Dobraczyński Jan Piąty akt

background image

Dobraczyński Jan

Piąty akt

background image

Powiadam wam: jeżeli ziarno pszeniczne
wrzucone w ziemię nie obumrze,
pozostaje samo, tak jak jest.
Lecz jeżeli obumrze, przynosi obfity owoc.

J 12, 24

background image

Prolog

Dwaj mężczyźni siedzieli przy marmurowym stoliku pod ścianą w kącie. Trzymali

rozpostarte gazety, tak, że wydawało się, iż są bardzo zaczytani. Ale osłoniwszy się w ten

sposób niby parawanem od reszty cukierni, pochylili się ku sobie i rozmawiali półgłosem.

- Sądzisz, że to jeszcze coś może przynieść? - pytał młodszy.

Przybylski, zanim odpowiedział, pociągnął z długiej wirginii. Chwilę siedział

z przymrużonymi oczami, potem wypuścił dym, który otoczył go błękitnym woalem.

Wzruszył ramionami.

- Czy ja wiem? - głos miał niski, zachrypnięty, jak ktoś, kto długo krzyczał. Włosy na

środku głowy były przetarte; te, które pozostały na skroniach, miały barwę czarną, prawie

granatową. Szeroka, kwadratowa twarz, gładko wygolona, z resztkami włosów o niezwykłej

barwie, wydawała się twarzą zażywnego proboszcza. Jeszcze raz uniósł szerokie ramiona. -

A jednak - powiedział - może coś przywiezie...

Młodszy parsknął niechętnie.

- Znowu jakieś obietnice bez pokrycia. Zapewnienia, których nikt nie będzie miał

zamiaru dotrzymać! - Gdyby nie bujny zarost, twarz mówiącego mogłaby uchodzić za twarz

chłopca. Miał różowe policzki, zadarty nos, usta o grubych, mięsistych wargach. Nawet głos

rozbrzmiewał chłopięcym falsetem. Kiedy mówił, jego oczy błyskały gniewną odwagą.

Potrząsnął gazetą. - Zobacz, o czym piszą. Sprawa duńska i nic innego!

- Nie zapominaj, że są to gazety przeznaczone dla nas - powiedział Przybylski,

pykając dymem. Odjął cygaro od ust, zrobił gest, jakby chciał pogładzić wąsy. Ale palce jego

dotknąwszy gładkiej wargi cofnęły się spiesznie. - Znam się na tym. Sam jestem

dziennikarzem, mój drogi - dorzucił. Zmienił ton. Mówił teraz jak ktoś, kto od

nieobowiązującej pogawędki przechodzi do spraw urzędowych. Zapytał:

- Co w rządzie?

- Popłoch coraz większy. Pakują manatki.

- Czy to zadecydowało o zgodzie Janowskiego?

- Oczywiście.

- W gruncie rzeczy to dobrze, że się zgodził wrócić. Będziemy tam mieli swojego

człowieka. Gdy on przyjedzie, mogą być trudności z wprowadzeniem go do rządu.

- Nie będzie żadnych trudności. Oddadzą władzę bez protestu każdemu, kto ich

uwolni od kłopotów.

background image

Przybylski zmienił temat. Zapytał:

- A ci Francuzi? Siedzą dalej w Europejskim?

- Jeden. Drugi wyjechał.

- A ten, co został?

- Czeka. Wygląda na to, że ma wielkie plany.

- Dowiedziałeś się coś o nim?

- Każdemu, kto mu postawi, gotów opowiadać o sobie cały wieczór.

- Co to za człowiek?

- Przedstawia się jako wielki żeglarz i straszny cassecou. Według jego zapewnień

pływał po wszystkich morzach świata.

- Zmyśla?

- Oczywiście! Ale to pewne, że woził czarnych niewolników z Afryki do Nowego

Orleanu. Aż zgrzyta zębami, gdy mówi o unionistach...

Przy drzwiach zadźwięczał dzwonek, ktoś otworzył je energicznie. Przerwali

rozmowę i czujnie podnieśli głowy. Młodszy uchylił nieco rozpostartej na drucianej podpórce

gazety. Ale wyjrzawszy pozwolił stronicy opaść z powrotem. Mrugnął lekceważąco. Nowego

gościa powitał chór kelnerów: „Moje uszanowanie jaśnie wielmożnemu panu”. Przybylski

obracał w palcach do połowy wypalone cygaro. Na jego grubych, pokrytych złotymi włosami

palcach połyskiwał pierścionek z dużym kamieniem.

- Antysklawiści - rzekł - biją konfederatów coraz mocniej.

- Biją, biją. Żebyśmy my tak mogli bić!

Obaj westchnęli.

- No to idę - powiedział Przybylski. Wyciągnął przez stół rękę do swego towarzysza. -

Do jutra. A gdyby było coś ważnego, wiesz, gdzie mnie znaleźć...

Ale chłopak z brodą przytrzymał podaną dłoń.

- Poczekaj. Tyle razy ci mówiłem, że nie możesz chodzić piechotą. Wciąż otrzymuję

informacje, że cię szukają... - odłożył gazetę, pstryknięciem w palce przywołał kelnera. - Mój

Franciszku, skocz no po dorożkę dla pana profesora...

- Lecę, proszę jaśnie wielmożnego pana, lecę! - zawołał usłużnie kelner.

- Nie możesz chodzić - powtórzył młody mężczyzna. - Znowu mają kogoś wieszać.

Patrole na każdym rogu. Co chwila sprawdzają papiery. Mogą cię poznać.

- To prawda - przyznał. - Ale widzisz...

- Nie, nie! Jesteś potrzebny. Chodzi ci o pieniądze? Nie wolno ci się liczyć z żadnymi

kosztami!

background image

- Nie jest to takie proste, mój drogi.

- Troskę o pieniądze zostaw mnie. Jak będzie trzeba, zdobędę je znowu -

w chłopięcym głosie zadźwięczała chełpliwość. - Weź to, proszę - wcisnął Przybylskiemu

zwitek banknotów. - Pamiętaj, co mówił Napoleon: aby wygrać wojnę, trzeba pieniędzy,

pieniędzy i jeszcze raz pieniędzy!

Przybylski skrzywił się ironicznie.

- Tak mówił tamten.

- Tym zdrowsza maksyma.

Wrócił zdyszany kelner.

- Już dorożka czeka, jaśnie wielmożny panie.

Mężczyźni pożegnali się. Kelner, któremu Przybylski wsunął w rękę napiwek,

odprowadził go do drzwi z ukłonami. Także dorożkarz na jego widok uchylił ceratowej

czapki. Przybylski dotknął końcami palców brzegu cylindra, wsiadł.

- Piwna - zwrócił się do dorożkarza.

Dorożka potoczyła się, podskakując na kocich łbach.

Chłodne październikowe słońce skrzyło się w szybach kamienic. Skręcili z Trębackiej

w wąskie Krakowskie Przedmieście. Ulica była zatłoczona. Po chodnikach szły kobiety

w szerokich sukniach, czasami w prawdziwych krynolinach; robotnicy w luźnych, spranych

bluzach. W masie cywilnych strojów raz po raz pojawiały się bure lub granatowe plamy

mundurów. Między twarzami ujętymi w czarne wstążki kapeluszy migały głowy we

francuskich kepi lub w okrągłych czapkach. Także brzegiem jezdni, wymijając chłopskie

wozy z drzewem i ze słomą, jechał konny patrol. Byli to kozacy w wielkich papachach.

Siedzieli na kudłatych konikach. Rozglądali się bacznie. Każdy miał zawieszony na przegubie

ręki nahaj o drewnianej rączce.

Przybylski jadąc obserwował ulicę i myślał, że ostrzeżenie było słuszne. Widział, jak

patrole zaczepiały idących, domagały się okazania papierów. Ludzi, którzy wydawali się

podejrzani, zabierano dla dalszej indagacji w cyrkule. Zatrzymywano także kobiety,

zwłaszcza ciemno ubrane. To była wieczna wojna z podejrzanymi o noszenie żałoby. Policja

była brutalna, żołnierze zachowywali się nieco grzeczniej, ale w ich zachowaniu także

nastąpiła ostatnio duża zmiana. Wojna przestała być dżentelmeńskim pojedynkiem. Tylko

pasażerowie dorożek cieszyli się niezwykłymi przywilejami: rzadko domagano się od nich

okazywania dokumentów. Istniało widać przekonanie, że elegancki pan w cylindrze, rozparty

na poduszkach dorożki, nie może być buntownikiem.

background image

Z wąskiego Krakowskiego Przedmieścia dorożka skręciła na Podwale, później

w Piekarską. Kamieniczka, przed którą stanęli, miała wąską, zaledwie trzyokienną fasadę.

Grube mury zdawały się mówić, że pamiętają czasy szwedzkie. Przybylski zapłacił i rzucił

dorożkarzowi tak suty napiwek, iż został obdarzony tytułem „jaśnie oświeconego pana

hrabiego”. Uśmiechnął się w duchu: czy jeszcze cztery lata temu on, skromny nauczyciel

wileński, dorabiający dziennikarską pisaniną, myślał, że będzie się rozbijał po Warszawie

dorożkami, pijał kawę w najelegantszych cukierniach, palił najdroższe cygara, był obdarzany

tytułem hrabiego?

Sień była wąska i ciemna. Na końcu znajdowało się kwadratowe podwórko podobne

do studni. Drewniane zewnętrzne schody prowadziły do mieszkań. Zanim ruszył w górę,

popatrzył na balkon pierwszego piętra. Nie zauważył nic podejrzanego. Ostatnie jesienne

kwiaty czerwieniły się w skrzynce, na sznurze suszyło się kilka sztuk bielizny. Mimo to

wrócił do sieni i zastukał do drzwi, na których widniał napis: „Stróż”. Zastukawszy -

otworzył. Do sutereny prowadziły kręte, kamienne schody. Z dołu powiało wilgocią,

zapachem mydlin i gotującej się kapusty. Odezwał się głos kobiecy:

- Co takiego?

- Powiedzcie mi, gdzie mieszka pani Kirkorowa?

- Pierwsze piętro, proszę wielmożnego pana. Czy mam zaprowadzić?

- Nie trzeba. Trafię.

Teraz był uspokojony. Pewnie wszedł na górę. Na pierwszym piętrze na drzwiach

wisiała tabliczka: „Helena Kirkorowa, artystka”. Uśmiechnął się do tego tytułu. Ludzie -

myślał - mogą pozbawić człowieka pracy czy stanowiska, nie mogą go pozbawić

świadomości tego, kim jest. Pociągnął za rączkę dzwonka. Otworzyła mu służąca, młoda,

z wyszczerzonymi zębami, w kolorowym fartuszku.

- Pani w domu? - zapytał.

- Starsza czy młodsza?

- Młodsza.

- W domu. - Dziewczyna wzięła od Przybylskiego kapelusz i laskę. - Kogo mam

zaanonsować? - sylabizowała wyuczone słowo. Czekając na odpowiedź przechyliła zalotnie

głowę.

- Powiedz pani - rzekł - że przyszedł pan Maciej.

Uśmiech dziewczyny sprawił, że i on się uśmiechnął. Spodobała mu się. Odruchowo

podniósł rękę i sięgnął palcami do górnej wargi, jakby pragnąc podkręcić nieistniejącego

background image

wąsa. Chciał powiedzieć coś wesołego, jednak dziewczyna wskazawszy mu drzwi małego

saloniku sama pobiegła w głąb mieszkania.

Stojąc pośrodku pokoju rozejrzał się. Dawno tu nie był. Mebelki, wciąż te same,

wydawały się teraz bardziej powycierane. Było ich o wiele za dużo na ten mały pokój. Także

ciężkie portiery, postumenty pod doniczki z kwiatami, lustro w masywnych ramach,

gerydony, na których leżały grube albumy - wszystko to prosiło się o więcej przestrzeni.

Ściany były obwieszone kolorowymi obrazkami i fotografiami. Pomiędzy nimi znajdował się

duży portret kobiety ubranej w białą suknię z szesnastowieczną kryzą.

Przybylski stał wciąż pośrodku pokoju. Panowała cisza, tylko z głębi mieszkania

dolatywał głos dziecka. Potem rozległy się kroki.

- To ty? - kobieta stanęła w progu zaskoczona. - Jak ty wyglądasz! - przechyliwszy

głowę, przyglądała mu się to z prawej, to z lewej strony.

- Jak widzisz - powiedział niezbyt zadowolony z tych oględzin.

- Uciekasz? - zapytała domyślnie i cicho, zamknąwszy za sobą drzwi.

- Jeszcze nie.

- Miałeś się tu nigdy nie zjawiać.

Teraz dopiero podała mu rękę, a on schyliwszy się przycisnął ją do ust. Kobieta nie

była wysoka, dość pełna, ale zgrabna. Miała żywe ruchy, pełną mimiki twarz, smagłą cerę.

Choć musiała mieć ponad trzydziestkę, zachowała niepokojącą urodę: jasnoszare oczy

patrzyły wyzywająco, duże, czerwone usta zdradzały zmysłowość. To jej portret

w renesansowej sukni wisiał na ścianie.

- Skoro już jesteś, siadaj - wskazała mu kanapkę, sobie przysunęła głęboki fotel. -

Napijesz się herbaty? Każę nastawić samowar.

- Nie, dziękuję. Piłem dopiero co kawę u Clotina.

- To może kieliszek wina?

- Tego nie odmówię.

Wstała i energicznym krokiem wyszła z pokoju. Po chwili wróciła z tacką, na której

stała butelka i kieliszki. Przybylski sięgnął po butelkę, aby nalać. Zatrzymał wzrok na

etykiecie, potem podniósł spojrzenie na Kirkorową.

- Ten sam portwein? - zauważył.

- Oczywiście, że ten sam. Poznałeś? Zawsze go lubiłam, tylko teraz nie zawsze mogę

sobie na niego pozwolić.

- Masz kłopoty?

background image

- Nie jest najłatwiej wyżyć z tego, co Adam przysyła. Mama, Dunka, wszystko na

mojej głowie... Ale co tam mówić o kłopotach! Pijmy.

- Za stare, dobre czasy!

- Za stare, choć nie były wcale takie dobre.

- Masz rację, głupstwo palnąłem.

- Niepotrzebne skrupuły. Mimo wszystko wspominam je nie najgorzej.

- A to, co było potem?

- Niczego nie żałuję!

- Także sceny, Helu?

Po twarzy kobiety przemknął cień. Nie odpowiedziała, tylko sięgnęła po kieliszek

i uniosła go w górę.

- Pijmy - zachęciła go.

- Twoje zdrowie, Helu.

- Dziękuję. No i za te stare czasy. - Wypiła kieliszek do dna. - Jesteś niemożliwy

gaduła - stwierdziła. - Zdradziłeś dziewczynie swój pseudonim.

- To nic. Wiele rzeczy trzeba będzie teraz zmienić. Z tym właśnie przyszedłem.

- Wracasz do władzy?

- Jeszcze nie. Ale to będzie musiało nastąpić. Tamci skończyli się. A nikt nowy już nie

przyjdzie...

- To prawda - przyznała. - Nowych nie ma już skąd brać.

Twarz mężczyzny zasępiła się. Czas jakiś siedział bez słowa, jakby ogarnięty

przykrymi myślami. Potem wstrząsnął się, zapytał:

- A jak mama?

- Dziękuję, zdrowa. Pełna życia, energii...

- Cudowne pokolenie! - westchnął. - My tacy nie będziemy. A Właduńka?

- Także doskonale. Jedyne zmartwienie, że mało mam dla niego czasu. Ale powiedz

wreszcie, z czym przyszedłeś. Obudziłeś moją ciekawość.

- Już mówię. - Zanim jednak zaczął, podszedł do drzwi i sprawdził, czy są zamknięte.

- Ta twoja nie podsłuchuje?

- Głupia wyjątkowo, ale na tym jej nie przyłapałam.

- Więc słuchaj: rząd tak jakby już nie istniał. Chmieleński i Frankowski uciekli,

Dobrowolski i Kosiński wyjadą lada chwila. Reszta się nie liczy. Asnyk i Narzymski to poeci.

A Kobylański, jak poczuje się sam, spuści z tonu. Już zresztą spuścił i namówił Janowskiego

do powrotu. Także Gałęziowskiego.

background image

- Więc wróciła stara gwardia? Jeszcze tylko Majewski...

- Majewski nie wróci. Musi przyjść ktoś nowy.

- Sam powiedziałeś, że już nowych nie będzie...

- Znalazł się jeszcze jeden. Zresztą niezupełnie nowy.

- Kto?

- Zapominasz, Helu, o konieczności zachowania tajemnicy.

Wybuchnęła perlistym, trochę drażniącym śmiechem.

- Ty to mówisz, ty, największy pleciuga, który żadnego sekretu zachować nie potrafi?

Zawsze mi wszystko wygadałeś. Skoro to jednak ma być taka straszna tajemnica...

- Przepraszam cię, Helu, ale...

- Nie tłumacz się. Widzę, że cierpisz, będąc zmuszony trzymać język za zębami. Więc

ten nowy ma dojść do tych, co zostali?

- O tym za wcześnie mówić. O ile go znam, to nie jest ktoś, kogo można ustawiać, jak

się chce.

- Dobrze, ale w tym wszystkim do czego ja ci jestem potrzebna?

- Musisz roztoczyć nad nim opiekę.

- To znaczy?

- Zająć się jego korespondencją, kontaktami, nawet życiem osobistym. Wszystkim.

Sięgnął po butelkę i nalał do kieliszków. Bez słowa uczynił zapraszający gest. Skinęła

głową i także podniosła kieliszek w górę. Ale wypiła tylko mały łyk. Milczała bawiąc się

broszką z korala, która spinała jej suknię na szyi.

- Co ty na to? - zapytał.

- Czy tego koniecznie żądasz?

- Nigdy niczego od ciebie nie żądam. Proszę. Uśmiechnęła się przyjaźnie.

- Lubię cię, Wacku, za twoją grzeczność. Karol nie potrafi być taki jak ty.

Czyżby zachowywał się niewłaściwie? Nie, na to bym nie pozwoliła. Mieszka

spokojnie, płaci regularnie. Nigdy go zresztą w domu nie ma. Niedawno Duńka był niezdrów,

więc poprosiłam, aby go obejrzał. Przyszedł, opukał go, zapisał lekarstwo. Nie przyjął

niczego, choć mu chciałam zapłacić. Słowem: młody człowiek comme il faut.

- Więc co masz mu do zarzucenia?

- Potrafię czytać w jego oczach. Gdyby się nie bał... Bo się boi. Myśli pewnie, że

niebezpiecznie jest zbliżać się do takiej fatalnej kobiety. A jednak pociągam go.

Przybylski przesunął palcem po górnej wardze i zaśmiał się.

background image

- Dziwisz się? Jesteś, co tu mówić, piękną kobietą. Karol nie byłby Przybylskim,

gdyby się na tym nie poznał. Ja sam, Helu, kiedy na ciebie patrzę...

Zmrużyła oczy, lekko przeciągnęła się. Ale zaraz poczęła się także śmiać.

- Nie udawaj. Ty zresztą także się mnie boisz. Ale szanujesz mnie i dlatego cię cenię.

Karol lubi rzeczy łatwe, ot takie szczypanie dziewczyn w ciemnym kącie. Kiedy patrzy na

mnie, widzę, że miałby ochotę na to samo ze mną. Dla niego jestem ciągle Stella Fornarina!

- Nie, na pewno nie.

- Na pewno tak. Już ja was znam. Ale chciałeś, abym go trzymała, niech siedzi. Tylko

niech ze mną nie próbuje. Szczerze powiedziawszy, dając go na mieszkanie, uratowałeś mnie

od wielkich kłopotów.

- Przykro mi, że je masz. Karolowi powiem. Muszę się z nim zobaczyć. Myślę, aby go

wziąć do pracy. Diabelnie nam potrzeba ludzi.

- A jemu pieniędzy.

- Jesteś dla niego niesprawiedliwa, Helu. Oczywiście, jeżeli go wsadzę do konspiracji,

będę musiał zapewnić mu środki utrzymania. Nie jest na pewno świętym ani bohaterem, ale

czy w naszej pracy siedzą sami święci i bohaterowie?

- Świętych i bohaterów nigdy nie spotkałam. Nie wierzę, aby istnieli. Ludzie są

zwyczajni, słabi, trzeba im pomagać...

Zmarszczyła brwi, patrzyła przed siebie. Podłożywszy pod broszę palec, kłuła weń

zapinką. Przybylski pochylił się w jej stronę. Powiedział:

- Lubiłaś pomagać...

- Lubiłam - przyznała.

- Jak Ludwikowi, prawda? - Nie odpowiedziała, ale po jej twarzy przemknął

tajemniczy uśmiech. - Kochałaś go. I on cię kochał. Poszedł za tobą, wszystko poświęcił...

- Poświęcił? - przerwała mu gwałtownie. - Co poświęcił? - Oczy kobiety błysnęły. -

Głupią żonę i swoje naiwne wierszyki? - Nawet wypowiadając prawdziwe uczucia,

nieświadomie grała rolę: ciemne brwi zbiegły się w pionową zmarszczkę, oczy ściemniały,

usta miała rozchylone, piersi falowały, jakby z trudem łapała oddech. - Co w nich było? Nic!

Roztkliwianie się. Żadnego buntu, żadnego sprzeciwu! Dopiero kiedy za mną poszedł, kiedy

zaznał mocnych uczuć, kiedy powąchał prawdziwej sztuki... Dopiero wtedy mógł wyrosnąć.

I byłby wyrósł. Ale nie starczyło mu sił. Załamał się. To, co mógł powiedzieć, okazało się dla

niego za trudne! - Wzburzenie opadało, jak opada rozchybotane morze, głos łagodniał. - On

nic nie poświęcił. Wszystko dostał. Ale ja nie żałuję...

- Byłaś silna, on był słaby.

background image

Przymrużyła złośliwie oczy, pogroziła palcem Przybylskiemu:

- Wiecie, że jesteśmy silne, i dlatego pozwalacie sobie na słabość... Teraz także

chciałbyś, abym była czyjąś niańką.

Rozsiadł się wygodniej, sięgnął do kieszeni kamizelki po cygaro. Ale wpierw zapytał:

- Pozwolisz, że zapalę?

- Proszę cię.

Przycinanie cygara trwało czas jakiś. Gdy skończył, Kirkorowa podsunęła mu ogień.

Ze znawstwem pociągnęła nosem.

- Jakiś dobry gatunek - zauważyła. - Dawniej takich nie paliłeś.

- Możliwe... - mruknął. Zdawało się, że ma jeszcze jakieś słowa na ustach, ale ich nie

wypowiedział. Wrócił do sprawy, z którą przyszedł.

- Nie odpowiedziałaś jeszcze, czy się zgadzasz?

- A ty mi nie odpowiedziałeś, czy ci naprawdę tak bardzo na tym zależy.

- Owszem, zależy mi bardzo. Czekam na tego człowieka i chciałbym się go doczekać.

Wiesz, że jestem spalony. Moje punkty spotkań powpadały. Szukają mnie, wypytują o mnie

każdego badanego. Są przekonani, że jestem nadal naczelnikiem miasta, a tym samym, że

jestem odpowiedzialny za to wszystko, co narobili Chmieleński i jego towarzysze.

- I jak się urządzasz?

- Jakoś... Nocuję codziennie gdzie indziej, jeżdżę dorożkami, palę najlepsze cygara.

Waszkowski, porządny chłop, dba, abym miał pieniądze. Jak widzisz, zgoliłem wąsy,

pomalowałem włosy. Jestem gotowy w każdej chwili uciec. Mam nawet przygotowaną

sutannę, aby się w nią przebrać na drogę.

Chociaż szczerze zatroskana, zaśmiała się:

- Ty w sutannie! Zabawne!

- Nasze powstanie widziało rzeczy zabawniejsze. Powtarzam ci: chciałbym wytrwać,

póki się tamten nie zjawi.

- A potem?

- Potem muszę wyjść z gry.

- Dlaczego nie możesz tego zrobić wcześniej?

Odrzucił w tył głowę, wypuszczał wolno smugę błękitnego dymu.

- Jakoś nie wypada... Może gdyby tamci nie narobili takiego zamieszania, nie

miałbym skrupułów. Ale wobec zamętu chcę mu pomóc.

- I z tym przyszedłeś do mnie?

- Tak. Ale wcale nie myślałem o tym, abyś była jego niańką.

background image

- Każdy z was wzdycha do niańki. Nie zapaliłeś mnie do swego projektu. Mam po

dziurki od nosa opiekowania się mężczyznami, dla których interesująca byłabym tylko

w łóżku.

- Tamten ci tego nie zaproponuje.

- Tak sądzisz? Nie wierzę. Może założymy się?

- Zakładać się nie będę, ale przekonasz się, że mam rację. Chodzi tylko o to, abyś mu

stworzyła warunki względnie bezpiecznej pracy. Nie jest łatwo, a będzie jeszcze trudniej.

- Myślisz?

- Nie mam wątpliwości. Rozpoczynamy piąty akt tragedii, a ty, jako aktorka, wiesz, co

to znaczy. Walka w polu dogasa, Lelewela już nie ma. Kruk rozbity, Taczanowski... Wiesz,

że za samowolne opuszczenie stanowiska i przejście granicy został pozwany przed sąd

wojskowy? Ale co z tego! Za to wyrżnięcie pod Sędziejowicami tych różnych książątek

i hrabiątek, co na ochotnika przyjechali wojować z polskimi buntownikami, kazałbym go

najchętniej powiesić. Drogo nas będzie kosztowało to zwycięstwo. Z poważniejszych wojuje

jeden Chmieleński. Czy z Galicji coś jeszcze przyjdzie przed zimą - bardzo wątpię. A jaka

będzie zima? Tamta była lekka, można było wojować. Teraz może przyjść ostra.

- To prawda.

- Więc widzisz. Dotychczas wojna toczyła się przede wszystkim w polu. Ale ludzie

Chmieleńskiego przenieśli ją do Warszawy. Moskale zrozumieli, że tu kryje się główne

ognisko buntu. Zaczął się terror i ten terror będzie coraz ostrzejszy. Wśród ludzi powstała

panika. A tymczasem rząd się rozleciał. W organizacji miejskiej zamieszanie i dwutorowość.

Nie znajdziesz człowieka, który by chciał pracować. Ten, co teraz stanie na czele rządu,

będzie miał wrogów z każdej strony. „Czerwoni” będą go zwalczać, bo przegrali, „Biali” - bo

mają dość powstania. Dla jednych będzie za gorący, dla drugich za zimny.

- Krótko mówiąc każesz mu bronić straconej pozycji?

- Jeśli nie całkiem straconej, to bardzo trudnej do obronienia. Dlatego przyszedłem do

ciebie. Znam twoją energię, twoje poświęcenie. Pomyślałem: tylko Hela potrafi się nim zająć.

- Masz, widzę, o mnie znakomitą opinię. - Oparła końce palców na brzegu stolika

i poruszała nimi, jakby grała na fortepianie: początkowo lekko, potem coraz mocniej,

wreszcie uderzyła kilka razy z góry, podrzucając wysoko rękę. - Dobrze! - powiedziała. -

Zgadzam się. Zajmę się nim. Ale robię to tylko dlatego, że to jest twój pomysł. Jestem ci za

wiele rzeczy wdzięczna, Wacku. Zostałeś przy mnie wtedy, gdy wszyscy ode mnie odwrócili

się. Zostałeś mimo przyjaźni, jaka was łączyła z Adamem. Chcę ci umożliwić odwrót.

Chociaż szczerze ci mówię: nie jest to robota, którą będę wykonywała z przekonaniem.

background image

- Nie przekonałem cię?

- Nie. Nie mam zaufania do ludzi osłanianych. Kiedy w końcu muszą sami podjąć

decyzję, łamią się. Zrobiłam się tak samo jak ty cynikiem i nie wierzę już w ludzi.

Rozumiesz?

- Rozumiem. Tym więcej jestem ci wdzięczny. Zobaczysz, przekonasz się, że wzięłaś

na siebie ważne zadanie. Ale jeżeli zgadzasz się, to muszę cię uprzedzić, że cały charakter

twej dotychczasowej pracy musi się zmienić. Trzeba, abyś zerwała z kolportażem,

z bezpośrednimi kontaktami. Organizacja miejska przydzieli ci kurierkę, jedyną, która będzie

miała do ciebie dojście. Poza tym zabiorę ci Karola. Musisz zniknąć i dlatego trzeba, abyś

zmieniła mieszkanie.

Westchnęła.

- Jeszcze raz! Skoro jednak trzeba...

Koniecznie. Zresztą mam dla ciebie coś, z czego będziesz zadowolona. Dom

w ogrodzie, ogrody wokoło. Blisko Wisły. Cisza, zieleń. Coś w sam raz dla Władunia.

- Gdzie ten dom?

- Na Smolnej. Właściciel ma do odstąpienia pięciopokojowe mieszkanie.

- Co ja będę robiła z pięcioma pokojami?

- Trzy będą dla ciebie. A dwa będziesz wynajmowała jako chambres garnies.

- Mam wynajmować pokoje?

- Na amatora nie będziesz czekała. Zjawi się od razu.

- Rozumiem. Tamten?

- Tak. W ten sposób będziesz mogła czuwać nad nim. On ci będzie płacił, więc nie

stracisz na zabraniu Karola. Zresztą postaram się, aby Waszkowski mógł coś dopłacać do jego

utrzymania.

- Dziękuję, jesteś doprawdy dobrym chłopcem, Wacku. Wolałabym jednak nie brać

pieniędzy z funduszów konspiracji.

- Ja też ich chętnie nie biorę. Ale z czegoś trzeba żyć, płacić za dorożki... Żołnierz nie

wstydzi się, kiedy dostaje żołd i jedzenie, a my głupio wstydzimy się.

- Ty wstydzić się nie masz powodu. Z funkcją czy bez funkcji jesteś grubą rybą.

Lekceważąco machnął dłonią.

- Grubą rybą będę tylko dla Tuchołki, jeżeli mnie złapią. Jako Macieja zna mnie

kilkadziesiąt osób, jako Przybylskiego nikt. I nikt nigdy nie będzie wiedział, że kiedykolwiek

taki istniał. Langiewicz, Czachowski, Chmieleński, Borelowski przejdą do legendy, bo się

background image

bili. My z konspiracyjnego światka skazani jesteśmy na bezimienność. Czy chciałabyś grać

jedynie rolę w masce?

- Ja gram tylko w masce.

- To prawda - przyznał. Otrząsnął cygaro z popiołu i zapalił je na nowo. - Myślę, że

oboje mamy tego dosyć.

Przechyliła głowę i zapytała złośliwie:

- Wolałbyś sławę, za którą trzeba zapłacić życiem?

Zaciągnął się mocno cygarem.

- Sławy nie mam, a życiem mogę w każdej chwili za swoją pracę zapłacić.

- Powiedziałeś, że mamy jeszcze jeden akt przed sobą. Piąty akt. Kurtyna podnosi się.

Ostrzegawczo podniósł palec w górę.

- W tym akcie padają trupy.

Uniosła głowę, przesunęła dłonią po czole i po włosach.

- Za mną jest już jedna śmierć, za którą ponoszę winę... Przybylski wzruszył

ramionami.

- Egzagerujesz. Umarłby sam.

- Umarłby jak kochany autor oklaskiwanych wierszyków.

- Przeze mnie zaczął wyzywać śmierć... - Potrząsnęła głową. - Ale ja się nie uważam

za winną. Nie boję się umarłych! Gotowa jestem dalej grać!

Przybylski wziął ze stolika kościany nożyk do przecinania kartek i bawił się nim

w milczeniu. Za oknem słychać było równy klekot kopyt końskich oraz wołanie wędrownego

garncarza: „Garnki, garnki, drutuję, reperuję, garnki!” Z głębi mieszkania dochodził głos

bawiącego się dziecka.

- Skoro jednak mam z nim zostać, może byś mi coś więcej o nim powiedział - podjęła.

Przybylski zaczął się drapać za uchem.

- Chętnie bym ci powiedział, ale doprawdy...

- Możesz być spokojny: gdybym wpadła, mam to tutaj...

Rozchyliła dłoń jak przed wróżką. Dużym palcem wskazała pierścionek obrócony

kamieniem do środka dłoni.

- Trucizna? - zapytał. Odruchowo się otrząsnął. - Byłabyś gotowa? - podniósł na nią

pytający wzrok.

- Dlaczego nie? - zaśmiała się, widząc jego zaniepokojoną minę. - Potrafię to zrobić.

Nauczyłam się tego na scenie. W Poznaniu jako Julia uderzyłam się sztyletem...

- Słyszałem o tym. Mówiono, że chciałaś popełnić samobójstwo.

background image

- To nieprawda! Po prostu nie mogłam znieść milczenia sali. Po każdym akcie

panowała cisza. Nie było człowieka, który by zaklaskał. Czułam, że to było przeciwko mnie.

Lepsze nawet gwizdy niż taka cisza. Ponosił mnie gniew. Nie chcieli zobaczyć we mnie

artystki, ponieważ byłam dla nich tą, co zdeprawowała ich poetę! Powiedziałam sobie: nie

dam im wyjść z teatru w tym pogardliwym milczeniu. Poruszę ich, tych cnotliwców!

I poruszyłam. Żebyś ty wiedział, jak zaczęli krzyczeć, kiedy zobaczyli prawdziwą krew!

Patrzył na nią jednocześnie z wyrazem podziwu i niepokoju. Cygaro zgasło, ale już go

nie zapalił. Wziął natomiast butelkę i jeszcze raz napełnił kieliszki.

- Oczywiście ufam ci, Helu - rzekł. - Mimo to nie mogę ci powiedzieć, kim on jest.

W tej chwili to musi pozostać tajemnicą. Kiedy już tu będzie, sama to odkryjesz bardzo

szybko. Nie naciskaj na mnie, proszę. Masz rację: nie lubię chować tajemnic dla siebie...

Napijmy się lepiej na pożegnanie i za powodzenie tej sprawy.

Zaśmiała się.

- Dobrze, nie będę cię naciskała. Kiedy ma się odbyć przeprowadzka?

- Wpierw on musi przyjechać. Ale to kwestia kilku dni.

Już powinien być.

- A wtedy ty znikniesz jak ten biedny aktor, co - według słów Makbeta - rzuca się

przez godzinę po scenie, a potem znika na zawsze?

- Dobrze to zacytowałaś, Helu.

- Mogłabym to samo zacytować także dla siebie jak i dla tego, co przyjedzie. Nie

sądzisz?

Nie odpowiedział. Trącił kieliszkiem o jej kieliszek, a potem wychylił go do dna.

background image

Część pierwsza

1

Ze schodów kościoła, ocienionych nisko zwisającymi gałęźmi platanów, wychodziło

się na placyk, roziskrzony blaskiem wrześniowego słońca. Mężczyzna minął żelazne

sztachety, oddzielające kościół od placyku, i zatrzymał się na chwilę, oślepiony blaskiem.

Kościół dotykał boczną ścianą gwarnej i zatłoczonej ulicy Saint-Honore. O tej porze

ciągnęły nią wozy i wózki dostawców. Kupcy otwierali sklepy i ustawiali przed nimi stoły

z towarami. Z chrzęstem opuszczali kolorowe markizy. Dziewczęta wspiąwszy się na palce,

błyskając różowymi piętami, myły witryny. Strugi wody płynęły poprzez jezdnię. Zamiatacz

ubrany w stary, zielony frak i przepasany rogożową szmatą wygarniał miotłą odpadki

z rynsztoka. Szły z koszykami na targ gospodynie: wielkie, kościste, wyprostowane; spod

nakrochmalonych czepków sterczały groźnie ich krogulcze nosy. Chichocząc do mijanych

mężczyzn przebiegły trzy szwaczki niosąc wykonaną po nocy robotę w lubianych pudełkach;

furkotały spódnicami i niby poprawiając chusteczki na szyi odkrywały zachęcająco głębokie

dekolty. W drzwiach sklepu stał rzeźnik, skrzyżowawszy na piersiach obnażone ramiona;

zawieszony u pasa nóż bujał się nad okrwawionym fartuchem; człowiek wyglądał na

leniwego kata, który czeka, aż mu podprowadzą ofiarę. Kilku dorożkarzy, w płaszczach

z pelerynkami, wytoczyło się z małej gospody; wycierając wierzchem dłoni mokre od wina

wąsy powracali do swych koni, czekających cierpliwie przy skraju chodnika.

Mężczyzna nie poszedł w stronę Saint-Honore, skręcił w stronę przeciwną. Minął

krótką, cienistą uliczkę i wyszedł po drugiej stronie na rue de Rivoli. Ogromny Place de la

Concorde, prawie jeszcze pusty o tej porze, pławił się w słońcu, nomada obdartych chłopców

kręciła się przed schodami wiodącymi do parku. Przy bramie stała warta: dwóch żołnierzy

w granatowych mundurach, czerwonych spodniach i białych kamaszach. Twarze były

marsowe, na piersiach połyskiwały medale. Tu, przy tej bramie, kolorowi żołnierze zdawali

się trwać niezmienieni już od pół wieku.

Przecinając plac spojrzał w prawo. Niedawno uporządkowane Champs Elysees

zanurzały się w zamgloną przestrzeń. Zdawały się spływać w dół; potem znowu się wznosiły,

szły w górę jasną smugą, kończąc się wreszcie zwidem Łuku Triumfalnego. To była niby

apoteoza sławy wiodącej w niebo. Zatrzymał się na moment, tak bardzo ten obraz wydał mu

się nierzeczywisty.

background image

Potem ruszył dalej, na most. W dole płynęła Sekwana. Kamiennymi schodkami zszedł

na bulwar i zatrzymawszy się w cieniu drzew patrzył na skrzącą się powierzchnię. Widok

płynącej rzeki uspokajał go; w tym ogromnym, żyjącym gorączkowo mieście potrzebował

tego uspokojenia. Dlatego zachodził często nad rzekę. Sekwana płynęła szybko, lecz nurt

miała spokojny. Pod drzewami leżały ciosy kamienne pozostałe po jakiejś budowie. Usiadł na

jednym z nich. Patrząc na rzekę wdychał pełną piersią zapach wody, wilgotnych kamieni,

małych kępek trawy, wyzierających ze szczelin.

Tutaj, zdawało mu się, odzyskuje siły. Był zmęczony spotkaniami z dziesiątkami

ludzi, ciągłą dyskusją, wysiłkiem przekonywania, tłumaczenia, mówienia obcym językiem.

Za mało w ciągu dnia mógł być sam, za mało mógł rozmyślać.

Rzeki były zawsze w jego życiu. Wprawdzie inne: kręte, dzikie, o niskich brzegach

obrosłych ajerem, kępami olszyn i wierzbiny; niebieskie w czas pogody, siniejące, gdy

nadciągała burza; zimą zasrebrzały się lodem. Pamiętał także tamtą wielką rzekę, nad którą

spędził lata i nad którą tyle przeżył. Była niezmiernie szeroka, wzdęta, pod niebem, które nie

przestawało zwisać ciężkimi kłębami chmur. Jej brzegi zamykały także kamienne bulwary.

Chodził po nich nieraz. Na drugim brzegu ukryty, w dole, za wałami leżał fort jak czający się

zwierz i strzelał w niebo cienką, połyskującą wieżycą. Na tamtych bulwarach nie dokuczał

nigdy upał. Od ciemnej wody i od murów ziało zawsze chłodem. A jednak - nie czuł się tam

źle. Przeciwnie, nigdzie nie przeżył tylu równie szczęśliwych dni. To, co potem nastąpiło, nie

pozbawiło go tego poczucia; ciosy padały zbyt szybkie, niezrozumiałe i ogłuszające. Jeszcze

dziś, po latach, gdy wspominał tamto, odczuwał zawrót głowy...

Po moście coraz bardziej wartkim strumieniem toczyły się wozy. Poczęły się także

ukazywać pierwsze, lekkie, eleganckie zaprzęgi - Ale stukanie kopyt i turkot kół pochłaniała

cisza panująca w głębokim kanionie rzeki. Czasami środkiem Sekwany płynęła ładowna

krypa. Na brzegu, obok kamiennych schodków, siedział grubas w kapeluszu nasuniętym na

oczy. W ręku trzymał wędkę. Z namiętną czujnością śledził poruszanie się na wodzie

czerwonego pływaka. Trochę dalej pod murem wyciągnęła się dziewczyna. Zrzuciła trzewiki

i wysunęła na słońce niezbyt czyste stopy. Oparłszy głowę na odrzuconych do tyłu rękach

wygrzewała się jak kot na słońcu.

Znowu patrzył na wodę. Ale już oderwał się od wspomnień. Nie po to jestem tutaj -

myślał - aby wspominać. Wżarta w krew dyscyplina wojskowa kazała mu wiecznie pamiętać

o powierzonych zadaniach. Może nie tylko ona. Może w jego krwi pozostało także coś

z kochającego się w obowiązku dziedzictwa saskich przodków?

background image

Skupił uwagę. Nareszcie dzisiaj, po tylu staraniach i wyczekiwaniach miało dojść do

tego spotkania. Uważał je za ostatnią część swej misji. Inne sprawy już dawno pozałatwiał

z właściwą sobie skrupulatnością. Chciał wracać jak najszybciej. Wiadomości z kraju nie były

dobre. Wielka uliczna łapanka, jakiej był świadkiem w dniu swego wyjazdu, otworzyła nową

fazę walki: wojna w polu zamieniła się w wojnę uliczną. Chodziły słuchy o zmianie rządu.

Ludzie, którzy go wysłali, odeszli. Mimo to uważał, że nie wolno mu wrócić przed tą

rozmową. Czekał na nią długo. Teraz dzieliło go od niej tylko kilka godzin. Z masy pytań,

z którymi przyjechał, musiał teraz wybrać najważniejsze. Był zdecydowany je postawić.

Muszę dowiedzieć się prawdy! - myślał. - Muszę ją przywieźć! Choćby była najczarniejsza,

byleby była prawdą! Bez niej nie wyobrażał sobie swego powrotu.

Nagle drgnął. Jakiś człowiek zstępował wolno na bulwar kamiennymi schodkami. Był

ubrany elegancko: cylinder, krótka opięta marynarka, jasnobeżowe spodnie. Płowe bokobrody

podstrzyżone a la Louis-Philippe. Mężczyzna kroczył jakby zamyślony. Wydawał się niczego

nie dostrzegać. W podniesionej dłoni trzymał niezapalonego papierosa. Doszedłszy do skraju

bulwaru zatrzymał się tuż nad wodą. Obrócił się, rozejrzał. Zbliżył się do siedzącego na

kamiennym ciosie. Uchylił kapelusza.

- Czy nie utrudzę zbytnio pana - zapytał z wyszukaną grzecznością - jeżeli go

poproszę o ogień do papierosa? - Otrzymawszy zapałki zawołał: - Oh, mille merci! - Potarł

zapałkę o kamień. Zaciągnął się, wydmuchnął w górę smugę dymu. Zwrócił pudełko. -

Bardzo, bardzo dziękuję - rozpływał się w uprzejmościach. Nagle, jakby coś sobie

przypomniał, rozpiął marynarkę, sięgnął do kieszeni papuziożółtej kamizelki, wyjął srebrną

papierośnicę. - Czy mogę pana poczęstować?

- Dziękuję. Nie palę.

- Ach, jeżeli tak... - schował papierośnicę, ale nie odszedł. - My palacze - podjął - nie

możemy sobie po prostu wyobrazić kogoś, kto by nie należał do naszego „klanu”. - Zaśmiał

się, jakby to, co powiedział, było doskonałym dowcipem. - Nawet panie zaczynają się

zaciągać, choć to niejednego oburza. - Zmienił temat, ale stał dalej. - Piękny dzień dzisiaj,

nieprawdaż? W mieście skwar, za godzinę trudno będzie oddychać. Ale tutaj cień, chłodek,

cisza... I to... - wskazał brudne stopy leżącej dziewczyny. - Rozkoszne miejsce.

Byłby może paplał dalej, gdyby rybak nie obrócił się i nie syknął gniewnie:

- Chut, vous! Silence!

Mężczyzna uśmiechnął się wcale nie dotknięty. Powiedział półgłosem:

background image

- Straszymy mu ryby... - Jeszcze chwilę stał, jakby walcząc z chęcią dalszego

rozmawiania, ale nie usłyszawszy słowa zachęty uchylił kapelusza. - Au revoir, monsieur.

Encore une fois merci...

Patrzył za mężczyzną, który odchodził wciąż tym samym leniwym krokiem. Nie

przestawał go śledzić, póki tamten nie zniknął mu z oczu. Czyżby to znowu jeden z tamtych?

- zastanawiał się. Czyżby aż tutaj przyszli za nim? O tym, że był śledzony w hotelu, wiedział

dobrze od samego początku. Dlatego zachowywał jak najdalej idącą ostrożność. Jego noga

nie postała dotąd na wyspie Św. Ludwika. Unikał także innych polskich skupisk. Dziś dopiero

po raz pierwszy odwiedził polski kościół. A może mylę się - myślał - może to zwyczajny

paryski próżniak, a nie szpicel? Zastanowił się: Cóż oni mogą o mnie wiedzieć? Prawdziwego

nazwiska nie znali na pewno. W lipcu ukazała się w prasie notatka - pokazano mu ją

w Krakowie - że zginął pod Kołodnem. Nie pisaliby o tym, gdyby wiedzieli, że udało mu się

jeszcze raz wyśliznąć z pułapki. Pod nazwiskiem Konstantego Tołkacza przekroczył granicę

Królestwa, pod tym samym wyjechał z kraju. Mogli go śledzić, jak śledzili każdego Polaka,

ale nikt w nim na pewno nie domyślał się dymisjonowanego podpułkownika wojsk carskich,

Romualda Traugutta.

Wyjął zegarek z kieszonki kamizelki. Czas leciał, trzeba było iść na spotkanie

z Ordęgą. Przed spotkaniem należało zjeść śniadanie. Aby uniknąć kłopotu ze spowiedzią po

francusku, przybył dzisiaj tutaj. Podczas mszy przystępował do komunii Św., a potem modlił

się długo. Ludzie uważali go za mruka i człowieka z natury skupionego. Ale to był tylko

pozór: naprawdę skupienie wymagało od niego ogromnego wysiłku. Przeszkadzały mu nie

tyle pokusy zewnętrzne, co skłonność do marzenia. Fala marzeń podchodziła i groziła

zmyciem wzniesionym konstrukcjom. Ani na chwilę nie mógł sobie pozwolić na

rozproszenie.

Kościół był brzydki: krótki a szeroki. Ołtarz znajdował się w dole, od niego wznosiły

się amfiteatralnie rzędy białych ławek. Nadawały kościołowi wygląd amfiteatru. U szczytu

głównego ołtarza wypisane było po hebrajsku słowo: Jahwe. W jednym z bocznych ołtarzy

znajdował się obraz Matki Boskiej Ostrobramskiej. Kręcący się po kościele księża, mimo

siwych głów, mieli zamaszyste gesty, które zdradzały dawnych wojskowych. Tu - można było

sądzić - trzydzieści kilka lat życia zatrzymało się w swym biegu.

Zdjął okulary i starannie je przetarłszy jeszcze raz się rozejrzał, czy nie zobaczy

gdzieś w pobliżu tamtego człowieka. Potem szybkim krokiem wbiegł na kamienne schody.

Będąc już prawie na moście, obejrzał się raz jeszcze za siebie. Gruby rybak siedział tak samo

nieruchomo, zgarbiony nad wodą. Wyciągnięta na słońcu dziewczyna zdawała się spać.

background image

Przeszedł most i zagłębił się w labirynt ciasnych uliczek. Po tamtej stronie rzeki

rozrastała się wspaniała stolica świata - tutaj cisnęło się zbite gęsto, wciąż jeszcze pachnące

średniowieczem miasto małych kupców, drzemiących rentierów, krzykliwych studentów.

Rewolucje i zamachy stanu dokonywały się na prawym brzegu Sekwany, ale wykluwały na

lewym.

Wędrował długo cienistymi korytarzami ulic, wśród małych sklepików, których

zawartość wywieszona była na zewnątrz; między mrocznymi księgarniami i magazynami

starożytności strzeżonymi przez brodatych kupców; mijał gospody pachnące winem

i świeżym pieczywem. Przed jedną z nich zatrzymał się i pchnął drzwi; zawieszony na nich

dzwonek rozdźwięczał się hałaśliwie. Gospoda była pusta, ale zaraz z głębi nadszedł wąsaty

mężczyzna powłóczący nogą. Miał na głowie wytłuszczoną czapeczkę z kitką. Traugutt

poprosił o chleb, ser i wino. Wolałby napić się, jak u siebie, mleka lub mocnej herbaty, ale

jedno i drugie było tutaj napojem nieznanym. Gospodarz wysłuchawszy zamówienia mrugnął

żartobliwie okiem. Zapytał:

- Cudzoziemiec?

- Tak.

- Rosjanin?

Żachnął się. Wbrew rozsądkowi zapewnił:

- Nie. Polak.

- Ach - zawołał gospodarz - dzielni Polacy! I wy, i my - zapewnił - walczyliśmy

z carem. - Z dumą dotknął jakiejś wstążeczki przyszytej do kurtki. - Sewastopol. Fort

Malachow! - wydął pierś... Potem szybko otworzył butelkę. - Voila - powiedział stawiając ją

przed swoim gościem. Wojskowym gestem dotknął dłonią swej czapeczki. - Vive la

revolution, monsieur! - dorzucił.

Zjadłszy śniadanie Traugutt zapłacił, nie zapominając o napiwku, uścisnął dłoń

bohatera spod Sewastopola i powrócił na ulicę. Było coraz goręcej, słońce ściekało po murach

domów. Poczuł się zmęczony. To miasto zdawało się nie mieć końca: za każdym rogiem

ukazywała się nowa uliczka, wąska i zatłoczona. Ale w końcu kamienne ściany rozstąpiły się.

Zobaczył przed sobą, za żelaznymi sztachetami, plamę zieleni.

Tu, w Ogrodzie Luksemburskim, miał naznaczone spotkanie z Ordęgą. Suchy

mężczyzna z siwymi faworytami, sterczącymi znad wysoko zawiązanego halsztuka, czekał na

niego w umówionym miejscu.

- Już się obawiałem o pana - powiedział.

- Nie spóźniłem się przecież.

background image

Porównali swoje zegarki.

- Rzeczywiście - przyznał Ordęga. - Przychodzi pan punktualnie. Jestem tym

zaskoczony. Ludzie z kraju zawsze i wszędzie się spóźniają. Dobrze, że mamy jeszcze trochę

czasu na pogadanie. Muszę panu powiedzieć, że ogromną wagę przywiązuję do dzisiejszego

spotkania.

- Ja również.

- Proszę pamiętać, że wpływy księcia są bardzo duże. Przede wszystkim sam cesarz

ma do niego wyraźną słabość, chociaż książę potrafi nieraz, i to zupełnie otwarcie,

krytykować jego posunięcia. Tak było na przykład po zawarciu pokoju w Villafranca. Więź

rodzinna u Bonapartych jest bardzo mocna. Cesarz miał i na pewno ma wobec księcia wielkie

plany. Zanim doszło do zjednoczenia Włoch, chciał go zrobić księciem Toskanii. Na pewno,

nie bez głębszej myśli doprowadził do małżeństwa między księciem a córką króla Włoch.

Z drugiej strony sam książę ma swoje powiązania z włoskimi karbonariuszami. Podobno stale

pisuje na Capri do Garibaldiego. Utrzymuje bliskie związki z Mazzinim i z Kossuthem. To

mu nie przeszkadza mieć także pewne wpływy na wielkich finansistów. Mówią dość głośno

o jakichś jego związkach z Rotszyldami.

- Mimo tak wielkich możliwości niewiele jednak zrobił w naszej sprawie.

- Tak się panu tylko zdaje. Zrobił bardzo dużo. Sytuacja nie jest jednak łatwa. Wokół

cesarza znajdują się ludzie pragnący zbliżenia z Rosją. Cesarz jest sercem z nami, ale interesy

polityczne pchają go w tamtą stronę. Musicie zdać sobie z tego sprawę, że sympatie dla Rosji

są w tej chwili we Francji ogromne. Napoleon musi się z tym liczyć. Mówiłem niedawno

panu, że dochodziło do tego, iż policja tutejsza śledziła przybyszów z Polski i przekazywała

swoje odkrycia ambasadzie rosyjskiej. Wy, ludzie z kraju, zupełnie nie rozumiecie ani

tutejszych spraw, ani Rosji!

- Chyba jednak Rosję trochę rozumiemy.

- Wcale! - uciął apodyktycznie Ordęga. - Jest zbyt blisko, a to nie pozwala na jasny

osąd. A poza tym jesteście przez nią przygnieceni. Tylko my potrafimy pojąć należycie

sytuację.

Nie sprzeczał się. Nie pierwszy raz słyszał taką opinię. I ci tutejsi, i tamci z Galicji

uważali się za lepiej rozumiejących, upoważnionych do dawania wskazówek i upomnień.

Ordęga zażył tabaki, kichnął, wytarł nos w kolorową chustkę.

- Tak - wrócił do tematu - właśnie dzięki księciu dużo udało się zmienić. Sam

poruszałem u niego kilka razy sprawę uznania was za kombatantów i zawsze okazywał duże

zrozumienie dla tej kwestii. Mamy w nim szczerego przyjaciela.

background image

Od pierwszej chwili, gdy tylko wybuchło powstanie, wzywał do wytrwania, wysunął

propozycję napadnięcia na Odessę, wpływał na cesarza, zwalczał wpływy zwolenników

przyjaźni z Rosją. Polecił nam także kapitana Magnan, dzielnego marynarza, aby dowodził

okrętem, którym, jak pan wie, wyruszy zbrojna wyprawa na Kaukaz, dla poparcia tamtejszego

Powstania...

- Słyszałem o tym. Lecz podobno w okresie wojny krymskiej książę, jak mi mówiono,

był tak samo jak cesarz i rząd przeciwny jakiejkolwiek ruchawce w Polsce?

- Taka była sugestia dworu austriackiego, a cesarz i książę mając na oku sprawę

wyzwolenia Italii lękali się, że Austria gotowa się związać z Rosją. Być może istotnie był to

lepszy moment... Mimo to książę jest naprawdę naszym wielkim przyjacielem. - Ordęga

znowu wytarł z hałasem nos. Zapytał: - Mam nadzieję, że posłuchał pan moich rad i nie

próbował pan wizyty w Hotelu Lambert? Proszę mi wierzyć, byłoby najlepiej, aby się pan

trzymał z dala od środowisk polskich.

- Do Hotelu Lambert nie chodziłem, z Polakami, z wyjątkiem tych, z którymi

obowiązany byłem przeprowadzić urzędowe rozmowy, nie widywałem się. Dziś jedynie

pozwoliłem sobie na odwiedzenie kościoła Ojców Zmartwychwstańców.

- Niepotrzebnie, niepotrzebnie! Są śledzeni. Rząd ich nie lubi. Pewno pan się

dowiedział o przyjeździe do Paryża ojca Semeneńki? Trzeba było mnie o tym powiedzieć.

Załatwiłbym panu spotkanie na bezpiecznym terenie.

- Nie szukałem z nim kontaktu. Chciałem po prostu pójść do kościoła.

Ordęga popatrzył z ukosa na Traugutta.

- Pan jest, jak widzę, człowiekiem religijnym? Hm... Właściwie bardzo mnie to cieszy.

Ci, którzy przyjeżdżają z kraju, wszystko farmazoni i libertyni. Ale niech się pan, broń Boże,

nie zdradzi ze swymi przekonaniami wobec księcia. Musi pan wiedzieć, że tylko dlatego nie

wybrano go podczas ostatnich wyborów wielkim mistrzem Wielkiego Wschodu, iż cesarz

życzył sobie, by tę godność otrzymał marszałek Magnan. Z Watykanem książę jest na bakier,

a Ojca świętego uważa za swego osobistego przeciwnika.

- A jakie są jego związki z Mierosławskim?

Tym razem głos Ordęgi utracił swój entuzjastyczny ton.

- Niestety, pan generał Mierosławski - wypowiedział to z gniewną ironią - cieszy się

życzliwością i opieką księcia. Na próżno usiłowaliśmy wytłumaczyć księciu, że Mierosławski

utracił całe nasze zaufanie, że nie uważamy go ani za wielkiego wodza, ani za rozsądnego

polityka, a w ogóle lękamy się każdej sprawy, w której on macza palce. Niestety, książę

okazuje mu nadal swoją sympatię, a nawet wspiera go finansowo. Dzięki tej pomocy

background image

Mierosławski pojechał do Brukseli i tam podobno wyrabia te swoje wozy bojowe, z którymi

chce znowu wyruszyć na Moskali. - Ordęga położył dłoń na kolanie Traugutta. Zapytał

głosem, w którym była troska: - Pan jest wojskowym z zawodu, prawda? Niech mi pan

powie: czy jest jakiś sens w użyciu wozów z kosami osadzonymi na piastach?

Nie ma żadnego sensu. Zresztą generał Mierosławski był już raz ze swoimi wozami na

placu boju. Podobno miał ich wtedy tylko dwa i nie mógł ich użyć.

Teraz poczynił jakby jakieś nowe udoskonalenia. Są tacy, co sądzą, że w tym

diabelstwie może się ukrywać genialność.

- Nie sądzę.

- Chwała Bogu! To byłoby straszne: taka broń w takich rękach!

Traugutt milczał. Ordęga wyszarpnął nagle z kieszonki kamizelki zegarek, ale

spojrzawszy na niego włożył z powrotem spokojniejszym ruchem. Wyjął natomiast

pudełeczko z tabaką. Podał ją Trauguttowi:

- Zażyje pan?

- Dziękuję - Traugutt uśmiechnął się. - Moja babka czasami używała. Ja nie

potrafiłbym nawet.

- Ano, wszystko się zmienia. Młodzi teraz tylko papierosy, cygara...

- Nie należę do młodych.

- Jest pan młody. Może nie z tych najmłodszych. Ale to dobrze. Bardzo mnie

niepokoi, że o wszystkim u was decydują teraz trzydziestolatki. Ci, co teraz opanowali rząd,

podobno zupełni smarkacze.

- Nie znam ich.

- Ludzie Mierosławskiego uważają ich za swoich pupilków.

- Czym książę interesuje się najwięcej? - Traugutt wrócił do poprzedniego tematu.

- Wojną i polityką. Wojną szczególnie. Uważa się za znawcę w tej dziedzinie. Jak

wszyscy Bonapartowie. Musi mu pan powiedzieć dokładnie o naszych walkach.

- Nie mam w tej mierze wiele do opowiadania. U nas nie toczy się wielka wojna.

- Podoba mi się, że pan to przyznaje. Ludzie, którzy Przyjeżdżają z kraju, usiłują

znaczenie waszej działalności wyolbrzymić. Żeby pan wiedział, co tu opowiadał o swojej

akcji Mierosławski! A co się mówiło o sukcesach Langiewicza! Raz po raz puszcza się

wiadomość, że w kraju objawił się wódz na miarę Garibaldiego. Ale z drugiej strony niech

Pan waszych sukcesów nie umniejsza. Książę nieraz mówił, że nie należy podejmować zbyt

wielkiego wysiłku, ale winno się dążyć do tego, aby walka trwała. Gazety moskiewskie

rozgłaszają, że wszystko już jest skończone.

background image

- Nie, wszystko nie jest jeszcze skończone.

- O to właśnie chodzi. Walka powinna się toczyć przy możliwie jak najmniejszych

stratach.

- Mała wojna nie oznacza małych strat. W wielkiej wojnie giną zwykle tylko

żołnierze, u nas padają - wszyscy...

- Wiemy o tym. Ale tu we Francji nie bardzo w to wierzą. Uważają wieści

o okrucieństwach moskiewskich za przesadę. Ludzie tutejsi nie lubią zresztą psuć sobie

humoru. Trzeba, aby pan księciu o tych sprawach powiedział.

- Powiem.

- Także musi pan wiedzieć, że rozpuszczono wieści o okrucieństwach powstańców.

O tym, że się morduje jeńców, dobija rannych, napada na schizmatyków. Jak z tym jest

naprawdę?

Wzruszył ramionami.

- Nasza wojna - rzekł - przestała być pojedynkiem rycerskim, to prawda.

Bezwzględność z jednej strony budzi bezwzględność z drugiej. Wielki książę wydał

zarządzenie, aby lekarz, który opiekuje się rannymi powstańcami, nie był pociągany do

odpowiedzialności, ani też ksiądz, gdy spełnia przy powstańcach funkcję kapelana. Ale ukaz

księcia rzadko bywa honorowany przez dowódców wojskowych. Wręcz odwrotnie -

rozstrzeliwuje się księży i lekarzy. W odpowiedzi na to dochodzi do smutnych wydarzeń, jak

to wycięcie w pień przez Taczanowskiego batalionu ochotników. Trzeba jednak powiedzieć,

że tego rodzaju postępowanie nie jest powszechne...

Ordęga znowu porywczo sięgnął po zegarek. Powiedział:

- Powinniśmy już jechać.

Powstali z ławki, skierowali się ku bramie ogrodu.

- Chwała Bogu, że tak jest, jak pan mówi - podjął Ordęga. - Zawsze mogą się zdarzyć

nierycerskie czyny, chodzi jednak o to, aby zdarzały się tylko wyjątkowo. Od razu myślałem,

że to oszczerstwa. Znam naszego żołnierza, wiem, jaki jest. W trzydziestym, jak pan może

słyszał, byłem podchorążym. Szliśmy na Belweder, ale żaden z nas nie byłby zabił

Konstantego. Nie umielibyśmy być mordercami czy skrytobójcami...

Suchą twarz mężczyzny rozjaśniły wspomnienia. Ale już więcej o nich nie mówił.

Może chciał, aby go Traugutt pytał? On jednak postępował w milczeniu.

background image

2

Na Vaugirard znaleźli powóz. Wąskimi uliczkami dobili do mostu. Przecięli wyspę,

która podobna do wielkiej barki zdawała się żeglować po płowej rzece. Za nimi zostały

czarne mury Conciergerie. Na placu Chatelet skręcili w ulicę de Rivoli. Mignął im przed

oczami fronton pałacu, przed którym straż trzymali kirasjerzy. Potem skręcili w prawo

w bramę Palais Royal.

W przedsionku utrzymanym w pompejańskim stylu służba w białych pończochach

odebrała od nich kapelusze. Kiedy lokaj zaanonsował ich przybycie, zszedł do nich z góry

mały, łysy mężczyzna. Ordęga zdążył szepnąć Trauguttowi, że jest to majordomus dworu

księcia. Mężczyzna miał żywe ruchy i mówił z ogromną szybkością. Trauguttowi,

niewprawnemu we francuskim, trudno było chwilami zrozumieć, o czym tamten trzepał. Pojął

tylko, że książę czeka na nich i że wypytywał się od rana o „monsieur le general”. Kazał

przynieść sobie nawet mapę i pokazać na niej obszar, na którym Traugutt prowadził walkę

partyzancką. „Jestem pewien, że będzie pan mógł wiele osiągnąć, panie generale - mówił do

Traugutta, podnosząc wysoko brwi. Zrobił tajemniczy wyraz twarzy, ściszył głos: - Książę

spędził wczoraj cały wieczór u cesarza... - zamrugał powiekami, położył palec na ustach. -

Ale o tym sza! Zna na pewno wszystkie zamierzenia jego cesarskiej mości... I mógł od siebie

szepnąć kilka słówek.” Obrócił się do Ordęgi, wziął go po przyjacielsku wpół i począł coś mu

szeptać prędko i cicho. Z urywanych, dolatujących do niego słów Traugutt zrozumiał, że

Francuz przypomina o jakichś pieniądzach, a Ordęga zapewnia, że wszystko zostanie

załatwione. To zapewnienie wprowadziło łysego w doskonały humor.

- Passez, passez - szerokimi gestami zapraszał gości na marmurowe schody. Na

półpiętrze w niszach stały rzeźby. Potem minęli jeden i drugi salon, doszli do białych,

zamkniętych drzwi, przy których czuwał lokaj. Widać był uprzedzony, otworzył drzwi,

oznajmiając z ukłonem:

- Son Altesse Imperiale attend...

Pokój musiał być gabinetem pracy. Wielkie biurko założone papierami przedzielało go

w połowie. Z mebli była tylko kozetka i parę foteli. Za to ściany zawieszone były obrazami.

Naprzeciwko biurka znajdował się „Napoleon pod Wagram” Verneta, a pod nim, odbijając

bielą od ciemnopurpurowych obić, maska cesarza. Na bocznych ścianach wisiały portrety

Hieronima Bonaparte i króla Wiktora Emanuela. Z tyłu, za fotelem księcia, sztych

przedstawiający bitwę pod Austerlitz.

background image

Książę Napoleon wstał od biurka. Miał kwadratową twarz o mocno zaakcentowanym

podbródku. Duży nos, krucze włosy, układające się w fale, i białą cerę. Nie nosił zarostu. Ta

twarz na ciemnokrwistym tle obić przypominała wiszącą na ścianie maskę.

Skłonili się nisko. Wyciągnął do nich rękę.

- Witam panów. - Przytrzymując w swej dłoni rękę Traugutta, mówił: - Domyślam się,

że mam przed sobą generała Traugutta, specjalnego wysłannika warszawskiego rządu

narodowego. Cieszę się z poznania. - Mocno potrząsnął ręką gościa. - Panowie - zwrócił się

do Ordęgi i łysego Francuza - pozwólcie, że zanim przejdziemy do wspólnej pogawędki,

zamienię kilka słów w cztery oczy z generałem. Pierre - mówił teraz do łysego - siądź

z panem Ordęga w sąsiednim salonie i nie daj mu się nudzić.

- Postaram się o to, wasza cesarska wysokość.

Książę sam zamknął drzwi za wychodzącymi. Odwróciwszy się stał czas jakiś

wyprostowany i z uwagą wpatrywał się w Traugutta. Zdawał się taksować wszystko: drobną

postać, krótko przycięte włosy, okulary, ogorzałą cerę. Po chwili wskazał Trauguttowi fotel.

Usiadł obok.

- Zechciej spocząć, generale. Oczywiście mówi pan po francusku?

- Trochę, wasza książęca mość.

- Zgaduję, że nie tylko trochę. Wy, Polacy, macie zdumiewającą zdolność do języków.

Kto był pańskim nauczycielem?

- Miałem ich kilku. Ale przede wszystkim moja babka. Rozmawiała ze mną po

francusku od dzieciństwa. Była zresztą moją nauczycielką nie tylko języka francuskiego... -

urwał, jakby uświadomił sobie, że mówi zbyt dużo.

- Jest pan, jak wszyscy Polacy, prawdziwym Francuzem północy. Podziwiam wasz

kraj i szczerze się nim zachwycam. Pan był oficerem armii rosyjskiej?

- Tak.

- W czasie wojny krymskiej?

- Byłem w sztabie II Armii.

- Sewastopol?

- Tak.

- Jest pan saperem?

- Tak, wasza książęca mość.

- Jak pan widzi, mam dokładne o panu wiadomości. Zgłosił pan dymisję?

- Tak.

- Aby się zająć powstaniem?

background image

- Nie. Opuszczając wojsko, nie myślałem o powstaniu.

- Nie zajmował się pan także pracą konspiracyjną?

- Nie.

- Czy wolno wiedzieć, dlaczego?

- Jestem żołnierzem, wasza książęca mość. Jako zawodowemu wojskowemu trudno

mi było uwierzyć w sens walki z wielokrotnie silniejszym przeciwnikiem. Znam armię

rosyjską i wiem, że o ile bywa źle dowodzona, ma przecież znakomitego żołnierza. Sądzę, że

ci, którzy z tym żołnierzem walczyli na Krymie, sądzą to samo.

- Ma pan słuszność - powiedział Napoleon. - Tylko bohaterstwu naszych żołnierzy

zawdzięczamy nasze sukcesy. Ale proszę mówić dalej.

- Pochodzę, wasza książęca mość, z tak zwanych guberni zachodnich. Określa się tą

nazwą ziemie, które stanowiły dawniej część obszaru Rzeczypospolitej. Jesteśmy od tego, co

się dzieje w Królestwie, odcięci. Dochodziły do nas echa patriotycznych manifestacji, ale

wybuch powstania zaskoczył nas. Nie sądziliśmy, że do tego dojdzie. Mimo to w kilku

miejscach rozpoczęły się z naszej strony działania partyzanckie. Rząd walczył z nimi

środkami o wiele okrutniejszymi niż te, jakie stosowane były w tym jeszcze czasie na terenie

Królestwa. Traktował wybuch powstania jako szansę do rozprawienia się z polską szlachtą.

Ludzie chcąc nie chcąc zostali wciągnięci do walki. Zresztą doszły do nas wiadomości, że

cesarz i wasza książęca mość uważają, iż dla powodów politycznych walka powinna być

rozszerzona...

- Uważaliśmy istotnie, że tylko wówczas można będzie na forum międzynarodowym

postawić sprawę niepodległości Polski, jeżeli wszędzie tam, gdzie żyją Polacy, rozpocznie się

powstanie. Były nawet projekty, aby wam na Litwie dostarczyć pomoc drogą morską.

Niestety, nic z tego nie wyszło. A szkoda. Jestem przekonany, że dopiero wtedy poruszycie

opinię światową, gdy dokonacie dzieła równie romantycznego jak wyprawa tysiąca

„czerwonych koszul” na Sycylię.

- Nasza walka, wasza książęca mość, jest rzeczywiście mało romantyczna.

- To bardzo źle, generale. Romantyzm jest ważnym czynnikiem politycznego

działania. A więc - książę Napoleon - założył nogę na nogę - mimo braku wiary

w powodzenie walki przystąpił pan do powstania?

- Tak.

- Myślę, że nie popełnił pan błędu. Żyjemy w epoce wyzwalania się ludów i to, co

w innym czasie mogłoby się wydawać beznadziejnym zrywem, nabiera cech

prawdopodobieństwa. Wyzwoliliśmy Włochy i zjednoczyliśmy je, a dwa wielkie, italskie

background image

miasta, znajdujące się jeszcze w rękach tyranów, doczekają się na pewno w bliskiej

przyszłości swego wyzwolenia. Musicie tylko trwać w walce, a wtedy Europa upomni się

o was.

- Niech mi wolno będzie powiedzieć, tak imieniem swoim jak i rządu narodowego, że

kraj czeka na to. Powstanie trwa już od ośmiu miesięcy.

- Owszem, przyznaję: to dużo. Niech pan jednak nie zapomina, generale, że wasza

sprawa nie jest łatwa. Nie powinniście być niecierpliwi. Jest wiele rzeczy przemawiających

na waszą korzyść. Przede wszystkim lubi was cesarz i gotów jest wystąpić w waszej sprawie.

Ale cesarz jest człowiekiem dobrym i pozwolił się otoczyć rozmaitymi durniami. Oni wciąż

mu tłumaczą, że Francja zaangażowana w sprawę meksykańską - której, przyznaję, nie jestem

zwolennikiem - nie może się równocześnie angażować w konflikt z Rosją. A na jakich

sojuszników można liczyć? Austria, choć tyle robimy dla Maksymiliana, gdy chodzi o was,

przestaje być szczera. Anglia zawsze usiłowała nas oszukać. Bismarck wysyłając

Alvenslebena odkrył swoje karty. Turcy są wam życzliwi, ale sami zbyt niedawno walczyli.

Młode królestwo włoskie za mało jest jeszcze scementowane, aby mogło pomagać drugim.

Mógłby wam może pomóc generał Garibaldi, gdyby nie ta tragiczna walka pod Aspromonto...

- Czy są nadzieje na interwencję, wasza książęca mość?

Napoleon rozparł się w fotelu, wyciągnął daleko przed siebie swe długie nogi.

- Oczywiście, że są. Nadzieje te zawierają się w możliwości powstania nowego układu

politycznego. Pracujemy nad tym. Równowaga Europy jest równowagą nietrwałą. Jeżeli ją

poruszymy w jednym miejscu, zachwieje się we wszystkich innych. Ale na to trzeba czasu,

generale. Musicie być cierpliwi i musicie dalej prowadzić walkę...

- Trwa już ona od ośmiu miesięcy, choć prowadzimy ją kosami przeciwko

nowoczesnym karabinom.

- Pan jako oficer musi wiedzieć doskonale, że skuteczną ofensywę trzeba należycie

przygotować. Niech mi pan wierzy, generale: jestem oddany całym sercem waszej sprawie.

Chciałbym, aby pan to przekazał tam, w Warszawie. Pan wraca?

- Wracam.

- Słyszałem, że ma pan po powrocie zostać członkiem narodowego rządu.

- Była o tym mowa, kiedy opuszczałem Warszawę. Lecz przed paru tygodniami, jak

się dowiedziałem już tutaj, skład rządu uległ zmianie. Nie wiem, jakie są zamiary ludzi,

którzy ten rząd tworzą.

- O tym nowym rządzie rozmaicie się tutaj mówi. Wasz Czartoryski wiesza na nim

psy. Według niego są to czerwoni karbonariusze, ateiści, a w dodatku nieodpowiedzialni

background image

smarkacze. No, ale Czartoryski jest zwariowanym ultramontanem. Szkoda, że rząd wziął go

na swego agenta.

- Rząd, o ile wiem, nie miał nikogo, kto by posiadał więcej doświadczenia i znał lepiej

dwory panujące. Ale rząd, jak mnie informowano, zdawał sobie sprawę z pewnych różnic

istniejących między jego stanowiskiem a stanowiskiem księcia Czartoryskiego.

- Tylko, generale, w oparciu o rewolucję możecie zwyciężyć. Jeżeli staniecie się

klerykami i ultramontanami - zginęliście! Proszę pamiętać o tym, co mówię w tej chwili:

zginęliście. Papież ani chce, ani może wam pomóc. Siedzi sam zresztą za murami Rzymu

i drży widząc, jak pod te mury coraz bliżej podchodzi fala wolności. Nawet sobór, który

zamierza lada dzień zwołać, nie zmieni jego pozycji, a nowe wojska, które cesarz

z poduszczeniem rozmaitych ultramontanów wysłał na jego obronę będą musiały pewnego

dnia odpłynąć, pozwalając narodowi włoskiemu rozprawić się z tym wampirem. Pius jest

człowiekiem zaciętym i tępym, nie rozumie czasów, które nadeszły. Umiał rzucić klątwę na

mego teścia, nie rzuci jej jednak na cara. Kocham wasz naród, ale wolałbym widzieć

u Polaków mniej religijnego fanatyzmu. Proszę powiedzieć, generale, pan jest „biały” czy

„czerwony”?

- Niewiele mi mówią te terminy, wasza książęca mość. Dawniej można było

powiedzieć, że byłem „biały”, póki uważałem powstanie za szaleństwo, a stałem się

„czerwony” w dniu, w którym wyruszyłem do powstania. Ale dziś w Polsce walczą i „biali”

i „czerwoni”. Nie należę do żadnego obozu. Chcę reprezentować wszystkich, którzy walczą.

- Oczywiście, w tej chwili powinniście się wszyscy zjednoczyć. Wiem, że takie samo

jest przekonanie generała Mierosławskiego. Ludzie, którzy teraz objęli rządy, są podobno

prawdziwymi rewolucjonistami, ale popełnili wiele błędów. Akty terroru, takie jak zamach na

generała Berga, nie budzą sympatii. Już przedtem mówiło się, że wasi powstańcy mordują

rannych przeciwników, że przy okazji walki z Rosjanami mordują innowierców i Żydów. Czy

to prawda?

- Nie, wasza książęca mość! Mogę zapewnić, że u nas nie zabija się innowierców.

Czasami wykonuje się wyroki za zdradę lub za szpiegostwo i czasami wykonuje się je

z nadmierną gorliwością - oto wszystko. Walka z Moskalami stała się okrutna, ponieważ

zastosowano okrucieństwo wobec naszych żołnierzy. Ale i to nasi dowódcy usiłują

wykorzenić. Jeżeli chodzi o akty terroru w mieście, jestem im całkowicie przeciwny.

- To dobrze. Biedna, bohaterska Polska obrzucana oszczerstwami! Kocham was

i chcę, byście zyskiwali coraz większą sympatię w oczach ludzkich. Wiele już jej zdobyliście.

Ale za mało, aby przekonać wszystkich, że należy się wam wolność.

background image

- Jednak naród włoski potrafił o tym przekonać.

Książę wstał. Traugutt chciał wstać także, ale Napoleon dał mu znak gestem, aby

siedział. Założywszy ręce na piersiach przeszedł się dwa razy po pokoju, stąpając miękko po

puszystym smyrneńskim dywanie, a potem stanął pod ścianą. Z tymi założonymi rękoma,

z zaciśniętymi ustami przypominał do złudzenia człowieka, którego maska patrzyła sponad

jego ramienia.

- Powiedziałem - rzekł - że potrafiliście zdobyć sobie sympatię u wielu. Są jednak

tacy, którzy chcieliby wiedzieć, co zamierzacie uczynić z wolnością, o którą rozpoczęliście

walkę. Osobiście kocham Polskę taką nawet, jaka jest, ale przyznaję, że wolałbym ją widzieć

podobniejszą do Włoch. Lękam się, że macie skłonność do fanatyzmu i do przesądów. Nie ma

nic niebezpieczniejszego dla narodu, który walczy o swoje istnienie.

- Myślę, wasza książęca mość, że naród, aby mógł wypowiedzieć, kim chce być, musi

mieć wpierw możność otworzenia ust.

- Naród nawet w niewoli ma swoich heroldów. Czasami nawet ci ludzie wypowiadają

to, czego naród sam sobie jeszcze nie uświadomił. Pan wróciwszy do kraju powinien zająć

w rządzie należne sobie stanowisko. Wszyscy pańscy rodacy mówią o panu z uznaniem.

- Nie jest ono niczym uzasadnione.

- Niech pan nie będzie zanadto skromny, generale. Przecież walczył pan, dowodził

wojskami. Teraz pan spędził tutaj kilka tygodni, poznał pan Zachód, nasze poglądy, nasze

opinie. Zrozumiał pan, czego od was oczekujemy. Szkoda, że rząd tych młodych ludzi

popełnił tyle szaleństw. Nawet generał Mierosławski mówił mi, że wymknęli mu się z rąk.

Należałoby sytuację opanować, nadać pracy rządu właściwy kierunek. Myślę, że się

rozumiemy, prawda? A jednocześnie prowadzić dalej walkę, ograniczoną w rozmiarze,

natomiast nie gasnącą ani na chwilę.

- W dziewiątym miesiącu powstania trudno jest, wasza książęca mość, regulować

rozmiar walki.

- Jeżeli chcecie coś osiągnąć, walka musi trwać. Chodzi jednak także o to, abyście się

nie wykrwawili przed czasem.

- Aby móc należycie rozłożyć siły, trzeba znać, chociaż w przybliżeniu, termin

interwencji.

- Interwencja nastąpi, jak już panu powiedziałem, generale, wtedy, kiedy powstanie

nowa koniunktura polityczna.

- Czy takiej koniunktury nie można stworzyć? Albo jej powstania przyspieszyć?

background image

- Koniunktur się nie tworzy. One same pojawiają się, a talent polityka zawiera się

w tym, aby umieć je zużytkować dla swoich celów. Można, owszem, przyspieszyć powstanie

koniunktury, ale to już zależy od właściwej postawy narodu, któremu koniunktura ma służyć.

I odwrotnie - niewłaściwa postawa odwleka powstanie koniunktury. Myślę, że mówię jasno?

- Zupełnie jasno, wasza książęca mość.

Książę Napoleon odstąpił od ściany. Podszedł do biurka. Spod stosu papierów

wydobył rozłożoną mapę. Powiedział:

- A teraz chciałbym cię prosić, generale, abyś mi pokazał, gdzie toczyłeś walki swoim

korpusem. Czy to była liczna armia?

Traugutt wstał także. Również zbliżył się do biurka. Pochylił się nad mapą. Milczał

czas jakiś. Zanim się odezwał, ciężko przełknął ślinę. Rzekł:

- Mój oddział, wasza książęca mość, liczył stu sześćdziesięciu trzech ludzi...

3

Pamiętał dobrze tamten wieczór.

Dął ostry, porywisty wiatr. Ciął drzewa, które szumiały i tłukły gałęźmi o ściany

domu. Gdy patrzył z okna na ich rozchwiej, widział liście obrócone jasną, dolną powierzchnią

niby brzuchy baraszkujących potworów morskich wśród wzburzonych fal. Po ciepłej, nie

znającej mrozów zimie nadeszła wiosna, mokra, wietrzna, wciąż jeszcze nie-wiosna. Gdy

rankiem objeżdżał pola, widział nad nimi siny, szeroko rozciągnięty opar, od którego

pozostawały na ubraniu i na sierści konia drobniutkie białe kropelki.

Tego dnia wrócił wcześniej niż zwykle i zaraz poszedł na górę do swego pokoju.

Zwykle lubił w taki właśnie przedwiosenny czas włóczyć się samotnie po polach. Dziś jednak

coś kazało mu się tego wyrzec. Zasiadł przy stole, sięgnął po książeczkę w czarnej oprawie,

która stała na półce obok książek do nabożeństwa i wielkiej Biblii z ilustracjami Dorego. Brał

ją do ręki pierwszy raz po długiej, wielomiesięcznej przerwie. Miejsce, w którym była

przerwa, zaznaczone było płócienną, wyhaftowaną przez Anię, zakładką.

Z głębi szuflady dobył zeszyt w ceratowej oprawie. Wolno, starannie wziął się do

tłumaczenia. Przekładał w głowie całe zdania i dopiero, gdy wydały mu się zgodne w treści

i w duchu z oryginałem, zapisywał je w zeszycie równym, ostrym pismem. Od razu odnalazł

swój dawny zapał do tej pracy. Znowu wydawało mu się, że świat mógłby nie istnieć, aby

tylko on mógł przekładać na swoje słowa tę porywającą wizję.

background image

„Szedł nasz Pan, boso, okrwawiony, przygięty pod ciężarem krzyża, chwiejący się na

nogach: szedł w łachmanach, zbity, głodny, gdyż nie miał niczego w ustach od Ostatniej

Wieczerzy. Był osłabiony utratą krwi, palony gorączką i niezliczonymi wewnętrznymi

cierpieniami. Prawą ręką przytrzymywał krzyż na prawym ramieniu, lewą zmęczoną usiłował

chwilami unieść swą długą szatę, która plątała mu się między nogami. Czterech łuczników

trzymało w dużej odległości sznury przywiązane do Jego pasa: dwóch idących przodem

ciągnęło Go, kroczący z tyłu poganiali, by szedł prędzej. Nie widział, gdzie stąpa, a sznury

uniemożliwiały Mu podciągnięcie szaty. Jego dłonie były skrwawione i opuchnięte, włosy

i broda polepione krwią; niesiony ciężar oraz łańcuchy przyciskały Mu do ciała wełnianą

szatę, ona zaś lepiła się do ran i otwierała je. Wokół Niego były drwiny i okrucieństwo, ale

wszystkie te cierpienia i tortury nie mogły przezwyciężyć Jego miłości: Jego przygasły wzrok

przebaczał. Jego usta...”

Klamka szczęknęła i drzwi pokoju uchyliły się cicho. Traugutt podniósł głowę. Miał

uczucie, jakby wracał z niezmiernej dali z innego całkiem świata. W pokoju zrobiło się już

mroczno zmierzch zasnuł małe okienka. Na dworze dął ciągle ostry wiatr i bił gałęźmi

o ściany dworku. Przez ramię spojrzał na chłopaka w lnianej świtce, który stał w progu.

- Czego chcesz?

- Iwan z Bożegodaru przyjechał - głos Hawryłki był tajemniczo ściszony.

- Zawołają go.

- On mówi, co mu kazali rozmawiać z panem za dworem.

- Gdzie on?

- Czeka za maliniakiem.

- Dobrze. Zaraz wyjdę do niego.

Chłopak zniknął. Traugutt siedział dalej przy stole bez ruchu. Zdjął okulary ze

zmęczonych długim pisaniem oczu, przecierał je miękką szmatką. Potem spojrzał na zapisaną

w połowie stronę. Wejście Hawryłki nie pozwoliło mu dokończyć zdania. Miał ochotę

przetłumaczyć jeszcze chociaż do końca rozdziału. Ale mrok gęstniał szybko; aby wrócić do

pracy, musiałby zapalić lampę. Tamten czekał. A poza tym - myślał - zaraz mogą zawołać na

kolację. Trzeba iść natychmiast.

Jeszcze raz spojrzał z żalem na częściowo zapisaną stronę. Tak mu się dobrze

pracowało. Ta praca napełniła go na nowo spokojem, spokojem, którego ostatnio zaczęło mu

znowu braknąć. Wydawało mu się, że ten spokój odejdzie, gdy tylko on włoży czarny zeszyt

z powrotem w głąb szuflady. A jednak słowo było powiedziane. Decyzja zapadła.

background image

Włożył okulary, starannie zakładając za uszy druciane zaczepy. Zamknął książkę

i postawił ją na półce tam, gdzie stała przedtem. Schował zeszyt do szuflady. Wstał. Cicho

otworzył drzwi. Przez chwilę przysłuchiwał się spokojnym dźwiękom domowego życia:

głosom dzieci, szczękowi naczyń przynoszonych z kuchni. Potem prędko zszedł po schodach.

Maliniak za ogrodem chrzęścił suchymi badylami, wśród których buszował wiatr.

Obszedł go. W parkanie była mała furtka. Uchyliwszy ją zobaczył przywiązanego do płotu

konia, a obok siedzącego na ziemi człowieka. Tamten na widok Traugutta zerwał się szybko

na nogi.

- To ty, Iwan? - zapytał.

- Ja, panie.

- Masz list do mnie?

- Nie, panie, tylko słowo.

- Jakie?

- Dziś w nocy.

- Gdzie?

- W Antopolskim lesie. Chwilę milczał.

- Dobrze - powiedział wreszcie. - Niech czekają na mnie. Będę koło północy.

- Powiem, panie, aby czekali.

- Nie tak, Iwan. Mówi się: według rozkazu.

- Według rozkazu, panie pułkowniku.

- A teraz jedź!

Ciemna postać nie skłoniła się, ale wyprostowała i stuknęła obcasami. Potem człowiek

odwiązał konia, uniósł nogę do strzemienia, odbił się od ziemi. Za chwilę siedział w siodle.

Koń spięty ostrogami poderwał się; kopyta zadudniły na drodze.

Powoli wrócił do ogrodu. Znowu słyszał koło siebie chrzęst malinowych badyli.

Kiedy znalazł się za domem i mijał sień, doszły go z jadalni głosy córek. Kolacja była już na

stole. Ale on przyspieszył kroku i wrócił do siebie na górę. Zapalił świecę, otworzył szafę.

Tutaj wszystko leżało już przygotowane od paru dni - od tamtego wieczoru spędzonego

w Bożymdarze: szabla, pistolety, mały tłumoczek osobistych drobiazgów.

Jeszcze raz stanęło przed nim: czy słusznie postąpiłem ulegając? Czy słusznie

wybrałem tę właśnie drogę? Drogę Anny? Więcej niż rok minęło od tamtej rozmowy w lesie.

Stało się to, co tamci zapowiadali: powstanie wybuchło. Tu, na Litwie wyruszyli także do

walki Sierakowski, Narbutt, ks. Mackiewicz, Klet-Korewa, Kołyszko. Wiatr przynosił do

Ostrowia huk wystrzałów. Kiedyś wieczorem, gdy stał na grobli, minęła go przeciągająca

background image

gromadka powstańców. Oni patrzyli na niego - on na nich. Kilku uzbrojonych było w stare

strzelby myśliwskie, jedno - lub dwururki, reszta - w osadzone sztorcem kosy. Przy szarych

świtkach i wytartych kożuchach mieli czerwono-białe kokardy, już wypłowiałe i brudne.

Partia przeszła groblę cicho, podobna do pochodu duchów. Nie padło ani słowo. Myślał:

Anna pobiegłaby im naprzeciw, ofiarowała wszystko, co by tylko było w domu... Spełniały

się także jego obawy: partie, jedna po drugiej, ponosiły klęski. Ale po dworach pocieszano

się. Mówiono: to tylko u nas: w Królestwie powstanie zwycięża; kiedy oni uporają się

z Moskalami, przyjdą do nas...

Był początek kwietnia, kiedy Traugutt otrzymał zaproszenie do Bożegodaru. Tego

wieczoru siekł drobny, przejmujący chłodem deszcz. Antonina nie mogła jechać, czuła się

niezdrowa. Pojechał sam. Dom Mitraszewskiego, dawnego kolegi Traugutta z gimnazjum

w Swisłoczy, był jasno oświetlony i pełen ludzi. Zebrała się szlachta z dworów okolicznych.

Wśród zebranych przeważały kobiety.

Siedziano półkręgiem w wielkim salonie. Traugutt zapamiętał dobrze pełen zapału

głos Mitraszewskiego, gdy przywitawszy gości, zaczął mówić:

- Od trzech miesięcy toczy się w Królestwie zawzięta walka. Nasi odnieśli wiele

znakomitych sukcesów. Ale poniesiono także dużo bolesnych strat. Przyszła chwila, aby

powstanie ogarnęło cały naród. W Warszawie ukonstytuował się rząd narodowy, uznany

przez cały naród, a także przez nasz Komitet Litewski. Ten rząd odrzucił oszukańczą

amnestię ofiarowaną przez cara i postanowił, że walka musi zadecydować o wolności

i przyszłych granicach kraju. Nie jest to walka beznadziejna. Mamy za sobą gorące poparcie

ze strony Francji, Anglii, a nawet Austrii. Flota angielska lada dzień wpłynie na Bałtyk, a już

w tej chwili prawdopodobnie angielski okręt z bronią i ochotnikami dobija do naszego

brzegu. Mamy za sobą cesarza Napoleona, który jest całym sercem oddany naszej sprawie.

Mamy obietnice dworu wiedeńskiego. Mamy za sobą parlament pruski, który sprzeciwił się

krętactwom Bismarcka. Z nami są Turcja, Szwecja i młode Królestwo Włoskie. Lecz

oczekując na interwencję wielkich naszych sojuszników musimy ożywić walkę na naszym

terenie. Komitet Wileński, który przyjął obecnie nazwę Wydziału Zarządzającego

Prowincjami Litwy, wzywa wszystkie powiaty, aby uformowały na swym terenie zbrojne

oddziały, powierzyły je odpowiednim dowódcom i czekały w gotowości na termin wspólnego

wystąpienia...

Mitraszewski przerwał, aby się napić wody. Entuzjazm odbierał mu głos. Ten sam

entuzjazm panował wśród zebranych. Do siedzącego samotnie przy drzwiach Traugutta

dochodziły głosy: „Może już nawet wylądowali... Słyszałeś pan: parlament wystąpił

background image

przeciwko Bismarckowi? To wszystko nic, skoro mamy za sobą Napoleona i Francję...!”

Zrobiła się cisza, gdyż Mitraszewski znowu podjął:

- Już przed paru tygodniami, jakby w oczekiwaniu na to wezwanie, staraniem naszego

obywatelstwa kobryńskiego powstał duży i dobrze uzbrojony oddział. Ten oddział pod

doświadczonym dowódcą mógłby odegrać wielką rolę. Niestety, takiego dowódcy nie mamy.

A przecież moglibyśmy go mieć, gdyż ten, o którym myślę, posiada na pewno nie mniej

doświadczenia niż wspaniały Langiewicz, który tak wielkie zwycięstwa odnosi w tej chwili

w Królestwie. I dlatego - Mitraszewski skierował nieoczekiwanie wzrok na Traugutta -

zwracam się do ciebie, Romualdzie. Ty jesteś tym, o którym wiemy, że mógłbyś poprowadzić

naszych żołnierzy do zwycięstwa. Posiadasz doświadczenie wojskowe, jakiego nikt tutaj nie

ma. Masz wpływ na ludzi. Wszyscy mają do ciebie zaufanie. I teraz wszyscy ciebie proszą:

nie odmawiaj nam swojej pomocy! Stań na czele kobryńskiej partii. Prowadź ją do

zwycięstwa. Prosimy cię o to!

Wszyscy, wśród hałasu odsuwanych krzeseł, zerwali się z miejsc. Traugutt wstał

także. Był zaskoczony. Widział wlepione w siebie spojrzenia. Oczy kobiet płonęły zapałem.

Podniosły się głosy:

- Panie pułkowniku, nie odmawiaj! Panie Traugutcie, wysłuchaj naszej prośby! Stań

na czele! Prosimy cię! Prowadź nasz oddział!

Mitraszewski przepchnął się do Traugutta przez tłum gości. Podnosząc głos, aby być

słyszany wśród gwaru, wołał:

- Romualdzie, bracie, nie odmawiaj! Stań na czele oddziału! Oto chwila, jakiej nie

było! Wygramy! Za nami cała Europa!

- Panie Traugutcie, niech pan nie odmawia! Prosimy pana! Musi pan nas wysłuchać! -

nie przestawały nalegać kobiety.

Uśmiechały się do niego. Ale on stał chłodny, gotów powtórzyć jeszcze raz wszystkie

swoje sprzeciwy. Czekał tylko, aż umilkną i pozwolą mu mówić. Otaczający go ludzie, jakby

czując, że kiedy dopuszczą go do słowa, wymknie się im z ręki, nie przestawali powtarzać:

- Panie Traugutcie, niech pan nie odmawia! Niech pan stanie na czele kobryńskiej

partii!

To wtedy właśnie zobaczył utkwioną w siebie parę niebieskich oczu, tak bardzo

podobnych do oczu Anny. Rysy były inne, grube i brzydkie, ale oczy miały ten sam

promienny blask. Młoda kobieta trzymała w złożonych jak do modlitwy dłoniach oszytą

barankiem konfederatkę, z wyhaftowanym na niej orłem. Jej usta poruszały się także mówiąc:

„Panie Traugutcie, nie odmawiaj”.

background image

Ta twarz nie była mu obca, jak zresztą twarze prawie wszystkich zgromadzonych

w salonie Mitraszewskiego. Coś niecoś wiedział o tej swojej sąsiadce z opowiadań Alojzy,

która była jej przyjaciółką. Spotykał ją nieraz i zamieniał z nią kilkanaście słów. Nigdy

jednak dotychczas nie spostrzegł, że jej oczy były oczami Anny. Jej prośba była także na

pewno prośbą Anny. Jeszcze raz ponad zgiełk wybił się głos Mitraszewskiego:

- Nie odmawiaj nam, Romualdzie! Cośmy zdołali uczynić - zrobiliśmy.

Zwerbowaliśmy ludzi, zakupiliśmy broń, konie, oporządzenie. Nasze panie wyhaftowały

proporzec i orły na czapki oficerów. Zapewniliśmy opiekę rodzinom tych, którzy wyruszą

w pole. Jeśli będzie trzeba, zrobimy jeszcze więcej. Ale dowódcą możesz być tylko ty.

Prosimy cię. Nie odmawiaj. Stań na czele. To Polska ciebie prosi! Kobiety podchwyciły:

- To Polska ciebie prosi, panie Traugutcie!

Wciąż milczał. Przez głowę przelatywały szybkie myśli: gdyby tu była babka,

wybuchnęłaby na pewno: „Et, fiksacja i tyle! Czego się spieszyć? Najpierw zobaczymy, co

z tego będzie...” Ale czekać nie mógł, ci ludzie żądali odpowiedzi natychmiast. Jak więc

postąpić? Anna powiedziałaby na pewno: „Skoro to Polska prosi ciebie, Romku, nie możesz

Jej odmówić...” Ale czy to naprawdę Polska prosi? Którą drogę wybrać: Anny czy babki?

Namyślając się przymknął powieki. Potem znowu je otworzył. Zobaczył tuż przed sobą oczy

Anny w twarzy innej kobiety. Te oczy były pełne ufności. Prosiły.

Uniósł rękę i natychmiast zrobiła się wokół niego cisza. Zwrócił się do

Mitraszewskiego. Powiedział:

- Jeżeli tak trzeba, Janie, przyjmuję...

- Wiwat! Wiwat! - krzyknęło sto głosów. Sto rąk wyciągnęło się do jego dłoni. -

Wiwat! - krzyczano. - Niech żyje pułkownik Traugutt!

- Wina! Prędzej wina! - huknął na służbę Mitraszewski. - Podawajcie, gamonie!

Zszedłszy na dół, udał się do stajni. Przywołał starego Maksyma.

- Maksym, osiodłasz przed północą karego. Słyszysz? I szpaka dla siebie.

- Osiodłam, panie. Mam jechać z panem na noc? - Tak. Ale nie mów o tym nikomu.

I weź wszystko tak, jakbyśmy nie mieli prędko wrócić. Rozumiesz? A może nie chcesz

jechać? Nie przymuszam.

- Pojadę, panie.

- No, zastanów się. Możemy nie wrócić.

- Pojadę.

Wchodząc do domu natknął się w ciemnej sieni na Anię.

background image

- Szukałam tatka. Gdzie tatko był? Pora na wieczerzę.

- Chodźmy.

Często, gdy tak szli koło siebie, kładł rękę na ramieniu córki, jak przyjaciel na

ramieniu przyjaciela, a dziewczynka przytulała się do niego. Ania miała okrągłą buzię matki

i we wszystkim była do niej podobna: może tylko nie umiała być aż tak zawsze radosna jak

Anna. Dziś jednak szedł obok niej sztywno, bez słowa. Znalazłszy się w jadalni zajął swoje

miejsce przy stole. Czekano na niego. Odmówił krótką modlitwę, którą zwykła była

odmawiać babka. Antonina wielką chochlą poczęła nalewać mleko z kluskami. Stół był

zastawiony obficie, dziewczynki siedziały grzecznie. Zwracając się do macochy mówiły

„mamo” należycie stonowanymi głosikami. Teraz w domu było zupełnie tak, jak bywało

w ich domu, za panowania babki Justyny. Gdyby ona żyła, byłaby nareszcie zadowolona.

W Antoninie znalazłaby spełnienie wszystkich swoich marzeń. To był człowiek stąd -

szlachcianka z kobryńskiego dworu. Nie była ładna: miała mocno zaznaczone kości

policzkowe, które zachowały się w rodzinie Kościuszków, zbyt wielkie czoło, usta stulone

powagą i milczeniem. Mówiła mało, rzadko się uśmiechała. Ale wszystko w domu pod jej

czujnym i energicznym spojrzeniem chodziło jak w zegarku. Panował ład, w spiżarni niczego

nie brakło, służba nie próżnowała, ale też nie była krzywdzona. Z wolna, ale stale,

zmniejszały się długi ciążące na Ostrowiu.

Ciche były ich posiłki, inne zupełnie niż hałaśliwe, pełne żartów i chichotów obiady

w Petersburgu. Dziewczynki jadły prędko, z apetytem. Miały pełne różowe policzki.

Wyglądały zdrowo. Ich włosy były splecione w małe warkoczyki podobne do mysich

ogonków. Ania miała dołeczki w policzkach zupełnie takie same jak matka. Do kogo była

podobna Lusia, trudno było jeszcze powiedzieć - tymczasem miała lisi pyszczek i śmiesznie

wyciągnięte w dzióbek wargi. Tak się na nie zapatrzył, że przestał jeść. Wstrząsnął się jak

człowiek obudzony, kiedy go zapytała:

- Nie jesz? Może ci nie smakuje?

- Ależ nie, wszystko jest doskonałe. Nie mam dzisiaj po prostu apetytu.

- Byłeś rano w polu?

- Tak.

- Jak tam na rolach?

- Roboty wiosenne pokończone, zboże rośnie i wcale ładnie wygląda.

- Ale potem wróciłeś?

- Tak, siedziałem u siebie. Wziąłem się do roboty, którą kiedyś zacząłem... Dla

wprawy chciałem przetłumaczyć pewną francuską książkę. Nie tylko zresztą dla wprawy...

background image

W ciągu ostatniego roku tyle było spraw, że nie miałem czasu nawet do niej zajrzeć. Dzisiaj

pomyślałem, że warto by tę pracę skończyć.

- I skończyłeś? - zapytała.

Wtedy zastanawiał się: skąd się ta książeczka wzięła w ściąganej sznurami,

naszywanej paciorkami torbie babki? Nigdy jej przedtem nie widział. Inne przedmioty

znajdujące się w torbie były mu doskonale znane: książka do nabożeństwa pełna obrazków

w ramkach z papierowej koronki, okulary, pęk kluczy, z których co najmniej połowa nie

wiadomo do jakich pasowała zamków, pachnąca suszonymi ziołami chusteczka, siatkowa

sakiewka na pieniądze, niedostępne nożyczki na czarnej tasiemce i pudełeczko z tabaką, którą

babka ukradkiem lubiła zażywać. Te przedmioty wyjmował kolejno z torby i kładł na stół.

Dotknięcie każdego z nich sprawiało ogromny ból. W domu torba leżała zawsze w tym

samym miejscu na stołku, między kredensem a starym, rzadko używanym warsztatem

tkackim. Mimo to babka często nie mogła jej znaleźć. Narzekała: „Gdzie moja torba? Kto ją

zabrał, Matko Boska Kodeńska? Ruszajcie się, szukajcie! Żeby mi się zaraz znalazła!”

Oczywiście torba znajdowała się prędko. Gdy babka wyjeżdżała z domu, miała zawsze torbę

zawieszoną na przegubie ręki. Z nią odwiedzała go w gimnazjum w Swisłoczy. Z nią

zawiozła go kiedyś jako chłopca - do Warszawy; pamiętał, jak torba zabrudziła się w piasku,

gdy pojechawszy na Bielany uklękli przy grobie Staszica. W Warszawie babka nie rozstawała

się z torbą ani na chwilę, nawet w nocy w zajeździe miała ją pod poduszką. „Tu się trzeba

strzec - gderała. - Królewiacy to nie tacy ludzie jak u nas. Lubią gadać, próżnować,

plotkować, a niejeden to i oszukać potrafi...” Z tą torbą pojechała z wnukiem na egzaminy do

Petersburga, z nią odwiedzała go w Żelechowie.

Miała swoje lata, a jednak trudno mu było pogodzić się z tą śmiercią, zwłaszcza że

przyszła prawie natychmiast po tamtych. Tak bardzo chciała tych prawnuków, że kiedy

poumierali, i ona musiała zamknąć oczy. Traugutt, idąc za jej trumną, myślał z żalem, że

ostatnie lata oddaliły ich nieco od siebie. Niełatwo było przemóc uprzedzenia babki. Dopiero

kiedy urodzili się bliźniacy, wydawało się, że wszystkie nieporozumienia znikną. Dzieci

jednak umarły - i ona umarła. Powróciwszy z pogrzebu, nie mógł sobie znaleźć w domu

miejsca. Wreszcie sięgnął po leżącą w kącie naszywaną paciorkami torbę. Wyjmował

znajdujące się w niej przedmioty i kładł na stole. Każdy był mu tak dobrze znany, każdy tyle

budził wspomnień.

Tylko ta książka była czymś obcym. Skąd się wzięła w torbie? Nosiła tytuł: „La

douloureuse Passion de Notre-Seigneur Jesus Christ d’apres les meditations d’Anne-Catherine

Emmerich, religieuse Augustine du Couvent d’Agnetenberg a Dulmen, morte en 1824”.

background image

Przetłumaczona na francuski przez księdza Cazales, musiała pewno zostać przywieziona

przez któregoś z francuskich kaznodziei - może przez słynnego ojca Souaillard? - którzy

w ostatnich latach często przyjeżdżali do Petersburga i wygłaszali rekolekcje w kościele Św.

Katarzyny. Babka Justyna uczęszczała na te rekolekcje, zresztą była w dobrej komitywie

z dominikanami, zwłaszcza ze starym ojcem Nowickim, u którego się spowiadała. Może to

dzięki niemu otrzymała tę książkę? Traugutt przerzucił kilka stronic, przesuwając po nich

mało widzącym spojrzeniem. Potem, obojętnie, postawił ją na półce. Z pamiątek po tej, która

go wychowywała, ta jedna nie mówiła mu nic.

A jednak sięgnął znów do książki w parę miesięcy później. Było to już po ostatnim,

najboleśniejszym ciosie. Miał pustkę w głowie, dławiący ucisk w gardle. Tłukł się po pustym

domu jak ranny wśród kaleczących go na nowo przedmiotów. Na cokolwiek spojrzał,

wszystko budziło w nim rozdzierające wspomnienia. Kiedy podszedł do otwartego okna

i usłyszał wśród głosów bawiących się na śniegu dzieci wołanie: „Anuszka! Chadi!

Anuszka!” - wybuchnął płaczem.

Jak ktoś, kto omackiem szuka oparcia, natrafił na tę książkę. Otworzył ją pośrodku

i zaczął czytać. Z początku zraziła go opisami, których cudowność graniczyła z suchym,

kronikarskim prawie realizmem faktów. Ale z wolna lektura poczęła go wciągać. Porwał go

wstrząsający w swej prostocie opis wydarzeń.

Niektóre sceny były przerażające nawet dla niego, który widział kampanię węgierską

i zawziętą walkę o Sewastopol. Wizjonerka nie cofała się przed pokazaniem najkrwawszych

scen. Kiedy czytał, pot występował mu na czoło i czuł, jak mu bije serce. Znał przecież

Ewangelię z niedzielnych czytań, nie przestał być nigdy praktykującym katolikiem. Jednak

opis męki Boga-Człowieka ujęty w ambonowe zdania tracił dla niego swoją moc, stawał się

czymś zanadto znanym, czymś, co się przyjmuje bez zastanowienia. Kiedy czytał - było

inaczej. Męka stawała się naprawdę męką. Widział ją, rozumiał, nieomal czuł. A wraz z tamtą

Męką powracała do niego jego własna, ta z ostatnich miesięcy i tygodni. Ból przegryzał się

przez bandaż oszołomienia. Kazał cierpieć na nowo, całkowicie przytomnie. Lecz chociaż

książka nie uwalniała od cierpienia - nie mógł się od niej oderwać, ponieważ uwalniała od

tego, co było najokrutniejsze: od poczucia bezradności i osamotnienia. Wobec tych

wszystkich śmierci czuł się sam. Wiedział, że nikt nie może mu pomóc, nikt nawet nie może

podzielić z nim jego brzemienia. Teraz pojawiła się w nim świadomość, że nie jest sam i że

wtedy nie był także sam. Jego sprawa i sprawa, o której czytał, zlały się w jedno. W tamtej

Męce odnalazł swoje cierpienie, ale równocześnie tamta Męka jakby ogarnęła jego ból,

wchłonęła go w siebie, uczyniła zrozumiałym, a tym samym łatwiejszym do zniesienia.

background image

Nie wystarczyło mu przeczytać książkę raz jeden. Czytał ją drugi raz i trzeci. A potem

przyszła mu do głowy myśl, że powinien te tak mu bliskie swą rzeczywistością widzenia

niemieckiej zakonnicy przetłumaczyć. Ludzie, którzy cierpią i nie mogą pojąć swego

cierpienia - myślał - powinni tę książkę poznać. Nie wystarczy słuchać o Bogu, który cierpiał.

Trzeba zobaczyć, jak cierpiał i jak w swym cierpieniu pozostał człowiekiem.

Natychmiast, gorączkowo zabrał się do pracy. Porwała go ona i w niej dopiero znalazł

zapomnienie. Mimo to tłumaczenie posuwało się wolno. Nie miał wprawy w tego rodzaju

robocie. Zawsze we wszystkim dokładny, musiał się nad tekstem należycie skupić.

A tymczasem napłynęły falą kłopoty. Trzeba było ułożyć sobie dalsze życie. Samemu, nie

opierając się o niczyją radę, zadecydować o przyszłości. Wszystko, co było jego

dotychczasową egzystencją: Petersburg, praca naukowa, kariera wojskowa, utraciło cały swój

wdzięk. Nie mógł znieść myśli, że musiałby żyć dalej między ludźmi, którzy go znali, którzy

go widzieli szczęśliwym. Był jak człowiek ogarnięty przez mgłę, który nagle przestał widzieć

przed sobą drogę. Petersburscy Polacy widząc, że odszedł od swych zainteresowań

naukowych, usiłowali go wciągnąć w swój krąg.

Zapraszali na zebrania, które odbywały się na Wasilewskiej Wyspie u Baltazara

Kalinowskiego. Poznał tam braci Poznańskich, Spasowicza, Koziełłów, Ohryzkę, Oskierkę,

Tęczyn-Piotrowskiego, Opackiego. Ale ci ludzie odstraszyli go od siebie sporami, jakie

wiedli. Każdy z nich reprezentował inny program. W pełnym dymu pokoju toczyły się zażarte

kłótnie. Panował nieopisany gwar. On zaś tęsknił za cichym kątem, w którym mógłby

tłumaczyć na słowa swego bólu opis tamtej Męki.

- Skończyłeś? - powtórzyła swoje zapytanie.

- Nie, nie skończyłem... A ty, Antosiu, jak się czujesz? Zrobiła lekceważący ruch

dłonią.

- Ja zawsze dobrze.

Przywołała do siebie dziewczynki. Gdy stała, widać było, że jej figurę zniekształca

zaawansowana ciąża. Poleciła dzieciom, aby powiedziały ojcu dobranoc i poszły spać.

Posłusznie podeszły ucałować go w rękę. Nad każdą pochylił się, mocno objął na chwilę

ramieniem. Ania wzięła siostrę za rączkę. Odprowadził je wzrokiem do drzwi.

Służąca wniosła tymczasem samowar. Antonina nalała mu herbaty. Umiała robić

mocną, wonną, taką, jaką lubił. Anna, choć się starała, nie potrafiła nigdy takiej zaparzyć. Ale

oni nie wyrośli w tym samym świecie.

background image

- Romualdzie - powiedziała kobieta, a jej cichy głos wyrwał go z kręgu rozmyślań.

Tak zawsze zwracała się do niego, nigdy nie spieszczała jego imienia. Odłożył łyżeczkę,

którą nakładł do herbaty borówek.

- Słucham cię, Antosiu.

Nie zaczęła od razu. Siedziała po drugiej stronie stołu, ze spuszczonymi oczami. Żółty

blask olejnej lampy padał na jej twarz, znacząc cieniami policzki, jakby zmywając z niej

wyraz zwykłej energii.

- Chcesz odjechać? - zapytała.

Drgnął. Nie spodziewał się, że zauważyła jego przygotowania.

- Tak - rzekł. - Miałem ci właśnie o tym mówić. Chciałem cię jednak najpierw

przygotować. Zostawiam cię w ciężkiej chwili.

Potrząsnęła głową.

- Nie martw się tym - powiedziała. - Dam sobie radę. I to, co ci przysięgłam,

wypełnię.

Położył dłoń na jej dłoni leżącej na stole, dużej, muskularnej, prawie męskiej.

- Kochanie - szepnął. Wiem, jaka jesteś. Wiem, że ci mogę zaufać jak siostrze. Mimo

to niepokoję się...

Jeszcze raz potrząsnęła głową. Potem zobaczył, jak mocno zaciska usta. Spod

przymrużonych powiek na spadziste policzki spłynęła łza. Otarła ją szybko wierzchem dłoni.

Zapytała tonem, któremu usiłowała nadać lekkie brzmienie:

- Czy można, Romualdzie, kochać dwa razy?

Znowu doznał wstrząsu, tym razem o wiele mocniejszego. Nigdy mu dotąd nie zadała

tego pytania. Nie postawiła go wtedy, gdy po długich namysłach i rozwadze przyjechał, aby

ją zapytać, czy zechce zostać jego żoną. Nie odpowiedział od razu. Czas jakiś milczał.

W końcu rzekł:

- Serce ludzkie jest szersze, niż myślimy. A Bóg...

Przerwała mu wyszarpując jednocześnie dłoń spod jego dłoni.

- Nie mów! Wiem!

- Wiesz, co chciałem powiedzieć?

- Wiem, co zawsze chcesz powiedzieć, gdy mówisz Bóg!

Znowu milczał. Kobieta oddychała szybko i pociągała nosem. Zegar wykukał

dziewiątą, a potem wrócił do zwykłego tykania.

- Przecież ufasz Jemu - powiedział.

background image

- Nie wiem, czy to jest ufność. Mówią, że On czyni wszystko dla naszego dobra. Ale

to boli.

- To prawda - przyznał. - A jednak to jest dobrem...

Nie odpowiedziała. Kilka razy mocno wciągnęła w płuca powietrze. Znowu twardym,

męskim gestem otarła wierzchem dłoni mokre policzki.

- Przepraszam cię, Romualdzie - rzekła.

- Ależ, Antosiu...

- Nie, nie, przepraszam cię. On ma rację, ty masz rację... Jej szybkich oddechów nie

przerywał już szloch. Odszukał dłonią jej dłoń leżącą na stole.

- Nie - powiedział - to ty masz rację. Bardziej niż ja.

Prosząc cię o rękę, nie liczyłem się z twoim sercem. Chciałem mieć matkę dla Ani

i Lusi.

- Nie mów - przerwała.

- Pozwól mi skończyć.

- Nie! Nie! Nie potrzebujesz się tłumaczyć. Wybrałeś mnie, bo byłam ci potrzebna.

Jestem silna. Sam powiedziałeś, że możesz mi ufać jak siostrze. Tak jest dobrze. Nie mam

prawa narzekać. Ją kochałeś...

- Kochałem ją - przyznał. Na chwilę zamilkł. Myślał, czy ma powiedzieć o tym,

o czym nigdy jeszcze nikomu nie mówił. - Tak - podjął - bardzo ją kochałem. Wydawała mi

się delikatnym ptaszkiem. Sądziłem, że powinienem ją chronić, osłaniać. Ale istoty zbyt

ochraniane umierają.

- Dlaczego?

- Nie wiem. Może dlatego, aby pokazać, kim były naprawdę. Miłość nie powinna być

zaborcza.

Po jej twarzy przemknął błysk niby gorzkiego uśmiechu.

- A czy nie wydaje ci się, Romualdzie, że ktoś może pragnąć zaborczości?

Skinął głową bez słowa. Tym razem poczuł twardą dłoń na swojej.

- Nie bądź smutny - powiedziała. - Moja wina, nie powinnam była zaczynać. -

Podniósł na nią wzrok. Z jej twarzy, ogorzałej od pierwszych promieni słonecznych, patrzyły

mu prosto w twarz szare oczy. - Przecież ja cię pokochałam od pierwszej chwili, gdy cię tylko

zobaczyłam. Gdy zapytałeś, czy chcę być twoją żoną, odpowiedziałam bez wahania: tak.

Byłam szczęśliwa, że mogę ci być potrzebna.

Zegar tykał w pełnym ciszy pokoju.

background image

- Byłaś mi potrzebna - przyznał. - Czułem się jak drzewo, przez które przeszedł piorun

i wypalił mu wnętrze. Całe życie szedłem z kimś: najpierw z babką, potem z Anią... Kiedy

zostałem sam, wydawało mi się, że jestem zgubiony. Zrozumiałem: to nie ja opiekowałem się

nimi, to one opiekowały się mną. Gdybym był spotkał wcześniej ciebie, ty i babka

poprowadziłybyście mnie zgodnie w tę samą stronę. Ale spotkałem ją i ona kazała mi szukać

czegoś innego...

- To dobrze.

- Nie wiem, czy dobrze. Może gdyby nie ona, nie byłbym uległ i nie musiałbym teraz

iść?

- Musisz iść! Czekają na ciebie. Zaufali ci. Ona byłaby cię wyprawiła inaczej niż ja.

Powiedziałaby ci: idź, a ty byś poszedł z radością, bez wahania, chociaż tak bardzo ją

kochałeś.

- Powiedziałaby tak na pewno.

- Więc widzisz. Nie oglądaj się na mnie. Układałam sobie, że cię pożegnam

uśmiechem, że chociaż w tej chwili będę jak ona. Nie potrafiłam!

- Nawet w tym jesteśmy do siebie podobni. A jednak muszę ci powiedzieć wszystko.

- Po co?

- Może nie zobaczymy się już tutaj? Muszę ci powiedzieć.

Krótko żyliśmy ze sobą. Na początku byłaś mi tylko potrzebna. Ale potem

pokochałem cię...

- Pokochałeś mnie jak siostrę.

- Nie, nie jak siostrę. Choć inaczej niż ją. Ona była wezwaniem. Ty jesteś życiem. Ona

wyrwała mnie z tego, w czym tkwiłem. Ty...

- Nie chciałabym ciebie nigdy uwięzić w tym, z czego ona cię wyrwała, Romualdzie!

Chociażbym miała ciebie stracić!... Jedź i bądź spokojny. Będę czuwała nad dziećmi i nad

domem. Nie lękaj się o mnie: mam dość sił. Jedź!

- Dziękuję ci, Antosiu.

- Nie dziękuj! Masz rację: nie jestem wezwaniem, ale jestem życiem. Jedź! Jedź!

4

Księżyc wisiał jak lampa nad szczytami sosen i oświetlał polanę srebrnym blaskiem.

Cienie drzew i cienie ludzi kładły się długie i wąskie na twardych wrzosach. Jeden z koni

parsknął; mocno rzucił głową, aż zadzwoniły wędzidło, munsztuki, szable. Traugutt szedł

background image

powoli wzdłuż szeregu znieruchomiałych ludzi, wiodąc spojrzeniem po ich postaciach. Na

początku stał na koniach poczet sztandarowy. Dwóch konnych z dobytymi szablami otaczało

chorążego. Sztandar był nowy, połyskiwał złotymi haftami i szeleścił jedwabiem. Chorąży

miał pięknie wyszywany pas, białe rękawiczki, nową konfederatkę. Ubranie jego towarzyszy

aż kapało od ozdób: oszywanych srebrną nicią naramienników, akselbantów, białych sznurów

od pistoletów, pendentów do szabli, ogromnych, wyhaftowanych na czapkach orłów.

Za pocztem sztandarowym stał oddział konny. Było ich może ze dwudziestu. Mieli

także wielkie orły na konfederatkach, niektórzy stare ryngrafy na piersiach. U pasa zwisały im

szable; czasami sczerniała rodzinna karabela, pistolety i sztucerki.

Za oddziałem konnym ustawiła się w dwuszeregu piechota. Trochę tu musiało być

leśników i oficjalistów z dworów, w porządniejszych kożuszkach. Ale większość pieszych

stanowili ludzie ubrani w powycierane kurtki, w stare, często łatane kożuchy, związane

w pasie sznurem, w samodziałowe sukmany. Spod sukman wyzierały lniane spodnie. Nie

wszyscy posiadali buty; co najmniej połowa miała na nogach postoły. Każdy zawiesił sobie

na ramieniu lub u pasa węzełek z żywnością, może z zapasową koszulą. Ci i tamci trzymali

strzelby, rzadko dwururki, przeważnie stare flinty, poobwiązywane sznurkami. Inni uzbrojeni

byli w zatknięte za pas siekiery i duże noże. Na końcu dwuszeregu stało ze dwudziestu

młodych chłopców, każdy wsparty na kiju, na którym osadzony był sztorcem nóż od ręcznej

sieczkarki.

Oddział uzupełniał tabor, składający się z sześciu wozów.

Jakby nie wierząc własnym oczom, zawrócił. Raz jeszcze przeszedł przed frontem

oddziału, którego został dowódcą. Znowu patrzył na kosy i siekiery, na stare strzelby i szable.

Na wspaniały sztandar, na wielkie orły na konfederatkach, na szlify i akselbanty.

Potem wyszedł na środek. Suchym głosem zakomenderował.

- Od prawego - odlicz!

W ciszy nocnej, którą jeszcze wzmagał poszum lasu, zaczęły padać głosy. Liczono po

polsku, ale głosy miały w większości śpiewny akcent białoruski. Zdawały się rozlegać coraz

szybciej; toczyły się jak potok, który za chwilę zleci kaskadą w przepaść. Nagle zapadła cisza.

Zapamiętał ostatnią usłyszaną cyfrę, przemnożył ją przez dwa. Potem się rozejrzał: obok

niego stało jeszcze dwóch ludzi: tymczasowy dowódca, od którego przejął oddział, oraz jego

adiutant. Doliczył tych dwóch i siebie. Wtedy uświadomił sobie, że kobryńska partia, którą

mu powierzono, by szedł z nią do zwycięstw, liczy stu sześćdziesięciu trzech ludzi.

background image

5

Siedząc na burce, rozścielonej na mokrej trawie, Traugutt zapytał półgłosem Jagmina:

- Co przywozisz?

- Nic, pułkowniku.

- Nie widziałeś pani Elizy?

- Widziałem. Kazała powiedzieć, że wszystkie depesze przekazała, gdzie trzeba, żadna

jednak odpowiedź nie nadeszła dotąd.

Ktoś w mroku zaklął. Traugutt zmarszczył brwi. Rzucił surowo:

- Zachowujcie się przyzwoicie!

Ludzie wokoło niego milczeli. Nad nimi rozpinała się zimna, ale pogodna noc.

Z gwiazd zdawał się kapać na las srebrny deszcz i osadzał się bezszelestnie grubymi kroplami

na liściach i igliwiu. Niebo czarne i gwiaździste tuż nad głową, po bokach przeświecało jasno,

jakby wstawał już dzień. Wokoło panowała cisza: odezwała się tylko czasami żaba lub

chrupnęło coś w moczarze. Ale zza lasu, od strony Kobrynia, dochodziło wyraźnie

i rozchodziło się echem dziabanie wielu siekier; co pewien czas słychać było stukot walącego

się pnia. Rąbaniu towarzyszyły dalekie krzyki ludzkie, skrzyp wozów, tupot i rżenie koni.

W tamtej stronie blask na niebie przemieszany był z czerwienią.

- Zajęci są wszystkim innym tylko nie nami - powiedział szpakowaty mężczyzna

z hiszpańską bródką. Siedział z podciągniętymi wysoko chudymi nogami; wyglądał jak pająk.

Ćmił fajkę. - Każdy - ciągnął - udaje wielkiego, wodza, wielkiego organizatora, ale jak

przyjdzie co do czego, okazuje się, że nic nie umie. Znam ich...

- Dowództwo - rzekł młody mężczyzna, który zamiast konfederatki miał na głowie

studencką czapkę - zajęte jest koncentracją...

- Z której nic nie wyjdzie! - rzucił mężczyzna z bródką. Pykał fajkę. - Mogę się

założyć.

- A tymczasem - odezwał się inny w mroku - Moskale biorą się do nas nie na żarty. Na

pewno chcą się pomścić za tamte przegrane.

Umilkli i otulili się mocniej kurtami, gdyż od bagien powiało chłodem.

Traugutt zwrócił się znowu do Jagmina:

- Udało ci się wrócić bez trudu?

- Skądże! Musiałem krążyć.

- Dodaj: pułkowniku.

- Tak jest, pułkowniku.

background image

- Pilnują?

- Wzdłuż kanału i wszędzie widać pikiety kozackie. Dwóch, trzech ludzi może się

przemknąć, ale grupa nie przejdzie. Pani Eliza mówiła, że według tego, co jej ludzie

przynieśli, Egger zebrał wielkie siły. W dodatku miał się połączyć z Ehrbergiem.

- Według tego, co zebrałem, mogą mieć pięć rot piechoty i dwie sotnie kozaków.

- Czy to nie wystarczy, aby nas zgnieść? - zapytał mężczyzna palący fajkę.

- Nie zapominaj, że połowę tych sił rozbiliśmy pod Horkami.

- Ale wtedy, pułkowniku, uderzaliśmy z zasadzki - powiedział inny z oficerów.

- Teraz przyjmujemy atak na umocnionej pozycji. Poza tym oczekujemy wsparcia.

Mógł do nas dotrzeć Domanowski, mogą dotrzeć i inni. Leliwa jest w pobliżu. Kiedy

posłyszy strzały, będzie wiedział, gdzie nas szukać.

Nikt mu nie odpowiedział. Znowu w dali stukały siekiery, a echo przynosiło głosy

ludzkie niekiedy tak wyraźne, że słychać w nich było soczyste przekleństwa. Po chwili

Traugutt podjął na nowo:

- Czekanie na bitwę jest rzeczą przykrą. Wszyscy, którzy byli na wojnie, wiedzą

o tym. Trzeba wydobyć z siebie wszystkie siły i nie dać się ogarnąć depresji. Próżne

narzekania tylko osłabiają człowieka.

Uciął. Oni dalej milczeli. Czuł, że gdyby ich nie powstrzymał, byliby dalej

wypowiadali swój niepokój. Jak dwa poprzednio odniesione zwycięstwa uczyniły ich

zuchwałymi, tak to powolne nadciąganie nieprzyjaciela napełniało ich grozą. Choć tyle się

nad nimi napracował, nie było w nich za grosz twardości wojskowej. Powoli wyciągnął się na

burce. Leżąc na plecach podstawił twarz pod lecącą z nieba poświatę. Okulary odbijały blask

i kryły oczy. Widać tylko było pod opadającymi wąsami zaciśnięte usta.

Hałas sprawiany przez rąbiących las stawał się chwilami tak silny, że głuszył bliskie

dźwięki. Nie dosłyszeli kroków nadchodzącego człowieka; poderwali się usłyszawszy jego

słowa:

- Żołnierz Kwiatkowski z meldunkiem do pana pułkownika.

Traugutt usiadł. Żołnierz stał przed nim wyprostowany w służbowej postawie.

- Co tam takiego?

- Przychodzę z placówki sierżanta Baszki, pułkowniku. Sierżant melduje, że Moskale

są także na drodze do Prużan.

Wśród siedzących kręgiem oficerów przeleciał nagły szmer. Słyszał za sobą ich szepty

i szybkie oddechy. Zapytał:

- Skąd wiecie o tym?

background image

- Też rąbią drzewa z tamtej strony. I słychać głosy. Gdybyś pan, pułkowniku, chciał

podejść na tamten skraj obozu, sam usłyszałbyś.

- Gustaw! - Traugutt przywołał swego adiutanta. - Idź z Kwiatkowskim, posłuchaj

i zaraz wracaj. - Zwrócił się do żołnierza. - Czuwacie?

- Czuwamy, pułkowniku.

- To dobrze. Widziałem cię, Kwiatkowski, w ostatniej bitwie. Dobrze się sprawiałeś.

Spraw się tak samo i dzisiaj.

- Postaram się, pułkowniku.

- Chciałbym cię zrobić podoficerem.

- Cieszyłbym się, pułkowniku. Niemiło, kiedy trzeba chachła słuchać.

- Jakiego chachła?

- Ano, Baszka, pułkowniku.

- Baszko sierżant.

- Ale chachoł, pułkowniku. A ja szlachcic.

- Nie ma tutaj ani chachłów, ani szlachty. Wszyscy jesteśmy żołnierzami. Idźcie już.

Odeszli. Siedział dalej spokojnie na burce, oni jednak wstali i otoczyli go półkręgiem,

pełną niepokoju ścianą. Nie potrafili wytrwać w milczeniu. Któryś zaczął:

- Ktoś musiał zdradzić Moskalom... Inni podjęli:

- Chłopstwo pierwsze do zdrady.

- I Żydzi.

- Teraz jesteśmy w kleszczach.

- Ani się wymknąć.

Zachrzęściła mokra trawa pod szybkimi krokami. W mroku nie było widać adiutanta

Rakowieckiego, ale poznali go po błyskającym wielkim orle na czapce i srebrnych

akselbanach. Zameldował podnieconym głosem:

- To prawda, pułkowniku. Rąbią. I słychać, jak krzyczą na chłopów. Zaszpuntowali

nas jak w beczce.

Zapanowało pełne grozy milczenie. Traugutt siedział nieporuszony. Zwykłym dla

siebie ruchem, kiedy się namyślał, wycierał chustką okulary. Tamci przestępowali z nogi na

nogę. Pochrząkiwali. Któryś bąknął:

- Teraz nas czapkami nakryją...

Poznał głos Elerta, dowódcy kosynierów. Jego i Jagmina uważał za najbardziej

bojowych oficerów. Zresztą inni byli także pełni zapału i odwagi. Ale brakło im

doświadczenia. Przyjdzie chwila - myślał - że zrozumieją, iż wojna to nie tylko uplanowany

background image

z góry atak, ale również oczekiwanie na wroga w sytuacji najtrudniejszej. Wiele razy oglądał

z wałów fortów Sewastopola rozwijające się do natarcia granatowo-czerwone kolumny

francuskie. Żołnierze na wale gotowali się do odparcia uderzenia w solennej ciszy.

Zdejmowali czapki i szybko czynili na piersiach po trzy krzyże. Czasami któryś cicho zaklął,

pociągnął z manierki lub wpakował w usta kawał chleba. Oficerowie chodzili nerwowo tam

i z powrotem przed szeregami. Palili, usiłowali żartować. On sam stał spokojnie. Któregoś

razu po odrzuceniu natarcia usłyszał: „Ty, Romualdzie Ludwikowiczu, przed bitwą jak ten

kamień. Patrzę i patrzę - ani drgniesz. Pozazdrościć tobie nerwów.

A może - pytający przymrużył złośliwie jedno oko - może ty, jak Polaczkowie,

życzysz szczęścia tamtym, a?” Wzruszył ramionami. Tym, który pytał, był kolega, kapitan

Zdanowicz. „Wiesz, odpowiedział, że jestem Polakiem. Ale nie zwykłem życzyć szczęścia

tym, z którymi walczę.” „Nu, ja wiem, ja cię znam. Ty nie gniewaj się. Ja tylko myślał, że

może Anna Awgustowna przerobiła cię na swoje...” Nie, wtedy Anna nie przerobiła go

jeszcze.

Mężczyzna z bródką wystukał o but wypaloną fajkę. Zapytał:

- I cóż? Zachowujesz dalej swój optymizm?

- Na wojnie - odpowiedział - nie ma miejsca na optymizm czy pesymizm. Każda bitwa

to gra szans. Jako lekarz powinieneś wiedzieć. Praca lekarza jest jak wojna.

Rudolf Pawłowski był lekarzem z Kobrynia. Traugutt znał go jeszcze z tamtych

czasów, kiedy u młodego wówczas medyka leczyła się babka Justyna. Do niego także

zawiozła wnuka, gdy wysyłała go do Petersburga. Babka chwaliła Pawłowskiego, lecz także

narzekała na niego: „Leczyć to on umie, ale farmazon z niego. Musi on z Królestwa...” Dla

babki wszystko zło przychodziło z Królestwa. Potem, kiedy już zamieszkał w Ostrowiu,

Traugutt wzywał kilka razy Pawłowskiego do swoich dziewczynek. W ostatnich latach

Pawłowski sam przyjeżdżał do Ostrowia. Był jednym z tych, którzy usiłowali namówić

Traugutta do wzięcia udziału w pracy konspiracyjnej. Obejmując partię kobryńską Traugutt

znalazł go w roli lekarza oddziału. Od chwili objęcia dowództwa wszczepiał usilnie swoim

podwładnym dyscyplinę wojskową, nawet w sposobie zwracania się do siebie. Ale Pawłowski

zachował swój zwykły „cywilny” sposób mówienia i wypowiadania głośnych krytyk.

Trauguttowi nie było łatwo żądać zbyt wiele od tego pięćdziesięcioparoletniego mężczyzny.

Teraz także powiedział:

- Czy mogą być szanse tam, gdzie jeden walczy przeciwko dziesięciu?

Głosem nauczyciela zniecierpliwionego pytaniami uczniów odpowiedział:

background image

- Mogą. A poza tym bitwa nie jest wojną. Bitwę można przegrać, wojnę trzeba

wygrać. Związując walką tak duże siły nieprzyjaciela, być może ułatwiamy tamtym

koncentrację.

- Panowie - zwrócił się do wszystkich oficerów - mamy rozkaz wytrwać i to jak

najdłużej. Musimy go wypełnić.

- Proszę ściśle wykonywać moje rozkazy.

Przeszedł spojrzeniem po twarzach stojących przed nim ludzi, zatrzymał wzrok na

twarzy młodego mężczyzny w studenckiej czapce. Domanowski ze swoim oddziałem

dołączył poprzedniego dnia do partii kobryńskiej, przedzierając się odważnie przez łańcuch

wojsk rosyjskich otaczających horeckie lasy. Przywitał Traugutta słowami: „A jednak miałem

rację, spotkaliśmy się, pułkowniku”. Szybko powziął decyzję:

- Będziesz moim zastępcą - powiedział. - Weź Zana z jego plutonem i połowę

kosynierów Elerta. Zorganizujesz obronę od tamtej strony. Rozstaw ludzi, wzmocnij szańce.

Za godzinę przyjdę sprawdzić wasze pozycje. Boskiemu każ się wycofać z plutonem. Połowa

niech idzie do Bogurskiego, na skraj lasu, on zaś sam z resztą niech zostanie w obozie jako

mój odwód. Zrozumiałeś?

- Tak jest, pułkowniku - Domanowski podniósł służbiście dłoń do swej studenckiej

czapki.

Teraz zwrócił się do Jagmina:

- Czy sprawdzałeś, jaka jest ta łąka przed nami, Feliksie?

- Sprawdzałem, pułkowniku. Podeschła nieco.

- Końmi zdołasz przejechać?

- Tutaj nie, pułkowniku. Ale tam, bliżej grobli, przejadę.

- Idź do swoich. Konie zaraz napoić, nakarmić, osiodłać. Podprowadzić jak najbliżej

brzegu lasu.

- Rozkaz, pułkowniku.

Od tej strony sytuacja nie wyglądała źle. Zaraz za leśną kępą, na której obecnie

siedzieli, teren opadał w dół. Las rzedniał, przechodził w grząską łąkę. Na skraju lasu

Traugutt kazał wczoraj pobudować szańczyki, za którymi teraz leżały plutony strzeleckie.

Same ukryte, widziały doskonale wszystko, co się działo na łące. Ukosem przez nią biegła

grobla. Nieprzyjaciel musiał iść tędy. Miał do wyboru: albo nacierać wzdłuż grobli - i wtedy

jego żołnierze byli wystawieni na flankowy ogień, albo musiał kierować atak wprost na las

i wówczas był narażony na brnięcie w błocie pod obstrzałem od czoła. Z tej strony - myślał

Traugutt - można się doskonale bronić, nawet wobec przemożnych sił. Broni palnej miał

background image

obecnie więcej niż na początku: pozbierał ją po dworach, a także zdobył w obu zwycięskich

bitwach. Gorzej było z amunicją, zwłaszcza do zdobycznej broni.

Ale układając plan bitwy spodziewał się, że będzie miał zabezpieczone tyły i, w razie

zbyt wielkiego nacisku, możność odwrotu w kierunku na Prużanę. Ostęp leśny, na którym

rozbili obozowisko, otoczony był bagnami. Dotrzeć do niego można było tylko groblą od

Kobrynia albo leśną, nielicznym tylko znaną, drogą na Prużanę. Mając tę ostatnią za sobą,

czuł się bezpieczny. Więcej nawet - od tamtej strony spodziewał się nadejścia pomocy.

Według wiadomości, jakie do niego od paru dni docierały, między Prużaną a Słonimem

zbierały się partie Jundziłła, Włodka, Młotka-Strawińskiego, Brandta i Miładowskiego. Miała

powstać wielka „armia litewska” licząca, według informacji, kilka tysięcy ludzi, świetnie

uzbrojona, posiadająca nawet działa. Przebąkiwano, że w jej szeregach znajdują się

ochotnicy, którzy przybyli z Anglii na okręcie „Ward Jackson” i wylądowali koło Połągi.

Partia kobryńska otrzymała rozkaz niedołączania do zbierających się oddziałów, ale

pozostania na swym terenie i angażowania jak największych sił nieprzyjaciela. Do niej

ściągnąć miały drobniejsze, lokalne oddziały, a przede wszystkim bardzo ruchliwa partia

litewska.

To, że Rosjanie znaleźli się na tyłach, zmieniało sytuację. Leśny ostęp pozostał trudną

do zdobycia fortecą, nie było już jednak z niej drogi odejścia.

- Niech wszyscy teraz idą do swoich oddziałów! - rozkazywał. - Rudolfie - zwrócił się

do Pawłowskiego - musisz przesunąć lazaret bardziej ku środkowi obozu tak, żeby nie było

trudno donosić rannych także od tamtej strony.

Lekarz skinął głową. Inni zasalutowali, szczęknęli ostrogami i odeszli.

Kiedy został sam, uświadomił sobie, że robi się coraz widniej. Ale to ciągle jeszcze

nie nadchodził dzień, tylko od strony Kobrynia zalała jaskrawa czerwień. Łuna rozlewała się

szeroko, gasząc gwiazdy. Natomiast stukanie siekier, krzyki i chrzęst wozów przycichły.

Radowicki patrzył także w tamtą stronę. Zapytał:

- Co to może być? Czyżby podpalili las? - Głos oficera lekko drżał.

Potrząsnął głową.

- Mówisz głupstwa. Las mokry. Pewno skończyli robotę i rozłożyli obóz.

- Czekają ranka, aby z nami skończyć...

Nie odpowiedział. Radowicki lubił udawać zucha, ale teraz musiał być wystraszony.

Traugutt czuł, że powinien mu dodać ducha; jednocześnie lękał się, że gadatliwy z natury

oficer, jeśli zacznie z nim mówić, nie da mu spokoju. On zaś sam pragnął ciszy. Wsparł brodę

na dłoni, a łokieć na kolanie. Zamyślił się. Radowicki chodził niespokojnie to tu, to tam.

background image

Spoglądał w niego, nasłuchiwał, chrząkał. W końcu rozesłał sobie burkę pod drzewem

i usiadł na niej. Traugutt słyszał, jak wzdycha. Ale zaraz potem doleciało go ciche mlaskanie

i gulganie. Tamten pocieszał się pewno butelką. Niedługo dźwięki ucichły, a Traugutt

usłyszał mocne chrapanie.

6

Krótka noc majowa skończyła się prędko. Gwiazdy zbladły i rozmazały się na tle

nieba. Łuna od strony Kobrynia zsiniała. Z mroku występowały zarysy drzew. Spoza nich

widać było łąkę porosłą z rzadka kępami wierzbiny. Nad łąką wisiała mgła, niby zatrzymany

w powietrzu woal. Ten woal grubiał i rozpościerał się coraz szerzej. Zrobiło się jeszcze

zimniej. Poczęła padać rosa. Wszędzie z gałęzi i łodyg spadały grube krople wody. Gdzieś

w gąszczu duży ptak załopotał skrzydłami i odleciał z kwileniem.

Traugutt sięgnął do kieszeni pod kurtę, wydobył tykający głośno zegar. Miał go po

dziadku Błockim. To tykanie rozlegające się niby głos gongu powiedziało mu, że panuje

zupełna cisza i że ani od zachodu, ani od północy nie dochodzą żadne odgłosy. W szarudze

przedświtu zobaczył tarczę; była czwarta.

O której rozpoczną natarcie? - myślał. - Zwykle atakowano o świcie, ale tym razem

tamci widać nie chcieli się spieszyć. Zdobycz nie mogła ujść, natomiast dwukrotnie

poniesione porażki nie pozwoliły lekceważyć ukrytych w lesie powstańców. Traugutt zbyt

wiele miał doświadczenia, aby oczekiwać i tym razem zwycięstwa. Stu kilkudziesięciu ludzi,

zbrojnych w myśliwskie strzelby, przeciwko tysiącowi czy nawet dwóm tysiącom

wyćwiczonego żołnierza - dysproporcja sił była zbyt oczywista. Można było jednak myśleć

o przytrzymaniu nieprzyjaciela jak najdłużej, a potem o wycofaniu się w odpowiedniej chwili.

To ostatnie, wiedział, nie będzie łatwe. Z powstańczym wojskiem można się było ważyć na

najzuchwalsze uderzenie, natomiast każdy odwrót groził paniką.

Nigdy nie miał wątpliwości, że tak właśnie będzie: że będą słabsi, gorzej uzbrojeni,

nie będą posiadali umiejętności walczenia. Kiedy na dyskusjach w Petersburgu mówiono

o powstaniu, potrząsał stanowczo głową. Zapytany o zdanie odpowiadał krótko: „Walka

zbrojna nie ma żadnych szans”. Kiedy mu mówiono o setkach tysięcy ludzi, którzy staną do

walki, o oficerach rosyjskiego wojska, którzy przystąpią do powstania, odpowiadał: „Rosja

potrafi zmobilizować w ciągu pół roku milion żołnierzy”.

Po tamtych zgonach przyszła jeszcze jedna śmierć i przyniosła mu spełnienie

pragnienia ciszy. Umarł brat babki Witalis Szujski, zapisując Trauguttowi część bardzo

background image

obdłużonego Ostrowia. Traugutt musiał pojechać dla załatwienia spraw spadkowych w swe

rodzinne podlasko-poleskie strony. Wieś przemówiła do niego urokiem rzadkich lasków,

błotnistych jeziorek, podmokłych łąk, piaszczystych wydm porosłych kępami tarniny, ale

przede wszystkim kojącą ciszą. Obudziło się w nim przywiązanie do ziemi. Mimo kłopotów,

jakie zapowiadał współsukcesor, Traugutt postanowił objąć odziedziczoną schedę i zakopać

się w niej. Z poprzedniego życia zabrał tylko córki i książkę widzeń Anny Katarzyny. Próżno

obietnicami odznaczeń i awansów usiłowano go zatrzymać w Petersburgu. Porzucił służbę

wojskową.

Żył w Ostrowiu gospodarując niezbyt szczęśliwie, gdyż tego nie potrafił, i stroniąc od

sąsiadów. Okoliczne dwory szlacheckie były pełne szumu. Te same gorące dyskusje, te same

spory i te same nadzieje, które słyszał w Petersburgu, mógł usłyszeć w Kobryniu,

w Kupczycach, w Brześciu, w Grodnie. Z Królestwa napływały wciąż nowe wieści. Wiatr

wielkich nadziei wiał nad krajem. Zniknęła zwykła litewska apatia, ustępując miejsca

zapałowi i wierze w zwycięstwo. Ten hałaśliwy gwar odstraszał go. Chłodno odmawiał

zaproszeniom, jakie otrzymywał, suchymi argumentami odpowiadał tym, którzy przyjeżdżali

do Ostrowia, aby go wciągnąć do pracy spiskowej. W Ostrowiu znalazł się na nowo w kręgu

nauk babki. Wśród nich najmocniejszą, która zapuściła korzenie w jego krew, była: nie ufać.

Babka nienawidziła próżnych nadziei. „Et, fiksacja i tyle! - mawiała Justyna Błocka. - Jak

wolność ma przyjść, to przyjdzie sama. Będziemy wtedy wiedzieli, jak postępować. Ale ci

z Królestwa to jeden w drugiego wrzaskun. Oni tylko gadać, rajcować, urządzać wariacje,

rewolucje. Nakrzyczą, nakrzyczą, człowiek już myśli, że Bóg wie co. A tu z tych krzyków

tylko nowe zgryzoty i nieszczęścia. Było źle, a potem jest jeszcze gorzej. Trzeba umieć

czekać, ot co. A jak robić, to własną głową, nie to, co tamci każą. Lepiej być porządnym

człowiekiem i niczego nie doczekać, niż polecieć na te ich rewolucje, życie zmarnować,

a jeszcze i duszę zmarnować... Ja to mówię, a ja dużo widziałam.”

Nawet po tamtym wieczorze w Bożymdarze nie zmienił zdania. Jedynie wziąwszy na

siebie mundur powstańca stał się na nowo żołnierzem. Przemówiły doświadczenie i rutyna.

Z pedanterią przez dwa tygodnie szkolił swój oddział. Kiedy Komitet Wileński wyznaczył

dzień wybuchu powstania, zaraz następnego uderzył na ciągnącą kolumnę rosyjską. Rozniósł

ją, uzyskał znakomite zwycięstwo. Zdobył broń, przeprowadził swoich przez chrzest bojowy,

a jeńców zwolnił i zapewnił opiekę rannym przeciwnikom. W parę dni później nieprzyjaciel,

zaniepokojony pojawieniem się w okolicy tak sprawnie działającej partii, wysłał przeciw

Trauguttowi poważny oddział. Traugutt wciągnął tamtych w zasadzkę, po czym sam ich

zaatakował i zmusił do odwrotu.

background image

Dwie bitwy - dwa zwycięstwa. Wieść o sukcesach oddziału rozeszła się szeroko po

okolicy. I zaraz miejscowe obywatelstwo bryczkami, wasągami, karetami ruszyło

z powinszowaniem dla dowódcy. Próżno usiłował ustrzec obóz przed tymi odwiedzinami.

Trzeba było dowozić żywność, a wozy prowiantowe zdradziły miejsce postoju partii. Nie

ukrywały go także patrole, które wysyłał w okolicę, a które chętnie zajeżdżały do dworów.

Bryczki więc, jedna za drugą, toczyły się groblą. Mężczyźni przywozili piwo i gorzałkę,

damy kwiaty, haftowane przez siebie orły i proporczyki, leki, bandaże i szarpie, a nierzadko

własnego układu wiersze na cześć zwycięskiego dowódcy. Miały również tysiące próśb: Aby

pan pułkownik zechciał ich brata lub narzeczonego posunąć w szarży, aby znowu innemu

zgodził się dać order. Próżno zapewniał, że orderami nie dysponuje, że awanse będzie dawać

po bitwie. Patrzyły na niego przymilnie, uśmiechały się czarująco. Mówiły: „My wiemy, pan

pułkownik Traugutt wszystko może, jeśli tylko zechce...” Wszyscy nazywali go głośno

Trauguttem, rozpuścił między służbę wiadomość, iż wyjeżdża do Petersburga. Beztroska

gadatliwość najeżdżającej na obóz szlachty sprawiła, że poczuł się zaniepokojony o żonę.

Pewnej nocy wysłał człowieka z listem do Antoniny, w którym prosił ją, aby wyjechała

z dziećmi z Ostrowia. Przypuszczał, że zechce udać się do matki, do sąsiedniego Kłopocina.

Wysłaniec powrócił z wiadomością, że znalazł dwór ostrowski spalony i opuszczony. Ludzie

ze wsi powiedzieli mu, że przed tygodniem na Ostrów najechali kozacy i puścili go z dymem,

ale dziedziczka, widać ostrzeżona, dzień wcześniej wyjechała razem z dziewczynkami. Dokąd

- nie umieli powiedzieć. W parę dni po spaleniu dworu do Ostrowia przybyło znowu wojsko

i ogłosiło chłopom, że majątek „buntowszczyka” Traugutta uległ konfiskacie.

W wyniku gadatliwości odwiedzających obóz coraz szerzej rozchodziła się

wiadomość, kto jest dowódcą kobryńskiego oddziału. Traugutt słał list za listem do

komendanta wojskowego obszaru, prosząc, aby pozwolono mu wyruszyć w inne okolice.

Odpowiedzi nie było, a on, choć mu grunt palił się pod nogami, tkwił dalej w horeckich

lasach, zgodnie z poprzednio otrzymanym rozkazem i tylko zabezpieczał się przed

niespodziewanym uderzeniem rozsyłaniem patroli na wszystkie strony.

Starał się nie myśleć o żonie i o córkach. Każde wspomnienie o nich budziło szarpiący

niepokój. Nie wiedział, gdzie się znajdują, lękał się, czy Antonina nie została aresztowana.

Nad Litwą, niby burzliwa chmura, pojawiła się wiadomość o zamianowaniu jej wielkorządcą

generała Murawiewa. Pewnego dnia odwiedziny w obozie ustały. Goście przestali

przyjeżdżać. Stary szlachcic spod Brześcia, który im przywiózł - jako jeden z ostatnich - swą

kałamaszką beczułkę gorzałki, opowiadał o panice, jaka padła na wszystkie dwory. Jeszcze

Murawiew nie dojechał do Wilna, a już krążyły o nim przerażające wieści. Traugutt nie

background image

dziwił się temu wcale. O Murawiewie słyszał wiele w Petersburgu. Nawet widział go kiedyś

i w jego pamięci została czerwonosina twarz, podobna do pyska złośliwego buldoga.

W Petersburgu mówiono o nim: „O, to kanalia! Na szczęście zanadto się przekradł

i skompromitował, nigdy już nie dostanie żadnego poważnego czynu!” Stało się inaczej:

Murawiew zjechał na Litwę jako jej wszechwładny zarządca. Już nie od gości

odwiedzających obóz, ale za pośrednictwem dworów, które zajmowały się przekazywaniem

rozkazów, Traugutt dowiedział się, że Murawiew zaledwie pojawił się w Wilnie, rozpoczął

swoje rządy. Jeden po drugim sypały się wyroki, szubienica nie próżnowała. Zaczęły się także

napady na dwory, palenie całych wsi i zaścianków.

Słysząc o tym, starał się nie myśleć o swoich. Mówił sobie: postąpiłem, jak należało,

resztę trzeba zawierzyć Bogu. Ale odzywały w nim się zaraz głosy, które pytały, czy

rzeczywiście postąpił tak, jak należało. Niełatwo było wydrzeć z serca poczucie, że każdy

cios może być karą. To była nauka babki Justyny. Ona zwykła była powtarzać: „Pan Bóg

wszystko widzi i żadne zło nie zatai się przed Nim. Tylko czekać cierpliwie, a zobaczym, jak

winni będą ukarani”. Kiedy Anna umarła, kiedy minął okres przenosin do Ostrowia, poczęło

mu dokuczać pewne wspomnienie. Przypomniał sobie, jak kiedyś w Żelechowie, po

spowiedzi, proboszcz zaprosił go na herbatę. Młody junkier opowiadał mu o swoich

małżeńskich planach. „Ech - powiedział ksiądz - pan, panie chorąży, nie powinieneś o tym

myśleć.” Zażył tabaki, uśmiechnął się tajemniczo. Dorzucił: „Na pana miejscu tobym wojsko

rzucił, a za seminarium się obejrzał. Albo za klasztorem. Co tam człowiekowi, który chce

pobożności, żyć w świecie, gdzie tyle diabelskich pokus?” Zaśmiał się. Wziął słowa księdza

za żart. Ale o tym żarcie przypomniał sobie po śmierci Anny. Może to nie był żart? -

pomyślał. - Może Bóg nie chciał ich małżeństwa? Może ta śmierć jest karą? Zaraz począł się

bronić. To niemożliwe, mówił sobie. Miłość do Anny, takiej zawsze dobrej i uśmiechniętej,

tak uporczywie walczącej uśmiechem przeciwko sprzeciwom babki - nie mogła być

nieporozumieniem. Umierając mówiła mu: „Dziękuję ci, Romku, za wszystko. Za to, coś mi

dał. Za to, że byłeś taki...” Klęcząc z twarzą wtuloną w jej coraz bardziej sztywniejącą dłoń

myślał, że naprawdę nic jej nie dał. To ona mu dała tyle. Nauczyła go walczyć ufnością,

dobrocią i pogodą. Tylko Bóg mógł mu ją ofiarować. Zesłał mu anioła, który pokazuje drogę.

Ale anioł zlatuje na ziemię, na ziemi jednak nie żyje. Co miałoby być winą, za którą teraz

ponosi karę? Czy to, że zdecydował się na udział w beznadziejnej walce? Dławił w sobie to

pytanie. Brał się do ćwiczenia żołnierzy. Pracował nad oddziałem od świtu do nocy.

Wstał, podszedł do Radowickiego. Oficer spał tak mocno, że musiał nim potrząsnąć

kilka razy, zanim tamten otworzył oczy. Zerwał się, począł nieprzytomnie pytać:

background image

- Co to? Co to takiego? Co się stało? Moskale?... Ach, to pan, panie pułkowniku.

- To ja. Nic się nie stało. Pójdę teraz zobaczyć, jak Domanowski sprawił swoich. Ty

zostań tutaj, ale nie możesz już spać. Gdyby Rosjanie się ruszyli, trzeba obóz zaalarmować.

Powoli zanurzył się w las. Trawy pod nogami ociekały rosą. Między pniami ukrywała

się jeszcze noc. Przeszedłszy kilkanaście kroków wydeptaną wśród drzew ścieżką, znalazł się

na polanie. Znajdowało się tu kilkanaście szałasów, a przy nich żarzyły się ogniska. Obok

spali pokotem ludzie. To był odwód. Przy drągach poprzybijanych do pni stały konie. Dalej

widać było wozy. Cztery z nich otaczały półkolem namiot szpitalny.

Przed namiotem zobaczył siedzącego na pniu człowieka. Z daleka poznał chudą

postać Pawłowskiego.

- Nie śpisz, Rudolfie

- Nie.

- Powinieneś wypocząć. Dzień będzie gorący.

- Najgorętszy dzień ma swój koniec.

- Dziś ten koniec nie przyjdzie prędko. Walka będzie zażarta. Jeśli nawet uda nam się

odeprzeć natarcie, znajdzie się na pewno wielu rannych.

- W końcu jednak noc przyjdzie.

- O czym ty mówisz?

- O niczym. Poetyzuję. Jestem starym człowiekiem, a starzy ludzie...

- Masz złe przeczucia?

- A ty?

Pytanie zawisło w powietrzu. Traugutt milczał. Lekarz podjął:

- Lojalność każe ci milczeć. Ale wobec mnie możesz nie udawać: wiesz dobrze, że

dzisiaj położymy tu wszyscy głowy.

- Wojna, mówiłem ci już, nie zna pewników.

- A ja ci mówię, że zna!

Znowu zapadło milczenie. Pawłowski siedział ze zwieszoną głową. Traugutt stał

w postawie człowieka nasłuchującego. Dopiero po dłuższej chwili rzekł:

- To jednak ty przyjeżdżałeś, aby mnie namawiać. I wtedy widziałem cię

u Mitraszewskiego. Miałeś wiarę.

- Wiem. Jestem winny. Miałem wiarę i namówiłem ciebie. Dziś ją straciłem.

- Dlaczego? Przestałeś wierzyć w potrzebę powstania?

- W powstanie wierzę dalej. Ale przestałem wierzyć w ludzi, tamtych, u góry.

Rozumiesz? Cóż z tego, że ty tutaj będziesz się bił, odnosił zwycięstwa lub ginął ofiarnie?

background image

Oni tego nawet nie dostrzegą! Dla nich tylko ich sprawy, ich osobiste rozgrywki. A w ogóle

swoje pragnienia biorą za fakty, babskie plotki za informacje.

- Skąd o tym wiesz?

- Znam tych ludzi. Ty siedziałeś zaszyty u siebie jak borsuk w jamie, ale ja kręciłem

się wśród nich, spiskowałem razem z nimi. To tacy sami głupcy jak ci, którzy tu do nas

zjeżdżali. Ponaczepiać wstążeczek, ubrać się w orły - tylko tyle potrafią! Myślałem, może się

coś zmieni, może Warszawa lub Paryż kogoś przyślą. Nic z tego! Widzę to po stosunku do

ciebie. Wydali cię na śmierć. Nie powinieneś był ich słuchać!

- Chciałbyś, abym się był zbuntował?

- Żałuję, że ciebie na to nie namówiłem, póki była jeszcze otwarta droga odejścia!

- Twoja namowa nic by nie dała. Jestem żołnierzem.

- Wiem, że według ciebie nie potrafię być wojskowym.

- Nie cenię waszej dyscypliny. Ale za to wierzę w ciebie. Dla mnie jesteś

człowiekiem, który mógł odegrać wielką, największą rolę. Zamiast dać się zamknąć w tej

matni, powinieneś był wyprowadzić oddział z tych lasów. Może trzeba było, abyś nas

poprowadził za Bug, do Królestwa.

- Rozkaz był inny.

- Rozkazy tych ludzi są szaleństwem! A gdybyś... - Pawłowski wstał z pnia, podszedł

do Traugutta. Zniżył głos: - A gdybyś tak nas zostawił, a sam się przekradł?

- Rudolfie! - oczy spoza szkieł błysnęły gniewem.

- Rozumiem - Pawłowski cofnął się, usiadł z powrotem. - Znam, niestety, ciebie,

wiem, że tego nie zrobisz. A jednak nie mogę znieść myśli, że zginiesz tutaj bez sensu. I to

z mojej winy!

- To nie ty mnie przekonałeś, że trzeba walczyć. A w umieraniu też może być sens.

- Ach, ty, ze swoją wiarą!

Traugutt nie odpowiedział. Oderwał się od rozmowy i ruszył dalej w swoją drogę.

Z każdą chwilą więcej dnia spływało na polanę. Czarna ściana gałęzi odcinała się ostro na tle

zachodzącego blaskiem nieba. Było teraz tak cicho, że ciężkie westchnienia koni, dźwięk

łańcuchów od kantarów zdawały się rozbrzmiewać na cały las. Wąska ścieżka wśród

wysokiej trawy okrążała leśne jeziorko o czarnej powierzchni, pokrytej przy brzegu rzęsą.

- Stój, kto idzie!? - rozległ się głos. - Hasło, bo strzelam!

Był zadowolony z czujności wartownika. Wiele trudu kosztowało go nauczenie

podwładnych, by się zachowywali jak żołnierze. W okresie, kiedy obóz był odwiedzany przez

panie z sąsiednich dworów, wiele razy wartownik usłyszawszy na swe pytanie głos: „Tak nie

background image

krzycz kochaneczku, to ja, Chomentowska z Trojanówki; miodu wam przywiozłam z naszej

pasieki, i syrów, i słoninki” - otwierał bez sprzeciwu przejście. Ale do tego zadowolenia,

dołączyła się zaraz gorzka myśl, że ludzie, których uczynił żołnierzami, mają zginąć. Może

Pawłowski ma jednak trochę racji? - przebiegło mu przez głowę. Ludzi u góry nie znał, ale

i jemu wydawało się czasami, że tamtych niewiele obchodzi los walczących. Znowu jednak tę

myśl odpędził od siebie.

Odczuł także zadowolenie stwierdziwszy, że Domanowski wcale nieźle

zabarykadował przejście pniakami i rozstawił swoich.

- Dobrze - pochwalił go. - Trzymaj ludzi w kupie.

- Niech nie strzelają inaczej jak na komendę. Musicie nieprzyjaciela podpuścić blisko,

aby nie marnować amunicji. A po każdym odpartym ataku, rzucaj zaraz kosynierów do

przeciwuderzenia.

- Rozkaz, pułkowniku - powiedział służbiście student.

- Aha, tam przy jeziorku, gdzie ścieżka idzie nad samą wodą, każ zbudować jeszcze

jedną barykadę. Gdyby was z tej zepchnięto, trzeba, abyście mieli się gdzie oprzeć. Ale to nie

znaczy, że wolno wam dać się zepchnąć.

- Zrobię wszystko, aby się nie dać zepchnąć, pułkowniku.

- Pamiętaj! Będę tu do was zaglądać. A ty zawiadamiaj mnie o wszystkim. Czuwajcie

i na miłość Boską nie dajcie się zaskoczyć. Każę wam przysłać śniadanie.

Wrócił do obozu. Tu już ludzie nie spali. Kręcili się wykonując polecenia sierżanta

Duczyńskiego. Był to niemłody chłop o ryżych wąsach. Przed wyruszeniem do partii

pracował jako nadleśny w majątku Potockiej; pochodził z Poznańskiego i służył kilka lat

w pruskim wojsku. Na widok Traugutta trzasnął służbiście obcasami.

- Na rozkaz, panie pułkowniku.

- Śniadanie gotowe, Wojciechu?

- Duchem będzie. Kucharze ruszali się jak muchy w kleju, musiałem im przyuważyć.

- Nie za mocno? To ochotnicy, nie rekruci.

- Każdy jeden musi być rekrutem, panie pułkowniku, jak coś z niego ma być.

- Będzie i bez bicia, Duczyński. Ze śniadaniem spieszcie się. Konie niech kawaleria

nakarmi i napoi. Wziąć się do odlewania kul i przygotowywania ładunków.

Wróciwszy na swoje stanowisko stwierdził, że Radowicki śpi jak zabity, oparty

o drzewo. Kiedy go obudził, ten począł się tłumaczyć płaczliwie:

- Jak Boga kocham, tylko się na chwileczkę oparłem, pułkowniku. Diabła tam spałem.

Tyle że zamknąłem oczy...

background image

- Żadnych diabłów - powiedział ostro. - I jeszcze porozmawiamy o tym po bitwie.

- Kiedy naprawdę, pułkowniku...

- Dosyć! Idź do Elerta, niech wysyła swoich sekcjami na śniadanie.

Twardym ruchem przesunął dłonią po gęstych, krótko przystrzyżonych włosach.

Obudził się w nim gniew. Radowickiego - myślał - odeślę do linii. Niewiele jest z niego

pożytku. Tylko gada i gada. A teraz zasnął na służbie. Muszę z nich wytrząść tę szlachecką

lekkomyślność! Wezmę na adiutanta zwykłego chłopa spomiędzy kosynierów. Ale zaraz

przebiegło mu przez głowę: czy nie za późno o tym myśleć?

Nagle doleciał go od strony łąki dźwięk trąbki wojskowej. Odezwała się jedna, potem

druga, trzecia, czwarta. Z tupotem nadbiegł Radowicki. Na jego pucołowatej twarzy niepokój

mieszał się z gorliwością.

- Natarcie, pułkowniku? Potrząsnął głową.

- Nie. Trąbią do kotłów.

7

Minęło południe. Słońce dawno rozpędziło resztki mgieł i przypiekało mocno.

Pachniał rozgrzany moczar.

Nieprzyjaciel wciąż nie rozpoczynał natarcia. Patrole kozackie kręciły się po łące,

zbliżały się do samego lasu. Podjechawszy blisko nagle rzucały się do ucieczki. Niekiedy

umykający kozak krzyczał: „Ej, pany, strielajcie!” Chcieli sprowokować powstańców, by dać

ognia. Ale Traugutt surowo zakazał strzelania bez rozkazu.

Dopiero koło drugiej rozległo się warczenie bębnów i z lasu, po drugiej stronie łąki,

zaczęła się wolno wysypywać piechota. Szły buro ubrane kolumny. Żołnierze mieli na

plecach tornistry ze zrolowanymi aż ponad głowę płaszczami, na głowach małe kepi. Traugutt

obserwował ich uważnie przez lornetę. Od razu spostrzegł, że ma przed sobą żołnierza

doświadczonego: tamci posuwali się nie przyspieszając kroku, nie rozglądając na boki.

Oficerowie błyskając wydobytymi szablami szli po bokach kolumn. Ława idących dotarła do

grobli, minąwszy ją, szła dalej. Na grobli pozostały odwody. Na skrzydłach następującej

piechoty kręcili się kozacy.

Piechota zbliżyła się może na trzysta kroków do lasu, kiedy bębny urwały swój

werbel. Kolumny rozsypały się. Szybko, sprawnie sformowano piramidki strzeleckie: gdy

jedni stali, drudzy przed nimi klęczeli. Nadjechało na koniach kilku oficerów, padły

komendy. Każda piramidka błysnęła ogniem. Rozległ się długi huk, kłęby dymu okryły

background image

strzelających. Kule poczęły stukać po pniach sosen. Wbijały się w nie, wydając dźwięk

podobny do chrzęstu rozszczepianego klinem drzewa. Ścinały gałęzie, napełniając las

gwizdem i szumem. Salwa szła po salwie. Żołnierze strzelali spokojnie, jak na ćwiczeniach.

Powstańcy milczeli. Z tej odległości ich strzelby myśliwskie niewiele mogły zrobić

przeciwnikom. Musieli czekać, aż się tamci zbliżą. Ale piechota nie postępowała naprzód.

Nie przestawała strzelać. Na grobli ukazały się wozy. Dowiozły amunicję, bo widać było

żołnierzy, którzy na rozwiniętych płaszczach przynosili ją kolegom. W piramidkach padły

rozkazy, aby klęczący wstali, a stojący uklękli. Strzelano dalej. Salwom odpowiadały nie

kończące się echa.

Traugutt pchnął Radowickiego, aby zobaczył, co się dzieje u Domanowskiego, gdyż

wśród tego hałasu nie można było usłyszeć, czy z drugiej strony nie rozpoczęła się także

strzelanina. Sam zszedł na skraj lasu. Nie mógł jednak dotrzeć do pierwszej linii strzelców.

Wśród drzew pełno było dymu i kurzu, rykoszetujących kul, latających odłamków kory.

Obrońcy stali przyciśnięci do pni lub leżeli. Dostrzegł twarze blade, czoła mokre od potu,

zaciśnięte zęby. Było kilku rannych. Jeden z nich wydawał przeraźliwe jęki. Zdrowi patrzyli

na rannych ze zgrozą.

Bezczynne wyczekiwanie pod obstrzałem odebrało ducha powstańcom. Traugutt,

widząc to, polecił, aby kilku, którzy mieli broń dalekostrzelną, zaczęło odpowiadać na salwy.

Pukanie paru sztucerków poprawiło nastrój obrońców, zwłaszcza gdy zobaczono skutki tych

strzałów. Broń przechodziła z rąk do rąk. Kilku żołnierzy padło. Partia miała doskonałych

strzelców.

Wrócił na swoje stanowisko. Tu już czekał na niego zasapany Radowicki.

U Domanowskiego, raportował, panuje spokój. Do szańca zbliżył się patrol kozacki, został

ostrzelany i straciwszy dwóch ludzi umknął. W razie natarcia dadzą natychmiast znać.

Traugutt skwitował meldunek kiwnięciem głowy.

Strzelanina trwała już dobrą godzinę. Traugutt, który na nowo zszedł na skraj lasu,

stwierdził z zadowoleniem, iż ludzie poczynają się z obstrzałem oswajać. Coraz lepiej byli

ukryci, toteż nie ponieśli żadnych nowych strat.

Właśnie chciał powrócić na swoją kępę, kiedy nagle strzelanina urwała się. Łąka tak

była spowita dymem, że nie było widać, co robią żołnierze. Usłyszał jednak grzmot bębnów.

- Będą nacierali, gotuj się! - krzyknął.

Jego komendę podchwycili oficerowie i podoficerowie. Ludzie ścisnęli mocniej

strzelby w garściach. Wlepiano oczy w bury tuman. Bębny wciąż biły. Nagle z tumanu

background image

poczęły się wysuwać sylwetki biegnących. Zerwał się krzyk: „Urra!” Bogurski komenderował

głosem, który z podniecenia stał się wysoki jak głos kobiety:

- Tuj!

Tamci byli coraz bliżej. Widać już było ich szerokie, zaczerwienione od wysiłku

twarze, rozwarte od krzyku usta. Ale choć ruszali się energicznie, nie mogli biec dość szybko:

na wilgotnej łące nogi biegnących zapadały się w błoto. Mimo to nie przestawali się zbliżać.

- Pal! - zapiał Bogurski.

Rudy dym buchnął w twarz nadbiegających. Gdy rozwiał się, widać było skłębiony

tłum i leżących na ziemi. Atak stracił swój rozpęd. Traugutt tylko na to czekał. Natychmiast

zakomenderował:

- Elert, nacierać!

- Kosynierzy za mną! - wrzasnął oficer, wyskakując spoza pnia i podnosząc w górę

obnażoną szablę.

- Jezus, Maryja! Bij! Zabij!

Kosynierzy leżeli za małym wzgórkiem. Teraz zerwali się na nogi. Biegli lekko, jak

koty, w swych lipowych postołach, a niektórzy całkiem boso. Zdawali się lecieć. Mignęły

nogi w lnianych portkach. Pędząc nawoływali się wzajemnie: „Andrej! Maksym!”

Wrzeszczeli:

- Bij! Zabij!

Z tym krzykiem wypadli spomiędzy drzew. Także na łące zachowali swą kocią

lekkość. Ich nogi zdawały się nie dotykać ziemi. Żołnierze zaczęli się gwałtownie cofać.

Niektórzy rzucili się do ucieczki. Inni ulgnąwszy w bagnie odwracali się i z determinacją

zasłaniali bagnetem. Kosynierzy dopadłszy przeciwnika, zatrzymywali się. Brali straszny

rozmach. Drągi od kos aż gwizdały w ich rękach. Czasami karabin odbijał kosę, czasami nóż

spadał na ramię ludzkie. Niektóre uderzenia otwierały klatkę piersiową. Zarąbani walili się

w błoto.

Odezwały się trąbki. Wzywały piechotę do odwrotu. Z boku nadlecieli kozacy, chcąc

odciąć kosynierów od lasu. Ale Traugutt dał sygnał, aby ci wycofali się szybko między

drzewa.

Piechota wróciła na swe poprzednie stanowisko, kosynierzy schronili się do lasu,

kozacy ostrzelani rozsypali się na wszystkie strony. Atak był odparty z niewielkimi tylko

stratami, Traugutt patrzył z zadowoleniem na swoich. Odzyskali pewność siebie. Dosadnymi

żartami przyjęli podjętą na nowo przez żołnierzy strzelaninę. Traugutt wrócił na kępę.

- U Domanowskiego spokój? - pytał Radowickiego.

background image

- Nic nie słychać pułkowniku. Ale pan pułkownik dał im bobu!

W przypochlebnym okrzyku wyczytał chęć zatarcia wspomnienia o spaniu na służbie.

Nie zdążył odpowiedzieć, kiedy na łące rozległ się łoskot bębnów. Strzeleckie

piramidy rozwijały się na nowo w tyralierę. Jeżeli przedtem atakowało kilka plutonów, teraz

ruszyły całe trzy roty. Błysnęły pochylone bagnety. To była groźna broń: w starciu wręcz

myśliwskie fuzje nie stanowiły żadnej obrony.

Natarcie posuwało się powoli. Żołnierze nie biegli tym razem w dym, ale szli równym

krokiem. Czekano na nich z palcem na cynglu. Zanim zbliżyli się na odległość strzału,

Bogurski zakomenderował:

- Tuj! Pal!

Salwa nie zaszkodziła idącym, ale pozbawiła ich spokoju. Ci i tamci odruchowo

zwolnili kroku. Ale zaraz oficerowie i podoficerowie zaczęli krzyczeć:

- Wpierod! Wpierod! Wpierod... waszu mać!

- Urra! - krzyknęła tyraliera i rzuciła się biegiem.

- Tuj! Pal! - zakomenderował Bogurski.

Dym zakrył biegnących. Traugutt wytrzeszczał oczy, chciał zobaczyć, czy nie

zatrzymali się. Biegli dalej, choć wielu padło. Bogurski głosem, który przechodził w pisk,

wrzeszczał: „Nabijaj!” wszyscy gwałtownie ubijali stemplami ładunki. „Tuj! Pal!” Nie

wszyscy zdążyli na komendę, posypały się spóźnione wystrzały. Salwa uderzyła prawie

w piersi nadbiegających. Wszystko utonęło w kłębach dymu. Ale atak i tym razem nie dał się

złamać. Pośród drzew zamajaczyły sylwetki żołnierzy niby postacie garbatych gnomów

o ramionach rozszerzonych tornistrami. Błysnęły bagnety. W mgnieniu oka wykłuto

stojących za szańcem strzelców.

- Elert, uderzajcie! - Traugutt rzucił rozkaz.

Kosynierzy pognali znowu do ataku. Ale teraz nie uderzali na otwartym polu, musieli

walczyć między drzewami, gdzie nie mieli miejsca do rozmachu. Tłum walczących splątał

się. Traugutt słyszał zmieszane krzyki:

- Józik! Bij, sukinsyna! Anton! Następuj! Mocno! Wpierod! Na pomoc! Jezu...

Swiataja Przeczysta... Urra! Urra! Bij!

Między drzewami toczyła się zaciekła walka wręcz. Wśród wrzawy rozlegały się

pojedyncze wystrzały. Las napełnił się dymem i kurzawą, niby gęstą mgłą przetkaną blaskiem

słońca. Pnie drzew wydawały się sylwetkami ludzi.

- Radowicki! - zawołał Traugutt. - Boskiego z odwodem do mnie!

- Lecę, pułkowniku!

background image

- Spiesz się! - krzyknął za adiutantem, który, zdawało mu się, biegnie zbyt wolno.

Skłębiona masa walczących wtłaczała się coraz głębiej w las. Natarcie wyrzuciło

strzelców Bogurskiego z ich stanowisk. Koło Traugutta przebiegł jakiś człowiek. Teraz biegło

dwóch. Zatrzymał ich okrzykiem:

- Dokąd to?

Stanęli. Mieli ociekające potem twarze, przerażenie w oczach, podarte ubranie.

Pogubili gdzieś swoje konfederatki. Jeden trzymał jeszcze w ręku strzelbę z roztrzaskaną lufą,

drugi był bezbronny. To drugi jęknął:

- Nie damy im rady, panie pułkowniku. Traugutt wyjął rewolwer zza pasa.

- Natychmiast wracajcie do bitwy!

Obejrzeli się na toczącą się walkę, a potem podnieśli na niego wytrzeszczone oczy.

Nie mogli uwierzyć w skierowaną w swoją stronę lufę. Kiedy jednak krzyknął jeszcze raz -

zawrócili. Zniknęli mu z oczu. Może wrócili do bitwy, a może wymknęli się bokiem między

krzakami. Na ścieżce zatupotały kroki, to biegł sprowadzony odwód. Za nimi nadbiegł

zapocony, kołyszący się w biegu z boku na bok Radowicki. Srebrne akselbanty zwisały

z ramienia rozerwane. Obok pędził, podskakując z niecierpliwości, chłopak. Traugutt poznał

w nim gońca Domanowskiego. Od razu zwrócił się do niego:

- Co u was?

Chłopak jąkał się:

- Mel... mel... melduję... co na...cierają.

- Goń z powrotem, powiedz, że już idę!

Chłopak popędził, ile sił w nogach. Odwód był już w walce. Jego przybycie sprawiło,

że walcząca ze sobą gromada, posuwająca się pod naciskiem natarcia coraz dalej w las,

zatrzymała się. Obie strony były jak zapaśnicy, którzy wzajemnie osadzili się w miejscu.

Panował dziki zgiełk, w nim tonęły wszystkie głosy.

Słońce tymczasem zniżyło się; jego blask przebijał się jak ogień między drzewami;

czerwone smugi tkwiły w kłębach dymu jak kolce w stosach owczej strzyży.

Traugutt wrócił na swe stanowisko na kępie. Ogarnął spojrzeniem całą łąkę. Rezerwy

stały dalej nieporuszone na grobli: nieprzyjaciel nie miał widać jeszcze zamiaru rzucić do

walki reszty swoich sił. Po łące, na której leżało wielu rannych i zabitych, uganiali się kozacy.

- Biegnij do Jagmina - rzucił Radowickiemu. - Niech naciera konnymi. Muszą

wyrzucić Moskali z lasu. Ja idę do Domanowskiego.

background image

Pospieszył ścieżką prowadzącą do obozu. Minął sznur rannych, którzy wlekli się do

lazaretu. Nie zatrzymywał się; w przelocie tylko zobaczył Pawłowskiego, jak w zakrwawionej

koszuli i z zakasanymi rękawami kręci się wśród leżących na ziemi.

Na ścieżce przy jeziorku natknął się na biegnących w stronę obozu ludzi.

- Dokąd?

Rozproszyli się na jego widok. Próbowali dać nurka w krzaki. Zdołał jednego

uchwycić za ramię.

- Stój! Co się tam dzieje?

- Koniec. Wszyscy wybici. Moskale już tu...

- Gdzie kapitan? Porucznik?...

- Zabici... Wszyscy pozabijani...

Wyśliznął mu się z ręki i uciekł. Nie gonił go. Pobiegł dalej w stronę zagrożonej

pozycji. Szaniec, który polecił wznieść na ścieżce przy jeziorku, był obsadzony przez dwóch

strzelców i kaprala. Tamci nie dostrzegli jego nadejścia: wychyliwszy głowy spoza pni,

patrzyli przed siebie. Kiedy na nich zawołał, odwrócili głowy. Na ich twarzach zobaczył

strach. Wyglądali na takich, którzy tylko patrzą, gdzie się ukryć.

Zapytał:

- Co tam w przodzie?

- Nic nie widać, panie pułkowniku. Jacyś uciekali i krzyczeli, że już wszystkich

naszych Moskale wytłukli.

- Gdyby wytłukli, już by tu byli...

Przelazł przez zaporę ze zrąbanych pni. Szedł trzymając rewolwer gotowy do strzału.

Zaledwie postąpił kilka kroków, usłyszał zgiełk walki. Ścieżka zakręcała. Znalazłszy się na

zakręcie, zobaczył biegnący wprost na siebie tłum. Ludzie, których miał przed sobą, ubrani

byli w mundury błyskające miedzianymi guzikami. Biegnąc krzyczeli; zobaczył otwarte

w krzyku usta, płowe brody, zadarte nosy, szeroko rozstawione kości policzkowe. Nie było

czasu, aby się cofnąć. Dwóch wielkich chłopów rzuciło się na niego. Wystrzelił. Jeden

z biegnących podskoczył, jakby zaczepił nogą o korzeń i runął na twarz. Po raz drugi nacisnął

cyngiel. Ale kurek spadł z suchym trzaskiem. Jeszcze raz nacisnął. I teraz rewolwer nie

wystrzelił. Miał żołnierza tuż przed sobą. Ale tamten zamiast pchnąć bagnetem, zatrzymał się,

chwycił karabin za lufę, podniósł kolbę w górę. Wziął rozmach. Traugutt odruchowo zasłonił

twarz i przy okazji strącił sobie okulary. Człowiek przed nim coś zawołał. Cios kolby spadł.

Trauguttowi zrobiło się ciemno przed oczami. Ale przytomność wróciła mu zaraz. Pierwszą

background image

rzeczą, jaką sobie uprzytomnił, było to, że nic nie widzi. Omackiem wodził dłonią po ziemi

wokół siebie. Odnalazł okulary. Były na szczęście całe.

Kiedy je nałożył, zobaczył, że sytuacja zmieniła się. Nie miał przed sobą ściany

mundurów, nie widział otwartych ust wrzeszczących „Urra!” Dostrzegł natomiast

samodziałowe kurty i świtki kosynierów, słyszał ich krzyki. Świszczały kosy, dźwięczały

uderzając po bagnetach. Rozlegały się jęki. Głowa bolała go, czuł w niej szum. Mimo to

dźwignął się na nogi. Zobaczył tuż obok siebie kosyniera, który przyciskał końcem kosy do

drzewa bezbronnego żołnierza. Karabin tamtego leżał na ziemi.

- Nie zabijaj! - krzyknął. - Bierz żywcem. Zdajsia - powiedział do żołnierza.

- Zdajuś - mruknął tamten.

Nie patrzył na niego. Szybko wpychał nowe ładunki do bębenka. Rzucił się w wir

walki. Ale jej rezultat był już przesądzony. Żołnierze zostali wyparci poza szaniec. Cofali się

atakowani wściekle przez kosynierów. Mała polanka pokryta była ciałami. Słychać było jęki

i bolesne wołania. Na kępach trawy połyskiwała krew. Traugutt zobaczył koło siebie

Domanowskiego.

- Żyjesz pan, pułkowniku? Całe szczęście. Widziałem, jak rzucili się na pana. Nie

zdążyliśmy dobiec.

- Żyję, nic mi nie jest. Co się tu działo?

- Atakowali tak zaciekle, że postanowiłem zrobić na nich zasadzkę. Cofnąłem się ze

swoimi na boki, pozwoliłem im przeleźć przez szaniec, a potem uderzyłem na nich z tyłu.

- Świetnie to zrobiłeś!

- Ano, czytało się książki o Indianach...

Wśród triumfalnych okrzyków kosynierzy wracali z pościgu. Byli usmarowani krwią,

straszni.

- Zan ranny - raportował Domanowski. - Straciłem dużo ludzi. Trochę uciekło.

- Zbierz tych, co zostali, i obsadź na nowo stanowiska, ściągnij uciekinierów. Atak na

pewno się powtórzy. Ja muszę wracać na tamtą stronę.

Szedł chwiejnym krokiem. Czoło bolało go, chwilami odczuwał jakby zawrót głowy.

Po drodze zobaczywszy kosyniera, który pilnował jeńca, polecił, aby go odprowadził do

sierżanta Duczyńskiego.

Polana obozowa pełna była krwi i jęku. Ranni stali, siedzieli lub leżeli czekając na

opatrunek. Lekarz uwijał się wśród nich podobny do rzeźnika. Chłopi od wozów taborowych

background image

pomagali przenosić najciężej rannych. Na skraju polany z twarzami nakrytymi połą ubrania

leżeli ci, którzy nie doczekali się opatrunku.

Od strony łąki wlekli się dalej ranni. Dwóch ludzi niosło na drągach od kos

Bogurskiego.

- Dostałeś? - zatrzymał się przy rannym.

- Postrzelili mnie.

- Natarcie odparliście?

- Odparte... Uch, boli diablo... Niewielu zostało...

- Kto objął dowództwo?

- Elert. Ale jak mnie opatrzą, wrócę...

- Dobrze. Idźcie.

Radowicki służbiście składał na kępie raport:

- Natarcie odparte.

- Co robią Moskale?

- Cofnęli się do grobli.

Przede wszystkim skierował lornetę na nieprzyjaciela. Tamci musieli być także

zmęczeni: widział, jak żołnierze posiadali lub pokładli się pod drzewami. Na groblę zajechały

wozy. Na jednym z nich przywieziono dużą beczkę. Gorzałka, domyślił się. Znak, że to

jeszcze nie koniec na dzisiaj.

Na łąkę kładły się od drzew długie cienie, purpurowe słońce wczepione było w gałęzie

drzew. Traugutt tak był rozbity, że po prostu nie miał sił, aby sięgnąć do zegarka. Musiało już

być po szóstej. Skinął na adiutanta:

- Idź do Duczyńskiego, niech kucharze szybko przygotują ludziom coś do zjedzenia

i do picia. Jeśli ma wódkę, niech da.

- Rozkaz, pułkowniku. Dla pana pułkownika można także łyczek?

- Nie. Gdyby była, przynieś mi trochę herbaty. Aha, tam jest jeniec, przyprowadź go

tutaj.

Na chwilę wyciągnął się na ziemi. Czuł się jak połamany. Przebiegały go dreszcze.

W głowie szumiało. Ale przemógł się; wstał, zszedł na dół do lasu. Odnalazł Elerta i Jagmina,

którzy obliczali straty.

- No, jak tam, chłopcy?

- Wykrwawili nas, pułkowniku.

- Musicie być gotowi na odparcie jeszcze jednego natarcia.

- Ludzie padają ze zmęczenia. Są głodni, chcą pić. Źle z amunicją.

background image

- Kazałem Duczyńskiemu przygotować jakieś jedzenie.

- Niech ktoś skoczy z wiadrem po wodę. I niech ludzie kręcą ładunki.

Potakiwali kiwaniem głów, bez słowa. Obaj mieli czarne od prochu twarze,

przekrwione oczy.

- Ale postrzelali panu pułkownikowi kurtę! - zauważył Jagmin.

Teraz dopiero spostrzegł, że jego luźna kurta była w wielu miejscach podziurawiona

kulami, Widać celowano w niego. Rozbite czoło piekło i coraz bardziej puchło. Podskórny

wylew zachodził aż na oko. Powoli wracał na swoją kępę. Słońce paliło się wysoko na

pniach, na las zachodziły już pierwsze cienie.

Na kępie Traugutt znalazł Radowickiego z pistoletem w ręku. Obok niego stał wielki,

brodaty żołnierz. Oficer kazał jeńcowi trzymać chleb i kubek z herbatą.

Traugutt usiadł. Nie patrząc na jeńca wziął z jego ręki przyniesioną kolację.

Rozkoszował się łykami mocnej herbaty. Chleb położył obok siebie na trawie. Po chwili

zapytał:

- Jak się nazywasz?

- Wasyl Siemionowicz Tynow, wasze wysokobłagarodie.

W głosie żołnierza była wojskowa służbistość. Traugutt poczuł dla tamtego sympatię.

Dotykając palcem opuchłego czoła, ale jednocześnie uśmiechając się, zapytał:

- To ty mnie uderzyłeś?

- Toczno tak, wasze wysokobłagarodie. Wajna nie matuszka - dorzucił - prikaz bit’,

nada bit’.

- Wiem. - Wydało mu się, że błękitne oczy żołnierza spoglądają na leżący chleb. -

Głodny jesteś? - Nie czekał na odpowiedź. - Masz - przełamał chleb i wyciągnął rękę

z połową kromki do jeńca.

- Spasiba, wasze wysokobłagarodie. - Dodał ciszej: - Za etot chleb i za drugoj...

Podniósł głowę. Uważnie popatrzył na pokrytą płowym zarostem twarz żołnierza.

- O czym mówisz? Znasz mnie?

- Wy kamandirowali nami na szesnastom fortie. I chleb dali...

Uśmiechnął się blado do wspomnienia. Otrzymał wtedy rozkaz założenia min pod

wysuniętym do przodu fortem, który wystawiony ze wszystkich stron na ataki nieprzyjaciela

mógł w każdej chwili zostać zdobyty. Podczas gdy saperzy pracowali nad założeniem min,

rozmawiał z dowódcą fortu, młodym porucznikiem. Był to wielki blondyn zarośnięty

i brudny, ale jego oczy błyskały zapałem. „A tak i nie damy się! - powtarzał. - Zobaczycie,

Romualdzie Ludwikowiczu. Choćby cała Jewropa tu przyszła, choćby czort zabrał do reszty

background image

rozum naszym genierałom! Zobaczycie...” W pół godziny później na fort spadła ulewa

pocisków armatnich. Artyleria bombardowała go długo. Jasnowłosy porucznik zginął

rozszarpany przez kartacza i Traugutt musiał objąć dowództwo. Zaraz po bombardowaniu

zaczęło się natarcie. Szły fale turkosów, prowadzone przez oficerów z kozimi bródkami. „En

avant!” - krzyczeli oficerowie. Turkosi wyli. Białka błyskały na ciemnych twarzach, długie

bagnety na karabinach zdawały się giąć jak węże. Ale załoga fortu trzymała się twardo.

Każde natarcie było odrzucone w walce na bagnety. Wreszcie tamci dali za wygraną. Cofnęli

się. Nasyp okopu był pokryty ciałami. Obrońcy upadali ze zmęczenia i z głodu. Ale tylko

saperzy mieli swoje porcje chleba, które zabrali idąc do fortu; załoga nie została na czas

zaopatrzona. Widząc to kazał sobie oddać cały chleb. Sam pokroił go na kawałki, którymi

można było obdzielić wszystkich. Nie wziął swojej porcji, póki się nie przekonał, że każdy

z żołnierzy trzyma w ręku kawałek chleba.

- Poznałeś mnie?

- Ja uznał was, wasze wysokobłagarodie, i patamu nie mog was udarit’. Nie tolko szto

rużio samo udariło. A za was abieszczali diengi.

- Kto obiecał?

- Kapitan. Skazał: kto ubijot etawo w oczkach, tamu dwadcat rublej sierebrom.

- Mówił, kto jestem?

- Gawarił, szto wy bywszy pałkownik Traugutt.

- Słuchaj, Wasyl, biliśmy się razem, jedliśmy jeden chleb, to powiedz sam, po

dobroci: dużo was?

- Skazu. Zaczem nie skazat’? Ja nie wrag. Ja dumaju szto tam, gdie ludi takije kak wy,

eto czestnoje dzieło...

- To mów.

- Mnogo nas. Nie Ruskije nami kamandirujut, no Germancy...

- Będą jeszcze nacierać?

- Budut. Gawariat, szto oni dałżny was unicztożyt’. I na was, wasze

wysokobłagarodie, gawarili skwiernyje słowa.

- I teraz, myślisz, uderzą?

- Możet byt’. A jeśli niet, budut ażidat’ utra. Oni panimajut, szto wy im nie udieriotie.

- Dobrze, dziękuję ci, Wasyl.

Polecił Radowickiemu odprowadzić jeńca do obozu i zaraz potem sprowadzić do

siebie oficerów. Pojawili się: Elert, Jagmin, Domanowski, Boski, przywlókł się ranny, ale już

opatrzony Bogurski. Zan nie mógł przyjść.

background image

- Ludzie zjedli? Napili się? - pytał.

- Zjedli i napili, pułkowniku. Ale zmęczeni...

- Na to nie ma rady. Lada chwila nastąpi nowy atak. Mówcie prędko, ilu każdy z was

ma ludzi zdolnych do walki.

- Razem z konnymi Jagmina czterdziestu kilku - powiedział Elert.

- Au mnie dwudziestu trzech, panie pułkowniku - raportował Domanowski.

Chwilę trwało milczenie.

- Trzeba ściągnąć bardziej ludzi do kupy - zarządził. - Z tym, co nam zostało, skraju

lasu nie obronimy. Jeśli uderzą, Elert, cofniesz swoich tu, na kępę.

- Ano mogę cofnąć...

- Mówi się: tak jest, pułkowmiku. Jesteśmy nadal wojskiem. Ty - mówił do

Domanowskiego - cofniesz się na szaniec koło jeziorka. Rozumiesz? Jak z amunicją?

- Trochę jest. Ale mało.

- Strzelać celnie. Wziąć zdobyczne karabiny do walki na bagnety. Konni Jagmina

przejdą jako mój odwód do obozu. Niech będą gotowi do walki pieszo lub konno.

- A jeśli... - zaczął Elert, ale nie skończył, bo nagle na łące rozwarczały się bębny.

Prawie równocześnie nadbiegł zdyszany goniec od oddziału Domanowskiego. Krzyczał już

z daleka, podniecony:

- Idą! Idą!

8

Na niebie, tuż nad nimi, przez zwiewną mgłę przebijały pierwsze gwiazdy. Zawiał

wiatr i potrząsnął koronami drzew. Las szumiał jak morze. Polana gadała jękami

i westchnieniami: ktoś łkał jak dziecko, ktoś ciężko rzęził, może umierał. W mroku, niby na

krańcu ciemnego korytarza, widać było słaby blask; za zasłoną wozów paliły się dwie

latarnie. Przy ich świetle Pawłowski wciąż opatrywał. Czasami doleciał z tamtej strony krzyk.

Wzdłuż smugi światła leżeli ranni. Cała polana była nimi pokryta. Bielizna tworzyła w mroku

jasne plamy.

Oficerowie siedzieli na skraju polany również wokół latarni. Panowało ciężkie jak

kamień milczenie. Nie było już zresztą nic do powiedzenia. Ostatnie natarcie zmiażdżyło ich.

Mimo wycofania się na rezerwowe pozycje nie zdołali się na nich utrzymać. Gdyby nie

zapadający zmierzch, żołnierze byliby dotarli do obozu. Walczono już na skraju polany. Noc

ocaliła ich od rzezi. Tamci cofnęli się. Ale teraz to był już koniec. Wiedzieli, że rano nie

background image

odeprą żadnego natarcia. Wszyscy byli ranni. Liczba tych, którzy zdolni byli walczyć, nie

przekraczała trzydziestu.

Gdzieś w dali huknął wystrzał. Strzały rozbrzmiewały co pewien czas. Ostęp musiał

być otoczony pierścieniem placówek nieprzyjacielskich, które czuwały.

- Ktoś pewno próbował uciec - odezwał się Elert. Mówił z trudem poprzez bandaż,

którym miał spowiniętą twarz.

- Uciekliby wszyscy, gdyby mogli - mruknął Jagmin. - Kto zostanie do jutra, tego

czeka śmierć...

Milczenie wróciło. Traugutt myślał: - Czy zawsze nie sądziłem, że tak się musi

zakończyć ta walka? Pocieszałem się rozmawiając dziś jeszcze z Pawłowskim. Ale inaczej

być nie mogło. Żeby choć wiedzieć, że dzięki ich oporowi tamci dokonają koncentracji! -

A jednak nie myślał z niechęcią o swojej decyzji. To Anna na pewno spojrzała wtedy na

niego oczami tamtej kobiety. Wybrał jej rację - przeciwko racji babki. Nie można czekać bez

końca, choćby trzeba było za swą decyzję zapłacić życiem. Antonina myśli tak samo.

Wyprawiła go bez protestu, do ostatniej chwili powtarzała: „Idź, tak trzeba!” Będzie dobrą

matką dla Ani i dla Lusi. Nie macochą, lecz matką.

Z tkliwością począł myśleć o córkach. Teraz już mogę myśleć - uświadomił sobie. Nie

ma nic do zrobienia, niczym nie odmienię losu. Ania była już dość duża, mógł z nią nieraz

rozmawiać jak z przyjacielem. Zresztą i Lusia garnęła się do niego. Dopiero tu, w obozie,

przyszło mu pewnego dnia do głowy, że jeżeli między nim a dziećmi nawiązała się nić

porozumienia, to było to wynikiem pracy Antoniny. Po kolejnej śmierci synów, babki i żony

był zanadto zbolały, aby się zajmować córkami. Nie potrafił zbliżyć się do dzieci, to

rozpłakanych, to niezrozumiale, hałaśliwie wesołych. Nieomal drażniły go. Odrywały od

jedynego ukojenia, jakim było tłumaczenie książki Anny Katarzyny. Przemagając w sobie

pokusę, że jego małżeństwo było winą, nagle pomyślał, że jeżeli myli się co do przeszłości, to

przecież obecnie, po śmierci Anny, może odpowiedzieć na ciążące na nim wezwanie.

Pewnego dnia kazał zaprząc do bryczki i udał się do siostry Alojzy, zamężnej za

Juszkiewiczem z Białej. Powróciwszy od niej, w parę dni później wyruszył do Wilna. Po

wysłuchaniu mszy w Ostrej Bramie udał się do znanego całemu Wilnu konfesjonału. Dokonał

długiej, generalnej spowiedzi. Mówił o swoim życiu, o ciosach, które na niego spadły, o swej

rozterce i goryczy, o książce niemieckiej wizjonerki, a wreszcie o swym postanowieniu

wstąpienia do kapucynów. Człowiek za kratkami słuchał go cierpliwie. Nie mówił nic, nawet

się nie poruszył. Dopiero gdy Traugutt skończył, zapytał cicho:

- Tak ile ty masz dzieci?

background image

- Dwie córki.

- A dużeż one?

- Sześć i dwa lata.

Więcej pytań nie stawiał. Zapadł w długie milczenie. Było tak uparte, że Traugutt

w końcu podniósł głowę. Zapytał:

- Czy ojciec słyszał, co mówiłem?

- Słyszałem, kochanieńki - doszedł go znowu szept - dobrze słyszałem. Ale modliłem

się, by mnie Bóg nauczył, jak mam ci odpowiedzieć.

- Co Bóg ojcu powiedział?

- A przyjmiesz, co On ci każe?

- Przyjmę...

- Więc słuchaj, kochanieńki: nie myśl o zakonie...

- Dlaczego? - wstrząsnął się cały. - Dlaczego? Ojciec myśli o dzieciach?

Przemyślałem tę sprawę. Gdyby to byli chłopcy. Ale to są dziewczynki. Samotny mężczyzna,

jak ja, nie wychowa dwóch dziewcząt. Zapewniłem im środki na wychowanie. Moja siostra

przyrodnia obiecała zaopiekować się nimi. To dzielna kobieta. Pomagałem jej, ona gotowa

pomóc mnie...!

Za kratkami panowało milczenie. Dopiero po chwili rozległ się znowu szept:

- A tak spierasz się z Nim. On ci mówi, czego żąda od ciebie, ty znowu swoje. Wydaje

ci się, że wymyśliłeś lepiej niż On? A jeśli On ma co innego dla ciebie?

- Co?

- Będzie chciał, to ci powie, a nie zechce, nie dowiesz się nigdy w tym życiu. On

tłumaczyć się nie lubi.

Teraz milczał Traugutt. Długo. Wreszcie zapytał:

- Więc mam wracać do dzieci?

- Tak mi wypadło.

- I to już ostatecznie?

- Musi chyba tak.

- A ta książka?

- Czytaj ją, tłumacz. Może coś z niej jeszcze wyczytasz, co ci się przyda. Niech ci Bóg

pomaga i błogosławi. A za pokutę zmów dzisiaj jedną Zdrowaśkę. I jeszcze jedną, jeżeli

zechcesz, za mnie. Zmówisz?

- Zmówię, ojcze.

- No to ci dziękuję. A teraz żałuj...

background image

Powróciwszy z Wilna, próbował zająć się na nowo domem i dziećmi. Ale nie

wychodziło mu to lepiej niż poprzednio. Córki rosły, rozwijały się, coraz więcej potrzebowały

opieki i starań. Alojza nie mogła dojeżdżać z Białej zbyt często. Aż nagle pewnego dnia

uświadomił sobie, że jeżeli ma przyjąć otrzymany wyrok i pozostać z dziećmi, musi córkom

dać matkę...

- Gdyby uderzyli w tej chwili, wyrżnęliby nas jak stado kur - znów powiedział któryś.

- Nie uderzą w nocy.

- Rano będą mogli zrobić to samo.

Po co oni wciąż o tym mówią? - myślał z niechęcią. Wybrał Antoninę na chłodno

tylko dlatego, że wydała mu się najlepszą kandydatką na opiekunkę córek. Był przekonany,

że jego życie nie potrzebuje już niczego więcej. Nie liczył się z sercem ani kobiety, ani

swoim. Dziś czuł, że się przeliczył. Oboje potrzebowali uczuć. Mogło się zrodzić między

nimi coś, czego zadatkiem byłoby mające się narodzić dziecko. Zamiast tego nadchodziła

śmierć...

W ciemności rozległy się kroki. Podnieśli głowy. Dwie sylwetki ludzkie zamajaczyły

na skraju blasku rzucanego przez latarnię.

- Kto tam?

- Do pułkownika.

- Jestem.

- Tu szeregowiec Kowalczuk, pan pułkownik. Ja przyprowadził człowieka, który

przyszedł przez bagna...

- Przez bagna? Kogo przyprowadziłeś?

Człowiek wystąpił do przodu. Był bosy, spodnie miał zawinięte wysoko, nogi

umazane błotem.

- To ja, panoczku, Kostia. Z Ludwinowa, od dziedziczki.

- Pani przysłała cię z listem?

- Przysłała, panoczku, ale listu nie dała. Powiedziała tylko: idź do pana Krakowskiego

na bagna i powiedz mu, co wedle Berezy wojsko pobiło panów...

Zmarszczył brwi, myślał: co znaczy ta wiadomość? Czy jest to po prostu informacja,

czy też żona Orzeszki chciała poprzez nią powiedzieć coś więcej? Nie słyszał o żadnej partii

działającej w okolicach Berezy. Przecież nie mogły to być zjednoczone siły całej Litwy!

- Kiedy cię pani wysłała?

- Wczoraj jeszcze, panoczku. Ale kozaki nie puściły.

- A jak się do nas dostałeś?

background image

- Bagnami, panoczku.

- To można bagnami przejść? - gwałtownie wtrącił się do rozmowy Radowicki. -

Gadaj!

- Jak zna drogę, to przejdzie.

- Nawet nocą?

- No, ja przeszedł nocą.

- Nie pilnują?

- Pilnują. Tam, gdzie rzeczka wpada do bagien, stoją kozaki i pilnują. Ale paniczka

powiedziała, to ja przeszedł.

- A poprowadziłbyś?

Nie odpowiedział, patrzył na Traugutta. Zapanowała cisza, w której słychać było

prędkie oddechy. Czuł, że oczy wszystkich zwróciły się na niego. Wolno zdjął okulary, wytarł

je połą kurty.

- Wozy przejdą? - zapytał.

- Nie, panoczku, nie przejdą. Ulgną.

- A konie?

- Także nie przejdą. I nahałasować mogą. Tam tyle, co nogę postawić.

- To jak, Kostia, poprowadzisz pieszych? Tym razem odpowiedział:

- Jak panoczek każesz...

Traugutt powstał. Inni zerwali się także na nogi. Odżyła w nich energia.

- Jagmin - rzekł - obejdziesz pozycje. Ściągniesz wszystkich ludzi, zostawisz tylko

dwie placówki. Powiesz im, że jak usłyszą głos puszczyka, Radowicki umie naśladować,

niech wycofują się także. Domanowski, pozbieraj wszystkich rannych, którzy mogą iść. Elert,

ty pójdziesz zaraz za tym człowiekiem. Wszystko musi być zrobione sprawnie i cicho.

Żadnych hałasów. Zagroź ludziom, że za hałas kula w łeb. No, w imię Boże, bierzcie się do

roboty.

Rozeszli się. Elert zabrał latarnię. Traugutt został sam. Oparł się plecami o drzewo.

Czuł, jak także w jego zmęczone ciało wstępują nowe siły. Podniósł głowę w niebo, począł

się cicho modlić. To ona, przyszło mu do głowy, wyprosiła tę pomoc. Bardziej jeszcze niż za

szanse ocalenia swego życia był wdzięczny za możność ratowania innych. Ja - myślał - mogę

popełniać błędy, mogę być winny. Ale oni - to sprawa...

Posłyszał ciche stąpania: ludzie schodzili się. Mijali go w ciszy. Czasami tylko

trzasnęła pod nogami gałązka lub stopa obsunęła się na szyszce. Niektórzy szli kulejąc, inni

z rękami na temblakach, z poobwiązywanymi głowami. Żaden z rannych nie jęknął ani

background image

syknął; zdawać się mogło, że ludzie powstrzymują nawet oddech. Przesuwali się niby pochód

widm. Raz po raz tylko rozlegał się stłumiony głos komendy. Potem wąż ludzki zastygł

w bezruchu między drzewami, czekając aż czoło wstąpi w bagno.

Przewędrował wzdłuż szeregu od czoła aż do końca. Tutaj odnalazł Jagmina

i Radowickiego. Kazał im odczekać dziesięć minut, a potem ściągnąć umówionym sygnałem

placówki. Sam wrócił do obozu. Pełno tu było szeptów, szmerów i ruchu. Wśród leżących

rannych panował niepokój. Kręcili się, przewracali z boku na bok, usiłowali się podźwignąć.

Idąc między nimi mówił w przelocie słowa uspokajające. Dotarł do miejsca, gdzie w blasku

rozsiewanym przez dwie latarnie Pawłowski pochylał się nad rozciągniętym na derce

człowiekiem. Tamten był nagi od pasa. Jedna z jego nóg od połowy uda przedstawiała

krwawą miazgę. Lekarz delikatnie zmywał gałgankiem krew, co chwila dotykał palcami coraz

to innych miejsc. Ranny oddychał ze świstem. Czasami wzdrygał się, wyprężał, zaciskał

zęby, aż słychać było ich chrzęst. Zdawało się, że się zerwie na nogi. Wtedy wielki

mężczyzna, który klęczał przy jego głowie, przytrzymywał go delikatnie za ramiona. Szeptał

coś do rannego cicho, uspokajająco. Blask latarni drgał; na szkle tłukł się cały rój cisnących

się do światła ciem. Po równej linii połyskujących guzików Traugutt domyślał się

w człowieku, który opiekował się rannym, swego jeńca.

Powiedział do zajętego badaniem lekarza:

- Rudolfie...

Lekarz podniósł głowę z wysiłkiem. Musiał być śmiertelnie zmęczony. Zapytał

opryskliwie:

- Czego chcesz? Nie możesz później?

- Nie. Muszę ci zaraz coś powiedzieć.

Lekarz ciężko, wspierając się ręką o ziemię, powstał. Traugutt odwołał go ruchem

głowy na bok. W mroku nie widzieli wzajemnie swoich twarzy.

- Czego chcesz? - powtórzył Pawłowski.

- Jest możliwość wyjścia przez bagno.

Lekarz nie od razu odpowiedział. W mroku rozległ się tylko jego ciężki oddech niby

sapanie miecha.

- To dobrze - rzekł - idźcie...

- Musisz iść z nami!

- Nie. Zostanę. Jestem lekarzem. Oni mnie potrzebują.

- Za parę godzin przyjdą żołnierze, zaopiekują się nimi.

- Zaopiekują albo... Zaprotestował gwałtownie.

background image

- Nie, Rudolfie! To są żołnierze!

- Wszystko jedno. Moim obowiązkiem jest zostać..

- W takim razie ja zostanę także!

Poczuł na ramieniu rękę lekarza. Pawłowski czas jakiś milczał, jakby się namyślał.

W końcu podjął głosem innym niż przed chwilą: łagodniejszym, bardziej stanowczym.

- Żadnych głupstw, Romualdzie. To nie jest tonący okręt. Sam mówiłeś: nieważna jest

bitwa, ważna jest wojna. Wojna jest nie skończona, powstanie trwa. Będziesz potrzebny,

musisz odejść. Musisz, rozumiesz?

- Nie mogę uciekać, gdy inni...

- To nie jest ucieczka. Choćby wszyscy mieli zostać i choćby... Ty musisz odejść.

Mówię ci: będziesz potrzebny.

- A ty? A oni?

- Ja jestem lekarzem, oni są ranni. Nic się nam nie stanie. Nie oglądaj się na nas. Na

nic się nie oglądaj. Nie słuchaj rozkazów głupców. Co to, puchacz?

- To Radowicki. Zwołuje ludzi.

- Idź.

- Ale ty...

- Ach, ty szlachcicu! Idź, prowadź dalej walkę. Lepiej niż tamci. Ja wracam. Muszę

temu, co widziałeś, obciąć nogę, do rana byłoby za późno. Idź, proszę cię, idź. Prędzej!

Namawiałem ciebie...

- Nie możesz zostać sam!

- Jest ten jeniec. To bardzo porządny chłop. Dla niego jesteś Bóg wie kim. Oni także

oczekują tego po tobie.

- Rudolfie!

- Idź już.

- Niech cię Bóg...

- Niech ciebie. Będziesz Go jeszcze potrzebował. Idź!

9

Rozległ się przeraźliwy wrzask, zabełkotała woda. Posypały się klątwy:

- Do diabła, cicho!

- Ściągnie na nas kozaków!

- Zatkać mu gębę!

background image

Wrzask urwał się, słychać tylko było gwałtowne sapanie i chlupot wody. Cmokało

bagno, w którym ktoś się grzebał. Ludzie popychali się niecierpliwie.

- Naprzód! Idźmy już! Prędzej! Idźmy!

Spod nóg stłoczonych ludzi podniósł się jęk:

- Pomóżcie... O, Jezu, wciąga mnie! Podajcie rękę! Koledzy!

- Przestań się drzeć! Usłyszą!

- Zatkać mu gębę! Zginiemy wszyscy, jak będzie tak wrzeszczał.

- Naprzód! Na miłość Boską, idźmy!

Nie uszli daleko, kiedy ogarnęła ich mgła. Posuwali się w niej na oślep; kto nie trafił

nogą na twardą kępę trawy, wpadał w bagno. Zanurzał się od razu po kolana, po pas. Rzadko

kto mógł się wydobyć o własnych siłach. Przy nagłych zmianach kierunku wąż ludzki zrywał

się co chwila. Szukano się we mgle, pohukując trwożliwie. Teraz zatrzymano się znowu. Nikt

nie wiedział, dlaczego stali od kilku kwadransów. Wyczerpani ludzie zaczęli kląć,

początkowo cicho, potem coraz głośniej. Głosy klnących urastały w krzyk, Uciszano ich

sykaniem:

- Cicho bądźcie! Kozacy usłyszą!

- Naprzód! Dlaczego stoimy? Idźmy!

- Dlaczego stoimy?! - powtarzano dygoczącymi głosami.

- Przewodnik szuka drogi - przyszło od przodu.

Woda już nie chlupotała i błoto przestało cmokać: człowiekowi, który zapadł

w moczar, udało się wygrzebać na suchsze miejsce. Ale klątwy nie ustawały. Można było

sądzić, że potrzebne są ludziom, aby mogli utrzymać się na nogach. Tymi klątwami

podtrzymywali wyczerpane siły. Jedni stali rozkraczeni, inni przykucnęli na kępach, jakby

załatwiali swoją potrzebę. Czas biegł. Mgła tworzyła ścianę, która zdawała się falować, niby

targana wiatrem zasłona. Czasami znikała za nią sylwetka poprzednika, czasami znowu

z mgły wyłaniały się razem z postaciami ludzkimi dziwaczne kształty budzące niepokój. Ale

to były tylko dwa krzewy i pnie drzew

- Dlaczego nie idziemy?

- Matko Najświętsza, już nie mogę! - ktoś skomlił. - Zostanę... O Panienko

Ostrobramska...

- Idźmy! Zaraz będzie dzień! Idźmy.

- Niech diabli porwą tych, co nas namówili!

- Kab ich chalera! Posłali nas na śmierć!

- Naprzód! Naprzód! Idźmy!

background image

Klątwy i okrzyki zdawały się tworzyć chóralny śpiew. Nagle, jakby popchnięty tym

śpiewem, pochód ruszył. Posuwali się wolno. Kępa od kępy była często daleko, trzeba było

ważyć każdy krok. Znowu bagno zachlupało i podniósł się lament człowieka, który wpadł

w wodę. Gniewne głosy poczęły go uciszać. Klątwy podniosły się znowu, podobne

chorałowi.

Nagle gdzieś daleko we mgle huknął wystrzał. Sznur idących stanął. Zrobiła się

głucha cisza. Teraz nikt nie popędzał, nikt nic nie mówił. Po paru minutach przyszła od

przodu komenda:

- Iść, ale cicho!

Powtarzano ją półgłosem i tak dotarła do końca kolumny. Trauguttowi powtórzył ją

Radowicki. Oni dwaj zamykali pochód. Na początku drogi Traugutt pomógł grubemu

adiutantowi wydobyć się z bagna, w którym utknął. Ale teraz sam ledwo szedł. Ogarnęła go

słabość, tętna biły w skroniach. Starannie odważał każdy krok. Przed sobą słyszał płaczliwe

pociąganie nosem i jękliwy głos Radowickiego. Tamten idąc gadał. Nie przestawał

opowiadać, zwierzać się, skarżyć:

- Wcale ładny mająteczek... Trzy wioski, tartak, gorzelnia. I panna ładna... Była wtedy

w obozie, pan pułkownik pamięta? Przyjechali takim wielkim koczem...

- Przestań pleść! - rzucił.

Radowicki zamilkł. Ale po krótkiej chwili zaczął znów. To się już powtórzyło kilka

razy. W końcu Traugutt przestał go uciszać. Po prostu starał się go nie słuchać. Mimo to

pewne słowa docierały do niego. Tamtych, o których opowiadał Radowicki, pamiętał. Ojciec

panny, wąsaty szlagon, przywiózł gąsior nalewki na smorodinie; matka mówiła mieszaniną

słów francuskich, polskich i białoruskich; córka ofiarowała Trauguttowi swój wiersz, pełen

zwycięstw, kurhanów i braterstwa.

- A teraz co? Złapią i zabiją - żalił się Radowicki. - Albo pognają na Sybir... Czy

mogłem wiedzieć, że tak będzie?

Ma rację - myślał - oni wyobrażali sobie nie wiadomo co. Ale ja czułem, że tak się

stać musi. - Przez długi czas wszystkie jego myśli były przy Pawłowskim i rannych. Wciąż

nie mógł się pogodzić z myślą, że odszedł, a oni zostali. Ale teraz myśli poplątały się.

W głowie miał chaos. Cała wola była mu potrzebna, by się zmusić do posuwania naprzód.

Ciało ogarnęła bolesna sztywność. Nogi bolały, gdy je podnosił. Chwilami odczuwał zawrót

głowy. Przemagał się, zagryzał wargi, skupiał uwagę. Pamiętał o tym, że znajduje się na

końcu kolumny i jeśli wpadnie w bagno, nikt mu nie przyjdzie z pomocą. Gdy noga nie mogła

natrafić na kępę trawy, zatrzymywał się, wyciągał rękę i próbował namacać miejsce, gdzie

background image

będzie mógł stanąć. Za którymś razem, kiedy tak szukał omackiem, dłoń jego dotknęła

sterczącej z wody lufy. Któryś z ludzi idących przodem musiał porzucić swoją strzelbę. Po

kilkudziesięciu krokach odnalazł drugą. Potem, kiedy stali bardzo długo, usłyszał

przekleństwo, a jednocześnie plusk wody. Równocześnie wybuchnął głos Jagmina: „Który

ośmielił się rzucić broń?” Chwilę panowała cisza. Przerwało ją: „Sam ją sobie nieś!” Dwa

albo trzy głosy zaśmiały się urągliwie.

Stawiając nogę na kępie, wpadł na stojącego Radowickiego. Kolumna znowu się

zatrzymała. Podniósł się chór przekleństw. Sypały się głosy:

- Dlaczego stoimy? Idźmy!

- Kaby ich choroba! Kaby im ręce i nogi!

- Naprzód! Zaraz będzie dzień! Nie stać! Idźmy! Zasłona z mgły straciła już swoje

czarne tło. Stawała się przezroczysta. Widać było przez nią jedną, a nawet kilka sylwetek.

Klątwy nabierały gwałtowności. Potem raptem ucichły. W przodzie rozległ się

chlupot, jakby wiele nóg mięsiło błoto. Traugutt nie mógł zrozumieć, co się tam dzieje.

Chlupotanie zdawało się zbliżać. Z mgły, poprzez którą przesiewał się blask wstającego dnia,

wysunęły się jakieś sylwetki. Zobaczył przed sobą przewodnika i Domanowskiego.

- Wracacie?

- Tak. Musimy. - Domanowski mówił szeptem, przytykając prawie usta do ucha

Traugutta. - Już wychodziliśmy na twardy grunt, kiedy zobaczyliśmy kozaków.

- A oni widzieli was?

- Nie. Cofnęliśmy się prędko. Ale mogli nas słyszeć.

- Dokąd teraz prowadzisz, Kostia?

- Inną drogą, panoczku.

- Trafisz?

- Trafię, tylko nakażcie, szto by tak nie hałasowali. Na bagnach słychać wszystko.

Kolumna zawróciła. Ci, którzy byli na końcu, znaleźli się na początku. Ale Traugutt

pozostał w miejscu. Przepuszczał obok siebie idących i w miarę, jak go mijali, mówił:

- Zachowujcie się cicho! Krzykami i gadaniem sprawicie, że nas odnajdą.

Jego słowa przyjmowali milczeniem. Żaden nie pozwolił sobie na odpowiedź. Mijali

go zgarbieni, z nisko zwieszonymi głowami. Niektórzy szli jak błędni, potykając się co krok.

Zauważył, że niewielu zachowało broń.

Znowu oddalili się w głąb bagnisk. Jak poprzednio przeskakiwali z kępy na kępę.

Potem weszli w wodę. Obchodzili w krąg rozległe jezioro o bagnistych brzegach. W końcu

natrafili na miejsce, w którym do jeziora wpadała wąska struga o chłodnej wodzie. Brzeg

background image

strugi porastały trzciny i szuwary. Pod lepkim naskórkiem mułu czuli twarde dno. Woda była

zimna jak lód. Z każdym krokiem stawała się głębsza. Sięgała ud, bioder. Brnęli w niej

w milczeniu, gdyż co chwila przychodziło od czoła ostrzeżenie: „Cicho! Teraz cisza!” Struga

zataczała półkole. Wiła się wśród bagien. W końcu zbliżyła się do wzgórza porosłego

drzewami. Podmyta przez rzeczkę wydma pękała i sterczała nad wodą żółtym osypiskiem.

Odkryte korzenie drzew zwisały niby węże o suchej, łuszczącej się skórze.

Stanęli. Zrobiło się już całkiem jasno. Tylko mgła oddzielała ich od dnia. Z przodu

przyszło wezwanie:

- Pułkownik na czoło!

Wyszedł z wody i piaszczystym brzegiem ruszył w stronę, skąd go wołano. Ludzie,

którzy stali nieruchomo, zanurzeni po pas w wodzie, wiedli za nim wzrokiem. Woda była

zimna, w powietrzu także panował przedranny chłód. Dygotali. Niektórzy wspierali się na

ramionach kolegów.

Na osypisku stali Domanowski, Elert z obandażowaną twarzą i przewodnik. Z góry

sypał się piach i szeleściły korzenie. Zobaczył Jagmina, który ostrożnie, na czworakach

zbliżał się do szczytu wydmy. Kiedy już był na górze, wychylił się w ich stronę, położył palce

na ustach; potem czołgał się dalej. Zniknął im z oczu. Stali w milczeniu dygocąc; słychać

było, jak im dzwonią zęby. Zatrzęśli się, gdy z łopotem skrzydeł przeleciało nad nimi kilka

dzikich kaczek.

Wreszcie znowu zaszeleścił piach. Głowa Jagmina ukazała się na brzegu wydmy. Jak

poprzednio trzymał palec przy ustach. Zsunął się z osypiska.

Tam - powiedział szeptem wskazując ręką kierunek - o dwieście może kroków stoi

czata. Ale kozacy pospali się. Jeśli przejdziemy cicho i prędko, nie zobaczą nas.

Traugutt skinął głową. Zbliżył się do brzegu rzeki. Podniósł rękę.

- Cicho! - ostrzegł. - Wyjdźcie z wody. Ale żadnych hałasów. Nieprzyjaciel znajduje

się o parę kroków.

Woda zachlupotała, choć starali się brnąć przez nią jak najostrożniej. Cofnął się na

osypisko. Stojąc przed nimi widział ich twarze obrosłe, okopcone od prochu, wszystkie sino-

białe; przekrwione oczy, dygocące, bezbarwne usta. Niektórzy zaledwie znaleźli się na

brzegu, zwalili się na piasek.

- Cicho! - powtórzył. - Kozacy obok. Musimy stąd natychmiast uciekać. Trzeba się

rozproszyć. Ruszajcie zaraz, po dwóch, po trzech. Tędy, brzegiem wydmy, potem krzakami.

Starajcie się ukryć gdzieś po wioskach lub po dworach. Gdyby którego złapano, nie wolno

background image

mu zdradzić kolegów. A za tydzień zbierzemy się znowu. Walka nie jest skończona. Czy

znacie lasy między Mołotkowiczami a Pińskiem?

- Znamy - powiedziało kilka głosów.

- Dobrze. Szukajcie w nich Ostrowia Porzeckiego. Tam mają się stawić wszyscy

w dniu Św. Anieli. Ci, co rzucili broń, niech się starają o inną. Zaopatrzyć się w żywność.

A teraz prędko, odchodźcie. W imię Boże...

Przez krótką chwilę stali niezdecydowani, jakby jeszcze na coś czekając. Ale gdy tak

stali spoglądając po sobie, w dali, za ścianą mgły, rozległy się trąbki. To sprawiło, że

natychmiast poderwali się. Widział ich kuśtykających niby gromada dziadów proszalnych.

Jednego z kosynierów dwaj koledzy nieśli na stołeczku zrobionym ze splecionych dłoni.

Większość przed odejściem podchodziła do Traugutta, aby się pożegnać. Niektórzy stawali na

baczność i salutowali. Ale było kilku takich, którzy nawet nie obejrzeli się za siebie.

- Tylko cicho! - wciąż ostrzegał. - Radowicki - zwrócił się do adiutanta - skocz jeszcze

na górę i zobacz, co robią kozacy.

Gruba twarz oficera poczęła się trząść.

- Ja, ja ledwo stoję, pułkowniku - jąkał. - Słowo daję, ledwo...

- Pozwólcie, baćku, ja skoczę - powiedział stojący obok kosynier.

Nie czekając na odpowiedź, chłopak śmignął w górę po osypisku. Radowicki

próbował się tłumaczyć, ale Traugutt odwrócił się od niego rozgniewany. Trąbki w dali

ucichły, za to poczęły dudnić bębny. Tamci zaczęli natarcie - myślał. - Trzeba prędzej

uchodzić. Rozejrzał się. Nad brzegiem stało już tylko kilku ludzi. Oficerowie Elert,

Domanowski, Jagmin i Boski podeszli do Traugutta.

- Do widzenia, pułkowniku.

- Do widzenia. Spieszcie się.

- Dokąd kieruje się pan pułkownik?

- Do Ludwinowa. Muszę nawiązać łączność. Spotkamy się za tydzień.

Wyciągnął rękę i szybko uścisnął dłoń każdego. Radowicki stał naburmuszony z boku.

Nie zbliżył się i nie pożegnał. Musiał czuć się zawstydzony. Odszedł. Traugutt pozostał sam.

Żałował, że tak się rozstał z adiutantem. Młody oficer nie popisał się - ale w czasie wojny

sprawował się dobrze. Wzrokiem poszukał Kosti. Chłopak klęczał nad wodą nad czymś

pochylony. Zbliżył się do niego. Na piasku leżał człowiek ze szklanymi, szeroko otwartymi

oczami. Po sterczących rudych wąsach poznał Duczyńskiego.

- Żyje? - zapytał.

Kostia potrząsnął głową.

background image

- Pomarł. Widać serce nie strzymało. Wieczny mu odpoczynek - przeżegnał się.

- Wieczny odpoczynek... - odmówił także cicho. Szkoda mu było Duczyńskiego. Był

twardy dla żołnierzy, ale można było na niego liczyć.

- Chodźmy, panoczku, chodźmy już! - głos Kostii wyrwał go z rozmyślań. Po

osypisku wspięli się na wydmę. Zobaczyli kosyniera, jak ukryty za jałowcem obserwował

kozaków.

- Patrzysz, Pietruk? - zapytał.

- Baczę, baćku. Śpią.

- To dobrze.

- Kaby tak mieć kosę i po karkach ich!

Nie odpowiedział nic. Gestem dał mu znak, aby szli za nim. Wojna wyzwala

nienawiść - myślał. On jednak nie potrafił jej czuć. Walka przeciwko tamtym była

koniecznością, ale żołnierze, których miał przeciwko sobie, byli tak jeszcze niedawno jego

żołnierzami. Znał ich z Żelechowa, z kampanii węgierskiej, z Krymu, z Charkowa. Podziwiał

ich i cenił za odwagę i nieustępliwość, lubił prostą serdeczność. Większość z nich była taka

jak tamten, Wasyl. Stanął mu przed oczami jeniec podtrzymujący po bratersku rannego. Tak

samo pamiętał swoich żołnierzy podczas kampanii węgierskiej, odnoszących się z całą

troskliwością do rannych przeciwników. Wśród tamtych napotykało się często na Polaków.

Wiedziano, że oni walczyli najzawzięciej. Koledzy-Rosjanie mówili do Traugutta: „Ci twoi

rodacy nienawidzą nas. Dla nich jesteśmy większymi jeszcze wrogami niż Awstryjce. No

cóż? Mają rację. Romualdzie Ludwikowiczu. Oni walczą o wolność, my przeciwko wolności.

Ale oni nie wiedzą, że walczą także o naszą wolność. Ot, gdyby to zrozumieli, toby może

powstało braterstwo...”

Wydma przechodziła w równinę porosłą szarą, ostrą trawą i kępami krzewów. Z tej

strony mgły już nie było. W dali, może o wiorstę, widać było inną wydmę - niby sterczącą

z morza skałę.

- Kaby tam dolecieć - powiedział Kostia.

- Dolecim - rzekł Pietruk.

Obaj byli młodzi, mimo zmęczenia wydawali się pełni sił. Ale Traugutt nie czuł się

dobrze. Bolało go ciało, ciążyła głowa, trzęsły dreszcze.

Jeszcze raz spojrzeli w stronę czaty. Konie pasły się spokojnie uwiązane do wbitych

w ziemię spis. Tamci musieli spać wokół ogniska, które wygasło.

background image

Uszli niewiele, może ze sto kroków, kiedy usłyszeli za sobą w dali gwałtowną

strzelaninę. Pojedyncze wystrzały zlewały się w chaotyczną palbę. Lekki powiew wiatru

przynosił łomot bębnów i krzyk: „Urra!”

Teraz wpadli do obozu - myślał Traugutt. Jakby dopełniając jego myśli, strzelanina,

zaledwie wybuchnąwszy, urwała się. Nie słychać już było krzyków. Są pewnie już w obozie.

Pawłowski wychodzi naprzeciw, rozmawiają z nim, odnajdują jeńca. Są zaskoczeni, żeśmy

im uszli...

Strzały wybuchnęły znowu, gęsto i chaotycznie. Zmarszczył brwi. Co się tam dzieje?

Dlaczego oni jeszcze strzelają?

- Schyl się, baćku! - posłyszał nagle szept. Dłoń Pietruka szarpnęła go za rękę. W sam

czas przykucnął za krzakiem wierzbiny. W pobliżu rozległ się tętent. Dwóch kozaków gnało

co koń wyskoczy w stronę czaty. Już z daleka wołali coś do śpiących. Tamtych obudził krzyk.

Odpowiedzieli wołaniem. Głosy krzyżowały się w powietrzu. Ponad niskimi krzewami

dojrzeli głowy jeźdźców w wysokich papachach. Zatupotały kopyta końskie. Kozacy

rozsypali się w galopie na różne strony. Dwóch wpadło na wydmę między drzewa. Za chwilę

doszło stamtąd ich wołanie:

- Chadi siuda!

- Szto takoje?

- Ubity Lach!

- Znaleźli sierżanta - szepnął Pietruk. - Pogonią za nami. Uciekajmy.

To było oczywiste. Zgięci wpół rzucili się do biegu. Pędzili zygzakami od kępy do

kępy. Czasami musieli przeskoczyć kawał otwartej przestrzeni. Zadyszani przystawali, aby

się obejrzeć. Kozacy stali ciągle nad brzegiem rzeki. Ale za chwilę zobaczyli ich

zjeżdżających z wydmy. Któryś, widać starszy, wydawał rozkazy. Polecił jednemu gdzieś

jechać. Tamten strzelił w powietrzu z nahaja i pomknął jak wiatr, pozostali czterej naprzód

rozglądali się uważnie na wszystkie strony, potem rozsypawszy się szeroko, czujnym stępem

wjechali między krzewy.

- Gonią! - rzucił Kostia. - Uciekajmy!

- Może znaleźli ślady?

- Nie gadajcie! W nogi! - popędzał ich.

Biegli dalej, przyginając się i unikając otwartej przestrzeni. Traugutt co chwila oglądał

się. Za każdym razem ponad falującą masą długich listków wierzbowych widział głowy

i spisy jadących. Nie zbliżyli się do nich, ale nie pozostali również w tyle. Pomyślał, że, aby

im uciec, trzeba biec jeszcze szybciej. Na to jednak nie miał sił. Zesztywniały kark bolał go

background image

tak bardzo, że ledwo potrafił iść przygięty. Pot zalewał oczy, przylepiał bieliznę do ciała.

Krew pulsowała w skroniach. Brakło mu oddechu. Zatrzymawszy się za krzakiem, sięgnął po

rewolwer. Broń miał nabitą i suchą, mógł liczyć na pięć wystrzałów. Ale jego towarzysze byli

bezbronni. Rzucił im przez zęby:

- Uciekajcie prędzej! Gońcie do tamtego wzgórza. Tam zaczekacie na mnie.

Zawahali się.

- Ja was, baćku, nie opuszczę... - zaczął Pietruk.

- Uciekaj! - syknął. - Rozkazuję ci!

Usłuchali go i pobiegli. Był pewny, że jeśli tylko nie zostaną dostrzeżeni, zdołają

uciec. Poczucie, że został sam, nie było przyjemne. Szedł teraz jeszcze wolniej, gdyż musiał

patrzeć przed siebie, aby nie stracić kierunku, i oglądać się na kozaków. Ale oni także nieco

zwolnili. Zjeżdżali się ku sobie, coś ze sobą mówili, jakby się naradzali i znowu rozsypywali

się. Czasami zatrzymywali się i spisami kłuli gęstszą niż inne kępę krzewów.

Zajęty ucieczką nie słuchał odgłosów, które dochodziły zza bagien. Przypomniawszy

sobie o tym, nastawił na chwilę ucha. Ale teraz było już cicho. Słońce wytoczyło się na niebo.

Zrobiło się gorąco i duszno. Ociekał potem. Zmęczenie rosło, w skroniach dzwoniły tętna.

Chwilami ogarniała go taka słabość, że wydawało mu się, iż upadnie. Od gorącego czoła

okulary pokrywały się mgłą. Raz po raz przestawał widzieć. Musiał szkła zdejmować

i przecierać. W końcu przestał biec, zaledwie szedł.

Łąka była teraz gęściej pokryta krzewami. Nie napotykał prawie otwartych

przestrzeni. Także krzewy były wyższe; zasłoniły mu całkiem kozaków. Nie widział ich ani

nie słyszał. Przestał się oglądać. To, że jest goniony, stawało mu się zupełnie obojętne. Wlókł

się ostatkiem sił; żadna już myśl nie tłukła się pod czaszką.

Nagle krzewy skończyły się. Miał teraz przed sobą wielki płat otwartej piaszczystej

równiny. Przecinała ją droga, kopna, wryta głęboko w szary piach. Za drogą wznosiło się

wzgórze, ku któremu zmierzali. Z daleka wydawało się wydmą porosłą drzewami; teraz

zobaczył, że to, co wziął za drzewa, było krzyżami: całym lasem wysokich krzyżów.

Rozpinały się na tle nieba; niektóre stały prosto, inne były pochylone, jeszcze inne runęły, ale

padając zawisły na ramionach sąsiadów. Na niektórych kołysały się girlandy zeschłego

zielska i spłowiałe wstęgi.

To był cmentarz. Jego towarzysze mieli tu czekać na niego. Ale aby się dostać na

wzgórze, musiał przebiec zupełnie odkrytą przestrzeń. Było niepodobieństwem uczynić to

niepostrzeżenie. Nie miał wyboru. Z twardą determinacją zagryzł usta. Zebrał ostatek sił.

Przeżegnał się. Rzucił się do biegu.

background image

Nogi zapadały w głęboki piach. Potknął się o koleinę i upadł. Natychmiast zerwał się

na nogi. Kiedy się dźwigał, usłyszał za sobą krzyk i tętent. Musiał zostać odkryty. Nie było

celu uciekać dalej. Zatrzymał się, sięgnął po rewolwer. Odwrócił się. A jednak nie zobaczył

kozaków. Za ścianą krzewów słyszał ich krzyki i tupot kopyt końskich. Kogoś gonili. Zajęci

tą pogonią zwrócili się gdzieś w bok. Znowu począł biec w stronę cmentarza. Z trudem

wyrywał nogi z piasku. Serce tłukło mu się aż w gardle. Wbiegł na wzgórze. Kamienny

murek wyrósł mu pod nogami. Usiłował go przeskoczyć. Zaczepił nogą i upadł prosto

w kolczasty krzak ożyny. Chciał się dźwignąć, poczuł jednak czyjeś dłonie na ramionach.

- Nie podnoś się, baćku - doszedł go głos Pietruka.

Leżał nieruchomo, zadowolony z tego, że leży. Serce i oddech uspokajały się. Nie

doznawał żadnego niepokoju, miał poczucie ostatecznego wyczerpania i rezygnacji. Panowała

cisza, tylko krzyże nad nimi skrzypiały i suche girlandy, uderzając o pnie, wydawały

tajemniczy szelest. Potem usłyszał ciężkie stąpanie koni w piachu. Kozacy musieli

przejeżdżać u stóp wzgórza. Zatrzymali się. Usłyszał:

- Ty, Waśka, drugich miateżnikow nie widieł?

- Ni czorta. Udrali sabaki.

- A na kładbiszcze nie nada by pasmatriet’?

- Idi, Fiodor. Ja nie pajda. Nie chaczu wajować z martwiecami.

- Ja toże nie pajdu. Hospody pomiłuj!

- Tak znaczyt nada waratitsa. Nu, idi, pan! Idi!

- Haraszo, szto u nas choć adin plennyj.

- A etawo w oczkach ubili...

- Ubili?

- Oczki jemu w głaza weszli. Ubit.

Zachrzęścił piasek, potem zapadła cisza. Minęła chwila. Pietruk ostrożnie wysunął

głowę nad mur.

- Pojechali - powiedział. Przyłożył rękę do czoła. - Pana Radowickiego na sznurze

poprowadzili.

10

Nocą dotarli do Ludwinowa. Kostia wprowadził Traugutta bocznym wejściem do

dworu. Pozostawił w ciemnym przedsionku oświetlonym tylko słabo łojowym kagankiem.

Traugutt usiadł zaraz na stojącej pod ścianą ławie. Trzęsły nim dreszcze, paliła gorączka; ból

background image

głowy był tak silny, że aż czuł kłucie w oczach. Zaledwie usiadł i oparł się plecami o ścianę,

popadł w bezwład. Nie wiedział, ile czasu tak siedzi.

Nagle z trzaskiem otworzyły się drzwi. Wbiegła gospodyni. Młoda kobieta dopadła

Traugutta. Porywczo chwyciła w swoje dłonie jego dłonie. Potrząsnęła nimi.

- Pan żyjesz? Boże, jakie to szczęście! Naprawdę pan żyjesz?

Mimo osłabienia starał się uśmiechnąć.

- Naprawdę...

Obróciła go twarzą do światła, jakby szukała na niej śladów ran.

- Opowiadali - mówiła żywo - że pana zabili. Byłam zrozpaczona. Tak wierzę w pana,

wszyscy tak wierzymy w pana. Tylko pan potrafi zwyciężać...

- Nie zwyciężyłem...

- Jeszcze pan zwycięży! - Wciąż patrzyła w jego twarz. Zdawała się czegoś na niej

szukać. Delikatnie końcami palców dotknęła czoła. - Ale pan byłeś ranny?

- Głupstwo. Uderzenie.

- Nic więcej?

- Nic.

- Chwała Bogu. Oni wciąż się chwalili, że pana zabili.

- To dobrze, że tak sądzą - odezwał się głos za nimi. W drzwiach z lampą w ręku stał

gospodarz. - Ale, Elizo, trzymasz pułkownika w przedpokoju. Pewno upada z głodu

i zmęczenia.

- Rzeczywiście jestem zmęczony...

- Można to sobie wyobrazić! Pułkowniku, proszę za mną, zaprowadzę pana do pokoju,

w którym będzie pan mógł wypocząć. Przed południem mieliśmy wizytę żołnierzy. Obszukali

dom, ale dość powierzchownie. Zachowywali się zresztą przyzwoicie. Elizo, przygotuj coś do

jedzenia i przynieś na górę.

Pokój, do którego został wprowadzony, znajdował się na piętrze, na końcu długiego

korytarza. Wchodziło się do niego przez inny, zamieniony na domową graciarnię. Ktoś nie

orientujący się w domowych zakamarkach, nigdy by się nie domyślił, że za tym składem

może się znajdować jeszcze jedno pomieszczenie.

- Będziesz pan tu mógł bezpiecznie przez jakiś czas pomieszkać - mówił gospodarz. -

Oddział zniszczony?

- Tak. Część zdołała wyjść razem ze mną błotami. Niestety, musiałem zostawić

wszystkich ciężej rannych. Nie wiem, co się z nimi stało.

Orzeszko założył nogę na nogę i kręcił jasnego, sumiastego wąsa.

background image

- Rosjanie - rzekł - są przekonani, że udało im się zniszczyć całkowicie powstanie

w tutejszej okolicy. Nie ukrywali, że ponieśli w walce duże straty. Oficer, który tu był,

przyznał, żeście walczyli wspaniale...

Do pokoju weszła gospodyni, a za nią dwie bose dziewczyny. Jedna dźwigała tacę

z jedzeniem, druga samowar. Szybko rozpoczęto zastawiać stół. Eliza przyniosła naczynie

z jakimś naparem i prosiła Traugutta, aby pozwolił zrobić sobie okład na czoło. Gdy

posłusznie oparł głowę na oparciu fotela, a kobieta dotknęła dłonią czoła, zawołała:

- Ależ, pułkowniku, pan masz gorączkę!

- Może trochę...

- Wcale nie trochę. Głowa rozpalona. Musisz się pan zaraz położyć.

Rozesłano mu łóżko. Gdy już leżał, przysunięto do łóżka stół, a na nim herbatę, chleb,

wędlinę. Ale nie mógł jeść. Napił się tylko chciwie. Ciepło herbaty i ciepło pokoju sprawiły,

że ogarnęła go nieprzeparta senność. Nie słyszał, co do niego mówiono. Gdy mówił,

rozpoczęte słowa zamierały mu na ustach. Powieki lepiły się. Chwilami jeszcze odzyskiwał

przytomność, gdy podnosił wzrok na twarz siedzącej obok niego kobiety; na jej oczy, które

wtedy wydały mu się oczami Anny. Ale zaraz na nowo popadał w stan półsnu. Nawet nie

zauważył, kiedy się rozmowa urwała, i opadł jak nieżywy na poduszki. Zasnął głębokim,

pełnym majaków snem.

Kiedy się obudził, musiało już być popołudnie. Otworzywszy oczy nie mógł zdać

sobie sprawy z tego, gdzie jest, ani ile czasu minęło od chwili zaśnięcia. Nie czuł gorączki,

ogarnęła go jedynie wielka słabość. Wydawało mu się, że nie zdoła podnieść głowy nad

poduszkę.

Zamknął oczy i chciał przypomnieć sobie przeżyte wydarzenia. Kiedy znowu podniósł

powieki, zobaczył głowę Kosti, który zaglądał do pokoju.

- Kostia - zawołał.

- Nie śpicie, panoczku? - zapytał chłopak podchodząc na palcach do posłania. -

Poznaliście mnie?

- Poznałem. To ty nas wyprowadziłeś.

- Ja, panoczku.

- Długo spałem?

- Nie tak długo. Wy jęczeli i hawaryli przez sen. Charoba was musi dusiła. Lepiej

wam teraz?

- Słaby jestem. Żołnierzy nie było?

- Nie. Postrzelali tamtych i pojechali.

background image

Poderwał się tak gwałtownie, że aż zdołał usiąść na posłaniu.

- Jakich tamtych?

Ale znowu zrobiło mu się ciemno przed oczami i upadł na poduszkę. Kostia stał

przerażony z otwartymi ustami. Z wolna wracała Trauguttowi przytomność. Powiedział

głosem słabym, ale rozkazującym:

- Mów!

- Myślałem, że wiecie, panoczku. No, tamtych postrzelali, co zostali. I tego dochtora,

i nawet swego, co był jeńcem...

Leżał z zamkniętymi oczami, nie ruszał się, ale myśli biegły. Pawłowski musiał się

tego spodziewać. Wyczuł to z jego niedomówień. Jak mogło się stać coś podobnego? Czy to

znowu jedno z murawiewowskich okrucieństw? Ale to zrobili żołnierze, których znał...

Usiadł i chciał wstać, ale dźwignąwszy się, znowu bezsilnie upadł na posłanie.

Zrozumiał, że nie zdoła tego uczynić. Był bliski omdlenia. Kostia zbiegł na dół i po chwili do

pokoju weszli spiesznie oboje gospodarze.

- Co pan robi, pułkowniku? - mówili oboje. - Niech się pan nie rusza! Proszę leżeć.

Jest pan chory.

- Gorączki już nie mam. Ale jestem słaby.

- Musi się pan wyleżeć. Proszę nawet nie myśleć o wstawaniu - powiedziała Eliza. -

Mąż dotrzyma panu towarzystwa, a ja tymczasem przyniosę coś do zjedzenia. Mam dla pana

kurę.

- I wina daj pułkownikowi na wzmocnienie - powiedział Orzeszko.

Kiedy wyszła z pokoju, Traugutt zapytał głosem chrypliwym:

- Więc wystrzelali moich?

- Już pan wie? - Orzeszko szarpnął gniewnie wąsa. - To Kostia naturalnie wygadał?

Ach, te chamy!

- Jak się to stało, wiecie?

- Wtargnęli do obozu i znaleźli samych rannych. Egger dał rozkaz. Żołnierze wahali

się, to ich zwymyślał od swołoczy. Kazał zastrzelić wszystkich, nawet jakiegoś jeńca...

- Uważali go już za zarażonego...

- Pewno. Choć nie wierzę, aby to było możliwe. Ani tamte muzyki, ani nasze chamy

nie zrozumieją prędko, co to jest wolność.

- U mnie w partii byli chłopi.

Orzeszko wzruszył ramionami.

background image

- Mogło się znaleźć kilku lepszych. Ale zawsze będę powtarzał, że nie można liczyć

na nich. Dla nich powstanie to sprawa panów.

- Chciałby pan, aby bronili naszej wolności, gdy ta wolność nie jest ich wolnością?

Gdy rozmawiali, weszła Eliza. Stojąc na progu wmieszała się do rozmowy. Mówiła

gorąco. Orzeszko niechętnie wzruszył ramionami.

- Dajżeż temu spokój!? - Zwrócił się do Traugutta. - Moja żona dała się porwać

teoryjkom „czerwońców”. Rozdawaniem ziemi chłopom, szerzeniem oświaty, brataniem się...

Wszystko to bardzo piękne historyjki, ale wpierw musimy odzyskać naszą narodową wolność.

Chłop powinien wiedzieć: będzie dobrze jego panu - będzie lepiej i jemu!

- Chłop wcale tak nie myśli - powiedziała Eliza mocno, stawiając na stole talerz

z rosołem. - I ma słuszność! Cośmy mu dali? Nic! Niewolę!

- Zabawne! Ale co on nam dał? Nic, moja duszko, chłopi się rozzuchwalili dzięki

naukom rozmaitych panów akademików, ot co! Chodzili tu tacy, podburzali. A i te siostry to

też...

Mężczyzna mówił gniewnie, choć widać było, że się hamuje. Kobieta odpowiadała na

pozór spokojnie, ale w jej głosie czuło się nieustępliwość. Traugutt milczał. Nie chciał

mieszać się do ich sporu. Był zresztą zanadto słaby, a także przejęty usłyszaną wiadomością.

Musieli to spostrzec.

- Ale my się spieramy - powiedziała Eliza - i męczymy pułkownika. A ja mam dla

niego dobre wiadomości. Przybył właśnie gość...

Podniósł pytająco brwi. Eliza przysunęła do łóżka stołek, postawiła na nim talerz.

- Kapitan Leliwa. Zapytał nagle ożywiony:

- Co z jego partią?

- Jest tu, w okolicy. A on sam przybył, aby odwiedzić pułkownika.

- Wiedział, że tu jestem?

- Tak. Spotkał pańskich ludzi. Zresztą sam opowie.

Wyszła z pokoju, a po chwili wróciła w towarzystwie pyzatego szlachcica

o czerwonych policzkach, któremu towarzyszył młody, szczupły mężczyzna. Traugutt już

kiedyś spotkał Leliwę-Wańkowicza nadleśnego z Białowieży, który początkowo brał udział

w walkach w Królestwie, a obecnie dowodził dużą i - jak mówiono - dobrze uzbrojoną partią.

Wańkowicz serdecznie potrząsnął ręką Traugutta. Przedstawił swego towarzysza:

- Porucznik Zelwa, mój adiutant. A poza tym lekarz. Wprawdzie nie ukończony, ale

może się przyda.

Młody człowiek trzasnął obcasami.

background image

- Kostecki.

- Siadajcie, panowie - zapraszał Orzeszko. - Elizo, kieliszków dla wszystkich.

- Już Nastka niesie. I coś do przekąszenia. Najpierw proszę zjeść, a potem pogadacie

sobie z pułkownikiem. Tylko go nie męczcie, bardzo słaby.

Traugutt usiłował się bronić.

- Już się lepiej czuję - zwrócił się do Leliwy. - Podobno spotkałeś pan moich.

- Elerta i kilku żołnierzy. Zabrałem ich do swojej partii. Opowiadali mi o waszej

walce. Słyszałem ją z dala i chciałem iść pułkownikowi w sukurs. Ale mnie samego Moskale

przetrzepali. Na szczęście ponieśli w walce z wami tyle strat, że nie próbowali za mną gonić.

Przyszły dziewczyny z kolacją, trzeba było przerwać rozmowę o wojnie. Wzięli się

z zapałem do jedzenia, gospodarze częstowali. Po kolacji Orzeszko z żoną opuścili pokój.

Traugutt pytał Leliwę:

- Czy posiada pan jakieś wiadomości lub rozkazy?

- I jedno, i drugie. Proszę mi pozwolić powiedzieć wpierw o wiadomościach. Nie są

wesołe. Tak zwana koncentracja armii litewskiej spaliła na panewce.

- Dlaczego?

- Zwyczajnie. Partie ze Słonimskiego, z wołkowyskiego, z prużanskiego,

grodzieńskiego i nowogródzkiego ściągnęły zgodnie z rozkazem do Miłowid. Spodziewano

się, że się zbierze do dziesięciu tysięcy ludzi. Mieli być jacyś ochotnicy z Anglii, jakieś

armaty. Diabła tam! Zebrało się nie więcej jak tysiąc ludzi. Chamstwo oczywiście nie ruszyło

się...

- Pani Eliza ma wiele słuszności, gdy mówi, dlaczego chłopi nie chcą z nami iść...

Leliwa parsknął gniewnie.

- Pani Eliza bardzo kochana kobieta, ale pod wpływami rozmaitych „czerwońców”

i akademików. Chamstwo nie chce iść, bo jest kłamstwem, i tyle! Nabuntowali ich jedni,

buntują drudzy, a chachły wierzą każdemu, tylko nie nam. Panowie akademicy łazili po

wsiach, jakieś papierki czytali, obiecywali ziemię, mącili w zakutych głowach. Tak ich

rozjuszyli, że chłopstwo nie o powstaniu myśli, ale o tym, aby na dwory uderzyć. Już

próbowali tu i tam... A rząd także agitatorów wysyła. Tłumaczy, jak to cesarz-dobrodziej

zniósł pańszczyznę, a polskie pany chcą ją z powrotem wprowadzić. To potem chłopy milicję

do chwytania powstańców tworzą, jak ci w Galicji donoszą o nas, żywności nie chcą dawać.

Byłem niedawno w pewnej wsi. Żywności, chłopi powiadają, nie ma, owsa dla koni nie mają,

bo przednówek, a wilkiem na nas patrzą. Wziąłem się do nich. Dwóch kazałem powiesić,

background image

kilku chłopom moi ułani złoili skórę łozami, to się zaraz i owies znalazł... Boją się mnie teraz!

Już poszła fama między wsiami, że Leliwa nie żartuje.

- Mów, kapitanie, o tej koncentracji w Miłowidach.

- Niewiele jest do powiedzenia. Gdy się partie zebrały, zaczęły się kłótnie, kto będzie

całemu temu wojsku dowodzić. Brandt, jako pułkownik, uważał, że jemu należy się

dowództwo, i słusznie. Oficer i doświadczony. Ale inni, jemu na złość, wybrali

Miładowskiego, bo to student z Warszawy. Rewolucjonista! Porucznikiem go tam

w Warszawie zrobili, ale umiejętności wojskowych żadnych. To Brandt naturalnie obraził się.

Powiedział, że pod porucznikiem służyć nie będzie. Odszedł, za nim pociągnął Strawiński.

Pod Berezą Moskale urządzili na nich zasadzkę, tak że się ledwo z niej wykaraskali.

A tymczasem Miładowski ustawił swoich i czekał, czekał...

- Tak, dziwna to metoda to czekanie.

- Akademicka widać, pułkowniku. Ale taka jest ta nasza wojna, że panowie akademicy

dowodzą. Książki im pisać, a nie dowodzić, no nie, Zelwa? - zwrócił się do swego

towarzysza.

- Racja, kapitanie.

- Widzisz, pułkowniku. Zelwa też był akademikiem, ale teraz stał się prawdziwym

żołnierzem. A ci pod Miłowidami czekali, aż wreszcie przyszli Moskale. Nie bardzo nawet

silni, bo garnizon z Nieświeża nie wiadomo dlaczego nie uderzył z drugiej strony. Mimo to

zadali naszym takie straty, że dowódcy po naradzie postanowili rozpuścić partie...

Traugutt rzucił się gniewnie na posłaniu.

- Tego nie mogę znieść! - wybuchnął. - Dowódcy na własną rękę, bez zgody

wyższych władz rozwiązują oddziały! Jakby to było ich własne, prywatne wojsko! I nikt już

na całej Litwie nie walczy?

- Pozostał pan, pułkowniku, pozostałem ja, gdzieś się tułają Strawiński, Narbutt...

Zapadło milczenie. Zrobiła się już późna noc, dwór tonął w ciszy. Spoza zamkniętych

drzwi prowadzących do składziku słychać było stłumione głosy gospodarzy, którzy, czekając

aż oficerowie skończą rozmowę, podjęli znowu swój spór.

- Wystąpiliśmy do walki na żądanie władz narodowych - zaczął Traugutt - aby

rozszerzyć powstanie poza granice Królestwa. Żołnierz, gdy mu polecono walczyć, musi

walczyć do końca.

Leliwa sięgnął do kieszeni, wyjął małą, złożoną kartkę. Podał ją bez słowa

Trauguttowi.

- Co to takiego?

background image

- Rozkaz. Zostałeś nim pan, pułkowniku, mianowany zwierzchnikiem wszystkich

oddziałów walczących na Polesiu i na Wołyniu.

Rozwinął kartkę i zmarszczywszy brwi czytał.

- Czy to znaczy, że mam być dowódcą oddziałów wołyńskich? - zapytał po

przeczytaniu.

- Polecono mi uzupełnić rozkaz wyjaśnieniami. Są wiadomości, że na Wołyń wkroczy

z Galicji z wielkim wojskiem generał Wysocki. Czekając na ich przybycie, masz,

pułkowniku, zbierać oddziały walczące na Polesiu i na Wołyniu i iść tamtym naprzeciw.

Zgłaszam się do ciebie pierwszy.

- Dobrze. A na co możemy liczyć, tam, na Wołyniu?

- Zapewniano mnie, że na bardzo wiele. Działają tam trzy partie, dowodzone przez

Różyckiego, Ciechońskiego i Chranickiego. Prawdopodobnie w tej chwili połączyły się już

one ze sobą gdzieś nad Słuczem. Mają liczyć ponad pięć tysięcy ludzi i są doskonale

uzbrojone w broń przysłaną z Galicji.

Traugutt zamknął oczy i czas jakiś leżał cicho. Zdawał się rozważać otrzymane

nowiny.

- Co się dzieje w Królestwie? - zapytał w końcu.

- Walka toczy się coraz zażarciej. Powstanie objęło cały kraj. Po katastrofie

z Langiewiczem był jakiś zamęt w Komitecie Centralnym. Ale teraz Komitet ujął znowu

władzę mocną ręką.

- Zagranica?

- Francja, Anglia i Austria podobno gotowe wystąpić za nami.

- Czy masz te wieści, kapitanie, od kogoś kompetentnego?

- Jak najbardziej. Chcesz, pułkowniku, abym ci powiedział, z kim rozmawiałem?

- Nie. Nie chcę dowiadywać się o to, czego nie muszę wiedzieć. Wynikałoby więc

z pańskich słów, że sprawa wygląda dobrze?

- Takie wyniosłem wrażenie.

- Oby tak było! Chciałbym się cieszyć, ale zanadto jestem przygnębiony wiadomością

o tym, co się stało z moimi ludźmi...

- Wiem...

- Nie pojmuję, jak się to mogło stać. Znam tych żołnierzy.

- Ale nie zna pan pewno, pułkowniku, Murawiewa. To dzika bestia. A Egger i jemu

podobni wykonają bez mrugnięcia każdy jego rozkaz. Już widzę, że będą próbowali

background image

zastraszyć nas okrucieństwem. Trzeba będzie na każdy taki czyn odpowiedzieć tym samym

albo i jeszcze lepiej, wtedy spuszczą z tonu.

Potrząsnął głową.

- Nie, kapitanie. Jesteśmy żołnierzami, musimy postępować inaczej.

- Będą wtedy myśleli, że się ich boimy!

- Cokolwiek mieliby sądzić, nie pozwolę na zdemoralizowanie żołnierza, którym

dowodzę.

Zamknął oczy i położył głowę na poduszce. Leliwa zapalił papierosa. Ogarnął go

gniew na myśl, że kazano mu podporządkować się Trauguttowi. Wszyscy mówili o nim: tylko

ten człowiek potrafi coś zrobić! Wzruszył ramionami. Skąd ta wiara w kogoś, kto nie chce

uznać, że na gwałt trzeba odpowiedzieć gwałtem?

Traugutt nagle zebrał siły i usiadł na posłaniu. Gdy odezwał się, i Leliwa, i Kostecki

odruchowo wyprostowali się na krzesłach. Ton głosu zmienił się: skończyła się rozmowa,

teraz padały rozkazy:

- Weźmie pan swoich ludzi i uda się z nimi, zaraz jutro, na Ostrów Porzecki, koło

Pińska...

- Znam to miejsce.

- To dobrze. Tam będą ściągali moi ludzie. Proszę się nimi zająć. Obawiam się, że

jeszcze kilka dni będę niezdolny do wyruszenia w pole. Chciałbym jednak, aby mi pan kogoś

przydzielił, kto by mógł zostać ze mną i pełnić przy mnie funkcje adiutanta. Mój adiutant

dostał się do niewoli.

- Nie zdradzi?

- Mam nadzieję, że nie. Kogo mi pan przydzieli?

- Myślę, że będzie najlepiej, jeśli zostawię panu Zelwę. Przyda się i jako adiutant,

i jako medyk.

Traugutt zwrócił oczy na Kosteckiego. Ten zerwał się na nogi, trzasnął obcasami.

- Zgoda - powiedział pułkownik. Uśmiechnął się słabo.

- Mamy widać szczęście do medyków. Jeden z moich oficerów jest nim także.

- Okazuje się, że akademia medyczna w Warszawie była naprawdę akademią

wojskową! - powiedział Leliwa. Wstał, podszedł do stołu, sięgnął po butelkę nalewki. -

Napijemy się jeszcze, pułkowniku? - zaproponował. - Potem trzeba mi jechać.

- Pijcie. Ja dziękuję.

- Pan nie pije?

- Nigdy, jeśli nie muszę.

background image

- Dziwnie mówią ludzie o panu, pułkowniku.

Wzruszył ramionami. Opadł na poduszkę. Znowu poczuł dreszcze i gorączkę. Leliwa

łyknął nalewki, potem wezwał Orzeszków. Eliza i Kostecki naradzali się szeptem, jakie

lekarstwo należy zastosować. Orzeszko odprowadził Leliwę do oczekującej na niego bryczki.

11

Spiął konia i pognał ostrym galopem. Śledziona końska grała, białe smugi piany

wystąpiły na ściemniałych od potu łopatkach. Piaszczysta droga biegła skrajem rzadkiego

zagajnika. Z drugiej strony rozciągała się daleko aż po horyzont, płaska, mokra łąka, na której

stały kopy skoszonego świeżo siana. Zalatywało wonią trawy i błota. Kiedy skręcił w prawo,

zobaczył osadę: kilka glinianych chałup, przysiadłych nisko pod brzemieniem ogromnych,

zzieleniałych strzech.

Tłum mieszkańców stał na łące zbitą gromadą. Mężczyźni, kobiety, dzieci, ubrani

w lnianą odzież. Kilku ułanów zadami koni brutalnie stłaczało stojących. Obok inni otaczali

dwóch mężczyzn, ubranych tylko w portki, ręce mieli skrępowane z tyłu. Jeden był starszy

wiekiem, ogromny wzrostem. Miał głowę lwa, wielką, pokrytą plątaniną kudłów, łączących

się z zarostem na twarzy. Stał zgarbiony, z głową wciśniętą w ramiona. Spod opadających na

twarz włosów świeciły ponuro oczy. Drugi robił wrażenie wyrostka. Miał twarz skrzywioną

płaczem; trząsł się cały. Naprzeciwko nich siedział na koniu sierżant Szyłko. Coś pytał,

grożąc tamtym ciężkim kozackim nahajem.

Osadził w miejscu wierzchowca.

- Co się tu dzieje, Szyłko? - zapytał ostro. - Co to za ludzie?

Sierżant nie zdążył odpowiedzieć, kiedy chłopak padł na kolana. Począł coś

niezrozumiale bełkotać. Równocześnie w gromadzie stłoczonych ludzi wybuchnął zgiełk

i lament babski. Kobiety usiłowały się wyrwać z kręgu, a powstrzymane przez ułanów

podniosły ogłuszający wrzask. Teraz dopiero zobaczył, że jeden z ułanów stoi pod drzewem.

Przez niską, grubą gałąź przerzucony był sznur z pętlą.

- Co się tu dzieje? - powtórzył.

Szyłko pochodził z oddziału Leliwy, przyszedł z nim z Królestwa. Młody, przystojny,

pewny siebie, poczuł się skonsternowany gniewnym tonem głosu dowódcy. Powiedział:

- Ano, kazałem wieszać chamów, panie pułkowniku.

- Wieszać? - Głos Traugutta stał się jeszcze bardziej twardy. - Zabroniłem

samosądów. Co to za ludzie? Co zrobili?

background image

- Tego młodego zaskoczyliśmy w kuźni, jak przekuwał kosę. Na sztorc. - Szyłko

mówił niechętnie. - Myśleliśmy, że chce iść z nami. Nawet go dobrze potraktowaliśmy. Ale

miał minę niezbyt zachwyconą. Od razu zrozumiałem, że coś się tu niedobrego kryje.

Wziąłem go na spytki i wygadał. Ten - wskazał ruchem brody starszego z więźniów - to

starszyna tutejszy. Kazał kilku parobkom przekuć kosy i iść do Horodna. Tam policja zbiera

takich, aby szli razem z nią na buntowników, jak powiadają. Na buntowników - to znaczy na

nas... Wziąłem się za starego, a ten stawia się jeszcze! Wieś wroga. Jakichś chłopaków

wysłali, pewno, żeby policję zawiadomili. Domagaliśmy się żywności. Niczego nie chcą dać.

Powiadają, że nie mają. Przeszukaliśmy chaty. To prawda - puste! Ale chamy na pewno

ukryły wszystko w lesie...

- Mówiłem: nic siłą!

- Jak się nie weźmie siłą, niczego nie dadzą, panie pułkowniku. A szkapy ledwo wloką

nogami.

O tym wiedział. Także ludziom od dwóch dni brakło żywności. Po to właśnie wysłał

naprzód pluton ułanów, aby postarali się o prowizję. Potem jednak ogarnął go niepokój i sam

pognał za nimi. Przyjechał w sam czas.

- Rozwiązać tych ludzi! - rozkazał krótko.

- Jak to rozwiązać? - wybuchnął Szyłko. - Pan pułkownik chce ich puścić wolno?

Należy im się stryczek...

- Otrzymałeś rozkaz czy nie?! - huknął. - Jeszcze słowo, a zdegraduję cię do prostego

żołnierza! Zameldujesz się u mnie wieczorem, rozumiesz? A tymczasem wypełnić rozkaz!

Tym razem sierżant nie powiedział nic. Skinął na ułanów, a ci rozwiązali chłopów.

Robili to niechętnie, patrzyli koso na Traugutta. Podczas rozwiązywania chłopak darł się jak

obdzierany ze skóry. Myślał, że już go zabijają. Kiedy poczuł się wolny, zaczął patrzeć

ogłupiałymi oczami wokoło, jakby nie wierzył temu, co się stało. Nagle wybuchnął

gwałtowną radością: wykrzykiwał coś, klaskał w dłonie. Musiał być przygłupi. Starszyna

przyjął uwolnienie bez słowa. Stał tak samo jak poprzednio zgarbiony, z głową między

ramionami. Spoglądał złym okiem na powstańców, rozcierał przeguby rąk opuchnięte od

sznurów. Traugutt spostrzegł na piersiach i plecach starosty czerwone pręgi od uderzeń.

Podjechał do niego. Zapytał:

- Jesteś starszyna?

Chłop podniósł głowę, błysnął oczami ukrytymi wśród kudłów.

- Ano niby tak...

- Dlaczego nie dostarczyliście jedzenia?

background image

- Bo nie ma.

- Nawet mleka?

- Ani mleka.

- Zapłaciłbym.

Chłop wzruszył szerokimi ramionami.

- Nie ma - mruknął. - A nawet jak by było, nie lzia wam dawać. Zakazane.

- Kto zakazał?

- Sami wiecie...

- Ci, co wam kazali chłopów na ratników posłać, aby przeciw nam służyli?

- A ci...

- Wolisz z nimi niż z nami?

Znowu wzruszył ramionami. Dalej trąc opuchłe nadgarstki mruknął:

- Car dał wolność, a panowie chcą odebrać.

- Kto ci tak powiedział? Milczał, ale oczy mu się jarzyły ponuro.

- Jak się nazywasz?

- Filip Burtak...

- Carowi, Filip, wierzysz, a nam nie wierzysz?

Na zarośniętej twarzy chłopa ukazał się ironiczny uśmiech.

- Bohu - powiedział - wierzyć trzeba, człowiekowi nie...!

Przez chwilę patrzyli na siebie bez słowa. Potem Traugutt trącił ostrogą w bok koński.

- Jesteście wolni - powiedział. - Zostańcie z Bogiem.

Chłop nie odpowiedział. Stał milczący, zawzięty. Także inni chłopi milczeli, tylko

uwolniony parobek wciąż wykrzykiwał głupkowato. Traugutt jechał przodem, ułani za nim

połączyli się w dwójki. Słyszał za sobą stukanie kopyt na podbitej korzeniami drodze.

Dolatywały go urywki rozmowy, którą prowadzili. Szyłko powiedział głośno, jakby chcąc,

aby go usłyszano:

- Koniska pozdychają, a te chamy będą nas jeszcze rżnąć! Zobaczycie! Nic z takiego

wojowania!

- Pewno, że nic - odpowiedział mu inny głos. - Na Moskali nas wysyłają, a rządzą

nami jak moskiewskimi sołdatami...

Nie obejrzał się na rozmawiających.

W pobliżu Ostrowia Porzeckiego, gdzie nastąpiło połączenie resztek oddziału

Traugutta z oddziałem Leliwy, pojawił się także Strawiński, ale gdy Jagmin pojechał do niego

z wezwaniem od Traugutta, aby się do nich przyłączył, tamten odpowiedział odmownie. Na

background image

uwagę, że taki jest rozkaz powstańczych władz wojskowych, wzruszył ramionami: „Ci

z Wilna - powiedział - a nawet ci z Warszawy mogą sobie rozkazywać, co się im żywnie

podoba! Łatwo gadać, kiedy się siedzi w mieście, w ciepłym mieszkaniu. Gdyby byli tu, sami

by wiedzieli, że nie ma sensu tworzyć dużych oddziałów, które trudno zaprowiantować

i z którymi trudno wymykać się Moskalom. Zresztą stworzyłem sam mój oddział i tak nim

będę dowodził, jak uważam za słuszne...”

Traugutt chciał, aby oddział pozostał w lasach nad Jasiołdą trochę dłużej. Ludziom

należał się wypoczynek. Ale z kilku stron naraz przyszły wiadomości, że generał Egger zbiera

na nowo siły, aby przeciwko nim wyruszyć. Rozeszła się nawet pogłoska, że Rosjanie wiedzą

już, iż dowódca kobryńskiej partii nie został zabity, i ogłosili nagrodę na jego głowę. Trzeba

było jak najszybciej opuścić Ostrów. Traugutt, który wciąż jeszcze pozostawał

w Ludwinowie, choć był bardzo słaby, zapragnął stanąć na czele partii. Eliza próbowała

odmawiać go od tego, ale widząc, że nie da rady, postanowiła go sama odwieźć do Pińska.

Z wozowni wyciągnięto starą, paradną karetę, pamiętającą lepsze czasy, ze skrzyń wydobyto

mocno zeżartą przez mole liberię dworską. Im zaprzęg był okazalszy - tym mniejsza była

szansa, że zostanie zaczepiony po drodze.

Jadąc omawiał z Orzeszkową dalszą łączność. Przez Ludwinów miały iść dalej

rozkazy z dowództwa i tą samą drogą, w przeciwną stronę, raporty Traugutta. To wymagało

wyjaśnienia kobiecie planów i kierunku posuwania się oddziału. Eliza wskazywała mu dwory

na jego drodze, na których pomoc mógł liczyć. Tkwiąc od samego początku w pracy

konspiracyjnej, znała doskonale nastroje szlachty w wielkim, okolicznym kręgu. W miarę jak

oddział miał się zagłębiać w pustkowia Polesia, obiecywała dostarczyć dodatkowych

wiadomości.

- Ale tam dalej - powiedziała - będzie pan miał tylko chłopów. Nie wiem, czy pan się

nie spotka z wrogością z ich strony. Tyle wieków, a nie potrafiliśmy im nic dać, ani oświaty,

ani serca...

- Nie miałem dotychczas złych doświadczeń z chłopami.

- Tu pana znają. Mówi się szeroko: pan z Ostrowia - dobry pan. Ale tam będzie pan

miał do czynienia z chłopami, którzy nigdy o panu nie słyszeli. Boję się trochę tej wyprawy..

Idziecie niby w głąb afrykańskiej puszczy, jakby jacyś Livingstone’owie.

- Żyjemy w wieku odkryć.

- Tak, i może nareszcie odkryjemy to, co najważniejsze: człowieka, szarego

człowieka...

Po chwili dorzuciła:

background image

- Tośmy już ustalili, dokąd mam panu posyłać wiadomości. A przy okazji będę się

zawsze starała napisać coś o pana najdroższych...

Akurat w przeddzień wyjazdu z Ludwinowa Eliza wpadła do pokoju Traugutta,

potrząsając triumfalnie listem. List został jej dostarczony przed chwilą i pochodził od siostry

Traugutta, Alojzy. Nic nie wiedząc o pobycie Traugutta w Ludwinowie, opowiadała

przyjaciółce o tym, że żona i dzieci brata są u niej w Białej. Dziewczynki, pisała, są zdrowe.

A Antonina już przychodzi do siebie. „Żebyś ty wiedziała, moja kochana - czytał w liście -

jakiego ślicznego urodziła chłopca. Tylko mu włożyć okulary, a będzie wykapany Romek!

Strasznie się z tego cieszymy. Zgodziłyśmy się, że powinno się go ochrzcić na Tadeusza,

domyślasz się na pewno, na czyją intencję. Ale Antonina nie chce sama o niczym

decydować...” Odłożył list, wzruszenie zaparło mu oddech. Ale zaraz opanował się, ucałował

gorąco ręce Elizy, a ona patrzyła na niego błyszczącymi oczami. Teraz także pochylił się do

jej ręki.

- Nie wiem, jak dziękować...

- To my powinniśmy panu dziękować. Spełnił pan naszą prośbę.

Nie odpowiedział. Gorzkie poczucie rozterki, że postąpił niewłaściwie, bolesna

pamięć śmierci ludzi, których musiał zostawić ich losowi, z wolna przycichały w jego sercu.

Znowu czuł się żołnierzem, który przede wszystkim obowiązany jest do spełnienia rozkazu.

Znowu w spojrzeniu siedzącej obok niego kobiety odnajdywał znajomy blask. Bóg

w stosunku do niego miał taki dziwny sposób postępowania: zdawał się spychać go na dno

rozpaczy, a potem nagle pokazywał, jak wydarzenia najbardziej tragiczne kryły w sobie

zarodek szczęśliwych rozwiązań. Pamiętał, jakim dramatem był dla niego sprzeciw babki

wobec projektu małżeństwa z Anną. Nigdy chyba nie widział babki tak bardzo rozgniewanej,

jak wtedy, gdy wystarawszy się o parodniowy urlop pojechał do Szostakowa, aby ustnie, a nie

przez list, przedstawić jej swoje plany. Wybuchnęła: „Et, fiksacja i tyle! Zwariowałeś? Żenić

się chcesz - żeń się! Mało to u nas panienek na Litwie, ładnych, statecznych, gospodarnych.

Powiedz tylko, a znajdę ci, jaką zechcesz. Ale brać jakąś z Królestwa i jeszcze luterankę? Nie

chcę nawet o niej słyszeć! Niech sobie będzie najlepsza, najładniejsza. Niech sobie znajdzie

męża, jak ona, lutra i Niemca! Ale za ciebie nie wyjdzie! Słyszysz? Nie zgodzę się na to

nigdy! Wychowałam cię i moja głowa w tym, abyś się dobrze pokierował. Musisz być kimś.

Gienierałem albo jakim naukowcem. Taki zdolny jak ty... A jak byś się ożenił z taką z miasta,

nic by już nigdy z ciebie nie było! Co ona, córka jubilera? Znaczy kupca? Ech! Nawet mi nie

gadaj więcej o tym! Ot, fiksacja i zmartwienie. Wszystko przez tych Królewiaków! Serce

będzie mi stukało do jutra, taka jestem zdenerwowana. I ręce mi latają...”

background image

A przecież w ciągu lat wszystko się ułożyło. To prawda, że była to główna zasługa

Anny. Ona swoim promiennym uśmiechem doprowadziła do tego, że zło obróciło się na

dobro. Pod koniec życia babka Justyna mówiła: „No, już ja się z nią pogodziła. Żeby tylko

urodziła syna, to jedno...” Bliźniacy urodzili się, a potem zaraz umarli. Po nich babka. Po

babce Anna...

To rozmawiając, to rozmyślając dojechali szczęśliwie w okolice Ostrowia

Porzeckiego. Eliza chciała dotrzeć do obozu i zaczekać do chwili odmarszu oddziału, ale

Traugutt się na to nie zgodził. Żądał, aby wróciła natychmiast.

Połączony oddział liczył zaledwie stu dwudziestu ludzi, Z tą siłą Traugutt wyruszył

następnego dnia. Posuwał się skrycie rozlewiskami Piny i Prypeci. Dalszym jego zamiarem

było dotrzeć do Horynia, przeprawić się na jego drugi brzeg i znowu pustynnymi bagnami,

między Mostwą a Stwigą, przebierać się w stronę Sarn. Pomiędzy Prypecią a Horyniem

trzeba było przebyć teren odkryty i gęściej nieco zamieszkały. Nie było tutaj dworów,

spotykało się jedynie małe osiedla złożone z paru nędznych chat. Ludzie tutejsi, nawet gdyby

chcieli, nie zdołaliby wyżywić oddziału. Ale oni witali zbrojnych nieufnie, bez życzliwości.

Najczęściej wychodziły do powstańców baby i z lamentem zapewniały ich, że we wsi nie ma

nic do jedzenia. I rzeczywiście w obejściach nie znajdowano krów, kóz, kur czy kaczek;

nawet gdzieś poznikały małe, kudłate koniki poleskie. Chaty stały puste. Powstańcy

podejrzewali, że chłopi poukrywali swój dobytek, zwłaszcza że osady w jakiś tajemniczy

sposób porozumiewały się ze sobą i zawsze wiedziały z góry o nadejściu oddziału.

Traugutta niepokoił brak żywności i myśl, że oddział maszerując znaczy ślady za

sobą. Próżno kluczył, nadkładał drogi - zawsze chłopi wiedzieli o nim. Trudno było

przypuścić, że nieprzyjaciel nic nie wie o ich pochodzie. Musiał śledzić ich marsz. Nie

atakował, ale rozpinał swoje sieci. Byli zmęczeni czuwaniem, głodni. Mimo to sprzeciwiał się

jakiemukolwiek atakowi terroru wobec ludności. Czuł, że żołnierze mają do niego o to żal. Po

ukaraniu Szyłki wydało mu się, że także oficerowie byli przeciw niemu. Odczuł z ich strony

niemiły chłód. Na najbliższym postoju zwołał oficerów na naradę. Zażądał wyjaśnienia.

Leliwa odezwał się pierwszy.

- Ja tam, pułkowniku, nie jestem zwolennikiem okrucieństwa. Był rozkaz, aby

rozpowszechniać między chłopami Złotą Hramotę, mówić im o postanowieniu Komitetu

Centralnego, zachęcać do udziału w powstaniu. O tym wszystkim czytaliśmy w rozkazie. Ale

do kogo tu mówić? Te chamy słuchać nie chcą! Kryją przed nami żywność, donoszą o nas

Moskalom. Można głaskać tych, którzy na to zasługują, ale trzeba dawać nauczkę łotrom

background image

i zdrajcom! Łagodność ich tylko rozzuchwala i wcale się nie dziwię naszym żołnierzom, że

mają do pana, pułkowniku, urazę.

Siedzieli w krąg przy ognisku. Pachniała herbata zaparzona w kociołku. Na kolację

było tylko trochę chleba i sera.

Traugutt milczał czas jakiś. Po swojemu wycierał długo i starannie okulary. Potem

nałożył je, popatrzył na twarze siedzących wokół niego oficerów.

- Nie, kapitanie - zaczął - nigdy nie zgodzę się z tym, żeby chłopów, którzy ukrywają

przed nami żywność, nazywać zdrajcami. To jest biedny, ciemny lud, który zupełnie nie

rozumie tej wojny. Nie może jej zrozumieć. Trzeba do niego przemówić dobrym słowem,

ułatwić mu to zrozumienie. Nie mogę się także zgodzić z tym, aby moi żołnierze mieli

odczuwać do mnie jakiś żal czy urazę. Żołnierz także nie zawsze potrafi zrozumieć

postępowanie swego zwierzchnika. Ale od tego są oficerowie, aby mu sens postępowania

wyjaśnili. Z zachowania żołnierzy widzę, że ta rzecz nie została zrobiona i dlatego proszę,

aby panowie wypowiedzieli się wszyscy w tej sprawie.

Teraz zabrał głos Domanowski. Siedział przy ognisku po turecku zawsze w swojej

studenckiej czapce, którą kule poszarpały w ostatniej bitwie.

- Ja, panie pułkowniku - zaczął gorąco - nie podzielam opinii kapitana Leliwy. Jest

ciężko - to prawda. Boli nas zachowanie i nieufność chłopów. Ale powiem: jeśli nasze

powstanie miałoby, walcząc z Moskalami, walczyć także z chłopami, lepiej, aby nie było

nigdy wybuchło! Nie tak je rozumieliśmy. Przez Europę idzie rewolucja, która wyzwala

uciemiężonych, znosi przywileje, łączy narody. W imię takiej rewolucji zwyciężyła jedność

Włoch. Chłop jest takim samym obywatelem jak każdy inny. Rewolucja przyrzekła mu

wolność i ziemię. To musi być zasadniczy cel naszej rewolucji. Nie bijemy się i nie będziemy

się bili o Polskę szlachecką. Bijemy się o wolność wszystkich uciemiężonych. Są tacy, co

mówią: najpierw bijemy się o Polskę, a potem chłopu damy ziemię. Ja należę do tych, co

myślą inaczej: najpierw trzeba dać chłopu ziemię, a wtedy będziemy w nim mieli sojusznika...

Pamiętał, że tak samo mówił wtedy. To było na rok albo i więcej przed wybuchem

powstania.

Któregoś dnia, idąc duktem leśnym, natknął się na dwóch młodych ludzi. Wyszedł na

nich nagle z bocznej ścieżki, gdy rozmawiali ze sobą, zaciągając się papierosami.

W pierwszej chwili odskoczyli od siebie, jak chłopcy przyłapani na gorącym uczynku.

Z ubrania wyglądali na zwykłych leśników, ale po ich twarzach łatwo było zgadnąć, że nie są

tymi, za jakich pragną uchodzić. Od razu pomyślał, że ma przed sobą emisariuszy

z Królestwa. Przez chwilę stali naprzeciwko siebie w milczeniu. Potem starszy uchylił

background image

grzecznie czapki. Przedstawił ich jako studentów, którzy przyjechali w tutejsze strony na

odpoczynek. Kiedy Traugutt, podając rękę, powiedział swoje nazwisko, starszy z „leśników”

zapytał:

- Pan jesteś właścicielem Ostrowia?

- Tak.

- Pułkownikiem?

- Dymisjonowanym podpułkownikiem. Skąd panowie o tym wiedzą?

Szli obok siebie w stronę, gdzie przez las biegła droga prowadząca do Kobrynia.

- Mówili nam ludzie. To dobrze, że pan mieszkasz w tych okolicach. Będziesz

potrzebny.

- Komu?

- Sprawie.

Popatrzył na nich zdziwiony. Rzekł:

- Nie rozumiem. Młodszy zawołał:

- Czas zrozumieć. Pora rozrachunku się zbliża!

Starszy podsunął Trauguttowi cygaro, ale on tylko potrząsnął głową.

- Dziękuję, nie palę. Mówicie tak, panowie, jakby miała się gotować jakaś wojna.

- Oczywiście! - znowu wykrzyknął młodszy, zadzierzysty blondyn. - Bliska jest

chwila, gdy cały naród wystąpi do walki.

- Z gołymi rękami na armaty?

Spojrzeli po sobie, a potem skierowali wzrok na Traugutta. W oczach młodszego

pojawił się błysk gniewu. Chciał coś powiedzieć, ale starszy go powstrzymał. Sam rzekł:

- Wszyscy mają o panu jak najlepszą opinię. Uchodzi pan za kogoś pewnego...

Traugutt wzruszył ramionami.

- Nie poślę do policji z wiadomością, że was spotkałem. Ale to nie znaczy, abym

rozumiał wasze słowa. Wojna z Rosją? Z rosyjską armią? To przecież szaleństwo!

- Ta armia dostała niedawno w kuper, aż się kurzyło! - zawołał młodszy.

Traugutt potrząsnął stanowczo głową.

- Widziałem wojnę na Krymie i mogę panów zapewnić, że wcale tak nie było, jak się

panom wydaje. Tej armii nie zwycięży się pistoletami.

Młodszy parsknął gniewnie, ale starszy podjął uspokajająco:

- Nikt nie mówi o tym, abyśmy sami mieli zwyciężyć Rosję. Wojna, która wybuchnie

w Polsce, będzie pochodnią, która rozpali rewolucję w całej Europie. Włochy tylko czekają,

aby dokończyć dzieła zjednoczenia. Węgry drżą, aby zrzucić z siebie nałożone przez dwóch

background image

tyranów kajdany. Mamy za sobą Napoleona i rewolucjonistów całego świata. Nawet

w Prusach opinia społeczna okazuje nam coraz większą sympatię i serdeczność. Właśnie

stamtąd przychodzi nam w tej chwili najwięcej pomocy. U boku Garibaldiego stanęli nasi

oficerowie. Tam się szkolą, aby umieć zwyciężać. Przewodzi im nasz znakomity wódz

i strateg, generał Mierosławski. Wojna z Moskwą musi wybuchnąć, a kiedy wybuchnie, da

nam niechybne zwycięstwo. Zresztą wielu jest ludzi w Rosji, którzy pójdą z nami...

- O tym, że mamy w Rosji wielu przyjaciół, nie potrzebujecie mi panowie

przypominać. Ale czy pójdą z nami, czy będą mogli pójść - o tym za wcześnie mówić. Przed

rzuceniem się w tak wielką sprawę, jaką jest wojna, trzeba wpierw zrobić porządek u siebie.

A u nas co? Kraj w nędzy, ciemnota, brak oświaty, brak moralności. Ledwo coś niecoś

zaczęło się ruszać w Królestwie...

- Widzimy, pułkowniku, że jesteś z „białymi”! - powiedział młodszy. - A czy nie

wiesz - krzyknął - że „w Polsce, Litwie czy na Rusi, Wielopolski wisieć musi”!

Traugutt zmarszczył brwi.

- Mówicie, panowie, jakbyście mnie chcieli przestraszyć. Nie znam się na waszych

podziałach na „białych” i „czerwonych”. Choć wystąpiłem z wojska, pozostałem żołnierzem

i jako żołnierz walkę z Rosją uważam za szaleństwo. Na kogo liczycie? Na garść studentów?

- A chłopi, pułkowniku? - zapytał starszy.

- Aby chłop poszedł z wami, musi wam zaufać. A on nie ufa ani szlachcie, ani

przybyszom z miasta, choćby się poubierali w chłopskie świtki. Jeden z moich przyjaciół, tu

w sąsiedztwie, obdarował swoich chłopów ziemią. Czy myślicie, że mu uwierzyli?

- Mówisz, pułkowniku, o Hoffmeistrze, prawda? Znamy ten wypadek. Hoffmeister

postąpił pięknie, ale chłopi mieli powody, aby nie ufać łaskawości pańskiej. Szlachtę trzeba

zmusić, aby dała ziemię.

- Jeśli jej odbierzecie ziemię siłą, tym bardziej będzie przeciwko wam.

- Obejdziemy się bez niej!

- Mówisz pan jak demagog, a nie jak żołnierz. Jeżeli chcecie rozpocząć wojnę

z wielką Rosją, musicie mieć za sobą cały naród.

- Wielopolscy i Zamoyscy postawili się poza narodem! - znowu wykrzyknął młodszy.

- Dyrekcja to zdrajcy!

- Nie spieszcie się z sądem o tym, kto stoi poza narodem. Sprawa jest zbyt poważna.

- Mierosławski rzucił hasło: śmierć albo zwycięstwo!

- Hasło nierozsądne. Nikt nie może decydować o życiu swego narodu.

- Ale my zwyciężymy! A wtedy policzymy się ze zdrajcami i tchórzami.

background image

Zatrzymał się, surowym spojrzeniem zmierzył tamtego.

- Czy to, coś pan powiedział, kierujesz do mnie? - zapytał.

Młody człowiek chciał coś porywczo odpowiedzieć, ale w sprawę wdał się starszy.

Powiedział pojednawczo:

- Niech pan, pułkowniku, wybaczy memu towarzyszowi. Łatwo się zapala, ale

w gruncie rzeczy żywi, podobnie jak i ja, wielkie zaufanie do pana pułkownika. Wieleśmy

o panu słyszeli i choć w tej chwili różnimy się poglądami, nie wątpię, że w chwili decydującej

potrafimy pana przekonać. Ludzie tacy, jak pan, będą nam potrzebni. Musimy mieć ludzi

posiadających zaufanie powszechne, a jednocześnie znajomość spraw wojskowych. Pan ma

słuszność: do walki trzeba porwać cały naród, bez wyjątku. Chłopów, mieszczan, także

szlachtę. Wszystkich, których łączy nienawiść do tyranii i do Moskwy. To będzie wojna,

o którą się kazał modlić Mickiewicz. Pan, pułkowniku, jak nam mówiono, jest gorliwym

katolikiem?

- Jestem katolikiem.

- Niewątpliwie słyszał pan, że w Warszawie nasz ruch organizuje nabożeństwa po

kościołach, wspólne modlitwy, śpiewy... Nawet ludzie innej wiary łączą się z nami.

- Słyszałem. Nie wiem tylko, czy te śpiewy i nabożeństwa nie odbywają się jedynie na

złość Rosjanom. Nie wierzę w modlitwę przeciwko komuś.

- Nawet gdy prosimy o sprawiedliwość?

Nie odpowiedział. Dukt doprowadził ich do piaszczystej, rozrytej kołami drogi. Tamci

zatrzymali się.

- Jeszcze raz przepraszamy, pułkowniku, jeśli powiedzieliśmy coś niewłaściwego -

rzekł starszy, schylając głowę przed Trauguttem.

Młodszy skłonił się także. Traugutt podał im rękę.

- Nie mam żalu do panów. Właściwie podoba mi się, że jesteście pełni zapału. Ale nie

przekonaliście mnie. Nie wy zresztą jedni. Inni także tego próbowali.

- Proszę jednak jeszcze raz nad tymi sprawami pomyśleć, pułkowniku. Będziemy pana

potrzebowali.

- Żegnam panów.

- Do widzenia - odpowiedział starszy.

Kiedy Domanowski skończył, Leliwa wybuchnął:

- Poszedłem do powstania bić się za Polskę, a nie za jakąś rewolucję! Ja i moi ludzie

narażamy życie. Taki Szyłko jest moim najlepszym podoficerem. Został niesłusznie ukarany.

background image

Nie można walczyć z pustym brzuchem!

Traugutt przerwał mu chłodno:

- Pozwól, kapitanie, aby się wypowiedzieli inni oficerowie.

Odezwał się Elert:

- Nie wiem, dlaczego chłopi tutejsi są przeciwko nam. Moi kosynierzy to przecież

w większości chłopi, a jak się biją. Mówią po swojemu, śpiewają swoje pieśni, zwracają się

do pułkownika „baćku”... A jacy są pułkownikowi oddani!

- To prawda. Ale tą życzliwością nie napełnimy brzuchów ani ich, ani swoich! -

mruknął Jagmin. - Jeśli mam być szczery, pułkowniku, nie wiem, co powiedzieć. Żołnierze są

słabi i zniechęceni. Nasi ludzie z dawnej partii trzymają się lepiej...

- Mogę odejść - rzucił Leliwa.

Zapadła cisza, trzaskał tylko ogień. Pozostali oficerowie nie mieli chęci do zabrania

głosu.

- Skoro nie potrafię zrozumieć rewolucji obywatela Domanowskiego - podjął Leliwa -

mogę odejść... Rewolucyjnymi słowami także nie napełnimy brzuchów. Zbliżyliśmy się do

Horynia, jutro moglibyśmy rzekę przejść. Ale za rzeką zaczyna się bagienna pustynia. Jeśli

się na tym brzegu nie zaopatrzymy w żywność - tam zginiemy. Nigdy nie dociągniemy do

Wołynia. Chcę być posłuszny rozkazowi, owszem... Ale ciągnąć ludzi na pewną śmierć? Nie

wiem, czy pan pułkownik ma nam coś jeszcze do powiedzenia...?

- Mam. Ale wpierw chciałbym zapytać, jaką radę daje pan, kapitanie. Bo nie

przyjmuję do wiadomości propozycji odejścia.

- Jaką radę? Zatrzymać się na dzień, rozesłać ludzi do okolicznych wsi. Zebrać

żywności jak najwięcej, choćby trzeba było paru łotrów powiesić! To jedyna rada. Innej nie

znam.

- Dziękuję - rzekł Traugutt. - Tej rady nie przyjmę. Zdecydowałem się natomiast na

akcję, o której chcę powiadomić panów. Jutro zajmiemy Stolin i zatrzymamy się w nim dwa

albo i więcej dni. W mieście zaopatrzymy się w żywność bez kłopotu i potrzeby wieszania

kogokolwiek. Kapitan ma słuszność, musimy się zaopatrzyć na czas marszu przez bagna.

Poza tym chcę zasięgnąć języka. Od paru dni nie wiemy, co się dzieje. Kto wie, może już

armia generała Wysockiego wkroczyła na Wołyń?

Oficerowie powitali rozkaz z zadowoleniem. Przynosił on rozwiązanie trudności,

a zarazem przecinał konflikt, jaki powstał między partią kobryńską a partią Leliwy. Jeszcze

tego wieczoru oddział został podzielony na trzy kolumny, nad którymi dowództwo objęli

Traugutt, Leliwa i Domanowski. Wyruszono wcześnie, przed świtem. Miasto zostało

background image

otoczone i błyskawicznie zajęte. Znajdowało się w nim zresztą tylko czterech policjantów,

którzy poddali się bez walki i zostali zamknięci w miejskim areszcie.

Ludność Stolina na widok powstańców ogarnął szał radości. Witano przybyłych

owacyjnie. Każdy chciał ich gościć w swoim domu. Ale Traugutt zarządził, aby żołnierze

kwaterowali razem, a jedna trzecia oddziału czuwała na placówkach i patrolach. Miasto

zostało obstawione i nie wypuszczano z niego nikogo. Oficerowie otrzymali polecenie zajęcia

się zgromadzeniem żywności, paszy, środków opatrunkowych, a jeśli się da, także broni

i amunicji. Mieli zająć się również werbowaniem ludzi, wyszukaniem przewodników. Sam

Traugutt zaprosił do siebie poważniejszych przedstawicieli miejscowego społeczeństwa, aby

wywiedzieć się od nich o sytuacji.

Siedząc w saloniku zajazdu rozmawiał kolejno z proboszczem i jego wikarym,

z lekarzem, aptekarzem, adwokatem i kilkoma jeszcze osobami. Z rozmów tych dowiedział

się, że wszyscy w okolicy wiedzieli o jego partii, a nawet o tym, kto jest jej dowódcą.

Rosjanie wiedzieli o tym także i niewątpliwie dlatego duże ich siły kręciły się w okolicy.

Natomiast nie umiano mu nic powiedzieć ani o Różyckim, ani o Wysockim. Do Stolina

dotarły wprawdzie jakieś wieści o walkach toczonych nad dolnym Horyniem, nikt jednak nie

wiedział, kto powstańcami dowodził i czy były to bitwy zwycięskie.

Ze swej strony Traugutt prosił obywateli Stolina o zaopatrzenie oddziału, ale

równocześnie ostrzegł przed okazywaniem powstańcom zbyt wylewnej serdeczności. „Na

pewno - mówił - są w mieście ludzie, którzy doniosą. Nie chciałbym, abyście po naszym

wyjściu byli karani i prześladowani.” Jego słowa przyjmowano niedowierzającym

potrząsaniem głów. Nikt nie wierzył w istnienie donosicieli. Kobiety zdjęły żałobne suknie

i chodziły po rynku otwarcie z orzełkami i narodowymi kokardkami, przypiętymi do sukien.

Inne śpieszyły na kwaterę powstańców z koszami pełnymi darów.

Traugutt prowadził rozmowy aż do późnego wieczora. Kiedy wreszcie został sam,

przybiegł do niego gospodarz, aby mu powiedzieć, że zaraz odbędzie się przyjęcie, które

miejscowa inteligencja wydaje dla oficerów partii.

- Kazali - opowiadał z zapałem - dać co najlepsze: kurczaki, kury, ryby. Wszystko dla

pana generała i dla panów oficerów. I wino, powiedzieli, coby było prawdziwe węgierskie.

I naszych trzech będzie muzykowało. I damy przyjdą… - Pan generał przyjdzie?

- Jak się nazywasz?

- Jak ja sze mam nazywać? Ja sze nazywam Moszek.

- Więc słuchaj, Moszku. Przyjdziemy wszyscy na tę kolację. Ale ja będę niedługo.

- Nu, ja widzę, co pan generał zmęczony.

background image

- Jestem zmęczony, to prawda. Ale mam także wiele jeszcze do zrobienia. Postarasz

się tu dla mnie o lampę. I o herbatę. Mocną herbatę, dobrze?

- Będzie lampa, będzie herbata, będzie wszystko, co pan generał każe. A czy można

jeszcze coś powiedzieć?

- Mów.

- Ja bardzo przepraszam pana generała, ale mnie mówili, co pan generał jest strasznie

fein człowiek. To ja sze chciałem zapytać, niech pan generał sze nie pogniewa, czy pan

generał nie jest może z naszych?

Traugutt zaśmiał się.

- Nie.

- Nie? Nu, może i nie... Ale o panu generale to nasze Żydki mówiły bardzo dobrze. To

ja chcę panu generałowi coś powiedzieć...

- No, mów wreszcie.

- Uni chcą pana generała tu w Stolinie schwytać.

- Kto oni?

- Kto może być uni? Wiadomo, Moskale.

- Skąd wiesz?

- Nu, ja wiem. Mnie mówili. Uni tak myśleli, co pan tu przyjdzie i uni tu są niedaleko.

Ja myślę, co panu generałowi lepiej uciec. Co się z takimi hamanami bicz?

Przez chwilę zastanawiał się nad usłyszaną nowiną. Wygląda na rzecz zupełnie

prawdopodobną. Jeszcze zapytał:

- Wiesz o tym na pewno?

- Co człowiek wi na pewno? Na pewno to będzie jutro dzień.

- Dobrze. Dziękuję ci za to ostrzeżenie. Poproś tu do mnie panów oficerów.

12

Z dołu dochodziły gwar, śmiechy, stukanie krzeseł, szczęk szkła. Czasami ktoś

wznosił toast, któremu odpowiadały krzyki i oklaski. Przyjęcie ciągnęło się dalej. Po pół

godzinie siedzenia przy stole Traugutt udał się do pokoiku na górze. Odchodząc szepnął

Leliwie: „Pilnuj, aby wszystko było w porządku, niech nikt nie przeciągnie miary. Musicie

być gotowi. Czynię cię odpowiedzialnym”.

background image

W pokoju znalazł przygotowaną lampę i szumiący samowar. Przy samowarze stała

dziewczynka z cienkimi warkoczykami i wielkimi, ciemnymi oczami. Gdy Traugutt wszedł

do pokoju, dygnęła i powiedziała:

- Tatę mi kazał przyjść, cobym usługiwała panu generałowi. Ja wszystko zrobię, co

trzeba.

- Dobrze. Będziesz mi nalewała herbatę - powiedział. Pieszczotliwie przesunął dłonią

po jej czarnych, błyszczących włosach. Usiadł za stołem. - Siądź - rzekł do małej, ale ona

stała wyczekująco przy stoliku, na którym znajdował się samowar. - Siądź - powtórzył. -

I tym razem nie posłuchała. Przestał zwracać na nią uwagę. Położył na stole swoje notatki

i mapę. Skupił się.

Po swojemu, skrupulatnie obmyślał plan. Postanowił o pierwszej w nocy zarządzić

alarm. Pragnął się przekonać o gotowości żołnierzy. Zaraz po alarmie, przed świtem, partia

miała opuścić miasto, przeprawiać się przez rzekę i zapaść w lasy. Był przekonany, że jeśli

nawet Rosjanie wiedzą już o zatrzymaniu się oddziału w mieście, nie uderzą na nich w nocy.

Wojsko regularne, wiedział o tym, zawsze przecenia gotowość partyzantów. Zaatakowawszy

Stolin rano, nie znajdą ich, co powinno ustrzec miasto przed represjami. Ale to była tylko

część planu. Popijając wolno gorącą herbatę, rozważał dalej sytuację. Nie było wątpliwości,

że nieprzyjaciel, trafiwszy w próżnię, pójdzie ich śladem na drugi brzeg. Jeśli nie chce mieć

tamtych na karku, muszą odejść jak najdalej na wschód od Horynia, zapaść między bagna;

tylko tam, wśród błotnistych bezdroży można marzyć o zgubieniu ścigających. Ale

Trauguttowi nie uśmiechała się wędrówka wśród trzęsawisk. Mogli nimi posuwać się tylko

bardzo wolno, musieli szukać przewodników; trzeba się było liczyć z trudnościami

zaopatrzenia i brakiem jakichkolwiek wiadomości. A przecież nie było wykluczone, że

Różycki jest w pobliżu. Na moczarach obie partie mogły chodzić blisko siebie i wcale się nie

spotkać. Aby tego uniknąć, należało trzymać się Horynia i leżących nad nim osad. Ale

w takim razie narzucało się rozwiązanie: należało wpierw pozbyć się ścigających. Uderzyć na

nich, rozbić, odebrać im chęć do ścigania. Uczynić tak, jak uczynił na samym początku na

grobli pod Horkami.

Przetarł okulary, które zapotniały od parującej herbaty. Uważał, że przejście do

działania ofensywnego pozwoli mu znowu mocniej wziąć w rękę oddział. To było potrzebne.

Ludzi wyczerpał ciężki marsz i braki zaopatrzenia. Konflikt, jaki podzielił oficerów, znalazł

swoje odbicie także między żołnierzami. Doszło do Traugutta, że Szyłko buntuje ludzi

z dawnej partii Leliwy. U Leliwy nie było chłopów, natomiast partia kobryńska składała się

z nich w dużej części. Powstały nieporozumienia, kłótnie, nawet bójki. Z tym trzeba było

background image

skończyć. Postój w Stolinie był potrzebny, aby zaopatrzyć oddział w żywność, ale to przejście

od wielkich braków do wielkiego dobrobytu również wpłynęło demoralizująco na żołnierzy.

Doświadczenie mówiło Trauguttowi, że tylko walka tworzy zwarte jednostki.

Posługując się ołówkiem, na którym odkładał palcem mierzoną odległość, rozwijał

swój plan. Trzeba było nieprzyjacielowi, który mógł być silny, narzucić miejsce walki.

Opracowawszy plan w trzech wariantach, odłożył ołówek. Napięta uwaga zaczęła wiotczeć.

Ogarnęło go zmęczenie. Wciąż czuł się jeszcze słaby po chorobie, a trudy marszu nie

pozwoliły na zregenerowanie sił. Mała czuwała i gdy tylko zobaczyła, że ma szklankę pustą,

nalewała mu nową. Ale on miał już dosyć herbaty. Przestała być bodźcem do myślenia. Oparł

głowę na oparciu fotela, przymknął oczy.

Ta czarna dziewczynka była całkiem inna niż jego córki, a przecież na jej widok

powrócił myślami do nich. Zwykle strzegł się wspomnień o bliskich. Nie chciał, aby myśl

zamieniała się w marzenie. Nawet w gorączce w Ludwinowie nie wypowiedział ani razu

imienia żony lub córek. A jednak mocno zapadła mu w pamięci tamta noc rozstania. Antonina

chciała obudzić dziewczynki. Nie zgodził się na to. Wszedł tylko cicho do ich sypialni. Ania

spała. W drgającym blasku świecy jeszcze bardziej niż zwykle przypominała matkę! Kiedy

się pochylił nad Lusią, zobaczył, że mała ma oczy otwarte. Popatrzyła na ojca, uśmiechnęła

się, zamknęła oczy - i za chwilę już zasnęła. Zrobił krzyż w powietrzu nad głową każdej

z córek, a potem szybko wyszedł z pokoju. Antonina opuściła pokój wcześniej: czekała na

niego za progiem ze świecą w ręku. Na ścianę padał cień jej zniekształconej postaci. Podszedł

do niej. Otworzył ramiona i objął ją.

- Bądź zdrowa - powiedział cicho. - Ciężko mi odchodzić...

Przerwała mu:

- Nie bój się. Wszystko będzie dobrze. Musisz iść. Chcę zaznać także

niebezpieczeństwa - dorzuciła. - Może wtedy będę tobie bliższa...

- Jesteś mi najbliższa! - zapewnił.

Potrząsnęła głową.

- Ona potrafiła lepiej. Ale ja chcę także... Bądź spokojny, nie troszcz się o nas. Zaufaj.

Czasami, kiedy się zaufa, dostaje się więcej...

Posłyszał koło siebie szelest, który go wyrwał z tych rozmyślań. Czarne oczy patrzyły

na niego ciekawie.

- Pan generał nie chce więcej herbaty?

- Nie, dziękuję. Już niczego nie będę potrzebował. Idź spać.

background image

- Ja poczekam. Pan generał może jeszcze chcieć. Znowu uśmiechnął się do niej.

Zapytał:

- Jak się nazywasz?

- Ryfke.

- Idź spać, idź. Późno. Dzieci powinny spać o tej porze.

- A dlaczego dorośli nie śpią?

- Dorośli mają wiele kłopotów.

- Pan generał myśli, co dzieci nie mają? Oj, one także mają. Dużo i takie ciężkie.

- Dzieci powinny być jak ptaki, które śpią i nie myślą, co będą jadły następnego dnia.

- Ja myślę, panie generale, co ptak nawet jak śpi, pamięta o kocie. A czemu pies to tak

piszczy czasami przez sen, jakby go bili? Ja przepraszam pana generała, ja nie powinnam

pytać. Ja jestem kobita.

- Malutka kobieta. Ale dlaczego to kobiety nie mają pytać?

- Ja nie wiem. Tak powiada rebe. I tate tak mówi. A ja chciałabym pytać...

- Pytaj.

- Uj, kiedy teraz to się tak nie układa w głowie od razu. A potem pan generał pojedzie

i nie będzie kogo zapytać.

- Pytaj innych.

Potrząsnęła głową.

- To nie idzie. Nasze tylko krzyczą, coby nie gadać. Panowie Polaki to nic nie

odpowiedzą. Panowie Ruskie - lepiej nie podchodzić. A chłop - on taki głupi...

Położył jej rękę na ramieniu.

- Idź spać. Może się znajdzie taki, kogo będziesz mogła o wszystko pytać.

Zdrzemnął się siedząc w fotelu, ale obudził się po godzinie. Dochodziła pierwsza.

Z dołu ciągle dolatywał gwar. Nie był teraz zbyt głośny, część gości widać się już rozeszła.

Traugutt wstał, przeciągnął się. Czuł dreszcze na całym ciele. Zapiął kurtę, ściągnął pas,

wsunął za niego pistolety, przypasał szablę.

Zszedł na dół, zajrzał do sali. Kobiet nie było. Przy końcu stołu zastawionym

butelkami siedzieli jedynie jego oficerowie w towarzystwie dwóch mężczyzn. Odeszła ich

wesołość, pili na smutno jak ludzie zmęczeni piciem. Po ich zaczerwienionych twarzach

i niepewnych ruchach poznał, że jednak przebrali miarę.

Ogarnął go gniew. Zwykle panował nad sobą, ale pijaństwo potrafiło go wytrącić

z równowagi. Tym razem widok pijących rozdrażnił go jeszcze bardziej. Stali przecież wobec

background image

wielkich decyzji, wymagających gotowości i ofiarności. Stanąwszy w progu, krzyknął ostro,

jakby ciął batem:

- Zarządzam alarm!

Zerwali się na nogi, przewracając krzesła. Przez chwilę patrzyli na niego wzrokiem

półprzytomnym, potem rzucili się jednocześnie ku wiszącemu na ścianie oporządzeniu.

Biegnąc wpadali na siebie, potrącali się, strącali ze stołu szklanki i kieliszki. Patrząc na to,

zagryzał usta. Gniew rósł w nim. Przywołał Kosteckiego, polecił mu zawiadomić czaty.

Młodemu lekarzowi, gdy schodził po schodach, szabla plątała się między nogami.

Z podwórza Traugutt usłyszał jego głos przerywany czkawką:

- Żydzie! Żydzie! Gdzie ten parszywiec, do diabła? Prędzej, konia...!

W końcu stanęli przed nim ubrani i uzbrojeni. Jeden Domanowski wydał mu się

całkiem trzeźwy.

- Idź - powiedział do niego - zrób zbiórkę. Za piętnaście minut partia ma być gotowa

do wymarszu. Żadnych krzyków, żadnych hałasów, rozumiesz? Panowie do swoich

oddziałów!

Trzasnęli obcasami i skierowali się ku wyjściu. Mijając stojącego w progu Traugutta,

prostowali się, usiłowali przybrać postawę wojskową. Potem, potykając się, schodzili po

schodach. Ostatni wychodził Leliwa. Traugutt zatrzymał go. Powiedział głosem zduszonym:

- Dlaczego pozwoliłeś na to?

Leliwa zatrzymał się.

- Zabawiliśmy się troszkę... Ci panowie zapraszali, wypadało wypić zdrowie... Piliśmy

za Komitet Centralny, za Napoleona. Nawet za tę rewolucję Domanowskiego. Twoje zdrowie

także, pułkowniku. Po takim ciężkim czasie należało się ludziom...

Urwał zobaczywszy za szkłami okularów groźny błysk. Traugutt nic nie powiedział.

Kiedy Leliwa wyszedł, obrzucił spojrzeniem salę, w której zostało tylko dwóch

przedstawicieli stolińskiego obywatelstwa: jeden śpiący z głową na stole, drugi na próżno od

dłuższego czasu usiłujący coś wybełkotać. Sięgnął po zegarek, po czym zszedł na dół. Noc

była pogodna, pełna księżycowej poświaty. Ale w mieście nie panowała nocna cisza. Od

rynku dochodził zgiełk. Słychać było krzyki, nawoływania, tupot nóg, trzaskanie drzwi

i furtek. Z daleka już spostrzegł zapalone lampy i pochodnie. Kiedy szedł w tamtą stronę, nad

nim otwierały się okna i wysuwały się głowy przerażonych mieszkańców.

Na rynku zobaczył skłębioną masę ludzką, która na próżno, mimo wrzasków oficerów

i podoficerów, usiłowała przybrać kształt uformowanego oddziału. Zapóźnieni żołnierze

nadbiegali i rozbijali swoim przybyciem już ustawiony szereg. Inni opuszczali go, aby pędzić

background image

z powrotem na kwaterę, po coś zapomnianego. Kolumna formowała się i znowu zamieniała

w splątaną ciżbę. Wytrącano sobie wzajemnie broń z ręki. Jakaś padająca na ziemię strzelba

wypaliła. Wywołało to popłoch. Zerwały się głosy: „Co to? Moskale? Co to? Co się stało?”

W środku tłumu ktoś krzyknął przeraźliwie: „Moskale! Ratuj się kto może!” Gromada ludzka

rzuciła się na oślep do ucieczki. Uciekający wpadli prawie na nadchodzącego Traugutta,

zatrzymali się w miejscu na jego widok. Traugutt trzymał w dłoni podniesiony rewolwer.

Wydał rozkaz:

- Do szeregu!

Cofnęli się kilka kroków, a potem biegiem pospieszyli na swoje miejsca, których

jednak nie umieli znaleźć. Znowu powstała plątanina. To nie było wojsko, ale wystraszona

trzoda ludzka. Traugutt dostrzegł sierżanta Szyłkę, który klnąc i nie żałując uderzeń kija

usiłował przywrócić jakiś ład. Podszedł do niego, zapytał:

- Który tu sprawia takie zamieszanie?

Szyłko podniósł na Traugutta wystraszone oczy. Wyraz twarzy dowódcy powiedział

mu, że Traugutt nie będzie żartować. Spiesznie chwycił za kołnierz najbliższego żołnierza

i zawołał:

- Ten, panie pułkowniku!

- To ty, Kwiatkowski? - zapytał Traugutt stojącego przed sobą żołnierza.

- Ja, panie pułkowniku.

Podniósł wolno rewolwer, przyłożył lufę do czoła żołnierza.

- Czy nie zapowiadałem, że zastrzelę każdego, kto nie stanie natychmiast i posłusznie

na zbiórce?

Naokoło zrobiła się cisza. Wszyscy nagle znaleźli swoje miejsca i cała partia stała

przed swoim dowódcą w równych szeregach, jak wrośnięta w ziemię. Pośród głuchego

milczenia głos Traugutta był słyszany przez każdego.

- Zapowiadałem czy nie zapowiadałem?

- Tttaak... tak jest... - bełkotał żołnierz.

- Dodaj: panie pułkowniku.

- Tak jest, panie pułkowniku...

Odjął lufę od czoła żołnierza, powoli opuszczał dłoń z rewolwerem.

- A ty, jak się zachowujesz...? - zaczął głosem łagodniejszym.

Nagle błysnął płomień i huknął wystrzał. Żołnierz chwycił się za brzuch. Zgiął się

w pół. Przez chwilę kołysał się na nogach, a potem runął na twarz do nóg Traugutta.

background image

13

Po rozgromieniu w lesie Woroń ścigających go trzech kompanii piechoty Traugutt

pozwolił partii zatrzymać się na całodzienny odpoczynek. Zwycięstwo było duże

i kosztowało partię zaledwie trzech rannych. Żołnierze bili się świetnie, z odwagą

i sprawnością wykonując ułożony przez Traugutta plan zaskoczenia.

Teraz nadszedł wieczór ciepły, prawie gorący. Zawiewał wiatr, szumiały gałęzie olch.

Od błot ciągnęło wilgocią i wonią trzcin. Żołnierze siedząc wokół ognisk rozmawiali wesoło,

wybuchali śmiechem, wznosili okrzyki, czasami śpiewali junackie, powstańcze pieśni. Można

by sądzić, że to nie ci sami ludzie, którzy przed dwoma dniami popadli w taką panikę w rynku

stolińskim.

Przy jednym z ognisk na skraju obozowiska zebrali się oficerowie. W ich głosach

dźwięczało zadowolenie; Traugutt rozpoznawał je, chociaż nie słyszał słów. Sam leżał z dala

od ogniska, zawinięty w burkę, z rękami pod głową. Patrzył w rozgwieżdżone niebo.

Przebiegał w myśli swoje życie. Babka Justyna żywiła wielkie projekty. Jej wnuk miał

zostać wielkim człowiekiem: naprzód widziała go wynalazcą-naukowcem, potem, kiedy już

zdecydował się na karierę wojskową - generałem. Projekty babki pokrzyżowało małżeństwo

z Anną Pikiel, ale przede Wszystkim wojna krymska. Gdy wrócił z niej i trafił do skromnego

garnizonu w Charkowie, narzekała: „Zmarnowałeś się! A mówiłam, ostrzegałam...!” Od

czasu, jak wrócił, nie występowała nigdy wprost przeciwko Annie. Domyślał się, że przez

czas jego nieobecności między kobietami toczył się cichy pojedynek: babka nie przestawała

krytykować wszystkiego w żonie wnuka, Anna na wszystkie krytyki odpowiadała

rozbrajającym uśmiechem.

Niespodziewanie przyszło wezwanie do Petersburga. Pojawiła się możliwość

wymarzonej przez babkę kariery. Traugutt awansował, otrzymał Order Św. Anny. Ze sztabu

armii przeszedł na wykładowcę wyższej szkoły technicznej, a jednocześnie został powołany

do sztabu inżynierów. Oba te stanowiska oddalały go od zwykłego wojska, pozwalały mu na

ulubioną przez niego pracę naukową. Zarysowały się perspektywy nowych awansów.

Ale wtedy zaczęły nagle spadać ciosy, jeden zaraz po drugim. Kiedy dotknął go

ostatni, poczuł wstręt do wszystkiego, co mu dać mógł Petersburg. Przy trumnie Anny

wyrzucał sobie, że za mało ją kochał. Miał żal do siebie za godziny spędzone nad książkami,

w pracowniach, laboratoriach, na doświadczalnych poligonach. Ta praca tak go wciągnęła, że

niewiele miał czasu dla żony. Przypomniał sobie, jak się kiedyś skarżyła: „Tak mało mam

ciebie, Romku. Te moskiewskie sprawy zabierają mi ciebie!” Potem do tych „moskiewskich

background image

spraw” zrodziła się w nim niechęć. Nie chciał nawet myśleć o pracy, która dawniej tak go

ciągnęła. Póki musiał być w Petersburgu, odrabiał to tylko, co musiał, a w wolnych godzinach

włóczył się po bulwarach nadnewskich, po parku Admiralicji, przesiadywał na skwerze pod

pomnikiem Piotra. Z utęsknieniem czekał na dzień, kiedy będzie mógł pojechać do Ostrowia

i pozostanie tylko z dziećmi i z książką widzeń Anny Katarzyny.

Całe lata żył ściśle zamknięty w kręgu najbliższych. Odrywała go od nich praca, nie

ludzie. Z kolegami był w dobrych stosunkach, ale rzadko nabierały one charakteru przyjaźni.

W Ostrowiu stał się zupełnym samotnikiem. Stronił od sąsiadów. Tak było i potem, po

małżeństwie z Kościuszkówną.

Od czasu jednak, jak stanął na czele partii, miał poczucie, że coś się w nim zmieniło.

Przestał pragnąć samotności. Tylko że samotność tak długo szukana nie chciała go teraz

opuścić. Między nim a jego podwładnymi leżał chłodny dystans. Byli mu posłuszni i oddani,

ostatnio bardziej nawet niż kiedykolwiek. Ale jednocześnie zdawało mu się, że trzymają się

od niego z dala.

Rozmowa przy ognisku oficerskim urwała się. Zamiast niej doszły jego uszu twarde,

wojskowe pytania i odpowiedzi. Potem usłyszał stąpania. Dźwignął głową i zobaczył na tle

oświetlonej ogniskami polany sylwetką Kosteckiego.

- Czy pan pułkownik śpi?

- Nie, nie śpię. Co tam?

- Nasz patrol przychwycił czterech ludzi...

- Co to za ludzie?

- Trzech nieznanych. A czwarty - to nasz Makowski... Traugutt usiadł. Wydobył

z kieszeni okulary i zaczął je przecierać. Makowski zdezerterował z oddziału w tamtą

stolińską noc. Z przeprowadzonego później badania wynikało, że właśnie on sprawiał

najwięcej zamieszania podczas zbiórki. Był to żołnierz nie odznaczający się ani odwagą, ani

gorliwością w służbie. Powiedział:

- Każ wziąć Makowskiego pod straż. Leliwa, Domanowski, Jagrym niech złożą sąd.

O świcie przed wymarszem wyrok musi być wydany i wykonany. A tych trzech daj mi tutaj.

Kostecki zasalutował, obrócił się na pięcie i odszedł. Nigdy nie panowała w oddziale

większa niż obecnie karność i służbistość. Traugutt wstał. Począł wolno przechadzać się po

polanie. Mokra trawa chrzęściła i lepiła się do butów. Po chwili rozległy się kroki idących.

Zatrzymanych otaczało kilku żołnierzy. Jeden z nich niósł latarnię. Traugutt wziął ją z ręki

żołnierza i podniósł w górę. W mdłym blasku zobaczył trzech młodych ludzi, właściwie

chłopców. Wyglądali żałośnie: mieli zbiedzone, zapadnięte twarze, ubrania zabłocone; buty

background image

w strzępach spadały im z nóg. Ale wyraz ich twarzy, a nawet ta podarta odzież, zdawały się

mówić, że ma przed sobą inteligentnych chłopców z zamożnego, szlacheckiego dworu.

- Czy byliście powstańcami? - zapytał.

Milczeli długo. Spoglądali po sobie, jakby chcieli się porozumieć wzrokiem. Potem

najstarszy, niski chłopak o dużym czole, powiedział:

- Tak, byliśmy.

- I co? Zdezerterowaliście z oddziału?

Stanowczo wszyscy trzej potrząsnęli głowami.

- Więc dlaczego wędrowaliście samotnie? U kogo służyliście?

Znowu czas jakiś zwlekali z odpowiedzią.

- Byliśmy u Miładowskiego... - powiedział w końcu ten niski.

Traugutt zmarszczył brwi.

- To nieprawda! - powiedział sucho. - Partia Miładowskiego działała o wiele mil stąd

i została rozpuszczona.

- Właśnie tak się stało, jak pan pułkownik mówi - podchwycił chłopak. - Kazano nam

iść do domów. Ale myśmy nie chcieli wracać. Wybraliśmy się do innej partii. Chcieliśmy do

Różyckiego.

- Dlaczego właśnie do Różyckiego? Taki świat drogi! Nie było innych partii

w pobliżu?

- Chcieliśmy do „Wołyńców”.

- Dlaczego?

Trzymając latarnię w górze, patrzył w oczy chłopcom. Oni spuścili wzrok. Powtórzył

twardo:

- Dlaczego? Odpowiedzcie na moje pytanie, gdyż inaczej będę sądził, że coś

ukrywacie. Wasze nazwiska?

- Mówiono nam - zaczął niski - że powstańcy nie muszą ujawniać swoich nazwisk...

Uciął krótko:

- Nie jesteście w tej chwili powstańcami, ale ludźmi podejrzanymi.

Znowu spojrzeli po sobie. Niski rzucił półgłosem, z determinacją do towarzyszy:

- Wszystko jedno... - Podniósł wzrok na Traugutta, wskazał gestem na jednego

z kolegów. Powiedział: - My jesteśmy bracia. Nazywam się Leon Domeyko, a on Hipolit.

Ten, to nasz kuzyn, Abłamowicz.

- Domeyko? - powtórzył pytająco. - Czy macie coś wspólnego z tym marszałkiem

szlachty, który podobno namawiał do podpisywania adresów wiernopoddańczych?

background image

Chłopiec spuścił oczy. Twarz mu się skurczyła. Wymruczał przez zęby:

- Jesteśmy jego synami...

Traugutt opuścił latarnię, postąpił bliżej. Położył temu, z którym rozmawiał, dłoń na

ramieniu.

- Czy to dlatego, aby was nie poznano, chcieliście do „Wołyńców”?

Przytaknęli. Śmielej podnieśli głowy.

- Uciekliście z domu?

- Uciekliśmy...

- A dlaczego teraz wracacie? Przecież szliście z powrotem?

- Dokąd mieliśmy iść dalej, panie pułkowniku, skoro Różyckiego już nie ma?

Zmarszczył brwi. Mocniej nacisnął dłonią ramię chłopca.

- Co wiecie o Różyckim?

- Że przeszedł kordon.

- Kto wam o tym powiedział?

- Na Wołyniu wszyscy o tym wiedzą. To już dawno się stało. Naciskali go ze

wszystkich stron. Nie doczekał się pomocy z Galicji, więc uderzył na Moskali, odniósł

wielkie zwycięstwo, ale potem przeszedł granicę.

Zdjął rękę z ramienia chłopca i powoli, kilka razy przeszedł się tam i z powrotem po

łące. Znowu zatrzymał się, zapytał:

- A Chranicki, Ciechoński?

- Mówili ludzie, że jeszcze wcześniej zostali rozbici.

- Powiadali - dorzucił Hipolit - że na całym Wołyniu nie ma już ani jednego

powstańca.

Zamyślił się. Prawie zapomniał o stojących przed nim chłopcach. Po raz drugi

rozwiała się wizja wielkiej koncentracji, tysięcy ludzi, dział, pomocy zagranicznej. Był znowu

sam ze swymi stu kilkudziesięcioma ludźmi. Z tych rozmyślań wyrwało go pytanie kaprala:

- Co pan pułkownik każe zrobić z tymi?

- Dajcie im jeść i wypuśćcie wolno. Jesteście wolni - zwrócił się wprost do chłopców.

- Tylko jeszcze jedno: powiedzcie, skąd się wziął między wami Makowski?

- Spotkaliśmy go. Powiedział, że także wraca na Litwę, Mówił, że jego partię, to

znaczy partię pana pułkownika, zniszczyli Moskale. Bardzo się zmartwiliśmy...

- Bośmy myśleli - dorzucił Hipolit - że może pan pułkownik nas przyjmie do siebie.

W głosie chłopca była nieśmiała prośba. Pomyślał gorzko: czegóż oni ode mnie

oczekują? Ale powiedział:

background image

- Jeżeli chcecie, mogę was wziąć.

Odpowiedzieli mu gorącymi podziękowaniami. Odesłał ich, polecając, aby ich

nakarmiono i uzbrojono.

Sam dalej spacerował z założonymi z tyłu rękoma. Sytuacja wymagała znowu

poważnej decyzji. Poważnej i samodzielnej. Jej plan układał sobie długo w głowie. Potem

pewnym krokiem podszedł do ogniska oficerów. Rozsunęli się z szacunkiem, a on usiadł

między nimi.

- Rano wyruszamy... - zaczął.

- Wszystkie rozkazy są wydane - wtrącił Kostecki.

- To dobrze. Wyruszamy... ale z powrotem... Wszystkie twarze zwróciły się

gwałtownie ku niemu.

- Z powrotem?!

- Tak. Ci chłopcy, których spotkał nasz patrol, przynieśli wiadomość, że Różycki

przeszedł granicę Galicji. Na całym obszarze Wołynia nikt już więcej nie walczy.

- Czy można im wierzyć? - ktoś zapytał.

- Myślę, że tak. Rzecz podobno stała się już dość dawno. To mi tłumaczy, dlaczego

w Stolinie nie można było uzyskać żadnej wiadomości o Różyckim. Ci, którzy nas wysłali na

Wołyń, nie znali sytuacji.

Oficerowie opuścili głowy. Elert mruknął cicho:

- Jak zawsze: wielkie obietnice, fałszywe informacje... Leliwa zapytał:

- A Wysocki?

- Gdyby Wysocki był przyszedł. Różycki nie przechodziłby kordonu. Musiało go coś

zatrzymać.

Zapadła cisza. Oficerowie patrzyli ponuro w ogień.

- Dokąd chcesz nas prowadzić, pułkowniku? - zapytał w końcu Leliwa.

- Musimy wrócić w okolice Ludwinowa, aby nawiązać łączność z dowództwem.

- Skoro mamy robić taki szmat drogi, lepiej iść do Królestwa.

- Jesteśmy wojskiem - mówił twardo. - Trzeba nam walczyć, gdzie każą!

Nikt się nie odezwał, rozmowa się urwała. Było późno, rano partia miała wyruszyć.

Oficerowie poczęli się układać do snu. Domanowski przysunął się do Traugutta, który

siedział nieruchomo, wpatrzony w dogasający ogień.

- Czy pozwolisz, pułkowniku, jeszcze kilka słów? Chodzi mi o ten sąd nad

Makowskim. Chcesz, abyśmy go skazali na śmierć?

- Czy widzisz dla niego jakieś usprawiedliwienie?

background image

- Żal mi go. To człowiek z mego oddziału. Nie jest odważny, a jednak lubiany przez

kolegów. Przychodzili do mnie, abym się wstawił za niego do ciebie, pułkowniku. Nasi bili

się doskonale, są karni... Czy nie mógłbyś spełnić ich prośby?

Traugutt zdjął okulary; powoli przecierał je kraciastą chustką.

- Przez niego - powiedział - zginął tamten... Wiesz, że mi go wskazano niesłusznie

jako winnego...

- Śmierć Makowskiego nie zwróci życia tamtemu. Wybacz, pułkowniku, szczerość,

ale wydaje mi się, że jesteś zbyt surowy. Za wiele żądasz od ludzi...

- Tak sądzisz? - Traugutt trzymał okulary w rękach i patrzył w ogień zmrużonymi

oczami. - A jednak, czy nie wydaje ci się, że gdyby nie tamten przypadkowy strzał, nie

bylibyśmy zwyciężyli?

- Być może strach uczynił ludzi bardziej zdyscyplinowanymi. Ale jeszcze raz zechciej

mi, pułkowniku, wybaczyć szczerość, czy to nie jest to samo, czego chciał Leliwa wobec

chłopów?

Nie. Makowski jest żołnierzem. Obowiązany jest postępować po żołniersku. A tamci

nas nie rozumieją.

- Makowski jest zwykłym chłopem. Poszedł do powstania, gdyż potrafiłem go

przekonać.

- Czy dlatego mam mu wybaczyć?

- Choćby dlatego, pułkowniku. Może gdyby nie był chłopem, nie byłby uciekł.

- Skłamał tamtym, że zostaliśmy rozbici.

- Chciał usprawiedliwić swoją ucieczkę.

- Bronisz go... A jednak wezwaliście mnie po to, abym dowodził oddziałem. Ja

miałem wiedzieć, jak postępować. Po żołniersku rzecz biorąc, ten człowiek winien ponieść

najwyższą karę.

- Ta wojna, pułkowniku, jest nie tylko wojną. Jest także rewolucją.

- Nie odpowiem ci, jak by ci powiedział Leliwa: biję się za Polskę, nie za rewolucję.

Patrzę, myślę. W wielu sprawach przekonałeś mnie. Dużo upłynęło wody od pierwszego

naszego spotkania. Ale wydaje mi się, że inaczej pojmuję rewolucję niż ty. W jednym

z dworów pod Brześciem właściciel chciał założyć ochronkę dla chłopskich dzieci. Przez

Towarzystwo Rolnicze sprowadził sobie z Królestwa dwie zakonnice. Chodziły boso,

mieszkały w kurnej chacie, opiekowały się dziećmi, leczyły, odwiedzały chorych.

Wieczorami zajmowały się uczeniem starszych. Kiedyś zacząłem rozmowę z jedną z tych

sióstr. Dowiedziałem się, że pochodzi z Warszawy, z zamożnego domu, pobierała nauki na

background image

pensji... A jednak poszła pracować boso między chłopskie dzieci. Widzisz, to jest dla mnie

rewolucja!

- Na taką rewolucję mogą sobie pozwolić jednostki. Jeśli chcemy odmienić świat,

musimy inaczej.

- Na ile można odmienić świat, jeśli się wpierw nie odmieniło siebie?

Ogień przygasł, kawałki drzewa, przemienione w białe wałki, rozsypywały się

w popiół. Uderzył mocno wiatr i rozszumiały się nad nimi olchy. Na niebie urwała się

gwiazda: przeleciała po nabitym innymi gwiazdami niebie i nagle zgasła. Na drugim końcu

polany ściszonym głosem ktoś zaśpiewał. Ale zaraz go uciszono.

Jeszcze raz przetarł okulary. Nałożył je starannie, przesuwając końcami palców po

zachodzących na uszy drucikach. Rzekł:

- Zróbcie przed świtem sąd i osądźcie go według wojskowego prawa. Potem, jeśli jego

koledzy o to poproszą, daruję mu karę. Musi mieć jednak choć taką naukę... - Chwilę milczał,

potem dorzucił: - Idź spać! - Ale wbrew tej zachęcie powiedział jeszcze: - Wtedy mówiłeś, że

będę wam potrzebny. Powiedzieliście, że chcecie mieć oficera, fachowca... Kogo naprawdę

potrzebujecie?

14

Za rzeką błysnęło jednocześnie wiele żółtych ogni. Rozległ się huk. Kule przeczesały

wodę, jakby spadł rzęsisty deszcz. Posypały się przekleństwa, rozległ się gwałtowny chlupot.

Ludzie, którzy już weszli po pas w rzekę, cofali się teraz spiesznie. W czarnej masie

krzewów, znaczącej na tle nieba przeciwległy brzeg, zaczęły wybuchać nowe błyski.

Strzelano nierówno, ale prędko i gęsto. Gdy na chwilę ucichł grzmot wystrzałów, słychać

było plusk. Kule skakały po powierzchni niby „kaczki” ciskane przez chłopców. Nie trafiły

jednak nikogo. Żołnierze wyszli z rzeki i położyli się na ziemi.

Leliwa, leżąc obok Traugutta, powiedział:

- Otwórzmy ogień. Widać od razu, że to chamy strzelają, a nie wojsko. Walą Panu

Bogu w okno. Parę salw, spędzimy ich z brzegu, a wtedy przeprawię się z kompanią. Dam im

nauczkę, że popamiętają!

- Nie, nie będziemy strzelali.

Powiedział to sucho, tonem, który nie dopuszczał sprzeciwu. Leliwa tylko sapnął

gniewnie. Traugutt rozgarnąwszy trawę wpatrywał się w majaczący w ciemnościach brzeg.

background image

Tamci rzeczywiście strzelali jak na wiwat. Wciąż widać było błyski ognia. Z hukiem

wystrzałów łączyły się krzyki ludzkie, szczekanie psów. Kule zresztą nie donosiły do

przyczajonych na drugim brzegu powstańców. Tamci nie strzelali z karabinów wojskowych,

ale z flint myśliwskich. Leliwa miał rację: to musiała być chłopska milicja.

Drugi raz próbowali przeprawy. Wieczorem poprzedniego dnia usiłowali przejść

Horyń pod Stolinem w tym samym miejscu, w którym przechodzili go podążając na Wołyń.

Kiedy jednak zbliżyli się do brzegu, zostali zatrzymani regularnym ogniem nieprzyjacielskiej

piechoty. Można było sądzić, że nieprzyjaciel wiedział o ich powrocie i tylko czekał, aż

przyjdą. Traugutt kazał swoim cofnąć się, po czym, pozwoliwszy żołnierzom na krótki

odpoczynek, zarządził forsowny marsz na południe. Sądził, że im dalej spróbuje przeprawy,

tym większa jest szansa, iż będzie jej mógł dokonać nie napotykając oporu. Wybrał miejsce

naprzeciwko wsi Dąbrowica, gdzie, według zebranych informacji, znajdował się prom. Horyń

i Słucz płynęły tutaj dwoma oddzielnymi korytami. Wysłany przodem pluton kawalerii

nadjechał na miejsce przeprawy jeszcze za dnia, ale znalazł prom zatopiony, zaś ułani zostali

ostrzelani spoza opłotków. Schwytano dwóch pastuchów, którzy paśli krowy na wschodnim

brzegu rzeki. Od nich dowiedziano się, że do Dąbrowicy poprzedniego dnia przyjechał

naczelnik powiatu równieńskiego Hotz. Zebrawszy mieszkańców, przemówił do nich,

wzywając do walki z polskimi panami, którzy zbuntowali się przeciwko cesarzowi za to, że

dał chłopom wolność i ziemię. Wybrano około trzydziestu gospodarzy i starszych parobków

i rozdano między nich przywiezione strzelby. We wsi zostało także kilku policjantów, którzy

mieli uczyć użycia broni. Wieś piła całą noc na śmierć buntownikom.

Pomimo tych wiadomości Traugutt postanowił doczekać nocy i pod osłoną ciemności

spróbować przejść rzekę wpław. Sądził, że uda mu się to zrobić niepostrzeżenie. Ale chłopi

czuwali. Zaciekła strzelanina przekonała go, że bez walki nie zdoła sforsować rzeki. Gdyby

na drugim brzegu znajdowali się żołnierze, nie wahałby się ani przez chwilę. Położenie partii

było ciężkie. Za sobą mieli bagna, a przed sobą bronioną rzekę. Żywność zabrana ze Stolina

już się skończyła, o zdobyciu nowej na tutejszym pustkowiu nie można było nawet marzyć.

Żadnej pomocy nie mogli się spodziewać. Byli sami - stu kilkudziesięciu ludzi od Bugu aż po

bezkresny syberyjski świat!

Powiedział do Leliwy:

- Wydaj rozkazy. Wycofujemy się.

- Ale dlaczego? - sprzeciwił się jeszcze raz. - Mówię ci, pułkowniku, jeśli jedna

kompania będzie waliła po opłotkach, drugą podejmuję się przeprowadzić bez strat na drugi

brzeg. W walce wręcz damy im radę...

background image

- Wydaj rozkaz - powtórzył. - Spróbujemy przeprawy w innym miejscu.

Znowu pomaszerowali na północ. Kolumna posuwała się wolno w ciemnościach.

Ludzie byli źli, sapali i klęli. Spodziewali się odpocząć w Dąbrowicy. Zamiast tego musieli

maszerować, czując w nogach całodzienny marsz i drugą już bezsenną noc. Poza tym byli

głodni, ostatnie porcje zostały wydane, zanim pierwszy raz spróbowano przeprawy. Gdy

padał rozkaz do zatrzymania się na krótki odpoczynek, ludzie kładli się pokotem na ziemię.

Niektórzy wyciągali jakieś resztki żywności ze swych węzełków, inni zaciągali się chciwie

papierosami. Większość nie miała już nic do jedzenia; ci od razu zapadali w sen. Ale szybko

przychodziła komenda nakazująca dalszy marsz. Wśród klątw dźwigano się na nogi.

Traugutt szedł pieszo na czele kolumny. Trzęsły go dreszcze i bolała głowa. Czyżby

powracała nie doleczona choroba? Wysiłkiem woli usiłował ją przemóc. Gdyby mógł się

napić gorącej herbaty! Gorąca, mocna herbata - zgodnie z opinią babki - była pierwszym

lekiem na każdą słabość. Ale krótkie postoje nie dozwalały na rozpalenie ogniska

i zagotowanie wody. On sam nakazywał pośpiech. Chciał jeszcze tej nocy dokonać trzeciej

próby przejścia Horynia. To przecież niemożliwe, aby pilnowali rzeki na całej długości!

Tymczasem musieli zatoczyć krąg, aby ominąć położoną przy zlewie Horynia i Słuczy

wieś Wysock. W Wysocku muszą być żołnierze, rozumował Traugutt, a jeżeli ich nie ma, to

na pewno znajduje się tam uzbrojona milicja. Jeśli dojdzie do walki, nieprzyjaciel będzie

wiedział, że pociągnął z powrotem na północ. Dopiero parę wiorst za Wysockiem zdecydował

się na zbliżenie do rzeki. Miejsce było odkryte. Horyń płynął środkiem równiny, zwykle

pewno podmokłej, lecz teraz, po kilku dniach lipcowych upałów, dość suchej. Traugutt

surowo nakazawszy oddziałowi milczenie wyprowadził go z lasu. Cicho i spiesznie zbliżyli

się do rzeki. Ciemny nurt, z rzadka tylko poznaczony jaśniejszymi płatami łach, mógł kryć

niebezpieczne głębie, więc ludzie wzięli się za ręce i utworzywszy łańcuch wstąpili w wodę.

Ale nie zaszli daleko, kiedy z drugiego brzegu posypały się strzały...

Tej nocy nie próbowali już więcej przeprawiania się na drugi brzeg. Traugutt

odprowadził oddział do pobliskiego lasku i pozwolił mu wypocząć do rana. Choć wszyscy

byli mokrzy, zabronił palenia ognisk: nie chciał zdradzić czuwającemu za rzeką

nieprzyjacielowi miejsca postoju partii. Zmęczeni żołnierze posnęli od razu kamiennym

snem. On spać nie mógł - męczyły go dreszcze, czuł gorączkę, bolała go głowa i oczy.

Jeszcze był szary, mglisty przedświt, kiedy oddział zerwał się na nogi zaalarmowany

przez straże. Wartownicy donieśli, że dostrzegli kręcące się w pobliżu patrole kozackie.

Traugutt wydał rozkaz gotowania się do marszu. Był pewny, że za kozakami posuwają się

większe siły. Wyglądało na to, że nieprzyjaciel odkrywszy ich obecność pragnie zajść partię

background image

od tyłu i przyprzeć ją do rzeki. O podjęciu walki w obecnych warunkach nie mogło być

mowy. Pozostawało jedno: cofnięcie się za Mostwę, w krainę moczarów i bezdroży. Cicho,

korzystając z rozpiętych mgieł, oddział wyruszył na wschód. Traugutt miał nadzieję, że

Rosjanie za nimi nie pójdą.

W południe wzeszło słońce i mgły rozproszyły się. Od straży tylnej doniesiono, że

patrole kozackie posuwają się za uchodzącą partią, ale nie próbują atakować. Piechoty wciąż

nie było widać, mimo to Traugutt kazał przyspieszyć marsz. Panował upał, który nad bagnami

zamienił się w parną duchotę. Chociaż oficerowie starali się pilnować porządku i gotowości,

kolumny rozprzęgły się. Powstańcy ciągnęli bezładną gromadą. Konie, którymi wciąż

rozjeżdżano się na patrole, zaczęły ustawać. Kilka padło, trzeba je było dobić. Ale pośpiech

nie pozwolił na zaopatrzenie się w mięso końskie. Nieprzyjaciel ciągle następował.

Dopiero na wieczór dobrnięto do Mostwy. Partia pospiesznie przeszła rzeczkę, która

sączyła się wąskim, czarnym strumieniem pomiędzy łachami mułu. Pozostawiwszy nad

brzegiem dwie placówki Traugutt poprowadził resztę oddziału trochę dalej, do miejsca, gdzie

widać było kilka wysokich drzew Żołnierze spostrzegli z daleka, że pod drzewami stoi chata;

wbrew rozkazowi rzucili się ku niej biegiem. Gdy Traugutt doszedł do chaty, zobaczył swoich

bijących się ze sobą i coś sobie wzajemnie wydzierających. Ostrą komendą przywrócił

porządek. Okazało się, że ktoś znalazł w swironku kilka starych, na poły zjełczałych serów.

O te sery wybuchła bijatyka. Traugutt kazał oficerowi zabrać sery i rozdzielić je po równo

między wszystkich.

Ale to nie mogło zaspokoić głodu powstańców. Zmęczeni poukładali się na ziemi

wokół chaty. Chcieli spać. Zaledwie jednak słońce zniżyło się nad bagna, nadleciały całe

chmary komarów. Gryzły tak zaciekle, że Traugutt pozwolił w końcu rozpalić ogniska, aby

dymem odpędzać napastników. I to jednak niewiele pomogło. Mimo zmęczenia nikt nie mógł

aż do świtu zmrużyć oka.

Ranek przyniósł nieco chłodu. Mgła leżała na bagnach niby kłaki waty. Ciężko

wsparty na lasce, osłabiony gorączką i nocną walką z komarami, Traugutt zarządził zbiórkę.

Jego ludzie stali przed nim, ponurzy, zarośnięci, o zapuchłych twarzach. Pozostało tylko kilka

koni, a i te wyglądały żałośnie, poszerszeniałe, chude, chwiejące się na nogach. Zachował się

jeden tylko wóz taborowy, na którym wieziono proch, ołów i maszynki do lania kul. Traugutt

kazał zaprząc do wozu najlepiej wyglądające konie, a dwa najsłabsze przeznaczył na zabicie.

Podczas kiedy żołnierze piekli koninę, ściągnięto znad rzeki placówki. Kozacy nie ukazali się

ani wieczorem, ani rano; wyglądało na to, że zatrzymali się w pościgu.

background image

Mimo to, nie czekając aż słońce wymota się z mgieł, oddział ruszył dalej, trzymając

się brzegu Mostwy. Posuwano się wolno, w rozsypce; nic nie pomogły komendy: ludzie

wlekli się przytrzymując nie zapięte spodnie i co chwila kucając. Sfermentowane sery

wywołały u tych, którzy je jedli, gwałtowną biegunkę. Traugutt polecił Leliwie, aby

prowadził oddział. Sam, zebrawszy kilku zdrowych żołnierzy, szedł z nimi na końcu

rozciągniętej kolumny. Chociaż nie wierzył, aby Rosjanie poszli za nimi w środek bagien,

instynkt oficera kazał mu nie zaniedbywać ubezpieczenia oddziału. Chciał także pilnować,

aby wyczerpani żołnierze nie pozbywali się swej broni.

Mgłę stopiło słońce i upał stał się znowu ogromny. Powietrze wydawało się gęste, pot

tryskał wszystkimi porami ciała. Ludzie szli jak błędni, zataczając się. A jednak kiedy

dostrzeżono samotną chatę na grobli, śmiertelnie zmęczeni poderwali się do biegu. Pędzili na

wyścigi. Chata okazała się pusta, nie znaleziono w niej nic do jedzenia. Jedynie z głębi

opustoszałej stodoły wyciągnięto ukrywającego się za stosem drzewa obrośniętego chłopa.

Przyciskając mu nóż do gardła, żądano, aby wskazał, gdzie ukrył żywność. Chłop zaklinał się,

że żadnej żywności w domu nie ma. „Łżesz, gadaj, gdzie ukryłeś! Powiedz, bo porzniemy cię

na kawałki.” Traugutt przybył w sam czas, aby wydrzeć chłopa z rąk powstańców. Grożąc

rewolwerem kazał gromadzie maruderów wrócić do oddziału. Odeszli mrucząc gniewnie.

Chłop bełkocząc usiłował chwycić Traugutta za kolana. Odepchnął go, ale ten wysiłek

sprawił, że zrobiło mu się ciemno przed oczami. Musiał stać przez chwilę oparty o zrąb chaty,

aby odzyskać siły do dalszego marszu.

Niewiele uszli tego dnia. Ledwo słońce zaczęło się chylić ku zachodowi, opadły ich

komary. Znajdowali się na równinie pozbawionej drzew, nie można było rozpalić ognisk.

Napastliwość krwiożerczych owadów była tak wielka, że woleli iść dalej. Wlekli się mając

uszy pełne cichego bzykania komarzych skrzydeł.

Traugutt czuł się coraz gorzej. Nachodziły go dreszcze. Wlókł się ostatkiem sił,

potykał. Wreszcie nogi ugięły się pod nim, padł na ziemię. Nie stracił przytomności, słyszał

głosy żołnierzy, którzy zatrzymali się.

- Szto z nim?

- Pomarł...

- Nie pomarł. Bierzcie go.

Podźwignięto go. Za chwilę znalazły się nosze zrobione z kurty, w której rękawy

włożono strzelby. Począł się bronić: „Puśćcie, będę szedł...” „Nie, nie - mówili - trzeba pana

pułkownika do wozu”. Sapali, pojękiwali, ale nieśli.

background image

Zobaczył nad sobą twarze Domanowskiego i Kosteckiego. Mimo jego sprzeciwów

położono go na wozie. Wóz ruszył, podskakując na kępach trawy i na grudach zeschłego

błota. Ciało i głowa Traugutta tłukły się boleśnie o skrzynię z prochem. Obok wozu szli

żołnierze. Opierali ręce na drabkach. Widział nad sobą ich spocone, obolałe twarze. Czuł ich

gorące oddechy. Czasami któryś jęknął lub zaklął. Czasami któryś podłożył dłoń pod jego

tłukącą o skrzynię głowę.

Zasypiał, budził się, zasypiał na nowo. Odczuwał straszne pragnienie, pamiętał

jednak, że nie wolno tych ludzi, którzy sami ledwo wlekli nogi, o nic prosić. Ordynans

Hryćko gdzieś się zagubił w ciągu dnia. Zresztą jego by także nie prosił. Zaciskał spalone

wargi, aby nie jęknąć.

Znowu się zdrzemnął. Obudził go chlupot wody, przechylenie się wozu, ręce, które

gwałtownie zatrzymały go przed spadnięciem. Nad nim były gwiazdy, wokoło woda

i grzebiący się w niej ludzie. „Trzymać mocno! Podeprzeć! - mówiły głosy w ciemności. -

Uważajcie na pułkownika.” Wóz skrzypiał, woda bulgotała, przelewała się między drabkami.

Ale w końcu zacięte batem konie wyszarpnęły wóz z wody i wywiozły go na brzeg.

- Co to? - zapytał.

- Przejechaliśmy rzekę - ktoś powiedział - teraz odpoczniemy.

Rzeczywiście za chwilę wóz stanął. Byli w lasku. Nad sobą widział wyciągające się

w ciemność białe pnie brzóz. Gwiazdy mrugały spomiędzy liści. Słyszał wydawane rozkazy,

stąpania żołnierzy, szczęk ustawianej w kozły broni, mocne uderzenia siekiery o drzewo.

Potem obok wozu pojawili się Leliwa, Domanowski i Kostecki.

- Jak się pan czujesz, pułkowniku? - zapytał Leliwa.

- Trochę lepiej. Pomóżcie mi wstać.

Z ich pomocą zsunął się z wozu. Był jednak bardzo słaby, musiał zaraz położyć się na

ziemi.

- Gdzie jesteśmy?

- Tak jak planowaliśmy, pułkowniku, przeszliśmy Mostwę i znowu kierujemy się

w stronę Horynia. Ale ludzie są u kresu sił, a świt niedługo. Myślę, że będzie lepiej, jeżeli tu

w lasku odpoczniemy cały dzień, a ruszymy na noc.

- Zgoda. Jak oddział?

- Trudno gorzej. Połowa chorych, wszyscy ledwo żyją. Nie wiem, czy znajdę kogo,

żeby postawić na czujce. Trzeba było, pułkowniku, próbować w Dąbrowicy...

Przyjął w milczeniu ten wyrzut. Leliwa musiał żywić do niego urazę. Łączyła ich

wspólna walka - inaczej rozumieli wojnę.

background image

Leliwa odszedł wydać rozkazy. Zabrał ze sobą Kosteckiego. Domanowski badał puls

Traugutta.

- Lepszy trochę - powiedział.

- Czuję to.

- Proszę się przespać, pułkowniku. Tylko to jedno mogę panu zapisać. I chcę

powiedzieć, że rozumiem, dlaczego nie zgodziłeś się, pułkowniku, na przeprawę

w Dąbrowicy...

- To dobrze, że rozumiesz...

- Niczego pan nie potrzebuje?

- Niczego. Idź, odpocznij.

Domanowski odszedł. Traugutt został sam. Nie czuł gorączki, tylko bolało go ciało

rozbite na twardej skrzyni i paliło pragnienie, nie dając zasnąć. Próbował wstać, ale nie

starczyło mu na to sił. Naokoło leżeli ludzie pogrążeni w letargicznym śnie.

Leżał i myślał. Cała ich wyprawa była tylko niepotrzebną stratą sił. Nie zebrały się

tysiące, na które liczono, nie przybyły zza kordonu zapowiedziane posiłki. Czy obietnice,

którymi wobec nich szafowano, choć w jakiejś mierze mogły być zrealizowane? Coraz mniej

w to wierzył. Ludzie, którzy im wydawali rozkazy, widać nie znali prawdy. A może znali ją,

a mimo to wysyłali ich na zgubę? Może kłamali? Może całe powstanie było jednym

kłamstwem?

Wydało mu się, że słyszy obok siebie głos babki: „Fiksacja i tyle! Fiksacja! Ci

z Królestwa lubią opowiadać, ale to tylko proch w oczy. Twoja Anna to też gotowa wołać

o jakieś powstania, rewolucje... Bo i co tam oni w Warszawie ucierpieli?” Anna - to prawda -

była zawsze za powstaniem. Wtedy nawet, gdy nikt jeszcze o nim nie mówił. Pamiętał, jak

kiedyś, jeszcze przed zaręczynami, przyjechawszy z Żelechowa na krótki urlop do Warszawy,

pobiegł spiesznie do Piklów na Kapitulną. Drzwi otworzyła mu sama Anna. Miała rumieńce

na policzkach i błyszczące jakby w gorączce oczy. Pociągnęła go za sobą gwałtownie do

salonu, ale potem kazała zatrzymać się za progiem. Sama stanęła w środku pokoju w kręgu

porozsuwanych mebli. Położyła jedną rękę na sercu, drugą podniosła w górę. Zaczęła

deklamować:

- „Odwagi, dostojny Delfinie! Odwagi! Nie lękaj się, że wróg stoi pod Orleanem, bo ci

powiadam, że już zachodzi noc na dzień jego zwycięstwa. Nie będą konie angielskie piły

więcej wody z Loary...” - Urwała. Na poły śmiejąc się, na poły popłakując usiadła na kanapie.

- Widzisz, nie umiem, nie potrafię jak Helenka...

- Jaka Helenka?

background image

- No, Majewska.

- Nie znam żadnej Majewskiej.

- Boże - wykrzyknęła podnosząc ręce w górę - nie znasz Majewskiej z Rozmaitości!?

Ach, ty...! To przecież ta aktorka. Ona jest koleżanką Tilly z pensji. Prześliczna! Niedawno

skończyła szkołę dramatyczną. Nie dawali jej dotąd poważnych ról, ale teraz miała grać

„Dziewicę Orleańską”. Ach, jak by ona ją zagrała! Była tu u nas, niedawno wyszła. Odegrała

całą rolę. Boże, myślałam, że oszaleję! Chciałam krzyczeć, płakać... I wyobraź sobie: cenzor

zabronił wystawienia tej sztuki. Zląkł się. Naturalnie, że się zląkł. Gdyby sztuka była

wystawiona, wszyscy by zrozumieli, że Joanna mówi o nas. Posłuchaj! - Znowu zerwała się,

odrzuciła do tyłu włosy, które się jej rozsypały na czoło. Mówiła z patosem: - „Książę

Bedfordu! Książę Gloucesteru! Bóg żąda od was rachunku naszej krwi! Sąd Boży już się

zaczął...” Nie, nie potrafię - użalała się. - Musisz posłuchać, jak ona to mówi. Będzie do tego

okazja. Za parę dni zrobimy u nas wieczór i Helenka będzie deklamować. Ale mówię ci,

mówię ci, Romku - chwyciła go za rękę - przyjdzie dzień, że stanie między nami prawdziwa

Joanna i wtedy wszyscy pójdziemy na Moskala. I ty także. Zobaczysz...!

Anna i kłamstwo? Nie, ona wierzyła święcie, że jeżeli rozpocznie się walka, musi się

zakończyć zwycięstwem. Kto jednak miał rację: ona czy babka?

Wśród chrapania śpiących, które rozlegało się wokoło, doszedł go szelest ostrożnych

stąpań. Uniósł głowę. W niezbyt gęstym mroku zobaczył, że ktoś ostrożnie przestępował

przez ciała śpiących. Zbliżywszy się do Traugutta, przykucnął. Poznał szept ordynansa

Hryćka:

- Pan pułkownik śpisz?

- Nie śpię.

- Ot i dobrze. Ja myślał, co pan pułkownik chce pić, to uwarzył mu arbaty.

Wsunął w rękę Traugutta kubek gorącego, wonnego napoju, podźwignął mu głowę.

Herbata parzyła wargi, ale gasiła pragnienie, przywracała siły. Dopiero gdy przełknął kilka

łyków, powiedział:

- Dziękuję ci, Hryć. A ty gdzie się dzisiaj podziewałeś? Nie widziałem cię.

- Brzucho zabolawszy, tak ostał. Ale potem szedł, szedł, aż doszedł. Ledwo doszedł.

Wszystko śpi jak zabite, nawet straże. Obudziłem jednego, a on gada, co pan pułkownik

choruje. To ja myślał: koniecznie trza arbaty...

background image

15

Następnej nocy zdołali na koniec przebyć Horyń. Nie uszło to jednak uwagi kręcących

się w okolicy wojsk rosyjskich. Już zaraz rankiem, gdy partia, znalazłszy się wśród

przyjaźniejszych stron, zasiadła do pierwszego od paru dni ciepłego posiłku, została

niespodziewanie zaatakowana przez silnego nieprzyjaciela. Trzeba było natychmiast

wycofywać się w sąsiednie lasy. Ale oddział, który na nich uderzył, podążył za nimi. Także

inne osaczyły ich ze wszystkich stron. Nie śpiąc, nie jedząc musieli się wywijać z rąk

ścigających. Snuli się jak żałosne cienie: głodni, poranieni, wyczerpani. Mimo to, jeśli

spotkali mniej licznego przeciwnika, próbowali mu się odgryzać. Zgoniony, zaszczuty oddział

zachował swe dawne umiejętności bojowe. Brakło mu jednak sił, brakło broni, amunicji.

Część ludzi wykruszyła się.

Traugutt wciąż ledwo trzymał się na nogach. Siłą woli przemagał jednak słabość i sam

osobiście prowadził oddział. Inni oficerowie chorowali, niewiele z nich było pociechy. Jeden

Leliwa trzymał się mocno, ale Traugutt wolał zmuszać siebie do nadludzkiego wysiłku niż

powierzyć mu partię - chciał czuwać nad bezwzględnością swego zastępcy.

Po paru dniach zabawy w kota i myszkę ze ścigającymi partię oddziałami udało się im

wymknąć z zastawionych sideł. Był już czas najwyższy - wyczerpanie powstańców doszło do

stanu ostatecznego. Traugutt pojmował, że ludzie potrzebują koniecznie bodaj doby

odpoczynku i ciepłego jedzenia. Dlatego zamiast kierować swój oddział dalej na zachód

poprowadził go na północ. Sądził, że w ten sposób zmyli Rosjan, którzy nie domyślając się,

w którą stronę podąża, będą rozpinali swoje sieci wzdłuż Styru. Był także i inny powód, dla

którego zwracał się w tę stronę. Blisko traktu, między dwoma kompleksami leśnymi, leżał

majątek Kołodno. Na pożegnanie powiedziała mu swego czasu Eliza: „Jeśli będziesz

potrzebował, pułkowniku, w tamtych stronach pomocy lub zaopatrzenia, prowadź swoich do

Kołodna. Znajdziesz tam przyjaciół”. Wierny zasadzie, aby nikogo bez potrzeby nie narażać,

Traugutt dotychczas nie zbliżył się do Kołodna. Ale teraz naprawdę potrzebował pomocy.

Dwaj spotkani chłopi zgodzili się doprowadzić partię do dworu leśną ścieżką.

Zanurzyli się już głęboko w lesie, kiedy Traugutt, który dotychczas szedł na czele

oddziału, zatrzymał się. Kolumna postępowała dalej, a on przyglądał się idącym. Z partii nie

została nawet połowa. Wyglądali w tej chwili jak gromada obszarpańców. Ludzie mieli

twarze brudne, zarośnięte; wielu było rannych lub chorych, zniknęły orły, białoamarantowe

kokardy, srebrne naszywki i akselbanty. Wlekli się ciężko, utykając. Podarte buty spadały

z nóg. Niektórzy szli boso.

background image

Kilkanaście kroków za główną kolumną postępowała tylna straż złożona z pięciu

żołnierzy. Dowodził nimi Domanowski. Gdy tamci zrównali się z nim, Traugutt spostrzegł, że

młody oficer jest bardzo blady. Idąc podpierał się karabinem. Przy każdym stąpnięciu

zaciskał boleśnie usta.

- Co ci jest?

Domanowski wyprostował się, usiłował się uśmiechnąć.

- Nic, głupstwo. To zadraśnięcie od uderzenia bagnetem rozogniło się... Ale wszystko

przejdzie, jak odpoczniemy.

Wbrew tym słowom popatrzył uważnie na Domanowskiego. Młody medyk, nie

skarżył się nigdy, chociaż jako człowiek z miasta musiał ciężej niż inni znosić służbę w polu.

Nie podzielał fanatyzmu Domanowskiego, a jednak lubił go. Bez słowa wziął jego rękę sobie

na ramię tak, jak to czynili ci, którzy prowadzili rannych.

- Proszę tego nie robić! - Domanowski opierał się. - Pan pułkownik sam słaby...

- Dziś czuję się silniejszy.

- Nie, nie, proszę... - Ale wbrew słowom zwisnął na ramieniu Traugutta. Od jego ciała

bił żar gorączki.

Ścieżka była wąska, iść nią mogły obok siebie najwyżej dwie osoby. Gałęzie sosnowe

zwisały nisko, uderzały idących po głowach, opadały za nimi jak kotara. Kolumna

powstańcza przed nimi zdawała się wsiąkać w las.

- Chciałbym być już blisko naszych stron - powiedział nagle Domanowski.

- Odpoczniemy i pójdziemy.

Ale Domanowski szeptał dalej:

- Teraz zrozumiałem, żeśmy się porwali z motyką... Nie damy rady!

W głosie była gorączka. Ciało Domanowskiego ciążyło. Traugutt uświadomił sobie,

że przeliczył się z siłami. Pot zalewał mu czoło, ramię zdrętwiało, nogi uginały się pod nim.

Chciał chorego uspokoić, powiedział:

- Mówiłeś zawsze, że powstanie jest udziałem rewolucji światowej.

- Rewolucja nie zdąży na czas...

- Mimo to musimy walczyć! - rzucił przez zęby.

- Nie damy rady... - szeptał gorączkowo chory. Odpowiedział tak samo zadyszanym

głosem:

- Trzeba działać do końca...

W sam czas zatrzymali się. Od czoła wezwano Traugutta. Jeszcze chwila, a byłby

upadł pod ciężarem Domanowskiego. Kiedy z pomocą żołnierzy posadził go pod drzewem,

background image

zatoczył się i stał czas jakiś oparty o drzewo niezdolny zrobić ani kroku. Potem wolno ruszył

do przodu.

Las skończył się. Poprzez rzadką linię drzew dostrzec można było otwartą przestrzeń

pokrytą łanem owsa. Za ścianą kołyszących się kłosów widać było dwór w okolu drzew

i biegnącą ku niemu od traktu drogę. Za dworem rozpościerał się sad, dalej czerniała znów

ściana lasu. Nie potrzebował objaśnień przewodników: z opisu, jaki mu dała Eliza, poznał od

razu, że mieli przed sobą Kołodno.

Znowu oparł się plecami o drzewo, ale tym razem ta słabość była wyrazem poczucia

ulgi.

Skinął na Kosteckiego.

- Idź do dworu - powiedział. - Niech ci powiedzą, gdzie mamy rozbić obóz. Proś

o żywność, to najważniejsze

- Idę, pułkowniku.

- Jeszcze chwila. Zabierz ze sobą dwóch ludzi. Niech zaprowadzą lub poniosą

Domanowskiego. Jest w takim stanie, że muszą się nim zaraz zająć. My poczekamy tutaj.

Za chwilę Kostecki i dwaj żołnierze, którzy nieśli Domanowskiego na splecionych

dłoniach, odeszli ścieżką wśród owsa. Znużeni powstańcy poukładali się na ziemi wzdłuż

ścieżki, którą przyszli. Natychmiast zapadli w sen. Traugutt siedział sztywno na ściętym pniu.

Ponad zbożem patrzył na dach dworu. Złudzenie powrotu sił odeszło: czuł się znowu

wyczerpany aż do ostatnich granic. Wydawało mu się, że musi się położyć. Walczył jednak

z tą pokusą; chciał dotrwać do chwili, aż przyjdą z dworu ludzie, przyjdą wozy z żywnością,

życzliwe dłonie podadzą świeżą bieliznę, zaczną opatrywać rany.

O parę kroków od niego, oparty plecami o sosnę, Leliwa stękając mocował się

z butami. Wreszcie udało mu się je zdjąć. Odsapnąwszy wyciągnął przed siebie nogi

poobcierane do krwi. Po raz pierwszy nawet na tęgim leśniku widać było wyczerpanie.

Czerwona dawniej i pyzata twarz pobladła i zaklęsła; płowe, szlagońskie wąsy wrosły

w rozwichrzoną brodę.

- No - powiedział z ulgą, zakładając dłonie za kark - nareszcie... Już traciłem nadzieję,

że wyjdziemy z tego cało. Teraz jednak wypoczniemy, wyśpimy się, najemy... Już sobie

myślę, co nam dadzą dobrego. Słuchaj, Elert, co byś ty tak zjadł? - zwrócił się do leżącego na

brzuchu oficera.

Elert dźwignął głowę. Powiedział sennie:

- Ja? Nie będę wymagający. Aby dali dużo...

background image

- Muszą dać i dużo, i dobrze! To nie chachły, co wszystko przed nami kryły. - Błysnął

oczami w stronę Traugutta. - Niedobrze, że chamy nie dostały żadnej nauczki. Należała się

im! No, powiedz.

- Należała - bąknął Elert.

- Uf! - Leliwa przeciągnął się. Stopami pełnymi czerwonych plam miesił ciepły

piasek. Głowę odchylił do tyłu, mówił rozmarzony: - Jeszcze chwilę poczekamy, a tu

przychodzi lokaj i prosi do stołu. A na stole kaczuszka, bigosik, coś do wypicia... Co byś

wypił?

- Od Stolina piłem tylko śmierdzącą wodę - Elert mówił jak przez sen.

Zjesz, odsapniesz, a już cię prowadzą do sypialni. A potem śpij, bracie, w miękkim

łóżku...

Głos Leliwy stał się również senny. Oparty o drzewo zdrzemnął się. Elert spał od paru

chwil. Robiło się coraz goręcej. Bzykały muszki. Traugutt wciąż usiłował walczyć ze snem:

ale powieki zamykały się same. Kiwnął się - i znowu otworzył oczy. Naokoło chrapali śpiący.

Wydało mu się, że jakiś człowiek wyszedł z lasu i stoi o kilka kroków od niego. Stwierdził

ten fakt z całkowitą obojętnością. Powieki opadły na nowo, głowa zwisała na piersi. Znowu

się kiwnął i znowu otworzył oczy. Teraz zobaczył kilku ludzi. Pochylali się nad leżącymi

powstańcami. Myśl przenikała wolno przez ogarnięty śmiertelnym znużeniem umysł. Ci

ludzie mieli na głowach małe francuskie czapeczki, opięci byli błyszczącymi pasami, trzymali

karabiny... Oprzytomniał. Zerwał się ze swego pniaka. Krzyknął na całe gardło: „Alarm! Do

boju!” Jego krzyk wyzwolił od razu całą masę dźwięków. Rozległy się wrzaski, krzyki bólu,

strzały, które las rozniósł natychmiast grzmiącym echem. Śpiący zerwali się na równe nogi.

Ci, co mogli, rzucili się do szaleńczej ucieczki. Niektórzy nie zdążyli: padali pod uderzeniami

kolb i bagnetów. Uciekający wpadli w zboże; rwali przez nie, zostawiając za sobą ciemne,

wydeptane smugi. Traugutt strzelał z rewolweru, póki starczyło i mu kul. Kiedy rozejrzał się,

nie zobaczył obok siebie Leliwy; tylko jego buty leżały nadal w piachu. Nie widział już

swoich. Z lasu wysypywało się coraz więcej żołnierzy. Starali się go otoczyć. Nie było czasu

do namysłu: rzucił się także w zdeptany owies. Tamci biegli za nim. Słyszał ich krzyki,

sapanie, chrzęst gniecionego zboża. Także kule miauczały mu nad głową. Biegł schylony, jak

mógł najszybciej. Prędko zadyszał się: zabrakło oddechu. Serce tłukło się w piersi jak

gwałtownie szarpany dzwon. Przed oczami raz po raz robiło mu się ciemno. Jednak dobiegł

do zabudowań dworskich. Ciągle słyszał za sobą tupot nóg goniących. Przez zapotniałe

okulary nic prawie nie widział. Zawadził o jakiś mur, rozbijając sobie dłonie o cegły. Zwrócił

się w bok, biegł wzdłuż muru. Nagle otworzyła się przed nim jakaś furtka. Wpadł w nią nie

background image

zastanawiając się nawet, kto mu ją uchylił. Posłyszał nad uchem: „Do lasu, pułkowniku! Tam

są pańscy!” Rzężąc z wysiłku przebiegł drzewami spryskanymi ciemną purpurą

dojrzewających wiśni. Za sadem był las. Ostatkiem sił dopadł pierwszych drzew. Tutaj

zobaczył swoich, tak samo mokrych od potu, zasapanych. Upadł.

Przez chwilę usiłował bezskutecznie złapać oddech. Potem dźwignął się: tamci

otaczali go półkolem. W miarę jak spoglądał w ich twarze, spuszczali wzrok. Wstał,

powiedział:

- Musimy odbić dwór, tam zostali nasi! - Zakomenderował: - Do ataku szykuj się!

Ustawili się sprawnie. Nie było ich wielu. Spostrzegł Leliwę. Oficer trzymał kosę

w ręku. Był bosy, bez kurtki, z koszulą wyciągniętą na spodnie, z wyrazem wściekłości

w oczach. Ta sama dzika zawziętość malowała się teraz na twarzach innych. Niektórzy nie

mieli broni, stali z zaciśniętymi pięściami. Traugutt nabił rewolwer, wskazał nim kierunek.

„Naprzód!” - zawołał. Ruszyli krokiem twardym, zdecydowanym. Tyralierą przebyli sad. Na

podwórzu dworskim zobaczyli żołnierzy. Z krzykiem „Bij! Zabij!” rzucili się na nich. Padło

kilka strzałów, potem zawrzała walka wręcz. Świstały kosy, dźwięczały bagnety, stukały

strzelby, którymi walono się jak maczugami. Ci, którzy nie mieli broni, wyłamali drągi

z płotu. Straszliwymi ciosami wydzierali broń z rąk przeciwnikom. Żołnierze zaskoczeni furią

natarcia cofali się. Traugutt strzałami torował sobie drogę do ganku. W drzwiach prawie

wpadł w objęcia jakiejś kobiety. Krzyknęła: „Wiedziałam! Wiedziałam, że pan wróci!”

Wielka sień dworu pełna była śladów walki: wszystko było poprzewracane, na ziemi leżały

jakieś ciała. Ponad ramieniem uczepionej jego ręki kobiety zobaczył Kosteckiego. „Żyjecie?

Jesteście? Wycofujcie się natychmiast!” Musieli odskoczyć pod ścianę, gdyż nagle posypały

się kolorowe okienne szyby, a kule smagały po zawieszonych nad wieszakami jelenich

rogach. „Prędzej! Gdzie Domanowski?” Sień była pełna dymu i pyłu, stojący niby we mgle

Kostecki uczynił niezrozumiały dla Traugutta gest. „Gdzie Domanowski?” - powtórzył.

„Uciekajmy! Uciekajmy przez dom! - zawołała nagle kobieta. - Moskale!” Przez rozwalone

okno dobiegło ich wołanie wielu głosów: „Urra!”. Od drogi przez stratowany zagon owsa szło

kontrnatarcie. Nadbiegła nowa fala żołnierzy w szarych, pokrytych ceratą kepi. „Gdzie

Domanowski?” - zapytał jeszcze raz. W tej samej chwili spostrzegł rozciągnięte na złamanym

krześle ciało. Rozwarta na piersi koszula zalana była krwią.

Leżący miał otwarte szeroko usta i oczy. Wydawał się niezagasłym krzykiem. Kobieta

ciągnęła Traugutta za rękę. Pozwolił się jej prowadzić. Przebiegli kilka izb, kuchnię, wybiegli

na podwórze. Gonił ich wrzask „Urra!” Znowu biegli pod drzewami obwieszonymi wiśniami

niby kroplami krwi.

background image

16

Myślę, że jest pan zadowolony z rozmowy z księciem - powiedział Ordęga. - Tyle

czasu nam poświęcił. I dawno go już nie widziałem tak uprzejmego. Czasami bywa

opryskliwy. Chwileczkę!

Zatrzymał się, sięgnął nerwowo po zegarek. Ale zaraz uspokoił się.

- Jak już panu mówiłem, chcę pana dzisiaj skontaktować z pewnymi ludźmi.

- Co to za ludzie?

- Kilku rodaków, ale przede wszystkim dziennikarz francuski. Kontakty z prasą są

nam bardzo potrzebne. Prasa - to opinia, a z nią się liczą wszyscy. Zawiozę pana do

Magny’ego. To najznakomitsza restauracja paryska. Wygląda skromnie, ale jak tam dają!

- Droga?

- Niech pan nawet nie pyta. Można przejeść majątek. Nigdy tam oczywiście nie

chodzę. Ale dziś jesteśmy zaproszeni przez jednego z naszych. To taki szewc, który potrafił

zrobić majątek na wyrobie obuwia. Człowiek bez wielkiej kultury, przy tym ożenił się

z Francuzką i chowa dzieci na Francuzów. Nasi na ogół wstydzą się utrzymywać z nim

znajomość. Ale ja jestem demokratą. Kiliński także był szewcem. Poza tym sądzę, że jeśli go

całkiem opuścimy, gotów się zmarnować. Sfrancuzieje. A człowiek porządny. Zawsze, gdy

trzeba, gotów dać trochę grosza na sprawę narodową... Eh, fiacre!

Przywołany woźnica zatrzymał konia. Wsiedli. Ordęga sięgnął po zegarek, mruknął:

- Powinniśmy dojechać w kwadrans. - Rzucił woźnicy: - Contrescarpe Dauphinie! -

Grzebał w kieszeni, zawczasu wyliczając monety na zapłacenie za kurs. Dopiero kiedy miał je

w ręku, powrócił do poprzedniego tematu: - Ten Sikorski pomaga nam w kontaktach

z Francuzami. Ma pieniądze, a oni to cenią. Poza tym dyskretny, można przy nim swobodnie

mówić.

Z Rue de Rivoli skręcili na plac du Carrousel. Rusztowania kryły ścianę pałacu, który

ulegał od tej strony przebudowie. Na placu kręcili się robotnicy. Ładowali na wozy zalegający

wszędzie gruz.

- Dopiero od niedawna można tędy przejeżdżać - powiedział Ordęga. - Baron

Haussman, któremu cesarz zlecił przebudowę miasta, wciąż każe coś burzyć. Powstają

szerokie bulwary, rozległe place. Jednym to się podoba, inni są oburzeni. Są nawet tacy, co

powiadają - skrzywił się - że to burzenie jest po to, aby uniemożliwić stawianie barykad.

background image

- Czy Paryżowi grozi rewolucja?

- Ale skąd? Chyba rewolucja o to, że obcięto część Ogrodu Luksemburskiego. Jest

oczywiście trochę niezadowolonych, jak zawsze we Francji, smarkaczy, których bożyszczem

jest pan Hugo. Nie wszyscy potrafią ocenić, jak wielkim człowiekiem jest Napoleon. Czy pan

wie, że Adam napisał do niego odę po łacinie? My, Polacy, powinniśmy dziękować Bogu, że

to on zasiadł na tronie francuskim!

Przez jedną z trzech wąskich bram w murze pałacowym wydostali się na wybrzeże

i zaraz wjechali na most. Po drugiej stronie Sekwany otworzyła się przed nimi cienista ulica

des Saints. Peres. Dojechali nią do rue du Cherche-Midi. Na rogu Contrescarpe Ordęga kazał

fiakrowi stanąć. Spojrzawszy prędko na zegarek, włożył tamtemu w dłoń przygotowaną

należność. Ale woźnica wybuchnął sprzeciwem. Traugutt nie mógł zrozumieć jego burknięć.

Musiały brzmieć obrażająco, gdyż Ordęga poczerwieniał; ze zdenerwowania począł się jąkać.

W końcu z gniewem dorzucił monetę. Woźnica nie przestał gderać. Dopiero gdy otrzymał

jeszcze jedną sztukę, zaciął konia i nie skinąwszy nawet głową odjechał. Stary mężczyzna

wiódł za nim gniewnym spojrzeniem.

- Niemożliwi są! - wybuchnął. - Widziałeś pan? Dałem mu tyle, ile należy się za kurs

piętnastominutowy. - Wziął Traugutta pod rękę. - Taki wielki i bogaty naród, a każdy tylko

wystawia rękę. Co mu dasz - to mało! Chodźmy, to tu.

Na progu restauracji obciągnął starannie swój spracowany żakiet. Sale były niskie,

ciemnawe. Ordęga powiedział coś kelnerowi, a ten zaraz zaprowadził ich do stolika w głębi,

przy którym siedziało już trzech mężczyzn. W jednym z nich Traugutt domyślił się od razu

fundatora obiadu: był to grubas o byczym karku i dużym, czerwonofioletowym nosie.

Potrząsnął życzliwie ręką Traugutta.

- Leblanca jeszcze nie ma? - zapytał Ordęga jednego z obecnych, młodego mężczyznę

w krótkiej kurteczce.

- Widziałem go dziś rano w drukarni. Przypomniałem mu o spotkaniu. Zapewnił, że

przyjdzie, tylko się trochę spóźni.

- To właśnie ten Francuz - powiedział wyjaśniająco Ordęga. - Pan Wodzyński pracuje

także w prasie i zna go dobrze. Leblanc jest zawsze ogromnie zajęty, a przy tym jako

więzień...

- Więzień?

Tak - rzekł Wodzyński. - Odsiaduje w Sainte Pelagie! Uch, pan, widzę, tego nie

rozumiesz - uśmiechnął się z wyrozumiałością. - Wielu dziennikarzy siedzi za napisanie

background image

czegoś przeciwko rządowi. Mogą jednak z więzienia wychodzić, załatwiać swoje sprawy,

przyjmować gości. Najzłośliwsze paszkwile wypisują właśnie tam, w więzieniu.

Właściciel pracowni butów przywołał kelnera i polecił mu przynieść zakąski oraz

wódkę. Potem zwrócił się do Traugutta:

- A tam, u was, panie, w kraju, co? Bijecie się?

- Bijemy.

- W gazetach, panie, piszą, że bieda i wszystkiego brak, nie? Czy to prawda?

- Tam, gdzie wojna, nie może być dobrze.

- Niby racja. Pan tam wracasz?

- Wracam.

- Ah, bon, to ładnie. Wojna nieprzyjemna rzecz, nie? Moskiewska niewola też.

Musicie się bić. Ale Francja wam pomoże. Cesarz bardzo kocha Polaków.

- Niestety są przy cesarzu tacy - wtrącił Wodzyński - którzy go namawiają do sojuszu

z Rosją.

- Książę Czartoryski zwalcza te wpływy - powiedział Ordęga.

Siedzący dotychczas cicho, z ponurą miną, towarzysz ich stołu wzruszył ramionami

i rzekł basem:

- Nic dobrego nie może wyjść z tych arystokratycznych zabiegów!

- Książę jest szczerym demokratą - bronił Ordęga. - I ma wielki wpływ na

Walewskiego.

Ponury mężczyzna chciał coś powiedzieć, ale zamilkł, gdyż przyniesiono przekąski.

Przez pewien czas jedzono w milczeniu. Fundator zaproponował toast:

- Za zdrowie naszego gościa.

Wypili bez zapału. Rozmowa nie kleiła się. Traugutt był przygotowany, że będą go

pytali o sprawy krajowe. Tymczasem wyglądało na to, że niewiele się tym interesują. Spod

oka przyglądał się współbiesiadnikom. Ten szewc musiał być poczciwym człeczyną, któremu

sprawiało przyjemność, że może ugościć rodaków, z których żaden - widać to było z daleka -

nie śmierdzi groszem. Może cieszyła go także rozmowa w języku polskim? Ordęgę poznał

dość dobrze. To był człowiek naiwny, ale na pewno głęboko przejęty sprawami kraju.

Wodzyński drażnił Traugutta swoim zaaferowaniem. Ostatni z biesiadników - niejaki

Podbiełło - wyglądał na człowieka chorego na wątrobę.

Kiedy kończyli przekąski, pojawił się maitre d’hotel, prowadząc małego, czarnego

mężczyznę. Na jego widok wszyscy podnieśli się z miejsc. Wodzyński począł przedstawiać.

background image

Francuz ściskał dłonie. Rozmowa przeszła na francuski. Leblanc zabrał się zaraz do jedzenia,

co mu nie przeszkadzało jednocześnie mówić i to bardzo szybko.

- Wyobraźcie sobie, panowie, na kogo natknąłem się w westybulu? Na pewno nie

zgadniecie. A więc popatrzcie sami, oto idzie - ruchem głowy wskazał otyłego mężczyznę

o wyglądzie zażywnego proboszcza, który prowadzony przez samego właściciela restauracji

majestatycznie toczył się w stronę jednego ze stolików.

- Renan! - zawołał Wodzyński.

- We własnej osobie - potwierdził Leblanc. - Kiedy stał przed lustrem, pozwoliłem

sobie podejść do niego i zapytać go, co myśli o niedawnych awanturach studenckich.

Uśmiechnął się i powiedział: dziecinada. Jedno słowo, a jak znakomicie charakteryzuje tego

człowieka, który stoi nad wszystkimi: nad bogami i nad ludźmi.

- Kto to taki? - zapytał Traugutt.

Leblanc i Wodzyński spojrzeli na niego ze zgorszeniem.

- Wielki Renan z College de France - powiedział Leblanc - autor Vie de Jesus, którym

zachwyca się Paryż. Pan nie czytał tej książki?

- Nie.

- Pan Tołkacz przyjeżdża z Polski - wyjaśnił Ordęga.

- Rozumiem. Powinien pan skorzystać z tego, że jest w Paryżu i przeczytać ją. Rzecz

niezwykła. Odwaga orła, pióro niby szpada muszkietera, umiar grecki...

- Mogę panu pożyczyć książkę - powiedział Wodzyński. - Tak się akurat składa, że

mam ją przy sobie. Proszę.

- Będzie lepiej - rzekł Leblanc - jeśli pan zabierze ją ze sobą. Wasz biedny kraj

potrzebuje takiego właśnie idyllicznego spojrzenia na stare tragedie. Myślę, że znajdą się

w Polsce ludzie, którzy docenią jej piękno.

- Sądzę, że się jeszcze znajdą - zapewnił Wodzyński. - Chociaż tyrańska niewola

sprawiła, iż najznakomitsi przedstawiciele polskiej kultury przebywają za granicą.

- Tak się dzieje nie tylko w Polsce - zauważył Leblanc. - Każda tyrania ogłupia naród.

Każda, mes amis!

Zapadło milczenie. Traugutt zauważył niespokojne spojrzenia, jakie wymienili ze sobą

Ordęga i Wodzyński. Nawet Sikorski począł się kręcić na fotelu.

Może zechce pan wybrać wino, panie redaktorze - podsunął Francuzowi kartę.

Leblanc przejrzał ją, po czym wdał się w dyskusję z kelnerami. Po tej naradzie

przyniesiono z piwnicy omszałą butelkę i nalano dziennikarzowi próbny kieliszek. Napiwszy

się skinął z uznaniem głową.

background image

- Czy słyszał pan o wielkiej sensacji, jaka zdarzyła się wczoraj w cafe de la Rotoncle?

- zapytał Wodzyński.

- Nie. Co się tam stało?

- Proszę sobie wyobrazić, weszły na salę dwie panie, siadły przy stoliku i pozwoliły

sobie na zapalenie papierosów.

- Niebywałe! Jak się to skończyło?

- Powstało zamieszanie, ludzie wstawali od stolików, wszyscy byli oburzeni.

Gospodarz chciał zażegnać sprawę, ale te panie nie chciały go słuchać. Trzeba było zawezwać

policję.

- Niesłychana historia. A kim były te damulki? Zwyczajne „loretki”?

- Podobno aktorki...

Dopiero przy deserze Ordęga, doczekawszy chwili ciszy, chrząknął kilka razy,

a potem rzekł:

- Chcieliśmy skorzystać z obecności wśród nas pana Leblanc, aby mu przedstawić

naszego gościa. Pan Tołkacz, jak już o tym wspomnieliśmy, przybywa z kraju, gdzie toczy się

krwawa walka z przemocą. Wiemy, z jaką życzliwością naród francuski przyjmuje wszystkie

wiadomości przychodzące z Polski. Sądziliśmy więc, że byłoby rzeczą wskazaną, aby nasz

wielki mistrz pióra usłyszał pewne informacje z ust naocznego świadka...

- Oczywiście, oczywiście - zapewnił Leblanc wycierając usta serwetą. - Jestem

zobowiązany i niezmiernie ciekawy. Szkoda tylko, że mam tak mało czasu. Może jednak

pan... - nazwisko wydało mu się zbyt trudne do wymówienia - zechciałby w krótkich słowach

powiedzieć o wydarzeniach. Ach, Polska! Kraj, dla którego żywimy tyle serdecznych uczuć!

Malowniczy kraj lasów, śniegów, wózków zaprzężonych w trzy koniki... Tyle o nim pisano,

że widzę go w wyobraźni, choć nigdy nie miałem okazji tam pojechać. Słucham pana.

- Nie wiem, co pana najwięcej zainteresuje. Od ośmiu miesięcy walczymy przeciwko

nieprzyjacielowi bardzo silnemu, przewyższającemu nas liczbą żołnierzy i górującemu nad

nami uzbrojeniem. Mimo to powstanie trwa i będzie trwało. Płacimy jednak za naszą walkę

bolesnymi stratami. Ogromna część naszej młodzieży ruszyła w pole. Wielu z nich zginęło

w walce. Wielu zostało zamordowanych, gdy wpadli w ręce wroga. Nasza wojna uznana

została za zwykły bunt. Rannych powstańców czeka szubienica, albo zesłanie na Sybir. Nie

tylko przeciwko walczącym obraca się bezwzględność przeciwników. Także ludność cywilna

cierpi, ulega gwałtom i przemocy. Palone są dwory, całe wsie. Niszczony jest dobytek.

Niszczone są dzieła kultury. Kraj został wydany w ręce dzikich satrapów, prześcigających się

background image

wzajemnie w okrucieństwie i zawziętości. Jeżeli taka sytuacja dalej potrwa, Polska stanie się

cmentarzem!

- Jakież to straszne, co pan opowiada! - powiedział Leblanc składając ręce. - Droga,

wierna Polska! Czym wam, panowie, możemy pomóc?

- Liczba naszych potrzeb jest ogromna. Najpotrzebniejsza byłaby pomoc zbrojna,

a przynajmniej groźba interwencji.

- Oczywiście, oczywiście. Musicie się jednak liczyć panowie, z możliwościami.

Francja została wplątana najniepotrzebniej w świecie w sprawę meksykańską. Nasz

znakomity Bazaine znajduje się za oceanem, razem z najlepszymi dywizjami. W Algierze

wciąż nowe bunty Arabów...

- Francja jednak posiada dosyć powagi, aby przynajmniej zażądać od Rosji uznania

powstańców za stronę walczącą. Bijemy się o wolność. To wielkie hasło, które zawsze było

drogie narodowi francuskiemu.

- Ma pan rację, to wielkie hasło. Nasze pismo - zwrócił się do Wodzyńskiego i Ordęgi

- będzie mu także służyło. Niestety muszę panom powiedzieć, że odwleka się wydanie

pierwszego numeru. Mamy, szczerze mówiąc, kłopoty materialne. Tak, proszę pana - mówił

znowu do Traugutta - to, co pan mówi o waszej sytuacji, jest bardzo przejmujące. Ale we

Francji nikogo dzisiaj nie interesują wielkie sprawy. Życie codzienne stało się takie barwne,

tak wiele przynosi. Koleje żelazne otworzyły szeroki świat. Żyjemy w epoce postępu, wiedzy,

szybkości. Przed człowiekiem dziewiętnastego wieku otworzyły się niezwykłe perspektywy.

Osiągnięcia nauki nie znają granic. Coraz więcej pracuje fabryk, coraz większe są możliwości

wzbogacenia się. Ludzie pragną bogactwa, gonią za nim. Nie mają uznania dla spraw

ideałów, dla sztuki... Możecie się o tym sami przekonać, panowie. Zaobserwujcie, jak

hałaśliwe melodyjki z cafe-koncertów przygłuszyły muzykę operową. Wystarczy pójść do

Beugiant, tu, w sąsiedztwie, zwłaszcza wtedy gdy śpiewa osławiona Teresa...

- Oglądałem niedawno tę szalejąca młodzież - powiedział Wodzyński.

- Widział ją pan? Więc pan rozumie. W tych warunkach trudno jest zdobyć fundusze

na poważne pismo broniące spraw wolności i gromiące burżujów-filistynów oślą szczęką.

- Ale oczywiście sprawa Polski jest sprawą niezmiernie ważną.

- Niestety, proszę mi wybaczyć, muszę już uciekać. Jestem więźniem, proszę o tym

pamiętać. Taką bronią walczy despotyzm z wolnością słowa.

Wstał i począł się żegnać. Potrząsając ręką Traugutta, powiedział:

- Nie zapomnę tego, co pan mówił. I skoro tylko nasze pismo ruszy, zabierzemy głos.

Cieszę się, że pana poznałem. Jeszcze raz przepraszam i do widzenia.

background image

Odprowadzili go, a potem wrócili do stolika. Restauracja poprzednio pusta zaczęła się

obecnie wypełniać. Wodzyński przyglądał się wchodzącym i co chwila z entuzjazmem

wykrzykiwał jakieś nazwisko. Zobaczywszy kogoś, spiesznie pożegnał się i pożeglował

w tamtą stronę. Zaraz po nim odszedł Podbiełło.

- Niech pan się nie zraża zachowaniem Leblanca - powiedział do Traugutta Ordęga. -

Trzeba ich brać takimi, jakimi są. Jeśli będzie mógł, na pewno napisze coś życzliwego

o Polsce. Teraz pan zrozumie lepiej nasze trudności. Gdybyśmy mieli więcej funduszów!

- Powiem szczerze: nie zachęcałbym nikogo w kraju do przysyłania pieniędzy na

kupowanie dziennikarzy. Potrzebujemy broni.

- Są głosy warte sztucera.

- Skoro się walka zaczęła, wolimy mieć sztucery. Zapanowało milczenie. Dopili resztę

wina.

- Kiedy pan chce jechać? - zapytał Ordęga.

- Jeszcze dziś w nocy.

- Dziś? Dlaczego ten pośpiech?

- Czekałem na rozmowę z księciem. Nie mam już teraz na co czekać. W kraju mogę

być potrzebny.

Sikorski kazał sobie podać rachunek. Starannie sprawdzał każdą pozycję. Zapłacił,

dorzucając napiwek. Kelnerzy odprowadzili go do westybulu z ukłonami.

- To teraz pożegnamy się - rzekł wyciągając rękę do Traugutta. Długo nie wypuszczał

jego dłoni ze swojej. - Wie pan - wyznał - ciągnie mnie do kraju. Kiedy gazety napisały, że

się bijecie, aż mnie coś tutaj ukłuło. Pojechałbym... Ale, widzi pan, młody nie jestem, na

walce się nie znam, mam tutaj rodzinę, interes. Pieniędzy jednak nie żałuję. I gdybym mógł

coś panu...

- Dziękuję. Są tutaj przedstawiciele rządu narodowego. Proszę im przekazać. Każdy

grosz się przyda. Potrzeba nam broni.

Ulice zasnuł pierwszy zmierzch. Zapalono lampy gazowe.

W sąsiedztwie Magny’ego z oświetlonych rzęsiście drzwi kawiarni wysypywały się na

ulice tony siarczystej muzyki.

- Bawią się! - powiedział Ordęga. - Leblanc ma rację.

Paryż ogarnęło szaleństwo zabawy.

Szli obok siebie zamyśleni. Nie zastanawiając się dokąd idą zanurzyli się w gąszcz

wąskich uliczek Quartier, pełnych w tej chwili ruchu. Wieczór wywabił z domów całe tłumy

młodzieży. Studenci i dziewczęta szli trzymając się pod ręce albo wpół. Krzyczeli, śmieli się

background image

głośno, śpiewali. Kupcy pospiesznie sprzątali towar z wystawionych przed sklepami stołów.

Na rogach ulic pojawiły się młode sprzedawczynie z koszami kwiatów. Wesoło zaczepiały

idących; czasami, porwane przez tłum, biegły razem z nim. W ciżbie byli również żołnierze:

huzarzy w szamerowanych kurtach, dzwoniący szablami i ostrogami, żuawi w bufiastych

spodniach. Większe ulice były oświetlone, w zaułkach panował przytulny mrok. Prawie

w każdym załomie muru stała całująca się para.

Znalazłszy się na jakiejś szerszej ulicy Traugutt zapytał:

- Czy pan wie, co się dzieje z Ignacym Domeyką?

- Siedzi w Chile. Urósł tam w sławę. Tu nie przyjeżdża, koresponduje tylko

z Zalewskim. Czemu się pan o niego pytasz?

- Miałem jego dwóch bratanków w swoim oddziale. Synów Kazimierza.

- Tego, którego rząd narodowy skazał na śmierć?

- Tak.

- Co się z nimi stało?

- Nie wiem. Mój oddział był otoczony, wydałem swoim rozkaz, aby drobnymi

grupami przedzierali się do punktu zbornego. Sam tam jednak nie doszedłem, zostałem

wezwany do Warszawy.

- Powiem Zalewskiemu, niech napisze o tym do Domeyki. Ucieszy się. Biedak, mało

nie umarł z rozpaczy, kiedy się dowiedział o postępku brata.

Znowu szli czas jakiś bez słowa, przedzielani co chwila Przez kłębiący się tłum.

W ciemnym zaułku Ordęga zatrzymał się.

- Stąd masz pan tylko kilka kroków do swego hotelu. Nie odprowadzę pana. Lepiej,

aby nas nie widziano razem. A poza tym trochę zmęczyłem się. Podali sobie dłonie. -

Dziękuję panu za pomoc - rzekł Traugutt.

- Niewiele mogłem... - Ordęga sapał wzruszony. Rozwarł ramiona i wziął Traugutta

w objęcia. - Bóg mi świadkiem, chciałem więcej, generale... - Po raz pierwszy potraktował go

tym tytułem.

- Proszę nie robić sobie wyrzutów.

Stary potrząsnął głową.

- Życie się kończy, a ja mało dałem sprawie. Wy bijecie się... Gdybym był potrzebny,

zawsze... Niech was Bóg wspiera. Pan rozumie moje słowa. Tu dawniej mówiło się wiele

o Bogu, o Opatrzności. Adam dawał przykład. Ale przyszły bałamuctwa Towiańskiego,

zaczęli mącić wodę farmazoni. Innych porwało życie. Mało kto teraz myśli jak chrześcijanin,

mało kto po chrześcijańsku żyje...

background image

Słyszał, jak w ciemności Ordęga pociąga nosem. Pocałował w suchy policzek

dawnego podchorążego i na swoim poczuł jego wilgotne usta. Potem rozstali się.

Wróciwszy do hotelu powiadomił przede wszystkim siedzącego przy stoliku

recepcyjnym portiera, że wyjeżdża. Oparty o kolumnę czekał, aż tamten obliczy należność.

Po poczekalni kręcili się jacyś ludzie. Na pewno - myślał - przynajmniej jeden jest szpiegiem.

Zauważył także młodego mężczyznę o semickich rysach, który siedział w fotelu z dużą torbą

na kolanach. Po sposobie trzymania jej można było łatwo zgadnąć, że ma w niej coś cennego.

Portier powiedział półgłosem do Traugutta:

- To pański rodak. Przyjechał teraz.

Nic nie odpowiedział, tylko uważniejszym spojrzeniem obrzucił siedzącego.

Zauważył, że tamten patrzy także na niego bacznie: gadatliwy portier musiał mu również

powiedzieć, że Traugutt jest Polakiem.

Załatwiwszy wszystkie sprawy z portierem poszedł do swego pokoju. Szybko

spakował rzeczy. Do pociągu miał jeszcze dwie godziny czasu, więc sięgnął po otrzymaną od

Wodzyńskiego książkę.

Przeskoczył wstęp i długie naukowe przypisy, sięgnął do pierwszego rozdziału. Zaraz

przy pierwszych zdaniach doznał wstrząsu:

„Wtedy to żyła Osobistość wyższa, która swą śmiałą inicjatywą i miłością założyła

kamień węgielny pod przyszłą wiarę ludzkości. Jezus urodził się w Nazarecie, małym

miasteczku galilejskim i tylko dzięki kłopotliwemu wybiegowi udało się legendzie przenieść

miejsce Jego narodzenia do Betlejem”.

Pochłaniał książkę rozdział po rozdziale. Słowa były barwne, pełne uznania, podziwu.

Dla autora religia przyniesiona przez Jezusa miała stać się religią ludzi, pragnących uciec od

codziennego życia w kolorowy świat ideału. Jego Jezus kochał ludzi cierpiących,

oszukiwanych. Kochając ich, uwierzył w swoje Boskie posłannictwo i dla tej sprawy pozwolił

się umęczyć. Umarł - ale pozostał najpiękniejszą z legend ludzkości...

Traugutt odłożył książkę. Zamyślił się. Czas biegł, godzina odjazdu nadchodziła. Nie

było nadziei, że doczyta dziełko do końca. Przerzucił pozostałe strony, na chwilę zatrzymał

się na opisie męki krzyżowej. Był on całkiem inny niż ten, który Traugutt zachował

w pamięci, wyczytany w książce widzeń niemieckiej zakonnicy. Tutaj pisarz ledwo

wspominał o cierpieniach. Zdawało się, że dotyka jakiegoś wstydliwego fragmentu w życiu

swego bohatera. Krzyż - to nie była czara cykuty, słowa z krzyża - słowami Apologii. Pisarz

zapewniał, że jego filozof umarł prędko i cicho, i dzięki szybkiej agonii zachował wiarę

w siebie. Tam - u zakonnicy z Dulmen - ciągnął się długi szereg scen brutalnych i krwawych.

background image

Ten, o którym ona mówiła, był samotny i opuszczony. Odchodziła Go odwaga, zawodziły Go

siły. Doznawał pokusy zwątpienia. Lękał się i łamał sam ze sobą. Cierpiał zwyczajnie, jak

człowiek katowany. Tu była legenda, którą się opowiada dziecku, aby je uśpić. Tam obraz,

który niepokoi, odbiera sen...

Zamknął książkę i zdecydowanym gestem rzucił ją na stół. Wstał, podszedł do okna.

Za szybami był Paryż, pełen świateł, gwaru, wesołości. W mroku nocy czekała go Warszawa,

ciemna, walcząca w milczeniu. Przypomniał sobie słowa Leblanca: „Niech pan zawiezie tę

książkę Polakom, przyda się im to idylliczne spojrzenie na stare tragedie...” Potrząsnął głową.

Nie - myślał - nie dla nas ta idylla. Z ulicy doleciały głosy: ktoś śpiewał. Ale Trauguttowi

wydało się, że to nie była paryska piosenka, mówiąca o miłości, ale chorał, który słyszał tyle

razy: „Od powietrza, głodu, ognia i wojny; od nagłej, a niespodziewanej śmierci - wybaw

nas...”

Zapukano do drzwi. Wszedł chłopak hotelowy, by powiedzieć, że zamówiony powóz

zajechał. Wziął przygotowane walizki. Traugutt ostatni raz rozejrzał się po pokoju, w którym

spędził kilka tygodni. Książka pozostała na stoliku. Nie sięgnął po nią. Zamknął za sobą

drzwi.

background image

Część druga

1

Był to mały pokoik w hotelu Saskim, podobny do tamtego w hotelu Drezdeńskim,

w którym zatrzymał się przed dwoma miesiącami. Wtedy miał paszport na fołkacza,

komisanta z Brześcia, dziś - paszport galicyjski na kupca ze Lwowa, Michała Czarneckiego.

Październikowe słońce wpadało w zaułek ulicy Koziej i ślizgało się po niezbyt czystych

szybach.

- W sam czas przyjechałeś - powiedział Przybylski.

Siedział w głębokim fotelu i palił cygaro. Traugutt wolnym krokiem, z założonymi do

tyłu rękami, spacerował po pokoju.

- Musisz mi opowiedzieć wszystko po kolei - rzekł.

- Oczywiście. Czy otrzymałeś nasze wezwanie?

- Nie, żadnego nie otrzymałem. Kto mnie wzywał?

- My, to znaczy ci, którzy zostali na placu po ostatnich szaleństwach: ja, Majewski,

Dubiecki, sekretarz Rusi; Gałęzowski, dyrektor wydziału wojny; Krajewski, dyrektor

wydziału spraw wewnętrznych; Pieńkowski, dyrektor policji; Dobrowolski...

- Dobrowolski? - Traugutt zatrzymał się w swym spacerze. - Przecież to człowiek

tamtych!

- Owszem, nawet członek ich rządu. Ale on zrozumiał, jakiej kaszy narobili, i chce

z tego jakoś wyjść. Sytuacja jest ciężka. Na terror rozpętany przez Chmieleńszczyków

Moskale odpowiedzieli terrorem, jakiego jeszcze nie było. Wielki książę, jak wiesz, musiał

wyjechać. Ci, którym od dawna stała kością w gardle jego układność wobec Polaków, zrobili,

co mogli, aby go usunąć. Został Berg, rozwścieczony zamachem. Stara się naśladować

Murawiewa. Noc w noc policja aresztuje po domach. Na ulicy zatrzymuje się ludzi, sprawdza

papiery, rewiduje. Kobiety chodzące w żałobie zabiera się do komisariatu i tam zdziera z nich

suknie. Były wypadki dawania rózeg. Zamyka się ulice i urządza łapanki. Co parę dni mamy

egzekucję uliczną. O zmroku nie wolno się nikomu ruszyć bez zapalonej latarki. Po dziesiątej

nie wolno wyjść na ulicę. Wszędzie straże, wszędzie szpiedzy i donosiciele. Każdy stróż ma

obowiązek szpiclować...

- Kto jest naczelnikiem miasta?

background image

- Był Piotrowski, ale go zatrzymali na ulicy i znaleźli przy nim pieczątkę naczelnika

miasta. Teraz go badają. Potrafią badać... Zajmuje się tym taki jeden, kanalia i zboczeniec. To

on zatorturował na śmierć Jurgensa. Z jego łap albo się wcale nie wychodzi, albo prosto na

szubienicę. Naczelnikostwo po Piotrowskim objął Pepłowski, ale to człowiek młody,

niedoświadczony, bez wpływów w organizacji miejskiej.

- Tak więc władzy nie ma?

- Władza leży na bruku. Ktoś musi ją podjąć, wziąć ludzi w garść, przywrócić

porządek. Inaczej koniec ze wszystkim.

- I tym kimś, osądziliście, mam być ja? Czy to był twój pomysł, Wacławie?

Zatrzymał się przed Przybylskim. Patrzył na niego uważnie. Szare oczy spoza

okularów nabrały jakby stalowego połysku. Przybylski odłożył cygaro.

- Mój - przyznał. - Znam cię przecież z naszych spotkań w Wilnie i w Brześciu.

Posiadasz energię, umiejętność kierowania ludźmi, jesteś człowiekiem rozsądnym. Wtedy

także za moją poradą Majewski ściągnął cię do Warszawy. Pojechałeś w ważnej misji za

granicę, a po powrocie miałeś wejść w skład rządu. Rząd się zmienił, jednak twój mandat nie

wygasł. Możesz dołączyć do tych, co zostali po ucieczce Chmieleńskiego i Frankowskiego.

Wydziały będziesz miał za sobą, policję narodową także. Również sekretariaty Litwy i Rusi.

Dokooptujesz, kogo będziesz chciał.

- Mogę liczyć na Majewskiego?

- Na niego nie licz. Wystraszyli go. Podobno dostał wyrok śmierci. Siedzi u siebie

w domu i zaklina się, że już żadnej roboty politycznej do końca życia prowadzić nie będzie.

Majewski lubi być ostrożny i działa tylko wtedy, gdy uda mu się skleić koalicję najbardziej

przeciwnych sobie grup. Jego rząd składał się z „białych”, z „czerwonych”, a także

z Mierosławszczyków.

- Czy taka koalicja mogłaby jeszcze raz powstać?

- Nie. „Biali” mają już wszystkiego dosyć i wycofują się z roboty. Wśród

„czerwonych” powstały frakcje. Na ogół lepsi poginęli, gorsi pouciekali.

A Mierosławszczycy, jak zawsze, zajmują się jedynie kopaniem dołków pod innymi,

sławieniem swego wodza, który, jak się zdaje, większym jest jeszcze głupcem niż krętaczem.

Traugutt zatrzymał się pod ścianą. Włożył ręce w kieszenie, pochylił się, zdawał się

przyglądać z zainteresowaniem wytartemu hotelowemu dywanowi.

- Dziękuję ci, Wacławie - rzekł. - Przedstawiłeś sprawę otwarcie. Sytuacja wygląda

tak: ci, którzy dążyli do powstania i którzy je rozpoczęli, a nie zginęli, chcą się ze

wszystkiego wycofać. Zrozumiałem to już podczas mego pobytu w Galicji. Kraków i Lwów

background image

pełne są ludzi, którzy zrezygnowali ze wszystkiego. Jeszcze coś tam gadają, obiecują, ale tego

nikt nie bierze poważnie. Ochotników do brania zasiłków i do chwalenia się swym przyszłym

bohaterstwem nie braknie, ale niewielu spośród nich miałoby ochotę naprawdę walczyć.

Zacisnął usta i podjął swój spacer. Przybylski patrzył za nim.

- Widzisz więc - powiedział - jak bardzo jesteś potrzebny, ty, który przywozisz nowe

nadzieje.

Traugutt zatrzymał się przed siedzącym.

- Spodziewasz się, że przywożę nadzieje? - zapytał, wolno rozdzielając słowa.

Przybylski utkwił w twarzy Traugutta pytający wzrok.

- Spodziewamy się tego wszyscy. Potrzebujemy ich, Romualdzie. To prawda: wielu

uciekło, wielu chce się wycofać. Ale to także prawda, że my, którzy pozostaliśmy, jesteśmy

zmęczeni. Bardzo zmęczeni. Depczą nam po piętach, szukają nas. Musimy się bez przerwy

ukrywać. Zrozum, tego nikt bez końca nie wytrzyma. Potrzebujemy zluzowania...

- Ty także?

- Jestem w Warszawie od lutego. Ty tam, na Zachodzie, rozmawiałeś. Na pewno ci

coś obiecano. Przyjeżdżasz z nowymi siłami...

Wrócił do swego powolnego spaceru. Przybylski nie spuszczał wzroku ze szczupłej

sylwetki. Za każdym razem, gdy Traugutt obracał się ku niemu, spoglądał niespokojnie

w jego twarz, w oczy za szkłami okularów. Ale twarz była zamknięta, oczy spuszczone,

półprzymknięte.

Traugutt przewędrował kilka razy pokój, wciąż milcząc. W końcu zatrzymał się.

Usiadł na poręczy fotela, zdjął okulary. Począł je przecierać.

- Za twoją szczerość należy ci się szczerość - powiedział. - Chcesz wiedzieć, co

przywożę z Paryża? Dobrze. A więc w Paryżu nikogo nie obchodzi to, co się dzieje z nami.

Ludzie potrafią, owszem, powiedzieć ci miłe słowa i udzielić mądrych pouczeń. Potem

spiesznie uciekają do swoich spraw. Niczego poza słowami nie doczekamy się...

Przybylski poderwał się. Wybuchnął pytaniami:

- A cesarz? A książę Napoleon? A lud paryski?

- Cesarz myśli o Meksyku, nie o Polsce. Książę Napoleon czeka na koniunkturę

polityczną. A lud paryski bawi się...

- Bawi się... - Przybylski powtórzył te słowa takim tonem, jakby ich nie zrozumiał.

Chwilę milczał, potem wybuchnął sprzeciwem: - Nie mogę w to uwierzyć! Może tak ci się

tylko zdawało, Romualdzie? Może źle patrzyłeś?

- Francja...

background image

Uśmiechnął się gorzko.

- Wierzycie w tę Francję jak w Pana Boga. Myślę, że dobrze patrzyłem i że się nie

mylę. Niczego nie możemy oczekiwać z Paryża.

- A więc może Anglia? Albo Austria?

- Nie byłem w Londynie, ale nie sądzę, aby tam nasze sprawy stały lepiej. A Austria...

- poruszył lekceważąco dłonią. - Nie stało się dotąd nic, co by nas przekonało o uczciwości

Wiednia. Nasza walka, wierz mi, nikomu na Zachodzie nie spędza snu z powiek.

- Jesteśmy więc sami wobec Rosji?

- Wobec Rosji i wobec Prus. Dziś już chyba nie można mieć wątpliwości co do tego,

kto nas popychał, kto nam na początku pomagał i dlaczego to robił. Nie przypadkiem

kamerjunkier pruskiego dworu, hrabia Grabowski, zakładał w Warszawie tajne drukarnie,

choć jemu samemu brakło pieniędzy na płacenie karcianych długów, a potem dokonał

oszustwa z dyktaturą Langiewicza. Tak było, Wacławie, czy inaczej?

Przybylski milczał. Siedział skulony na fotelu, patrząc przed siebie szklanym

wzrokiem.

- W takim razie - mruknął - pozostaje tylko zwinąć chorągiew.

- Zwinąć chorągiew? - Głos Traugutta nie utracił nic ze swego spokoju. - Przed chwilą

oskarżałeś tamtych, że uciekli. Może oni także byli zmęczeni? Ale nie wszyscy, którzy

uwierzyli w sens powstania, mogą wycofać się lub uciec. Nie ucieka cały naród. Masz rację:

władza leży sponiewierana na bruku. W błocie. Władza jest honorem, to prawda. Ale może

być także obowiązkiem.

Urwał gwałtownie. Przybylski wstał. Teraz on podszedł do Traugutta wciąż

siedzącego na poręczy fotela.

- Chcesz ją wziąć? - głos jego dzwonił zdumieniem.

- Czy widzisz kogoś drugiego, który gotów byłby to zrobić? - Traugutt odpowiedział

pytaniem.

- Nie.

- Więc jak mam postąpić? Sam powiadasz: najlepsi zginęli, podli uciekli, reszta jest

zmęczona. Ale naród pozostał. W walce.

- Spodziewaliśmy się interwencji Zachodu.

- Ja się po Zachodzie niczego nie spodziewam. Oczywiście mogą nastąpić jakieś

zmiany w koniunkturze politycznej i ktoś może dla własnego interesu upomni się o nas.

Każda taka pomoc przyda się. Ale walkę musimy prowadzić sami. Wojnę, nie akty terroru,

nie skrytobójstwo.

background image

- Kto ją będzie prowadzić?

- Są jeszcze tacy. Jest drugi Chmieleński, inny od swego brata, Heidenreich,

Czachowski, Wróblewski. Z Galicji przybędą Różycki i Hauke. Ale najważniejsze: byleby

wojna dotrwała do wiosny, zbuduje się organizację parafialną i z jej pomocą zwoła pospolite

ruszenie.

- Widzę, że przemyślałeś te sprawy.

- Przemyślałem.

- A więc jednak nie myliłem się: przyjechałeś z nowymi siłami. Mimo to, co mówisz

o Zachodzie...

Traugutt wstał z poręczy, na nowo podjął swój spacer. Nie patrzył na Przybylskiego,

miał oczy utkwione w przestrzeń. Po kilku nawrotach powiedział:

- Musisz mnie skontaktować z tymi, którzy pozostali w rządzie. Kto tam jest?

- Dwóch chłopaczków-poetów: Asnyk i Narzymski oraz wyjadacz i kauzyperda

Kobylański. Dobrowolski także dał już nura, ale wciągnął na swoje miejsce Janowskiego. Ten

może ci być przydatny. Jedyny człowiek, który widział wszystkie rządy.

- Na wydziały, mówiłeś, mogę liczyć?

- Możesz. Brak Henryka Krajewskiego w wydziale zagranicznym, bo go złapali

i zamknęli. Ale mam wiadomości przez naszą policję, że go puszczą, bo nic przeciwko niemu

nie mają.

- Pepłowski nie nadaje się, twoim zdaniem, na naczelnika miasta?

- Nie. Na tym stanowisku musiałby być ktoś, kto tkwi od dawna w organizacji

miejskiej.

- Tak jak ty?

- Ja już byłem naczelnikiem miasta, Romualdzie.

- Byłeś nawet dobrym naczelnikiem. Ale jesteś zmęczony?

- Jestem diablo zmęczony...

- Po co tak mówisz? Diabeł czyha na nasze zmęczenie. Kogo możesz mi doradzić?

- Czy ja wiem? Może Tokarzewski? Sybirak, twardy, mocny... Albo Waszkowski? To

ten młody, co wykradł pieniądze z pałacu Komisji Skarbu. Czynny od początku, odważny do

szaleństwa. Ma gest...

- Zastanowię się nad tymi dwoma nazwiskami. Chciałbym, abyś mi ułatwił rozmowę

z Majewskim, z Janowskim i z Gałęzowskim. A potem skontaktuj mnie z rządem.

- Załatwię ci to wszystko. Otrzymasz jeszcze dzisiaj wiadomość przez kurierkę.

A teraz chcę ci powiedzieć, że mam dla ciebie mieszkanie.

background image

- Gdzie?

- Punkt doskonały: na odludziu, a wszędzie blisko. Dwa pokoje do wynajęcia od

gospodyni, która może ci dawać pełne utrzymanie. Osoba zaufana, tkwiąca w organizacji,

odkomenderowana wyłącznie dla ciebie.

- Kto to taki?

- Helena Kirkorowa, rozwódka. Jej mężem był redaktor „Kuriera Wileńskiego”, Adam

Kirkor.

- Ten, u którego pracowałeś?

- Tak.

- Więc niewątpliwie znasz ją dobrze. Dziękuję, że pomyślałeś o tym. Idziesz? -

zapytał, widząc, że Przybylski wstał i sięga po swój płaszcz.

- Idę, aby ci wszystko pozałatwiać. Ty nie będziesz wychodził?

- Wyjdę tylko na Miodową do kapucynów. Muszę co pewien czas zająć się sobą,

swoim sumieniem. Potem może być mało czasu.

- Zazdroszczę ci, Romualdzie, twojej wiary.

- Zazdrościsz wiary? Czy można zazdrościć czegoś, o co trzeba nieustannie walczyć.

2

Siedzieli w milczeniu: ostatni przedstawiciele rządu, który akurat miesiąc temu objął

władzę: Asnyk, Narzymski, Kobylański. Obaj młodzi byli ciemno ubrani, w żakietach

zapiętych na ostatni guzik. Asnyk, smukły i jasnowłosy, siedział zamyślony, ze spuszczonymi

oczami. Kiedy na chwilę podnosił powieki, widać było w oczach smutek, prawie melancholię.

Te cztery krwawe tygodnie zmęczyły cierpliwego rzeźbiarza poetyckiej formy. Podziemna

walka oderwała go od pisania i od myślenia. Nie miała nic wspólnego z poezją. Była twarda

i prozaiczna. Narzymski kręcił się niecierpliwie w fotelu. Co chwila brał w rękę jakieś leżące

na stoliku przedmioty lub nerwowym ruchem zasuwał za uszy wijące się włosy. Jego

namiętna twarz o mongolskich rysach dygotała źle skrywanym podnieceniem. Tak w pisaniu

jak w życiu dawał się zawsze ponosić pasji. Nie było w nim nic z chłodnej rozwagi Asnyka.

Ludziom albo ślepo ufał, albo ich ślepo nienawidził; zawsze ktoś był dla niego ideałem i ktoś

- celem zaciekłych ataków.

Gdy tamci dwaj milczeli, Kobylański zachował jowialny humor i zwykłą gadatliwość.

Trudno pojąć, co skłoniło tego okrągłego człowieka do wzięcia udziału w niebezpiecznej

background image

grze. Raz po raz zwracał się do siedzącego obok na kanapie Janowskiego. Ten jednak

zachowywał się sztywno i odpowiadał półsłówkami. Członek wszystkich dotychczasowych

rządów uchodził za niezrównanego znawcę podziemnej maszynerii. Choć rząd „wrześniowy”

uważał go za „białego” i za równie niebezpiecznego jak Majewski, po ucieczce

Chmieleńskiego zaproszono go do objęcia stanowiska sekretarza stanu. Zgodził się, i dziś po

raz pierwszy pojawił się na posiedzeniu. Narzymski spoglądał na niego nieufnie, ale

Kobylański starał się mu okazać serdeczność.

- Widziałeś pan generała? - zapytał.

- Owszem, widziałem.

- Jaki on jest? Co przywiózł? Janowski wzruszył ramionami.

- To człowiek, który mówi tylko to, co dokładnie przemyśli.

- Na pewno jest agentem Czartoryskiego! - rzucił Narzymski. - Ignacy nie spodziewał

się po nim nic dobrego.

- O ile wiem, wcale z księciem nie rozmawiał - powiedział Janowski.

- Jak żeście to wtedy uchwalili? - pytał Kobylański. - Że po powrocie ma się stać

członkiem rządu?

- Taki wniosek postawił Majewski i ten wniosek został jednogłośnie przyjęty.

- Majewski chciał mieć jeszcze jednego „białego”! - rzekł Narzymski.

- Nie, nie - Kobylański mówiąc robił ruchy dłonią, jakby coś wygładzał. - Ci

z rosyjskiego wojska nie są „białymi”. Majewski był po prostu zmęczony i szukał następcy.

Zaczynam go trochę rozumieć...

- Bielejesz! - mruknął ironicznie Narzymski.

- Ty też, Józefie, zbielejesz, prorokuję ci to. Ale ja jeszcze nie zbielałem. Chociaż,

przyznaję, czuję się zmęczony. Mało kto ofiarował tyle, co ja, krajowi. Tak... - zatarł dłonie. -

A jakżeś, drogi panie, wyczuł: generał pragnie władzy?

Janowski nie zdążył odpowiedzieć, gdyż właśnie zegar wybił dziesiątą, a jednocześnie

odezwał się dzwonek u drzwi wejściowych. Czujnie podnieśli głowy. Przez pokój przeszła

dziewczyna o czarnych wesołych oczach, w fartuszku pokojówki. Słyszeli, jak pyta przez

drzwi: „Kto tam?” Odpowiedź nie doszła ich uszu, ale przybyły musiał znać umówione hasło,

gdyż dziewczyna odsunęła z chrzęstem zasuwę. Przez matowe szyby, którymi opatrzone były

drzwi do przedpokoju, widzieli cienie ludzi zdejmujących płaszcze. Potem drzwi otworzyły

się. Stanął w nich Gałęzowski, dyrektor wydziału wojny, ale zaraz odsunął się, aby wpuścić

pierwszego Traugutta.

background image

Obecni w pokoju podnieśli się z miejsc. Jedni i drudzy stali naprzeciwko siebie bez

ruchu i bez słowa. Kłopotliwa cisza przeciągała się. Przerwał ją Kobylański. Drobnymi

kroczkami podbiegł do Traugutta i wyciągnął ku niemu rękę.

- Witamy cię, generale - powiedział - witamy. Cieszymy się z twego przybycia.

Pozwól, że ci przedstawię moich towarzyszy, Asnyka i Narzymskiego. Janowskiego, zdaje

się, już znasz, prawda?

Sztywno podano sobie dłonie, po czym zajęto miejsca. Pokojówka wsunęła głowę do

pokoju. Zwróciła się do Kobylańskiego:

- Czy już nikt nie przyjdzie?

- Nikt, moja kochana, nikt. Nikomu nie otwieraj. I proszę, podaj herbatę.

- Może herbatę wypijemy później? - rzekł Traugutt. - Myślę, że wpierw należy

omówić sprawy.

- Ależ naturalnie! - zgodził się Kobylański, wciąż pełen uprzedzającej grzeczności. -

Potem, Teodorko, potem... - powiedział do pokojówki. Gdy wyszła, rzekł: - Ta dziewczyna,

generale, tylko udaje pokojówkę. To nasz anioł stróż, Kurierka przysłana przez miasto.

Niezastąpiona dziewczyna. Można jej zaufać w każdej sprawie. Odważna, gotowa na

wszystko. Och, przekonasz się, generale, że nasze warszawskie dziewczęta są niezrównane...

Miał ochotę jeszcze mówić, ale zrozumiał, że otacza go ciężkie, nabrzmiałe

czekaniem milczenie, i umilkł. Traugutt siedział w fotelu wyprostowany, nie dotykając

plecami oparcia. Asnyk przechylił głowę i wpatrywał się w czubek własnego buta. Narzymski

kręcił w palcach jakiś papierek. Ani jeden, ani drugi nie zaczynali. Kobylański zacierał

dłonie. Po długiej chwili milczenia zapytał Traugutt:

- Czy pozwolicie mi, panowie, zabrać głos?

- Naturalnie, prosimy, bardzo prosimy! - pospieszył zapewnić Kobylański. Był

zadowolony, że nareszcie milczenie pękło.

- Mów, generale - rzucił także ze swego kąta Narzymski.

Traugutt nie zmienił postawy: siedział dalej sztywno w fotelu - mała, szczupła

sylwetka na tle amarantowego pluszu. Mówił bez pośpiechu, głosem równym, lekko

przeciągając. Nie akcentował i nie czynił najmniejszego nawet gestu.

- Zacznę od tego, że przypomnę, iż byłem dowódcą powstańczego oddziału,

wystawionego przez powiat kobryński. W lipcu dotarło do mnie pismo, którym ówczesny

rząd wzywał mnie do Warszawy. Przybyłem tutaj, wziąłem udział w kilku posiedzeniach

rządu, otrzymałem nominację na generała oraz godność komisarza nadzwyczajnego dla

zlustrowania wszystkich agentur służących za granicą sprawie zaopatrywania naszego wojska

background image

w broń i materiały wojenne. Moja misja miała trwać do dwóch miesięcy i tyle trwała. O jej

rezultatach nie będę w tej chwili mówił, złożyłem zresztą w tej sprawie szereg szczegółowych

raportów. Za granicą dowiedziałem się o zaszłych w kraju zmianach, o nowym rządzie i

o jego nowej polityce. Ta polityka, chcę to powiedzieć bez ogródek, zaszkodziła nam

ogromnie. Powstanie rozumiem jako wojnę przeciwko rządowi carskiemu, a nie przeciwko

narodowi rosyjskiemu. Naród rosyjski jest tak samo spragniony wolności jak naród polski.

Walcząc o naszą sprawę, mogliśmy pomóc narodowi rosyjskiemu. To właśnie przekonanie

sprawiło, że wielu oficerów, a nawet żołnierzy, Rosjan, stanęło po naszej stronie. Ale tylko

wojna rycerska nie dzieli narodów. Dowództwo rosyjskie wiedziało o tym dobrze i dlatego od

początku zmuszało do postępowania nierycerskiego. Niestety - odpowiadaliśmy

niejednokrotnie tym samym. Hańbą jest i ciężkim przestępstwem wobec narodu to wszystko,

co zdążył uczynić w tak krótkim czasie rząd, którego przedstawicielami jesteście tutaj,

panowie, sięgnęliście po władzę po to tylko, aby wywołać krwawy terror. To, co miało być

wojną o wolność naszą i ich, zamieniliście w pasmo mordów.

Użyliście, panowie, wziętej przez siebie władzy nie dla podniesienia naszej pozycji

narodu walczącego o wolność, ale dla zepchnięcia tego narodu do roli buntownika. W chwili

gdy nasi przedstawiciele za granicą usiłują przekonać zachodnie mocarstwa, iż powinno nam

przysługiwać prawo kombatantów, wy krzyżujecie ich działalność wzywając do

skrytobójstw! Nie służy się wielkiej sprawie wyzwalając najniższe instynkty. A kiedy

w wyniku wywołanego przez was terroru wróg przeszedł do działalności krwawszej jeszcze

niż wasz terror, wasi przedstawiciele jeden za drugim poczęli uciekać i kryć się za kordonem

granicznym. Gdyby chociaż zachowywali się tam właściwie! Ale widziałem na własne oczy

w Krakowie dalszy ciąg tego, co się dzieje tutaj. Wasz przedstawiciel na Galicję, opatrzony

wszelkimi upoważnieniami, prowadzi małe, osobiste rozgrywki zamiast współpracować

z każdą słuszną inicjatywą wspierającą powstanie.

Zatrzymał się. Zdjął okulary i przetarł je chusteczką. W pokoju panowała tak wielka

cisza, że słychać było, gdzieś za trzecimi drzwiami, jak nudząca się kurierka podśpiewuje

jakąś piosenkę, a za oknem, na bruku stukają kopyta końskie.

- Stargaliście siły narodu, zepsuliście tyle, ile tylko można było zepsuć - podjął,

zasunąwszy starannie za uszy druciki okularów. - Naród musi mieć odwagę, aby wytrwać

w walce do końca. Nie można zmarnować krwi, która została wylana. Nawet gdybyśmy mieli

paść, trzeba, aby powstanie pozostało w pamięci jako święty zryw, a nie jako nożownicza

rozprawa.

background image

Na chwilę zamilkł, ale czuło się, że teraz dopiero powie najważniejsze. W pokoju

panowała dalej głucha cisza. Asnyk patrzył w dywan. Narzymski gryzł nerwowo palce.

Kobylański zamknął oczy i splótł ręce na brzuchu. Janowski i Gałęzowski spoglądali na

Traugutta szeroko otwartymi oczami. Choć oczekiwali, że przybycie tego człowieka

przyniesie jakieś rozwiązanie, byli oszołomieni odwagą i stanowczością tej wypowiedzi.

- Panowie - znowu mówił Traugutt. - Przyjrzawszy się temu wszystkiemu, doszedłem

po rozwadze do przekonania, że sytuacja każe mi wziąć władzę w swoje ręce. Od tej chwili

nie jesteście już rządem narodowym. Możecie dysponować swoimi osobami. Jeżeli o mnie

chodzi, wolałbym wiedzieć, żeście opuścili kraj. Panów - zwrócił się do Gałęziowskiego

i Janowskiego - proszę, byście pozostali na zajmowanych stanowiskach.

Wstał. Odruchowo powstali także wszyscy inni. Ciągle panowała cisza. Pierwszy

Asnyk podszedł do Traugutta. Bez słowa skłonił się. Traugutt wyciągnął do niego rękę.

W milczeniu uścisnęli sobie dłonie. Potem zbliżył się do Traugutta Narzymski. Powiedział

prędko, łykając słowa:

- Bierzesz, generale, wielką odpowiedzialność. Ale podziwiam cię...

Trzeci z kolei Kobylański chwycił Traugutta za rękę. Z zapałem trząsł nią przez

chwilę.

- Winszuję panu, generale - mówił - winszuję. Tak postępuje tylko wielki człowiek.

Winszuję. Nic lepszego nie mogłeś zrobić, słowo daję. - Puścił rękę Traugutta, zacierał

dłonie. - Wszystko natychmiast przekażemy ci, pieczęcie, blankiety... - Trzykrotnie zastukał

w boczne drzwi. Gdy pojawiła się czarnooka kurierka, przywołał ją. Powiedział: - Moje

dziecko, my wychodzimy, ale ci panowie zostają. Masz być teraz we wszystkim posłuszna

temu panu - wskazał Traugutta. - Każdą rzecz, którą ci zleci, winnaś spełnić. - Wziął

dziewczynę za ramię, przyprowadził do Traugutta. - To jest Teodorka, generale - przedstawił

ją. - Możesz jej, generale, ufać jak samemu sobie. Ma dwie starsze siostry, także oddane

sprawie.

Jeszcze rozejrzał się po pokoju, jakby chciał się przekonać, że o niczym nie

zapomniał. Wylewnie uścisnął dłonie Janowskiemu i Gałęzowskiemu. Wyszedł za Asnykiem

i Narzymskim do przedpokoju. Przez chwilę widać było na mlecznej szybie ich poruszające

się cienie. Potem trzasnęły zamykane drzwi, stuknęła zasuwa. Teodorka stanęła w progu.

Zwróciła się do Traugutta.

- Jestem na rozkazy - powiedziała, prostując się po wojskowemu.

Patrzył z przyjemnością na jej miłą, dziewczęcą twarz, mały nosek, czarne, pełne

zapału oczy, nieposłusznie opadające na czoło włosy. Wydało mu się przez chwilę, że ma

background image

przed sobą zastawiony po brzegi meblami salon Piklów, Annę i jej koleżanki, buńczuczne

i wojownicze, jak wyrzucały mu, że w rosyjskiej służbie zapomina o ojczyźnie. Był zawsze

przez nie zakrzyczany, nieraz ciśnięto w niego haftowaną poduszką. Nie tam, we Francji, ale

tutaj żył dalej wzór Dziewicy Orleańskiej. Panny deklamowały z zapałem wiersze Schillera,

przybierały pozy wyuczone od jakiejś przyjaciółki ze szkoły dramatycznej.

- Nazywasz się, panienko, Teodora? Czy tak?

- Nazywam się Teodora Hajrych - wyrecytowała. - Wymawiają nasze nazwisko

Heurich, ale my nie jesteśmy Niemkami!

Uśmiechnął się.

- Powiedziałaś za dużo. Nie chcę wiedzieć, jakie masz nazwisko. Wystarczy Teodora.

Mnie nazywaj po prostu prezesem; dobrze? Umowne imiona tych panów pewno znasz.

- Znam, panie prezesie - wciąż stała na baczność. - A prawdziwych nazwisk nie

zdradzę, choćby mnie obdzierali ze skóry! Przysięgam!

Przerwał jej przykładając palec do warg.

- Nie zaklinaj się. Będzie tak, jak Bóg pozwoli. Jesteś wierząca?

Zaczerwieniła się.

- Jestem wyznania ewangelickiego. Katolicy nam nie zawsze ufają, ale...

- Ja ci ufam. - Patrzył na nią z ciągle wzrastającą serdecznością. - Czy od dawna

pracujesz w konspiracji?

- Od początku. U nas na Widoku zawsze... - urwała, ale zaraz podjęła znowu: - Moje

siostry robią wiele, bo starsze. Ale ja chcę także. A najchętniej chciałabym walczyć. Jak

Pustowójtówna, panie generale!

- Skąd ci to przyszło do głowy?

- Słyszałam, jak nazywano pana prezesa generałem, więc myślałam...

- Zapomnij o tym. Panna Pustowójtówna miała możność walczenia z bronią w ręku.

To wielkie szczęście. Praca w konspiracji daje mniej zadowolenia. Jest jednak tak samo

potrzebna, a może nawet więcej... Nie jesteś tą pracą zmęczona?

- Skądże znowu!? zaprzeczyła gwałtownie. - Niczego dotąd nie zrobiłam!

- Narażasz się.

- E, jakie tam narażanie! Będę robiła wszystko, co pan prezes każe: będę się biła, będę

nosiła papiery, będę...

- W takim razie podaj nam herbaty. Tylko mocnej; dobrze, Teodorko?

Spojrzała na niego zaskoczona, prawie oburzona. Była zupełnie jak tamte. Ale zaraz

uśmiechnęła się figlarnie. Dygnęła jak pokojówka i wyszła z pokoju.

background image

- Siadajmy - powiedział.

Usiedli dopiero teraz, jakby do tego potrzebny był im jego rozkaz.

- Podziwiamy pana, generale - rzekł Janowski. - I chcemy zapewnić, że będziemy

starali się zasłużyć na zaufanie...

- Dziękuję - powiedział. Z twarzy Traugutta zniknął już śmiech. Oczy ściemniały,

stały się poważne. - Pomagajcie mi, proszę. Pan Jerzy - zwrócił się do Janowskiego - musi

wziąć od tamtych pieczęcie.

- Już są w moim ręku.

- Dobrze. W takim razie dziś jeszcze musi wyjść pierwsze rozporządzenie. Proszę

napisać dymisję dla Chmieleńskiego ze stanowiska komisarza na Galicję. Dosyć wichrzenia!

- Czy nie obawiasz się, prezesie? Ci ludzie są do wszystkiego zdolni. Kobylański był

dzisiaj słodki jak lukrecja, ale przecież w maju i w czerwcu pełnił funkcję prokuratora

Trybunału Rewolucyjnego.

Potrząsnął głową.

- Ludziom trzeba ufać, póki tylko można. Odeszli bez sprzeciwu, to znaczy coś

odezwało się w nich. Nie walczę i nie będę walczył z ich stronnictwem, zwalczać muszę tylko

ludzi, którzy ambicję stawiają ponad dobro ojczyzny. Nikogo nie chcę odepchnąć. Teraz nie

o zaszczyty idzie, ani prawo do rządzenia. Teraz...

Drzwi otworzyły się. Weszła Teodora z tacą, na której niosła samowar.

3

Przyglądał się z taką uwagą portretowi, że nie spostrzegł, kiedy otworzyły się drzwi

i kobieta weszła do pokoju. Ona także stała bez ruchu i patrzyła jakiś czas na niego. Potem

chrząknęła. Wtedy drgnął i obrócił się ku niej. Kłaniając się powiedział:

- Nazywam się Michał Czarnecki.

- Domyśliłam się tego. Proszę usiąść. - Wskazała mu fotel, sama usiadła po drugiej

stronie małego stolika założonego albumami. - Napije się pan herbaty? A może kieliszek

wina?

- Dziękuję. Przychodzę w interesie, w sprawie mieszkania.

- Sprawa jest już chyba załatwiona. Mam odstąpić panu dwa pokoje w moim nowym

mieszkaniu. Pozostaje tylko kwestia, czy żąda pan także utrzymania.

- Proszę o nie. I prosiłbym także o wymienienie warunków finansowych.

background image

- Za mieszkanie wypadnie trzydzieści rubli kwartalnie. A za utrzymanie nie będzie

chyba zbyt drogo, jeżeli zażądam piętnaście rubli miesięcznie?

- Oczywiście, że nie. Oto pieniądze za najbliższy kwartał. Za utrzymanie pragnie pani

otrzymać z góry czy z dołu?

- Z dołu, z dołu. Jestem kobietą, a kobiety nie powinny mieć w ręku zbyt wiele

pieniędzy. Nie zauważył pan tego?

- Nie.

- Miał pan szczęście. A teraz: herbaty czy wina? Niech mi pan pozwoli poznać swoje

gusta.

Uśmiechnął się.

- Alkoholu nie pijam, lubię natomiast mocną herbatę.

- Zaraz będzie - podeszła do drzwi, zawołała: - Marianno! - Wydała polecenie, po

czym wróciła do swego gościa. - Zauważyłam - powiedziała, świdrując jego twarz

spojrzeniem - że pan zaciąga z litewska. Pan z Litwy?

- Paszport mówi, że ze Lwowa.

- Słusznie! - wybuchnęła śmiechem. Śmiała się długo, mrużąc oczy, ale nie przestając

patrzyć na niego. Po chwili spoważniała. - A jednak - powiedziała - pańska twarz wydaje mi

się dziwnie znajoma.

- Mnie także, przyznaję się, pani twarz.

- Pan wie, kim jestem?

- Nie przypominam sobie...

- Doprawdy? Nic panu Wacek o mnie nie powiedział?

- Nie mieliśmy czasu na rozmowę na pani temat. Zapewnił, że mnie znakomicie

ulokuje, blisko siebie, że mogę pani ufać, że pani pracuje także w konspiracji. Dopiero na

drzwiach przeczytałem, że jest pani aktorką.

- Byłam nią.

- Przestała pani grać?

- Przestałam przed kilku laty.

- Gdybym był chodził do teatru częściej, niż chodziłem, sądziłbym, że pamiętam panią

ze sceny. Ale to niemożliwe.

- Nie lubi pan teatru?

- To nie to. Nie miałem możliwości. Chodziłem dawniej, gdy byłem młodszy.

- Pan był w wojsku?

Zmarszczył brwi.

background image

- Czy Maciej powiedział coś pani o mnie?

- Prawie nic. Ale mnie teatr nauczył rozpoznawania ludzi po postawie, po zachowaniu.

Pan trzyma się prosto, jak tylko umieją się trzymać oficerowie. Także pański głos brzmi jak

rozkaz. A wreszcie - to dziwne - ale pańska twarz kojarzy mięsie w pamięci z kołnierzem

żołnierskim.

Zastukano do drzwi. Weszła służąca. Kiedy już postawiła herbatę na stoliku,

Kirkorowa powiedziała: - Marianno, pan Czarnecki będzie mieszkać u nas, kiedy się już

przeniesiemy na Smolną, sądzę, że będzie potrzebował twoich usług. Marianna - zwróciła się

do Traugutta - służy u mnie od niedawna, ale jestem z niej zadowolona. Doskonale parzy

herbatę, proszę spróbować.

- Już spróbowałem. Rzeczywiście doskonała. Ustalimy warunki na miejscu; dobrze

Marianno?

- Dobrze, proszę łaski wielmożnego pana.

Służąca wyszła. Kirkorowa powiedziała:

- Można jej ufać. Wzięłam ją z hotelu Niemieckiego, który prowadzą moi dobrzy

znajomi. Tam obserwowano ją przez cały kwartał.

- Maciej miał rację: jest pani wprowadzona w pracę konspiracyjną.

- Znam wszystkie jej tajemnice.

- Czy to dobrze tak wiele znać?

- Konspiracja jest dla mnie całym życiem. Ale proszę się nie obawiać. Gdyby mnie

schwytano, potrafiłabym im uciec.

- Domyślam się, o jakiej „ucieczce” pani mówi.

- Każdy konspirator powinien umieć tak postąpić.

- Czy jednak człowiek ma do tego prawo?

- Lepiej zabić siebie niż zgubić drugich. A sobie ufać nie można.

- Nie, nie można. Ale Bóg siebie zabijać nie pozwala.

Przez chwilę bawiła się obracaniem bransoletki na białym, gładkim przegubie.

- Bóg... Czasami zdarza mi się modlić. Ze względu na moją matkę. Ale poza tym

odeszłam od Niego. Ludzie są zbyt podli. Trudno w Niego wierzyć, gdy się widzi, jakimi ich

stworzył.

- Może nie są naprawdę tacy? Może trzeba im więcej ufać?

- Są gorsi, niż można to sobie wyobrazić! Musiał pan mieć łatwe życie, skoro pan ich

podłości nie zakosztował.

- Być może, było to naprawdę łatwe życie.

background image

- Moje nie było łatwe. Poznałam ich dobrze. Są troskliwi o samych siebie

i bezwzględni w sądzeniu drugich. Nawet to dziecko - zrobiła gest w kierunku drzwi

prowadzących w głąb mieszkania - powiadają, że jest moje!

- Nie wiem, o jakim dziecku pani mówi.

- Słusznie, pan mnie nie zna. Tyle nagadano na mnie, że wydaje mi się, jakbym była

jawnogrzesznicą, której winy znane są wszystkim. Muszę panu chyba coś powiedzieć o sobie.

Byłam początkującą aktorką w trupie Pfeiffera, gdyśmy pojechali na gościnne występy do

Wilna. Tam poznałam Kirkora i wyszłam za niego za mąż. Potem, już w naszym domu,

poznałam Kondratowicza. Syrokomlę... Zakochał się we mnie jak szaleniec. Miałam i ja do

niego słabość, to prawda. Nie jestem bez winy. Ale nie o to chodziło. Między mną a moim

mężem od samego początku zerwało się wszystko. Małżeństwo Kondratowicza było

kajdanami nałożonymi na człowieka, który musi mieć swobodę rozwinięcia skrzydeł. To było

nasze prawo. Zapomnieliśmy jednak, że są ludzie zazdrośni nawet o pozór szczęścia. Zaczęto

nas obrzucać błotem. Oczywiście - przede wszystkim mnie. Jego - ukochanego wajdelotę -

oszczędzano, dla mnie, komediantki, nie miano względu. Mimo to, gdyby on chciał wytrwać,

nie byłabym ustąpiła. On jednak załamał się. Mężczyźni piszący wspaniałymi słowami łamią

się nieraz łatwiej niż ci, co nic nie piszą. Słabe kobiety muszą mieć siły, za nich i za siebie.

Ale nie skarżę się. I niczego nie żałuję! Niczego! Starannie przecierał okulary.

- Nie wierzy pani w Boga, nie wierzy pani mężczyznom. Ale swoim siłom wierzy

pani, że nie zawiodą?

- Wierzę. Zresztą niewiele mam do stracenia. Mama jest staruszką, Władzia ktoś

zawsze wychowa. Adam, to znaczy mój mąż, dałby na pewno na jego wychowanie. On także

wierzy, że to mój syn.

- Pani mąż jednak panią kocha?

- Ale skądże! - śmiała się długo i perliście. - Zależy mu po prostu na tak zwanej

przyzwoitości. Ceni formę, dba o opinię. Ale dość już opowiadania o mnie. Wróćmy do

naszych spraw. Kazano mi wycofać się z dotychczasowej pracy, aby być wyłącznie do pana

dyspozycji. Wszystkie papiery dla pana będą przynoszone do mnie ze znaczkiem trzech

krzyżyków i wszystkie papiery, które pan będzie chciał wysłać, ta sama kurierka zabierze ode

mnie. To jest kobieta, którą dobrze znam, nie tylko z konspiracji. Jej odwiedziny nie będą

budziły żadnych podejrzeń.

- Pani zna kurierki?

- Wszystkie.

- Czy zna pani młodą dziewczynę, imieniem Teodora?

background image

- Heurichównę? Oczywiście. Jej siostry pracują u Antoniego w ekspedyturze. To

kuzynki Szwarcego. Ta mała chwilowo nie ma przydziału. Pan chciałby tę smarkatą mieć do

swojej dyspozycji?

- Nie. Raczej nie chciałbym jej więcej spotkać. Za dużo mi o niej powiedziano. Proszę

mi nigdy nie mówić tyle o ludziach, z którymi będę miał do czynienia.

Obrzuciła go lekko drwiącym spojrzeniem.

- Zastosuję się do rozkazu. Obiecałam Wackowi, że zrobię wszystko, co można, aby

zapewnić panu bezpieczeństwo.

Podniósł głowę. Poprzednio prawie nie patrzył na kobietę, teraz utkwił w jej twarzy

spojrzenie swoich szarych oczu.

- Nawet mówiąc o znajomych należy używać pseudonimów. Pani zna go również poza

konspiracją?

- Znam.

- Skąd?

- Był w Wilnie współpracownikiem mego męża. Bywał u nas. Jako naczelnik miasta

pełnił funkcje mego zwierzchnika. Cenię go. On wie, ile można od człowieka wymagać. Jego

brat mieszka tu u mnie. Czy znowu mówię za dużo? Ale pan sam pytał.

- Tak, pytałem. Co robi ten brat?

- Jest lekarzem u Dzieciątka Jezus. Konspiracją się nie zajmował.

- Wiem. Po przeniesieniu się pani na Smolną straci mieszkanie?

- Oczywiście, nie miałabym gdzie ulokować obu panów.

- Mogłaby go jednak pani stołować nadal?

Przechyliła głowę na ramię, zapytała lekko drwiąco:

- Nie lęka się pan, że byłoby to złamaniem zasad konspiracji?

Ale natychmiast spoważniała, kiedy jej wzrok napotkał wciąż utkwione w nią oczy

mężczyzny.

- Konspiracja - powiedział łagodnie - wymaga koncentracji. Chciałbym, aby pani

mogła stołować nie tylko tego pana, ale również innych ludzi, którzy będą mi potrzebni. To

nie będzie zwracało niczyjej uwagi, a uniknie się niepotrzebnego chodzenia po mieście.

- Jeżeli pan sobie tego życzy. Pomysł wydaje mi się dobry, a dla mnie korzystny. Czy

to wszystko?

- Tymczasem wszystko. Kiedy można się sprowadzić?

- Zamówiłam wóz na piątek.

background image

- Wobec tego sprowadzę się tego samego dnia. Czy umiałaby mi pani powiedzieć, do

którego kościoła będzie z mieszkania na Smolnej najbliżej?

Potrząsnęła głową.

- Nie wiem. Chyba do Św. Aleksandra i do Trynitarzy ta sama droga.

Wstał, pożegnał się, ale idąc ku wyjściu zatrzymał się znowu przed obrazem. Stał

przed nim długą chwilę. Potem zapytał:

- Z jakiej to sztuki?

- Z Marii Stuart. Grałam ją w Krakowie.

- W wielu sztukach grywała pani z pewnością?

- W wielu.

Wierzchem dłoni uniósł okulary i przesunął palcami po oczach, jakby chciał je

przetrzeć. Jeszcze raz skłonił się i wyszedł do przedpokoju, gdzie już czekała z paltem

przywołana służąca. Kiedy stuknęły zamykające się za nim drzwi, Kirkorowa usiadła

z powrotem na fotelu. Znowu zamyślona bawiła się obracaniem bransoletki na ręku. Myślała

o człowieku, który wyszedł, lecz którego głos i oczy pozostały.

4

Po tamtej, lekkiej, rozmazanej zimie nadchodziła druga, wczesna i ostra. Mrozy

zaczęły się już w listopadzie. Wzdłuż chodników leżały kupy poczerniałego śniegu, których

nikt nie zbierał. Rąk roboczych brakło zarówno do uprzątania, jak do podjętej rozbiórki

domów, dzielących wąskie i szerokie Krakowskie Przedmieście, i do prac przy budującym się

moście.

Traugutt pracował codziennie do późna w nocy. Wstawał o ósmej. Po dziewiątej

Kirkorowa przynosiła mu śniadanie, a jednocześnie ranną pocztę. Brał się do niej zaraz po

jedzeniu i najczęściej tkwił nad nią do obiadu. Tylko czasami zdarzało mu się wychodzić

rankiem z domu. O drugiej punktualnie był obiad. Przychodzili na niego obaj Przybylscy,

Janowski, Gałęzowski, Dubiecki. Przy stole - z polecenia Traugutta - wolno było rozmawiać

jedynie o sprawach ogólnych. Dopiero przy poobiedniej herbacie rozpoczynała się dyskusja

nad bieżącymi sprawami dnia. Janowski czytał depesze i składał sprawozdania ze swych

codziennych spotkań z sekretarzami wydziałów. Gałęzowski odczytywał raporty z pola walki.

Przybylski, który kierował prasą, omawiał jej działalność. Około czwartej obiadujący

rozchodzili się pojedynczo. Wychodził także Traugutt. Najczęściej szedł w stronę Solca,

background image

gdzie można było znaleźć dorożkę. Podróż dorożką była szybsza i bezpieczniejsza, unikało

się spotkań z policją. Każdy dzień miał swój plan, swoje spotkania i konferencje. Traugutt

wracał z nich dopiero koło ósmej, niosąc, stosownie do przepisów, zapaloną latarkę. Po

przyjściu stawiał ją w oknie i za chwilę nadchodził przywołany tym sygnałem Dubiecki, który

mieszkał w tym samym domu, w oficynie, w głębi podwórza.

Tego młodego człowieka, który pełnił martwą zresztą funkcję sekretarza dla spraw

Rusi, Traugutt uczynił równocześnie swoim osobistym sekretarzem. Poprzednio tę pracę

wykonywał Karol Przybylski, polecony Trauguttowi przez brata. Traugutt wolał jednak

Dubieckiego.

Długi, jednopiętrowy dom, w którym mieszkał, stał samotnie wśród ogrodów. Nad

nim, na wiślanej skarpie, stały jakieś budynki fabryczne. Dom nie miał bezpośredniego

wyjścia na ulicę, wchodziło się do niego przez bramę w parkanie. Z podwórza drewniane,

zewnętrzne schody, na samym końcu budynku, prowadziły na piętro. Oba pokoje zajmowane

przez Traugutta miały osobne wyjścia do sieni, ale z wyjść tych nie korzystano: używane były

jedynie drzwi wejściowe prowadzące przez część mieszkania zajmowanego przez Kirkorową.

Tylko tą drogą można się było dostać do Traugutta. Mały ciemny pokoik wychodzący na

podwórze służył za składzik i garderobę, większy, z oknami na ulicę, był jednocześnie

sypialnią i gabinetem pracy. Tutaj także jadał, jeżeli przychodziło mu jeść samemu lub

jedynie z Dubieckim. Do wspólnych obiadów zasiadano w pokoju stanowiącym jadalnię

Kirkorowej.

Poza nim mieszkała na piętrze samotna, starsza kobieta z dwoma pieskami i służącą,

zaś cały parter zajmował z dużą rodziną, złożoną z samych kobiet, Anglik, Ciarkę, mechanik

okrętowy zatrudniony w Towarzystwie Żeglugi Parowej. Właściciel domu, Niemiec,

Wolkowitz, usiłujący przy każdej okazji spolszczyć swoje nazwisko na Wolkiewicz, mieszkał

gdzie indziej; na Smolnej zjawiał się jedynie na początku kwartału. Domu pilnował stróż

Dąbrowski, inwalida.

Po dziesiątej wieczorem Dubiecki odchodził do siebie do oficyny, Traugutt zostawał

sam. Pochylony nad małym biureczkiem, na którym paliła się lampa z zielonym kloszem,

pisał listy, rozkazy, dekrety, ustawy, zarządzenia. Miasto tonęło w ciszy, którą przerywało

jedynie stąpanie nocnych rontów i klaskanie kopyt patroli kozackich.

- Muszę wyjechać - powiedział Wacław Przybylski. - Są na moim tropie.

Było już po obiedzie. Inni współbiesiadnicy odeszli. Traugutt, który także gotował się

do wyjścia, spojrzał na zegarek i ponownie usiadł na krześle. Zapytał:

- Musisz? Naprawdę?

background image

- Wierz mi: gdybym nie musiał, nie robiłbym tego. Teraz kiedy wszystkim kierujesz

i kiedy wrócił porządek, chętnie zostałbym... jeśli kieruję, to dzięki wam. Moje możliwości są

niewielkie. Na organizację miejską mam tak mało wpływu, że muszę się godzić z akcjami,

o których mnie nie powiadomiono i których nie akceptuję, a przecież nie mam sposobu im

zapobiec.

- Mówiłem ci: musisz mianować nowego naczelnika miasta.

- Myślisz o Waszkowskim?

- Tak. To jedyny człowiek do tych spraw. Energia i odwaga niezwykła...

- Pycha, słyszałem, także.

- Nie możesz mieć samych ideałów. Pycha jest zresztą wcale niezłym motorem.

Waszkowski będzie ci potrzebny. Wydaliłeś Kurzynę.

- Powiedziałem Jakubowi, aby go zawiadomił, że nie chcę z nim rozmawiać i że ma

natychmiast wyjechać. Nie chcę słyszeć o ludziach Mierosławskiego!

- Majewski próbowałby się z nimi ułożyć, związać im ręce układami.

- Ja tego nie zrobię. Widziałem robotę tych panów w Paryżu i w Krakowie. Są

szkodliwsi niż wrogowie!

- Tym delikatniej należałoby ich rozgrywać. Pozwól, że ci powiem: odwodziłem cię

od dawania dymisji Mierosławskiemu ze stanowiska naczelnego organizatora wojennego. To

była funkcja papierowa, bez znaczenia, ale zaspokajała jego ambicję. Teraz masz w nim

śmiertelnego wroga. Kurzyna wyjechał, ale zdążył założyć tutaj Klub Rewolucyjny. Czym się

będzie ten Klub zajmować - łatwo zgadniesz. To wiem, że ich ludzie już gadają

z wydziałowymi miasta. Skoro zdecydowałeś się na wojnę z Mierosławszczykami, musisz

mieć przeciwko nim Waszkowskiego.

- Dobrze, zrobię go naczelnikiem miasta.

- Ci z Klubu rozgłaszają, że jesteś na usługach Czartoryskiego i że jesteś klerykałem...

Traugutt znowu spojrzał na zegarek. Wstał.

- Na mnie czas, mam za chwilę spotkanie. Te zarzuty znam. A co do ciebie, skoro

czujesz się zagrożony, trudno, jedź. Wymyślę ci funkcję, abyś mógł mi pomóc zagranicą.

- Zostawię ci Karola.

- Nie, nie chcę go.

- Dlaczego?

- Szczerze ci powiem: nie mam do niego przekonania. Sprawy wojny niewiele go

obchodzą. Niech natomiast wejdzie do pokoju pani Kirkorowej, nie przestaje wodzić za nią

wzrokiem.

background image

- Karol ma słabość do Majewskiej. Nie jesteś chyba o nią zazdrosny?

- O kim mówisz?

- Kirkorowa jest z domu Majewska. I pod tym nazwiskiem występowała na scenie.

Nie wiedziałeś o tym? Nie bardzo mu się dziwię. Choć niemłoda, pozostała ładną kobietą.

Kiedy występowała, wszyscy się w niej kochali na zabój. Karol lubi ładne buzie. Właśnie,

aby go od tego oderwać, prosiłem, abyś mu dał robotę. O Kirkorową nie ma

niebezpieczeństwa: ona go nie znosi.

- Rozumiem, że ludziom trzeba pomagać w przewalczaniu słabości. Mimo to nie chcę

mieć twego brata obok siebie. Niech pracuje u Jakuba. No, idę. Jutro powiem ci, w jakiej roli

wyjedziesz.

Jeszcze był dzień: szary, jesienny. Na podwórzu bawiła się gromadka dzieci. Był tu

Władzio Kirkorowej, chłopcy stróża, dziewczynki Clarke’a. Małe wykrzykiwały coś po

polsku, ale takim akcentem, że trudno je było zrozumieć. Władzio trzymał się na uboczu. Był

to sześcioletni, nieśmiały chłopczyk o błękitnych oczach, którymi patrzył melancholijnie spod

futrzanej czapki. Traugutt przechodząc pogładził go po głowie, a chłopiec uśmiechnął się do

niego i uczepił się w przelocie mocno jego ręki. Kirkorowa nie pozwalała mu wchodzić do

pokoju Traugutta, ale Traugutt dostrzegł, że mały wodzi za nim przy każdej okazji wzrokiem.

Na uśmiech odpowiadał drapieżną pieszczotą.

Wyszedłszy z domu skierował się w stronę Książęcej. Latarnia, którą niósł zawieszoną

na ramieniu, licząc się z wieczornym powrotem, pobrzękiwała. Smolna „dolna” była cicha;

także na Książęcej ruch był niewielki. Z jakiegoś warsztatu wyszła gromadka robotników

i szła powoli w górę, parę kroków przed Trauguttem. Słyszał, jak rozmawiali. Mówili

o wydarzeniach ostatniego tygodnia: o powieszeniu na placu Teatralnym dwóch schwytanych

sprawców zamachu na Trepowa, Ammera i Dąbrowskiego, i o egzekucji długo torturowanego

Piotrowskiego. W głosach rozmawiających brzmiało przejęcie, a także zawziętość. Kto wie -

myślał Traugutt - czy ci ludzie nie są członkami policji narodowej? W warszawskich „dołach”

walka trwała i mogła jeszcze długo trwać. Ale zaczynały rwać się nici łączące tych, co walczą

z tymi, co kiepowstaniem. Przed miesiącem wpadł zwierzchnik Ekspozytury, Rozmanith.

Śledztwo w jego sprawie toczyło się na Pawiaku. Wciąż nowe osoby były aresztowane.

Ludzie wykruszali się. Nie tak dawno aresztowano i skazano na wywiezienie Wohla,

dyrektora Wydziału Skarbu, nie odkrywszy zresztą roli jaką pełnił. Teraz chce uciekać

Przybylski. Traugutt czuł że to samo powiedzą mu lada dzień Gałęzowski, Pieńkowski, może

Janowski. Wtedy - myślał - zostanę sam, za wszystko odpowiedzialny.

background image

Był już blisko placu Trzech Krzyży. Po drugiej stronie ulicy ciągnął się mur szpitala,

a nad nim, na wzgórzu, wśród bezlistnych drzew, widać było cienką wieżyczkę minaretu.

Jeden z idących przed nim robotników zawołał na cały głos:

- Wszystkich nie wymordują!

Głos zabrzmiał szeroko w pustej ulicy. Towarzysze tego, który zawołał, obejrzeli się.

Poczuł na sobie ich podejrzliwy wzrok. Przybrał minę jak najbardziej obojętną. Jakże chętnie

powiedziałby im, kim jest. Jakże chętnie zamieniłby rolę samotnego sternika na dowódcę

bodaj najmniejszej, ale bezpośrednio podległej mu grupy!

Zatrzymał się przy bramie, na której widniał napis: Kancelaria parafialna. Wszedł do

mrocznego, zapylonego pokoju, wypełnionego półkami, na których leżały ciężkie foliały.

Przy stoliku, mimo dnia, paliła się lampa. Młody, jasnowłosy ksiądz grzebał się w papierach.

Z tyłu, na zydlu drzemał mały, łysy staruszek ruszając przez sen wargami, jak zając.

Podszedłszy do księdza, Traugutt powiedział:

- Potrzebny mi jest wypis śmierci obojga rodziców. Ksiądz podniósł na niego wzrok

znad otwartej księgi.

- Koniecznie obojga? - zapytał.

- Tak.

- Gdzie zmarli?

- W Rawie.

Ksiądz powstał. Powiedział:

- Proszę za mną. - Mijając starego potrząsnął go za ramię. - Macieju, obudź się. Gdyby

ktoś o mnie pytał, zaraz wrócę.

Bez słowa prowadził Traugutta schodami, potem korytarzem wyłożonym chodnikiem.

Zapukał do jakichś drzwi. Spoza nich rozległo się „proszę”. Ksiądz stojąc w progu rzekł:

- To właśnie ten pan.

Wpuścił Traugutta, a sam wyszedł, zamykając za sobą drzwi. Z fotela, na którym

siedział, odmawiając różaniec, wstał inny ksiądz, starszy wiekiem, o rasowej twarzy i krótko

przystrzyżonych białych włosach. Poprawiając wiszący na szyi krzyż na długim, złotym

łańcuchu, szedł naprzeciw Trauguttowi.

- Witam pana - powiedział. Podał Trauguttowi rękę patrząc mu prosto w twarz,

a potem wskazał fotel. - Cieszę się z poznania, chociaż nie znam pańskiego prawdziwego

nazwiska.

- Nic by ono nie powiedziało ekscelencji.

background image

- Być może. Jesteście, panowie, młodymi ludźmi, Stare przyzwyczajenia. Wystarczy,

że wiem, iż przedstawia pan rząd narodowy... rząd polski...

- Tak, ekscelencjo.

- Chciał pan ze mną mówić?

- Prosiłem o to.

- Słucham pana.

- Ekscelencjo, rząd, który reprezentuję, w uznaniu usilnych starań, jakie w sprawie

polskiej poczynione były przez Ojca świętego, zwrócił się do niego niedawno z listem

dziękczynnym.

- Słyszałem o tym. Bardzo piękna inicjatywa. Nie spodziewałem się jej, przyznaję.

- Czy wolno zapytać dlaczego, ekscelencjo?

- Będę szczery. Wiem, że rząd narodowy jest rządem ludzi czerwonych,

rewolucjonistów. Mówi się nawet o waszych związkach z karbonariuszami włoskimi. Te

związki nie są miłe Kościołowi. Rewolucja włoska grozi zagładą państwu kościelnemu.

- Czy naprawdę, ekscelencjo, państwo kościelne musi znaczyć władanie ziemią, jak

w zwykłym ziemskim królestwie?

- Widzę, że i pan jest rewolucjonistą. W tym, co pan mówi, jest, być może, odrobina

słuszności. Są nawet ludzie w Kościele, którzy tak właśnie myślą. Jednakże to nie jest chwila

właściwa, aby ustępować żądaniom ludzi, którzy tylko dlatego pragną pozbawić papieża

ziemskiej władzy, aby osłabić jego wpływ.

- Myślę, ekscelencjo, że zawsze jest chwila właściwa na reformę w Kościele.

Biskup Rzewuski uczynił grzeczny, ale ucinający dalszą dyskusję gest.

- Zostawmy tę sprawę ludziom kompetentnym. Czy to wszystko, co chciał mi pan

powiedzieć?

- Nie. Chciałem jeszcze zakomunikować waszej ekscelencji, że dla kontaktów z Kurią

Rzymską mianowany został agent, Łuniewski, którego działalność uzależniono bezpośrednio

od rządu, a nie od naszego agenta w Paryżu...

- Jednakże książę Czartoryski... jest na pewno, ekscelencjo, człowiekiem godnym

zaufania. Ale książę Czartoryski nie zna w pełni naszej sytuacji. To od niego wyszedł projekt,

aby kraj zbierał fundusze dla przeprowadzenia kanonizacji błogosławionego Józefata.

Przekazaliśmy panu Łaniewskiemu wiadomość, że rząd nie będzie inicjował zbiórki na ten

cel. Dziś potrzebujemy przede wszystkim pieniędzy na broń. Otrzymaliśmy depeszę, z której

wynika, że Ojciec święty nie zganił tej decyzji, a nawet, okazując niezwykłą życzliwość,

background image

polecił monsignorowi Franchi, aby co środa odbierał z rąk naszego agenta otrzymane z kraju

raporty.

- Wiadomość niezwykle dobra. Cieszę się z niej szczerze. Chwała Bogu! Mam

nadzieję, że to nie tylko polityka ze strony panów, ale że, chociaż rewolucjoniści, potraficie

ocenić siłę moralną papiestwa.

- Na końcu jeszcze jedno: rząd postanowił w najbliższym czasie wystąpić z odezwą do

duchowieństwa.

Rzewuski zmarszczył brwi. Stanowczym gestem potrząsnął głową.

- Temu projektowi jestem przeciwny. Duchowieństwo ma swoich pasterzy i oni

powinni zwracać się do niego w chwili stosownej.

- Księża są kapłanami, lecz także Polakami.

- Nie sądzę, aby trzeba było o tym komukolwiek przypominać. Płacą za swoją

polskość w większym nawet stopniu niż inni. Pan wie na pewno, tak samo jak i ja, ilu z nich

zginęło, ilu zostało wywiezionych. Ci ostatni podzielili los naszego arcypasterza. Wywieziony

został biskup wileński, uderza się w nas karami i konfiskatami. Mam poufną wiadomość, że

w najbliższym czasie odebrana zostanie duchowieństwu dwunasta część dochodów jako

kontrybucja wojenna. Ma być także wydany zakaz wydalania się księży z miejsca pobytu.

Naprawdę będzie lepiej, jeśli rząd pozostawi księży opiece ich pasterzy.

- Jednakże, ekscelencjo, wśród duchowieństwa istnieją tendencje szukania zgody za

wszelką cenę. Może nawet skłonność do schizmy. Ksiądz Zwoliński...

- Proszę nam zostawić także sprawę księdza Zwolińskiego. W tym pokoju, przy tym

krucyfiksie, przed dziesięcioma miesiącami został uchwalony wybuch powstania.

Uczestnikiem obrad był tutejszy wikariusz, człowiek niejednokrotnie upominany za

nieposłuszeństwo i za rewolucyjne hasła, które głosił, a których się potem tchórzliwie

wypierał wobec policji. Rząd narodowy nie uważał za niewłaściwe opierać się na takich

ludziach. Ale również sprawa tamtego księdza jest naszą sprawą, jak naszymi są sprawy

księży, którzy poszli do partii, i to nie jako kapelani, ale jako dowódcy.

- Ekscelencja ma na myśli księdza Mackiewicza? To człowiek czysty, świątobliwy!...

Biskup Rzewuski uśmiechnął się.

- Niech go pan tak nie broni. Wiemy o tym - znów jego twarz zaciągnęła się troską. -

A jednak to sprawa wyjątkowo bolesna. W każdym z takich wypadków musimy doszukać się

prawdy między nieposłuszeństwem wobec Kościoła a gorliwością serca i heroizmem ofiary.

Proszę nam tego nie utrudniać, odwołując się do serc księży, a nas stawiając w położeniu

tych, którzy obowiązani są strzec jedynie prawa.

background image

Zapadła cisza. Wikariusz warszawski zaciął usta i obrócił głowę. Patrzył na krzyż

stojący przed nim na stoliku.

- Dziękuję ekscelencji za jego słowa - rzekł Traugutt. - Wyjaśniły mi one wiele.

Rozumiem je. Ale chciałbym, aby wasza ekscelencja zechciał zrozumieć także nas.

Nadużywało się u nas uczuć religijnych. Kościoły i nabożeństwa były wykorzystywane dla

manifestacji i to przez ludzi często obojętnych, nawet wrogich wierze. Księża, którzy się temu

sprzeciwiali, okrzykiwani byli zdrajcami. To wszystko prawda.

A jednak prawdą jest także, że są ludzie, którzy walcząc o Polskę, chcą jednocześnie

walczyć o swoją wiarę.

Rzewuski odwrócił wzrok od krzyża i utkwił bystre spojrzenie w twarzy Traugutta.

- Waszą wiarą, panowie, jest, jak mi się zdaje, wiara w rewolucję?

- Jeśli wasza ekscelencja uważa za rewolucyjność pragnienie naprawienia krzywd,

jakie zostały wyrządzone chłopu, to rzeczywiście jesteśmy rewolucjonistami. Ale prócz tego

są między nami ludzie, którzy chcą walcząc o Polskę zachować swoją wiarę katolicką.

- Cieszę się, jeśli są tacy między panami. Muszą oni jednak pamiętać, że walka

o Polskę i o wiarę, chociaż w obu przypadkach mówimy o walce, nie jest tym samym i nie tak

samo wygląda.

- Kiedyś jednak pewna dziewczyna wzięła w jedną rękę krzyż, a w drugą sztandar

swego narodu.

- Potem spalono ją.

- W pamięci ludzkiej pozostała świętą.

- Może nawet będzie kiedyś kanonizowana. Proszę się temu nie dziwić. Kościół

tworzy zasady, ale Bóg może od tych zasad czynić wyjątki.

- Czego trzeba, aby Kościół ustąpił ze swych zasad?

- Nie wolno mu z nich ustąpić. Dopiero kiedy zobaczy cudowny połów, schyla głowy

jak Piotr.

Chwilę obaj milczeli. Pierwszy podjął Traugutt:

- Planując odezwę do duchowieństwa nie myśleliśmy o wzywaniu księży, aby szli do

partii. Wiemy o stratach duchowieństwa, o kościołach pozbawionych proboszczów.

Chcieliśmy tylko podkreślić naszą wspólnotę wobec wroga i naszą ufność w tym, co nie

zawodzi.

Rzewuski spod nastrzępionych białych brwi coraz baczniej przyglądał się twarzy

Traugutta.

background image

- Hm... Takiemu wystąpieniu, oczywiście, nie mógłbym być przeciwny. Lecz jaki

byłby cel takich słów ze strony rządu? Wy, politycy, zwykliście szukać innych sojuszów.

- Któż, ekscelencjo, miałby być tym sojusznikiem?

- Chyba Francja. Po ostatniej mowie cesarza ludzie chodzili po Warszawie pełni

entuzjazmu. Miał podobno powiedzieć, że Rosja podeptała traktat wiedeński.

- Owszem, powiedział tak. Ale gromkie słowa często kryją niechęć do czynów. Nie

podzielam entuzjazmu Warszawy ani wiary w Napoleona. Nie uważam go za człowieka

szczerego w żadnej sprawie. Francja marzy o sojuszu z Rosją. Polska przeszkadza jej w tym

samym swoim istnieniem. Są we Francji niewątpliwie ludzie, którzy zachowali dla nas

uczucia przyjacielskie, ale więcej jest takich, którzy, jak pan Fouque, zapewniają, że Rosja

spełnia w Polsce wielką misję cywilizacyjną, gdyż tak jak Francja w Algierze zmienia

ciemnych barbarzyńskich krajowców w znających swe prawa obywateli.

- Okropne! Więc na kogo możemy liczyć?

- Na siebie i na Boga.

- Hm... Czy cały rząd tak myśli?

- Cały, ekscelencjo.

- Gdybym mógł uwierzyć. Nie chcę wątpić, broń Boże, w pana słowa. Ale czy pan się

nie myli? Rząd dotychczas trzymał się od nas z dala. Kontaktował się z ludźmi, którzy nie

byli naszymi przedstawicielami. Czasami bardzo nieszczęśliwie.

- Nie, nie mylę się.

- Mówi pan z taką pewnością... Hm... Może jestem niedowiarkiem, proszę pana, ale

niech pan pozwoli długoletniemu molowi książkowemu, którego na starość zmuszono, aby

zajął się czynnym życiem, powiedzieć o pewnym swoim spostrzeżeniu. Do Kościoła w ciągu

wieków napływał nieraz tłum ludzi niosących swoją wiarę i chęć wielkich przemian. Każda

taka chwila była dla Kościoła czymś wspaniałym. Kościół jest wtedy sobą, kiedy daje. Ale

potem przychodziły chwile, gdy tłum odpływał, a kościoły pustoszały. Co należało wtedy

robić? Iść na poszukiwanie ludzi? Ale z kim? Z garstką, która została? Proszę pamiętać: po

wielkich próbach zostają zwykle najsłabsi. Ci, co mieli gorące, ale i niecierpliwe serca -

odeszli. Inni padli. Przechowali się słabi, doszli młodzi, źle rozumiejący, nieprzygotowani.

- Tak jest nie tylko w Kościele, ekscelencjo.

- Na pewno. Może widzimy w tym zjawisku jakieś prawo społeczne? Jak jednak

postępować wobec niego? Jak mam postąpić, ja, któremu odjeżdżający pasterz powierzył

swoje stanowisko? Nie wolno mi niczego utracić. Muszę dbać o pozostawioną mi trzodę.

Ludzie, którym oddałem w opiekę duchową moich księży, wciąż mi mówią: za mało

background image

świętości, za mało wewnętrznego życia. Bóg zna inną mądrość, ale moja ludzka wiedza

mówi, że tylko z mocnymi można wychodzić naprzeciw niebezpieczeństwu. Sercem jestem

z wami, niech mi pan wierzy. A jednak postanowiłem cofnąć żałobę kościelną...

- Rząd wezwał kobiety, aby się wyrzekły żałoby narodowej. Cześć kobiet i ich

bezpieczeństwo są ważniejsze niż zewnętrzne manifestacje.

- A więc pan mnie rozumie?

- Rozumiem.

Przez chwilę milczeli. Ich wzrok równocześnie spoczął na stojącym na stole

krucyfiksie. Rzeźba z kości słoniowej była delikatna. Chrystus na krzyżu zdawał się spać.

- On tak nie wyglądał na pewno - rzekł Traugutt, kładąc rękę na podstawie krzyża,

którą tworzyły trzy mahoniowe kule. - Śmierć na krzyżu musiała być straszna. Czytałem

książkę o widzeniach pewnej niemieckiej zakonnicy z Dulmen...

Rzewuski podniósł głowę. Przypatrywał się z boku swemu gościowi.

- Chrystus - rzekł - niejednej pobożnej duszy ukazał swą cierpiącą twarz. Dużo się

mówi ostatnio u nas o widzeniach francuskiej karmelitanki z Tours. W Turynie znajduje się

Całun, na którym odbity jest tajemniczo zarys krwawego ciała Jezusa. Może to także jest

jakieś prawo naszego czasu, że trzeba nam spojrzeć w Jego prawdziwe oblicze?

Znowu zapanowało milczenie. Po chwili Traugutt zapytał:

- Krzyż, ekscelencjo, to była w owych czasach bardzo haniebna kara, prawda?

- Tak. Śmierć na krzyżu była śmiercią najhaniebniejszą. Człowiek cierpiał i umierał

obnażony na oczach patrzących, bez możności ukrycia przed nimi czegokolwiek ze swych

uczuć. Coś jak szubienica dzisiaj.

Traugutt opuścił głowę. Zdawał się nad czymś namyślać. Potem wolno powstał.

- Odchodzę, ekscelencjo - powiedział. - Dziękuję za to spotkanie. Czy zezwoli

ekscelencja, abyśmy się jeszcze kiedyś mogli zobaczyć?

- Sam będę tego pragnął. Jeżeli tylko będę mógł. Nie wątpię, że pewnego dnia

podzielę los arcybiskupa.

- Każdy z nas pewnego dnia może zniknąć. Proszę wtedy o modlitwę.

- Nie zapomnę. A tę odezwę, o której pan mówił, wydawajcie... Pragnę panom zaufać,

że postąpicie właściwie.

5

background image

Wracał zmęczony. Była już prawie dziewiąta, ostatnia chwila, kiedy wolno było

znajdować się na ulicy. Zwykle starał się wracać wcześniej, tym razem jednak zatrzymały go

ważne sprawy.

Nie spotkał żadnej dorożki, musiał iść piechotą. Na Nowym Świecie, rozsypani

wzdłuż chodników co parę kroków, stali żołnierze z bronią gotową do strzału. Ale kiedy się

znalazł na Powiślu, otoczyła go cisza i pustka. Nie napotkał nikogo. Czasami tylko słyszał po

drugiej stronie chodnika spieszne kroki zapóźnionego jak on, przechodnia, i widział kołyszącą

się latarnię, rzucającą słaby blask na nogi idącego.

Na odkryte niebo wysypywały się gwiazdy. Przymrozek ściął kałuże w białą

pajęczynę. Traugutt idąc oddychał pełną piersią. Tyle dzisiaj musiał mówić. Znowu

aresztowano kilku ludzi z organizacji i znowu inni, przestraszeni tym aresztowaniem, przyszli

do niego, aby mu powiedzieć, że się wycofują z pracy. Tak się teraz działo codziennie.

Próbował przekonywać, zachęcać, budzić zwątlałą odwagę. Ale tamci mówili: „Mam żonę,

mam dzieci, mam starych rodziców. Jak mnie wezmą, oni poumierają z głodu...” Nie

pozostawało nic innego jak szukać zastępców. Znaleźć ich jednak nie było łatwo. Za mało

znał Warszawę, nie miał dostatecznie licznych kontaktów z dołami organizacyjnymi, a tam

tylko można jeszcze było trafić na kogoś, gotowego ponieść ryzyko działania. Zniknięcie

Przybylskiego stało się prawdziwą klęską. Teraz miał zniknąć Gałęzowski. Henryk

Krajewski, wypuszczony z więzienia, zgodził się objąć Wydział Spraw Zagranicznych, ale

pod warunkiem, że kontaktować się będzie jedynie bezpośrednio z Trauguttem lub

Dubieckim. Przyjął ten kłopotliwy warunek, gdyż miał zaufanie do Krajewskiego. Dziś

odbyło się zebranie w Wydziale Spraw Wewnętrznych. Jego dyrektor, młody architekt, brat

Henryka, Rafał Krajewski - człowiek, którego polecono mu jako kogoś niezmiernie godnego -

wystąpił z propozycją wydania odezwy do ludności, aby każdy w wigilijny wieczór wyszedł

na ulicę z opłatkiem i podzielił się nim ze spotkanym żołnierzem. Traugutt słuchając

gorących słów Krajewskiego doznawał mieszanych uczuć. Z jednej strony czuł dla tamtego

życzliwość i podziw, że występuje z wnioskiem, który obudził sprzeciw wszystkich

obecnych. A jednak trzeźwy rozsądek podszeptywał: dziecinada. Gdyby chodziło tylko

o żołnierzy, sam poszedłby z opłatkiem. Ale wiedział, że za żołnierzami stoją ci, którzy nie

dopuszczą do pojednania. Uświadomił sobie: z Krajewskiego nie będzie pociechy. Jaka

szkoda! Tak bardzo liczył na niego, tak bardzo potrzebował kogoś bliskiego, teraz gdy tylu

odeszło. Nawet dziś, idąc na to zebranie, miał nadzieję, że spotka człowieka, który mu

pomoże pokonać narastające uczucie osamotnienia.

background image

Stawało się ono każdego dnia bardziej nieznośne. Dubiecki - młody człowiek, prawie

chłopak; Janowski i Gałęzowski coraz rzadziej spotykani, coraz częściej mówiący

o konieczności ucieczki. Gdzieś dalej organizacja, z którą porozumiewał się przez nielicznych

pośredników. Jeszcze dalej - ostatnie walczące po lasach oddziały. Czachowski zginął. Ksiądz

Mackiewicz został pochwycony. Walczyli Hauke, Chmieleński, Zwierzdowski. Jeszcze dalej

- cały naród, który nie zna człowieka będącego rządem narodowym, ale który czeka na jego

decyzje. W mroku błyskały słabe światła w oknach. Wokoło rozsypane były domy, w tych

domach żyli ludzie. Ilu z nich otworzyłoby mu, gdyby zastukał i powiedział, kim jest?

Większość na pewno zatrzasnęłaby drzwi z przerażeniem. A co by powiedzieli ci, którzy

zdecydowaliby się otworzyć? Czy jego stan nie byłby dla nich zgorszeniem? Oczekiwali od

niego siły, wiary w sprawę, niezwykłych nadziei. Był dla nich tym, któremu powierzyli swój

los.

Brzemię stawało się nad miarę ciężkie. Coraz trudniej było je dźwigać. Coraz częściej

odczuwał potrzebę oparcia się o kogoś kochającego. Od miesięcy nie wiedział, co się dzieje

z Antoniną, z dziećmi. Nie śmiał wysyłać listu, nie chciał im odkrywać, gdzie jest.

Orzeszkowa, która jego i Leliwę odwiozła do Brześcia tą samą, pamiętającą stare czasy

karetą, niewątpliwie przekazała Alojzie wiadomość, że został wezwany do Warszawy. Na

tym urywało się wszystko.

Gdyby mógł dostać od nich jakąś wiadomość! Gdyby mógł ich zobaczyć! Wydawało

mu się, że nie potrzebowałby niczego więcej poza poczuciem - przez jedną chwilę - że są cali

i blisko. Może tym razem - myślał - umiałbym powiedzieć Antoninie więcej niż wtedy

w chwili rozstania. O tamtym...

To było w okresie pobytu w Charkowie. Pewnego wiosennego dnia udali się oboje

z Anną za miasto. Szli trzymając się jak dzieci za ręce przez las, szeleszczący pod nogami

zeschłymi liśćmi, ale już pełen wezbranych pąków rozdzierających cienką wilgotną skórkę.

Wokół nich stały kępami brzozy niby porcelanowe świeczniki.

Zatrzymali się na małej polance. Tutaj zieleń buchała z ziemi. Im także udzieliła się

radość odżywającej przyrody. Traugutt objął żonę, całował delikatnie jej jasne oczy: Anna

odpowiadała mu gorącymi uściskami. Aby łatwiej jej było całować, żartobliwie zsunęła

noskiem okulary z jego oczu.

- Nie mogę się nacieszyć, że cię mam znowu - mówiła. - Ty tam sobie wojowałeś, a ja

tutaj trzęsłam się z niepokoju o ciebie. Kiedy tatuś umarł, czułam się taka sama...

- Biedactwo moje. Twój list z tą wiadomością szedł bardzo długo.

background image

- To i lepiej. Nic byś mi nie pomógł, a martwiłbyś się. Nie chciałabym, abyś miał

przeze mnie zmartwienia. Wszystkie kobiety mi mówią, że nie powinnam ciebie rozpuszczać.

Podobno mężczyźni rozpuszczani przestają kochać. Ale ja już taka jestem!

Jesteś najlepsza, najsłodsza, najukochańsza...

- I najpaskudniejsza; prawda? Nie powiedz, że jest inaczej, bo będziesz się musiał

spowiadać!

- Nie będę się z tego spowiadał. Jesteś śliczna.

- Akurat! Gruba jak beczka.

- Już niedługo, Aniu. Urodzisz i będziemy się wszyscy cieszyli.

- Musi być chłopiec; słyszysz?

- Wszystko jedno...

- Wcale nie wszystko jedno! Muszę urodzić syna. Nie chciałbyś, aby był teraz

chłopiec?

- Chciałbym. Babcia tego tak bardzo pragnie...

Chrząknęła żartobliwie; figlarny uśmieszek przewinął się po jej wargach. On tego

jednak nie zauważył. Trzymając ją w ramionach powiedział:

- Gdyby to naprawdę był chłopiec, dalibyśmy mu imię twego ojca.

Energicznie potrząsnęła głową:

- Nie, nie! Twój syn musi mieć polskie imię: Wojciech, Stanisław. Albo Tadeusz, jak

Kościuszko... Wiesz, Romku - przeskoczyła nagle na inny temat - piszą mi z Warszawy

siostry i koleżanki, że tam wszystko się teraz zmienia. Młodzież zbiera się, śpiewa, urządza

manifestacje patriotyczne...

- Wygląda podobno zupełnie tak, jakby Polska miała wrócić!

- Mój kochany - złożyła dłonie - czy my koniecznie musimy jechać do tego

wstrętnego Petersburga?

Rozłożył ręce wypuszczając Annę z objęć.

- Jestem oficerem, Aniu. Ten wyjazd otwiera dla mnie wiele możliwości. Mogę

awansować. A najważniejsze: będę pracował naukowo. Słyszałem także o tym, co się dzieje

w Warszawie. Ale wiesz, że tamtejsi ludzie łatwo ulegają złudzeniom...

- Babcia też tak mówi. Ale ja żałuję, że nie możemy pojechać do Warszawy,

a przynajmniej do Krakowa - westchnęła. - Tam jest Polska...

- Gdziekolwiek człowiek jest, służy Polsce należytą pracą i uczciwą postawą...

- Ale z Petersburga mogą cię posłać przeciwko naszym, jak posłali cię na Węgry.

Albo przeciwko Francuzom, którzy się bili za nas.

background image

- Francuzi, kochanie, bili się za Turków, nie za nas.

- Ale Turcy są z nami. Sam mówiłeś, że ci się wydali tacy przyjemni.

- Często wydawali mi się uczciwsi od chrześcijan. Widzisz, to jest rzecz

najważniejsza: być uczciwym człowiekiem. Polska sama się odrodzi, gdy staniemy się lepsi...

- To ty jesteś chodząca flegma! Kto się tego doczeka, aż się ludzie zmienią?

Nie mówili już nic, tylko wzięli się za ręce i poszli ścieżką w las. Anna jednak

spoważniała; wydawała się zamyślona. Po chwili zaczęła śpiewać. Miała miły głosik i trochę

zdolności do układania piosenek. Zwykle były to piosenki wesołe, wojownicze,

i patriotyczne, których nie można było śpiewać przy obcych. Tym razem jednak nuciła jakąś

tęskną dumkę. Ledwo prześpiewała zwrotkę, kiedy usłyszeli za sobą wołanie:

- Ej, wy! Romualdzie Ludwikowiczu! Anno Awgustowno! Poczekajcie!

- Zdanowicz - powiedział cicho i skrzywił się z niechęcią. Nie znosił tego kolegi,

z którym los związał go od kilku lat, gdyż razem byli także w Żelechowie.

Ale Anna szepnęła:

- Bądź dla niego dobry, proszę cię, Romku. To biedak...

Na ścieżce pojawił się Zdanowicz. Miał rozpięty mundur, potargane włosy. Z kieszeni

sterczała mu butelka.

- Od razu poznałem, kto śpiewa. Śliczne śpiewanie. Macie głos, Anna Awgustowna,

jak ptaszek. Ot, wasz mąż szczęśliwy człowiek. Urodziwą żonkę ma, uznanie ma,

sztabskapitana ma. Teraz do Petersburga pojedzie, tam w pałkowniki pójdzie albo

i w gienierały. A ja co? Krzyża nie dostał, zamiast do Petersburga do Warszawy pojadę...

- Do Warszawy jedziesz pan? - zawołała zaskoczona.

- Da. Wy, Anna Awgustowna, wolałaby pewno do Warszawy niż do Petersburga, a?

- Wolałabym. Pan wie, że jestem Polką i w Warszawie się wychowałam.

- Wiem. Ja wiem, że jak śpiewacie, to zawsze przeciw Rosji. Zawzięta z was Polka.

Nu, tak może wy ze mną pojedziecie, co? Mnie na Polaka zmienicie, a?

- Maksym Maksymowicz, co wy?!

- Ot, nasrożyła się. Nu, ja tylko żartował. Pojedziecie do Petersburga, a tam wasz mąż

wielki czyn dostanie. Szczęśliwy człowiek z ciebie, Romualdzie Ludwikowiczu, ani mi się

mierzyć z tobą. Zawsze to powiadał... A mnie co? Butelka-siestryca i Warszawa. W fortecy

będę siedział i Polaczków pilnował. Wot los... Nu, bywajcie gołąbki...

Urwał i potoczył się z powrotem w las. Oni szli dalej ścieżką. Anna już nie śpiewała.

Dopiero po dłuższej chwili powiedziała z westchnieniem:

- A jednak zazdroszczę Zdanowiczowi, że jedzie do Warszawy...

background image

Nagle zatrzymała się, jakbyś coś sobie przypomniała. Przywołała do siebie męża,

który poszedł naprzód. Podniosła palec w górę.

Musisz mi coś obiecać, Romku. Ale koniecznie, koniecznie. Obiecujesz?

- Powiedz wpierw.

- Nie! Musisz najpierw obiecać.

- Skoro tak koniecznie chcesz...

- Chcę. Słuchaj. Gdybym umarła przy rozwiązaniu, musisz się ożenić. Od razu,

prędko. Słyszysz?

- Dlaczego opowiadasz głupstwa? Wcale tego nie chcę słuchać!

- Obiecałeś! Musisz się ożenić. Nie możesz być sam. I musisz mieć syna. Pamiętaj,

obiecałeś!

O tym nigdy nie wspominał Antoninie. Kiedy stanęła przed nim po raz pierwszy myśl,

że dziewczynki powinny mieć opiekunkę, wstrząsnął się cały. Mam im dać macochę? -

oburzał się. Jego własna macocha nie była złą kobietą. Nigdy go nie skrzywdziła. Po swojemu

kochała go. To prawda, że nie było w jej sercu zbyt wiele miejsca dla drugich. Zawsze zajęta

była sobą: swoim zdrowiem, swoimi dolegliwościami, swoimi kłopotami. Była istotą

bezwolną, słabą, niezdolną do pomagania drugim. Sama, gdzie mogła, szukała oparcia.

„Powiedz mi, Romeczku, coś pocieszającego - mówiła nieraz do niego. - Taka jestem

zgnębiona, tak się źle czuję. Na pewno niedługo umrę.” Nawet od własnej córki oczekiwała

wciąż tylko słów współczucia.

Nigdy nie czuł żalu do macochy. Ale czy taką opiekunkę dać Ani i Lusi? Czy o takiej

opiekunce myślała Anna? Dziś wiedział: Antonina była taka, jaką Anna mogła była tylko

sobie wymarzyć. Stała się najlepszą matką dla jej córek. Ale była także czymś więcej... Ona

także nie zatrzymywała go. Powiedziała: idź. Na pewno nie było jej łatwo. A jednak nie miał

wątpliwości, że znosi z odwagą wszystkie trudy. Za mało ją kochałem - myślał. - Czy

miałbym prawo dzisiaj jakimś listem czy przesyłką narażać ją na niebezpieczeństwo dlatego,

że popadłem w pustkę, w której zaczyna się cenić niedocenionych?

Był tak pochłonięty myślami, że nie spostrzegł, kiedy stanął przed bramą domu. Przed

furtką ktoś stał. Blask latarni padł na skrzywioną nogę, skórzany fartuch i miotłę, na której

tamten był oparty.

- Dobry wieczór wielmożnemu panu - stróż ukłonił się Trauguttowi. - Późno pan

dzisiaj wraca.

- A późno, Józefie, późno. Dobry wieczór. A jak tam noga?

background image

- Krzynę lepiej, proszę wielmożnego pana, bo sucho. Jak deszcz, to tak drze, że nie daj

Boże. Urządzili człowieka - kiwał głową. - Poszedłem w sołdaty, proszę wielmożnego pana,

zdrowym chłopem. A wróciło się kaleką. Czy tam nie trzeba sprzątać u pana? Bo ta

dziewczyna, Marianna, to widzi mi się, nie da wszystkiemu rady, jak tylu panów przychodzi

na obiad do wielmożnej pani.

- Owszem, chciałem właśnie prosić, aby żona jutro przyszła posprzątać.

- Powiem jej. A ja tu przyjąłem list do wielmożnego pana. Ale już oddałem pani

Kirkorowej.

- List? - Traugutt poczuł ostre ukłucie niepokoju. - Z poczty?

- Nie, jakiś chłopak przyniósł. Taki sztrabancel...

Ruszył po schodach na piętro. Nie zdążył zapukać, kiedy drzwi otworzyły się przed

nim. Lampa paliła się na stoliku w przedpokoju. Kirkorowa siedziała obok niej. Otworzyła

Trauguttowi usłyszawszy jego kroki.

- Co pani tu robi? - zapytał zdziwiony.

- Czekam na pana.

- Na mnie? Po co?

- Jest bardzo późno, dziewiąta.

- Rzeczywiście, zasiedziałem się.

- Poza tym przyszła poczta. I list ktoś przyniósł.

- Spotkałem stróża, mówił, że jakiś chłopak. Zdjął palto. Kirkorowa szła za nim do

jego pokoju.

- Był pan Marian, niepokoił się, że pan tak długo nie wraca.

- Miałem wiele spraw. Czy on miał coś ważnego do mnie?

- Nie. Mówił tylko, że się źle czuje.

- Tak? W takim razie nie będę go dzisiaj ściągał.

- Zawiadomię go. A może ja mogłabym się panu na coś przydać?

- Pani na pewno zmęczona.

- Nie. Poza tym tutaj mam ten list... Proszę mi wybaczyć, otworzyłam go...

Podniósł na nią zaskoczony wzrok. Zobaczył, że usta kobiety drżą. Bez słowa wziął

papier z jej ręki. Przebiegł wzrokiem krótką treść:

„Obywatelu Traugutt. Zagarnąłeś władzę, aby wysługiwać się arystokratom,

a zwalczać prawdziwych patriotów. Żądamy, abyś ustąpił. Jeśli tego nie uczynisz, wydany

zostanie na ciebie wyrok. Ostrzegamy cię”.

List nie był podpisany. Odłożył go. Zapytał:

background image

- A co jest w poczcie?

- Dużo spraw. Ale... Pan powinien wpierw zadecydować, jak z tym - wskazała list -

postąpić! Panu grozi niebezpieczeństwo. Pan musi niezwłocznie zmienić mieszkanie,

dokumenty, wygląd. Pan musi wyjechać!

Stała przed nim cała drżąca. Wskazał jej krzesło, sam usiadł po drugiej stronie stołu.

- Niech pani się uspokoi. Nad tą sprawą muszę się zastanowić. Ofiarowała mi pani

pomoc w przejrzeniu poczty; czy mogę z tej oferty skorzystać?

- Tak, ale...

- Wrócimy do tej sprawy później; dobrze? Teraz weźmy się do poczty. Co to?

Depesza z Paryża - pochylił się, czytał odszyfrowany tekst powoli i uważnie; ołówkiem robił

znaki na marginesie. Po przeczytaniu odłożył papier na bok. - Odpowiedź napiszę dziś

jeszcze. Ale proszę zanotować na kartce do Jakuba, że muszą zmienić szyfr. - Chwilę myślał.

- Niech wezmą za podstawę „Naśladowanie”. Co dalej?

Raport komisarza na województwa kieleckie i krakowskie. Pisze, że jakiś oddział

usiłował przekroczyć granicę koło Pacanowa, ale Rosjanie musieli być uprzedzeni, gdyż

czekali w pobliżu. Oddział został rozbity i wypchnięty z powrotem za Wisłę. Stracił broń,

kilku ludzi.

- Proszę wziąć kartkę i zanotować: Rafał, list do Majewskiego, aby wpłynął na

Galicjaków: niech organizują wysyłkę oddziałów w większej niż dotychczas tajemnicy.

Jestem przekonany, że trąbią o wszystkim pod Sukiennicami, a policja austriacka donosi

Rosjanom.

- Czy to możliwe? - podniosła na niego szeroko otwarte oczy.

- Mam dowody, że tak jest naprawdę. Austria zresztą zmieni lada dzień swój stosunek

do nas. Zrozumiała, że Prusy skończyły już swoją grę i doprowadziwszy do skłócenia Rosji

z Francją będą teraz także działały przeciwko nam. Co dalej?

- Generał Bossak donosi o udanym napadzie na Opatów.

- Dobrze.

- Naczelnik miasta składa raport o coraz większych trudnościach, jakie napotyka

w ściąganiu pożyczki. Stwierdza, że ma wielkie kłopoty osobiste i czuje się zagrożony.

- Proszę o notatkę do niego, że chcę się jak najszybciej zobaczyć z Orzelskim

z organizacji miejskiej.

- Z Waszkowskim?

- Zostańmy przy pseudonimach. Pani go zna?

- Znam.

background image

- Co pani o nim myśli?

- Chłopak niezwykłej odwagi i dobry organizator. Był niedoceniony. Ma matkę

i narzeczoną, które go podziwiają.

- Niedobrze, gdy człowiek jest niedoceniony, i niedobrze, kiedy jest równocześnie

podziwiany. Czy pani ma dojście do niego?

- Mam.

- W takim razie proszę bez odwoływania się do naczelnika miasta zorganizować mi

spotkanie z Orzelskim.

Przeglądali dalsze papiery. Czas biegł szybko. Wreszcie koperta, w której

przyniesiono pocztę, została opróżniona.

- To już wszystko? W takim razie dziękuję pani.

Nie ruszyła się z miejsca. Palcem wskazała na leżący na brzegu stołu anonim.

- Pan jeszcze nie zadecydował?

Zdjął okulary i końcami palców masował zmęczone powieki.

- Ten list - powiedział po małej chwili milczenia - nie wydaje mi się zbyt groźny. To

sprawka Komitetu Rewolucyjnego stworzonego przez Kurzynę. Ale stała się rzecz

niewłaściwa, że pani poznała jego treść. Nie mam pretensji o otworzenie koperty. Jednak

treść tego listu powiedziała pani niewątpliwie zbyt wiele. Należy pani do kobiet bardzo

inteligentnych...

- I tak od dawna wiem wszystko o panu! - przerwała mu.

- Kto pani zdradził, kim jestem? - spytał twardo.

- Nikt nie musiał zdradzać. Odkryłam sama. Widziałam raport z Krakowa, w którym

było, że rozeszły się tam pogłoski, iż na czele rządu stanął generał Traugutt. A przecież

wiedziałam, że pan się nazywa Traugutt.

- Skąd pani wiedziała?

- Nie pamięta pan? Byłam koleżanką Matyldy, najstarszej z sióstr Anny. Kiedyś

deklamowałam u nich w salonie wiersze, a Anna przyprowadziła narzeczonego, pana. Był pan

w mundurze. Nie zmienił się pan wiele od tamtego czasu.

Oparł głowę na ręku, patrzył w przestrzeń.

- Pamiętam - przyznał. - Pamiętam zresztą nie od dziś. Także Przybylski zdradził mi

pani panieńskie nazwisko. Myślałem tylko, że to pani nie pamięta. Było mi tu wygodnie,

dzięki pani zorganizowałem sobie pracę. Źle jest, kiedy człowiek ulega słabościom. Ma pani

rację, muszę zmienić mieszkanie.

- Z powodu listu?

background image

- Nie. Ci ludzie są szaleni, nie wierzę jednak, aby posunęli się aż do denuncjacji.

A tylko wtedy mogliby być niebezpieczni. Pani jednak nie może wiedzieć wszystkiego Gdyby

panią aresztowano...

- Umiem kłamać!

Potrząsnął głową.

- Kłamałabym długo - mówiła gorąco - aby pan miał czas wyjechać.

- Zapłaciłaby pani za to życiem. A ja i tak nie wyjadę.

- Dlaczego?

Uczynił wymijający gest.

- Mój wyjazd byłby ucieczką.

- A gdyby pan był zagrożony? Gdyby ucieczka była potrzebna?

Znowu potrząsnął głową.

- Są ludzie, którzy mogą, a nawet powinni uciekać. Ale ktoś musi zostać z tymi,

którzy uciec nie będą mogli. Biorąc władzę, dałem zobowiązanie.

Potrząsnęła rękami, jakby odpychała jego słowa.

- Komu? Dlaczego właśnie pan? Pan powinien wrócić do Anny.

Zagryzł usta. Powiedział prędko i cicho:

- Anna nie żyje.

- Boże! - krzyknęła. Znieruchomiała z rozchylonymi ustami, z szeroko otwartymi

oczami, które naszły łzami. Zapytała: - Dawno?

- Już pięć lat.

- Była w panu śmiertelnie zakochana - powiedziała po chwili. - Drażniłyśmy ją i coś

tam mówiłyśmy na pana, a ona wtedy złościła się i rzucała na nas jak kotka. Czy została taka?

- Była do końca taka, jaka powinna być żona i przyjaciel. Obudziła we mnie pewne

rzeczy...

Urwał. Wzruszenie chwyciło go za gardło. Od tak dawna nie mówił z nikim o tamtych

sprawach. Okulary zaszły mgłą. W pokoju panowała cisza. Cisza ciążyła także nad miastem.

- Był pan szczęśliwy - powiedziała.

- Byłem - przyznał.

- Pamiętam, mówiła mi przed kilku laty Tilly, że pan miał dziecko z Anną. Córkę,

prawda?

- Mam nawet dwie. W Petersburgu urodziło się później dwóch synów-bliźniaków, ale

umarli w parę tygodni po urodzeniu. Po nich umarła Anna...

- Został pan sam z dziećmi?

background image

- Nie, ożeniłem się po raz drugi.

- Dla dzieci?

- Dlaczego pani tak myśli? Pan nie jest z tych, którzy potrafią się kochać raz po raz.

- Moja obecna żona jest człowiekiem wielkich walorów.

- Tymi słowami tylko pan potwierdza, że pan jej nie kocha. Kochając nie widzi się

walorów. Gdy się kocha naprawdę, kocha się przeciwko wszystkiemu, co jest w drugim

człowieku. To dlatego chce pan zginąć!

- Wcale nie chcę ginąć. Nie szukam śmierci. Wiem tylko, że nie wolno mi uciekać.

- W takim razie proszę zostać i pozwolić, aby wszystko było znowu tak jak przedtem.

- To niemożliwe.

- Dlaczego? Jeśli pan chce trwać do końca, ja także.

- Pani nie brała władzy. Nie zobowiązywała się pani. Na panią czeka jeszcze życie.

- Życie? Jakie? Pustka i rozpamiętywanie tego, co było. Nie! Nie należę do kobiet,

które się kontentują byle czym. Postanowiłam służyć i będę służyła.

- Może pani służyć nie narażając się tak bardzo.

- Co warta gra bez ryzyka? Zawsze lubiłam hazard.

Uniosła jeden z leżących na stoliku albumów i położyła go z powrotem mocnym

gestem. Przycisnęła jego okładkę palcami. Patrzyła na niego jakby wyzywająco. Po chwili

zmieniła ton. Zapytała:

- Czy przynieść panu herbaty? Uśmiechnął się lekko:

- Chce mnie pani przekupić? Ogień na pewno wygaszony.

- Mam czajnik w piecyku i świeżo zaparzoną esencję. Pan będzie jeszcze pracować?

- Będę.

- Więc zaraz przyniosę.

Szybkim krokiem wyszła z pokoju. Opadł na oparcie krzesła, przymknął oczy. Ale

zaraz wyprostował się. Jeszcze raz sięgnął po anonim. Czytając go zgniatał w sobie budzący

się gniew. Od pewnego czasu starał się zwyciężyć w sobie wrogie uczucia do tamtych. Co oni

naprawdę wiedzą o mnie? Co ja wiem o nich? Może sądzą, że jestem przeciwnikiem tego

wszystkiego, o co oni walczą? A naprawdę różnimy się tylko w poglądach na metody walki.

Powinienem starać się zrozumieć. Kurzyna drażni mnie swą ślepą wiarą w Mierosławskiego.

Ale jemu zabili wszystkich. Podobno na jego oczach bili batami jego matkę. Czy potrafiłbym

ustrzec się od nienawiści, gdybym przeżył coś podobnego? Dla niego Mierosławski jest

symbolem nieustępliwej walki z ciemięzcą. Nikomu nie uwierzy, że jego bożyszcze jest

zwyczajnym bufonem. Łatwiej da za tamtego życie, niż zrezygnuje ze swej wiary.

background image

Usłyszał kroki, szybko położył list z powrotem na stole. Kirkorowa weszła z herbatą.

- Czy nie mogłabym panu w czymś jeszcze pomóc?

- Nie, dziękuję. Proszę tylko wysłać zaraz jutro rano te notatki i postarać się

o Orzelskiego.

- Wszystko będzie załatwione. - Skierowała się ku drzwiom, ale zatrzymała się jeszcze

w środku pokoju. - Niech pan pozwoli jeszcze raz sobie powiedzieć: jeśli ten list nie jest

naprawdę groźny, proszę zostać.

Patrzył na nią uważnie.

- Dlaczego pani tak bardzo tego chce? - zapytał.

- Praca przy panu dała sens memu życiu. Zaznałam w życiu wielu zawodów. Straciłam

wiarę w ludzi. W tej robocie mogę ją odzyskać. Chcę mieć cel. Będę jeszcze więcej dbała

o pana spokój.

- Pani dbała o ten spokój doskonale.

- Więc niech pan zostanie.

Powoli opuścił wzrok. Długo mieszał łyżeczką w szklance. Nie patrząc na nią zapytał:

- Czy pani się jednak nie łudzi co do powodów...

- Nie łudzę się! - przerwała mu.

- A jednak...

- Co pana to obchodzi? Pan tu przyszedł, aby móc pracować. Mówi pan, że się pan

zobowiązał. Ja zobowiązałam się także do zapewnienia panu bezpieczeństwa. Na pamięć

Anny zaklinam pana: niech pan zostanie!

6

Rozpalony piec buchał żarem, a mimo to w pokoju panował chłód. Od okien

pokrytych szronem, spoza których przebijał miedziany blask słońca, ciągnęło zimnem.

Choć poprzedniego wieczoru pracował do późna, zimno nie pozwoliło mu spać

rankiem. Ale roboty było wciąż coraz więcej. Na chwilę oderwawszy się od pisania wziął

gazetę z poprzedniego dnia, która leżała obok na krześle. Redakcja usiłująca czymś zapełnić

luki wydrukowała opis rozbicia słynne] „Meduzy” i tragedii jej rozbitków, dokonany przez

naocznego świadka, lekarza okrętowego. Było coś przerażającego w tej historii sprzed pół

wieku. Traugutt przeczytał ją poprzedniego dnia, a teraz przerzucił jeszcze raz. Stu

czterdziestu dziewięciu ludzi znalazło się samotnie na tratwie. Mieli beczkę wina, mogli

background image

łowić ryby, nie groziła im natychmiastowa śmierć. A przecież dali się ogarnąć przekonaniu,

że są zgubieni. Poczęli się mordować, popadali w kanibalizm. Po dwunastu dniach na tratwie

było już tylko piętnastu ludzi. Rozpacz - myślał - jest najgorszym doradcą. Można paść

w walce, ale nie wolno dać się zwyciężyć rozpaczy.

Obok reprodukcji obrazu Gericaulta znajdowało się barwne sprawozdanie z balu,

wydanego przed paru dniami przez prezydenta miasta. Reporter zachłystywał się zachwytem

nad wspaniałymi toaletami dam i nad wystawnością przyjęcia. Opis uzupełniał tekst nowego

adresu hołdowniczego do cesarza.

Zapukano do drzwi, weszła ze śniadaniem Kirkorowa.

- Dzień dobry - powiedziała, stawiając tacę na brzegu założonego papierami stołu. -

Słyszę, że pan już pracuje od dawna. Kiedy pan wypocznie? Czy nie jest panu zbyt zimno?

Straszny mróz dzisiaj. Mama narzeka. - Podeszła do pieca, a potem zbliżyła dłoń do parapetu

okna. Pokiwała głową. - Ten dom to ruina. Ani go ogrzać.

- Nie narzekam - powiedział, nalewając sobie kawy.

- Przypominam, że za godzinę przyjdzie Orzelski.

- Dziękuję, pamiętam.

- Tutaj poczta, proszę. Poza tym dostałam kartkę od Przybylskiego z zawiadomieniem,

że dzisiaj, przed obiadem ma się tutaj zjawić doktor Morawski. Zdaje się, że pan pozwolił mu

przyjść.

- Ma podobno jakąś ważną sprawę do mnie i prosił przez Przybylskiego, abym mu

wyznaczył spotkanie.

- Co on może mieć za ważną sprawę? Pan go zna?

- Znam.

- Ja go znam także. Taki sam błękitny ptaszek jak Przybylski. Był związany

z Chmieleńszczykami.

Od lat usiłował mieć jakieś stanowisko w ruchu spiskowym, ale nigdy nie robił tego,

co mu powierzono. Po co pan chce z takim rozmawiać? Ma rodzinę w Brześciu, a jego

rodzina zna moich... Pana dzieci i żonę?

- Tak.

W takim razie rozumiem. Proszę jednak, niech pan zanadto nie ufa temu

Morawskiemu! Ale ja pana nigdy nie przekonam. Zawsze pan robi tak, jak pan sam chce!

- Pani Heleno!

- Wiem, nie powinnam się wtrącać. Już milczę i idę. Wzięła tacę i szybkim krokiem

wyszła z pokoju. Przez chwilę patrzył na drzwi, które się zamknęły za kobietą, potem sięgnął

background image

do koperty naznaczonej trzema krzyżykami. Koperta była prawie pusta. Znalazł w niej

jedynie list od Bossaka.

Hanke Bossak opisywał bitwę, jaką stoczył przed paru tygodniami jeden z jego

dowódców. Rembajło, który zaatakował garnizon Iłży, wdarł się do miasta, zadał Rosjanom

poważne straty - w walce zginął dowódca rosyjski, pułkownik Suchonin - zdobył broń

i pieniądze, po czym, choć ścigany, zdołał się wycofać bez większych strat. „Muszę ci jednak

donieść, obywatelu prezesie - pisał dalej Hauke - że panujące od kilku tygodni mrozy

wyczerpały ogromnie moich żołnierzy. Wiesz - bo ci wiele razy o tym pisałem - jak są źle

ubrani. Kożuchy są rzadkością, dobre buty także. Nie ma dnia, abym nie miał kogoś

z odmrożeniami. Muszę chorych powierzać ludziom lub odsyłać do domów. Także

codziennie ktoś dezerteruje. Gdybym mógł zostawić oddziały na parę dni na ciepłych

kwaterach, ludzie nabraliby na pewno sił. Chłopi tutejsi są dla nas życzliwi, wierzą, że

toczymy walkę dla zrealizowania praw, o których mówi manifest. Gdyśmy obchodzili

rocznicę wybuchu powstania w Bodzentynie, wielu zgłaszało się do mnie z dobrym słowem.

Ale wróg nie daje nam ani chwili spokoju. Mimo mrozów wciąż następuje nam na pięty. Brak

nam broni i amunicji. Na granicę galicyjską nie można juz liczyć, jest zamknięta i pilnowana.

Chodzą wieści, że Austria lada dzień ogłosi w Galicji stan wojenny. Wciąż odczuwam brak

Chmieleńskiego. Jaki to był piękny człowiek i jaki doskonały dowódca! Nikt jak on nie

potrafił walczyć i nikt jak on nie umiał przekonywać chłopów, że chcemy naprawdę

wyrównania popełnionych wobec nich krzywd...”

Odłożył raport i zamyślił się. Po Bossaku oczekiwał wiele i nie zawiódł się. Chociaż

wciąż ścigany i gnębiony mrozami, potrafił utrzymać swą armię, zorganizować ją na nowych

zasadach, jakie obmyślił Traugutt. Ale co najważniejsze - zyskał przyjaźń wsi. Gdybyż tak

było wszędzie! Inne korpusy nie zdołały się zorganizować; poszczególne oddziały nadal

rozwiązywały się na podstawie samowolnej decyzji swoich dowódców; powstańcy wpadali

często w ręce wroga: i dwory, i wieś skłonne były do denuncjacji. Kraj miał dosyć walki,

pragnął za wszelką cenę pokoju.

Po co tu siedzę? - myślał. Obudziło się w nim gwałtowne pragnienie pojechania do

Bossaka. Najtrudniejsza nawet walka z bronią w ręku wydawała się czymś lepszym

i czystszym niż to samotne trwanie w pustym pokoju. Komu i do czego potrzebna jest moja

praca tutaj? Los decyduje się tam, gdzie chodzi o zdobycie chłopa dla sprawy. Trzeba

dokonać niezwykłego wysiłku i w przeciągu miesięcy odrobić zło popełniane przez stulecia.

Jeśli tego nie zrobimy, nie ruszy wiosną pospolite ruszenie. Skazani będziemy na

wyczekiwanie pomocy od Zachodu - pomocy, której nadejścia nic nie zapowiadało.

background image

Przypomniała się Trauguttowi tamta wieś podlaska, bose zakonniczki pracujące wśród

chłopskich dzieci. Myślał: trzeba tak jak one - aż do zniszczenia siebie!

Zerwał się z krzesła, począł chodzić po pokoju. Za dwa miesiące rozpocznie się

wiosna. Ostatni czas - myślał - aby dokonać czegoś decydującego: przekształcić losy wojny,

przestać oczekiwać na jałmużnę zagraniczną. Jedno tylko może to zdziałać - pospolite

ruszenie! Czy zdołam je zorganizować siedząc tutaj? Sprawy decydują się u Bossaka. Trzeba

tam pojechać! Moją pracę potrafią zrobić inni. Wiem nawet kto... Tam potrzeba człowieka,

który będzie walczyć, a jednocześnie sięgać do serc chłopskich. Jak Chmieleński... Dziwny

paradoks: rodzony brat człowieka, który tak zawzięcie walczy przeciwko mnie, stał się dla

mnie wzorem. Jeszcze jeden powód, aby być ostrożniejszym w ocenianiu ludzi. Jestem

żołnierzem, nadaję się do walki, nie do politykowania. Nie umiem być kamedułą, który

przemienia świat nie wychodząc ze swojej celi.

Posłyszał dzwonek u drzwi, kroki Kirkorowej, stuknięcie zamka, mocne tupanie

kogoś, kto rozgrzewa zmarznięte nogi. Za chwilę zapukano, do pokoju wszedł szczupły,

młody człowiek z zadartym nosem i nieporządną, rzadką brodą.

- Witam pana prezesa.

- Dzień dobry, panie Aleksandrze. Zmarzł pan?

- Setnie. Znowuż mróz. Już to daje nam w skórę tego roku.

Siedząc rozcierał zsiniałe palce i tarł policzki, na które wystąpiły purpurowe plamy.

- Czytał pan prezes o balu? - wskazał gazetę.

- Czytałem.

- A jednak coś niecoś udało nam się. Podpaliliśmy boczne.

- Były jakieś ofiary?

- Nie, żadnych. Trochę swędu i zamieszania. Pan prezes zakazał czegoś

poważniejszego.

- Nie chcę terroru. Ludzi było dużo?

- Dosyć. Ale spędzonych siłą. Z własnej ochoty nie przyszedł chyba nikt. Kozacy

pilnowali, aby goście przed czasem nie uciekali do domów.

- Taka opieka mówi sama za siebie.

- Za to mamy nową serię hołdowniczych adresów. Tym razem nie tylko kupcy

i szlachta. Są nawet księża. Przyszedłem z propozycją, aby rząd wydał dekret zakazujący

składania podpisów i grożący odpowiedzialnością tym, którzy to robią.

- Dekret napisać łatwo, ale co będzie, jeżeli nie posłuchają?

- Należałoby wykonać kilka wyroków.

background image

Powoli, ale stanowczo potrząsnął głową.

- Nie można wpędzać ludzi w uliczkę bez wyjścia. Sam mówisz pan, że są

przymuszani. Nie każdy może się obronić.

- Jeśli przyjmiemy takie tłumaczenie, każdy będzie się tym zasłaniał.

- Jeżeli będziemy wykonywali wyroki, ludzie będą nam posłuszni jedynie ze strachu.

- To jest wojna.

- Wojnę prowadzimy w polu. Tutaj potrzebna jest nam dobrowolna współpraca. Na

terror nie zgadzam się. Jeżeli pan uważa za słuszne, proszę napisać od siebie jakąś zachętę.

Ale bez grożenia.

Młody człowiek żachnął się niecierpliwie, nic jednak nie powiedział. Traugutt opuścił

głowę; obserwował go spod oka. Przez Waszkowskiego poznał obecnie bliżej organizację

miejską. Poprzednio sądził, że terror, który organizacja stosowała, był narzucony przez grupę

Chmieleńskiego. Teraz myślał: nie ma co oskarżać tamtych. Gwałt odciska się gwałtem, a ci,

co z nami walczą, tego właśnie pragną. Chcą nas nie tylko złamać; chcą upodlić, zatruć

nienawiścią. Przy Pepłowskim, mimo jego zakazów, wciąż popełniane były zamachy

i zabójstwa. Waszkowski był energiczniejszy, mocniej trzymał organizację w ręku. Ale i on,

jeśli podporządkowywał się jego żądaniom, to na pewno wbrew własnym chęciom!

Zapytał:

- Jak wyglądają wpływy pożyczki?

- Niestety, spadają. W grudniu zebrałem ponad czterdzieści tysięcy, w styczniu tylko

siedemnaście. W lutym i tego nie zbiorę. Znowu ogłosiłem kilka list z nazwiskami tych,

którzy nie chcieli płacić.

- Więc widzi pan, nawet groźby coraz mniej skutkują.

- Martwi mnie to jednak ze względu na naszych żołnierzy. Nie będziemy mieli dosyć,

aby im posłać. A to przecież w polu decyduje się nasza sprawa.

- Będę ściągał jeszcze energiczniej. Mam także pewne projekty. Myślę o akcji

zdobycia pieniędzy podobnej do tamtej.

- Z takiej akcji byłbym zadowolony. Co to za projekty?

- Jeszcze wolałbym w tej chwili nie mówić.

- Dobrze. Nie pytam. Masz pan jakie wiadomości z Pawiaka?

- Nawet wiele. U Bogusławskich znaleziono dużo kompromitujących papierów.

Lauberowie są torturowani. W te wielkie mrozy trzymają ich w lochu. Audytorzy wypytują

wciąż o Pieńkowskiego. Aresztowano jego brata. Łyszkowskiego biją, a on sypie. Przedtem

background image

usiłował pewne rzeczy przemilczać, teraz gada nawet o tym, o co go nie pytają. Już kilka razy

wymienił Jakuba.

- A Toczyski?

- Trzyma się dobrze. Jak dotychczas wypytują go tylko o pieniądze dane temu

wyłudzaczowi.

- Aresztowanie Toczyskiego jest wielką klęską. Wydział Skarbowy bez niego jak bez

głowy. Nic nie umieją załatwić.

- Wiem o tym. I dlatego pozwoliłem sobie przynieść pieniądze. Zanim przeszłyby

przez wydział, pan prezes mógłby być w kłopocie.

Sięgnął do kieszeni, położył na stole zwinięty plik banknotów. Traugutt patrzył na

pieniądze w milczeniu. W końcu zapytał:

- Ile tu jest?

- Trzysta pięćdziesiąt rubli.

- Zabierz pan trzysta dwadzieścia i przekaż na fundusz wojskowy. Trzydzieści

wystarczy.

- Tak nie może być, panie prezesie! - Waszkowski zaprotestował gwałtownie.

- Potrzeba mi piętnaście rubli na zapłacenie pani Kirkorowej. Drugie piętnaście

wystarczy na inne wydatki.

- Nie, nie! Musisz mieć, prezesie, na wszystko. To jest naszą ambicją.

- Jedyną ambicją powinno być pomaganie żołnierzowi! To, co się dzieje

w Warszawie, nie jest mniej ważne, panie prezesie. Zwłaszcza to, co robi pan prezes!

Potrząsnął głową.

- Niech pan zabierze te pieniądze.

- Proszę pozwolić...

- Nie! I niech pan już do tego nie wraca. Natomiast chciałbym pana zapytać: co robi

Majewski?

Ociągając się pomrukując niechętnie, Waszkowski odliczył pieniądze. Część zostawił

na stole, resztę schował do kieszeni.

- Siedzi u siebie w domu, nawet nie wychodzi na ulicę. Mówi, że jest chory. A mnie

się zdaje, że lęka się ludzi z Komitetu Rewolucyjnego. Przysłali mu wyrok śmierci.

- Mnie przysłali już drugi raz żądanie, abym się usunął. Nie sądzę jednak, aby

posunęli się do czegoś więcej niż do gróźb.

- Może. Choć, jeżeli o mnie chodzi i gdyby pan prezes pozwolił, rozprawiłbym się

zawczasu z nimi.

background image

- Żadnej walki bratobójczej!

- A jeżeli oni zaczną?

- Jeszcze nie zaczęli. To ciągle tylko słowa. Czy widujesz się z Majewskim?

- Czasami.

- Chciałbym z nim porozmawiać.

- On nigdzie nie przyjdzie, ale gdyby pan prezes zechciał go odwiedzić, przyjąłby go

na pewno. Mógłbym go uprzedzić.

- Dobrze. Uprzedź go.

Siedzieli chwilę bez słowa. Panującą w pokoju ciszę przerwał głuchy huk, jeden,

potem drugi i trzeci. Dom zatrząsł się, szyby zadzwoniły, ktoś w głębi mieszkania zawołał

„Jezus Maryja!” Traugutt podniósł na naczelnika miasta pytające spojrzenie.

- To tylko rozsadzają lód - powiedział Waszkowski. - Kra napiera na świeżo

postawione filary. Kiedyś - ruchliwy wzrok Waszkowskiego spoczął na skrzących się szybach

- umyśliłem sobie, aby wkraść się między robotników i wysadzić w powietrze całą robotę.

- Bój się Boga, panie Aleksandrze. Dobrze, żeś tego nie zrobił. Pozbawiłbyś

Warszawę mostu, którego bardzo potrzebuje.

Waszkowski ściągnął brwi.

- Lepiej wszystko zniszczyć niż pozwolić im zwyciężyć.

- A gdyby mimo to zwyciężyli? Desperackim gestem machnął ręką.

- Wtedy nie warto by żyć.

- Żołnierz, nawet gdy ginie w walce, myśli: zostaje mój syn i kiedyś wyrośnie.

- Nie mam syna.

- Może dlatego nie rozumie pan, że nie można stawiać na jedną kartę życia całego

narodu.

- Gdyby oni zwyciężyli, zniszczyliby naród.

- Kto wie, czyby go zdołali zniszczyć. Są w nas siły ukryte... wieś...

- Jestem, przyznaję, człowiekiem miasta.

- Miasto już walczy i dobrze walczy. Wieś śpi. Trzeba ją obudzić. - Klepnął po udzie

Waszkowskiego. - Wierz mi, panie Aleksandrze, to jest najważniejsze. Proszę, niech pan

koniecznie uprzedzi Majewskiego. Może nawet jutro uda mi się do niego wpaść.

7

background image

Przekonanie, że tak powinien postąpić, coraz bardziej się w nim umacniało. Był tak

zajęty pracą, że nie usłyszał dzwonka. Oprzytomniał, gdy zapukano. Do pokoju wsunęła

głowę Kirkorowa. Powiedziała sucho:

- Przyszedł doktor Morawski.

- Proszę, niech wejdzie.

Szczupły, starannie ubrany mężczyzna, miał gładko zaczesane włosy

i wypielęgnowane wąsy. Pachniał z daleka wodą kolońską. Pod pachą niósł jakąś paczkę

w bibułce. Od progu szedł z kordialnie wyciągniętą ręką.

- Witam, witam, panie Romualdzie dobrodzieju. Po starej znajomości witam.

- Dzień dobry, panie Cezary. Proszę zachować moje incognito: nazywam się tutaj

Michał Czarnecki.

- Wiem, oczywiście. Ale po co te tajemnice tutaj? Kirkorowa na pewno wszystko

wyniuchała. To cwana baba. Zresztą można jej ufać. Chyba że pan sądzi, że ściany mają uszy,

co?

Śmiał się, a śmiejąc nieustannie przygładzał włosy. Traugutt wskazał mu krzesło.

Niech pan siada. I ściany miewają uszy i my lepiej pamiętamy o tajemnicach, gdy ich

nie zdradzamy nawet przed tymi, którzy je znają. Mówił mi pan Przybylski, że chciał pan się

ze mną zobaczyć. Nie mam, przyznaję, wiele czasu na towarzyskie spotkania, ale z odwiedzin

pana jestem zadowolony, myślałem, że czuje pan urazę za zdjęcie pana ze stanowiska

sekretarza Rusi...

- O to? - Morawski wybuchnął śmiechem. - Ach, nie, broń Boże! Wręcz przeciwnie. -

Chichotał. - Chmieleńszczycy zażądali, abym to robił. Wtedy panował taki zamęt, nikt nie

chciał pracować. Kobylański i Dobrowolski ganiali po mieście i łapali po prostu ludzi na

ulicy. Mnie schwytali u Andzi. Powiedzieli mi: „Albo będziesz z nami pracować, albo

powiemy Ignacemu”. Z tym wariatem lepiej nie zadzierać. Ale pan, panie Rom... pardon,

panie Michale, pan wie, że pracowałem zawsze z rozsądnymi. Pomagałem biednemu

Połciowi, jak mogłem...

- Co z Hoffmeistrem? Pan masz może wiadomości z naszych stron?

- Mam, mam. Biedny Polcio. Generał Nostitz kazał go aresztować. Teraz już nie

wywinie się z ich łap. Straszne rzeczy dzieją się na Litwie. Naszli pewnej nocy na dwór

Śnieżki, pamiętasz go pan? Katowali mężczyzn, bili kobiety, nie mieli dla nikogo względów.

Dwór spalili, gospodarzy wywieźli. Poszły z dymem zaścianki Szczuków i Łukowica.

Murawiew dobrał sobie pomocników godnych siebie: Kaufmana, Tugenholda, Hawemana,

background image

Manteuffla, Borejszę... Każdy z nich tylko węszy za jakimś zagoworem. Pali się osady, rąbie

lasy, całe wsie przesiedla na Sybir...

Traugutt siedział z zaciśniętymi mocno ustami.

- Ogólnie wiemy o tym, co się tam dzieje - powiedział. - Brak nam tylko szczegółów.

Pan utrzymujesz kontakt ze swą rodziną?

- Żyd jeden jeździ z towarami i przez niego od czasu do czasu mam wiadomość.

I właśnie tą drogą udało mi się otrzymać coś dla pana.

Traugutt siedział sztywno, nieporuszony. Morawski utracił poprzednią swadę i humor.

Trzymał w rękach paczkę i spoglądał na swe spodnie w angielską kratę.

- Wiadomość nie jest dobra, niestety... - bąkał. - Napisała o tym do mego brata pani

Juszkiewiczowa.

- Moja siostra jest razem z mężem?

- Tak. Oboje są u siebie. Zdaje się, że pani Alojza musiała jeździć do małżonki

pańskiej, która bawi w Kłopocinie u swojej matki. Pana małżonka była wzywana do Brześcia,

indagowana... Potem chorowała... Zanim wyzdrowiała, zachorował synek pański... Krup to

ciężka choroba... Nie zdołał jej przetrzymać.

Zrobił szybki gest, jakby chciał uciszyć Morawskiego. Ale podniesiona ręka opadła.

Jeszcze mocniej zacisnął szczęki. W głowie miał szum i absolutną próżnię. Żadnej myśli,

chyba tę jedną: na szybach mróz, świeci słońce, gdzieś za ścianą krzykuje Władzio; ten

człowiek mówi, ja siedzę na krześle, słucham - ale naprawdę jestem poza tym wszystkim,

patrzę na siebie jak na kogoś drugiego, obserwuję...

Wyrwał się z tego stanu, zapytał:

- A dziewczynki?

- Myślę, że zdrowe. Nic o nich nie pisano.

- I więcej jej nie ciągali?

Morawski poruszył ramionami na znak niewiedzy. Rozwinął paczkę, którą trzymał na

kolanach. Podał zawartość Trauguttowi. Najpierw była kartka, na niej kilka słów: „Całujemy

cię, nasz najdroższy opiekunie, i modlimy się, aby Bóg dał ci siły. Nie obawiaj się o nas,

będziemy się starały być godnymi ciebie”. Żadnego podpisu. Zdania napisane były ręką

niezbyt wprawną. To musiała pisać Ania pod dyktando Antoniny. Pod kartką znalazł

skórzany portfelik. Jego boczna ścianka była wycięta i tworzyła jakby ramkę. W ramce

znajdowała się fotografia. Szybko podniósł ją do oczu. Ale po chwili musiał zdjąć okulary.

Pochłaniał każdy jej szczegół. Na tle dekoracji, które przedstawiały brzeg rzeki czy jeziora,

na ogrodowej ławce siedziała Antonina. Miała twarz poważną, policzki wpadnięte, wyglądała

background image

źle. Na kolanach trzymała dziecko. To musiał być jego syn, syn, którego nie widział i nie miał

zobaczyć. Nawet nie wiedział, jak mu dano na imię. Do ramienia Antoniny tuliła się Lusia.

Ona jedna miała twarz uśmiechniętą. Ania stała obok, oparta o ławkę. Była ubrana w długą,

prawie do ziemi sukienkę. Włosy miała zebrane do tyłu. Buzia okrągła jak jabłko

przypominała do złudzenia twarz Anny.

W paczce była jeszcze książka w czarnej oprawie i gruby zeszyt. Poznał ją od razu.

Wzruszenie ścisnęło mu krtań. Mimo swego bólu i swoich zmartwień pamiętała o nim.

Wiedziała, co ocalić z palącego się domu i co mu przysłać.

- To wszystko, co pan wie o nich? - zapytał.

- Tymczasem wszystko. Ale za miesiąc mogę mieć znowu wiadomość.

Za miesiąc, to tak daleko - przeleciało mu przez głowę, gdzie wtedy będę? Ale nie

powiedział nic. Ból wciąż dławił gardło; czuł nieomal dotykalnie jego ucisk.

- Dziękuję panu - rzekł cicho.

- Nie ma za co. Żałuję, że taka smutna wiadomość. Wolałbym coś innego, doprawdy...

Musiał się zdobyć na wielki wysiłek, aby móc jeszcze przez jakiś czas wymieniać

z Morawskim obojętne zdania. Wreszcie młody lekarz pożegnał się. Traugutt odprowadził go

do drzwi, potem szybko wrócił. Przyklęknąwszy na krześle pochylił się chciwie nad

fotografią. Wpatrywał się w nią aż do bólu. Ania - to była żywa Anna. Lusia przypominała

trochę Alojzę, a trochę babkę Justynę. W ten sposób miał na jednej karcie jakby wszystkich

bliskich. Wysilając wzrok poprzez wciąż pocące się okulary wpatrywał się w rysy nieznanego

syna. Dziecko miało jasną główkę, obwisłe niemowlęce policzki. Widać posłuszne

fotografowi patrzyło prosto przed siebie. Wyglądało dobrze - to musiało być jeszcze przed

chorobą. W rysach chłopca było także coś z babki. Jakże by się cieszyła, gdyby to widziała!

Ale przecież ona to widzi - uświadomił sobie.

Ta fotografia miała tysiące szczegółów, które wciąż odkrywał. Aby zobaczyć, u kogo

była zrobiona, wysunął ją z ramki. U dołu wypisane było z wielkim zakrętasem nazwisko

brzeskiego fotografa. Wśród wytłoczonych liter zobaczył coś napisanego lekko ołówkiem. To

było pismo Antoniny. Z trudem odczytał: „Ręce ci i nogi całuję, nazwałam go twoim

imieniem”.

Odłożył portfel, podszedł do łóżka, upadł przed nim na kolana. Ukrył twarz

w dłoniach.

Nie usłyszał, jak zapukała. Weszła do pokoju i zatrzymała się zobaczywszy go

klęczącego. Dostrzegła drżenie jego ramion. Powiedziała: „Panie Michale...” Nie

odpowiedział, nie odwrócił głowy. Chciała się cofnąć. Ale spostrzegła na stole leżącą

background image

fotografię i pochyliła się nad nią ciekawie. Twarz Ani powiedziała jej od razu, że ma przed

sobą podobiznę córki Anny. Dobrze pamiętała tamtą: początkującej aktorce podobał się

zachwyt impulsywnej w wybuchach swego uznania dziewczyny.

Z fotografii przeniosła wzrok na klęczącego mężczyznę. Po raz pierwszy widziała

słabość człowieka, który tak dobrze krył swoje uczucia. Ten widok nią wstrząsnął. Zrobiła

krok w stronę klęczącego. Gestem scenicznym - lecz który od dawna był już jej własnym -

położyła dłoń na sercu. Wydało jej się, że gotowa jest zrobić wszystko, aby tylko móc ukoić

ten ból. Wysunęła rękę, jakby chciała położyć ją na ramieniu płaczącego. Ale nie uczyniła

tego. Cicho, na palcach cofnęła się do drzwi. Jej serce zrywało się tyle razy. Nieraz musiała

udawać miłość. Umocniło się w niej przekonanie, że już nie potrafi kochać naprawdę.

A jednak czuła znowu porywającą lekkość jak wtedy, w wagonie, wśród rozkrzyczanych

towarzyszy z trupy, gdy po raz pierwszy wyruszała w świat.

8

Majewski był człowiekiem młodym, ale gdy tak siedział skurczony, w kożuszku,

z nogami okutanymi pledem, z włosami wytartymi na czole, wyglądał prawie na starca.

- Dziękuję za odwiedziny, generale - powiedział wskazując Trauguttowi miejsce na

kanapie. - Jest przykazanie: chorych nawiedzać; prawda? - Głos miał skrzeczący. -

Wspomniał pan na inwalidę?

Twarz Traugutta była blada. Tej nocy nie zmrużył prawie oka. Siedział do późna,

usiłując wytężoną pracą odpędzić od siebie obudzone wspomnienia. Zamknął portfel

z fotografią w szufladzie i nie pozwolił sobie na jej otwarcie. Mimo to grupka osób na tle

wymalowanego jeziora stała mu wciąż przed oczami. Poprzez myśli o dekretach,

zarządzeniach, listach do agentów zagranicznych przenikała pamięć o dzieciach i żonie. Gdy

kładł się, biła trzecia. Próbował zasnąć. Więc mój syn miał moje imię - myślał. I podobny był

do babci. Nie widziałem go i nie zobaczę. A ją niepokoili. Wzywali, wypytywali. Może

straszyli i grozili. Może uczynili coś więcej. Wróciła - chora. Morawski mógł coś więcej

wiedzieć. Nie spytałem go. Zabrakło mi odwagi...

Znowu zacisnął powieki i znowu sen nie przychodził. Ania i Lusia rosną - myślał. -

Zmieniły się w ciągu tego roku. Może zapomniały o mnie? Nie, na pewno nie. Antonina,

jestem pewny, rozmawia z nimi o mnie. Dba o to, aby pamiętały. Jest dla nich jak matka, jak

prawdziwa matka. Dlaczego człowiek nie potrafi dwa razy kochać jednakowo mocno? Anna

background image

byłaby szczęśliwa, gdyby wiedziała, że taka właśnie kobieta opiekuje się jej dziećmi. Ona

potrafiła oceniać należycie drugich. Po prostu kochała ich. Ja jestem chłodny, zajęty

sprawami, a nie żywym człowiekiem. Dostrzegam go zawsze za późno. Nie potrafiłem

docenić ani Anny, ani Antoniny. Anna dała mi szczęście, Antonina była torturowana za mnie.

Dlaczego obie mnie kochały? Co im kazało kochać człowieka, który powinien był zostać

zakonnikiem, a nie mężem i ojcem?

Mróz sprawił, że odgłosy miasta stały się głośniejsze; mocniej zdawały się przenikać

przez szyby. Na pustej Smolnej zastukały czyjeś kroki. Wstał, podszedł do okna, odchuchał

mały otwór. Ulicą ciągnął patrol kozacki. Śnieg skrzypiał pod kopytami, zmarznięci ludzie

z głowami poobwijanymi w baszłyki podśpiewywali coś tęskno. Oni także - przebiegła mu

przez głowę myśl - są daleko od swoich. Uważają, że to z powodu nas. Wrócił do łóżka, ale

było tak wyziębione, że wiedział, iż nie zaśnie. Ubrał się, zapalił lampę. Tym razem sięgnął

po czarną książeczkę przyniesioną przez Morawskiego. Otworzył ją na chybił trafił, począł

czytać: „Po tej wizji Jezus uciekł z groty i powrócił do swoich uczniów. Jego chód był jak

stąpanie rannego, uginającego się pod ciężarem, potykającego się co krok. Kiedy zbliżył się

do trzech apostołów, oni leżeli nie tak, jak za pierwszym razem, kiedy wyglądali na ludzi

zwyczajnie śpiących; teraz mieli głowy ponakrywane, czoła oparte na kolanach, jak żałobnicy

lub ci, którzy się modlą. Zasnęli w tych pozach, zwyciężeni przez smutek i przez

zmęczenie...” I on także w końcu zdrzemnął się na fotelu, z głową odchyloną do tyłu.

- Nie myślę o panu jako o inwalidzie - powiedział. - Przeciwnie: przyszedłem panu

przypomnieć, że obiecał pan wrócić do pracy w rządzie.

Majewski zrobił minę zbolałą. Począł narzekać: to go boli, tamto go boli. W końcu

zapytał:

- Pan mnie naprawdę potrzebuje? Słyszałem, że pod pańskimi rządami wszystko

chodzi jak w zegarku.

- Brak mi ludzi. Przybylski, Janowski, Gałęzowski, Pieńkowski albo wyjechali, albo

muszą się ukrywać.

- Tak - przyznał Majewski, wydymając usta - ludzi braknie. To śledztwo wciągnie

także wielu. Wszystko to rezultat szaleństw adherentów Chmieleńskiego. Póki nie zaczęli ze

swoimi zamachami, w Warszawie było prawie całkiem spokojnie. Można było jeszcze

znaleźć jakieś rozwiązanie. Teraz w mieście gorzej niż w lesie. A jeszcze Kurzyna założył ten

Komitet Rewolucyjny, który rozsyła wyroki śmierci.

- Przysłali mi dwa razy ostrzeżenie.

background image

- Niech pan uważa, generale. Są do wszystkiego zdolni. Jeśli nie będą panu mogli nic

innego zrobić, zadenuncjują pana!

- Nie mogę w to uwierzyć. To są Polacy.

- Pan myśli, że i wśród naszych nie ma kanalii? Nigdy nie występowałem przeciwko

nim. Gdy układałem zgodę z „białymi”, zawsze zastrzegałem udział dla nich. A tymczasem

Szwarce, który siedzi od dwóch lat w więzieniu i nie może wiedzieć, co się tu dzieje, napisał

o mnie: zdrajca. Co on wie? Ale oni, oczywiście, wierzą jemu. Nie, nie czuję się na siłach

próbować jeszcze raz. Trzy miesiące kierowałem rządem.

- Obiecał pan jednak.

- Obiecałem, bo sądziłem, że będę się czuł lepiej. Pawiak zeżarł mi siły. Już trzy razy

siedziałem. Jestem chory, ledwo się ruszam. Mam chorą wątrobę. Puchną mi nogi...

- Pana powrót jest konieczny.

- Mój? Dlaczego?

- Dlatego, że ja muszę odejść.

- Pan?

- Tak. Muszę odejść, aby pomóc Bossakowi. On robi wiele, ale jest sam. Inne korpusy

śpią.

- Teraz zima i mrozy, trudno się dziwić, że walki przycichły.

- Nie chodzi o walki. Chodzi o obudzenie wsi. Nie możemy sobie pozwolić na jeszcze

jeden rok wojny, którą będzie prowadziła samotnie gromadka młodzieży. Albo wiosną ruszy

cały naród, albo...

- Starszych spośród szlachty pan nie ruszy. Dobrze, że poszła część młodzieży.

Wnukowie idą za dziadkami - takie prawo. A cóż z pomocą zagraniczną?

Traugutt wzruszył ramionami niechętnie: tyle razy musiał to powtarzać.

- Mówiłem już panu, że odkąd spojrzałem na te sprawy z bliska, czuję po prostu wstręt

do zwracania się o pomoc do ludzi, którzy o jednym tylko myślą: o własnej wygodzie

i dobrobycie. Ostatnio nawet Czartoryski stracił wiarę i śle bardzo minorowe raporty.

- A co się dzieje z tym okrętem, który miał wyruszyć pod polską banderą?

- Kapitan, którego nam narajono, okazał się łotrem i tchórzem. Dowództwo objął

Polak, Zbyszewski. Niestety, musiał zawinąć do Malagi, a tam okręt skonfiskowali Hiszpanie.

Ale to wszystko były sprawy drugorzędne. Aby móc dalej walczyć, musimy obudzić wieś.

Majewski kręcił się na swym fotelu i zaplatał na palce włosy, które opadały mu

kosmykami na kark. Ściągnęliśmy pana właśnie ze wsi.

background image

- Tak. I dziś myślę, że stało się to niepotrzebnie. Jestem wojskowym i moje miejsce

przy żołnierzach. Znam się na sprawach wsi i tam powinienem zostać.

- To było potrzebne i dobrze się stało, żeśmy pana ściągnęli. Gdyby pana nie było, kto

by teraz wszystkim kierował?

- Kurzyna albo Chmieleński! Zrozum, generale, jesteś jedynym człowiekiem, któremu

ludzie ufają.

- To złudzenie. Jestem zwalczany i z prawa, i z lewa.

- Jest pan zwalczany, bo w Polsce zwalcza się każdego, kto się bierze do jakiejś

roboty. Myśli pan, że mnie nie zwalczali? Jedni uważali mnie za „czerwońca”, drudzy za

wysługującego się Dyrekcji, ale „biali” podstawiali mi nogi, a banda Chmieleńskiego

próbowała robić zamachy stanu, nasyłała wyroki śmierci i groziła trybunałem rewolucyjnym.

Pana „biali” mają za „czerwonego”, „czerwoni” za „białego”, kler za farmazona,

a Chmieleńszczycy za klerykała...

Gniewnie wzruszył ramionami.

- Nie jestem klerykałem. Rozumiem wiarę, nie bigoterię.

Majewski skrzywił się ironicznie.

- Nie znam się na tym. W Polsce wszyscy są klerykałami, a najwięcej ci, którzy są

wrogami Kościoła, ale nikt nie lubi, kiedy się go nazywa klerykałem. Musi pan jednak

wiedzieć, że nawet z opinią klerykała znajduje pan w końcu uznanie i posłuch. Nawet

u przeciwników. Narzymski po dziesięciu minutach rozmowy z panem stał się pana

wielbicielem. Jest pan „klerykałem”, bo ktoś puścił wiadomość, że widuje się pana

w kościele, ale nie jest pan „sprzedawczykiem”. Z tym można działać. Mnie

Chmieleńszczycy i Komitet zabiliby pierwszego dnia, gdybym stanął znowu na czele rządu.

Powiem panu - podniósł palec w górę i utkwił w Traugutcie wejrzenie swych bardzo jasnych

oczu - niech pan zgniecie tamtych, a wtedy obejmę rząd, pan zaś będzie mógł wyruszyć

w pole.

- Co pan nazywa zgnieceniem?

- Wykończenie ich tak, aby nigdy już wydawać nie mogli wyroków śmierci...

Traugutt stanowczo potrząsnął głową.

- Kazałem wyjechać Kurzynie, dałem dymisję Chmieleńskiemu, teraz poleciłem

rozwiązać się Komitetowi...

- To są półśrodki! - głos Majewskiego stał się jeszcze bardziej skrzeczący. - Tych

ludzi trzeba schwytać, jak to zrobił w swoim czasie Przybylski, ale nie puszczać, tylko przy

okazji poukręcać im szyje.

background image

- Na to nie pójdę.

- To oni wcześniej czy później panu szyję ukręcą.

Zapadła cisza. Majewski wciąż wiercił się na swym krześle i zaplatał włosy na

palcach. Traugutt siedział wyprostowany z kamienną twarzą.

- Sądziłem - zaczął - że pan mnie zrozumiesz...

- Rozumiem pana, generale - przerwał mu Majewski - tylko panu mówię, jak rzecz

wygląda. Patrzę z boku i widzę. Obawiam się, żeśmy doszli do końca.

- Jest źle, ale to jeszcze nie koniec. Jeśli zdołamy obudzić wieś... Pan pójdzie ją

budzić, a oni tymczasem przewrócą rząd i rozpoczną na nowo po swojemu.

- Oni także pragną obudzenia wsi.

- Oni? Kpi pan chyba? Całe ich dążenie to mącenie i puszczanie krwi! Chcesz się pan

przekonać? Oddaj im pan władzę, a sam jedź do Bossaka. Upewniam pana: w tydzień

z Warszawy nie zostanie kamień na kamieniu. Nasi wnukowie nie będą nawet wiedzieli,

gdzie była.

- Nasi wnukowie - powiedział cicho - może potrafią lepiej niż my...

Majewski parsknął ironicznie.

- Tylko potrzeba, aby wpierw żyli. Masz pan syna, generale?

Twardo przełknął ślinę.

- Jest wielu chłopców w Polsce.

Majewski strzelił w powietrzu swymi długimi palcami.

- No, to ci chłopcy, jeśli będą chcieli coś osiągnąć, będą musieli mieć maniery

Zamoyskiego, twardość Wielopolskiego, a w dodatku - błysnął złośliwie oczami i zaśmiał się

- zawziętość Mierosławskiego. Taka jest ta nasza Polska!

- Jakakolwiek jest - jest nasza.

Majewski popatrzył spod oka na Traugutta i poprawił okrywający kolana pled.

- Jest pan, generale, człowiekiem niezastąpionym. Nie możesz odjechać.

- Myślę inaczej.

- Źle myślisz. Jesteś po prostu zmęczony. Wyglądasz pan blado. Waszkowski mówił

mi, że robisz wszystko sam: piszesz dekrety, rozkazy, listy, a pieniędzy na życie brać nie

chcesz...

- Pieniędzy biorę tyle, ile mi potrzeba. A w pracy pomaga mi Dubiecki. Poza tym, to

prawda, brak mi ludzi. Wydział Wojskowy sam muszę prowadzić. Dopiero niedawno udało

mi się znaleźć kogoś na miejsce Rafała. Nie znają mnie w Warszawie. Gdyby pan objął

z powrotem władzę, łatwiej na pewno znalazłby pan ludzi.

background image

- A Komitet Rewolucyjny?

- Dałem im termin, aby się rozwiązali. Gdyby polecenia nie spełnili, każę im

wyjechać.

- Nie posłuchają.

- Ale jeżeli posłuchają, czy stanie pan na czele rządu?

- Gdyby wyjechali, gdyby na pewno wyjechali - przeciągał słowa - stanąłbym... Ale

niezależnie od ich zachowania chciałbym panu pomóc. Wie pan co, generale? Wróćmy do

naszej rozmowy w końcu miesiąca. W tej chwili czuję się źle. Może jednak po mrozach

zdrowie się poprawi. Powiedzmy ostatniego lutego, dobrze?

- Dobrze i dziękuję.

- Wygląda pan źle.

- To chwilowe.

- Więc zobaczymy się dwudziestego ósmego?

- Będę lub przyślę po odpowiedź Dubieckiego. Oczywiście, jeżeli Bóg pozwoli

dożyć...

Śnieg leżał grubą warstwą na ulicach. Znikły dorożki - jezdnią mknęły małe saneczki,

pobrzękując dzwonkami. Traugutt, chociaż się spieszył, pozwolił sobie na przejście kawałka

drogi piechotą. Potrzebował ruchu. Nie dający się zrzucić ciężar leżał mu na sercu. Co

przeżywa teraz moja żona? - myślał, a to pytanie powracało wciąż niby refren piosenki, która

utkwiła w pamięci. Każda myśl spływała w jedno koryto. Przez całe miesiące udawało mu się

tłumić w sobie pamięć o nich, poświęcać ją innym sprawom. Teraz dręczący niepokój wyrósł

ponad wszystko, nie dawał o sobie zapomnieć.

Chłodna była ulicą szeroką, ale ludzie, którzy ciągnęli chodnikami, ubrani byli

nędznie. Z drzwi małych bawarii, gdy je ktoś otwierał, buchały na ulicę kłęby pary,

przemieszane z wonią kapusty, piwa i taniej machorki. Okutane w chustki kobiety ciągnęły na

zbitych z desek saneczkach pozbierane gdzieś kawałki drewna; inne wiozły lub niosły wiadra

z wodą. Biegli pokrzykując i popychając się mali terminatorzy, obładowani paczkami. Stróże

z blachami na fartuchach stali przed bramami domów, przyglądając się pilnie wchodzącym

i wychodzącym, jak tego żądał nakaz policyjny. Czujnym krokiem spacerowali stójkowi

w baszłykach, postukując szablami. Przeciągały patrole. Na każdego mieszkańca miasta,

zdawało się, przypada umundurowany strażnik. Koło koszar Mirowskich Traugutt zobaczył

grupę oficerów-gwardzistów, jak śmiejąc się wesoło szli wzdłuż straganów, ustawionych pod

murem. Prędko skręcił w Solną. Nieraz zdawało mu się, że wśród oficerów dostrzega twarz

background image

dawnego kolegi. Znalazł wolne sanki. Okrywając sobie nogi pokrytą granatowym suknem

baranicą powiedział do woźnicy: „Do Piltzowej”. W tej kawiarni miał dzisiaj naznaczone

spotkanie.

9

Wiosna nadchodziła wczesna, ale on nie miał czasu tego dostrzec. Wydarzenia pędziły

jedne za drugimi szybko niby wagony kolei żelaznej, oglądane z innego, jadącego

w przeciwnym kierunku pociągu. Każdy dzień przynosił nową klęskę. Pierwszego marca

Dubiecki powrócił z wyprawy na Chłodną wstrząśnięty. O tym, co tam zastał, opowiadał

głosem zadyszanym, jakby po wielkim biegu. Drzwi do mieszkania Majewskiego stały

otworem. W mieszkaniu panował nieporządek. Meble były poprzewracane, szafy i szuflady

otwarte, rzeczy, zwłaszcza papiery i książki walały się na podłodze. Na widok lękliwie do

mieszkania zaglądającego gościa jakaś kobieta stojąca wśród tych ruin nieruchomo, niby

ocalały w pogromie posąg, zawołała: „Pan do pana Majewskiego? Uciekaj pan! Zabrali go

dopiero co. Jeszcze mogą wrócić. Uciekaj pan!”

Zniknął człowiek, któremu chciałem przekazać władzę - myślał. Niedługo jednak

mógł się tym przejmować. Tego samego dnia przybiegł bez zapowiedzenia Waszkowski.

Nawet on, zawsze pewny siebie, wydawał się dziś przejęty przyniesioną nowiną. Jego grube

wargi drżały.

- Pozwoliłem sobie przyjść do pana prezesa, aby zaraz podzielić się wieściami, jakie

otrzymałem ze śledztwa - zaczął. - Ławcewicz sypie dalej. Wydał, że Toczyski był

dyrektorem skarbu, a Goldman jego sekretarzem. Na podstawie jego zeznań aresztowano

profesora Dyboskiego i Rafała Krajewskiego. Profesor wypiera się wszystkiego. Krajewski

najpierw przyznał się do współpracy z Janowskim, ale potem zaciął zęby i milczy. Trzymają

go w lochu, głodzą i tłuką. Za to Lauber rozkleił się całkiem: opowiada coraz więcej, opisuje

ludzi, których widywał u Przybylskiego. Muszę powiedzieć, że pan Wacław nie umiał być

dyskretny i zbyt wiele wiadomości zdradził ludziom.

Traugutt zagryzł usta. Drżenie warg Waszkowskiego udzieliło się również i jemu.

- Sprawa więc wygląda źle?

- Bardzo źle. Tam w śledztwie siedzi to bydlę, Zdanowicz...

- Czy to może oficer, który już od kilku lat należał do garnizonu Cytadeli?

background image

- Ten sam. Skończony łotr. Choć oficer, zgłosił się do pracy w śledztwie. Od dawna

organizacja miejska miała na niego oko. Landowski dwa razy organizował na niego zamach.

Zawsze udawało mu się ujść z naszych rąk. Ten potrafi torturować. Inspektor więzień

Lebiediew to porządny człowiek, ale Zdanowicz umie kryć przed nim swoje sprawki. Żaden

z więźniów nie poskarży się, bo wie, co by miał za to...

- Wszystkie wydziały są zagrożone?

- Wszystkie. Ale pan także, panie prezesie.

- Nikt z aresztowanych nie bywał tu u mnie. Nie wiedzą, gdzie mieszkam.

- Ktoś mógł znać nazwisko, pod którym jest pan zameldowany. Odkąd wiem, ile

rzeczy naopowiadał ludziom Przybylski, lękam się o pana. A to, że pan prezes jest generałem

Trauguttem, nie jest dla nikogo tajemnicą.

Zmarszczył brwi.

- Tak jest, niestety - ciągnął Waszkowski. - O pańskim prawdziwym nazwisku pletli

ci, co przyjeżdżali z Krakowa. Musiało to dotrzeć do Moskali, bo, jak otrzymałem

wiadomość, Zdanowicz przechwalał się wobec więźniów, że wie o tym.

- Zdanowicz... - powtórzył cicho, zamyślony. Zastanawiał się nad usłyszanymi

wiadomościami. Potem zapytał: - Masz pan jaki pomysł?

- Tak. Musi pan, panie prezesie, wyjechać. Podniósł na Waszkowskiego baczny

wzrok.

- Chcesz, abym złożył władzę?

- Nie! Skądże? - w tym okrzyku była szczerość. - Nie widzę innego kierownika rządu

poza panem, zwłaszcza teraz, gdy aresztowali Majewskiego. Ale chodzi mi o pańskie

bezpieczeństwo. Na początku powstania było tak, że rząd opuścił Warszawę, a zostawił

w niej tylko Bobrowskiego jako naczelnika miasta.

- Sytuacja była inna. A ty, panie Aleksandrze, nie czujesz się zagrożony?

- Mnie nigdy nie złapią! - powiedział chełpliwie. - Czuję się w Warszawie zupełnie

tak jak ryba w wodzie.

- Niech pan nie będzie taki pewny siebie, panie Aleksandrze. Dla złapania cennej ryby

spuszcza się staw. Dziękuję panu za troskę o moje bezpieczeństwo, ale pańskiej rady nie

przyjmę. Rząd musi pozostać w Warszawie. Tutaj zbiegają się sprawy całego kraju, tutaj

pracują wydziały, poczta, Ekspozytura, prasa. Poza Warszawą rząd nie byłby sobą.

- Lecz chodzi o pana, panie prezesie. Pan jest nam potrzebny...

Potrząsnął stanowczo głową.

background image

- Rząd jest potrzebny tam, gdzie może coś zdziałać. Nie wolno mu zniknąć. Pan

pamięta, co się stało, gdy Langiewicz odjechał od swoich oddziałów?

- Pamiętam. Ale Langiewicz zdradził, poszedł za „białymi”. A pan prezes jest z nami

i my ufamy panu.

Powiedział z goryczą:

- Wy uważacie mnie za swego, ale inni mają mnie za „białego”. Widać trzeba, abym

stał pośrodku. Dziękuję jeszcze raz za radę, ale nie ma o czym mówić. Zostanę. Proszę

jednak, panie Aleksandrze, o każdą nową wiadomość ze śledztwa.

Kiedy Waszkowski wyszedł, Traugutt zbliżył się do okna. Otworzył je. Słońce

przygrzewało, jakby to był już kwiecień. Od Wisły zawiewał wiatr, przynosił dobrze znane

zapachy mokrej ziemi i gnijących zeszłorocznych liści. Gałęzie drzew otaczających posesję

nabrzmiały pąkami. Łuski pąków lśniły. Nowe siły pulsowały w nim, jakby na przekór

wszystkiemu, co przynosił każdy dzień. Głęboko wciągnął w płuca powietrze. O ileż łatwiej

byłoby trwać, pozostając bliżej ziemi, bliżej wyrywającej się w górę trawy!

Usłyszał za sobą:

- Już wiosna...

- Tak - odwrócił się - wiosna. Wczesna w tym roku. Od dawna nie widziałem wiosny

w mieście.

- A ja - powiedziała - tylko jako mała dziewczynka oglądałam ją na wsi. Nie

pamiętam nawet, jak ona tam wygląda.

- Lepiej ją widać, mocniej ją czuć. Aż pokusa bierze, aby popłynąć na tamten brzeg...

Jakby naprawdę lękając się tej pokusy, zamknął okno. Zdecydowanym krokiem

powrócił do swego stołu.

- Ma pani coś dla mnie?

- Tylko ten list. Nowe ostrzeżenie. Wziął kopertę z jej ręki. Przebiegł wzrokiem krótką

treść, lekceważąco rzucił kartkę na stół. Zapytał:

- Czy pani Płachecka nie przychodziła?

- Przychodziła, ale tylko po to, aby powiedzieć, że nic nie było na punkcie dla pana.

Na Ekspozyturze zamieszanie. To na pewno w związku ze śledztwem. Waszkowski mówił mi

o nowych aresztowaniach.

- Czy panu nic nie grozi?

- Nie sądzę, aby więcej niż każdego innego dnia. Ale zagrożone są wydziały,

zagrożona cała sieć organizacyjna. To zły znak, że nie działa poczta. Nie mogę być odcięty od

tego co się dzieje.

background image

Pochylił się nad stołem; porządkował papiery, nad którymi pracował nocą. Kirkorowa

kręciła się po pokoju, zbierała naczynia pozostałe po śniadaniu. Powiedziała:

- Nie będzie pan odcięty...

Podniósł głowę. Zwrócił na nią pytający wzrok.

- Jeśli trzeba - ustawiła naczynia na tacy - pójdę zdobyć dla pana wiadomości.

Przez chwilę zastanawiał się nad tym, co powiedziała. Potem rzekł:

- Nie. To nie jest pani zadanie.

- Lecz skoro Ekspozytura nie działa?

- Pójdę sam.

- To by było niepotrzebne narażanie się. Pan jest po to, aby wszystkim kierować, a nie

po to, aby być własnym kurierem. Całe powstanie opiera się na panu. Jesteśmy obowiązani

pana osłaniać.

Wstał od stołu. Począł spacerować po pokoju z rękami założonymi za siebie.

- Dziękuję pani - powiedział, nie patrząc na nią - za jej propozycję. - Być może będę

zmuszony kiedyś z niej skorzystać. Ale tymczasem poproszę pana Mariana, aby skontaktował

się z ludźmi Ekspozytury.

- Pan woli, aby on szedł, nie ja? Dlaczego?

- Pani i tak się naraża.

- Kazano mi zajmować się pana sprawami.

- Zajmuje się pani nimi w swoim zakresie.

- A gdybym zechciała, aby ten zakres był większy?

Zatrzymał się. Stojąc pod ścianą, po przeciwnej stronie pokoju, zdawał się przyglądać

jakiejś plamie na podłodze.

- Zakres pracy każdego powinien być ściśle określony mówił sucho, jakby wygłaszał

odczyt. - Taka jest zasada właściwej organizacji. Wtedy wszystko działa jak w zegarku, tryb

zaczepia o tryb...

- Ale pan jest sam! - zawołała - Sam, samotny wobec napaści, wobec gróźb, wobec

niebezpieczeństwa!

- Taka jest istota pracy na moim posterunku - ciągną dalej tym samym tonem. - Tak

trzeba.

- Czy zawsze trzeba rzeczy najtrudniejszej? Przecież widzę, w jakim pan jest stanie.

Stracił pan sen, apetyt...

Namyślał się czas jakiś nad odpowiedzią.

- Wszystko w życiu jest na naszą miarę...

background image

- Tak się mówi - wybuchnęła. - Ale tak nie jest. Przychodzą chwile, kiedy człowiek

musi się na kimś oprzeć. Wiem o tym. Pan cierpi...

- Co pani może wiedzieć o mnie?

- Wiem, bo patrzę na pana. Dla aktorki każdy gest człowieka musi być środkiem jego

odszyfrowania.

- Aktorzy też są ludźmi. Mogą popełniać błędy. Wobec drugich i wobec siebie.

- Nawet gdyby popełniali; cóż stąd? Liczy się chwila.

- Wsparcie się człowieka o człowieka!

Podniósł głowę. Miał zmarszczone brwi, zaciśnięte usta.

- Rozumiem - rzekł. - Zresztą nie od dzisiaj. Zacząłem to pojmować od dłuższego już

czasu. Powinienem był nie ustępować pani prośbom. Należało odejść, zmienić mieszkanie...

- Chodziło o pana pracę!

- To prawda. Dzięki pani, jedynie dzięki pani - podkreślił z naciskiem - mogłem przez

pół roku działać. Wykonywała pani znakomicie swoją służbę. Ale domieszała pani do niej coś

ponad potrzebę.

Odstawiła na stolik tacę, którą aż do tej chwili trzymała w ręku. Usiadła na skraju

kanapki.

- Domieszałam - przyznała.

- Jest pani samotna, łatwo panią wytłumaczyć.

- Pan także ugina się pod swoją samotnością.

Zagryzł usta, przymknął oczy. Zdawał się pasować ze swoim bólem. W końcu

powiedział:

- Tak, to prawda. Ale słabość nie jest jeszcze przegraną,

- Od słabości można uciec.

- Pani wciąż wierzy w ucieczkę!

- W co mam wierzyć? Pan żył łatwo. Ledwo pan wyszedł z rodzinnego domu, trafił

pan na dziewczynę, która nie widziała za panem świata. Mnie pociągnął teatr tym, co

dostrzegałam na scenie. Ale szybko przekonałam się, że poza sceną jest życie całkiem inne.

Na scenie deklamowało się, za sceną byli weseli panowie, którzy zapraszali aktorki na kolacje

do gabinetów. Nie umiałam tkwić w jednym i drugim jednocześnie. Wyszłam za Kirkora.

A tamto życie okazało się także fałszem.

- Kochała pani?

- Kochałam, nie będę temu przeczyć. Także chciałam miłości. Ale zawsze gotowa

byłam więcej dawać niż żądać, Dziś nie żądam niczego. Milczał.

background image

- Pogardza mną pan? - zapytała.

Zaprzeczył żywo:

- Co za przypuszczenie?! Nie byłem nigdy aktorem, ale ja także poznałem panią przez

te pół roku. Ma pani rację: żyłem łatwo. Nie wolno mi pani sądzić. Nie umiałbym zresztą pani

sądzić. Pani dostrzegła moją samotność. Jestem samotny, to prawda... Sam w obliczu

największej odpowiedzialności.

To Anna pchnęła mnie do tego. Ale Anna karmiła się pani deklamacją, pani

wierszami. W tym wszystkim jest jakiś związek... Nie popsujmy go.

Nie odpowiedziała. Opuściła głowę, przesuwała palcami po brzegu tacy. Za oknami,

na drzewach niezliczone chmary ptactwa zanosiły się hałaśliwym świergotem.

Podniosła dłoń, na której miała pierścionek z trucizną. Obracała go na palcu.

Powiedziała cicho, jakby sama do siebie:

- Nie spotkałam nigdy takiego człowieka jak pan...

Oderwał się od miejsca, gdzie dotychczas stał, zbliżył się do niej.

- Myli się pani - rzekł. - Jestem taki sam jak wszyscy. Wielu rzeczy nie rozumiem,

wielu nie potrafię. Waham się, błądzę, unoszę się gniewem i niechęcią. Sięgnąłem po władzę,

bo mi się wydało, że muszę to zrobić. Kiedy się przekonałem, że ona przerasta moje siły,

powiedziałem sobie: zrobię tyle, ile potrafię. A resztę złożę na Niego...

- Ja muszę wszystko sama.

- Bóg dlatego zostawia nas samych, abyśmy zrozumieli, że sami niewiele potrafimy.

- Kto pana tego nauczył? - podniosła głowę.

- Nikt.

Ktoś zapukał do drzwi, prowadzących do części mieszkania zajmowanej przez

Kirkorową, a teraz zastawionej szafą. Zerwała się z kanapy, zawołała:

- Idę już, mamo, idę!

Sięgnęła po tacę z naczyniami. Stojąc z tacą w ręku powiedziała:

- Przepraszam. Zabrałam panu tyle czasu.

- Nic nie szkodzi. Przecież poczta nie przyszła, nie mam nic do roboty.

- Pan nie chce mi pozwolić iść do Ekspozytury?

- Naprawdę chce pani to zrobić? Dla sprawy?

- Chcę zrobić tyle, ile potrafię. Według pańskiej nauki.

- Proszę, niech pani idzie.

- Dziękuję...

Już była w progu, ale jeszcze zatrzymała się. Powiedziała:

background image

- Znowu mi Władzio bardzo kaszle.

- Słyszałem w nocy. Czy ma gorączkę?

- Chyba trochę.

- Powinna pani wezwać lekarza.

- Właśnie o tym myślałam. Zaraz skoczę, załatwię jedno i drugie. Nic pan nie ma

chwilowo dla mnie?

- Nie, niech pani idzie. Ale proszę uważać.

Kiedy wyszła z pokoju, podjął swój spacer. Bezczynność o tej porze była czymś

niezwykłym: czuł się wybity z normalnego trybu życia. Myślał także o tym, co usłyszał od

kobiety i o swoich słowach. Teraz naszedł go żal; myślał: a jednak samotność nie byłaby tak

okropna!

Zatrzymał się przy stole, szybko usiadł. Rozłożył papier, sięgnął po pióro. Namyślał

się przez chwilę, potem zaczął pisać.

Ten list do Bossaka nosił w głowie od kilku dni, a przecież wciąż odkładał jego

napisanie. Teraz jednak powziął decyzję. Pióro biegło szybko po papierze. Pisał: „Obywatelu

generale. Wbrew naszym nadziejom nie udało nam się dokonać oczekiwanej zmiany

osobowej, która by pozwoliła jednemu z nas przybyć do ciebie i wspomóc cię, zarówno

w walkach, jakie prowadzisz, jak i w pracy, jakiej dokonujesz, by obudzić wśród

mieszkańców wsi życzliwość dla powstania. To drugie jest tak ważne, że ono tylko, jak o tym

w swoim czasie mówiliśmy, zadecydować może o rezultacie pierwszego. Dlatego

pragnęliśmy wesprzeć twój wysiłek swoją osobą. Sprawy jednak wyglądają tak, że

oczekiwane przybycie okazało się niemożliwe. Musisz więc dalej działać sam, licząc na

swoje siły, ale przede wszystkim na pomoc Bożą. W naszym Położeniu nie wszystko można

uczynić tak, jakby się uczynić chciało; trzeba jednak zdziałać, na ile nas stać, a resztę złożyć

na Boga. Nie zawsze daje On tym, których kocha, potrzebne do działania środki, aby

pamiętali, iż dobro tylko od Niego pochodzi i nie przypisywali go sobie. Człowiek musi

pracować - ziarno i obfitość plonu daje Bóg.

- Mając do ciebie pełne zaufanie powierzamy ci, generale, obok dowództwa Drugiego

Korpusu, które już posiadasz, pełną władzę zwierzchnią nad organizacją cywilną województw

Sandomierskiego i Krakowskie go. Ta władza przechodzi tylko na ciebie osobiście i żaden

z twoich podwładnych nie ma prawa mieszania się do władzy cywilnej.

Z żalem dowiadujemy się z ostatniego twego raportu o śmierci kapitana Szandora...”

background image

Nagle z trzaskiem otworzyły się drzwi. Kirkorowa wpadła do pokoju bez pukania,

w płaszczu i w kapeluszu. Zatrzymawszy się przy stole przez chwilę z trudem łapała oddech

Wreszcie zdołała wyjąkać:

- Morawski aresztowany! Byłam u niego... Chciałam go do Władzia, a także... także

myślałam... że może coś dla pana... Aresztowali go... A także Przybylskiego...

10

Tak samo jak wtedy, wbiegła do jego pokoju bez pukania w ledwo narzuconym

szlafroku.

- Panie Michale! Panie Michale!

Usiadł na posłaniu niespodziewanie obudzony.

- Co się stało?

- Policja w domu. Zdaje się u pana Mariana. Dygotała, zęby jej szczękały. Włosy

miała poskręcane na papierki. Nagle rzuciła się na kolana przy jego łóżku. Porywczo

chwyciła w obie dłonie jego rękę.

- To moja wina... - powtarzała - moja wina...

- Co pani mówi?

- Moja wina... Taka, jak ja, nie powinna była strzec człowieka jak pan... Moja wina...

Przynoszę nieszczęście. Komu chcę pomóc, kogo... kocham... Moja wina... Powinnam się

otruć! Jakby pana wzięli... Otruję się...

Chwycił ją za ramiona i mocno potrząsnął.

- Niech pani nie opowiada głupstw! Proszę się uspokoić! Słyszy pani!

- Otruję się...

- Nie! Zakazuję pani! Proszę mi to oddać! - Siłą rozprostował jej dłoń i ściągnął z jej

palca pierścionek. - A teraz proszę wyjść na chwilę: muszę się ubrać...

Wstała zanosząc się szlochem i szła jak błędna. Kiedy zamknęła za sobą drzwi, zerwał

się z łóżka. Chociaż całym wysiłkiem starał się zapanować nad sobą, nie mógł powstrzymać

drżenia całego ciała. A przecież od paru dni liczył się z pojawieniem się policji. Ostatnie,

przyniesione przez Waszkowskiego, wiadomości były alarmujące. Śledztwo zataczało coraz

szersze kręgi, wciągało cały aparat rządowy. Uwięzieni sypali - aresztowano Żulińskiego,

kierownika Ekspozytury, Jeziorańskiego, dyrektora wydziału komunikacji, Unickiego,

skarbnika rządu. Aresztowana została Płachecka łączniczka Kirkorowej. W śledztwie wciąż

background image

wypytywano o naczelnika miasta. Waszkowski jeszcze raz zmienił nazwisko. Był teraz

ogolony, miał jasne, prawie białe włosy i nosił przyćmione okulary. Trauguttowi wydawało

się, że tym wyglądem tym więcej zwraca na siebie uwagę, ale Waszkowski był odmiennego

zdania. W dalszym ciągu zuchwale twierdził, że nigdy go nie potrafią ująć, i snuł piany

rozmaitych akcyj. Zapowiedział jedynie, że na Smolną nie będzie przychodził, gdyż, według

posiadanych przez niego informacji, ulica jest od pewnego czasu obserwowana. Jeszcze raz

proponował Trauguttowi wyjazd.

Ubrawszy się zapukał do drzwi pokoju Kirkorowej. Kobieta była już także ubrana

i odzyskała spokój. Jedynym śladem podniecenia była koronkowa chusteczka, którą trzymała

przy ustach i nerwowo szarpała zębami. Chwyciła Traugutta za rękę i pociągnęła do okna.

- Wyprowadzają go. Niech pan spojrzy. Tylko proszę tak stanąć, aby nikt nie zobaczył

pana w oknie.

Pośrodku gromady policjantów szedł Dubiecki. Młody mężczyzna starał się

zachowywać swobodnie. Rozglądał się na wszystkie strony, a potem nieznacznie podniósł

wzrok na ich okna. Odszedł lekko, prawie z uśmiechem na twarzy.

- Straciłem w nim najwierniejszego... - powiedział cicho.

Policjanci opuścili podwórze. Potem z okna wychodzącego na ulicę można było

zobaczyć, jak siadają do dorożek i odjeżdżają. Przed bramą zebrała się gromadka ludzi. Stróż

rozmawiał ze służącymi. Pojawił się Ciarke w narzuconym na ramiona kraciastym płaszczu

i zaczął o coś wypytywać stróża. Pobudzone i podniecone tym, co się stało, dzieci

Dąbrowskich bawiły się krzykliwie na ulicy.

- Która to godzina? - zapytał.

Była siódma, kiedy przyszli. Teraz ósma.

- Chodźmy, pani Helenko, do kościoła.

W kilka dni po tamtej rozmowie powiedziała: „Chciałabym się nauczyć znów modlić.

Jeżeli chce mi pan pomóc, niech mnie pan weźmie ze sobą do kościoła”. Od tego czasu

chodzili razem co niedziela do Św. Aleksandra. On sam wpadał prawie codziennie, choć na

chwilę, do kościoła Trynitarzy na Solcu.

Wielki Piątek oderwał się od zwykłej pracy i wczytywał w wizje Anny Katarzyny.

Uderzyły go słowa Jezusa w Ogrojcu, jakie przekazała wizjonerka, wypowiedziane do trzech

wybranych apostołów: „Nie wzywajcie ośmiu. Nie mogliby mnie oglądać w tym stanie, bez

zgorszenia... Ale wyście widzieli Syna Człowieczego przemienionego - możecie Go więc

zobaczyć także w poniżeniu i w opuszczeniu. Czuwajcie jednak i módlcie się, aby was

background image

pokusy nie zwyciężyły...” Czuwajcie i módlcie się, wy, którzy widzieliście mnie w chwale -

te słowa brzmiały wciąż w jego uszach jak nie milknące echo.

- Pan chce iść? - zawołała przestraszona. - Teraz, kiedy jego zabrali? Nie, nie! Niech

pan nie wychodzi! Dom może być śledzony, ulica także. Pan nie powinien wychodzić!

- Jeżeli dom śledzą, to znaczy chcą zobaczyć, jak się ludzie zachowują. Tym bardziej

należy postępować zwyczajnie. Dziś niedziela.

- Niech pan nie wychodzi! Proszę...

Potrząsnął głową.

- Niech się pani nie daje ponieść lękowi. Do Trynitarzy przejdziemy spokojnie. A oto

pani pierścionek. Chyba mogę go pani oddać?

Wyciągnęła rękę, ale zaraz ją cofnęła.

- Wolę, aby został u pana.

- Dobrze. W takim razie kładę go tu, do szuflady.

Kwietniowy ranek pełen był słońca. Spoza płotów wyglądały drzewa osypane białymi

kwiatami. Także opadłe płatki, niby białe confetti, leżały na chodnikach. Szli wolno w dół ku

Wiśle. Ulice były puste, ich kroki rozlegały się głośno wśród drewnianych domków Powiśla.

Na rogu Solca kilka kobiet i dziewcząt ozdabiało kwiatami i wstążkami figurę Św. Barbary.

Brzeg opadał łagodnie tworząc dużą plażę, na której leżały łodzie przewoźników. Dalej widać

było przystań Towarzystwa Żeglugi Parowej. Małe schodki schodziły w wodę. Przy nich stała

beczka na kołach, zaprzężona w chudego konika. Stary mężczyzna w parcianym fartuchu

czerpał nosiłkami wodę do beczki. Wisła płynęła szeroko. Zataczała majestatyczne półkole.

W porannej mgle widać było leżący nisko na wodzie most pontonowy, a dalej sterczące

wysoko filary budującego się żelaznego mostu, który, jak rozpisywała się prasa, miał być

jednym z największych w Europie.

Wnętrze kościoła było ciemne. Wielki, tragiczny krucyfiks pochylał się nad głowami

modlącego się tłumu. Kobiety były w chusteczkach, mężczyźni mieli na mokro ulizane włosy,

białe koszule ugniatające ogorzałe szyje. Mszy jeszcze nie było, ludzie nierównymi głosami

śpiewali godzinki. Kobiety zawodziły piszcząco „Tyś Matką wszech żyjących, Tyś jest

świętych drzwiami, Nowa Gwiazdo z Jakuba, Tyś nad aniołami”. W ciemnych wnękach pod

chórem siedzieli w konfesjonałach spowiednicy. Traugutt stanął wśród czekających.

Poprzedni wieczór spędził robiąc rachunek sumienia. Dubieckiego odesłał wcześnie - od paru

dni nie mieli prawie nic do roboty. Na Ekspozyturze panowało zamieszanie, punkty rozdziału

korespondencji były „popalone”. Traugutt załatwiał tylko te sprawy, które mu Kirkorowa lub

background image

Dubiecki przynieśli z miasta. Ale i oni niewiele mogli zdobyć. Sekretarze wydziałów byli

poaresztowani lub ukryli się. Działała tylko organizacja miejska.

Głębiej jeszcze niż zwykle usiłował wejść w siebie. Od pewnego czasu nie mógł się

pozbyć uczucia, że zgrabia tylko z wierzchu gniewne myśli, niepokoje, wątpliwości. Pod tą

poruszoną warstwą była druga, ukryta i stwardniała. Trzeba ją było przebić, rozkruszyć. Czy

godność, którą wziąłem na siebie, nie nauczyła mnie pobłażania dla własnych słabości? -

pytał siebie. Czy nie usprawiedliwiam się, gdyż uważam się za niezbędnego? Czy myślę

dosyć o drugich? Czy kocham ludzi nie dlatego, że są dla mnie dobrzy, nie dlatego, że się za

mnie poświęcają?

Zstępował coraz głębiej w swoje serce i wciąż miał uczucie, że nie sięgnął jeszcze

dna. Niewyczerpaną studnią zła jest człowiek! Jak gorzko - myślał - oburzałem się na tych,

którzy mnie odpychali. Nie walka z wrogiem była najgorsza, ta walka, w której potrafił

zawsze ustrzec się od zawziętości. Najgorsze były ataki swoich, z jednej i z drugiej strony.

Przez jedyny przyjazny sobie dom, w którym bywał, dom doktora Dybka, przesączały się do

niego opinie o narodowym rządzie: „To rewolucjoniści i ateusze, którzy tylko dla zamydlenia

oczu odwołują się do Imienia Bożego. Nigdy nie można mieć do nich zaufania. Gorsi od

Moskali!” A z drugiej strony - Kurzyna i Chmieleński...

Pytał siebie: czy broniąc swej racji przeciwko ich atakom nie nadawałem tej racji

znaczenia bezwzględnej prawdy? Czy nie zacinałem się w przekonaniu, że w Polsce tak być

musi? Podobno Wielopolski miał powiedzieć: „Można coś zrobić dla Polaków, ale niczego

się nie zrobi razem z Polakami”. Czy nie myślałem podobnie? Czy nie gniewała mnie myśl,

ze jestem odepchnięty i od nieba, i od ziemi, jakby zawieszony w przestrzeni, w której nie

można żyć. Od dziecka był człowiekiem wierzącym. Taka była babka Justyna i swą wiarę

przekazała wnukowi. Była to religijność, którą się nosiło dumnie jak sztandar. Należało ją

okazywać bez skrępowania wszelkim „lutrom, prawosławnym i farmazonom”. Traugutt nigdy

się nie wstydził chodzić do kościoła przystępować do sakramentów. Otwarcie modlił się

w obecności kolegów w szkole, w Petersburgu. Gdy ktoś pozwolił sobie przy nim na żarty

z jego wiary, litewski milczek tracił swą zwykłą rozwagę i wybuchał nieopanowanym

gniewem.

A jednak zakochał się w Annie. Dopiero po pewnym czasie obudził się w nim

niepokój. Czy potrafimy - myślał - zachować naszą miłość, jeśli coś tak bardzo ważnego

będzie nas dzieliło? Ten niepokój podsycało oburzenie babki. Dla niej to, że jej ukochany

wnuk chce się żenić z „luteranką”, było prawdziwą klęską. Traugutt gryzł się coraz bardziej.

background image

A jednak ani słowem nie zdradził swej rozterki wobec Anny. Silniejszy niż to zmartwienie

był lęk, że mogłaby dla niego - tylko dla jego miłości - zmienić wiarę.

Któregoś dnia przyjechał nieoczekiwanie z Żelechowa. Z placyku przed pocztą, gdzie

zatrzymywały się dyliżanse, było blisko do Piklów. Młody junkier szedł zamyślony Kozią,

potem Miodową. Zaszedł na chwilę do Kapucynów. To była stara nauka babki: „Masz coś

ważnego załatwić - pomódl się wpierw”. Potem twardym, żołnierskim krokiem skierował się

na Kapitulną. Otworzyła mu sama Anna. Krzyknęła z radości i w zapale chwyciła go za szyję.

- Jak to dobrze, Romku, że przyjechałeś! Boże, jak to dobrze! A ja właśnie biedziłam

się, jak ci o tym mam napisać.

- O czym?

- Ach, to wielka tajemnica. Siądź i nie przerywaj mi, bo muszę ci wszystko

opowiedzieć od początku. Tyle czasu musiałam to ukrywać i tak się tym męczyłam. Żebyś

wiedział! Taka już jestem, że wszystko ci muszę zaraz wypaplać. Ale teraz już mogę. Więc

słuchaj. W przyszłą sobotę zostanę katoliczką...

Zerwał się z kozetki, na której go posadziła.

- Aniu! - zawołał.

- Nie krzycz! - zatkała mu dłonią usta. - Służba usłyszy i będzie Bóg wie co myślała.

Siadaj. Och, żebyś ty wiedział, ile mnie kosztowało, że musiałam to ukrywać przed tobą. Ja

już od dawna chodzę do Kapucynów, słucham kazań ojca Prokopa i innych. I na nabożeństwa

majowe. I śpiewam pieśni do Matki Bożej. I nawet jedną ułożyłam sama. Ojciec Serafin

powiedział, że mogę to wszystko robić. Mam się przyglądać i nie śpieszyć się z decyzją.

I powiedział, żebym nic tobie nie mówiła. Żebyś miał niespodziankę. Oj, jakie to było

ciężkie. Nie lubię mieć tajemnic. Ale teraz możesz już wszystko wiedzieć, bo rzecz ułożona...

Patrzył na nią wzruszony. Czuł w gardle radosny skurcz. Mimo to zdobył się na

powagę. Zapytał prawie surowo:

- Powiedz mi jednak, ale tak naprawdę, naprawdę, Aniu, dlaczego to zrobiłaś?

Podniosła na niego jasny, dziecinny prawie wzrok:

- Bo widzisz, Polacy modlą się zawsze razem... Wprawdzie papa też się modli i też

stara się być dobrym Polakiem. I generałowa Sowińska... Ale ja myślałam, że lepiej być taką

jak wszyscy. A potem bardzo mi się spodobało to, co mówił ojciec Prokop. A jeszcze później

poznałam ciebie, pokochałam i wszystko tak się dobrze składa. Prawda? No, powiedz, prawda

czy nie prawda?

Jak wtedy wszystko układało się łatwo! Anna została katoliczką, a on nie potrzebował

mieć skrupułów, że została nią tylko dla niego. Potem - wprawdzie nie od razu - ułożyły się

background image

sprawy z babką. Ale niespodziewanie skończył się wygodny chodnik, który ktoś jakby

układał przed nim. Znalazł się na bezdrożu. Zagubił się w samotności. Nie potrafił dostrzec

kochających go serc.

Wtedy ona zapytała go: „Dlaczego zawsze musi być najtrudniej?” Odpowiedział:

„Tak być musi”. I teraz także powtarzał sobie: Tak być musi.

Kiedy w głębie za kratkami wypowiedział to wszystko, dodał jeszcze:

- Chciałbym prosić o wskazówkę. Wiem, że chrześcijaninowi nie wolno kłamać. Ale

jeżeli stanę wobec wroga, który zmuszać mnie będzie, abym powiedział, a to moje wyznanie

zagrozić może sprawie i innym ludziom - jak postąpić?

Za kratkami panowała długa cisza. Potem usłyszał:

- Czy nie powinieneś próbować uciec?

Odpowiedział:

- Uciec - to zepchnąć wątpliwość na drugich. To zawieść tych, co zaufali.

- Kłamstwo jest zawsze kłamstwem...

- Wiem. Jak więc postąpić?

Znowu panowało milczenie; wreszcie rozległ się szept:

- Cóż ci powiem, bracie? Kiedy przynosisz tutaj swój grzech i swój żal, wtedy mogę

cię rozgrzeszyć imieniem Pana naszego Jezusa. Ale kiedy mi stawiasz takie pytania, nie wiem

jak ci mam odpowiedzieć. Jestem tylko człowiekiem... Nie mogę cię namawiać do grzechu.

Mogę ci tylko doradzać ufność.

- Rozumiem...

- Módl się, módl się, aby On ci pozwolił zrozumieć swoją wolę. Bij się w piersi. Ego

te absolvo...

Po mszy spotkali się przed kościółkiem. Dzień robił się coraz piękniejszy. Wisła grała

barwami. Ulice zaroiły się świątecznie ubranymi dziećmi. Całe gromady szły tłumem na

wybrzeże. Tęsknie spoglądano na drugi, pełen zieleni brzeg. Zwykle o tej porze w niedzielę

liczne barki i krypy przewoziły ludzi z miasta do lasku na Saskiej Kępie. Ale od paru

miesięcy obowiązywał zakaz policyjny. Na przejazd za Wisłę potrzebne były przepustki.

Warszawa była zamknięta jak więzienie.

Wracali bez słowa. Przy figurze Św. Barbary Kirkorowa zatrzymała się. Powiedziała:

- Niech pan, proszę, idzie do domu. Mama poda śniadanie. Ja skoczę na Widok.

Muszę dać znać o wzięciu pana Mariana, a także chcę zobaczyć, czy nie ma czego dla pana.

- Dobrze. Ale niech pani uważa.

Wolnym krokiem wrócił na Smolną. Stróż Dąbrowski stał dalej przed domem.

background image

- Dzień dobry wielmożnemu panu - przywitał Traugutta.

- Dzień dobry, Józefie.

- List przynieśli do pana. O, proszę.

Po kopercie poznał, że pochodzi z tego samego źródła co tamte ostrzeżenia

- Dziękuję.

- A pana profesora zawieźli do więzienia na Pawią. Ten Anglik to chodził do cyrkułu

i dowiadywał się. Ciekawy taki.

- Ano widać ciekawy.

- Pewnikiem myślał, że zbója mieliśmy w domu.

Poszedł na górę. Czekając aż pani Majewska przyniesie mu kawę, rozerwał otrzymaną

kopertę. Przeczytał:

„Obywatelu Traugutcie. Przyjmij do wiadomości, że powstał nowy rząd patriotyczny,

który udziela ci dymisji. Masz mu natychmiast przekazać rządowe pieczęcie”.

Podpisu nie było i tym razem, ale była pieczęć: dwie ściskające się dłonie z napisem

u góry „Naprzód z ludem”, a u dołu „Główny Komitet Rewolucyjny w Warszawie”.

List po przeczytaniu spalił nad świecą. Nie chciał mieć przy sobie nic

kompromitującego. Komitet Rewolucyjny nie rozwiązał się mimo surowych wezwań.

Traugutt przypomniał sobie że kiedy ostatni raz rozmawiał z Waszkowskim, naczelnik miasta

mówił mu o zjawieniu się w Warszawie Wernickiego. Ten dawny kierownik podziemnych

drukarni i gorliwy członek grupy Chmieleńskiego nie miał dobrej opinii. Z Królestwa musiał

wyjechać skazany przez rząd Majewskiego na banicję po nieudanej próbie lipcowego

zamachu stanu. Chmieleński - twierdził Waszkowski - jest szaleńcem i fanatykiem, ale to

człowiek osobiście uczciwy. Wernickiemu nie ufają nawet tamci.” Wyglądało na to, że jego

przybycie spowodowało nowe posunięcie Komitetu. Poprzednio nadsyłane anonimy budziły

w Traugutcie gniew. Dziś przyjął otrzymany list ze spokojną melancholią. Wieczorny

rachunek sumienia przezwyciężył w nim żal, jaki czuł do tamtych. Myślał: ci ludzie mają

swoje idee. Wierzą w rewolucję i oczekują jej nadejścia. Nie potrafią jednak dostrzec, że na tę

rewolucję jeszcze za wcześnie. On sam wysyłał listy do Garibaldiego, do Mazziniego, do

Klapki. Zapewniali go w odpowiedzi o swojej życzliwości, ale niczego nie mogli obiecać.

Kossuth zwrócił pieniądze, które rząd przesłał swego czasu na uzbrojenie węgierskiego

legionu. A poza tym - ci ludzie nienawidzą Rosji. Tą nienawiścią chcą zyskać sobie poparcie

narodu. To tani, demagogiczny chwyt. Z Rosją, która nas ciemięży, trzeba walczyć, ale

o przyjaźń narodu rosyjskiego musimy zabiegać. Pod tym względem miał słuszność

Wielopolski. Żyjemy w nowej epoce - w epoce, w której ludy porozumiewają się ze sobą nad

background image

głowami rządów. Tylko że posiadał za wiele dumy, aby zabiegać o swoich. Sam miał naturę

samodzierżcy. Jesteśmy trudnym narodem. Potrafimy się zdobyć na zryw, na jaki nie

zdobyłby się żaden inny naród. Ale nie posiadamy cierpliwości. Ulegamy odruchom

instynktu. Wielka myśl polityczna jest dla nas rzeczą obcą tak długo, póki nie wejdzie nam

w krew. Dopiero wtedy umiemy o nią walczyć. Wtedy nawet ci, którzy byli jej

przeciwnikami, potrafią ją realizować własną krwią...

11

Kirkorowej otworzyła Teodora. Krzyknęła i szybko wciągnęła ją do przedpokoju.

- Dobrze, że pani przyszła Już chciałam biec do pani. Wiesz, że żadnej z kurierek nie

wolno do mnie chodzić.

- Nie wolno! To dobre, kiedy się nic nie dzieje. Ale po tym, co się stało...

- Co się stało, Terka?

- Masę rzeczy! Aleksander przybiegł dziś rano zaniepokojony o prezesa. Mówi, że

z Pawiaka bardzo złe wiadomości. Podobno Przybylski sypie. Czy nic się nie stało?

- Dziś rano aresztowali Dubieckiego. Klasnęła w dłonie.

- Święty Boże! Ale prezesowi nic?

- Nie.

- Musi go pani strzec! Musi go pani bardzo strzec! Taki człowiek. Aleksander mówi,

że dałby za niego życie. I my wszystkie trzy to samo. Taki człowiek. Jakby kto na niego co

powiedział, wydrapałabym oczy! Od razu, jak go tylko zobaczyłam, wydał mi się inny niż

wszyscy, co byli. Tamci pouciekali, a on nie! Trzeba go bronić, pani Heleno! Ten Przybylski -

taka świnia...

- Nigdy się po nim niczego dobrego nie spodziewałam.

- Ani ja. Miałam do niego wstręt. Jak przychodził tutaj, to zamiast pracować, tylko

przechwalał się, jaki to on jest bliski prezesa, jakim się cieszy jego zaufaniem. Albo szczerzył

do nas zęby i gadał obrzydlistwa. Raz, to wie pani, uszczypnął Julkę. - Zaczęła się

histerycznie śmiać. - Kruczek skoczył na niego i poszarpał mu nogawkę. Żadna z nas nie

chciała zaszyć, dopiero Emilka... - Znów spoważniała. - On gotów naprawdę wszystko

wygadać.

- Może nie wygada. Czy to wszystko, co miałaś do powiedzenia?

- Nie. Jeszcze jest druga sprawa. Powstał nowy rząd.

background image

- Nowy rząd?

- Tak. Stworzyli go ci z Komitetu. Nic z tego nie rozumiem, ale, jeśli oni są przeciwko

prezesowi, to ja jestem przeciwko nim. Aleksander mówił, że trzeba koniecznie powiedzieć

o tym prezesowi. On sam nie może chodzić po mieście, tak go szukają...

- Co mam powiedzieć o tym rządzie?

- Złożyli go Brzeziński, Keller i Sojecki. Aleksander pytał co ma robić. Ja bym takich

łotrów skazała na śmierć. W takiej chwili wywoływać tyle zamieszania! Pchają się do władzy,

ale jakby ją dostali, to mogę się założyć, że żaden z nich nie wytrwałby tak jak nasz prezes!

- Nic już więcej?

- Jeszcze jest list. Od Bossaka. Aż się dziwię, jak doszedł. Sieć korespondencji

porwana.

- Biorę list i uciekam. Słuchaj, Terka. Uważałam cię zawsze za pędziwiatra. Ale

przekonałam się, że jesteś odważna i ofiarna jak twoje siostry. Chwila jest naprawdę bardzo

niebezpieczna. Prezes musi być ostrzeżony, gdyby mu coś groziło, rozumiesz?

- Rozumiem.

- W razie czego przybiegnij.

- Przybiegnę choćby w nocy.

- A nie wygadaj, gdyby cię złapali.

- Choćby mnie krajali, nie pisnę ani słowa!

Gdy opowiedziała mu wszystko, zamyślił się. Pochylony jakby pod ciężarem, wiele

razy przeszedł przez pokój tam i z powrotem. Wreszcie zatrzymał się przed Kirkorową.

- Pani Heleno - rzekł - chciałbym, aby pani przekazała Aleksandrowi moją wolę:

żadnych akcji przeciwko tamtym.

- A jeżeli będą chcieli...

Przerwał jej:

- Żadnych akcji! Pieczęci nie wydawać, niczego nie przekazywać. Zachować spokój.

Proszę z tego, co pani powiedziałem, zrobić zaraz notatkę i przesłać Aleksandrowi.

Tymczasem przeczytam list Bossaka. Jeżeli będzie potrzeba, zredaguję natychmiast

odpowiedź. Prosiłbym, aby obie rzeczy jeszcze dziś zechciała pani zanieść, gdzie należy.

- Oczywiście załatwię to.

Kiedy wyszła z pokoju, wziął ze stołu list, który wciąż leżał nie rozpieczętowany. Nie

od razu otworzył go. Modlił się w duchu: Boże, daj mi siłę, abym zniósł to, co w kopercie

znajdę. Na tej pochylni klęsk nie mogło już być zatrzymania. Wszystko rwało się. Sieć

background image

organizacyjna rozpadała się, praca wydziałów była sparaliżowana. Ludzie poaresztowani lub

rozproszeni. Z zagranicy nie miał od dawna żadnej wieści, a ostatnie raporty Czartoryskiego

i innych agentów brzmiały żałośnie. Z tamtej strony nie można już było oczekiwać niczego.

Napoleon wysuwanym przez siebie hasłem kongresu - odkrywał swą słabość. Austria

skorzystała z tego, by ogłosić w Galicji stan wyjątkowy. Trzej rozbiorcy byli na nowo

zjednoczeni w woli unicestwienia pogrzebanej. Traugutt nie spodziewał się także niczego po

swym tragicznym apelu skierowanym przed kilku tygodniami do ludów Europy.

A tymczasem nadeszła wiosna. Tyle razy w ciągu półrocznych swoich rządów mówił

i pisał: „Wiosną trzeba na nowo rozpalić wojnę. Tym razem wieś musi pójść z nami. Jeśli

zdołamy wywołać pospolite ruszenie - zwyciężymy!” Niestety - nic nie zapowiadało, aby

walka mogła się rozpłomienić na nowo. Poza Korpusem Bossaka śnieg zawiał wszelkie ślady

organizacji wojskowej. Dowódcy zginęli lub przeszli granicę. Szlachta klęła powstańców,

wieś pozostała niechętna.

Jedyną nadzieją był Bossak. Traugutt spotkawszy tego człowieka w Krakowie, po

przegadanej nocy powziął do niego niezwykłe zaufanie. Odkrył u Haukego swoje własne

myśli. Obaj byli święcie przekonani, że bez obudzenia ludu nie może być zwycięstwa; obaj -

dawni wojskowi - rozumieli potrzebę stworzenia regularnej armii na miejsce powstańczych

partii, zależnych od widzimisię dowódców; obaj ufali Opatrzności. Dlatego tak bardzo chciał

do Bossaka pojechać. Gdy się to okazało niemożliwe do spełnienia., przekazał Bossakowi

część swych dyktatorskich uprawnień. Myślał: gdybym zginął, Bossak weźmie całą władzę,

jak sztandar, który trzeba donieść do wyłomu...

Położył dłoń na piersi, w której tłukło się serce. Zacisnął usta, a potem szybko

rozerwał kopertę.

Raport był krótki. Taki, jakiego oczekiwał:

„Donoszę, że po małym sukcesie, jaki udało się odnieść Rudowskiemu pod Blizinem

i po odparciu wszystkich ataków Assiejewa, udało mi się oderwać od nieprzyjaciela. Muszę

Ci jednak donieść, obywatelu prezesie, że stan moich oddziałów jest bardzo zły. Ludzie są

wyczerpani, zniechęceni, prawie bezbronni. Brak mi amunicji. Mam wielkie trudności

z zaprowiantowaniem. Ponieśliśmy straty sięgające więcej niż połowy stanu korpusu.

Straciłem znowu jednego z moich najlepszych dowódców, mianowicie Densiewicza, który

pod Wąchockiem wpadł w ręce Moskali. Wieś - chociaż tu i tani potrafiliśmy zyskać jej

życzliwość - nie dała nam pomocy. - To zresztą zrozumiałe. Działamy w terenie, w którym

walki trwają bez ustanku od roku i który bardziej niż inne był dotknięty wszelkiego rodzaju

represjami. Nie śmiem Ci napisać, prezesie, że uważam sytuację za beznadziejną, lecz

background image

oczekuję od Ciebie wskazań, jak mam dalej postępować, gdyż otoczony ze wszystkich stron

i ścigany nie widzę możliwości opierania się długo przemocy...”

List wysunął mu się z palców. Opadł na stół chybotliwym lotem, niby liść jesienny.

To koniec - uświadomił sobie. Powstanie było przegrane, wielki zryw utonął we krwi.

Ale naród żył dalej. Choć skazany na odcierpienie swego szaleństwa, żył, musiał żyć. Żadne

pokolenie - myślał - nie ma prawa uznać się za pokolenie ostatnie. Biskup Rzewuski miał

rację: przychodzą chwile, kiedy trzeba się skulić, zamknąć w sobie, przeczekać. Trzeba mieć

odwagę zdecydowania się na zmianę strategii. Nie wolno pozwolić na dalszą beznadziejną

szarpaninę. Ten koniec nie może być ostateczny. Naród żyje i będzie żyć. Lud nie wystąpił,

ale właśnie dlatego ocalał. Istnieją tajemne drogi, którymi wyrównywane są nasze błędy.

Usłyszał pukanie. Przez uchylone drzwi Kirkorowa wsunęła głowę.

- Czy mogę już iść z notatką do Aleksandra?

- Proszę jeszcze poczekać kwadrans. Coś napiszę i dam pani do wysłania.

W oknie u Hajdrychówien firanka związana była kolorową wstążką: znak, że można

wchodzić bezpiecznie. Tym razem Kirkorowej otworzyła najstarsza z sióstr, Emilka.

- Czy się co stało? - pytała niespokojnie.

Słysząc w przedpokoju głos Kirkorowej, nadbiegły Julka i Terka. Obie były

podniecone, miały rozgorączkowane spojrzenia.

- Nie, nic się nie stało.

- Prezes powinien wyjechać. Z Pawiej znowu złe wiadomości.

- On nie wyjedzie. Przesyła papiery. Ważne i pilne. Tutaj notatka dla Aleksandra.

- Zaraz mu ją podrzucę! - zawołała Julka.

- A to do przepisania i rozesłania. Wszystkim... - Urwała i nagle zaniosła się płaczem.

Wyrwały jej kartkę z ręki. Pochyliły nad nią swoje ciemne głowy. Przerywanym przez

szlochanie głosem Terka odczytała głośno ostatnie zdanie krótkiego manifestu:

„i dlatego zarządzamy zwinięcie powstania. Bóg nas nie opuścił, bo On nie opuszcza

nigdy, a jedynie w swych niedocieczonych wyrokach kazał nam dalej czekać. Jak byliśmy Mu

poddani w dniach chwały i zwycięstw, tak bądźmy Mu Poddani w dniu cierpienia i klęski...”

Teraz łkały wszystkie cztery.

Po raz pierwszy od wielu tygodni położył się wcześniej. Nie przyzwyczajony do

nocnej pracy nie mógł zasnąć. Leżał otwartymi oczami, wpatrzony w ciemność. Ogarnął go

spokój - Wszystko było zakończone, dokładnie i pedantycznie, tak właśnie jak zwykł był

kończyć wszystkie swoje sprawy.

background image

Powstanie zostało zwinięte, ludziom, którzy rwali się do władzy i do krwawych, do

niczego już nie prowadzących czynów, droga została zamknięta. Do nikogo nie czuł żalu.

Przezwyciężył bunt i gorycz. Obudziła się w nim tylko ogromna tęsknota za dziećmi i za

żoną. Ileż by dał, aby móc je zobaczyć! W mroku pojawiały się przed nim ich głowy, takie

jak na fotografii: pucołowata buzia Ani, lekko uśmiechnięty pyszczek Lusi, przywarty

policzkiem do ramienia Antoniny; pełne spokojnej energii oblicze żony. Ale tym razem

najbliższa wydała mu się twarz syna. Matka obejmowała go szeroko dłońmi, on zaś zdawał

się całym ciałem lecieć do przodu. Jakby do niego? - do ojca.

Wreszcie zasnął. Ale nie na długo. Obudziło go twarde walenie do drzwi i brzęk

szabel. Od razu wiedział, że przyszło to, na co czekał.

12

Resztę nocy spędził w celi. Znowu nie spał. Cela była zimna, twardy siennik chrzęścił

pod plecami. Myśli, które w domu płynęły tak spokojnie, utraciły swój łagodny bieg. Nagle

rozpaliła się w nim gorączkowa wola działania. Drżący siadał na posłaniu. O co mnie mogą

pytać? Jak mam odpowiadać? Wyobraźnia tworzyła sytuacje, przedstawiała pytania, które

będą mu zadawać, kazała wysilać się nad znajdywaniem odpowiedzi. Potem przychodziło

zobojętnienie. Opadał na brudne wyrko. Żeby tylko zasnąć, nie myśleć, nie wyobrażać sobie!

Ale zaraz przychodziło inne uczucie, równie gwałtownie: dlaczego dałem się zamknąć? Tylu

uciekało, dlaczego zostałem? Mogłem tak samo jak oni. Chciałem być lepszy czy mądrzejszy.

A teraz nie ma już odwrotu. Drzwi celi, które zamknęły się za nim z metalicznym szczękiem,

wydawały się wiekiem trumny. Sam pozwolił mu opaść. A przecież mógł uciec. Trochę

starań, a byłby w Krakowie. Trzymając się z dala od wszystkiego, zdołałby przetrwać.

I potem, kiedyś - wrócić. Odnaleźć swoich...

Zgniótł w sobie ten szaleńczy wybuch. Nie kładł się. Siedział oparty o ścianę. Mur był

zimny, ciągnęło od niego wilgocią. Umieszczone w górze okienko przykryte zasłoną z desek

przepuszczało tylko odrobinę światła.

W końcu w ciemnym gmachu poczęło się budzić życie. Nie wiedział, która to

godzina, gdyż zabrano mu zegarek. Na korytarzu rozległy się stąpania; huczały głosy. Gdzieś

z łoskotem zatrzaskiwały się żelazne drzwi. Ktoś zastukał w ścianę. Domyślił się, że to sąsiad

pyta go o coś. Ale nie umiał mu odpowiedzieć.

background image

Znowu myślał: o co będą pytali? Jak odpowiadać? Wyobraźnia podsuwała pytania

coraz trudniejsze. Umysł nie nadążał za nią: było coraz ciężej znaleźć należytą odpowiedź,

W głowie Traugutt miał pustkę i szum.

Nagle otworzył się judasz, jakiś głos zawołał:

- Nu, bieri, nieszczasny!

Grube dłonie podały mu obtłuczony blaszany kubek. Było w nim trochę ciepłej

herbaty.

- Dziękuję - powiedział.

- Masz jeszcze kusok chleba. Jedz, a prędko! Prędko!

W okienku zobaczył na moment oczy podającego. Były stare i jakby zmęczone. Łamał

po kawałku gliniasty chleb i popijał każdy łyk. Ledwo zdążył zjeść, kiedy okienko otworzyło

się znowu, ukazała się w nim ręka.

- Oddaj kubek! - Gruby palec podniósł się i ostrzegawczo pogroził. - Żebyś nikomu

nie mówił, że jadłeś!

Pojął, że za tymi drzwiami jest ktoś, kto bez rozkazu, a może wbrew rozkazowi, dał

mu zjeść - i nagle na wzburzone myśli spłynął strumyk uspokojenia. Powoli, po swojemu,

zaczął chodzić po celi. Nie prowadził już dyskusji z niewidzialnymi rozmówcami, nie

doprowadzało go do szaleństwa poczucie, że jest zamknięty. Starał się myśleć o dobroci

ludzkiej, z jaką spotykał się najczęściej wtedy, gdy zdawało mu się, że znajduje się już na

samym dnie.

Tym razem zgrzytnął klucz w zamku i drzwi skrzypiąc uchyliły się powoli.

Odruchowo cofnął się w głąb celi. Ogromny mężczyzna miał na sobie płaszcz wojskowy

z naramiennikami pułkownika. Podpięta wysoko szabla uderzała o ostrogi.

Tę twarz poznał od razu. Nie zmieniła się: rozdęty nos, czerwone policzki, faworyty.

Oficer stanął, wsparł się pod boki. Patrzył na Traugutta i śmiał się. Spod płowych wąsów

ukazywały się duże, żółte jak u konia zęby.

- Wy gaspadin Czarnecki?

Nie miał wątpliwości, że został także poznany. Zbyt długo żyli obok siebie ze

Zdanowiczem, aby mógł sądzić, że potrafi ujść jego oczom.

- Nie nazywam się Czarnecki - powiedział. - Jestem Traugutt.

- Traugutt? - wykrzyknął pułkownik. Podszedł bliżej, jakby nie wierzył swoim oczom.

- Boże ty mój! Traugutt! Romuald Ludwikowicz! To ty? Nigdy bym cię, bracie, nie poznał.

Zmieniłeś się. - Podniósł ramiona, jakby chciał objąć Traugutta, ale on nie postąpił do przodu.

- A ty poznałeś mnie?

background image

- Poznałem.

- Nie widziałem cię od Charkowa. Siem let! - Siedem lat.

- Wiem, dowiadywałeś się i później o mnie. Pisałeś. Zawsze taki szlachetny. Ale ja,

padlec, nie odpowiedział ci. Siedział tu w Warszawie i tylko pił, klął, plugawił się. Nie pytał,

co robi jego drug, najuczeńszy oficer imperatorskiej armii. Nu, tak wybacz, Romualdzie

Ludwikowiczu.

Wielkie łapy Zdanowicza ogarnęły Traugutta. Tamten trzykrotnie wycisnął na

policzkach lepki pocałunek. Z ust cuchnęło wódką.

- Prastitie, Romualdzie Ludwikowiczu, wybacz - powtarzał. - Ty mój drug. A ja,

niegadniaj, nie pisał do ciebie. Ale nie zapomniał! Nigdy! Ty u mienia w serdce. Tu! No,

sadis’! - Wskazał Trauguttowi miejsce na wyrku, sam usiadł obok. Zdjął czapkę z wyłysiałej

głowy, ściągnął białe rękawiczki. - Skażu jaki zły los ciebie tutaj przywiódł?

- Jak widzisz.

- Kakaja kanalia eto zdiełała! - uderzył się pięścią w kolano. - Ale powiedz, czemu ty

nie w mundurze? Paczemu ja nie staju piered taboj smirno i ruki pa szwam?

- Byłem oficerem jak i ty.

- Takim aficerom kak ty, ja nikagda nie był. Gdzie mi się równać z tobą? Ty mog

popaść w gienierały. Ty człowiek mądry, zawsze z książką. I żonę masz najpiękniejszą. No,

kak ana pożywajet, Anna Awgustowna?

- Moja żona nie żyje.

- Umierła! - Splótł dłonie i potrząsnął nimi nad głową.- Umierła! - powtórzył. - Kak

żal! Kak żal! Taka urocza kobieta! Taka dama! Takoje serdce! Ja nigdy nie widział drugiej

takiej jak ona. Smatri, brat, ja płaczu!

Po czerwonych policzkach spływały rzeczywiście łzy. Kimkolwiek był ten człowiek,

Traugutt nie mógł się powstrzymać, aby nie uścisnąć mu dłoni.

- Dziękuję ci, Maksymie Maksymowiczu.

- Ty nie dziękuj. Ona... ech! Jeśliby ona nie była twajej żenoj... Ech, Romuald

Ludwikowicz! Ale cóż ja? Nie uczony, pijanica, padlec... Nu, astawim jeja pamiat’. Pust’

pażywajet w pako je. Skazy: ty był buntowszczyk? Ty walczył na Litwie?

Tamtego nie będę się wypierał - myślał. - W gazetach było moje nazwisko, wszyscy

wiedzieli. On także wie. Nikomu już tam nie zaszkodzę moim wyznaniem.

- Walczyłem.

- Nu eto płocho! I po coś ty się bił? Taki aficer jak ty, a związałeś się z polskimi

miateżnikami. Ty Germaniec.

background image

- Nie jestem Niemcem!

- Nu, ja znam, ty ruskij czeławiek. Iz Germancew. I twoja żena toże.

- Jestem Polakiem i moja żona była Polką! - wybuchnął.

- Polka... Ano tak - zgodził się. - Ja eto pomniu. Polka... Ona by i mnie zrobiła

Polakiem, jakby chciała... Ale po co ty z buntowszczykami poszedł?

- Ty nie wiesz?

- Wiem... Kazali mi buntowszczyków badać. Wydobywać z nich, co skrywają. Ech!

Psia służba! Nie o takiej myślał, jak mundur kładł. Ale cóż? Kazali. Rozkaz. Powiedzieli: ty,

Maksym Maksymowicz, ty potrafisz. Potrafię. Z każdego wydobędę, co trzeba. Był taki, co

nie chciał ani słowa. Kazali: zrób, żeby zaśpiewał. I zapieł. Jeszcze jak. I kobiety u mnie

śpiewają. Gadali: Polki nieustępliwe. Ani je rusz, takie harde. Rozebrali jedną w cyrkule, bo

chodziła w żałobie, to ona umarła. Ze wstydu niby. Ja każdą rozbieram, a one nie umierają.

Niektóre ładne. Chciałoby się pogładzić, przytulić. To popiję i każę trzepać rózgami. Jeden

kieliszek i sorok rózeg. Płaczą, krzyczą i gadają, co trzeba. Taki widzisz jestem. Szubrawiec,

po prostu śmieć. Ale co każą, zrobię. U mnie każdy musi gadać. Daleko nie pójdę,

gienierałem nie zostanę. Jeszcze wypiję beczkę wódki, a potem - pust’ mienia czort waźmiot!

Ty, Romualdzie Ludwikowiczu, ty zawsze wierzyłeś w Boga, Biblię czytałeś. I teraz

wierzysz?

- Wierzę.

- Ja bym chciał także wierzyć. Ale ja padlec. Szto pryjdiot Bogu z takowo

czełowieka? No, powiedz sam, co? A jak każę bić - gadają. Moi umieją bić. Ja czasem

w domu, Romualdzie Ludwikowiczu, zastanawiam się, jak to robić, żeby tamtego najwięcej

bolało. Chodzę, szpicrutą macham, spiczki palę, gwoździki, takie małe, wiesz, zagrzewam...

Ha, ha, ha! - zaśmiał się szeroko. - Co ci będę opowiadał? Ty taki szlachetny, wsiegda

z knigoj. Po co ty z miateżnikami poszedł? Pisali, że ciebie zabili.

- Słyszałem o tym.

- Jak ja to przeczytał, uchlał się ze smutku. Myślał: druga mi zabili. Żal! W gienierały

mog popaść. Żonę miał śliczną. Ech! A ja tylko gorzałkę żłopię i ludzi katuję. Umiem

katować. Takie znalazłem sposobiki. Zdziwiłbyś się, jakbyś zobaczył. Powiedziałbyś: skąd on

to potrafi? Ale ja twój drug. Zaraz cię wezwą na śledztwo. Będą pytali. Co ty im chcesz

powiedzieć?

- Prawdę.

- Że byłeś miateżnikiem?

- Przecież mówisz, że o tym pisali.

background image

- Pisali. I oni wiedzą. Ale wiesz, to było dawno. I nie tu, a w guberniach zachodnich.

Myśleli, że cię zabili, a ty uciekłeś do Awstryjców. Po co przyjechałeś teraz?

- Gdzieś trzeba żyć.

- Wymyśl coś lepszego. Ty, czeławiek nauki. Bros’. Nie potrafisz? Ja ci doradzę.

Skazy: chciałeś skończyć z tym, co było, chciałeś siedzieć cicho, a tu ładna kobietka...

- Jaka kobieta?

- No ta, u której mieszkałeś. Aktorka. Ładna?

- Ładna.

- Widzisz. Możesz powiedzieć, że to dla niej. Czy ja nie twój drug? Ja przecież

słyszałem. Tu jeden Jewrej śpiewał, że ty prezes rządu buntowszczyków. Ale jak inni tego nie

powtórzą, Jewreja w pysk. Za tamto ześlą cię. Ale jakby dowiedzieli się, że ty prezes

powieszą. Aficera jak ty nie można wieszać. Może kto za tobą do jaśnie oświeconego

namiestnika pójdzie? Może samemu najjaśniejszemu suplikę podłoży?

Wstał, obciągnął płaszcz, włożył czapkę, rękawiczki.

- Nu, pajdu - powiedział. - Zaraz się audytorzy zejdą.

Pogadamy, wódeczki łykniemy i ciebie będziemy wołać.

Trzasnął ostrogami, zastukał do drzwi. Otworzono mu natychmiast. Traugutt zobaczył

wyprostowanego strażnika. Kiedy drzwi się zamknęły, zdjął okulary i przesunął dłonią po

oczach. Więc wiedzieli o nim wszystko. A jednocześnie Zdanowicz wyraźnie podsuwał mu

sposoby obrony. Co to znaczy? Czy można ufać temu człowiekowi. Dawniej w pułku nie

znosił go. Zdanowicz był zawsze okrutny w postępowaniu z żołnierzami. Traugutt pamiętał,

jak podczas kampanii węgierskiej ukarano Zdanowicza - jeszcze wówczas młodego junkra -

za znęcanie się nad badanym chłopem. Stronił od niego. To tylko Anna mówiła: „Bądź dla

niego dobry, to biedak. On się męczy, zazdrości ci. To tak niedobrze, Romku, kiedy mamy

coś, czego nam inni zazdroszczą”.

Czy mogę mu ufać? - myślał.

13

Komisja śledcza siedziała przy długim stole nakrytym suknem. Na stole stał krzyż

i leżały muszle służące za popielniczki dla palących. W środku siedział przewodniczący

komisji, pułkownik Tuchołka, wysoki, chudy, łysawy oficer, o sterczących, kościstych

policzkach. Jego małe oczki za szkłami okularów były sennie przymrużone i tylko czasami,

background image

jakby budząc się, otwierał je szerzej. Obwisłe wargi skrywały szpakowate wąsy. Przed

pułkownikiem stała szklanka, z której co pewien czas nalewał sobie trochę herbaty na

spodeczek, dmuchał i pił, przegryzając kawałkiem rąbanego cukru. Za krzesłem pułkownika

czuwał deńszczyk, który jak tylko szklanka wypróżniła się, zaraz nalewał nową ze stojącego

w kącie sali samowara. Po obu stronach Tuchołki siedziało kilku oficerów, z których jeden

protokołował. Na samym końcu stołu rozparty na krześle, czerwony na twarzy - Zdanowicz.

Oczy wszystkich audytorów utkwione były w Traugutcie. Od chwili wprowadzenia

więźnia do sali nie spuszczał z niego oczu. Długi czas panowało milczenie. W końcu odezwał

się Tuchołka:

- Nazywacie się, a?

- Nazywam się Romuald Traugutt.

- Tak nie Czarneckij?

- Nie, Traugutt.

- Nu, haraszo, szto wy to sami skazali. Podajcie wasze otczestwo i inne szczegóły.

- Mam lat trzydzieści osiem, jestem katolikiem. Urodziłem się w Szostakowie, z ojca

Ludwika i matki Alojzy z Błockich. Rodzice moi nie żyją. Jestem szlachcicem

wylegitymowanym. Herbu nie pamiętam...

- Piszy! - Tuchołka rzucił protokolantowi, który zamiast notować zeznania siedział

nieruchomo z wlepionymi w Traugutta oczami. Znowu zwrócił się do więźnia: - Wy aficer?

- Tak. W 1858 roku zostałem kapitanem saperów, ale w 1861 podałem się do dymisji.

Mam Order Św. Anny III klasy i medale za wojnę węgierską, krymską oraz za obronę

Sewastopola. Dymisję otrzymałem w stopniu podpułkownika...

Z głośnym siorbaniem Tuchołka wypił herbatę. Pochylił głowę i znad okularów

spojrzał na Zdanowicza.

- Zgadza się, Maksym Maksymowicz?

- Zgadza, Fiodor Mitrofanowicz.

Tuchołka skierował pytanie znowu do Traugutta:

- Stanęliście w Kobryńskiem na czele bandy?

- Stanąłem na czele powstańczego oddziału.

- Nu, tak znaczy bandy. Długo walczyliście?

- Od maja do lipca zeszłego roku.

- A potem? Nie odpowiedział od razu. Czuł zawód, że to pytanie zostało mu

postawione. Tak bardzo chciał móc mówić tylko prawdę! Czyż mogę ją jednak powiedzieć? -

myślał. O Boże, nie wiem, jak mam postąpić. Gdyby chodziło o mnie, nie kłamałbym, choćby

background image

się potem miało stać, jak mówił Zdanowicz. Ale moje wyznanie będzie wyrokiem śmierci na

Dubieckiego i innych aresztowanych. Zagrozi jeszcze bardziej tym, którzy pozostali na

wolności. Nie widzę możliwości uniknięcia kłamstwa! Wybacz mi za nie - nie potrafię

inaczej!

- Potem - mówił - udało mi się przedostać do Galicji. Tam wystarałem się o papiery na

nazwisko Czarneckiego. Z nimi przyjechałem do Warszawy. Sądziłem, że będę mógł tutaj

przebywać nieznany, nie mieszając się do żadnej akcji wojennej, gdyż w rezultat działań

wojskowych zwątpiłem. Dowiedziawszy się z ogłoszenia o wolnym mieszkaniu u pani Kirkor

wynająłem je. Tej pani nie znałem przedtem...

Posłyszał, jak Zdanowicz zakaszlał. Nie spojrzał w tamtą stronę. Mówił prędko, miał

odruchowo wzrok spuszczony.

- A coście wy u tej Kirkorowej robili, a? - Tuchołka pytając nalewał herbaty na

spodek. Odstawił szklankę i patrzył na Traugutta znad okularów, aż mu się całe czoło zbiegło

w fałdy. - A? - powtórzył.

- Nic. Czytałem, prawie nie wychodziłem.

- A jak chodziliście, to dokąd, a?

- Na spacer, nad Wisłę.

- I tak tylko spacerowaliście, i czytaliście, a? Ciekawe...-

Prychnął kostycznym śmiechem. Obrócił się do stojącego przy drzwiach podoficera. -

Szulkin, daj tego Goldmana.

Dwóch żołnierzy wciągnęło do sali jakiegoś człowieka. Tamten wlókł za sobą nogi.

Głowa zwisała mu nisko, czarne włosy opadały na czoło. Nie ogolony od wielu dni zarost

obsypywał mu szarą, opuchłą twarz, na której tu i tam widać było czerwone plamy. Musiał

mieć złamaną rękę, gdyż trzymał ją na temblaku. Tuchołka patrzył na więźnia, potem

chrząknął i z boku spojrzał na Zdanowicza. Kazał posadzić przyprowadzonego na stołku.

Tamten usiadł zgarbiony.

Traugutt przyglądał się siedzącemu i usiłował sobie przypomnieć, skąd zna tego

człowieka. Twarz nie była mu na pewno obca. Nagle zaświtało mu: to jego widział w hotelu,

w Paryżu, w dniu swego wyjazdu. Poczuł dreszcz niepokoju: jeżeli tamten mnie wtedy

widział i wiedział, kim jestem - wszystkie moje wykręty na nic...

- Słuchaj, Goldman - Tuchołka pytał wolno, przerywając co słowo, aby pociągnąć

herbaty ze spodka - ty powtórz teraz wszystko, co mówiłeś wtedy o Traugutcie. Ale wszystko.

I nie omyl się... - Odstawił spodek, zsunął niżej na nos okulary i patrzył na więźnia surowo,

background image

przymrużonymi oczami. - Nie zmieniaj nic, nie łżyj, bo znowu pułkownik - ruchem głowy

wskazał Zdanowicza - będzie się musiał tobą zająć.

Przy ostatnich słowach Goldman drgnął, jakby czymś ukłuty. Podźwignął głowę. Jego

wzrok potoczył się po twarzach audytorów i spoczął na czerwonej twarzy Zdanowicza. Począł

mówić wolno i tak niewyraźnie, że początkowo nie można było zrozumieć, co mówi. Grube

wargi rozchylały się ciężko, odkrywając bezzębne dziąsła.

- Słyszałem raz od Wacława Przybylskiego, że były wojskowy rosyjski Romuald

Traugutt miał przyjechać w październiku do Warszawy pod nazwiskiem Czarneckiego

komisanta lwowskiego domu handlowego, aby objąć kierownictwo rządu narodowego...

- Widziałeś go?

- Dwa razy Przybylski pokazał mi go w kawiarni Piltzowej, ale nigdy z nim nie

rozmawiałem.

Tuchołka trzymaną w ręku łyżeczką wskazał Traugutta.

- To ten? Gadaj!

Goldman wolno zwrócił się w stronę Traugutta. Powieki Żyda, jakby czymś

obciążone, same opadały na oczy. Namyślał się. Z końca stołu odezwał się Zdanowicz:

- Źle widzisz, Goldman? Może ci poświecić? Teraz wybełkotał spiesznie:

- Tak. To ten.

Tuchołka skinął na żołnierzy.

- Zabrać go. I dać tego drugiego.

Mężczyzna, którego teraz wprowadzono, szedł o własnych siłach. Ale miał twarz

zżółkłą, oczy przekrwione; ze spękanych warg zwisały płaty suchego naskórka. Dłonie miał

skute. Stał lekko zgarbiony, podczas kiedy Tuchołka powoli siorbał swoją herbatę. Oczy

więźnia wlepione były w szklankę złotego płynu.

- Mówiłeś, Dębicki - zaczął pułkownik - że na czele tego waszego, polskiego -

skrzywił się ironicznie - rządu stał Traugutt. Mówiłeś to, a?

- Mówiłem.

- Skąd o tym wiesz?

- Powiedział mi o tym dawny student, a mój znajomy Kokosiński. To było jeszcze we

wrześniu. Kokosiński mówił wtedy, że w rządzie idzie źle, więc do Warszawy ma przyjechać

z Krakowa dawny wojskowy, Traugutt.

- I przyjechał?

- Tego nie wiem.

- Nie wiesz? Ty, żandarm, sztyletnik?

background image

- Nie wiem.

- Znasz Traugutta?

- Nigdy go nie widziałem.

- A znasz tego człowieka? - Tuchołka nagłym gestem wskazał Traugutta.

Dębicki wytrzeszczył oczy.

- Nie - bąknął.

- Nie wiesz, jak się nazywa?

- Pozwolę sobie powiedzieć, że nie mogę wiedzieć.

- Na pewno? Dębicki, nie łżyj. Przypatrz mu się dobrze. No, nie wiesz, kto to taki? Ty

nie wiesz?

Pytany wpił w twarz Traugutta spojrzenie przekrwionych oczu.

- On... może... może to... - zaczął się jąkać.

- Będziesz ukrywał - rzekł Tuchołka - to weźmiemy się znowu do ciebie.

- A skłamiesz - odezwał się Zdanowicz - będziesz miał do czynienia ze mną. Znowu

śledzika dostaniesz...

Oczy Dębickiego poczęły biegać szybko od twarzy Traugutta do twarzy Tuchołki,

a potem do twarzy Zdanowicza. Audytorzy wybuchnęli śmiechem, patrząc na wystraszoną

minę więźnia. Tuchołka chciał nalać sobie herbaty, ale spostrzegł, że szklanka przed nim stoi

pusta. Deńszczyk otworzywszy usta gapił się na przesłuchiwanego. Pułkownik syknął:

- Wasyl, diable! Czaj podaj!

Żołnierz poderwał się, chwycił za szklankę, pobiegł z nią do samowaru. Tuchołka

zwrócił się do Dębickiego, który wciąż nie wiedział, co ma powiedzieć:

- Więc znasz go czy nie znasz?

- Nie... To jest... nie, nie znam!

- Paszoł won z nim!

Żołnierze wyprowadzili Dębickiego, Tuchołka rozparł się w fotelu, przymknął oczy.

Zdawało się, że zdrzemnął i zapomniał o czekającym wciąż Traugutcie. Widząc taką postawę

przewodniczącego audytorzy zaczęli ze sobą rozmawiać.

Niektórzy wstali z miejsc, podeszli do innych. Żaden jednak nie zbliżył się do

Zdanowicza, który samotnie siedział na uboczu. W pewnej chwili skinął na jednego

z kręcących się po sali żołnierzy i coś do niego powiedział. Żołnierz wyszedł, a po chwili

wrócił z kieliszkiem na dużym talerzu. Zdanowicz wypił kieliszek jednym haustem.

Nagle Tuchołka otrząsnął się ze swej martwoty. Wyprostował się, wygładził

sfałdowany na piersiach mundur. Poprawił okulary. Zapytał ostro, nie tak jak poprzednio.

background image

- No i co? Słyszałeś?

- Słyszałem.

- Przyjechałeś, aby kierować rządem buntowszczyków, a? Gadaj!

Audytorzy przerwali rozmowę i wrócili na swoje miejsca. Znów wszyscy wpatrywali

się w Traugutta.

- Nie - odpowiedział.

- Słyszałeś, co mówił Goldman?

- Słyszałem, ale temu zaprzeczam.

- To dlaczego on tak mówił?

- Nie wiem.

Tuchołka gwałtownie uderzył pięścią w stół.

- Byłeś przywódcą rządu Palaczków. Gadaj!

- Nie byłem.

- Łżesz!

Nie odpowiedział. Stał blady z zaciśniętymi ustami. Tuchołka pochylił się do niego

przez stół. Wyciągnął rękę, podniósł długi, kościsty palec i kiwał nim przed twarzą Traugutta.

- Nauczymy cię mówić prawdę. Rozumiesz? Jesteś buntownikiem, zdrajcą. Zhańbiłeś

mundur oficera. No, gadaj! Czego milczysz? - Znowu trzasnął pięścią w stół, aż zadzwoniła

szklanka.

- Nie mam nic więcej do powiedzenia.

- Nie masz nic do gadania, a? Zobaczymy. U nas każdy gada. Słyszałeś, jak tamci

gadają. Każdego nauczymy. No, śpiewaj, bo nie mamy czasu. Ty myślisz, że ty pułkownik, że

ciebie nikt tutaj nie tknie? A ty zdrajca! Ty łotr i bandyta! Stryczek ci się należy, rozumiesz?

Po coś przyjechał?

- Powiedziałem już.

- Kto był w tym twoim buntowniczym rządzie?

- Nie wiem nic o rządzie...

Teraz, jakby na dany sygnał, wybuchnęli wszyscy. Krzyczeli jedni przez drugich.

Wygrażali Trauguttowi pięściami, zrywali się z miejsc, zasypywali go wyzwiskami

i pytaniami:

- Gadaj! Gdzie jest Janowski? Gdzie jest Golański? Znasz Gałęzowskiego? Musisz ich

znać, byłeś nad nimi! Dokąd uciekł Pieńkowski? Przyznaj się od razu! Gadaj, kto był z tobą

w tym rządzie? Ty łotrze, ty zdrajco! Zdechniesz pod kijami!

background image

Gadaj! Zgnoimy cię w lochu, jak nie będziesz gadał! Przyznawaj się! Gadaj, psie!

Gadaj, sukinsynie, bo zobaczysz!

Tuchołka pozwolił się im wykrzyczeć, a potem uciszył ich gestem. Spuścił okulary na

koniec nosa, aby móc ponad nimi patrzeć na Traugutta.

- No co, przyznajesz się? - zapytał wolno.

- Nie.

- Krajewski powiedział, że byłeś na czele tej bandy.

- Nie znam Krajewskiego.

- I Toczyski to powiedział.

- Nie znam Toczyskiego.

- Łżesz! Lauber wie, kim byłeś.

- Nie znam Laubera.

- Opowiadałeś Przybylskiemu, że przyjechałeś, aby objąć rządy.

- Niczego takiego nie mówiłem Przybylskiemu.

- To o czym mu gadałeś, kiedyście jadali razem obiady?

- Rozmawiałem z nim, jak się zwykło rozmawiać przy stole.

- On mówi inaczej.

- To nieprawda!

- Małczat! Co ja mówię, to wszystko prawda! - uderzył pięścią w stół. - Tamci zeznali,

że ty główny buntowszczyk.

- To nieprawda!

- A ja ci mówię, Traugutt, abyś się lepiej przyznał. Potrafimy z gierojów takich jak ty

zrobić o, takich malutkich, rozumiesz? Będziesz jeszcze gadać, jak oni wszyscy. Chcesz

popróbować, a? No, gadaj! Słyszysz?

- Słyszę, ale nie mam nic do powiedzenia.

Znowu wszyscy audytorzy wybuchnęli krzykami. Bili pięściami w stół, zrywali się

z miejsc, wygrażali więźniowi. Któryś plunął na niego. Byli czerwoni, wściekli. Teraz o nic

nie pytali, tylko obrzucali Traugutta wymysłami. Trwało to dobrych kilka minut. Znowu

uciszył ich Tuchołka.

- Nie chcesz gadać, a? Nu, haraszo. Myślisz, że ty gieroj. A ty gawno! Widzielim już

takich gierojów, co potem skamlali. Wyśpiewasz wszystko. - Obrócił się do Zdanowicza: -

Maksym Maksymowicz, zaczniemy od piwniczki, a?

- Nu, spróbujemy piwniczkę.

- Skruszeje jak zajczyk - zaśmiał się któryś z audytorów.

background image

- A nie skruszeje w piwniczce - powiedział Zdanowicz - to znajdziemy inne sposobiki.

U mnie jak w bazarze.

- Uch, czort z tego Zdanowicza! - zachichotał któryś z audytorów.

- Nu, tak brać go do karceru - zdecydował Tuchołka. - On prowodyr wszystkich

buntowszczyków, to do tego na samym dole.

14

Cela była mała i płytka. Oświecał ją blask latarni palącej się na korytarzu, od którego

oddzielona była kratą. Po korytarzu spacerował wartownik. Jedynym znajdującym się w celi

przedmiotem był śmierdzący kibel. Dnie i noce przemieszały się; poznać je można było tylko

po tym, że podczas nocnej zmiany wartowników odchodzący ze swej służby żołnierz

wstawiał do celi zydel bez oparcia. Gdy w parę godzin później odbywała się nowa zmiana,

zydel zabierano z powrotem. Przez te kilka godzin można było próbować drzemać na

siedząco, odwracając głowę od światła. Ale nawet wtedy panujące w lochu zimno płoszyło

sen. Kiedy go sprowadzono do lochu, na dworze świeciło kwietniowe słońce; tu jednak

panowała zima. Wartownik chodząc zabijał rękami i przytupywał nogami w grubych

buciorach. Klął więźniów, przez których musiał pełnić służbę w tej zimnicy. Niektórzy

wartownicy ze złości budzili śpiących. Kamienna podłoga cel była wilgotna. Na ścianach

widać było ciemne zacieki. Czasami po murze spływały lśniące strugi. Więzień kulił się na

zydlu. Podkładał pod siebie nogi, o ile tylko na to pozwalał łańcuch. Ani na chwilę nie

przestawał dygotać. Kiedy rano zabierano mu stołek, otrzymywał jednocześnie kubek wody

i skibkę chleba. To było pożywienie na całą dobę. Głód nie pozwalał mu odkładać jedzenia na

później: połykał od razu otrzymaną porcję. Pozbawiony stołka próbował chodzić. Szybko

jednak czuł się zmęczony. Wtedy stał oparty o ścianę lub uczepiony kraty. Czas wlókł się,

wystukiwany kroplami spadającej ze sklepienia wody. W celach wybuchały okrzyki:

„Puśćcie! Dosyć! Moje dzieci! Moja matka! Puśćcie! Boże! Boże” Czasami ktoś łkał, czasami

w szaleńczym porywie szarpał kratę. Rozlegały się także wybuchy nieprzytomnego śmiechu

lub zawzięte przekleństwa. Wartownicy chodzili, jakby tego nie słyszeli. Widocznie nie

wolno im było odzywać się do więźniów. Ale czasami któryś mówił: „Ej, spokojnie,

spokojnie. Co się tak szarpiesz? Siły stracisz... Nie trzeba się było buntować. Powiedz, o co

cię pytają, to cię puszczą stąd...”

background image

Co pewien czas zjawiał się podoficer inspekcyjny. Szedł wzdłuż krat zamykających

cele. Kiedy zobaczył, że któryś z więźniów położył się na ziemi, szarpał go za łańcuch.

„Wstawaj! - krzyczał. - Nie lzia leżeć. Prykaz jest, aby nie leżeć. Chcesz poleżeć - gadaj!”

Stracił rachubę czasu i nie wiedział już, od kiedy tu siedzi. Musiało to być długo, bo

w sąsiednich celach pozmieniali się ludzie. Za każdym razem, gdy miano kogoś zabierać

z lochu, schodził oficer z kilku żołnierzami. Wśród krzyków otwierano z łoskotem kratę,

wywoływano więźnia. Jego towarzysze słyszeli, jak stąpał niepewnie, wlokąc za sobą

łańcuch. Niektórych wołano na próżno: ludzie nie mieli sił, aby powstać. Tych wynoszono.

Za każdym zjawieniem się w lochu oficer podchodził do jego celi. Przyglądał mu się przez

chwilę przez kratę. Potem pytał: „No, pan, przyznasz się?” Odpowiadał: „Nie mam do

czego”. Oficer kręcił głową. „Zażarty Polak” - mówił. Odchodził. Znowu piwnicę ogarniała

cisza, znaczona stukaniem kropel wody. Wartownik chodził miarowo. Żółty blask lampy kłuł

oczy. Ludzie, którzy ucichli, zaczynali znowu krzyczeć. Ciało było osłabłe, nogi uginały się

same. Chwilami półprzytomnie zawisał na kracie.

W końcu tak osłabł, że mimo krzyków inspekcyjnego podoficera leżał cały czas na

ziemi. Od mokrych kamieni zimno zdawało się wstępować w ciało. Musiał mieć gorączkę.

W głowie szumiało niby skrzydła wiatraka. Tracił przytomność. Odzyskawszy ją, umacniał

się na nowo w postanowieniu: nie pozwolić sobie na myślenie o swoich! Jeżeli zacznę o nich

myśleć, opanuje mnie taka tęsknota, że zacznę wyć jak tamci. Nie, nie, nie... Zachować

spokój, nic nie myśleć, przyjmować cierpienie jako wykup. Wykup? Za co? - pytał sam

siebie. Tracił wątek własnych myśli. Za kłamstwo - odpowiadał sobie. Za jakie kłamstwo? Na

to już nie umiał odpowiedzieć. Wiedział tylko jedno, że jeżeli było jakieś kłamstwo, to

dlatego że nie potrafił inaczej. Próbował się modlić. Bez przerwy powtarzał słowa modlitwy.

Ale te słowa plątały się. Nie wiedział, kiedy zamierały na ustach. Zaciskając z całych sił

dłonie, zmuszał się do powtarzania: „Zdrowaś Maryjo, łaskiś pełna...” Każdą Zdrowaśkę

ofiarowywał za kogoś: za tych, którzy byli obok w celach, za wartowników, za swych

sędziów...

W końcu wszystko zniknęło. Kiedy oprzytomniał, latarnia stała tuż obok jego twarzy.

Leżał na ziemi, a nad nim pochylali się ludzie. O coś go pytali, ale on nie od razu zrozumiał,

czego od niego chcą. Przytomność wracała powoli. W końcu podniesiono go, położno na

noszach. Oficer, który zwracał się do niego za każdym razem, pytał: „Po co tak było, pan

Traugutt?” Zamiast odpowiedzi uśmiechnął się lekko. W głosie pytającego odczuł

współczucie. Oficer wołał na niosących: „Bieritie go! Ostrożnie!”

background image

Niesiono go po schodach w górę. Odczuwał zawrót głowy. Kiedy znalazł się o piętro

wyżej, uderzył boleśnie jego oczy blask dnia. Był to ból, jakby go śmignięto batem przez

twarz. Żołnierze, którzy go nieśli, powoli wykręcali na wąskich schodach. W pewnej chwili

nosze mijały się z idącymi z góry strażnikami, którzy prowadzili dziewczynę. Szła między

nimi ze sztywno podniesioną głową, ze wzrokiem, który nie chciał niczego widzieć. Na

obrzmiałych policzkach miała wypieki. Jej sukienka była porozpinana i porozdzierana.

W ręku niosła jakieś szmaty poplamione krwią. Czekając na przejście noszy, grupka

zatrzymała się na podeście. Strażnicy śmieli się, rzucali grube żarty. Dziewczyna trzymała

wciąż podniesioną głowę i zaciskała usta. Spostrzegłszy nosze krzyknęła. Na jej twarzy

pojawił się wyraz przerażenia. Teraz, kiedy otworzyła szeroko czarne oczy, poznał małą

kurierkę. Gwałtownie przypadła do noszy. Przez krótką chwilę szeptała mu cicho prosto

w ucho:

- Niech pan nic nie mówi. Przybylski zdradził. Ale my nie...

Strażnicy odepchnęli ją od noszy. Odpowiedziała na ich brutalność gniewnym

błyskiem oczu. Jeszcze zdążyła pochylić się i dotknąć ustami dłoni Traugutta. Jego

poniesiono w górę, ją poprowadzono w dół. Przy załamaniu schodów znaleźli się znowu

blisko siebie. Teraz na tej twarzy był butny uśmiech. Zawołała:

- Bili mnie! Ale to nic!

Chciał na ten okrzyk odpowiedzieć uśmiechem, ale już stracił ją z oczu.

Na podwórzu zobaczył słońce. Oślepiło go. Leżał z zamkniętymi powiekami i tylko

chłonął jego ciepło. Ciało nie przestawało dygotać.

Zaniesiono go do jego dawnej celi, położono na posłaniu. Leżał ciężko oddychając,

jak ktoś, kto po długim, męczącym biegu dopadł mety. Twarde wyrko wydawało się

puchowym posłaniem, wślizgujący się poza zasłonę z desek blask dnia? - wspaniałym,

kojącym oświetleniem. Posłyszał szczęk odsuwanego judasza. Potem strażnik wszedł do celi.

Ponad trzymaną w obu rękach miską zobaczył oczy człowieka, stare i pełne troski.

- Ot, skatowali... - posłyszał.

Próbował odpowiedzieć uśmiechem. Powiedział słowami małej Teodory:

- To nic...

- Będziesz pan jadł? - pytał strażnik. - Nakarmię cię. Czarną blaszaną łyżką podawał

Trauguttowi kaszę.

- Dziękuję. Bóg ci zapłać.

- Tobą, pan, niech się opiekuje Swiataja Preczistaja Bogurodzica.

- Znasz mnie?

background image

- Nie znam. Ale wiem: ty dobry czełowiek.

- Taki jak inni...

- Nie. Z prawej masz pan Dubieckiego. On cię nauczy stukać...

- Dziękuję.

Zasnął. Obudziły go jakieś głosy. Dwóch oficerów w białych fartuchach, widać

z lazaretu, pochylało się nad nim. Brali go za puls, zaglądali w oczy, rozpinali na nim koszulę

i przykładali ucho do piersi. Przed wyjściem zawołali strażnika. Zostawili mu lekarstwa,

butelkę wina. Słyszał, jak mówili:

- Pojutrze musi iść na badanie.

Po dwóch dniach snu i lepszego karmienia poczuł się na tyle dobrze, że kiedy przyszli

żołnierze, potrafił wstać i ubrać się. Dwóch żołnierzy założyło sobie jego ręce na ramiona

i tak został prawie zaniesiony na salę badań. Komisja czekała za stołem. Znowu czuł

wlepione w siebie oczy audytorów. Żołnierze posadzili go na stołku. Tuchołka odstawił nie

dopitą herbatę, zsunął okulary na koniec nosa i przechyliwszy na bok głowę, z drwiącym

uśmiechem przyglądał się więźniowi.

- I co? Skruszałeś? Będziesz gadał? - zapytał.

Nie odpowiedział, tylko potrząsnął głową. Tuchołka nadął policzki; z pyknięciem

wypuścił z nich powietrze. Wsadził palec w owłosione ucho i długą chwilę nim obracał.

Dopił herbatę, schrupał trzymany w ustach cukier, skinął na stojącego w drzwiach podoficera.

- Przybylskiego! - rzucił krótko.

Karol Przybylski wszedł w otoczeniu dwóch żołnierzy. Traugutt ledwo go poznał.

Oczy młodego mężczyzny świeciły niezdrowym blaskiem, ruchy miał szybkie, gorączkowe.

Wyglądał jak ktoś, kto się bardzo do czegoś śpieszy. Dygotały mu dłonie. Wszedłszy,

z ugrzecznieniem ukłonił się komisji, ale na jego ukłon nikt mu nie odpowiedział.

- Nu, Przybylski - rzekł Tuchołka. - Gadaj. Gadaj wszystko. Będziesz gadał?

- Wszystko powiem, wasze prewoschoditielstwo. Co mam powiedzieć?

- Powiedz, kto stanowił ten wasz rząd, czy jak tam się nazywała ta wasza władza

miateżników.

Przybylski zaczerpnął powietrza i potem zaczął bardzo szybko:

- Na czele stał Traugutt. Właściwie to on był dyktatorem, bo on wszystkim kierował!

Inni byli tylko wykonawcami. Sekretarzem stanu był przy nim Janowski. On wysyłał

i pieczętował korespondencję. Potem kiedy Janowski wyjechał, Traugutt zlecał załatwienie

pewnych spraw mnie, a inne Dubieckiemu. To ja chodziłem, jak to już prześwietnej komisji

background image

miałem zaszczyt powiedzieć, pieczętować wychodzące listy do mieszkania panien

Guzowskich...

Tuchołka powstrzymał go gestem.

- To już wiemy. Mów o rządzie.

- Tak jest, wasze prewoschoditielstwo. Już mówię. Jak ośmieliłem się powiedzieć,

Traugutt rządził wszystkim sam. Sam układał dekrety, pisał zarządzenia, prowadził

korespondencję. Sprawami wojska zajmował się u niego Golański, czyli naprawdę

Gałęzowski. Sprawami skarbu Toczyski, a po jego aresztowaniu Unicki. Sprawy wewnętrzne

prowadził Krajewski, ale potem Traugutt, nie wiem dlaczego, odjął mu tę funkcję. Nie

mogłem się dowiedzieć, komu ją powierzył. Komisarzem do wyprawiania korespondencji był

nie znany mi mężczyzna, ale słyszałem już tutaj, że ma się nazywać Jan Jeziorański i jest

rewizorem dochodów tabacznych...

- Ot, znowu jakaś ryba - zauważył Tuchołka. - Jak ciebie Przybylski tianut, zawsze coś

nowego powiesz. - Rzekł do oficera protokołującego. - Zapisz, żeby aresztowali tego

Jeziorańskiego. - Znów zwrócił się do Przybylskiego: - Nu, gadaj. Padlec ty jesteś. Mów!

- Jak już miałem zaszczyt powiedzieć prześwietnej komisja nie wiem, kto prowadził

sprawy zagraniczne. Podejrzewam, że kierownikiem tego działu był młody kleryk...

- Dużo było popów u tego Traugutta. Nu, haraszo. A teraz, Przybylski, patrz na tego

i mów kto on.

Traugutt zobaczył przed sobą rozszerzone gorączką oczy Przybylskiego.

- To Traugutt, wasze prewoschoditielstwo.

- Eto znaczyt prezes rządu, da?

- Tak jest, wasze prewoschoditielstwo.

- No i cóż ty na to? - Tuchołka skierował pytanie do Traugutta. - W piwniczce

siedziałeś. Wiesz, jak to smakuje. Gadaj!

- Nie mam nic do powiedzenia. Prezesem rządu nie byłem, nie znam ludzi

wymienionych przez pana Przybylskiego.

- Nie tak prędko. Przybylski, powtórz swoje.

- To jest Romuald Traugutt, wasze prewoschoditielstwo. On kierował rządem

narodowym.

- To nieprawda! - zawołał.

Audytorzy powstali z miejsc. Niektórzy wysunęli się spoza stołu i otoczyli półkolem

więźniów. Tuż obok Przybylskiego stał Zdanowicz na rozstawionych szeroko nogach.

Przymrużywszy oczy patrzył na więźnia.

background image

- Jak to jest, Przybylski? - zapytał.

- Ja mówię prawdę, wasze wysokobłagarodie. Panie Romualdzie - Przybylski zwrócił

się do Traugutta - przecież pan wie, że ja mówię prawdę. I Morawski to samo zeznał. Ja... ja

nie kłamię. Panie Romualdzie... Niech pan...

- Nu, Traugutt - powiedział Tuchołka. - Który z was mówi prawdę? Gadaj. A nie

powiesz prawdy, wrócisz do piwniczki.

- Nie byłem prezesem rządu - rzekł wolno i wyraźnie. Groźba Tuchołki nie budziła

w nim lęku. Nieoczekiwanie obudziła się w nim niezwykła siła.

- Przybylski! - warknął Tuchołka. - Ty, sukinsynie! Jak było?

Z oczu Przybylskiego popłynęły nagle łzy. Zaniósł się szlochem jak dziecko.

- Panie Romualdzie - zaskomlił. - Litości... Niech pan powie prawdę. Ja nie kłamię...

Prawdę... pan zawsze...

Odpowiedział chłodno:

- Wszystko, co mówisz o mnie, panie Przybylski, jest nieprawdą.

Zdanowicz wyjął zza pasa ciężkie łosiowe rękawiczki i z rozmachem, z całej siły

uderzył nimi w twarz Przybylskiego. Więzień zatoczył się i upadł na kolana. Z rozciętej wargi

spływał sznureczek krwi. Zanosił się łkaniem. Klęcząc wyciągnął ręce do Traugutta.

- Panie Romualdzie... Niech mnie pan nie gubi... Niech pan powie prawdę... Prawdę,

panie Romualdzie...

Zagryzł wargi. Przybylski budził w nim wstręt. Słyszał przecież, jak przed chwilą nie

pytany wydał Jeziorańskiego i jak odkrywał, bez najmniejszego wahania, całą strukturę władz

rządowych. A jednak ten człowiek odwoływał się do niego w imię prawdy. Błagał o prawdę.

Czy można - myślał - kłamstwem ukrywać prawdę? Czy można kłamiąc bronić sprawy? Czy

można największego nawet nędznika spychać w przepaść? Przybylski wciąż powtarzał:

- Zlituj się, panie Romualdzie... Powiedz prawdę...

Traugutt widział, jak Tuchołka nalewając sobie herbatę spogląda na niego z ukosa.

Wśród audytorów rozległy się coraz głośniejsze szepty i szmery. Wydało mu się, jakby

spoglądali na niego inaczej niż przedtem. Miał uczucie, jakby podła słabość tamtego stawała

się jego siłą. Cóż z tego jednak, że nie zdołają mnie złamać? - pomyślał. - Ja wytrwam

w kłamstwie, a ci będą łamani dla prawdy. Za nich także wziąłem odpowiedzialność... Cóż

jeszcze jest do ocalenia? Mój honor? Czy jedynie dla ocalenia swego honoru można

pozwolić, aby ginęli drudzy? Wyprostował się, wstał ze stołka, zrobił krok ku Tuchołce.

- Pozwólcie, pułkowniku - rzekł - że o powodach mego przybycia do Warszawy złożę

wyjaśnienie na piśmie. Chcę jednak powiedzieć, że takie oświadczenie złożę jedynie wtedy,

background image

gdy otrzymam od was gwarancję, iż nie będziecie żądali, abym mówił o kimś innym prócz

o sobie samym.

Zapanowała cisza. Tuchołka siedział jak wbity w fotel, z okularami na końcu nosa,

z otwartymi ustami. Wolno tylko przesuwał palcem po strzępiastych wąsach.

- Gwarancji chcecie? - zapytał takim tonem, jakby nie był pewny tego, co usłyszał.

- Tak. Chcę waszego słowa, pułkowniku.

- Eto... eto tak nie może być. Nie pojmujecie?

- Ja byłem wszystkim... Moja osoba wystarczy...

Tuchołka kręcił palcem w uchu. Był zakłopotany. Zwrócił się do Zdanowicza:

- Maksym Maksymowicz, ty jewo znasz. Szto ty dumasz? Zdanowicz rzucił

chrypliwie:

- To czort, nie czełowiek, Fiodor Mitrofanowicz!

15

Maleńki ogródek otaczał żywopłot. Pośrodku ogródka była okrągła rabata pełna

kwiatów. Codziennie koło południa otwierały się drzwi celi, wchodził strażnik.

- Nu, pan Traugutt - mówił - chadi na sołnyszko. Piękny czas.

- Pogoda, Aleksy Iwanowiczu?

- Jak wymarzona. Ciepło, cwiety pachną. Wnuczka kazała powiedzieć, że jak chcecie

zerwać, to rwijcie.

- Podziękujcie wnuczce. Ale w celi kwiaty prędko zwiędną. Lepiej niech zostaną na

klombie, żywe.

- Wasza wola, pan Traugutt.

Przez pół godziny mógł spacerować po ogródku. Chodząc rozmawiał ze strażnikiem,

który podczas tego spaceru siedział pod murem na ławce. Żywopłot był gęsty, niczego za nim

nie można było zobaczyć. Tylko w dali widać było wysokie topole i porosłe zielenią wały

fortów. Po niebie płynęły obłoki. Czas mijał szybko. Strażnik usłyszawszy dalekie bicie

zegara na wieży wstawał z ławki, mówił:

- Nu, pan Traugutt, trzeba wracać.

Godził się na to wezwanie bez protestu, choć najchętniej chodziłby po tym

mikroskopijnym ogródku cały dzień. Nawet w deszcz nie rezygnował z przechadzki. Stawiał

kołnierz płaszcza i spacerował, poddając twarz uderzeniom ciepłych kropli.

background image

Cela była niezbyt widna, ale przestronna. Mógł po niej także spacerować. Miał lampę,

papier, książki. Wolno układał w sobie przeżycia ostatnich miesięcy: aresztowanie, więzienie

śledcze, podziemna cela, konfrontacje. W parę dni po złożeniu oświadczenia, kim był i jakie

były zasady jego działalności, został znowu zaprowadzony przed komisję śledczą. Tym razem

podano mu krzesło. Tuchołka zaproponował mu nawet szklankę herbaty, której odmówił.

Odczytano mu pismo gubernatora grodzieńskiego, Skworcowa, przedstawiające partyzancką

działalność oddziału kobryńskiego. Opis był na ogół zgodny z prawdą. W raporcie znalazło

się oskarżenie Traugutta o zastrzelenie Kwiatkowskiego i o katowanie chłopów.

- Nu, gawari, pan Traugutt, jak to było - pytał Tuchołka. - Za co wy zastrzelili tego

Kwiatkowskiego i kazali bić chłopów.

Wzruszył ramionami.

- Co do walki mego oddziału, powiedziałem komisji wszystko. Nieposłuszeństwa od

moich podwładnych nie doświadczałem. Byli mi oddani i ofiarnie dźwigali ciężar trudnej

służby. Byli tylko tacy, co na alarm zbierali się zbyt wolno.

Chciałem ich wychować na żołnierzy, więc ostrzegałem i groziłem. Kiedyś podczas

nocnego alarmu powstało zamieszanie. Spytałem podoficera, kto jest winny, on mi wskazał

Kwiatkowskiego. Nie chciałem go zabijać i tylko dla postrachu skierowałem w jego stronę

rewolwer. Niestety, musiałem zaczepić kurkiem o ubranie i broń wypaliła. Rzecz była dla

mnie tym boleśniejsza, że Kwiatkowski został niesłusznie wskazany przez podoficera jako

winny. A co do katowania chłopów - to nieprawda. Nigdy nie kazałem bić włościan. Nie

miałem potrzeby uciekania się do takich środków. Tylko nieznajomość naszego ludu może

komuś wskazać takie środki. Mnie z chłopami nie było źle...

Tuchołka zapytał go o pewnych ludzi z konspiracji, na co odpowiedział porywczo:

- Daliście mi swoje słowo, pułkowniku.

- Nie sierdis’, pan Traugutt. Haraszo, haraszo - Tuchołka uspokajająco machał dłońmi.

- Nie chcecie mówić, nie mówcie. My i tak wiemy wszystko. Wasza pani Kirkor usłużyła

nam...

- Pani Kirkor?! - najeżył się. - Ona? Nie wierzę! Ona zresztą o niczym nie wiedziała!

- Ot, gołubczyk! - Tuchołka wesoło zatarł dłonie i zachichotał. Jego śmiech wywołał

wesołość pozostałych audytorów. - Wiedziała, wiedziała wszystko. Dzielna kobieta! Wy, pan

Traugutt, dużo jej zawdzięczacie. Służyła wam. Z sierdca wam służyła. I ładna kobieta.

Aktorka. Nu, ja wam powiem, pan Traugutt. Myśmy ją kazali aresztować, ona jednak nie

chciała ani słowa gadać. Pałkownik Zdanowicz brał ją na swoje sposobiki, a ona nic. Ale jak

wróciła z piwniczki, napisała list do swojej matki. Sołdat, co ją pilnował, obiecał jej, że list

background image

zaniesie. Potem zawstydził się, że chciał miateżniczce usłużyć, i oddał list komisji. Ot

i wszystko my z tego listu wyczytali. A chcecie wy wiedzieć, pan Traugutt, co ona o was

pisała? Nu, przeczytam, niech się ucieszy wasze sierdce...

Wziął kartkę papieru, osadził głębiej okulary. Czytał urywając co kilka słów i patrząc

na Traugutta, jakby chciał zobaczyć, jakie wrażenie zrobiły na nim przeczytane słowa.

- „Na Boga zaklinam was, róbcie starania, aby ocalić pana Michała, bo oni wiedzą

o nim wszystko...” Ładnie pisze, a? Tak dramatycznie. „Lepiej o mnie zapomnijcie,

bylebyście o nim nie zapomnieli. Ostrzeżcie wszystkich, których Przybylski skompromitował,

bo kiedy on się odważył wydać w ręce wrogów tego świętego człowieka jak pan Michał, to

wszystko może wygadać...” Wyraźnie pisze: święty człowiek. Eto by wasza żena, jakby znała

ten list, też by mówiła, szto wy święty czełowiek?

- Wszyscy jesteśmy święci, pułkowniku.

- Wszyscy? I ja? I oni? - śmiejąc się szeroko wskazał audytorów, którzy wybuchnęli

znowu wesołym rechotem. - I Zdanowicz, a?

- Wszyscy - powiedział poważnie - jesteśmy odkupieni świętą Krwią...

Teraz już pozwalał sobie na myślenie o córkach i o Antoninie. Myśl o nich nie groziła

słabością. Zwrócił się do komisji z prośbą o zezwolenie napisania do żony listu, ale

odpowiedzi dotąd nie otrzymał. Jak one będą żyły po mojej śmierci? - myślał często. Nie

wyobrażał sobie, aby wyrok mógł być inny. Zresztą gdyby nawet wyrok śmierci zastąpiono

zesłaniem, byłoby to na pewno zesłanie dożywotnie i nie miałby szans zobaczenia ich

kiedykolwiek. Pozwól, o Boże, przyjąć bez sprzeciwu Twoją wolę - modlił się. Tymczasem

panował w nim senny spokój, ale miał świadomość, że stoi przed wielką próbą i że przyjdzie

chwila, kiedy nadchodząca śmierć napełni go lękiem.

Myślał także o Kirkorowej. Jej list nie zaszkodził już jemu, ale wciągnął w sprawę

znowu kilka osób. Nie można było mieć jednak żalu do kobiety. Została oszukana. Jej także

groził ciężki wyrok.

Pewnego dnia podczas spaceru powiedział do niego strażnik:

- Będziecie dziś mieli wizytę, pan Traugutt.

- Ja? - zabiło mu serce. - Czyją wizytę?

- Jego prewoschoditielstwo gaspadin gienierał Lebiediew, inspektor więzień. Godny,

łaskawy. I sprawiedliwy. Nie ukrzywdzi człowieka. Wy możecie poskarżyć się jemu...

Lebiediew zjawił się rzeczywiście. Był to mężczyzna wysoki, przystojny, o wspaniałej

falującej brodzie. Jego mundur lśnił niezwykłą elegancją. Wszedł do celi w towarzystwie

dwóch oficerów.

background image

- Zdrastwujtie, pałkownik Traugutt - powiedział wyciągając rękę do więźnia. -

Chciałbym ja z wami pogawędzić. Pozwolicie?

- Jeżeli wolno mi się uważać za gospodarza w tym lokalu - Traugutt uśmiechnął się

lekko - mogę tylko odpowiedzieć, że cieszę się wizytą pana generała. - Skromnie tu u mnie,

dwa stołki tylko...

- Starczy! - Lebiediew zwrócił się do towarzyszących mu oficerów. - Wy iditie sobie.

- Gdy wyszli, wyciągnął wygodnie nogi w lśniących butach. Zapytał: - Wolicie może mówić

po francusku? Wy Polacy, wiem, nie lubicie rosyjskiego.

- Nie lubimy panie generale, ponieważ jest nam narzucony. Ale język rosyjski piękny.

Po co mamy uciekać się do innego?

- Spasiba, pałkownik Traugutt. Umiem ja trochę parlować po francusku i żona strzeże,

abym nie zapomniał, ale od serca mówić zawsze lepiej swoim językiem. Prawda? A ja do was

przyszedł z sercem. Powiedzcie szczerze, nie macie jakich skarg?

- Nie.

- Tuchołka i cała komisja prawdziwe łotry. Katowali ludzi, bili kobiety. Musiałem

interweniować, zakazywać okrucieństw. Najgorszy ten Zdanowicz. Prawdziwa bestia. Wy go

znacie?

- Znam. Był razem ze mną w tym samym pułku.

- Kanalia! Ot, tacy ludzie zawsze będą stali między nami. - Lebiediew musnął dłonią

po włosach, pachnących wodą kolońską. - Czytałem wasze oświadczenie. Nawet, wyobraźcie

sobie, zapisałem sobie z niego kawałek. O ten... - Wyjął z mankieta małą kartkę, przeczytał: -

„Będąc przekonanym, że niezależność jest koniecznym warunkiem prawdziwego szczęścia

każdego narodu, zawsze jej pragnąłem dla swojej ojczyzny, a to tym bardziej, że

i oswobodzenie się Rosji od ciężaru panowania nad Polską liczyłem za również konieczny

warunek do zwrócenia całej działalności rządu i ludu rosyjskiego na rzeczywisty pożytek tego

obszernego państwa...” Pięknie. Ja to nawet czytał mojej żonie. Wy, pałkownik Traugutt, nie

jesteście wrogiem Rosji?

- Dlaczego miałbym nim być? Rosja piękny, wielki, bohaterski kraj. Nigdy nie czułem

się źle z żołnierzem rosyjskim. Nie wierzę, aby naród rosyjski był wrogiem naszej wolności.

- Naród rosyjski nie jest wam wrogi. Ale cóż? Zrobiliście powstanie. Każda wojna

rodzi zaciętość. Wielu tych, którzy dawniej okazywali wam życzliwość, są teraz dumni, że

przyczynili się do zwalczenia waszego buntu. Chcecie, przyślę wam petersburskie pisma.

Zobaczycie, ile nabożeństw odprawia się za pomyślność rosyjskiego oręża, ile ofiar składają

ludzie na rannych żołnierzy. Ech, pałkownik Traugutt! Wasz Wielopolski umiał mądrzej. My

background image

sami myśleli, że przez niego przyjdzie i dla nas więcej swobody. Wielki książę był wam

naprawdę życzliwy.

- Wielopolski, panie generale, był mądry wobec Rosji, ale nie umiał zrozumieć

swoich. Ci, którzy wywołali powstanie, znali dobrze uczucia Polaków, ale nie próbowali

zrozumieć Rosji. To bardzo trudno pogodzić jedno z drugim.

- Nienawidzicie nas, to dlatego.

- Nazbierało się przez wieki wiele wzajemnych uraz. Kiedyś, być może, wina była po

naszej stronie. Dziś my jesteśmy krzywdzeni, uciskani. To, co czynią ludzie jak Murawiew,

jak Berg, zamyka drogę do porozumienia.

- Murawiew to łotr, jakich mało. Wielu przeraziło się, kiedy dowiedzieli się, że

powrócił do łask cesarskich. On, gdyby mógł, toby tak samo postępował z nami. O Bergu

także wiele złego można powiedzieć. Ale gdybyście nie zaczęli byli walczyć, ci ludzie nie

wyszliby nigdy z cienia.

- Nie namawiałem nikogo do robienia powstania, generale, ale trzeba powiedzieć, że

cierpliwość narodu ma swoje granice. Bóg podzielił ludzkość na narody i każdy z nich

posiada przyrodzone prawo samodzielnego istnienia i rozwoju. Tam, gdzie jest ucisk

i niewola - musi wybuchnąć walka.

- Tam, gdzie walka nierówna, słabszy naród ginie.

- Słabszy, silniejszy - to sprawa względna. Wierzę, że naród silniejszy, gdy krzywdzi

naród słabszy, kiedyś będzie musiał ponieść za to odpowiedzialność. Nie życzę tego Rosji.

Chciałbym, aby wcześniej zrozumiała swe postępowanie i zmieniła je. Jesteśmy sobie

wzajemnie potrzebni.

- Jesteśmy sobie potrzebni, macie rację, pałkownik. I tak naprawdę to lubimy się, choć

nie chcemy się do tego przyznać. Tylko nasze proste kobiety z głębi kraju, kiedy im się urodzi

ładny syn, powiadają: śliczny jak Palaczok.

- Rosjanie posiadają cnoty, których im powinniśmy zazdrościć. Wasza ofiarność

w działaniu, dobroć waszego ludu. Gdybyśmy się mogli zbliżyć!

- Gdyby! Wy, pałkownik Traugutt, mogliście byli do tego się przyczynić. Będę

szczery: podziwiamy was. Myśmy myśleli: ten narodowy rząd, to pewno za francuskie

pieniądze ma całe zamki pod ziemią i dlatego tak trudno z nim walczyć. Tyle wojska, tyle

policji, a wy jak ten smok, co mu wciąż głowy odrastają. Po waszym aresztowaniu policja

szukała tego zamku, tam gdzie mieszkaliście. Ale żadnego zamku nie znalazła. Dwa małe

pokoje. I wy z tych dwóch pokoi tyle miesięcy walczyli z nami? My cenimy takich. Tacy, jak

wy, ech, pałkownik Traugutt! Po co wy przeciwko nam stanęli? Boję się teraz o was.

background image

- Będzie, co Bóg da...

- Ano zawsze tak jest, jak On daje. Ale ci szubrawcy chcą triumfu. Chcą

przechwalania się, że zwyciężyli. Chcą chodzić w sławie. Chcą waszą krwią zmazać swoje

łotrostwa.

- Wbrew im wasz rząd będzie musiał dać naszemu chłopu ziemię. Dokona tego, czego

myśmy nie potrafili dokonać.

- Cóż wam z tego? Chłop za tę ziemię sprzeda polskość.

- Nie sprzeda, panie generale. Myślę nawet, że wtedy dopiero poczuje się Polakiem.

Odepchnięto go od narodu zabierając mu wolność i własność. Kiedy odzyska wolność

i ziemię, zacznie myśleć za cały naród. Kiedyś może podejmie przegraną przez nas walkę.

- A może nie będzie jej musiał podejmować? Może nasz muzyk zrozumie go lepiej niż

my - was?

Siedzieli jakiś czas bez słowa. Potem Lebiediew wstał. Wyciągnął rękę do Traugutta.

- Bądźcie zdrowi, pałkownik Traugutt - powiedział. - Czuję dla was wiele życzliwości.

Zrobię, co będę mógł, aby was ocalić. Dla nas, dla nas - uderzył się w pierś - byłoby dobrze,

abyście żyli. Oni są zadowoleni, kiedy jakiegoś łotra przerobią na Rosjanina. Takiego

Przybylskiego! Głowę daję, że wyprze się całej swej polskości. Ale nam takich nie trzeba. Dla

nas lepiej, kiedy są w Polsce Polacy, jak wy. Pamiętacie Puszkina, kiedy mówił, że to nasz

słowiański spór, kłótnia braci? Lepiej się kłócić z bratem, niż mieć brata złodzieja...

Chcieliście pisać do żony? Piszcie. Ja załatwię, żeby list poszedł. A tutaj mam coś dla

was - sięgnął do małej paczki, którą przyniósł ze sobą. - Ta Kirkorowa mówiła, że to wasze

i że wy na pewno chcielibyście to mieć. To jak ja był tam, na Smolnej, kazałem wziąć. Macie,

pałkownik Traugutt.

Rozwinął paczkę i położył przed Trauguttem na stole czarną książeczkę widzeń Anny

Katarzyny. Z książki wysunęła się włożona między karty fotografia.

16

„Spokój panował wokół krzyża, od którego odstąpili wszyscy. Jezus odczuwał swoje

całkowite opuszczenie, lecz zwróciwszy się do Ojca modlił się za swoich wrogów. Kiedy

ciemność wzrosła i kiedy niepokój, poruszając sumienia wszystkich, rozpostarł nad ludem

ponurą ciszę, widziałam Jezusa samotnego, bez pocieszyciela. Cierpiał wszystko, co może

wycierpieć człowiek umęczony, pełen niepokoju, pozbawiony pociechy boskiej i ludzkiej;

background image

cierpiał jak wtedy, gdy wiara, nadzieja i miłość same otoczone ciemnością, nie wspierane

stoją puste i obnażone na pustyni pokus i same znoszą niewypowiedziane cierpienie. Tego

bólu nie da się wyrazić. To wtedy Jezus zdobył dla nas siłę do opierania się wśród

największych lęków osamotnienia, kiedy zrywają się wszelkie więzy, kiedy kończy się nasz

związek z ziemią, a jednocześnie gdzieś znikają perspektywy, jakie nasze życie otwiera na

inne życie. Nie wyjdziemy zwycięsko z tej próby, jeśli nie złączymy naszego opuszczenia

z zasługami zdobytymi przez samotność Jezusa...”

Usłyszawszy chrzęst obracającego się w zamku klucza, przerwał czytanie. Podniósł

zdziwiony wzrok na otwierające się drzwi: o tej wieczornej porze nikt nigdy do celi nie

wchodził. Blask lampy oświetlił wielką sylwetkę; błysnęły guziki munduru. Ale dopiero gdy

człowiek postąpił w krąg blasku, Traugutt zobaczył czerwone policzki Zdanowicza i jego

kartoflowaty nos.

Podniósł się zaskoczony. Sądził, że już teraz komisja śledcza pozostawi go w spokoju.

Ale Zdanowicz zrobił uspokajający gest.

- Ja, Romualdzie Ludwikowiczu, do ciebie prywatnie. Pozwolisz?

- Siadaj, proszę - Traugutt wskazał mu stołek.

- Dziękuję - usiadł wspierając się na szabli. Zalatywało od niego wódką. - Cóż ty?

Czytasz?

- Czytam.

- Pobożną jakąś książkę?

- Owszem.

- Ot, taki jak zawsze! Pamiętam w Sewastopolu: inni pogadywali, żartowali, popijali.

A ty - Biblię. Śmieli się z ciebie, pamiętasz? Ale ja nigdy się nie śmiał.

- Nie, nie śmiałeś się nigdy.

- Dlaczego miał się śmiać? Ja by toże wolał jak ty. O żonie ty pewno myślał, o Annie

Awgustownie. I ja o niej myślał. Nu, przyzwoicie myślał. O niej inaczej nie lzia było myśleć.

I ty teraz pewno też o żonie i o dzieciach myślisz, a?

- Myślę.

- Widział ja je. Na fotografii. Chodził z komisją tam do ciebie na Smolną. Oglądali,

gdzie ty mieszkał. Dziwili się, że prezes polskiego rządu w pokoikach mieszkał zimnych

i pustych, jak w monastyrze. Tuchołka kazał podłogi zrywać i ściany opukać. Myślał, że są

ukryte przejścia, może do samego Napoleona. Nic nie znaleźli.

- Niczego nie było.

background image

- Ja to wiedział od razu. Ja ciebie znam. I ja zawsze poznam, kiedy mówisz prawdę.

Kiedy ty się wypierał, każdy mógł widzieć, że kłamiesz. Nie umiesz kłamać, Romualdzie

Ludwikowiczu. Ale ja wiedział, że ty jesteś człowiek, co choćby go palili żywym ogniem, nie

wyzna, czego nie chce wyznać. To ja dumał: powieszą tego Goldmana, powieszą

Przybylskiego, a ciebie puszczą. Ja twój drug. Po co ty wyznał, że ty rządem miateżników

kierował?

- A po coś ty katował tamtych?

- Jak ja mógł nie katować? Taka moja służba. Mnie kazali to robić. Mówili: ty

Maksym Maksymowicz, ty jak trzeba ojca, matkę zarżniesz. Zabierz się do tych miateżników,

zrób, aby każdy śpiewał.

- Ja też buntownik.

- Ech, ty nie taki jak oni. Taki Przybylski, Romualdzie Ludwikowiczu... Ja żałuję, że

mu karku w badaniu nie skręcił. On jak świnia. Kłujesz świnię, ona kwiczy. Mdli mnie,

Romualdzie Ludwikowiczu, jak słyszę takie świńskie kwiczenie. Wymiotować się chce.

Chciałbym kłuć i kłuć. A ona tylko kwiczy. Wszystko świnie!

- A ty, Maksymie Maksymowiczu, nie kwiczałbyś także?

- Kwiczałby! Ale ja taka sama świnia jak oni. Oni świnie i ja świnia. Ale ty, brat, ty

jesteś inny. Ty wybacz, że ja cię brat nazywam. Taki jak ja powinien się utopić. Albo

powiesić. Jak Judasz. Po co taki ma żyć, no, powiedz, proszę? Wasze sztyletniki zamachy na

mnie przygotowywały. Ja wiedział o tym. Ale nie umieli. Albo może bali się? Szkoda, że nie

zabili. Ja tam u ciebie w mieszkaniu w szufladzie znalazł pierścionek. Patrz, o ten - wyjął

z kieszeni i trzymał na swej wielkiej dłoni. - Damski pierścionek. Znam takie pierścionki.

Wiem, co w nich jest. To twój?

- Nie.

- To pewno tej pani Kirkor? Ładna kobieta. I twardo się trzymała. My ją siekli

rózgami, aż jej biała skóra cała była pocięta, a ona nic nie powiedziała. Jak mdlała, kazał lać

wodę i pytał: „Gadaj, kto on?” A ona tylko: „Czarnecki” i „Czarnecki”. A potem dała się

oszukać. Ale tamtego sołdata to Tuchołka podesłał, nie ja.

- Po co ty mi to mówisz?

- Żebyś wiedział, jaki jestem. Podlec, łotr, pijanica. Tuchołka, jak złapał ten list,

wymyślił, aby rozgłosić, że ona twoja kochanka.

- To nieprawda!

- On też wie, że to nieprawda. I ja wiem. Choć ona kocha cię, Romualdzie

Ludwikowiczu. Co w tobie jest, że ciebie i Anna Awgustowna kochała, i ta ciebie kocha,

background image

i twoja żona też pewno kocha? Ale Tuchołka chciał, aby wszędzie napisać że prezes polskich

miateżników mieszkał u kochanki. Miał iść z tym do namiestnika...

- I poszedł?

- Nie poszedł. Tuchołka ma swoje grzechy. Dużo grzechów, Romualdzie

Ludwikowiczu. Jakby się o nich władze dowiedziały, to choć on się wiele zasłużył odkryciem

waszego rządu, musiałby iść precz. A tak order dostanie, w gienierały pójdzie; majątek po

jakimś szlachcicu będzie miał... To wolał dać spokój tej Kirkorowej. Ale twojej śmierci

będzie chciał...

- Każdy musi umrzeć...

- Nie boisz się, Romualdzie Ludwikowiczu?

- Boję się...

- Ot, ty zawsze prawdę. Dlaczego ty taki? Ja nigdy by tego nie powiedział. A boję się.

Myślał: wezmę ten pierścioneczek, wsypię w gębę truciznę i już nie będzie padleca.

Powinienem był tak zrobić, a nie zrobił. Bał się.

- Dobrze, żeś nie zrobił. Nikt nie ma prawa pozbawiać siebie życia.

- Będę żył, będę znowu taki, jak byłem.

- Dlaczego nie możesz być inny?

- Ech, Romualdzie Ludwikowiczu! Taki sukinsyn jak ja nigdy nie będzie inny.

Zawsze musi pić, plugawić się, katować drugich...

- Nie musisz, Maksym...

Zdanowicz, który siedział pochylony do przodu, tak że jego twarz oświecona była

przez lampę, teraz opuścił nisko głowę. Twarz zniknęła w mroku. Traugutt widział tylko jego

kolana, między którymi pułkownik trzymał szablę. Czas jakiś panowało milczenie. Potem

Zdanowicz sapnął mocno i wstał.

- Nu, tak bywaj, Romualdzie Ludwikowiczu - powiedział. - Nie zobaczymy się już.

Wyjeżdżam z Warszawy.

- Wyjeżdżasz? Dokąd?

- Tymczasem do Petersburga. A potem czort wie dokąd! Złożył ja podanie, żeby mnie

pozwolili wrócić do wojska. Może zdarzy się jaka wojna, to będę się bić. A nie zdarzy się -

zapiję się w jakimkolwiek garnizonie.

- Bądź zdrów, Maksymie Maksymowiczu. - Traugutt chwilę zdawał się wahać, potem

wyciągnął dłoń do Zdanowicza. Tamten pochwycił ją i mocno nią potrząsnął. - Nie musisz

być takim, jakim byłeś.

background image

- Ech, muszę! Gdybym ja miał żonę jak Anna Awgustowna, może by co było ze

mnie... A tak... Żegnaj, Romualdzie Ludwikowiczu. Nie wspominaj źle...

Stali przez chwilę bez ruchu. Zdanowicz zrobił ruch, jakby chciał objąć Traugutta

ramionami. Ale zamiast tego cofnął się do drzwi. Stojąc cały w mroku nagle zapytał:

- A ten pierścioneczek? Co z nim zrobić?

- Rzuć go do Wisły, dobrze?

- Jak każesz. Rzucę.

Wrócił do książki. Ale nie mógł czytać. Oparł głowę na rękach i patrzył przed siebie,

w mrok. Przypomniały mu się słowa Zdanowicza: „Ale on będzie chciał twojej śmierci”.

Wyrok Audytoriatu Polowego Wojsk już zapadł: skazywał jego, wraz z czternastoma innymi

więźniami, z Krajewskim, Toczyskim, Zulińskim, Jeziorańskim, Unickim, Dubieckim

i innymi na karę śmierci. Pozostawała konfirmacja wyroku przez namiestnika. Wiedział, że

jego towarzysze spodziewają się, iż obecnie, po ostatecznym zwycięstwie nad powstaniem,

Berg może decyzję sądu złagodzić. Ale Traugutt nie miał złudzeń, aby jakakolwiek zmiana

mogła dotyczyć jego osoby. Lebiediew miał rację, oni chcieli triumfu, chcieli jego krwią

zmazać swoje łotrostwa. Chcieli, aby ta krew legła na zawsze rzeką między dwoma narodami.

Tak, to była prawda, co powiedział: bał się tajemniczej chwili umierania. Łatwo jest

mówić o śmierci, łatwo jest nawet narażać się na nią w zapale walki. Ale trudno jest

oczekiwać na jej przyjście samotnie, w pustej celi, przez długie godziny dnia i dłuższe jeszcze

godziny nocy. Wyobrażać sobie bez końca, jak będzie wyglądała...

Myśl o śmierci kojarzyła się z myślą o nich. Co się stanie z pozbawioną opieki kobietą

i z dwiema małymi dziewczynkami? Nie zostawił im nic. Nawet Ostrów uległ konfiskacie.

Pozostały na łasce ludzkiej.

Wysłał do nich list. Ale odpowiedzi nie otrzymał. Mijały tygodnie. Co się z nimi

dzieje? Dlaczego nie odpowiadają? Przecież Lebiediew obiecał, że list zostanie przekazany.

Czyżby oszukał go? Czy żadne echo nie nadejdzie do niego od nich przed dniem próby?

Spod okularów po policzku potoczyła się łza. Z głośnym stuknięciem upadła na

stronicę książki. Prawie równocześnie doszło go stukanie. W pierwszej chwili nie zwrócił na

nie uwagi. Ale gdy po małej chwili powtórzyło się - czujnie podniósł głowę. Nasłuchiwał. Na

Pawiaku nauczył się więziennego alfabetu. Przypomniał sobie, że dzisiejszego dnia przed

wieczorem jakichś ludzi przywieziono do domku, w którym dotychczas sam jeden był

zamknięty. Skupił uwagę, począł odszyfrowywać przekazywane znaki. „Tu Dubiecki - czytał.

- Kto w dwudziestce?”

Przykucnął pod ścianą. Drewnianym korytkiem, na którym kładł swe pióra, odstukał:

background image

- Tu Traugutt.

Rozmowa nawiązała się.

- Przywieźli nas tutaj. Jest Krajewski, Jeziorański, Toczyski, Żuliński. Jak pan się

czuje?

- Dobrze...

- Widziałem Kirkorową. Niespokojna o pana. Robi sobie wyrzuty.

- Niepotrzebnie. Mnie nie zaszkodziła.

- Obawia się, że jej list może zaszkodzić pana opinii.

- Nie zaszkodzi - odtelegrafował. - Jeśli możesz, uspokój ją.

- Zrobię to. Teraz dobranoc.

- Dobranoc.

Wrócił na swoje miejsce, pocieszony. Bliskość tego młodego człowieka za ścianą na

krótką chwilę przeważyła wszystkie troski. Jeszcze raz w pamięci powtarzał sobie

wiadomości, które od niego usłyszał. Kirkorowa... I nagle, teraz dopiero, uświadomił sobie

nie dopowiedzianą treść słów Zdanowicza. Zbyt zajęty sobą nie wmyślał się w to, co tamten

mówił. Ach, więc to tak... Groziło mu niebezpieczeństwo i ten człowiek ocalił go. Ocalił nie

tylko jego, nie tylko jego opinię, nie tylko prawdę. Zdjął cień, który mógł zaciążyć na

przyszłości. Cóż z tego, że zostanę zabity? - myślał. - Cóż z tego, że powstanie upadło?

Kiedyś, kiedy sprawa odżyje, nie będzie na niej plam. A ona musi odżyć. Przyszły czasy, że

już nie może zostać nie załatwiona sprawa narodu pozbawionego wolności. Europa nie zdoła

żyć w spokoju, siedząc na kracie więziennej jak na wygodnej kanapie! To tylko na krótki czas

życia jednego człowieka można bogacić się zbrodniami. To tylko złudzenie, że można na

zbrodnie zamknąć oczy.

Wstał, zaczął chodzić po celi. Na wieży fortecznej zegar wybił północ. A jednak -

wróciły gorzkie myśli - mimo tej świadomości śmierć nie utraciła nic ze swej grozy. Każdy

dzień oczekiwania będzie cięższy. Niepokój i troski będą rosły. Wszystkie prawa natury będą

obowiązywały do ostatniego momentu.

Znowu w ciszy rozległo się pukanie. Czy to znowu Dubiecki? Zatrzymał się, słuchał,

składał uderzenia w słowa:

- Czy nie budzę?

- Nie śpię - odstukał.

- Proszę wybaczyć. To powinienem był powiedzieć. Wszyscy myślimy o panu. Pan

jest naszym wzorem. Pan pokazał, jak trzeba pracować. Modlimy się wszyscy za pana...

background image

Odszyfrowując ten długi tekst czuł ucisk w krtani. To prawda, co pisze ta kobieta, że

Jezus swą samotną męką, swym zawieszeniem między niebem a ziemią, zdobył dla nas siłę

wytrwania. Ale On nie tylko ją zdobył. On ją daje. Poprzez człowieka. Nie wiadomo, gdzie

i kiedy rozlegnie się pukanie.

Ukląkł. Schylony, jak przy modlitwie, zaczął odstukiwać.


Document Outline


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Dobraczynski Jan Magdalena
Dobraczyński Jan Magdalena
Dobraczyński Jan Kto was zabije
Dobraczyński Jan Kto was zabije
Dobraczyński Jan Dzieci Anny
Dobraczynski Jan A znak nie bedzie mu dany [kor8]
Dobraczynski Jan Listy Nikodema
Dobraczynski Jan Swiety miecz [kor8]
Dobraczynski Jan Kto was zabije
Dobraczynski Jan Magdalena
Dobraczyński Jan Przyszedłem rozłączyć
Dobraczyński Jan Magdalena
Dobraczynski Jan Magdalena
Dobraczynski Jan Przyszedlem rozlaczyc
Dobraczynski Jan Cien Ojca
Dobraczyński Jan Truciciele
Akt zawierzenia N.M.P - Watykan, Jan Paweł II
Jan Dobraczyński Magdalena
Jan Dobraczynski Narodziny sredniowiecza

więcej podobnych podstron