polecenia, w tę całą gadaninę? No, chyba nie wierzysz?
Laxart patrzył w stół i kreślił na nim jakieś znaki palcem umaczanym w rozlanym winie.
– A może naprawdę Pan Jezus kazał jej ratować naszego delfina? – powiedział.
– Głowę można stracić! – Baudricourt podniósł ręce w górę. Zwrócił się do Metza: – No powiedz wreszcie, co o tym myślisz?
– Myślę, że dziewczyny nie da się odprawić...
– Więc, do diabła, co mam z nią zrobić?
– Może jednak wyślij ją...
– Oszalałeś? Posłać delfinowi wariatkę?
– Podobno posyłano mu już różnych jasnowidzących...
– Ja błazna z siebie robić nie myślę! A zresztą, jak ją posłać? Przecież trzeba jechać przez kraj zajęty przez Goddonów. Nie znalazłbym nikogo, aby ją przeprowadził.
– Może by się taki znalazł...
– Akurat! Gońcy przemykają się, ale za każdym razem mocno nadstawiają karku. Nikt dla wariatki tego nie zrobi!
– Albo wiesz: napisz, że jest tu taka. Niech sam delfin decyduje, co z nią zrobić...
Baudricourt spojrzał na Metza, a potem opuścił głowę. Siedział zamyślony bębniąc palcami po brzegu stołu. Panowała cisza. Wreszcie kapitan przerwał ją uderzeniem dłoni w stół.
– Dobrze radzisz – powiedział. – Tak zrobię. Ty, Laxart, zabieraj dziewuchę. Gadać z nią nie będę. Ale możesz jej powiedzieć, że napiszę o niej do delfina. Jeśli zgodzi się ją zobaczyć – no, to wtedy pomyślimy, jak to zrobić. Tymczasem niech mi na zamek nie przyłazi, bo ją przegonię. Także żołnierze, jurne chłopy, mogą ją gdzie dopaść, a potem Darc miałby żal do mnie... To porządna rodzina – mówił do Metza – nie chcę ich mieć przeciwko sobie. Jeden brat matki jest proboszczem w Sermaize, drugi jest zakonnikiem w klasztorze w Cheminon. Matka chodziła kiedyś na pielgrzymkę do Rzymu... Niech dziewucha siedzi u Royerów, niech się modli i czeka. Zrozumiałeś, Laxart?
Chłop dopił wino, otarł wąsy wierzchem dłoni, wstał, skłonił się.
– Będzie – powiedział – jak pan kapitan rozkazał...
– Nie daj jej sobą kręcić jak kołowrotkiem! – Baudricourt pogroził Laxartowi palcem. – Ona robi z tobą, co chce. Żebym jej nie zobaczył tutaj, pamiętaj!
Laxart skinął głową i bez słowa wyszedł. Widać zabrał dziewczynę, bo dochodzące z dworu głosy i śmiechy ucichły. Ryczało przyprowadzone bydło, dopominając się o wodę. Baudricourt i Metz siedzieli bez słowa. Pierwszy odezwał się kapitan.
– Myślisz, że znalazłby się taki, co by się ją zgodził odwieźć do delfina?
– Myślę, że znalazłby się... W niej coś jest takiego...
– Niektórzy też to mówią. Dlatego wolę z nią nie gadać... Może siedzi w niej coś nieczystego...? – przeżegnał się prędko.
– To nie może być!
– Co ty tam wiesz? Ale dobrze poradziłeś, aby napisać. Wezwę proboszcza i każę mu to zrobić. Niech ci przy delfinie sami zdecydują. Bo po prawdzie tylko cud mógłby jeszcze uratować delfina i królestwo...
Sięgnął po dzbanek, ale dzbanek był już pusty. Z gniewem odstawił go. Powiedział:
– A marzec coraz bliżej!
Mimo poleceń, jakie wydał kapitan Baudricourt, Joanna zjawiła się parę dni później na podwórcu zamkowym. Dzień był mroźny, ale słoneczny. Metz zobaczył dziewczynę siedzącą na stosie belek leżących pod murem. Na jego widok zerwała się i szła mu naprzeciw.
– Przyszłam do ciebie, Janie – powiedziała.
Mówiła prosto, jakby się znali od dawna. Ubrana była w ten sam czerwony kaftan. Ale zrzuciła kaptur z głowy i dzięki temu twarz wydawała się pełniejsza i jaśniejsza; oczy miała szare jak nasiąkła słońcem woda rzeki. Nie było w jej słowach kokieterii, tylko prostota i bezpośredniość.
– Nazywasz mnie Janem – powiedział – a skąd wiesz, że takie noszę imię?
– Wiem – zapewniła. – Mamy tego samego patrona – Chrzciciela. Odwieziesz mnie, Janie, do delfina, prawda?
Aż zaniemówił ze zdumienia. Patrzył na nią szeroko otwartymi oczami.
– Co ci przyszło do głowy?! Do delfina?
– Przecież muszę tam pojechać.
– Musisz? To ty tak mówisz. Kapitan napisał do delfina i wysłał gońca. Ale nie wiadomo, jaka będzie odpowiedź.
– Delfin na pewno mnie przyjmie. Mówiłam ci: tylko ja mogę zaprowadzić go do Reims.
– Opowiadałaś już o tym...
– Więc trzeba, abyś mnie do delfina odprowadził.
– Dlaczego ja?
Uśmiechnęła się jakby trochę tajemniczo.
– Bo ty pojąłeś pierwszy, że muszę jechać.
Gniewnie wzruszył ramionami.
– Za kogo mnie bierzesz? Żal mi się zrobiło ciebie i tyle. Ale to, co opowiadasz...
W jej szarych oczach zapalały się jakby figlarne błyski.
– Bertrand powiedział, że pojedzie także ze mną...
– O kim mówisz?
– O Bertrandzie Pulangy. Obiecał.
Doznał przykrego uczucia. Uważał Pulangy’ego za przyjaciela, ale jednocześnie zazdrościł nieco temu starszemu od siebie szlachcicowi jego pozycji pana na Gondrecourt i sędziego w kasztelanii Vaucouleurs.
– Skoro Bertrand powiedział, że gotów cię odwieźć – rzekł – nie jestem ci potrzebny.
– Ależ jesteś! Potrzebuję ciebie, Janie. Ciebie także. I nawet już teraz. Wyobraź sobie, książę Lotaryngii przysłał człowieka z listem. Wracam od proboszcza, który list przeczytał. Książę chce mnie widzieć. Przysłał nawet pismo pozwalające mi podróżować po jego księstwie.
Kręcił głową pełen zdumienia.
– Książę Karol chce z tobą rozmawiać? Coś niezwykłego. Mówiłaś o tym Baudricourtowi?
– Przecież kapitan nie chce ze mną rozmawiać. A książę wzywa. Pojadę do niego. I chcę, abyś ty mi towarzyszył.
– Dlaczego nie Pulangy?
– Nie bądź śmieszny. Potrzebuję twojej pomocy.
– Kiedy chcesz jechać?
– Jutro. Pojechałbyś ze mną ty i wuj Laxart.
Po krótkim namyśle powiedział:
– Dobrze, pojadę.
– Jesteś dobry, Janie – zaśmiała się i przesunęła pieszczotliwie dłonią po jego ręku. – Cieszę się, że jesteś taki. Kiedyś będzie dla ciebie miłym wspomnieniem to, że mi pomogłeś. Mam do ciebie jeszcze jedną prośbę. Przed wyjazdem do delfina muszę mieć męską odzież. Pewno masz po jakimś słudze.
– Będziesz ją miała. Każę ci uszyć całkiem nową.
– Nową! Och, dziękuję. Widzisz, że nie wiem, co bym zrobiła bez ciebie.
Nie, nie potrafił się oprzeć żadnemu jej żądaniu. Osiągała z nim, co tylko chciała. A przecież ani jej postać, ani sposób postępowania nie budziły w nim żadnych złych myśli, żadnych pożądań. Wszystko, czego się domagała, było wezwaniem.
Wyruszyli następnego dnia do Nancy. Karol, książę lotaryński, był rozsądnym politykiem. Uznał się za sojusznika Anglii, ale nie dał się Bedfordowi do niczego użyć, zasłaniając się pozycją księcia cesarstwa. Poza tym był już niemłody i chory. Nie znosił swej żony, pobożnej Małgorzaty bawarskiej, znajdował natomiast pociechę w ramionach kochanki, niejakiej Alison.
Straże były uprzedzone i zaraz rankiem następnego dnia po przybyciu służba zaprowadziła Joannę przed oblicze księcia. Siedział w komnacie w wygodnym fotelu z nogą ciepło owiniętą, opartą na stołku – nawiedził go właśnie atak podagry. Przy księciu było tylko dwóch dworaków i kapelan, ale za zasłoną słychać było szmery, szepty i chichoty, a w szparze, raz po raz, błyskały czyjeś oczy; cały fraucymer pałacowy śledził dziewczynę, o której przyszła do Nancy wieść, iż posiada cudowne umiejętności.
Książę dał Joannie łaskawie rękę do pocałowania i cierpliwie – wydając od czasu do czasu bolesne westchnienie – wysłuchał jej historii. Naprawdę jednak nie obchodził go los „królika z Bourges”. Wobec trójkąta: Bedford, Filip, delfin, wolał zachować neutralność. Kiedy dziewczyna skończyła, przeszedł od razu do swojej sprawy. Chciał wyzdrowieć. Życie mogło być jeszcze interesujące i przyjemne. A tu zwaliło się na niego tyle chorób. Ani jeść, ani pić, ani kochać!
– Czy potrafisz mnie uzdrowić? – zapytał.
Joanna potrząsnęła głową.
– Nie umiem leczyć, wielmożny książę. Nie znam się na tym.
Był zawiedziony.
– Powiedziano mi, że rozmawiasz ze świętymi, że słyszysz jakieś głosy. Jeśli to są naprawdę święci i gdybyś im powiedziała o moich dolegliwościach, mogliby przecież mi pomóc...
– O, święci mogą wszystko – zapewniła. – I jeśli chcesz, wielmożny książę, mogę moje Święte poprosić o zdrowie dla ciebie. Ale jeśli ma być coś z tego, panie, musisz przygotować na uzdrowienie twoją duszę. Uczyń to, bym nie usłyszała od świętej Małgorzaty albo świętej Katarzyny wyrzutu...
– Co mam uczynić?
– Odpraw, wielmożny książę, kobietę, która jest przy tobie i wróć do żony... A mnie pomóż dotrzeć do delfina...
Po słowach Joanny zapadło milczenie. Kapelan pochrząkiwał znacząco, szepty za zasłoną stały się głośniejsze. Książę przesuwał w zamyśleniu kosmyki włosów w palcach. W końcu zapytał skrzywiony:
– Więc nie potrafisz leczyć?
– Nie, wielmożny książę. Ale gdybyś chciał, mogę poprosić świętą Małgorzatę i świętą Katarzynę...
Gestem ręki kazał jednemu z dworaków przywołać marszałka dworu. Gdy ten zjawił się, wydał mu polecenie, aby wypłacił Joannie cztery złote dukaty i kazał dać jej ze stajni książęcej karego konia z rzędem. Podał dziewczynie znowu dłoń do pocałowania na znak, że przyjęcie jest skończone.
Przed pałacem Joanna spotkała się z wujem i z Janem.
– Czego chciał? – pytali ją. – Czy może zgodził się wysłać cię do delfina? Gdyby polecił tę sprawę synowi, trafiłabyś prędko i bezpiecznie do Chinon.
Wybuchnęła śmiechem.
– O wysłaniu do delfina nawet nie usłyszał, gdy mówiłam. Zanadto bolała go noga. Ale kiedy mu powiedziałam, że pomodlę się o zdrowie dla niego, byleby odesłał tę Alison, nawet o bólu od razu zapomniał.
Ale śmiech dziewczyny zgasł. Na jej twarzy pojawił się wyraz smutku.
– Nie powinnam żartować – powiedziała. – Jego dusza jest w niebezpieczeństwie... Och, jak się boję o tych, którzy trwają w grzechu, a w każdej chwili mogą umrzeć... W powrotnej drodze zajedziemy do kaplicy Świętego Mikołaja, patrona podróżnych. Chcę się w niej pomodlić za księcia.
W dwa dni po powrocie Joanny z Nancy, rankiem przed domem Royerów zjawił się Baudricourt. Towarzyszyli mu proboszcz Fournier, a także Metz i kilku żołnierzy. Kapitan nie czekał, aż ktoś wyjdzie przed dom, aby go powitać, ale sam wkroczył do środka. W kuchni przy płonącym ogniu siedziały Joanna i Katarzyna Royer. Zaskoczone niezwykłą wizytą porzuciły przędzenie i zerwały się na nogi. Katarzyna próbowała witać gości, ale kapitan rozkazującym gestem kazał jej milczeć. Zwrócił się do Joanny:
– Pokaż mi izbę, w której mieszkasz!
Spokojnie, wcale nie zalękniona, odpowiedziała:
– Chodźcie, panie.
Wyprowadziła kapitana do sieni na strome schody prowadzące do izdebki pod dachem, którą jej na mieszkanie oddała Katarzyna. Szła przodem, Baudricourt za nią, ale w pewnej odległości. Na końcu sapiąc gramolił się proboszcz.
Izdebka była maleńka. Znajdowało się w niej jedynie posłanie. Kilka sztuk odzieży wisiało w kącie.
– Tu mieszkam – powiedziała do obu mężczyzn, którzy weszli za nią.
– Widzę – warknął Baudricourt. Zaledwie wszedł, oparł się plecami o drzwi. – Nie zbliżaj się! – krzyknął na Joannę, dając jej jednocześnie znak ręką, aby pozostała w głębi izby. – A ty – zwrócił się do księdza – czyń, co trzeba!
Fourier sięgnął do swej torby, wyjął stułę, kropidło, naczynie z wodą święconą. Machnąwszy kropidłem w stronę dziewczyny, która stała wciśnięta między posłanie a ścianę, nie rozumiejąc, czego od niej chcą, powiedział głosem drżącym:
– Duchu nieczysty, jeżeli to ty jesteś, w Imię Pana naszego Jezusa Chrystusa odejdź i zniknij!
Ale Joanna nie zniknęła. Stała dalej wciąż nie rozumiejąca postępowania przybyłych. Głos proboszcza stał się spokojniejszy. Rzekł:
– Jeżeli jesteś dobrym duchem, zbliż się.
Dziewczyna uklękła i na kolanach zbliżyła się do Fourniera. Pocałowała go w rękę. Obaj mężczyźni przyglądali się jej uważnie.
– Nie miota się – mówił ksiądz – nie zgrzyta zębami, nie wykrzykuje bezeceństw i bluźnierstw. Nie może być opętana.
– Masz rację – przyznał kapitan. Był blady podczas egzorcyzmu i surowością skrywał niepokój. Ale teraz odprężył się. – Nie, nie może być opętana – zapewniał sam siebie. – Słuchaj – zwrócił się do Joanny – przyjdź jutro do mnie.
– Wyślesz mnie, panie, do delfina? – zapytała, nagle rozradowana.
– No, no, jeszcze o tym pogadamy...
Ale Joannę ogarnął zapał. Pierwsza zbiegła na dół do izby, gdzie czekali gospodarze, Metz i Pulangy. Radośnie uderzyła obu młodych mężczyzn po ramionach. Wołała:
– Janie! Bertrandzie! Jedziemy do delfina! Kapitan chce ze mną mówić! Naturalnie przyjadę, Robercie! – zapewniła.
Baudricourt poczuł się dotknięty w swojej godności.
– Zwracasz się tak do mnie, jakbym świnie z tobą pasał.
Otworzyła szeroko oczy. Wydawała się zaskoczona jego oburzeniem.
– Przecież nie mówię źle. Zwracam się do ciebie najlepszym imieniem, bo tym, które otrzymałeś na chrzcie świętym.
– Ona tak mówi do nas wszystkich – rzekł Pulangy. – Taka już jest.
Starał się ułagodzić Baudricourta. W końcu kapitan wybuchnął śmiechem. To sprawiło, że wszystkich ogarnęła wesołość. Royer zaprosił gości na wino i kazał żonie przynieść z piwnicy najstarsze. Joanna siedziała na ławie między nimi prosta i swobodna. Podochocony Baudricourt zwrócił się do niej.
– Ej, mała. A co zrobisz, jak już ukoronujesz delfina i wypędzisz Goddonów? Wyjdziesz wtedy za mąż, co?
– Oczywiście – potwierdziła wesoło.
– A ile będziesz miała dzieci?
– Trzech synów jak u mego ojca, Robercie. Jeden zostanie królem, drugi papieżem, a trzeci cesarzem.
Śmiali się wszyscy. W Baudricourcie obudził się jurny żołnierz.
– Skoro mają być tak wielkimi ludźmi – rzekł – chciałbym, aby choć jeden był moim synem.
Wcale się nie stropiła tym żartem.
– Nic z tego – powiedziała śmiejąc się. – Nic z tego. To sprawa Ducha Świętego, Robercie.
Z inną całkiem twarzą zobaczyli ją następnego dnia, gdy uprzedzony o jej przybyciu żołnierz wprowadził ją do izby, gdzie siedzieli Baudricourt, Pulangy, Metz oraz goniec królewski Colet, który zjawił się tego ranka przywożąc list od kanclerza La Tremoille’a. Joanna weszła, a raczej wbiegła z twarzą pełną niepokoju i bólu.
– Na Boga! – krzyknęła od progu. – Zwlekałeś z wysłaniem mnie, a tymczasem pan delfin odniósł pod Orleanem wielką szkodę. I większą jeszcze odniesie, jeśli natychmiast mnie nie wyślesz!
Utkwili w niej zdumiony i nieco przerażony wzrok. Zniknęła wesoła, wiejska dziewczyna, gotowa żartować i przekomarzać się, zjawił się znowu ktoś niepojęty, znający rzeczy nie znane innym.
– Skąd wiesz? – zapytał Baudricourt. – Kto ci powiedział?
– Powiedziały mi te, które zawsze mówią...
Siedząc tutaj rozmawiali o przywiezionej przez Coleta nowinie. Orlean znalazł się w sytuacji niebezpiecznej. Dowództwo zebranej z trudem przez delfina i wysłanej do miasta odsieczy dowiedziawszy się o ciągnącym pod Orlean transporcie żywności dla angielskiego oblężniczego wojska, postanowiło na konwój napaść. Konwojem dowodził Falstaff, wódz równie znany z dzielności, jak i z zamiłowania do jadła i trunków. Wódz angielski, któremu doniesiono w porę o nadciągających Francuzach, przygotował się na ich przyjęcie: ustawił trzysta wozów w obronnym szyku, a przed wozami kazał przygotować doły-pułapki z zaostrzonymi kołami na dnie. Za wozami ukrył swoich nieporównanych łuczników. Francuzi nadjechali i bez zastanowienia, swoim zwyczajem, rzucili się do szarży. Natarcie załamało się, gdyż konie zwalały się do rowów i nabijały na pale; celne strzały powalały rycerzy. Wódz Francuzów, książę Clermont, straciwszy dużą część swoich, wycofał się z resztką wojska i zamiast do Orleanu wrócił do delfina. Wokoło szańca z wozów został tylko wał zabitych koni, gromada rannych rycerzy i sterty suszonych śledzi, które się wysypały z rozbitych beczek. Transport bez strat w ludziach dotarł do oblegających. Obrońców miasta ogarnęła rozpacz i zniechęcenie.
– Wiesz o bitwie? – pytał kapitan z niedowierzaniem. Zabronił Coletowi rozgłaszania przywiezionej wieści wśród żołnierzy. – Mów, kto ci powiedział!
– Moje głosy mówią mi o wszystkim, co powinnam wiedzieć – rzekła. – Zaklinam cię, wyślij mnie zaraz!
– Owszem, wyślę cię. Goniec królewski, którego tu widzisz, przywiózł list. Delfin zgadza się z tobą rozmawiać.
– Niech będą dzięki Panu nieba – powiedziała składając dłonie. – Czas już ostatni. Jedziecie ze mną? – zwróciła się do Jana i Bertranda.
– Colet wraca razem ze swym towarzyszem – rzekł Baudricourt. -Pojedziesz z nim!
Spojrzała na królewskiego gońca. Był dość jeszcze młody i miał twarz doświadczonego człowieka. Na czole i na policzku nosił kilka blizn.
– Oni obiecali ze mną jechać – wskazała Metza i Pulangy’ego.
– Droga nie jest łatwa. Trzeba jechać przez kraj, którym władają Anglicy lub Burgundczycy. Także nie brak band rozbójniczych, kręcących się po drogach. Im mniejsza grupa, tym łatwiej przejedzie.
– Jedź ze mną spokojnie, dowiozę cię – rzekł Colet. – Niczego się nie bój.
– Niczego się nie boję – powiedziała. – Jeśli napotkamy nieprzyjaciół, Bóg będzie wiedział, jak mnie przeprowadzić bezpiecznie między nimi. Przecież po to się urodziłam, aby pomóc panu delfinowi. Ale Jan i Bertrand zgodzili się jechać.
– Z nimi będzie nas za dużo. Przebywałem tę drogę kilka razy i znam się na tym – mówił Colet.
– Trzeba działać rozsądnie – tłumaczył Baudricourt drapiąc się za uchem.
– Ale ja chcę, aby oni jechali ze mną! – ucięła z nagłą stanowczością. – Święty Michał Archanioł będzie nas strzegł.
– Jestem temu przeciwny – protestował Colet.
– Słyszałaś, co on powiedział? – spytał kapitan.
– A ty, miły Robercie – uśmiechnęła się – odpowiedz mu tak, jak przystało. Ty tu rozkazujesz. Zobaczysz, wszystko będzie dobrze. Bóg tak chce.
Patrzył na nią uważnie czas jakiś. Proste i zwyczajne znajdowało się w tej dziewczynie tuż obok niezwykłego i zaskakującego.
– Niech będzie, jak ona mówi – rzekł wreszcie. – Colet z towarzyszem, Jan i Bertrand z giermkami i ona – liczył na palcach. – Razem siedem osób.
– O połowę za dużo – jeszcze raz sprzeciwił się Colet.
– Mam nadzieję, że jednak przejedziecie. Poczekaj – zwrócił się do Joanny.
Wyszedł do drugiej izby i po chwili wrócił trzymając w ręku krótki miecz o cienkiej rękojeści i wygiętych w dół jelcach. Podszedł do dziewczyny i bez słowa przypiął jej miecz do pasa.
Zawołała radośnie:
– To dla mnie?.
– Dla ciebie.
– Och, dziękuję, strasznie ci dziękuję, Robercie. Tak się cieszę. -Niespodziewanie wspięła się na palce i pocałowała Baudricourta w policzek. – Teraz już jestem prawdziwym żołnierzem.
Wydobyła miecz z pochwy i zaczęła nim machać w powietrzu.
– Daj spokój – rzekł Baudricourt. – Wymachujesz nim, jakby to była miotła. – Przechylił głowę jak kura wypatrująca ziarna. – Czyżbyś chciała zabijać?
– Nie! – zaprzeczyła gwałtownie. – Nie chcę nikogo zabić. Nawet zranić. Ale muszę zwyciężyć Anglików – mówiła, jakby prowadziła sama ze sobą dialog. – Będę musiała prowadzić żołnierzy. Miecz mi będzie potrzebny... Nie będę jednak wylewała krwi. Włosy mi stają na głowie, gdy widzę lejącą się krew. Także bardzo boję się bólu...
– Nie bój się – klepnął ją po ramieniu. – Mam nadzieję, że nie będziesz musiała miecza używać. A Jan ci pokaże, jak go trzymać, abyś wyglądała na prawdziwego żołnierza... No, jeśli macie jechać, musicie się przygotować.
Joanna wybiegła pierwsza. Za nią wyszedł Colet. Mrugnięciem Baudricourt zatrzymał Metza i Pulangy’ego.
– Podejdźcie tu – rzekł.
Podprowadził ich do stojącego przy ścianie stolika, na którym stał krucyfiks.
– Połóżcie palce na nogach Zbawiciela i powtarzajcie za mną – polecił. Zrobili, jak im kazał.
– Przysięgam na mękę Pana naszego Jezusa Chrystusa – mówił – że Joannę, córkę gospodarza Jakuba Darc z Domremy, odwiozę bezpiecznie do pana delfina do Chinon, strzec ją będę w drodze od wszelkiego zła, opiekować się nią będę wiernie i pierwej zginę, niż dopuszczę, aby jej się stała jakaś krzywda na duszy lub na ciele. Tak mi dopomóż Bóg.
Powtórzyli jego słowa, a po ostatnim słowie ucałowali krucyfiks w miejscu, gdzie pod stopami Wiszącego była wyrzeźbiona czaszka i dwa skrzyżowane piszczele.
– Czyżbyś się obawiał...? – zapytał Jan. Wzruszył ramionami.
– List podpisał La Tremoille, a ja temu opasłemu Burgundczykowi nie wierzę. A ta dziewczyna... – urwał i nie skończył. Machnął tylko z rezygnacją dłonią i dorzucił: – Niech się dzieje, co się ma dziać.
Całe Vaucouleurs brało udział w przygotowaniu wyprawy. Joannie, która poprzednio używała męskiej odzieży pożyczonej od giermka Jana, Metz polecił na swój koszt uszyć ubranie. Był to czarny kaftan i czarne bufiaste spodnie. Obie części złączone były zwykle ze sobą sześciu tasiemkami, ale na życzenie Joanny krawiec wszył ich aż dwanaście. Inni także ekwipowali dziewczynę. Uszyto jej płaszcz z kapturem z czarnej wełny, którego połami można było okręcić głowę niby turbanem. Szewc, na polecenie Baudricourta, przygotował dla niej długie, miękkie jak rękawiczki i ciepłe buty, sięgające ponad kolana, a przy butach ostrogi z długimi kolcami. Laxart wspólnie z przyjacielem kupili dla Joanny za całe dwanaście dukatów wierzchowca, okazało się bowiem, że kary koń otrzymany od księcia Karola nie nadaje się do ciężkiej przeprawy, jaka czekała dziewczynę.
Obmyślono, że gromadka podróżować będzie udając wędrownych kupców. Dla niepoznaki załadowano na jucznego konia kilka sztuk materiału.
W przeddzień wyjazdu Jan przyszedł do domu Royerów, by powiedzieć Joannie o ostatnich przygotowaniach. Był już wczesny lutowy zmierzch, gdy wszedł do kuchni. Światła nie było i tylko w słabym blasku bijącym z paleniska zobaczył sylwetkę chłopca. Sądząc, że to jeden z synów Royera, zapytał:
– Nie wiesz, gdzie jest Joanna?
Odpowiedział mu wybuch śmiechu.
– Ach, Janie, widzę, że mnie nie poznałeś. Przecież to ja.
Był już przyzwyczajony do jej męskiego stroju, w którym wydawała się szczupła i wiotka, ale teraz zobaczył, co zrobiła ze swoją głową. Jej bujne włosy zostały ucięte, w taki sposób, w jaki ucinali swoje żołnierze, nawykli do noszenia pancerzy: głowa została ogolona z tyłu i na skroniach aż ponad uszy i tylko na czubku głowy nad czołem pozostała kępa włosów jak odwrócona do góry dnem miska.
Patrzył na nią zaskoczony. Jak mogła się tak zeszpecić? – myślał. Ale ona, jakby odgadując jego myśli, śmiała się tylko wesoło. I rzecz zdumiewająca -z tą śmieszną kępką włosów nie wyglądała wcale odrażająco. Tylko – niewiele w niej już zostało z dziewczyny. Stał przed nim chłopak w wojowniczej postawie.
– Teraz nikt mnie nie pozna – powiedziała triumfująco. – Trzeba robić, co należy, a Bóg dopełni resztę. Kobiety chowają do skrzyni swoje dziewczęce warkocze. Ale ja swoje spaliłam. Po co mi one...? Za rok...
Ale nie skończyła tego, co chciała powiedzieć.
Przyszedł dzień 23 lutego – mroźny i suchy. Śnieg skrzył się w słońcu, kopyta końskie stukały mocno na zmarzniętej ziemi. Prawie cała ludność Vaucouleurs zebrała się na dziedzińcu zamkowym, by pożegnać odjeżdżających.
Przed odjazdem Joanna podyktowała proboszczowi list do rodziców. Opuściła Domremy nic im nie mówiąc o swych planach, pozorując swoje odejście wezwaniem żony wuja Laxarta, mającej niedługo rodzić. Pamiętała, że ojciec zapowiedział jej braciom, że wolałby, aby ją utopili, niż gdyby miał się dowiedzieć, iż odeszła za żołnierzami. Ojciec był surowy, bała się go zawsze. Boleśniej jej było odejść bez pożegnania od matki. Ale wiedziała, że matka nie omieszkałaby powiedzieć o wszystkim ojcu. Nawet Laxart był zdania, że nie powinna o niczym mówić. Potem gdy już rozeszła się wieść, iż Joanna czeka tylko na wysłanie do delfina, powiedziano jej, że matka chce do niej przyjść do Vaucouleurs. Tak się jednak nie stało. Nie zobaczyła jej, nie usłyszała jej głosu. Kazała napisać: „Przebaczcie mi i niech was Bóg strzeże. Taki dostałam rozkaz, abym zaprowadziła pana delfina do Reims. Kiedy to zrobię, może wrócę. Ale jeśli nie wrócę, stanie się tak dlatego, że taka będzie wola Boska...”
Pierwszy etap drogi był krótki. Dojechali tylko do opactwa benedyktyńskiego Świętego Urbana, niedaleko za granicą kasztelanii Vaucouleurs, ale już na obszarze zarządzanym przez Anglików. Baudricourt utrzymywał z zakonnikami stały kontakt i wszyscy gońcy jadący od delfina lub do delfina mogli liczyć na schronienie w klasztorze. Pocztowi Joanny pozwolono tu także odpocząć, dobrze się wyspać, zaopatrzyć w żywność. Joanna była szczęśliwa, iż mogła wysłuchać Mszy świętej. Ledwo jednak przejechali bramę opactwa i minęli most na Marnie, znaleźli się wśród czyhających ze wszystkich stron niebezpieczeństw.
Szampania była krajem wynędzniałym. Większość wsi, które mijali, leżała w ruinach. Ludność uciekła lub została wymordowana. Inne wsie były zamieszkałe, ale zamienione w prawdziwe twierdze – otoczone palisadą, zaporami z ostrych kołów. Wsi pilnowali chłopi uzbrojeni w widły i topory. Każdy przybysz był witany wrogo.
Na drogach spotkać można było oddziały angielskie lub burgundzkie przetrząsające kraj i szukające zwolenników delfina, których nazywali Armaniakami. Wszyscy unikali spotkania z żołnierzami. Gdy oddziały trafiły na zamieszkałą wieś, napadały, rabowały i gwałciły. Niewielu kobietom udało się uniknąć rąk zdziczałego żołdactwa. Liczniejsze od oddziałów żołnierzy były bandy rozbójnicze. Ci również nie przepuszczali nikomu. Rabowali, zabijali, gwałcili. Czasami jedna banda walczyła krwawo z drugą. Wsie nie śmiały stawiać oporu żołnierzom, ale broniły się, jak mogły, przed bandytami. Częściej okupywały się im, a nawet przekupywały jedną bandę, aby je broniła przed innymi. Nikt nie był pewien życia. Nikomu także nie można było zaufać. Sołtysi mieli surowo przykazane, że odpowiedzą głową za udzielenie schronienia Armaniakowi. Za złapanie gońca królewskiego wyznaczona była nagroda.
Nie można było liczyć na gościnę, ani nawet na możność zakupienia żywności lub furażu. Colet przekonał Pulangy’ego, któremu ze względu na wiek i urząd przypadło zwierzchnictwo pocztu, że należy podróżować jedynie nocą. Usiłowali więc odpoczywać w dzień, a jechali nocami. Unikali, jak mogli, gościńców, a gdy przejeżdżali w pobliżu zabudowań, zjeżdżali na pobocze lub obwiązywali koniom kopyta szmatami, aby nie było słychać stąpań. Przywiązywali także do ogonów kawałki drewna koniom, żeby nie rżały. Na swej drodze wciąż napotykali rzeki i rzeczki. Bali się je przejeżdżać po mostach, więc szukali brodów. Woda była zimna, nieraz ścięta lodem zbyt cienkim, aby po nim przejechać, trzeba było rozbijać go, aby wprowadzić do rzeki konie. Wychodzili na brzeg przemoknięci i dygoczący. Zanim znaleźli się w miejscu, gdzie można było bezpiecznie rozpalić ognisko, gnali czas jakiś galopem próbując się w ten sposób zagrzać.
Jeśli trafili na klasztor, dzięki listowi polecającemu opata benedyktynów mogli się spodziewać, że zakonnicy pozwolą im odpocząć w jakiejś ustronnej stodole. Wprowadzali do środka konie i układali się przy nich do snu. Szukali ciepła tuląc się do brzuchów wierzchowców. Gdy nie było warunków, aby się konie chciały położyć, przytulali się do siebie. Joanna kładła się zawsze między Janem i Bertrandem. Nigdy podczas snu nie znalazła się w pobliżu Coleta. Kierowana wewnętrznym instynktem unikała bliskości królewskiego gońca. Dostrzegała w spojrzeniu mężczyzny coś, czego nie było w oczach jej dwóch przyjaciół.
Gdy wszyscy pozostali uczestnicy wyprawy pełni byli lęku i czujności, ona jedna jechała spokojnie. Jeśli była ostrożna wobec Coleta, lekceważyła wszelkie niebezpieczeństwo z zewnątrz. Była w niej nieustępliwa pewność, że Bóg prowadzi ją i doprowadzi bezpiecznie do delfina. Stosowała się posłusznie do poleceń Pulangy’ego, ale narzekała często na nie. Gdyby sama decydowała, jechałaby otwarcie w dzień i wtedy podróż odbywałaby się o wiele szybciej. A poza tym byłaby okazja, aby każdego dnia wysłuchać mszy, zaś Joannie na codziennej mszy szczególnie zależało. Dzień bez mszy był dla niej dniem bez początku. Nie umiała wielu modlitw, potrafiła odmawiać tylko Ojcze nasz, Zdrowaś i Wierzę w Boga, ale wobec tajemnicy Przemiany potrafiła się skupić i oderwać od wszystkiego, co ją otaczało. Często właśnie wtedy słyszała swoje „głosy”, prowadziła z kimś niewidzialnym rozmowę.
– Jak można przeżyć dzień bez mszy? – skarżyła się w czwartym dniu podróży. – Dopiero kiedy człowiek zobaczy, jak w rękach księdza opłatek staje się naszym Panem, wie, jak ma postępować. Cóż my wiemy sami? Och, wymyśl coś, Bertrandzie, abym mogła być na mszy!
Ale ani Pulangy, ani Metz nie śmieli jej tego obiecać. Droga z każdym dniem stawała się niebezpieczniejsza. Znajdowali się coraz głębiej na terenie podległym wrogiej władzy. Gdyby chociaż były mgły, śniegi, odwilż! Czas byłby dokuczliwy, ale bezpieczeństwo większe. Tymczasem trzymał mróz i świeciło słońce. Wszędzie na drogach widzieli ślady przeciągających jeźdźców. Nie przestawali być pełni obaw.
Inaczej Joanna.
– Moi kochani, wszystko będzie dobrze – zapewniała. – Ja muszę do delfina dojechać i muszę uczynić dla niego to, co mi kazał uczynić nasz Pan. Od czterech lat wiem, że tak będzie. Zwyciężę Anglików, zaprowadzę pana delfina do Reims, aby został namaszczony na króla tak samo, jak namaścił króla święty Remigiusz, opiekun naszego kościoła w Domremy. I to będzie zrobione szybko. A potem...
Rozkładała ręce gestem niewiedzy. „Głosy” coś jej mówiły o cierpieniu, o zdradzie, ale także o wielkim zwycięstwie. Nie było to jednak dość jasne. Joanna nie przejmowała się tym. Najpierw trzeba było wypełnić zleconą służbę – potem będzie czas myśleć o sobie.
Za Clairvaux opuścili obszar podległy władzy angielskiej i znaleźli się na -lennach księstwa Burgundii. Zniszczeń tu było mniej i większe bezpieczeństwo ód zbójów i łotrów wędrownych, natomiast łatwiej było natknąć się na żołnierzy. Także wsie były posłuszne władzy książęcej. Przekonali się o tym – następnego dnia, gdy zatrzymali się w mijanej wiosce w nadziei, że uda się im kupić chleba oraz owsa dla bardzo już wyczerpanych wierzchowców. Zjawił się sołtys i pytał, kim są. Gdy przedstawili się jako wędrowni kupcy i na poparcie tych słów pokazali wieziony materiał, nabrał do nich zaufania i nie tylko sprzedał im, co chcieli, ale i opowiedział im, iż rozesłani gońcy powiadomili wszystkie wsie, że Armaniacy wiozą dla „królika z Bourges” złośliwą czarownicę, która umie rzucać uroki, toteż należy wszystkich podróżnych, zwłaszcza jadących z kobietą, zatrzymywać i powiadamiać o ich zatrzymaniu władze. „Nie wiem tylko, jak się zachować wobec tej jędzy – mówił sołtys – bo taka czarownica gotowa użyć czarów.” „Najlepiej – powiedziała Joanna – mieć w pogotowiu święconą wodę i zaraz ją pokropić.” „Masz rację, chłopcze, masz rację – rzekł sołtys. – Dobrze powiedziałeś. Zaraz wyślę kogoś do kościoła i poproszę o święconą wodę. Że mi to od razu do głowy nie przyszło.”
Pulangy był przerażony odezwaniem się Joanny, ale ona śmiała się tylko twierdząc, że nie ma obawy, aby ktoś poznał, że jest kobietą. Sprawa jednak – zdecydowali wszyscy – jest poważna. Ktoś rozpuścił wieści o przejeździe Joanny i mała była nadzieja, aby w innej wsi udało się tak, jak w tej, w której byli. Należało powrócić do podróżowania nocą.
Szarym świtem nadjechali nad brzeg Sekwany w okolicach Poitiers. Z daleka już zobaczyli ludzi na moście. Skręcili w bok w poszukiwaniu brodu. Mróz skończył się, nadeszła odwilż. Śnieg na polach zamienił się w gęstą maź, w której łatwo zostawiało się ślady. Rzeka nabrzmiała wodą, była głęboka i niosła kawałki lodu.
O dobrą milę w bok od drogi znaleźli miejsce, gdzie ślady kopyt i kół świadczyły, że tutaj przejeżdżano rzekę. Giermek Pulangy’ego, Julian, ruszył pierwszy, aby zbadać możność przejazdu. Woda okazała się wysoka, mocny prąd podciął nogi koniowi i zmusił do płynięcia. Przerażony chłopak uczepił się wierzchowca, który zaczął ciężko chrapać. Patrzyli na to przerażeni, nie mogąc udzielić tam temu żadnej pomocy. Jednak giermkowi udało się w końcu dopłynąć do przeciwnego brzegu, widzieli, jak wydobył się na brzeg.
– Co robić? – pytał Pulangy zwracając się do towarzyszy.
– Ruszajmy – oświadczyła Joanna. – Julian przepłynął, to i my przepłyniemy.
– A jeśli który koń nie da rady? Jeśli się utopi?
– Ach, Bertrandzie, jaki ty jesteś niedowiarek. Przecież Bóg nas prowadzi.
Niezdecydowanie patrzył to na uśmiechniętą twarz dziewczyny, to znowu na burą, lodowatą wodę. Na koniec zdecydował się – skinął głową.
– Ruszajmy. Ale wszyscy razem. Aby jedni mogli dać pomoc drugim w razie potrzeby.
Wjechali w wodę dwójkami. Zimno zdawało się kąsać. Zanurzone nogi drętwiały. Posuwali się wolno. Woda sięgała ud. Potem konie straciły grunt pod nogami i zaczęły płynąć. Musieli zsunąć się z siodeł i płynąć obok. Na szczęście to była tylko chwila. Zaraz konie napotkały na nowo grunt, prychając wychodziły z rzeki. Gwałtownie wytrząsały z sierści wodę opryskując ludzi fontannami.
– Widzisz? – powiedziała Joanna. – A bałeś się.
– Widzę – odpowiedział Pulangy szczękając zębami. – Ale teraz na koń. I galopem.
Nie musieli jechać daleko. Za małym laskiem trafili na spaloną wieś. Obok ruin kościoła na wzgórzu nad drogą leżał cmentarz. Obok niego pozostały ściany murowanego domu.
– Tutaj możemy się ukryć – zauważył Metz.
– Zgoda. Wprowadźcie konie i rozpalcie szybko ogień, bo zamienimy się w kawałki lodu.
Za chwilę płonęło ognisko i woda bulgotała w kociołku. Stojąc tuż przy buzujących płomieniach suszyli na sobie odzienie. Jedna Joanna trzymała się nieco z boku.
– Stań bliżej ognia – powiedział Jan.
– Nie, nie, boję się... – powiedziała. Aż spojrzał na nią tak, jakby go zaskoczyły te słowa.
– Ty? Przecież ty się niczego nie boisz.
Zaśmiała się, jakby zażenowana tym, co powiedziała.
– Jestem przecież tylko zwykłą dziewczyną... – tłumaczyła się.
Gdy trochę obeschli, Pulangy wysłał Juliana na cmentarz, aby z góry wyjrzał na drogę. Giermek prawie zaraz wrócił biegiem.
– Uciekajmy! Żołnierze!
Zerwali się na nogi. W mig zadeptano ognisko. Rzucono się siodłać konie. Pulangy pytał:
– Co widziałeś?
– Jadą drogą w naszą stronę.
– Dużo ich?
– Może dziesięciu.
– Prędko tu mogą być?
– Lada chwila. Nie ma co próbować uciekać. Nie uciekniemy.
– W takim razie będziemy walczyli. Zatrzymamy ich. Ale ty, Joanno – nagle zdecydował – musisz uciekać. Colet, bierz ją i uciekajcie.
Gdy wszyscy poderwali się na nogi, Joanna spokojnie siedziała dalej i popijała wrzątek z kubka.
– Nie, Bertrandzie – sprzeciwiła się. – Nie odjadę. Siedźmy cicho, a nie zauważą nas.
– A jeśli?
Nie odpowiedziała, tylko popatrzyła na Pulangy’ego spokojnym wzrokiem. Powtórzyła:
– Siedźmy tylko cicho. Zobaczysz, że nic się nie stanie. Albo chodź – nagle wstała – przekonasz się.
Pociągnąwszy go za sobą wysunęła się spoza murów chaty. Cicho, schyleni, szli między grobami. W najwyższym miejscu wzgórka rosło drzewo otoczone kępami bezlistnych, kolczastych krzewów. Położywszy się na ziemi mogli widzieć drogę w dole.
Żołnierze byli już blisko. Jechali owinięci w kożuchy. Niektórzy zdawali się spać na kulbakach. Nie wyglądało na to, aby coś ich interesowało. Można było mniemać, że przejadą, nawet nie zwróciwszy głowy w stronę cmentarza. Kiedy jednak byli tuż obok ukrytych, nagle dowódca podniósł rękę w górę i dał znak, aby się oddział zatrzymał.
– Widzisz? – szepnął Pulangy i ścisnął Joannę za rękę.
– Nic to. Zobaczysz – odpowiedziała szeptem. – Na Boga, nie lękaj się. – Przysunęła się do Bertranda, szeptała mu w samo ucho. – Jeszcze moja godzina nie przyszła...
Burgundczycy zatrzymali się. Dwóch zsiadło z koni. Odszedłszy na brzeg drogi załatwiali swoją potrzebę. Gdy stali odwróceni, jeden z ich kolegów coś powiedział, wskazując na cmentarz. Gwałtownie podciągnęli odzież i wrócili do koni. Tamten, który ich spłoszył, zaniósł się wesołym śmiechem. Gdy wszyscy znaleźli się znowu na siodłach, oddział ruszył. Za chwilę zniknęli za zakrętem drogi.
– Wracajmy – powiedziała wstając. – Będziemy mogli się przespać. – Ziewnęła. – Taka mnie senność naszła, że mi się same oczy zamykają. Już nawet mi nie jest zimno...
– Jesteś niezwykła – nie mógł się powstrzymać od wypowiedzenia słów podziwu. – Co to jest, że potrafisz być taka pewna siebie?
– Kiedyś nasz dobry ksiądz Wilhelm opowiadał, jak święty Piotr chodził po wodzie. Pan Jezus mu powiedział, że może chodzić, więc póki Mu ufał, wszystko było dobrze... – Chwilę milczała, potem dorzuciła: – Póki ufam, wiem, że nie utonę...
Wrócili do reszty pocztu. Ich towarzysze stali gotowi z mieczami w rękach. Zobaczywszy to Joanna wybuchnęła śmiechem.
– Schowajcie broń i kładźmy się spać. Pojechali i nie wrócą.
– Byłoby lepiej, gdybyś posłuchała Bertranda i pojechała ze mną – rzekł Colet.
Przestała się śmiać. Popatrzyła na niego poważnie.
– Nie! – potrząsnęła głową. – Z tobą nigdzie nie pojechałabym i nie pojadę...
Jak zawsze znalazła sobie miejsce między Metzem i Pulangym, owinęła się w płaszcz i za chwilę spała.
W dwa dni później była niedziela. Znalazłszy się rankiem, po nocnym marszu, obok Auxerre, Joanna zażądała kategorycznie, aby ze względu na święto zatrzymali się i wysłuchali mszy. Pulangy’emu wydawało się to szaleństwem. Miasto podlegało księciu burgundzkiemu i w jego murach mogli się znajdować żołnierze księcia Filipa. Tu także na pewno wiedziano o zarządzeniu, aby zatrzymać ludzi prowadzących czarownicę. Ale Joanna wzruszyła tylko ramionami i Bertrand, pamiętając wydarzenia tamtego ranka w spalonej wsi, nie śmiał przeciwstawić się jej żądaniu.
Wjeżdżający do miasta poczet nie mógł ujść uwagi mieszczan. Dostrzegli ciekawe spojrzenia, ale nikt ich nie zatrzymał. Zatrzymali się przy gospodzie, zostawili konie i poszli pieszo do kościoła. Ludzie szli na mszę całym tłumem i przyglądali się im. Do Joanny podeszła jakaś dziewczyna. Zapytała:
– Czy ty jesteś tą, która jedzie, aby ukoronować pana delfina?
I nie czekając na potwierdzenie skłoniła się Joannie, jakby dostojnej damie.
– Nie możemy tu zostać ani na chwilę! – szepnął Pulangy zbliżając się do niej. – Wszyscy wiedzą, kim jesteśmy.
Odpowiedziała:
– Bóg także wie.
Klęcząc wysłuchała mszy. Wychodząc z kościoła, zamiast wracać do koni, poprosiła kogoś spotkanego, aby jej wskazał drogę do opactwa.
– Musimy złożyć hołd świętemu Germanowi – wyjaśniła towarzyszom. – Podobno jako misjonarz jeździł do Anglii nawracać Anglików. Trzeba się do niego pomodlić, aby i teraz powiedział im, żeby wrócili na swoją wyspę.
Gdy opuszczali kryptę, nie mieli wątpliwości, że nie ma człowieka w Auxerre, który by nie wiedział o ich obecności. Przed opactwem zebrał się tłum mieszczan. Jedni ludzie uśmiechali się do nich, inni gapili ciekawie, na twarzach jeszcze innych widać było gniew i jakby przerażenie. Dzieci jednak cisnęły się śmiało do Joanny. Uśmiechała się do nich, gładziła po głowach. Towarzysze błagali Joannę, aby się nie zatrzymywała. Prawie siłą zaciągnęli ją do koni. Wyjechawszy z miasta zaraz skręcili w bok z drogi i oparli się dopiero w małym franciszkańskim klasztorku. Udzielono im tutaj gościny, ale bracia domyślili się od razu, kim są. Dano im się przespać w izbie. Joanna spała jak zabita, ale Pulangy i Metz prawie nie zmrużyli oczu.
Jechali za to całą noc, przemknęli koło Grandvillars i na rano dotarli do Gien. Na widok miasta ciężar spadł z serca obu młodym opiekunom Joanny. Gien – to było już miasto królewskie. Wjeżdżając trzeba było przebyć most na Loarze. Joanna zatrzymała konia na kamiennym moście i czas jakiś, zamyślona, patrzyła na toczącą się szaroburą wodę.
– To tam – wskazała w kierunku, w którym płynęła rzeka – jest Orlean, prawda? Już bym chciała tam być! Ale nie mogę, muszę wpierw stanąć przed delfinem...
Zatrzymali się w gospodzie na rynku. Gospodarz powitał Joannę niskim ukłonem. Zapewnił, że mogą jeść i pić, ile chcą, gdyż dowódca pilnującego miasta zamku powiadomił go, iż zapłaci za wszystko. Colet oświadczył, że pójdzie na zamek i zawiadomi dowódcę o ich przyjeździe. Zaraz też wyszedł. Joanna udała się do kościoła. Pulangy i Metz zamówili sobie dobre śniadanie. Pełni zadowolenia wzięli się do jedzenia. Radośnie klepali się wzajem po ramionach. Ogarnęła ich duma, że tak dobrze skończyła się niebezpieczna przeprawa. Wrócił tymczasem Colet z wiadomością, iż kapitan zamku prosi, aby odpoczęli i dopiero pod wieczór wyruszyli w dalszą drogę. Sześciu żołnierzy miało ich odprowadzić do Sennely.
Już mieli rozejść się po izbach, aby się położyć spać, gdy wpadła do gospody Joanna. Wpadła jak pocisk. Miała błyszczące oczy i wyglądała na podnieconą.
– Siodłajcie konie, natychmiast odjeżdżamy! – zawołała.
Patrzyli na nią zaskoczeni.
– Mamy jechać? Bez odpoczynku? Teraz, gdy jesteśmy na ziemiach królestwa?
– Kapitan obiecał nam eskortę...
Potrząsnęła stanowczo głową.
– Jedziemy natychmiast! Odpoczniemy w Fierbois.
– Kapitan jednak radzi – zaczął Colet.
Przerwała mu twardo:
– Dostałam lepszą radę niż rada twego kapitana. Miły Bertrandzie, czyń, jak ci mówię.
– Pójdę uwiadomić kapitana – rzekł goniec.
– Nigdzie nie pójdziesz! – krzyknęła. – Zostaniesz i pojedziesz z nami! Pilnujcie go!
Próbował się spierać, ale wydawał się przestraszony jej niezwykłą surowością. Nikt z nich nie pamiętał, aby mówiła do kogoś równie groźnie.
Przybiegł gospodarz. Natrętnie przekonywał ich, że powinni zostać. Joanna nie chciała go nawet słuchać. Pośpiesznie osiodłano konie i wyjechano z miasta. Joannie to nie wystarczyło. Kazała ruszyć w skok. Gnali, jakby ich ktoś gonił. Dopiero gdy przejechali dobrą milę, zgodziła się na dłuższy odpoczynek.
Przez całą drogę nic nie mówiła. Jechała ze zmarszczonymi brwiami, z zaciśniętymi ustami. Także na postoju, gdy mężczyźni usiedli wokół rozpalonego ogniska, ona odeszła na bok, uklękła i modliła się.
– Co ją napadło? – pytał Pulangy. – Nic nie rozumiem. Zgoniliśmy konie, że prawie padają. Wtedy, gdy było tyle niebezpieczeństw wokoło, była taka spokojna. A teraz jakby ją coś ukąsiło...
– Ja także nie pojmuję – mówił Metz – przecież już jesteśmy bezpieczni...
Colet nie mówił nic. Siedział blady, ponury, zamyślony. Nagle wstał. Podszedł do Joanny.
Nie słyszeli, co mówili ze sobą. Widzieli tylko, że dziewczyna siedzi na kamieniu, a mężczyzna stoi przed nią z głową zwieszoną. Wydawało się, jakby się tłumaczył. Przyklęknął i chciał ją pocałować w rękę. Nie pozwoliła mu na to, ale w końcu przyjaźnie dotknęła dłonią jego ramienia.
Wrócili razem do ogniska. Joanna była znowu taka jak zawsze: pogodna, roześmiana, żartująca. Colet utracił swą poprzednią ponurość. Ale patrzył w ziemię i tak jakby unikał spotkania oczu z oczami towarzyszy...
Przemęczone gwałtowną ucieczką konie zaczęły ustawać, tak że dopiero na czwarty dzień dociągnęli do Fierbois.
Ludność we wszystkich mijanych wsiach i miasteczkach witała Joannę. Wiedziano o niej, oczekiwano na nią. Na postoju w Mennetou Colet zdecydował się pod nieobecność Joanny powiedzieć towarzyszom, co spowodowało ich ucieczkę z Gien.
– Nie chcę być przeciwko niej... – mówił. – Teraz wiem, jaka ona jest... To anioł, nie człowiek... Kapitan w Gien przygotował zasadzkę... Byliby ją porwali, może zabili...
– Kapitan? Kapitan straży królewskiej? – nie mogli tego zrozumieć. – I jak się o tym dowiedziałeś?
– Tak było postanowione... Już wtedy, gdy wyjeżdżałem...
– I cały czas wiedziałeś o tym? – patrzyli na niego ze zgrozą. Odruchowo ich dłonie spoczęły na głowicach mieczów.
– Taki był rozkaz... Gdybyście nie pojechali... Miałem rozkaz nie dowieźć jej...
– Ale kto wydał taki rozkaz? Czyżby delfin? Lekceważąco machnął dłonią.
– Delfin? Delfin niewiele ma do powiedzenia. Siedzi na tronie, ale to nie on wydaje rozkazy. Zresztą choćby co rozkazał, nikt by go nie posłuchał. La Tremoille i arcybiskup, oni dwaj rządzą. Zobaczycie zresztą... Delfin? On sam nie wierzy, że ma prawo do tronu. Chce tylko jednego, aby mu dali spokój i żeby nie nastawali na jego życie... Skryłby się chętnie do mysiej nory. Wszystko to poznacie. Gdy kapitan dowiedział się, że ona dojechała, nie mógł się nadziwić. Postanowił, że ją sprzątną wieczorem na drodze, a potem rozgłoszą, że to nasłani przez Anglików zbóje... Ale ona to odkryła. Ona nie jest zwyczajnym człowiekiem... Poszedłem do niej i wyznałem wszystko. A ona zamiast zawołać was, powiedziała, że widzi, iż teraz może mi ufać. Że to nie ja będę tym Judaszem, który ją kiedyś zdradzi... Nie zdradzę jej, przysięgam!
Chcieli jeszcze o coś pytać i coś mówić, ale urwali, bo Joanna zjawiła się między nimi.
– Chodziłam obejrzeć konie – powiedziała. – Są bardzo wyczerpane, ale myślę, że jadąc wolno, dociągniemy na nich do Fierbois. Wszyscy mówią, że tam na mnie będą czekali wysłańcy pana delfina...
W Fierbois nikt na nich nie czekał, ale Colet zapewnił, że mogą tu spokojnie odpocząć. Tu, w głębi ziem królewskich, nikt nie śmiałby dokonać na Joannę napadu, zwłaszcza że otaczały jej osobę sympatia i nadzieje całej ludności. Joanna oświadczyła, że zostaną w mieście na cały dzień, zwłaszcza że chciała oddać hołd swojej opiekunce świętej Katarzynie, która była patronką kościoła w Fierbois. Po wysłuchaniu pobożnie trzech Mszy uprosiła proboszcza, aby napisał podyktowany przez nią list do delfina. List był krótki:
„Przebyłam sto pięćdziesiąt mil,” aby ci, panie delfinie, przynieść pomoc od Pana naszego Jezusa Chrystusa. Mam ci także wiele dobrych rzeczy do powiedzenia. Nigdy cię nie widziałam, ale potrafię cię od razu rozpoznać”.
Ksiądz poprowadził jej rękę, aby mogła się podpisać: Jehanne. Pod podpisem narysowała krzyż z małym zakrętasem.
– Tak będę znaczyła wszystkie moje listy – oświadczyła. – Kto taki znak zobaczy, będzie wiedział, że to ja list wysłałam.
Złożony i zapieczętowany list wręczyła Coletowi.
– Jedź do Chinon i oddaj go panu delfinowi – rzekła. – Powiedz, że jadę za tobą i jutro tam będę. Ufam ci – dorzuciła.
Zjadłszy śniadanie wróciła znowu do kościoła. Przyciągało ją wielkie wnętrze, rozjaśnione drgającym blaskiem świec, pełne zwisających cieni. Obchodziła z czcią figury świętych. Uklękła i modliła się gorąco przed figurą Matki Bożej. Tak bardzo Ją kochała! Nigdy nie czuła większej radości jak wtedy, gdy wędrowała z zapaloną świecą w dłoni do Bermont. Ta postać, spowita w błękitne dymy kadzidła, w koronie, z berłem w jednym ręku, trzymająca małego Jezusa na drugim, w szacie zdobionej małymi kwadracikami zawsze pozostawała w jej pamięci. Ileż tam świec zaniosła – świec kupowanych za pieniądze zarobione przędzeniem – ile wianków kwietnych przez siebie uwitych zawiesiła przed ołtarzem!
W bocznej kaplicy w Fierbois stała figura świętej Katarzyny z mieczem w jednym ręku, z książką w drugiej, z przełamanym kołem opartym o kolano. O tej swojej świętej słyszała od proboszcza w Domremy, że żyła gdzieś na Wschodzie, że była bardzo mądra i nie dała się zwyciężyć w dyspucie pięćdziesięciu pogańskim uczonym, że próbowano ją łamać kołem, ale koło rozpadło się, i wtedy ścięto ją mieczem. Była męczennicą, poniosła śmierć za wiarę, ale nie dała się zwyciężyć podstępnymi słowami. Bóg nie pozwolił, aby została oszukana. Kiedy święta Katarzyna zjawiała się przed nią, Joanna błagała ją, aby sprawiła, żeby i ona nie została oszukana. Bo przecież cóż ona – dziewczyna z małej lotaryńskiej wsi – wiedziała? A wokoło byli ludzie mądrzy, uczeni, chytrzy, umiejący władać słowem podstępnie. Nie tylko wojna – na którą ją wzywano, a której tak bardzo się bała, ale także perspektywa dysputy, którą, wiedziała, będzie musiała prowadzić, ciążyła nad nią.
Ale święta Katarzyna razem ze świętą Małgorzatą powtarzały: „Musisz ratować królestwo. Pan tego chce. Pan je wybrał do wielkich spraw i dla nich jest mu ono potrzebne. Pan prowadzi Swoje sprawy poprzez ludzi i przez narody. Idź, córko Boża, idź, spiesz się! Pan Nieba wzywa ciebie. Potrzebuje ciebie...”
Ileż razy odpowiadała: – Ja? Dlaczego ja? Kimże jestem? Umiem tylko szyć, prząść, obrządzać dobytek. Nie znam liter. Nie posiadam wiedzy. Nie umiem mądrze mówić. Boję się. Boję się wojny, boję się widoku krwi... Nie potrafiłabym zabić człowieka...
A one znowu mówiły: „Idź, córko Boga, idź, idź, idź. Pan Jezus tego chce. Najświętsza Panna tego chce. Oni ci pokażą, Oni ci pomogą. Czy możesz wątpić, że będziesz umiała zrobić to, czego Oni pragną?”
Uparcie powtarzały swoje wezwania. Przez całe cztery lata. Czy mogła od ich słów uciec? Może by mogła... Ale wtedy musiałaby zaprzeczyć wszystkiemu, czym żyła od dziecka. Musiałaby zaprzeczyć swoim pielgrzymkom do Bermont, mszom, w których uczestniczyła, śpiewom kościelnym, które dochodziły do niej ciągle, gdyż okno jej izby wychodziło na kościół, modlitwom, które odmawiała na łąkach, gdy usłyszała dzwony bijące na Anioł Pański, swej obietnicy, którą złożyła, gdy usłyszała głos Archanioła Michała... Może gdyby z tym wszystkim zerwała, ucichłyby głosy świętej Katarzyny i świętej Małgorzaty? Ale czy mogła zaprzeczyć temu, co było samą istotą jej życia?
Głosy były najpierw łagodne. Potem, z latami, stawały się natarczywe. Przynaglały. Powtarzały: „Czas nadszedł! Niebezpieczeństwo wzrosło. Królestwu grozi zagłada. Chrześcijaństwu grożą klęski. Musisz iść, musisz iść. Już czas...”
Któregoś dnia poszła do proboszcza. Ksiądz Wilhelm Fronteau zajęty był w gospodarstwie przeglądem swego stada, więc gdy go pocałowała w rękę, zapytał niecierpliwie: – Czego chcesz, Joasiu? Niepewnie, nakręcając na palec kosmyki włosów zaczęła:
– Bo to... wasza wielebność... opowiadają ludzie, że królestwo nasze -cierpi wielką nędzę... Przychodzą do nas uciekinierzy, mówią rzeczy straszne...
– To i ja wiem. Cóż – wola Boska. Wola – ale i kara – westchnął. – Źle się dzieje w chrześcijaństwie. Niewierni następują, a chrześcijanie swarzą się ze sobą. Zapominają o przykazaniach Boskich... Hej – zawołał na parobka – daj tutaj tę łaciatą! Dziwnie mi wygląda, jakby coś jej było. – Zwrócił się do Joanny: – To czego ci trzeba dziewczyno?
– Rady, wasza wielebność...
– Chłopak ci się jakiś spodobał? – spojrzał na nią domyślnie. – To nie grzech. Może już rodzice upatrzyli ci kogoś? – przesunął dłonią po jej włosach. – Dojrzałaś. Czas twój przyszedł. Twoją przyjaciółkę Mengette związałem niedawno z tym dzielnym Collotem. To i ciebie zwiążę... Dobra jesteś dziewczyna, dobrą będziesz żoną...
– Ja nie o tym, wasza wielebność... Ciągle myślę o tym wielkim nieszczęściu, w jakim znalazło się królestwo.
– A cóż tobie do królestwa, dziewczyno? Są u króla ludzie z głowami nie od parady – to ich sprawa. Są czcigodni biskupi, profesorowie paryskiej akademii. Na sobory jeżdżą, z Ojcem Świętym rozmawiają. Oni o tym myślą.
– Nic nie wymyślą, wasza wielebność. Gdybym tam pojechała...
– Ty? Oszalałaś dziewczyno? Ty? Pyszna jesteś czy głupia? Chyba raczej głupia, przecież cię znam. Chciałabyś pojechać...? Przecież by cię nawet do króla nie wpuścili...
Wzrok księdza stał się surowy:
– Był u mnie niedawno twój ojciec. Skarżył się na ciebie. Mówił, iż wydaje mu się, że coś cię pędzi z domu. Podejrzewa ciebie. Ludzi obcych kręci się tu tylu po wsi, boi się, że się który tobie spodobał i że gotowaś za nim polecieć w świat. A to byłby i grzech, i nieszczęście... Broniłem cię. Przychodzisz do mnie do spowiedzi to cię znam. Mówiłem twemu ojcu, że na pewno o niczym takim nie myślisz. Ale on uparty. Jak mu coś przyjdzie do głowy, to mu niczym nie wybijesz. Nawet mu nie wspomnij o tym, o czym mnie powiedziałaś, bo by wpadł w straszny gniew. Jeszcze by ci coś zrobił.
– To prawda, wasza wielebność. Ojca kocham, ale powiedzieć mu nie mogę. Dlatego przyszłam do waszej wielebności. Bo ja myślę, że jednak powinnam jechać do króla...
Aż klasnął w ręce oburzony:
– Bój się Boga, dziewczyno! Co cię napadło? Nie chcę się z ciebie wyśmiewać, ale chyba nie przyszło ci nawet do głowy, dziewczyno, czym jest dwór królewski. Zapomniałabyś języka w gębie, gdybyś przed tymi ludźmi stanęła. Co byś im powiedziała?
– Powiedziałabym, że przyjechałam wypędzić Anglików, bo tak chce nasz Pan.
– Przestań! Zupełnie oszalałaś. Słuchaj: nie twoją sprawą kłopoty królestwa. Jeśli chcesz pomóc panu królowi, pomódl się za niego. Modlitwa zawsze się przyda. I żebyś mi więcej z czymś takim nie przychodziła. A teraz idź z Bogiem i nie przeszkadzaj! Mówię ci – krzyknął na parobka – że ta krowa wygląda na chorą...!
Wieczorem po skończeniu robót domowych zbliżyła się do matki.
– Chcę ci coś powiedzieć mamo...
Izabella uśmiechnęła się do córki. Joanna była najukochańszą z jej pięciorga dzieci. Chłopcy, jak to chłopcy, raczej trzymali się ojca i zwykle towarzyszyli mu w wyjazdach do „zamku” na wyspie – do starej wpół zawalonej budowli, którą wraz z sąsiadującymi polami i ogrodem wydzierżawił Jakub Darc od pana d’Ogiyillier. Najstarszy z synów Jacquemin, już żonaty, mieszkał stale na wyspie. Katarzyna bywała często chora. Prawdziwą pociechą matki była Joanna – pracowita, dobra, posłuszna i pobożna. Izabella myślała nieraz, że pobożność swą dziewczyna zawdzięcza temu, że gdy była jeszcze w łonie matki, odbyła z nią pielgrzymkę do Rzymu. Ta wyprawa to był powód do wielkiej dumy. Brat Izabelli, Henryk, po swym wyświęceniu na księdza, zabrał ją na tę pielgrzymkę, którą odbyto w czas wielkiego zamieszania, jakie powstało w Kościele. Było bowiem jednocześnie aż trzech papieży i nikt nie wiedział, który jest prawdziwy. Obszedłszy pamiątki rzymskie Izabella wróciła do rodzinnej wsi z przekonaniem, że prawdziwym papieżem musi być ten, który mieszka w Rzymie, chociaż, większość księży uważała za prawdziwego papieża awiniońskiego.
– No, powiedz, powiedz. Może ci się nareszcie spodobał któryś z chłopaków? Tak dziwnie wyszło z tamtym z Greux...
Joanna spuściła oczy. Tamten chłopak, syn bogatego gospodarza z Greux, przed rokiem upatrzył ją sobie. Gdy nie odpowiadała na jego zaloty i unikała spotykania się z nim, obgadał rzecz z rodzicami Joanny. Izabella była pewna, że córka da się w końcu namówić na to małżeństwo i obiecała je chłopcu. Kiedy on jednak zażądał zapowiedzi, Joanna kategorycznie sprzeciwiła się temu. Wtedy chłopak oskarżył ją przed sądem kościelnym w Toul o nie dotrzymaną obietnicę małżeństwa. Joanna sama – gdyż ojciec rozgniewany jej odmową nie chciał z nią iść – udała się do Toul i wytłumaczyła księżom, iż żadnych obietnic nie dawała. Zanim przyszło do ogłoszenia wyroku, chłopak kąpiąc się utonął – i to zakończyło całą sprawę.
– Ja nie o tym... – powiedziała. – Powiedz mi, mamo, czy to możliwe, żeby Bóg chciał od zwykłej wiejskiej dziewczyny, aby szła na pomoc królowi w odzyskaniu przez niego królestwa?
Izabella wzruszyła ramionami.
– Co też ci chodzi po głowie? Oczywiście, że to niemożliwe. Bóg, gdy chce pomagać królom, daje im dobrych doradców, dzielnych wodzów. Co by mogła pomóc królowi jakaś dziewczyna wiejska?
– A gdyby Bóg tego chciał?
– Bóg nie może chcieć takich rzeczy. Każdy winien robić swoje: rolnik uprawia ziemię, kowal wykuwa podkowy, uczony pisze książki, a dziewczyna pomaga rodzicom w polu i w gospodarstwie, póki sama gospodynią nie zostanie.
– Jeżeli jednak Bóg tak mówi?
– Komu mówi? Co ty dzisiaj wyplatasz, Joasiu? Może ci się wydaje, że tobie to mówi? – patrzyła podejrzliwie na córkę.
Nie odpowiedziała. Spuściwszy głowę mięła w palcach fałdę spódnicy.
– Oj, Joasiu, Joasiu – matka kiwała głową. – Nie podoba mi się to. Dziewczyny, gdy dojrzewają, mają czasami różne dziwne myśli. Wyobrażają sobie królewiczów z bajki, gotowe są biec na spotkanie z nimi. A to są tylko złudzenia. Grzeszne złudzenia. Z takich spraw tylko nieszczęście... Już ojciec mówił mi, że boi się o ciebie. Kazał mi na ciebie uważać...
– To, o czym mówię, nie jest złe – powoli podnosiła głowę i kierowała na matkę zaszklony łzami wzrok.
– Skąd o tym wiesz?
– Gdy ktoś przychodzi od Boga, nie może być zły.
– A skąd wiesz, że przychodzi od Boga?
– Przecież to się widzi. Jeżeli mówi rzeczy dobre, jeśli zachęca do dobrego...
– A jeśli kryje się za tym pokusa, dziewczyno?
– Bóg nie pozwoli, aby pokusa była nad siły ludzkie.
Matka nie odpowiedziała od razu. Zamyślona siadła na ławie. Kłopotliwie wycierała dłonie w fartuch.
– Idź z tym do spowiedzi – powiedziała w końcu. – I broń Boże nie mów ani słowa ojcu. On podejrzewa, żeś się zadurzyła w jakimś chłopaku. Że chcesz uciec z domu...
Koło zamknęło się – nie miała już nikogo, aby u niego szukać rady. Im w głowie tylko jedno – rozmyślała klęcząc przed figurą świętej Katarzyny. A przecież ja o tym nie myślę. Odrzuciłam te sprawy. Obiecałam... Wiem, tego nie można odepchnąć raz na zawsze. To są sprawy, które się kryją jak ogień pod popiołem, a potem nagle wybuchają. I dlatego czuwam. Chłopcy śmieli się ze mnie we wsi, nazywali mnie Dziewicą. Dobrze – niech będę Dziewicą. Będę tak o sobie mówiła. Będę tak siebie nazywała. Ludzie śmieją się z dziewczyn, które utraciły dziewictwo, a jednak ciągle o tym mówią. Nie będę o tym mówiła. Potem, jeśli Bóg pozwoli, wrócę do zwyczajnego życia. Teraz jednak muszę czynić to, czego ode mnie żąda. Tyle jest tych żądań! Boję się ich. I nikt, nikt nie potrafi mi pomóc. Nikt nie powie, że tak naprawdę musi być. Tylko ty, święta Katarzyno, mówisz do mnie. I wiem, że to ty jesteś naprawdę. Ale jak wytłumaczyć innym? Oni myślą, że jestem szalona. A mnie się wydaje znowu, że to oni są szaleni, gdy nie dostrzegają, że Pan Jezus kieruje sam naszymi sprawami, że tylko wtedy jest dobrze, gdy idziemy za Nim. Dlatego muszę decydować o wszystkim ja. „Muszę przemagać strach. Ty, święta Katarzyno, mówisz zawsze: Idź nie bój się, Bóg tak chce!” Więc idę. Baudricourt wydawał się straszny, a jednak wysłał mnie. Colet miał mnie zdradzić – i nie zdradził. Dojechałam i jutro może zobaczę pana delfina... Przemogę strach i powiem mu to, co kazano mi powiedzieć... Jeśli ty i święta Małgorzata nie opuścicie mnie, zrobię, co mi kazano. Bez was nic nie uczynię. Zadławi mnie strach...
Colet nie wrócił, ale przysłał swego giermka z wiadomością, że delfin wzywa Joannę. Zdecydowała, że wyjadą następnego ranka. Słońce świeciło, śnieg zniknął, wszędzie było błoto, a między nim płynęły strumyczki wody. Na drzewach wzbierały pąki.
W oczach Metza i Pulangy’ego, gdy z nimi rozmawiała, Joanna dostrzegła niepokój. Teraz dopiero – przytłumiony przedtem niebezpieczeństwami drogi – obudził się w nich lęk, jak zostaną przyjęci. Ale ona była już spokojna. Wszystkie trwogi opuściły ją. Zniknęło poczucie dźwiganego ciężaru. Czuła się lekka i radosna. Jutro zobaczy delfina, myślała, a on musi jej uwierzyć, gdy mu powie tajemnicę modlitwy.
Rankiem poleciła Janowi i Bertrandowi przygotować wszystko do drogi, a sama poszła do kościoła. Ściany świątyni obwieszone były wotami. Nie brakło tu tarcz, pancerzy, mieczów. Ocaleni w walce rycerze przynosili świętej Katarzynie w darze części swego oporządzenia. Uwolnieni więźniowie – swoje kajdany. Chodziły wieści, że w kościele znajduje się miecz Karola Martela, złożony jako ofiara po osiągniętym nad Saracenami zwycięstwie. Ale opiekujący się kościołem braciszkowie nie wiedzieli, gdzie ten miecz się znajduje, i czy cała ta historia jest prawdziwa.
Pomodliła się przed figurą swojej opiekunki i podziękowała jej za pomoc. Miała uczucie, że słyszy w sobie głos, który raz jeszcze powtórzył: „Idź! Idź!”.
Potem wyszła na plac przed Kościołem, gdzie już czekał na nią jej poczet gotowy do drogi.
Wjeżdżała do Chinon w dniu 6 marca, w czwartą niedzielę wielkiego postu. W tę niedzielę Kościół zapowiada zbliżającą się radość Zmartwychwstania różowymi szatami i introitem: „Laetare Jerusalem: et conventum racite omnes qui diligitas eam: gaudete cum laetitia qui in tristitiafuistis...”
W tę niedzielę w Domremy panowała zawsze wielka radość. Po nabożeństwie młodzież biegła pod wielki dąb na wzgórzu i odprawiała wokół niego wesołe tańce i śpiewy. Joanny nigdy w tej zabawie nie brakło. Spieszyła pod dąb z najbliższymi przyjaciółkami. Chłopcy namawiali ją, by tańczyła, ale ona wymawiała się od tego. Czasami czuli się obrażeni i śmieli się z niej. Ale nie trwało to długo. Joanna była lubiana. Pod dębem bawili się zgodnie i ci z Domremy, choć wieś uchodziła za armaniacką, i ci z Greux, choć jej mieszkańcy uważali się za Burgundczyków. Między wsiami panowała zgoda i, kiedy żołnierze burgundzcy spalili Domremy i kościół Świętego Remigiusza, cała wieś chodziła na mszę do Greux. Także niektórzy z licznego pocztu rodziców chrzestnych Joanny byli Burgundczykami.
W Chinon czekała Joannę wiadomość, że ma czekać na wezwanie do zamku. Była tym trochę zaskoczona, gdyż wyobrażała sobie, iż zobaczy delfina natychmiast po przybyciu. Razem z swym pocztem zatrzymała się w oberży Grand Carroi, znajdującej się niedaleko bramy zamku. Sam zamek – potężna i rozległa budowla – odcięty był od miasta fosą i zwodzonym mostem. Ale i wewnątrz podzielony był murami i bramami. Delfin podobno mieszkał w samym środku. To tam, za kilku ścianami murów, znajdował się człowiek, do którego z takim uporem dążyła, któremu wiozła tak ważne wieści.
Przybycie Joanny do oberży ściągnęło ogromny tłum gapiów. Ale ona uprosiła gospodynię i ta wyprowadziła ją bocznym wyjściem tak, że mogła nie zatrzymana udać się do kościoła. Jan także udał się na miasto. Przy dworze był przyjaciel jego ojca i daleki krewny, wielebny i uczony Szymon Charles, pełniący funkcję zwierzchnika królewskiego sekretariatu próśb i skarg. Metzowi udało się dowiedzieć, gdzie mistrz Szymon mieszka. Znalazł go w domu i został przez niego bardzo serdecznie przyjęty. Był to niemłody, łysy ksiądz z krogulczym nosem, zawieszonym nad wysuniętymi do przodu wargami. Szymon był ogromnie zaskoczony dowiedziawszy się, że jego krewniak przybył w otoczeniu Joanny.
– Więc to ty, Janie, przywiozłeś tę dziewczynę? No, no, to mi nowina! Napij się i opowiadaj – podsunął Metzowi kubek nieco cierpkiego wina. – Opowiedz mi wszystko, co wiesz o niej. Tyle tu przyszło o niej wieści, a jedna niepodobna do drugiej. Kto to jest? Jeszcze jedna szalona? Bo muszę ci powiedzieć, że delfin lubi słuchać, co mu różne szalone kobiety plotą, więc mu takie nasyłają...
– Nie, wielebny krewniaku. To pobożna, dzielna dziewczyna – zapewniał Jan. – Nie ma w niej żadnego szaleństwa. Tylko Bóg mógł taką posłać na pomoc delfinowi.
Szymon popatrzył spod oka na Jana.
– Tak mówisz? A nie wydaje ci się, że mogła cię zwabić swoimi wdziękami? Powiadasz, że taka pobożna... Zdarza się, że kobiety obdarzone czarcią siłą udają pobożność, by wciągnąć mężczyzn, na których się zawzięły, do grzechu.
Metz żachnął się gwałtownie.
Wielebny krewniaku, w tej dziewczynie wszystko jest skromnością uczciwością. Jadąc tutaj zdarzało mi się nieraz spać obok niej na postojach – wierzcie mi – najlżejsze nawet nieczyste pragnienie nie pojawiło się nigdy mnie. Mówię to jak na świętej spowiedzi. Czasami pytam siebie, czy to dziewczyna z krwi i kości, czy może anioł. Mistrz Szymon zatrzepotał rękami.
– Daj spokój! Aniołowie nie zwykli jeździć w kobiecej postaci, na dobitek ubranej w męską odzież. Ale to, co mówisz, każe mi wierzyć, że to może być jednak uczciwa dziewczyna. Dobrze, aby tak było. Tu pełno zjawia się różnych wydrwigroszy i szalbierzy i nie zawsze wiadomo, kto ich nasyła...
– Myślisz, wielebny krewniaku...
– Nie myślę. Wiem. Ten dwór to jedno bagnisko, w którym każdy szuka dla siebie zysku, a nikt nie troszczy się naprawdę o królestwo i delfina. Nikt niczego innego nie pragnie, jak tylko zawarcia układu, który by zatwierdził podział królestwa... Podobno ta twoja Joanna głosi, że zwycięży i wypędzi Anglików?
– Tak rzeczywiście mówi.
– W takim razie trzeba jej wielkiej pobożności, aby zniosła, co tu usłyszy. Bo tu nikt o wojnie nawet nie chce słuchać.
– Jak to? Delfin?
– Delfin słucha we wszystkim La Tremoille’a i kanclerza, którym, jak pewno wiesz, jest arcybiskup Reims. La Tremoille jako Burgundczyk niewątpliwie bardziej służy księciu Filipowi niż delfinowi. Arcybiskup też wolałby, aby mu pozwolono wrócić do swej stolicy, zwłaszcza że jego archidiakon, biskup Beauvais, Cauchon, jest w łaskach u Anglików i chętnie by swoje liczne beneficja wzbogacił arcybiskupstwem... A delfin cóż może? Nie ma ani grosza. Jeśli zobaczysz na dworze najgorzej ubranego człowieka – to możesz być pewny, że to on. Nie posiada zresztą żadnych ambicji. Matka nazwała go w Troyes bękartem. Nie mówi się o tym głośno na dworze, ale on sam jest przekonany, że tak właśnie jest. Nikt go nie słucha, nikt się z nim nie liczy... Jego skarbiec jest pusty, a jeśli co do niego wpadnie, zaraz zabierze albo żona, albo matka żony... A wojsku należy się za całe kwartały... Byłem przekonany, że tej dziewczyny tutaj nie dopuszczą. Skończyliby z nią i teraz, ale liczą się z pospólstwem, które nie wiadomo dlaczego wiąże z tą Joanną jakieś niezrozumiałe oczekiwania. Nawet wieści o niej dotarły do Orleanu i Dunois przysłał posłów, aby się wywiedzieli, co dziewczyna przywiozła... Oni teraz na zamku radzą, co z nią zrobić. Najchętniej ośmieszyliby ją...
– Przyjmą ją czy nie przyjmą?
– Przyjmą, to już postanowiono. Przyjęcie odbędzie się w środę. Będzie uroczysta audiencja, w której cały dwór weźmie udział. Już zostały wysłane zaproszenia. Dziewczynę przedstawiać będzie delfinowi hrabia de Vandóme. Na sali spotka się ze swymi wrogami i przeciwnikami. Największym jej wrogiem jest biskup Embrun. Zapewniał radę królewską, iż nie ma wątpliwości, że jest ona kierowana przez szatana i stara się oszukać wszystkich...
Gdy Jan wrócił do Grand Carroi na wieczerzę, Joanna już powróciła z kościoła. Była poważna, skupiona, nieco smutna. Kiedy jej powiedział, że będzie przyjęta za trzy dni, drgnęła i zaczerpnęła głęboko powietrza, jakby za chwilę miała włożyć głowę pod wodę.
– Dlaczego tak zwlekają...? – zaczęła. Ale zaraz powiedziała prędko: -Dobrze, będę czekała, będę się modliła...
Nie jadła przygotowanej kolacji. Wzięła tylko kawałek suchego chleba i do kubka czystej wody.
Pościła w ten sposób aż do dnia przyjęcia w zamku.
Na przyjęcie u delfina udała się w porze wieczerzy. Wyruszyła konno w towarzystwie Pulangy’ego i Metza. Zebrany jak zwykle przed gospodą tłum ludzi powitał zjawienie się Joanny okrzykami i oklaskami. Odpowiedziała wiwatującym na jej cześć uniesieniem w górę obu rąk, ale twarz zachowała poważną. Potem pchnęła konia i jechała w górę ku bramie zamkowej zatopiona w myślach.
Przy wewnętrznym moście koło bramy zegarowej poczet Joanny minął się z grupą konnych żołnierzy. Jeden z nich na widok dziewczyny odwrócił się na siodle, zrobił trąbkę z dłoni i krzyknął w jej stronę:
– Hej, czy to ta, którą nazywają Dziewicą? Dajcie mi ją, a zobaczycie, że sam Bóg nie uchroni jej dziewictwa!
Zaryczał grubym śmiechem, któremu zawtórowali jego towarzysze. Joanna nie odpowiedziała. Zwróciła tylko do Metza oczy pełne łez i powiedziała:
– Urąga Bogu, a przecież za chwilę stanie przed Nim...
Minęli kilka bram, zanim znaleźli się w obrębie murów, które otaczały środkowy zamek, siedzibę delfina. Mówiono, że delfin boi się nasłanych morderców i dlatego kryje się zawsze w najmocniej bronionym miejscu.
Wielka sala przyjęć oświetlona była wspaniale dziesiątkami pochodni. Wypełniali ją liczni goście, bogato poubierani. Zwłaszcza kobiety wystrojone były w połyskujące złotymi nićmi suknie z trenami, a za to ze śmiałymi wycięciami u góry, odkrywającymi piersi.
Na głowach miały wysokie, sztywne, naszywane perłami stożkowate nakrycia głowy, zwane hennis, z których spływały muślinowe zasłony. Mężczyźni ubrani byli wspaniale w barwne kaftany spięte kosztownymi broszami, w złote łańcuchy, w przybrane futrem i piórami berety i kapelusze. Na tronie królewskim siedział delfin. Metzowi wydało się jednak – choć nigdy delfina nie widział – że ten ubrany w kosztowne szaty przystojny mężczyzna nie przypomina władcy, o którym powszechnie mówiono, że jest brzydki i zawsze źle ubrany. Chciał powiedzieć o tym Joannie, ale w progu sali podszedł do niej hrabia Vandóme i grono dworaków oddzieliło Jana od dziewczyny. Pulangy’emu i Metzowi wskazano miejsce z boku sali. Ledwo znalazł się na podwyższeniu, które obiegało w krąg salę, zbliżył się do niego mistrz Charles:
– Zastawiono na dziewczynę pułapkę – szepnął. – Na tronie siedzi hrabia Clermont. To ten, który wytracił rycerstwo pod Rouvray, a sam uciekł... A delfin ukrył się wśród dworaków. Niestety, nie widzę sposobu, aby ją ostrzec...
Tak – nie było żadnej możliwości ostrzeżenia dziewczyny. Wystrojony tłum rozstąpił się, tworząc szeroką aleję wiodącą do tronu. Joanna szła tym przejściem, wyprostowana, szara w swym trochę już wytartym męskim stroju, dziwnie mała wśród tych kobiet w kilkułokciowych stożkach na głowie. Barwnie ubrany tłum dworzan falował i musiał się zlewać w oczach idącej dziewczyny w kolorową plamę niby w kosztowną kotarę, rozpostartą po obu stronach jej drogi. Ponad tą ścianą ludzi unosił się szmer przechodzący chwilami w powstrzymywany chichot. Ale za chwilę głosy te cichły i słychać tylko było kroki idących. Wszystkie oczy utkwione były w postaci dziewczyny.
Joanna od chwili wejścia do sali wpatrzona była w człowieka siedzącego na tronie. Na kilka kroków przed tronem zatrzymała się. Nie złożyła ukłonu, ale zwróciła się w bok. Szła teraz prosto w tłum. Ludzie rozstępowali się przed nią. Zatrzymała się przed młodym, bardzo brzydkim mężczyzną z długim nosem i chuderlawymi łydkami, wyglądającymi spod skromnego kaftana. Nagle upadła na kolana.
– Witaj, czcigodny panie królu – powiedziała obejmując mężczyznę za kolana – niech Pan Nieba da ci długie życie.
Tamten zatrząsł się cały. Odpychając dziewczynę powiedział:
– Nie jestem królem. Król jest tam, na tronie.
– W Imię Boga – mówiła Joanna nie wstając z klęczek – tylko ty nim jesteś, panie, nikt inny.
Ogromna cisza, jaka zapanowała w sali, ustąpiła miejsca gwarowi. Piotr, spowiednik królewski, podbiegł do Joanny.
– Bóg ci odkrył prawdę, dziewczyno – zawołał. – Ten, któremu złożyłaś hołd, jest naprawdę królem.
Karol już odzyskał pewność siebie. Wziął Joannę za ramiona i kazał jej wstać. Zapytał:
– Powiedz, kim jesteś?
– Mam na imię Joanna, a nazywają mnie Dziewicą – powiedziała. – Pochodzę ze wsi Domremy, która leży obok królewskiego miasta Vaucouleurs. Bóg, Pan Nieba i Ziemi, przysyła mnie do ciebie, panie, abym uwolniła od Anglików dobre miasto Orlean, a ciebie zaprowadziła na koronację do Reims. Ty bowiem masz zostać namiestnikiem Pana, który sam jest władcą Francji... I On daje ci przeze mnie znak, iż masz prawo, aby święte namaszczenie otrzymać...
Zawołał głosem nieoczekiwanie mocnym i rozkazującym:
– Odsuńcie się wszyscy! Chcę mówić tylko z nią.
Otaczający delfina i Joannę ciasnym kołem tłum dworaków, ciekawych wszystkiego, co usłyszą, cofnął się. Chociaż ludzie oddaleni byli od ich dwojga, Karol zapytał ściszonym głosem:
– O jakim znaku powiedziałaś? Napisałaś, że masz mi coś ważnego do powiedzenia.
– Bóg kazał mi powiedzieć tobie, czcigodny panie delfinie, iż usłyszał modlitwę, którą zanosiłeś do niego w innym zamku, rankiem w dzień Wszystkich Świętych...
– Przecież nie było przy mnie nikogo... – szepnął. – I nikomu nie mówiłem... – Patrzył przerażony w szare oczy Joanny.
– Bóg jest zawsze przy człowieku – powiedziała łagodnie. – Prosiłeś, aby ci dał znak, że jesteś prawdziwym dziedzicem Francji. Powiedziałeś: jeśli nim nie jestem, pozwól mi ukryć się w Hiszpanii, jeśli jestem – ześlij mi pomoc. Aby ci odpowiedzieć, Bóg, czcigodny delfinie, przysyła mnie...
Zapanowała cisza. Karol był blady. Cały drżał. To zamykał oczy, to znowu otwierał je i niedowierzająco patrzył na Joannę. Potem wolnym, pełnym namysłu krokiem, prowadząc za sobą dziewczynę zbliżył się do pustego tronu, z którego Clermont już poprzednio powstał. Stanąwszy na podwyższeniu patrzył chwilę na morze głów. Zrobiła się wielka cisza. W tej ciszy zabrzmiały głośno jego słowa:
– Zbliżcie się wszyscy.
Tłum dworaków przystąpił do samych stopni tronu.
– Ta dziewczyna – mówił Karol – jest naprawdę przysłana od Boga i przynosi mi pomoc w odzyskaniu mego królestwa. Dała znak, który potwierdza jej słowa. Pozostanie przy moim boku. Kapitanie Gaucourt. Tobie i twemu zastępcy, rycerzowi Belliere, powierzam opiekę nad nią. Niech małżonka rycerza Belliere, którą znamy jako damę wielkich cnót, zechce zająć się naszym gościem. Na jej mieszkanie przeznaczam wieżę Coudray w zamku...
Wśród dworaków podniosły się jakieś głosy: początkowo były to szmery, potem stały się głośniejsze, jakby protestujące. Ale delfin natężył głos. Uciszył tamtych twardym oświadczeniem:
– Taka jest moja wola.
Joanna wróciła do Grand Carroi, gdzie miała pozostać do następnego ranka i dopiero wtedy przeprowadzić się do zamku. Metz pobiegł do mistrza Charlesa, aby się od niego dowiedzieć, co się mówi na dworze o spotkaniu Joanny z delfinem. Zaraz przed oberżą wpadł w rozgadany tłum mieszczan. Ludzie omawiali krzykliwie dwie wielkie nowiny: jedną, że Joanna poznała delfina, choć ukrył się wśród dworzan, a na swym tronie kazał usiąść jednemu z panów; drugą – że żołnierz, który bluźnił, gdy Joanna wjeżdżała do zamku, w kilka chwil potem spadł do fosy i utopił się. Metza poznano, że należał do pocztu Joanny, więc go usiłowano zatrzymać i wypytać o oba wydarzenia. Ledwie zdołał się wyrwać ciekawym.
U mistrza Szymona Jan spotkał spowiednika królewskiego, Piotra. Księża powitali go radośnie. Obaj byli przekonani, że Joanna jest prawdziwą wysłanniczką Bożą. Piotr miał okazję rozmawiać z nią przez chwilę i był zachwycony tym, co mówiła. Słowa dziewczyny świadczyły, jego zdaniem, o szczerej i prawdziwej pobożności. Joanna prosiła Piotra o spowiedź i on obiecał jej, że następnego dnia ją wysłucha. Ale Piotr spotkał już i takich, którzy widzieli dziewczynę modlącą się w kościele i byli wstrząśnięci jej żarliwością.
– To wszystko dobrze świadczy o niej – mówił mistrz Szymon. – Ale nie myślcie, że pozbawiło ją to wrogów. Arcybiskup Regnault i kilku innych biskupów uporczywie twierdzą, że dziewczyna jest we władzy złego ducha. La Tremoille nie mówi nic, ale wiem, że jest wściekły, zwłaszcza o to, iż delfin kazał przyjąć Joannę do zamku i wyznaczył jej jako opiekuna sir Gaucourta. Stary rycerz cieszy się ogromną powagą i można być pewnym, że nie da jej zrobić krzywdy. Także żona Belliere’a jest kobietą bardzo cnotliwą i godną. Prosiłem jej męża, aby na noc przysłał straż pod gospodę. Wy także musicie być czujni. Nie wiadomo, kto może nasłać morderców. Jutro, jak Joanna znajdzie się w obrębie murów zamkowych, będzie bezpieczna...
Metz udał się do domu zaniepokojony. Ale Joanna wróciła już z kościoła do gospody przez nikogo nie napadnięta, natomiast otoczona całą ciżbą mężczyzn, kobiet i dzieci. Mieszczanie zachwyceni byli dziewczyną, która rozmawiała z nimi prosto i zwyczajnie, nie wynosiła się, nie okazywała dumy, natomiast tuliła dzieci, a one po prostu szalały za nią. Po zjedzeniu wieczerzy Joanna wcześnie poszła spać. Do swej łożnicy zabrała córkę gospodarza. Ponieważ mogła nareszcie spać rozebrana, chciała mieć towarzystwo kobiece.
– Koniecznie, wasza królewska mość, trzeba rozpoznać, kim jest naprawdę ta dziewczyna. Nie można podejmować decyzji zbyt pośpiesznych. Kto wie, kto ją przysłał... – mówił marszałek La Tremoille.
– Powiedziała, że przysłał ją Bóg. I dała znak. Powiedziała mi coś o czym tylko Bóg mógł wiedzieć.
– Szatan, wasza królewska mość, zna różne tajemnice i może ich udzielić tym, którzy mu służą – powiedział arcybiskup Regnault de Chartres. – Trzeba ludzi mądrych i pobożnych, aby się na tym poznali. Musimy sprawdzić prawdę jej słów. Poleciłem franciszkanom, aby wysłali kilku braci do tej wsi, z której ona pochodzi...
– Przecież mamy list Baudricourta. Pisze, że proboszcz z Vaucouleurs dokonał egzorcyzmu.
– To za mało, wasza królewska mość. Czy taki ksiądz z Vaucouleurs może się znać na egzorcyzmach? Czy potrafi rozpoznać, z jakiego rodzaju szatanem ma do czynienia? A list Baudricourta też niewiele znaczy. Wszyscy są przekupni, wszyscy. Nikomu nie można zaufać, że nie przemyśliwa o zdradzie.
– A poza tym – wtrącił biskup Gelu – jeżeli nawet ta dziewczyna jest prawdziwie uczciwa, mogła paść ofiarą podstępu szatańskiego. Przecież to zupełna prostaczka, wychowana na gnoju, zajmująca się brudnymi pracami gospodarskimi, córka rodziców bez nazwiska. Tylko święta wiedza teologiczna ustrzec potrafi człowieka od szatańskich podstępów.
– Czego więc chcecie? – pytał Karol.
– Pragniemy zebrać uczonych doktorów, doświadczonych teologów, aby zbadali tę dziewczynę i wydali swój wyrok.
– Ależ my nie mamy czasu! Villars i Tillet przysłani od księcia Dunois powiadają, że Orlean trzyma się już tylko resztką sił. Mieszczanie zaczynają mówić o kapitulacji. Podobno, jedynie wieści o Joannie, jakie dotarły do miasta, podtrzymują nadzieję. Trzeba ją tam wysłać jak najszybciej!
– Nie możemy jej wysłać, zanim się nie przekonamy, kim ona naprawdę jest.– Ostatni błąd byłby gorszy niż pierwszy...
– A ileż czasu będzie trwało to badanie?
– Och, kilka niedziel, nie więcej! Najlepiej byłoby wysłać ją do Poitiers. Tam mamy wielu doktorów świętej teologii i pobożnych kapłanów.
– Nie podoba mi się ta zwłoka. A poza tym przecież oświadczyłem, że jej wierzę... To jest słowo królewskie.
– To były tylko słowa wypowiedziane wobec dworu... Zanim wasza królewska mość wypowie je publicznie, ta dziewczyna musi być zbadana.
– Ależ ja tej dziewczynie wierzę! Wczoraj przyjechał, jak wiecie, książę d’Aleneon. Poznała w nim od razu krew królewską!
– Rozpoznawanie przez nią pewnych spraw jest podejrzane. Wasza królewska mość, ona musi być zbadana. Sprowadzimy do Poitiers wszystkich znających się na rzeczy. Zwłaszcza wielkiego inkwizytora Tuluzy, piotra Turelure. Także należałoby zaprosić znakomitego teologa, mistrza Seguin.
– Napiszemy także do Lyonu do czcigodnego Gersona. Jest wiekowy, ale kto wie, czy nie zgodzi się przyjechać.
– Trzeba także przekonać się, czy dziewczyna jest naprawdę dziewicą. Gdyby nią nie była, byłby to pierwszy znak jej uległości szatanowi.
– Zebrane w Poitiers opinie staną się dowodem wobec całego chrześcijaństwa, że wasza królewska mość nie udzielił posłuchu byle komu...
– Gdyby się potem nie powiodło, wasza królewska mość miałby świadectwo...
– A gdyby się jej udało naprawdę coś uczynić, wasza królewska mość miałby dowód, że nie sięgał o pomoc do mocy szatańskich.
– Proszę się zgodzić, wasza królewska mość. Ta dziewczyna jest zbyt pewna siebie. To wygląda na pychę. A pycha to znak działania szatańskiego.
– Cały świat chrześcijański patrzy na Francję...
– Także pan Papież...
– Świadectwo wydane przez uczonych pomogłoby nam w pertraktacjach z księciem Filipem...
Machnął ręką, jakby odganiał natarczywe muchy. Był już zmęczony tymi naciskami.
– Dobrze, już dobrze. Róbcie, co chcecie. Zgadzam się – powiedział.
W Poitiers Joanna zamieszkała u adwokata królewskiego, mistrza Rabatieu. Chodziła każdego ranka do kościoła, a w niedzielę wysłuchiwała trzech mszy i kazania. Spowiadała się co tydzień, a czasami nawet dwa razy na tydzień – i przyjmowała Komunię świętą. W domu, w ciągu całego wolnego czasu, przędła i szyła w towarzystwie żony Rabatieu, lub pomagała jej w gospodarstwie. Napotkawszy jakąś ubogą rodzinę odwiedzała ją, wspomagała pieniędzmi i usługą. Przede wszystkim musiała jednak odpowiadać na pytania członków komisji, której przewodniczył arcybiskup Regnault. Badania ciągnęły się marudnie, pytania były trudne i zawikłane, wymagają-– często wyjaśniania dziewczynie, o co pytającym chodzi. Wyjeżdżając do Poitiers Joanna pożegnała się z przyjaciółmi, z Pulan i z Metzem. Żaden z nich nie został włączony do jej świty. W zamku znajdowała się w otoczeniu kobiet, otrzymała jednak do usług piętnastoletniego pazia, noszącego przezwisko Muguot. I Jan, i Bertrand nie wrócili do Vaucouleurs – obaj myśleli o przyjęciu służby w wojsku królewskim, które miało wyruszyć na odsiecz Orleanowi. Całując obu serdecznie w policzki Joanna powiedziała z westchnieniem:
– Gdybym mogła, leciałabym na skrzydłach do Orleanu. Tam mnie czekają. Zamiast tego każą mi jechać do Poitiers. Spotkam się tam z wielkimi trudami. Bóg mi jednak pomoże. Żegnajcie, na pewno się jeszcze zobaczymy. Niech was strzegą Jezus Chrystus i Jego Matka...
W pierwszym tygodniu badań członkowie komisji nie przestawali domagać się, aby Joanna dała im znak prawdziwości swojej misji. Była zniecierpliwiona i wyprowadzona z równowagi dokuczliwością tych pytań, ale odpowiadała cierpliwie. W końcu jednak wybuchnęła:
– Nie przyjechałam tu, aby dawać znaki! Moim znakiem będzie oswobodzenie Orleanu! Wyślijcie mnie tam jak najprędzej, a będziecie mieli znak.
Równocześnie grono dam pod przewodnictwem teściowej delfina zajęło się badaniem, czy Joanna jest rzeczywiście dziewicą. Poddała się temu badaniu posłusznie, ale ze wstrętem. Czuła się dotknięta w swym wstydzie, nie mogła się powstrzymać od płaczu w czasie oględzin. Damy zapewniły komisję, że wszystko jest w porządku. Wyraziły jednak wobec Joanny zdziwienie, że ubiera się po męsku. Dziewczyna powiedziała:
– Przebywam wśród mężczyzn i gdy pójdę walczyć, będę tylko między żołnierzami. Wiem, jacy są. Widziałam niejedno i słyszałam niejedno. Gdy jestem ubrana po męsku, traktować mnie będą jak mężczyznę. Nie będę budziła w nich pokusy.
Nadal kazała sobie golić głowę po wojskowemu. Codziennie z upodobaniem jeździła konno. Oprócz koni, które już posiadała, otrzymała pięknego wierzchowca od księcia d’Alencon. Książę, który przyjechał, aby ją poznać, zachwycał się jej umiejętnościami jeździeckimi. Szybko powstała między nim a Joanną prawdziwa przyjaźń. Młody rycerz był pod urokiem dziewczyny i wierzył święcie, że naprawdę została przysłana od Boga. Przedstawił ją swojej żonie, a Joanna zapewniła księżnę, że księcia nie spotka na wojnie nic złego. D’Alencon wybierał się także pod Orlean, chociaż nie mógł wziąć udziału w walce. Zwolniony na słowo z niewoli angielskiej nie miał prawa walczyć, póki nie zapłaci okupu, a z zebraniem pieniędzy nie szło ani łatwo, ani szybko.
Badania przeciągały się, trwały już kilka tygodni. Szczególnie uciążliwe i nudne były pytania mistrza Seguin, dominikanina, profesora teologii. Nosowym, mało zrozumiałym dla Joanny narzeczem limouzyńskim pytał:
– Jeżeli mówisz, że twoje Głosy zapewniają, iż to sam Bóg chce ocalić królestwo francuskie, to dlaczego nie uczyni tego inaczej, a tylko poprzez wojnę?
– Na Boga – odpowiedziała – żołnierze będą walczyli, a nie Bóg; da Seguin długo odczytywał dziewczynie cytaty z rozmaitych traktatów. Tak ją tym rozdrażnił, że zamknęła mu księgę przed nosem i krzyknęła:
– Więcej jest w księgach naszego Pana niż w twoich, panie!
– A jakim językiem mówią twoje Głosy? – nudził ją znowu.
– Lepszym niż ty, panie! – odrzuciła. – Rozumie się, co mówią!
– A czy ty wierzysz w Boga?
Kipiąc z gniewu wybuchnęła:
– Lepiej niż ty!
Tymczasem w Tours zbierało się wojsko, które miało wyruszyć pod Orlean. Pieniądze, które na ten cel ofiarowała teściowa delfina, królowa Jolanta, nie starczyły, aby opłacić wszystkich i wszystko. Nie opłacone należycie wojsko przemieniło się w bandę rabusiów i gwałcicieli. Okolice Tours drżały przed oddziałami, które pod pozorem czynienia zakupów, napadały na wsie i osady, grabiły, porywały dziewczęta, zabijały tych, którzy próbowali stawiać opór. Nie przepuszczano nikomu: nawet kościołom i klasztorom. W obozie, do którego ściągnęły całe hordy prostytutek odbywały się niekończące orgie. I wodzowie, i żołnierze pili na umór, klęli i rozbijali sobie łby we wzajemnych kłótniach. Armia, która miała wyruszyć na odsiecz oblężonego miasta, stanowiła przedziwną mieszaninę. Byli tu Bretończycy pod wodzą okrutnego i rozpustnego Gillesa de Rais; najemnicy hiszpańscy i włoscy; sojusznicy szkoccy, dowodzeni przez konnetabla Stuarta; Gaskończycy – najwięksi rabusie i awanturnicy pod wodzą Stefana de Vignoles, o przezwisku La Hire, znanego z bitności, a także z nieporównanie siarczystych przekleństw.
Do tego wojska przystał Metz. Próżno Baudricourt pisał, aby wracał. Dni przeżyte obok Joanny w czasie podróży do Chinon, sprawiły, że o jednym teraz tylko marzył, aby znowu znaleźć się blisko dziewczyny. Myślał o niej ciągle. Znajomi żartowali, że zakochał się w niej jak błędny rycerz w pani swego serca. Ale on wzruszał ramionami słysząc te przypuszczenia. Joanna nie budziła w jego sercu tego rodzaju uczuć, jak jej postać nie rodziła pożądania. Pragnął po prostu być blisko niej, słuchać jej słów – to wesołych, przyjacielskich, to znowu jakichś dziwnych i tajemniczych. Byli i tacy, co twierdzili, że Joanna rzuciła na niego czar. Jeden tylko mistrz Szymon zdawał się rozumieć Jana. Mówił: „Coraz mocniej przekonuję się o tym, że ona naprawdę jest posłana od Boga. Gdy dowiedziałem się, że tłumaczy delfinowi, iż ma oddać królestwo Bogu, a potem przyjąć je we władanie z Jego rąk, doszedłem do przekonania, że tego nie mogła wymyślić zwykła dziewczyna wiejska, a tym bardziej ktoś kierowany przez szatana. Jest kimś niezwykłym... Jezus powiedział Nikodemowi, że »wiatr wieje, jak chce« i tak samo jest ze sprawami Ducha... Czyżby On, który stworzył świat, nie mógł stworzyć czegoś nowego? Ludzie oczekują po niej jedynie zbrojnych zwycięstw: Ale prawda czynów podjętych z Bożej woli jest inna... Domyślam się, że to właśnie czujesz, choć nie potrafisz tego wyrazić”.
Żołnierze, których Metz znalazł w Tours, nie przypominali w niczym wojsk niebieskich. Choć znał zdemoralizowanych żołnierzy garnizonu Vaucouleurs, musiał przyznać, że wydawali się w porównaniu z tą czeredą prawdziwymi barankami. Jeżeli Joanna pójdzie z tym wojskiem, myślał więcej ono szkody przyniesie Orleanowi niż pomocy. A poza tym – czy potrafi się bić? Anglicy chwalili się, że przed jednym ich żołnierzem ucieka stu Francuzów. Ci żołnierze tutaj wydawali się jedynie mocni w gębie w piciu i rabowaniu bezbronnych.
W ostatnich dniach kwietnia – po zmarnowaniu sześciu tygodni na badania – Joanna mogła wreszcie opuścić Poitiers. Nie znaleziono w jej słowach nic przeciwnego wierze. Opinia była jednogłośna. Delfin polecił, aby Joanna została dołączona do wyruszającej pod Orlean ekspedycji. Nie wyznaczono dla niej naczelnego wodza, aby nie urazić przywódców poszczególnych oddziałów. Delfin oświadczył jedynie, że Joanna ma brać udział we wszystkich naradach wodzów i o niczym nie wolno decydować bez jej zgody.
Joanna przybyła do Tours na czele własnego pocztu. W jego skład wchodził koniuszy królewski, rycerz Aulon, dwóch paziów do posługi osobistej oraz dwóch heroldów. W ostatnich dniach dołączył także zakonnik augustiański, brat Pasquerel, którego Joanna zrobiła swoim przybocznym kapelanem.
Pasquerel był wielką radością Joanny. Przed kilku tygodniami zakonnik brał udział w jubileuszu u Matki Bożej w Puy i tam spotkał rodzinę Darców. Przywiózł Joannie pozdrowienia od matki oraz przebaczenie ojca za odjazd bez jego wiedzy i zgody. Z Pasquerelem przyjechali dwaj bracia Joanny, Jan i Piotr, których ona dołączyła również do swego pocztu.
Wojsko powitało Joannę niedowierzająco. Gdy przejeżdżała rozlegały się grube śmiechy, padały niewybredne żarty. Ta dziewczyna w pięknej posrebrzanej zbroi, którą kazał dla niej wykuć delfin, wystrzyżona na żołnierza, wydawała się zabawną marionetką z widowisk urządzanych dla rozrywki wojska. Wodzowie byli po prostu oburzeni. „Niech mnie diabli rozerwą na strzępki – wykrzykiwał La Hire zobaczywszy wjeżdżający do obozu poczet Joanny – ten nasz poczciwy królik całkiem zbzikował. Przysyła nam dziewuchę z wygolonym łbem, jakbyśmy nie mieli tutaj dosyć bab i nie potrafili sobie zdobyć innych!” „Do czego to podobne – mówił de Rais – aby jakaś tam gęsiarka czy pastuszka wchodziła do rady wodzów!” Joanna nie stropiona śmiechami żołnierzy i pogardliwymi minami wodzów zsiadła z konia i podeszła do namiotu, przed którym zebrani byli dowódcy.
Witajcie, panowie – powiedziała. – Niech Pan Nieba strzeże was i błogosławi. – Ty jesteś La Hire, prawda – zwróciła się do obrośniętego Gaskończyka.
– To ja. Skąd mnie znasz?
Aniołowie naszego Pana zatykają uszy, gdy słyszą twoje przekleństwa. Jeśli chcesz wojować w Bożej sprawie, musisz oduczyć się takich słów.
– Oduczyć!? – wybuchnął urągliwie. – Ty, dziewczyno, chcesz mi to nakazać? Na śmierdzący tyłek diabelski, nikt jeszcze La Hire’y do niczego nie przymusił!
Czarne oczy La Hire’y rzucały skry. Ale i oczy Joanny stały się groźne.
– W Sermaize przymusili cię Lotaryńczycy do ucieczki – powiedziała. – Czyżbyś o tym zapomniał?
Pod gęstym zarostem policzki Gaskończyka stały się purpurowe. Krztusząc się z gniewu wrzasnął:
– Do kroćset tysięcy...! Nom de nom! Nie pozwalam o tym gadać! Chyba nie wiesz, kim jestem!
Ciągle spokojnie, chociaż twardo, odrzuciła:
– Wiem, słyszałam. I mówię ci, La Hire’o, jeśli chcesz zobaczyć, jak uciekają Anglicy, przestań kląć.
– Może myślisz, że uciekną przed tobą? – pienił się.
– I przed tobą będą uciekali, jeśli będziesz w służbie naszego Pana. La Hire’a na chwilę stracił głos. Ale po chwili ryknął wyciągając przed dziewczynę swą ogromną łapę:
– Włosy mi tu wyrosną... Słyszysz?
– Włosy ci nie wyrosną – mówiła tonem, w którym gniew mieszał się z żartobliwością. – Ale ci jeszcze raz mówię: jeśli przestaniesz kląć, zobaczysz ucieczkę Goddonów.
– Przestanę, jeśli zobaczę!
– Dałeś słowo? – powiedziała prędko, jakby go chciała na tym słowie schwytać.
– La Hire raz tylko mówi.
– Słyszeliście? – zwróciła się do stojących wokoło wodzów. – Pogroziła palcem La Hire’owi – mam twoje słowo i oni są świadkami. – Zwróciła się teraz do eleganckiego Gillesa de Rais.
– A ty każ wypędzić z twego obozu sprzedajne kobiety. Jest ich więcej u ciebie niż gdzie indziej.
– Nie zauważyłem – powiedział lekceważąco. – Zresztą moi żołnierze nie mnichy – wzruszył ramionami.
Masz rację – odpowiedziała. – Mnichowi nie grozi nagła śmierć bez rozgrzeszenia...
Swe pytanie skierowała do wszystkich wodzów:
– Czy żołnierze spowiadali się w sobotę?
Popatrzyli jeden na drugiego.
– Nie pilnujemy spowiedzi żołnierskich...
– To ich samych sprawa...
– Nie, to wasza sprawa – oświadczyła surowo. – Jesteście za nich odpowiedzialni. Czy ćwiczenia z żołnierzami odbywacie?
Znowu popatrzyli po sobie.
– Sierżanci prowadzą, oczywiście... – rzekł któryś.
– Ciało rdzewieje bez ćwiczeń, a dusza bez spowiedzi – powiedziała. – Nic potem z takiego wojska. Ale ja się tym zajmę...
Odeszła, a oni patrzyli za nią zaskoczeni. Dopiero gdy była daleko wszyscy jednocześnie zaczęli gwałtownie mówić:
– Co to takiego? Szalona?
– Zwariowała! Chce pędzić żołnierzy do spowiedzi?
– Nasze wojaki takie, że każdy dwa kroki zrobi od konfesjonału, a już przydybał jakąś babę!
– Może jeszcze nam każe się spowiadać!
– To ci wodza znalazł nasz królik!
– Pójdziemy na nią na skargę do arcybiskupa, jak tylko zjedzie.
– Nie będziemy słuchali babskich rozkazów!
Tymczasem Joanna, jadąca przez obóz i przyglądająca się gapiącym na nią żołnierzom, zobaczyła nagle Metza. Szybko podjechała do niego.
– To ty, Janie? Jesteś tutaj? Zaciągnąłeś się?
– Tak. Chciałem być znowu z tobą.
– Jak się cieszę! U kogo przyjąłeś służbę?
– U de Rais.
– Idź do niego i powiedz mu, że cię zabieram do swego pocztu. Chcę cię mieć blisko siebie. Będziesz mi znowu potrzebny.
Trudno było uwierzyć, że tak się mogło stać, a jednak tak się stało.
Wojsko maszerowało od Blois ku Loarze nie jak zbrojna kolumna, ale jak procesja. Przodem kroczyła gromada księży i zakonników niosąc sztandar z namalowanym na nim Jezusem na krzyżu. Nie przestawano śpiewać pobożnych pieśni lub odmawiać głośno modlitwy.
Za księżmi, prowadzonymi przez brata Pasquerela, szli ci żołnierze, których Joanna zdołała zachęcić, by przystąpili do spowiedzi. Pierwszego dnia marszu było ich kilku. Z każdym dniem jednak rosła ich liczba.
Między nimi jechała Joanna ze swym pocztem. Wyruszyła z Tours w swej pięknej zbroi, ale po całym dniu jej noszenia była tak tym zmęczona, że następnego dnia ledwo zdołała wsiąść na konia. Zbroja poszła na wóz, dziewczyna jechała ubrana lekko, z odkrytą głową, z dłońmi splecionymi, wspartymi o przedni łęk. Wiosenny ciepły wiatr burzył pozostawioną na głowie kępkę włosów. U boku Joanny zwisał miecz. Była to tajemnicza broń o głowni naznaczonej pięciu krzyżami. Poprzednio nie rozstawała się z krótkim mieczykiem, otrzymanym od Baudricourta. Ale w ciągu dni spędzonych w Tours przypomniała sobie swój przejazd przez Fierbois, kaplicę Świętej Katarzyny pełną wotów rycerskich. Po długiej modlitwie pewnego wieczoru wezwała Pasquerela i kazała mu napisać list do zakonników w Fierbois z żądaniem, aby rozkopali ziemię za ołtarzem, a to, co znajdą, przysłali jej. Okazało się, że w ziemi znajduje się miecz, wprawdzie zardzewiały, ale niezbyt mocno, tak, że bez trudu udało się tę rdzę usunąć. Nie było żadnego śladu mówiącego do kogo należał, najstarsi zakonnicy nie pamiętali, aby ktoś tę broń zakopywał. Pięć krzyżyków na głowni zdawało się świadczyć, że miecz należał kiedyś do krzyżowca; kto wie, czy nie był używany w walkach o Ziemię Świętą.
Zakonnicy oczyścili miecz, dorobili do niego piękną pochwę i przysłali Joannie. Miecz był długi i ciężki, ale ona nosiła go stale.
Jadący obok Joanny jeden z jej heroldów wiózł sztandar. Na żądanie dziewczyny wymalował go w Tours szkocki malarz Hamish Power, którego córka, Heliota, stała się gorącą przyjaciółką Joanny i dzieliła z nią łożnicę. Na sztandarze z jednej strony widać było Boga Ojca, trzymającego w ręku glob ziemski. Dwaj Archaniołowie, Michał i Gabriel, klęcząc po dwóch stronach, podawali Wszechmocnemu kwiaty lilii. Nad postaciami unosiły się na wstążce słowa – zawołanie Joanny: „Jezus, Maryja”. Po drugiej stronie sztandaru na błękitnym tle srebrna gołąbka trzymała w dzióbku wstążkę z napisem: „De par le Roy du Ciel”. Natomiast giermkowie na zmianę wozili trójkątny proporczyk, również namalowany przez Hamisha, wyobrażający scenę Zwiastowania. Ten proporczyk stawiany był przed namiotem Joanny podczas postojów.
Za gromadą modlących się jechała i szła reszta wojska. Ciągnęły dziesiątki wozów naładowanych żywnością dla Orleanu oraz całe stada bydła. Na samym końcu wlokły się gromady rozmaitej hołoty: wędrownych kupców, markietanek i sprzedajnych dziewczyn, które nie posłuchały wezwania Joanny i nie opuściły wojska.
Wodzowie jechali z boku, pragnąc uniknąć ogromnego kurzu wznoszonego przez ludzi, konie i bydło.
– Idziemy, jak na pielgrzymkę, nie na wojnę – narzekał Florent d’Iliers. – Można by myśleć, że to Żydzi wędrują do Ziemi Obiecanej.
– Wysłałem przodem kilka oddziałów konnych – rzekł La Hire – bo gdyby Goddoni zwąchali, że idziemy nie ubezpieczeni, mogliby spróbować wyskoczyć za rzekę i uderzyć na nas.
– Żywa dusza by z tego nie uszła – kręcił głową Sainte-Severe.
– Nie można pozwolić, aby ta dziewczyna robiła, co chce – buntował się de Rais.
– Chciałaby z wojska zrobić mnichów!
– Na szczęście to się jej nie uda. Dziewczynki żołnierskie zbuntowały się i, choć na nie krzyczała, nie odeszły.
– Co by żołnierze robili bez nich?
– Nie mogę zrozumieć arcybiskupa, że pozwala, aby taka gęsiarka otwierała swój dziób wśród pasowanych rycerzy! – Rycerz de Gamache czuł się szczególnie dotknięty. – Powiedziałem i powtarzam: jeśli spróbuje się wtrącać do dowodzenia, zwijam mój sztandar i odchodzę!
– Wielu tak zrobi – mówił de Rais. – Wyobraźcie sobie, przyjął służbę u mnie jeden taki z Vaucouleurs. Dobry żołnierz. Był zastępcą Baudricourta. Upatrzyła go sobie i zabrała! Poskarżyłem się arcybiskupowi. I mówiłem, że w ogóle jej nie chcemy. Odpowiedział: „Spokojnie, spokojnie. Pozwólcie jej działać, a jak narobi głupstw, powiemy o tym delfinowi. On teraz wyobraża sobie, że to przyszła do niego jakaś święta z nieba”.
– Do stu fur śmierdzących diabłów! – klął La Hire. – Prędko się przekonamy, że z tej mąki tylko psie gówno! Przecież ona tak się zna na wojnie, jak ja na macaniu kur!
– Podobno jej przyrzekłeś, że nie będziesz klął? – zakpił Xaintraille.
– Niech mnie czarny mór zatłucze, jeśli jej coś przyrzekałem poza kopniakiem w tyłek. Bredziła, że Goddoni będą przed nią uciekali. Już to widzę! Prędzej zobaczę, jak ona sama wieje ze spódnicą na łbie.
– Nie nosi spódnicy, tylko portki...
– I portki z niej Goddoni ściągną, jeśli jej nie obronimy.
– Taki z niej i wódz! – powiedział de Rais. – Pozwoliła się podejść. Nie ma pojęcia o mapach, więc dała sobie wytłumaczyć, że tędy idzie się do Orleanu. Dzięki temu ciągniemy przez kraj bezpieczny. Gdybyśmy poszli drugą stroną rzeki, już mielibyśmy na karku Goddonów!
– Kto idzie tamtędy, musi przechodzić między fortami Goddonów. Mysz się nie przemknie, a nie transport, jak ten, z którym idziemy.
– Ale się dziewczyna zdziwi, gdy staniemy nad rzeką, i zobaczy, że miasto jest po drugiej stronie!
– A mnie jej żal – powiedział książę d’Alencon. – To dzielna dziewczyna. I jeździ konno znakomicie.
– Dzielna i uczciwa – rzekł stary rycerz de Gaucourt. – Nie wolno powiedzieć o niej złego słowa. Pobożna...
– Czy to uczyni z niej żołnierza? – wzruszył ramionami de Rais.
Pogodny dzień zbliżał się ku końcowi. Słońce zapadało za wzgórza. Wiał ostry wschodni wiatr. Kolumna zbliżyła się do rzeczki Loiret.
La Hire spiął konia i doskoczył do Joanny:
– Hej dziewczyno! – krzyknął. – Każ teraz swoim mnichom skończyć z tym śpiewaniem. Zbliżamy się do fortecy Goddonów. Niech mnie diabli dorwą, jeśli nie spróbują na nas uderzyć.
– Przestań kląć! – upomniała go surowo. – Co to za forteca? Stary spalony klasztor augustianów, który Goddoni przerobili na twierdzę. Droga prowadzi niedaleko od niej.
Nic nam nie zrobią – wzruszyła lekceważąco ramionami. – A kiedy wjedziemy do miasta?
– Jak się dostaniemy na drugi brzeg rzeki. Wydała gniewny okrzyk:
– A zdrajcy! Oszukaliście mnie! Powiedzieliście, że jedziemy wprost na Orlean.
– Gdybyśmy pojechali tamtą stroną rzeki, Goddoni daliby nam łupnia. A tą stroną mogliśmy wędrować, jak do Matki Boskiej na odpust.
– To ty tak mówisz! Nasz Pan wie lepiej! Za mną! – krzyknęła na swój poczet. Minęła czoło kolumny i wyskoczyła na najbliższe wzgórze. Połyskująco w promieniach słońca leżała przed nią Loara niby klinga szerokiego miecza. Za rzeką zobaczyła mury miasta. Po tej stronie wznosiła się zdobna wieżami – z tego powodu zwana Wieżyczkami – forteca, zamykająca łączący miasto z południowym brzegiem kamienny most. Ta twierdza w rękach Anglików była jak dłoń zaciśnięta na gardle Orleanu.
Na rzece leżały rozsiane wyspy. Pod ich osłoną przypłynęło na południowy brzeg kilka barek, widać przygotowanych, by przewozić do miasta dostarczone zapasy żywności. Gromada ludzi kręciła się przy łodziach. Joanna zobaczyła rycerza w pięknej, posrebrzanej zbroi. Spięła konia i pognała ku niemu. Zatrzymała wierzchowca, aż się zarył kopytami w piach nadbrzeżny.
– Czy ty jesteś synem księcia Orleanu? – zapytała obcesowo. Rycerz był młody, urodziwy. Od razu musiał się domyślić, kogo ma przed sobą, bo skłonił się uprzejmie. Dunois, nielegalny syn księcia Ludwika Orleańskiego i Małgorzaty d’Enghien, był dowódcą miasta.
– Tak, to ja jestem. I cieszę się z twego przybycia, Joanno.
Nie dała się ugłaskać grzecznym powitaniem.
– Czy to ty poradziłeś, aby wojsko i tabor poprowadzono tą stroną rzeki?
– Taka była moja rada i tak sądziło wielu doświadczeńszych ode mnie.
– Na Boga! – krzyknęła – Rady Pańskie są pewniejsze od rad najdoświadczeńszych między wami. Chcieliście mnie oszukać, a oszukaliście samych siebie, bo ja przynoszę wam pomoc, jakiej jeszcze nie dostaliście!
Dunois milczał zaskoczony jej gwałtownością.
– Jednakże, Joanno – podjął ciągle grzecznie i układnie – wojsko mogłoby może iść tamtędy, jednak dla ładunku droga przez rzekę jest naprawdę bezpieczniejsza. Naszykowaliśmy barki. Część z nich przypłynęła, reszta czeka w Checy – wskazał na drugi brzeg. – Niestety, mamy ciągle zły wiatr... Od wczoraj wieje ze wschodu, nie dadzą rady dopłynąć i pod prąd, i pod wiatr...
Już ochłonęła z gniewu. Uprzejmość księcia zdobyła ją. Zsiadła z konia podeszła do Dunois.
– Nie martw się, książę – powiedziała. – Wszystko będzie dobrze. Ten wiatr to żaden kłopot... Popatrz...
Dunois spojrzał we wskazanym przez Joannę kierunku i odruchowo przetarł oczy.
– Na Boga! – wykrzyknął. – Nie mogę uwierzyć...
Mały proporczyk wbity w ziemię, który furkotał szarpany ostrym wschodnim wiatrem, zwisł i opadł, a po chwili na nowo się rozprostował i zaczął furkotać, ale tym razem szpicem zwróconym w przeciwną stronę. Spokojna powierzchnia wody spieniła się, zdawać się mogło, że gwałtownie wezbrała. Tam, na drugim brzegu, już to spostrzeżono. Widać było, jak przewoźnicy rozpinają żagle.
Dunois podszedł do dziewczyny i porywczym gestem ugiął kolano.
– Joanno – powiedział – jesteś aniołem, który przyszedł nam na ratunek...
Wybuchnęła srebrzystym, dziewczęcym śmiechem. Chwyciła go za ramiona i podniosła z klęczek.
– Miły książę, co robisz? Daj spokój. Jestem zwykłą dziewczyną od krów i owiec. To Bóg sprawia, że mogę wam pomagać. Ale musicie się śpieszyć, bardzo śpieszyć...
Ostatnie słowa dziewczyny utonęły w turkocie nadjeżdżających wozów. Gromady ludzi i część żołnierzy zajęła się przenoszeniem worków z wozów na barki. Jednak inne oddziały ustawiały się w szyku. Słychać było komendy. Joanna dosiadła konia i pogalopowała w stronę grupy wodzów.
– To dobrze, że trzymacie żołnierzy gotowych – powiedziała. – Książę powiedział, że tam na wzgórzu w fortecy siedzą Anglicy. Gdyby chcieli zrobić wypad, wojsko musi osłonić ładujących.
Nadjechał także Dunois powitany z szacunkiem przez przybyłych. Rozstawiono namiot, wodzowie zasiedli do narady.
– Gdy tylko skończymy z przewożeniem żywności, wojsko powinno moim zdaniem powrócić do Blois – mówił książę. – Tam przejdzie rzekę po moście i tamtą stroną rzeki przymaszeruje do Orleanu... Nie obciążone wozami, nie będzie miało trudności z przedarciem się między fortecami Goddonów. Ciebie jednak Joanno chcę prosić, abyś tej jeszcze nocy przeprawiła się ze mną na drugi brzeg. Ludzie w mieście oczekują na ciebie.
– Twoje przybycie podniesie w nich ducha. Ostatnio było głodno i ciężko. Ludzie popadli w zniechęcenie. Pamiętajcie panowie – zwrócił się do wodzów – że miasta broni przede wszystkim milicja cechowa. Ci ludzie potrafią wspaniale walczyć, ale łatwo dają się ogarnąć zwątpieniu. Widok Joanny obudzi w nich nowe siły.
– Nie odjadę od wojska! – sprzeciwiła się.
– Jednak to dobra rada, powinnaś uczynić, jak książę mówi – wodzowie namawiali Joannę. – Dodasz ducha mieszczanom, a sama odpoczniesz. My tymczasem wrócimy do Blois...
– Oni wrócą do Blois, a potem rozejdą się do domów – szepnęła w ucho siedzącemu obok niej księciu Dunois. – Nigdy do Orleanu nie przyjdą. Oni nie wierzą...
– Nie, Joanno, nie – zapewnił ją równie cicho. – Daję ci słowo, że wyjadę im naprzeciw i doprowadzę ich z Blois do Orleanu. Zawierz mi. A ty koniecznie przepraw się do miasta.
– Nie podoba mi się, że oni chcą, abym płynęła na drugi brzeg...
– Błagam cię jednak, zrób, o co cię proszę – namawiał ją w dalszym ciągu. – Cała ludność czeka na twoje przybycie. Gdy cię zobaczą, przestaną wspominać o kapitulacji...
– Więc dobrze – ustąpiła wreszcie z westchnieniem. – Pojadę z tobą, książę. I niech La Hire jedzie z nami – zaproponowała. Ciszej dorzuciła: – Boję się o niego... Brat Pasquerel z księżmi musi zostać przy wojsku -zastrzegła. – Myślę, że w Orleanie znajdę spowiednika?
– Naturalnie.
– Muszę się ciągle spowiadać. Odpędzać gniew i złe myśli... Och, nie łatwo być żołnierzem, książę! – westchnęła. – I najgorzej, gdy trzeba walczyć z chrześcijanami. Napisałam do wodzów angielskich, że kiedy ustąpią z Francji, razem z naszym królem, winni iść na niewiernych...
Tego jeszcze wieczoru Joanna, Dunois, La Hire z kilkuset żołnierzami przeprawili się łodziami do Checy. Przewóz żywności przez Loarę trwał całą noc i cały dzień następny. Dlatego Joanna i La Hire z żołnierzami trzymali nieustannie straż obok angielskiej fortecy zbudowanej w murach kościoła Świętego Lupusa. Ale Anglicy – rzecz zdumiewająca – nie ruszyli się. Do wieczora przewóz został ukończony. Wtedy dopiero Joanna wraz z księciem Dunois, otoczona swym pocztem, wjechała przez bramę Burgundzką do miasta.
Orlean witał ją radośnie. Jeszcze nie wiedziano, czego oczekiwać od tej dziewczyny ubranej w zbroję, ale już wróciła nadzieja. Poza tym wszyscy wiedzieli, że miasto zostało suto zaopatrzone w żywność i może się nie obawiać głodu.
W wąskich uliczkach cisnęły się tłumy mieszczan. Strażnicy cechowi utworzyli szpaler i trzymali zapalone pochodnie. Na widok Joanny wybuchnęły radosne krzyki. Entuzjazm rósł w miarę, jak jej poczet posuwał się w głąb miasta. Chwilami tak bardzo ciśnięto się do niej, że jej wierzchowiec zatrzymywał się, aby nie zdeptać ludzi. Wyciągały się do dziewczyny setki rąk. Niedowierzająco dotykano jej zbroi, siodła, konia, drzewca sztandaru który trzymała w ręku, jej miecza, o którym chodziły niezwykłe wieści.
– Puśćcie mnie, ludzie – prosiła. – Chodźmy wszyscy najpierw do kościoła podziękować Panu Nieba...
Wśród śpiewów i wiwatów, otoczona lasem wyciągniętych rąk, obrzucana kwiatami, zmierzała ku katedrze. W pewnej chwili spostrzegła, że płomień pochodni, niesionej przez jednego z tworzących szpaler ludzi, przez nieuwagę człowieka dotknął jej proporczyka wiezionego przez jednego z giermków. Gwałtownie spięła ostrogą wierzchowca, dopadła giermka, dłonią zdusiła ogień, który już przerzucił się na materiał.
I znowu jechała wśród rozkrzyczanego tłumu, schylała się, by dotknąć główek i policzków dzieci, które rodzice podnosili w górę. Ale gdy matki wołały: „Pobłogosław je!”, odpowiedziała z uśmiechem: „Same je pobłogosławcie”. Rzucała także pocieszające słowa:
– Nie bójcie się. Anglicy odejdą. Pan Bóg pragnie wam pomóc. Podziękujcie Mu za to. Skończyła się wasza bieda. Żywności teraz nie zabraknie. Skończy się oblężenie. Ale pamiętajcie: wszystko to zawdzięczacie Panu i Jego Matce.
Przed frontonem nie ukończonej katedry zsiadła z konia. Mając Aulona z jednej, a Metza z drugiej strony, szła w stronę drzwi wejściowych, przed którymi, aby ją przywitać, zebrało się duchowieństwo. Ale po drodze, u stóp schodów napotkała gromadę starych schorowanych ludzi. Na wynędzniałych twarzach malowały się ból, znużenie i troski wywołane długim oblężeniem. Zatrzymała się. Nie zwracając uwagi na to, że na nią czekają, podchodziła do każdego starca. Brała kobiety w ramiona, całowała ich zapadnięte policzki, wciskała w dłonie pieniądze, które czerpała z sakiewki powierzonej Metzowi. Oddając mu ją powiedziała:
– Dostałam od pana delfina więcej niż mi potrzeba. Nigdy nawet nie widziałam tyle złota i srebra. Chcę mieć pieniądze pod ręką, aby dawać potrzebującym. Przecież posłano mnie, abym pocieszała i wspomagała cierpiących.
– Mówiłaś – powiedział jej wtedy – że cię posłano, abyś uwolniła Orlean, wypędziła Anglików, zaprowadziła delfina do Reims. A teraz mówisz, że posłano cię, abyś wspierała cierpiących. Więc jak jest naprawdę?
– Och, Janie, Janie – odpowiedziała. – Jakiś ty niedomyślny! Przecież nie można zrobić tamtego. Nic z królestwa, jeśli nie będzie miłosierdzia!
Przeszedłszy między gromadą starych, kalek i chorych wkroczyła w drzwi katedry. Chór wybuchnął radosnym śpiewem. A ona szła środkiem kościoła, po jej policzkach spływały łzy. Doszła przed ołtarz i padła na kolana.
Metz wiele razy widział ją modlącą się i zawsze podziwiał, jak ta prosta dziewczyna, która nie umiała czytać i pisać, potrafiła oderwać się od wszystkiego i zagłębić w rozmowie z Kimś niewidzialnym, z Kimś, kto był dla niej rzeczywistością bardziej realną, niż otaczający ją świat intryg, wojny i nędzy.
Jeszcze z Toufs Joanna napisała do Anglików: do księcia Bedforda, który nazywa sam siebie „regentem królestwa francuskiego”, do wodzów oblegających Orlean – hrabiego Pole, hrabiego Suffolka, sire Talbota. Wzywała ich, by oddali jej – posłanej przez Króla Nieba – klucze do wszystkich dobrych miast Francji, które zajęli. „Ofiarowuję wam pokój – kazała napisać – ale, na Boga, wracajcie do swego kraju, bo jeśli tego nie uczynicie, prędko usłyszycie o mnie. Jestem wysłana przez Boga, aby was wygnać z Francji. Francja nie należy do was, ale do Jezusa, Syna Maryi, a On powierzył ją królowi Karolowi. Jeśli nie posłuchacie moich słów, dopadnę was i uczynię z wami takie ha-ha, jakiego nie zaznaliście od tysiąca lat...”
Następnego dnia po przybyciu La Hire ze swoimi oraz straż cechowa próbowali zaatakować jeden z angielskich fortów. Natomiast Joanna, która zamieszkała u skarbnika książęcego Jakuba Boucher i sypiała z jego dziewięcioletnią córką – kazała sobie sprowadzić niejakiego Piotra Milet, wprawnego w pisaniu, i podyktowała mu nowe wezwanie do Talbota. Zażądała, aby Anglicy ustąpili spod Orleanu i groziła, że jeśli jej nie usłuchają, zmusi ich do tego siłą. List zanieśli do fortecy urządzonej w murach kościoła Świętego Wawrzyńca, stanowiącej główną warownię angielską, dwaj heroldowie Joanny: Ambleville i Guienne. Wrócił tylko Ambleville, któremu Anglicy oświadczyli wśród obelg i wymysłów, że Guienne zostanie spalony i taki sam los czeka Joannę. Ku zdumieniu otoczenia Joanna nie przejęła się tą odpowiedzią i wcale nie była zaniepokojona losem pozostałego w rękach Anglików herolda. Upewniała wszystkich, że Guienne’owi włos z głowy nie spadnie. Poleciła Ambleville’owi, aby jeszcze raz poszedł do Talbota i wezwał go, aby się szykował do walki.
Sama udała się na most łączący miasto z zajętym przez Anglików fortem. Stanąwszy nad zerwanym przęsłem krzykiem wezwała obrońców Wieżyczek, aby ustąpili bez walki.
Wieżyczkami dowodził Glasdale – jeden z najtęższych wodzów angielskich. To on zdobył Wieżyczki atakując zuchwale, uchodzącą za niezdobytą forteczkę, przez podziemny podkop. Kudy, wielki rycerz wyszedł sarn z drugiej strony zerwanego przęsła na most i obrzucił Joannę najobrzydliwszymi wyzwiskami. Wykrzykiwał, że jest brudną dziewuchą od gnoju i prostytutką Armaniaków. Ta ostatnia obelga szczególnie zabolała Joannę Słysząc brudne słowa, rozpłakała się. Poprzez łzy zawołała:
– To, co mówisz Glasdale, jest kłamstwem! Ale mnie ciebie żal, bo twoi będą musieli iść precz, ale ty nie pójdziesz, zostaniesz tutaj martwy!
Odwróciła się i odeszła. Glasdale także nic już więcej nie krzyknął. Wrócił do fortu milczący. Przez chwilę byli blisko siebie i bladoniebieskie oczy Anglika utkwione były w szarych oczach lotaryńskiej dziewczyny.
Rankiem pierwszego maja Joanna, w pełnej zbroi, na czele kilkuset zbrojnych, odprowadziła Dunois i Aulona, którzy wyruszyli do Blois. Książę pragnął dopełnić danej Joannie obietnicy dopilnowania, aby przysłana na odsiecz armia nie cofnęła się z powrotem.
Poczty Joanny i Dunois przejechały tuż obok fortec Świętego Wawrzyńca i drugiej noszącej nazwę Londynu. Obie były pełne Anglików, którzy przyglądali się jadącym spoza zasłon z grubych kłód, ale nie próbowali dokonać wypadu. I tylko, gdy Joanna odprowadziwszy Dunois wracała do Orleanu, spoza umocnień fortu posypały się w jej stronę wyzwiska.
Wracającą Joannę powitał zebrany na ulicy ogromny tłum mieszczan. Byli zaniepokojeni, czy dziewczyna przypadkiem nie zechce opuścić miasta i widząc wracającą, okrzykiwali ją radośnie. Nie spieszyła się, zatrzymała się w tłumie. Pochylona, oparta na szyi wierzchowca wdała się w pogawędkę z ludźmi. Zadawano jej pytania, czasami wścibskie. Odpowiadała na nie żartami. Była swobodna jak zwykła wiejska dziewczyna, która przyszedłszy na targ długo gwarzy ze spotkanymi ludźmi. Na skargi ludzi zapewniała, że wszystkie bóle już się kończą, gdyż Bóg obiecał ocalić Orlean, a co On obiecał, musi się spełnić.
Jakiś ksiądz z tłumu rzekł:
– Ale Goddoni są ogromnie silni. Beztrosko wzruszyła ramionami.
– Jak możesz księże tak mówić? – zganiła go. – Nic nie jest za silne dla Boga.
– Czy jednak wojsko z Blois przyjdzie? – ktoś inny pytał. – Bo ci królewscy nie spieszą się do walki w naszej sprawie.
– Wojsko przyjdzie na pewno – zapewniła.
– Słyszałem jednak, że ty sama niepokoiłaś się o to, czy przyjdą – powiedział jakiś głos.
Wybuchnęła śmiechem.
– To prawda. Ja także grzeszę nieufnością. Ale już się nie niepokoję.
– I mówisz, że Goddoni pójdą sobie?
Za parę dni nie będziecie ich widzieli. Walczyć jednak będzie trzeba?
– Tak. Krew się poleje, ale zwyciężymy. Bóg tak chce.
Dlaczego Bóg nie strzeli piorunem i nie wytłucze wszystkich Goddonów? Potrząsnęła głową.
– Bóg nie chce ich zguby. Żąda jedynie, aby opuścili Francję i wrócili na własną ziemię.
– Przeklęte Goddony!
– Nie, nie, nie wolno tak mówić. Oni teraz postępują źle, ale także są odkupieni Krwią naszego Pana. Nie wolno ich nienawidzić!
– Jednak trzeba z nimi walczyć?
– Trzeba, skoro nie chcą odejść. Trzeba.
– I ty poprowadzisz nas na nich?
– Poprowadzę – zapewniła.
Dunois dopełnił obietnicy: 4 maja armia, prowadzona przez Sainte-Severe’a, nadeszła. Joanna z pięćsetką ludzi wyruszyła jej naprzeciw i ustawiła swoich tak, że każda próba uderzenia ze strony Anglików na jadącą kolumnę spotkałaby się z przeciwuderzeniem z boku. Toteż Anglicy nie próbowali wypadu.
Dunois skoczył koniem do Joanny i z zapału chwycił ją w ramiona.
– Kto ci powiedział, że tak należy ustawić swoich? Goddoni siedzą jak myszy pod miotłą!
Odpowiedziała wybuchem radosnego śmiechu.
– Moje Święte nauczyły mnie.
Potrząsnął głową.
– Nie, to ty sama jesteś znakomitym wodzem.
– Mylisz się, miły książę. Ja umiem tylko prząść i obrządzać bydło.
Przybyła armia wkraczała do Orleanu wśród bicia dzwonów i radosnych wiwatów. Z wojskiem przybył sam kanclerz, arcybiskup Regnault. Miasto, które przed paru jeszcze dniami znajdowało się na progu załamania i rozpaczy, ogarnięte zostało teraz szałem radości i zapału. Silny korpus oblężniczy, dowodzony przez znakomitych wodzów, przestał budzić lęk. Mieszczanie rwali się do walki. Joanna pełna była entuzjazmu i wesołości. Gdy jadący obok niej Dunois powiedział, że sytuacja nie jest jednak wcale taka dobra, gdyż w okolicach Orleanu kręci się Falstaff z dużym wojskiem i może wspomóc Talbota, powiedziała:
– Słuchaj, książę. Jeżeli coś będziesz o nim wiedział i nie powiesz mi o tym, każę ci uciąć głowę!
Dunois popatrzył zaskoczony na dziewczynę. Ale zobaczył, że jej szare oczy pełne są słońca, a śmieszna kępka włosów nad czołem zdaje się drżeć tłumionym śmiechem.
– Oczywiście – zapewnił z całą powagą – oczywiście. Nie omieszkam natychmiast powiedzieć ci o tym.
Joanna wróciwszy do domu, rozebrała się ze zbroi i położyła. Zmęczona zasnęła. Nie minęła jednak godzina, gdy dziewczyna zerwała się na nogi jakby ktoś na nią zawołał.
– Aulon do mnie! Muguot do mnie! Wszyscy do mnie! – wołała. – Prędko! Spieszcie się! Moja rada wzywa mnie, abym szła przeciwko Anglikom! Na Boga, prędzej! Pomóżcie mi włożyć zbroję! Już się zaczęło! Już się leje krew! Dlaczego mnie nie obudzono!?
Pogrążony w sennym spokoju popołudnia dom Bucherów napełnił się od razu krzykiem i tupotem. Giermek Joanny, Muguot, zajęty był wesołą rozmową przed domem z gospodynią i nie słyszał jej wołania. Zbiegła do niego pełna niecierpliwości:
– Nie słyszysz, że cię wołam?! Krew się leje! Ludzie giną! Konia! Siodłaj mi konia! Śpiesz się!
Wróciła na górę do izby, drżącymi z pośpiechu dłońmi wkładała zbroję przy pomocy Aulona i córki Bouchera. Znowu zbiegła na dół. Koń stał już gotowy. Dosiadła wierzchowca, który jakby podzielając jej gorączkę rwał się I „tupał niecierpliwie. Otworzono bramę. Ale Joanna zwinęła młynkiem konia, który rzucił się, by wybiec na ulicę.
– Muguot! – krzyknęła – Mój sztandar!
Nie chciała czekać, aż chłopiec zniesie go po wąskich schodach, kazała go sobie podać przez okno. Wypadła na ulicę, gnała cwałem, aż skry biły spod kopyt wierzchowca. Aulon został za nią w tyle.
Wewnętrzny instynkt kazał jej skierować konia ku bramie Burgundzkiej. Ledwo dopadła bramy, musiała zatrzymać wierzchowca tak gwałtownie, że aż stanął dęba. W otwartą bramę wwalał się właśnie cały tłum okrwawionych i uciekających ludzi.
Entuzjazm wywołany przybyciem odsieczy sprawił, że milicja cechowa, nie porozumiewając się z wojskiem, postanowiła na własną rękę uderzyć na fortecę Świętego Lupusa. Ale uderzenie zostało krwawo odparte. Mieszczanie ponieśli wiele strat. Zapał przemienił się w panikę. Milicja uciekała w popłochu.
– Stójcie! – zawołała – Stać wszyscy! – Machnęła swym sztandarem przed twarzami uciekających. – Zatrzymajcie się! Co to? Uciekacie? Zawróćcie! Idziemy na Anglików! Naprzód! Naprzód! Bóg ich dał w nasze ręce! Naprzód! Jezus, Maryja!
Tłum porwany jej słowami zawrócił. Już nadbiegł Dunois z żołnierzami.
Panika na nowo przemieniła się w zapał. Joanna jechała na czele atakujących zachęcając ich słowami i potrząsaniem sztandaru. W miarę zbliżania się do umocnień angielskich rosła furia atakujących. Rzucili się na palisadę jak szaleńcy. Od razu zniknął lęk, który od wielu miesięcy kazał drżeć całej gromadzie przed jednym uzbrojonym Goddonem. Poszły w ruch miecze, topory, maczugi, dzidy. Wspaniale wyszkoleni żołnierze angielscy nie mogli przeciwstawić tej gwałtowności. Cofali się nagle przerażeni. Ich oczy szukały w zamęcie walki postaci dziewczyny w zbroi, która wciąż kierowała natarciem. Nie walczyła sama, ale tam, gdzie się zbliżyła, jej ludzie okazywali niezwykłą odwagę i zawziętość. Tej zażartości Anglicy nie mogli sprostać. Dowództwo fortu uderzyło w wielki alarmowy dzwon, wzywając inne forty na ratunek.
Ale gdy mieszczanie wraz z żołnierzami księcia Dunois wdzierali się do fortu Świętego Lupusa, dowódcy przybyłych wojsk wyprowadzili swoich żołnierzy z miasta. Nie włączono się do walki, której los był już przesądzony, ale powtórzono manewr, który rankiem zastosowała Joanna: oddziały stanęły w taki sposób, aby móc zaatakować każdego, kto by usiłował pośpieszyć na pomoc ginącej fortecy.
Po godzinie fort Świętego Lupusa był zdobyty. Gdy w mieście odezwały się dzwony wzywające na nieszpory, mieszczanie docinali obrońców. Gromadka księży angielskich przybiegła do Joanny błagając, by ich kazała oszczędzić. Natychmiast poleciła ich otoczyć swymi ludźmi i osłonić przed zaciętością zdobywców. Ona, która z takim zapałem prowadziła do walki, teraz z przerażeniem patrzyła na okrucieństwo zwycięzców. Na próżno żądała, aby oszczędzano tych, którzy się poddawali. Była świadkiem, jak mordowano bezbronnych, dobijano rannych, znęcano się nad schwytanymi. W końcu ogarnięta gniewem wyrwała z pochwy miecz i poczęła nim odganiać tych, którzy mordowali rannych Anglików. Klęcząc płakała nad ciałami pozabijanych wrogów. Zawołała Pasquerela i poleciła mu dysponować na śmierć umierających. Księży angielskich zabrała ze sobą do domu Bouchera, aby nie zostali napadnięci i zaprosiła ich do swego stołu.
Na dzień następny przypadała uroczystość Wniebowstąpienia. Przez Pasquerela i księży Joanna kazała rozgłosić w mieście, że ze względu na święto nie może być tego dnia walki. Sama, jak zwykle w dzień świąteczny, uczestniczyła w trzech mszach, spowiadała się i otrzymała Komunię świętą.
Podczas gdy Joanna klęczała w katedrze, w hotelu „Pod Różą” zebrali się wodzowie na naradę. Arcybiskup świadomie wybrał na obrady czas nieobecności Joanny.
Ułożono plan na dzień następny. Ponieważ nie w smak była wodzom inicjatywa mieszczan i chcieli sami być zwycięzcami, ustalili, że milicje cechowe zostaną wysłane pod fort Świętego Wawrzyńca i przeprowadzą pozorne natarcie, aby w ten sposób unieruchomić Talbota. W tym samym czasie wojsko przeprawi się przez Loarę i zaatakuje Wieżyczki. W natarciu, do którego przywiązywano wielkie znaczenie, nie miało być Joanny. Uznano, że byłby to wstyd, gdyby zdobycie najmocniejszego z fortów miało przypaść dziewczynie. Joanna miała iść z mieszczanami. A o projekcie uderzenia na Wieżyczki postanowiono jej nic nie mówić.
Dopiero po przyjęciu tej decyzji posłano po nią. Weszła do sali obrad i podejrzliwie popatrzyła po twarzach zebranych. Od razu domyśliła się, że coś pragną przed nią zataić. Wysłuchawszy o projekcie wysłania mieszczan na fort Świętego Wawrzyńca rzuciła:
– Powiadacie, że taki jest wasz plan? Jeśli nie chcecie, abym ukryła przed wami moje plany, powiedzcie od razu coście przede mną ukryli!
– Nie złość się Joanno – mitygował ją Dunois. – Jego wielebność – skłonił się arcybiskupowi –zdecydował o uderzeniu na fort Świętego Wawrzyńca. Jeśli sytuacja okaże się korzystna, możemy później spróbować jeszcze czegoś innego... sądzimy, że Glasdale zechce wspomóc Talbota i wyśle ludzi z Wieżyczek. Wtedy uderzymy na nich...
Wyraz twarzy Joanny mówił aż nadto wyraźnie, że nie wierzy tym zapewnieniom. Zbyt jednak wielką czuła sympatię dla Dunois, aby powiedzieć głośno, że czuje, iż są to kłamstwa. Udała, że wierzy słowom księcia.
– Dobry plan – pochwaliła – dobry. Oby się tylko udał... Zwróciła się do arcybiskupa:
– Chcę was prosić, wielebny panie, abyś kazał polecić wszystkim, mającym jutro iść do walki, przystąpić dziś do spowiedzi. I aby wreszcie odeszły od wojska rozpustne dziewczyny, które tu za wojskiem przyszły. Bóg karze klęskami za grzechy ludzkie. – Obróciła się do wodzów – I niech żadna z nich – podniosła ostrzegawczo palec w górę – nie zbliża się do mnie!
Wieczorem poszła znowu na most z listem, który został napisany pod jej dyktando. Był krótki: po raz trzeci i ostatni żądała od Anglików, aby odeszli. Listu nie wysyłała przez herolda, ale kazała jednemu z łuczników przyczepić go do strzały. Z Wieżyczek sypały się na nią i tym razem plugawe słowa.
Wieczorem Talbot odesłał Guienne’a. Lękał się go zabijać wiedząc, że po zdobyciu fortecy Świętego Lupusa zbyt wielu jeńców angielskich znajduje się w rękach Francuzów. Ale kazał, aby powiedział Joannie, iż uważa ją za rozpustnicę, prostytutkę i prostaczkę i każe ją spalić, jeśli wpadnie w jego ręce.
Mieszczanie od razu domyślili się, że wodzowie wysyłając ich pod fort Świętego Wawrzyńca czynią to po to, aby ich pozbawić udziału w zdobyciu Wieżyczek. W sekrecie razem z przywódcami straży cechowych Joanna ułożyła własny plan. O świcie następnego dnia zbrojny tłum mieszczan zjawił się nie pod bramą, która wyprowadzała na fort Świętego Wawrzyńca, ale przy bramie Burgundzkiej.
Stary rycerz Gaucourt, wyznaczony do tego przez wodzów, przybył wcześniej pod bramę i kazał wartownikom opuścić kratę. Zawiedziony tłum dopominał się jej podniesienia, a potem zaczął groźnie krzyczeć. Prosto z kościoła, po mszy, nadjechała Joanna.
– Dlaczego brama jest zamknięta? – pytała.
– Inny plan został ułożony, Joanno... – tłumaczył Gaucourt.
– Jesteś złym człowiekiem – powiedziała surowo. – Nie pozwalasz wyjść ludziom, którzy chcą walczyć. Ale czy dasz pozwolenie, czy nie – ton głosu dziewczyny stał się surowy – wyjdziemy z miasta i uczynimy to samo, cośmy uczynili przedwczoraj.
Tłum, słysząc jej słowa, wybuchnął wyciem. Setki uzbrojonych rąk podniosły się w górę. Gaucourt patrzył na to odważnie. Stary rycerz niejedną w życiu widział bitwę. Śmierć nieraz zaglądała mu w oczy. Pamiętał straszną klęskę, jaką przed osiemnastu laty zaproszeni przez teutoński zakon krzyżowy na wyprawę na pogan rycerze ponieśli pod Grunwaldem. Ale było coś w spojrzeniu stojącej przed nim dziewczyny bardziej przekonywającego niż pogróżki tłumu.
– Ustępuję ci – powiedział. – Każę otworzyć bramę. Ale idę z tobą.
– Cieszę się – odpowiedziała i obdarzyła go najpiękniejszym ze swych uśmiechów.
Krata podniosła się i tłum runął poza mury. Wszyscy biegli na wyścigi na brzeg rzeki do znajdujących się tam łodzi i barek. Rozpoczęła się przeprawa. Łodzie dopływały do wysepki Ileaux-Toiles, leżącej blisko brzegu południowego. Między wysepką a brzegiem został zbudowany szybko most z barek, umożliwiający jednocześnie przejście większymi siłami.
Ale jeszcze ten most nie został ukończony, gdy zbierający się na wysepce tłum atakujących zobaczył, jak ogień ogarnia angielski fort leżący w pobliżu i noszący nazwę fortu Świętego Jana Białego. Glasdale, do którego należało zwierzchnictwo nad wszystkimi fortami na południowym brzegu Loary, dostrzegłszy przeprawiające się przez rzekę gromady i domyśliwszy się, że gotuje się wielki szturm, polecił spalić fort Świętego Jana Białego, mały i słaby, a żołnierzom przenieść się do silniejszego fortu augustianów, tworzącego wraz z Wieżyczkami potężny bastion.
Mieszczanie, zebrawszy się na południowym brzegu rzeki, ruszyli na augustianów. Spotkano się tu jednak z twardym oporem. Sam Glasdale kierował obroną. Gdy części mieszczan udało się wedrzeć poza wały, Glasdale wyprowadził z boku swoich ludzi i uderzył od tyłu na atakujących. Zaskoczeni mieszczanie nie wytrzymali i rzucili się do ucieczki. Odwrót osłaniali Gaucourt, Aulon, Joanna, a także La Hire, który usłyszawszy odgłosy bitwy, pośpieszył na drugi brzeg niespokojny o to, że walka mogłaby się odbyć bez niego.
Uciekający nie dali się zatrzymać. Ogarnięci paniką gnali szaleńczo ku mostowi, aby się schronić na wyspę. Widząc ucieczkę Anglicy nacierali coraz mocniej. Posuwali się za uciekającymi. Poznawszy Joannę obrzucali ją wyzwiskami.
Sytuacja stawała się z każdą chwilą cięższa. Krok za krokiem, odpierając następujących wrogów, garstka rycerzy cofała się ku mostowi. Wreszcie doszli do niego i przeszli go. Schodząc na wyspę, La Hire powiedział:
– Na mój miecz, znowu przegraliśmy. Będziemy musieli uciekać. Spojrzała na niego. Była zawiedziona ucieczką mieszczan, nie utraciła jednak bojowego ducha.
– To dobrze La Hire’o, że zaklinasz się tylko na swój miecz. Takie zaklęcie nikogo nie obraża.
– Obiecywałaś mi, że zobaczę Goddonów uciekających...
– Zaraz to zobaczysz. Słuchaj – zamiast odpływać na tamten brzeg, uderzmy na nich!
– Uderzmy! – wrzasnął. – Na mój miecz! Naprzód!
Dosiedli koni i runęli na Anglików, którzy już byli pewni, że zniszczyli gotujące się natarcie. Za szarżującymi rycerzami poderwała się część mieszczan. Gwałtowność tego uderzenia sprawiła, że żołnierze angielscy, którzy w pogoni za uciekającymi mieszczanami oddalili się zbyt daleko od fortu, poczuli się zagrożeni. Odwrócili się – i teraz oni zaczęli uciekać.
Tymczasem za plecami Joanny i La Hire’y podniósł się wielki krzyk. Już nie tylko mieszczanie wracali do walki. Z barek wysypywali się żołnierze prowadzeni przez Dunois, Sainte-Severe’a, de Rais.
Joanna zatrzymała konia. Przybyli żołnierze wlekli za sobą długie kulewryny. Działa fascynowały dziewczynę od pierwszej chwili, gdy się z nimi spotkała. W Tours prosiła, aby jej pokazano, jak wygląda strzelanie z armat. Była zachwycona hukiem wystrzału, lotem kamiennej kuli, siłą uderzenia. Teraz także przywołała żołnierzy niosących kulewrynę. Wskazała im mały wzgórek naprzeciwko przerwy w okalającej budynek palisadzie. Zsiadłszy z konia sama nakierowała lufę. Potem artylerzysta przyłożył lont. Strzał padł, kula trafiła dokładnie w przerwę, zmiatając stojących w niej Anglików. Otaczający działo żołnierze wydali okrzyk podziwu. Joanna chwyciwszy w rękę swój sztandar zbiegła ze wzgórza z okrzykiem:
– Teraz! Naprzód! Atakujcie śmiało! Naprzód!
Kula znowu trafiła dokładnie w cel. Dziewczyna skoczyła w fosę. Za chwilę była już po drugiej stronie. Nie przestawała wołać:
– Naprzód! Atakujcie śmiało!
Tłum żołnierzy i mieszczan pobiegł za nią. Wdarto się za palisadę. Rozpoczęła się zażarta walka wręcz. Porwana zapałem Joanna nastąpiła na zastawiony potrzask, który się zamknął na jej stopie. Blacha pancerza ocaliła stopę od zgniecenia przez ostre kolce. Krzyknęła. Nie opuszczający jej ani na chwilę Aulon i Metz skoczyli na pomoc, pomogli uwolnić nogę z żelaznych oklepców. Kulejąc Joanna powróciła do walki. Dalej prowadziła natarcie. W zażartej walce budynek klasztoru został zdobyty. Ci żołnierze angielscy, którzy nie zginęli, schronili się do Wieżyczek.
W murach zdobytego klasztoru augustianów znajdowało się więzienie oraz bogate składy żywności i amunicji. Z lochów wydobyto i uwolniono dziesiątki ludzi. Wielu z uwolnionych gotowych było przyłączyć się do walczących. Ale widok znajdujących się w składach bogactw sprawił, że i żołnierze, i mieszczanie zapomnieli od razu o dalszej walce. Rzucono się rabować. Joanna przywołała Dunois.
– Każ, książę, natychmiast podpalić ten skład. Inaczej nie zdobędziemy Wieżyczek. Prędko wydaj rozkaz!
Dunois i inni wodzowie zawahali się przed spełnieniem żądania dziewczyny, ale ona dopominała się podpalenia budynku coraz gwałtowniej. Wreszcie sama z pochodnią w ręku zbiegła między tłoczących się i rabujących ludzi i wetknęła pochodnię w beczkę ze smołą. To skłoniło wodzów do działania. Wzniecony w kilku miejscach ogień sprawił, że po chwili cały budynek ogarnięty był pożarem. W krwawym blasku bijących ze wszystkich otworów płomieni widać było pobojowisko i ciemne sylwetki ludzi, którzy uciekali z palącego się budynku obładowani zdobyczą.
Nadszedł wieczór. Mieszczanie obdzierali trupy zabitych Anglików. Wodzowie zbierali swoich żołnierzy. Postanowiono, że na noc wojsko wróci do miasta. Joanna zaprotestowała przeciwko takiej decyzji.
– Nie! Nie! Nie zgadzam się! Wszyscy muszą tu zostać, aby od świtu rozpocząć natarcie. Goddoni stracili swoje składy, nie zdołają się nam oprzeć. A jeżeli odejdziemy, Talbot przyśle im w nocy pomoc i amunicję!
– Masz rację, Joanno – poparł dziewczynę Dunois. – Ale nie trzeba, aby wszyscy zostali na tej stronie rzeki. Wystarczy, że zostawimy kilka oddziałów. Reszta niech idzie wypocząć. Walka była ciężka, wielu jest rannych...
– W takim razie ja będę z tymi, którzy zostaną! – upierała się; Ale była zmęczona i noga tak ją bolała, że zdołali ją w końcu przekonać, aby odpłynęła do miasta.
Przybyła do domu Boucherów śmiertelnie wyczerpana. Kobiety pomogły się jej rozebrać ze zbroi i obłożyły jej stopę okładami. Podano kolację. Joanna, choć bardzo wygłodzona, gdyż nic nie jadła cały dzień, chciała koniecznie pościć ze względu na piątek. Pasquerel oświadczył jednak, że musi coś zjeść solidniejszego, niż suchy chleb maczany w wodzie.
Jeszcze siedziała przy stole, gdy Muguot wprowadził do izby przybyłego rycerza de Ricandlle.
– Siadaj, rycerzu – zaprosiła go grzecznie. – Powiedz, z czym przybywasz?
– Przysyła mnie książę, Joanno, abym ci powiedział, że wodzowie uradzili przed chwilą, iż nasze zwycięstwo dzisiejsze jest wystarczająco duże i dalszych walk nie należy podejmować. Wyśle się posłów do króla, aby przysłał nowe posiłki i dopiero, gdy one nadejdą, podejmiemy walkę na nowo. Miasto może obecnie spokojnie czekać, gdyż żywności wystarczy...
Poderwała się jak sparzona ogniem.
– Przerwać walkę!? – zerwała się i uderzyła dłonią w stół, aż zadzwoniły stojące na nim naczynia. – A więc toście uradzili na tej waszej naradzie? Ale mnie nie obchodzi wasza decyzja! Ja także odbyłam moją naradę i to, co zdecydował mój Pan, zostanie wykonane co do joty! Jutro podejmiemy szturm na Wieżyczki! Bracie – zwróciła się do Pasquerela – wstań jutro jeszcze wcześniej niż dzisiaj. Odprawisz mszę i wysłuchasz spowiedzi. Musisz być jutro cały czas blisko mnie. Będzie to ciężki dzień i ze mnie także popłynie krew...
Poszła spać, ale spać nie mogła. Także córeczka Bouchera, która dzieliła z Joanną łoże, z rzadka tylko mogła zamknąć oczy. Joanna przewracała się z boku na bok, kręciła, była cała spocona. Wzdychała, szeptała modlitwy, z kimś rozmawiała cichym szeptem. Dziewczynka słyszała, jak mówiła kilka razy: „Boję się, boję się... Pozwólcie mi odejść... Boję się krwi...” Innym razem, gdy się obudziła, widziała jak Joanna leży z twarzą przyciśniętą do poduszki i powtarza: „Jezus, Maryja.. Niech tak będzie. ..Jezus, Maryja...”
Obie zasnęły dopiero na krótko przed samym rankiem.
Gdy zawołano, że Pasquerel wychodzi ze mszą, Joanna pobiegła, aby wziąć w niej udział. Była blada, ale spokojna. Stopa, która wieczorem była obrzmiała, całkowicie sklęsła i prawie nie dokuczała. Pasquerel udzielił jej Komunii świętej. Klęczała z twarzą skupioną, z oczami przymkniętymi i splecionymi dłońmi. Gdy wstała od modlitwy, dano jej znać, że przywódcy milicji mieszczańskiej czekają na nią. Gdy zeszła do nich do jadalni, skłonili się przed nią nisko.
– Joanno – powiedział jeden z nich – chcemy iść dokończyć dzieła.
– W Imię Boże, idę z wami – oświadczyła.
Tymczasem kobiety wniosły na półmisku wielką złowioną poprzedniego dnia alozę.
Poczekaj – prosiły – zjedz choć kawałek.
Potrząsnęła głową. Powiedziała ze śmiechem:
– Schowajcie rybę na wieczerzę. Zobaczycie: powrócę wieczorem po moście i przyprowadzę wam Goddona, aby i on zjadł wieczerzę.
Ale przy bramie miejskiej czekał na Joannę nie tylko tłum mieszczan. Nie zabrakło także żadnego z rycerzy. Wbrew własnej decyzji, zaniepokojeni determinacją Joanny zjawili się, by wziąć udział w szturmie. Żołnierze, którzy czuwali w nocy na tamtym brzegu, witali z zapałem nadpływające łodzie. Wola walki była tak silna, że w mieście pozostało tylko niewielu mężczyzn. Gdyby Talbot wiedział o tym, kto wie, czy uderzając na miasto, nie zdołałby się do niego wedrzeć. Ale Anglicy wydawali się wstrząśnięci obudzeniem się ducha walki u Francuzów i Talbot kazał nawet w nocy opuścić załodze mały fort znajdujący się na lewym brzegu Loary naprzeciwko wyspy Karola Wielkiego, pozostawiając w ten sposób Wieżyczki zupełnie osamotnione.
To prawda, że Wieżyczki miały opinię niezdobytego bastionu, a sława Glasdale’a równała się sławie znakomitego Falstaffa. Fortu, jak zapewniał Dunois, można było bronić w stu ludzi przeciwko tysiącom. Nie brakło dział, zaś wysokie mury wymagały wspinania się po drabinach.
Masa atakujących zbliżyła się do twierdzy, śmiało przekroczyła fosę i przystawiła kilka drabin. Ale opór był twardy. Na głowy wspinających się leciały strzały, kamienie, lała się gorąca smoła. Drabiny odpychano drągami, ludzie sypali się z nich jak dojrzałe gruszki z drzewa. Ci, którzy dotarli do szczytu drabiny i stanęli na murach, ginęli, a ich ciała spadały na głowy wdzierających się.
Walka trwała zaciekła, ale w miarę, jak się przeciągała, zaczął słabnąć zapał atakujących. Pod murami rósł stos zabitych i rannych i nikt jeszcze nie zdołał utrzymać się na murze.
Joanna stała na dole i okrzykami pobudzała szturmujących. Zobaczywszy, że natarcie słabnie, oddała sztandar Muguetowi i z toporem w ręku zaczęła się sama wspinać po drabinie. Nie doszła jednak nawet połowy murów, gdy trafił ją pocisk z kuszy, wbijając się między pancerz a okrywające ramiona blachy. Zwaliła się na ziemię głową na dół.
Ten upadek widzieli wszyscy. Rozległy się okrzyki radości Anglików i przerażone wołania Francuzów. Natarcie zatrzymało się od razu. Ci sami, którzy przed paru godzinami rwali się z zapałem do szturmu, teraz zbiegali pełni przerażenia w fosę. W zamęcie zostawiono leżącą Joannę. Podbiegł do niej rycerz de Gamache, ten sam, który zapowiadał, gdy przybyła do Orleanu, że nigdy się nie podda jej rozkazom. Osłaniając dziewczynę swoją tarczą pomógł jej wstać i objąwszy wpół sprowadził do fosy. Szła z trudem, oszołomiona upadkiem. Pocisk sterczał wbity w prawą pierś. Anglicy nie strzelali. Byli upojeni sukcesem. Krzyczeli z murów:
– Czarownica ustrzelona! Brawo Bili! Dołożył dziewce Armaniaków! Czarownica zdycha! Diabli ją biorą!
Nawet z pomocą Gamache’a nie byłaby się wydobyła z fosy, gdyby nie nadbiegli Metz, Aulon, Muguot i Pasquerel. Wyprowadzili ją na równinę. Żołnierze i mieszczanie wszędzie wycofywali się za fosę. Cały zapał bojowy zniknął. Giermek Gamache’a podał mu wierzchowca, ale rycerz uprzejmym gestem wskazał go Joannie.
– Zechciej siąść na konia – rzekł. – I niech to będzie znakiem, że mi przebaczasz moje słowa przeciwko tobie. Stawałaś jak najtęższy żołnierz.
Choć zbolała, uśmiechnęła się.
– Nie mogę – powiedziała – żywić urazy do tak grzecznego rycerza, jakiego jeszcze nie spotkałam.
Przy dosiadaniu konia ból stał się jeszcze większy. Joanna nieoczekiwanie wybuchnęła płaczem. Zjeżdżała z pola walki pobita i ranna i wszędzie wokoło widziała swoich uciekających, oglądających się lękliwie za siebie, czy Anglicy nie próbują dokonać wypadu. Zjawił się Dunois, zatrzymał odwrót, a Joannę polecił odwieźć w bezpieczne miejsce. Ułożono ją na łące obok przepływającego w tym miejscu strumyka. Dziewczyna nie przestawała płakać. Rozebrano ją z pancerza. Gdy trzeba było odkryć pierś, aby dotrzeć do rany zażądała, aby to zrobił Metz. Żelazna strzała tkwiła głęboko w ciele, ponad prawą piersią. Dziewczyna nie przestawała łkać. Jej poczet stał wokoło bezradny, nie wiedząc, co robić. Dunois zdecydował wreszcie, że trzeba posłać po wóz, który był ją odwiózł do miasta.
Ale zanim się to stało, Joanna przestała płakać. Powoli jej łkania cichły. Zamknęła oczy, wyglądało jakby zasnęła. Z wolna jej skurczone boleśnie usta odzyskiwały dawny wygląd. Potem otworzyła oczy. Powiedziała:
– Już mnie pocieszyły...
Teraz na dziewczęcej twarzy pojawił się wyraz determinacji. Chwyciła dłonią za sterczący koniec strzały, gwałtownie szarpnęła. Krzycząc wyrwała strzałę z rany.
Ale z otworu buchnęła strugą krew. Joanna pobladła. Na nowo jej usta zaczęły się trząść. Odzyskana przed chwilą odwaga opuściła ją znowu. Wśród otaczających dziewczynę ludzi podniósł się krzyk:
– Wykrwawi się na śmierć!
– Trzeba zatamować...
– Ratujcie ją!
Wszyscy krzyczeli, nikt jednak nie umiał powstrzymać buchającej krwi. Jakiś żołnierz zawołał:
– Jest tu zamawiaczka, przyprowadzę ją!
Pobladłymi wargami powiedziała:
– Nie chcę... Wolę umrzeć, niż zgrzeszyć...
Przez tłum przepchnął się starszy wiekiem żołnierz. Miał w ręku manierkę z winem i kawał słoniny. Przyklęknąwszy przy Joannie zajął się tamowaniem krwi. Nie protestowała, przeciwnie – z wdzięcznym uśmiechem przyjmowała jego starania. Krew wreszcie przestała płynąć, można było przewiązać ranę.
Uściśnięciem dłoni podziękowała żołnierzowi. Wypiła kilka łyków wina. Przywołała Pasquerela i przez chwilę spowiadała się pochylonemu nad nią zakonnikowi. Kiedy skończyła – niespodziewanie stanęła na nogi. Rozejrzała się. Dzień zbliżył się już ku zachodowi, wojsko zebrane w oddziały gotowało się do zejścia z pola. Gwałtownie przywołała Dunois:
– Co robisz, książę?
– Zarządziłem odwrót. Dziś już nic nie zrobimy. Żołnierze zmęczeni, ponieśliśmy wiele strat.
– Na miłość Boską! – krzyknęła. – Odwołaj rozkaz. Za chwilę tam będziemy! – gestem wskazała odcinające się mocno na tle poczerwieniałego nieba kontury Wieżyczek.
– Jesteś ranna... – próbował protestować.
– Mam dość sił, by poprowadzić żołnierzy!
Potrząsnęła sztandarem, który wzięła z ręki Muguota. Ale jeszcze się zatrzymała, jakby tknięta jakąś myślą. Powiedziała:
– Zanim ruszymy, niech żołnierze coś zjedzą. A ja tymczasem... Obok łąki, blisko strumyka ciągnęła się winnica. Joanna weszła między rozwieszone na drążkach pędy. Widzieli, jak uklękła, ukryła twarz w dłoniach.
Wodzowie naradzali się, żołnierze usiedli na ziemi i wzięli się do jedzenia. Kosze z chlebem i zimnym mięsem przywieziono już wcześniej z miasta. Zapału do nowego szturmu nie było, ale wszyscy zdawali sobie sprawę z tego, że Anglicy są również zmęczeni, a poza tym po dniu walki może im braknąć amunicji. Chłodne przekonanie o potrzebie podjęcia szturmu przeważyło nad zmęczeniem.
Aulon, któremu Joanna zostawiła swój sztandar, zaczepił żołnierza o przezwisku Bask:
– Hej, chłopie – rzekł – odważyłbyś się przejść ze mną przez fosę?
– Czemu nie – powiedział tamten. – Pójdę.
– W takim razie trzymaj – i Aulon podał mu sztandar.
Obaj zeszli po pochyłości. Dno zarzucone było faszyną, wśród której leżało kilka trupów. Obaj mężczyźni przeszli na drugą stronę rowu i stanęli pod samymi murami. Wiatr wieczorny rozwinął sztandar, który załopotał żołnierzy dostrzegło go i zerwało się na nogi. Zapal odżył od razu na nowo – ten sztandar miał dziwną moc budzenia woli walki. Nie czekając na rozkazy tłum popędził ku fosie.
Zanim jednak dobiegli do jej brzegu, zatupotały kopyta pędzącego cwałem konia. Joanna, która właśnie skończyła modlitwy, zobaczyła swój sztandar pod murami w rękach obcego człowieka. W pierwszej chwili wydało się jej, że został jej zabrany. Zeskakując z konia zawołała przeraźliwie:
– Mój sztandar! Oddajcie mi mój sztandar!
Jak szalona przebiegła fosę, wyrwała sztandar z ręki Baska i podniosła go w górę. Żołnierze pomieszani z mieszczanami już wydobywali się z fosy. Krzyknęła:
– Naprzód! Naprzód! Jezus, Maryja! Uderzajcie! Już ich macie! Wszystko jest wasze! Jezus, Maryja!
Straszny krzyk wydarł się z ust atakujących. Przed godziną widzieli, jak prowadzono ranną Joannę, i osłabły w nich serca. Pojawienie się dziewczyny na nowo na ich czele przyniosło coś nowego: przekonanie, że póki ona jest z nimi, muszą zwyciężyć.
Jednocześnie niezwykłe zamieszanie powstało wśród obrońców. Anglicy pokazywali sobie jedni drugim powiewającą sztandarem Joannę. W ich okrzykach brzmiało przerażenie. Byli już pewni, że straszna przeciwniczka poniosła śmierć, a przynajmniej leży ciężko ranna. Tymczasem mieli ją znowu przed sobą. Słychać było głosy:
– Czarownica! Czarownica! Patrzcie: wstała! Znowu jest...!
Tym razem opór był słaby. Szturmujący zdołali się wedrzeć na mury. Walka wręcz, zaciekła i rozpaczliwa, toczyła się wewnątrz murów fortu. Wyparci z Wieżyczek obrońcy znaleźli się na ostatnim przęśle wielkiego mostu, łączącego oba brzegi Loary. Następne przęsło było zerwane i zastąpione przęsłem drewnianym, łatwym do zwalenia na wypadek, gdyby natarcie na Wieżyczki szło od strony miasta. Glasdale otoczony gromadką rycerzy próbował zorganizować przeciwuderzenie. Ale nacierający nie dali się odepchnąć. Atakowali zażarcie jak stado psów, które napadło osaczonego odyńca. Widok znajdującej się wśród szturmujących Joanny napełnił serce rudowłosego rycerza nie znanym dotąd uczuciem lęku. Na próżno kilka razy uczynił w jej stronę zamawiający znak, na próżno podnosił w górę chroniący od czarów korzeń uwieszony na szyi. Uczucie niepokoju jeszcze wzrosło, gdy Glasdale spostrzegł na ziemi ciało zabitego kusznika Billa – tego, który podczas rannego szturmu trafił swą strzałą Joannę. Czary tej dziewczyny musiały być silniejsze!
Przed świtem tego dnia Talbot przysłał do Glasdale’a gońca z żądaniem, aby za wszelką cenę utrzymał się do nocy. Obiecywał, że pod osłoną mroku przyśle pomoc. Zaczynało się już ściemniać, więc Glasdale postanowił wycofać się z resztką swoich na most, niszcząc za sobą prowizoryczne przejście. Dał sygnał swoim.
Ale odwrót zamienił się w paniczną ucieczkę. Żołnierze nawet nie próbowali stawiać oporu. Wtedy Glasdale wezwał otaczających go rycerzy: lordów Moleynsa, Penningsa i Gifforta, aby razem z nim osłaniali uciekających. Gromadka znakomitych wojowników stworzyła jakby barierę między uciekającymi na most a rwącymi za nimi przeciwnikami. Rycerze walcząc cofali się krok za krokiem, ich miecze trzymały w należytej odległości mieszczan i żołnierzy, którzy, choć rozjuszeni, nie mogli stawić im czoła.
Spod opuszczonej przyłbicy Glasdale śledził Joannę, którą miał zaledwie o kilka kroków przed sobą. Nie walczyła, ale wciąż pobudzała swoich do nacierania.
Cofający się rycerze znaleźli się przy deskach prowizorycznego przejścia. Ale właśnie w chwili, gdy mieli na nich stanąć, spod ich stóp strzelił w górę wielki słup ognia. Wśród nacierających rozległ się ogromny krzyk triumfu. To mieszczanie podpłynęli cicho łodziami, wypełnionymi suchymi gałęźmi, żywicą, siarką i smołą, i podpalili je pod samym przejściem. Płomień ogarnął deski. Palące się przejście oddzieliło rycerzy od stłoczonych na moście własnych żołnierzy.
Lordowie zatrzymali się niezdecydowani. Z jednej strony mieli ogarnięte ogniem przejście, z drugiej masę nacierających, podsuwających się teraz wolno, jakby czających się do ostatniego skoku.
Nagle przed ten tłum wysunęła się Joanna.
– Glasdale! – krzyknęła – Glasdale! Poddaj się Królowi Niebios! Nazwałeś mnie dziewką, ale ja ci przebaczam. Lękam się o twoją duszę. Poddaj się!
– Nie! – wrzasnął. – Za mną!
Obrócił się i razem ze swymi rycerzami wbiegł prosto w płomienie. Sądził, że uda mu się przebiec po palących się deskach. Ale ogień już przeżarł przejście. Pękło pod ciężarem biegnących rycerzy. Glasdale i jego towarzysze zwalili się do wody.
Joanna podbiegła do skraju urwanego przęsła. Płacząc patrzyła na głowy ludzi w hełmach znikające jedna po drugiej pod wodą.. W swych ciężkich zbrojach nie mogli płynąć. Za chwilę na rozbłyszczanej ogniem powierzchni Loary unosiły się tylko kawałki zwęglonych desek.
Tymczasem na stłoczonych na moście Anglików ruszyło natarcie od strony miasta, prowadzone przez Mikołaja Gireqme, rycerza zakonu szpitalników. Przychodzący przez most mieszczanie nie musieli walczyć: Anglicy bez walki składali broń. Nie obyło się jednak bez rzezi. Mieszczanie pragnęli krwi i mordowali bezbronnych. Tak samo wycinano żołnierzy angielskich w zdobytych Wieżyczkach. Joanna biegała, powstrzymywała mordy, to płakała nad zabitymi, to groziła tym, którzy dobijali rannych. Z pomocą Dunois udało jej się wyrwać z rąk rozżartego tłumu dwustu obrońców.
Przyprowadzono konie i Joanna w towarzystwie księcia – tak jak zapowiedziała rano – udała się mostem do miasta.
Orlean witał ją nieprawdopodobnym entuzjazmem, o wiele większym jeszcze niż wtedy, gdy przybyła do niego po raz pierwszy. Dzwony biły, lud cisnął się do dziewczyny, obrzucał ją kwiatami, całował jej stopy, kolana, nawet siodło i czaprak wierzchowca, nawet drąg trzymanego przez nią sztandaru. Na próżno wołała, aby tego nie czynili. Podnoszono do niej dzieci, a ona schylała się, gładziła je po buziach, całowała. Śmiała się i płakała jednocześnie. Znowu skierowała się do katedry.
– Chodźcie ze mną wołała na ludzi – chodźcie podziękować za zwycięstwo Bogu, Maryi, świętej Katarzynie, świętym biskupom, opiekunom Orleanu... Chodźcie, chodźcie! Nie mnie dziękujcie! Im!
Dopiero po błogosławieństwie i modlitwie wróciła do domu Boucherów. Sprowadzony medyk opatrzył jej ranę. Potem siadła do stołu. Jadła chleb maczany w winie. Ale gdy wniesiono przygotowaną dla niej alozę, potrząsnęła głową.
– Jedzcie ją sami – powiedziała. – Nie mam ochoty. Spodziewałam się, że będziemy mieli gościa na wieczerzę, ale on nie mógł przyjść... Niech Pan zlituje się nad jego duszą. Zanieście jedzenie Janowi... Ja pójdę się położyć. Jestem strasznie zmęczona. Chcę spać, spać, spać...
Gdy zasnęła, kobiety zabrały cicho z izby, gdzie spała razem z małą Charlottą, odzież Joanny. Kaftan był przebity i sztywny od zaschniętej krwi. Kobiety wzięły się do prania i cerowania.
Zajęto się także Metzem, który został przywieziony zza rzeki.
Padł ranny podczas końcowej walki na moście. Medyk, który opatrywał ranę Joanny, zajął się także nim. Cięcia, które Jan otrzymał, były poważne.
Leżąc w izbie, gdzie kręciły się kobiety, spod owijającej głowę chusty patrzył na odzież, którą miały w rękach. To było to samo ubranie, które sprawił Joannie w Vaucouleurs, połączone, zgodnie z jej żądaniem, dwunastu tasiemkami. Po dwóch miesiącach używania było już mocno wytarte. Choć dostała wiele ubrań od króla, używała je często. Kiedyś powiedziała Janowi: „Widzisz, wciąż chodzę w ubraniu, które mam od ciebie. Lubię je. Przypomina mi naszą podróż. Byłeś dzielny i miły. I wiem, że nigdy nie przeszła ci przez głowę żadna zła myśl...”
Dziś była to odzież zwycięskiego wodza, który spoczywał po zadanej wrogowi klęsce. On, Jan, został tym, kim był. Było mu żal czasu, gdy sypiali po stodołach obok siebie, gdy przeprawiali się przez zmrożone rzeki, gdy jechali strzemię w strzemię ciemnymi drogami – i kiedy on był tym, który ślepo zaufał zapewnieniom dziewczyny. Nie, nie zakochał się w niej.
Uczucie, które miał dla niej i które wciąż trwało, było wyłącznie uczuciem czci i podziwu.
Następnego dnia w niedzielę 8 maja – w samo święto Michała Archanioła – wczesnym rankiem ze wszystkich trzymanych jeszcze przez Anglików fortów na prawym brzegu Loary zaczęło wysypywać się wojsko i ustawiać w bojowym szyku. W mieście podniesiono alarm. Teraz dopiero przekonano się, że Talbot i Suffolk posiadają jeszcze wielką armię.
Joanna obudzona kazała się ubrać w zbroję. Ale nie można było włożyć pancerza na opatrunek. Aulon przybiegł z ofiarowaną przez księcia Dunois lekką misiurką. Przy bramie zebrali się wodzowie: Dunois, Sainte-Severe, Xaintraille, La Hire, Villars. Dołączyła do nich Joanna.
Wojsko francuskie wychodziło z miasta w porządku i ustawiało się naprzeciwko Anglików. Mała przestrzeń, jaka dzieliła mury miejskie od palisady warowni Świętego Wawrzyńca sprawiła, że oba wojska stały zaledwie o kilkadziesiąt kroków od siebie.
– Czy będziemy walczyli mimo niedzieli? – zapytał któryś z wodzów.
– Musimy wpierw wysłuchać mszy – oświadczyła Joanna.
Szybko przygotowano ołtarz pod gołym niebem u stóp krzyża. Pasquerel ubrał się w szaty liturgiczne i wyszedł z mszą. Wojsko obróciło się ku ołtarzowi, przed bramę wysypała się ludność. Joanna uklękła i natychmiast zatonęła w modlitwie. Jak zawsze od chwili, gdy się zaczęła msza, zdawała się niczego nie widzieć ani słyszeć.
Anglicy patrzyli na to zaskoczeni. Gdy zadźwięczał dzwonek, ci i owi spośród żołnierzy angielskich zaczęli przyklękać. Po chwili dwie trzecie wojska przyłączyło się do modlitwy. Talbot zaskoczony objechał szeregi swoich. Potem zsiadł z konia i odkrył głowę.
Zaledwie odśpiewano ostatnią Ewangelię, Joanna zażądała, aby wyszła druga msza. Tym razem słuchały jej zgodnie oba wojska.
Kiedy rozległo się: „Ite missa est” wśród Anglików rozległy się komendy. Oddziały równo, niby na paradzie, dokonywały zwrotu i kierowały się na drogę prowadzącą do Paryża.
– Odchodzą!? – przeleciało wśród Francuzów. – Odchodzą!
– Uciekają!
– Teraz na nich uderzyć!
– Stać! – Joanna siedziała już na koniu i zagrodziła drogę wojsku, które drżało jak pies trzymany na smyczy, patrzący na odchodzącego wroga. – Ani kroku! W Imię Boże, jeżeli odchodzą w pokoju, nie wolno uderzyć.
Rozkrzyżowała ręce, jakby chciała zatrzymać sobą każdą próbę ataku. Anglicy ciągle defilowali. Powiewały sztandary i proporce. Nawet grajkowie któregoś z pułków grali na swych piszczałkach, zaś dobosze bębnili. Talbot na białym koniu przejechał na czele swego pocztu. Spod strzępiastych brwi patrzył na Joannę. Ich konie prawie się o siebie otarły.
Na końcu ustępującej armii oblężniczej odjechała kawaleria. Wśród zebranej ludności podniósł się radosny krzyk. Orlean był wolny.
La Hire podjechał do Joanny.
– Pozwól – powiedział – że ruszę za Goddonami. Nie, nie będę ich atakował, przyrzekam. Ale myślę, że trzeba wiedzieć, dokąd idą.
– Masz rację – skinęła głową. – Jedź. Ale – żartobliwie pogroziła La Hir’i palcem – pamiętaj coś przyrzekł.
– Na mój miecz obiecuję! Tak chyba wolno się zaklinać? Po przyjacielsku uderzyła go w ramię.
– Tak możesz. Aniołowie nie muszą zatykać uszu. Abyś nie wrócił do tamtych przekleństw.
– Masz moje słowo, dziewczyno. Słowo La Hire’y. Przecież widziałem, jak Goddoni uciekali.
W parę dni później Joanna odjechała do Tours do delfina, aby go błagać, by natychmiast wyruszył do Reims. Karol wahał się przed podjęciem decyzji, naradzał się bez końca ze swoimi doradcami – jak mógł unikał Joanny. Ale ona jechała za nim uparcie z Tours do Chinon, z Chinon do Loches, wciąż prosiła i nalegała. W końcu maja zapadła decyzja delfina, że zanim wyruszy do Reims, książę d’Alencon ma za zadanie oczyścić wybrzeże Loary z Anglików. Wyruszono na Jargeau bronione przez Suffolka. W szturmie Joanna znowu została strącona z drabiny oblężniczej kamieniem, który spadł jej na głowę. Upadła, ale natychmiast się podniosła i na nowo poprowadziła swoich do szturmu. Suffolk dostał się do niewoli, miasto zostało zdobyte, znowu zwycięzcy wyprawili pobitym krwawą masakrę. Wyrżnięto ponad pięciuset przeciwników. Joannie udało się ocalić tylko kilkudziesięciu.
W końcu droga do Reims została oczyszczona. Karol mógł iść po koronę i królewskie namaszczenie.
To wszystko opowiadano Metzowi, który leżał w domu Boucherów i dopiero zaczynał wstawać.
Ja, rycerz Jan d’Aulon, radca jego królewskiej wysokości oraz kapitan zamku Pierre-Seize, odpowiadając na wezwanie czcigodnego i najprzewielebniejszego pana arcybiskupa Juvenala des Ursins oraz wielebnego i czcigodnego Jana Despres, wikariusza jego wielebności, wielkiego inkwizytora dla królestwa Francji, składam niniejsze zeznanie dotyczące mojej znajomości z Joanną, zwaną Dziewicą, osądzoną fałszywie i skazaną na spalenie w Rouen przed dwudziestu pięciu laty.
Nie będę opowiadał o tym, o czym mówiło wielu, jak owa Joanna przybyła do zamku Chinon, przedarłszy się wśród wielu niebezpieczeństw przez ziemie zajęte przez Anglików, jak stanęła przed panem delfinem i przekonała go, iż winien jej pozwolić, aby udała się z wojskiem pod mury dobrego miasta Orleanu, obleganego przez Anglików – i jak je wyzwoliła.
Po tym niezwykłym zwycięstwie, które, według słów Joanny, miało być znakiem, iż przybyła do pana delfina nie z własnej woli ani też z posłuszeństwa duchowi nieczystemu, ale z polecenia Bożego, błagała pana delfina, aby co żywo udał się do Reims i tam został ukoronowany na prawowitego króla Francji oraz namaszczony świętym krzyżem, którym święty Remigiusz namaścił niegdyś króla Klodwiga.
Pan delfin jednak długi czas nie mógł powziąć decyzji. Wśród jego najbliższych doradców znajdowali się tacy, którzy byli przeciwni tej wyprawie i odmawiali go od niej. Do takich należał szambelan La Tremoille. Służył on delfinowi i ciągnął z tej służby wielkie zyski. Patrzył przez palce na to, że jego żona spotykała się ukradkiem z delfinem i nawet rad być musiał tej słabości władcy. Jednocześnie jednak, jak mógł powstrzymywał delfina przed wojną z księciem Filipem. Burgundczykowi z pochodzenia, pamiętającemu, że jego ojciec był towarzyszem broni ojca księcia Filipa, wydawać się mogło, że w dalszym biegu wydarzeń nie opuszczony przez wszystkich nim, ale właśnie książę Burgundii, którego władztwo rozrastało się ogaciło z roku na rok i który cieszył się przyjaźnią wielu władców, przede wszystkim króla Anglii, będzie mógł sięgnąć po koronę królestwa. Nic bardziej nie stało na drodze jego planom, jak marsz do Reims i koronacja delfina, tym bardziej, że i Reims, i otaczające miasto ziemie Szampanii były w rękach Burgundczyków.
Podobnie myślał arcybiskup Reims, Regnault de Chartres, który był w tym czasie kanclerzem królestwa. Odcięty od swej stolicy, której dotąd nie objął, arcybiskup Regnault żywił nadzieję, iż przeciwstawiając się wojnie z Burgundią tak bardzo zasłuży się księciu Filipowi, że kiedy znaczenie delfina do reszty upadnie, będzie mógł, odstąpiwszy od niego, otrzymać swój tron arcybiskupi, o który mocno się lękał, gdyż arcybiskupstwem zarządzał w jego nieobecności archidiakon, ambitny i niesyty godności, zasłużony u króla angielskiego biskup Beauvais, Piotr Cauchon.
Przeciwko knowaniom obu tych dostojników występowała gorąco matka żony delfina, królowa Jolanta. Szczególnie nienawidziła ona La Tremoille’a, natomiast zachwycona była Joanną i jej planami. Pieniędzmi otrzymanymi za ofiarowane przez królową klejnoty opłacono wojsko, które udało się z Joanną na odsiecz Orleanu.
Chociaż zachwycony uwolnieniem miasta delfin wciąż ulegał naciskowi swoich doradców, odkładał decyzję wyprawy do Reims. Nie skłoniło go do tej decyzji ani zwycięstwo pod Patay, które było prawdziwym rozgromieniem wojsk angielskich, ani wzięcie do niewoli Talbota i Suffolka. Joanna była mocno przygnębiona wahającą się postawą delfina. Jeździła za nim z miasta do miasta, z zamku do zamku, błagając o decyzję. Czas biegł, przyszło już lato. Joanna od samego początku mówiła, że ma tylko rok na wykonanie swej misji. Co miało stać się potem, nie umiała powiedzieć. Sama tego nie wiedziała. Dwie Święte, z którymi codziennie rozmawiała, nie powiedziały jej o tym wyraźnie. Zapowiadały wielkie zwycięstwo, ale i wielkie cierpienie oraz wiele razy ostrzegały przed zdradą.
Na niezdecydowanie delfina mogła wpłynąć także jeszcze jedna sprawa. W przeddzień szturmu na Beaugency, który podejmowała Joanna wraz z księciem d’Alencon, zjawił się w obozie francuskim konetabl Francji, książę Bretanii, Richmont. Książę przybył na czele nielicznego, ale bardzo bitnego wojska, którym chciał wesprzeć wojsko francuskie. Konetabl był zażartym wrogiem La Tremoille’a, którego intrygi oddaliły go od dworu, a nawet sprawiły, że delfin zabronił mu uczestniczenia w swoim wojsku. Richmont przybył wbrew temu zakazowi, co sprawiło, że książę d’Alencon gotów był podjąć walkę z przybyłymi Bretończykami względnie odejść samemu, gdyby tamci mieli zostać. Z wielkim trudem udało się Joannie powstrzymać d’Alecona od spełnienia jednej z tych zapowiedzi.
Richmont nie budził w niej zachwytu. Był to znakomity rycerz, ale znany także z okrucieństwa. W swoim księstwie z prawdziwym upodobaniem zajmował się tępieniem czarownic, które kazał palić lub topić. W jego toczeniu znajdował się stale niejaki Beaumont, specjalnie przeznaczony do tej misji. Od razu pierwszego dnia po przybyciu księcia spotkałem tego Richmonta kręcącego się koło namiotu Joanny. Zapowiedziałem mu, że będzie miał skręcony kark, jeżeli jeszcze raz spotkam go w naszym obozie.
Beaumonta więcej nie widziałem, natomiast następnego dnia w namiocie Joanny zjawił się sam Richmont. Miał twarz ciemną, prawie czarną i spojrzenie ponure, ale rysy piękne, prawdziwie książęce. Podczas rozmowy nie przestawał spoglądać podejrzliwie na Joannę. Musiała czuć to spojrzenie i niewątpliwie zdawała sobie z tego sprawę, że gdyby nie chęć zbliżenia się znowu do delfina, mogłaby w nim mieć groźnego wroga. Teraz jednak mówił uprzejmie, prosił o wpłynięcie na d’Alencona, a w przyszłości na delfina, by nie sprzeciwiali się obecności Bretończyków w królewskim wojsku.
Kiedy Richmont zaczął zapewniać Joannę, że przywiodła go także chęć poznania jej, powiedziała:
– Przybyłeś tu, piękny książę, nie dla mnie, ale skoro już jesteś – witaj. Będziesz nam potrzebny. Przekonam księcia d’Alencon, aby się nie opierał twojej obecności. A gdy wrócimy po zwycięstwie, będziesz mógł łatwiej uzyskać przebaczenie pana delfina.
Nie musiała zbytnio przekonywać d’Alencona, aby się pogodził z Richmondem. Nie jej słowa, ale wiadomość przywieziona przez La Hire’e, że zbliża się z wojskiem Falstaff, doprowadziła szybko obu książąt do zgody. Wyruszając przeciwko Anglikom, pogromca czarownic zwrócił się do Joanny:
– Co, zdaniem twoim, mamy czynić?
Patrzyła uśmiechnięta w groźną, ciemną twarz księcia.
– A masz książę dobre ostrogi? – odpowiedziała pytaniem.
– Co to znaczy? Czy trzeba nam będzie uciekać?
– Nie. To my będziemy gonili Anglików.
Tak się zaczęła bitwa pod Patay. Talbot dostał się w tej bitwie do niewoli, a Falstaff musiał uciekać z pola walki. Po tym zwycięstwie nie pozostała na obszarze Francji żadna poważniejsza armia angielska, poza załogami w miastach. Droga na Reims i na Paryż była otwarta.
Ale kiedy triumfująca armia francuska wróciła nad Loarę i Joanna udała się do delfina z prośbą, by przebaczył Richmontowi i przyjął go z powrotem do swej służby – spotkała się z odmową. Richmontowi oświadczono, że ma wrócić do swego księstwa. Nie było wątpliwości, że przyczynił się do tego La Iremoille. Ale szambelan zrobił więcej: podsunął delfinowi podejrzenie, że Joanna, prosząc za Richmontem, musi być z nim w zmowie. To sprawiło, że gdy Joanna znowu zjawiła się u delfina, aby go błagać o podjęcie wyprawy do Reims, spotkała się z wymijającymi słowami:
– Moje drogie dziecko, wyglądasz na zmęczoną. Po tylu trudach powinnaś odpocząć. Polecę, aby przygotowano dla ciebie odpoczynek w jednym z naszych zamków...
Ze łzami w oczach patrzyła na delfina. Obdarzała go miłością, ale kiedyś powiedziała, że nigdy nie potrafi poznać z jego twarzy, co naprawdę myśli.
– Och, panie delfinie – rzekła – nie ufasz mi. A trzeba, abyś mi zaufał, a wtedy będziesz miał koronę i całe swe królestwo.
W Paryżu książę Bedford na wieść o klęsce pod Patay popadł w przerażenie i w gniew. Za ucieczkę pozbawił Falstaffa Orderu Podwiązki. Zwołał swą radę przyboczną, do której należeli biskup Cauchon i biskup Luxembourg. Sytuacja wyglądała rozpaczliwie. Nie było wojska, które by przeciwstawiło się delfinowi, gdyby zdecydował się na wyruszenie na północ. Jedynym ratunkiem mogli być Burgundczycy. Bedford, po naradzie ze swymi doradcami, wysłał do księcia Filipa zaproszenie, aby przybył do Paryża. Filip był dotychczas tylko wiernym sojusznikiem. W obliczu zagrożenia Bedford postanowił, że odda mu namiestnictwo królewskie na Francję.
Nie było to rozwiązanie najlepsze i dlatego regent napisał także list do kardynała Winchestera. W Anglii na skutek prośby cesarza Zygmunta i wezwania Marcina V przygotowywała się krucjata przeciwko czeskim husytom. Kardynał został naznaczony jej wodzem. Bedford wymownie przekonywał w liście kardynała, iż większym niebezpieczeństwem dla Kościoła i wiary jest wojsko „królika z Bourges”, prowadzone przez szatańskiego potwora w kobiecej postaci, niż wojsko zwolenników spalonego w Konstancji nauczyciela z Pragi. List był przekonywający i trzy tysiące krzyżowców z czerwonymi krzyżami na płaszczach zostało załadowanych na statki. Wcale się tego nie spodziewając, zamiast w Czechach, znaleźli się we Francji.
Jednak w końcu namowy Joanny osiągnęły swój cel. La Tremoille’owi zabrakło argumentów, arcybiskup zaczął się wahać – przecież mieli iść do Reims, a Reims było jego stolicą. Wieść o odwiedzinach księcia Filipa u Bedforda w Paryżu także zrobiła swoje. W Gien zebrała się wcale liczna armia. Delfin udał się do niej i na jej czele ruszył na północ.
Pierwszym miastem, które napotkaliśmy na naszej drodze było Auxerre. To tu przed paru miesiącami Joanna zmusiła swoich towarzyszy, aby, nie licząc się z niebezpieczeństwem schwytania, zatrzymali się dla wysłuchania niedzielnej mszy świętej. Burgundzkie miasto przerażone armią, która się zatrzymała pod jego murami, przysłało posłów, którzy zaofiarowali wojsku żywność. Ci sami wysłańcy przywieźli w tajemnicy La Tremoille’owi dar w postaci dwóch tysięcy złotych dukatów wraz z gorącą prośbą, aby wpłynął na delfina, by niczego więcej od miasta nie żądał i nie domagał się wpuszczenia wojska. Joanna, dowiedziawszy się o tym, była oburzona, ale wpływowy faworyt osiągnął to, o co go prosili mieszczanie.
Z kolei zbliżono się do Troyes. Tutaj sytuacja była inna: miasta pilnował silny garnizon angielski i burgundzki. Mieszczanie byli przerażeni, odmówili jednak otwarcia bram. Joanna na naradzie wodzów zażądała, aby natychmiast przystąpić do przygotowań do oblężenia. Trzeba było zebrać chrust na faszyny, podciągnąć maszyny oblężnicze, ustawić działa. Zajęła się tym z całym zapałem. Kierując żołnierzami, zapewniała mnie:
– Zobaczysz, wcale do walki nie dojdzie. Przelękną się i sami otworzą bramy.
Następnego dnia rankiem żołnierze dali znać, że z miasta wyszedł jakiś zakonnik i idzie do Joanny. Gdy już był blisko poznano w nim słynnego kaznodzieję franciszkańskiego, brata Ryszarda. Brat Ryszard od lat wędrował po kraju i głosił nauki, w których ostrzegał przed nadejściem antychrysta. Wędrowały za nim całe gromady słuchaczy, prawie wyłącznie kobiet. Ostatnio został wypędzony przez Anglików z Paryża. Przybyszom zza kanału nie podobały się kazania franciszkanina, a antychryst z jego nauk zanadto przypominał Bedforda.
Joanna wyszła z namiotu i podążyła naprzeciw zakonnikowi.
On zobaczywszy ją, sięgnął natychmiast po kropidło. Zanurzywszy je w naczyniu ze święconą wodą, którą niósł towarzyszący mu chłopiec, podniósł je oczekująco w górę. Za franciszkaninem szła gromadka może dwunastu kobiet. Na widok zbliżającej się Joanny zatrzymały się z dala i tylko jedna młoda kobieta, o twarzy poznaczonej przez ospę, szła dalej za bratem Ryszardem.
Zakonnik zamachnął się kropidłem wymawiając jednocześnie:
– Apage satanas!
Joanna uśmiechnięta podchodziła coraz bliżej, wcale nie przerażona fontannami święconej wody.
– Śmiało, śmiało bracie – powiedziała. – Nie ulecę. Opuścił kropidło i zapytał:
– Więc nie jesteś opętana przez szatana? Wybuchnęła śmiechem.
– Chyba, bracie, mogłeś się o tym sam przekonać. Całą mnie zmoczyłeś, a ja ciągle jestem na ziemi.
– W takim razie przyszłaś od Boga! – zawyrokował z zapałem. Zwrócił się do stojących w oddaleniu kobiet. – Podejdźcie bez obawy. Ona jest Prawdziwą wysłanką Boga.
Kobiety nieśmiało zbliżyły się, a dziewczyna o ospowatej twarzy uklękła przed Joanną i chciała ją pocałować w rękę. Joanna nie zgodziła się na to Objęła tamtą ramieniem i pocałowała w oba policzki.
Po rozmowie z Joanną brat Ryszard tak był o prawdziwości jej misji przekonany, że natychmiast – pod jej dyktando – napisał list do mieszkańców Troyes, wzywający ich do poddania się delfinowi. Z tym listem wrócił do miasta. Odeszły z nim także towarzyszące mu kobiety i tylko ospowata dziewczyna, Bretonka imieniem Pierronne, uprosiła Joannę, aby mogła przy niej zostać i jej usługiwać.
Ale ani list zaniesiony przez brata Ryszarda, ani jego uznanie dla Joanny nie poskutkowały. Bramy Troyes zostały zamknięte.
Sytuacja dla stojącego pod murami wojska powstała kłopotliwa. Było liczne i potrzebowało żywności. Delfin zarządził naradę. On sam był przeciwny zdobywaniu Troyes, uważając, że jego droga po koronę nie może się zaczynać od zdobywania własnych miast oraz od gwałtów i grabieży, jakie niewątpliwie byłyby następstwem szturmu. Obaj główni doradcy, kanclerz i szambelan, wysunęli natychmiast projekt zawrócenia. Oni także roztaczali przed oczami Karola wizje rzezi i rabunku, którego domagały się najemne wojska, z jakich składała się przede wszystkim armia delfina. Poza tym twierdzili, że zdobycie Troyes pogorszy stosunki z księciem Filipem, a przecież Filip skłonny jest do podjęcia pertraktacji. Niemożliwą jest natomiast rzeczą iść dalej zostawiając na tyłach nie zdobyte i pełne nieprzyjacielskich żołnierzy miasto.
Nie wszyscy jednak uczestnicy narady głosowali za powrotem. Wodzowie zażądali wezwania Joanny dla wysłuchania jej opinii. Joanna przyszła i oświadczyła:
– Szlachetny delfinie, skończ, błagam cię, z naradami i poleć wojsku, aby przystąpiło do uderzenia, a ja ci obiecuję, że w ciągu trzech dni wprowadzę cię do Troyes drogą miłości albo siły.
– Gotowi jesteśmy poczekać nawet sześć dni – odpowiedział za delfina arcybiskup. – Jaką jednak mamy pewność, że mówisz prawdę?
Gniewnie odwróciła się od niego. Mówiła dalej zwracając się ciągle do delfina.
– Proszę cię gorąco, panie, zaufaj mi. Jeśli mi zaufasz, już jutro będziesz panem miasta!
– Dobrze, odkładam decyzję do jutra – rzekł Karol.
Wyszedłszy z narady Joanna natychmiast kazała sobie podać konia. Udała się do wojska i poderwała je na nogi. Nikt nie spał w obozie tej nocy. Przy blasku pochodni przygotowywano stosy faszyny, sypano nasypy pod działa. Zaniepokojone tymi przygotowaniami miasto także nie spało. Ludność wyległa na mury i patrzyła na huczący ruchem obóz. O świcie otworzyła się brama i wyszła z niej delegacja rajców niosących na poduszce klucze do miasta. Delegacji przewodniczył biskup. Szli pokornie schyleni, a gdy delfin wyszedł do nich z namiotu, padli na kolana. Błagali o łaskę i prawo swobodnego odejścia żołnierzy angielskich i burgundzkich. Delfin rozczulił się. Pozwolił rajcom ucałować swą rękę; przyrzekł miastu nietykalność i uszanowanie wszystkich jego przywilejów; zgodził się na odejście obcych żołnierzy z prawem zabrania wszystkiego, co posiadają.
Joanna wróciła do swego namiotu radosna i zmęczona. Miała ochotę rzucić się na posłanie i odespać bezsenną noc. Zgodziła się jednak zasiąść wpierw do śniadania. Wobec kapitulacji miasta nie było już rzeczą konieczną ograniczać się w jedzeniu: na stole zjawiły się kiełbasa, jajka, ser, wino. La Hire przysłał dzbanek piwa. Joanna wzięła się z apetytem do jedzenia. Obok niej siedzieli jej bracia, Jan i Piotr. Włączyła ich do swego pocztu i domagała się, aby znajdowali się zawsze w bitwie blisko niej. Byli młodzi, ale obaj już żonaci. Kochała ich, niepokoiła się często o nich, gdyż wiedziała, że są odważni i zapalczywi. Ode mnie żądała, abym uczył ich władania bronią i miał na nich oko w walce. Nie byli tak pojętni jak Joanna, która posiadła umiejętności żołnierskie w sposób zupełnie niezwykły, nauczyli się jednak dobrze władać mieczem i kopią. Nie przypominali siostry ani wyglądem, ani usposobieniem. Bardzo byli dumni z otrzymanego szlachectwa i lubili się nim przechwalać.
Rozmowa przy stole była żywa i wesoła. Bracia opowiadali Joannie, że wśród tłumu rozradowanej ludności, która wyszła z miasta na wieść o łaskawym przyjęciu, jakie delfin udzielił delegacji, spotkali nieoczekiwanie znajomych z Domremy, a mianowicie Jana Morela, chrzestnego ojca Joanny, i Geraldina Spinała, przyjaciela ich rodziny. Obaj prosili, aby ich przyprowadzono do Joanny.
– Dlaczegoście ich od razu nie przyprowadzili? – pytała. – Tak bardzo chciałabym się dowiedzieć, co słychać u nas w domu.
Potrząsnęli głowami.
– Przyjdą później. Tak wypada. Jesteś wodzem i nie może pierwszy lepszy przychodzić od razu do ciebie. Jeszcze gotowi rzucić ci się na szyję.
– Co wy pleciecie? – oburzyła się. – Znam ich od dziecka. Morel trzymał mnie do chrztu w drugą parę. Nie powiedzieli wam, co słychać w Domremy? Co rodzice? Co nasz brat?
– Wszyscy zdrowi. Jak przyjdą, opowiedzą o wszystkim. Rodzice przysłali ci pozdrowienia.
– I wy chcecie, abym na to czekała?!
– Jesteś wodzem. Muszą się nauczyć szanować ciebie.
Niecierpliwie wzruszyła ramionami. Wiedziałem, że Joannę drażnią wymagania braci. Ona sama nie zmieniła się. Podchodziła do spotkanego dziecka i całowała je, rozmawiała z każdym, kto do niej się zbliżył. Pierrone prosta bretońska dziewczyna, stała się jej najlepszą przyjaciółką i powiernicą. Wciąż o czymś ze sobą szeptały.
– Idź, Piotrze – powiedziała – poszukaj ich. Jeśli ich znajdziesz, przyjdź z nimi zaraz do mnie. Taka jestem niecierpliwa! Chciałabym się dowiedzieć co robi matka.
Wstała od stołu, a brat Pasquerel odmawiał modlitwę dziękczynną, gdy nagle do namiotu wpadł Rajmund, jeden z giermków Joanny.
– Joanno! – krzyknął. – Goddoni wychodzą z miasta i zabierają ze sobą jeńców. Ludzie są oburzeni. Krzyczą i płaczą.
– Jak to? – poderwała się. – Zabierają ze sobą naszych ludzi? Kto im pozwolił?!
– Delfin zezwolił, aby zabrali ze sobą wszystko, co do nich należy. Więc wzięli jeńców... Joanno, nie pozwól! Tamci płaczą, wołają pomocy...
– Na Boga! – krzyknęła. – Nie zabiorą ich.
Jak stała, wybiegła z namiotu. Pobiegliśmy za nią. Rzeczywiście -garnizon angielski opuszczał właśnie miasto. Między dwoma szeregami żołnierzy, w płaskich hełmach przypominających talerze, szli powiązani jeńcy. Wznosili żałosne okrzyki:
– Bracia, ratujcie nas! Nie oddawajcie nas Goddonom! Brońcie nas! Wołaniom tamtym odpowiadały okrzyki gniewu i oburzenia ze strony ciżby, która przyglądała się wymaszerowującemu wojsku. Byli to żołnierze przemieszani z ludnością.
– Zostawcie ich! Uwolnijcie ich! – wołano. Padały także głosy:
– Nie wypuścić ich, póki nie oddadzą naszych! Wziąć się do nich! Ktoś krzyknął w tłumie:
– Hańba królikowi! Oddaje naszych!
Joanna wybiegła na drogę. Stanęła przed kolumną z rozkrzyżowanymi rękami.
– Stać! – zawołała.
Dowódca angielski podjechał do niej.
– Dlaczego nas zatrzymujesz?
– Nie macie prawa zabierać jeńców. Rzucił hardo:
– Zejdź z drogi. Owszem – mamy prawo ich zabrać. Są naszą zdobyczą, a wasz delfin zgodził się, abyśmy zabrali wszystko, co nasze. Chcesz się przeciwstawić swemu władcy?
– Na Boga! Nie zabierzecie tych ludzi!
W głosie Anglika pojawiło się zaniepokojenie:
– Układ został zaprzysiężony!
– Nie zgodzę się, aby ci ludzie zostali w niewoli! W tłumie, otaczającym Anglików coraz gęstszym pierścieniem, powstał zgiełk i zaczęły szczękać miecze. Dowódca angielski cofnął się między ich Zaczął wydawać komendy. Żołnierze pochylili włócznie. Łucznicy poczęli wspinać się na wozy. Wśród rosnącego zamętu przygalopował do Joanny stary rycerz Gaucourt.
– Joanno, co robisz? – mówił. – Oni mają słuszność. Pozwoliliśmy im zabrać wszystko, co jest ich własnością. Układ został zaprzysiężony. Jeśli natychmiast nie pozwolisz im odejść, rzucą się na nich.
– Jeńców im nie oddam!
– Ależ oni mają nasze słowo rycerskie! Zapewnienie królewskie!
– Zapewnienie nie może obejmować jeńców. To wasza wina, żeście tego nie dopilnowali. Czcigodny delfin na pewno nie wiedział nic o jeńcach.
– Jednak zapewnienie zostało dane...
– Jeńców nie zabiorą!
Krzyk rósł, miecze i topory uniosły się w górę. Coraz liczniejsi żołnierze nadbiegali z obozu. Łucznicy angielscy zaczęli naciągać kusze.
Zanim jednak doszło do walki, nadjechał książę d’Alencon. Przybywał prosto od delfina. Karol polecił mu oświadczyć Anglikom, że ofiarowuje wykup za każdego jeńca. Wódz angielski przyjął propozycję, robiąc przy tym minę, jakby został oszukany. Musiała to być jednak tylko gra. Było rzeczą oczywistą, że otoczony, na otwartym polu przez wielokrotnie przeważające siły, garnizon zostałby – gdyby doszło do walki – wycięty w pień.
Pieniądze zostały przywiezione i były wypłacane w miarę, jak jeńcy wychodzili z koła swych strażników. Biegli do Joanny, by dziękować jej na kolanach za wybawienie. Płakała z radości widząc, jak się pozbywają więzów. Gdy ostatni jeniec został zwolniony, zebrany tłum rozstąpił się i angielski garnizon mógł odmaszerować.
Pod wieczór delfin dokonał triumf walnego wjazdu do Troyes. Obok niego jechała Joanna. Miasto przyjmowało Karola biciem dzwonów i wiwatami.
W pięć dni później armia zatrzymała się o cztery mile przed Reims w Sept-Saulx. Delfin kwaterował w letnim pałacu arcybiskupa. Po przybyciu wezwał do siebie Joannę.
– Jestem niespokojny – powiedział. – Co będzie, jeżeli oni nie otworzą bram? Przecież nie mogę zdobywać Reims? A miasto ma potężne mury. To nie Troyes. Nie mamy dość dużych maszyn oblężniczych. Brak nam ciężkich dział... A co będą ludzie jedli? Skąd weźmiemy żywności?
– O nic się nie bój, panie. Wszystko będzie dobrze. Doszliśmy do celu, wszystkie trudności, jakie napotykaliśmy, rozwiewały się jak mgła. Zechciej to zobaczyć, dostojny delfinie.
– Tak, to prawda. Ale Reims... Cóż z tego, że doszliśmy, jeśli stąd trzeba będzie się cofać.
– Nie możemy się cofnąć. Bądź tylko nieustępliwy, panie. Bóg tego chce a któż Jemu zdoła się sprzeciwić?
– Ty tak zawsze mówisz. Ale jeśli oni odmówią otwarcia bram?
– Nie odmówią! Wyjdą sami naprzeciwko ciebie.
– Umiesz pocieszać, Joanno. Jednak pan szambelan pełen jest złych przeczuć...
W pałacu w Sept-Saulx wszędzie widoczne były ślady niedawnego tu pobytu jego mieszkańca, biskupa Cauchon. Przebywał tu jeszcze przed kilku dniami. Podobno teraz znajdował się w mieście. To powiększało niepokój Karola i jego doradców. Cauchon nie miał zamiaru odstąpić od Anglików ani oddać arcybiskupstwa Regnaultowi. Mógł pokierować obroną Reims.
Ale tak się nie stało. Jeszcze przed wieczorem przybyło do Sept-Saulx poselstwo mieszczan z kluczami miasta na poduszce. Składając je u nóg delfina zapewnili, że na ich żądanie Cauchon opuścił miasto.
Natychmiast zarządzono dalszy marsz i jeszcze przed nocą 15 lipca, wśród bicia dzwonów, delfin wkroczył do Reims. Przed katedrą witał go Regnault de Chartres, który pośpieszył przodem, aby móc wystąpić w roli gospodarza.
Po wjechaniu do Reims natychmiast zwołano radę. I delfin, i arcybiskup byli tak porwani nieoczekiwanym sukcesem, że wystąpili z żądaniem, aby koronację odbyć zaraz następnego dnia. Żaden z nich nie chciał jej odłożenia nawet do następnej niedzieli.
Nikt się nie kładł spać tej nocy. W katedrze trwały gorączkowe przygotowania, które ledwo zdołano ukończyć przed świtem.
O dziewiątej rano Karol wkroczył do katedry, gdzie oczekiwał na niego arcybiskup w otoczeniu duchowieństwa. Ryt koronacyjny nakazywał, aby w koronacji wzięło udział dwunastu parów królestwa. Z sześciu świeckich nie było żadnego. Pięciu: książęta Burgundii, Akwitanii, Normandii, Szampanii i Flandrii znajdowali się po przeciwnej stronie; jedyny wierny, hrabia Tuluzy, nie mógł zdążyć z przybyciem. Z parów duchownych byli obecni jedynie pasterze Reims, Laon i Chalons. Brakujących trzeba było zastąpić przygodnymi uczestnikami.
Karol złożył przysięgę, że zachowywać będzie pokój oraz przywileje Kościoła, oraz że rządzić będzie łaskawie i sprawiedliwie. Został pasowany na rycerza przez księcia d’Alencon. A potem arcybiskup dokonał namaszczenia piersi i ramion króla świętymi olejami.
U stóp schodów, na których odbywała się uroczystość, stała Joanna zbroi ze swym sztandarem w ręku. Gdy Karol zstępował ze schodów, już ukoronowany, uklękła i przycisnęła twarz do jego nóg. Poprzez łzy, których nie potrafiła powstrzymać, powiedziała:
– Oto, szlachetny królu, nadszedł dzień triumfu Pana naszego Jezusa, bo to On kazał uwolnić Orlean i On sprawił, że mogłeś dostojny panie przybyć do Reims, by objąć władzę nad królestwem, które ci zostało powierzone...
Wychodziliśmy z katedry, gdy nagle Joanna oddała mi sztandar i z okrzykiem rzuciła się do nóg człowieka, którego zobaczyła w tłumie. Wszyscy patrzyli zdumieni, jak ubrana w srebrną zbroję wielka zwyciężczyni, którą wszyscy uważali za sprawczynię dzisiejszego triumfu, obejmuje kolana skromnie ubranego mężczyzny. Ale to był jej ojciec – Jakub Darc.
Gdy uścisnął ją i ucałował w czoło, była pełna szczęścia. Przebaczenie, którego tak pragnęła, nareszcie przyszło. Zabrała ojca do gospody pod „Pierzastym orłem”. Jakub przybył do Reims razem z wujem Laxartem, więc radość Joanny stała się jeszcze większa. Na rodzinny obiad sprowadzono obu braci. Jeszcze raz Joanna uklękła przed ojcem – jeszcze raz błagała go o przebaczenie za odejście z domu bez jego pozwolenia. Płakała z radości, gdy Jakub zapewnił, że nie tylko jej wszystko przebacza, ale chce udzielić jej ojcowskiego błogosławieństwa. Położył dłonie na jej głowie, a brat Pasquerel podpowiadał mu słowa.
W czasie obiadu Joanna wypytywała ojca o matkę. Tak bardzo pragnęła ją zobaczyć. Ale Izabella musiała zostać w domu, w którym już nie było żadnego dziecka poza wnukami – dziećmi najstarszego z braci. Wypytywała także Laxarta o jego dom, żonę i dzieci – zwłaszcza o te, których była świadkiem narodzin. Pytała o wszystkich w Domremy, zwłaszcza o swe przyjaciółki: Hamdette, Mengette, Simonine, o znajomych i sąsiadów... Choć gotowa była przegadać z ojcem całą noc, musiała iść na zamek, gdzie odbywała się uroczysta wieczerza na cześć króla. Jakub Darc musiał także wracać do domu zaraz o świcie następnego dnia, nie mógł o tej porze porzucić pracy w polu. Żegnając się powiedział:
– Osiągnęłaś, co chciałaś. Może teraz wrócisz do nas?
– Bardzo bym tego chciała – zapewniła gorąco. – Och, znowu być z matką... Ale – rozłożyła ręce – nie wiem, jak będzie. Muszę być posłuszna moim Świętym. A one nie powiedziały mi jeszcze, że mogę wrócić...
Nieraz rozmawialiśmy z giermkiem Joanny, mądrym chłopcem noszącym wtedy przezwisko Muguot (dziś jest to koniuszy królewski, szlachetny pan Ludwik de Coutes), że Joanna zmieniła się bardzo po koronacji. Jej niezwykła pewność siebie tak jakby zniknęła. Dawniej wiedziała jasno, czego chce, do czego zmierza. Nie znała wahań. Do walki szła odważnie i jeśli nawet odnosiła rany, po chwilowym załamaniu szybko odzyskiwała przekonanie, że zwycięży. Wierzyła święcie, że to, dla czego przyjechała do Chinon, musi się spełnić.
Teraz było tak, jakby nagle straciła kierunek drogi. Sprawiała wrażenie kogoś, kto zgubił się w lesie, idzie w jedną stronę, cofa się, zwraca się w drugą, znowu się cofa... Było dla nas jasne, że brak jej wyraźnego celu. Nie miał tego celu także i król, i jego doradcy – ale to było co innego. Dla nich koronacja stała się nieoczekiwanym wydarzeniem, zrealizowanym pod naporem żądań Joanny. Gdy ona nie potrafiła wskazać do czego obecnie należy dążyć, przeważyła chęć szybkiego powrotu nad Loarę do spokojnego życia, jakie tam można było wieść.
W czasie marszu na Reims Joanna napisała list do księcia Filipa, wzywając go na koronację. Na ten list książę Burgundii nie odpowiedział i nie pojawił się w Reims. Jednak pertraktacje między obu dworami nie były zerwane. Król prowadził je – nic o tym nie mówiąc Joannie – za pośrednictwem arcybiskupa i La Tremoille’a. Karol, który nie był nigdy zwolennikiem wojny, łatwo uległ zapewnieniom swoich doradców, że Filip także wojny nie chce i gotów jest wejść w układy, które niewątpliwie doprowadzą do uznania przez niego zwierzchnictwa królewskiego. Przy całej wdzięczności; jaką niewątpliwie odczuwał wobec Joanny, dał się przekonać, że jest ona żądna krwi. Tak zwłaszcza mówił o niej arcybiskup i wciąż cytował czcigodnego Gersona, który w swym liście przysłanym do Poitiers twierdził, że wprawdzie wierzy, iż Joanna jest człowiekiem dobrej woli i naprawdę otrzymała misję od Boga, trzeba jednak pamiętać, że ludzka, słaba natura – zwłaszcza w prostej, wiejskiej dziewczynie, zwykłej pasterce – może przemóc nad wezwaniem i wystąpić jako pyszny upór, narzucający innym swoje, tylko swoje przekonanie.
Dziś wiemy, że książę Filip wcale nie był skłonny w tamtym czasie do uznania zwierzchności króla Karola. Prowadził swoją zręczną grę. Wysłał do króla Jana Luxembourga z propozycją rozejmu, a równocześnie osobiście pertraktował w Paryżu z Bedfordem i przejmował z jego rąk namiestnictwo na Francję w imieniu króla Henryka.
Joanna mówiła nam wiele razy, że nie wierzy księciu. I ona także nie była zwolenniczką wojny z Burgundią. Ale uważała, że tylko zdecydowanymi posunięciami można zmusić Filipa do zrezygnowania z podwójnej gry. Jej zdaniem należało teraz uderzyć na Paryż. Zajęcie stolicy odcięłoby ostatecznie Anglików od Burgundczyków. Może przeczuwała – bo wiedzieć tego nie mogła – że do Paryża miał być sprowadzony Henryk, aby w Notre Dame został ukoronowany na króla Francji. Zdawała sobie także sprawę z tego, że Paryż nie jest mocno broniony i że w mieście duża część mieszkańców opowiada się za Karolem.
To ostatnie było prawdą. W Paryżu mnożyły się spiski, a do obrony miasta byli jedynie krzyżowcy kardynała Winchestera i resztka wojsk Falstaffa. Bedford był przekonany, że los miasta jest już przesądzony. Próbował każdego środka, aby zatrzymać armię, która wciąż jeszcze stała w Reims. Napisał list do króla. Tytułował go bezwstydnie „Karolem de Valois, który miał zwyczaj dotąd tytułować siebie delfinem, a teraz, bez powodu, nazywa siebie królem”. Wyrzucał mu, że pozwala, aby lud był oszukiwany przez „kobietę szaloną, krwawą, używającą męskiej odzieży i prowadzącą rozwiązłe życie” oraz „żebrzącego mnicha apostatę i buntownika” (tak nazywał brata Ryszarda, rozwścieczony na niego, iż stał się żarliwym zwolennikiem Joanny). Wzywał, aby Karol przez litość dla biednego ludu chrześcijańskiego, który na skutek jego roszczeń znosi „nieludzkie prześladowania, krzywdy i cierpienia”, zrezygnował z dalszej wojny i zawarł uczciwy pokój.
List ten jednak nie spełnił oczekiwań Bedforda. Obraźliwe słowa, jakie zawierał, sprawiły, iż król dał nagle zgodę na wezwania Joanny, aby ruszyć na Paryż.
Armia została poddana naczelnemu dowództwu arcybiskupa Regnault, mimo że sam król towarzyszył wojsku.
Był sierpień, pora niezwykle piękna. Słońce kładło swe złote, ciepłe, ale już nie palące promienie na ścierniska, na które wyszło bydło. Jadące wojsko mijało sady. Drzewa uginały się od jabłek. Woń owoców roznosiła się w powietrzu.
Joanna tego dnia jechała strzemię w strzemię z kanclerzem. Wdychała pełną piersią powietrze pełne zapachu owoców, zdawała się rozkoszować widokiem spokojnych wsi, rolników wychodzących w pole, lecz zatrzymujących się, by niskim ukłonem przywitać poczet królewski.
Jechałem za nią i słyszałem, jak powiedziała z westchnieniem:
– Ach, jak tu pięknie! Jak wspaniały jest ten lud tutejszy. Ile tu spokoju, Ciszy... Gdybym nie miała wrócić do siebie, chciałabym, aby dobry Bóg pozwolił mi spocząć w tej ziemi!
Arcybiskup jadący obok spojrzał na nią. Musiał także usłyszeć te słowa.
Rzadko zwracał się do niej. Miał niewątpliwie żal, że nieraz sprzeciwiała mu się twardo na naradach. Wiele razy pokrzyżowała jego plany. A jednak tym razem dobrotliwy uśmiech pojawił się na jego twarzy.
– Jesteś taka młoda – rzekł – a mówisz o śmierci. Skąd ci to przyszło?
– Nigdy nie wiemy, wasza wielebność, kiedy powoła nas Pan – odpowiedziała.
– I gdzie sądzisz przyjdzie ci umrzeć?
To było, myślałem wtedy, dziwne zapytanie. Co znaczyło? Może widząc ją taką rozmarzoną arcybiskup sądził, że wydobędzie z niej jedną z tych tajemniczych spraw, o których mówiły jej głosy, a których nigdy nie tłumaczyła?
Podniosła na niego swe szare oczy, które w tej chwili wydawały się jakby zasnute delikatną mgiełką. Ale głos był już inny, pozbawiony nuty marzycielstwa, prawie twardy:
– Tam umrę, gdzie Bóg zechce, abym umarła – powiedziała. – Nie znam ani czasu, ani miejsca, tak jak i wy tego nie wiecie, wasza wielebność. – Po małej chwili milczenia dorzuciła: – Cieszyłabym się, gdyby nasz Zbawca pozwolił mi teraz odejść od wojska, wrócić do rodziców, do domu... Ale – wyprostowała się na siodle – musi być wszystko według Jego woli...
Bedford wiedział o zbliżającej się do Paryża armii. Nie miał pojęcia, co ma robić wobec tego zagrożenia. Wyprowadził wojsko z miasta udając, że chce zaatakować przeciwników w polu, a potem znowu cofnął je między mury. W końcu opuścił Paryż, powierzając obronę biskupowi Ludwikowi Luxembourgowi, który przybył do Paryża na czele posiłków burgundzkich.
Karol zbliżał się do stolicy wielkim łukiem. Zatrzymywał się w spotkanych miastach i przyjmował hołd jego mieszkańców. 19 sierpnia armia królewska stanęła pod murami Compiegne.
Compiegne pozostawało zawsze wierne Karolowi. Choć odcięte, podobnie jak Vaucouleurs, od dworu królewskiego, nie otworzyło swych bram ani Anglikom, ani Burgundczykom. Na czele obrony miasta stał Wilhelm Fravy, brat przyrodni arcybiskupa, zarówno doświadczony rycerz jak polityk.
Karola i Joannę witano w mieście z entuzjazmem. Król gościł na zamku, Joanna znalazła schronienie w domu prokuratora królewskiego, Bouchera, kuzyna tamtego z Orleanu. Od razu zawarła z całym domem gorącą przyjaźń. Pokochała także miasto prawie równie mocno jak Orlean.
Ale po dwóch dniach pobytu w Compiegne ogarnął ją niepokój. Karol siedział na zamku, ucztował, brał udział w zabawach. Nie brakło na nich pięknych dam. Przybyła także żona La Tremoille’a, kobieta wobec której Joanna odczuwała szczególną niechęć, gdyż wiedziała o słabości, jaką dla niej żywił Karol. Wśród tych radości i festynów w zapomnienie poszedł marsz na Paryż.
Próżno Joanna każdego dnia zjawiała się na zamku, próżno dobijała się o rozmowę z królem, przypominała mu przez różnych ludzi, że czas ucieka i Anglicy mogą się wzmocnić, a zorganizowane w mieście spiski, które miały zamienić się w otwarty bunt w chwili, gdy armia królewska stanie pod murami stolicy, mogą zostać odkryte. Nic nie pomagało. Dni biegły za dniami.
Dopiero po tygodniu Karol powziął decyzję dalszego marszu. Właśnie w chwili, gdy Joanna wróciła z zamku z tą wiadomością, i podniecona wydała rozkaz swojemu pocztowi, by szykował się do drogi, zjawił się w domu Boucherów wysłannik z listem do Joanny. Był to rycerz księcia d’Armagnac. Jego zjawienie się było dla nas zaskoczeniem. Książę d’Armagnac cieszył się niezbyt dobrą sławą: nie wiadomo było, komu naprawdę służy – Anglikom czy królowi. Chodziły także wieści, że na dworze księcia znajduje się cała gromada zdecydowanych na wszystko zbirów, którzy są wysyłani dla dokonywania skrytych mordów. Pamiętając o tym poleciłem, żeby nasi starannie pilnowali wysłannika i jego ludzi. W ciągu ostatnich miesięcy wciąż kręcili się koło Joanny jacyś dziwni przybysze i nigdy nie byłem pewny, czy nie są to płatni mordercy, czyhający na okazję.
Nie dałem jej także otworzyć przywiezionego listu, ale otworzyłem go sam przy pomocy noża. Przywołany brat Pasquerel pochylił się nad pergaminem. To, co odczytał, wywołało powszechne zdumienie: d’Armagnac zapytywał Joannę, który z papieży jest prawdziwy.
Ona sama była zaskoczona tym pytaniem. Zapytała Pasquerela:
– O co on pyta? To ilu jest papieży?
– Jest tylko jeden Papież, Marcin w Rzymie, Joanno. Ale w Hiszpanii są tacy, którzy nie chcą go uznać i wybrali sobie innego...
Patrzyła na zakonnika zaskoczona i wyraźnie zgorszona. Dla jej prostej wiary była to rzecz niepojęta. Ludzie mogli się spierać, królestwa mogły toczyć ze sobą wojny, ale Kościół był ponad tym wszystkim. Niedawno ktoś powiedział: „Jak chcesz Joanno atakować Paryż, skoro bronią go rycerze krzyżowi?” Na chwilę, co jej się rzadko zdarzało, zapomniała języka w ustach. Wybawił ją rycerz Gaucourt: „Niestety, Joanno, tak bywa, że ktoś wybiera się na wyprawę krzyżową, ale zamiast dla Chrystusa walczy dla swojej własnej chwały. Już ci opowiadałem, że kiedyś, gdy byłem młody, pojechałem na wezwanie rycerzy teutońskich, gdyż sądziłem, że walczą z poganami. Okazało się, że zamiast gromić pogan, uderzyli na chrześcijanie królestwo polskie. Zostali pobici i słusznie...” „Nie mieli prawa nosić krzyżów – powiedziała. – I ci także. Krzyżowiec to ten, kto walczy o rzeczy święte...”
Zwróciła się do wysłannika.
– Powiedz swemu panu, rycerzu, że jest wojna i nie mam czasu się zastanawiać się nad sprawą, o którą mnie pyta. Gdy już będę w Paryżu, zapytam swej rady i wtedy dam mu odpowiedź, zwłaszcza jeśli przybędzie aby nam pomóc w wypędzaniu Gordonów.
Odprawiła go prawdziwie królewskim gestem, a potem powiedziała do mnie:
– Dopilnuj, aby ten człowiek bezpiecznie opuścił miasto.
Miała słuszność, niechęć do księcia d’Armagnac była tak wielka, że jego wysłannik mógł łatwo znaleźć się w worku na dnie Oise’y.
Armia powoli zbliżała się do Paryża. Zatrzymaliśmy się w Senlis, gdyż koń Joanny okulał. Była tym zmartwiona, ponieważ był to dobry koń marszowy, a nie chciała używać w drodze wierzchowców bojowych. Nieoczekiwanie służba La Tremoille’a przyprowadziła jej piękną klacz. Nikt z nas nie wiedział, że koń był zabrany ze stajni biskupa Fouquerel, który uciekł przed nadejściem wojsk królewskich, pozostawiając cały swój dobytek. Joanna kochała się w koniach, a przyprowadzona klacz wyglądała wspaniale. Nie chciała jednak przyjmować prezentu od La Tremoille’a, więc posłała mu dwieście złotych dukatów, co było dobrą ceną.
W parę dni później zjawił się u nas pewien człowiek i przedstawiając list biskupa zażądał zwrotu, jak pisał biskup: „zabranego bezprawnie konia”. Joanna była zaskoczona dowiedziawszy się, skąd wzięła się klacz. Już wtedy przekonała się, że tak znakomicie wyglądający wierzchowiec nie wiele jest naprawdę wart. Rozgniewana kazała go odprowadzić do La Tremoille’a, przekazując mu także list biskupa. Pieniędzy nie otrzymała w zamian, a co się stało z klaczą – nie wiem. Słyszałem tylko, że na procesie stawiano Joannie zarzut, iż zabrała konia biskupowi.
26 sierpnia straż przednia armii z księciem d’Alencon, księciem Vandóme, marszałkiem Sainte-Severe, La Hire’em i Joanną wkroczyła do Saint Denis.
Joanna nie przypominała tej, jaka była w Orleanie. Tam nad zapałem i podnieceniem walką górował spokój i pewność zwycięstwa. Tu była rozgorączkowana. Ledwo przyjechała, wspięła się na wieżę opactwa, aby z niej spojrzeć na Paryż. Potem udała się do sarkofagów królewskich. Modliła się przy nich długo, zwłaszcza przy grobowcu Ludwika IX. Bardzo zawsze czciła świętego króla. Wiele razy kazała sobie opowiadać jego żywot.
Następnego dnia do Saint Denis przybył Karol. Książę d’Alencon, który najwięcej rwał się do walki, poszedł zaraz do niego wraz z Joanną prosić o zezwolenie na rozpoczęcie oblężenia. Król zwlekał z udzieleniem odpowiedzi. Ani książę, ani Joanna nie wiedzieli, że w tym samym czasie w Compiegne toczyły się pertraktacje w sprawie zawieszenia broni z Burgundią.
Minęło kilka dni oczekiwania. Aż nagle król wezwał księcia, aby mu powiedzieć, że udziela zgody na podjęcie szturmu.
Joanna natychmiast pośpieszyła do wojska. Jej rozdrażnienie przemieniło się od razu w zapał. Wydawała się znowu taka, jaka była pod Orleanem.
Pozostawiono króla w Saint Denis, zaś wojsko ruszyło do La Chapelle. Przed wyjazdem Joanna była na mszy odprawionej przy grobie świętego biskupa Paryża. Stała czas jakiś zamyślona patrząc na malowidło przedstawiające świętego Dionizego, niosącego swą ściętą głowę. „Niektórzy mówią, że to bajka – powiedziała – że tak nie mogło być. Ale przecież dla Pana Nieba nic nie jest niemożliwe. On może zrobić każdą rzecz, którą chce zrobić, na pewno...”
Poranek 8 września wstał szary i mglisty. Joanna o świcie pośpieszyła do kościoła. W dniu święta Narodzin Matki Bożej chciała być, jak zawsze w duże święto, na trzech mszach i trzy razy otrzymać Komunię świętą. Brat Pasquerel i brat Ryszard udzielali jej Komunii na każdej mszy, w której uczestniczyła, choć niektórzy księża twierdzili, że Kościół na to nie zezwala. Zapytany w tej sprawie arcybiskup machnął tylko lekceważąco ręką.
Ale ledwo się skończyła pierwsza msza, wywołano Joannę z kościoła. Otoczony swoim pocztem stał na placu książę d’Alencon w pełnej zbroi.
– Joanno, szykuj się. Wojsko już wyruszyło. Rozpoczynamy szturm.
– Dzisiaj? Chcecie walczyć dzisiaj, w święto? Poczekajmy jutra...
– Nie, nie. Uderzmy dzisiaj. Mam wiadomość, że Goddoni są przerażeni i stracili serce. Wszystko gotowe. Nasi zwolennicy są przygotowani do uderzenia na żołnierzy. W Paryżu panuje pewność, że zwyciężymy. Zwolennicy Goddonów siedzą w kościołach i trzęsą się ze strachu...
– Ale moje Święte...
– Będziesz się jeszcze dzisiaj mogła pomodlić w Notre Dame.
Stała niezdecydowana. Dotychczas to ona budziła ducha i zapewniała, że zwyciężą. Dziś oni byli pewni triumfu, a jej wydawało się, że ma przed sobą mrok. Od tygodni głosy nie mówiły jasno, jak dawniej. Powtarzały o zdradzie, cierpieniu i triumfie. Skoro jej rada nie mówiła, co powinna czynić, do kogo mogła się odwołać? Brat Ryszard, choć prosiła, aby tego nie mówił, rozgłaszał, że jest zwyciężczynią antychrysta i wszystko, co czyni, czyni z woli Bożej. Poczciwy Pasquerel wysłuchiwał codziennie jej spowiedzi. Oskarżała się przed nim z gniewnych słów, do których była skłonna, z podejrzeń i uraz, jakich nie potrafiła się pozbyć, ze swego zamiłowania do pięknych koni, pięknej broni i odzieży, co uważała za swą wielką słabość... W tych sprawach umiał jej dawać dobre rady. Ale powiedzieć, czy wolno uderzać na Paryż w dniu święta Matki Bożej – nie potrafiłby na pewno...
Kiedyś, gdy była badana w Poitiers, i kiedy rozmawiano o tym, czy wolno walczyć w święto, pamiętała jak nudny i niezbyt jej życzliwy mistrz Seguin powiedział, że kiedy szlachetni rycerze walczący w słusznej sprawie ustalą jednogłośnie, iż tego dnia walka jest potrzebna – choćby ten dzień był świętem, nie popełnia się grzechu... Nie zwróciła wtedy uwagi na ten wywód – spierała się z doktorem, mówiącym trudno zrozumiałym narzeczem, o inne sprawy. Dziś przypomniała sobie jego słowa. Ale także miała w nocy sen i w tym śnie wydawało się jej, że Święte mówiły, aby tego dnia nie walczyła... Był to jednak tylko sen...
– Nie wiele da koronacja naszemu królowi – przekonywał d’Alencon – jeśli nie oddamy mu jego stolicy. Mówiłaś, że Bóg chce koronacji. W takim razie chce także, abyśmy zdobyli Paryż, – Jednak... – jeszcze ciągle opierała się.
La Hire, który znajdował się obok księcia, rzekł:
– Jeśli nie chcesz dzisiaj szturmu, to nie będziemy go podejmowali. Ale kiedy wszystko gotowe, przeprowadzimy rozpoznanie. Dowiemy się, gdzie kto jest.
Wydało mi się, że gdy to mówił, mrugnął do otaczających go rycerzy. Joanna tego nie mogła widzieć, stała ze spuszczoną głową.
– Dobrze... – powiedziała w końcu. – Idę do siebie i wkładam zbroję. Zaraz do was przyjadę. Aulon, chodź, pomożesz mi.
Szliśmy w stronę jej namiotu mijając idące kolumnami wojsko. I nagle doszło do dziwnego zdarzenia.
Na końcu kolumny, za żołnierzami, szła Ninette. Znaliśmy ją wszyscy. Była to dziewka żołnierska, młoda, jasna blondynka, jeszcze nie zniszczona swym zawodem. Joanna kilka razy kazała jej odejść i nawet kiedyś rozmawiała z nią długo, perswadując jej, iż powinna porzucić grzeszne życie. Ale Ninette cieszyła się takim powodzeniem wśród żołnierzy, a nawet wśród niektórych rycerzy, że nie odeszła. Była pewna siebie. Inne dziewki albo opuściły obóz, albo kryły się wśród namiotów. Ona spacerowała jawnie i zachowywała się wyzywająco. Mówiono o tym Joannie, ona jednak hamowała swój gniew. Mówiła: „rozmawiałam z nią i jeszcze porozmawiam. Może zrozumie, że nie tylko sama grzeszy, ale i namawia drugich do grzechu. Ci żołnierze też są winni, może nawet więcej niż dziewczyna. To bieda ją przygnała do obozu...”
Ale tym razem musiała być rozdrażniona i nie mogła powstrzymać gniewu, jaki wywołał w niej widok Ninette. Także tamta, zamiast skryć się za idącymi, zatrzymała się, butnie wzięła się pod boki i patrzyła wyzywająco na Joannę, jakby chcąc w ten sposób pobudzić jej gniew. Joanna nie wytrzymała. Krzyknęła:
– Powiedziałam ci, abyś poszła precz! Ninette odwrzasnęła:
– Pójdę, jak pójdą inne! Dlaczego mam być gorsza?
Joanna podbiegła do niej. W porywie gniewu wyciągnęła z pochwy miecz i uderzyła jego płazem. Nie było to nawet silne uderzenie. A jednak stała się rzecz niespodziewana: miecz, poświęcony miecz z Fierbois, pękł.
Ninette, która wrzasnęła bardziej ze strachu niż z bólu, widząc, co się stało, roześmiała się złośliwie i pobiegła za żołnierzami. Joanna przyklękła, aby podnieść odłamane ostrze. Na jej twarzy malowały się smutek i jakby przerażenie. Podszedłem, usiłowałem ją pocieszyć. Znaleźli się także La Hire i Poton de Xaintrailles, którzy widzieli zdarzenie. Poton rzekł:
– Trzeba było sprać dziewuchę kijem, a nie sięgać do miecza. Ale nie martw się, Joanno. To stare żelastwo. Lepiej, że pękł na tyłku tej dziewki, niż miałby ci się złamać w walce.
– Ale to jest miecz z Fierbois... – powiedziała zamyślona. – Zobaczyłam go we śnie. Wiedziałam, gdzie leży. I oni go tam znaleźli...
– Znajdziemy inny, jeszcze lepszy. Weź tymczasem ten – podał jej lżejszy miecz wzięty od jednego z giermków. – I pośpiesz się. Musimy zaczynać.
Odeszła do swego namiotu niepocieszona. Ja i giermek Rajmund, który od paru dni zastępował Mugueta, gdyż tamten leżał chory, pomogliśmy jej włożyć zbroję. Zamiast miecza, który dał jej Poton, przypasałem jej jeden ze zdobycznych mieczy angielskich, gdyż wydawał się poręczniejszy dla jej dłoni. W pół godziny później przyjechaliśmy na miejsce, gdzie zebrali się wodzowie na ostatnią naradę.
Mury miasta mieliśmy przed sobą. Lekkim łukiem schodziły ku Sekwanie. Sponad murów widać było wieże Louvre’u. Od północno-zachodniej strony, pod którą staliśmy, były w murach trzy bramy: brama Świętego Honoriusza, brama Montmartre i brama Świętego Dionizego. Całej tej strony miasta pilnowali Anglicy i książę d’Alencon był zdania, że właśnie z tej strony powinniśmy uderzyć.
Naprzeciwko bramy Świętego Honoriusza rozciągał się duży, pusty plac, który w czasie pokoju służył za targowisko nierogacizną. Na jego krańcu stały szubienice, na których wieszano bandytów i złodziei. Zaraz za placem wznosiło się wzgórze, a na nim stało kilka wiatraków.
D’Alencon przedstawił swój plan:
– Ty, Joanno, z La Hire’em, sire Gaucourtem i sire de Rais natrzecie na bramę. Trzeba się przekonać, czy jest mocno broniona. Ja z sire Clermontem ukryjemy się za wzgórzem i będziemy czuwali, aby z bramy Świętego Dionizego nie wyszli Goddoni i nie uderzyli z tyłu na was. Kiedy już będziemy pewni, że nie mają odwagi do zrobienia wycieczki, wesprzemy wasze uderzenie. Armaty kazałem wciągnąć na wzgórze. Miejsce doskonale, aby bić po murach tuż przy bramie...
Skinęła głową. Plan wydawał się dobry. Bez zwłoki udaliśmy się do wojska, które poczęło następować. Między piechotą szły wozy z faszyną.
Żołnierze brali wiązki i rzucali w fosę, która otaczała osłaniający bramę fort. Anglicy strzelali gęsto z kusz i łuków, mimo to Joanna, na czele szturmujących, przekroczyła bez trudu fosę.
Ale wtedy okazało się, czego nie widzieliśmy stojąc z dala, że za małym garbem ziemi znajduje się druga fosa połączona z rzeką, pełna po brzegi wody.
Było już południe, kiedyśmy tutaj dotarli. Joanna znajdowała się jak zawsze w pierwszym szeregu nacierających. Między fosami na garbie spotkaliśmy się z przeciwnikami. Jakiś wielki Anglik rzucił się z mieczem na Joannę. Zawsze unikała walki wręcz, tym razem jednak musiała parować uderzenia. Byłem zaniepokojony tym starciem, zwłaszcza że Joanna trzymała w drugim ręku swój sztandar, a tamten zadawał wściekłe ciosy. Podbiegłem, aby ją osłonić w razie potrzeby. Ale ona chwytała doskonale uderzenia przeciwnika. Cofała się, potem nagle sama natarła. Anglik chciał się cofnąć, zaplątały mu się jednak nogi i upadł. Był zdumiony, gdy zobaczył kogo ma przed sobą. Joanna poleciła Rajmundowi odprowadzić jeńca do tyłu. Z uśmiechem pokazała mi zdobyty miecz. Był piękny i miał cenną pochwę. Dumna z odniesionego zwycięstwa odrzuciła miecz, z którym przyszła, i kazała sobie przypiąć do boku zdobyczny.
Opór, z jakim spotkało się nasze natarcie na garbie, został złamany. Ale staliśmy nadal przed pełną wody fosą. Strzały Goddonów świstały nam bez przerwy koło uszu. Żołnierze, którzy przynosili faszynę i rzucali ją w wodę, padali gęsto. Fosa znajdowała się tuż pod murem i tamtym łatwo było trafiać.
Zepsuła się pogoda, zaczął padać drobny deszcz, od którego rozmiękła ziemia. Nogi ślizgały się w błocie. Duże straty, jakie ponieśliśmy, sprawiły, że natarcie utraciło swój rozmach. Żołnierze cofali się lub zatrzymywali się na pierwszej fosie. Przy nas została tylko garstka. Strzały, zwłaszcza te z kusz o świdrującym ostrzu, nie przestawały nas zasypywać. Próżno Joanna posyłała jednego gońca po drugim, aby podciągnęły nowe oddziały. Nikt nie przychodził.
To nie było już to wojsko, które zwyciężyło z taką furią pod Wieżyczkami. Ostatnie sukcesy przychodziły zbyt łatwo. Nie wywalczano ich w trudzie, zdawały się dokonywać same. Także kampania letnia już się kończyła. Żołnierze myśleli o odpoczynku i o łupach bardziej niż o zwycięstwie.
Ale ona była zawsze tym samym wodzem, który nie wiedział, co to odwrót. Nie przestawała nawoływać:
– Naprzód! Naprzód! Naprzód! Będziecie ich mieli! Zwyciężymy! Naprzód!
Krzyknęła na mnie:
– Biegnij do La Hire’y! Niech przyśle ludzi. Więcej faszyn! Jeszcze trochę, a dostaniemy ich!
Cofając się za garb minąłem się z Rajmundem, który wracał po odprowadzeniu jeńca.
– Dlaczego wojsko nie przychodzi? – zapytałem.
Chłopak zrobił beznadziejny ruch.
– Nie chcą iść. Mówią, że nic z tego nie będzie...
Gdy zjawił się Rajmund, Joanna podeszła razem z nim do brzegu fosy i drągiem od sztandaru próbowała głębokości. Goddoni widzieli ją dobrze i poznali. Razem ze strzałami sypały się wyzwiska.
Złapałem La Hire’a i powiedziałem mu o wezwaniu Joanny.
– Ona tam sama walczy... – mówiłem. – Zostawiliście ją... Zapewnia, że jeśli przejdziemy drugą fosę, Goddoni się załamią...
Ale La Hire kręcił głową. Odeszła go cała bojowość.
– Ludzie nie wierzą... – bąknął. – Nie można ich zmusić... Arcybiskup przysłał rozkaz, abyśmy odstąpili...
– Ależ nie można jej zostawić!
W tej chwili nadbiegł jakiś żołnierz z krzykiem:
– Zabili Joannę i jej giermka! Uciekajmy!
Równocześnie zobaczyłem, że przez garb przebiegają ci, co byli przy Joannie. Uciekali w popłochu. Zapominając o niebezpieczeństwie przebiegłem suchą fosę i garb. Dopadłem miejsca, gdzie zostawiłem Joannę.
I ona, i Rajmund leżeli na ziemi. Obok Joanny nurzał się w krwi i błocie jej sztandar. Joanna była tylko ranna. Podczołgała się do giermka, była nad nim pochylona. Płakała. Rajmund nie żył. Widocznie na chwilę odsłonił przyłbicę i dostał pociskiem z kuszy prosto między oczy. Joanna trafiona była strzałą w udo. Noga mocno krwawiła.
– Patrz, zabili go – łkała. – O mój biedny, kochany chłopcze.
– Joanno nie czas płakać. Czy możesz wstać? Pomogę ci... Musimy stąd iść.
– Nie odejdę! Gdzie są żołnierze? Uderzajmy!
– Żołnierzy nie ma. Zostawili cię samą.
– Wrócą! Zdobędziemy Paryż!
– Nie wrócą. Arcybiskup dał rozkaz odstąpienia! Pozwól, że cię dźwignę. Goddoni gotowi wyjść i schwytać cię.
Odepchnęła moje ręce.
– Nie możemy odstąpić! Naprzód!
– Joanno, zostaliśmy sami. Jesteś ranna...
– To nic. Podnieś mój sztandar. Kiedy żołnierze go zobaczą wrócą. Jeszcze trochę, a zwyciężymy!
– Jesteś ranna, trzeba zatamować krew.
– Nie zajmuj się mną! Naprzód!
Ktoś nadbiegł. To był sire de Gaucourt. Stary rycerz często sprzeciwiał się Joannie, ale w walce nigdy jej nie opuścił.
– Joanno! Musimy cię zabrać!
– Nie! Nie! Nie cofnę się! Naprzód! Uderzcie jeszcze raz i będziecie ich mieli!
Nie było czasu na dalsze spory. Byliśmy sami, z de Gaucourtem przybiegło tylko dwóch giermków. Mrugnęliśmy na siebie i chwyciliśmy Joannę na ręce. Szarpała się, wyrywała. Ale przenieśliśmy ją za garb i poza drugą fosę. Złożyliśmy ją u stóp pagórka, do którego już nie mogła dolecieć żadna strzała. Ściągnęliśmy z niej zbroję. Miotała się jak nieprzytomna. Nie przestawała wołać:
– Zostawcie mnie! Idźcie walczyć! Jeszcze trochę, a zwyciężymy...
Gdy inni trzymali ją z całych sił, zabrałem się do obejrzenia jej rany. Na szczęście to była zwykła strzała z łuku, która przebiła udo na wylot. Znający się na ranach żołnierz nałożył jej opatrunek. Pierwszy raz zdarzyło mi się zobaczyć jej odkryte ciało. Miała piękne nogi, ale przysięgam, nie obudziło to we mnie żadnej złej myśli. Po założeniu opatrunku ubraliśmy ją na nowo i posadziliśmy na koniu, którego tymczasem podprowadzono.
Siedziała oparta ciężko na przednim łęku. Już nic nie mówiła ani się szarpała. Miała twarz brudną, na której krew, łzy i błoto zostawiły swoje ślady. Wokoło wojsko zbierało się do odwrotu. Do Joanny podjechał arcybiskup Regnault.
– Jesteśmy szczerze zmartwieni, Joanno – powiedział – że zostałaś ranna.
– Jestem bardziej zmartwiona, wielebny panie – odpowiedziała – że rozkazałeś odstąpić od szturmu. Jeszcze jeden wysiłek i bylibyśmy zdobyli miasto.
– Nie, nie. Walka byłaby na pewno jeszcze długa. A potem wojsko wdarłoby się do miasta, nastąpiłyby rzeź, gwałty, grabież.
– Więc jak chcesz, wielebny panie, aby stolica wróciła pod władzę króla?
– Dziewczyno, ty nie powinnaś pragnąć krwi!
– Nie pragnę jej! – wybuchnęła gwałtownie. – Wolałabym, aby wylana była cała ze mnie! Ale jak inaczej spełni się wola Pana, który kazał oddać dziedzictwo królowi? Czy potraficie uczynić to inaczej?
Popatrzył na nią uważnie, jakby zaskoczony jej wybuchem.
– To prawda – powiedział. – Innym razem poszczęści się nam lepiej. Teraz wróćmy do La Chapelle. Przyślę ci lekarza, aby obejrzał ranę. Musisz wypocząć...
Następnego dnia, mimo rany, wezwała do swego namiotu księcia d’Alencon i namawiała go gorąco, aby jeszcze tego wieczoru powrócił do Paryża. Może ten jej zapał sprawiał, że rana wcale się nie jątrzyła i goiła się nieomal błyskawicznie. Postanowili we dwoje, że wezmą, ile się da wojska, obejdą miasto i spróbują uderzyć z drugiej strony. Ale król, któremu doniesiono o ich planach, wydał surowy zakaz wyruszenia na Paryż. Kazał natomiast wyprawić ludzi, aby uzgodnili z przeciwnikami sprawę zebrania i pochowania ciał zabitych w walce poprzedniego dnia.
Straty były tak duże, że gdy zaczęto zwozić ciała, zabrakło rąk do kopania rowów. Ktoś z otoczenia królewskiego zadecydował, aby ciała złożyć w pustej stodole, a potem stodołę podpalić. Takie załatwienie sprawy nie spodobało się wojsku. Wśród żołnierzy powstały szmery. Gdy Joanna kazała się wsadzić na konia i jechała przez obóz do księcia d’Alencon, aby go namówić do wyruszenia – mimo królewskiego zakazu – pod mury Paryża, żołnierze powitali ją gniewnymi okrzykami. Słyszałem; jak wołali:
„Pozwoliłaś, aby wytracono nas!”, „Nie chcemy próżno ginąć!”, „Dlaczego nie zrobiłaś cudu jak pod Orleanem?”, „Albo jesteś od Boga, albo nie jesteś!”, „Załatw zwycięstwo, inaczej z tobą nie pójdziemy!”. Jechała bez słowa, zaskoczona tymi okrzykami.
Z d’Alenconem ułożyli nowy plan wymknięcia się z obozu i uderzenia na Paryż. Ale i tym razem król pokrzyżował ich plany wydając rozkaz, aby armia odmaszerowała do Senlis. De Gaucourt imieniem Karola uwiadomił żołnierzy, że ten odwrót jest potrzebny, aby przygotować lepiej nowe uderzenie.
Nikt w to jednak nie wierzył. Wojsku było wszystko jedno – straciło ochotę do dalszej walki. Joanna i d’Alencon pojęli, że jest to decyzja całkowitego wycofania się. Prawdopodobnie arcybiskup i La Tremoille przekonali króla, że odstąpieniem od Paryża zachęci się Filipa do podjęcia rokowań. Joanna i teraz w skuteczność tych rokowań nie wierzyła. Była przekonana bardziej nawet niż dawniej, że Filip prowadzi nieuczciwą grę: łudzi Karola obietnicą porozumienia, a jednocześnie straszy Bedforda królem i dzięki temu wyrywa mu jeden przywilej po drugim. Przestała także ufać uczciwości kanclerza i szambelana. Coraz jaśniej stawało przed nią, że ci ludzie zabiegają nie o dobro królestwa i króla, ale o własne korzyści. W ostatnich miesiącach nauczyła się wiele o ludziach. Prosta natura dziewczyny z lotaryńskiej wsi musiała doznać wstrząsu. Może dlatego tak bardzo chciała walczyć? Gdy wszyscy oszukiwali – jedynie walka wydawała się rozwiązaniem uczciwym...
W drodze do Senlis Joanna zatrzymała swój poczet w Saint Denis. Poszła do opactwa i po długiej modlitwie przy grobie świętego biskupa złożyła na jego grobie swą zbroję i zdobyty miecz. Nie uprzedziła nas o swej decyzji, i też byliśmy nią ogromnie zaskoczeni. Kiedy już odjeżdżaliśmy, zapytałem:
– Co oznacza, Joanno, to pozostawienie tutaj twojej zbroi? Czy postanowiłaś już więcej nie brać udziału w wojnie?
Długi czas czekałem na odpowiedź. Jechała z zaciśniętymi ustami z przymkniętymi oczami, zanurzona cała w jakimś wewnętrznym bólu.
– Nie jestem nikomu potrzebna... – powiedziała w końcu.
– Czy tak ci powiedziały twoje Święte?
Na to pytanie nie otrzymałem odpowiedzi. Joanna miała opuszczoną głowę i milczała. Przynagliła konia do wydłużenia kroku i widać było, że chce być sama. Jadąc za nią rozmawialiśmy cicho. Doszliśmy do przekonania, że albo ją Święte opuściły, albo były na nią o coś zagniewane. Może chodziło im o ten szturm na bramę Świętego Honoriusza w dniu świątecznym?
W Senlis Joanna powróciła do zwykłego trybu życia. Chodziła codziennie do kościoła, dużo się modliła, spowiadała się co parę dni bratu Pasquerelowi. Jej rana zagoiła się tak szybko, że już po pięciu dniach można było zdjąć opatrunek. Niezwykle zdrowe było ciało tej dziewczyny!
Książę d’Alencon tak był rozdrażniony zakazem królewskim uderzenia na Paryż, że zaraz po przybyciu do Senlis udał się do Karola. Była to, jak potem opowiadał Joannie, gorzka i twarda rozmowa. Książę w wyniku jej oświadczył, że prosi króla o zwolnienie go ze służby i postanawia, zabrawszy swoje wojsko, podjąć walkę o odzyskanie swego księstwa. Karol odpowiedział, że nie ma nic przeciwko temu. Ale kiedy d’Alencon powiedział, że pragnie na tę wyprawę zabrać Joannę, która już wyraziła na to zgodę, król sprzeciwił się temu.
Dowiedziawszy się o tej odmowie Joanna poprosiła sama o przyjęcie.
Powiedziała:
– Skoro nie chcesz, panie królu, abym wyruszyła z księciem d’Alencon, pozwól mi wrócić do mojej wsi i do moich rodziców.
Zaskoczony zapytał:
– Dlaczego chcesz odejść? Przecież Anglicy są ciągle jeszcze we Francji.
– Są, ale odejdą. Czy jestem, czy mnie nie ma – tak się stanie. Musi się tak stać. Odzyskasz, najjaśniejszy panie, całe swoje dziedzictwo, które ci się należy. Ale ja ci już nie jestem potrzebna... Pozwól mi odjechać...
Karol jednak kategorycznie odrzucił jej prośbę:
– Nie, nie, nie możesz odejść. Nie zgadzam się na to. Należy ci się nagroda za to, co uczyniłaś. Poleciłem nadać tobie i całej twej rodzinie szlachectwo. Prefekt naszego dworu przygotował dla was herb. Będzie przedstawiał miecz obrócony ostrzem ku górze, a na nim zawieszoną koronę. Pokażę ci rysunek, na pewno bardzo ci się spodoba... Także postanowiłem, że wieś Domremy będzie po wieczne czasy zwolniona od płacenia danin i podatków. Chyba jesteś zadowolona?
Bez słowa uklękła i pocałowała dłoń królewską. A jednak wróciła do króla tak samo milcząca i smutna. Jej bracia za to szaleli z radości. Natychmiast sprawili sobie tarcze z nadanym rodzinie herbem. Ona herbu używała nigdy. Pozostała przy swym sztandarze i proporczyku, z jakimi wyruszyła pod Orlean.
Król – chociaż nie zgodził się na jej odjazd z księciem d’Alencon – nie pozwolił jej także oddalić się od siebie. Codziennie ktoś z dworu zjawiał się u Joanny. Bez przerwy była obsypywana nowymi prezentami. Pieniądze, które jej dawał król, rozdawała ubogim, piękne szaty, jakie otrzymywała, ofiarowywała kobietom, u których mieszkała.
Po paru dniach pobytu w Senlis wyszedł rozkaz, aby wojsko udało się do Gien. Oznaczało to ostateczny koniec tegorocznej kampanii. Król wyjechał do Sellesen-Berry, gdzie miał się spotkać z żoną. Joannie polecił udać się do Bourges. Miała tam mieszkać w pałacu, otoczona przepychem.
W Senlis pozostali jednak La Tremoille i arcybiskup Regnault. Chodziły pogłoski, że będą w mieście czekali na posłów od księcia Filipa.
Opuszczaliśmy miasto rankiem. Szła jesień. Dzień był słoneczny, ale chłodny. Wiatr strącał złote i czerwone liście i słał nimi drogę, po której miękko, niby po dywanie, stąpały konie. Joanna jechała na przedzie z przymkniętymi oczami, zanurzona w myślach. Może modliła się? Zaraz za bramą minęliśmy się z wspaniałym pocztem, który wjeżdżał do miasta. Na czele postrojonych dworaków i służby jechał człowiek niski, krępy, czerwony na twarzy. Na ramionach miał płaszcz podbijany futrem, na piersiach złoty łańcuch, a na nim zawieszony krzyż z wprawionymi weń drogocennymi kamieniami, które połyskiwały w słońcu. U boku miecz w kosztownej pochwie. Mijając nas, spod czepca, jaki miał na głowie, i spod strzępiastych brwi patrzył przenikliwie na Joannę. Ona domyślając się, że ma przed sobą biskupa, zatrzymała konia i skłoniła głowę. Była zawsze pełna szacunku wobec dygnitarzy Kościoła. Biskup jednak nie odpowiedział na jej ukłon. Przejechał nie kiwnąwszy nawet głową.
Zatrzymałem się przy jadącym na końcu biskupiego pocztu giermku i zapytałem, kim jest wjeżdżający do miasta dostojnik. Odpowiedział, że to biskup Beauvais, Piotr Cauchon. Domyśliłem się, że musi być jednym z przedstawicieli księcia Filipa, i przyjechał na rozmowy z kanclerzem i szambelanem.
W Bourges Joanna zamieszkała u Małgorzaty La Touroulde, żony dostawcy królewskiego. Rano chodziła na mszę, a potem odwiedzała rożnych biedaków, wśród których rozdzielała pieniądze otrzymane ostatnio od króla. To do Bourges przyszła wiadomość, że Luxembourg, biskup Therouanne, któremu Bedford zlecił dowództwo Paryża, wysłał do Saint Jenis oddział żołnierzy, aby zabrali złożoną przy grobie świętego zbroję Joanny. Przy okazji żołnierze ograbili opactwo, nie przepuszczając nawet grobom królewskim. Wiadomość o tym przygnębiła Joannę. Robiła jednak wysiłki, aby przewalczyć smutek. Starania o to, aby nie dać się opanować żalowi i goryczy widać było nieustannie w jej postępowaniu. Usiłowała się nawet śmiać i żartować. Ale wyraz jej ściemniałych oczu przeczył wesołym słowom.
Jesień ogarnęła świat. Po dniach wyzłoconych słońcem, odbitym w pożółkłych liściach niby w niezliczonych lusterkach, przyszły dni deszczowe zamglone, szarpane wiatrem, który strącał kasztany, a one padając, pękały niby pociski armatnie. Zaczęły się długie wieczory. Przy kominku w domu w którym mieszkała Joanna, zbierały się kobiety. Szyły wspólnie lub przędły i prowadziły nie kończące się rozmowy. Czasami słuchano pieśni wędrownego trubadura, czasami opowiadań przygodnego pielgrzyma, który wrócił albo z Compostelli, albo z Wilsnaku, albo z Maria-Zell, gdzie król węgierski, wyruszając na wojnę z niewiernymi, założył świątynię ku czci Matki Bożej. Był raz nawet taki, który zawędrował aż do królestwa polskiego i tam odwiedził mały erem na otoczonej lasami górze, w którym znajdował się cudami niezwykłymi wsławiony obraz Maryi.
Joanna słuchała chętnie tych opowieści. Starała się cierpliwie godzić z życiem, jakie obecnie wiodła. Ale czułem, że tęskni za przestrzenią, za obozem, za marszami, za wojennymi naradami, za wojną. Tamto życie stało się jej prawdziwym życiem.
Nieoczekiwanie pewnego dnia przyszła wiadomość, że gotuje się wojenna wyprawa na miasteczko Saint-Pierre-le-Minustier nad Loarą. Błąkający się oddział angielski zajął miasto i król – choć niechętnie – decydował się na wyprawę wojenną. Wydał polecenie, aby miasto Anglikom odebrać.
Wojska najemne zostały rozpuszczone i odeszły. La Hire, Poton i inni wojowali gdzieś na własną rękę. Przy królu pozostała tylko niewielka armia, której dowództwo powierzone zostało Albertowi hrabiemu Dreux. Albert napisał do Joanny, aby przybyła, a ona natychmiast zebrała nas i wyruszyliśmy.
Był już listopad, gdy nasza armia dotarła od północy do Saint-Pierre i stanęła pod murami. Miasteczko było małe, ale posiadało mocne fortyfikacje. Z miejsca przystąpiono do szturmu. Joanna po swojemu biegła na czele atakujących.
Towarzyszyłem jej pod same mury, kiedy nagle otrzymałem postrzał z kuszy. Pocisk zranił mnie w stopę. Upadłem i nie mogłem powstać. Joanna poleciła, aby mnie zabrano na tyły i opatrzono. Sama dalej prowadziła natarcie.
Po opatrunku siedziałem na pęku faszyny i patrzyłem na toczącą się bitwę. Po chwili uświadomiłem sobie, że nasze natarcie załamuje się. Zobaczyłem, jak nasi cofają się, a nawet uciekają na drugą stronę fosy.
Wśród cofających się nie dostrzegłem Joanny. To mnie zaniepokoiło. Kazałem sobie podać konia i posadzić się na siodle. Podjechałem pod mury. Znalazłem Joannę otoczoną zaledwie czterema żołnierzami, na próżno usiłującą powstrzymać uciekających i zachęcić, by powrócili do natarcia. Przerażony zawołałem:
– Joanno! Wycofaj się! Grozi ci niebezpieczeństwo! Jesteś sama! Spojrzała na mnie wzrokiem, który wydał mi się nieprzytomny.
– Nie jestem sama! – odkrzyknęła. – Jest ze mną pięćdziesiąt tysięcy ludzi i nie odejdę, aż zdobędę miasto!
Potem podbiegła do mnie.
– Jedź i sprowadź pomoc! Niech wszyscy wrócą! Trzeba ludzi! Drabin! Spiesz się! Za chwilę będziemy ich mieli!
Nie ustąpiła spod murów. W końcu udało się zmusić żołnierzy do powrotu do walki. Po godzinie miasto zostało zdobyte.
Ale żądni zdobyczy zwycięzcy rzucili się, by rabować. Wdarli się także do kościoła. Zrywano wota, wyciągano naczynia kościelne, wysypano na ziemię komunikanty. Wezwana przez księży Joanna nadjechała cwałem. Z mieczem w ręku wypędziła rabujących z kościoła, zmusiła ich groźną postawą, by zwrócili zrabowane przedmioty.
Wykorzystując odniesiony sukces Joanna zażądała, aby wojsko natychmiast po zwycięstwie wyruszyło na północ. Porwany jej słowami hrabia Dreux był prawie gotów ruszyć na Paryż. Ale rada królewska nie dała na to zgody. Zamiast Paryża obiecano wojsku wyprawę na La Charite.
Tymczasem nadszedł grudzień. Zimne deszcze padały ciągle, często przechodząc w śnieg. Wojsko nie było przygotowane do wojowania zimą. Nie miało odzieży, nie miało żywności. Zabrakło mu także zapału. Niechętnie ściągnięto pod mury miasta, którego bronił Gressart, uszlachcony przez króla angielskiego murarz, znany ze swych podstępów wojennych.
Z dnia na dzień odkładano szturm. Czekano na lepszą pogodę. Do naszego obozu pod murami La Charite przybył pewnego dnia brat Ryszard. Prowadził ze sobą i teraz gromadę kobiet, które czciły go jak świętego. W tym gronie znajdowała się niejaka Katarzyna La Rochelle. Kobieta porzuciła dom, męża i dzieci, aby obnosić się po kraju ze swym jasnowidztwem. Twierdziła, że potrafi zobaczyć ukryte skarby oraz umie wieścić przyszłość. W Joannie Katarzyna nie wzbudziła zaufania. Zaproponowała jasnowidzącej, aby pomogła wojsku w zdobyciu La Charite. Katarzyna jednak odpowiedziała, że zrobić tego nie może, gdyż jest zbyt zimno. Usłyszawszy to Joanna wzruszyła ramionami i poradziła bratu Ryszardowi, aby odesłał kobietę do jej męża i do dzieci. Po paru dniach Katarzyna zniknęła – jak się potem okazało przeniosła się ze swymi umiejętnościami do Anglików. Goddoni oprowadzali ją po Paryżu, gdzie wieściła ich zwycięstwo.
Szturmu ostatecznie wcale nie przypuszczono. Robiło się coraz zimniej i coraz głodniej, gdyż Gressart ogołocił okolicę z żywności. Rozpuścił także wieści o tym, że studnie w okolicznych wsiach są zatrute. Zapadła decyzja odwrotu. Joanna nie sprzeciwiała się. Z tak zdemoralizowanym wojskiem nawet ona nie zdolna była nic uczynić. Zresztą zdobycie La Charite niczego by nie zmieniło w losach wojny. To na północy między Paryżem, Reims i Compiegne mogło się zdecydować, do kogo będzie należała Francja.
W grudniu przyszły nagle ostre zimna. Spadł śnieg, suchy, pędzony wiatrem. Układał się białymi smugami w zmrożonych skibach.
Układy w Senlis zakończyły się podpisaniem sekretnego traktatu. Nie wolno było rozgłaszać o tym, co zostało ułożone, ale plotki kursowały i rozprzestrzeniały wiadomość, że król dla udobruchania księcia Filipa zgodził się na zrezygnowanie z prób zdobycia Paryża. Wieści te dochodziły do Joanny i choć pracowała nad tym, by przezwyciężyć ogarniający ją smutek, nie trudno było dostrzec, że nie przychodzi jej to łatwo.
Zjawiła się jednak pociecha. Mieszczanie orleańscy napisali do Joanny list zapraszający ją na święta Bożego Narodzenia. Przyjęła to zaproszenie z radością. Kochała ludzi w Orleanie i tak bardzo potrzebowała znaleźć się w kole przyjaciół. Była teraz bardzo samotna. Bracia wyjechali, zostaliśmy przy niej tylko brat Pasquerel, Muguet i ja. Dla ludzi należących do królewskiego dworu nie czuła sympatii, nie mogła znieść panujących wśród nich intryg.
Król nie sprzeciwił się temu wyjazdowi. Jego rada uznała, że Joanna pozbawiona żołnierzy nigdzie się nie wyprawi samowolnie. Pojechaliśmy małym pocztem liczącym tylko kilkadziesiąt koni. Miasto czekało na Joannę. Wjeżdżała w jego mury wśród bicia dzwonów. Na ulicach zebrały się tłumy. Jechała wśród nich promiennie uśmiechnięta. Przeżywała na nowo tamte majowe dni. Nie było kwiatów, którymi wtedy była obrzucana, ale stała straż cechowa z pochodniami, mieszczanie ubrani byli kolorowo, powiewały chorągwie bractw. Kobiety podawały Joannie dzieci, a ona je ściskała, całowała, sadzała przed sobą na przednim łęku. Ale kiedy wyciągnęły się do niej dłonie ze szkaplerzami i rozległy się głosy, aby je pobłogosławiła, odpowiedziała na to takim samym śmiechem, jakim zawsze odrzucała śmieszące ją propozycje.
– Same je pobłogosławcie – mówiła. – Będą tak samo dobre, jak gdybym ja je dotknęła.
Jak poprzednio zamieszkała u Boucherów i sypiała razem z ich córką Charlottą. W domu czyniono przygotowania do nadchodzących świąt. Joanna z zapałem przyłączyła się do prac domowych. Wydawała się uszczęśliwiona mogąc – włożywszy kobiecą odzież – zajmować się porządkami, pieczeniem ciast i mięsiw. Ludzie przychodzili do domu Bouchera, by popatrzyć na zdobywczynię Wieżyczek, jak próbuje ciasta zaostrzonym patyczkiem, lub jak stojąc na stołku z głową owiniętą chustką ściera kurze z belek podpierających strop.
Bratu Pasquerelowi przyszedł do głowy pomysł, aby urządzić szopkę na wzór tamtej, jaką niegdyś ich założyciel uczynił w Greccio. Joanna zapaliła się do tego pomysłu. Udała się do biskupa i uprosiła go, aby zezwolił na urządzenie szopki w kaplicy w katedrze. Wspólnie z gromadą zakonników, którzy przyszli z franciszkańskiego klasztoru pracowała nad jej przygotowaniem. Sama uszyła koszulkę dla figurki małego Jezusa. Sprowadzała dzieci i uczyła je śpiewania kolęd. Nauczyła się ich wiele od matki.
Wieczór wigilijny zrobił się suchy i mroźny. Wcześnie nad miastem zapaliły się gwiazdy. Przez mroczne ulice ruszyła do katedry procesja dzieci, kobiet i zakonników. Joanna szła między dziećmi z zapaloną świecą w ręku. W kaplicy w żłóbku na słomie czekał na nich Jezus. Obok żłobu stały wół i osioł. O północy rozpoczęła się msza. Ewangelię zaśpiewał brat Pasquerel: „Exiit edictum a Caesare Augusto ut describeretur universis orbis...” Potem inny zakonnik wygłosił kazanie. Opowiadał o tym, jak zimą, równie ostrą i dokuczliwą jak ta, która przyszła tego roku, urodził się Pan Nieba. Przyszedł na świat nie w pałacu, nie wśród wygód, ale w ubogiej, zimnej stajni między zwierzętami. Wszystkiego mu brakło. Ale uczynił tak dlatego, że bardzo kocha ludzi i Swoimi cierpieniami od pierwszej już chwili Swego pobytu na ziemi pragnął nas wyzwolić z niewoli grzechu. Czym potrafimy odpowiedzieć na Jego miłość? Czym zdołamy się wypłacić za tak wielką łaskawość? Czy nie powinniśmy Mu złożyć u stóp każdą naszą troskę, każdy nasz niepokój, każdy nasz ból...?
Patrzyłem na Joannę słuchającą tych słów i widziałem jak jej wzrok utkwiony był przez cały czas w postaci Jezusa. Jej usta poruszały się bezgłośnie. Wydawało się, jakby coś mówiła cicho. Po kazaniu uklękła i dotknęła wargami małych stóp. Przypomniało mi się, jak opowiadał brat Pasquerel, że gdy święty Franciszek po raz pierwszy urządził szopkę i pochylił się nad wyrzeźbioną figurką, byli tacy, którym wydało się, że widzieli, jak Dzieciątko otworzyło oczki, zatrzepotało rączkami i uśmiechnęło się do świętego...
Święta minęły, ale Joanna pozostała dalej w Orleanie. W dzień święta rzęch Króli obchodziła urodziny – skończyła właśnie siedemnaście lat.
Król przysłał jej życzenia oraz w prezencie kiesę złotych monet. Namówiona do tego przez Bouchera kupiła od kanoników kapitulnych dom, aby móc zawsze przyjeżdżać do Orleanu. Choć o to nie zabiegała, pieniędzy miała dużo. Utrzymywała dwanaście koni w tym pięć wierzchowców bojowych. I sama je objeżdżała codziennie i nam obu z Muguetem polecała to robić. A jednocześnie nie szczędziła datków ubogim.
Pierronne, która przez ostatnie miesiące towarzyszyła wszędzie Joannie, odeszła teraz, by odszukać brata Ryszarda. Zakonnik wciąż kręcił się w okolicach Paryża. Podobno Pierronne ukazywał się Pan Jezus i mówił jej pewne tajemnicze rzeczy, które odkrywała jedynie Joannie. Być może dziewczyna otrzymała od Niego jakieś polecenie, gdyż Joanna – choć bardzo przywiązała się do Bretonki – nie sprzeciwiała się jej odejściu.
Minął styczeń, mijał luty, a my wciąż pozostawaliśmy w Orleanie. Dotychczas wydawało się, że Joanna nie zdolna jest wysiedzieć na miejscu: ledwie gdzieś przyjechała, już zbierała się, aby jechać dalej. Teraz tak, jakby nie mogła się zdecydować na wyjazd. W lutym minął rok od czasu jej wyjazdu z Vaucouleurs. Wtedy – wspominała – było zimno, śnieg leżał na polach, rzeki i rzeczki były ścięte lodem. W Orleanie wraz z końcem stycznia skończyła się zima. Luty przyniósł wczesną wiosnę. Na polach nie było ani płatka śniegu, dął ciepły wiatr, a blade słońce ślizgało się po okopconych murach Wieżyczek. Joanna chodziła codziennie przez most do tych ruin. Stała długie chwile przy ostatnim przęśle i patrzyła w wodę Loary. Może wspominała – a może się modliła? Odwiedzała groby tych, którzy zginęli wtedy w walce. Zabici mieszczanie oraz żołnierze księcia Dunois leżeli na cmentarzu, ale Anglicy byli pogrzebani w sąsiedztwie spalonego klasztoru augustianów. Modliła się na grobach jednych i drugich. Grobu Glasdale’a nie było. Przyjechało poselstwo i zabrało jego wyłowione z rzeki ciało do Anglii.
Joanna wiele razy wypytywała o Metza. Bardzo polubiła młodego rycerza. Wiele razy powtarzała, że do żadnego człowieka nie czuła tak wielkiego zaufania, jak właśnie do niego. Metz leczył się dość długo w Orleanie, ale gdy nabrał sił pojechał wydobrzeć w swoje strony. Pozostawił wiadomość, że wróci, gdy tylko poczuje się dość silny. Marzył o przyłączeniu się znowu do pocztu Joanny. Ale nie wrócił dotąd i nie było od niego żadnych wieści.
Nadszedł czas wielkiego postu. Spokój, w jakim żyła w ostatnich miesiącach, nagle się skończył. Może to się łączyło z odejściem Pierronne? Znowu widać było, że miota nią niepokój i nadchodzi smutek, z którym z trudem walczy. Długie kwadranse spędzała w kościele, gorliwie opiekowała się ubogimi, ale już nie zajmowała się z takim upodobaniem zajęciami domowymi. Za to wyjeżdżała konno na coraz dłuższe przejażdżki. Powróciła do ćwiczeń kopią i mieczem.
I nagle pewnego dnia przyszedł list od mieszkańców Reims...
Ów układ jesienny zawarty w Senlis nie tylko zawierał rezygnację króla wyprawy na Paryż. Jak się okazało Filip zażądał przez swoich przedstawicieli oddania mu miasta Compiegne. Na tym mieście zależało mu szczególnie leżało bowiem na styku posiadłości burgundzkich i ziem okupowanych przez Anglików. Przez Compiegne, jak przez most, miał najbliższe połączenie. Dlaczego król zgodził się na tak niekorzystne dla siebie ustępstwo? Niewątpliwie jeszcze raz dwaj jego doradcy przekonali go, że ustępując w tej sprawie Filipowi, skłoni do odstąpienia Anglików – choć wszystko przemawiało za tym, że skutek będzie wręcz odwrotny.
Ale Compiegne stanęło okoniem. Nie chciało należeć do księcia Burgundii. Pragnęło pozostać miastem królewskim. Kapitan Compiegne, Wilhelm Flavy, prawdopodobnie wykonując polecenie kanclerza namawiał mieszkańców, by zgodzili się na układ. Oni jednak odmówili. Szukając dla siebie pomocy postanowili się zwrócić do Joanny, z którą od czasu jej pobytu w mieście zawarli przyjaźń. Nie napisali jednak wprost do niej, ale porozumieli się z Reims – przekonani, że obu miastom grozić może ten sam los – zaś mieszkańcy Reims posłali gońców do Orleanu.
List sprawił na Joannie niezwykłe wrażenie. Poczuła się jak rumak bojowy połaskotany ostrogą. Wróciła od razu jej dawna energia. Oświadczyła, że jedziemy do króla, który przebywał w Sully. Do mieszkańców Reims i Compiegne kazała napisać:
„Drogim i kochanym, których bardzo pragnę zobaczyć. Joanna Dziewica otrzymała wasz list, w którym piszecie, że obawiacie się napadu Burgundczyków. Ale ja wam piszę: nie lękajcie się. Zamknijcie tylko bramy i nie puszczajcie wrogów. Ja niedługo przyjadę i uwolnię was od każdego niebezpieczeństwa. Bądźcie tylko zawsze wierni Bogu i królowi.”
Opuszczaliśmy Orlean 3 marca. Cała ludność wyległa na ulice, aby pożegnać Joannę. Żegnano ją bez smutku, gdyż wszyscy oczekiwali, że niedługo powróci, zwłaszcza gdy miała teraz w mieście własny dom. Ale sama Joanna była smutna. Całowała znajome kobiety, przyciskała do piersi dzieci. Prosiła, aby o niej nie zapomniano, aby pisano do niej, aby się za nią modlono. Po wyjeździe wiele razy oglądała się za siebie, póki mogła zobaczyć w dali mury miasta.
W Sully spotkała się z królem. O tej rozmowie opowiadali mi dworacy.
Król powitał serdecznie Joannę, ucałował ją w oba policzki. Mówił, że cieszy się widząc ją zdrową i wypoczętą. Wypytywał, co robiła w Orleanie.
Klasnął na służbę, a ta przyniosła przygotowany dla Joanny piękny, wisty płaszcz bez rękawów, rozcięty po bokach, który się nakładało na zbroję. Podziękowała za ten cenny dar. Spokojnie i cierpliwie wysłuchała wszystkiego, co król chciał jej powiedzieć, i dopiero gdy skończył, rzekła:
– Trzeba ratować Compiegne, dostojny panie królu.
Zapanowała cisza. Karol coś rysował na dywanie końcem laski.
– Dlaczego sądzisz, że zagraża miastu niebezpieczeństwo? – zapytał nie podnosząc głowy. – Nic o tym nie wiem.
– Ale ja wiem, bo mieszczanie do mnie pisali. Burgundczycy chcą zająć Compiegne. A to dobre miasto, panie królu. Wierne miasto. Poznałam ludzi tamtejszych, chcą należeć do królestwa. Do ciebie, dostojny panie.
Podniósł głowę, ale nie patrzył na Joannę, tylko gdzieś w przestrzeń.
– Moja droga – rzekł – królestwo to parowie, książęta, którzy swemu władcy składają winny hołd. Ich wierność stanowi o sile królestwa...
Potrząsnęła głową. Aż do czasu wrześniowej wyprawy na Paryż kazała sobie po żołniersku golić głowę, zostawiając tylko nad czołem kępkę włosów. Ale przez zimę pozwoliła włosom odrosnąć. Były piękne, barwy starego złota. Nosiła je przycięte nad czołem niby włosy pazia.
– Siłę królestwa – powiedziała – tworzą także ludzie prości, nieuczeni, ale kochający ciebie, panie królu. Ludzie, którzy wierzą, że to twój święty przodek, król Ludwik, uprosił naszego Pana, aby tobie było powierzone zwierzchnictwo nad sprawiedliwością i zachowanie prawdy w królestwie, tak jak tobie przekazany został dar leczenia skrofułów. Tak ma być, gdyż Pan Niebios chce Francji...
Karol drgnął. Wydawać się mogło, że pragnie coś powiedzieć, ale zaledwie otworzył usta, zamknął je. Zmarszczył brwi.
– Joanno – rzekł. – Jesteś dzielną dziewczyną, uczyniłaś dla mnie wiele. Wierzę, że to sam Bóg użył ciebie, abyś przyszła z pomocą królestwu. Ale nie próbuj własnym rozumem przeciwstawiać się rozumowi ludzi uczonych i doświadczonych. Powtarzam ci: nikt nie zagraża Compiegne... Gdyby takie niebezpieczeństwo istniało, kapitan Flavy, który jest wiernym moim rycerzem, doniósłby mi o tym.
– Słyszałam, że Flavy namawiał mieszczan, aby się oddali pod opiekę księcia Burgundii.
– To niemożliwe! Powtarzasz nieprawdziwe pogłoski.
– W takim razie pozwól dostojny panie, że pojadę do Compiegne i przekonam się, że naprawdę miastu nic nie grozi.
Niechętnie wzruszył ramionami.
– Po co masz jechać? To niepotrzebne. Lepiej zostań tu, przy mnie. Królowa matka i moja małżonka chcą z tobą rozmawiać. Nadchodzą święta, zjadą książęta i rycerze. Odbywać się będą turnieje i zabawy...
– Nie czas, dostojny panie, na zabawy. Pozwól mi jechać do Compiegne.
– Upierasz się – rozłożył ręce. – Nie wiem, o co ci chodzi... Czy to twoje Święte chcą, abyś jechała?
– Tak.
– Wiem, że nie dawały ci nigdy złych rad... Ale, doprawdy... Gdybym ci nawet zezwolił – z kim pojedziesz? Wiesz, że nie mam wojska.
– Jest w Lagny trochę żołnierzy najemnych. Także w okolicach Senlis kręcą się La Hire i Chabannes...
– Najemni nie pójdą z tobą, jeżeli im nie zapłacisz. A ja, wiesz o tym... – wymownym gestem dał znak, jak bardzo jest znowu bez pieniędzy.
– Pójdą, panie królu – zapewniła – i nie będą się dopominali żołdu. Ruszymy pod Compiegne, zabezpieczymy miasto. A gdyby się dało, dążymy do Paryża. Wiem, że w mieście szykuje się powstanie przeciwko Burgundczykom...
Uderzył laską w ziemię.
– Wylazło szydło z worka! Od razu się tego obawiałem. Mówisz o Compiegne, a myślisz o Paryżu!
– Czy to źle, panie królu? Przecież to twoja stolica.
– Na zdobycie Paryża nie mamy sił. Ani nie jest na to pora...
– Jednak jesienią pozwoliłeś mi, panie królu, zdobywać miasto.
– Pozwoliłem i sama widzisz, że nic z tego nie wyszło.
– Gdyby wielebny arcybiskup nie kazał odstąpić...
– Pan arcybiskup spełnił tylko moje życzenie. Zostałaś zresztą ranna...
– Gdybyśmy jednak jeszcze raz uderzyli, miasto byłoby twoje, panie. Znowu zapanowało długie milczenie. Król powrócił do rysowania laską jakichś hieroglifów.
– Ostatecznie – zaczął – jedź, jeśli tak bardzo tego chcesz. Ale stawiam warunek. W Senlis bawi pan arcybiskup. Musisz się z nim zobaczyć. Dam ci do niego list. Nie podejmuj żadnego działania bez jego zgody. Możesz postraszyć Anglików, jeśli się tam kręcą. Wszystko jednak w porozumieniu z arcybiskupem. – Podniósł palec w górę. – Nawet rada Świętych powinna być poddana ocenie Kościoła... Więc jedź i wracaj szczęśliwie. Radzi cię zobaczymy znowu.
Joanna wstała z zydla, na którym siedziała. Osunęła się na kolana, z szacunkiem ucałowała dłoń królewską.
– Bądź zdrów i szczęśliwy, panie królu – powiedziała. – Panuj długo nad królestwem, które ci Pan Nieba powierzył. Panuj tak, by zawsze dzieła Boże dokonywały się przez Francję. Nie zapomnij proszę o Joannie Dziewicy, która do końca chce tobie służyć.
– Nie zapomnę o tobie, Joanno – zapewnił i położył obie dłonie na jej czole, jak kładł je na czołach ludzi chorych na skrofuły. – Rozstajemy się na krótko. Chcę, abyś szybko wróciła.
– Boże rozkazy są pierwsze – powiedziała.
Może już wtedy przeczuła, że nie zobaczy więcej króla.
Wyszła z komnaty odprowadzona przez mistrza dworu. Król siedział pogrążony w myślach. W końcu uderzył się dłonią w kolano i powiedział do otaczających go dworzan:
– Poczciwa dziewczyna... Ale zanudza swoimi pomysłami. Niech sobie jedzie!
Z naszym pocztem i oddziałem kilkudziesięciu żołnierzy, którzy ofiarowali się służyć bez żołdu, wyruszyliśmy do Gien, a potem jak strzelił na północ. W Montargis dołączyło do nas znowu trochę wojska. Razem jednak nie było tego wiele i trzeba było unikać spotkania z oddziałami angielskimi, jakie kręciły się między Loarą a Sekwaną. Nocą, prowadzeni przez przewodników, przeprawiliśmy się przez niebezpieczne trzęsawiska Gatinais. Za Fontainebleau zanurzyliśmy się w gęste lasy i nimi skrycie dotarliśmy do Sekwany koło Mericy. Omijając Melun, gdzie jak nas ostrzeżono stał silny garnizon burgundzki pod wodzą Jana Luxembourga, brata biskupa, dotarliśmy w końcu do Lagny. Jeszcze przed znalezieniem się w mieście napotkaliśmy oddział Potona de Xaintraillex oraz włoskiego najemnika Bartłomieja Baretty. Wspólnie uderzyliśmy na napotkany oddział angielsko-burgundzki i całkowicie go zniszczyliśmy. W tej bitwie Joanna zdobyła znowu miecz. Był wprawdzie mniej cenny niż tamten, zdobyty pod murami Paryża, a potem złożony na grobie świętego Dionizego – odpowiadał jednak jej ręce i – jak mówiła żartując – „nadawał się świetnie i do uderzeń w walce, i do okładania płazem”.
W Lagny znajdowały się siły rozmaitych kondotierów: La Hire’y, Chabannes’a, Lore’go, Foucaulta oraz Kennedy’ego dowodzącego oddziałem szkockim. Wraz z przybyciem Joanny, Potona i Baretty powstała wcale niemała armia. Zebrani wodzowie od razu wysunęli projekt podjęcia jakiejś poważniejszej akcji. Ale Joanna, pamiętna na zlecenie królewskie, nie chciała niczego podejmować bez zobaczenia się z arcybiskupem.
To w Lagny zdarzyło się to niezwykłe wydarzenie...
W mieście umarło dziecko. Było urodzone dopiero przed trzema dniami i od pierwszej chwili po urodzeniu nie dawało znaku życia. Rodzice nie zdążyli je ochrzcić, popadli więc w rozpacz na myśl, iż ukochana ich córeczka pozbawiona została prawa ujrzenia swego Stwórcy. Jak w każdej rozpaczliwej sprawie szukano pomocy u Matki Bożej. Zaniesiono małego trupka i złożono na ołtarzu Najświętszej Panny w kościele Świętego Piotra. Zebrani ludzie modlili się chórem, aby dziecko dało choćby najsłabszy znak życia, co by pozwoliło księdzu nałożyć na nie święte oleje. Wezwano także Joannę, a ona zjawiła się i przyłączyła się do modlących kobiet. Poszedłem za nią i widziałem, co się stało. Dziecko leżało na ołtarzu i musiało już być naprawdę nieżywe, gdyż całe było czarne. Kobiety jednak nie przestawały powtarzać: Zdrowaś Maryjo.
Nagle zobaczyłem, że dziecko drgnęło i otworzyło buzię. Kobiety zerwały się z krzykiem z klęczek. Jedna pobiegła po księdza, który pośpiesznie przyszedł i dopełnił chrztu. Kiedy już dziecko zostało ochrzczone na nowo przestało się ruszać. Było martwe, ale wolno je było pochować w poświęcanej ziemi.
Nazajutrz mówiło się w całym Lagny, że był to cud sprawiony przez Joannę. Tłum kobiet zbiegł się przed domem, w którym mieszkała. Szły i kwiatami i świecami wznosząc okrzyki ku jej czci i nazywając świętą. Wyszła przed dom rozgniewana:
– Jeśli stał się cud, podziękujcie za niego Matce Bożej. Tylko Ona mogła go sprawić. Pójdę i ja z wami, aby Jej podziękować. Ale mnie nie nachodźcie. Ja żadnego cudu nie zrobiłam. Jestem taka sama jak każda z was. A jeśli sobie nie pójdziecie – tupnęła nogą – każę żołnierzom was przepędzić!
Wysłany do arcybiskupa poseł ciągle nie wracał. A tymczasem nadchodził Wielki Tydzień. Joanna powiedziała nam, że nie chce na te dni pozostawać w Lagny w hałaśliwym towarzystwie wodzów oddziałów najemnych i ich żołnierzy, a także otoczona ludźmi, którzy oczekiwali od niej cudów. Pragnęła ciszy i skupienia. Zabrała swój poczet i udała się do Melun.
W Melun przebywali jeszcze niedawno Burgundczycy pod wodzą Luxembourga. Opuścili jednak miasto.
Ten wyjazd nie przywrócił Joannie dawnej pogody i wesołości. Były wprawdzie chwile, że wydawała się znowu taka jak dawniej. Ale potem stawała się na nowo zamyślona i pełna melancholii. Zawsze dużo się modliła, teraz jednak spędzała na modlitwie całe godziny. Mówiły mi także kobiety, które dzieliły z nią łożnicę, że wstaje w nocy, modli się, zdaje się z kimś rozmawiać. Zdarza się to najczęściej w nocy z czwartku na piątek.
Do Melun jechała milcząca. Jeżeli z kim zamieniła kilka słów, to tylko z bratem Pasquerelem. Coś mu zwierzała szeptem. Było w jej zachowaniu jakby niecierpliwe oczekiwanie na coś, czego bardzo pragnęła, a jednocześnie czego się bardzo obawiała.
Wjechaliśmy do miasta w Niedzielę Palmową. Jak zwykle wszyscy mieszkańcy wylegli na ulice dla zobaczenia Joanny. Nie było to jednak serdeczne powitanie jak w Orleanie. W Melun nikt jej nie znał, nikt jej nic nie zawdzięczał. Tłumy sprowadziła przede wszystkim ciekawość i chęć zobaczenia kogoś, o kim Anglicy i Burgundczycy rozgłaszali, że jest niesytą i czarownicą. Z ciekawością łączyło się trochę lęku, wjeżdżała bowiem wśród żołnierzy i nikt nie wiedział, czy jej śladem nie przybędą do Melun królewscy najemnicy, nie mniej ciężcy dla cywilnej ludności, jak dotychczas okupanci. Wzrok Joanny ślizgał się po twarzach witających ją ludzi.
Może chciała zobaczyć na nich coś więcej niż ciekawość i usłużną gorliwość? Powiedziała gorzko:
– Witają mnie jak Pana Jezusa, gdy wjeżdżał na osiołku do Jerozolimy. Musiała mieć świeżo w pamięci ten obraz. Pasquerel czytał jej codziennie urywki Ewangelii, a także opowiadał o Ziemi Świętej, dokąd przed kilku laty pielgrzymował. Słuchałem nieraz tych opowiadań.
– Sułtan niewiernych – mówił Pasquerel – pozwolił małym braciom opiekować się Grobem Zbawiciela. Ale znoszą wiele prześladowań i naigrawań. Saracenowie przechwalają się, że jak zdobyli Ziemię Świętą, tak zdobędą niedługo całe chrześcijaństwo. Czcigodne miasto cesarzy greckich jest ze wszystkich stron otoczone. Turcy wdzierają się na ziemie chrześcijańskie. Jeszcze nie tak dawno zadali straszną klęskę wojskom króla węgierskiego. Wielu rycerzy chrześcijańskich znalazło się w ich niewoli. Wtedy to dziad szambelana La Tremoille wpadł w ręce tureckie i musiał kilka miesięcy spędzić uwięziony, zanim dostarczono Turkom okup. Podobnie było z ojcem księcia Filipa.
Joanna słuchała tego ze zgrozą. Jakżeż byłaby przerażona, gdyby wiedziała, co się stało później! Jak zginął w walce z niewiernymi król Polski i Węgier, i jak zdobyty został Konstantynopol, a jego kościoły i święte pamiątki uległy zbezczeszczeniu!
– Gdy zwyciężę Anglików – powiedziała zamyślona – napiszę do cesarza. Niech pogodzi wszystkich chrześcijan i ruszy na ich czele na niewiernych... Muszę to zrobić koniecznie...
Cały Wielki Tydzień Joanna poświęciła na modlitwę. Rankami chodziła do kościoła, a wieczorami zbierała nas wszystkich i kazała Pasquerelowi i innym księżom mówić nam o Męce Pańskiej.
Było to w Wielką Środę, gdy Pasquerel opowiadał o tym, jak poganie przyszli do Pana Jezusa, aby Mu się pokłonić, a Pan Jezus powiedział, że już nadchodzi godzina, aby ziarno pszeniczne umarło w ziemi, bo tylko wtedy wyrośnie w kłos. Joanna słuchała tych słów z twarzą ukrytą w dłoniach. Po jej poruszającej się prędko piersi poznałem, że płacze. Ale kiedy Pasquerel przypomniał, jak Pan Jezus rzekł, że kto kocha swoje życie, straci je, ale kto chce Jemu służyć, winien iść za Nim na mękę – odsunęła palce od twarzy. Miała policzki czerwone i wilgotne od łez, brwi mocno ściągnięte, a na twarzy taki wyraz, jaki miała wtedy pod murami Paryża, gdy wbrew wszystkim nie chciała ustąpić z pola walki.
Następnego dnia w Wielki Czwartek słuchaliśmy o tym, jak Pan Jezus modlił się w ogrodzie Oliwnym i tak się męczył, że aż krew zmieszała się z Jego potem. Prosił apostołów, aby czuwali razem z Nim, oni jednak ciągle na nowo zasypiali.
Gdy Pasquerel skończył mówić, zapadła cisza i trwała długo. Pierwsza odezwała się Joanna. Powiedziała:
– Oni nie dlatego ciągle zasypiali, że się im chciało spać. Oni chcieli zasnąć, aby zapomnieć...
Nie zrozumiałem, co miała na myśli. Milczenie wróciło. Po chwili odezwała się znowu Joanna:
– Judasz pocałował Go... Pan Jezus przecież musiał wiedzieć, że został zdradzony, a jednak nazwał tamtego przyjacielem...
I znowu nie wiedziałem, o czym mówiła.
Tej nocy Joanna nie położyła się wcale, nawet się nie rozbierała. Zamknęła się w izbie, którą jej oddano, zaś kobiecie, z którą dzieliła łoże, powiedziała, aby tej nocy poszła spać gdzie indziej. Mówiły kobiety, że słyszały, jak całą noc chodzi, jak klęka, jak się kładzie krzyżem na ziemi. Zdawała się do kogoś zwracać, o coś prosić... Jedna z kobiet przyłożyła ucho do drzwi i usłyszała, jak mówiła: „Niech będzie, jak chcesz... Tylko mnie wspomóż... Daj siły... Niech zapłacę za niego...”
Potem dopiero, po jej śmierci powiedział mi Pasquerel, że tej nocy Joanna widziała Pana Jezusa, który jej zapowiedział, że „jeszcze przed dniem świętego Jana” wpadnie w ręce Anglików. Joanna powiedziała to Pasquerelowi, ale zabroniła powtarzać tego komukolwiek. W niedzielę po rezurekcji oświadczyła nam, że następnego dnia wrócimy do Lagny i ona postąpi tak, jak arcybiskup postanowi. Będzie posłuszna jego woli.
Zgodnie z tym, co Joanna postanowiła, w poniedziałek wielkanocny wróciliśmy do Lagny. Część oddziałów najemnych odeszło, by uganiać się za oddziałami burgundzkimi i angielskimi, wałęsającymi się w okolicach miasta w poszukiwaniu rabunku. Pozostały tylko nieliczne.
Na jeden z takich oddziałów burgundzkich natknęliśmy się wracając z Melun. Była to właściwie rozbójnicza banda, dowodzona przez niejakiego Franqueta z Arras. Między naszym pocztem a tamtymi doszło do walki. Joanna zaskoczyła nas: po tygodniu modlitw i smutków, jakie przeżywała w Melun, można było sądzić, że opuścił ją całkiem duch bojowy. Tymczasem poprowadziła bitwę z taką umiejętnością, że ludzie Franqueta, mimo że byli dwukrotnie od nas liczniejsi, zostali rozgromieni, a on sam wpadł w ręce Joanny.
Kiedy przyprowadziła Franqueta do Lagny dowiedziała się, że właśnie przed kilku dniami sąd w Senlis zebrał się, aby go osądzić. Oskarżano go o wiele zbrodni i rabunków. W Senlis przebywał arcybiskup. Ponieważ dotychczas nie odpowiedział na jej list, Joanna postanowiła sama pojechać do niego. Zabrała ze sobą swego jeńca.
Jechała do arcybiskupa nie tylko po to, aby spełnić życzenie królewskie. Chciała przekazać kanclerzowi niepomyślne wiadomości, jakie dotarły do Lagny. Okazało się, że spisek, który był zawiązany w Paryżu, mający na celu wydanie miasta królowi, został wykryty. Przywódcami spisku był przeor karmelitów Piotr d’Allee i niejaki „seigneur del’Ours”. Obaj byli torturowani, po czym skazani na śmierć. Ale szczególnie bolesna dla Joanny była wiadomość, że wśród osób pochwyconych i oskarżonych o udział w spisku znalazła się także ukochana Pierronne. Dziewczyna prawdopodobnie nie miała nic wspólnego ze spiskiem, jednak wiadomo było, że głosiła wszędzie pochwały dla Joanny – i to ją musiało zgubić. Nawet podczas tortur nie przestawała powtarzać, że Joanna jest prawdziwą wysłanniczką Bożą. Ona także miała być ukarana śmiercią.
Jechała do arcybiskupa nie tylko po to, aby spełnić życzenie królewskie. Joanna postanowiła jechać za nim zaraz następnego dnia. Tymczasem jednak zgłosili się do niej kapitan i balius miasta.
– Joanno – prosili – zostaw nam Franqueta. Ten łotr zasłużył na ścięcie. Jest postrachem tutejszych okolic. Ma dziesiątki żyć ludzkich na sumieniu. Jeśli zostanie sprawiedliwie ukarany, stanie się to ostrzeżeniem dla innych band, które udając, że wojują dla księcia Burgundii, zajmują się jedynie rabunkiem.
Potrząsnęła głową.
– Rozumiem was – powiedziała. – I wiem, że Franquet zasłużył na surową karę. Ale jest mi potrzebny. Chcę go wymienić na ludzi, którzy zostali skazani na śmierć w Paryżu...
Spojrzeli po sobie.
– Jeśli miałaś taki plan – rzekł sędzia – to już na niego za późno. Tamci ludzie w Paryżu zostali ścięci.
Splotła palce i zacisnęła je mocno.
– Bóg będzie dla nich łaskawy, gdyż chcieli służyć królowi – powiedziała. – Lecz wiem, że wśród osądzonych w Paryżu była także pewna dziewczyna z Bretanii. Jedna z tych, które chodziły z bratem Ryszardem. Może chociaż ją można by wykupić za cenę tego rozbójnika?
Znowu popatrzyli na siebie, jakby się zapytywali wzrokiem, czy mają powiedzieć Joannie o otrzymanej nowinie. Balius chrząknął kilka razy, zanim rzekł:
– Joanno... Niestety i w tej sprawie otrzymaliśmy złe wiadomości... Bardzo złe... Tę Pierronne uznano za twoją wysłanniczkę... Poniosła również śmierć... Przedtem ogłoszono ją czarownicą...
Na chwilę zamknęła oczy, jakby zanurzała głowę w wodę.
– Przecież ona widywała Pana Jezusa i rozmawiała z Nim... – zaczęła i urwała.
– A jednak osądzono ją za to, że pozostawała w zmowie z szatanem.
– I jaką zadano jej śmierć?
– Spalono ją.
Mocno zaczerpnęła powietrza w płuca, a potem wypuszczała je powoli. Milczała, wciąż zaciskając splecione dłonie. Głosem suchym, nie swoim, powiedziała:
– Skoro ci ludzie nie żyją, oddaję wam Franqueta. Osądźcie go. Ale osądźcie go sprawiedliwie, jak najsprawiedliwiej...
Po dwóch dniach drogi przyjechaliśmy do Compiegne.
Joanna pokochała to miasto i czuła się w nim dobrze. Przypominało jej drogi jej sercu Orlean, zwłaszcza że i tutaj mieszkała u Boucherów. Ceniła mieszkańców za ich wierność dla króla i przyjaźń dla niej. Czuła się zobowiązana do opiekowania się nimi, ponieważ u niej szukali pomocy i obrony.
W Compiegne zastaliśmy trochę wojska, które tu ściągnęło. Byli tu ze swoimi La Hire, Xaintrailles, Chabannes, wódz oddziału szkotów, Kennedy. Z nami przyszedł Baretta ze swymi Lombardczykami.
Zanim zobaczyła się z arcybiskupem, Joanna rozmawiała z zebranymi dowódcami oddziałów najemnych. Dowiedziała się od nich, że zagrożenie Compiegne było prawdziwe. Nie przesadzono w alarmujących listach. Wokół miasta zaciskał się pierścień nieprzyjacielski. Sam Filip nadciągał z północy, posuwał się wzdłuż Oise’y i oblegał w tej chwili Choisy, o milę zaledwie od Compiegne. Inne oddziały burgundzkie zajęły Margny. Pikardyjczycy Luxembourga zbliżali się do Clairois, a Anglicy dowodzeni przez Montgomery’ego maszerowali na Venette. Już tylko droga na południe była wolna, ale w każdej chwili mogła być przecięta.
Wodzowie nie wiedzieli, co mają czynić. Ich oddziały lotne, nie opłacone, żyjące z grabieży, nie nadawały się do zamknięcia w murach miejskich. Żaden także z tych kondotierów nie ufał Flavy’emu. W chwili gdy obradowali, nadeszła wieść, że jego brat, kapitan miasta Choisy, oddał je – a raczej sprzedał – bez walki Filipowi. Ale w Compiegne był kanclerz, a jednocześnie zwierzchnik wojsk z ramienia króla. Wszystko zależało od jego decyzji. On tylko mógł postanowić, czy mają bronić Compiegne, czy też opuścić miasto i prowadzić walkę podjazdową na tyłach nieprzyjaciół.
Następnego dnia, zaraz po mszy w kościele Świętego Jakuba, Joanna udała się do arcybiskupa.
– Cieszę się, że cię widzę – powiedział, gdy przyklęknąwszy ucałowała jego pierścień.
Uśmiechnęła się lekko, jakby rozbawiona tym powitaniem.
– Obawiam się, wasza wielebność, że nie zawsze byłam ci taka miła.
– Mylisz się – zaprzeczył łagodnie przesuwając dłonią po jej schylonej głowie. – Od początku wydawałaś mi się dobrym i pobożnym dzieckiem. Ale jestem biskupem i mam obowiązek osądzać człowieka z całą ostrożnością. Wszyscy jesteśmy prochem w obliczu Boga, prochem, nędzą, słabością i grzechem. Gdy przyjechałaś do Chinon – to było chyba akurat przed rokiem, prawda? – domagałem się, abyś została zbadana przez doświadczonych doktorów i znawców świętej teologii. Nie mogłem zaufać temu, co mówiłaś. Ale gdy wszyscy badający ciebie doktorzy uznali twoją uczciwość, ucieszyłem się z tego i nie sprzeciwiałem się wysłaniu ciebie pod Orlean...
– Jednakże potem, gdy prosiłam pana króla, by szedł do Reims po koronę...
– To prawda – przyznał. – Sprzeciwiałem się temu. Wtedy toczyły się ważne rozmowy z księciem Filipem i sądziłem, że potrafimy się porozumieć. Uważałem, że z koronacją możemy poczekać. Ty zaś parłaś koniecznie do wojny. W Orleanie pokazałaś, że potrafisz być żołnierzem, który nie żałuje krwi w walce. Ani swojej, ani drugich. Tam jednak walka toczyła się z Anglikami. Zwycięstwo nad nimi pomogło sprawie. Natomiast, aby udać się do Reims, trzeba było wkroczyć na ziemie, które książę Filip uważał za swoje...
– Nie wierzyłam mu wtedy i nie wierzę mu dziś! – rzuciła.
Nie sprzeciwił się. Siedział ze spuszczoną głową. Wielki złoty pektorał oparty był na złożonych na brzuchu dłoniach.
– Może i miałaś wtedy dobre przeczucia... – powiedział. – Zapewnienia księcia nie okazały się szczere... Ale czy można było zmieniać politykę ze względu na przeczucia? I to właśnie twoje! Przyznaj sama: przybyłaś do nas prosta, nieuczona pasterka, nie znająca ksiąg... Doktorzy uznali, że jesteś bogobojna i że w twoich słowach nie znaleźli nic szatańskiego... Ale nawet czcigodny Gerson ostrzegał, że jeśli kierować się będziesz swoim prostackim rozumem, możesz zaprzeczyć temu, co jest twoją misją...
– Nie kierowałam się, wasza wielebność, swoim rozumem. Robiłam to tylko, co mi kazały robić moje Święte. A one powtarzały: idź, córko Boga, idź naprzód, niczego się nie bój. Pan Nieba będzie cię wspierał.
– Tak mówiłaś rzeczywiście. Ale nikt twoich Świętych nie widział.
– Jednak wszyscy widzieli, jak został uwolniony Orlean.
– Powtarzam: pod Orleanem stali Anglicy. Ale na drodze do Reims stali Burgundczycy.
– Napisałam do księcia Filipa, wezwałam go na koronację. Nawet mi nie odpowiedział.
– Bo on z tobą rozmawiać nie będzie. Ale z królem, jak zapewniali jego posłowie, gotów jest pertraktować.
– Czy jednak z tych pertraktacji coś wyszło?
– Układy się zerwały... Gdybyś jednak tak uparcie nie domagała się uderzenia na Paryż...
– Król powinien odzyskać swoją stolicę!
– Nie przeczę temu. Lecz potrzebna jest rozwaga, potrzebne są układy... Popsułaś je swoim postępowaniem.
Milczała długą chwilę, potem dopiero rzekła:
– Wasza wielebność mówi, że zerwanie układów to moja wina... Że jestem niepotrzebna, może nawet niewygodna... Prawda?
Chrząknął.
– Nie chciałbym tak rzecz ujmować. Biłaś się dzielnie. Wojsko dzięki tobie nabrało ducha. Masz, przyznaję, wiele zasług...
– Ale dziś? – przerwała niecierpliwie.
– Dziś sytuacja uległa zmianie. Książę Filip nie dotrzymał swoich obietnic. Obiecywał rozejm, oddanie dobrowolne Paryża... Zamiast tego przyjął z ręki króla angielskiego namiestnictwo na Francję. Zażądał więcej: chce mieć Reims i Compiegne...
– Wasza wielebność przekonał się więc, że książę Filip nie postępował uczciwie.
– W dyplomacji nie ma uczciwości lub nieuczciwości. Są sytuacje... Spodziewaliśmy się rozejmu, książę Filip wybrał wojnę...
– W takim razie dobrze się stało, że tu jestem.
Popatrzył na nią uważnie.
– Może tak, może nie... Jesteś, ale bez wojska. Kogo tu mamy? Garść nie opłaconych najemników. A Filip nadciąga z całą armią, z artylerią, z maszynami oblężniczymi...
– Compiegne ma mocne mury, artylerię i dobrą załogę. Miasto jest zaopatrzone w żywność.
– Widzę, że już się z tym zapoznałaś. Oczywiście trzeba, aby się broniło. Filip nie powinien używać przemocy, gdy myśmy ofiarowali mu ustępstwa... Ale wobec sił, z jakimi nadciąga, trudno mi wierzyć w ocalenie miasta. Jeśli zostanę w Compiegne, mogę wpaść w ręce księcia. Ty także. Nie byłoby to przyjemne dla żadnego z nas dwojga. Czy słyszałaś o spaleniu tej dziewczyny, która rozgłaszała, że jesteś wysłanniczką Boga?
– Powiedziano mi o tym w Lagny.
– Anglicy są zdolni do wszystkiego. Więc słuchaj: postanowiłem, że zostawimy obronę Flavy’emu, a sami przez Soissons podążymy do Lagny. Wysłałem rozpoznanie i mam wiadomość, że w tamtą stronę jest jeszcze otwarta droga. Pozbieramy wszystkie siły, jakie się da zebrać...
– A co będzie z Compiegne?
– Miasto będzie się broniło. Ale Flavy nie chce mieć w mieście tych zabijaków La Hire’y...
– Mówiono mi, że był plan, aby oddać Compiegne Burgundczykom. Nie chciałam w to wierzyć...
Znowu chrząknął kłopotliwie.
– Nie chcę cię okłamywać – powiedział. Obracał na palcu biskupi pierścień. – Był taki plan...
– Jak mógł być! – wykrzyknęła. – Przecież to byłoby sprzedanie najwierniejszych!
– Mówisz zuchwale – głos arcybiskupa zabrzmiał surowo. Ale po krótkiej chwili Regnault wrócił do poprzedniego, ojcowskiego tonu.
– Dla wielkiej sprawy trzeba czasami poświęcać rzeczy mniejsze. Od powrotu Burgundii do wierności zawisł los królestwa... Czyżbyś nie zdawała sobie z tego sprawy?
– Wiem, wasza wielebność – powiedziała – że królestwu potrzebna jest jedność. Ale jedność przyjdzie wtedy, gdy królestwo stanie się tym, czym być powinno: własnością Boga. Gdy będzie pełniło Jego wolę pod przewodnictwem namaszczonego króla!
Zapadło milczenie. Arcybiskup siedział zamyślony. Przesuwał dłonie wzdłuż łańcucha pektorału.
– Dziwna jesteś – rzekł w końcu. – Przecież ty nawet nie pochodzisz z Francji... Prosta dziewczyna od krów i gnoju... A może w twoim urodzeniu kryje się jakaś tajemnica?
Podniósł głowę i przyglądał się Joannie, jakby ją zobaczył po raz pierwszy. Ale ona potrząsnęła głową.
– Nie ma żadnej, wasza wielebność. Pochodzę z Domremy. Ochrzcił mnie proboszcz naszej wsi. Mam trzech braci i miałam siostrę. Pasłam krowy i owce...
– Tak, to prawda – przyznał. – Wszystko to kazałem sprawdzić, gdy przebywałaś w Poitiers. I Baudricourt pisał...
Nagle poderwał się. Zapytał:
– Co ci mówią twoje Święte?
– Nic...
– Jak to nic? – wydawał się zaskoczony. – Przestały do ciebie mówić? Opuściły cię?
– Nie. Mówią nadal. Powtarzają ciągle, abym ufała, abym była mocna. Pocieszają mnie czasami, gdy widzą, że jestem smutna... Ale nie mówią, co mam czynić.
– Dlaczego?
– Nie wiem, wasza wielebność. Tak widać trzeba. Nasz Pan powiedział, że ziarno pszeniczne musi umrzeć w ziemi...
– Tak jest w Piśmie Świętym. Ale tak powiedział o sobie...
– Czy nie trzeba, abyśmy Go naśladowali?
Jeszcze raz zapanowało milczenie.
– Więc nie wiesz, co powinnaś czynić? – podjął.
– Przyjechałam, aby się poddać rozkazom waszej wielebności.
– Ilu masz ze sobą ludzi?
Razem z Lombardczykami Baretty prawie trzystu konnych.
– To jest nic!
– Jeśli Bóg zechce, zwyciężymy.
– Nie kuśmy Pana Boga. La Hire, Xaintrailles i inni mają nie więcej, jak tysiąc. To wszystko za mało. Ale cieszę się, że chcesz podporządkować się mojej woli. Postanowiłem, że jutro ze wszystkimi wojskami ruszymy do Soissons. Flavy obroni Compiegne bez nas... My zaś działając na tyłach oblegających będziemy dla nich groźniejsi...
Zgodnie z decyzją kanclerza wyruszyliśmy następnego dnia. Kiedy jednak zbliżyliśmy się do Soissons i wysłany przodem herold wezwał kapitana miasta, Bournela, do otworzenia bram przed wojskiem królewskim, otrzymał odpowiedź, że kapitan chętnie będzie widział w murach miasta arcybiskupa, księcia Vandóme i Joannę, jednak nie może się zgodzić, aby wojsko wkroczyło do Soissons.
Usłyszawszy tę relację arcybiskup zatrzymał pochód i zwołał naradę wodzów. Niezwykła odpowiedź Bournela dowodziła, że Soissons chce zachować jedynie pozory lojalności wobec króla. Czy w takiej sytuacji – pytał arcybiskup – bezpiecznie jest osobom zaproszonym nocować w mieście? Vandóme podzielał obawy kanclerza, ale Joanna była spokojna. Powiedziała:
– Nie wierzę, aby Bournel ośmielił się uwięzić nas, którym zaofiarował gościnę. Byłaby to rzecz niegodna rycerza.
Zdanie Joanny przeważyło nad lękami arcybiskupa. Bournel został zawiadomiony, że zaproszeni przybędą za godzinę z małym tylko pocztem. Wojsko będzie nocowało pod murami.
Przed udaniem się do Soissons Joanna wezwała do swego namiotu Barettę.
Temu młodemu kondotierowi italskiemu okazywała ostatnio wiele sympatii. Powodem tego było, że on i jego żołnierze byli mniej okrutni wobec ludności niż inni wodzowie wojsk najemnych; także nigdy nie zezwalał swoim na rabowanie kościołów. Pochodził z Bergamo i był kuzynem znanego kondotiera w służbie Wenecji, Colleoniego. Służąc początkowo jego wojsku nabrał dużej umiejętności wojowania. Łączył wierność wobec tego, komu służył, z miłością do własnego kraju i z surową pobożnością.
– Witaj, Bartłomieju – powiedziała, gdy wszedł do namiotu. – Co sądzisz o tym, co się tutaj dzieje?
– Pozwól, Joanno, że ci powtórzę, co już nieraz mówiłem i przed czym cię ostrzegam. Tutaj pachnie zdradą. Bournel tylko patrzeć, jak sprzeda Soissons.
– I ja tak sądzę. Mimo to zgodziłam się zanocować w mieście. Może zaufanie, jakie mu okażemy, sprawi, że powstrzyma się przed ostatecznym krokiem?
– Na to nie licz. Ale nocować możecie. Dziś jeszcze zdrada nie przyjdzie. Burgundczycy są zbyt daleko, a my stoimy pod murami. Gdyby Bournel chciał przeciwko wam podnieść rękę, natychmiast uderzylibyśmy na miasto.
– Dziękuję ci, Bartłomieju. Będę spokojna wiedząc, że jesteś blisko. Ale boję się o Compiegne...
– Compiegne jest już stracone...
– To nie może być!
Uśmiechnął się. Kiedy się uśmiechał, jego twarz traciła zwykły, groźny wyraz i stawała się twarzą dużego, dobrego chłopca, który lubi udzielać pomocy słabszym.
– Jestem starszy od ciebie, Joanno – powiedział – i bardziej doświadczony. Napatrzyłem się różnych spraw ludzkich. Choć, co prawda, ty znowu masz swoje Święte... Według mnie ci kapitanowie tutaj tylko patrzą, jak przejść z korzyścią dla siebie na służbę Filipa burgundzkiego.
– A jednak ja po to się narodziłam i po to przyszłam tutaj, by oddać królowi jego królestwo. Bóg tego chce!
Patrzył na nią ze współczuciem.
– Na pewno wiesz lepiej ode mnie, czego chce Bóg. Jeśli to taka jest Jego wola – spełni się ona na pewno. Twój król będzie miał to, co mu się należy. Ale myślę, że nawet Bóg nie odmienia od razu serc ludzkich. Ugniata je powoli. Dlatego będą jeszcze zdrady i odstępstwa. Jeszcze nie będzie wiadome, gdzie jest prawda... My w Italii znamy te sprawy...
Westchnęła.
– Zawsze najwięcej obawiałam się zdrady – powiedziała. – Ale skoro sam Pan Jezus był zdradzony... – Czas jakiś stała z zamkniętymi oczami, bez słowa. Potem podjęła spokojnie: – Co zdaniem twoim będziemy robili później?
– To, co ci proponowałem.
Uśmiechnęła się.
– Nie mówiłeś chyba naprawdę?
– Mówiłem naprawdę. Nic tu po tobie. Sprawa twego króla będzie się rozwijała powoli. Ale ty tu jesteś niepotrzebna. Nikt cię nie zrozumie.
– Widziałaś ogień – niech się pali. Jedź ze mną. Kończy się czas mojej służby, mam wiadomość, że chętnie przyjęto by mnie na służbę króla węgierskiego. Zaciągniemy się, będziemy walczyli z niewiernymi. Mówiłaś, że pragniesz tego.
– Mówiłam. Och, walka z niewiernymi jest taka oczywista! Ale na niewiernych będę mogła pójść dopiero wtedy, gdy już spełni się to, do czego zostałam wezwana.
– A jeśli, jak ci mówiłem, to wymaga czasu. Oni ciebie nie chcą tutaj.
– A jeśli Bóg chce?
– Będziesz zdradzona, ostrzegam cię.
– Pan nasz wiedział, że będzie zdradzony, gdy podawał chleb Judaszowi...
– Och, tak mówisz...! A przecież jesteś człowiekiem z krwi i z kości. Jesteś urodziwą, piękną, mądrą dziewczyną. Znasz się na wojowaniu jak mało mężczyzn. Mogłaby być z nas para. Już ci powiedziałem...
– Więc nie powtarzaj, bo ci znowu odpowiem, że to nie dla mnie. Ślubowałam czystość.
– Takie śluby dobre dla mniszek, które zamykają się za murami.
– Jeśli kobieta powołana jest do walczenia o rzeczy święte, musi być jak mniszka. Tym płaci się za użycie miecza... Nie, Bartłomieju, nie powtarzaj tego, co powiedziałeś. Bóg chciał, abym tu przyszła. Radź, co czynić dalej.
– Co postanowił arcybiskup?
– Wycofuje się do Senlis. Nie czuje się tutaj bezpieczny.
– A co mają zamiar robić La Hire i inni?
– Kanclerz zostawił im wolną rękę. Każdy rusza w inną stronę.
– Czego żąda od ciebie?
– Powiedział, abym robiła, co chcę...
– Więc jedź z arcybiskupem do Senlis.
– Nie, tego nie zrobię. Wrócę do Compiegne. Boję się o nich.
– Flavy zdradzi, jak zdradził jego brat.
– Nie zdradzi, gdy będę przy nim.
– Zanadto ufasz ludziom.
– Tak mi każe serce.
– To zły doradca w czasie wojny, Joanno.
– Taka już jestem.
– Skoro postanowiłaś wracać do Compiegne, po co mnie pytasz o radę?
– Bo chcę wiedzieć, co ty postanowisz, Bartłomieju, zanim się rozstaniemy.
– Nie rozstaniemy się. Jadę z tobą.
– Do Compiegne?
– Tak.
– Dlaczego chcesz tak postąpić? Kto zapłaci twoim żołnierzom?
– O zapłacie będzie czas mówić potem. Zaprzysiągłem służbę do świętego Michała i póki termin nie minął, pozostanę wierny przysiędze.
– Ale nie musisz iść do Compiegne.
– Mimo to pójdę.
– Idziemy naprzeciw wielkiej potędze nieprzyjaciela.
– Mam dość, aby się wykupić, gdyby mi się zdarzyło wpaść w jego ręce.
– A jeśli...?
– Chciałaś powiedzieć: jeśli zginę? Nie mam nikogo na świecie poza starymi rodzicami. Wystarczy im do śmierci tego, co zebrałem. Gdybyś ty jednak...
Przerwała mu niecierpliwym gestem obu rąk.
– Ach Bartłomieju, Bartłomieju! Znowu mówisz o tym, o czym powinieneś zapomnieć. Ale wiem, ty nie zginiesz...
Bournel wprowadził do miasta z honorami zaproszonych gości i z równą czołobitnością wywiódł ich za bramę następnego ranka. Ale ledwo nasz poczet znalazł się za fosą, podniósł się most zwodzony, zamknęła się brama i opadła ze zgrzytem ciężka krata. W dwa dni później Soissons otworzyło swe bramy żołnierzom księcia Filipa, a kapitan miasta został za to wynagrodzony sumą czterech tysięcy złotych salutów.
Wojsko pod wodzą arcybiskupa pociągnęło na południe. My wraz z oddziałem Baretty podążyliśmy początkowo w tym samym kierunku. Joanna postanowiła przed udaniem się do Compiegne zajechać do Crepy, gdzie, jak jej doniesiono, znaleźć można było trochę żołnierzy królewskich. Liczyła, że zdoła ich zachęcić, aby poszli razem z nami. Zamysł udał się, ale oddział, który się w Crepy do nas przyłączył, był niewielki. Razem nie liczyliśmy więcej niż czterystu konnych.
Compiegne było już otoczone, jednak dzięki przewodnikom, którzy przeprowadzili nas nocą między biwakującymi oddziałami burgundzkimi, udało nam się dotrzeć o świcie 23 maja do bramy miejskiej.
Flavy wydawał się zaskoczony naszym przybyciem, szybko jednak i sprawnie zarządził, aby przygotowano dla nas kwatery. Joanna, jak poprzednio, stanęła w domu Boucherów. Flavy prosił ją, aby, jak tylko wypocznie po nocnym marszu, spotkała się z nim dla omówienia spraw związanych z obroną miasta. Zamiast jednak iść spać, Joanna poszła na mszę.
Compiegne jeszcze nie wiedziało o jej przybyciu, ale kobiety obecne w kościele poznały ją i otoczyły półkolem. Patrzyły, jak się po swojemu modli zatopiona w modlitwie, z głową opartą o filar. Dorośli trzymali się z szacunkiem w oddaleniu, ale dzieci zbliżyły się do Joanny. Najmniejsze wyciągały rączki i dotykały ubrania modlącej się dziewczyny.
Stałem z boku i widziałem, że Joanna modląc się płacze. Jej ramiona drżały wstrząsane szlochami. Nie modliła się długo. Podniosła głowę, odsunęła się od filara, wstała. Policzki miała mokre od łez. Nieoczekiwanie zwróciła się do otaczających ją wieńcem dzieci. Powiedziała:
– Moi mali przyjaciele, pomódlcie się za mnie. Bardzo was o to proszę. Zostałam zdradzona i nie będę już mogła służyć królowi. Módlcie się za mnie, proszę was o to bardzo...
Otarła policzki, pośpiesznie przeszła przez zebrany tłum i nie dając się zatrzymać, wyszła z kościoła. Szedłem za nią, ale w pewnym oddaleniu. Instynktownie czułem, że woli pozostać sama ze swymi przeczuciami czy też może z tym, co usłyszała podczas modlitwy.
Wróciwszy do domu Boucherów Joanna zjadła bez apetytu przygotowane dla niej śniadanie i położyła się nie rozbierając. Ale już po godzinie była znowu na nogach. Zażądała, aby jej podano konia i razem ze mną i Muguetem pojechała do Flavy’ego. Kapitan zabrał nas do bramy miejskiej, wyprowadzającej na rzekę. Po obu stronach bramy znajdowały się dość wysokie wieże. Weszliśmy z kapitanem na jedną z nich. Stojąc na szczycie Flavy przedstawił Joannie swój plan.
Było tu tak, jak w Orleanie. Za bramą biegł przez Oise długi most zakończony obronnym barbakanem, przypominającym Wieżyczki. Barbakan otaczały umocnienia i fosa.
Słyszałem, jak Flavy mówił:
– Tam za mostem w prawo biegnie droga do Noyon. Zaraz na niej leży Margny. Miasto zajęte jest przez Burgundczyków. Za Margny droga ciągnie się wśród bagien i mokradeł. Dopiero w Clairois znajduje się następny obóz burgundzki. Doniesiono mi, że stoją tam Pikardyjczycy pod wodzą Luxembourga. Otóż plan mój jest taki. Możemy zadać nieprzyjacielowi wielką klęskę, jeżeli wieczorem uderzysz niespodziewanie na Margny. Oni nic nie wiedzą, że jesteś w mieście, więc gdy ciebie zobaczą, popadną w panikę. Zmusisz ich do ucieczki, a oni uciekać będą prosto na obóz Luxembourga. Tamci będą jeszcze bardziej zaskoczeni. Rozpierzchną się i polegną na mokrych łąkach. Równocześnie z twoim natarciem przygotuję łodzie z łucznikami i kusznikami. Łodzie zbliżą się do brzegu i tych, co znajdą się na łąkach, wystrzelają jak kaczki... No, co o tym myślisz?
Z dziwną obojętnością wzruszyła ramionami. Nie widać było po niej zapału, ale nie wysunęła żadnego zastrzeżenia.
– Jeżeli sądzisz – powiedziała – że zdołamy wywołać panikę, plan wydaje się dobry...
– Ależ oczywiście – zapewnił ją gorąco. – Wystarczy, że zobaczą ciebie i twój sztandar.
Flavy miał mocno pociągnięte siwizną włosy i gęste, opadające na usta wąsy. Był przyrodnim bratem arcybiskupa i cieszył się jego protekcją. Ponieważ oficjalnym opiekunem Compiegne był La Tremoille, Flavy’emu nie brakło opiekunów. Miał opinię dobrego żołnierza i wiadomo było, że miasto przygotował dobrze do obrony. Ze względu na przywiązanie mieszkańców do króla wojsko wsparte było milicjami cechowymi. A jednak nie wydawał się zadowolony z naszego przybycia do Compiegne. Może obawiał się, że obecność w mieście Joanny pozbawi go zaszczytu głównego obrońcy? Może nie miał zaufania do ludzi Baretty? W każdym razie wysuwając swój plan tego samego dnia, gdyśmy zjawili się w Compiegne, wyraźnie chciał nas z powrotem wysłać za mury.
Dorzucił:
– Gdyby jednak opór był silny i gdybyś się musiała cofnąć, możesz uczynić to bez obawy. Barbakan obsadziłem najlepszymi kusznikami. Mamy tam także kilka armat. Możesz także udać ucieczkę i podprowadzić tamtych pod nasze strzały. Wtedy wpadną w pułapkę...
Kiwnęła głową na znak, że rozumie jego myśl. Ale i teraz nie okazała ani uznania, ani sprzeciwu. Byłem pewny, że także podejrzewa Flavy’ego, iż chce ją zmusić do opuszczenia miasta. Ona natomiast była przekonana, że jej obecność w Compiegne nie pozwoli kapitanowi na wydanie miasta Burgundczykom.
Gdyśmy schodzili z wieży obiegającymi wokoło jej mury schodami, powiedziała do mnie:
– Słyszałeś plan kapitana? Idź do Baretty, niech przygotuje naszych. Muszą być gotowi do zrobienia wypadu przed zmierzchem.
Gdy na błękitnym, majowym niebie pojawiły się pierwsze różowe smugi zachodu, opadł most barbakanu i nasze wojsko zaczęło pośpiesznie wyjeżdżać. W tej samej chwili zaczęły bić dzwony we wszystkich kościołach miasta. Zbliżała się wprawdzie pora nieszporów, jednakże to wielkie dzwonienie robiło raczej wrażenia bicia na alarm, niż zapraszania wiernych na modlitwę.
Na czele naszego oddziału jechała Joanna ze swym sztandarem w ręku. Ubrana była w pożyczoną zbroję, sczerniałą i ciężką, o wiele cięższą niż tamta, którą robiono specjalnie dla niej, a którą zostawiła w Saint Denis. Ulegając, być może, kobiecej kokieterii nałożyła na zbroję otrzymany ostatnio od króla szyty złocistą nicią płaszcz. Koń, na którym jechała, uchodził za najlepszego z jej bojowych wierzchowców. Był to mocny deresz, znakomity w natarciu, gdyż potrafił obalać uderzeniem piersi, a także kopać i gryźć. Żaden z naszych wierzchowców nie dorównywał mu w ścigłości.
Joanna rozwinęła swoich tak szeroko, jak tylko na to pozwalała twardość gruntu, i natychmiast kazała ruszyć galopem. Dzwony ciągle biły i ich niekończące się dzwonienie musiało zwrócić uwagę Burgundczyków, bo gdy zbliżyliśmy się do ich obozu, zobaczyliśmy, że już formują szyki. Burgundczykami dowodził dobry wódz, Baudot, i widać było, że nie dał się zaskoczyć. Nasza jazda przeszła w cwał, Joanna pędziła na przedzie. Uniosła w górę sztandar, aby był widoczny. Jechałem po lewej jej stronie, aby czuwać nad jej bezpieczeństwem. Wiedziałem, że nie użyje miecza i tylko pozwala koniowi obalać zastępujących jej drogę przeciwników. Z drugiej strony jechał brat Joanny, Piotr, a dalej Baretta. Ten był znakomitym wojownikiem i wiedziałem, że od tej strony oboje są bezpieczni.
Tuż przed szeregami Burgundczyków Joanna stanęła w strzemionach i jeszcze wyżej uniosła sztandar. Nasi wydali okrzyk bojowy. Odpowiedziały na niego wołania:
– Czarownica! Dziewka Armaniaków! Czarownica!
Uderzyliśmy na Burgundczyków i położyliśmy mostem ich pierwszy szereg. Ale spoza niego wyrósł drugi. Mimo trwożnych głosów tamci stawali twardo, nie dali się ogarnąć panice. Mimo to złamaliśmy i drugą linię. Za nią jednak czekała trzecia. Zamiast przejść jak burza przez Margny, pędząc przed sobą oszalałych z trwogi przeciwników – jak to przewidywał plan Flavy’ego – zostaliśmy zmuszeni do kolejnego łamania szyków. Mimo rozmachu, z jakim uderzyliśmy, nie przychodziło to łatwo, gdyż Burgundczycy mieli nad nami przewagę liczebną. W końcu jednak ich opór został złamany i wróg zmuszony do wycofania się z Margny. Prąc za cofającymi się, posuwaliśmy się dalej drogą na Clairois.
Ale gdy zbliżyliśmy się do obozu Pikardyjczyków stało się jasne, że tu nie możemy liczyć ani na rozpęd, gdyż konie były już zmęczone, ani na zaskoczenie. Może te nie przestające dzwonić dzwony, a może dłuższa niż spodziewaliśmy się walka o Margny, sprawiły, że czekała nas już zwarta, gotowa do walki, o wiele liczniejsza od nas masa przeciwników. Mieliśmy przed sobą nie setki, ale tysiące żołnierzy, a ich szeregi najeżone były dzidami.
Joannę nie zatrzymał ten widok. Z okrzykiem: „Naprzód! Na nich!” rzuciła konie do nowej szarży. Jeszcze raz nasi żołnierze zdobyli się na wielki wysiłek i mimo że uderzyli na tak bardzo przeważającego wroga, przełamali jego szeregi. Zaczęliśmy Burgundczyków spychać na mokre łąki.
Jednak spoza rozproszonej piechoty Luxembourg rzucił na nas swoją jazdę. Zmuszono nas do cofnięcia się. Ponowiliśmy uderzenie. Wróg odpowiedział przeciwuderzeniem. Gdy walczyliśmy ze sobą zażarcie, masy rozproszonej piechoty zaczęły się zbierać do zaatakowania nas z boku. Łodzie wysłane przez Flavy’ego nie zrobiły tamtym zbyt wiele szkody, gdyż odległość od rzeki okazała się zbyt duża.
Joanna gotowa była dalej atakować, ale i ja, i Baretta zrozumieliśmy, że jeśli się natychmiast nie cofniemy, piechota Pikardyjczyków odetnie nam odwrót. Odrzucając raz po raz nacierających, cofaliśmy się krok za krokiem do Margny. Sytuacja stawała się coraz bardziej groźna. Od małego oddziałku, jaki zostawiliśmy za sobą, aby nas ostrzegał przed grożącymi z tyłu niebezpieczeństwami, przygnał goniec z wiadomością, że nadciąga jazda angielska. Flavy przedstawiając Joannie swój plan nie brał w rachubę Anglików, którzy znajdowali się w Venette. Uważał, że zanim dowiedzą się o naszym uderzeniu i przybędą, będzie już po bitwie.
Wieść o Anglikach, którzy mogli nas odciąć od miasta, wywołała przerażenie wśród naszych ludzi. Dotychczas walczyli wspaniale przeciwko przeważającym siłom. Teraz ogarnęła ich trwoga. Niektórzy porzucając konie, biegli przez łąki ku łodziom licząc, że na nich znajdą ratunek. Inni zaczęli zawracać. Nasz oddział szybko topniał. A tymczasem szło na nas ogromne natarcie burgundzkie. Powstrzymywaliśmy je z coraz większą trudnością. Joanna nie przestawała atakować. Zdawała się nie rozumieć grożącego niebezpieczeństwa. Była zawsze zuchwała w walce i nigdy dotąd nie cofnęła się dobrowolnie. Ale ja zdawałem sobie sprawę z tego, co się dzieje. Burgundczycy przewyższali nas dziesięciokrotnie liczbą. Był ostatni czas, aby schronić się do miasta. Nie było chwili do stracenia. Chwyciłem wodze deresza Joanny i z całą siłą odwróciłem konia.
– Uciekajmy! – krzyknąłem. – Za nami Anglicy! Do bramy!
Może to słowo „Anglicy” otrzeźwiło ją. Dała znak i rzuciliśmy się do ucieczki. Chmara Burgundczyków goniła za nami. Rumak Joanny wyniósł ją na czoło. Mogła dopaść bramy pierwsza. Anglicy nie byli jeszcze zbyt groźni – węszyli zasadzkę podobną do tych, jakie sami często urządzali – i trzymali się w odległości od barbakanu. Ale w chwili gdy dopadła fosy, Joanna zatoczyła koniem. Pewno uświadomiła sobie, że my wszyscy na słabszych wierzchowcach możemy zostać doścignięci przez goniących. Na nowo rzuciła się w tłum wrogów, aby tym uderzeniem powstrzymać pogoń. Pozwoliło to całej naszej grupce dopaść bramy.
Jeszcze raz chwyciłem wodze konia Joanny i skierowałem go na zwodzony most. Mieliśmy do niego nie więcej jak pięćdziesiąt kroków, kiedy nagle usłyszałem zgrzyt łańcuchów i zobaczyłem, jak most podnosi się w górę.
– Zatrzymać się! Jeszcze my! Opuśćcie most! – wołałem na całe gardło.
Ale nikt zdawał się tego nie słyszeć, chociaż ludzie na murach barbakanu nie mogli nie widzieć, że pozostaliśmy za fosą. Most szedł dalej w górę, odcinał nas od miasta. Trzeba było wstrzymać konie, aby w rozpędzie nie wpadły do fosy. Ta chwila wystarczyła nieprzyjaciołom. Opadli nas od razu całym tłumem niby psy uciekającego jelenia, który się potknął. Nie dano nam się obrócić. Setki rąk wyciągnęły się ku nam. Zdążyłem zobaczyć, jak Joanna odgania od siebie nieprzyjaciół uderzeniami drzewca sztandaru, jak jej rumak wspina się, jak jakiś wielki chłop chwyta ją za połę jej złocistego płaszcza i zawiesza się na nim całym swym ciężarem... Wyrwana z siodła spadła na ziemię. Natychmiast zwalił się na nią cały tłum ludzi... Już więcej nie widziałem – sam miałem na karku niezliczonych przeciwników.
Dopiero rankiem dowiedziałem się o losie Joanny. Została wzięta do niewoli przez ludzi rycerza de Vandóme. Ten jednak został zmuszony odstąpić ją swemu seniorowi, Luxembourgowi.
Jan Luxembourg był jednym z wodzów księcia Filipa i bratem Ludwika Luxembourga, biskupa Therouanne, który pełnił funkcję kanclerza Francji z ramienia króla angielskiego. Uchodził za dobrego wodza, ale także za człowieka bezwzględnego, a przede wszystkim niezwykle chciwego. Los nie obdarzył go bogactwami, na czym cierpiała jego ambicja. Całą jego nadzieją było księstwo Ligne, które spodziewał się, że mu przypadnie w dziedzictwie po śmierci jego ciotki, księżnej Joanny. Wiekowa dama cieszyła się jednak dobrym zdrowiem.
Chociaż obu Luxembourgów łączyły więzy krwi z cesarzem Rzeszy Zygmuntem, poza łaskawym przyjęciem i miłymi słowami na nic od niego nie mogli liczyć. Zygmunt, uplatany w wojnę z husytami i zajęty popieraniem Krzyżaków przeciwko Polsce, był sam stale bez pieniędzy. Nie spieszył się ze wspomaganiem ubogich krewnych. Toteż Jan bardziej niż na cesarza liczył na Filipa i starał mu się wiernie służyć.
Ja także zostałem jeńcem Luxembourga. Noc spędziłem w namiocie, starannie pilnowany. Niepokoiłem się cały czas o Joannę, zwłaszcza że widziałem, jak brutalnie została schwytana. Wprawdzie strażnicy zapewnili mnie, że żyje i nic jej się nie stało, ale nie byłem pewny, czy nie okłamują mnie.
Rano zjawił się w namiocie, w którym byłem trzymany, rycerz de Vandóme i zawiadomił mnie, że Luxembourg zezwala, abym pozostał dalej na usługach Joanny. Zaraz też zaprowadzono mnie do niej. Namiot, w którym była uwięziona, pilnowało aż sześciu żołnierzy pikardyjskich.
Joannę znalazłem bladą i potłuczoną, ale zdrową i całą. Ucieszyła się na mój widok. Ubrana była w swój stary strój, w którym przed rokiem przybyła do Chinon.
– To ta zbroja sprawiła – powiedziała – że ujęli mnie tak łatwo. Była za ciężka dla mnie. Gdy upadłam, nie mogłam wstać. Wiesz, byłam jak żółw gdy przewróci się na grzbiet. Przygnietli mnie, związali.
Mówiła to spokojnie, aż mnie to zdziwiło. Oczekiwałem, że będzie przygnębiona niewolą. Zawsze się jej obawiała. Może pocieszało ją to, że znajduje się w rękach Burgundczyków, a nie Anglików? Poza tym potraktowano ją grzecznie, jak rycerza.
– Niewola to los, który dotykał najlepszych – rzekłem. – Mieliśmy w niewoli nawet Talbota i pozwoliliśmy mu wykupić się.
– Tak, to wielka łaska Boża – przyznała – że dostałam się do niewoli Luxembourga. To pan wielkiego rodu. Mówiono mi, że należy do zakonu Złotego Runa. Ten zakon zobowiązuje swoich członków do wypełniania wiernie wszystkich praw i obowiązków rycerskich. Również domaga się od swoich okazywania szacunku kobietom. Nie wątpię, że zgodzi się na przyjęcie wykupu. A król na pewno nie pożałuje pieniędzy. Mój brat został jeńcem rycerza Baudot, ale tamten pozwolił mu przyjść wczoraj wieczór do mnie, aby mi pomógł w zdjęciu zbroi. Piotr mówił, że Baudot już zaczął z nim omawiać wysokość okupu...
Ale ożywienie, z jakim mówiła o swoich nadziejach, ustąpiło miejsca fali smutku i niepokoju.
– Boję się o Compiegne – powiedziała.
– Nie powinnaś się o nich lękać. Flavy obroni miasto – zapewniałem, choć bez prawdziwego przekonania. Sądziłem, że kapitan zamknął przed nami bramę, aby móc swobodnie pertraktować z księciem Filipem. Dziś wiemy, że tak się nie stało: Compiegne wytrwało aż do czasu, gdy król przysłał pomoc. Inne widać musiały być powody wydania Joanny w ręce nieprzyjaciół...
Rozmawialiśmy także o innych sprawach. Było już koło południa, gdy w namiocie zjawił się goniec z wiadomością, że za chwilę odwiedzi Joannę hrabia Luxembourg.
Zjawił się rzeczywiście niedługo po zapowiedzi. Luxembourg był jednooki, na prawym oku nosił czarną opaskę. Mały i krępy, nie miał postawy godnego przedstawiciela rodu, którego członkami był cesarz i król węgierski, a także król Czech. Przywitał Joannę dworskim ukłonem.
– Witaj, pani – powiedział. – Los wojny sprawił, że zostałaś moim jeńcem. Przyszedłem złożyć ci pozdrowienie i zapewnić, że możesz być spokojna: prawo rycerskie będzie we wszystkim dochowane. Póki znajdujesz się w mojej niewoli, upewniam cię, że żadna zniewaga nie dotknie twojej czci ani nie będzie wobec ciebie użyty żaden przymus...
Odpowiedziała równie grzecznie:
– Ufam, panie, że dotrzymasz swoich obietnic. Spotykaliśmy się na polu walki i przyznaję, że ty i twoi żołnierze walczyli zawsze mężnie i szlachetnie.
– To samo mogę powiedzieć o tobie, pani. Chociaż jesteś kobietą, walczyłaś jak prawy rycerz. Jeżeli dasz mi rycerskie słowo, że nie będziesz próbowała ucieczki, polecę zmniejszyć straż przy twym namiocie...
– Takiego słowa nigdy nie dam, panie. Obowiązkiem jeńca jest próbować ucieczki.
– Czyń, jak uważasz. Przyszedłem, aby ci powiedzieć, że odwiozę cię jutro do mego zamku w Noyon. Moja małżonka, Joanna, i moja ciotka, księżna Luxembourg, pragną cię poznać. Sądzę, że to spotkanie będzie i dla ciebie przyjemne. W zamku nie zabraknie ci wygód, jakich w obozie mieć nie możesz. Twój koniuszy, rycerz Aulon, może z tobą jechać.
– Dziękuję ci, panie. Dobrze, pojadę bez sprzeciwu do Noyon. Lecz powiedz mi, panie, jak wysokiego okupu oczekujesz za mnie?
– Okupu?
– Tak każe rycerski zwyczaj. Mógłby wtedy rycerz Aulon, zwolniony przez ciebie na słowo, pojechać do naszego króla i powiedzieć mu o twoim żądaniu.
– Muszę się w tej sprawie jeszcze zastanowić...
– Więc zastanów się szybko. Król na pewno także nie będzie zwlekał.
– Tymczasem bądź zdrowa, pani. Gdybyś miała jakieś życzenie, które mógłbym spełnić, przekaż mi je niezwłocznie.
Przyznaję, że byłem ujęty grzecznością Luxembourga. Traktował Joannę z całym szacunkiem.
Zaraz następnego dnia odjechaliśmy do Noyon. Luxembourg wysłał do swego zamku Beaulieu pod mocną eskortą Joannę, Piotra i mnie. Opuszczając Clairois Joanna oglądała się długo na widoczne spoza rzeki mury Compiegne. Niepokoiła się ciągle o los ludzi, którzy tam mieszkali, a których szczerze pokochała. Ta dziewczyna była naprawdę wierna w przyjaźni i w miłości.
Nad Oise wisiała lekka mgła, przesłaniając wszystko niby delikatnym woalem. Słychać było huk dział – widać Burgundczycy próbowali szturmować.
Piotr Darc wysłany był także z nami, ale jego pobyt w Beaulieu miał być tylko chwilowy. Na podstawie układów między burgundzkimi wodzami zdecydowano, iż zostanie wydany Vergy’emu, który zresztą pozwolił mu już wysłać giermka do żony, aby powiadomił ją o wysokości żądanego okupu. Joanna kochała braci, ale nigdy nie okazywała wobec nich zbytniej tkliwości. Teraz jednak, gdy oboje znaleźli się w niewoli, z wielką czułością odnosiła się do Piotra.
W Beaulieu Joanna została przyjęta przez żonę Luxembourga, Joannę z Bethune. Była to dobra, nieśmiała i pobożna kobieta, która wiele o Joannie słyszała od brata Ryszarda i – choć ukrywała to przed mężem, wobec którego czuła prawdziwy lęk – uważała ją za Bożą wysłankę. Witała ją z szacunkiem, nieomal z czcią. Natomiast wiekowa, ale energiczna ciotka Luxembourga, księżna Ligne, także nosząca imię Joanny, patrzyła na przybyłą z nieufnością. Najbardziej, jak się zdaje raził ją męski strój. Z miejsca ofiarowała Joannie wspaniałą suknię kobiecą. Ale Joanna odmówiła – twierdziła, że póki trwa wojna, ona nie może się wyrzec męskiego stroju.
Po kilku dniach nieufny stosunek starej damy do Joanny uległ całkowitej zmianie. Joannie pozwolono w zamku chodzić do kaplicy na codzienną mszę, spowiadać się i komunikować. Korzystała z tego z całą gorliwością. Stara księżna chodziła także na mszę i patrząc na modlącą się Joannę nabierała dla niej z każdym dniem coraz większego szacunku i podziwu wcale nie mniejszego niż podziw żony Luxembourga. Obie kobiety stały się w szybkim czasie prawdziwymi przyjaciółkami Joanny. Spędzały z nią całe dnie: wspólnie szyły i haftowały podziwiając Joannę, która w dziedzinie prac kobiecych nie dawała się nikomu ubiec w zręczności. Młodsza kobieta zwierzała się z kłopotów swego życia małżeńskiego. Luxemburg zaniedbywał żonę, potrafił być wobec niej brutalny. Nieśmiała żona po prostu się go bała. Stara dama wiodła z Joanną długie dysputy innego rodzaju. Odkąd nabrała zaufania do niej i przekonała się o jej szczerej pobożności, wypytywała ją z zaciekawieniem o stosunki panujące na dworze królewskim. Chciała wiedzieć, co sprawiło, że Joanna przyszła, by wesprzeć człowieka, który miał szalonego ojca i którego wyparła się własna matka.
– Nasz Pan – powiedziała Joanna – chce, aby był królem Francji, i on, nie kto inny, władał królestwem.
– Skoro wiesz to od swoich Świętych – mówiła stara księżna – nie chcę ci przeczyć. Lecz sama przyznajesz, że na dworze w Chinon czy w Burges życie dalekie jest od uczciwości chrześcijańskiej. Nie chcę powiedzieć, Joanno, że gdzie indziej jest lepiej. Widziałam wiele, znam i dwór księcia Filipa, i dwór cesarza, nie mówiąc już o dostojnikach angielskich, którzy dali się poznać, że są bezwzględni i okrutni... Czy naprawdę Karol, o którym mówią, że utrzymuje cudzołożny związek z żoną tego krętacza La Tremoille, zasługuje na Bożą pomoc?
Nie przestając szyć odpowiedziała:
– Każdy z nas grzeszy codziennie. Trzeba nam ciągle żałować, jak ten celnik, o którym czytał niedawno ksiądz, że nie przestawał bić się w piersi i powtarzać: „Boże, bądź miłosierny dla mnie grzesznego”. Bóg zna serca i wie wszystko o człowieku... Jest na pewno więcej dziewcząt lepszych i mądrzejszych niż ja, a jednak mnie kazał iść i zaprowadzić delfina do Reims. Ale to by było zbyt łatwe, gdyby się na tym wszystko miało skończyć... Myślałam: teraz odejdę, wrócę do domu... Moje Głosy mówią mi tak, jakbym teraz dopiero miała zacząć naprawdę służyć królowi...
– Zażądam od mego siostrzeńca, aby szybko przyjął za ciebie okup – zapewniała księżna. – On jest chciwy na złoto, to prawda, i będzie żądał. Dużo jednak zrobiłaś dla Karola... Nie powinien żałować pieniędzy. Joanna nie powiedziała nic. Haftowała z zapałem. Jej mocne palce, które umiały obracać ciężkim mieczem, potrafiły także wcale nie gorzej władać igłą.
Dzięki przyjaźni z obu damami Joanna wiedziała, że Compiegne ciągle się broni. Niepokoiła ją jednak wiadomość, którą z oburzeniem powiedziała jej stara księżna, iż Filip posłał Flavy’emu ostrzeżenie, że jeśli miasto nie skapituluje w ciągu miesiąca, mieszkańcy jego po zdobyciu będą wydani na łaskę zwycięzców.
– Nasz król nigdy by takiego warunku nie postawił – rzekła Joanna. – Wiele razy to ja domagałam się stanowczości, a on wolał okazywać łaskawość.
– Karol jest rzeczywiście miękki – zapewniała stara dama – ale to płynie u niego z braku zdecydowania i pewności. Gdyby kiedyś zwyciężył, jego dzisiejsi wrogowie staliby się dostojnikami na jego dworze.
– Modlę się za niego codziennie... – powiedziała cicho Joanna.
Prawie codziennie pytała swoje gospodynie, czy nic nie słyszały o przybyciu posła królewskiego w sprawie okupu. Żadna jednak wiadomość o pośle nie nadchodziła z obozu, gdzie przebywał Luxembourg, chociaż co parę dni zjawiał się goniec z zapytaniem o więźniów.
Czas biegł, mijały tygodnie. Minął czerwiec, nadszedł lipiec. Compiegne broniło się mimo ostrzeżenia – i poseł nie nadjeżdżał. Joanna spędzała ciągle długie godziny na modlitwie. Pozornie wydawała się spokojna, ale ja, który ją znałem, wiedziałem, że pod tą pozornie spokojną powierzchnią musiały nią miotać nieustanne burze. Nigdy nie mówiła o nich, czasami jednak zdradzało ją wyrwane nieopatrznie słowo. Kiedyś powiedziała:
– Nie chcę mówić o tym, czego się boję... Słyszałam, że szatan słucha naszych słów i gdy mu odkryjemy swoją słabość, wie potem, gdzie uderzyć... Muszę ufać, ufać, ufać...
– A co ci mówią twoje Święte? – pytałem.
– Abym ufała – rzekła krótko.
Nieoczekiwanie pewnej lipcowej nocy spróbowała ucieczki. Nie zdradziła się z tym projektem ani mnie, ani bratu. Spacerując po ogrodzie zamkowym odkryła w ogrodzeniu wąziutką szczelinę, tak wąską, że widać nikt nie przypuszczał, aby przez nią mógł się ktoś przecisnąć. Ale Joanna ostatnio wyszczuplała i miała sylwetkę chłopca. Nocą wydostała się do ogrodu, przecisnęła przez szparę. Napotkanego strażnika nastraszyła, rozbroiła, związała i zamknęła w ogrodniczej budzie. Ale gdy schodziła do fosy napotkała krążący ront i została zatrzymana.
Wiadomość o próbie ucieczki musiała przerazić Luxembourga, bo natychmiast przybył z obozu do Beaulieu. Podwojono straże, zabroniono Joannie samotnych spacerów. Luxembourg bał się robić wyrzuty ciotce, ale surowo skrzyczał żonę. Wyrzucał także Joannie, iż nie ceni łagodności z jaką jest traktowana. Powiedziała mu na to:
– Nie dawałam słowa, że nie będę próbowała ucieczki, i nie dam. Bóg chciał, abym walczyła o jedność królestwa, i póki jest ono rozdarte, moje miejsce jest przy królu. Gdyby książę Filip i jego stronnicy byli tam, gdzie być powinni, ja nie musiałabym walczyć, siedzieć w niewoli, uciekać...
Ta próba ucieczki musiała przerazić nie tylko Luxembourga, któremu niewątpliwie zależało na okupie. Zaniepokoiła także Anglików.
Jeszcze Luxembourg nie opuścił zamku Beaulieu, gdy zjawił się biskup Cauchon.
Kiedyś, jak wspominałem, spotkaliśmy go, gdy przyjechał do Senlis na rozmowy z arcybiskupem i La Tremoille’m.
Cauchon obok dwóch wielkich godności kościelnych – biskupstwa Beauvais i archidiakoństwa Reims – posiadał jeszcze wiele innych, które czyniły z niego najpoważniejszego dostojnika kościelnego w części królestwa znajdującego się pod panowaniem angielskim. Wprawdzie Reims i Beauvais znalazły się teraz w rękach króla – jednak pozycja Cauchona nie zmalała. Jako zdecydowany stronnik Anglików był członkiem rady królewskiej. Inni biskupi zmieniali stanowiska w zależności od okoliczności. On związał swoją przyszłość z tronem Lancastrów. Zwrócił oczy na wakujące arcybiskupstwo Rouen. Gdyby został tamtejszym arcybiskupem, to kto wie, może przy poparciu króla Henryka – tak dobrze widzianego w Rzymie – mógłby zostać kardynałem?
Ale i to by nie zadowoliło chyba jego ogromnej ambicji. Mógł marzyć o czymś jeszcze większym. Sorbona, która się opowiedziała po stronie Anglików, od czasu soboru w Konstancji uważała go za swego najwybitniejszego przedstawiciela. Na soborze Cauchon wysunął się jako jeden z czołowych dyskutantów. Brał udział w wielkim sporze, w którym po jednej stronie występował Paweł Włodkowic ze swym traktatem przeciwko Krzyżakom i Gerson, z drugiej – popierani przez Cauchona: obrońca Krzyżaków Falkenberg i głosiciel tezy o prawie do zabijania tyrana – Jan Petit. Teraz wraz z biskupem Luxembourgiem był doradcą regenta Bedforda oraz przyjacielem kardynała Winchestera. Cieszył się również przyjaźnią księcia Filipa. Znano go i ceniono na dworze cesarza Zygmunta. Kto wie, czy człowiek o tak wielkich powiązaniach nie mógł marzyć nawet o potrójnej koronie papieskiej?
Nie wiedzieliśmy, co oznacza ta wizyta. Zaledwie przybył, Cauchon rozmawiał długo w cztery oczy z Luxembourgiem. Dopiero później, gdy obaj wyjechali, stara księżna w słowach pełnych oburzenia ujawniła, co miały na celu owe pertraktacje. Cauchon przyjechał, aby w imieniu króla angielskiego zaproponować Luxembourgowi kupienie Joanny. Opowiadając o tym księżna zapewniła, że nigdy na tak haniebny targ nie zezwoli.
– Nigdy, nigdy, nigdy! – wykrzykiwała. – Byłoby to złamanie prawa rycerskiego. Gdyby coś takiego zrobił, pozbawiłabym go spadku! Jemu na księstwie zależy, więc się nie ośmieli!
Słuchając gniewnych słów starej damy żona Luxembourga patrzyła na nią wystraszonymi oczami, lecz nic nie mówiła. Joanna także milczała.
Niedługo po wyjeździe Cauchona i Luxembourga przyszedł od tego ostatniego rozkaz, aby obie damy wraz z Joanną, przeniosły się do zamku Beaurevoir, oddalonego o parę dni drogi od Compiegne i leżącego na granicy cesarstwa. Rozkaz ten świadczył, że hrabia lęka się o swego jeńca i chce mieć pewność, że go nie utraci.
Mnie pozwolono towarzyszyć Joannie, ale Piotr został odesłany do Vergy’ego. Rozstanie z bratem było bardzo bolesne. Joanna płakała. Udzielała Piotrowi rozmaitych rad: aby kochał żonę i dzieci, aby był prawdziwym rycerzem i aby się zawsze za nią modlił.
– Już się więcej tutaj nie zobaczymy... – powiedziała przy pożegnaniu.
Wszyscy gorąco temu zaprzeczyli.
Na polecenie Luxembourga umieszczono Joannę w izbie znajdującej się na szczycie zamkowej wieży. Z okna jej więzienia roztaczał się rozległy widok na okoliczne pola i wzgórza pokryte dębowymi i bukowymi lasami, między którymi przewijała się Somma. Kiedy przychodziłem do niej na górę, zastawałem ją najczęściej siedzącą w oknie, zapatrzoną w przestrzeń.
Trzy damy – bo do żony Luxembourga i księżnej de Ligne dołączyła żona kapitana zamku – opiekowały się nadal serdecznie Joanną. Zabierały ją na dół, zapraszały do wspólnego szycia i haftowania. Aby im zrobić przyjemność Joanna ubierała się czasami po kobiecemu w ofiarowaną suknię. Długie godziny spędzały na rozmowie, prosiły Joannę o rady w różnych życiowych kłopotach.
Ale zapał Joanny do szycia i haftowania już ostygł. W Beaulieu zdawała się szukać w tej pracy zapomnienia. Teraz musiała się w niej obudzić tęsknota za życiem, jakie wiodła w ciągu ostatniego roku. Może przyczyną tego było to okno, przez które wpływał do celi zapach pól i lasów i w które biło żarem czerwcowe i lipcowe słońce.
Do Beaulieu prawie co dzień przychodziły wieści o broniącym się Comlegne. Tutaj nie docierało nic. Jedyną pociechę mogła znaleźć w rozmowach ze swymi Świętymi. Małgorzata i Katarzyna pocieszały ją, ale w dalszym ciągu nie mówiły wyraźnie o przyszłości. Zapewniały jedynie, że czeka ją coś ciężkiego i bolesnego, ale jednocześnie coś, co przyniesie jej zwycięskie wyzwolenie.
Dni biegły. Przyszedł sierpień. Pewnego dnia stara księżna powiedziała Joannie, że otrzymała wiadomość, iż Compiegne nadal się broni. Ale równocześnie powiadomiła ją o koronacji małego Henryka na króla Francji. Chłopiec został przywieziony do Paryża, w Notre Dame włożono mu na głowę koronę. Odbyło się to z wielką pompą. Parów francuskich zastąpili parowie angielscy. W koronacji wziął udział książę Burgundii. Księżna była tym oburzona. Odgrażała się:
– Napiszę do siostrzeńca, aby przekonał księcia, że musi uznać króla Karola. Przekonałaś mnie, że tylko on jest prawdziwym królem Francji. I jeszcze raz przypomnę mu, że gdyby ciebie, Joanno, ośmielił się sprzedać Anglikom, nigdy nie odziedziczy po mnie księstwa, na którym tak mu zależy...
Nieoczekiwanie pewnego dnia do Beaurevoir zjechał biskup Cauchon. Księżna i hrabina były zaskoczone odwiedzinami tak dostojnego gościa w nieobecności pana zamku. Ale Cauchon zapewnił, że nie przyjechał z żadną określoną sprawą. Po prostu zatrzymał się w Beaurevoir w drodze do Cambrai, gdzie ma się spotkać z bratem Marcinem Bellorme, wikariuszem wielkiego inkwizytora Graverenda.
– Jest to ważne spotkanie – zapewnił – na którym musimy omówić pilną, wymagającą osobistej rozmowy sprawę.
Nie wyjaśnił, co to za sprawa. Podczas wieczerzy zwrócił się do księżnej z prośbą, aby mu pozwoliła porozmawiać z Joanną. Zostałem posłany po nią. Zbladła, gdy usłyszała, z kim ma się spotkać, ale bez słowa zeszła do komnaty, w której czekał na nią Cauchon. Uklękła i pocałowała go w rękę. Tak zwykła była witać każdego biskupa.
Cauchon był człowiekiem tęgim. Miał duży nos, łysiejącą głowę i czerwone policzki. Ubrany był wspaniale. Kosztowny pektorał wisiał na jego piersi na drogocennym łańcuchu. Chodząc wspierał się na lasce ze złotą gałką.
– Więc to ty jesteś ta Joanna, którą nazywają Dziewicą? – ton głosu był dość łaskawy. – No, no... Niechże ci się przyjrzę. Nosisz widzę ubranie męskie. To grzech. Pismo Święte zakazuje kobietom męskich szat...
– Jestem żołnierzem, wasza wielebność – powiedziała głosem, w którym czuło się napięcie – i żyję wśród żołnierzy. Lepiej jest wtedy, gdy dziewczyna ma na sobie ubranie męskie...
– Pismo Święte nie mówi, kiedy można, a kiedy nie można ubierać się po męsku. A poza tym nie jesteś w tej chwili żołnierzem.
– Jestem jeńcem, który czeka na wykup.
– To prawda, że zostałaś wzięta do niewoli na polu walki. Walczyłaś za sprawę księcia...
– Króla! – poprawiła.
Cauchon zrobił się jeszcze bardziej czerwony i spiorunował ją wzrokiem. Ale się opanował.
– Niech ci będzie – głos mu bulgotał, starał się jednak mówić spokojnie, a nawet w dalszym ciągu z łaskawością. – Zaprowadziłaś go do Reims i sprawiłaś, że został ukoronowany. Gdyby nie ty, nigdy by się to nie stało. Wszystko tobie i tylko tobie zawdzięcza.
– Nie mnie, a Bogu – poprawiła znowu.
– No, no... Nie mieszaj Pana Boga w twoje sprawy. Natomiast Bóg oddał cię w ręce hrabiego Luxembourga. Nie licz na żaden okup. Twój król nie interesuje się twoim losem.
– To nieprawda!
Znowu spurpurowiał.
– Bacz do kogo mówisz! – krzyknął. Podniósł w górę swój gruby palec. – To, co ci mówię, jest prawdą. Twój król wędruje sobie z zamku do zamku, bawi się, urządza festyny, turnieje, uczty. Ma nowe kochanki. A twój arcybiskup ogłosił list pasterski, w którym zapewnia, że zostałaś słusznie ukarana, gdyż jesteś pyszna i lubisz się stroić. Arcybiskup znalazł nawet chłopca, który jak ty głosi przepowiednie, ale jest od ciebie pobożniejszy...
– Nie głoszę przepowiedni. Mówię tylko to, co mi mówią święta Małgorzata i święta Katarzyna.
– Ach, prawda, mówiono mi, że umiesz rozmawiać ze Świętymi. I to te Święte kazały ci nienawidzić Anglików?
– Nie kazały. One nikogo nie nienawidzą i nie pozwalają drugich nienawidzić. One tylko mówią, że Anglicy muszą opuścić Francję, bo to nie jest ich ziemia. Mają wrócić do siebie, a jeśli nie odejdą sami, będą stąd wypędzeni i zostaną tylko ci, którzy polegną.
– Choć się zarzekasz, głosisz przepowiednie. Uważasz się za bardzo mądrą?
– Nie. Jestem tylko prostą dziewczyną.
– I sądzisz, że Bóg i Jego święte nie miały nikogo lepszego, aby przez niego mówić? Spowiadasz się?
– Spowiadam.
– A po co? Przecież na pewno jesteś przekonana, że nie popełniasz żadnych grzechów.
– Sumieniu nie wolno pozwolić, aby zardzewiało.
– Widzę, że jesteś wygadana. No więc mówisz, że rozmawiasz ze świętymi. A czy te Święte są naprawdę świętymi? Jesteś tego pewna?
– Przecież mówią rzeczy dobre.
– Gdybyś była mądrzejsza, wiedziałabyś, że i szatan potrafi mówić rzeczy dobre, aby w ten sposób oszukać człowieka.
– Gdy przyjechałam do delfina różni poważni i dostojni doktorzy zaprosili mnie do Poitiers i tam mnie wypytywali. Potem ogłosili, że w tym co mówiłam, nie znaleźli nic przeciwko świętej wierze katolickiej.
Zrobił pogardliwy ruch ręką.
– Ach, doktorzy z Poitiers... Gdy uczeni opuszczają swoją uczelnie niełatwo im samym ustrzec się od błędu. Nie tak dawno mieliśmy aż trzech papieży. Jak myślisz – ton głosu Cauchona stał się drwiący – który z nich był prawdziwy? Podobno wyjaśniałaś to już komuś...
– Pytano mnie, ale nie dałam odpowiedzi. Nie znam się na tym. To wasza wielebność powinien wiedzieć.
Utkwił w Joannie czarne i błyszczące oczy; patrzył na nią przenikliwie.
– Uznajesz we mnie biskupa świętego Kościoła katolickiego? – zapytał. Skłoniła nisko głowę. Powiedziała:
– Uznaję.
– Wiesz, że biskupa trzeba słuchać?
– Wiem.
– Więc posłuchaj, co ci powiem. Nie posiadasz żadnej wiedzy. Ale wydaje mi się, że zachowałaś wiarę. Skoro tak, przyjmij moje słowo: twoje Święte są złudzeniem...
– Nie, wasza wielebność, nie! Ja je widuję naprawdę!
– A ja, biskup, mówię ci, że to tylko złudzenia.
– To nie są złudzenia!
– Powiedziałaś, że szanujesz we mnie biskupa.
– Szanuję. Ale nie mogę zaprzeczyć prawdzie.
– Prawdę znam ja, a nie ty. I posłuchaj uważnie jeszcze tego, co ci teraz powiem. Jestem nie tylko jednym z biskupów Kościoła, któremuś winna posłuszeństwo i szacunek. Jestem biskupem Beauvais. Schwytano cię pod Compiegne, czyli na obszarze mojej diecezji. Jako jeniec należysz do hrabiego Luxembourga. Ale jako ktoś, kto rozgłaszał rzeczy sprzeczne z wiarą – podlegasz mnie, ponieważ ja obowiązany jestem na poddanym mi obszarze strzec czystości religii. Rozumiesz?
– Nie głosiłam niczego sprzecznego z wiarą...
– Dość! Nie do ciebie należy ocena, czy to, co mówiłaś, było prawdą czy fałszem. Także nie ty będziesz oceniała, czy postępowałaś źle, czy dobrze. Ja w imieniu Kościoła powołam sąd, który rozpatrzy twoje winy. Jeżeli poddasz się wyrokowi, jeśli wyznasz, że uległaś podszeptom złego ducha, jeśli wyrazisz skruchę i przyznasz, że wszystko, co uczyniłaś, wynikło z namowy szatana – sąd Kościoła będzie dla ciebie łaskawy, gdyż Kościół okazuje zawsze łaskę żałującym...
– Wasza wielebność... Nigdy nie będę mogła wyznać, że to, co uczyniłam z rozkazu moich Świętych, było dziełem szatana!
Gniewnie uderzył laską w posadzkę.
– Więc stawiasz się wyżej od Kościoła? Nie mogę nazywać białego czarnym. Nie będę się bawił w tłumaczenie ci, że tylko sąd, a nie ty, może wiedzieć, co jest białe, a co czarne. Choć mówisz w sposób zuchwały, jednak mam dla ciebie litość. I księżna, i hrabina mówią o tobie, że jesteś pobożna. Ufam więc, że zło, które popełniłaś, płynie z twojej naiwności. Zbyt jesteś ograniczona, aby rozumieć, komu służysz. Muszę cię jednak ostrzec: król żąda także sądu nad tobą.
– Mój król chce takiego sądu?
– Nie, nie twój król. Najmiłościwszy pan Henryk VI, król Anglii i Francji. Walcząc z jego wojskami uczyniłaś wiele zła. Byłaś krwawa i okrutna. Posługiwałaś się czarami. Zwyciężałaś wzywając na pomoc złego ducha...
– Nie robiłam tego, wasza wielebność. Jeśli zwyciężałam to w otwartej walce. Dlaczego żołnierze króla Henryka nie chcą opuścić Francji?
– Gdybyś była rozsądniejsza, wyjaśniłbym ci znaczenie układu, który połączył oba królestwa. Twój, jak go nazywasz, król nie ma prawa do tronu. Nie jest prawowitym synem króla...
– Jest nim! Święte powiedziały...
– One ci powiedziały, że ten nędzny królik, ten głupek niezdolny do zrobienia z własnej woli jednego kroku, ten tchórz, który się kryje?
Wybuchnęła z równą jak on energią:
– Niech wasza wielebność przestanie! Niech wasza wielebność tak nie mówi! Król Karol jest kochany przez naszego Pana. Pan Jezus chce, aby to on rządził królestwem!
Twarz Cauchona była już nie czerwona, ale sina. Grube usta dygotały, oczy ciskały błyskawice.
– Zamknij gębę! – wybełkotał.
Zapadła cisza, w której słychać było sapanie biskupa. Po chwili Cauchon przezwyciężył gniew, ale ton jego głosu stał się teraz zimny jak klinga miecza.
– Ostrzegałem cię. Czekają na ciebie dwa sądy: sąd Kościoła i sąd królewski. Winno ci zależeć, abyś została osądzona przez Kościół...
Wstrząsnęła się.
– Kościół niech mnie sądzi – powiedziała. – Nie lękam się jego sądu. Nie uczyniłam nic przeciwko Bogu i wierze. Ale Anglicy nie mają nic do mnie! Jestem rycerzem w niewoli rycerza. Prawo rycerskie nie pozwala sprzedawać jeńców. Hrabia Luxembourg...
– Jestem pewny, że hrabia postąpi zgodnie ze sprawiedliwością i nakazami religii.
– Jest członkiem zakonu Złotego Runa. Sam mi powiedział...
– Istotą zakonów rycerskich jest służenie bez zastrzeżeń Kościołowi. Niedawno na soborze ludzie zuchwali jak ty usiłowali oskarżyć zakon imienia Najświętszej Panny, że nie wypełnia praw rycerskich. Nie wdawaj się w sprawy, o których nie masz pojęcia.
– Mam prawo do złożenia okupu, podobnie jak go złożyli wodzowie angielscy.
– A czy posiadasz pieniądze na okup?
– Mój król złoży go.
– Twój król nie da za ciebie ani dukata. Nigdy nie śmierdział groszem. Ale w tej chwili nie da nic, choćby miał. Nie jesteś mu już potrzebna. Królowie nie lubią czuć się królami z łaski chłopskich dziewuch...
Milczała przygnieciona jego słowami. Zacisnęła usta tak mocno, że aż jej wargi stały się całkiem białe.
– Jeśli nie będę potrzebna mojemu królowi – powiedziała wolno – odejdę i wrócę, skąd przyszłam...
– Za późno na takie decyzje! – rzucił. – Do diabła! Świat musi się dowiedzieć, komu twój król zawdzięcza koronę! – Chwilę dyszał gniewnie. Znowu się opanował. – Słuchaj, dziewczyno – podjął – jeszcze raz ci mówię, zastanów się dobrze. Jeśli boisz się Anglików, to pamiętaj, że tylko sąd kościelny i tylko pokorne wyznanie swoich win może cię przed nimi ocalić. Oni... No, wiesz dobrze sama, jak cię nienawidzą. Domyślasz się, co by się stało, gdybyś dostała się w ich ręce. Jeszcze zanim cię spalą, rozerwą cię na sztuki. Myślę, że mimo wszystko nie zasłużyłaś aż na taki los. Skłonny jestem ciebie ocalić. Uzyskałem nawet zapewnienie kardynała... No, więc? Zresztą, namyśl się. Masz jeszcze trochę czasu. Zastanów się... Chcę twego dobra. Powinnaś mnie zawierzyć. Jestem przedstawicielem Kościoła. Ufasz przecież Kościołowi?
– Ufam Kościołowi – odpowiedziała. Głos jej zabrzmiał głucho, jakby był odbitym echem.
Nie tylko Joanna była wstrząśnięta rozmową z biskupem Cauchonem. Przed jego wyjazdem z zamku doszło jeszcze do spotkania między nim a starą księżną. Nikt nie był przy tej rozmowie obecny, ale spoza zamkniętych drzwi słychać było podniesione głosy rozmawiających, okrzyki i trzaskania krzesłami. Biskup wybiegł z komnaty czerwony jak indyk, rozdygotany, bulgoczący niezrozumiałe słowa. Natychmiast kazał swoim zbierać się do drogi i w godzinę później wyjechał, mimo pokornych słów hrabiny, która przerażona myślą, co na taką obrazę powie jej mąż, błagała biskupa, by został bodaj tylko do następnego dnia.
Starą damę znaleziono po rozmowie leżącą bezsilnie w fotelu. Kobieta dostała gwałtownego bicia serca. Odjęło jej mowę. Służba zaniosła ją do jej komnat. Ułożono ją do łóżka, posłano po lekarza i po zamawiaczkę. Kapelan dokonał ostatniego namaszczenia.
Ale po trzech dniach mowa wróciła. Księżna jednak była bardzo słaba. Kazała zaraz wezwać do swego posłania Joannę. Gdy Joanna przyszła, księżna poleciła służbie zamknąć drzwi komnaty i nie wchodzić nikomu bez zawołania.
– Czy wiesz, z czym przyjechał biskup? – pytała.
– Mówił mi, że chce mnie pozwać przed sąd kościelny.
– Tak, to prawda. Ale on tego póty zrobić nie może, póki jesteś w rękach mego siostrzeńca. Tutaj jest cesarstwo, a nie Francja. Więc ustalił z Anglikami, że oni cię kupią...
– Prawo rycerskie zabrania!
– Prawo rycerskie cię broni. Ale... Jak ci już mówiłam, mój siostrzeniec jest strasznie chciwy na pieniądze. Nie ufam mu. Biskup będzie mu kręcił w głowie, że sprzedania żąda Kościół. Wielki Boże, co się dzieje na tym świecie! Kardynałowie i biskupi walczą z papieżem i wzajemnie ze sobą. Sto zdań, sto opinii... Nikt nie wie, gdzie prawda. Przed dziesięciu może laty, gdy byłam w Hiszpanii, spotkałam słynnego ojca Wincentego z zakonu kaznodziejskiego. Powiedział, że nastąpiło w Kościele takie rozdarcie, o jakim przepowiadał Pan Jezus, że jedni wołać będą: tu jest Chrystus, a inni, że tam... On sam podobno jako młody ksiądz był zwolennikiem fałszywego papieża, a nawet służył mu jako spowiednik. Ale potem zrozumiał, że tylko jedność może ocalić Kościół. Chodził więc po Hiszpanii, po Francji i po Lombardii, godził spierających się, nawoływał do miłości i do zgody...
– Czy ten Wincenty żyje jeszcze?
– Nie, nie żyje. Słyszałam, że uważają go za świętego. A jedności nie ma. Biskupi we Francji gotowi jedni walczyć z drugimi. Biskup Cauchon powiedział, że dla dobra wiary powinnaś być oddana Anglikom. Odpowiedziałam, że chyba po moim trupie! Bo ja jestem pewna, że Bóg ciebie posłał. Póki ja żyję, jesteś bezpieczna. Mój siostrzeniec tak się boi, aby go nie minął spadek, że będzie cię osłaniał. Ale tylko dlatego...
– Dziękuję ci, pani.
– Nie dziękuj. Przyjęłam cię nieufnie, ale pokazałaś mi swoim życiem, kim naprawdę jesteś. Będę cię broniła i nie dam cię. Gdyby jednak zagroziła mi śmierć...
– Lekarz powiedział, że choroba minęła.
– Tak powiedział... Ale... Mój siostrzeniec ma na dworze swoich ludzi. I tak bardzo pragnie księstwa...
Joanna wróciła do siebie na wieżę zamyślona. Rzuciła się na kolana i modliła się. Gdy przyszedłem do niej w godzinę później, jeszcze klęczała. Ale wstała i przywołała mnie do głębokiej niszy okiennej. Zawsze rozmawiając ze mną wchodziła do tej niszy. Obawiała się, że w innych miejscach izby może być podsłuchiwana. Opowiedziała mi, co jej mówiła księżna Pytała:
– Co o tym myślisz?
– Myślę, Joanno, że ona ma rację. Temu Luxembourgowi źle patrzy z jego jedynego oka. Gotów przyśpieszyć jej śmierć.
– A wtedy?
– Gotów zagarnąć księstwo, a ciebie sprzedać Goddonom.
– Czy mogę zaufać Cauchonowi? Jest biskupem... Nie wiedziałem, co jej mogę odpowiedzieć.
W parę dni później stara księżna poczuła się znowu gorzej. Gdy odwiedziłem Joannę, zobaczyłem, jak bardzo była zmieniona. Nie potrafiła skryć miotającego nią niepokoju.
– Muszę uciekać... – powiedziała mi szeptem w niszy. – Boję się Anglików.
– Uciekać? Ale jak? Gestem wskazała mi okno.
– Zdobądź mi linę. Spuszczę się po niej. Spojrzałem w dół i zakręciło mi się w głowie.
– Miałabyś odwagę? – zapytałem.
– Boję się Anglików... – powtórzyła.
– A jeżeli puścisz się, spadniesz i zabijesz? Czyżbyś chciała zginąć? Energicznie potrząsnęła głową.
– Nie. Wiem, że Bóg zabrania zabijania samego siebie. W wojnie jednak nieraz narażałam życie. To będzie tak, jakbym szła do szturmu. Zdobądź mi tylko linę.
– Z liną nie będzie kłopotu. Widziałem jedną zostawioną widać przez robotników, którzy naprawiali mur.
Gdy wychodziłem z izby, widziałem, że wróciła znowu do modlitwy.
W trzy dni później miała już linę. Udało mi się ją dostarczyć Joannie w momencie, gdy strażnik czuwający przy drzwiach szedł na obiad. Ten strażnik zresztą nie był groźny. Był to stary żołnierz, który miał córkę w wieku Joanny i dlatego czuł dla pilnowanej przez siebie dziewczyny wielką sympatię. Przez córkę posyłał nieraz Joannie rozmaite przysmaki. Wieża była pilnowana także przy drzwiach u dołu i tam czuwało stale trzech ludzi. Ucieczki przez okno nikt się na pewno nie spodziewał.
Tego dnia wieczorem powiedziała mi:
Jutro jest dzień śmierci mego patrona. Będę próbowała w nocy.
– Czy naprawdę jesteś zdecydowana to zrobić?
– Tak.
– A twoje Święte?
Pominęła milczeniem to pytanie. Rzuciła:
– Nie mogę dostać się w ręce Anglików! Boję się! – Po krótkiej chwili milczenia dorzuciła: – Modliłam się dziś wiele do Matki Najświętszej. Zawsze Ją bardzo kochałam i Ona wspomagała mnie wiele razy. Gdy ojciec gniewał się na mnie i podejrzewał... Gdy ten chłopak oskarżył mnie... i kiedy Baudricourt kazał mnie swoim żołnierzom odpędzać... Jeśli nawet postąpię niewłaściwie, Ona mnie nie opuści. Na pewno. Ona nigdy nie opuszcza tych, którzy Ją kochają. Jakie to szczęście! Przecież człowiek tyle razy musi wybierać...
Patrząc na nią przekonałem się, że się ostatnio bardzo zmieniła. Jej okrągła twarz wyciągnęła się, oczy stały się duże i ciemne, małe usta były stale rozchylone i zdawały się z wysiłkiem łapać powietrze, jak u kogoś śmiertelnie zmęczonego. Zniknęły figlarne uśmiechy, które na początku często rozjaśniały jej twarz. Dawno już nie słyszałem z jej ust żartu, które tak lubiła mówić.
– Wiem, Joanno, że nie jest ci lekko – powiedziałem. – Nikt nie docenił, ile zrobiłaś...
Przerwała mi:
– Nie, nie, nie mów tak. Wszystko było u mnie odmierzone jak w kramie: trochę zmartwień i dużo radości. Moje Święte tyle razy mnie pocieszały. Znalazłam wielu przyjaciół...
– Więc nie czujesz żalu?
Mocno potrząsnęła głową, aż włosy spadły jej na oczy. Były coraz dłuższe, coraz bardziej kobiece.
– Do nikogo – zapewniła mocno. – Gdyby Bóg kazał jeszcze raz...
Przed odejściem pomogłem jej umocować linę. Nie wyrzucaliśmy jej za okno, aby ktoś tego nie spostrzegł, nie mogłem więc zobaczyć, czy jest wystarczająco długa. Ale byłem przekonany, że jeśli nawet nie sięgnie samej ziemi, Joanna nie będzie miała zbyt wiele, aby skoczyć.
– Bądź zdrowa – powiedziałem. – Potem i ja będę próbował ucieczki. Jeśli nam się obojgu uda, gdzie cię szukać?
– Jeśli Pan pozwoli, będę gdzieś w pobliżu Compiegne...
– Niech cię Bóg chroni, Joanno.
– I ciebie także. On wie, co potrzeba człowiekowi...
Tej nocy nie zmrużyłem oka. O świcie usłyszałem krzyki i bieganinę. Cały zamek się obudził. Od strażników dowiedziałem się, że Joanna wyskoczyła oknem i zabiła się. Potem okazało się jednak, że żyje.
Lina była za krótka i Joanna, zsunąwszy się po niej na dół, musiała skoczyć. W ciemności nie zauważyła, że skacze do fosy. Stoczyła się po nasypie i bardzo się potłukła. Gdy ją znaleziono, była nieprzytomna. Przez parę dni nie było wiadomo, czy wyżyje. Ale potem odzyskała zdrowie.
Już jej więcej nie zobaczyłem. Nie pozwolono mi na to. Kapitan zamku był pewien, że to ja dostarczyłem Joannie linę. Trzymano mnie teraz w zamknięciu.
Znowu przyjechał Luxembourg. Wydano jeszcze ostrzejsze zarządzenia. Joannie nie pozwolono w ogóle opuszczać izby na górze.
Gryzłem się tym, co się stało. Uważałem, że to była moja wina. Ale jak mogłem wymierzyć długość liny? Zresztą rzeczywiście niewiele jej brakło, aby sięgnęła ziemi, w dzień Joanna byłaby zeskoczyła bez szkody dla siebie.
Co myślała? Jak przeżywała poniesioną klęskę? Potem w procesie usiłowano ją oskarżyć, że chciała popełnić samobójstwo. Zaprzeczyła temu. Mówiła:
– Chciałam biec na pomoc Compiegne. Doszło do mnie, że zagrożono miastu, iż jeśli się nie podda, wszyscy, nawet dzieci do siedmiu lat, będą wymordowani po zdobyciu. Także powiedziano mi, że zostanę sprzedana Anglikom. To prawda, że święta Katarzyna nie chciała, abym uciekała w ten sposób z wieży. Zapewniała, że Bóg pomoże Compiegne. Wierzyłam jej słowom, ale chciałam być przy tym zwycięstwie. To było złe... Kiedy odzyskałam przytomność, przeprosiłam Boga i spowiadałam się. Otrzymałam przebaczenie, a święta Katarzyna pocieszyła mnie i powiedziała, że Compiegne zostanie ocalone przed świętym Marcinem. Nie, nie chciałam się zabić. Poleciłam się Bogu i Matce Najświętszej. Wierzyłam, że w ten sposób ocalę się przed wydaniem w ręce Anglików...
Wiemy, że to, co powiedziała Joannie święta Katarzyna, spełniło się. W październiku król wysłał armię pod wodzą księcia Vandóme, Sainte-Severe’a i Xaintraille’a, która uderzyła na oblegających Compiegne Burgundczyków. Zadano oblegającym straszną klęskę. Wszyscy wodzowie burgundzcy dostali się do niewoli. Wycięto w pień setki ludzi, a Jan Luxembourg uszedł z pola zostawiając cały sprzęt bojowy, zapasy żywności, a nawet swe osobiste rzeczy.
Przyjechał wściekły do Beaurevoir. Był przekonany, że klęska została poniesiona na skutek czarów Joanny. Płonął chęcią pozbycia się jej jak najprędzej. W parę dni po wizycie Luxembourga w zamku niespodziewanie zachorowała ciężko stara księżna. Tym razem już się nie podźwignęła z choroby. Ledwo zamknęła oczy, doszło do przetargu: za dziesięć tysięcy dukatów turneńskich Joanna została sprzedana królowi Henrykowi. Dowiedziawszy się o tym targu żona Luxembourga rzuciła się do nóg mężowi błagając go, aby od tej haniebnej transakcji odstąpił. Niczego nie osiągnęła.
2 listopada Joanna została odesłana z Beaurevoir do Arras. Jeszcze jednak ciągle pozostawała w rękach Burgundczyków i była traktowana jak rzecz. Z Arras przeniesiono ją do Drugy, a potem do zamku Crotoy – tego samego, w którym Anglicy zwykli byli przetrzymywać swoich najcenniejszych więźniów.
W Crotoy – gdzie razem z Joanną przebywał w więzieniu Mikołaj de Oueuville, kanonik kościoła w Amiens, i dzięki temu mogła brać udział w odprawianych przez niego mszach – Joanna ujrzała Michała Archanioła, co jej sprawiło wielką radość. Widzenie upewniło ją, że Bóg jej przebaczył grzech niecierpliwości, jaki popełniła w Beaurevoir.
Także w Crotoy poprzez okratowane okno więzienia Joanna zobaczyła po raz pierwszy w swym życiu morze.
20 grudnia przybyły do Crotoy biskup Cauchon z eskortą angielską, dowodzoną przez Edmonda Hucka, zabrał Joannę. Przeprawiono się w barce przez ujście Sommy. Potem Joanna jechała na koniu, ale wodze konia trzymali jadący z dwóch stron żołnierze. W samą wigilię Bożego Narodzenia rano poczet biskupa przybył do zamku Bouvrcuil w Rouen.
W tym samym zamku przebywał w tym czasie dziesięcioletni król Anglii Henryk VI. Razem z nim znajdowały się w zamku matka króla, Katarzyna, siostra Karola VII, i księżna Anna burgundzka, siostra księcia Filipa a żona księcia Bedforda. Ale żadna z nich nie okazała zainteresowania dla dziewczyny, którą przyprowadzono. Może lękały się, że straszna czarownica może rzucić na nie urok, a może po prostu zajęte były świętami.
Joanna została odprowadzona na podwórze znajdujące się u stóp wieży, która miała być jej więzieniem. Gdy na nie wjechała, czekał już na nią tłum żołnierzy. Powitano ją wrzaskami. Dziesiątki włóczni wyciągnęły się w jej stronę. Kazano jej zsiąść z konia. Przejściem między skierowanymi w nią ostrzami musiała iść w stronę wieży. Ze wszystkich stron padały okrzyki: „Witch! Hag! Whore! Witch! Shedevil! Rake!” Włócznie wyciągały się, jakby chciały ją przebić! Potem tłum otworzył się przed idącą Joanną i wtedy zobaczyła, że przed wejściem do wieży stoi klatka. Była mała, człowiek w niej zamknięty mógł tylko stać. Drzwi klatki czekały otwarte zapraszająco. Ostrza dzid popychały dziewczynę, zmuszały do wejścia do środka. Gdy znalazła się w klatce, zatrzaśnięto za nią drzwi. Teraz krzyki przemieniły się w wycie. Straszna przeciwniczka, wciąż budząca lęk, była wreszcie unieszkodliwiona. Już teraz nie mogła nic zrobić. Mocne dłonie chwyciły jej ręce i przywiązały do prętów klatki. Inni przywiązali jej nogi.
Nie mogła się teraz zasłonić przed uderzeniami i plunięciami.
Dopiero o zmierzchu tłum żołnierzy się rozszedł, przy klatce pozostali czterej wartownicy. Chodzili przytupując, gdyż noc zrobiła się zimna. Sypał drobny śnieg. Aby się rozgrzać rzucali w stojącą grudkami ziemi. Słychać było rozbrzmiewający poza murami zamku śpiew kolęd i bicie dzwonów kościelnych, wzywających na pasterkę. Na niebo wyszedł księżyc i jego blask, przeciskając się przez pręty klatki, rzucił na kamienne flizy podwórza cień rozkrzyżowanego człowieka. Z klatki dochodziło łkanie.
Nie potrafię powiedzieć, kim ona była naprawdę. Jej czyny były niezwykłe, aż trudno sobie wyobrazić, aby pochodziły od zwykłej wiejskiej dziewczyny, jaką była; musiał ją chyba wspomagać Bóg i On kazał jej rękom wypełniać to, co było Jego wolą. Przez ten rok, w czasie którego pełniłem służbę przy Joannie zwanej Dziewicą, mogę powiedzieć, że nie widziałem niczego w jej postępowaniu, co by nie można nazwać prawdziwie chrześcijańskim. Chodziła tak często, jak tylko mogła, do kościoła, modliła się, spowiadała, przystępowała do Komunii świętej, wspomagała ubogich, nienawidziła pijaństwa i gier hazardowych, zwłaszcza gry w kości, była oddana dla przyjaciół, umiała być wesoła i radosna. Była czysta i uczciwa. Mężczyźni zapominali wobec niej, że jest urodziwą i kształtną dziewczyną. Nawet jeśli jej widok obudził w kimś złe myśli – one zaraz gasły. Ja przynajmniej mogę to napisać o sobie.
Wszystko, co napisałem, jest szczerą prawdą. Pisząc nie kierowałem się ani sympatią, ani niechęcią, chciałem pokazać, jaką była. Wierzę, że Joanna została zbawiona, że jest w niebie i że mogę oczekiwać jej pomocy w dniu, w którym wezwie mnie nasz Pan.
Dwie kobiety stały na Starym Rynku przed targowiskiem, w miejscu, gdzie leżała na ziemi sterta świeżych kwiatów. Pochyliwszy głowy i złożywszy dłonie modliły się cicho. Nikt nie zwracał na nie uwagi. Na tym wyłożonym kamieniami kwadracie, który wydawał się fundamentem jakiejś nie istniejącej już budowli, często widywano modlących się ludzi.
– Więc to było tu? – zapytała młodsza z kobiet przeżegnawszy się. Wyglądała na chłopkę. Mogła mieć czterdzieści lat, może trochę więcej. Jej twarz była pocięta zmarszczkami, a dłonie zniszczone pracą na roli.
– Tu, tu, moja droga – zapewniła starsza. Ta musiała być mieszczką. – Och, tyle już minęło lat, a ja wszystko pamiętam doskonale, jakbym to ciągle miała przed oczyma. Te kamienie pochodzą z tamtego czasu. Kazali je ułożyć Goddoni, aby na nich wznieść stos. Był bardzo wysoki. A tam -wskazywała – stały naprzeciwko siebie trybuny. Na jednej siedzieli biskupi, księża, różne ważne osobistości. Stamtąd kaznodzieja wygłaszał kazanie. Mówił, pamiętam, że kiedy człowiekowi gnije ręka lub noga, trzeba ją odciąć... To znaczyło, że ona była taką ręką. Po nim przemawiał biskup Cauchon. Mówił po łacinie, więc go nie rozumieliśmy. Ale potem dowiedziałam się, iż powiedział, że Joanna była schizmatyczką, heretyczką, czcicielką szatana i że, choć się tego wyrzekła, potem do swych błędów na nowo wróciła. Na końcu podniósł ręce i wołał, że oddaje ją w ręce Goddonów. Zaraz też ci wszyscy biskupi i księża wstali z miejsc i odeszli. Podobno nie chcieli patrzeć...
– A Joanna?
– Stała na tej drugiej trybunie naprzeciwko. Słuchała tego, co mówiono i płakała...
– Płakała?
Dziwisz się? Wiedziała, co ją czeka. Może nie sądziła, że to się stanie od razu, że natychmiast, gdy tylko sędziowie powstaną, żołnierze rzucą się na nią i zaprowadzą na stos. Tak się im spieszyło, że ledwo pozwolili bratu Marcinowi do niej podejść... Ale choć płakała i choć się musiała bardzo bać, ufała w miłosierdzie Boże. Mówił mi jeden z księży z trybunału że rozmawiał z nią tego dnia rano. Zapytała go: „Jak myślisz, panie, gdzie będę wieczorem?” Zamiast odpowiedzieć, on ją zapytał: „Czy nie masz ufności w Bogu?” „Mam – zapewniła go. – Mam. Mam ufność, że jeśli Pan Jezus zechce, dziś jeszcze wieczorem będę w Niebie...” Młodsza z kobiet pokiwała w zamyśleniu głową.
– Zawsze była taka – powiedziała. – Odważna aż do zuchwalstwa. Przecież sądzili ją biskupi i księża...
– To prawda. Gdy kardynał lub biskup szedł przez rynek, ludzie przyklękali. Mówiono o biskupie Cauchonie, że jeździ do Ojca Świętego, że z nim rozmawia...
Kobiety szły przez rynek. Po dłuższej chwili milczenia podjęła starsza:
– Ja z nią nigdy nie rozmawiałam. Ale mój mąż dwa razy mógł z nią mówić. Mistrz mularski, Jan Son, gdy został wezwany, aby dokonał pewnych napraw w zamku, wziął go ze sobą jako swego pomocnika. Cela, w której siedziała, znajdowała się na półpiętrze pod schodami. To było podobno okropne pomieszczenie. W środku dużej izby zrobiona była niby zagroda z desek. Tam stało jej posłanie. Gdy wracała z badań do celi, przykuwano ją do belki tak ciężkiej, że trzeba było dwóch mocnych mężczyzn, aby ją ruszyć z miejsca. A na noc jeszcze opasywano łańcuchem, który był przytwierdzony do posłania. A przecież w tej zagrodzie nie była sama. Siedziało z nią bez przerwy w dzień i w nocy trzech żołnierzy. To byli okropni ludzie, używani do najgorszych robót. Grali przy niej w kości, pili, klęli, obrzucali ją wyzwiskami. Podobno kilka razy usiłowali jej zadać gwałt. Dlatego nie chciała zdjąć z siebie męskiego odzienia... Przychodzili do niej także tacy, którzy mówili, że są jej przyjaźni, a naprawdę namawiali ją, aby nie słuchała ludzi Kościoła i nie spełniła tego, co od niej Kościół żąda.
– Zawsze, gdy była jeszcze w Domremy mówiła, że chce być posłuszna Panu Jezusowi, Jego Matce i Kościołowi. Powtarzała, że choćby jej groziła śmierć, będzie posłuszna.
– To samo powiedziała memu mężowi. Bo mistrz Son dał pilnującym żołnierzom trochę pieniędzy i za to pozwolili memu mężowi na zamienienie z Joanną kilku słów. Początkowo nie chciała nic mówić, ale kiedy przekonała się, że mój mąż nie będzie jej do niczego namawiać, rozmawiała chętnie. Mój mąż poradził, aby na wszystkie zadawane pytania odpowiadała tak, jak ją nauczyły jej Święte. Bardzo się z takiej rady ucieszyła. Powiedziała, że za taką radę święta Małgorzata obdarzy męża i mnie zdrowymi i dobrymi dziećmi...
– I tak się stało?
– Tak się stało.
– Ona zawsze kochała dzieci – powiedziała młodsza. – Nieraz chodziła do opactwa eremitów w Brixey. Oni opiekowali się dziećmi, które utraciły rodziców. Bawiła się z tymi dziećmi, myła je, karmiła, szyła dla nich, układała je spać. A kiedy starsze otrzymywały Komunię świętą prosiła, aby mogła przystępować do Sakramentu razem z nimi. Kiedy była na pastwisku, a zobaczyła, że jakieś dziecko jest głodne, oddawała mu swój chleb. Moi rodzice byli biedni, to ona zawsze dzieliła się wszystkim ze mną...
– Kochałyście się?
– Była moją najlepszą przyjaciółką. Wszędzie chodziłyśmy razem. Nieraz zostawałam na noc u niej w domu, abyśmy mogły ugadać się do woli. Zdarzało się, że przegadałyśmy pół nocy, zwłaszcza gdy jeszcze przyszła Mengette. Dom rodziców Mengette był obok domu rodziców Joanny. Potem Mengette wyszła za mąż, ale jej męża zabili Lotaryńczycy w Sermaize... Wróciła do rodziców i znowu przychodziła, aby z nami rozmawiać...
– Czy ona od dawna słyszała te głosy i widywała swoje Święte? – spytała starsza.
Hauviette nie odpowiedziała od razu. Przywędrowała do Rouen, by odnaleźć po latach ślady przyjaciółki dzieciństwa, o której tyle się teraz mówiło w całym kraju. Razem z nią przyszło kilka osób z Domremy, z Greux i z innych okolicznych wiosek. W gospodzie dla pielgrzymów, w której się zatrzymali, spotkał się z nimi brat Ladvenu z zakonu kaznodziejskiego. To on wprowadził Hauviette do domu Cusquelów. Piotr Cusquel, mistrz budowniczy, był dwukrotnie wzywany przed trybunał dla złożenia zeznań w sprawie Joanny. Jego żona Petronila zajęła się Hauviette’ą, oprowadzała ją po Rouen, opowiadała jej wszystko, co sama wiedziała o dniach sądu i kaźni Joanny.
Hauviette była także przed kilku miesiącami przesłuchiwana przez czcigodnego Jana Dalie, przybyłego z Vaucouleurs w towarzystwie dwóch innych księży oraz notariusza. Gdy ją spytano, co wie o odjeździe Joanny z rodzinnej wsi, odpowiedziała: „Nic o tym odjeździe nie wiedziałam. Kiedy mi powiedziano, że odjechała i nawet się nie pożegnała ze mną, bardzo płakałam. Była przecież moją najlepszą przyjaciółką. I nigdy już więcej jej nie zobaczyłam...” Gdy notariusz zapisywał jej słowa, Hauviette rozpłakała się równie boleśnie, jak wtedy przed dwudziestu sześciu laty.
Bo nigdy nie potrafiła zrozumieć, dlaczego tak odeszła. Naprawdę były przyjaciółkami. Joanna nieraz powtarzała, że ani jej siostra, ani Mengette, ani Simonine’a nie są jej aż tak bliskie.
– To prawda, że Joanna miała swoje tajemnice nawet wobec niej...
Huviette’a pamiętała, jak pewnego dnia – a raczej pewnej nocy, gdy ze sobą ugwarzały – Joanna, która tak bardzo bała się wojny i lękała się widoku rozlanej krwi, zaczęła mówić o tym, że królestwo bardzo cierpi i aby ocalić trzeba wypędzić z niego Anglików. Patrzyła na przyjaciółkę szeroko otwartymi oczami.
– O czym ty mówisz, Joasiu? – pytała. – Wojna, to sprawa rycerzy i żołnierzy. My, chłopi, możemy tylko czekać, aż nas ktoś wyzwoli. Dość już kłopotów z tymi rozbójnikami, którzy napadają, grabią i żadnej dziewczynie nie przepuszczą.
Joanna miała wtedy trzynaście lat. Tej nocy leżała na swym posłaniu a blask księżyca, który przesączał się przez otwór w okiennicy, padał jej na twarz. Hauviette’a, nieco młodsza od przyjaciółki, zauważyła jednak wtedy, że twarz Joanny w ostatnich dniach uległa jakiejś zmianie: pełna wesołości, pyzata buzia dziecka nabrała powagi i jakby dojrzałości.
– O rozbójnikach wiem więcej niż ty – powiedziała. – Przecież to mój ojciec układa się z tym Niemcem, wodzem bandy, która obiecała nas bronić przed innymi. Ale jak rozbójnicy dręczą nas, tak Anglicy zajęli i udręczają całe królestwo francuskie. Zeszłego lata nasz pan delfin poniósł okrutną klęskę od nich...
Dla Hauviette’y były to dalekie sprawy. Gdzieś bardzo daleko był pan delfin, którego kapitan zamku w Vaucouleurs, a za nim cała wieś Domremy uważali za prawowitego władcę. Ale w sąsiedniej wsi Greux, oddzielonej zaledwie strumieniem, w której mieszkali krewni i przyjaciele, a dzieci bawiły się wspólnie i razem wyprawiały się na zabawę pod dąb wróżek, panowała opinia, iż władcą kraju jest książę burgundzki. Znowu w Neufchateau za rzeką była Lotaryngia, podległa księciu mieszkającemu w zamku w Nancy. Dla Hauviette’y było zupełnie obojętne, kto jest ich władcą. Aby tylko bandyci nie napadali na wsie i aby Burgundczycy i Lotaryńczycy nie robili wypraw na Vaucouleurs.
Jednak zapytała:
– Kto ci powiedział o tej klęsce pana delfina?
– Och, wiem – Joanna odpowiedziała wymijająco.
Hauviette nie pytała więcej. Myślała, że rozmaici włóczędzy, którzy przechodzili przez wieś, a którzy zawsze zachodzili do domu Darków ze względu na funkcję sołtysa, jaką pełnił Jakub, mogli coś o tym opowiadać. A jednak to wtedy właśnie zaczęła się tajemnica głosów...
Joanna od dzieciństwa modliła się dużo. Nawet najbliżsi jej przyjaciele: Jan Waterin i Michał Lebuin żartobliwie kpili z niej z tego powodu i nazywali pobożnisią. Nie obrażała się o to przezwisko, gdyż w gruncie rzeczy byli to dobrzy chłopcy. Michał towarzyszył jej nieraz w pielgrzymce sobotniej do Bermont, a Waterin, gdy widział, jak się męczy orząc, brał od niej pług i orał nim na polu Darków.
Joanna pracowała dużo w domu. Ziemi mieli sporo, a jeszcze Jakub wydzierżawił wyspę, na której osadził najstarszego syna. Co parę dni na wiosnę i w lecie wyprawiał się do niego z młodszymi synami, aby mu pomagać w uprawie. Starsza siostra Joanny, Katarzyna, wyszła za mąż. Przeniosła się do Greux. Ale zachorowała i w rok po ślubie umarła. Praca w domu była teraz cała na głowie Izabelli i Joanny.
Śmierć i pogrzeb Katarzyny tak bardzo przygnębiły Joannę, że matka pragnąc pocieszyć ukochaną córkę, pozwoliła jej zamieszkać przez parę dni w Petit Burey u wuja Duranda Laxarta. Laxart w rzeczywistości nie był wujem Joanny, ale mężem siostrzenicy matki. Joanna nazywała go wujem, ponieważ był od niej starszy o prawie dwadzieścia lat, a także ponieważ bardzo go lubiła. Był człowiekiem ogromnej dobroci, łagodności i prostoduszności. Znalazła w nim człowieka, któremu mogła zaufać i powierzyć swoje tajemnice.
Zaczęły się one od dziwnego snu. Było to latem. Joanna pilnowała owiec na wyspie. Gwałtowna ulewa zmusiła ją do ukrycia się w małej, opuszczonej kapliczce, w której znajdował się wyblakły obraz Matki Bożej. Joanna pomodliła się przed obrazem, a potem zasnęła. We śnie zobaczyła Pana Boga, który jej mówił o nieszczęściach Francji i o potrzebie pośpieszenia na pomoc delfinowi. Krótki sen zrobił wielkie wrażenie na dziewczynie o wiele bardziej niż Hauviette’a była wychowana w duchu wierności delfinowi. Jakub Darc jako sołtys często jeździł do kapitana Baudricourta i wysłuchiwał tam nowin, które dotyczyły nie tylko wsi, w której mieszkał. Przez jego dom przewijali się różni ludzie, a wraz z nimi docierały wieści o toczącej się wojnie. Właśnie niedawno spędził u Darców parę dni pewien wędrowny zakonnik i opowiedział zebranej rodzinie o zwycięstwie floty francuskiej nad flotą angielską, która próbowała zdobyć wyspę Świętego Michała. Zamek na wyspie bronił się od lat, stanowiąc odległy, a przecież nieustępliwy bastion wierności delfinowi. „Święty Archanioł opiekuje się Francją...” – zapewniał zakonnik. – „Z jego pomocą szlachetny pan delfin na pewno zwycięży najeźdźców...”
W parę tygodni później, gdy Joanna znajdowała się w ogrodzie przy domu, w pełnym blasku słońca uderzyła jej oczy od strony muru kościoła oślepiająca jasność. Przerażona przypadła do ziemi. Usłyszała nad sobą mocny głos, który mówił:
– Nie bój się Joanno. Przychodzę od Boga, aby ci pomagać. Bóg chce, abyś była dobra, pobożna, uczciwa. Chce cię mieć dla Siebie. Czy zgadzasz się na to?
– Tak – szepnęła z ustami tuż przy ziemi. – Tak. Będę Mu służyła. Nie będę nigdy należała do człowieka...
Głos ucichł. Blask rozpłynął się w świetle dnia, jakby go nigdy nie było. Zjawa znikła, nie bijące serce dziewczyny uspokoiło się. Była przekonana, że żądano od niej, aby została zakonnicą – i poczuła się zaniepokojona. Szybko odpowiedziała na wezwanie. O jej małżeństwie mówiło się często w domu. Nie była temu przeciwna. Dzięki staraniom matki stała się dobrą gospodynią. Bardzo kochała dzieci. Nigdy nie myślała o życiu w murach klasztornych. Czuła lęk przed życiem w zamknięciu. Zanadto kochała słońce, przestrzeń, pola, łąki, lasy, zapachy drzew i kwiatów, deszczu i śniegu, ziemi i wiatru. Zamknąć się w murach, nie widzieć tego wszystkiego? – myślała o tym z przerażeniem.
A poza tym – bała się ojca. Zawsze budził w niej lęk. Na pewno ją kochał. Ale był surowy. Nie potrafiła z nim rozmawiać, lęk odbierał jej słowa. On także łatwiej porozumiewał się z synami. Miewał sny i w tych snach widział kilka razy córkę, jak odchodziła z obcymi. Uznał, że najlepszym sposobem uwolnienia się od obawy o Joannę jest wydać ją jak najprędzej za mąż. Zresztą w tych niepewnych czasach, gdy bandy rozbójnicze i obce wojska przeciągały nieustannie przez kraj, obecność dorastającej dziewczyny w domu była źródłem nieustannego niepokoju.
Był człowiekiem despotycznym. Nie znosił, aby w domu ktoś o czymś samowolnie decydował. A co będzie, myślała, gdy wpadnie w gniew dowiedziawszy się, że złożyła obietnicę aniołowi nie pytając jego o zgodę?
Matka była bardzo pobożną kobietą – ale i ona mogła być przeciwna oddaniu jedynej córki do klasztoru. Po śmierci Katarzyny całą miłość przeniosła na młodszą i często głośno marzyła o tym, jak się będzie opiekowała jej dziećmi. Ułożyła sobie nawet z góry, że Joanna ze swym przyszłym mężem pozostaną w ich domu, przejmą ojcowskie gospodarstwo podobnie, jak to się stało z córką siostry Izabelli, żoną Laxarta. W ten sposób aż do śmierci nie rozstanie się z Joanną.
W kilka dni później, gdy była sama na pastwisku strzegąc swych owiec, usłyszała znowu ten sam mocny, stanowczy głos. Jego dźwięk rzucił ją na kolana. Wydało jej się także, że w wielkiej kuli blasku, jaka zapaliła się przed nią, dostrzega postać ze skrzydłami wspartą na mieczu, otoczoną wirującym wieńcem innych skrzydlatych istot. Nie przyglądała się temu zwidzisku, nie podnosiła głowy. To, że była sama, z dala od domu rodzicielskiego i kościoła, sprawiło, że ogarnął ją większy jeszcze lęk niż za pierwszym razem. Była pewna, że ten ktoś przyszedł, aby zażądać od niej natychmiastowego spełnienia żądania, na które ona dała tak pośpieszną odpowiedź.
Ale skrzydlaty przybysz mówił jej znowu, aby była dobra i pobożna, i aby nigdy nie zapominała o swoich obowiązkach. Nie wysunął nowego żądania, nie wspomniał o tamtym. Choć jego głos pełen był męskiej stanowczości, przemawiał łagodnie. Przestała drżeć, jeszcze zanim umilknął i zanim zgasł blask.
Minął cały miesiąc, gdy pojawił się po raz trzeci. Znowu znajdowała się sama na pastwisku. Zobaczyła przed sobą świetlistą kulę, a w niej przybysza z mieczem i skrzydłami. Tym razem nie czuła się przerażona. Uklękła i schyliła pokornie głowę. Głos mówił:
– Joanno, Pan Nieba i Ziemi odczuwa wielką litość dla królestwa Francji. Chce je mieć dla siebie. Pragnie przez nie czynić wielkie Swoje sprawy. Ciebie wzywa, byś pośpieszyła na ratunek delfinowi i pomogła mu Wypędzić nieprzyjaciół, którzy zajęli jego ziemię...
– Wypędzić? Jak to? Przecież to są mocni żołnierze, którzy nie dadzą się wypędzić? Jak się to może stać?
– Jeśli nie odejdą na twoje wezwanie, musisz sięgnąć po miecz...
I jakby dopełniając tych słów, wyciągnął w jej stronę swój miecz świetlisty. Ale ona ogarnięta nagłą trwogą zasłoniła sobie twarz obu dłońmi.
– Nie! – krzyknęła. – Nie! Nie chcę, nie mogę...! Jestem dziewczyną. Boję się krwi. Wszyscy o tym wiedzą. Nie potrafię patrzeć, jak ludzie zabijają zwierzęta. Jakże mogłabym patrzeć, jak ludzie zabijają ludzi? Nie trzymałam nigdy w dłoni miecza. Nie chcę zabijać, nie potrafię zabijać! Nie, nie, nie!
Powtarzała swój sprzeciw długo. I kiedy w końcu nieśmiało odsłoniła oczy, nie było już przed nią oślepiającej blaskami kuli. Otaczał ją zwykły, znajomy świat. Nic nie przypominało przerażającego wezwania, jakie usłyszała. Tylko serce szarpało się ciągle przerażone.
Jeśli sama myśl o murach klasztornych wywołała w niej tyle niepokoju, to czymże on był wobec uczucia, jakie obudziły usłyszane obecnie słowa? Joanna nie należała do dziewcząt obawiających się wszystkiego. Gdy słuchała opowiadań o napadach i rozbojach, którymi chętnie raczyli rodzinę Darków rozmaici goszczący w ich domu uciekinierzy i wędrowcy, przerażenie łączyło się w niej z gniewem. Wojna, zabijanie, rozlana krew budziły w niej bardziej niż obawę bunt wobec wszystkiego, co jest gwałtem człowieka na człowieku. Nie było w niej żadnej wrogości wobec drugiego człowieka. Miała przyjaciół wśród mieszkańców Greux, uważających się za Burgundczyków. Każdy człowiek – jeżeli tylko nie był pijany, bo tego nienawidziła – budził w niej przede wszystkim sympatię. Ale jeśli widziała czyjąś krzywdę, gotowa była zawsze stanąć po stronie skrzywdzonego. W takich chwilach opuszczała ją wszelka nieśmiałość.
Nie wyobrażała sobie przecież, co musiałby uczynić człowiek, aby zapragnęła go zabić. Iść walczyć z Anglikami? Nie, nie! Nigdy Anglika nie widziała. Mówiło się o nich źle, że są najeźdźcami, grabieżnikami, okrutnikami. Oskarżano ich, że są winni nędzy, jaka panowała w kraju. Gdzieś daleko toczyła się z nimi wojna. Wędrowny zakonnik opowiadał o broniącej się od lat przed Anglikami wyspie Świętego Michała. Nazywano ich Goddonami przeklinającymi bezbożnie.
Ale wojna to wojna. Wojny to były sprawy króla, delfina, jego wodzów, nie chłopów, nie dziewczyn jak ona. Kim był przybysz, który do niej przyszedł? Nie miała wątpliwości, że przybył z nieba, gdyż mówił takie rzeczy i wzywał ją, by była pobożna. Zrodziło się w niej przypuszczenie, że musiał to być Archanioł Michał. Nieraz w tym właśnie kształcie widziała tego pogromiciela szatana w kościołach. Ale choćby był Archaniołem odpowiedziała „nie” na jego wezwanie! I była gotowa odpowiedzieć tak samo, gdyby się znowu zjawił.
Mijały jednak miesiące, a skrzydlaty gość nie pojawiał się. W uczuciach Joanny dokonywał się powolny przełom. Sprzeciw wobec wezwania pozostał, ale łączył się z żalem, że tak twardo i bezwzględnie odrzuciła słowa Archanioła. Wędrując co sobota z zapaloną świecą do Matki Bożej do Bermont zapytywała siebie, co by to było, gdyby to Ona ją wezwała? Przecież Archanioł nie przyszedł od siebie. Przyszedł z wezwaniem nie swoim – ale Boga. A jeżeli to Jezus, który dla ludzi i dla niej, Joanny, dał się przybić do krzyża, wzywa ją, by szła ratować Francję? To nie może być! – Próbowała zaprzeczać sama sobie. Dziewczyny nie chodzą na wojnę. Nie walczą, nie wylewają krwi – nie zabijają! Bóg nie mógł tego żądać!
Matka wychowała ją na pobożną dziewczynę. To ona sama uczyła ją modlitw i pobożnych pieśni. Często mówiła o Bogu, o swej pielgrzymce do stolicy Papieża. W miarę dorastania Joanna modliła się coraz częściej. Nie znała wielu modlitw, więc jej modlitwa była po prostu rozmową. Te rozmowy były jak woda – wciągały ją i pochłaniały. Modląc się zapominała o otaczającym ją świecie.
Mówiła: „Chcę Ci, Boże, służyć, chcę Ci być we wszystkim posłuszna. Wolałabym umrzeć, niż popełnić grzech, bo to by było sprzeciwieniem się Twojej woli. Maryjo, Matko Jezusa, prowadź mnie i pokazuj, jak mam postępować. Tylko nie każcie mi iść na wojnę...”
I nagle pewnego dnia przyszła odpowiedź. Od razu wiedziała, że dwa głosy, które usłyszała, są głosami dwóch dobrze jej znanych i bardzo drogich Świętych – świętej Katarzyny i świętej Małgorzaty. Święte mówiły:
– Idź, córko Boga, idź, idź. Bóg chce, abyś spełniła Jego wolę. To On cię wysyła. Bo Bóg kocha królestwo Francji i pragnie je ocalić. Pragnie je mieć dla siebie. Dla Niego musisz opuścić swoich, podnieść odważnie w górę swój sztandar... Idź, córko Boga, idź!
– Nie mogę, nie potrafię – broniła się. – Nikt mi nie uwierzy. Ojciec mi nie pozwoli. Burgundczycy mnie nie puszczą. Nie mogę, nie mogę. – Dlaczego ja?
A jednak Święte przychodziły ciągle. Nie wydawały się urażone jej sprzeciwem. Łagodnie, ale uparcie powtarzały swoje:
– Idź, córko Boga, idź! On tego chce!
Kogo się mogła zapytać, czy ma wierzyć tym wezwaniom? Ani Hauviette, ani Mengette nie mogły jej nic doradzić i tylko gotowe były zamącić wszystko pytaniami. Matka odesłała ją do proboszcza, proboszcz ją skrzyczał. Ojcu nawet nie śmiała powiedzieć... Dopiero w wuju Durance znalazła kogoś rozumiejącego.
– Jeżeli to są Święte i One każą ci iść – musisz iść – powiedział. – Będę ci pomagał – Udamy się do pana Baudricourta. Rodzicom nic nie mów, powiedz, że idziesz do nas do Burey, że moja żona potrzebuje ciebie...
– Och tak, to trwało u niej ód dawna – powiedziała Hauviette. – Chyba całe cztery lata opierała się. Ale w końcu zdecydowała się...
Weszły w wąską uliczkę miasta.
– Pójdziesz teraz do nas? – pytała Petronila.
Potrząsnęła głową.
– Nie. Pójdę do gospody klasztornej. Brat Marcin obiecał, że nam opowie o śmierci Joanny.
Jeszcze nie miał Joanny w swoich rękach, a już z całą starannością przygotowywał proces. Wizyta, jaką złożył w Beaurevoir w drodze powrotnej z Cambrai była następstwem spotkania z wielkim inkwizytorem Francji Graverendem. Biskup Cauchon usiłował go namówić do wzięcia udziału w procesie. Dominikanin opierał się; nie miał ochoty mieszać się do zatargów między władcami. W końcu jednak ustąpił i zgodził się, aby w procesie uczestniczył w roli współsędziego jego przedstawiciel, brat Lemaitre.
Mając już w składzie trybunału przedstawiciela inkwizycji, biskup Beauvais zwrócił się z kolei do Sorbony. Tutaj nie napotkał żadnych trudności. Uniwersytet od razu zapewnił mu udział swoich przedstawicieli, a nawet poszedł dalej i wystosował list do króla Henryka prosząc go pokornie, aby zechciał powołać sąd, który by zbadał i skazał heretycką czarownicę, której działalność przyniosła tyle zła Kościołowi i wierze katolickiej, i aby powołał na przewodniczącego tego sądu biskupa Beauvais, Cauchona, znanego w całym chrześcijaństwie z mądrości, rozwagi i pobożności. Sorbona wyrażała przy tym nadzieję, że proces odbędzie się w Paryżu, bo wtedy uczeni teologowie całego świata będą mogli się przekonać od jak wielkiego niebezpieczeństwa zostało chrześcijaństwo wyzwolone. Dwór Królewski przyjął łaskawie list Sorbony, udzielił Cauchonowi przewodnictwa i funduszów na zwołanie trybunału, ale zastrzegł, że proces będzie musiał się odbyć w Rouen. Paryż już raz o mało nie został zdobyty, nie był więc zdaniem rady królewskiej miejscem bezpiecznym. Rouen znajdowało się dalej na północ, miało lepsze umocnienia i duży garnizon. Z całą starannością biskup dobierał skład trybunału. Sędziami miał być on sam i brat Lemaitre. Ponad trzydziestoosobowy zespół asesorów składał się z kilku kanoników katedry Rouen – których w ten sposób Cauchon chciał uczynić życzliwymi dla siebie, gdyż wyczuł, iż są niezadowoleni że biskup obcej diecezji przewodniczy sądowi kościelnemu na obszarze ich diecezji. Byli to – znani z przychylności Cauchonowi: Beaupere, Loyseleur Coppequesne. Obok kanoników asesorami byli proboszczowie większych parafii i opaci klasztorów, a wśród tych ostatnich, usunięty przez własnych zakonników, opat klasztoru na wyspie Świętego Michała. Sorbonę reprezentowało w trybunale sześciu profesorów: Feuillet, Erard, Touraine, Courcelles, Maurice i Midi. Na prokuratora został powołany czcigodny doktor Jan Estivet.
Równocześnie z kompletowaniem trybunału biskup Beauvais przeprowadzał badania wstępne, mające przygotować materiał dla oskarżenia. Wysłał kilku braci franciszkańskich do Domremy i okolic dla zebrania wiadomości o Joannie i jej rodzinie. Mimo pogardy, jaką żywił dla profesorów, którzy opuściwszy Sorbonę przebywali w Poitiers, postarał się o protokóły badań przeprowadzonych nad Joanną przed dwoma laty. Wreszcie namówił księżnę Bedford, by zebrała grono dam, które by zbadały, czy Joanna jest rzeczywiście dziewicą.
Te zabiegi nic nie dały. Franciszkanie przynieśli trochę wiadomości o nieposłuszeństwie Joanny wobec ojca i o podstępnym opuszczeniu przez nią domu rodzinnego bez zgody rodziców oraz trochę mętnych informacji o dębie, pod którym odbywały się spotkania i zabawy miejscowej młodzieży. Protokóły z Poitiers nie ujawniły żadnej wypowiedzi Joanny, która by była niezgodna z wiarą. Wreszcie badania kobiet raz jeszcze potwierdziły, że dziewczyna była nienaruszona.
Od Bożego Narodzenia Joanna znajdowała się w zamku Bouvreuil i żołnierze znęcali się nad nią, trzymając ją w klatce. Cauchon zaniepokojony, że takie traktowanie może spowodować śmierć więźnia, zwrócił się do gubernatora zamku i miasta, a także odpowiedzialnego za bezpieczeństwo, znajdującego się w Rouen, królewskiego dworu lorda Nevila Warwicka, aby mu ją oddał.
Zwierzchnik rodu Yorków miał opinię człowieka twardego, groźnego i często gniewnego. Był szarą eminencją, z którą liczyli się i rada królewska, złożona ze stryjów króla, i kardynał Anglii. Krępy, jakby skulony w sobie, o twarzy buldoga, budził lęk wśród żołnierzy. Bywał w słowach złośliwy. Popadający łatwo w pasję biskup nie lubił rozmów z Warwickiem, gdyż łatwo mogło dojść między nimi do wybuchu. To nie był przebiegły ani układny Bedford, ani namaszczony dobrotliwością Winchester.
Warwick na propozycję biskupa odpowiedział odmową.
– Czarownicę mam w ręku i z ręki jej żywej nie wypuszczę – oświadczył – Wasza wielebność zdaje sobie chyba sprawę, że sytuacja nie jest łatwa. Wojsko księcia Filipa zostało rozgromione pod Compiegne i w tej chwili nie możemy na nie liczyć. Kraj jest otwarty i jeżeli Karol zbierze armię i wyśle północ, może ona zagrozić nie tylko Paryżowi, ale nawet naszemu Ruen. Rozbójnicze bandy gaskońskie mogłyby wpaść i uwolnić tę Joannę, wtedy..
– No, nie ma o czym mówić! Nie wierzę w wasze więzienie. Z mojego nie ucieknie, choćby się przemieniła w czarnego kota. Tu, u mnie będzie siedziała i tu możecie ją sądzić, choć na mój honor! Nie rozumiem, po co te sądy! Spalić i byłby spokój.
– Jednak na ten proces, lordzie, będzie patrzył cały świat chrześcijański. Mój sąd będzie sądem kościelnym. Miłościwy pan zgodził się na ten sąd, więc mu się nie sprzeciwiam. Ale jeszcze raz mówię: czarownicy nie oddam!
– Prawo mówi, że powinna przebywać w więzieniu kościelnym.
– Pokrop, wasza wielebność, celę, gdzie siedzi, wodą święconą i będziesz miał więzienie kościelne. Możesz także pokropić jej strażników. To są prawdziwe diabły, więc może im to nawet zrobi dobrze.
Ulegając sugestii Warwicka Cauchon polecił poświęcić mury wieży, w której znajdowała się cela Joanny oraz zażądał od trzech dozorców więziennych, aby złożyli uroczystą przysięgę, że traktować będą więźnia należycie. Dozorcy przysięgę złożyli i można było sądzić, że będą się starali jej dotrzymać. Ale podlegli im strażnicy, z których kilku nie opuszczało ani na chwilę celi Joanny w dzień ani w nocy, wyglądali rzeczywiście tak, jak ich przedstawił Warwick, i Cauchon zdawał sobie sprawę, iż oskarżona pod ich opieką nie będzie miała łatwego życia.
W środę 9 stycznia Cauchon zaprosił do siebie najbardziej zaufanych członków trybunału. Było to sześciu profesorów Sorbony, kanonicy Beaupere i Loyseleur, opat klasztoru Fecamp oraz prokurator kanonik Estivet.
– Czcigodni panowie – zagaił. – Zebrałem was tutaj, abyśmy się spokojnie zastanowili nad procesem, który za parę dni zostanie otwarty. Skład trybunału został ustalony i myślę, że udało mi się zgromadzić ludzi, którzy są doborem najznakomitszych przedstawicieli wiedzy teologicznej i prawa kościelnego. Nikt nie będzie mógł zarzucić, że Joanna była osądzona przez ludzi nieodpowiednich. Pamiętajmy, że procesem interesują się pan Papież, cesarz i liczni władcy chrześcijańscy. Przyznaję, że wiele mnie trudu kosztowało uzyskanie udziału w trybunale przedstawiciela inkwizycji. Zależało mi jednak na tym. Chcę, aby proces był naprawdę procesem w sprawach wiary i doktryny katolickiej. Brat Lemaitre przybędzie jako przedstawiciel wielkiego inkwizytora, ale zażądał, aby w trybunale znalazło się także kilku braci z jego zakonu. Nie budzi to, przyznaję, mojego zachwytu, mam jednak nadzieję, że nie będziemy mieli z nimi kłopotu. Niepokoi mnie natomiast stanowisko niektórych proboszczów.
Biskupi Lisieux i Coutances wezmą udział w obradach. Biskup Awanches napisał do mnie, że gotów jest uczestniczyć w procesie, jeśli otrzyma zgodę Papieża i soboru... Myślę, że zanim taką zgodę otrzyma, będzie już po procesie...
Chrząknął, poprawił się na swym fotelu. Ciągnął dalej:
– Czcigodni bracia. Musimy ustalić do czego dążymy. Mamy osądzić prostą chłopkę, nieuczoną, niepiśmienną dziewczynę, która przecież potrafiła, przy użyciu szatańskich sztuczek, tak opętać Karola i jego wodzów, że wtedy, gdy ich sprawa była już przegrana i staliśmy na progu wielkiego dzieła zjednoczenia dwóch narodów, podjęli na nowo walkę i zadali nam wielkie straty. Powiedziałem wielkie dzieło zjednoczenia, bo tak właśnie jest. Po długiej, niszczącej, trwającej od dziesiątków lat wojnie dwa narody zostały szczęśliwie zjednoczone pod wspólnym berłem. Jest to dzieło prawdziwie chrześcijańskie. Przeciwko temu dziełu powstała ta dziewczyna i powołując się na jakieś głosy i rzekome wezwania Boże, podjęła walkę. Co gorzej – wciągnęła w nią pospólstwo. To ono zaczęło pod jej wpływem wykrzykiwać, że chce mieć królem Francuza! Niezdolnego do władzy Karola! Nie my, którzy wiemy, kim jest ten odsunięty od korony przez własną matkę książę, ale ciemni chłopi i mieszczanie chcą decydować o tym, kto ma rządzić królestwem Francji! Taka jest wina tej, którą mamy sądzić. Wielu uważa, że działała za podszeptem złego ducha. To prawda, trzeba przyznać, że jest także wiele spraw przemawiających na jej korzyść. Jest dziewicą, co stwierdziło grono pań powołanych przez dostojną księżną Bedford, a wiemy, że kobiety, które służą szatanowi, oddają mu swoją cześć... Jednak, skoro wiemy, jak niesłuszna i jak szkodliwa była jej działalność, niewątpliwie znajdziemy w jej postępowaniu inny ślad podszeptów szatana. Musiała mu ulegać i ulegała mu niewątpliwie. Chociaż robiła to może nieświadomie. Mimo to ponosi winę... Oto jest zadanie, przed którym stoimy. W poglądzie na sprawę różnimy się nieco od naszych przyjaciół zza kanału. Oni pragną śmierci Joanny, aby się zemścić za jej zwycięstwa. My nie pragniemy zemsty, pragniemy jedynie wykazać, jak szkodliwa dla chrześcijaństwa była jej działalność. Ten proces jest dla nas jakby sądem Bożym. Ogień, który przyzywamy, pali lub oczyszcza. Mówię to w przenośni. W rzeczywistości nie chciałbym iść aż tak daleko. Nie pragnę tej dziewczyny skazywać na stos. Uważam, że wystarczy, jeśli przyzna publicznie, iż ulegała złudzeniom i pokusom. Gdy takie oświadczenie złoży, roszczenia Karola do korony i władania Francją będą musiały upaść. Sprawa w oczach chrześcijańskiego świata zostanie przesądzona. Będziemy mogli powiedzieć: Bóg jest z nami.
– A co z nią? – zapytał któryś z zebranych. Cauchon rozłożył szeroko ręce gestem niewiedzy.
– Powtarzam: nie pragnę jej śmierci.
– Jeśli jednak Anglicy będą się jej domagali?
– Spróbujemy im wytłumaczyć. Jej śmierć mogłaby sprawić, że pospólstwo uznałoby ją za swoją bohaterkę. Już mówiłem o tym z kardynałem. Jest zawzięty na Joannę, zwłaszcza za to, że nie uszanowała jego krzyżowców. Ale myślę, że i on zadowoli się publicznym odrzuceniem błędów, zwłaszcza gdy go zapewnimy, że potem Joanna zniknie w jakimś klasztorze...
– Jeżeli jednak błędów się nie wyrzeknie?
– Jest naszym zadaniem, aby je uznała i odrzuciła. Jesteście czcigodni bracia, najznakomitszymi teologami, jakich posiada nasza prześwietna uczelnia. Kilku z was będzie reprezentowało uniwersytet na soborze w Bazylei. Nie mogę sobie wyobrazić, aby przebiegłość tej prostaczki mogła przeciwstawić się waszej mądrości i pobożności. Liczę szczególnie na wielebnych doktorów Erarda i Midi’ego. Obaj przecież uchodzą za nieprześcigłych kaznodziei. Także znana jest wymowa czcigodnego kanonika Beaupere’a. Wiele oczekuję od wielebnego doktora Loyseleura. Wierzę, że nasz wspaniały moralista potrafi dotrzeć do ogarniętego złem serca tej dziewczyny. Od was wszystkich zresztą, czcigodni panowie, oczekuję pomocy...
– Oczywiście, naturalnie, oczywiście – przytakiwali i spoglądali jedni na drugich.
– A czy Anglicy wezmą udział w procesie? – ktoś zapytał.
– Biskup Norwich, który ma tu do nas niezadługo przyjechać, zgłosił swoją obecność. Także sekretarz kardynała prosił, aby wolno było przysłuchiwać się obradom. Ich obecność w roli gości będzie dla nas zaszczytem. Jednakże Anglicy życzą sobie, aby skład sądu był wyłącznie francuski...
Podniósł się prokurator, czcigodny doktor świętej teologii Estivet. Złośliwi dawali mu za jego plecami przydomek: „Benedicite”, gdyż skłonny był do lżących słów i używał przy tym czasownika „benedicere” w sensie złorzeczenia, jak go używa księga Hioba.
– A kiedy odbędzie się pierwsze posiedzenie sądu nad tą rozpustną dziewką? – zapytał. – Muszę przygotować pytania dla tej nierządnicy.
– Myślę – odpowiedział Cauchon – że będziemy mogli zacząć w środę 23 lutego w dniu świętego Polikarpa, biskupa umęczonego i spalonego przez pogan w Smyrnie...
Zgodnie z zapowiedzią 23 lutego trybunał zebrał się w pełnym składzie w kaplicy zamkowej. Biskup zasiadł pośrodku mając po obu stronach kilka rzędów ławek, na których zajęli miejsca asesorzy. U jego stóp przy małych stoliczkach siedli notariusze. Ale część pisarzy znajdowała się z boku, ukryta za kotarą.
Po zajęciu miejsc i zmówieniu modlitwy Cauchon dał znak, by wprowadzono Joannę. Wszystkie oczy zwróciły się na nią. Wielu asesorów oglądało ją po raz pierwszy, więc popowstawali, aby ją lepiej zobaczyć.
Weszła wlokąc za sobą łańcuch, którym miała skute nogi. Wyglądała źle i ci, nieliczni zresztą, którzy ją widzieli poprzednio, mogli stwierdzić, że pobyt w więzieniu bardzo ją zmienił. Miała twarz szarożółtą, oczy podpuchnięte. Nie myte od dawna włosy zwisały w strąkach. Od jej czarnego męskiego ubrania – tego samego, w którym przed dwoma laty wyjechała z Vaucouleurs – biła woń stęchłej słomy. Biskup polecił jej zdjąć łańcuch z nóg i pozwolił, aby usiadła na niskim stołeczku.
– Oto ta dziewczyna – rozpoczął wskazując na oskarżoną – została ujęta na terenie naszej diecezji. Oskarża się ją o wiele przestępstw przeciwko świętej wierze katolickiej. Dlatego też najmiłościwszy i bardzo chrześcijański król Henryk powierzył nam rozpatrzenie i osądzenie tej sprawy. Pragnę tego dokonać z waszą pomocą, wielebni panowie. Joanno – zwrócił się do dziewczyny – chcemy ciebie osądzić w duchu chrześcijańskiej sprawiedliwości. Złóż przysięgę na Ewangelię, że będziesz odpowiadała prawdziwie na nasze pytania.
Młody ksiądz podszedł do oskarżonej z tomem Ewangelii w ręku. Dał jej znak, aby położyła dłoń na książce. Ale ona zwróciła się do biskupa.
– Nie wiem, o co chcecie mnie pytać. O wszystkim, co się działo od mego przybycia do Francji, chętnie wam powiem. Ale choćbyście mieli ściąć mi głowę, nic wam nie powiem o tajemnicy, która przeznaczona była tylko dla mego króla.
– Jednak i tajemnice winnaś wyznać.
– Nigdy!
Cauchon pominął milczeniem zastrzeżenia Joanny, a ona złożyła żądaną przysięgę. Zapytał:
– Czy umiesz się modlić?
Na twarzy dziewczyny pojawił się wyraz oburzenia.
– Pewno, że umiem. Moja matka nauczyła mnie Ojcze nasz, Zdrowaś i Wierzę już wtedy, gdy byłam dzieckiem.
– Więc powiedz Ojcze nasz. Zmarszczyła gniewnie brwi.
– Powiem, gdy wasza wielebność wysłucha mojej spowiedzi. Od chwili, gdy jestem w więzieniu proszę o spowiedź. Minęły święta Bożego Narodzenia, minęło święto Trzech Króli, minął Popielec...
– A czy zgodzisz się powiedzieć Ojcze nasz dwóm członkom trybunału?
– Nie powiem, jeśli wpierw nie wysłuchają mojej spowiedzi – porywczo zerwała się na nogi. – Przebywam w więzieniu skuta. Bez przerwy są przy mnie strażnicy. Dzień i noc! Dzień i noc słyszę ich krzyki, przekleństwa, brudne słowa. Proszę o spowiedź! Jesteście księżmi. Dlaczego żaden nie chce wysłuchać mojej spowiedzi!?
Wśród asesorów powstał gwar. Padały słowa:
– Ona ma rację! Nie wolno odmawiać spowiedzi!
– To tylko wykręty! To czarownica! – Może chce się uwolnić od szatana? – Nie możemy jej odmawiać!
– Niech najpierw wyzna swe grzechy przed trybunałem!
Cauchon uciszył członków trybunału, po czym oświadczył, że pytania oskarżonej stawiać będzie czcigodny profesor Sorbony, a równocześnie kanonik miejscowej kapituły mistrz Beaupere. Powszechnie było wiadomo, że kanonik jest najbliższym przyjacielem Cauchona i to on doprowadził do porozumienia między biskupem a kapitułą. Beaupere nie zapalał się jak Cauchon. Cedził słowa wolno i stawiał pytania starannie jak gracz, który się namyśla nad posunięciem, a w każdym jego pytaniu kryła się pułapka. Od pierwszej chwili widać było, że dąży do tego, aby Joanna zaplątała się w swych odpowiedziach lub powiedziała coś, co można będzie uznać za herezję. Aby móc odpowiadać, musiała skupić całą uwagę: widać było, jak zaciska usta i mruży oczy. Nie było jej łatwo. Miała za sobą bezsenne noce. Strażnicy nie dawali jej spokoju. Atakowali ją bez przerwy. Nie mogła sobie pozwolić na spokojne zaśnięcie, musiała czuwać. Zgniła duchota więzienia, ciągłe złośliwości strażników, łańcuchy na rękach i na nogach – wszystko to sprawiało, że znajdowała się w stanie krańcowego przemęczenia.
Mistrz Beaupere zajął się wypytywaniem Joanny o jej wizje. Pytał, czy oglądane osoby miały ludzką postać, skąd wiedziała, kim były.
– Jak umiałaś odróżnić, że osoby, które ci się ukazywały, były mężczyznami czy kobietami? Czy były nagie?
– Czy sądzisz wasza wielebność, że Bóg nie ma ich w co ubrać? Wiedziałam, kim są z ich własnych słów.
– A czy te osoby miały włosy?
– Cóż to za pytania! – wybuchnęła podrażniona.
– A więc miały włosy? Czy były one długie, czy krótkie? A święty Michał? Jak on wyglądał? Czy widziałaś tylko głowę, czy całe ciało?
Doprowadził ją do takiego rozdrażnienia, że wybuchnęła:
– Dosyć! Zanadto mnie męczycie! Oszczędźcie mnie!
Mistrz Beaupere uśmiechnął się lekko. Nie zwracając uwagi na jej wybuch pytał dalej. Także inni asesorowie wtrącali swoje pytania. W pewnych chwilach padało jednocześnie kilka różnych pytań.
Joanna zrobiła obronny ruch rękoma, jakby się chciała zasłonić przed ciosem.
– Po kolei, drodzy panowie, po kolei – prosiła.
– Czy słyszysz codziennie twoje głosy? – pytał Beaupere. Tak. Słyszę je codziennie. I bardzo ich potrzebuję.
A czy im dziękujesz? Czy wstajesz i klękasz, aby się pomodlić?
– Nie mogę wstać, bo jestem związana łańcuchem. Siadam na posłaniu i składam dłonie. Błagam o pomoc. Moje głosy mówią mi, abym odpowiadała wam śmiało, a Bóg mi pomoże.
– A czy kiedy słyszysz głosy, widzisz także osoby?
– Już powiedziałam! Więcej nie odpowiem. Na wszystko, o co pytacie odpowiadałam w Poitiers...
– I jesteś pewna, że te twoje głosy przychodzą od Pana Boga?
Tym razem zapytał sam Cauchon. Tron, na którym siedział wznosił się wysoko nad ławami asesorów. Aby mu odpowiedzieć wstała i podniosła w górę głowę. Głos jej urósł do krzyku:
– Uważasz się, wielebny panie biskupie, za mego sędziego. Mówię ci: ja naprawdę otrzymałam moją misję od Pana Boga. A ty znajdujesz się w wielkim niebezpieczeństwie!
Znowu rozległ się spokojny, wyważony głos Beaupere’a:
– A czy ty, Joanno, jesteś pewna, że znajdujesz się w stanie łaski?
W kaplicy zapanowała pełna napięcia cisza, zerwał się tylko jakiś głos wśród uczestników trybunału, który zawołał:
– Tak pytać nie wolno!
Biskup uderzył pięścią w boczne oparcie tronu.
– Uciszyć się! – zawołał.
Cisza pełna spiesznych oddechów wróciła. W tej ciszy powiedziała:
– Jeżeli nie jestem w stanie łaski, niech Bóg uczyni, abym w nim była, jeżeli jestem – niech sprawi, abym w nim pozostała...Ten sam głos, który odezwał się przedtem, zawołał znowu:
– Dobrze powiedziałaś!
I znowu Cauchon uderzył z gniewem pięścią w fotel. Joanna ciągnęła dalej:
– Myślę, że gdybym w stanie łaski nie była, głosy nie byłyby mówiły do mnie... Chciałabym, aby wszyscy je słyszeli tak samo jak ja. Gdybyście wiedzieli o mnie wszystko, nie bylibyście zadowoleni, że jestem w waszych rękach...
– I te głosy powiedziały ci, że twój król zwycięży? – głos Beaupere’a pozostał spokojny.
– Tak. Powiedziały, że król odzyska swoje królestwo. Wiem, że tak będzie. A mnie obiecały, że pójdę do Nieba.
– Naprawdę?! I co ci jeszcze powiedziały?
– Tego nie powiem. To nie dotyczy procesu.
– A czy nie obiecały ci, że będziesz wolna?
– To nie dotyczy procesu!
Beaupere odstąpił od tego tematu, podjął inny:
– Czy nosisz pierścienie?
– Nosiłam. Miałam dwa. Wielebny biskup zabrał mi jeden, Burgundczycy drugi.
– Od kogo je miałaś?
– Ten drugi otrzymałam od rodziców. Było na nim napisane: „Jezus Maryja”. A pierwszy dał mi brat. Proszę, oddajcie go na Kościół.
– Czy to prawda, że leczyłaś ludzi dotknięciem swoich pierścieni?
– To nieprawda!
Nagle krzyknął jakby sądził, że tym przejściem ze spokojnych pytań do krzyku zmiesza Joannę:
– Co zrobiłaś ze swoją mandragorą?
Pytająco wzruszyła ramionami.
– Nie wiem, o co wasza wielebność pyta. Co to takiego ta mandragora?
Badania wstępne skończyły się 3 marca. Wypytywania Beaupere’a zamknęły początkowy etap procesu. Cauchon zebrał znowu swoich zaufanych, aby omówić z nimi wyniki tych paru dni. Nie był z nich zadowolony. Na wymyślne pytania Beaupere’a Joanna odpowiadała zdumiewająco rozsądnie. Nie dała się wpędzić w żadną pułapkę. Nie powiedziała niczego, co by można było uznać za herezję lub bluźnierstwo. Wśród asesorów pojawiły się wątpliwości, czy rzeczywiście jest winna zarzucanych jej przestępstw. Zwłaszcza dominikanie, Ladvenu i Ysambart, którzy przybyli na obrady trybunału wcześniej niż brat Lemaitre, pozwalali sobie na różne krytyki. Biskup był rozdrażniony. Sprawa coraz mniej wyglądała na proces o herezję. A tymczasem lada dzień miał zjechać przedstawiciel inkwizytora.
Postanowiono póki czas przeprowadzić nową serię badań. Tym razem pytającym miał być mistrz La Fontaine. Trybunał zbierał się dwukrotnie: przed i po południu. Joanna w ciągu sześciu i więcej godzin dziennie znajdowała się w ogniu pytań.
Fontaine pytał:
– Czy to prawda, że twoje głosy powiedziały ci, iż będziesz schwytana?
– To prawda. Powiedziały mi o tym w Melun. Potem powtarzały to każdego dnia. Prosiłam, abym mogła zginąć, a nie gnić w więzieniu. Ale one pouczały mnie, abym przyjmowała wszystko, co mi będzie zesłane, gdyż taka jest wola Boża. Prosiłam, aby mi chociaż powiedziały godzinę. Ale i tego powiedzieć nie chciały.
– A gdybyś tę godzinę znała, czy wyjechałabyś z Compiegne?
– Z dobrej woli bym nie wyjechała. Gdyby jednak głosy powiedziały mi, że powinnam wyjechać, spełniłabym ich wolę.
– Powiedz nam, co to za znak otrzymał od ciebie twój król.
– Wspaniały! Nie potrafię go opisać. Trwać będzie tysiąc lat i więcej. Gdy król ten znak otrzymał, zostałam od razu wyzwolona od księży, którzy mnie dręczyli. I wam potrzeba znaku, abyście mi dali spokój.
– Czy to anioł przyniósł ten znak?
– Tak, to on. Nigdy mnie nie zawiódł.
– A jednak zostałaś schwytana.
– Tak widać podobało się naszemu Panu i tak jest na pewno dobrze.
– Jak zwracają się do ciebie twoje głosy?
– Mówią: „Joanno” albo „Córko Boga”.
– Skoro tak do ciebie mówią, dlaczego sprzeciwiasz się odmówienia tutaj Ojcze nasz?
– Odmówię chętnie, jeśli tylko wielebny biskup zgodzi się, aby wysłuchano mojej spowiedzi.
I tak wrócono do punktu wyjścia.
Wreszcie 13 marca zjawił się Lemaitre.
Był to wysoki, chudy zakonnik o wyglądzie ascety. Jego twarz miała zapadnięte policzki, skutkiem tego rysowały się na niej mocno kości policzkowe. Skóra na skroniach była cienka i napięta, w chwilach skupienia ukazywały się na niej wężyki żył. Cauchon patrzył na inkwizytora z niepokojem. Zależało mu niezmiernie na udziale Lemaitre’a w procesie, a jednocześnie lękał się, że dominikanin może zlekceważyć oskarżenia, jakie Estivet przygotował przeciwko Joannie. Innych asesorów, wiedział, można było zastraszyć Anglikami lub zachęcić obietnicami. Lemaitre wydawał się niedostępny obu tym argumentom. Przy powitalnym spotkaniu mówił mało.
Podczas najbliższych badań przeprowadzanych przed trybunałem Cauchon oddał głos Lemaitre’owi. Inkwizytor, który przed zebraniem przeczytał uważnie protokóły poprzednich, zainteresował się przede wszystkim owym znakiem, który według Joanny został przyniesiony przez anioła delfinowi.
– Czy tego anioła ktoś widział oprócz ciebie? – pytał.
– Myślę, że widział go arcybiskup i inni. A znak widziało wielu.
– Czy ten znak został zesłany dla ciebie, aby wynagrodzić twoje zasługi?
– Nie. Został zesłany królowi, aby uwierzył.
– Ale ty byłaś tego sprawczynią. Jak myślisz, dlaczego Bóg dla tego celu wybrał właśnie ciebie?
– Tak się Mu widać spodobało, aby przez zwykłą dziewczynę wiejską zwyciężyć wrogów króla.
– Czy to twoje głosy kazały ci wyruszyć na zdobywanie Paryża?
– Nie. Tego chcieli wodzowie. Od czasu, gdy dowiedziałam się w Melun, że będę schwytana, oddałam decyzje w sprawach wojny wodzom.
– Co to znaczy, co powiedziałaś tu niedawno, że przewielebnemu biskupowi Beauvais grozi wielkie niebezpieczeństwo?
– Powiedziałam panu biskupowi: mówisz, że jesteś moim sędzią. Nie wiem czy tak jest. Ale uważaj, abyś mnie dobrze sądził, gdyż jeżeli osądzisz mnie źle, narazisz się na wielkie niebezpieczeństwo. Uprzedziłam cię, abyś o tym wiedział.
– A cóż to za niebezpieczeństwo? Czy to znaczy, że spodziewasz się, iż twoi przyjdą i odbiją cię?
– Święta Katarzyna powiedziała mi, że zostanę ocalona. Ale nie wiem, jak się to stanie. Moje głosy wciąż powtarzają, że zostanę ocalona przez wielkie zwycięstwo i dlatego mam nie przejmować się moim męczeństwem, gdyż przez nie wejdę do nieba.
– Męczeństwo? O czym ty mówisz?
– Tak mówią głosy. Myślę, że męczeństwem jest to wszystko, co muszę znosić w więzieniu. Nie wiem, czy zdołałabym znieść jeszcze więcej!
– Skoro ci twoje głosy powiedziały, że pójdziesz do nieba, sądzisz pewno, że już ci nie może grozić piekło?
– Ufam, że będę ocalona.
– Ufać ci wolno, pewności mieć nie możesz. Podobno powiedziałaś, że nie chcesz się poddać Kościołowi.
– Ależ chcę. Zapewniam cię, wielebny panie, że nie uczyniłam nic przeciwko wierze. Także nic takiego nie powiedziałam. Proszę, niech księża, którzy są tutaj – zwróciła się do całego trybunału – poszukają w moich odpowiedziach. Jeśli coś takiego znajdą, natychmiast wyrzeknę się tego!
– Jeśli więc jesteś taka posłuszna Kościołowi, spełń jego polecenie.
– Jakie?
– Wyrzecz się tego, co zdziałałaś.
– Nie mogę ci na to odpowiedzieć, panie. Muszę zapytać moich Głosów.
– Czy wypełniasz zawsze wszystko, czego twoje Głosy domagają się od ciebie?
– Jeśli tylko potrafię i jeśli dobrze zrozumiem ich rozkaz.
– Czy nigdy nic nie uczyniłaś wbrew ich poleceniom?
– Owszem, wbrew ich wezwaniom próbowałam uciec z wieży w Beaurevoir. Nie potrafiłam się powstrzymać. Ale moje Święte mnie ocaliły. Nie pozwoliły, abym się zabiła.
– I twoje Święte nie były urażone twoim nieposłuszeństwem?
– Przeprosiłam je.
– Nie ukarały cię?
– Po upadku byłam przez kilka dni chora, nie mogłam jeść. Potem jednak przebaczyły mi i pocieszały. Zapewniły, że Compiegne nie dostanie się w ręce wrogów.
– Czy nie znajdujesz w sobie jakiegoś ukrytego grzechu, za który, gdybyś go wyznała, musiałabyś zginąć?
– Nie.
– Czy w stosunku do wszystkiego, co uczyniłaś lub mówiłaś, zdajesz się na sąd naszej matki, świętego Kościoła?
– Kocham Kościół i chcę mu służyć. Dlaczego nie chcecie pozwolić mi na spowiedź? Dlaczego nie dajecie mi iść na mszę? A co do moich uczynków – o tym zadecyduje Pan Nieba i Ziemi, bo to On kazał mi iść do króla Karola. On da mu wielki triumf.
– I kiedyż to ten triumf ma nastąpić?
– Bóg o tym zadecyduje. Ale za siedem lat Anglicy będą pobici.
Na ławach asesorów podniósł się szmer głosów. Cauchon uciszył go zaraz. Lemaitre wrócił do poprzedniego pytania:
– Więc poddajesz się Kościołowi, czy nie poddajesz?
– Poddaję się Bogu, Najświętszej Pannie i wszystkim świętym...
– Ja pytam, czy poddajesz się Kościołowi?
– Przecież Bóg i Kościół są razem? Dlaczego każesz mi, panie, rozróżniać?
– Kościół Triumfujący w niebie to Bóg, święci i aniołowie. Kościół na ziemi to Ojciec Święty, kardynałowie, biskupi. Aby poddać się Kościołowi w niebie, musisz wpierw poddać się Kościołowi na ziemi.
– Przybyłam do Francji, do króla na wezwanie Boga, Dziewicy Maryi i świętych. Temu Kościołowi poddaję się. A czy się mam poddać Kościołowi, który ty, panie, nazywasz Kościołem na ziemi, muszę o to zapytać moje Święte.
– Więc zapytaj. Powiedziałaś, że chciałabyś wziąć udział w mszy świętej. To ci się chwali. Czy wtedy włożysz ubranie kobiece?
– Jeśli się tak będzie podobało naszemu Panu włożę odzież kobiecą. Wolę umrzeć, niż nie posłuchać Jego rozkazu.
– To, co powiedziałaś, jest słuszne. Ale jeśli nie poddasz się Kościołowi, przez który Bóg działa na ziemi, może cię spotkać śmierć.
– Jeśli skażecie mnie na śmierć, dajcie mi, proszę, wtedy długą koszulę kobiecą i chustkę na głowę...
– Poddaj się Kościołowi, a nie poniesiesz śmierci! Powiedziałaś wielebnemu biskupowi, że będziesz mu odpowiadała. Dlaczego nie udzielasz odpowiedzi na tyle pytań?
– W sprawach, o których wolno mi mówić, odpowiadałam, jak umiałam.
– A gdybyś stała przed panem Papieżem, czy odpowiedziałabyś na wszystkie pytania w sprawach wiary i sumienia?
– Zaprowadźcie, mnie do niego, a odpowiem na wszystkie! – zawołała.
– Co sądzisz, wielebny ojcze, o tej dziewczynie? – pytał.
Lemaitre siedział skupiony. Jego ostre rysy, można by pomyśleć, zaostrzyły się jeszcze bardziej. Pełnym namysłu ruchem przesuwał wierzchem palca po wąskich, suchych wargach.
– To jest dziecko proste, nieuczone – powiedział powoli. – Aż trudno uwierzyć, że mogła odegrać tak wielką rolę...
– To prawda, wielebny ojcze. Jednakże najmiłościwszy król Henryk...
Lemaitre zrobił dłonią gest uchylający dalszą dyskusję na ten temat.
– Nie wchodźmy w sprawy, które nie powinny w tym procesie odgrywać żadnej roli. Sąd ma stwierdzić: jest heretyczką czy nie jest nią, prawda?
– Oczywiście. Ja także tak myślę. I mnie przede wszystkim o to chodzi. Nie zapominajmy jednak, ojcze, że na tym się sprawa nie kończy. Jeśli proces wykaże, że była heretyczką, będzie to stwierdzenie rzucające nieusuwalny cień na sprawę Karola. Myślę, że powinniśmy tego pragnąć...
Lemaitre znowu wzruszył ramionami.
– Jeszcze raz mówię: to nie stanowi materii tego procesu. Nam, wasza wielebność, powinno przede wszystkim zależeć, aby ta dziewczyna wróciła na drogę wiary. Przyznaję, że nie dostrzegłem dotąd w jej odpowiedziach herezji. Jej głosy to nie jest pokusa diabelska...
– Czy nie za szybki osąd, wielebny ojcze?
– Nie wypowiadam go publicznie. Wydaje mi się jednak, że mamy do czynienia z marzeniami czy też rojeniami, jakich doznają całe setki ludzi. Proszę mi wierzyć, wasza wielebność, znam się na tym. Są tacy, przede wszystkim kobiety, których oczy są otwarte na rzeczy, których inni nie widzą. I nie jest to, powtarzam, ani objawienie anielskie, ani pokusa szatańska. To, co ta Joanna opowiadała o znaku, jaki Archanioł Michał, otoczony całym chórem aniołów, miał wręczyć delfinowi, to historyjka jak te, które wyśpiewują trubadurzy. Jej marzenia stały się dla niej widzialną rzeczywistością. Ale to jest osobliwość całkiem naturalna. Gdybyśmy ją mieli za to potępiać, musielibyśmy potępić wszystkich śpiewaków, trubadurów i truwerów...
– Jeżeli jednak, wielebny ojcze, przyjmiemy taką hipotezę, będziemy może musieli przystać także na to, że jej zwycięstwa były po prostu przyrodzoną umiejętnością wojowania.
– Nie twierdzę, że tak być nie mogło. Są ludzie posiadający rozmaite talenty, dzięki temu, że są urodzeni pod szczęśliwą koniugacją gwiazd. Ale jeszcze raz mówię: nie tymi sprawami powinniśmy się zajmować w tym procesie. Chodzi o uratowanie duszy tej dziewczyny. Takie jest również zdanie ojca Wielkiego Inkwizytora. Dotychczas jedyną jej winą, jaką znalazłem, jest sprawa odzieży męskiej.
Księga Powtórzonego Prawa mówi wyraźnie w rozdziale dwudziestym drugim, że „Kobieta nie będzie nosiła ubioru mężczyzny (...), gdyż każdy, kto tak postępuje, obrzydły jest dla Pana, Boga swego”.
– Przepis prawa brzmi tak rzeczywiście. Chcę jednak przypomnieć waszej wielebności, że nasz niezapomniany brat, uznany przez Kościół za świętego, Tomasz z Akvino, pouczał, że dla ocalenia kobiecego wstydu lub dla uwolnienia się od prześladujących ją nieprzyjaciół, kobieta ma prawo sięgnąć po strój męski. Rozumiem jednak, że sprawa stroju jest tu sprawą zgorszenia. Pisał święty Paweł do Rzymian: „Nie wdawajcie się w spory na temat przekonań. Jeśli twój brat czuje się zgorszony – nie miłość powoduje tobą. Wtedy i dozwolone staje się grzechem, gdy staje się dla drugich zgorszeniem...” A więc: nie materia sporu jest tu grzechem, ale zgorszenie. Czy tak?
– Jak najbardziej podzielam rozumowanie ojca i cieszę się, że tak myśli. Lemaitre przesunął dłonią w powietrzu, jakby coś wygładzał. Przeszedł do sprawy innej:
– Zaniepokoiły mnie jej słowa, gdy powiedziała, że znosi męczeństwo.
– Myślę, że w tych słowach jest dużo przesady. Zwierzchnicy strażników złożyli na moje ręce przysięgę, że dziewczyna będzie traktowana należycie. Oczywiście więzienie jest więzieniem. Trzeba przy tym pamiętać, że strażnicy odpowiedzieliby gardłem za jej ucieczkę, więc są nieufni, a wiemy, że ona potrafi być przebiegła i już kilka razy o mało się nie udało jej wyrwać z niewoli...
– Także zaniepokoiło mnie, że dziewczyna dopomina się o spowiedź i nie została do spowiedzi dopuszczona.
– Rzecz zostanie załatwiona. Z powodów, o których mówiłem, mieliśmy kłopoty ze strażnikami. Są nieufni i podejrzliwi, nikogo nie chcą do niej dopuścić. Ale udało nam się przekupić jednego z ich zwierzchników i mamy jego zgodę, aby najznakomitszy nasz kaznodzieja został do niej dopuszczony. Użyliśmy przy tym pewnego podstępu. Mistrz Loyseleur – bo to on podjął się tej misji – będzie udawał, że jest z partii Armaniaków i z tego powodu znajduje się także w więzieniu. Będzie mu łatwiej zasugerować Joannie pewne rzeczy... Sądzę, wielebny ojcze, że akceptujesz taką próbę?
– Akceptuję. To podstęp pobożny. Celem naszym jest przecież ratowanie duszy tej dziewczyny. Czy możemy liczyć na poparcie dla takiego stanowiska ze strony najprzewielebniejszego kardynała?
– Kardynał jest Anglikiem.
– Pojmuję. Przyznaję, że trudno jest mi czasami zrozumieć chrześcijaństwo naszych braci zza kanału. Spodziewam się jednak, że wasza wielebność potrafisz na niego wpłynąć?
– Będę próbował.
– Niech Bóg waszej wielebności w tym pomaga. Sądzę, żeśmy uzgodnili nasze stanowiska. Pozwól, wasza wielebność, że się teraz oddalę. Czuję się zmęczony całym dniem badań. Laudetur Jesus Christus...
Skłonił się i odszedł. Cauchon pozostał sam. Przez czas jakiś zamyślony chodził tam i z powrotem po komnacie. Potem uklęknął przed wielkim zawieszonym na ścianie krucyfiksem. Oparłszy czoło o splecione dłonie modlił się. Szeptał:
– Bądź pochwalony Panie za łaski, jakie mnie, niegodnemu, okazujesz. Wiem, że sprawa, której służę, jest dobra. To sprawa Twoja. Daj jej zwycięstwo. Ci, którzy się jej sprzeciwiają, błądzą i grzeszą. Muszę z nimi walczyć. Ale nie chcę zapominać, że kazałeś być miłosierny nawet dla grzeszących...
Dalsze rozprawy odbywały się nie w kaplicy zamkowej, ale w izbie więziennej Joanny. Buda z desek, która otaczała jej posłanie została rozebrana, a prycza przysunięta do ściany. Zamiast do belki łańcuch skuwający jej nogi był przytwierdzony do koła wmurowanego w ścianę.
Joanna miała teraz wokoło siebie wielką przestrzeń, gdyż cela była ogromna. Pilnujący ją strażnicy nie siedzieli wprost na jej pryczy, ale mogli się ulokować trochę dalej na ławach przeznaczonych dla trybunału. Ich krzyki i przekleństwa nie rozbrzmiewały tuż nad jej uchem, ich dłonie nie były tak bliskie jej ciała. Ta odległość kilku kroków, jaka ją dzieliła od prześladowców, pozwalała jej zapadać w lekki sen. Jednak i teraz nie zdejmowała z siebie odzieży. Także budziła się natychmiast, gdy usłyszała zbliżające się stąpania.
Tym razem ten, który podchodził, skradał się wolno na palcach. Mimo to obudziła się i natychmiast siadła na posłaniu.
– Precz! – powiedziała.
– Ciiicho... – doszedł ją szept. – Przyjaciel...
– Odejdź. Nie mam tutaj przyjaciół.
– Owszem masz, choć o tym nie wiesz. – Czarna sylwetka wyrosła obok jej posłania. – Jestem jak ty więźniem. Zamknięto mnie za sprzyjanie królowi Karolowi.
– Jak się tu znalazłeś? Jak się to stało, że cię tutaj do mnie puścili?
– Jednych przekupiłem złotem, innych gorzałką. Chciałem rozmawiać z tobą...
Strażnicy, którzy byli razem z nią w celi, spali na ławach głośno chrapiąc. Pierwszy się to raz zdarzyło, że spali jednocześnie wszyscy. Stojący obok nich kaganek palił się oświetlając ich grube, porozwalane cielska.
– Kim jesteś? – pytała.
– Proboszczem z Boscle-Hard.
– Księdzem?
– Tak. Brałem udział w spisku i schwytali mnie...
– Czego chcesz?
– Przyszedłem, aby cię podtrzymać na duchu.
– Więc wyspowiadaj mnie!
– Oczywiście, jeżeli chcesz.
– Chcę. Nie mogę żyć bez spowiedzi. Wyspowiadaj mnie zaraz, teraz.
– Dobrze.
– Zbliż się. Jestem przywiązana łańcuchem. Nie mogę ani wstać, ani klęknąć.
Przykucnął przy jej posłaniu, obok rysy w ścianie, która biegła gdzieś głęboko między mury. Pomruczał coś po łacinie. Potem rzekł:
– Słucham cię, córko.
– Spowiadałam się bardzo dawno. Ostatni raz w Crotoy. To było przed Bożym Narodzeniem...
– Powiedz mi najpierw o ciężkich grzechach, które dręczą twoją duszę.
– Gniewałam się... Wiele razy gniewałam się. Zwłaszcza na tych, którzy mnie pilnują... Już nawet nie pamiętam ile razy. Oburzałam się, krzyczałam, gdy przychodzili, dotykali mnie... chcieli... chcieli...
– Wiem, co chcesz powiedzieć. A czy bluźniłaś?
– Nie, nie bluźniłam. Jakbym mogła? Przecież mam tylko Boga... Ale skarżyłam się, mówiłam, że jak nie ześle mi pomocy, nie wytrzymam...
– I co zrobisz? Zgrzeszysz? A może zabijesz się? Tak, jak próbowałaś się zabić w Beaurevoir?
– To nieprawda! Kto ci o tym powiedział, księże? Nie chciałam się zabić ani wtedy, ani teraz. Wtedy popełniłam inny grzech. Ale z niego już się spowiadałam. A teraz proszę tylko, aby Bóg sam zesłał na mnie śmierć... Bo żebyś ty wiedział, księże, jakie straszne rzeczy mówią ci ludzie. Żyłam wśród żołnierzy, słyszałam wiele złych słów, ale takich jeszcze nigdy nie słyszałam... I oni to mówią ciągle, ciągle...
– Prosiłaś Boga, aby ich pozabijał?
– Nie. Modliłam się, aby im zesłał opamiętanie. Tak bardzo narażają swoje dusze. Odzywałam się gniewnie do pana biskupa...
– Słyszałem, że nie chcesz odpowiadać na jego pytania.
– Odpowiadam zawsze, gdy pyta o to, co nie jest tajemnicą. Ale tajemnic króla i moich zdradzać nie mogę. Moje głosy zakazały mi tego...
– Na spowiedzi jednak powinnaś wszystko powiedzieć.
– Nie. I na spowiedzi mi nie wolno.
– Nikomu nie powiesz?
– Powiedziałabym Ojcu Świętemu, gdyby mnie do niego zaprowadzili.
– Biskup zastępuje Ojca Świętego. Każdy biskup w swojej diecezji.
Moje Święte mówią, że mam odpowiadać śmiało, nie lękać się, ale zdradzać tajemnic mi nie wolno.
– Czy twoje głosy mówią, abyś nie słuchała Kościoła?
– Nic podobnego! Każą mi być wierną Kościołowi i słuchać go we wszystkim, czego naucza. Ale ci ludzie Kościoła, którzy mnie sądzą, mówią tak dziwnie. Nie rozumiem ich. Mówię im, powtarzam, że wszystko, co robiłam, robiłam z Bożego polecenia. A oni przyjmują to tak, jakbym mówiła przeciwko Kościołowi. Wiesz, księże, każdego dnia, gdy mam iść na przesłuchanie, odmawiam taką modlitwę: „Słodki Panie, przez pamięć Twojej świętej Męki proszę Cię, naucz mnie, jeżeli mnie kochasz, jak mam odpowiadać tym ludziom Kościoła...”
– Sama ułożyłaś tę modlitwę, czy cię ktoś jej nauczył?
– Sama. Pytałam moje Święte, czy mogę się tak modlić, a one powiedziały, że Bóg cieszy się z takich słów.
– Dobrze. Wróćmy do twoich grzechów. Gdzie ukryłaś swój amulet?
– Amulet? Nigdy nie miałam żadnego amuletu.
– A czy nie próbowałaś przywoływać szatana, aby cię ratował?
– Wolałabym, aby mnie poszarpano na kawałki, niż przyzywać nieczystego!
– A nie sądzisz, że jesteś świętą?
– Świętą? Ja? Żartujesz, księże. Święci się nie złoszczą, nie gniewają, nie buntują i nie skarżą. Święci, gdy mówią, ludzie ich słuchają. I święci nie boją się bólu. A ja się boję. I ludzie z trybunału odrzucają moje słowa. Jestem zwyczajną dziewczyną jak setki innych.
– Jednakże to do ciebie Bóg przysłał swego Archanioła. To ważniejsze niż być biskupem.
– Biskupa Bóg uczynił biskupem.
Któryś ze strażników zachrapał mocniej i półsennie wymamrotał przekleństwo. Gdzieś w głębi rysy w murze coś zaszeleściło, jakby się tam ukrywał szczur.
– To już wszystko, co miałam do powiedzenia – rzekła. – Udziel mi, księże, rozgrzeszenia i pobłogosław mnie.
Wypowiedział prędko po łacinie słowa absolucji i zrobił nad jej głową znak krzyża.
– Idź w pokoju.
Wyciągnęła rękę, sięgnęła po jego dłoń i przycisnęła ją do ust.
– Dziękuję ci, panie.
Ale on jeszcze nie odchodził. Zapytał:
– Czy te twoje Święte przychodzą ciągle do ciebie?
– Czasem tak. Czasami nawet kilka razy na dzień. Ale zdarza się, że kiedy oni tak klną i krzyczą, nie mogę usłyszeć, co one mówią.
– I zapewniają cię, że będziesz wolna?
– Mówią: pozostaw wszystko Bogu, a będziesz wyzwolona za trzy miesiące przez wielkie zwycięstwo.
– Czy to znaczy, że nasz król zwycięży za trzy miesiące?
– On zwycięży na pewno. Ale czy to będzie już teraz? Nie wiem... Nie zawsze rozumiem, gdy one o tym mówią.
– I ciągle ci mówią, abyś się sprzeciwiała biskupowi?
Nie odpowiedziała od razu. Dłuższy czas siedziała w milczeniu. Nagle obudziły się w niej podejrzenia. Rzekła:
– Dziwnie mówisz, panie. One tak nigdy nie mówią. A ja się za niego codziennie modlę...
– Za kogo? Za króla?
– I za króla, i za biskupa...
Na ławach powstał jakiś ruch. Chrapanie strażników ustało. Rozległ się głos jednego z nich:
– Hej, ty! Skończyłeś już?
– Skończyłem – zapewnił ksiądz.
– To wynoś się! Dosyć tego gadania!
Strażnik wstał, wziął kaganek w rękę i zbliżył się do posłania Joanny. Teraz dopiero mogła zobaczyć człowieka, który ją spowiadał i z którym rozmawiała. Był wysoki, miał czarne włosy spadające nisko na czoło, długi, garbaty nos i wysunięte do przodu wargi, jakby chciał nimi kogoś pocałować. Okryty był czarnym płaszczem z kapturem. Posłusznie poddał się strażnikowi, który opierając dłoń na jego plecach popychał go ku wyjściu. Joannie wydało się, że tę twarz widziała niedawno w tłumie twarzy asesorów trybunału. Jeśli znajdował się wśród tamtych, myślała, musiał być księdzem i jego spowiedź była prawdziwa... To była myśl pocieszająca. W głębi szpary w murze znowu usłyszała szelest...
18 marca w niedzielę Męki Pańskiej członkowie trybunału zgromadzili się w pałacu biskupim. Posiedzenie otworzył Cauchon przedstawiając teksty dotychczasowych przesłuchań. Były to zapisy zarówno siedzących przy trybunale notariuszy, jak i pisarzy, którzy z polecenia biskupa zapisywali odpowiedzi Joanny ukryci za kotarą. Protokóły nie we wszystkim zgadzały się ze sobą, kilku członków trybunału twierdziło, że w zapisach ukrytych sekretarzy brak szeregu wypowiedzi Joanny.
Ale nie tylko w tej sprawie pojawiły się wśród obecnych zastrzeżenia, choć wypowiadane w sposób bardzo nieśmiały. Lefevre przeciwstawił się pytaniu Beaupere’a, który pytał Joannę, czy jest w stanie łaski. Poparł ten sprzeciw Chatillon. Cauchon oddalił oba sprzeciwy niecierpliwym gestem ręki. Trudniejsza była sprawa z dwoma członkami trybunału: Houppeville’m i Lohierem. Obaj zakwestionowali samą prawdziwość procesu, a to ze względu na to, że odbywając się w zamku nie gwarantował swobody wypowiedzi asesorów; że stawiał zarzuty królowi Francji, który nie miał przed trybunałem swego przedstawiciela; że wreszcie nie przydzielił oskarżonej obrońcy, chociaż miano do czynienia z prostą dziewczyną. Houppeville po swej wypowiedzi został przez Anglików zagrożony śmiercią i ledwie udało mu się ujść z życiem. Lohiera trudniej było nastraszyć, gdyż znany był dobrze w Rzymie i wiadomo było, że papież upomniałby się o niego. Jednak i on, widząc zagrożonego Houppeville’a, stchórzył i uciekł z Rouen.
Protokóły zostały odczytane także Joannie. Na ogół uznała prawdziwość swoich słów, chociaż i ona zwróciła uwagę, iż wiele z tego, co mówiła, nie znalazło się w zapiskach.
Podniosło się natomiast kilka głosów wyrażających uwagę, iż zbliżają się święta Wielkiej nocy, w czasie których każdy chrześcijanin obowiązany jest przystąpić do Sakramentu Pokuty i Sakramentu Eucharystii. Joanna dopominała się wiele razy o spowiedź i o prawo udania się na mszę świętą. Biskup zapewnił, że uznaje słuszność tych głosów i gotów jest spełnić prośbę dziewczyny pod warunkiem jednak, że wyrzeknie się ona męskiego stroju.
Zostało ustalone, iż w Niedzielę Palmową biskup w towarzystwie kilku przedstawicieli trybunału udadzą się do Joanny, aby raz jeszcze upomnieć ją, pouczyć i powiedzieć, że jeśli zgodzi się na włożenie odzieży kobiecej, zostanie dopuszczona do Sakramentów.
Nieoczekiwane zjawienie się w wieży członków trybunału wywołało zamieszanie. Strażnicy odmówili wpuszczenia przybyłych do celi Joanny. Jeden ze zwierzchników, niejaki Gray, udał się do Warwicka, który zjawił się osobiście.
– Czego chcecie od niej, wasza wielebność? – spytał Cauchona.
– Dziś, czcigodny lordzie, jest wielkie święto. W ten dzień, jak dobrze o tym wiesz, chrześcijanie oczyszczają swoje sumienia, aby wziąć udział w ofierze mszy świętej. Ta dziewczyna prosiła o to i nie mogę jej odmówić...
– Ale ja, wasza wielebność, nie zgadzam się! Ona nie może iść do kościoła.
– Nie myślałem o zabraniu jej do kościoła. Wystarczyłoby, aby uczestniczyła w mszy odprawionej w kaplicy zamkowej.
Gniewnie wzruszył ramionami.
– Bawicie się z nią już zbyt długo, wasza wielebność. Czas najwyższy, aby ją wysłać na stos.
– Nie denerwuj się, dostojny panie. Kościół, który reprezentuję, musi przeprowadzić swój proces do końca w sposób należyty. Kiedy wyczerpiemy wszystkie środki chrześcijańskiej perswazji i przekonamy się o złej woli tej dziewczyny, oddamy ją – choć z bólem – w ręce władzy świeckiej.
– Ta władza, jak ją nazywasz, wasza wielebność, zapłaciła za nią i to drogo.
– Pamiętamy o tym, lordzie. Pamiętamy także, kto ponosi koszty procesu. Jednakże Kościół ma prawo pierwszeństwa.
– Nieomal powtórzyłeś, wasza wielebność, jej słowa. Sam słyszałem, jak powiedziała, że Bóg winien być pierwszy obsłużony.
– Nie pamiętam tego, ale jeśli tak powiedziała – powiedziała dobrze. Pewno nawet nie wiedziała, co mówi. Służąc najjaśniejszemu panu królowi, my, ludzie Kościoła, czynimy to zgodnie z należytą hierarchią, jaka obowiązuje w świecie chrześcijańskim. Nie wątpię, lordzie, że to dobrze rozumiesz. Jesteś przecież prawdziwie chrześcijańskim rycerzem.
– To też niecierpliwię się, gdy ta służka szatana wciąż jeszcze żyje.
– Już niedługo, panie, sprawa zdecyduje się ostatecznie.
– Wy jednak chcecie zaprowadzić ją dzisiaj na mszę!
– Pod warunkiem, że przebierze się w szaty kobiece.
– A jeśli to zrobi?
– Będzie to pierwszy gest posłuszeństwa, a zarazem pierwszy znak zaprzeczenia temu, czym była. Przyznaniem się, że grzeszyła wspomagając Karola.
– Przemyślnie to obmyśliłeś, wasza wielebność. Ale przegrasz – ona się nie przebierze.
– Dlaczego tak sądzisz, panie?
– Bo to jest dzielna dziewczyna. Szkoda, że nie jest Angielką. Odważna i zdecydowana. Umie bronić swojej cnoty. Kiedyś nocą wracałem z uczty od króla i usłyszałem jej krzyk. Poszedłem zobaczyć, czy to już diabeł ją porywa. Ale to trzech moich chłopców po wypiciu dzbanka wina chciało się do niej dobrać. Broniła się jak lwica. Nie dała z siebie ściągnąć odzieży, którą wy, panie, chcecie, aby sama zdjęła.
Cauchon poczerwieniał. Nadął gniewnie usta.
– Wasza lordowska mość, obrażasz nas! Żądamy od niej uczciwości i przyzwoitości.
– Za jej uczciwość i przyzwoitość kazałem moim chłopcom dać po trzydzieści bizunów. Bez obrazy wasza wielebność: szkoda, powtarzam to jeszcze raz, że nie jest Angielką. Bo tak trzeba ją będzie spalić. No, skoro tego żądasz, wasza wielebność, idźcie do niej. Zezwalam. – Zrobił zapraszający gest. – Ale przekonacie się...
Joanna została powiadomiona o przybyciu nieoczekiwanych gości krzykami na korytarzu: „Kruki idą!”. Strażnicy odczepili łańcuch, którym była przykuta do ściany. Członkowie trybunału wchodzili kolejno, po jednemu, ze złożonymi dłońmi i spuszczonymi głowami, jakby usiłowali nie widzieć otoczenia, w jakim się znaleźli. Pierwszy kroczył Cauchon, za nim Beaupere, Midi, Maurice i Courcelles. Nie siedli na podsuniętej przez straż ławie.
Stali naprzeciwko Joanny naprawdę podobni do stada kruków, które usiadło na gałęzi i patrzy nieufnie, pochyliwszy głowy, na leżący przed nim kęsek.
Odezwał się Cauchon:
– Wiele razy prosiłaś nas, Joanno, o możność uczestniczenia w mszy świętej. Przychodzimy, aby ci powiedzieć, że twoja prośba zostanie spełniona. Dziś jest wielkie święto upamiętniające przybycie Pana naszego Jezusa do Jerozolimy na obchód Paschy. W ten dzień każdy chrześcijanin winien być w kościele...
Wynędzniała, szara od ciągłego przebywania w półciemnej celi twarz Joanny zapłonęła radością.
– Na Boga, jestem wam wdzięczna, wielebni panowie! Więc naprawdę będę mogła iść do kościoła, wyspowiadać się, wziąć udział w mszy, przystąpić do Sakramentu Ołtarza? O, jakże się cieszę! Jak bardzo wam jestem wdzięczna! Niech Pan Nieba i Matka Najczystsza wynagrodzą wam za waszą dobroć! Kiedy będę mogła iść? Zaraz?
– Gdy przebierzesz się w kobiece szaty.
– Ale, gdy wrócę, będę mogła przebrać się z powrotem po męsku?
– Nie. Musisz raz na zawsze odrzucić ten haniebny strój! Wyciągnięte ku biskupowi ręce Joanny opadły. Blask, który rozjaśniał jej twarz, zgasł jak zdmuchnięta świeca. Głosem matowym powiedziała:
– Nie otrzymałam na to zgody mojej rady... Ale, wielebni panowie – znowu wyciągnęła ku nim ręce – błagam was: pozwólcie mi przystąpić do Sakramentów w ubraniu, jakie mam na sobie!
– Więc nie chcesz mszy i spowiedzi?
– Pragnę ich! – Złożywszy dłonie jak do modlitwy zwracała się kolejno do każdego z przybyłych. – Proszę, błagam, pozwólcie... Przecież nie strój decyduje o człowieku...
– Joanno – rzekł właściwym sobie nosowym głosem Beaupere – wytłumaczyliśmy ci, że strój męski noszony przez kobietę jest obrzydliwością i grzechem.
– Przekonaliśmy się – Midi mówił cienko i piskliwie – o twoich pobożnych pragnieniach i chcemy je spełnić. Nie możesz jednak obrażać Pana Jezusa strojem, który jest zakazany dla przedstawicielek twojej płci.
– Z Sakramentu spowiedzi – tłumaczył Courcelles – spłynie na twoją mszę oczyszczenie. Pomyśl o tym. Trwając w oporze powiększasz tylko brzemię zła, które na tobie ciąży.
– Jest obowiązkiem chrześcijanina przyjąć spowiedź i Ciało Chrystusa w okresie wielkanocnym. Grzeszy ciężko, kto tego nie czyni. Przestaje być prawdziwym członkiem Kościoła...
– Tylko Ciało Jezusa zapewnić może człowiekowi zbawienie...
Cofnęła się, zasłoniła twarz dłońmi. Kiedy je po chwili opuściła, widać było, że jej policzki są mokre od łez.
– To nie zależy ode mnie – powiedziała. – Zrozumcie, wielebni panowie to nie zależy ode mnie. Gdyby zależało tylko ode mnie, spełniłabym wasze żądanie bez sprzeciwu...
– Kto ci zabrania? – zapytał Cauchon.
– Moje Głosy mówią mi...
Przerwał jej szorstko:
– Więc niech ci powiedzą: co jest ważniejsze – zbawienie duszy czy upieranie się przy męskiej odzieży!
Westchnęła ciężko.
– Jeżeli chodzi o mnie – mówiła wolno oddzielając słowo od słowa – nie zamienię odzieży, choćbym miała być za to pozbawiona Sakramentów... – Rzuciła się na kolana. – Ale jeszcze raz was proszę, panowie, weźcie mnie na mszę w mojej odzieży. Ona nie obciąża mojej duszy, noszenie jej nie jest przeciwne Kościołowi. Błagam was!
Biskup i księża spojrzeli po sobie i bez słowa, jeden za drugim, tak samo jak weszli, skierowali się ku drzwiom. Widząc ich wychodzących padła na twarz z rozkrzyżowanymi rękami. Zaniosła się szlochem. Ale oni odchodzili. Żaden nie odwrócił głowy. Ciężkie drzwi zamknęły się ze stukotem za nimi. Wtedy stojący pod ścianą strażnicy zarechotali szyderczym śmiechem.
W Wielką Środę Joanna stanęła przed trybunałem, który się zebrał w pełnym składzie. Otwierając posiedzenie Cauchon oświadczył, że w trosce o duszę oskarżonej i z uwagi na jej niski poziom wiedzy sąd proponuje, aby Joanna wybrała sobie spośród członków trybunału kogoś, kto by mógł być jej doradcą.
W blasku słońca, które zajrzało przez wąskie okno w głąb murów zamku, Joanna wyglądała jeszcze bardziej żałośnie niż przed kilku dniami. Policzki miała zapadnięte, wargi suche i spękane, wyrzuty obsypały jej skronie. Nie mogąc dać sobie rady z utrzymaniem w czystości włosów prosiła jednego ze strażników, aby je obciął. Zrobił to w taki sposób, że ucięte sterczały teraz kępami na wszystkie strony niby rozrzucone przez wiatr ptasie gniazdo. Niezdejmowane od tygodni ubranie było wymięte i powycierane. Okowy na nogach musiały jej coraz więcej ciążyć, gdyż szła wolno potykając się. Usiadła na podsuniętym jej stołku z wyraźną ulgą.
Powiedziała:
– Po pierwsze, dziękuję sądowi za troskę o moją duszę. Po wtóre, dziękuję za ofiarowanego mi doradcę. Z tej propozycji jednak nie skorzystam; chcę, aby moim doradcą był jak dotąd sam Pan Bóg.
Po złożeniu przysięgi na Ewangelię i po zwykłym oświadczeniu Joanny, że będzie odpowiadała na pytania jedynie w sprawach, które dotyczą procesu, uczony doktor Courcelles zaczął odczytywać wolno i po francusku akt oskarżenia ułożony w siedemdziesięciu punktach. Joanna słuchała tej lektury w napięciu. Czasami pochylała się do przodu i mrużyła oczy, jakby starając się zrozumieć dobrze znaczenie usłyszanych zarzutów.
Akt oskarżenia zaczynał się od wezwania, aby sąd uznał Joannę: czarownicą, wiedźmą, wróżbitką, fałszywą prorokinią, wywoływaczką i zaklinaczką złych duchów, głosicielką zabobonów, znawczynią sztuk magicznych, odrzucającą wiarę katolicką, schizmatyczką, bałwochwalczynią, apostatką, podejrzaną o przeciwstawianie się artykułowi Credo o jednym i świętym Kościele, a także innym artykułom, świętokradczynią, rzucającą złośliwe uroki, bluźnierczynią Boga i Jego świętych, gorszycielką, kusicielką, wrogiem pokoju, miłośniczką wojny, chciwą krwi ludzkiej, odrzucającą zasady uczciwości i przyzwoitości należnej swej płci, ubierającą się złośliwie w strój męski, uwodzicielką książąt i całego ludu...”
Joanna milczała podczas tego wylewania na nią potoku wymysłów.
Artykuł pierwszy ogłaszał kompetencję sądu. Nad tym artykułem Cauchon, Estivet i inni pracowali szczególnie starannie. Prokurator przygotował w tym miejscu zasadzkę na Joannę. Mówił: „Jeśli ta brudna dziewka nie zaprzeczy uprawnieniom sądu, będzie się musiała zgodzić na nasz wyrok, jeśli ośmieli się odrzucić kompetencję sądu, wtedy sama uzna się za heretyczkę!”
Po odczytaniu tego artykułu Courcelles zrobił w stronę Joanny zapraszający gest. Powiedziała:
– Wierzę, że pan Papież, nasz ojciec w Rzymie, biskupi i inni ludzie Kościoła mają sobie powierzone strzeżenie wiary katolickiej i mają prawo karania tych, którzy wierze przeczą. Co do mnie jednak i co do moich czynów, odwołuję się do Kościoła w niebie, do Pana Boga, do Najświętszej Panny i do świętych. Ufam, że nie sprzeciwiłam się wierze chrześcijańskiej i nie chcę się jej sprzeciwić.
Lektor podjął czytanie drugiego artykułu: „Joanna popełniała świętokradztwa, przywoływała szatana, zawarła z nim pakt i głosiła, że to jest rzecz dozwolona... Także kazała czcić siebie...”
Odpowiedziała krótko:
– Zaprzeczam temu!
Powtarzała ten protest przy kilku następnych artykułach. W artykule piętnastym były słowa: „Wolała wyrzec się Sakramentów niż męskiej odzieży. W tym ujawniło się jej zaślepienie, jej zatwardziałość, brak miłości, nieposłuszeństwo Kościołowi i pogarda dla Sakramentów...” Powiedziała:
– Jeśli Pan nasz tego zechce, będę mogła słuchać mszy.
Jeden z asesorów zapytał:
– A czy włożysz odzież kobiecą, aby móc otrzymać Zbawiciela w dniu Jego Zmartwychwstania?
Aż powstała, by odpowiedzieć. W jej słowach zadygotał gniew:
– Nie wyrzeknę się mojej odzieży! Nie ma różnicy między ubraniem męskim i kobiecym. Nie wolno mi odmawiać przyjęcia mego Zbawcy ze względu na mój strój! Wiem, co sprawia, że muszę się ubierać po męsku, ale nie potrafię tego powiedzieć, ani nie wiem, jak z tym sobie poradzić!
Artykuł osiemnasty mówił: „Zawsze odmawiała Karola od pokoju „.
– To nieprawda! – zawołała. – Zwracałam się do księcia Burgundii listami i przez posłów, aby zawarł pokój z moim królem. A jeśli chodzi o Anglików, to będą mieli pokój, gdy wrócą do swego kraju! Pisałam także do nich. Gdyby mi uwierzyli, postąpiliby rozsądnie. A tak zobaczą, co będzie za siedem lat!
Artykuł dwudziesty piąty oskarżał: „Głosiła, że została wysłana przez Boga, aby rozlewać krew...”
– Wzywałam najpierw do pokoju – oświadczyła.
„Prosta i nieuczona – głosił artykuł trzydziesty czwarty – przechwalała się, że potrafi przepowiadać w Imię Boże...”
– Nasz Pan – rzekła – może udzielić swojej łaski każdemu, komu udzielić zechce.
„Wyskakując z okna w Beaurevoir postąpiła świadomie wbrew woli Bożej, co jest największym z grzechów”.
Powiedziała:
– Być może naprawdę zgrzeszyłam. Czułam to i odczuwałam wyrzuty sumienia. Ale wyspowiadałam się, pokutowałam i prosiłam Boga o wybaczenie...
„Oświadczała, że się woli zabić, niż wpaść w ręce Anglików”.
– Powiedziałam tylko – poprawiła – że wolałabym umrzeć, niż wpaść w ich ręce.
Artykuł czterdziesty ósmy zarzucał, że „mówiła o swych objawieniach tylko świeckim, nigdy kapłanom”.
Wzruszyła ramionami.
– Moje objawienia odnosiły się do wszystkich, tylko nie wszyscy chcieli ich słuchać. Miałam i mam objawienia, które dotyczą ludzi Kościoła. Moje głosy mówiły mi wiele o biskupie z Beauvais...
Słowa te wywołały wielki gwar wśród członków trybunału. Przez czas jakiś nie można było nic usłyszeć. Padały dziesiątki pytań. Nad zgiełkiem zapanował głos Courcellesa:
– Co twoje głosy mówią o przewielebnym panu biskupie?
– To mogę powiedzieć tylko jemu.
Oczy wszystkich zwróciły się na Cauchona. Czerwona zwykle twarz biskupa utraciła w tej chwili całą swoją czerwień. Na chwilę zamknął oczy, potem otworzył je, zrobił niecierpliwy gest w stronę Courcellesa.
– Niech wasza wielebność czyta dalej.
Artykuł pięćdziesiąty oskarżał, że Joanna „wzywała złego ducha”.
– Jak go przyzywasz? – padło zapytanie z ław asesorów.
– Gdy potrzebuję rady i pomocy przyzywam naszego Pana i naszą Panią – rzekła.
Artykuł sześćdziesiąty zawierał oskarżenie, że Joanna nie chce wyjawić trybunałowi sekretu, jaki odkryła Karolowi. Znowu wzruszyła gniewnie ramionami.
– Nie dowiecie się tego ode mnie! Nie wyrwiecie mi z ust tego, co dotyczy króla Francji! Idźcie do niego, zapytajcie!
Artykuł sześćdziesiąty pierwszy oskarżał: „Joanna oświadcza, że podda się tylko Kościołowi Triumfującemu, a nie Wojującemu”.
Po odczytaniu wszystkich siedemdziesięciu artykułów Cauchon zamknął posiedzenie trybunału oświadczeniem, że Joanna ma czas do Wielkiej Soboty, aby rozważyć usłyszane oskarżenia.
Minione dni Wielkiego Tygodnia były szczególnie ciężkie. Strażnicy ukarani przez lorda Warwicka nie próbowali atakować Joanny, mścili się za to na niej, dokuczając jej na wszystkie możliwe sposoby. Wiedząc, że dziewczynę rażą przekleństwa i plugawe słowa, nie przestawali ich wykrzykiwać nad jej głową w dzień i w nocy.
Jak trudno było od tych słów uciec, skryć się przed nimi, niby przed zalewającym wszystko deszczem! Wychowana na wsi znała tajemnice życia i nie były one dla niej niespodzianką. Ale dotykało ją, gdy mówiono o nich brutalnie, plugawie, wśród chichotu. Ona sama nie potrafiła o tamtych sprawach mówić. Krępowała się powiedzieć wobec sądu o tym, co znosi w więzieniu i dlaczego tak bardzo potrzebuje męskiego stroju.
Orgia wrzasków rozlegających się obok niej ani na chwilę nie milkła i miała uczucie, że tym krzykiem odpowiada stokrotne echo odbijające się od murów zamkowych. A może nie było to echo – może same mury krzyczały także? W tym złowrogim wołaniu wyuzdanie zdawało się łączyć z rozpaczą, płacz z chichotem, od którego przebiegał ją całą dreszcz. W tym piekielnym rozgwarze nie słyszała głosów, od których oczekiwała rady, pociechy i nadziei.
Tak bardzo marzyła o spowiedzi i Komunii świętej! Odkąd zobaczyła człowieka z haczykowatym nosem i czarnymi jak skrzydła kruka włosami wśród członków trybunału, pojęła, że przychodził do niej nocą wcale nie jako przyjaciel. To prawda, wysłuchał jej spowiedzi, a ona wiedziała, że nie ważny jest człowiek słuchający jej wyznań – gdyż tym, który naprawdę słucha, sądzi i przebacza jest Jezus. Ta spowiedź jednak nie przyniosła pociechy. Przeciwnie – obudziła w niej gniewne uczucia. Coraz trudniej jej było budzić w sobie miłość do Kościoła, który ją tak bardzo doświadczał. Czy ci ludzie, myślała, którzy nazywają siebie Kościołem Wojującym – Są naprawdę sługami Boga? Nie łatwo było tym wątpliwościom zaprzeczyć A przecież wierzyła, że ci sami ludzie mają w swych rękach prawo rozwiązywania sumień i udzielania Boga. O ileż byłoby prościej paść przed nimi na kolana, powierzyć się im z całą ufnością, jak się powierzała niegdyś w Domremy księdzu Wilhelmowi? Czy mogła jednak zaprzeczyć wszystkiemu, co przyszło na nią?
Rysa w murze, w głębi której podczas tamtej spowiedzi słyszała dziwne szelesty, musiała prowadzić do nasłuchujących jej słów uszu ludzkich niecierpliwie czekających na słowa buntu, a może na tajemnice, których nie mogła i nie chciała wyznać. Była otoczona pułapkami. Na próżno usiłowała uciec od prześladujących ją strażników angielskich do ludzi Kościoła.
W Wielką Środę wysłuchała oskarżeń. Wracały zarzuty, na które tyle razy odpowiadała. Gdy odpierała je – notariusze – jakże często – nie zapisywali jej odpowiedzi. Kiedyś wykrzyknęła gorzko: „Piszecie wszystko, co jest przeciwko mnie, ale tego, co mówi za mną, nie zapisujecie!”
Potem przyszedł Wielki Czwartek. Rok temu przebywała w Melun. Odsunęła od siebie wtedy wszystkie sprawy, niepokoje i przeczucia – poświęciła cały dzień na modlitwę. I to wtedy w otaczającej ją ciszy usłyszała, że ma zostać zdradzona i wydana Anglikom. Tym, który to jej powiedział, był sam Jezus... Nigdy przedtem nie mówił inaczej jak przez Archanioła lub przez obie Święte. Zawsze słyszała: „Pan tego chce... Pan tego żąda... Wtedy słyszała inaczej. Głos mówił: „Będziesz wydana w ręce wrogów. Tak uświęcisz swoją misję... Bo Ja cię kocham, Joanno... Musisz to wiedzieć, musisz w to wierzyć... Kocham cię...” Straszna zapowiedź przyszła w towarzystwie słów, które nie pozwoliły upaść, podnosiły, zanim rzuciły w proch.
Dopiero potem wrócił strach i zaczął ciążyć, niby wiecznie zawieszony nad głową cień. Gdy wpadła w ręce Luxembourga doznała nieomal ulgi. Była w niewoli, ale sądziła, że może Bóg zgodził się ją ustrzec od Anglików. Jednak złudzenie, że została ocalona przed najgorszym, szybko zniknęło. Zło było jak równia pochyła, po której staczała się. Ukrzyżowana w klatce w noc Bożego Narodzenia sądziła, że sięgnęła dna. Ale to jeszcze nie było dnem...
Długie oskarżenie, jakiego wysłuchała, wywołało chaos w jej głowie. Sama się sobie dziwiła, że potrafiła odpowiadać. To, co mówiła, zdawało się wychodzić samo. Pamięć chwilami stawała się tak jasna, że mogła mówić: „Już na to odpowiedziałam, zajrzyjcie do protokółów z tego a tego dnia...” Widziała, że są zaskoczeni. Ale gdy wróciła do celi, chaos ogarnął ją na nowo.
Strażnicy skrócili jej łańcuchy tak, że mogła się oddalić tylko na dwa kroki od posłania. Na tej małej przestrzeni usiłowała chodzić, dopóki jej siły na to pozwoliły. Powtarzała bez końca Zdrowaś Maryjo... ale to było tak, jakby słowami chciała zagłuszyć ryk morza, który usłyszany w Crotoy, przeniósł się teraz do jej celi.
Marcowy zmierzch przyszedł szybko. Zjadła miskę kaszy, którą jej podano na wieczerzę, i postanowiła, że od tej chwili nic już jeść nie będzie aż do soboty. Chciała te godziny przeżyć tak samo jak Jezus.
Leżąc przywoływała słyszane tyle razy opisy. Oto Jezus szedł do Ogrodu Oliwnego, otoczony gromadą uczniów. Był już mrok, ale po niebie toczył się wielki, czerwony księżyc i rozjaśniał drogę. Jezus mówił do uczniów, ona jednak nie pamiętała Jego słów. Jedno zapamiętała, iż zapowiedział Piotrowi, który Go zapewniał o swojej miłości, że zanim kogut zapieje, zaprze się swego Nauczyciela. „Panie, nie daj mi się Siebie zaprzeć... – szeptała. – Zapewniałam wiele razy, że choćby mi kazano umrzeć, choćbym stała przed zapalonym stosem...”
Zadrżała. Ogień...! Och, to straszne czuć, jak pali! Nieraz kładła palec w ogień, a potem szybko cofała rękę. Jej ciało było pełne życia. Zdawało się posiadać tak wiele miejsc delikatnych. Przypomniała sobie odniesione rany, zwłaszcza tamtą otrzymaną pod Wieżyczkami. Wstrząsnęła nią pamięć bólu, gdy wyrywała strzałę z piersi. A ogień – to setki, to tysiące takich ran!
On, myślała, pewno sobie tak samo wyobrażał w Ogrójcu. Musiał nieraz skaleczyć się przy pracy, wiedział, jak boli zranione gwoździem ciało. A jednak postanowił na czas męki odłożyć na bok Swoje Bóstwo. Chciał cierpieć razem z nami...
Niespodziewanie uświadomiła sobie, że nie słyszy hałasu sprawianego przez strażników ani przerażających dźwięków, jakimi rozbrzmiewały mury więzienia. Wokoło niej nie było naprawdę cicho. Strażnicy zdobyli skądś dzban wina i raczyli się nim. Pewni byli, że tej nocy nikt nie przyjdzie ich sprawdzać. Kilka razy to jeden, to drugi podchodził do jej posłania. Ale towarzysze odciągali go, coś mu tłumaczyli. Wybuchali całą gamą wyzwisk. Domyślała się tylko tego, że je mówią. Nie słyszała słów. Nie czuła gniewu, jaki zwykle budzili w niej ci ludzie. Odczuwała jedynie straszny żal, że są tacy, że nie potrafią być inni, choćby w tę jedną jedyną noc w roku...
Wydało jej się, że zobaczyła Go – jasną sylwetkę między czarnymi konturami drzew. Nie widziała nigdy drzew oliwnych, wyobrażała je sobie jako topole o posrebrzanych księżycowym blaskiem drobnych liściach i strzelających w górę setkach gałązek. On schylony pod nimi klęczał i płakał. Zwrócił ku niej zbolałą twarz. Strumyczki potu były przemieszane z krwią. Mówił nie wargami, ale spojrzeniem. Znowu to samo co przed rokiem: „Kocham cię, Joanno. Nie, to nie wasza miłość każe mi was kochać. To Ja was pokochałem pierwszy od samego początku i kocham was, choć wiem, jacy jesteście... Ludzie mogą być źli, mój Kościół może się okazać chory – a jednak Ja jestem z wami i kocham was. Bałem się krzyża, jak ty boisz się ognia... Jednak z miłości do was przyjąłem go. Za każdego z was, za każdego z was, jaki by nie był... Nie zrobiliście jeszcze jednego kroku ku Mnie, gdy Ja już zrobiłem całą drogę do was. I tego, tego samego oczekuję od was...”
Potem wydało jej się, że zobaczyła Karola. Wyglądał tak właśnie, jakim go pamiętała po koronacji w Reims: w koronie, która przypominała ogromny kosz włożony na głowę i spadający na czoło. Spod niego widać było tylko długi nos i grube wargi. Chuderlawa sylwetka w płaszczu, który zsuwał się z wąskich ramion, patykowate łydki. Słabość, niezdecydowanie, grzech...
Gdyby ktoś jej powiedział, że można kochać tego człowieka jak mężczyznę – wybuchnęłaby śmiechem. Ale tego człowieka kochał Jezus i dlatego ona także musiała go kochać. On kazał go zaprowadzić na koronację i ona to zrobiła. Z tego króla drwiono, temu królowi zarzucano tchórzliwość, głupotę, rozpustę. Ilekroć słyszała te zarzuty, sprzeciwiała się im. Cokolwiek było – Jezus go kochał. Była nawet przekonana, że kocha go więcej niż ją. Bo to była miłość nie tylko do człowieka, ale do całego kraju, do Francji, która ma stać się wykonawczynią Bożych poleceń...
Ta jakby zabawna postać w ogromnej koronie-koszu na głowie z chuderlawymi nogami zdawała się kołysać przed nią, niby liść miotany wiatrem. Może on potrzebuje pomocy? – przebiegło jej przez głowę. Może potrzebuje mnie? Kiedy błagała go przez długie dni, aby zdecydował się na marsz do Reims, gdy przełamywała jego zwątpienie pod bramą każdego napotykanego po drodze miasta, doznawała podobnych uczuć odpowiedzialności za tamtego człowieka. To było – wiedziała – jej zadanie doprowadzić go do ołtarza, na którym leżała korona. Po to się urodziła, po to żyła, dla tego opuściła tych, których kochała, dla tego powędrowała – prosta, wiejska dziewczyna – między książąt i rycerzy. Gdy obejmowała nogi Karolowi po koronacji miała wrażenie, że ogromny ciężar spadł jej z serca. Już nie była za niego odpowiedzialna!
Dziś – w tę noc Ogrójca – pojęła, że wcale się od tej odpowiedzialności nie uwolniła. Król był ukoronowany i namaszczony, ale ona dalej musiała go strzec. To nic nie zmienia, myślała, że jestem w niewoli, że Goddoni chcą mnie spalić, jak spalili Pierronne. To nic, że, jak mówiły jej Święte, będą musieli odejść, a król zwycięży. Jej może już wtedy nie będzie... Ale opieka nad królem dalej ciąży na niej. Nad królem – i nadal opieka nad królem dalej ciąży na niej, królestwem...
Poczuła szarpnięcie – i od razu powróciła w świat wrzasków, przekleństw odbijających się ogłuszającymi echami o sklepienie celi. Człowiek pochylony nad nią dyszał zapachem wina. Bełkotał:
– Ja ci mówię... Nie jesteś czarownicą, tylko dziewką... Słyszysz? Za ciebie dostałem... Ale dziś musisz być moja... Rozumiesz?
Poczuła na sobie jego rękę. Odsunęła ją. Starczało jej jeszcze siły, by odpychać tamtych, gdy byli pijani.
– Odejdź! – powiedziała. Aż się sama zdziwiła spokojowi, jaki towarzyszył temu gestowi. Zwykle, gdy jej zagrażali, popadała w bojowy gniew.
– Nie odejdę... – upierał się. – Dostałem za ciebie... Nie daruję...Musisz...
– Odejdź. Nie jesteś taki zły, jak ci się wydaje.
– Jestem. Jestem zły i robię, co chcę...
– Masz matkę i siostrę... Kochasz je... Choć był pijany, zaskoczyły go jej słowa.
– Skąd wiesz? Kto ci powiedział?
– Nie pozwoliłbyś, gdyby ktoś zrobił krzywdę twojej siostrze – ciągnęła, jakby nie słyszała jego pytań. – Broniłbyś ją...
– Ona jest daleko... za morzem... Nie widziałem jej już kilka lat...
– Jest pobożna. Modli się za ciebie.
– Tak... Skąd ty to wszystko wiesz, ty...? – Chciał zakończyć obraźliwym słowem, ale się zatrzymał. Przysiadł na skraju jej posłania. – Jesteś czarownicą czy nie jesteś? Mówią, że umiesz przyzywać złego ducha i jak kogoś przeklniesz, tamten musi umrzeć. Nasi nie mieli odwagi szturmować do zamku, bo się bali, że rzucisz na nich urok...
– Nie jestem czarownicą, nie rzucam uroków.
– Jesteś dziewką!
– Jestem dziewczyną jak twoja siostra.
– Moja siostra nie prowadziła żołnierzy do walki.
– Francuzi nie przyszli do Anglii, ale to wy przyszliście tutaj, zajęliście Francję i nie chcecie odejść.
Przez chwilę mrugał powiekami, jakby usiłując zrozumieć jej słowa. Potem nagle zerwał się i zaczął ją na nowo szarpać. Powtarzał:
– Dostałem za ciebie... Nie daruję... Musisz... Podeszli dwaj jego towarzysze i odciągnęli go. Mówili:
– Chodź, zostaw tę ścierkę. Znajdziesz inną, lepszą. A na niej się zemścimy, zobaczysz. Spalimy ją. Będziemy patrzyli, jak skwierczy. Poskacze, jak ją przypiecze.
– Nie będzie skakała. Zostanie przywiązana. Pozwolą jej tylko wyć.
– Jak ten, którego łamią kołem...
– Albo i głośniej.
– Będzie się podsmażała wolniutko...
– Dostanie za swoje. Zobaczysz.
Trzymając się wpół odeszli. Zanosili się pijackim śmiechem. Sklepienie zdawać się mogło, odpowiadało ich chichotowi długim zawodzeniem przypominającym skowyt skatowanego psa. Leżała dysząc jak ktoś, kto długo uciekał, ustał, ale wie, że będzie musiał dalej uciekać. Godziny nocy przetaczały się powoli. Na nowo otoczyły ją rojenia. Znowu zdawało się jej że widzi Karola. Na swych cienkich nóżkach, w koronie przypominał grzyba. Jakiś wiatr zdawał się nim trząść niby samotnym liściem...
Aż wreszcie spłynął na celę szary świt Wielkiego Piątku. Spici strażnicy spali i chrapali. Czarne cienie, które przez noc, wydawało się, że stały podobne kolumnom pod ścianami celi, rozwiały się i zniknęły.
W Wielką Sobotę wkroczyło do celi Joanny kilku ludzi. Byli to: kanonik Beaupere, Touraine, Midi, Maurice, Feuillet, Courcelles oraz sekretarz kardynała Winchestera, Hayton.
W imieniu czarno ubranych postaci odezwał się Beaupere:
– Joanno, przed wydaniem wyroku trybunał, kierowany uczuciami chrześcijańskiego miłosierdzia, przysyła nas, abyśmy ciebie zapytali po raz ostatni: czy gotowa jesteś podporządkować się decyzjom Kościoła Wojującego?
Podniosła zmęczony wzrok i kolejno patrzyła w twarze stojących przed nią doktorów. Powiedziała wolno:
– Poddaję się Kościołowi Wojującemu w tym wszystkim, w czym mu mogę się poddać. Nie mogę jednak zaprzeczyć, że wezwana zostałam przez Pana Boga. Temu nie zaprzeczą nigdy! Nie mogłabym tego zrobić?
Beaupere nadał swemu nosowemu głosowi ton uroczysty.
– Kościół Wojujący stwierdza, że twoje głosy były złudzeniem albo pokusą diabelską. Czy uznajesz to?
– Odwołuję się w tej sprawie do naszego Pana! – zawołała. – Spełniałam tylko Jego wolę. Nie, odwołuję się od Kościoła do ludzi, ale do Boga.
– Tak czyniąc odmawiasz posłuszeństwa tym, którzy tworzą Kościół na ziemi: Papieżowi, kardynałom, biskupom i prałatom.
– Nie odmawiam. Ale bardziej muszę być posłuszna Bogu!
– Czy to znaczy, że twoje Głosy każą ci być nieposłuszną Kościołowi Wojującemu?
– Moje Głosy nic takiego nie mówią. One tylko żądają, aby Bóg był słuchany przede wszystkim.
– Oto, wielebni panowie – Beaupere skierował swe słowa do towarzyszy trzymaliśmy jasną odpowiedź. – Zwrócił się do Joanny: – Odchodzimy powierzając cię miłosierdziu Bożemu. Jutro jest największe święto nasze.
– I nie pozwolicie mi, abym w tym dniu otrzymała Komunię świętą i była na mszy!? – przerwała mu.
Potrząsnął głową.
– Na to dał ci już odpowiedź wielebny biskup.
Zaraz po Poniedziałku Wielkanocnym rozpoczęły się obrady trybunału. Toczyły się długo i były burzliwe. Dwudziestu kilku uczonych doktorów, znawców świętej teologii, cała kapituła katedralna z Rouen, proboszczowie i prawnicy zabierali głos wśród okrzyków uznania lub protestów słuchających. Siedemdziesiąt punktów oskarżenia wywoływało tyle sprzeciwów, że Cauchon w drugim dniu obrad polecił gromadce swoich zaufanych opracować nowe oskarżenie sprowadzone do dwunastu punktów. Ale i teraz zgody nie osiągnięto. Sprzeciwy mnożyły się. Wyglądało na to, że obrady nigdy nie dojdą końca. Cauchon był zdenerwowany. Wiedział, że Anglicy niecierpliwią się. Kardynał codziennie przysyłał do niego księdza Haytona z zapytaniem, czy wyrok jest już gotowy.
W czwartym dniu obrad, 5 kwietnia, biskup zabrał głos:
– Przewielebni panowie – mówił – musimy dziś koniecznie dojść do porozumienia. Postanowiłem sprawę jeszcze bardziej uprościć, sprowadzić do dwóch zasadniczych punktów. Pozwólcie, że postawię pytania, a wasze odpowiedzi stanowić będą ramę ostatecznego oskarżenia. Pytam: czy waszym zdaniem widzenia i głosy Joanny uznajemy za prawdziwe, czy też nie. Podkreślam: nie określamy w tej chwili, czy mamy do czynienia z mamidłami szatańskimi, czy też ze zwidami chorej wyobraźni. Ci, którzy odrzucają ich prawdziwość zechcą podnieść rękę.
Uniósł się las rąk. Sekretarze obeszli salę i stwierdzili, że jednogłośnie trybunał odrzucił prawdziwość głosów i widzeń.
– Dziękuję wam, przewielebni. – Z wyrazem ulgi Cauchon otarł pot z czoła. – Z radością stwierdzam, że zgadzamy się na to, iż mamy do czynienia z głosicielką nieprawdziwych objawień. To pozwala nam posunąć sprawę naprzód. Chcę powiedzieć waszym wielebnościom, że najjaśniejszy pan i jego rada uważają, iż proces ciągnie się zbyt długo i czas już najwyższy, aby został skończony. Obiecałem najprzewielebniejszemu kardynałowi, że poweźmiemy dziś ostateczne decyzje. Pozwólcie więc, że zadam wam drugie pytanie: czy zdaniem waszym popełnione zostały przez oskarżoną Joannę przestępstwa wobec wiary i obyczajowości katolickiej?
Tym razem pytanie wywołało na nowo gwałtowną burzę. Podniosły się głosy:
– Tak! To heretyczka! Oddać ją władzy świeckiej!
– To nie jest jasne. Dziewczyna jest pozbawiona wiedzy, nie rozumie pytań!
– Doskonale wie, o co chodzi, tylko udaje!
– Ubiera się po męsku. Nie chce włożyć szat kobiecych! Pismo Święte zabrania...
– Jest rozpustnicą!
– Nikt tej rozpusty nie stwierdził!
– Prosiła wiele razy o spowiedź!
– Odmawia posłuszeństwa Kościołowi!
– Powiedziała, że nie wierzy nikomu, ani panu Papieżowi, ani panu biskupowi!
– Jest pyszna. Uważa, że tylko z Bogiem może rozmawiać!
– Jest taka sama, jak ten czeski kacerz, którego spalono w Konstancji!
– Odwołuje się do Kościoła Triumfującego przeciwko Kościołowi Wojującemu!
– Ona nawet nie rozumie, co to jest Kościół Triumfujący, a co Wojujący!
– Prosiła, abyśmy jej powiedzieli, w którym miejscu swych wypowiedzi zbłądziła i zapewniła, że wyprze się każdego błędu!
– Oddać ją władzy świeckiej!
– Niech najpierw wszystko odwoła!
– Niech potępi całą swą działalność!
– Ale wtedy nie będziemy jej mogli oddać władzy świeckiej...
– Skażemy ją sami na chleb goryczy i wodę utrapienia. Zostanie do śmierci zamknięta w klasztorze.
– Kościół musi być miłosierny.
– Ale Kościół musi odrzucać gorszycielki i heretyków! Musi dbać o dusze ludzkie!
– Co powiedzą Anglicy, jeśli jej im nie oddamy?!
Minął czas dłuższy zanim Cauchon, wymachując dzwonkiem, zmusił zebranych do uciszenia się. Znowu był zdenerwowany. Podczas tej hałaśliwej debaty przyszedł goniec od kardynała z listem zawierającym pytanie, kiedy się wreszcie proces ukończy. Widocznie Warwick i Bedford naciskali na Winchestera. Nie obchodziły ich wywody uczonych teologów. Ich zdaniem winy Joanny nie trzeba było udowadniać.
– Głupcy! – Cauchon zżymał się w duchu. – Głupcy! Nie rozumieją, że ja lepiej niż oni pojmuję wspólne dobro!
– Wielebni panowie – podjął, gdy zrobiła się jaka taka cisza. – Rozumiem, że moje pytanie nie było dosyć jasne i dlatego wywołało spór. Zgodziliśmy się, że widzenia Joanny nie były prawdziwe. Item – głosząc je jako prawdziwe, wprowadzała w błąd ludzi i całe jej postępowanie było fałszywe. Item – było heretyckie... Pragnę więc zmodyfikować pytanie. Sformułować je tak: czy mamy, uznawszy jej winę, osądzić ją na podstawie usłyszanych dotychczas słów, czy też jeszcze raz zachęcić ją do odrzucenia błędnych rojeń, do potępienia swego dotychczasowego postępowania, do wyrażenia skruchy. Kto jest za pierwszym rozwiązaniem, niech podniesie rękę. Kilkanaście rąk uniosło się w górę. Ale większość głosowała za nowym upomnieniem. Cauchon, którego rozgniewali ci, którzy żądali natychmiastowego wyroku, poczuł się zadowolony ze swej zręczności.
– Myślę – powiedział – żeśmy ustalili w ten sposób dalszy tok postępowania. Zwrócimy się jeszcze raz do oskarżonej i będziemy pobożnymi wezwaniami nakłaniać ją, by uznała swoją winę. Ja sam udam się pierwszy do niej... Na tym zamykam zebranie.
Ale zebranie nie mogło być zamknięte, gdyż odezwały się nowe sprzeciwy. Nieśmiało, oglądając się na siedzących obok niego, jeden z członków trybunału powiedział:
– Chcę zwrócić uwagę wielebnych panów, że oskarżona odwołała się do soboru, który właśnie rozpoczął obrady i do pana Papieża. Myślę... myślę... – zająknął się – wydaje mi się, że obowiązek chrześcijański wymaga... żeby... żeby...
Cauchon przerwał tamtemu:
– Nie trzeba wszystkich słów tej Joanny brać zbyt poważnie. Ona raz odwołuje się do pana Papieża, innym razem do samego Pana Boga!
– Powiedziała, że panu Papieżowi gotowa wyznać wszystko...
– Przecież nie będziemy ją wysyłali tak daleko! A co by było, gdyby Armaniacy, dowiedziawszy się o tym, odbili ją w drodze? Albo gdyby wykorzystując swoje wpływy w Rzymie uzyskali od pana Papieża zwolnienie tej dziewczyny? Trzeba chodzić nogami po ziemi, wasza wielebność!
– Ta dziewczyna nie otrzymała obrońcy – ktoś znowu podjął. – Nasz wyrok w tych warunkach nie będzie prawomocny.
– Nieprawda! – Cauchon oburzył się. – Ofiarowałem jej doradcę. Odrzuciła moją propozycję.
– Ona jednak jest niedojrzała. Nie ma dwudziestu lat!
– Dosyć! – biskup uciszył tamtego uderzeniem dłoni w pulpit.
Czuł, że może sobie na to pozwolić. Uczestnicy posiedzenia byli zmęczeni i głodni. Południe już dawno minęło. Nikt nie miał ochoty, aby się spierać, wszyscy byli gotowi przyjąć każde rozwiązanie, które by pozwoliło iść na obiad. Sprawa obrońcy nie była sprawą, która by zdolna była rozjątrzyć na nowo salę.
– Dosyć – powtórzył. – Mogła wybrać sobie doradcę. Na to jest dosyć dojrzała. Skończyliśmy.
Członkowie trybunału ruszyli żywo ku wyjściu i stłoczyli się przy drzwiach. Cauchon był także głodny i zmęczony, ale stał przy swoim fotelu czekając cierpliwie, aż tamci wyjdą. Mały dominikanin podszedł do niego i skłoniwszy się poprosił, aby biskup zechciał mu poświęcić kilka chwil. Komu innemu byłby szorstko odmówił. Ale na posiedzeniu nie było Lemaitre’a, który czuł się niezdrów, ten zakonnik przynosił coś niewątpliwie od inkwizytora. Z rezygnacją, której nie skrywał, usiadł z powrotem na swym fotelu, a dominikanowi wskazał miejsce na zydlu obok.
– Brat jest bratem Marcinem Ladvenu, prawda? – zapytał.
– Tak jest, najprzewielebniejszy panie biskupie.
Patrzył spod przymrużonych powiek na dominikanina. Człowiek był mały, przygarbiony. Mówił cichym głosikiem i wyglądał bardziej na pokornego franciszkanina niż na jednego z towarzyszy inkwizytora. Z tymi dominikanami miał kłopoty. To wysuwali różne wątpliwości i obiekcje, to znów podchodzili do oskarżonej, dawali jej rady, chwalili za dobre odpowiedzi. A on musiał się z nimi liczyć!
– O czym chce brat mówić?
– Brat Lemaitre, nie mogąc powiedzieć tego osobiście waszej wielebności, pozwala sobie przeze mnie wyrazić opinię, iż nie należy oskarżonej Joannie czynić zbyt surowego zarzutu z powodu męskiej odzieży, jaką nosi...
Poruszył się gniewnie.
– Rozmawialiśmy w tej sprawie i uważam, że załatwiliśmy ją ostatecznie!
– Brat Lemaitre rozważał sprawę znowu i sądzi, że skoro oskarżona gotowa jest ubrać się w kobiecą odzież udając się do kościoła...
– Ale oświadczyła, że zaraz ją potem zdejmie i ubierze się na nowo po męsku. A to jest zgorszenie, rozumie brat?
– Jednakże, wasza wielebność, brat Lemaitre sądzi, że są powody, aby sądzić, iż oskarżona chce być w więzieniu ubrana po męsku ze względu na pilnujących ją strażników. Być może zachodzi tu jeden z wypadków, o których wspomina nasz święty brat Tomasz, upoważniających kobietę, aby ze względu na grożące jej niebezpieczeństwo...
– Co mi tu brat opowiada?! – głos Cauchona stał się ostry, zniecierpliwiony. – Nie mam zamiaru podważać świętości i mądrości brata Tomasza z Akvino, ale ustalone przez niego wyjątki nie odnoszą się do tej kobiety. Strój męski na niej jest zgorszeniem. Zgodziliśmy się w tej sprawie z ojcem Lemaitre... Czy to wszystko, co brat mi chciał powiedzieć?
Położył dłonie na udach gotując się do powstania z fotela.
– Jeżeli wasza wielebność pozwoli jeszcze słowo...
– Słucham cię, bracie.
– Ta dziewczyna nie rozumie, co to znaczy Kościół Wojujący. – Została o tym pouczona wystarczająco.
– Powiedziano jej, to prawda, że Kościołem Wojującym jest pan Papież, kardynałowie, biskupi, ale nikt jej nie wyjaśnił, czy nasz trybunał jest właśnie tym Kościołem.
– Jak to, czy jest? – rzucił gniewnie. – O co bratu chodzi, do licha? Trybunał kościelny pod przewodnictwem biskupa jest głosem Kościoła Wojującego. Czy to nie jasne?
– Nie, wasza wielebność. Nie jest to jasne.
– Dla brata także?
– Dla mnie także.
– To niech brat idzie do ojca Lemaitre’a i poprosi go o wyjaśnienie! Jestem biskupem i na swoim obszarze posiadam najwyższą władzę kościelną. Brat chce może powiedzieć, że nie jest to obszar mojej diecezji? Moja diecezja została zajęta przez nieprzyjaciół...
– O to mi właśnie chodzi, wasza wielebność. Toczy się wojna. Nie o sprawy Boże, ale o sprawy ludzkie. W tej wojnie wasza wielebność jest przeciwnikiem dziewczyny, na którą mamy wydać wyrok. Nasz sąd jest dla niej sądem wrogów, nie sądem Kościoła...
– Co za głupstwa! – krzyknął wyprowadzony z równowagi. – Brat może chce powiedzieć tak jak ona, że Bóg jest z tamtymi?!
– Chcę powiedzieć tylko, wasza wielebność, że skoro mamy osądzić tę Joannę za to, że Bóg jest z jej królem, to sądzić ją będziemy w imię przekonania, iż Bóg jest z nami...
– Zamknij gębę, głupi mnichu! – wrzasnął nie panując nad sobą.
Położył dłonie na gardle. Miał uczucie, że oburzenie zadławi go. Opanował się dopiero po dłuższej chwili. Mówił głosem dygoczącym:
– To, co brat plecie, to są wierutne głupstwa. Brat ma o tyle rację, że sądząc tę dziewkę, sądzimy także tamtych. Tylko nasza strona służy prawdziwie Bogu i Jego sprawie. Tylko w zjednoczeniu z Anglią możemy przynieść Kościołowi wielkie dobro. A któż to są ci, po tamtej stronie? Karol łączy wiarę w Boga z wiarą w gusła i przepowiednie wróżbitów. Jest rozpustny. A ludzie z jego otoczenia? Taki de Rais... Mówią, że zawarł pakt z szatanem. A La Hire? Rozbójnik, gwałciciel, bluźnierca...!
– Nie brak zarzutów stawianych i naszej stronie... Świat, w którym żyjemy, wasza wielebność, pełen jest zła i zamieszania. Niedawno tercjarce naszego zakonu, Katarzynie z Sieny, ukazał się Chrystus i kazał modlić się nad zepsuciem, jakie wkradło się do Kościoła. Szukamy zła na zewnątrz: u niewiernych, u heretyków. A zło jest między nami, w nas samych...
– Od tego jest inkwizycja, od tego jesteście wy!
– Ojciec Święty zlecił nam tę służbę, lecz kazał pamiętać, że nie wolno nam uważać się za lepszych. Bóg nie jest tylko z nami, Bóg jest z każdym człowiekiem... Każdy z nas może pewnego dnia stanąć wobec potrzeby odwołania się do Kościoła Wojującego do Jezusa. I wtedy albo stanie się heretykiem, albo...
– Czy to, o czym mówisz, pochodzi od ojca Lemaitre? – biskup przerwał zakonnikowi.
– Nie. Pozwoliłem sobie skorzystać z łaskawości waszej wielebności, aby poruszyć sprawę, która mnie niepokoi...
Cauchon chrząknął gniewnie. Miał dosyć tej rozmowy. Ale nie chciał jej kończyć zbyt gwałtownie. Powstrzymał irytację.
– To są sprawy nad którymi w wolnych chwilach można się zastanawiać. Nie teraz jednak. Bóg jest miłosierny, ale i sprawiedliwy. Ta sprawiedliwość żąda wydania wyroku na tę dziewczynę.
– Jej głosy obiecały ocalenie...
– Ocalić ją od stosu mogę tylko ja! Ale aby ją ocalić, nie należy szukać dla niej usprawiedliwienia. Są przecież jeszcze Anglicy. Oni chcą ją spalić nie pojmując, że razem z nią gotowi są spalić sprawę. Nie jest z nimi łatwo. Nie powinniście mi przeszkadzać. Sprawa jest ważniejsza niż ta dziewczyna. Czy brat chce jeszcze czegoś?
Mały zakonnik pochylił się w niskim ukłonie.
– Nie, wasza wielebność.
– W takim razie proszę pozdrowić ojca inkwizytora i powiedzieć mu, że proszę, aby czuwał nad procesem. Chcę, aby wiedział, że robię i robić będę wszystko, aby dotrzeć do istoty zła popełnionego przez tę dziewczynę. A jednocześnie pełen jestem dla niej chrześcijańskiego miłosierdzia. Z Bogiem, bracie. – Na pożegnanie podał zakonnikowi do pocałowania rękę. – Proszę, nie zapominajcie o mnie w swych modlitwach.
Obudziła się ze strasznym bólem głowy i gwałtownymi wymiotami. Skurcze po prostu rozrywały jej ciało. Strażnicy stali nad jej posłaniem zaśmiewając się.
– Dorwała się chyba do wina?
– A może połknęła pająka?
– Nic takiej nie będzie.
– A może to diabeł z niej wychodzi?
Kiedy jednak zobaczyli, że stała się blada jak opłatek, że coraz bardziej jest bezsilna i wciąż szarpana torsjami, zaniepokoili się.
– Hej, Tom, jej chyba jest coś naprawdę.
– Do diabła, ona zdycha!
– Leć Bili do Johna, niech przyjdzie zobaczyć!
Joanna wyglądała, jakby była rzeczywiście bliska śmierci. Leżała bez ruchu i tylko od czasu do czasu podrywała się w bolesnym skurczu. Przybiegł Gray. Przyglądał się z niepokojem leżącej.
– Co się jej stało? Coście jej zrobili?
– Nic nie zrobiliśmy. Od razu tak było, jak się obudziła...
– Co ona jadła wczoraj?
– Biskup przysłał świąteczne jedzenie ze swojej kuchni.
– Coś zepsutego?
– Gdzie tam. Dobre żarcie.
– Próbowaliście?
– Dużo było, każdy wziął swoją część. Jedliśmy, ale nikt nie zachorował.
– Może sama chciała się otruć?
– A skąd by wzięła truciznę?
– Może ktoś podrzucił?
– Nie spuszczamy jej z oka, patrzymy na każdą rzecz, którą bierze w gębę.
Gray kręcił frasobliwie głową.
– Taka czarownica zna różne sztuczki. Muszę zawiadomić lorda. Zbiesi się, jeśli ona umrze.
Wiadomość, że czarownica umiera, sprawiła, że Warwick sam przybiegł do więzienia.
– Będziecie wszyscy wypatroszeni, jeśli ona zdechnie! – krzyknął wściekle. – Gray, tym, którzy mieli tu służbę w nocy, po dwadzieścia batogów! Posłać natychmiast po lekarzy! Zwijać się! Nogi łamać, a dostarczyć mi tu zaraz medyków! Wszystkich, jakich znajdziecie!
Po niedługim czasie do celi Joanny wkroczyli pod przewodnictwem Estiveta: kanonik Tiphaine, lekarz księżnej Bedford, kanonik Desjardins oraz młody, ale bardzo ceniony Wilhelm de la Chambre, a także kilku innych. Warwick powitał ich słowami:
– Weźcie się zaraz do pracy! Pokażcie, co umiecie. Pod żadnym pozorem tej dziewczynie nie wolno umrzeć taką piękną śmiercią. Kosztowała zbyt wiele złota. Umrze, ale tak, jak trzeba – na stosie. Nuże, wysilcie całą swoją wiedzę. Musi wyzdrowieć. A wy – utkwił w Estivecie swe blade oczy – będziecie także odpowiedzialni za jej śmierć! Za długo się z nią bawicie! – Pogroził prokuratorowi pięścią. – No, prędzej, prędzej!
Jeszcze medycy nie zdążyli się wziąść do swoich badań, gdy do posłania dopadł Estivet. Pochylił się nad Joanną.
– Coś żarła wczoraj, ty śmierdząca dziewko!? – wrzasnął. – Gadaj? Joanna otworzyła oczy. Była tak osłabiona, że nie miała siły dźwignąć głowy. Szepnęła:
– Biskup przysłał alozę...
– Ty rozpustnico! – krzyczał nad nią. – Przysmaków ci się zachciało? Łakoci ze stołu najprzewielebniejszego!? Lubisz dogadzać brzuchowi, ty nierządnico? Brudna dziewko! To nie dla ciebie jedzenie! Popiół i smołę żreć winnaś!
Miotał się jak szalony. Nie przestawał rzucać wymysłów. Tak tym oburzył Joannę, że próbowała mu odpowiadać. Ale zaraz naszła ją słabość. Jej oddech stał się rwany. Tipphaine odsunął Estiveta stanowczym ruchem.
– Pozwól, wasza wielebność. Czcigodny lord życzy sobie, byśmy zajęli się chorą, zanim będzie za późno.
Estivet splunął na leżącą i dysząc oddalił się. Na żądanie lekarzy strażnicy cofnęli się, medycy otoczyli kołem chorą. Nie bez trudu rozplatano tasiemki łączące odzież. Tiphaine i La Chambre zaczęli opukiwać i ugniatać ciało Joanny. Zgodnie znaleźli obok choroby żołądkowej, wielkie osłabienie serca.
Po ukończeniu badań Tiphaine i Desjardins udali się do Warwicka, aby mu zdać sprawę z dokonanych oględzin. Usłyszawszy, że przyczyną choroby jest obok niestrawności, czarna krew, którą należy upuścić, przerwał lekarzom:
– To niebezpieczne! Uważajcie! Ona jest podstępna i może razem z krwią oddać duszę!
– Jeżeli nie puścimy krwi, nie możemy nic obiecać...
– Więc dobrze. Ale...
W błysku bladych oczu była pogróżka.
Z żyły popłynęła krew gęsta i spieniona. Zabieg jednak sprawił, że Joannę odeszło dygotanie, jakie ją ogarnęło pod wpływem wymysłów Estiveta. Warwick przyszedł i przypatrywał się czas jakiś w milczeniu chorej. Potem przywołał Graya.
– Jeden z lekarzy ma pozostać w zamku i być w pobliżu, gdyby było trzeba. Francuskich kruków nie puszczajcie tutaj, a szczególnie tego Estiveta. Cóż to za bydlę! Dziewczyna ma mieć spokój, zrozumiałeś?
Tymczasem przybył do zamku Cauchon, do którego dotarła wiadomość o chorobie Joanny. W bramie spotkał się z Tiphanem, który nie krył swego niepokoju: uważał, że choroba żołądka jest mało ważna, lecz osłabienie serca, wywołane wyczerpaniem i przygnębieniem chorej, może mieć poważne skutki.
Cauchon, którego strażnicy nie puścili do Joanny, udał się do Warwicka. Zastał lorda chodzącego gniewnie po swej komnacie.
– Ach, to wasza wielebność – powiedział na widok wchodzącego biskupa. – Dobrze, że widzę waszą wielebność. Chciałbym wiedzieć, czemu to wasza wielebność karmił Joannę przysmakami ze swego stołu?
Cauchon wzruszył ramionami.
– Mamy tydzień świąteczny i wypadało, aby i ona zjadła w tym czasie coś lepszego.
– Po zjedzeniu potraw przysłanych od waszej wielebności zachorowała.
Lekarze nie są pewni, czy uda się ją odratować.
– Czyżbyś, czcigodny panie, sądził, że posłałem jej w jedzeniu truciznę? – głos Cauchona zabrzmiał tonami obrazy.
– Nie jestem daleki od takiego przypuszczenia. – Warwick mówił Brutalną otwartością. – Coraz bardziej zaczynam podejrzewać, że wasza wielebność chciałby ocalić tę dziewczynę przed stosem.
– Jestem biskupem Kościoła i obowiązany jestem do miłosierdzia. Wielebny biskup z Norwich, którego właśnie gościmy, opowiadał, że zmarła u niego przed niewielu laty świątobliwa mniszka napisała całą księgę o tym, jak zło ludzkie wywołuje miłosierdzie Boże.
Warwick zaśmiał się grubiańsko.
– Nie będziemy chyba rozmawiali o miłosierdziu Bożym. Jeszcze raz przyznaję, że podziwiam tę dziewczynę za odwagę. Co z nią zrobi Pan Bóg, nie moja sprawa. Może ją nawet wziąć do anielskiego chóru. Ale tu, na ziemi, musi być spalona. Tylko spaleniem jej jako czarownicy zetrzemy z Karola olej, którym go namaściła! Kto tego nie rozumie, nie jest z nami!
– Czyżby te słowa znaczyły, lordzie, iż uważasz, że nie jesteśmy razem?
– No, być może jesteśmy... – uśmiechnął się ironicznie. – Nie jesteś jednak, wasza wielebność, Anglikiem i nie potrafisz myśleć jak Anglik.
– Nie jestem Anglikiem, nie wydaje mi się jednak, abym nie pojmował, czego naszej sprawie potrzeba. Potępienia – tak, spalenia – nie!
– Ona jednak musi być spalona. Poleciłem tym medykom, aby zrobili wszystko, żeby ją utrzymać przy życiu. Na wszelki wypadek zakazałem dopuszczania do niej twoich ludzi, panie biskupie. Oczywiście nie dotyczy to osoby waszej wielebności...
– Cóż za łaskawość, wasza lordowska mość.
– Och, my się w gruncie rzeczy doskonale rozumiemy, wasza wielebność. Proszę, bez urazy. Pracujemy zgodnie i zgodnie zaprowadźmy tę dzielną dziewczynę na stos. A jak tam ten Loyseleur? Miał coś od niej wydobyć.
– Dotychczas nic mu się nie udało. Ale poślę go znowu.
– Niech wasza wielebność skorzysta z tej choroby. Chorujący człowiek bardziej szuka oparcia o drugiego człowieka.
Cauchon popatrzył na Warwicka. Jego grube policzki wciąż drżały z trudem hamowanym gniewem. Ale teraz w oczach biskupa pojawiła się złośliwość.
– Jesteś, panie, jako Anglik znakomitym znawcą natury ludzkiej – zauważył.
W parę dni później Cauchon w towarzystwie siedmiu asesorów wkroczył do celi Joanny. Była wciąż jeszcze chora, ale lekarze uważali, że niebezpieczeństwo śmierci minęło i ręczyli za jej życie. Lord Warwick zdjął zakaz wchodzenia do celi członków trybunału, stawiał jedynie warunek, aby razem z asesorami był zawsze biskup. Goście otoczyli półkolem posłanie. Cauchon rzekł:
– Otośmy przyszli, Joanno, by cię pocieszyć i podtrzymać na duchu w twojej chorobie...
– Dziękuję waszym wielebnościom.
– W ciągu długich dni liczni i pełni wiedzy ludzie zadawali ci różne pytania w sprawach wiary. Odpowiadałaś na nie rozmaicie i w niektórych twoich odpowiedziach znaleźliśmy poglądy niebezpieczne i heretyckie. Chcemy ci na nie, jak sama tego chciałaś, zwrócić uwagę, a ponieważ nie potrafisz czytać, przyprowadziłem tu czcigodnych mężów, którzy wyjaśnią ci sprawy, w których błądzisz. Jako ludzie Kościoła, a także z potrzeby własnego serca, chcemy ratować twoją duszę i twoje ciało tak, jakby to były nasze własne dusze i własne ciała. Kościół nie zamyka swoich drzwi przed każdym, kto chce do niego powrócić...
Uniosła się na łokciu i powiedziała wzruszona:
– Dziękuję ci, panie biskupie. Jestem chora i jak mi się wydaje, bliska śmierci. Błagam cię, abym się mogła wyspowiadać, zanim umrę. Proszę cię także, aby po śmierci złożono mnie w ziemi poświęconej.
– Abyś mogła przystąpić do Sakramentu, musisz się poddać Kościołowi. A teraz posłuchaj nauki, jaką wygłosi znakomity kaznodzieja i uczony, znawca świętej teologii, kanonik Mikołaj Midi.
Głosem piskliwym i cienkim kanonik rozpoczął swoją ekshortę:
– Słuchaj Joanno. Powiedział nasz Pan: jeśli twój brat zgrzeszy, idź upomnij go. Jeśli cię nie usłucha, weź dwie lub trzy osoby, by były świadkami jego uporu. A jeśli ich nie posłucha – powiedz to Kościołowi. Jeśli jednak Kościoła nie posłucha, niech będzie odrzucony jak poganin albo celnik! Oto zwracam się do ciebie już nie ja, ale Kościół zatroskany o twoją duszę. Usłuchaj go i poddaj się mu! Bądź mu posłuszna, gdyż inaczej będziesz jak ci Saracenowie, którzy depczą Grób Pański...
– Jestem, panie, chrześcijanką, a nie Saracenem – przerwała kaznodziei. – Ochrzczono mnie w Kościele. I pamiętam, jak mówiono mi, że nasz Pan idzie szukać każdej utraconej duszy jak pasterz...
– Zamilcz! Jesteś kobietą! Nie tobie przystoi tłumaczyć Pismo Święte! Mówiłaś wiele razy, że chcesz otrzymać Sakrament Ołtarza. Gotowi ci Go jesteśmy dać, jeśli poddasz się w pełni Kościołowi.
– Nie mogę ci, panie, na to odpowiedzieć inaczej, jak odpowiadałam dotąd.
– Możesz umrzeć nie otrzymawszy twego Zbawcy!
Nie odpowiedziała. W ciszy, jaka się zrobiła, rozległ się głos obecnego wśród przybyłych księdza Haytona:
– A czy chcesz, abyśmy zorganizowali procesję błagalną, by Bóg zechciał przywrócić cię do swojej bliskości, jeżeli od niej odpadłaś?
– O tak, panie – powiedziała wyciągając do niego rękę gestem proszącym. – Bardzo pragnę, aby Kościół modlił się za mnie.
Zdrowie Joanny wolno wracało. Była jednak ciągle bardzo osłabiona długotrwałą gorączką, upuszczaniem krwi i postem. Gdy już zdolna była chodzić, Cauchon polecił ją sprowadzać do małej komnaty obok wielkiej sali zamkowej. Kolejno członkowie trybunału udzielali jej pouczeń. Pierwszym z kaznodziei był mistrz Chatillon, archidiakon z Evreux. Ukończywszy swój uczony wykład zapytał:
– Czy teraz gotowa jesteś przyjąć naukę Unam Sanctam ujętą w bulli Ojca Świętego?
Rozłożyła ręce gestem niewiedzy.
– Nie wiem, panie, o co pytasz.
– Czyżbyś nic nie zrozumiała z mojej nauki? Przecież ci tłumaczyłem, że bulla uczy, iż jeden jest tylko Kościół święty, katolicki i apostolski i poza Nim nie ma zbawienia ani odpuszczenia grzechów... Tylko ten, kto jest posłuszny Kościołowi może uzyskać zbawienie. Chcesz być posłuszna?
Odpowiedziała:
– Wierzę w Kościół tu, na ziemi. Wierzę, że ten Kościół nie może błądzić. Jeżeli jednak chodzi o moje czyny, odwołuję się do Pana Boga, bo to On kazał mi je spełniać.
– Twierdzisz więc, że dla ciebie nie ma żadnego autorytetu na ziemi?
– Nie odpowiem na to. Odwołuję się do Pana Boga.
– Jeśli nie chcesz słuchać Kościoła, jesteś heretyczką i zasługujesz na stos.
– Nic więcej nie powiem! Nic wiecej mówić nie będę! Nie męczcie mnie!
– Jeśli Kościół cię opuści, ogień pochłonie twoje ciało, a jeszcze straszniejszy, bo wieczny czeka twoją duszę!
– Jeżeli mi to zrobicie, ten ogień palić będzie także wasze dusze! – krzyknęła.
– Powiedz przynajmniej, co jest powodem twego uporu.
Potrząsnęła głową i zacięła usta. Nie chciała już nic mówić. Miała dość tych gróźb, nalegań, podstępnych pytań. Znajdowała się w głębokiej nocy. Słabość ciała nie pozwalała jej skupić myśli. Od czasu choroby nie odezwały się jej głosy – ani razu. Bez nich była jak ktoś spychany na brzeg przepaści.
– Zdecyduj się! – krzyknął Cauchon tupiąc nogą. Twarz miał purpurową z gniewu. Głos mu dygotał. – Poddajesz się Kościołowi czy nie poddajesz!?
– Dajcie mi jakiś termin...
– Nie! Żadnego! Żadnego! Masz odpowiedzieć w tej chwili!
W milczeniu potrząsnęła jeszcze raz głową. Cauchon z furią uderzył dłonią w pulpit. Straże zrozumiały to jako znak, aby wyprowadzić dziewczynę.
Majowa noc spłynęła do celi łagodnym ciepłem, a także wonią kwitnących drzew. Leżała z otwartymi oczami. Miała poczucie, że jest całkowicie zmiażdżona. Trybunał przyparł ją do muru. Już nie dyskutował, ale żądał z całą brutalnością. Zabrakło jej sił, aby się dalej opierać. Uciekała w niemy protest, ale zdawała sobie sprawę, że jej milczenie traktowane było jako krnąbrny opór. Umiała czytać na twarzach członków trybunału. Na wielu dostrzegała życzliwość, a nawet lękliwą chęć udzielenia jej pomocy i rady. Ale w miarę, jak walka stawała się twardsza, twarze coraz bardziej ukrywały swoje uczucia.
Jej wspaniałe zawsze zdrowie opuściło ją. Kiedyś nie wiedziała, co to zmęczenie, bezsenność, brak apetytu. Jej rany goiły się prawie cudownie. Dziś głowa ciążyła, sen nie przychodził nawet wtedy, gdy go tak bardzo potrzebowała, do jedzenia czuła wstręt. Serce biło nierówno – czasami dziwnie wolno, czasami znów gwałtownie, jak szarpany sznurem dzwon.
Głosy milczały, natomiast w sercu zaczęły się pojawiać lękliwe pytania: a może oni mają rację? Przecież oni – to Kościół. Nazywają siebie Kościołem Wojującym. Ciągle tego nie rozumiała. Przecież Kościół jest jeden. Przedstawicielem Jezusa na ziemi jest Papież. Jak to mogło być, że Jezus kazał jej iść, wspomóc delfina, zaprowadzić go na koronację do Reims, a ludzie Kościoła uważają to za jej grzech i odstępstwo? Przecież nie może być sprzeczności między Jezusem a Jego Kościołem! Ktoś się myli. Albo oni nie są naprawdę Kościołem, albo... Albo ja nie mam racji, gdy powołuję się na rozkaz Jezusa!
Kochała Jezusa, kochała Jego Matkę, kochała swoje Święte, które tyle razy ją wspierały. Mówiły zawsze same dobre rzeczy. Także Archanioł Michał. Ofiarowała na Jego ręce swoje dziewictwo. Gotowa była spełnić jego wolę. Poszła walczyć, choć tak bardzo bała się widoku rozlanej krwi. Zrobiła to wszystko dlatego, że kochała Jezusa. Rozczulała się, gdy widziała Go w żłobku. Przeżywała wśród łez Jego mękę. Niczego tak nie lubiła słuchać, jak historii o Jego życiu. Tyle miała także miłości do Najświętszej Panny. Przed jej figurami składała wianki uplecione z kwiatów, a wraz z wiankami słowa czci i miłości. Kryła w sercu skryte marzenie: kiedyś, gdy wszyscy rycerze chrześcijańscy wyruszą zgodnie, by odebrać z rąk niewiernych Grób Pański i ziemię, na której żył, udać się tam z nimi i już tam pozostać. Odnaleźć dom, w którym mieszkała Maryja, osiąść w nim. Strzec go. Kłaść codziennie świeże kwiaty na miejscu, gdzie Ona żyła, pracowała, modliła się...
Wydało jej się nagle, że ciemne sklepienie celi, na którym drżała plama blasku rzucanego przez kaganek strażników, rozlała się i rozpłonęła. Przestała być odbiciem, świeciła własną siłą. Ten blask zdawał się z każdą chwilą rosnąć. Serce Joanny zaczęło gwałtownie bić. Czyżby miały powrócić jej Święte? Tak dawno ich nie widziała, że już zrodziło się w niej przekonanie, iż musiała je czymś obrazić. Blask wydął się w wielką przezroczystą kulę. W jej wnętrzu zamajaczyła skrzydlata postać. Ogarnęło ją wzruszenie. Postać zbliżała się, rosła, napełniała sobą całą przestrzeń.
„To jestem ja, Archanioł Gabriel – miała wrażenie, że słyszy. – To ja przed wiekami odwiedziłem Najświętszą Pannę. Dziś przychodzę do ciebie, aby ci przynieść pociechę i wzmocnić cię. Przychodzę ci powiedzieć: cokolwiek ci mówią, zawsze odwołuj się do Syna Maryi. Tak trzeba. Nie ma przeciwieństwa między Nim a Jego Kościołem. Kościół nie odrzucił cię i nie odrzuci. Należysz do niego, jesteś jego ukochanym dzieckiem...”
– Ale oni chcą mnie spalić... – wyszeptała.
Tak bardzo bała się tego ognia. Sto razy wolałaby wiedzieć, że zostanie ścięta.
„Niczego się nie bój – zdawał się mówić skrzydlaty przybysz. – On cię nie opuści. On jest zawsze z tobą. Nic nie jest straszne, gdy przychodzi z Jego ręki. Ufaj, jak Ona zaufała...”
Blask rozwiewał się powoli. Wracała majowa noc, pachnąca bzem i jaśminem. Znowu słyszała chrapanie strażników i głosy wartowników na podwórcu zamkowym.
Cauchon także nie mógł spać. Przewracał się bezsennie na pościeli. Był cały spocony. Majowa noc wydawała się bardzo gorąca, jakby to był czerwiec albo lipiec.
Zdenerwował go sprzeciw Joanny. Wybuchnął wobec niej i ten wybuch pozostał w nim. Nie zniknął jak znikały złe humory, którym tak często ulegał. Głupia, szalona dziewka... – gorączkowo leciały myśli. – Przecież ja ją chcę uratować! A ona sama pcha się w ogień. Do licha, przecież walczę o nią z Warwickiem, z Bedfordem, z Winchesterem! Oni nie rozumieją, co jest dobre dla sprawy. Muszę myśleć i za nią, i za nich...
Wciąż wydawało mu się, że widzi szare oczy dziewczyny i jej bladziutką twarz w okolu nastroszonych włosów. Te oczy, te oczy... Tyle razy podczas badań przykuwały jego wzrok. Zaglądał w nie drapieżnie. Chciał zobaczyć w nich fałsz. Chciał zobaczyć kłamstwo. Próżne pogróżki... A widział wciąż to samo – jasność i otwartość. Ona naprawdę wierzyła w to, o czym zapewniała. Ona zdawała się widzieć...
– A gdyby się okazało, że to naprawdę były głosy od Boga? – stanęło przed nim. Przebiegł go dreszcz i włosy zjeżyły mu się na głowie.
– Nie! Nie! – odrzucił tę myśl z furią. Nie! To niemożliwe! Bóg nie może być z tamtymi! Zwątpiłbym w Niego, gdybym musiał przyjąć, że jest z Karolem, z Regnaultem, z d’Alenqonem, z Richmondem, z La Hire’em. To jest jej kłamstwo! Albo złudzenie! Musi przyznać, że tak jest. A jeśli nie przyzna? Jeśli nie przyzna – musi zginąć! Lepiej, aby zginął jeden człowiek, niż aby się miało okazać, że Bóg jest z tamtymi!
Gdy w sześć dni później, w środę 9 maja, strażnicy kazali iść Joannie na spotkanie z trybunałem, nie poprowadzili ją w głąb zamku do jednej z sal, w których dotychczas odbywały się posiedzenia sądu, ale wyprowadzili ją na podwórze, a z niego do stojącej w rogu grubej, niskiej wieży. Na chwilę bodaj chciała się zatrzymać na podwórzu. Po raz pierwszy od tylu tygodni mogła odetchnąć świeżym powietrzem. Ciepły wiatr owiał jej twarz i rzucał w nią niby śniegiem płatkami kwiecia. Ale strażnicy nie pozwolili jej stanąć ani na moment. Ciągnęli za łańcuch, a ona musiała iść za nimi, lękając się, że osłabłe nogi nie utrzymają równowagi i padnie na kamienie, jakimi był wyłożony podwórzec. Nie wiedziała, dokąd idą. Na jej zapytanie strażnicy odpowiedzieli wybuchem złośliwego rechotu: „Zobaczysz. Będzie ci przyjemnie. Zagrzejesz się”.
Kamiennymi, biegnącymi w krąg schodami prowadzono ją w dół. Gdy minęła skrywający widok zakręt, zadrżała. Znajdowała się w izbie tortur.
Cały wymyślny sprzęt przeznaczony do wydobywania z ludzi zeznań miała przed sobą. Były tu wielkie koła do łamania kości; deski ze sznurami do wyciągania stawów; kozły, na których rozpięty człowiek otrzymywał chłostę; żelazne fotele, w których zamykano tego, któremu rozdzierano piersi lub brzuch, lub też wlewano w usta wodę; buty wyłożone kolcami do wciągania na nogi; kraty nad paleniskiem do przypiekania. Na długim stole we wzorowym porządku, niby na witrynie sprzedawcy, leżały noże, lejki, kolce, szczypce, obcęgi, haki, młoty. Na rozżarzonych węglach w kącie leżały jakieś narzędzia. Trzech ludzi w skórzanych fartuchach stało gotowych.
Na ławie pod ścianą siedziało dziewięciu członków trybunału. Nie było wśród nich ani Cauchona, ani Lemaitre’a. Joanna na próżno szukała wzrokiem twarzy Ysambarta lub Ladvenu. Ci dwaj zakonnicy ośmielali się okazywać jej współczucie i stawali w jej obronie. Natomiast zobaczyła twarz z haczykowatym nosem i czarne włosy człowieka, który wtedy przyszedł do niej w nocy i wysłuchał jej spowiedzi.
Podprowadzono ją i postawiono naprzeciwko tamtych. Nie dano jej usiąść. Musiała stać na swych zmęczonych nogach. Sędziowie nie spieszyli się z rozpoczęciem przesłuchania. Widzieli, jak oczy Joanny bez przerwy kierują się ku narzędziom tortur. Chcieli widać, aby się temu wszystkiemu dobrze napatrzyła. Po dłuższej chwili wyczekiwania zabrał głos archidiakon Chatillon.
– Joanno, zebrani tutaj twoi sędziowie z rozkazu najprzewielebniejszego biskupa Beauvais są zdecydowani poddać cię torturom, aby w ten sposób przełamać twój grzeszny upór i sprowadzić cię na drogę poznania prawdy. Mamy nadzieję, że w ten sposób ocalimy twoją duszę od potępienia, a ciało od ognia. Jeszcze raz pytam: czy poddajesz się decyzjom Kościoła?
Chwilę milczała, jakby zbierała siły.
– Choćbyście mi połamali ręce i nogi i choćbyście mnie zabili, nie powiem nic więcej, niż powiedziałam. A jeśli zmusicie mnie bólem do powiedzenia czegoś innego, odwołam to potem. Nie boję się was! Otrzymałam pociechę. Sam Archanioł Gabriel odwiedził mnie i powiedział, abym oddała sprawę Bogu. Zawsze tylko Jemu służyłam.
Zapadła cisza, w której słychać było tylko trzaskanie ognia. Chatillon dał znak strażnikom, aby zabrali Joannę w drugi koniec izby. Trybunał zebrawszy się w krąg, z głową przy głowie, zaczął się naradzać. Trwało to dość długo. Potem znowu przywołano Joannę.
– Wobec zawziętego uporu oskarżonej – oświadczył archidiakon – my, sędziowie, po naradzie uznaliśmy, że tortury sprawiłyby tylko niepotrzebny ból, lecz nie doprowadziłyby ją do żalu. Dlatego odkładamy sprawę do posiedzenia całego trybunału, który poweźmie ostateczną decyzję.
W trzy dni później trybunał uznał – wbrew głosom Loyseleura i Courcellesa, którzy domagali się, aby dla uleczenia duszy oskarżonej poddano ją torturom – że należy z tortur zrezygnować. Natomiast zdecydowano się na jeszcze jedną – już tym razem ostatnią – próbę przemówienia do Joanny.
Tą ostatnią ekshortą miał być otrzymany właśnie przez Cauchona list profesorów teologii i prawa kanonicznego uniwersytetu paryskiego, podpisany przez rektora uczelni Piotra Gonda. List był odpowiedzią na przedstawione uniwersytetowi dwunastopunktowe oskarżenie.
– Droga Joanno – zwrócił się do oskarżonej Cauchon – wielcy uczeni słynnego na całe chrześcijaństwo uniwersytetu paryskiego rozpatrzyli twoją sprawę i wykazali, w czym zbłądziłaś. Otrzymałaś pouczenie od tych, którzy są chwałą i chlubą Kościoła. Wysłuchaj ich opinii, a mam nadzieję, że obudzi ona żal w twoim sercu i wolę odpokutowania za twoje grzechy.
Kanonik Maurice odczytał list Sorbony, tłumacząc go na francuski.
Uczeni profesorowie i doktorzy nazwali głosy Joanny kłamstwem i oszustwem złego ducha. Kłamstwem był ich zdaniem znak dany Karolowi. Za ciężką winę uznali ubieranie się Joanny po męsku, a zwłaszcza fakt, że spodnie jej i kurtka złączone były ze sobą w sposób szczególny. Grzechem było noszenie krótkich włosów. Świętokradztwem przyjmowanie Sakramentu Eucharystii w stroju męskim. Świętokradztwem – używanie w listach słów „Jezus, Maryja”. Uczeni określili Joannę jako istotę krnąbrną i złą córkę, która opuściła rodziców wbrew boskim przykazaniom. Próba ucieczki z Beaurevoir nazwana została aktem grzesznej rozpaczy i pragnieniem samobójstwa. Grzechem ciężkim było oświadczenie Joanny, że nie może popełnić grzechu śmiertelnego. Bluźnierstwem wobec świętej Katarzyny i świętej Małgorzaty zapewnienie, że mówią one po francusku...
Po odczytaniu listu mistrz Maurice powiedział:
– Twoi sędziowie, Joanno, z troski o twoją duszę zwrócili się do uniwersytetu, który jest świecznikiem wszelkiej wiedzy i pogromcą herezji, o wydanie opinii o twoich czynach. Usłyszałaś tę opinię. A teraz zwracamy się do ciebie, już tym razem naprawdę po raz ostatni, i zaklinamy cię przez gorliwość, jaką okazujesz Męce twego Stwórcy – wróć na drogę posłuszeństwa Kościołowi. Tak tylko ocalisz swą duszę! Co powiesz?
– Powiem, panie, że podtrzymuję wszystko, co powiedziałam dotąd.
Powstał Chatillon.
– Więc mówisz, że nie jesteś obowiązana do posłuszeństwa wobec Kościoła Wojującego i tylko chcesz być posłuszna samemu Bogu?
– Tak mówiłam i tego nie cofam.
Zrobiła się głucha cisza. Przerwał ją chrypliwy głos Cauchona:
– Jutro więc usłyszysz nasz wyrok!
Dzień następny, czwartek po Zielonych Świątkach 24 maja, był ciepły i słoneczny. Już od świtu tłumy mieszkańców Rouen powędrowały na cmentarz przy opactwie pod wezwaniem Świętego Biskupa Ouen’a. Plac obstawiony był przez żołnierzy. Cały prawie liczący tysiąc ludzi garnizon miasta postawiony został na nogi. Za żołnierzami, niby za kolczastym parkanem, stała wielka trybuna. Już o wczesnej godzinie zajmowali na niej miejsca członkowie trybunału. Fotele na przedzie czekały na najgodniejszych gości. I oni przyjechali w porę wspaniałym pocztem otoczonym przez konnych żołnierzy. W samym środku zasiadł w purpurze najprzewielebniejszy Henryk Winchester de Beaufort, kardynał Anglii. Obok niego: biskup Therouanne, Luxembourg kanclerz, biskup Noyon oraz biskup Norwich, Wilhelm Alnwick. Cauchon nie siedział razem z biskupami, ale otoczony członkami trybunału.
Joannę przywieziono wózkiem, przeznaczonym dla skazańców. Razem z nią jechał kat. Nie wysiadł razem z nią, ale pozostał na wozie jakby w oczekiwaniu, aby ją zabrać. Ci dwaj ludzie w czerwieni – jeden w chwale na podwyższeniu, drugi na dole na wozie z opuszczoną na twarz zasłoną – byli niby dwa słupy, między którymi trzeba było przejść oskarżonej.
Przybycie Joanny powitał szmer głosów zebranego tłumu. Ten szmer urósł w gwar, potem stał się krzykiem. Brzmiała w nim życzliwość. Ludzie wiedzieli, że Joanna była zawsze przyjaciółką mieszczan i prostego ludu. Po szeregach żołnierzy przebiegły komendy. Dzidy pochyliły się nie dopuszczając, aby ciżba zbliżyła się zbytnio do trybuny.
U jej stóp pozwolono na ławeczce usiąść Joannie. Naprzeciwko stała niewielka mównica. Wstąpił na nią Wilhelm Erard, doktor świętej teologii, jeden z tych, którzy zawsze okazywali wrogość wobec oskarżonej. Przemawiając wobec tak dostojnego gremium, kaznodzieja przyjął ton powagi i patosu. Zaczął:
– Jak latorośl nie potrafi wydać owocu, jeśli nie jest złączona z krzewem winnym, tak i wy, jeśli nie pozostaniecie w łączności ze Mną, nic nie zdziałacie... Takie są słowa naszego Pana wypowiedziane do Jego uczniów, gdy szedł na górę Oliwną, gdzie miał zostać zdradzony i pochwycony...
Zatrzymał się, odchrząknął kilka razy. Podjął na nowo:
– Czym jest latorośl winna, gdy oderwie się od krzewu? Suchym badylem, dobrym tylko na spalenie. Czym jest chrześcijanin, który opuścił Boga i Kościół święty? Zgniłym członkiem zasługującym na odcięcie i odrzucenie. Oto macie przed sobą kobietę, która poddała się pokusom szatańskim, zapragnęła sławy, znaczenia, bogactw, uciech życia, rozpusty i chwały! Jej grzechy zatruły nie tylko ją samą. Zgnilizna szła od niej do drugich. Stała się niebezpieczeństwem dla chrześcijaństwa...
Nagle podniósł ręce w górę. Boleściwie spokojny dotąd ton jego głosu zamienił się w krzyk:
– O Francjo! – zawołał. – O kraju znany ze swych cnót chrześcijańskich i ze swych czynów sławiących Imię Boże! Twoi królowie byli zawsze najwierniejszymi sługami naszego Stwórcy. Twoi książęta służyli Jego chwale. Twój lud czcił bezustannie Boską sprawiedliwość. Lecz oto zmieniło się wszystko. Przez kobietę grzeszną i rozpustną, głoszącą heretyckie nauki, uległą szatanowi, książę krwi królewskiej ośmielił nazwać siebie królem i sam stał się heretykiem...!
Joanna słuchała przemówienia z wysiłkiem, starając się skupić uwagę na słowach kaznodziei. Jej głowę ogarnął szum. Od dawna nie przebywała tyle czasu na świeżym powietrzu i nim upiła się po prostu. Przestrzeń, słońce, ciepłe, prawie gorące powiewy, zapach kwiatów, trawy i liści, rżenie koni – wszystko to przeniosło ją w tamto życie, którym tak jeszcze niedawno żyła. Chwilami prawie zapominała, gdzie jest, i co ją otacza. Nawet nie pamiętała, że człowiek siedzący obok niej na ławie, to był ten zdradziecki Loyseleur który przyszedł do niej w nocy.
Ale ostatni okrzyk mówcy wyrwał ją z tego oszołomienia i przywrócił rzeczywistości. Gwałtownie zerwała się na nogi, zawołała:
– Na Boga, panie, mówisz nieprawdę! Przysięgam na moje życie, że król, którego obrażasz, jest najszlachetniejszym chrześcijaninem. Mów o mnie, nie o nim!
Słuchający kazania tłum wybuchnął głośnym gwarem.
– Uciszcie ją! – Cauchon porwał się ze swego tronu. – Niech milczy! Loyseleur z jednej, Massieu z drugiej posadzili Joannę z powrotem na ławie. Mówca stracił wątek, chrząkał i jąkał się, zanim udało mu się wrócić do ekshorty. Szum głosów słuchaczy trwał dalej, w końcu jednak zaczął się uspokajać. Erard odzyskał swadę. Ale już nie atakował Karola. Z zajadłością za to wyliczał na nowo winy Joanny. Zakończył:
– Tak więc, czcigodni sędziowie, macie przed sobą kobietę, która choć wiele razy upominana, chociaż traktowana z prawdziwie chrześcijańskim miłosierdziem, z uporem i z zawziętością podtrzymuje swoje błędy. Jest godna odrzucenia i potępienia!
Cauchon pochylił się ze swego tronu.
– Masz ostatnie słowo, Joanno – rzekł. – Czy chcesz coś powiedzieć?
– Tak. Chcę, aby moją sprawę przedstawiono Ojcu Świętemu.
– Więc nie wyrzekasz się swoich błędów?
– Moje czyny chcę przedstawić Bogu i panu Papieżowi.
– Ojciec Święty daleko. Biskupi zastępują go. Kto poddaje się biskupowi, poddaje się Kościołowi.
Odpowiedziała na to milczeniem. Trwało ono długo. Wtedy dźwignął się z miejsca. Wziął do ręki leżący przed nim pergamin i wolno, bardzo wolno zaczął odczytywać wyrok, którym Kościół odrzucał Joannę i oddawał ją w ręce władzy świeckiej. Ale czytając, nie przestawał patrzeć wyczekująco na księży, którzy otoczyli kołem dziewczynę. Byli tam Erard, Massieu, Ladvenu, Ysambart, Loyseleur. Wszyscy oni pochyleni mówili jeden przez drugiego:
– Joanno, ugnij się!
– Ratuj się! Nie chcemy twojej śmierci.
– Wyrzecz się błędów! Ratuj życie!
– Ratuj duszę! Usłuchaj Kościoła!
– Nie chcemy twego potępienia!
Do tych wezwań przyłączył się krzyk zebranej ludności. Kobiety i mężczyźni spoza płotu dzid angielskich wołali:
– Joanno, ustąp! Nie chcemy, aby cię zabili!
– Joanno, ratuj życie, prosimy cię o to!
– Joanno, ratuj duszę!
– Usłuchaj, Kościoła!
Te wezwania waliły się na jej głowę, pozbawiały możności myślenia. To, czego nie mógł uczynić surowy sąd – sprawiały słowa współczucia i serdeczności. Już nie dla siebie – dla tych ludzi zapragnęła żyć. Żyć, wrócić na słońce, na powietrze, do ludzi, do dzieci, do przyjaciół, do modlitwy, do stóp ołtarza, do Komunii świętej... Otoczona krzykiem, sama zaczęła krzyczeć:
– Chcę być posłuszna Kościołowi! Chcę być posłuszna moim sędziom! Powierzam się naszej Matce Kościołowi Świętemu! Skoro ludzie Kościoła zapewniają mnie, że moje widzenia i głosy nie zasługują na wiarę, nie będę przy nich obstawała! Oddaję się w ręce Kościoła i moich sędziów!
– Uczyń tak! Zrób tak! Ratuj duszę! Ratuj życie! – słyszała nad sobą coraz więcej głosów.
Wśród zagłuszającej wszystko wrzawy ktoś położył przed nią małą kartkę zawierającą kilka zdań.
– Podpisz! Tylko podpisz! – słyszała wokoło siebie. – Ratuj duszę! Powierz się Kościołowi! Podpisz!
– Co mam podpisać?
– Że będziesz nosiła kobiecą odzież i nigdy już nie wystąpisz zbrojnie.
– Podpisz! Podpisz! – rozbrzmiewało nad nią. – Będziesz żyła! Będziesz wolna!
– Niech księża mi powiedzą, co tu jest napisane... – prosiła.
– Słyszałaś! Podpisz!
– Potem to zrobię... Kiedy mi wytłumaczą...
– Nie! Musisz podpisać natychmiast! Spiesz się!
– Podpisz! Podpisz! – huczało wokoło niej. Chcemy, abyś żyła!
– Skoro tak wszyscy mówią... podpiszę... Nie chcę być spalona...
Ktoś położył dłoń na jej ręce i prowadzona tą dłonią nakreśliła „Jehanne” oraz postawiła krzyżyk. Podniosła głowę i nieoczekiwanie dla samej siebie wybuchnęła śmiechem. Wszystko stało się od razu takie jasne. Pójdzie teraz do kościelnego więzienia, między kobiety. Będzie widziała słońce. Będzie mogła uczestniczyć w Mszy...
Nawet nie spostrzegła, że kartka którą podpisała, była inną niż ta, którą położono początkowo przed nią.
Z podpisaną kartką Massieu udał się do Cauchona, który przerwał czytanie wyroku i czekał.
– Podpisała, że wyrzeka się swych Głosów i potępia je – powiedział. Po grubej twarzy biskupa przebiegł błysk zadowolenia. Teraz on z kartką w ręku podszedł do kardynała.
– Wyrzekła się swych Głosów – rzekł. Co zdaniem waszej przewielebności należy z tą dziewczyną uczynić?
Winchester wydawał się zakłopotany. Przez chwilę zacierał kłopotliwie dłonie. Potem jednak jego twarz przybrała wyraz dobrotliwy. Przyrodni stryj króla lubił okazywać łaskawość. W gruncie rzeczy nie pragnął śmierci Joanny. Gdyby była Angielką chętnie by ją przyjął do swych łask.
– Niech dostąpi pokuty – powiedział.
Ale jeden z sekretarzy kardynała, mały, rudy ksiądz, który słyszał te słowa, wybuchnął:
– To zdrada, wasza przewielebność! – zwrócił się do Cauchona. – Jesteś zbyt łaskawy dla tej czarownicy, biskupie! Chcesz ją ocalić!
– To kłamstwo! – odrzucił z furią Cauchon. Cisnął na ziemię trzymany pergamin. – Nie będę przewodniczył sądowi, gdy się mnie oskarża o zdradę!
– Spokojnie, moi panowie, spokojnie – kardynał czynił łagodzące gesty dłońmi ubranymi w czerwone rękawiczki. – Zabraniam ci – zwrócił się do sekretarza – obrażania wielebnego biskupa. On jest tutaj sędzią.
Cauchon fukając z irytacji, ale już odzyskawszy równowagę, wrócił na swoje miejsce. Kazał podać sobie inny wyrok od dawna przygotowany w nadziei, że Joanna w końcu ulegnie. Odczytał go:
– ...i skazujemy cię na dożywotnie więzienie o chlebie i wodzie, abyś mogła opłakiwać swoje grzechy i odpokutować za swe przewiny...
– Dobrze, zgoda! – zawołała ciągle roześmiana. – Niech tak będzie. Tylko, ludzie Kościoła, zabierzcie mnie do swego więzienia i uwolnijcie z rąk Goddonów!
Ale gdy to mówiła, wybuchnęła burza. Podczas gdy zebrana ludność powitała złagodzony wyrok okrzykami radości, wojsko zareagowało wściekłym wrzaskiem. Szeregi złamały się, żołnierze podbiegli do trybuny wygrażając pięściami i bronią.
– Zdrajcy! Dajcie nam tę dziewkę! Na stos czarownicę! Zabijemy i ją, i was! Francuscy zdrajcy!
Z tłumu w stronę żołnierzy poleciały kamienie. Żołnierze odwrócili się i zaatakowali tłum. Poszły w ruch dzidy i kije, rozległy się krzyki bitych. Bijatyka mogła się z każdą chwilą przemienić w walkę. Członkowie trybunału rzucili się pospiesznie do ucieczki.
Warwick jednak czuwał. Zrozumiał niebezpieczeństwo. Wojna przecież ciągle trwała. Richmont i d’Alencon kręcili się po Normandii. Wieść o zamieszkach mogła ich ściągnąć do Rouen.
Kazał sobie podać konia i wjechał nim w kłębowisko bijących się. Jego odwaga sprawiła, że walka ustała. Obie strony cofnęły się.
Zwrócił się do żołnierzy, powiedział:
– Ci, którzy natychmiast nie wrócą do szeregów, otrzymają po trzydzieści kijów. Przywrócić porządek! Spokój! A czarownica – porozumiewawczo przymrużył oko i dorzucił ciszej – będzie spalona. Nie bójcie się...
Nadeszli strażnicy, aby zabrać Joannę do wozu. Wyciągnęła błagalnie ręce do Cauchona.
– Niech mnie odwiozą od razu do więzienia kościelnego! – zawołała.
Skinął uspokajająco dłonią.
– Tymczasem odjedziesz tam, gdzie byłaś dotąd...
Był wciąż triumfujący. Ci Anglicy, myślał, nareszcie zrozumieli...
Wróciła do swej celi. Strażnicy patrzyli na nią wilkiem, ale milczeli. Uklękła i modliła się. Tak bardzo pragnęła, aby pojawiły się jej Święte i upewniły ją, że postąpiła właściwie. One jednak nie odezwały się. Radość z tego, że żyje, że przyjęta została z powrotem do Kościoła, że ci księża, których czciła i szanowała, uznali słuszność jej ustępstwa, mieszała się z dziwnym wewnętrznym niepokojem. Nie było go w niej, gdy wbrew wszystkim – wbrew biskupom i doktorom teologii – upierała się przy prawdzie głosów. Wtedy był tylko straszny żal, że właśnie oni, ludzie Kościoła, są przeciwko niej. Teraz to oni przyznali jej rację...
Po południu zjawił się inkwizytor w towarzystwie uśmiechniętych: Midiego, Ysambarta, Ladvenu i Loyseleura. Nawet na ciemnej twarzy tego ostatniego wydało jej się, że zobaczyła życzliwość i pomyślała, że pewno niesłusznie posądzała go o zdradę. Lemaitre wdał się w serdeczną rozmowę z Joanną. Przekonywał ją, że dobrze zrobiła poddając się Kościołowi. Ysambart przyniósł dla niej kobiece ubranie. Zgolił Joannie głowę jak zakonnicy, ponieważ miała pójść do więzienia klasztornego. Z wdzięczności ucałowała przybyłym ręce. Głowę nakryła otrzymanym czepeczkiem. Błagała, aby jak najprędzej zabrano ją spod straży męskiej.
Wyszli upewniając ją, że stanie się to niewątpliwie następnego dnia. Lemaitre przeżegnał Joannę krzyżem i obiecał, że za trzy dni w niedzielę będzie mogła uczestniczyć w mszy i otrzyma Komunię świętą.
Ale zaledwie zmierzch ogarnął celę więzienną, nad Joanną rozpętało się piekło. Była przekonana, że przyszła jej ostatnia godzina. Strażnicy rzucili się na nią. Broniła się rozpaczliwie, krzyczała. Nikt nie przyszedł jej na pomoc. Ale jej krzyk sprawił, że zaczęli się nad nią znęcać. Bili ją po twarzy, zrzucili z posłania na ziemię, kopali. Miała już po chwili rozkrwawiony policzek, podbite oko, całe ciało pokryte sińcami. Bili ją, póki się sami nie zmęczyli. Potem poszli pić – ale jeszcze wracali do niej, aby ją kopnąć lub uderzyć. Tak trwało całą noc. Choć pokrwawiona i zbolała, pozostała nieuległa.
Rano strażnicy kazali jej wstać, umyć twarz. Nie dało się jednak ukryć śladów znęcania. Pozostała ranka pod prawym okiem i opuchnięta powieka.
Jednak w ciągu dnia nikt do niej nie przyszedł. Nie przewieziono jej do klasztornego więzienia. Lękliwie przysypiała, świadoma, że ma na sobie odzież kobiecą, która jej nie broni, więc musi czuwać, aby nie zostać zaskoczona.
Wieczorem zaczęło się znowu. Trzej strażnicy wraz z jakimś nie znanym jej człowiekiem rzucili się na nią. Byli pijani i to pozwoliło jej, mimo bólu, stawiać opór. Ale oni tłukli ją zwłaszcza po głowie, jakby ich drażniła jej bezwłosa czaszka.
Nad ranem, gdy leżała zdrętwiała z bólu na kamiennej posadzce, usłyszała swoje Głosy. Zrozumiała, że popełniła zdradę. Wyparła się ich, swoich opiekunek. To nie posłuszeństwo ludziom, którym się tylko zdawało, że reprezentują Kościół, ale wierność wezwaniom Bożym była prawdą. Jezus jednak widzi jej cierpienia i przebacza. Kocha ją jak dawniej. On nigdy nie przestaje kochać. Odwoływała się do Niego, więc czeka na nią... Z wysiłkiem wciągnęła się na posłanie. Zapadła w trwożny półsen.
W pewnej chwili obudził ją wrzask strażników. Ale ich pogróżki nie były zwrócone do niej. W otwartych drzwiach celi mignęły na moment wystraszone twarze Beaupere’a i Midi’ego. Obaj czcigodni asesorowie widocznie zjawili się w wieży, aby ją odwiedzić, ale strażnicy przepędzili ich stekiem wyzwisk:
– Precz! Uciekajcie, bo was podusimy!
– Francuscy zdrajcy! Armaniacy!
– Jak was złapiemy, pójdziecie na dno rzeki!
Słyszała, jak wielcy teologowie uciekali korytarzem, gonieni przez strażników. Znajdowała się dalej w rękach swoich prześladowców. Tak minęła sobota. Następnego dnia, jak jej obiecał Lemaitre, miała wziąć udział we mszy. Wieczorem wyprała wierzchnią suknię z plam krwi. Włożyła ją do worka, aby pozostała czysta. Przekonana jednak, że przyjdzie jej znowu walczyć w nocy z napastnikami, włożyła na siebie wszystko, co miała ze spodniej odzieży.
Ta noc była znowu nocą bez snu. Łapy strażników szarpały na niej odzież. Potem znowu zrzucono ją na podłogę, bito i kopano.
Rankiem, gdy sięgnęła do swego worka po suknię, zobaczyła z przerażeniem, że worek znikł. Strażnicy widzieli, jak go szuka, i patrzyli na nią drwiąco.
– Oddajcie mi moją suknię – zwróciła się do nich. – Muszę się ubrać. Zaraz przyjdą księża, aby mnie wziąć na mszę.
Zarechotali.
– Do kościoła zachciało ci się iść, czarownico? Po co? Nikt tu po ciebie nie przyjdzie.
– Oddajcie – prosiła.
Jeden z nich wstał z ławy, podszedł do kąta, wyciągnął z niego worek i rzucił Joannie. Ale w worku nie było sukni.
– Błagam was, panowie... – prosiła. – Przecież muszę wstać... Muszę się ubrać...
Wtedy inny strażnik cisnął jej w twarz jej starą, powycieraną odzież męską. Patrzyła na nią z przerażeniem.
– Ależ, panowie. Mnie tego włożyć nie wolno.
– To leż bez ubrania!
– Muszę wstać...
Nie przestawali chichotać. Dzień był już jasny, nikt nie przychodził, aby ją zabrać na obiecaną mszę. Ciało dopominało się o swoje prawa. Płacząc ubrała się pod derką, zawiązała skomplikowane tasiemki, których istnienie tak bardzo oburzyło profesorów Sorbony. Kiedy stanęła już ubrana na nogi, jeden ze strażników wybiegł z celi. Usłyszała, jak biegnie korytarzem i krzyczy:
– Ubrała się! Czarownica ubrała się po męsku!
Nie poszła na mszę. Ale mogła nareszcie odpocząć. Jej oprawcy dali jej spokój w ciągu dnia. Byli zachwyceni swoim zwycięstwem. Któryś z asesorów przyszedł do niej, ale wypędzili go. Jeden ze strażników gonił za tamtym z mieczem w ręku.
Przyszła znowu noc. Tym razem była przynajmniej pod opieką męskiej odzieży. Ale nie atakowano jej. Tamci mieli pewność, że ich ofiara już nie ujdzie kaźni.
Rano w poniedziałek także wszystko działo się inaczej niż zwykle. Strażnicy byli uprzedzająco grzeczni i tylko widziała, jak się uśmiechają złośliwie. Bez sprzeciwu z ich strony, pod opieką Graya, wkroczyli do celi Cauchon oraz siedmiu asesorów. Stanęli przed siedzącą Joanną i gestem zgrozy podnieśli ręce w górę niby tragiczny chór grecki.
– Co ja widzę!? – zawołał Cauchon. – Złamałaś obietnicę!
– Tak, to prawda – powiedziała siląc się na spokój. – Powróciłam do męskiej odzieży.
– A jednak podpisałaś!
– Tak muszę być ubrana, skoro jestem wśród mężczyzn. To ty, panie biskupie, nie dotrzymałeś obietnicy. Nie wzięto mnie na mszę, nie udzielono Komunii świętej.
– Zapewniałaś, że już nigdy tak się nie ubierzesz!
– Jeżeli każecie mi zdjąć te łańcuchy, jeśli zabierzecie mnie stąd do więzienia między kobiety, uczynię, co obiecałam uczynić.
– Czy tak ci kazały uczynić twoje głosy?
– Tak. Bóg polecił świętej Katarzynie i świętej Małgorzacie, aby mi powiedziały, że popełniłam zdradę. Że zostanę potępiona, jeżeli będę przeczyła prawdzie, iż to Bóg mnie posłał. Przestraszyłam się ognia i dlatego zgrzeszyłam. A tego, co kazaliście mi podpisać, nie rozumiałam. Nie umiem czytać, zaś wszyscy krzyczeli... Teraz jednak mówię otwarcie: niczego się nie wyrzekam!
Notariusz, który przyszedł razem z członkami trybunału i przysiadłszy na skraju ławy notował pospiesznie, co było mówione, nie mógł się powstrzymać, aby na marginesie słów Joanny nie napisać: responsio mortifera.
Stali przed sobą: ona z wygoloną głową, która pozbawiona włosów wydawała się maleńka, z twarzą poznaczoną śladami uderzeń, z zapuchniętym okiem, ze smugami łez na policzkach – i on, wielki, gruby, z obwisłymi sfioletowiałymi policzkami, mrugający jakby niedowierzająco, podobny do kogoś, kto stanął niespodziewanie w obliczu śmierci. Wybełkotał:
– Dowiesz się o wnioskach, jakie wyciągniemy z twoich słów...
Wychodzili z celi w głuchym milczeniu. Na korytarzu czekał na nich Warwick. Zbliżył się do Cauchona. Biskup rzekł:
– Rzeczywiście miałeś, lordzie, słuszność: ubrała się po męsku. Warwick patrzył na Cauchona kpiąco.
– Mówiłem, że to dzielna dziewczyna – rzekł.
– Tym samym popadła na nowo w heretyckie błędy. Odrzuciła miłosierdzie Kościoła. Nie ma rady, musimy się jej wyrzec, oddać ją wam...
– Bardzo dobrze. A my ją spalimy.
– Lecz to jest dusza ludzka, za którą cierpiał i umarł Chrystus!
Warwick pokiwał głową.
– Dziwni wy jesteście, ludzie Kościoła. Najprzód odpychacie człowieka, który wam służy, a kiedy już jest na dnie, mówicie: miejmy nad nim litość!
– Ta dziewczyna nie służyła nam!
– Naprawdę to właśnie wam służyła. Próbowała wskrzesić stare hasło: „gesta Dei per Francos”. Nadała tej wojnie chrześcijański sens.
– I za to chcesz ją spalić, lordzie? Byłeś przecież krzyżowcem...
– Życie byłoby zbyt trudne, wasza wielebność, gdybyśmy do każdej naszej sprawy sprowadzali Pana Boga. Czcijmy Go, ale rządźmy się sami. Dla moich celów trzeba, aby została spalona.
– Jednak jeśli Anglia i Francja mają być razem...
– Nigdy razem nie będą!
– Jak to? A przecież układ w Troyes...?
– Układy są po to, aby były zawierane w odpowiedniej chwili. W innym czasie tracą swój sens. Anglia będzie Anglią, Francja – Francją...
– Z tym większym żalem myślę o tej dziewczynie...
– Naprawdę? Bo jednak w gruncie rzeczy to wy ją zaprowadziliście na stos. Ona przyszła do was dla was. My jesteśmy tylko jak Rzymianie, którzy wykonują czarną robotę. To my powinniśmy mówić: oto człowiek...
Cauchon stał z oczami utkwionymi w ziemię. Po dłuższej chwili milczenia rzekł:
– Myślę, że będzie dla mnie lepiej wrócić do pracy duszpasterskiej... Niestety, utraciłem Beauvais...
– Chętnie postaram się, aby wasza wielebność otrzymał coś w zamian. Zwolniło się właśnie biskupstwo w Lisieux. Piękna ziemia normandzka, pobożni ludzie. Bezpieczny zakątek... Jeśli tylko życzysz sobie tego, wasza wielebność?
Westchnął.
– Myślę, że skorzystam z twojej propozycji, czcigodny lordzie – powiedział.
Nazajutrz zebrał się trybunał. Cauchon odczytał zebranym tekst wyparcia się podpisany przez Joannę, po czym rzekł:
– Niestety w ciągu tych pięciu dni, jakie od tego czasu minęły, z podpuszczeniem diabelskim oskarżona wróciła do swoich błędów. Na nowe twierdzi, że słyszy swoje głosy i że pochodzą one od Boga. Pozbyła się także szat kobiecych i jak sami stwierdziliśmy, chodzi znowu ubrana po męski Wobec takiej sytuacji wzywam was, czcigodni i wielebni panowie, aby każdy z was zechciał się wypowiedzieć, co należy uczynić.
Kolejno zwracał się do asesorów. Kanonik Venderes powiedział, że należy uznać Joannę za powracającą do grzechu heretyczkę i oddać niezwłocznie władzy świeckiej. Gilles de Duremont, przeor klasztoru Świętej Trójcy w Fecamp, zażądał odczytania Joannie podpisanego przez nią oświadczenia, tłumacząc jednocześnie, co ono oznaczało; jeśli po tym tłumaczeniu odrzuci je – wydać ją w ręce władzy świeckiej. Trzydziestu asesorów powtórzyło opinię przeora. Ysambart de la Pierre dorzucił, że należy naukę uzupełnić miłosierną ekshortą. Pozostali poparli kanonika Venderesa i żądali natychmiastowego wydania Joanny Anglikom.
Na zakończenie zebrania wydane zostało przez Cauchona i Lemaitre’a wezwanie:
„Ponieważ kobieta imieniem Joanna, powszechnie nazywana Dziewicą, winna jest powrotu do popełnionych błędów przeciwko wierze katolickiej, gdyż odrzuciwszy je publicznie wobec Kościoła, na nowo w nie wpadła, wzywamy ową kobietę, Joannę, do zjawienia się osobiście jutro o godzinie ósmej rano na Starym Rynku w Rouen, gdzie zostanie ekskomunikowana, ogłoszona powracającą heretyczką, co pociągnie za sobą odpowiednią karę.
Dokonano w kaplicy pałacu arcybiskupiego w Rouen w środę 29 maja roku Pańskiego 1431 po święcie Trójcy Przenajświętszej”.
Trybunał rozszedł się, ale Cauchon, który odchodził ostatni, zobaczył małą, białą sylwetkę zakonnika stojącego o parę kroków, jakby w oczekiwaniu. Zapytał niechętnie:
– Brat chce czegoś jeszcze?
– Tak, wasza przewielebność.
– Proszę mówić.
– Wyrok jest już właściwie wydany. Ta dziewczyna poniesie śmierć jutro.
– Anglicy nie będą zwlekali, niewątpliwie.
– Należy ją przed wydaniem w ich ręce przygotować na śmierć. To jest obowiązkiem waszej wielebności.
Drgnął dotknięty ostatnimi słowami. Ale nie okazał tego. W milczeniu przewracał karty leżącej przed nim księgi.
– Czy ona chce tego? – zapytał nie podnosząc oczu.
– Wiele razy prosiła o spowiedź...
– Loyseleur był u niej.
– Nie wiem, wasza wielebność, czy można tę spowiedź uważać za ważną. Przecież podsłuchiwano ją... A poza tym to już parę tygodni...
Gwałtownie machnął ręką, jakby coś od siebie odpędzał.
– Dobrze – powiedział. – Idź, bracie, wyspowiadaj ją. Powiedz jej o miłosierdziu Bożym, które ujawniło się nawet wobec bandyty na krzyżu. Powiedz... Zresztą będziesz wiedział, co powiedzieć.
– Ale ona prosiła także o Najświętszy Sakrament.
Poruszył dłońmi nad książką, w którą ciągle patrzył.
– Jest odrzucona, odcięta od Kościoła... Ale rób, jak chcesz. Masz moje zezwolenie. Daj jej Komunię świętą. Spełń wszystko, o co cię będzie prosiła.
– Kiedy to mogę zrobić?
– Dam ci list do naczelnika straży. Weź towarzysza i niech cię wpuszczą do niej na całą noc. Bądź z nią cały czas...
– A jeśli nie zechcą wpuścić?
– Jeśli się sprzeciwią, zawiadom mnie. Pójdę do samego Warwicka. No idź, idź. Niech Pan będzie z tobą. Podtrzymaj ją, pocieszaj... A o świcie i ja przyjdę...
Ladvenu odszedł. Cauchon zbliżył się do ołtarza. Ukląkł, ukrył twarz w dłoniach.
Przed nim stał krucyfiks. Rozpięte na krzyżu Ciało było skręcone w spazmie strasznego bólu. Wydawać się mogło, że Ukrzyżowany pragnie wyrwać gwoździe i oderwać się od pala. Jutro ta dziewczyna, myślał, będzie chciała tak samo wyrwać się z ognia... Palić się będzie żywcem. To straszne – wstrząsnął się. I ona wie dobrze, co ją czeka. Ona już to czuje. Bez przerwy o tym myśli...
Nie uratuję jej! Chciałem – Bóg mi świadkiem. Boże, jeżeli postąpiłem źle... Ale już niczego nie zmienię, niczego nie zdołam zmienić. Póki życia będę spłacał... póki życia... O, Boże! Wiem, jaki jestem... Chciwy, pyszny, żądny godności, władzy, bogactw... Ale ja naprawdę pragnąłem, aby nasze dwa kraje były zjednoczone... Naprawdę... naprawdę...
Zaniósł się łkaniem. Zrobiło się ciemno, paliły się tylko świece po obu stronach krucyfiksu i kaganek przed tabernaculum. Pogrążona w ciemnościach rozległa kaplica, zdawać się mogło, skurczyła się w czarną, ciasną niszę, w którą był wciśnięty niby w grób. Nieznany ból rozrywał mu piersi. Gwałtownym ruchem rozdarł szatę. Padł na posadzkę z rozkrzyżowanymi rękami. Przycisnął czoło do kamiennych flizów.
– Boże – szeptał – ratuj mnie przede mną samym... Boże, ratuj mnie.
Była już późna godzina nocna, gdy wyszedł z kaplicy. Służba czuwała, nikt nie śmiał iść spać. Zwykle czerwona twarz biskupa wydała się patrzącym kredowo biała. Przywołał jednego z zaufanych. Wydał rozkaz:
– Biegnij do mistrza Maurice. Obudź go. Powiedz, żeby zaraz o świcie poszedł zobaczyć się z katem. Niech mu przyobieca tyle złota, ile tamten tylko zechce za zadanie śmierci tej dziewczynie, zanim ogarną ją płomienie. On to potrafi. Niech to koniecznie zrobi. A gdyby miał potem z tego powodu jakieś trudności, będę go bronił...
O tej samej godzinie Joanna klęczała obok siedzącego na jej posłaniu brata Ladvenu. Odprawiła spowiedź i teraz słuchała w skupieniu słów zakonnika. Gdy przyszedł do niej i powiedział, że czeka ją śmierć, w pierwszej chwili wybuchnęła buntem:
– To podłość! To okrucieństwo! – wykrzykiwała. – Więc moje ciało, które zachowałam w czystości ma zostać spalone!? Wolałabym mieć ściętą głowę! O, Rouen, to po to przybyłam do twoich murów? Pozywam na Sąd Boży tych, którzy wydali na mnie taki wyrok!
Ale po spowiedzi bunt przygasł; odzywał się jeszcze, ale coraz słabiej. Płakała. Gdy przypominała sobie o czekającym na nią ogniu, ogarniały ją dreszcze. „Boję się, boję się...” – szeptała. Tuliła się do nóg zakonnika, a on gładził ją po ogolonej głowie, jakby była dzieckiem. Była nim zresztą. Jej spowiedź brzmiała jak wyznania wojowniczego chłopca, a nie jak kobiety oskarżonej o głoszenie doktryny zgubnej dla wiary i okrzyczanej jako rozpustnica. Prosiła brata Marcina:
– Módl się za mnie, proszę, poddawaj mi słowa modlitwy. Ja tak mało umiem...
I tak biegły jedne za drugimi godziny nocy. Strażnicy zachowywali się cicho. Nie pili, nie krzyczeli. Siedzieli na ławach i rozmawiali z bratem Toutmouille, który przyszedł razem z bratem Ladvenu.
Jeszcze ostatni raz wybuchnęła sprzeciwem, gdy o świtaniu otworzyły się drzwi jej celi i wszedł biskup Cauchon. Zerwała się z klęczek i wyciągnąwszy w stronę biskupa rękę, powiedziała:
– To przez ciebie, panie biskupie, umrę!
Odruchowo cofnął się. Nie wybuchnął. Nie patrząc jej w oczy powiedział:
– Nie dotrzymałaś tego, co obiecałaś...
– Gdybyś ty, panie biskupie, dotrzymał swego i przeniósł mnie do więzienia kościelnego między kobiety, nie byłoby się stało, co się stało. Brat Marcin wie wszystko. Pozywam cię na Sąd Boży!
Zrobił szybki ruch, jakby chciał ją uciszyć, ale nic nie powiedział. Bez słowa opuścił więzienie.
Tymczasem cała gromada księży i zakonników ruszyła procesją pod zamek. Chłopcy w komżach trzymali zapalone pochodnie. Młody franciszkanin Piotr niósł Przenajświętszy Sakrament na patenie nakrytej puryfikaterzem i woalem. Idący śpiewali litanię do Wszystkich Świętych i powtarzali wezwanie: „Módlcie się za nią”. Do procesji zaczęli dołączać się ludzie. Po chwili szedł już cały tłum. Cała ulica powtarzała wezwania: „Módlcie się za nią”. Zapłonęły dziesiątki świec. Masa ludzka spłynęła pod bramy zamku Bouvreuil.
Jednak straż pozwoliła, aby wszedł tylko Piotr wraz z chłopcem w komeżce, który idąc przodem dzwonił i z drugim, który niósł zapaloną świecę.
Weszli do celi Joanny. Brat Marcin wziął patenę z rąk franciszkanina i ująwszy Hostię podniósł ją w górę. Joanna zwróciła ku niej zapłakaną, lecz już rozjaśnioną twarz. Nareszcie spełniło się to, czego tak bardzo pragnęła. Po przyjęciu Komunii świętej modliła się gorąco. Ostatnie ślady buntu ucichły, na targające się w lęku serce spłynęła fala spokoju.
Przyniesiono dla Joanny szatę: długą sięgającą ziemi koszulę ze sztywnego płótna z wielkim kapturem, który całkowicie skrywał jej twarz. Ubrała się w nią, gdy wszyscy mężczyźni na jej prośbę odwrócili się twarzami do ściany. Złożyła starannie swoje ubranie, które jej służyło przez tyle miesięcy i położyła je na posłaniu. Pieszczotliwie przesunęła po nim dłonią, jakby się żegnała z żywą istotą. Zawołano, że czas już zejść na podwórze. Brat Ladvenu i brat Toutmouille wzięli Joannę pod rękę, gdyż nie łatwo jej było iść boso i w sztywnej szacie. Na podwórzu czekał wózek, a na nim siedział pomocnik kata. Joanna idąc korytarzem i schodami modliła się głośno. Przed wejściem na wózek odwróciła się. Jej strażnicy wyszli za nią i stali gromadą. Zwróciła się do nich i uśmiechnęła. Powiedziała:
– Przebaczcie mi, jak ja wam wszystko przebaczam.
Przed bramą zamku tłoczyły się tłumy. Całe miasto wyległo, by zobaczyć Joannę. Byli nie tylko mieszczanie. Przybyli także chłopi z okolicznych wsi. Pojawienie się Joanny powitały żałosne okrzyki i głośny lament. Ludzie powiewali jej dłońmi i płakali.
Przed wozem szło pięćdziesięciu żołnierzy. Pochylonymi dzidami zmuszali ciżbę, aby się rozstępowała, gdyż ulice były tak zatłoczone, że wóz nigdy by nie przejechał. Drugich pięćdziesięciu pilnowało wozu z tyłu. Mimo to kawalkada posuwała się wolno. Im bliżej rynku, tym tłum był gęstszy. Rosły krzyki i głośny płacz. Kobiety zanosiły się łkaniem. Rzucały Joannie na wóz kwiaty i wołały, że modlą się za nią. Mężczyźni przeklinali Anglików i wygrażali pięściami. Zdarzało się, że kamień przeleciał nad głowami żołnierzy.
W pewnej chwili jakiś człowiek wyskoczył z tłumu, rozepchnął żołnierzy o dopadł wozu. Może dlatego udało mu się to zrobić, że ubrany był w długą, księżą szatę. Uchwycił się drabek wozu i biegnąc wołał:
– Przebacz mi, Joanno! Przebacz mi! Miej litość!
Beret, który miał na głowie, spadł mu i widać było rozwiane czarne włosy. Loyseleur nie przestawał krzyczeć:
– Przebacz mi! Przebacz mi!
Na chwilę oderwała się od modlitwy, w której była zanurzona. Spod kaptura ukazała się na chwilę mała, mokra od łez twarz.
– Przebaczam – powiedziała.
Loyseleur chciał dalej biec przy wozie, ale żołnierze oderwali go od drabek i cisnęli w tłum.
Morze ludzi zapełniło Stary Rynek. Oczy tłumu, stłoczonego między halą targową a kościołem Zbawiciela, kierowały się przede wszystkim ku ogromnemu, prawdziwie podniebnemu stosowi drzewa. Sięgał swóją wysokością drugiego piętra okolicznych domów. Górował nad trzema trybunami ustawionymi w pobliżu. Na pierwszej przybranej dywanami zasiadł właśnie kardynał Anglii, otoczony biskupami i prałatami. Druga przeznaczona była dla trybunału.
Pośrodku, na wzniesionym ponad ławy tronie, siedział biskup Beauvais. Na trzeciej trybunie, najmniejszej, stojącej naprzeciwko tamtych dwóch, było miejsce dla oskarżonej.
Prowadzona przez braci Ladvenu i Ysambarta Joanna wstąpiła na wskazane sobie miejsce i po raz pierwszy od chwili opuszczenia zamku podniosła głowę. Spod kaptura widziała słoneczny majowy dzień, stada ptactwa unoszące się nad spadzistymi dachami na tle błękitnego, wolnego od najlżejszych nawet obłoczków nieba. Na ścianach wąskich kamienic i na tle białego muru ciemne belki tworzyły jakby kratę. Słońce skrzyło się w szklanych gomułkach, którymi wypełnione były okna.
Ludzie byli wszędzie – w oknach, na dachach, siedzieli na drzewach. Potrójny szereg żołnierzy otaczał trybuny, ale poza nimi widać było mrowie głów.
Patrząc na miasto, w którym miała zginąć, powiedziała cicho: – Rouen, Rouen boję się, że będziesz bardzo cierpiało za to, co się tutaj dzieje...
Czcigodny doktor świętej teologii, kanonik Midi, miał sobie powierzone wygłoszenie ostatniej nauki.
– Kościół i wierni – zaczął – jak nas poucza święty apostoł Paweł tworzą jedno Ciało – Ciało Chrystusa. I jak wszyscy z tej jedności się cieszą i w niej rosną w świętości, tak wszyscy cierpią i boleją, gdy jeden z członków Kościoła okazuje się zgniły. A czym jest ta zgnilizna jak nie herezją, odstępstwem, nieczystością! Toteż gdy ktoś w takie grzechy popada, winien zostać, jak sam Apostoł o tym mówi, od jedności odłączony. Nie wolno nam z nim zasiadać do jednego stołu. Oddalić go trzeba, jak się oddala ludzi chorych na straszną, spowodowaną obrzydłymi grzechami chorobę trądu. Trzeba go oddać na zatracenie ciała, aby jego dusza przez wycierpiany ból mogła w dniu wielkiego Sądu uzyskać zbawienie przez naszego Pana Jezusa Chrystusa... Tak postąpić nam dzisiaj trzeba z kobietą stojącą tu przed nami, z heretyczką, kłamczynią, grzesznicą, która jak pies powracający do swych wymiocin, powróciła do swych fałszów i grzechów poprzednio przez nią odrzuconych. Byliście wszyscy świadkami tego odrzucenia. Uczyniła to na waszych oczach. Teraz jednak mówimy: Precz Joanno! Kościół nie może cię dalej osłaniać! Oddaje cię władzy świeckiej!
Po ostatnim okrzyku ogromna cisza zapanowała nad rynkiem. Wśród tej ciszy podniósł się z miejsca Cauchon i głosem, który chwilami się łamał, zaczął odczytywać z trzymanej kartki wyrok:
– In Nomine Domini, Amen. Gdy herezja zatruje jeden z członków Kościoła i uczyni go członkiem szatana, trzeba dla dobra wszystkich wiernych odciąć go i odrzucić. I dlatego, ja, Piotr, z miłosierdzia Bożego biskup Beauvais, ogłaszam Joannę heretyczką, wyznawczynią szatana i bałwochwalczynią, która wróciła do swych błędów już jej darowanych, za odciętą od jedności kościelnej i oddaną władzy świeckiej. Kościół nie będzie mazać swych rąk krwią ludzką. Lecz Kościół błaga tych, którym oddaje winną, aby zechcieli wykonując swój wyrok złagodzić go, o ile można, w duchu miłosierdzia...
Nad tłumem wybuchnął gwar, który przerodził się w wielki krzyk. Ale wszystko ucichło jakby nożem uciął, gdy ludzie zobaczyli, jak Joanna uklękła i klęcząc z podniesionymi w górę rękami zaczęła mówić.
Jeszcze raz potwierdziła prawdę swego wezwania. Jeszcze raz zapewniła, że Karol jest prawdziwym królem Francji z woli Bożej i nie ponosi odpowiedzialności za winy, o jakie ona została oskarżona.
– A teraz proszę – mówiła silnym, choć pełnym łez głosem – Matkę Pana mego i Boga, by zechciała wesprzeć moją słabość i w swej dobroci zaprowadziła mnie do Swego Syna. Proszę także o opiekę wszystkich świętych niebieskich, mego patrona świętego Jana Chrzciciela, obu wielkich Archaniołów: świętego Michała i świętego Gabriela, moje dwie ukochane święte: świętą Katarzynę i świętą Małgorzatę, które opiekowały się mną od lat dziecinnych – niech modlą się za mną i, jeżeli taka jest wola Boża, zaprowadzą mnie do raju. Proszę wszystkich kapłanów, którzy są tutaj i tych którzy należą do stronnictwa mego króla, i tych, którzy są z Anglikami, a także kapłanów angielskich, aby pomodlili się za moją duszę i obdarzyli mnie jałmużną mszy. Proszę o przebaczenie wszystkich, do jakiejkolwiek partii należą, za zło, jakie mogłam im uczynić słowem lub myślą. Proszę o przebaczenie sędziów, którzy mnie skazali, proszę o przebaczenie wielebnego biskupa Beauvais, proszę o przebaczenie katów, którzy mnie za chwilę pozbawią życia. A ja przebaczam im wszystkim wszystko. Niech Bóg im wybaczy, jak ja im wybaczam...
Płakała mówiąc, ale płakali także inni. Nad tłumem podniósł się ogromny szloch. Kardynał Winchester przycisnął chustkę do oczu. Płakał biskup Luxembourg. Wśród powszechnego płaczu Cauchon zeszedł do Joanny. Na jego grubych policzkach były również łzy. Drżącymi rękami zsunął z jej nagiej głowy kaptur. Tylu ludzi, którzy pragnęli widzieć Joannę, zobaczyli nareszcie jej twarz, jednocześnie dziecinną i wojowniczą, szare nieustępliwe oczy, lśniące od łez policzki, opuchliznę i ranę pod prawym okiem. To była ta, przed którą tak jeszcze niedawno uciekały całe wojska, która nieulękle zaprowadziła do Reims delfina i która stała się ukochaniem prostego ludu Francji.
Zbliżył się kat i nałożył na głowę Joanny papierowy kołpak w kształcie mitry. Na kołpaku napisane były słowa: heretyczka, apostatka, powracająca do grzechu oraz wymalowane postacie trzech szatanów.
Cauchon wziął Joannę za rękę i podprowadził ją do miejsca, gdzie siedział balius miasta Raoul Boutelier. Powiedział:
– Oto oddaję ciebie władzy świeckiej, prosząc raz jeszcze o łaskawość dla ciebie. Idź w pokoju... – Dorzucił ciszej: – Będę o tobie pamiętał...
W tej chwili wybuchło na placu straszne zamieszanie. Wojsko, które nie mogło doczekać się egzekucji i które było znudzone kazaniem i przeciągającymi się modlitwami, złamało szeregi. Nie chciano czekać na ogłoszenie drugiego, świeckiego wyroku. Setka twardych żołnierskich rąk porwała Joannę i wśród gwizdów i wrzasków powlokła w stronę stosu. Inni pobiegli po kata, który stał przed baliusem czekając na jego rozkaz, i równie brutalnie przyprowadzili go pod stos. Kat i jego ofiara znaleźli się naprzeciwko siebie u stóp drabiny, która pozwalała wspiąć się na wierzch. Żołnierze wyli:
– Prędzej! Bierz się za nią! Nie będziemy tu nocowali! Prędzej! Pal czarownicę! Spiesz się, bo i ciebie spalimy!
Członkowie trybunału uciekli w większości. Została tylko mała gromadka z Cauchonem. Ladvenu, Ysambart i Massieu zdołali się przepchnąć do Joanny, która stała już na pierwszym stopniu drabiny i wołała:
– Krzyż! Dajcie mi krzyż!
Massieu pobiegł do kościoła, aby przynieść długi krzyż używany przy procesjach. Ale jeden z żołnierzy angielskich szybko ułamał dwie gałązki, związał sznurkiem i podał Joannie. Podziękowała mu wdzięcznym uśmiechem i wsunęła krzyżyk na piersi pod koszulę.
Pierwsza wspięła się po drabinie na stos. Za nią weszli kat i brat Ladvenu. Na szczycie ogromnej góry drzewa, które zwożono całą noc, kat przywiązał ją do słupa. A potem zszedł po drabinie. Ladvenu jeszcze się zatrzymał, ale Joanna krzyknęła:
– Schodź bracie! Prędzej! Inaczej i ty zginiesz!
Cauchon przywołał swego zaufanego służącego i wpijając palce w jego ramię zapytał:
– Czy chodziłeś w nocy, jak ci kazałem, z rozkazem do kata, aby ją zabił?
– Chodziłem, wasza przewielebność... chodziłem... sam z nim rozmawiałem... – bełkotał przerażony.
– Ale on zeszedł na dół i podpala stos od dołu!
– Wasza przewielebność... On powiedział... powiedział... że nie może wykonać rozkazu waszej przewielebności... stos... stos zbudowali za wysoki... Oni naumyślnie zbudowali taki... aby kat nie mógł być przy niej, gdy ją dym zakryje... Tylko wtedy mógłby... A tak nie może... Tak powiedział, wasza przewielebność...
O mało nie zgruchotał ramienia chłopca, tak mocno je ścisnął. Ale gdy usłyszał tłumaczenie, odepchnął pachołka i zaklął. Stos został podpalony od dołu. Słychać było trzask suchych gałęzi, którymi był obłożony. Ogień nie biegł od razu w górę i tylko między bierwionami wiły się warkocze jasnosiwego dymu. Joanna stała samotnie na szczycie w błazeńskiej mitrze na głowie, ozłocona słońcem i wpatrzona w krzyż, który Massieu przyniósł z kościoła i stanąwszy na wozie, trzymał podniesiony wysoko...
Stary zakonnik odchrząknął i popatrzył na zgromadzonych w refektarzu klasztornym ludzi. Chłopi i chłopki z dalekiej Lotaryngii, którzy tu przybyli niby to w pielgrzymce i ten rycerz z okiem zawiązanym czarną tasiemką, siedzieli pełni skupienia i zgrozy. Po wielu policzkach spływały łzy.
– Tak – podjął – potem płomienie ogarnęły stos i przestaliśmy ją widzieć. Z ognia usłyszeliśmy najpierw przeraźliwy krzyk, od którego wszystkich ogarnął dreszcz. Zawołała jak śmiertelnie przerażone dziecko. Ale ten krzyk zaraz ucichł i tylko ci, co stali blisko słyszeli, jak powtarzała to prędzej to wolniej: „Jezu! Jezu! Matko Boża! Matko... Jezu...” Dochodziło także z góry bolesne dziecinne łkanie... Jeszcze raz usłyszałem „Jezu” jak westchnienie. I już nic więcej. Wszystko utonęło w trzasku ognia... Ludzie na rynku szlochali przeraźliwie. Nagle wśród żołnierzy powstało zamieszanie. Z szeregu wyskoczył żołnierz i zaczął wołać:
– Ona uciekła! Szatan ją porwał!
– Nie! Nie! – wołał inny. – Widziałem gołębicę, jak wylatywała z ognia. To była jej dusza. Ona poszła do nieba!
Usłyszałem także, jak na trybunie jeden z księży angielskich powiedział do biskupa Norwich:
– Spaliliśmy świętą...
Krzyk i zamęt wśród wojska rósł. Jedni wołali: „Uciekła!” Inni: „Poszła do nieba!” Zjawił się lord Warwick i kazał żołnierzom uciszyć się. Wydał rozkaz katowi, aby rozgarnął ogień. Ciało leżało jeszcze nie pochłonięte, straszne, czerwone i czarne. Chciał, aby żołnierze przekonali się, że ona nie znikła... Polecił, aby kaci rozpalili znowu większy ogień. Podsypano stos żywicą i siarką. Płonął do wieczora. Dopiero o zmroku przyjechały wozy. Zebrano łopatami popiół i wysypano go do Sekwany...
Skończył. Nie było wśród słuchających oczu, z których by nie spływały łzy. Kobiety pociągały nosami. Metz ukrył twarz w dłoniach. Wspomnienia sprzed lat, które uważał za całkiem wygasłe, ożyły na nowo. Jak trudno było wyobrazić sobie, że taki był koniec roześmianej dziewczyny, spotkanie z którą przemieniło całe jego życie.
Otarł łzy wierzchem dłoni, zapytał:
– A co się stało z tymi łotrami, którzy ją skazali?
Brat Marcin znowu chrząknął, zanim rzekł:
– Jedni poszli w dół, inni w górę. Biskup Cauchon, jak pewno wiesz, panie, został biskupem Lisieux. Umarł pewnego dnia nagle, kiedy go golił balwierz. Ale ludzie z Lisieux, którzy go jeszcze pamiętają, powiadają, że był dobrym biskupem, że zrobił wiele dobrego dla opuszczonych dzieci. Założył dla nich dom. Wspierał także klasztory. Kazał modlić się za nią...
– A inni?
– Uczony doktor Loyseleur udał się do Bazylei na sobór i umarł nagle podczas przemówienia... Najgorszy los spotkał kanonika Midi. Dostał trądu i musiano go zabrać do leprozorium. Wielu dawnych członków trybunału umarło, ale są jeszcze tacy, którzy żyją... Notariusz, przewielebny Manchon, jest tu w Rouen proboszczem parafii Świętego Mikołaja. Mówił mi niedawno, że za pieniądze, które otrzymał za pracę notariusza podczas procesu, kupił sobie mszalik i modli się z niego codziennie za Joannę.. Wielebny Margeurie, niegdyś doradca króla Anglii, został archidiakonem w Petit-Caux. Król miłościwy wybaczył wszystkim i wszystkich, którzy o to prosili, przyjął do swych łask. Wielebny Courcelles i wielebny Beaupere mieszkają w Rouen. Są już starzy...
Szlochy kobiet wolno cichły. Zbliżała się pora wieczerzy. Młodzi bracia zakonni ustawiali na stole miski z polewką. Następnego dnia gromadka przybyłych miała powrócić do siebie.
– Już wam wszystko, co pamiętam, opowiedziałem o Joannie – rzekł Ladvenu. – Jutro o świcie odprawię mszę świętą na intencję waszego szczęśliwego powrotu do domów.
Ludzie podchodzili, aby go pocałować w rękę. „Nie trzeba, nie trzeba!” – bronił się. Ale nie ustępowali. Dla nich to pocałowanie dłoni starego, małego zakonnika, było niby dotknięcie czegoś, co dotykało kiedyś istoty, o której – choć ją znali jako zwykłe dziecko – nie mogli już myśleć inaczej, jak z nabożną czcią.
Na końcu podszedł do zakonnika Metz.
– Dziękuję bratu za to opowiadanie – rzekł. – Mam teraz uczucie, jakbym trzymał w ręku dwa końce sznura... A przecież wciąż nie wiem najważniejszego: kim ona była?
– Jak to kim?
– Pytałem brata Ysambarta: czy była świętą? Odpowiedział, że była dobrą, pobożną dziewczyną, która na pewno dostąpiła zbawienia, ale świętą nie jest. Bo święci to ci, których Bóg daje ludziom za wzór... A brat? Co brat mi powie o niej?
Ladvenu spuścił głowę zamyślony.
– Słuchałem jej ostatniej spowiedzi – powiedział. – Choć nie żyje, nie wiem, czy mam prawo mówić... To chyba mi wolno: myślę, że jest świętą w niebie... Umarła straszną śmiercią i lękałbym się prosić Boga o taką samą. Ale chciałbym zaraz po śmierci pójść tam, dokąd ona poszła... U nich zawsze w życiu tak samo: najpierw są wspaniałości wezwania, potem nieporozumienia z ludźmi, którzy nie rozumieją, i nie chcą zrozumieć, a na koniec krzyż... Bo święci to ludzie, którzy choć rozmaicie żyją, rozmaicie umierają, zawsze swym życiem naśladują życie Pana naszego Jezusa Chrystusa...
– Lecz brat Ysambart mówił o wzorze. Że taki wzór nie mógłby być dany ludziom.
– Czy ja wiem? – Ladvenu kręcił głową. – Brat Ysambart zna się na tych sprawach na pewno lepiej ode mnie. Ale Bóg jest najmądrzejszy. On ma Swoje drogi i Jego drogi nie są naszymi. Kto wie, dlaczego chciał mieć wśród swoich świętych taką jak ona? Idź w pokoju rycerzu. A jeśli chcesz, przyjdź o świcie na mszę. Ofiaruję ją także za ciebie. Świętych – dorzucił, jakby sobie tę myśl dopiero teraz uprzytomnił – trzeba wywoływać z nieba. Wołać, aby pokazali swoją prawdziwą twarz... No, niech cię, panie, Bóg strzeże.
Opuścił gospodę. Była już noc. Nad dachami wisiał nisko księżyc niby wielka latarnia. Wystające piętra domów tworzyły jakby tunel, którym wędrował. Coś go ciągnęło i od razu pojął, dokąd – nie zastanawiając się nad tym – zmierza. Za chwilę wąwóz uliczek skończył się. Znalazł się na Starym Rynku.
Pusta przestrzeń pośrodku placu, na którą spływał strugą miesięczny blask, wydawała się stawem. Ale tam, bliżej hal targowych, na wygładzonej powierzchni odcinał się wyraźnie ułożony z kamieni kwadrat.
Przeszedł plac, zbliżył się do tego miejsca. I wtedy nagle zauważył, że obok kwadratu stoi człowiek. Musiał być stary. Wspierał się na kiju. Ubrany był w długą księżą szatę.
Gdy stanął obok niego, tamten poderwał się gwałtownie. Zobaczył wygoloną twarz i dygoczące usta. W oczach człowieka był lęk. Powiedział uspokajająco:
– Wybacz, wielebny panie, że cię przestraszyłem. Ale to nieumyślnie.
– Tak, tak pojmuję – mamrotał nosowo mężczyzna. – Rzeczywiście, przestraszyłem się. Stary jestem... Ale to nic, nic...
– Pozwól, panie, że ci się przedstawię. Jestem rycerz Metz z Novelanpont.
– Cieszę się z poznania... Cieszę... Jesteś tu, panie rycerzu, niewątpliwie tylko przybyszem?
– Tak. Przyjechałem i już jutro odjadę.
– Co cię ściągnęło do naszego grodu?
– O to... – wskazał palcem kamienny kwadrat. – Znałem ją...
– Ach tak. Pewno, panie, składałeś zeznanie?
– Składałem. Ale już wcześniej.
– Kiedy poznałeś tę Joannę?
– Na samym początku. Przywiozłem ją z Vaucouleurs do króla. Wtedy był delfinem, a ona wiejską dziewczyną nikomu nie znaną.
– Rozumiem. Dawna znajomość.
– Dawna i niestety krótka. Pod Orleanem odniosłem rany. Zanim się z nich wykurowałem i mogłem wrócić do wojska, ona dostała się w ręce Anglików. A ty, wielebny panie, jeśli wolno zapytać, może także znałeś ją?
Zatrzepotał małymi, suchymi dłońmi.
– Nie, nie pamiętam... Nic nie pamiętam. Ona tu była sądzona i wielu interesowało się nią. Ale to było bardzo dawno. Nic nie pamiętam. Nie potrafię nic powiedzieć.
– Nawet nie pamiętasz, panie, jak wyglądała?
– Och, zwyczajnie, jak dziewczyna. Tylko ubrana była po męsku w czarny kaftan.
– Widziałeś ją, panie, w czasie procesu?
– Z daleka, tylko z daleka. I nie patrzyłem specjalnie...
– Sędziowie byli dla niej podobno ciężcy i surowi?
– Nie pamiętam...
– Mówiono mi, że zadręczali ją pytaniami, że stosowali podstępy?
– Nie sądzę. Ale nie pamiętam.
– I na jej śmierć, wasza wielebność, także nie patrzyłeś?
– Nie. Jestem kapłanem i doktorem świętej teologii. Taka śmierć to zbyt okrutny widok dla człowieka oddanego służbie Bożej. Ecclesia horret sanguinem.
Stali jakiś czas w milczeniu. Potem stary rzekł:
– Żegnaj, panie rycerzu. Miło mi było cię poznać. Skoro wyjeżdżasz, już się więcej nie spotkamy.
– Sądzę, że tak. Czy wolno waszą wielebność spytać o imię?
– Beaupere. Kanonik Jan Beaupere...
Oddalił się powłócząc nogami. Nie szedł wprost przez rozświetlony blaskiem księżyca plac, ale od razu skręcił pod cień domów.
Metz pozostał. Stał dalej zamyślony. Otaczała go cisza uśpionego miasta. I gdy tak stał, wydało mu się, że słyszy znowu świeży, dziewczęcy głosik, który mówił: „Odwieziesz mnie do delfina, prawda? Do nikogo nie miałam większego zaufania... Bo ty rozumiesz...”
Nie, naprawdę nie rozumiał jej nigdy. To nie było rozumienie. To była miłość. Towarzysze żartowali z niego, że się zakochał jak błędny rycerz. On się tego wypierał – ale tak właśnie było naprawdę. To była miłość jak trubadurza pieśń – pełna czci, szacunku, podziwu, pragnienie służenia.
Dziś był starym, samotnym człowiekiem. Miał szlachectwo, bogactwo, miał zamek, ale nie miał żony i dzieci. Był sam. Tym mocniej żył wspomnieniami. Wracały do niego ciągle. A tu, w Rouen, uderzyły w niego mocną falą niby poryw wiatru. To tak jakby ona chciała mu powiedzieć... Co powiedzieć? Że nie opuściła go? Nie zapomniała? Że ciągle ma do niego zaufanie?
Ukląkł i czołobitnym gestem rycerza, oddanego pani swego serca, ucałował podmurówkę stosu.