33 Na ścieżkach snów

1

Przypłynęły statki z zachodu. Zdążyły w ostatniej chwili. Raija stała na nabrzeżu, kuląc się z zimna. Przyglądała się Jelizawiecie, która z wypiekami na twarzy czytała pozdrowienia od stryja. Nawet nie marzły jej ręce - rękawiczki leżały u jej stóp.

Na moment Raija ujrzała przed oczami twarz au­tora listu. Słowa tego człowieka potrafiły rozgrzewać. Oczy także. I ręce...

Czy z czystej przekory losu tak wyraźnie zacho­wała w pamięci jego obraz? Zapomniała przecież pół życia. Wymazała tak wiele twarzy, które powinna pa­miętać, również z okresu spędzonego w Rosji. Ale nie twarz Wasilija.

Z przekory?

Poszukała wzrokiem Jewgienija. Jego widok za­wsze wypełniał ją spokojem. Pozwoliła skrzydłom duszy nieść się w innych kierunkach niż ku niemu, ale to on był jej opoką. Przy nim zakotwiczyła. Tej zimy, której tak wypatrywała, Raija będzie wieść spo­kojne życie.

Morze Białe zaczynało zamarzać. Wkrótce droga na zachód zostanie zamknięta. Będzie można tam po­frunąć tylko myślami, które nie potrzebują wiatru w żaglach.

Raija zamknęła oczy i ukazał jej się obraz jałowego, stromego wybrzeża. To na pewno nie krajobraz z Rosji. Wydobył się z mroku niepamięci. Płynął ku niej. Nieprzymuszony. Po prostu się pojawił. Raija patrzyła. Zdawała sobie sprawę, że to nie wytwór czy­stej fantazji, że już to gdzieś widziała, że to miejsce istnieje. Istnieje również w niej samej. Musnęła je wzrokiem i zapamiętała, a potem wypuściła na wol­ność niczym oddech wiosny ku nadchodzącej zimie.

Obserwowała, jak Jelizawieta składa list, widziała jej białe, ruchliwe dłonie. Wasilij był dla dziewczyny jak Bóg - kimś więcej niż stryjem, nawet kimś więcej niż ojcem. Bogiem.

Raija musiała cierpliwie wysłuchać Jelizawiety po­wtarzającej słowa Wasilija. Jak rozbrzmiewają tu, w zimnym Archangielsku.

Domyślała się, że Wasilij za pośrednictwem brata­nicy napisał do niej. Już zanim Jelizawieta otworzy­ła usta, Raija mogła usłyszeć głos Wasilija. Przema­wiał do niej z odległego Finnmarku.

Słyszała jego tęsknotę, unoszącą się na skrzydłach mew. Ale zimowe niebo znajdowało się wysoko.

Zaszeleścił brzeg spódnicy Toni, który zamarzł i ocierał się o jej nogi, kiedy szła. Dotknął też nóg Raiji.

- Nowiny? - spytała przyjaciółka. Mrugnęła do Jelizawiety. - Znalazł sobie kogoś w Norwegii ten twój stryj? Nic na ten temat nie wspomniał w liście do Olega.

Raiję ścisnęło w piersi. Nie powinno. Nie było po­wodu, dla którego pytanie Toni miałoby jej sprawić przykrość. Mimo to poczuła ból.

Dobrze, że Jewgienij nie wie, jak blisko niej zna­lazł się teraz Wasia. Kiedy mieszkali w tym samym mieście, był jakby za oceanem. Teraz wśliznął się nie­mal pod jej skórę. Płynął razem z jej krwią. I stał się może bardziej niebezpieczny.

- Lina zniknęła - oznajmiła Tonią z powagą w oczach. Zniżyła głos, dając Jelizawiecie do zrozu­mienia, by zostawiła je same. Sprawa była poufna i powinna pozostać między nią i Raiją. - Wyjechała z jakimś rybakiem. Zabrała ze sobą chłopca. Prosiła Wasilija, by przekazał Olegowi, że już nie jest jej po­trzebny. I że Olai także go nie potrzebuje...

- Olega?

- Tak. Niezupełnie ją rozumiem - rzekła Tonią. - Za­łożę się, że co do małego, to się myli. Oleg kocha tego chłopca. I ja też. Czy można nie lubić dzieci? Nie ta­kiego słodkiego brzdąca, jakim jest Olai. To nawet nie wymaga wspaniałomyślności. I chociaż żal mi Olega, to muszę przyznać, że się cieszę. Ze względu na mnie i na Linę. Nie można przez całe życie pozostawać w cie­niu wcześniejszej miłości. Nie można zadowalać się resztkami, bo to jakby hamować własny rozwój...

Raija zmarzła. Nie wzięła peleryny, ponieważ co­raz bardziej broniła się przed jej noszeniem. Przed owijaniem się tym czarnym wełnianym materiałem, który chronił przed chłodem.

Miała kilka takich okryć. Ludzie układali o niej i o czarnej pelerynie pieśni. Czynili z niej kogoś, kim nie była. Nie mogła się chować za tę pelerynę. Kiedy ją nosiła, przestawała być realną Raiją.

Lepiej marznąć, niż stać się dla obcych legendą.

Oleg tracił być może jeszcze jedno dziecko. Raija zdawała sobie sprawę, co przyjaciel przeżywa. Wyda­wało jej się, że cierpiała nawet bardziej niż on. Chociaż nie wiedziała dokładnie, jak czują i myślą męż­czyźni. To kobiety rodzą dzieci. Czuła siłę miłości, którą ona sama darzyła Michaiła. Za skałą, która skrywała przeszłość, kryły się dzieci, które straciła...

Odsunęła to od siebie...

Nie chciała brać na siebie bólu Olega. To do niej niepodobne, ale teraz odsunęła od siebie cudze kło­poty. Oddaliła się od Toni i jej zmartwień. Nie była w stanie podtrzymać jej na duchu. Nie umiała jej wes­przeć. Nie teraz.

Nie szukała też towarzystwa Jelizawiety. Nie mo­gła nawet dzielić radości.

Kiedy zamknęła oczy, wokół zapanowała zima. Czas ciemności. Mróz. Morze Białe pokryte śniegiem.

Jewgienij!

Lecz jej niemy krzyk nie dotarł do niego. Kiedy po­szukała męża wzrokiem, ujrzała tylko jego szerokie ple­cy. Spieszył się. Nie miał tu dla niej czasu. Zobaczyła Olgę i Michaiła obejmujących swych ojców. Dostrzegła Jewgienija, zapragnęła móc swych mężczyzn zaciągnąć do domu. Być kobietą, matką. Ale port stanowił świat Jewgienija, w którym mąż jej nie potrzebował.

Fałdy spódnicy powiewały na silnym wietrze, kie­dy Raija prowadziła dzieci z powrotem. Jej spojrze­nie wydawało się czarne jak węgiel. Jewgienij tego nie zauważył, ale synek rozpłakał się, kiedy złapała go za rękę i pociągnęła za sobą. Olga podreptała z tyłu, ssąc koniuszek rękawiczki. Wiatr zwiał chustę z głowy Raiji, kiedy wędrowała wąskimi zaułkami do domu Toni. Nie wiedziała, czy przyjaciółka wróciła do sie­bie, ale stajnia w każdym razie powinna być otwarta.

Raija nie mogła już dłużej znieść zapachu morskiej wody ani śladów, jakie pozostawiały wolne wiatry na barwnych żaglach, ani myśli o kraju znajdującym się hen daleko.

Kiedy to się zaczęło? Kiedy zrodził się ten ból w piersi? Ten głos, który szeptał gdzieś w głębi duszy...

Łatwo można by powiedzieć, że to z powodu Wa­silija. A może to nieprawda? Czy zapomniała, ponie­waż cierpienie również kryło się w okowach niepa­mięci? Czy i tam mieszkał ten sam ból?

Raija nie mogła tego wiedzieć. Czasami nawet nie chciała.

W porcie otoczył ją jakiś obcy zapach. Poruszył w niej coś, do czego nie powinna zbytnio się zbliżać.

- Wpłynęła ostatnia łódź? - spytał Raiję stajenny, kiedy weszła do stajni. Dzieciaki jak oszalałe skoczy­ły w siano, w łagodne objęcia zapachu zwierząt. - Ca­łe szczęście! Gdyby ścisnął większy mróz, jak zwykle o tej porze, nie udałoby się już dotrzeć do portu. Wo­da by zamarzła...

Od tygodni mieszkańcy Archangielska myśleli o po­wrocie bliskich. Cieszyli się, że nie nadchodziły mro­zy. Wpatrywali się w dal, na północ, szukając wzro­kiem żagli, które powinny wyłonić się w miejscu, gdzie niebo i morze spotykały się w gorącym pocałunku.

- No, wreszcie dostaniesz swoje ryby - pocieszyła go Raija. Teraz mogła już zdjąć kurtkę, rozwiązać chustę, strząsnąć włosy w cieple. Uwolnić się od tego, co chciało się wydostać z okowów niepamięci, a co obudził do życia zapach sprowadzony przez statki.

Stajenny roześmiał się. Mruknął coś o tym, że chy­ba jego wiara zbytnio nie ucierpiała. W gruncie rzeczy nie łamał boskich przykazań, jadł po prostu to, co bylo. Zresztą nigdy nie miał tyle mięsa, by łamanie po­stów zamknęło przed nim niebieską bramę, zażartował. Raija roześmiała się razem z nim. Dobrze się tu czuła.

Ból, tęsknota, wielka pustka zbladły. Wszystko na­gle wydało się łatwe.

Po chwili przyszedł Jewgienij, uśmiechnięty i pro­mienny. Musnął Raiję pieszczotliwie dłonią po po­liczku. Potem wziął syna na rękę, wyglądało na to, że nie czuł bólu w ramieniu. Raija wiedziała, że zmarszczki na twarzy męża wkrótce się pogłębią. Na­zywała je zmarszczkami zimowymi - mrozy przypo­mną o ramieniu, które stracił. Ból da o sobie znać. Stanie się niemal widoczny, prawie namacalny.

Prawdziwa zima jeszcze nie nadeszła. To dopiero początek.

- Sanie są pełne skarbów - mrugnął znacząco Jewgie­nij. Jego oczy śmiały się. Czubkiem nosa dotknął noska Miszy. Raija zobaczyła, jaki jej świat staje się mały, że zajmuje przestrzeń między twarzami męża i syna.

Do szczęścia wystarczy tak niedużo, a mimo wszystko tak wiele. Dwie ciemne głowy blisko siebie. Bezwarunkowa miłość w dwóch parach ciemnych oczu. Jednego wybrała, drugiego urodziła.

Wszystko na zachód od Morza Białego, które wkrótce zamarznie, stało się nieważne. Nieskończe­nie dalekie. Nie dotyczyło jej. W tej chwili nawet jej myśli nie chciały tam polecieć. Dały odpocząć skrzy­dłom. Rozkoszowały się spokojem. Poczuciem bez­pieczeństwa płynącym z widoku ojca i syna dotyka­jących się czołami.

Żagle frachtowca, niczym kolorowe skrzydła, rów­nież odpoczywały. Nie łapały wiatru.

Michaił chciał zobaczyć skarby. Chłopiec wkrótce skończy jedenaście lat, ale jeszcze nie był za duży, by cieszyć się prezentami z dalekiego kraju. Wprost ki­piał z ciekawości. Niemożliwe byłoby zatrzymać go teraz w stajni.

Jewgienij uśmiechnął się do Raiji. Powiedział jej wzrokiem, że czas już iść. Że być może i dla niej znaj­dą się w saniach jakieś skarby.

Uległa. Śmiejąc się, podążyła za nimi.

Zrobiło się późno. W saniach rzeczywiście czeka­ły skarby. Materiały, butelki, suszone ryby. Nawet su­szone ryby były skarbem. Muszle, noże z trzonkami z rogu renifera, gładkimi w dotyku.

Misza dostał jeden z nich. Był oczarowany.

Raija dotknęła zimnym, gładkim trzonkiem do po­liczka. Doznała dziwnego wrażenia, które jednak za­raz odpłynęło, tak że nie zdołała go uchwycić.

Wypuściła je, podobnie jak wypuściła trzonek. Czuła, że nie powinna mocniej zaciskać dłoni na rę­kojeści. Nie powinna głębiej szukać w pamięci.

Oglądając prezenty, domyśliła się, że materiał jest dla niej. Pochodził z jakiegoś odległego miejsca świa­ta. Z Europy.

Pokonując długą drogę wzdłuż norweskiego wy­brzeża na norweskich statkach, trafił na samą północ kraju. Stał się upominkiem dla żony rosyjskiego ar­matora. Palce z przyjemnością dotykały splotu.

Misza zasnął z nożem w ręku. Raija ostrożnie wy­sunęła prezent z dłoni syna i położyła obok łóżka. Gdy chłopiec się obudzi, pomyśli, że nóż wypadł mu podczas snu.

- Podoba ci się? - spytał Jewgienij, wskazując na materiał. Pogładził Raiję po plecach, czule pomasował.

Raija skinęła głową. Oczywiście, że jej się podobał. Ale go nie potrzebowała. Przez moment zapragnęła, żeby był bardziej zwyczajny, żeby można z niego uszyć coś, co nadawałoby się do noszenia nie tylko od święta. Wtedy przydałby się może w skromnych portowych izbach. Znała wielu ludzi, którzy bardziej niż ona potrzebowali nowego materiału.

Nie mogła się jednak przyznać do swych myśli Jewgienijowi.

Nie chciała go rozczarować. Nie chciała okazać się niewdzięczna. Nie chciała od siebie odsunąć ani jego, ani miłości, którą jej okazywał. Dał jej ten upominek z taką radością.

Zatem przyjęła materiał. Z mniejszą radością, niż by chciała. Wiedziała, że Jewgienij, gdyby mógł, przy­chyliłby jej nieba. Zdarzało się, że pragnęła, by bar­dziej ją rozumiał, a kochał mniej.

- Należy ci się to, co najlepsze - rzekł i ucałował ją w czoło.

- Ty jesteś ten najlepszy? - spytała zaczepnie. Co jej szkodzi uciec się do flirtu? - Poproszę też o naj­lepsze wino - dodała tonem nie znoszącym sprzeci­wu. Jewgienij dla Raiji skradłby nawet księżyc. Się­gnąłby dla niej po gwiazdkę z nieba.

Pili wino z najładniejszych kieliszków, które były tak ciężkie, że Raija zawsze bała się, by ich nie upu­ścić. Spijali napój z warg drugiego. Wino było zimne - schłodziło się w saniach, przedtem leżakowało w chłodzie na statku, zima pomogła je przechować. Dla nich obojga, specjalnie na tę okazję.

Ciała mieli gorące. Wydawało się, jakby znad skóry unosiła się para. Odnajdowali te same krajobrazy, wprawdzie znajome, ale kiedy zamknęli oczy, odkry­wali nowe ścieżki, mogli pójść drogami, których jesz­cze nie znali.

Wargi kosztowały wino. Poznawały smak skóry. Spijały soki zmieszane z winem.

Palce zdziwione poruszały się jakby po innej ma­pie, jakby po dalekich, obcych stronach. Dłonie, raz delikatne, to znów stanowcze, dotykały, czuły, były.

Pieściły.

Słowa pochodziły z innych języków i z ich własne­go. Pochodziły z najgłębszych zakamarków serca, do których rzadko zaglądali. Rozumieli tę niezwykłą mo­wę. Potem płynęli dalej, na otwarte morze. Albo zosta­wali pod lodem Morza Białego, które pokrywał śnieg.

Płynęli.

Byli sobą i sobą nawzajem. Wszystko było w nich. I dk - aiehi - Nie - nk - byłe - newe - i jednocześnie nic - ta­kie samo. Czuli w ciałach ociężałość, poruszali się po­woli. Mieli w ustach wszystkie smaki.

Potem napawali się zapachem skóry drugiego na swojej skórze, smakiem drugiego na własnych war­gach. Dłonie nadal rozdawały pieszczoty. Tylko ła­godniej, bardziej leniwie.

Nadal odczuwali przyjemność.

Zanim położyli się spać, Raija sprzątnęła kieliszki, wstawiła butelkę do szafy. Dobrze zakorkowała. Jej po­liczki rumieniły się, na wargach żyło lato. Wypełniona Jewgienijem, wypełniona miłością. Nasycona. Zaspo­koiła pragnienie. Zawsze powinna tak zasypiać - na je­go ramieniu, na jego dobrym ramieniu.

Stała przed stromym uskokiem, który wydawał się sięgać aż do nieba. Skała była wilgotna i zimna, a nad całym tym miejscem wisiało coś złego. Mogło jej wy­rządzić krzywdę. Mogło skrzywdzić każdego, kto do­tknął skały, kto zapuścił się zbyt daleko.

Wiedziała, że musi kogoś ochronić. Tu było nie­bezpiecznie, niebezpiecznie...

Rozejrzała się dokoła. Uznała, że musi to jakoś za­słonić. Musi ukryć całe miejsce. Musi schować całą tę przeklętą skałę.

Gołymi rękami chwytała kamienne bloki. Pod­nosiła je, przesuwała, z wysiłku oblewał ją pot, po­zdzierała skórę dłoni, poczuła w ustach smak krwi...

I tak niewiele zdziałała. Jakkolwiek by się starała, zło wydawało się jeszcze bardziej wyraźne.

Z czarnej czeluści promieniowało światło. Światło, które mogło oczarować, obezwładnić, opętać...

Które mogło rozpalić pożądanie, niebezpieczne i szalone...

Czuła niechęć, chciała je zakryć, pragnęła schować. Światło było niebezpieczne dla jej syna. Nie powi­nien stanąć w blasku bijącym ze skały.

- Skarbie najdroższy, obudź się! Nie płacz, kocha­na! To sen. To tylko sen, moja Raiju! Obudź się!

Łagodny, spokojny głos Jewgienija gasił blask nie­przyjemnego światła. Nadal drżała, kiedy otworzyła oczy. Całe ciało było mokre od potu i zimne, choć le­żała pod kocami.

Raija wysunęła się spod nich w objęcia Jewgienija. Pieścił ją czule silnym ramieniem, delikatnymi palcami, ustami, szepczącymi uspokajające słowa, scałowywał zimny pot z jej czoła.

- Niezależnie od tego, co to było, moja maleńka Raiju, powinnaś o tym zapomnieć!

Bardziej obawiał się dręczących ją koszmarów niż ona sama. Pewnego dnia mogłyby przed nią odsłonić przeszłość, którą tak starannie ukrywał. Pewnego dnia mogłyby pewnie odkryć kłamstwo, w którym i z którym żył. Kłamstwo, które stało się jego krzy­żem, ale na które i dziś by się zdecydował dla spędzo­nych razem lat.

Spokój jego sumienia nie miał żadnej wartości w porównaniu z wielkim szczęściem, jakie dzielili.

Raija była szczęśliwa. Była z nim szczęśliwsza, niż mogłaby być w Norwegii.

- Widziałam jakieś światło, Jewgienij - szepnęła tuż przy jego ciepłej szyi. - Złociste światło, które jest niebezpieczne dla Michaiła. Musiałam go przed nim ochronić. Ale nie byłam w stanie... - Zamilkła. Patrzy­ła przed siebie. - Jednocześnie czułam, że znajdował się poza niebezpieczeństwem. Światło zagrażało mo­jemu dziecku, ale w jakiś dziwny sposób Michaił znajdował się poza nim...

Jewgienij przełknął.

- To tylko sen...

- Sny zawsze o czymś mówią - stwierdziła. - W snach jest jakieś przesłanie, Jewgienij. Nie rozu­miem, co ten oznacza, ale się przestraszyłam.

Jewgienij także się bał. Raija pokazała już wiele ra­zy, że ma w sobie jakąś siłę, której większość ludzi nie posiada. Między nią a niektórymi osobami istnia­ły niewidoczne powiązania.

Sen rzeczywiście był być może jakimś przesłaniem.

Kiedyś pewnie nadejdzie dzień, kiedy Raija przy­pomni sobie, że ma więcej niż jedno dziecko, że Mi­chaił nie jest jej jedynym synem.

- Mogę ci przekazać milsze przesłanie - szepnął jej do ucha. - Kocham cię, Raiju Bykowa. Jak ci się to podoba?

Pozwoliła mu się oderwać od nieprzyjemnych my­śli. Dała się skusić i przestała się martwić snem, który ją tak bardzo przeraził. Chciała zapomnieć o złocistym świetle. Sen wydawał się jednak bardziej wyrazisty od pozostałych. Tak jakby naprawdę to przeżyła...

Wolała mimo wszystko szukać pociechy na szero­kiej piersi Jewgienija. Uśmiechnęła się do męża i wy­znała szczerze:

- Ja też cię kocham, Jewgieniju Byków. Jednak w przeciwieństwie do niego nie zasnęła od razu. Głowa Jewgienija ciężko spoczywała na jej ra­mieniu. We śnie wydawał się jak chłopiec, jak dziecko. Kiedy spal, Raija zauważała w nim cechy, które spra­wiały, że ukochany wydawał jej się jednocześnie obcy.

Ramiona obejmowały jego ciało, w głowie kłębiły się myśli. W ustach czuła smak strachu, którego nie chciała spróbować. Nie chciała go dotknąć...

Czy mogła spalić tę część siebie?

W tej samej chwili zadrżała. Poczuła, że strach zmienił smak. Nie wiedziała, dlaczego pomyślała o ogniu. Czuła, jak ponad nią, całkiem blisko, prze­suwa się przerażenie.

To uczucie należało tylko do niej. Nie mogła po­rozmawiać z mężem o swym strachu. Jewgienij pra­gnął uchronić ją od bólu, od wszelkiego cierpienia.

Chciał stanąć pomiędzy nią a najmniejszym nawet zagrożeniem, które wypatrzyły jego oczy.

Prosił ją, by zapomniała o śnie, który ją tak prze­raził. By zapomniała...

Jej nigdy nie przyszłoby do głowy prosić go, by za­pomniał o ramieniu, które stracił.

Zaskrzypiało łóżko Michaiła. Raija zdawała sobie sprawę, że tylko przekręcił się przez sen, lecz mimo to ogarnął ją lęk. Zły sen nie może zaszkodzić jej dziecku.

Chciała wstać, zajrzeć do syna, ale Jewgienij przygnia­tał ją swym ciężarem. Zimą nigdy nie miał dosyć snu. Nadejdzie jeszcze sporo nocy, gdy będzie kręcił się na posłaniu, nie mogąc zasnąć i zaciskając zęby, by nie krzy­czeć z bólu. Nadejdzie jeszcze sporo nocy, kiedy i ona nie będzie spała, nasłuchując jego kroków z kuchni.

Nie uda jej się przesunąć Jewgienija, tak żeby go nie obudzić, zatem została. Sama musiała uporać się ze swym bólem i strachem.

Kiedy Jewgienij obudził się nad ranem, powiedzia­ła z uśmiechem, że tylko przez krótką chwilę nie mo­gła zasnąć. Ze wtedy przyglądała mu się i że przyjem­nie było patrzeć na niego, gdy spał.

Nie we wszystkim skłamała. Jednak przeraziła się, że tak łatwo przychodzi jej zniekształcanie prawdy. Przerażało ją także, że Jewgienij tak łatwo jej wierzył. Dopóki Wasilij przebywał w Norwegii, Jewgienij wierzył we wszystko, co mówiła.

- Czyżby Jelizawieta nie napaliła? - zdziwił się, kie­dy postawił stopy na zimnej podłodze.

Ich spojrzenia spotkały się. W jednej chwili oboje przypomnieli sobie. Raija opadła z powrotem na łóż­ko i zaciągnęła koc na głowę.

- Zapomnieliśmy o niej! - jęknęła. - Jak mogliśmy zostawić Jelizawietę na cały wieczór i noc! Misza też o niej zapomniał! Dobry Boże, co ona sobie pomyśli?

- Na pewno jest u Toni - odparł beztrosko Jewgie­nij. Włożył spodnie, uśmiechał się słabo. - Nie jest już dzieckiem, Raiju. Już dawno mogłaby opuścić dom i wyjść za mąż. Przez jedną noc poradzi sobie bez two­jej matczynej troski. Nie jest nawet twoją córką!

Raija wiedziała o tym. Słyszała też słowa, których Jewgienij nie wypowiedział. Wcale ich sobie nie wy­myśliła.

Wyraźnie wyczytała je z jego wzroku. Słowa, wo­kół których jego usta starannie się zamknęły.

Jelizawietą nie jest też rodzonym dzieckiem Wasi­lija. Nie jest dzieckiem Wasilija i Raiji, choć może oni oboje chcieliby, żeby tak było.

Jewgienij o tym właśnie pomyślał.

Raija nie sądziła, by jej samej coś podobnego kie­dykolwiek przyszło do głowy.

Jewgienij ranił ją bardziej, niż tego chciał. A może robił to świadomie? Jeśli tak, to tym gorzej. Między obojgiem zawisło ciężko nieme niedowierzanie. Jew­gienij sprawiał wrażenie, jakby się pogodził z tym, że Raija opiekuje się Jelizawietą, jakby nauczył się z tym żyć. Niemal tak, jak wypada zaakceptować w swym domu kłopotliwego krewnego, który nie ma innego dachu nad głową.

- Musisz przywieźć Jelizawietę do domu!

- Dobrze - odparł z dziwną niechęcią w głosie. Tak jakby był zazdrosny o dziewczynę. Tak jakby Jelizawietą wykradała mu Raiję. Jewgienij nigdy dotąd nie okazywał takiej zachłanności. Nie miał powodu.

Byli przecież ze sobą tak blisko, było im tak dobrze.

Raija ubrała się. Została sama. Coraz częściej ich życie przypominało przypływy i odpływy. Kiedy spływało na nich wszystko, co delikatne i piękne, ką­pali się w szczęściu, wzajemnej bliskości, zaufaniu i wierności. W wielkim uczuciu, którym się obdarzy­li. Woda zacierała wszystkie inne ślady na piasku. Pla­że stawały się niezwykle czyste.

A potem morze cofało się. Obnażało wszystko, co brzydkie. Pozostawiało tak wiele śmieci. Nawet to, czego Raija przedtem nie widziała. Za każdym razem odsłaniało coś nowego.

Teraz nie chciała patrzeć. W ogóle nie chciała wie­dzieć. Pozostał w niej strach, który zasiał nocny kosz­mar. Jeżeli nie wzmógł się, to w każdym razie wyraź­nie dawał o sobie znać.

Jewgienij stal się chorobliwie zazdrosny.

Zaczął się jeden z tych ponurych dni. Zimny, smut­ny poranek. Nawet śladu złocistego blasku ze snu. Jednak Raija nie potrzebowała go.

I bez tego było wystarczająco zimno.

2

- Jewgienij powiedział, że o mnie zapomnieliście. - Jelizawieta potrząsnęła głową.

Trzymała się prosto, lecz warkocz zwisał jej krzy­wo. Była już tak duża, że powinna go zapleść równo bez niczyjej pomocy. Raija wiedziała o tym, ale wi­dok Jelizawiety wypełnił ją żałością. Ogarnęły ją wy­rzuty sumienia.

Niech diabli porwą Jewgienija! Mógł wymyślić coś innego i nie mówić prawdy! Mógł trochę oszczędzić dziewczynę. Wylewanie na to dziecko całej goryczy i niechęci do Wasilija jest niesprawiedliwe.

Raija objęła Jelizawietę, w każdym razie próbowała. Nie odezwała się, kiedy dziewczyna odsunęła ją od sie­bie. Zapiekło ją w piersi, jednak rozumiała tę niechęć.

- Zapomniałaś o mnie? - spytała Jelizawieta.

Kłamstwo stanowiłoby jakieś rozwiązanie. Powie­dzieć, że nie zapomniała... Zrzucić całą winę na Jew­gienija...

Jak mogła zapomnieć? Ponieważ chciała zapo­mnieć o Wasiliju?

Jelizawieta odwiesiła płaszcz. Starannie złożyła ubranie, które zdjęła. Zawsze była taka dokładna. Zo­stawiała po sobie idealny porządek, że nie ostał się nawet jeden pyłek kurzu!

Nie patrzyła na Raiję.

- Jewgienij jest zazdrosny o Wasię.

Raija westchnęła. Zerknęła przez ramię, czy do po­koju nie wszedł Michaił. Gdyby wytężyła słuch, usły­szałaby jego dźwięczny śmiech.

- Przyszłaś z Tonią?

Bratanica Wasilija skinęła głową. W jej oczach po­jawiło się coś, co bardzo przypominało stryja.

- Wolałabym popłynąć ze stryjem do Finnmarku, niż zostać tutaj! O wiele bardziej. Wasilij troszczy się o mnie, on w ogóle troszczy się o ludzi. Nie zapomi­na o nich... Walerijowi wolno było popłynąć z Pio­trem i uczyć się na statku, choć jest jeszcze dzieckiem. A mnie tak pilnujecie...

Walerij był rok starszy od Jelizawiety, lecz nie wy­dawał się bardziej dojrzały. Raczej przeciwnie.

- Zastanów się, dlaczego - westchnęła Raija.

Słowa wprost wyrwały jej się z ust. Nie zamierza­ła stosować tego rodzaju środków, ale zwykle bywa­ły skuteczne.

- To nie moja wina, że Wasilij... że ty... - Jelizawieta broniła się już trochę słabiej.

- Nie, to nie twoja wina. - przyznała Raija i obję­ła Jelizawietę. Ujrzała w niej dziewczynkę, która czu­ła się dorosła, która już dawno usiłowała sprawiać ta­kie wrażenie, ale mimo to zachowała w sobie wiele z dziecka, dziecka, które nigdy się nie bawiło. - Ko­cham cię - zapewniła. Pogładziła Jelizawietę po wło­sach, poprawiła je, tak jak poprawiała włosy Miszy i Oldze. Tym razem Jelizawieta jej na to pozwoliła. Nawet się uśmiechnęła. - Kochałabym cię nawet, gdy­by Wasilij nie był twoim stryjem. Chyba właśnie z je­go powodu o tobie zapomniałam... I z powodu zbyt gorącej krwi. - Roześmiała się krótko i mrugnęła po­rozumiewawczo. Jelizawieta znała już tę część życia. Może nie oznaczała dla niej tyle radości, tyle ciepła, szumu wiosny, co dla Raiji, ale nie była jej całkiem obca. Zarumieniła się w imieniu Raiji, skoro tamta najwyraźniej wcale się nie zawstydziła.

- Tonią mówi, że stryj kocha wszystkie kobiety, a to nieprawda. Nie kocha wszystkich kobiet...

- ...ale w każdym razie bardzo wiele - rzuciła su­cho Tonią.

Weszła właśnie do środka. Wpuściła jedno z dzie­ci poranka: świeże powietrze, które wkradło się przez szczelinę dokładnie tak szeroką jak ona sama, zanim zdążyła zamknąć za sobą drzwi.

- Uważam, że Wasilij kocha prawie wszystkie ko­biety - przyznała Tonią. - Jednak kilka kocha oczy­wiście bardziej niż inne. To znaczy, że nie jest z nim tak źle. Twojemu stryjowi mogłoby się powodzić nie gorzej niż innym mężczyznom, gdyby się ożenił. Tyl­ko jakoś nie decyduje się na małżeństwo. No cóż, nie­którzy z nas nie mogą mieć wszystkiego. Wyjątkiem jest tylko Raija - Raisa...

Raija uśmiechnęła się, ale czuła, jak sztywnieją jej po­liczki. Zastanawiała się, czy Tonią wierzy w to, co mó­wi. Zastanawiała się, dlaczego ona sama w to nie wierzy.

Raija Bykowa, ona, która ponoć ma wszystko.

- Wybacz mi! - poprosiła i potargała Jelizawietę po włosach. Usiłowała pochwycić spojrzenie, które jak­by zostało porwane do tańca. - Przepraszam, że na ciebie nie zaczekałam. Wasilij może nigdy mi tego nie wybaczy. A może choć ty spróbujesz? Pewnie pod­świadomie czułam, że u Toni jest ci dobrze...

Tonią roześmiała się. Zmęczona i zrezygnowana nie straciła jednak do reszty humoru. Wyglądało na to, że mimo wszystko było się z czego śmiać.

Jelizawieta odsunęła się od Raiji. Schowała ręce za plecami. Dumnie i z uporem uniosła głowę.

- Czy jest coś, o czym nie wiem? - spytała powoli Raija.

Spoglądała to na Tonie, to na Jelizawietę. Zauwa­żyła, że Tonią umknęła spojrzeniem, a Jelizawieta, nie chcąc patrzeć na nikogo, odwróciła wzrok.

Nie wyniośle ani hardo, raczej przestraszona...

Tonią skinęła ku niej głową.

- Gdyby przespała się u mnie, nie musiałabyś się o nią obawiać, Raija - Raisa. Wówczas byłaby bez­pieczna. Jednak do mnie przyszła dopiero dziś nad ranem, zanim ktokolwiek wyszedł na ulicę. Gdybym chciała, mogłabym po jej śladach trafić tam, skąd przyszła. Ale przyznała się, gdzie spędziła noc, i nie musiałam tego sprawdzać. - Antonia westchnęła. W jej ciemnych oczach czaił się niepokój, na twarzy malowała się troska. Napotkała wzrok Raiji. - Już wolałabym, żeby przenocowała w stajni ze wszystki­mi moimi stajennymi...

- Gdzieś ty, do diabła, była? - nie wytrzymała Ra­ija, zdając sobie sprawę, że nie przystoi jej przeklinać.

Jelizawieta nie odpowiedziała.

- W domu Norkinów - rzekła ciężko Antonia. Serce Raiji zamarło. Czuła, jak uginają się pod nią kolana.

- Z ich synem, prawda? - rzuciła Tonią gwałtow­nie. Uważała, że i tak długo udało jej się zachować spokój, a Jelizawieta została potraktowana łagodniej, niż na to zasłużyła. Tym razem dziewczyna brzydko wywróciła oczami. - Może dziękować Matce Boskiej i całemu zastępowi świętych, że nikt jej w tym domu w nocy nie zauważył. Gdyby stary Norkin znalazł cię w sypialni swego syna, zażądałby kary publicznej chłosty przed katedrą świętego Michała! Albo wła­snymi rękami wrzucił w przerębel na Morzu Białym i czekał, aż otwór zamarznie!

- Długo znasz Nikołaja Norkina? - spytała Raija ostrożnie. Pogładziła Jelizawietę po włosach. Na nic się nie zda krzyk, choć naprawdę była tak zła, że mo­głaby obedrzeć Jelizawietę ze skóry. Nie śmiała na­wet pomyśleć, co by powiedział Wasilij, gdyby się o tym dowiedział.

- Jakiś czas - odparła Jelizawieta. Jej ramiona nie wydawały się już tak wyprostowane. - Jest bardzo mi­ły. To nie jego wina, że rodzina jest bogata.

Raija roześmiała się.

Tak naprawdę można i w ten sposób na to spoj­rzeć. Nie, to rzeczywiście nie wina Nikołaja Norkina, że jest najlepszą partią nad Morzem Białym. W każdym razie w tej części wybrzeża. W Kem mieszkała główna gałąź rodu Norkinów. Prawdopo­dobnie można by tam znaleźć nawet kilku krewnia­ków Nikołaja, którzy pewnie jeszcze bardziej podo­baliby się rodzicom polującym na zięciów.

Poza tym w Archangielsku powszechnie było wia­domo, że matka Nikołaja ze świecą szukała kandy­datki na synową. Zamierzała go wyswatać z panną wywodzącą się z tej samej sfery.

Jelizawieta nie wzbudziłaby zachwytu w domu Norkinów.

Nawet jako pokojówka.

Tym bardziej nie jako synowa.

- Czy pojmujesz, jak bardzo mogłaś sobie zaszko­dzić? - spytała cicho Raija. - Jego matka zabiłaby cię jak wilczyca w obronie młodych. Ciarki mnie prze­chodzą, kiedy pomyślę, jak się przy tym uśmiecha...

- Nie myślę o niej zbyt wiele - rzekła nieśmiało bratanica Wasilija.

- A powinnaś - zauważyła Tonią sucho. - Powin­naś, moje dziecko. Na Boga, mogłaś przecież przyjść do nas! Dlaczego byłaś tak bezmyślna?

Jelizawieta popatrzyła uważnie na Raiję, potem za­trzymała wzrok na Antonii. Ach, ci dorośli! Czy zu­pełnie niczego nie rozumieją, czy tylko udają, że nie są w stanie pojąć?

Czy i ona kiedyś zapomni? O niepewności, stra­chu, drżeniu, ostrożności, o samotności...

Czy to wszystko kiedyś przeminie i dorosła Jelizawieta zada kiedyś takie samo pytanie?

Nie odezwała się ani słowem. Wszyscy wczoraj gdzieś zniknęli. Oleg przybił do brzegu. Słyszała go. Słyszała, że był zły. Mógłby zaraz ruszyć pieszo na zachód, gdyby również wybrzeże Finnmarku zimą zamarzało. Nikt nie będzie mu kradł syna!

Widziała, jak Tonią próbowała go uspokoić, widzia­ła ich oboje. Raija się nie pokazywała. Jewgienij rów­nież. Na pewno nie zaprzątał sobie głowy bratanicą Wasilija, pewnie cieszył się, że nie musi jej oglądać.

Wtedy rozległ się stukot kół. Ujrzała Nikołaja. Do­strzegła cień jego twarzy. Zobaczyła, jak dostojnie przejeżdża obok, nie pomyślała, że to ich dzieli: że on jedzie, a ona idzie piechotą.

Podążyła za nim. Czuła na skórze list z Norwegii. Nogi niejako same ją niosły w ślad za końmi, za wozem.

Nikołaj stal przed stajnią.

Ucieszył się na widok Jelizawiety.

Nie zwróciła uwagi na to, że wprowadził ją do swe­go dużego domu potajemnie. Przemykanie tylnymi drogami, przekradanie się ciemnymi korytarzami dla służby wydawało się jej ekscytujące. Nikołaj był z nią.

Dopiero nad ranem wracała tą drogą sama. Wtedy czuła się jak złodziej. Nikołaj spał. Nawet nie zauwa­żył, że wyszła.

Przekręcił się przez sen i mruknął coś, kiedy wy­śliznęła się z jego ramion.

Ale nic poza tym.

Wtedy Jelizawieta pomyślała, że gdyby śmieci mia­ły duszę i zdolność doznawania wrażeń, doświadcza­łyby czegoś podobnego...

- Kochasz go? - spytała Raija. Czuła, jak jej mięk­ną plecy, kolana.

Pod powiekami mignęła jej jakaś twarz, nie zniknę­ła od razu. Rysy rozmywały się, ale oczy płonęły jak ogień, jak gwiazdy, jak słońce. I te iskrząco czarne włosy! Pojawił się w blasku. Właściwie go nie było.

Musiał być...

Czy tę samą twarz ujrzała w Wielikim Ustiugu?

Nie wiedziała.

Odnosiła wrażenie, że to ważne. Wielkie. Jeżeli ten człowiek istniał naprawdę, musiał dla niej wiele zna­czyć.

- Czy go kocham? - powtórzyła Jelizawieta jakby zagubiona albo bliska załamania. - Kocham...

Tonią głośno westchnęła.

- Popłynę z tobą na zachód, moje dziecko! Poświę­cę się...

Raija pomyślała o Wasiliju. Nie będzie zachwycony.

Jelizawieta wysunęła dumnie brodę. Jej szczęki przybrały zdecydowaną linię, którą Raija widywała u Wasilija. Tonią również zauważyła reakcję dziew­czyny. Wiedziała, co to oznacza.

- Nikt nas nie rozdzieli! - rzekła Jelizawieta z pew­nością siebie.

Raija zrozumiała, że przyjęły z Tonią złą taktykę. Atakując, dawały tylko dziewczynie więcej powo­dów, by z uporem trwała przy Nikołaju Norkinie.

Mówienie „nie”, mówienie, że jej nie wolno, to jak­by błaganie jej na kolanach, by się z nim związała.

- Masz rację, nie jesteśmy w stanie tego uczynić - westchnęła Raija.

- Ale wierz nam, niczego bardziej nie pragniemy - dodała Antonia.

Raija i Tonią pomyślały o matce Norkina: nikt le­piej niż ona nie potrafił stosować przymusu. Obie ży­wiły nadzieję, że sprawy nie zaszły za daleko.

Jelizawieta nie odpowiedziała. Szybkim krokiem wy­szła za drzwi pod pretekstem, że musi pilnować dzieci.

- To, że ja się ciągle w coś wplątuję - zauważyła Tonią z naciskiem - to osobna sprawa. W twoim przypadku jest podobnie. Ale Jelizawieta... W dodat­ku to nieznośne uczucie, że trzeba jej strzec, że cią­ży na nas pewnego rodzaju odpowiedzialność.

- Wasilij mnie zabije - rzekła Raija ponuro. - Czy powinnyśmy utwierdzać ją w przekonaniu, że warto walczyć i zachęcać, żeby się nie poddawała, żeby za wszelką cenę została z Nikołajem?

Tonią uśmiechnęła się smutno. W jej oczach odbi­jała się ta sama rezygnacja, co w spojrzeniu Raiji.

- Czasami z tego biorą się dzieci - Raija realnie pa­trzyła w przyszłość. Zazgrzytała zębami. - Bóg jeden wie, czy o tym pomyślała. To ja będę jej musiała o tym przypomnieć. Przeklęta dziewucha!

Antonia nie mogła powstrzymać się od śmiechu. Śmiała się do łez, aż do bólu. Przypomniała sobie wła­sną przeszłość. Nie życzyła nikomu podobnych prze­żyć, zwłaszcza Jelizawiecie. Ta dziewczyna doznała już wystarczająco wiele zła. Być może Tonią widziała wszystko w czarnych barwach, ale nie potrafiła uwie­rzyć, by z tego związku wynikło coś dobrego. Pozycja Norkina nie miała sobie równych. Taka dziewczyna jak Jelizawieta była dla niego niczym kasza w zupie rybnej.

- Nie możemy jej uchronić - dodała. Czegoś się w życiu nauczyła. Nie wszystko zapomniała. - Ale ja­koś musimy - zastanawiała się na głos, przeczesując palcami włosy. Szarpała je. - Wasilij zabije nas, jeże­li jej nie upilnujemy. Naprawdę nas zabije...

Mimo wszystko nie udało się trzymać Jelizawiety na uwięzi. Pojawiły się ważniejsze sprawy. Wszyscy czym innym zaprzątali myśli. Uwagę całego Archan­gielska pochłaniało co innego.

Statek Olega i Jewgienija nie był ostatnim, na któ­ry czekano. W mieście mieszkało wielu innych arma­torów. Znaczna ich część posiadała liczniejszą flotę niż Jurków i Byków, większy majątek i tym samym większą władzę.

Wraz z armatorami z innych portów położonych u wybrzeży Morza Białego tworzyli dobrze zamaskowaną sieć zgarniającą płody, jakie ofiarowała natura - ziemia, Morze Białe lub Morze Północne.

Mąkę, drewno i ryby.

Przede wszystkim zależało im na władzy i pieniądzach.

Fakt, że w ową sieć wplątanych było wiele ludz­kich losów, nie odgrywał dla owych potentatów większej roli. Jakimś dziwnym sposobem ważyły mniej niż monety.

Początkowo statki wypływały na zachód wyłącznie po zakup ryb. Norwegowie byli zadowoleni, że mogą pozbyć się towaru w okresie, gdy jego jakość nie przed­stawiała się najlepiej. Zaś kupcy ze wschodu nie przy­wiązywali większej wagi do tego, że ryby nie są zbyt świeże: odrobina robactwa w rybim mięsie nie miała żadnego znaczenia. Rzadko się bowiem zdarzało, by kupcy lub właściciele statków sami musieli je jeść.

Na rybach dobrze zarabiali, w Rosji chętnie je ku­powano.

Wtedy to pewien sprytny armator wpadł na po­mysł, by na własną rękę rozpocząć połowy u wybrze­ży Norwegii. Nawet jeśli musiałby opłacić załogę, bardzo by na tym zyskał. Prowadząc zarówno poło­wy, jak i sprzedaż ryb, mógł zarobić dużo więcej. Sta­tek wysyłany na zachód jako statek handlowy mógł również zabrać do domu ryby złowione przez wła­snych rybaków w Norwegii.

Norwegowie wyznaczyli Rosjanom łowiska w odle­głości mili od brzegu. Nawet jeśli półmisek był duży, niech sąsiedzi sobie nie myślą, że po prostu mogą po­dejść i się częstować. Powinni przynajmniej zapytać; te­go wymagał obyczaj. A państwo duńsko - norweskie strzegło swego prawa do tego, by zgodzić się lub nie.

Prowadzenie połowów u wybrzeży Finnmarku wymagało zezwolenia, tzw. recognition, za którego wy­danie państwo żądało opłaty w markach duńskich. Na­czelnik Kjeldsen opracował zarządzenie wprowadzające recognition w 1743 roku, gdy Rosjanie łowili w Finn­marku od kilku lat Nie obyło się bez ich protestów.

Naczelnik, który zyskał złą sławę z powodu dys­kryminowania imigrantów z Finlandii w swej rodzin­nej Alcie, podjął kilka decyzji, które poprawiły nieco jego wizerunek.

Zarządzenie dotyczące recognition zostało za­twierdzone przez rząd w Kopenhadze cztery lata po tym, jak wprowadzono je w życie w Finnmarku.

W porównaniu z armatorami, którzy posiadali praw­dziwą władzę, Oleg i Jewgienij byli niewielkimi przed­siębiorcami. Ale nawet oni zatrudniali rybaków do po­łowów w Finnmarku, a także mieli swego pełnomocni­ka na Soresyz. Tworzyli fragment owej ogromnej sieci.

Zanim ryby przeistoczyły się w monety, zanim przeistoczyły się we władzę, musiały przejść przez rę­ce zwykłych ludzi.

Rybacy całymi miesiącami przebywali poza do­mem, z dala od rodzin i ojczyzny. Sprzedawali swo­ją siłę za dach nad głową, strawę, środki do życia dla bliskich. Za pożyczkę.

Każdy rosyjski rybak z północnego wybrzeża za­ciągał bowiem dług u swego pracodawcy. Trzeba by­ło jakoś przetrwać surową zimę, która na wybrzeżach północy była bardzo długa. Morze Białe w tym cza­sie zamarzało i nie dawało pożywienia. Nad ujściem Dwiny nie uprawiano też zboża. A głód nie pyta o po­rę roku.

Za jedzenie potrzebne na zimę trzeba będzie od­pracować.

Zima za zimą, na którą niejeden rybak musiał brać zaliczkę z udziałów, z pensji, nie pozwalały dorobić się bogactwa rękami o twardej skórze z odciskami. Coraz bardziej rosła natomiast zależność lokatorów szarych izdebek od mieszkańców bogatych domów.

Owa zależność coraz bardziej zginała zmęczone plecy. Zwiększała władzę, spoczywającą w jedwabi­ście gładkich rękach.

Rąk z odciskami było wiele, wiele twarzy ze zwąt­pieniem w każdej bruździe, wiele pokornych charak­terów - było w czym wybierać. Wolne miejsca pracy długo nie czekały. Ludzi, potrzebujących zatrudnie­nia, czekało dosyć.

W Finnmarku łowiła duża grupa rybaków z Rosji, sporo rosyjskich statków pływało wzdłuż norweskiego wybrzeża. Prowadziły połowy na obrzeżach ogromnej sieci, którą armatorzy znad Morza Białego mocno za­ciskali w swych wypielęgnowanych dłoniach.

W niedużych izbach kobiety i dzieci czekały na męż­czyzn - ojców, braci i synów. Czekały również na zimę. Łudziły się nadzieją, że udziały okażą się wystarczające, by chociaż zaciągnąć dług, który pozwoliłby przetrwać długą noc polarną. Może być ciężko. W ręce pełne odci­sków trafiała trzecia część zarobku ze sprzedaży ryb. Właściciel, który nawet nie znał się na rybach, zabierał pozostałe dwie trzecie. Rybacy, których skóra przeszła zapachem ryb, otrzymywali najmniej.

Mieszkańcy ciasnych izb z każdym dniem coraz bardziej martwili się o tych, którzy sprzedawali siłę własnych rąk za żywność zjedzoną poprzedniej zimy.

W Archangielsku oczekiwano statku Norkina pły­nącego z Finnmarku. Wypatrywano rybaków, powra­cających do skromnych chat.

Codziennie do portu przychodziły kobiety. Wo­dziły niespokojnie oczyma, szukały wzrokiem.

W porcie mówiono o statku z Kem, który nie po­wrócił. O tej porze zimy powrót zazwyczaj był już niemożliwy. Morze Białe z każdym dniem stawało się coraz mniejsze. Lód zagarniał swoje obiema rękami.

Norkin czekał na „Fewronię” - statek nazwany imieniem jego żony.

Kobiety czekały na swoich mężów. Na swoich żywi­cieli. Ich oczy pociemniały, wydawały się czarne niczym lód pod warstwą śniegu pokrywającą Morze Białe.

Norkin wsunął ręce głęboko w kieszenie swego fu­tra. Czapkę nacisnął mocno na uszy i na kark.

Kobiety stojące na wietrze szczelniej otulały się wełnianymi szalami, wpatrywały w biel i szarość, po­za którymi nic nie było widać.

Wreszcie przypłynął statek z Kem. Przywiózł wia­domości i czterech rybaków z załogi Norkina.

Fewronia” zatonęła. Zatonęły również dwie ło­dzie, które jej towarzyszyły. Trzecia popłynęła na półwysep Kola.

Sztorm zniszczył jeden z masztów statku z Kem. Marynarze na jego pokładzie - dziękowali świętemu Mikołajowi, że miał ich w swej opiece.

Norkin spochmurniał. Z rękami w kieszeniach opuścił port.

Kobiety zostały. Ciągle wpatrzone w morze: szu­kały wzrokiem bliskich.

3

Nawet w takim mieście jak Archangielsk strata po­nad pięćdziesięciu mężczyzn to dużo.

Jednak armatorzy mówili przede wszystkim o zato­pionym statku, o utraconym sprzęcie, złowionych ry­bach. O zarobku, który spoczywał teraz na dnie Mo­rza Północnego i którego nie da się w żaden sposób od­zyskać. Połów się udał. Statek był załadowany po brze­gi, pełen bogactwa. Dorodne ryby wróciły do morza.

To przykre, mówili ludzie pokroju Norkina, męż­czyźni, którzy mogli stać z rękami w kieszeniach, bo nie musieli podejmować żadnych działań. Zaciskali pięści rozczarowani.

To przykre, mówili.

Przybywało im nowych zmarszczek wokół ust. Ostrych linii, jakby wyciętych nożem. Głębokich rys pociągniętych stromo w dół. Wokół oczu pojawiło się więcej ponurych ścieżek. Niteczek na skórze, które obnażały charakter nieubłaganie, bezlitośnie.

Przykre, mówili. Ssali to słowo, jakby było ka­wałkiem cukru lub kandyzowanym owocem. Ssali je, czerpiąc przez chwilę przyjemność, po czym wy­pluwali.

W jednej chwili mieli mniej do liczenia. Widzieli rzędy liczb po niewłaściwej stronie w słupkach, któ­re nanosili w swoich papierach.

Przykre.

- To naturalnie przykre - rzekł Norkin do Jewgie­nija.

Stał odwrócony plecami do Raiji i nie widział jej. Czekała, aż Jewgienij skończy. Chciała, by poszedł do domu. A on musiał jeszcze powiedzieć tysiąc słów, zanim narzuci płaszcz.

Zmrok nie czekał.

Raija skrzywiła się. Słowo wiło jej się w uszach. Sprawiało ból.

Roześmiała się gorzko.

Dopiero wtedy Norkin ją zauważył. Ten sta­ruch, który tak bardzo cierpiał. On, któremu prze­padł cały zarobek tak daleko, że być może nigdy nawet tam nie był.

- Straciłem statek - rzekł, akcentując każdą sylabę. - Nie rozumiem, jak panią może to śmieszyć.

- W porcie stoją kobiety, które straciły swoich mężów - odparła Raija. Nie zdołała się powstrzy­mać, nie zdołała utrzymać języka za zębami. - One nie uważają, że to przykre. Patrzą śmierci w oczy. Nie ma słów na określenie tego, co czują. Dla nich nazywanie tego, co się stało, przykrym, brzmi jak drwina...

- Droga pani Bykowa nie słucha uważnie - roze­śmiał się tubalnie Norkin, ale jego oczy pozostały zimne jak nagie kamienie w styczniu. Śmiejąc się, chciał, by poczuła się mała. Wzrokiem zmuszał ją do milczenia. - Nie mówię o kobietach w porcie. Mówię o sobie. Dla mnie strata statku jest przykra. Łodzie rybackie można szybko zastąpić innymi, ale statek był niczym złoto. Mógł jeszcze pływać całe lata. Był tak solidny jak kobieta, której imię nosił. To przykre, pani Bykowa. Przykre...

Raija przełknęła. Przełknęła znowu. Zacisnęła zę­by. Nie odpowiedziała. Norkin zresztą nie spodzie­wał się odpowiedzi. Zaskoczyło go, że jakaś baba ośmieliła mu się sprzeciwić. Nie sądził, by kobiety w ogóle mogły myśleć.

Raija widziała, że nie zamierza odejść. Pewnie miał jeszcze coś do powiedzenia Jewgienijowi o tragedii, która go spotkała. Pewnie chciał jeszcze coś dodać o tym, jak bardzo mu przykro.

Oddaliła się. Nie mogła znieść widoku karku Norkina, jego pleców, ramion, które unosiły się i opadały.

Nawet powietrze wydawało się bardziej gęste, tak jakby ten człowiek uniemożliwiał jej oddychanie.

Na zewnątrz spotkała milczący las czarno ubra­nych kobiet. Ich ciała były jak proste pnie drzew. Żo­ny marynarzy osaczały ją wzrokiem. Zaklinały.

Słyszały o niej. Znały ją, mimo że ona większo­ści z nich nigdy nie widziała. Niektóre dostrzegła może kiedyś w tłumie. Może kiedyś musnęła je spoj­rzeniem.

Ale one ją znały.

Była Raiją w czarnej pelerynie. Potrafiła ratować życie. Weszła na pokład statku, na którym wybuchł bunt. Pielęgnowała rannych marynarzy. Troszczyła się o tych, których nikt z jej pozycją nie zauważał.

Dotykała ich, leczyła, darzyła szacunkiem. Była Carycą. Znały na pamięć pieśni na jej cześć.

Przed panią Norkin pochyliłyby głowy, nie pa­trzyłyby jednak jej w. oczy. Nie z szacunku, raczej ze strachu.

Na Raiję odważyły się spojrzeć. Patrzyły na nią z respektem. Z miłością. Z nadzieją.

- Czy Norkin nadal tam jest? Wymówiły jego nazwisko, jak gdyby był Bogiem i szatanem w jednej osobie. Jak gdyby uosabiał sąd­ny dzień.

- Czy porozmawiasz z nim? - spytała ochrypłym szeptem jakaś blada kobieta w ciąży, która z trudem się poruszała. Zostało jej może parę tygodni do roz­wiązania...

- Ja mam z nim porozmawiać? - zdumiała się Raija. Czuła, że zewsząd otacza ją gorycz. Pomyślała, że Norkin nie rozumiał, co to takiego. Używał błędnych określeń, mylił je. Nie rozumiał, o czym mówił.

- Kobiety nie mają głosu. Nie słucha ich. Nie liczy się z ich zdaniem - A może twój mąż mógłby z nim porozmawiać? - rzuciła tym razem inna kobieta, znacznie starsza. O rę­kach, które już piastowały wnuki. Która widziała wiele razy, jak się rodzi i jak odchodzi życie. Która już straciła nadzieję. Znała wartość większości rzeczy. Wiedziała, że ludzie tacy jak ona i jak Norkin inaczej je oceniali.

- Kochana pani Bykowa! Proszę namówić męża! Niech porozmawia z Norkinem!

- Proszę się za nami wstawić!

- Proszę go ubłagać!

- Mam ośmioro dzieci, nie wiem, jak sobie pora­dzę! Nie mam rodziny, nie mam dorosłych synów, którzy mogliby nas wyżywić...

- Spodziewam się dziecka, w domu zostawiłam jeszcze troje...

- Proszę go ubłagać!

- Został nam dług sprzed trzech lat, nie jesteśmy w stanie go spłacić. Nigdy nie możemy zwrócić tego, co jesteśmy winni. Nie udałoby się nam nawet, gdy­by mój mąż wrócił...

- Straciłam tam na morzu męża i dwóch synów...

- Jestem stara, nie wiem, dokąd pójść. Nie mam dzieci, nikt nie otworzy przede mną drzwi...

- Proszę go ubłagać!

- On nie może być taki nieczuły! Jest zima, musi w nim istnieć choć trochę litości!

- Ma taki wielki dom, niczego mu nie brakuje. Nic nie straci, okazując dobroć.

Raija zaczynała się domyślać, dlaczego otoczyły ją ciasno, przypominając brzozowy zagajnik. Dlaczego błagalnie wyciągały ku niej ręce - gałęzie.

Zrozumiała i coś w niej zaprotestowało. Nie chcia­ła wierzyć. Pomyślała, że to, co mówiły kobiety, to tylko w połowie prawda. Nie chciała wierzyć, nie by­ła w stanie, że ktoś może być aż tak bezduszny.

Nikt by chyba tego nie zrobił.

- O co mnie prosicie? - spytała szeptem. Głos od­mówił jej posłuszeństwa. Napotkała wzrok kobiet. Spojrzała w każdą z tych zaklinających ją, błagają­cych, zrozpaczonych twarzy.

- Norkin wyrzuci nas z domów - rzekła kobieta w ciąży. Była młoda, może młodsza od Raiji, lecz Raija w jej spojrzeniu dostrzegła oczy jej matki. Po­trafiła sobie wyobrazić, w jaki sposób wiek, ciężka praca i bieda ją naznaczą. Coraz wyraźniej z każdym rokiem, z każdym dzieckiem. - Nasze mieszkania przejmą inni rybacy. Nawet na te, które zbudowali­śmy sami, musieliśmy zaciągnąć dług. Także ci, którzy posiedli domy na własność, są u Norkina zadłu­żeni. Jeśli nie zapłacimy, będziemy musieli się wy­nieść. Zagroził nam, że wezwie żołnierzy, o ile zaj­dzie taka potrzeba.

- Proszę go ubłagać! Proszę z nim porozmawiać! Nawet on nie może być taki nieczuły! On też ma syna.

Raija nie słuchała już kobiet. Oparła się o chropo­watą ścianę, usiłując zrozumieć, co sprawia, że czło­wiek staje się aż tak bezwzględny. Człowiek, które­mu niczego nie brakuje. Może poza sercem.

Nie była w stanie tego pojąć.

Nie znajdowała również słów obietnic dla tych ko­biet. W jej piersi narastał krzyk. Nie prośba, nie po­kora, tylko złość.

Wchodząc do domu Norkina, zostawiła drzwi otwarte, ale kobiety nie ruszyły się z miejsca. Niczym drzewa wrośnięte w ziemię. Widziały, jak powiewa jej peleryna. Już nie czarna, jak w pieśniach, lecz gra­natowa z nieco jaśniejszą niebieską podpinką. Powie­wała niczym żagiel. Obcasy stukały o twardą podło­gę. Przypominały strzelanie z bicza. Złość dodała jej słowom niezwykłego brzmienia.

Kobiety stojące na zimnie słyszały głos Raiji. Nie mieściło im się w głowach, że się odważyła. Oniemia­łe składały dłonie. W równym stopniu za nią, co za siebie.

Nie miała może wiele do stracenia, ale mimo to po­dziwiały ją za odwagę. Nikt chyba do tej pory nie rozmawiał z Norkinem tak jak ona. W ich sprawie.

Trochę się nawet za siebie wstydziły. Chodziło im przecież tylko o to, by się za nimi wstawiła, a nie żeby się dla nich narażała. Nie spodziewały się, że tak dobrze je zrozumie...

Raija wpadła do środka niczym gnana wichrem. Przefrunęła przez pokój jak granatowy motyl, który złożył skrzydła przed Norkinem. Jej spojrzenie, ciemniejsze niż kiedykolwiek, spoczęło na gospoda­rzu. Przykuło lodowato niebieskie oczy tak mocno, że ten władczy mężczyzna poczuł się nieswojo.

Poza tym powiało od drzwi.

Raija stanęła na szeroko rozstawionych nogach. Czarne noski butów ustawiły się na ukos pod brze­giem spódnicy. Ręce spoczęły na biodrach. Plecy wy­prostowały się.

Jewgienij dwukrotnie wymówił jej imię. Udała, że nie słyszy. Kiedy chciał ją odciągnąć, bojąc się najgor­szego, odepchnęła go. Szorstko strząsnęła z siebie je­go rękę.

- To przykre, że straciłeś statki, Anatoliju Norkin! Przykre! Tak przykre, że musisz to sobie wynagro­dzić, wyrzucając wdowy na ulicę. Czy wtedy poczu­jesz się lepiej?

- Ci, którzy nie mogą spłacić długu w inny sposób, muszą się wyprowadzić ze swoich domów. Z moich domów.

Raija roześmiała się głucho.

- I zupełnie cię nie obchodzi, że te kobiety straci­ły swych żywicieli zaledwie tydzień temu? Nie, tak jest lepiej, nie można być zbyt miękkim. Ktoś prze­cież mógłby wpaść na pomysł, by to wykorzystać, co?

- Jeżeli zapłacą, będą mogły zostać.

- Czy ktoś kiedykolwiek był w stanie spłacić dług w tak krótkim terminie? - spytała Raija. Jej policzki zaczerwieniły się ze złości, lecz również Norkin po­czerwieniał na twarzy.

Kiedy ostatnio tak się do niego odezwano, był ose­skiem. A guwernantka, która sobie na to pozwoliła, szybko musiała opuścić dom Norkinów. Nie znala­zła później pracy nigdzie nad Morzem Białym. O ile Norkin wiedział, nawet w Sankt Petersburgu nie uda­ło jej się znaleźć zatrudnienia.

Jeżeli istniało coś, czego Anatolij Norkin nie zno­sił, to właśnie braku respektu!

- Wcześniej egzekwowałem spłatę długów - odparł.

Nie mógł milczeć. Coś w tej piekielnej kobiecie draż­niło go i zagrzewało do walki. Ów żar w oczach, któ­re patrzyły na niego tak śmiało. Musi go zgasić. Powi­nien. To go podjudzało, irytowało, sprawiało, że miał ochotę ją złamać, kazać jej cofnąć wszystkie zarzuty...

- Na pewno, Anatoliju Norkinie! - roześmiała się głucho.

- Raija! - rzucił błagalnie Jewgienij.

Złapał żonę za ramię, odciągnął od Norkina, trzy­mał w żelaznym uścisku, ale nie mógł jej zmusić do milczenia.

Raija nie zniżyła głosu.

- Jest coś takiego, co się nazywa litością. Coś, co zwykli ludzie dobrze znają. Coś, co oznacza troskę o innych, wzajemną pomoc. Te kobiety właśnie o to proszą, na czas zimy. Nie możesz wyrzucić kobiet i dzieci na śnieg. To nie jest egzekwowanie długu, to morderstwo!

- Raija! Jewgienij popchnął ją na swoje krzesło. Podniósł rękę. Raija zamarła.

Z trudem się opanował. Jednak omal nie uderzył.

- Proszę o wybaczenie w imieniu mojej żony - rzekł, patrząc Norkinowi w oczy. Odwrócił się plecami do Raiji. - Nie wiem, jak wyrazić swój żal z powodu tego wszystkiego, co powiedziała. Kobiety myślą sercem. Ufam, że wie pan o tym równie dobrze jak ja. Kobie­ty często ogarnia niezwykła troska o pokrzywdzonych. Nie potrafię w inny sposób wytłumaczyć takiego za­chowania... Ale bardzo żałuję...

Raija znienawidziła Jewgienija, słysząc, jak się ka­ja, jak mruczy niczym kot, gdy się łasi.

- Chciałbym usłyszeć, jak sama przeprasza - zażą­dał Norkin. - Przekonałem się już, że jest dość wy­gadana.

- Raija? - Jewgienij spojrzał na żonę pytająco, z prośbą w oczach.

Wyraźnie dawał do zrozumienia, czego od niej oczekuje.

Raija nie potrafiła się zdobyć na skruchę.

- Nie umiem kłamać - rzekła krótko. - Kłamstwa pozostawiam wam, mężczyznom. Wam, którzy się nimi karmicie.

Wstała. Przemknęła obok nich. Nie mogła patrzeć nawet na Jewgienija.

Dawno jej tak nie rozczarował. Chyba nigdy nie potrzebowała jego wsparcia tak jak teraz. Nie dla sie­bie, lecz dla tych wielu kobiet, które zostały same.

Odwrócił się do niej plecami. Płaszczył się przed Norkinem. Jak zbity kundel lizał buty temu człowie­kowi. I prosił ją, by zrobiła to samo.

Nie potrafiła się czołgać.

Niemy las kobiet utworzył dla Raiji ścieżkę. Nie śmiały nawet na nią spojrzeć. Nie wiedziały, czy po­winny się odezwać. Spodziewały się jej wstawiennic­twa, ale nigdy w taki sposób. Nie znała ich, ale zde­cydowanie stanęła w ich obronie.

Raija zatrzymała się na końcu grupy kobiet. Powo­li odwróciła się w ich stronę. Przyglądała się ich twa­rzom, próbowała zachować je w pamięci. Chciała je zapamiętać. Chciałaby znać ich imiona, poznać je, porozmawiać, lepiej zrozumieć.

- Nie udało mi się nic dla was zrobić - rzekła zmę­czona. - Chyba raczej pogorszyłam sytuację. Żałuję. Nie chciałam, by tak się stało.

- Rozmawiałaś w naszej sprawie - odezwała się jed­na ze starszych wdów. Objęła Raiję ramieniem. Jej głos brzmiał łagodnie, niemal macierzyńsko. - Nie przywykłyśmy do tego. Wiemy w każdym razie, że jesteś po naszej stronie, razem z nami. Gorzej dla cie­bie, że wkrótce i cały Archangielsk się o tym dowie... Ludzie pokroju Norkina niełatwo wybaczają.

Nie musiała o tym mówić. Raija doskonale zdawa­ła sobie sprawę, że naraziła się wszystkim wielkim w okolicy.

Czegoś takiego szybko nie zapomną.

- Mniejsza o mnie - powiedziała szczerze. Poradzi sobie bez Norkina i jemu podobnych. Jej życie było bez nich lepsze. - Mam dach nad głową - dodała. - Nic nie jestem Norkinowi winna. Powinnam raczej pomyśleć o was i bić przed nim czołem...

Wokół rozległ się ostrożny śmiech. Rozjaśnił tro­chę ściągnięte twarze.

- Przyjemnie było usłyszeć, jak ktoś mówi do nie­go w taki sposób - zauważyła jedna z kobiet. Inne przyznały jej rację. Nie śmiały się od chwili, kiedy otrzymały wiadomość o zatonięciu statku. Teraz tro­chę się rozweseliły.

Kosztem Norkina.

Raiji daleko było do śmiechu.

- Zrobię, co w mojej mocy - obiecała. Nie miała pojęcia, jak tego dokona, ale nie mogła odejść od tych kobiet, niczego im nie dając.

Odrobina nadziei jest chyba lepsza niż nic. Nie wiedziała. Czuła się w pewnym sensie jak kłamca. Ale wierzyła w to, co mówiła. W głębi duszy była prze­konana, że powinna spróbować.

Powinna spróbować im pomóc. Może nie wszyst­kim, ale przynajmniej niektórym.

Uśmiechały się ostrożnie. Już ją usprawiedliwiały. Nie spodziewały się od niej więcej niż od innych żon armatorów.

A już uczyniła więcej, niż którakolwiek inna by się ośmieliła. Słyszały jej słowa, lecz uznały, że rzuciła je ot tak, wypluła jak starą kaszę, która rosła w ustach. Musiała je z siebie wyrzucić.

Zebranym wokół niej kobietom podobało się, że po­traktowała je jak ludzi, że uważała, iż jest im coś winna.

Zostały przed domem Norkina, gdy Raija ruszyła w górę ulicy ku stajni. Ku domowi Antonii. Ale roz­pierzchły się, odsunęły od siebie, zanim Norkin wy­szedł. Zanim wyszedł Jewgienij.

Przestraszone przemykały się do swych szarych izb, których nie kochały, lecz które je wszystkie wią­zały z życiem.

Bykowa miała rację: jeżeli Norkin wyrzuciłby je zi­mą na ulicę, popełniłby zbrodnię.

Raija wśliznęła się niepostrzeżenie do stajni Anto­nii i zamknęła drzwi na klucz. Panowało tu przyjem­ne i miłe ciepło.

Przemawiała półgłosem do koni. Uspokoiła je, że to tylko ona. Przestały się denerwować. Poznały ją.

Usiadła na pryczy w izbie stajennego. O tej porze było tu pusto. Tonią nie zatrudniała teraz stajennych spoza miasta. Stajnia pełniła funkcję stajni, nie domu.

Raija płakała. Ze złości i rozpaczy, że istnieją tacy ludzie jak Anatolij Norkin. Zastanawiała się, co by stracił - poza twarzą - gdyby pozwolił tym biednym kobietom zostać razem z dziećmi w swych domach. Zyskałby zasługi w kościele i w niebie, gdyby się zgo­dził, by wdowy i dzieci - półsieroty mogły zachować dach nad głową jeszcze przez zimę. Raija nie sądziła, by ucierpiały na tym jego interesy.

Ale aż do dziś nie przypuszczała, że na świecie ży­ją tacy ludzie jak on, że w ogóle jest to możliwe. Ze ludzie mogą mieć tak zimne serca.

Raija płakała z rozczarowania, z bólu, nad Jewgie­nijem. Często przysięgał, że ją kocha, że zawsze bę­dzie przy niej stał, wielokrotnie obiecywał jej więcej, niż mogłaby sobie życzyć.

Rzadko jednak życzyła sobie czegokolwiek.

Ale tym razem nie okazał się na tyle wspaniało­myślny, by ją poprzeć. Przeciwnie, potraktował ją tak, jak nie potraktowałby nawet Michaiła. Raija dawno nie czuła się równie upokorzona. Zachował się wobec niej jak ojciec.

Potrzebowała męża, kochanka i przyjaciela, który by ją wspierał. Pomagał.

Był z nią.

Jewgienij zaś stanął przeciw niej. Usprawiedliwiał ją przed Norkinem, nie pytając jej nawet o zdanie. Niemal nakazał jej, by uczyniła to samo.

W obecności Norkina.

Jak mógł?

Raija nie była pewna, czy będzie mogła mu to wy­baczyć. To coś więcej niż rozczarowanie.

To zdrada.

Sama również może nie zawsze była wobec niego w porządku, ale nigdy jeszcze nie czuła się tak źle. Nigdy jeszcze z powodu Jewgienija nie przeżywała takiej udręki. Nie sądziła, że zdoła mężowi wybaczyć.

Nie była w stanie go usprawiedliwić.

Czyżby mogła żywić wobec niego nienawiść?

4

Głos w ciemności. Jej imię. Pytający: Raija, gdzie jesteś?

- Tu...

Raija osuszyła łzy, ale zaraz wezbrały na nowo. Po­zwoliła im popłynąć. Wszelkie próby ich powstrzy­mania i tak były daremne.

Konie bijące kopytami. Parskające cicho. Może po­znały Olega.

Jego sylwetka utworzyła ciemniejszy zarys na tle drzwi, na moment je wypełniła. Po chwili dostrzegł cień Raiji. Usiadł obok niej.

- Jewgienij pojechał do domu. Zabrał ze sobą To­nie i dzieci. Tonią powiedziała Miszy, że musisz po­móc komuś, kto zachorował. Brzmiało to nawet wia­rygodnie.

Raija skrzywiła się w ciemności, ukazując zęby.

- Poróżniłaś się z Norkinem... - Raija dosłyszała, że się roześmiał. Chętnie zapaliłaby lampę, żeby zo­baczyć jego twarz, stwierdzić, jakie uczucia się na niej malują. - On ci nigdy tego nie zapomni.

Raija przełknęła.

- Już mi to mówiono - rzekła. - Jeśli o mnie cho­dzi, nie przejmuję się zbytnio. Boję się tylko, że nic dobrego z tego nie wyniknie dla tych biednych ko­biet...

- Jesteś bardzo odważna. - Oleg pogładził ją po włosach. Może nie miękko i łagodnie, ale był przecież potężnym mężczyzną. Nigdy zresztą nie miał lekkiej ręki, chociaż starał się być delikatny. - Założę się, że stary Norkin drży na samą myśl o tobie. Takiej ko­biety jak ty chyba jeszcze nie spotkał. Jewgienij mó­wił, że chłop zbladł...

- To Jewgienij zbladł - zauważyła Raija. Wargi miała odrętwiałe, z trudem formułowała słowa. Nie wątpiła, że Jewgienij przedstawił swoją wersję roz­mowy z Norkinem. Sprawiało jej ból, gdy pomyśla­ła, co powiedział na jej temat.

- Mówił o tym... - Oleg nadal przemawiał łagod­nym głosem, niczym dobry wujek, który po długim czasie przyjechał w odwiedziny.

- Jak Norkin może wyrzucać bezbronne kobiety? Dzieci? - Raija nie chciała myśleć o Jewgieniju. Pra­gnęła to od siebie odsunąć. Nie chciała słuchać uspra­wiedliwień, które z pewnością Oleg wysunie w jego obronie, w jego imieniu. Niech zostawi je na później. - Czy nic go nie obchodzi, co się z nimi stanie? Nic a nic? Czy on nie widzi, że to też są ludzie?

Oleg ciężko oparł się o ścianę. Prycza zatrzeszcza­ła, kiedy trochę się przesunął.

- Większość domów należy do Norkina - rzekł jak­by niechętnie. - Mieszkania są związane z pracą, z miejscem na statku. Wiążą cię z armatorem. Dom i dług trzymają cię przy jednym chlebodawcy. Zga­dzasz się na to. Więzy działają w obie strony. Jednak zarabia na tym tylko właściciel statku, bo łatwiej się ugniesz, jeżeli masz coś do stracenia.

Raija potrafiła to zrozumieć. Ona prędzej by się złamała, niż by się ugięła, ale to zupełnie inna spra­wa. Nie była wiotka jak źdźbło trawy.

- Norkin potrzebuje nowych ludzi do pracy. Nie zamierza budować dla nich nowych domów - mówił dalej Oleg. - Nie może najmować do połowów wdów po marynarzach, których stracił. W ten sposób na to patrzy. Dlatego każe kobietom się wynieść.

- Wykorzystuje ich dług, żeby się ich pozbyć - wtrąciła Raija.

- I, niestety, ma prawo po swojej stronie - dodał sucho Oleg. - Wie, co robi. Nie musi okazywać wspa­niałomyślności. Nic by na tym nie zyskał. Nikt nie marzy o tym, by go zniszczyć i pozbawić pozycji, którą zajmuje w Archangielsku. Jeżeli nawet ktoś my­śli tak jak ty, to na pewno się do tego głośno nie przy­zna. W każdym razie żadna z wpływowych osób, któ­ra cokolwiek znaczy i której Norkin by wysłuchał. To, co robi, nie jest piękne, ale wolno mu tak postą­pić. I to całkiem bezkarnie. Taka jest prawda.

- To przykre - odezwała się Raija, naśladując Norkina.

Oleg roześmiał się krótko. Raija nie była w stanie się śmiać. Nie zdobyła się nawet na uśmiech. Była zmęczona i zrezygnowana. Myśl o nieszczęsnych ko­bietach, o ich dzieciach, sprawiała jej ból.

A rozczarowanie z powodu zachowania Jewgieni­ja nadal piekło.

- W domu jest ciepło - Oleg wyprostował się. Najwi­doczniej było mu niewygodnie siedzieć na pryczy. Raija wiedziała, że kiedyś uważałby się za szczęśliwca, gdyby znalazł choć dach nad głową. - Jedzenie. Wódka...

- Czy masz zamiar mnie ułagodzić wódką? - spytała Raija. - Czy tak to sobie obmyśliliście? To za ma­ło. Myślałam, że lepiej mnie znasz. Myślałam, że Jew­gienij zna mnie lepiej...

- To ja muszę się napić - wyjaśnił Oleg. - Potrze­buję tego chyba bardziej niż ty...

- Uprzedzam, że nigdy nie poproszę Norkina o wybaczenie! - Raija nie ustępowała. - Nic nie po­może, jeśli ty i Jewgienij padniecie na kolana i będzie­cie mnie o to błagać. Nigdy tego nie uczynię. Prędzej po raz drugi powiem mu to samo prosto w twarz.

Oleg westchnął.

- Wiem o tym - przyznał. - Dobrze o tym wiem. Jewgienij także. To dlatego siedzę tu teraz z tobą. Jewgienij również potrzebuje trochę czasu do namy­słu. Nie ułatwiasz nam sprawy, Raija - Raisa...

Raija milczała. Pytanie zawisło między nimi. W ci­szy. Słowa, których jej usta nie wypowiedziały, a któ­re i tak usłyszał.

- My także pożyczyliśmy pieniądze od Anatolija Norkina - wyznał wreszcie Oleg. - My też zaciągnę­liśmy u niego dług.

To tłumaczyło zachowanie Jewgienija, lecz mimo wszystko Raiji trudno było mu wybaczyć.

- Nie jesteście w stanie zapłacić? - spytała. - Czy nie możemy mu zwrócić długu? Chcesz powiedzieć, że siedzimy w kieszeni u tego człowieka?

- Jeżeli wpadnie na pomysł, by zażądać zwrotu wszystkiego od razu - wyjaśnił Oleg - to tak. Wtedy ma nas w swojej kieszeni. Dokładnie. Musimy wybie­rać: czy zapłacić naszym marynarzom, czy jemu. Lecz naprawdę nie mamy wyboru. Rozumiesz? Rozumiesz Jewgienija?

Raija nie odpowiedziała. Nie potrafiła. Pytał, czy rozumie. Nie była przecież zawzięta, rozumiała to. Mimo to nadal czuła kłucie w piersi. Mimo to nadal czuła ból.

Nie była pewna, czy Oleg by to pojął.

- Mówiłeś, że masz wódkę? - spytała. Wstała. Mu­siała się zastanowić. Właściwie wątpiła w to, żeby alkohol mógł jej rozjaśnić w głowie, ale musiała stąd wyjść. Musiała na moment zaczerpnąć świeżego po­wietrza. Spojrzeć prosto w czarne oczy nocy.

Ciemność nie dała jej odpowiedzi. Ciemność wszystko skrywała. Również ją.

W domu było ciepło. Oleg nalał wódki. Nie skąpił trunku.

Raija przełknęła alkohol. Skrzywiła się. Podsunęła Olegowi szklankę, by nalał jej jeszcze.

- Nie jesteś Tonią - zauważył Oleg wesoło, ostrze­gając po bratersku. Jego oczy śmiały się, kącik ust uniósł się ku górze. Ostrożnie. - A to nie woda - do­dał na wypadek, gdyby Raija nie zrozumiała, o co mu chodzi.

- Śniło mi się złote światło - rzekła Raija, jakby nie dosłyszała słów Olega. Ściskała szklankę w dłoniach. Łokcie oparła na stole. To powinno pomóc jej utrzy­mać równowagę, gdyby za dużo wypiła. - Nie rozu­miem tego snu.

Zamilkła i uniosła szklankę do ust. Nie dostrzegła, że Oleg się o nią martwi. Nie patrzyła na niego. Wie­działa, jak wygląda. Mówiła bardziej do siebie niż do niego. Porządkowała myśli. Musiała słyszeć słowa, by móc je umieścić na odpowiedniej półce.

- Może to złote światło to pieniądze. Może powin­nam się bać. Nie o Misze, raczej o Jewgienija. O nas wszystkich...

- Sny mają chyba niewiele wspólnego z Anatolijem Norkinem - zauważył Oleg. Przyglądał się swoim rę­kom. Pragnął móc potrząsnąć Raiją, by przywołać ją do rozsądku. Równocześnie pragnął posiadać tyle od­wagi, co ona. Pragnął móc potrząsnąć Norkinem i to jego przywołać do rozsądku...

- Nie? - spytała Raija takim tonem, że Oleg mu­siał na nią spojrzeć.

Takie piękne kobiety nie powinny chodzić po świecie, przebiegło mu przez głowę. Takie jak Raija i Tonią.

Raija nadal miała w sobie wiele z małej dziewczyn­ki. Pamiętał ją sprzed dziesięciu lat. Nie wiedział, jak wyglądała pół życia temu. Mógł to sobie tylko wy­obrazić.

Mimo wszystko nie sądził, by bardzo się mylił w swych wyobrażeniach. Przytłumione światło ukry­wało drobne zmarszczki na jej twarzy. Policzki stały się okrągłe i miękkie. Ładne kreski wokół oczu, któ­re znał, zniknęły w półmroku, tak dla niej życzliwym.

W oczach palił się żar - w tych ciemnych węgiel­kach nad policzkami, które straciły letnią opaleniznę. Gęste, długie rzęsy. Brwi biegnące ku prostemu, zde­cydowanemu czołu, ciemne, uparte kreski. Czarne włosy okalające jasną twarz. Zawsze wymykający się któryś z kosmyków. Raiji nigdy nie udawało się ujarzmić włosów.

Silnie zaznaczone pod delikatną skórą kości po­liczkowe. Nasz Pan miał dobry dzień, kiedy stwarzał Raiję, pomyślał Oleg. Wyraźnie zarysowana broda, świadcząca o zdecydowaniu, prosty nos nad pełnymi ustami.

Na wargach zaznaczony ten sam rys zdecydowa­nia, co na brodzie. Przez te wargi przeszło tyle róż­nego rodzaju słów. Raija nie powstrzymywała się od tych najmocniejszych, wymawiała je głośno, nie ukrywała, że potrafi być dosadna.

Powinno istnieć prawo, które zabraniałoby takie­go wyglądu. Nie powinna istnieć taka kobieta. Tak silna i łagodna jednocześnie. Tak młoda i tak pełna doświadczenia.

Oleg potrafił zrozumieć zaskoczenie Norkina. Ten potężny człowiek widział to, co chciał widzieć. Oleg mógł sobie wyobrazić, jak wzrok tego podstarzałego człowieka spoczywa na postaci Raiji. Z pewnością przyjrzał się nie tylko pięknej twarzy, lecz zmierzył spojrzeniem całą sylwetkę. Miała krągłe piersi i szczu­płą talię.

Norkin dostrzegł jej urodę. Tę miękkość, kobie­cość. Spodziewał się, że jest kobietą tego pokroju, które znał. Które poskramiał jedną ręką.

A przed nim stanęła Raija.

Człowiek.

Dusza. Istota myśląca, posiadająca wolę, która nie została stworzona do tego, by kształtował ją jakikol­wiek mężczyzna.

Mężczyźnie wolno by było rzucić Norkinowi w twarz to, co powiedziała mu Raija, to nie uwłacza­łoby jego godności.

Ale Norkin nie zamierzał wybaczyć Raiji jej słów, choć przekonał się, że jest niezwykła.

Oleg mógłby się założyć, że Raija poważnie prze­straszyła tego człowieka.

Była kobietą, a zachowała się jak mężczyzna. Tak jakby miała do tego pełne prawo.

- Moje sny - odezwała się Raija. - Moje sny, Oleg... boję się ich...

Oleg również bałby się śnić, gdyby był Raiją. Na­wet teraz go przerażała, gdy tak patrzyła swymi wiel­kimi, ciemnymi oczyma, gdzieś dalej, w głąb jego źre­nic, w jego duszę, tam gdzie sam nie mógł zajrzeć.

Przerażała go, gdy próbowała tłumaczyć sny. Po­myślał, że jeszcze jednej rzeczy należałoby Raiji za­bronić - prawa do snów i wizji.

Ta jej niezwykła zdolność również jego napawała lękiem.

- Nie będę się czołgać przed Norkinem! - powtó­rzyła nagle Raija.

Wcale nie złagodniała, gdy napiła się wódki. Nic by też nie pomogło, gdyby jeszcze sobie nalała.

Od tego nie zmięknie.

Oleg wiedział, że Raija jest wobec siebie uczciwa. Bardziej niż on sam. Często czuł, jak sumienie kłuje go w piersi. Jej się to pewnie nie zdarzało. Żyła tak, jak dyktowało jej serce. Nie łamała swych zasad.

Dobrze jest tak żyć - być sobą. Nie udawać. Ale to może oznaczać kłopoty dla wszystkich wokół, tych, którzy nie są w stanie podążać za głosem serca, któ­rzy nie żyją w zgodnym rytmie ze swą duszą.

- Chcę pomóc tym kobietom, Oleg. Czy wolno mi? Ktoś musi to zrobić. Nie wiem jak, ale wiem, że muszę im pomóc. Nie potrzebują współczucia, słów...

- Będą potrzebowały domów - zauważył Oleg sucho.

- To prawie dwieście osób, Raija - Raisa. I będą potrze­bowały jedzenia. Nie współczucia. Masz co do tego ra­cję. Będą potrzebowały wielu rzeczy, które kosztują, moja droga. A pieniędzy i ty nie masz. - Westchnął. - Nie uratujesz wszystkich, którzy cierpią, Raiju. Jeden człowiek nie jest w stanie tego dokonać!

- Muszę - odparła z powagą. Naprawdę tak myśla­ła. - Muszę. Nie mogę zamknąć oczu. Nie wolno mi udawać, że niczego nie widzę.

Oleg napił się. Zastanawiał się, jak by wyglądał Archangielsk, gdyby wszyscy postępowali tak jak Raija. Gdyby wszyscy żyli według jej zasad. Nie był w sta­nie sobie tego wyobrazić.

- Nie chciałam nikomu sprawić kłopotu... Czy Jew­gienij jest na mnie zły? - spytała Raija nieoczekiwanie.

O nieba! Co powinien odpowiedzieć? Jewgienij bił gołymi pięściami w ścianę, aż pozdzierał skórę. Oleg nie mógłby powtórzyć tego, co jego druh na począt­ku mówił, zanim się trochę uspokoił...

- Rozumiem, Jewgienij jest na mnie zły - stwier­dziła Raija z przekonaniem. Nie trzeba być jasnowi­dzem, żeby zgadnąć.

Oleg też by się tego domyślił, gdyby ktoś opowie­dział mu całe zdarzenie.

Na pewno byłby zły, gdyby Tonią zachowała się podobnie. Miałby pewnie ochotę zepchnąć ją ze ska­ły do morza.

Jewgienij ograniczył się do wrzucenia do wody dwóch krzeseł. Trzecie rozbił o nabrzeże.

Raija nie uważała, żeby na Norkinie świat się koń­czył.

- Powinniśmy wybrać się na tańce, Oleg - westchnęła. - Powinniśmy przetańczyć całą noc. Na sto­le. Powinieneś śpiewać tęskne pieśni, a wtedy ja mo­głabym się wypłakać, nie wzbudzając niczyjego zdzi­wienia. Powinniśmy tam spotkać pijanych marynarzy i ludzi, jakich Norkin nigdy nie chciałby oglądać. Nikt nie powinien zaprzątać sobie głowy Norkinem...

- Knajpy są teraz zamknięte - zauważył Oleg. - W mieście panuje żałoba. Straciliśmy prawie pięć­dziesięciu rybaków...

- A Norkin stracił statek - dodała Raija. - Nie wol­no ci o tym zapominać. To takie przykre!

- Każdy patrzy ze swojej pozycji - podsumował Oleg. Wódka sprawiła, że poczuł się zmęczony. Minę­ło trochę lat od czasów, kiedy budziła w nim diabła. Może zaczynał się starzeć? - Norkin nie zna tych ko­biet. Nie wywołują w nim żadnych uczuć. Statek coś dla niego znaczył, a kobiety to dla niego teraz tylko kłopot. Załoga, którą stracił, to ręce, które dla niego pracowały. Musi sobie kupić nowe. Tak właśnie myśli...

Raija zadała pytanie, które musiała postawić. Oleg chyba się tego spodziewał.

- Czy i ty tak myślisz? Czy Jewgienij tak myśli?

- Nie znasz odpowiedzi?

Raija skinęła głową. Mdliło ją. Kręciło się jej w gło­wie. Odsunęła do połowy pełną szklankę. Albo do po­łowy opróżnioną. Zależy, jak na to spojrzeć.

- Wyjdź ze mną! - poprosiła. Zatoczyła się nieco, kiedy próbowała wstać. Za­śmiała się z siebie, gdy Oleg wyciągnął do niej rękę.

- Jest zimno! Już noc! - próbował protestować. Raija roześmiała się znowu. Miała przecież ciepły płaszcz. Sama też była rozgrzana. Nie chciała wychodzić po to, by zmarznąć. Po prostu potrzebowała tro­chę przestrzeni. Ściany i sufit przytłaczały ją.

- Spadnę z nabrzeża, jeżeli nie pójdziesz ze mną - ostrzegła.

Wychodziła już, kiedy zrezygnowany ruszył się z miejsca.

- Dlaczego zawsze dostosowujemy się do was? - dziwił się. - Dlaczego my, mężczyźni, dostosowujemy się do takich jak ty i Tonią? Najczęściej w końcu do­stajecie to, czego chcecie. Niezależnie od tego, jak to wygląda na początku...

- Tak ci się tylko wydaje - odparła Raija. - Ja to widzę trochę inaczej.

Rozbawiła go. Raija nie zapominała tak łatwo. W jej wspomnieniach mocno utwierdzały się naj­drobniejsze szczegóły. Dlatego Oleg czul się dziwnie, wiedząc o wszystkim, o czym zapomniała. Często z trudem się powstrzymywał, by nie wyjawić jej prawdy. Znał tak wiele faktów z jej życia. Milczenie wydawało mu się wobec niej niesprawiedliwe.

Bywały chwile, że już miał ochotę opowiedzieć Ra­iji o jej przeszłości.

Nie raz. Wiele razy.

Jak dotąd udało mu się jednak dochować tajemnicy.

Jewgienij ufał mu ślepo. W przeciwnym razie nie zostawiłby ich samych, tak jak teraz. Oleg z trudem znosił tę swoistą deklarację zaufania.

Momentami nie zasługiwał na owo zaufanie. Tak jak teraz.

Tak łatwo byłoby ją objąć, wymówić jej imię, po­wiedzieć, że musi jej coś wyznać...

Noce były ciche o tej porze - zanim zima głębiej nie wgryzie się w ziemię - a dni jeszcze cichsze, niż do tego przywykli.

Nie hałasowano już na ulicach Archangielska, w wąskich uliczkach nie śpiewano pieśni pełnym gło­sem, nie wznoszono głośnych toastów za oknami rzu­cającymi skąpe światło na ulicę...

Okazywano szacunek ofiarom.

Życie i śmierć szły zawsze ręka w rękę dla ludzi ży­jących z morza, nad morzem, na morzu, ale mimo to nie godzono się bez żalu z tym, że zginęło tylu ma­rynarzy.

Nie było w Archangielsku człowieka, którego bli­scy nie spoczywaliby w tym najdalszym z grobów. Wszyscy rozumieli ból.

A ponieważ życie i śmierć szły ręka w rękę, stano­wiły część jednej całości, były ze sobą nierozerwalnie związane niczym kochankowie, okazywano śmierci szacunek. Tak jak okazywano szacunek życiu.

Ta noc była ciszą. Ciemnością. Chłodem. Ale przede wszystkim ciszą.

Chrzęst zmarzniętego śniegu pod stopami. Tylko ich kroki, nic poza tym. Ich kroki. Olega, a potem Raiji - niczym echo. Przygłuszone.

Nogi zaprowadziły ich do portu. Od morza wiał zimny wiatr. Nieludzki. Wdzierał się pod ubrania. Przypominał, co ich wkrótce czeka.

- Powinnaś pożyczyć futrzaną kurtkę Toni.

Oleg objął Raiję ramieniem, ale mróz powstrzymy­wał go od zwierzeń. To mógłby być taki moment.

Raija lekko drżała. Marzła, ale przede wszystkim czuła się wolna.

Wiatr smagał ją i mówił, że żyje. Czuła ból - większy niż ten, który odzywał się na wspomnienie słów Jewgienija, jego spojrzenia, dotyku dłoni.

- Nie poproszę Norkina o wybaczenie - powtórzy­ła po raz nie wiadomo który. - Nie zrobię tego. Uwa­żam, że ten drań nie ma prawa żądać przeprosin. Gdybym popełniła błąd, przyznałabym się do tego. Nie przyszłoby mi to łatwo, ale przeprosiłabym. Lecz tym razem nie popełniłam błędu.

- Norkin nie domaga się od nas spłaty całości dłu­gu - stwierdził Oleg pocieszająco. Nie powiedział Ra­iji, że Jewgienij mówił całkiem coś innego. Nie powie­dział jej, że Anatolij Norkin im groził. - Nie martw się, znajdą się tacy, którzy nam pomogą - dodał.

Nie mógłby na poczekaniu podać żadnych na­zwisk, gdyby spytała.

Raija jednak nie spytała.

Oleg przez moment ujrzał siebie jako marynarza. Boso lub w drewnianych chodakach. Grad jak drob­ne kamyki uderzał w grube wręgi, w cienkie spodnie...

Nie, nie chciałby wrócić do tego życia.

Mimo to nie potrafił się również złościć na Raiję, choć przez jej porywczość mógł teraz stracić wszyst­ko, co posiadał. Przeciwstawianie się szaleńcom może okazać niebezpieczne. Nie wolno też zbytnio spoufalać się z tymi, z którymi prowadzi się interesy.

Raija nie mogła powiedzieć, że o tym nie wiedzia­ła. Wyraźniej niż wielu innych dostrzegała obowiązu­jące zasady. Wyraźniej niż większość ludzi zauważa­ła ich różnorodność, widziała powiązania, zależności, uprzedzenia.

Wiedziała...

Nie był na nią zły.

- Czy już się napatrzyłaś? - Uścisnął ją za ramię. Marzł, ale nie chciał, by z jego powodu wracali. Du­zi mężczyźni nie mogą okazać się większymi zmarzluchami niż drobne kobiety! - Jeżeli się rozchorujesz, nie będziesz mogła podjąć walki ze starym Norkinem - uśmiechnął się.

- Wasilij mnie tutaj pocałował - wyznała Raija, jak gdyby nie dosłyszała, co mówił.

Oleg rozumiał, dlaczego wspomniała teraz o Wa­si. Na szczęście Jewgienij dał się przekonać, by wra­cał do domu bez niej. On i Raija pozabijaliby się tej nocy, gdyby jedno niepotrzebne słowo sprowoko­wało potok następnych, wywołało lawinę niedopo­wiedzianych i skrywanych pretensji, które mimo wszystko powinny pozostać w ukryciu, skoro tak długo tłumili je w sobie.

Imię Wasilija mogłoby się stać iskierką wyzwalają­cą wielki pożar.

Oleg ujrzał morze przeszłości, do którego mógłby sięgnąć Jewgienij.

- Gdyby Wasilij nadal był z nami, również by się nie odważył otwarcie wystąpić przeciw Norkinowi - za­uważył Oleg. - Wasilija też wiąże nasz dług. Wiedział­by, kiedy trzymać język za zębami. Minęło już trochę czasu od tamtej pory, kiedy wypełniało go tyle gory­czy, że zaplanował bunt, moja droga. Minęło też tro­chę czasu, odkąd ludzie zaczęli cię nazywać Carycą...

W ciemności błysnęły białe zęby Raiji. Oleg wie­dział, że chętnie zrezygnowałaby z tego przydomka. Nigdy nie upajała się swą sławą.

- Tęsknię za Wasilijem - rzekła. - Zostawił po so­bie pustkę, której nie da się opisać słowami.

- Tęsknisz za nim, ponieważ jesteś zła na Jewgie­nija.

- Może. - Oparła ciężko głowę na ramieniu Olega. Nie dosięgała mu do barku. - Chociaż właściwie nie jestem zła na Jewgienija. Raczej rozczarowana. To co innego. Złość szybciej przechodzi. Rozczarowanie ma pazury. Mocno się wczepia. Długo trzyma...

- Gdybyście poszli spać razem, łatwiej byłoby wam rozmawiać. Nawet stary Norkin z pewnością łagod­nieje, kiedy się przytuli do żony.

Raija nie potrafiła sobie tego wyobrazić.

- Zimno mi - powiedziała. - Chodźmy do domu.

5

Wykradanych chwil nigdy nie było dość. Jednak te potajemne spotkania były wszystkim, co mieli. Rzad­ko widywali się za dnia. Ich schadzkom towarzyszył pewien niesmak.

Ale to miało się zmienić.

Jelizawieta wierzyła w to. Nie chciała dopuszczać do siebie myśli, że zawsze będą musieli coś ukrywać, spotykać się w tajemnicy w miejscach, gdzie nikt nie­powołany nie powinien się pojawić.

- Chyba będziemy mieli kłopoty - rzekł Nikołaj. Chwycił Jelizawietę za ręce. Chociaż jego palce były bardzo szczupłe, miały niezwykłą siłę. Jelizawieta ni­gdy nie widziała tak pięknych męskich dłoni. - Przez nią - dodał, zanim zdążyła zapytać.

- Przez kogo?

- Przez Bykową. - Wzruszył ramionami. - Nie mo­gę jej nazwać twoją przybraną matką, bo nią nie jest. Nigdy nie rozumiałem, jakie was łączą więzi...

Jelizawieta nie wspomniała, że Wasilij kochał Ra­iję. Przemilczała to, o czym, jak się jej wydawało, od dawna wiedziała.

- Raija nie zniszczy tego, co jest między nami! - Nawet wobec Nikołaja zamierzała bronić Raiji.

- Mogłem cię przedstawić rodzicom - rzekł Niko­łaj Norkin, tak jakby sam wierzył w to, co mówił. - Chciałem. Ale teraz się nie odważę. Powiedzieliby, że ponieważ jesteś jej pasierbicą, nigdy nie zaakceptują naszej znajomości. Tato mówi, że zamierza ją zakuć w kajdany...

Jelizawietę przeszył dreszcz.

- Nie może tego zrobić! Nikołaj znowu wzruszył ramionami. Jelizawietę nagle to zirytowało. Wcześniej ten gest wydawał się taki niewinny, myślała, że to urocze, iż Nikołaj nie wie o tylu sprawach.

Teraz urok owej niewiedzy zbladł. Zmienił się w bezradność, której Jelizawieta nie chciała przyjąć do wiadomości. Nie chciała jej widzieć. Nie u niego.

- Byłoby nam łatwiej, gdyby poprosiła mojego oj­ca o wybaczenie...

Jelizawieta zamknęła oczy.

Czy Nikołaj zawsze miał taki ton głosu? Czy za­wsze brzmiała w nim nuta utyskiwania?

Dlaczego wcześniej nie zwróciła na to uwagi?

- Raija robi to, co chce - rzekła zimno.

- Nie chcę o niej teraz myśleć - powiedział Niko­łaj. Splótł palce z jej palcami. Były niemal szczuplej­sze niż jej własne, dłonie równie wąskie. Jelizawieta zawsze patrzyła na nie z podziwem. Zdumiewające, że należały do mężczyzny. - Chciałbym móc cię za­brać do domu - szepnął. Jego usta, miękkie jak u dziewczyny, połaskotały ją po policzku.

Usta innych mężczyzn nie były takie.

Nikołaj był najłagodniejszą z osób, które znała. Dostrzegała w nim cechy, których nie lubiła, ale i tak był najmilszym z chłopców - z mężczyzn - których kiedykolwiek spotkała. Dotykał jej, jak gdyby była z najdelikatniejszego szkła. Jak gdyby była niczym fi­liżanka z porcelany z przejrzystym dnem.

Lubiła być tak traktowana. Nikt inny nie odnosił się do niej w ten sposób.

Tylko Nikołaj.

Nic nie można na to poradzić, że nazywa się Norkin. Nikt nie ma wpływu na to, w jakiej rodzinie przyjdzie na świat. To nie wina Nikołaja, że jego ro­dzicom tak dobrze się powodzi, że jest spadkobiercą niepojętej fortuny.

- Lubię, gdy do mnie przychodzisz - mówił dalej, bawiąc się guzikami jej bluzki. - Chciałbym, żeby za­wsze tak było. Chciałbym z tobą zasypiać.

Rzeczywiście, było pięknie. Aż do chwili, kiedy wymknęła się nad ranem. Sama. Nikt jej wtedy nie mówił, że jest śliczna. Wszystko by zniosła, byleby już nie powtórzył się taki ranek. Nigdy nie czuła się tak niewiele warta.

Nikołaj nie wspomniał nic o budzeniu się razem. Jelizawieta nie śmiała o to spytać. Bała się, że uzna ją za niemądrą.

Dziewczęta, które znał, nawet by o tym nie pomy­ślały. W ogóle nie wolno im było zostawać sam na sam z mężczyzną. A już na pewno nie chciałyby się z nim umawiać w szopie na łodzie jego ojca.

To jedyne miejsce, gdzie mogli się widywać.

Jelizawiecie również nie podobało się to miejsce: zapachy, zimno, ciasnota, ale po prostu musiała spo­tykać się z Nikołajem, nie mogła inaczej.

Marzli.

Mocniej się do siebie przytulili. Nikołaj wykradł z domu wełniane koce. Czasami Jelizawieta zastanawiała się, czy nie obarczono za to winą kogoś ze służ­by, bo na pewno zauważono, że zniknęły.

Ale to też należało do spraw, o które nie miała od­wagi spytać. Nie o wszystkim chciała wiedzieć.

Skulili się pod kocami. Otaczała ich ciemność i nocny chłód.

- Powinniśmy się poznać zimą - mruknął Nikołaj tuż przy jej czole. - Mielibyśmy przed sobą całe lato...

- Ale potem znowu by nadeszła zima - rzekła i już po chwili żałowała swych słów. Nie wiedziała prze­cież, jak długo będą się spotykali i czy ich znajomość przetrwa do następnego lata. Tak łatwo w rozmowie z Nikołajem zdradzała swoje myśli. Z pewnością uważał, że jest niemądra, mimo że nie wspomniał o tym nigdy ani słowem.

Morze o nich szeptało. Kazało falom się z nimi drażnić. Jeszcze nie całkiem zamarzło. Nadal woda potrafiła wypełnić ciszę dźwiękami.

Wiatr przedrzeźniał mowę morza. Opowiadał wię­cej. Opowiadał dalej. Niósł wieści o dwojgu młodych daleko do innych krain.

Spotykali się ukradkiem, w tajemnicy. Kochali w ciem­ności, między wilgotnymi, szorstkimi kocami. Bez świa­tła. Nie mogąc popatrzeć sobie nawzajem w oczy. Mieli dla siebie tylko krótkie chwile, urywki, mgnienia.

Tak jak gdyby niebo mogło się rozpaść na kawał­ki, a potem złączyć w całość. Nie starczało im czasu na szukanie wszystkich części. Niektóre zostawały.

Być może będą mogli je zebrać. Stopniowo.

Może niektóre zostaną na zawsze. Zapomniane. Bez blasku. Tam gdzie słońce nie dojdzie, by je oświe­tlić, by dać im życie.

Potem poprawiali ubranie, przytulali się, wymie­niali pocałunki, pieścili. Znajdowali miejsca na skó­rze, które zachowały czucie mimo nocnego mrozu. Lodowate wiatry wdzierały się bezlitośnie do środka.

Szopa nie nadawała się do spania ani do przebywa­nia tu przez dłuższy czas. Nie nadawała się do kocha­nia.

W żadnym razie nie dawało się tu zasnąć. Siedzie­li więc tylko ciasno przytuleni. Odpoczywali razem.

Myśleli razem.

Może oboje pragnęli więcej ze sobą rozmawiać. Czasem bywało to prawie niemożliwe.

Teraz dzielił ich mur. słowa, które Raija rzuciła w twarz Norkinowi.

Ale Jelizawieta i Nikołaj nie poruszali tego tematu.

Siedzieli tak długo, jak tylko mogli wytrzymać, aż robiło się tak zimno, że by zamarzli, gdyby zostali dłużej. Wtedy wymykali się z szopy. Szli razem naj­bardziej zacienionymi zaułkami. Nie mogli trzymać się za ręce przez całą drogę. Otulali się cieniami ni­czym wełnianymi kocami. Stanowili tylko szare za­rysy pośród innych cieni.

Nikołaj podążał za Jelizawieta, dopóki uważał to za bezpieczne. Kiedy wychodzili na otwartą prze­strzeń, nie miał odwagi iść z nią dalej. Wtedy obej­mował ją, przytulał i mówił, że ją kocha.

Rozstawali się niedaleko jego domu. Jelizawieta za­wsze musiała pokonać dłuższą drogę.

Nie zaprzątała sobie jednak tym myśli. Nie przej­mowała się drobiazgami. W tym, co czuła do Niko­łaja, istniało tak wiele piękna i światła.

Nogi niosły ją lekko przez ostatni odcinek drogi do domu, do domu nad Dwiną. Wypełniało ją dziw­ne ciepło. Czuła się tak bardzo szczęśliwa.

Drzwi rzadko skrzypiały, kiedy wślizgiwała się do środka. Regularnie je oliwiła.

Nie sądziła, by ją słyszeli. Może Raija, ale jej się Jelizawieta nie bała. Wiedziała, że Raija na wiele jej pozwoli. Poza tym opiekunka myślała zupełnie o czymś innym.

Jelizawietę cieszył spór Raiji z Norkinem za każ­dym razem, kiedy przekręcała klucz w zamku i nie słyszała nic poza ciszą.

Jeszcze raz się udało - nikt nie czyni jej wymówek. Jeszcze raz...

Wśliznęła się do łóżka. Czuła, że kocha Nikołaja. Wiedziała, że nie po raz ostatni spotkała się z nim po kryjomu.

Nastał ranek. Dwie kobiety ramię w ramię zaczę­ły razem nowy dzień. Ich ręce poruszały się szybko. Trzeba było ogrzać dom, przygotować strawę dla lu­dzi i zwierząt, nanosić wody.

Raija nie miała służby, jedynie własne ręce i ręce Jelizawiety. Również pod tym względem różniła się od żon innych właścicieli statków.

Wstający poranek rzadko stanowił porę rozmów. Najwięcej mówił Misza. Jewgienij mniej.

Jelizawieta sądziła, że to może z jej powodu. Ze zrobiło się cicho, odkąd ona pojawiła się w tym do­mu. Jewgienij patrzył na nią i widział Wasilija.

Ostatnio w małej kuchni zrobiło się jeszcze ciszej. Zaraźliwy śmiech Raiji rozlegał się znacznie rzadziej.

Nikt w Archangielsku nie komentował głośno ataku Raiji na Norkina. Ale szeptali o tym wszyscy.

Nie było w mieście bardziej ekscytującego tematu do rozmów, odkąd Antonia opuściła dziecko i męża, by wrócić po paru latach.

Wszyscy o tym mówili oprócz Jewgienija, który w ogóle niewiele się odzywał.

Jelizawieta słyszała go dopiero następnej nocy, kie­dy Raija wreszcie wróciła do domu. Jej oczy zdradza­ły, że nie spała. Białka oczu przecinały czerwone ni­teczki. Widać, że płakała. Ale ściągnęła twarz w zło­ści, brodę trzymała w taki sposób, jak zwykła czynić, gdy była nieprzejednana.

Raija płakała także tej nocy. W jej głosie brzmiał głę­boki smutek. W słowach również. Jelizawieta podsłu­chiwała bezwstydnie, lecz nie wszystko słyszała. Chciała lepiej poznać Raiję, by zrozumieć, dlaczego stryj wybrał samotność. Chciała poznać również ciem­ne strony Raiji, te, których nie pokazywała nikomu.

Jewgienij nie szczędził słów. Przemawiał jak do dziecka. Zadawał pytanie za pytaniem. Milczeniem przyjął jej płacz.

Jelizawieta nie sądziła, by wziął Raiję w ramiona. Nie wtedy.

To nie było takie proste.

Płacz i złość.

Zza drzwi do ich sypialni dochodziły hałasy, jak gdyby toczyła się tam jakaś szaleńcza wojna bez ce­lu, którą prowadzono, nie pamiętając właściwie, o co.

Ujawniły się oczekiwania wysokie jak stuletnie drzewa. Rozczarowania głębokie jak studnia...

Złość z najciemniejszego cienia. I płacz. Wszystko, co drżało w ukryciu. To, co obojgu sprawiało nieludzki ból.

Droga, którą razem przemierzyli. Rozstaje. Cier­pienie z powodu braku pomocnej dłoni drugiego, nie­możliwości porozumienia, nie teraz...

Miłość, którą mimo wszystko wzajemnie się darzy­li. Ta niepojęta nić, która ich łączyła, mimo że ciska­li sobie w twarz najstraszliwsze słowa.

Więzi, mimo że patrzyli na siebie oczyma, które nie rozumiały, które nie mogły pojąć...

Mrok ogarnął ziemię, kiedy płacz ucichł, kiedy ci­sza sprawiała ból ich uszom. Agresję rozładowały sło­wa. Potem kochali się.

Jednak niczego nie rozwiązali. Nie usunęli tego, co ich dzieliło. Każde nadal trzymało swój koniec liny, na której pozostały mocno zaciśnięte supły. Jeżeli nie uda się ich rozwiązać, z każdym dniem będzie trudniej.

Jelizawieta słyszała, że się kochają w milczeniu. Za­bolało ją. Zastanowiła się, czy i ona będzie taka, czy kiedyś i jej to wystarczy.

Nie sądziła, że tak się stanie, jeśli zwiąże się z Ni­kołajem. Przy nim nic nie mogłoby być ponure.

Ranek wstał milczący. Mówiły tylko stopy, ręce i ruchy. Słowom trudno było znaleźć skrzydła. Zresz­tą, podobnie jak ptaków u progu zimowej ciemności, słów pozostało niewiele. Większość - te najpiękniej­sze - poleciały ku ciepłu.

A w czasie zawiei śnieżnej nawet wróbel uważał, gdzie stawia łapki.

- Gdzie się z nim spotykasz? - Raija utkwiła wzrok w twarzy Jelizawiety. Dziewczyna przestraszyła się. Pragnęła, by przytłaczająca cisza panująca od rana mogła nadal trwać. Ale Jewgienija nie było w domu.

Może wkrótce i Raija wyjdzie. Cisza wypełzła na ze­wnątrz, gdzieś na ganek, a potem powędrowała drogą do Archangielska. Nic nie pomogła niewinna mina i udawanie zaskoczonej. - Nie zgrywaj się! - rzekła Raija surowo. - Przecież słyszę, jak wracasz. Myślisz, że jestem głucha? Tak dobrze naoliwiłaś zawiasy, że zostały plamy na podłodze, ale nie ze mną te sztucz­ki. Może popełniam błąd, ale nikomu nie pisnę o tym ani słowa. Do chwili, kiedy Jewgienij sam cię nie usły­szy. Wtedy nie będę już udawać...

- Nikt nas nie widział - odparła Jelizawieta naburmu­szona. Zamknęła się w sobie niczym kwiat, który zamy­ka się przed deszczem, przed chłodem, przed nocą.

Raija westchnęła. Sprzątnęła rzeczy, które stały już na swoim miejscu. Wytarła plamy, których nie było.

- Czy warto? - spytała. - Czy Nikołaj Norkin jest tego wart, moja Jelizawieto?

- To nie jego wina, że jest Norkinem! Rodziców się nie wybiera!

Gotowa była go bronić do upadłego, bić się za nie­go do utraty tchu. Zaskoczyło ją to odkrycie, nie zda­wała sobie sprawy, że uczucie, które nią zawładnęło, jest takie silne.

- Nie - przyznała cicho Raija i popatrzyła przez okno. - To nie jego wina, że jest Norkinem. Ale chcia­łabym, by nim nie był.

- Ty i Tonią najbardziej się boicie, co na to powie stryj! - wyrwało się Jelizawiecie. Nie zdążyła się do­brze zastanowić nad tą myślą, nieprawdziwą i złą, która jednak zaświtała jej w głowie i pluskała się ni­czym mała rybka tuż pod powierzchnią wody.

- Tonią i ja najbardziej obawiamy się o ciebie. - Raija nawet się nie rozzłościła. Jelizawieta poczuła się jak niegrzeczne dziecko, zrobiło się jej głupio. - Ko­chamy cię. Pragniemy twojego dobra, pragniemy dla ciebie tego, co najlepsze. I żadna z nas nie jest pew­na, czy Nikołaj Norkin jest dla ciebie najlepszym chłopakiem. Pewnie ci się to nie podoba, ale nie mo­gę cię okłamywać, moja droga. Nie mogę ci powie­dzieć czegoś innego, niż myślę. Nie mogę udawać, że jestem z tego zadowolona, skoro wszystko we mnie się temu sprzeciwia. Chcę tylko twojego dobra, ko­chanie. Chcę tylko twojego dobra...

- Nie znasz Nikołaja!

- Chcesz mnie z nim poznać? Nikołaj i Raija mieliby się spotkać? Gdzie? Jak?

Nikołaj nigdy się na to nie zgodzi. Uważał przecież, że Raija stanęła między nimi, że Raija zamknęła mu możliwość przedstawienia jej rodzicom.

O Boże, jak Raija wszystko skomplikowała, cho­ciaż chciała dobrze.

Jelizawieta milczała.

- Pomyśl o tym! - odezwała się Raija. Musnęła Jelizawietę po policzku. Była jednocześnie z nią i prze­ciw niej. Wprawiała Jelizawietę w zakłopotanie. - Nie niszcz swojego życia, niezależnie od tego, co robisz! Tyle jeszcze przed tobą. Jesteś taka młoda...

Być może w głębi duszy Jelizawieta czuła się roz­czarowana, ponieważ spodziewała się walki.

Matka krzyczałaby i zabroniła się z nim spotykać. Za­mknęłaby ją w domu i pozwoliła widywać tylko z inny­mi chłopcami. Przy zachowaniu przyzwoitości. Zadba­łaby o to, wypytywała, jak się zachowywali, co robili.

Natomiast Raija jakby wszystko już wiedziała, i ta myśl wydawała się najtrudniejsza do zniesienia. Jak i ta, że Raiji jest wszystko jedno, że obojętne jej, co Jelizawieta robi, że właściwie jej to nie obchodzi, po­nieważ nie jest jej matką. Nawet macochą. Ściśle bio­rąc, jest obcą osobą.

Raija splotła włosy. Zwykle tego nie robiła. Nie dbała o to, by wyglądać jak zamężna kobieta. Nosiła włosy, ubranie, jak jej się podobało. Nie przejmowa­ła się zbytnio, co powiedzą inni.

Spięła w węzeł na karku długi czarny warkocz.

Jelizawieta uważała, że wygląda w tym uczesaniu surowo, starzej, niemal ponuro.

Raija zdjęła fartuch. Kręciła się w samej koszuli, szukając porządnej spódnicy. Założyła starannie uprasowaną bluzkę ze sztywnym kołnierzykiem.

- Jewgienij zabrał sanie - zauważyła Jelizawieta. - Nie możesz wziąć wozu...

- Pojadę konno.

- Sama? Raija przytaknęła.

- Zabierze mi to niecały dzień - dodała. - Zajmij się Misza. Wrócę do domu przed Jewgienijem.

- Czy on o tym wie? Jelizawieta zdawała sobie sprawę, że nie ma prawa pytać, ale po prostu jej się wyrwało.

- Nie.

Raija włożyła wysokie buty. Podczas takiej jazdy będzie zimno. Nawet przed południem. Nawet w fu­trze sięgającym prawie do kolan.

- Nie zrobisz nic niebezpiecznego? Raija roześmiała się. Jelizawieta zauważyła, że wo­kół ust pojawiły się jej zmarszczki. Ukazywały się, kiedy się uśmiechała tym zmęczonym, smutnym uśmie­chem. Wcześniej tego nie zauważyła. Nie starała się te­go zobaczyć.

- Nie martw się, nie zamierzam zabić Norkina - uspokoiła ją Raija. Odrzuciła głowę w charaktery­styczny dla siebie sposób. Jelizawieta nigdy nie wi­działa równie dumnego gestu, jak ten nieznaczny ruch głową. Wyrażał swoisty upór, wielką siłę.

Zastanawiała się, czy i ona mogłaby się nauczyć po­dobnie odrzucać głowę, czy też może trzeba to w sobie mieć: bunt we krwi. Tego nie można się chyba nauczyć.

Raija spojrzała na Jelizawietę. Pragnęła móc pamię­tać samą siebie w tym wieku. Jednak ten okres spoczy­wał dobrze ukryty w cieniu. W okowach niepamięci.

Czy również była taka naiwna?

Czy nie dostrzegała życia toczącego się wokół? Czy kochała tak gorąco, mocno, tak młodzieńczo? Czy postępowała na przekór wszystkim?

Chciałaby wiedzieć. Może wtedy mogłaby inaczej doradzić Jelizawiecie? Może znalazłaby więcej cier­pliwości i zrozumienia?

Teraz denerwowało ją, że Jelizawieta nie dostrze­ga tego, co się dzieje tuż pod jej nosem. Złościło ją, że ani trochę nie przejmuje się tym, czym żyje całe miasto. Jest zbyt zaślepiona przez tego młokosa Ni­kołaja Norkina!

- Dzisiaj zostaną wyrzucone na bruk cztery rodzi­ny - rzekła, starając się zapanować nad sobą. - To po­nad dwadzieścia osób, Jelizawieto. Wolno im zabrać tylko to, co będą mogli unieść. Zaczyna się zima. Nie mogę zaradzić wszystkiemu, ale chciałabym zoba­czyć, że nie dzieje im się większa krzywda niż niesprawiedliwość, której nie jestem w stanie zapobiec.

- Tylko zobaczyć? - spytała Jelizawieta.

- Nie - odparła Raija stanowczo. - Nie chcę tylko patrzeć. Jest zbyt wielu, których jedynie na to stać, dziewczyno. Ja nie potrafię.

Jelizawieta nie przyjęła do siebie tej uszczypliwej uwagi. Zmarszczyła brwi, martwiła się o Raiję. Pomy­ślała o tym, o co prosił ją Nikołaj, a co wydawało się niemożliwe. Wiedziała, że stary Norkin posiada ogromną władzę.

Zastanowiła się, jak wielką, jak daleko mogą sięgać jego wpływy, jak mocno może uderzyć.

Bała się o Raiję. Ale nie mogła jej poprosić, by mia­ła się na baczności.

Nie mogła.

Raija i Antonia dużo rozmawiały o tym, co robić, żeby pomóc wdowom po rybakach. Nikogo w Archangielsku nie zdziwiłoby, że myślały tak samo, czu­ły tak samo. W mieście u ujścia Dwiny po prostu uznawano to za fakt.

Wyróżniały się. Obie. Były inne, niezależnie od te­go, w jakim znalazłyby się towarzystwie. Były sobą. Przyciągały spojrzenia.

Takich jak one nikt by nie chciał mieć blisko siebie. Sprawiały, że przy nich inni czuli się tacy przeciętni...

Raija jechała konno do Antonii. Było jej zimno. Żal jej było konia i nie popędzała go. Marzła.

Ale w stajni Antonii było ciepło. I był też chłopak, który zajął się zwierzęciem, kiedy Raija dotarła na miejsce. Musiała dojść kawałek do domu. Stąpała ci­cho po udeptanym śniegu.

- Oleg nic nie wie - rzekła Tonią. Stała gotowa, by narzucić futrzaną kurtkę. Na swą małą głowę już na­sunęła zbyt dużą czapkę. - Zabrał ze sobą Olgę. Po­wiedziałam, że będzie mi przeszkadzała.

Raija skrzywiła się, próbując się uśmiechnąć. Po­myślała, jak Oleg by zareagował, gdyby dowiedział się prawdy.

Pomyślała, co by powiedział Jewgienij, jeżeli w ogóle by się odezwał.

- Czy potrzebujemy więcej niż jednego wozu? - Tonią popatrzyła pytająco na Raiję.

Tego żadna z nich nie wiedziała.

- Niewiele można zabrać, jeżeli wszystkie rzeczy trzeba nieść samemu - rzekła Raija ostrożnie.

Tonią uśmiechnęła się.

- Powinnam była zapytać - wyrzucała sobie. - Do diabła, nie jestem wcale lepsza od tych damulek... Nie chciałam nikogo zranić, dlatego nie spytałam. Nie po­myślałam. Weźmiemy dwa wozy, co? Jest też trochę osób do przewiezienia...

Raija czuła tę samą niepewność co Tonią. Co inne­go obiecać pomoc, a co innego pomóc, tak by przy­pominało to podanie ręki. Nie powinno to wyglądać jak jałmużna, jak dawanie czegoś, na co nas stać tyl­ko dlatego, że jesteśmy lepiej sytuowani.

Nie w ten sposób...

Szare domy wydawały się nieduże, kiedy Raija z Tonią prowadziły konie wąskimi uliczkami.

Urzędnicy już przybyli. Norkin wyrzucał miesz­kańców, zasłaniając się prawem.

Jego samego nie było. Nikt z rodziny Norkinów nie widział, jak żony marynarzy opuszczają swe domy z pochylonymi głowami. Opłaceni ludzie staran­nie zamykali za nimi drzwi na klucz.

Raija i Tonią zaciskały zęby, kiedy pomagały umieszczać w wozach dzieci i sprzęty wybrane czę­sto całkiem przypadkowo. Nie rozmawiały ze sobą. Nie rozmawiały z kobietami, które skupiły się wo­kół nich.

Nie było to konieczne. Rozumiały się nawzajem. Nie chciały dostarczać gapiom dodatkowej rozrywki.

W najbliższych dniach tłum będzie mógł zobaczyć wiele innych rodzin wyrzucanych z domów. Przy­zwyczai się do tego.

Lecz tego pierwszego dnia Archangielsk obiegła wieść, że żony Jurkowa i Bykowa zabrały kobiety i dzieci wyrzucone na bruk i dały im dach nad głową.

Nie więcej niż dach nad głową. Strych nad stajnią Toni służył przez część roku za mieszkanie stajen­nym, których zatrudniała.

Mężczyźni nie stawiali większych wymagań co do wyglądu pomieszczeń. Rzadko mieszkali tu dłużej. Z nowymi mieszkańcami rzecz miała się inaczej.

Ale nawet niewielki kąt w stajni to coś lepszego niż tułanie się pod gołym niebem. Ściany stajni chroniły przed wiatrem i śniegiem.

Anatolij Norkin nie przejmował się losem wyrzu­canych kobiet. A Tonią i Raija nie przejmowały się tym, co sobie o nich pomyśli.

Wyciągnęły do potrzebujących pomocną dłoń nie dlatego, by zrobić mu na złość. Nie uczyniły tego po to, by przysporzyć mu złej sławy. Nie martwiły się wcale, jak zareaguje.

Ale powinny znać jego zdanie.

Słowo po słowie powinny usłyszeć, co Anatolij Norkin sądzi o Jurkowej i Bykowej.

Powiedział o tym wyraźnie przy posiłku, a w do­mu Norkinów tylko panu domu wolno było wypo­wiadać się przy stole.

Jego syn, Nikołaj, miał dobrą pamięć. Powtórzył wszystko Jelizawiecie.

Płakała, opowiadając o tym Raiji.

6

- Nie płacz! - Raija gładziła Jelizawietę po plecach. Pocieszała dziecko, pocieszała młodą kobietę. - Nie płacz, moja mała! Mów słowo w słowo, co pamiętasz. Łzy nic nie pomogą. Nic a nic.

Jelizawieta również tej nocy wróciła po kryjomu. Wśliznęła się jak złodziej.

Tej nocy drzwi zaskrzypiały. Jęknęły. Jewgienij nie spał. Ramię, chłód, myśli, zmartwienia - wszystko mu dokuczało.

I jeszcze Jelizawieta.

Złość. Przesłuchanie. Wymówki.

Jelizawieta siedziała w swoim łóżku. Była jeszcze noc. Powinna spać, lecz jedyne, co mogła, to płakać.

Nie o wszystkim powiedziała Jewgienijowi, kiedy ją wypytywał i domagał się zgodnych z prawdą od­powiedzi. Pewne rzeczy mogła wyznać tylko Raiji. Lecz płacz przygniatał jej pierś, tłumił słowa.

- Groził... że powstrzyma... aktywne kobiety - wy­bełkotała wreszcie Jelizawieta.

- Słyszałam już o tym - odparła Raija niezrażona.

- Dlaczego to robisz? - spytała Jelizawieta, szlocha­jąc. Rękaw koszuli nocnej Raiji był mokry od łez. - Dlaczego? - Nie czekała na odpowiedź, tylko jeszcze bardziej się rozpłakała. - Nie wiedziałam, że Jewgie­nij i Oleg mają u niego dług... - rzuciła ze łzami.

- Ja też nie - odparła sucho Raija. Kołysała w ra­mionach bratanicę Wasilija. Gładziła ją po włosach.

Żeby naprawdę pocieszyć Jelizawietę, musiałaby obiecać, że pójdzie do Anatolija Norkina, upadnie przed nim na kolana i cofnie wszystko, co powiedziała.

Tego jedynego nie mogła zrobić.

- Zażąda spłaty długu. Raija skinęła. Dawno już się tego spodziewała.

- Powiedział, że Jewgienij i Oleg nie są w stanie za­płacić. Czy będziecie się musieli wyprowadzić? Czy To­nią i Oleg również? Czy stracicie wszystko, co macie?

Raija nie wiedziała. Nie znała odpowiedzi. Pytała Jewgienija. Pytała Olega. Żaden z nich nie chciał jej powiedzieć prawdy.

- Nie wiem.

- Dlaczego to robisz? - spytała Jelizawieta ponow­nie. Wyswobodziła się z objęć Raiji. Usiłowała zoba­czyć ją w ciemności. Dostrzegła jedynie żar w oczach.

Tę nieugiętość, desperację, dumę, upór...

Raija potrząsnęła głową. Dlaczego? Mogłaby całą noc wymieniać powody. Może nie skończyłaby do ra­na, a nawet do następnej nocy.

Mogłaby też odpowiedzieć krótko. Nie tłumacząc wszystkiego, ale mówiąc prawdę.

- Muszę.

Jelizawieta opadła z powrotem na poduszkę. Ro­ześmiała się przez łzy. Drżała, ale nie chciała, by Ra­ija ją objęła, nie chciała, by przytulała ją jak dziecko.

Nie była już dzieckiem. Już nie. Ona też stanowi­ła część tej gry. W większym stopniu, niż by sobie te­go Raija życzyła.

- Zagroził, że cię powstrzyma, choćby nie wiem co...

Raija uśmiechnęła się blado, w ciemności błysnęły jej zęby. Westchnęła krótko zmęczona.

- Wiesz, że opowiadają o tobie historie... Układają pieśni... Nazywają cię Carycą. Wiesz o tym?

Raija skinęła.

- Wykorzysta to, Raija - Raisa. Powiedział... powie­dział, że są odpowiednie miejsca dla tych, którzy uprawiają szarlataństwo. Dla tych, którzy są w zmo­wie z diabłem, którzy ubliżają Matce Rosji, carycy...

Jelizawieta rozpłakała się.

Raiję przeszył dreszcz, ale nie pozwoliła opanować się strachowi. Nie do końca. Nie brała na poważnie gróźb Anatolija Norkina, nie dziś w nocy.

Nie była w stanie.

Roześmiała się cicho, ale w jej śmiechu zabrzmiał smutek. Oparła się o ścianę i roześmiała z bezsilno­ści.

- Nie ma się z czego śmiać - rzekła Jelizawieta prze­straszona.

Zaczynała rozumieć potęgę Anatolija Norkina. Za­czynała rozumieć, jak wielka jest owa sieć, której istotną część stanowił ojciec Nikołaja.

- Sądzisz, że caryca pomyśli, że jej w jakiś sposób zagrażam? - spytała Raija. - Raija z Archangielska nie jest osobą, która mogłaby zasiąść na tronie Romano­wów, Jelizawieto.

- Ale mogłaby trafić do więzienia Romanowów - odparła Jelizawieta.

- Norkin nie może do tego doprowadzić - zapew­niła Raija bez zająknięcia i pomyślała, że pewnie by mógł, ale nie chciała denerwować Jelizawiety. Była noc i Jelizawieta musiała się przespać. Z dziewczyny wkrótce zostaną skóra i kości. Jadła za mało, za du­żo się martwiła, za mało spała...

Dziwnie było tak siedzieć na brzegu łóżka Jelizawiety. Minęło dużo czasu, odkąd Raija siadywała na łóżku Michaiła, patrząc, jak zasypia. Niekiedy wypełniało ją to wewnętrznym spokojem. Widok łagodniejącej twa­rzy, ciemnych rzęs na policzkach, uśmiech przez sen.

Innym razem ogarniało ją zniecierpliwienie, niepo­kój. Istniało tysiąc innych rzeczy, które wolałaby ro­bić, niż siedzieć przy łóżku dziecka, które nie chce zasnąć. Które woli czuć zapach mamy, trzymać ją za rękę, słuchać bajek, niż pozwolić się ogarnąć snowi.

Jelizawieta również pragnęła, by ktoś przy niej te­raz siedział. Kto obroniłby ją przed ciemnością, kto by czuwał, przynajmniej przez chwilę, kto by przy niej był, kto by się o nią martwił.

Słowa, które wyszeptała tuż przed zaśnięciem, z czego chyba nie całkiem zdawała sobie sprawę, dłu­go dźwięczały Raiji w uszach.

- Czy naprawdę mnie kochasz, Raija? Naprawdę mnie kochasz?

- Kocham cię - odparła Raija. - Naprawdę. Pytanie Jelizawiety sprawiło Raiji ból. Zapiekło. Czy musiała zapytać?

- Nie wydajesz się zbytnio zaskoczona.

Jewgienij zasiadł przy końcu stołu w kuchni.

Raija westchnęła. Ona także była zmęczona. Tłu­mienie uczuć w rozmowie z Jelizawieta wyczerpywa­ło w równym stopniu jak noszenie kamieni.

- Wiedziałam - odparła. Z trudem znosiła ten ton gło­su męża. Jewgienij nie powinien patrzeć takim wzrokiem.

- Czy uznałaś, że to nie jest na tyle ważne, by mi o tym powiedzieć? A może myślałaś, że w ogóle nie ma o czym mówić?

- Miałam nadzieję, że to minie - westchnęła Raija, gryząc kostki dłoni. - Urządziłbyś prawdziwe piekło, sam to przyznasz. A ona robiłaby wszystko, by i tak się z chłopakiem spotykać. Łudziłam się, że jej przej­dzie, że zniknie jak chmury na letnim niebie. Minie..

- Tam, gdzie jest jakiś Norkin, nie ma letniego nie­ba! - Jewgienij zacisnął pięść. Rozluźnił dłoń i zaci­snął ją ponownie. - Myślisz, że stary wie? Zdajesz so­bie sprawę, co może zrobić?

Raija przełknęła. Miała ochotę schwycić niespokoj­ną dłoń Jewgienija. Miała ochotę ją przytrzymać, uścisnąć. Ale nie zdobyła się na to, by wyciągnąć rę­ce nad stołem, dotknąć męża.

Nie zdobyła się na to.

Dzielił ich zbyt duży dystans.

- Dla ilu rodzin znalazłyście dom? - spytał. Raija nie wiedziała, czy naprawdę jest ciekaw. Spytał w sposób, który nie zdradzał żadnych uczuć.

- Dla dwudziestu kilku kobiet - odparła. - Jedena­ście z nich znalazło schronienie u krewnych. Przynaj­mniej na czas zimy.

Jewgienij potrząsnął głową.

- Jesteście z Tonią z piekła rodem! Raija nie wiedziała, czy miała to być pochwała, bo i to powiedział bez wyrazu.

- Zostało siedemnaście - westchnęła Raija. - Sie­demnaście domów do opróżnienia. Nie ma w nich wielu dzieci, w każdym razie małych. Większość to starsze kobiety.

- Nie wierzyłem, że uda się wam cokolwiek dla nich znaleźć. Poza tymi, które rozlokowałyście w staj­ni Toni...

Czyżby dosłyszała nutę radości w jego głosie? Odrobinę podziwu? Mrok skrywał jego twarz, ota­czał tak ciemnym cieniem, że nic nie można z niej było wyczytać. Raija musiała zgadywać po głosie.

- Zdołacie pomóc również pozostałym siedemnastu?

- Postaramy się.

- Może zdobędziemy pieniądze na spłacenie długu. Raija wstrzymała oddech. Jewgienij powiedział to z dziwnym napięciem. Jakby rzucił wielki kamień w wodę, który przeciął z pluskiem jej powierzchnię. Potem zapadła cisza. Po wodzie rozchodziły się krę­gi. Dopływały niemal do brzegów. Niemal ich dotykały.

- Poświęcimy jeden statek, jeżeli będziemy musieli.

- Jak? - spytała Raija.

- Nie wszyscy darzą Norkina sympatią - odparł Jewgienij. - Znajdą się tacy, którzy nie będą mu po­słuszni. Byle tylko on sam się o tym się nie dowiedział.

Raija uważała, że to ryzykowne, ale może stano­wić rozwiązanie.

Nie pytała Jewgienija, jak długo z Olegiem nad tym się zastanawiali i co zdecydowali. Nie pytała, czy od dawna nosił się z zamiarem sprzedaży.

Jeżeli będzie chciał powiedzieć, na pewno sam jej powie.

- Nie poproszę go o wybaczenie!

Uśmiechnął się. Raija dosłyszała to. Poznała, że je­go głos złagodniał. Usłyszała, jak wypuszcza powie­trze przez nos, zanim oznajmił:

- Po jakimś czasie wreszcie zrozumiałem.

- I nadal uważasz, że powinnam przeprosić Norkina? - spytała Raija po chwili milczenia.

Czekała w napięciu. Odpowiedź Jewgienija wiele dla niej znaczyła, wiele mogła powiedzieć.

Miała wskazać jej drogę. Im obojgu. Raija zastana­wiała się, czy Jewgienij również dostrzegał wagę swych słów. Czy może po prostu odpowiadał na ja­kieś tam pytanie. Jedno z wielu, które zadawała. By­wały momenty, kiedy wzdychał zrozpaczony, ponie­waż chciała poznać na wylot jego duszę, chciała wszystko o nim wiedzieć, znać jego myśli.

- Zgodziłem się poświęcić statek, prawda?

Nie takich słów Raija się spodziewała. Co prawda od­powiedź Jewgienija mieściła w sobie to samo, ale czasa­mi słowa, które znaczą to samo, mogą brzmieć inaczej.

Teraz Raija wsłuchiwała się w ich muzykę. To nie ta melodia, która miała otworzyć zamknięte drzwi jej serca.

Otworzyć przed nim jej duszę.

Dla nich obojga.

To nie był odpowiedni moment, kiedy mogłaby poprosić go, by przyjrzał się sobie i spróbował zoba­czyć siebie jej oczyma w chwili, kiedy powiedziała Anatoiijowi Norkinowi prawdę. To nie pora, by uzmysłowić mu swe rozczarowanie.

Nie mógłby zrozumieć.

- Mam nadzieję, że nie dojdzie do tego, byś musiał poświęcić statek - rzekła.

Przemilczała to, o czym z płaczem mówiła jej Jelizawieta.

Żaden urząd nie uwierzy, że w krążących o niej opowieściach kryje się coś więcej niż bajki. Nie two­rzy się oskarżeń przeciw ludziom na podstawie pie­śni śpiewanych w tawernach. Czyż nie?

- Ja także - westchnął Jewgienij.

Lecz jego odpowiedź nie stała się wstępem do cie­płej, miłej rozmowy. Nie zrodziła niczego nowego. Nawet pustki.

Raija poszukała męża wzrokiem, lecz nie udało jej się podchwycić jego spojrzenia. Nie udało jej się nawet sprawić, by zrozumiał, że szukała z nim kontaktu.

- Kładziesz się? - spytała.

- Jeszcze trochę posiedzę - odparł. Łóżko wydawało się takie szerokie, gdy położyła się w nim sama.

Minęło parę dni i nic się nie wydarzyło. I nocy, podczas których Jelizawieta nie wymykała się z do­mu. W ciągu dnia kilka razy znikała na dłużej. Raiji wydawało się, że potem na dziedzińcu pojawiało się więcej śladów stóp, ale o nic nie pytała. Ich stodoła równie dobrze nadawała się na spotkania, jak każde inne miejsce.

Ostatnie siedemnaście wdów zostało w swych do­mach. W niepewności i strachu. Czekając na pukanie do drzwi. Spodziewając się, że kiedy je uchylą, zoba­czą przedstawicieli władzy, żądających opuszczenia mieszkań.

Raija i Tonią poświęciły mnóstwo czasu oraz argu­mentów, by postarać się o dach nad głową dla wyrzu­conych kobiet.

Prosiły gromkim i ściszonym głosem. Sprawiły, że ludzie poczuli, iż mogą uczynić coś wielkiego, otwierając swój dom dla potrzebującej kobiety lub dziec­ka, które w razie odmowy nie przeżyłoby zimy. Obie­cywały cząstkę raju ludziom, którzy przyjmowali wdowę na swoje utrzymanie. Którzy właściwie nie potrzebowali więcej służby, ale dawali się przekonać do przygarnięcia matki z dzieckiem.

Schlebiały i prawiły komplementy. Czasem wci­snęły jakiś grosz.

Obiecywały przychylność świętych wszystkim, którzy okażą wspaniałomyślność. Obiecywały, że Najświętsza Panienka weźmie w opiekę tych, którzy okażą miłość bliźniego.

Zdarzało się też, że niektórzy odmawiali. Zamykali drzwi przed nosem. Pytali, czy mogą otrzymać w za­mian coś więcej niż wątpliwe obietnice raju po śmierci.

Niektórzy mężczyźni nazywali Raiję i Tonie anio­łami, ale przy tym sugerowali, że skosztowanie przed­smaku raju gdzieś między ich udami i biustem pomo­głoby w szukaniu kluczy i uprzątnięciu pokoi.

Dziękowały za ten rodzaj miłości bliźniego.

Straszono ich wójtem, żołnierzami i diabłem oraz niebezpieczeństwami, które mogą na nie czyhać w ciemnych uliczkach.

Spotkały też takie kobiety, które uważały, że Ra­ija i Tonią przynoszą wstyd całemu rodzajowi żeń­skiemu nad Morzem Białym.

Ale nie mogły się poddać. Nie mogły. Siedemna­ście kobiet nadal czekało na dzień, w którym utracą swe domy.

Jewgienij miał nadzieję, że nie będzie musiał po­święcić statku.

Raija spodziewała się wszystkiego i niczego. Zorientowała się szybko, że ktoś szedł w jej stronę. Wi­działa go już z daleka. Była przygotowana.

Ale nie na to, co się stało.

Wyglądał na tego, kim był - na chłopca na posył­ki. Może pracował w stajni, może w ciemnej kuchni, do której rzadko zaglądali jaśnie państwo.

Na wpół dorosły, na wpół wyrośnięty.

Papier, który wcisnął Raiji do ręki, nosił brudne ślady jego palców.

- Pani prosiła mnie, żebym powiedział, co tu jest napisane, gdybyś nie umiała czytać - bąknął przez nos. W niebieskich oczach, które utkwił w Raiji, nie było śladu pogardy. Powiedział to, o co go proszo­no. Za co mu zapłacono. Raija nie miała pewności, czy w ogóle dostrzegał w wypowiedzianych przez siebie słowach coś obraźliwego. - Chce z tobą pomó­wić. Możesz od razu przyjść. Czeka na ciebie. Mo­żesz iść ze mną...

Wzruszył ramionami. Wskazał na sanie, które zo­stawił na dziedzińcu.

Raija dostrzegła kątem oka, że nie były to te naj­lepsze we dworze Norkina, lecz służące do wożenia towarów.

Jego pani wszystko starannie dobrała.

Raija rozłożyła papier. Miała nadzieję, że Jelizawieta jeszcze przez chwilę zostanie w stodole. Zastana­wiała się, czy był też tam młody Norkin. Czuła po­kusę, by pójść i sprawdzić, ale to mogło okazać się ryzykowne. Nigdy nie posunęłaby się tak daleko. Nieskończenie wiele powodów powstrzymywało ją przed kontrolowaniem Jelizawiety.

Raija ujrzała strome pismo kobiety, która zawsze dostawała to, co chciała. Jakakolwiek odmowa nie mieściła jej się w głowie.

Nie prosiła o nic - wydawała polecenia.

Raija złożyła list. Popatrzyła spokojnie na chłopa­ka. Jej oczy zwęziły się.

Czekał.

- Zapamiętasz dobrze? - spytała.

Popatrzył zakłopotany. Skinął głową.

Raija uśmiechnęła się swym najbardziej czarują­cym uśmiechem. Złożyła pismo z pieczęcią lakową Norkinów na mniejsze części.

- Pozdrów swoją panią i powtórz jej, że nie mogę dzisiaj skorzystać z jej zaproszenia. Muszę wpierw rozważyć, czy będę mogła przyjść jutro. Jeśli tak, przyjdę z samego rana. Jeżeli nie dostanę od niej wia­domości, uznam, że się zgadza. Jeżeli twoja pani ży­czy sobie widzieć mnie wcześniej, ufam, że wie, gdzie mnie znaleźć. Znajdę czas, by z nią porozmawiać, ale nie na to, by ją ugościć.

Chłopak nieco zbladł. Nie takiej odpowiedzi się spodziewał.

Raija czuła, że pani Norkin również się nie spo­dziewała odmowy.

- Czy nie mogłabyś tego napisać? - wyjąkał.

- Nie - rzekła Raija krótko. - Myślę, że bezpiecz­niej będzie, jeżeli ty przekażesz jej wiadomość, sło­wo w słowo, niż jeśli ja to napiszę.

Raija potrafiła być przebiegła. Obraza w słodkim opakowaniu stanowiła nowe doświadczenie. Niektó­rzy to lubią. W takim razie nie będzie im odmawiać tej przyjemności...

Raija po łokcie unurzała ręce w cieście. Mąkę mia­ła dosłownie wszędzie - we włosach, na ubraniu. Ist­niały prace, z którymi była na bakier, i należała do nich większość zajęć kobiecych.

Pieczenie chleba wyjątkowo lubiła. Podczas ugnia­tania ciasta można było się pozbyć wielu złych i trudnych emocji. Ciasto poddawało się. Można w nie bić, aż się rozrywało, ale dzięki temu chleb sta­wał się lepszy.

A żadne słowa, które się przy tym mruczało, nie wpływały na zmianę smaku gotowego pieczywa.

Raija lubiła piec chleb. Ale po każdym pieczeniu mu­siała sprzątać całą kuchnię, prać ubranie i myć włosy.

Usłyszała turkot przed domem i wyjrzała przez okno. Tym razem zaprzęgnięto sanie używane od święta, z wymalowanymi po bokach inicjałami rodzi­ny. Konie wyczyszczone, dobrze utrzymane.

A Fewronia Norkina wyglądała jak okryta futrem góra na ruchomym tronie.

Nie była wysoka, ale nadrabiała wymiarami wszerz. Raija zastanawiała się, ile wilków oddało życie na jej futro.

To nie wypływało ze złośliwości. Raija uśmiechnę­ła się. Chcąc przetrzeć twarz, ubrudziła ją mąką jesz­cze bardziej. Przewróciła niechcący drewniany ceber, kiedy próbowała trochę sprzątnąć.

- Zabierz Misze do bocznej izby! - skinęła głową w stronę Jelizawiety.

- Ale... - odezwała się dziewczyna. Dobrze wiedzia­ła, czyje sanie zatrzymały się na dziedzińcu. Tak się bała, że żołądek jej się ściskał, ale wiedziała, że ta wi­zyta dotyczy także jej.

Chciała zostać. To tchórzostwo wymykać się z pod­kulonym ogonem.

- Zabierz Misze do izby i nie wychodź stamtąd, choć­byś nie wiem co usłyszała, choćby nie wiem co się działo!

Raija wbiła w nią swój wzrok. Jej oczy bardziej przypominały czarne węgielki niż żar, lecz omal nie ciskały iskier.

Misza już zniknął. Znał matkę i ten wyraz jej twa­rzy. Bezpieczniej wtedy było, gdy dzieliły go od niej drzwi i ściany.

Jelizawieta niechętnie wyszła.

Raija wróciła do ugniatania ciasta. Wolno oskrobała palce z lepkiej masy, kiedy rozległo się pukanie. Nie miała przecież służby, która wykonywałaby za nią szarą, codzienną robotę.

- Bykowa? - usłyszała warknięcie, kiedy otworzy­ła drzwi. - Raija Bykowa?

Mało brakowało, a Raija uśmiechnęłaby się mimo wrogości, mimo powagi sytuacji.

Archangielsk nie był aż tak dużym miastem, by lu­dzie nie wiedzieli, kto kim jest. Pozdrawiali ją, choć chłodno, od kiedy została żoną Jewgienija. Wtedy by­ła obcym ptakiem, tak że nawet pani Norkin nie­znacznie uniosła brwi zaciekawiona.

- Nie wejdziesz?

Raija wprawiła przybyłą na moment w zakłopota­nie. Nie przywitała się, ponieważ ręce miała nadal w mące i cieście.

Z tego samego powodu nie mogła pomóc pani Norkin zdjąć futro. Nie mogła jej zaproponować, by usiadła. Nie miała jej czym ugościć, jeżeli składająca wizytę na to liczyła.

Nie można tego nazwać brakiem gościnności lub uprzejmości...

- Poczekaj na zewnątrz! To nie zajmie dużo czasu! - rzuciła matka Nikołaja przez ramię.

Stajenny cofnął się kilka kroków, gdy tylko się do niego odezwała.

Raija uśmiechnęła się ukradkiem.

Chłopak został za drzwiami.

Pani Norkin pochłaniała Raiję wzrokiem. Sama za­trudniała w kuchni trzy służące. Utkwiła bladoniebieskie oczy w Raiji, jak gdyby chciała przeniknąć ją wzrokiem na wskroś.

- Masz na swoim utrzymaniu młodą dziewczynę, córkę Walerija Uskowa?

Raija przytaknęła.

- Jest kimś w rodzaju pasierbicy - odparła łagod­nie. - Na tej zasadzie jest na moim utrzymaniu. Na­leży do rodziny, chociaż nie jest moją rodzoną cór­ką. Nie jest służącą.

- Chcę, żeby przestała zawracać głowę mojemu sy­nowi.

Raija odgarnęła kosmyk z czoła. Czuła, jak mąka spa­da jej na nos. Na próżno czyniła starania, by przybrać taki wygląd, żeby tamta mówiła do niej jak do dorosłej.

- To raczej - rzekła Raija głosem słodszym niż cu­kier - twój syn powinien przestać zawracać głowę Jelizawiecie. Nie popieram tego związku bardziej niż ty, Norkina.

- Nikołaj nie biegałby za służącą! Raija pozwoliła, by zapadła wymowna cisza, za­nim ponownie się odezwała.

- Proszę zrozumieć, że wcale ich nie zachęcam. Zabroniłam dziewczynie się z nim spotykać, ale nie mo­gę jej trzymać na uwięzi. Nie będę ganiać za dorosłą kobietą. Nie podoba mi się to, ale wiem, że się spo­tykają. I o ile dobrze się orientuję, to nie Jelizawieta kusi twego syna do zguby. On ma osiemnaście lat, je­żeli się nie mylę. Myślę, że wie, co robi...

- Ta dziewczyna, którą przygarnęłaś, jest córką dziwki. Jeszcze jako dziecko sprzedawano ją tym, którzy mogli zapłacić! I ty mi mówisz, że mój Niko­łaj ją uwodzi? Nie, Bykowa! Nawet ślepy by zauwa­żył, co tu się dzieje. Nawet ślepy by się domyślił, któ­ra strona jest winna!

- Właśnie dlatego, że Jelizawieta jest tym, kim jest, że wyrosła w takich, a nie innych warunkach, nigdy nie zostanie taka, za jaką ją bierzesz! - Raiję ogarnę­ła złość na matkę Norkina, ponieważ zaatakowała Jelizawietę, która nie mogła się bronić. Słysząc ten nie­sprawiedliwy atak omal nie schwyciła za wałek do ciasta dla podkreślenia swoich słów.

Łatwo jest siedzieć na jedwabnych poduszkach i patrząc z góry, oceniać życie innych ludzi.

- Chciałabym wiedzieć, kto ciebie wychowywał, Norkina, czy przypadkiem nie urodziłaś się gnieździe żmii!

Matka Nikołaja zaczęła ciężko oddychać, jej twarz nabrała czerwonej barwy. Oczy zniknęły w licznych fałdach skóry.

- Już rozumiem, dlaczego niektórzy uważają, że je­steś nieuprzejma - rzekła żona starego Norkina. Udało jej się niemal przywołać wyraz twarzy tak typowy dla jej męża. - Mimo wszystko złożę ci propozycję, Bykowa. Nie wyobrażam sobie, jak mogłabyś z niej nie sko­rzystać. Nie mówię tego, żeby wywrzeć na tobie presję.

Mój maż ma dzisiaj rozmawiać z gubernatorem. Ma mu powiedzieć o pogłoskach, jakie krążą tu w Archangielsku o pewnej kobiecie. Kobiecie, która przybyła do mia­sta jako obca i która również później znacznie się wy­różniała spośród innych. Która, jak się zdaje, stawia się ponad prawem i władzą kościoła. A nawet ponad carem. Która drwi z carycy Elżbiety...

- Jaka to propozycja? - spytała Raija niewzruszona.

W żołądku czuła lodowate zimno, ale nie pozwo­liła sobie na strach. Ta kobieta nie będzie przycho­dzić do jej domu z groźbami, myśląc, że ją nastraszy.

To nie w taki sposób można nakłonić Raiję Bykową do ustępstw.

- Mój mąż nie darzy cię serdecznymi uczuciami, Bykowa. Muszę przyznać, że podzielam jego zdanie. Rozmowa z tobą niestety nie zmieniła mojego sto­sunku do ciebie. Sądziłam, że dwie kobiety mogłyby dojść do porozumienia... - Westchnęła. Zabrzmiało to sztucznie. - Mogę sprawić, żeby zapomniał o długu twego męża i Jurkowa. By go skreślił. Mogę sprawić, żeby zapomniał, że kiedykolwiek go obraziłaś. Żeby powiedział gubernatorowi, że przez pomyłkę podał mu informacje niezgodne z prawdą.

Cisza była nie do wytrzymania, ale Raija nawet nie mrugnęła.

- Jednak nie chcę widzieć tej dziewczyny w pobli­żu mego syna!

- Masz rację, Norkina - odezwała się Raija. - Nic nie wyniknie z naszego spotkania. W przeciwieństwie do ciebie nie handluję ludzkim życiem. I podtrzymu­ję wszystko, co powiedziałam twojemu mężowi.

Fewronia Norkina nie zamknęła za sobą drzwi.

7

Raija nakazała Jelizawiecie milczeć o wizycie nie­codziennego gościa. Nietrudno było ją przekonać. Gorzej poszło z Michaiłem, który dopiero za sporą porcję brązowego cukru obiecał trzymać język za zę­bami. Nie rozumiał, dlaczego to takie ważne, by ta­to się o tym nie dowiedział, ale słodycze kusiły.

Jelizawieta wyglądała blado. Zarzuciła Raiji ręce na szyję i podziękowała na ucho. Nic więcej nie musiała mówić. Raija również nie oczekiwała niczego więcej.

Powiedziała sobie, że nie pamięta wizyty Fewronii Norkiny. Nie prosiła Jelizawiety o zerwanie z Niko­łajem Norkinem. W głębi duszy żywiła nadzieję, że Jelizawieta ma dość rozumu, by wiedzieć, co jest dla niej dobre. Nie chciała jej nic narzucać. Nie była mat­ką, nie w taki sposób.

Raija nadal robiła to, co sobie poprzysięgła - poma­gała tym, których Anatolij Norkin wyrzucił z domów.

Nadszedł jeden z ostatnich dni przed nastaniem ciemności. Zima nieubłaganie upominała się o swoje. Chwytała obiema rękami.

Tego dnia obie z Tonią były bardzo poruszone.

Dwie spośród siedemnastu kobiet zdołały spłacić dług. Ani Raija, ani Tonią nie pytały, w jaki sposób. Do­myślały się, ale uważały, że to nie ich sprawa. Cieszyły się, że prawie dziesięć osób zachowa dach nad głową.

Jedna z kobiet wyznała półgłosem, że może na wio­snę popłynie do Norwegii jako kucharka załogi Norkina.

A więc przynajmniej jedna mu się przyda.

- Pewnie dlatego, że jest z nich najładniejsza - stwierdziła Tonią cierpko, kiedy wracały razem z Ra­iją. - Nawet nie jest zbyt wyniszczona, chociaż ma czworo dzieci i tyra jak wół. Wszystkie zęby zdrowe i błyszczące włosy. Jak one to robią? Czy to dzięki zupie rybnej? Ja przecież także jem ryby.

- W każdym razie zostaje - rzekła Raija. - I to jest najważniejsze.

- Naprawdę? - zdziwiła się Tonią. - Sprzedałabyś się za to? Ty nawet nie chcesz prosić Norkina o wybacze­nie! To tanio, jeśli porównywać, moja piękna pani!

- Nie wiemy, co zrobiła! - zaoponowała Raija. - Możemy co najwyżej zgadywać, ale nie wolno nam głośno mówić o czymś, czego nie jesteśmy pewne...

- Jednak to trochę podejrzane, że stary Norkin po­zwolił zostać dwóm najładniejszym kobietom - wes­tchnęła Tonią. - I można tylko się spodziewać, że nie wszyscy będą tak delikatni jak my. Ludzie będą gadać!

Raija również westchnęła. Była zadowolona, że sprawy jakoś się układały. Ale nie zawsze podobał jej się sposób, w jaki to się odbywało.

Poza tym to jeszcze nie koniec. Kilka wdów samo­dzielnie postarało się o nowy dom. Kilku się to uda­ło, ale została jeszcze garstka potrzebujących.

Garstka kobiet, ale w sumie całkiem sporo osób, choć każda miała małą rodzinę.

Raija nie wiedziała, co robić. Pukały już do tak wie­lu drzwi. W całym Archangielsku szukały pomocy.

Wydawało się, że nie ma już żadnych szans, a mimo to Raija czuła, że nie wolno im się poddawać.

Musiały próbować. Nie mogły rezygnować, dopó­ki wszystkie kobiety nie znajdą schronienia. Obie z Tonią miały czym wypełnić dzień - czymś więcej niż tylko szorowaniem podłóg i pieczeniem chleba.

- Weźmiemy wóz - zaproponowała Tonią - i wy­jedziemy poza miasto. Ludzie są tam bardziej życzli­wi. Zauważyłaś?

Niezły pomysł.

Przed stajnią Toni czekał wóz z insygniami guber­natora i carycy. Obok niego młodzi żołnierze z roz­bieganymi spojrzeniami oraz oficer występujący w imieniu prawa, gubernatora i carycy Elżbiety, i... w imieniu Anatolija Norkina.

- Raisa Bykowa? Nie mogła zaprzeczyć. Tak, to ona. Nie ukrywała niczego. Była tą, o którą pytali. Zdawała sobie sprawę, że może dojść do tego spotkania, choć odsuwała od siebie tę myśl i nawet Toni o niczym nie wspomniała.

- O co chodzi? - spytała Tonią ostrym tonem. Trzymała Raiję mocno za ramiona, gotowa jej bro­nić gołymi rękami.

- Mamy rozkaz aresztować tę kobietę, Raisę Bykowa.

- Za co? - Tonią wywróciła oczami. - Na Boga! Lu­dzi nie aresztuje się ot tak sobie, bez powodu. Jakiego przestępstwa, na miłość boską, miałaby się dopuścić? To jakieś nieporozumienie! Czy nie wiecie, kim ona jest?

- Otrzymaliśmy rozkaz - rzekł oficer sucho. Nie miał zamiaru na ten temat dyskutować.

Raija wyswobodziła się z ramion Toni. Uśmiechnęła się do przyjaciółki, pogładziła ją pośpiesznie po policzku.

To dziwne, ale ogarnął ją wielki spokój. Niezwy­kły spokój.

Czuła to, od kiedy zobaczyła nieznajomych. Zro­zumiała, kim byli, zrozumiała, w jakim celu przyby­li. Na kogo czekali.

- Postaraj się, by Jewgienij się o tym dowiedział - rzekła spokojnie. - Zaopiekuj się Misza i uważaj na Jelizawietę. Wszystko się jakoś ułoży...

- Nie możesz, Raija! Na Boga...

Ale Raija odsunęła się od Toni. Stanęła między żoł­nierzami. Popatrzyła na nich pytająco. Nawet jej nie dotknęli, prowadząc ją do wozu.

Wsiadła do niego z godnością. Ubrana na czarno w ostatnim ciemnoniebieskim świetle tego dnia. W ostatnim świetle o tej porze nowego roku.

Raija Bykowa aresztowana. Za przestępstwa, któ­rych nawet nie trudzili się wymienić.

Poszła ramię w ramię z młodzieńcami, którzy mo­gliby być może nie jej synami, ale w każdym razie młodszymi braćmi. Chwilami czuła na sobie ich spoj­rzenia rzucane z ukosa. Prawie jakby ją pytali, dla­czego znalazła się między nimi, czy mimo wszystko nie zaszło jakieś nieporozumienie.

Raiji przemknęło przez głowę, że powinna była Tonie poprosić, by przekazała Jelizawiecie, że to nie jej wina.

Nikt jej nie bił, nie drwił z niej, nie kopał, nie oplu­wał. Raija spodziewała się, że inaczej ją potraktują, choć nie wiedziała, dlaczego tak pomyślała.

Jewgienij mówił jej, że uciekła przed stosem oskarżona o czary. Pewnie wtedy również ją aresztowano.

Nie pamiętała:

To musiało być potworne, skoro się z tym pogo­dziła i nie usiłowała sobie przypomnieć.

Musiało pozostać w ukryciu, za zasłoną zbawien­nej niepamięci, przez którą nie mogła się przedrzeć.

Jednak coś w niej porównywało sytuację z prze­szłości i obecną.

Zmusiło ją, by usiadła na wąskiej ławeczce i nie sły­szała nawet kapiącej wody. Ubranie nasiąknęło wil­gocią, kiedy oparła się o ścianę. Raija roześmiała się w duchu - mogło być gorzej. Mogłaby przymarznąć.

Jednak jej położenie wcale nie było zabawne.

Nikt do niej nie przyszedł, by wytłumaczyć, dla­czego znalazła się w więzieniu, dlaczego ją tu przy­prowadzono. Brzęczeli kluczami, prowadząc ją przez korytarze, a potem schodami w dół.

Aż do tego zimnego, wilgotnego pomieszczenia. Nie sądziła, by mogła to być piwnica. Nikt nie był w stanie budować tak głębokich piwnic tu na półno­cy, gdzie ziemia tylko czasami odrobinę tajała. Na­wet gdyby się komuś to udało, już pierwszego roku piwnica przesunęłaby się, a jej ściany przekrzywiły.

Raija wiedziała tylko, że pomieszczenie było zim­ne i wilgotne, nieduże, ściany miało z kamienia, gdy­by przypadkiem przyszło jej do głowy próbować ucieczki, na przykład skrobiąc ziemię ze ściany.

Raija zastanowiła się, czy ktoś został kiedyś dopro­wadzony do ostateczności i próbował wyryć kory­tarz, że pomyślał, iż to w ogóle możliwe.

Zastanowiła się, czy sama wtedy, w Vardo, próbo­wała w ten sposób uciec. Blizny na jej ciele mówiły za siebie. Chociaż już nie rozumiała ich języka. Mo­że nie chciała rozumieć. Może kiedyś usiłowała dra­pać paznokciami zimne, mokre kamienie. Może zdar­ła opuszki palców do krwi, kiedy starała się przedrzeć przez ścianę zimnego więzienia.

Pewnie nie powinna tego pamiętać.

Pragnęła, by ogarnęła ją złość, ale teraz czuła tyl­ko dziwny spokój i zmęczenie.

Raija obudziła się. Usiadła. Ciało miała odrętwiałe i obolałe.

Zabrano jej grubą kurtkę. Zabrano jej wszystko, co posiadała wartościowego.

Nie znaczy to, że nosiła rzeczy o dużej wartości. Nie lubiła tego, co nazywała rozrzutnością. Nigdy nie szastała pieniędzmi.

Zapragnęła odzyskać kurtkę. Wilgoć wżerała się w ubranie, była dosłownie wszędzie - jako cienka warstwa wody na ścianach i jako para w powietrzu.

Raija mogła zobaczyć swój oddech. Ruchomy bia­ły obłoczek w czarnym pomieszczeniu dotrzymywał jej towarzystwa.

Dziwne, że w ogóle udało jej się tu zasnąć. Nie ro­zumiała, jak to się stało, ale dobrze, że zmorzyła ją senność. Upłynęło trochę czasu.

Czy dużo? Była noc czy dzień? Raija nie znalazła niczego, co pomogłoby jej mierzyć upływ czasu, na co by mogła spojrzeć i zgadnąć, w co mogłaby się wsłuchać. Nie docierały tu żadne dźwięki.

Na górze pod sufitem zobaczyła coś w rodzaju kratki wentylacyjnej. A więc w każdym razie docho­dziło tu powietrze. Dmuchało stamtąd chłodem. Ty­le udało jej się zaobserwować.

Jednak nie mogła nic przez ten otwór zobaczyć - ani nieba, ani otaczającego świata.

Wiedziała, gdzie jest, ale nie wiedziała, w której części samego budynku. Nie potrafiła określić stron świata.

Tak, jakby zabłądziła, jakby straciła orientację.

Usiadła na ławce. Starała się nie czuć zapachów, ale na próżno - zwykła odbierać życie również zmysłem węchu.

Jak długo musiałaby tu przebywać, by sama przejść tym zapachem, zapachem stęchlizny?

Raija nie sądziła, by trzeba na to dużo czasu. Taki zapach szybko wgryzał się we wszystko. Wciskał się w maleńkie otwory skóry, wnikał pod skórę.

Czy taki zapach można zmyć?

Co się działo? Co mogło się teraz dziać na zewnątrz?

Korytarze, którymi ją prowadzono, były puste. Nie rozlegały się w nich kroki.

Raiję ogarnął nienazwany strach. Pełznął cicho przez korytarze, po kamieniach.

A jeśli o niej zapomnieli?

Zapomnieli...

Kto ją usłyszy, jeśli zacznie pukać do drzwi? Kto ją usłyszy, nawet jeśli będzie krzyczeć aż do utraty tchu?

Czy już kiedyś tak się zachowywała? Czy tak pu­kała, krzyczała? Czy istniało w niej coś takiego? Czy żył w niej strach przed czymś takim? Świadomość te­go, jak ją traktowano...

Nosiła na ciele ślady przypalania, chłosty. Ktoś je zostawił. Nie można temu zaprzeczyć. Nie można wytłumaczyć inaczej.

Miała blizny po ranach zadanych ludzkimi rękami.

Nie powstały na skutek wypadku, lecz z całą pewno­ścią zadał je człowiek, i to z rozmysłem.

A jeśli stało się to tutaj?

Raija nie mogła przyjąć do wiadomości, że ją aresz­towano.

Siedziała wszak w ciemnym lochu z kamieni. I cho­ciaż czuła jego zapach, widziała, odgadywała całym swym zmarzniętym ciałem, opuszkami palców i po­wierzchnią dłoni, którymi dotykała kamiennych ścian, nie była w stanie tego pojąć. Jakoś to do niej nie docierało.

Przytrafiło się to jej - i nie jej.

Była Raiją i nie Raiją.

Była tu, a jakby patrzyła z zewnątrz, z innego miej­sca. Jej ciało marzło - i nie czuła zimna.

Czuła pewnego rodzaju strach. Strach przed zamknię­ciem, strach, że o niej zapomną, że tu zostanie, lecz jed­nocześnie ożyło w niej coś swobodniejszego niż wiatr.

Czekała, że przyjdą i ją wyprowadzą. Powiedzą, że to nieporozumienie.

Mogła nieomal zobaczyć, jak sam Anatolij Norkin otwiera drzwi. Przeprasza. Mówi, że nie chciał, że przyznaje jej rację...

Raija podeszła do drzwi. Przyłożyła do nich ucho. Chciała usłyszeć kroki. Dowiedzieć się, kiedy się po nią zjawią.

Przyjmie oprawców, dumnie siedząc na ławce.

Odgarnie do tyłu kosmyk włosów, kiedy otworzą drzwi i padnie na nią światło lampy.

Uśmiechnie się do nich zaskoczona. Nie będzie im czynić wymówek. Sprawi, że poczują się mali, ponie­waż ją tu przyprowadzili.

Powinni wiedzieć, że postąpili źle. Długo jeszcze powinni o tym myśleć.

W długich korytarzach panowała cisza. Raija sły­szała swój własny oddech. Bicie serca. Niczym szyb­kie kroki. Nie wolno jej dać się temu zwieść.

Musi wiedzieć, kiedy przyjdą...

Słychać tylko kapanie wody.

Tylko woda wydaje dźwięki.

Poza tym jest cicho...

- Ludzie gubernatora? - Jewgienij był biały na twarzy.

Antonia jeszcze nigdy nie widziała go takim. Ni­gdy nie widziała, żeby tak zbladł, żeby miał tak suro­wy wyraz oczu.

- Dlaczego, do diabła, mieliby zabrać Raiję?

- Jednak to o nią pytali - powiedziała Antonia po raz kolejny. Wydawało jej się, że musiała to powtarzać wiele razy, zanim Jewgienij pojął, o czym mówi. - Py­tali o Raisę Bykową...

- Czy zrobili jej krzywdę? Starał się opanować. Niemal zgrzytał zębami, gdy mówił.

- Szła jak na spotkanie kochanka - westchnęła An­tonia.

Tego właśnie i ona nie rozumiała. Raija, którą zna­ła, walczyła: gryzła, biła, kopała, mówiła, co myślała. Ale teraz poszła posłusznie, jak zwierzę na rzeź.

- Norkin - rzucił Oleg.

- Dlaczego? - spytał Jewgienij, nie będąc w stanie zrozumieć, jak to się mogło stać. - Co takiego zrobi­ła? Ludzie gubernatora nie mogli tak po prostu jej za­brać tylko dlatego, że otwarcie powiedziała Anatolijowi Norkinowi, co o nim myśli. Nic innego przecież nie zrobiła. O ile wiem...

Niepewnym wzrokiem spojrzał na Antonię.

- Czym mogłaby zasłużyć na więzienie? - spytała Antonia. - Co takiego musiałaby zrobić?

- Nie zabrali ciebie... - zauważył Oleg. - Gdyby to miało związek z tym, czym się ostatnio zajmowały­ście, ciebie by także poprosili do wozu. To się nie zga­dza. Tu nie chodzi o to, co Raija zrobiła, lecz o to, komu się naraziła. To Norkin. Czuję, że to jego sprawka. Jest dobrym znajomym gubernatora. Obaj dzielą dobra, jak im się podoba. Świadczą sobie na­wzajem drobne przysługi. Mógłbym przysiąc, że to tylko drobna przysługa, jaką gubernator wyświadczył Norkinowi...

- Zapytam go o to! Jewgienij wciągnął ubranie. Dokładnie się zapiął.

Miał w oczach ów błysk, którego Antonia nie lubiła, który budził w niej strach.

To nie wróżyło nic dobrego.

Lecz była daleka od odmawiania pokornych mo­dlitw za Anatolija Norkina, choć podejrzewała, że wszystko się na nim skupi.

Jeżeli sprawy potoczą się jak należy.

Może już nic nie toczyło się właściwym torem...

Antonia bała się.

- Gubernatora? - zgadywał Oleg. Widocznie rozu­mował inaczej.

- Do niego pójdę później - obiecał Jewgienij. Ru­szył w stronę drzwi. Z całą godnością, z na wpół po­skramianą złością. Jego oczy wyglądały niczym oczy zwierzęcia, które zdolne jest zabić. - Razem z Norkinem - dodał z takim przekonaniem, jak gdyby to już z Norkinem ustalił.

Jewgienij należał do mężczyzn o łagodnym uspo­sobieniu. Tak przyzwyczaili się oceniać go ci, którzy go znali. Prawie zapomnieli o jego burzliwej młodo­ści, o czasach płynących wódką, kiedy uciekał przed samym sobą.

Tonią pamiętała.

Kochała go w tych latach. Nie musiałaby szukać daleko, żeby odnaleźć ten ból, który Jewgienij jej czę­sto zadawał.

Dla Raiji Jewgienij mógłby zabić.

Antonia wiedziała o tym. Kłamstwem wprowadził ją w życie, które dzielili. Nie tylko ze względu na sie­bie. Również ze względu na Raiję. Ponieważ wierzył, że jest dla Raiji tym najlepszym, jedynym.

Może miał rację.

Wiara czyni cuda.

Raija była dla Jewgienija całym życiem. Antonia wolała nie zgadywać, co byłby w stanie uczynić w jej obronie.

Poszła do domu. Czekała tam na nią Jelizawieta. Pilnowała dzieci. Raija zabrała ją i Misze do miasta. Wróciła wcześnie. Uśmiechała się i była pełna na­dziei. Raija również potrafiła wierzyć.

A dziś wierzyła, że ostatnie wdowy znajdą dach nad głową.

Raija wierzyła tak mocno, że sprawy musiały się to­czyć po jej myśli. Niekoniecznie dlatego, że było w niej coś niezwykłego. Bardziej dlatego, że się nie poddawa­ła, dopóki nie stało się, jak to sobie zaplanowała.

W przypadku Raiji wiara prowadziła do działania.

Antonia czuła, że zachowuje się inaczej niż zwy­kle. Nienaturalnie. Twarz miała zastygłą, oczy piekły, ponieważ chciała płakać, lecz nie mogła. Musiała po­wstrzymać łzy.

Nie chciała zachowywać się sztucznie, lecz mimo to nie potrafiła na powrót stać się sobą i udawać, że nic się nie wydarzyło.

- Jesteś jakaś dziwna, mamo - odezwała się Olga i uścisnęła ją. Przyjrzała się jej uważnie, gdy ją puści­ła. - Czy coś się stało?

- Gdzie jest mama? - spytał Misza, ufny, że nie­trudno będzie na to odpowiedzieć.

- Nie mogła przyjść - odparła Antonia sztywno.

- Byli tu jacyś żołnierze - oznajmił Misza. - Pyta­li o mamę.

Tonią skinęła głową.

- Rozmawiała z nimi?

- Nie wiem - odpowiedziała Tonią. Nie pomyśla­ła, że ludzie gubernatora mogą wypytywać dzieci. Nie pomyślała, że z pewnością najpierw tutaj będą szukać Raiji.

Nie mogła nic odpowiedzieć Miszy, zanim nie do­wie się czegoś pewnego. Musi to uczynić Jewgienij.

- Idź do stajni i poszukaj mojego szala! - poprosi­ła Olgę. - Misza na pewno ci pomoże.

- Znowu ja muszę szukać tego, co ty gubisz! Tonią nawet się nie uśmiechnęła. Nie zaczęła się prze­komarzać tak jak zwykle. Nie przyszło jej to do głowy.

Olga popatrzyła uważnie na matkę. Potem chwy­ciła Misze za ramię i pociągnęła za sobą.

- Chodź, poszukamy tego szala - rzekła czystym głosem.

Jej ciemne oczy patrzyły na Tonie z powagą. Mie­ściły w sobie zrozumienie, którego Tonią chyba nie pragnęła. Jej córeczka nie powinna być mądrą małą kobietą. Powinna być beztroskim dzieckiem. Nie po­winna pojmować zbyt wiele ze świata dorosłych, w którym istniało tyle bólu.

Olga nie powinna wykonać tego polecenia bez mrugnięcia okiem.

Mimo to Tonią była wdzięczna, kiedy usłyszała, jak za dziećmi zamykają się drzwi.

- Żołnierze zabrali ze sobą Raiję, prawda? - Jelizawieta domagała się prawdy. - Wiedziałam, że przyby­li z takim zamiarem, kiedy o nią pytali. To sprawka Norkina, czy tak?

- Dlaczego tak myślisz? - spytała Antonia podejrz­liwie.

Jelizawieta tak bardzo była o tym przekonana, że musiała wiedzieć coś więcej. Uciekała wzrokiem, wreszcie zdecydowała się wyznać całą prawdę.

W ten sposób Tonią dowiedziała się o wizycie Fewronii Norkiny w domu nad Dwiną. Dowiedziała się, jakie warunki postawiła Norkina i jaką odpo­wiedź dała jej Raija.

Zrozumiała.

Stała jak sparaliżowana, kiedy Jelizawieta zarzuci­ła na siebie szal. Stała jak sparaliżowana, kiedy Jelizawieta uchyliła drzwi.

- Myślę, że mogłabym coś zrobić - rzekła Jelizawieta.

Była taka zdecydowana. Wydawała się taka doro­sła. Gotowa do walki.

Antonia patrzyła na nią w milczeniu. Widziała dorosłą kobietę. Później miała żałować, że jej nie po­wstrzymała.

- Tak, zabrali ją ludzie gubernatora - rzekł Anatolij Norkin. Nawet nie uniósł brwi. Lecz Jewgienijo­wi zdawało się, że zdobył się na uniesienie kącika ust, co na początku mogło do złudzenia przypominać uśmiech. - Tak, na pewno był jakiś powód - mówił dalej, składając ręce na brzuchu. - Znam gubernato­ra jako człowieka sprawiedliwego.

- Tak, na pewno znasz gubernatora - rzekł Jewgie­nij i podszedł jeszcze jeden krok bliżej Norkina.

- To znaczy? - padło nagle krótkie i ostre pytanie.

- Że chciałbym udać się do niego razem z tobą - wy­jaśnił Jewgienij. - Chciałbym, żebyś poprosił o uwol­nienie Raiji. Powiedział, że to nieporozumienie.

Norkin roześmiał się krótko.

- Przeceniasz moje możliwości, Byków. Prosisz mnie, bym uczynił coś, co jest niezgodne z prawem...

Jewgienij nic nie odpowiedział.

Zobaczył, że ten człowiek bawi się jego kosztem. Czekał tylko, aż Norkin zażąda zwrotu długu, wyło­żenia gotówki na stół. Teraz.

- Myślę, że wreszcie zrozumiałem, na czym opie­rasz swą władzę - rzekł Jewgienij. - Myślę, że wiem, kto za tym stoi. I myślę, że wiem, kto mógłby Raiję wydostać z więzienia jednym skinieniem palca.

W odpowiedzi usłyszał śmiech.

Nagle Norkin zamilkł. Rozmowę przerwały jakieś głosy, krzyki. Drzwi otworzyły się z rozmachem.

Pojawiła się w nich energiczna, drobna postać otu­lona wełnianym szalem.

Jej oczy były jak wzburzone morze.

- Jelizawieta!

Tylko spojrzała na Jewgienija. Szybko. Uśmiech­nęła się. Lecz uśmiech zastygł na jej twarzy, kiedy po­patrzyła na Anatolija Norkina.

- Kto to jest? Roześmiała się.

- Kim ja jestem? To ja jestem winna temu, że za­brano dziś Raiję - odparła.

Rozwiązała szal. Uwolniła włosy. Rozpięła kurtkę i zdjęła ją. Trzymała coś w fałdach spódnicy.

- Wyprowadźcie stąd tę szaloną kobietę! - rozkazał Anatolij Norkin, wskazując palcem na Jelizawietę.

Ale służący, którym wydał polecenie, nadal stali za otwartymi drzwiami, nie mając odwagi wejść do środka. Z tyłu rozległ się inny głos:

- Nie, Nikołaj! To nie dla ciebie!

Rozległy się odgłosy kroków, biegnących stóp. Ja­kaś postać wypełniła drzwi. Zacisnęła dłonie na fra­mugach. Jęknęła.

- Jelizawieta! - Nikołaj wymówił imię dziewczyny z żarliwością i z namiętnością.

- Znasz ją? - ojciec zatrzymał syna samym wzrokiem. Jelizawieta roześmiała się, jednak była bliska płaczu.

- Obiecuję, że będę się trzymać z dala od twojego cennego syna! - krzyknęła, patrząc prosto w oczy te­mu staremu człowiekowi o ogromnej władzy. - To ja jestem tą dziwką, która uwiodła twojego syna. To ja go pokochałam i sypiałam z nim. To ja słuchałam, jak szeptał, że mnie kocha. To mnie pragnął. To ze mną chciał się ożenić. To mnie twoja żona za wszelką ce­nę chciała się pozbyć. Ale Raija nie chciała się zgodzić na taką umowę. Raija nie prowadzi handlu ludź­mi! - mówiła wzburzona. - Twoja żona na pewno ci to powtórzyła. Pewnie postawiła warunek, że jeżeli Raija odmówi, jeżeli nadal będę się spotykała z Ni­kołajem, to Raija ma zostać wtrącona do więzienia. Jako czarownica i przestępca. Jako ta, która sprzeci­wia się zarówno carycy, jak i kościołowi. To ja mo­głabym temu zapobiec, rozumiesz? Czy teraz mnie znasz, Anatoliju Norkin? Nie odpowiedział.

- Jelizawieta... - wyszeptał Nikołaj. Mimo że ojciec chciał wzrokiem zmusić go do pozostania na ze­wnątrz, chłopak wszedł do środka. Skierował się w stronę Jelizawiety.

Jego wzrok tańczył pomiędzy ojcem a wyprosto­waną dziewczyną.

Nie pochyliła głowy, nie tym razem.

- Powinieneś mnie na zawsze zapamiętać, Norkin - rzekła z naciskiem.

Nie spuszczała z niego wzroku. Obezwładniła go swymi niebieskimi jak morze oczami. Trzymała moc­niej, niż gdyby go zakuła w kajdany.

- To ja noszę w swym łonie twego wnuka. I ja go zabiję!

Jelizawieta wyjęła przedmiot, który ukrywała w fał­dach spódnicy. Ze wzrokiem utkwionym w Anatoliju Norkinie zamachnęła się nożem, raniąc się w brzuch. Przyjęła ból bez wahania. Z otwartymi oczyma.

Zdążyła uderzyć trzykrotnie, zanim Nikołaj i Jew­gienij do niej podbiegli.

Jewgienij wyrwał jej nóż z dłoni. Nikołaj trzymał ją mocno, przyciskał do siebie.

Płakał, nie próbując powstrzymać łez.

Jelizawieta nie mogła wydobyć głosu. Oczy nadal patrzyły przytomnie, wodziły za Nikołajem.

Pocałował ją. Całował oczy, usta. Przytulił do sie­bie. Nie starał się zatamować krwawienia. Uznał, że i tak mu się nie uda.

- Kocham cię - szepnął i pocałował delikatnie. - Nie wiedziałem o dziecku.

Nie przestawał płakać.

W pokoju zapanowała niezwykła cisza. Oddech Jelizawiety ucichł. Słychać było przede wszystkim szloch Nikołaja. Kołysał Jelizawietę. Nie wypuszczał z ramion.

Płakał.

Spojrzał na ojca.

- Nigdy ci tego nie wybaczę, ojcze! Kochałem ją. Chciałem się z nią ożenić. A to dziecko było moje!

Stary Norkin mógł w tej chwili przekonać się o sil­nym charakterze syna, którego często się u niego do­szukiwał. Jednak nie spodziewał się, że syn zwróci się przeciw niemu.

Jewgienij rzucił nóż na podłogę przed Norkinem. Spojrzał na niego przelotnie, nie współczuł mu.

- Być może to wystarczający powód, byś posłał po swego przyjaciela gubernatora?

- Pójdę z tobą - zgodził się Anatolij Norkin. - Ma­my pewną sprawę do załatwienia...

8

Raija wiedziała, że muszą przyjść. Nie była zaskoczo­na, kiedy usłyszała kroki. W najmniejszym stopniu nie była zdumiona, słysząc na korytarzu głos Jewgienija.

Naturalnie, że Jewgienij przyszedł!

Podniosła się na kolana. Usiadła tuż przy drzwiach. Odgarnęła z czoła kosmyk włosów. Nie za­uważyła, że opadł z powrotem.

- To się nie mieści w głowie! - Jewgienij rozejrzał się dokoła.

Nie znajdował słów. Niemalże cieszył się, że lampa, którą zabrali, rzucała tak słabe światło. Nie chciał do­kładniej oglądać tego miejsca. I tak wszystko wydawa­ło tu się potworne: odór, odgłosy kapiącej wody, pięt uderzających o twardą podłogę. Odległe dźwięki, nie­mal zduszone. Zamykane drzwi gdzieś daleko. Głuche, upiorne. Ciemno. Ciemniej niż najciemniejszą nocą.

Przytłaczająco i ciasno. Zimno. To jakby zostać porwanym przez trolle i uwięzionym w mrocznej ja­skini, bez nadziei na ucieczkę.

Anatolij Norkin powinien to zobaczyć!

Ale on już dawno pojechał do domu. Czekał do przy­bycia gubernatora, dopóki Jewgienij stał nad nim jak kat.

Wtedy Norkin zniknął. Nawet nie podejrzewał, jak wygląda to miejsce.

Minęła cała noc i pół dnia, zanim pojawił się gu­bernator. Upłynęły kolejne godziny, zanim przyznał, że Raija jest w więzieniu. Nawet stojąc twarzą w twarz z Norkinem zaprzeczał. I wreszcie musiały minąć następne godziny, nim zdołali wszystko wyja­śnić. Dopiero następnego wieczoru wydostali Raiję z lochu. Potem spalono papiery, które jej dotyczyły, tak żeby nie pozostał ślad, że w ogóle tu była. Guber­nator oświadczył, że została niesłusznie wtrącona do aresztu z powodu oskarżenia, które okazało się wie­rutnym kłamstwem i które z zemsty wniósł pewien znamienity człowiek.

Być może Norkin żałował swego czynu. Wyraźnie poszarzał na twarzy. Wyglądał na strapionego.

- Możesz uznać swój dług za niebyły - rzekł do Jew­gienija na odchodnym jakby w odruchu miłosierdzia. Jakby należne pieniądze nic dla niego nie znaczyły.

Jewgienij czuł, jak napinają mu się mięśnie, jak ogarnia go złość.

W tej chwili zrozumiał Raiję.

- Ten dług nie przestanie istnieć, dopóki go nie spła­cimy - odparł. - I zamierzamy to uczynić. Czy tego chcesz, czy nie. Raija nie prowadzi handlu ludźmi. Ja też nie. - Być może zaczynał być wart własnej żony. - Wielu ludzi tu macie? - spytał oficera, który mu to­warzyszył w drodze do lochu. Ten nie odpowiedział. Z pewnością nie wolno mu było udzielać tego rodza­ju informacji. - Czy w ogóle wiesz, gdzie ona jest?

- Tak.

Dzień wcześniej ten sam mężczyzna jeszcze nic nie wiedział. Nie miał pojęcia, o kogo Jewgienij pyta. Ko­bieta? Nie, nie ma tu żadnych kobiet...

- Czy ktoś u niej był? Czy dostawała coś do jedze­nia i picia?

Oficer wzruszył ramionami. Zrobił to tak obojęt­nie, że Jewgienij najchętniej rzuciłby się na niego z pięściami. Jednak nic by to nie pomogło.

- Zwykle w pierwszej dobie nie podajemy posił­ków - rzekł sucho, bez jakichkolwiek uczuć. Uważał pewnie, że wszystko jest w najlepszym porządku.

Jewgienij nic nie powiedział.

Raija przebywała w ciemnym, mokrym i zimnym lochu przez cały dzień i całą noc. Nikt do niej nie za­glądał. Nikt nie podał jej nic do jedzenia. Nikt jej nie spytał, czy chce się jej pić.

Jewgienija ogarnęła wściekłość. Sięgnęłaby nieba, gdyby sufit nie był równie solidny jak ściany.

Wreszcie znaleźli właściwe drzwi. W tym momen­cie Jewgienij dziękował losowi, że ma tylko jedno ra­mię. W przeciwnym razie zacisnąłby obie ręce na szyi stojącego przed nim mężczyzny.

Teraz zacisnął tylko dłoń w pięść.

Nigdy otwieranie zamka nie trwało tak długo. Jew­gienij miał ochotę wyrwać oficerowi klucze.

Był przygotowany na wszystko. To, co dotąd wi­dział, sprawiało, że wyobrażał sobie najgorsze.

Oglądał blizny na ciele Raiji. Słuchał opowieści Re­ijo. Pamiętał dokładnie, co Raija mówiła o swym po­przednim życiu. O dniach spędzonych w twierdzy Vardohus. O wszystkim, czego tam doświadczyła. O tym, jak ją katowano. Jak tłumaczyła swe blizny.

Teraz, kiedy niczego z tego okresu nie pamiętała, mogła jedynie zgadywać, czytać ze śladów na skórze.

Dlatego Jewgienij błogosławił jej zanik pamięci.

Dlatego tłumaczył sobie, że jego kłamstwo rów­nież jest dla Raiji błogosławieństwem.

Drzwi uchyliły się ciężko. Uderzyły o coś. Minęła chwila, zanim Jewgienij uzmysłowił sobie, że tym za­winiątkiem, które zablokowało drzwi, była Raija.

Światło lampy rzuciło na nią żółtawy blask i wtedy zrozumiał. Z trudem przyjął to, co zobaczył. Nie sądził, by podobne traktowanie ludzi w ogóle było możliwe.

Czuł, że mógłby teraz zamordować. Nie zapamię­tał swoich słów, ale zdawał sobie sprawę, że coś po­wiedział. Paliły go wargi.

Osunął się na podłogę tuż obok żony. Zdołał ją unieść Raija otworzyła oczy, błyszczały nienaturalnie. Jej ubranie przesiąknęło wilgocią, sama była tak blada i zziębnięta, że Jewgienijowi ścisnęło się serce.

- Wiedziałam, że przyjdziesz - rzekła. Przyłożyła policzek do jego ramienia.

Jewgienij zapragnął mieć teraz dwie ręce.

Jednak udało mu się jakoś przełożyć Raiję przez jed­no ramię, tak żeby móc ją nieść. Nie chciał przyjąć po­mocy. Nie od tych, którzy ją wtrącili do tej nory.

Płakał, kiedy wychodził. Łzy niemal go oślepiły, ale nie chciał także pomocy młodych żołnierzy stojących na zewnątrz.

Poradził sobie sam.

Wieczór zaczynał przechodzić w noc. Wiał tak zimny wiatr, że łzy niemal zamarzały na policzkach.

Jewgienij brnął w śniegu. Wiedział mniej więcej, ile kroków musi zrobić, by znaleźć sanie. Wiedział mniej więcej, w jakim iść kierunku.

Chciał odepchnąć człowieka idącego ku niemu z wyciągniętymi rękami, pragnącego mu pomóc. Łzy sprawiły, że nie rozpoznał Olega, dopóki przyjaciel się nie odezwał:

- Tędy!

Oleg nie wziął Raiji od Jewgienija. Doprowadził go tylko do sań. Rozłożył skóry, poczekał, aż Jewgienij usią­dzie z Raiją na kolanach, po czym otulił oboje derką.

- Jedźmy stąd, do diabła!

Jewgienij nie był w stanie obejrzeć się za siebie. Oleg pognał konie.

- Jak ona to robi? - zapytał Oleg.

Stał obok Jewgienija, zaciskając dłonie na krawę­dzi łóżka. Czuł, że wszystkie mięśnie jego twarzy są napięte.

Razem wnieśli Raiję do środka. Nie było mowy o zatrzymywaniu się w Archangielsku. Pojechali pro­sto do domu nad Dwiną.

Musieli sobie tym razem poradzić bez Toni.

Ani Olga, ani Michaił nie powinni zobaczyć Raiji w tym stanie.

Oleg i Jewgienij wspólnie ściągnęli z Raiji mokre, na wpół zamarznięte ubranie. Przesiąknięte tak sil­nym odorem, że obu mężczyznom robiło się niedo­brze.

Przypomnieli sobie kubryki statku, na którym kie­dyś pływali i który z pewnością już poszedł na dno. Przypomnieli sobie czasy, kiedy zajmowali najgorsze stanowiska. Kiedy marzli i byli głodni. Ale zapach z tamtych czasów nie był tak potworny.

Ubrali Raiję w czyste ubranie, owinęli wełnianymi kocami, położyli do łóżka i okryli.

- Powinniśmy umyć jej włosy, wykąpać ją...

Oleg położył rękę na ramieniu Jewgienija, pokle­pał po przyjacielsku. Niełatwo mu było znaleźć sło­wa. Przepełniała go złość.

- Tonią zajmie się tym jutro - obiecał. - Misza po­winien chyba na razie zostać u nas...

Jewgienij skinął głową.

- Bałem się, że Raija wszystko sobie przypomni - wyznał. - Bałem się, że przypomni sobie tamto wię­zienie, a potem całą resztę. Ale teraz myślę, że jednak nadal nie pamięta. Chciałbym, żeby niepamięć wyma­zała wszystkie najczarniejsze przeżycia...

- Cokolwiek to było - dokończył Oleg.

- Jak my jej to powiemy? - spytał Jewgienij. - Jak, do licha, powiemy Raiji o Jelizawiecie?

Oleg zamierzał dać mu prostą odpowiedź, za któ­rą tak często się chował: że Tonią się tym zajmie.

- Byłem tam - rzekł Jewgienij. - Powinienem jej ja­koś to przekazać. Ale może Tonią... - Westchnął. - Dziewczyna była dla Raiji jak własna córka. Nigdy mi się to nie podobało... - Pochylił głowę. - Byłem może o nią trochę zazdrosny, ponieważ otrzymywała od Raiji tak wiele ciepła. Uważałem, że na to nie zasłu­żyła. Nie należała do naszej rodziny. Biedna dziew­czyna. Miała tak wiele z Wasilija. Niech mnie diabli!

- Za późno na żal - rzekł Oleg. Nie to Jewgienij chciał usłyszeć, ale przyjaciel mówił prawdę. Żal po­niewczasie nie na wiele się zda.

Większość ludzi jest mądrych po szkodzie, to żad­ne odkrycie. Ale dobrze przyjrzeć się temu, co się sta­ło, i wyciągnąć dla siebie naukę.

- Może nie powinieneś o tym mówić Raiji - zapro­ponował Oleg ostrożnie. - Nie teraz, nie jutro.

Jewgienij, milcząc, tylko spojrzał na Raiję. Na jej bladą twarz, potargane włosy w na wpół rozpuszczo­nym warkoczu prawie tak grubym jak jej ramię. Czarne rzęsy spoczywały na policzkach, wargi wyda­wały się niezwykle czerwone. Usta lekko się rozchy­liły, jak gdyby miały się ułożyć w uśmiech. Krótki od­dech jak tuż po pocałunku.

Biel. Czerwień. Czerń.

Była taka piękna. Jego Raija. I niczyja Raija. Ucie­kająca w siebie i poza siebie. W podróży - na poświa­cie księżyca, z zorzą polarną, na skraju nieba...

Gdzieś daleko.

Oddaliła się od niego, ale nie miał pojęcia, dokąd. Sama tego nie wiedziała.

Przerażające.

Teraz również zbawienne i niosące pociechę. Myśl o lochu, w którym ją znalazł i z którego ją wydostał, przyprawiała go o dreszcze.

Zapragnął całym sobą, by Raija nie pamiętała spę­dzonego tam czasu.

Jej senne podróże w to, co tak odległe: w cienie, w chmury, w to, czego nie mógł dosięgnąć wzrokiem, powinny sprawić, by przeżycia z czarnego, stęchłego lochu poszły w zapomnienie.

Nie powinna wiedzieć...

Jewgienij poprzysiągł sobie, że nigdy jej nie powie, jak tam było strasznie. Nie wolno mu mówić, jak wy­glądała, kiedy ją znalazł. Nie opowie jej o drzwiach, które ją uderzyły i nieco przesunęły na bok. Nie mo­że jej powiedzieć, jak błyszczały jej oczy, kiedy na moment odzyskała przytomność.

Nigdy.

Powinien jej bronić przed wszystkim, co złe i nie­bezpieczne.

Nigdy nie może powtórzyć się taka sytuacja, żeby Ra­ija musiała uciekać w swą podróż, szukać tam otuchy.

Odniosła wrażenie, że znalazła się poza chłodem, poza ciemnością. Obudziła się, drżąc z zimna. Wy­szła z ciemności, która nie była nocą polarną. To coś dużo, dużo większego. Niewytłumaczalnego.

Nieprzyjemnie pachniało...

- Witamy z powrotem! - zawołał Jewgienij. Uśmie­chał się, ale w jego oczach pozostał smutek.

Raija domyśliła się, że coś jest nie tak. Teraz Jew­gienij zachowywał się inaczej niż zwykle w takiej sy­tuacji: przygarnął ją do siebie i uścisnął. Trzymał ją w ramionach, nic nie mówiąc.

Chwilę trwało, zanim Raija zorientowała się, że Jewgienij płacze.

Jej ciało zesztywniało. W objęciach męża usiłowa­ła sobie przypomnieć, co się stało, lecz przed jej ocza­mi pojawiły się tylko urywane fragmenty.

Żołnierze czekający przed stajnią. Nieprzyjemny zapach. Ciemność. Chłód.

Więzienie.

Nie wiedziała, czy przebywała tam długo. Nie ro­zumiała, dlaczego Jewgienij płacze.

Ale zarzuciła mu ręce na szyję. Poczuła, jak dobrze jest znów je podnieść do góry. Czuła, jak przyjemnie jest obejmować męża, wypełnić nim ramiona. Zrozumiała, że potrzebowała jego bliskości. Odeszli tak daleko od siebie. Od dawna już podążali odmiennymi drogami.

Również się rozpłakała. Ponieważ Jewgienij płakał.

Ponieważ chciała go na powrót odnaleźć. Musiała. Potrzebowała tego. Ponieważ chciała również wrócić do życia.

Być Raiją.

Także jego Raiją.

- Czy to Norkin? - spytała. Odezwała się, ponie­waż Jewgienij nic nie mówił. Musiała coś powiedzieć. Cisza zaczynała szumieć jej w uszach. Do bólu.

Jewgienij skinął głową tuż przy jej policzku.

- Czy już oddałeś statek? Wtedy objął ją jeszcze mocniej. Raija zamknęła oczy i piła z tego ciepła, z tej bliskości, której tak dawno nie dzielili.

Nawet nie zauważyła, że do pokoju cichutko we­szła Tonią. Nie widziała spojrzenia, jakie przesłał przyjaciółce Jewgienij. Wyrazu bólu na jego twarzy. Nie widziała, że daje Toni nieme znaki.

Wreszcie nadszedł ów nieuchronny moment.

- Jelizawieta nie żyje - rzekł Jewgienij. Wypuścił Raiję z ramion. Opowiedział, jak Jelizawieta odebra­ła sobie życie.

Raija nigdy nie sądziła, że jeszcze raz przyjdzie jej rozmawiać z Anatolijem Norkinem. Ale kiedy odmó­wiono Jelizawiecie kościelnego pogrzebu, uznała, że tego już za wiele.

W tej części świata nie chowano zmarłych podczas zimy. Zwykle czekano do wiosny. Zwłoki leżały aż do pierwszych wiosennych dni, chronione przez mróz.

Raija przyzwyczaiła się do nieobecności swego du­żego dziecka. Pogodziła się z tym, że nie ma Jelizawiety, choć nigdy nie pogodzi się z tym, w jaki sposób odeszła. Czuła się winna. Odpowiedzialnością obarczyła również Norkinów.

To ich pycha stała się powodem śmierci dziewczyny. Jelizawieta mogła wnieść wiele nowego do ich jałowe­go życia, gdyby tylko zechcieli ją przyjąć do rodziny.

Nigdy nikt nie mówił głośno o tym, w jaki sposób umarła. W czterech ścianach Norkinów nie mogło wydarzyć się coś tak niechlubnego jak samobójstwo.

Świat nie wiedział, że Jelizawieta zginęła z własnej ręki. Nigdzie o tym nie napisano. Nikt o tym nie po­wiedział publicznie.

A jednak władze kościelne odmówiły pochowania dziewczyny tam, gdzie spoczywali inni zmarli.

- Czy dlatego, że pochodzi z ubogiej rodziny? - do­pytywała się Raija.

Nie to było powodem.

- Czy dlatego, że to drogo kosztuje? Możemy za­płacić. Sądziłam, że to jasne. Stać nas na ten grób. Ko­ściół na tym nie straci.

Wysoki koszt również nie był przyczyną odmowy. Nikt nie wątpił, że Byków posiada dość pieniędzy, by opłacić miejsce na cmentarzu, pogrzeb oraz doło­żyć za zbawienie duszy.

- Czy ma to coś wspólnego z tym, w jaki sposób zginęła jej matka? - spytała Raija. - Czy ma to może coś wspólnego z tym, kim była jej matka? Czy ma to coś wspólnego z tym, kim ja jestem?

Powodem odmowy duchownych było to, że Jelizawieta popełniła samobójstwo.

Bez znaczenia okazał się fakt, że oficjalnie nigdzie o tym nie wspomniano. Tak samo jak i to, że zmar­ła w domu Norkinów.

W kościele powiedziano Raiji, że i tu dotarły pew­ne słuchy na temat przyczyny śmierci jej pasierbicy. A dla takiej duszy nie istnieje spokój wieczny czy ukojenie. Raija musi zrozumieć, że nie można pozwo­lić na to, żeby samobójca spoczął razem ze zmarłymi sprawiedliwego serca, ze zbawionymi. Byłaby to kpi­na z nich wszystkich.

Nawet wobec śmierci nie wszyscy byli równi.

Raija milczała, ale nie rozumiała. Nie pogodziła się z taką decyzją, ale milczała. Wtedy.

Odszukała Anatolija Norkina. Właściwie nie mia­ła wielkiej nadziei na to, że zechce ją przyjąć. Ich ostatnie spotkanie nie przyniosło niczego dobrego żadnemu z nich.

Ale zgodził się na rozmowę.

Fewronii Norkiny nie było. Uciekła przed ludz­kim gadaniem i przed tym, co nazwałaby skandalem. Wyjechała do rodziny w Kem, zanim jeszcze ostygło ciało Jelizawiety.

Mówiono, że czyniła wszelkie starania, by zabrać ze sobą syna, ale Nikołaj Norkin zdołał się jej sprzeciwić.

Dorósł w ciągu kilku minut. Po raz pierwszy przeciw­stawił się obojgu rodzicom i został. Postanowił praco­wać u ojca. Ludzie mówili, że nie rozmawiają ze sobą.

Wydawał się starszy, niż Raija go zapamiętała. Szczuplejszy. Policzki zrobiły mu się wiotkie. Posi­wiał. Marynarka sprawiała wrażenie jakby zbyt ob­szernej. Łańcuszek od zegarka luźno zwisał.

Norkin wskazał Raiji krzesło. Sam usiadł. Przyglą­dał się jej. Raija nie dostrzegła w nim tej nienawiści, której się spodziewała. Minęło trochę czasu. Sama zdążyła wiele spraw przemyśleć. Doszła do wniosku, że nie różnił się specjalnie od innych ludzi. Nie we wszystkim zasługiwał na potępienie. Nie był jedy­nym bezwzględnym armatorem w Archangielsku. Gdyby inny z właścicieli stracił statek w taki sposób jak Norkin, nie zachowałby się inaczej.

Mimo to Raija nie była w stanie usprawiedliwić je­go decyzji. Podtrzymywała wszystko, co powiedzia­ła. Jeszcze raz zrobiłaby to samo, co wtedy.

- Nie przychodzisz chyba prosić o wybaczenie, Raiso Bykowa - uśmiechnął się, ale wesołość nie poja­wiła się w jego oczach. Ledwie drgnęły kąciki jego ust.

- Sądziłam, że jesteśmy kwita - odparła Raija. - Obo­je mamy powody, by prosić o wybaczenie, a jeżeli żad­ne z nas tego nie uczyni, zostanie nam tyle samo na su­mieniu. Nie pamiętam wiele z więzienia. Przy okazji możesz tam zajrzeć. Ja na pewno do niego nie wrócę!

Odchrząknął. Nie spodziewał się, że będzie tak bezpośrednia. Być może sądził, że jednak dostała na­uczkę i trochę spokorniała.

- Po co do mnie przychodzisz?

- Kościół nie chce pochować Jelizawiety.

- Dlaczego uważasz, że ja mogę coś na to poradzić? Wyglądał przekonująco łagodnie. Niemal wyciągnął do niej ramiona. Chciał, by uwierzyła, że nawet on nie może nic zrobić w sprawie pogrzebu dziewczyny.

Raija nie dała się zwieść temu mężczyźnie.

Wiedziała, że Anatolij Norkin miał swoje powią­zania z gubernatorem. Najwyraźniej świadczył gu­bernatorowi rozmaite przysługi, skoro sam otrzymy­wał tak wiele w zamian.

- Jelizawieta powinna mieć piękny pogrzeb - rzekła stanowczo. - Nie powinno niczego zabraknąć. Pop nie może powiedzieć o niej ani jednego złego słowa. Jelizawieta Walerjewna Uskowa zasłużyła na wzniosłą mowę nad grobem. Jak sądzisz, dlaczego podobała się twojemu synowi? Nie była uwodzicielką, za jaką chcieliście ją uważać. Nie była łatwą dziwką, jak twier­dziła twoja żona. Jelizawieta to dziewczyna o gorącym sercu, która potrafiła dawać miłość. Nie powinna spo­cząć byle gdzie. Trzeba znaleźć dla niej jak najlepsze miejsce. - Raija zaczerpnęła powietrza. Zamilkła. Nie otrzymała odpowiedzi. - Nie proszę, byś za cokolwiek płacił. My pokryjemy koszty. Ale postaraj się, by ko­ściół nie stwarzał trudności. Pogrzeb powinien się od­być tak, jak sobie to wymyśliłam.

- Dlaczego mam korzystać z moich wpływów? Rai/a uśmiechnęła się zrezygnowana.

- Czyż nie jesteś jednym z najzdolniejszych kup­ców nad Morzem Białym? Nie powinno ci to spra­wić kłopotu! Anatoliju Norkin, spodziewałam się, że spojrzysz na tę sprawę jak na każdą inną transakcję. Coś proponujesz i otrzymujesz coś w zamian. Sądzi­łam, że będziesz na tyle przewidujący, że dostrzeżesz w tym również własne korzyści.

Nie odpowiedział. Być może chciał zobaczyć jej karty, przekonać się, jak ostro zamierza grać.

Jak mocno zamierza przycisnąć.

Rzeczywiście należał do najprężniejszych kupców nad Morzem Białym. Nie wszystko, co posiadał, odziedziczył w spadku. Wiele zawdzięczał sobie.

- Cały Archangielsk wie, że to z twoim synem spo­tykała się Jelizawieta. Ale nie całe miasto wie, że dziewczyna była w ciąży. I nikt nie wie o handlu, którego próbowała ze mną dobić twoja żona. Nikt nie wie, że spędziłam noc w więzieniu. Nikt nie wie, kto mnie tam posłał ani w jaki sposób stamtąd wyszłam...

- Grozisz, opierając się na plotkach - stwierdził. - Na czymś, czego nie możesz dowieść.

Raija wzruszyła ramionami.

- Jeżeli nie masz się czego bać, to jesteś szczęśli­wym człowiekiem. W takim razie nie musisz z nikim rozmawiać w sprawie pochówku dziewczyny. Ale, wierz mi, widziałam już, jak plotka niszczyła bardziej niż nóż, Norkin. Mogę ci podać jeszcze jeden, cał­kiem inny powód. Tak, byś mógł wybrać. Twój syn odsunął się od ciebie. Być może mógłbyś go trochę zjednać, gdybyś okazał Jelizawiecie szacunek. Pamię­taj, że nie tylko Jelizawieta Walerjewna ma zostać po­chowana, lecz również nienarodzone dziecko, które byłoby twoim wnukiem.

- Niczego ci nie obiecuję - rzekł Anatolij Norkin. Nie wstał, kiedy Raija podniosła się, by wyjść. Nie przejmowała się, że może się wydać niegrzeczna. Tak niewiele była winna tej rodzinie, temu człowiekowi. Mogła sobie pozwolić na nieuprzejmość.

Zanim opuściła pokój, rzuciła tylko krótkie spoj­rzenie na gospodarza. Nie żeby się spodziewała łez lub uczuć na kamiennej twarzy. Norkin miał za so­bą wiele lat treningu w ukrywaniu emocji.

Odprowadził ją wzrokiem. Na pożegnanie powie­dział jednak coś, czego Raija się nie spodziewała:

- Jesteś wyjątkową kobietą, Raiso Bykowa. Marnu­jesz się. Powinnaś być mężczyzną!

Nikołaj Norkin przybył konno do domu nad Dwiną, kiedy drogę z Archangielska pokrywało błoto do kolan.

Przez chwilę razem z Raiją patrzyli wyczekująco na siebie nawzajem. W końcu Raija wpuściła go do środka. Poprosiła, by usiadł.

Zdjął czapkę z głowy. Raija zapamiętała go jako młodsze wydanie ojca, o nieco słabiej zaznaczonych rysach twarzy.

Nie rozumiała, dlaczego Jelizawieta była tak zapa­trzona w tego młodzieńca. Nie pojmowała, czym za­służył na tak wielką miłość dziewczyny.

Raija uznała, że chyba go jednak skrzywdziła albo on wyrósł w ciągu zimy na mężczyznę.

Trzymał się prościej, niż zapamiętała. Był silniej­szy. Rysy twarzy niezaprzeczalnie świadczyły o tym, że pochodzi z Norkinów, nie można by się pomylić, lecz był także sobą. Miał w wyrazie twarzy coś, co dobrze wróżyło dojrzałemu człowiekowi, którym miał się stać.

- Ojciec przesyła ci wiadomość, że może zostać po­chowana za tydzień - oznajmił. Jeden jego policzek słabo drgał. Poza tym wydawał się niewzruszony. Nie okazywał uczuć. - Mówi, że będzie dokładnie tak, jak dla niej chciałaś.

- To dobrze - odpowiedziała Raija. - Jelizawieta za­służyła, by otrzymać to, co najlepsze. Nie powinna pozostać w ludzkiej pamięci jako samobójczyni.

Potrząsnął głową.

- Pomyliłem się co do ciebie, Raiju Bykowa - rzekł Nikołaj.

Raija musiała mu się dobrze przyjrzeć. Popatrzeć na tego młodego chłopaka, który siedział przy jej skromnym stole i płakał.

- Powiedziałem jej, że chcesz nas rozdzielić, ponie­waż nie poprosiłaś ojca o wybaczenie. Ponieważ wy­stąpiłaś przeciw niemu. Minęło trochę czasu, zanim zrozumiałem, że się myliłem. Musiała najpierw umrzeć. Ja także przyczyniłem się do jej śmierci.

Raija objęła Nikołaja i pozwoliła mu się wypłakać. Sama nie miała już łez. Płakała całą zimę.

- Chciałbym pójść na pogrzeb razem z tobą - po­wiedział. - Ojciec mi zabrania, ale ja i tak przyjdę. Chciałbym być blisko ciebie, Raija, i blisko niej. Ja także stanowiłem dla niej najbliższą rodzinę.

Raija skinęła głową. Zaczynała rozumieć, dlaczego Jelizawieta tak bardzo kochała tego młodego człowie­ka. Na pewno nie z powodu wyglądu zewnętrznego, którym nie różnił się specjalnie od innych chłopców.

- Gdybym miała więcej synów, jeden z nich musiał­by być taki jak ty - uśmiechnęła się i wytarła mu łzy.

- Jestem twoim synem - rzekł bez namysłu. - Jeże­li pozwolisz mi nim być.

Raiji nie kosztowało wiele, by przyjąć pod swoje skrzydła także młodego Norkina. Był tego wart.

9

Wszystko odbyło się tak, jak Raija sobie życzyła. Mimo że Norkin sam trzymał się z dala, jego słowa - i może pieniądze - wiele znaczyły dla władz kościoła.

Ci, którym Jelizawieta była najdroższa, siedzieli blisko siebie. Najbliżej jej.

Raija, jej mąż Jewgienij, Tonią, Oleg, Olga i Niko­łaj.

Poważny, skupiony, wyraźnie zasmucony młody Norkin siedział między Raiją i Tonią. Nie krył się przed nikim. Nie kryl nawet łez.

Pozostali mężczyźni wstydzili się za niego. Odwra­cali wzrok. Ich zdaniem, nie powinien okazywać tak wyraźnie swej słabości. Nawet wiele spośród kobiet udawało, że nie widzi, jak płacze.

Jelizawieta spoczęła w poświęconej ziemi.

Raija omal nie westchnęła z ulgą. Wszystko poszło dobrze. Do bólu z powodu śmierci Jelizawiety zdą­żyła się już przyzwyczaić. Widok trumny opuszcza­nej do grobu tego bólu nie zwiększył.

Niewielki tłum zaczął się rozpraszać w zimnoszarym świetle. Dni nadal trwały krótko, choć przecież zaczęła się już wiosna. Statki znowu mogły pływać po Morzu Białym, kilka tygodni temu wysłano do Wasilija wiadomość o Jelizawiecie.

Raija pragnęła, by Wasilij zjawił się na pogrzebie.

Mogłaby nieco ciężaru złożyć na jego barki. Wie­działa, że Wasilij ma uzasadnione powody, by czy­nić jej wymówki, ale mimo to pragnęła, by był te­raz przy niej.

Jako przyjaciel.

Jako jedyny ojciec, którego Jelizawieta znała. Ra­ija nie była nawet matką.

Zapragnęła, by w pogrzebie uczestniczyli ci, któ­rych z Jelizawieta łączyły więzi krwi. Ale nie udało się ich tu sprowadzić. Morze Białe zamknęło drogę statkom na tak długo, że wiadomości, które wysłali, nie dotarły na czas.

A nie mogli przesunąć pogrzebu na dalszy termin.

Raiji ciężko było odchodzić od grobu. Minęło już co prawda trochę czasu, odkąd Jelizawieta umarła, ale ten moment wydawał się taki ostateczny.

Chciała wierzyć, że Jelizawieta znajdzie teraz spo­kój. Gdzie? Raija specjalnie się nad tym nie zastana­wiała. W jakimś miejscu, gdzie jest dobrze. Chciała w to wierzyć. Więcej jej nie trzeba. Żadne inne za­pewnienia nie były konieczne.

Raija dostrzegła przez mgnienie jakąś twarz, która wydała się jej znajoma.

Wasia?

Nie, to nie Wasilij, lecz ktoś niewiarygodnie do niego podobny. Tak się widocznie zestarzała, że za­pomniała, jak szybko zmieniają się chłopcy dorasta­jący do wieku męskiego.

Często wystarczyło jedno lato, by nie móc ich roz­poznać.

Albo zima.

To Walerij.

Szedł jak stryj. Miał tę samą szczupłą sylwetkę, lecz w oczach więcej surowości.

Raija patrzyła, jak chłopak powoli idzie w jej stro­nę. Zobaczyła, jak przystanął przy grobie siostry. Za­cisnął pięści. Więzi krwi w tej rodzinie były niezwy­kle silne.

Raija podeszła do Walerija. Objęła go. Pozwolił jej na to. Sam też zarzucił jej ręce na ramiona, przysu­nął czoło do jej czoła.

- Dlaczego?

Raija nie pamiętała, by miał tak smutny głos, bar­dziej ponury niż głos Wasilija, bardziej szorstki. Przez zimę Walerij stał się dla niej obcy. Nie był już tym chłopcem, którego przygarnęła pod swoje skrzy­dła, wychowywała, kochała. Stał się mężczyzną, nie potrzebował jej opieki.

W następnej chwili Walerij zauważył Nikołaja. Pu­ścił Raiję. Zdecydowanym krokiem podszedł do mło­dego Norkina. Stanął z nim twarzą w twarz.

Nikołaj był wyższy i szerszy w ramionach niż Walerij. Jednak brata Jelizawiety życie nigdy nie roz­pieszczało. Był sprytny i odważny, szybki, zwinny i silny mimo szczupłej budowy. Tak jak inni męż­czyźni z jego rodu.

Wyrzucił opaloną rękę do przodu i złapał Nikoła­ja za kołnierz kurtki.

- Nie umiałeś trzymać się od niej z dala? Nie mo­głeś sobie znaleźć jakiejś dobrze urodzonej panienki? Jelizawieta była moją siostrą! Zasłużyła na kogoś wię­cej, na kogoś z naszych. Zasłużyła na kogoś o szorst­kich rękach, a nie na takiego chłystka, który musiał się z nią potajemnie spotykać. Który jest tchórzem!

Walerij puścił Nikołaja. Przez moment wydawało się, że chce go uderzyć. Ale jego zaciśnięte dłonie roz­luźniły się. Oddychał, drżąc. Nie zwracał uwagi na to, że ludzie go obserwują.

Jeszcze raz spojrzał na Nikołaja.

- Niech wszyscy święci zmiłują się nad moją siostrą, która nic a nic nie znała się na mężczyznach! Mam na­dzieję, że nigdy nie zapomnisz, że to ty ją zabiłeś!

Raija schwyciła Walerija pod ramię i pociągnęła za sobą. Chłopak nie protestował, choć z trudem opa­nował gniew.

- Jelizawieta kochała Nikołaja - rzekła Raija zde­cydowanie, kiedy prowadziła Walerija dalej od cmentarza i od ludzi. - I niezależnie od tego, co my­ślisz o rodzinie Norkinów, to musisz wiedzieć, że Nikołaj również ją kochał. Z czasem stałby się na ty­le silny, by się z nią ożenić. Nikt się tego teraz nie dowie. Umarła w jego ramionach, Walerij. I myślę, że zdawała sobie sprawę, jakim ten chłopak darzy ją uczuciem. Myślę, że wtedy czuła, że jest kochana, na­prawdę kochana. Nikołaj nie jest taki zły, jak my­ślisz, mój drogi.

Walerij nie tak łatwo dał się przekonać. Nie chciał rozmawiać z Nikołajem, nie chciał na niego nawet patrzeć.

- Powinieneś z nim pogadać - przekonywała Raija. Uścisnęła dłoń chłopaka, tak podobną do dłoni Wa­silija. Dobrze było ją trzymać. Raija uświadomiła so­bie zdziwiona, że ten młody mężczyzna szukał u niej otuchy. - Nikołaj wie o Jelizawiecie więcej niż ja. Ostatnio twoja siostra zamykała się przed nami. To Nikołaj stał się jej powiernikiem.

- Wasilij powinien był ją zabrać ze sobą do Nor­wegii!

- Nikt nie mógł przewidzieć tego, co się stało. Walerij nie chciał słuchać argumentów Raiji.

- Jelizawieta nie znała się na mężczyznach. Nadal była dzieckiem. Zawsze wybierała tych niewłaści­wych. I oczywiście musiała paść ofiarą jednego z Norkinów! - rzekł Walerij rozgoryczony. - Była wszystkim, co miałem - dodał i popatrzył na Raiję.

Zadrżała. Cieszyła się, że Jewgienij teraz jej nie ob­serwuje.

Zobaczyła Wasilija w tym młodym chłopcu. Ogar­nął ją niepokój.

- Czy Piotr był na pogrzebie? - spytała. Musiała czymś innym zająć myśli. - Nie widziałam go...

- Był. Na pewno podejdzie. Trzyma się z tyłu, jest dobrze wychowany. Ja nie mogę się pochwalić tym sa­mym. Jelizawiety i mnie nikt w domu nie uczył dobrych manier, zanim ty nie zaczęłaś nas tarmosić za uszy.

Uśmiechnął się smutno do Raiji. Uznała, że jest przystojny. Była z niego dumna - tak jak będzie dum­na z Michaiła za parę lat. Walerija również traktowa­ła jak syna. Uważała, że ma wiele dzieci, mimo że ich nie urodziła.

- Kochała cię - rzekł i popatrzył na Raiję z miło­ścią. Młodzi, niespełna dwudziestoletni mężczyźni nie wyznają miłości swym przybranym matkom. Walerij mówiąc, że Jelizawieta kochała Raiję, dawał tym samym Raiji do zrozumienia, że i jemu jest droga. Młodzi mężczyźni z twarzami, na których już zazna­czyły się linie goryczy, nie posuwają się dalej. - Dla­czego musiała umrzeć? - spytał. Wpatrywał się w Raiję, a potem uczynił coś, czego młodzi mężczyźni u progu dorosłego życia zwykle nie robią: objął ją ra­mieniem i rozpłakał się. Płakał przez całą drogę do domu nad Dwiną.

Ponieważ poprzez łzy niewiele widział, pozwolił, by go wprowadziła do środka i położyła w łóżku Jelizawiety. Potem pogładziła go po włosach i spytała, czy chce, by przy nim posiedziała.

- Odejdź! - poprosił.

Raija zrozumiała, że sam musi przez to przejść.

Jewgienij i Misza również domyślili się, że i Raija chce być sama. Nic nie powiedzieli, kiedy wyszła z domu.

Stanęła pod wieczornym niebem w swej granato­wej, wełnianej, pięknej pelerynie spiętej bursztynową szpilką, którą tak lubiła i którą dostała od Jewgieni­ja, kiedy urodził się Michaił. Dawno temu. W tym ro­ku jej dziecko skończy dwanaście lat.

Nastał rok 1747.

Zanim minie kolejna zima, po lecie, do którego jeszcze daleko, jej dziecko będzie miało dwanaście lat. Ona sama w swym nowym wcieleniu nie żyła o wie­le dłużej, bo zaledwie trzynaście.

A Jelizawieta? To niesprawiedliwe, że nie żyje. Otrzymała od życia tak niewiele. Raija znała sporo in­nych osób, które powinny znaleźć się na miejscu tej dziewczyny. Znała ciężko chorych ludzi, którzy skła­dali ręce i modlili się o śmierć i uwolnienie od bólu.

Lecz odeszła Jelizawieta, która mogłaby dla wielu być jak promyk słońca.

Raija poszła nad Dwinę, jak zwykła to robić Jelizawieta. Próbowała odtworzyć w pamięci twarz dziewczyny. Próbowała ją zobaczyć taką, jaka była.

Ujrzała dziecko z oczyma, w których czaił się strach. Wiele czasu zabrało Raiji zdobycie zaufania tego nie­szczęsnego dziecka. Pierwsze uśmiechy - cenniejsze niż klejnoty. Dorastanie.

Jelizawieta stała się również jej córką.

Raija ruszyła wzdłuż brzegu. Nie czuła zimna. Miała na nogach niezbyt wygodne buty, ale nie mo­gła ustać w miejscu.

Popadła w dziwny nastrój, ale mu się nie poddała. Brnęła dalej. Wywoływała z pamięci twarze i wspomnie­nia z ostatnich trzynastu lat. Tych lat, które pamiętała.

Nagle całkiem wyraźnie stanęła jej przed oczami męska twarz, przypominająca twarz Wasilija. Ale oczy tego mężczyzny były bardziej zielone. Były jed­nocześnie latem i morzem. Jasne włosy. Ostre rysy. Zadarty nos. Siła. Usta, które jakby nie pasowały do reszty twarzy. A mimo to były jego, tylko jego.

Raija wiedziała, że całowała te usta. Mogła nawet przywołać smak pocałunków. Słony i czuły. Mężczy­zna pływający po morzu lub mężczyzna, który płakał.

Odgadła, że grozi mu niebezpieczeństwo. Dozna­nie było tak silne, że sprawiało ból. Nie chciała, by temu człowiekowi stało się coś złego. Nic nie może mu się stać!

Wiedziała, że dla niej coś znaczył, choć nie zdawa­ła sobie sprawy, jak wiele.

Chciała go ostrzec, uratować... Nie miała pojęcia, co mu grozi, ale nie chciała, by to się stało. Czuła, że to coś ostatecznego.

Śmierć...

Raija otrząsnęła się z nieprzyjemnego wrażenia. Po­biegła do domu. Do bezpieczeństwa i ciepła w czterech ścianach, które nazywała swoimi. Do ludzi, któ­rych nazywała bliskimi.

Do Jewgienija, Michaiła. Teraz również do Walerija.

Uśmiechała się na swój sposób. Była Raiją i mamą, i żoną. Miała miękkie ręce, które pocieszały i kroiły chleb.

Ale w łóżku odwróciła się do Jewgienija plecami.

- Niech wszyscy myślą, że śpię - poprosiła, uśmie­chając się blado. - Nie mogę teraz rozmawiać o Jelizawiecie. Nie mogę o niczym rozmawiać. Pozwól, bym sama znosiła ten ból. Nie mogę go z nikim dzielić.

- Ale ja chcę ten ból dzielić z tobą! - Jewgienij usiadł obok.

Miał na sobie wełnianą koszulę. Pusty rękaw zwi­sał smutno wzdłuż silnego ciała. Noce zrobiły się cie­plejsze, ale Jewgienij ciągle marzł. Każdego ranka sta­rał się ukryć cierpienie, ale Raija i tak znała prawdę.

- Nie możesz. Nikt nie może. Raija wśliznęła się pod koc. Zwinęła się w kłębek.

Chciała zatopić się w sobie. Zapaść w ciemność pa­nującą w niej samej. Może wtedy wszystko zniknie? Może i ból wtedy zniknie?

Szukała go. Mężczyzny o zielonych oczach. Szuka­ła go pośród krajobrazów, których nie pamiętała. Szukała go poza tym wszystkim, co mogły zobaczyć jej oczy. Płynęła z wiatrem. Przemykała się wzdłuż zorzy polarnej. Zorza nie była zimna, jak powszech­nie uważano. To nie lodowe płomienie, nie trzepo­czące łabędzie skrzydła. Była ciepłem. Przyjazną du­szą. Miłością. Obejmowała Raiję, kołysała, kochała. Szeptała jej, że i ona stanie się jej częścią.

Z czasem.

Śpiewała, że Raija zrodziła się z niej, z zorzy po­larnej, z wiatrów, słońca i równiny. Ze powinna wró­cić na ich łono.

Z czasem.

Raija szukała mężczyzny o zielonych oczach. Zna­lazła go. Znalazła go nad morzem. Ono również śpie­wało, śpiewało tysiącem szemrzących głosów. Fala za falą śpiewały cichym chórem. Znalazła go.

Postarzał się. Wydawał się łagodniejszy niż wtedy, gdy go widziała ostatni raz. Może też bardziej zmę­czony. Powinien ogolić brodę. Miał taką ładną twarz. Nie powinien ukrywać jej pod zarostem.

Chciała go objąć, ale nie mogła. Wiedziała, że nie powinna go dotykać. Nie może.

Zdumiało go to spotkanie. Otworzył usta. Wymó­wił jej imię.

- Musisz opiekować się Mają - rzekła. Nie miała pojęcia, skąd wzięła to imię. Było w jej ustach. Mieszkało tam. Nie pomyliła się, poznała to po je­go reakcji.

- Co się dzieje z Mają?

- Muszę to przekazać dalej, muszę to przekazać Mai. To konieczność. Nie chcę tego, ale tak musi być. Ja nie mogę uratować twego życia.

- Uratować mego życia? - spytał. Wyciągnął do niej rękę. Chciał jej dotknąć. Może przekonać się, czy jest tu naprawdę.

Uchyliła się.

- Maja jest jedyną, która może uratować ci życie.

- Wolałbym raczej umrzeć, jeżeli chcesz przekazać dalej to, o czym myślę, Raiju. Moje życie nie jest tak wiele warte. Rozumiesz? Wolę raczej umrzeć. Wolę raczej umrzeć, niż Maję na to narazić!

Pokręciła głową.

- To niemożliwe. Jesteście potrzebni, zarówno ty, jak i ona.

Chciała powiedzieć mu więcej, ale nie było czasu. Coś ją unosiło. Zabrało z sobą. Prowadziło dalej.

Miała więcej do powiedzenia.

Lubiła go. Bardzo go lubiła. Istniało między nimi tyle ciepła. Dobrego i głębokiego. Nie był dużo star­szy od niej. Przystojny. Nie mógł umrzeć.

Wracała do domu. Wiedziała, że nie jest sama. Wie­działa, że kogoś ze sobą zabrała, ale nie mogła się od­wrócić, żeby go zobaczyć.

Wracała do domu z zorzą polarną. Wracała przez góry, przez płaskowyże, przez morza.

Tak wyglądał jej krajobraz: otwarty i rozległy. Chociaż Archangielsk również był jej bliski. Belki i kamienie. Domy.

Kochała je.

Okolicę nadal okrywało trochę śniegu. Morze Białe powoli otwierało się - jak kobieta przed kochankiem.

Morze Białe kusiło. I wyzwalało w Raiji nienawiść. Nienawidziła morza.

Spojrzała w nocne niebo. Zorza polarna zabarwiła je na lodowato żółto. Jej zorza polarna.

Stanowiła jedno z Raiją. Raija wraz z nią podróżo­wała. Chciała tego. Pragnęła się z nią stopić.

Z czasem.

Na powrót znalazła się w domu. W domu nad Dwiną. Na podwórzu, które należało do niej. Pozwoliła stopom stąpać po ścieżkach, które znała. Jej ścieżkach.

Zorza polarna wciąż była przyjazna, ciepła.

Zostawiła ją innej kobiecie. Pięknej w szczególny sposób. Płomienne oczy, czarne jak jej własne, z żół­tą otoczką wokół źrenicy. Czarne, długie włosy opa­dające na plecy. Blada cera. Oba policzki oszpecone ukośnymi bliznami.

Raija znała ją.

Kochała.

Całą sobą kochała tę młodą kobietę. Ból, który czu­ła, miał swe źródło w miłości.

Usta w bladej twarzy poruszyły się. Układały sło­wa. Słowa, których się nie spodziewała, których nie chciała słuchać.

- Dlaczego nas tak po prostu zostawiłaś? Dlacze­go nie wracasz? Dlaczego mnie zdradziłaś?

Raija uśmiechnęła się. Czuła, że jej kąciki ust lek­ko uniosły się ku górze, mimo że najchętniej by się rozpłakała. Wiedziała, że nie zna wytłumaczenia, któ­re by mogło stanowić odpowiedź. Wiedziała, że nie ma czasu na wyjaśnienia.

Wkrótce wstanie ranek.

Wkrótce nadejdzie czas na słońce. Nie na zorzę po­larną. Nie na ciche wiatry nocy.

- Zrobiłam to, co musiałam - odparła. - Wierz mi, zrobiłam to, co musiałam, Maju - powtórzyła. - Za­wsze byłam wierna sobie, moim powinnościom. Ro­bię to, co muszę, moje dziecko. Przekazuję tobie mo­je brzemię. Nie prosiłam o nie, ale je otrzymałam i stało się moim przekleństwem. Lecz bez niego nie mogłabym żyć. Nie chciałam nikomu przekazywać tej siły, chciałam ją ze sobą zabrać do innego świata. Ale to niemożliwe. Owa moc musi iść dalej. Znosisz już wystarczająco wiele, Maju, ale jesteś tą wybraną. To dziedzictwo wbrew swej woli przekazuję tobie. Oby przyniosło ci mniej bólu niż mnie. Będziesz przeklinać tę zdolność i będziesz przeklinać mnie, ale ja nie mogę pomagać tym, których kocham. Ty musisz zrobić to za mnie. Dać życie komuś, kto nam obu jest drogi.

Wiedziała, kim jest ta druga kobieta. Wiedziała też, dlaczego ona sama czuje tak dotkliwy ból.

Ta dziewczyna to jej dziecko. Urodziła ją. Dała jej życie i poświęciła ją. Opuściła. Zostawiła...

Nie wiedziała, czemu.

Wiedziała tylko, że Maja jest jej dzieckiem i że ją zdradziła.

A teraz przekazuje jej to, co jej samej sprawiło ty­le cierpienia. Z czym wiązało się tyle udręki.

Zobaczyła, jak zorza polarna spowija Maję. Maję, jej dziecko. Jej córkę...

- Dlatego - powiedziała. - Dlatego...

Musiała to uczynić. Inaczej ten człowiek o zielo­nych oczach umrze. Mężczyzna, którego bardzo ko­chała. Którego jej dziecko darzyło niepojętą miłością.

Patrzyła w noc. Widziała wyraźnie.

Zorza polarna otuli jej dziecko ciepłem. Będzie go pilnować, będzie go strzec. Otoczy swą opieką i za­prowadzi bezpiecznie z powrotem.

Trzeba było jej to pokazać, trzeba było ją tu przy­wołać.

Nie powiedziała jej, że ją kocha. Nie zdołała jej po­wiedzieć o swym bólu.

Maja...

Raija zrodziła się z zorzy polarnej, jej córka była również córką tej wielkiej nieskończoności, tego, co niepojęte, cudowne.

Pora wracać do domu.

Owinęła się ciaśniej peleryną. Kroczyła po rozmokniętej ziemi. W tych butach ciężko się szło. Mar­zły jej stopy.

- Święta Panienko! - mruknęła Raija, budząc się. Z trudem wstała. Zdziwiła się, kiedy wyjrzała przez okno i zobaczyła światło. Światło dzienne.

Rzadko kiedy jej ciało wydawało się tak ciężkie i rozbite, a mięśnie tak wiotkie!

Bolały ją stopy. Bolały wszystkie członki. Odnosi­ła wrażenie, jak gdyby spędziła całą noc na końskim grzbiecie. Albo wędrowała wzdłuż brzegu Dwiny. Tak właśnie zmęczone miała stopy.

Zebrała się w sobie, przełożyła nogi przez kra­wędź łóżka i spojrzała na nie. Wyglądały tak jak zwykle. Przypuszczała, że całe jej ciało wyglądało jak zwykle.

Ale w głowie miała taki zamęt, o jaki nie przypra­wiłoby jej nawet kilka antałków wypitej wódki. Nie mogła zebrać myśli, ból rozsadzał jej głowę, która sprawiała wrażenie zbyt dużej.

Raija zdawała sobie sprawę tylko z tego, że spała. Nie pamiętała, że się położyła. Przypomniała sobie, że Jewgienij pragnął dzielić z nią jej ból, ale go odtrą­ciła. A potem po prostu zasnęła.

Włożyła ubranie. Nie mogła sobie poradzić z za­pięciem guzików. Z trudem znalazła dziurkę w pasku spódnicy. Włosy miała splątane, jak gdyby tańczyły z nocnymi wiatrami w szaleńczym flircie.

Z mozołem starała się je rozczesać. Nie miała siły ich spleść. Ramiona również ją bolały.

- O, kto to wstał! - Walerij spojrzał na Raiję za­czepnie, kiedy, zataczając się, weszła do kuchni. Sie­dział przy piecu i strugał patyczki z Michaiłem. Jej syn też śmiał się pod nosem. Rzucał ukradkowe spoj­rzenia na Walerija. - I to ty nas uczyłaś, że nie moż­na za późno wstawać, że tylko leń przesypia dzień.

Osunęła się na ławę przy stole. Wiedziała, że nie będzie w stanie się ruszyć przez resztę dnia.

- Spałam... - rzekła. - Ale nigdy w życiu nie czu­łam się tak zmęczona, jak teraz. Zdaje mi się, jakbym całą noc rodziła.

Walerij spojrzał na Raiję poważnie.

- Przeszłaś trudne chwile, Raija. Jewgienij opowia­dał mi o tym, jaką miałaś zimę. Jak sprzeciwiłaś się Norkinowi. Mało kto postąpiłby podobnie. Nic nie zyskałaś. A nawet coś straciłaś.

Raija musiała oprzeć głowę na rękach. Była skrajnie wyczerpana. Nie czuła głodu ani pragnienia. Wydawa­ło jej się, że śniła, ale nie pamiętała, o czym. Nie mo­gła sobie przypomnieć, nie mogła cofnąć się myślami.

- Czy można się tak zmęczyć z powodu trosk? - spytała. - Czy jesteś w stanie to pojąć, Walerij? Czu­ję się tak, jakby ktoś bił mnie przez całą noc. Jestem po prostu wykończona! Czy smutek może doprowa­dzić do takiego stanu? Nawet nie płakałam.

Walerij odłożył nóż i drewno. Usiadł w kucki przed Raiją, chwycił ją za obie dłonie.

- Myślę, że tłumiłaś zbyt wiele smutku, Raija - Raisa. Dziś w nocy znalazł ujście i dlatego jesteś tak zmęczona. - Raija nie była tego pewna. W jej piersi wciąż tkwiła zadra po śmierci Jelizawiety. Nie wie­działa, czy ów dziwny brak siły ma z tym coś wspól­nego. - Nikt nie znaczył dla mnie i Jelizawiety wię­cej niż ty i stryj Wasilij. Nie możesz sobie niczego wyrzucać. Przestań się zadręczać!

Czy to takie proste? Czy dlatego jest tak wyczer­pana?

Raija nie miała pojęcia.

Była tylko zmęczona.

Czuła pustkę.

10

- Walerij bardzo przeżył śmierć siostry - rzekł Piotr z powagą. - Chciałbym, żeby Wasia tu był.

Nagle zakłopotał się. Odwrócił wzrok. Jego policz­ki nabrały żywszych kolorów.

- Masz rację, ze względu na Walerij a Wasilij powi­nien tu być - przyznała Raija spokojnie. - Nie mu­sisz się tak czerwienić, Piotr. To nie tajemnica. Wszy­scy wiedzą, dlaczego wyjechał do Norwegii.

Piotr przyglądał się jej przez chwilę.

- Byłaś moją pierwszą miłością - rzekł. Wyznał to, co już wiedziała. Dostrzegła jego oddanie. Dostrzegła od początku. Ale nigdy nie rozmawiali na ten temat, ponieważ zdawali sobie sprawę, że to młodzieńcze zauroczenie szybko minie. - Po tym, co zrobiłaś dla nas na „Antonii”, wydawałaś się aniołem. Dzięki to­bie mogliśmy opuścić statek. Sprawiłaś, że moje rany się zabliźniły. Nie mogłem cię nie pokochać. Kiedy mnie pocałowałaś, przysiągłem sobie, że do końca ży­cia pozostanę ci wierny.

Uśmiechnął się. W tamtym czasie był jeszcze chłopcem, dopiero stawał się mężczyzną. Teraz dorósł, miał żonę i dzieci. Położył rękę na swej piersi.

- Nadal zajmujesz cząstkę mego serca. Nie zapomi­na się kobiety, która pierwsza rozpaliła namiętność w...

Raija roześmiała się. Potargała mu włosy. Piotr był podobny do Wasilija i Walerija oraz do swego ojca, Walentina, kuzyna Wasilija.

Siedząc razem na nabrzeżu, patrzyli, jak maryna­rze ładują towar na statek. Patrzyli, jak Walerij pra­cuje, jak jego ubranie nasiąka potem i tworzą się na nim ciemniejsze plamy.

Nic już nie wiązało Walerija z Archangielskiem. W jego oczach widniała surowość, kiedy o tym mó­wił. Piotr był starszy. Miał w sobie więcej łagodności.

- Co się z nim stanie? - Raija nie spuszczała z Walerija wzroku. Żałowała z całego serca, że nie mogła mu ofiarować innego dzieciństwa, innego dorastania, innych możliwości.

Lecz niczego nie można odwrócić.

- Mogę z niego zrobić doświadczonego marynarza - rzekł Piotr. Był niewiele starszy od Walerija, lecz bardzo wydoroślał od czasu buntu na „Antonii”, kiedy ojciec wy­znaczył mu rolę męczennika. - Jest tak niespokojny, że ży­cie na morzu mogłoby mu się spodobać, ale.. - Piotr uśmiechnął się krzywo: - „tak jak my wszyscy nie lubi wy­konywać niczyich rozkazów. Najchętniej decydowałby sam. Lecz nie wszyscy mogą być kapitanami Nie jestem zresztą pewien, czy mógłby zostać dobrym kapitanem.

- Chciałabym móc dać im obojgu coś więcej - ode­zwała się Raija. Naprawdę tak myślała. - Ale nic wię­cej nie mam. Czuję się winna śmierci Jelizawiety. Tylu rzeczy jej nie powiedziałam. Nie była jeszcze dorosła, choć mnie tak się wydawało.

Piotr uśmiechnął się uśmiechem Uskowów. Nie nosił tego samego nazwiska, ale ów uśmiech zdradzał przynależność do rodziny.

Objął Raiję ramieniem. Jako młody, zakochany chłopiec nigdy by się na to nie zdobył. Teraz jako mężczyzna, który nabrał już trochę doświadczenia i odwagi, nie czuł skrępowania.

- Myślisz pewnie, że co do Walerij a również się mylisz. Nie zamartwiaj się, wierzę, że sobie poradzi. Płynie w nas gorąca krew, ale jesteśmy całkiem roz­sądni. Spójrz tylko na stryjka Wasię.

Raija dziękowała opatrzności, że Wasilij posiadał wystarczająco wiele rozumu. Tak jak i on trzymała się w ryzach, starała się panować nad sobą. Jednak jej nie kosztowało to tak wiele jak Wasilija.

- Wciąż bym się martwiła, gdyby Walerij tu został - przyznała Raija. - Po tym, co się stało, bałabym się, że się w coś wplącze. A gdyby rzeczywiście coś przeskrobał, wyrzucałabym sobie, że to z mojej winy, że nim od­powiednio nie pokierowałam, że go źle wychowałam...

- To, co się stało z Jelizawietą, to nie twój błąd!

Raija słyszała takie zapewnienia już nieraz, ale wie­działa, że nigdy nie da im wiary. Ludzie mówili tak tylko przez grzeczność, ponieważ dobrze jej życzyli. Ponieważ i tak nic się już nie da zrobić. Jelizawietą nie żyje. I tak nic jej nie wróci życia, nawet gdyby ktoś przyznał, że Raija ponosi odpowiedzialność za śmierć dziewczyny, że to jej wina.

- Podziwiam twoją odwagę - odezwał się znowu Piotr. Jego głos niczym nóż przeciął myśli Raiji. Pa­trzyła, jak Walerij dźwiga na pokład worki plecione ze słomy, w których przechowuje się mąkę. One tak­że miały trafić na zachód. - Wdowy po marynarzach zginęłyby, gdyby nie ty i Antonia. Nikt nie kiwnąłby nawet palcem, żeby im pomóc. Każdego dnia znajdowano by na ulicy kogoś zamarzniętego na śmierć. To, co dla nich zrobiłaś, przysporzyło ci chwały, Caryco! Uśmiechnął się szeroko.

- Wolałabym, żebyś nie nadał mi tego imienia! - westchnęła Raija. - Przylgnęło do mnie bardziej, niż bym chciała. Chcę być tylko Raiją. Robić to, co mu­szę jako Raija.

- A co musi robić Raija?

Zadał zbyt trudne pytanie. Nie potrafiła na nie od­powiedzieć. Domyślała się niejasno, ale nie miała od­wagi starać się tego nazwać. Bała się, że owo wraże­nie zniknie, tak jak obraz w spokojnej wodzie, gdy tylko dotknie się jej powierzchni. Zmieni się. Wy­krzywi i zniekształci.

Nie chciała o tym rozmawiać z Tonią. Jeszcze nie teraz. Tonią by się zmartwiła.

Nie mogła też pomówić z Olegiem, ponieważ Oleg powtórzyłby Toni jej słowa.

Nie mogła tego dzielić z Jewgienijem, nawet jeże­li by chciała. Jewgienij próbowałby ją chronić, po­wstrzymywać. Zacząłby jej pilnować.

Tak nie powinno być.

Raija zatęskniła za Wasilijem.

Nie zdobyła się na to, by zwierzyć się Piotrowi. Żyje zbyt krótko, nie zrozumiałby. Jednak jego pyta­nie trafiło tak celnie, że aż zapiekło.

Co takiego musi robić Raija?

- Miewam sny - odparła. Wzrokiem ogarniała hory­zont. Był szary. Cieszyła się na tę porę roku, kiedy czy­sto niebieskie niebo całowało czysto niebieskie morze daleko na tej cienkiej linii, która istniała dla jej oczu.

Raija wiedziała, że ta cienka linia to coś takiego, czego istnienia człowiek nawet się nie domyśla, gdy jej dotyka.

Tak łatwo było zwierzyć się obcemu. Komuś, kto znowu wyjedzie.

Piotr zrozumiał, że Raija nie mówi o pięknych snach. Spytał wprost:

- Czy Wasia mógłby ci pomóc?

Przynajmniej by wysłuchał! Pomóc? Raija nie by­ła pewna, czy ktokolwiek mógłby pomóc. Może jakiś święty! Ale tacy nie chodzą po ziemi.

- Jeśli tak, to uważam, że powinnaś mu o tym opo­wiedzieć - stwierdził Piotr. Dziwne, że on również potrafił czytać w jej myślach.

Nawet nie spytał, czy wspomniała o tym Jewgieni­jowi, czy myślała o tym, by wyznać mężowi, co ją dręczy. Uznał to za oczywiste.

Raija nie wiedziała, czy to, co czuje, to wyrzuty su­mienia. Nie mogła ukazać Jewgienijowi całej swej du­szy, gdyż to, co by w niej znalazł, zmusiłoby go do odizolowania jej od świata.

Nie zdążyła spytać samej siebie, co powinna uczy­nić. Na moment pochwyciła spojrzenie Walerija, sto­jącego z dala. Zrobił sobie przerwę, na którą właści­wie nie miał czasu. Piotr nie mylił się, mówiąc, że nikt w ich rodzinie nie lubi rozkazów. Woleli ustalać wła­sne reguły, robić to, co im odpowiada.

Nagle coś przykuło uwagę Walerija. W jego oczach pojawiła się taka surowość, taka nienawiść, że Raija zadrżała.

Pomyślała, że Walerij powinien się wyzbyć owych wrogich uczuć wobec Nikołaja. Lepiej, gdyby usiadł z nim przy stole i porozmawiał.

Obok Raiji zatrzymał się młody Norkin. Najwi­doczniej jej szukał. Z wyrazem cierpienia na twarzy, zdyszany, wyraźnie niezadowolony z obecności Pio­tra. Ale Piotr udał, że tego nie widzi. Nikołaj zaś był zbyt dobrze wychowany, by go poprosić wprost o zo­stawienie ich z Raiją samych.

- Wyjeżdżam! - rzekł ponuro. Stanął, stawiając no­gę na beczce, na której siedziała Raija. Oparł dłonie na kolanie. Przeczesał włosy palcami, lecz nie udało mu się ich ułożyć. - Wyjeżdżam! Bez względu na to, co po­wiedzą rodzice, wyjeżdżam! Dłużej tu nie wytrzymam!

- Dokąd?! - spytała Raija. Dokąd on mógł jechać? Był przecież dziedzicem rodu Norkinów, nie mógł zawieść swych bliskich. Stanowił całą przyszłość rodziny.

- Zaciągam się na statek! Chcę popłynąć jak najda­lej stąd!

Był zdesperowany. Twarz mu poczerwieniała, za­ciskał dłonie w pięści i uderzał nimi o udo.

Walerij uważnie obserwował jego zachowanie. Uśmiechał się szeroko. Śmiał się, jak wtajemniczony śmieje się z kogoś, kto nie wie, co go czeka.

Potem podszedł do nich leniwym krokiem. Stanął na wyciągnięcie ramienia od Nikołaja z rękami na biodrach.

- Wybierz się w rejs jednym ze statków swego oj­ca, Norkin! Wtedy dostaniesz własną kajutę i tak ła­twe zadania, że niewiele będziesz mógł narobić szkód.

- Nie chcę, by traktowano mnie w szczególny spo­sób, dlatego że jestem synem właściciela! - Chciał, by go słuchano, by mu wierzono. Popatrzył na Raiję, szukając jej poparcia. Wierzył, że przynajmniej ona jest po jego stronie.

Walerij roześmiał się głucho:

- Inni przyjęliby taką propozycję z pocałowaniem ręki. Co ty byś robił na pokładzie? Co właściwie po­trafisz? Twoje ręce nigdy przedtem nie trzymały li­ny. Nie wiesz, o czym mówisz. Nikt by nie zarobił, gdyby miał załogę złożoną z takich ludzi jak ty.

- Stary nie pozwoli mi popłynąć swoim statkiem - rzekł Nikołaj z goryczą.

- A sądzisz, że ktoś się odważy zatrudnić na swym pokładzie syna Anatolija Norkina? - spytała Raija ła­godnie. - Wszyscy wiedzą, że twój ojciec sobie tego nie życzy. Zabrałby cię na swój statek, gdyby taka by­ła jego wola. Wszyscy boją się ludzi posiadających władzę. I słusznie. Ja nie dysponuję statkiem, na któ­ry mogłabym cię zabrać.

- Jewgienij ma.

Raija zrozumiała, dlaczego przyszedł do niej. Mia­ła paść przed Jewgienijem na kolana i prosić w imie­niu Nikołaja. To ona powinna przekonać męża, że­by się zgodził.

- Musisz sam z nim porozmawiać - rzekła. - Jeże­li bardzo tego pragniesz, musisz mieć odwagę zwró­cić się z tym do niego.

Piotr odchrząknął. Na jego ustach czaił się uśmiech.

- Po co zawracać głowę Jewgienijowi? Już dość kło­potów go spotkało ze strony Norkina - zauważył, wzruszając ramionami. - Znam kapitana, który nie przywiązuje wielkiej wagi do tego, z kim wypływa. Statek należy do pewnej wdowy, która pozwala ka­pitanowi decydować o wszystkim, dopóki statek przynosi jako taki zysk. Jeżeli Norkin będzie się od­grażał, myślę, że to tylko doda jej odwagi.

- Nie możemy zabrać Nikołaja! Nie na nasz sta­tek! - zaprotestował Walerij biały na twarzy.

- Możemy - uznał Piotr. - To nasza rodzina nosi żałobę po Jelizawiecie. To z naszą rodziną się zwią­zał, czy tego chce, czy nie, przez krew twojej siostry. Postaramy się, byś z nami popłynął, Nikołaju Norkin. Nie jako dostojny gość, lecz jako prosty mary­narz. Od ciebie tylko zależy, czy przyznasz się przed załogą, kim jesteś.

- Nie jestem tchórzem, by udawać kogoś innego! - Nikołaj nie lubił, gdy w niego nie wierzono, gdy trak­towano go jak słabeusza. - Właśnie czegoś takiego chciałem. Prawdziwej pracy na prawdziwym statku!

- I będziesz żałował, że kiedykolwiek wpadłeś na tak idiotyczny pomysł - stwierdził Walerij, wywraca­jąc oczami. Nie mógł pojąć, że ktoś dobrowolnie do­konywał tak beznadziejnego wyboru. - Musisz na­prawdę czuć, że masz wiele do odpokutowania - do­dał i odszedł, kręcąc głową.

- To nie tak! - Nikołaj patrzył zrozpaczony to na Raiję, to na Piotra. - Chciałbym tylko zrobić coś sam. Samodzielnie stać się mężczyzną. Nie tylko dorastać w cieniu ojca i przejąć wszystko po jego śmierci, gdy nikt nie będzie zadawał pytań, czy na to zasłużyłem, gdy nikt nie będzie wiedział, jaki jestem i co potrafię...

- Walerij nie jest taki zły, gdy się go pozna bliżej - rzekł Piotr łagodnie. - Jest tylko trochę porywczy. - Utkwił wzrok w Nikołaju i mówił dalej: - Słuchaj! Da­ję ci szansę. Być może przede wszystkim dlatego, że uważam, iż jestem to winien Jelizawiecie. Kochała cię, zatem musiała w tobie dostrzec coś wartościowego. Jelizawieta była jedną z nas, a my polegamy na naszych bliskich. Zakładamy, że widzą tak, jak i my moglibyśmy widzieć. Może i ja coś w tobie zauważyłem. Może uwie­rzyłem, że sobie poradzisz. To zależy od ciebie. Będziesz traktowany dokładnie tak jak inni marynarze. Nawet jeśli przyznasz się, kim jesteś, wszyscy po tygodniu za­pomną twoje nazwisko. Nie będziesz miał lepiej niż po­zostali, ale też nie będziesz miał gorzej.

- Tego właśnie chcę.

Wydawał się tak radośnie podekscytowany, że Ra­iji zrobiło się go żal. Pomyślała, że chłopak boleśnie odczuje na własnej skórze, kim jest jego ojciec, przy­najmniej przez pierwszy tydzień, zanim wszyscy rze­czywiście zapomną, czyje nazwisko nosi.

- Jednak najpierw będziesz musiał dopilnować kil­ku spraw - zastrzegł Piotr. - To jedyne, co cię nie omi­nie. - Wzrok Piotra nabrał większej stanowczości, głos stał się jeszcze bardziej surowy. - Musisz o swych planach powiedzieć ojcu. Chciałbym mieć jego pod­pis, że się zgadza, byś zaciągnął się na nasz statek. Chcesz być mężczyzną, więc powiem ci, jak zacząć.

Nikołaj Norkin zbladł. Tego się nie spodziewał. Ładna twarz zdradzała wszystkie uczucia, wzrok wy­dawał się bezbronny. Ale po chwili Nikołaj wypro­stował się, a jego drżąca dolna warga znieruchomia­ła. Spytał, kiedy ma być gotów do drogi, co powinien zabrać i jak się nazywa statek.

Piotr uśmiechnął się, patrząc, jak chłopak odchodzi.

- Nie spytał, dokąd płyniemy! Może powinienem go trochę przestraszyć i powiedzieć, że ruszamy w kurs między Kem i Archangielskiem!

- Daj spokój, już dosyć się nacierpiał.

- Zachowujesz się jak matka, bronisz wszystkich, którzy nie umieją sobie radzić, Raija - Raisa - uśmiech­nął się Piotr. - Myślisz, że jednak przyjdzie? Myślisz, że dobrze postąpiłem, zgadzając się, by z nami popłynął?

- Powinieneś sam wiedzieć - odparła. - Wszak je­steś mężczyzną, Piotrze, prawda?

Raija nie zdążyła uprzedzić Jewgienija, że się spóźni. Jechała do domu, kiedy wóz Norkinów z hałasem prze­jechał obok, nagle zatrzymał się, a stangret zeskoczył na ziemię. Był biały na twarzy, a konie zlane potem.

- Raisa Bykowa, w imię Najświętszej Panienki i wszystkich świętych, proszę pójść ze mną! Pani chce z tobą mówić. Pani żąda, byś z nią porozmawiała. - Ro­zejrzał się na wszystkie strony i zniżył głos: - Prawdę mówiąc, urządza prawdziwe piekło i wszyscy niedługo oszaleją. W kółko powtarza, że chce z tobą rozmawiać!

Raija wzruszyła ramionami. Stangret wyglądał ża­łośnie, tak jakby został wyrzucony z domu z polece­niem, by nie pokazywał się, zanim jej nie znajdzie.

- Dobrze, jeżeli tak trzeba - zgodziła się. Musiała przyznać przed sobą, że ogarnęła ją ciekawość. Wła­ściwie nigdzie jej się nie spieszyło. Michaił pojechał z Jewgienijem. Wracała do domu tylko po to, żeby coś ugotować. Ale raz mogą zjeść suszone mięso z chle­bem. A może zdąży jeszcze podgrzać kaszę. To zale­ży, jaką sprawę ma do niej Fewronia Norkina. - Nie wiedziałam, że pani jest tu w Archangielsku - dodała.

- Przyjechała - westchnął stangret - kilka dni temu. Od tamtej pory urządza w domu prawdziwe piekło.

Rzeczywiście musiało być źle, skoro odważył się w ten sposób wyrazić o swej chlebodawczyni wobec obcej osoby.

- Pojadę własnymi końmi - oświadczyła Raija. - Pani nie będzie chyba miała nic przeciwko temu.

Uśmiechnął się z ulgą.

Na miejscu Raija spostrzegła natychmiast, że stang­ret zbytnio nie przesadził. Poprowadzono ją przez ja­sne komnaty. Wszędzie paliły się lampy. Nie było kąta, który by nie był oświetlony. Lampy różnej wielkości rzucały małe i duże kręgi przeplatające się nawzajem, tworząc jakby rozedrgany żółty obraz świetlny.

Na widok gospodyni Raiję przeszedł dreszcz.

Z pewnością nikt w Archangielsku nie widział Fewronii Norkiny w takim stanie. Raija miała ocho­tę po prostu zamknąć oczy. Nikt nie powinien się tak pokazywać innym ludziom. Nikt nie powinien upo­karzać się do tego stopnia.

Gospodyni leżała na sofie w kolorze głębokiej czerwieni. Raija ledwie dostrzegła ową czerwień, bo sofa niemal niknęła pod Norkiną i poduszkami, na których się wspierała.

Matka Nikołaja miała na sobie więcej czerni niż naj­bardziej pogrążona w żałobie kobieta. Włosy splotła w szczególny sposób. Raija od razu zauważyła, że Norkiną uczesała się sama. Pewnie tego dnia nie dopusz­czała do siebie nikogo ze służby. Kiedy Raija uważniej się jej przyjrzała, zobaczyła, że suknię ma niedopiętą. To nawet dobrze, uznała nieco złośliwie Raija, że przy takiej figurze górna część sukni jest luźna.

Matka Nikołaja płakała. Raija przyłapała się na myśli, że jedyne, co jeszcze bardziej mogłoby ją oszpecić, to rozmazany makijaż.

Na szczęście Norkina się nie malowała, dlatego udało się jej zachować choć odrobinę godności. Raija przypomniała sobie tę Fewronię Norkinę, która to­nem nie znoszącym sprzeciwu wydawała polecenia innym, oczekując ich natychmiastowego spełnienia, i bezwzględnie egzekwowała swą wolę.

- Mój syn wyjechał! Słyszałam, że go do tego na­kłoniłaś, Raiso Bykowa!

A więc o to chodzi!

O Nikołaja!

Starczyło mu zatem odwagi, by powiadomić ojca o swej decyzji i uzyskać jego zgodę.

Raija poczuła się dumna w imieniu chłopaka. Mo­że to brzydko z jej strony, ale nie potrafiła współczuć tej kobiecie.

Sama jest matką, ale nie uważała, że posiada Mi­chaiła na własność.

- Twój syn ma dziewiętnaście lat, Norkina - po­wiedziała spokojnie. - Sądzę, że potrafi myśleć samo­dzielnie. Dziewiętnastolatek to już mężczyzna. Czy ci się to podoba, czy nie...

- Czy i do tego go namawiałaś? By pokazał, że jest mężczyzną? - Złość i płacz przeplatały się ze sobą. Fewronia Norkina nie przedstawiała sobą pięknego widoku. - Z tego, co słyszę, wnioskuję, że nie przy­wiązujesz zbytniej wagi do tego, że jesteś żoną Jew­gienija Bykowa. Marynarz z kubryka czy młody nie­winny chłopak, co to dla ciebie za różnica, Caryco!

Raiję ogarnęło wzburzenie. Wiedziała, że takie my­śli krążą w ludzkich głowach. Wiedziała, że ludzie szepczą o tym przy samowarach, ale nikt jeszcze nie rzucił jej tego prosto w twarz.

Mogłaby zacisnąć zęby i przełknąć ten zarzut, gdy­by tkwiło w nim choć ziarno prawdy.

Ale nie mogła milczeć, słysząc podłe oskarżenia.

- Nie powinno cię to obchodzić, jaką jestem żoną, Norkina! - Lodowaty powiew, który niósł jej słowa, byłby w stanie zgasić wszystkie lampy w pokoju. - Moja moralność pozostawiałaby może mniej do ży­czenia niż prowadzenie się większości innych kobiet, gdyby przyjrzeć im się bliżej!

- Nigdy nie zdradziłam mojego męża! - Fewronia Norkina zaszlochała wzruszona, używając brzegu su­kienki jako chusteczki.

- Łatwo dochować wierności, jeśli się nigdy nie zo­stało wystawionym na próbę - odgryzła się. - A co się tyczy Nikołaja: jeżeli twój syn zdecydował się za­ciągnąć na statek i w dodatku ktoś zgodził się go przyjąć, to myślę, że powinnaś być z niego dumna, zamiast rozpaczać. Pokazał, że ma dość siły, by sta­nąć na własnych nogach.

- A więc wiedziałaś o tym? - Norkina wymierzyła w Raiję drżący palec.

Raija skinęła głową.

- Próbowałam go odwieść od tego pomysłu - od­parła - ale teraz tego żałuję. Jednak widzę, że starczy­ło mu rozsądku i siły woli, żeby postawić na swoim. Może pewnego dnia będziesz miała powód, by na­prawdę być dumna z syna!

- Dlaczego? - szlochała Fewronia Norkina. - On nie musi niczego robić. Nie musi się niczego uczyć. Ma wszystko, czego się od niego wymaga. Wystarczy, że jest Norkinem. Więcej nie trzeba. Nie musi być nikim więcej! Jest moim synem. Chcę, by pozostał przy mnie!

Mówiłam mu, że łamie mi serce, lecz on mimo to zde­cydował się odejść! To ty go do tego nakłoniłaś! Ty, która zwodzisz wszystkich mężczyzn! Ty, która nawet starców prowokujesz do grzesznych myśli...

Raija zbladła.

A więc chodzi o coś więcej niż tylko o to, że Niko­łaj przeciwstawił się rodzicom. O coś jeszcze innego.

Nie spodziewała się tylu zarzutów. Przecież w ni­czym nie zawiniła.

Ale na nic się nie zda przekonywanie o tym Norkiny. Wbiła sobie do głowy, że wszystkim ciosom za­dawanym jej przez życie winna jest Raisa Bykowa.

- Nikołajowi dobrze zrobi, gdy się usamodzielni - powiedziała. - Gdy zobaczy inny świat.

- Dlaczego?! - krzyknęła Norkina. - Dlaczego? Gdyby Raija próbowała jej to wytłumaczyć, i tak by nie zrozumiała. Nie uznałaby żadnych argumentów, nie stać jej było na obiektywizm. Każde słowo wypo­wiedziane przez Raiję wykorzystałaby przeciwko niej. Wynalazłaby kolejne powody, by ją nienawidzić.

Raija nie chciała się na to narażać.

Nie było warto.

Nikołaj nie znaczył dla niej aż tak wiele, mimo że i jego obejmowała krańcem swych opiekuńczych skrzydeł.

- Nie ja jestem za to odpowiedzialna - rzekła. Nie potrafiła zachowywać się uprzejmiej niż zazwyczaj. Nie wobec kobiety, którą miała przed sobą. - Po­zwólcie Nikołajowi wysunąć się poza cień, jaki ty i twój mąż rzucacie na niego. Pozwól, by przynaj­mniej w tej podróży nie docierał do jego uszu twój głos. Pod waszą opieką wyrósłby na słabego człowieka. Teraz być może wróci do was całkiem inny Ni­kołaj. Archangielsk wam podziękuje!

- Archangielsk się z nas śmieje! - krzyknęła Fewronia Norkina. - Dzięki tobie, ty rozpustnico!

Raija nie odpowiedziała. Wyszła, starannie zamy­kając za sobą drzwi. Mało prawdopodobne, by Norkina podążyła za nią, ale Raija pragnęła dosiąść ko­nia, nim gospodyni zdąży zwlec się z poduszek.

Zanim ruszyła, popatrzyła jeszcze na chybotliwe światła, ów ogród lamp. Na ten widok doznała nieprzy­jemnego wrażenia, poczuła, jakby otrzymała cios w żo­łądek Coś sprawiło, że zjeżyły jej się włosy na głowie.

Coś, co istniało w niej samej.

11

Dźwigała brzemię nieznanej przeszłości, nosiła też w sercu ból. Ci, którzy mówili, że z czasem ból sta­je się lżejszy, kłamali. Być może przybywało więcej do niesienia, ale ból pozostawał ten sam. Raija ciągle cierpiała z powodu śmierci Jelizawiety.

Nosiła w sobie poczucie winy.

I nadal śniła dręczące sny. Niewiele jadła. Źle spa­ła. Starała się jednak zachowywać jak gdyby nigdy nic.

Złościła się, gdy okazywano jej troskę. Mówiła, że nie potrzeba jej niańki. Opiekunki są dla dzieci z do­brych domów, nie dla takich jak ona.

- Poza tym jestem za stara - śmiała się i nawet sa­ma słyszała, jak głucho brzmi jej śmiech. Nie była ta­ką Raiją, jaką bliscy zwykli widywać do tej pory.

- Uważaj na Raiję! - poprosił Oleg Antonię, żegna­jąc się z żoną przed kolejną wyprawą. Miał wyruszyć na zachód, choć przecież co roku obiecywał, że na­stępnym razem już nie wypłynie jako kapitan. Ale kiedy nadchodziła wiosna i statek miał pożeglować w świat, Olega ogarniał ten sam niepokój i stawał się nie do wytrzymania. Antonia cieszyła się więc, wi­dząc, jak wchodzi na pokład.

Choć jednocześnie bardzo się o niego niepokoiła. Jednak powstrzymanie Olega nie wchodziło w grę. Wszelkie próby na nic by się nie zdały.

Teraz prosił ją, by uważała na Raiję. To także wy­dawało się Antonii daremnym wysiłkiem. Upór był cechą wspólną Olega i Raiji.

Dlatego Antonia postanowiła zrzucić ten ciężar na Jewgienija. Przysunęła swą ciemną głowę do jego ciem­nej głowy i szeptem przekazała, by pilnował Raiji.

Jak gdyby już nie próbował!

Raija robiła uniki. Wysuwała się z jego objęć, kie­dy chciał się do niej zbliżyć, żeby pomóc jej rozpro­szyć ciemności, wyjść z niemej przestrzeni, w której się zamknęła.

Z Archangielska wypływały statki na zachód. Do innych miast nad Morzem Białym. Ku innym mo­rzom i do Norwegii. Czasem wyruszały na południe wzdłuż Dwiny, która była jakby żyłą prowadzącą do reszty wielkiego rosyjskiego królestwa. Często rów­nież wpływały tu statki. Ich własne statki, które zna­no w Archangielsku.

Zdarzało się, choć rzadko, że przypadkiem zawi­nął jakiś z Europy. Ze świata.

Właśnie przybył niewielki frachtowiec z Norwegii. Któryś z ich własnych. Nie miał jakiegoś szczególne­go ładunku, ale ktoś nim przypłynął.

Wasilij.

Pełnomocnik Olega i Jewgienija do połowów na Soroya.

Musiał się spotkać z którymś z właścicieli. Oleg wyjechał, a Jewgienij nie czekał na nabrzeżu.

Wasilij pozdrawiał znajomych, ale jego zazwyczaj otwarta twarz ściągnęła się. Wzrok go zdradzał. Pa­trzył gdzieś obok, nie słuchał, co do niego mówią. Wydawał się nieobecny. Szedł, nie zatrzymując się.

Oczyma szukał kogoś, kogo na nabrzeżu nie było. Wzrokiem podążył w górę wzdłuż drogi, którą mu­siał przejść, czy chciał tego, czy nie.

Ludzie zebrani w porcie przepuścili go. Nikt nie wspomniał słowem o Jelizawiecie, tak jakby wspól­nie zobowiązali się do milczenia, jak gdyby zmówili się, by mu oszczędzić cierpienia.

Jewgienij, widząc znajomą sylwetkę, poszedł do kantoru, sprzątnął na stole i nastawił samowar.

- Niewiele wieści przynoszę z łowisk - zaczął Wa­silij, siadając za stołem naprzeciw Jewgienija. Pili go­rącą herbatę. Obaj długo obserwowali wijące się smużki pary, które unosiły się znad filiżanek. - Ma­my dobry rok. Sądzę, że Oleg będzie tego samego zdania, kiedy wróci. Dziwne, że ich nie spotkaliśmy, ale obraliśmy najszybszą drogę do domu.

Jewgienij skinął głową.

- Kiedy wracasz na Soroya? - spytał.

Nie było to uprzejme, ale chciał wiedzieć. Wyzna­czał wyraźne linie, jakby wycinał je nożem. Wasilij powinien wiedzieć, którędy może się poruszać. Powi­nien wiedzieć, którędy przebiega cienka granica.

- Nie wracam - odparł Wasilij. Napotkał oczy Jew­gienija swoimi, w których mieszały się błękit, szarość i zieleń. Ale przeważała zieleń: odcień, który lód przybierał wiosną. - W ogóle nie powinienem był wy­jeżdżać - dodał. - Zaniedbałem swoje obowiązki. Bę­dę za to płacił do końca życia. Musicie znaleźć inne­go pełnomocnika. Ja skończyłem z połowami w Nor­wegii. Zostaję tutaj. Tu, gdzie jest mój dom.

Jewgienij z irytacją pomyślał, że Wasilij Uskow mógłby przywieźć mu lepsze wieści.

- Szkoda, Seroya stanowiła dla ciebie szansę. Jelizawieta nie wróci, nawet jeśli zostaniesz. A Walerij cię nie potrzebuje, jest dorosły. Dobrze sobie radzi. Wkrótce będzie mężczyzną. Mieszkał u nas podczas pobytu w Archangielsku. Wspaniały chłopak!

Argumenty Jewgienija nie skłoniły Wasilija do zmiany decyzji. Siedział głęboko na krześle, kołysząc filiżankę w swych opalonych dłoniach.

Potem popatrzył Jewgienijowi w oczy.

- Zamierzam odwiedzić Raiję. Chcę z nią poroz­mawiać. Za twoją zgodą lub bez. Raija jest jedyną osobą, która może mi powiedzieć, jak i dlaczego zgi­nęła Jelizawieta. Możesz mi oczywiście zabronić, ale to mnie nie powstrzyma.

Jewgienij uniósł kącik ust. Nie miał wyboru. I nie­zależnie od tego, czy mu się podobał pomysł Wasilija, powie, że się zgadza. Niezależnie od tego, czy miał ja­kieś zastrzeżenia, musiał przychylić się do tej prośby.

- Możesz z nią porozmawiać, Wasiliju Uskow. Ale nie odpowiadam za siebie, jeżeli ją tkniesz.

- Nie zamierzam jej dotykać - przyrzekł Wasilij su­cho. Utkwił wzrok w resztce napoju pozostałego w fi­liżance. Robił w nim maleńkie fale. Kołysał naczy­niem tam i z powrotem, trzymając je obiema rękami.

- Raija pewnie by ci na to pozwoliła - rzekł Jew­gienij z bólem. Nie podobały mu się jego własne my­śli. Wiedział, że będą krążyć mu po głowie, czy ubie­rze je w słowa, czy nie. Łatwiej je było nosić, gdy je wypowiedział. - Ale ja cię proszę, byś się trzymał z dala, byś zachował dystans. Proszę cię!

Wasilij skinął głową. Nadal nie patrzył na Jewgie­nija. Miał do niego żal, że o tym wspomniał.

- Jest jeszcze coś - mówił dalej Jewgienij zmęczo­ny. - Coś dręczy Raiję. Porozmawiaj z nią. Może uda ci się nakłonić ją do mówienia. Może będziesz mógł jej pomóc...

- A ty? - spytał Wasilij. Dopiero teraz podniósł wzrok. Przyglądał się badawczo twarzy rywala. Jew­gienij miał przecież wszystko. Dzielił z Raiją łóżko, dzielił codzienność. Powinien być pierwszą osobą, do której mogłaby się zwrócić w trudnych sytuacjach, gdy nie potrafiła sobie z czymś poradzić.

- Jesteś człowiekiem, któremu najbardziej ufa - rzekł Jewgienij. Niełatwo przyszło mu to przyznać.

Wasilij wolałby, żeby powrót do domu nie okazał się taki trudny.

- Pożyczę konia od Toni - rzekł na pozór lekko. Odsunął od siebie do połowy opróżnioną filiżankę. - O Soroya porozmawiamy później - dodał.

Jewgienij przytaknął. Nie oczekiwał od Wasilija szczerości w rozmowie o kobiecie, którą obaj stawia­li najwyżej. Raija nie mogła ich związać. Zawsze bę­dzie ich dzielić.

Wasilij zmartwił się poważnie dopiero po rozmowie z Antonią. Nie należała do osób, które przesadzały. Ra­czej bagatelizowała trudności, by studzić uczucia innych.

Teraz patrzyła na Wasilija szeroko otwartymi oczyma, w których kryły się troska i strach.

- Spróbuj porozmawiać z Raiją, Wasia! Nie tylko pogawędzić... Nie tylko o Jelizawiecie, choć wiem, że po to wróciłeś. Dla Raiji to także ciężkie przeżycie. Z nią jednak dzieje się coś niedobrego. Nie chce mi powiedzieć, co to takiego, ale myślę, że to nie tylko smutek z powodu śmierci Jelizawiety. Widzę, że czuje się bardzo źle. Spróbuj przedrzeć się przez jej uśmiech, przez jej zmęczone: „nic mi nie jest”, któ­rym nas wszystkich zbywa.

- Jewgienij również mnie o to prosił - rzekł Wasi­lij zaniepokojony. Zdenerwował się do tego stopnia, że nie mógł usiedzieć na miejscu. Chodził po kuchni Antonii tam i z powrotem.

- A więc widzisz, że to nie żarty - stwierdziła An­tonia z powagą.

Wolałaby, żeby Wasilij wyglądał starzej, bardziej po­siwiał, stracił radość życia. Wolałaby, żeby należał do tego typu mężczyzn, którzy więdną, zbliżając się do czterdziestki. Wolałaby, żeby był mniej przystojny...

A on łączył w sobie to wszystko, co kazało jej otworzyć mu drzwi do swej sypialni. Gdyby nie zna­czył tak wiele dla Raiji, może by to znowu zrobiła. Również teraz.

Ponieważ był Wasilijem. Ponieważ w jego obję­ciach jest bezpiecznie.

Z Raiją było może inaczej. Między tymi dwojga ist­niało chyba coś więcej niż fizyczny pociąg. I to wła­śnie wydawało się groźne.

Trudno to było wyjaśnić. Może miało to związek z czarami, może było przeznaczeniem, a może przy­padkiem.

- Co u nich słychać? - spytał ochrypłym głosem. Nie zdołał ukryć cienia nadziei, którą zawsze żywił. Nadziei, która dostawała nie więcej pożywki niż ty­le, by przetrwać z roku na rok. - Między nimi? - do­dał całkiem niepotrzebnie.

- Być może Jewgienij swą miłością pewnego dnia zabije jej uczucia - rzekła Antonia ze śmiertelną powagą. - Tylko wtedy będziesz mógł ją zdobyć. Chy­ba że Jewgienij umrze wcześniej niż Raija, a ty nadal będziesz niczym dorodny kozioł zdolny toczyć poje­dynki z innymi kozłami.

Wasilij uśmiechnął się szeroko, tak typowym dla Uskowów uśmiechem, sprawiającym, że kolana ko­biet robiły się miękkie jak z waty.

- Podoba mi się sposób, w jaki określasz rzeczy, pięk­na Toniu - powiedział. - Jeżeli Oleg umrze przed tobą, mógłbym ogrzać twe łóżko. Jeżeli oczywiście nadal będę jurnym kozłem i jeżeli w tobie nie przestaną płynąć soki.

Antonia uśmiechnęła się.

- Myślę, że należymy do osób, które pod tym względem dobrze się trzymają.

Wasilij mrugnął porozumiewawczo.

- Pożyczę od ciebie konia. Muszę porozmawiać z Raiją, zanim wróci Jewgienij. Jeśli dobrze go znam, nie zostawi nam wiele czasu.

- Jewgienij wie, że Misza jest w domu - zauważy­ła sucho Antonia. - Olga także jest z nimi. Jewgienij nie potrzebuje lepszych opiekunów. Zostanie poza domem dłużej niż zwykle, żeby udowodnić i sobie, i Raiji, jak bardzo jej ufa.

- Nie masz zbyt wysokiego mniemania o ludziach - westchnął. Chciał trochę rozdrażnić Antonię. Dobrze się znali. Mogli sobie pozwolić na pewną swobodę.

- Możesz potem przyjść i opowiedzieć, jak było - zaproponowała lekko Tonią.

Za ową lekkością kryło się również trochę powagi.

Wasilij długo przyglądał się Antonii. Z szacun­kiem. Niewiele kobiet potrafiło mówić tak szczerze jak ona. Zresztą często źle rozumiano jej intencje.

Może chciała, by ją tym razem źle zrozumiał. Ta myśl jednocześnie pociągała i... przerażała.

- Do twojego łóżka? - spytał, unosząc brwi. Obrócił to w żart, tak że oboje mogli się roześmiać i powiedzieć, że nigdy nie myśleli poważnie, że nigdy by do niczego nie doszło.

- Czyżbyś miał brzydkie myśli, chłopcze?

- Może - odparł. - Chyba jednak nie przyjdę do ciebie nocną porą, słodka Toniu. Moglibyśmy zaszko­dzić naszemu dobremu imieniu.

Oboje się roześmiali. Wasilij wychodził odprowa­dzany śmiechem. Miło tak się żegnać.

Gnał co koń wyskoczy, a jego myśli pędziły przed nim. Zawsze go wyprzedzały. Widział, jak ją spoty­kają. Widział jej uśmiech. Widział, że w jej oczach po­jawiało się coś szczególnego, co nadawało im osobli­wego blasku, coś, co istniało tylko dla niego.

Powiedziałaby może, że jest wiosna, wkrótce za­cznie się lato, dlaczego zatem ją odwiedza? Jest prze­cież jego Śnieżynką.

Nie, tak nie będzie.

Raija wiedziała przecież, dlaczego przyjechał.

Zobaczyła go z oddali. Przez tę krótką chwilę zdą­żyła się przygotować na spotkanie.

Nikt nie jeździł konno tak jak Wasilij. Nikomu wiatr tak nie rozwiewał włosów jak jemu.

Nie chciała wyjść mu naprzeciw, ale nie mogła się oprzeć. Nie była w stanie usiedzieć spokojnie w do­mu. Musiała wyjść na próg. Odwiązała fartuch, za­troszczyła się o włosy, poprawiała po kilka razy gu­ziki bluzki, chociaż wszystkie były zapięte.

Wasilij zeskoczył z konia. Olga i Misza podprowa­dzili go do domu. Musiał zakręcić Olgą w dzikim tań­cu i z powagą zapewnić, że odkąd ją ostatni raz widział, wyrosła niemal na prawdziwą damę. Musiał położyć obie ręce na ramionach Miszy, przyjrzeć mu się dokład­nie, poklepać po plecach i powiedzieć, że niedługo sta­nie się dorosłym mężczyzną, prawdziwym kumplem. Że jeszcze tylko kilka lat.

Miszy i Olgi nie trzeba było przekonywać, by za­jęli się koniem, Wasilij potrafił dogadać się z dziećmi.

- Chciałbym porozmawiać z Raiją - Raisą o Jelizawiecie. Czy mogę z nią zostać sam?

Popatrzył na dzieci, tak jak patrzyłby na dorosłych. Nie kupował ich niczym, prosił raczej o przysługę.

- Zajmijcie się na razie koniem, co? A potem po­rozmawiamy. O weselszych sprawach. Ale najpierw muszę załatwić to, co leży mi na sercu, co najbardziej boli. Rozumiecie?

Dwie ciemne główki schyliły się potakująco. Dwie rączki złapały za uzdę konia. Dzieci poszły do stajni.

Zostali sami z Raiją na świecie, a między nimi ist­niało tak wiele. Dziewczyna, która zmarła zbyt mło­do, która powinna być tu razem z nimi.

Wasilij ujął dłonie Raiji.

- Wolałbym, żebyś była brzydsza! - westchnął. - Je­steś chuda jak patyk, ale nie zbrzydłaś. Czy ty nic nie jesz? Czy Jewgienij oszczędza na jedzeniu?

Raija zdołała się uśmiechnąć. Potem uścisnęła Wa­silija. Objęła go, poczuła, jak jego ręce zaciskają się wokół niej. Kiedy zamknęła oczy, uznała, że już star­czy. Kiedy je otworzyła, wszystko stało się szalone, niemożliwe, nie takie jak trzeba.

Ale pozwoliła, by nadal trzymał ją w ramionach. Tak długo, jak chciał. Tak długo, jak musiał. Sama też tego potrzebowała.

- Chciałbym, żebyś wiedziała, że nie mam do cie­bie żalu - rzekł wreszcie Wasilij. Niechętnie się od­sunął. Misza mógłby coś powiedzieć Jewgienijowi. Olga zaczęłaby snuć domysły.

Nie chciał tego. Nikt nie powinien mówić źle o Raiji.

- Ale przyjechałem, by się dowiedzieć, jak umarła Jelizawieta i dlaczego. Tak wiele o tym rozmyślałem. Zdaję sobie też sprawę, że i ty dużo o tym myślałaś. I czuję, że to ja w którymś momencie popełniłem błąd. Może powinienem był ją zabrać ze sobą do Norwegii. Ale wprowadziłbym ją do surowego świa­ta mężczyzn, co też nie byłoby dobre. Nie dla takiej dziewczyny jak Jelizawieta.

- W domu - powiedziała Raija i skinęła w stronę drzwi. - Wtedy słowa pozostaną pod dachem, nie po­fruną do nieba. Boję się, że coś, co powiem na jej te­mat, dotrze do jej uszu. Czasami wydaje mi się, że ona nadal żyje.

Usiedli przy kuchennym stole. Oddzieleni całym blatem. Ich ręce nie mogły bez siebie wytrzymać. Spotkały się. Kobiece palce splotły się z palcami dwóch męskich dłoni.

Słowa padały z jednego końca stołu na drugi.

Poczucie winy i wątpliwości. Łzy. Dłonie, które da­wały wsparcie. Mogły pocieszać. Uścisnąć przyjaźnie. Pomóc wyrazić to, czego nie da się powiedzieć słowami.

- Jaki jest ten Nikołaj? - spytał Wasilij chyba po raz dziesiąty. - Sądziłem, że w tym mieście mieszka wielu nieznośnych mężczyzn, którzy mogliby się spodobać Jelizawiecie. I oto wybiera młodego Norkina. Następcę tronu! W jaki sposób ta dziewczyna zdołała się w to wplątać?

- Nikołaj był dla niej odpowiednim chłopakiem - rzekła Raija łagodnie, trochę smutno. - Dla Jelizawiety był być może tym jednym jedynym... Dla Jelizawiety istniał tylko on jeden - powtórzyła, zaczerpnąwszy powietrza. - Nikołaj. Nie zważała na to, że nazywa się Norkin. Dla niej był tylko mężczyzną, którego ko­chała. Który się o nią troszczył.

- To nie wystarczy! - Wasilij nie zwlekał z osądem. Raiję ogarnęła rezygnacja. Czuła się zmęczona.

Uśmiechnęła się, ale z powątpiewaniem.

- On sam nie dostrzegał niczego złego w tych po­tajemnych schadzkach! - odparła. Musiała mimo wszystko wziąć chłopaka w obronę. - Nie wtedy. Nie od razu. Nie tak łatwo jest zerwać ze wszystkim, do czego się przywykło. Nie tak łatwo przeciwstawić się zakazom i zrobić coś, co w oczach rodziny wydaje się godne potępienia. Nikołaja trzymano surowo w ryzach. Wymykał się spod kontroli rodziców, by spotykać Jelizawietę.

- ...i zrobić jej dziecko - Wasilij był nieugięty, nie potrafił wybaczyć.

Raija pomyślała, że to dobrze, iż Nikołaj Norkin znajduje się teraz daleko i Wasilij nie może go dosię­gnąć. Stryj wydawał się jeszcze bardziej zawzięty niż brat Jelizawiety.

- To dla mnie Jelizawieta zrobiła to, co zrobiła — Raija wyrzuciła z siebie te słowa jednym tchem. Czu­ła, że Wasilij nie obarcza jej winą. Uścisnął jej ręce. Jego kciuki pieściły powierzchnie dłoni, powoli, leniwie. Ta drobna pieszczota należała do nich. Nikt w pierwszej chwili by jej nie zauważył.

Wasilij nie czynił Raiji wyrzutów.

Obawiała się tego w głębi duszy.

- Mogłaś jej jakoś przeszkodzić? - spytał łagodnie.

Wyraził wątpliwość, która i ją dręczyła. Pomyśla­ła o wszystkim, czego nie wyjaśniła Jelizawiecie. O wszystkim, czego nie powiedziała. O wiadomości, której zapomniała przesłać przez Antonię, kiedy ją aresztowano: że to nie wina Jelizawiety. O wszyst­kim, co mogło być inaczej.

Wszystko mogło potoczyć się inaczej.

- Nie byłaś w stanie jej przeszkodzić.

Wasilij nie winił Raiji. Nie obarczał jej odpowie­dzialnością. Uważał, że całą winę ponoszą inni. Dał­by wiele, by móc stanąć twarzą w twarz z Nikołajem Norkinem. Z przyjemnością dosłownie wbiłby temu rozpieszczonemu synalkowi bogacza do głowy tro­chę zasad moralnych.

Od kołyski chłopak dostawał wszystko, czego za­pragnął. A potem uznał, że chce dostać Jelizawietę. Czemu nie znalazł sobie panny z odpowiedniej ro­dziny? Czy nie mogła mu wpaść w oko któraś z nich? Poza tym dom Norkinów aż roił się od służących. Je­śli potrzebował dziewczyny do ogrzania łóżka, czy nie łatwiej mu było sięgnąć po którąś z nich?

Wasilij czuł się zmęczony.

Jednak Raija musiała wszystko dokładnie opowie­dzieć. O tym, co zdarzyło się potem. O okoliczno­ściach pogrzebu. O zmowie milczenia i skandalu, któ­ry nigdy nie nabrał rozgłosu i stal się powtarzaną w tajemnicy plotką. O tym, że choć wszyscy wiedzieli o samobójstwie dziewczyny, to według zapewnień Norkina nic podobnego nigdy nie miało miejsca.

O pogrzebie.

Również o Nikołaju. O Waleriju. O Piotrze, któ­ry odważył się wziąć na pokład swojego statku mło­dego Norkina. Który przyjął go jako marynarza po uzyskaniu od Anatolija Norkina podpisu na kawał­ku papieru jako cichej zgody.

- Opowiedz o więzieniu! - poprosił nagle Wasilij. Raija przestraszyła się. Chciała cofnąć ręce, ale trzy­mał je mocno. - Opowiedz o tym - powtórzył. - Chciałbym wiedzieć. Muszę wiedzieć o wszystkim, co dotyczy ciebie.

- Nie mogę. - Raija drżała.

- Opowiedz! - Wasilij wypuścił na chwilę jej dło­nie, usiadł obok. Objął ją, otoczył jakby murem obronnym, ogrzewał. - Opowiedz - prosił, zaklinał, nalegał. Nie zamierzał zrezygnować. Chciał, by odda­ła mu część swego bólu, by się przed nim otworzyła.

- Tak niewiele pamiętam!

- Mów o tym, co pamiętasz! - zachęcił. Przytulił po­liczek do jej włosów. Nieraz marzył, by tak z nią sie­dzieć. Wprawdzie wyobrażał sobie rozmowy o bardziej przyjemnych rzeczach, ale marzenie przynajmniej w części się spełniło. Nie miał na wszystko wpływu. Musiał przyjąć choć tyle. Zadowolić się okruchami.

Wiedział, że tak będzie. Czegóż innego mógł ocze­kiwać?

- Przeszłam już kiedyś przez podobne piekło - za­częła Raija. - Teraz jestem o tym przekonana. Wię­zienie nie wydawało mi się obce. Nie wiem, czy wtedy było gorzej, czy lepiej, ale czułam, że jest mi znane. Wiedziałam, co mam robić. Wiedziałam, jak się zachowywać: niepokornie, z dumą i uporem... - Opowiadała Wasilijowi to, co pamiętała. Niewiele. O ciemności, korytarzu, kamieniach, stęchliźnie, wil­goci. I zbawiennej ciemności, która jakby ją wsysała. O tym, co kryło się w jej duszy i pozwoliło zapo­mnieć. - Czułam potworne zmęczenie w nogach - mówiła. - Na kolanach miałam czerwone plamy, jak­bym klęczała całą dobę, którą spędziłam w lochu. Nie wiem. Jewgienij nie chce mi nic powiedzieć, kiedy py­tam. Nie chce mi powiedzieć, jak wyglądałam, kiedy mnie wyciągnął z więzienia. - Wasilij dostrzegł, jak przez twarz Raiji przemknął cień uśmiechu. - Myślę, że rzeczywiście długo klęczałam przy drzwiach. Jew­gienijowi wydaje się to takie straszne, że chce mi oszczędzić szczegółów.

- Robi to w najlepszej wierze - zauważył cierpko Wasilij. Potarł policzkiem o jej włosy. Były takie miękkie, tak jedwabiście miękkie. O włosach Raiji również marzył, o wszystkim, co się z nią wiązało.

Zastanawiał się, jak Jewgienij mógł być tak niemą­dry. Mimo woli musiał się uśmiechnąć. W jednej chwili wyraźnie zrozumiał, co Antonia miała na my­śli, mówiąc, że Jewgienij zdusi uczucia Raiji właśnie ową troską, swą nadopiekuńcza miłością.

Co za dużo, to niezdrowo.

- W każdym razie wiem, że już kiedyś przeszłam przez coś równie strasznego - rzekła Raija.

- Tak, na pewno - przyznał Wasilij cicho i pogła­dził ją delikatnie po ramieniu. Właśnie to miał na my­śli Jewgienij, grożąc, by nie śmiał jej tknąć. To wła­śnie przed tym go tak usilnie przestrzegał.

Wasilij uśmiechnął się pod nosem.

- Jeżeli byłaś prześladowana jako czarownica, to musiałaś siedzieć w lochu. Blizny na twym ciele świadczą też o tym, jak cię traktowano.

Zamilkł. Nie powinni o tym rozmawiać.

- Nie do końca w to wierzyłam - wyznała cicho Raija. - Myślę, że Jewgienij wie o mnie coś, co przede mną ukrywa.

Wasilij nie potrafił jej pocieszyć.

- Czy stało się coś jeszcze? - spytał po chwili, by przerwać ciszę, która mogła się stać zbyt intymna. - Kiedy mi opowiesz, co cię naprawdę dręczy, Raiju?

12

Raija zesztywniała w jego ramionach. Zamknęła się w sobie i Wasilij zrozumiał, że jednak jest jeszcze coś, o czym nie wspomniała. Coś poważnego, co nosiła w sobie i co nie dawało jej spokoju.

- Nie mogę - rzekła wreszcie. - Nie teraz, Wasia Je­steś być może jedynym człowiekiem, któremu mogę o tym powiedzieć. - Długo mu się przyglądała dużymi, ciemnobrązowymi oczyma. Badawczo. Penetrowała dno jego duszy, jakby szukając wiedzy o sobie. Lecz nie zna­lazła. - Czuję, że wszyscy znają moją przeszłość - wyzna­ła. Zrobiła to pośpiesznie, jak gdyby używała niecenzu­ralnych słów, których nie powinna była wypowiadać na głos. Które mogły uderzyć w nią samą, gdyby ktoś usły­szał je w jej ustach. Które mogły chłostać. - Z tobą jest inaczej, Wasilij. Tobie mogę to wyjawić. Ale nie teraz.

Musiał się tym zadowolić. I milczeć, ponieważ być może i on wiedział o niej więcej niż ona sama. Ponie­waż może i on posiadł jakieś tajemnice, może więcej ro­zumiał. Nie zasłużył na jej zaufanie, ale przyjął je, kie­dy pojawiła się taka możliwość. Okruchy to też chleb.

- Czy mam już iść?

Pragnął niby przypadkiem musnąć ustami jej czo­ło, pieścić słowami, ale nie uczynił tego. Raija zaufa­ła mu, a on nie mógł tego nadużyć.

- Zaraz - odparła. - Za chwilę będziesz mógł odejść.

Zamknęła oczy i skłoniła głowę na jego ramię. Czu­ła jego ciepło, jego zapach.

Wasilij.

Zamykając oczy, znalazła spokój. Na krótko. Nie można przecież żyć z zamkniętymi oczami, w końcu trzeba je przecież otworzyć.

Jewgienij zjawił się później niż zwykle, jednak na jego twarzy malowała się podejrzliwość. Wzrokiem omiótł kąty, jak gdyby się spodziewał, że Raija ukry­ła tam Wasilija.

Misza i Olga rozwiali częściowo jego wątpliwości. Przekrzykiwali się nawzajem, opowiadając, co mówił Wasia, jakie im przywiózł prezenty, że musiały na nie poczekać, bo Wasia chciał najpierw porozmawiać o Jelizawiecie. Przy tych słowach dwie dziecięce bu­zie spoważniały. Jewgienij trochę się uspokoił.

Jednak w nocy znowu nabrał podejrzeń, znowu za­cisnął pięści i napiął mięśnie.

- Ufasz mi? - spytała Raija, na powrót budząc jego czujność. Padało na nią światło jedynej lampy w sypial­ni, które niemal na blond rozjaśniło jej włosy. Jewgie­nij patrzył na żonę jak we śnie: w tych jasnych włosach wydawała mu się niebem. Kochałby ją, gdyby jej włosy zmieniły się w srebro, a także gdyby stały się białe jak śnieg. - Ufasz mi, Jewgienij? - powtórzyła. Przestraszy­ła go. Utkwiła w nim spojrzenie, od którego mógł się uwolnić, odpowiadając tylko w jeden sposób. Każda in­na odpowiedź by ją rozczarowała, oddaliła od niego.

Jewgienij zastanawiał się, czy uczyniła to celowo.

- Tak - odpowiedział. - Oczywiście. W rzeczywistości wcale nie był tego tak do końca pewien. Wahał się. Zawsze się wahał.

Rozpłakałaby się, gdyby musiał się do tego przy­znać. Powiedział to, co Raija chciała usłyszeć.

- Czy ufasz mi do tego stopnia, że pozwoliłbyś mi dziś w nocy pojechać konno do Archangielska?

Zaczerpnął głęboko powietrza. Między jej pierw­szym pytaniem a następnym istniało morze tak głę­bokie, że Jewgienij nie był w stanie dostrzec dna.

Czy dusza Raiji kryła w sobie takie głębiny? Czy Raija skrywała przed nim tak wiele? Czy mogłaby za­dać mu takie pytanie, a potem go zdradzić?

Ból trawił mu piersi.

- Chcesz pojechać do niego? Skinęła głową. Popatrzyła na męża poważnymi oczyma. Badawczo.

- Muszę porozmawiać z Wasilijem.

- Porozmawiać? - Nie udało mu się ukryć niedo­wierzania. Czara goryczy zaczynała się wypełniać.

- Porozmawiać.

- Dlaczego nie ze mną? Raija nabrała powietrza.

- Chciałam, Jewgienij, ale to niemożliwe. Dopóki czuję, że coś przede mną ukrywasz, nie mogę.

Zbliżyli się niebezpiecznie blisko do momentu, którego Jewgienij najbardziej się obawiał. Potwornie się bał, że Raija przypomni sobie przeszłość, rzuci mu ją w twarz, a on podda się i wszystko jej wyzna bez jednego mrugnięcia okiem.

- Jedź - rzucił krótko. - Ale nie ręczę za siebie, je­śli się okaże, że nadużyłaś mojego zaufania.

Kiwnęła głową. Przewidziała tę część umowy. Przyjęła jej warunki.

Nie była pewna, czy Jewgienij się zgodzi. Wiedziała tylko, że nie potrafiłaby umówić się z Wasilijem za plecami męża.

Perspektywa nocnej jazdy obudziła w niej swego rodzaju emocje.

Naprawdę musiała z Wasią porozmawiać. Ponie­waż Wasilij był kimś więcej niż przyjacielem, był jej bliski. Znajomość z nim zahaczała o niebezpieczną strefę, ale Raija nie chciała dotykać tego, co niebez­pieczne. Chciała tylko znaleźć się blisko przyjaciela, potrzebowała jego zrozumienia. Chciała usłyszeć, jak zapewnia, że z nią wszystko jest w porządku.

Nie udało jej się przemknąć całkiem niepostrzeże­nie. Musiała odstawić konia do stajni Toni, a w po­mieszczeniach nad stajnią nasłuchiwało wiele par uszu. Kobiety dziwiła niezwykła pora odwiedzin, ale Raija ufała, że nie będą na ten temat plotkować.

Przecież powinny czuć dla niej wdzięczność, a nie ją oceniać, pomyślała, ale zaraz zawstydziła się tej myśli.

- Czy Jewgienij o tym wie? - Antonia przyglądała się przez chwilę Raiji. Potem ją objęła i mocno uścisnęła. - Wiesz, zaprosiłam Wasię do siebie. Zrobiłam mu na­wet niedwuznaczną propozycję, ale obrócił to w żart.

- Co byś zrobiła, gdyby skorzystał? - w kącikach ust Raiji czaił się uśmiech. Wyznanie Toni powinno jej sprawić przykrość, ale tak się nie stało.

Wszystko wydawało się takie dziwne i jednocze­śnie normalne.

- Nie zrób nic, czego ja bym nie zrobiła! - ostrze­gła Tonią.

Raija uśmiechnęła się szeroko. Tonią dawno nie widziała u niej takiego uśmiechu.

- A czego byś nie zrobiła? - spytała Raija.

Antonia wzruszyła ramionami.

Gdy Raija znalazła się przed domem Wasilija, mu­siała zebrać się na odwagę, by zapukać. Szczelniej otuliła się peleryną, nasunęła kaptur na czoło. Nie chciała, by ktoś ją rozpoznał.

Wasilij długo nie otwierał. A jeśli nie ma go w domu?

Raija nie wzięła pod uwagę takiej ewentualności. Wybrała odpowiedni moment, przebyła taki kawał drogi, niemożliwe więc, żeby Wasilij wyszedł.

Powinien na nią czekać.

Inna kobieta? Wprawdzie odmówił Antonii, ale to nie znaczy, że musi sypiać sam.

Wiele myśli przebiegło jej przez głowę, zanim usły­szała jego kroki.

A potem rzucone niezadowolonym głosem:

- Kto tam? Jest noc!

- To ja. Zachrobotało w zamku. Wasilij pojawił się w drzwiach. Nie dowierzał własnym oczom. Stał dłu­go i wpatrywał się w Raiję zdumiony, zanim się opa­miętał i cofnął do środka. Wpuścił ją.

- Co ty tu robisz?

Raija zsunęła z głowy kaptur. Nie patrzyła na Wa­silija. Rozejrzała się po pokoju. Dokładnie tak zapa­miętała to mieszkanie. Ten zapach, który świadczył o tym, że długo nikt tu nie mieszkał. Powinna pomy­śleć o domu Wasilija, kiedy szukała schronienia dla wdów wyrzuconych przez starego Norkina.

- Jewgienij wie, że tu jestem - rzekła. - Muszę z to­bą porozmawiać. Myślę, że to równie dobry moment jak każdy inny.

Wasilij trząsł się z zimna, mimo że solidnie napalił w piecu po przyjeździe. Także i w ten sposób starał się stworzyć sobie przytulny kąt. Dom. Zawsze jednak pa­miętał, że to tylko pomieszczenie, które zamieszkuje. Czy ona zdaje sobie sprawę, o czym mówi? Skoro przychodzi o tej porze...

- Jewgienij wie, że tu jesteś? - powtórzył bezwied­nie ochrypłym głosem. Wziął od Raiji pelerynę. Po­dobała mu się szpilka, którą Raija ją spinała, choć wiedział, że to prezent od Jewgienija.

Raija przytaknęła.

- Przyjechałam, żeby porozmawiać. Dała mu wyraźnie do zrozumienia, po co tu przy­szła i czego się po nim spodziewa.

Wasilij wiedział już, czego oczekuje od niego Jew­gienij.

Większość tych oczekiwań wydawała się trudna do spełnienia.

Odłożył pelerynę Raiji. Założył koszulę. Uznał, że nie przystoi pokazywanie nagiego torsu, gdy Raija jest tak blisko.

To zbyt zmysłowe.

- Zjesz coś? Napijesz się? - spytał. Potrząsnęła głową. Usiadła. Wybrała jedno z krzeseł, tak że nie mógł usiąść obok niej, nawet gdyby chciał.

Wyznaczała wyraźne linie.

Znowu dzielił ich stół. Lampa rzucała tylko najbar­dziej niezbędne światło. Wasilij przykręcił ją, jak tylko się dało. Ciągle tkwiła w nim potrzeba oszczędzania. Nigdy niczego nie marnował. Nie mógł się wyzbyć owego nawyku. Coś takiego ma się już we krwi. Dzie­ciństwo pozostawia głębokie ślady.

- Mam sny - rzekła Raija, przerywając ciszę.

- Wszyscy śnią - zauważył Wasilij niepewnie. Nie spuszczał z niej wzroku. Ręce złożyła na brzuchu, pal­ce zajmowały się sobą. Nerwowo. Wasilij wolałby, że­by wyznała mu to w domu nad Dwiną, kiedy mógł ją obejmować i być blisko niej, być tylko dla niej. Teraz czuł większy dystans, mimo że przyjechała do niego w nocy i nikt im nie przeszkadzał. Szkoda, że Jewgie­nij nie widzi, jak przyzwoicie się zachowują!

- Nie takie sny! - rzuciła Raija przestraszona. - Nie takie zwyczajne, Wasia!

Wpatrywała się w swoje ręce. Potem podniosła gło­wę i spojrzała na niego niepewnie.

- Przytulisz mnie, Wasia? Jak przyjaciel? Skinął głową. Poczuł ucisk w gardle. Zapragnął być silniejszy. Mieć więcej z królewicza z bajek. Albo z rycerza, który wyrzeka się wszystkiego dla swojej pięknej damy, również jej samej. Ale był tylko Wasi­lijem Uskowem. Człowiekiem. Mężczyzną.

Może w najdalszych zakamarkach duszy był złym czarownikiem Kościejem?

Mimo to objął ją.

Zrobił dla niej miejsce obok siebie na twardej drewnianej ławie. Obiema rękami objął jej szczupłe ciało. Poczuł przez ubranie, że bardzo schudła.

- Co to za sny, droga Raiju? - spytał. Ustami do­tknął jej czoła, choć nie miał takiego zamiaru. - Czy to złe sny?

Potrząsnęła głową.

- To sny na jawie - wyznała po chwili. - Myślę, że pochodzą one z mroku mojej duszy. Myślę, że opowia­dają o mnie. Mówią to, czego nie wiem, czego być mo­że nie powinnam wiedzieć. - Na krótki moment zamilkła. - Zaglądam w nie. Nie mogę uciec od tych snów, Wasia. Nie mogę uciec od tych, które przychodzą w no­cy, dotykają mnie, trzymają w uścisku i pokazują frag­menty obrazów, których nie chcę oglądać. Mam prze­cież zamknięte oczy, nie mogę ich bardziej zacisnąć. Nie mogę przestać patrzeć na to, co jest w moich oczach. To niemożliwe. Zaczynam wierzyć, że może najlepiej by było, gdybym niczego sobie nie przypomniała...

- Co takiego do ciebie przychodzi?

- Światło - odparła szybko, bez zastanowienia. Przysunęła się bliżej do Wasilija. Dotknęła policz­kiem jego ciepłej szyi, piersi, gdzie jego koszula nie była zapięta tak przyzwoicie, jak jej bluzka. - Żółte światło. Stoję przed skalą. Czarną. Śliską. Nieprze­niknioną. Być może to ta sama czarna skała, która jest we mnie. Nie wiem. Niczego już nie jestem pew­na. Wiem, że ta skała jest zła. Czuję, że żółte światło pochodzi właśnie stamtąd. Że nikt nie powinien za­puszczać się zbyt głęboko w czeluści, które kryje. Czuję, że żółte światło może wyrządzić krzywdę Mi­chaiłowi. Przynajmniej wydawało mi się, że chodzi o Misze... - Raija zaczerpnęła powietrza i wyznała to, o czym tak wiele rozmyślała: - Wiem, że żółte świa­tło ze skały może wyrządzić krzywdę mojemu dziec­ku, ale teraz coraz bardziej jestem przekonana, że nie Michaiłowi. Przypuszczam... doszłam do wniosku, że gdzieś żyje jeszcze jedno moje dziecko, którego nie pamiętam... - Załamał jej się głos. - Chciałam myśleć, że to dziecko umarło, ale to nie takie proste. Sądzę, że ono jednak żyje, Wasia. - Odetchnęła ciężko. - Po­dejrzewam, że w mroku niepamięci jest więcej dzie­ci. Wydaje mi się, że urodziłam ich więcej.

Czy mężczyzna potrafi pojąć, jak bolesne jest ta­kie odkrycie? Jakie to straszne uzmysłowić sobie coś takiego? Uwierzyć w to?

Jeżeli jakikolwiek mężczyzna na świecie potrafił ją zrozumieć, to musi nim być właśnie Wasilij.

- Boję się powiedzieć o tym Jewgienijowi - mówi­ła dalej. - Boję się, że Jewgienij zna prawdę, ale ją ukrywa. Nie mam pojęcia, z jakiego powodu milczy, ale coś mnie powstrzymuje, kiedy chcę go o to spy­tać. Boję się, że jego oczy zdradzą, że kłamie. Boję się usłyszeć, że to tylko moja fantazja.

- A czy to tylko twoja fantazja?

Raija pokręciła głową.

Wasilij ucałował jej czoło u nasady włosów. Zapo­mniał się przez krótką chwilę i stał się dla niej kimś więcej niż tylko przyjacielem. Nie mógł się opano­wać. Ani nie chciał.

- W moich snach pojawiają się ludzie, Wasia. - Ra­ija musiała wyznać wszystko, ponieważ nie była w sta­nie dźwigać tego sama. Musiała jeszcze kogoś wtajem­niczyć. Chciała usłyszeć z ust Wasilija, że nic złego się z nią nie dzieje, że nie oszalała, że to nie jej fantazja, lecz coś więcej niż sny. - Ukazują mi się twarze. Po­jawiają się w jakichś nieznanych okolicach, Wasilij. Twarze ludzi, których nie spotkałam. Nie pamiętam, żebym ich kiedykolwiek widziała. Ale czuję, że ich znam, że są mi bliscy. I to mnie śmiertelnie przeraża!

- Jakie twarze? - spytał Wasilij łagodnie. Był jak skała, dobra i bezpieczna, w odróżnieniu od tej, któ­ra skrywała przeszłość i która za każdym razem od­bierała Raiji jakąś cząstkę zdrowego rozsądku.

- Twarz mężczyzny - odparła. - Widywałam go wcześniej w moich snach. Czuję, że wiele dla mnie znaczył. - Urwała. Zamilkła. Nie wiedziała, czy mo­że powiedzieć to, o czym myśli. Jednak musiała to wyznać: - Wiem, że go kochałam.

Wasilij poczuł ukłucie w sercu. Był zazdrosny. Również o mężczyznę ze snu. O kogoś, kto być mo­że wcale nie istniał.

Jednak zaraz owo wrażenie zniknęło. Stało się czymś nierzeczywistym. Kochał Raiję, lecz przecież to, o czym mówiła, dotyczyło kobiety, której nie znał.

Dawna Raija tkwiła w niej za czarną skałą, niedo­stępna i nieprzenikniona.

- Pojawia się też inny mężczyzna - rzekła. - Być może wymyśliłam go i o nim zapomniałam. Nie wiem. Wiem tylko, że go rozpoznałam... że w moim śnie go rozpoznałam. Ale nie padają żadne imiona, żadne słowa. Jest młody. Nieładny i ładny jednocze­śnie. Włosy ma jak kłosy zboża. Twarz wyrażającą zdecydowanie i siłę. Zielone oczy, bardziej zielone niż twoje, Wasia. Myślałam, że takie oczy nie istnieją. Nie zielone jak trawa, nie jak morze, a mimo to zielone.

- Jak zorza polarna? - zgadywał Wasilij. Raija przytaknęła energicznie.

- Właśnie, jak zorza polarna! Wiem, że jest delikatny i dobry. Jest miły. Ma duże, łagodne dłonie. Poznaję te dłonie. Nie jest bardzo wysoki, ale silny. Znam go. Wiem o nim wszystko. Starzeje się na moich oczach. Widzę, jak na jego twarzy pojawiają się zmarszczki. Jak przyby­wa mu lat, jak coraz bardziej pochylają się jego ramio­na. Widzę kosmyki brody. Widzę, jak jego włosy tracą barwę. Lecz to ten sam mężczyzna, ponieważ ma te sa­me oczy, te same rysy twarzy. Jest tak samo przyjazny.

Miłość do Raiji sprawiła, że Wasilij otworzył własne drzwi do fantazji, ujrzał postaci ze snów Raiji jak żywe.

Na Soroya tęsknota za Raiją sprawiała, że wiele ma­rzył. Wtedy nauczył się patrzeć z zamkniętymi oczami.

Zobaczył tego mężczyznę, którego mu opisała. Za­stanowił się, czy ktoś taki naprawdę istnieje.

Czy potrafi żyć bez Raiji.

- Widzę kobietę - mówiła dalej Raija. - Jest mło­da, młodsza ode mnie. Ma długie, czarne włosy. Jak moje. Brązowe oczy z żółtą otoczką wokół źrenicy. Na obu policzkach widać blizny, tak jakby ktoś ją zranił nożem. Jest drobna i ruchliwa. Samotna, wy­daje mi się. Myślę, że mnie nie lubi.

Drżąc, nabrała powietrza. Nie powiedziała aż tak wiele, by glos odmówił jej posłuszeństwa. Ale wiele ją kosztowało wyznanie tego, co powoli wyłaniało się z mroku niepamięci.

To ogromny wysiłek.

- Ten mężczyzna, o którym śniłam najpierw, ten, którego widzę i nie widzę, ma żółtawe oczy, jak ogień. Jak żółty pierścień, który młoda kobieta ma wokół źrenic. Nie widzę owego pierścienia wystar­czająco wyraźnie, by móc powiedzieć, jaki on jest. Nie potrafię tego dokładnie określić, ale wiem, że to ten sam słoneczny blask...

- Kamienie morza - wtrącił Wasilij. - Bursztyny. Może jak bursztyn przy twojej szpilce, którą spinasz pelerynę?

Skinęła głową. Nie pomyślała o tym. Nie rozumia­ła, dlaczego sama na to nie wpadła.

- Czy widzisz jakieś dzieci? - spytał Wasilij. Cicho. Ostrożnie.

- Chłopca - odparła Raija. - Chłopca o jasnych włosach. Jest młodszy niż Misza.

- I żadnych innych? Potrząsnęła głową.

- Skąd więc to przekonanie, że masz więcej dzie­ci? Dlaczego jesteś tego taka pewna, Raiju? Przecież jesteś pewna.

Skinęła.

- Myślę, że ta kobieta jest moim dzieckiem.

- Dorosła kobieta? - Wasilij nie potrafił ukryć nie­dowierzania. - Kiedy wydobywasz z ciemności, któ­ra jest w tobie, wizerunki różnych ludzi, potrafię to zrozumieć. Ale nie mogłaś mieć dorosłej córki, kiedy tu przybyłaś. Sama ledwie byłaś dorosła!

- Myślę, że jednak ona jest moim dzieckiem - stwierdziła Raija z przekonaniem.

- Raczej ten mały chłopiec! - zauważył Wasilij. Jej odpowiedź brzmiała inaczej, niż się spodziewał.

Przytaknęła zamyślona.

- Może on także.

- Jeżeli ta kobieta jest twoją córką... - Wasilij prze­łknął - to w takim razie dorosła później, kiedy tu by­łaś, najdroższa. Nie możesz wiedzieć, jak wygląda.

- Nie mogę? - spytała. W jej głosie brzmiała jakaś niebezpieczna nuta. Zmusiła Wasilija, by i on spoj­rzał w oczy temu, co niepojęte.

- Może... - przyznał.

- Widziałam, jak mężczyzna się starzeje.

- Jak bardzo się zestarzał? - spytał Wasilij. Nie chciał przyjąć wszystkiego bezkrytycznie.

- Wydawał się młodszy od Jewgienija - wyszeptała. Wasilij nie chciał tego słuchać.

- I co ty o tym myślisz? - spytał, starając się stą­pać mocno po ziemi. Nie było to łatwe. Raija potra­fiła wywrócić rzeczywistość do góry nogami i zmu­sić najbardziej trzeźwego z ludzi, by jej uwierzył.

Wszystko wokół niej sprawiało wrażenie nierze­czywistego, we wszystkim były czary, magia, coś nie­samowitego.

Wasilij uważał, że jego zdanie nie ma znaczenia. Najważniejsze, co myśli i w co wierzy Raija. To, w co wierzy, jest właśnie przyczyną jej choroby.

- Myślę, że ta młoda kobieta jest moją córką - rze­kła Raija bez wahania. Rozważała to tak wiele razy, że owa myśl nie była jej obca. Wiele razy te słowa rozbrzmiewały w jej głowie. Wargi formułowały je, ale nigdy jeszcze nie wypowiedziała ich na głos. Prze­biegł ją dreszcz, ale mówiła dalej. - Jestem przekona­na, że jest moją córką - rzekła z niezłomną wiarą w głosie. - Myślę, że jest dzieckiem moim i mężczy­zny o bursztynowych oczach. Tego, który pojawiał się w pierwszych snach. Tego, którego nie widzę zbyt wyraźnie. Tego, którego kochałam.

Wasilij nie wiedział, co powiedzieć. Słowa wyda­wały się takie miałkie. Nie mógł jej pocieszyć, że to tylko sen. W przypadku Raiji nic nie było oczywiste.

Nawet coś zupełnie niewiarygodnego znajdowało w sposób naturalny miejsce w jej życiu. To, co wyda­wało się niemożliwe, za jej sprawą stawało się możli­we. Potrafiła dokonywać cudów.

- A ten mały chłopiec? - spytał Wasilij. - Nie mo­żesz wiedzieć, nie możesz być pewna, że jest twoim synem. Nie możesz też mieć całkowitej pewności, że ta kobieta jest twoim dzieckiem.

- To prawda, ale czuję takie ogromne wyrzuty su­mienia - odparła wreszcie. - Dręczy mnie potworne poczucie winy, mam nadzieję, że nikt nie doświadcza czegoś podobnego. To mnie niszczy. Wiem, że bierze się ze snów, powstaje po spotkaniach z postaciami ze snów. Poczucie winy wyrasta właśnie z tego. Z tego...

Poczucie winy wyrosłe ze snów! Wasilij nie mógł jej powiedzieć, żeby się nie martwiła, nie mógł baga­telizować tego, co dla Raiji było bardzo ważne.

- Nie wiesz na pewno - rzekł ostrożnie. Nie chciał jej zranić, nie mógł powiedzieć, że przesadza.

Mówiła, że ją to niszczy. Wierzył jej. Musiał po­traktować jej słowa poważnie.

- Ale czuję, że tak jest. - Raija poszukała wzrokiem jego oczu. W jej oczach kryła się ogromna, czarna ot­chłań. - Czuję to, Wasilij. Nie możesz powiedzieć, że moje uczucia czy przeczucia do tej pory mnie zawo­dziły. Są, Wasia... są moim przekleństwem. To nie ma nic wspólnego z chłodem czy z ciężkim snem. - Za­milkła. - W więzieniu również miewałam podobne sny. I jeszcze później. Jednak pamiętam z nich nie­wiele. Nie wiem, czy widziałam w nich którąś z tych osób. To jest dla mnie zagadką. To nie są zwyczajne sny. Czuję niemal, jak pęka skała, która jest we mnie i skrywa przeszłość. Potrafisz to zrozumieć, Wasia? Czy możesz to pojąć? Uwierzyć?

- Nie potrafię zrozumieć - odparł. - Nie wymagaj ode mnie tego, co niemożliwe. Ale mogę spróbować uwierzyć. Zdajesz sobie sprawę, że to, co mi wyzna­łaś, brzmi niewiarygodnie?

Skinęła głową.

- Nie możesz się pogrążać w bólu, Raiju - przekonywał. - Nie możesz się zamartwiać. To niczego nie zmieni. Jeżeli te osoby ze snów istnieją, już dla nich zniknęłaś.

Raija zarzuciła Wasilijowi ręce na szyję. Ukryła twarz na jego piersi.

- Masz rację, już dla nich zniknęłam. Zdradziłam wszystko, co kochałam.

Rozpłakała się.

Wasilij nie musiał nic mówić. Wystarczyło, że ją przytulał, że po prostu był. Wierzył jej. I martwił się o nią, bez względu na wszystko. Chyba tylko dzięki niemu nie postradała rozumu.

13

- Nie powinnaś o tej porze wracać konno do do­mu - rzekł Wasilij. On również płakał. Być może na­wet tego nie zauważyła. Jej ból i jemu przeszywał ser­ce. Obejmując ją, nie był w stanie powstrzymać łez.

- Jewgienij na mnie czeka - łkała cicho.

- Niech nawet sam Bóg i diabeł na ciebie czekają, Ra­iju. Nie mogę pozwolić, byś wyruszyła teraz w nocy.

- Jak to będzie wyglądało, jeśli zostanę? Wymknęła się z jego ramion. Przeszła po pokoju.

Powiew powietrza, który wywołała, poruszając się, ożywił mały płomień lampy.

Wasilij poczuł łaskotanie w żołądku. Raija nie po­wiedziała, że nie zostanie, że tego nie chce. Usiłował przywołać przed oczy twarz Jewgienija. Nie całkiem mu się udało. Próbował spojrzeć na całą sprawę z punktu widzenia Jewgienija. Bez powodzenia.

Jewgienij miał Raiję.

Jewgienij miał wszystko.

Wasilij nie wstydził się tego, że chciał pochwycić dla siebie chociaż to, co możliwe.

Nie wstydził się, że pragnął zerwać obietnice, któ­re złożył. Gdyby Raija się zgodziła, nie zawahałby się nawet przez moment. On, który stał w cieniu, który zadowalał się tym, co spadło z pańskiego stołu.

Miał nadzieję.

Żył marzeniami.

Musiał przyznać przed samym sobą, że nie grze­szył przyzwoitością, rozmyślając o Raiji. Bardziej go to radowało, niż zawstydzało.

- Nie mogę zostać zbyt długo - westchnęła Raija. - Ale chciałabym u ciebie trochę odpocząć. Czy wolno mi, Wasia? Nie pragnę niczego, czego mielibyśmy po­tem żałować. To tylko rodzi ból.

Zgodził się więc i na to.

Wskazał gestem ręki bokówkę, w której sypiał. Zdą­żył się położyć, zanim Raija przyszła. Skóry trzymały jeszcze pewnie trochę jego ciepła. Chciał, by się nimi otu­liła, zmieszała swoje ciepło z tą odrobiną jego własnego.

- Muszę wrócić do domu przed świtem - zastrze­gła Raija. - Muszę. Wiesz o tym, Wasia?

Tak, dobrze wiedział.

- Odpoczywaj - rzekł.

Nie rozumiał Jewgienija, zupełnie go nie rozumiał. Jak doprowadził do tego, że Raija nie mogła przy nim znaleźć spokoju, że nie mogła mu się zwierzyć, że nie mogła z nim dzielić swego bólu? Dlaczego Jew­gienij uważał, że Raija celowo sobie szkodzi? Dlacze­go nie dawał jej oparcia, którego szukała? - Obudzę cię, moja droga. Połóż się, potrzebujesz odpoczynku.

- Nie mogę spać sama - wyznała. - Nie teraz. To mogło być tanią wymówką. Podstępem, pułap­ką, która znienacka zatrzasnęłaby się wokół niego.

Ale nie.

Raija wiedziała, że prosi o wiele. Wasilij zaś cieszył się, że go o to poprosiła.

W ten sposób dała mu do zrozumienia, jak wyso­ko go ceni, jak bardzo mu ufa.

Położył się z brzegu, otulił ją skórami. Sam się nie przykrył. Musiał pozostawić przestrzeń, która by ich oddzielała.

Raija skuliła się, odwrócona w jego stronę. Ramię Wasilija posłużyło jej jako poduszka. Jego wargi tak delikatne, tak ostrożnie dotykające jej czoła, jej wło­sów, wypełniały ją spokojem. Oddychał w tym sa­mym rytmie co ona.

Czuła się bezpieczna.

- Jak dobrze przy tobie zasypiać! - westchnęła. - Jak dobrze.

Wasilij pomyślał o Jewgieniju. Wiedział, że tamten czuwa. I w tym momencie po raz pierwszy ucieszył się, że nie jest mężem Raiji.

Leżał nieruchomo. Starał się odprężyć. Usiłował zachować rozsądek, pozostać tylko przyjacielem.

Godnym zaufania.

Jednak zdawał sobie sprawę, że jest tylko człowie­kiem. Tylko mężczyzną.

Raija spała tak spokojnie, że nikt by nie pomyślał, że dręczyły ją senne koszmary. Nikt by nie uwierzył, że prześladują ją ludzie bez imion, bez możliwych do nazwania powiązań z nią samą.

Wasilij pielęgnował tę chwilę. Traktował jak rzad­ki kwiat, który pragnął zachować w swym sercu. Wy­jąć, kiedy będzie go najbardziej potrzebował.

Chciał wszystko dokładnie zapamiętać. Ciemne rzę­sy. Delikatne i piękne niczym ptasie piórka. Czarne, jak gdyby pożyczyła je od szpaka. Spokojnie spoczy­wały na policzkach. Ukrywały ogień, który potrafił za­płonąć w jej oczach. Ukrywały to, co w niej nieodgadnione. Usta, lekko czerwone, delikatne, niemal się uśmiechały. Przezwyciężył pokusę, by je pocałować.

Tego, czego smakiem nie wolno się rozkoszować, nie należy nawet próbować.

Łatwo przestrzegać reguł, kiedy przedmiot pożą­dania nie znajduje się na tyle blisko, by móc go do­tknąć, wziąć do ręki, skosztować...

Jest taka śliczna. To przekonanie przetrwa w nim niezależnie od tego, jak będzie w przyszłości wyglą­dała. Jego oczy zawsze dostrzegą w niej piękno. Nie wiedział, czy kochał ją dlatego, ponieważ była pięk­na, czy też wydawała mu się piękna, ponieważ ją ko­chał. Nieważne.

Kochał ją.

I była piękna.

W pewnej chwili przyszło mu do głowy, że może powinien ją obudzić. Noc za oknem przybrała się w nieco jaśniejszą pelerynę. Wkrótce będzie za póź­no, by Raija wyszła z jego domu niepostrzeżenie.

Pierwsze kobiety - ranne ptaszki niedługo wstaną, rozpalą w piecu, przetrą oczy, zwrócą je ku światu.

Wasilij pogładził Raiję po włosach. Delikatnie. Przypomniał sobie, że to właśnie tak Dagnija uczyła go budzić dzieci. Łagodne głaskanie po głowie przy­gotowywało dziecko na wymknięcie się ze snu.

Pomyślał, że Raija się budzi, że wystarczyło jedno lekkie dotknięcie. Odwróciła się, jej wargi poruszyły się, twarz wykrzywił grymas.

- Ogień, ogień! Tyle ognia! - jęknęła. - Nie bierz­cie ich! Uważajcie na płomienie! Na ogień.

Łkała. Skuliła się w kłębek. Płakała przez sen.

Czy powinien ją obudzić? Czy pomoże Raiji, jeże­li przerwie ten sen? Czy też może przerwany sen powróci kiedyś, kiedy przy Raiji nie będzie nikogo?

Spała niespokojnie, skulona. Rękoma obejmowała kolana. Zgrzytała zębami. Tak mocno zaciskała szczę­ki, że drżały. Skóra na policzkach napięła się, brwi ściągnęły się, tworząc bruzdy na czole.

Wargi Raiji poruszyły się znowu. Układały słowo, którego Wasilij z początku nie rozumiał. Po chwili uszy Wasilija wyłapały jego brzmienie. Zrozumiał, że to imię. Raija powtórzyła je tak wiele razy, że nie mo­gło być wątpliwości.

- Reijo! - zawołała. - Reijo! - zaklinała przez sen z miejsca, do którego Wasilij nie mógł dotrzeć.

Trzymał ją w ramionach, lecz nie wiedział, czy to coś pomoże. Raija nadal wołała to jedno słowo, to jedno imię. Dziwne. Nie rosyjskie. Ani też norweskie. Obco brzmiące.

Lapońskie? Język Lapończyków nie przypominał norweskiego. Wasilij nie był pewien. Może fińskie?

- Reijo - mówiła Raija przez sen. Układała przy tym usta w uśmiech, jakby jej to słowo smakowało. Ale chwilami też miało gorzki smak. Wasilij zapra­gnął ujrzeć jej oczy, odgadnąć jej uczucia związane z tym imieniem, które ciągle powtarzała. - Reijo! - rzekła z troską. A potem zaczęła mówić coś, czego Wasilij na początku nie mógł zrozumieć. Doznał szo­ku, kiedy uświadomił sobie, że Raija mówi po norwesku. - Reijo! Reijo, wybacz mi! Nie wiedziałam o tobie. Tak by się nie stało, gdybym o tobie wiedzia­ła. Wybacz mi. Tylko ciebie mogę o to prosić. Błagać o twą przyjaźń. Pozwól mi odpocząć w wodzie.

Była pokorna, przepełniona żalem. Słowa wypły­wały z głębi jej duszy.

Kimkolwiek ten Reijo był, to w każdym razie ro­zumiał po norwesku. Zwracając się do niego, nazwa­ła go przyjacielem.

Wasilij trzymał Raiję w objęciach, śpiącą Raiję, ko­bietę Raiję, Raiję - Rosjankę. Jego piersi przepełniała ogromna czułość.

Powinien obudzić ukochaną, ale pozwolił jej spać. Wyśnić do końca ten sen, nawet jeśli sprawiał jej ból.

Powoli odprężała się, powoli rozluźniała ciało. Pu­ściła kolana, oddychała równomiernie, jej twarz przy­brała normalny wyraz. Raija wyprostowała się. Od­nalazła spokój.

Wasilij pozwolił jej spać.

Jeżeli podobne sny powtarzają się co noc, to na­prawdę potrzebowała odpoczynku.

Wasilij pozwolił jej odpoczywać w swych ramionach.

Powoli zaczynał się dzień.

Raija budziła się niespiesznie. Zorientowała się, że coś jest nie tak. Otaczały ją inne niż zazwyczaj od­głosy poranka. Ale sen był taki przyjemny, że wy­mknęła się z niego wbrew swej woli.

Niechętnie powitała nowy dzień. Uniosła powieki. Odnalazła twarz Wasilija blisko swej twarzy.

Rzuciła jedno krótkie spojrzenie w jego iskrząco zie­lone oczy. Dojrzała w nich tak wiele miłości, tak wie­le ciepła, tak wiele uczuć, których nie mogła przyjąć.

Ranek?

Nie, to niemożliwe! Wasilij obiecał, że ją obudzi. Chciała tylko trochę odpocząć...

- Dlaczego ciągle tu jestem? - spytała szeptem. Światło przyniosło ze sobą zakłopotanie. Dostrzegła cienie w kątach i zaczęła szukać wzrokiem, ale niko­go nie zauważyła. Byli sami.

- Pamiętasz swoje sny z dzisiejszej nocy? - Wasilij odpowiedział pytaniem. Sam leżąc, poczekał, aż Ra­ija usiądzie. Śledził każdy jej ruch i zachowywał w pa­mięci. Zbierał nowe róże do bukietu wspomnień, do­brych wspomnień.

Raija podciągnęła kolana pod brodę. Objęła je rę­koma. Poprawiła spódnicę. Zmartwiła się jej wyglą­dem. Jewgienij zauważy zagniecenia. Dostrzegał takie drobiazgi.

- Śnił mi się pożar - rzekła zamyślona. Musiała się bardzo skupić, by sobie wszystko przypomnieć. - Wszędzie szalał ogień - dodała. Szeroko otworzyła oczy. Widziała obraz ze snu, ale nie cały, jedynie ury­wane fragmenty, które wypełniły ją goryczą. - Palił się las... - zawahała się. Nie potrafiła tego stwierdzić z całą pewnością. - Tak mi się wydaje. Pamiętam czubki drzew całe w ogniu. Płonące wierzchołki drzew na tle nieba. Wszędzie był ogień. I woda. Mu­siała być woda. Tak mi się wydaje.

Spojrzała zdziwiona na Wasilija.

- Czułam się tak, jakbym miała mokre stopy. Prze­mokłam, było mi zimno. Ale nie sądzę, bym zmarz­ła. To tylko coś, na co patrzyłam. Nie brałam w tym udziału. Dziwne...

- Pamiętasz jakichś ludzi? Twarze? Kogoś znajo­mego? - Wasilij mimo woli dał się wciągnąć w tę hi­storię. A może tylko w sen...

Raija potrząsnęła głową. Między jej brwiami utwo­rzyła się bruzda. Brwi ściągnęły się, pożeglowały po niebie czoła.

- Nikogo nie widziałam. Nie, nikogo nie pamiętam - odparła, ale niepewnie. - Szukałam kogoś - przypomi­nała sobie. - Ale przecież mnie tam nie było! - Spojrzała pytająco na Wasilija, tak jak gdyby razem z nią oglądał obrazy ze snu. Lecz do tego świata wewnątrz swej duszy wybrała się sama. - Wiem, że się bałam - wyznała w koń­cu, gdy się dobrze zastanowiła. - Bałam się o kogoś, nie o siebie. Myślę, że mnie samej nic nie groziło. Może na­wet tam byłam, ale bałam się o kogoś innego.

- Czy imię Reijo coś ci mówi? Wasilij obserwował ją. Zobaczył, jak uniosła brwi, otworzyła szeroko oczy, ale nie dlatego, że sobie przy­pomniała. Smakowała to imię. Wymówiła je kilka razy.

Ani razu nie zabrzmiało to jednak z takim akcen­tem i z takim uczuciem jak w nocy. Teraz powiedzia­ła to całkiem inaczej.

Teraz wymieniła obce imię, formułowała dźwięki, które nic dla niej nie znaczyły.

Wasilij wolałby zapomnieć, z jakim uczuciem po­wtarzała to imię w nocy. Wolałby, żeby to był tylko sen, który mu się przyśnił.

- Skąd przyszło ci do głowy to imię? - spytała Ra­ija zaciekawiona. Cały czas wygładzała spódnicę, choć to nic nie pomagało.

- Wołałaś je przez sen - wyjaśnił. - Wołałaś tego człowieka o imieniu Reijo. Wiele razy. Zaklinałaś go. Prosiłaś, by ci wybaczył.

Raija przerwała mu:

- Nie wiem, czy chcę tego słuchać! Wasilij zamilkł.

- Chcę - zdecydowała w końcu. Wyprostowała ple­cy. Czekała. Gotowa była na wszystko.

Wasilij powtórzył jej, co mówiła. Pamiętał dokład­nie słowo w słowo. Zawsze miał dobrą pamięć.

- Reijo... - rzekła Raija zamyślona. - Reijo! - po­trząsnęła głową. - Dlaczego go nie pamiętam? Nie wiem, kim on jest! Może to mężczyzna o bursztyno­wych oczach. A może ten drugi, który się starzał. Nie wiem. A może to zupełnie ktoś inny? Dlaczego nie mogę sobie przypomnieć?

Wasilij nie potrafił jej odpowiedzieć. Nigdy nie spotkał nikogo, kto by odbywał takie podróże. To go przerażało. I pociągało.

- Czy Reijo to norweskie imię? - spytała. Pytała oczyma, ustami, całą sobą. Całą sobą wyczekiwała od­powiedzi.

- Nie - wyjaśnił Wasilij. - O ile wiem, to nie. Two­je imię też nie jest norweskie.

Raija drżąc zaczerpnęła powietrza.

- Kim ja jestem? - spytała. - Jakie życie przedtem prowadziłam? Czy w mojej przeszłości jest coś tak przerażającego, że nie powinnam się w to zagłębiać? Czy to dlatego nie pamiętam? Jakie okrutne tajemni­ce kryją się w okowach niepamięci? Dlaczego mam takie poczucie winy? Dlaczego czuję, że kogoś zdra­dziłam? Dlaczego spotykam się z nienawiścią, pogar­dą, nieufnością ze strony tych nieznanych osób z mo­ich snów? Dlaczego, Wasia, dlaczego?

Nie umiał jej odpowiedzieć.

- Jak jest w Norwegii? - dopytywała się. - Opo­wiedz mi o norweskim krajobrazie!

I Wasilij mówił o morzu, o wielkim morzu, które by­ło tak niepojęcie bliskie, tak niepojęcie rozległe, tak niepojęcie ogromne. O falach. Barwach. Opowiadał o wybrzeżu: postrzępionym, kamienistym, nagim. O kraju ja­łowym, surowym, ubogim. O wąskich pasach uprawnej ziemi. O tym, jak ludzie pracowicie pielęgnowali zielo­ną trawę. Karczowali porośnięte lasem górskie zbocza, żeby wyżywić zwierzęta. O soczyście zielonych plamach pomiędzy kamieniami i czarnymi skałami.

Opowiedział jej o niskopiennych krzewach, o mchu, o kolorze ziemi. O tym, jak zmieniają się po­ry roku. O gwałtowności wszystkich przemian w po­godzie i przyrodzie.

Opowiedział o ciepłych latach skąpanych w słoń­cu. Opowiedział o jesieni, surowej i wietrznej, przede wszystkim szarej, wilgotnej, potwornie mokrej. Ciemniejącej. Opowiedział o zimie, o gwałtownych sztormach. O morzu, które nigdy nie zamarzało. O morzu, które chciało okazać się bardziej zimne i bezlitosne niż śnieg i lód. Opowiedział jej o wiośnie, nieskończenie długiej na początku, kiedy robiło się tylko odrobinę cieplej. Gdy ludzie wierzyli, że sły­chać już oddech lata, mróz śmiał im się prosto w twarz. Bez końca powracał. Aż wreszcie nagle śnieg i lód topniały. W ciągu jednego dnia, jednej nocy. Kraj wyskakiwał z zimowego ubrania. Zrzucał je, sta­wał się zielony i nowy, wytęskniony. To trwało tak krótko. Potem, zanim ktoś zdążył nazwać poprzed­nią porę roku wiosną, nastawało lato.

- Czy nie ma tam drzew? - spytała Raija ze smutkiem w głosie, z niedowierzaniem. - Czy nie ma tam drzew, o jakich ci opowiadałam? Wysokich drzew? Lasów?

- Rosną w głębi lądu - odparł Wasilij z powagą. - Bardziej na południe. Jak myślisz, dlaczego na wy­brzeżu tak chętnie kupują nasze drewno?

Raija oddychała szybko. Trochę drżała.

- A więc pochodzę z głębi kraju? - zgadywała. - Z oko­lic położonych bardziej na południe niż Finnmark. - Wasilij kiwnął głową. Myślał, że z całą pewnością można tak stwierdzić.

- Nigdy tam nie byłem - rzekł z żalem. - Nie mo­gę ci opowiedzieć o tych krajobrazach, droga Raiju, choć bardzo bym chciał.

Wstał. Nie odważył się jej dotknąć. Nie zadowo­liłby się niewinnym muśnięciem ręki. Zbyt wiele nie­bezpiecznych uczuć zrodziło się między nimi.

Nie miał w domu nic do jedzenia. Tylko kilka antał­ków kwasu, które przetrwały okres nieobecności go­spodarza i których nie zdążył opróżnić w ciągu zimy.

Nalał Raiji i sobie. Pili w milczeniu. Raija skrzy­wiła się. Chyba jej nie smakowało. Kwas jest właści­wie najlepszy zaraz po sporządzeniu, Wasilij znał się na tym. Cóż, dobry i taki, skoro nie ma świeżego.

- Mogłabyś teraz wyjść - powiedział. - Ale wtedy wszyscy się zorientują, że spędziłaś u mnie noc i na pewno nie wszyscy uwierzą, że nic między nami nie zaszło. Albo też możesz zostać dłużej, by niektórzy da­li się zwieść, że przyszłaś na krótko w ciągu dnia. Mo­żesz również zostać do wieczora i wymknąć się pod osłoną ciemności. - Roześmiał się cicho. Dodał niby to żartem, choć jego słowa wyrażały to, czego pragnął na­prawdę. - Albo możesz po prostu zostać. Na zawsze.

- Mogę zrobić tylko jedno - rzekła Raija poważ­nie. - Wyjść teraz.

Wasilij zdawał sobie sprawę, że Raija wybierze to rozwiązanie. Znał ją zbyt dobrze. Kochał również tę stronę jej osobowości. Kochał w niej wszystko.

- Czy choć trochę ci pomogłem? - spytał, zakłada­jąc jej pelerynę na ramiona. Patrzył, jak drobnymi palcami zapina szpilkę na piersi.

- I ty pytasz, czy mi pomogłeś! - ujęła go za ręce. Okazała mu prawdziwą wdzięczność. Gwałtowna zmienność uczuć, to też ona, jego Raija. - Wierzysz mi - powiedziała z przekonaniem. Na jej usta powró­cił uśmiech. Oczy nadal błyszczały jak w gorączce, ale pojawiły się w nich również upór i duma, których Wasilijowi brakowało, kiedy zobaczył Raiję po swym powrocie. - Nie mówisz mi, że zmyślam. Nie kła­miesz i nie udajesz, że nie rozumiesz, o czym mówię.

- Przecież nie rozumiem - uśmiechnął się Wasilij. Pragnął, by wszystkie poranki wyglądały tak jak ten, by dzień zaczynał się przy Raiji.

- Nie rozpoznajesz wydarzeń, o których opowiadam - poprawiła się Raija. - Nie uciekasz wzrokiem, mó­wiąc, że nie masz pojęcia, co to takiego, mimo że być może widziałeś te miejsca i tych ludzi na własne oczy.

Wasilij mógłby wykorzystać tę chwilę i powiedzieć coś niepochlebnego o Jewgieniju. Mógłby oczernić ry­wala. Ukazać Raiji jej męża w niekorzystnym świetle.

Ale nie uczynił tego.

Nie potrafił.

- Być może będę musiała jeszcze kiedyś znowu z tobą porozmawiać.

- Wiesz, że zawsze możesz.

- Ale nie tak. - Raija wypuściła jego ręce. Rozłoży­ła ramiona, jakby chciała objąć cały ten jego nieduży dom, jego i siebie, tak by powstała jedna całość.

- Nie - zaprotestował Wasilij. Tyle to i on miał ro­zumu. Pomyślał, że i tak będzie dobrze, jeżeli po tej nocy Jewgienij nie wbije mu noża między żebra. Wie­dział, że Jewgienij nie okaże zbytniej wyrozumiało­ści i nie będzie się starał usprawiedliwiać sympatii, którą jego żona obdarzyła byłego buntownika.

Tego rodzaju przyjaźni żaden małżonek łatwo nie znosi.

Raija omiatała ulice brzegiem peleryny. To jej ża­giel, jej tarcza.

Kiedy przybyła do portu, nikt już na nią nie pa­trzył tak, jak przed domem Wasilija. Oczyma mówią­cymi, że wiedzą, że się domyślają.

Raija nie przejmowała się ludzkimi spojrzeniami. Co prawda bała się i czuła ucisk w piersi, lecz jedno­cześnie zyskała nowy spokój.

Ktoś wreszcie jej uwierzył.

Jewgienij nie spał w nocy. Poznała to po nim. Za­wsze z łatwością potrafiła go rozszyfrować. Umiała przewidzieć, co zrobi. W jego przypadku nietrudno to było zgadnąć. Rzadko ją zaskakiwał.

- A więc jesteś? - przywitał Raiję i odchylił się do tyłu na krześle. Spojrzał na nią, tak jakby się spodzie­wał, że zauważy ślady niewierności. Tak jakby mógł to zobaczyć. - Już zaczynałem myśleć, że z nim zosta­niesz. Ze wreszcie udało mu się udowodnić, że chowa w zanadrzu dużo więcej niż inni. Myślałem, że ujął cię swoim urokiem, uśmiechem, młodzieńczością.

Jewgienij powtarzał to, co o Wasiliju mówiły ko­biety.

Raija zdała sobie sprawę, że i ona określała go po­dobnie. Lubiła Wasię.

Jewgienija darzyła całkiem innym uczuciem. Pragnęła, by zdawał sobie z tego sprawę i bardziej jej ufał. Pragnęła, by ją traktował jak dorosłą kobietę, a nie jak dziecko, które musi chronić własnym cia­łem, własnym życiem.

- Zasnęłam - przyznała. - Możesz w to uwierzyć lub nie. Nic złego nie zrobiłam. Tylko spałam...

Jewgienij się roześmiał.

Wstał. Podszedł do niej. Chwycił ją mocno za ra­mię. Pocałował.

Pożądliwie i niedelikatnie. Raija poczuła ból w wargach. Palce Jewgienija wrosły w jej ramię. Przy­cisnął ją swoim ciałem do drzwi, a potem pocałował tak mocno, że zaparło jej dech.

Chciała krzyknąć, ale nie uwolnił jej ust na tyle, by mogła wydobyć słowa prośby.

Po chwili, gdy już sądziła, że zamierza wziąć ją siłą, żeby ją ukarać, coś udowodnić lub upokorzyć, puścił ją.

Puścił i odwrócił się plecami.

- On cię tak nie całuje, prawda? - spytał Jewgienij wzburzony. - Jest zapewne delikatniejszy, łagodniej­szy, bardziej czuły. Okazuje więcej uczucia.

- Wasia mnie nie całował tej nocy - odparła Raija. - A tylko mnie wysłuchał. Obejmował mnie tak, jak przyjaciel obejmowałby przyjaciela. I zasnęłam. Po­zwolił mi spać. To jedyne, co uczynił dziś w nocy wbrew mej woli, Jewgienij. Pozwolił mi zasnąć. Pozwo­lił mi odpocząć. Powiedział, że tego potrzebowałam.

- Wasia jest taki troskliwy - rzekł Jewgienij z iro­nią. - Boże, robi mi się od tego niedobrze, Raija. Nie rozumiesz, że pragnę tylko jednego: szczęścia z to­bą i Misza. Marzę o spokojnym życiu we troje. Nie życzę sobie mężczyzn, którzy kręcą się wokół ciebie i twierdzą, że są jedynie twoimi przyjaciółmi!

- Mówisz, że marzysz o spokojnym życiu. A co ze mną? Z moimi snami? - spytała Raija.

Jewgienij westchnął.

- Nie uwolniłaś się od nich? - zdziwił się. Raija wie­działa, że i jego martwią jej koszmary.

- Nie - odparła. - Wyznaczają przede mną ścieżki, ale ja nie wiem, dokąd prowadzą.

- Musisz nimi iść? - spytał. - Tak.

14

- Jesteś niczym morze - rzekła Antonia do Raiji, wzdychając. - Nie możesz przestać tworzyć fal.

Raija nie zaprzeczała. Stan jej uczuć rzeczywiście przypominał teraz wzburzone morze.

Jewgienij starał się trzymać głowę wysoko, gdy szedł przez Archangielsk. Napotykał przenikliwe spojrze­nia. Mimo to kroczył wyprostowany. Uważał, że śmiech wkrótce ucichnie, a kiedy ludzie zobaczą, jak odniósł się do postępku żony, stracą pewność siebie.

Raija nie chciała, żeby się tak starał.

- Może nawet popełniłabym głupstwo - wyznała. - Ale Wasia pomógł mi zachować zdrowy rozsądek.

- Naprawdę zasnęliście? I nic? Raija westchnęła. Wywróciła oczami.

- Tak to z nami jest - stwierdziła. Spodziewała się, że Tonią jej uwierzy. - Po prostu jesteśmy sobie bliscy.

Antonia uznała, że to prawda. Po raz kolejny. Słysza­ła wiele razy, jak Raija to powtarzała. Za każdym razem słowa przyjaciółki wydawały się jej mniej dziwne. Ale jeszcze trochę brakowało, by całkiem uwierzyła.

Ona nie mogłaby tak spokojnie spać przy Wasili­ju. Był zbyt pociągający, zbyt męski. Musiałaby być pijana do nieprzytomności, by nie odczuć tego wszystkimi zmysłami.

Raija nawet się nie uśmiechnęła, słuchając Toni.

- Czternaście kobiet - zmieniła temat Antonia, bo o tym naprawdę chciała porozmawiać. - Nie udało mi się policzyć dzieci. To przygnębiające.

- Stajnia rzeczywiście nie może zastąpić domu - zgodziła się Raija. Ona też się nad tym zastanawiała. Martwiła się. To również ją dręczyło, to również nie dawało jej spać. - Co możemy dla nich zrobić? Nie znam nikogo, za kogo można by je wydać za mąż!

Tonią uśmiechnęła się. Widać Raija jest już cał­kiem zdesperowana, skoro przychodzą jej do głowy takie pomysły.

- Zupełnie nie wiem, co robić - westchnęła Raija. - Nie mogą przecież mieszkać w stajni kolejną zimę.

- Zaproponowałam, by zostały stajennymi - rzekła Tonią ze śmiechem. Ona także nie znajdowała żad­nego rozwiązania. - Tylko ty i ja mamy odwagę coś powiedzieć. Tkają, robią na drutach, gotują, piorą i zwijają wełnę. I każdej brakuje mężczyzny, który mógłby ją utrzymywać. Do diabła, nie potrzebujemy tylu kobiet, które będą się rozkładały przed każdym szukającym rozrywki mężczyzną! Tak, rozmyślnie je­stem wulgarna. Już nie mogę słuchać, jak większość z nich tłumaczy się, że nie ma innego wyboru. Wy­syłają swoje dzieci do pracy, ale one niewiele zarabia­ją. Dzieci też w końcu do niczego w życiu nie dojdą!

- Tak to jest, gdy ktoś jest biedny - zauważyła Ra­ija zmęczona. Zdarzało się, że żałowała, że pomogła tym kobietom. Łączyła się z tym odpowiedzialność, która teraz ją przygniatała. Nie miała sił, by ją dźwi­gać. - Nie wiem, jak zdołałaś przekonać Olega, żeby zabrał ze sobą na Sereya dwie z nich jako kucharki. Chciałabym, żebyśmy wysyłali tam więcej rybaków!

- Czy Wasia nie wraca? - spytała Antonia.

- Mówi, że nie. Czy myślisz o tym, by kilka kobiet wysłać na łowiska w jego zastępstwie jako naszych pełnomocników? Możesz o tym zapomnieć.

- Czy uważasz, że najlepiej dla wszystkich będzie, jeśli Wasilij wróci na Soroya?

Te słowa zapadły głęboko w duszę Raiji. Zaczęły jej ciążyć.

Czy rzeczywiście tak byłoby najlepiej? Gdyby zna­lazł się daleko? Gdyby nie mogła go zawołać, nie mo­gła szukać u niego ciepła, spokoju i rozsądku?

Również braku rozsądku.

Czy tak byłoby najlepiej dla wszystkich?

Przypomniała sobie iskrząco zielone oczy Wasili­ja. Pomyślała o namiętności, którą w niej budził, o si­le, która w nim tkwiła. Podziwiała jego zdolność przekonywania, gdy chciał się posłużyć tą właśnie ce­chą swojego charakteru.

Tak, rzeczywiście dla wszystkich najlepiej będzie, je­żeli Wasilij wróci do Norwegii i zostanie w Finnmarku.

- Wasia może potrzebować kogoś, kto będzie mu prowadził dom. Za skromne wynagrodzenie wypłaca­ne przez właścicieli statków - zauważyła Antonia. - Popatrzyła przez dłuższą chwilę na Raiję. - Myślę, że twój Jewgienij z radością wyłoży trochę grosza, byle­by Wasia znalazł się w bezpiecznej odległości.

- Jesteś okropnie cyniczna - stwierdziła Raija. - Czy powinnam poprosić Wasilija, żeby wrócił na ło­wiska?

- Nie jesteś taka głupia. - Antonia puściła do niej oczko. - Wtedy zostanie nam tylko trzynaście wdów. Może mogłyby wyplatać worki na mąkę?

- Czy już wybrałaś jakąś, która miałaby popłynąć z Wasilijem?

Antonia kiwnęła głową.

- Jest w sile wieku. Ma dwoje prawie dorosłych dzieci, coś im tu znajdziemy. Możesz być spokojna, że Wasia nie pójdzie z nią od razu do łóżka.

Tonią trafiła celnie. Raija zaczerwieniła się, choć za wszelką cenę pragnęła ukryć zazdrość. Przecież nie mia­ła prawa stawiać Wasilijowi jakichkolwiek warunków.

- Nie mogę tak po prostu zapomnieć o tych kobie­tach - powiedziała. Musiała uciec od myśli, które bie­gły do Wasilija. Wiedziała, że powinien znaleźć się daleko stąd, za nieskończenie wielkim morzem, bo nie mogła przecież odejść od Jewgienija.

- Nigdy nie udaje ci się zapomnieć o tych, którym się dzieje krzywda - rzekła Antonia sucho. - Raija po prostu nie może się oprzeć, by nie wcisnąć czegoś bie­dakowi. Jesteś niemal za dobra, byś mogła być praw­dziwa. Zastanawiam się, czy do naszego Archangiel­ska nie zawitał anioł albo nowa Madonna.

- Kpisz sobie!

- Co ty powiesz!

Obie roześmiały się. Po chwili Raija spytała nie­oczekiwanie:

- Myślisz, że zostawiłam za sobą piekło? Opowiedziała Antonii o nocy spędzonej w Wasilijem. Wszystko.

Oczy Toni pociemniały. Raija zaniepokoiła się, wi­dząc jej reakcję. Przestraszyła się.

Wydawało się, jakby Tonią również coś wiedziała. Tego właśnie Raija nie chciała wyczytać z jej twa­rzy. Nie chciała wierzyć. Nie Antonia!

A na dodatek przyjaciółka nie chciała teraz o tym rozmawiać. Poradziła Raiji, że powinna raczej pa­trzeć w przyszłość. Przekonywała, że to, co minęło, nie jest takie ważne. A poza tym może nie należy rozgrzebywać tego, co zostało ukryte w mroku nie­pamięci.

Wydawało się, jakby Tonią i Jewgienij uzgodnili, co powinni mówić.

Tych samych słów używał Jewgienij. W tej samej kolejności. Raiję bardzo to smuciło.

Obiecała sobie, że jeszcze kiedyś porozmawia z Wasilijem, lecz wątpiła, że znajdzie ku temu okazję. Jewgienij zaczął ją wypytywać, dokąd chodzi, co za­mierza. Śledził ją. Zachowywał się nie tylko jak obroń­ca, lecz również jak pastuch pilnujący swego stada.

Być może właśnie to skłoniło Raiję do szukania okazji umożliwiającej ucieczkę od prześladującego ją wzroku męża. Nieznana dotąd surowość Jewgienija przerażała ją. Tak nie pasowała do tego mężczyzny, którego znała i którego nadal kochała. Którego pra­gnęła mieć przy swym boku, którego nie mogłaby opuścić, z którym chciała razem żyć.

Nie ułatwiał jej tego. Nie bardziej niż ona jemu.

Oboje nie ustępowali. Raija zdawała sobie sprawę, że jest zbyt uparta, ale zawsze wynajdowała jakieś usprawiedliwienia dla swego zachowania, gdy ich po­trzebowała. Wystarczyło poszukać.

To wcale nie było takie trudne. Raija wyrwała się z domu pod pretekstem wizyty u którejś ze znajo­mych, mieszkającej na przedmieściach Archangiel­ska. Jewgienij przyjął jej słowa za dobrą monetę.

Raija usprawiedliwiała się przed sobą, że gdyby jej wierzył, nie musiałaby kłamać.

Ale czuła się winna. Zdawała sobie sprawę, że po­stępuje nieuczciwie.

Wyprowadziła konia. Ruszyła właściwą drogą. Jew­gienij widział, w którą stronę zmierza. Wierzył jej.

Nie wiedział, że Antonia przekazała wiadomość Wasilijowi, że pożycza mu jednego ze swych koni. Nie wiedział, że Wasilij ruszył w tym samym kierunku co Raija. Na szczęście mąż Raiji nie miał o tym pojęcia.

Nietrudno było znaleźć odludne miejsce. Kraina nad Dwiną stanowiła jedno wielkie odludzie, gdy wy­jechało się z Archangielska i skręciło trochę w bok od głównego koryta rzeki.

Raija czekała na brzegu. Koń spokojnie pasł się nie­opodal. Siedziała nad wodą i patrzyła, jak płynie po­dobnie jak życie.

Czy jej życie też tak uciekało?

Nie chciała o tym myśleć. Nie chciała myśleć o swej przeszłości, nie teraz.

Czekała.

Z przyjemnością patrzyła, jak Wasilij się zbliża. Podobał jej się sposób, w jaki jeździł konno, bo wła­śnie dzięki temu mogła poznać go z daleka.

Nie wstała na jego widok, tylko nadal siedziała na miejscu aż do momentu, kiedy podjechał całkiem bli­sko. Pozostał w siodle. Uśmiechnął się do niej.

- Właściwie nie sądziłem, że umówisz się ze mną nad rzeką - powiedział. - Bałem się, że zmarzną ci stopy, i dlatego gnałem, jakby sam diabeł siedział mi na karku.

Wasilij rzeczywiście przyjechał wcześniej, niż Raija się spodziewała. Myślała, że będzie miała więcej czasu, by się przygotować do tej rozmowy. W głowie krąży­ło jej tyle różnych myśli. Nie była pewna, czy będzie mogła dotrzymać wszystkich danych sobie obietnic.

- Pojedziemy gdzieś dalej? - spytał.

Skinęła głową i wskoczyła na swego konia. Jecha­ła spokojnie obok Wasilija. Tak jakby należeli do sie­bie - w innym życiu, w innym czasie.

Może tak było? Może dlatego odnosiła wrażenie, że dobrze się znali?

Takie myśli ktoś mógłby uznać za heretyckie, bez­bożne. Nie należało o nich wspominać nikomu. Lu­dzi wtrącano do więzienia za mniejsze przewinienia. Niektóre wypowiedziane słowa pozostawiają ślady podobnie jak narty na śniegu.

Jeżeli słowa, uznane za bluźniercze, trafią do niewła­ściwych uszu, trzeba będzie za nie odpowiedzieć, na­wet jeśli zostały rzucone żartem lub bez zastanowienia.

Raija wiedziała o tym i dlatego milczała.

Jechali obok siebie. Znaleźli niewielki zagajnik. Za­ciszną polanę. Słyszeli przyjazny szum Dwiny, choć jej nie widzieli. Oddalili się od jej koryta. Wzrok Jew­gienija nie mógł ich już dosięgnąć.

Przywiązali konie do drzew. Dłonie obojga szuka­ły się nawzajem. Niebo zamykało się nad nimi. Nie­bieskie. Nieosiągalne, a mimo to bliskie.

Ptaki trochę o nich poplotkowały, ale już po krót­kiej chwili zamilkły.

Raija zdawała sobie sprawę, że jej obietnice zmie­niły się w ulotne obłoki. Popłynęły niebem. Rozwia­ły się. Zniknęły jej z oczu.

Stały się nierzeczywiste, zdawało się, że nigdy na­wet nie przeszły jej przez myśl.

- Czy nadal miewasz sny? - spytał Wasilij. Dłoń­mi gładził jej twarz. Raija stała bardzo blisko, choć jej nie obejmował. Szukała z nim kontaktu. On tak­że pragnął bliskości.

Byli w pełni świadomi tego, co czynią. Nie stali się ofiarami jakiejś ogromnej i niepojętej siły, która nimi owładnęła, nie byli jak liście na wietrze. Zdawali so­bie sprawę, co robią, gdzie są. Dążyli ku sobie, ponie­waż tego pragnęli. Nie istniały żadne inne powody.

Mieli pełną świadomość własnych czynów.

- Trochę mniej sugestywne - odparła Raija. - Nie­wiele rano pamiętam. Staram się ich nie analizować. Wszyscy mi radzą, żebym nie próbowała sobie przy­pomnieć. Mówią, że tak będzie najlepiej. Może rze­czywiście tak będzie lepiej.

- Dla kogo? - spytał Wasilij. Różnił się od innych. Nie podzielał utartych opinii. - Dla nich? Dla ciebie?

Przesunął palcami wskazującymi po policzkach, a kciukami pod brodą Raiji - wzdłuż pulsu na szyi. Jego oczy zrobiły się zielone, ale nie tak iskrząco zielone, jak oczy mężczyzny ze snu. Tego o imieniu Reijo...

- Jeżeli tak byłoby dla ciebie najlepiej, to powin­naś szukać. Powinnaś dociekać. Powinnaś pójść ścież­ką, którą odnajdziesz. Gdzieś na jej krańcu będzie po­lana taka jak ta. Dla ciebie.

- Moja ścieżka snów - powiedziała Raija bezbarw­nie. Miała ochotę dotknąć Wasilija, ale powstrzyma­ła się. Nie chciała zbędnego pośpiechu.

Nikt ich tu nie znajdzie.

Trzeba by podążyć jedną ze ścieżek snów, żeby tu trafić, jej ścieżką snów.

- Powinnaś postąpić jak Antonia - poradził Wasi­lij. - I wyjechać razem ze mną, uciec stąd.

Raija słyszała, jak już kiedyś to mówił. Kilka razy sama o tym myślała.

- Antonia w końcu wróciła do domu - przypo­mniała.

Ale intymny nastrój nie prysnął. Nie zdołała zabić tego, co zakiełkowało między nią i Wasilijem. Raija nie chciała niszczyć tej chwili, choć jednocześnie po­stanowiła zerwać związek z Wasilijem.

Zamierzała z nim porozmawiać, przekonać go, by wrócił do Finnmarku, do Norwegii. To miało być po­żegnanie, dotarcie do końca jednej ze ścieżek snów.

Wasilij nie próbował jej namawiać do ucieczki z Archangielska. Nie wierzył, by się zgodziła.

Gdyby Raija chciała odejść od Jewgienija, uczyni­łaby to już dawno.

Wasilij o tym wiedział.

Kochał ją ponad wszystko. Gotów był wyjąć własne serce z piersi i złożyć na jej ręce. Ale nawet gotowość poniesienia takiej ofiary do niczego by nie doprowadzi­ła. Raija i tak nie wybrałaby innego życia. Życia z nim.

Wasilij uśmiechnął się.

- Kocham cię - wyznał i objął ją. Miała szczuplej­szą talię niż wtedy w Wielikim Ustiugu, kiedy dane im było na moment dosięgnąć skrawka nieba. - Nie możesz mi zabronić o tym mówić. Kocham cię. Mam ochotę wykrzyczeć to na cały głos.

- Nikt cię tu nie usłyszy.

- Kocham cię! - zawołał. Nawet konie podniosły głowy. Spojrzały na Wasilija zdziwione swymi duży­mi, pięknymi oczyma.

Czy ktoś może darzyć ją tak wielkim uczuciem jak Wasilij? Czy poza nimi mogą gdzieś istnieć inni ludzie?

Słyszeli Dwinę. Szeptała. Została wtajemniczona. Rzeka jest kobietą.

Dwina rozumiała.

Konie odwróciły się. Zostawiły ich samym sobie, nie chciały przeszkadzać. Ptaki również nie zwracały na nich uwagi, odkąd pojawili się na polanie i okaza­ło się, że nie są groźni.

- Dlaczego musiałem cię spotkać? - spytał Wasilij zdziwiony. - Dlaczego musiałaś się stać moim życiem?

Raija nie potrafiła odpowiedzieć. Palcami przecze­sała jego włosy. Zawsze były za długie. Nigdy się jesz­cze nie zdarzyło, by dotykając ich, pomyślała, że są w sam raz. Zawsze znalazł się jakiś lok, który chcia­ła poprawić.

Uniosła ku niemu usta. Wydawało się, że Wasilij zamierza zadać jej więcej pytań, na które nie będzie w stanie odpowiedzieć.

Przyciągnęła ku sobie jego głowę. Musnęła jego usta. Poczuła smak jego warg.

Dolnej wargi. Górnej wargi. Dotykała ustami obu. Powoli. Po kolei. Tak jak gdyby piła ostrożnie naj­słodsze wino świata.

Wasia był dla niej teraz upajającym, pobudzającym zmysły, słodkim winem.

Wsunęła język między jego wargi. Rozkoszowała się jego ustami. Piła z nich. Były takie czułe.

Potem stały się bardziej zdecydowane. Bardziej zmysłowe. Zmieniły się w pożądliwe, głodne, spra­gnione. Wiele czasu upłynie, aż się nasycą i ugaszą pragnienie.

Usta oderwały się od siebie, lecz ręce nie mogły się puścić. Oplatały się nawzajem, tworząc wieńce cie­pła, wzajemnej troski.

Raija i Wasilij chcieli teraz, przez chwilę, być ze so­bą. Z własnej woli. Jak dwa wolne ptaki, które jeden jedyny raz łączyły się w parę, po czym leciały dalej.

Raija nie wiedziała, czy ptaki dochowują wierno­ści. Zastanawiała się, czy ktokolwiek to wie.

Czuła się jak ptak. Rozpostarła skrzydła i polecia­ła ku Wasilijowi.

Frunęła przepełniona gorączkowym pragnieniem spotkania z nim. Przepełniona namiętnością, która ją cieszyła, nie zawstydzała. Trzymała go w objęciach, ponieważ dawał jej radość, ponieważ otworzył przed nią ramiona. Ponieważ uwolnił myśli, które chciała ukryć. Sprawił, że się im przyjrzała, że przekonała się, iż nie są tak niebezpieczne, jak jej się wydawało. Dzięki niemu zrozumiała, że to człowiek kryjący się za myślami może być niebezpieczny.

Wasilij pomógł jej otworzyć się przed samą sobą.

Do tego stopnia ją kochał.

Przybyła do Wasilija, ponieważ tego pragnęła. Tyl­ko to było dla niej dobre, chociaż w oczach kościoła i opinii ludzi takie postępowanie prowadziło do zguby.

Kto jednak miałby prawo ją sądzić?

Przecież wielu ludzi marzyło o czymś podobnym, a wielu miało cięższe grzechy na sumieniu.

Raija kierowała się wolną wolą.

Jej usta całowały szyję Wasilija, poznawały jego smak. Jej ręce zdarły z niego kurtkę, palce rozpinały guziki koszuli i ściągnęły ją.

Wasilij potrafił się obchodzić z kobiecą bielizną, z drobnymi guziczkami; bez trudu rozplątywał supeł­ki na cienkich tasiemkach.

Odsłonił fragment okrągłego ramienia, białej pier­si i zewnętrzną część uda ukochanej.

Pieścił ją i całował. Potem wyswobodził się z bu­tów i spodni.

Raija przesuwała po jego ciele dłońmi. Jej włosy łasko­tały go od palców stóp po ramiona. Westchnął, gdy skrzydła jej włosów przelatywały nad brzuchem, nad piersią. Błagał ją o pocałunki, gdy dotykała jego torsu i ud.

Raija zapamiętywała krajobrazy, te nieskończone równiny i łagodne wzniesienia. Zapamiętywała je do­tykiem, z zamkniętymi oczami.

Wyśniła je.

Już wcześniej je poznała i zachowała w pamięci, choć nie przypuszczała, że kiedyś znowu zbliży się tak bardzo do tych rejonów. Nie uważała, że Wasilij został stworzony dla niej.

To inna kobieta powinna go nazywać swoją kra­iną, powinna tworzyć własne mapy jego ciała. Inna kobieta powinna go odkrywać, nadać mu imię, uczy­nić swoim mężczyzną.

Pocałowała Wasilija, spełniając jego prośby. Stała się odpowiedzią na wszystkie jego modlitwy.

Stała się jego niebem.

Sama wyśliznęła się z ubrania. Odrzuciła je dale­ko. Nie powinna wrócić do domu w wygniecionych rzeczach. Jewgienij zawsze szukał zagnieceń na jej spódnicy i bluzce. Szukał oderwanych guzików, tasie­mek zawiązanych inaczej, niż zwykła to robić.

Wasilij sprawił, że czuła się godna pożądania, że zapomniała o szpecących ją bliznach.

Jewgienij zapewniał, że mu nie przeszkadzają, ale często je gładził, dziwnie zamyślony. Sprawił, że Ra­ija stała się przeczulona na ich punkcie. Blizny wprost rosły w jej oczach.

Może Jewgienij nie miał takich intencji, ale mimo woli się do tego przyczyniał.

Kiedy Wasia całował blizny Raiji po raz pierwszy, płakał razem z nią. Zaraz jednak jakby przestały dla niego istnieć. Raija znowu stała się w jego oczach ko­bietą wzbudzającą namiętność.

Odsunął ją na odległość ramienia. Na jedną krót­ką chwilę.

W jego spojrzeniu malowała się miłość. Można ją było wyczytać również z twarzy, z uśmiechu.

Nie musiał ubierać uczuć w słowa, ale mimo wszystko to uczynił. Ponieważ ten jedyny raz Raija mu na to pozwoliła. Ponieważ podążyli ścieżką snów, odnaleźli ją, razem. Ponieważ tego chcieli...

- Kocham cię, Raiju. Bezgranicznie. Bezwarunko­wo. Mocno. To ty. Cały czas ty.

Dłońmi przesuwał wzdłuż linii jej ciała, bardziej ostrych, niż je zapamiętał. Ale nawet gdyby była jak uschnięta sosna, i tak by uważał, że jest piękna. Że jest wszystkim, czegokolwiek w życiu mógłby pożądać.

Wypełnił dłonie jej miękkimi piersiami, palce ba­wiły się brodawkami - były dla nich gorącym latem.

Usta całowały ją. Całowały wargi, aż stały się pą­sowiejącymi płatkami róży. Całował piersi. Sprawił, że stały się kwiatami.

Poruszał się wzdłuż wzgórz i dolin, ustami tworzył ścieżki. Jego pocałunki były jak ślady stóp wędrow­ca. Pocałunki podążały ścieżkami jego snów.

Swymi pieszczotami sprawił, że Raija się przed nim otworzyła, hojna, gościnna.

Przyciągnęła Wasilija ku sobie, przytrzymując kola­nami jego biodra, oplatając nogami. Jej palce igrały po jego skórze. Oddech obojga stał się żarem, rozpalił ogień.

Wasilij nachylał się nad nią raz za razem jak nad powierzchnią morza, ona zaś niczym woda chciała go wciągnąć, ogarnąć, ukryć. Nie wolno im było jednak tego uczynić.

Nigdy nie staną się jednością.

Granica była cienka jak włos, jak skraj nieba. Ra­ija dotknęła jej. Dotknęła morza i nieba jednocześnie. Chyba nie każdemu to się udawało.

Wasilij zaraz podążył za nią. Znalazł ten sam skraj nieba. Zobaczył ten sam widok, którym już się zdą­żyła nacieszyć. Stał się jego częścią, tak jak ona.

Nie tworzyli jedności, ale byli razem.

Wciąż się obejmowali, nie czuli chłodu. Nie marz­li. Słońce głaskało ich promieniami. Może błogosła­wiło, a może gładziło, dodając otuchy. Wiedziało mo­że więcej niż oni.

- Chcę, byś wrócił do Finnmarku - odezwała się po chwili Raija. Trzymali się za ręce, miękko, nie splatając palców. - Tak będzie chyba dla wszystkich najlepiej - dodała, używając słów, które jakby wyję­ła z ust Toni.

- Rozmawiałaś z tą samą osobą co ja - uśmiechnął się. Położył wolną rękę na czole, osłaniając oczy przed słońcem. - Wszystko mi nakreśliła. Mocnymi kreskami, na wypadek, gdybym nie zrozumiał.

Raija poczuła się niemal zdradzona, ale i ona dobrze zdawała sobie sprawę z tego, co Tonią miała na myśli.

Tonią na swój sposób troszczyła się o nią. Sądziła pewnie, że tego potrzebowała.

- Pojedziesz?

- Myślałem, że Tonią już ci to powiedziała - od­parł Wasilij. - Myślałem, że chociaż Jewgienij ci o tym wspomniał. Wracam. Ja także doszedłem do przekonania, że tak będzie najlepiej dla wszystkich.

- Ach, tak. - Raija zaczynała pojmować, że prawie każda z najbliższych jej osób coś przemilczała.

Teraz jednak nie chciała o tym myśleć. Nad nimi było niebo i słońce, pod nimi trawa. Byli rozgrzani, nadzy i wolni.

Jeszcze przez chwilę.

15

Ścieżkami rzeczywistości trudniej było iść niż tymi ze snów. Ścieżki z rzeczywistości dokądś prowadziły, gdzieś się zaczynały. W miejscach, które Raija mogła odnaleźć.

Wasilij znowu popłynął na zachód, przepełniony czułością dla Raiji. Raija wiedziała o tym, ale to nicze­go nie zmieniało. Dokonała wyboru i nie rozmyśliła się. Może Wasilij dałby jej więcej rozkoszy, śmiechu, radości, niż znajdowała u boku Jewgienija. Może. Już się tego nie dowie.

Kochała Wasię na swój sposób. Domyślał się tego, mimo że mu o tym nie powiedziała.

Wasilij zabrał z sobą do Norwegii jedną z kobiet. W ten sposób dał jej nadzieję na lepszą przyszłość. Po długich namowach, choć niechętnie, zgodził się dopuścić kobiety do sprzedaży ryb złowionych na za­chodzie. Nie wierzył, żeby coś z tego wyszło, ponie­waż, jak twierdził, baby nie znają się na handlu.

Początek wydawał się dość obiecujący. Raija nie są­dziła, by Jewgienij znalazł jakiś powód do narzekań.

Opróżnili poddasze nad stajnią. I chociaż nadal za­mieszkiwało u nich kilka wdów, o które nie przestawa­li się martwić, sytuacja przedstawiała się znacznie lepiej.

Razem z Tonią dokonały czegoś, co wydawało się niemożliwe. Miały powody do dumy.

Raiję nadal prześladowały zagadkowe sny. Milczące obrazy. Nieme mgnienia z okolic, których nie pa­miętała. Przed oczami pojawiały jej się obce krajobra­zy. Raija pragnęła, by sny do niej przemówiły.

Nie słyszała ich, nie rozumiała. Chciałaby jakimś cudem do nich przeniknąć.

Nie rozmawiała o swych rozterkach z Jewgieni­jem. Nie mogła. Nie chciał ich dzielić razem z nią. Raija czuła, że najchętniej uznałby, iż owe sny, uka­zujące fragmenty zapomnianych zdarzeń, są wytwo­rem jej bujnej wyobraźni i w ogóle nie warto zaprzą­tać sobie nimi głowy. Pozwalała mu tak myśleć.

Tak było najprościej.

Dla niego.

- Tęsknisz za Wasią? - spytała Antonia, kiedy na ko­lanach szorowały podłogę na poddaszu nad stajnią. Pa­nował tam półmrok, mimo że pootwierały na oścież wszystkie okienka. Trudno wprost uwierzyć, że tak wie­le osób mieszkało tu przez całą zimę, prawie do lata.

- Czy tęsknię? - Raija zastygła w bezruchu. Odno­siła wrażenie, że Wasia jest tak blisko niej, że stoi między nimi w tej mrocznej, niskiej izbie, uśmiecha się, jak tylko on potrafił.

To wyobraźnia.

- Chyba nie - odparła wreszcie. - Lepiej go widzę, kiedy go nie ma. Dostrzegam nie tylko dobre strony, lecz również cechy, których w nim nie lubię. Kiedy jest tutaj, to...

- ...jest jak huragan? - zgadywała Antonia. - Pory­wający huragan?

- Inaczej - sprostowała Raija. Niełatwo było tak zgłę­biać własne myśli, ale z pewnością wysiłek nie pójdzie na marne. Raija należała do osób, które musiały układać rzeczy na właściwej półce, zdarzało się, że nadawała im inne nazwy niż powszechnie znane. - Do tego stopnia inaczej, że nie mogę mu się oprzeć. Zawsze wyciągam rękę po to, co kusi. Jestem jak dziecko. Muszę dosięgnąć, dotknąć, wziąć do ręki to, co nie jest moje. To, co nie jest przeznaczone dla mnie. Niektóre rzeczy nie bledną nawet wtedy, kiedy je dostanę. Niektóre zaś muszę oglą­dać z pewnej odległości. Ich blask mógłby z łatwością przyćmić to, co mam, a co także nie jest brzydkie.

Popatrzyła na swoje ręce. Nie tak dawno temu jeszcze pieściły Wasilija, dotykały jego skóry, czuły jego ciepło, jego...

- Nie tęsknię za Wasią... - wyznała - kiedy wiem, że jest daleko, kiedy nie mogę się z nim spotkać. Ale tęsknię, kiedy jest tutaj. Rozumiesz, Toniu?

Tonią skinęła głową. Chciałaby stanąć po stronie jednego z dwóch mężczyzn Raiji, Jewgienija albo Wa­silija, ale lubiła obu. Nie pytała Raiji, którego z nich bardziej kocha, którego bardziej potrzebuje.

Uważała, że nie powinna.

To życie Raiji. A Raija nie potrzebowała rad. Za­wsze robiła to, co uważała za właściwe.

Raija myślała, że to niemożliwe, lecz Jewgienij po­trafił ją jednak zaskoczyć.

Nie układało się między nimi najlepiej, kiedy przy­jechał Wasilij. Może nieco się poprawiło, kiedy wyje­chał. W każdym razie Jewgienij trochę się uspokoił. I przestał jej pilnować.

Zimą to on zwlekał z pójściem do łóżka. Nie mógł spać, dokuczały mu bóle barku.

Teraz, latem, na bezsenność cierpiała Raija. Wprawdzie zaczęła znowu jeść, a przynajmniej jadła więcej niż do tej pory.

Ale sypiała równie niewiele.

Jej bezsenne noce rozdzielały ją z Jewgienijem. Spędzali razem tak mało czasu. Krótkie chwile przed zaśnięciem, z twarzami zwróconymi ku sobie, stano­wiły cały ich wspólny czas.

Teraz nawet owe chwile zniknęły. Z wyboru Raiji. W nocy zajmowała się pracą: tkała, szyła, mimo że nie lubiła tych zajęć. Wygniatała ciasto na chleb. Wy­najdowała tysiące czynności, żeby za wcześnie nie za­snąć. W końcu kładła się wyczerpana i zbyt zmęczo­na, by pamiętać sny.

- Przypominasz sobie mojego brata Aleksieja? - spytał niespodziewanie Jewgienij. Raija nie przerwa­ła pracy. Chciała, żeby Jewgienij wreszcie zasnął, że­by pozwolił jej tkać, bawić się barwami, snuć myśli, które także wplatała w tkaninę.

- Czy on nie umarł, zanim straciłam pamięć? - spy­tała beztrosko. Nie rozumiała, dlaczego Jewgienij za­dał pytanie, na które musiał przecież znać odpowiedź.

Jednak jego słowa zaparły jej dech.

- Aleksiej spotkał cię w Norwegii wiele lat przed­tem, nim pojawiłaś się w moim życiu. Kochał cię.

Raija spojrzała na męża szeroko otwartymi oczami. Nawet odwróciła się od krosna. Niewiele spraw było w stanie ją oderwać od tkania, kiedy już się tym zaję­ła. Jednak teraz wprost nie mogła spokojnie usiedzieć.

- Wiedziałeś o mnie... wcześniej? Jewgienij wpatrywał się w blat stołu. Pożałował, że nie utrzymał języka za zębami. Mógł pozwolić, by nadal się od siebie oddalali. Albo mógł jej odsłaniać fragmenty.

Fragmenty szklanego naczynia, które upadło na podłogę i rozbiło się na tysiące kawałków. Wszystkie były przezroczyste, trudne do poskładania.

Mógł je wydzielać po trochu. Sprawiać Raiji chwi­lową przyjemność, powoli prowadzić bliżej ku sobie.

Na szczęście Wasilij wyjechał na Soroya!

- Aleksiej miał może osiemnaście - dziewiętnaście lat, kiedy cię spotkał. Podczas jednego z rejsów wysadzono go w Norwegii i statek wrócił bez niego. W tych cza­sach niebezpiecznie było sprzedawać tanio mąkę u wy­brzeży Finnmarku. Aleksiej został postrzelony. To ty wyjęłaś mu kulę. Uratowałaś go. Ratowanie ludzi leży w twojej naturze, moja Raiju. - Słuchała z otwartymi ustami jak zaczarowana. - Jednak Aleksiej nie został w Norwegii. Nie mógł zostać. Był Rosjaninem, a ty mia­łaś męża. Ale po powrocie do domu ciągle o tobie mó­wił, o tobie myślał, zakochał się w tobie, tak jak to on potrafił. Jego uczucia nie trwały długo. Nigdy przedtem. Ale ty byłaś inna, nieosiągalna. Mówił, że jesteś najpięk­niejszą kobietą, jaką widział. Mówił, że jesteś czarowni­cą, wiedźmą, aniołem, księżniczką...

Jewgienij uśmiechnął się smutno. Teraz nie musiał kłamać. W pewnym sensie mówienie o Aleksieju dzia­łało oczyszczająco. Mimo wszystko Jewgienij zawsze kochał swego młodszego brata. Nie był w stanie po­kierować jego życiem, nie mógł go uchronić przed ciosami, nie zdołał go oduczyć wykorzystywania przywilejów. Aleksiej złamał wiele serc. Był tak przy­stojny, uwodzicielski, tak rozmowny, że niewiele ko­biet zdołało się przed nim obronić. Żeglował beztro­sko po powierzchni przez całe swoje życie.

Dopóki nie spotkał Raiji i ona go nie oczarowała.

Raija słuchała. Opowieść Jewgienija wydawała się jej niewiarygodna, jakby nie dotyczyła rzeczywistości.

Jej rzeczywistości.

Kiedy słuchała Jewgienija, po głowie krążyło jej jedno pytanie: Czemu nigdy o tym nie mówił?

- Aleksiej przekonał mnie, byśmy popłynęli cię po­szukać. Chciał cię zabrać ze sobą na wschód. Byliście przecież tak podobni. Uważał też, że nie możesz ko­chać nikogo innego poza nim. Wszystko kręciło się wo­kół niego. Aleksiej z trudem godził się z tym, że inni mogą znaleźć się w centrum zainteresowania. Uważał, że żadna ludzka istota poza nim nie jest tego godna.

- I co? Znaleźliście mnie?

Raija nie wiedziała, w jaki sposób udało jej się zacho­wać spokój i chłód. Jej gorąca zazwyczaj krew płynęła tak spokojnie. Sama dziwiła się swemu opanowaniu.

- Tak, udało nam się - odparł Jewgienij. Zamilkł. Części wspomnień nie powinien był dotykać. - Alek­siej nieustannie cię adorował. A potem przez przypa­dek spaliłem twój sklep.

- Mój sklep? Jewgienij podniósł głowę i spojrzał na Raiję. Miał takie ciemne oczy. Na jego poznaczonej ostrymi li­niami twarzy malował się ból.

- Nigdy nie byłaś taka jak inne, moja Raiju - wes­tchnął. - Mieszkałaś w osadzie rybackiej na najbardziej postrzępionej części wybrzeża Finnmarku i prowadzi­łaś sklep. Myślałem, że właścicielem jest ktoś inny. Chciałem się zemścić na kupcu, który kilka lat wcze­śniej postrzelił mojego brata. Aleksiej rozmyślał o to­bie przez dwa lata, zanim zdecydował się po ciebie wrócić. Nie wiedziałaś o tym... Nigdy tak długo nie pozostał wierny jednej kobiecie. Tak więc spaliłem twój sklep. Kiedy cię ujrzałem po raz pierwszy, byłaś roz­złoszczoną, drobną kobietą, która syczała i ciskała bły­skawice z najciemniejszych oczu, jakie kiedykolwiek widziałem. Podeszłaś prosto do mnie, biło od ciebie lo­dowatym chłodem, a jednocześnie tlił się w tobie nie­bezpieczny żar. „Spaliłeś mój sklep, Jewgienij”, powie­działaś do mnie po lapońsku. Oboje mówiliśmy tym językiem. Babcia Aleksieja i moja była Laponką.

Raija słuchała z uwagą. Chłonęła każde słowo. Nie mogła wydobyć głosu.

Jewgienij zupełnie ją zaskoczył.

- Kiedy cię odnaleźliśmy, byłaś sama, twój mąż cię opuścił. Zdecydowałaś się popłynąć z nami. Planowa­łaś dotrzeć z Aleksiejem do Rosji, tu do Archangiel­ska. Miałaś z nim rozpocząć nowe życie. Myślę, że i ty go kochałaś. Łatwo było się w nim zakochać, ulec je­go urokowi. Trudniej może z nim żyć. Tak jak z nami wszystkimi. W naszej rodzinie jest już coś takiego...

Jewgienij patrzył w przeszłość. Wybierał to, co chciał zobaczyć. Wiele faktów omijał. Znajdował spo­ro błahych epizodów. Przeszłość zawsze pełna jest różnych śmieci. Dobrze, że można je odrzucić.

- Aleksiej kochał cię. Ustawił cię na piedestale. Za­mierzał zostać ojcem rodziny. Miał zamiar dorosnąć, wziąć na siebie odpowiedzialność. Wszystko miało się zmienić, cieszył się z tego jak dziecko. Aż do chwili, gdy popadł w przygnębienie, gdy na statku zrobiło się dla niego za ciasno. Gdyby podróż trwała krócej, może ja­koś by przezwyciężył depresję. Wtedy może by zreali­zował to, o czym fantazjował. Może by się zmienił, spo­ważniał. Żyłby dla ciebie. Jednak źle znosił trudne warunki na pokładzie, stał się wybuchowy, zazdrosny...

Jewgienij nabrał powietrza. Niełatwo przychodziło mu o tym opowiadać. Przyznać, że zabił własnego brata.

- Aż pewnego dnia doszło między nami do bójki. Oskarżał mnie o romans z tobą. Gdyby się zastano­wił, musiałby przyznać, że to niemożliwe, ponieważ wszyscy mieszkaliśmy zbyt blisko siebie. Gdyby rze­czywiście coś nas łączyło, pierwszy by to zauważył. Ale Aleksiej nie chciał słuchać głosu rozsądku. Wolał wierzyć, że go zdradzasz, że ja go zdradziłem, że ma uzasadnione powody do zazdrości. Tak się nieszczę­śliwie złożyło, że go uderzyłem. Aleksiej pośliznął się i uderzył głową o kamień. Zmarł.

Gdyby to wszystko opowiedział jej ktoś inny, Ra­ija bez wahania zarzuciłaby mu, że zmyśla. Tak nie­wiarygodna wydawała jej się ta historia.

- Chciał zostać ojcem rodziny - powtórzyła. Zain­trygowało ją to określenie. - Czy miałam rodzinę?

Jewgienij nie od razu odpowiedział. Właśnie teraz miał ochotę skłamać. Chętnie by ukrył prawdę.

- Miałaś czworo dzieci - wyznał wreszcie po dłu­gim milczeniu.

W jego wzroku było błaganie, gdy to mówił, ale Raija tego nie zauważyła. Ledwie dotarł do niej sens jego słów.

- Czworo dzieci - powtórzył, zadając sobie ból. - Małą rudowłosą dziewczynkę, która jeszcze nie mia­ła roku, chłopca w wieku około trzech - czterech lat, dziewczynkę trochę starszą od chłopca, i jeszcze jed­ną dziewczynkę wyglądającą może na sześć - siedem lat. Najstarsza miała włosy blond, śliczne dziecko. Druga dziewczynka, czarnowłosa, o złocistej skórze, była uparta. Chłopczyk miał bardzo jasną czuprynę, najjaśniejszą, jaką kiedykolwiek w życiu widziałem.

Przyjęcie do wiadomości takiej prawdy wymagało czasu. Trzeba czasu, by zapadła w świadomość, by ją zaakceptować.

Czworo dzieci?

Ile mogła mieć lat?

- Kiedy to było? - spytała szeptem.

- Czternaście - piętnaście lat temu - odpowiedział Jewgienij niechętnie. - Miałaś tyle lat, co Aleksiej.

- Dziecko sześcio - , siedmioletnie? Kiedy sama miałam dwadzieścia lat? - Spojrzała na męża z niedowierzaniem.

Jewgienij przez chwilę milczał. Mógł powiedzieć wię­cej, ale wolał nie wyjawiać wszystkiego. Lepiej, żeby nie wiedziała. Nie powinna rozgrzebywać przeszłości.

- Popłynęłaś z nami jeszcze trochę dalej na wschód - rzekł. Mówił, choć nie był pewien, czy Raija go słucha. Chciał wypełnić ciszę potokiem słów. - Kochałem cię jak siostrę. Wtedy nie patrzyłem na ciebie tak, jak patrzę dzisiaj. Nigdy nie wierzyłem w miłość od pierwszego wejrzenia. A ty znalazłaś we mnie brata. Potrzebowałaś starszego brata. Mimo wszystko czułem się za ciebie w pewnym sensie odpowiedzialny. W końcu zapropo­nowałem ci małżeństwo. Naprawdę chciałem, byś zosta­ła moją żoną. Wierzyłem, że może nam się udać, że możemy być ze sobą szczęśliwi. Darzyliśmy się przynaj­mniej przyjaźnią. Widywałem małżeństwa, w których brakowało nawet tego.

- Nie jestem chyba tutaj aż tak długo! - Raija utkwi­ła w mężu wzrok pełen ognia. - Co się stało z moimi dziećmi? Boże, Jewgienij! Powiedziałeś, że mam ich czworo? Co się z nimi stało? - Wciągnęła powietrze. Wpatrywała się w Jewgienija szeroko otwartymi oczyma. - Czy ta czarnowłosa dziewczynka miała blizny na obu policzkach? - spytała szeptem.

Jewgienij spojrzał zdumiony na Raiję. Jego oczy zrobiły się ogromne. Raija widziała, że się przestraszył.

- Skąd wiesz...?

- Po prostu wiem. Nie miał pojęcia, co powiedzieć. Niewiele wiedział na temat jej dzieci.

- Nie dopłynęłaś jednak z nami do Rosji - rzekł ciężko. - Nie chciałaś za mnie wyjść, Raiju. Wysiadłaś w Varanger. Była jesień. Ostatni raz widziałem wtedy ciebie i twoje dzieci, jak staliście na brzegu, po­zwalając nam odpłynąć. Nie mogłem sobie darować, że cię wtedy posłuchałem. Powinienem był cię zmu­sić, byś została z nami. - Westchnął. - Kolejny raz po­jawiłaś się w moim życiu, kiedy uratowaliśmy cię od stosu w Vardohus. Nie wiem, jak tam trafiłaś. Nie wiem, co się stało z twoimi dziećmi. Byłaś sama. Zgi­nęłabyś, gdybyśmy cię nie zabrali do Rosji. Tym ra­zem musiałaś popłynąć statkiem ze wschodu.

Skłamał. Opowiadał zwięźle, tylko lekko zaryso­wał całą historię.

- Dlaczego nigdy mi o tym nie mówiłeś? - spytała. Nie mogła zrozumieć, czemu aż tyle faktów przed nią ukry­wał. - Nie wiedziałeś, że to dla mnie bardzo ważne?

Jewgienij uśmiechnął się przepraszająco. Błagalnie. Wydawał się bezradny. Taka bezradność zawsze ją rozbrajała, niezależnie od tego, u kogo ją dostrzegła. Tym razem Raija pozostała nieugięta.

- Bałem się, że ze mną nie zostaniesz - odparł cicho. - Pokochałem cię ponad wszystko na świecie. Zrozumia­łem, że nie mógłbym bez ciebie żyć. A i ty obdarzyłaś mnie uczuciem. Mówiłaś, że mnie kochasz. Stworzyli­śmy razem coś, co było dla mnie tak cenne, że nie chcia­łem tego stracić. Za żadne skarby. Widziałem, że nasze wspólne życie daje ci szczęście. Wtedy. Teraz. Twoje szczęście wiele dla mnie znaczy. - Zamilkł, choć mógł jeszcze długo się usprawiedliwiać. Zdawał sobie z tego sprawę. Raija również o tym wiedziała. Nie był pewien, czy jest w stanie słuchać dalej. - Nie miałem odwagi, ci o tym powiedzieć. Bałem się, że myśl o dzieciach odda­li cię ode mnie, od tego, co stworzyliśmy, od Michaiła. Od naszego szczęścia, naszego życia. Po prostu się ba­lem. Nie chciałem niczego stracić. Nie chciałem stracić ciebie ani tego wszystkiego, co wspólnie przeżyliśmy.

Spojrzała na Jewgienija chłodnym wzrokiem. Do­bry Boże, co też on jej uczynił!

Przemilczał najważniejsze, a teraz siedzi tu i opo­wiada jej, że zrobił to z miłości! To przechodzi ludz­kie pojęcie!

- A więc moja niepamięć spadła ci jakby z nieba? - spytała.

Jewgienij zastanowił się, ale nie zauważył pułapki. Niedosłyszał słodyczy miodu w jej głosie. Nie dostrzegł ostrych kolców na łodydze róży, żądła pszczoły...

- Tak, to prawda - przyznał.

Raija oniemiała.

Dokonał wyboru za nią, pozwolił sobie zdecydo­wać. I twierdzi, że uczynił to dla dobra ich obojga. Z miłości. By chronić to, co mieli.

Zaczerpnęła powietrza, by powiedzieć mu prosto w oczy, co o tym myśli, ale nie wykrztusiła ani słowa.

Nie mogła być tak okrutna, żeby wyrzucić w zło­ści wszystko, co się w niej teraz gotowało.

- Myślę, że powinieneś się położyć, Jewgienij - rze­kła, starając się opanować. - Chyba nie chcę już wię­cej słuchać. Chyba nie chcę z tobą dłużej rozmawiać. Zresztą zrobiło się już późno...

Wstał. Patrzył na nią. W jego oczach malowała się prośba.

Raija umknęła wzrokiem.

Na powrót zajęła się tkaniem. Nie widziała, że zwiększył dla niej płomień w lampach. Nie widziała jego bólu.

Położył się.

Została sama. Z barwnymi szmatkami u krosna. Wplotła najpierw szare, czarne i granatowe. Potem tworzyła brązowe, brudne pasy.

Ciemne plamy, ciemne linie. Nie ścieżki. Nie drogi. Szmatki zmieniły się w ponure morze, głębokie i nie­przeniknione. Na dnie mogło znajdować się cokol­wiek Raija nie miała pojęcia, co. Morze było tak roz­ległe, że nie wiedziała, gdzie powinna zacząć szukać.

Czworo dzieci. Czworo dzieci... Czworo jej dzieci. Trzy dziewczynki i chłopiec.

Kobieta z czarnymi włosami i bliznami na policz­kach istniała zatem naprawdę. Miała te blizny już ja­ko dziecko.

To nie fantazja.

To nie sen.

Wprawdzie pojawiła się we śnie, ale żyła. To jej córka.

Mały, jasnowłosy chłopiec również był rzeczywi­sty. Teraz zdała sobie sprawę, że go zna. Odnosiła wrażenie, że go urodziła.

I jeszcze dwoje dzieci. Śliczna dziewczynka i dru­ga maleńka o rudych włosach...

Raija policzyła lata, które upłynęły. Zbladła. Uzmy­słowiła sobie, że jej dzieci dorosły. Rozpoczęły wła­sne życie, jeżeli przeżyły.

Miały swoje imiona.

Jewgienij musiał je pamiętać. Jutro spyta go o imio­na swych dzieci. Nie ma prawa ich przed nią ukrywać.

To jej dzieci!

W tkanym wzorze pojawiło się więcej barwnych wstawek. Stopniowo przybierał nowych kolorów, oprócz ponurych, które znalazła w koszu na szmatki.

Wplotła jasnoniebieski, potem czerwony jak pro­mień słońca. Nie więcej niż przebłysk, ale całość nie sprawiała już tak smutnego wrażenia.

Raija płakała przy krośnie. Wypłakała złość. Wplo­tła we wzór. Sny nie dręczyły jej dziś w nocy, ponie­waż wcale nie spała.

- Chyba cię rozumiem - powiedziała do Jewgieni­ja, kiedy się przebudził. - Może ci wybaczę, choć na­dal czuję ból. Jednak pragnę zachować to, co stwo­rzyliśmy razem. Ja także wybrałam nasze życie. Nie przestałam cię kochać. Nie mogę.

Jewgienij nie spał dobrze. Teraz wreszcie odważył się uśmiechnąć. Odważył się pomyśleć, że może by­ło warto.

Raija dodała więcej czerwieni. Ogień i złość, siłę i miłość.

Czerwony pasek pośrodku ciemnych.

Istniało wiele takich pasków w jej życiu. Miała po­dążyć wzdłuż wszystkich.

To jej ścieżki snów.

Pewnego dnia uda jej się je odnaleźć.

88




Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Pedersen Bente Raija ze śnieżnej krainy 33 Na ścieżkach snów
Pedersen Bente Raija ze śnieżnej krainy 33 Na ścieżkach snów
Pedersen Bente Raija ze śnieżnej krainy 33 Na ścieżkach snów
Pedersen Bente Raija ze śnieżnej krainy 33 Na ścieżkach snów
Pedersen?nte Raija ze śnieżnej krainy3 Na ścieżkach snów
na ścieżkach nauki, Na ściezkach nauki
Na sciezkach wiedzy 100 samochodow
NA ŚCIEŻKACH YOGI - Jacques Verlinde, Pomoc duchowa
GALAROWICZ - Na ścieżkach prawdy, Pedagogika
Matematycy na sciezkach wiary Pascal, naukowiec czy mistyk
NA ŚCIEŻKACH YOGI - Jacques Verlinde, KAMI, dokumenty
na ścieżkach nauki, Na ściezkach nauki
Lerum May Grethe Córy Życia 33 Na krańcu tęczy
Fiedler Arkady Rio de Oro Na ścieżkach Indian brazylijskich
Na sciezkach wiedzy 100 samochodow
Lerum May Grethe Cory zycia 33 Na Krancu Teczy
NA ŚCIEŻKACH YOGI
Fiedler Arkady Rio de Oro Na ścieżkach indian brazylijskich
Jan Galarowicz na ścieżkach prawdy

więcej podobnych podstron