Dobraczyński Jan
Piąty akt
Powiadam wam: jeżeli ziarno pszeniczne
wrzucone w ziemię nie obumrze,
pozostaje samo, tak jak jest.
Lecz jeżeli obumrze, przynosi obfity owoc.
J 12, 24
Prolog
Dwaj mężczyźni siedzieli przy marmurowym stoliku pod ścianą w kącie. Trzymali
rozpostarte gazety, tak, że wydawało się, iż są bardzo zaczytani. Ale osłoniwszy się w ten
sposób niby parawanem od reszty cukierni, pochylili się ku sobie i rozmawiali półgłosem.
- Sądzisz, że to jeszcze coś może przynieść? - pytał młodszy.
Przybylski, zanim odpowiedział, pociągnął z długiej wirginii. Chwilę siedział
z przymrużonymi oczami, potem wypuścił dym, który otoczył go błękitnym woalem.
Wzruszył ramionami.
- Czy ja wiem? - głos miał niski, zachrypnięty, jak ktoś, kto długo krzyczał. Włosy na
środku głowy były przetarte; te, które pozostały na skroniach, miały barwę czarną, prawie
granatową. Szeroka, kwadratowa twarz, gładko wygolona, z resztkami włosów o niezwykłej
barwie, wydawała się twarzą zażywnego proboszcza. Jeszcze raz uniósł szerokie ramiona. -
A jednak - powiedział - może coś przywiezie...
Młodszy parsknął niechętnie.
- Znowu jakieś obietnice bez pokrycia. Zapewnienia, których nikt nie będzie miał
zamiaru dotrzymać! - Gdyby nie bujny zarost, twarz mówiącego mogłaby uchodzić za twarz
chłopca. Miał różowe policzki, zadarty nos, usta o grubych, mięsistych wargach. Nawet głos
rozbrzmiewał chłopięcym falsetem. Kiedy mówił, jego oczy błyskały gniewną odwagą.
Potrząsnął gazetą. - Zobacz, o czym piszą. Sprawa duńska i nic innego!
- Nie zapominaj, że są to gazety przeznaczone dla nas - powiedział Przybylski,
pykając dymem. Odjął cygaro od ust, zrobił gest, jakby chciał pogładzić wąsy. Ale palce jego
dotknąwszy gładkiej wargi cofnęły się spiesznie. - Znam się na tym. Sam jestem
dziennikarzem, mój drogi - dorzucił. Zmienił ton. Mówił teraz jak ktoś, kto od
nieobowiązującej pogawędki przechodzi do spraw urzędowych. Zapytał:
- Co w rządzie?
- Popłoch coraz większy. Pakują manatki.
- Czy to zadecydowało o zgodzie Janowskiego?
- Oczywiście.
- W gruncie rzeczy to dobrze, że się zgodził wrócić. Będziemy tam mieli swojego
człowieka. Gdy on przyjedzie, mogą być trudności z wprowadzeniem go do rządu.
- Nie będzie żadnych trudności. Oddadzą władzę bez protestu każdemu, kto ich
uwolni od kłopotów.
Przybylski zmienił temat. Zapytał:
- A ci Francuzi? Siedzą dalej w Europejskim?
- Jeden. Drugi wyjechał.
- A ten, co został?
- Czeka. Wygląda na to, że ma wielkie plany.
- Dowiedziałeś się coś o nim?
- Każdemu, kto mu postawi, gotów opowiadać o sobie cały wieczór.
- Co to za człowiek?
- Przedstawia się jako wielki żeglarz i straszny cassecou. Według jego zapewnień
pływał po wszystkich morzach świata.
- Zmyśla?
- Oczywiście! Ale to pewne, że woził czarnych niewolników z Afryki do Nowego
Orleanu. Aż zgrzyta zębami, gdy mówi o unionistach...
Przy drzwiach zadźwięczał dzwonek, ktoś otworzył je energicznie. Przerwali
rozmowę i czujnie podnieśli głowy. Młodszy uchylił nieco rozpostartej na drucianej podpórce
gazety. Ale wyjrzawszy pozwolił stronicy opaść z powrotem. Mrugnął lekceważąco. Nowego
gościa powitał chór kelnerów: „Moje uszanowanie jaśnie wielmożnemu panu”. Przybylski
obracał w palcach do połowy wypalone cygaro. Na jego grubych, pokrytych złotymi włosami
palcach połyskiwał pierścionek z dużym kamieniem.
- Antysklawiści - rzekł - biją konfederatów coraz mocniej.
- Biją, biją. Żebyśmy my tak mogli bić!
Obaj westchnęli.
- No to idę - powiedział Przybylski. Wyciągnął przez stół rękę do swego towarzysza. -
Do jutra. A gdyby było coś ważnego, wiesz, gdzie mnie znaleźć...
Ale chłopak z brodą przytrzymał podaną dłoń.
- Poczekaj. Tyle razy ci mówiłem, że nie możesz chodzić piechotą. Wciąż otrzymuję
informacje, że cię szukają... - odłożył gazetę, pstryknięciem w palce przywołał kelnera. - Mój
Franciszku, skocz no po dorożkę dla pana profesora...
- Lecę, proszę jaśnie wielmożnego pana, lecę! - zawołał usłużnie kelner.
- Nie możesz chodzić - powtórzył młody mężczyzna. - Znowu mają kogoś wieszać.
Patrole na każdym rogu. Co chwila sprawdzają papiery. Mogą cię poznać.
- To prawda - przyznał. - Ale widzisz...
- Nie, nie! Jesteś potrzebny. Chodzi ci o pieniądze? Nie wolno ci się liczyć z żadnymi
kosztami!
- Nie jest to takie proste, mój drogi.
- Troskę o pieniądze zostaw mnie. Jak będzie trzeba, zdobędę je znowu -
w chłopięcym głosie zadźwięczała chełpliwość. - Weź to, proszę - wcisnął Przybylskiemu
zwitek banknotów. - Pamiętaj, co mówił Napoleon: aby wygrać wojnę, trzeba pieniędzy,
pieniędzy i jeszcze raz pieniędzy!
Przybylski skrzywił się ironicznie.
- Tak mówił tamten.
- Tym zdrowsza maksyma.
Wrócił zdyszany kelner.
- Już dorożka czeka, jaśnie wielmożny panie.
Mężczyźni pożegnali się. Kelner, któremu Przybylski wsunął w rękę napiwek,
odprowadził go do drzwi z ukłonami. Także dorożkarz na jego widok uchylił ceratowej
czapki. Przybylski dotknął końcami palców brzegu cylindra, wsiadł.
- Piwna - zwrócił się do dorożkarza.
Dorożka potoczyła się, podskakując na kocich łbach.
Chłodne październikowe słońce skrzyło się w szybach kamienic. Skręcili z Trębackiej
w wąskie Krakowskie Przedmieście. Ulica była zatłoczona. Po chodnikach szły kobiety
w szerokich sukniach, czasami w prawdziwych krynolinach; robotnicy w luźnych, spranych
bluzach. W masie cywilnych strojów raz po raz pojawiały się bure lub granatowe plamy
mundurów. Między twarzami ujętymi w czarne wstążki kapeluszy migały głowy we
francuskich kepi lub w okrągłych czapkach. Także brzegiem jezdni, wymijając chłopskie
wozy z drzewem i ze słomą, jechał konny patrol. Byli to kozacy w wielkich papachach.
Siedzieli na kudłatych konikach. Rozglądali się bacznie. Każdy miał zawieszony na przegubie
ręki nahaj o drewnianej rączce.
Przybylski jadąc obserwował ulicę i myślał, że ostrzeżenie było słuszne. Widział, jak
patrole zaczepiały idących, domagały się okazania papierów. Ludzi, którzy wydawali się
podejrzani, zabierano dla dalszej indagacji w cyrkule. Zatrzymywano także kobiety,
zwłaszcza ciemno ubrane. To była wieczna wojna z podejrzanymi o noszenie żałoby. Policja
była brutalna, żołnierze zachowywali się nieco grzeczniej, ale w ich zachowaniu także
nastąpiła ostatnio duża zmiana. Wojna przestała być dżentelmeńskim pojedynkiem. Tylko
pasażerowie dorożek cieszyli się niezwykłymi przywilejami: rzadko domagano się od nich
okazywania dokumentów. Istniało widać przekonanie, że elegancki pan w cylindrze, rozparty
na poduszkach dorożki, nie może być buntownikiem.
Z wąskiego Krakowskiego Przedmieścia dorożka skręciła na Podwale, później
w Piekarską. Kamieniczka, przed którą stanęli, miała wąską, zaledwie trzyokienną fasadę.
Grube mury zdawały się mówić, że pamiętają czasy szwedzkie. Przybylski zapłacił i rzucił
dorożkarzowi tak suty napiwek, iż został obdarzony tytułem „jaśnie oświeconego pana
hrabiego”. Uśmiechnął się w duchu: czy jeszcze cztery lata temu on, skromny nauczyciel
wileński, dorabiający dziennikarską pisaniną, myślał, że będzie się rozbijał po Warszawie
dorożkami, pijał kawę w najelegantszych cukierniach, palił najdroższe cygara, był obdarzany
tytułem hrabiego?
Sień była wąska i ciemna. Na końcu znajdowało się kwadratowe podwórko podobne
do studni. Drewniane zewnętrzne schody prowadziły do mieszkań. Zanim ruszył w górę,
popatrzył na balkon pierwszego piętra. Nie zauważył nic podejrzanego. Ostatnie jesienne
kwiaty czerwieniły się w skrzynce, na sznurze suszyło się kilka sztuk bielizny. Mimo to
wrócił do sieni i zastukał do drzwi, na których widniał napis: „Stróż”. Zastukawszy -
otworzył. Do sutereny prowadziły kręte, kamienne schody. Z dołu powiało wilgocią,
zapachem mydlin i gotującej się kapusty. Odezwał się głos kobiecy:
- Co takiego?
- Powiedzcie mi, gdzie mieszka pani Kirkorowa?
- Pierwsze piętro, proszę wielmożnego pana. Czy mam zaprowadzić?
- Nie trzeba. Trafię.
Teraz był uspokojony. Pewnie wszedł na górę. Na pierwszym piętrze na drzwiach
wisiała tabliczka: „Helena Kirkorowa, artystka”. Uśmiechnął się do tego tytułu. Ludzie -
myślał - mogą pozbawić człowieka pracy czy stanowiska, nie mogą go pozbawić
świadomości tego, kim jest. Pociągnął za rączkę dzwonka. Otworzyła mu służąca, młoda,
z wyszczerzonymi zębami, w kolorowym fartuszku.
- Pani w domu? - zapytał.
- Starsza czy młodsza?
- Młodsza.
- W domu. - Dziewczyna wzięła od Przybylskiego kapelusz i laskę. - Kogo mam
zaanonsować? - sylabizowała wyuczone słowo. Czekając na odpowiedź przechyliła zalotnie
głowę.
- Powiedz pani - rzekł - że przyszedł pan Maciej.
Uśmiech dziewczyny sprawił, że i on się uśmiechnął. Spodobała mu się. Odruchowo
podniósł rękę i sięgnął palcami do górnej wargi, jakby pragnąc podkręcić nieistniejącego
wąsa. Chciał powiedzieć coś wesołego, jednak dziewczyna wskazawszy mu drzwi małego
saloniku sama pobiegła w głąb mieszkania.
Stojąc pośrodku pokoju rozejrzał się. Dawno tu nie był. Mebelki, wciąż te same,
wydawały się teraz bardziej powycierane. Było ich o wiele za dużo na ten mały pokój. Także
ciężkie portiery, postumenty pod doniczki z kwiatami, lustro w masywnych ramach,
gerydony, na których leżały grube albumy - wszystko to prosiło się o więcej przestrzeni.
Ściany były obwieszone kolorowymi obrazkami i fotografiami. Pomiędzy nimi znajdował się
duży portret kobiety ubranej w białą suknię z szesnastowieczną kryzą.
Przybylski stał wciąż pośrodku pokoju. Panowała cisza, tylko z głębi mieszkania
dolatywał głos dziecka. Potem rozległy się kroki.
- To ty? - kobieta stanęła w progu zaskoczona. - Jak ty wyglądasz! - przechyliwszy
głowę, przyglądała mu się to z prawej, to z lewej strony.
- Jak widzisz - powiedział niezbyt zadowolony z tych oględzin.
- Uciekasz? - zapytała domyślnie i cicho, zamknąwszy za sobą drzwi.
- Jeszcze nie.
- Miałeś się tu nigdy nie zjawiać.
Teraz dopiero podała mu rękę, a on schyliwszy się przycisnął ją do ust. Kobieta nie
była wysoka, dość pełna, ale zgrabna. Miała żywe ruchy, pełną mimiki twarz, smagłą cerę.
Choć musiała mieć ponad trzydziestkę, zachowała niepokojącą urodę: jasnoszare oczy
patrzyły wyzywająco, duże, czerwone usta zdradzały zmysłowość. To jej portret
w renesansowej sukni wisiał na ścianie.
- Skoro już jesteś, siadaj - wskazała mu kanapkę, sobie przysunęła głęboki fotel. -
Napijesz się herbaty? Każę nastawić samowar.
- Nie, dziękuję. Piłem dopiero co kawę u Clotina.
- To może kieliszek wina?
- Tego nie odmówię.
Wstała i energicznym krokiem wyszła z pokoju. Po chwili wróciła z tacką, na której
stała butelka i kieliszki. Przybylski sięgnął po butelkę, aby nalać. Zatrzymał wzrok na
etykiecie, potem podniósł spojrzenie na Kirkorową.
- Ten sam portwein? - zauważył.
- Oczywiście, że ten sam. Poznałeś? Zawsze go lubiłam, tylko teraz nie zawsze mogę
sobie na niego pozwolić.
- Masz kłopoty?
- Nie jest najłatwiej wyżyć z tego, co Adam przysyła. Mama, Dunka, wszystko na
mojej głowie... Ale co tam mówić o kłopotach! Pijmy.
- Za stare, dobre czasy!
- Za stare, choć nie były wcale takie dobre.
- Masz rację, głupstwo palnąłem.
- Niepotrzebne skrupuły. Mimo wszystko wspominam je nie najgorzej.
- A to, co było potem?
- Niczego nie żałuję!
- Także sceny, Helu?
Po twarzy kobiety przemknął cień. Nie odpowiedziała, tylko sięgnęła po kieliszek
i uniosła go w górę.
- Pijmy - zachęciła go.
- Twoje zdrowie, Helu.
- Dziękuję. No i za te stare czasy. - Wypiła kieliszek do dna. - Jesteś niemożliwy
gaduła - stwierdziła. - Zdradziłeś dziewczynie swój pseudonim.
- To nic. Wiele rzeczy trzeba będzie teraz zmienić. Z tym właśnie przyszedłem.
- Wracasz do władzy?
- Jeszcze nie. Ale to będzie musiało nastąpić. Tamci skończyli się. A nikt nowy już nie
przyjdzie...
- To prawda - przyznała. - Nowych nie ma już skąd brać.
Twarz mężczyzny zasępiła się. Czas jakiś siedział bez słowa, jakby ogarnięty
przykrymi myślami. Potem wstrząsnął się, zapytał:
- A jak mama?
- Dziękuję, zdrowa. Pełna życia, energii...
- Cudowne pokolenie! - westchnął. - My tacy nie będziemy. A Właduńka?
- Także doskonale. Jedyne zmartwienie, że mało mam dla niego czasu. Ale powiedz
wreszcie, z czym przyszedłeś. Obudziłeś moją ciekawość.
- Już mówię. - Zanim jednak zaczął, podszedł do drzwi i sprawdził, czy są zamknięte.
- Ta twoja nie podsłuchuje?
- Głupia wyjątkowo, ale na tym jej nie przyłapałam.
- Więc słuchaj: rząd tak jakby już nie istniał. Chmieleński i Frankowski uciekli,
Dobrowolski i Kosiński wyjadą lada chwila. Reszta się nie liczy. Asnyk i Narzymski to poeci.
A Kobylański, jak poczuje się sam, spuści z tonu. Już zresztą spuścił i namówił Janowskiego
do powrotu. Także Gałęziowskiego.
- Więc wróciła stara gwardia? Jeszcze tylko Majewski...
- Majewski nie wróci. Musi przyjść ktoś nowy.
- Sam powiedziałeś, że już nowych nie będzie...
- Znalazł się jeszcze jeden. Zresztą niezupełnie nowy.
- Kto?
- Zapominasz, Helu, o konieczności zachowania tajemnicy.
Wybuchnęła perlistym, trochę drażniącym śmiechem.
- Ty to mówisz, ty, największy pleciuga, który żadnego sekretu zachować nie potrafi?
Zawsze mi wszystko wygadałeś. Skoro to jednak ma być taka straszna tajemnica...
- Przepraszam cię, Helu, ale...
- Nie tłumacz się. Widzę, że cierpisz, będąc zmuszony trzymać język za zębami. Więc
ten nowy ma dojść do tych, co zostali?
- O tym za wcześnie mówić. O ile go znam, to nie jest ktoś, kogo można ustawiać, jak
się chce.
- Dobrze, ale w tym wszystkim do czego ja ci jestem potrzebna?
- Musisz roztoczyć nad nim opiekę.
- To znaczy?
- Zająć się jego korespondencją, kontaktami, nawet życiem osobistym. Wszystkim.
Sięgnął po butelkę i nalał do kieliszków. Bez słowa uczynił zapraszający gest. Skinęła
głową i także podniosła kieliszek w górę. Ale wypiła tylko mały łyk. Milczała bawiąc się
broszką z korala, która spinała jej suknię na szyi.
- Co ty na to? - zapytał.
- Czy tego koniecznie żądasz?
- Nigdy niczego od ciebie nie żądam. Proszę. Uśmiechnęła się przyjaźnie.
- Lubię cię, Wacku, za twoją grzeczność. Karol nie potrafi być taki jak ty.
Czyżby zachowywał się niewłaściwie? Nie, na to bym nie pozwoliła. Mieszka
spokojnie, płaci regularnie. Nigdy go zresztą w domu nie ma. Niedawno Duńka był niezdrów,
więc poprosiłam, aby go obejrzał. Przyszedł, opukał go, zapisał lekarstwo. Nie przyjął
niczego, choć mu chciałam zapłacić. Słowem: młody człowiek comme il faut.
- Więc co masz mu do zarzucenia?
- Potrafię czytać w jego oczach. Gdyby się nie bał... Bo się boi. Myśli pewnie, że
niebezpiecznie jest zbliżać się do takiej fatalnej kobiety. A jednak pociągam go.
Przybylski przesunął palcem po górnej wardze i zaśmiał się.
- Dziwisz się? Jesteś, co tu mówić, piękną kobietą. Karol nie byłby Przybylskim,
gdyby się na tym nie poznał. Ja sam, Helu, kiedy na ciebie patrzę...
Zmrużyła oczy, lekko przeciągnęła się. Ale zaraz poczęła się także śmiać.
- Nie udawaj. Ty zresztą także się mnie boisz. Ale szanujesz mnie i dlatego cię cenię.
Karol lubi rzeczy łatwe, ot takie szczypanie dziewczyn w ciemnym kącie. Kiedy patrzy na
mnie, widzę, że miałby ochotę na to samo ze mną. Dla niego jestem ciągle Stella Fornarina!
- Nie, na pewno nie.
- Na pewno tak. Już ja was znam. Ale chciałeś, abym go trzymała, niech siedzi. Tylko
niech ze mną nie próbuje. Szczerze powiedziawszy, dając go na mieszkanie, uratowałeś mnie
od wielkich kłopotów.
- Przykro mi, że je masz. Karolowi powiem. Muszę się z nim zobaczyć. Myślę, aby go
wziąć do pracy. Diabelnie nam potrzeba ludzi.
- A jemu pieniędzy.
- Jesteś dla niego niesprawiedliwa, Helu. Oczywiście, jeżeli go wsadzę do konspiracji,
będę musiał zapewnić mu środki utrzymania. Nie jest na pewno świętym ani bohaterem, ale
czy w naszej pracy siedzą sami święci i bohaterowie?
- Świętych i bohaterów nigdy nie spotkałam. Nie wierzę, aby istnieli. Ludzie są
zwyczajni, słabi, trzeba im pomagać...
Zmarszczyła brwi, patrzyła przed siebie. Podłożywszy pod broszę palec, kłuła weń
zapinką. Przybylski pochylił się w jej stronę. Powiedział:
- Lubiłaś pomagać...
- Lubiłam - przyznała.
- Jak Ludwikowi, prawda? - Nie odpowiedziała, ale po jej twarzy przemknął
tajemniczy uśmiech. - Kochałaś go. I on cię kochał. Poszedł za tobą, wszystko poświęcił...
- Poświęcił? - przerwała mu gwałtownie. - Co poświęcił? - Oczy kobiety błysnęły. -
Głupią żonę i swoje naiwne wierszyki? - Nawet wypowiadając prawdziwe uczucia,
nieświadomie grała rolę: ciemne brwi zbiegły się w pionową zmarszczkę, oczy ściemniały,
usta miała rozchylone, piersi falowały, jakby z trudem łapała oddech. - Co w nich było? Nic!
Roztkliwianie się. Żadnego buntu, żadnego sprzeciwu! Dopiero kiedy za mną poszedł, kiedy
zaznał mocnych uczuć, kiedy powąchał prawdziwej sztuki... Dopiero wtedy mógł wyrosnąć.
I byłby wyrósł. Ale nie starczyło mu sił. Załamał się. To, co mógł powiedzieć, okazało się dla
niego za trudne! - Wzburzenie opadało, jak opada rozchybotane morze, głos łagodniał. - On
nic nie poświęcił. Wszystko dostał. Ale ja nie żałuję...
- Byłaś silna, on był słaby.
Przymrużyła złośliwie oczy, pogroziła palcem Przybylskiemu:
- Wiecie, że jesteśmy silne, i dlatego pozwalacie sobie na słabość... Teraz także
chciałbyś, abym była czyjąś niańką.
Rozsiadł się wygodniej, sięgnął do kieszeni kamizelki po cygaro. Ale wpierw zapytał:
- Pozwolisz, że zapalę?
- Proszę cię.
Przycinanie cygara trwało czas jakiś. Gdy skończył, Kirkorowa podsunęła mu ogień.
Ze znawstwem pociągnęła nosem.
- Jakiś dobry gatunek - zauważyła. - Dawniej takich nie paliłeś.
- Możliwe... - mruknął. Zdawało się, że ma jeszcze jakieś słowa na ustach, ale ich nie
wypowiedział. Wrócił do sprawy, z którą przyszedł.
- Nie odpowiedziałaś jeszcze, czy się zgadzasz?
- A ty mi nie odpowiedziałeś, czy ci naprawdę tak bardzo na tym zależy.
- Owszem, zależy mi bardzo. Czekam na tego człowieka i chciałbym się go doczekać.
Wiesz, że jestem spalony. Moje punkty spotkań powpadały. Szukają mnie, wypytują o mnie
każdego badanego. Są przekonani, że jestem nadal naczelnikiem miasta, a tym samym, że
jestem odpowiedzialny za to wszystko, co narobili Chmieleński i jego towarzysze.
- I jak się urządzasz?
- Jakoś... Nocuję codziennie gdzie indziej, jeżdżę dorożkami, palę najlepsze cygara.
Waszkowski, porządny chłop, dba, abym miał pieniądze. Jak widzisz, zgoliłem wąsy,
pomalowałem włosy. Jestem gotowy w każdej chwili uciec. Mam nawet przygotowaną
sutannę, aby się w nią przebrać na drogę.
Chociaż szczerze zatroskana, zaśmiała się:
- Ty w sutannie! Zabawne!
- Nasze powstanie widziało rzeczy zabawniejsze. Powtarzam ci: chciałbym wytrwać,
póki się tamten nie zjawi.
- A potem?
- Potem muszę wyjść z gry.
- Dlaczego nie możesz tego zrobić wcześniej?
Odrzucił w tył głowę, wypuszczał wolno smugę błękitnego dymu.
- Jakoś nie wypada... Może gdyby tamci nie narobili takiego zamieszania, nie
miałbym skrupułów. Ale wobec zamętu chcę mu pomóc.
- I z tym przyszedłeś do mnie?
- Tak. Ale wcale nie myślałem o tym, abyś była jego niańką.
- Każdy z was wzdycha do niańki. Nie zapaliłeś mnie do swego projektu. Mam po
dziurki od nosa opiekowania się mężczyznami, dla których interesująca byłabym tylko
w łóżku.
- Tamten ci tego nie zaproponuje.
- Tak sądzisz? Nie wierzę. Może założymy się?
- Zakładać się nie będę, ale przekonasz się, że mam rację. Chodzi tylko o to, abyś mu
stworzyła warunki względnie bezpiecznej pracy. Nie jest łatwo, a będzie jeszcze trudniej.
- Myślisz?
- Nie mam wątpliwości. Rozpoczynamy piąty akt tragedii, a ty, jako aktorka, wiesz, co
to znaczy. Walka w polu dogasa, Lelewela już nie ma. Kruk rozbity, Taczanowski... Wiesz,
że za samowolne opuszczenie stanowiska i przejście granicy został pozwany przed sąd
wojskowy? Ale co z tego! Za to wyrżnięcie pod Sędziejowicami tych różnych książątek
i hrabiątek, co na ochotnika przyjechali wojować z polskimi buntownikami, kazałbym go
najchętniej powiesić. Drogo nas będzie kosztowało to zwycięstwo. Z poważniejszych wojuje
jeden Chmieleński. Czy z Galicji coś jeszcze przyjdzie przed zimą - bardzo wątpię. A jaka
będzie zima? Tamta była lekka, można było wojować. Teraz może przyjść ostra.
- To prawda.
- Więc widzisz. Dotychczas wojna toczyła się przede wszystkim w polu. Ale ludzie
Chmieleńskiego przenieśli ją do Warszawy. Moskale zrozumieli, że tu kryje się główne
ognisko buntu. Zaczął się terror i ten terror będzie coraz ostrzejszy. Wśród ludzi powstała
panika. A tymczasem rząd się rozleciał. W organizacji miejskiej zamieszanie i dwutorowość.
Nie znajdziesz człowieka, który by chciał pracować. Ten, co teraz stanie na czele rządu,
będzie miał wrogów z każdej strony. „Czerwoni” będą go zwalczać, bo przegrali, „Biali” - bo
mają dość powstania. Dla jednych będzie za gorący, dla drugich za zimny.
- Krótko mówiąc każesz mu bronić straconej pozycji?
- Jeśli nie całkiem straconej, to bardzo trudnej do obronienia. Dlatego przyszedłem do
ciebie. Znam twoją energię, twoje poświęcenie. Pomyślałem: tylko Hela potrafi się nim zająć.
- Masz, widzę, o mnie znakomitą opinię. - Oparła końce palców na brzegu stolika
i poruszała nimi, jakby grała na fortepianie: początkowo lekko, potem coraz mocniej,
wreszcie uderzyła kilka razy z góry, podrzucając wysoko rękę. - Dobrze! - powiedziała. -
Zgadzam się. Zajmę się nim. Ale robię to tylko dlatego, że to jest twój pomysł. Jestem ci za
wiele rzeczy wdzięczna, Wacku. Zostałeś przy mnie wtedy, gdy wszyscy ode mnie odwrócili
się. Zostałeś mimo przyjaźni, jaka was łączyła z Adamem. Chcę ci umożliwić odwrót.
Chociaż szczerze ci mówię: nie jest to robota, którą będę wykonywała z przekonaniem.
- Nie przekonałem cię?
- Nie. Nie mam zaufania do ludzi osłanianych. Kiedy w końcu muszą sami podjąć
decyzję, łamią się. Zrobiłam się tak samo jak ty cynikiem i nie wierzę już w ludzi.
Rozumiesz?
- Rozumiem. Tym więcej jestem ci wdzięczny. Zobaczysz, przekonasz się, że wzięłaś
na siebie ważne zadanie. Ale jeżeli zgadzasz się, to muszę cię uprzedzić, że cały charakter
twej dotychczasowej pracy musi się zmienić. Trzeba, abyś zerwała z kolportażem,
z bezpośrednimi kontaktami. Organizacja miejska przydzieli ci kurierkę, jedyną, która będzie
miała do ciebie dojście. Poza tym zabiorę ci Karola. Musisz zniknąć i dlatego trzeba, abyś
zmieniła mieszkanie.
Westchnęła.
- Jeszcze raz! Skoro jednak trzeba...
Koniecznie. Zresztą mam dla ciebie coś, z czego będziesz zadowolona. Dom
w ogrodzie, ogrody wokoło. Blisko Wisły. Cisza, zieleń. Coś w sam raz dla Władunia.
- Gdzie ten dom?
- Na Smolnej. Właściciel ma do odstąpienia pięciopokojowe mieszkanie.
- Co ja będę robiła z pięcioma pokojami?
- Trzy będą dla ciebie. A dwa będziesz wynajmowała jako chambres garnies.
- Mam wynajmować pokoje?
- Na amatora nie będziesz czekała. Zjawi się od razu.
- Rozumiem. Tamten?
- Tak. W ten sposób będziesz mogła czuwać nad nim. On ci będzie płacił, więc nie
stracisz na zabraniu Karola. Zresztą postaram się, aby Waszkowski mógł coś dopłacać do jego
utrzymania.
- Dziękuję, jesteś doprawdy dobrym chłopcem, Wacku. Wolałabym jednak nie brać
pieniędzy z funduszów konspiracji.
- Ja też ich chętnie nie biorę. Ale z czegoś trzeba żyć, płacić za dorożki... Żołnierz nie
wstydzi się, kiedy dostaje żołd i jedzenie, a my głupio wstydzimy się.
- Ty wstydzić się nie masz powodu. Z funkcją czy bez funkcji jesteś grubą rybą.
Lekceważąco machnął dłonią.
- Grubą rybą będę tylko dla Tuchołki, jeżeli mnie złapią. Jako Macieja zna mnie
kilkadziesiąt osób, jako Przybylskiego nikt. I nikt nigdy nie będzie wiedział, że kiedykolwiek
taki istniał. Langiewicz, Czachowski, Chmieleński, Borelowski przejdą do legendy, bo się
bili. My z konspiracyjnego światka skazani jesteśmy na bezimienność. Czy chciałabyś grać
jedynie rolę w masce?
- Ja gram tylko w masce.
- To prawda - przyznał. Otrząsnął cygaro z popiołu i zapalił je na nowo. - Myślę, że
oboje mamy tego dosyć.
Przechyliła głowę i zapytała złośliwie:
- Wolałbyś sławę, za którą trzeba zapłacić życiem?
Zaciągnął się mocno cygarem.
- Sławy nie mam, a życiem mogę w każdej chwili za swoją pracę zapłacić.
- Powiedziałeś, że mamy jeszcze jeden akt przed sobą. Piąty akt. Kurtyna podnosi się.
Ostrzegawczo podniósł palec w górę.
- W tym akcie padają trupy.
Uniosła głowę, przesunęła dłonią po czole i po włosach.
- Za mną jest już jedna śmierć, za którą ponoszę winę... Przybylski wzruszył
ramionami.
- Egzagerujesz. Umarłby sam.
- Umarłby jak kochany autor oklaskiwanych wierszyków.
- Przeze mnie zaczął wyzywać śmierć... - Potrząsnęła głową. - Ale ja się nie uważam
za winną. Nie boję się umarłych! Gotowa jestem dalej grać!
Przybylski wziął ze stolika kościany nożyk do przecinania kartek i bawił się nim
w milczeniu. Za oknem słychać było równy klekot kopyt końskich oraz wołanie wędrownego
garncarza: „Garnki, garnki, drutuję, reperuję, garnki!” Z głębi mieszkania dochodził głos
bawiącego się dziecka.
- Skoro jednak mam z nim zostać, może byś mi coś więcej o nim powiedział - podjęła.
Przybylski zaczął się drapać za uchem.
- Chętnie bym ci powiedział, ale doprawdy...
- Możesz być spokojny: gdybym wpadła, mam to tutaj...
Rozchyliła dłoń jak przed wróżką. Dużym palcem wskazała pierścionek obrócony
kamieniem do środka dłoni.
- Trucizna? - zapytał. Odruchowo się otrząsnął. - Byłabyś gotowa? - podniósł na nią
pytający wzrok.
- Dlaczego nie? - zaśmiała się, widząc jego zaniepokojoną minę. - Potrafię to zrobić.
Nauczyłam się tego na scenie. W Poznaniu jako Julia uderzyłam się sztyletem...
- Słyszałem o tym. Mówiono, że chciałaś popełnić samobójstwo.
- To nieprawda! Po prostu nie mogłam znieść milczenia sali. Po każdym akcie
panowała cisza. Nie było człowieka, który by zaklaskał. Czułam, że to było przeciwko mnie.
Lepsze nawet gwizdy niż taka cisza. Ponosił mnie gniew. Nie chcieli zobaczyć we mnie
artystki, ponieważ byłam dla nich tą, co zdeprawowała ich poetę! Powiedziałam sobie: nie
dam im wyjść z teatru w tym pogardliwym milczeniu. Poruszę ich, tych cnotliwców!
I poruszyłam. Żebyś ty wiedział, jak zaczęli krzyczeć, kiedy zobaczyli prawdziwą krew!
Patrzył na nią jednocześnie z wyrazem podziwu i niepokoju. Cygaro zgasło, ale już go
nie zapalił. Wziął natomiast butelkę i jeszcze raz napełnił kieliszki.
- Oczywiście ufam ci, Helu - rzekł. - Mimo to nie mogę ci powiedzieć, kim on jest.
W tej chwili to musi pozostać tajemnicą. Kiedy już tu będzie, sama to odkryjesz bardzo
szybko. Nie naciskaj na mnie, proszę. Masz rację: nie lubię chować tajemnic dla siebie...
Napijmy się lepiej na pożegnanie i za powodzenie tej sprawy.
Zaśmiała się.
- Dobrze, nie będę cię naciskała. Kiedy ma się odbyć przeprowadzka?
- Wpierw on musi przyjechać. Ale to kwestia kilku dni.
Już powinien być.
- A wtedy ty znikniesz jak ten biedny aktor, co - według słów Makbeta - rzuca się
przez godzinę po scenie, a potem znika na zawsze?
- Dobrze to zacytowałaś, Helu.
- Mogłabym to samo zacytować także dla siebie jak i dla tego, co przyjedzie. Nie
sądzisz?
Nie odpowiedział. Trącił kieliszkiem o jej kieliszek, a potem wychylił go do dna.
Część pierwsza
1
Ze schodów kościoła, ocienionych nisko zwisającymi gałęźmi platanów, wychodziło
się na placyk, roziskrzony blaskiem wrześniowego słońca. Mężczyzna minął żelazne
sztachety, oddzielające kościół od placyku, i zatrzymał się na chwilę, oślepiony blaskiem.
Kościół dotykał boczną ścianą gwarnej i zatłoczonej ulicy Saint-Honore. O tej porze
ciągnęły nią wozy i wózki dostawców. Kupcy otwierali sklepy i ustawiali przed nimi stoły
z towarami. Z chrzęstem opuszczali kolorowe markizy. Dziewczęta wspiąwszy się na palce,
błyskając różowymi piętami, myły witryny. Strugi wody płynęły poprzez jezdnię. Zamiatacz
ubrany w stary, zielony frak i przepasany rogożową szmatą wygarniał miotłą odpadki
z rynsztoka. Szły z koszykami na targ gospodynie: wielkie, kościste, wyprostowane; spod
nakrochmalonych czepków sterczały groźnie ich krogulcze nosy. Chichocząc do mijanych
mężczyzn przebiegły trzy szwaczki niosąc wykonaną po nocy robotę w lubianych pudełkach;
furkotały spódnicami i niby poprawiając chusteczki na szyi odkrywały zachęcająco głębokie
dekolty. W drzwiach sklepu stał rzeźnik, skrzyżowawszy na piersiach obnażone ramiona;
zawieszony u pasa nóż bujał się nad okrwawionym fartuchem; człowiek wyglądał na
leniwego kata, który czeka, aż mu podprowadzą ofiarę. Kilku dorożkarzy, w płaszczach
z pelerynkami, wytoczyło się z małej gospody; wycierając wierzchem dłoni mokre od wina
wąsy powracali do swych koni, czekających cierpliwie przy skraju chodnika.
Mężczyzna nie poszedł w stronę Saint-Honore, skręcił w stronę przeciwną. Minął
krótką, cienistą uliczkę i wyszedł po drugiej stronie na rue de Rivoli. Ogromny Place de la
Concorde, prawie jeszcze pusty o tej porze, pławił się w słońcu, nomada obdartych chłopców
kręciła się przed schodami wiodącymi do parku. Przy bramie stała warta: dwóch żołnierzy
w granatowych mundurach, czerwonych spodniach i białych kamaszach. Twarze były
marsowe, na piersiach połyskiwały medale. Tu, przy tej bramie, kolorowi żołnierze zdawali
się trwać niezmienieni już od pół wieku.
Przecinając plac spojrzał w prawo. Niedawno uporządkowane Champs Elysees
zanurzały się w zamgloną przestrzeń. Zdawały się spływać w dół; potem znowu się wznosiły,
szły w górę jasną smugą, kończąc się wreszcie zwidem Łuku Triumfalnego. To była niby
apoteoza sławy wiodącej w niebo. Zatrzymał się na moment, tak bardzo ten obraz wydał mu
się nierzeczywisty.
Potem ruszył dalej, na most. W dole płynęła Sekwana. Kamiennymi schodkami zszedł
na bulwar i zatrzymawszy się w cieniu drzew patrzył na skrzącą się powierzchnię. Widok
płynącej rzeki uspokajał go; w tym ogromnym, żyjącym gorączkowo mieście potrzebował
tego uspokojenia. Dlatego zachodził często nad rzekę. Sekwana płynęła szybko, lecz nurt
miała spokojny. Pod drzewami leżały ciosy kamienne pozostałe po jakiejś budowie. Usiadł na
jednym z nich. Patrząc na rzekę wdychał pełną piersią zapach wody, wilgotnych kamieni,
małych kępek trawy, wyzierających ze szczelin.
Tutaj, zdawało mu się, odzyskuje siły. Był zmęczony spotkaniami z dziesiątkami
ludzi, ciągłą dyskusją, wysiłkiem przekonywania, tłumaczenia, mówienia obcym językiem.
Za mało w ciągu dnia mógł być sam, za mało mógł rozmyślać.
Rzeki były zawsze w jego życiu. Wprawdzie inne: kręte, dzikie, o niskich brzegach
obrosłych ajerem, kępami olszyn i wierzbiny; niebieskie w czas pogody, siniejące, gdy
nadciągała burza; zimą zasrebrzały się lodem. Pamiętał także tamtą wielką rzekę, nad którą
spędził lata i nad którą tyle przeżył. Była niezmiernie szeroka, wzdęta, pod niebem, które nie
przestawało zwisać ciężkimi kłębami chmur. Jej brzegi zamykały także kamienne bulwary.
Chodził po nich nieraz. Na drugim brzegu ukryty, w dole, za wałami leżał fort jak czający się
zwierz i strzelał w niebo cienką, połyskującą wieżycą. Na tamtych bulwarach nie dokuczał
nigdy upał. Od ciemnej wody i od murów ziało zawsze chłodem. A jednak - nie czuł się tam
źle. Przeciwnie, nigdzie nie przeżył tylu równie szczęśliwych dni. To, co potem nastąpiło, nie
pozbawiło go tego poczucia; ciosy padały zbyt szybkie, niezrozumiałe i ogłuszające. Jeszcze
dziś, po latach, gdy wspominał tamto, odczuwał zawrót głowy...
Po moście coraz bardziej wartkim strumieniem toczyły się wozy. Poczęły się także
ukazywać pierwsze, lekkie, eleganckie zaprzęgi - Ale stukanie kopyt i turkot kół pochłaniała
cisza panująca w głębokim kanionie rzeki. Czasami środkiem Sekwany płynęła ładowna
krypa. Na brzegu, obok kamiennych schodków, siedział grubas w kapeluszu nasuniętym na
oczy. W ręku trzymał wędkę. Z namiętną czujnością śledził poruszanie się na wodzie
czerwonego pływaka. Trochę dalej pod murem wyciągnęła się dziewczyna. Zrzuciła trzewiki
i wysunęła na słońce niezbyt czyste stopy. Oparłszy głowę na odrzuconych do tyłu rękach
wygrzewała się jak kot na słońcu.
Znowu patrzył na wodę. Ale już oderwał się od wspomnień. Nie po to jestem tutaj -
myślał - aby wspominać. Wżarta w krew dyscyplina wojskowa kazała mu wiecznie pamiętać
o powierzonych zadaniach. Może nie tylko ona. Może w jego krwi pozostało także coś
z kochającego się w obowiązku dziedzictwa saskich przodków?
Skupił uwagę. Nareszcie dzisiaj, po tylu staraniach i wyczekiwaniach miało dojść do
tego spotkania. Uważał je za ostatnią część swej misji. Inne sprawy już dawno pozałatwiał
z właściwą sobie skrupulatnością. Chciał wracać jak najszybciej. Wiadomości z kraju nie były
dobre. Wielka uliczna łapanka, jakiej był świadkiem w dniu swego wyjazdu, otworzyła nową
fazę walki: wojna w polu zamieniła się w wojnę uliczną. Chodziły słuchy o zmianie rządu.
Ludzie, którzy go wysłali, odeszli. Mimo to uważał, że nie wolno mu wrócić przed tą
rozmową. Czekał na nią długo. Teraz dzieliło go od niej tylko kilka godzin. Z masy pytań,
z którymi przyjechał, musiał teraz wybrać najważniejsze. Był zdecydowany je postawić.
Muszę dowiedzieć się prawdy! - myślał. - Muszę ją przywieźć! Choćby była najczarniejsza,
byleby była prawdą! Bez niej nie wyobrażał sobie swego powrotu.
Nagle drgnął. Jakiś człowiek zstępował wolno na bulwar kamiennymi schodkami. Był
ubrany elegancko: cylinder, krótka opięta marynarka, jasnobeżowe spodnie. Płowe bokobrody
podstrzyżone a la Louis-Philippe. Mężczyzna kroczył jakby zamyślony. Wydawał się niczego
nie dostrzegać. W podniesionej dłoni trzymał niezapalonego papierosa. Doszedłszy do skraju
bulwaru zatrzymał się tuż nad wodą. Obrócił się, rozejrzał. Zbliżył się do siedzącego na
kamiennym ciosie. Uchylił kapelusza.
- Czy nie utrudzę zbytnio pana - zapytał z wyszukaną grzecznością - jeżeli go
poproszę o ogień do papierosa? - Otrzymawszy zapałki zawołał: - Oh, mille merci! - Potarł
zapałkę o kamień. Zaciągnął się, wydmuchnął w górę smugę dymu. Zwrócił pudełko. -
Bardzo, bardzo dziękuję - rozpływał się w uprzejmościach. Nagle, jakby coś sobie
przypomniał, rozpiął marynarkę, sięgnął do kieszeni papuziożółtej kamizelki, wyjął srebrną
papierośnicę. - Czy mogę pana poczęstować?
- Dziękuję. Nie palę.
- Ach, jeżeli tak... - schował papierośnicę, ale nie odszedł. - My palacze - podjął - nie
możemy sobie po prostu wyobrazić kogoś, kto by nie należał do naszego „klanu”. - Zaśmiał
się, jakby to, co powiedział, było doskonałym dowcipem. - Nawet panie zaczynają się
zaciągać, choć to niejednego oburza. - Zmienił temat, ale stał dalej. - Piękny dzień dzisiaj,
nieprawdaż? W mieście skwar, za godzinę trudno będzie oddychać. Ale tutaj cień, chłodek,
cisza... I to... - wskazał brudne stopy leżącej dziewczyny. - Rozkoszne miejsce.
Byłby może paplał dalej, gdyby rybak nie obrócił się i nie syknął gniewnie:
- Chut, vous! Silence!
Mężczyzna uśmiechnął się wcale nie dotknięty. Powiedział półgłosem:
- Straszymy mu ryby... - Jeszcze chwilę stał, jakby walcząc z chęcią dalszego
rozmawiania, ale nie usłyszawszy słowa zachęty uchylił kapelusza. - Au revoir, monsieur.
Encore une fois merci...
Patrzył za mężczyzną, który odchodził wciąż tym samym leniwym krokiem. Nie
przestawał go śledzić, póki tamten nie zniknął mu z oczu. Czyżby to znowu jeden z tamtych?
- zastanawiał się. Czyżby aż tutaj przyszli za nim? O tym, że był śledzony w hotelu, wiedział
dobrze od samego początku. Dlatego zachowywał jak najdalej idącą ostrożność. Jego noga
nie postała dotąd na wyspie Św. Ludwika. Unikał także innych polskich skupisk. Dziś dopiero
po raz pierwszy odwiedził polski kościół. A może mylę się - myślał - może to zwyczajny
paryski próżniak, a nie szpicel? Zastanowił się: Cóż oni mogą o mnie wiedzieć? Prawdziwego
nazwiska nie znali na pewno. W lipcu ukazała się w prasie notatka - pokazano mu ją
w Krakowie - że zginął pod Kołodnem. Nie pisaliby o tym, gdyby wiedzieli, że udało mu się
jeszcze raz wyśliznąć z pułapki. Pod nazwiskiem Konstantego Tołkacza przekroczył granicę
Królestwa, pod tym samym wyjechał z kraju. Mogli go śledzić, jak śledzili każdego Polaka,
ale nikt w nim na pewno nie domyślał się dymisjonowanego podpułkownika wojsk carskich,
Romualda Traugutta.
Wyjął zegarek z kieszonki kamizelki. Czas leciał, trzeba było iść na spotkanie
z Ordęgą. Przed spotkaniem należało zjeść śniadanie. Aby uniknąć kłopotu ze spowiedzią po
francusku, przybył dzisiaj tutaj. Podczas mszy przystępował do komunii Św., a potem modlił
się długo. Ludzie uważali go za mruka i człowieka z natury skupionego. Ale to był tylko
pozór: naprawdę skupienie wymagało od niego ogromnego wysiłku. Przeszkadzały mu nie
tyle pokusy zewnętrzne, co skłonność do marzenia. Fala marzeń podchodziła i groziła
zmyciem wzniesionym konstrukcjom. Ani na chwilę nie mógł sobie pozwolić na
rozproszenie.
Kościół był brzydki: krótki a szeroki. Ołtarz znajdował się w dole, od niego wznosiły
się amfiteatralnie rzędy białych ławek. Nadawały kościołowi wygląd amfiteatru. U szczytu
głównego ołtarza wypisane było po hebrajsku słowo: Jahwe. W jednym z bocznych ołtarzy
znajdował się obraz Matki Boskiej Ostrobramskiej. Kręcący się po kościele księża, mimo
siwych głów, mieli zamaszyste gesty, które zdradzały dawnych wojskowych. Tu - można było
sądzić - trzydzieści kilka lat życia zatrzymało się w swym biegu.
Zdjął okulary i starannie je przetarłszy jeszcze raz się rozejrzał, czy nie zobaczy
gdzieś w pobliżu tamtego człowieka. Potem szybkim krokiem wbiegł na kamienne schody.
Będąc już prawie na moście, obejrzał się raz jeszcze za siebie. Gruby rybak siedział tak samo
nieruchomo, zgarbiony nad wodą. Wyciągnięta na słońcu dziewczyna zdawała się spać.
Przeszedł most i zagłębił się w labirynt ciasnych uliczek. Po tamtej stronie rzeki
rozrastała się wspaniała stolica świata - tutaj cisnęło się zbite gęsto, wciąż jeszcze pachnące
średniowieczem miasto małych kupców, drzemiących rentierów, krzykliwych studentów.
Rewolucje i zamachy stanu dokonywały się na prawym brzegu Sekwany, ale wykluwały na
lewym.
Wędrował długo cienistymi korytarzami ulic, wśród małych sklepików, których
zawartość wywieszona była na zewnątrz; między mrocznymi księgarniami i magazynami
starożytności strzeżonymi przez brodatych kupców; mijał gospody pachnące winem
i świeżym pieczywem. Przed jedną z nich zatrzymał się i pchnął drzwi; zawieszony na nich
dzwonek rozdźwięczał się hałaśliwie. Gospoda była pusta, ale zaraz z głębi nadszedł wąsaty
mężczyzna powłóczący nogą. Miał na głowie wytłuszczoną czapeczkę z kitką. Traugutt
poprosił o chleb, ser i wino. Wolałby napić się, jak u siebie, mleka lub mocnej herbaty, ale
jedno i drugie było tutaj napojem nieznanym. Gospodarz wysłuchawszy zamówienia mrugnął
żartobliwie okiem. Zapytał:
- Cudzoziemiec?
- Tak.
- Rosjanin?
Żachnął się. Wbrew rozsądkowi zapewnił:
- Nie. Polak.
- Ach - zawołał gospodarz - dzielni Polacy! I wy, i my - zapewnił - walczyliśmy
z carem. - Z dumą dotknął jakiejś wstążeczki przyszytej do kurtki. - Sewastopol. Fort
Malachow! - wydął pierś... Potem szybko otworzył butelkę. - Voila - powiedział stawiając ją
przed swoim gościem. Wojskowym gestem dotknął dłonią swej czapeczki. - Vive la
revolution, monsieur! - dorzucił.
Zjadłszy śniadanie Traugutt zapłacił, nie zapominając o napiwku, uścisnął dłoń
bohatera spod Sewastopola i powrócił na ulicę. Było coraz goręcej, słońce ściekało po murach
domów. Poczuł się zmęczony. To miasto zdawało się nie mieć końca: za każdym rogiem
ukazywała się nowa uliczka, wąska i zatłoczona. Ale w końcu kamienne ściany rozstąpiły się.
Zobaczył przed sobą, za żelaznymi sztachetami, plamę zieleni.
Tu, w Ogrodzie Luksemburskim, miał naznaczone spotkanie z Ordęgą. Suchy
mężczyzna z siwymi faworytami, sterczącymi znad wysoko zawiązanego halsztuka, czekał na
niego w umówionym miejscu.
- Już się obawiałem o pana - powiedział.
- Nie spóźniłem się przecież.
Porównali swoje zegarki.
- Rzeczywiście - przyznał Ordęga. - Przychodzi pan punktualnie. Jestem tym
zaskoczony. Ludzie z kraju zawsze i wszędzie się spóźniają. Dobrze, że mamy jeszcze trochę
czasu na pogadanie. Muszę panu powiedzieć, że ogromną wagę przywiązuję do dzisiejszego
spotkania.
- Ja również.
- Proszę pamiętać, że wpływy księcia są bardzo duże. Przede wszystkim sam cesarz
ma do niego wyraźną słabość, chociaż książę potrafi nieraz, i to zupełnie otwarcie,
krytykować jego posunięcia. Tak było na przykład po zawarciu pokoju w Villafranca. Więź
rodzinna u Bonapartych jest bardzo mocna. Cesarz miał i na pewno ma wobec księcia wielkie
plany. Zanim doszło do zjednoczenia Włoch, chciał go zrobić księciem Toskanii. Na pewno,
nie bez głębszej myśli doprowadził do małżeństwa między księciem a córką króla Włoch.
Z drugiej strony sam książę ma swoje powiązania z włoskimi karbonariuszami. Podobno stale
pisuje na Capri do Garibaldiego. Utrzymuje bliskie związki z Mazzinim i z Kossuthem. To
mu nie przeszkadza mieć także pewne wpływy na wielkich finansistów. Mówią dość głośno
o jakichś jego związkach z Rotszyldami.
- Mimo tak wielkich możliwości niewiele jednak zrobił w naszej sprawie.
- Tak się panu tylko zdaje. Zrobił bardzo dużo. Sytuacja nie jest jednak łatwa. Wokół
cesarza znajdują się ludzie pragnący zbliżenia z Rosją. Cesarz jest sercem z nami, ale interesy
polityczne pchają go w tamtą stronę. Musicie zdać sobie z tego sprawę, że sympatie dla Rosji
są w tej chwili we Francji ogromne. Napoleon musi się z tym liczyć. Mówiłem niedawno
panu, że dochodziło do tego, iż policja tutejsza śledziła przybyszów z Polski i przekazywała
swoje odkrycia ambasadzie rosyjskiej. Wy, ludzie z kraju, zupełnie nie rozumiecie ani
tutejszych spraw, ani Rosji!
- Chyba jednak Rosję trochę rozumiemy.
- Wcale! - uciął apodyktycznie Ordęga. - Jest zbyt blisko, a to nie pozwala na jasny
osąd. A poza tym jesteście przez nią przygnieceni. Tylko my potrafimy pojąć należycie
sytuację.
Nie sprzeczał się. Nie pierwszy raz słyszał taką opinię. I ci tutejsi, i tamci z Galicji
uważali się za lepiej rozumiejących, upoważnionych do dawania wskazówek i upomnień.
Ordęga zażył tabaki, kichnął, wytarł nos w kolorową chustkę.
- Tak - wrócił do tematu - właśnie dzięki księciu dużo udało się zmienić. Sam
poruszałem u niego kilka razy sprawę uznania was za kombatantów i zawsze okazywał duże
zrozumienie dla tej kwestii. Mamy w nim szczerego przyjaciela.
Od pierwszej chwili, gdy tylko wybuchło powstanie, wzywał do wytrwania, wysunął
propozycję napadnięcia na Odessę, wpływał na cesarza, zwalczał wpływy zwolenników
przyjaźni z Rosją. Polecił nam także kapitana Magnan, dzielnego marynarza, aby dowodził
okrętem, którym, jak pan wie, wyruszy zbrojna wyprawa na Kaukaz, dla poparcia tamtejszego
Powstania...
- Słyszałem o tym. Lecz podobno w okresie wojny krymskiej książę, jak mi mówiono,
był tak samo jak cesarz i rząd przeciwny jakiejkolwiek ruchawce w Polsce?
- Taka była sugestia dworu austriackiego, a cesarz i książę mając na oku sprawę
wyzwolenia Italii lękali się, że Austria gotowa się związać z Rosją. Być może istotnie był to
lepszy moment... Mimo to książę jest naprawdę naszym wielkim przyjacielem. - Ordęga
znowu wytarł z hałasem nos. Zapytał: - Mam nadzieję, że posłuchał pan moich rad i nie
próbował pan wizyty w Hotelu Lambert? Proszę mi wierzyć, byłoby najlepiej, aby się pan
trzymał z dala od środowisk polskich.
- Do Hotelu Lambert nie chodziłem, z Polakami, z wyjątkiem tych, z którymi
obowiązany byłem przeprowadzić urzędowe rozmowy, nie widywałem się. Dziś jedynie
pozwoliłem sobie na odwiedzenie kościoła Ojców Zmartwychwstańców.
- Niepotrzebnie, niepotrzebnie! Są śledzeni. Rząd ich nie lubi. Pewno pan się
dowiedział o przyjeździe do Paryża ojca Semeneńki? Trzeba było mnie o tym powiedzieć.
Załatwiłbym panu spotkanie na bezpiecznym terenie.
- Nie szukałem z nim kontaktu. Chciałem po prostu pójść do kościoła.
Ordęga popatrzył z ukosa na Traugutta.
- Pan jest, jak widzę, człowiekiem religijnym? Hm... Właściwie bardzo mnie to cieszy.
Ci, którzy przyjeżdżają z kraju, wszystko farmazoni i libertyni. Ale niech się pan, broń Boże,
nie zdradzi ze swymi przekonaniami wobec księcia. Musi pan wiedzieć, że tylko dlatego nie
wybrano go podczas ostatnich wyborów wielkim mistrzem Wielkiego Wschodu, iż cesarz
życzył sobie, by tę godność otrzymał marszałek Magnan. Z Watykanem książę jest na bakier,
a Ojca świętego uważa za swego osobistego przeciwnika.
- A jakie są jego związki z Mierosławskim?
Tym razem głos Ordęgi utracił swój entuzjastyczny ton.
- Niestety, pan generał Mierosławski - wypowiedział to z gniewną ironią - cieszy się
życzliwością i opieką księcia. Na próżno usiłowaliśmy wytłumaczyć księciu, że Mierosławski
utracił całe nasze zaufanie, że nie uważamy go ani za wielkiego wodza, ani za rozsądnego
polityka, a w ogóle lękamy się każdej sprawy, w której on macza palce. Niestety, książę
okazuje mu nadal swoją sympatię, a nawet wspiera go finansowo. Dzięki tej pomocy
Mierosławski pojechał do Brukseli i tam podobno wyrabia te swoje wozy bojowe, z którymi
chce znowu wyruszyć na Moskali. - Ordęga położył dłoń na kolanie Traugutta. Zapytał
głosem, w którym była troska: - Pan jest wojskowym z zawodu, prawda? Niech mi pan
powie: czy jest jakiś sens w użyciu wozów z kosami osadzonymi na piastach?
Nie ma żadnego sensu. Zresztą generał Mierosławski był już raz ze swoimi wozami na
placu boju. Podobno miał ich wtedy tylko dwa i nie mógł ich użyć.
Teraz poczynił jakby jakieś nowe udoskonalenia. Są tacy, co sądzą, że w tym
diabelstwie może się ukrywać genialność.
- Nie sądzę.
- Chwała Bogu! To byłoby straszne: taka broń w takich rękach!
Traugutt milczał. Ordęga wyszarpnął nagle z kieszonki kamizelki zegarek, ale
spojrzawszy na niego włożył z powrotem spokojniejszym ruchem. Wyjął natomiast
pudełeczko z tabaką. Podał ją Trauguttowi:
- Zażyje pan?
- Dziękuję - Traugutt uśmiechnął się. - Moja babka czasami używała. Ja nie
potrafiłbym nawet.
- Ano, wszystko się zmienia. Młodzi teraz tylko papierosy, cygara...
- Nie należę do młodych.
- Jest pan młody. Może nie z tych najmłodszych. Ale to dobrze. Bardzo mnie
niepokoi, że o wszystkim u was decydują teraz trzydziestolatki. Ci, co teraz opanowali rząd,
podobno zupełni smarkacze.
- Nie znam ich.
- Ludzie Mierosławskiego uważają ich za swoich pupilków.
- Czym książę interesuje się najwięcej? - Traugutt wrócił do poprzedniego tematu.
- Wojną i polityką. Wojną szczególnie. Uważa się za znawcę w tej dziedzinie. Jak
wszyscy Bonapartowie. Musi mu pan powiedzieć dokładnie o naszych walkach.
- Nie mam w tej mierze wiele do opowiadania. U nas nie toczy się wielka wojna.
- Podoba mi się, że pan to przyznaje. Ludzie, którzy Przyjeżdżają z kraju, usiłują
znaczenie waszej działalności wyolbrzymić. Żeby pan wiedział, co tu opowiadał o swojej
akcji Mierosławski! A co się mówiło o sukcesach Langiewicza! Raz po raz puszcza się
wiadomość, że w kraju objawił się wódz na miarę Garibaldiego. Ale z drugiej strony niech
Pan waszych sukcesów nie umniejsza. Książę nieraz mówił, że nie należy podejmować zbyt
wielkiego wysiłku, ale winno się dążyć do tego, aby walka trwała. Gazety moskiewskie
rozgłaszają, że wszystko już jest skończone.
- Nie, wszystko nie jest jeszcze skończone.
- O to właśnie chodzi. Walka powinna się toczyć przy możliwie jak najmniejszych
stratach.
- Mała wojna nie oznacza małych strat. W wielkiej wojnie giną zwykle tylko
żołnierze, u nas padają - wszyscy...
- Wiemy o tym. Ale tu we Francji nie bardzo w to wierzą. Uważają wieści
o okrucieństwach moskiewskich za przesadę. Ludzie tutejsi nie lubią zresztą psuć sobie
humoru. Trzeba, aby pan księciu o tych sprawach powiedział.
- Powiem.
- Także musi pan wiedzieć, że rozpuszczono wieści o okrucieństwach powstańców.
O tym, że się morduje jeńców, dobija rannych, napada na schizmatyków. Jak z tym jest
naprawdę?
Wzruszył ramionami.
- Nasza wojna - rzekł - przestała być pojedynkiem rycerskim, to prawda.
Bezwzględność z jednej strony budzi bezwzględność z drugiej. Wielki książę wydał
zarządzenie, aby lekarz, który opiekuje się rannymi powstańcami, nie był pociągany do
odpowiedzialności, ani też ksiądz, gdy spełnia przy powstańcach funkcję kapelana. Ale ukaz
księcia rzadko bywa honorowany przez dowódców wojskowych. Wręcz odwrotnie -
rozstrzeliwuje się księży i lekarzy. W odpowiedzi na to dochodzi do smutnych wydarzeń, jak
to wycięcie w pień przez Taczanowskiego batalionu ochotników. Trzeba jednak powiedzieć,
że tego rodzaju postępowanie nie jest powszechne...
Ordęga znowu porywczo sięgnął po zegarek. Powiedział:
- Powinniśmy już jechać.
Powstali z ławki, skierowali się ku bramie ogrodu.
- Chwała Bogu, że tak jest, jak pan mówi - podjął Ordęga. - Zawsze mogą się zdarzyć
nierycerskie czyny, chodzi jednak o to, aby zdarzały się tylko wyjątkowo. Od razu myślałem,
że to oszczerstwa. Znam naszego żołnierza, wiem, jaki jest. W trzydziestym, jak pan może
słyszał, byłem podchorążym. Szliśmy na Belweder, ale żaden z nas nie byłby zabił
Konstantego. Nie umielibyśmy być mordercami czy skrytobójcami...
Suchą twarz mężczyzny rozjaśniły wspomnienia. Ale już więcej o nich nie mówił.
Może chciał, aby go Traugutt pytał? On jednak postępował w milczeniu.
2
Na Vaugirard znaleźli powóz. Wąskimi uliczkami dobili do mostu. Przecięli wyspę,
która podobna do wielkiej barki zdawała się żeglować po płowej rzece. Za nimi zostały
czarne mury Conciergerie. Na placu Chatelet skręcili w ulicę de Rivoli. Mignął im przed
oczami fronton pałacu, przed którym straż trzymali kirasjerzy. Potem skręcili w prawo
w bramę Palais Royal.
W przedsionku utrzymanym w pompejańskim stylu służba w białych pończochach
odebrała od nich kapelusze. Kiedy lokaj zaanonsował ich przybycie, zszedł do nich z góry
mały, łysy mężczyzna. Ordęga zdążył szepnąć Trauguttowi, że jest to majordomus dworu
księcia. Mężczyzna miał żywe ruchy i mówił z ogromną szybkością. Trauguttowi,
niewprawnemu we francuskim, trudno było chwilami zrozumieć, o czym tamten trzepał. Pojął
tylko, że książę czeka na nich i że wypytywał się od rana o „monsieur le general”. Kazał
przynieść sobie nawet mapę i pokazać na niej obszar, na którym Traugutt prowadził walkę
partyzancką. „Jestem pewien, że będzie pan mógł wiele osiągnąć, panie generale - mówił do
Traugutta, podnosząc wysoko brwi. Zrobił tajemniczy wyraz twarzy, ściszył głos: - Książę
spędził wczoraj cały wieczór u cesarza... - zamrugał powiekami, położył palec na ustach. -
Ale o tym sza! Zna na pewno wszystkie zamierzenia jego cesarskiej mości... I mógł od siebie
szepnąć kilka słówek.” Obrócił się do Ordęgi, wziął go po przyjacielsku wpół i począł coś mu
szeptać prędko i cicho. Z urywanych, dolatujących do niego słów Traugutt zrozumiał, że
Francuz przypomina o jakichś pieniądzach, a Ordęga zapewnia, że wszystko zostanie
załatwione. To zapewnienie wprowadziło łysego w doskonały humor.
- Passez, passez - szerokimi gestami zapraszał gości na marmurowe schody. Na
półpiętrze w niszach stały rzeźby. Potem minęli jeden i drugi salon, doszli do białych,
zamkniętych drzwi, przy których czuwał lokaj. Widać był uprzedzony, otworzył drzwi,
oznajmiając z ukłonem:
- Son Altesse Imperiale attend...
Pokój musiał być gabinetem pracy. Wielkie biurko założone papierami przedzielało go
w połowie. Z mebli była tylko kozetka i parę foteli. Za to ściany zawieszone były obrazami.
Naprzeciwko biurka znajdował się „Napoleon pod Wagram” Verneta, a pod nim, odbijając
bielą od ciemnopurpurowych obić, maska cesarza. Na bocznych ścianach wisiały portrety
Hieronima Bonaparte i króla Wiktora Emanuela. Z tyłu, za fotelem księcia, sztych
przedstawiający bitwę pod Austerlitz.
Książę Napoleon wstał od biurka. Miał kwadratową twarz o mocno zaakcentowanym
podbródku. Duży nos, krucze włosy, układające się w fale, i białą cerę. Nie nosił zarostu. Ta
twarz na ciemnokrwistym tle obić przypominała wiszącą na ścianie maskę.
Skłonili się nisko. Wyciągnął do nich rękę.
- Witam panów. - Przytrzymując w swej dłoni rękę Traugutta, mówił: - Domyślam się,
że mam przed sobą generała Traugutta, specjalnego wysłannika warszawskiego rządu
narodowego. Cieszę się z poznania. - Mocno potrząsnął ręką gościa. - Panowie - zwrócił się
do Ordęgi i łysego Francuza - pozwólcie, że zanim przejdziemy do wspólnej pogawędki,
zamienię kilka słów w cztery oczy z generałem. Pierre - mówił teraz do łysego - siądź
z panem Ordęga w sąsiednim salonie i nie daj mu się nudzić.
- Postaram się o to, wasza cesarska wysokość.
Książę sam zamknął drzwi za wychodzącymi. Odwróciwszy się stał czas jakiś
wyprostowany i z uwagą wpatrywał się w Traugutta. Zdawał się taksować wszystko: drobną
postać, krótko przycięte włosy, okulary, ogorzałą cerę. Po chwili wskazał Trauguttowi fotel.
Usiadł obok.
- Zechciej spocząć, generale. Oczywiście mówi pan po francusku?
- Trochę, wasza książęca mość.
- Zgaduję, że nie tylko trochę. Wy, Polacy, macie zdumiewającą zdolność do języków.
Kto był pańskim nauczycielem?
- Miałem ich kilku. Ale przede wszystkim moja babka. Rozmawiała ze mną po
francusku od dzieciństwa. Była zresztą moją nauczycielką nie tylko języka francuskiego... -
urwał, jakby uświadomił sobie, że mówi zbyt dużo.
- Jest pan, jak wszyscy Polacy, prawdziwym Francuzem północy. Podziwiam wasz
kraj i szczerze się nim zachwycam. Pan był oficerem armii rosyjskiej?
- Tak.
- W czasie wojny krymskiej?
- Byłem w sztabie II Armii.
- Sewastopol?
- Tak.
- Jest pan saperem?
- Tak, wasza książęca mość.
- Jak pan widzi, mam dokładne o panu wiadomości. Zgłosił pan dymisję?
- Tak.
- Aby się zająć powstaniem?
- Nie. Opuszczając wojsko, nie myślałem o powstaniu.
- Nie zajmował się pan także pracą konspiracyjną?
- Nie.
- Czy wolno wiedzieć, dlaczego?
- Jestem żołnierzem, wasza książęca mość. Jako zawodowemu wojskowemu trudno
mi było uwierzyć w sens walki z wielokrotnie silniejszym przeciwnikiem. Znam armię
rosyjską i wiem, że o ile bywa źle dowodzona, ma przecież znakomitego żołnierza. Sądzę, że
ci, którzy z tym żołnierzem walczyli na Krymie, sądzą to samo.
- Ma pan słuszność - powiedział Napoleon. - Tylko bohaterstwu naszych żołnierzy
zawdzięczamy nasze sukcesy. Ale proszę mówić dalej.
- Pochodzę, wasza książęca mość, z tak zwanych guberni zachodnich. Określa się tą
nazwą ziemie, które stanowiły dawniej część obszaru Rzeczypospolitej. Jesteśmy od tego, co
się dzieje w Królestwie, odcięci. Dochodziły do nas echa patriotycznych manifestacji, ale
wybuch powstania zaskoczył nas. Nie sądziliśmy, że do tego dojdzie. Mimo to w kilku
miejscach rozpoczęły się z naszej strony działania partyzanckie. Rząd walczył z nimi
środkami o wiele okrutniejszymi niż te, jakie stosowane były w tym jeszcze czasie na terenie
Królestwa. Traktował wybuch powstania jako szansę do rozprawienia się z polską szlachtą.
Ludzie chcąc nie chcąc zostali wciągnięci do walki. Zresztą doszły do nas wiadomości, że
cesarz i wasza książęca mość uważają, iż dla powodów politycznych walka powinna być
rozszerzona...
- Uważaliśmy istotnie, że tylko wówczas można będzie na forum międzynarodowym
postawić sprawę niepodległości Polski, jeżeli wszędzie tam, gdzie żyją Polacy, rozpocznie się
powstanie. Były nawet projekty, aby wam na Litwie dostarczyć pomoc drogą morską.
Niestety, nic z tego nie wyszło. A szkoda. Jestem przekonany, że dopiero wtedy poruszycie
opinię światową, gdy dokonacie dzieła równie romantycznego jak wyprawa tysiąca
„czerwonych koszul” na Sycylię.
- Nasza walka, wasza książęca mość, jest rzeczywiście mało romantyczna.
- To bardzo źle, generale. Romantyzm jest ważnym czynnikiem politycznego
działania. A więc - książę Napoleon - założył nogę na nogę - mimo braku wiary
w powodzenie walki przystąpił pan do powstania?
- Tak.
- Myślę, że nie popełnił pan błędu. Żyjemy w epoce wyzwalania się ludów i to, co
w innym czasie mogłoby się wydawać beznadziejnym zrywem, nabiera cech
prawdopodobieństwa. Wyzwoliliśmy Włochy i zjednoczyliśmy je, a dwa wielkie, italskie
miasta, znajdujące się jeszcze w rękach tyranów, doczekają się na pewno w bliskiej
przyszłości swego wyzwolenia. Musicie tylko trwać w walce, a wtedy Europa upomni się
o was.
- Niech mi wolno będzie powiedzieć, tak imieniem swoim jak i rządu narodowego, że
kraj czeka na to. Powstanie trwa już od ośmiu miesięcy.
- Owszem, przyznaję: to dużo. Niech pan jednak nie zapomina, generale, że wasza
sprawa nie jest łatwa. Nie powinniście być niecierpliwi. Jest wiele rzeczy przemawiających
na waszą korzyść. Przede wszystkim lubi was cesarz i gotów jest wystąpić w waszej sprawie.
Ale cesarz jest człowiekiem dobrym i pozwolił się otoczyć rozmaitymi durniami. Oni wciąż
mu tłumaczą, że Francja zaangażowana w sprawę meksykańską - której, przyznaję, nie jestem
zwolennikiem - nie może się równocześnie angażować w konflikt z Rosją. A na jakich
sojuszników można liczyć? Austria, choć tyle robimy dla Maksymiliana, gdy chodzi o was,
przestaje być szczera. Anglia zawsze usiłowała nas oszukać. Bismarck wysyłając
Alvenslebena odkrył swoje karty. Turcy są wam życzliwi, ale sami zbyt niedawno walczyli.
Młode królestwo włoskie za mało jest jeszcze scementowane, aby mogło pomagać drugim.
Mógłby wam może pomóc generał Garibaldi, gdyby nie ta tragiczna walka pod Aspromonto...
- Czy są nadzieje na interwencję, wasza książęca mość?
Napoleon rozparł się w fotelu, wyciągnął daleko przed siebie swe długie nogi.
- Oczywiście, że są. Nadzieje te zawierają się w możliwości powstania nowego układu
politycznego. Pracujemy nad tym. Równowaga Europy jest równowagą nietrwałą. Jeżeli ją
poruszymy w jednym miejscu, zachwieje się we wszystkich innych. Ale na to trzeba czasu,
generale. Musicie być cierpliwi i musicie dalej prowadzić walkę...
- Trwa już ona od ośmiu miesięcy, choć prowadzimy ją kosami przeciwko
nowoczesnym karabinom.
- Pan jako oficer musi wiedzieć doskonale, że skuteczną ofensywę trzeba należycie
przygotować. Niech mi pan wierzy, generale: jestem oddany całym sercem waszej sprawie.
Chciałbym, aby pan to przekazał tam, w Warszawie. Pan wraca?
- Wracam.
- Słyszałem, że ma pan po powrocie zostać członkiem narodowego rządu.
- Była o tym mowa, kiedy opuszczałem Warszawę. Lecz przed paru tygodniami, jak
się dowiedziałem już tutaj, skład rządu uległ zmianie. Nie wiem, jakie są zamiary ludzi,
którzy ten rząd tworzą.
- O tym nowym rządzie rozmaicie się tutaj mówi. Wasz Czartoryski wiesza na nim
psy. Według niego są to czerwoni karbonariusze, ateiści, a w dodatku nieodpowiedzialni
smarkacze. No, ale Czartoryski jest zwariowanym ultramontanem. Szkoda, że rząd wziął go
na swego agenta.
- Rząd, o ile wiem, nie miał nikogo, kto by posiadał więcej doświadczenia i znał lepiej
dwory panujące. Ale rząd, jak mnie informowano, zdawał sobie sprawę z pewnych różnic
istniejących między jego stanowiskiem a stanowiskiem księcia Czartoryskiego.
- Tylko, generale, w oparciu o rewolucję możecie zwyciężyć. Jeżeli staniecie się
klerykami i ultramontanami - zginęliście! Proszę pamiętać o tym, co mówię w tej chwili:
zginęliście. Papież ani chce, ani może wam pomóc. Siedzi sam zresztą za murami Rzymu
i drży widząc, jak pod te mury coraz bliżej podchodzi fala wolności. Nawet sobór, który
zamierza lada dzień zwołać, nie zmieni jego pozycji, a nowe wojska, które cesarz
z poduszczeniem rozmaitych ultramontanów wysłał na jego obronę będą musiały pewnego
dnia odpłynąć, pozwalając narodowi włoskiemu rozprawić się z tym wampirem. Pius jest
człowiekiem zaciętym i tępym, nie rozumie czasów, które nadeszły. Umiał rzucić klątwę na
mego teścia, nie rzuci jej jednak na cara. Kocham wasz naród, ale wolałbym widzieć
u Polaków mniej religijnego fanatyzmu. Proszę powiedzieć, generale, pan jest „biały” czy
„czerwony”?
- Niewiele mi mówią te terminy, wasza książęca mość. Dawniej można było
powiedzieć, że byłem „biały”, póki uważałem powstanie za szaleństwo, a stałem się
„czerwony” w dniu, w którym wyruszyłem do powstania. Ale dziś w Polsce walczą i „biali”
i „czerwoni”. Nie należę do żadnego obozu. Chcę reprezentować wszystkich, którzy walczą.
- Oczywiście, w tej chwili powinniście się wszyscy zjednoczyć. Wiem, że takie samo
jest przekonanie generała Mierosławskiego. Ludzie, którzy teraz objęli rządy, są podobno
prawdziwymi rewolucjonistami, ale popełnili wiele błędów. Akty terroru, takie jak zamach na
generała Berga, nie budzą sympatii. Już przedtem mówiło się, że wasi powstańcy mordują
rannych przeciwników, że przy okazji walki z Rosjanami mordują innowierców i Żydów. Czy
to prawda?
- Nie, wasza książęca mość! Mogę zapewnić, że u nas nie zabija się innowierców.
Czasami wykonuje się wyroki za zdradę lub za szpiegostwo i czasami wykonuje się je
z nadmierną gorliwością - oto wszystko. Walka z Moskalami stała się okrutna, ponieważ
zastosowano okrucieństwo wobec naszych żołnierzy. Ale i to nasi dowódcy usiłują
wykorzenić. Jeżeli chodzi o akty terroru w mieście, jestem im całkowicie przeciwny.
- To dobrze. Biedna, bohaterska Polska obrzucana oszczerstwami! Kocham was
i chcę, byście zyskiwali coraz większą sympatię w oczach ludzkich. Wiele już jej zdobyliście.
Ale za mało, aby przekonać wszystkich, że należy się wam wolność.
- Jednak naród włoski potrafił o tym przekonać.
Książę wstał. Traugutt chciał wstać także, ale Napoleon dał mu znak gestem, aby
siedział. Założywszy ręce na piersiach przeszedł się dwa razy po pokoju, stąpając miękko po
puszystym smyrneńskim dywanie, a potem stanął pod ścianą. Z tymi założonymi rękoma,
z zaciśniętymi ustami przypominał do złudzenia człowieka, którego maska patrzyła sponad
jego ramienia.
- Powiedziałem - rzekł - że potrafiliście zdobyć sobie sympatię u wielu. Są jednak
tacy, którzy chcieliby wiedzieć, co zamierzacie uczynić z wolnością, o którą rozpoczęliście
walkę. Osobiście kocham Polskę taką nawet, jaka jest, ale przyznaję, że wolałbym ją widzieć
podobniejszą do Włoch. Lękam się, że macie skłonność do fanatyzmu i do przesądów. Nie ma
nic niebezpieczniejszego dla narodu, który walczy o swoje istnienie.
- Myślę, wasza książęca mość, że naród, aby mógł wypowiedzieć, kim chce być, musi
mieć wpierw możność otworzenia ust.
- Naród nawet w niewoli ma swoich heroldów. Czasami nawet ci ludzie wypowiadają
to, czego naród sam sobie jeszcze nie uświadomił. Pan wróciwszy do kraju powinien zająć
w rządzie należne sobie stanowisko. Wszyscy pańscy rodacy mówią o panu z uznaniem.
- Nie jest ono niczym uzasadnione.
- Niech pan nie będzie zanadto skromny, generale. Przecież walczył pan, dowodził
wojskami. Teraz pan spędził tutaj kilka tygodni, poznał pan Zachód, nasze poglądy, nasze
opinie. Zrozumiał pan, czego od was oczekujemy. Szkoda, że rząd tych młodych ludzi
popełnił tyle szaleństw. Nawet generał Mierosławski mówił mi, że wymknęli mu się z rąk.
Należałoby sytuację opanować, nadać pracy rządu właściwy kierunek. Myślę, że się
rozumiemy, prawda? A jednocześnie prowadzić dalej walkę, ograniczoną w rozmiarze,
natomiast nie gasnącą ani na chwilę.
- W dziewiątym miesiącu powstania trudno jest, wasza książęca mość, regulować
rozmiar walki.
- Jeżeli chcecie coś osiągnąć, walka musi trwać. Chodzi jednak także o to, abyście się
nie wykrwawili przed czasem.
- Aby móc należycie rozłożyć siły, trzeba znać, chociaż w przybliżeniu, termin
interwencji.
- Interwencja nastąpi, jak już panu powiedziałem, generale, wtedy, kiedy powstanie
nowa koniunktura polityczna.
- Czy takiej koniunktury nie można stworzyć? Albo jej powstania przyspieszyć?
- Koniunktur się nie tworzy. One same pojawiają się, a talent polityka zawiera się
w tym, aby umieć je zużytkować dla swoich celów. Można, owszem, przyspieszyć powstanie
koniunktury, ale to już zależy od właściwej postawy narodu, któremu koniunktura ma służyć.
I odwrotnie - niewłaściwa postawa odwleka powstanie koniunktury. Myślę, że mówię jasno?
- Zupełnie jasno, wasza książęca mość.
Książę Napoleon odstąpił od ściany. Podszedł do biurka. Spod stosu papierów
wydobył rozłożoną mapę. Powiedział:
- A teraz chciałbym cię prosić, generale, abyś mi pokazał, gdzie toczyłeś walki swoim
korpusem. Czy to była liczna armia?
Traugutt wstał także. Również zbliżył się do biurka. Pochylił się nad mapą. Milczał
czas jakiś. Zanim się odezwał, ciężko przełknął ślinę. Rzekł:
- Mój oddział, wasza książęca mość, liczył stu sześćdziesięciu trzech ludzi...
3
Pamiętał dobrze tamten wieczór.
Dął ostry, porywisty wiatr. Ciął drzewa, które szumiały i tłukły gałęźmi o ściany
domu. Gdy patrzył z okna na ich rozchwiej, widział liście obrócone jasną, dolną powierzchnią
niby brzuchy baraszkujących potworów morskich wśród wzburzonych fal. Po ciepłej, nie
znającej mrozów zimie nadeszła wiosna, mokra, wietrzna, wciąż jeszcze nie-wiosna. Gdy
rankiem objeżdżał pola, widział nad nimi siny, szeroko rozciągnięty opar, od którego
pozostawały na ubraniu i na sierści konia drobniutkie białe kropelki.
Tego dnia wrócił wcześniej niż zwykle i zaraz poszedł na górę do swego pokoju.
Zwykle lubił w taki właśnie przedwiosenny czas włóczyć się samotnie po polach. Dziś jednak
coś kazało mu się tego wyrzec. Zasiadł przy stole, sięgnął po książeczkę w czarnej oprawie,
która stała na półce obok książek do nabożeństwa i wielkiej Biblii z ilustracjami Dorego. Brał
ją do ręki pierwszy raz po długiej, wielomiesięcznej przerwie. Miejsce, w którym była
przerwa, zaznaczone było płócienną, wyhaftowaną przez Anię, zakładką.
Z głębi szuflady dobył zeszyt w ceratowej oprawie. Wolno, starannie wziął się do
tłumaczenia. Przekładał w głowie całe zdania i dopiero, gdy wydały mu się zgodne w treści
i w duchu z oryginałem, zapisywał je w zeszycie równym, ostrym pismem. Od razu odnalazł
swój dawny zapał do tej pracy. Znowu wydawało mu się, że świat mógłby nie istnieć, aby
tylko on mógł przekładać na swoje słowa tę porywającą wizję.
„Szedł nasz Pan, boso, okrwawiony, przygięty pod ciężarem krzyża, chwiejący się na
nogach: szedł w łachmanach, zbity, głodny, gdyż nie miał niczego w ustach od Ostatniej
Wieczerzy. Był osłabiony utratą krwi, palony gorączką i niezliczonymi wewnętrznymi
cierpieniami. Prawą ręką przytrzymywał krzyż na prawym ramieniu, lewą zmęczoną usiłował
chwilami unieść swą długą szatę, która plątała mu się między nogami. Czterech łuczników
trzymało w dużej odległości sznury przywiązane do Jego pasa: dwóch idących przodem
ciągnęło Go, kroczący z tyłu poganiali, by szedł prędzej. Nie widział, gdzie stąpa, a sznury
uniemożliwiały Mu podciągnięcie szaty. Jego dłonie były skrwawione i opuchnięte, włosy
i broda polepione krwią; niesiony ciężar oraz łańcuchy przyciskały Mu do ciała wełnianą
szatę, ona zaś lepiła się do ran i otwierała je. Wokół Niego były drwiny i okrucieństwo, ale
wszystkie te cierpienia i tortury nie mogły przezwyciężyć Jego miłości: Jego przygasły wzrok
przebaczał. Jego usta...”
Klamka szczęknęła i drzwi pokoju uchyliły się cicho. Traugutt podniósł głowę. Miał
uczucie, jakby wracał z niezmiernej dali z innego całkiem świata. W pokoju zrobiło się już
mroczno zmierzch zasnuł małe okienka. Na dworze dął ciągle ostry wiatr i bił gałęźmi
o ściany dworku. Przez ramię spojrzał na chłopaka w lnianej świtce, który stał w progu.
- Czego chcesz?
- Iwan z Bożegodaru przyjechał - głos Hawryłki był tajemniczo ściszony.
- Zawołają go.
- On mówi, co mu kazali rozmawiać z panem za dworem.
- Gdzie on?
- Czeka za maliniakiem.
- Dobrze. Zaraz wyjdę do niego.
Chłopak zniknął. Traugutt siedział dalej przy stole bez ruchu. Zdjął okulary ze
zmęczonych długim pisaniem oczu, przecierał je miękką szmatką. Potem spojrzał na zapisaną
w połowie stronę. Wejście Hawryłki nie pozwoliło mu dokończyć zdania. Miał ochotę
przetłumaczyć jeszcze chociaż do końca rozdziału. Ale mrok gęstniał szybko; aby wrócić do
pracy, musiałby zapalić lampę. Tamten czekał. A poza tym - myślał - zaraz mogą zawołać na
kolację. Trzeba iść natychmiast.
Jeszcze raz spojrzał z żalem na częściowo zapisaną stronę. Tak mu się dobrze
pracowało. Ta praca napełniła go na nowo spokojem, spokojem, którego ostatnio zaczęło mu
znowu braknąć. Wydawało mu się, że ten spokój odejdzie, gdy tylko on włoży czarny zeszyt
z powrotem w głąb szuflady. A jednak słowo było powiedziane. Decyzja zapadła.
Włożył okulary, starannie zakładając za uszy druciane zaczepy. Zamknął książkę
i postawił ją na półce tam, gdzie stała przedtem. Schował zeszyt do szuflady. Wstał. Cicho
otworzył drzwi. Przez chwilę przysłuchiwał się spokojnym dźwiękom domowego życia:
głosom dzieci, szczękowi naczyń przynoszonych z kuchni. Potem prędko zszedł po schodach.
Maliniak za ogrodem chrzęścił suchymi badylami, wśród których buszował wiatr.
Obszedł go. W parkanie była mała furtka. Uchyliwszy ją zobaczył przywiązanego do płotu
konia, a obok siedzącego na ziemi człowieka. Tamten na widok Traugutta zerwał się szybko
na nogi.
- To ty, Iwan? - zapytał.
- Ja, panie.
- Masz list do mnie?
- Nie, panie, tylko słowo.
- Jakie?
- Dziś w nocy.
- Gdzie?
- W Antopolskim lesie. Chwilę milczał.
- Dobrze - powiedział wreszcie. - Niech czekają na mnie. Będę koło północy.
- Powiem, panie, aby czekali.
- Nie tak, Iwan. Mówi się: według rozkazu.
- Według rozkazu, panie pułkowniku.
- A teraz jedź!
Ciemna postać nie skłoniła się, ale wyprostowała i stuknęła obcasami. Potem człowiek
odwiązał konia, uniósł nogę do strzemienia, odbił się od ziemi. Za chwilę siedział w siodle.
Koń spięty ostrogami poderwał się; kopyta zadudniły na drodze.
Powoli wrócił do ogrodu. Znowu słyszał koło siebie chrzęst malinowych badyli.
Kiedy znalazł się za domem i mijał sień, doszły go z jadalni głosy córek. Kolacja była już na
stole. Ale on przyspieszył kroku i wrócił do siebie na górę. Zapalił świecę, otworzył szafę.
Tutaj wszystko leżało już przygotowane od paru dni - od tamtego wieczoru spędzonego
w Bożymdarze: szabla, pistolety, mały tłumoczek osobistych drobiazgów.
Jeszcze raz stanęło przed nim: czy słusznie postąpiłem ulegając? Czy słusznie
wybrałem tę właśnie drogę? Drogę Anny? Więcej niż rok minęło od tamtej rozmowy w lesie.
Stało się to, co tamci zapowiadali: powstanie wybuchło. Tu, na Litwie wyruszyli także do
walki Sierakowski, Narbutt, ks. Mackiewicz, Klet-Korewa, Kołyszko. Wiatr przynosił do
Ostrowia huk wystrzałów. Kiedyś wieczorem, gdy stał na grobli, minęła go przeciągająca
gromadka powstańców. Oni patrzyli na niego - on na nich. Kilku uzbrojonych było w stare
strzelby myśliwskie, jedno - lub dwururki, reszta - w osadzone sztorcem kosy. Przy szarych
świtkach i wytartych kożuchach mieli czerwono-białe kokardy, już wypłowiałe i brudne.
Partia przeszła groblę cicho, podobna do pochodu duchów. Nie padło ani słowo. Myślał:
Anna pobiegłaby im naprzeciw, ofiarowała wszystko, co by tylko było w domu... Spełniały
się także jego obawy: partie, jedna po drugiej, ponosiły klęski. Ale po dworach pocieszano
się. Mówiono: to tylko u nas: w Królestwie powstanie zwycięża; kiedy oni uporają się
z Moskalami, przyjdą do nas...
Był początek kwietnia, kiedy Traugutt otrzymał zaproszenie do Bożegodaru. Tego
wieczoru siekł drobny, przejmujący chłodem deszcz. Antonina nie mogła jechać, czuła się
niezdrowa. Pojechał sam. Dom Mitraszewskiego, dawnego kolegi Traugutta z gimnazjum
w Swisłoczy, był jasno oświetlony i pełen ludzi. Zebrała się szlachta z dworów okolicznych.
Wśród zebranych przeważały kobiety.
Siedziano półkręgiem w wielkim salonie. Traugutt zapamiętał dobrze pełen zapału
głos Mitraszewskiego, gdy przywitawszy gości, zaczął mówić:
- Od trzech miesięcy toczy się w Królestwie zawzięta walka. Nasi odnieśli wiele
znakomitych sukcesów. Ale poniesiono także dużo bolesnych strat. Przyszła chwila, aby
powstanie ogarnęło cały naród. W Warszawie ukonstytuował się rząd narodowy, uznany
przez cały naród, a także przez nasz Komitet Litewski. Ten rząd odrzucił oszukańczą
amnestię ofiarowaną przez cara i postanowił, że walka musi zadecydować o wolności
i przyszłych granicach kraju. Nie jest to walka beznadziejna. Mamy za sobą gorące poparcie
ze strony Francji, Anglii, a nawet Austrii. Flota angielska lada dzień wpłynie na Bałtyk, a już
w tej chwili prawdopodobnie angielski okręt z bronią i ochotnikami dobija do naszego
brzegu. Mamy za sobą cesarza Napoleona, który jest całym sercem oddany naszej sprawie.
Mamy obietnice dworu wiedeńskiego. Mamy za sobą parlament pruski, który sprzeciwił się
krętactwom Bismarcka. Z nami są Turcja, Szwecja i młode Królestwo Włoskie. Lecz
oczekując na interwencję wielkich naszych sojuszników musimy ożywić walkę na naszym
terenie. Komitet Wileński, który przyjął obecnie nazwę Wydziału Zarządzającego
Prowincjami Litwy, wzywa wszystkie powiaty, aby uformowały na swym terenie zbrojne
oddziały, powierzyły je odpowiednim dowódcom i czekały w gotowości na termin wspólnego
wystąpienia...
Mitraszewski przerwał, aby się napić wody. Entuzjazm odbierał mu głos. Ten sam
entuzjazm panował wśród zebranych. Do siedzącego samotnie przy drzwiach Traugutta
dochodziły głosy: „Może już nawet wylądowali... Słyszałeś pan: parlament wystąpił
przeciwko Bismarckowi? To wszystko nic, skoro mamy za sobą Napoleona i Francję...!”
Zrobiła się cisza, gdyż Mitraszewski znowu podjął:
- Już przed paru tygodniami, jakby w oczekiwaniu na to wezwanie, staraniem naszego
obywatelstwa kobryńskiego powstał duży i dobrze uzbrojony oddział. Ten oddział pod
doświadczonym dowódcą mógłby odegrać wielką rolę. Niestety, takiego dowódcy nie mamy.
A przecież moglibyśmy go mieć, gdyż ten, o którym myślę, posiada na pewno nie mniej
doświadczenia niż wspaniały Langiewicz, który tak wielkie zwycięstwa odnosi w tej chwili
w Królestwie. I dlatego - Mitraszewski skierował nieoczekiwanie wzrok na Traugutta -
zwracam się do ciebie, Romualdzie. Ty jesteś tym, o którym wiemy, że mógłbyś poprowadzić
naszych żołnierzy do zwycięstwa. Posiadasz doświadczenie wojskowe, jakiego nikt tutaj nie
ma. Masz wpływ na ludzi. Wszyscy mają do ciebie zaufanie. I teraz wszyscy ciebie proszą:
nie odmawiaj nam swojej pomocy! Stań na czele kobryńskiej partii. Prowadź ją do
zwycięstwa. Prosimy cię o to!
Wszyscy, wśród hałasu odsuwanych krzeseł, zerwali się z miejsc. Traugutt wstał
także. Był zaskoczony. Widział wlepione w siebie spojrzenia. Oczy kobiet płonęły zapałem.
Podniosły się głosy:
- Panie pułkowniku, nie odmawiaj! Panie Traugutcie, wysłuchaj naszej prośby! Stań
na czele! Prosimy cię! Prowadź nasz oddział!
Mitraszewski przepchnął się do Traugutta przez tłum gości. Podnosząc głos, aby być
słyszany wśród gwaru, wołał:
- Romualdzie, bracie, nie odmawiaj! Stań na czele oddziału! Oto chwila, jakiej nie
było! Wygramy! Za nami cała Europa!
- Panie Traugutcie, niech pan nie odmawia! Prosimy pana! Musi pan nas wysłuchać! -
nie przestawały nalegać kobiety.
Uśmiechały się do niego. Ale on stał chłodny, gotów powtórzyć jeszcze raz wszystkie
swoje sprzeciwy. Czekał tylko, aż umilkną i pozwolą mu mówić. Otaczający go ludzie, jakby
czując, że kiedy dopuszczą go do słowa, wymknie się im z ręki, nie przestawali powtarzać:
- Panie Traugutcie, niech pan nie odmawia! Niech pan stanie na czele kobryńskiej
partii!
To wtedy właśnie zobaczył utkwioną w siebie parę niebieskich oczu, tak bardzo
podobnych do oczu Anny. Rysy były inne, grube i brzydkie, ale oczy miały ten sam
promienny blask. Młoda kobieta trzymała w złożonych jak do modlitwy dłoniach oszytą
barankiem konfederatkę, z wyhaftowanym na niej orłem. Jej usta poruszały się także mówiąc:
„Panie Traugutcie, nie odmawiaj”.
Ta twarz nie była mu obca, jak zresztą twarze prawie wszystkich zgromadzonych
w salonie Mitraszewskiego. Coś niecoś wiedział o tej swojej sąsiadce z opowiadań Alojzy,
która była jej przyjaciółką. Spotykał ją nieraz i zamieniał z nią kilkanaście słów. Nigdy
jednak dotychczas nie spostrzegł, że jej oczy były oczami Anny. Jej prośba była także na
pewno prośbą Anny. Jeszcze raz ponad zgiełk wybił się głos Mitraszewskiego:
- Nie odmawiaj nam, Romualdzie! Cośmy zdołali uczynić - zrobiliśmy.
Zwerbowaliśmy ludzi, zakupiliśmy broń, konie, oporządzenie. Nasze panie wyhaftowały
proporzec i orły na czapki oficerów. Zapewniliśmy opiekę rodzinom tych, którzy wyruszą
w pole. Jeśli będzie trzeba, zrobimy jeszcze więcej. Ale dowódcą możesz być tylko ty.
Prosimy cię. Nie odmawiaj. Stań na czele. To Polska ciebie prosi! Kobiety podchwyciły:
- To Polska ciebie prosi, panie Traugutcie!
Wciąż milczał. Przez głowę przelatywały szybkie myśli: gdyby tu była babka,
wybuchnęłaby na pewno: „Et, fiksacja i tyle! Czego się spieszyć? Najpierw zobaczymy, co
z tego będzie...” Ale czekać nie mógł, ci ludzie żądali odpowiedzi natychmiast. Jak więc
postąpić? Anna powiedziałaby na pewno: „Skoro to Polska prosi ciebie, Romku, nie możesz
Jej odmówić...” Ale czy to naprawdę Polska prosi? Którą drogę wybrać: Anny czy babki?
Namyślając się przymknął powieki. Potem znowu je otworzył. Zobaczył tuż przed sobą oczy
Anny w twarzy innej kobiety. Te oczy były pełne ufności. Prosiły.
Uniósł rękę i natychmiast zrobiła się wokół niego cisza. Zwrócił się do
Mitraszewskiego. Powiedział:
- Jeżeli tak trzeba, Janie, przyjmuję...
- Wiwat! Wiwat! - krzyknęło sto głosów. Sto rąk wyciągnęło się do jego dłoni. -
Wiwat! - krzyczano. - Niech żyje pułkownik Traugutt!
- Wina! Prędzej wina! - huknął na służbę Mitraszewski. - Podawajcie, gamonie!
Zszedłszy na dół, udał się do stajni. Przywołał starego Maksyma.
- Maksym, osiodłasz przed północą karego. Słyszysz? I szpaka dla siebie.
- Osiodłam, panie. Mam jechać z panem na noc? - Tak. Ale nie mów o tym nikomu.
I weź wszystko tak, jakbyśmy nie mieli prędko wrócić. Rozumiesz? A może nie chcesz
jechać? Nie przymuszam.
- Pojadę, panie.
- No, zastanów się. Możemy nie wrócić.
- Pojadę.
Wchodząc do domu natknął się w ciemnej sieni na Anię.
- Szukałam tatka. Gdzie tatko był? Pora na wieczerzę.
- Chodźmy.
Często, gdy tak szli koło siebie, kładł rękę na ramieniu córki, jak przyjaciel na
ramieniu przyjaciela, a dziewczynka przytulała się do niego. Ania miała okrągłą buzię matki
i we wszystkim była do niej podobna: może tylko nie umiała być aż tak zawsze radosna jak
Anna. Dziś jednak szedł obok niej sztywno, bez słowa. Znalazłszy się w jadalni zajął swoje
miejsce przy stole. Czekano na niego. Odmówił krótką modlitwę, którą zwykła była
odmawiać babka. Antonina wielką chochlą poczęła nalewać mleko z kluskami. Stół był
zastawiony obficie, dziewczynki siedziały grzecznie. Zwracając się do macochy mówiły
„mamo” należycie stonowanymi głosikami. Teraz w domu było zupełnie tak, jak bywało
w ich domu, za panowania babki Justyny. Gdyby ona żyła, byłaby nareszcie zadowolona.
W Antoninie znalazłaby spełnienie wszystkich swoich marzeń. To był człowiek stąd -
szlachcianka z kobryńskiego dworu. Nie była ładna: miała mocno zaznaczone kości
policzkowe, które zachowały się w rodzinie Kościuszków, zbyt wielkie czoło, usta stulone
powagą i milczeniem. Mówiła mało, rzadko się uśmiechała. Ale wszystko w domu pod jej
czujnym i energicznym spojrzeniem chodziło jak w zegarku. Panował ład, w spiżarni niczego
nie brakło, służba nie próżnowała, ale też nie była krzywdzona. Z wolna, ale stale,
zmniejszały się długi ciążące na Ostrowiu.
Ciche były ich posiłki, inne zupełnie niż hałaśliwe, pełne żartów i chichotów obiady
w Petersburgu. Dziewczynki jadły prędko, z apetytem. Miały pełne różowe policzki.
Wyglądały zdrowo. Ich włosy były splecione w małe warkoczyki podobne do mysich
ogonków. Ania miała dołeczki w policzkach zupełnie takie same jak matka. Do kogo była
podobna Lusia, trudno było jeszcze powiedzieć - tymczasem miała lisi pyszczek i śmiesznie
wyciągnięte w dzióbek wargi. Tak się na nie zapatrzył, że przestał jeść. Wstrząsnął się jak
człowiek obudzony, kiedy go zapytała:
- Nie jesz? Może ci nie smakuje?
- Ależ nie, wszystko jest doskonałe. Nie mam dzisiaj po prostu apetytu.
- Byłeś rano w polu?
- Tak.
- Jak tam na rolach?
- Roboty wiosenne pokończone, zboże rośnie i wcale ładnie wygląda.
- Ale potem wróciłeś?
- Tak, siedziałem u siebie. Wziąłem się do roboty, którą kiedyś zacząłem... Dla
wprawy chciałem przetłumaczyć pewną francuską książkę. Nie tylko zresztą dla wprawy...
W ciągu ostatniego roku tyle było spraw, że nie miałem czasu nawet do niej zajrzeć. Dzisiaj
pomyślałem, że warto by tę pracę skończyć.
- I skończyłeś? - zapytała.
Wtedy zastanawiał się: skąd się ta książeczka wzięła w ściąganej sznurami,
naszywanej paciorkami torbie babki? Nigdy jej przedtem nie widział. Inne przedmioty
znajdujące się w torbie były mu doskonale znane: książka do nabożeństwa pełna obrazków
w ramkach z papierowej koronki, okulary, pęk kluczy, z których co najmniej połowa nie
wiadomo do jakich pasowała zamków, pachnąca suszonymi ziołami chusteczka, siatkowa
sakiewka na pieniądze, niedostępne nożyczki na czarnej tasiemce i pudełeczko z tabaką, którą
babka ukradkiem lubiła zażywać. Te przedmioty wyjmował kolejno z torby i kładł na stół.
Dotknięcie każdego z nich sprawiało ogromny ból. W domu torba leżała zawsze w tym
samym miejscu na stołku, między kredensem a starym, rzadko używanym warsztatem
tkackim. Mimo to babka często nie mogła jej znaleźć. Narzekała: „Gdzie moja torba? Kto ją
zabrał, Matko Boska Kodeńska? Ruszajcie się, szukajcie! Żeby mi się zaraz znalazła!”
Oczywiście torba znajdowała się prędko. Gdy babka wyjeżdżała z domu, miała zawsze torbę
zawieszoną na przegubie ręki. Z nią odwiedzała go w gimnazjum w Swisłoczy. Z nią
zawiozła go kiedyś jako chłopca - do Warszawy; pamiętał, jak torba zabrudziła się w piasku,
gdy pojechawszy na Bielany uklękli przy grobie Staszica. W Warszawie babka nie rozstawała
się z torbą ani na chwilę, nawet w nocy w zajeździe miała ją pod poduszką. „Tu się trzeba
strzec - gderała. - Królewiacy to nie tacy ludzie jak u nas. Lubią gadać, próżnować,
plotkować, a niejeden to i oszukać potrafi...” Z tą torbą pojechała z wnukiem na egzaminy do
Petersburga, z nią odwiedzała go w Żelechowie.
Miała swoje lata, a jednak trudno mu było pogodzić się z tą śmiercią, zwłaszcza że
przyszła prawie natychmiast po tamtych. Tak bardzo chciała tych prawnuków, że kiedy
poumierali, i ona musiała zamknąć oczy. Traugutt, idąc za jej trumną, myślał z żalem, że
ostatnie lata oddaliły ich nieco od siebie. Niełatwo było przemóc uprzedzenia babki. Dopiero
kiedy urodzili się bliźniacy, wydawało się, że wszystkie nieporozumienia znikną. Dzieci
jednak umarły - i ona umarła. Powróciwszy z pogrzebu, nie mógł sobie znaleźć w domu
miejsca. Wreszcie sięgnął po leżącą w kącie naszywaną paciorkami torbę. Wyjmował
znajdujące się w niej przedmioty i kładł na stole. Każdy był mu tak dobrze znany, każdy tyle
budził wspomnień.
Tylko ta książka była czymś obcym. Skąd się wzięła w torbie? Nosiła tytuł: „La
douloureuse Passion de Notre-Seigneur Jesus Christ d’apres les meditations d’Anne-Catherine
Emmerich, religieuse Augustine du Couvent d’Agnetenberg a Dulmen, morte en 1824”.
Przetłumaczona na francuski przez księdza Cazales, musiała pewno zostać przywieziona
przez któregoś z francuskich kaznodziei - może przez słynnego ojca Souaillard? - którzy
w ostatnich latach często przyjeżdżali do Petersburga i wygłaszali rekolekcje w kościele Św.
Katarzyny. Babka Justyna uczęszczała na te rekolekcje, zresztą była w dobrej komitywie
z dominikanami, zwłaszcza ze starym ojcem Nowickim, u którego się spowiadała. Może to
dzięki niemu otrzymała tę książkę? Traugutt przerzucił kilka stronic, przesuwając po nich
mało widzącym spojrzeniem. Potem, obojętnie, postawił ją na półce. Z pamiątek po tej, która
go wychowywała, ta jedna nie mówiła mu nic.
A jednak sięgnął znów do książki w parę miesięcy później. Było to już po ostatnim,
najboleśniejszym ciosie. Miał pustkę w głowie, dławiący ucisk w gardle. Tłukł się po pustym
domu jak ranny wśród kaleczących go na nowo przedmiotów. Na cokolwiek spojrzał,
wszystko budziło w nim rozdzierające wspomnienia. Kiedy podszedł do otwartego okna
i usłyszał wśród głosów bawiących się na śniegu dzieci wołanie: „Anuszka! Chadi!
Anuszka!” - wybuchnął płaczem.
Jak ktoś, kto omackiem szuka oparcia, natrafił na tę książkę. Otworzył ją pośrodku
i zaczął czytać. Z początku zraziła go opisami, których cudowność graniczyła z suchym,
kronikarskim prawie realizmem faktów. Ale z wolna lektura poczęła go wciągać. Porwał go
wstrząsający w swej prostocie opis wydarzeń.
Niektóre sceny były przerażające nawet dla niego, który widział kampanię węgierską
i zawziętą walkę o Sewastopol. Wizjonerka nie cofała się przed pokazaniem najkrwawszych
scen. Kiedy czytał, pot występował mu na czoło i czuł, jak mu bije serce. Znał przecież
Ewangelię z niedzielnych czytań, nie przestał być nigdy praktykującym katolikiem. Jednak
opis męki Boga-Człowieka ujęty w ambonowe zdania tracił dla niego swoją moc, stawał się
czymś zanadto znanym, czymś, co się przyjmuje bez zastanowienia. Kiedy czytał - było
inaczej. Męka stawała się naprawdę męką. Widział ją, rozumiał, nieomal czuł. A wraz z tamtą
Męką powracała do niego jego własna, ta z ostatnich miesięcy i tygodni. Ból przegryzał się
przez bandaż oszołomienia. Kazał cierpieć na nowo, całkowicie przytomnie. Lecz chociaż
książka nie uwalniała od cierpienia - nie mógł się od niej oderwać, ponieważ uwalniała od
tego, co było najokrutniejsze: od poczucia bezradności i osamotnienia. Wobec tych
wszystkich śmierci czuł się sam. Wiedział, że nikt nie może mu pomóc, nikt nawet nie może
podzielić z nim jego brzemienia. Teraz pojawiła się w nim świadomość, że nie jest sam i że
wtedy nie był także sam. Jego sprawa i sprawa, o której czytał, zlały się w jedno. W tamtej
Męce odnalazł swoje cierpienie, ale równocześnie tamta Męka jakby ogarnęła jego ból,
wchłonęła go w siebie, uczyniła zrozumiałym, a tym samym łatwiejszym do zniesienia.
Nie wystarczyło mu przeczytać książkę raz jeden. Czytał ją drugi raz i trzeci. A potem
przyszła mu do głowy myśl, że powinien te tak mu bliskie swą rzeczywistością widzenia
niemieckiej zakonnicy przetłumaczyć. Ludzie, którzy cierpią i nie mogą pojąć swego
cierpienia - myślał - powinni tę książkę poznać. Nie wystarczy słuchać o Bogu, który cierpiał.
Trzeba zobaczyć, jak cierpiał i jak w swym cierpieniu pozostał człowiekiem.
Natychmiast, gorączkowo zabrał się do pracy. Porwała go ona i w niej dopiero znalazł
zapomnienie. Mimo to tłumaczenie posuwało się wolno. Nie miał wprawy w tego rodzaju
robocie. Zawsze we wszystkim dokładny, musiał się nad tekstem należycie skupić.
A tymczasem napłynęły falą kłopoty. Trzeba było ułożyć sobie dalsze życie. Samemu, nie
opierając się o niczyją radę, zadecydować o przyszłości. Wszystko, co było jego
dotychczasową egzystencją: Petersburg, praca naukowa, kariera wojskowa, utraciło cały swój
wdzięk. Nie mógł znieść myśli, że musiałby żyć dalej między ludźmi, którzy go znali, którzy
go widzieli szczęśliwym. Był jak człowiek ogarnięty przez mgłę, który nagle przestał widzieć
przed sobą drogę. Petersburscy Polacy widząc, że odszedł od swych zainteresowań
naukowych, usiłowali go wciągnąć w swój krąg.
Zapraszali na zebrania, które odbywały się na Wasilewskiej Wyspie u Baltazara
Kalinowskiego. Poznał tam braci Poznańskich, Spasowicza, Koziełłów, Ohryzkę, Oskierkę,
Tęczyn-Piotrowskiego, Opackiego. Ale ci ludzie odstraszyli go od siebie sporami, jakie
wiedli. Każdy z nich reprezentował inny program. W pełnym dymu pokoju toczyły się zażarte
kłótnie. Panował nieopisany gwar. On zaś tęsknił za cichym kątem, w którym mógłby
tłumaczyć na słowa swego bólu opis tamtej Męki.
- Skończyłeś? - powtórzyła swoje zapytanie.
- Nie, nie skończyłem... A ty, Antosiu, jak się czujesz? Zrobiła lekceważący ruch
dłonią.
- Ja zawsze dobrze.
Przywołała do siebie dziewczynki. Gdy stała, widać było, że jej figurę zniekształca
zaawansowana ciąża. Poleciła dzieciom, aby powiedziały ojcu dobranoc i poszły spać.
Posłusznie podeszły ucałować go w rękę. Nad każdą pochylił się, mocno objął na chwilę
ramieniem. Ania wzięła siostrę za rączkę. Odprowadził je wzrokiem do drzwi.
Służąca wniosła tymczasem samowar. Antonina nalała mu herbaty. Umiała robić
mocną, wonną, taką, jaką lubił. Anna, choć się starała, nie potrafiła nigdy takiej zaparzyć. Ale
oni nie wyrośli w tym samym świecie.
- Romualdzie - powiedziała kobieta, a jej cichy głos wyrwał go z kręgu rozmyślań.
Tak zawsze zwracała się do niego, nigdy nie spieszczała jego imienia. Odłożył łyżeczkę,
którą nakładł do herbaty borówek.
- Słucham cię, Antosiu.
Nie zaczęła od razu. Siedziała po drugiej stronie stołu, ze spuszczonymi oczami. Żółty
blask olejnej lampy padał na jej twarz, znacząc cieniami policzki, jakby zmywając z niej
wyraz zwykłej energii.
- Chcesz odjechać? - zapytała.
Drgnął. Nie spodziewał się, że zauważyła jego przygotowania.
- Tak - rzekł. - Miałem ci właśnie o tym mówić. Chciałem cię jednak najpierw
przygotować. Zostawiam cię w ciężkiej chwili.
Potrząsnęła głową.
- Nie martw się tym - powiedziała. - Dam sobie radę. I to, co ci przysięgłam,
wypełnię.
Położył dłoń na jej dłoni leżącej na stole, dużej, muskularnej, prawie męskiej.
- Kochanie - szepnął. Wiem, jaka jesteś. Wiem, że ci mogę zaufać jak siostrze. Mimo
to niepokoję się...
Jeszcze raz potrząsnęła głową. Potem zobaczył, jak mocno zaciska usta. Spod
przymrużonych powiek na spadziste policzki spłynęła łza. Otarła ją szybko wierzchem dłoni.
Zapytała tonem, któremu usiłowała nadać lekkie brzmienie:
- Czy można, Romualdzie, kochać dwa razy?
Znowu doznał wstrząsu, tym razem o wiele mocniejszego. Nigdy mu dotąd nie zadała
tego pytania. Nie postawiła go wtedy, gdy po długich namysłach i rozwadze przyjechał, aby
ją zapytać, czy zechce zostać jego żoną. Nie odpowiedział od razu. Czas jakiś milczał.
W końcu rzekł:
- Serce ludzkie jest szersze, niż myślimy. A Bóg...
Przerwała mu wyszarpując jednocześnie dłoń spod jego dłoni.
- Nie mów! Wiem!
- Wiesz, co chciałem powiedzieć?
- Wiem, co zawsze chcesz powiedzieć, gdy mówisz Bóg!
Znowu milczał. Kobieta oddychała szybko i pociągała nosem. Zegar wykukał
dziewiątą, a potem wrócił do zwykłego tykania.
- Przecież ufasz Jemu - powiedział.
- Nie wiem, czy to jest ufność. Mówią, że On czyni wszystko dla naszego dobra. Ale
to boli.
- To prawda - przyznał. - A jednak to jest dobrem...
Nie odpowiedziała. Kilka razy mocno wciągnęła w płuca powietrze. Znowu twardym,
męskim gestem otarła wierzchem dłoni mokre policzki.
- Przepraszam cię, Romualdzie - rzekła.
- Ależ, Antosiu...
- Nie, nie, przepraszam cię. On ma rację, ty masz rację... Jej szybkich oddechów nie
przerywał już szloch. Odszukał dłonią jej dłoń leżącą na stole.
- Nie - powiedział - to ty masz rację. Bardziej niż ja.
Prosząc cię o rękę, nie liczyłem się z twoim sercem. Chciałem mieć matkę dla Ani
i Lusi.
- Nie mów - przerwała.
- Pozwól mi skończyć.
- Nie! Nie! Nie potrzebujesz się tłumaczyć. Wybrałeś mnie, bo byłam ci potrzebna.
Jestem silna. Sam powiedziałeś, że możesz mi ufać jak siostrze. Tak jest dobrze. Nie mam
prawa narzekać. Ją kochałeś...
- Kochałem ją - przyznał. Na chwilę zamilkł. Myślał, czy ma powiedzieć o tym,
o czym nigdy jeszcze nikomu nie mówił. - Tak - podjął - bardzo ją kochałem. Wydawała mi
się delikatnym ptaszkiem. Sądziłem, że powinienem ją chronić, osłaniać. Ale istoty zbyt
ochraniane umierają.
- Dlaczego?
- Nie wiem. Może dlatego, aby pokazać, kim były naprawdę. Miłość nie powinna być
zaborcza.
Po jej twarzy przemknął błysk niby gorzkiego uśmiechu.
- A czy nie wydaje ci się, Romualdzie, że ktoś może pragnąć zaborczości?
Skinął głową bez słowa. Tym razem poczuł twardą dłoń na swojej.
- Nie bądź smutny - powiedziała. - Moja wina, nie powinnam była zaczynać. -
Podniósł na nią wzrok. Z jej twarzy, ogorzałej od pierwszych promieni słonecznych, patrzyły
mu prosto w twarz szare oczy. - Przecież ja cię pokochałam od pierwszej chwili, gdy cię tylko
zobaczyłam. Gdy zapytałeś, czy chcę być twoją żoną, odpowiedziałam bez wahania: tak.
Byłam szczęśliwa, że mogę ci być potrzebna.
Zegar tykał w pełnym ciszy pokoju.
- Byłaś mi potrzebna - przyznał. - Czułem się jak drzewo, przez które przeszedł piorun
i wypalił mu wnętrze. Całe życie szedłem z kimś: najpierw z babką, potem z Anią... Kiedy
zostałem sam, wydawało mi się, że jestem zgubiony. Zrozumiałem: to nie ja opiekowałem się
nimi, to one opiekowały się mną. Gdybym był spotkał wcześniej ciebie, ty i babka
poprowadziłybyście mnie zgodnie w tę samą stronę. Ale spotkałem ją i ona kazała mi szukać
czegoś innego...
- To dobrze.
- Nie wiem, czy dobrze. Może gdyby nie ona, nie byłbym uległ i nie musiałbym teraz
iść?
- Musisz iść! Czekają na ciebie. Zaufali ci. Ona byłaby cię wyprawiła inaczej niż ja.
Powiedziałaby ci: idź, a ty byś poszedł z radością, bez wahania, chociaż tak bardzo ją
kochałeś.
- Powiedziałaby tak na pewno.
- Więc widzisz. Nie oglądaj się na mnie. Układałam sobie, że cię pożegnam
uśmiechem, że chociaż w tej chwili będę jak ona. Nie potrafiłam!
- Nawet w tym jesteśmy do siebie podobni. A jednak muszę ci powiedzieć wszystko.
- Po co?
- Może nie zobaczymy się już tutaj? Muszę ci powiedzieć.
Krótko żyliśmy ze sobą. Na początku byłaś mi tylko potrzebna. Ale potem
pokochałem cię...
- Pokochałeś mnie jak siostrę.
- Nie, nie jak siostrę. Choć inaczej niż ją. Ona była wezwaniem. Ty jesteś życiem. Ona
wyrwała mnie z tego, w czym tkwiłem. Ty...
- Nie chciałabym ciebie nigdy uwięzić w tym, z czego ona cię wyrwała, Romualdzie!
Chociażbym miała ciebie stracić!... Jedź i bądź spokojny. Będę czuwała nad dziećmi i nad
domem. Nie lękaj się o mnie: mam dość sił. Jedź!
- Dziękuję ci, Antosiu.
- Nie dziękuj! Masz rację: nie jestem wezwaniem, ale jestem życiem. Jedź! Jedź!
4
Księżyc wisiał jak lampa nad szczytami sosen i oświetlał polanę srebrnym blaskiem.
Cienie drzew i cienie ludzi kładły się długie i wąskie na twardych wrzosach. Jeden z koni
parsknął; mocno rzucił głową, aż zadzwoniły wędzidło, munsztuki, szable. Traugutt szedł
powoli wzdłuż szeregu znieruchomiałych ludzi, wiodąc spojrzeniem po ich postaciach. Na
początku stał na koniach poczet sztandarowy. Dwóch konnych z dobytymi szablami otaczało
chorążego. Sztandar był nowy, połyskiwał złotymi haftami i szeleścił jedwabiem. Chorąży
miał pięknie wyszywany pas, białe rękawiczki, nową konfederatkę. Ubranie jego towarzyszy
aż kapało od ozdób: oszywanych srebrną nicią naramienników, akselbantów, białych sznurów
od pistoletów, pendentów do szabli, ogromnych, wyhaftowanych na czapkach orłów.
Za pocztem sztandarowym stał oddział konny. Było ich może ze dwudziestu. Mieli
także wielkie orły na konfederatkach, niektórzy stare ryngrafy na piersiach. U pasa zwisały im
szable; czasami sczerniała rodzinna karabela, pistolety i sztucerki.
Za oddziałem konnym ustawiła się w dwuszeregu piechota. Trochę tu musiało być
leśników i oficjalistów z dworów, w porządniejszych kożuszkach. Ale większość pieszych
stanowili ludzie ubrani w powycierane kurtki, w stare, często łatane kożuchy, związane
w pasie sznurem, w samodziałowe sukmany. Spod sukman wyzierały lniane spodnie. Nie
wszyscy posiadali buty; co najmniej połowa miała na nogach postoły. Każdy zawiesił sobie
na ramieniu lub u pasa węzełek z żywnością, może z zapasową koszulą. Ci i tamci trzymali
strzelby, rzadko dwururki, przeważnie stare flinty, poobwiązywane sznurkami. Inni uzbrojeni
byli w zatknięte za pas siekiery i duże noże. Na końcu dwuszeregu stało ze dwudziestu
młodych chłopców, każdy wsparty na kiju, na którym osadzony był sztorcem nóż od ręcznej
sieczkarki.
Oddział uzupełniał tabor, składający się z sześciu wozów.
Jakby nie wierząc własnym oczom, zawrócił. Raz jeszcze przeszedł przed frontem
oddziału, którego został dowódcą. Znowu patrzył na kosy i siekiery, na stare strzelby i szable.
Na wspaniały sztandar, na wielkie orły na konfederatkach, na szlify i akselbanty.
Potem wyszedł na środek. Suchym głosem zakomenderował.
- Od prawego - odlicz!
W ciszy nocnej, którą jeszcze wzmagał poszum lasu, zaczęły padać głosy. Liczono po
polsku, ale głosy miały w większości śpiewny akcent białoruski. Zdawały się rozlegać coraz
szybciej; toczyły się jak potok, który za chwilę zleci kaskadą w przepaść. Nagle zapadła cisza.
Zapamiętał ostatnią usłyszaną cyfrę, przemnożył ją przez dwa. Potem się rozejrzał: obok
niego stało jeszcze dwóch ludzi: tymczasowy dowódca, od którego przejął oddział, oraz jego
adiutant. Doliczył tych dwóch i siebie. Wtedy uświadomił sobie, że kobryńska partia, którą
mu powierzono, by szedł z nią do zwycięstw, liczy stu sześćdziesięciu trzech ludzi.
5
Siedząc na burce, rozścielonej na mokrej trawie, Traugutt zapytał półgłosem Jagmina:
- Co przywozisz?
- Nic, pułkowniku.
- Nie widziałeś pani Elizy?
- Widziałem. Kazała powiedzieć, że wszystkie depesze przekazała, gdzie trzeba, żadna
jednak odpowiedź nie nadeszła dotąd.
Ktoś w mroku zaklął. Traugutt zmarszczył brwi. Rzucił surowo:
- Zachowujcie się przyzwoicie!
Ludzie wokoło niego milczeli. Nad nimi rozpinała się zimna, ale pogodna noc.
Z gwiazd zdawał się kapać na las srebrny deszcz i osadzał się bezszelestnie grubymi kroplami
na liściach i igliwiu. Niebo czarne i gwiaździste tuż nad głową, po bokach przeświecało jasno,
jakby wstawał już dzień. Wokoło panowała cisza: odezwała się tylko czasami żaba lub
chrupnęło coś w moczarze. Ale zza lasu, od strony Kobrynia, dochodziło wyraźnie
i rozchodziło się echem dziabanie wielu siekier; co pewien czas słychać było stukot walącego
się pnia. Rąbaniu towarzyszyły dalekie krzyki ludzkie, skrzyp wozów, tupot i rżenie koni.
W tamtej stronie blask na niebie przemieszany był z czerwienią.
- Zajęci są wszystkim innym tylko nie nami - powiedział szpakowaty mężczyzna
z hiszpańską bródką. Siedział z podciągniętymi wysoko chudymi nogami; wyglądał jak pająk.
Ćmił fajkę. - Każdy - ciągnął - udaje wielkiego, wodza, wielkiego organizatora, ale jak
przyjdzie co do czego, okazuje się, że nic nie umie. Znam ich...
- Dowództwo - rzekł młody mężczyzna, który zamiast konfederatki miał na głowie
studencką czapkę - zajęte jest koncentracją...
- Z której nic nie wyjdzie! - rzucił mężczyzna z bródką. Pykał fajkę. - Mogę się
założyć.
- A tymczasem - odezwał się inny w mroku - Moskale biorą się do nas nie na żarty. Na
pewno chcą się pomścić za tamte przegrane.
Umilkli i otulili się mocniej kurtami, gdyż od bagien powiało chłodem.
Traugutt zwrócił się znowu do Jagmina:
- Udało ci się wrócić bez trudu?
- Skądże! Musiałem krążyć.
- Dodaj: pułkowniku.
- Tak jest, pułkowniku.
- Pilnują?
- Wzdłuż kanału i wszędzie widać pikiety kozackie. Dwóch, trzech ludzi może się
przemknąć, ale grupa nie przejdzie. Pani Eliza mówiła, że według tego, co jej ludzie
przynieśli, Egger zebrał wielkie siły. W dodatku miał się połączyć z Ehrbergiem.
- Według tego, co zebrałem, mogą mieć pięć rot piechoty i dwie sotnie kozaków.
- Czy to nie wystarczy, aby nas zgnieść? - zapytał mężczyzna palący fajkę.
- Nie zapominaj, że połowę tych sił rozbiliśmy pod Horkami.
- Ale wtedy, pułkowniku, uderzaliśmy z zasadzki - powiedział inny z oficerów.
- Teraz przyjmujemy atak na umocnionej pozycji. Poza tym oczekujemy wsparcia.
Mógł do nas dotrzeć Domanowski, mogą dotrzeć i inni. Leliwa jest w pobliżu. Kiedy
posłyszy strzały, będzie wiedział, gdzie nas szukać.
Nikt mu nie odpowiedział. Znowu w dali stukały siekiery, a echo przynosiło głosy
ludzkie niekiedy tak wyraźne, że słychać w nich było soczyste przekleństwa. Po chwili
Traugutt podjął na nowo:
- Czekanie na bitwę jest rzeczą przykrą. Wszyscy, którzy byli na wojnie, wiedzą
o tym. Trzeba wydobyć z siebie wszystkie siły i nie dać się ogarnąć depresji. Próżne
narzekania tylko osłabiają człowieka.
Uciął. Oni dalej milczeli. Czuł, że gdyby ich nie powstrzymał, byliby dalej
wypowiadali swój niepokój. Jak dwa poprzednio odniesione zwycięstwa uczyniły ich
zuchwałymi, tak to powolne nadciąganie nieprzyjaciela napełniało ich grozą. Choć tyle się
nad nimi napracował, nie było w nich za grosz twardości wojskowej. Powoli wyciągnął się na
burce. Leżąc na plecach podstawił twarz pod lecącą z nieba poświatę. Okulary odbijały blask
i kryły oczy. Widać tylko było pod opadającymi wąsami zaciśnięte usta.
Hałas sprawiany przez rąbiących las stawał się chwilami tak silny, że głuszył bliskie
dźwięki. Nie dosłyszeli kroków nadchodzącego człowieka; poderwali się usłyszawszy jego
słowa:
- Żołnierz Kwiatkowski z meldunkiem do pana pułkownika.
Traugutt usiadł. Żołnierz stał przed nim wyprostowany w służbowej postawie.
- Co tam takiego?
- Przychodzę z placówki sierżanta Baszki, pułkowniku. Sierżant melduje, że Moskale
są także na drodze do Prużan.
Wśród siedzących kręgiem oficerów przeleciał nagły szmer. Słyszał za sobą ich szepty
i szybkie oddechy. Zapytał:
- Skąd wiecie o tym?
- Też rąbią drzewa z tamtej strony. I słychać głosy. Gdybyś pan, pułkowniku, chciał
podejść na tamten skraj obozu, sam usłyszałbyś.
- Gustaw! - Traugutt przywołał swego adiutanta. - Idź z Kwiatkowskim, posłuchaj
i zaraz wracaj. - Zwrócił się do żołnierza. - Czuwacie?
- Czuwamy, pułkowniku.
- To dobrze. Widziałem cię, Kwiatkowski, w ostatniej bitwie. Dobrze się sprawiałeś.
Spraw się tak samo i dzisiaj.
- Postaram się, pułkowniku.
- Chciałbym cię zrobić podoficerem.
- Cieszyłbym się, pułkowniku. Niemiło, kiedy trzeba chachła słuchać.
- Jakiego chachła?
- Ano, Baszka, pułkowniku.
- Baszko sierżant.
- Ale chachoł, pułkowniku. A ja szlachcic.
- Nie ma tutaj ani chachłów, ani szlachty. Wszyscy jesteśmy żołnierzami. Idźcie już.
Odeszli. Siedział dalej spokojnie na burce, oni jednak wstali i otoczyli go półkręgiem,
pełną niepokoju ścianą. Nie potrafili wytrwać w milczeniu. Któryś zaczął:
- Ktoś musiał zdradzić Moskalom... Inni podjęli:
- Chłopstwo pierwsze do zdrady.
- I Żydzi.
- Teraz jesteśmy w kleszczach.
- Ani się wymknąć.
Zachrzęściła mokra trawa pod szybkimi krokami. W mroku nie było widać adiutanta
Rakowieckiego, ale poznali go po błyskającym wielkim orle na czapce i srebrnych
akselbanach. Zameldował podnieconym głosem:
- To prawda, pułkowniku. Rąbią. I słychać, jak krzyczą na chłopów. Zaszpuntowali
nas jak w beczce.
Zapanowało pełne grozy milczenie. Traugutt siedział nieporuszony. Zwykłym dla
siebie ruchem, kiedy się namyślał, wycierał chustką okulary. Tamci przestępowali z nogi na
nogę. Pochrząkiwali. Któryś bąknął:
- Teraz nas czapkami nakryją...
Poznał głos Elerta, dowódcy kosynierów. Jego i Jagmina uważał za najbardziej
bojowych oficerów. Zresztą inni byli także pełni zapału i odwagi. Ale brakło im
doświadczenia. Przyjdzie chwila - myślał - że zrozumieją, iż wojna to nie tylko uplanowany
z góry atak, ale również oczekiwanie na wroga w sytuacji najtrudniejszej. Wiele razy oglądał
z wałów fortów Sewastopola rozwijające się do natarcia granatowo-czerwone kolumny
francuskie. Żołnierze na wale gotowali się do odparcia uderzenia w solennej ciszy.
Zdejmowali czapki i szybko czynili na piersiach po trzy krzyże. Czasami któryś cicho zaklął,
pociągnął z manierki lub wpakował w usta kawał chleba. Oficerowie chodzili nerwowo tam
i z powrotem przed szeregami. Palili, usiłowali żartować. On sam stał spokojnie. Któregoś
razu po odrzuceniu natarcia usłyszał: „Ty, Romualdzie Ludwikowiczu, przed bitwą jak ten
kamień. Patrzę i patrzę - ani drgniesz. Pozazdrościć tobie nerwów.
A może - pytający przymrużył złośliwie jedno oko - może ty, jak Polaczkowie,
życzysz szczęścia tamtym, a?” Wzruszył ramionami. Tym, który pytał, był kolega, kapitan
Zdanowicz. „Wiesz, odpowiedział, że jestem Polakiem. Ale nie zwykłem życzyć szczęścia
tym, z którymi walczę.” „Nu, ja wiem, ja cię znam. Ty nie gniewaj się. Ja tylko myślał, że
może Anna Awgustowna przerobiła cię na swoje...” Nie, wtedy Anna nie przerobiła go
jeszcze.
Mężczyzna z bródką wystukał o but wypaloną fajkę. Zapytał:
- I cóż? Zachowujesz dalej swój optymizm?
- Na wojnie - odpowiedział - nie ma miejsca na optymizm czy pesymizm. Każda bitwa
to gra szans. Jako lekarz powinieneś wiedzieć. Praca lekarza jest jak wojna.
Rudolf Pawłowski był lekarzem z Kobrynia. Traugutt znał go jeszcze z tamtych
czasów, kiedy u młodego wówczas medyka leczyła się babka Justyna. Do niego także
zawiozła wnuka, gdy wysyłała go do Petersburga. Babka chwaliła Pawłowskiego, lecz także
narzekała na niego: „Leczyć to on umie, ale farmazon z niego. Musi on z Królestwa...” Dla
babki wszystko zło przychodziło z Królestwa. Potem, kiedy już zamieszkał w Ostrowiu,
Traugutt wzywał kilka razy Pawłowskiego do swoich dziewczynek. W ostatnich latach
Pawłowski sam przyjeżdżał do Ostrowia. Był jednym z tych, którzy usiłowali namówić
Traugutta do wzięcia udziału w pracy konspiracyjnej. Obejmując partię kobryńską Traugutt
znalazł go w roli lekarza oddziału. Od chwili objęcia dowództwa wszczepiał usilnie swoim
podwładnym dyscyplinę wojskową, nawet w sposobie zwracania się do siebie. Ale Pawłowski
zachował swój zwykły „cywilny” sposób mówienia i wypowiadania głośnych krytyk.
Trauguttowi nie było łatwo żądać zbyt wiele od tego pięćdziesięcioparoletniego mężczyzny.
Teraz także powiedział:
- Czy mogą być szanse tam, gdzie jeden walczy przeciwko dziesięciu?
Głosem nauczyciela zniecierpliwionego pytaniami uczniów odpowiedział:
- Mogą. A poza tym bitwa nie jest wojną. Bitwę można przegrać, wojnę trzeba
wygrać. Związując walką tak duże siły nieprzyjaciela, być może ułatwiamy tamtym
koncentrację.
- Panowie - zwrócił się do wszystkich oficerów - mamy rozkaz wytrwać i to jak
najdłużej. Musimy go wypełnić.
- Proszę ściśle wykonywać moje rozkazy.
Przeszedł spojrzeniem po twarzach stojących przed nim ludzi, zatrzymał wzrok na
twarzy młodego mężczyzny w studenckiej czapce. Domanowski ze swoim oddziałem
dołączył poprzedniego dnia do partii kobryńskiej, przedzierając się odważnie przez łańcuch
wojsk rosyjskich otaczających horeckie lasy. Przywitał Traugutta słowami: „A jednak miałem
rację, spotkaliśmy się, pułkowniku”. Szybko powziął decyzję:
- Będziesz moim zastępcą - powiedział. - Weź Zana z jego plutonem i połowę
kosynierów Elerta. Zorganizujesz obronę od tamtej strony. Rozstaw ludzi, wzmocnij szańce.
Za godzinę przyjdę sprawdzić wasze pozycje. Boskiemu każ się wycofać z plutonem. Połowa
niech idzie do Bogurskiego, na skraj lasu, on zaś sam z resztą niech zostanie w obozie jako
mój odwód. Zrozumiałeś?
- Tak jest, pułkowniku - Domanowski podniósł służbiście dłoń do swej studenckiej
czapki.
Teraz zwrócił się do Jagmina:
- Czy sprawdzałeś, jaka jest ta łąka przed nami, Feliksie?
- Sprawdzałem, pułkowniku. Podeschła nieco.
- Końmi zdołasz przejechać?
- Tutaj nie, pułkowniku. Ale tam, bliżej grobli, przejadę.
- Idź do swoich. Konie zaraz napoić, nakarmić, osiodłać. Podprowadzić jak najbliżej
brzegu lasu.
- Rozkaz, pułkowniku.
Od tej strony sytuacja nie wyglądała źle. Zaraz za leśną kępą, na której obecnie
siedzieli, teren opadał w dół. Las rzedniał, przechodził w grząską łąkę. Na skraju lasu
Traugutt kazał wczoraj pobudować szańczyki, za którymi teraz leżały plutony strzeleckie.
Same ukryte, widziały doskonale wszystko, co się działo na łące. Ukosem przez nią biegła
grobla. Nieprzyjaciel musiał iść tędy. Miał do wyboru: albo nacierać wzdłuż grobli - i wtedy
jego żołnierze byli wystawieni na flankowy ogień, albo musiał kierować atak wprost na las
i wówczas był narażony na brnięcie w błocie pod obstrzałem od czoła. Z tej strony - myślał
Traugutt - można się doskonale bronić, nawet wobec przemożnych sił. Broni palnej miał
obecnie więcej niż na początku: pozbierał ją po dworach, a także zdobył w obu zwycięskich
bitwach. Gorzej było z amunicją, zwłaszcza do zdobycznej broni.
Ale układając plan bitwy spodziewał się, że będzie miał zabezpieczone tyły i, w razie
zbyt wielkiego nacisku, możność odwrotu w kierunku na Prużanę. Ostęp leśny, na którym
rozbili obozowisko, otoczony był bagnami. Dotrzeć do niego można było tylko groblą od
Kobrynia albo leśną, nielicznym tylko znaną, drogą na Prużanę. Mając tę ostatnią za sobą,
czuł się bezpieczny. Więcej nawet - od tamtej strony spodziewał się nadejścia pomocy.
Według wiadomości, jakie do niego od paru dni docierały, między Prużaną a Słonimem
zbierały się partie Jundziłła, Włodka, Młotka-Strawińskiego, Brandta i Miładowskiego. Miała
powstać wielka „armia litewska” licząca, według informacji, kilka tysięcy ludzi, świetnie
uzbrojona, posiadająca nawet działa. Przebąkiwano, że w jej szeregach znajdują się
ochotnicy, którzy przybyli z Anglii na okręcie „Ward Jackson” i wylądowali koło Połągi.
Partia kobryńska otrzymała rozkaz niedołączania do zbierających się oddziałów, ale
pozostania na swym terenie i angażowania jak największych sił nieprzyjaciela. Do niej
ściągnąć miały drobniejsze, lokalne oddziały, a przede wszystkim bardzo ruchliwa partia
litewska.
To, że Rosjanie znaleźli się na tyłach, zmieniało sytuację. Leśny ostęp pozostał trudną
do zdobycia fortecą, nie było już jednak z niej drogi odejścia.
- Niech wszyscy teraz idą do swoich oddziałów! - rozkazywał. - Rudolfie - zwrócił się
do Pawłowskiego - musisz przesunąć lazaret bardziej ku środkowi obozu tak, żeby nie było
trudno donosić rannych także od tamtej strony.
Lekarz skinął głową. Inni zasalutowali, szczęknęli ostrogami i odeszli.
Kiedy został sam, uświadomił sobie, że robi się coraz widniej. Ale to ciągle jeszcze
nie nadchodził dzień, tylko od strony Kobrynia zalała jaskrawa czerwień. Łuna rozlewała się
szeroko, gasząc gwiazdy. Natomiast stukanie siekier, krzyki i chrzęst wozów przycichły.
Radowicki patrzył także w tamtą stronę. Zapytał:
- Co to może być? Czyżby podpalili las? - Głos oficera lekko drżał.
Potrząsnął głową.
- Mówisz głupstwa. Las mokry. Pewno skończyli robotę i rozłożyli obóz.
- Czekają ranka, aby z nami skończyć...
Nie odpowiedział. Radowicki lubił udawać zucha, ale teraz musiał być wystraszony.
Traugutt czuł, że powinien mu dodać ducha; jednocześnie lękał się, że gadatliwy z natury
oficer, jeśli zacznie z nim mówić, nie da mu spokoju. On zaś sam pragnął ciszy. Wsparł brodę
na dłoni, a łokieć na kolanie. Zamyślił się. Radowicki chodził niespokojnie to tu, to tam.
Spoglądał w niego, nasłuchiwał, chrząkał. W końcu rozesłał sobie burkę pod drzewem
i usiadł na niej. Traugutt słyszał, jak wzdycha. Ale zaraz potem doleciało go ciche mlaskanie
i gulganie. Tamten pocieszał się pewno butelką. Niedługo dźwięki ucichły, a Traugutt
usłyszał mocne chrapanie.
6
Krótka noc majowa skończyła się prędko. Gwiazdy zbladły i rozmazały się na tle
nieba. Łuna od strony Kobrynia zsiniała. Z mroku występowały zarysy drzew. Spoza nich
widać było łąkę porosłą z rzadka kępami wierzbiny. Nad łąką wisiała mgła, niby zatrzymany
w powietrzu woal. Ten woal grubiał i rozpościerał się coraz szerzej. Zrobiło się jeszcze
zimniej. Poczęła padać rosa. Wszędzie z gałęzi i łodyg spadały grube krople wody. Gdzieś
w gąszczu duży ptak załopotał skrzydłami i odleciał z kwileniem.
Traugutt sięgnął do kieszeni pod kurtę, wydobył tykający głośno zegar. Miał go po
dziadku Błockim. To tykanie rozlegające się niby głos gongu powiedziało mu, że panuje
zupełna cisza i że ani od zachodu, ani od północy nie dochodzą żadne odgłosy. W szarudze
przedświtu zobaczył tarczę; była czwarta.
O której rozpoczną natarcie? - myślał. - Zwykle atakowano o świcie, ale tym razem
tamci widać nie chcieli się spieszyć. Zdobycz nie mogła ujść, natomiast dwukrotnie
poniesione porażki nie pozwoliły lekceważyć ukrytych w lesie powstańców. Traugutt zbyt
wiele miał doświadczenia, aby oczekiwać i tym razem zwycięstwa. Stu kilkudziesięciu ludzi,
zbrojnych w myśliwskie strzelby, przeciwko tysiącowi czy nawet dwóm tysiącom
wyćwiczonego żołnierza - dysproporcja sił była zbyt oczywista. Można było jednak myśleć
o przytrzymaniu nieprzyjaciela jak najdłużej, a potem o wycofaniu się w odpowiedniej chwili.
To ostatnie, wiedział, nie będzie łatwe. Z powstańczym wojskiem można się było ważyć na
najzuchwalsze uderzenie, natomiast każdy odwrót groził paniką.
Nigdy nie miał wątpliwości, że tak właśnie będzie: że będą słabsi, gorzej uzbrojeni,
nie będą posiadali umiejętności walczenia. Kiedy na dyskusjach w Petersburgu mówiono
o powstaniu, potrząsał stanowczo głową. Zapytany o zdanie odpowiadał krótko: „Walka
zbrojna nie ma żadnych szans”. Kiedy mu mówiono o setkach tysięcy ludzi, którzy staną do
walki, o oficerach rosyjskiego wojska, którzy przystąpią do powstania, odpowiadał: „Rosja
potrafi zmobilizować w ciągu pół roku milion żołnierzy”.
Po tamtych zgonach przyszła jeszcze jedna śmierć i przyniosła mu spełnienie
pragnienia ciszy. Umarł brat babki Witalis Szujski, zapisując Trauguttowi część bardzo
obdłużonego Ostrowia. Traugutt musiał pojechać dla załatwienia spraw spadkowych w swe
rodzinne podlasko-poleskie strony. Wieś przemówiła do niego urokiem rzadkich lasków,
błotnistych jeziorek, podmokłych łąk, piaszczystych wydm porosłych kępami tarniny, ale
przede wszystkim kojącą ciszą. Obudziło się w nim przywiązanie do ziemi. Mimo kłopotów,
jakie zapowiadał współsukcesor, Traugutt postanowił objąć odziedziczoną schedę i zakopać
się w niej. Z poprzedniego życia zabrał tylko córki i książkę widzeń Anny Katarzyny. Próżno
obietnicami odznaczeń i awansów usiłowano go zatrzymać w Petersburgu. Porzucił służbę
wojskową.
Żył w Ostrowiu gospodarując niezbyt szczęśliwie, gdyż tego nie potrafił, i stroniąc od
sąsiadów. Okoliczne dwory szlacheckie były pełne szumu. Te same gorące dyskusje, te same
spory i te same nadzieje, które słyszał w Petersburgu, mógł usłyszeć w Kobryniu,
w Kupczycach, w Brześciu, w Grodnie. Z Królestwa napływały wciąż nowe wieści. Wiatr
wielkich nadziei wiał nad krajem. Zniknęła zwykła litewska apatia, ustępując miejsca
zapałowi i wierze w zwycięstwo. Ten hałaśliwy gwar odstraszał go. Chłodno odmawiał
zaproszeniom, jakie otrzymywał, suchymi argumentami odpowiadał tym, którzy przyjeżdżali
do Ostrowia, aby go wciągnąć do pracy spiskowej. W Ostrowiu znalazł się na nowo w kręgu
nauk babki. Wśród nich najmocniejszą, która zapuściła korzenie w jego krew, była: nie ufać.
Babka nienawidziła próżnych nadziei. „Et, fiksacja i tyle! - mawiała Justyna Błocka. - Jak
wolność ma przyjść, to przyjdzie sama. Będziemy wtedy wiedzieli, jak postępować. Ale ci
z Królestwa to jeden w drugiego wrzaskun. Oni tylko gadać, rajcować, urządzać wariacje,
rewolucje. Nakrzyczą, nakrzyczą, człowiek już myśli, że Bóg wie co. A tu z tych krzyków
tylko nowe zgryzoty i nieszczęścia. Było źle, a potem jest jeszcze gorzej. Trzeba umieć
czekać, ot co. A jak robić, to własną głową, nie to, co tamci każą. Lepiej być porządnym
człowiekiem i niczego nie doczekać, niż polecieć na te ich rewolucje, życie zmarnować,
a jeszcze i duszę zmarnować... Ja to mówię, a ja dużo widziałam.”
Nawet po tamtym wieczorze w Bożymdarze nie zmienił zdania. Jedynie wziąwszy na
siebie mundur powstańca stał się na nowo żołnierzem. Przemówiły doświadczenie i rutyna.
Z pedanterią przez dwa tygodnie szkolił swój oddział. Kiedy Komitet Wileński wyznaczył
dzień wybuchu powstania, zaraz następnego uderzył na ciągnącą kolumnę rosyjską. Rozniósł
ją, uzyskał znakomite zwycięstwo. Zdobył broń, przeprowadził swoich przez chrzest bojowy,
a jeńców zwolnił i zapewnił opiekę rannym przeciwnikom. W parę dni później nieprzyjaciel,
zaniepokojony pojawieniem się w okolicy tak sprawnie działającej partii, wysłał przeciw
Trauguttowi poważny oddział. Traugutt wciągnął tamtych w zasadzkę, po czym sam ich
zaatakował i zmusił do odwrotu.
Dwie bitwy - dwa zwycięstwa. Wieść o sukcesach oddziału rozeszła się szeroko po
okolicy. I zaraz miejscowe obywatelstwo bryczkami, wasągami, karetami ruszyło
z powinszowaniem dla dowódcy. Próżno usiłował ustrzec obóz przed tymi odwiedzinami.
Trzeba było dowozić żywność, a wozy prowiantowe zdradziły miejsce postoju partii. Nie
ukrywały go także patrole, które wysyłał w okolicę, a które chętnie zajeżdżały do dworów.
Bryczki więc, jedna za drugą, toczyły się groblą. Mężczyźni przywozili piwo i gorzałkę,
damy kwiaty, haftowane przez siebie orły i proporczyki, leki, bandaże i szarpie, a nierzadko
własnego układu wiersze na cześć zwycięskiego dowódcy. Miały również tysiące próśb: Aby
pan pułkownik zechciał ich brata lub narzeczonego posunąć w szarży, aby znowu innemu
zgodził się dać order. Próżno zapewniał, że orderami nie dysponuje, że awanse będzie dawać
po bitwie. Patrzyły na niego przymilnie, uśmiechały się czarująco. Mówiły: „My wiemy, pan
pułkownik Traugutt wszystko może, jeśli tylko zechce...” Wszyscy nazywali go głośno
Trauguttem, rozpuścił między służbę wiadomość, iż wyjeżdża do Petersburga. Beztroska
gadatliwość najeżdżającej na obóz szlachty sprawiła, że poczuł się zaniepokojony o żonę.
Pewnej nocy wysłał człowieka z listem do Antoniny, w którym prosił ją, aby wyjechała
z dziećmi z Ostrowia. Przypuszczał, że zechce udać się do matki, do sąsiedniego Kłopocina.
Wysłaniec powrócił z wiadomością, że znalazł dwór ostrowski spalony i opuszczony. Ludzie
ze wsi powiedzieli mu, że przed tygodniem na Ostrów najechali kozacy i puścili go z dymem,
ale dziedziczka, widać ostrzeżona, dzień wcześniej wyjechała razem z dziewczynkami. Dokąd
- nie umieli powiedzieć. W parę dni po spaleniu dworu do Ostrowia przybyło znowu wojsko
i ogłosiło chłopom, że majątek „buntowszczyka” Traugutta uległ konfiskacie.
W wyniku gadatliwości odwiedzających obóz coraz szerzej rozchodziła się
wiadomość, kto jest dowódcą kobryńskiego oddziału. Traugutt słał list za listem do
komendanta wojskowego obszaru, prosząc, aby pozwolono mu wyruszyć w inne okolice.
Odpowiedzi nie było, a on, choć mu grunt palił się pod nogami, tkwił dalej w horeckich
lasach, zgodnie z poprzednio otrzymanym rozkazem i tylko zabezpieczał się przed
niespodziewanym uderzeniem rozsyłaniem patroli na wszystkie strony.
Starał się nie myśleć o żonie i o córkach. Każde wspomnienie o nich budziło szarpiący
niepokój. Nie wiedział, gdzie się znajdują, lękał się, czy Antonina nie została aresztowana.
Nad Litwą, niby burzliwa chmura, pojawiła się wiadomość o zamianowaniu jej wielkorządcą
generała Murawiewa. Pewnego dnia odwiedziny w obozie ustały. Goście przestali
przyjeżdżać. Stary szlachcic spod Brześcia, który im przywiózł - jako jeden z ostatnich - swą
kałamaszką beczułkę gorzałki, opowiadał o panice, jaka padła na wszystkie dwory. Jeszcze
Murawiew nie dojechał do Wilna, a już krążyły o nim przerażające wieści. Traugutt nie
dziwił się temu wcale. O Murawiewie słyszał wiele w Petersburgu. Nawet widział go kiedyś
i w jego pamięci została czerwonosina twarz, podobna do pyska złośliwego buldoga.
W Petersburgu mówiono o nim: „O, to kanalia! Na szczęście zanadto się przekradł
i skompromitował, nigdy już nie dostanie żadnego poważnego czynu!” Stało się inaczej:
Murawiew zjechał na Litwę jako jej wszechwładny zarządca. Już nie od gości
odwiedzających obóz, ale za pośrednictwem dworów, które zajmowały się przekazywaniem
rozkazów, Traugutt dowiedział się, że Murawiew zaledwie pojawił się w Wilnie, rozpoczął
swoje rządy. Jeden po drugim sypały się wyroki, szubienica nie próżnowała. Zaczęły się także
napady na dwory, palenie całych wsi i zaścianków.
Słysząc o tym, starał się nie myśleć o swoich. Mówił sobie: postąpiłem, jak należało,
resztę trzeba zawierzyć Bogu. Ale odzywały w nim się zaraz głosy, które pytały, czy
rzeczywiście postąpił tak, jak należało. Niełatwo było wydrzeć z serca poczucie, że każdy
cios może być karą. To była nauka babki Justyny. Ona zwykła była powtarzać: „Pan Bóg
wszystko widzi i żadne zło nie zatai się przed Nim. Tylko czekać cierpliwie, a zobaczym, jak
winni będą ukarani”. Kiedy Anna umarła, kiedy minął okres przenosin do Ostrowia, poczęło
mu dokuczać pewne wspomnienie. Przypomniał sobie, jak kiedyś w Żelechowie, po
spowiedzi, proboszcz zaprosił go na herbatę. Młody junkier opowiadał mu o swoich
małżeńskich planach. „Ech - powiedział ksiądz - pan, panie chorąży, nie powinieneś o tym
myśleć.” Zażył tabaki, uśmiechnął się tajemniczo. Dorzucił: „Na pana miejscu tobym wojsko
rzucił, a za seminarium się obejrzał. Albo za klasztorem. Co tam człowiekowi, który chce
pobożności, żyć w świecie, gdzie tyle diabelskich pokus?” Zaśmiał się. Wziął słowa księdza
za żart. Ale o tym żarcie przypomniał sobie po śmierci Anny. Może to nie był żart? -
pomyślał. - Może Bóg nie chciał ich małżeństwa? Może ta śmierć jest karą? Zaraz począł się
bronić. To niemożliwe, mówił sobie. Miłość do Anny, takiej zawsze dobrej i uśmiechniętej,
tak uporczywie walczącej uśmiechem przeciwko sprzeciwom babki - nie mogła być
nieporozumieniem. Umierając mówiła mu: „Dziękuję ci, Romku, za wszystko. Za to, coś mi
dał. Za to, że byłeś taki...” Klęcząc z twarzą wtuloną w jej coraz bardziej sztywniejącą dłoń
myślał, że naprawdę nic jej nie dał. To ona mu dała tyle. Nauczyła go walczyć ufnością,
dobrocią i pogodą. Tylko Bóg mógł mu ją ofiarować. Zesłał mu anioła, który pokazuje drogę.
Ale anioł zlatuje na ziemię, na ziemi jednak nie żyje. Co miałoby być winą, za którą teraz
ponosi karę? Czy to, że zdecydował się na udział w beznadziejnej walce? Dławił w sobie to
pytanie. Brał się do ćwiczenia żołnierzy. Pracował nad oddziałem od świtu do nocy.
Wstał, podszedł do Radowickiego. Oficer spał tak mocno, że musiał nim potrząsnąć
kilka razy, zanim tamten otworzył oczy. Zerwał się, począł nieprzytomnie pytać:
- Co to? Co to takiego? Co się stało? Moskale?... Ach, to pan, panie pułkowniku.
- To ja. Nic się nie stało. Pójdę teraz zobaczyć, jak Domanowski sprawił swoich. Ty
zostań tutaj, ale nie możesz już spać. Gdyby Rosjanie się ruszyli, trzeba obóz zaalarmować.
Powoli zanurzył się w las. Trawy pod nogami ociekały rosą. Między pniami ukrywała
się jeszcze noc. Przeszedłszy kilkanaście kroków wydeptaną wśród drzew ścieżką, znalazł się
na polanie. Znajdowało się tu kilkanaście szałasów, a przy nich żarzyły się ogniska. Obok
spali pokotem ludzie. To był odwód. Przy drągach poprzybijanych do pni stały konie. Dalej
widać było wozy. Cztery z nich otaczały półkolem namiot szpitalny.
Przed namiotem zobaczył siedzącego na pniu człowieka. Z daleka poznał chudą
postać Pawłowskiego.
- Nie śpisz, Rudolfie
- Nie.
- Powinieneś wypocząć. Dzień będzie gorący.
- Najgorętszy dzień ma swój koniec.
- Dziś ten koniec nie przyjdzie prędko. Walka będzie zażarta. Jeśli nawet uda nam się
odeprzeć natarcie, znajdzie się na pewno wielu rannych.
- W końcu jednak noc przyjdzie.
- O czym ty mówisz?
- O niczym. Poetyzuję. Jestem starym człowiekiem, a starzy ludzie...
- Masz złe przeczucia?
- A ty?
Pytanie zawisło w powietrzu. Traugutt milczał. Lekarz podjął:
- Lojalność każe ci milczeć. Ale wobec mnie możesz nie udawać: wiesz dobrze, że
dzisiaj położymy tu wszyscy głowy.
- Wojna, mówiłem ci już, nie zna pewników.
- A ja ci mówię, że zna!
Znowu zapadło milczenie. Pawłowski siedział ze zwieszoną głową. Traugutt stał
w postawie człowieka nasłuchującego. Dopiero po dłuższej chwili rzekł:
- To jednak ty przyjeżdżałeś, aby mnie namawiać. I wtedy widziałem cię
u Mitraszewskiego. Miałeś wiarę.
- Wiem. Jestem winny. Miałem wiarę i namówiłem ciebie. Dziś ją straciłem.
- Dlaczego? Przestałeś wierzyć w potrzebę powstania?
- W powstanie wierzę dalej. Ale przestałem wierzyć w ludzi, tamtych, u góry.
Rozumiesz? Cóż z tego, że ty tutaj będziesz się bił, odnosił zwycięstwa lub ginął ofiarnie?
Oni tego nawet nie dostrzegą! Dla nich tylko ich sprawy, ich osobiste rozgrywki. A w ogóle
swoje pragnienia biorą za fakty, babskie plotki za informacje.
- Skąd o tym wiesz?
- Znam tych ludzi. Ty siedziałeś zaszyty u siebie jak borsuk w jamie, ale ja kręciłem
się wśród nich, spiskowałem razem z nimi. To tacy sami głupcy jak ci, którzy tu do nas
zjeżdżali. Ponaczepiać wstążeczek, ubrać się w orły - tylko tyle potrafią! Myślałem, może się
coś zmieni, może Warszawa lub Paryż kogoś przyślą. Nic z tego! Widzę to po stosunku do
ciebie. Wydali cię na śmierć. Nie powinieneś był ich słuchać!
- Chciałbyś, abym się był zbuntował?
- Żałuję, że ciebie na to nie namówiłem, póki była jeszcze otwarta droga odejścia!
- Twoja namowa nic by nie dała. Jestem żołnierzem.
- Wiem, że według ciebie nie potrafię być wojskowym.
- Nie cenię waszej dyscypliny. Ale za to wierzę w ciebie. Dla mnie jesteś
człowiekiem, który mógł odegrać wielką, największą rolę. Zamiast dać się zamknąć w tej
matni, powinieneś był wyprowadzić oddział z tych lasów. Może trzeba było, abyś nas
poprowadził za Bug, do Królestwa.
- Rozkaz był inny.
- Rozkazy tych ludzi są szaleństwem! A gdybyś... - Pawłowski wstał z pnia, podszedł
do Traugutta. Zniżył głos: - A gdybyś tak nas zostawił, a sam się przekradł?
- Rudolfie! - oczy spoza szkieł błysnęły gniewem.
- Rozumiem - Pawłowski cofnął się, usiadł z powrotem. - Znam, niestety, ciebie,
wiem, że tego nie zrobisz. A jednak nie mogę znieść myśli, że zginiesz tutaj bez sensu. I to
z mojej winy!
- To nie ty mnie przekonałeś, że trzeba walczyć. A w umieraniu też może być sens.
- Ach, ty, ze swoją wiarą!
Traugutt nie odpowiedział. Oderwał się od rozmowy i ruszył dalej w swoją drogę.
Z każdą chwilą więcej dnia spływało na polanę. Czarna ściana gałęzi odcinała się ostro na tle
zachodzącego blaskiem nieba. Było teraz tak cicho, że ciężkie westchnienia koni, dźwięk
łańcuchów od kantarów zdawały się rozbrzmiewać na cały las. Wąska ścieżka wśród
wysokiej trawy okrążała leśne jeziorko o czarnej powierzchni, pokrytej przy brzegu rzęsą.
- Stój, kto idzie!? - rozległ się głos. - Hasło, bo strzelam!
Był zadowolony z czujności wartownika. Wiele trudu kosztowało go nauczenie
podwładnych, by się zachowywali jak żołnierze. W okresie, kiedy obóz był odwiedzany przez
panie z sąsiednich dworów, wiele razy wartownik usłyszawszy na swe pytanie głos: „Tak nie
krzycz kochaneczku, to ja, Chomentowska z Trojanówki; miodu wam przywiozłam z naszej
pasieki, i syrów, i słoninki” - otwierał bez sprzeciwu przejście. Ale do tego zadowolenia,
dołączyła się zaraz gorzka myśl, że ludzie, których uczynił żołnierzami, mają zginąć. Może
Pawłowski ma jednak trochę racji? - przebiegło mu przez głowę. Ludzi u góry nie znał, ale
i jemu wydawało się czasami, że tamtych niewiele obchodzi los walczących. Znowu jednak tę
myśl odpędził od siebie.
Odczuł także zadowolenie stwierdziwszy, że Domanowski wcale nieźle
zabarykadował przejście pniakami i rozstawił swoich.
- Dobrze - pochwalił go. - Trzymaj ludzi w kupie.
- Niech nie strzelają inaczej jak na komendę. Musicie nieprzyjaciela podpuścić blisko,
aby nie marnować amunicji. A po każdym odpartym ataku, rzucaj zaraz kosynierów do
przeciwuderzenia.
- Rozkaz, pułkowniku - powiedział służbiście student.
- Aha, tam przy jeziorku, gdzie ścieżka idzie nad samą wodą, każ zbudować jeszcze
jedną barykadę. Gdyby was z tej zepchnięto, trzeba, abyście mieli się gdzie oprzeć. Ale to nie
znaczy, że wolno wam dać się zepchnąć.
- Zrobię wszystko, aby się nie dać zepchnąć, pułkowniku.
- Pamiętaj! Będę tu do was zaglądać. A ty zawiadamiaj mnie o wszystkim. Czuwajcie
i na miłość Boską nie dajcie się zaskoczyć. Każę wam przysłać śniadanie.
Wrócił do obozu. Tu już ludzie nie spali. Kręcili się wykonując polecenia sierżanta
Duczyńskiego. Był to niemłody chłop o ryżych wąsach. Przed wyruszeniem do partii
pracował jako nadleśny w majątku Potockiej; pochodził z Poznańskiego i służył kilka lat
w pruskim wojsku. Na widok Traugutta trzasnął służbiście obcasami.
- Na rozkaz, panie pułkowniku.
- Śniadanie gotowe, Wojciechu?
- Duchem będzie. Kucharze ruszali się jak muchy w kleju, musiałem im przyuważyć.
- Nie za mocno? To ochotnicy, nie rekruci.
- Każdy jeden musi być rekrutem, panie pułkowniku, jak coś z niego ma być.
- Będzie i bez bicia, Duczyński. Ze śniadaniem spieszcie się. Konie niech kawaleria
nakarmi i napoi. Wziąć się do odlewania kul i przygotowywania ładunków.
Wróciwszy na swoje stanowisko stwierdził, że Radowicki śpi jak zabity, oparty
o drzewo. Kiedy go obudził, ten począł się tłumaczyć płaczliwie:
- Jak Boga kocham, tylko się na chwileczkę oparłem, pułkowniku. Diabła tam spałem.
Tyle że zamknąłem oczy...
- Żadnych diabłów - powiedział ostro. - I jeszcze porozmawiamy o tym po bitwie.
- Kiedy naprawdę, pułkowniku...
- Dosyć! Idź do Elerta, niech wysyła swoich sekcjami na śniadanie.
Twardym ruchem przesunął dłonią po gęstych, krótko przystrzyżonych włosach.
Obudził się w nim gniew. Radowickiego - myślał - odeślę do linii. Niewiele jest z niego
pożytku. Tylko gada i gada. A teraz zasnął na służbie. Muszę z nich wytrząść tę szlachecką
lekkomyślność! Wezmę na adiutanta zwykłego chłopa spomiędzy kosynierów. Ale zaraz
przebiegło mu przez głowę: czy nie za późno o tym myśleć?
Nagle doleciał go od strony łąki dźwięk trąbki wojskowej. Odezwała się jedna, potem
druga, trzecia, czwarta. Z tupotem nadbiegł Radowicki. Na jego pucołowatej twarzy niepokój
mieszał się z gorliwością.
- Natarcie, pułkowniku? Potrząsnął głową.
- Nie. Trąbią do kotłów.
7
Minęło południe. Słońce dawno rozpędziło resztki mgieł i przypiekało mocno.
Pachniał rozgrzany moczar.
Nieprzyjaciel wciąż nie rozpoczynał natarcia. Patrole kozackie kręciły się po łące,
zbliżały się do samego lasu. Podjechawszy blisko nagle rzucały się do ucieczki. Niekiedy
umykający kozak krzyczał: „Ej, pany, strielajcie!” Chcieli sprowokować powstańców, by dać
ognia. Ale Traugutt surowo zakazał strzelania bez rozkazu.
Dopiero koło drugiej rozległo się warczenie bębnów i z lasu, po drugiej stronie łąki,
zaczęła się wolno wysypywać piechota. Szły buro ubrane kolumny. Żołnierze mieli na
plecach tornistry ze zrolowanymi aż ponad głowę płaszczami, na głowach małe kepi. Traugutt
obserwował ich uważnie przez lornetę. Od razu spostrzegł, że ma przed sobą żołnierza
doświadczonego: tamci posuwali się nie przyspieszając kroku, nie rozglądając na boki.
Oficerowie błyskając wydobytymi szablami szli po bokach kolumn. Ława idących dotarła do
grobli, minąwszy ją, szła dalej. Na grobli pozostały odwody. Na skrzydłach następującej
piechoty kręcili się kozacy.
Piechota zbliżyła się może na trzysta kroków do lasu, kiedy bębny urwały swój
werbel. Kolumny rozsypały się. Szybko, sprawnie sformowano piramidki strzeleckie: gdy
jedni stali, drudzy przed nimi klęczeli. Nadjechało na koniach kilku oficerów, padły
komendy. Każda piramidka błysnęła ogniem. Rozległ się długi huk, kłęby dymu okryły
strzelających. Kule poczęły stukać po pniach sosen. Wbijały się w nie, wydając dźwięk
podobny do chrzęstu rozszczepianego klinem drzewa. Ścinały gałęzie, napełniając las
gwizdem i szumem. Salwa szła po salwie. Żołnierze strzelali spokojnie, jak na ćwiczeniach.
Powstańcy milczeli. Z tej odległości ich strzelby myśliwskie niewiele mogły zrobić
przeciwnikom. Musieli czekać, aż się tamci zbliżą. Ale piechota nie postępowała naprzód.
Nie przestawała strzelać. Na grobli ukazały się wozy. Dowiozły amunicję, bo widać było
żołnierzy, którzy na rozwiniętych płaszczach przynosili ją kolegom. W piramidkach padły
rozkazy, aby klęczący wstali, a stojący uklękli. Strzelano dalej. Salwom odpowiadały nie
kończące się echa.
Traugutt pchnął Radowickiego, aby zobaczył, co się dzieje u Domanowskiego, gdyż
wśród tego hałasu nie można było usłyszeć, czy z drugiej strony nie rozpoczęła się także
strzelanina. Sam zszedł na skraj lasu. Nie mógł jednak dotrzeć do pierwszej linii strzelców.
Wśród drzew pełno było dymu i kurzu, rykoszetujących kul, latających odłamków kory.
Obrońcy stali przyciśnięci do pni lub leżeli. Dostrzegł twarze blade, czoła mokre od potu,
zaciśnięte zęby. Było kilku rannych. Jeden z nich wydawał przeraźliwe jęki. Zdrowi patrzyli
na rannych ze zgrozą.
Bezczynne wyczekiwanie pod obstrzałem odebrało ducha powstańcom. Traugutt,
widząc to, polecił, aby kilku, którzy mieli broń dalekostrzelną, zaczęło odpowiadać na salwy.
Pukanie paru sztucerków poprawiło nastrój obrońców, zwłaszcza gdy zobaczono skutki tych
strzałów. Broń przechodziła z rąk do rąk. Kilku żołnierzy padło. Partia miała doskonałych
strzelców.
Wrócił na swoje stanowisko. Tu już czekał na niego zasapany Radowicki.
U Domanowskiego, raportował, panuje spokój. Do szańca zbliżył się patrol kozacki, został
ostrzelany i straciwszy dwóch ludzi umknął. W razie natarcia dadzą natychmiast znać.
Traugutt skwitował meldunek kiwnięciem głowy.
Strzelanina trwała już dobrą godzinę. Traugutt, który na nowo zszedł na skraj lasu,
stwierdził z zadowoleniem, iż ludzie poczynają się z obstrzałem oswajać. Coraz lepiej byli
ukryci, toteż nie ponieśli żadnych nowych strat.
Właśnie chciał powrócić na swoją kępę, kiedy nagle strzelanina urwała się. Łąka tak
była spowita dymem, że nie było widać, co robią żołnierze. Usłyszał jednak grzmot bębnów.
- Będą nacierali, gotuj się! - krzyknął.
Jego komendę podchwycili oficerowie i podoficerowie. Ludzie ścisnęli mocniej
strzelby w garściach. Wlepiano oczy w bury tuman. Bębny wciąż biły. Nagle z tumanu
poczęły się wysuwać sylwetki biegnących. Zerwał się krzyk: „Urra!” Bogurski komenderował
głosem, który z podniecenia stał się wysoki jak głos kobiety:
- Tuj!
Tamci byli coraz bliżej. Widać już było ich szerokie, zaczerwienione od wysiłku
twarze, rozwarte od krzyku usta. Ale choć ruszali się energicznie, nie mogli biec dość szybko:
na wilgotnej łące nogi biegnących zapadały się w błoto. Mimo to nie przestawali się zbliżać.
- Pal! - zapiał Bogurski.
Rudy dym buchnął w twarz nadbiegających. Gdy rozwiał się, widać było skłębiony
tłum i leżących na ziemi. Atak stracił swój rozpęd. Traugutt tylko na to czekał. Natychmiast
zakomenderował:
- Elert, nacierać!
- Kosynierzy za mną! - wrzasnął oficer, wyskakując spoza pnia i podnosząc w górę
obnażoną szablę.
- Jezus, Maryja! Bij! Zabij!
Kosynierzy leżeli za małym wzgórkiem. Teraz zerwali się na nogi. Biegli lekko, jak
koty, w swych lipowych postołach, a niektórzy całkiem boso. Zdawali się lecieć. Mignęły
nogi w lnianych portkach. Pędząc nawoływali się wzajemnie: „Andrej! Maksym!”
Wrzeszczeli:
- Bij! Zabij!
Z tym krzykiem wypadli spomiędzy drzew. Także na łące zachowali swą kocią
lekkość. Ich nogi zdawały się nie dotykać ziemi. Żołnierze zaczęli się gwałtownie cofać.
Niektórzy rzucili się do ucieczki. Inni ulgnąwszy w bagnie odwracali się i z determinacją
zasłaniali bagnetem. Kosynierzy dopadłszy przeciwnika, zatrzymywali się. Brali straszny
rozmach. Drągi od kos aż gwizdały w ich rękach. Czasami karabin odbijał kosę, czasami nóż
spadał na ramię ludzkie. Niektóre uderzenia otwierały klatkę piersiową. Zarąbani walili się
w błoto.
Odezwały się trąbki. Wzywały piechotę do odwrotu. Z boku nadlecieli kozacy, chcąc
odciąć kosynierów od lasu. Ale Traugutt dał sygnał, aby ci wycofali się szybko między
drzewa.
Piechota wróciła na swe poprzednie stanowisko, kosynierzy schronili się do lasu,
kozacy ostrzelani rozsypali się na wszystkie strony. Atak był odparty z niewielkimi tylko
stratami, Traugutt patrzył z zadowoleniem na swoich. Odzyskali pewność siebie. Dosadnymi
żartami przyjęli podjętą na nowo przez żołnierzy strzelaninę. Traugutt wrócił na kępę.
- U Domanowskiego spokój? - pytał Radowickiego.
- Nic nie słychać pułkowniku. Ale pan pułkownik dał im bobu!
W przypochlebnym okrzyku wyczytał chęć zatarcia wspomnienia o spaniu na służbie.
Nie zdążył odpowiedzieć, kiedy na łące rozległ się łoskot bębnów. Strzeleckie
piramidy rozwijały się na nowo w tyralierę. Jeżeli przedtem atakowało kilka plutonów, teraz
ruszyły całe trzy roty. Błysnęły pochylone bagnety. To była groźna broń: w starciu wręcz
myśliwskie fuzje nie stanowiły żadnej obrony.
Natarcie posuwało się powoli. Żołnierze nie biegli tym razem w dym, ale szli równym
krokiem. Czekano na nich z palcem na cynglu. Zanim zbliżyli się na odległość strzału,
Bogurski zakomenderował:
- Tuj! Pal!
Salwa nie zaszkodziła idącym, ale pozbawiła ich spokoju. Ci i tamci odruchowo
zwolnili kroku. Ale zaraz oficerowie i podoficerowie zaczęli krzyczeć:
- Wpierod! Wpierod! Wpierod... waszu mać!
- Urra! - krzyknęła tyraliera i rzuciła się biegiem.
- Tuj! Pal! - zakomenderował Bogurski.
Dym zakrył biegnących. Traugutt wytrzeszczał oczy, chciał zobaczyć, czy nie
zatrzymali się. Biegli dalej, choć wielu padło. Bogurski głosem, który przechodził w pisk,
wrzeszczał: „Nabijaj!” wszyscy gwałtownie ubijali stemplami ładunki. „Tuj! Pal!” Nie
wszyscy zdążyli na komendę, posypały się spóźnione wystrzały. Salwa uderzyła prawie
w piersi nadbiegających. Wszystko utonęło w kłębach dymu. Ale atak i tym razem nie dał się
złamać. Pośród drzew zamajaczyły sylwetki żołnierzy niby postacie garbatych gnomów
o ramionach rozszerzonych tornistrami. Błysnęły bagnety. W mgnieniu oka wykłuto
stojących za szańcem strzelców.
- Elert, uderzajcie! - Traugutt rzucił rozkaz.
Kosynierzy pognali znowu do ataku. Ale teraz nie uderzali na otwartym polu, musieli
walczyć między drzewami, gdzie nie mieli miejsca do rozmachu. Tłum walczących splątał
się. Traugutt słyszał zmieszane krzyki:
- Józik! Bij, sukinsyna! Anton! Następuj! Mocno! Wpierod! Na pomoc! Jezu...
Swiataja Przeczysta... Urra! Urra! Bij!
Między drzewami toczyła się zaciekła walka wręcz. Wśród wrzawy rozlegały się
pojedyncze wystrzały. Las napełnił się dymem i kurzawą, niby gęstą mgłą przetkaną blaskiem
słońca. Pnie drzew wydawały się sylwetkami ludzi.
- Radowicki! - zawołał Traugutt. - Boskiego z odwodem do mnie!
- Lecę, pułkowniku!
- Spiesz się! - krzyknął za adiutantem, który, zdawało mu się, biegnie zbyt wolno.
Skłębiona masa walczących wtłaczała się coraz głębiej w las. Natarcie wyrzuciło
strzelców Bogurskiego z ich stanowisk. Koło Traugutta przebiegł jakiś człowiek. Teraz biegło
dwóch. Zatrzymał ich okrzykiem:
- Dokąd to?
Stanęli. Mieli ociekające potem twarze, przerażenie w oczach, podarte ubranie.
Pogubili gdzieś swoje konfederatki. Jeden trzymał jeszcze w ręku strzelbę z roztrzaskaną lufą,
drugi był bezbronny. To drugi jęknął:
- Nie damy im rady, panie pułkowniku. Traugutt wyjął rewolwer zza pasa.
- Natychmiast wracajcie do bitwy!
Obejrzeli się na toczącą się walkę, a potem podnieśli na niego wytrzeszczone oczy.
Nie mogli uwierzyć w skierowaną w swoją stronę lufę. Kiedy jednak krzyknął jeszcze raz -
zawrócili. Zniknęli mu z oczu. Może wrócili do bitwy, a może wymknęli się bokiem między
krzakami. Na ścieżce zatupotały kroki, to biegł sprowadzony odwód. Za nimi nadbiegł
zapocony, kołyszący się w biegu z boku na bok Radowicki. Srebrne akselbanty zwisały
z ramienia rozerwane. Obok pędził, podskakując z niecierpliwości, chłopak. Traugutt poznał
w nim gońca Domanowskiego. Od razu zwrócił się do niego:
- Co u was?
Chłopak jąkał się:
- Mel... mel... melduję... co na...cierają.
- Goń z powrotem, powiedz, że już idę!
Chłopak popędził, ile sił w nogach. Odwód był już w walce. Jego przybycie sprawiło,
że walcząca ze sobą gromada, posuwająca się pod naciskiem natarcia coraz dalej w las,
zatrzymała się. Obie strony były jak zapaśnicy, którzy wzajemnie osadzili się w miejscu.
Panował dziki zgiełk, w nim tonęły wszystkie głosy.
Słońce tymczasem zniżyło się; jego blask przebijał się jak ogień między drzewami;
czerwone smugi tkwiły w kłębach dymu jak kolce w stosach owczej strzyży.
Traugutt wrócił na swe stanowisko na kępie. Ogarnął spojrzeniem całą łąkę. Rezerwy
stały dalej nieporuszone na grobli: nieprzyjaciel nie miał widać jeszcze zamiaru rzucić do
walki reszty swoich sił. Po łące, na której leżało wielu rannych i zabitych, uganiali się kozacy.
- Biegnij do Jagmina - rzucił Radowickiemu. - Niech naciera konnymi. Muszą
wyrzucić Moskali z lasu. Ja idę do Domanowskiego.
Pospieszył ścieżką prowadzącą do obozu. Minął sznur rannych, którzy wlekli się do
lazaretu. Nie zatrzymywał się; w przelocie tylko zobaczył Pawłowskiego, jak w zakrwawionej
koszuli i z zakasanymi rękawami kręci się wśród leżących na ziemi.
Na ścieżce przy jeziorku natknął się na biegnących w stronę obozu ludzi.
- Dokąd?
Rozproszyli się na jego widok. Próbowali dać nurka w krzaki. Zdołał jednego
uchwycić za ramię.
- Stój! Co się tam dzieje?
- Koniec. Wszyscy wybici. Moskale już tu...
- Gdzie kapitan? Porucznik?...
- Zabici... Wszyscy pozabijani...
Wyśliznął mu się z ręki i uciekł. Nie gonił go. Pobiegł dalej w stronę zagrożonej
pozycji. Szaniec, który polecił wznieść na ścieżce przy jeziorku, był obsadzony przez dwóch
strzelców i kaprala. Tamci nie dostrzegli jego nadejścia: wychyliwszy głowy spoza pni,
patrzyli przed siebie. Kiedy na nich zawołał, odwrócili głowy. Na ich twarzach zobaczył
strach. Wyglądali na takich, którzy tylko patrzą, gdzie się ukryć.
Zapytał:
- Co tam w przodzie?
- Nic nie widać, panie pułkowniku. Jacyś uciekali i krzyczeli, że już wszystkich
naszych Moskale wytłukli.
- Gdyby wytłukli, już by tu byli...
Przelazł przez zaporę ze zrąbanych pni. Szedł trzymając rewolwer gotowy do strzału.
Zaledwie postąpił kilka kroków, usłyszał zgiełk walki. Ścieżka zakręcała. Znalazłszy się na
zakręcie, zobaczył biegnący wprost na siebie tłum. Ludzie, których miał przed sobą, ubrani
byli w mundury błyskające miedzianymi guzikami. Biegnąc krzyczeli; zobaczył otwarte
w krzyku usta, płowe brody, zadarte nosy, szeroko rozstawione kości policzkowe. Nie było
czasu, aby się cofnąć. Dwóch wielkich chłopów rzuciło się na niego. Wystrzelił. Jeden
z biegnących podskoczył, jakby zaczepił nogą o korzeń i runął na twarz. Po raz drugi nacisnął
cyngiel. Ale kurek spadł z suchym trzaskiem. Jeszcze raz nacisnął. I teraz rewolwer nie
wystrzelił. Miał żołnierza tuż przed sobą. Ale tamten zamiast pchnąć bagnetem, zatrzymał się,
chwycił karabin za lufę, podniósł kolbę w górę. Wziął rozmach. Traugutt odruchowo zasłonił
twarz i przy okazji strącił sobie okulary. Człowiek przed nim coś zawołał. Cios kolby spadł.
Trauguttowi zrobiło się ciemno przed oczami. Ale przytomność wróciła mu zaraz. Pierwszą
rzeczą, jaką sobie uprzytomnił, było to, że nic nie widzi. Omackiem wodził dłonią po ziemi
wokół siebie. Odnalazł okulary. Były na szczęście całe.
Kiedy je nałożył, zobaczył, że sytuacja zmieniła się. Nie miał przed sobą ściany
mundurów, nie widział otwartych ust wrzeszczących „Urra!” Dostrzegł natomiast
samodziałowe kurty i świtki kosynierów, słyszał ich krzyki. Świszczały kosy, dźwięczały
uderzając po bagnetach. Rozlegały się jęki. Głowa bolała go, czuł w niej szum. Mimo to
dźwignął się na nogi. Zobaczył tuż obok siebie kosyniera, który przyciskał końcem kosy do
drzewa bezbronnego żołnierza. Karabin tamtego leżał na ziemi.
- Nie zabijaj! - krzyknął. - Bierz żywcem. Zdajsia - powiedział do żołnierza.
- Zdajuś - mruknął tamten.
Nie patrzył na niego. Szybko wpychał nowe ładunki do bębenka. Rzucił się w wir
walki. Ale jej rezultat był już przesądzony. Żołnierze zostali wyparci poza szaniec. Cofali się
atakowani wściekle przez kosynierów. Mała polanka pokryta była ciałami. Słychać było jęki
i bolesne wołania. Na kępach trawy połyskiwała krew. Traugutt zobaczył koło siebie
Domanowskiego.
- Żyjesz pan, pułkowniku? Całe szczęście. Widziałem, jak rzucili się na pana. Nie
zdążyliśmy dobiec.
- Żyję, nic mi nie jest. Co się tu działo?
- Atakowali tak zaciekle, że postanowiłem zrobić na nich zasadzkę. Cofnąłem się ze
swoimi na boki, pozwoliłem im przeleźć przez szaniec, a potem uderzyłem na nich z tyłu.
- Świetnie to zrobiłeś!
- Ano, czytało się książki o Indianach...
Wśród triumfalnych okrzyków kosynierzy wracali z pościgu. Byli usmarowani krwią,
straszni.
- Zan ranny - raportował Domanowski. - Straciłem dużo ludzi. Trochę uciekło.
- Zbierz tych, co zostali, i obsadź na nowo stanowiska, ściągnij uciekinierów. Atak na
pewno się powtórzy. Ja muszę wracać na tamtą stronę.
Szedł chwiejnym krokiem. Czoło bolało go, chwilami odczuwał jakby zawrót głowy.
Po drodze zobaczywszy kosyniera, który pilnował jeńca, polecił, aby go odprowadził do
sierżanta Duczyńskiego.
Polana obozowa pełna była krwi i jęku. Ranni stali, siedzieli lub leżeli czekając na
opatrunek. Lekarz uwijał się wśród nich podobny do rzeźnika. Chłopi od wozów taborowych
pomagali przenosić najciężej rannych. Na skraju polany z twarzami nakrytymi połą ubrania
leżeli ci, którzy nie doczekali się opatrunku.
Od strony łąki wlekli się dalej ranni. Dwóch ludzi niosło na drągach od kos
Bogurskiego.
- Dostałeś? - zatrzymał się przy rannym.
- Postrzelili mnie.
- Natarcie odparliście?
- Odparte... Uch, boli diablo... Niewielu zostało...
- Kto objął dowództwo?
- Elert. Ale jak mnie opatrzą, wrócę...
- Dobrze. Idźcie.
Radowicki służbiście składał na kępie raport:
- Natarcie odparte.
- Co robią Moskale?
- Cofnęli się do grobli.
Przede wszystkim skierował lornetę na nieprzyjaciela. Tamci musieli być także
zmęczeni: widział, jak żołnierze posiadali lub pokładli się pod drzewami. Na groblę zajechały
wozy. Na jednym z nich przywieziono dużą beczkę. Gorzałka, domyślił się. Znak, że to
jeszcze nie koniec na dzisiaj.
Na łąkę kładły się od drzew długie cienie, purpurowe słońce wczepione było w gałęzie
drzew. Traugutt tak był rozbity, że po prostu nie miał sił, aby sięgnąć do zegarka. Musiało już
być po szóstej. Skinął na adiutanta:
- Idź do Duczyńskiego, niech kucharze szybko przygotują ludziom coś do zjedzenia
i do picia. Jeśli ma wódkę, niech da.
- Rozkaz, pułkowniku. Dla pana pułkownika można także łyczek?
- Nie. Gdyby była, przynieś mi trochę herbaty. Aha, tam jest jeniec, przyprowadź go
tutaj.
Na chwilę wyciągnął się na ziemi. Czuł się jak połamany. Przebiegały go dreszcze.
W głowie szumiało. Ale przemógł się; wstał, zszedł na dół do lasu. Odnalazł Elerta i Jagmina,
którzy obliczali straty.
- No, jak tam, chłopcy?
- Wykrwawili nas, pułkowniku.
- Musicie być gotowi na odparcie jeszcze jednego natarcia.
- Ludzie padają ze zmęczenia. Są głodni, chcą pić. Źle z amunicją.
- Kazałem Duczyńskiemu przygotować jakieś jedzenie.
- Niech ktoś skoczy z wiadrem po wodę. I niech ludzie kręcą ładunki.
Potakiwali kiwaniem głów, bez słowa. Obaj mieli czarne od prochu twarze,
przekrwione oczy.
- Ale postrzelali panu pułkownikowi kurtę! - zauważył Jagmin.
Teraz dopiero spostrzegł, że jego luźna kurta była w wielu miejscach podziurawiona
kulami, Widać celowano w niego. Rozbite czoło piekło i coraz bardziej puchło. Podskórny
wylew zachodził aż na oko. Powoli wracał na swoją kępę. Słońce paliło się wysoko na
pniach, na las zachodziły już pierwsze cienie.
Na kępie Traugutt znalazł Radowickiego z pistoletem w ręku. Obok niego stał wielki,
brodaty żołnierz. Oficer kazał jeńcowi trzymać chleb i kubek z herbatą.
Traugutt usiadł. Nie patrząc na jeńca wziął z jego ręki przyniesioną kolację.
Rozkoszował się łykami mocnej herbaty. Chleb położył obok siebie na trawie. Po chwili
zapytał:
- Jak się nazywasz?
- Wasyl Siemionowicz Tynow, wasze wysokobłagarodie.
W głosie żołnierza była wojskowa służbistość. Traugutt poczuł dla tamtego sympatię.
Dotykając palcem opuchłego czoła, ale jednocześnie uśmiechając się, zapytał:
- To ty mnie uderzyłeś?
- Toczno tak, wasze wysokobłagarodie. Wajna nie matuszka - dorzucił - prikaz bit’,
nada bit’.
- Wiem. - Wydało mu się, że błękitne oczy żołnierza spoglądają na leżący chleb. -
Głodny jesteś? - Nie czekał na odpowiedź. - Masz - przełamał chleb i wyciągnął rękę
z połową kromki do jeńca.
- Spasiba, wasze wysokobłagarodie. - Dodał ciszej: - Za etot chleb i za drugoj...
Podniósł głowę. Uważnie popatrzył na pokrytą płowym zarostem twarz żołnierza.
- O czym mówisz? Znasz mnie?
- Wy kamandirowali nami na szesnastom fortie. I chleb dali...
Uśmiechnął się blado do wspomnienia. Otrzymał wtedy rozkaz założenia min pod
wysuniętym do przodu fortem, który wystawiony ze wszystkich stron na ataki nieprzyjaciela
mógł w każdej chwili zostać zdobyty. Podczas gdy saperzy pracowali nad założeniem min,
rozmawiał z dowódcą fortu, młodym porucznikiem. Był to wielki blondyn zarośnięty
i brudny, ale jego oczy błyskały zapałem. „A tak i nie damy się! - powtarzał. - Zobaczycie,
Romualdzie Ludwikowiczu. Choćby cała Jewropa tu przyszła, choćby czort zabrał do reszty
rozum naszym genierałom! Zobaczycie...” W pół godziny później na fort spadła ulewa
pocisków armatnich. Artyleria bombardowała go długo. Jasnowłosy porucznik zginął
rozszarpany przez kartacza i Traugutt musiał objąć dowództwo. Zaraz po bombardowaniu
zaczęło się natarcie. Szły fale turkosów, prowadzone przez oficerów z kozimi bródkami. „En
avant!” - krzyczeli oficerowie. Turkosi wyli. Białka błyskały na ciemnych twarzach, długie
bagnety na karabinach zdawały się giąć jak węże. Ale załoga fortu trzymała się twardo.
Każde natarcie było odrzucone w walce na bagnety. Wreszcie tamci dali za wygraną. Cofnęli
się. Nasyp okopu był pokryty ciałami. Obrońcy upadali ze zmęczenia i z głodu. Ale tylko
saperzy mieli swoje porcje chleba, które zabrali idąc do fortu; załoga nie została na czas
zaopatrzona. Widząc to kazał sobie oddać cały chleb. Sam pokroił go na kawałki, którymi
można było obdzielić wszystkich. Nie wziął swojej porcji, póki się nie przekonał, że każdy
z żołnierzy trzyma w ręku kawałek chleba.
- Poznałeś mnie?
- Ja uznał was, wasze wysokobłagarodie, i patamu nie mog was udarit’. Nie tolko szto
rużio samo udariło. A za was abieszczali diengi.
- Kto obiecał?
- Kapitan. Skazał: kto ubijot etawo w oczkach, tamu dwadcat rublej sierebrom.
- Mówił, kto jestem?
- Gawarił, szto wy bywszy pałkownik Traugutt.
- Słuchaj, Wasyl, biliśmy się razem, jedliśmy jeden chleb, to powiedz sam, po
dobroci: dużo was?
- Skazu. Zaczem nie skazat’? Ja nie wrag. Ja dumaju szto tam, gdie ludi takije kak wy,
eto czestnoje dzieło...
- To mów.
- Mnogo nas. Nie Ruskije nami kamandirujut, no Germancy...
- Będą jeszcze nacierać?
- Budut. Gawariat, szto oni dałżny was unicztożyt’. I na was, wasze
wysokobłagarodie, gawarili skwiernyje słowa.
- I teraz, myślisz, uderzą?
- Możet byt’. A jeśli niet, budut ażidat’ utra. Oni panimajut, szto wy im nie udieriotie.
- Dobrze, dziękuję ci, Wasyl.
Polecił Radowickiemu odprowadzić jeńca do obozu i zaraz potem sprowadzić do
siebie oficerów. Pojawili się: Elert, Jagmin, Domanowski, Boski, przywlókł się ranny, ale już
opatrzony Bogurski. Zan nie mógł przyjść.
- Ludzie zjedli? Napili się? - pytał.
- Zjedli i napili, pułkowniku. Ale zmęczeni...
- Na to nie ma rady. Lada chwila nastąpi nowy atak. Mówcie prędko, ilu każdy z was
ma ludzi zdolnych do walki.
- Razem z konnymi Jagmina czterdziestu kilku - powiedział Elert.
- Au mnie dwudziestu trzech, panie pułkowniku - raportował Domanowski.
Chwilę trwało milczenie.
- Trzeba ściągnąć bardziej ludzi do kupy - zarządził. - Z tym, co nam zostało, skraju
lasu nie obronimy. Jeśli uderzą, Elert, cofniesz swoich tu, na kępę.
- Ano mogę cofnąć...
- Mówi się: tak jest, pułkowmiku. Jesteśmy nadal wojskiem. Ty - mówił do
Domanowskiego - cofniesz się na szaniec koło jeziorka. Rozumiesz? Jak z amunicją?
- Trochę jest. Ale mało.
- Strzelać celnie. Wziąć zdobyczne karabiny do walki na bagnety. Konni Jagmina
przejdą jako mój odwód do obozu. Niech będą gotowi do walki pieszo lub konno.
- A jeśli... - zaczął Elert, ale nie skończył, bo nagle na łące rozwarczały się bębny.
Prawie równocześnie nadbiegł zdyszany goniec od oddziału Domanowskiego. Krzyczał już
z daleka, podniecony:
- Idą! Idą!
8
Na niebie, tuż nad nimi, przez zwiewną mgłę przebijały pierwsze gwiazdy. Zawiał
wiatr i potrząsnął koronami drzew. Las szumiał jak morze. Polana gadała jękami
i westchnieniami: ktoś łkał jak dziecko, ktoś ciężko rzęził, może umierał. W mroku, niby na
krańcu ciemnego korytarza, widać było słaby blask; za zasłoną wozów paliły się dwie
latarnie. Przy ich świetle Pawłowski wciąż opatrywał. Czasami doleciał z tamtej strony krzyk.
Wzdłuż smugi światła leżeli ranni. Cała polana była nimi pokryta. Bielizna tworzyła w mroku
jasne plamy.
Oficerowie siedzieli na skraju polany również wokół latarni. Panowało ciężkie jak
kamień milczenie. Nie było już zresztą nic do powiedzenia. Ostatnie natarcie zmiażdżyło ich.
Mimo wycofania się na rezerwowe pozycje nie zdołali się na nich utrzymać. Gdyby nie
zapadający zmierzch, żołnierze byliby dotarli do obozu. Walczono już na skraju polany. Noc
ocaliła ich od rzezi. Tamci cofnęli się. Ale teraz to był już koniec. Wiedzieli, że rano nie
odeprą żadnego natarcia. Wszyscy byli ranni. Liczba tych, którzy zdolni byli walczyć, nie
przekraczała trzydziestu.
Gdzieś w dali huknął wystrzał. Strzały rozbrzmiewały co pewien czas. Ostęp musiał
być otoczony pierścieniem placówek nieprzyjacielskich, które czuwały.
- Ktoś pewno próbował uciec - odezwał się Elert. Mówił z trudem poprzez bandaż,
którym miał spowiniętą twarz.
- Uciekliby wszyscy, gdyby mogli - mruknął Jagmin. - Kto zostanie do jutra, tego
czeka śmierć...
Milczenie wróciło. Traugutt myślał: - Czy zawsze nie sądziłem, że tak się musi
zakończyć ta walka? Pocieszałem się rozmawiając dziś jeszcze z Pawłowskim. Ale inaczej
być nie mogło. Żeby choć wiedzieć, że dzięki ich oporowi tamci dokonają koncentracji! -
A jednak nie myślał z niechęcią o swojej decyzji. To Anna na pewno spojrzała wtedy na
niego oczami tamtej kobiety. Wybrał jej rację - przeciwko racji babki. Nie można czekać bez
końca, choćby trzeba było za swą decyzję zapłacić życiem. Antonina myśli tak samo.
Wyprawiła go bez protestu, do ostatniej chwili powtarzała: „Idź, tak trzeba!” Będzie dobrą
matką dla Ani i dla Lusi. Nie macochą, lecz matką.
Z tkliwością począł myśleć o córkach. Teraz już mogę myśleć - uświadomił sobie. Nie
ma nic do zrobienia, niczym nie odmienię losu. Ania była już dość duża, mógł z nią nieraz
rozmawiać jak z przyjacielem. Zresztą i Lusia garnęła się do niego. Dopiero tu, w obozie,
przyszło mu pewnego dnia do głowy, że jeżeli między nim a dziećmi nawiązała się nić
porozumienia, to było to wynikiem pracy Antoniny. Po kolejnej śmierci synów, babki i żony
był zanadto zbolały, aby się zajmować córkami. Nie potrafił zbliżyć się do dzieci, to
rozpłakanych, to niezrozumiale, hałaśliwie wesołych. Nieomal drażniły go. Odrywały od
jedynego ukojenia, jakim było tłumaczenie książki Anny Katarzyny. Przemagając w sobie
pokusę, że jego małżeństwo było winą, nagle pomyślał, że jeżeli myli się co do przeszłości, to
przecież obecnie, po śmierci Anny, może odpowiedzieć na ciążące na nim wezwanie.
Pewnego dnia kazał zaprząc do bryczki i udał się do siostry Alojzy, zamężnej za
Juszkiewiczem z Białej. Powróciwszy od niej, w parę dni później wyruszył do Wilna. Po
wysłuchaniu mszy w Ostrej Bramie udał się do znanego całemu Wilnu konfesjonału. Dokonał
długiej, generalnej spowiedzi. Mówił o swoim życiu, o ciosach, które na niego spadły, o swej
rozterce i goryczy, o książce niemieckiej wizjonerki, a wreszcie o swym postanowieniu
wstąpienia do kapucynów. Człowiek za kratkami słuchał go cierpliwie. Nie mówił nic, nawet
się nie poruszył. Dopiero gdy Traugutt skończył, zapytał cicho:
- Tak ile ty masz dzieci?
- Dwie córki.
- A dużeż one?
- Sześć i dwa lata.
Więcej pytań nie stawiał. Zapadł w długie milczenie. Było tak uparte, że Traugutt
w końcu podniósł głowę. Zapytał:
- Czy ojciec słyszał, co mówiłem?
- Słyszałem, kochanieńki - doszedł go znowu szept - dobrze słyszałem. Ale modliłem
się, by mnie Bóg nauczył, jak mam ci odpowiedzieć.
- Co Bóg ojcu powiedział?
- A przyjmiesz, co On ci każe?
- Przyjmę...
- Więc słuchaj, kochanieńki: nie myśl o zakonie...
- Dlaczego? - wstrząsnął się cały. - Dlaczego? Ojciec myśli o dzieciach?
Przemyślałem tę sprawę. Gdyby to byli chłopcy. Ale to są dziewczynki. Samotny mężczyzna,
jak ja, nie wychowa dwóch dziewcząt. Zapewniłem im środki na wychowanie. Moja siostra
przyrodnia obiecała zaopiekować się nimi. To dzielna kobieta. Pomagałem jej, ona gotowa
pomóc mnie...!
Za kratkami panowało milczenie. Dopiero po chwili rozległ się znowu szept:
- A tak spierasz się z Nim. On ci mówi, czego żąda od ciebie, ty znowu swoje. Wydaje
ci się, że wymyśliłeś lepiej niż On? A jeśli On ma co innego dla ciebie?
- Co?
- Będzie chciał, to ci powie, a nie zechce, nie dowiesz się nigdy w tym życiu. On
tłumaczyć się nie lubi.
Teraz milczał Traugutt. Długo. Wreszcie zapytał:
- Więc mam wracać do dzieci?
- Tak mi wypadło.
- I to już ostatecznie?
- Musi chyba tak.
- A ta książka?
- Czytaj ją, tłumacz. Może coś z niej jeszcze wyczytasz, co ci się przyda. Niech ci Bóg
pomaga i błogosławi. A za pokutę zmów dzisiaj jedną Zdrowaśkę. I jeszcze jedną, jeżeli
zechcesz, za mnie. Zmówisz?
- Zmówię, ojcze.
- No to ci dziękuję. A teraz żałuj...
Powróciwszy z Wilna, próbował zająć się na nowo domem i dziećmi. Ale nie
wychodziło mu to lepiej niż poprzednio. Córki rosły, rozwijały się, coraz więcej potrzebowały
opieki i starań. Alojza nie mogła dojeżdżać z Białej zbyt często. Aż nagle pewnego dnia
uświadomił sobie, że jeżeli ma przyjąć otrzymany wyrok i pozostać z dziećmi, musi córkom
dać matkę...
- Gdyby uderzyli w tej chwili, wyrżnęliby nas jak stado kur - znów powiedział któryś.
- Nie uderzą w nocy.
- Rano będą mogli zrobić to samo.
Po co oni wciąż o tym mówią? - myślał z niechęcią. Wybrał Antoninę na chłodno
tylko dlatego, że wydała mu się najlepszą kandydatką na opiekunkę córek. Był przekonany,
że jego życie nie potrzebuje już niczego więcej. Nie liczył się z sercem ani kobiety, ani
swoim. Dziś czuł, że się przeliczył. Oboje potrzebowali uczuć. Mogło się zrodzić między
nimi coś, czego zadatkiem byłoby mające się narodzić dziecko. Zamiast tego nadchodziła
śmierć...
W ciemności rozległy się kroki. Podnieśli głowy. Dwie sylwetki ludzkie zamajaczyły
na skraju blasku rzucanego przez latarnię.
- Kto tam?
- Do pułkownika.
- Jestem.
- Tu szeregowiec Kowalczuk, pan pułkownik. Ja przyprowadził człowieka, który
przyszedł przez bagna...
- Przez bagna? Kogo przyprowadziłeś?
Człowiek wystąpił do przodu. Był bosy, spodnie miał zawinięte wysoko, nogi
umazane błotem.
- To ja, panoczku, Kostia. Z Ludwinowa, od dziedziczki.
- Pani przysłała cię z listem?
- Przysłała, panoczku, ale listu nie dała. Powiedziała tylko: idź do pana Krakowskiego
na bagna i powiedz mu, co wedle Berezy wojsko pobiło panów...
Zmarszczył brwi, myślał: co znaczy ta wiadomość? Czy jest to po prostu informacja,
czy też żona Orzeszki chciała poprzez nią powiedzieć coś więcej? Nie słyszał o żadnej partii
działającej w okolicach Berezy. Przecież nie mogły to być zjednoczone siły całej Litwy!
- Kiedy cię pani wysłała?
- Wczoraj jeszcze, panoczku. Ale kozaki nie puściły.
- A jak się do nas dostałeś?
- Bagnami, panoczku.
- To można bagnami przejść? - gwałtownie wtrącił się do rozmowy Radowicki. -
Gadaj!
- Jak zna drogę, to przejdzie.
- Nawet nocą?
- No, ja przeszedł nocą.
- Nie pilnują?
- Pilnują. Tam, gdzie rzeczka wpada do bagien, stoją kozaki i pilnują. Ale paniczka
powiedziała, to ja przeszedł.
- A poprowadziłbyś?
Nie odpowiedział, patrzył na Traugutta. Zapanowała cisza, w której słychać było
prędkie oddechy. Czuł, że oczy wszystkich zwróciły się na niego. Wolno zdjął okulary, wytarł
je połą kurty.
- Wozy przejdą? - zapytał.
- Nie, panoczku, nie przejdą. Ulgną.
- A konie?
- Także nie przejdą. I nahałasować mogą. Tam tyle, co nogę postawić.
- To jak, Kostia, poprowadzisz pieszych? Tym razem odpowiedział:
- Jak panoczek każesz...
Traugutt powstał. Inni zerwali się także na nogi. Odżyła w nich energia.
- Jagmin - rzekł - obejdziesz pozycje. Ściągniesz wszystkich ludzi, zostawisz tylko
dwie placówki. Powiesz im, że jak usłyszą głos puszczyka, Radowicki umie naśladować,
niech wycofują się także. Domanowski, pozbieraj wszystkich rannych, którzy mogą iść. Elert,
ty pójdziesz zaraz za tym człowiekiem. Wszystko musi być zrobione sprawnie i cicho.
Żadnych hałasów. Zagroź ludziom, że za hałas kula w łeb. No, w imię Boże, bierzcie się do
roboty.
Rozeszli się. Elert zabrał latarnię. Traugutt został sam. Oparł się plecami o drzewo.
Czuł, jak także w jego zmęczone ciało wstępują nowe siły. Podniósł głowę w niebo, począł
się cicho modlić. To ona, przyszło mu do głowy, wyprosiła tę pomoc. Bardziej jeszcze niż za
szanse ocalenia swego życia był wdzięczny za możność ratowania innych. Ja - myślał - mogę
popełniać błędy, mogę być winny. Ale oni - to sprawa...
Posłyszał ciche stąpania: ludzie schodzili się. Mijali go w ciszy. Czasami tylko
trzasnęła pod nogami gałązka lub stopa obsunęła się na szyszce. Niektórzy szli kulejąc, inni
z rękami na temblakach, z poobwiązywanymi głowami. Żaden z rannych nie jęknął ani
syknął; zdawać się mogło, że ludzie powstrzymują nawet oddech. Przesuwali się niby pochód
widm. Raz po raz tylko rozlegał się stłumiony głos komendy. Potem wąż ludzki zastygł
w bezruchu między drzewami, czekając aż czoło wstąpi w bagno.
Przewędrował wzdłuż szeregu od czoła aż do końca. Tutaj odnalazł Jagmina
i Radowickiego. Kazał im odczekać dziesięć minut, a potem ściągnąć umówionym sygnałem
placówki. Sam wrócił do obozu. Pełno tu było szeptów, szmerów i ruchu. Wśród leżących
rannych panował niepokój. Kręcili się, przewracali z boku na bok, usiłowali się podźwignąć.
Idąc między nimi mówił w przelocie słowa uspokajające. Dotarł do miejsca, gdzie w blasku
rozsiewanym przez dwie latarnie Pawłowski pochylał się nad rozciągniętym na derce
człowiekiem. Tamten był nagi od pasa. Jedna z jego nóg od połowy uda przedstawiała
krwawą miazgę. Lekarz delikatnie zmywał gałgankiem krew, co chwila dotykał palcami coraz
to innych miejsc. Ranny oddychał ze świstem. Czasami wzdrygał się, wyprężał, zaciskał
zęby, aż słychać było ich chrzęst. Zdawało się, że się zerwie na nogi. Wtedy wielki
mężczyzna, który klęczał przy jego głowie, przytrzymywał go delikatnie za ramiona. Szeptał
coś do rannego cicho, uspokajająco. Blask latarni drgał; na szkle tłukł się cały rój cisnących
się do światła ciem. Po równej linii połyskujących guzików Traugutt domyślał się
w człowieku, który opiekował się rannym, swego jeńca.
Powiedział do zajętego badaniem lekarza:
- Rudolfie...
Lekarz podniósł głowę z wysiłkiem. Musiał być śmiertelnie zmęczony. Zapytał
opryskliwie:
- Czego chcesz? Nie możesz później?
- Nie. Muszę ci zaraz coś powiedzieć.
Lekarz ciężko, wspierając się ręką o ziemię, powstał. Traugutt odwołał go ruchem
głowy na bok. W mroku nie widzieli wzajemnie swoich twarzy.
- Czego chcesz? - powtórzył Pawłowski.
- Jest możliwość wyjścia przez bagno.
Lekarz nie od razu odpowiedział. W mroku rozległ się tylko jego ciężki oddech niby
sapanie miecha.
- To dobrze - rzekł - idźcie...
- Musisz iść z nami!
- Nie. Zostanę. Jestem lekarzem. Oni mnie potrzebują.
- Za parę godzin przyjdą żołnierze, zaopiekują się nimi.
- Zaopiekują albo... Zaprotestował gwałtownie.
- Nie, Rudolfie! To są żołnierze!
- Wszystko jedno. Moim obowiązkiem jest zostać..
- W takim razie ja zostanę także!
Poczuł na ramieniu rękę lekarza. Pawłowski czas jakiś milczał, jakby się namyślał.
W końcu podjął głosem innym niż przed chwilą: łagodniejszym, bardziej stanowczym.
- Żadnych głupstw, Romualdzie. To nie jest tonący okręt. Sam mówiłeś: nieważna jest
bitwa, ważna jest wojna. Wojna jest nie skończona, powstanie trwa. Będziesz potrzebny,
musisz odejść. Musisz, rozumiesz?
- Nie mogę uciekać, gdy inni...
- To nie jest ucieczka. Choćby wszyscy mieli zostać i choćby... Ty musisz odejść.
Mówię ci: będziesz potrzebny.
- A ty? A oni?
- Ja jestem lekarzem, oni są ranni. Nic się nam nie stanie. Nie oglądaj się na nas. Na
nic się nie oglądaj. Nie słuchaj rozkazów głupców. Co to, puchacz?
- To Radowicki. Zwołuje ludzi.
- Idź.
- Ale ty...
- Ach, ty szlachcicu! Idź, prowadź dalej walkę. Lepiej niż tamci. Ja wracam. Muszę
temu, co widziałeś, obciąć nogę, do rana byłoby za późno. Idź, proszę cię, idź. Prędzej!
Namawiałem ciebie...
- Nie możesz zostać sam!
- Jest ten jeniec. To bardzo porządny chłop. Dla niego jesteś Bóg wie kim. Oni także
oczekują tego po tobie.
- Rudolfie!
- Idź już.
- Niech cię Bóg...
- Niech ciebie. Będziesz Go jeszcze potrzebował. Idź!
9
Rozległ się przeraźliwy wrzask, zabełkotała woda. Posypały się klątwy:
- Do diabła, cicho!
- Ściągnie na nas kozaków!
- Zatkać mu gębę!
Wrzask urwał się, słychać tylko było gwałtowne sapanie i chlupot wody. Cmokało
bagno, w którym ktoś się grzebał. Ludzie popychali się niecierpliwie.
- Naprzód! Idźmy już! Prędzej! Idźmy!
Spod nóg stłoczonych ludzi podniósł się jęk:
- Pomóżcie... O, Jezu, wciąga mnie! Podajcie rękę! Koledzy!
- Przestań się drzeć! Usłyszą!
- Zatkać mu gębę! Zginiemy wszyscy, jak będzie tak wrzeszczał.
- Naprzód! Na miłość Boską, idźmy!
Nie uszli daleko, kiedy ogarnęła ich mgła. Posuwali się w niej na oślep; kto nie trafił
nogą na twardą kępę trawy, wpadał w bagno. Zanurzał się od razu po kolana, po pas. Rzadko
kto mógł się wydobyć o własnych siłach. Przy nagłych zmianach kierunku wąż ludzki zrywał
się co chwila. Szukano się we mgle, pohukując trwożliwie. Teraz zatrzymano się znowu. Nikt
nie wiedział, dlaczego stali od kilku kwadransów. Wyczerpani ludzie zaczęli kląć,
początkowo cicho, potem coraz głośniej. Głosy klnących urastały w krzyk, Uciszano ich
sykaniem:
- Cicho bądźcie! Kozacy usłyszą!
- Naprzód! Dlaczego stoimy? Idźmy!
- Dlaczego stoimy?! - powtarzano dygoczącymi głosami.
- Przewodnik szuka drogi - przyszło od przodu.
Woda już nie chlupotała i błoto przestało cmokać: człowiekowi, który zapadł
w moczar, udało się wygrzebać na suchsze miejsce. Ale klątwy nie ustawały. Można było
sądzić, że potrzebne są ludziom, aby mogli utrzymać się na nogach. Tymi klątwami
podtrzymywali wyczerpane siły. Jedni stali rozkraczeni, inni przykucnęli na kępach, jakby
załatwiali swoją potrzebę. Czas biegł. Mgła tworzyła ścianę, która zdawała się falować, niby
targana wiatrem zasłona. Czasami znikała za nią sylwetka poprzednika, czasami znowu
z mgły wyłaniały się razem z postaciami ludzkimi dziwaczne kształty budzące niepokój. Ale
to były tylko dwa krzewy i pnie drzew
- Dlaczego nie idziemy?
- Matko Najświętsza, już nie mogę! - ktoś skomlił. - Zostanę... O Panienko
Ostrobramska...
- Idźmy! Zaraz będzie dzień! Idźmy.
- Niech diabli porwą tych, co nas namówili!
- Kab ich chalera! Posłali nas na śmierć!
- Naprzód! Naprzód! Idźmy!
Klątwy i okrzyki zdawały się tworzyć chóralny śpiew. Nagle, jakby popchnięty tym
śpiewem, pochód ruszył. Posuwali się wolno. Kępa od kępy była często daleko, trzeba było
ważyć każdy krok. Znowu bagno zachlupało i podniósł się lament człowieka, który wpadł
w wodę. Gniewne głosy poczęły go uciszać. Klątwy podniosły się znowu, podobne
chorałowi.
Nagle gdzieś daleko we mgle huknął wystrzał. Sznur idących stanął. Zrobiła się
głucha cisza. Teraz nikt nie popędzał, nikt nic nie mówił. Po paru minutach przyszła od
przodu komenda:
- Iść, ale cicho!
Powtarzano ją półgłosem i tak dotarła do końca kolumny. Trauguttowi powtórzył ją
Radowicki. Oni dwaj zamykali pochód. Na początku drogi Traugutt pomógł grubemu
adiutantowi wydobyć się z bagna, w którym utknął. Ale teraz sam ledwo szedł. Ogarnęła go
słabość, tętna biły w skroniach. Starannie odważał każdy krok. Przed sobą słyszał płaczliwe
pociąganie nosem i jękliwy głos Radowickiego. Tamten idąc gadał. Nie przestawał
opowiadać, zwierzać się, skarżyć:
- Wcale ładny mająteczek... Trzy wioski, tartak, gorzelnia. I panna ładna... Była wtedy
w obozie, pan pułkownik pamięta? Przyjechali takim wielkim koczem...
- Przestań pleść! - rzucił.
Radowicki zamilkł. Ale po krótkiej chwili zaczął znów. To się już powtórzyło kilka
razy. W końcu Traugutt przestał go uciszać. Po prostu starał się go nie słuchać. Mimo to
pewne słowa docierały do niego. Tamtych, o których opowiadał Radowicki, pamiętał. Ojciec
panny, wąsaty szlagon, przywiózł gąsior nalewki na smorodinie; matka mówiła mieszaniną
słów francuskich, polskich i białoruskich; córka ofiarowała Trauguttowi swój wiersz, pełen
zwycięstw, kurhanów i braterstwa.
- A teraz co? Złapią i zabiją - żalił się Radowicki. - Albo pognają na Sybir... Czy
mogłem wiedzieć, że tak będzie?
Ma rację - myślał - oni wyobrażali sobie nie wiadomo co. Ale ja czułem, że tak się
stać musi. - Przez długi czas wszystkie jego myśli były przy Pawłowskim i rannych. Wciąż
nie mógł się pogodzić z myślą, że odszedł, a oni zostali. Ale teraz myśli poplątały się.
W głowie miał chaos. Cała wola była mu potrzebna, by się zmusić do posuwania naprzód.
Ciało ogarnęła bolesna sztywność. Nogi bolały, gdy je podnosił. Chwilami odczuwał zawrót
głowy. Przemagał się, zagryzał wargi, skupiał uwagę. Pamiętał o tym, że znajduje się na
końcu kolumny i jeśli wpadnie w bagno, nikt mu nie przyjdzie z pomocą. Gdy noga nie mogła
natrafić na kępę trawy, zatrzymywał się, wyciągał rękę i próbował namacać miejsce, gdzie
będzie mógł stanąć. Za którymś razem, kiedy tak szukał omackiem, dłoń jego dotknęła
sterczącej z wody lufy. Któryś z ludzi idących przodem musiał porzucić swoją strzelbę. Po
kilkudziesięciu krokach odnalazł drugą. Potem, kiedy stali bardzo długo, usłyszał
przekleństwo, a jednocześnie plusk wody. Równocześnie wybuchnął głos Jagmina: „Który
ośmielił się rzucić broń?” Chwilę panowała cisza. Przerwało ją: „Sam ją sobie nieś!” Dwa
albo trzy głosy zaśmiały się urągliwie.
Stawiając nogę na kępie, wpadł na stojącego Radowickiego. Kolumna znowu się
zatrzymała. Podniósł się chór przekleństw. Sypały się głosy:
- Dlaczego stoimy? Idźmy!
- Kaby ich choroba! Kaby im ręce i nogi!
- Naprzód! Zaraz będzie dzień! Nie stać! Idźmy! Zasłona z mgły straciła już swoje
czarne tło. Stawała się przezroczysta. Widać było przez nią jedną, a nawet kilka sylwetek.
Klątwy nabierały gwałtowności. Potem raptem ucichły. W przodzie rozległ się
chlupot, jakby wiele nóg mięsiło błoto. Traugutt nie mógł zrozumieć, co się tam dzieje.
Chlupotanie zdawało się zbliżać. Z mgły, poprzez którą przesiewał się blask wstającego dnia,
wysunęły się jakieś sylwetki. Zobaczył przed sobą przewodnika i Domanowskiego.
- Wracacie?
- Tak. Musimy. - Domanowski mówił szeptem, przytykając prawie usta do ucha
Traugutta. - Już wychodziliśmy na twardy grunt, kiedy zobaczyliśmy kozaków.
- A oni widzieli was?
- Nie. Cofnęliśmy się prędko. Ale mogli nas słyszeć.
- Dokąd teraz prowadzisz, Kostia?
- Inną drogą, panoczku.
- Trafisz?
- Trafię, tylko nakażcie, szto by tak nie hałasowali. Na bagnach słychać wszystko.
Kolumna zawróciła. Ci, którzy byli na końcu, znaleźli się na początku. Ale Traugutt
pozostał w miejscu. Przepuszczał obok siebie idących i w miarę, jak go mijali, mówił:
- Zachowujcie się cicho! Krzykami i gadaniem sprawicie, że nas odnajdą.
Jego słowa przyjmowali milczeniem. Żaden nie pozwolił sobie na odpowiedź. Mijali
go zgarbieni, z nisko zwieszonymi głowami. Niektórzy szli jak błędni, potykając się co krok.
Zauważył, że niewielu zachowało broń.
Znowu oddalili się w głąb bagnisk. Jak poprzednio przeskakiwali z kępy na kępę.
Potem weszli w wodę. Obchodzili w krąg rozległe jezioro o bagnistych brzegach. W końcu
natrafili na miejsce, w którym do jeziora wpadała wąska struga o chłodnej wodzie. Brzeg
strugi porastały trzciny i szuwary. Pod lepkim naskórkiem mułu czuli twarde dno. Woda była
zimna jak lód. Z każdym krokiem stawała się głębsza. Sięgała ud, bioder. Brnęli w niej
w milczeniu, gdyż co chwila przychodziło od czoła ostrzeżenie: „Cicho! Teraz cisza!” Struga
zataczała półkole. Wiła się wśród bagien. W końcu zbliżyła się do wzgórza porosłego
drzewami. Podmyta przez rzeczkę wydma pękała i sterczała nad wodą żółtym osypiskiem.
Odkryte korzenie drzew zwisały niby węże o suchej, łuszczącej się skórze.
Stanęli. Zrobiło się już całkiem jasno. Tylko mgła oddzielała ich od dnia. Z przodu
przyszło wezwanie:
- Pułkownik na czoło!
Wyszedł z wody i piaszczystym brzegiem ruszył w stronę, skąd go wołano. Ludzie,
którzy stali nieruchomo, zanurzeni po pas w wodzie, wiedli za nim wzrokiem. Woda była
zimna, w powietrzu także panował przedranny chłód. Dygotali. Niektórzy wspierali się na
ramionach kolegów.
Na osypisku stali Domanowski, Elert z obandażowaną twarzą i przewodnik. Z góry
sypał się piach i szeleściły korzenie. Zobaczył Jagmina, który ostrożnie, na czworakach
zbliżał się do szczytu wydmy. Kiedy już był na górze, wychylił się w ich stronę, położył palce
na ustach; potem czołgał się dalej. Zniknął im z oczu. Stali w milczeniu dygocąc; słychać
było, jak im dzwonią zęby. Zatrzęśli się, gdy z łopotem skrzydeł przeleciało nad nimi kilka
dzikich kaczek.
Wreszcie znowu zaszeleścił piach. Głowa Jagmina ukazała się na brzegu wydmy. Jak
poprzednio trzymał palec przy ustach. Zsunął się z osypiska.
Tam - powiedział szeptem wskazując ręką kierunek - o dwieście może kroków stoi
czata. Ale kozacy pospali się. Jeśli przejdziemy cicho i prędko, nie zobaczą nas.
Traugutt skinął głową. Zbliżył się do brzegu rzeki. Podniósł rękę.
- Cicho! - ostrzegł. - Wyjdźcie z wody. Ale żadnych hałasów. Nieprzyjaciel znajduje
się o parę kroków.
Woda zachlupotała, choć starali się brnąć przez nią jak najostrożniej. Cofnął się na
osypisko. Stojąc przed nimi widział ich twarze obrosłe, okopcone od prochu, wszystkie sino-
białe; przekrwione oczy, dygocące, bezbarwne usta. Niektórzy zaledwie znaleźli się na
brzegu, zwalili się na piasek.
- Cicho! - powtórzył. - Kozacy obok. Musimy stąd natychmiast uciekać. Trzeba się
rozproszyć. Ruszajcie zaraz, po dwóch, po trzech. Tędy, brzegiem wydmy, potem krzakami.
Starajcie się ukryć gdzieś po wioskach lub po dworach. Gdyby którego złapano, nie wolno
mu zdradzić kolegów. A za tydzień zbierzemy się znowu. Walka nie jest skończona. Czy
znacie lasy między Mołotkowiczami a Pińskiem?
- Znamy - powiedziało kilka głosów.
- Dobrze. Szukajcie w nich Ostrowia Porzeckiego. Tam mają się stawić wszyscy
w dniu Św. Anieli. Ci, co rzucili broń, niech się starają o inną. Zaopatrzyć się w żywność.
A teraz prędko, odchodźcie. W imię Boże...
Przez krótką chwilę stali niezdecydowani, jakby jeszcze na coś czekając. Ale gdy tak
stali spoglądając po sobie, w dali, za ścianą mgły, rozległy się trąbki. To sprawiło, że
natychmiast poderwali się. Widział ich kuśtykających niby gromada dziadów proszalnych.
Jednego z kosynierów dwaj koledzy nieśli na stołeczku zrobionym ze splecionych dłoni.
Większość przed odejściem podchodziła do Traugutta, aby się pożegnać. Niektórzy stawali na
baczność i salutowali. Ale było kilku takich, którzy nawet nie obejrzeli się za siebie.
- Tylko cicho! - wciąż ostrzegał. - Radowicki - zwrócił się do adiutanta - skocz jeszcze
na górę i zobacz, co robią kozacy.
Gruba twarz oficera poczęła się trząść.
- Ja, ja ledwo stoję, pułkowniku - jąkał. - Słowo daję, ledwo...
- Pozwólcie, baćku, ja skoczę - powiedział stojący obok kosynier.
Nie czekając na odpowiedź, chłopak śmignął w górę po osypisku. Radowicki
próbował się tłumaczyć, ale Traugutt odwrócił się od niego rozgniewany. Trąbki w dali
ucichły, za to poczęły dudnić bębny. Tamci zaczęli natarcie - myślał. - Trzeba prędzej
uchodzić. Rozejrzał się. Nad brzegiem stało już tylko kilku ludzi. Oficerowie Elert,
Domanowski, Jagmin i Boski podeszli do Traugutta.
- Do widzenia, pułkowniku.
- Do widzenia. Spieszcie się.
- Dokąd kieruje się pan pułkownik?
- Do Ludwinowa. Muszę nawiązać łączność. Spotkamy się za tydzień.
Wyciągnął rękę i szybko uścisnął dłoń każdego. Radowicki stał naburmuszony z boku.
Nie zbliżył się i nie pożegnał. Musiał czuć się zawstydzony. Odszedł. Traugutt pozostał sam.
Żałował, że tak się rozstał z adiutantem. Młody oficer nie popisał się - ale w czasie wojny
sprawował się dobrze. Wzrokiem poszukał Kosti. Chłopak klęczał nad wodą nad czymś
pochylony. Zbliżył się do niego. Na piasku leżał człowiek ze szklanymi, szeroko otwartymi
oczami. Po sterczących rudych wąsach poznał Duczyńskiego.
- Żyje? - zapytał.
Kostia potrząsnął głową.
- Pomarł. Widać serce nie strzymało. Wieczny mu odpoczynek - przeżegnał się.
- Wieczny odpoczynek... - odmówił także cicho. Szkoda mu było Duczyńskiego. Był
twardy dla żołnierzy, ale można było na niego liczyć.
- Chodźmy, panoczku, chodźmy już! - głos Kostii wyrwał go z rozmyślań. Po
osypisku wspięli się na wydmę. Zobaczyli kosyniera, jak ukryty za jałowcem obserwował
kozaków.
- Patrzysz, Pietruk? - zapytał.
- Baczę, baćku. Śpią.
- To dobrze.
- Kaby tak mieć kosę i po karkach ich!
Nie odpowiedział nic. Gestem dał mu znak, aby szli za nim. Wojna wyzwala
nienawiść - myślał. On jednak nie potrafił jej czuć. Walka przeciwko tamtym była
koniecznością, ale żołnierze, których miał przeciwko sobie, byli tak jeszcze niedawno jego
żołnierzami. Znał ich z Żelechowa, z kampanii węgierskiej, z Krymu, z Charkowa. Podziwiał
ich i cenił za odwagę i nieustępliwość, lubił prostą serdeczność. Większość z nich była taka
jak tamten, Wasyl. Stanął mu przed oczami jeniec podtrzymujący po bratersku rannego. Tak
samo pamiętał swoich żołnierzy podczas kampanii węgierskiej, odnoszących się z całą
troskliwością do rannych przeciwników. Wśród tamtych napotykało się często na Polaków.
Wiedziano, że oni walczyli najzawzięciej. Koledzy-Rosjanie mówili do Traugutta: „Ci twoi
rodacy nienawidzą nas. Dla nich jesteśmy większymi jeszcze wrogami niż Awstryjce. No
cóż? Mają rację. Romualdzie Ludwikowiczu. Oni walczą o wolność, my przeciwko wolności.
Ale oni nie wiedzą, że walczą także o naszą wolność. Ot, gdyby to zrozumieli, toby może
powstało braterstwo...”
Wydma przechodziła w równinę porosłą szarą, ostrą trawą i kępami krzewów. Z tej
strony mgły już nie było. W dali, może o wiorstę, widać było inną wydmę - niby sterczącą
z morza skałę.
- Kaby tam dolecieć - powiedział Kostia.
- Dolecim - rzekł Pietruk.
Obaj byli młodzi, mimo zmęczenia wydawali się pełni sił. Ale Traugutt nie czuł się
dobrze. Bolało go ciało, ciążyła głowa, trzęsły dreszcze.
Jeszcze raz spojrzeli w stronę czaty. Konie pasły się spokojnie uwiązane do wbitych
w ziemię spis. Tamci musieli spać wokół ogniska, które wygasło.
Uszli niewiele, może ze sto kroków, kiedy usłyszeli za sobą w dali gwałtowną
strzelaninę. Pojedyncze wystrzały zlewały się w chaotyczną palbę. Lekki powiew wiatru
przynosił łomot bębnów i krzyk: „Urra!”
Teraz wpadli do obozu - myślał Traugutt. Jakby dopełniając jego myśli, strzelanina,
zaledwie wybuchnąwszy, urwała się. Nie słychać już było krzyków. Są pewnie już w obozie.
Pawłowski wychodzi naprzeciw, rozmawiają z nim, odnajdują jeńca. Są zaskoczeni, żeśmy
im uszli...
Strzały wybuchnęły znowu, gęsto i chaotycznie. Zmarszczył brwi. Co się tam dzieje?
Dlaczego oni jeszcze strzelają?
- Schyl się, baćku! - posłyszał nagle szept. Dłoń Pietruka szarpnęła go za rękę. W sam
czas przykucnął za krzakiem wierzbiny. W pobliżu rozległ się tętent. Dwóch kozaków gnało
co koń wyskoczy w stronę czaty. Już z daleka wołali coś do śpiących. Tamtych obudził krzyk.
Odpowiedzieli wołaniem. Głosy krzyżowały się w powietrzu. Ponad niskimi krzewami
dojrzeli głowy jeźdźców w wysokich papachach. Zatupotały kopyta końskie. Kozacy
rozsypali się w galopie na różne strony. Dwóch wpadło na wydmę między drzewa. Za chwilę
doszło stamtąd ich wołanie:
- Chadi siuda!
- Szto takoje?
- Ubity Lach!
- Znaleźli sierżanta - szepnął Pietruk. - Pogonią za nami. Uciekajmy.
To było oczywiste. Zgięci wpół rzucili się do biegu. Pędzili zygzakami od kępy do
kępy. Czasami musieli przeskoczyć kawał otwartej przestrzeni. Zadyszani przystawali, aby
się obejrzeć. Kozacy stali ciągle nad brzegiem rzeki. Ale za chwilę zobaczyli ich
zjeżdżających z wydmy. Któryś, widać starszy, wydawał rozkazy. Polecił jednemu gdzieś
jechać. Tamten strzelił w powietrzu z nahaja i pomknął jak wiatr, pozostali czterej naprzód
rozglądali się uważnie na wszystkie strony, potem rozsypawszy się szeroko, czujnym stępem
wjechali między krzewy.
- Gonią! - rzucił Kostia. - Uciekajmy!
- Może znaleźli ślady?
- Nie gadajcie! W nogi! - popędzał ich.
Biegli dalej, przyginając się i unikając otwartej przestrzeni. Traugutt co chwila oglądał
się. Za każdym razem ponad falującą masą długich listków wierzbowych widział głowy
i spisy jadących. Nie zbliżyli się do nich, ale nie pozostali również w tyle. Pomyślał, że, aby
im uciec, trzeba biec jeszcze szybciej. Na to jednak nie miał sił. Zesztywniały kark bolał go
tak bardzo, że ledwo potrafił iść przygięty. Pot zalewał oczy, przylepiał bieliznę do ciała.
Krew pulsowała w skroniach. Brakło mu oddechu. Zatrzymawszy się za krzakiem, sięgnął po
rewolwer. Broń miał nabitą i suchą, mógł liczyć na pięć wystrzałów. Ale jego towarzysze byli
bezbronni. Rzucił im przez zęby:
- Uciekajcie prędzej! Gońcie do tamtego wzgórza. Tam zaczekacie na mnie.
Zawahali się.
- Ja was, baćku, nie opuszczę... - zaczął Pietruk.
- Uciekaj! - syknął. - Rozkazuję ci!
Usłuchali go i pobiegli. Był pewny, że jeśli tylko nie zostaną dostrzeżeni, zdołają
uciec. Poczucie, że został sam, nie było przyjemne. Szedł teraz jeszcze wolniej, gdyż musiał
patrzeć przed siebie, aby nie stracić kierunku, i oglądać się na kozaków. Ale oni także nieco
zwolnili. Zjeżdżali się ku sobie, coś ze sobą mówili, jakby się naradzali i znowu rozsypywali
się. Czasami zatrzymywali się i spisami kłuli gęstszą niż inne kępę krzewów.
Zajęty ucieczką nie słuchał odgłosów, które dochodziły zza bagien. Przypomniawszy
sobie o tym, nastawił na chwilę ucha. Ale teraz było już cicho. Słońce wytoczyło się na niebo.
Zrobiło się gorąco i duszno. Ociekał potem. Zmęczenie rosło, w skroniach dzwoniły tętna.
Chwilami ogarniała go taka słabość, że wydawało mu się, iż upadnie. Od gorącego czoła
okulary pokrywały się mgłą. Raz po raz przestawał widzieć. Musiał szkła zdejmować
i przecierać. W końcu przestał biec, zaledwie szedł.
Łąka była teraz gęściej pokryta krzewami. Nie napotykał prawie otwartych
przestrzeni. Także krzewy były wyższe; zasłoniły mu całkiem kozaków. Nie widział ich ani
nie słyszał. Przestał się oglądać. To, że jest goniony, stawało mu się zupełnie obojętne. Wlókł
się ostatkiem sił; żadna już myśl nie tłukła się pod czaszką.
Nagle krzewy skończyły się. Miał teraz przed sobą wielki płat otwartej piaszczystej
równiny. Przecinała ją droga, kopna, wryta głęboko w szary piach. Za drogą wznosiło się
wzgórze, ku któremu zmierzali. Z daleka wydawało się wydmą porosłą drzewami; teraz
zobaczył, że to, co wziął za drzewa, było krzyżami: całym lasem wysokich krzyżów.
Rozpinały się na tle nieba; niektóre stały prosto, inne były pochylone, jeszcze inne runęły, ale
padając zawisły na ramionach sąsiadów. Na niektórych kołysały się girlandy zeschłego
zielska i spłowiałe wstęgi.
To był cmentarz. Jego towarzysze mieli tu czekać na niego. Ale aby się dostać na
wzgórze, musiał przebiec zupełnie odkrytą przestrzeń. Było niepodobieństwem uczynić to
niepostrzeżenie. Nie miał wyboru. Z twardą determinacją zagryzł usta. Zebrał ostatek sił.
Przeżegnał się. Rzucił się do biegu.
Nogi zapadały w głęboki piach. Potknął się o koleinę i upadł. Natychmiast zerwał się
na nogi. Kiedy się dźwigał, usłyszał za sobą krzyk i tętent. Musiał zostać odkryty. Nie było
celu uciekać dalej. Zatrzymał się, sięgnął po rewolwer. Odwrócił się. A jednak nie zobaczył
kozaków. Za ścianą krzewów słyszał ich krzyki i tupot kopyt końskich. Kogoś gonili. Zajęci
tą pogonią zwrócili się gdzieś w bok. Znowu począł biec w stronę cmentarza. Z trudem
wyrywał nogi z piasku. Serce tłukło mu się aż w gardle. Wbiegł na wzgórze. Kamienny
murek wyrósł mu pod nogami. Usiłował go przeskoczyć. Zaczepił nogą i upadł prosto
w kolczasty krzak ożyny. Chciał się dźwignąć, poczuł jednak czyjeś dłonie na ramionach.
- Nie podnoś się, baćku - doszedł go głos Pietruka.
Leżał nieruchomo, zadowolony z tego, że leży. Serce i oddech uspokajały się. Nie
doznawał żadnego niepokoju, miał poczucie ostatecznego wyczerpania i rezygnacji. Panowała
cisza, tylko krzyże nad nimi skrzypiały i suche girlandy, uderzając o pnie, wydawały
tajemniczy szelest. Potem usłyszał ciężkie stąpanie koni w piachu. Kozacy musieli
przejeżdżać u stóp wzgórza. Zatrzymali się. Usłyszał:
- Ty, Waśka, drugich miateżnikow nie widieł?
- Ni czorta. Udrali sabaki.
- A na kładbiszcze nie nada by pasmatriet’?
- Idi, Fiodor. Ja nie pajda. Nie chaczu wajować z martwiecami.
- Ja toże nie pajdu. Hospody pomiłuj!
- Tak znaczyt nada waratitsa. Nu, idi, pan! Idi!
- Haraszo, szto u nas choć adin plennyj.
- A etawo w oczkach ubili...
- Ubili?
- Oczki jemu w głaza weszli. Ubit.
Zachrzęścił piasek, potem zapadła cisza. Minęła chwila. Pietruk ostrożnie wysunął
głowę nad mur.
- Pojechali - powiedział. Przyłożył rękę do czoła. - Pana Radowickiego na sznurze
poprowadzili.
10
Nocą dotarli do Ludwinowa. Kostia wprowadził Traugutta bocznym wejściem do
dworu. Pozostawił w ciemnym przedsionku oświetlonym tylko słabo łojowym kagankiem.
Traugutt usiadł zaraz na stojącej pod ścianą ławie. Trzęsły nim dreszcze, paliła gorączka; ból
głowy był tak silny, że aż czuł kłucie w oczach. Zaledwie usiadł i oparł się plecami o ścianę,
popadł w bezwład. Nie wiedział, ile czasu tak siedzi.
Nagle z trzaskiem otworzyły się drzwi. Wbiegła gospodyni. Młoda kobieta dopadła
Traugutta. Porywczo chwyciła w swoje dłonie jego dłonie. Potrząsnęła nimi.
- Pan żyjesz? Boże, jakie to szczęście! Naprawdę pan żyjesz?
Mimo osłabienia starał się uśmiechnąć.
- Naprawdę...
Obróciła go twarzą do światła, jakby szukała na niej śladów ran.
- Opowiadali - mówiła żywo - że pana zabili. Byłam zrozpaczona. Tak wierzę w pana,
wszyscy tak wierzymy w pana. Tylko pan potrafi zwyciężać...
- Nie zwyciężyłem...
- Jeszcze pan zwycięży! - Wciąż patrzyła w jego twarz. Zdawała się czegoś na niej
szukać. Delikatnie końcami palców dotknęła czoła. - Ale pan byłeś ranny?
- Głupstwo. Uderzenie.
- Nic więcej?
- Nic.
- Chwała Bogu. Oni wciąż się chwalili, że pana zabili.
- To dobrze, że tak sądzą - odezwał się głos za nimi. W drzwiach z lampą w ręku stał
gospodarz. - Ale, Elizo, trzymasz pułkownika w przedpokoju. Pewno upada z głodu
i zmęczenia.
- Rzeczywiście jestem zmęczony...
- Można to sobie wyobrazić! Pułkowniku, proszę za mną, zaprowadzę pana do pokoju,
w którym będzie pan mógł wypocząć. Przed południem mieliśmy wizytę żołnierzy. Obszukali
dom, ale dość powierzchownie. Zachowywali się zresztą przyzwoicie. Elizo, przygotuj coś do
jedzenia i przynieś na górę.
Pokój, do którego został wprowadzony, znajdował się na piętrze, na końcu długiego
korytarza. Wchodziło się do niego przez inny, zamieniony na domową graciarnię. Ktoś nie
orientujący się w domowych zakamarkach, nigdy by się nie domyślił, że za tym składem
może się znajdować jeszcze jedno pomieszczenie.
- Będziesz pan tu mógł bezpiecznie przez jakiś czas pomieszkać - mówił gospodarz. -
Oddział zniszczony?
- Tak. Część zdołała wyjść razem ze mną błotami. Niestety, musiałem zostawić
wszystkich ciężej rannych. Nie wiem, co się z nimi stało.
Orzeszko założył nogę na nogę i kręcił jasnego, sumiastego wąsa.
- Rosjanie - rzekł - są przekonani, że udało im się zniszczyć całkowicie powstanie
w tutejszej okolicy. Nie ukrywali, że ponieśli w walce duże straty. Oficer, który tu był,
przyznał, żeście walczyli wspaniale...
Do pokoju weszła gospodyni, a za nią dwie bose dziewczyny. Jedna dźwigała tacę
z jedzeniem, druga samowar. Szybko rozpoczęto zastawiać stół. Eliza przyniosła naczynie
z jakimś naparem i prosiła Traugutta, aby pozwolił zrobić sobie okład na czoło. Gdy
posłusznie oparł głowę na oparciu fotela, a kobieta dotknęła dłonią czoła, zawołała:
- Ależ, pułkowniku, pan masz gorączkę!
- Może trochę...
- Wcale nie trochę. Głowa rozpalona. Musisz się pan zaraz położyć.
Rozesłano mu łóżko. Gdy już leżał, przysunięto do łóżka stół, a na nim herbatę, chleb,
wędlinę. Ale nie mógł jeść. Napił się tylko chciwie. Ciepło herbaty i ciepło pokoju sprawiły,
że ogarnęła go nieprzeparta senność. Nie słyszał, co do niego mówiono. Gdy mówił,
rozpoczęte słowa zamierały mu na ustach. Powieki lepiły się. Chwilami jeszcze odzyskiwał
przytomność, gdy podnosił wzrok na twarz siedzącej obok niego kobiety; na jej oczy, które
wtedy wydały mu się oczami Anny. Ale zaraz na nowo popadał w stan półsnu. Nawet nie
zauważył, kiedy się rozmowa urwała, i opadł jak nieżywy na poduszki. Zasnął głębokim,
pełnym majaków snem.
Kiedy się obudził, musiało już być popołudnie. Otworzywszy oczy nie mógł zdać
sobie sprawy z tego, gdzie jest, ani ile czasu minęło od chwili zaśnięcia. Nie czuł gorączki,
ogarnęła go jedynie wielka słabość. Wydawało mu się, że nie zdoła podnieść głowy nad
poduszkę.
Zamknął oczy i chciał przypomnieć sobie przeżyte wydarzenia. Kiedy znowu podniósł
powieki, zobaczył głowę Kosti, który zaglądał do pokoju.
- Kostia - zawołał.
- Nie śpicie, panoczku? - zapytał chłopak podchodząc na palcach do posłania. -
Poznaliście mnie?
- Poznałem. To ty nas wyprowadziłeś.
- Ja, panoczku.
- Długo spałem?
- Nie tak długo. Wy jęczeli i hawaryli przez sen. Charoba was musi dusiła. Lepiej
wam teraz?
- Słaby jestem. Żołnierzy nie było?
- Nie. Postrzelali tamtych i pojechali.
Poderwał się tak gwałtownie, że aż zdołał usiąść na posłaniu.
- Jakich tamtych?
Ale znowu zrobiło mu się ciemno przed oczami i upadł na poduszkę. Kostia stał
przerażony z otwartymi ustami. Z wolna wracała Trauguttowi przytomność. Powiedział
głosem słabym, ale rozkazującym:
- Mów!
- Myślałem, że wiecie, panoczku. No, tamtych postrzelali, co zostali. I tego dochtora,
i nawet swego, co był jeńcem...
Leżał z zamkniętymi oczami, nie ruszał się, ale myśli biegły. Pawłowski musiał się
tego spodziewać. Wyczuł to z jego niedomówień. Jak mogło się stać coś podobnego? Czy to
znowu jedno z murawiewowskich okrucieństw? Ale to zrobili żołnierze, których znał...
Usiadł i chciał wstać, ale dźwignąwszy się, znowu bezsilnie upadł na posłanie.
Zrozumiał, że nie zdoła tego uczynić. Był bliski omdlenia. Kostia zbiegł na dół i po chwili do
pokoju weszli spiesznie oboje gospodarze.
- Co pan robi, pułkowniku? - mówili oboje. - Niech się pan nie rusza! Proszę leżeć.
Jest pan chory.
- Gorączki już nie mam. Ale jestem słaby.
- Musi się pan wyleżeć. Proszę nawet nie myśleć o wstawaniu - powiedziała Eliza. -
Mąż dotrzyma panu towarzystwa, a ja tymczasem przyniosę coś do zjedzenia. Mam dla pana
kurę.
- I wina daj pułkownikowi na wzmocnienie - powiedział Orzeszko.
Kiedy wyszła z pokoju, Traugutt zapytał głosem chrypliwym:
- Więc wystrzelali moich?
- Już pan wie? - Orzeszko szarpnął gniewnie wąsa. - To Kostia naturalnie wygadał?
Ach, te chamy!
- Jak się to stało, wiecie?
- Wtargnęli do obozu i znaleźli samych rannych. Egger dał rozkaz. Żołnierze wahali
się, to ich zwymyślał od swołoczy. Kazał zastrzelić wszystkich, nawet jakiegoś jeńca...
- Uważali go już za zarażonego...
- Pewno. Choć nie wierzę, aby to było możliwe. Ani tamte muzyki, ani nasze chamy
nie zrozumieją prędko, co to jest wolność.
- U mnie w partii byli chłopi.
Orzeszko wzruszył ramionami.
- Mogło się znaleźć kilku lepszych. Ale zawsze będę powtarzał, że nie można liczyć
na nich. Dla nich powstanie to sprawa panów.
- Chciałby pan, aby bronili naszej wolności, gdy ta wolność nie jest ich wolnością?
Gdy rozmawiali, weszła Eliza. Stojąc na progu wmieszała się do rozmowy. Mówiła
gorąco. Orzeszko niechętnie wzruszył ramionami.
- Dajżeż temu spokój!? - Zwrócił się do Traugutta. - Moja żona dała się porwać
teoryjkom „czerwońców”. Rozdawaniem ziemi chłopom, szerzeniem oświaty, brataniem się...
Wszystko to bardzo piękne historyjki, ale wpierw musimy odzyskać naszą narodową wolność.
Chłop powinien wiedzieć: będzie dobrze jego panu - będzie lepiej i jemu!
- Chłop wcale tak nie myśli - powiedziała Eliza mocno, stawiając na stole talerz
z rosołem. - I ma słuszność! Cośmy mu dali? Nic! Niewolę!
- Zabawne! Ale co on nam dał? Nic, moja duszko, chłopi się rozzuchwalili dzięki
naukom rozmaitych panów akademików, ot co! Chodzili tu tacy, podburzali. A i te siostry to
też...
Mężczyzna mówił gniewnie, choć widać było, że się hamuje. Kobieta odpowiadała na
pozór spokojnie, ale w jej głosie czuło się nieustępliwość. Traugutt milczał. Nie chciał
mieszać się do ich sporu. Był zresztą zanadto słaby, a także przejęty usłyszaną wiadomością.
Musieli to spostrzec.
- Ale my się spieramy - powiedziała Eliza - i męczymy pułkownika. A ja mam dla
niego dobre wiadomości. Przybył właśnie gość...
Podniósł pytająco brwi. Eliza przysunęła do łóżka stołek, postawiła na nim talerz.
- Kapitan Leliwa. Zapytał nagle ożywiony:
- Co z jego partią?
- Jest tu, w okolicy. A on sam przybył, aby odwiedzić pułkownika.
- Wiedział, że tu jestem?
- Tak. Spotkał pańskich ludzi. Zresztą sam opowie.
Wyszła z pokoju, a po chwili wróciła w towarzystwie pyzatego szlachcica
o czerwonych policzkach, któremu towarzyszył młody, szczupły mężczyzna. Traugutt już
kiedyś spotkał Leliwę-Wańkowicza nadleśnego z Białowieży, który początkowo brał udział
w walkach w Królestwie, a obecnie dowodził dużą i - jak mówiono - dobrze uzbrojoną partią.
Wańkowicz serdecznie potrząsnął ręką Traugutta. Przedstawił swego towarzysza:
- Porucznik Zelwa, mój adiutant. A poza tym lekarz. Wprawdzie nie ukończony, ale
może się przyda.
Młody człowiek trzasnął obcasami.
- Kostecki.
- Siadajcie, panowie - zapraszał Orzeszko. - Elizo, kieliszków dla wszystkich.
- Już Nastka niesie. I coś do przekąszenia. Najpierw proszę zjeść, a potem pogadacie
sobie z pułkownikiem. Tylko go nie męczcie, bardzo słaby.
Traugutt usiłował się bronić.
- Już się lepiej czuję - zwrócił się do Leliwy. - Podobno spotkałeś pan moich.
- Elerta i kilku żołnierzy. Zabrałem ich do swojej partii. Opowiadali mi o waszej
walce. Słyszałem ją z dala i chciałem iść pułkownikowi w sukurs. Ale mnie samego Moskale
przetrzepali. Na szczęście ponieśli w walce z wami tyle strat, że nie próbowali za mną gonić.
Przyszły dziewczyny z kolacją, trzeba było przerwać rozmowę o wojnie. Wzięli się
z zapałem do jedzenia, gospodarze częstowali. Po kolacji Orzeszko z żoną opuścili pokój.
Traugutt pytał Leliwę:
- Czy posiada pan jakieś wiadomości lub rozkazy?
- I jedno, i drugie. Proszę mi pozwolić powiedzieć wpierw o wiadomościach. Nie są
wesołe. Tak zwana koncentracja armii litewskiej spaliła na panewce.
- Dlaczego?
- Zwyczajnie. Partie ze Słonimskiego, z wołkowyskiego, z prużanskiego,
grodzieńskiego i nowogródzkiego ściągnęły zgodnie z rozkazem do Miłowid. Spodziewano
się, że się zbierze do dziesięciu tysięcy ludzi. Mieli być jacyś ochotnicy z Anglii, jakieś
armaty. Diabła tam! Zebrało się nie więcej jak tysiąc ludzi. Chamstwo oczywiście nie ruszyło
się...
- Pani Eliza ma wiele słuszności, gdy mówi, dlaczego chłopi nie chcą z nami iść...
Leliwa parsknął gniewnie.
- Pani Eliza bardzo kochana kobieta, ale pod wpływami rozmaitych „czerwońców”
i akademików. Chamstwo nie chce iść, bo jest kłamstwem, i tyle! Nabuntowali ich jedni,
buntują drudzy, a chachły wierzą każdemu, tylko nie nam. Panowie akademicy łazili po
wsiach, jakieś papierki czytali, obiecywali ziemię, mącili w zakutych głowach. Tak ich
rozjuszyli, że chłopstwo nie o powstaniu myśli, ale o tym, aby na dwory uderzyć. Już
próbowali tu i tam... A rząd także agitatorów wysyła. Tłumaczy, jak to cesarz-dobrodziej
zniósł pańszczyznę, a polskie pany chcą ją z powrotem wprowadzić. To potem chłopy milicję
do chwytania powstańców tworzą, jak ci w Galicji donoszą o nas, żywności nie chcą dawać.
Byłem niedawno w pewnej wsi. Żywności, chłopi powiadają, nie ma, owsa dla koni nie mają,
bo przednówek, a wilkiem na nas patrzą. Wziąłem się do nich. Dwóch kazałem powiesić,
kilku chłopom moi ułani złoili skórę łozami, to się zaraz i owies znalazł... Boją się mnie teraz!
Już poszła fama między wsiami, że Leliwa nie żartuje.
- Mów, kapitanie, o tej koncentracji w Miłowidach.
- Niewiele jest do powiedzenia. Gdy się partie zebrały, zaczęły się kłótnie, kto będzie
całemu temu wojsku dowodzić. Brandt, jako pułkownik, uważał, że jemu należy się
dowództwo, i słusznie. Oficer i doświadczony. Ale inni, jemu na złość, wybrali
Miładowskiego, bo to student z Warszawy. Rewolucjonista! Porucznikiem go tam
w Warszawie zrobili, ale umiejętności wojskowych żadnych. To Brandt naturalnie obraził się.
Powiedział, że pod porucznikiem służyć nie będzie. Odszedł, za nim pociągnął Strawiński.
Pod Berezą Moskale urządzili na nich zasadzkę, tak że się ledwo z niej wykaraskali.
A tymczasem Miładowski ustawił swoich i czekał, czekał...
- Tak, dziwna to metoda to czekanie.
- Akademicka widać, pułkowniku. Ale taka jest ta nasza wojna, że panowie akademicy
dowodzą. Książki im pisać, a nie dowodzić, no nie, Zelwa? - zwrócił się do swego
towarzysza.
- Racja, kapitanie.
- Widzisz, pułkowniku. Zelwa też był akademikiem, ale teraz stał się prawdziwym
żołnierzem. A ci pod Miłowidami czekali, aż wreszcie przyszli Moskale. Nie bardzo nawet
silni, bo garnizon z Nieświeża nie wiadomo dlaczego nie uderzył z drugiej strony. Mimo to
zadali naszym takie straty, że dowódcy po naradzie postanowili rozpuścić partie...
Traugutt rzucił się gniewnie na posłaniu.
- Tego nie mogę znieść! - wybuchnął. - Dowódcy na własną rękę, bez zgody
wyższych władz rozwiązują oddziały! Jakby to było ich własne, prywatne wojsko! I nikt już
na całej Litwie nie walczy?
- Pozostał pan, pułkowniku, pozostałem ja, gdzieś się tułają Strawiński, Narbutt...
Zapadło milczenie. Zrobiła się już późna noc, dwór tonął w ciszy. Spoza zamkniętych
drzwi prowadzących do składziku słychać było stłumione głosy gospodarzy, którzy, czekając
aż oficerowie skończą rozmowę, podjęli znowu swój spór.
- Wystąpiliśmy do walki na żądanie władz narodowych - zaczął Traugutt - aby
rozszerzyć powstanie poza granice Królestwa. Żołnierz, gdy mu polecono walczyć, musi
walczyć do końca.
Leliwa sięgnął do kieszeni, wyjął małą, złożoną kartkę. Podał ją bez słowa
Trauguttowi.
- Co to takiego?
- Rozkaz. Zostałeś nim pan, pułkowniku, mianowany zwierzchnikiem wszystkich
oddziałów walczących na Polesiu i na Wołyniu.
Rozwinął kartkę i zmarszczywszy brwi czytał.
- Czy to znaczy, że mam być dowódcą oddziałów wołyńskich? - zapytał po
przeczytaniu.
- Polecono mi uzupełnić rozkaz wyjaśnieniami. Są wiadomości, że na Wołyń wkroczy
z Galicji z wielkim wojskiem generał Wysocki. Czekając na ich przybycie, masz,
pułkowniku, zbierać oddziały walczące na Polesiu i na Wołyniu i iść tamtym naprzeciw.
Zgłaszam się do ciebie pierwszy.
- Dobrze. A na co możemy liczyć, tam, na Wołyniu?
- Zapewniano mnie, że na bardzo wiele. Działają tam trzy partie, dowodzone przez
Różyckiego, Ciechońskiego i Chranickiego. Prawdopodobnie w tej chwili połączyły się już
one ze sobą gdzieś nad Słuczem. Mają liczyć ponad pięć tysięcy ludzi i są doskonale
uzbrojone w broń przysłaną z Galicji.
Traugutt zamknął oczy i czas jakiś leżał cicho. Zdawał się rozważać otrzymane
nowiny.
- Co się dzieje w Królestwie? - zapytał w końcu.
- Walka toczy się coraz zażarciej. Powstanie objęło cały kraj. Po katastrofie
z Langiewiczem był jakiś zamęt w Komitecie Centralnym. Ale teraz Komitet ujął znowu
władzę mocną ręką.
- Zagranica?
- Francja, Anglia i Austria podobno gotowe wystąpić za nami.
- Czy masz te wieści, kapitanie, od kogoś kompetentnego?
- Jak najbardziej. Chcesz, pułkowniku, abym ci powiedział, z kim rozmawiałem?
- Nie. Nie chcę dowiadywać się o to, czego nie muszę wiedzieć. Wynikałoby więc
z pańskich słów, że sprawa wygląda dobrze?
- Takie wyniosłem wrażenie.
- Oby tak było! Chciałbym się cieszyć, ale zanadto jestem przygnębiony wiadomością
o tym, co się stało z moimi ludźmi...
- Wiem...
- Nie pojmuję, jak się to mogło stać. Znam tych żołnierzy.
- Ale nie zna pan pewno, pułkowniku, Murawiewa. To dzika bestia. A Egger i jemu
podobni wykonają bez mrugnięcia każdy jego rozkaz. Już widzę, że będą próbowali
zastraszyć nas okrucieństwem. Trzeba będzie na każdy taki czyn odpowiedzieć tym samym
albo i jeszcze lepiej, wtedy spuszczą z tonu.
Potrząsnął głową.
- Nie, kapitanie. Jesteśmy żołnierzami, musimy postępować inaczej.
- Będą wtedy myśleli, że się ich boimy!
- Cokolwiek mieliby sądzić, nie pozwolę na zdemoralizowanie żołnierza, którym
dowodzę.
Zamknął oczy i położył głowę na poduszce. Leliwa zapalił papierosa. Ogarnął go
gniew na myśl, że kazano mu podporządkować się Trauguttowi. Wszyscy mówili o nim: tylko
ten człowiek potrafi coś zrobić! Wzruszył ramionami. Skąd ta wiara w kogoś, kto nie chce
uznać, że na gwałt trzeba odpowiedzieć gwałtem?
Traugutt nagle zebrał siły i usiadł na posłaniu. Gdy odezwał się, i Leliwa, i Kostecki
odruchowo wyprostowali się na krzesłach. Ton głosu zmienił się: skończyła się rozmowa,
teraz padały rozkazy:
- Weźmie pan swoich ludzi i uda się z nimi, zaraz jutro, na Ostrów Porzecki, koło
Pińska...
- Znam to miejsce.
- To dobrze. Tam będą ściągali moi ludzie. Proszę się nimi zająć. Obawiam się, że
jeszcze kilka dni będę niezdolny do wyruszenia w pole. Chciałbym jednak, aby mi pan kogoś
przydzielił, kto by mógł zostać ze mną i pełnić przy mnie funkcje adiutanta. Mój adiutant
dostał się do niewoli.
- Nie zdradzi?
- Mam nadzieję, że nie. Kogo mi pan przydzieli?
- Myślę, że będzie najlepiej, jeśli zostawię panu Zelwę. Przyda się i jako adiutant,
i jako medyk.
Traugutt zwrócił oczy na Kosteckiego. Ten zerwał się na nogi, trzasnął obcasami.
- Zgoda - powiedział pułkownik. Uśmiechnął się słabo.
- Mamy widać szczęście do medyków. Jeden z moich oficerów jest nim także.
- Okazuje się, że akademia medyczna w Warszawie była naprawdę akademią
wojskową! - powiedział Leliwa. Wstał, podszedł do stołu, sięgnął po butelkę nalewki. -
Napijemy się jeszcze, pułkowniku? - zaproponował. - Potem trzeba mi jechać.
- Pijcie. Ja dziękuję.
- Pan nie pije?
- Nigdy, jeśli nie muszę.
- Dziwnie mówią ludzie o panu, pułkowniku.
Wzruszył ramionami. Opadł na poduszkę. Znowu poczuł dreszcze i gorączkę. Leliwa
łyknął nalewki, potem wezwał Orzeszków. Eliza i Kostecki naradzali się szeptem, jakie
lekarstwo należy zastosować. Orzeszko odprowadził Leliwę do oczekującej na niego bryczki.
11
Spiął konia i pognał ostrym galopem. Śledziona końska grała, białe smugi piany
wystąpiły na ściemniałych od potu łopatkach. Piaszczysta droga biegła skrajem rzadkiego
zagajnika. Z drugiej strony rozciągała się daleko aż po horyzont, płaska, mokra łąka, na której
stały kopy skoszonego świeżo siana. Zalatywało wonią trawy i błota. Kiedy skręcił w prawo,
zobaczył osadę: kilka glinianych chałup, przysiadłych nisko pod brzemieniem ogromnych,
zzieleniałych strzech.
Tłum mieszkańców stał na łące zbitą gromadą. Mężczyźni, kobiety, dzieci, ubrani
w lnianą odzież. Kilku ułanów zadami koni brutalnie stłaczało stojących. Obok inni otaczali
dwóch mężczyzn, ubranych tylko w portki, ręce mieli skrępowane z tyłu. Jeden był starszy
wiekiem, ogromny wzrostem. Miał głowę lwa, wielką, pokrytą plątaniną kudłów, łączących
się z zarostem na twarzy. Stał zgarbiony, z głową wciśniętą w ramiona. Spod opadających na
twarz włosów świeciły ponuro oczy. Drugi robił wrażenie wyrostka. Miał twarz skrzywioną
płaczem; trząsł się cały. Naprzeciwko nich siedział na koniu sierżant Szyłko. Coś pytał,
grożąc tamtym ciężkim kozackim nahajem.
Osadził w miejscu wierzchowca.
- Co się tu dzieje, Szyłko? - zapytał ostro. - Co to za ludzie?
Sierżant nie zdążył odpowiedzieć, kiedy chłopak padł na kolana. Począł coś
niezrozumiale bełkotać. Równocześnie w gromadzie stłoczonych ludzi wybuchnął zgiełk
i lament babski. Kobiety usiłowały się wyrwać z kręgu, a powstrzymane przez ułanów
podniosły ogłuszający wrzask. Teraz dopiero zobaczył, że jeden z ułanów stoi pod drzewem.
Przez niską, grubą gałąź przerzucony był sznur z pętlą.
- Co się tu dzieje? - powtórzył.
Szyłko pochodził z oddziału Leliwy, przyszedł z nim z Królestwa. Młody, przystojny,
pewny siebie, poczuł się skonsternowany gniewnym tonem głosu dowódcy. Powiedział:
- Ano, kazałem wieszać chamów, panie pułkowniku.
- Wieszać? - Głos Traugutta stał się jeszcze bardziej twardy. - Zabroniłem
samosądów. Co to za ludzie? Co zrobili?
- Tego młodego zaskoczyliśmy w kuźni, jak przekuwał kosę. Na sztorc. - Szyłko
mówił niechętnie. - Myśleliśmy, że chce iść z nami. Nawet go dobrze potraktowaliśmy. Ale
miał minę niezbyt zachwyconą. Od razu zrozumiałem, że coś się tu niedobrego kryje.
Wziąłem go na spytki i wygadał. Ten - wskazał ruchem brody starszego z więźniów - to
starszyna tutejszy. Kazał kilku parobkom przekuć kosy i iść do Horodna. Tam policja zbiera
takich, aby szli razem z nią na buntowników, jak powiadają. Na buntowników - to znaczy na
nas... Wziąłem się za starego, a ten stawia się jeszcze! Wieś wroga. Jakichś chłopaków
wysłali, pewno, żeby policję zawiadomili. Domagaliśmy się żywności. Niczego nie chcą dać.
Powiadają, że nie mają. Przeszukaliśmy chaty. To prawda - puste! Ale chamy na pewno
ukryły wszystko w lesie...
- Mówiłem: nic siłą!
- Jak się nie weźmie siłą, niczego nie dadzą, panie pułkowniku. A szkapy ledwo wloką
nogami.
O tym wiedział. Także ludziom od dwóch dni brakło żywności. Po to właśnie wysłał
naprzód pluton ułanów, aby postarali się o prowizję. Potem jednak ogarnął go niepokój i sam
pognał za nimi. Przyjechał w sam czas.
- Rozwiązać tych ludzi! - rozkazał krótko.
- Jak to rozwiązać? - wybuchnął Szyłko. - Pan pułkownik chce ich puścić wolno?
Należy im się stryczek...
- Otrzymałeś rozkaz czy nie?! - huknął. - Jeszcze słowo, a zdegraduję cię do prostego
żołnierza! Zameldujesz się u mnie wieczorem, rozumiesz? A tymczasem wypełnić rozkaz!
Tym razem sierżant nie powiedział nic. Skinął na ułanów, a ci rozwiązali chłopów.
Robili to niechętnie, patrzyli koso na Traugutta. Podczas rozwiązywania chłopak darł się jak
obdzierany ze skóry. Myślał, że już go zabijają. Kiedy poczuł się wolny, zaczął patrzeć
ogłupiałymi oczami wokoło, jakby nie wierzył temu, co się stało. Nagle wybuchnął
gwałtowną radością: wykrzykiwał coś, klaskał w dłonie. Musiał być przygłupi. Starszyna
przyjął uwolnienie bez słowa. Stał tak samo jak poprzednio zgarbiony, z głową między
ramionami. Spoglądał złym okiem na powstańców, rozcierał przeguby rąk opuchnięte od
sznurów. Traugutt spostrzegł na piersiach i plecach starosty czerwone pręgi od uderzeń.
Podjechał do niego. Zapytał:
- Jesteś starszyna?
Chłop podniósł głowę, błysnął oczami ukrytymi wśród kudłów.
- Ano niby tak...
- Dlaczego nie dostarczyliście jedzenia?
- Bo nie ma.
- Nawet mleka?
- Ani mleka.
- Zapłaciłbym.
Chłop wzruszył szerokimi ramionami.
- Nie ma - mruknął. - A nawet jak by było, nie lzia wam dawać. Zakazane.
- Kto zakazał?
- Sami wiecie...
- Ci, co wam kazali chłopów na ratników posłać, aby przeciw nam służyli?
- A ci...
- Wolisz z nimi niż z nami?
Znowu wzruszył ramionami. Dalej trąc opuchłe nadgarstki mruknął:
- Car dał wolność, a panowie chcą odebrać.
- Kto ci tak powiedział? Milczał, ale oczy mu się jarzyły ponuro.
- Jak się nazywasz?
- Filip Burtak...
- Carowi, Filip, wierzysz, a nam nie wierzysz?
Na zarośniętej twarzy chłopa ukazał się ironiczny uśmiech.
- Bohu - powiedział - wierzyć trzeba, człowiekowi nie...!
Przez chwilę patrzyli na siebie bez słowa. Potem Traugutt trącił ostrogą w bok koński.
- Jesteście wolni - powiedział. - Zostańcie z Bogiem.
Chłop nie odpowiedział. Stał milczący, zawzięty. Także inni chłopi milczeli, tylko
uwolniony parobek wciąż wykrzykiwał głupkowato. Traugutt jechał przodem, ułani za nim
połączyli się w dwójki. Słyszał za sobą stukanie kopyt na podbitej korzeniami drodze.
Dolatywały go urywki rozmowy, którą prowadzili. Szyłko powiedział głośno, jakby chcąc,
aby go usłyszano:
- Koniska pozdychają, a te chamy będą nas jeszcze rżnąć! Zobaczycie! Nic z takiego
wojowania!
- Pewno, że nic - odpowiedział mu inny głos. - Na Moskali nas wysyłają, a rządzą
nami jak moskiewskimi sołdatami...
Nie obejrzał się na rozmawiających.
W pobliżu Ostrowia Porzeckiego, gdzie nastąpiło połączenie resztek oddziału
Traugutta z oddziałem Leliwy, pojawił się także Strawiński, ale gdy Jagmin pojechał do niego
z wezwaniem od Traugutta, aby się do nich przyłączył, tamten odpowiedział odmownie. Na
uwagę, że taki jest rozkaz powstańczych władz wojskowych, wzruszył ramionami: „Ci
z Wilna - powiedział - a nawet ci z Warszawy mogą sobie rozkazywać, co się im żywnie
podoba! Łatwo gadać, kiedy się siedzi w mieście, w ciepłym mieszkaniu. Gdyby byli tu, sami
by wiedzieli, że nie ma sensu tworzyć dużych oddziałów, które trudno zaprowiantować
i z którymi trudno wymykać się Moskalom. Zresztą stworzyłem sam mój oddział i tak nim
będę dowodził, jak uważam za słuszne...”
Traugutt chciał, aby oddział pozostał w lasach nad Jasiołdą trochę dłużej. Ludziom
należał się wypoczynek. Ale z kilku stron naraz przyszły wiadomości, że generał Egger zbiera
na nowo siły, aby przeciwko nim wyruszyć. Rozeszła się nawet pogłoska, że Rosjanie wiedzą
już, iż dowódca kobryńskiej partii nie został zabity, i ogłosili nagrodę na jego głowę. Trzeba
było jak najszybciej opuścić Ostrów. Traugutt, który wciąż jeszcze pozostawał
w Ludwinowie, choć był bardzo słaby, zapragnął stanąć na czele partii. Eliza próbowała
odmawiać go od tego, ale widząc, że nie da rady, postanowiła go sama odwieźć do Pińska.
Z wozowni wyciągnięto starą, paradną karetę, pamiętającą lepsze czasy, ze skrzyń wydobyto
mocno zeżartą przez mole liberię dworską. Im zaprzęg był okazalszy - tym mniejsza była
szansa, że zostanie zaczepiony po drodze.
Jadąc omawiał z Orzeszkową dalszą łączność. Przez Ludwinów miały iść dalej
rozkazy z dowództwa i tą samą drogą, w przeciwną stronę, raporty Traugutta. To wymagało
wyjaśnienia kobiecie planów i kierunku posuwania się oddziału. Eliza wskazywała mu dwory
na jego drodze, na których pomoc mógł liczyć. Tkwiąc od samego początku w pracy
konspiracyjnej, znała doskonale nastroje szlachty w wielkim, okolicznym kręgu. W miarę jak
oddział miał się zagłębiać w pustkowia Polesia, obiecywała dostarczyć dodatkowych
wiadomości.
- Ale tam dalej - powiedziała - będzie pan miał tylko chłopów. Nie wiem, czy pan się
nie spotka z wrogością z ich strony. Tyle wieków, a nie potrafiliśmy im nic dać, ani oświaty,
ani serca...
- Nie miałem dotychczas złych doświadczeń z chłopami.
- Tu pana znają. Mówi się szeroko: pan z Ostrowia - dobry pan. Ale tam będzie pan
miał do czynienia z chłopami, którzy nigdy o panu nie słyszeli. Boję się trochę tej wyprawy..
Idziecie niby w głąb afrykańskiej puszczy, jakby jacyś Livingstone’owie.
- Żyjemy w wieku odkryć.
- Tak, i może nareszcie odkryjemy to, co najważniejsze: człowieka, szarego
człowieka...
Po chwili dorzuciła:
- Tośmy już ustalili, dokąd mam panu posyłać wiadomości. A przy okazji będę się
zawsze starała napisać coś o pana najdroższych...
Akurat w przeddzień wyjazdu z Ludwinowa Eliza wpadła do pokoju Traugutta,
potrząsając triumfalnie listem. List został jej dostarczony przed chwilą i pochodził od siostry
Traugutta, Alojzy. Nic nie wiedząc o pobycie Traugutta w Ludwinowie, opowiadała
przyjaciółce o tym, że żona i dzieci brata są u niej w Białej. Dziewczynki, pisała, są zdrowe.
A Antonina już przychodzi do siebie. „Żebyś ty wiedziała, moja kochana - czytał w liście -
jakiego ślicznego urodziła chłopca. Tylko mu włożyć okulary, a będzie wykapany Romek!
Strasznie się z tego cieszymy. Zgodziłyśmy się, że powinno się go ochrzcić na Tadeusza,
domyślasz się na pewno, na czyją intencję. Ale Antonina nie chce sama o niczym
decydować...” Odłożył list, wzruszenie zaparło mu oddech. Ale zaraz opanował się, ucałował
gorąco ręce Elizy, a ona patrzyła na niego błyszczącymi oczami. Teraz także pochylił się do
jej ręki.
- Nie wiem, jak dziękować...
- To my powinniśmy panu dziękować. Spełnił pan naszą prośbę.
Nie odpowiedział. Gorzkie poczucie rozterki, że postąpił niewłaściwie, bolesna
pamięć śmierci ludzi, których musiał zostawić ich losowi, z wolna przycichały w jego sercu.
Znowu czuł się żołnierzem, który przede wszystkim obowiązany jest do spełnienia rozkazu.
Znowu w spojrzeniu siedzącej obok niego kobiety odnajdywał znajomy blask. Bóg
w stosunku do niego miał taki dziwny sposób postępowania: zdawał się spychać go na dno
rozpaczy, a potem nagle pokazywał, jak wydarzenia najbardziej tragiczne kryły w sobie
zarodek szczęśliwych rozwiązań. Pamiętał, jakim dramatem był dla niego sprzeciw babki
wobec projektu małżeństwa z Anną. Nigdy chyba nie widział babki tak bardzo rozgniewanej,
jak wtedy, gdy wystarawszy się o parodniowy urlop pojechał do Szostakowa, aby ustnie, a nie
przez list, przedstawić jej swoje plany. Wybuchnęła: „Et, fiksacja i tyle! Zwariowałeś? Żenić
się chcesz - żeń się! Mało to u nas panienek na Litwie, ładnych, statecznych, gospodarnych.
Powiedz tylko, a znajdę ci, jaką zechcesz. Ale brać jakąś z Królestwa i jeszcze luterankę? Nie
chcę nawet o niej słyszeć! Niech sobie będzie najlepsza, najładniejsza. Niech sobie znajdzie
męża, jak ona, lutra i Niemca! Ale za ciebie nie wyjdzie! Słyszysz? Nie zgodzę się na to
nigdy! Wychowałam cię i moja głowa w tym, abyś się dobrze pokierował. Musisz być kimś.
Gienierałem albo jakim naukowcem. Taki zdolny jak ty... A jak byś się ożenił z taką z miasta,
nic by już nigdy z ciebie nie było! Co ona, córka jubilera? Znaczy kupca? Ech! Nawet mi nie
gadaj więcej o tym! Ot, fiksacja i zmartwienie. Wszystko przez tych Królewiaków! Serce
będzie mi stukało do jutra, taka jestem zdenerwowana. I ręce mi latają...”
A przecież w ciągu lat wszystko się ułożyło. To prawda, że była to główna zasługa
Anny. Ona swoim promiennym uśmiechem doprowadziła do tego, że zło obróciło się na
dobro. Pod koniec życia babka Justyna mówiła: „No, już ja się z nią pogodziła. Żeby tylko
urodziła syna, to jedno...” Bliźniacy urodzili się, a potem zaraz umarli. Po nich babka. Po
babce Anna...
To rozmawiając, to rozmyślając dojechali szczęśliwie w okolice Ostrowia
Porzeckiego. Eliza chciała dotrzeć do obozu i zaczekać do chwili odmarszu oddziału, ale
Traugutt się na to nie zgodził. Żądał, aby wróciła natychmiast.
Połączony oddział liczył zaledwie stu dwudziestu ludzi, Z tą siłą Traugutt wyruszył
następnego dnia. Posuwał się skrycie rozlewiskami Piny i Prypeci. Dalszym jego zamiarem
było dotrzeć do Horynia, przeprawić się na jego drugi brzeg i znowu pustynnymi bagnami,
między Mostwą a Stwigą, przebierać się w stronę Sarn. Pomiędzy Prypecią a Horyniem
trzeba było przebyć teren odkryty i gęściej nieco zamieszkały. Nie było tutaj dworów,
spotykało się jedynie małe osiedla złożone z paru nędznych chat. Ludzie tutejsi, nawet gdyby
chcieli, nie zdołaliby wyżywić oddziału. Ale oni witali zbrojnych nieufnie, bez życzliwości.
Najczęściej wychodziły do powstańców baby i z lamentem zapewniały ich, że we wsi nie ma
nic do jedzenia. I rzeczywiście w obejściach nie znajdowano krów, kóz, kur czy kaczek;
nawet gdzieś poznikały małe, kudłate koniki poleskie. Chaty stały puste. Powstańcy
podejrzewali, że chłopi poukrywali swój dobytek, zwłaszcza że osady w jakiś tajemniczy
sposób porozumiewały się ze sobą i zawsze wiedziały z góry o nadejściu oddziału.
Traugutta niepokoił brak żywności i myśl, że oddział maszerując znaczy ślady za
sobą. Próżno kluczył, nadkładał drogi - zawsze chłopi wiedzieli o nim. Trudno było
przypuścić, że nieprzyjaciel nic nie wie o ich pochodzie. Musiał śledzić ich marsz. Nie
atakował, ale rozpinał swoje sieci. Byli zmęczeni czuwaniem, głodni. Mimo to sprzeciwiał się
jakiemukolwiek atakowi terroru wobec ludności. Czuł, że żołnierze mają do niego o to żal. Po
ukaraniu Szyłki wydało mu się, że także oficerowie byli przeciw niemu. Odczuł z ich strony
niemiły chłód. Na najbliższym postoju zwołał oficerów na naradę. Zażądał wyjaśnienia.
Leliwa odezwał się pierwszy.
- Ja tam, pułkowniku, nie jestem zwolennikiem okrucieństwa. Był rozkaz, aby
rozpowszechniać między chłopami Złotą Hramotę, mówić im o postanowieniu Komitetu
Centralnego, zachęcać do udziału w powstaniu. O tym wszystkim czytaliśmy w rozkazie. Ale
do kogo tu mówić? Te chamy słuchać nie chcą! Kryją przed nami żywność, donoszą o nas
Moskalom. Można głaskać tych, którzy na to zasługują, ale trzeba dawać nauczkę łotrom
i zdrajcom! Łagodność ich tylko rozzuchwala i wcale się nie dziwię naszym żołnierzom, że
mają do pana, pułkowniku, urazę.
Siedzieli w krąg przy ognisku. Pachniała herbata zaparzona w kociołku. Na kolację
było tylko trochę chleba i sera.
Traugutt milczał czas jakiś. Po swojemu wycierał długo i starannie okulary. Potem
nałożył je, popatrzył na twarze siedzących wokół niego oficerów.
- Nie, kapitanie - zaczął - nigdy nie zgodzę się z tym, żeby chłopów, którzy ukrywają
przed nami żywność, nazywać zdrajcami. To jest biedny, ciemny lud, który zupełnie nie
rozumie tej wojny. Nie może jej zrozumieć. Trzeba do niego przemówić dobrym słowem,
ułatwić mu to zrozumienie. Nie mogę się także zgodzić z tym, aby moi żołnierze mieli
odczuwać do mnie jakiś żal czy urazę. Żołnierz także nie zawsze potrafi zrozumieć
postępowanie swego zwierzchnika. Ale od tego są oficerowie, aby mu sens postępowania
wyjaśnili. Z zachowania żołnierzy widzę, że ta rzecz nie została zrobiona i dlatego proszę,
aby panowie wypowiedzieli się wszyscy w tej sprawie.
Teraz zabrał głos Domanowski. Siedział przy ognisku po turecku zawsze w swojej
studenckiej czapce, którą kule poszarpały w ostatniej bitwie.
- Ja, panie pułkowniku - zaczął gorąco - nie podzielam opinii kapitana Leliwy. Jest
ciężko - to prawda. Boli nas zachowanie i nieufność chłopów. Ale powiem: jeśli nasze
powstanie miałoby, walcząc z Moskalami, walczyć także z chłopami, lepiej, aby nie było
nigdy wybuchło! Nie tak je rozumieliśmy. Przez Europę idzie rewolucja, która wyzwala
uciemiężonych, znosi przywileje, łączy narody. W imię takiej rewolucji zwyciężyła jedność
Włoch. Chłop jest takim samym obywatelem jak każdy inny. Rewolucja przyrzekła mu
wolność i ziemię. To musi być zasadniczy cel naszej rewolucji. Nie bijemy się i nie będziemy
się bili o Polskę szlachecką. Bijemy się o wolność wszystkich uciemiężonych. Są tacy, co
mówią: najpierw bijemy się o Polskę, a potem chłopu damy ziemię. Ja należę do tych, co
myślą inaczej: najpierw trzeba dać chłopu ziemię, a wtedy będziemy w nim mieli sojusznika...
Pamiętał, że tak samo mówił wtedy. To było na rok albo i więcej przed wybuchem
powstania.
Któregoś dnia, idąc duktem leśnym, natknął się na dwóch młodych ludzi. Wyszedł na
nich nagle z bocznej ścieżki, gdy rozmawiali ze sobą, zaciągając się papierosami.
W pierwszej chwili odskoczyli od siebie, jak chłopcy przyłapani na gorącym uczynku.
Z ubrania wyglądali na zwykłych leśników, ale po ich twarzach łatwo było zgadnąć, że nie są
tymi, za jakich pragną uchodzić. Od razu pomyślał, że ma przed sobą emisariuszy
z Królestwa. Przez chwilę stali naprzeciwko siebie w milczeniu. Potem starszy uchylił
grzecznie czapki. Przedstawił ich jako studentów, którzy przyjechali w tutejsze strony na
odpoczynek. Kiedy Traugutt, podając rękę, powiedział swoje nazwisko, starszy z „leśników”
zapytał:
- Pan jesteś właścicielem Ostrowia?
- Tak.
- Pułkownikiem?
- Dymisjonowanym podpułkownikiem. Skąd panowie o tym wiedzą?
Szli obok siebie w stronę, gdzie przez las biegła droga prowadząca do Kobrynia.
- Mówili nam ludzie. To dobrze, że pan mieszkasz w tych okolicach. Będziesz
potrzebny.
- Komu?
- Sprawie.
Popatrzył na nich zdziwiony. Rzekł:
- Nie rozumiem. Młodszy zawołał:
- Czas zrozumieć. Pora rozrachunku się zbliża!
Starszy podsunął Trauguttowi cygaro, ale on tylko potrząsnął głową.
- Dziękuję, nie palę. Mówicie tak, panowie, jakby miała się gotować jakaś wojna.
- Oczywiście! - znowu wykrzyknął młodszy, zadzierzysty blondyn. - Bliska jest
chwila, gdy cały naród wystąpi do walki.
- Z gołymi rękami na armaty?
Spojrzeli po sobie, a potem skierowali wzrok na Traugutta. W oczach młodszego
pojawił się błysk gniewu. Chciał coś powiedzieć, ale starszy go powstrzymał. Sam rzekł:
- Wszyscy mają o panu jak najlepszą opinię. Uchodzi pan za kogoś pewnego...
Traugutt wzruszył ramionami.
- Nie poślę do policji z wiadomością, że was spotkałem. Ale to nie znaczy, abym
rozumiał wasze słowa. Wojna z Rosją? Z rosyjską armią? To przecież szaleństwo!
- Ta armia dostała niedawno w kuper, aż się kurzyło! - zawołał młodszy.
Traugutt potrząsnął stanowczo głową.
- Widziałem wojnę na Krymie i mogę panów zapewnić, że wcale tak nie było, jak się
panom wydaje. Tej armii nie zwycięży się pistoletami.
Młodszy parsknął gniewnie, ale starszy podjął uspokajająco:
- Nikt nie mówi o tym, abyśmy sami mieli zwyciężyć Rosję. Wojna, która wybuchnie
w Polsce, będzie pochodnią, która rozpali rewolucję w całej Europie. Włochy tylko czekają,
aby dokończyć dzieła zjednoczenia. Węgry drżą, aby zrzucić z siebie nałożone przez dwóch
tyranów kajdany. Mamy za sobą Napoleona i rewolucjonistów całego świata. Nawet
w Prusach opinia społeczna okazuje nam coraz większą sympatię i serdeczność. Właśnie
stamtąd przychodzi nam w tej chwili najwięcej pomocy. U boku Garibaldiego stanęli nasi
oficerowie. Tam się szkolą, aby umieć zwyciężać. Przewodzi im nasz znakomity wódz
i strateg, generał Mierosławski. Wojna z Moskwą musi wybuchnąć, a kiedy wybuchnie, da
nam niechybne zwycięstwo. Zresztą wielu jest ludzi w Rosji, którzy pójdą z nami...
- O tym, że mamy w Rosji wielu przyjaciół, nie potrzebujecie mi panowie
przypominać. Ale czy pójdą z nami, czy będą mogli pójść - o tym za wcześnie mówić. Przed
rzuceniem się w tak wielką sprawę, jaką jest wojna, trzeba wpierw zrobić porządek u siebie.
A u nas co? Kraj w nędzy, ciemnota, brak oświaty, brak moralności. Ledwo coś niecoś
zaczęło się ruszać w Królestwie...
- Widzimy, pułkowniku, że jesteś z „białymi”! - powiedział młodszy. - A czy nie
wiesz - krzyknął - że „w Polsce, Litwie czy na Rusi, Wielopolski wisieć musi”!
Traugutt zmarszczył brwi.
- Mówicie, panowie, jakbyście mnie chcieli przestraszyć. Nie znam się na waszych
podziałach na „białych” i „czerwonych”. Choć wystąpiłem z wojska, pozostałem żołnierzem
i jako żołnierz walkę z Rosją uważam za szaleństwo. Na kogo liczycie? Na garść studentów?
- A chłopi, pułkowniku? - zapytał starszy.
- Aby chłop poszedł z wami, musi wam zaufać. A on nie ufa ani szlachcie, ani
przybyszom z miasta, choćby się poubierali w chłopskie świtki. Jeden z moich przyjaciół, tu
w sąsiedztwie, obdarował swoich chłopów ziemią. Czy myślicie, że mu uwierzyli?
- Mówisz, pułkowniku, o Hoffmeistrze, prawda? Znamy ten wypadek. Hoffmeister
postąpił pięknie, ale chłopi mieli powody, aby nie ufać łaskawości pańskiej. Szlachtę trzeba
zmusić, aby dała ziemię.
- Jeśli jej odbierzecie ziemię siłą, tym bardziej będzie przeciwko wam.
- Obejdziemy się bez niej!
- Mówisz pan jak demagog, a nie jak żołnierz. Jeżeli chcecie rozpocząć wojnę
z wielką Rosją, musicie mieć za sobą cały naród.
- Wielopolscy i Zamoyscy postawili się poza narodem! - znowu wykrzyknął młodszy.
- Dyrekcja to zdrajcy!
- Nie spieszcie się z sądem o tym, kto stoi poza narodem. Sprawa jest zbyt poważna.
- Mierosławski rzucił hasło: śmierć albo zwycięstwo!
- Hasło nierozsądne. Nikt nie może decydować o życiu swego narodu.
- Ale my zwyciężymy! A wtedy policzymy się ze zdrajcami i tchórzami.
Zatrzymał się, surowym spojrzeniem zmierzył tamtego.
- Czy to, coś pan powiedział, kierujesz do mnie? - zapytał.
Młody człowiek chciał coś porywczo odpowiedzieć, ale w sprawę wdał się starszy.
Powiedział pojednawczo:
- Niech pan, pułkowniku, wybaczy memu towarzyszowi. Łatwo się zapala, ale
w gruncie rzeczy żywi, podobnie jak i ja, wielkie zaufanie do pana pułkownika. Wieleśmy
o panu słyszeli i choć w tej chwili różnimy się poglądami, nie wątpię, że w chwili decydującej
potrafimy pana przekonać. Ludzie tacy, jak pan, będą nam potrzebni. Musimy mieć ludzi
posiadających zaufanie powszechne, a jednocześnie znajomość spraw wojskowych. Pan ma
słuszność: do walki trzeba porwać cały naród, bez wyjątku. Chłopów, mieszczan, także
szlachtę. Wszystkich, których łączy nienawiść do tyranii i do Moskwy. To będzie wojna,
o którą się kazał modlić Mickiewicz. Pan, pułkowniku, jak nam mówiono, jest gorliwym
katolikiem?
- Jestem katolikiem.
- Niewątpliwie słyszał pan, że w Warszawie nasz ruch organizuje nabożeństwa po
kościołach, wspólne modlitwy, śpiewy... Nawet ludzie innej wiary łączą się z nami.
- Słyszałem. Nie wiem tylko, czy te śpiewy i nabożeństwa nie odbywają się jedynie na
złość Rosjanom. Nie wierzę w modlitwę przeciwko komuś.
- Nawet gdy prosimy o sprawiedliwość?
Nie odpowiedział. Dukt doprowadził ich do piaszczystej, rozrytej kołami drogi. Tamci
zatrzymali się.
- Jeszcze raz przepraszamy, pułkowniku, jeśli powiedzieliśmy coś niewłaściwego -
rzekł starszy, schylając głowę przed Trauguttem.
Młodszy skłonił się także. Traugutt podał im rękę.
- Nie mam żalu do panów. Właściwie podoba mi się, że jesteście pełni zapału. Ale nie
przekonaliście mnie. Nie wy zresztą jedni. Inni także tego próbowali.
- Proszę jednak jeszcze raz nad tymi sprawami pomyśleć, pułkowniku. Będziemy pana
potrzebowali.
- Żegnam panów.
- Do widzenia - odpowiedział starszy.
Kiedy Domanowski skończył, Leliwa wybuchnął:
- Poszedłem do powstania bić się za Polskę, a nie za jakąś rewolucję! Ja i moi ludzie
narażamy życie. Taki Szyłko jest moim najlepszym podoficerem. Został niesłusznie ukarany.
Nie można walczyć z pustym brzuchem!
Traugutt przerwał mu chłodno:
- Pozwól, kapitanie, aby się wypowiedzieli inni oficerowie.
Odezwał się Elert:
- Nie wiem, dlaczego chłopi tutejsi są przeciwko nam. Moi kosynierzy to przecież
w większości chłopi, a jak się biją. Mówią po swojemu, śpiewają swoje pieśni, zwracają się
do pułkownika „baćku”... A jacy są pułkownikowi oddani!
- To prawda. Ale tą życzliwością nie napełnimy brzuchów ani ich, ani swoich! -
mruknął Jagmin. - Jeśli mam być szczery, pułkowniku, nie wiem, co powiedzieć. Żołnierze są
słabi i zniechęceni. Nasi ludzie z dawnej partii trzymają się lepiej...
- Mogę odejść - rzucił Leliwa.
Zapadła cisza, trzaskał tylko ogień. Pozostali oficerowie nie mieli chęci do zabrania
głosu.
- Skoro nie potrafię zrozumieć rewolucji obywatela Domanowskiego - podjął Leliwa -
mogę odejść... Rewolucyjnymi słowami także nie napełnimy brzuchów. Zbliżyliśmy się do
Horynia, jutro moglibyśmy rzekę przejść. Ale za rzeką zaczyna się bagienna pustynia. Jeśli
się na tym brzegu nie zaopatrzymy w żywność - tam zginiemy. Nigdy nie dociągniemy do
Wołynia. Chcę być posłuszny rozkazowi, owszem... Ale ciągnąć ludzi na pewną śmierć? Nie
wiem, czy pan pułkownik ma nam coś jeszcze do powiedzenia...?
- Mam. Ale wpierw chciałbym zapytać, jaką radę daje pan, kapitanie. Bo nie
przyjmuję do wiadomości propozycji odejścia.
- Jaką radę? Zatrzymać się na dzień, rozesłać ludzi do okolicznych wsi. Zebrać
żywności jak najwięcej, choćby trzeba było paru łotrów powiesić! To jedyna rada. Innej nie
znam.
- Dziękuję - rzekł Traugutt. - Tej rady nie przyjmę. Zdecydowałem się natomiast na
akcję, o której chcę powiadomić panów. Jutro zajmiemy Stolin i zatrzymamy się w nim dwa
albo i więcej dni. W mieście zaopatrzymy się w żywność bez kłopotu i potrzeby wieszania
kogokolwiek. Kapitan ma słuszność, musimy się zaopatrzyć na czas marszu przez bagna.
Poza tym chcę zasięgnąć języka. Od paru dni nie wiemy, co się dzieje. Kto wie, może już
armia generała Wysockiego wkroczyła na Wołyń?
Oficerowie powitali rozkaz z zadowoleniem. Przynosił on rozwiązanie trudności,
a zarazem przecinał konflikt, jaki powstał między partią kobryńską a partią Leliwy. Jeszcze
tego wieczoru oddział został podzielony na trzy kolumny, nad którymi dowództwo objęli
Traugutt, Leliwa i Domanowski. Wyruszono wcześnie, przed świtem. Miasto zostało
otoczone i błyskawicznie zajęte. Znajdowało się w nim zresztą tylko czterech policjantów,
którzy poddali się bez walki i zostali zamknięci w miejskim areszcie.
Ludność Stolina na widok powstańców ogarnął szał radości. Witano przybyłych
owacyjnie. Każdy chciał ich gościć w swoim domu. Ale Traugutt zarządził, aby żołnierze
kwaterowali razem, a jedna trzecia oddziału czuwała na placówkach i patrolach. Miasto
zostało obstawione i nie wypuszczano z niego nikogo. Oficerowie otrzymali polecenie zajęcia
się zgromadzeniem żywności, paszy, środków opatrunkowych, a jeśli się da, także broni
i amunicji. Mieli zająć się również werbowaniem ludzi, wyszukaniem przewodników. Sam
Traugutt zaprosił do siebie poważniejszych przedstawicieli miejscowego społeczeństwa, aby
wywiedzieć się od nich o sytuacji.
Siedząc w saloniku zajazdu rozmawiał kolejno z proboszczem i jego wikarym,
z lekarzem, aptekarzem, adwokatem i kilkoma jeszcze osobami. Z rozmów tych dowiedział
się, że wszyscy w okolicy wiedzieli o jego partii, a nawet o tym, kto jest jej dowódcą.
Rosjanie wiedzieli o tym także i niewątpliwie dlatego duże ich siły kręciły się w okolicy.
Natomiast nie umiano mu nic powiedzieć ani o Różyckim, ani o Wysockim. Do Stolina
dotarły wprawdzie jakieś wieści o walkach toczonych nad dolnym Horyniem, nikt jednak nie
wiedział, kto powstańcami dowodził i czy były to bitwy zwycięskie.
Ze swej strony Traugutt prosił obywateli Stolina o zaopatrzenie oddziału, ale
równocześnie ostrzegł przed okazywaniem powstańcom zbyt wylewnej serdeczności. „Na
pewno - mówił - są w mieście ludzie, którzy doniosą. Nie chciałbym, abyście po naszym
wyjściu byli karani i prześladowani.” Jego słowa przyjmowano niedowierzającym
potrząsaniem głów. Nikt nie wierzył w istnienie donosicieli. Kobiety zdjęły żałobne suknie
i chodziły po rynku otwarcie z orzełkami i narodowymi kokardkami, przypiętymi do sukien.
Inne śpieszyły na kwaterę powstańców z koszami pełnymi darów.
Traugutt prowadził rozmowy aż do późnego wieczora. Kiedy wreszcie został sam,
przybiegł do niego gospodarz, aby mu powiedzieć, że zaraz odbędzie się przyjęcie, które
miejscowa inteligencja wydaje dla oficerów partii.
- Kazali - opowiadał z zapałem - dać co najlepsze: kurczaki, kury, ryby. Wszystko dla
pana generała i dla panów oficerów. I wino, powiedzieli, coby było prawdziwe węgierskie.
I naszych trzech będzie muzykowało. I damy przyjdą… - Pan generał przyjdzie?
- Jak się nazywasz?
- Jak ja sze mam nazywać? Ja sze nazywam Moszek.
- Więc słuchaj, Moszku. Przyjdziemy wszyscy na tę kolację. Ale ja będę niedługo.
- Nu, ja widzę, co pan generał zmęczony.
- Jestem zmęczony, to prawda. Ale mam także wiele jeszcze do zrobienia. Postarasz
się tu dla mnie o lampę. I o herbatę. Mocną herbatę, dobrze?
- Będzie lampa, będzie herbata, będzie wszystko, co pan generał każe. A czy można
jeszcze coś powiedzieć?
- Mów.
- Ja bardzo przepraszam pana generała, ale mnie mówili, co pan generał jest strasznie
fein człowiek. To ja sze chciałem zapytać, niech pan generał sze nie pogniewa, czy pan
generał nie jest może z naszych?
Traugutt zaśmiał się.
- Nie.
- Nie? Nu, może i nie... Ale o panu generale to nasze Żydki mówiły bardzo dobrze. To
ja chcę panu generałowi coś powiedzieć...
- No, mów wreszcie.
- Uni chcą pana generała tu w Stolinie schwytać.
- Kto oni?
- Kto może być uni? Wiadomo, Moskale.
- Skąd wiesz?
- Nu, ja wiem. Mnie mówili. Uni tak myśleli, co pan tu przyjdzie i uni tu są niedaleko.
Ja myślę, co panu generałowi lepiej uciec. Co się z takimi hamanami bicz?
Przez chwilę zastanawiał się nad usłyszaną nowiną. Wygląda na rzecz zupełnie
prawdopodobną. Jeszcze zapytał:
- Wiesz o tym na pewno?
- Co człowiek wi na pewno? Na pewno to będzie jutro dzień.
- Dobrze. Dziękuję ci za to ostrzeżenie. Poproś tu do mnie panów oficerów.
12
Z dołu dochodziły gwar, śmiechy, stukanie krzeseł, szczęk szkła. Czasami ktoś
wznosił toast, któremu odpowiadały krzyki i oklaski. Przyjęcie ciągnęło się dalej. Po pół
godzinie siedzenia przy stole Traugutt udał się do pokoiku na górze. Odchodząc szepnął
Leliwie: „Pilnuj, aby wszystko było w porządku, niech nikt nie przeciągnie miary. Musicie
być gotowi. Czynię cię odpowiedzialnym”.
W pokoju znalazł przygotowaną lampę i szumiący samowar. Przy samowarze stała
dziewczynka z cienkimi warkoczykami i wielkimi, ciemnymi oczami. Gdy Traugutt wszedł
do pokoju, dygnęła i powiedziała:
- Tatę mi kazał przyjść, cobym usługiwała panu generałowi. Ja wszystko zrobię, co
trzeba.
- Dobrze. Będziesz mi nalewała herbatę - powiedział. Pieszczotliwie przesunął dłonią
po jej czarnych, błyszczących włosach. Usiadł za stołem. - Siądź - rzekł do małej, ale ona
stała wyczekująco przy stoliku, na którym znajdował się samowar. - Siądź - powtórzył. -
I tym razem nie posłuchała. Przestał zwracać na nią uwagę. Położył na stole swoje notatki
i mapę. Skupił się.
Po swojemu, skrupulatnie obmyślał plan. Postanowił o pierwszej w nocy zarządzić
alarm. Pragnął się przekonać o gotowości żołnierzy. Zaraz po alarmie, przed świtem, partia
miała opuścić miasto, przeprawiać się przez rzekę i zapaść w lasy. Był przekonany, że jeśli
nawet Rosjanie wiedzą już o zatrzymaniu się oddziału w mieście, nie uderzą na nich w nocy.
Wojsko regularne, wiedział o tym, zawsze przecenia gotowość partyzantów. Zaatakowawszy
Stolin rano, nie znajdą ich, co powinno ustrzec miasto przed represjami. Ale to była tylko
część planu. Popijając wolno gorącą herbatę, rozważał dalej sytuację. Nie było wątpliwości,
że nieprzyjaciel, trafiwszy w próżnię, pójdzie ich śladem na drugi brzeg. Jeśli nie chce mieć
tamtych na karku, muszą odejść jak najdalej na wschód od Horynia, zapaść między bagna;
tylko tam, wśród błotnistych bezdroży można marzyć o zgubieniu ścigających. Ale
Trauguttowi nie uśmiechała się wędrówka wśród trzęsawisk. Mogli nimi posuwać się tylko
bardzo wolno, musieli szukać przewodników; trzeba się było liczyć z trudnościami
zaopatrzenia i brakiem jakichkolwiek wiadomości. A przecież nie było wykluczone, że
Różycki jest w pobliżu. Na moczarach obie partie mogły chodzić blisko siebie i wcale się nie
spotkać. Aby tego uniknąć, należało trzymać się Horynia i leżących nad nim osad. Ale
w takim razie narzucało się rozwiązanie: należało wpierw pozbyć się ścigających. Uderzyć na
nich, rozbić, odebrać im chęć do ścigania. Uczynić tak, jak uczynił na samym początku na
grobli pod Horkami.
Przetarł okulary, które zapotniały od parującej herbaty. Uważał, że przejście do
działania ofensywnego pozwoli mu znowu mocniej wziąć w rękę oddział. To było potrzebne.
Ludzi wyczerpał ciężki marsz i braki zaopatrzenia. Konflikt, jaki podzielił oficerów, znalazł
swoje odbicie także między żołnierzami. Doszło do Traugutta, że Szyłko buntuje ludzi
z dawnej partii Leliwy. U Leliwy nie było chłopów, natomiast partia kobryńska składała się
z nich w dużej części. Powstały nieporozumienia, kłótnie, nawet bójki. Z tym trzeba było
skończyć. Postój w Stolinie był potrzebny, aby zaopatrzyć oddział w żywność, ale to przejście
od wielkich braków do wielkiego dobrobytu również wpłynęło demoralizująco na żołnierzy.
Doświadczenie mówiło Trauguttowi, że tylko walka tworzy zwarte jednostki.
Posługując się ołówkiem, na którym odkładał palcem mierzoną odległość, rozwijał
swój plan. Trzeba było nieprzyjacielowi, który mógł być silny, narzucić miejsce walki.
Opracowawszy plan w trzech wariantach, odłożył ołówek. Napięta uwaga zaczęła wiotczeć.
Ogarnęło go zmęczenie. Wciąż czuł się jeszcze słaby po chorobie, a trudy marszu nie
pozwoliły na zregenerowanie sił. Mała czuwała i gdy tylko zobaczyła, że ma szklankę pustą,
nalewała mu nową. Ale on miał już dosyć herbaty. Przestała być bodźcem do myślenia. Oparł
głowę na oparciu fotela, przymknął oczy.
Ta czarna dziewczynka była całkiem inna niż jego córki, a przecież na jej widok
powrócił myślami do nich. Zwykle strzegł się wspomnień o bliskich. Nie chciał, aby myśl
zamieniała się w marzenie. Nawet w gorączce w Ludwinowie nie wypowiedział ani razu
imienia żony lub córek. A jednak mocno zapadła mu w pamięci tamta noc rozstania. Antonina
chciała obudzić dziewczynki. Nie zgodził się na to. Wszedł tylko cicho do ich sypialni. Ania
spała. W drgającym blasku świecy jeszcze bardziej niż zwykle przypominała matkę! Kiedy
się pochylił nad Lusią, zobaczył, że mała ma oczy otwarte. Popatrzyła na ojca, uśmiechnęła
się, zamknęła oczy - i za chwilę już zasnęła. Zrobił krzyż w powietrzu nad głową każdej
z córek, a potem szybko wyszedł z pokoju. Antonina opuściła pokój wcześniej: czekała na
niego za progiem ze świecą w ręku. Na ścianę padał cień jej zniekształconej postaci. Podszedł
do niej. Otworzył ramiona i objął ją.
- Bądź zdrowa - powiedział cicho. - Ciężko mi odchodzić...
Przerwała mu:
- Nie bój się. Wszystko będzie dobrze. Musisz iść. Chcę zaznać także
niebezpieczeństwa - dorzuciła. - Może wtedy będę tobie bliższa...
- Jesteś mi najbliższa! - zapewnił.
Potrząsnęła głową.
- Ona potrafiła lepiej. Ale ja chcę także... Bądź spokojny, nie troszcz się o nas. Zaufaj.
Czasami, kiedy się zaufa, dostaje się więcej...
Posłyszał koło siebie szelest, który go wyrwał z tych rozmyślań. Czarne oczy patrzyły
na niego ciekawie.
- Pan generał nie chce więcej herbaty?
- Nie, dziękuję. Już niczego nie będę potrzebował. Idź spać.
- Ja poczekam. Pan generał może jeszcze chcieć. Znowu uśmiechnął się do niej.
Zapytał:
- Jak się nazywasz?
- Ryfke.
- Idź spać, idź. Późno. Dzieci powinny spać o tej porze.
- A dlaczego dorośli nie śpią?
- Dorośli mają wiele kłopotów.
- Pan generał myśli, co dzieci nie mają? Oj, one także mają. Dużo i takie ciężkie.
- Dzieci powinny być jak ptaki, które śpią i nie myślą, co będą jadły następnego dnia.
- Ja myślę, panie generale, co ptak nawet jak śpi, pamięta o kocie. A czemu pies to tak
piszczy czasami przez sen, jakby go bili? Ja przepraszam pana generała, ja nie powinnam
pytać. Ja jestem kobita.
- Malutka kobieta. Ale dlaczego to kobiety nie mają pytać?
- Ja nie wiem. Tak powiada rebe. I tate tak mówi. A ja chciałabym pytać...
- Pytaj.
- Uj, kiedy teraz to się tak nie układa w głowie od razu. A potem pan generał pojedzie
i nie będzie kogo zapytać.
- Pytaj innych.
Potrząsnęła głową.
- To nie idzie. Nasze tylko krzyczą, coby nie gadać. Panowie Polaki to nic nie
odpowiedzą. Panowie Ruskie - lepiej nie podchodzić. A chłop - on taki głupi...
Położył jej rękę na ramieniu.
- Idź spać. Może się znajdzie taki, kogo będziesz mogła o wszystko pytać.
Zdrzemnął się siedząc w fotelu, ale obudził się po godzinie. Dochodziła pierwsza.
Z dołu ciągle dolatywał gwar. Nie był teraz zbyt głośny, część gości widać się już rozeszła.
Traugutt wstał, przeciągnął się. Czuł dreszcze na całym ciele. Zapiął kurtę, ściągnął pas,
wsunął za niego pistolety, przypasał szablę.
Zszedł na dół, zajrzał do sali. Kobiet nie było. Przy końcu stołu zastawionym
butelkami siedzieli jedynie jego oficerowie w towarzystwie dwóch mężczyzn. Odeszła ich
wesołość, pili na smutno jak ludzie zmęczeni piciem. Po ich zaczerwienionych twarzach
i niepewnych ruchach poznał, że jednak przebrali miarę.
Ogarnął go gniew. Zwykle panował nad sobą, ale pijaństwo potrafiło go wytrącić
z równowagi. Tym razem widok pijących rozdrażnił go jeszcze bardziej. Stali przecież wobec
wielkich decyzji, wymagających gotowości i ofiarności. Stanąwszy w progu, krzyknął ostro,
jakby ciął batem:
- Zarządzam alarm!
Zerwali się na nogi, przewracając krzesła. Przez chwilę patrzyli na niego wzrokiem
półprzytomnym, potem rzucili się jednocześnie ku wiszącemu na ścianie oporządzeniu.
Biegnąc wpadali na siebie, potrącali się, strącali ze stołu szklanki i kieliszki. Patrząc na to,
zagryzał usta. Gniew rósł w nim. Przywołał Kosteckiego, polecił mu zawiadomić czaty.
Młodemu lekarzowi, gdy schodził po schodach, szabla plątała się między nogami.
Z podwórza Traugutt usłyszał jego głos przerywany czkawką:
- Żydzie! Żydzie! Gdzie ten parszywiec, do diabła? Prędzej, konia...!
W końcu stanęli przed nim ubrani i uzbrojeni. Jeden Domanowski wydał mu się
całkiem trzeźwy.
- Idź - powiedział do niego - zrób zbiórkę. Za piętnaście minut partia ma być gotowa
do wymarszu. Żadnych krzyków, żadnych hałasów, rozumiesz? Panowie do swoich
oddziałów!
Trzasnęli obcasami i skierowali się ku wyjściu. Mijając stojącego w progu Traugutta,
prostowali się, usiłowali przybrać postawę wojskową. Potem, potykając się, schodzili po
schodach. Ostatni wychodził Leliwa. Traugutt zatrzymał go. Powiedział głosem zduszonym:
- Dlaczego pozwoliłeś na to?
Leliwa zatrzymał się.
- Zabawiliśmy się troszkę... Ci panowie zapraszali, wypadało wypić zdrowie... Piliśmy
za Komitet Centralny, za Napoleona. Nawet za tę rewolucję Domanowskiego. Twoje zdrowie
także, pułkowniku. Po takim ciężkim czasie należało się ludziom...
Urwał zobaczywszy za szkłami okularów groźny błysk. Traugutt nic nie powiedział.
Kiedy Leliwa wyszedł, obrzucił spojrzeniem salę, w której zostało tylko dwóch
przedstawicieli stolińskiego obywatelstwa: jeden śpiący z głową na stole, drugi na próżno od
dłuższego czasu usiłujący coś wybełkotać. Sięgnął po zegarek, po czym zszedł na dół. Noc
była pogodna, pełna księżycowej poświaty. Ale w mieście nie panowała nocna cisza. Od
rynku dochodził zgiełk. Słychać było krzyki, nawoływania, tupot nóg, trzaskanie drzwi
i furtek. Z daleka już spostrzegł zapalone lampy i pochodnie. Kiedy szedł w tamtą stronę, nad
nim otwierały się okna i wysuwały się głowy przerażonych mieszkańców.
Na rynku zobaczył skłębioną masę ludzką, która na próżno, mimo wrzasków oficerów
i podoficerów, usiłowała przybrać kształt uformowanego oddziału. Zapóźnieni żołnierze
nadbiegali i rozbijali swoim przybyciem już ustawiony szereg. Inni opuszczali go, aby pędzić
z powrotem na kwaterę, po coś zapomnianego. Kolumna formowała się i znowu zamieniała
w splątaną ciżbę. Wytrącano sobie wzajemnie broń z ręki. Jakaś padająca na ziemię strzelba
wypaliła. Wywołało to popłoch. Zerwały się głosy: „Co to? Moskale? Co to? Co się stało?”
W środku tłumu ktoś krzyknął przeraźliwie: „Moskale! Ratuj się kto może!” Gromada ludzka
rzuciła się na oślep do ucieczki. Uciekający wpadli prawie na nadchodzącego Traugutta,
zatrzymali się w miejscu na jego widok. Traugutt trzymał w dłoni podniesiony rewolwer.
Wydał rozkaz:
- Do szeregu!
Cofnęli się kilka kroków, a potem biegiem pospieszyli na swoje miejsca, których
jednak nie umieli znaleźć. Znowu powstała plątanina. To nie było wojsko, ale wystraszona
trzoda ludzka. Traugutt dostrzegł sierżanta Szyłkę, który klnąc i nie żałując uderzeń kija
usiłował przywrócić jakiś ład. Podszedł do niego, zapytał:
- Który tu sprawia takie zamieszanie?
Szyłko podniósł na Traugutta wystraszone oczy. Wyraz twarzy dowódcy powiedział
mu, że Traugutt nie będzie żartować. Spiesznie chwycił za kołnierz najbliższego żołnierza
i zawołał:
- Ten, panie pułkowniku!
- To ty, Kwiatkowski? - zapytał Traugutt stojącego przed sobą żołnierza.
- Ja, panie pułkowniku.
Podniósł wolno rewolwer, przyłożył lufę do czoła żołnierza.
- Czy nie zapowiadałem, że zastrzelę każdego, kto nie stanie natychmiast i posłusznie
na zbiórce?
Naokoło zrobiła się cisza. Wszyscy nagle znaleźli swoje miejsca i cała partia stała
przed swoim dowódcą w równych szeregach, jak wrośnięta w ziemię. Pośród głuchego
milczenia głos Traugutta był słyszany przez każdego.
- Zapowiadałem czy nie zapowiadałem?
- Tttaak... tak jest... - bełkotał żołnierz.
- Dodaj: panie pułkowniku.
- Tak jest, panie pułkowniku...
Odjął lufę od czoła żołnierza, powoli opuszczał dłoń z rewolwerem.
- A ty, jak się zachowujesz...? - zaczął głosem łagodniejszym.
Nagle błysnął płomień i huknął wystrzał. Żołnierz chwycił się za brzuch. Zgiął się
w pół. Przez chwilę kołysał się na nogach, a potem runął na twarz do nóg Traugutta.
13
Po rozgromieniu w lesie Woroń ścigających go trzech kompanii piechoty Traugutt
pozwolił partii zatrzymać się na całodzienny odpoczynek. Zwycięstwo było duże
i kosztowało partię zaledwie trzech rannych. Żołnierze bili się świetnie, z odwagą
i sprawnością wykonując ułożony przez Traugutta plan zaskoczenia.
Teraz nadszedł wieczór ciepły, prawie gorący. Zawiewał wiatr, szumiały gałęzie olch.
Od błot ciągnęło wilgocią i wonią trzcin. Żołnierze siedząc wokół ognisk rozmawiali wesoło,
wybuchali śmiechem, wznosili okrzyki, czasami śpiewali junackie, powstańcze pieśni. Można
by sądzić, że to nie ci sami ludzie, którzy przed dwoma dniami popadli w taką panikę w rynku
stolińskim.
Przy jednym z ognisk na skraju obozowiska zebrali się oficerowie. W ich głosach
dźwięczało zadowolenie; Traugutt rozpoznawał je, chociaż nie słyszał słów. Sam leżał z dala
od ogniska, zawinięty w burkę, z rękami pod głową. Patrzył w rozgwieżdżone niebo.
Przebiegał w myśli swoje życie. Babka Justyna żywiła wielkie projekty. Jej wnuk miał
zostać wielkim człowiekiem: naprzód widziała go wynalazcą-naukowcem, potem, kiedy już
zdecydował się na karierę wojskową - generałem. Projekty babki pokrzyżowało małżeństwo
z Anną Pikiel, ale przede Wszystkim wojna krymska. Gdy wrócił z niej i trafił do skromnego
garnizonu w Charkowie, narzekała: „Zmarnowałeś się! A mówiłam, ostrzegałam...!” Od
czasu, jak wrócił, nie występowała nigdy wprost przeciwko Annie. Domyślał się, że przez
czas jego nieobecności między kobietami toczył się cichy pojedynek: babka nie przestawała
krytykować wszystkiego w żonie wnuka, Anna na wszystkie krytyki odpowiadała
rozbrajającym uśmiechem.
Niespodziewanie przyszło wezwanie do Petersburga. Pojawiła się możliwość
wymarzonej przez babkę kariery. Traugutt awansował, otrzymał Order Św. Anny. Ze sztabu
armii przeszedł na wykładowcę wyższej szkoły technicznej, a jednocześnie został powołany
do sztabu inżynierów. Oba te stanowiska oddalały go od zwykłego wojska, pozwalały mu na
ulubioną przez niego pracę naukową. Zarysowały się perspektywy nowych awansów.
Ale wtedy zaczęły nagle spadać ciosy, jeden zaraz po drugim. Kiedy dotknął go
ostatni, poczuł wstręt do wszystkiego, co mu dać mógł Petersburg. Przy trumnie Anny
wyrzucał sobie, że za mało ją kochał. Miał żal do siebie za godziny spędzone nad książkami,
w pracowniach, laboratoriach, na doświadczalnych poligonach. Ta praca tak go wciągnęła, że
niewiele miał czasu dla żony. Przypomniał sobie, jak się kiedyś skarżyła: „Tak mało mam
ciebie, Romku. Te moskiewskie sprawy zabierają mi ciebie!” Potem do tych „moskiewskich
spraw” zrodziła się w nim niechęć. Nie chciał nawet myśleć o pracy, która dawniej tak go
ciągnęła. Póki musiał być w Petersburgu, odrabiał to tylko, co musiał, a w wolnych godzinach
włóczył się po bulwarach nadnewskich, po parku Admiralicji, przesiadywał na skwerze pod
pomnikiem Piotra. Z utęsknieniem czekał na dzień, kiedy będzie mógł pojechać do Ostrowia
i pozostanie tylko z dziećmi i z książką widzeń Anny Katarzyny.
Całe lata żył ściśle zamknięty w kręgu najbliższych. Odrywała go od nich praca, nie
ludzie. Z kolegami był w dobrych stosunkach, ale rzadko nabierały one charakteru przyjaźni.
W Ostrowiu stał się zupełnym samotnikiem. Stronił od sąsiadów. Tak było i potem, po
małżeństwie z Kościuszkówną.
Od czasu jednak, jak stanął na czele partii, miał poczucie, że coś się w nim zmieniło.
Przestał pragnąć samotności. Tylko że samotność tak długo szukana nie chciała go teraz
opuścić. Między nim a jego podwładnymi leżał chłodny dystans. Byli mu posłuszni i oddani,
ostatnio bardziej nawet niż kiedykolwiek. Ale jednocześnie zdawało mu się, że trzymają się
od niego z dala.
Rozmowa przy ognisku oficerskim urwała się. Zamiast niej doszły jego uszu twarde,
wojskowe pytania i odpowiedzi. Potem usłyszał stąpania. Dźwignął głową i zobaczył na tle
oświetlonej ogniskami polany sylwetką Kosteckiego.
- Czy pan pułkownik śpi?
- Nie, nie śpię. Co tam?
- Nasz patrol przychwycił czterech ludzi...
- Co to za ludzie?
- Trzech nieznanych. A czwarty - to nasz Makowski... Traugutt usiadł. Wydobył
z kieszeni okulary i zaczął je przecierać. Makowski zdezerterował z oddziału w tamtą
stolińską noc. Z przeprowadzonego później badania wynikało, że właśnie on sprawiał
najwięcej zamieszania podczas zbiórki. Był to żołnierz nie odznaczający się ani odwagą, ani
gorliwością w służbie. Powiedział:
- Każ wziąć Makowskiego pod straż. Leliwa, Domanowski, Jagrym niech złożą sąd.
O świcie przed wymarszem wyrok musi być wydany i wykonany. A tych trzech daj mi tutaj.
Kostecki zasalutował, obrócił się na pięcie i odszedł. Nigdy nie panowała w oddziale
większa niż obecnie karność i służbistość. Traugutt wstał. Począł wolno przechadzać się po
polanie. Mokra trawa chrzęściła i lepiła się do butów. Po chwili rozległy się kroki idących.
Zatrzymanych otaczało kilku żołnierzy. Jeden z nich niósł latarnię. Traugutt wziął ją z ręki
żołnierza i podniósł w górę. W mdłym blasku zobaczył trzech młodych ludzi, właściwie
chłopców. Wyglądali żałośnie: mieli zbiedzone, zapadnięte twarze, ubrania zabłocone; buty
w strzępach spadały im z nóg. Ale wyraz ich twarzy, a nawet ta podarta odzież, zdawały się
mówić, że ma przed sobą inteligentnych chłopców z zamożnego, szlacheckiego dworu.
- Czy byliście powstańcami? - zapytał.
Milczeli długo. Spoglądali po sobie, jakby chcieli się porozumieć wzrokiem. Potem
najstarszy, niski chłopak o dużym czole, powiedział:
- Tak, byliśmy.
- I co? Zdezerterowaliście z oddziału?
Stanowczo wszyscy trzej potrząsnęli głowami.
- Więc dlaczego wędrowaliście samotnie? U kogo służyliście?
Znowu czas jakiś zwlekali z odpowiedzią.
- Byliśmy u Miładowskiego... - powiedział w końcu ten niski.
Traugutt zmarszczył brwi.
- To nieprawda! - powiedział sucho. - Partia Miładowskiego działała o wiele mil stąd
i została rozpuszczona.
- Właśnie tak się stało, jak pan pułkownik mówi - podchwycił chłopak. - Kazano nam
iść do domów. Ale myśmy nie chcieli wracać. Wybraliśmy się do innej partii. Chcieliśmy do
Różyckiego.
- Dlaczego właśnie do Różyckiego? Taki świat drogi! Nie było innych partii
w pobliżu?
- Chcieliśmy do „Wołyńców”.
- Dlaczego?
Trzymając latarnię w górze, patrzył w oczy chłopcom. Oni spuścili wzrok. Powtórzył
twardo:
- Dlaczego? Odpowiedzcie na moje pytanie, gdyż inaczej będę sądził, że coś
ukrywacie. Wasze nazwiska?
- Mówiono nam - zaczął niski - że powstańcy nie muszą ujawniać swoich nazwisk...
Uciął krótko:
- Nie jesteście w tej chwili powstańcami, ale ludźmi podejrzanymi.
Znowu spojrzeli po sobie. Niski rzucił półgłosem, z determinacją do towarzyszy:
- Wszystko jedno... - Podniósł wzrok na Traugutta, wskazał gestem na jednego
z kolegów. Powiedział: - My jesteśmy bracia. Nazywam się Leon Domeyko, a on Hipolit.
Ten, to nasz kuzyn, Abłamowicz.
- Domeyko? - powtórzył pytająco. - Czy macie coś wspólnego z tym marszałkiem
szlachty, który podobno namawiał do podpisywania adresów wiernopoddańczych?
Chłopiec spuścił oczy. Twarz mu się skurczyła. Wymruczał przez zęby:
- Jesteśmy jego synami...
Traugutt opuścił latarnię, postąpił bliżej. Położył temu, z którym rozmawiał, dłoń na
ramieniu.
- Czy to dlatego, aby was nie poznano, chcieliście do „Wołyńców”?
Przytaknęli. Śmielej podnieśli głowy.
- Uciekliście z domu?
- Uciekliśmy...
- A dlaczego teraz wracacie? Przecież szliście z powrotem?
- Dokąd mieliśmy iść dalej, panie pułkowniku, skoro Różyckiego już nie ma?
Zmarszczył brwi. Mocniej nacisnął dłonią ramię chłopca.
- Co wiecie o Różyckim?
- Że przeszedł kordon.
- Kto wam o tym powiedział?
- Na Wołyniu wszyscy o tym wiedzą. To już dawno się stało. Naciskali go ze
wszystkich stron. Nie doczekał się pomocy z Galicji, więc uderzył na Moskali, odniósł
wielkie zwycięstwo, ale potem przeszedł granicę.
Zdjął rękę z ramienia chłopca i powoli, kilka razy przeszedł się tam i z powrotem po
łące. Znowu zatrzymał się, zapytał:
- A Chranicki, Ciechoński?
- Mówili ludzie, że jeszcze wcześniej zostali rozbici.
- Powiadali - dorzucił Hipolit - że na całym Wołyniu nie ma już ani jednego
powstańca.
Zamyślił się. Prawie zapomniał o stojących przed nim chłopcach. Po raz drugi
rozwiała się wizja wielkiej koncentracji, tysięcy ludzi, dział, pomocy zagranicznej. Był znowu
sam ze swymi stu kilkudziesięcioma ludźmi. Z tych rozmyślań wyrwało go pytanie kaprala:
- Co pan pułkownik każe zrobić z tymi?
- Dajcie im jeść i wypuśćcie wolno. Jesteście wolni - zwrócił się wprost do chłopców.
- Tylko jeszcze jedno: powiedzcie, skąd się wziął między wami Makowski?
- Spotkaliśmy go. Powiedział, że także wraca na Litwę, Mówił, że jego partię, to
znaczy partię pana pułkownika, zniszczyli Moskale. Bardzo się zmartwiliśmy...
- Bośmy myśleli - dorzucił Hipolit - że może pan pułkownik nas przyjmie do siebie.
W głosie chłopca była nieśmiała prośba. Pomyślał gorzko: czegóż oni ode mnie
oczekują? Ale powiedział:
- Jeżeli chcecie, mogę was wziąć.
Odpowiedzieli mu gorącymi podziękowaniami. Odesłał ich, polecając, aby ich
nakarmiono i uzbrojono.
Sam dalej spacerował z założonymi z tyłu rękoma. Sytuacja wymagała znowu
poważnej decyzji. Poważnej i samodzielnej. Jej plan układał sobie długo w głowie. Potem
pewnym krokiem podszedł do ogniska oficerów. Rozsunęli się z szacunkiem, a on usiadł
między nimi.
- Rano wyruszamy... - zaczął.
- Wszystkie rozkazy są wydane - wtrącił Kostecki.
- To dobrze. Wyruszamy... ale z powrotem... Wszystkie twarze zwróciły się
gwałtownie ku niemu.
- Z powrotem?!
- Tak. Ci chłopcy, których spotkał nasz patrol, przynieśli wiadomość, że Różycki
przeszedł granicę Galicji. Na całym obszarze Wołynia nikt już więcej nie walczy.
- Czy można im wierzyć? - ktoś zapytał.
- Myślę, że tak. Rzecz podobno stała się już dość dawno. To mi tłumaczy, dlaczego
w Stolinie nie można było uzyskać żadnej wiadomości o Różyckim. Ci, którzy nas wysłali na
Wołyń, nie znali sytuacji.
Oficerowie opuścili głowy. Elert mruknął cicho:
- Jak zawsze: wielkie obietnice, fałszywe informacje... Leliwa zapytał:
- A Wysocki?
- Gdyby Wysocki był przyszedł. Różycki nie przechodziłby kordonu. Musiało go coś
zatrzymać.
Zapadła cisza. Oficerowie patrzyli ponuro w ogień.
- Dokąd chcesz nas prowadzić, pułkowniku? - zapytał w końcu Leliwa.
- Musimy wrócić w okolice Ludwinowa, aby nawiązać łączność z dowództwem.
- Skoro mamy robić taki szmat drogi, lepiej iść do Królestwa.
- Jesteśmy wojskiem - mówił twardo. - Trzeba nam walczyć, gdzie każą!
Nikt się nie odezwał, rozmowa się urwała. Było późno, rano partia miała wyruszyć.
Oficerowie poczęli się układać do snu. Domanowski przysunął się do Traugutta, który
siedział nieruchomo, wpatrzony w dogasający ogień.
- Czy pozwolisz, pułkowniku, jeszcze kilka słów? Chodzi mi o ten sąd nad
Makowskim. Chcesz, abyśmy go skazali na śmierć?
- Czy widzisz dla niego jakieś usprawiedliwienie?
- Żal mi go. To człowiek z mego oddziału. Nie jest odważny, a jednak lubiany przez
kolegów. Przychodzili do mnie, abym się wstawił za niego do ciebie, pułkowniku. Nasi bili
się doskonale, są karni... Czy nie mógłbyś spełnić ich prośby?
Traugutt zdjął okulary; powoli przecierał je kraciastą chustką.
- Przez niego - powiedział - zginął tamten... Wiesz, że mi go wskazano niesłusznie
jako winnego...
- Śmierć Makowskiego nie zwróci życia tamtemu. Wybacz, pułkowniku, szczerość,
ale wydaje mi się, że jesteś zbyt surowy. Za wiele żądasz od ludzi...
- Tak sądzisz? - Traugutt trzymał okulary w rękach i patrzył w ogień zmrużonymi
oczami. - A jednak, czy nie wydaje ci się, że gdyby nie tamten przypadkowy strzał, nie
bylibyśmy zwyciężyli?
- Być może strach uczynił ludzi bardziej zdyscyplinowanymi. Ale jeszcze raz zechciej
mi, pułkowniku, wybaczyć szczerość, czy to nie jest to samo, czego chciał Leliwa wobec
chłopów?
Nie. Makowski jest żołnierzem. Obowiązany jest postępować po żołniersku. A tamci
nas nie rozumieją.
- Makowski jest zwykłym chłopem. Poszedł do powstania, gdyż potrafiłem go
przekonać.
- Czy dlatego mam mu wybaczyć?
- Choćby dlatego, pułkowniku. Może gdyby nie był chłopem, nie byłby uciekł.
- Skłamał tamtym, że zostaliśmy rozbici.
- Chciał usprawiedliwić swoją ucieczkę.
- Bronisz go... A jednak wezwaliście mnie po to, abym dowodził oddziałem. Ja
miałem wiedzieć, jak postępować. Po żołniersku rzecz biorąc, ten człowiek winien ponieść
najwyższą karę.
- Ta wojna, pułkowniku, jest nie tylko wojną. Jest także rewolucją.
- Nie odpowiem ci, jak by ci powiedział Leliwa: biję się za Polskę, nie za rewolucję.
Patrzę, myślę. W wielu sprawach przekonałeś mnie. Dużo upłynęło wody od pierwszego
naszego spotkania. Ale wydaje mi się, że inaczej pojmuję rewolucję niż ty. W jednym
z dworów pod Brześciem właściciel chciał założyć ochronkę dla chłopskich dzieci. Przez
Towarzystwo Rolnicze sprowadził sobie z Królestwa dwie zakonnice. Chodziły boso,
mieszkały w kurnej chacie, opiekowały się dziećmi, leczyły, odwiedzały chorych.
Wieczorami zajmowały się uczeniem starszych. Kiedyś zacząłem rozmowę z jedną z tych
sióstr. Dowiedziałem się, że pochodzi z Warszawy, z zamożnego domu, pobierała nauki na
pensji... A jednak poszła pracować boso między chłopskie dzieci. Widzisz, to jest dla mnie
rewolucja!
- Na taką rewolucję mogą sobie pozwolić jednostki. Jeśli chcemy odmienić świat,
musimy inaczej.
- Na ile można odmienić świat, jeśli się wpierw nie odmieniło siebie?
Ogień przygasł, kawałki drzewa, przemienione w białe wałki, rozsypywały się
w popiół. Uderzył mocno wiatr i rozszumiały się nad nimi olchy. Na niebie urwała się
gwiazda: przeleciała po nabitym innymi gwiazdami niebie i nagle zgasła. Na drugim końcu
polany ściszonym głosem ktoś zaśpiewał. Ale zaraz go uciszono.
Jeszcze raz przetarł okulary. Nałożył je starannie, przesuwając końcami palców po
zachodzących na uszy drucikach. Rzekł:
- Zróbcie przed świtem sąd i osądźcie go według wojskowego prawa. Potem, jeśli jego
koledzy o to poproszą, daruję mu karę. Musi mieć jednak choć taką naukę... - Chwilę milczał,
potem dorzucił: - Idź spać! - Ale wbrew tej zachęcie powiedział jeszcze: - Wtedy mówiłeś, że
będę wam potrzebny. Powiedzieliście, że chcecie mieć oficera, fachowca... Kogo naprawdę
potrzebujecie?
14
Za rzeką błysnęło jednocześnie wiele żółtych ogni. Rozległ się huk. Kule przeczesały
wodę, jakby spadł rzęsisty deszcz. Posypały się przekleństwa, rozległ się gwałtowny chlupot.
Ludzie, którzy już weszli po pas w rzekę, cofali się teraz spiesznie. W czarnej masie
krzewów, znaczącej na tle nieba przeciwległy brzeg, zaczęły wybuchać nowe błyski.
Strzelano nierówno, ale prędko i gęsto. Gdy na chwilę ucichł grzmot wystrzałów, słychać
było plusk. Kule skakały po powierzchni niby „kaczki” ciskane przez chłopców. Nie trafiły
jednak nikogo. Żołnierze wyszli z rzeki i położyli się na ziemi.
Leliwa, leżąc obok Traugutta, powiedział:
- Otwórzmy ogień. Widać od razu, że to chamy strzelają, a nie wojsko. Walą Panu
Bogu w okno. Parę salw, spędzimy ich z brzegu, a wtedy przeprawię się z kompanią. Dam im
nauczkę, że popamiętają!
- Nie, nie będziemy strzelali.
Powiedział to sucho, tonem, który nie dopuszczał sprzeciwu. Leliwa tylko sapnął
gniewnie. Traugutt rozgarnąwszy trawę wpatrywał się w majaczący w ciemnościach brzeg.
Tamci rzeczywiście strzelali jak na wiwat. Wciąż widać było błyski ognia. Z hukiem
wystrzałów łączyły się krzyki ludzkie, szczekanie psów. Kule zresztą nie donosiły do
przyczajonych na drugim brzegu powstańców. Tamci nie strzelali z karabinów wojskowych,
ale z flint myśliwskich. Leliwa miał rację: to musiała być chłopska milicja.
Drugi raz próbowali przeprawy. Wieczorem poprzedniego dnia usiłowali przejść
Horyń pod Stolinem w tym samym miejscu, w którym przechodzili go podążając na Wołyń.
Kiedy jednak zbliżyli się do brzegu, zostali zatrzymani regularnym ogniem nieprzyjacielskiej
piechoty. Można było sądzić, że nieprzyjaciel wiedział o ich powrocie i tylko czekał, aż
przyjdą. Traugutt kazał swoim cofnąć się, po czym, pozwoliwszy żołnierzom na krótki
odpoczynek, zarządził forsowny marsz na południe. Sądził, że im dalej spróbuje przeprawy,
tym większa jest szansa, iż będzie jej mógł dokonać nie napotykając oporu. Wybrał miejsce
naprzeciwko wsi Dąbrowica, gdzie, według zebranych informacji, znajdował się prom. Horyń
i Słucz płynęły tutaj dwoma oddzielnymi korytami. Wysłany przodem pluton kawalerii
nadjechał na miejsce przeprawy jeszcze za dnia, ale znalazł prom zatopiony, zaś ułani zostali
ostrzelani spoza opłotków. Schwytano dwóch pastuchów, którzy paśli krowy na wschodnim
brzegu rzeki. Od nich dowiedziano się, że do Dąbrowicy poprzedniego dnia przyjechał
naczelnik powiatu równieńskiego Hotz. Zebrawszy mieszkańców, przemówił do nich,
wzywając do walki z polskimi panami, którzy zbuntowali się przeciwko cesarzowi za to, że
dał chłopom wolność i ziemię. Wybrano około trzydziestu gospodarzy i starszych parobków
i rozdano między nich przywiezione strzelby. We wsi zostało także kilku policjantów, którzy
mieli uczyć użycia broni. Wieś piła całą noc na śmierć buntownikom.
Pomimo tych wiadomości Traugutt postanowił doczekać nocy i pod osłoną ciemności
spróbować przejść rzekę wpław. Sądził, że uda mu się to zrobić niepostrzeżenie. Ale chłopi
czuwali. Zaciekła strzelanina przekonała go, że bez walki nie zdoła sforsować rzeki. Gdyby
na drugim brzegu znajdowali się żołnierze, nie wahałby się ani przez chwilę. Położenie partii
było ciężkie. Za sobą mieli bagna, a przed sobą bronioną rzekę. Żywność zabrana ze Stolina
już się skończyła, o zdobyciu nowej na tutejszym pustkowiu nie można było nawet marzyć.
Żadnej pomocy nie mogli się spodziewać. Byli sami - stu kilkudziesięciu ludzi od Bugu aż po
bezkresny syberyjski świat!
Powiedział do Leliwy:
- Wydaj rozkazy. Wycofujemy się.
- Ale dlaczego? - sprzeciwił się jeszcze raz. - Mówię ci, pułkowniku, jeśli jedna
kompania będzie waliła po opłotkach, drugą podejmuję się przeprowadzić bez strat na drugi
brzeg. W walce wręcz damy im radę...
- Wydaj rozkaz - powtórzył. - Spróbujemy przeprawy w innym miejscu.
Znowu pomaszerowali na północ. Kolumna posuwała się wolno w ciemnościach.
Ludzie byli źli, sapali i klęli. Spodziewali się odpocząć w Dąbrowicy. Zamiast tego musieli
maszerować, czując w nogach całodzienny marsz i drugą już bezsenną noc. Poza tym byli
głodni, ostatnie porcje zostały wydane, zanim pierwszy raz spróbowano przeprawy. Gdy
padał rozkaz do zatrzymania się na krótki odpoczynek, ludzie kładli się pokotem na ziemię.
Niektórzy wyciągali jakieś resztki żywności ze swych węzełków, inni zaciągali się chciwie
papierosami. Większość nie miała już nic do jedzenia; ci od razu zapadali w sen. Ale szybko
przychodziła komenda nakazująca dalszy marsz. Wśród klątw dźwigano się na nogi.
Traugutt szedł pieszo na czele kolumny. Trzęsły go dreszcze i bolała głowa. Czyżby
powracała nie doleczona choroba? Wysiłkiem woli usiłował ją przemóc. Gdyby mógł się
napić gorącej herbaty! Gorąca, mocna herbata - zgodnie z opinią babki - była pierwszym
lekiem na każdą słabość. Ale krótkie postoje nie dozwalały na rozpalenie ogniska
i zagotowanie wody. On sam nakazywał pośpiech. Chciał jeszcze tej nocy dokonać trzeciej
próby przejścia Horynia. To przecież niemożliwe, aby pilnowali rzeki na całej długości!
Tymczasem musieli zatoczyć krąg, aby ominąć położoną przy zlewie Horynia i Słuczy
wieś Wysock. W Wysocku muszą być żołnierze, rozumował Traugutt, a jeżeli ich nie ma, to
na pewno znajduje się tam uzbrojona milicja. Jeśli dojdzie do walki, nieprzyjaciel będzie
wiedział, że pociągnął z powrotem na północ. Dopiero parę wiorst za Wysockiem zdecydował
się na zbliżenie do rzeki. Miejsce było odkryte. Horyń płynął środkiem równiny, zwykle
pewno podmokłej, lecz teraz, po kilku dniach lipcowych upałów, dość suchej. Traugutt
surowo nakazawszy oddziałowi milczenie wyprowadził go z lasu. Cicho i spiesznie zbliżyli
się do rzeki. Ciemny nurt, z rzadka tylko poznaczony jaśniejszymi płatami łach, mógł kryć
niebezpieczne głębie, więc ludzie wzięli się za ręce i utworzywszy łańcuch wstąpili w wodę.
Ale nie zaszli daleko, kiedy z drugiego brzegu posypały się strzały...
Tej nocy nie próbowali już więcej przeprawiania się na drugi brzeg. Traugutt
odprowadził oddział do pobliskiego lasku i pozwolił mu wypocząć do rana. Choć wszyscy
byli mokrzy, zabronił palenia ognisk: nie chciał zdradzić czuwającemu za rzeką
nieprzyjacielowi miejsca postoju partii. Zmęczeni żołnierze posnęli od razu kamiennym
snem. On spać nie mógł - męczyły go dreszcze, czuł gorączkę, bolała go głowa i oczy.
Jeszcze był szary, mglisty przedświt, kiedy oddział zerwał się na nogi zaalarmowany
przez straże. Wartownicy donieśli, że dostrzegli kręcące się w pobliżu patrole kozackie.
Traugutt wydał rozkaz gotowania się do marszu. Był pewny, że za kozakami posuwają się
większe siły. Wyglądało na to, że nieprzyjaciel odkrywszy ich obecność pragnie zajść partię
od tyłu i przyprzeć ją do rzeki. O podjęciu walki w obecnych warunkach nie mogło być
mowy. Pozostawało jedno: cofnięcie się za Mostwę, w krainę moczarów i bezdroży. Cicho,
korzystając z rozpiętych mgieł, oddział wyruszył na wschód. Traugutt miał nadzieję, że
Rosjanie za nimi nie pójdą.
W południe wzeszło słońce i mgły rozproszyły się. Od straży tylnej doniesiono, że
patrole kozackie posuwają się za uchodzącą partią, ale nie próbują atakować. Piechoty wciąż
nie było widać, mimo to Traugutt kazał przyspieszyć marsz. Panował upał, który nad bagnami
zamienił się w parną duchotę. Chociaż oficerowie starali się pilnować porządku i gotowości,
kolumny rozprzęgły się. Powstańcy ciągnęli bezładną gromadą. Konie, którymi wciąż
rozjeżdżano się na patrole, zaczęły ustawać. Kilka padło, trzeba je było dobić. Ale pośpiech
nie pozwolił na zaopatrzenie się w mięso końskie. Nieprzyjaciel ciągle następował.
Dopiero na wieczór dobrnięto do Mostwy. Partia pospiesznie przeszła rzeczkę, która
sączyła się wąskim, czarnym strumieniem pomiędzy łachami mułu. Pozostawiwszy nad
brzegiem dwie placówki Traugutt poprowadził resztę oddziału trochę dalej, do miejsca, gdzie
widać było kilka wysokich drzew Żołnierze spostrzegli z daleka, że pod drzewami stoi chata;
wbrew rozkazowi rzucili się ku niej biegiem. Gdy Traugutt doszedł do chaty, zobaczył swoich
bijących się ze sobą i coś sobie wzajemnie wydzierających. Ostrą komendą przywrócił
porządek. Okazało się, że ktoś znalazł w swironku kilka starych, na poły zjełczałych serów.
O te sery wybuchła bijatyka. Traugutt kazał oficerowi zabrać sery i rozdzielić je po równo
między wszystkich.
Ale to nie mogło zaspokoić głodu powstańców. Zmęczeni poukładali się na ziemi
wokół chaty. Chcieli spać. Zaledwie jednak słońce zniżyło się nad bagna, nadleciały całe
chmary komarów. Gryzły tak zaciekle, że Traugutt pozwolił w końcu rozpalić ogniska, aby
dymem odpędzać napastników. I to jednak niewiele pomogło. Mimo zmęczenia nikt nie mógł
aż do świtu zmrużyć oka.
Ranek przyniósł nieco chłodu. Mgła leżała na bagnach niby kłaki waty. Ciężko
wsparty na lasce, osłabiony gorączką i nocną walką z komarami, Traugutt zarządził zbiórkę.
Jego ludzie stali przed nim, ponurzy, zarośnięci, o zapuchłych twarzach. Pozostało tylko kilka
koni, a i te wyglądały żałośnie, poszerszeniałe, chude, chwiejące się na nogach. Zachował się
jeden tylko wóz taborowy, na którym wieziono proch, ołów i maszynki do lania kul. Traugutt
kazał zaprząc do wozu najlepiej wyglądające konie, a dwa najsłabsze przeznaczył na zabicie.
Podczas kiedy żołnierze piekli koninę, ściągnięto znad rzeki placówki. Kozacy nie ukazali się
ani wieczorem, ani rano; wyglądało na to, że zatrzymali się w pościgu.
Mimo to, nie czekając aż słońce wymota się z mgieł, oddział ruszył dalej, trzymając
się brzegu Mostwy. Posuwano się wolno, w rozsypce; nic nie pomogły komendy: ludzie
wlekli się przytrzymując nie zapięte spodnie i co chwila kucając. Sfermentowane sery
wywołały u tych, którzy je jedli, gwałtowną biegunkę. Traugutt polecił Leliwie, aby
prowadził oddział. Sam, zebrawszy kilku zdrowych żołnierzy, szedł z nimi na końcu
rozciągniętej kolumny. Chociaż nie wierzył, aby Rosjanie poszli za nimi w środek bagien,
instynkt oficera kazał mu nie zaniedbywać ubezpieczenia oddziału. Chciał także pilnować,
aby wyczerpani żołnierze nie pozbywali się swej broni.
Mgłę stopiło słońce i upał stał się znowu ogromny. Powietrze wydawało się gęste, pot
tryskał wszystkimi porami ciała. Ludzie szli jak błędni, zataczając się. A jednak kiedy
dostrzeżono samotną chatę na grobli, śmiertelnie zmęczeni poderwali się do biegu. Pędzili na
wyścigi. Chata okazała się pusta, nie znaleziono w niej nic do jedzenia. Jedynie z głębi
opustoszałej stodoły wyciągnięto ukrywającego się za stosem drzewa obrośniętego chłopa.
Przyciskając mu nóż do gardła, żądano, aby wskazał, gdzie ukrył żywność. Chłop zaklinał się,
że żadnej żywności w domu nie ma. „Łżesz, gadaj, gdzie ukryłeś! Powiedz, bo porzniemy cię
na kawałki.” Traugutt przybył w sam czas, aby wydrzeć chłopa z rąk powstańców. Grożąc
rewolwerem kazał gromadzie maruderów wrócić do oddziału. Odeszli mrucząc gniewnie.
Chłop bełkocząc usiłował chwycić Traugutta za kolana. Odepchnął go, ale ten wysiłek
sprawił, że zrobiło mu się ciemno przed oczami. Musiał stać przez chwilę oparty o zrąb chaty,
aby odzyskać siły do dalszego marszu.
Niewiele uszli tego dnia. Ledwo słońce zaczęło się chylić ku zachodowi, opadły ich
komary. Znajdowali się na równinie pozbawionej drzew, nie można było rozpalić ognisk.
Napastliwość krwiożerczych owadów była tak wielka, że woleli iść dalej. Wlekli się mając
uszy pełne cichego bzykania komarzych skrzydeł.
Traugutt czuł się coraz gorzej. Nachodziły go dreszcze. Wlókł się ostatkiem sił,
potykał. Wreszcie nogi ugięły się pod nim, padł na ziemię. Nie stracił przytomności, słyszał
głosy żołnierzy, którzy zatrzymali się.
- Szto z nim?
- Pomarł...
- Nie pomarł. Bierzcie go.
Podźwignięto go. Za chwilę znalazły się nosze zrobione z kurty, w której rękawy
włożono strzelby. Począł się bronić: „Puśćcie, będę szedł...” „Nie, nie - mówili - trzeba pana
pułkownika do wozu”. Sapali, pojękiwali, ale nieśli.
Zobaczył nad sobą twarze Domanowskiego i Kosteckiego. Mimo jego sprzeciwów
położono go na wozie. Wóz ruszył, podskakując na kępach trawy i na grudach zeschłego
błota. Ciało i głowa Traugutta tłukły się boleśnie o skrzynię z prochem. Obok wozu szli
żołnierze. Opierali ręce na drabkach. Widział nad sobą ich spocone, obolałe twarze. Czuł ich
gorące oddechy. Czasami któryś jęknął lub zaklął. Czasami któryś podłożył dłoń pod jego
tłukącą o skrzynię głowę.
Zasypiał, budził się, zasypiał na nowo. Odczuwał straszne pragnienie, pamiętał
jednak, że nie wolno tych ludzi, którzy sami ledwo wlekli nogi, o nic prosić. Ordynans
Hryćko gdzieś się zagubił w ciągu dnia. Zresztą jego by także nie prosił. Zaciskał spalone
wargi, aby nie jęknąć.
Znowu się zdrzemnął. Obudził go chlupot wody, przechylenie się wozu, ręce, które
gwałtownie zatrzymały go przed spadnięciem. Nad nim były gwiazdy, wokoło woda
i grzebiący się w niej ludzie. „Trzymać mocno! Podeprzeć! - mówiły głosy w ciemności. -
Uważajcie na pułkownika.” Wóz skrzypiał, woda bulgotała, przelewała się między drabkami.
Ale w końcu zacięte batem konie wyszarpnęły wóz z wody i wywiozły go na brzeg.
- Co to? - zapytał.
- Przejechaliśmy rzekę - ktoś powiedział - teraz odpoczniemy.
Rzeczywiście za chwilę wóz stanął. Byli w lasku. Nad sobą widział wyciągające się
w ciemność białe pnie brzóz. Gwiazdy mrugały spomiędzy liści. Słyszał wydawane rozkazy,
stąpania żołnierzy, szczęk ustawianej w kozły broni, mocne uderzenia siekiery o drzewo.
Potem obok wozu pojawili się Leliwa, Domanowski i Kostecki.
- Jak się pan czujesz, pułkowniku? - zapytał Leliwa.
- Trochę lepiej. Pomóżcie mi wstać.
Z ich pomocą zsunął się z wozu. Był jednak bardzo słaby, musiał zaraz położyć się na
ziemi.
- Gdzie jesteśmy?
- Tak jak planowaliśmy, pułkowniku, przeszliśmy Mostwę i znowu kierujemy się
w stronę Horynia. Ale ludzie są u kresu sił, a świt niedługo. Myślę, że będzie lepiej, jeżeli tu
w lasku odpoczniemy cały dzień, a ruszymy na noc.
- Zgoda. Jak oddział?
- Trudno gorzej. Połowa chorych, wszyscy ledwo żyją. Nie wiem, czy znajdę kogo,
żeby postawić na czujce. Trzeba było, pułkowniku, próbować w Dąbrowicy...
Przyjął w milczeniu ten wyrzut. Leliwa musiał żywić do niego urazę. Łączyła ich
wspólna walka - inaczej rozumieli wojnę.
Leliwa odszedł wydać rozkazy. Zabrał ze sobą Kosteckiego. Domanowski badał puls
Traugutta.
- Lepszy trochę - powiedział.
- Czuję to.
- Proszę się przespać, pułkowniku. Tylko to jedno mogę panu zapisać. I chcę
powiedzieć, że rozumiem, dlaczego nie zgodziłeś się, pułkowniku, na przeprawę
w Dąbrowicy...
- To dobrze, że rozumiesz...
- Niczego pan nie potrzebuje?
- Niczego. Idź, odpocznij.
Domanowski odszedł. Traugutt został sam. Nie czuł gorączki, tylko bolało go ciało
rozbite na twardej skrzyni i paliło pragnienie, nie dając zasnąć. Próbował wstać, ale nie
starczyło mu na to sił. Naokoło leżeli ludzie pogrążeni w letargicznym śnie.
Leżał i myślał. Cała ich wyprawa była tylko niepotrzebną stratą sił. Nie zebrały się
tysiące, na które liczono, nie przybyły zza kordonu zapowiedziane posiłki. Czy obietnice,
którymi wobec nich szafowano, choć w jakiejś mierze mogły być zrealizowane? Coraz mniej
w to wierzył. Ludzie, którzy im wydawali rozkazy, widać nie znali prawdy. A może znali ją,
a mimo to wysyłali ich na zgubę? Może kłamali? Może całe powstanie było jednym
kłamstwem?
Wydało mu się, że słyszy obok siebie głos babki: „Fiksacja i tyle! Fiksacja! Ci
z Królestwa lubią opowiadać, ale to tylko proch w oczy. Twoja Anna to też gotowa wołać
o jakieś powstania, rewolucje... Bo i co tam oni w Warszawie ucierpieli?” Anna - to prawda -
była zawsze za powstaniem. Wtedy nawet, gdy nikt jeszcze o nim nie mówił. Pamiętał, jak
kiedyś, jeszcze przed zaręczynami, przyjechawszy z Żelechowa na krótki urlop do Warszawy,
pobiegł spiesznie do Piklów na Kapitulną. Drzwi otworzyła mu sama Anna. Miała rumieńce
na policzkach i błyszczące jakby w gorączce oczy. Pociągnęła go za sobą gwałtownie do
salonu, ale potem kazała zatrzymać się za progiem. Sama stanęła w środku pokoju w kręgu
porozsuwanych mebli. Położyła jedną rękę na sercu, drugą podniosła w górę. Zaczęła
deklamować:
- „Odwagi, dostojny Delfinie! Odwagi! Nie lękaj się, że wróg stoi pod Orleanem, bo ci
powiadam, że już zachodzi noc na dzień jego zwycięstwa. Nie będą konie angielskie piły
więcej wody z Loary...” - Urwała. Na poły śmiejąc się, na poły popłakując usiadła na kanapie.
- Widzisz, nie umiem, nie potrafię jak Helenka...
- Jaka Helenka?
- No, Majewska.
- Nie znam żadnej Majewskiej.
- Boże - wykrzyknęła podnosząc ręce w górę - nie znasz Majewskiej z Rozmaitości!?
Ach, ty...! To przecież ta aktorka. Ona jest koleżanką Tilly z pensji. Prześliczna! Niedawno
skończyła szkołę dramatyczną. Nie dawali jej dotąd poważnych ról, ale teraz miała grać
„Dziewicę Orleańską”. Ach, jak by ona ją zagrała! Była tu u nas, niedawno wyszła. Odegrała
całą rolę. Boże, myślałam, że oszaleję! Chciałam krzyczeć, płakać... I wyobraź sobie: cenzor
zabronił wystawienia tej sztuki. Zląkł się. Naturalnie, że się zląkł. Gdyby sztuka była
wystawiona, wszyscy by zrozumieli, że Joanna mówi o nas. Posłuchaj! - Znowu zerwała się,
odrzuciła do tyłu włosy, które się jej rozsypały na czoło. Mówiła z patosem: - „Książę
Bedfordu! Książę Gloucesteru! Bóg żąda od was rachunku naszej krwi! Sąd Boży już się
zaczął...” Nie, nie potrafię - użalała się. - Musisz posłuchać, jak ona to mówi. Będzie do tego
okazja. Za parę dni zrobimy u nas wieczór i Helenka będzie deklamować. Ale mówię ci,
mówię ci, Romku - chwyciła go za rękę - przyjdzie dzień, że stanie między nami prawdziwa
Joanna i wtedy wszyscy pójdziemy na Moskala. I ty także. Zobaczysz...!
Anna i kłamstwo? Nie, ona wierzyła święcie, że jeżeli rozpocznie się walka, musi się
zakończyć zwycięstwem. Kto jednak miał rację: ona czy babka?
Wśród chrapania śpiących, które rozlegało się wokoło, doszedł go szelest ostrożnych
stąpań. Uniósł głowę. W niezbyt gęstym mroku zobaczył, że ktoś ostrożnie przestępował
przez ciała śpiących. Zbliżywszy się do Traugutta, przykucnął. Poznał szept ordynansa
Hryćka:
- Pan pułkownik śpisz?
- Nie śpię.
- Ot i dobrze. Ja myślał, co pan pułkownik chce pić, to uwarzył mu arbaty.
Wsunął w rękę Traugutta kubek gorącego, wonnego napoju, podźwignął mu głowę.
Herbata parzyła wargi, ale gasiła pragnienie, przywracała siły. Dopiero gdy przełknął kilka
łyków, powiedział:
- Dziękuję ci, Hryć. A ty gdzie się dzisiaj podziewałeś? Nie widziałem cię.
- Brzucho zabolawszy, tak ostał. Ale potem szedł, szedł, aż doszedł. Ledwo doszedł.
Wszystko śpi jak zabite, nawet straże. Obudziłem jednego, a on gada, co pan pułkownik
choruje. To ja myślał: koniecznie trza arbaty...
15
Następnej nocy zdołali na koniec przebyć Horyń. Nie uszło to jednak uwagi kręcących
się w okolicy wojsk rosyjskich. Już zaraz rankiem, gdy partia, znalazłszy się wśród
przyjaźniejszych stron, zasiadła do pierwszego od paru dni ciepłego posiłku, została
niespodziewanie zaatakowana przez silnego nieprzyjaciela. Trzeba było natychmiast
wycofywać się w sąsiednie lasy. Ale oddział, który na nich uderzył, podążył za nimi. Także
inne osaczyły ich ze wszystkich stron. Nie śpiąc, nie jedząc musieli się wywijać z rąk
ścigających. Snuli się jak żałosne cienie: głodni, poranieni, wyczerpani. Mimo to, jeśli
spotkali mniej licznego przeciwnika, próbowali mu się odgryzać. Zgoniony, zaszczuty oddział
zachował swe dawne umiejętności bojowe. Brakło mu jednak sił, brakło broni, amunicji.
Część ludzi wykruszyła się.
Traugutt wciąż ledwo trzymał się na nogach. Siłą woli przemagał jednak słabość i sam
osobiście prowadził oddział. Inni oficerowie chorowali, niewiele z nich było pociechy. Jeden
Leliwa trzymał się mocno, ale Traugutt wolał zmuszać siebie do nadludzkiego wysiłku niż
powierzyć mu partię - chciał czuwać nad bezwzględnością swego zastępcy.
Po paru dniach zabawy w kota i myszkę ze ścigającymi partię oddziałami udało się im
wymknąć z zastawionych sideł. Był już czas najwyższy - wyczerpanie powstańców doszło do
stanu ostatecznego. Traugutt pojmował, że ludzie potrzebują koniecznie bodaj doby
odpoczynku i ciepłego jedzenia. Dlatego zamiast kierować swój oddział dalej na zachód
poprowadził go na północ. Sądził, że w ten sposób zmyli Rosjan, którzy nie domyślając się,
w którą stronę podąża, będą rozpinali swoje sieci wzdłuż Styru. Był także i inny powód, dla
którego zwracał się w tę stronę. Blisko traktu, między dwoma kompleksami leśnymi, leżał
majątek Kołodno. Na pożegnanie powiedziała mu swego czasu Eliza: „Jeśli będziesz
potrzebował, pułkowniku, w tamtych stronach pomocy lub zaopatrzenia, prowadź swoich do
Kołodna. Znajdziesz tam przyjaciół”. Wierny zasadzie, aby nikogo bez potrzeby nie narażać,
Traugutt dotychczas nie zbliżył się do Kołodna. Ale teraz naprawdę potrzebował pomocy.
Dwaj spotkani chłopi zgodzili się doprowadzić partię do dworu leśną ścieżką.
Zanurzyli się już głęboko w lesie, kiedy Traugutt, który dotychczas szedł na czele
oddziału, zatrzymał się. Kolumna postępowała dalej, a on przyglądał się idącym. Z partii nie
została nawet połowa. Wyglądali w tej chwili jak gromada obszarpańców. Ludzie mieli
twarze brudne, zarośnięte; wielu było rannych lub chorych, zniknęły orły, białoamarantowe
kokardy, srebrne naszywki i akselbanty. Wlekli się ciężko, utykając. Podarte buty spadały
z nóg. Niektórzy szli boso.
Kilkanaście kroków za główną kolumną postępowała tylna straż złożona z pięciu
żołnierzy. Dowodził nimi Domanowski. Gdy tamci zrównali się z nim, Traugutt spostrzegł, że
młody oficer jest bardzo blady. Idąc podpierał się karabinem. Przy każdym stąpnięciu
zaciskał boleśnie usta.
- Co ci jest?
Domanowski wyprostował się, usiłował się uśmiechnąć.
- Nic, głupstwo. To zadraśnięcie od uderzenia bagnetem rozogniło się... Ale wszystko
przejdzie, jak odpoczniemy.
Wbrew tym słowom popatrzył uważnie na Domanowskiego. Młody medyk, nie
skarżył się nigdy, chociaż jako człowiek z miasta musiał ciężej niż inni znosić służbę w polu.
Nie podzielał fanatyzmu Domanowskiego, a jednak lubił go. Bez słowa wziął jego rękę sobie
na ramię tak, jak to czynili ci, którzy prowadzili rannych.
- Proszę tego nie robić! - Domanowski opierał się. - Pan pułkownik sam słaby...
- Dziś czuję się silniejszy.
- Nie, nie, proszę... - Ale wbrew słowom zwisnął na ramieniu Traugutta. Od jego ciała
bił żar gorączki.
Ścieżka była wąska, iść nią mogły obok siebie najwyżej dwie osoby. Gałęzie sosnowe
zwisały nisko, uderzały idących po głowach, opadały za nimi jak kotara. Kolumna
powstańcza przed nimi zdawała się wsiąkać w las.
- Chciałbym być już blisko naszych stron - powiedział nagle Domanowski.
- Odpoczniemy i pójdziemy.
Ale Domanowski szeptał dalej:
- Teraz zrozumiałem, żeśmy się porwali z motyką... Nie damy rady!
W głosie była gorączka. Ciało Domanowskiego ciążyło. Traugutt uświadomił sobie,
że przeliczył się z siłami. Pot zalewał mu czoło, ramię zdrętwiało, nogi uginały się pod nim.
Chciał chorego uspokoić, powiedział:
- Mówiłeś zawsze, że powstanie jest udziałem rewolucji światowej.
- Rewolucja nie zdąży na czas...
- Mimo to musimy walczyć! - rzucił przez zęby.
- Nie damy rady... - szeptał gorączkowo chory. Odpowiedział tak samo zadyszanym
głosem:
- Trzeba działać do końca...
W sam czas zatrzymali się. Od czoła wezwano Traugutta. Jeszcze chwila, a byłby
upadł pod ciężarem Domanowskiego. Kiedy z pomocą żołnierzy posadził go pod drzewem,
zatoczył się i stał czas jakiś oparty o drzewo niezdolny zrobić ani kroku. Potem wolno ruszył
do przodu.
Las skończył się. Poprzez rzadką linię drzew dostrzec można było otwartą przestrzeń
pokrytą łanem owsa. Za ścianą kołyszących się kłosów widać było dwór w okolu drzew
i biegnącą ku niemu od traktu drogę. Za dworem rozpościerał się sad, dalej czerniała znów
ściana lasu. Nie potrzebował objaśnień przewodników: z opisu, jaki mu dała Eliza, poznał od
razu, że mieli przed sobą Kołodno.
Znowu oparł się plecami o drzewo, ale tym razem ta słabość była wyrazem poczucia
ulgi.
Skinął na Kosteckiego.
- Idź do dworu - powiedział. - Niech ci powiedzą, gdzie mamy rozbić obóz. Proś
o żywność, to najważniejsze
- Idę, pułkowniku.
- Jeszcze chwila. Zabierz ze sobą dwóch ludzi. Niech zaprowadzą lub poniosą
Domanowskiego. Jest w takim stanie, że muszą się nim zaraz zająć. My poczekamy tutaj.
Za chwilę Kostecki i dwaj żołnierze, którzy nieśli Domanowskiego na splecionych
dłoniach, odeszli ścieżką wśród owsa. Znużeni powstańcy poukładali się na ziemi wzdłuż
ścieżki, którą przyszli. Natychmiast zapadli w sen. Traugutt siedział sztywno na ściętym pniu.
Ponad zbożem patrzył na dach dworu. Złudzenie powrotu sił odeszło: czuł się znowu
wyczerpany aż do ostatnich granic. Wydawało mu się, że musi się położyć. Walczył jednak
z tą pokusą; chciał dotrwać do chwili, aż przyjdą z dworu ludzie, przyjdą wozy z żywnością,
życzliwe dłonie podadzą świeżą bieliznę, zaczną opatrywać rany.
O parę kroków od niego, oparty plecami o sosnę, Leliwa stękając mocował się
z butami. Wreszcie udało mu się je zdjąć. Odsapnąwszy wyciągnął przed siebie nogi
poobcierane do krwi. Po raz pierwszy nawet na tęgim leśniku widać było wyczerpanie.
Czerwona dawniej i pyzata twarz pobladła i zaklęsła; płowe, szlagońskie wąsy wrosły
w rozwichrzoną brodę.
- No - powiedział z ulgą, zakładając dłonie za kark - nareszcie... Już traciłem nadzieję,
że wyjdziemy z tego cało. Teraz jednak wypoczniemy, wyśpimy się, najemy... Już sobie
myślę, co nam dadzą dobrego. Słuchaj, Elert, co byś ty tak zjadł? - zwrócił się do leżącego na
brzuchu oficera.
Elert dźwignął głowę. Powiedział sennie:
- Ja? Nie będę wymagający. Aby dali dużo...
- Muszą dać i dużo, i dobrze! To nie chachły, co wszystko przed nami kryły. - Błysnął
oczami w stronę Traugutta. - Niedobrze, że chamy nie dostały żadnej nauczki. Należała się
im! No, powiedz.
- Należała - bąknął Elert.
- Uf! - Leliwa przeciągnął się. Stopami pełnymi czerwonych plam miesił ciepły
piasek. Głowę odchylił do tyłu, mówił rozmarzony: - Jeszcze chwilę poczekamy, a tu
przychodzi lokaj i prosi do stołu. A na stole kaczuszka, bigosik, coś do wypicia... Co byś
wypił?
- Od Stolina piłem tylko śmierdzącą wodę - Elert mówił jak przez sen.
Zjesz, odsapniesz, a już cię prowadzą do sypialni. A potem śpij, bracie, w miękkim
łóżku...
Głos Leliwy stał się również senny. Oparty o drzewo zdrzemnął się. Elert spał od paru
chwil. Robiło się coraz goręcej. Bzykały muszki. Traugutt wciąż usiłował walczyć ze snem:
ale powieki zamykały się same. Kiwnął się - i znowu otworzył oczy. Naokoło chrapali śpiący.
Wydało mu się, że jakiś człowiek wyszedł z lasu i stoi o kilka kroków od niego. Stwierdził
ten fakt z całkowitą obojętnością. Powieki opadły na nowo, głowa zwisała na piersi. Znowu
się kiwnął i znowu otworzył oczy. Teraz zobaczył kilku ludzi. Pochylali się nad leżącymi
powstańcami. Myśl przenikała wolno przez ogarnięty śmiertelnym znużeniem umysł. Ci
ludzie mieli na głowach małe francuskie czapeczki, opięci byli błyszczącymi pasami, trzymali
karabiny... Oprzytomniał. Zerwał się ze swego pniaka. Krzyknął na całe gardło: „Alarm! Do
boju!” Jego krzyk wyzwolił od razu całą masę dźwięków. Rozległy się wrzaski, krzyki bólu,
strzały, które las rozniósł natychmiast grzmiącym echem. Śpiący zerwali się na równe nogi.
Ci, co mogli, rzucili się do szaleńczej ucieczki. Niektórzy nie zdążyli: padali pod uderzeniami
kolb i bagnetów. Uciekający wpadli w zboże; rwali przez nie, zostawiając za sobą ciemne,
wydeptane smugi. Traugutt strzelał z rewolweru, póki starczyło i mu kul. Kiedy rozejrzał się,
nie zobaczył obok siebie Leliwy; tylko jego buty leżały nadal w piachu. Nie widział już
swoich. Z lasu wysypywało się coraz więcej żołnierzy. Starali się go otoczyć. Nie było czasu
do namysłu: rzucił się także w zdeptany owies. Tamci biegli za nim. Słyszał ich krzyki,
sapanie, chrzęst gniecionego zboża. Także kule miauczały mu nad głową. Biegł schylony, jak
mógł najszybciej. Prędko zadyszał się: zabrakło oddechu. Serce tłukło się w piersi jak
gwałtownie szarpany dzwon. Przed oczami raz po raz robiło mu się ciemno. Jednak dobiegł
do zabudowań dworskich. Ciągle słyszał za sobą tupot nóg goniących. Przez zapotniałe
okulary nic prawie nie widział. Zawadził o jakiś mur, rozbijając sobie dłonie o cegły. Zwrócił
się w bok, biegł wzdłuż muru. Nagle otworzyła się przed nim jakaś furtka. Wpadł w nią nie
zastanawiając się nawet, kto mu ją uchylił. Posłyszał nad uchem: „Do lasu, pułkowniku! Tam
są pańscy!” Rzężąc z wysiłku przebiegł drzewami spryskanymi ciemną purpurą
dojrzewających wiśni. Za sadem był las. Ostatkiem sił dopadł pierwszych drzew. Tutaj
zobaczył swoich, tak samo mokrych od potu, zasapanych. Upadł.
Przez chwilę usiłował bezskutecznie złapać oddech. Potem dźwignął się: tamci
otaczali go półkolem. W miarę jak spoglądał w ich twarze, spuszczali wzrok. Wstał,
powiedział:
- Musimy odbić dwór, tam zostali nasi! - Zakomenderował: - Do ataku szykuj się!
Ustawili się sprawnie. Nie było ich wielu. Spostrzegł Leliwę. Oficer trzymał kosę
w ręku. Był bosy, bez kurtki, z koszulą wyciągniętą na spodnie, z wyrazem wściekłości
w oczach. Ta sama dzika zawziętość malowała się teraz na twarzach innych. Niektórzy nie
mieli broni, stali z zaciśniętymi pięściami. Traugutt nabił rewolwer, wskazał nim kierunek.
„Naprzód!” - zawołał. Ruszyli krokiem twardym, zdecydowanym. Tyralierą przebyli sad. Na
podwórzu dworskim zobaczyli żołnierzy. Z krzykiem „Bij! Zabij!” rzucili się na nich. Padło
kilka strzałów, potem zawrzała walka wręcz. Świstały kosy, dźwięczały bagnety, stukały
strzelby, którymi walono się jak maczugami. Ci, którzy nie mieli broni, wyłamali drągi
z płotu. Straszliwymi ciosami wydzierali broń z rąk przeciwnikom. Żołnierze zaskoczeni furią
natarcia cofali się. Traugutt strzałami torował sobie drogę do ganku. W drzwiach prawie
wpadł w objęcia jakiejś kobiety. Krzyknęła: „Wiedziałam! Wiedziałam, że pan wróci!”
Wielka sień dworu pełna była śladów walki: wszystko było poprzewracane, na ziemi leżały
jakieś ciała. Ponad ramieniem uczepionej jego ręki kobiety zobaczył Kosteckiego. „Żyjecie?
Jesteście? Wycofujcie się natychmiast!” Musieli odskoczyć pod ścianę, gdyż nagle posypały
się kolorowe okienne szyby, a kule smagały po zawieszonych nad wieszakami jelenich
rogach. „Prędzej! Gdzie Domanowski?” Sień była pełna dymu i pyłu, stojący niby we mgle
Kostecki uczynił niezrozumiały dla Traugutta gest. „Gdzie Domanowski?” - powtórzył.
„Uciekajmy! Uciekajmy przez dom! - zawołała nagle kobieta. - Moskale!” Przez rozwalone
okno dobiegło ich wołanie wielu głosów: „Urra!”. Od drogi przez stratowany zagon owsa szło
kontrnatarcie. Nadbiegła nowa fala żołnierzy w szarych, pokrytych ceratą kepi. „Gdzie
Domanowski?” - zapytał jeszcze raz. W tej samej chwili spostrzegł rozciągnięte na złamanym
krześle ciało. Rozwarta na piersi koszula zalana była krwią.
Leżący miał otwarte szeroko usta i oczy. Wydawał się niezagasłym krzykiem. Kobieta
ciągnęła Traugutta za rękę. Pozwolił się jej prowadzić. Przebiegli kilka izb, kuchnię, wybiegli
na podwórze. Gonił ich wrzask „Urra!” Znowu biegli pod drzewami obwieszonymi wiśniami
niby kroplami krwi.
16
Myślę, że jest pan zadowolony z rozmowy z księciem - powiedział Ordęga. - Tyle
czasu nam poświęcił. I dawno go już nie widziałem tak uprzejmego. Czasami bywa
opryskliwy. Chwileczkę!
Zatrzymał się, sięgnął nerwowo po zegarek. Ale zaraz uspokoił się.
- Jak już panu mówiłem, chcę pana dzisiaj skontaktować z pewnymi ludźmi.
- Co to za ludzie?
- Kilku rodaków, ale przede wszystkim dziennikarz francuski. Kontakty z prasą są
nam bardzo potrzebne. Prasa - to opinia, a z nią się liczą wszyscy. Zawiozę pana do
Magny’ego. To najznakomitsza restauracja paryska. Wygląda skromnie, ale jak tam dają!
- Droga?
- Niech pan nawet nie pyta. Można przejeść majątek. Nigdy tam oczywiście nie
chodzę. Ale dziś jesteśmy zaproszeni przez jednego z naszych. To taki szewc, który potrafił
zrobić majątek na wyrobie obuwia. Człowiek bez wielkiej kultury, przy tym ożenił się
z Francuzką i chowa dzieci na Francuzów. Nasi na ogół wstydzą się utrzymywać z nim
znajomość. Ale ja jestem demokratą. Kiliński także był szewcem. Poza tym sądzę, że jeśli go
całkiem opuścimy, gotów się zmarnować. Sfrancuzieje. A człowiek porządny. Zawsze, gdy
trzeba, gotów dać trochę grosza na sprawę narodową... Eh, fiacre!
Przywołany woźnica zatrzymał konia. Wsiedli. Ordęga sięgnął po zegarek, mruknął:
- Powinniśmy dojechać w kwadrans. - Rzucił woźnicy: - Contrescarpe Dauphinie! -
Grzebał w kieszeni, zawczasu wyliczając monety na zapłacenie za kurs. Dopiero kiedy miał je
w ręku, powrócił do poprzedniego tematu: - Ten Sikorski pomaga nam w kontaktach
z Francuzami. Ma pieniądze, a oni to cenią. Poza tym dyskretny, można przy nim swobodnie
mówić.
Z Rue de Rivoli skręcili na plac du Carrousel. Rusztowania kryły ścianę pałacu, który
ulegał od tej strony przebudowie. Na placu kręcili się robotnicy. Ładowali na wozy zalegający
wszędzie gruz.
- Dopiero od niedawna można tędy przejeżdżać - powiedział Ordęga. - Baron
Haussman, któremu cesarz zlecił przebudowę miasta, wciąż każe coś burzyć. Powstają
szerokie bulwary, rozległe place. Jednym to się podoba, inni są oburzeni. Są nawet tacy, co
powiadają - skrzywił się - że to burzenie jest po to, aby uniemożliwić stawianie barykad.
- Czy Paryżowi grozi rewolucja?
- Ale skąd? Chyba rewolucja o to, że obcięto część Ogrodu Luksemburskiego. Jest
oczywiście trochę niezadowolonych, jak zawsze we Francji, smarkaczy, których bożyszczem
jest pan Hugo. Nie wszyscy potrafią ocenić, jak wielkim człowiekiem jest Napoleon. Czy pan
wie, że Adam napisał do niego odę po łacinie? My, Polacy, powinniśmy dziękować Bogu, że
to on zasiadł na tronie francuskim!
Przez jedną z trzech wąskich bram w murze pałacowym wydostali się na wybrzeże
i zaraz wjechali na most. Po drugiej stronie Sekwany otworzyła się przed nimi cienista ulica
des Saints. Peres. Dojechali nią do rue du Cherche-Midi. Na rogu Contrescarpe Ordęga kazał
fiakrowi stanąć. Spojrzawszy prędko na zegarek, włożył tamtemu w dłoń przygotowaną
należność. Ale woźnica wybuchnął sprzeciwem. Traugutt nie mógł zrozumieć jego burknięć.
Musiały brzmieć obrażająco, gdyż Ordęga poczerwieniał; ze zdenerwowania począł się jąkać.
W końcu z gniewem dorzucił monetę. Woźnica nie przestał gderać. Dopiero gdy otrzymał
jeszcze jedną sztukę, zaciął konia i nie skinąwszy nawet głową odjechał. Stary mężczyzna
wiódł za nim gniewnym spojrzeniem.
- Niemożliwi są! - wybuchnął. - Widziałeś pan? Dałem mu tyle, ile należy się za kurs
piętnastominutowy. - Wziął Traugutta pod rękę. - Taki wielki i bogaty naród, a każdy tylko
wystawia rękę. Co mu dasz - to mało! Chodźmy, to tu.
Na progu restauracji obciągnął starannie swój spracowany żakiet. Sale były niskie,
ciemnawe. Ordęga powiedział coś kelnerowi, a ten zaraz zaprowadził ich do stolika w głębi,
przy którym siedziało już trzech mężczyzn. W jednym z nich Traugutt domyślił się od razu
fundatora obiadu: był to grubas o byczym karku i dużym, czerwonofioletowym nosie.
Potrząsnął życzliwie ręką Traugutta.
- Leblanca jeszcze nie ma? - zapytał Ordęga jednego z obecnych, młodego mężczyznę
w krótkiej kurteczce.
- Widziałem go dziś rano w drukarni. Przypomniałem mu o spotkaniu. Zapewnił, że
przyjdzie, tylko się trochę spóźni.
- To właśnie ten Francuz - powiedział wyjaśniająco Ordęga. - Pan Wodzyński pracuje
także w prasie i zna go dobrze. Leblanc jest zawsze ogromnie zajęty, a przy tym jako
więzień...
- Więzień?
Tak - rzekł Wodzyński. - Odsiaduje w Sainte Pelagie! Uch, pan, widzę, tego nie
rozumiesz - uśmiechnął się z wyrozumiałością. - Wielu dziennikarzy siedzi za napisanie
czegoś przeciwko rządowi. Mogą jednak z więzienia wychodzić, załatwiać swoje sprawy,
przyjmować gości. Najzłośliwsze paszkwile wypisują właśnie tam, w więzieniu.
Właściciel pracowni butów przywołał kelnera i polecił mu przynieść zakąski oraz
wódkę. Potem zwrócił się do Traugutta:
- A tam, u was, panie, w kraju, co? Bijecie się?
- Bijemy.
- W gazetach, panie, piszą, że bieda i wszystkiego brak, nie? Czy to prawda?
- Tam, gdzie wojna, nie może być dobrze.
- Niby racja. Pan tam wracasz?
- Wracam.
- Ah, bon, to ładnie. Wojna nieprzyjemna rzecz, nie? Moskiewska niewola też.
Musicie się bić. Ale Francja wam pomoże. Cesarz bardzo kocha Polaków.
- Niestety są przy cesarzu tacy - wtrącił Wodzyński - którzy go namawiają do sojuszu
z Rosją.
- Książę Czartoryski zwalcza te wpływy - powiedział Ordęga.
Siedzący dotychczas cicho, z ponurą miną, towarzysz ich stołu wzruszył ramionami
i rzekł basem:
- Nic dobrego nie może wyjść z tych arystokratycznych zabiegów!
- Książę jest szczerym demokratą - bronił Ordęga. - I ma wielki wpływ na
Walewskiego.
Ponury mężczyzna chciał coś powiedzieć, ale zamilkł, gdyż przyniesiono przekąski.
Przez pewien czas jedzono w milczeniu. Fundator zaproponował toast:
- Za zdrowie naszego gościa.
Wypili bez zapału. Rozmowa nie kleiła się. Traugutt był przygotowany, że będą go
pytali o sprawy krajowe. Tymczasem wyglądało na to, że niewiele się tym interesują. Spod
oka przyglądał się współbiesiadnikom. Ten szewc musiał być poczciwym człeczyną, któremu
sprawiało przyjemność, że może ugościć rodaków, z których żaden - widać to było z daleka -
nie śmierdzi groszem. Może cieszyła go także rozmowa w języku polskim? Ordęgę poznał
dość dobrze. To był człowiek naiwny, ale na pewno głęboko przejęty sprawami kraju.
Wodzyński drażnił Traugutta swoim zaaferowaniem. Ostatni z biesiadników - niejaki
Podbiełło - wyglądał na człowieka chorego na wątrobę.
Kiedy kończyli przekąski, pojawił się maitre d’hotel, prowadząc małego, czarnego
mężczyznę. Na jego widok wszyscy podnieśli się z miejsc. Wodzyński począł przedstawiać.
Francuz ściskał dłonie. Rozmowa przeszła na francuski. Leblanc zabrał się zaraz do jedzenia,
co mu nie przeszkadzało jednocześnie mówić i to bardzo szybko.
- Wyobraźcie sobie, panowie, na kogo natknąłem się w westybulu? Na pewno nie
zgadniecie. A więc popatrzcie sami, oto idzie - ruchem głowy wskazał otyłego mężczyznę
o wyglądzie zażywnego proboszcza, który prowadzony przez samego właściciela restauracji
majestatycznie toczył się w stronę jednego ze stolików.
- Renan! - zawołał Wodzyński.
- We własnej osobie - potwierdził Leblanc. - Kiedy stał przed lustrem, pozwoliłem
sobie podejść do niego i zapytać go, co myśli o niedawnych awanturach studenckich.
Uśmiechnął się i powiedział: dziecinada. Jedno słowo, a jak znakomicie charakteryzuje tego
człowieka, który stoi nad wszystkimi: nad bogami i nad ludźmi.
- Kto to taki? - zapytał Traugutt.
Leblanc i Wodzyński spojrzeli na niego ze zgorszeniem.
- Wielki Renan z College de France - powiedział Leblanc - autor Vie de Jesus, którym
zachwyca się Paryż. Pan nie czytał tej książki?
- Nie.
- Pan Tołkacz przyjeżdża z Polski - wyjaśnił Ordęga.
- Rozumiem. Powinien pan skorzystać z tego, że jest w Paryżu i przeczytać ją. Rzecz
niezwykła. Odwaga orła, pióro niby szpada muszkietera, umiar grecki...
- Mogę panu pożyczyć książkę - powiedział Wodzyński. - Tak się akurat składa, że
mam ją przy sobie. Proszę.
- Będzie lepiej - rzekł Leblanc - jeśli pan zabierze ją ze sobą. Wasz biedny kraj
potrzebuje takiego właśnie idyllicznego spojrzenia na stare tragedie. Myślę, że znajdą się
w Polsce ludzie, którzy docenią jej piękno.
- Sądzę, że się jeszcze znajdą - zapewnił Wodzyński. - Chociaż tyrańska niewola
sprawiła, iż najznakomitsi przedstawiciele polskiej kultury przebywają za granicą.
- Tak się dzieje nie tylko w Polsce - zauważył Leblanc. - Każda tyrania ogłupia naród.
Każda, mes amis!
Zapadło milczenie. Traugutt zauważył niespokojne spojrzenia, jakie wymienili ze sobą
Ordęga i Wodzyński. Nawet Sikorski począł się kręcić na fotelu.
Może zechce pan wybrać wino, panie redaktorze - podsunął Francuzowi kartę.
Leblanc przejrzał ją, po czym wdał się w dyskusję z kelnerami. Po tej naradzie
przyniesiono z piwnicy omszałą butelkę i nalano dziennikarzowi próbny kieliszek. Napiwszy
się skinął z uznaniem głową.
- Czy słyszał pan o wielkiej sensacji, jaka zdarzyła się wczoraj w cafe de la Rotoncle?
- zapytał Wodzyński.
- Nie. Co się tam stało?
- Proszę sobie wyobrazić, weszły na salę dwie panie, siadły przy stoliku i pozwoliły
sobie na zapalenie papierosów.
- Niebywałe! Jak się to skończyło?
- Powstało zamieszanie, ludzie wstawali od stolików, wszyscy byli oburzeni.
Gospodarz chciał zażegnać sprawę, ale te panie nie chciały go słuchać. Trzeba było zawezwać
policję.
- Niesłychana historia. A kim były te damulki? Zwyczajne „loretki”?
- Podobno aktorki...
Dopiero przy deserze Ordęga, doczekawszy chwili ciszy, chrząknął kilka razy,
a potem rzekł:
- Chcieliśmy skorzystać z obecności wśród nas pana Leblanc, aby mu przedstawić
naszego gościa. Pan Tołkacz, jak już o tym wspomnieliśmy, przybywa z kraju, gdzie toczy się
krwawa walka z przemocą. Wiemy, z jaką życzliwością naród francuski przyjmuje wszystkie
wiadomości przychodzące z Polski. Sądziliśmy więc, że byłoby rzeczą wskazaną, aby nasz
wielki mistrz pióra usłyszał pewne informacje z ust naocznego świadka...
- Oczywiście, oczywiście - zapewnił Leblanc wycierając usta serwetą. - Jestem
zobowiązany i niezmiernie ciekawy. Szkoda tylko, że mam tak mało czasu. Może jednak
pan... - nazwisko wydało mu się zbyt trudne do wymówienia - zechciałby w krótkich słowach
powiedzieć o wydarzeniach. Ach, Polska! Kraj, dla którego żywimy tyle serdecznych uczuć!
Malowniczy kraj lasów, śniegów, wózków zaprzężonych w trzy koniki... Tyle o nim pisano,
że widzę go w wyobraźni, choć nigdy nie miałem okazji tam pojechać. Słucham pana.
- Nie wiem, co pana najwięcej zainteresuje. Od ośmiu miesięcy walczymy przeciwko
nieprzyjacielowi bardzo silnemu, przewyższającemu nas liczbą żołnierzy i górującemu nad
nami uzbrojeniem. Mimo to powstanie trwa i będzie trwało. Płacimy jednak za naszą walkę
bolesnymi stratami. Ogromna część naszej młodzieży ruszyła w pole. Wielu z nich zginęło
w walce. Wielu zostało zamordowanych, gdy wpadli w ręce wroga. Nasza wojna uznana
została za zwykły bunt. Rannych powstańców czeka szubienica, albo zesłanie na Sybir. Nie
tylko przeciwko walczącym obraca się bezwzględność przeciwników. Także ludność cywilna
cierpi, ulega gwałtom i przemocy. Palone są dwory, całe wsie. Niszczony jest dobytek.
Niszczone są dzieła kultury. Kraj został wydany w ręce dzikich satrapów, prześcigających się
wzajemnie w okrucieństwie i zawziętości. Jeżeli taka sytuacja dalej potrwa, Polska stanie się
cmentarzem!
- Jakież to straszne, co pan opowiada! - powiedział Leblanc składając ręce. - Droga,
wierna Polska! Czym wam, panowie, możemy pomóc?
- Liczba naszych potrzeb jest ogromna. Najpotrzebniejsza byłaby pomoc zbrojna,
a przynajmniej groźba interwencji.
- Oczywiście, oczywiście. Musicie się jednak liczyć panowie, z możliwościami.
Francja została wplątana najniepotrzebniej w świecie w sprawę meksykańską. Nasz
znakomity Bazaine znajduje się za oceanem, razem z najlepszymi dywizjami. W Algierze
wciąż nowe bunty Arabów...
- Francja jednak posiada dosyć powagi, aby przynajmniej zażądać od Rosji uznania
powstańców za stronę walczącą. Bijemy się o wolność. To wielkie hasło, które zawsze było
drogie narodowi francuskiemu.
- Ma pan rację, to wielkie hasło. Nasze pismo - zwrócił się do Wodzyńskiego i Ordęgi
- będzie mu także służyło. Niestety muszę panom powiedzieć, że odwleka się wydanie
pierwszego numeru. Mamy, szczerze mówiąc, kłopoty materialne. Tak, proszę pana - mówił
znowu do Traugutta - to, co pan mówi o waszej sytuacji, jest bardzo przejmujące. Ale we
Francji nikogo dzisiaj nie interesują wielkie sprawy. Życie codzienne stało się takie barwne,
tak wiele przynosi. Koleje żelazne otworzyły szeroki świat. Żyjemy w epoce postępu, wiedzy,
szybkości. Przed człowiekiem dziewiętnastego wieku otworzyły się niezwykłe perspektywy.
Osiągnięcia nauki nie znają granic. Coraz więcej pracuje fabryk, coraz większe są możliwości
wzbogacenia się. Ludzie pragną bogactwa, gonią za nim. Nie mają uznania dla spraw
ideałów, dla sztuki... Możecie się o tym sami przekonać, panowie. Zaobserwujcie, jak
hałaśliwe melodyjki z cafe-koncertów przygłuszyły muzykę operową. Wystarczy pójść do
Beugiant, tu, w sąsiedztwie, zwłaszcza wtedy gdy śpiewa osławiona Teresa...
- Oglądałem niedawno tę szalejąca młodzież - powiedział Wodzyński.
- Widział ją pan? Więc pan rozumie. W tych warunkach trudno jest zdobyć fundusze
na poważne pismo broniące spraw wolności i gromiące burżujów-filistynów oślą szczęką.
- Ale oczywiście sprawa Polski jest sprawą niezmiernie ważną.
- Niestety, proszę mi wybaczyć, muszę już uciekać. Jestem więźniem, proszę o tym
pamiętać. Taką bronią walczy despotyzm z wolnością słowa.
Wstał i począł się żegnać. Potrząsając ręką Traugutta, powiedział:
- Nie zapomnę tego, co pan mówił. I skoro tylko nasze pismo ruszy, zabierzemy głos.
Cieszę się, że pana poznałem. Jeszcze raz przepraszam i do widzenia.
Odprowadzili go, a potem wrócili do stolika. Restauracja poprzednio pusta zaczęła się
obecnie wypełniać. Wodzyński przyglądał się wchodzącym i co chwila z entuzjazmem
wykrzykiwał jakieś nazwisko. Zobaczywszy kogoś, spiesznie pożegnał się i pożeglował
w tamtą stronę. Zaraz po nim odszedł Podbiełło.
- Niech pan się nie zraża zachowaniem Leblanca - powiedział do Traugutta Ordęga. -
Trzeba ich brać takimi, jakimi są. Jeśli będzie mógł, na pewno napisze coś życzliwego
o Polsce. Teraz pan zrozumie lepiej nasze trudności. Gdybyśmy mieli więcej funduszów!
- Powiem szczerze: nie zachęcałbym nikogo w kraju do przysyłania pieniędzy na
kupowanie dziennikarzy. Potrzebujemy broni.
- Są głosy warte sztucera.
- Skoro się walka zaczęła, wolimy mieć sztucery. Zapanowało milczenie. Dopili resztę
wina.
- Kiedy pan chce jechać? - zapytał Ordęga.
- Jeszcze dziś w nocy.
- Dziś? Dlaczego ten pośpiech?
- Czekałem na rozmowę z księciem. Nie mam już teraz na co czekać. W kraju mogę
być potrzebny.
Sikorski kazał sobie podać rachunek. Starannie sprawdzał każdą pozycję. Zapłacił,
dorzucając napiwek. Kelnerzy odprowadzili go do westybulu z ukłonami.
- To teraz pożegnamy się - rzekł wyciągając rękę do Traugutta. Długo nie wypuszczał
jego dłoni ze swojej. - Wie pan - wyznał - ciągnie mnie do kraju. Kiedy gazety napisały, że
się bijecie, aż mnie coś tutaj ukłuło. Pojechałbym... Ale, widzi pan, młody nie jestem, na
walce się nie znam, mam tutaj rodzinę, interes. Pieniędzy jednak nie żałuję. I gdybym mógł
coś panu...
- Dziękuję. Są tutaj przedstawiciele rządu narodowego. Proszę im przekazać. Każdy
grosz się przyda. Potrzeba nam broni.
Ulice zasnuł pierwszy zmierzch. Zapalono lampy gazowe.
W sąsiedztwie Magny’ego z oświetlonych rzęsiście drzwi kawiarni wysypywały się na
ulice tony siarczystej muzyki.
- Bawią się! - powiedział Ordęga. - Leblanc ma rację.
Paryż ogarnęło szaleństwo zabawy.
Szli obok siebie zamyśleni. Nie zastanawiając się dokąd idą zanurzyli się w gąszcz
wąskich uliczek Quartier, pełnych w tej chwili ruchu. Wieczór wywabił z domów całe tłumy
młodzieży. Studenci i dziewczęta szli trzymając się pod ręce albo wpół. Krzyczeli, śmieli się
głośno, śpiewali. Kupcy pospiesznie sprzątali towar z wystawionych przed sklepami stołów.
Na rogach ulic pojawiły się młode sprzedawczynie z koszami kwiatów. Wesoło zaczepiały
idących; czasami, porwane przez tłum, biegły razem z nim. W ciżbie byli również żołnierze:
huzarzy w szamerowanych kurtach, dzwoniący szablami i ostrogami, żuawi w bufiastych
spodniach. Większe ulice były oświetlone, w zaułkach panował przytulny mrok. Prawie
w każdym załomie muru stała całująca się para.
Znalazłszy się na jakiejś szerszej ulicy Traugutt zapytał:
- Czy pan wie, co się dzieje z Ignacym Domeyką?
- Siedzi w Chile. Urósł tam w sławę. Tu nie przyjeżdża, koresponduje tylko
z Zalewskim. Czemu się pan o niego pytasz?
- Miałem jego dwóch bratanków w swoim oddziale. Synów Kazimierza.
- Tego, którego rząd narodowy skazał na śmierć?
- Tak.
- Co się z nimi stało?
- Nie wiem. Mój oddział był otoczony, wydałem swoim rozkaz, aby drobnymi
grupami przedzierali się do punktu zbornego. Sam tam jednak nie doszedłem, zostałem
wezwany do Warszawy.
- Powiem Zalewskiemu, niech napisze o tym do Domeyki. Ucieszy się. Biedak, mało
nie umarł z rozpaczy, kiedy się dowiedział o postępku brata.
Znowu szli czas jakiś bez słowa, przedzielani co chwila Przez kłębiący się tłum.
W ciemnym zaułku Ordęga zatrzymał się.
- Stąd masz pan tylko kilka kroków do swego hotelu. Nie odprowadzę pana. Lepiej,
aby nas nie widziano razem. A poza tym trochę zmęczyłem się. Podali sobie dłonie. -
Dziękuję panu za pomoc - rzekł Traugutt.
- Niewiele mogłem... - Ordęga sapał wzruszony. Rozwarł ramiona i wziął Traugutta
w objęcia. - Bóg mi świadkiem, chciałem więcej, generale... - Po raz pierwszy potraktował go
tym tytułem.
- Proszę nie robić sobie wyrzutów.
Stary potrząsnął głową.
- Życie się kończy, a ja mało dałem sprawie. Wy bijecie się... Gdybym był potrzebny,
zawsze... Niech was Bóg wspiera. Pan rozumie moje słowa. Tu dawniej mówiło się wiele
o Bogu, o Opatrzności. Adam dawał przykład. Ale przyszły bałamuctwa Towiańskiego,
zaczęli mącić wodę farmazoni. Innych porwało życie. Mało kto teraz myśli jak chrześcijanin,
mało kto po chrześcijańsku żyje...
Słyszał, jak w ciemności Ordęga pociąga nosem. Pocałował w suchy policzek
dawnego podchorążego i na swoim poczuł jego wilgotne usta. Potem rozstali się.
Wróciwszy do hotelu powiadomił przede wszystkim siedzącego przy stoliku
recepcyjnym portiera, że wyjeżdża. Oparty o kolumnę czekał, aż tamten obliczy należność.
Po poczekalni kręcili się jacyś ludzie. Na pewno - myślał - przynajmniej jeden jest szpiegiem.
Zauważył także młodego mężczyznę o semickich rysach, który siedział w fotelu z dużą torbą
na kolanach. Po sposobie trzymania jej można było łatwo zgadnąć, że ma w niej coś cennego.
Portier powiedział półgłosem do Traugutta:
- To pański rodak. Przyjechał teraz.
Nic nie odpowiedział, tylko uważniejszym spojrzeniem obrzucił siedzącego.
Zauważył, że tamten patrzy także na niego bacznie: gadatliwy portier musiał mu również
powiedzieć, że Traugutt jest Polakiem.
Załatwiwszy wszystkie sprawy z portierem poszedł do swego pokoju. Szybko
spakował rzeczy. Do pociągu miał jeszcze dwie godziny czasu, więc sięgnął po otrzymaną od
Wodzyńskiego książkę.
Przeskoczył wstęp i długie naukowe przypisy, sięgnął do pierwszego rozdziału. Zaraz
przy pierwszych zdaniach doznał wstrząsu:
„Wtedy to żyła Osobistość wyższa, która swą śmiałą inicjatywą i miłością założyła
kamień węgielny pod przyszłą wiarę ludzkości. Jezus urodził się w Nazarecie, małym
miasteczku galilejskim i tylko dzięki kłopotliwemu wybiegowi udało się legendzie przenieść
miejsce Jego narodzenia do Betlejem”.
Pochłaniał książkę rozdział po rozdziale. Słowa były barwne, pełne uznania, podziwu.
Dla autora religia przyniesiona przez Jezusa miała stać się religią ludzi, pragnących uciec od
codziennego życia w kolorowy świat ideału. Jego Jezus kochał ludzi cierpiących,
oszukiwanych. Kochając ich, uwierzył w swoje Boskie posłannictwo i dla tej sprawy pozwolił
się umęczyć. Umarł - ale pozostał najpiękniejszą z legend ludzkości...
Traugutt odłożył książkę. Zamyślił się. Czas biegł, godzina odjazdu nadchodziła. Nie
było nadziei, że doczyta dziełko do końca. Przerzucił pozostałe strony, na chwilę zatrzymał
się na opisie męki krzyżowej. Był on całkiem inny niż ten, który Traugutt zachował
w pamięci, wyczytany w książce widzeń niemieckiej zakonnicy. Tutaj pisarz ledwo
wspominał o cierpieniach. Zdawało się, że dotyka jakiegoś wstydliwego fragmentu w życiu
swego bohatera. Krzyż - to nie była czara cykuty, słowa z krzyża - słowami Apologii. Pisarz
zapewniał, że jego filozof umarł prędko i cicho, i dzięki szybkiej agonii zachował wiarę
w siebie. Tam - u zakonnicy z Dulmen - ciągnął się długi szereg scen brutalnych i krwawych.
Ten, o którym ona mówiła, był samotny i opuszczony. Odchodziła Go odwaga, zawodziły Go
siły. Doznawał pokusy zwątpienia. Lękał się i łamał sam ze sobą. Cierpiał zwyczajnie, jak
człowiek katowany. Tu była legenda, którą się opowiada dziecku, aby je uśpić. Tam obraz,
który niepokoi, odbiera sen...
Zamknął książkę i zdecydowanym gestem rzucił ją na stół. Wstał, podszedł do okna.
Za szybami był Paryż, pełen świateł, gwaru, wesołości. W mroku nocy czekała go Warszawa,
ciemna, walcząca w milczeniu. Przypomniał sobie słowa Leblanca: „Niech pan zawiezie tę
książkę Polakom, przyda się im to idylliczne spojrzenie na stare tragedie...” Potrząsnął głową.
Nie - myślał - nie dla nas ta idylla. Z ulicy doleciały głosy: ktoś śpiewał. Ale Trauguttowi
wydało się, że to nie była paryska piosenka, mówiąca o miłości, ale chorał, który słyszał tyle
razy: „Od powietrza, głodu, ognia i wojny; od nagłej, a niespodziewanej śmierci - wybaw
nas...”
Zapukano do drzwi. Wszedł chłopak hotelowy, by powiedzieć, że zamówiony powóz
zajechał. Wziął przygotowane walizki. Traugutt ostatni raz rozejrzał się po pokoju, w którym
spędził kilka tygodni. Książka pozostała na stoliku. Nie sięgnął po nią. Zamknął za sobą
drzwi.
Część druga
1
Był to mały pokoik w hotelu Saskim, podobny do tamtego w hotelu Drezdeńskim,
w którym zatrzymał się przed dwoma miesiącami. Wtedy miał paszport na fołkacza,
komisanta z Brześcia, dziś - paszport galicyjski na kupca ze Lwowa, Michała Czarneckiego.
Październikowe słońce wpadało w zaułek ulicy Koziej i ślizgało się po niezbyt czystych
szybach.
- W sam czas przyjechałeś - powiedział Przybylski.
Siedział w głębokim fotelu i palił cygaro. Traugutt wolnym krokiem, z założonymi do
tyłu rękami, spacerował po pokoju.
- Musisz mi opowiedzieć wszystko po kolei - rzekł.
- Oczywiście. Czy otrzymałeś nasze wezwanie?
- Nie, żadnego nie otrzymałem. Kto mnie wzywał?
- My, to znaczy ci, którzy zostali na placu po ostatnich szaleństwach: ja, Majewski,
Dubiecki, sekretarz Rusi; Gałęzowski, dyrektor wydziału wojny; Krajewski, dyrektor
wydziału spraw wewnętrznych; Pieńkowski, dyrektor policji; Dobrowolski...
- Dobrowolski? - Traugutt zatrzymał się w swym spacerze. - Przecież to człowiek
tamtych!
- Owszem, nawet członek ich rządu. Ale on zrozumiał, jakiej kaszy narobili, i chce
z tego jakoś wyjść. Sytuacja jest ciężka. Na terror rozpętany przez Chmieleńszczyków
Moskale odpowiedzieli terrorem, jakiego jeszcze nie było. Wielki książę, jak wiesz, musiał
wyjechać. Ci, którym od dawna stała kością w gardle jego układność wobec Polaków, zrobili,
co mogli, aby go usunąć. Został Berg, rozwścieczony zamachem. Stara się naśladować
Murawiewa. Noc w noc policja aresztuje po domach. Na ulicy zatrzymuje się ludzi, sprawdza
papiery, rewiduje. Kobiety chodzące w żałobie zabiera się do komisariatu i tam zdziera z nich
suknie. Były wypadki dawania rózeg. Zamyka się ulice i urządza łapanki. Co parę dni mamy
egzekucję uliczną. O zmroku nie wolno się nikomu ruszyć bez zapalonej latarki. Po dziesiątej
nie wolno wyjść na ulicę. Wszędzie straże, wszędzie szpiedzy i donosiciele. Każdy stróż ma
obowiązek szpiclować...
- Kto jest naczelnikiem miasta?
- Był Piotrowski, ale go zatrzymali na ulicy i znaleźli przy nim pieczątkę naczelnika
miasta. Teraz go badają. Potrafią badać... Zajmuje się tym taki jeden, kanalia i zboczeniec. To
on zatorturował na śmierć Jurgensa. Z jego łap albo się wcale nie wychodzi, albo prosto na
szubienicę. Naczelnikostwo po Piotrowskim objął Pepłowski, ale to człowiek młody,
niedoświadczony, bez wpływów w organizacji miejskiej.
- Tak więc władzy nie ma?
- Władza leży na bruku. Ktoś musi ją podjąć, wziąć ludzi w garść, przywrócić
porządek. Inaczej koniec ze wszystkim.
- I tym kimś, osądziliście, mam być ja? Czy to był twój pomysł, Wacławie?
Zatrzymał się przed Przybylskim. Patrzył na niego uważnie. Szare oczy spoza
okularów nabrały jakby stalowego połysku. Przybylski odłożył cygaro.
- Mój - przyznał. - Znam cię przecież z naszych spotkań w Wilnie i w Brześciu.
Posiadasz energię, umiejętność kierowania ludźmi, jesteś człowiekiem rozsądnym. Wtedy
także za moją poradą Majewski ściągnął cię do Warszawy. Pojechałeś w ważnej misji za
granicę, a po powrocie miałeś wejść w skład rządu. Rząd się zmienił, jednak twój mandat nie
wygasł. Możesz dołączyć do tych, co zostali po ucieczce Chmieleńskiego i Frankowskiego.
Wydziały będziesz miał za sobą, policję narodową także. Również sekretariaty Litwy i Rusi.
Dokooptujesz, kogo będziesz chciał.
- Mogę liczyć na Majewskiego?
- Na niego nie licz. Wystraszyli go. Podobno dostał wyrok śmierci. Siedzi u siebie
w domu i zaklina się, że już żadnej roboty politycznej do końca życia prowadzić nie będzie.
Majewski lubi być ostrożny i działa tylko wtedy, gdy uda mu się skleić koalicję najbardziej
przeciwnych sobie grup. Jego rząd składał się z „białych”, z „czerwonych”, a także
z Mierosławszczyków.
- Czy taka koalicja mogłaby jeszcze raz powstać?
- Nie. „Biali” mają już wszystkiego dosyć i wycofują się z roboty. Wśród
„czerwonych” powstały frakcje. Na ogół lepsi poginęli, gorsi pouciekali.
A Mierosławszczycy, jak zawsze, zajmują się jedynie kopaniem dołków pod innymi,
sławieniem swego wodza, który, jak się zdaje, większym jest jeszcze głupcem niż krętaczem.
Traugutt zatrzymał się pod ścianą. Włożył ręce w kieszenie, pochylił się, zdawał się
przyglądać z zainteresowaniem wytartemu hotelowemu dywanowi.
- Dziękuję ci, Wacławie - rzekł. - Przedstawiłeś sprawę otwarcie. Sytuacja wygląda
tak: ci, którzy dążyli do powstania i którzy je rozpoczęli, a nie zginęli, chcą się ze
wszystkiego wycofać. Zrozumiałem to już podczas mego pobytu w Galicji. Kraków i Lwów
pełne są ludzi, którzy zrezygnowali ze wszystkiego. Jeszcze coś tam gadają, obiecują, ale tego
nikt nie bierze poważnie. Ochotników do brania zasiłków i do chwalenia się swym przyszłym
bohaterstwem nie braknie, ale niewielu spośród nich miałoby ochotę naprawdę walczyć.
Zacisnął usta i podjął swój spacer. Przybylski patrzył za nim.
- Widzisz więc - powiedział - jak bardzo jesteś potrzebny, ty, który przywozisz nowe
nadzieje.
Traugutt zatrzymał się przed siedzącym.
- Spodziewasz się, że przywożę nadzieje? - zapytał, wolno rozdzielając słowa.
Przybylski utkwił w twarzy Traugutta pytający wzrok.
- Spodziewamy się tego wszyscy. Potrzebujemy ich, Romualdzie. To prawda: wielu
uciekło, wielu chce się wycofać. Ale to także prawda, że my, którzy pozostaliśmy, jesteśmy
zmęczeni. Bardzo zmęczeni. Depczą nam po piętach, szukają nas. Musimy się bez przerwy
ukrywać. Zrozum, tego nikt bez końca nie wytrzyma. Potrzebujemy zluzowania...
- Ty także?
- Jestem w Warszawie od lutego. Ty tam, na Zachodzie, rozmawiałeś. Na pewno ci
coś obiecano. Przyjeżdżasz z nowymi siłami...
Wrócił do swego powolnego spaceru. Przybylski nie spuszczał wzroku ze szczupłej
sylwetki. Za każdym razem, gdy Traugutt obracał się ku niemu, spoglądał niespokojnie
w jego twarz, w oczy za szkłami okularów. Ale twarz była zamknięta, oczy spuszczone,
półprzymknięte.
Traugutt przewędrował kilka razy pokój, wciąż milcząc. W końcu zatrzymał się.
Usiadł na poręczy fotela, zdjął okulary. Począł je przecierać.
- Za twoją szczerość należy ci się szczerość - powiedział. - Chcesz wiedzieć, co
przywożę z Paryża? Dobrze. A więc w Paryżu nikogo nie obchodzi to, co się dzieje z nami.
Ludzie potrafią, owszem, powiedzieć ci miłe słowa i udzielić mądrych pouczeń. Potem
spiesznie uciekają do swoich spraw. Niczego poza słowami nie doczekamy się...
Przybylski poderwał się. Wybuchnął pytaniami:
- A cesarz? A książę Napoleon? A lud paryski?
- Cesarz myśli o Meksyku, nie o Polsce. Książę Napoleon czeka na koniunkturę
polityczną. A lud paryski bawi się...
- Bawi się... - Przybylski powtórzył te słowa takim tonem, jakby ich nie zrozumiał.
Chwilę milczał, potem wybuchnął sprzeciwem: - Nie mogę w to uwierzyć! Może tak ci się
tylko zdawało, Romualdzie? Może źle patrzyłeś?
- Francja...
Uśmiechnął się gorzko.
- Wierzycie w tę Francję jak w Pana Boga. Myślę, że dobrze patrzyłem i że się nie
mylę. Niczego nie możemy oczekiwać z Paryża.
- A więc może Anglia? Albo Austria?
- Nie byłem w Londynie, ale nie sądzę, aby tam nasze sprawy stały lepiej. A Austria...
- poruszył lekceważąco dłonią. - Nie stało się dotąd nic, co by nas przekonało o uczciwości
Wiednia. Nasza walka, wierz mi, nikomu na Zachodzie nie spędza snu z powiek.
- Jesteśmy więc sami wobec Rosji?
- Wobec Rosji i wobec Prus. Dziś już chyba nie można mieć wątpliwości co do tego,
kto nas popychał, kto nam na początku pomagał i dlaczego to robił. Nie przypadkiem
kamerjunkier pruskiego dworu, hrabia Grabowski, zakładał w Warszawie tajne drukarnie,
choć jemu samemu brakło pieniędzy na płacenie karcianych długów, a potem dokonał
oszustwa z dyktaturą Langiewicza. Tak było, Wacławie, czy inaczej?
Przybylski milczał. Siedział skulony na fotelu, patrząc przed siebie szklanym
wzrokiem.
- W takim razie - mruknął - pozostaje tylko zwinąć chorągiew.
- Zwinąć chorągiew? - Głos Traugutta nie utracił nic ze swego spokoju. - Przed chwilą
oskarżałeś tamtych, że uciekli. Może oni także byli zmęczeni? Ale nie wszyscy, którzy
uwierzyli w sens powstania, mogą wycofać się lub uciec. Nie ucieka cały naród. Masz rację:
władza leży sponiewierana na bruku. W błocie. Władza jest honorem, to prawda. Ale może
być także obowiązkiem.
Urwał gwałtownie. Przybylski wstał. Teraz on podszedł do Traugutta wciąż
siedzącego na poręczy fotela.
- Chcesz ją wziąć? - głos jego dzwonił zdumieniem.
- Czy widzisz kogoś drugiego, który gotów byłby to zrobić? - Traugutt odpowiedział
pytaniem.
- Nie.
- Więc jak mam postąpić? Sam powiadasz: najlepsi zginęli, podli uciekli, reszta jest
zmęczona. Ale naród pozostał. W walce.
- Spodziewaliśmy się interwencji Zachodu.
- Ja się po Zachodzie niczego nie spodziewam. Oczywiście mogą nastąpić jakieś
zmiany w koniunkturze politycznej i ktoś może dla własnego interesu upomni się o nas.
Każda taka pomoc przyda się. Ale walkę musimy prowadzić sami. Wojnę, nie akty terroru,
nie skrytobójstwo.
- Kto ją będzie prowadzić?
- Są jeszcze tacy. Jest drugi Chmieleński, inny od swego brata, Heidenreich,
Czachowski, Wróblewski. Z Galicji przybędą Różycki i Hauke. Ale najważniejsze: byleby
wojna dotrwała do wiosny, zbuduje się organizację parafialną i z jej pomocą zwoła pospolite
ruszenie.
- Widzę, że przemyślałeś te sprawy.
- Przemyślałem.
- A więc jednak nie myliłem się: przyjechałeś z nowymi siłami. Mimo to, co mówisz
o Zachodzie...
Traugutt wstał z poręczy, na nowo podjął swój spacer. Nie patrzył na Przybylskiego,
miał oczy utkwione w przestrzeń. Po kilku nawrotach powiedział:
- Musisz mnie skontaktować z tymi, którzy pozostali w rządzie. Kto tam jest?
- Dwóch chłopaczków-poetów: Asnyk i Narzymski oraz wyjadacz i kauzyperda
Kobylański. Dobrowolski także dał już nura, ale wciągnął na swoje miejsce Janowskiego. Ten
może ci być przydatny. Jedyny człowiek, który widział wszystkie rządy.
- Na wydziały, mówiłeś, mogę liczyć?
- Możesz. Brak Henryka Krajewskiego w wydziale zagranicznym, bo go złapali
i zamknęli. Ale mam wiadomości przez naszą policję, że go puszczą, bo nic przeciwko niemu
nie mają.
- Pepłowski nie nadaje się, twoim zdaniem, na naczelnika miasta?
- Nie. Na tym stanowisku musiałby być ktoś, kto tkwi od dawna w organizacji
miejskiej.
- Tak jak ty?
- Ja już byłem naczelnikiem miasta, Romualdzie.
- Byłeś nawet dobrym naczelnikiem. Ale jesteś zmęczony?
- Jestem diablo zmęczony...
- Po co tak mówisz? Diabeł czyha na nasze zmęczenie. Kogo możesz mi doradzić?
- Czy ja wiem? Może Tokarzewski? Sybirak, twardy, mocny... Albo Waszkowski? To
ten młody, co wykradł pieniądze z pałacu Komisji Skarbu. Czynny od początku, odważny do
szaleństwa. Ma gest...
- Zastanowię się nad tymi dwoma nazwiskami. Chciałbym, abyś mi ułatwił rozmowę
z Majewskim, z Janowskim i z Gałęzowskim. A potem skontaktuj mnie z rządem.
- Załatwię ci to wszystko. Otrzymasz jeszcze dzisiaj wiadomość przez kurierkę.
A teraz chcę ci powiedzieć, że mam dla ciebie mieszkanie.
- Gdzie?
- Punkt doskonały: na odludziu, a wszędzie blisko. Dwa pokoje do wynajęcia od
gospodyni, która może ci dawać pełne utrzymanie. Osoba zaufana, tkwiąca w organizacji,
odkomenderowana wyłącznie dla ciebie.
- Kto to taki?
- Helena Kirkorowa, rozwódka. Jej mężem był redaktor „Kuriera Wileńskiego”, Adam
Kirkor.
- Ten, u którego pracowałeś?
- Tak.
- Więc niewątpliwie znasz ją dobrze. Dziękuję, że pomyślałeś o tym. Idziesz? -
zapytał, widząc, że Przybylski wstał i sięga po swój płaszcz.
- Idę, aby ci wszystko pozałatwiać. Ty nie będziesz wychodził?
- Wyjdę tylko na Miodową do kapucynów. Muszę co pewien czas zająć się sobą,
swoim sumieniem. Potem może być mało czasu.
- Zazdroszczę ci, Romualdzie, twojej wiary.
- Zazdrościsz wiary? Czy można zazdrościć czegoś, o co trzeba nieustannie walczyć.
2
Siedzieli w milczeniu: ostatni przedstawiciele rządu, który akurat miesiąc temu objął
władzę: Asnyk, Narzymski, Kobylański. Obaj młodzi byli ciemno ubrani, w żakietach
zapiętych na ostatni guzik. Asnyk, smukły i jasnowłosy, siedział zamyślony, ze spuszczonymi
oczami. Kiedy na chwilę podnosił powieki, widać było w oczach smutek, prawie melancholię.
Te cztery krwawe tygodnie zmęczyły cierpliwego rzeźbiarza poetyckiej formy. Podziemna
walka oderwała go od pisania i od myślenia. Nie miała nic wspólnego z poezją. Była twarda
i prozaiczna. Narzymski kręcił się niecierpliwie w fotelu. Co chwila brał w rękę jakieś leżące
na stoliku przedmioty lub nerwowym ruchem zasuwał za uszy wijące się włosy. Jego
namiętna twarz o mongolskich rysach dygotała źle skrywanym podnieceniem. Tak w pisaniu
jak w życiu dawał się zawsze ponosić pasji. Nie było w nim nic z chłodnej rozwagi Asnyka.
Ludziom albo ślepo ufał, albo ich ślepo nienawidził; zawsze ktoś był dla niego ideałem i ktoś
- celem zaciekłych ataków.
Gdy tamci dwaj milczeli, Kobylański zachował jowialny humor i zwykłą gadatliwość.
Trudno pojąć, co skłoniło tego okrągłego człowieka do wzięcia udziału w niebezpiecznej
grze. Raz po raz zwracał się do siedzącego obok na kanapie Janowskiego. Ten jednak
zachowywał się sztywno i odpowiadał półsłówkami. Członek wszystkich dotychczasowych
rządów uchodził za niezrównanego znawcę podziemnej maszynerii. Choć rząd „wrześniowy”
uważał go za „białego” i za równie niebezpiecznego jak Majewski, po ucieczce
Chmieleńskiego zaproszono go do objęcia stanowiska sekretarza stanu. Zgodził się, i dziś po
raz pierwszy pojawił się na posiedzeniu. Narzymski spoglądał na niego nieufnie, ale
Kobylański starał się mu okazać serdeczność.
- Widziałeś pan generała? - zapytał.
- Owszem, widziałem.
- Jaki on jest? Co przywiózł? Janowski wzruszył ramionami.
- To człowiek, który mówi tylko to, co dokładnie przemyśli.
- Na pewno jest agentem Czartoryskiego! - rzucił Narzymski. - Ignacy nie spodziewał
się po nim nic dobrego.
- O ile wiem, wcale z księciem nie rozmawiał - powiedział Janowski.
- Jak żeście to wtedy uchwalili? - pytał Kobylański. - Że po powrocie ma się stać
członkiem rządu?
- Taki wniosek postawił Majewski i ten wniosek został jednogłośnie przyjęty.
- Majewski chciał mieć jeszcze jednego „białego”! - rzekł Narzymski.
- Nie, nie - Kobylański mówiąc robił ruchy dłonią, jakby coś wygładzał. - Ci
z rosyjskiego wojska nie są „białymi”. Majewski był po prostu zmęczony i szukał następcy.
Zaczynam go trochę rozumieć...
- Bielejesz! - mruknął ironicznie Narzymski.
- Ty też, Józefie, zbielejesz, prorokuję ci to. Ale ja jeszcze nie zbielałem. Chociaż,
przyznaję, czuję się zmęczony. Mało kto ofiarował tyle, co ja, krajowi. Tak... - zatarł dłonie. -
A jakżeś, drogi panie, wyczuł: generał pragnie władzy?
Janowski nie zdążył odpowiedzieć, gdyż właśnie zegar wybił dziesiątą, a jednocześnie
odezwał się dzwonek u drzwi wejściowych. Czujnie podnieśli głowy. Przez pokój przeszła
dziewczyna o czarnych wesołych oczach, w fartuszku pokojówki. Słyszeli, jak pyta przez
drzwi: „Kto tam?” Odpowiedź nie doszła ich uszu, ale przybyły musiał znać umówione hasło,
gdyż dziewczyna odsunęła z chrzęstem zasuwę. Przez matowe szyby, którymi opatrzone były
drzwi do przedpokoju, widzieli cienie ludzi zdejmujących płaszcze. Potem drzwi otworzyły
się. Stanął w nich Gałęzowski, dyrektor wydziału wojny, ale zaraz odsunął się, aby wpuścić
pierwszego Traugutta.
Obecni w pokoju podnieśli się z miejsc. Jedni i drudzy stali naprzeciwko siebie bez
ruchu i bez słowa. Kłopotliwa cisza przeciągała się. Przerwał ją Kobylański. Drobnymi
kroczkami podbiegł do Traugutta i wyciągnął ku niemu rękę.
- Witamy cię, generale - powiedział - witamy. Cieszymy się z twego przybycia.
Pozwól, że ci przedstawię moich towarzyszy, Asnyka i Narzymskiego. Janowskiego, zdaje
się, już znasz, prawda?
Sztywno podano sobie dłonie, po czym zajęto miejsca. Pokojówka wsunęła głowę do
pokoju. Zwróciła się do Kobylańskiego:
- Czy już nikt nie przyjdzie?
- Nikt, moja kochana, nikt. Nikomu nie otwieraj. I proszę, podaj herbatę.
- Może herbatę wypijemy później? - rzekł Traugutt. - Myślę, że wpierw należy
omówić sprawy.
- Ależ naturalnie! - zgodził się Kobylański, wciąż pełen uprzedzającej grzeczności. -
Potem, Teodorko, potem... - powiedział do pokojówki. Gdy wyszła, rzekł: - Ta dziewczyna,
generale, tylko udaje pokojówkę. To nasz anioł stróż, Kurierka przysłana przez miasto.
Niezastąpiona dziewczyna. Można jej zaufać w każdej sprawie. Odważna, gotowa na
wszystko. Och, przekonasz się, generale, że nasze warszawskie dziewczęta są niezrównane...
Miał ochotę jeszcze mówić, ale zrozumiał, że otacza go ciężkie, nabrzmiałe
czekaniem milczenie, i umilkł. Traugutt siedział w fotelu wyprostowany, nie dotykając
plecami oparcia. Asnyk przechylił głowę i wpatrywał się w czubek własnego buta. Narzymski
kręcił w palcach jakiś papierek. Ani jeden, ani drugi nie zaczynali. Kobylański zacierał
dłonie. Po długiej chwili milczenia zapytał Traugutt:
- Czy pozwolicie mi, panowie, zabrać głos?
- Naturalnie, prosimy, bardzo prosimy! - pospieszył zapewnić Kobylański. Był
zadowolony, że nareszcie milczenie pękło.
- Mów, generale - rzucił także ze swego kąta Narzymski.
Traugutt nie zmienił postawy: siedział dalej sztywno w fotelu - mała, szczupła
sylwetka na tle amarantowego pluszu. Mówił bez pośpiechu, głosem równym, lekko
przeciągając. Nie akcentował i nie czynił najmniejszego nawet gestu.
- Zacznę od tego, że przypomnę, iż byłem dowódcą powstańczego oddziału,
wystawionego przez powiat kobryński. W lipcu dotarło do mnie pismo, którym ówczesny
rząd wzywał mnie do Warszawy. Przybyłem tutaj, wziąłem udział w kilku posiedzeniach
rządu, otrzymałem nominację na generała oraz godność komisarza nadzwyczajnego dla
zlustrowania wszystkich agentur służących za granicą sprawie zaopatrywania naszego wojska
w broń i materiały wojenne. Moja misja miała trwać do dwóch miesięcy i tyle trwała. O jej
rezultatach nie będę w tej chwili mówił, złożyłem zresztą w tej sprawie szereg szczegółowych
raportów. Za granicą dowiedziałem się o zaszłych w kraju zmianach, o nowym rządzie i
o jego nowej polityce. Ta polityka, chcę to powiedzieć bez ogródek, zaszkodziła nam
ogromnie. Powstanie rozumiem jako wojnę przeciwko rządowi carskiemu, a nie przeciwko
narodowi rosyjskiemu. Naród rosyjski jest tak samo spragniony wolności jak naród polski.
Walcząc o naszą sprawę, mogliśmy pomóc narodowi rosyjskiemu. To właśnie przekonanie
sprawiło, że wielu oficerów, a nawet żołnierzy, Rosjan, stanęło po naszej stronie. Ale tylko
wojna rycerska nie dzieli narodów. Dowództwo rosyjskie wiedziało o tym dobrze i dlatego od
początku zmuszało do postępowania nierycerskiego. Niestety - odpowiadaliśmy
niejednokrotnie tym samym. Hańbą jest i ciężkim przestępstwem wobec narodu to wszystko,
co zdążył uczynić w tak krótkim czasie rząd, którego przedstawicielami jesteście tutaj,
panowie, sięgnęliście po władzę po to tylko, aby wywołać krwawy terror. To, co miało być
wojną o wolność naszą i ich, zamieniliście w pasmo mordów.
Użyliście, panowie, wziętej przez siebie władzy nie dla podniesienia naszej pozycji
narodu walczącego o wolność, ale dla zepchnięcia tego narodu do roli buntownika. W chwili
gdy nasi przedstawiciele za granicą usiłują przekonać zachodnie mocarstwa, iż powinno nam
przysługiwać prawo kombatantów, wy krzyżujecie ich działalność wzywając do
skrytobójstw! Nie służy się wielkiej sprawie wyzwalając najniższe instynkty. A kiedy
w wyniku wywołanego przez was terroru wróg przeszedł do działalności krwawszej jeszcze
niż wasz terror, wasi przedstawiciele jeden za drugim poczęli uciekać i kryć się za kordonem
granicznym. Gdyby chociaż zachowywali się tam właściwie! Ale widziałem na własne oczy
w Krakowie dalszy ciąg tego, co się dzieje tutaj. Wasz przedstawiciel na Galicję, opatrzony
wszelkimi upoważnieniami, prowadzi małe, osobiste rozgrywki zamiast współpracować
z każdą słuszną inicjatywą wspierającą powstanie.
Zatrzymał się. Zdjął okulary i przetarł je chusteczką. W pokoju panowała tak wielka
cisza, że słychać było, gdzieś za trzecimi drzwiami, jak nudząca się kurierka podśpiewuje
jakąś piosenkę, a za oknem, na bruku stukają kopyta końskie.
- Stargaliście siły narodu, zepsuliście tyle, ile tylko można było zepsuć - podjął,
zasunąwszy starannie za uszy druciki okularów. - Naród musi mieć odwagę, aby wytrwać
w walce do końca. Nie można zmarnować krwi, która została wylana. Nawet gdybyśmy mieli
paść, trzeba, aby powstanie pozostało w pamięci jako święty zryw, a nie jako nożownicza
rozprawa.
Na chwilę zamilkł, ale czuło się, że teraz dopiero powie najważniejsze. W pokoju
panowała dalej głucha cisza. Asnyk patrzył w dywan. Narzymski gryzł nerwowo palce.
Kobylański zamknął oczy i splótł ręce na brzuchu. Janowski i Gałęzowski spoglądali na
Traugutta szeroko otwartymi oczami. Choć oczekiwali, że przybycie tego człowieka
przyniesie jakieś rozwiązanie, byli oszołomieni odwagą i stanowczością tej wypowiedzi.
- Panowie - znowu mówił Traugutt. - Przyjrzawszy się temu wszystkiemu, doszedłem
po rozwadze do przekonania, że sytuacja każe mi wziąć władzę w swoje ręce. Od tej chwili
nie jesteście już rządem narodowym. Możecie dysponować swoimi osobami. Jeżeli o mnie
chodzi, wolałbym wiedzieć, żeście opuścili kraj. Panów - zwrócił się do Gałęziowskiego
i Janowskiego - proszę, byście pozostali na zajmowanych stanowiskach.
Wstał. Odruchowo powstali także wszyscy inni. Ciągle panowała cisza. Pierwszy
Asnyk podszedł do Traugutta. Bez słowa skłonił się. Traugutt wyciągnął do niego rękę.
W milczeniu uścisnęli sobie dłonie. Potem zbliżył się do Traugutta Narzymski. Powiedział
prędko, łykając słowa:
- Bierzesz, generale, wielką odpowiedzialność. Ale podziwiam cię...
Trzeci z kolei Kobylański chwycił Traugutta za rękę. Z zapałem trząsł nią przez
chwilę.
- Winszuję panu, generale - mówił - winszuję. Tak postępuje tylko wielki człowiek.
Winszuję. Nic lepszego nie mogłeś zrobić, słowo daję. - Puścił rękę Traugutta, zacierał
dłonie. - Wszystko natychmiast przekażemy ci, pieczęcie, blankiety... - Trzykrotnie zastukał
w boczne drzwi. Gdy pojawiła się czarnooka kurierka, przywołał ją. Powiedział: - Moje
dziecko, my wychodzimy, ale ci panowie zostają. Masz być teraz we wszystkim posłuszna
temu panu - wskazał Traugutta. - Każdą rzecz, którą ci zleci, winnaś spełnić. - Wziął
dziewczynę za ramię, przyprowadził do Traugutta. - To jest Teodorka, generale - przedstawił
ją. - Możesz jej, generale, ufać jak samemu sobie. Ma dwie starsze siostry, także oddane
sprawie.
Jeszcze rozejrzał się po pokoju, jakby chciał się przekonać, że o niczym nie
zapomniał. Wylewnie uścisnął dłonie Janowskiemu i Gałęzowskiemu. Wyszedł za Asnykiem
i Narzymskim do przedpokoju. Przez chwilę widać było na mlecznej szybie ich poruszające
się cienie. Potem trzasnęły zamykane drzwi, stuknęła zasuwa. Teodorka stanęła w progu.
Zwróciła się do Traugutta.
- Jestem na rozkazy - powiedziała, prostując się po wojskowemu.
Patrzył z przyjemnością na jej miłą, dziewczęcą twarz, mały nosek, czarne, pełne
zapału oczy, nieposłusznie opadające na czoło włosy. Wydało mu się przez chwilę, że ma
przed sobą zastawiony po brzegi meblami salon Piklów, Annę i jej koleżanki, buńczuczne
i wojownicze, jak wyrzucały mu, że w rosyjskiej służbie zapomina o ojczyźnie. Był zawsze
przez nie zakrzyczany, nieraz ciśnięto w niego haftowaną poduszką. Nie tam, we Francji, ale
tutaj żył dalej wzór Dziewicy Orleańskiej. Panny deklamowały z zapałem wiersze Schillera,
przybierały pozy wyuczone od jakiejś przyjaciółki ze szkoły dramatycznej.
- Nazywasz się, panienko, Teodora? Czy tak?
- Nazywam się Teodora Hajrych - wyrecytowała. - Wymawiają nasze nazwisko
Heurich, ale my nie jesteśmy Niemkami!
Uśmiechnął się.
- Powiedziałaś za dużo. Nie chcę wiedzieć, jakie masz nazwisko. Wystarczy Teodora.
Mnie nazywaj po prostu prezesem; dobrze? Umowne imiona tych panów pewno znasz.
- Znam, panie prezesie - wciąż stała na baczność. - A prawdziwych nazwisk nie
zdradzę, choćby mnie obdzierali ze skóry! Przysięgam!
Przerwał jej przykładając palec do warg.
- Nie zaklinaj się. Będzie tak, jak Bóg pozwoli. Jesteś wierząca?
Zaczerwieniła się.
- Jestem wyznania ewangelickiego. Katolicy nam nie zawsze ufają, ale...
- Ja ci ufam. - Patrzył na nią z ciągle wzrastającą serdecznością. - Czy od dawna
pracujesz w konspiracji?
- Od początku. U nas na Widoku zawsze... - urwała, ale zaraz podjęła znowu: - Moje
siostry robią wiele, bo starsze. Ale ja chcę także. A najchętniej chciałabym walczyć. Jak
Pustowójtówna, panie generale!
- Skąd ci to przyszło do głowy?
- Słyszałam, jak nazywano pana prezesa generałem, więc myślałam...
- Zapomnij o tym. Panna Pustowójtówna miała możność walczenia z bronią w ręku.
To wielkie szczęście. Praca w konspiracji daje mniej zadowolenia. Jest jednak tak samo
potrzebna, a może nawet więcej... Nie jesteś tą pracą zmęczona?
- Skądże znowu!? zaprzeczyła gwałtownie. - Niczego dotąd nie zrobiłam!
- Narażasz się.
- E, jakie tam narażanie! Będę robiła wszystko, co pan prezes każe: będę się biła, będę
nosiła papiery, będę...
- W takim razie podaj nam herbaty. Tylko mocnej; dobrze, Teodorko?
Spojrzała na niego zaskoczona, prawie oburzona. Była zupełnie jak tamte. Ale zaraz
uśmiechnęła się figlarnie. Dygnęła jak pokojówka i wyszła z pokoju.
- Siadajmy - powiedział.
Usiedli dopiero teraz, jakby do tego potrzebny był im jego rozkaz.
- Podziwiamy pana, generale - rzekł Janowski. - I chcemy zapewnić, że będziemy
starali się zasłużyć na zaufanie...
- Dziękuję - powiedział. Z twarzy Traugutta zniknął już śmiech. Oczy ściemniały,
stały się poważne. - Pomagajcie mi, proszę. Pan Jerzy - zwrócił się do Janowskiego - musi
wziąć od tamtych pieczęcie.
- Już są w moim ręku.
- Dobrze. W takim razie dziś jeszcze musi wyjść pierwsze rozporządzenie. Proszę
napisać dymisję dla Chmieleńskiego ze stanowiska komisarza na Galicję. Dosyć wichrzenia!
- Czy nie obawiasz się, prezesie? Ci ludzie są do wszystkiego zdolni. Kobylański był
dzisiaj słodki jak lukrecja, ale przecież w maju i w czerwcu pełnił funkcję prokuratora
Trybunału Rewolucyjnego.
Potrząsnął głową.
- Ludziom trzeba ufać, póki tylko można. Odeszli bez sprzeciwu, to znaczy coś
odezwało się w nich. Nie walczę i nie będę walczył z ich stronnictwem, zwalczać muszę tylko
ludzi, którzy ambicję stawiają ponad dobro ojczyzny. Nikogo nie chcę odepchnąć. Teraz nie
o zaszczyty idzie, ani prawo do rządzenia. Teraz...
Drzwi otworzyły się. Weszła Teodora z tacą, na której niosła samowar.
3
Przyglądał się z taką uwagą portretowi, że nie spostrzegł, kiedy otworzyły się drzwi
i kobieta weszła do pokoju. Ona także stała bez ruchu i patrzyła jakiś czas na niego. Potem
chrząknęła. Wtedy drgnął i obrócił się ku niej. Kłaniając się powiedział:
- Nazywam się Michał Czarnecki.
- Domyśliłam się tego. Proszę usiąść. - Wskazała mu fotel, sama usiadła po drugiej
stronie małego stolika założonego albumami. - Napije się pan herbaty? A może kieliszek
wina?
- Dziękuję. Przychodzę w interesie, w sprawie mieszkania.
- Sprawa jest już chyba załatwiona. Mam odstąpić panu dwa pokoje w moim nowym
mieszkaniu. Pozostaje tylko kwestia, czy żąda pan także utrzymania.
- Proszę o nie. I prosiłbym także o wymienienie warunków finansowych.
- Za mieszkanie wypadnie trzydzieści rubli kwartalnie. A za utrzymanie nie będzie
chyba zbyt drogo, jeżeli zażądam piętnaście rubli miesięcznie?
- Oczywiście, że nie. Oto pieniądze za najbliższy kwartał. Za utrzymanie pragnie pani
otrzymać z góry czy z dołu?
- Z dołu, z dołu. Jestem kobietą, a kobiety nie powinny mieć w ręku zbyt wiele
pieniędzy. Nie zauważył pan tego?
- Nie.
- Miał pan szczęście. A teraz: herbaty czy wina? Niech mi pan pozwoli poznać swoje
gusta.
Uśmiechnął się.
- Alkoholu nie pijam, lubię natomiast mocną herbatę.
- Zaraz będzie - podeszła do drzwi, zawołała: - Marianno! - Wydała polecenie, po
czym wróciła do swego gościa. - Zauważyłam - powiedziała, świdrując jego twarz
spojrzeniem - że pan zaciąga z litewska. Pan z Litwy?
- Paszport mówi, że ze Lwowa.
- Słusznie! - wybuchnęła śmiechem. Śmiała się długo, mrużąc oczy, ale nie przestając
patrzyć na niego. Po chwili spoważniała. - A jednak - powiedziała - pańska twarz wydaje mi
się dziwnie znajoma.
- Mnie także, przyznaję się, pani twarz.
- Pan wie, kim jestem?
- Nie przypominam sobie...
- Doprawdy? Nic panu Wacek o mnie nie powiedział?
- Nie mieliśmy czasu na rozmowę na pani temat. Zapewnił, że mnie znakomicie
ulokuje, blisko siebie, że mogę pani ufać, że pani pracuje także w konspiracji. Dopiero na
drzwiach przeczytałem, że jest pani aktorką.
- Byłam nią.
- Przestała pani grać?
- Przestałam przed kilku laty.
- Gdybym był chodził do teatru częściej, niż chodziłem, sądziłbym, że pamiętam panią
ze sceny. Ale to niemożliwe.
- Nie lubi pan teatru?
- To nie to. Nie miałem możliwości. Chodziłem dawniej, gdy byłem młodszy.
- Pan był w wojsku?
Zmarszczył brwi.
- Czy Maciej powiedział coś pani o mnie?
- Prawie nic. Ale mnie teatr nauczył rozpoznawania ludzi po postawie, po zachowaniu.
Pan trzyma się prosto, jak tylko umieją się trzymać oficerowie. Także pański głos brzmi jak
rozkaz. A wreszcie - to dziwne - ale pańska twarz kojarzy mięsie w pamięci z kołnierzem
żołnierskim.
Zastukano do drzwi. Weszła służąca. Kiedy już postawiła herbatę na stoliku,
Kirkorowa powiedziała: - Marianno, pan Czarnecki będzie mieszkać u nas, kiedy się już
przeniesiemy na Smolną, sądzę, że będzie potrzebował twoich usług. Marianna - zwróciła się
do Traugutta - służy u mnie od niedawna, ale jestem z niej zadowolona. Doskonale parzy
herbatę, proszę spróbować.
- Już spróbowałem. Rzeczywiście doskonała. Ustalimy warunki na miejscu; dobrze
Marianno?
- Dobrze, proszę łaski wielmożnego pana.
Służąca wyszła. Kirkorowa powiedziała:
- Można jej ufać. Wzięłam ją z hotelu Niemieckiego, który prowadzą moi dobrzy
znajomi. Tam obserwowano ją przez cały kwartał.
- Maciej miał rację: jest pani wprowadzona w pracę konspiracyjną.
- Znam wszystkie jej tajemnice.
- Czy to dobrze tak wiele znać?
- Konspiracja jest dla mnie całym życiem. Ale proszę się nie obawiać. Gdyby mnie
schwytano, potrafiłabym im uciec.
- Domyślam się, o jakiej „ucieczce” pani mówi.
- Każdy konspirator powinien umieć tak postąpić.
- Czy jednak człowiek ma do tego prawo?
- Lepiej zabić siebie niż zgubić drugich. A sobie ufać nie można.
- Nie, nie można. Ale Bóg siebie zabijać nie pozwala.
Przez chwilę bawiła się obracaniem bransoletki na białym, gładkim przegubie.
- Bóg... Czasami zdarza mi się modlić. Ze względu na moją matkę. Ale poza tym
odeszłam od Niego. Ludzie są zbyt podli. Trudno w Niego wierzyć, gdy się widzi, jakimi ich
stworzył.
- Może nie są naprawdę tacy? Może trzeba im więcej ufać?
- Są gorsi, niż można to sobie wyobrazić! Musiał pan mieć łatwe życie, skoro pan ich
podłości nie zakosztował.
- Być może, było to naprawdę łatwe życie.
- Moje nie było łatwe. Poznałam ich dobrze. Są troskliwi o samych siebie
i bezwzględni w sądzeniu drugich. Nawet to dziecko - zrobiła gest w kierunku drzwi
prowadzących w głąb mieszkania - powiadają, że jest moje!
- Nie wiem, o jakim dziecku pani mówi.
- Słusznie, pan mnie nie zna. Tyle nagadano na mnie, że wydaje mi się, jakbym była
jawnogrzesznicą, której winy znane są wszystkim. Muszę panu chyba coś powiedzieć o sobie.
Byłam początkującą aktorką w trupie Pfeiffera, gdyśmy pojechali na gościnne występy do
Wilna. Tam poznałam Kirkora i wyszłam za niego za mąż. Potem, już w naszym domu,
poznałam Kondratowicza. Syrokomlę... Zakochał się we mnie jak szaleniec. Miałam i ja do
niego słabość, to prawda. Nie jestem bez winy. Ale nie o to chodziło. Między mną a moim
mężem od samego początku zerwało się wszystko. Małżeństwo Kondratowicza było
kajdanami nałożonymi na człowieka, który musi mieć swobodę rozwinięcia skrzydeł. To było
nasze prawo. Zapomnieliśmy jednak, że są ludzie zazdrośni nawet o pozór szczęścia. Zaczęto
nas obrzucać błotem. Oczywiście - przede wszystkim mnie. Jego - ukochanego wajdelotę -
oszczędzano, dla mnie, komediantki, nie miano względu. Mimo to, gdyby on chciał wytrwać,
nie byłabym ustąpiła. On jednak załamał się. Mężczyźni piszący wspaniałymi słowami łamią
się nieraz łatwiej niż ci, co nic nie piszą. Słabe kobiety muszą mieć siły, za nich i za siebie.
Ale nie skarżę się. I niczego nie żałuję! Niczego! Starannie przecierał okulary.
- Nie wierzy pani w Boga, nie wierzy pani mężczyznom. Ale swoim siłom wierzy
pani, że nie zawiodą?
- Wierzę. Zresztą niewiele mam do stracenia. Mama jest staruszką, Władzia ktoś
zawsze wychowa. Adam, to znaczy mój mąż, dałby na pewno na jego wychowanie. On także
wierzy, że to mój syn.
- Pani mąż jednak panią kocha?
- Ale skądże! - śmiała się długo i perliście. - Zależy mu po prostu na tak zwanej
przyzwoitości. Ceni formę, dba o opinię. Ale dość już opowiadania o mnie. Wróćmy do
naszych spraw. Kazano mi wycofać się z dotychczasowej pracy, aby być wyłącznie do pana
dyspozycji. Wszystkie papiery dla pana będą przynoszone do mnie ze znaczkiem trzech
krzyżyków i wszystkie papiery, które pan będzie chciał wysłać, ta sama kurierka zabierze ode
mnie. To jest kobieta, którą dobrze znam, nie tylko z konspiracji. Jej odwiedziny nie będą
budziły żadnych podejrzeń.
- Pani zna kurierki?
- Wszystkie.
- Czy zna pani młodą dziewczynę, imieniem Teodora?
- Heurichównę? Oczywiście. Jej siostry pracują u Antoniego w ekspedyturze. To
kuzynki Szwarcego. Ta mała chwilowo nie ma przydziału. Pan chciałby tę smarkatą mieć do
swojej dyspozycji?
- Nie. Raczej nie chciałbym jej więcej spotkać. Za dużo mi o niej powiedziano. Proszę
mi nigdy nie mówić tyle o ludziach, z którymi będę miał do czynienia.
Obrzuciła go lekko drwiącym spojrzeniem.
- Zastosuję się do rozkazu. Obiecałam Wackowi, że zrobię wszystko, co można, aby
zapewnić panu bezpieczeństwo.
Podniósł głowę. Poprzednio prawie nie patrzył na kobietę, teraz utkwił w jej twarzy
spojrzenie swoich szarych oczu.
- Nawet mówiąc o znajomych należy używać pseudonimów. Pani zna go również poza
konspiracją?
- Znam.
- Skąd?
- Był w Wilnie współpracownikiem mego męża. Bywał u nas. Jako naczelnik miasta
pełnił funkcje mego zwierzchnika. Cenię go. On wie, ile można od człowieka wymagać. Jego
brat mieszka tu u mnie. Czy znowu mówię za dużo? Ale pan sam pytał.
- Tak, pytałem. Co robi ten brat?
- Jest lekarzem u Dzieciątka Jezus. Konspiracją się nie zajmował.
- Wiem. Po przeniesieniu się pani na Smolną straci mieszkanie?
- Oczywiście, nie miałabym gdzie ulokować obu panów.
- Mogłaby go jednak pani stołować nadal?
Przechyliła głowę na ramię, zapytała lekko drwiąco:
- Nie lęka się pan, że byłoby to złamaniem zasad konspiracji?
Ale natychmiast spoważniała, kiedy jej wzrok napotkał wciąż utkwione w nią oczy
mężczyzny.
- Konspiracja - powiedział łagodnie - wymaga koncentracji. Chciałbym, aby pani
mogła stołować nie tylko tego pana, ale również innych ludzi, którzy będą mi potrzebni. To
nie będzie zwracało niczyjej uwagi, a uniknie się niepotrzebnego chodzenia po mieście.
- Jeżeli pan sobie tego życzy. Pomysł wydaje mi się dobry, a dla mnie korzystny. Czy
to wszystko?
- Tymczasem wszystko. Kiedy można się sprowadzić?
- Zamówiłam wóz na piątek.
- Wobec tego sprowadzę się tego samego dnia. Czy umiałaby mi pani powiedzieć, do
którego kościoła będzie z mieszkania na Smolnej najbliżej?
Potrząsnęła głową.
- Nie wiem. Chyba do Św. Aleksandra i do Trynitarzy ta sama droga.
Wstał, pożegnał się, ale idąc ku wyjściu zatrzymał się znowu przed obrazem. Stał
przed nim długą chwilę. Potem zapytał:
- Z jakiej to sztuki?
- Z Marii Stuart. Grałam ją w Krakowie.
- W wielu sztukach grywała pani z pewnością?
- W wielu.
Wierzchem dłoni uniósł okulary i przesunął palcami po oczach, jakby chciał je
przetrzeć. Jeszcze raz skłonił się i wyszedł do przedpokoju, gdzie już czekała z paltem
przywołana służąca. Kiedy stuknęły zamykające się za nim drzwi, Kirkorowa usiadła
z powrotem na fotelu. Znowu zamyślona bawiła się obracaniem bransoletki na ręku. Myślała
o człowieku, który wyszedł, lecz którego głos i oczy pozostały.
4
Po tamtej, lekkiej, rozmazanej zimie nadchodziła druga, wczesna i ostra. Mrozy
zaczęły się już w listopadzie. Wzdłuż chodników leżały kupy poczerniałego śniegu, których
nikt nie zbierał. Rąk roboczych brakło zarówno do uprzątania, jak do podjętej rozbiórki
domów, dzielących wąskie i szerokie Krakowskie Przedmieście, i do prac przy budującym się
moście.
Traugutt pracował codziennie do późna w nocy. Wstawał o ósmej. Po dziewiątej
Kirkorowa przynosiła mu śniadanie, a jednocześnie ranną pocztę. Brał się do niej zaraz po
jedzeniu i najczęściej tkwił nad nią do obiadu. Tylko czasami zdarzało mu się wychodzić
rankiem z domu. O drugiej punktualnie był obiad. Przychodzili na niego obaj Przybylscy,
Janowski, Gałęzowski, Dubiecki. Przy stole - z polecenia Traugutta - wolno było rozmawiać
jedynie o sprawach ogólnych. Dopiero przy poobiedniej herbacie rozpoczynała się dyskusja
nad bieżącymi sprawami dnia. Janowski czytał depesze i składał sprawozdania ze swych
codziennych spotkań z sekretarzami wydziałów. Gałęzowski odczytywał raporty z pola walki.
Przybylski, który kierował prasą, omawiał jej działalność. Około czwartej obiadujący
rozchodzili się pojedynczo. Wychodził także Traugutt. Najczęściej szedł w stronę Solca,
gdzie można było znaleźć dorożkę. Podróż dorożką była szybsza i bezpieczniejsza, unikało
się spotkań z policją. Każdy dzień miał swój plan, swoje spotkania i konferencje. Traugutt
wracał z nich dopiero koło ósmej, niosąc, stosownie do przepisów, zapaloną latarkę. Po
przyjściu stawiał ją w oknie i za chwilę nadchodził przywołany tym sygnałem Dubiecki, który
mieszkał w tym samym domu, w oficynie, w głębi podwórza.
Tego młodego człowieka, który pełnił martwą zresztą funkcję sekretarza dla spraw
Rusi, Traugutt uczynił równocześnie swoim osobistym sekretarzem. Poprzednio tę pracę
wykonywał Karol Przybylski, polecony Trauguttowi przez brata. Traugutt wolał jednak
Dubieckiego.
Długi, jednopiętrowy dom, w którym mieszkał, stał samotnie wśród ogrodów. Nad
nim, na wiślanej skarpie, stały jakieś budynki fabryczne. Dom nie miał bezpośredniego
wyjścia na ulicę, wchodziło się do niego przez bramę w parkanie. Z podwórza drewniane,
zewnętrzne schody, na samym końcu budynku, prowadziły na piętro. Oba pokoje zajmowane
przez Traugutta miały osobne wyjścia do sieni, ale z wyjść tych nie korzystano: używane były
jedynie drzwi wejściowe prowadzące przez część mieszkania zajmowanego przez Kirkorową.
Tylko tą drogą można się było dostać do Traugutta. Mały ciemny pokoik wychodzący na
podwórze służył za składzik i garderobę, większy, z oknami na ulicę, był jednocześnie
sypialnią i gabinetem pracy. Tutaj także jadał, jeżeli przychodziło mu jeść samemu lub
jedynie z Dubieckim. Do wspólnych obiadów zasiadano w pokoju stanowiącym jadalnię
Kirkorowej.
Poza nim mieszkała na piętrze samotna, starsza kobieta z dwoma pieskami i służącą,
zaś cały parter zajmował z dużą rodziną, złożoną z samych kobiet, Anglik, Ciarkę, mechanik
okrętowy zatrudniony w Towarzystwie Żeglugi Parowej. Właściciel domu, Niemiec,
Wolkowitz, usiłujący przy każdej okazji spolszczyć swoje nazwisko na Wolkiewicz, mieszkał
gdzie indziej; na Smolnej zjawiał się jedynie na początku kwartału. Domu pilnował stróż
Dąbrowski, inwalida.
Po dziesiątej wieczorem Dubiecki odchodził do siebie do oficyny, Traugutt zostawał
sam. Pochylony nad małym biureczkiem, na którym paliła się lampa z zielonym kloszem,
pisał listy, rozkazy, dekrety, ustawy, zarządzenia. Miasto tonęło w ciszy, którą przerywało
jedynie stąpanie nocnych rontów i klaskanie kopyt patroli kozackich.
- Muszę wyjechać - powiedział Wacław Przybylski. - Są na moim tropie.
Było już po obiedzie. Inni współbiesiadnicy odeszli. Traugutt, który także gotował się
do wyjścia, spojrzał na zegarek i ponownie usiadł na krześle. Zapytał:
- Musisz? Naprawdę?
- Wierz mi: gdybym nie musiał, nie robiłbym tego. Teraz kiedy wszystkim kierujesz
i kiedy wrócił porządek, chętnie zostałbym... jeśli kieruję, to dzięki wam. Moje możliwości są
niewielkie. Na organizację miejską mam tak mało wpływu, że muszę się godzić z akcjami,
o których mnie nie powiadomiono i których nie akceptuję, a przecież nie mam sposobu im
zapobiec.
- Mówiłem ci: musisz mianować nowego naczelnika miasta.
- Myślisz o Waszkowskim?
- Tak. To jedyny człowiek do tych spraw. Energia i odwaga niezwykła...
- Pycha, słyszałem, także.
- Nie możesz mieć samych ideałów. Pycha jest zresztą wcale niezłym motorem.
Waszkowski będzie ci potrzebny. Wydaliłeś Kurzynę.
- Powiedziałem Jakubowi, aby go zawiadomił, że nie chcę z nim rozmawiać i że ma
natychmiast wyjechać. Nie chcę słyszeć o ludziach Mierosławskiego!
- Majewski próbowałby się z nimi ułożyć, związać im ręce układami.
- Ja tego nie zrobię. Widziałem robotę tych panów w Paryżu i w Krakowie. Są
szkodliwsi niż wrogowie!
- Tym delikatniej należałoby ich rozgrywać. Pozwól, że ci powiem: odwodziłem cię
od dawania dymisji Mierosławskiemu ze stanowiska naczelnego organizatora wojennego. To
była funkcja papierowa, bez znaczenia, ale zaspokajała jego ambicję. Teraz masz w nim
śmiertelnego wroga. Kurzyna wyjechał, ale zdążył założyć tutaj Klub Rewolucyjny. Czym się
będzie ten Klub zajmować - łatwo zgadniesz. To wiem, że ich ludzie już gadają
z wydziałowymi miasta. Skoro zdecydowałeś się na wojnę z Mierosławszczykami, musisz
mieć przeciwko nim Waszkowskiego.
- Dobrze, zrobię go naczelnikiem miasta.
- Ci z Klubu rozgłaszają, że jesteś na usługach Czartoryskiego i że jesteś klerykałem...
Traugutt znowu spojrzał na zegarek. Wstał.
- Na mnie czas, mam za chwilę spotkanie. Te zarzuty znam. A co do ciebie, skoro
czujesz się zagrożony, trudno, jedź. Wymyślę ci funkcję, abyś mógł mi pomóc zagranicą.
- Zostawię ci Karola.
- Nie, nie chcę go.
- Dlaczego?
- Szczerze ci powiem: nie mam do niego przekonania. Sprawy wojny niewiele go
obchodzą. Niech natomiast wejdzie do pokoju pani Kirkorowej, nie przestaje wodzić za nią
wzrokiem.
- Karol ma słabość do Majewskiej. Nie jesteś chyba o nią zazdrosny?
- O kim mówisz?
- Kirkorowa jest z domu Majewska. I pod tym nazwiskiem występowała na scenie.
Nie wiedziałeś o tym? Nie bardzo mu się dziwię. Choć niemłoda, pozostała ładną kobietą.
Kiedy występowała, wszyscy się w niej kochali na zabój. Karol lubi ładne buzie. Właśnie,
aby go od tego oderwać, prosiłem, abyś mu dał robotę. O Kirkorową nie ma
niebezpieczeństwa: ona go nie znosi.
- Rozumiem, że ludziom trzeba pomagać w przewalczaniu słabości. Mimo to nie chcę
mieć twego brata obok siebie. Niech pracuje u Jakuba. No, idę. Jutro powiem ci, w jakiej roli
wyjedziesz.
Jeszcze był dzień: szary, jesienny. Na podwórzu bawiła się gromadka dzieci. Był tu
Władzio Kirkorowej, chłopcy stróża, dziewczynki Clarke’a. Małe wykrzykiwały coś po
polsku, ale takim akcentem, że trudno je było zrozumieć. Władzio trzymał się na uboczu. Był
to sześcioletni, nieśmiały chłopczyk o błękitnych oczach, którymi patrzył melancholijnie spod
futrzanej czapki. Traugutt przechodząc pogładził go po głowie, a chłopiec uśmiechnął się do
niego i uczepił się w przelocie mocno jego ręki. Kirkorowa nie pozwalała mu wchodzić do
pokoju Traugutta, ale Traugutt dostrzegł, że mały wodzi za nim przy każdej okazji wzrokiem.
Na uśmiech odpowiadał drapieżną pieszczotą.
Wyszedłszy z domu skierował się w stronę Książęcej. Latarnia, którą niósł zawieszoną
na ramieniu, licząc się z wieczornym powrotem, pobrzękiwała. Smolna „dolna” była cicha;
także na Książęcej ruch był niewielki. Z jakiegoś warsztatu wyszła gromadka robotników
i szła powoli w górę, parę kroków przed Trauguttem. Słyszał, jak rozmawiali. Mówili
o wydarzeniach ostatniego tygodnia: o powieszeniu na placu Teatralnym dwóch schwytanych
sprawców zamachu na Trepowa, Ammera i Dąbrowskiego, i o egzekucji długo torturowanego
Piotrowskiego. W głosach rozmawiających brzmiało przejęcie, a także zawziętość. Kto wie -
myślał Traugutt - czy ci ludzie nie są członkami policji narodowej? W warszawskich „dołach”
walka trwała i mogła jeszcze długo trwać. Ale zaczynały rwać się nici łączące tych, co walczą
z tymi, co kiepowstaniem. Przed miesiącem wpadł zwierzchnik Ekspozytury, Rozmanith.
Śledztwo w jego sprawie toczyło się na Pawiaku. Wciąż nowe osoby były aresztowane.
Ludzie wykruszali się. Nie tak dawno aresztowano i skazano na wywiezienie Wohla,
dyrektora Wydziału Skarbu, nie odkrywszy zresztą roli jaką pełnił. Teraz chce uciekać
Przybylski. Traugutt czuł że to samo powiedzą mu lada dzień Gałęzowski, Pieńkowski, może
Janowski. Wtedy - myślał - zostanę sam, za wszystko odpowiedzialny.
Był już blisko placu Trzech Krzyży. Po drugiej stronie ulicy ciągnął się mur szpitala,
a nad nim, na wzgórzu, wśród bezlistnych drzew, widać było cienką wieżyczkę minaretu.
Jeden z idących przed nim robotników zawołał na cały głos:
- Wszystkich nie wymordują!
Głos zabrzmiał szeroko w pustej ulicy. Towarzysze tego, który zawołał, obejrzeli się.
Poczuł na sobie ich podejrzliwy wzrok. Przybrał minę jak najbardziej obojętną. Jakże chętnie
powiedziałby im, kim jest. Jakże chętnie zamieniłby rolę samotnego sternika na dowódcę
bodaj najmniejszej, ale bezpośrednio podległej mu grupy!
Zatrzymał się przy bramie, na której widniał napis: Kancelaria parafialna. Wszedł do
mrocznego, zapylonego pokoju, wypełnionego półkami, na których leżały ciężkie foliały.
Przy stoliku, mimo dnia, paliła się lampa. Młody, jasnowłosy ksiądz grzebał się w papierach.
Z tyłu, na zydlu drzemał mały, łysy staruszek ruszając przez sen wargami, jak zając.
Podszedłszy do księdza, Traugutt powiedział:
- Potrzebny mi jest wypis śmierci obojga rodziców. Ksiądz podniósł na niego wzrok
znad otwartej księgi.
- Koniecznie obojga? - zapytał.
- Tak.
- Gdzie zmarli?
- W Rawie.
Ksiądz powstał. Powiedział:
- Proszę za mną. - Mijając starego potrząsnął go za ramię. - Macieju, obudź się. Gdyby
ktoś o mnie pytał, zaraz wrócę.
Bez słowa prowadził Traugutta schodami, potem korytarzem wyłożonym chodnikiem.
Zapukał do jakichś drzwi. Spoza nich rozległo się „proszę”. Ksiądz stojąc w progu rzekł:
- To właśnie ten pan.
Wpuścił Traugutta, a sam wyszedł, zamykając za sobą drzwi. Z fotela, na którym
siedział, odmawiając różaniec, wstał inny ksiądz, starszy wiekiem, o rasowej twarzy i krótko
przystrzyżonych białych włosach. Poprawiając wiszący na szyi krzyż na długim, złotym
łańcuchu, szedł naprzeciw Trauguttowi.
- Witam pana - powiedział. Podał Trauguttowi rękę patrząc mu prosto w twarz,
a potem wskazał fotel. - Cieszę się z poznania, chociaż nie znam pańskiego prawdziwego
nazwiska.
- Nic by ono nie powiedziało ekscelencji.
- Być może. Jesteście, panowie, młodymi ludźmi, Stare przyzwyczajenia. Wystarczy,
że wiem, iż przedstawia pan rząd narodowy... rząd polski...
- Tak, ekscelencjo.
- Chciał pan ze mną mówić?
- Prosiłem o to.
- Słucham pana.
- Ekscelencjo, rząd, który reprezentuję, w uznaniu usilnych starań, jakie w sprawie
polskiej poczynione były przez Ojca świętego, zwrócił się do niego niedawno z listem
dziękczynnym.
- Słyszałem o tym. Bardzo piękna inicjatywa. Nie spodziewałem się jej, przyznaję.
- Czy wolno zapytać dlaczego, ekscelencjo?
- Będę szczery. Wiem, że rząd narodowy jest rządem ludzi czerwonych,
rewolucjonistów. Mówi się nawet o waszych związkach z karbonariuszami włoskimi. Te
związki nie są miłe Kościołowi. Rewolucja włoska grozi zagładą państwu kościelnemu.
- Czy naprawdę, ekscelencjo, państwo kościelne musi znaczyć władanie ziemią, jak
w zwykłym ziemskim królestwie?
- Widzę, że i pan jest rewolucjonistą. W tym, co pan mówi, jest, być może, odrobina
słuszności. Są nawet ludzie w Kościele, którzy tak właśnie myślą. Jednakże to nie jest chwila
właściwa, aby ustępować żądaniom ludzi, którzy tylko dlatego pragną pozbawić papieża
ziemskiej władzy, aby osłabić jego wpływ.
- Myślę, ekscelencjo, że zawsze jest chwila właściwa na reformę w Kościele.
Biskup Rzewuski uczynił grzeczny, ale ucinający dalszą dyskusję gest.
- Zostawmy tę sprawę ludziom kompetentnym. Czy to wszystko, co chciał mi pan
powiedzieć?
- Nie. Chciałem jeszcze zakomunikować waszej ekscelencji, że dla kontaktów z Kurią
Rzymską mianowany został agent, Łuniewski, którego działalność uzależniono bezpośrednio
od rządu, a nie od naszego agenta w Paryżu...
- Jednakże książę Czartoryski... jest na pewno, ekscelencjo, człowiekiem godnym
zaufania. Ale książę Czartoryski nie zna w pełni naszej sytuacji. To od niego wyszedł projekt,
aby kraj zbierał fundusze dla przeprowadzenia kanonizacji błogosławionego Józefata.
Przekazaliśmy panu Łaniewskiemu wiadomość, że rząd nie będzie inicjował zbiórki na ten
cel. Dziś potrzebujemy przede wszystkim pieniędzy na broń. Otrzymaliśmy depeszę, z której
wynika, że Ojciec święty nie zganił tej decyzji, a nawet, okazując niezwykłą życzliwość,
polecił monsignorowi Franchi, aby co środa odbierał z rąk naszego agenta otrzymane z kraju
raporty.
- Wiadomość niezwykle dobra. Cieszę się z niej szczerze. Chwała Bogu! Mam
nadzieję, że to nie tylko polityka ze strony panów, ale że, chociaż rewolucjoniści, potraficie
ocenić siłę moralną papiestwa.
- Na końcu jeszcze jedno: rząd postanowił w najbliższym czasie wystąpić z odezwą do
duchowieństwa.
Rzewuski zmarszczył brwi. Stanowczym gestem potrząsnął głową.
- Temu projektowi jestem przeciwny. Duchowieństwo ma swoich pasterzy i oni
powinni zwracać się do niego w chwili stosownej.
- Księża są kapłanami, lecz także Polakami.
- Nie sądzę, aby trzeba było o tym komukolwiek przypominać. Płacą za swoją
polskość w większym nawet stopniu niż inni. Pan wie na pewno, tak samo jak i ja, ilu z nich
zginęło, ilu zostało wywiezionych. Ci ostatni podzielili los naszego arcypasterza. Wywieziony
został biskup wileński, uderza się w nas karami i konfiskatami. Mam poufną wiadomość, że
w najbliższym czasie odebrana zostanie duchowieństwu dwunasta część dochodów jako
kontrybucja wojenna. Ma być także wydany zakaz wydalania się księży z miejsca pobytu.
Naprawdę będzie lepiej, jeśli rząd pozostawi księży opiece ich pasterzy.
- Jednakże, ekscelencjo, wśród duchowieństwa istnieją tendencje szukania zgody za
wszelką cenę. Może nawet skłonność do schizmy. Ksiądz Zwoliński...
- Proszę nam zostawić także sprawę księdza Zwolińskiego. W tym pokoju, przy tym
krucyfiksie, przed dziesięcioma miesiącami został uchwalony wybuch powstania.
Uczestnikiem obrad był tutejszy wikariusz, człowiek niejednokrotnie upominany za
nieposłuszeństwo i za rewolucyjne hasła, które głosił, a których się potem tchórzliwie
wypierał wobec policji. Rząd narodowy nie uważał za niewłaściwe opierać się na takich
ludziach. Ale również sprawa tamtego księdza jest naszą sprawą, jak naszymi są sprawy
księży, którzy poszli do partii, i to nie jako kapelani, ale jako dowódcy.
- Ekscelencja ma na myśli księdza Mackiewicza? To człowiek czysty, świątobliwy!...
Biskup Rzewuski uśmiechnął się.
- Niech go pan tak nie broni. Wiemy o tym - znów jego twarz zaciągnęła się troską. -
A jednak to sprawa wyjątkowo bolesna. W każdym z takich wypadków musimy doszukać się
prawdy między nieposłuszeństwem wobec Kościoła a gorliwością serca i heroizmem ofiary.
Proszę nam tego nie utrudniać, odwołując się do serc księży, a nas stawiając w położeniu
tych, którzy obowiązani są strzec jedynie prawa.
Zapadła cisza. Wikariusz warszawski zaciął usta i obrócił głowę. Patrzył na krzyż
stojący przed nim na stoliku.
- Dziękuję ekscelencji za jego słowa - rzekł Traugutt. - Wyjaśniły mi one wiele.
Rozumiem je. Ale chciałbym, aby wasza ekscelencja zechciał zrozumieć także nas.
Nadużywało się u nas uczuć religijnych. Kościoły i nabożeństwa były wykorzystywane dla
manifestacji i to przez ludzi często obojętnych, nawet wrogich wierze. Księża, którzy się temu
sprzeciwiali, okrzykiwani byli zdrajcami. To wszystko prawda.
A jednak prawdą jest także, że są ludzie, którzy walcząc o Polskę, chcą jednocześnie
walczyć o swoją wiarę.
Rzewuski odwrócił wzrok od krzyża i utkwił bystre spojrzenie w twarzy Traugutta.
- Waszą wiarą, panowie, jest, jak mi się zdaje, wiara w rewolucję?
- Jeśli wasza ekscelencja uważa za rewolucyjność pragnienie naprawienia krzywd,
jakie zostały wyrządzone chłopu, to rzeczywiście jesteśmy rewolucjonistami. Ale prócz tego
są między nami ludzie, którzy chcą walcząc o Polskę zachować swoją wiarę katolicką.
- Cieszę się, jeśli są tacy między panami. Muszą oni jednak pamiętać, że walka
o Polskę i o wiarę, chociaż w obu przypadkach mówimy o walce, nie jest tym samym i nie tak
samo wygląda.
- Kiedyś jednak pewna dziewczyna wzięła w jedną rękę krzyż, a w drugą sztandar
swego narodu.
- Potem spalono ją.
- W pamięci ludzkiej pozostała świętą.
- Może nawet będzie kiedyś kanonizowana. Proszę się temu nie dziwić. Kościół
tworzy zasady, ale Bóg może od tych zasad czynić wyjątki.
- Czego trzeba, aby Kościół ustąpił ze swych zasad?
- Nie wolno mu z nich ustąpić. Dopiero kiedy zobaczy cudowny połów, schyla głowy
jak Piotr.
Chwilę obaj milczeli. Pierwszy podjął Traugutt:
- Planując odezwę do duchowieństwa nie myśleliśmy o wzywaniu księży, aby szli do
partii. Wiemy o stratach duchowieństwa, o kościołach pozbawionych proboszczów.
Chcieliśmy tylko podkreślić naszą wspólnotę wobec wroga i naszą ufność w tym, co nie
zawodzi.
Rzewuski spod nastrzępionych białych brwi coraz baczniej przyglądał się twarzy
Traugutta.
- Hm... Takiemu wystąpieniu, oczywiście, nie mógłbym być przeciwny. Lecz jaki
byłby cel takich słów ze strony rządu? Wy, politycy, zwykliście szukać innych sojuszów.
- Któż, ekscelencjo, miałby być tym sojusznikiem?
- Chyba Francja. Po ostatniej mowie cesarza ludzie chodzili po Warszawie pełni
entuzjazmu. Miał podobno powiedzieć, że Rosja podeptała traktat wiedeński.
- Owszem, powiedział tak. Ale gromkie słowa często kryją niechęć do czynów. Nie
podzielam entuzjazmu Warszawy ani wiary w Napoleona. Nie uważam go za człowieka
szczerego w żadnej sprawie. Francja marzy o sojuszu z Rosją. Polska przeszkadza jej w tym
samym swoim istnieniem. Są we Francji niewątpliwie ludzie, którzy zachowali dla nas
uczucia przyjacielskie, ale więcej jest takich, którzy, jak pan Fouque, zapewniają, że Rosja
spełnia w Polsce wielką misję cywilizacyjną, gdyż tak jak Francja w Algierze zmienia
ciemnych barbarzyńskich krajowców w znających swe prawa obywateli.
- Okropne! Więc na kogo możemy liczyć?
- Na siebie i na Boga.
- Hm... Czy cały rząd tak myśli?
- Cały, ekscelencjo.
- Gdybym mógł uwierzyć. Nie chcę wątpić, broń Boże, w pana słowa. Ale czy pan się
nie myli? Rząd dotychczas trzymał się od nas z dala. Kontaktował się z ludźmi, którzy nie
byli naszymi przedstawicielami. Czasami bardzo nieszczęśliwie.
- Nie, nie mylę się.
- Mówi pan z taką pewnością... Hm... Może jestem niedowiarkiem, proszę pana, ale
niech pan pozwoli długoletniemu molowi książkowemu, którego na starość zmuszono, aby
zajął się czynnym życiem, powiedzieć o pewnym swoim spostrzeżeniu. Do Kościoła w ciągu
wieków napływał nieraz tłum ludzi niosących swoją wiarę i chęć wielkich przemian. Każda
taka chwila była dla Kościoła czymś wspaniałym. Kościół jest wtedy sobą, kiedy daje. Ale
potem przychodziły chwile, gdy tłum odpływał, a kościoły pustoszały. Co należało wtedy
robić? Iść na poszukiwanie ludzi? Ale z kim? Z garstką, która została? Proszę pamiętać: po
wielkich próbach zostają zwykle najsłabsi. Ci, co mieli gorące, ale i niecierpliwe serca -
odeszli. Inni padli. Przechowali się słabi, doszli młodzi, źle rozumiejący, nieprzygotowani.
- Tak jest nie tylko w Kościele, ekscelencjo.
- Na pewno. Może widzimy w tym zjawisku jakieś prawo społeczne? Jak jednak
postępować wobec niego? Jak mam postąpić, ja, któremu odjeżdżający pasterz powierzył
swoje stanowisko? Nie wolno mi niczego utracić. Muszę dbać o pozostawioną mi trzodę.
Ludzie, którym oddałem w opiekę duchową moich księży, wciąż mi mówią: za mało
świętości, za mało wewnętrznego życia. Bóg zna inną mądrość, ale moja ludzka wiedza
mówi, że tylko z mocnymi można wychodzić naprzeciw niebezpieczeństwu. Sercem jestem
z wami, niech mi pan wierzy. A jednak postanowiłem cofnąć żałobę kościelną...
- Rząd wezwał kobiety, aby się wyrzekły żałoby narodowej. Cześć kobiet i ich
bezpieczeństwo są ważniejsze niż zewnętrzne manifestacje.
- A więc pan mnie rozumie?
- Rozumiem.
Przez chwilę milczeli. Ich wzrok równocześnie spoczął na stojącym na stole
krucyfiksie. Rzeźba z kości słoniowej była delikatna. Chrystus na krzyżu zdawał się spać.
- On tak nie wyglądał na pewno - rzekł Traugutt, kładąc rękę na podstawie krzyża,
którą tworzyły trzy mahoniowe kule. - Śmierć na krzyżu musiała być straszna. Czytałem
książkę o widzeniach pewnej niemieckiej zakonnicy z Dulmen...
Rzewuski podniósł głowę. Przypatrywał się z boku swemu gościowi.
- Chrystus - rzekł - niejednej pobożnej duszy ukazał swą cierpiącą twarz. Dużo się
mówi ostatnio u nas o widzeniach francuskiej karmelitanki z Tours. W Turynie znajduje się
Całun, na którym odbity jest tajemniczo zarys krwawego ciała Jezusa. Może to także jest
jakieś prawo naszego czasu, że trzeba nam spojrzeć w Jego prawdziwe oblicze?
Znowu zapanowało milczenie. Po chwili Traugutt zapytał:
- Krzyż, ekscelencjo, to była w owych czasach bardzo haniebna kara, prawda?
- Tak. Śmierć na krzyżu była śmiercią najhaniebniejszą. Człowiek cierpiał i umierał
obnażony na oczach patrzących, bez możności ukrycia przed nimi czegokolwiek ze swych
uczuć. Coś jak szubienica dzisiaj.
Traugutt opuścił głowę. Zdawał się nad czymś namyślać. Potem wolno powstał.
- Odchodzę, ekscelencjo - powiedział. - Dziękuję za to spotkanie. Czy zezwoli
ekscelencja, abyśmy się jeszcze kiedyś mogli zobaczyć?
- Sam będę tego pragnął. Jeżeli tylko będę mógł. Nie wątpię, że pewnego dnia
podzielę los arcybiskupa.
- Każdy z nas pewnego dnia może zniknąć. Proszę wtedy o modlitwę.
- Nie zapomnę. A tę odezwę, o której pan mówił, wydawajcie... Pragnę panom zaufać,
że postąpicie właściwie.
5
Wracał zmęczony. Była już prawie dziewiąta, ostatnia chwila, kiedy wolno było
znajdować się na ulicy. Zwykle starał się wracać wcześniej, tym razem jednak zatrzymały go
ważne sprawy.
Nie spotkał żadnej dorożki, musiał iść piechotą. Na Nowym Świecie, rozsypani
wzdłuż chodników co parę kroków, stali żołnierze z bronią gotową do strzału. Ale kiedy się
znalazł na Powiślu, otoczyła go cisza i pustka. Nie napotkał nikogo. Czasami tylko słyszał po
drugiej stronie chodnika spieszne kroki zapóźnionego jak on, przechodnia, i widział kołyszącą
się latarnię, rzucającą słaby blask na nogi idącego.
Na odkryte niebo wysypywały się gwiazdy. Przymrozek ściął kałuże w białą
pajęczynę. Traugutt idąc oddychał pełną piersią. Tyle dzisiaj musiał mówić. Znowu
aresztowano kilku ludzi z organizacji i znowu inni, przestraszeni tym aresztowaniem, przyszli
do niego, aby mu powiedzieć, że się wycofują z pracy. Tak się teraz działo codziennie.
Próbował przekonywać, zachęcać, budzić zwątlałą odwagę. Ale tamci mówili: „Mam żonę,
mam dzieci, mam starych rodziców. Jak mnie wezmą, oni poumierają z głodu...” Nie
pozostawało nic innego jak szukać zastępców. Znaleźć ich jednak nie było łatwo. Za mało
znał Warszawę, nie miał dostatecznie licznych kontaktów z dołami organizacyjnymi, a tam
tylko można jeszcze było trafić na kogoś, gotowego ponieść ryzyko działania. Zniknięcie
Przybylskiego stało się prawdziwą klęską. Teraz miał zniknąć Gałęzowski. Henryk
Krajewski, wypuszczony z więzienia, zgodził się objąć Wydział Spraw Zagranicznych, ale
pod warunkiem, że kontaktować się będzie jedynie bezpośrednio z Trauguttem lub
Dubieckim. Przyjął ten kłopotliwy warunek, gdyż miał zaufanie do Krajewskiego. Dziś
odbyło się zebranie w Wydziale Spraw Wewnętrznych. Jego dyrektor, młody architekt, brat
Henryka, Rafał Krajewski - człowiek, którego polecono mu jako kogoś niezmiernie godnego -
wystąpił z propozycją wydania odezwy do ludności, aby każdy w wigilijny wieczór wyszedł
na ulicę z opłatkiem i podzielił się nim ze spotkanym żołnierzem. Traugutt słuchając
gorących słów Krajewskiego doznawał mieszanych uczuć. Z jednej strony czuł dla tamtego
życzliwość i podziw, że występuje z wnioskiem, który obudził sprzeciw wszystkich
obecnych. A jednak trzeźwy rozsądek podszeptywał: dziecinada. Gdyby chodziło tylko
o żołnierzy, sam poszedłby z opłatkiem. Ale wiedział, że za żołnierzami stoją ci, którzy nie
dopuszczą do pojednania. Uświadomił sobie: z Krajewskiego nie będzie pociechy. Jaka
szkoda! Tak bardzo liczył na niego, tak bardzo potrzebował kogoś bliskiego, teraz gdy tylu
odeszło. Nawet dziś, idąc na to zebranie, miał nadzieję, że spotka człowieka, który mu
pomoże pokonać narastające uczucie osamotnienia.
Stawało się ono każdego dnia bardziej nieznośne. Dubiecki - młody człowiek, prawie
chłopak; Janowski i Gałęzowski coraz rzadziej spotykani, coraz częściej mówiący
o konieczności ucieczki. Gdzieś dalej organizacja, z którą porozumiewał się przez nielicznych
pośredników. Jeszcze dalej - ostatnie walczące po lasach oddziały. Czachowski zginął. Ksiądz
Mackiewicz został pochwycony. Walczyli Hauke, Chmieleński, Zwierzdowski. Jeszcze dalej
- cały naród, który nie zna człowieka będącego rządem narodowym, ale który czeka na jego
decyzje. W mroku błyskały słabe światła w oknach. Wokoło rozsypane były domy, w tych
domach żyli ludzie. Ilu z nich otworzyłoby mu, gdyby zastukał i powiedział, kim jest?
Większość na pewno zatrzasnęłaby drzwi z przerażeniem. A co by powiedzieli ci, którzy
zdecydowaliby się otworzyć? Czy jego stan nie byłby dla nich zgorszeniem? Oczekiwali od
niego siły, wiary w sprawę, niezwykłych nadziei. Był dla nich tym, któremu powierzyli swój
los.
Brzemię stawało się nad miarę ciężkie. Coraz trudniej było je dźwigać. Coraz częściej
odczuwał potrzebę oparcia się o kogoś kochającego. Od miesięcy nie wiedział, co się dzieje
z Antoniną, z dziećmi. Nie śmiał wysyłać listu, nie chciał im odkrywać, gdzie jest.
Orzeszkowa, która jego i Leliwę odwiozła do Brześcia tą samą, pamiętającą stare czasy
karetą, niewątpliwie przekazała Alojzie wiadomość, że został wezwany do Warszawy. Na
tym urywało się wszystko.
Gdyby mógł dostać od nich jakąś wiadomość! Gdyby mógł ich zobaczyć! Wydawało
mu się, że nie potrzebowałby niczego więcej poza poczuciem - przez jedną chwilę - że są cali
i blisko. Może tym razem - myślał - umiałbym powiedzieć Antoninie więcej niż wtedy
w chwili rozstania. O tamtym...
To było w okresie pobytu w Charkowie. Pewnego wiosennego dnia udali się oboje
z Anną za miasto. Szli trzymając się jak dzieci za ręce przez las, szeleszczący pod nogami
zeschłymi liśćmi, ale już pełen wezbranych pąków rozdzierających cienką wilgotną skórkę.
Wokół nich stały kępami brzozy niby porcelanowe świeczniki.
Zatrzymali się na małej polance. Tutaj zieleń buchała z ziemi. Im także udzieliła się
radość odżywającej przyrody. Traugutt objął żonę, całował delikatnie jej jasne oczy: Anna
odpowiadała mu gorącymi uściskami. Aby łatwiej jej było całować, żartobliwie zsunęła
noskiem okulary z jego oczu.
- Nie mogę się nacieszyć, że cię mam znowu - mówiła. - Ty tam sobie wojowałeś, a ja
tutaj trzęsłam się z niepokoju o ciebie. Kiedy tatuś umarł, czułam się taka sama...
- Biedactwo moje. Twój list z tą wiadomością szedł bardzo długo.
- To i lepiej. Nic byś mi nie pomógł, a martwiłbyś się. Nie chciałabym, abyś miał
przeze mnie zmartwienia. Wszystkie kobiety mi mówią, że nie powinnam ciebie rozpuszczać.
Podobno mężczyźni rozpuszczani przestają kochać. Ale ja już taka jestem!
Jesteś najlepsza, najsłodsza, najukochańsza...
- I najpaskudniejsza; prawda? Nie powiedz, że jest inaczej, bo będziesz się musiał
spowiadać!
- Nie będę się z tego spowiadał. Jesteś śliczna.
- Akurat! Gruba jak beczka.
- Już niedługo, Aniu. Urodzisz i będziemy się wszyscy cieszyli.
- Musi być chłopiec; słyszysz?
- Wszystko jedno...
- Wcale nie wszystko jedno! Muszę urodzić syna. Nie chciałbyś, aby był teraz
chłopiec?
- Chciałbym. Babcia tego tak bardzo pragnie...
Chrząknęła żartobliwie; figlarny uśmieszek przewinął się po jej wargach. On tego
jednak nie zauważył. Trzymając ją w ramionach powiedział:
- Gdyby to naprawdę był chłopiec, dalibyśmy mu imię twego ojca.
Energicznie potrząsnęła głową:
- Nie, nie! Twój syn musi mieć polskie imię: Wojciech, Stanisław. Albo Tadeusz, jak
Kościuszko... Wiesz, Romku - przeskoczyła nagle na inny temat - piszą mi z Warszawy
siostry i koleżanki, że tam wszystko się teraz zmienia. Młodzież zbiera się, śpiewa, urządza
manifestacje patriotyczne...
- Wygląda podobno zupełnie tak, jakby Polska miała wrócić!
- Mój kochany - złożyła dłonie - czy my koniecznie musimy jechać do tego
wstrętnego Petersburga?
Rozłożył ręce wypuszczając Annę z objęć.
- Jestem oficerem, Aniu. Ten wyjazd otwiera dla mnie wiele możliwości. Mogę
awansować. A najważniejsze: będę pracował naukowo. Słyszałem także o tym, co się dzieje
w Warszawie. Ale wiesz, że tamtejsi ludzie łatwo ulegają złudzeniom...
- Babcia też tak mówi. Ale ja żałuję, że nie możemy pojechać do Warszawy,
a przynajmniej do Krakowa - westchnęła. - Tam jest Polska...
- Gdziekolwiek człowiek jest, służy Polsce należytą pracą i uczciwą postawą...
- Ale z Petersburga mogą cię posłać przeciwko naszym, jak posłali cię na Węgry.
Albo przeciwko Francuzom, którzy się bili za nas.
- Francuzi, kochanie, bili się za Turków, nie za nas.
- Ale Turcy są z nami. Sam mówiłeś, że ci się wydali tacy przyjemni.
- Często wydawali mi się uczciwsi od chrześcijan. Widzisz, to jest rzecz
najważniejsza: być uczciwym człowiekiem. Polska sama się odrodzi, gdy staniemy się lepsi...
- To ty jesteś chodząca flegma! Kto się tego doczeka, aż się ludzie zmienią?
Nie mówili już nic, tylko wzięli się za ręce i poszli ścieżką w las. Anna jednak
spoważniała; wydawała się zamyślona. Po chwili zaczęła śpiewać. Miała miły głosik i trochę
zdolności do układania piosenek. Zwykle były to piosenki wesołe, wojownicze,
i patriotyczne, których nie można było śpiewać przy obcych. Tym razem jednak nuciła jakąś
tęskną dumkę. Ledwo prześpiewała zwrotkę, kiedy usłyszeli za sobą wołanie:
- Ej, wy! Romualdzie Ludwikowiczu! Anno Awgustowno! Poczekajcie!
- Zdanowicz - powiedział cicho i skrzywił się z niechęcią. Nie znosił tego kolegi,
z którym los związał go od kilku lat, gdyż razem byli także w Żelechowie.
Ale Anna szepnęła:
- Bądź dla niego dobry, proszę cię, Romku. To biedak...
Na ścieżce pojawił się Zdanowicz. Miał rozpięty mundur, potargane włosy. Z kieszeni
sterczała mu butelka.
- Od razu poznałem, kto śpiewa. Śliczne śpiewanie. Macie głos, Anna Awgustowna,
jak ptaszek. Ot, wasz mąż szczęśliwy człowiek. Urodziwą żonkę ma, uznanie ma,
sztabskapitana ma. Teraz do Petersburga pojedzie, tam w pałkowniki pójdzie albo
i w gienierały. A ja co? Krzyża nie dostał, zamiast do Petersburga do Warszawy pojadę...
- Do Warszawy jedziesz pan? - zawołała zaskoczona.
- Da. Wy, Anna Awgustowna, wolałaby pewno do Warszawy niż do Petersburga, a?
- Wolałabym. Pan wie, że jestem Polką i w Warszawie się wychowałam.
- Wiem. Ja wiem, że jak śpiewacie, to zawsze przeciw Rosji. Zawzięta z was Polka.
Nu, tak może wy ze mną pojedziecie, co? Mnie na Polaka zmienicie, a?
- Maksym Maksymowicz, co wy?!
- Ot, nasrożyła się. Nu, ja tylko żartował. Pojedziecie do Petersburga, a tam wasz mąż
wielki czyn dostanie. Szczęśliwy człowiek z ciebie, Romualdzie Ludwikowiczu, ani mi się
mierzyć z tobą. Zawsze to powiadał... A mnie co? Butelka-siestryca i Warszawa. W fortecy
będę siedział i Polaczków pilnował. Wot los... Nu, bywajcie gołąbki...
Urwał i potoczył się z powrotem w las. Oni szli dalej ścieżką. Anna już nie śpiewała.
Dopiero po dłuższej chwili powiedziała z westchnieniem:
- A jednak zazdroszczę Zdanowiczowi, że jedzie do Warszawy...
Nagle zatrzymała się, jakbyś coś sobie przypomniała. Przywołała do siebie męża,
który poszedł naprzód. Podniosła palec w górę.
Musisz mi coś obiecać, Romku. Ale koniecznie, koniecznie. Obiecujesz?
- Powiedz wpierw.
- Nie! Musisz najpierw obiecać.
- Skoro tak koniecznie chcesz...
- Chcę. Słuchaj. Gdybym umarła przy rozwiązaniu, musisz się ożenić. Od razu,
prędko. Słyszysz?
- Dlaczego opowiadasz głupstwa? Wcale tego nie chcę słuchać!
- Obiecałeś! Musisz się ożenić. Nie możesz być sam. I musisz mieć syna. Pamiętaj,
obiecałeś!
O tym nigdy nie wspominał Antoninie. Kiedy stanęła przed nim po raz pierwszy myśl,
że dziewczynki powinny mieć opiekunkę, wstrząsnął się cały. Mam im dać macochę? -
oburzał się. Jego własna macocha nie była złą kobietą. Nigdy go nie skrzywdziła. Po swojemu
kochała go. To prawda, że nie było w jej sercu zbyt wiele miejsca dla drugich. Zawsze zajęta
była sobą: swoim zdrowiem, swoimi dolegliwościami, swoimi kłopotami. Była istotą
bezwolną, słabą, niezdolną do pomagania drugim. Sama, gdzie mogła, szukała oparcia.
„Powiedz mi, Romeczku, coś pocieszającego - mówiła nieraz do niego. - Taka jestem
zgnębiona, tak się źle czuję. Na pewno niedługo umrę.” Nawet od własnej córki oczekiwała
wciąż tylko słów współczucia.
Nigdy nie czuł żalu do macochy. Ale czy taką opiekunkę dać Ani i Lusi? Czy o takiej
opiekunce myślała Anna? Dziś wiedział: Antonina była taka, jaką Anna mogła była tylko
sobie wymarzyć. Stała się najlepszą matką dla jej córek. Ale była także czymś więcej... Ona
także nie zatrzymywała go. Powiedziała: idź. Na pewno nie było jej łatwo. A jednak nie miał
wątpliwości, że znosi z odwagą wszystkie trudy. Za mało ją kochałem - myślał. - Czy
miałbym prawo dzisiaj jakimś listem czy przesyłką narażać ją na niebezpieczeństwo dlatego,
że popadłem w pustkę, w której zaczyna się cenić niedocenionych?
Był tak pochłonięty myślami, że nie spostrzegł, kiedy stanął przed bramą domu. Przed
furtką ktoś stał. Blask latarni padł na skrzywioną nogę, skórzany fartuch i miotłę, na której
tamten był oparty.
- Dobry wieczór wielmożnemu panu - stróż ukłonił się Trauguttowi. - Późno pan
dzisiaj wraca.
- A późno, Józefie, późno. Dobry wieczór. A jak tam noga?
- Krzynę lepiej, proszę wielmożnego pana, bo sucho. Jak deszcz, to tak drze, że nie daj
Boże. Urządzili człowieka - kiwał głową. - Poszedłem w sołdaty, proszę wielmożnego pana,
zdrowym chłopem. A wróciło się kaleką. Czy tam nie trzeba sprzątać u pana? Bo ta
dziewczyna, Marianna, to widzi mi się, nie da wszystkiemu rady, jak tylu panów przychodzi
na obiad do wielmożnej pani.
- Owszem, chciałem właśnie prosić, aby żona jutro przyszła posprzątać.
- Powiem jej. A ja tu przyjąłem list do wielmożnego pana. Ale już oddałem pani
Kirkorowej.
- List? - Traugutt poczuł ostre ukłucie niepokoju. - Z poczty?
- Nie, jakiś chłopak przyniósł. Taki sztrabancel...
Ruszył po schodach na piętro. Nie zdążył zapukać, kiedy drzwi otworzyły się przed
nim. Lampa paliła się na stoliku w przedpokoju. Kirkorowa siedziała obok niej. Otworzyła
Trauguttowi usłyszawszy jego kroki.
- Co pani tu robi? - zapytał zdziwiony.
- Czekam na pana.
- Na mnie? Po co?
- Jest bardzo późno, dziewiąta.
- Rzeczywiście, zasiedziałem się.
- Poza tym przyszła poczta. I list ktoś przyniósł.
- Spotkałem stróża, mówił, że jakiś chłopak. Zdjął palto. Kirkorowa szła za nim do
jego pokoju.
- Był pan Marian, niepokoił się, że pan tak długo nie wraca.
- Miałem wiele spraw. Czy on miał coś ważnego do mnie?
- Nie. Mówił tylko, że się źle czuje.
- Tak? W takim razie nie będę go dzisiaj ściągał.
- Zawiadomię go. A może ja mogłabym się panu na coś przydać?
- Pani na pewno zmęczona.
- Nie. Poza tym tutaj mam ten list... Proszę mi wybaczyć, otworzyłam go...
Podniósł na nią zaskoczony wzrok. Zobaczył, że usta kobiety drżą. Bez słowa wziął
papier z jej ręki. Przebiegł wzrokiem krótką treść:
„Obywatelu Traugutt. Zagarnąłeś władzę, aby wysługiwać się arystokratom,
a zwalczać prawdziwych patriotów. Żądamy, abyś ustąpił. Jeśli tego nie uczynisz, wydany
zostanie na ciebie wyrok. Ostrzegamy cię”.
List nie był podpisany. Odłożył go. Zapytał:
- A co jest w poczcie?
- Dużo spraw. Ale... Pan powinien wpierw zadecydować, jak z tym - wskazała list -
postąpić! Panu grozi niebezpieczeństwo. Pan musi niezwłocznie zmienić mieszkanie,
dokumenty, wygląd. Pan musi wyjechać!
Stała przed nim cała drżąca. Wskazał jej krzesło, sam usiadł po drugiej stronie stołu.
- Niech pani się uspokoi. Nad tą sprawą muszę się zastanowić. Ofiarowała mi pani
pomoc w przejrzeniu poczty; czy mogę z tej oferty skorzystać?
- Tak, ale...
- Wrócimy do tej sprawy później; dobrze? Teraz weźmy się do poczty. Co to?
Depesza z Paryża - pochylił się, czytał odszyfrowany tekst powoli i uważnie; ołówkiem robił
znaki na marginesie. Po przeczytaniu odłożył papier na bok. - Odpowiedź napiszę dziś
jeszcze. Ale proszę zanotować na kartce do Jakuba, że muszą zmienić szyfr. - Chwilę myślał.
- Niech wezmą za podstawę „Naśladowanie”. Co dalej?
Raport komisarza na województwa kieleckie i krakowskie. Pisze, że jakiś oddział
usiłował przekroczyć granicę koło Pacanowa, ale Rosjanie musieli być uprzedzeni, gdyż
czekali w pobliżu. Oddział został rozbity i wypchnięty z powrotem za Wisłę. Stracił broń,
kilku ludzi.
- Proszę wziąć kartkę i zanotować: Rafał, list do Majewskiego, aby wpłynął na
Galicjaków: niech organizują wysyłkę oddziałów w większej niż dotychczas tajemnicy.
Jestem przekonany, że trąbią o wszystkim pod Sukiennicami, a policja austriacka donosi
Rosjanom.
- Czy to możliwe? - podniosła na niego szeroko otwarte oczy.
- Mam dowody, że tak jest naprawdę. Austria zresztą zmieni lada dzień swój stosunek
do nas. Zrozumiała, że Prusy skończyły już swoją grę i doprowadziwszy do skłócenia Rosji
z Francją będą teraz także działały przeciwko nam. Co dalej?
- Generał Bossak donosi o udanym napadzie na Opatów.
- Dobrze.
- Naczelnik miasta składa raport o coraz większych trudnościach, jakie napotyka
w ściąganiu pożyczki. Stwierdza, że ma wielkie kłopoty osobiste i czuje się zagrożony.
- Proszę o notatkę do niego, że chcę się jak najszybciej zobaczyć z Orzelskim
z organizacji miejskiej.
- Z Waszkowskim?
- Zostańmy przy pseudonimach. Pani go zna?
- Znam.
- Co pani o nim myśli?
- Chłopak niezwykłej odwagi i dobry organizator. Był niedoceniony. Ma matkę
i narzeczoną, które go podziwiają.
- Niedobrze, gdy człowiek jest niedoceniony, i niedobrze, kiedy jest równocześnie
podziwiany. Czy pani ma dojście do niego?
- Mam.
- W takim razie proszę bez odwoływania się do naczelnika miasta zorganizować mi
spotkanie z Orzelskim.
Przeglądali dalsze papiery. Czas biegł szybko. Wreszcie koperta, w której
przyniesiono pocztę, została opróżniona.
- To już wszystko? W takim razie dziękuję pani.
Nie ruszyła się z miejsca. Palcem wskazała na leżący na brzegu stołu anonim.
- Pan jeszcze nie zadecydował?
Zdjął okulary i końcami palców masował zmęczone powieki.
- Ten list - powiedział po małej chwili milczenia - nie wydaje mi się zbyt groźny. To
sprawka Komitetu Rewolucyjnego stworzonego przez Kurzynę. Ale stała się rzecz
niewłaściwa, że pani poznała jego treść. Nie mam pretensji o otworzenie koperty. Jednak
treść tego listu powiedziała pani niewątpliwie zbyt wiele. Należy pani do kobiet bardzo
inteligentnych...
- I tak od dawna wiem wszystko o panu! - przerwała mu.
- Kto pani zdradził, kim jestem? - spytał twardo.
- Nikt nie musiał zdradzać. Odkryłam sama. Widziałam raport z Krakowa, w którym
było, że rozeszły się tam pogłoski, iż na czele rządu stanął generał Traugutt. A przecież
wiedziałam, że pan się nazywa Traugutt.
- Skąd pani wiedziała?
- Nie pamięta pan? Byłam koleżanką Matyldy, najstarszej z sióstr Anny. Kiedyś
deklamowałam u nich w salonie wiersze, a Anna przyprowadziła narzeczonego, pana. Był pan
w mundurze. Nie zmienił się pan wiele od tamtego czasu.
Oparł głowę na ręku, patrzył w przestrzeń.
- Pamiętam - przyznał. - Pamiętam zresztą nie od dziś. Także Przybylski zdradził mi
pani panieńskie nazwisko. Myślałem tylko, że to pani nie pamięta. Było mi tu wygodnie,
dzięki pani zorganizowałem sobie pracę. Źle jest, kiedy człowiek ulega słabościom. Ma pani
rację, muszę zmienić mieszkanie.
- Z powodu listu?
- Nie. Ci ludzie są szaleni, nie wierzę jednak, aby posunęli się aż do denuncjacji.
A tylko wtedy mogliby być niebezpieczni. Pani jednak nie może wiedzieć wszystkiego Gdyby
panią aresztowano...
- Umiem kłamać!
Potrząsnął głową.
- Kłamałabym długo - mówiła gorąco - aby pan miał czas wyjechać.
- Zapłaciłaby pani za to życiem. A ja i tak nie wyjadę.
- Dlaczego?
Uczynił wymijający gest.
- Mój wyjazd byłby ucieczką.
- A gdyby pan był zagrożony? Gdyby ucieczka była potrzebna?
Znowu potrząsnął głową.
- Są ludzie, którzy mogą, a nawet powinni uciekać. Ale ktoś musi zostać z tymi,
którzy uciec nie będą mogli. Biorąc władzę, dałem zobowiązanie.
Potrząsnęła rękami, jakby odpychała jego słowa.
- Komu? Dlaczego właśnie pan? Pan powinien wrócić do Anny.
Zagryzł usta. Powiedział prędko i cicho:
- Anna nie żyje.
- Boże! - krzyknęła. Znieruchomiała z rozchylonymi ustami, z szeroko otwartymi
oczami, które naszły łzami. Zapytała: - Dawno?
- Już pięć lat.
- Była w panu śmiertelnie zakochana - powiedziała po chwili. - Drażniłyśmy ją i coś
tam mówiłyśmy na pana, a ona wtedy złościła się i rzucała na nas jak kotka. Czy została taka?
- Była do końca taka, jaka powinna być żona i przyjaciel. Obudziła we mnie pewne
rzeczy...
Urwał. Wzruszenie chwyciło go za gardło. Od tak dawna nie mówił z nikim o tamtych
sprawach. Okulary zaszły mgłą. W pokoju panowała cisza. Cisza ciążyła także nad miastem.
- Był pan szczęśliwy - powiedziała.
- Byłem - przyznał.
- Pamiętam, mówiła mi przed kilku laty Tilly, że pan miał dziecko z Anną. Córkę,
prawda?
- Mam nawet dwie. W Petersburgu urodziło się później dwóch synów-bliźniaków, ale
umarli w parę tygodni po urodzeniu. Po nich umarła Anna...
- Został pan sam z dziećmi?
- Nie, ożeniłem się po raz drugi.
- Dla dzieci?
- Dlaczego pani tak myśli? Pan nie jest z tych, którzy potrafią się kochać raz po raz.
- Moja obecna żona jest człowiekiem wielkich walorów.
- Tymi słowami tylko pan potwierdza, że pan jej nie kocha. Kochając nie widzi się
walorów. Gdy się kocha naprawdę, kocha się przeciwko wszystkiemu, co jest w drugim
człowieku. To dlatego chce pan zginąć!
- Wcale nie chcę ginąć. Nie szukam śmierci. Wiem tylko, że nie wolno mi uciekać.
- W takim razie proszę zostać i pozwolić, aby wszystko było znowu tak jak przedtem.
- To niemożliwe.
- Dlaczego? Jeśli pan chce trwać do końca, ja także.
- Pani nie brała władzy. Nie zobowiązywała się pani. Na panią czeka jeszcze życie.
- Życie? Jakie? Pustka i rozpamiętywanie tego, co było. Nie! Nie należę do kobiet,
które się kontentują byle czym. Postanowiłam służyć i będę służyła.
- Może pani służyć nie narażając się tak bardzo.
- Co warta gra bez ryzyka? Zawsze lubiłam hazard.
Uniosła jeden z leżących na stoliku albumów i położyła go z powrotem mocnym
gestem. Przycisnęła jego okładkę palcami. Patrzyła na niego jakby wyzywająco. Po chwili
zmieniła ton. Zapytała:
- Czy przynieść panu herbaty? Uśmiechnął się lekko:
- Chce mnie pani przekupić? Ogień na pewno wygaszony.
- Mam czajnik w piecyku i świeżo zaparzoną esencję. Pan będzie jeszcze pracować?
- Będę.
- Więc zaraz przyniosę.
Szybkim krokiem wyszła z pokoju. Opadł na oparcie krzesła, przymknął oczy. Ale
zaraz wyprostował się. Jeszcze raz sięgnął po anonim. Czytając go zgniatał w sobie budzący
się gniew. Od pewnego czasu starał się zwyciężyć w sobie wrogie uczucia do tamtych. Co oni
naprawdę wiedzą o mnie? Co ja wiem o nich? Może sądzą, że jestem przeciwnikiem tego
wszystkiego, o co oni walczą? A naprawdę różnimy się tylko w poglądach na metody walki.
Powinienem starać się zrozumieć. Kurzyna drażni mnie swą ślepą wiarą w Mierosławskiego.
Ale jemu zabili wszystkich. Podobno na jego oczach bili batami jego matkę. Czy potrafiłbym
ustrzec się od nienawiści, gdybym przeżył coś podobnego? Dla niego Mierosławski jest
symbolem nieustępliwej walki z ciemięzcą. Nikomu nie uwierzy, że jego bożyszcze jest
zwyczajnym bufonem. Łatwiej da za tamtego życie, niż zrezygnuje ze swej wiary.
Usłyszał kroki, szybko położył list z powrotem na stole. Kirkorowa weszła z herbatą.
- Czy nie mogłabym panu w czymś jeszcze pomóc?
- Nie, dziękuję. Proszę tylko wysłać zaraz jutro rano te notatki i postarać się
o Orzelskiego.
- Wszystko będzie załatwione. - Skierowała się ku drzwiom, ale zatrzymała się jeszcze
w środku pokoju. - Niech pan pozwoli jeszcze raz sobie powiedzieć: jeśli ten list nie jest
naprawdę groźny, proszę zostać.
Patrzył na nią uważnie.
- Dlaczego pani tak bardzo tego chce? - zapytał.
- Praca przy panu dała sens memu życiu. Zaznałam w życiu wielu zawodów. Straciłam
wiarę w ludzi. W tej robocie mogę ją odzyskać. Chcę mieć cel. Będę jeszcze więcej dbała
o pana spokój.
- Pani dbała o ten spokój doskonale.
- Więc niech pan zostanie.
Powoli opuścił wzrok. Długo mieszał łyżeczką w szklance. Nie patrząc na nią zapytał:
- Czy pani się jednak nie łudzi co do powodów...
- Nie łudzę się! - przerwała mu.
- A jednak...
- Co pana to obchodzi? Pan tu przyszedł, aby móc pracować. Mówi pan, że się pan
zobowiązał. Ja zobowiązałam się także do zapewnienia panu bezpieczeństwa. Na pamięć
Anny zaklinam pana: niech pan zostanie!
6
Rozpalony piec buchał żarem, a mimo to w pokoju panował chłód. Od okien
pokrytych szronem, spoza których przebijał miedziany blask słońca, ciągnęło zimnem.
Choć poprzedniego wieczoru pracował do późna, zimno nie pozwoliło mu spać
rankiem. Ale roboty było wciąż coraz więcej. Na chwilę oderwawszy się od pisania wziął
gazetę z poprzedniego dnia, która leżała obok na krześle. Redakcja usiłująca czymś zapełnić
luki wydrukowała opis rozbicia słynne] „Meduzy” i tragedii jej rozbitków, dokonany przez
naocznego świadka, lekarza okrętowego. Było coś przerażającego w tej historii sprzed pół
wieku. Traugutt przeczytał ją poprzedniego dnia, a teraz przerzucił jeszcze raz. Stu
czterdziestu dziewięciu ludzi znalazło się samotnie na tratwie. Mieli beczkę wina, mogli
łowić ryby, nie groziła im natychmiastowa śmierć. A przecież dali się ogarnąć przekonaniu,
że są zgubieni. Poczęli się mordować, popadali w kanibalizm. Po dwunastu dniach na tratwie
było już tylko piętnastu ludzi. Rozpacz - myślał - jest najgorszym doradcą. Można paść
w walce, ale nie wolno dać się zwyciężyć rozpaczy.
Obok reprodukcji obrazu Gericaulta znajdowało się barwne sprawozdanie z balu,
wydanego przed paru dniami przez prezydenta miasta. Reporter zachłystywał się zachwytem
nad wspaniałymi toaletami dam i nad wystawnością przyjęcia. Opis uzupełniał tekst nowego
adresu hołdowniczego do cesarza.
Zapukano do drzwi, weszła ze śniadaniem Kirkorowa.
- Dzień dobry - powiedziała, stawiając tacę na brzegu założonego papierami stołu. -
Słyszę, że pan już pracuje od dawna. Kiedy pan wypocznie? Czy nie jest panu zbyt zimno?
Straszny mróz dzisiaj. Mama narzeka. - Podeszła do pieca, a potem zbliżyła dłoń do parapetu
okna. Pokiwała głową. - Ten dom to ruina. Ani go ogrzać.
- Nie narzekam - powiedział, nalewając sobie kawy.
- Przypominam, że za godzinę przyjdzie Orzelski.
- Dziękuję, pamiętam.
- Tutaj poczta, proszę. Poza tym dostałam kartkę od Przybylskiego z zawiadomieniem,
że dzisiaj, przed obiadem ma się tutaj zjawić doktor Morawski. Zdaje się, że pan pozwolił mu
przyjść.
- Ma podobno jakąś ważną sprawę do mnie i prosił przez Przybylskiego, abym mu
wyznaczył spotkanie.
- Co on może mieć za ważną sprawę? Pan go zna?
- Znam.
- Ja go znam także. Taki sam błękitny ptaszek jak Przybylski. Był związany
z Chmieleńszczykami.
Od lat usiłował mieć jakieś stanowisko w ruchu spiskowym, ale nigdy nie robił tego,
co mu powierzono. Po co pan chce z takim rozmawiać? Ma rodzinę w Brześciu, a jego
rodzina zna moich... Pana dzieci i żonę?
- Tak.
W takim razie rozumiem. Proszę jednak, niech pan zanadto nie ufa temu
Morawskiemu! Ale ja pana nigdy nie przekonam. Zawsze pan robi tak, jak pan sam chce!
- Pani Heleno!
- Wiem, nie powinnam się wtrącać. Już milczę i idę. Wzięła tacę i szybkim krokiem
wyszła z pokoju. Przez chwilę patrzył na drzwi, które się zamknęły za kobietą, potem sięgnął
do koperty naznaczonej trzema krzyżykami. Koperta była prawie pusta. Znalazł w niej
jedynie list od Bossaka.
Hanke Bossak opisywał bitwę, jaką stoczył przed paru tygodniami jeden z jego
dowódców. Rembajło, który zaatakował garnizon Iłży, wdarł się do miasta, zadał Rosjanom
poważne straty - w walce zginął dowódca rosyjski, pułkownik Suchonin - zdobył broń
i pieniądze, po czym, choć ścigany, zdołał się wycofać bez większych strat. „Muszę ci jednak
donieść, obywatelu prezesie - pisał dalej Hauke - że panujące od kilku tygodni mrozy
wyczerpały ogromnie moich żołnierzy. Wiesz - bo ci wiele razy o tym pisałem - jak są źle
ubrani. Kożuchy są rzadkością, dobre buty także. Nie ma dnia, abym nie miał kogoś
z odmrożeniami. Muszę chorych powierzać ludziom lub odsyłać do domów. Także
codziennie ktoś dezerteruje. Gdybym mógł zostawić oddziały na parę dni na ciepłych
kwaterach, ludzie nabraliby na pewno sił. Chłopi tutejsi są dla nas życzliwi, wierzą, że
toczymy walkę dla zrealizowania praw, o których mówi manifest. Gdyśmy obchodzili
rocznicę wybuchu powstania w Bodzentynie, wielu zgłaszało się do mnie z dobrym słowem.
Ale wróg nie daje nam ani chwili spokoju. Mimo mrozów wciąż następuje nam na pięty. Brak
nam broni i amunicji. Na granicę galicyjską nie można juz liczyć, jest zamknięta i pilnowana.
Chodzą wieści, że Austria lada dzień ogłosi w Galicji stan wojenny. Wciąż odczuwam brak
Chmieleńskiego. Jaki to był piękny człowiek i jaki doskonały dowódca! Nikt jak on nie
potrafił walczyć i nikt jak on nie umiał przekonywać chłopów, że chcemy naprawdę
wyrównania popełnionych wobec nich krzywd...”
Odłożył raport i zamyślił się. Po Bossaku oczekiwał wiele i nie zawiódł się. Chociaż
wciąż ścigany i gnębiony mrozami, potrafił utrzymać swą armię, zorganizować ją na nowych
zasadach, jakie obmyślił Traugutt. Ale co najważniejsze - zyskał przyjaźń wsi. Gdybyż tak
było wszędzie! Inne korpusy nie zdołały się zorganizować; poszczególne oddziały nadal
rozwiązywały się na podstawie samowolnej decyzji swoich dowódców; powstańcy wpadali
często w ręce wroga: i dwory, i wieś skłonne były do denuncjacji. Kraj miał dosyć walki,
pragnął za wszelką cenę pokoju.
Po co tu siedzę? - myślał. Obudziło się w nim gwałtowne pragnienie pojechania do
Bossaka. Najtrudniejsza nawet walka z bronią w ręku wydawała się czymś lepszym
i czystszym niż to samotne trwanie w pustym pokoju. Komu i do czego potrzebna jest moja
praca tutaj? Los decyduje się tam, gdzie chodzi o zdobycie chłopa dla sprawy. Trzeba
dokonać niezwykłego wysiłku i w przeciągu miesięcy odrobić zło popełniane przez stulecia.
Jeśli tego nie zrobimy, nie ruszy wiosną pospolite ruszenie. Skazani będziemy na
wyczekiwanie pomocy od Zachodu - pomocy, której nadejścia nic nie zapowiadało.
Przypomniała się Trauguttowi tamta wieś podlaska, bose zakonniczki pracujące wśród
chłopskich dzieci. Myślał: trzeba tak jak one - aż do zniszczenia siebie!
Zerwał się z krzesła, począł chodzić po pokoju. Za dwa miesiące rozpocznie się
wiosna. Ostatni czas - myślał - aby dokonać czegoś decydującego: przekształcić losy wojny,
przestać oczekiwać na jałmużnę zagraniczną. Jedno tylko może to zdziałać - pospolite
ruszenie! Czy zdołam je zorganizować siedząc tutaj? Sprawy decydują się u Bossaka. Trzeba
tam pojechać! Moją pracę potrafią zrobić inni. Wiem nawet kto... Tam potrzeba człowieka,
który będzie walczyć, a jednocześnie sięgać do serc chłopskich. Jak Chmieleński... Dziwny
paradoks: rodzony brat człowieka, który tak zawzięcie walczy przeciwko mnie, stał się dla
mnie wzorem. Jeszcze jeden powód, aby być ostrożniejszym w ocenianiu ludzi. Jestem
żołnierzem, nadaję się do walki, nie do politykowania. Nie umiem być kamedułą, który
przemienia świat nie wychodząc ze swojej celi.
Posłyszał dzwonek u drzwi, kroki Kirkorowej, stuknięcie zamka, mocne tupanie
kogoś, kto rozgrzewa zmarznięte nogi. Za chwilę zapukano, do pokoju wszedł szczupły,
młody człowiek z zadartym nosem i nieporządną, rzadką brodą.
- Witam pana prezesa.
- Dzień dobry, panie Aleksandrze. Zmarzł pan?
- Setnie. Znowuż mróz. Już to daje nam w skórę tego roku.
Siedząc rozcierał zsiniałe palce i tarł policzki, na które wystąpiły purpurowe plamy.
- Czytał pan prezes o balu? - wskazał gazetę.
- Czytałem.
- A jednak coś niecoś udało nam się. Podpaliliśmy boczne.
- Były jakieś ofiary?
- Nie, żadnych. Trochę swędu i zamieszania. Pan prezes zakazał czegoś
poważniejszego.
- Nie chcę terroru. Ludzi było dużo?
- Dosyć. Ale spędzonych siłą. Z własnej ochoty nie przyszedł chyba nikt. Kozacy
pilnowali, aby goście przed czasem nie uciekali do domów.
- Taka opieka mówi sama za siebie.
- Za to mamy nową serię hołdowniczych adresów. Tym razem nie tylko kupcy
i szlachta. Są nawet księża. Przyszedłem z propozycją, aby rząd wydał dekret zakazujący
składania podpisów i grożący odpowiedzialnością tym, którzy to robią.
- Dekret napisać łatwo, ale co będzie, jeżeli nie posłuchają?
- Należałoby wykonać kilka wyroków.
Powoli, ale stanowczo potrząsnął głową.
- Nie można wpędzać ludzi w uliczkę bez wyjścia. Sam mówisz pan, że są
przymuszani. Nie każdy może się obronić.
- Jeśli przyjmiemy takie tłumaczenie, każdy będzie się tym zasłaniał.
- Jeżeli będziemy wykonywali wyroki, ludzie będą nam posłuszni jedynie ze strachu.
- To jest wojna.
- Wojnę prowadzimy w polu. Tutaj potrzebna jest nam dobrowolna współpraca. Na
terror nie zgadzam się. Jeżeli pan uważa za słuszne, proszę napisać od siebie jakąś zachętę.
Ale bez grożenia.
Młody człowiek żachnął się niecierpliwie, nic jednak nie powiedział. Traugutt opuścił
głowę; obserwował go spod oka. Przez Waszkowskiego poznał obecnie bliżej organizację
miejską. Poprzednio sądził, że terror, który organizacja stosowała, był narzucony przez grupę
Chmieleńskiego. Teraz myślał: nie ma co oskarżać tamtych. Gwałt odciska się gwałtem, a ci,
co z nami walczą, tego właśnie pragną. Chcą nas nie tylko złamać; chcą upodlić, zatruć
nienawiścią. Przy Pepłowskim, mimo jego zakazów, wciąż popełniane były zamachy
i zabójstwa. Waszkowski był energiczniejszy, mocniej trzymał organizację w ręku. Ale i on,
jeśli podporządkowywał się jego żądaniom, to na pewno wbrew własnym chęciom!
Zapytał:
- Jak wyglądają wpływy pożyczki?
- Niestety, spadają. W grudniu zebrałem ponad czterdzieści tysięcy, w styczniu tylko
siedemnaście. W lutym i tego nie zbiorę. Znowu ogłosiłem kilka list z nazwiskami tych,
którzy nie chcieli płacić.
- Więc widzi pan, nawet groźby coraz mniej skutkują.
- Martwi mnie to jednak ze względu na naszych żołnierzy. Nie będziemy mieli dosyć,
aby im posłać. A to przecież w polu decyduje się nasza sprawa.
- Będę ściągał jeszcze energiczniej. Mam także pewne projekty. Myślę o akcji
zdobycia pieniędzy podobnej do tamtej.
- Z takiej akcji byłbym zadowolony. Co to za projekty?
- Jeszcze wolałbym w tej chwili nie mówić.
- Dobrze. Nie pytam. Masz pan jakie wiadomości z Pawiaka?
- Nawet wiele. U Bogusławskich znaleziono dużo kompromitujących papierów.
Lauberowie są torturowani. W te wielkie mrozy trzymają ich w lochu. Audytorzy wypytują
wciąż o Pieńkowskiego. Aresztowano jego brata. Łyszkowskiego biją, a on sypie. Przedtem
usiłował pewne rzeczy przemilczać, teraz gada nawet o tym, o co go nie pytają. Już kilka razy
wymienił Jakuba.
- A Toczyski?
- Trzyma się dobrze. Jak dotychczas wypytują go tylko o pieniądze dane temu
wyłudzaczowi.
- Aresztowanie Toczyskiego jest wielką klęską. Wydział Skarbowy bez niego jak bez
głowy. Nic nie umieją załatwić.
- Wiem o tym. I dlatego pozwoliłem sobie przynieść pieniądze. Zanim przeszłyby
przez wydział, pan prezes mógłby być w kłopocie.
Sięgnął do kieszeni, położył na stole zwinięty plik banknotów. Traugutt patrzył na
pieniądze w milczeniu. W końcu zapytał:
- Ile tu jest?
- Trzysta pięćdziesiąt rubli.
- Zabierz pan trzysta dwadzieścia i przekaż na fundusz wojskowy. Trzydzieści
wystarczy.
- Tak nie może być, panie prezesie! - Waszkowski zaprotestował gwałtownie.
- Potrzeba mi piętnaście rubli na zapłacenie pani Kirkorowej. Drugie piętnaście
wystarczy na inne wydatki.
- Nie, nie! Musisz mieć, prezesie, na wszystko. To jest naszą ambicją.
- Jedyną ambicją powinno być pomaganie żołnierzowi! To, co się dzieje
w Warszawie, nie jest mniej ważne, panie prezesie. Zwłaszcza to, co robi pan prezes!
Potrząsnął głową.
- Niech pan zabierze te pieniądze.
- Proszę pozwolić...
- Nie! I niech pan już do tego nie wraca. Natomiast chciałbym pana zapytać: co robi
Majewski?
Ociągając się pomrukując niechętnie, Waszkowski odliczył pieniądze. Część zostawił
na stole, resztę schował do kieszeni.
- Siedzi u siebie w domu, nawet nie wychodzi na ulicę. Mówi, że jest chory. A mnie
się zdaje, że lęka się ludzi z Komitetu Rewolucyjnego. Przysłali mu wyrok śmierci.
- Mnie przysłali już drugi raz żądanie, abym się usunął. Nie sądzę jednak, aby
posunęli się do czegoś więcej niż do gróźb.
- Może. Choć, jeżeli o mnie chodzi i gdyby pan prezes pozwolił, rozprawiłbym się
zawczasu z nimi.
- Żadnej walki bratobójczej!
- A jeżeli oni zaczną?
- Jeszcze nie zaczęli. To ciągle tylko słowa. Czy widujesz się z Majewskim?
- Czasami.
- Chciałbym z nim porozmawiać.
- On nigdzie nie przyjdzie, ale gdyby pan prezes zechciał go odwiedzić, przyjąłby go
na pewno. Mógłbym go uprzedzić.
- Dobrze. Uprzedź go.
Siedzieli chwilę bez słowa. Panującą w pokoju ciszę przerwał głuchy huk, jeden,
potem drugi i trzeci. Dom zatrząsł się, szyby zadzwoniły, ktoś w głębi mieszkania zawołał
„Jezus Maryja!” Traugutt podniósł na naczelnika miasta pytające spojrzenie.
- To tylko rozsadzają lód - powiedział Waszkowski. - Kra napiera na świeżo
postawione filary. Kiedyś - ruchliwy wzrok Waszkowskiego spoczął na skrzących się szybach
- umyśliłem sobie, aby wkraść się między robotników i wysadzić w powietrze całą robotę.
- Bój się Boga, panie Aleksandrze. Dobrze, żeś tego nie zrobił. Pozbawiłbyś
Warszawę mostu, którego bardzo potrzebuje.
Waszkowski ściągnął brwi.
- Lepiej wszystko zniszczyć niż pozwolić im zwyciężyć.
- A gdyby mimo to zwyciężyli? Desperackim gestem machnął ręką.
- Wtedy nie warto by żyć.
- Żołnierz, nawet gdy ginie w walce, myśli: zostaje mój syn i kiedyś wyrośnie.
- Nie mam syna.
- Może dlatego nie rozumie pan, że nie można stawiać na jedną kartę życia całego
narodu.
- Gdyby oni zwyciężyli, zniszczyliby naród.
- Kto wie, czyby go zdołali zniszczyć. Są w nas siły ukryte... wieś...
- Jestem, przyznaję, człowiekiem miasta.
- Miasto już walczy i dobrze walczy. Wieś śpi. Trzeba ją obudzić. - Klepnął po udzie
Waszkowskiego. - Wierz mi, panie Aleksandrze, to jest najważniejsze. Proszę, niech pan
koniecznie uprzedzi Majewskiego. Może nawet jutro uda mi się do niego wpaść.
7
Przekonanie, że tak powinien postąpić, coraz bardziej się w nim umacniało. Był tak
zajęty pracą, że nie usłyszał dzwonka. Oprzytomniał, gdy zapukano. Do pokoju wsunęła
głowę Kirkorowa. Powiedziała sucho:
- Przyszedł doktor Morawski.
- Proszę, niech wejdzie.
Szczupły, starannie ubrany mężczyzna, miał gładko zaczesane włosy
i wypielęgnowane wąsy. Pachniał z daleka wodą kolońską. Pod pachą niósł jakąś paczkę
w bibułce. Od progu szedł z kordialnie wyciągniętą ręką.
- Witam, witam, panie Romualdzie dobrodzieju. Po starej znajomości witam.
- Dzień dobry, panie Cezary. Proszę zachować moje incognito: nazywam się tutaj
Michał Czarnecki.
- Wiem, oczywiście. Ale po co te tajemnice tutaj? Kirkorowa na pewno wszystko
wyniuchała. To cwana baba. Zresztą można jej ufać. Chyba że pan sądzi, że ściany mają uszy,
co?
Śmiał się, a śmiejąc nieustannie przygładzał włosy. Traugutt wskazał mu krzesło.
Niech pan siada. I ściany miewają uszy i my lepiej pamiętamy o tajemnicach, gdy ich
nie zdradzamy nawet przed tymi, którzy je znają. Mówił mi pan Przybylski, że chciał pan się
ze mną zobaczyć. Nie mam, przyznaję, wiele czasu na towarzyskie spotkania, ale z odwiedzin
pana jestem zadowolony, myślałem, że czuje pan urazę za zdjęcie pana ze stanowiska
sekretarza Rusi...
- O to? - Morawski wybuchnął śmiechem. - Ach, nie, broń Boże! Wręcz przeciwnie. -
Chichotał. - Chmieleńszczycy zażądali, abym to robił. Wtedy panował taki zamęt, nikt nie
chciał pracować. Kobylański i Dobrowolski ganiali po mieście i łapali po prostu ludzi na
ulicy. Mnie schwytali u Andzi. Powiedzieli mi: „Albo będziesz z nami pracować, albo
powiemy Ignacemu”. Z tym wariatem lepiej nie zadzierać. Ale pan, panie Rom... pardon,
panie Michale, pan wie, że pracowałem zawsze z rozsądnymi. Pomagałem biednemu
Połciowi, jak mogłem...
- Co z Hoffmeistrem? Pan masz może wiadomości z naszych stron?
- Mam, mam. Biedny Polcio. Generał Nostitz kazał go aresztować. Teraz już nie
wywinie się z ich łap. Straszne rzeczy dzieją się na Litwie. Naszli pewnej nocy na dwór
Śnieżki, pamiętasz go pan? Katowali mężczyzn, bili kobiety, nie mieli dla nikogo względów.
Dwór spalili, gospodarzy wywieźli. Poszły z dymem zaścianki Szczuków i Łukowica.
Murawiew dobrał sobie pomocników godnych siebie: Kaufmana, Tugenholda, Hawemana,
Manteuffla, Borejszę... Każdy z nich tylko węszy za jakimś zagoworem. Pali się osady, rąbie
lasy, całe wsie przesiedla na Sybir...
Traugutt siedział z zaciśniętymi mocno ustami.
- Ogólnie wiemy o tym, co się tam dzieje - powiedział. - Brak nam tylko szczegółów.
Pan utrzymujesz kontakt ze swą rodziną?
- Żyd jeden jeździ z towarami i przez niego od czasu do czasu mam wiadomość.
I właśnie tą drogą udało mi się otrzymać coś dla pana.
Traugutt siedział sztywno, nieporuszony. Morawski utracił poprzednią swadę i humor.
Trzymał w rękach paczkę i spoglądał na swe spodnie w angielską kratę.
- Wiadomość nie jest dobra, niestety... - bąkał. - Napisała o tym do mego brata pani
Juszkiewiczowa.
- Moja siostra jest razem z mężem?
- Tak. Oboje są u siebie. Zdaje się, że pani Alojza musiała jeździć do małżonki
pańskiej, która bawi w Kłopocinie u swojej matki. Pana małżonka była wzywana do Brześcia,
indagowana... Potem chorowała... Zanim wyzdrowiała, zachorował synek pański... Krup to
ciężka choroba... Nie zdołał jej przetrzymać.
Zrobił szybki gest, jakby chciał uciszyć Morawskiego. Ale podniesiona ręka opadła.
Jeszcze mocniej zacisnął szczęki. W głowie miał szum i absolutną próżnię. Żadnej myśli,
chyba tę jedną: na szybach mróz, świeci słońce, gdzieś za ścianą krzykuje Władzio; ten
człowiek mówi, ja siedzę na krześle, słucham - ale naprawdę jestem poza tym wszystkim,
patrzę na siebie jak na kogoś drugiego, obserwuję...
Wyrwał się z tego stanu, zapytał:
- A dziewczynki?
- Myślę, że zdrowe. Nic o nich nie pisano.
- I więcej jej nie ciągali?
Morawski poruszył ramionami na znak niewiedzy. Rozwinął paczkę, którą trzymał na
kolanach. Podał zawartość Trauguttowi. Najpierw była kartka, na niej kilka słów: „Całujemy
cię, nasz najdroższy opiekunie, i modlimy się, aby Bóg dał ci siły. Nie obawiaj się o nas,
będziemy się starały być godnymi ciebie”. Żadnego podpisu. Zdania napisane były ręką
niezbyt wprawną. To musiała pisać Ania pod dyktando Antoniny. Pod kartką znalazł
skórzany portfelik. Jego boczna ścianka była wycięta i tworzyła jakby ramkę. W ramce
znajdowała się fotografia. Szybko podniósł ją do oczu. Ale po chwili musiał zdjąć okulary.
Pochłaniał każdy jej szczegół. Na tle dekoracji, które przedstawiały brzeg rzeki czy jeziora,
na ogrodowej ławce siedziała Antonina. Miała twarz poważną, policzki wpadnięte, wyglądała
źle. Na kolanach trzymała dziecko. To musiał być jego syn, syn, którego nie widział i nie miał
zobaczyć. Nawet nie wiedział, jak mu dano na imię. Do ramienia Antoniny tuliła się Lusia.
Ona jedna miała twarz uśmiechniętą. Ania stała obok, oparta o ławkę. Była ubrana w długą,
prawie do ziemi sukienkę. Włosy miała zebrane do tyłu. Buzia okrągła jak jabłko
przypominała do złudzenia twarz Anny.
W paczce była jeszcze książka w czarnej oprawie i gruby zeszyt. Poznał ją od razu.
Wzruszenie ścisnęło mu krtań. Mimo swego bólu i swoich zmartwień pamiętała o nim.
Wiedziała, co ocalić z palącego się domu i co mu przysłać.
- To wszystko, co pan wie o nich? - zapytał.
- Tymczasem wszystko. Ale za miesiąc mogę mieć znowu wiadomość.
Za miesiąc, to tak daleko - przeleciało mu przez głowę, gdzie wtedy będę? Ale nie
powiedział nic. Ból wciąż dławił gardło; czuł nieomal dotykalnie jego ucisk.
- Dziękuję panu - rzekł cicho.
- Nie ma za co. Żałuję, że taka smutna wiadomość. Wolałbym coś innego, doprawdy...
Musiał się zdobyć na wielki wysiłek, aby móc jeszcze przez jakiś czas wymieniać
z Morawskim obojętne zdania. Wreszcie młody lekarz pożegnał się. Traugutt odprowadził go
do drzwi, potem szybko wrócił. Przyklęknąwszy na krześle pochylił się chciwie nad
fotografią. Wpatrywał się w nią aż do bólu. Ania - to była żywa Anna. Lusia przypominała
trochę Alojzę, a trochę babkę Justynę. W ten sposób miał na jednej karcie jakby wszystkich
bliskich. Wysilając wzrok poprzez wciąż pocące się okulary wpatrywał się w rysy nieznanego
syna. Dziecko miało jasną główkę, obwisłe niemowlęce policzki. Widać posłuszne
fotografowi patrzyło prosto przed siebie. Wyglądało dobrze - to musiało być jeszcze przed
chorobą. W rysach chłopca było także coś z babki. Jakże by się cieszyła, gdyby to widziała!
Ale przecież ona to widzi - uświadomił sobie.
Ta fotografia miała tysiące szczegółów, które wciąż odkrywał. Aby zobaczyć, u kogo
była zrobiona, wysunął ją z ramki. U dołu wypisane było z wielkim zakrętasem nazwisko
brzeskiego fotografa. Wśród wytłoczonych liter zobaczył coś napisanego lekko ołówkiem. To
było pismo Antoniny. Z trudem odczytał: „Ręce ci i nogi całuję, nazwałam go twoim
imieniem”.
Odłożył portfel, podszedł do łóżka, upadł przed nim na kolana. Ukrył twarz
w dłoniach.
Nie usłyszał, jak zapukała. Weszła do pokoju i zatrzymała się zobaczywszy go
klęczącego. Dostrzegła drżenie jego ramion. Powiedziała: „Panie Michale...” Nie
odpowiedział, nie odwrócił głowy. Chciała się cofnąć. Ale spostrzegła na stole leżącą
fotografię i pochyliła się nad nią ciekawie. Twarz Ani powiedziała jej od razu, że ma przed
sobą podobiznę córki Anny. Dobrze pamiętała tamtą: początkującej aktorce podobał się
zachwyt impulsywnej w wybuchach swego uznania dziewczyny.
Z fotografii przeniosła wzrok na klęczącego mężczyznę. Po raz pierwszy widziała
słabość człowieka, który tak dobrze krył swoje uczucia. Ten widok nią wstrząsnął. Zrobiła
krok w stronę klęczącego. Gestem scenicznym - lecz który od dawna był już jej własnym -
położyła dłoń na sercu. Wydało jej się, że gotowa jest zrobić wszystko, aby tylko móc ukoić
ten ból. Wysunęła rękę, jakby chciała położyć ją na ramieniu płaczącego. Ale nie uczyniła
tego. Cicho, na palcach cofnęła się do drzwi. Jej serce zrywało się tyle razy. Nieraz musiała
udawać miłość. Umocniło się w niej przekonanie, że już nie potrafi kochać naprawdę.
A jednak czuła znowu porywającą lekkość jak wtedy, w wagonie, wśród rozkrzyczanych
towarzyszy z trupy, gdy po raz pierwszy wyruszała w świat.
8
Majewski był człowiekiem młodym, ale gdy tak siedział skurczony, w kożuszku,
z nogami okutanymi pledem, z włosami wytartymi na czole, wyglądał prawie na starca.
- Dziękuję za odwiedziny, generale - powiedział wskazując Trauguttowi miejsce na
kanapie. - Jest przykazanie: chorych nawiedzać; prawda? - Głos miał skrzeczący. -
Wspomniał pan na inwalidę?
Twarz Traugutta była blada. Tej nocy nie zmrużył prawie oka. Siedział do późna,
usiłując wytężoną pracą odpędzić od siebie obudzone wspomnienia. Zamknął portfel
z fotografią w szufladzie i nie pozwolił sobie na jej otwarcie. Mimo to grupka osób na tle
wymalowanego jeziora stała mu wciąż przed oczami. Poprzez myśli o dekretach,
zarządzeniach, listach do agentów zagranicznych przenikała pamięć o dzieciach i żonie. Gdy
kładł się, biła trzecia. Próbował zasnąć. Więc mój syn miał moje imię - myślał. I podobny był
do babci. Nie widziałem go i nie zobaczę. A ją niepokoili. Wzywali, wypytywali. Może
straszyli i grozili. Może uczynili coś więcej. Wróciła - chora. Morawski mógł coś więcej
wiedzieć. Nie spytałem go. Zabrakło mi odwagi...
Znowu zacisnął powieki i znowu sen nie przychodził. Ania i Lusia rosną - myślał. -
Zmieniły się w ciągu tego roku. Może zapomniały o mnie? Nie, na pewno nie. Antonina,
jestem pewny, rozmawia z nimi o mnie. Dba o to, aby pamiętały. Jest dla nich jak matka, jak
prawdziwa matka. Dlaczego człowiek nie potrafi dwa razy kochać jednakowo mocno? Anna
byłaby szczęśliwa, gdyby wiedziała, że taka właśnie kobieta opiekuje się jej dziećmi. Ona
potrafiła oceniać należycie drugich. Po prostu kochała ich. Ja jestem chłodny, zajęty
sprawami, a nie żywym człowiekiem. Dostrzegam go zawsze za późno. Nie potrafiłem
docenić ani Anny, ani Antoniny. Anna dała mi szczęście, Antonina była torturowana za mnie.
Dlaczego obie mnie kochały? Co im kazało kochać człowieka, który powinien był zostać
zakonnikiem, a nie mężem i ojcem?
Mróz sprawił, że odgłosy miasta stały się głośniejsze; mocniej zdawały się przenikać
przez szyby. Na pustej Smolnej zastukały czyjeś kroki. Wstał, podszedł do okna, odchuchał
mały otwór. Ulicą ciągnął patrol kozacki. Śnieg skrzypiał pod kopytami, zmarznięci ludzie
z głowami poobwijanymi w baszłyki podśpiewywali coś tęskno. Oni także - przebiegła mu
przez głowę myśl - są daleko od swoich. Uważają, że to z powodu nas. Wrócił do łóżka, ale
było tak wyziębione, że wiedział, iż nie zaśnie. Ubrał się, zapalił lampę. Tym razem sięgnął
po czarną książeczkę przyniesioną przez Morawskiego. Otworzył ją na chybił trafił, począł
czytać: „Po tej wizji Jezus uciekł z groty i powrócił do swoich uczniów. Jego chód był jak
stąpanie rannego, uginającego się pod ciężarem, potykającego się co krok. Kiedy zbliżył się
do trzech apostołów, oni leżeli nie tak, jak za pierwszym razem, kiedy wyglądali na ludzi
zwyczajnie śpiących; teraz mieli głowy ponakrywane, czoła oparte na kolanach, jak żałobnicy
lub ci, którzy się modlą. Zasnęli w tych pozach, zwyciężeni przez smutek i przez
zmęczenie...” I on także w końcu zdrzemnął się na fotelu, z głową odchyloną do tyłu.
- Nie myślę o panu jako o inwalidzie - powiedział. - Przeciwnie: przyszedłem panu
przypomnieć, że obiecał pan wrócić do pracy w rządzie.
Majewski zrobił minę zbolałą. Począł narzekać: to go boli, tamto go boli. W końcu
zapytał:
- Pan mnie naprawdę potrzebuje? Słyszałem, że pod pańskimi rządami wszystko
chodzi jak w zegarku.
- Brak mi ludzi. Przybylski, Janowski, Gałęzowski, Pieńkowski albo wyjechali, albo
muszą się ukrywać.
- Tak - przyznał Majewski, wydymając usta - ludzi braknie. To śledztwo wciągnie
także wielu. Wszystko to rezultat szaleństw adherentów Chmieleńskiego. Póki nie zaczęli ze
swoimi zamachami, w Warszawie było prawie całkiem spokojnie. Można było jeszcze
znaleźć jakieś rozwiązanie. Teraz w mieście gorzej niż w lesie. A jeszcze Kurzyna założył ten
Komitet Rewolucyjny, który rozsyła wyroki śmierci.
- Przysłali mi dwa razy ostrzeżenie.
- Niech pan uważa, generale. Są do wszystkiego zdolni. Jeśli nie będą panu mogli nic
innego zrobić, zadenuncjują pana!
- Nie mogę w to uwierzyć. To są Polacy.
- Pan myśli, że i wśród naszych nie ma kanalii? Nigdy nie występowałem przeciwko
nim. Gdy układałem zgodę z „białymi”, zawsze zastrzegałem udział dla nich. A tymczasem
Szwarce, który siedzi od dwóch lat w więzieniu i nie może wiedzieć, co się tu dzieje, napisał
o mnie: zdrajca. Co on wie? Ale oni, oczywiście, wierzą jemu. Nie, nie czuję się na siłach
próbować jeszcze raz. Trzy miesiące kierowałem rządem.
- Obiecał pan jednak.
- Obiecałem, bo sądziłem, że będę się czuł lepiej. Pawiak zeżarł mi siły. Już trzy razy
siedziałem. Jestem chory, ledwo się ruszam. Mam chorą wątrobę. Puchną mi nogi...
- Pana powrót jest konieczny.
- Mój? Dlaczego?
- Dlatego, że ja muszę odejść.
- Pan?
- Tak. Muszę odejść, aby pomóc Bossakowi. On robi wiele, ale jest sam. Inne korpusy
śpią.
- Teraz zima i mrozy, trudno się dziwić, że walki przycichły.
- Nie chodzi o walki. Chodzi o obudzenie wsi. Nie możemy sobie pozwolić na jeszcze
jeden rok wojny, którą będzie prowadziła samotnie gromadka młodzieży. Albo wiosną ruszy
cały naród, albo...
- Starszych spośród szlachty pan nie ruszy. Dobrze, że poszła część młodzieży.
Wnukowie idą za dziadkami - takie prawo. A cóż z pomocą zagraniczną?
Traugutt wzruszył ramionami niechętnie: tyle razy musiał to powtarzać.
- Mówiłem już panu, że odkąd spojrzałem na te sprawy z bliska, czuję po prostu wstręt
do zwracania się o pomoc do ludzi, którzy o jednym tylko myślą: o własnej wygodzie
i dobrobycie. Ostatnio nawet Czartoryski stracił wiarę i śle bardzo minorowe raporty.
- A co się dzieje z tym okrętem, który miał wyruszyć pod polską banderą?
- Kapitan, którego nam narajono, okazał się łotrem i tchórzem. Dowództwo objął
Polak, Zbyszewski. Niestety, musiał zawinąć do Malagi, a tam okręt skonfiskowali Hiszpanie.
Ale to wszystko były sprawy drugorzędne. Aby móc dalej walczyć, musimy obudzić wieś.
Majewski kręcił się na swym fotelu i zaplatał na palce włosy, które opadały mu
kosmykami na kark. Ściągnęliśmy pana właśnie ze wsi.
- Tak. I dziś myślę, że stało się to niepotrzebnie. Jestem wojskowym i moje miejsce
przy żołnierzach. Znam się na sprawach wsi i tam powinienem zostać.
- To było potrzebne i dobrze się stało, żeśmy pana ściągnęli. Gdyby pana nie było, kto
by teraz wszystkim kierował?
- Kurzyna albo Chmieleński! Zrozum, generale, jesteś jedynym człowiekiem, któremu
ludzie ufają.
- To złudzenie. Jestem zwalczany i z prawa, i z lewa.
- Jest pan zwalczany, bo w Polsce zwalcza się każdego, kto się bierze do jakiejś
roboty. Myśli pan, że mnie nie zwalczali? Jedni uważali mnie za „czerwońca”, drudzy za
wysługującego się Dyrekcji, ale „biali” podstawiali mi nogi, a banda Chmieleńskiego
próbowała robić zamachy stanu, nasyłała wyroki śmierci i groziła trybunałem rewolucyjnym.
Pana „biali” mają za „czerwonego”, „czerwoni” za „białego”, kler za farmazona,
a Chmieleńszczycy za klerykała...
Gniewnie wzruszył ramionami.
- Nie jestem klerykałem. Rozumiem wiarę, nie bigoterię.
Majewski skrzywił się ironicznie.
- Nie znam się na tym. W Polsce wszyscy są klerykałami, a najwięcej ci, którzy są
wrogami Kościoła, ale nikt nie lubi, kiedy się go nazywa klerykałem. Musi pan jednak
wiedzieć, że nawet z opinią klerykała znajduje pan w końcu uznanie i posłuch. Nawet
u przeciwników. Narzymski po dziesięciu minutach rozmowy z panem stał się pana
wielbicielem. Jest pan „klerykałem”, bo ktoś puścił wiadomość, że widuje się pana
w kościele, ale nie jest pan „sprzedawczykiem”. Z tym można działać. Mnie
Chmieleńszczycy i Komitet zabiliby pierwszego dnia, gdybym stanął znowu na czele rządu.
Powiem panu - podniósł palec w górę i utkwił w Traugutcie wejrzenie swych bardzo jasnych
oczu - niech pan zgniecie tamtych, a wtedy obejmę rząd, pan zaś będzie mógł wyruszyć
w pole.
- Co pan nazywa zgnieceniem?
- Wykończenie ich tak, aby nigdy już wydawać nie mogli wyroków śmierci...
Traugutt stanowczo potrząsnął głową.
- Kazałem wyjechać Kurzynie, dałem dymisję Chmieleńskiemu, teraz poleciłem
rozwiązać się Komitetowi...
- To są półśrodki! - głos Majewskiego stał się jeszcze bardziej skrzeczący. - Tych
ludzi trzeba schwytać, jak to zrobił w swoim czasie Przybylski, ale nie puszczać, tylko przy
okazji poukręcać im szyje.
- Na to nie pójdę.
- To oni wcześniej czy później panu szyję ukręcą.
Zapadła cisza. Majewski wciąż wiercił się na swym krześle i zaplatał włosy na
palcach. Traugutt siedział wyprostowany z kamienną twarzą.
- Sądziłem - zaczął - że pan mnie zrozumiesz...
- Rozumiem pana, generale - przerwał mu Majewski - tylko panu mówię, jak rzecz
wygląda. Patrzę z boku i widzę. Obawiam się, żeśmy doszli do końca.
- Jest źle, ale to jeszcze nie koniec. Jeśli zdołamy obudzić wieś... Pan pójdzie ją
budzić, a oni tymczasem przewrócą rząd i rozpoczną na nowo po swojemu.
- Oni także pragną obudzenia wsi.
- Oni? Kpi pan chyba? Całe ich dążenie to mącenie i puszczanie krwi! Chcesz się pan
przekonać? Oddaj im pan władzę, a sam jedź do Bossaka. Upewniam pana: w tydzień
z Warszawy nie zostanie kamień na kamieniu. Nasi wnukowie nie będą nawet wiedzieli,
gdzie była.
- Nasi wnukowie - powiedział cicho - może potrafią lepiej niż my...
Majewski parsknął ironicznie.
- Tylko potrzeba, aby wpierw żyli. Masz pan syna, generale?
Twardo przełknął ślinę.
- Jest wielu chłopców w Polsce.
Majewski strzelił w powietrzu swymi długimi palcami.
- No, to ci chłopcy, jeśli będą chcieli coś osiągnąć, będą musieli mieć maniery
Zamoyskiego, twardość Wielopolskiego, a w dodatku - błysnął złośliwie oczami i zaśmiał się
- zawziętość Mierosławskiego. Taka jest ta nasza Polska!
- Jakakolwiek jest - jest nasza.
Majewski popatrzył spod oka na Traugutta i poprawił okrywający kolana pled.
- Jest pan, generale, człowiekiem niezastąpionym. Nie możesz odjechać.
- Myślę inaczej.
- Źle myślisz. Jesteś po prostu zmęczony. Wyglądasz pan blado. Waszkowski mówił
mi, że robisz wszystko sam: piszesz dekrety, rozkazy, listy, a pieniędzy na życie brać nie
chcesz...
- Pieniędzy biorę tyle, ile mi potrzeba. A w pracy pomaga mi Dubiecki. Poza tym, to
prawda, brak mi ludzi. Wydział Wojskowy sam muszę prowadzić. Dopiero niedawno udało
mi się znaleźć kogoś na miejsce Rafała. Nie znają mnie w Warszawie. Gdyby pan objął
z powrotem władzę, łatwiej na pewno znalazłby pan ludzi.
- A Komitet Rewolucyjny?
- Dałem im termin, aby się rozwiązali. Gdyby polecenia nie spełnili, każę im
wyjechać.
- Nie posłuchają.
- Ale jeżeli posłuchają, czy stanie pan na czele rządu?
- Gdyby wyjechali, gdyby na pewno wyjechali - przeciągał słowa - stanąłbym... Ale
niezależnie od ich zachowania chciałbym panu pomóc. Wie pan co, generale? Wróćmy do
naszej rozmowy w końcu miesiąca. W tej chwili czuję się źle. Może jednak po mrozach
zdrowie się poprawi. Powiedzmy ostatniego lutego, dobrze?
- Dobrze i dziękuję.
- Wygląda pan źle.
- To chwilowe.
- Więc zobaczymy się dwudziestego ósmego?
- Będę lub przyślę po odpowiedź Dubieckiego. Oczywiście, jeżeli Bóg pozwoli
dożyć...
Śnieg leżał grubą warstwą na ulicach. Znikły dorożki - jezdnią mknęły małe saneczki,
pobrzękując dzwonkami. Traugutt, chociaż się spieszył, pozwolił sobie na przejście kawałka
drogi piechotą. Potrzebował ruchu. Nie dający się zrzucić ciężar leżał mu na sercu. Co
przeżywa teraz moja żona? - myślał, a to pytanie powracało wciąż niby refren piosenki, która
utkwiła w pamięci. Każda myśl spływała w jedno koryto. Przez całe miesiące udawało mu się
tłumić w sobie pamięć o nich, poświęcać ją innym sprawom. Teraz dręczący niepokój wyrósł
ponad wszystko, nie dawał o sobie zapomnieć.
Chłodna była ulicą szeroką, ale ludzie, którzy ciągnęli chodnikami, ubrani byli
nędznie. Z drzwi małych bawarii, gdy je ktoś otwierał, buchały na ulicę kłęby pary,
przemieszane z wonią kapusty, piwa i taniej machorki. Okutane w chustki kobiety ciągnęły na
zbitych z desek saneczkach pozbierane gdzieś kawałki drewna; inne wiozły lub niosły wiadra
z wodą. Biegli pokrzykując i popychając się mali terminatorzy, obładowani paczkami. Stróże
z blachami na fartuchach stali przed bramami domów, przyglądając się pilnie wchodzącym
i wychodzącym, jak tego żądał nakaz policyjny. Czujnym krokiem spacerowali stójkowi
w baszłykach, postukując szablami. Przeciągały patrole. Na każdego mieszkańca miasta,
zdawało się, przypada umundurowany strażnik. Koło koszar Mirowskich Traugutt zobaczył
grupę oficerów-gwardzistów, jak śmiejąc się wesoło szli wzdłuż straganów, ustawionych pod
murem. Prędko skręcił w Solną. Nieraz zdawało mu się, że wśród oficerów dostrzega twarz
dawnego kolegi. Znalazł wolne sanki. Okrywając sobie nogi pokrytą granatowym suknem
baranicą powiedział do woźnicy: „Do Piltzowej”. W tej kawiarni miał dzisiaj naznaczone
spotkanie.
9
Wiosna nadchodziła wczesna, ale on nie miał czasu tego dostrzec. Wydarzenia pędziły
jedne za drugimi szybko niby wagony kolei żelaznej, oglądane z innego, jadącego
w przeciwnym kierunku pociągu. Każdy dzień przynosił nową klęskę. Pierwszego marca
Dubiecki powrócił z wyprawy na Chłodną wstrząśnięty. O tym, co tam zastał, opowiadał
głosem zadyszanym, jakby po wielkim biegu. Drzwi do mieszkania Majewskiego stały
otworem. W mieszkaniu panował nieporządek. Meble były poprzewracane, szafy i szuflady
otwarte, rzeczy, zwłaszcza papiery i książki walały się na podłodze. Na widok lękliwie do
mieszkania zaglądającego gościa jakaś kobieta stojąca wśród tych ruin nieruchomo, niby
ocalały w pogromie posąg, zawołała: „Pan do pana Majewskiego? Uciekaj pan! Zabrali go
dopiero co. Jeszcze mogą wrócić. Uciekaj pan!”
Zniknął człowiek, któremu chciałem przekazać władzę - myślał. Niedługo jednak
mógł się tym przejmować. Tego samego dnia przybiegł bez zapowiedzenia Waszkowski.
Nawet on, zawsze pewny siebie, wydawał się dziś przejęty przyniesioną nowiną. Jego grube
wargi drżały.
- Pozwoliłem sobie przyjść do pana prezesa, aby zaraz podzielić się wieściami, jakie
otrzymałem ze śledztwa - zaczął. - Ławcewicz sypie dalej. Wydał, że Toczyski był
dyrektorem skarbu, a Goldman jego sekretarzem. Na podstawie jego zeznań aresztowano
profesora Dyboskiego i Rafała Krajewskiego. Profesor wypiera się wszystkiego. Krajewski
najpierw przyznał się do współpracy z Janowskim, ale potem zaciął zęby i milczy. Trzymają
go w lochu, głodzą i tłuką. Za to Lauber rozkleił się całkiem: opowiada coraz więcej, opisuje
ludzi, których widywał u Przybylskiego. Muszę powiedzieć, że pan Wacław nie umiał być
dyskretny i zbyt wiele wiadomości zdradził ludziom.
Traugutt zagryzł usta. Drżenie warg Waszkowskiego udzieliło się również i jemu.
- Sprawa więc wygląda źle?
- Bardzo źle. Tam w śledztwie siedzi to bydlę, Zdanowicz...
- Czy to może oficer, który już od kilku lat należał do garnizonu Cytadeli?
- Ten sam. Skończony łotr. Choć oficer, zgłosił się do pracy w śledztwie. Od dawna
organizacja miejska miała na niego oko. Landowski dwa razy organizował na niego zamach.
Zawsze udawało mu się ujść z naszych rąk. Ten potrafi torturować. Inspektor więzień
Lebiediew to porządny człowiek, ale Zdanowicz umie kryć przed nim swoje sprawki. Żaden
z więźniów nie poskarży się, bo wie, co by miał za to...
- Wszystkie wydziały są zagrożone?
- Wszystkie. Ale pan także, panie prezesie.
- Nikt z aresztowanych nie bywał tu u mnie. Nie wiedzą, gdzie mieszkam.
- Ktoś mógł znać nazwisko, pod którym jest pan zameldowany. Odkąd wiem, ile
rzeczy naopowiadał ludziom Przybylski, lękam się o pana. A to, że pan prezes jest generałem
Trauguttem, nie jest dla nikogo tajemnicą.
Zmarszczył brwi.
- Tak jest, niestety - ciągnął Waszkowski. - O pańskim prawdziwym nazwisku pletli
ci, co przyjeżdżali z Krakowa. Musiało to dotrzeć do Moskali, bo, jak otrzymałem
wiadomość, Zdanowicz przechwalał się wobec więźniów, że wie o tym.
- Zdanowicz... - powtórzył cicho, zamyślony. Zastanawiał się nad usłyszanymi
wiadomościami. Potem zapytał: - Masz pan jaki pomysł?
- Tak. Musi pan, panie prezesie, wyjechać. Podniósł na Waszkowskiego baczny
wzrok.
- Chcesz, abym złożył władzę?
- Nie! Skądże? - w tym okrzyku była szczerość. - Nie widzę innego kierownika rządu
poza panem, zwłaszcza teraz, gdy aresztowali Majewskiego. Ale chodzi mi o pańskie
bezpieczeństwo. Na początku powstania było tak, że rząd opuścił Warszawę, a zostawił
w niej tylko Bobrowskiego jako naczelnika miasta.
- Sytuacja była inna. A ty, panie Aleksandrze, nie czujesz się zagrożony?
- Mnie nigdy nie złapią! - powiedział chełpliwie. - Czuję się w Warszawie zupełnie
tak jak ryba w wodzie.
- Niech pan nie będzie taki pewny siebie, panie Aleksandrze. Dla złapania cennej ryby
spuszcza się staw. Dziękuję panu za troskę o moje bezpieczeństwo, ale pańskiej rady nie
przyjmę. Rząd musi pozostać w Warszawie. Tutaj zbiegają się sprawy całego kraju, tutaj
pracują wydziały, poczta, Ekspozytura, prasa. Poza Warszawą rząd nie byłby sobą.
- Lecz chodzi o pana, panie prezesie. Pan jest nam potrzebny...
Potrząsnął stanowczo głową.
- Rząd jest potrzebny tam, gdzie może coś zdziałać. Nie wolno mu zniknąć. Pan
pamięta, co się stało, gdy Langiewicz odjechał od swoich oddziałów?
- Pamiętam. Ale Langiewicz zdradził, poszedł za „białymi”. A pan prezes jest z nami
i my ufamy panu.
Powiedział z goryczą:
- Wy uważacie mnie za swego, ale inni mają mnie za „białego”. Widać trzeba, abym
stał pośrodku. Dziękuję jeszcze raz za radę, ale nie ma o czym mówić. Zostanę. Proszę
jednak, panie Aleksandrze, o każdą nową wiadomość ze śledztwa.
Kiedy Waszkowski wyszedł, Traugutt zbliżył się do okna. Otworzył je. Słońce
przygrzewało, jakby to był już kwiecień. Od Wisły zawiewał wiatr, przynosił dobrze znane
zapachy mokrej ziemi i gnijących zeszłorocznych liści. Gałęzie drzew otaczających posesję
nabrzmiały pąkami. Łuski pąków lśniły. Nowe siły pulsowały w nim, jakby na przekór
wszystkiemu, co przynosił każdy dzień. Głęboko wciągnął w płuca powietrze. O ileż łatwiej
byłoby trwać, pozostając bliżej ziemi, bliżej wyrywającej się w górę trawy!
Usłyszał za sobą:
- Już wiosna...
- Tak - odwrócił się - wiosna. Wczesna w tym roku. Od dawna nie widziałem wiosny
w mieście.
- A ja - powiedziała - tylko jako mała dziewczynka oglądałam ją na wsi. Nie
pamiętam nawet, jak ona tam wygląda.
- Lepiej ją widać, mocniej ją czuć. Aż pokusa bierze, aby popłynąć na tamten brzeg...
Jakby naprawdę lękając się tej pokusy, zamknął okno. Zdecydowanym krokiem
powrócił do swego stołu.
- Ma pani coś dla mnie?
- Tylko ten list. Nowe ostrzeżenie. Wziął kopertę z jej ręki. Przebiegł wzrokiem krótką
treść, lekceważąco rzucił kartkę na stół. Zapytał:
- Czy pani Płachecka nie przychodziła?
- Przychodziła, ale tylko po to, aby powiedzieć, że nic nie było na punkcie dla pana.
Na Ekspozyturze zamieszanie. To na pewno w związku ze śledztwem. Waszkowski mówił mi
o nowych aresztowaniach.
- Czy panu nic nie grozi?
- Nie sądzę, aby więcej niż każdego innego dnia. Ale zagrożone są wydziały,
zagrożona cała sieć organizacyjna. To zły znak, że nie działa poczta. Nie mogę być odcięty od
tego co się dzieje.
Pochylił się nad stołem; porządkował papiery, nad którymi pracował nocą. Kirkorowa
kręciła się po pokoju, zbierała naczynia pozostałe po śniadaniu. Powiedziała:
- Nie będzie pan odcięty...
Podniósł głowę. Zwrócił na nią pytający wzrok.
- Jeśli trzeba - ustawiła naczynia na tacy - pójdę zdobyć dla pana wiadomości.
Przez chwilę zastanawiał się nad tym, co powiedziała. Potem rzekł:
- Nie. To nie jest pani zadanie.
- Lecz skoro Ekspozytura nie działa?
- Pójdę sam.
- To by było niepotrzebne narażanie się. Pan jest po to, aby wszystkim kierować, a nie
po to, aby być własnym kurierem. Całe powstanie opiera się na panu. Jesteśmy obowiązani
pana osłaniać.
Wstał od stołu. Począł spacerować po pokoju z rękami założonymi za siebie.
- Dziękuję pani - powiedział, nie patrząc na nią - za jej propozycję. - Być może będę
zmuszony kiedyś z niej skorzystać. Ale tymczasem poproszę pana Mariana, aby skontaktował
się z ludźmi Ekspozytury.
- Pan woli, aby on szedł, nie ja? Dlaczego?
- Pani i tak się naraża.
- Kazano mi zajmować się pana sprawami.
- Zajmuje się pani nimi w swoim zakresie.
- A gdybym zechciała, aby ten zakres był większy?
Zatrzymał się. Stojąc pod ścianą, po przeciwnej stronie pokoju, zdawał się przyglądać
jakiejś plamie na podłodze.
- Zakres pracy każdego powinien być ściśle określony mówił sucho, jakby wygłaszał
odczyt. - Taka jest zasada właściwej organizacji. Wtedy wszystko działa jak w zegarku, tryb
zaczepia o tryb...
- Ale pan jest sam! - zawołała - Sam, samotny wobec napaści, wobec gróźb, wobec
niebezpieczeństwa!
- Taka jest istota pracy na moim posterunku - ciągną dalej tym samym tonem. - Tak
trzeba.
- Czy zawsze trzeba rzeczy najtrudniejszej? Przecież widzę, w jakim pan jest stanie.
Stracił pan sen, apetyt...
Namyślał się czas jakiś nad odpowiedzią.
- Wszystko w życiu jest na naszą miarę...
- Tak się mówi - wybuchnęła. - Ale tak nie jest. Przychodzą chwile, kiedy człowiek
musi się na kimś oprzeć. Wiem o tym. Pan cierpi...
- Co pani może wiedzieć o mnie?
- Wiem, bo patrzę na pana. Dla aktorki każdy gest człowieka musi być środkiem jego
odszyfrowania.
- Aktorzy też są ludźmi. Mogą popełniać błędy. Wobec drugich i wobec siebie.
- Nawet gdyby popełniali; cóż stąd? Liczy się chwila.
- Wsparcie się człowieka o człowieka!
Podniósł głowę. Miał zmarszczone brwi, zaciśnięte usta.
- Rozumiem - rzekł. - Zresztą nie od dzisiaj. Zacząłem to pojmować od dłuższego już
czasu. Powinienem był nie ustępować pani prośbom. Należało odejść, zmienić mieszkanie...
- Chodziło o pana pracę!
- To prawda. Dzięki pani, jedynie dzięki pani - podkreślił z naciskiem - mogłem przez
pół roku działać. Wykonywała pani znakomicie swoją służbę. Ale domieszała pani do niej coś
ponad potrzebę.
Odstawiła na stolik tacę, którą aż do tej chwili trzymała w ręku. Usiadła na skraju
kanapki.
- Domieszałam - przyznała.
- Jest pani samotna, łatwo panią wytłumaczyć.
- Pan także ugina się pod swoją samotnością.
Zagryzł usta, przymknął oczy. Zdawał się pasować ze swoim bólem. W końcu
powiedział:
- Tak, to prawda. Ale słabość nie jest jeszcze przegraną,
- Od słabości można uciec.
- Pani wciąż wierzy w ucieczkę!
- W co mam wierzyć? Pan żył łatwo. Ledwo pan wyszedł z rodzinnego domu, trafił
pan na dziewczynę, która nie widziała za panem świata. Mnie pociągnął teatr tym, co
dostrzegałam na scenie. Ale szybko przekonałam się, że poza sceną jest życie całkiem inne.
Na scenie deklamowało się, za sceną byli weseli panowie, którzy zapraszali aktorki na kolacje
do gabinetów. Nie umiałam tkwić w jednym i drugim jednocześnie. Wyszłam za Kirkora.
A tamto życie okazało się także fałszem.
- Kochała pani?
- Kochałam, nie będę temu przeczyć. Także chciałam miłości. Ale zawsze gotowa
byłam więcej dawać niż żądać, Dziś nie żądam niczego. Milczał.
- Pogardza mną pan? - zapytała.
Zaprzeczył żywo:
- Co za przypuszczenie?! Nie byłem nigdy aktorem, ale ja także poznałem panią przez
te pół roku. Ma pani rację: żyłem łatwo. Nie wolno mi pani sądzić. Nie umiałbym zresztą pani
sądzić. Pani dostrzegła moją samotność. Jestem samotny, to prawda... Sam w obliczu
największej odpowiedzialności.
To Anna pchnęła mnie do tego. Ale Anna karmiła się pani deklamacją, pani
wierszami. W tym wszystkim jest jakiś związek... Nie popsujmy go.
Nie odpowiedziała. Opuściła głowę, przesuwała palcami po brzegu tacy. Za oknami,
na drzewach niezliczone chmary ptactwa zanosiły się hałaśliwym świergotem.
Podniosła dłoń, na której miała pierścionek z trucizną. Obracała go na palcu.
Powiedziała cicho, jakby sama do siebie:
- Nie spotkałam nigdy takiego człowieka jak pan...
Oderwał się od miejsca, gdzie dotychczas stał, zbliżył się do niej.
- Myli się pani - rzekł. - Jestem taki sam jak wszyscy. Wielu rzeczy nie rozumiem,
wielu nie potrafię. Waham się, błądzę, unoszę się gniewem i niechęcią. Sięgnąłem po władzę,
bo mi się wydało, że muszę to zrobić. Kiedy się przekonałem, że ona przerasta moje siły,
powiedziałem sobie: zrobię tyle, ile potrafię. A resztę złożę na Niego...
- Ja muszę wszystko sama.
- Bóg dlatego zostawia nas samych, abyśmy zrozumieli, że sami niewiele potrafimy.
- Kto pana tego nauczył? - podniosła głowę.
- Nikt.
Ktoś zapukał do drzwi, prowadzących do części mieszkania zajmowanej przez
Kirkorową, a teraz zastawionej szafą. Zerwała się z kanapy, zawołała:
- Idę już, mamo, idę!
Sięgnęła po tacę z naczyniami. Stojąc z tacą w ręku powiedziała:
- Przepraszam. Zabrałam panu tyle czasu.
- Nic nie szkodzi. Przecież poczta nie przyszła, nie mam nic do roboty.
- Pan nie chce mi pozwolić iść do Ekspozytury?
- Naprawdę chce pani to zrobić? Dla sprawy?
- Chcę zrobić tyle, ile potrafię. Według pańskiej nauki.
- Proszę, niech pani idzie.
- Dziękuję...
Już była w progu, ale jeszcze zatrzymała się. Powiedziała:
- Znowu mi Władzio bardzo kaszle.
- Słyszałem w nocy. Czy ma gorączkę?
- Chyba trochę.
- Powinna pani wezwać lekarza.
- Właśnie o tym myślałam. Zaraz skoczę, załatwię jedno i drugie. Nic pan nie ma
chwilowo dla mnie?
- Nie, niech pani idzie. Ale proszę uważać.
Kiedy wyszła z pokoju, podjął swój spacer. Bezczynność o tej porze była czymś
niezwykłym: czuł się wybity z normalnego trybu życia. Myślał także o tym, co usłyszał od
kobiety i o swoich słowach. Teraz naszedł go żal; myślał: a jednak samotność nie byłaby tak
okropna!
Zatrzymał się przy stole, szybko usiadł. Rozłożył papier, sięgnął po pióro. Namyślał
się przez chwilę, potem zaczął pisać.
Ten list do Bossaka nosił w głowie od kilku dni, a przecież wciąż odkładał jego
napisanie. Teraz jednak powziął decyzję. Pióro biegło szybko po papierze. Pisał: „Obywatelu
generale. Wbrew naszym nadziejom nie udało nam się dokonać oczekiwanej zmiany
osobowej, która by pozwoliła jednemu z nas przybyć do ciebie i wspomóc cię, zarówno
w walkach, jakie prowadzisz, jak i w pracy, jakiej dokonujesz, by obudzić wśród
mieszkańców wsi życzliwość dla powstania. To drugie jest tak ważne, że ono tylko, jak o tym
w swoim czasie mówiliśmy, zadecydować może o rezultacie pierwszego. Dlatego
pragnęliśmy wesprzeć twój wysiłek swoją osobą. Sprawy jednak wyglądają tak, że
oczekiwane przybycie okazało się niemożliwe. Musisz więc dalej działać sam, licząc na
swoje siły, ale przede wszystkim na pomoc Bożą. W naszym Położeniu nie wszystko można
uczynić tak, jakby się uczynić chciało; trzeba jednak zdziałać, na ile nas stać, a resztę złożyć
na Boga. Nie zawsze daje On tym, których kocha, potrzebne do działania środki, aby
pamiętali, iż dobro tylko od Niego pochodzi i nie przypisywali go sobie. Człowiek musi
pracować - ziarno i obfitość plonu daje Bóg.
- Mając do ciebie pełne zaufanie powierzamy ci, generale, obok dowództwa Drugiego
Korpusu, które już posiadasz, pełną władzę zwierzchnią nad organizacją cywilną województw
Sandomierskiego i Krakowskie go. Ta władza przechodzi tylko na ciebie osobiście i żaden
z twoich podwładnych nie ma prawa mieszania się do władzy cywilnej.
Z żalem dowiadujemy się z ostatniego twego raportu o śmierci kapitana Szandora...”
Nagle z trzaskiem otworzyły się drzwi. Kirkorowa wpadła do pokoju bez pukania,
w płaszczu i w kapeluszu. Zatrzymawszy się przy stole przez chwilę z trudem łapała oddech
Wreszcie zdołała wyjąkać:
- Morawski aresztowany! Byłam u niego... Chciałam go do Władzia, a także... także
myślałam... że może coś dla pana... Aresztowali go... A także Przybylskiego...
10
Tak samo jak wtedy, wbiegła do jego pokoju bez pukania w ledwo narzuconym
szlafroku.
- Panie Michale! Panie Michale!
Usiadł na posłaniu niespodziewanie obudzony.
- Co się stało?
- Policja w domu. Zdaje się u pana Mariana. Dygotała, zęby jej szczękały. Włosy
miała poskręcane na papierki. Nagle rzuciła się na kolana przy jego łóżku. Porywczo
chwyciła w obie dłonie jego rękę.
- To moja wina... - powtarzała - moja wina...
- Co pani mówi?
- Moja wina... Taka, jak ja, nie powinna była strzec człowieka jak pan... Moja wina...
Przynoszę nieszczęście. Komu chcę pomóc, kogo... kocham... Moja wina... Powinnam się
otruć! Jakby pana wzięli... Otruję się...
Chwycił ją za ramiona i mocno potrząsnął.
- Niech pani nie opowiada głupstw! Proszę się uspokoić! Słyszy pani!
- Otruję się...
- Nie! Zakazuję pani! Proszę mi to oddać! - Siłą rozprostował jej dłoń i ściągnął z jej
palca pierścionek. - A teraz proszę wyjść na chwilę: muszę się ubrać...
Wstała zanosząc się szlochem i szła jak błędna. Kiedy zamknęła za sobą drzwi, zerwał
się z łóżka. Chociaż całym wysiłkiem starał się zapanować nad sobą, nie mógł powstrzymać
drżenia całego ciała. A przecież od paru dni liczył się z pojawieniem się policji. Ostatnie,
przyniesione przez Waszkowskiego, wiadomości były alarmujące. Śledztwo zataczało coraz
szersze kręgi, wciągało cały aparat rządowy. Uwięzieni sypali - aresztowano Żulińskiego,
kierownika Ekspozytury, Jeziorańskiego, dyrektora wydziału komunikacji, Unickiego,
skarbnika rządu. Aresztowana została Płachecka łączniczka Kirkorowej. W śledztwie wciąż
wypytywano o naczelnika miasta. Waszkowski jeszcze raz zmienił nazwisko. Był teraz
ogolony, miał jasne, prawie białe włosy i nosił przyćmione okulary. Trauguttowi wydawało
się, że tym wyglądem tym więcej zwraca na siebie uwagę, ale Waszkowski był odmiennego
zdania. W dalszym ciągu zuchwale twierdził, że nigdy go nie potrafią ująć, i snuł piany
rozmaitych akcyj. Zapowiedział jedynie, że na Smolną nie będzie przychodził, gdyż, według
posiadanych przez niego informacji, ulica jest od pewnego czasu obserwowana. Jeszcze raz
proponował Trauguttowi wyjazd.
Ubrawszy się zapukał do drzwi pokoju Kirkorowej. Kobieta była już także ubrana
i odzyskała spokój. Jedynym śladem podniecenia była koronkowa chusteczka, którą trzymała
przy ustach i nerwowo szarpała zębami. Chwyciła Traugutta za rękę i pociągnęła do okna.
- Wyprowadzają go. Niech pan spojrzy. Tylko proszę tak stanąć, aby nikt nie zobaczył
pana w oknie.
Pośrodku gromady policjantów szedł Dubiecki. Młody mężczyzna starał się
zachowywać swobodnie. Rozglądał się na wszystkie strony, a potem nieznacznie podniósł
wzrok na ich okna. Odszedł lekko, prawie z uśmiechem na twarzy.
- Straciłem w nim najwierniejszego... - powiedział cicho.
Policjanci opuścili podwórze. Potem z okna wychodzącego na ulicę można było
zobaczyć, jak siadają do dorożek i odjeżdżają. Przed bramą zebrała się gromadka ludzi. Stróż
rozmawiał ze służącymi. Pojawił się Ciarke w narzuconym na ramiona kraciastym płaszczu
i zaczął o coś wypytywać stróża. Pobudzone i podniecone tym, co się stało, dzieci
Dąbrowskich bawiły się krzykliwie na ulicy.
- Która to godzina? - zapytał.
Była siódma, kiedy przyszli. Teraz ósma.
- Chodźmy, pani Helenko, do kościoła.
W kilka dni po tamtej rozmowie powiedziała: „Chciałabym się nauczyć znów modlić.
Jeżeli chce mi pan pomóc, niech mnie pan weźmie ze sobą do kościoła”. Od tego czasu
chodzili razem co niedziela do Św. Aleksandra. On sam wpadał prawie codziennie, choć na
chwilę, do kościoła Trynitarzy na Solcu.
Wielki Piątek oderwał się od zwykłej pracy i wczytywał w wizje Anny Katarzyny.
Uderzyły go słowa Jezusa w Ogrojcu, jakie przekazała wizjonerka, wypowiedziane do trzech
wybranych apostołów: „Nie wzywajcie ośmiu. Nie mogliby mnie oglądać w tym stanie, bez
zgorszenia... Ale wyście widzieli Syna Człowieczego przemienionego - możecie Go więc
zobaczyć także w poniżeniu i w opuszczeniu. Czuwajcie jednak i módlcie się, aby was
pokusy nie zwyciężyły...” Czuwajcie i módlcie się, wy, którzy widzieliście mnie w chwale -
te słowa brzmiały wciąż w jego uszach jak nie milknące echo.
- Pan chce iść? - zawołała przestraszona. - Teraz, kiedy jego zabrali? Nie, nie! Niech
pan nie wychodzi! Dom może być śledzony, ulica także. Pan nie powinien wychodzić!
- Jeżeli dom śledzą, to znaczy chcą zobaczyć, jak się ludzie zachowują. Tym bardziej
należy postępować zwyczajnie. Dziś niedziela.
- Niech pan nie wychodzi! Proszę...
Potrząsnął głową.
- Niech się pani nie daje ponieść lękowi. Do Trynitarzy przejdziemy spokojnie. A oto
pani pierścionek. Chyba mogę go pani oddać?
Wyciągnęła rękę, ale zaraz ją cofnęła.
- Wolę, aby został u pana.
- Dobrze. W takim razie kładę go tu, do szuflady.
Kwietniowy ranek pełen był słońca. Spoza płotów wyglądały drzewa osypane białymi
kwiatami. Także opadłe płatki, niby białe confetti, leżały na chodnikach. Szli wolno w dół ku
Wiśle. Ulice były puste, ich kroki rozlegały się głośno wśród drewnianych domków Powiśla.
Na rogu Solca kilka kobiet i dziewcząt ozdabiało kwiatami i wstążkami figurę Św. Barbary.
Brzeg opadał łagodnie tworząc dużą plażę, na której leżały łodzie przewoźników. Dalej widać
było przystań Towarzystwa Żeglugi Parowej. Małe schodki schodziły w wodę. Przy nich stała
beczka na kołach, zaprzężona w chudego konika. Stary mężczyzna w parcianym fartuchu
czerpał nosiłkami wodę do beczki. Wisła płynęła szeroko. Zataczała majestatyczne półkole.
W porannej mgle widać było leżący nisko na wodzie most pontonowy, a dalej sterczące
wysoko filary budującego się żelaznego mostu, który, jak rozpisywała się prasa, miał być
jednym z największych w Europie.
Wnętrze kościoła było ciemne. Wielki, tragiczny krucyfiks pochylał się nad głowami
modlącego się tłumu. Kobiety były w chusteczkach, mężczyźni mieli na mokro ulizane włosy,
białe koszule ugniatające ogorzałe szyje. Mszy jeszcze nie było, ludzie nierównymi głosami
śpiewali godzinki. Kobiety zawodziły piszcząco „Tyś Matką wszech żyjących, Tyś jest
świętych drzwiami, Nowa Gwiazdo z Jakuba, Tyś nad aniołami”. W ciemnych wnękach pod
chórem siedzieli w konfesjonałach spowiednicy. Traugutt stanął wśród czekających.
Poprzedni wieczór spędził robiąc rachunek sumienia. Dubieckiego odesłał wcześnie - od paru
dni nie mieli prawie nic do roboty. Na Ekspozyturze panowało zamieszanie, punkty rozdziału
korespondencji były „popalone”. Traugutt załatwiał tylko te sprawy, które mu Kirkorowa lub
Dubiecki przynieśli z miasta. Ale i oni niewiele mogli zdobyć. Sekretarze wydziałów byli
poaresztowani lub ukryli się. Działała tylko organizacja miejska.
Głębiej jeszcze niż zwykle usiłował wejść w siebie. Od pewnego czasu nie mógł się
pozbyć uczucia, że zgrabia tylko z wierzchu gniewne myśli, niepokoje, wątpliwości. Pod tą
poruszoną warstwą była druga, ukryta i stwardniała. Trzeba ją było przebić, rozkruszyć. Czy
godność, którą wziąłem na siebie, nie nauczyła mnie pobłażania dla własnych słabości? -
pytał siebie. Czy nie usprawiedliwiam się, gdyż uważam się za niezbędnego? Czy myślę
dosyć o drugich? Czy kocham ludzi nie dlatego, że są dla mnie dobrzy, nie dlatego, że się za
mnie poświęcają?
Zstępował coraz głębiej w swoje serce i wciąż miał uczucie, że nie sięgnął jeszcze
dna. Niewyczerpaną studnią zła jest człowiek! Jak gorzko - myślał - oburzałem się na tych,
którzy mnie odpychali. Nie walka z wrogiem była najgorsza, ta walka, w której potrafił
zawsze ustrzec się od zawziętości. Najgorsze były ataki swoich, z jednej i z drugiej strony.
Przez jedyny przyjazny sobie dom, w którym bywał, dom doktora Dybka, przesączały się do
niego opinie o narodowym rządzie: „To rewolucjoniści i ateusze, którzy tylko dla zamydlenia
oczu odwołują się do Imienia Bożego. Nigdy nie można mieć do nich zaufania. Gorsi od
Moskali!” A z drugiej strony - Kurzyna i Chmieleński...
Pytał siebie: czy broniąc swej racji przeciwko ich atakom nie nadawałem tej racji
znaczenia bezwzględnej prawdy? Czy nie zacinałem się w przekonaniu, że w Polsce tak być
musi? Podobno Wielopolski miał powiedzieć: „Można coś zrobić dla Polaków, ale niczego
się nie zrobi razem z Polakami”. Czy nie myślałem podobnie? Czy nie gniewała mnie myśl,
ze jestem odepchnięty i od nieba, i od ziemi, jakby zawieszony w przestrzeni, w której nie
można żyć. Od dziecka był człowiekiem wierzącym. Taka była babka Justyna i swą wiarę
przekazała wnukowi. Była to religijność, którą się nosiło dumnie jak sztandar. Należało ją
okazywać bez skrępowania wszelkim „lutrom, prawosławnym i farmazonom”. Traugutt nigdy
się nie wstydził chodzić do kościoła przystępować do sakramentów. Otwarcie modlił się
w obecności kolegów w szkole, w Petersburgu. Gdy ktoś pozwolił sobie przy nim na żarty
z jego wiary, litewski milczek tracił swą zwykłą rozwagę i wybuchał nieopanowanym
gniewem.
A jednak zakochał się w Annie. Dopiero po pewnym czasie obudził się w nim
niepokój. Czy potrafimy - myślał - zachować naszą miłość, jeśli coś tak bardzo ważnego
będzie nas dzieliło? Ten niepokój podsycało oburzenie babki. Dla niej to, że jej ukochany
wnuk chce się żenić z „luteranką”, było prawdziwą klęską. Traugutt gryzł się coraz bardziej.
A jednak ani słowem nie zdradził swej rozterki wobec Anny. Silniejszy niż to zmartwienie
był lęk, że mogłaby dla niego - tylko dla jego miłości - zmienić wiarę.
Któregoś dnia przyjechał nieoczekiwanie z Żelechowa. Z placyku przed pocztą, gdzie
zatrzymywały się dyliżanse, było blisko do Piklów. Młody junkier szedł zamyślony Kozią,
potem Miodową. Zaszedł na chwilę do Kapucynów. To była stara nauka babki: „Masz coś
ważnego załatwić - pomódl się wpierw”. Potem twardym, żołnierskim krokiem skierował się
na Kapitulną. Otworzyła mu sama Anna. Krzyknęła z radości i w zapale chwyciła go za szyję.
- Jak to dobrze, Romku, że przyjechałeś! Boże, jak to dobrze! A ja właśnie biedziłam
się, jak ci o tym mam napisać.
- O czym?
- Ach, to wielka tajemnica. Siądź i nie przerywaj mi, bo muszę ci wszystko
opowiedzieć od początku. Tyle czasu musiałam to ukrywać i tak się tym męczyłam. Żebyś
wiedział! Taka już jestem, że wszystko ci muszę zaraz wypaplać. Ale teraz już mogę. Więc
słuchaj. W przyszłą sobotę zostanę katoliczką...
Zerwał się z kozetki, na której go posadziła.
- Aniu! - zawołał.
- Nie krzycz! - zatkała mu dłonią usta. - Służba usłyszy i będzie Bóg wie co myślała.
Siadaj. Och, żebyś ty wiedział, ile mnie kosztowało, że musiałam to ukrywać przed tobą. Ja
już od dawna chodzę do Kapucynów, słucham kazań ojca Prokopa i innych. I na nabożeństwa
majowe. I śpiewam pieśni do Matki Bożej. I nawet jedną ułożyłam sama. Ojciec Serafin
powiedział, że mogę to wszystko robić. Mam się przyglądać i nie śpieszyć się z decyzją.
I powiedział, żebym nic tobie nie mówiła. Żebyś miał niespodziankę. Oj, jakie to było
ciężkie. Nie lubię mieć tajemnic. Ale teraz możesz już wszystko wiedzieć, bo rzecz ułożona...
Patrzył na nią wzruszony. Czuł w gardle radosny skurcz. Mimo to zdobył się na
powagę. Zapytał prawie surowo:
- Powiedz mi jednak, ale tak naprawdę, naprawdę, Aniu, dlaczego to zrobiłaś?
Podniosła na niego jasny, dziecinny prawie wzrok:
- Bo widzisz, Polacy modlą się zawsze razem... Wprawdzie papa też się modli i też
stara się być dobrym Polakiem. I generałowa Sowińska... Ale ja myślałam, że lepiej być taką
jak wszyscy. A potem bardzo mi się spodobało to, co mówił ojciec Prokop. A jeszcze później
poznałam ciebie, pokochałam i wszystko tak się dobrze składa. Prawda? No, powiedz, prawda
czy nie prawda?
Jak wtedy wszystko układało się łatwo! Anna została katoliczką, a on nie potrzebował
mieć skrupułów, że została nią tylko dla niego. Potem - wprawdzie nie od razu - ułożyły się
sprawy z babką. Ale niespodziewanie skończył się wygodny chodnik, który ktoś jakby
układał przed nim. Znalazł się na bezdrożu. Zagubił się w samotności. Nie potrafił dostrzec
kochających go serc.
Wtedy ona zapytała go: „Dlaczego zawsze musi być najtrudniej?” Odpowiedział:
„Tak być musi”. I teraz także powtarzał sobie: Tak być musi.
Kiedy w głębie za kratkami wypowiedział to wszystko, dodał jeszcze:
- Chciałbym prosić o wskazówkę. Wiem, że chrześcijaninowi nie wolno kłamać. Ale
jeżeli stanę wobec wroga, który zmuszać mnie będzie, abym powiedział, a to moje wyznanie
zagrozić może sprawie i innym ludziom - jak postąpić?
Za kratkami panowała długa cisza. Potem usłyszał:
- Czy nie powinieneś próbować uciec?
Odpowiedział:
- Uciec - to zepchnąć wątpliwość na drugich. To zawieść tych, co zaufali.
- Kłamstwo jest zawsze kłamstwem...
- Wiem. Jak więc postąpić?
Znowu panowało milczenie; wreszcie rozległ się szept:
- Cóż ci powiem, bracie? Kiedy przynosisz tutaj swój grzech i swój żal, wtedy mogę
cię rozgrzeszyć imieniem Pana naszego Jezusa. Ale kiedy mi stawiasz takie pytania, nie wiem
jak ci mam odpowiedzieć. Jestem tylko człowiekiem... Nie mogę cię namawiać do grzechu.
Mogę ci tylko doradzać ufność.
- Rozumiem...
- Módl się, módl się, aby On ci pozwolił zrozumieć swoją wolę. Bij się w piersi. Ego
te absolvo...
Po mszy spotkali się przed kościółkiem. Dzień robił się coraz piękniejszy. Wisła grała
barwami. Ulice zaroiły się świątecznie ubranymi dziećmi. Całe gromady szły tłumem na
wybrzeże. Tęsknie spoglądano na drugi, pełen zieleni brzeg. Zwykle o tej porze w niedzielę
liczne barki i krypy przewoziły ludzi z miasta do lasku na Saskiej Kępie. Ale od paru
miesięcy obowiązywał zakaz policyjny. Na przejazd za Wisłę potrzebne były przepustki.
Warszawa była zamknięta jak więzienie.
Wracali bez słowa. Przy figurze Św. Barbary Kirkorowa zatrzymała się. Powiedziała:
- Niech pan, proszę, idzie do domu. Mama poda śniadanie. Ja skoczę na Widok.
Muszę dać znać o wzięciu pana Mariana, a także chcę zobaczyć, czy nie ma czego dla pana.
- Dobrze. Ale niech pani uważa.
Wolnym krokiem wrócił na Smolną. Stróż Dąbrowski stał dalej przed domem.
- Dzień dobry wielmożnemu panu - przywitał Traugutta.
- Dzień dobry, Józefie.
- List przynieśli do pana. O, proszę.
Po kopercie poznał, że pochodzi z tego samego źródła co tamte ostrzeżenia
- Dziękuję.
- A pana profesora zawieźli do więzienia na Pawią. Ten Anglik to chodził do cyrkułu
i dowiadywał się. Ciekawy taki.
- Ano widać ciekawy.
- Pewnikiem myślał, że zbója mieliśmy w domu.
Poszedł na górę. Czekając aż pani Majewska przyniesie mu kawę, rozerwał otrzymaną
kopertę. Przeczytał:
„Obywatelu Traugutcie. Przyjmij do wiadomości, że powstał nowy rząd patriotyczny,
który udziela ci dymisji. Masz mu natychmiast przekazać rządowe pieczęcie”.
Podpisu nie było i tym razem, ale była pieczęć: dwie ściskające się dłonie z napisem
u góry „Naprzód z ludem”, a u dołu „Główny Komitet Rewolucyjny w Warszawie”.
List po przeczytaniu spalił nad świecą. Nie chciał mieć przy sobie nic
kompromitującego. Komitet Rewolucyjny nie rozwiązał się mimo surowych wezwań.
Traugutt przypomniał sobie że kiedy ostatni raz rozmawiał z Waszkowskim, naczelnik miasta
mówił mu o zjawieniu się w Warszawie Wernickiego. Ten dawny kierownik podziemnych
drukarni i gorliwy członek grupy Chmieleńskiego nie miał dobrej opinii. Z Królestwa musiał
wyjechać skazany przez rząd Majewskiego na banicję po nieudanej próbie lipcowego
zamachu stanu. Chmieleński - twierdził Waszkowski - jest szaleńcem i fanatykiem, ale to
człowiek osobiście uczciwy. Wernickiemu nie ufają nawet tamci.” Wyglądało na to, że jego
przybycie spowodowało nowe posunięcie Komitetu. Poprzednio nadsyłane anonimy budziły
w Traugutcie gniew. Dziś przyjął otrzymany list ze spokojną melancholią. Wieczorny
rachunek sumienia przezwyciężył w nim żal, jaki czuł do tamtych. Myślał: ci ludzie mają
swoje idee. Wierzą w rewolucję i oczekują jej nadejścia. Nie potrafią jednak dostrzec, że na tę
rewolucję jeszcze za wcześnie. On sam wysyłał listy do Garibaldiego, do Mazziniego, do
Klapki. Zapewniali go w odpowiedzi o swojej życzliwości, ale niczego nie mogli obiecać.
Kossuth zwrócił pieniądze, które rząd przesłał swego czasu na uzbrojenie węgierskiego
legionu. A poza tym - ci ludzie nienawidzą Rosji. Tą nienawiścią chcą zyskać sobie poparcie
narodu. To tani, demagogiczny chwyt. Z Rosją, która nas ciemięży, trzeba walczyć, ale
o przyjaźń narodu rosyjskiego musimy zabiegać. Pod tym względem miał słuszność
Wielopolski. Żyjemy w nowej epoce - w epoce, w której ludy porozumiewają się ze sobą nad
głowami rządów. Tylko że posiadał za wiele dumy, aby zabiegać o swoich. Sam miał naturę
samodzierżcy. Jesteśmy trudnym narodem. Potrafimy się zdobyć na zryw, na jaki nie
zdobyłby się żaden inny naród. Ale nie posiadamy cierpliwości. Ulegamy odruchom
instynktu. Wielka myśl polityczna jest dla nas rzeczą obcą tak długo, póki nie wejdzie nam
w krew. Dopiero wtedy umiemy o nią walczyć. Wtedy nawet ci, którzy byli jej
przeciwnikami, potrafią ją realizować własną krwią...
11
Kirkorowej otworzyła Teodora. Krzyknęła i szybko wciągnęła ją do przedpokoju.
- Dobrze, że pani przyszła Już chciałam biec do pani. Wiesz, że żadnej z kurierek nie
wolno do mnie chodzić.
- Nie wolno! To dobre, kiedy się nic nie dzieje. Ale po tym, co się stało...
- Co się stało, Terka?
- Masę rzeczy! Aleksander przybiegł dziś rano zaniepokojony o prezesa. Mówi, że
z Pawiaka bardzo złe wiadomości. Podobno Przybylski sypie. Czy nic się nie stało?
- Dziś rano aresztowali Dubieckiego. Klasnęła w dłonie.
- Święty Boże! Ale prezesowi nic?
- Nie.
- Musi go pani strzec! Musi go pani bardzo strzec! Taki człowiek. Aleksander mówi,
że dałby za niego życie. I my wszystkie trzy to samo. Taki człowiek. Jakby kto na niego co
powiedział, wydrapałabym oczy! Od razu, jak go tylko zobaczyłam, wydał mi się inny niż
wszyscy, co byli. Tamci pouciekali, a on nie! Trzeba go bronić, pani Heleno! Ten Przybylski -
taka świnia...
- Nigdy się po nim niczego dobrego nie spodziewałam.
- Ani ja. Miałam do niego wstręt. Jak przychodził tutaj, to zamiast pracować, tylko
przechwalał się, jaki to on jest bliski prezesa, jakim się cieszy jego zaufaniem. Albo szczerzył
do nas zęby i gadał obrzydlistwa. Raz, to wie pani, uszczypnął Julkę. - Zaczęła się
histerycznie śmiać. - Kruczek skoczył na niego i poszarpał mu nogawkę. Żadna z nas nie
chciała zaszyć, dopiero Emilka... - Znów spoważniała. - On gotów naprawdę wszystko
wygadać.
- Może nie wygada. Czy to wszystko, co miałaś do powiedzenia?
- Nie. Jeszcze jest druga sprawa. Powstał nowy rząd.
- Nowy rząd?
- Tak. Stworzyli go ci z Komitetu. Nic z tego nie rozumiem, ale, jeśli oni są przeciwko
prezesowi, to ja jestem przeciwko nim. Aleksander mówił, że trzeba koniecznie powiedzieć
o tym prezesowi. On sam nie może chodzić po mieście, tak go szukają...
- Co mam powiedzieć o tym rządzie?
- Złożyli go Brzeziński, Keller i Sojecki. Aleksander pytał co ma robić. Ja bym takich
łotrów skazała na śmierć. W takiej chwili wywoływać tyle zamieszania! Pchają się do władzy,
ale jakby ją dostali, to mogę się założyć, że żaden z nich nie wytrwałby tak jak nasz prezes!
- Nic już więcej?
- Jeszcze jest list. Od Bossaka. Aż się dziwię, jak doszedł. Sieć korespondencji
porwana.
- Biorę list i uciekam. Słuchaj, Terka. Uważałam cię zawsze za pędziwiatra. Ale
przekonałam się, że jesteś odważna i ofiarna jak twoje siostry. Chwila jest naprawdę bardzo
niebezpieczna. Prezes musi być ostrzeżony, gdyby mu coś groziło, rozumiesz?
- Rozumiem.
- W razie czego przybiegnij.
- Przybiegnę choćby w nocy.
- A nie wygadaj, gdyby cię złapali.
- Choćby mnie krajali, nie pisnę ani słowa!
Gdy opowiedziała mu wszystko, zamyślił się. Pochylony jakby pod ciężarem, wiele
razy przeszedł przez pokój tam i z powrotem. Wreszcie zatrzymał się przed Kirkorową.
- Pani Heleno - rzekł - chciałbym, aby pani przekazała Aleksandrowi moją wolę:
żadnych akcji przeciwko tamtym.
- A jeżeli będą chcieli...
Przerwał jej:
- Żadnych akcji! Pieczęci nie wydawać, niczego nie przekazywać. Zachować spokój.
Proszę z tego, co pani powiedziałem, zrobić zaraz notatkę i przesłać Aleksandrowi.
Tymczasem przeczytam list Bossaka. Jeżeli będzie potrzeba, zredaguję natychmiast
odpowiedź. Prosiłbym, aby obie rzeczy jeszcze dziś zechciała pani zanieść, gdzie należy.
- Oczywiście załatwię to.
Kiedy wyszła z pokoju, wziął ze stołu list, który wciąż leżał nie rozpieczętowany. Nie
od razu otworzył go. Modlił się w duchu: Boże, daj mi siłę, abym zniósł to, co w kopercie
znajdę. Na tej pochylni klęsk nie mogło już być zatrzymania. Wszystko rwało się. Sieć
organizacyjna rozpadała się, praca wydziałów była sparaliżowana. Ludzie poaresztowani lub
rozproszeni. Z zagranicy nie miał od dawna żadnej wieści, a ostatnie raporty Czartoryskiego
i innych agentów brzmiały żałośnie. Z tamtej strony nie można już było oczekiwać niczego.
Napoleon wysuwanym przez siebie hasłem kongresu - odkrywał swą słabość. Austria
skorzystała z tego, by ogłosić w Galicji stan wyjątkowy. Trzej rozbiorcy byli na nowo
zjednoczeni w woli unicestwienia pogrzebanej. Traugutt nie spodziewał się także niczego po
swym tragicznym apelu skierowanym przed kilku tygodniami do ludów Europy.
A tymczasem nadeszła wiosna. Tyle razy w ciągu półrocznych swoich rządów mówił
i pisał: „Wiosną trzeba na nowo rozpalić wojnę. Tym razem wieś musi pójść z nami. Jeśli
zdołamy wywołać pospolite ruszenie - zwyciężymy!” Niestety - nic nie zapowiadało, aby
walka mogła się rozpłomienić na nowo. Poza Korpusem Bossaka śnieg zawiał wszelkie ślady
organizacji wojskowej. Dowódcy zginęli lub przeszli granicę. Szlachta klęła powstańców,
wieś pozostała niechętna.
Jedyną nadzieją był Bossak. Traugutt spotkawszy tego człowieka w Krakowie, po
przegadanej nocy powziął do niego niezwykłe zaufanie. Odkrył u Haukego swoje własne
myśli. Obaj byli święcie przekonani, że bez obudzenia ludu nie może być zwycięstwa; obaj -
dawni wojskowi - rozumieli potrzebę stworzenia regularnej armii na miejsce powstańczych
partii, zależnych od widzimisię dowódców; obaj ufali Opatrzności. Dlatego tak bardzo chciał
do Bossaka pojechać. Gdy się to okazało niemożliwe do spełnienia., przekazał Bossakowi
część swych dyktatorskich uprawnień. Myślał: gdybym zginął, Bossak weźmie całą władzę,
jak sztandar, który trzeba donieść do wyłomu...
Położył dłoń na piersi, w której tłukło się serce. Zacisnął usta, a potem szybko
rozerwał kopertę.
Raport był krótki. Taki, jakiego oczekiwał:
„Donoszę, że po małym sukcesie, jaki udało się odnieść Rudowskiemu pod Blizinem
i po odparciu wszystkich ataków Assiejewa, udało mi się oderwać od nieprzyjaciela. Muszę
Ci jednak donieść, obywatelu prezesie, że stan moich oddziałów jest bardzo zły. Ludzie są
wyczerpani, zniechęceni, prawie bezbronni. Brak mi amunicji. Mam wielkie trudności
z zaprowiantowaniem. Ponieśliśmy straty sięgające więcej niż połowy stanu korpusu.
Straciłem znowu jednego z moich najlepszych dowódców, mianowicie Densiewicza, który
pod Wąchockiem wpadł w ręce Moskali. Wieś - chociaż tu i tani potrafiliśmy zyskać jej
życzliwość - nie dała nam pomocy. - To zresztą zrozumiałe. Działamy w terenie, w którym
walki trwają bez ustanku od roku i który bardziej niż inne był dotknięty wszelkiego rodzaju
represjami. Nie śmiem Ci napisać, prezesie, że uważam sytuację za beznadziejną, lecz
oczekuję od Ciebie wskazań, jak mam dalej postępować, gdyż otoczony ze wszystkich stron
i ścigany nie widzę możliwości opierania się długo przemocy...”
List wysunął mu się z palców. Opadł na stół chybotliwym lotem, niby liść jesienny.
To koniec - uświadomił sobie. Powstanie było przegrane, wielki zryw utonął we krwi.
Ale naród żył dalej. Choć skazany na odcierpienie swego szaleństwa, żył, musiał żyć. Żadne
pokolenie - myślał - nie ma prawa uznać się za pokolenie ostatnie. Biskup Rzewuski miał
rację: przychodzą chwile, kiedy trzeba się skulić, zamknąć w sobie, przeczekać. Trzeba mieć
odwagę zdecydowania się na zmianę strategii. Nie wolno pozwolić na dalszą beznadziejną
szarpaninę. Ten koniec nie może być ostateczny. Naród żyje i będzie żyć. Lud nie wystąpił,
ale właśnie dlatego ocalał. Istnieją tajemne drogi, którymi wyrównywane są nasze błędy.
Usłyszał pukanie. Przez uchylone drzwi Kirkorowa wsunęła głowę.
- Czy mogę już iść z notatką do Aleksandra?
- Proszę jeszcze poczekać kwadrans. Coś napiszę i dam pani do wysłania.
W oknie u Hajdrychówien firanka związana była kolorową wstążką: znak, że można
wchodzić bezpiecznie. Tym razem Kirkorowej otworzyła najstarsza z sióstr, Emilka.
- Czy się co stało? - pytała niespokojnie.
Słysząc w przedpokoju głos Kirkorowej, nadbiegły Julka i Terka. Obie były
podniecone, miały rozgorączkowane spojrzenia.
- Nie, nic się nie stało.
- Prezes powinien wyjechać. Z Pawiej znowu złe wiadomości.
- On nie wyjedzie. Przesyła papiery. Ważne i pilne. Tutaj notatka dla Aleksandra.
- Zaraz mu ją podrzucę! - zawołała Julka.
- A to do przepisania i rozesłania. Wszystkim... - Urwała i nagle zaniosła się płaczem.
Wyrwały jej kartkę z ręki. Pochyliły nad nią swoje ciemne głowy. Przerywanym przez
szlochanie głosem Terka odczytała głośno ostatnie zdanie krótkiego manifestu:
„i dlatego zarządzamy zwinięcie powstania. Bóg nas nie opuścił, bo On nie opuszcza
nigdy, a jedynie w swych niedocieczonych wyrokach kazał nam dalej czekać. Jak byliśmy Mu
poddani w dniach chwały i zwycięstw, tak bądźmy Mu Poddani w dniu cierpienia i klęski...”
Teraz łkały wszystkie cztery.
Po raz pierwszy od wielu tygodni położył się wcześniej. Nie przyzwyczajony do
nocnej pracy nie mógł zasnąć. Leżał otwartymi oczami, wpatrzony w ciemność. Ogarnął go
spokój - Wszystko było zakończone, dokładnie i pedantycznie, tak właśnie jak zwykł był
kończyć wszystkie swoje sprawy.
Powstanie zostało zwinięte, ludziom, którzy rwali się do władzy i do krwawych, do
niczego już nie prowadzących czynów, droga została zamknięta. Do nikogo nie czuł żalu.
Przezwyciężył bunt i gorycz. Obudziła się w nim tylko ogromna tęsknota za dziećmi i za
żoną. Ileż by dał, aby móc je zobaczyć! W mroku pojawiały się przed nim ich głowy, takie
jak na fotografii: pucołowata buzia Ani, lekko uśmiechnięty pyszczek Lusi, przywarty
policzkiem do ramienia Antoniny; pełne spokojnej energii oblicze żony. Ale tym razem
najbliższa wydała mu się twarz syna. Matka obejmowała go szeroko dłońmi, on zaś zdawał
się całym ciałem lecieć do przodu. Jakby do niego? - do ojca.
Wreszcie zasnął. Ale nie na długo. Obudziło go twarde walenie do drzwi i brzęk
szabel. Od razu wiedział, że przyszło to, na co czekał.
12
Resztę nocy spędził w celi. Znowu nie spał. Cela była zimna, twardy siennik chrzęścił
pod plecami. Myśli, które w domu płynęły tak spokojnie, utraciły swój łagodny bieg. Nagle
rozpaliła się w nim gorączkowa wola działania. Drżący siadał na posłaniu. O co mnie mogą
pytać? Jak mam odpowiadać? Wyobraźnia tworzyła sytuacje, przedstawiała pytania, które
będą mu zadawać, kazała wysilać się nad znajdywaniem odpowiedzi. Potem przychodziło
zobojętnienie. Opadał na brudne wyrko. Żeby tylko zasnąć, nie myśleć, nie wyobrażać sobie!
Ale zaraz przychodziło inne uczucie, równie gwałtownie: dlaczego dałem się zamknąć? Tylu
uciekało, dlaczego zostałem? Mogłem tak samo jak oni. Chciałem być lepszy czy mądrzejszy.
A teraz nie ma już odwrotu. Drzwi celi, które zamknęły się za nim z metalicznym szczękiem,
wydawały się wiekiem trumny. Sam pozwolił mu opaść. A przecież mógł uciec. Trochę
starań, a byłby w Krakowie. Trzymając się z dala od wszystkiego, zdołałby przetrwać.
I potem, kiedyś - wrócić. Odnaleźć swoich...
Zgniótł w sobie ten szaleńczy wybuch. Nie kładł się. Siedział oparty o ścianę. Mur był
zimny, ciągnęło od niego wilgocią. Umieszczone w górze okienko przykryte zasłoną z desek
przepuszczało tylko odrobinę światła.
W końcu w ciemnym gmachu poczęło się budzić życie. Nie wiedział, która to
godzina, gdyż zabrano mu zegarek. Na korytarzu rozległy się stąpania; huczały głosy. Gdzieś
z łoskotem zatrzaskiwały się żelazne drzwi. Ktoś zastukał w ścianę. Domyślił się, że to sąsiad
pyta go o coś. Ale nie umiał mu odpowiedzieć.
Znowu myślał: o co będą pytali? Jak odpowiadać? Wyobraźnia podsuwała pytania
coraz trudniejsze. Umysł nie nadążał za nią: było coraz ciężej znaleźć należytą odpowiedź,
W głowie Traugutt miał pustkę i szum.
Nagle otworzył się judasz, jakiś głos zawołał:
- Nu, bieri, nieszczasny!
Grube dłonie podały mu obtłuczony blaszany kubek. Było w nim trochę ciepłej
herbaty.
- Dziękuję - powiedział.
- Masz jeszcze kusok chleba. Jedz, a prędko! Prędko!
W okienku zobaczył na moment oczy podającego. Były stare i jakby zmęczone. Łamał
po kawałku gliniasty chleb i popijał każdy łyk. Ledwo zdążył zjeść, kiedy okienko otworzyło
się znowu, ukazała się w nim ręka.
- Oddaj kubek! - Gruby palec podniósł się i ostrzegawczo pogroził. - Żebyś nikomu
nie mówił, że jadłeś!
Pojął, że za tymi drzwiami jest ktoś, kto bez rozkazu, a może wbrew rozkazowi, dał
mu zjeść - i nagle na wzburzone myśli spłynął strumyk uspokojenia. Powoli, po swojemu,
zaczął chodzić po celi. Nie prowadził już dyskusji z niewidzialnymi rozmówcami, nie
doprowadzało go do szaleństwa poczucie, że jest zamknięty. Starał się myśleć o dobroci
ludzkiej, z jaką spotykał się najczęściej wtedy, gdy zdawało mu się, że znajduje się już na
samym dnie.
Tym razem zgrzytnął klucz w zamku i drzwi skrzypiąc uchyliły się powoli.
Odruchowo cofnął się w głąb celi. Ogromny mężczyzna miał na sobie płaszcz wojskowy
z naramiennikami pułkownika. Podpięta wysoko szabla uderzała o ostrogi.
Tę twarz poznał od razu. Nie zmieniła się: rozdęty nos, czerwone policzki, faworyty.
Oficer stanął, wsparł się pod boki. Patrzył na Traugutta i śmiał się. Spod płowych wąsów
ukazywały się duże, żółte jak u konia zęby.
- Wy gaspadin Czarnecki?
Nie miał wątpliwości, że został także poznany. Zbyt długo żyli obok siebie ze
Zdanowiczem, aby mógł sądzić, że potrafi ujść jego oczom.
- Nie nazywam się Czarnecki - powiedział. - Jestem Traugutt.
- Traugutt? - wykrzyknął pułkownik. Podszedł bliżej, jakby nie wierzył swoim oczom.
- Boże ty mój! Traugutt! Romuald Ludwikowicz! To ty? Nigdy bym cię, bracie, nie poznał.
Zmieniłeś się. - Podniósł ramiona, jakby chciał objąć Traugutta, ale on nie postąpił do przodu.
- A ty poznałeś mnie?
- Poznałem.
- Nie widziałem cię od Charkowa. Siem let! - Siedem lat.
- Wiem, dowiadywałeś się i później o mnie. Pisałeś. Zawsze taki szlachetny. Ale ja,
padlec, nie odpowiedział ci. Siedział tu w Warszawie i tylko pił, klął, plugawił się. Nie pytał,
co robi jego drug, najuczeńszy oficer imperatorskiej armii. Nu, tak wybacz, Romualdzie
Ludwikowiczu.
Wielkie łapy Zdanowicza ogarnęły Traugutta. Tamten trzykrotnie wycisnął na
policzkach lepki pocałunek. Z ust cuchnęło wódką.
- Prastitie, Romualdzie Ludwikowiczu, wybacz - powtarzał. - Ty mój drug. A ja,
niegadniaj, nie pisał do ciebie. Ale nie zapomniał! Nigdy! Ty u mienia w serdce. Tu! No,
sadis’! - Wskazał Trauguttowi miejsce na wyrku, sam usiadł obok. Zdjął czapkę z wyłysiałej
głowy, ściągnął białe rękawiczki. - Skażu jaki zły los ciebie tutaj przywiódł?
- Jak widzisz.
- Kakaja kanalia eto zdiełała! - uderzył się pięścią w kolano. - Ale powiedz, czemu ty
nie w mundurze? Paczemu ja nie staju piered taboj smirno i ruki pa szwam?
- Byłem oficerem jak i ty.
- Takim aficerom kak ty, ja nikagda nie był. Gdzie mi się równać z tobą? Ty mog
popaść w gienierały. Ty człowiek mądry, zawsze z książką. I żonę masz najpiękniejszą. No,
kak ana pożywajet, Anna Awgustowna?
- Moja żona nie żyje.
- Umierła! - Splótł dłonie i potrząsnął nimi nad głową.- Umierła! - powtórzył. - Kak
żal! Kak żal! Taka urocza kobieta! Taka dama! Takoje serdce! Ja nigdy nie widział drugiej
takiej jak ona. Smatri, brat, ja płaczu!
Po czerwonych policzkach spływały rzeczywiście łzy. Kimkolwiek był ten człowiek,
Traugutt nie mógł się powstrzymać, aby nie uścisnąć mu dłoni.
- Dziękuję ci, Maksymie Maksymowiczu.
- Ty nie dziękuj. Ona... ech! Jeśliby ona nie była twajej żenoj... Ech, Romuald
Ludwikowicz! Ale cóż ja? Nie uczony, pijanica, padlec... Nu, astawim jeja pamiat’. Pust’
pażywajet w pako je. Skazy: ty był buntowszczyk? Ty walczył na Litwie?
Tamtego nie będę się wypierał - myślał. - W gazetach było moje nazwisko, wszyscy
wiedzieli. On także wie. Nikomu już tam nie zaszkodzę moim wyznaniem.
- Walczyłem.
- Nu eto płocho! I po coś ty się bił? Taki aficer jak ty, a związałeś się z polskimi
miateżnikami. Ty Germaniec.
- Nie jestem Niemcem!
- Nu, ja znam, ty ruskij czeławiek. Iz Germancew. I twoja żena toże.
- Jestem Polakiem i moja żona była Polką! - wybuchnął.
- Polka... Ano tak - zgodził się. - Ja eto pomniu. Polka... Ona by i mnie zrobiła
Polakiem, jakby chciała... Ale po co ty z buntowszczykami poszedł?
- Ty nie wiesz?
- Wiem... Kazali mi buntowszczyków badać. Wydobywać z nich, co skrywają. Ech!
Psia służba! Nie o takiej myślał, jak mundur kładł. Ale cóż? Kazali. Rozkaz. Powiedzieli: ty,
Maksym Maksymowicz, ty potrafisz. Potrafię. Z każdego wydobędę, co trzeba. Był taki, co
nie chciał ani słowa. Kazali: zrób, żeby zaśpiewał. I zapieł. Jeszcze jak. I kobiety u mnie
śpiewają. Gadali: Polki nieustępliwe. Ani je rusz, takie harde. Rozebrali jedną w cyrkule, bo
chodziła w żałobie, to ona umarła. Ze wstydu niby. Ja każdą rozbieram, a one nie umierają.
Niektóre ładne. Chciałoby się pogładzić, przytulić. To popiję i każę trzepać rózgami. Jeden
kieliszek i sorok rózeg. Płaczą, krzyczą i gadają, co trzeba. Taki widzisz jestem. Szubrawiec,
po prostu śmieć. Ale co każą, zrobię. U mnie każdy musi gadać. Daleko nie pójdę,
gienierałem nie zostanę. Jeszcze wypiję beczkę wódki, a potem - pust’ mienia czort waźmiot!
Ty, Romualdzie Ludwikowiczu, ty zawsze wierzyłeś w Boga, Biblię czytałeś. I teraz
wierzysz?
- Wierzę.
- Ja bym chciał także wierzyć. Ale ja padlec. Szto pryjdiot Bogu z takowo
czełowieka? No, powiedz sam, co? A jak każę bić - gadają. Moi umieją bić. Ja czasem
w domu, Romualdzie Ludwikowiczu, zastanawiam się, jak to robić, żeby tamtego najwięcej
bolało. Chodzę, szpicrutą macham, spiczki palę, gwoździki, takie małe, wiesz, zagrzewam...
Ha, ha, ha! - zaśmiał się szeroko. - Co ci będę opowiadał? Ty taki szlachetny, wsiegda
z knigoj. Po co ty z miateżnikami poszedł? Pisali, że ciebie zabili.
- Słyszałem o tym.
- Jak ja to przeczytał, uchlał się ze smutku. Myślał: druga mi zabili. Żal! W gienierały
mog popaść. Żonę miał śliczną. Ech! A ja tylko gorzałkę żłopię i ludzi katuję. Umiem
katować. Takie znalazłem sposobiki. Zdziwiłbyś się, jakbyś zobaczył. Powiedziałbyś: skąd on
to potrafi? Ale ja twój drug. Zaraz cię wezwą na śledztwo. Będą pytali. Co ty im chcesz
powiedzieć?
- Prawdę.
- Że byłeś miateżnikiem?
- Przecież mówisz, że o tym pisali.
- Pisali. I oni wiedzą. Ale wiesz, to było dawno. I nie tu, a w guberniach zachodnich.
Myśleli, że cię zabili, a ty uciekłeś do Awstryjców. Po co przyjechałeś teraz?
- Gdzieś trzeba żyć.
- Wymyśl coś lepszego. Ty, czeławiek nauki. Bros’. Nie potrafisz? Ja ci doradzę.
Skazy: chciałeś skończyć z tym, co było, chciałeś siedzieć cicho, a tu ładna kobietka...
- Jaka kobieta?
- No ta, u której mieszkałeś. Aktorka. Ładna?
- Ładna.
- Widzisz. Możesz powiedzieć, że to dla niej. Czy ja nie twój drug? Ja przecież
słyszałem. Tu jeden Jewrej śpiewał, że ty prezes rządu buntowszczyków. Ale jak inni tego nie
powtórzą, Jewreja w pysk. Za tamto ześlą cię. Ale jakby dowiedzieli się, że ty prezes
powieszą. Aficera jak ty nie można wieszać. Może kto za tobą do jaśnie oświeconego
namiestnika pójdzie? Może samemu najjaśniejszemu suplikę podłoży?
Wstał, obciągnął płaszcz, włożył czapkę, rękawiczki.
- Nu, pajdu - powiedział. - Zaraz się audytorzy zejdą.
Pogadamy, wódeczki łykniemy i ciebie będziemy wołać.
Trzasnął ostrogami, zastukał do drzwi. Otworzono mu natychmiast. Traugutt zobaczył
wyprostowanego strażnika. Kiedy drzwi się zamknęły, zdjął okulary i przesunął dłonią po
oczach. Więc wiedzieli o nim wszystko. A jednocześnie Zdanowicz wyraźnie podsuwał mu
sposoby obrony. Co to znaczy? Czy można ufać temu człowiekowi. Dawniej w pułku nie
znosił go. Zdanowicz był zawsze okrutny w postępowaniu z żołnierzami. Traugutt pamiętał,
jak podczas kampanii węgierskiej ukarano Zdanowicza - jeszcze wówczas młodego junkra -
za znęcanie się nad badanym chłopem. Stronił od niego. To tylko Anna mówiła: „Bądź dla
niego dobry, to biedak. On się męczy, zazdrości ci. To tak niedobrze, Romku, kiedy mamy
coś, czego nam inni zazdroszczą”.
Czy mogę mu ufać? - myślał.
13
Komisja śledcza siedziała przy długim stole nakrytym suknem. Na stole stał krzyż
i leżały muszle służące za popielniczki dla palących. W środku siedział przewodniczący
komisji, pułkownik Tuchołka, wysoki, chudy, łysawy oficer, o sterczących, kościstych
policzkach. Jego małe oczki za szkłami okularów były sennie przymrużone i tylko czasami,
jakby budząc się, otwierał je szerzej. Obwisłe wargi skrywały szpakowate wąsy. Przed
pułkownikiem stała szklanka, z której co pewien czas nalewał sobie trochę herbaty na
spodeczek, dmuchał i pił, przegryzając kawałkiem rąbanego cukru. Za krzesłem pułkownika
czuwał deńszczyk, który jak tylko szklanka wypróżniła się, zaraz nalewał nową ze stojącego
w kącie sali samowara. Po obu stronach Tuchołki siedziało kilku oficerów, z których jeden
protokołował. Na samym końcu stołu rozparty na krześle, czerwony na twarzy - Zdanowicz.
Oczy wszystkich audytorów utkwione były w Traugutcie. Od chwili wprowadzenia
więźnia do sali nie spuszczał z niego oczu. Długi czas panowało milczenie. W końcu odezwał
się Tuchołka:
- Nazywacie się, a?
- Nazywam się Romuald Traugutt.
- Tak nie Czarneckij?
- Nie, Traugutt.
- Nu, haraszo, szto wy to sami skazali. Podajcie wasze otczestwo i inne szczegóły.
- Mam lat trzydzieści osiem, jestem katolikiem. Urodziłem się w Szostakowie, z ojca
Ludwika i matki Alojzy z Błockich. Rodzice moi nie żyją. Jestem szlachcicem
wylegitymowanym. Herbu nie pamiętam...
- Piszy! - Tuchołka rzucił protokolantowi, który zamiast notować zeznania siedział
nieruchomo z wlepionymi w Traugutta oczami. Znowu zwrócił się do więźnia: - Wy aficer?
- Tak. W 1858 roku zostałem kapitanem saperów, ale w 1861 podałem się do dymisji.
Mam Order Św. Anny III klasy i medale za wojnę węgierską, krymską oraz za obronę
Sewastopola. Dymisję otrzymałem w stopniu podpułkownika...
Z głośnym siorbaniem Tuchołka wypił herbatę. Pochylił głowę i znad okularów
spojrzał na Zdanowicza.
- Zgadza się, Maksym Maksymowicz?
- Zgadza, Fiodor Mitrofanowicz.
Tuchołka skierował pytanie znowu do Traugutta:
- Stanęliście w Kobryńskiem na czele bandy?
- Stanąłem na czele powstańczego oddziału.
- Nu, tak znaczy bandy. Długo walczyliście?
- Od maja do lipca zeszłego roku.
- A potem? Nie odpowiedział od razu. Czuł zawód, że to pytanie zostało mu
postawione. Tak bardzo chciał móc mówić tylko prawdę! Czyż mogę ją jednak powiedzieć? -
myślał. O Boże, nie wiem, jak mam postąpić. Gdyby chodziło o mnie, nie kłamałbym, choćby
się potem miało stać, jak mówił Zdanowicz. Ale moje wyznanie będzie wyrokiem śmierci na
Dubieckiego i innych aresztowanych. Zagrozi jeszcze bardziej tym, którzy pozostali na
wolności. Nie widzę możliwości uniknięcia kłamstwa! Wybacz mi za nie - nie potrafię
inaczej!
- Potem - mówił - udało mi się przedostać do Galicji. Tam wystarałem się o papiery na
nazwisko Czarneckiego. Z nimi przyjechałem do Warszawy. Sądziłem, że będę mógł tutaj
przebywać nieznany, nie mieszając się do żadnej akcji wojennej, gdyż w rezultat działań
wojskowych zwątpiłem. Dowiedziawszy się z ogłoszenia o wolnym mieszkaniu u pani Kirkor
wynająłem je. Tej pani nie znałem przedtem...
Posłyszał, jak Zdanowicz zakaszlał. Nie spojrzał w tamtą stronę. Mówił prędko, miał
odruchowo wzrok spuszczony.
- A coście wy u tej Kirkorowej robili, a? - Tuchołka pytając nalewał herbaty na
spodek. Odstawił szklankę i patrzył na Traugutta znad okularów, aż mu się całe czoło zbiegło
w fałdy. - A? - powtórzył.
- Nic. Czytałem, prawie nie wychodziłem.
- A jak chodziliście, to dokąd, a?
- Na spacer, nad Wisłę.
- I tak tylko spacerowaliście, i czytaliście, a? Ciekawe...-
Prychnął kostycznym śmiechem. Obrócił się do stojącego przy drzwiach podoficera. -
Szulkin, daj tego Goldmana.
Dwóch żołnierzy wciągnęło do sali jakiegoś człowieka. Tamten wlókł za sobą nogi.
Głowa zwisała mu nisko, czarne włosy opadały na czoło. Nie ogolony od wielu dni zarost
obsypywał mu szarą, opuchłą twarz, na której tu i tam widać było czerwone plamy. Musiał
mieć złamaną rękę, gdyż trzymał ją na temblaku. Tuchołka patrzył na więźnia, potem
chrząknął i z boku spojrzał na Zdanowicza. Kazał posadzić przyprowadzonego na stołku.
Tamten usiadł zgarbiony.
Traugutt przyglądał się siedzącemu i usiłował sobie przypomnieć, skąd zna tego
człowieka. Twarz nie była mu na pewno obca. Nagle zaświtało mu: to jego widział w hotelu,
w Paryżu, w dniu swego wyjazdu. Poczuł dreszcz niepokoju: jeżeli tamten mnie wtedy
widział i wiedział, kim jestem - wszystkie moje wykręty na nic...
- Słuchaj, Goldman - Tuchołka pytał wolno, przerywając co słowo, aby pociągnąć
herbaty ze spodka - ty powtórz teraz wszystko, co mówiłeś wtedy o Traugutcie. Ale wszystko.
I nie omyl się... - Odstawił spodek, zsunął niżej na nos okulary i patrzył na więźnia surowo,
przymrużonymi oczami. - Nie zmieniaj nic, nie łżyj, bo znowu pułkownik - ruchem głowy
wskazał Zdanowicza - będzie się musiał tobą zająć.
Przy ostatnich słowach Goldman drgnął, jakby czymś ukłuty. Podźwignął głowę. Jego
wzrok potoczył się po twarzach audytorów i spoczął na czerwonej twarzy Zdanowicza. Począł
mówić wolno i tak niewyraźnie, że początkowo nie można było zrozumieć, co mówi. Grube
wargi rozchylały się ciężko, odkrywając bezzębne dziąsła.
- Słyszałem raz od Wacława Przybylskiego, że były wojskowy rosyjski Romuald
Traugutt miał przyjechać w październiku do Warszawy pod nazwiskiem Czarneckiego
komisanta lwowskiego domu handlowego, aby objąć kierownictwo rządu narodowego...
- Widziałeś go?
- Dwa razy Przybylski pokazał mi go w kawiarni Piltzowej, ale nigdy z nim nie
rozmawiałem.
Tuchołka trzymaną w ręku łyżeczką wskazał Traugutta.
- To ten? Gadaj!
Goldman wolno zwrócił się w stronę Traugutta. Powieki Żyda, jakby czymś
obciążone, same opadały na oczy. Namyślał się. Z końca stołu odezwał się Zdanowicz:
- Źle widzisz, Goldman? Może ci poświecić? Teraz wybełkotał spiesznie:
- Tak. To ten.
Tuchołka skinął na żołnierzy.
- Zabrać go. I dać tego drugiego.
Mężczyzna, którego teraz wprowadzono, szedł o własnych siłach. Ale miał twarz
zżółkłą, oczy przekrwione; ze spękanych warg zwisały płaty suchego naskórka. Dłonie miał
skute. Stał lekko zgarbiony, podczas kiedy Tuchołka powoli siorbał swoją herbatę. Oczy
więźnia wlepione były w szklankę złotego płynu.
- Mówiłeś, Dębicki - zaczął pułkownik - że na czele tego waszego, polskiego -
skrzywił się ironicznie - rządu stał Traugutt. Mówiłeś to, a?
- Mówiłem.
- Skąd o tym wiesz?
- Powiedział mi o tym dawny student, a mój znajomy Kokosiński. To było jeszcze we
wrześniu. Kokosiński mówił wtedy, że w rządzie idzie źle, więc do Warszawy ma przyjechać
z Krakowa dawny wojskowy, Traugutt.
- I przyjechał?
- Tego nie wiem.
- Nie wiesz? Ty, żandarm, sztyletnik?
- Nie wiem.
- Znasz Traugutta?
- Nigdy go nie widziałem.
- A znasz tego człowieka? - Tuchołka nagłym gestem wskazał Traugutta.
Dębicki wytrzeszczył oczy.
- Nie - bąknął.
- Nie wiesz, jak się nazywa?
- Pozwolę sobie powiedzieć, że nie mogę wiedzieć.
- Na pewno? Dębicki, nie łżyj. Przypatrz mu się dobrze. No, nie wiesz, kto to taki? Ty
nie wiesz?
Pytany wpił w twarz Traugutta spojrzenie przekrwionych oczu.
- On... może... może to... - zaczął się jąkać.
- Będziesz ukrywał - rzekł Tuchołka - to weźmiemy się znowu do ciebie.
- A skłamiesz - odezwał się Zdanowicz - będziesz miał do czynienia ze mną. Znowu
śledzika dostaniesz...
Oczy Dębickiego poczęły biegać szybko od twarzy Traugutta do twarzy Tuchołki,
a potem do twarzy Zdanowicza. Audytorzy wybuchnęli śmiechem, patrząc na wystraszoną
minę więźnia. Tuchołka chciał nalać sobie herbaty, ale spostrzegł, że szklanka przed nim stoi
pusta. Deńszczyk otworzywszy usta gapił się na przesłuchiwanego. Pułkownik syknął:
- Wasyl, diable! Czaj podaj!
Żołnierz poderwał się, chwycił za szklankę, pobiegł z nią do samowaru. Tuchołka
zwrócił się do Dębickiego, który wciąż nie wiedział, co ma powiedzieć:
- Więc znasz go czy nie znasz?
- Nie... To jest... nie, nie znam!
- Paszoł won z nim!
Żołnierze wyprowadzili Dębickiego, Tuchołka rozparł się w fotelu, przymknął oczy.
Zdawało się, że zdrzemnął i zapomniał o czekającym wciąż Traugutcie. Widząc taką postawę
przewodniczącego audytorzy zaczęli ze sobą rozmawiać.
Niektórzy wstali z miejsc, podeszli do innych. Żaden jednak nie zbliżył się do
Zdanowicza, który samotnie siedział na uboczu. W pewnej chwili skinął na jednego
z kręcących się po sali żołnierzy i coś do niego powiedział. Żołnierz wyszedł, a po chwili
wrócił z kieliszkiem na dużym talerzu. Zdanowicz wypił kieliszek jednym haustem.
Nagle Tuchołka otrząsnął się ze swej martwoty. Wyprostował się, wygładził
sfałdowany na piersiach mundur. Poprawił okulary. Zapytał ostro, nie tak jak poprzednio.
- No i co? Słyszałeś?
- Słyszałem.
- Przyjechałeś, aby kierować rządem buntowszczyków, a? Gadaj!
Audytorzy przerwali rozmowę i wrócili na swoje miejsca. Znów wszyscy wpatrywali
się w Traugutta.
- Nie - odpowiedział.
- Słyszałeś, co mówił Goldman?
- Słyszałem, ale temu zaprzeczam.
- To dlaczego on tak mówił?
- Nie wiem.
Tuchołka gwałtownie uderzył pięścią w stół.
- Byłeś przywódcą rządu Palaczków. Gadaj!
- Nie byłem.
- Łżesz!
Nie odpowiedział. Stał blady z zaciśniętymi ustami. Tuchołka pochylił się do niego
przez stół. Wyciągnął rękę, podniósł długi, kościsty palec i kiwał nim przed twarzą Traugutta.
- Nauczymy cię mówić prawdę. Rozumiesz? Jesteś buntownikiem, zdrajcą. Zhańbiłeś
mundur oficera. No, gadaj! Czego milczysz? - Znowu trzasnął pięścią w stół, aż zadzwoniła
szklanka.
- Nie mam nic więcej do powiedzenia.
- Nie masz nic do gadania, a? Zobaczymy. U nas każdy gada. Słyszałeś, jak tamci
gadają. Każdego nauczymy. No, śpiewaj, bo nie mamy czasu. Ty myślisz, że ty pułkownik, że
ciebie nikt tutaj nie tknie? A ty zdrajca! Ty łotr i bandyta! Stryczek ci się należy, rozumiesz?
Po coś przyjechał?
- Powiedziałem już.
- Kto był w tym twoim buntowniczym rządzie?
- Nie wiem nic o rządzie...
Teraz, jakby na dany sygnał, wybuchnęli wszyscy. Krzyczeli jedni przez drugich.
Wygrażali Trauguttowi pięściami, zrywali się z miejsc, zasypywali go wyzwiskami
i pytaniami:
- Gadaj! Gdzie jest Janowski? Gdzie jest Golański? Znasz Gałęzowskiego? Musisz ich
znać, byłeś nad nimi! Dokąd uciekł Pieńkowski? Przyznaj się od razu! Gadaj, kto był z tobą
w tym rządzie? Ty łotrze, ty zdrajco! Zdechniesz pod kijami!
Gadaj! Zgnoimy cię w lochu, jak nie będziesz gadał! Przyznawaj się! Gadaj, psie!
Gadaj, sukinsynie, bo zobaczysz!
Tuchołka pozwolił się im wykrzyczeć, a potem uciszył ich gestem. Spuścił okulary na
koniec nosa, aby móc ponad nimi patrzeć na Traugutta.
- No co, przyznajesz się? - zapytał wolno.
- Nie.
- Krajewski powiedział, że byłeś na czele tej bandy.
- Nie znam Krajewskiego.
- I Toczyski to powiedział.
- Nie znam Toczyskiego.
- Łżesz! Lauber wie, kim byłeś.
- Nie znam Laubera.
- Opowiadałeś Przybylskiemu, że przyjechałeś, aby objąć rządy.
- Niczego takiego nie mówiłem Przybylskiemu.
- To o czym mu gadałeś, kiedyście jadali razem obiady?
- Rozmawiałem z nim, jak się zwykło rozmawiać przy stole.
- On mówi inaczej.
- To nieprawda!
- Małczat! Co ja mówię, to wszystko prawda! - uderzył pięścią w stół. - Tamci zeznali,
że ty główny buntowszczyk.
- To nieprawda!
- A ja ci mówię, Traugutt, abyś się lepiej przyznał. Potrafimy z gierojów takich jak ty
zrobić o, takich malutkich, rozumiesz? Będziesz jeszcze gadać, jak oni wszyscy. Chcesz
popróbować, a? No, gadaj! Słyszysz?
- Słyszę, ale nie mam nic do powiedzenia.
Znowu wszyscy audytorzy wybuchnęli krzykami. Bili pięściami w stół, zrywali się
z miejsc, wygrażali więźniowi. Któryś plunął na niego. Byli czerwoni, wściekli. Teraz o nic
nie pytali, tylko obrzucali Traugutta wymysłami. Trwało to dobrych kilka minut. Znowu
uciszył ich Tuchołka.
- Nie chcesz gadać, a? Nu, haraszo. Myślisz, że ty gieroj. A ty gawno! Widzielim już
takich gierojów, co potem skamlali. Wyśpiewasz wszystko. - Obrócił się do Zdanowicza: -
Maksym Maksymowicz, zaczniemy od piwniczki, a?
- Nu, spróbujemy piwniczkę.
- Skruszeje jak zajczyk - zaśmiał się któryś z audytorów.
- A nie skruszeje w piwniczce - powiedział Zdanowicz - to znajdziemy inne sposobiki.
U mnie jak w bazarze.
- Uch, czort z tego Zdanowicza! - zachichotał któryś z audytorów.
- Nu, tak brać go do karceru - zdecydował Tuchołka. - On prowodyr wszystkich
buntowszczyków, to do tego na samym dole.
14
Cela była mała i płytka. Oświecał ją blask latarni palącej się na korytarzu, od którego
oddzielona była kratą. Po korytarzu spacerował wartownik. Jedynym znajdującym się w celi
przedmiotem był śmierdzący kibel. Dnie i noce przemieszały się; poznać je można było tylko
po tym, że podczas nocnej zmiany wartowników odchodzący ze swej służby żołnierz
wstawiał do celi zydel bez oparcia. Gdy w parę godzin później odbywała się nowa zmiana,
zydel zabierano z powrotem. Przez te kilka godzin można było próbować drzemać na
siedząco, odwracając głowę od światła. Ale nawet wtedy panujące w lochu zimno płoszyło
sen. Kiedy go sprowadzono do lochu, na dworze świeciło kwietniowe słońce; tu jednak
panowała zima. Wartownik chodząc zabijał rękami i przytupywał nogami w grubych
buciorach. Klął więźniów, przez których musiał pełnić służbę w tej zimnicy. Niektórzy
wartownicy ze złości budzili śpiących. Kamienna podłoga cel była wilgotna. Na ścianach
widać było ciemne zacieki. Czasami po murze spływały lśniące strugi. Więzień kulił się na
zydlu. Podkładał pod siebie nogi, o ile tylko na to pozwalał łańcuch. Ani na chwilę nie
przestawał dygotać. Kiedy rano zabierano mu stołek, otrzymywał jednocześnie kubek wody
i skibkę chleba. To było pożywienie na całą dobę. Głód nie pozwalał mu odkładać jedzenia na
później: połykał od razu otrzymaną porcję. Pozbawiony stołka próbował chodzić. Szybko
jednak czuł się zmęczony. Wtedy stał oparty o ścianę lub uczepiony kraty. Czas wlókł się,
wystukiwany kroplami spadającej ze sklepienia wody. W celach wybuchały okrzyki:
„Puśćcie! Dosyć! Moje dzieci! Moja matka! Puśćcie! Boże! Boże” Czasami ktoś łkał, czasami
w szaleńczym porywie szarpał kratę. Rozlegały się także wybuchy nieprzytomnego śmiechu
lub zawzięte przekleństwa. Wartownicy chodzili, jakby tego nie słyszeli. Widocznie nie
wolno im było odzywać się do więźniów. Ale czasami któryś mówił: „Ej, spokojnie,
spokojnie. Co się tak szarpiesz? Siły stracisz... Nie trzeba się było buntować. Powiedz, o co
cię pytają, to cię puszczą stąd...”
Co pewien czas zjawiał się podoficer inspekcyjny. Szedł wzdłuż krat zamykających
cele. Kiedy zobaczył, że któryś z więźniów położył się na ziemi, szarpał go za łańcuch.
„Wstawaj! - krzyczał. - Nie lzia leżeć. Prykaz jest, aby nie leżeć. Chcesz poleżeć - gadaj!”
Stracił rachubę czasu i nie wiedział już, od kiedy tu siedzi. Musiało to być długo, bo
w sąsiednich celach pozmieniali się ludzie. Za każdym razem, gdy miano kogoś zabierać
z lochu, schodził oficer z kilku żołnierzami. Wśród krzyków otwierano z łoskotem kratę,
wywoływano więźnia. Jego towarzysze słyszeli, jak stąpał niepewnie, wlokąc za sobą
łańcuch. Niektórych wołano na próżno: ludzie nie mieli sił, aby powstać. Tych wynoszono.
Za każdym zjawieniem się w lochu oficer podchodził do jego celi. Przyglądał mu się przez
chwilę przez kratę. Potem pytał: „No, pan, przyznasz się?” Odpowiadał: „Nie mam do
czego”. Oficer kręcił głową. „Zażarty Polak” - mówił. Odchodził. Znowu piwnicę ogarniała
cisza, znaczona stukaniem kropel wody. Wartownik chodził miarowo. Żółty blask lampy kłuł
oczy. Ludzie, którzy ucichli, zaczynali znowu krzyczeć. Ciało było osłabłe, nogi uginały się
same. Chwilami półprzytomnie zawisał na kracie.
W końcu tak osłabł, że mimo krzyków inspekcyjnego podoficera leżał cały czas na
ziemi. Od mokrych kamieni zimno zdawało się wstępować w ciało. Musiał mieć gorączkę.
W głowie szumiało niby skrzydła wiatraka. Tracił przytomność. Odzyskawszy ją, umacniał
się na nowo w postanowieniu: nie pozwolić sobie na myślenie o swoich! Jeżeli zacznę o nich
myśleć, opanuje mnie taka tęsknota, że zacznę wyć jak tamci. Nie, nie, nie... Zachować
spokój, nic nie myśleć, przyjmować cierpienie jako wykup. Wykup? Za co? - pytał sam
siebie. Tracił wątek własnych myśli. Za kłamstwo - odpowiadał sobie. Za jakie kłamstwo? Na
to już nie umiał odpowiedzieć. Wiedział tylko jedno, że jeżeli było jakieś kłamstwo, to
dlatego że nie potrafił inaczej. Próbował się modlić. Bez przerwy powtarzał słowa modlitwy.
Ale te słowa plątały się. Nie wiedział, kiedy zamierały na ustach. Zaciskając z całych sił
dłonie, zmuszał się do powtarzania: „Zdrowaś Maryjo, łaskiś pełna...” Każdą Zdrowaśkę
ofiarowywał za kogoś: za tych, którzy byli obok w celach, za wartowników, za swych
sędziów...
W końcu wszystko zniknęło. Kiedy oprzytomniał, latarnia stała tuż obok jego twarzy.
Leżał na ziemi, a nad nim pochylali się ludzie. O coś go pytali, ale on nie od razu zrozumiał,
czego od niego chcą. Przytomność wracała powoli. W końcu podniesiono go, położno na
noszach. Oficer, który zwracał się do niego za każdym razem, pytał: „Po co tak było, pan
Traugutt?” Zamiast odpowiedzi uśmiechnął się lekko. W głosie pytającego odczuł
współczucie. Oficer wołał na niosących: „Bieritie go! Ostrożnie!”
Niesiono go po schodach w górę. Odczuwał zawrót głowy. Kiedy znalazł się o piętro
wyżej, uderzył boleśnie jego oczy blask dnia. Był to ból, jakby go śmignięto batem przez
twarz. Żołnierze, którzy go nieśli, powoli wykręcali na wąskich schodach. W pewnej chwili
nosze mijały się z idącymi z góry strażnikami, którzy prowadzili dziewczynę. Szła między
nimi ze sztywno podniesioną głową, ze wzrokiem, który nie chciał niczego widzieć. Na
obrzmiałych policzkach miała wypieki. Jej sukienka była porozpinana i porozdzierana.
W ręku niosła jakieś szmaty poplamione krwią. Czekając na przejście noszy, grupka
zatrzymała się na podeście. Strażnicy śmieli się, rzucali grube żarty. Dziewczyna trzymała
wciąż podniesioną głowę i zaciskała usta. Spostrzegłszy nosze krzyknęła. Na jej twarzy
pojawił się wyraz przerażenia. Teraz, kiedy otworzyła szeroko czarne oczy, poznał małą
kurierkę. Gwałtownie przypadła do noszy. Przez krótką chwilę szeptała mu cicho prosto
w ucho:
- Niech pan nic nie mówi. Przybylski zdradził. Ale my nie...
Strażnicy odepchnęli ją od noszy. Odpowiedziała na ich brutalność gniewnym
błyskiem oczu. Jeszcze zdążyła pochylić się i dotknąć ustami dłoni Traugutta. Jego
poniesiono w górę, ją poprowadzono w dół. Przy załamaniu schodów znaleźli się znowu
blisko siebie. Teraz na tej twarzy był butny uśmiech. Zawołała:
- Bili mnie! Ale to nic!
Chciał na ten okrzyk odpowiedzieć uśmiechem, ale już stracił ją z oczu.
Na podwórzu zobaczył słońce. Oślepiło go. Leżał z zamkniętymi powiekami i tylko
chłonął jego ciepło. Ciało nie przestawało dygotać.
Zaniesiono go do jego dawnej celi, położono na posłaniu. Leżał ciężko oddychając,
jak ktoś, kto po długim, męczącym biegu dopadł mety. Twarde wyrko wydawało się
puchowym posłaniem, wślizgujący się poza zasłonę z desek blask dnia? - wspaniałym,
kojącym oświetleniem. Posłyszał szczęk odsuwanego judasza. Potem strażnik wszedł do celi.
Ponad trzymaną w obu rękach miską zobaczył oczy człowieka, stare i pełne troski.
- Ot, skatowali... - posłyszał.
Próbował odpowiedzieć uśmiechem. Powiedział słowami małej Teodory:
- To nic...
- Będziesz pan jadł? - pytał strażnik. - Nakarmię cię. Czarną blaszaną łyżką podawał
Trauguttowi kaszę.
- Dziękuję. Bóg ci zapłać.
- Tobą, pan, niech się opiekuje Swiataja Preczistaja Bogurodzica.
- Znasz mnie?
- Nie znam. Ale wiem: ty dobry czełowiek.
- Taki jak inni...
- Nie. Z prawej masz pan Dubieckiego. On cię nauczy stukać...
- Dziękuję.
Zasnął. Obudziły go jakieś głosy. Dwóch oficerów w białych fartuchach, widać
z lazaretu, pochylało się nad nim. Brali go za puls, zaglądali w oczy, rozpinali na nim koszulę
i przykładali ucho do piersi. Przed wyjściem zawołali strażnika. Zostawili mu lekarstwa,
butelkę wina. Słyszał, jak mówili:
- Pojutrze musi iść na badanie.
Po dwóch dniach snu i lepszego karmienia poczuł się na tyle dobrze, że kiedy przyszli
żołnierze, potrafił wstać i ubrać się. Dwóch żołnierzy założyło sobie jego ręce na ramiona
i tak został prawie zaniesiony na salę badań. Komisja czekała za stołem. Znowu czuł
wlepione w siebie oczy audytorów. Żołnierze posadzili go na stołku. Tuchołka odstawił nie
dopitą herbatę, zsunął okulary na koniec nosa i przechyliwszy na bok głowę, z drwiącym
uśmiechem przyglądał się więźniowi.
- I co? Skruszałeś? Będziesz gadał? - zapytał.
Nie odpowiedział, tylko potrząsnął głową. Tuchołka nadął policzki; z pyknięciem
wypuścił z nich powietrze. Wsadził palec w owłosione ucho i długą chwilę nim obracał.
Dopił herbatę, schrupał trzymany w ustach cukier, skinął na stojącego w drzwiach podoficera.
- Przybylskiego! - rzucił krótko.
Karol Przybylski wszedł w otoczeniu dwóch żołnierzy. Traugutt ledwo go poznał.
Oczy młodego mężczyzny świeciły niezdrowym blaskiem, ruchy miał szybkie, gorączkowe.
Wyglądał jak ktoś, kto się bardzo do czegoś śpieszy. Dygotały mu dłonie. Wszedłszy,
z ugrzecznieniem ukłonił się komisji, ale na jego ukłon nikt mu nie odpowiedział.
- Nu, Przybylski - rzekł Tuchołka. - Gadaj. Gadaj wszystko. Będziesz gadał?
- Wszystko powiem, wasze prewoschoditielstwo. Co mam powiedzieć?
- Powiedz, kto stanowił ten wasz rząd, czy jak tam się nazywała ta wasza władza
miateżników.
Przybylski zaczerpnął powietrza i potem zaczął bardzo szybko:
- Na czele stał Traugutt. Właściwie to on był dyktatorem, bo on wszystkim kierował!
Inni byli tylko wykonawcami. Sekretarzem stanu był przy nim Janowski. On wysyłał
i pieczętował korespondencję. Potem kiedy Janowski wyjechał, Traugutt zlecał załatwienie
pewnych spraw mnie, a inne Dubieckiemu. To ja chodziłem, jak to już prześwietnej komisji
miałem zaszczyt powiedzieć, pieczętować wychodzące listy do mieszkania panien
Guzowskich...
Tuchołka powstrzymał go gestem.
- To już wiemy. Mów o rządzie.
- Tak jest, wasze prewoschoditielstwo. Już mówię. Jak ośmieliłem się powiedzieć,
Traugutt rządził wszystkim sam. Sam układał dekrety, pisał zarządzenia, prowadził
korespondencję. Sprawami wojska zajmował się u niego Golański, czyli naprawdę
Gałęzowski. Sprawami skarbu Toczyski, a po jego aresztowaniu Unicki. Sprawy wewnętrzne
prowadził Krajewski, ale potem Traugutt, nie wiem dlaczego, odjął mu tę funkcję. Nie
mogłem się dowiedzieć, komu ją powierzył. Komisarzem do wyprawiania korespondencji był
nie znany mi mężczyzna, ale słyszałem już tutaj, że ma się nazywać Jan Jeziorański i jest
rewizorem dochodów tabacznych...
- Ot, znowu jakaś ryba - zauważył Tuchołka. - Jak ciebie Przybylski tianut, zawsze coś
nowego powiesz. - Rzekł do oficera protokołującego. - Zapisz, żeby aresztowali tego
Jeziorańskiego. - Znów zwrócił się do Przybylskiego: - Nu, gadaj. Padlec ty jesteś. Mów!
- Jak już miałem zaszczyt powiedzieć prześwietnej komisja nie wiem, kto prowadził
sprawy zagraniczne. Podejrzewam, że kierownikiem tego działu był młody kleryk...
- Dużo było popów u tego Traugutta. Nu, haraszo. A teraz, Przybylski, patrz na tego
i mów kto on.
Traugutt zobaczył przed sobą rozszerzone gorączką oczy Przybylskiego.
- To Traugutt, wasze prewoschoditielstwo.
- Eto znaczyt prezes rządu, da?
- Tak jest, wasze prewoschoditielstwo.
- No i cóż ty na to? - Tuchołka skierował pytanie do Traugutta. - W piwniczce
siedziałeś. Wiesz, jak to smakuje. Gadaj!
- Nie mam nic do powiedzenia. Prezesem rządu nie byłem, nie znam ludzi
wymienionych przez pana Przybylskiego.
- Nie tak prędko. Przybylski, powtórz swoje.
- To jest Romuald Traugutt, wasze prewoschoditielstwo. On kierował rządem
narodowym.
- To nieprawda! - zawołał.
Audytorzy powstali z miejsc. Niektórzy wysunęli się spoza stołu i otoczyli półkolem
więźniów. Tuż obok Przybylskiego stał Zdanowicz na rozstawionych szeroko nogach.
Przymrużywszy oczy patrzył na więźnia.
- Jak to jest, Przybylski? - zapytał.
- Ja mówię prawdę, wasze wysokobłagarodie. Panie Romualdzie - Przybylski zwrócił
się do Traugutta - przecież pan wie, że ja mówię prawdę. I Morawski to samo zeznał. Ja... ja
nie kłamię. Panie Romualdzie... Niech pan...
- Nu, Traugutt - powiedział Tuchołka. - Który z was mówi prawdę? Gadaj. A nie
powiesz prawdy, wrócisz do piwniczki.
- Nie byłem prezesem rządu - rzekł wolno i wyraźnie. Groźba Tuchołki nie budziła
w nim lęku. Nieoczekiwanie obudziła się w nim niezwykła siła.
- Przybylski! - warknął Tuchołka. - Ty, sukinsynie! Jak było?
Z oczu Przybylskiego popłynęły nagle łzy. Zaniósł się szlochem jak dziecko.
- Panie Romualdzie - zaskomlił. - Litości... Niech pan powie prawdę. Ja nie kłamię...
Prawdę... pan zawsze...
Odpowiedział chłodno:
- Wszystko, co mówisz o mnie, panie Przybylski, jest nieprawdą.
Zdanowicz wyjął zza pasa ciężkie łosiowe rękawiczki i z rozmachem, z całej siły
uderzył nimi w twarz Przybylskiego. Więzień zatoczył się i upadł na kolana. Z rozciętej wargi
spływał sznureczek krwi. Zanosił się łkaniem. Klęcząc wyciągnął ręce do Traugutta.
- Panie Romualdzie... Niech mnie pan nie gubi... Niech pan powie prawdę... Prawdę,
panie Romualdzie...
Zagryzł wargi. Przybylski budził w nim wstręt. Słyszał przecież, jak przed chwilą nie
pytany wydał Jeziorańskiego i jak odkrywał, bez najmniejszego wahania, całą strukturę władz
rządowych. A jednak ten człowiek odwoływał się do niego w imię prawdy. Błagał o prawdę.
Czy można - myślał - kłamstwem ukrywać prawdę? Czy można kłamiąc bronić sprawy? Czy
można największego nawet nędznika spychać w przepaść? Przybylski wciąż powtarzał:
- Zlituj się, panie Romualdzie... Powiedz prawdę...
Traugutt widział, jak Tuchołka nalewając sobie herbatę spogląda na niego z ukosa.
Wśród audytorów rozległy się coraz głośniejsze szepty i szmery. Wydało mu się, jakby
spoglądali na niego inaczej niż przedtem. Miał uczucie, jakby podła słabość tamtego stawała
się jego siłą. Cóż z tego jednak, że nie zdołają mnie złamać? - pomyślał. - Ja wytrwam
w kłamstwie, a ci będą łamani dla prawdy. Za nich także wziąłem odpowiedzialność... Cóż
jeszcze jest do ocalenia? Mój honor? Czy jedynie dla ocalenia swego honoru można
pozwolić, aby ginęli drudzy? Wyprostował się, wstał ze stołka, zrobił krok ku Tuchołce.
- Pozwólcie, pułkowniku - rzekł - że o powodach mego przybycia do Warszawy złożę
wyjaśnienie na piśmie. Chcę jednak powiedzieć, że takie oświadczenie złożę jedynie wtedy,
gdy otrzymam od was gwarancję, iż nie będziecie żądali, abym mówił o kimś innym prócz
o sobie samym.
Zapanowała cisza. Tuchołka siedział jak wbity w fotel, z okularami na końcu nosa,
z otwartymi ustami. Wolno tylko przesuwał palcem po strzępiastych wąsach.
- Gwarancji chcecie? - zapytał takim tonem, jakby nie był pewny tego, co usłyszał.
- Tak. Chcę waszego słowa, pułkowniku.
- Eto... eto tak nie może być. Nie pojmujecie?
- Ja byłem wszystkim... Moja osoba wystarczy...
Tuchołka kręcił palcem w uchu. Był zakłopotany. Zwrócił się do Zdanowicza:
- Maksym Maksymowicz, ty jewo znasz. Szto ty dumasz? Zdanowicz rzucił
chrypliwie:
- To czort, nie czełowiek, Fiodor Mitrofanowicz!
15
Maleńki ogródek otaczał żywopłot. Pośrodku ogródka była okrągła rabata pełna
kwiatów. Codziennie koło południa otwierały się drzwi celi, wchodził strażnik.
- Nu, pan Traugutt - mówił - chadi na sołnyszko. Piękny czas.
- Pogoda, Aleksy Iwanowiczu?
- Jak wymarzona. Ciepło, cwiety pachną. Wnuczka kazała powiedzieć, że jak chcecie
zerwać, to rwijcie.
- Podziękujcie wnuczce. Ale w celi kwiaty prędko zwiędną. Lepiej niech zostaną na
klombie, żywe.
- Wasza wola, pan Traugutt.
Przez pół godziny mógł spacerować po ogródku. Chodząc rozmawiał ze strażnikiem,
który podczas tego spaceru siedział pod murem na ławce. Żywopłot był gęsty, niczego za nim
nie można było zobaczyć. Tylko w dali widać było wysokie topole i porosłe zielenią wały
fortów. Po niebie płynęły obłoki. Czas mijał szybko. Strażnik usłyszawszy dalekie bicie
zegara na wieży wstawał z ławki, mówił:
- Nu, pan Traugutt, trzeba wracać.
Godził się na to wezwanie bez protestu, choć najchętniej chodziłby po tym
mikroskopijnym ogródku cały dzień. Nawet w deszcz nie rezygnował z przechadzki. Stawiał
kołnierz płaszcza i spacerował, poddając twarz uderzeniom ciepłych kropli.
Cela była niezbyt widna, ale przestronna. Mógł po niej także spacerować. Miał lampę,
papier, książki. Wolno układał w sobie przeżycia ostatnich miesięcy: aresztowanie, więzienie
śledcze, podziemna cela, konfrontacje. W parę dni po złożeniu oświadczenia, kim był i jakie
były zasady jego działalności, został znowu zaprowadzony przed komisję śledczą. Tym razem
podano mu krzesło. Tuchołka zaproponował mu nawet szklankę herbaty, której odmówił.
Odczytano mu pismo gubernatora grodzieńskiego, Skworcowa, przedstawiające partyzancką
działalność oddziału kobryńskiego. Opis był na ogół zgodny z prawdą. W raporcie znalazło
się oskarżenie Traugutta o zastrzelenie Kwiatkowskiego i o katowanie chłopów.
- Nu, gawari, pan Traugutt, jak to było - pytał Tuchołka. - Za co wy zastrzelili tego
Kwiatkowskiego i kazali bić chłopów.
Wzruszył ramionami.
- Co do walki mego oddziału, powiedziałem komisji wszystko. Nieposłuszeństwa od
moich podwładnych nie doświadczałem. Byli mi oddani i ofiarnie dźwigali ciężar trudnej
służby. Byli tylko tacy, co na alarm zbierali się zbyt wolno.
Chciałem ich wychować na żołnierzy, więc ostrzegałem i groziłem. Kiedyś podczas
nocnego alarmu powstało zamieszanie. Spytałem podoficera, kto jest winny, on mi wskazał
Kwiatkowskiego. Nie chciałem go zabijać i tylko dla postrachu skierowałem w jego stronę
rewolwer. Niestety, musiałem zaczepić kurkiem o ubranie i broń wypaliła. Rzecz była dla
mnie tym boleśniejsza, że Kwiatkowski został niesłusznie wskazany przez podoficera jako
winny. A co do katowania chłopów - to nieprawda. Nigdy nie kazałem bić włościan. Nie
miałem potrzeby uciekania się do takich środków. Tylko nieznajomość naszego ludu może
komuś wskazać takie środki. Mnie z chłopami nie było źle...
Tuchołka zapytał go o pewnych ludzi z konspiracji, na co odpowiedział porywczo:
- Daliście mi swoje słowo, pułkowniku.
- Nie sierdis’, pan Traugutt. Haraszo, haraszo - Tuchołka uspokajająco machał dłońmi.
- Nie chcecie mówić, nie mówcie. My i tak wiemy wszystko. Wasza pani Kirkor usłużyła
nam...
- Pani Kirkor?! - najeżył się. - Ona? Nie wierzę! Ona zresztą o niczym nie wiedziała!
- Ot, gołubczyk! - Tuchołka wesoło zatarł dłonie i zachichotał. Jego śmiech wywołał
wesołość pozostałych audytorów. - Wiedziała, wiedziała wszystko. Dzielna kobieta! Wy, pan
Traugutt, dużo jej zawdzięczacie. Służyła wam. Z sierdca wam służyła. I ładna kobieta.
Aktorka. Nu, ja wam powiem, pan Traugutt. Myśmy ją kazali aresztować, ona jednak nie
chciała ani słowa gadać. Pałkownik Zdanowicz brał ją na swoje sposobiki, a ona nic. Ale jak
wróciła z piwniczki, napisała list do swojej matki. Sołdat, co ją pilnował, obiecał jej, że list
zaniesie. Potem zawstydził się, że chciał miateżniczce usłużyć, i oddał list komisji. Ot
i wszystko my z tego listu wyczytali. A chcecie wy wiedzieć, pan Traugutt, co ona o was
pisała? Nu, przeczytam, niech się ucieszy wasze sierdce...
Wziął kartkę papieru, osadził głębiej okulary. Czytał urywając co kilka słów i patrząc
na Traugutta, jakby chciał zobaczyć, jakie wrażenie zrobiły na nim przeczytane słowa.
- „Na Boga zaklinam was, róbcie starania, aby ocalić pana Michała, bo oni wiedzą
o nim wszystko...” Ładnie pisze, a? Tak dramatycznie. „Lepiej o mnie zapomnijcie,
bylebyście o nim nie zapomnieli. Ostrzeżcie wszystkich, których Przybylski skompromitował,
bo kiedy on się odważył wydać w ręce wrogów tego świętego człowieka jak pan Michał, to
wszystko może wygadać...” Wyraźnie pisze: święty człowiek. Eto by wasza żena, jakby znała
ten list, też by mówiła, szto wy święty czełowiek?
- Wszyscy jesteśmy święci, pułkowniku.
- Wszyscy? I ja? I oni? - śmiejąc się szeroko wskazał audytorów, którzy wybuchnęli
znowu wesołym rechotem. - I Zdanowicz, a?
- Wszyscy - powiedział poważnie - jesteśmy odkupieni świętą Krwią...
Teraz już pozwalał sobie na myślenie o córkach i o Antoninie. Myśl o nich nie groziła
słabością. Zwrócił się do komisji z prośbą o zezwolenie napisania do żony listu, ale
odpowiedzi dotąd nie otrzymał. Jak one będą żyły po mojej śmierci? - myślał często. Nie
wyobrażał sobie, aby wyrok mógł być inny. Zresztą gdyby nawet wyrok śmierci zastąpiono
zesłaniem, byłoby to na pewno zesłanie dożywotnie i nie miałby szans zobaczenia ich
kiedykolwiek. Pozwól, o Boże, przyjąć bez sprzeciwu Twoją wolę - modlił się. Tymczasem
panował w nim senny spokój, ale miał świadomość, że stoi przed wielką próbą i że przyjdzie
chwila, kiedy nadchodząca śmierć napełni go lękiem.
Myślał także o Kirkorowej. Jej list nie zaszkodził już jemu, ale wciągnął w sprawę
znowu kilka osób. Nie można było mieć jednak żalu do kobiety. Została oszukana. Jej także
groził ciężki wyrok.
Pewnego dnia podczas spaceru powiedział do niego strażnik:
- Będziecie dziś mieli wizytę, pan Traugutt.
- Ja? - zabiło mu serce. - Czyją wizytę?
- Jego prewoschoditielstwo gaspadin gienierał Lebiediew, inspektor więzień. Godny,
łaskawy. I sprawiedliwy. Nie ukrzywdzi człowieka. Wy możecie poskarżyć się jemu...
Lebiediew zjawił się rzeczywiście. Był to mężczyzna wysoki, przystojny, o wspaniałej
falującej brodzie. Jego mundur lśnił niezwykłą elegancją. Wszedł do celi w towarzystwie
dwóch oficerów.
- Zdrastwujtie, pałkownik Traugutt - powiedział wyciągając rękę do więźnia. -
Chciałbym ja z wami pogawędzić. Pozwolicie?
- Jeżeli wolno mi się uważać za gospodarza w tym lokalu - Traugutt uśmiechnął się
lekko - mogę tylko odpowiedzieć, że cieszę się wizytą pana generała. - Skromnie tu u mnie,
dwa stołki tylko...
- Starczy! - Lebiediew zwrócił się do towarzyszących mu oficerów. - Wy iditie sobie.
- Gdy wyszli, wyciągnął wygodnie nogi w lśniących butach. Zapytał: - Wolicie może mówić
po francusku? Wy Polacy, wiem, nie lubicie rosyjskiego.
- Nie lubimy panie generale, ponieważ jest nam narzucony. Ale język rosyjski piękny.
Po co mamy uciekać się do innego?
- Spasiba, pałkownik Traugutt. Umiem ja trochę parlować po francusku i żona strzeże,
abym nie zapomniał, ale od serca mówić zawsze lepiej swoim językiem. Prawda? A ja do was
przyszedł z sercem. Powiedzcie szczerze, nie macie jakich skarg?
- Nie.
- Tuchołka i cała komisja prawdziwe łotry. Katowali ludzi, bili kobiety. Musiałem
interweniować, zakazywać okrucieństw. Najgorszy ten Zdanowicz. Prawdziwa bestia. Wy go
znacie?
- Znam. Był razem ze mną w tym samym pułku.
- Kanalia! Ot, tacy ludzie zawsze będą stali między nami. - Lebiediew musnął dłonią
po włosach, pachnących wodą kolońską. - Czytałem wasze oświadczenie. Nawet, wyobraźcie
sobie, zapisałem sobie z niego kawałek. O ten... - Wyjął z mankieta małą kartkę, przeczytał: -
„Będąc przekonanym, że niezależność jest koniecznym warunkiem prawdziwego szczęścia
każdego narodu, zawsze jej pragnąłem dla swojej ojczyzny, a to tym bardziej, że
i oswobodzenie się Rosji od ciężaru panowania nad Polską liczyłem za również konieczny
warunek do zwrócenia całej działalności rządu i ludu rosyjskiego na rzeczywisty pożytek tego
obszernego państwa...” Pięknie. Ja to nawet czytał mojej żonie. Wy, pałkownik Traugutt, nie
jesteście wrogiem Rosji?
- Dlaczego miałbym nim być? Rosja piękny, wielki, bohaterski kraj. Nigdy nie czułem
się źle z żołnierzem rosyjskim. Nie wierzę, aby naród rosyjski był wrogiem naszej wolności.
- Naród rosyjski nie jest wam wrogi. Ale cóż? Zrobiliście powstanie. Każda wojna
rodzi zaciętość. Wielu tych, którzy dawniej okazywali wam życzliwość, są teraz dumni, że
przyczynili się do zwalczenia waszego buntu. Chcecie, przyślę wam petersburskie pisma.
Zobaczycie, ile nabożeństw odprawia się za pomyślność rosyjskiego oręża, ile ofiar składają
ludzie na rannych żołnierzy. Ech, pałkownik Traugutt! Wasz Wielopolski umiał mądrzej. My
sami myśleli, że przez niego przyjdzie i dla nas więcej swobody. Wielki książę był wam
naprawdę życzliwy.
- Wielopolski, panie generale, był mądry wobec Rosji, ale nie umiał zrozumieć
swoich. Ci, którzy wywołali powstanie, znali dobrze uczucia Polaków, ale nie próbowali
zrozumieć Rosji. To bardzo trudno pogodzić jedno z drugim.
- Nienawidzicie nas, to dlatego.
- Nazbierało się przez wieki wiele wzajemnych uraz. Kiedyś, być może, wina była po
naszej stronie. Dziś my jesteśmy krzywdzeni, uciskani. To, co czynią ludzie jak Murawiew,
jak Berg, zamyka drogę do porozumienia.
- Murawiew to łotr, jakich mało. Wielu przeraziło się, kiedy dowiedzieli się, że
powrócił do łask cesarskich. On, gdyby mógł, toby tak samo postępował z nami. O Bergu
także wiele złego można powiedzieć. Ale gdybyście nie zaczęli byli walczyć, ci ludzie nie
wyszliby nigdy z cienia.
- Nie namawiałem nikogo do robienia powstania, generale, ale trzeba powiedzieć, że
cierpliwość narodu ma swoje granice. Bóg podzielił ludzkość na narody i każdy z nich
posiada przyrodzone prawo samodzielnego istnienia i rozwoju. Tam, gdzie jest ucisk
i niewola - musi wybuchnąć walka.
- Tam, gdzie walka nierówna, słabszy naród ginie.
- Słabszy, silniejszy - to sprawa względna. Wierzę, że naród silniejszy, gdy krzywdzi
naród słabszy, kiedyś będzie musiał ponieść za to odpowiedzialność. Nie życzę tego Rosji.
Chciałbym, aby wcześniej zrozumiała swe postępowanie i zmieniła je. Jesteśmy sobie
wzajemnie potrzebni.
- Jesteśmy sobie potrzebni, macie rację, pałkownik. I tak naprawdę to lubimy się, choć
nie chcemy się do tego przyznać. Tylko nasze proste kobiety z głębi kraju, kiedy im się urodzi
ładny syn, powiadają: śliczny jak Palaczok.
- Rosjanie posiadają cnoty, których im powinniśmy zazdrościć. Wasza ofiarność
w działaniu, dobroć waszego ludu. Gdybyśmy się mogli zbliżyć!
- Gdyby! Wy, pałkownik Traugutt, mogliście byli do tego się przyczynić. Będę
szczery: podziwiamy was. Myśmy myśleli: ten narodowy rząd, to pewno za francuskie
pieniądze ma całe zamki pod ziemią i dlatego tak trudno z nim walczyć. Tyle wojska, tyle
policji, a wy jak ten smok, co mu wciąż głowy odrastają. Po waszym aresztowaniu policja
szukała tego zamku, tam gdzie mieszkaliście. Ale żadnego zamku nie znalazła. Dwa małe
pokoje. I wy z tych dwóch pokoi tyle miesięcy walczyli z nami? My cenimy takich. Tacy, jak
wy, ech, pałkownik Traugutt! Po co wy przeciwko nam stanęli? Boję się teraz o was.
- Będzie, co Bóg da...
- Ano zawsze tak jest, jak On daje. Ale ci szubrawcy chcą triumfu. Chcą
przechwalania się, że zwyciężyli. Chcą chodzić w sławie. Chcą waszą krwią zmazać swoje
łotrostwa.
- Wbrew im wasz rząd będzie musiał dać naszemu chłopu ziemię. Dokona tego, czego
myśmy nie potrafili dokonać.
- Cóż wam z tego? Chłop za tę ziemię sprzeda polskość.
- Nie sprzeda, panie generale. Myślę nawet, że wtedy dopiero poczuje się Polakiem.
Odepchnięto go od narodu zabierając mu wolność i własność. Kiedy odzyska wolność
i ziemię, zacznie myśleć za cały naród. Kiedyś może podejmie przegraną przez nas walkę.
- A może nie będzie jej musiał podejmować? Może nasz muzyk zrozumie go lepiej niż
my - was?
Siedzieli jakiś czas bez słowa. Potem Lebiediew wstał. Wyciągnął rękę do Traugutta.
- Bądźcie zdrowi, pałkownik Traugutt - powiedział. - Czuję dla was wiele życzliwości.
Zrobię, co będę mógł, aby was ocalić. Dla nas, dla nas - uderzył się w pierś - byłoby dobrze,
abyście żyli. Oni są zadowoleni, kiedy jakiegoś łotra przerobią na Rosjanina. Takiego
Przybylskiego! Głowę daję, że wyprze się całej swej polskości. Ale nam takich nie trzeba. Dla
nas lepiej, kiedy są w Polsce Polacy, jak wy. Pamiętacie Puszkina, kiedy mówił, że to nasz
słowiański spór, kłótnia braci? Lepiej się kłócić z bratem, niż mieć brata złodzieja...
Chcieliście pisać do żony? Piszcie. Ja załatwię, żeby list poszedł. A tutaj mam coś dla
was - sięgnął do małej paczki, którą przyniósł ze sobą. - Ta Kirkorowa mówiła, że to wasze
i że wy na pewno chcielibyście to mieć. To jak ja był tam, na Smolnej, kazałem wziąć. Macie,
pałkownik Traugutt.
Rozwinął paczkę i położył przed Trauguttem na stole czarną książeczkę widzeń Anny
Katarzyny. Z książki wysunęła się włożona między karty fotografia.
16
„Spokój panował wokół krzyża, od którego odstąpili wszyscy. Jezus odczuwał swoje
całkowite opuszczenie, lecz zwróciwszy się do Ojca modlił się za swoich wrogów. Kiedy
ciemność wzrosła i kiedy niepokój, poruszając sumienia wszystkich, rozpostarł nad ludem
ponurą ciszę, widziałam Jezusa samotnego, bez pocieszyciela. Cierpiał wszystko, co może
wycierpieć człowiek umęczony, pełen niepokoju, pozbawiony pociechy boskiej i ludzkiej;
cierpiał jak wtedy, gdy wiara, nadzieja i miłość same otoczone ciemnością, nie wspierane
stoją puste i obnażone na pustyni pokus i same znoszą niewypowiedziane cierpienie. Tego
bólu nie da się wyrazić. To wtedy Jezus zdobył dla nas siłę do opierania się wśród
największych lęków osamotnienia, kiedy zrywają się wszelkie więzy, kiedy kończy się nasz
związek z ziemią, a jednocześnie gdzieś znikają perspektywy, jakie nasze życie otwiera na
inne życie. Nie wyjdziemy zwycięsko z tej próby, jeśli nie złączymy naszego opuszczenia
z zasługami zdobytymi przez samotność Jezusa...”
Usłyszawszy chrzęst obracającego się w zamku klucza, przerwał czytanie. Podniósł
zdziwiony wzrok na otwierające się drzwi: o tej wieczornej porze nikt nigdy do celi nie
wchodził. Blask lampy oświetlił wielką sylwetkę; błysnęły guziki munduru. Ale dopiero gdy
człowiek postąpił w krąg blasku, Traugutt zobaczył czerwone policzki Zdanowicza i jego
kartoflowaty nos.
Podniósł się zaskoczony. Sądził, że już teraz komisja śledcza pozostawi go w spokoju.
Ale Zdanowicz zrobił uspokajający gest.
- Ja, Romualdzie Ludwikowiczu, do ciebie prywatnie. Pozwolisz?
- Siadaj, proszę - Traugutt wskazał mu stołek.
- Dziękuję - usiadł wspierając się na szabli. Zalatywało od niego wódką. - Cóż ty?
Czytasz?
- Czytam.
- Pobożną jakąś książkę?
- Owszem.
- Ot, taki jak zawsze! Pamiętam w Sewastopolu: inni pogadywali, żartowali, popijali.
A ty - Biblię. Śmieli się z ciebie, pamiętasz? Ale ja nigdy się nie śmiał.
- Nie, nie śmiałeś się nigdy.
- Dlaczego miał się śmiać? Ja by toże wolał jak ty. O żonie ty pewno myślał, o Annie
Awgustownie. I ja o niej myślał. Nu, przyzwoicie myślał. O niej inaczej nie lzia było myśleć.
I ty teraz pewno też o żonie i o dzieciach myślisz, a?
- Myślę.
- Widział ja je. Na fotografii. Chodził z komisją tam do ciebie na Smolną. Oglądali,
gdzie ty mieszkał. Dziwili się, że prezes polskiego rządu w pokoikach mieszkał zimnych
i pustych, jak w monastyrze. Tuchołka kazał podłogi zrywać i ściany opukać. Myślał, że są
ukryte przejścia, może do samego Napoleona. Nic nie znaleźli.
- Niczego nie było.
- Ja to wiedział od razu. Ja ciebie znam. I ja zawsze poznam, kiedy mówisz prawdę.
Kiedy ty się wypierał, każdy mógł widzieć, że kłamiesz. Nie umiesz kłamać, Romualdzie
Ludwikowiczu. Ale ja wiedział, że ty jesteś człowiek, co choćby go palili żywym ogniem, nie
wyzna, czego nie chce wyznać. To ja dumał: powieszą tego Goldmana, powieszą
Przybylskiego, a ciebie puszczą. Ja twój drug. Po co ty wyznał, że ty rządem miateżników
kierował?
- A po coś ty katował tamtych?
- Jak ja mógł nie katować? Taka moja służba. Mnie kazali to robić. Mówili: ty
Maksym Maksymowicz, ty jak trzeba ojca, matkę zarżniesz. Zabierz się do tych miateżników,
zrób, aby każdy śpiewał.
- Ja też buntownik.
- Ech, ty nie taki jak oni. Taki Przybylski, Romualdzie Ludwikowiczu... Ja żałuję, że
mu karku w badaniu nie skręcił. On jak świnia. Kłujesz świnię, ona kwiczy. Mdli mnie,
Romualdzie Ludwikowiczu, jak słyszę takie świńskie kwiczenie. Wymiotować się chce.
Chciałbym kłuć i kłuć. A ona tylko kwiczy. Wszystko świnie!
- A ty, Maksymie Maksymowiczu, nie kwiczałbyś także?
- Kwiczałby! Ale ja taka sama świnia jak oni. Oni świnie i ja świnia. Ale ty, brat, ty
jesteś inny. Ty wybacz, że ja cię brat nazywam. Taki jak ja powinien się utopić. Albo
powiesić. Jak Judasz. Po co taki ma żyć, no, powiedz, proszę? Wasze sztyletniki zamachy na
mnie przygotowywały. Ja wiedział o tym. Ale nie umieli. Albo może bali się? Szkoda, że nie
zabili. Ja tam u ciebie w mieszkaniu w szufladzie znalazł pierścionek. Patrz, o ten - wyjął
z kieszeni i trzymał na swej wielkiej dłoni. - Damski pierścionek. Znam takie pierścionki.
Wiem, co w nich jest. To twój?
- Nie.
- To pewno tej pani Kirkor? Ładna kobieta. I twardo się trzymała. My ją siekli
rózgami, aż jej biała skóra cała była pocięta, a ona nic nie powiedziała. Jak mdlała, kazał lać
wodę i pytał: „Gadaj, kto on?” A ona tylko: „Czarnecki” i „Czarnecki”. A potem dała się
oszukać. Ale tamtego sołdata to Tuchołka podesłał, nie ja.
- Po co ty mi to mówisz?
- Żebyś wiedział, jaki jestem. Podlec, łotr, pijanica. Tuchołka, jak złapał ten list,
wymyślił, aby rozgłosić, że ona twoja kochanka.
- To nieprawda!
- On też wie, że to nieprawda. I ja wiem. Choć ona kocha cię, Romualdzie
Ludwikowiczu. Co w tobie jest, że ciebie i Anna Awgustowna kochała, i ta ciebie kocha,
i twoja żona też pewno kocha? Ale Tuchołka chciał, aby wszędzie napisać że prezes polskich
miateżników mieszkał u kochanki. Miał iść z tym do namiestnika...
- I poszedł?
- Nie poszedł. Tuchołka ma swoje grzechy. Dużo grzechów, Romualdzie
Ludwikowiczu. Jakby się o nich władze dowiedziały, to choć on się wiele zasłużył odkryciem
waszego rządu, musiałby iść precz. A tak order dostanie, w gienierały pójdzie; majątek po
jakimś szlachcicu będzie miał... To wolał dać spokój tej Kirkorowej. Ale twojej śmierci
będzie chciał...
- Każdy musi umrzeć...
- Nie boisz się, Romualdzie Ludwikowiczu?
- Boję się...
- Ot, ty zawsze prawdę. Dlaczego ty taki? Ja nigdy by tego nie powiedział. A boję się.
Myślał: wezmę ten pierścioneczek, wsypię w gębę truciznę i już nie będzie padleca.
Powinienem był tak zrobić, a nie zrobił. Bał się.
- Dobrze, żeś nie zrobił. Nikt nie ma prawa pozbawiać siebie życia.
- Będę żył, będę znowu taki, jak byłem.
- Dlaczego nie możesz być inny?
- Ech, Romualdzie Ludwikowiczu! Taki sukinsyn jak ja nigdy nie będzie inny.
Zawsze musi pić, plugawić się, katować drugich...
- Nie musisz, Maksym...
Zdanowicz, który siedział pochylony do przodu, tak że jego twarz oświecona była
przez lampę, teraz opuścił nisko głowę. Twarz zniknęła w mroku. Traugutt widział tylko jego
kolana, między którymi pułkownik trzymał szablę. Czas jakiś panowało milczenie. Potem
Zdanowicz sapnął mocno i wstał.
- Nu, tak bywaj, Romualdzie Ludwikowiczu - powiedział. - Nie zobaczymy się już.
Wyjeżdżam z Warszawy.
- Wyjeżdżasz? Dokąd?
- Tymczasem do Petersburga. A potem czort wie dokąd! Złożył ja podanie, żeby mnie
pozwolili wrócić do wojska. Może zdarzy się jaka wojna, to będę się bić. A nie zdarzy się -
zapiję się w jakimkolwiek garnizonie.
- Bądź zdrów, Maksymie Maksymowiczu. - Traugutt chwilę zdawał się wahać, potem
wyciągnął dłoń do Zdanowicza. Tamten pochwycił ją i mocno nią potrząsnął. - Nie musisz
być takim, jakim byłeś.
- Ech, muszę! Gdybym ja miał żonę jak Anna Awgustowna, może by co było ze
mnie... A tak... Żegnaj, Romualdzie Ludwikowiczu. Nie wspominaj źle...
Stali przez chwilę bez ruchu. Zdanowicz zrobił ruch, jakby chciał objąć Traugutta
ramionami. Ale zamiast tego cofnął się do drzwi. Stojąc cały w mroku nagle zapytał:
- A ten pierścioneczek? Co z nim zrobić?
- Rzuć go do Wisły, dobrze?
- Jak każesz. Rzucę.
Wrócił do książki. Ale nie mógł czytać. Oparł głowę na rękach i patrzył przed siebie,
w mrok. Przypomniały mu się słowa Zdanowicza: „Ale on będzie chciał twojej śmierci”.
Wyrok Audytoriatu Polowego Wojsk już zapadł: skazywał jego, wraz z czternastoma innymi
więźniami, z Krajewskim, Toczyskim, Zulińskim, Jeziorańskim, Unickim, Dubieckim
i innymi na karę śmierci. Pozostawała konfirmacja wyroku przez namiestnika. Wiedział, że
jego towarzysze spodziewają się, iż obecnie, po ostatecznym zwycięstwie nad powstaniem,
Berg może decyzję sądu złagodzić. Ale Traugutt nie miał złudzeń, aby jakakolwiek zmiana
mogła dotyczyć jego osoby. Lebiediew miał rację, oni chcieli triumfu, chcieli jego krwią
zmazać swoje łotrostwa. Chcieli, aby ta krew legła na zawsze rzeką między dwoma narodami.
Tak, to była prawda, co powiedział: bał się tajemniczej chwili umierania. Łatwo jest
mówić o śmierci, łatwo jest nawet narażać się na nią w zapale walki. Ale trudno jest
oczekiwać na jej przyjście samotnie, w pustej celi, przez długie godziny dnia i dłuższe jeszcze
godziny nocy. Wyobrażać sobie bez końca, jak będzie wyglądała...
Myśl o śmierci kojarzyła się z myślą o nich. Co się stanie z pozbawioną opieki kobietą
i z dwiema małymi dziewczynkami? Nie zostawił im nic. Nawet Ostrów uległ konfiskacie.
Pozostały na łasce ludzkiej.
Wysłał do nich list. Ale odpowiedzi nie otrzymał. Mijały tygodnie. Co się z nimi
dzieje? Dlaczego nie odpowiadają? Przecież Lebiediew obiecał, że list zostanie przekazany.
Czyżby oszukał go? Czy żadne echo nie nadejdzie do niego od nich przed dniem próby?
Spod okularów po policzku potoczyła się łza. Z głośnym stuknięciem upadła na
stronicę książki. Prawie równocześnie doszło go stukanie. W pierwszej chwili nie zwrócił na
nie uwagi. Ale gdy po małej chwili powtórzyło się - czujnie podniósł głowę. Nasłuchiwał. Na
Pawiaku nauczył się więziennego alfabetu. Przypomniał sobie, że dzisiejszego dnia przed
wieczorem jakichś ludzi przywieziono do domku, w którym dotychczas sam jeden był
zamknięty. Skupił uwagę, począł odszyfrowywać przekazywane znaki. „Tu Dubiecki - czytał.
- Kto w dwudziestce?”
Przykucnął pod ścianą. Drewnianym korytkiem, na którym kładł swe pióra, odstukał:
- Tu Traugutt.
Rozmowa nawiązała się.
- Przywieźli nas tutaj. Jest Krajewski, Jeziorański, Toczyski, Żuliński. Jak pan się
czuje?
- Dobrze...
- Widziałem Kirkorową. Niespokojna o pana. Robi sobie wyrzuty.
- Niepotrzebnie. Mnie nie zaszkodziła.
- Obawia się, że jej list może zaszkodzić pana opinii.
- Nie zaszkodzi - odtelegrafował. - Jeśli możesz, uspokój ją.
- Zrobię to. Teraz dobranoc.
- Dobranoc.
Wrócił na swoje miejsce, pocieszony. Bliskość tego młodego człowieka za ścianą na
krótką chwilę przeważyła wszystkie troski. Jeszcze raz w pamięci powtarzał sobie
wiadomości, które od niego usłyszał. Kirkorowa... I nagle, teraz dopiero, uświadomił sobie
nie dopowiedzianą treść słów Zdanowicza. Zbyt zajęty sobą nie wmyślał się w to, co tamten
mówił. Ach, więc to tak... Groziło mu niebezpieczeństwo i ten człowiek ocalił go. Ocalił nie
tylko jego, nie tylko jego opinię, nie tylko prawdę. Zdjął cień, który mógł zaciążyć na
przyszłości. Cóż z tego, że zostanę zabity? - myślał. - Cóż z tego, że powstanie upadło?
Kiedyś, kiedy sprawa odżyje, nie będzie na niej plam. A ona musi odżyć. Przyszły czasy, że
już nie może zostać nie załatwiona sprawa narodu pozbawionego wolności. Europa nie zdoła
żyć w spokoju, siedząc na kracie więziennej jak na wygodnej kanapie! To tylko na krótki czas
życia jednego człowieka można bogacić się zbrodniami. To tylko złudzenie, że można na
zbrodnie zamknąć oczy.
Wstał, zaczął chodzić po celi. Na wieży fortecznej zegar wybił północ. A jednak -
wróciły gorzkie myśli - mimo tej świadomości śmierć nie utraciła nic ze swej grozy. Każdy
dzień oczekiwania będzie cięższy. Niepokój i troski będą rosły. Wszystkie prawa natury będą
obowiązywały do ostatniego momentu.
Znowu w ciszy rozległo się pukanie. Czy to znowu Dubiecki? Zatrzymał się, słuchał,
składał uderzenia w słowa:
- Czy nie budzę?
- Nie śpię - odstukał.
- Proszę wybaczyć. To powinienem był powiedzieć. Wszyscy myślimy o panu. Pan
jest naszym wzorem. Pan pokazał, jak trzeba pracować. Modlimy się wszyscy za pana...
Odszyfrowując ten długi tekst czuł ucisk w krtani. To prawda, co pisze ta kobieta, że
Jezus swą samotną męką, swym zawieszeniem między niebem a ziemią, zdobył dla nas siłę
wytrwania. Ale On nie tylko ją zdobył. On ją daje. Poprzez człowieka. Nie wiadomo, gdzie
i kiedy rozlegnie się pukanie.
Ukląkł. Schylony, jak przy modlitwie, zaczął odstukiwać.