17 Przerwany lot

1

Ida zdążyła skończyć osiemnaście lat i na dobre za­częła dziewiętnasty, kiedy nadeszła jej kolej przepra­wy na drugi brzeg fiordu - do kościoła. Z tą samą broszką na piersi, którą przypięły do sukni Raija i Ma­ja, kiedy wychodziły za mąż.

Pastor rozpoznał rodzinną pamiątkę. Zastanowił się, ile razy przyjdzie mu ją jeszcze oglądać. Nurtowało go, dlaczego te kobiety noszą ją z taką dumą. Jaka historia wiąże się z tą lapońską ozdobą? Jednak nie spytał.

Ida, córka Reijo Kesaniemi, dostała swego Ailo Mikkelsena.

W przyrodzie zapanowała wiosna. Przynajmniej do pewnego stopnia. Słońce zaczęło przygrzewać, jed­nak śnieg nadal mocno się trzymał. Przy każdym od­dechu z ust wydobywała się mroźna para. Powietrze było zimne i rześkie. Ida pocieszała się, że to nic nie szkodzi - jej serce jest wystarczająco gorące.

Co prawda wymarzyła sobie ślub w lecie. By we wspomnieniach tego dnia pojawiał się cień rzucany przez liście drzew. By natura w pełni rozkwitła. Ida gotowa była nawet jeszcze poczekać. Wyznała Ailo, że chciałaby go poślubić według Japońskiego obyczaju, on jednak odparł, że oba obrządki zbytnio się od sie­bie nie różnią.

Dodał, że wolałby ją zabrać ze sobą do swej wspólnoty już jako żonę i że najlepiej byłoby wyruszyć, za­nim stopnieją śniegi.

Ida wiedziała, że Ailo stracił ostatnio w swej osadzie poważanie, gdyż wziął na siebie ojcostwo nie narodzone­go dziecka. Dziecka Knuta, które nie przyszło na świat, ponieważ matka, będąc w ciąży, popełniła samobójstwo.

Szacunek i autorytet miały dla Ailo ogromne znacze­nie, chociaż tego nie okazywał, i pragnął je odzyskać.

Rozwiały się zatem romantyczne marzenia Idy o srebr­nych klejnotach ślubnych, które Ailo odziedziczył po Mikkalu. Omal się nie popłakała ze wzruszenia, kiedy wy­obraziła sobie, jak cudownie by w nich wyglądała. Myśla­ła, że będzie pierwszą od wielu lat panną młodą - pierw­szą po babce Ailo - która włoży klejnoty w komplecie. W całości. Wszystkie. Ofiarowane jej, jak każe obyczaj, przez kochającego mężczyznę. Matka Ailo nigdy nie przyjęła tej ozdoby. Nie chciała, ponieważ brakowało broszki. Dużej broszki do noszenia na piersi, broszki, któ­rą Mikkal podarował Raiji. Złamał wszelkie tradycje, ale uczynił to z miłości. Teraz miłość na powrót miała połą­czyć wszystkie części rodzinnej pamiątki przekazywanej w spadku. Wszystko, co tragiczne, odeszło w przeszłość. Stało się historią, piękną i jednocześnie smutną, którą bę­dzie można opowiadać przyszłym pokoleniom.

Do Idy, córki Raiji, i Ailo, syna Mikkala, należało połączenie klejnotów ślubnych.

Lecz Ailo nalegał, by się pobrali wcześniej, zanim dziewczyna mogła choćby zobaczyć pozostałe części odziedziczonej pamiątki. Wzięli ślub w tutejszym ko­ściele po drugiej stronie fiordu. W ten sposób uroczy­stość została pozbawiona całej tej otoczki odmienno­ści i niezwykłości, o której marzyła Ida.

Nawet tato uważał, że tak będzie najlepiej. Wysyłając swą córkę z domu, Reijo chciał być pewien, że Ida znaj­dzie się w dobrych rękach. Że oddaje ją jako mężatkę.

Mężczyźni zawsze trzymają ze sobą.

Takie myśli kłębiły się w głowie Idy, świeżo upieczo­nej mężatki, w drodze przez fiord z kościoła do domu.

Płynęli tylko we czworo. Para młoda, Reijo i Knut. Anjo została w domu. Spodziewała się dziecka i cho­ciaż do rozwiązania zostało jeszcze kilka miesięcy, wcześnie zrobiła się ociężała i poruszała się z trudem. Zmuszała się do wykonywania domowych zajęć, ale bardzo dokuczał jej ból w krzyżu i biodrach. Knut nie pozwolił jej, by ryzykowała zdrowie, decydując się na przeprawę przez fiord w otwartej łodzi. Pogoda szyb­ko się zmieniała, a poza tym na wodzie było potwor­nie zimno. Nie pomagało nawet ciepłe okrycie.

Ida przekonała się o tym na własnej skórze. Na pięk­ną suknię ślubną naciągnęła swą najcieplejszą kurtkę ro­bioną na drutach. Na to narzuciła ocieplany płaszcz i jeszcze gruby wełniany koc. Lecz mimo to porządnie marzła. Wątpliwa to przyjemność, siedzieć tyle czasu bez ruchu - Karnes od Skibotn dzielił jednak kawałek drogi.

Wzięli niewielką łódź sześciowiosłową z trzema prze­działami. Świetną do manewrowania podczas tak krót­kiej wyprawy jak ta. Łatwą do wciągnięcia na ląd, nawet w kilka osób. Ma to swoje dobre strony, ponieważ nie zawsze można liczyć na większą grupę osób do pomo­cy. W 1748 roku okolica nadal była rzadko zaludniona.

Tego popołudnia znajdowali się sami w tej części morza, w każdym razie po swojej stronie fiordu. Jako jedyni wybrali się ze Skibotn do kościoła. Data ślubu została wyznaczona już dawno i musieli wypłynąć. Inni mieszkańcy wioski również powinni pokazać swe twarze w kościele, lecz ranek był trochę wietrzny, a wiatry bywają nieobliczalne. Lepiej w jakąś inną nie­dzielę wybrać się na nabożeństwo, by udowodnić pa­storowi, że nie jest się bezbożnikiem.

Reijo, Knut i nowożeńcy zbliżali się do domu. Gó­ry, wznoszące się ponad cyplem, stanowiły ciemniej­szy cień na tle nieba. Dzień był szary - teraz, po połu­dniu, wydawał się jeszcze bardziej ponury.

Ida odetchnęła z ulgą. Już blisko do domu. Zaraz za­cznie się wesele. Co prawda izba nie jest duża, ale dla przyjaciół zawsze znajdzie się miejsce. Będą śpiewać, tańczyć, jeść i pić.

Wszyscy, którzy zechcą przyjść, zostaną ugoszcze­ni. Reijo na niczym nie oszczędzał, kiedy ostatnie pi­sklę szykowało się do opuszczenia gniazda.

- Nieźle dmucha - zauważył Knut, przekrzykując wiatr.

Żagle wzdęły się. Trzeba było nie lada siły, żeby nad nimi zapanować. W tym względzie Reijo liczył na Knuta - wiedział, co robi. Sam zadbał o to, by odpo­wiednio dociążyć łódź, postarał się o balast. Własnymi rękami wybierał okrągłe kamienie: żaden z nich nie wa­żył mniej niż dwadzieścia funtów. Było w czym wy­bierać w pobliżu wiaty. To dobrze. W przeciwnym ra­zie Reijo sporo by się musiał natrudzić, żeby w krót­kim czasie znaleźć wystarczająco dużo kamieni o od­powiednim kształcie i ciężarze. Obchodzenie się z ni­mi w sytuacji, gdy trzeba odciążyć łódź, to nie lada sztuka. Ich kształt jest również niezmiernie ważny. Kiedy toniesz, kamienie powinny stoczyć się z pokła­du, a nie ciągnąć łódź na dno.

Reijo zdawał sobie sprawę, że jest już bardzo późno. W Karnes trochę za długo zwlekali z odbiciem od brzegu.

Ślub jednak zawsze jest okazją, by popatrzeć na młodą parę i służyć jej jakąś dobrą radą.

Zbyt szybko się ściemniło.

Nie tak prędko znajdą się pod osłoną gór. Wiało nie tylko mocno, ale też ze złej strony. Reijo wiedział, że Knut zdaje sobie z tego sprawę. Podejrzewał, że Ailo również. Ida powinna to zauważyć, ale co innego za­prząta pewnie jej myśli. Kochane dziecko!

Było tak zimno, że musieli zaryzykować i płynąć prosto do brzegu mimo szalejących przy tej pogodzie bardzo niebezpiecznych wiatrów. Podmuchy takich wiatrów potocznie nazywano uderzeniem kozła - wiatr jak gdyby rozpędzał się z góry, a potem uderzał nagle i niespodziewanie jak kozioł.

Mamy dość balastu, pocieszał się w duchu Reijo. So­lidne zamocowanie żagli, nie można się skarżyć. Łódź pewnie trzyma się na wodzie. Tak, kilka podmuchów powinna znieść.

W następnej sekundzie nie zdążył nawet pomyśleć.

- Cholerny szkwał! - rzucił doprowadzony do osta­teczności Knut, mocując się z olinowaniem.

Złapał ich silny wir powietrza i tańczył wokół ża­gla. Okolica była znana z takich wiatrów. Potrafiły one spienić morze niczym miskę wody.

Ida zdała sobie sprawę, że znaleźli się w niewesołym po­łożeniu. Reijo rzucił się w stronę Knuta. Ailo nie zdążył do nich dotrzeć. Wstał i jako pierwszy znalazł się za bur­tą, kiedy Reijo z Knutem przegrali walkę z huraganem.

Napór na płótno stał się zbyt silny i nagły wir po­wietrza okręcił je dookoła.

Łódź przechyliła się.

- Zrzuć ubranie, Ida! - dał się słyszeć czyjś głos. Jak przez sen. Wszystko działo się niczym we śnie.

Idę zarzuciło na burtę. Cudem uniknęła toczących się z łoskotem kamieni.

W nagłym zetknięciu z lodowatą wodą doznała szo­ku i omal nie straciła przytomności.

Znalazła się pod łodzią.

Utknęła w plątaninie lin i drewna. W wodzie wszystkie odgłosy brzmiały całkiem inaczej. Głucho, nierzeczywiście, jakby z oddali.

Ida zaczęła gorączkowo szukać wiązania płaszcza. Nie mogła rozluźnić supła przy szyi. Taśmy zostały ściągnięte zbyt mocno. Płaszcz pływał wokół niej. Oby tylko się o coś nie zaczepił! Był utkany z wełny z do­datkiem błyszczącej nitki - wydawał się taki ciężki...

Trzeba jakoś wydostać się na powierzchnię, pomy­ślała Ida. Nie wolno pozwolić wciągnąć się na dno.

Czyżby palcami dotknęła żagla?

Udało jej się wysunąć głowę z wody. Zdołała za­czerpnąć powietrza. Prawie nie czuła swego ciała.

A uważała się za zahartowaną i odporną, kiedy ta­rzała się po śniegu po wyjściu z sauny!

Czyżby jej życie miało okazać się tak krótkie?

Dobry Boże, to chyba jeszcze nie koniec?

Ida nie wiedziała, gdzie jest. Wokół panowała nie­przenikniona ciemność.

Wszędzie tyle...

Walczyła z ogarniającą ją paniką. Starała się zacho­wać jasny umysł, chociaż nie było to wcale proste. Szczękała zębami i drżała na całym ciele. Czuła, że co­raz bardziej się zanurza. Gorzej - że coś ją ciągnie na dno. Że to nie tylko jej własny ciężar. Czyjaś wola, sil­niejsza od niej.

Upiór morski?

Boże, nie wolno tak myśleć!

Jest powietrze, ale nie ma wiatru...

Zaczęła rozumieć.

Żadnych innych dźwięków, tylko plusk i szmer fal uderzających o drewno. Głębokie westchnienia wiatru ocierającego się o burtę.

Musiała wpaść pod przewróconą łódź. Odniosła wrażenie, że ubywa jej powietrza... Dobry Boże, czyż­by miała już umrzeć?

Ida za żadną cenę nie zamierzała się poddać. Jest ta­ka młoda. Przed nią całe życie. Nie chce się z nim poże­gnać w tej przepastnej czarnej głębi. Nie zamierza ulec żywiołowi, który szumi wokół jej uszu, który jakby odkrawał ją po kawałku, tak że nie czuła własnego ciała.

Dopiero co poślubiła Ailo!

Los nie może okazać się na tyle okrutny, żeby po­zbawiać ją życia w takim momencie!

Łapała ustami powietrze. Nie zdawała sobie sprawy, że płacze. Kurczowo uczepiła się czegoś, pewnie masz­tu. Nie miała wystarczająco dużo czucia w palcach, by poszukać żagla. Nie umiałaby zresztą odróżnić doty­kiem materiału od drewna.

Traciła siły.

W krótkich przebłyskach zaczęło do niej docierać, że to śmierć.

Nie może wiecznie tu tkwić.

Zamarznie.

Łódź coraz bardziej będzie się zanurzać. Przestrzeń, w której jeszcze jest trochę powietrza, wkrótce zniknie.

Żaglówka całkiem zatonie. Wtedy i ona zginie.

Dobry Boże, a co z Ailo? Z tatą? Z Knutem?

Czy będzie potrafiła żyć bez Ailo? Czy nie lepiej zo­stać tu, z tym potwornym bólem w płucach? Tylko mocno się trzymać i oddychać, dopóki zimno nie po­zbawi zmysłów i przeprowadzi przez granicę. Być mo­że Ailo już tam jest...

Nie!

Nie jestem tchórzem, pomyślała.

Uwolniła jedną rękę. Nie była w stanie wyprosto­wać palców, pozostały zgięte jak przed chwilą, kiedy zaciskały się na drewnianym maszcie.

Kilka razy wypuściła powietrze, nie nabierając świe­żego. Całkiem opróżniła płuca. Następnie zrobiła głę­boki wdech. Wypełniła płuca do granic, czując, jakby miało rozsadzić jej piersi.

Panicznie się bała, ale nie było innego wyboru.

Nie wiedziała, czy jeśli się zanurzy, ciężki płaszcz nie pociągnie jej głębiej.

Nie miała jednak czasu się nad tym zastanawiać.

Zamknęła oczy, kiedy zaczęła opadać na dno. Orien­towała się mniej więcej, dokąd zmierza. Jak głęboko powinna się zanurzyć, by następnie popłynąć ku po­wierzchni. Jednak nie zdołała porządnie odbić się od dna. Stopy były zgrabiałe, bezsilne, a spódnica i płaszcz krępowały ruchy.

Wypływając, uderzyła głową o burtę łodzi. Zachły­snęła się wodą.

Zanurzyła się na powrót, nie panując nad własnym ciałem. Przełykała i przełykała słoną wodę, odnosząc wrażenie, jakby trochę dostało się również do płuc.

Złudzenie.

Ale w piersiach potwornie bolało. W płucach bra­kowało już powietrza.

Czuła, jakby jej głowa miała się rozpaść na tysiące kawałków. W uszach szumiało.

Zacisnęła zęby, żeby nie oddychać. Postanowiła wal­czyć do ostatka.

Już nie myślała. Nad niczym się nie zastanawiała. Nic sobie nie wyobrażała. Przestała.

Pozostała w niej tylko nikła iskra życia.

Ida wiedziała, że nie wolno się poddawać. Wiedzia­ła, że woda jest jej wrogiem. Wiedziała, że morze ze­chce ją pochłonąć i że trzeba mu się przeciwstawić.

Nagle wokół zapanowały tylko chłód i ciemność.

Knut wdrapał się na łódź. Na szczęście w porę zauwa­żył, na co się zanosi - jego umysł pozostał równie chłod­ny jak morska woda. Kiedy zobaczył, że żaglówka się przewraca, wskoczył do morza. Następnie wszedł na nią z powrotem. Wbił nóż w kil, żeby się nie ześliznąć.

W ciemności nie mógł dostrzec pozostałych. Chwilę trwało, zanim zauważył Reijo. Odpływał od łodzi. Knut zawołał więc, żeby się nie oddalał, że on jest na wraku.

Reijo wiedział.

Knut zrozumiał to dopiero wtedy, kiedy zobaczył Ailo.

Ailo nie potrafił pływać, ale nie próbował nawet wy­dostać się z wody.

Jak oszalały, głosem ochrypłym z rozpaczy, wołał imię Idy.

Chłopak już parę razy się zanurzał, ale w jakiś nie­zrozumiały sposób wydostawał się na powierzchnię. Kiedy Reijo dotarł do niego, Ailo odepchnął jego wy­ciągniętą dłoń.

Walczyli. Bili się. Knut pomyślał, że poszaleli. Po­trzebowali przecież sił.

Nie powinni ich marnować.

Knut zacisnął zęby, widząc, jak Reijo uderzył Ailo. Wiedział, że to jedyne wyjście. Zdawał sobie sprawę, że niełatwo będzie Reijo podpłynąć z Ailo do wywró­conej łodzi. Na szczęście młody Lapończyk nie zali­czał się do szczególnie postawnych.

Sam Knut mógł jedynie biernie obserwować całe zdarze­nie, Reijo nie pozwoliłby mu ponownie skoczyć do wody.

W domu czekała Anjo. Anjo, która spodziewała się dziecka.

Zdawało się, jakby upłynęły całe dziesiątki lat, za­nim Reijo wrócił. Knut położył się na kilu. Starał się dobrze zaprzeć palcami stóp, z całej siły napiął mię­śnie nóg, kiedy pochylił się nad wodą, żeby wyciągnąć nieprzytomnego Ailo. Złapał go za kurtkę.

Miał spuchnięte palce, ale zacisnął je, na ile zdołał. Poczuł, jakby w ręce znowu napłynęło ciepło, paliło i rwało w palcach i pod paznokciami.

Z czoła spływał mu zimny pot. A może to tylko sło­na morska woda pryskała mu w twarz? Knut nie za­stanawiał się nad tym.

Ciągnął ze wszystkich sił. Omal nie upuścił Ailo, ale się nie poddawał. Wreszcie udało mu się wydostać szwagra na kil łodzi.

Przerzucił nieprzytomnego przez dno wywróconej żaglówki. Rozłożył mu ręce i nogi, tak że tamten przy­pominał teraz ogromnego pająka. Sam mocno wcisnął pięty w deski.

Zdołał pochwycić nóż tkwiący w kilu. Wyciągnął go i wbił bliżej, by mieć się czego przytrzymać.

Morze biło o burtę.

Wiatr przenikał przez ubranie.

Jak długo uda im się wytrzymać?

Łódź zakołysała się. Reijo usiłował się na nią wspiąć, ale musiał co chwila odpoczywać.

Ida, przemknęło Knutowi przez myśl. Czyżby stra­cili Idę?

Nagle żaglówka odzyskała równowagę. Knut zoba­czył, jak Reijo z powrotem zsuwa się do wody.

Chciał go powstrzymać, lecz nie wydał nawet jed­nego dźwięku. Zdołał jedynie otworzyć usta - wyglą­dał jak ryba łapiąca powietrze.

Tuż przy burcie coś się poruszyło.

Czy to maszt się urwał?

Przytrzymując się łodzi, Reijo wyciągał coś z wody.

Człowieka?

Idę?!

Knut przełykał ślinę i przecierał oczy. Nie wolno mu puścić Ailo. Znowu mógł tylko biernie się przyglą­dać, jak Reijo samotnie zmaga się w lodowatej wodzie. Dobry Boże, jest przecież ledwie żywy! Ile siły właści­wie drzemie w tym chłopie?

Reijo oparł ciało Idy o łódź. Dziewczyna przytrzy­mywała się rękoma. A więc żyje.

Knut poczuł ciepło na policzkach. Uświadomił so­bie, że płacze. Mocniej zacisnął palce na nożu.

Reijo starał się przekrzyczeć szum morza:

- Trzymaj ją, Knut! Pomóż! Pomóż ją wyciągnąć!

Nie miał pojęcia, jak tego dokonał: jedną dłonią z całej siły ściskał trzonek noża, ciałem podtrzymywał Ailo, wolną ręką złapał płaszcz Idy.

Reijo pchał, a Knut ciągnął siostrę ku sobie. Wreszcie opadła wyczerpana na Ailo, przywarła do niego ca­łym ciężarem, wbiła palce w ramię męża.

Knut nie przesuwał jej, leżąc w ten sposób, dłużej utrzymają ciepło.

Już miał wyciągnąć rękę do Reijo, lecz zobaczył, że tamten wcale nie zamierza wychodzić z wody. Osza­lał, czy co? Chce się utopić?

Już szykował się, by skoczyć na ratunek, lecz Reijo powstrzymał go gestem ręki.

Resztką sił zaczął przesuwać się wzdłuż burty. Ucze­pił się jej mocno i przekładając dłonie, okrążał łódź.

Knut w jednej chwili zrozumiał, co Reijo zamierza zrobić. Zobaczył, że dotarł do miejsca zamocowania want. Krawędź burty znajdowała się jednak pod wo­dą. Knut nie był pewien, czy sam by się na to zdobył, a był przecież dużo młodszy.

Reijo wyjął nóż z pochwy. Ścisnął go mocno w dło­ni i zanurkował.

Minęło sporo czasu, zanim, parskając wynurzył się z powrotem. Dopiero teraz mógł się wspiąć na wrak.

Knut ujrzał, jak maszt wypływa na powierzchnię.

Reijo zdołał przeciąć wanty. Dobrze wiedział, jakie to ważne: po obluzowaniu masztu łódź utrzymywała się na wodzie bardziej stabilnie.

Dało się to wyraźnie odczuć - żaglówka nie zacho­wywała się już na falach jak wierzgający dziki koń.

Reijo usiadł z tyłu. Drżąc, przysunął się bliżej Knu­ta. Muszą starać się utrzymać ciepło.

Szczękał zębami, nie był w stanie mówić.

Wywróconą łódź znosiło w stronę lądu, jednak o tej porze nie mogli się spodziewać, że napotkają tam coś innego niż skały.

- Nie widać nas z brzegu - wykrztusił w końcu Reijo.

Knut zdawał sobie z tego sprawę. Ciemność wyda­wała się jak czarna ściana. Z powodu gęstych chmur była jeszcze bardziej nieprzenikniona.

- W domu czekają na nas - odezwał się zmartwiony. Dostrzegał przebłyski migotliwego światła z cypla. Anjo została, żeby przygotować ciepły posiłek. Wkrótce zacznie się schodzić młodzież. Wieczorem miały się od­być tańce i poczęstunek. - Czekają na nas - powtórzył.

Reijo przytaknął. Zauważył, że znosi ich w bok od osady. W tych ciemnościach trudno ich będzie odna­leźć. W dodatku wiatr i morze tłumiły głosy.

Knut ścisnął w dłoni trzonek noża. Było mu zimno, ale nie aż tak bardzo jak Reijo. Dał z siebie o wiele mniej niż ojciec.

Ida leży tak cicho...

Przez mgnienie ujrzał przed sobą twarz Anjo.

Jednym szarpnięciem wyrwał nóż z dna łodzi.

Światełko na cyplu jeszcze nie zniknęło mu z oczu.

- Popłynę tam - rzucił stanowczo.

- Nie ma mowy! - zaprotestował Reijo. Chwycił syna za ramiona, chcąc go powstrzymać. Knut potrząsnął głową.

- Możemy zamarznąć tu na śmierć - tłumaczył. - Albo rozbijemy się o skały, co na jedno wychodzi. Je­żeli nadciągnie kolejny szkwał, zniesie nas jeszcze da­lej. Nie wiadomo, kiedy zaczną nas szukać. Poza tym martwię się o Idę.

- To za daleko - odparł Reijo zmęczony. - Nie dasz rady.

- Dopłynę - rzekł Knut i zsunął się do lodowatej wody. Nie tracił z oczu światełka na cyplu.

2

Anjo zaczęła się martwić. Nigdy wcześniej nie zwró­ciła uwagi na to, jak szybko zapada zmierzch. Przecież już wiosna, a mimo to zrobiło się ciemno, jakby ci ktoś nagle zarzucił worek na głowę.

Ale Reijo ma takie doświadczenie w żeglowaniu, więcej życia spędził chyba na morzu niż w domu. Knut także znał się na łodziach. Ailo wcześniej pływał tro­chę z nimi, choć tego nie lubił. Ida pewnie potrafiła wiosłować, zanim jeszcze nauczyła się chodzić.

Nie ma powodu do obaw.

A jednak Anjo się bała.

Ogarnął ją niepokój. Nie potrafiła go w żaden sposób opanować. Próbowała obliczyć, ile czasu mogło zająć przeprawienie się przez fiord. Wiatr wiał wystarczająco mocno, Knut i Reijo nie musieli zatem wiosłować. Ale przecież mogli wypłynąć z opóźnieniem.

Powinna była wybrać się z nimi.

Nie, to niedorzeczna myśl. Za nic w świecie nie chcia­łaby stracić dziecka, które nosi pod sercem. Ale przez mgnienie oka wydawało jej się, że byłoby lepiej wiedzieć, dlaczego para młoda jeszcze nie wróciła, niż miotać się w niepewności. Zaczęła rozumieć żony rybaków - nie miała pojęcia, jakim cudem to wytrzymują.

Lęku nie można tak po prostu od siebie odsunąć.

Musiała pilnować garnków, lecz mimo to wiele razy wybiegała na podwórze. Stała przed domem, drżąc z zimna, i wyobrażała sobie, jak muszą marznąć tam na łodzi. Usiłowała cokolwiek wypatrzeć, ale widziała jedynie ciemną, zamazaną plamę, a za nią jeszcze więk­szą ciemność. Drugi brzeg fiordu. Nie sposób było stwierdzić, gdzie się zaczyna lub kończy ląd. Wszyst­ko tonęło w mroku. Anjo nie potrafiła nawet rozróż­nić linii horyzontu, rozdzielającej niebo i morze.

Naprawdę jednak zaczęła się bać, kiedy pojawili się pierwsi goście: przyjaciółki Idy, Henriettę i Sofia, ra­zem z Sedolfem i Emilem.

- Jeszcze nie wrócili? - zdumiał się Sedolf, ciągle nie­przyzwoicie przystojny.

Anjo dostrzegła w nim pewne podobieństwo do Si­mona. Poczuła ukłucie w sercu. Podobał jej się Simon.

Sposób, w jaki Sedolf zapytał, podpowiedział Anjo, że istnieją powody do lęku. Ze nie dała się ponieść wy­obraźni. Że nie martwi się bez przyczyny i nie popa­da w histerię.

Potrząsnęła głową. Ręce nadal trzymała w fartuchu i wycierała wilgotne dłonie. Tyle czasu stała nad gorą­cymi garnkami. Spociła się. Spociła się też ze strachu.

Emil i Sedolf wymienili spojrzenia. Niepokój prze­szył ich na wskroś. Podeszli do okna. Musieli wyjrzeć. Anjo wiedziała, że zobaczyli tylko ciemność. Dokład­nie tak samo jak ona.

- Czy nie jest już strasznie późno? - zdziwiła się Henriettę.

W tej samej chwili otrzymała kuksańca w bok od swej bardziej rozważnej koleżanki. Jedno spojrzenie wystarczyło, by zamilkła. Ugryzła się w dolną wargę. Usiadła, równie bezradna jak Sofia.

Anjo odgadła, że wszyscy pomyśleli o tym samym. Zastanawiała się, czy ktoś się odważy odezwać.

- Jaką wzięli łódź? - spytał Emil. Anjo uważała, że jest coś dobrego w tym chłopcu.

Mężczyźnie, należałoby raczej powiedzieć, niemal ró­wieśniku Knuta. Smalił cholewki do Idy, jednak dał za wygraną, kiedy się okazało, że jej wybrankiem jest jed­nak Ailo. Musi mieć wielkie serce, skoro nie żywi nie­chęci do człowieka, który zabrał mu dziewczynę.

- Tę małą - odparła Anjo. Nie znała się zbytnio na łodziach.

- Sześciowiosłową? Glos Emila zabrzmiał ostro.

- Łatwo ją podprowadzić do brzegu - zauważył Sedolf. - Wiesz, byli lekko ubrani. A rano morze wyda­wało się spokojne.

- Czy tutaj też wiało? - pytał dalej Emil.

- Przeszła prawdziwa trąba powietrzna - odpowie­działa Anjo. Obserwowała pogodę, kiedy było jeszcze dość jasno. - Trwało to jakiś czas, zanim ucichła... - do­dała, bo pomyślała o tym samym co chłopak.

- Czy na brzegu została jakaś łódź? Anjo skinęła głową. Powinna poprosić Emila i Sedolfa, by zostali, ale tego nie chciała.

Powinna ich ostrzec, że to zbyt ryzykowne, ale nie zdo­była się, by powiedzieć coś, co mogłoby ich powstrzymać.

Sedolf i Emil wyszli bez słowa. Nawet dziewczęta nie próbowały prośbą lub groźbą odwieść ich od po - ' wziętego zamiaru.

Wszyscy się bali.

Kiedy za chłopcami zamknęły się drzwi, w izbie za­panowała cisza.

- Piekielna pogoda na taką wyprawę - rzucił Emil ze złością.

Zsunął czapkę nisko na czoło. Nie tylko jej cień sprawił, że twarz mu pociemniała.

Sedolf uśmiechnął się, choć sytuacja nie nastrajała do żartów. Wiatr zaświszczał im w uszach. Na morzu wia­ło jeszcze silniej, obaj o tym wiedzieli. Obaj urodzili się i wyrośli nad fiordem - znali go wystarczająco dobrze.

- Też byś wyruszył, mój drogi Emilu, gdybyś brał ślub z Idą. Wyruszyłbyś nawet, gdyby szalał zimny wi­cher z północnego zachodu.

- Nie ma sensu rozwijać żagli - uznał Emil, unika­jąc rozmowy na temat Idy. Ten najstarszy syn i dzie­dzic już od dłuższego czasu interesował się córką Re­ijo. Nie pamiętał nawet, od jak dawna zaczęła mu się podobać jej uśmiechnięta, szczera twarz. I ona cała. Jednak zaniechał starań o względy dziewczyny, kiedy wybrała innego. Głęboko ukrył swe uczucia.

Wyjęli wiosła. Zepchnęli na wodę niewielką łódź, którą Reijo zwykle wybierał się na krótkie przejażdż­ki po fiordzie.

Nic nie było widać. Ani słychać.

- Szkoda, że nie wziąłem od Anjo lampy - zauwa­żył poniewczasie Sedolf.

Wiosłowali spokojnie. Trzymali się dość blisko brze­gu w obawie przed zbyt silnymi porywami wiatru. Uni­kali miejsc, gdzie występowały silne prądy powietrzne.

- Reijo! - wołał Emil. - Reijo, jesteś tam?

- Jeśli poszli na dno, to raczej na środku fiordu - głośno myślał Sedolf.

Po raz pierwszy nazwał to słowami. Było zbyt ciem­no, by Emil mógł zobaczyć jego twarz. Jednak w głosie Sedolfa brzmiał smutek. To do niego całkiem nie­podobne.

- Reijo! - krzyknął znowu Emil. Sedolf odłożył na chwilę wiosła. Pozwolił, by prąd zniósł nieco łódź, by zboczyli z kursu, prowadzącego na cypel. Wyraźnie widzieli światło domu. Było jak gwiazda, według której mogli się kierować.

- Cholernie zimno - zauważył Sedolf. - Jak długo można wytrzymać w tak lodowatej wodzie?

- Może płyną na wraku. Sedolf westchnął cicho. Usiłował wyobrazić sobie Idę siedzącą okrakiem na wywróconej łodzi. Na samą myśl poczuł mrowienie w dole pleców; pewnie poka­załaby trochę ciała...

Odsunął od siebie tę wizję. Nie mógł się nią podzie­lić z Emilem.

- Widzisz coś? - spytał. Emil wychylał się przez dziób, próbując przeniknąć wzrokiem ciemność dalej niż na kilka łokci. Usłyszeć coś więcej, niż fale uderzające ze złością o burtę.

- Niewiele - odpowiedział Emil. Sedolf uczynił kilka ruchów wiosłami. Był silniej­szy, chociaż Emil też nie należał do słabeuszy.

Morze stawiało opór. Tego wieczoru nie chciało sta­nąć po ich stronie.

Nowy zamach. Wiatr chłostał chłopców po policz­kach. Nie będzie łatwo posuwać się naprzód.

- Nic tu nie wskóramy - odezwał się Emil. - Nie mogli aż tak bardzo zboczyć z kursu. Reijo jest zbyt wytrawnym żeglarzem.

Sedolf wzruszył ramionami. Nie miał nic przeciw­ko temu, żeby wiatr zniósł łódź nieco bliżej lądu. Wystarczyło tylko trochę pomagać wiosłami, by nie roz­bili się o czarną, śliską skałę.

Emil w równych odstępach czasu wołał imię Reijo. Odpowiadała mu cisza. W każdym razie z ciemności nie dochodził żaden dźwięk, który mógł przypominać ludzki głos.

Nagle jedno z wioseł stało się bardzo ciężkie.

Upiór morski! przemknęło przez głowę Sedolfowi, przez ułamek sekundy. Ożyły opowieści o duchach z dzieciństwa.

Coś jednak naprawdę ciągnęło wiosło w dół. Sedolf chciał je wyrwać, ale to coś w wodzie mu na to nie po­zwoliło.

Chłopak przełknął ślinę, usłyszał skrobanie o bur­tę. Jakiś jęk. Człowiek!

Emil wstał. Sedolf również miał taki zamiar, ale mu się nie udało. Zauważył, że łódź przechyliła się w le­wo, więc odruchowo cofnął się w przeciwną stronę. Emil wychylił się przez burtę i już po chwili wycią­gnął kogoś z wody. Tamten dyszał, wypluwał wodę. Szczękał zębami z zimna i dygotał na całym ciele.

Teraz również Sedolf go rozpoznał. To przecież Knut!

Emil zdjął kurtkę i otulił nią przemoczonego.

Na szczęście dla Anjo żyje, przebiegło mu przez myśl.

- Wiosłuj, Sedolf! - zarządził. - Musimy jak najszyb­ciej wysadzić go na ląd!

- Ale pozostali... - wyszeptał ochryple Knut. Głos odmówił mu posłuszeństwa. - Zapomnijcie o mnie! Dam sobie radę. Zabierzcie pozostałych. Ratujcie ich!

Emil objął Knuta. Podtrzymywał go, a jednocześnie ogrzewał.

- I tak nie starczy w łodzi miejsca dla tylu osób. Najpierw odwieziemy ciebie. Czy z Reijo i młodymi wszyst­ko w porządku?

- Płyną na wywróconej łodzi. - Knut z trudem łapał powietrze i kasłał. Przy mówieniu bolało go gardło. - Nie wiem, co z Idą. Długo przebywała w wodzie. Ailo pływał... Był chyba w szoku. Nie chciał, byśmy go ra­towali. Za wszelką cenę chciał odnaleźć Idę. Jeżeli łódź się utrzyma, Reijo powinien dać sobie radę.

Sedolf wiosłował z całych sił, szumiało mu w uszach. Dobiegały go tylko urywki słów Knuta. Sły­szał przeważnie własny oddech, pulsowanie w skro­niach i wiatr.

- Gdzie oni są? - dopytywał się Emil. Nie powinni znajdować się zbyt daleko, skoro Knutowi udało się dopłynąć prawie do brzegu.

- W głębi fiordu - odparł Knut. - Znosi ich na skały...

- Daleko stąd?

- Chyba tak. Bardzo długo płynąłem - wykrztusił. - Wysadźcie mnie tylko na brzeg i od. razu ruszajcie. Sam dojdę do domu.

Ani Emil, ani Sedolf nie mieli sumienia wyrzucić skraj­nie wyczerpanego Knuta na skały i zostawić własnemu losowi. Lecz w jego słowach było wiele racji. Poza tym znowu wzmagał się wiatr. Ledwie zauważalnie, jedynie wyczuwało się to w powietrzu. Tak nieznacznie, że dało się to poznać chyba niezwykle wrażliwym węchem. A je­żeli wrak zniesie na skały i wtedy zerwie się sztorm...

Dno łodzi otarło się o kamienie przy brzegu. Emil wyskoczył pierwszy. Porządnie zmarzły mu nogi, za­nim wyszedł na suchy grunt.

Jeszcze nie czas na morskie kąpiele, chociaż już pra­wie kwiecień. Chłopak wyciągnął łódź, starając się nie myśleć o tym, że Knut przepłynął taki kawał w tej lo­dowatej wodzie. Bóg jeden wie, jak długo to trwało. Rozsądek podpowiada, że chyba niezbyt długo. Nikt by tego nie wytrzymał. Skonałby z zimna i wyczerpania. Emil pomógł Knutowi wysiąść z łodzi. Ten zatoczył się jak pijany.

- Poradzisz sobie? - spytał Emil, wpatrując się we wzgórze przed domem. Nie wydawało się strome. Mo­że nieco śliskie na ścieżce. Dla Knuta mogło okazać się nie do przebycia.

- Podczołgam się - szepnął Knut. Podał Emilowi kurtkę. - Dziękuję za pożyczkę - dodał. - Płyńcie po nich! Płyńcie po Idę!

Emil patrzył za nim. Zobaczył, jak stawia pierwsze kroki.

- Ruszamy? - usłyszał głos Sedolfa, zanim Knut zdołał dotrzeć do wzniesienia.

Emil poderwał się. Zepchnął łódź na fale i po chwi­li sam do niej wskoczył. Zmarzł tak bardzo, że nie mógł zapiąć kurtki.

Skierowali się w głąb fiordu.

Rozbitkowie kołysali się na falach. Ailo doszedł do siebie wkrótce po tym, jak Knut wyskoczył za burtę. Nie mógł się jednak ruszyć - leżał rozpłaszczony na wraku z rozpostartymi rękami, przygnieciony cięża­rem Idy. Reijo ubezpieczał oboje z tyłu.

Ailo miał przynajmniej świadomość, że Ida żyje. Jej usta znajdowały się nad jego karkiem. Wyraźnie czuł na nagiej skórze oddech dziewczyny. Słaby i zwolnio­ny. Reijo osiągnął stan, w którym przestał marznąć. Przeraził się. W ciemności dostrzegał światła domu.

To nie w tamtą stronę dryfowali. Niechybnie rozbiją się o stromą skałę. Wiatry bywają tu nieobliczalne. Gdyby był sam, może dałby sobie radę. Tuż przed ska­łami zaryzykowałby i skoczył w morze.

Ale Ida leżała nieprzytomna. Ailo nie potrafił pły­wać. Reijo zaczął oswajać się z myślą, że niebawem zgi­nie, wpatrzony w światła własnego domu. Mrugającą gwiazdę - ostatni punkt zaczepienia w życiu.

- Szkoda, że niebo nie jest gwiaździste - syknął Emil przez zaciśnięte zęby.

- Wtedy nie byłoby sztormu - odrzekł Sedolf z przekąsem.

Emil wpatrywał się w ciemność. Nic nie widział. Pa­nicznie się bał, że coś przeoczy. Ze przepłyną obok, nie zauważywszy rozbitków. Wołał ich po imieniu. Wszystkich po kolei. Serce mu się krajało za każdym razem, kiedy wykrzykiwał w mroku imię Idy.

Należała do innego. Zdawał sobie z tego sprawę. Bardziej niż kiedykolwiek należała do innego, jednak z radością oddałby za nią życie. Nadal zajmowała w je­go sercu ważne miejsce. Nigdy już nie spotka nikogo takiego jak ona. Wyszła za mąż, lecz on będzie ją ko­chał, dopóki będzie żył.

- Reijo! - krzyczał. - Reijo! Ida! Ailo! Morze rzucało nimi z fali na falę. Sedolf wiosłował z całych sił. W pewnym momencie usłyszał trzask pę­kającego materiału. Matka nie będzie zadowolona, ła­tając jego najlepszą koszulę.

Do diabła z najlepszą koszulą! Tu chodzi o ludzkie życie!

Być może nie postąpili najrozsądniej, wyruszając tak jak stali, w odświętnych ubraniach, ale gdzieś tam w mroku troje ludzi dryfowało na wraku łodzi, a w wodzie czekała ich pewna śmierć.

- Myślisz, że mogli już dotrzeć do brzegu? Emil się bał. Nie wiedzieli, jak długą drogę przebył Knut. Nie wiedzieli, do czego był zdolny. Uchodził co prawda za silnego, ale morze zwykle bywało silniejsze. Nie powie­dzieli tego na głos, ale zarówno Emil, jak i Sedolf od­nosili wrażenie, że prawdopodobnie uratowali Knutowi życie. Nie byłby chyba w stanie dopłynąć do lądu.

- Spójrz na ten cień... - Emil wskazał przed siebie. Sedolf odwrócił głowę, nie przestając wiosłować.

Bolały go ramiona i plecy, dłonie jakby zesztywniały na wiosłach. Nie widział żadnego cienia. Wszystko zdawało się jednakowo czarne, ale oślepiał go pot spły­wający z czoła. Mimo wiatru zimnego niczym w grud­niu Sedolf spocił się jak mysz.

- Skręć trochę na prawo - zarządził Emil. Jego głos drżał.

- Teraz dobrze? - Tak. Z dziobu długo nie dochodził żaden dźwięk. Nagle Sedolf usłyszał rozdzierający krzyk Emila:

- Nie poddawaj się! Reijo! Jesteśmy tu! Z lewej burty! Tym razem usłyszeli w odpowiedzi nie tylko plusk wody, wycie wiatru i huk spienionych fal. To napraw­dę głos. Głos człowieka dochodzący z ciemności.

- Ahoj! Pospieszcie się! Co z Knutem?

- Uratowany. Emil krzyczał, złożywszy przy ustach dłonie w trąbkę.

Jego głos brzmiał obco, ale za to docierał do rozbitków.

- Trzymajcie się! Głosy w mroku wydały się Reijo jakby z innego świata. Jak z baśni. Dopiero po chwili zorientował się, że to ratunek. Odpowiedział na wołanie, lecz niezupeł­nie był pewien, że naprawdę je słyszał.

W tym samym momencie zerwał się wiatr.

Reijo nie mógł uwierzyć własnym oczom, kiedy łódź zbliżyła się na tyle blisko, że ją rozpoznał. Dwie pobla­dłe twarze mogły należeć do kogokolwiek. Wiedział, że je zna, lecz nie potrafił połączyć ich z imionami.

Całkiem niedaleko widział też wznoszącą się groź­nie skałę. Nadal nie mogli się czuć bezpiecznie.

- Wszystko w porządku? - krzyczał Emil.

- Wszyscy troje żyjemy - odpowiedział Reijo. Sam słyszał, jak ochryple zabrzmiał jego głos.

- Rzucimy wam linę. Dasz radę ją złapać? I zamo­cować?

Reijo przytaknął. Nie był jednak pewien, czy zoba­czy linę, a tym bardziej czy uda mu się ją schwycić. Dłonie w rękawicach miał tak spuchnięte i zdrętwiałe, że chwilami wątpił, iż jeszcze tam są.

Emil rzucił Reijo linę. Trzy pierwsze próby się nie powiodły. Morze ciskało wrakiem niczym łupiną orze­cha. Niewielka łódź również nie trzymała się na tyle stabilnie, żeby Emil mógł odpowiednio wycelować. Nie było łatwo ani dobrze rzucić, ani też złapać liny.

Za czwartym razem Reijo z trudem pochwycił jej koniec czubkami palców. Musiał potężnie się wychy­lić, musiał puścić nóż, którego się trzymał. Z całej si­ły zaparł się kolanami i w tej chwili zdał sobie sprawę, że nadal ma ciało. Ledwie zdołał tak rozłożyć własny ciężar, żeby opaść na łódź.

- Postaraj się ją jakoś zamocować - zawołał Emil. - Morze jest piekielnie zimne. Dobrze by było, gdyby uda­ło się wam przedostać do nas bez wchodzenia do wody.

Zamocować linę...

Reijo rozumiał znaczenie tych słów. Rozpoznał głos. Należał do odtrąconego zalotnika Idy.

Sprytny pomysł, choć wydawało się, że chłopak bar­dziej jest przypisany ziemi niż morzu.

I dość ryzykowny. Przy tak silnym zmiennym wie­trze łatwo mogą się od siebie oddalić - niezależnie od starań wiosłującego. Ratując jedną osobę przy użyciu liny, mogą w najgorszym wypadku stracić dwie.

Jednak powinni wykorzystać tę szansę. Związać ze sobą obie łodzie. Pozwolić, by mniejsza znalazła się możliwie jak najbliżej. Na ile blisko, o tym zadecydu­ją wiatry i morze.

Trzeba trzymać nóż w pogotowiu, na wypadek gdy­by wrak zaczął tonąć.

Ale na wywróconej łodzi nie było niczego, do czego można by przymocować linę. Emil wiedział o tym. Choć był tylko synem chłopa, wiedział, jak zbudowana jest ża­glówka. Zdawał sobie sprawę, czego żąda od Reijo.

Reijo wyciągnął z kilu swój nóż i schował go do po­chwy.

Bał się.

- Zdołasz wstać, Ailo? - spytał. - Spróbuję na chwi­lę unieść Idę.

Mocno przywarł udami do dna wraku. Czuł, że zro­bią mu się od tego sińce. Oby tylko przeżył, by móc je podziwiać!

Zacisnął ręce wokół talii Idy. Podniósł ją tak, że usia­dła, ciężko opierając się o niego. Poczuł ulgę, kiedy zauważył, że dziewczyna oddycha. Wcześniej nie miał od­wagi spytać o to Ailo. Panicznie się bał odpowiedzi. Wtedy pozostałoby mu niewiele powodów, by walczyć. Ailo zebrał siły. Całe ciało miał obolałe, udało mu się jednak usiąść.

- Odwróć się - rzekł Reijo. - Postaraj się ją utrzy­mać. Ja muszę wejść do wody.

Ailo nie pytał, po co. Usłuchał ślepo. Ze wszystkich stron otaczało ich spienione morze. Wyobrażał sobie, że grzbiety fal to chciwe palce nieboszczyka, które usi­łują go wciągnąć do siebie w głębinę. Jego i Idę.

Jako syn płaskowyżu nigdy nie ufał morzu. Ostat­nie wydarzenia nie pomogą mu bynajmniej zmienić zdania. Strach ściskał jego żołądek w supeł. Z najwięk­szą ostrożnością Ailo przełożył nogę nad kilem. Wy­dawało mu się, że nigdy przedtem nie zdobył się na większą odwagę. Rękoma wczepił się z całej siły w de­ski łodzi. Wbił paznokcie w drewno.

Następnie odwrócił się. Czuł, że jedna ręka traci opar­cie. Serce mu na chwilę zamarło. Nadpływająca spienio­na fala jakby śmiała się do niego, gotowa go połknąć.

W panice przywarł całym ciałem do kila. Odzyskał równowagę. Chciwie łapał ustami powietrze. Z trudem zdobył się na to, by podnieść głowę. Ujrzał bezwładne ciało Idy oparte o ojca, który wydawał się silny jak ska­la. Nieustraszony. Ailo nigdy nie podejrzewał, że czło­wiek może być tak opanowany, jak Reijo w tej chwili.

Ostrożnie przesunął się do przodu. W stronę Reijo i Idy. Swojej żony.

- Dasz radę wyjąć nóż? - spytał Reijo. Ailo sporo się namęczył, zanim udało mu się wydo­być nóż z pochwy. Serce biło mu znacznie spokojniej, kiedy dla bezpieczeństwa wbił ostrze w dno łodzi. Miał się teraz czego trzymać. Reijo powoli opuścił Idę w jego stronę, a Ailo przyciągnął ją mocno do siebie. Kolanami przywarł do łodzi. Jedną ręką ściskał kur­czowo trzonek noża, drugą trzymał Idę. Jeżeli przyj­dzie im tu zginąć, to przynajmniej zginą razem.

Reijo upewnił się, że młodzi są w miarę bezpieczni. Musiał po prostu zaufać Ailo. Złożyć życie Idy w je­go ręce. Przekonał się, że Ailo kocha ją co najmniej równie mocno jak on sam - przecież to ją najpierw chciał ratować.

Z liną owiniętą wokół dłoni Reijo ponownie wsko­czył do morza.

Nie zdążył wyschnąć ani też jeszcze się nie ogrzał po poprzedniej kąpieli. Fale przez cały czas obficie wszystkich zlewały, nie pozwalając ani na chwilę o so­bie zapomnieć. Jednak mimo to zetknięcie z lodowa­tą wodą okazało się prawdziwym szokiem.

Reijo nie zdołał utrzymać się na powierzchni. Nie przewidział tego. Zmarnował sporo sił, walcząc i prze­bijając się przez fale, które bawiły się nim jak piłką.

Wreszcie dotarł do wraku i odnalazł burtę. Przypo­mniał sobie, że siedział pośrodku łodzi, zwrócony twa­rzą ku dziobowi. Musiał ściągnąć pod wodą jedną ze sfilcowanych rękawic, żeby po omacku odszukać wła­ściwe miejsce.

Nie było to wcale proste. Pomógł sobie zębami, ale przynajmniej obyło się bez rozcinania rękawicy nożem.

Odnalazł dłonią jakiś otwór. Musiał trzymać się z całych sił, żeby fale nie rzucały nim o burtę, starać się opanować drżenie rąk, chociaż szczękał zębami, aż dzwoniło w uszach. Musiał odwinąć z ręki koniec liny, a następnie kilka razy przeciągnąć ją przez otwór. Potem wykonał mocne węzły.

Kiedy uporał się z tym zadaniem, czuł się bardziej martwy niż żywy. Nałykał się wody. Kręciło mu się w głowie. Zmarzł tak bardzo, że myślał, iż to już ko­niec. Wydawało mu się, że chłód to ogień, i to bardziej niszczący niż pożar.

Zacisnął ręce wokół liny, starał się jej za wszelką ce­nę utrzymać.

- Lina przywiązana! - oznajmił. Nie był pewien, czy go usłyszeli, ale brakło mu sił, żeby zawołać jeszcze raz. Tylko mocno się trzymał.

Całą wieczność później poczuł uderzenie drugiej ło­dzi. Porządne uderzenie w ramię i biodro, lecz nie pamię­tał, kiedy ostatnio cokolwiek było mu równie obojętne.

Jakiś człowiek wychylił się przez burtę, chwycił go pod ręce i wciągnął do środka. Reijo chciał pomóc, podpierając się stopami, ale nie był w stanie. Leżąc na dnie łodzi, usłyszał czyjś głos:

- Możesz już puścić linę, Reijo. Potrzebował jednak pomocy, by uwolnić od niej palce. Emil i Sedolf zajęli się pozostałymi rozbitkami.

Przezornie zabrali dwie liny. Teraz znajdowali się tak blisko, że Ailo bez trudu złapał koniec drugiej z nich. Pośpiesznie przewiązał Idę w pasie. Nie dopuszczał do siebie strachu, kiedy podtrzymywał dziewczynę, by nie wpadła do wody. Trafiła prosto w objęcia Emila. Został sam na wraku. Skała już od dawna znajdowa­ła się niebezpiecznie blisko. Teraz jej czarny zarys prze­słaniał całe pole widzenia. Emil zaczął w pośpiechu roz­wiązywać węzeł, ale Ailo nie pozwolił mu skończyć. Błyskawicznie wyrwał nóż z dna łodzi, boleśnie skaleczył się przy tym w nogę. Nie oglądając się na nic, od­ważył się na skok. Wpadając do wody, złapał linę łą­czącą obie łodzie. W jednej chwili fale okazały się o wiele bardziej zaciekłe, niż wydawało się to z góry.

Sedolf krzyknął coś, czego Ailo nie dosłyszał, jedy­nie się domyślał. Strach brzmiący w głosie Sedolfa za­głuszył słowa.

Ailo zdecydowanym ruchem przeciął linę. Zdążył pochwycić jeden z jej końców.

W tej samej sekundzie Sedolf wykonał desperacki zamach wiosłami. Ledwie udało mu się uniknąć ogrom­nej fali.

Woda zakotłowała się, kiedy wrak rozbił się o skały.

Trzask i huk. Za chwilę plusk. I fale. Potem widać było już tylko fale.

Ailo uczepił się kurczowo liny i przez jakiś czas po­zwolił się ciągnąć za łodzią.

Dopiero kiedy minęło niebezpieczeństwo, że jakiś silniejszy podmuch wiatru rzuci ich na skały, Emil z Sedolfem wciągnęli chłopaka na pokład.

- Byłeś bardzo odważny - rzekł z uznaniem Emil. - Uratowałeś życie nam wszystkim.

- Ida - szepnął Ailo. - Zabierzcie Idę na ląd!

3

Nagłe pukanie do drzwi przywodziło na myśl scenę z koszmarnego snu. Kilka ciężkich uderzeń, które nagle się urwały. Cisza. I znowu głuchy łomot. Anjo przypo­mniała sobie przerażające opowieści o topielcach, po­wracających do domu właśnie w taki sposób. O upio­rach, które chciały zagarnąć cząstkę świata żywych.

Należało użyć przeciw nim przedmiotu ze stali. Za­mknąć im drogę.

Anjo porwała nóż, mężnie przeszła przez izbę i naci­snęła klamkę. Nie udało jej się jednak otworzyć drzwi. Coś za nimi leżało.

Pełna najgorszych przeczuć zaparła się mocno i po­pchnęła. Przecisnęła się przez szparę.

- Knut!

Upadła na kolana obok męża. Z domu wyjrzały So­fia i Henriettę. Pobladły. Knut uśmiechnął się słabo. Zaraz potem zamknął oczy. Zemdlał z wyczerpania.

Anjo rozejrzała się wokół. W ciemności nic nie by­ło widać. Nie doszły jej też żadne dźwięki. Co się sta­ło z Reijo i młodymi, pozostało zagadką.

- Nie wolno ci dźwigać! - rozległ się stanowczy głos Henriettę. - Sofia i ja wciągniemy go do środka.

Sofia nie była pewna, czy im się uda, ale jakoś sobie poradziły. Na szczęście Knut nie czuł, co z nim wy­prawiały. Przebywał w innym świecie.

Dziewczęta zaciągnęły go do izby, rzuciły na łóżko niczym worek. Potem wycofały się zawstydzone. Przy­cupnęły z boku, gotowe na każde skinienie gospodyni.

Anjo zaczęła zdejmować z Knuta przemoczone ubra­nie. Bardzo przydatny okazał się nóż, który, właściwie nie zdając sobie z tego sprawy, trzymała w ręku.

Musiała rozciąć rękawice i spodnie męża. Buty uda­ło jej się ściągnąć w całości. Porządne wysokie buty ze skóry. Drogo kosztowały. Nie każdego było na takie stać. Dobrze, że nie trzeba ich ciąć. Jednak słona wo­da bardzo je zniszczyła. Dlaczego ich nie zdjął? Mu­siały mu nieźle ciążyć.

Knut był siny z zimna. Blady. Na całym ciele, a zwłasz­cza na udach, miał sińce.

Innych obrażeń nie było widać, chłopak przede wszyst­kim sprawiał wrażenie wyczerpanego i wychłodzonego. Anjo owinęła go w wełniane koce i skóry i starannie okry­ła, jak okrywa się dzieci. Wychodząc, zostawiła drzwi otwarte na oścież, by z kuchni, gdzie napaliła w piecu do czerwoności, docierało ciepło.

Sofia zdjęła jedzenie z płyty.

- Dziś wieczorem nie będzie przyjęcia weselnego - westchnęła.

Anjo tylko skinęła głową.

Bóg jeden wie, co dziś wieczorem tu będzie. Mimo że jej mąż wrócił do domu, nie potrafiła się cieszyć. Wszystko się jeszcze mogło zdarzyć. Zostało tam jesz­cze troje. I chłopcy, którzy wypłynęli ich szukać.

Oczekiwanie dłużyło się. Trudno było patrzeć so­bie w oczy. Trudno znaleźć temat do rozmowy, po­nieważ myśli krążyły cały czas wokół jednego.

Dziewczęta trwały w niepewności. Nie mogły nic zrobić. Przeczuwały, że stało się coś złego, ale nie wie­działy co.

Henriettę siedziała z dłońmi tak mocno spleciony­mi, że aż pobielały jej kostki. Nie wiadomo, czy się modliła, czy po prostu takie siedzenie ją uspokajało. Anjo zaciskała dłonie w bezsilności, złości i bólu. Na­uczyła się w ten sposób znosić cierpienie. A miał to być najszczęśliwszy dzień w życiu Idy.

Niepokój doprowadzał kobiety do szaleństwa. Wie­le gości pukało do drzwi, ale wracali do domów, prze­konawszy się, że orszak weselny jeszcze nie dotarł.

Wielu ofiarowało się wyruszyć na poszukiwania.

Anjo jednak uważała za swój obowiązek im tego za­bronić. Bała się, że i oni mogą zaginąć.

- Poczekajcie - prosiła. - Poczekajcie jeszcze trochę.

Wyniosła z domu wszystkie lampy, z wyjątkiem jed­nej, której potrzebowała w kuchni. Ręce jej drżały, kie­dy je zapalała. Drogocennego oleju tak szybko ubywało.

- Zabierzcie lampy nad brzeg. Niech widzą, dokąd żeglować czy wiosłować. Poczekajmy jeszcze trochę. Emil i Sedolf już popłynęli na ratunek. To rozsądni chłopcy. Jeżeli im się nie uda...

Zdołała zatrzymać gości.

Miała rację.

Było zbyt ciemno. Pogoda zmieniała się szybko. Wiały zbyt porywiste wiatry. Mogły zaskoczyć nawet najbardziej wytrawnego żeglarza. Jeżeli Emilowi i Sedolfowi się nie uda, trzeba będzie poczekać do rana, aż się rozwidni.

Bez światła poszukiwania byłyby bezcelowe.

W dole na skałach przy wiacie należącej do Reijo pojawił się perlisty łańcuch chybotliwych światełek.

Lamp trzymanych przez ręce, które najchętniej chwy­ciłyby za wiosła, które wolałyby działać, coś robić...

Ludzie wstrzymali oddech. Tu w osadzie nad fior­dem wszyscy się znali. Nie rozmawiali. W każdym ra­zie wymienili niewiele słów. Na ogół zachowywali się w ten sposób, kiedy było na coś za późno, zwykle na pogrzebach. To prawda, że nie lubili, gdy ubywało ko­goś we wspólnocie. Zazwyczaj, tak na co dzień, trzy­mali się na dystans. Ale kiedy zniknęła jakaś twarz, tę­sknili za nią. To dotyczyło mieszkańców wszystkich niedużych, szarych domów i darniowych chat położo­nych tu w górach. Stanowili oni część jednego wielkie­go obrazu. Czegoś brakowało, kiedy ktoś znikał.

Obawiali się najgorszego. Zaczynali tracić nadzieję. Wczesna noc była wyjątkowo ciemna, gęsta warstwa chmur całkiem zasłaniała księżyc i gwiazdy. Wiało tak mocno, że nie słyszeli plusku fal o skały u swoich stóp. Nieustające i nagłe porywy sprawiały, że musieli chwytać się stojących obok, żeby nie wpaść do wody.

Sztorm, mówiono, morze wygląda jak zupa miesza­na w garnku, żeby się nie przypaliła.

Dno morskie z pewnością dziś się nie przypali. Nikt nie miał co do tego wątpliwości.

Nie mogli słyszeć podpływającej łodzi. Zobaczyli ją dopiero, gdy wyłoniła się z ciemności i znalazła w nie­wielkim kręgu światła, rzucanego przez lampy.

Mężczyźni bez wahania skoczyli do lodowatej wo­dy, żeby wyciągnąć rozbitków na ląd.

- Czy wszyscy żyją? - pytano.

Sedolf skinął głową. Ludzie dziękowali Bogu. Z przerażeniem spostrzegli, że chłopak jest całkiem przemoczony i przemarznięty. Wiosłując, nie czuł zimna, ogromny wysiłek pozwolił utrzymać ciepło. Teraz pot lał się z niego strumieniem, przez co Sedolf marzł jeszcze bardziej.

Reijo nie stracił przytomności, chociaż był tak wy­chłodzony i wyczerpany, że czuł, jakby już się znalazł jedną nogą na tamtym świecie. Nie chciał przyjąć po­mocy i usiłował sam wyjść na brzeg. Jednak musiał schować swą dumę.

- Już dosyć zrobiłeś, Reijo - rzekł Sedolf i objął go ramieniem. Zataczając się, razem ruszyli wzdłuż śli­skiej ścieżki.

- Wygląda na to, że najbardziej ucierpiała para mło­da - powiedział ktoś. Z jadowitym uśmiechem zwró­cił się do Emila: - Być może ktoś tam na górze uważa, że powinna wybrać ciebie, chłopcze.

Emila ogarnęła złość. Jego wzrok zapłonął.

- Zamknij się! Zamiast gadać bzdury, pomóż Ailo, bo zamarznie na śmierć.

Sam natomiast podźwignął Idę z dna łodzi. Niósł ją ostrożnie do jej domu na cyplu. Nigdy nie zapomni tej przerażająco bladej twarzy otoczonej rudymi jak ogień włosami. Ten widok przywiódł mu na myśl kontrast między chłodem a ciepłem.

Trząsł się z zimna, a serce płonęło mu w piersi.

Była taka ładna. Niepodobna do innych. Wydawała się jak kwiat. Tak samo krucha. Nie znal nazw kwia­tów. Nie tego w życiu się uczył. Lecz dla niego Ida by­ła najpiękniejszym wśród innych. Bał się, że się złamie równie łatwo, jak roślina ulegająca kapryśnej naturze.

Nigdy już nie będzie jego Idą. Ale musi żyć. Wszyst­ko straci sens, jeżeli jej zabraknie.

Anjo, Henriettę i Sofia miały pełne ręce roboty. Jed­nak wszystkie trzy wzięły się do pracy z radością. Wo­lały móc robić coś same i uczestniczyć w tym, co się dzieje, niż składać ręce w modlitwie, nie mając pew­ności, czy to cokolwiek pomoże.

Reijo potrzebował ciepła, by z powrotem dojść do sie­bie. Był bardzo zmęczony i ledwie się trzymał na nogach, ale nie chciał się położyć. Bronił się, żeby nie zasnąć. Zda­wał sobie sprawę, że we śnie cały koszmar będzie może musiał przeżyć na nowo. Nie mógłby zresztą zasnąć, nie wiedząc, co z Idą. Co prawda wyszła za mąż, ale nadal jest jego dzieckiem. Uświadomił sobie, że ojcem pozo­staje się przez całe życie. Ojcostwo nie kończy się z dniem, kiedy dziecko założy własną rodzinę i przecho­dzi pod opiekę współmałżonka. Rodzice zawsze będą się czuli za nie odpowiedzialni. Od tego się nie ucieknie.

Reijo siedział na swoim krześle przy kuchennym stole, z filiżanką weselnej kawy w dłoniach - tak przy­jemne było jej ciepło, że ledwie śmiał ją wypić.

- Gdybyśmy wcześniej wyruszyli, nic złego by się nie stało - zastanawiał się na głos.

Emil i Sedolf przebrali się. Założyli na siebie jakieś rzeczy Reijo i Ailo. Reijo za żadne skarby nie chciał od razu wypuścić chłopców do domu. A już na pew­no nie w przemoczonych ubraniach.

- Nikt się was nie spodziewa tak szybko - rzekł z przekonaniem. Przyszli przecież na wesele. Co praw­da plotki o wypadku na morzu pewnie już się roznio­sły, jednak wiadomo też było, że wszyscy zostali ura­towani. - Ocaliliście nam życie - dodał Reijo. - Nie możemy was teraz tak po prostu wyrzucić za drzwi. Staliście się dla nas jak rodzina.

Emil uśmiechnął się smutno. Reijo nie mógł wie­dzieć, jak zabolały go te słowa. Wypowiedział je w naj­lepszej wierze, lecz sprawił mu przykrość.

Emil chciał należeć do rodziny. Zostać jej prawowi­tym członkiem, a nie tylko być tak traktowanym.

Również Sedolf miał dziwny wyraz twarzy. Emil zro­zumiał, że przyjaciel odgadł jego myśli. To go trochę za­skoczyło. Nie spodziewał się, że Sedolf potrafi okazać zrozumienie. Zwykle myślał tylko o sobie. Starał się brać z życia to, co najlepsze. Ale może nie znamy do­brze swoich przyjaciół, zanim nie znajdziemy się w po­trzebie. Tego wieczoru Sedolf pokazał, co potrafi. Bez niego przy wiosłach nic by się nie udało. Być może sta­li się bohaterami. Emil właściwie nie wiedział. Nie czuł się jak bohater. Jednak był pewien, że bez pomocy Sedolfa wszyscy - on również - utonęliby w fiordzie.

Ailo odzyskiwał siły. Spośród rozbitków chyba on najmniej ucierpiał. Nie tracąc czasu na zmianę ubra­nia, podszedł do łóżka Idy.

Leżała owinięta w wełniane koce i skóry, spod których widoczna była tylko jej blada twarz, pociągła i drobna. Ciemne rzęsy podobne do frędzli przy chuście spoczy­wały na policzkach. Na czoło opadały mokre i splątane włosy. Niewielkie usta były blade.

Ailo ujął w dłonie policzki dziewczyny. Poczuł bi­jący od nich chłód. Wydawało mu się, że ona bardziej go oziębia niż on ją ogrzewa.

- Mój aniele - szepnął tuż przy chłodnej skroni. - Ida, mój aniele. Będziesz żyła, mój skarbie!

Nie miał władzy nad życiem i śmiercią. Był tylko małym człowieczkiem, który nie dysponował takimi siłami, jeżeli nawet istniały. Lecz tak bardzo pragnął, by Ida żyła, że ktoś gdzieś musiał sprawić, by tak się stało.

Nikomu nie wolno mu teraz jej zabierać. Przecież ich wspólne życie dopiero się zaczęło.

Ostrożnie ucałował blade wargi. Pamiętał, że potra­fiły zapłonąć ogniem, tak że mogły niemal parzyć. Te­raz wydawały się martwe.

Zauważył, że Ida zaczęła jakby szybciej oddychać.

- Śpi - rzekł Reijo. Coś w jego głosie sprawiło, że Ailo wyprostował się.

- To tylko zwyczajny, najzwyklejszy sen - uspoko­ił go Reijo.

Ailo zerknął na Idę. Serce biło mu w piersi jak osza­lałe. Przestraszył się. Nie nazywając tego wprost nawet w myślach, bał się. Te niezwykłe siły zniszczyły Maję. Niezależnie od tego, jakie towarzyszyły im zdolności, Ailo nie pragnął, by Ida została nimi obdarzona.

Ale Reijo zapewnił go, że to nie ów zimny, niena­turalny sen.

- Długo przebywała w wodzie, dlatego jest tak wy­chłodzona. Straciła przytomność.

- A Knut? - spytał Ailo.

- Zemdlał z wyczerpania. Kto jak kto, ale Reijo zdążył chyba się przekonać, że ani Knut, ani Ida, choć też dzieci Raiji, nie odzie­dziczyli tych samych zdolności co Maja.

Widywał ten stan wystarczająco często, by umieć go rozpoznać. Sen Idy i Knuta nie przypominał niczym letargu. Tym razem po prostu spali. Dzięki Bogu!

Ailo drżał na całym ciele. Ponownie musiał dotknąć Idy. Przekonać się, że tu jest, że żyje. Dopiero wtedy znalazł czas, by włożyć na siebie suchą koszulę Reijo.

Nie zdziwił się, że Emil i Sedolf jeszcze zostali. Hen­riettę i Sofia poszły do domu. Zrobiły to niechętnie. Jednak Anjo zapewniła je, że już sobie sama poradzi.

Ailo nie pragnął bliższej znajomości z Emilem. W ciągu tych miesięcy, kiedy jako gość mieszkał u Re­ijo, unikał spotkań z odtrąconym zalotnikiem Idy. Nie miał nic przeciwko pozostałym chłopakom. Z Emilem było inaczej. Być może dostrzegał w jego twarzy odbi­cie tego, co sam czuł do Idy. Nie potrafił tego inaczej wyjaśnić. Emil nigdy przecież nie zrobił mu nic złego - nawet pogodził się z tym, że Ida wybrała Ailo. Nie powiedział na temat tej decyzji złego słowa. Emil był małomówny i pod każdym względem porządny. Ni­gdy nie starał się wyróżnić. Wszyscy go lubili. Wyda­wał się jakby cieniem chełpliwego i wybuchowego Sedolfa. Ci dwaj różnili się od siebie jak dzień i noc, a jed­nocześnie pod wieloma względami się uzupełniali.

Ailo chyba trochę obawiał się nawiązania kontak­tów z Emilem. Dla Idy Emil był jednym z kawalerów. Po prostu jednym z wielu. Lecz Ailo spostrzegł, że Ida nie jest jedną z wielu dla Emila. Wtedy sam poczuł się jak złodziej, chociaż niczego Emilowi nie ukradł.

Nie można posiąść na własność drugiego człowieka. Nikomu nie można kogoś ukraść. Poza tym Ida nigdy nie dała Emilowi powodu, by wierzył, że jest dla niej tym jedynym.

Ailo zdawał sobie z tego sprawę. I mimo to unikał Emila. Tego dnia miało się to zmienić. Nie można uni­kać człowieka, który tak wiele dla ciebie poświęcił.

Ailo wyciągnął rękę do Sedolfa. Podziękował za nadludzki wysiłek przy wiosłach.

- Wiele bym dał, by mieć taką siłę w ramionach.

Naprawdę tak myślał. Choć wcale nie był wątły, nie mógł się równać z takim siłaczem jak Sedolf.

Trudniej mu przyszło podać dłoń Emilowi. Najgor­sze jednak było to, że ten drugi wydawał się to rozu­mieć. Obaj po raz pierwszy spojrzeli sobie w oczy.

- Dziękuję - rzekł Ailo ochrypłym głosem. Przytrzymał przez chwilę dłoń Emila. Wiele spraw leżało Ailo na sercu, ale nie zaliczały się one do tych, o których łatwo jest mówić.

- Obaj mamy chyba powody, by nie pragnąć bliskiej przyjaźni - zaczął powoli. - Nie jest to łatwe ani dla mnie, który dostałem Idę, ani też chyba dla ciebie, któ­ry jej nie dostałeś. Kocham ją tak bardzo, że cię rozu­miem. Ida nie jest zwykłą dziewczyną. Nie twierdzę, że wolałbym, by wybrała ciebie, ponieważ to niepraw­da. Myślę, że mogę dać Idzie więcej szczęścia niż kto­kolwiek inny. Kocham ją ponad wszystko. Lecz po tym, co się stało, Emil, chciałbym, żebyśmy zostali przyjaciółmi. Zawdzięczam ci zarówno swoje, jak i jej życie. Zdaję sobie sprawę, że jest ci niemal równie dro­ga jak mnie. To, czego dokonaliście dziś wieczorem, ty i Sedolf, było wielkie.

- Wszyscy mają obowiązek ratowania życia - rzekł Emil zakłopotany.

- Ale nie wszyscy by się na to odważyli - odparł Ailo. - Zwłaszcza przy takiej pogodzie jak dziś. Nikt by nie miał do was pretensji, gdybyście nie wyruszyli nas szu­kać. Jednak nie zawahaliście się i dzięki temu żyjemy. Nie sądzę, że wybrałbyś mnie na swego najlepszego przyjaciela, ale musisz wiedzieć, Emil, że gdybyś kiedyś potrzebował pomocy, zawsze możesz na mnie liczyć. To samo dotyczy Sedolfa. Ale ponieważ między nami, Emil, istnieje jednak pewnego rodzaju bariera, kieruję to bardziej do ciebie. Jestem mężem Idy, ale proszę cię, byś nie traktował mnie jak wroga. Po tym, co się stało, pozostaniesz w mej pamięci jako przyjaciel.

- Nie mam nic przeciwko temu - odparł Emil. - Nie przyszło mi nawet do głowy, by chować do ciebie urazę.

Sedolf pragnął zakłócić tę nieco podniosłą atmosfe­rę. Uznał, że trudno byłoby znaleźć odpowiednie sło­wa, więc zaczął szukać po kieszeniach swej przemo­czonej kurtki. Butelka ocalała. Wyjął ją, uśmiechając się szeroko, i podał najpierw panu młodemu.

- Do diabła, Ailo - rzucił. - To twoje wesele. A po­nieważ ułożyło się tak, a nie inaczej, trzeba się napić. Tobie przede wszystkim należy się spory łyk.

Puścili butelkę wkoło. Ostre ciepło w żołądku na chwilę pomogło. Nie przyniosło trwałej ulgi, lecz na moment poprawiło samopoczucie.

Anjo zakręciła się przy garnkach. Drewniane talerze stały ułożone w stos.

- Nie myślcie, że jeśli nic nie zjecie, to komuś zro­bicie przysługę. Nie po to pół dnia spędziłam przy garnkach, żeby to teraz stygło.

Wszyscy czterej byli głodni. Po zjedzeniu pierwszej porcji nie mogli się oprzeć pokusie, by zajrzeć do garn­ka po dokładkę. Czuli, że wracają im siły.

To najdziwniejsze przyjęcie weselne, na jakim kie­dykolwiek byli. Długo będą je pamiętać.

Kiedy Sedolf i Emil wyszli, dom wydał się pusty. Świtało. Pogoda pogorszyła się. Zaczął padać gęsty śnieg. Duże i mokre płaty, przez które nic nie było wi­dać, niezależnie od pory dnia.

Obu chłopców czekały codzienne obowiązki.

W przeciwnym razie wcale by im się nie spieszyło.

Ailo zauważył, że Emil najchętniej by został. Jed­nak z wielu powodów było to niemożliwe. Widział, jak ten chłopak cierpi.

Doznał dziwnego uczucia, zapewniając, że obaj za­wsze mogą wpaść w odwiedziny.

- Sprawicie nam wielką radość - rzekł szczerze. Po­winien może darzyć niechęcią Emila, ale nie. Czuł się tylko jakoś dziwnie. - Ida pewnie również chciałaby wam podziękować - dodał. - Jak tylko jako tako wydobrzeje.

Reijo i Ailo nie poszli spać. Drzwi do bocznej izby pozostawili otwarte. Anjo położyła się obok Knuta. Chciała być przy nim, kiedy się obudzi i na tyle od­pocznie, by mógł ją przytulić.

Ojciec i mąż czuwali przy Idzie.

- Jak się czujesz? - spytał Reijo. Ailo wiedział, że nie chodzi mu o fizyczne samopo­czucie.

- Dziwnie - odparł Ailo zgodnie z prawdą. - Wydawa­ło mi się, że będę zazdrosny. Ale to nie to. Nie lubiłem przedtem Emila. Teraz pogodziłem się nawet z tym, że jest nadal zakochany w Idzie, choć została moją żoną.

Przez twarz Reijo przebiegł nikły uśmiech.

- A więc już wiesz, jak to jest.

- Czy tak właśnie było z tatą? Reijo potrząsnął głową.

- Mikkal nigdy nie potrafił żyć z myślą, że są oprócz niego inni. Nigdy tego nie zaakceptował. Myślę, że za­wsze był zazdrosny. Wiedział, że ona kocha go bardziej niż któregokolwiek z nas, innych. Lecz dla Mikkala ist­niała tylko ona jedna. Tylko Raija. Była jego jedyną miłością. Ona natomiast uważała, że są różne rodzaje mi­łości. Raiję i twojego tatę łączyło coś, czego nigdy do końca nie pojąłem. Lecz ona na swój sposób kochała również mnie i kilku innych. Wtedy uważałem, że ofia­rowuje mi za mało. Jako mężczyzna pragnąłem więcej. Raija jednak zawsze była uczciwa. Nigdy nie obiecywa­ła czegoś, czego nie mogła dać. Teraz rozumiem, co miała na myśli, mówiąc, że to pewnego rodzaju miłość. Są ludzie, którzy nigdy nie doświadczą nawet tego. Jed­nak o Mikkalu wiedziałem od początku.

- Czy nadal ją kochasz? - Ailo spytał o to, co zawsze go nurtowało, ale nigdy nie nadarzyła się odpowiednia okazja. Nigdy nie rozmawiał z Reijo tak szczerze.

- Czy ją kocham? - Reijo zamyślił się. Smakował to słowo. Smakował już przedtem. Wie­dział, że za każdym razem nabierało nowego smaku.

- Im jestem starszy, tym bardziej zgadzam się z Ra­iją. Rzeczywiście istnieje wiele rodzajów miłości. Kochać i kochać nigdy nie oznacza tego samego, rozumiesz?

Ailo skinął głową. Miał nadzieję, że przynajmniej pojął choć odrobinę.

- Miałem inną kobietę - rzekł Reijo. Zauważył zaskoczenie na twarzy Ailo. Wzruszając ramionami, dodał z uśmiechem:

- Nie, nie zamierzam sobie z ciebie żartować i ka­zać ci wierzyć, że w moim życiu były tylko dwie ko­biety. Było ich więcej. Każda z nich wypełniała we mnie pustkę. Nie twierdzę, że nic dla mnie nie znaczy­ły. Pamiętaj, że największa przykrość, jaką możesz sprawić drugiemu człowiekowi, to powiedzieć, że był ci całkiem obojętny. Otóż kochałem pewną kobietę miłością graniczącą z tą, która istniała między Mikkalem a Raiją. Nie mówię, że łączyło nas to samo. Na­wet nie śmiałbym o tym marzyć. Jednak ta kobieta by­ła dla mnie całym światem. Chciałem się z nią ożenić, mimo że już wtedy byłem mężem Raiji. Naprawdę za­mierzałem ją poślubić, Ailo, lecz ona umarła.

Reijo nie wyjaśnił, w jaki sposób zginęła. Nie po­wiedział gdzie. I tak dość oskarżeń o czary ciążyło na kobietach w tej rodzinie.

- Czy Raija wiedziała o niej? Reijo skinął głową.

- Rzadko ukrywaliśmy coś przed sobą. Byliśmy na wskroś uczciwi. Na tym opierała się nasza przyjaźń. Tak, Raija była moim najlepszym przyjacielem. Po­dobnie jak twój ojciec. Ale ponieważ Raija była rów­nież moją żoną, istniała między nami szczególna bli­skość, jakiej nigdy nie osiągną dwaj mężczyźni. Raija i ja byliśmy także kochankami. To znaczy, że pozna­liśmy się jeszcze od tej strony.

- Jak ona przyjęła to, że kochasz inną?

- Okazała się wspaniałomyślna - odparł Reijo. - Zro­zumiała, ponieważ i jej zdarzało się pokochać innego.

Ailo milczał. Ujrzał wszystko w nowym świetle. Lecz Reijo nie odpowiedział mu na pytanie, co czuje dzisiaj.

- Sądzę, że Raija nie żyje, Ailo. Nie mógłbym się niko­mu do tego przyznać. Powiesz pewnie, że po prostu wo­lę tak myśleć. Bardzo ją kocham. Na pewien sposób. Na swój sposób. Nie można tego nazwać tylko przyjaźnią. To coś o wiele więcej. Chociaż uważam, że przyjaźń jest w życiu najcenniejsza, jeżeli jest prawdziwa i szczera.

- Czy dlatego nie znalazłeś sobie kogoś innego? Na twarzy Reijo widniał uśmiech, lecz w oczach po­jawił się smutek.

- Kobiety, które mogłyby dla mnie coś znaczyć, nie były dla mnie, Ailo. Poza tym na początku nie chcia­łem, by którakolwiek brała na siebie tak wielką odpo­wiedzialność, jaką są dzieci. Potem wymyślałem inne wymówki. Zresztą tu nad fiordem niewiele jest takich kobiet, które by mi odpowiadały. Jeśli miałbym jakąś znaleźć, powinienem był wyjechać. Ale nie wiem, czy byłbym w stanie ponownie się ożenić. Gdy jestem sam, czuję się wolny. Może czasami trochę samotny, ale tyl­ko w takim stopniu, w jakim sam tego chcę. Zawsze znajdę tu kogoś, z kim mogę porozmawiać. Podzielić się myślami. A kiedy ciało dręczą tęsknoty... mnie, sta­remu, nie jest wcale trudniej niż wam młodym.

Ailo musiał się uśmiechnąć. Ida opowiadała wpraw­dzie o tym, że Reijo zachowywał wstrzemięźliwość, od kiedy tylko pamięta, córki jednak nie wiedzą wszystkiego.

- Nie jestem pewien, czy potrzebuję żony - dodał Reijo w zamyśleniu. - Nie wiem, czy mogłaby zastą­pić wspomnienia, którymi żyję. Owe dwie kobiety mo­jego życia były zupełnie niepodobne do innych, trud­no jest dziś takie znaleźć.

- Każdy kogoś potrzebuje - zauważył Ailo. Reijo spojrzał na niego. Długo nie spuszczał wzro­ku.

- Jesteś młody i zakochany - odezwał się. - To natu­ralne, że tak czujesz. A i Ida nie jest podobna do innych. Pierwszy mógłbym o tym zaświadczyć. Nie musisz się zastanawiać, czy przypadkiem nie kocha innego. Jeste­ście dla siebie stworzeni. Może to brzmi naiwnie, ale tak chyba jest. Jeżeli istnieje na świecie taka para ludzi, to właśnie wy ją tworzycie.

Zamilkł, po czym dodał:

- Łatwiej jest żyć z myślą, że poza tobą kochają ją inni, niż pogodzić się z tym, że ona kocha kogoś po­za tobą.

Ailo przyznał Reijo rację.

- Diabli wzięli noc poślubną - uśmiechnął się. Zdo­łał się uśmiechnąć, mimo wszystko.

- Dobrze, że to nie noc czuwania przy zwłokach - rzekł Reijo z powagą. - Niewiele brakowało, by tak się stało.

4

Wszyscy uważali Idę za silną i odporną. Być może dlatego, że nigdy nie chorowała. W każdym razie ni­gdy tak poważnie, by warto o tym mówić. Okazało się, że jest delikatniejsza, niż myśleli. Od wypadku nie wstawała z łóżka. Odzyskała co prawda świadomość, ale męczył ją brzydki kaszel, dochodzący jakby z sa­mego dna płuc. A kiedy oddychała, słychać było szmer. Nie skarżyła się, ale musiało jej to sprawiać ból. Pra­wie przestała jeść, stała się apatyczna i bez życia. Ailo uważał, że z każdym dniem jej oczy stają się coraz większe i większe. Zastosował wszystkie zioła, jakie znał. Wydawało się, że niewiele pomogły.

Pragnął, by była z nimi Maja - Maja ze swoimi uzdrawiającymi rękami i dwa razy większą wiedzą o roślinach leczniczych.

Mijały tygodnie. Miesiąc po ślubie Ida nadal leżała. Jego górski kwiat, zwykle tryskający życiem, zaczynał więdnąć.

- Małżeństwo ci nie służy - rzekł smutno, siedząc przy łóżku ukochanej.

Trzymał jej drobną dłoń, nie potrafił przekazać cho­rej nic ze swej siły, choć tak bardzo pragnął.

- To minie - odezwała się Ida słabym głosem. Ailo nie był w stanie zgadnąć, czy sama w to wie­rzy. Tak bardzo starała się być dzielna.

- Wkrótce śniegi stopnieją, Ailo...

- Tak - przyznał.

Do czego ona zmierza? zastanowił się. Przychodzi­ło jej do głowy tyle dziwnych pomysłów. Ale taka już była, jego mała Ida. Jego żona.

- Już dawno powinieneś wyruszyć.

- Powinniśmy wyruszyć - poprawił i ścisnął ją za rękę.

Przyjrzał się Idzie zaskoczony. Nie miała dziś go­rączki. Jej policzki lekko się zaróżowiły, ale nie była rozpalona. Ailo poważnie się przestraszył, że dziew­czyna jednak zdaje sobie sprawę z tego, co mówi.

- Nigdzie się nie ruszę bez ciebie, dobrze o tym wiesz, Ida. Co bym bez ciebie robił? Mój dom jest tam, gdzie ty jesteś, moja droga, rozumiesz?

- Z pewnością czeka na ciebie wiele spraw - starała się go przekonać. Wydawało się, że długo to rozważała. - Inni przejęli to, co od dawna należało do ciebie, Ailo. Pora, żebyś wrócił. Jeśli będziesz zwlekał, pomyślą, że już nie przyjdziesz. Ze nie żyjesz albo że ich opuściłeś.

Istotnie czekało na niego wiele spraw. Nie może tak po prostu się zjawić, rzucić swoją część złota i powie­dzieć „proszę bardzo”. To oczywiste.

Pozostało mu jeszcze udowodnić, że nadal jest jed­nym z nich. Że ciągle wiele potrafi i że życie wśród Norwegów i Finów go nie rozleniwiło. Z każdym dniem oddalał się od swego narodu. Ailo zdawał sobie sprawę, że takie spokojne życie w jednym miejscu, ograniczonym czterema ścianami, nie jest dla niego. Je­go dachem jest niebo. Nie jakieś konkretne miejsce, lecz jednocześnie wszystkie miejsca są jego domem. Domem bez ścian. Zna się na hodowli reniferów i jest z tego dumny. Zna to życie - które jest jego życiem.

- Wkrótce wyzdrowiejesz, Ida. Pokręciła głową. Widziała sprawy niezwykle jasno, jak zawsze.

- Nie tak szybko. Myślisz, że tego nie rozumiem? Wiem, że wyzdrowieję, nie jest aż tak beznadziejnie, mój Ailo. Ale to jeszcze potrwa. Widzę, że śnieg już topnieje. Wkrótce zniknie nawet z gór. A wtedy two­ja droga się wydłuży. Wiesz, że mam rację, dlaczego, do diabła, nie chcesz mi jej przyznać?

Teraz mówiła jak dawna Ida.

- Chcę być przy tobie. Uśmiechnęła się. Ale to tylko cień jej dawnego uśmiechu. Wydawał się jak promyk słońca, przedzie­rający się przez gęstą warstwę chmur.

- Rozumiem cię, Ailo. A ty myślisz, że nie pragnę te­go samego? Myślisz, że chcę, żebyś mnie opuścił? Staram się być rozsądna, ot co. Ale nawet gdybyśmy pojechali razem, będziesz miał na miejscu mnóstwo roboty. Na pewno na długo będziesz mnie zostawiał samej sobie. Nie dlatego, żebyś tego chciał, ale ponieważ tak musi być. A ja nie znam twojej mowy. Przez większość dnia będę sama. Kiedy już tak się stało... że jestem chora, to chyba lepiej, żebyś wyruszył teraz. I żebyś wrócił po mnie póź­niej. Albo tata czy Knut przywiozą mnie, gdy wyzdro­wieję. Nie rozstajemy się na całe życie, Ailo. Tylko na pe­wien czas. A i dla mnie będzie lepiej, jeśli przyjadę, kie­dy będziesz miał dla mnie więcej czasu.

- To najgłupszy pomysł, na jaki mogłaś wpaść - uznał Ailo.

Zdecydowanie odrzucił taką możliwość, absolutnie nie chciał więcej o niej mówić. Ale myśli zaczęły się nią bawić. Z myśli nie było tak łatwo jej wymazać.

Po raz drugi poruszył ten temat Reijo. Ailo zrozu­miał, że Ida rozmawiała z ojcem.

- Ida ma rację - stwierdził Reijo. - To potwornie de­nerwujące, ale w tym, co ta dziewczyna mówi, najczę­ściej jest sporo racji. Wkrótce będzie za późno, by wy­brać się w drogę. Musisz się szybko zdecydować.

- Chcę zostać.

- Oczywiście, ale czasem trzeba zrobić coś, czego się nie chce, Ailo. Wiesz o tym. Kiedy wyruszasz?

Ailo milczał.

- Sam później przywiozę Idę - zaproponował Re­ijo. - Nie ma sensu, byś znowu przemierzał taki ka­wał drogi. Twoja siida cię potrzebuje. Mnie zaś nic nie ogranicza, sam o sobie decyduję. Przyprowadzę ci żonę do zimowego obozu. A ty będziesz mógł wy­korzystać ten czas, by ugruntować swoją pozycję we wspólnocie.

- Do zimy pozostało dużo czasu. Reijo skinął głową.

- Podobnie uważają ci, którzy na ciebie czekają. Ty i Ida wiecie, co posiadacie. Wiesz, że ona na pewno przyjedzie. A tutaj będziesz tylko dreptał w kółko i się denerwował. Kilka miesięcy rozłąki nie jest w stanie zrujnować małżeństwa i miłości.

- Teraz rozumiem, skąd u Idy taka zdolność prze­konywania - zauważył Ailo. - Rzeczywiście, zastana­wiałem się nad tym, by wyruszyć. Ale serce mi krwa­wi na samą myśl, że miałbym opuścić Idę.

- Tylko na pewien czas - uspokoił go Reijo. - Na­wet nie na rok.

Chyba powinien sobie zdawać sprawę z tego, co mówi. Rozłąka nie była mu obca.

- Nie taką przyszłość sobie wyobrażałem - odezwał się Ailo. Trudno mu było się uśmiechnąć.

- Rozpoczęliście wspólne życie w taki sposób, jakie­go nikt by nie wymyślił - przyznał Reijo z goryczą.

- Nic chyba na to nie poradzimy, prawda? Reijo skinął w stronę domu.

- Długo się na to przygotowywała. Możesz jej to te­raz powiedzieć.

Ida zdołała usiąść. Robiła coś na drutach. Ailo wie­dział, że tego nie lubi, i uświadomił sobie, jak musi jej doskwierać przymusowa bezczynność.

- Nie mówiłaś mi, że rozmawiałaś z Reijo - rzekł i usiadł obok na łóżku.

- Tato potrafi przekonywać. Ida odłożyła robótkę.

- Znam kogoś, kto odziedziczył po nim ten dar - uśmiechnął się Ailo.

Palcem wskazującym przesunął po jej twarzy wzdłuż nasady włosów, potem opuścił go po policzku do ust, dotykał ich linii. Po chwili przyłożył do wła­snych ust - jakby w ten sposób skradł pocałunek.

- Uważam, że miałaś wiele racji. - Posunął się tak daleko, że to przyznał. - Ale będzie mi ciebie strasznie brakowało, moja maleńka!

- A myślisz, że ja nie będę tęsknić? Ailo wiedział, że oboje będą cierpieć podobnie.

- Reijo obiecał, że osobiście cię przywiezie. Mam na­dzieję, że uda się wam przybyć przed nastaniem zimy.

Ida skinęła głową.

- Ja także. Nie wiem, czy wytrzymam tak długo... Mrugnęła porozumiewawczo, odzyskała swój dawny humor - mimo że czuła się jeszcze bardzo słaba. To był jeden z jej dobrych dni, dziś tylko od czasu do czasu zakasłała. Zwykle godzinami odkrztuszała zalegającą w płucach wydzielinę, nie zauważając żadnej poprawy. Ailo skrzywił się. Od chwili, kiedy się pobrali, sy­piał tuż obok Idy - ale nie z nią - ani razu nie trzymał jej w ramionach z namiętnością i pożądaniem.

- To chyba kara za to, że skosztowaliśmy zakazane­go owocu, zanim zostaliśmy mężem i żoną - rzekł żar­tobliwie, choć i on bardzo jej pragnął. - Jeżeli się oba­wiasz, że nie będziesz mogła wytrzymać, Ida, to nie myśl sobie, że cię tak zostawię.

Ich palce splotły się. Oboje mieli podobne poczucie humoru.

- Wiem, że musisz jechać, Ailo - szepnęła mu tuż przy policzku. Z zadziwiającą siłą pociągnęła chłopaka ku so­bie. - Naprawdę wcale tego nie chcę. Ale sądzę, że to naj­rozsądniejsze rozwiązanie, a ja w gruncie rzeczy zawsze byłam rozsądna. Nie możesz marnować tyle czasu ze względu na mnie. Od tego szybciej nie wyzdrowieję. Wiem, że mnie kochasz. Wiem, że nie rzucisz się w ra­miona tej czy innej dobrej znajomej z dawnych czasów. Wiem, że jesteśmy sobie przeznaczeni. Ty i ja. A więc ru­szaj w drogę zaraz, jak tylko przygotujesz, co potrzeba...

Musnęła wargami jego szyję. Ailo zaczął wycofywać się z jej objęć, coraz bardziej gorących, gorętszych niż pozwalał na to rozsądek.

Ida nadal była chora...

- Ailo, chyba nie odjedziesz bez czułego pożegnania. Przełknął ciężko.

- Jesteś jeszcze zbyt słaba, mój skarbie. - W głowie czuł zamęt. Zaschło mu w ustach. - Nie chciałbym zrobić niczego, co by ci mogło zaszkodzić, najdroższa Ido.

- Dlaczego twoje pieszczoty miałyby mi zaszkodzić?

Nie potrafił odeprzeć tego rodzaju argumentów. Tę­sknił do żony. Tęsknił przez cały czas, kiedy leżał obok niej, a powinien spać.

Chciał powiedzieć, że chyba sama nie wie, co mówi, ale poczuł, jak jej ręce jakimś cudem wślizgują się pod spodnie i wyjmują koszulę. Jej ciepłe ręce na swej skórze...

- Tylko nie mów, że mnie nie pragniesz, Ailo? Nie, takie słowa nigdy by mu nie przeszły przez usta. Nie mógłby tak skłamać.

- Powinnaś odpoczywać i nabierać sił - szepnął. Ręce miały ochotę wedrzeć się pod koszulę nocną.

Nie wystarczało im, że czują ciało przez materiał.

- Ty mi możesz dodać sil - odparła. - Kochaj mnie. Pokaż, że mnie pragniesz. Spraw, bym poczuła się zno­wu kobietą. Nie tylko chorym człowiekiem. Potrzebu­ję tego, Ailo. Potrzebuję poczuć, jak mnie dotykasz, potrzebuję ciebie, mój najdroższy, kochanku, mężu, przyjacielu...

Ailo nie pamiętał, czy zamknął drzwi do izby. Zwy­kle w ciągu dnia były uchylone, chyba więc zostawił je otwarte. Nie zdobył się jednak na to, by wstać i spraw­dzić. To bez znaczenia.

Teraz liczyli się tylko oni oboje.

Pocałował Idę. Nie delikatnie i prawie po bratersku, jak w ciągu ostatnich tygodni, kiedy się bał, że zrobi jej krzywdę. Teraz pragnął ją posiąść. Chciał być dla niej czuły, pokazać jej, ile dla niego znaczy - a jedno­cześnie zaspokoić namiętność, która go ogarnęła.

Znalazł się pod skórami. Podciągnął koszulę nocną Idy aż do pasa. Zobaczył, jak na spoconej skórze dziewczyny utworzyła się gęsia skórka, wystraszył się, że zmarznie, że się przeziębi.

Pociągnęła za wiązanie przy szyi. Powstrzymał ją.

- Przeziębisz się, Ida. Jej usta ułożyły się do pocałunku.

- Jak mogłabym się przeziębić, kiedy ty mnie obej­mujesz? Nie zmarznę, kochając się z tobą.

Uwolniła się z nocnej bielizny, ukazując mu na mo­ment nagie ciało, zanim skuliła się pod warstwami skór i wełnianych kocy.

Ailo rozpiął spodnie. Zerwał z siebie koszulę.

Kumagi musiały zostać na swym miejscu, nie miał czasu ich rozsznurowywać.

Był tak rozpalony, że zląkł się, iż Ida może się o nie­go poparzyć. Przysunął się do niej, objął. Przytulił mocno, tak jak o tym marzył co noc.

- Najdroższa - szepnął i ucałował ją. Gładził dłońmi jej ciało od ramion, przez talię, wzdłuż bioder po uda, tak daleko, jak tylko zdołał się­gnąć. Ida przywarła mocno do Ailo, zacisnęła ręce za jego plecami, pocierała kolanem o jego udo, powoli, niespiesznie.

Poczuł jej piersi na swym nagim, gorącym torsie. Jej usta zapłonęły przy jego ustach. Piła z niego, tak jak i on pił z niej.

Ailo wsunął rękę między własne ciało a ciało Idy. Po­gładził jej brzuch, lekko zaokrąglony. Palce chciały zejść niżej, lecz pokierował je ku górze. Zacisnął dłonie na piersiach, pieścił obie, jednocześnie całując Idę w szyję.

- Czy nadal uważasz, że mogę zmarznąć? - spytała szeptem, zaczepnie.

- Nie - odparł rozgorączkowany.

Czuł, że Ida jest rozpalona, jakby płonęła ku niemu.

Lekko kąsał ją w ramię. Ręką podążył w dół.

Starał się dobrze poznać jej ciało, pieścić tak, by by­ła gotowa na jego przyjęcie.

Ida nawet przez skórzane spodnie czuła pulsujące zwierzę, które ożywało nad jej brzuchem, kiedy moc­no do niego przywierała. Odnosiła wrażenie, że pło­nie, że stanęła w ogniu, od czubka głowy po opuszki palców, od pięt po cebulki włosów.

Czuła, jak stwardniały jej brodawki, tęskniąc za do­tykiem palców Ailo, za dotykiem jego ust. Z rozkoszą gładziła jego gładką skórę, wdychała jego zapach. Nie­powtarzalny zapach jej Ailo.

Przez ułamek sekundy zastanowiła się, jak ona dla nie­go pachnie, nie była jednak pewna, czy on za pomocą wę­chu mógł doznawać tylu wrażeń co ona. Sama w pełni korzystała ze swych zmysłów. Przeżywała wszystko bar­dzo intensywnie. Pragnęła, by doznania były tak silne, jak to tylko możliwe. Dopiero wtedy uważała je za pełne. Ni­gdy nie zadowalała się namiastką. Chciała mieć wszystko.

Wszystko.

Czuła, jak twarde mięśnie pod skórą Ailo napinają się i rozluźniają pod jej palcami. Sprawiało jej to prawdzi­wą rozkosz. Jego ciało, takie mocne i sprężyste, a jedno­cześnie ciepłe i miękkie, nigdy nie przestanie jej urzekać.

Posiadał niezwykłą siłę, a zarazem potrafił być taki delikatny, niemalże jak kobieta. Właśnie tę jego dwo­istość Ida kochała.

I pożądała go.

Wiele z jej przyjaciółek wmawiało jej, że dziewczę­ta nie powinny odczuwać pociągu do mężczyzn. Ze to wstyd i grzech. Że to prostackie.

Reijo nigdy się na ten temat nie wypowiadał. Może raz bardzo zakłopotany napomknął, że o ile wie, nie ma w tym nic złego. Wtedy nie wyjaśnił, co to takie­go „pożądanie”. Wyrażał się jednak o tym, jak o czymś dobrym i pięknym. Mówił, że oddawanie całego siebie człowiekowi, którego się kocha, nie może być niczym złym. Ale trzeba samemu tego chcieć. Dlatego dziew­częta chyba też muszą odczuwać pożądanie. W prze­ciwnym razie wspólne życie byłoby bez sensu.

Ida była wdzięczna za wychowanie, które dał jej Reijo. Gdyby nie tato, takie chwile jak ta stałyby się przykrym obowiązkiem, pozbawionym owej niezwykłej radości.

Ida odniosła wrażenie, że zostali z Ailo połączeni w ja­kiś szczególny sposób, jakby przenikali przez skórę tego drugiego. Jakby na mgnienie oka stawali się jednością.

Ogarnęło ją oszołomienie i fala gorąca. Częściowo pew­nie winna jest temu choroba. Ale Ailo też się do tego przy­czynił. Działo się z nią coś dziwnego - ciało uzyskało wła­sną wolę, którą nie należało i nie sposób było kierować.

Wtedy oddała się rozkoszy.

Chciała i Ailo dać rozkosz. Samo branie nie ma nic wspólnego z miłością.

Obróciła się na bok, pociągnęła Ailo za sobą. Języ­kiem przebiegła po jego ustach, wsunęła koniuszek między jego wargi i zęby, odnalazła język ukochanego.

Całowali się długo. Namiętnie i gorąco.

Jej ręce wędrowały po piersi Ailo, gładziły i pieści­ły ją od szyi po płaski brzuch. Poczuły zimno klamry paska do spodni.

Nieznaczne muśnięcie chłodu, tylko tyle. Nie zdo­łało ostudzić pożądania. Jedynie na kilka sekund obu­dziło głos rozsądku. Głos, którego Ida nie chciała słuchać i który szybko uciszyła. Obie dłonie wsunęła w rozpięte spodnie Ailo, położyła je na twardych po­śladkach, przesunęła na biodra i tam zatrzymała. Uśmiechnęła się, słysząc ciche pojękiwanie męża. Za­cisnął powieki, czując ogarniającą go rozkosz. Ida na­tomiast szeroko otworzyła oczy.

Chciała wszystko dokładnie zapamiętać. Nie tylko dźwięki i dotyk. Chciała zapamiętać całą radość wza­jemnego kontaktu, upojenie, pożądanie, tęsknotę... chciała zapamiętać Ailo takim, jakim go teraz widziała.

Zauważyła, że jego twarz ściągnęła się niczym w bó­lu, kiedy przesunęła ręce jeszcze niżej.

Zdała sobie sprawę, że to z rozkoszy. Dotykała go lekko opuszkami palców, jakby się bawiła, pieszczotli­wie. Była gotowa, kiedy odwrócił ją na plecy. Rozdzie­lił jej nogi i wszedł w nią. Mocno się objęli. Ich wargi jakby się stopiły. Jeśli dwa ciała mogły tworzyć jedno, stało się to w tej chwili.

Wspólnie dotarli do końca, przeżyli to podobnie, przeżyli to inaczej - ponieważ dwoje ludzi nigdy nie stanie się jednym - przeżyli to cudownie i intensywnie. Owo gorące i jednocześnie łagodne przeżycie stało się wstępem do czegoś, co należało tylko do nich obojga.

Było wspaniałe. Tak jak poprzednio. Choć za każ­dym razem dostarczało im czegoś nowego. I zawsze będzie pewnego rodzaju odrodzeniem.

Ailo wydawał się równie mokry jak Ida. Tak samo zlany potem. Oboje w co najmniej tym samym stop­niu potrzebowali wzajemnego ciepła. W ramionach drugiego znaleźli ukojenie. Spokój tam, gdzie niedaw­no płonęła namiętność. Czuli, że łączy ich nowa więź.

- Czy tak będzie zawsze? - spytała Ida. - Czy wszyscy przeżywają to samo? Nawet jeśli od lat są małżeń­stwem i mają izbę pełną dzieci?

- Myślę, że nie wszyscy - odparł Ailo. - W każdym razie nie w sytuacji, gdy dom jest pełen dzieci. Wtedy trudno o chwilę spokoju. My będziemy mieszkać z dziećmi w jurcie. Będzie jeszcze mniej miejsca, mój aniele. Musisz umieć korzystać z tego, co masz... - Ro­ześmiał się cicho. - Ale obiecuję ci, że kiedy przyje­dziesz do mnie, będzie tak samo... nie, jeszcze lepiej. Pomyśl tylko, jak bardzo się za tobą stęsknię!

Ida przypomniała sobie, że Ailo ma wyjechać. W jego ramionach czas szybko upływał, bez niego będzie się cią­gnął w nieskończoność. Nie mogła mu jednak tego powie­dzieć. Obawiała się, że się rozmyśli i zostanie. A wtedy bę­dzie się zadręczał i niepokoił o wspólnotę, którą opuścił.

- Bądź przez chwilę zupełnie cicho! - poprosiła. Przyłożyła głowę do zagłębienia poniżej szyi, pulso­wało i było gorące. Nie słyszała żadnych innych dźwię­ków poza uderzeniami jego serca. A może jej własne­go? Nie była pewna.

Być może ich serca biły wspólnym rytmem, a może tylko tak się mówiło. Nie ma chyba dwojga ludzi, któ­rzy byliby do tego stopnia podobni. Ida zbyt mocno stą­pała po ziemi, by pozwolić sobie na bujanie w obłokach.

Leżeli w milczeniu. Dzielili ciszę, czuli, jak im do­brze. Dzielili spokój. To błogosławieństwo móc razem wypoczywać. Mieć czas dla siebie, nie tylko by unieść się w pożądaniu i opaść po jego zaspokojeniu.

Dwoje kochających się ludzi powinno również dzie­lić ze sobą spokój, ciepło i bliskość.

Ida prawie spała, kiedy Ailo wyśliznął się z jej ob­jęć. Nie protestowała, kiedy ubrał ją w koszulę nocną.

Powieki Idy same się zamknęły, kiedy miękko uło­żył ją na poduszce i dobrze okrył.

Stanął obok łóżka i przyglądał się śpiącej. Patrzył na spokojną twarz pogrążoną we śnie. Na ustach malo­wał się słaby uśmiech. Ida nigdy się tak nie uśmiecha­ła. Robiła to tylko w chwilach nieświadomości, podob­nych do tej. To jedna z tych cech, które tylko on znał. Na tę myśl serce Ailo wypełniła radość.

Ida za każdym razem dawała mu skrawek nieba. Uchy­lała rąbka wielkiej tajemnicy, coraz lepiej rozumiał, co znaczy być człowiekiem i, uważał, że to jej zasługa.

Bez niej czuł się bezradny.

Przełknął, zakładając z powrotem koszulę na wil­gotną i spoconą skórę. Ubranie kleiło się do ciała.

Czekają go długie miesiące. Będzie musiał pokonywać trudności, nie mogąc trzymać Idy za rękę, stanie się samot­ny i bezsilny. Będzie tęsknił i szukał sensu życia.

O dobry Stwórco, jakże będzie ciężko!

Wyruszy dobrowolnie. Oboje wiedzieli, że nie ma in­nego wyjścia. Przemawiał za tym rozsądek i poczucie obowiązku. To również sprawa honoru. Ailo wiedział, że Ida go rozumiała. Rozumiała na tyle, że nie musiał jej wszystkiego szczegółowo tłumaczyć. Gdy nie star­czało słów, pomocna okazywała się jej wyobraźnia.

Ailo wsunął koszulę w spodnie. Zapiął guziki i pa­sek. Czuł się odrętwiały i ociężały. Poruszał się leni­wie. To ich wielkie i ostateczne pożegnanie. Chociaż przygotowania do drogi zajmą jeszcze kilka dni, taka chwila już się nie powtórzy.

To wzajemny podarunek dla nich obojga.

Z niepokojem zauważył, że Ida wyglądała na bardziej wyczerpaną. Najwyraźniej nie była jeszcze zdrowa.

Musiał się pochylić i dotknąć ustami policzków, jej kuszących ust, które się urzekająco uśmiechały. Zapra­gnął, by i ona mogła to zobaczyć, zobaczyć siebie sa­mą we śnie, tak jak on ją widzi. Jednak ten uśmiech przeznaczony był tylko dla niego.

Tylko dla kochanka, który znalazł czas, by przyj­rzeć się najmilszej, kiedy odpoczywa.

Po cichu wyszedł z izby. Zobaczył, że drzwi są uchy­lone. To nie miało znaczenia. Byli sami. Nikt nie mógł­by im przeszkodzić.

Reijo pewnie się zorientował, że Ailo miał żonie do przekazania więcej niż jedno słowo. Ze poszedł do Idy nie tylko po to, żeby oznajmić jej, że wyjeżdża. Reijo był w równym stopniu przyjacielem co teściem. Ailo nigdy nie myślał o nim jak o człowieku z innego pokolenia.

Chłopak przeczesał włosy palcami, kiedy przechodził przez podwórze. Reijo rąbał drewno. Na schodach do sauny siedział Emil. Ailo poczuł zakłopotanie. Ciągle szukał rezygnacji w oczach tamtego. Rzadko udawało mu się ją dostrzec. Nie sądził jednak, że Emil zapomniał o Idzie lub że się pogodził z jej wyborem, jedynie bar­dzo umiejętnie to ukrywał.

Reijo uśmiechnął się słabo, kiedy Ailo usiadł obok Emila.

- Słyszałem, że zamierzasz wyjechać? - zagadnął Emil. Ailo skinął głową.

- Tak. Twoje gospodarstwo jest tutaj, a wszystko, co ja posiadam, znajduje się daleko. Z tym jest jak z ziemią. Jestem właścicielem. Jest moje. Otrzymałem to w spadku i jestem za to odpowiedzialny. Z tym wią­żą się pewne obowiązki. Rozumiesz?

Emil skinął lekko.

- Nie kryję, że jest mi potwornie trudno opuszczać Idę. Ale wiem, że wyzdrowieje. Na to trzeba czasu. A śnieg topnieje z każdym dniem.

- Panie, uchroń mnie od zakochanych! - rzucił Re­ijo. - Ida doskonale zdaje sobie sprawę, że to jedyne rozsądne rozwiązanie. A mnie dobrze zrobi dłuższa wyprawa. Już się cieszę. Przebywanie z wami, Ailo, za­wsze dodaje mi nowych sił.

- W każdym razie jest u nas dość świeżego powie­trza. - Ailo uśmiechnął się.

Emil przysłuchiwał się tej rozmowie z lekkim uśmiechem na ustach. Nie znał Lapończyków. To dla niego obcy świat. Nie potrafił sobie wyobrazić w nim Idy. Jego zdaniem powinna zostać tu nad fiordem.

- Kiedy planujesz wyruszyć? - spytał. Zabrzmiało to trochę sztywno, choć wcale nie było jego zamiarem.

- Wkrótce - odparł Ailo. Sam nie znał dokładnego terminu.

- Myślę, że jutro - wtrącił się Reijo. - Inaczej nigdy mu się to nie uda.

Serce w piersi Ailo zaciążyło jak kamień. Dobrze, że Reijo podjął za niego decyzję. Rzeczywiście może najlepiej zrobić to w ten sposób - nagle, bez bolesnych i długich pożegnań. Nie ma tak wiele do pakowania.

- Jutro - powiedział sam. Emil nachylił się i wyjął coś z włosów Ailo. Na ziemię, która przed schodami do sauny była naga, brązowa, nie porośnięta trawą, upadło coś białego. Piórko z poduszki.

Spojrzenia chłopców spotkały się.

W oczach Emila nic się nie zmieniło. Chłopak co­raz umiejętniej ukrywał uczucia.

- Mam nadzieję, że nadal będziesz tu zaglądał - usłyszał Ailo swój własny głos. - Jesteś nie tylko moim, lecz również Idy przyjacielem.

- Ludzie w wiosce by tego tak nie nazwali - odrzekł cierpko Emil.

Ailo wzruszył ramionami.

- Niech sobie mówią, co chcą. My przecież wiemy, jak jest naprawdę. Czy nie to się liczy?

Emil skinął głową. Zgodził się z tym. Obiecał, że bę­dzie zaglądał. I pośpiesznie się pożegnał pod byle ja­kim pretekstem.

- Jesteś przebieglejszy, niż myślałem - zauważył Re­ijo. - Zdusiłeś wszystkie przewrotne myśli, jakie mu­siały mu krążyć po głowie.

- Ja? W jaki sposób?

- A więc nie uczyniłeś tego z czystego wyrachowa­nia? - Reijo uśmiechnął się. - Takie odniosłem wraże­nie. Nic skuteczniej nie powstrzyma twojego rywala, jak wyznanie, że mu ufasz i traktujesz jak przyjaciela.

- Emil nigdy by nie wpadł na pomysł, by wykorzy­stać moją nieobecność!

Reijo ponownie wzruszył ramionami. Mrugnął po­rozumiewawczo.

- W każdym razie nie będzie miał nawet możliwo­ści popełnienia głupstwa. Nie chciałbym, żeby myśl o Emilu skłoniła cię do zmiany decyzji. Ja zostaję na miejscu. I zapewniam cię, że dobrze pamiętam, komu została poślubiona moja córka.

Ailo nie uważał, żeby pomoc Reijo okazała się po­trzebna.

- Nie rozstajemy się na aż tak długo, by Ida zdąży­ła zapomnieć - powiedział.

Nie czul nawet cienia niepokoju.

5

Kiedy Ailo wyjechał, zrobiło się cicho. Co prawda chłopak nie należał do zbyt rozmownych, ale jakimś cudem potrafił wypełnić przestrzeń wokół siebie. Nie wszyscy posiadali tę zdolność.

Ailo, syn Mikkala, wyruszył, mając słońce za pleca­mi. Celowo odczekał, by zrobiło się tak późno. Zbyt trudno było powiedzieć „do widzenia” wczesnym ran­kiem. Poza tym noce miały w sobie tyle światła, że wę­drowcowi, który wiedział, dokąd zmierza, mogło ono służyć jako lampa.

Ida płakała przez kilka pierwszych nocy. Zwykła sy­piać w ramionach Ailo. Kiedy przytulała się do niego i zasypiała blisko niego, przy nim, ogarniało ją poczu­cie bezpieczeństwa.

Nagle została sama.

Nawet nie przypuszczała, jak bardzo dokuczy jej sa­motność. Wyobrażała sobie, jak to będzie bez Ailo, ale nie sądziła, że poczuje się tak rozpaczliwie sama.

Widocznie nie do końca zdawała sobie sprawę, do jakiego stopnia Ailo wypełnił jej życie. Zanim uświa­domiła sobie, że go kocha, zanim odważyła się uwie­rzyć, że i ona nie jest mu obojętna, dni bez niego wy­dawały się całkiem normalne.

Nigdy nie pragnęła do nich wrócić. A przecież sa­ma nalegała, żeby wyjechał.

W ciągu pierwszych wieczorów marzyła o tym, by posiadać taką moc, dzięki której mogłaby przywołać Ailo z powrotem, sprawić, by znowu znalazł się tuż obok. Ściągnąć go do siebie myślą. Nawet próbowała.

Wkrótce jednak musiała przyznać, że Ida jest tylko Idą. Zwyczajną dziewczyną, która nie ma w sobie nic niezwykłego. Żadnych przerażających zdolności, któ­re posiadała Raija.

Można by sądzić, że nić łącząca Raiję i Mikkala po­winna zostać przeniesiona na nią i Ailo. Jednak o ile się orientowała, nic takiego między nimi nie istniało. Mię­dzy nią i Ailo przybywało tylko coraz więcej powietrza.

Wszyscy jej nadskakiwali. Przyjaciółki, Henriettę i Sofia, pomagały w domu. Przekazywały wszystkie no­winki. Anjo i Knut dwoili się i troili. Ojciec myślał tyl­ko o tym, w jaki sposób córce dogodzić. Nawet Emil i Sedolf wpadali od czasu do czasu z wizytą. Emil nigdy nie przychodził sam, odkąd Ailo wyjechał. Niejeden raz Sedolf sprawiał wrażenie, jakby wolał się wymknąć, ale zawsze zostawał. Idę ogarnęło wzruszenie, że Emil na­dal chciał przychodzić, a nawet zabierał z sobą kolegę, żeby uniknąć plotek. Zaskoczyło ją również, że Sedolf bez specjalnego narzekania pozwalał się tu ciągnąć. Jak dobrze widywać znajomych! Ale Ailo nie było. Tylko je­go jej brakowało. I tylko do niego tęskniła.

Nastała pełnia lata, kiedy Ida wreszcie wstała z łóżka. Przez prawie trzy miesiące kasłała, odkrztuszała flegmę, świszczało jej w piersiach. Była słaba niczym opadający, pożółkły jesienny liść, zupełnie pozbawiona energii.

Poprawa następowała powoli. Chociaż Ida posłusz­nie piła wywar z ziół naszykowanych przez Ailo, nie­prędko udało się jej stanąć na nogi.

Kiedy odbyła pierwszą dłuższą wyprawę do ławy przy kuchennym stole, promieniała ze szczęścia.

- Przez miesiące ten sam widok! - westchnęła. - Zgad­nij, czy się ucieszę, mogąc patrzeć na coś innego? Cho­ciaż to tylko fiord - dodała, wykrzywiając się zabawnie.

Reijo musiał się uśmiechnąć. Była sobą. Zawsze so­bą. Nie skarżyła się.

- Przybiły rosyjskie statki - zauważyła. - Nic nie mówiłeś.

- Bo też nie przywiązywałem do tego większej wagi.

Reijo nie wydawał się wcale podniecony, tak jak to by­wało przez lata, kiedy z przymrużonymi oczyma spoglą­dał w stronę fiordu, wypatrując żaglowców ze wschodu.

- Wybierzesz się na „Sankt Nikołaja”, żeby dobić han­dlu?

Na wybrzeżu stało się to pewnego rodzaju żartem. Za­wsze wśród rosyjskich statków handlowych znalazł się jakiś „Sankt Nikołaj”. Rosjanie należeli do ludzi wierzą­cych i woleli nie igrać z losem. Trzymali się blisko swo­ich świętych. A święty Mikołaj opiekował się żeglarzami.

- Nie sądzę, żeby „Sankt Nikołaj” przypłynął w tym roku - rzekł Reijo ze smutkiem.

- Czy dlatego jesteś taki spokojny? - wymknęło się Idzie.

Ojciec długo jej się przyglądał.

- Chyba naprawdę przestałem mieć nadzieję - od­parł. - Pogodziłem się z myślą, że twoja matka nie ży­je. Wy chyba też powinniście.

- Nie wybierzesz się do nich, by coś kupić?

- Przecież niczego nie potrzebuję. To prawda. Ida ciągle zapominała, że nie dokuczała im już bieda. Na nic nie mogli się skarżyć. Gdyby chcieli, mogliby wyprowadzić się z drewnianej chaty. Wybudo­wać nową, dużą, i pomalować na biało, tak jak robili to bogaci, zamiast przeciągać po ścianach starej smołą.

Jednak Reijo zdołał przekonać Idę, by myślała po­dobnie jak on. Dla niego rzeczy nie odgrywały istot­nej roli. Chciał tylko zadbać o swoich najbliższych. Poza tym bogactwo nie miało dla niego znaczenia.

Knut rozdzielił znalezione złoto. W wiosce domy­ślano się, że na północy, w Finnmarku, trafił na skarb. Nie rozpowiadał o wielkości złoża. Nie przechwalał się, gdzie je odkrył. Ale kiedy zeszłego roku spaliło się kilka gospodarstw, pomógł tym, którzy stracili wszyst­ko. Prosił, by nikomu o tym nie mówili, ale takie rze­czy szybko się roznoszą.

Od tamtej pory Knuta Elvejorda darzono we wsi wielkim szacunkiem.

- Poszedłeś popatrzeć na statki? Reijo skinął głową.

- Jeden nosi nazwę „Iwan” - odparł, pykając fajkę, którą bardzo polubił. Idzie nie podobał się jej zapach, ale się przyzwyczaiła.

- Drugi miał jakieś długie imię kobiece. Ktoś z zało­gi wymienił jego nazwę tak szybko, że nikt jej dokład­nie nie zrozumiał. Nie udało nam się też jej odczytać na burcie, wiesz, Rosjanie używają takiego alfabetu, że na­wet człowiek uczony go nie rozgryzie. Nazwa kończy się na „nia”, jak większość kobiecych imion u Rosjan.

Ida z dumą popatrzyła na ojca. Wiedział tak wiele, tak wiele potrafił. Dla niego świat nie kończył się na czubku własnego nosa. Jego świat sięgał daleko poza gospodarstwo między skałami, dużo dalej niż poza Jykea. Nawet Norwegia nie stawiała mu granic.

- Nie wszędzie są równie dobrze przyjmowani - mówił dalej Reijo. - Nasi kupcy przeganiają ich z fior­dów. Nie chcą pozwolić, żeby ludzie handlowali z in­nymi, wolą, żeby u nich zaciągali długi.

Reijo wydawał się rozgoryczony. Uważał, że to po­tworna niesprawiedliwość wobec uboższych, którzy z konieczności zaopatrywali się u kupców, prowadzą­cych handel wzdłuż całego północnego wybrzeża. Wła­ściciele sklepów ustalali cenę na mąkę i na ryby, które otrzymywali w zamian. Sprzedawali towary transporto­wane z Kopenhagi, tak że do północnej Norwegii docie­rała z reguły niewielka część zaopatrzenia. Jego jakość również pozostawiała wiele do życzenia. Widać nie bar­dzo dbano o królewskich podatników na północy. Mieszkali tak daleko, a niewielu starczało odwagi, by udać się do króla na skargę.

Handel z Rosjanami został oficjalnie zabroniony.

Jednak Rosjanie co roku wracali. Przybijali odważ­nie do portów handlowych i wiosek. Otwarcie prowa­dzili wymianę towarów.

Gdzieniegdzie patrzono na to przez palce. W krę­gach władzy również trafiali się ludzie różnego po­kroju. Byli tacy, którzy uważali, że mieszkańcy znad północnych fiordów są biedni, i zezwalali na ów han­del wymienny z sąsiadami ze wschodu. Z przybysza­mi, oferującymi duże ilości towarów po korzystnej cenie, towarów dużo lepszej jakości niż te, które do­cierały tu wzdłuż wybrzeża z Kopenhagi i królew­skiej Danii.

Gdzie indziej przeganiano Rosjan z fiordów.

- Słyszałem, że doszło do konfliktu pomiędzy kró­lewskimi dworami - odezwał się Reijo w zamyśleniu.

- A więc również wielcy panowie kłócą się o ziemię i inne bogactwa. Również oni...

- Są tylko ludźmi - odparła Ida, okazując zupełny brak szacunku. - Wszyscy kłócą się o to samo. A jeśli są wystarczająco bogaci, doprowadzają do wojny.

- Pomyśl tylko, ilu młodych mężczyzn umiera, nie ro­zumiejąc dlaczego - zastanawiał się Reijo. - Na wojnach, na które są wysyłani, ponieważ król i książęta nie mogą dojść do porozumienia. Choć tak wiele posiadają...

Spór, o którym wspomniał Reijo, dotyczył serii konfliktów trwających już ponad czterdzieści lat. Pań­stwo duńsko - norweskie i Rosja nie mogły się pogodzić w sprawie dziedzicznego prawa do księstwa Szlezwik - Holsztyn.

Na północy Norwegii nawet nie słyszano o takiej krainie, ale wojna odbijała się również na mieszkań­cach Finnmarku. W niektórych wioskach nie można było kupić ziarna dobrej jakości, ponieważ król pozo­stawał w złych stosunkach z carem Rosji.

- Powinniśmy tworzyć jedno państwo - stwierdziła Ida, patrząc w stronę dwóch rosyjskich statków zako­twiczonych w cieniu skały. Były tak kolorowe, że sam ich widok wprawiał człowieka w dobry humor.

- Dla nas, mieszkańców północy, powinien istnieć jeden kraj. Wtedy nie miałoby większego znaczenia, czy ktoś jest Finem, Norwegiem, Lapończykiem czy Szwedem. Albo Rosjaninem. A wszyscy królowie mo­gliby sobie pójść, dokąd zechcą, i walczyć do upadłe­go. A najlepiej niech siedzą w Kopenhadze.

- Właśnie takie poglądy głoszone przez kobiety sprawiają, że niektórzy mężczyźni was się boją - za­uważył Reijo. - Wy, kobiety, widzicie pewne sprawy o wiele wyraźniej niż my. Wielu poległych na wojnach dzisiaj by żyło, gdyby rządziły kobiety. Ida uśmiechnęła się:

- Oboje zostaniemy spaleni na stosie, tato. Za here­tyckie myśli.

- Cieszę się, że jesteś moim dzieckiem - rzekł Reijo. - Masz głowę na karku i nie boisz się jej używać. Jak to jest, być znowu na nogach?

- Ach, o to pytasz? - Roześmiała się. - Cudownie! Teraz będę ćwiczyć codziennie. I zanim się spostrzeżesz, będę znowu skakać jak młoda kózka. A wtedy będziemy mogli wyruszyć do Finnmarku, do Ailo.

Kiedy Ida wspomniała imię Ailo, w jej oczach pojawił się szczególny blask. Policzki odrobinę się zaczerwieniły.

Reijo poczuł w sercu radość. Jego dziecko kocha i jest kochane.

- Ten czas na pewno nadejdzie - zapewnił ze spo­kojem. - Poczyniłaś już pierwsze kroki na tej drodze.

Równocześnie wyjrzeli przez niewielkie okno. Wzrok obojga powędrował ku obcym statkom. Oboje cieszyli się, że nie było wśród nich „Sankt Nikołaja”.

Nie wiedzieli, że łódź żaglowa po prawej stronie od „Iwana” z Kem to „Raija Antonia” z Archangielska.

Jewgienij złamał obietnicę daną samemu sobie. Po­nownie stanął na pokładzie jako szyper na własnym statku. I jak nigdy przedtem z Olegiem jako sternikiem.

Nie oczekiwał niczego szczególnego. Nie wierzył, że wszystko się uda. Minęło tak wiele czasu. Tak wie­le czasu od tamtej pory, kiedy pływał jako kapitan. Zbyt wiele lat spędził na lądzie pochłonięty różnymi innymi sprawami.

Bardzo się w nie zaangażował. To było zupełnie in­ne życie niż to na morzu. Zwyczajne życie, które stwo­rzyło mu możliwość objęcia roli głowy rodziny.

Przez wszystkie te lata to było dla niego najważniejsze.

Rodzina.

Ale morze zawsze go kusiło. Fale śpiewały mu, rok po roku próbowały go ku sobie zwabić.

Powstrzymywał go również strach. Nigdy się do te­go nikomu nie przyznał, ale ten strach towarzyszył mu przez cały czas. Pamięć o chwilach, kiedy ostatni raz stał na pokładzie, ciągle żyła w jego pamięci. Coś takiego nie zdarzało się każdemu. Ani też w każdej podróży.

Wszystko to powstrzymywało go przed wyrusze­niem w morze.

Aż do tej pory.

Miał pięćdziesiąt lat. Jeżeli zamierzał jeszcze pły­wać, to musiał się teraz zdecydować.

Michaił skończył czternaście lat. Jewgienij chciał uczestniczyć w pierwszej morskiej wyprawie syna.

Obecna podróż stała się właśnie ową wspólną.

Spośród wszystkich fiordów, do których kazał zawi­jać „Raiji Antonii”, tego zwłaszcza nie mógł ominąć.

Chciał, żeby Michaił zobaczył tę wioskę. Nigdy nie wy­znał, że jest w niej coś szczególnego. Pragnął tylko, żeby chłopak ją zobaczył. Postawił swą stopę na tej ziemi. Od­wiedził miejsce, gdzie znajdował się dom jego matki.

Michaił od początku do końca traktował tę wypra­wę jedynie jako przygodę. Nadal była to dla niego za­bawa. Dopiero czas pokaże, czy chłopak wybierze ży­cie na morzu. Był najbliższą Jewgienijowi osobą, która mogłaby w spadku przejąć handel z Norwegami. Posia­dali teraz cztery duże statki i kilka mniejszych o nie tak dużym zasięgu. Naturalnie zdobycie i utrzymanie takiej floty kosztowało Jewgienija i Olega sporo pracy, ale sta­nowiło podstawę ich życia.

Musieli przecież pozostawić coś następnym pokoleniom.

Minęło prawie piętnaście lat, od kiedy Jewgienij po raz ostatni odwiedził te strony. Wtedy nie mógł prze­widzieć, jak potoczy się jego życie.

Nawet nie marzył o synu. Lecz los zrządził, że zo­stał ojcem.

Michaił zrodził się z miłości.

Jewgienij nie czuł się niczemu winien. Nie sądził, by istniały ku temu powody. Wiele wody w morzu upły­nęło przez piętnaście lat. Pewnie już dawno przestali na nią czekać.

Jednak niewielki dom na cyplu w jakiś magiczny sposób przykuwał wzrok Jewgienija. W wieczornej ci­szy kapitan stał na pokładzie, wpatrując się w tę chatę. Dostrzegał jakieś postacie, ale nie potrafił powiedzieć, czy Reijo nadal tam mieszka. Mogli to być całkiem ob­cy ludzie. Jewgienij miał taką nadzieję.

- Czy byłeś tu kiedyś, tato?

Chłopiec podszedł całkiem blisko. Uczynił to tak ci­cho, że Jewgienij go nie zauważył. Stanął obok ojca, oparł się o reling i próbował skierować spojrzenie ku miejscom, wokół których krążył wzrok taty.

- Tak - odparł Jewgienij. - Ale to było dawno, daw­no temu.

- Znałeś kogoś stąd? Skinął głową.

- Naprawdę znałeś? - zawołał chłopiec podniecony. Odezwała się jego nigdy nie zaspokojona chęć pozna­nia. - Kogoś, z kim nie tylko handlowałeś?

- Tak, naprawdę - odpowiedział Jewgienij. Wzro­kiem ponownie poszukał domu na cyplu. Przybyło wie­le nowych zabudowań. Ściany z drewnianych bali wy­glądały na dobrze utrzymane. Zobaczył wiatę i łodzie żaglowe przy plaży. - Ale to było dawno temu, Micha­ił. Długo przed twoim narodzeniem. Byłem wtedy mło­dy. Na pewno moi znajomi już tu nie mieszkają.

Co się z nimi działo? Z jej dziećmi... dziećmi Raiji. Ta myśl powracała coraz częściej w miarę, jak Michaił dora­stał, i nie dawała mu spokoju. Poznał, co to znaczy życie rodzinne. Obserwował, jak jego syn wzrastał otoczony miłością matki i ojca. Wiedział też, że Raija miała troje innych dzieci, które zawsze będą tęsknić za matką.

Bywały chwile, kiedy Jewgienij nie odczuwał dumy z powodu swego postępowania. Teraz znalazł się wy­starczająco blisko, by otrzymać odpowiedź na swoje pytania, ale nie miał odwagi ich zadać.

- Starzeję się, Michaił - rzekł zmęczony. - Wkrótce będę starym człowiekiem.

Nie słuchał protestów syna. Michaił nie wiedział o wszystkim. Nigdy nie powinien się dowiedzieć, że jego ojciec zbudował ich życie na kłamstwie.

Tego wieczoru Emil przyszedł sam. Nie przybył w odwiedziny do Idy. To nawet nie była wizyta.

- Masz jakieś ryby do sprzedania? - spytał, wyraź­nie kierując pytanie do Reijo.

Reijo odparł, że zostało mu na skalach kilka niepeł­nych żerdzi ryb przedniego gatunku rozwieszonych latem do suszenia. Mogło się jednak zdarzyć, że mu­chy zdążyły złożyć w nich jaja. Mówiąc wprost, ozna­czało to larwy w rybim mięsie.

- Nie zamierzałem sprzedawać Rosjanom zepsu­tych ryb - rzekł Reijo spokojnie.

Nie zwracał uwagi na pełne bólu spojrzenia, jakie Emil posyłał Idzie. To smutne, ale przejdzie mu. Trudno, nie on pierwszy musi zrezygnować z tego, o czym marzy.

- Rosjanie w gruncie rzeczy nigdy mnie nie oszuka­li. Nie zamierzam im sprzedawać zepsutego towaru.

- Szyper sam powiedział, że to nie odgrywa większej roli - zaoponował Emil. - Sedolf i ja mamy trochę za mało. Zresztą nie wszystkie twoje ryby się zepsuły. So­lone i wędzone są w całkiem dobrym stanie. Nikt od te­go nie umrze, jeśli trafi się wśród nich jakaś z robakami.

Reijo zrozumiał, że również chłopi, którzy posiada­li własne gospodarstwo, potrzebowali mąki. Nie chciał być nieludzki.

- Dużo? - spytał i podniósł się.

- Kilka pudów - odparł Emil z wahaniem. - Ze czte­ry?

To jeszcze nie tak źle. Reijo rozwiesił pięć - sześć ra­zy tyle ryb do suszenia. I przynajmniej drugie tyle przechowywał w soli.

- Pomóż mi tylko ściągnąć je z żerdzi - rzekł. - Za­płacisz mi przy okazji. Gdzieś na początku zimy. Bę­dę potrzebował kogoś, kto zaopiekuje się zwierzętami, kiedy wyruszę na wschód.

Emil zgodził się bez słowa. Uzmysłowił sobie, że Reijo celowo przypomniał mu, że Ida wyjedzie. Ze jej dom jest daleko, nie tu nad fiordem. Ze jego córka na­leży już do innego.

Jakby o tym nie wiedział!

- Pójdziesz z nami? - spytał Emil. - Jeden z szyprów mówi trochę po fińsku i norwesku. Ma tylko jedną rękę.

- Trudniej więc porozumieć się z nim na migi - rzu­cił wesoło Reijo.

Odstąpił chłopcom sześć pudów ryb. To nic takie­go. Zresztą uważał, że po katastrofie zaciągnął u Emi­la i Sedolfa pewnego rodzaju dług. Nie wyrzuca się za drzwi kogoś, kto uratował ci życie. Poza tym lubił młodych. Tych dwóch traktował jak własnych synów.

- Dostaniecie dobrą cenę? - spytał, kiedy razem szu­kali rosyjskiego kapitana.

- Jest przynajmniej przyzwoita - odparł Sedolf. - Kapitan na „Iwanie” proponował gorszą. Jeżeli ryba jest dobra, ten daje jeden do jednego. To znaczy jeden pud ryby za jeden pud mąki.

To uczciwa cena.

Emil i Sedolf nie spodziewali się gotówki. Mąka by­ła warta złota.

Bez trudu zauważyli jednorękiego szypra. Nosił skromne ubranie, choć spodnie nie były z juty, lecz ze zwykłego cienkiego materiału. Obszerną koszulę wsu­nął w spodnie. Na nogach miał wysokie buty, sięgają­ce mu do połowy łydki, co wydawało się dość niezwy­kłe o tej porze roku.

Na szyję założył kolorową chustkę jako szalik, dru­gą przewiązał w pasie.

Na widok tego człowieka mózg Reijo przestał funk­cjonować. Pośród brązowej czupryny mężczyzna miał sporo siwych włosów. W jego wyprostowanej posta­wie było coś znajomego, co obudziło w Reijo niejasne wspomnienie.

Tylko tyle.

Kiedy jednoręki mężczyzna się odwrócił, Reijo roz­poznał go. W jednej chwili jakby wrósł w ziemię. Zaskoczenie kapitana było nie mniejsze. Obaj stanęli jak wryci. Mierzyli się wzrokiem.

- Draswi, Jewgienij Dymitrowicz - rzekł Reijo ochrypłym głosem.

Tamten odpowiedział w języku Reijo, okazując mu w ten sposób szacunek.

- Paivaa, Reijo Kesaniemi. Długo się nie widzieliśmy.

- Znasz go? - spytał Emil zaskoczony. Reijo skinął głową.

- Tak. Ale spotkałem go dawno temu, Emil. Bardzo dawno temu.

Spojrzał na Jewgienija. Pragnął mu zadać tysiąc py­tań. Wreszcie się dowie. Ten Rosjanin jest jedynym człowiekiem, który zna prawdę.

- Ci młodzi ludzie przyszli, żeby wymienić z tobą towar - wyjaśnił. - Ja jestem tylko tłumaczem.

- Dostaną dobrą cenę - zapewnił Jewgienij. Również jego głos brzmiał ochryple. - A potem zapraszam cię do mojej kajuty - dodał. Nie mógł postąpić inaczej. - Odrobina herbaty z rumem chyba nam nie zaszkodzi.

- Spasiba - rzucił Reijo. Z chęcią przyjął zaprosze­nie. - Mamy do omówienia wiele spraw.

Jewgienij skinął głową.

- Tak, musimy wiele wyjaśnić, Reijo. Bardzo wiele. Obok Jewgienija ukazał się długonogi chłopiec. Re­ijo zauważył, że kapitan jakby znieruchomiał.

Chłopiec miał żywy głos, który jeszcze czasami się załamywał, przechodząc z niskich tonów na wysokie. Młodzieniec wydawał się tego nie zauważać. Mówił płynnie po rosyjsku. Nigdy nie słyszał innego języka, domyślił się Reijo.

Ciemne włosy, niemal czarne. Ciemne oczy. Brwi Jewgienija. Prawie. Łukowato wygięte pośrodku, cze­go u ojca nie było. Uśmiech... Reijo rozpoznał ten uśmiech od razu, chociaż już od dawna go nie widy­wał. Nagle uderzyło go, że Ida uśmiecha się w taki sam sposób. Prosty nos. Jewgienija. Ale policzków i ładne­go, nieco dziewczęcego kształtu twarzy chłopiec nie odziedziczył po mężczyźnie stojącym obok. W tym młodzieńczym obliczu trudno było dopatrzyć się sil­nych, ostrych rysów Jewgienija.

- Twój syn? - spytał Reijo, nie spuszczając wzroku z chłopca.

- Tak - odparł krótko Jewgienij. Nie dodał ani sło­wa wyjaśnienia.

Reijo usiłował odgadnąć wiek chłopca. Trzynaście - czternaście lat... Nie więcej. Istniało więc coś, co mógł jej wybaczyć. Być może tkwiło nieco prawdy w dziw­nych snach i niezrozumiałych słowach Mai.

- Mamy wiele do omówienia, Jewgienij - powiedział i przeszedł do interesów.

Przekazywał żądania Emila i Sedolfa, tłumaczył za­strzeżenia Rosjanina, pośredniczył w dobijaniu targu. Cały czas miał przed oczami ładną twarz chłopca. Mattiego za młodu. Beztroskiego młodzieńca.

Syna Jewgienija.

Boże Święty, te same rysy!

Piętnaście lat w niepewności - i oto coś takiego! Dziecko. Chłopiec, który nie mógł być synem innej kobiety.

Nic dziwnego, że wolała zostać, że wybrała tak dłu­gie milczenie.

Piętnaście lat.

Obiecała, że wróci za rok.

Zamiast tego zerwała wszystkie więzy. Zaczęła od nowa.

Reijo nie mógł do końca zaakceptować tych myśli, chociaż zrodziły się w jego własnej głowie.

Po prostu coś tu się nie zgadzało.

Znał Raiję lepiej niż ktokolwiek inny. Znał ją tak dobrze, jak siebie samego. Zachowanie, jakie jej teraz przypisywał, zupełnie do niej nie pasowało.

Czekał piętnaście lat.

Raija nie zrobiłaby mu czegoś takiego. Nie chciał się z tym pogodzić, jednak dowód na to, że było inaczej, stał na wprost niego.

Musiał głęboko ukryć swe uczucia. Musiał zachować spokojną twarz.

Nie wolno dopuścić do tego, by ludzie we wsi za­częli gadać. Pragnął zachować o Raiji dobre wspomnie­nia. Niezależnie od tego, czy umarła, czy nie.

Żył bez niej piętnaście lat. Stało się to jego przyzwy­czajeniem.

Dobili targu. Emil i Sedolf dostali lepszą cenę niż inni sprzedający. Wyglądało na to, że kapitan nie przejmował się ewentualną stratą. Mieli szczęście, że trafili na znajomego Reijo.

Worki z mąką zostały załadowane na wozy chłop­ców.

Reijo wydawał się nieobecny. Zatrzymał Emila. Po­łożył mu rękę na ramieniu.

- Czy możesz przekazać Idzie, żeby nie czekała na mnie? Powiedz jej, że przyjąłem zaproszenie kapitana jed­nego z rosyjskich statków... - Zamyślił się, po czym do­dał: - Nie musisz jej mówić, że to mój dawny znajomy.

Emila zastanowiło to dziwne zachowanie. Być może istniało coś w przeszłości Reijo, co nie znosiło świa­tła dziennego. Nigdy nie wiadomo.

- Chcesz, żebym ja przekazał jej wiadomość? - spy­tał. Emil wiedział aż nazbyt dobrze, że Reijo nie lubił, kiedy odwiedzał Idę.

Nie miał chyba nic przeciwko niemu - Emil był cał­kiem pewien, że Reijo go lubi - ale zbyt często pod­kreślał, że Ida jest żoną Ailo.

Jak gdyby on miał jakieś ukryte zamiary wobec Idy! Chciał ją tylko od czasu do czasu zobaczyć.

- Przecież mówię do ciebie, prawda? - Reijo spra­wiał wrażenie trochę poirytowanego.

Emil nie pytał więcej. Nie tylko on jeden słyszał sło­wa Reijo. Nikt nie będzie mógł go teraz oskarżyć o składanie nocnych wizyt cudzej żonie.

- Weź konia - zwrócił się do Sedolfa. - Później od­biorę od ciebie mąkę.

Znaleźli się u rozwidlenia dróg, gdzie ścieżka zba­czała w stronę cypla. Nikt nie mógł ich słyszeć.

- Jak dużo później? - spytał Sedolf, patrząc badaw­czo na Emila. Emil uciekł wzrokiem.

- Tylko przekażę wiadomość - rzucił niechętnie, ze­skakując z wozu.

- Jesteś pewien? - spytał Sedolf.

- Nie wykorzystuję wszystkich nadarzających się oka­zji - rzekł Emil zmęczony. - Nie jestem taki, jak niektó­rzy, których znam. Potrafię się odpowiednio zachować.

- Ale pokusa jest wielka. Mogę z tobą pójść - zapro­ponował Sedolf.

- Nie! - głos Emila zabrzmiał ostro. - Nie potrze­buję opieki - dodał. - Myślisz, że jestem aż tak głupi, żeby dobierać się do cudzej żony? Do dziewczyny, która ma Reijo za ojca, Knuta za brata i takiego męża jak Ailo?

- Nie wiem - odparł Sedolf szczerze. - Widzę jednak, że nadal zbyt dużo o niej rozmyślasz. To wszystko. Mam nadzieję, że twoja wizyta zakończy się przy progu.

Emil potrząsnął głową.

- Za kogo ty mnie uważasz?

- Podejrzewam to i owo - rzucił Sedolf sucho. - Obym się mylił, Emil.

6

Ida nie zapaliła lampy. Wieczór był piękny, cichy i ciepły. Tak ciepły, że otworzyła drzwi i usiadła na schodach. W domu panowała ciemność. Na zewnątrz ciągle było jasno.

Ida nie potrafiła cieszyć się tym pięknem. Wpatry­wała się smutno w niebo, morze i chmury. Nic nie jest już takie samo, kiedy przeżywa się to w samotności.

Dobrymi rzeczami należy się dzielić, pomyślała. Wtedy ich wartość zostaje podwojona.

Reijo długo nie wracał.

Ida weszła do izby, ale drzwi zostawiła otwarte. Wiedziała, że tato nie byłby zadowolony, gdyby ją za­stał na dworze. Choć wyszła za mąż i założyła własną rodzinę, dla niego zawsze pozostanie córką.

A ona zawsze będzie się czuła trochę jak nieposłusz­ne dziecko, kiedy ją skarci.

Jednak w drzwiach nie pojawił się ojciec.

Usłyszała niepewny głos:

- Cześć!

- Tato nie wrócił z wami? - spytała. Nie mogła zo­baczyć wyrazu twarzy gościa, ale wyczuła, że był za­kłopotany. - Siadaj - dodała, nie zdając sobie sprawy, że stawia go w kłopotliwej sytuacji.

Emil doskonale wiedział, że powinien od razu wyjść. Nie powinien zostawać dłużej w tym domu, kiedy Ida była sama. Już prawie noc. Jeżeli ktoś się do­wie, ludzie zaczną gadać. Pomyślą o jednym. Nic nie szkodzi, że to nieprawda. Nie pomogłyby chyba na­wet wyjaśnienia, że to Reijo go tu przysłał.

Chłopak usiadł na krześle stojącym najbliżej drzwi.

- Reijo prosił ci przekazać, że się spóźni. Został na herbacie u tego kapitana, który sprzedał nam mąkę.

- A ty i Sedolf nie zostaliście zaproszeni? - spytała. Nie było niczym niezwykłym, że kupujący i sprzeda­jący siadali razem do stołu po dobiciu targu.

- Nie - odparł Emil. - Nie sprzedaliśmy aż tak wiele.

- Ale tato pośredniczył tylko jako tłumacz - zauwa­żyła Ida. - Chyba się w nic nie wplątał? W jego wieku...

Ida wyglądała na oburzoną. Emilowi wydało się to niemal komiczne.

- Nie, nie - zapewnił. - Tylko znał... - zamilkł, czu­jąc, że popełnił fatalne głupstwo.

Nie potrafił panować nad myślami w obecności tej dziewczyny. Pilnował tylko, żeby nie wyrwać się z czymś, co bez reszty go wypełniało. Zapomniał, że powinien zachować ostrożność w innych sprawach. Teraz o mało nie wydał Reijo.

- Znał kapitana - dokończył. Tyle chyba mógł po­wiedzieć.

- Znał kapitana? - W głosie Idy pojawiło się zdzi­wienie.

Emil skinął głową.

- Nie chciał, żebyś mi o tym powiedział, co?

- Właśnie. Emil nie rozumiał ciekawości Idy.

- Jak wyglądał ten kapitan?

- Dość stary - odparł. - Trochę szpakowaty. Wydaje mi się, że miał ciemne włosy. Niezbyt dobrze pa­miętam takie rzeczy.

- Przypomnij sobie! - rozkazała.

- Nie wydawał się szczególnie wysoki - zaczął Emil niepewnie. - Miał tylko jedną rękę. Pusty rękaw ko­szuli podwiązał do góry. Dziwnie to wyglądało. Zasta­nawiam się, w jaki sposób stracił to ramię. Może był na wojnie?

Idy to nie interesowało.

- Czy na pokładzie były jakieś kobiety? - spytała głosem drżącym z napięcia.

- Kobiety? Czemu cię to interesuje?

- Czy przypłynęły tym statkiem jakieś kobiety? - powtórzyła zniecierpliwiona.

- Skąd mam wiedzieć? - żachnął się Emil. - Nie wchodziłem na statek. Sedolf wybrał się tam po połu­dniu. - Zamilkł. - Myślę, że by mi powiedział, gdyby zauważył jakieś kobiety - rzekł po chwili. - A nie wspomniał o tym ani słowem.

Ida powoli wypuściła powietrze przez nos.

- Ten kapitan podróżuje z chłopakiem - dodał Emil jakby na potwierdzenie tego, że na pokładzie rosyj­skiego statku nie było kobiet. Nie miał pojęcia, dlacze­go Ida przywiązywała do tego taką wagę. W żaden spo­sób nie potrafił sobie tego wytłumaczyć.

- Ile mógł mieć lat? - pytanie padło niczym trzask bicza.

- Dwanaście - trzynaście - odparł Emil. - Zwyczajny chłopak. Pewnie jego syn. Ładnie ubrany. Nie sądzę, żeby był marynarzem albo kimś z załogi.

Ida drżącymi palcami zapaliła olejową lampę. Pło­mień oświetlił twarz dziewczyny od dołu. Rzucał cienie, których Emil nigdy przedtem nie dostrzegł. Słowa po prostu same wyrwały mu się z ust:

- Do diabła, był trochę podobny do ciebie, Ida! Ten chłopak Rosjanina!

Spokojnie postawiła lampę na stole. Ścisnęła mocno jego krawędź.

- Podejdź bliżej, Emil! - poprosiła. Uczynił, jak kazała. Stanął na odległość łokcia. Mógłby podejść jeszcze bliżej, pewnie by go nie powstrzymała. Emil zdawał sobie z tego sprawę.

- Spójrz na mnie! - odezwała się. Tak jakby mógł nie patrzeć. - Powiedz, jeśli to nieprawda. Czy on rze­czywiście jest do mnie podobny?

Emil patrzył z szeroko otwartymi oczyma.

Nie miał odwagi wyznać Idzie, że zna jej twarz lepiej niż swoją własną. Że widuje ją każdego wieczoru, kiedy zamyka oczy. Że widzi ją nad ranem, kiedy się budzi.

O Boże! Musi się pilnować, żeby jej nie dotknąć. Że­by jej nie wziąć za rękę. Tylko tego chciały jego dłonie.

- No jak, podobny? - nalegała. Emil nie mógł za żadne skarby zrozumieć, dlaczego ciągle powtarza to pytanie.

- Ma jakby twoje oczy... - zastanawiał się. - Twój uśmiech. Ten sam kształt twarzy. Sądzę, że jest do cie­bie podobny.

Ida, drżąc, nabrała powietrza. Przełknęła kilka razy ślinę.

- Dwanaście? - spytała. - Trzynaście lat? Emil skinął głową. Nadal stal blisko niej. Tak bar­dzo blisko.

Wystarczyło, by wyciągnął rękę, i już by jej dotknął. Mógłby opuszkami palców pogładzić jej policzki.

- Czy Reijo wszedł na pokład?

Emil ponownie skinął głową.

Ida wpatrywała się w okno. Musiała odejść kilka kroków od Emila, żeby przez nie wyjrzeć. Chłopak był jej za to wdzięczny. Już nie musiał walczyć ze so­bą i dokonywać wyboru.

Ida jest żoną Ailo, powtarzał w myśli. Żoną Ailo. Żoną Ailo.

- Wyruszył, zanim się tu zjawiłeś?

- Widziałem, jak Reijo w lekkiej łodzi odpłynął w stronę statku razem z kapitanem i chłopcem. Jakiś marynarz ich przewiózł.

Znowu tak dziwnie odetchnęła.

- Powinnam była go zobaczyć - odezwała się. Po­wiedziała to tak cicho, że Emil z trudem zrozumiał po­szczególne słowa.

- Chyba nie możesz go znać? - zagadnął ostrożnie. Zdawał sobie sprawę, że najlepiej by zrobił, gdyby już poszedł.

Tylko potrząsnęła głową. Nie odrywała wzroku od dwóch statków zakotwiczonych w głębi fiordu.

- Czy mogłabym cię prosić, żebyś mnie tam zawiózł? Emil spojrzał na nią oszołomiony.

- Czego, u licha, chcesz tam szukać? - spytał. - Na­wet nie ma mowy! Powinnaś siedzieć w domu, póki nie wyzdrowiejesz. Ailo na ciebie czeka.

Emilowi łatwiej przyszło zapanować nad sobą, gdy wymawiał imię Ailo. To dobry sposób, by przywołać się do porządku.

Ida jakby się zmartwiła. Odeszła od okna. Usiadła zrezygnowana na ławie.

- Wiem - przyznała. - Wiem. Emil zastanawiał się, co jej powiedzieć. Nie znajdował słów pociechy. Nie mógł wyznać swych uczuć. Sa­ma myśl o tym była niebezpieczna.

Powinien już iść.

Powiedział to na głos.

- Sądzę, że powinienem iść.

- Zostań! - poprosiła Ida.

Wystarczyło jedno jej słowo. Emil został.

Usiadł. Założył ręce na piersi. Uważał, że w ten spo­sób będzie bezpieczniej. Wiedział przynajmniej, gdzie są. Mógł być spokojny, że nie uczynią nic złego, nic, czego by później miał żałować.

- Czy czujesz się czasem samotny? - spytała Ida ci­chym, bezradnym głosem.

Emil nie przypominał sobie, by kiedykolwiek ją ta­ką słyszał.

A znał Idę długo. Pamiętał jako małą dziewczynkę. Nawet wtedy jej głos nie brzmiał tak żałośnie. Zawsze umiała sobie radzić. Zawsze wydawała się samodziel­na i odważna. Wiele razy potrafiła nawet napędzić strachu chłopcom w jej wieku. To nic przyjemnego, być pokonanym przez dziewczynę. Czy czuł się sa­motny? Emil musiał się uśmiechnąć. Zresztą wcale mu się to nie udało. Raczej się skrzywił. Wiedziała prze­cież, kogo o to pyta. A może nie... Wątpliwość prze­mawiała na jej korzyść. Nie sądził, by zadała to pyta­nie, żeby sprawić mu przykrość.

- Tak, Ida - odparł tylko. - Bardzo samotny.

- Co wtedy robisz?

- Staram się nie myśleć.

- W jaki sposób?

- Czasami upijam się do nieprzytomności - przy­znał, nie czując szczególnej dumy z tego powodu.

- Ja nie mogę się upić - powiedziała, rysując palcem na kolanie niewidoczne wzory. - Czy to pomaga?

- Najczęściej nie - wyznał szczerze.

Nie uważał, żeby alkohol stanowił dobre rozwiąza­nie. Nigdy bowiem tyle nie myślał o Idzie jak wtedy, kiedy za dużo wypił. W dodatku zaczynał się nad so­bą użalać. Czuł się jeszcze gorzej. Do tego na drugi dzień chorował z przepicia.

- A co jeszcze? - dopytywała się. - Co jeszcze ro­bisz w takich chwilach, Emil?

O Boże, jak to boli, słyszeć swoje imię w jej ustach! Nikt na świecie nie wypowiada go w taki sposób, choć ona nie zdaje sobie z tego sprawy. Po prostu to imię prześlizguje się ponad jej wargami jak podmuch wia­tru. Wydaje się, jakby całowała je na drugiej sylabie.

Wtedy czuł, jakby znalazł się o krok od jej pocałunku...

- Myślę, że nic nie powinnaś robić. - Emil usiłował za­panować nad sobą. - Zresztą nigdy tak naprawdę nie je­steś sama, Ida. - Starał się mówić najsurowiej, jak tylko potrafił. We wszystkich śmiałych marzeniach wyobrażał sobie, że właśnie w takiej chwili powinien ją objąć, przy­ciągnąć do siebie, pozwolić jej wypłakać się na swoim ra­mieniu, a potem pocałowałby ją miękko i czule i odszedł. - Wiele osób przychodzi cię odwiedzać. Masz tylu przy­jaciół. Nie znam nikogo, kto by cię nie lubił.

- Poza Indianne - wtrąciła Ida. Emil skrzywił się.

- Ona już nikogo nie lubi. To nie powód, żebyś czu­ła się samotna. Wiele osób martwi się o ciebie.

Nie wspomniał o sobie. Być może po sposobie, w ja­ki o tym mówił, domyśliła się, kogo Emil ma na myśli.

- Wierz mi, czuję się bardzo samotna - wyznała. - Ailo jest tak daleko, że nawet moje myśli tam nie sięgają. Co on teraz powinien jej powiedzieć? Że jego ramio­na zawsze są dla niej otwarte? Ze nie musi się lękać, dopóki on jest przy niej?

Takie słowa były zbyt niebezpieczne. Właśnie tego nie powinien mówić. Nie jej. Absolutnie nie jej. Nigdy...

- Trochę pewnie dokucza ci samotność. - Spo­strzegł, jak ochryple brzmi jego głos. Nie pomogłoby nawet, gdyby odchrząknął. - Coś się zmieniło w two­im życiu, Ida. Nie możesz robić rzeczy, do których przywykłaś. Chodzisz w kółko i się nudzisz. Rozmy­ślasz, co robi teraz Ailo. To naturalne, że czujesz się trochę opuszczona.

- Nudzę się? - niemal parsknęła, choć nadal wyglą­dała bardziej jak cień pełnej ognia Idy, którą pamiętał.

- Przynajmniej nie musisz się obawiać, że Ailo wpadnie na jakiś głupi pomysł.

Emil chciałby, żeby Ailo był do tego zdolny. W każ­dym razie żeby należał do tego typu mężczyzn. Wte­dy nie musiałby tu siedzieć i go bronić.

- Ailo za bardzo cię kocha, żeby oglądać się za innymi.

- Wiem - przyznała. - Ale siedzę tu sama. Ailo jest tak daleko. A ja nawet nie umiem sobie wyobrazić, jak tam jest. Nie jestem w stanie myśleć o tym, jak on ży­je. Nie wiem. Nigdy nie widziałam jego stron. Nigdy tam nie byłam. I trochę się boję. I mam wyrzuty su­mienia, bo nie powinnam się bać stąd odjeżdżać, sko­ro pragnę znowu zobaczyć Ailo.

Gdyby tylko Emil mógł cofnąć czas. O kilka lat. Nie tkwiłby wtedy bezczynnie, dając się unosić prądowi, niczym ryba niezdolna do życia. Zebrałby wszystkie siły. Wziąłby Idę gwałtem, zanim zdążyłaby otworzyć oczy na tego Lapończyka.

To on powinien ją poślubić. On, tutaj. Żeby wie­działa, na co się godzi i jakie ją czeka życie w roli żo­ny. Nie powinna się bać świata, który na nią czeka. Który jest jej równie obcy jak i jemu. Sam także lękał się o jej przyszłość.

- To... naturalne - rzekł bezbarwnie. - Myślałem o tym, jak ci tam będzie...

Po prostu wyrwało mu się. Ugryzł się w język i nie dokończył. Pragnął, by nie zwróciła na to uwagi.

- Miły jesteś, Emil. Wstała. W każdy ruch wkładała wiele wysiłku.

- Powinnaś się oszczędzać - rzekł. Szczerze się mar­twił jej stanem. - Nie wolno ci się męczyć. Minie jesz­cze sporo czasu, zanim całkiem wrócisz do zdrowia.

Przystanęła tuż obok. Spojrzała na niego, lekko się uśmiechając. W jej zielonobrązowych oczach czaił się smutek. Emil wiedział, że nigdy nie odgadnie tych oczu. I nigdy też całkiem się od nich nie uwolni. Mia­ły moc poruszania czegoś w głębi jego duszy.

- Czy naprawdę chcesz, żebym wyzdrowiała... szyb­ko? - spytała zdziwiona.

- Oczywiście.

Podniosła rękę. Pośpiesznie odgarnęła włosy z czo­ła. Albo też przegoniła kłopotliwą myśl.

- Jesteś zbyt miły - stwierdziła. Nie wyjaśniła, co miała na myśli. Emil czuł, że coś ściska go za gardło.

Ida pewnie go przejrzała. Na wskroś. Chyba nie uda­ło mu się niczego przed nią ukryć. Jemu, który sądził, że jego maska jest nieprzenikniona. Ale dziewczęta wyczuwają takie rzeczy. Zdobywają ten dar już we wczesnej młodości. Zawsze wiedzą, kto za kim wodzi wzrokiem. Nie tylko dlatego, że rozmawiają o tym między so­bą. Dostrzegają najdrobniejsze znaki, których nikt, wydawałoby się, nie może zauważyć.

- Chciałbym, żeby ci się powiodło - wyznał.

Patrzył za nią. Stała kilka sekund w drzwiach. Po­tem wyszła. Powoli, jakby dając mu do zrozumienia, żeby poszedł za nią.

Tak było chyba najlepiej.

Powietrze w domu zaczynało gęstnieć, chociaż drzwi stały otwarte na oścież.

Czasami odgrodzenie się czterema ścianami od świata może okazać się niebezpieczne.

Ida usiadła spokojnie na schodach, zostawiając miej­sce dla Emila. Wystarczająco dużo, by nie znalazł się zbyt blisko.

Dziewczyny takie są. Myślą o wszystkim. Stawiają sprawy jasno. Zwracają uwagę na drobiazgi, które mo­gą znaczyć tak wiele.

Emil głęboko zaczerpnął powietrza, zanim ruszył za nią. Nie uczyni niczego, czego by później żałował - nie na schodach, gdzie każdy ich mógł zobaczyć.

Znowu mu pomogła. Tak jakby naprawdę rozumia­ła, że jest mu trudno. A on nawet nie mógł jej o nic zapytać, tylko musiał grać, tak jak chciała.

Usiadł ciężko jak najdalej od niej. Oparł się pleca­mi o ścianę. Wieczór był tak ciepły, że powietrze nie zdołało go ostudzić.

Będzie musiał sam sobie poradzić. Użyć własnych sił.

- To nie w porządku, że rozmawiam o tym właśnie z tobą - zaczęła Ida.

- To nic - odparł, starając się, by jego głos zabrzmiał beztrosko.

Zerwał kilka źdźbeł trawy, wybrał najdłuższe i wsunął między zęby. Bawił się pozostałymi, splatając je w palcach.

- Jednak uważam, że to nie w porządku. Po prostu się nie zastanowiłam. Wiesz, jaka jestem bezmyślna.

Emil podniósł głowę. Napotkał jej wzrok. Boleśnie zdawał sobie sprawę, że maska spadła mu z twarzy. Ze na nic całe przebranie.

- Nie jesteś bezmyślna - zaprotestował. - Nie sądź o sobie tak źle, Ida! Nigdy przedtem tak nisko się nie oceniałaś. Nie rób tego teraz. To nie twoja wina.

Bezwiednie położyła swą dłoń na jego dłoni i rap­townie ją cofnęła.

Odwróciła się. Zaczęła gorączkowo wygładzać spód­nicę.

Emilowi wydawało się, że nadal czuje ciepło jej dło­ni. Krótkie muśnięcie, którym długo będzie żył.

- Chyba dużo o mnie myślisz, Emil? - spytała. - Od­noszę wrażenie, że zbyt dużo - dodała.

- To nie twoja wina - powtórzył. Czuł się nędznie.

- Czy właśnie o mnie myślisz, kiedy czujesz się bar­dzo samotny?

- Nie powinnaś o to pytać - syknął przez zaciśnię­te zęby. - Nie powinnaś o to pytać, Ida!

- Wybacz mi - poprosiła. - Masz rację. Wcale nie je­stem sama. Mam Ailo, choć on jest daleko.

- Powinienem iść - rzekł. Ale nie ruszył się z miejsca.

- Przejdzie ci - powiedziała. Tym razem to ona czu­ła się nędznie.

- Tak - przyznał. Ale jego głos zabrzmiał, jakby sam w to nie wierzył. Nie dał też Idzie większej nadziei.

- Nie musisz tu przychodzić, jeżeli nie chcesz...

- Mogę nie przychodzić, jeżeli nie lubisz moich od­wiedzin - zgodził się.

- To nie o to chodzi! - wybuchnęła Ida zmieszana. Emil nigdy się nie wyróżniał, nigdy do tej pory. - Lubię z tobą rozmawiać - rzekła wreszcie, tak jakby uświadomiła to sobie dopiero w tej sekundzie. - Myślę, że w gruncie rze­czy zawsze lubiłam rozmawiać z chłopcami. Bardziej niż z dziewczętami. To co innego. I uważam, że milo się z to­bą gawędzi, Emil. Jesteś człowiekiem, którego mogę słu­chać. Masz swoje własne zdanie. I pozwalasz mi wyrażać swe myśli, nie mówiąc, że jestem niemądra i że dziewczę­ta stworzone są do czego innego.

- W takim razie nadal będę przychodził. Zobaczył, że chciała coś powiedzieć, uprzedził ją jednak i dodał:

- Nie przychodzę tylko po to, żeby cię zobaczyć, Ida. Choć również z tego powodu. Nie zamierzam cię okłamywać. Zależy mi również na twojej przyjaźni. Jest dla mnie zbyt cenna, bym chciał ją stracić. Sądzę, że kiedyś mi to przejdzie. Nigdy nie dałaś mi do zro­zumienia, że znaczę dla ciebie więcej niż inni. Zawsze traktowałaś mnie jak przyjaciela. Chciałbym nim zo­stać, Ida. Przyjacielem.

Ich spojrzenia na długo się spotkały. To była zbyt ciepła letnia noc. Oboje czuli się zbyt samotni. Okoliczności zbytnio im sprzyjały. To byłby koniec pięknej przyjaźni.

- Myślę, że lepiej będzie, jeśli już pójdziesz - stwierdziła. Emil wstał.

- Tak, chyba masz rację - odparł.

7

Kiedy Reijo wszedł do kajuty Jewgienija, odniósł wrażenie, jakby wrócił do przeszłości. Co prawda to nie ten sam statek, ale wiele go przypominało. Może urządzony był mniej bogato niż tamten.

Reijo zwrócił uwagę na samowar, równie błyszczący jak ten, który pamiętał. Może to zresztą ten sam? Bez samowara rosyjski kapitan nigdy nie wyruszał w morze.

W kącie Reijo zauważył miedzianą umywalnię, rukamojkę, przypominał ją sobie. Składała się z pojem­nika na wodę, kranu i umywalki. Na jednej ze ścian wisiała ikona, nie tak pozłacana jak ta, którą Jewgie­nij kiedyś podarował Raiji, ale komuś, kto nie posia­dał w domu obrazów, mogła zaprzeć dech w piersiach. Pod obrazem Matki Boskiej na niewielkim stoliku sta­ła lampa olejowa. W kredensie obok nadal znajdowa­ły się filiżanki, ale już nie z tak pięknej porcelany jak kiedyś. Koję pokrywał prosty koc. Na krzesłach leża­ły skórzane poduszki - nie haftowane. W pomieszcze­niu przeważały barwy brązowe i niebieskie.

Reijo usiadł na krześle wskazanym przez gospoda­rza. Jewgienij powiedział coś bardzo szybko do chłop­ca. Ten zerknął zaciekawiony na Reijo, ale najwyraź­niej ojciec nie chciał, by był obecny podczas rozmowy.

Chłopiec podszedł do Reijo i grzecznie podał mu rękę na powitanie. Reijo domyślił się, że Jewgienij o to właśnie poprosił syna. Wiedział, że na wschodzie obo­wiązują inne zwyczaje.

Uścisnął wyciągniętą dłoń. Uśmiechnął się. Zoba­czył Raiję w tej młodej twarzy.

Chłopiec powiedział kilka słów. Jednak wymówił je za szybko, żeby Reijo coś zrozumiał, chociaż bardzo się starał. Minęło wiele czasu, odkąd używał języka rosyjsko - norweskiego. Uszy straciły wprawę w wyłapy­waniu obcych dźwięków.

- Mój syn musi się pożegnać - odezwał się Jewgie­nij. - Ma swoje obowiązki. Poza tym nie mówi w żad­nym ze znanych ci języków.

Reijo nawet nie mrugnął.

- To prawdziwa przyjemność móc go poznać. Jest przystojnym młodym mężczyzną. Wspaniałym sy­nem, jakiego sam pragnąłbym mieć.

Jewgienij przetłumaczył chłopcu słowa Reijo. Twarz, tak bardzo przypominająca twarz Raiji, rozja­śniła się w uśmiechu.

Chłopiec opuścił kajutę.

Jewgienij napełnił rumem dwie szklanki. Uczynił to bardzo ostrożnie, musiał uważać, odkąd miał tylko jedną rękę. Reijo zdawał sobie sprawę, że byłoby ob­razą, gdyby zaproponował mu pomoc.

W milczeniu trącili się szklankami. Wypili. Jewgie­nij odstawił naczynie na środek stolika.

- Co u niej słychać? - spytał Reijo.

- A co chciałbyś usłyszeć? - odpowiedział Jewgienij pytaniem. Jeden z jego policzków lekko drgnął.

- Prawdę - odparł Reijo. Trzymał dłoń mocno zaci­śniętą na szklance. Miał nadzieję, że nie wykonano jej z delikatnego kryształu, gdyż łatwo mógłby ją skruszyć.

Jewgienij westchnął.

- Zorientowałeś się, że chłopak jest jej synem?

- Nie jestem ślepy - rzucił Reijo. Szklanka rozgrza­ła się.

Gospodarz wypił trunek do dna. Napełnił sobie jeszcze raz, nalał Reijo.

- To do mnie powinieneś mieć pretensje - zaczął. - Jeżeli masz żywić do kogoś nienawiść, to tylko do mnie. Ona jest bez winy. To ja ją uwiodłem. Wyko­rzystałem wszystkie możliwości, żeby została.

- A teraz? - spytał Reijo.

- Nie żyje.

Być może właśnie to Reijo chciał usłyszeć. Wiado­mość nie okazała się dla niego szokiem.

- Kiedy? Nie używali wielu słów. Porozumiewali się tak zdawkowo, jak to możliwe.

- Chłopak ma czternaście lat - rzekł Jewgienij. - Wtedy nie skończył jeszcze roku. Z przyjaciółką wra­cała z Archangielska do domu, mieszkam na przedmie­ściu. Jechały wozem konnym. Była zima. Jedno ze zwierząt przestraszyło się, pociągnęło za sobą wóz. Raija wypadła i dostała się pod koła.

Zamilkł - pewnie nie był w stanie przytoczyć szcze­gółów.

Trzynaście lat temu?

- Nie cierpiała - dodał Jewgienij. - Umarła pod nie­bem rozświetlonym zorzą polarną.

Reijo uniósł szklankę do ust. Przełknął złocisty na­pój. Poczuł, jak pali w gardło.

- Czekałeś na nią?

- Właściwie nie - odpowiedział Reijo w zamyśleniu.

Czuł pewnego rodzaju niepokój. Nie lubił kłamać, ale trudniej by było się przyznać, że przez ostatnie piętnaście lat właściwie nie żył.

- Masz kogoś?

- Nie wiedziałem, czy mogę się ożenić - rzucił krót­ko Reijo. - Teraz już wiem.

Nie odpowiedział wprost na pytanie.

- A jak się wiedzie jej dzieciom?

- Dobrze - rzekł Reijo nie bez dumy. - Stały się mo­imi dziećmi - mówił dalej. - Wszystkie już znalazły so­bie współmałżonków. Założyły własne rodziny. Maja wyjechała do Finlandii z pewnym młodym człowie­kiem z tamtych stron. Knut mieszka tam, gdzie stał pierwszy dom Raiji, ożenił się z ładną, miłą Finką. Mo­ja Ida wyszła za mąż za syna Mikkala.

- Było chyba jeszcze jedno?

- Tak, Elise - Reijo uśmiechnął się. - Przybrana cór­ka Raiji. Wyszła za mąż za brata Raiji, Mattiego. Wszystkim dobrze się układa.

- Czy nienawidzą jej?

- Nie, nie żywią nienawiści - odparł Reijo. - Ale ni­gdy jej nie rozumieli. Mnie też było trudno. Kiedy zo­baczyłem waszego syna, zrozumiałem. Zawiodła wiele osób. Nie mogła jednak opuścić nowo narodzonego dziecka. Było jej ostatnią szansą. Pewnego rodzaju za­dośćuczynieniem.

- Nadaliśmy mu imię Michaił - rzeki Jewgienij.

- To w pewnym sensie zrozumiale - zauważył Re­ijo. - Ładny chłopak, Jewgienij. Bywa, że bardzo chciał­bym mieć syna.

- Nadal jesteś młody. Reijo skinął głową. Wiele osób mu to powtarza. Teraz już wie, że może się bawić takimi myślami. Niko­mu nie wyrządzi krzywdy.

- Co się stało z twoją ręką?

Wskazał głową na prawy bark Jewgienija. Wygląda­ło na to, że Rosjanin nauczył się z tym żyć. Musiał stracić rękę dawno temu.

- Upadek z masztu. Ramię zaczepiło się o linę.

Uśmiechnął się gorzko nad pustą szklanką. Tym ra­zem Reijo nalał. Jewgienij okazał swą gościnność, Re­ijo mógł go teraz wyręczyć.

- Zdarzyło się to w trakcie podróży z Norwegii - opowiadał Jewgienij. - Złapał nas sztorm. Wtedy, pięt­naście lat temu. To Raija uratowała mi życie. Zatamo­wała krwotok. Trzeba było amputować ramię. Raija opiekowała się mną.

- Potrzebowałeś jej! - Reijo olśniła nowa myśl. - Za­wsze tęskniła za kimś, kto by jej potrzebował, za kimś, dla kogo by coś znaczyła.

Jewgienij skinął głową. Taka właśnie była Raija. Również jego Raija. Cechy charakteru nigdy się nie za­cierają. Tylko pamięć o dawnym życiu została wyma­zana. Dawna Raija umarła pod północnym niebem owej zimowej nocy w Owinie. Nie skłamał. Inna Ra­ija rozpoczęła nowe życie.

- Bóg jeden wie, jak bardzo jej potrzebowałem.

- A jak się tobie powodzi? - zainteresował się Reijo.

- Dobrze - Jewgienij wzruszył ramionami. Jego twarz wydawała się zmęczona. Pojawiły się na niej linie, któ­rych u Reijo trudno by się doszukać. - Zbudowałem nie­wielką flotę. Wspólnie z przyjacielem. Przez wszystkie te lata pływał jako kapitan na jednym ze statków. Dla mnie to pierwsza wyprawa po długiej przerwie, Reijo.

Po piętnastu latach. Ale dorobiłem się niezłego mająt­ku. Michaił dostanie co nieco po swoim ojcu.

Nie wyglądało na to, by Jewgienij uważał, że jest o czym mówić. W życiu przecież tyle innych rzeczy li­czyło się bardziej niż powodzenie materialne.

- Mnie też powodzi się nie najgorzej - zapewnił Re­ijo. Dodał jeszcze tylko jedno słowo: - Złoto.

Nie przyznał się, że nie sam je znalazł, Jewgienij nie musi wiedzieć wszystkiego. Poczuł złość. Potrzebę konkurowania z mężczyzną siedzącym naprzeciw.

- To dobrze. Nie zniósłbym myśli, że cierpicie nie­dostatek.

- Dlaczego nigdy nie przesłałeś nam żadnej wiado­mości? - spytał Reijo po dłuższej chwili. Nie patrzyli sobie w oczy, uciekali wzrokiem w bok, pogrążeni we własnych myślach. - Co roku przypływały tu rosyjskie statki - mówił dalej Reijo. W jego głosie wyczuwało się cień oskarżenia. - Bardzo często zawijały szkuty z Archangielska. Dlaczego nigdy nie wysłałeś listu?

Jewgienijowi łatwo by przyszło udać zdumionego i powiedzieć, że przecież przekazał wiadomość. Ze pewnie zginęła po drodze.

- Myślałem o tym - rzekł ciężko. - Myślałem o tym cholernie wiele razy. I ciągle zwlekałem. Odsuwałem od siebie ten zamiar. Zawsze powstrzymywała mnie świadomość, że mamy różny alfabet.

Obaj wiedzieli, że nie była to przeszkoda nie do po­konania.

Jewgienij zamyślił się.

- Chyba się balem, że kiedy przeleję słowa na pa­pier, to tak jakbym zabijał ją po raz drugi.

Reijo nie odezwał się. Musiał uznać takie wytłumaczenie. Niezależnie od tego, jakie motywy kierowały Jewgienijem, było za późno, żeby cokolwiek zrobić.

Jewgienij powiedział, że Raija zmarła trzynaście lat temu.

A on tak długo żył nadzieją. Nadzieją nie do speł­nienia.

- Mieszkała w Rosji dwa lata - wykrztusił Reijo z wysiłkiem. - Jak jej się wiodło? Mówiłeś, że miała przyjaciółkę?

Jewgienij skinął głową.

- Antonię. To żona mojego wspólnika, który jeszcze tym razem jest sternikiem na naszym statku. Antonia za­przyjaźniła się z Raiją. Bardzo się od siebie różnią, ale przyjaźń nie zawsze opiera się na zgodności charakterów.

Żaden nie zwrócił uwagi, że Jewgienij mówił o Ra­iji w czasie teraźniejszym. Umysły obu zdążył już przyćmić rum.

- Statek, którym przypłynęliśmy, został nazwany od ich imion. - Jewgienij uśmiechnął się. - Mamy rów­nież jeden, który ochrzciliśmy „Sankt Nikołaj”. Lepiej nie ryzykować. Inny nosi nazwę „Raisa”, najbardziej przypominającą imię Raiji, które niektórym moim ro­dakom trudno jest wymówić. Mamy też „Tonie”, zdrobnienie od Antonii. No i ten, „Raija Antonia”.

- Zamierzałeś mnie odnaleźć? - spytał niespodziewa­nie Reijo. - Zamierzałeś przybić do brzegu i mi o niej opowiedzieć, gdybyśmy się przypadkiem nie spotkali?

Dwóch silnych mężczyzn spojrzało sobie w oczy. Długo nie odrywali od siebie wzroku.

- Nie - rzekł Jewgienij po chwili, która wydała się wiecznością. Chociaż nietrudno było skłamać, prawda kosztowała najmniej. - Przypłynąłem, żeby Michaił zobaczył to miejsce. Zastanawiałem się, czy nadal tu mieszkasz. Godzinami wpatrywałem się w twój dom. Miałem nadzieję, że kto inny się tu wprowadził. Mia­łem nadzieję, że kogoś poznałeś i rozpocząłeś nowe ży­cie w zupełnie innym miejscu.

Reijo winien był zatem podziękowania Emilowi za to, że wreszcie nie będzie żył w niepewności. Emilowi i suszonym rybom. Nie wierzył w przeznaczenie. Coś tak zagmatwanego jak jego życie nie mogło zostać z góry zaplanowane.

- Nie odpowiedziałeś na moje pytanie - rzekł. Jewgienij spojrzał na niego zdumiony. Uniósł brwi.

Reijo zauważył, jak bardzo się postarzał. Nasada wło­sów przesunęła się ku górze. Czoło wydawało się bar­dzo wysokie. Policzki zapadły się, pomarszczyły.

- Czy Raija była szczęśliwa?

W uszach zadźwięczało mu echo wróżby, którą Ra­ija usłyszała jako dziecko. Wróżby, w którą sama wie­rzyła, którą się pocieszała, kiedy wszystko sprzysięgało się przeciw niej. Często powtarzała ją Reijo - słowo po słowie, tak że i on znał na pamięć treść przepowied­ni, którą dawno temu wyszeptała Elle, stara ciotka Mikkala, kiedy odczytała z dłoni Raiji jej los.

Elle obiecała dziewczynce szczęście. I Raija była z Mikkalem szczęśliwa. Żyła na wygnaniu, ale miała miłość Mikkala. To były szczęśliwe lata.

Potem Mikkal umarł. Wydawało się, że wróżba do­pełni się wraz z jego śmiercią. Umrze razem z nim.

Sądzili, że szczęście Raiji wiąże się ściśle z Mikkalem. Co innego wydawało się nie do pomyślenia.

- Czy była szczęśliwa? - powtórzył Reijo. - Tylko o to chciałem zapytać. Zachowaj swoje wspomnienia, Jewgienij. Dla mnie tylko to jedno ma znaczenie.

- Tak. - Jewgienij powiedział to z przekonaniem. - Była szczęśliwa, Reijo. Nigdy nie wierzyłem, że uda mi się ofiarować jej choćby ułamek tego, co straciła. Ale mi­mo wszystko dobrze nam się ułożyło. Jej wystarczyło to, co posiadałem. Pokochała mnie. I znalazła szczęście.

- Czy nazywała to pewnego rodzaju miłością? - spy­tał Reijo. Bez goryczy. Raczej z ciekawością.

Jewgienij pokręcił głową, nie zrozumiał.

- Nie, mówiła po prostu, że mnie kocha - wyznał. Reijo nie pytał, jak mu się udało zdobyć jej miłość.

To nie miało sensu.

Cieszył się, że Raija znalazła spokój. Sny okazały się wytworem jego wyobraźni. Niezwykle i wyczerpu­jące sny. Dziedzictwo Mai już tak nie przerażało. No­siła je w sobie przez całe lata, zanim się ujawniło. Po­dobnie było w wypadku Raiji. Dopiero jako dorosła zauważyła, że posiada zdolności, jakich inni nie mają.

- Ida jest w domu. Może chciałbyś, żeby Michaił ją poznał? - zaproponował.

Jewgienij pokręcił głową.

- Nie, wolałbym, żeby Michaił nic nie wiedział o dawnym życiu Raiji. Nie chcę jej przedstawiać w in­nym świetle. Chcę, żeby pozostała w jego wspomnie­niach taka, jaką ja ją pamiętam. Czy mnie rozumiesz?

Reijo przytaknął. Być może na miejscu Jewgienija postąpiłby tak samo.

- Szkoda, że nie mogę jej przekazać, że jej dzieci mają się dobrze - rzekł Jewgienij i z trzaskiem odsta­wił szklankę.

Reijo tylko pokiwał głową. Wypił, uznając pewien etap swego życia za skończony.

- Odpływacie jutro?

- Tak. Z samego rana. Na statku nie miał już nic do roboty. Już nie. Załatwił więcej spraw, niż zamierzał. A może oszukiwał samego siebie? Może właśnie w tym jednym celu tu przybył?

Reijo dźwignął się na nogi. Uścisnął lewą dłoń Jew­gienija. Długo patrzył w jego brązowe, głęboko osa­dzone oczy. Zdawał sobie sprawę, że widzą się po raz ostatni. Nie istniało już nic, co mogłoby ich łączyć.

- Dziękuję, że uczyniłeś ją szczęśliwą. Jewgienij skrzywił się.

- Połóż kilka kwiatów na jej grobie - dodał Reijo. - Ta­kich drobnych, które rosną na skałach. Bardzo je lubiła.

Kapitan skinął głową i przełknął.

Reijo wspomniał słowa wypowiedziane przez Maję głosem podobnym do głosu Raiji. Prośbę o wybacze­nie i o to, by pozwolili jej spocząć w morzu. Nie wy­jawił ich Jewgienijowi.

Nie chciał mu sprawiać przykrości.

To był sen... tego drugiego rodzaju.

W każdym razie prośba dotarła za późno.

- Poproszę kogoś, by odwiózł cię do brzegu - zapro­ponował Jewgienij.

Odprowadził Reijo na pokład. Władczym głosem wydał komendę.

Natychmiast pojawił się młody marynarz. Wypełnił polecenie. Na wodę spuszczono łódź, przez burtę przerzucono sznurową drabinkę.

Reijo ponownie pożegnał się z Jewgienijem. Wśród innych dostrzegł twarz syna Raiji - uniósł dłoń w ge­ście pozdrowienia. Potem zszedł po trapie i usiadł w ło­dzi. Zwrócił twarz w stronę brzegu i swego domu.

Zaczął nowe życie. Życie bez Raiji.

- Kim był ten pan, tato? - spytał Michaił. Stał razem z ojcem, patrząc, jak łódź z nieznajo­mym ślizga się po falach w stronę lądu.

Jewgienij położył rękę na ramieniu syna.

- To ten człowiek, którego kiedyś znałem, chłopcze.

- Ten, o którym sądziłeś, że się wyprowadził? Jewgienij skinął głową.

- Był dobrym przyjacielem, Michaił. Przyjacielem, którego podle oszukałem. Nadużyłem jego zaufania. Dlatego bałem się tego spotkania.

- Mimo wszystko dobrze, że jednak się spotkaliście - stwierdził Michaił, który patrzył na świat z perspektywy swoich czternastu lat. - Wygląda na to, że ci wybaczył, tato. Wydaje mi się, że to miły człowiek. Podobały mi się jego słowa: że chciałby mieć takiego syna jak ja. Myślisz, że i on mnie polubił?

- Jestem tego pewien. W przeciwnym razie nie po­wiedziałby czegoś takiego. To człowiek, który mówi to, co myśli, wielkoduszny Reijo.

- Ma na imię podobnie jak mama! - zawołał chło­pak zdumiony.

- Tak, ja również zwróciłem na to uwagę - przyznał ojciec.

- Myślisz, że ją znał? Jewgienij nie mógł odpowiedzieć. Wzruszył tylko ramionami.

- Nigdy go o to nie pytałeś? Jewgienij tylko potrząsnął głową. Nie był w stanie dłużej kłamać.

- Odwiedzimy go?

- Nie, Michaił. Jutro odpływamy. Przed nami jesz­cze kilka fiordów. Musimy kupić więcej ryb przed po­wrotem do domu. Nie sądziłem, że pływanie już ci się sprzykrzyło. A tak marudziłeś, żeby cię zabrać w tę po­dróż. Tyle wysiłku w to włożyłem, żeby przekonać matkę, by się zgodziła...

Michaił pośpieszył z zapewnieniami, że wcale mu się nie znudziło. Wręcz przeciwnie. Ale chętnie by zo­baczył z bliska, jak żyją ludzie w tym kraju.

- Zawiniemy jeszcze do kilku fiordów - zapewnił go Jewgienij.

Michaił nic nie mógł na to poradzić, że dla niego ten jeden fiord miał w sobie coś szczególnego.

Nie przyznał się do tego głośno, ale właśnie posta­nowił, że kiedyś tu wróci.

- Zostanę kapitanem tak jak ty, tato - rzekł zdecy­dowanie.

Jewgienij przygarnął syna. W tej chwili czuł, że wszystkie kłamstwa były warte ceny, jaką zapłacił. Na­wet to, które dopiero co powiedział Reijo, potrafił usprawiedliwić, słysząc, że Michaił chciałby być do niego podobny.

Dawno już droga prowadząca do domu nie wyda­wała się tak długa i trudna jak tym razem.

Reijo zatrzymał się w połowie. Musiał się odwrócić i spojrzeć na statek.

A więc te dziwne litery w części składały się w jej imię. „Raija Antonia”. Przyłapał się na tym, że się zastanawia, jaka była ta Antonia, która zdobyła zaufanie Raiji i zosta­ła przyjaciółką, o jakiej Raija marzyła przez całe życie.

Nie ma sensu tego roztrząsać. Nigdy się tego nie dowie.

Spotkał Idę na schodach chaty. Zdenerwowany za­pędził ją do domu. Nakazał usiąść jak najbliżej pale­niska i dołożył drew.

- O czym ty, do licha, myślisz, dziewczyno? Co ci strzeliło do głowy, żeby wysiadywać o tej porze na schodach? Dopiero wstałaś z łóżka. Czy masz zamiar tam wrócić na dłużej?

- Czekałam na ciebie, tato.

Jej oczy były podobne do oczu chłopca. Michaiła. Reijo nie rozumiał, jak Jewgienij mógł się zgodzić, by syn nosił to imię. Rosjanin musiał być absolutnie pewien uczuć Raiji. Reijo nie do końca to pojmował.

- Prosiłem Sedolfa i Emila, żeby ci przekazali, że zo­stałem zaproszony na statek i wrócę później. Nie by­ło ich tutaj?

- Był Emil - potwierdziła Ida.

- Sam? Dziewczyna skinęła głową.

- Mieli iść razem - burknął Reijo, starając się przy­pomnieć sobie swoje słowa. Być może wyraził się nie­jasno.

- Emil nie jest dzikim zwierzęciem, tato - zauważyła Ida spokojnie. - Pewnie nie pamiętasz, że potrafiłam do­skonale się obronić przed wszystkimi zalotnikami, za­nim wyszłam za mąż. Teraz nie jest ani trochę trudniej.

Reijo podejrzewał, że Ailo był pierwszym mężczy­zną Idy. Miło mu się zrobiło, gdy to potwierdziła. Je­śli sam miałby się oceniać, mógłby uznać, że dobrze sobie poradził jako ojciec. Nikt inny zresztą by go za to nie pochwalił.

- Powinnaś leżeć w łóżku. - Reijo nie miał ochoty roz­mawiać o Emilu.

- Chciałam na ciebie poczekać. Sposób, w jaki to powiedziała sprawił, że Reijo uniósł brwi. Podniósł głowę i napotkał spojrzenie cór­ki. Nawet nie drgnęła jej powieka.

- Czy nie zamierzałeś mi o tym powiedzieć? - spytała.

- Tu nie ma nic do opowiadania - odparł Reijo lek­ko. - Piliśmy herbatę i rozmawialiśmy.

- Herbatę! - prychnęła.

- No dobrze, rum. - Reijo wpatrywał się w ogień pa­leniska. - O tym też nie ma co opowiadać.

- Emil się wygadał - rzuciła Ida głosem miękkim jak jedwab.

Reijo gwałtownie się odwrócił. Pięści znalazły schronienie w kieszeniach. Tam mogły się bezpiecznie zacisnąć.

- Zagalopował się i niechcący wyznał, że znałeś ka­pitana, tato - mówiła dalej Ida. - O ile mi wiadomo, nie znasz zbyt wielu Rosjan. W każdym razie niewie­lu takich, którzy pływają jako kapitanowie statków. - Zrobiła wymowną przerwę. Nie spuszczała z niego wzroku. Następnie rzuciła pytanie: - To nie ten statek, ale właściwy człowiek, prawda?

- Dokładnie - odparł Reijo.

- Emil mówił, że był tam chłopiec... Reijo przytaknął w milczeniu.

- Czy rzeczywiście jest do mnie podobny? Reijo usiadł na wprost Idy i obiema rękami chwycił jej dłonie.

W palenisku głośno trzaskało suche drewno. Nie musieli palić, nawet ze względu na chorobę Idy, ale przy ogniu w domu robiło się przytulniej. Reijo czuł, że tego potrzebuje.

- Jest do ciebie podobny. Bardziej niż Knut i Maja. Ma ten sam uśmiech co ty. Jego oczy są co prawda brązowe, nie zielonobrązowe jak twoje, moje dziecko, ale z powo­dzeniem mogłyby znaleźć się na twojej twarzy. Skończył czternaście lat i jest twoim bratem. Na imię ma Michaił.

Ida pochyliła głowę. Musiała zamknąć oczy. Nie po­trafiła określić, co czuje.

- Nas było tróje - odezwała się. Za jej słowami kryła się surowość, której Reijo dotąd nie znał. - Właściwie czworo. Z Elise. Opuściła mnie, kiedy byłam jeszcze nie­mowlęciem. I wybrała jego, jego i tego mężczyznę. To... zdrada...

- Mieliście mnie - rzekł Reijo. - Nie osądzaj jej zbyt surowo. Jewgienij jej potrzebował. Bardziej niż ja. Zo­stała przy chłopcu, który był jeszcze maleńki. Trudno powiedzieć, co by wybrała twoja matka, gdyby miała tę możliwość...

Ida spojrzała w górę. Pytająco. Oczyma Raiji. Ni­gdy nie miała się dowiedzieć, jak bardzo jest podobna do matki.

- Nie żyje. Umarła trzynaście lat temu. To był wy­padek.

Reijo ściszonym głosem powtórzył wszystko, co usłyszał od Jewgienija.

Ida mimo wszystko nie była w stanie usprawiedli­wić postępowania matki. Nie tak szybko jak Reijo. Ale nie odzywała się.

Ojcu potrzebny jest spokój. Musi się z tym oswoić. Ida zapragnęła znaleźć się blisko Ailo, by móc z nim o tym porozmawiać. Ailo znał Raiję i pamiętał ją.

Pomyślała, że teraz łatwiej będzie pogodzić się z losem. A jednocześnie czuła się rozczarowana. Została pozba­wiona czegoś, co w głębi duszy zawsze pragnęła przeżyć.

Marzyła o spotkaniu z Raiją twarzą w twarz.

- Chcę się z nim zobaczyć - odezwała się. - Z Jew­gienijem. I z jego synem. Z chłopcem, który jest mo­im bratem. Z Michaiłem... - dodała, wpatrując się w ogień. - Raija miała więc na tyle przyzwoitości, by w ten sposób zachować o nim wspomnienie. Żeby na­zwać syna jego imieniem. Nie mogła kochać tego Ro­sjanina bardziej, niż kochała Mikkala.

- Statek odpływa jutro - rzekł Reijo. - Ja także zapro­ponowałem, żebyście się poznali. Ale Jewgienij się nie zgodził. Michaił nic o was nie wie. Nie wie, że Raija mia­ła więcej dzieci, a Jewgienij nie chce, żeby chłopak się dowiedział. Jest jego ojcem. Musimy to uszanować, Ida...

- Czuję, że coś tu jest nie w porządku - zastanowi­ła się Ida. - Czuję, że coś tu absolutnie nie jest w po­rządku, tato!

Reijo był skłonny się z nią zgodzić. Ale uznał decy­zję Jewgienija.

- Wiemy przynajmniej, że jej nie ma - westchnął. Ida skinęła głową. Wypełniła ją ogromna pustka. Powinna raczej czuć ulgę albo smutek, ale nie pojawiło się ani jedno, ani drugie.

Była córką Raiji, lecz właściwie nigdy nie miała mat­ki. Jedyne, co teraz czuła, to pustka.

8

Załoga rosyjskiego statku zdążyła podnieść kotwicę i wciągnąć żagle, kiedy Knut dowiedział się prawdy o Raiji.

- Ta wiadomość nikogo z nas nie szokuje - rzekł, pa­trząc przymrużonymi oczyma za oddalającym się żaglowcem, który dotarł już na środek fiordu. - Nie spodziewaliśmy się niczego innego, prawda? Ale chciał­bym spotkać tego człowieka. I chłopca. To niedobrze, że go przed nami ukrywa. Nie rozumiem, dlaczego...

Reijo niewiele się odzywał. Poszarzał na twarzy. Nie potrafił bronić mężczyzny, dzięki któremu Raija była szczęśliwa.

- Może istnieć wiele powodów - rzuciła pojednaw­czo Anjo. - To jego życie.

- Nasze także - Ida zadziornie wysunęła brodę. - Będę teraz rozmyślać o bracie, którego nigdy nie wi­działam. Nawet Sedolf i Emil go poznali, a ja nie.

Knut zgadzał się z siostrą.

- To niesprawiedliwe. Dlaczego nikt mnie nie za­wiadomił? Na pewno bym tam popłynął.

- Dwadzieścia pięć lat - westchnęła Ida. - Ciekawa jestem, jak bym zareagowała, gdyby ktoś mi powie­dział, że zostało mi jeszcze tylko sześć lat życia. Dwa­dzieścia pięć...

Reijo wstał i wyszedł bez słowa.

- Bardzo się tym przejął - zauważył Knut.

- Kiedy w nocy wrócił do domu, wydawało się, że mu ulżyło - powiedziała Ida. - Dopiero dzisiaj zrobił się ta­ki ponury. Tak jak gdyby nie chciał, żebyśmy o tym roz­mawiali. Nie sądzę też, że łatwo mu będzie zapomnieć.

- To przez to dziecko - stwierdziła Anjo. Skrzyżowa­ła ręce na swoim dużym brzuchu. - Z myślą o tym, że Raija pewnie nie żyje, zdążył się oswoić. Ale to dziecko trudno mu zaakceptować. Sądzę, że Reijo bardziej ko­chał Raiję, niż ktokolwiek z was może sobie wyobrazić.

Ida i Knut nie protestowali. Anjo może mieć rację. Jednak przez pół życia usiłowali sobie tłumaczyć, że Reijo pogodził się ze zniknięciem Raiji po prostu dla­tego, że nie była miłością jego życia.

Oczywiście mogli się mylić.

- Zwyczajnie zniknęła - rzuciła Ida. - Nigdy się od niej nie uwolnimy. Nie mamy grobu, który mogliby­śmy odwiedzać. Nie mamy nawet wspomnień. Tato ją pamięta, być może dlatego nam się wydaje, że zacho­wuje się dziwnie. Wiele z nią przeżył. My jej prawie nie znamy. To chyba jakieś przekleństwo, ta kobieta będzie nas prześladować do końca życia.

- Jesteś zbyt surowa, Ida - zauważyła Anjo. - To przecież twoja matka.

- Tak, była moją matką - odparła Ida, która nigdy dotąd nie czuła tyle żalu do Raiji.

Wiadomość o Michaile wiele zmieniła. Anjo i Knut zostali na obiad. Anjo szykowała posi­łek, nie chciała nawet słyszeć, żeby jej Ida pomogła.

- Urodzisz przy tych garnkach - westchnęła Ida zre­zygnowana. - Trzymam się o wiele lepiej od ciebie!

- Ciąża to nie choroba - odparła Anjo. - Jak wyglądałby świat, gdyby wszystkie ciężarne kobiety przesta­ły gotować?

Nie można z nią rozsądnie rozmawiać.

Ida zauważyła, że Reijo dręczy niepokój. Nie potra­fił dłużej usiedzieć na miejscu. Musiał co chwila to wy­chodzić na schody, to znowu narąbać drew albo nabić fajkę, chociaż nie zamierzał palić.

- Chyba chciałby się przejść - zauważyła Anjo ci­cho, kiedy Reijo znowu wyszedł na schody.

- Ale wydaje mu się, że musi mnie tu pilnować - szep­nęła Ida. - Jest bardziej przeczulony niż wtedy, kiedy naprawdę miał się czego obawiać. Nikt przecież nie bę­dzie próbował wśliznąć się do mnie przez okno ani ja nie spodziewam się hordy nocnych zalotników. Tato jednak uważa za swój obowiązek strzec mojej cnoty.

Knut poklepał Idę po policzku. Mrugnął porozu­miewawczo.

- Widzę, że dochodzisz do siebie. Twój język zaczy­na przypominać język Idy, którą znam. A już się ba­łem, że w małżeństwie całkiem zapomniałaś o swych kwiecistych zwrotach.

Gwizdnął i spojrzał z ukosa na młodszą siostrę.

- Reijo obawia się, że ten jedyny, który tu jeszcze przychodzi, jest dla ciebie niebezpieczny.

Ida wywróciła oczyma.

- Przez niego czuję się jak wygłodniała suka! Nie przez Emila, oczywiście, ale przez tatę i jego zachowanie.

Knut zachichotał z uciechy.

- Wyobrażam sobie, jakie to dla taty męczące, kiedy tak ciągle krąży wokół ciebie. Zaproponuję mu, że pomiesz­kamy z tobą, żeby mógł wybrać się w góry albo dokąd­kolwiek. Niech się przewietrzy. Tego właśnie mu trzeba.

- Obejdę się bez niańki.

- Nie denerwuj się. Tylko powiem, że tu pomiesz­kamy - odparł Knut, puszczając oczko. - Kiedyś chwy­tałaś takie rzeczy w lot. Miejsce okrutnego ojca, mę­czącego brata czy bratowej, która lada dzień urodzi, może zająć Sofia albo Henriettę...

Reijo się zgodził. Potrzebował powietrza pod skrzy­dłami. Uczuć, które się w nim teraz burzyły, nie sposób uspokoić jedną wyprawą nad fiord. Trzeba je wypocić przez wszystkie pory skóry, wypłakać, wyładować za pomocą ciężkiego wysiłku - aż cała gorycz wyparuje, a pozostaną tylko dobre emocje.

Jak dziecko miał ochotę kopać i bić na oślep, rzucić się z pięściami na cały świat, wykrzyczeć z siebie to, co dusił przez piętnaście lat.

Reijo zawsze liczył się z innymi.

Dlatego musi się przewietrzyć. Przez wzgląd na naj­bliższych. Bywają dni, kiedy nawet własne dzieci wyda­ją się ciężarem. Gdyby Ida wyjechała z Ailo, wystarczy­łoby zamknąć drzwi. Napaliłby w saunie, wypocił się, wychłostał skórę brzozowymi witkami. Potem mógłby się ochłodzić w morzu. Opróżnić kankę gorzałki scho­waną w komórce. Usiąść przy kuchennym stole i płakać.

Tak by zrobił, gdyby dzieci nie patrzyły.

- Może wybrałbyś się do górskich jezior na ryby, ta­to - zaproponował Knut, stwarzając Reijo tym samym okazję, której potrzebował. Knut jest dorosły i można na niego liczyć. Gdyby tylko ten przeklęty Emil ciągle nie czaił się za rogiem! - Jeśli chcesz, razem z Anjo do­trzymamy Idzie towarzystwa - dodał.

Swą synową Reijo również uważał za odpowiedzial­ną. Poza tym w gruncie rzeczy miał do Idy zaufanie.

Nigdy nie zrobiła nic nierozsądnego, nie licząc tego, że całkiem straciła głowę dla Ailo. Ale w tym Reijo sam maczał palce.

Wyprawa na ryby wydawała się niegłupim pomysłem.

Jednak nie obyło się bez mnóstwa napomnień i prze­stróg, zanim Knutowi udało się zamknąć za ojcem drzwi. Koń długo czekał na Reijo gotów do drogi.

Ida odetchnęła z ulgą.

- Rodzice nigdy nie rozumieją tego, że ich dzieci są dorosłe...

Odczekali dłuższą chwilę, żeby Reijo dostatecznie się oddalił, po czym Anjo i Knut ruszyli do swego domu.

Ida poprosiła ich, żeby spytali Sofię, czy nie zechcia­łaby u niej przenocować.

- Nie cierpię tego paplania Henriettę - dodała zmę­czona. - Jest słodka, ale mówi, zanim pomyśli.

Wieczorem rzeczywiście przyszła Sofia. Wyglądała na bardziej zdenerwowaną niż zazwyczaj i była niena­turalnie zarumieniona. Ida od razu się zorientowała, że na coś się zanosi.

Miała rację. Rozsądna zazwyczaj Sofia odrzuciła na bok swój rozsądek.

Tylko jeden człowiek mógł się za tym kryć. Sedolf.

Ciemne oczy Sofii rozbłysły, gdy tylko wymieniła jego imię.

- Czy koniecznie ktoś musi z tobą być? - spytała. Ida spodziewała się dalszego ciągu.

- Wcale nie - odparła i poprosiła przyjaciółkę, żeby usiadła. - Ale czy jesteś pewna, że wiesz, co robisz?

Sofia zaczerwieniła się po uszy. Spuściła wzrok, za­częła nerwowo oglądać swoje palce, trzeć stopą jakąś plamę na podłodze.

Skinęła głową.

- Jestem już pełnoletnia - rzuciła z uporem. Ciężki ciemny warkocz opadał dziewczynie przez ramię na pierś, sięgając do kolan.

- Twoja rodzina nie lubi Sedolfa.

I na tym polegał kłopot. Sedolf miał ogromne po­wodzenie u dziewcząt. Jednak matki wpadały w pani­kę, gdy zbliżał się do ich córek, a ojcowie uważali go za wałkonia.

Rzeczywiście Sedolf był typem lekkoducha. Sporo z tego, co o nim mówiono, nie mijało się z prawdą. Ale miał też w sobie wiele dobrego, czego większość zabie­ganych mieszkańców wioski nie dostrzegała.

- Chcę Sedolfa - wyznała Sofia. - Żadnego innego. Nie powinnaś mnie upominać, sama dostałaś tego, którego chciałaś, prawda?

- Tylko że tato lubi Ailo - przypomniała jej Ida. Ale rozumiała Sofię. - Zdajesz sobie sprawę, co ryzyku­jesz? Że Sedolf może cię porzucić?

Sofia skinęła z powagą.

- Rozmawiałaś z nim, zanim tu przyszłaś? Policzki Sofii znowu nieznacznie się zaczerwieniły.

To wyraźny znak, że już się umówiła.

- Tak. Mamy się spotkać w tajemnicy przed rodzi­cami. Rodzina Sedolfa posiada łąki, na które nikt się nie zapuszcza - wyjaśniła. - Jest tam stodoła.

Ida przełknęła. Ze względu na Sofię pragnęła, by znaleźli coś godniejszego niż stodołę. Ale przecież nie zaproponuje im łóżka taty.

- W porządku - rzekła. - Jakby co, to jesteś u mnie. Będę cię kryła. Możecie iść z Sedolfem, gdzie wam się podoba, i robić, co wam się podoba.

Sofia uścisnęła Idę serdecznie.

- Wiedziałam, że mogę na ciebie liczyć, Ida. Dzię­kuję za przysługę.

- Niedźwiedzią przysługę, chciałaś powiedzieć. - Ida potrząsnęła głową. - Czy on tu przyjdzie?

Sofia przytaknęła.

Nie kazał na siebie długo czekać. Przyszedł jak za­wsze oszałamiająco przystojny. Pewny siebie, gotowy zdobywać szturmem dziewczęce serca.

Ida nie była w stanie stwierdzić, czy Sedolf jest rów­nie zakochany w Sofii jak ona w nim. Nie potrafiła powiedzieć, czy w ogóle jest zakochany.

Wyglądał na oczarowanego, ale to co innego. Sedolf przypominał Simona za młodu - chłopaka bez skru­pułów, dbającego o własne przyjemności.

Zamierzał od razu porwać Sofię, ale Ida zdołała go na chwilę zatrzymać.

- Masz być miły dla Sofii - ostrzegła niby żartem, ale surowo.

Sofia zaczerwieniła się, trzymając Sedolf a kurczo­wo za ramię.

- Myślisz, że nie jestem miły? - spytał odrobinę szel­mowsko. - Całkiem zielony to ja nie jestem...

Ida zmarszczyła nos.

- Właśnie, Sedolf. Sofia jest moją najlepszą przyja­ciółką. Jest dla mnie kimś wyjątkowym. Bardzo ją lu­bię. I nie daruję ci, jeżeli nie będziesz dla niej miły. Do­bry. Wiesz, co mam na myśli.

Uśmiechnął się krzywo. Miał w oczach dziwny błysk.

- Zamierzasz mnie może uczyć, jak mam to robić, czy co, Ida?

Potrząsnęła głową. Nie miała ochoty zamieniać tego w żart. Mówiła całkiem serio. Sofia była zbyt delikatna, by się nią bawić, nawet jeżeli Sedolf prowadził tę zabawę.

- Nie, tylko bądź ostrożny - powiedziała. - W cią­żę zachodzą zwykle porządne dziewczyny.

Sofia wyglądała, jakby miała ochotę zapaść się pod ziemię. Ida czuła się co najmniej dziesięć lat starsza od niej, chociaż były rówieśnicami.

Zmieniła się, odkąd poznała Ailo. Szybko wchodzi się w inny świat.

Ida została sama, ale jej to nie przeszkadzało. Czu­ła się dobrze. Zrzuciła wełniane ubranie i włożyła lżej­sze. Zostawiła tylko wełnianą chustę na piersiach - tak jak ją uczono w dzieciństwie - bo tam najbardziej bo­lało. Czuła to najwyraźniej, kiedy wciągała głęboko powietrze. Ból sięgał prawie do żołądka.

Wtedy ogarniał ją strach.

Zastanawiała się, czy kiedykolwiek się go pozbędzie. Czy wyzdrowieje.

Bała się wszystkiego, co mogło przedłużyć jej rozłą­kę z Ailo.

Tato musiał zostać sam ze swoimi myślami. Ida zdawa­ła sobie sprawę, że niekiedy mu przeszkadza. Od czasu, kiedy pojawił się w jej życiu Ailo, myślała o tym częściej.

Ojciec pewnie pragnął, żeby już odeszła z domu. Nie dlatego, żeby jej nie kochał. Raczej dlatego, że przeszkadzała mu żyć własnym życiem. Stać się doro­słym, to rozwinąć skrzydła i odfrunąć, polegając na własnej umiejętności utrzymania się w powietrzu. Stać się dorosłym, to stworzyć własne ramy wokół obrazu, którym jest życie.

Jak długo będzie mieszkać pod jednym dachem z oj­cem, nie poczuje się w pełni dorosła.

Tutaj zawsze była córką Reijo. To dziwne: w ogóle nie brano pod uwagę Raiji. Stopniowo o niej zapomina­no. Postać z baśni zaczynała odchodzić do świata baśni.

Jako dziewczynie Idzie niełatwo przychodziło za­chowywać się zgodnie z wyobrażeniami Reijo. Jednak cieszyła się, że nie jest chłopcem. Chociaż jej życie wy­glądałoby wtedy zupełnie inaczej. Jej ścieżki prowadzi­łyby w całkiem innych kierunkach.

Rozplotła warkocze i rozczesała włosy. Zostawiła je rozpuszczone.

Jako dziecko zawsze nosiła warkocze, choć dopiero teraz, jak stanowiły niepisane prawa dotyczące kobiet zamężnych, musiała to robić. Jednak lubiła też roz­puszczać włosy.

Nie słyszała, jak wszedł. Po prostu się zjawił. Tro­chę nieśmiały, z ostrożnym uśmiechem na ustach, krótkimi, niesfornie kręcącymi się włosami, tworzący­mi falę nad prawą skronią. Miał wysokie czoło i nigdy nie zapuszczał grzywki na tyle, żeby zdołała to ukryć. Nad górną wargą pojawiła się ciemna smuga, wyglą­dająca raczej jak cień. Mężczyźni w jego rodzinie nie wyróżniali się gęstym zarostem. W dodatku nie nale­żeli do ciemnowłosych. I oczy, te ciągle uciekające oczy, które może patrzyły na ciebie, a może nie.

Z początku Ida była trochę zła. Stanęła z grzebie­niem we włosach.

- Czy to jakaś ukartowana gra między tobą a Sedolfem? - spytała.

Spojrzał na nią swymi ciemnymi oczami, nie rozu­miejąc. W dłoniach ściskał czapkę. Sprawiał wrażenie najbardziej nieporadnej istoty, jaką w życiu spotkała.

- Mogę sobie pójść - rzekł z wahaniem. Wzrokiem podążył niepewnie od drzwi ku kuchni, gdzie nie pa­liła się ani jedna lampa. Ida stała boso na schodach. - Jeżeli Reijo nie lubi, kiedy przychodzę i w ogóle...

- Przepraszam! - Ida szybko wybuchała złością, ale też równie szybko opanowywała się, jeżeli nie było powodu do gniewu. - Jestem sama - wyjaśniła. Nie przyznałaby się do tego każdemu. Jednak Emila nadal traktowała ja­ko kogoś zupełnie niegroźnego. - Przez moment myśla­łam, że to Sedolf cię do tego namówił.

- Sedolf? - Emil nic nie rozumiał. - Wiedział prze­cież, że muszę zostać w domu. Merra miała się oźrebić. Sądziliśmy, że to trochę potrwa. Nie zamierzałem nigdzie wychodzić. Ale klacz oźrebiła się wcześniej, dziś wieczorem. Mamy ślicznego źrebaka.

Emil uśmiechnął się, pokazał trochę nierówne zęby po lewej stronie na górze. Ida zwracała uwagę na takie drobiazgi. Ale to cała ona.

- Czy Sedolf tu był? Ida usiadła z grzebieniem w dłoni.

- Sedolf i Sofia wyszli stąd razem. Ona jest niby u mnie.

- A gdzie jest Reijo?

- Wyprawił się na ryby.

- I pozwolił ci zostać samej? - Emil wydawał się bar­dziej zatroskany niż Reijo. - Gdyby Ailo się o tym do­wiedział!

Ida skrzywiła się.

- Mówisz tak, jak byś był moim opiekunem. Tato myśli, że są ze mną Knut i Anjo - wyjaśniła. - Knut i ja nie zestarzeliśmy się jeszcze na tyle, żeby nie móc się kryć nawzajem.

- I dlatego podejrzewałaś, że uknuliśmy coś z Sedolfem, tak? Żebym mógł tu przyjść, kiedy będziesz sa­ma? O co ty mnie posądzasz?

- Najwidoczniej o same złe rzeczy - odparła Ida. - Wejdziesz? Chodź, zanim cię ludzie zobaczą i zaczną ga­dać, i zanim sobie pomyślą jeszcze gorsze rzeczy niż ja...

Roześmiała się cicho i weszła przodem.

- Przejmujesz się tym? Zamknął za sobą drzwi.

- Właściwie nie - odparła Ida zamyślona. - To zna­czy nie ze względu na siebie. Ale z powodu taty. I cie­bie. Nie jesteś żonaty, też masz swoją rodzinę. Mnie to zbytnio nie zaszkodzi. Poza tym uważam, że to świetna zabawa podrażnić się trochę z ludźmi. Nie przywiązuję do ich gadania szczególnej wagi.

- Twierdzisz, że należy przełamywać obowiązujące zasady - rzekł Emil. - Ale to może okazać się również niebezpieczne.

Ida wzruszyła ramionami:

- I co z tego? Nie chcę być taka jak wszyscy. Jestem sobą. Idą. I nie jestem podobna do żadnej ze znanych mi osób. No, z wyglądu oczywiście jestem do kogoś podob­na. Ale jeśli chodzi o charakter, nikt nie jest taki jak ja.

- Nie ma nawet osoby, która by wyglądała tak jak ty - zauważył Emil. W jego głosie niepokojąco zabrzmiała nuta oddania. - Sądzę, że w ogóle ktoś taki nie istnieje.

- Ty także jesteś niepowtarzalny, Emil.

Ida zdawała sobie sprawę z niebezpieczeństwa. Ale zawsze udawało jej się go jakoś unikać.

- Nikt nie jest taki jak inni. Niektórzy jednak lubią wierzyć, że są do kogoś podobni. Lubią udawać, że tak jest. Właściwie większość ludzi tak robi. Ale nie ja. Niech więc ludzie mówią sobie, co chcą.

- Nie wszyscy mają odwagę pokazać się bez maski - rzekł cicho Emil. - Niektórzy z nas potrzebują jej, że­by przeżyć. Nie pogardzaj nimi z tego powodu.

Ida nie spytała, co on ukrywa za swoją maską.

- Czy Sedolf ma poważne zamiary wobec Sofii? - zręcznie zmieniła temat rozmowy.

- Czy Sedolf w ogóle ma poważne zamiary wobec kogokolwiek? Zwykle lubi zdobywać to, czego nie mo­że dostać. On również pragnie się wyróżniać. Łamać zasady. Jednak on robi to inaczej niż ty, Ida.

Nigdy nie myślała o Sedolfie w ten sposób.

- Znasz go lepiej niż ja. Sofia jest w nim zakochana. Uważam, że nie powinna się angażować.

- Nie można decydować o tym, kogo się kocha. Ida pochwyciła spojrzenie Emila. Uśmiechał się.

Naprawdę. Zwróciła uwagę na to, że przyszedł w co­dziennym ubraniu. Dawniej tego nie robił.

- Chcesz o tym porozmawiać? - spytała. Dzielił ich stół, siedzieli po przeciwnych stronach. Ida zdała sobie sprawę, że lubi Emila. Uświadomiła to sobie już poprzedniego wieczoru. Teraz czuła to jeszcze wyraź­niej. Powinna była zauważyć go wcześniej. Naturalnie ja­ko przyjaciela. Nikt bowiem nie mógł zastąpić jej Ailo.

- Z tobą? Ida skinęła głową. Uprzytomniła sobie, że powinna zapalić lampę. Siedzieli w ciemności, tak jakby musie­li spotykać się ukradkiem. Gdyby ich ktoś teraz zoba­czył, na pewno by tak pomyślał. Emil i Ida potajemnie się spotykają. To, co mają do załatwienia, nie cierpi światła dziennego. Nawet jednego płomyka lampy.

Ale mrok izby stwarzał odpowiedni nastrój. Spra­wiał, że pokój wydawał się mniejszy, choć Bóg świadkiem, że wcale nie był duży. Kiedy jednak człowiek próbuje zrozumieć drugiego człowieka, przestrzeń między nimi powinna być jak najmniejsza. Kiedy za­mierza powędrować do duszy tego drugiego - i być może samemu odsłonić nieco swą własną.

- Uważasz, że jestem ostatnią osobą, z którą powi­nieneś o tym porozmawiać? Przełam i ty niektóre za­sady, Emil. Z kim innym mógłbyś się tym podzielić?

- Z nikim - przyznał. - Zaczynam oswajać się z my­ślą, że w ogóle nie powinienem o tym mówić. To minie.

- Czy wydaje ci się, że mnie kochasz? - spytała Ida.

- Nie powinnaś o to pytać. Jesteś zbyt bezpośred­nia. Nie zaczyna się takim pytaniem.

- A więc jednak coś dla ciebie znaczę - wywniosko­wała.

Nie spuszczała z Emila wzroku. Widziała wyraźnie, że chłopak stara się patrzeć jej w oczy. Nie uciekł spojrze­niem. Nie poprosił też, by zamilkła. Odpowiadał na py­tania, choć najprościej by było trzymać język za zębami.

- Kocham Ailo - wyznała. Całkiem po prostu. Tak jak było. Nie mogła tego określić w inny sposób. Nie sądziła, by mogła jakoś oszczędzić Emila. Mówiła prawdę. - Kocham go tak bardzo, że czuję się chora, pozostając z dala od niego. Ciągle o nim myślę, choć nie są to jakieś konkretne myśli. Nie są to sny na ja­wie. Ale Ailo jest ze mną przez cały czas. Kiedy się nad czymś zastanawiam, wydaje mi się, że z nim rozma­wiam. Chcę mu pomagać we wszystkim, co trudne. Pragnę poznać jego życie. Być blisko niego. Cudownie jest móc się do niego przytulić, poczuć, jak mnie obej­muje, i mieć świadomość, że należymy do siebie. Nie muszę zawsze się z nim zgadzać, ale potrafię go wysłuchać. A on lubi znać moje zdanie. Jesteśmy wobec siebie uczciwi. I nasze ciała lubią się nawzajem. Tak właśnie kocham Ailo. Należę do niego. Czy myślisz o mnie w podobny sposób?

- Nie mogę niczego z tobą dzielić - rzekł Emil po­woli. - Zatem nie mogę myśleć podobnie. Nie może­my być z sobą tak blisko. To niesprawiedliwe, że o to pytasz, skoro wiesz, że nie wytrzymuję porównania. Mogę śmiało powiedzieć, że nie jest tak samo. Ponie­waż nie jest. Oboje o tym wiemy. Możesz odetchnąć z ulgą... - Oparł się o ścianę. Skrzyżował ręce na pier­si, tworząc coś na kształt tarczy dla obrony przed Idą. - To jednak nie przeszkadza mi myśleć, że mogło być inaczej. Nikt mi tego nie zabroni. Nawet ty.

- Za myśli nie płaci się cła - stwierdziła. Zaraz po­tem wyrzuciła jednym tchem, z rezygnacją w głosie: - Jest przecież tyle innych dziewcząt, Emil. Dlaczego nie wybrałeś którejś z nich?

Roześmiał się cicho.

- To choroba, którą przechodziło wielu z nas - wy­jaśnił. - Na pewno o tym nie myślisz, ale jesteś bardzo... ładna. - Przybrał bardziej stanowczy ton. - Równie do­brze mógłbym przyznać: Jesteś najpiękniejszą dziew­czyną nad całym fiordem. Najpiękniejszą kobietą, po­winienem raczej powiedzieć. Chłopcy ulegają przede wszystkim temu, co widzą. W każdym razie, kiedy są młodzi. Większości z nich to stopniowo mija. Nie wszyscy mogą zdobyć najpiękniejszą dziewczynę. By­łem na tyle głupi, że się łudziłem. W domu uczono mnie, że jestem w stanie osiągnąć wiele, jeżeli bardzo będę pragnął. Tak więc nie uważałem, że to niemożli­we, rozumiesz. Ojciec zawsze mi powtarzał, że nie powinienem się zadowalać tym, co prawie dobre, tylko sięgać po najlepsze.

- Ale Kwenowie nie cieszą się szczególnym poważa­niem - zauważyła Ida z odcieniem goryczy. - Bardzo wiele dziewcząt przyjęłoby z radością twoją propozycję.

- Być może. Emil zamyślił się.

- Czy to nie dziwne nagle zacząć żyć zupełnie ina­czej? - spytał po chwili.

- Nie razem z Ailo - odpowiedziała Ida stanowczo i z przekonaniem.

- Nic nie jest takie jak to, do czego przywykłaś. In­ny jest język. Ubranie. Zwyczaje. Nie będziesz miała jednego domu, który mogłabyś nazwać swoim. Ciągle się będziesz przenosić z miejsca na miejsce. I ludzie bę­dą cię traktowali jak Laponkę. Nie będą pytali, skąd pochodzisz. Spojrzą na ciebie i powiedzą: Laponka.

- Właśnie - potwierdziła. Jej oczy błyszczały. Z dumy.

- Czy to ci nie przeszkadza? - spytał zaskoczony. - Nie.

- Będziecie mieli dzieci - rzekł. Z trudem mu to prze­szło przez gardło. - Ludzie zobaczą, że są ubrane w skó­ry. Noszą dork i kumagi. I nazwą je Lapończykami.

- Dokładnie tak. - Ida skinęła głową, tak że jej wło­sy wyglądały jak żywy ogień wokół twarzy. - Chcę zo­stać Laponką. Z pewnością różnie będą mnie nazywa­li. Moje dzieci też będą Lapończykami. I co z tego? Ailo już nim jest. Był nim przez całe życie. I nie znam lepszego człowieka od niego.

- Nie będziesz się wstydzić? Żałować?

- Nieważne, kim jesteś. Najważniejsze, jakim jesteś człowiekiem. - Wydawała się o tym święcie przekonana.

- Norweg, Kwen, Lapończyk, Fin, Prus, Rosjanin... To tylko słowa. Często różnimy się wyglądem. Zwyczajami. Ale w głębi duszy jesteśmy podobni. Mamy te same tę­sknoty i radości, podobnie odczuwamy smutek i ból. Mo­żemy kochać i potrafimy nienawidzić. Bywamy dobrzy i źli. Sądzę, że przede wszystkim jesteśmy ludźmi.

- Widzę, że go kochasz - stwierdził Emil. - Napraw­dę go kochasz.

- Tak.

- Czy potrafiłabyś bez niego żyć?

- Wykluczone! Nawet jeśli dzięki temu Ailo miałby być szczęśliwy. - Ida uśmiechnęła się blado. - Jestem trochę zachłanna. To jedna z moich gorszych stron. Chcę zatrzymać dla siebie to, co dobre.

- Postaram się z tym żyć - odezwał się Emil. - Do­póki będę wiedział, że jesteś szczęśliwa, jakoś wytrzy­mam.

- Nie jesteś tak uczuciowy jak ja!

- Prawdopodobnie nie.

- Przepraszam! - Nie zamierzała mu mówić czegoś, o czym pewnie sam lepiej wiedział, czegoś, co może sprawiło mu przykrość. - Szkoda, że nie straciłeś gło­wy dla innej dziewczyny. Na przykład takiej jak So­fia. Byłbyś dla niej odpowiednią partią.

- Ja także uważam, że to szkoda. Najwyższy czas się ożenić. Powinienem zostawić potomka. Przekazać da­lej nazwisko. Mieć syna.

Skrzywił się.

- Akurat jeśli o to chodzi, nie mogę zaproponować ci swej pomocy - westchnęła Ida i roześmiała się cicho.

Na zewnątrz rozległy się kroki.

Emil poderwał się na równe nogi. Rozejrzał się dokoła. Najchętniej wyskoczyłby na łeb na szyję przez okno, gdyby było wystarczająco duże.

- Nie robimy nic złego - uspokoiła go Ida. - Siadaj. Przecież nie boisz się plotek. Nie masz nic na sumieniu...

- Reijo będzie wściekły.

- Przejdzie mu. Wszedł Sedolf. Jego włosy już nie układały się tak gładko jak wieczorem, kiedy przyszedł po Sofię.

- Patrzcie no - rzucił odrobinę zaskoczony. Przez chwilę stał w drzwiach, po czym usiadł na ławie obok Idy. - Tego się nie spodziewałem - dodał obrzucając Emila spojrzeniem. - Czy to nie dziś w nocy twoja klacz miała się oźrebić?

- Już po wszystkim. Sedolf skinął głową.

- Skoro tu jesteś, to chyba mówisz prawdę. Zerknął na Idę. Splótł ręce na stole, potrząsnął głową.

- Gdzie jest Sofia? - spytała Ida. Sedolf uśmiechnął się. Ściągnął brwi.

- Ten typ określa się chyba mianem „zimnej ryby” - rzekł. - Nigdy się z niczym takim nie spotkałem. Bar­dzo zaczęło się jej śpieszyć, kiedy przyszło co do czego. Myślę, że pobiegła do domu. Chyba zbyt się wstydziła, żeby przyjść tutaj.

- Wstydziła?! - Ida spojrzała oburzona na Sedolfa. - Dlaczego miałaby się wstydzić? Nie wyobrażaj sobie, że żadna ci się nie oprze! Sofia miała pełne prawo ci odmówić. Powiedzieć „nie”. Przecież, do diabła, jej nie kupiłeś! Być może zorientowała się, że mimo wszyst­ko nie masz jej zbyt wiele do ofiarowania...

- Powiedziała święta Ida - dokończył z ironią Sedolf. - Czy ona z tobą też tak rozmawia? - zwrócił się do Emila.

Tamten się tylko uśmiechnął.

- Wielkie nieba! - zawołał Sedolf. - Jednak jest w to­bie, Ida, coś, czego nie ma Sofia ani żadna inna. Bóg jeden wie, co to takiego. Trudno cię rozgryźć. Może sęk w tym, że zawsze mówisz to, co myślisz.

- Piłeś? - spytała Ida podejrzliwie. Zwykle przeko­marzała się z Sedolfem. Nie przywykła do pochwał z jego strony.

- Zanim zabrałem Sofię do stodoły? Oszalałaś? Wbrew swej woli Ida musiała się uśmiechnąć.

- A co tutaj robi Emil? Siedzicie sobie całkiem sa­mi. Na pewno dobrze się stało, że przyszedłem. Ręka boska w tym, że Sofia okazała się tak niechętna.

- Rozmawiamy - wyjaśniła Ida. - Miło jest tak po prostu rozmawiać.

- Emil powinien zostać pastorem - stwierdził Sedolf. - A Ailo jest chyba kompletnym durniem, że po­zwolił ci tu zostać.

- Ailo ma do mnie zaufanie.

- Akurat! - prychnął Sedolf. - Kompletny dureń. Ja bym nigdy nie ufał żadnej kobiecie.

Ida spojrzała na niego z powagą. Strofowanie go nie miało sensu. Po prostu nic do niego nie trafiało.

- To twój kłopot - odparła.

- Sądzę, że po części ty ponosisz winę za to, że nie udało mi się dziś wieczorem.

Duże oczy Idy zrobiły się jeszcze większe.

- Emil, czy uwierzysz, że Ida pouczała mnie, jak mam to robić? - zwrócił się do przyjaciela.

- Może naprawdę mogła cię czegoś nauczyć? - spy­tał Emil.

Sedolf udał, że nie dosłyszał.

- Szkoda, że zdążyłaś wyjść za mąż, zanim zwróci­łem na ciebie uwagę! - rzucił Sedolf z wyzywającym błyskiem w oku.

Owinął wokół palca kosmyk miedzianych włosów Idy.

- Gdybym nie wyszła za mąż, nie mogłabym ci da­wać dobrych rad - odrzekła.

Sedolf wypuścił jej włosy. Spojrzał ponad stołem na Emila.

- Schowałem coś w stodole - wyznał półgłosem, po­chylając się ku niemu. - A Sofia już dziś w nocy nie wróci. Masz ochotę iść tam ze mną? Nie powinieneś siedzieć sam na sam z Idą. A wątpliwe, czy będzie przyjemniej, jeżeli ja z wami zostanę. Ida i ja po pro­stu musimy się kłócić.

- Chyba rzeczywiście lepiej będzie, jeżeli pójdziemy - przyznał Emil. - Obaj.

9

- Jeżeli przyszedłeś, żeby sprawdzić, co robię, to nie­potrzebnie się trudziłeś - powiedziała Ida do Knuta, kiedy odwiedził ją następnego ranka. - Dałabym sobie radę, chociaż Sofia nie mogła zostać ze mną na noc.

Wtedy zauważyła, że Knut od wczoraj nie zmienił ubrania. Wyglądało na to, że w nim spał albo że w ogó­le się nie kładł. Poruszał się jak pijany.

- Syn! - zawołał z radością. Porwał Idę do góry i za­kręcił nią w powietrzu. - Dziś w nocy urodził się nam syn, Iduniu! Zostałaś ciocią!

Ida poczuła zawrót głowy, ale bardzo się ucieszyła, że ma malutkiego bratanka.

- Jak się czuje Anjo? - spytała, kiedy Knut postawił ją wreszcie na ziemi. - A mały? Nie mów tylko, że mu­sieliście sobie poradzić sami. Dlaczego nikt po mnie nie przyszedł?

- Dobrze - rzekł Knut. Musiał usiąść. Cała jego twarz promieniała dumą i szczęściem. Ida dostrzegła w niej coś jeszcze, czego nie umiała nazwać. - Anjo czuje się dobrze. A mały jest śliczny. To naturalne, skoro ma takiego ojca. I matkę. Nie mogliśmy po ciebie przysłać. Przecież jesteś chora, nie zapominaj o tym. I mieszkasz za daleko. Spa­liśmy, aż nagle ta niesamowita kobieta budzi mnie i mó­wi, że wydaje jej się, że chyba się zaczęło. Nigdy nie bie­głem tak szybko jak wczoraj do Sary z Myra. Co gorsza, wypadłem z domu boso, zauważyłem to dopiero, kiedy wracałem. A potem babka wygoniła mnie do kuchni i ka­zała nagotować wody. Anjo krzyczała, choć mówiłem jej, że nie powinna, bo to niedobrze. Ale mały urodził się jak wystrzelony z procy. Duży chłopak z gęstą czupryną czarnych włosów. Możesz to zrozumieć? I Anjo, i ja je­steśmy jasnowłosi, a tu rodzi nam się syn z włosami czar­nymi jak smoła. Na szczęście oczy ma niebieskie.

- Anjo jest pewnie wyczerpana?

- Nie na tyle, by nie starczyło jej siły przegonić mnie z domu i przysłać tutaj - odparł. - Powiedziała, że nie mogę przez cały czas stać nad dzieckiem. Że mu przeszkadzam. Ale ja musiałem po prostu sprawdzić, czy oddycha. Śliczny bobas, rozumiesz to, Ida? Nigdy bym nie pomyślał, że noworodki są takie maleńkie, choć on właściwie jest duży.

Ida musiała się uśmiechnąć.

- Na pewno oddycha. Nie musisz ciągle nasłuchi­wać. Może chciałbyś się tu trochę przespać? - spytała.

- Oszalałaś? Nie mogę zostać. Muszę biec do Anjo i chłopca. Mojego syna... - Smakował to słowo, lubił czuć je na języku, lubił obracać je w ustach. - Mój syn - powtórzył. - Będzie miał na imię Karl Rasmus. Ład­nie? Po tacie... i mamie. I po Reijo też.

Ida nie wierzyła własnym uszom.

- Karl Rasmus Knutsen Elvejord - rzekł Knut uro­czyście. - Pewnie tej nocy, kiedy wymknąłem się z do­mu po przygodę, nawet nie przypuszczałaś, że tak mi się może ułożyć!

Ida musiała przyznać, że istotnie w to nie wierzyła.

- Tato się ucieszy. Będzie traktował małego Karla jak własnego wnuka.

- Oczywiście, został dziadkiem! Knut uśmiechnął się szeroko.

- Chciałbym zobaczyć jego twarz, kiedy go tak na­zwę. Reijo jakby w ogóle się nie starzeje. Nigdy nie był taki jak inni rodzice.

- Wielu zostaje ojcami w wieku czterdziestu lat - wyrwało się Idzie.

Nie potrafiła sobie wyobrazić Reijo jako świeżo upieczonego ojca. Nie teraz. Wydawało się to gorsze, niż zobaczyć go jako dziadka.

- Nie ma w okolicy takich kobiet, które pasowały­by do Reijo - stwierdził Knut. - Może to okropne tak mówić, ale nie chciałbym, żeby znalazł sobie żonę. Re­ijo zawsze był nasz. Chociaż ożenił się z mamą, to przede wszystkim był nasz.

- Nasunęło mi się słowo „ofiara” - odezwała się Ida ci­cho, z namysłem. - Tato ofiarował nam bardzo wiele. I jej.

- Tylko jemu tego nie mów - ostrzegł siostrę Knut. - Jeżeli Reijo czegoś nie lubi, to właśnie określenia „ofia­ra”. Myślę, że nigdy nie odczuwał tego w ten sposób.

- Tato jest zbyt dobry - skwitowała Ida po prostu. Knut nie miał czasu, żeby zostać dłużej. Wszystko nowe, co czekało na niego w domu, stało się ważniej­sze od tego, co dotąd przeżył. Nawet moment, kiedy znalazł złoto, wydawał się drobnostką w porównaniu z narodzinami syna. Ida rozumiała to, lecz traktowała z dystansem. Doświadczenie przybliża pewne dozna­nia. Ona jeszcze tego nie doświadczyła.

Znowu została sama. Choć od dawna o tym marzy­ła, nie odczuła wcale takiej swobody, jak przypuszcza­ła. Myśli krążyły nieustannie wokół jednego. Choćby nie wiem jak się starała, nie mogła się od nich uwolnić.

Ailo - Raija - Michaił - Ailo - Raija - Michaił - Ailo...

I tylko jedno wielkie „dlaczego”, które rosło i rosło. Tak bardzo by chciała spotkać tego brata. Chciałaby go posłuchać, usłyszeć, jak o p o w i a d a o matce, którą on znał.

Ida zapomniała, że nawet nie mówią tym samym ję­zykiem.

Nie wytrzymała i wybiegła z domu.

Nie pomyślała, że od czasu, jak wstała z łóżka, nie pokonywała większych odległości niż do łaźni i z po­wrotem.

Skierowała się do wioski. Uświadomiła sobie, że So­fia nie będzie miała odwagi pokazać się na cyplu. Po­stanowiła więc ją odwiedzić.

Ida, która nigdy wcześniej nie znalazła się na krawędzi rzeczywistości, teraz doznała wrażenia, że śni na jawie.

Szła, ale nogi niosły ją w innym kierunku niż do wio­ski i domu Sofii. Choć stopy dotykały ziemi, oczy za­glądały do zupełnie innego świata, przeżywała coś cał­kiem innego niż to, co rzeczywiście działo się wokół niej.

Szukała grobu. Razem z nią byli Ailo i Maja. Palca­mi dotykała spróchniałego drewnianego krzyża, stara­jąc się odnaleźć litery, które utworzyłyby znajome imię.

Szukali. Była noc. Ponad nimi pojawiła się zorza po­larna. Musiała panować zima, ale Ida nie marzła. Wszystko wydawało się dziwnie jasne pod chybotli­wym światłem lampy niebieskiej. Tańcząca zorza jak­by wskazywała, czego od nich chce - pociągnęła ich za sobą w kierunku, którego sami by nie wybrali.

Nie dotarli na cmentarz. Nie znaleźli też krzyża, na którym widniałoby nazwisko, którego szukali.

Ida usłyszała głos Mai:

- Dlaczego szukamy w tym miejscu? Nie rozumiemy przecież tych liter. Nigdy nie znajdziemy właści­wego grobu.

Zorza polarna skierowała ich w stronę morza. W stronę kilku nieforemnych statków. Zobaczyli, jak załadowywano drewno i mąkę. Brudni mężczyźni w zniszczonych ubraniach z mozołem wnosili towary na kolorowe żaglowce.

Imię, które pragnęli znaleźć, widniało na burcie jed­nego ze szkunerów. Wyryte znajomymi literami. Nie w obcym alfabecie. To właśnie wskazywała im zorza polarna. Z cienia wyłoniła się kobieta z luźno rozpusz­czonymi włosami, spływającymi czarną falą dużo po­niżej pasa. Stała na wietrze, z tymi czarnymi, rozwia­nymi włosami - zasłaniały częściowo jej twarz, ale wszyscy troje ją rozpoznali.

Na twarzy miała zmarszczki. Oczy ciemniejsze na­wet od oczu Mattiego.

Była ładnie ubrana, ale na ramiona narzuciła znisz­czony szal w kolorze tabaki. Na jej szyi wisiał amulet - ptak w locie, wyrzeźbiony w białej kości, zawieszo­ny na cienkim rzemyku. Obracała go w palcach, przy­glądając się trojgu młodym.

- Szukacie mojego grobu? - spytała. - Nie znajdziecie go. Tylko umarli mają groby, nie wiedzieliście o tym? Dlaczego szukacie mojego? Mnie nigdy nie pochowają w mogile. Spocznę w morzu. W końcu połączę się z tym, którego zawsze kochałam. Nie wiedzieliście o tym?

Zmarszczki zdradzały jej wiek. Wyglądała jak doj­rzała kobieta, a to nie zgadzało się z tym, czego się do­wiedzieli: że umarła, mając dwadzieścia pięć lat.

- Chciałam was zebrać wszystkie razem - rzekła. Ida uświadomiła sobie, że gdzieś już słyszała ten głos. To ten sam, który mówił do taty przez Maję. - Jest was więcej, niż wywróżyła mi Elle. Bardzo cierpiałam z waszego powodu... a może to wy cierpiałyście prze­ze mnie? Nie wiem. Ale ja również doznałam wiele bó­lu. Nie ma Knuta...

- Urodziło mu się dziecko. Nadali małemu imię Karl Rasmus.

- Brakuje Elise - mówiła dalej.

- Elise wyjechała.

- Nie ma tu mojego Michaiła. Jewgienij nie chciał go puścić. Michaił jest jego wielkim wyrzutem sumie­nia. Tak jak i ja. Jewgienij wykradł mi dziecko Mikka­la. Dlatego nazwał swojego syna jego imieniem. Jew­gienij kocha i cierpi. Nie powinniście mnie szukać. Nie znajdziecie grobu. Nie powinniście marznąć w tym żółtym świetle. Dowiecie się, kiedy nadejdzie mój czas. Nie wolno wam zapomnieć, że chcę spocząć w morzu. Nie pozwólcie, by Reijo o tym zapomniał!

Zniknęła im z oczu. Tak samo zniknęły statki i port, i morze. Podobnie zorza polarna, wyginając się w roz­maite kształty, odpłynęła za horyzont.

Ailo spytał Idę o broszkę. Wyciągnął rękę, lecz ona jej nie miała.

- Należy do Mai - rzekł Ailo. - Nie wolno połą­czyć broszki z pozostałą częścią pamiątki. Nie powin­niśmy tego robić. Broszki nie wolno nigdy używać ra­zem z pozostałymi klejnotami ślubnymi. Tato sobie tego nie życzy. Broszkę otrzymała Maja. Musisz ją jej oddać. Dostaniesz ode mnie ptaszka, Ida. Złotego ptaszka...

Odszedł w ciemność.

- Dokąd idziesz? - spytała. Krzyknęła. Rzuciła się za nim w otchłań, ale nie mogła go znaleźć. Słyszała jego kroki, ale go nie widziała.

- Dokąd idziesz, Ailo? Nie odchodź ode mnie.

- Nie opuszczam cię na długo - obiecał. - Przyjdę po ciebie, nie obawiaj się! Maja mnie potrzebuje. Pły­nie w nas ta sama krew, nie mogę jej zawieść.

Ida pamiętała, że to ona i ojciec mieli wyruszyć, a nie Ailo po nią przyjść. Nie tak się umawiali. Nie mógł przecież źle zrozumieć.

Zawołała go, próbowała zatrzymać. Ale wkoło pa­nowała nieprzenikniona ciemność.

- Nie jestem Ailo! Ailo tu nie ma! Ida! Ida! Na Bo­ga, uspokój się, dziewczyno! Ailo tu nie ma. Nie mo­gę go tu sprowadzić, nawet gdybym bardzo chciał!

Ida przetarła oczy. Nie zobaczyła ani ciemności, ani zorzy polarnej. Niebo było czyste, niebieskie. Drzewa soczyście zielone. Oczy, w które spojrzała, nie przy­pominały błyszczących, piwnych oczu Ailo. Te wyda­wały się ciemniejsze i smutniejsze. To nie pociągła twarz Ailo pochylała się nad nią, lecz inna - szeroka, bardziej surowa i bardziej męska...

- Ailo? - powtórzyła.

- Nie ma go tu - odparł Sedolf.

- Ale on był tu przed chwilą - szepnęła i ponownie zapadła w letarg.

Sedolf uklęknął na świeżo skoszonej łące. Ida poja­wiła się znikąd. Wyszła z lasu, przez który nie wiodły tu żadne ścieżki. Wołała Ailo. Miotała się wkoło, jak gdyby czegoś albo kogoś szukała. Zemdlała.

Bóg jeden wie, jakim cudem zdołała dotrzeć tak da­leko. Na skróty droga z cypla do tego miejsca zajmowała zwykle ponad godzinę. Nie rozumiał, jak Ida mo­gła się zdobyć na taki wysiłek.

Od zachodu nadciągał deszcz.

Po nocnej popijawie z Emilem Sedolf nie czuł się zdrów. Nie był w stanie dojść do domu. Zresztą nikt na niego nie czekał. Już dawno zyskał miano czarnej owcy w rodzinie. I już niejeden raz sypiał w stodołach.

Chyba Ida nie jego szukała?

Emila?

Mało prawdopodobne.

Wyglądało na to, że dziewczyna nie zdawała sobie sprawy, gdzie się znajduje...

Mogła tak iść w zamroczeniu aż z cypla. To szaleń­stwo zostawiać ją samą w domu! Jeszcze nie całkiem doszła do siebie po chorobie.

Sedolf wziął ją na ręce. Przez sekundę zdumiał się, że jest taka lekka. Ale przecież nie należy do wysokich. Wydawała się w jego ramionach jak nieżywa. Serce mu zamarło na samą myśl. Musiał przysunąć twarz blisko jej ust, żeby przekonać się, że nadal oddycha. Lecz od­płynęła gdzieś daleko, pogrążona w głębokim śnie.

Przestraszony i oszołomiony, zaniósł Idę do stodo­ły. Delikatnie położył ją na sianie, przykrył kocem, który przyniósł tu z myślą o Sofii. A więc jednak się na coś przydał, chociaż zupełnie w innym celu.

Sam usiadł obok Idy. Opróżnił butelkę do ostatniej kropli. Stwierdził, że to dość nędzne śniadanie. Przy­szło mu na myśl, że powinien wreszcie się ustatkować, zostać porządnym człowiekiem - on także. Kiedyś...

Być może Sofia stanowiła jakieś rozwiązanie. Sta­nąłby przed pastorem w garniturze i białym krawacie. Obiecałby wierność do końca życia i być może uwierzył, że uda mu się grać rolę męża - przynajmniej przez jakiś czas. Chociaż to trochę nieuczciwe wobec Sofii. Ida miała rację, że ta mała jest trochę niedoświad­czona. Marzyła pewnie o czymś całkiem innym.

Sedolf nie oddawał się marzeniom. To dobre dla dziewczyn. On co najwyżej potrafił sobie wyobrazić bo­gactwo. Nie śnił na jawie o kobietach. Nigdy nie musiał.

I tak miał dość wrażeń.

Ludzie gadali, że Knut ma pieniądze. Dużo pienię­dzy. Pomógł tym, którzy stracili wszystko w pożarze. Wybudował sobie duży dom w miejscu, gdzie spłonął dom Mai. Postawił oborę z solidnych belek. Kupił ko­nie i krowy. Zdobył ziemię orną i łąki.

To musiało kosztować.

Nie wyglądało na to, żeby Reijo kiedykolwiek mar­twił się o to, czy jego posiadłość spali się czy nie. Sprze­da ryby czy nie. Z drugiej strony jednak nie opływał też w dostatki. Mało prawdopodobne, żeby chował coś w skrzyni.

Co za bzdurne myśli.

Reijo przecież nie miał już córek na wydaniu. Sedolf nie znał również nikogo, kto by się w wiosce ożenił dla pieniędzy i majątku. Chociaż to z pewnością jedyny do­bry powód, żeby się ożenić. Ida wyglądała tak młodo. To dziwne myśleć o niej jako czyjejś żonie. Mężatce.

Dobrze, że żaden z nich, ani on, ani Emil, nie za­trzymał się wczoraj dłużej na cyplu. To mogłoby napsuć wiele krwi.

Emil nadal pozostawał pod silnym urokiem Idy, ale przecież musi w końcu zrozumieć, że nic nie wskóra, odwiedzając ją jako wieczny zalotnik. Dziewczyna nie jest już panienką. Wyszła za mąż.

Emil powinien ożenić się z Sofią. Pasują do siebie jak ulał. Oczywiście sami tego nie dostrzegają.

Sedolf długo rozmyślał. Powoli rozjaśniało mu się w głowie. Tymczasem deszcz zdążył porządnie zmo­czyć dach stodoły.

Ida czuła się bardzo osłabiona i rozbita, kiedy się ocknęła. Popatrzyła na rozeschnięte ściany i ciemne sklepienie, drzwi zawieszone trochę krzywo.

Zorientowała się, co ją obudziło. Grzmoty burzy.

- Gdzie ja jestem? - spytała. Sedolf przeciągnął się i powoli, niespiesznie usiadł.

Udało mu się trochę przespać. Nigdy nie miał dosyć snu. Rzadko tylko temu poświęcał noce. Miał tak wie­le innych nocnych zainteresowań...

- Witamy z powrotem - rzekł. - Gdzie jesteś? W na­szej stodole. W połowie drogi w góry. Możesz mi po­wiedzieć, w jaki sposób się tu dostałaś?

Ida potrząsnęła głową.

- Zamierzałam odwiedzić Sofię - odparła. Próbowa­ła sobie przypomnieć, dlaczego do niej nie trafiła, ale wyraźnie pamiętała jedynie to, czego nie mogła prze­żyć naprawdę. Sen. - Wybrałam się do Sofii - powtó­rzyła. Czuła się nieswojo. - Nie mam pojęcia, jak się tu znalazłam. To niemożliwe, bym uszła tak daleko! To straszny kawał drogi, prawda, Sedolf?

Skinął głową.

Burza nie dawała za wygraną. Zobaczyli, jak błysnę­ło. Zagrzmiało długo potem, a więc nie było powodu do obaw.

- Wołałaś Ailo.

- To mi się śniło - powiedziała wymijająco. - Mu­siałam iść we śnie.

- Ale nie spałaś, kiedy wychodziłaś z domu?

- Tak, masz rację - przyznała. - Nic się nie zgadza. Wybrałam się do Sofii. Tego jestem pewna. Ale nie pa­miętam, jak szłam. Nic z tego nie pamiętam. Tylko ten sen, który wydaje mi się dość dziwny.

- Opowiesz? - spytał. Ida potrząsnęła głową.

- Nie zrozumiałbyś - odparła. Nie zdawała sobie sprawy, że go zraniła. Sedolf nie mógł wszak odgadnąć jej intencji, nie wiedział, że zda­rzenia, których dotyczył sen, zna tylko najbliższa ro­dzina. Uznał teraz, że Ida traktuje go jak kogoś niepo­ważnego. Wiedział, że Ida dużo rozmawia z Emilem. Dzieli się z nim swoimi myślami. Emil tak mówił.

Uważa zatem, że jestem bardziej powierzchowny niż Emil, pomyślał. To trochę zapiekło. Nie dlatego, żeby za­mierzał się do niej jakoś zbliżyć, ale to zawsze boli, kiedy ktoś nas uważa za niezbyt rozgarniętego. Odchrząknął.

- Weszłaś, zataczając się, na łąkę. Krążyłaś przez chwilę w kółko. Wyglądało, jakbyś czegoś szukała. Po­tem upadłaś. Wołałaś Ailo.

- Tyle pamiętam - powiedziała. Usiadła. Miała na kolanach wełniane getry. Suche źdźbła trawy we włosach.

Sedolf wyjął ostrożnie kilka z nich.

Ida spojrzała na koc, uśmiechając się krzywo.

- Przygotowałeś się, co? A może zawsze korzystasz z tego miejsca?

- Tylko ten jeden raz - zapewnił i uśmiechnął się szeroko. - Zwykle prościej jest wymknąć się do ko­mórki lub na strych.

- Sedolf, przyznaj szczerze, czy jest w tym coś szczególnego? - spytała. - Zmieniać dziewczyny jedną po drugiej?

- Hm - mruknął Sedolf. - Nigdy nie próbowałem czegoś innego.

- Nigdy w żadnej nie byłeś do tego stopnia zako­chany, żebyś pragnął być tylko z nią? Nigdy nie chcia­łeś się ustatkować? Mieć dzieci?

- Nie - odparł szczerze. - Żadnej też nie miałem wie­le do ofiarowania. Nie więcej niż jedną noc, rozu­miesz? Nie jestem zbyt wiele wart. Wiesz, że zostałem wyrzucony z pracy?

Ida wiedziała o tym. Wszyscy wiedzieli. Wielu zbyt dużo o tym rozprawiało. Gwiazda Sedolf a jako ewen­tualnego zięcia znacznie po tym przygasła.

- Chyba też specjalnie do niczego się nie nadaję. Nie powinienem składać odpowiedzialności za dom na barki dziewczyny. A tym bardziej jeżeli chciałbym zo­stać ojcem...

- Knutowi dziś w nocy urodził się syn - przerwała mu Ida.

- Nie śniło ci się?

- Nie, Knut przyszedł dziś rano na cypel i powie­dział mi o tym. Chłopiec będzie miał na imię Karl Rasmus. Sara z Myra pomagała przy porodzie. Knut za­chowywał się jak pijany.

- Nie miałaś zamiaru iść do niego?

- Nie. Pamiętam dobrze, że wybierałam się do So­fii - upierała się stanowczo. - Wcale nie myślałam o Knucie. Zdawałam sobie sprawę, że nie zdołam dojść tak daleko.

- Przeszłaś dwa razy większą odległość - zauważył cicho Sedolf.

Rzeczywiście. Ida czuła się straszliwie zmęczona, więc pewnie tego dokonała. Ale nie rozumiała, jak to się stało.

- Czy Emil coś mówił? - spytała. - Czy uważa, że go w pewnym sensie zachęcam?

- Nie zamierzam ci o tym opowiadać.

- Nie chciałam mu robić nadziei - tłumaczyła się Ida, jak gdyby nie zrozumiała słów Sedolfa. - Ale z Emilem świetnie się rozmawia. On mnie tak dobrze rozumie. Przynajmniej pozwala mi mówić. Chyba przede wszyst­kim o to chodzi. Pozwala mi się wygadać. Wydaje mi się, że posuwam się za daleko, kiedy nazywam go swo­im przyjacielem. Czuję, jakbym go wykorzystywała...

- Przekonywałem go, żeby przestał cię odwiedzać - rzekł Sedolf z naciskiem. - To ty powinnaś mu to po­wiedzieć. Ja tylko usłyszałem, że przemawia przeze mnie zazdrość i że sam mam na ciebie oko.

Ida uśmiechnęła się.

- Emil uratował mi życie. Sedolf także się uśmiechał, ale przez sekundę pojawiło się w jego wzroku coś dziwnego. Być może się myliła...

- Ty też - dodała.

To niedobrze, że wszyscy największe zasługi przypisu­ją Emilowi. Gdyby Sedolf nie usiadł przy wiosłach, nikt nie zostałby uratowany. Emil miał trudniejsze zadanie, ale Sedolf włożył tyle samo wysiłku - jeżeli nie więcej.

- I dlatego nie możesz zażądać od jednego z nas al­bo od nas obu, żebyśmy się odczepili? - spytał trochę wyzywająco. - Nawet jeśli tak by było lepiej? Powin­naś dać Emilowi trochę czasu, żeby się zastanowił i zrozumiał, że potrzebna mu jest taka żona jak... jak na przykład Sofia.

Ida sama o tym myślała. Jeden z kącików jej ust lek­ko drgnął.

- Powiedziałeś mu to? - spytała. Sedolf skinął głową.

- A on odwarknął, bym pilnował własnych spraw. Zapewnił mnie, że sam decyduje o swoim życiu. I że to mu odpowiada.

Sedolf odnalazł wzrok Idy.

- A może i ty mu o tym mówiłaś? Na pewno my­ślałaś, że powinien zająć się Sofią, widać to po tobie. Ale czy dałaś mu to do zrozumienia?

- W pewnym sensie.

- Czy między tobą i Ailo nie dzieje się przypadkiem coś złego?

- Dlaczego, u licha, o to pytasz?

- Ludzie gadają. Że z powodzeniem mógł jeszcze za­czekać. Że to wygląda dziwnie. I niewątpliwie tak jest.

Idę na moment jakby sparaliżowało. Nigdy nie przyszło jej do głowy, że ludzie mogą tak pomyśleć. To absolutnie nie pokrywało się z rzeczywistością.

- Czy Emil też tak uważa? Nie powinien! Tłuma­czyłam mu, dlaczego rozstaliśmy się z Ailo. - Zaczerp­nęła powietrza. - Między mną i Ailo wszystko dobrze się układa. Po prostu musiał wyjechać. Cały czas się zastanawiam, dlaczego to nie spotkało kogoś innego, tylko nas? Nie mogłam przecież mu towarzyszyć. Ale potwornie za nim tęsknię. Nigdy nie potrafiłabym my­śleć o kimś innym, dopóki mam świadomość, że Ailo czuje to samo. Emil o tym wie.

- Jesteś pewna? Czy mogła być pewna? Czy w ogóle można być pewnym czegokolwiek?

- Nie mogę tu zostać - oświadczyła.

Nie chciała więcej myśleć o Emilu. Nie chciała usi­łować zgadnąć, co mógłby myśleć Emil.

- Odprowadzę cię do domu, jak tylko przestanie padać. Ida popatrzyła na Sedolfa.

- Nigdy nie zdołam tam dojść. To za daleko - przy­znała z niechęcią.

- Poniosę cię - rzekł chłopak odważnie. - Nie jestem słabeuszem, jak wiesz. Wszystkie dziewczęta znad fior­du szaleją za moimi muskularni.

Ida skrzywiła się, ale odniosła wrażenie, że lubi Se­dolfa nieco bardziej niż przedtem. Jest co prawda nie­poprawnym uwodzicielem, ale jest też człowiekiem.

Potrzebował jedynie okazji, by to udowodnić.

Musieli czekać dłużej, niż zamierzali. Prawie zaczy­nał się nowy dzień. Zdążyli porządnie zgłodnieć, za­nim deszcz przestał padać. Ugasili tylko pragnienie, to nie było trudne.

- Czuję się jak kapryśna dama - zwierzyła się Ida, siedząc na plecach Sedolfa, kiedy przedzierali się przez mokry las.

Sedolf wybierał najmniej uczęszczane ścieżki. Ida była mu za to wdzięczna. Ona, która nie przejmowa­ła się ludzkim gadaniem, czułaby się strasznie, gdyby ją ktoś teraz zobaczył.

Stało się jednak coś jeszcze gorszego.

Reijo wrócił.

Krążył po domu niczym dziki, rozjuszony byk, za­ślepiony strachem i złością.

Kiedy Sedolf postawił Idę na podwórzu, ojciec dał upust emocjom. Nie zdążyli nawet otworzyć ust, by cokolwiek wyjaśnić. Reijo zaciśniętą pięścią uderzył Sedolfa w twarz i powalił go na ziemię, zanim Ida zdo­łała zareagować.

Reijo nie poprzestał na tym. Porządnie uderzył jesz­cze kilka razy.

Sedolf coś zabełkotał, Ida zobaczyła, jak wywróciły mu się oczy, tak że widoczne były tylko białka.

- Co ty sobie, do cholery, wyobrażasz?! - zagrzmiał Reijo i dosłownie pociągnął córkę do domu. Sedolfa zostawił tak, jak leżał.

Ida wyrwała się ojcu. Zachwiała się i musiała oprzeć się o ścianę. Przy każdym oddechu bolało ją w pier­siach, w płucach świszczało i rwało.

- Zabłądziłam - wykrztusiła zdyszana. - Chciałam pójść do Sofii i nie rozumiem, jak to się stało, że zna­lazłam się w lesie. Sedolf mnie znalazł. Zaczęło padać... Nie mogliśmy wrócić wcześniej...

- Mówisz, że nie wiesz, jak to się stało?

- Zupełnie tego nie rozumiem. - Ida pokręciła głową. - Nie wiem, co mną kierowało. To przypominało sen.

Reijo zmusił ją, by wszystko dokładnie opowie­działa.

Nie skomentował ani słowem.

- A gdzie są Knut i Anjo? Czy nie powinni być tu razem z tobą?

- Urodziło im się dziecko - odparła Ida. - Chłopiec.

Reijo odetchnął kilka razy, zdenerwowany. Za­mknął oczy. Starał się uspokoić. Potem wziął wiadro z wodą, wyszedł i wylał zawartość na Sedolfa.

Wciągnął chłopaka do domu. Sedolf doszedł do sie­bie, ale wyglądał, jakby pragnął znowu się zapaść w ciemność.

- Jak na swój wiek, masz tęgą pięść - syknął. Uśmiechnął się blado.

- Powinienem ci raczej podziękować - przyznał Re­ijo.

Sedolf skrzywił się.

- Nie miałem żadnych niecnych zamiarów wobec Idy. A gdyby nawet, to teraz nigdy nie przyjdzie mi to do głowy. Ale powinniście jej lepiej pilnować.

10

Emil więcej nie pokazywał się na cyplu. Sedolf tak­że nie przychodził. Nikt oprócz Idy za nimi nie tęsk­nił. Sofia również się zaszyła. Henriettę wpadała od czasu do czasu, kiedy nie znalazła nikogo innego, kto zniósłby jej paplaninę.

Ida miała duże grono koleżanek. Przyjaźniła się również z wieloma chłopcami. Mimo to czuła się po­twornie samotna. Mieszkała bez męża, lecz nie była wolna, by móc bawić się i śmiać tak jak inni młodzi. Została mężatką, ale nie było przy niej Ailo, więc nie mogła bywać u innych małżeństw.

Widywała Knuta, Anjo i ich synka. I Reijo.

Nabrała sił. Jej oddech nie brzmiał jeszcze tak, jak po­winien, ale kłucie przy nabieraniu powietrza zniknęło. Mogła już robić wszystko, co robiła wcześniej. Mogła bie­gać bez większego wysiłku. Mogła sobie na wiele pozwo­lić, nie dostając przy tym zadyszki ani zawrotów głowy.

Jednak uznała, że to bez znaczenia. Poprawa stanu zdrowia prawie nie miała sensu. Nikt się nie cieszył ra­zem z nią. W końcu sama nie była w stanie się cieszyć.

Reijo wspomniał, że być może wkrótce wyruszą na wschód, zaraz po letnim zgromadzeniu. Wtedy nie bę­dą musieli sami szukać dróg i nie wydeptanych szla­ków przez pustkowie, w każdym razie na początku. Bezpieczniej jest wędrować większą grupą, chociaż prawdą było, że podróżujący też okazywali się różni.

Ida bardzo pragnęła wyjechać. Chciała udać się w drogę choćby zaraz. Ożywiła się, gdy tylko ojciec o tym wspomniał.

Z całej duszy marzyła o tym, by jak najszybciej zna­leźć się obok Ailo. Nie znosiła życia w próżni.

Nie była do tego stworzona, czuła się jak w więzie­niu, co prawda z życzliwymi strażnikami, ale jednak w więzieniu.

Istniał jeszcze jeden powód. Coś, co sprawiało, że nie mogła się doczekać spotkania z mężem. Wcześniej nawet jej to nie przeszło przez myśl. Pochłonięta róż­nymi kłopotami na nic nie zwróciła uwagi. Dopiero Anjo, z rumieńcem na twarzy, ściszonym głosem za­siała pierwsze ziarno nadziei.

- Czy zauważyłaś, że pasek twojej spódnicy zrobił się trochę ciasny, Ida?

Ida stała z maleńkim Karlem na ręku. Musiała skryć twarz za miękkim, drobnym ciałkiem, kiedy dotarł do niej sens tych słów.

- Może - przyznała rację Anjo. Nie powiedziała nic więcej.

Anjo zachowała się dyskretnie. Obyło się bez gło­śnych aluzji i rozgłaszania tego, czego się domyślała. Być może szepnęła coś Knutowi, ale on udawał, że nic nie wie.

Ida zdawała sobie sprawę, że uwaga dotycząca pa­ska była słuszna. Ale w ciągu ostatnich miesięcy tak niewiele się ruszała. Może po prostu przytyła.

Oglądała ciemniejszy pas skóry w okolicy talii. Po­myślała znowu o spódnicy. Nie przypisała temu jakie­goś szczególnego znaczenia. Brzuch wyglądał tak jak zwykle, ale tego wieczoru przez dłuższą chwilę ręce Idy spoczęły na nim z miłością.

Obejrzała piersi - nie potrafiła stwierdzić, czy zro­biły się cięższe, czy brodawki pociemniały. Zapragnę­ła, żeby Ailo znalazł się przy niej. Dobrze byłoby być razem i wspólnie szukać pierwszych sygnałów. Daw­no nie krwawiła, ale po ciężkiej chorobie to też nie musiało jeszcze niczego oznaczać.

Ida długo się zastanawiała.

Czuła, że w jej ciele coś drgnęło. Ale minęły tygo­dnie, zanim odważyła się przyznać do tego Anjo. Wcześniej jednak wymogła na niej złożenie uroczystej przysięgi, że zachowa to dla siebie.

- Myślę, że masz rację - zwierzyła się. - Myślę, że jestem przy nadziei.

- Czy Reijo o tym wie? Ida energicznie potrząsnęła głową.

- Nie mogę mu nic powiedzieć, zanim nie dotrze­my na tyle daleko, żeby nie mógł zawrócić.

Anjo uśmiechnęła się i potargała Idę po włosach.

- Czy jest ci niedobrze nad ranem? Ida nie miała mdłości. Czuła jednak, że nosi w so­bie zalążek życia.

Czuła i pragnęła tego całą sobą.

- Nie boisz się, że podróż będzie zbyt uciążliwa? Ida potrząsnęła głową.

- Chcę być z Ailo, kiedy dziecko przyjdzie na świat. Tylko to wydaje mi się słuszne. Ailo powinien poznać maleństwo równie wcześnie jak ja. Powinien się o nim dowiedzieć, jeszcze zanim dziecko się urodzi. Chciała­bym razem z nim dzielić oczekiwanie. Nie mogę go za­skoczyć i tak po prostu rzucić mu niemowlę na kolana.

- Mam nadzieję, że mimo wszystko będziesz ostroż­na - odezwała się Anjo. - Chciałabym, żebyś nie mu­siała jechać.

- Mój dom jest tam, gdzie jest Ailo - rzekła Ida. By­ła o tym przekonana. - Dopóki Ailo żyje dla mnie, mój dom jest przy nim. Należymy do siebie. Jestem mu przeznaczona.

- Emil i Sofia dali na zapowiedzi - rzuciła Anjo. Ida lekko pobladła.

- Nie wiedziałam. Ufam, że będzie im z sobą do­brze. Zawsze uważałam, że powinni...

Czuła się jednak rozczarowana, że żadne z nich nie zadało sobie trudu, by ją zawiadomić. Chciałaby ży­czyć im szczęścia.

- Ojciec Emila jest poważnie chory - mówiła dalej Anjo. - Spieszy im się, żeby Emil mógł przejąć gospo­darstwo.

Anjo miała w sobie coś niezwykłego. Po upływie pierwszego trudnego okresu, została dobrze przyjęta przez mieszkańców wioski. Nie próbowała na siłę po­konać dystansu, jaki na początku 'wobec niej stwarza­li. Kiedy jednak poznali jej wrodzoną życzliwość, za­częli ją traktować jak jedną ze swoich.

Dokonała niemal cudu, doprowadzając do ślubu z Knutem, dużo przecież od niej młodszym. On zaś uczynił wiele dobrego - ludzie ich szanowali.

Zdarzało się, że Anjo pragnęła, by Raija mogła zo­baczyć, jak się powiodło Knutowi. Że syn zajmuje we wsi ważną pozycję. A jego żonę, choć obcą, ludzie trak­tują jak swoją. Wiedziała, że Raija nie była tu zbyt szczęśliwa. Że nigdy nie udało jej się przeniknąć przez mur niechęci i stać się cząstką miejscowej społeczności.

- Dociera do ciebie dużo więcej nowinek niż do mnie! Przynajmniej tato będzie teraz trochę spokoj­niejszy, skoro Emil, można powiedzieć, znalazł swą przystań... - westchnęła Ida.

- Czy Reijo mówił ci, że w podróż na północ chce ze sobą zabrać Sedolfa?

- Nie.

Ida nic o tym nie słyszała.

- Sedolf powiedział nam o tym któregoś wieczoru. Reijo uważa, że droga jest zbyt daleka, by mógł wy­brać się w nią sam z kobietą.

Ida wywróciła oczami.

- Myślałby kto, że to jakaś choroba być kobietą!

- W górach panują surowe warunki - tłumaczyła Anjo. - Zgadzam się z tobą, ale rozumiem też Reijo. Twój ojciec mieszkał tam przez jakiś czas. Ja także. Zdaje sobie sprawę z tego, co mówi.

- Czy Sedolf się zgodził?

- Sam jeszcze nie wie. Ale co mu pozostaje? Nikt nie chce mu dać pracy, odkąd ostatni chlebodawca go wyrzucił. Czy masz pojęcie, że Sedolf dobierał się do jego córki?

Ida również i o tym nie wiedziała.

- Byłoby z nim trochę weselej - zauważyła. - Tato nie jest sobą, odkąd dowiedział się o mamie. Nawet ja zaczynam nabierać do niej dystansu. Chociaż na po­czątku czułam się bardzo rozgoryczona.

- Jemu jest trudniej - stwierdziła Anjo. - Całkiem ją utracił, kiedy zobaczył tego chłopca.

Sedolf przystał na propozycję Reijo. Z pewnym wa­haniem. Bez przekonania, jak sam to określił.

- To chyba nie robota dla mnie, ale mogę i tego spró­bować - stwierdził.

Wyruszyli na początku sierpnia. Dwa konie, wóz i troje ludzi. I jeszcze maleńkie życie, o którym wie­działa tylko jedna z podróżujących osób.

Pierwszego tygodnia sprzyjała im pogoda. Dobrze wpływała na ich humory. Przyroda w tej krainie, któ­ra wydawała się nie mieć granic, okazała się przepięk­na. Rozległa i otwarta przestrzeń - nikt nie zwichnie sobie karku, spoglądając na szczyty wzniesień.

Sedolf powiedział, że wygląda jak placek jego matki.

- Łatwo tu zabłądzić - dodał. Nie był pewien, czy może zaufać Reijo i jego zmysłowi orientacji.

Ida uświadomiła sobie, że właśnie to miał na myśli Ailo, mówiąc: pięknie. Podniecona obserwowała oto­czenie. Łykała pierwsze kęsy tego, co dla Ailo stano­wiło codzienność.

Kiedyś nazwie to swoim. Zastanawiała się, czy zrobi to z przekonaniem. Teraz było przede wszystkim obce.

Przemierzając płaskowyż, nauczyli się żyć z owada­mi, które latały i pełzały, brzęczały i gryzły. Nauczyli się doceniać ciszę, która zresztą tak naprawdę nigdy nie była absolutna. Mógł ją zakłócić samotny ptak. Ko­mar, który starał się ukłuć nagą skórę. Lis wyjący ku niebu gdzieś daleko, dalej niż sięgał wzrok...

Cisza stanowiła balsam dla uszu.

Zabrali ze sobą wystarczająco dużo rzeczy, żeby dać sobie radę, ale nie więcej niż potrzeba. Dlatego musie­li żywić się tym, co ofiarowała im natura. Na rozle­głych mokradłach dojrzały już gdzieniegdzie w słońcu moroszki. Ida bardzo je lubiła. Mięsa niemal nie mogła tknąć. Poprzedniego dnia udało im się złapać zająca i chociaż posiłek wymagał mocnych zębów, był smacz­ny. Idzie wystarczył sam zapach. Z trudem wmusiła w siebie kilka kęsów - wymówiła się tym, że najadła się jagód i żytniego chleba, który ze sobą zabrali.

Reijo wybrał się na przechadzkę wzdłuż rzeki, nad którą postanowili się zatrzymać na odpoczynek. Za­mierzał się przekonać, czy uda mu się przechytrzyć ja­kieś ryby. Byłyby jutro na obiad.

- Nie możemy dostarczyć Ailo jakiejś wychudzonej szczapy - powiedział.

Rozbili prostą jurtę, jak to robili Lapończycy. Dwa­naście żerdzi średniej długości, cienkich i prostych, ustawili w ten sposób, że utworzyły stożek. Na wierz­chu ułożyli pokrycie z cienkiej skóry. Składało się z dwóch płatów - inaczej by sobie nie poradzili z jego naciągnięciem. Końce skór stykały się w miejscu, gdzie powinno znajdować się wejście. Nie zrobili porządnych drzwi. Zwykle tworzył je kawałek tego samego materia­łu, który stanowił pokrycie jurty. Układało się go na ze­wnątrz i przymocowywało sznurem. Potem sznur prze­ciągano przez czubek utworzony przez żerdzie, przez dymnik, a następnie puszczano luzem nisko przy po­przecznym paliku nad paleniskiem. Ten okrągły palik łączył cztery zgięte żerdzie, które tworzyły część nośną szkieletu jurty. Służył również do zawieszania garnków.

Żerdzie Reijo zabrał ze sobą - okolice, w które się wybierali, nie słynęły z wysokopiennych drzew.

Skromna jurta spełniała wiele funkcji. Dawała schronienie przed niepogodą. Stanowiła miejsce do spania i przygotowywania posiłków.

- Tu jest ciaśniej, niż sądziłem - rzekł Sedolf. Pró­bował w ten sposób zagaić rozmowę. Nie zawiódł jako towarzysz podróży. Ida spodziewała się po nim, że będzie sypał dowcipami jak z rękawa. Nic podobnego. Ten Sedolf, którego ze sobą zabrali, okazał się innym, bardziej rozważnym człowiekiem.

- Nie zmarzły ci stopy? - spytał ze swego miejsca przy palenisku. - Nie ma tu niestety bocznej izby, do której można by się w razie czego wycofać. W tych wa­runkach żyje się bliżej siebie. Więcej o sobie wie. Ale też bardziej troszczy o siebie nawzajem.

- Nie wierzę, żebym kiedykolwiek jeszcze została z Ailo sama - wyrwało się Idzie, kiedy zrozpaczona rozglądała się dokoła.

Przywykła do gładkich ścian z drewnianych belek. Okien, przez które mogła wyglądać. Spiżarni, którą mogła porządkować, podłogi wymytej do białości.

- Głowa do góry! Sedolf położył jej dłoń pod brodę i podniósł nieco wyżej.

- No, dalej, Ida, uśmiechnij się choć trochę! Przynaj­mniej nie będziesz musiała szorować podłóg piaskiem.

Roześmiała się i rozpłakała jednocześnie. Nie zda­wała sobie sprawy, co ją czeka. Nie przypuszczała, że wypełniała swe myśli fantazjami.

- Wiedziałam, że Ailo nie wyobraża sobie innego ży­cia - mówiła przez łzy. - Ale to takie dziwne nagle wszystko zmienić!

Sedolf miał szczupłe palce. Pośpiesznie wytarł jej policzki wierzchem dłoni. Ida ledwie to zauważyła.

- Inaczej do tego podejdziesz - zapewnił. - Kiedy już tam zamieszkasz. Założę się, że odzyskasz energię. Bę­dzie lepiej, niż myślisz. Wierzę, że życie w jurcie nie jest złe. W przeciwnym razie Lapończycy już dawno wy naleźliby coś innego. A w zimie mają przecież ziemianki... Ida skrzywiła się. Sama otarła łzy.

- Wiesz przecież, co mówiło się u nas o tych, co mieszkali w ziemiankach...

Sedolf doskonale pamiętał. Jego rodzina nadal mieszkała w darniowej chacie. Zdawał sobie sprawę, że Ida o tym zapomniała, ale jej słowa zapiekły.

- Patrzysz na to w ten sposób, ponieważ jesteś... - Nie dokończył. Wydał się dziwnie zakłopotany. Musiał po­móc sobie rękami, choć to wcale nie pomogło lepiej się wysłowić. - Ponieważ spodziewasz się dziecka, prawda?

Ida zamrugała i spojrzała na niego zdumiona. Popa­trzyła po sobie i stwierdziła, że niczego jeszcze nie widać.

- Czy Anjo się wygadała?

Sedolf uśmiechnął się słabo i potrząsnął ciemną czu­pryną.

- Zgadłem. Nie jesz mięsa. Wyglądasz strasznie bla­do nad garnkiem rosołu, w jednej chwili stałaś się bar­dziej kobieca niż jakakolwiek inna kobieta znad fiordu. Nie dźwigasz, nie podnosisz, nie skaczesz jak Ida, któ­rą znałem. I jest coś w twoich oczach. Albo w uśmie­chu. Do diabła, nie wiem. Po prostu coś w tobie jest...

- Ani słowa tacie! W jednej chwili odesłałby mnie do domu - mówiąc, owijała wokół palca kosmyk wło­sów. - Wiem, że zdarzają mi się zmienne nastroje. Mam nadzieję, że nie doprowadzę was do szaleństwa.

- Na razie nie widać żadnych oznak - zapewnił. - Powiem ci, kiedy będę bliski obłędu. - Nabrał powie­trza i spytał: - Dużo zostało czasu?

Ida zaczerwieniła się. Dziwnie było rozmawiać o tym z mężczyzną. Przecież to nie Ailo.

- Chyba trzeci miesiąc. Rozwiązanie powinno nastąpić w styczniu. W samym środku surowej i mroź­nej zimy. To odpowiedni czas narodzin dla dziecka, które ma się wychowywać w jurcie. Wzdrygnęła się.

- Jesteś teraz ładniejsza - przyznał Sedolf jakby nie­obecny. - Mam dla ciebie pozdrowienia od Emila - rzekł po chwili. - Nie wiedziałem, czy powinienem ci je przekazać, czy raczej zrezygnować.

- Może mi nie zaszkodzi...

- Hm - rzekł. - Uważam, że przekazanie takich wia­domości to raczej nic przyjemnego.

- Słyszałam o nim i o Sofii - uprzedziła go Ida. - To najlepszy pomysł, na jaki mogli wpaść.

- Emil wyznał mi - mówił dalej Sedolf - że jego de­cyzja bardziej wynikała z rozsądku niż z prawdziwych uczuć. Że nie jest tak, jak między tobą i Ailo. - Wcią­gnął powietrze, aż zaświszczało między zębami. - Nie przestał myśleć o tobie, ale dodał, że to nie powinno cię niepokoić. Postara się, by Sofia była szczęśliwa. Ze swojej strony mogę powiedzieć, że Sofia także przyję­ła jego oświadczyny z rozsądku. W jakiś sposób jej ro­dzice dowiedzieli się, że miała się ze mną spotkać tam­tej nocy. Nie byli zbytnio zadowoleni. Emil ze swoją ziemią lepiej się nadaje na zięcia.

- Przejmujesz się tym? - spytała Ida zdziwiona.

- Sofią? Nie o nią chodzi. Ale jest mi przykro, kie­dy zawsze traktują mnie z góry. Sądziłaś, że jestem ta­ki twardy, że nic mnie nie rani?

- Nie wiem - odparła. Sedolf coraz częściej ją zaskaki­wał. Pomyślała, że w gruncie rzeczy wcale go nie zna. - Czy Emil powiedział coś jeszcze? Żebyś mi przekazał?

- Powstrzymałem go, zanim wystąpił z mową o wiecznej miłości i o tym, że na zawsze pozostaniesz w jego sercu. Zresztą i tak mi to powiedział. Jednak ja oświad­czyłem mu, że takich rzeczy nie mówi się zamężnym ko­bietom. Niezależnie od tego, jak wielkim uczuciem się je darzy. - Odetchnął głęboko. - Mimo wszystko życzy ci powodzenia. „Żegnaj, Emilu”, tak bym to skwitował.

- Jak to się dzieje, że chłopak o tak mało poetycz­nej duszy jak ty z taką łatwością łamie dziewczęce ser­ca? - zauważyła Ida z uśmiechem. - Dziewczęta lubią słuchać pięknych słówek.

- Kiedy chcę, to potrafię - zapewnił, splatając dłonie na kolanie. - Jednak nigdy nie mówiłem czegoś takiego całkiem serio. To różnica. Teraz na pewno powiesz, że po prostu nie spotkałem jeszcze takiej, której mógłbym to wyznać na poważnie. I pewnie będziesz miała rację.

- Być może w związku Emila i Sofii nie ma zbyt wiele uczucia - zauważyła Ida - ale właściwie są do sie­bie bardzo podobni. Powinni się polubić. Oboje są ta­cy dobrzy. Jako ludzie.

- Myślisz, że Ailo znajdzie dla mnie jakąś Laponkę? - spytał Sedolf i przeczesał włosy palcami. Zwykle gładko przylegały do głowy, układane na mokro, teraz zmieni­ły się z przodu w niesforną grzywkę, zaczynającą się wy­soko w górze i opadającą prosto na równe brwi. Przyda­łoby się ją przystrzyc.

- Możesz się zapytać Ailo - odparła. - On i Knut wyszumieli się tej zimy, kiedy przebywali razem, pew­nie więc mógłby ci jakąś przedstawić.

- Zazdrosna? - roześmiał się zaczepnie.

- Nie - odpowiedziała szczerze. - To było kiedyś. Ale teraz nie będzie próbował niczego podobnego. Na to się nie zgodzę.

Zakrzywiła palce i wysunęła niczym szpony, ale ponie­waż obgryzła paznokcie, nie mogła straszyć pazurami.

- Mogłabyś mieć tylu chłopaków, ilu tylko byś ze­chciała - rzekł z przekonaniem. - Zawsze kręciło się wokół ciebie wielu zalotników. A ty zachowywałaś się jak księżniczka na szklanej górze.

- Nie należę do tego rodzaju dziewczyn.

- Wśród chłopaków wrzało. Pewnego razu Emil omal nie pchnął Helmera nożem. Pamiętam, że musia­łem ich rozdzielić. Próbowałem im wytłumaczyć, że to strata czasu bić się o dziewczynę. Zwłaszcza o dziew­czynę, która ich nie chce.

- Czy to dlatego nigdy nie widziałam cię w pobliżu? - spytała żartem.

- Hm. Chyba mnie także byś nie przyjęła, prawda?

Ida uświadomiła sobie, że oto siedzi i flirtuje z Sedolfem. Robiła to bezwiednie. Po prostu rozmawiała. Często się tak zachowywała, bez żadnych ukrytych za­miarów. To wypływało z jej natury.

- Wątpliwe - odparła zupełnie innym tonem i wsta­ła. Musiała schylić głowę, żeby nie uderzyć o żerdzie. Nie widziała, że Sedolf również się podnosi. Poruszał się miękko jak kot. Stanął przed wejściem do namio­tu, zanim Ida zdążyła się do niego zbliżyć. Opaloną dłonią rozchylił krawędzie skór.

Jego oczy utworzyły dwie wąziutkie szparki. Na ustach igrał uśmiech. Nie wydawał się groźny, raczej życzliwy i uprzejmy. Okazał jej szacunek w sposób, w jaki zwykł okazywać go kobietom.

Nieoczekiwanie podłożył wolną dłoń Idzie pod bro­dę, a palcem wskazującym przesunął po jej podbród­ku i szyi.

Później Ida zadawała sobie pytanie, czemu go nie odsunęła. To byłoby takie proste, a on by nie zaprote­stował. Miała dwie wolne ręce. Nie użył siły ani prze­mocy. Jego oczy przykuwały jej wzrok - tylko tyle. Po­za tym mogła się cofnąć. Powiedzieć „nie”.

Jednak w blasku jego oczu kryło się coś niezwykłe­go. Coś, na co wcześniej nie zwróciła uwagi.

Być może to właśnie ów czar, który rozsiewał wo­kół siebie i który niweczył wszelką obronę. Więcej, nie pozwalał, by w ogóle powstała.

Ida nie rozumiała, jak do tego doszło. Sedolf także nie uczynił tego rozmyślnie. Uświadomiła to sobie du­żo później.

Uśmiechał się lekko. Idę przeszedł dreszcz. Nie doj­dzie do tego, przebiegło jej przez głowę. Nie może do tego dojść! To nie Ailo! On nie jest Ailo!

Ale się stało.

Poczuła jego oddech, zapach tytoniu, ciepło. Usta Sedolfa na swoich. Czułe, delikatne. Językiem pieścił jej wargi, ledwie ich dotykając. Z przerażeniem uświado­miła sobie, że rozchyliła usta. Otworzyła je dla niego...

Chętnie...

- Nie wzbraniaj się - rzekł cicho, kiedy się odsunął. - Nikt do tej pory nie poparzył się od moich pocałunków. To całkiem miłe. Bardzo cię lubię, Ida. Nie zamierzałem cię wystraszyć. Na moment uległem pokusie. Mam na tyle zdrowego rozsądku, że nie pozwolę sobie na jakieś głębsze uczucia do cudzej żony. Jestem tylko przyjacie­lem, Ida.

- Przyjaciele się nie całują, nie w ten sposób - rzuciła. Otworzył przed nią wejście do jurty. Przyglądał się jej przez chwilę.

- Całowałaś wielu przyjaciół, prawda? Powiedzmy, że to za te wszystkie okazje, które straciłem. Do tej pory. Nie kryje się w tym nic innego!

- Nigdy więcej! - wybuchnęła Ida. - Nie pozwól, by to się kiedykolwiek powtórzyło.

- Nigdy więcej - obiecał. Zachował się na tyle taktownie, że nie wspomniał, iż z łatwością mogła mu przeszkodzić.

- Mam nadzieję, że Ailo doceni to, co ma - dodał z uśmiechem, kiedy wychodziła.

Poczuła na rozpalonych policzkach chłodne wieczor­ne powietrze. Miała nadzieję, że się nie zaczerwieniła.

Zatrzymała się. Przed nimi jeszcze wiele tygodni. Wiele tygodni, podczas których będą musieli przeby­wać blisko siebie.

- Czy nie mógłbyś zapomnieć, że jestem... kobietą? - spytała i popatrzyła Sedolfowi prosto w oczy. Stanęła tak, że nie mógł wyjść z jurty.

Chwycił ją lekko za ramiona, zmusił, by się przesu­nęła, żeby i on mógł się znaleźć pod otwartym niebem.

- Zapomnieć, że jesteś kobietą? - powtórzył z cie­płym uśmiechem. Był tak diabelnie miły. Czuła się przy nim jak półidiotka. Jak jakaś histeryczka, która reaguje zbyt gwałtownie. - No, tak - westchnął. - Mo­gę w każdym razie obiecać, że nie będę z tobą więcej flirtował. Dobrze? Przyznaję, że głupio się zachowa­łem. Ale już taki jestem, że zawsze robię rzeczy, któ­rych potem żałuję. Przyjmiesz przeprosiny?

Puścił ją i wyciągnął rękę na zgodę. Ida uścisnęła ją bez wahania.

- Zapomnijmy o tym - powiedziała. Zastanawiała się, czy Sedolf również kłamał.

11

Ida sądziła, że już nie grożą jej poranne mdłości. Ale właśnie dopadły ją z pełną mocą.

Dotarli daleko w głąb Finnmarku. Dokoła rozciągał się płaskowyż i faliste wzniesienia. Sedolf wiele razy py­tał Reijo, skąd ma pewność, że idą w dobrym kierunku.

- Poznaję po niebie, słońcu i wietrze - odparł Reijo. - Po wszystkim, co nas otacza. Byłem tu już.

Sedolf znal się na morskiej nawigacji, ale uważał, że orientacja na tym morzu płaskowyżu to coś zupełnie innego.

Ida zauważyła, że schudła. Nie miała apetytu. Bez względu na to, jak bardzo się starała, nie mogła się zmusić do jedzenia. Na sam widok ściskało ją w żo­łądku. Najgorzej było nad ranem. Kiedy wstawała, musiała zaciskać zęby, żeby nie zwymiotować. Opa­nowywała się, starała się poruszać ostrożnie i jakoś udawało jej się zachować kontrolę nad tym, co wiro­wało i burzyło się w dołku.

Wymagało to nadludzkiego wysiłku.

Codziennie pokonywali długie odcinki drogi, na ile tylko koniom starczało sił. Wszystko zależało od zwie­rząt. Te dzielne stworzenia dawały z siebie więcej, niż można się było spodziewać.

Wyruszali wcześnie, kiedy ziemię pokrywała jasna nocna rosa. Odpoczywali, kiedy słońce sięgało najwyższego punktu na niebie, chociaż na północy o tej po­rze roku upał raczej im nie groził.

Zatrzymywali się przede wszystkim ze względu na konie. Tahti, czarny z białą gwiazdką na czole, której zawdzięczał swą nazwę, oraz drugi, cały czarny, Musti, nazwany tak z powodu swej maści, musiały odpoczy­wać. Trzeba je było napoić i nakarmić, by nabrały sił przed następnym etapem, który rzadko się kończył, za­nim wieczorne, czerwone słońce schowało swą twarz we wrzosowisku.

W ciągu ostatnich dni Reijo prowadził konie trochę dalej. Wydłużał odcinki.

- Zbliża się czas jesiennych wędrówek - wyjaśnił. - Stada trzeba przegonić przed nadejściem okresu godo­wego renów.

Chciał dotrzeć w porę do miejsc letniego wypasu. Ponieważ wyruszyli wcześniej, może nie będą musieli iść aż na wybrzeże. I tak przebyli długą drogę.

Lecz nie zostało im wiele czasu.

Ida drżała z niecierpliwości. W koniuszkach palców czuła radość ponownego spotkania z Ailo. Wszystkie jej myśli krążyły 'wokół tego jednego.

Była podniecona i zmęczona - cieszyła się, że po­dróż wkrótce dobiegnie kresu. Wypełniała ją tęsknota za Ailo, który stał się jej największą ostoją. Wszyst­kim, czego pragnęła. Cieszyła się, że mu opowie o dziecku.

I strasznie źle się czuła.

W czasie jednego z postojów nie zdołała znieść za­pachu gotującego się mięsa. Kiedy dym zbierał się pod sklepieniem jurty i gęstniał przy dymniku, Ida wypa­dła z namiotu. Omal nie przewróciła się przy wyjściu, zataczając się, pobiegła dalej. Musiała przytrzymać się wozu. Zwymiotowała.

Kiedy tak stała, ciężko oddychając i dygocąc na ca­łym ciele, zobaczył ją Reijo.

- Co u licha? - spytał. - Przemęczenie? Możesz za­wsze powiedzieć, że chcesz odpocząć, wiesz o tym. Tylko tego brakowało. Jesteśmy już tak blisko, nie wolno nam tracić czasu!

Ida nadal wymiotowała. Nawet kiedy nie miała już czym, nie mogła opanować torsji.

- Spodziewa się dziecka - rozległ się głos Sedolfa. - By­ła bardzo dzielna i odważna. Nie zasłużyła na wymówki!

Reijo zbielał na twarzy. Oniemiały wpatrywał się w Sedolfa, stojącego tuż obok z rękami w kieszeniach, a potem Reijo złapał Idę w ramiona. Odwrócił ją ku sobie. Była biada, po policzkach spływały pot i łzy.

Ostrożnie odgarnął włosy z czoła córki i łagodnie spojrzał jej w oczy.

- Czy to prawda? - spytał. Ida skinęła głową. Przygarnął ją do siebie. Przytulił tę swoją upartą i nieznośną Idę.

- Nic by się nie stało, gdybyś mi o tym powiedzia­ła - rzekł i pogładził ją po włosach.

- Nieprawda, zmusiłbyś mnie, żebym została - od­parła.

Wiedział, że miała rację.

- Musimy teraz trochę zwolnić - stwierdził. - I tak znajdziemy obóz, nawet jeśli zajmie nam to jeszcze dzień albo dwa. Nie możemy cię niepotrzebnie nara­żać, Iduniu. Ailo by się to nie podobało.

Później, kiedy wieczór przeszedł w noc, kiedy na niebie czerwień mieszała się z szarością, ot tak dla za­bawy, a muszki skupiły się w czarny rój, Reijo i Sedolf usiedli przy ognisku. Palili fajki. Nie rozmawiali wie­le. Ida spała w jurcie.

- Zakładam - zaczął Reijo, nabrawszy powietrza w płu­ca - że ani ty, ani Emil nie macie z tym nic wspólnego...

Sedolf nie wydawał się nawet szczególnie zaskoczo­ny. Od kiedy Reijo dowiedział się o dziecku, co jakiś czas podejrzliwie zerkał na niego.

- Jeżeli myślisz, że może być inaczej - odparł, sta­rannie ważąc słowa - to nie znasz zbyt dobrze swojej córki. Obrażasz ją takim posądzeniem.

Reijo skinął głową.

- Musiałem po prostu spytać - rzekł ciężko. - Płynie w niej gorąca krew, rozumiesz, Sedolf. To nie ma wiele wspólnego z moralnością. To raczej kwestia charakteru. A Ida jest zbyt gwałtowna. Nazwałbym to dziedzic­twem. - Zamilkł. - Czy dawno ci o tym powiedziała?

- Sam zgadłem. Ida potrafi dochować tajemnicy, je­śli jej na tym zależy.

Reijo przypomniał sobie wiele drobnych epizodów. Jak Sedolf wyręczał Idę w cięższych pracach. Jak jej pomagał. Podawał rękę...

Nie zwracał na to uwagi po prostu dlatego, że Sedolf na ogół zachowywał się szarmancko wobec ko­biet. Okazywanie chęci do pomocy leżało w naturze tego chłopaka. Nie pomyślał o tym, podejrzewał ra­czej Sedolfa o niecne zamiary względem Idy.

Reijo zdawał sobie sprawę, że prześladują go upiory. Ida to nie Raija, starał się sobie tłumaczyć. Chociaż ma podobną twarz, jest innym człowiekiem. Nie wolno mu przypisywać córce cech, których nie posiadała. Tak samo jak nie powinien osądzać Raiji - teraz po wszystkich tych latach, kiedy myślał, że ją rozumie. I jej wybaczał. Nie powinien mylić Idy z Raiją.

- Boże, dobrze, że wkrótce ją oddam Ailo. Nigdy nie powinien był wyjeżdżać sam. Każdy jest mądry po szkodzie, ale Ailo nie powinien był wyjeżdżać. Pomy­śleć tylko, że sam go do tego nakłaniałem!

Sedolf również się nad tym zastanawiał. Jednak wnioski zachował dla siebie.

Ida zmuszała Reijo, żeby nie zwalniał tempa podróży.

- Nie ja pierwsza spodziewam się dziecka - mówi­ła. - Wczoraj było mi niedobrze, ale to nie znaczy, że i dziś się źle czuję. Noszę w brzuchu dziecko, a nie za­padłam na groźną chorobę.

Uśmiechnęła się, jak to tylko ona potrafiła. W ta­kiej chwili była tylko sobą i w najmniejszym stopniu nie przypominała Raiji.

- Powiem ci, jak coś się będzie działo. Nie zmusisz mnie chyba, żebym wracała do domu?

Jeszcze tego samego dnia ujrzeli stado renów, wy­poczywające w cieniu niewielkiego wzniesienia. Kiedy trochę wytężyli wzrok, mogli zobaczyć niewielki ciemny punkcik obok stada.

Pasterza.

- Dzięki Bogu! - zawołał Reijo. - Nie mogą zatem być bardzo daleko. - Spojrzał na Sedolfa i Idę. Wie­dział jaka będzie odpowiedź, ale mimo to musiał za­pytać: - Jedziemy dalej, póki ich nie spotkamy, czy rozbijamy tu obóz na noc?

Ida bez pomocy wdrapała się z powrotem na wóz. Uklękła i wpatrywała się w ogromne stado, w tę po­ruszającą się szarobrązową masę. Ruchome kropki na tle wzgórza. Żywy dywan. Nie znajdowała słów. Tak wygląda bogactwo Ailo. To właśnie jest jego życie. Szlaki wędrówek tych zwierząt zdecydują o tym, gdzie przeżyje następne lata.

Ta myśl wydała się jej obca, dziwna, ale Ida zaczęła się z nią oswajać. W tym dzikim miejscu istniało coś pocią­gającego. Nie zamierzała kłamać, że wcale nie tęskni za ludźmi, ale w tej krainie też znajdowała coś szczególnego i niepowtarzalnego. Być może dlatego, że to świat Ailo.

- Nie bądź niemądry, tato - odezwała się. Próbowa­ła sięgnąć wzrokiem za następne wzniesienia. Wydawa­ło jej się, że dostrzega nikłe smugi dymu... - Oczywiście nie spoczniemy, zanim się z nimi nie spotkamy. My­ślisz, że tu wytrzymam, wiedząc, że Ailo jest tak blisko?

Oczy Reijo również się roześmiały. Doznał ulgi, kie­dy cel podróży znalazł się w zasięgu jego wzroku.

- A ja muszę znaleźć sobie jakąś Laponkę - rzucił Sedolf. Zręcznie wspiął się na wóz. Usiadł naprzeciw Idy.

- No tak, ty też nie możesz czekać - zauważyła. Nawet konie musiały wyczuć niezwykłe poruszenie.

Pewnie zrozumiały, że już za chwilę, jeżeli jeszcze tro­chę wytrzymają, skończy się ich harówka.

Reijo zatrzymał wóz w pewnej odległości od stada. Nie chciał spłoszyć renów i przysporzyć pasącemu do­datkowej pracy. Pamiętał, jak sam pasał reny. Wiedział, że nie polega to na bezczynnym siedzeniu i obserwowa­niu zwierząt. Zeskoczył na ziemię. Podał lejce Sedolfowi.

- Idę porozmawiać z pastuchem. Dowiem się, jak są daleko. Co u nich słychać.

Reijo doznał wrażenia, jakby przeniósł się w inne czasy. Kiedy razem z Mikkalem przemierzali ten kawa­łek świata, dzieląc się myślami i... kobietą. Kiedy byli dla siebie jak bracia. Kiedy Mikkal strugał tylko ptaki w locie, niezależnie od tego, co zamierzał wyrzeźbić.

Pilnując renów, rozmawiali i rozmawiali, póki nie poczuli pustki w duszy. Rozmawiali też o niej.

Raija była wszędzie na płaskowyżu.

Zatrzymał się przy białym kwiatku, który ledwie wystawał z poszycia. Przykucnął. Ogarnęło go wzru­szenie. Poczuł, jak ścisnęło mu się gardło.

Na płatkach widniał delikatny deseń. Jaskier lodo­wy. Typowy kwiat płaskowyżu. Kwiat Raiji. Oczywi­ście rósł tutaj.

Reijo ostrożnie dotknął palcami maleńkiej główki. Nie zamierzał zrywać kwiatka. Niech rośnie tam, gdzie zasiała go jakaś wyższa istota.

Wstał i poszedł dalej. Minął małe, niebieskie gwiazd­ki na mchu. Przetacznik. Żółte skalnice z pomarańczo­wymi plamkami. Wrzosy tak różowe, że aż raziły w oczy. Niepozorne, a jednocześnie zwracające uwagę.

Kto powiedział, że przyroda jest tu monotonna?

Ten, kto tak uważał, widocznie nie patrzył pod no­gi. Nie widział, co depcze.

- Dobry wieczór - pozdrowił Reijo pasterza.

- Dobry wieczór - odpowiedział tamten. - Wędru­jesz przez płaskowyż?

- Szukam waszego obozu - rzekł Reijo i przykuc­nął, opierając ręce na kolanach. Zajął pozycję taką jak Lapończyk. - Należysz do krewnych Pawy?

Reijo nie przypominał sobie tej młodej twarzy. Na­wet jeśli go spotkał, chłopak był pewnie dzieckiem. Dziecięce twarze tak szybko się zmieniają.

Chłopiec przytaknął.

Reijo wskazał głową na wóz.

- Przywiozłem żonę Ailo syna Mikkala, moją córkę. Czas najwyższy, by byli znowu razem. Dziewczyna le­żała chora, kiedy wyjeżdżał. Może o tym słyszałeś?

Chłopak pokręcił nieznacznie głową. Wzrokiem śledził stado. Wyglądało na to, że noc będzie spokojna. Cicha.

- Daleko jeszcze do obozu? Młody pastuch wstał. Wsparty na kiju pokazał na jedno ze wzgórz. Leżało najdalej.

- Są za tym wzniesieniem. Nie zajmie wam to wiele czasu. Musicie minąć dwa strumienie. Jeden z nich jest dość szeroki. Było dużo śniegu i całkiem długo się trzy­mał. Pawa nie żyje. Spytaj o jego syna Andersa. Znasz go?

Reijo skinął twierdząco.

- Wilki - wyjaśnił chłopiec. - Bardzo nam dokuczy­ły tego lata. To bardzo groźna wataha. Straciliśmy wie­le renów. Pawa nie był już taki młody. Miał przeciw sobie całą sforę. Szybko umarł. Stało się to wkrótce po naszym przybyciu w te strony. Nie jest nas już tak wie­lu. Ostatnie zimy były surowe. Na wybrzeżu też wca­le nie jest łatwo.

- Jak to?

- Nad fiordy, gdzie zwykle rozbijamy nasze zimowe obozy, ściąga coraz więcej Norwegów. Osiedlają się tam na stale. Stają się właścicielami ziemi, na której do tej pory mieszkaliśmy. Nasze domy zostały tej wiosny zniszczone. Musimy znaleźć nowe miejsce. Gdzieś w głę­bi lądu. Anders twierdzi, że tak będzie najrozsądniej. Przybyło też chętnych do połowów w fiordach. Ale wo­dy są nadal nasze. Tylko my mieszkamy na płaskowyżu.

Reijo zamyślił się. Słyszał, że połowy na wybrzeżu nie należały do najbardziej obfitych i dlatego miesz­kańcy wysp przybywali nad fiordy, by się tu urządzić.

Ci, którzy mieszkali w jednym miejscu tylko przez pół roku, nie mieli żadnych praw. Za to właśnie Reijo nie darzył rządzących sympatią. Przez nich Lapończy­cy zostali pozbawieni wszelkich przywilejów.

- Zatem nie wiedzie się wam najlepiej - westchnął. - A co z Ailo? Znajdę go w obozie? Czy przejął swoje stado?

- Spytaj Andersa - odparł chłopak speszony. Nie patrzył na Reijo, wodził wzrokiem za zwierzę­tami.

Teraz dopiero Reijo domyślił się, że coś się stało.

Otworzył usta, żeby zapytać ponownie, ale się po­wstrzymał. Ten chłopak najwyraźniej nie zamierzał mu nic powiedzieć. Trzeba jechać do obozu.

Odnaleźć Andersa.

- Dobrze - rzekł. - Porozmawiam z Andersem. Dziękuję za wskazanie drogi. Pozostaniemy tam jakiś czas, więc pewnie się spotkamy. Jak się nazywasz?

- Matte - odparł chłopak. Reijo starał się ukryć przed Idą niepokój, który go ogarnął. Siedziała na wozie i beztrosko żartowała z Sedolfem. Tych dwoje młodych miało w oczach tyle rado­ści. Wydawało się, że czasami ton ich rozmów stawał się frywolny, niewiele mu brakowało do flirtu. Ale widać młodzi tak teraz rozmawiają. Sedolf nie był wiele star­szy od Idy. Mówili zupełnie innym językiem niż Reijo.

Lapończyk wspomniał tylko o Andersie. Dlaczego uciekał wzrokiem, kiedy Reijo pytał o Ailo? Tak jakby nie wiedział, o kim mowa? Albo jakby wolał nie wiedzieć?

Niepokojące.

- Czy jeszcze daleko? - spytała Ida. Drżała z niecier­pliwości, aż Reijo ściskało się serce.

Oby się nie rozczarowała!

- Tam, gdzie dostrzegłaś dym - odparł. - Wygląda na to, że Anders syn Pawy jest jednym z przywódców w obozie. Pawa nie żyje.

- Dowiedziałeś się czegoś o Ailo?

- Nic szczególnego - mruknął niewyraźnie Reijo i po­naglił konie. - Musisz poczekać, aż dotrzemy na miej­sce, Ida. Wtedy na pewno zaspokoisz swą ciekawość.

Mam nadzieję, dodał w duchu.

Niepokój na dobre ogarnął Reijo. Coś było nie tak, jak powinno. Czul to przez skórę, wietrzył nosem.

Idą rzucało tam i z powrotem. Wozy są gorsze od stat­ków. Teraz morzem jest płaskowyż, a wóz statkiem, któ­ry przez ten brązowozielony ocean płaskowyżu wiózł ją do Ailo. Reijo zajął miejsce kapitana, Sedolf być może pomocnika. Ida nie wiedziała. To zabawa bez sensu.

Czuła obce zapachy. Pachniało tu inaczej niż nad fiordem. Ta ledwo wyczuwalna woń to chyba zapach renów niesiony przez wiatr. Widziała, jak słup dymu coraz bardziej się zbliża - sam widok wystarczył, by poczuła jego zapach. Zawsze miała silną wyobraźnię.

W wieczornym blasku wszystko wydawało się pięk­ne. Słońce nabrało różowego odcienia, szczodrze roz­syłało promienie ponad krajobrazem. Nawet brązowe włosy Sedolfa mieniły się miedzianym blaskiem. Gdy­by ktoś teraz spojrzał na niego i na Idę, pomyślałby, że są rodzeństwem. Ida musiała się uśmiechnąć na tę myśl. Pod żadnym innym względem nie byli podobni.

Wilgotną ręką potarła policzek. Zobaczyła, że na palcach pozostał czarny ślad, i poczuła się potwornie brudna.

Chciała wyglądać ładnie dla Ailo. Przyjemnie pachnieć. Mieć czyste włosy i ubranie. To, w którym odby­ła podróż, mogłoby chyba samo chodzić z brudu. Nie miała odwagi go zdjąć w obawie, że rzeczywiście od niej odejdzie.

Ailo nigdy jej takiej nie widział...

Sedolf dostrzegał więcej, niż myślała. Lekko pocią­gnął ją za grzywkę.

- Wyglądasz wystarczająco ładnie - odezwał się. - Ailo tak się ucieszy na twój widok, że nic innego nie będzie ważne. Mogę cię zapewnić, że jesteś najpięk­niejszą brudną dziewczyną, jaką w życiu widziałem.

Ida mrugała i mrugała, wreszcie zdołała powstrzy­mać łzy.

- Chyba wiesz, co mówisz - westchnęła, pociągając nosem.

To idiotyczne, że poczuła się tak rozpaczliwie bez­radna. Nigdy nie przejmowała się wyglądem. Nigdy nie upadła tak nisko, żeby czekać na dobre słowo. Teraz ły­kała tanie komplementy Sedolfa jak wygłodniały pies.

- Jestem beznadziejna - przyznała. Próbowała odzy­skać godność w oczach Sedolfa. Jak gdyby to było ko­nieczne. Jak gdyby miał jej za złe tę słabość.

- Okazałaś się niezwykle dzielna - rzekł. - Jesteś sil­nym, małym trollem. Sądzę, że nie wszyscy mężczyź­ni, których znam, wytrzymaliby tę podróż. I nie wszystkie dziewczęta... - Puścił oczko, dając do zrozu­mienia, że powiedział to, by uniknąć ataku z jej stro­ny. - Możesz to nazwać sprawdzianem umiejętności radzenia sobie na pustkowiu. Zdałaś go znakomicie.

- Tak sądzisz? - Ida nie mogła się powstrzymać od złośliwości. - Ty, słynny włóczęga Sedolf?

Roześmiali się.

Dotarli do ostatniego strumienia. Przynajmniej Matte tak to określił. Reijo pomyślał, że to raczej nie­wielka rzeka. Zmusił konie, by weszły do wody, która sięgała im niemal do brzuchów.

Sedolf przytrzymywał Idę, żeby nią tak bardzo nie rzucało.

- Idealny sposób na pozbycie się dziecka - mruknął i zaraz potem przeprosił.

- Zniosę i to! - odparowała.

Chłopak puścił ją zaraz, jak tylko znaleźli się na drugim brzegu.

Ujrzeli jurty.

Obcy przybysze z końmi i wozem wzbudzili zain­teresowanie. Tłoczyły się wokół nich dzieci, zbiegły się psy. Musti i Tahti nie okazywały zachwytu z powodu towarzystwa psów, które ujadały tuż przy ich nogach, ale ufały Reijo. Ciągnęły wóz dalej.

Kobiety zbiły się w grupę. Ida zauważyła, że większość to młode dziewczęta. Całkiem młode. Niektóre z nich trzymały dzieci na ręku. Były ubrane w suknie ze skóry o ładnym i prostym kroju. Włosy splotły w warkocze. Ida zdumiała się, że wiele spośród nich to blondynki. Za­wsze myślała, że Lapończycy są przeważnie czarnowło­si. Pewnie dlatego, że Ailo miał czarną czuprynę.

Mężczyźni skupili się w osobnej grupie. Stanęli wy­czekująco na szeroko rozstawionych nogach. Również oni nosili skórzane stroje, takie w jakich Ida widywała Ailo. Z szerokimi pasami na biodrach. Dziwili się zapew­ne, czego ci Norwedzy od nich chcą. W tym roku od­wiedzili ich już poborcy podatkowi. Nawet dwa razy: ze Szwecji i z państwa duńsko - norweskiego. Już naprawdę dosyć zapłacili królom, którym nic nie byli winni.

Ida szukała w tłumie twarzy Ailo. Grupa mężczyzn liczyła dziesięć - piętnaście osób. Nie więcej. Większość również stanowili młodzi. Niektórych można by na­zwać chłopcami. Trzech, czterech miało około czter­dziestki. Pewnie przeżyli ciężki rok. Kilka lat. Tylko najsilniejsi przetrwali.

Ida nie dostrzegła Ailo.

Reijo zatrzymał konie. Również on rozglądał się wśród zgromadzonych ludzi. Odnalazł jedną znajomą twarz. Kiedy zsiadał z wozu, tamten ruszył już ku nie­mu z wyciągniętymi rękami.

Anders syn Pawy się postarzał. Wokół jego ust po­jawiły się bruzdy, świadczące o zmartwieniach.

- Reijo Kesaniemi! - zawołał z niedowierzaniem. - Co cię sprowadza w te strony?

Uścisnęli sobie dłonie. Wymienili uprzejmości. An­ders odwrócił się w stronę wozu. Rozpoznał Idę po włosach i doznał szoku, ujrzawszy drugą Raiję.

- Wyrosłaś na piękną dziewczynę! Jesteś odbiciem swo­jej matki. Chyba nawet piękniejsza. Czy to twój mąż?

Reijo zacisnął oczy z bólu. Najchętniej zatkałby również uszy. On był już przygotowany, Ida nato­miast nie. Stało się jednak coś złego.

Bardzo złego.

Głos Idy zabrzmiał czysto jak wiosenny strumyk. Nawet nie zadrżał:

- Czy nie ma tu Ailo?

- Ailo? Syna Mikkala? - Anders potrząsnął głową. Sedolf pomógł Idzie zsiąść z wozu i położył dłoń na jej ramieniu. Reijo machnął na to ręką. Czuł, że Ida będzie potrzebowała wsparcia.

Anders polecił kilku młodzieńcom zająć się końmi.

Zaprowadził gości do swej jurty. Poprosił, by usiedli, zanim zaczął mówić.

- Ailo syn Mikkala miał wszelkie zadatki, żeby stać się kimś, ale zbłądził. Łudziłem się, że wróci i udowod­ni, że jest mężczyzną. To nie byłoby wcale trudne. Za­pomnielibyśmy o tym, co było. Wybaczamy, gdy ktoś okaże się tego godny. Ale on widocznie tego nie chciał.

Ida oparła się na ramieniu Sedolfa i płakała. Docie­rały do niej słowa, ale nie chciała przyjąć do wiadomo­ści ich znaczenia.

To nieprawda! To na pewno nieprawda!

- A więc Ailo nie wrócił? - spytał Reijo.

- Nie, odkąd wyruszył z Knutem. Dobrze ponad rok temu. Czy Knut pojawił się w domu?

- Tak, przyjechali do nas - rzekł Reijo. Wiele go kosztowało, aby zachować spokój. Ida na szczęście nie potrzebowała jego pociechy, Sedolf się nią zajął... - Zarówno Knut, jak i Ailo wrócili do domu nad fior­dem. Do Jykea. Cztery miesiące temu Ailo wyruszył z powrotem na północ. Do waszego obozu. Zabrał ze sobą tyle złota, żebyście wszyscy mogli żyć bez zmartwień.

- Ailo tutaj nie dotarł.

- Kłamiesz - płakała Ida. - Okradliście go! Kłamiesz! Nigdy nie powinien był wyruszyć sam!

- Ailo ożenił się z Idą, zanim udał się w powrotną drogę - wyjaśnił Reijo, nie spuszczając wzroku z An­dersa. - Wybacz jej, że w rozpaczy rzuca takie słowa. Ale ma wiele do stracenia. Spodziewa się dziecka Ailo.

- Nie widzieliśmy Ailo, odkąd niejako został stąd wyrzucony. Chyba opowiadał o tym.

Reijo skinął głową.

- Dużo o nim myślałem. Nie podejrzewałem, że mógłby mnie zawieść - wyznał Anders.

- Miał ze sobą reny. Zabrał też trochę monet, któ­rymi mógłby zapłacić w razie potrzeby. Nie powinien więc zwracać na siebie uwagi. Nikt nie mógł po nim poznać, co przewoził - zastanawiał się na głos Reijo.

- Cztery miesiące to długo, chociaż droga z Jykea jest daleka - zauważył Anders. - Mimo że wyruszył późną wiosną, powinien bez trudu pokonać większość drogi saniami. Ile czasu wam to zabrało?

- Nieco ponad miesiąc. Anders skinął głową. To by się zgadzało.

- Miał do przebycia długą drogę. Wiele się mogło wydarzyć.

Marna to pociecha dla Idy.

- Mogę wam odstąpić swoją jurtę na dzisiejszą noc. Na tak długo, jak zostaniecie. Ostatniej zimy straci­łem żonę. Zmarła razem z dzieckiem wkrótce po jego urodzeniu.

Anders pomyślał, jak bardzo by się teraz przydało złoto, które zabrał z sobą Ailo. Ale nawet nie warto o tym wspominać.

- Dziękujemy - rzekł Reijo. Spojrzał na Idę. Drża­ła i płakała w koszulę Sedolfa. Chłopak wyglądał na zakłopotanego, ale nie mógł jej tak po prostu od sie­bie odsunąć.

- Zaproponowałem Sedolfowi, żeby jechał z nami - wyjaśnił Reijo. Czuł, że musi jakoś wytłumaczyć obec­ność tego młodego człowieka. Anders zbyt dobrze znal stosunki rodzinne zarówno ze strony Raiji, jak i Reijo. - To syn człowieka, który kiedyś był mi bar­dzo bliski - rzekł z wahaniem. Boleśnie zdawał sobie sprawę, jak nieudolnie kłamie. - Jest dla mnie jak syn, odkąd jego matka odeszła.

Sedolf mrugnął do Reijo. Udało mu się zachować powagę do chwili, kiedy Anders wyszedł.

- Nieźle nałgałeś - zauważył.

- Do diabła, wyglądasz bardziej na kochanka niż na przyjaciela rodziny! - rzucił Reijo w nagłym napadzie złości.

Sedolf zaś zwrócił się do Idy, mówiąc:

- Lepiej trzymaj się ode mnie z dala! Słyszysz, Ida? Trzymaj się ode mnie z dala. Tak będzie dla ciebie naj­lepiej.

Następnie puścił Idę.

Dziewczyna zachwiała się, skuliła w kłębek. Ręce splotła wokół kolan, oparła o nie policzek. Łzy nie przestawały jej płynąć.

- Nie to miałem na myśli - rzekł Reijo pojednawczo. Sedolf wzruszył ramionami.

- Ailo nie uciekł. Tego jednego jestem pewien - po­wiedział Reijo po chwili.

- Nie chcę tu zostać - odezwała się Ida żałośnie. - Słyszysz, tato? Nie chcę tu być! Nienawidzę tego miej­sca! I nie zostanę tu bez Ailo. Chcę do domu!

12

Ida nieustannie płakała. Nie chciała jeść ani spać. Nie spojrzała nawet na wodę do mycia. Potrafiła tyl­ko płakać. Nie chciała myśleć, nie chciała rozmawiać z Reijo. Nie chciała roztrząsać tajemniczego zniknię­cia Ailo, wcale nie chciała się nad tym zastanawiać.

- Chcę do domu - powtarzała jedynie. - On mnie nie opuścił!

Pozwolili jej płakać. Reijo czuł, jak ten płacz prze­szywa go na wskroś. Wywołuje drżenie.

Między siidą a Jykea rozciągała się nieskończona przestrzeń. Płaskowyż i góry, urwiska i strome kamie­niste zbocza. Rzeki i jeziora. Oczka wodne.

Ailo gdzieś tam był. Na pewno. Reijo najchętniej od razu wyruszyłby go szukać.

Jednak to niemożliwe.

Zdawał sobie z tego sprawę.

Ida nie była w stanie powstrzymać się od płaczu. Pła­kała cicho. Leżała skulona pod skórami w najciemniej­szej części jurty. Odwróciła się plecami. Reijo wiedział, że ani on, ani Sedolf dla niej nie istnieją. Nikogo nie słyszała. Trzęsła się na całym ciele, łkała i pociągała no­sem, choć starała się za wszelką cenę powstrzymać.

Sedolf poszarzał na twarzy, zacisnął usta i ściągnął brwi. Reijo nie podejrzewał, że ten chłopak może wy­glądać tak poważnie i dojrzale.

- Istnieje kilka możliwości - odezwał się Reijo. Mó­wił bardziej do siebie niż do Sedolfa.

- Mógł na przykład uciec - zauważył Sedolf. - We wsi rozeszły się pogłoski o złocie. Czy Ailo je miał?

- Wszyscy trzej je mieli - odparł Reijo. - Knut, Heino i Ailo.

- Ale jakoś nie mieści mi się w głowie, że mógł zo­stawić Idę dla złota - zastanawiał się Sedolf. - Jednak to też jedna z możliwości. Bogactwo może skusić na­wet najlepszego człowieka.

- Ailo nigdy by nie wziął złota dla siebie - rzekł Re­ijo stanowczo. Starał się zrozumieć, co kierowało Ailo. - Dla Idy owszem, ale nigdy dla siebie.

Sedolf musiał przyznać, że to bardziej prawdopodobne.

- Mógł zostać... napadnięty - przypuszczał Reijo. To jedno z rozwiązań, które najmniej mu się podobało.

- Zabity i okradziony? - Sedolf zniżył głos i spojrzał szybko w stronę Idy. Wyglądało na to, że ich nie słyszała.

- Albo zaatakowały go dzikie zwierzęta. Pasterz mó­wił o krążącym w pobliżu stadzie wilków. To też nie­zbyt krzepiące.

- Lub uległ nieszczęśliwemu wypadkowi - dodał Sedolf.

- Może poszedł w innym kierunku, ponieważ coś in­nego okazało się ważniejsze? - rozmyślał na głos Reijo.

- Cóż by to mogło być? - spytał Sedolf z powątpie­waniem.

Reijo nie potrafił na to odpowiedzieć.

- A może zawrócił? - zgadywał Sedolf. I sam zaraz odrzucił tę możliwość. - Wtedy istniałyby szanse, by­śmy go spotkali.

- Stracił pamięć... - rzekł Reijo, nie bardzo w to wie­rząc. - Albo nie żyje - mówił dalej - albo uciekł. Nie podoba mi się żadna z tych ewentualności. Poza tym to niepodobne do Ailo, by mógł zdradzić. Nie Idę. Na szczęście dawno nie widziałem bardziej zakochanego człowieka niż on.

- Czy Ida może mieć rację? - spytał Sedolf. Zniżył głos, tym razem nie w obawie przed dziewczyną. - Czy ci ludzie byliby w stanie zabić go dla złota?

Reijo potrząsnął głową.

- Bez względu na to, co słyszałeś, Sedolf, Lapończy­cy są normalnymi ludźmi, jak ty i ja. A my nie mordu­jemy naszych najbliższych. Anders jest wujkiem Ailo i mówi prawdę. Ailo tu nie było. Musimy się z tym po­godzić. Zniknął w ten czy inny sposób. - Westchnął. - A my nie możemy się dowiedzieć, co się stało.

Ida, wyczerpana płaczem, zasnęła nad ranem. Jed­nak nawet przez sen jej ciałem wstrząsało łkanie.

Ani Reijo, ani Sedolf również wiele nie spali. Sedolf czuwał przy Idzie w jurcie. Reijo wyszedł porozmawiać z tymi, których znał, a także uścisnąć nowe dłonie.

Dowiedział się, że Lapończycy musieli zabić sporo zwierząt, by jakoś przeżyć. Wiele pochłonęły podatki. Ludzie nie byli pewni, czy wszyscy poborcy mieli pra­wo i podstawy żądać czegokolwiek. Ale bezbronny na­ród niewiele może przeciwstawić człowiekowi, który posiada broń.

Zostali wyparci z terenów na wybrzeżu. Długo szu­kali nowego miejsca, którego nikt inny by nie chciał. Wiele czasu zabrało im zbudowanie nowych chat. Po­jawiło się więcej chętnych do jedzenia z jednej miski. Fiordy nie obfitowały w ryby. Teraz łowili tu dodatkowo stali mieszkańcy. Przedtem byli tylko oni, La­pończycy. Dochodziło do zatargów między nimi a osadnikami, którzy nadciągnęli z wybrzeża w głąb lądu. Musieli oddać fiord. Znaleźć inne sposoby prze­życia zimą.

Łowili ryby w jeziorach, spod lodu. Mniej niż w fior­dzie, który nie zamarzał. Polowali, jak robili to dotych­czas.

Ale zostali zmuszeni zrezygnować z części tego, co było dotąd ich życiem.

Nie domagali się swych praw.

Byli pokojowo usposobieni.

Zima okazała się mroźna. Siidę nawiedziła choroba. Zapadło na nią wiele małych dzieci. Nikt nie wiedział, dlaczego. Być może zarazili się od osadników, być mo­że to z powodu złego odżywiania. Albo bogowie tak chcieli. Trudno powiedzieć.

W najmroźniejsze zimy zawsze odchodził ktoś z najstarszych członków wspólnoty.

W złych i ciężkich czasach odchodziło wielu. Nie­którzy sami wybierali śmierć, żeby nie stanowić cięża­ru dla reszty społeczności. Albo tylko tak mówiono? By zachować dobrą pamięć o najlepszych z rodu?

Nie można tego z całą pewnością stwierdzić.

Sfora wilków upomniała się o Pawę i jednego z młodszych mężczyzn. Nastały ciężkie czasy.

Tylko Anders wymienił imię Ailo. Syna Mikkala wymazano z pamięci. Reijo więcej o niego nie wypy­tywał, ale poznał po minach tych, z którymi rozma­wiał, że nie może liczyć na ich pomoc.

Ailo wywodził się z tej samej wspólnoty. Więzi krwi znaczyły wiele, lecz jego już tu nie było.

Reijo zobaczył twarze ciężko spracowanych, wysta­wionych na zbyt trudną próbę ludzi. Nie mógł uwie­rzyć, że Ailo ich zdradził. Tak jak nie zdradziłby Idy.

Ida osuszyła łzy. Spytała, czy może się umyć. Przy­niesiono jej wodę. Umyła nawet włosy. Ubranie ze skóry, które dotąd nosiła z dumą, zamieniła na grubą spódnicę, kurtkę i ciepłą bluzkę. Włosy zostawiła roz­puszczone. Powiedziała, że to dlatego, żeby wyschły, ale Sedolf miał na ten temat własne zdanie.

Do kołnierzyka bluzki przypięła broszkę.

Nie chciała wtopić się w tłum. Zawsze lubiła pod­kreślać, że jest inna. Gęste rude włosy i norweski strój jeszcze bardziej ją wyróżniały. Nawet broszka nie mo­gła tego zrównoważyć.

Lato nadało policzkom Idy ładny kolor. Nic jednak nie zdołało ukryć opuchniętych, zaczerwienionych oczu. Nie płakała już, ale łzy pozostawiły ślady.

Anders pamiętał Raiję. Pamiętał te wyprostowane plecy i kruczoczarne włosy rozwiane na wietrze. Cór­ka była do niej bardzo podobna. Gdyby nie ten miedzianorudy kolor włosów... Jak Mikkal by ją nazwał? Na pewno nie Małym Krukiem!

Syn siostry na pewno zginął. Żadne złoto na świe­cie nie odwiodłoby mężczyzny od takiej kobiety.

Zauważył, że jest dumna jak matka, ale dostrzegł w niej również pewne cechy Reijo. Gdyby Raija po­siadała niektóre z nich, wtedy być może zyskaliby we wspólnocie mądrą kobietę.

I Mikkal by żył.

A ta dziewczyna nie stałaby tu zapłakana i nie roz­paczała, że jej mąż zaginął.

- Nie wiem, czy to pomoże... - zaczął Anders niepew­nie. - To zależy od tego, czy się wierzy...

- Nie wierzę w nic - odparła Ida.

- Słyszałaś o noaidach? - spytał Anders. Ida spojrzała na ojca. Siedział nieporuszony i czekał na reakcję córki. Pozwolił, by sama podjęła decyzję.

- Tak - powiedziała. - Ale sądziłam, że już nie ist­nieją. Że ich praktyki zostały zabronione.

- Rzeczywiście tak jest - przyznał Anders. - Prze­szliśmy, jeśli tak można powiedzieć, na chrześcijań­stwo. Ale mamy swojego noaidę.

- Czy on może odnaleźć dla mnie Ailo?

- Całkiem prawdopodobne, że uda mu się dowie­dzieć, gdzie jest twój mąż, jeżeli go o to poprosisz. Al­bo przepowie ci przyszłość.

Ida uniosła kącik ust.

- Nie interesuje mnie moje życie. Ono zależy od Ailo. Chcę go odnaleźć. Czy możesz mnie zaprowa­dzić do tego noaidy?

Anders skinął głową. Gotów był to uczynić od ra­zu. Rozmawiał już z szamanem.

- Chcesz jej na to pozwolić? - spytał Sedolf. - Czy naprawdę zgodzisz się, żeby tam poszła?

- A co mam zrobić? - spytał spokojnie Reijo.

- Te bzdury dadzą jej fałszywą nadzieję. Czy to uczciwe? Możesz ją powstrzymać. Nie pozwól, by udała się do tego... czarodzieja. Nakładzie jej do głowy bredni. Naopowiada jej tego, co Ida chce usłyszeć.

- Nie znasz dobrze Lapończyków, Sedolf, przyjacie­lu. - Reijo spokojnie pykał swą fajkę. - Mieszkałem z nimi. To nie jest wcale takie pewne, że Ida wróci przepełniona fałszywymi nadziejami, jak mówisz. Sam zamierzałem poprosić tego człowieka o radę. Nie chciałem w to wciągać Idy, lecz tak się złożyło, że sa­ma tam poszła. Jest dorosła.

- Wierzysz w takie rzeczy? Reijo wzruszył ramionami:

- Między niebem a ziemią jest więcej... Praktyki noaidy w każdym razie nikomu nie szkodzą. To nie są takie czarne sztuczki, o jakich myślisz, chłopcze. Powinieneś poprosić noaidę, by później i tobie po­wróżył. Przekonałbyś się, że to zupełnie zwyczajny człowiek.

- Nigdy! - zawołał Sedolf. - Nigdy!

Wyglądał całkiem przeciętnie. Ida widziała go w tłu­mie mężczyzn poprzedniego wieczoru, lecz nie zwró­ciła na niego uwagi.

Uśmiechnął się na jej widok. Ruchem ręki poprosił Andersa, żeby zostawił ich samych.

- Zaskoczona? - spytał.

Ida usiadła przed nim na piętach. Nie bardzo wie­działa, jak zachować się w obecności takiego człowieka.

- Jesteś taki młody - zauważyła. - Sądziłam, że tym zajmują się starsi. Wiek i mądrość...

Był chyba jej rówieśnikiem, choć delikatne i łagod­ne rysy twarzy sprawiały, że wyglądał młodziej. Miał ciemne włosy i niebieskie oczy. Ubrany był jak inni mieszkańcy siidy. Odróżniał go jedynie bardzo szero­ki pas ze starannie zamocowanymi dziwnymi przed­miotami. Ida nie miała pojęcia, do czego mogły służyć. Ale z pewnością tkwiło w nich coś magicznego.

- To nie zależy od wieku - odrzekł melodyjnym gło­sem. - Lecz od siły. Odpowiedniej siły. Stary szaman umarł. Mnie wskazano jako tego, który ma przejąć po nim instrument.

Przesunął dłonią po gładkiej skórze bębna. Widniało na nim mnóstwo figur, namalowanych czerwonobrązową farbą. Ludzkie postacie, zwierzęta, owalne wzory.

- W jaki sposób? - spytała Ida oczarowana niezwy­kłością tego wszystkiego, czego nie pojmowała. Co wła­ściwie odrzucała, lecz co mimo to kusiło i pociągało.

- Było nas dwóch, kiedy zaatakowały nas wilki - wy­jaśnił noaida. - Mój towarzysz słynął z wielkiej siły. Znano go jako doskonałego myśliwego. Przedtem za­bijał już wilki i niedźwiedzie. Tego dnia sam padł ofia­rą drapieżników. Za każdym razem, kiedy stado zamie­rzało rzucić się na mnie, stawał pomiędzy nami jeden wilk. Ratował mi życie. Bronił mnie jak matka broni swego dziecka. W końcu wataha zrezygnowała. Odcią­gnęła ciało mego towarzysza na bok... i wtedy udało mi się stamtąd zbiec. Zdarzyło się to kilka dni po śmierci starego noaidy. Wszyscy zrozumieli, że ja mam tę siłę. Zostałem wybrany na następcę.

- A twoje życie? - spytała. - Czy jakoś się zmieniło?

- Niewiele - odparł. Rozłożył ramiona. - To mój dom. Taki jak inne jurty, wydaje mi się. Słyszałem, że chcesz odnaleźć męża.

Ida skinęła głową.

- Znałem Ailo, to ułatwi sprawę.

- Co zamierzasz zrobić? Noaida postawił bęben na kolanach, czule pogładził naciągniętą skórę.

- Wybiorę się daleko, daleko stąd, kobieto. Wiesz, co to jest?

Przytaknęła. Już o tym słyszała.

- Bęben szamana. Uśmiechnął się.

- To mój bęben magiczny. Dzięki niemu wyruszę w podróż.

Ida pomyślała, że instrument kształtem przypomina czarę. W jego dnie wycięto dwa otwory, tak by można go było przytrzymać. Na górze naciągnięto skórę.

Po bokach wykonano liczne nacięcia. Wzory, które mogły przypominać wszystko.

Idę zaskoczyła wielkość bębna. Wyobrażała sobie, że jest mniejszy, skoro zakazano posługiwania się nim. Miał owalny kształt - jego długość równała się mniej więcej długości ramienia rosłego mężczyzny, szero­kość była o połowę mniejsza.

- Gdzie go chowasz? - spytała Ida.

- Nigdy go nie chowałem - odparł. - Nikt tutaj nie szuka. Myślę, że chroni mnie owa siła.

- Mogę zobaczyć? - poprosiła. Przysunęła się bliżej na kolanach.

Noaida uśmiechnął się.

- Sama posiadasz całkiem dużo siły, kobieto. Gdybym miał wkrótce umrzeć, wskazałbym ciebie jako następcę.

- Czy kobiety też mogą się tym zajmować?

- Może nie wszystkie, ale czuję, że posiadasz coś więcej niż zwyczajne siły.

Ida pomyślała o Mai. Wszyscy uważali, że to Ona zo­stała obdarzona niezwykłą mocą. Reijo wiele razy po­wtarzał, że Ida nie odziedziczyła podobnych zdolności.

- Po co są te wszystkie kreski?

- Wyznaczają pola - wyjaśnił noaida. - Każde pole oznacza, można by rzec, inny świat. Każdy z tych światów zamieszkują różni bogowie i różne duchy.

- To pewnie ty. - Ida wskazała na postać z bębnem, otoczoną przez rybę, ptaka i rena.

- Masz bystry wzrok - rzekł noaida z uznaniem. - To rzeczywiście jest noaida. W czasie podróży często potrzebujemy pomocy duchów. Saivo - guolle, ryba, Saivo - lodde, ptak, i Saivo - sarva, ren, to święte zwierzęta, które pomagają szamanowi w Saivo. W innym świecie.

- Ten okrąg to słońce - stwierdziła Ida niemal z pew­nością w głosie.

- Peive, tak - potwierdził noaida. - Słońce. Ale jego promienie pomagają tutaj. - Wskazał na inną postać, a właściwie na stojące razem w kręgu innych, wyglą­dających na kobiety, trzy postaci. - One są najważniej­sze. Radien - attje to ojciec, służący dobrą radą. Obok niego stoi jego żona, Radien - akka. Trzecia osoba to syn, Radien - pardne.

- Nie mieli córki?

- Mieli - rzekł noaida, uśmiechając się. - Ale to sta­ry bęben magiczny. Wtedy się jeszcze nie narodziła. Jest zatem także Rana - neida. Córka. Ażeby cię zado­wolić, powinienem ją chyba dorysować.

- Stoją najwyżej dlatego, że są najważniejsze? Skinął głową.

- Wiele rozumiesz. Te sylwetki wokół nich to bogi­nie. Odgrywają ważną rolę podczas narodzin. Chronią niemowlęta.

Idzie się to podobało. Spodobała jej się wiara, któ­ra tak wysoko ceniła dzieci.

- A ten nie wygląda zbyt opiekuńczo. - Ida wskaza­ła na postać siedzącą na koniu.

- To jest śmierć - rzekł noaida. - Roto. Pojawia się konno, przynosząc chorobę i śmierć.

Ida wzdrygnęła się. W jednej chwili przeszył ją chłód. Cofnęła się nieznacznie.

- Czym to rysujesz?

- Żuję korę olchy. Ślina jest potem czerwona jak krew. Wystarczy tylko znaleźć odpowiedni patyk i ry­sować. Pozostaje na wieki.

Wstał. Całkiem wysoki jak na Lapończyka, uznała Ida.

- Muszę wyjść - rzekł. - Mam takie swoje miejsce. Mogę wyruszyć tylko stamtąd.

Ida również się podniosła. Podążyła za noaidą ku światłu. Zabrał ze sobą bęben i pałeczkę ze skóry reni­fera, która przypominała literę T. Zdolny artysta wyciął na niej nożem piękne wzory, a potem czyjaś zręczna rę­ka pokryła wzory farbą. Tą samą czerwoną farbą, któ­rą pomalowano skórę na bębnie.

- Zastanawiasz się, co się będzie działo? Ida skinęła głową. Spojrzał na nią łagodnie.

- Obawiam się, że nawet ja sam nie znam całej praw­dy. Będę uderzał w bęben. I opuszczę ten świat. Opuszczę to życie. Moje ciało pozostanie, pogrążone w dziwnym śnie. Ale mój duch powędruje do Saivo, do innego świata. Mogę wiele wyjaśnić, ale też może mi się nie powieść. Najczęściej mi się udaje. Poza tym znam Ailo. Spodziewam się wrócić przed upływem dnia. Przyjdź do mnie wieczorem. Zaraz usłyszysz uderzenia w bęben. Jeżeli niedługo umilkną, to znaczy, że szybko przeniosłem się do Saivo.

Ida patrzyła, jak noaida odchodzi. Wysoki, szczu­pły, młody chłopak z długimi ciemnymi włosami. Gdy zniknął, wróciła do jurty. Sedolf wyglądał na nadąsanego.

- I co, wiesz już wszystko? - burknął.

- Dowiem się wieczorem - odparła Ida. - Noaida mu­si najpierw wyruszyć w podróż. Usłyszysz bębnienie.

Po chwili rzeczywiście je usłyszeli. Rytmiczne ude­rzenia w skórę renifera.

Ten dźwięk stał się częścią dnia.

Zamilkł przed południem. Ida nie wiedziała, czy to wcześnie, czy późno. Nie miała też odwagi pytać. Mo­gła tylko czekać. Tymczasem próbowała przekazać Sedolfowi wszystko, czego dowiedziała się od noaidy.

Sedolfa wcale to nie interesowało.

- Brednie! - rzeki z lekceważeniem. - Bzdury i wy­mysły! Bajki, jeśli wolisz. Nie wmawiaj mi, że istnieją jakieś duchy i bogowie o dziwnych imionach! Wy­obraźnię to mają rzeczywiście bujną, ale świat du­chów? To już przesada!

- Daj mu szansę - poprosiła Ida. - To jedyna moja nadzieja. Poruszam się w całkowitej próżni, Sedolf. Nie mam pojęcia, gdzie jest człowiek, którego kocham najbardziej na świecie. Wraz z nim straciłam wszelkie oparcie, rozumiesz? A tu jestem zupełnie obca. Ty na moim miejscu zrobiłbyś to samo. Spróbowałbyś wszystkiego, żeby odnaleźć ukochaną osobę!

- Nigdy mi na nikim aż tak bardzo nie zależało - rzekł sucho. - Nie mogę się więc wypowiadać. Ale uważam, że to kompletne bzdury.

- Nie spodziewaj się tylko zbyt wiele - przestrzegł Idę Reijo. Przytulił ją tak, jak to robił, kiedy była ma­łą dziewczynką i kiedy czuła, że wszyscy zwracają się przeciwko niej. - Nawet za pomocą magii nie zawsze można uzyskać właściwą odpowiedź. Noaida to zwy­kły człowiek. Być może ma w sobie tajemniczą siłę, którą potrafi wykorzystać. Ale mimo to nie jest nikim więcej niż zwykłym śmiertelnikiem. Jest tylko narzę­dziem. Zapamiętaj, Ida, że również szamanowi zdarza­ją się niepowodzenia.

Wiedziała o tym. Zdawała sobie z tego sprawę. Ale nie chciała, by tak się stało tym razem. Wierzyła, że pozna prawdę.

- Noaida w każdym razie nie wskaże konkretnego miejsca i nie powie po prostu, że Ailo tam jest.

Ida i to rozumiała.

- Tato - zaczęła ostrożnie. Zaczerpnęła powietrza i spytała: - Mówisz, że on ma jakąś siłę. On także o tym wspomniał. Powiedział, że tylko ten, kto posia­da taką siłę, może zostać noaidą. Twierdził, że uda się w podróż. To znaczy, że jego duch uda się w podróż, podczas gdy ciało pogrąży się w dziwnym śnie. Czy to samo dzieje się z Mają?

Reijo wypuścił córkę z objęć. Usiadł ciężko. Wziął ją za rękę i uścisnął.

Ida poczuła, że to ojciec potrzebuje jej wsparcia.

- Nie wiem, Ida. Nie wiem. Ale nie zamierzam kła­mać i twierdzić, że o tym nie myślałem. Mikkal wie­rzył, że Raija potrafiła przemieszczać się duchem. Cza­sami udawało mu się mnie przekonać. Wierzę, że Ra­ija posiadała taką siłę. Ale nie wiem, czy kiedykolwiek nauczyła się ją świadomie wykorzystywać.

- A Maja?

- Jej stany na początku bardzo przypominały stany Raiji - odparł Reijo przyparty do muru.

- On powiedział, że mam w sobie tę siłę. Reijo spojrzał na córkę zaskoczony.

- Miałem nadzieję, że jesteś od tego wolna - rzeki tylko. - Owa zdolność jest w równym stopniu prze­kleństwem, co błogosławieństwem. Mam nadzieję, że nigdy nie będziesz musiała z niej korzystać. Że nie bę­dziesz zmuszona jej poznać.

Dzień upływał powoli. Ida nie pamiętała, co robiła. Drżała z niecierpliwości.

Noaida prosił, by przyszła wieczorem. To mogło tak wiele znaczyć.

Zmusiła się, by poczekać, aż słońce zacznie się sta­czać za najwyższe wzniesienie.

Był już z powrotem.

- Czekałem na ciebie - rzekł. Wyglądał na zmęczonego.

- Czy podróż się udała? - spytała Ida sztywno. Moc­no ściskała chustkę na szyi. Nie była w stanie wypu­ścić jej z dłoni.

- Wróciłem - odparł. - Bywa, że jeśli całkiem się nie powiedzie, noaida na zawsze pozostaje w Saivo.

- Jak to?

- Duch nie powraca, kobieto. - Ogarnęło go dziw­ne zniecierpliwienie, tak jak gdyby właściwie nie miał dla Idy czasu. - Ciało umiera.

Ida przełknęła. Czy to on wywoływał ten chłód?

- Nie przypuszczałam, że to jest aż tak niebezpiecz­ne - powiedziała. - Gdybym wiedziała, nie poprosiła­bym cię o to.

- Muszę z tym żyć - odparł. - Każdy kiedyś umrze. Mam tę przewagę, że znam już tamten świat.

- Znalazłeś Ailo? - spytała Ida. Dłużej nie wytrzy­mała. Nie mogła czekać.

- Mógłbym powiedzieć ci to samo, wróżąc ci z ręki - rzekł nieco opryskliwie. - Moja podróż do Saivo okaza­ła się niepotrzebna.

- Mów! - wyszeptała Ida. Gotowa była błagać go na kolanach, byle powiedział jej wszystko, co wie.

- Napotkałem siły, które przeszkadzały mojemu duchowi w poszukiwaniach. Nic nie mówiłaś, że ktoś w twojej rodzinie jest nimi obdarzony.

- Nie pomyślałam o tym - usprawiedliwiła się. - Nie sądziłam, że to ma jakieś znaczenie.

- Wszystko ma znaczenie. Czułem Ailo - rzekł noaida. Nie lubił się przyznawać, że nie całkiem mu się powiodło. - Nie znalazłem go, ale czułem jego obec­ność. Roto go naznaczył.

- Chcesz powiedzieć, że Ailo zginął? Chcesz przez to powiedzieć, że Ailo nie żyje?

- Niekoniecznie - odparł. - Roto symbolizuje rów­nież chorobę. Nie wiem, co oznacza w tym wypadku. Widziałem, że zarówno twój, jak i jego ród prześladu­je ogień. Ogień jest waszym przekleństwem. Sprowa­dza wielkie nieszczęście. Czyjeś siły utworzyły jakby mur przeciwko mnie. Ktoś, kto ma siłę równą mojej, przeszkodził mi zbliżyć się do Ailo. Nic nie pomoże, gdy poprosisz innego szamana. Ktoś wznosi mur wo­kół twojego męża i jego losu. Czułem jedność, w któ­rej ty nie miałaś udziału. Sądzę, że to kobieta. Byłem już wyczerpany. Nie widziałem tego wyraźnie. Wyda­je mi się, że Ailo nie chce się z tobą połączyć.

- Czy to znaczy, że on żyje?

- Nie przeszkadzaj! - Noaida zmarszczył brwi i po­prawił się: - Uważam, że Ailo nie może się z tobą połą­czyć. Ty będziesz żyła własnym życiem. Ciebie znala­złem w swej wędrówce. Nikt mi w tym nie przeszkodził. Znalazłem cię w przyszłości. Nie byłaś sama.

- Nie chcę tego słuchać! - przerwała mu ostro Ida.

- Nie prosiłam o przepowiednię. Prosiłam, byś znalazł Ailo. Nie udało ci się. Nawet się nie dowiedziałeś, czy on żyje, czy nie!

- Ailo jest naznaczony przez Roto - powtórzył noaida. - I chroni go siła, z którą nie mogę konkurować. Nie jestem w stanie się z nią zmagać, ponieważ wyda­je się co najmniej tak wielka jak moja. Pewnego dnia dowiesz się prawdy - mówił dalej. - Nie zdarzy się to jutro ani na wiosnę. Ale poznasz prawdę. Widziałem, jak zmierza do ciebie niczym ptak w locie. Jak ptak z rozłożonymi skrzydłami. Złoty ptak.

Ida skrzywiła się, słowa noaidy nie zrobiły na niej wrażenia. A była tak oczarowana tym wszystkim - bębnem magicznym, rysunkami, bogami i duchami o obco brzmiących imionach...

Wtedy miała jeszcze nadzieję.

Teraz spadła z hukiem na ziemię. To bolało. Lecz w każdym razie ujrzała rzeczywistość.

- Dziękuję - rzekła uprzejmie i podeszła do wyjścia.

- A dzieciom nadaj imiona tych dwojga, od których wszystko się zaczęło.

- I czego się dowiedziałaś? - spytał Reijo, kiedy Ida ciężko usiadła naprzeciw niego i Sedolfa.

- Że urodzę bliźniaki. I że on nie ma pojęcia, co się stało z Ailo.

- Nic nie powiedział?

- Tylko tyle, że Ailo jest naznaczony przez Roto.

- Naznaczony przez śmierć? - zdumiał się Reijo.

- W końcu to zrozumiałam - powiedziała Ida. - Śmierć. Chcę stąd wyjechać. Źle się tu czuję.

13

Znowu w drodze. Tym razem to Reijo stwierdził, że wyruszył bez przekonania. Ida stanowczo upierała się przy swoim. Nie chciała spędzić zimy z obcymi ludźmi.

- Sam słyszałeś, co mówili, tato. Nadeszły dla nich ciężkie czasy. Kobiety umierają, rodząc dzieci.

Wiedziała, że przesadza, ale nic jej tu nie zatrzyma. Otwarte przestrzenie i niskopienne, falujące lasy brzo­zowe straciły dla niej cały urok. Nie podobały jej się. Nie urzekały. Były obce. Nie chciała tu zostać.

Anders przy pożegnaniu wręczył Idzie prezent - za­winięty w kolorową chustkę, która trochę wyblakła w miarę upływu lat.

- To należy chyba teraz do ciebie - rzekł i podał jej zawiniątko.

Idzie drżały ręce, kiedy rozwijała chustkę.

Pozostała część srebrnych klejnotów ślubnych.

Dziewczyna dotknęła palcami guzików, które same w sobie stanowiły ozdobę. Zwisały z nich drobne list­ki z cienko, cieniutko wykutego srebra. Właściwie by­ły to raczej zapinki. Ujrzała dwie broszki, podobne do tej, którą miała, ale mniejsze i z mniejszą ilością przy­czepionych kółek. Za to z licznymi wyrzeźbionymi zdobieniami - wijącymi się wstążkami, oplatającymi całość, owalnymi i kanciastymi figurami wokół siebie, tworzącymi przepiękny wzór, którego widokiem trudno nasycić oczy. Na srebrnej klamrze paska powtarzał się motyw broszek i kształt guzików, tylko większy i grubszy. I wreszcie srebrna obroża - obroża do od­świętnego kaftana, bogato haftowana cieniutkimi nit­kami, tworzącymi deseń, któremu nie dorównywało nic, co Ida w życiu widziała, z naszytymi drobnymi aplikacjami ze srebra. Sama w sobie stanowiła piękną ozdobę. Miała szerokość dłoni i została tak uformowa­na, że można ją było nakładać na kaftan.

- Brakuje jeszcze pasa - rzekł Anders. - Ale nieste­ty gdzieś zginął. A dużą broszkę masz ty. Tak więc ślubne klejnoty ponownie zostały połączone.

Ida przypomniała sobie sen. Przypomniała sobie ostrzeżenie.

- Nie możecie mi tego ofiarować - wzbraniała się, choć trudno jej było zrezygnować z tych kosztowności.

- Pamiątka nie należy do mojego rodu - wyjaśnił Anders. - Sigga otrzymała ów dar, kiedy wychodziła za mąż za Mikkala. Teraz Ailo jest ich właścicielem, a on z pewnością dałby go tobie. Tobie się należy, Ida.

Nie potrafiła odmówić. Nie mogła tego zrobić, nie raniąc Andersa. Dla niego to prawdziwa przyjemność móc jej ofiarować ten cenny skarb.

- Pomyśl, ile byś otrzymał w zamian, gdybyś to sprzedał - zauważyła Ida.

- Nigdy nie mógłbym tego zrobić! - rzucił oburzo­ny. - To nie moja własność. Nie sprzedaje się cudzego spadku!

Idę uderzyło, jak żywa jest dla tych ludzi przeszłość. Ze tak ważni są dla nich przodkowie i tradycje, prze­kazywane następnym pokoleniom. Doceniali ich war­tość.

- Dziękuję - powiedziała wzruszona. - To dla mnie naprawdę bardzo ważne.

Ślubne klejnoty ze srebra zostały złączone. W ten sposób spełniło się marzenie, które snuła, wracając z kościoła po ślubie.

Właśnie ona okazała się tą osobą, która połączyła wszystkie części rodzinnej pamiątki.

Ale nie czuła smaku zwycięstwa. Ofiarowano jej klejnoty jako żonie Ailo, ale to Ailo powinien jej wrę­czyć je w prezencie.

Powinno się je ofiarować z miłością. A nie tak jak teraz - z litości.

- Wydaje mi się, że się ucieszyli, kiedy wyjeżdżali­śmy - zauważył Sedolf, sam najwyraźniej zadowolo­ny, że wraca do domu.

- Byliśmy trzema dodatkowymi gębami do wyży­wienia - zauważył Reijo. - I nie mogliśmy niczego ofiarować w zamian. To zrozumiałe, że sprawialiśmy kłopot.

- Nie udało się nam znaleźć jakiejś Laponki dla cie­bie, Sedolf - próbowała zażartować Ida, lecz nikogo to nie rozbawiło.

- Może wyruszę na połowy tej zimy - odparł. - Je­śli zdążymy wrócić. A tam na wybrzeżu dziewcząt jest w bród.

Ida nie wątpiła w to.

Przyroda przygotowywała się do zimy. Gałęzie dziwnie powykręcanych konarów drzew liściastych wcześnie zostały ogołocone. Drzewa musiały oszczę­dzać soki na długą, zimną porę roku. Ziemia wygląda­ła jak dywan w kolorach żółtym i czerwonym. Ścieżki wiły się pośród niego niczym brązowe wstążki. Ni­czym nitki cynowe wplatane w lapoński haft.

Długie dni, które chwytały noc w dłonie, nie ciem­niejąc, odeszły. Wieczory nadchodziły wcześnie. Zim­ne. Surowe.

Mgła kładła się często aż na ląd. Skrywała wszystko na krótką chwilę, chowała ziemię i niebo. Przeszkadza­ła wędrowcom iść dalej.

Szli już kilka tygodni. Podróż przebiegała wolniej niż droga na północny wschód. Zmierzch uniemożliwiał po­ruszanie się wieczorami. Ranek wstawał tak chłodny, że musieli zwlekać z wymarszem w dalszą drogę. Tym ra­zem mgła zatrzymała ich w jurcie przez dwa dni. Opusz­czali namiot tylko w razie potrzeby. Nie mieli odwagi się oddalać, wokół otaczała ich szara, wilgotna i skłębio­na wata. Z trudem dostrzegali własną wyciągniętą dłoń.

Kiedy mgła zrzedła, było już za późno, by rozpo­cząć kolejny etap podróży. Ledwie zdążyliby się ze­brać, już musieliby rozbijać obóz na noc.

Wypadli z jurty rozkoszować się światłem i świe­żym powietrzem. Rozejrzeć po okolicy.

- To Suomi - rzekł Reijo z miłością w głosie.

Ich oczom ukazał się las sosnowy. Nie tak gęsty, do jakiego Ida przywykła nad fiordem, ale jednak praw­dziwy, wysoki las. Jezioro spokojne i czyste, odbijają­ce ostatnie resztki mgły. Odbijające pnie sosen, ich czubki, które wydawały się sięgać nieba. Górski grzbiet, na którym mogli zaczepić wzrok. Grzbiet po­rośnięty lasem iglastym, wiecznie zielony. Drzewa li­ściaste były tu jedynie gościem. Nieśmiałym dodat­kiem, pojawiającym się tak, jak się wplata pojedyncze nitki, które niezupełnie pasują - bardzo ostrożnie.

Brzegi jeziora porastały kępki wrzosów i mchy. Re­ijo zachowywał się jak dziecko. Zrywał szyszki z drzew i rzucał do wody. Prześcigał się z Sedolfem, kto rzuci najdalej.

Ida powlokła się swoją drogą. Usiadła z dala od wo­dy - z dala od chmar komarów i muszek, które prze­żyły lato, a może wylęgły się latem.

Przemyła twarz, czuła, jak policzki niejako się ożywi­ły. Rozwiązała buty. Podciągnęła spódnicę do pół łydki i zanurzyła nogi w chłodnej wodzie. To odświeżało. Da­wało ukojenie. Czy Ailo był tutaj? Właśnie tutaj?

Rozejrzała się po okolicy. Zapamięta ją. Ponieważ wreszcie to coś innego niż nieskończony płaskowyż, napawający lękiem. Ponieważ przywodziła na myśl znajomy widok. To dziwne, jak można zatęsknić za drzewami. W domu Ida nigdy tego nie dostrzegała. Tu­taj zrozumiała, jak ważne są dla niej drzewa.

Teraz brakowało jej tylko gór i fiordu.

Czy Ailo tak samo tęsknił za płaskowyżem, kiedy mieszkał u nich na cyplu?

Ailo...

Naznaczony przez Roto...

Noaida oznajmił to z całą powagą. Zaślepiona zło­ścią zadrwiła z wiary tego człowieka. Użył samego sie­bie, żeby znaleźć dla niej odpowiedź. Nie otrzymała jej i rozzłościła się.

Ida zapragnęła poprosić o wybaczenie. Nie przyszło jej to do głowy, kiedy odjeżdżali z letniego obozu La­pończyków. Wtedy czuła pogardę. Teraz znalazła czas, by to przemyśleć. Uspokoiła się.

Naznaczony przez Roto.

Przez Roto - ducha śmierci. Choroby.

Istniała jeszcze nadzieja. Ida nadal się łudziła. Ale noaida powiedział też, że nie tak prędko dowie się prawdy. Prawda pojawi się wraz ze złotym ptakiem.

Jakie ptaki są złote?

Żaden ze znanych jej.

A może to symbol czegoś?

Szaman z upodobaniem posługiwał się zagadkami i symbolami.

Dla niej ptak oznaczał wolność. Myśli. Ucieczkę. Dumę...

I jeszcze wiadomość o tym, że urodzi bliźnięta. Po­gładziła się po brzuchu, nie wierzyła w to. Nie mogły tam istnieć dwa życia. Noaida się pomylił. Może jed­no urodzi się później?

Ailo...

Błyszczące oczy Ailo w czarnej mgle.

Noaida wspomniał o innym mężczyźnie.

Niemożliwe.

Nie ma drugiego takiego jak Ailo. Żaden mężczy­zna nie zajmie jego miejsca, dopóki istnieje choć cień nadziei, że Ailo żyje.

Emil ożenił się z Sofią, przemknęło Idzie przez myśl. A właśnie on chyba najbardziej odpowiadał wi­zerunkowi człowieka, z którym mogłaby się związać. Potrafiła z nim rozmawiać.

Jednak najlepiej rozumiała się z Ailo - takiego związku nie udałoby się jej stworzyć z żadnym innym mężczyzną.

Czyżby pomyślała o nim w czasie przeszłym? Tak jakby pogodziła się z tym, że Ailo nie żyje? Chyba tak zrobiła. W głębi duszy. Rozsądek tak nakazywał.

Jak wyglądało życie człowieka, który został nazna­czony przez śmierć?

Spotkało ją w życiu wiele dziwnych i niezrozumia­łych przypadków. Zostawiała więc margines dla tego, co nierzeczywiste, na cud, który się może zdarzyć. Jej rodzina nigdy nie była całkiem zwyczajna. W każdym razie od czasów Raiji i Mikkala.

Może to nie tak wiele, ale jednak dłużej niż jej całe życie.

Zjawiska nierzeczywiste towarzyszyły wszystkim członkom rodziny. Układały się niczym ścieżka przed ich stopami, prowadziły w dziwnych kierunkach.

Ku szczęściu lub zmartwieniu.

Ida czuła, że to, co jej się przytrafia, jest dalszym ciągiem. Kontynuacją. Zagadkowe zjawiska nie urwa­ły się wraz ze śmiercią Mikkala i Raiji.

Trwają nadal. Mają swój cel. Kres, w którym być może przyjdzie jej brać udział.

Myśli pojawiały się znikąd. Ulatywały dalej. Czy to właśnie jest owa siła? Czy to ten niezwykły dar? Nie­wytłumaczalny bieg myśli, olśnienia, których nie po­trafiła wytłumaczyć, a które nazywano fantazją?

Może nie chodzi o umiejętność dokonywania cu­dów? Nie o taką siłę, jaką posiada Maja? Nie tak prze­rażającą i niezrozumiałą. Może ta zdolność jest inna, bardziej łagodna i ludzka...

Sedolf zbliżał się do niej leniwym krokiem. Nie przypominał Simona aż tak bardzo, jak początkowo sądziła. Tylko na pierwszy rzut oka można by tak po­myśleć, nie zastanawiając się nad tym, czy to maska, czy też prawdziwa twarz.

- Znalazłoby się dla mnie miejsce? - spytał.

Ida przesunęła się trochę. Kępa była wystarczająco duża.

- Czy już skończyliście się bawić?

Uśmiechnął się szeroko. Miał ładne zęby. Nie wszy­scy mogli się takimi pochwalić. Niektórzy wcześnie je tracili. Zęby Sedolfa nieco pożółkły od tytoniu, lecz nadal były silne i równe.

Ida nie miała pojęcia, dlaczego zwraca na to uwagę.

- Reijo wygrał - odparł i odchylił się do tylu, opierając na łokciu. - To wstyd zostać pokonanym przez starego człowieka. Jest tak podekscytowany, że poszedł szukać głównego jeziora. Twierdzi, że to tylko odnoga jakiegoś większego jeziora z mnóstwem ryb. Postanowił pójść wzdłuż strumienia. Zachowywał się jak chłopiec. Polecił mi pilnować, by nie pożarł cię wilk albo niedźwiedź.

Ida roześmiała się razem z nim. Nie groziło im wie­le niebezpieczeństw. Spokojnie i urokliwie - takie określenia przychodziły Idzie na myśl. To nie okolica dla dzikich zwierząt.

Nie pojmowała, dlaczego odnosi takie wrażenie. To tylko myśli. Myśli rodzące się w jej głowie.

- Czy już się dobrze czujesz? - w głosie Sedolfa brzmiała zaskakująca troska.

Ida przyjrzała mu się uważnie. Zwrócił twarz w jej stronę. Między brwiami pojawiła się pionowa zmarszcz­ka. Zawsze ściągał brwi w ten sposób, kiedy się nad czymś zastanawiał. Wiatr unosił nieco jego grzywkę. Oczy Sedolfa były tak ciemne, że Ida nie potrafiła doj­rzeć źrenicy.

- Dobrze? - spytała zagubiona. - Już nie płaczę.

- Masz nadzieję?

- Tak, ciągle wierzę. Bez nadziei byłabym jak martwa.

- Przecież myślałaś, że nie żyje. Ida przytaknęła.

- Tak uważam. Ale chwilami sprawia mi to taki ból, że nie mogę znieść tej świadomości. Wówczas potrze­buję nadziei, by jakoś złagodzić cierpienie. I przez dłuższy czas nie czuję bólu. Wtedy mam odwagę po­nownie to wymówić. Nie żyje...

- To nie powinno spotkać ciebie... Sedolf potrząsnął głową. Zrywał kępki mchu i ze złością rzucał je do wody. Pływały jak maleńkie wy­sepki pośród nieskończonego morza.

- Coś takiego nie powinno nikogo spotkać - zauwa­żyła Ida. - Ale kiedy się już przydarzy, to doświadcza tego, kto jest w stanie to znieść.

- Tak myślisz? - Sedolf był zdumiony. - Dziwna z ciebie dziewczyna, Ida!

- Jakoś to muszę wytrzymać - powiedziała otwar­cie. - Nie mam innego wyboru. Chyba że rzucić się z pierwszej wysokiej skały. A tu jak na złość takiej bra­kuje - dodała ponuro.

- Co będzie po powrocie? Jak wrócimy do domu?

- Nadal będę dla taty kulą u nogi. W dodatku pod koniec zimy urodzi się dziecko.

- Dzieci - poprawił Sedolf z lekkim uśmiechem.

- Wszystko jedno - uznała Ida. - I tak będzie sporo roboty.

- Będziesz czekać?

- I mieć nadzieję - odparła. - To też jakieś życie. Ta­ta przeżył w ten sposób piętnaście lat.

- To długo jak dla ciebie, najlepsze lata młodości. Czy podołasz?

Ida nie potrafiła na to odpowiedzieć. Czeka ją całe życie w niepewności. Cale życie z odrobiną nadziei na linę ratunkową. Całe życie w samotności.

Jednak Ailo może wrócić w każdej chwili.

- Nie będę czekała tak długo - odparła. - Kiedyś ból złagodnieje. Kiedyś będę musiała się pogodzić z tym, że Ailo nie żyje. Jeżeli wcześniej nie wróci.

- Szkoda, że Emil się ożenił - westchnął Sedolf.

- Nie mogłam go poprosić, by się wstrzymał! - Ida odrzuciła głowę.

- On by poczekał - rzekł Sedolf z przekonaniem. Dobrze znal przyjaciela. - Gdyby wiedział, że tak się ułoży, poczekałby. Nawet piętnaście lat.

- Właśnie dlatego nie mogłabym go o to poprosić. Nie rozumiesz?

- Ale on byłby najlepszy, nie licząc Ailo? Ida przyznała to, choć niechętnie. Nie określiłaby te­go w ten sposób. Nie powinno się tak szeregować ludzi.

- Rozmowa o tym do niczego nie prowadzi - wes­tchnęła ciężko. - Czuję, jakbym zdradzała Ailo, roz­mawiając o kimś, kto mógłby go zastąpić. Rozważając taką możliwość...

- A czy to nieprawda? Boisz się prawdy? Nie moż­na żyć samą nadzieją. Jesteś wystarczająco mądra, by zdać sobie z tego sprawę. Jesteś taka młoda i... ładna i należy ci się od życia coś więcej niż tylko nadzieja, dzieci i ciężka praca.

- I coś więcej niż związanie się z jednym mężczy­zną? - spytała zawsze gotowa przypomnieć mu, że ko­biety też znają swoją wartość.

- Bądźmy szczerzy! - rzekł pojednawczo. - To praw­da, że każdy ma swój rozum. Ze większość życia to mozolna praca. Jestem wystarczająco biedny, by to ro­zumieć. Ale jest jeszcze coś więcej. Dla mnie to więcej oznacza właśnie przyjemność dla ciała. Kobiety i mężczyźni różnią się od siebie tak, by do siebie pasować. Ciałem. Żeby wspólnie zaznawać szczęścia. By do­świadczać nieopisanej radości.

Potargała go przyjaźnie po włosach. Sedolf usiadł. Nie chciał, by go głaskała jak psa.

- Nie chodzi tylko o przyjemność, Sedolf.

- Nie tylko - przyznał. - Ale czy można żyć bez niej? Nie jesteś przecież księżniczką na szklanej górze, za jaką cię uważają. Założę się, że jest w tobie więcej ognia, niż zdradzają twoje włosy. Twoje ciało już te­go spróbowało. Nie potrafi bez tego żyć.

- Amen - zakończyła lekceważąco. - Odnoszę wraże­nie, że ty w każdym razie nie potrafisz bez tego żyć. To błąd, że nie znaleźliśmy dla ciebie dziewczyny w siidzie!

- Nie jestem też jakimś ogierem! Poderwał się jak oparzony i wbiegł do jurty. Był zły i obrażony. Ida nawet nie przypuszczała, że aż tak bar­dzo nastąpiła mu na odcisk.

Z Emilem jakoś potrafiła rozmawiać. To głupia myśl, ale wolałaby, gdyby to on towarzyszył jej w tej podróży.

Z Sedolfem czasem nie sposób się dogadać. Stroił sobie żarty, kiedy ona mówiła serio. A kiedy on po­ważniał, poruszał tematy, które sprawiały ból. O któ­rych ona nie chciała rozmawiać. Nie był tak... wrażli­wy jak Emil. Miał więcej w rękach niż w głowie. Wię­cej na zewnątrz niż w środku.

Podniosła się bezwiednie. Zostawiła buty na trawie. Ruszyła boso wzdłuż brzegu.

Za niewielkim cyplem znalazła zaciszną zatoczkę. Las sięgał tu aż do samego jeziora. Sosny dosłownie zanurza­ły palce stóp w wodzie. Powyginane korzenie wystawa­ły nad ziemią. Piaszczysta plaża pewnie została zalana.

Ida wsunęła nogę do wody po kolano. Nie wyczu­ła dna. Woda nie była ciepła, ale też nie zimna. W każ­dym razie nie bardzo zimna. Po wypadku Ida lepiej znosiła chłód. Ciepło także sprawiało jej większą przyjemność. Uwielbiała jak kot wygrzewać; się w słońcu.

Nagle przyszło jej na myśl, żeby się umyć. Nie zno­siła być brudna. Tato chyba zniknął na dłużej. Sedolf na pewno się obraził i nie ruszy się z jurty. On także miał gwałtowne usposobienie.

Rozejrzała się dookoła. Zobaczyła tylko drzewa. Wiedziała, że to mało prawdopodobne, żeby ktoś się teraz wyłonił z tej głuszy, z tych ostępów. Była sama.

Ida zdejmowała z siebie ubranie, tak jak obiera się cebulę. Lekko drżąc z zimna, weszła do jeziora.

Zatoczka była tak wąska, że nie napływało tu wiele świeżej wody i zdążyła się nagrzać w ciągu dnia.

Ida weszła głębiej. Zanurzyła się po brzuch. Położy­ła ręce na krągłości, którą tylko ona mogła wyczuć.

Wykluczone, by zmieściło się tu dwoje! Noaida bar­dzo się pomylił. Pomyślała o nim, że jest oszustem.

Drobnymi kroczkami posuwała się dalej, aż straci­ła grunt pod nogami. Wykonała kilka ruchów rękami, żeby utrzymać się na powierzchni.

O Boże, jak cudownie!

Zanurzyła się pod wodę. Wyskoczyła z pluskiem. Ręką odrzuciła włosy do tyłu. Masowała mokrą głowę. Żałowała, że nie ma mydła. Jeszcze nie była całkiem czysta, tylko opłukana. Ale i to lepsze niż drapanie się do krwi i wdychanie zapachu potu.

Podpłynęła w stronę brzegu. Dotknęła dna stopami. Wstała rozcierając skórę po rześkiej kąpieli.

Cała dosłownie płonęła. Czuła się jak odrodzona. Jak zupełnie nowy człowiek.

Trochę bardziej miły, pomyślała. Wszystko ją iryto­wało, kiedy była brudna.

Podeszła bliżej i wykręciła włosy. Zebrała je między dłonie i wycisnęła wodę. Odniosła wrażenie, że nie są już tak ciężkie, jednak z koniuszków nadal ciekły lo­dowate strumyki.

Odwróciła się i spojrzała tam, gdzie zostawiła ubranie. Uświadomiła sobie, że kąpiąc się, nie patrzyła w tę stronę.

Obok jej rzeczy siedział Sedolf. Napotkała jego wzrok. Nawet nie udawał zakłopotania.

Rękoma zasłoniła piersi. Choć wcześniej opadły na nie włosy, uczyniła to bez zastanowienia.

W naturalnym odruchu.

- Myślałam, że jesteś w jurcie - odezwała się. Po raz pierwszy poczuła, że woda była zimna.

- Znudziło mi się - odparł. - Widzę, że jesteś odważ­na - dodał obojętnym tonem, jak gdyby to był począ­tek nieciekawej rozmowy. - Nigdy bym nie wszedł do tak lodowatej wody!

- Nikt cię też o to nie prosi - burknęła ze złością. - Długo tu jesteś?

- Miałem cię przecież pilnować - wyjaśnił Sedolf, właściwie nie odpowiadając na jej pytanie. - Zamarz­niesz na śmierć - dodał - jeżeli będziesz tak stała.

Ida czuła, jak rozgrzewa ją złość.

- Właśnie zamierzałam się ubrać - syknęła - Gdybyś tyl­ko raczył zachować się przyzwoicie i mógł się odwrócić.

Jego uśmiech rozciągnął się od ucha do ucha. Oczy cieszyły się rzadkim widokiem.

- Uważam, że nieprzyzwoite było raczej słowo, którym chciałaś mnie nazwać. Określenie „ogier” lepiej natomiast oddaje to, co o mnie myślisz.

- Cholernie mało o tobie myślę, Sedolf! Roześmiał się i powoli odwrócił się plecami do je­ziora. Nadal jednak pozostał blisko jej ubrania.

Ida z wściekłością opuściła ręce. Jeżeli on jest aż tak bezczelny, to ona nie zamierza się wstydzić.

Wypadła z wody, aż dokoła pryskało. Niczym żoł­nierz idący na wojnę - po honor i chwałę.

Sedolf siedział posłusznie jak pies.

Ida nie patrzyła na niego. Zerkała tylko kątem oka. Nie był wart jej spojrzenia.

Koszula przyklejała się do mokrego ciała. Ida zamie­rzała się nią wytrzeć, ale jej w tym przeszkodził. Na­dal miała w sobie trochę wstydu, chociaż Sedolf wca­le nie okazywał zakłopotania.

Nie mogła sobie poradzić z gorsetem. Palce miała tak sztywne, że odmówiły posłuszeństwa przy zapina­niu małych guziczków.

Przeklinała pod nosem, aż świszczało.

Padł na nią cień.

Opalone palce odsunęły jej dłonie. Starannie zapię­ły wszystkie guziki. Idzie zaparło dech.

Podwinął rękawy koszuli. Do diabła, że też jego przedramiona mogły do tego stopnia przyciągać wzrok!

- Jeszcze zła? - spytał. Miał zachrypnięty głos. Ida podniosła głowę. Nie powinna. Lecz musiała.

Nie mogła się powstrzymać.

To nie twarz Ailo tuż przy jej twarzy. To nie oczy Ailo. Nigdy nie musiała tak bardzo odchylać głowy, żeby popatrzeć Ailo w oczy. Ale Ailo został naznaczo­ny przez Roto...

To nie Ailo?

Brązowa dłoń Sedolfa przy jej policzku. Stał na odległość ręki. Nie podszedł bliżej. Uśmiechał się, kiedy pytał, czy nadal jest na niego zła. Zła? Była wściekła.

Powiedziała mu o tym, ale zabrzmiało to tak miło, że się roześmiał.

- Świetnie - rzekł cicho. - Trudno mi jakoś w to uwierzyć.

Po chwili poczuła silne ramię wokół talii. Jego dłoń przy swoim policzku.

Jego usta na swoich.

Popchnął ją na wrzosy. Albo sama go pociągnęła. Jej ręce objęły go tak, jak on ją obejmował.

Pocałunek nie miał końca.

- Poproś, bym przestał - szepnął jej do ucha. Jego oddech wydawał się bardziej gorący niż promień słoń­ca w lipcowy dzień.

- Przestań - szepnęła. A jej ramiona mocniej zaci­snęły się wokół niego.

Tak miękko było na wrzosach i mchu. Przyjemnie zamknąć oczy. Wargami muskał jej powieki. Zmusił, by je otworzyła.

- Nie brzmiało to zbyt przekonująco - uśmiechnął się, a grzywka wpadła mu do oczu. - Ale będę grzecz­nym chłopcem - dodał.

Jeszcze przez kilka sekund jego policzek znajdował się przy jej policzku. Następnie Sedolf wstał i podał Idzie dłoń. Pociągnął ją do góry.

- I udowodnię, że nie jestem jakimś niewyżytym ogierem - rzekł.

Ida nie czuła już zimna.

Cała wieczność minęła od kwietnia. Od czasu kiedy ktoś z pożądaniem ją obejmował.

Sedolf odwrócił się do niej plecami. Patrzył na je­zioro, zrywał igły z najbliższego drzewa i gwałtowny­mi ruchami wrzucał je do wody.

Poszła za nim. Sekundę wcześniej ujrzała siebie w wyobraźni, zachowującą się w ten sposób. Objęła go w pasie. Przyłożyła policzek do jego szerokich pleców.

- Zrób to! - szepnęła. - Sedolfie miły, zrób to! Odwrócił się powoli. Ida nie wypuściła go z objęć. Ujął w dłonie jej twarz. Był wysoki i dobrze zbudo­wany. Ida czuła się przy nim taka drobna.

- Reijo może wrócić lada chwila - szepnął drżąc. Wargami muskał jej usta.

- Nikt nie przyjdzie - uspokoiła go, ślepa i głucha na wszystko. Chciała tego. Raz w życiu chciała być cał­kiem nieodpowiedzialna.

- Nie wykorzystuj mnie - szepnął. A potem pocało­wał ją znowu. I jeszcze raz.

Ida przytuliła się do niego tak mocno jak to tylko możliwe, jakby zamierzała wcisnąć mu się pod ubra­nie i pod skórę. Nie szukała pełnej bliskości.

Nie tak do końca.

Jego palce wplotły się w mokrą gęstwinę jej włosów. Usta tchnęły życie w jej zimne wargi. Pocałunek oży­wił krew, doznania. Nie pamiętała takiego mrowienia w nich od czasu...

Nie, tylko nie jego oczy w tym wszystkim!

Ida odsunęła tę myśl. Zacisnęła ramiona na silnym karku.

Wolną dłonią Sedolf rozpiął pasek. Uczynił to jed­nym ruchem. Idzie przebiegło przez myśl, że wymagało to pewnie wielu ćwiczeń. Lecz było bez znaczenia. Podciągnął jej spódnicę. Ciepłą dłonią przesunął po ze­wnętrznej stronie jej uda, wiedział, dokąd zmierza. Wiedział, jak jej dotykać, żeby ją rozpalić.

Nie musiał się starać.

Na mgnienie oka Ida przywołała w pamięci obraz Mai i Heino. Dwa na wpół rozebrane ciała oparte o drzewo.

Sedolf tego nie widział.

Ida nie mogła poprosić Ailo o coś takiego. Ailo wie­działby, dlaczego. Zrozumiałby, dlaczego myśl o tym tak bardzo ją podnieca.

Sedolf zamierzał położyć się z nią na mchu.

- Poczekaj - szepnęła. Ujrzała samotną brzozę niedaleko od brzegu.

Śmiertelnie się bała, że zniszczy ten magiczny nastrój. To poczucie nierzeczywistości, które ich ogarnęło.

Ale musiała przerwać.

Pociągnęła Sedolfa za sobą. Biegła boso, ściskając go za rękę.

Zatrzymała się przy młodym drzewie. Już dawno zrzuciło liście. Oparła się plecami o twardy pień. Peł­na wyczekiwania zwróciła ku Sedolfowi twarz. Roz­chyliła wargi do pocałunku.

Sedolf jej nie zawiódł. Jego usta były pełne życia. Obsypał ją deszczem pocałunków. Żaden nie przypo­minał drugiego.

Jedno spojrzenie na Idę wystarczyło, by zrozumiał jej intencje. Ale podniecało go udawanie, że nie wie, o co jej chodzi. Chciał usłyszeć, jak to mówi. Chciał usłyszeć, że tego pragnie. Prosi go o to.

- Unieś mnie, Sedolf! - szepnęła. - Unieś mnie wy­żej! Zróbmy to tak!

Przełknął ślinę.

Okazała się taka drobna i lekka, że bez wysiłku ją podsadził. Oplotła udami jego biodra.

Zsunął spodnie. Zerknęła w dół między ciałami. Lek­ko ściągnęła usta.

- Teraz rozumiem, dlaczego masz takie powodzenie - powiedziała.

Milczał. Znajdowała się w takiej pozycji, że bez trudu w nią wszedł. By dotrzeć tam, dokąd zmierzali oboje.

Jej plecy oparte o pień brzozy, ramiona mocno zaci­śnięte wokół szerokich ramion, nogi wokół jego bioder.

Powolne ruchy. Jego ręce pod jej pośladkami. Palce, które pieściły najpierw leniwie, potem z pożądaniem, niczym fale na morzu, które stworzyli. Wargi, które nie przestawały całować.

Ida pociągnęła Sedolfa za włosy, aż jęknął. Między palcami zostały jej kosmyki brązowych włosów.

Drżał jak na mrozie. Przycisnął ją mocno do brzo­zy, a potem oparł głowę o jej głowę.

Obraz zniknął z myśli Idy. Teraz wiedziała, jak to jest.

- Możesz mnie już puścić - odezwała się cicho. Uczynił, jak chciała. Patrzyła, jak wciąga spodnie.

Wkłada w nie koszulę. Zapina. Zapina pasek. Spojrzał na nią z wyrzutem.

- Chyba ci to teraz udowodniłem? Raz na zawsze. Jestem takim ogierem, za jakiego mnie uważasz!

Ida potrząsnęła głową. Pogładziła go lekko po po­liczku. Czuła ciepło na udach. Powoli podwinęła spód­nicę i z powrotem weszła do wody.

Ochłodziła się i umyła. Zamoczyła niechcący brzeg spódnicy, ponieważ opuściła ją, zanim znalazła się na brzegu.

Sedolf siedział na mchu, smutny i milczący, Z pod­kurczonymi pod brodą kolanami.

Ida ubrała się. Nie potrzebowała jego pomocy przy zapinaniu guzików. Usiadła obok.

- Nigdy przedtem nie robiłem tego z kobietą spo­dziewającą się dziecka - odezwał się.

- Czy było inaczej?

- Tak, ale nie dlatego. Między nimi zapanowała cisza. Nie napięcie. Tylko cisza.

- Spałaś z Emilem?

- Nie - odparła.

- Dlaczego?

- Był Ailo. Nie miałam ochoty. I...

- I...? - powtórzył.

- To oznaczałoby koniec przyjaźni między Emilem i mną. Nie chciałam jej niszczyć.

- Czy mnie to nie dotyczy? Ida potrząsnęła głową. Włosy trochę już przeschły.

Nabrały innego odcienia.

- Z tobą jest inaczej - powiedziała. - To może ozna­czać początek przyjaźni.

- Nigdy więcej tego z tobą nie zrobię. Ani na leżąco, ani na stojąco! - rzekł stanowczo.

Wsunęła swą dłoń w jego. Sedolf uścisnął ją niechęt­nie.

- Między mną a Emilem powstało oczekiwanie na coś podobnego - odezwała się. - Ty i ja mamy to za sobą. Przeżyliśmy to i nie musimy niczego żałować. Możemy zostać przyjaciółmi. W inny sposób. Wiemy doskonale, jacy jesteśmy.

Sedolf uśmiechnął się blado.

- Czy mówiłem ci już kiedyś, że jesteś piekielną ko­bietą?

- Tak, coś w tym rodzaju. Ładnie to powiedziałeś. Sądziłam, że jesteś bardziej powierzchowny - rzekła szcze­rze. - Ale zaczynam rozumieć, że za ładną twarzą i impo­nującym wyposażeniem w spodniach kryje się coś więcej.

- A więc przyjaźń? Ida skinęła głową.

- Musimy wracać do jurty, zanim tato wróci. Nie sądzę, by w ten sposób zawierano przyjaźń, kiedy był młody. Mógłby źle zrozumieć.

Sedolf pomógł jej wstać. Otrzepał spódnicę z gałą­zek. Ale poza tym jej nie dotknął. Szła kilka kroków przed nim. Lekko, niczym elf pośród gęstego lasu.

Sedolf cieszył się, że Emil uznał ślub z Sofią za do­bre rozwiązanie. Zastanawiał się, dlaczego sam nigdy nie zwrócił uwagi na Idę, kiedy była podlotkiem i za­trzaskiwała okno pokoju przed nosem zalotników. To na pewno by go nie zniechęciło. Przecież już wtedy rzucała się w oczy.

Zastanawiał się, czy jemu udałoby się przemknąć do środka. Gdyby spróbował.

Początek przyjaźni?

Sedolf z całego serca pragnął, żeby się okazało, że Ailo nie żyje.

14

Powrót Reijo Kesiiniemi z jego podróży do Finn­marku wywołał naturalnie wielkie poruszenie.

Wszyscy wiedzieli, że udał się ze swą córką, Idą, na północ, by zamieszkała z Lapończykiem, za którego tej wiosny wyszła za mąż.

Było o czym gadać, kiedy Reijo wrócił z Idą i Sedolfem. A o Lapończyku słuch zaginął.

Na jesieni widać już było wyraźnie, że Ida spodzie­wa się dziecka.

Jak sobie pościelesz, tak się wyśpisz, mawiali nie­którzy. Inni określali to dosadniej: Cierp ciało, kiedy ci się chciało.

Wioskę obiegła wieść, że Ailo nie żyje.

Ludzie nie do końca w to uwierzyli. Reijo zbyt ma­ło o tym mówił, choć co prawda znany był z tego, że rzadko opowiadał o sobie i swoich bliskich. Ale jakoś za dużo osób w tej rodzinie po prostu zniknęło.

Również temat ojca gruntownie dyskutowano.

Niektórzy brali pod uwagę Ailo. Inni nie wyklucza­li Emila. Wymieniano także Sedolfa.

Z niecierpliwością oczekiwano porodu.

Ida spodziewała się, że po przyjeździe jej życie cał­kiem się odmieni. Ale przede wszystkim cieszyła się, że wróciła domu. Domem była wioska nad fiordem.

Teraz to sobie uświadomiła. Dotarła daleko na północ. Widziała, jak tam jest. Przekonała się, że to nie dla niej.

Większość znajomych jej unikała. Trudno. Może mieli swoje powody. Ale mimo to Ida pragnęła tu zo­stać. Chciała cieszyć oczy widokiem tych stron. Tu osłaniały ją góry, morze żyło i ciągle się zmieniało. Tu las dawał schronienie, ze wzgórz mogła podziwiać wi­doki. Była w domu.

Ci, którzy jej przedtem unikali, w ogóle przestali przychodzić. Ale część dawnych znajomych również się od niej odwróciła i to raniło najboleśniej.

Emil nie ożenił się z Sofią.

Sedolf przyniósł tę wiadomość na drugi dzień po po­wrocie.

- Dlaczego? - spytała Ida zaskoczona, całkiem nie rozumiejąc.

- Jego stary wcześniej umarł. Emil został panem na gospodarstwie. Nie musi już tańczyć, jak mu zagrają. Ze­rwał zaręczyny z Sofią. Ludzie mówią, że jego myśli wę­drują ku innej. - Sedolf zamilkł, po czym dodał: - Teraz masz wolny wybór, Ida. Kiedy stracisz już nadzieję.

Nie była w stanie mu odpowiedzieć.

Nadal nie chciała o tym rozmawiać. Było jej przy­kro, gdy ludzie przypisywali jej intencje, których nie miała, które nigdy nawet nie przyszły jej do głowy. Naprawdę pragnęła ujrzeć Emila i Sofię jako małżeń­stwo. Naprawdę wierzyła, że może im być ze sobą do­brze. Że będą szczęśliwi.

Sofia była kiedyś jej najlepszą przyjaciółką. Teraz Ida wcale jej już nie widywała. Tylko Henriettę wpa­dała od czasu do czasu. Wyjawiła, że Sofia chowa do Idy urazę. Sofia uważa bowiem, że po pierwsze, Ida postarała się, żeby Sedolf od niej odszedł. A po drugie, twierdzi, że to Idy wina, iż Emil zerwał zaręczyny. Przyjaciele Sofii odwrócili się od Idy, choć większość z nich była przecież ich wspólnymi przyjaciółmi.

Nad fiordem nie mieszkało dużo młodzieży. Zwy­kle wszyscy trzymali się razem. Teraz podzielili się na grupy. Ida odnosiła wrażenie, że w dużym stopniu to jej wina, choć nigdy tego nie pragnęła.

Czuła się bardziej rozgoryczona, niż ktokolwiek po­dejrzewał.

Rodzina. Henriettę. Sedolf.

Do nich ograniczały się jej kontakty. Czasem upły­nęło kilka dni, zanim porozmawiała z kimś innym niż Reijo.

Dawniej zdumiewała swą bezpośredniością i otwar­tością. Teraz zamknęła się w sobie. W swych fanta­zjach znajdowała dużo dobrego towarzystwa. Ale nie mogła się zbytnio do niego przywiązywać.

W listopadzie Sedolf załatwił sobie miejsce na stat­ku płynącym na Lofoty. Właściciele mieszkali po dru­giej stronie fiordu, skąd pochodziła jego matka. Wię­zi pokrewieństwa okazały się silniejsze niż zła opinia. Nikt nie mógł zarzucić rodzinie Sedolfa, że postąpiła zgodnie z niepisanym prawem.

- Bogaczem pewnie nie zostanę - stwierdził Sedolf beztrosko. - Ale każdemu według zasług. Jakoś dam sobie radę. Prędzej czy później zapomną, że spojrza­łem na niewłaściwą dziewczynę.

- Nie podoba mi się to, Że wielcy panowie rozpo­rządzają życiem biednych jak im się żywnie podoba.

Reijo miał swoje zdanie. Nie uważał, by Sedolf zachował się jak drań. Raczej jak zwykły młody chłopak.

- Jak gdyby ich córki były kimś lepszym niż córki innych!

Wyszedł na podwórze. Powiedział, że musi zajrzeć do komórki.

Sedolf nie mógł usiedzieć spokojnie na miejscu po dobitnej uwadze na temat córek. Reijo przecież nie mógł wiedzieć...?

Mówiąc uczciwie, nie czuł się całkiem bez winy, je­śli chodzi o córki innych.

Ida zrobiła się ociężała. Jej plecy wyginały się coraz bardziej, brzuch sterczał do przodu. Sedolf nie rozu­miał, jak jej stopy utrzymują całe ciało. Chodziła szero­ko rozstawiając nogi, kołysała się jak statek na morzu.

- Jak ty to znosisz? - spytał i wskazał na brzuch.

- Nie mam wyboru - odparła Ida. - Już niedługo. Musi przecież kiedyś wyjść, dzięki Bogu!

- Czujesz dziecko? Ida przytaknęła.

- Czuję? Czasem wydaje mi się, jakby chciało kop­nięciem przebić brzuch. Zwłaszcza w nocy, kiedy leżę. Już teraz męczy matkę. - Powiedziała to jednak Z czu­łością w głosie, a jej twarz nabrała jakiejś niezwykłej łagodności.

- Czy mogę zobaczyć? - spytał. Nigdy nie odważył­by się poprosić o to żadnej innej kobiety.

Ida musiała mu się przyjrzeć. Uznała, że nie żartuje.

- Proszę bardzo - powiedziała. Siedząc na ławie, odchylona do tyłu, wyglądała jak kolos, którego nie da się ruszyć.

Sedolf wśliznął się między stół i ławę. Przysiadł obok. Przysunął obie dłonie do kołyszącego się brzucha. Nie miał niemal odwagi całkiem ich przyłożyć.

Brzuch okazał się twardszy, niż Sedolf myślał. Zawsze wyobrażał sobie, że z kobietami w ciąży trzeba postę­pować bardzo ostrożnie. Patrzył na nabrzmiałe brzuchy jak na coś bardzo kruchego, niczym skorupka jajka.

- Gdzie? - spytał. Tak cicho, że prawie szeptem. Ida poprowadziła jego ręce w najruchliwsze miejsca. Oboje wstrzymali dech, czekając.

- Jest! - zawołali. Równocześnie. Ich spojrzenia się spotkały. Uśmiechnęli się.

Znowu poczuli kopnięcie.

- Zrobił się naprawdę duży guz - rzucił Sedolf zdu­miony. - Przesunął się. Poczułem to przez spódnice i całe ubranie.

- Jak myślisz, co to było? - spytała łagodnie. - Możesz mi wierzyć, że czuję solidne ruchy. Prawdziwe wierzganie.

Ogarnęła ją dziwna czułość wobec Sedolfa. Spadło to na nią nagle. Być może dlatego, że był pierwszą oso­bą, która dzieliła z nią ważne chwile.

Nie licząc Anjo, jako pierwszy dowiedział się o dziecku. Jako jedyny, poza Anjo, okazał prawdziwe zainteresowanie maleńkim życiem, które w sobie no­siła. Pierwszy chciał je dotknąć. Tato też się o nią troszczył i robił to na swój sposób. Ale nie okazywał już uczuć. Zachowywał pewien dystans.

Ida rozumiała to.

Tak zwykle postępują ludzie, których ktoś zranił. Zachowują dystans, póki się nie upewnią, że znów im nic złego nie grozi.

- Chcesz posłuchać? - spytała, trochę niepewna, czy nie posunęła się za daleko. Bała się, czy za bardzo nie wciąga w to Sedolfa. Mimo że był jej przyjacielem, był również mężczyzną. Powinna o tym pamiętać. Nie chciała, by źle ją zrozumiał.

Nie zamierzała go nakłaniać, by odgrywał rolę Ailo. Zależało jej tylko na tym, by dzielił z nią jej radość. Nie miała nikogo innego.

- Posłuchać? Czy można coś usłyszeć?

- Może ci coś powie? - rzuciła Ida żartem. Sedolf również się uśmiechnął. Zastanowił się tylko, czy Ida z niego nie kpi.

Ale podciągnęła bluzkę do góry i ukazała kawałek skó­ry. Przełknął. Nie miał doświadczenia z brzemiennymi.

Ujrzał wyraźnie żyłki na skórze. Niebieskawe paski na mlecznobiałym tle.

- Nad pępkiem - powiedziała. - Przyłóż ucho i sta­raj się spokojnie oddychać. Wstrzymaj oddech, kiedy ci się wyda, że coś słyszysz. Opowiedz mi, jak to jest!

Uczynił, jak prosiła. Oparł się rękoma o ławę. Wyda­wało mu się, że jego paznokcie zostawią ślady na drewnie.

Ida również przestała na moment oddychać. Drżała z napięcia podobnie jak Sedolf. Czegoś takiego sama nie mogła doświadczyć. Niedawno nasłuchiwała przy brzuchu Anjo. Opisywała jej potem to, co słyszała.

Teraz Ida chciała, by ktoś inny jej opowiedział.

- Słyszysz? - spytała szeptem. Denerwowała się, że wejdzie ojciec. Reijo mógłby to źle zrozumieć. A prze­cież przyjaźń Sedolfa była jednym z nielicznych ja­snych punktów w jej życiu.

- Cii!

Sedolf mocniej przycisnął ucho. Trochę się przysunął.

- Jest, teraz. Słyszę! O Boże, Ida, słyszałem to! Bicie ser­ca! Czy to nie twoje? - Ale zaraz sam sobie odpowiedział: - Nie, niemożliwe. Twoje serce nie bije tak szybko.

- Tak?

- Puk - puk - puk... - mówił. Jednocześnie uderzał pal­cem w oparcie ławy.

Ida poznała, że to nie jej własny puls.

Sedolf miał zaczerwienione policzki, kiedy wstał. Spojrzał na Idę, jakby była nadziemską istotą.

Ida opuściła bluzkę. Zapięła pasek. Niedługo będzie za ciasny. Tę spódnicę Anjo nosiła aż do narodzin małego Karla. Wtedy Idzie się wydawało, że Anjo jest ogromna. Teraz sama musiała już wstawiać kliny po bokach.

- To niewiarygodne - odezwał się Sedolf.

Nie znalazł innych słów, które by uznał za odpo­wiednie. Nie podejrzewał, że to coś tak wzniosłego. Wyglądało całkiem zwyczajnie. Wyglądało, jakby wca­le nie było tam życia.

Słyszał, że kobiety w ciągu dziewięciu miesięcy cią­ży przeżywają chwile, których mężczyźni nie są w sta­nie sobie wyobrazić.

Których nigdy nie doświadczą. To tajemnica kobiet.

Sedolf poczuł głęboki szacunek. Szacunek dla życia.

Niewiele brakowało, a tego listopadowego wieczo­ru w chacie Reijo na cyplu Sedolf Bakken powiedział­by coś podniosłego. Wielu mężczyzn w takich chwi­lach zbyt dużo mówi.

Sedolfa uratowały kroki Reijo na schodach. Szybko wrócił na swoje krzesło. W pośpiechu omal nie strącił lampy - poparzył palce, kiedy próbował ją ratować przed upadkiem. Jednak zacisnął zęby i nawet nie pisnął, robiąc dobrą minę do złej gry. Drobne oparzenie to nic w po­równaniu z tym, że mógłby zostać wyrzucony za drzwi.

Reijo musiał rozgrzać dłonie nad ogniem.

- Piękna zorza polarna na niebie - rzekł. - Zostałem, by trochę na nią popatrzeć. Ściągnęła mnie prawie do wody. Nie można zbyt długo patrzeć w niebo. Ale jest cudowna. Most polarny...

Ida słyszała o tym. Spojrzała na ojca z czułością. Za tymi spokojnymi, trochę zimnymi zielonymi oczami krył się żywy umysł. Gorące serce.

Pragnęła, by dane mu było obdarzyć kogoś tym cie­płem, zanim będzie na to za stary.

Reijo odchrząknął. Usiadł obok Sedolfa. Oparzenie piekło niemiłosiernie. Ale nie była to odpowiednia chwila, żeby się pożegnać.

Zachowałby się niegrzecznie wobec Reijo.

- Zakładam, że łowicie za pomocą liny? Sedolf skinął głową.

- Wszyscy tak robią - odparł odrobinę zaskoczony.

- Nie wszyscy - zaprzeczył Reijo. - Obaj o tym wie­my. Słyszałeś o włóku?

- Tak. - Sedolf słyszał o tym. Wielka sieć zamiast li­ny. Ryby wpadały w nią i, usiłując się wydostać, jesz­cze bardziej się zaplątywały. Same udaremniały sobie ucieczkę. - Na Lofotach nie wolno stosować włóka - dodał. - Poza tym tylko bogatych na niego stać. I jesz­cze musi starczyć, by się wykupić, jeśli cię przyłapią.

- Włók pozwala na lepsze połowy - stwierdził Reijo.

- Mówią jednak, że ci, którzy go używają, działają na szkodę innych rybaków. Ograbiają morze z ryb. Wkrótce dla nas zostanie puste morze.

Reijo sięgnął za pazuchę kurtki, którą tylko rozpiął. Nie zdjął jej, kiedy z powrotem wszedł do ciepłej izby. Położył przed Sedolfem skórzaną sakiewkę.

- Jest twoja - powiedział. - Pomyślałem, że mógłbyś kupić sobie za to włók. Ale jeśli uważasz, że to nie w porządku, możesz sobie sprawić coś innego, co ci się przyda.

W tej chwili Ida poczuła ogromną miłość do ojca. Zawsze wiedziała, że ma wielkie serce. Teraz okazał je również wobec kogoś, na kim jej zależało.

Drżącymi rękami Sedolf rozwiązał sakiewkę. Nie czuł nawet bólu po oparzeniu. W jego głowie odżyły plotki. Mówiono, że Knut, Ailo i Heino posiadali zło­to. Być może kogoś zapomniano wymienić...

Woreczek został uszyty z okrągłego kawałka mięk­kiej skóry, a wzdłuż jego brzegu przeciągnięto rzemyk. Sedolf rozłożył go płasko na stole. Spojrzał na niedu­ży stosik drobnych bryłek.

A więc jednak w plotkach kryło się trochę prawdy. Wy­glądało na to, że Reijo okazał się sprytniejszy niż inni.

- Nie mogę tego przyjąć - rzekł.

- Oczywiście, że możesz - zapewnił go Reijo. - To, co jest moje, mogę ofiarować, komu zechcę. Jestem przy zdrowych zmysłach. Nie podoba mi się, że jakiś bogacz usiłuje zmarnować życie młodemu, uczciwemu chłopa­kowi, bo ten miał chwilę słabości. Poza tym cię lubię. Potrzebujesz więcej powodów? Chcę, żebyś to wziął.

Sedolf przełknął. Wyciągnął dłoń w geście podzię­kowania. Reijo nie przyjął jej, uważając, że nie ma za co dziękować. Ale dostrzegł ranę.

- Ida opatrzy ci to, jeżeli jej podasz potrzebne rze­czy. Ja muszę wyjść, mam spotkanie z zorzą polarną.

Sedolf czuł się całkiem zdezorientowany. Nadal nie wiedział, czy może przyjąć tak cenny prezent.

- Na półce nad drzwiami leżą kawałki czystego płótna.

Sedolf przyniósł je, nie zastanawiając się nad tym, co robi. Podał Idzie rękę. Przyglądał się, jak opatruje mu palec.

- Możesz to przyjąć z czystym sumieniem. Nie myśl, że to próba przekupstwa, jeśli tego się obawiasz. Tato na pewno nie zamierzał pchnąć mnie w twoje ramiona.

- Nawet by mi to nie przyszło do głowy! - rzekł nie­mal ze złością.

- Myślę, że przypominasz mu trochę jego samego z lat młodości. Kiedyś cierpiał biedę, czuł się odtrąco­ny, ponieważ był Finem i mieszkał sam z ojcem. Po­darował ci złoto, bo tego chciał i ponieważ cię lubi. Nie krępuj się, pewnie ma tego więcej. Ufam, że nie pobiegniesz do wsi, by o tym rozpowiadać.

- Skądże! - Sedolf nie rozumiał, jak w ogóle mogła tak pomyśleć. Nie potrafiłby zdradzić kogoś, kto oka­zał mu takie zaufanie.

Pociągnął palcami za rzemyk, zamknął ciężkie ka­mienie w sakiewce i na powrót ją zawiązał. Nigdy nie posiadał takiego bogactwa. To dziwne uczucie.

- Chyba cię już nie zobaczę przed wyjazdem - wes­tchnął.

Zostało mu jeszcze parę dni, ale wiedział, że byłoby lepiej, gdyby się trzymał z dala od cypla.

- Nie muszę cię chyba prosić, żebyś na siebie uwa­żał - uśmiechnęła się Ida. - Nie znam zresztą nikogo, kto byłby tak zdolnym żeglarzem jak ty. Tylko nie mów o tym tacie!

Skórzany woreczek opadł ciężko na dno kieszeni kurtki. Sedolf czuł go gdzieś w okolicy serca.

- Nie będzie mnie tu chyba, kiedy urodzi się maleń­stwo - uśmiechnął się trochę zakłopotany. - Co się zwykle daje kobiecie, kiedy zostaje matką?

- Urodzinową kaszę - odparła Ida zaczepnie. - Coś ładnego. Cokolwiek. Żeby tylko było ładne. Lubię wszystko, co ładne.

- Pozwolisz, żebym został ojcem chrzestnym? - spy­tał. Jego oczy były poważne.

- Dziecko powinno zostać ochrzczone jak najszyb­ciej - odparła Ida. - Urodzi się w styczniu, Sedolf. Zwykle rybacy wracają z Lofotów dużo później. Ale jeśli to możliwe, postaram się, żeby cię wpisali jako oj­ca chrzestnego, nawet jeśli ciebie nie będzie. Dobrze?

Skinął głową.

- Wydaje mi się, że trochę już znam tego małego - powiedział z dwuznacznym uśmiechem.

- Bardzo bym chciała, żebyś został ojcem chrzest­nym - przyznała Ida. - Właśnie ty, a nie kto inny. Je­żeli ma to dla ciebie znaczenie.

- Bardzo duże. Dłuższą chwilę siedział w milczeniu. Potem wstał, niechętnie, ale zrobiło się późno. Chciał się pożegnać, zanim wróci Reijo - nie może przecież stać tam na chłodzie zbyt długo. Nawet jeśli zorza polarna jest wy­jątkowo piękna.

- Wszystkiego dobrego, Ida - rzucił niezręcznie i jed­nocześnie trochę uroczyście. Ściskał w ręku czapkę. Czuł się zakłopotany. Starał się to ukryć, przyjmując swobodną pozę. Ida jednak przejrzała go na wskroś. Nie musiał przed nią udawać. - Przyjdę tu, kiedy wró­cę z połowów. Żeby ludzie mogli się zastanawiać, czy przypadkiem nie zamierzam się oświadczyć.

- Ja jednak ciągle mam nadzieję, że Ailo żyje - rze­kła Ida. Była to odpowiedź na pytanie, którego nie od­ważył się zadać. - Mam nadzieję, chociaż ból już złagodniał. A może się do niego przyzwyczaiłam. By ła­twiej było z nim żyć.

- Jak długo zamierzasz czekać?

- Dałam mu rok. Rok od chwili, kiedy przybyliśmy do obozu i dowiedzieliśmy się, że go tam nie ma. Rok powinien mu wystarczyć, by przesłać wiadomość, je­śli nadal żyje. Jeżeli w tym czasie nie przyjdzie, nie da żadnego znaku, wtedy będę musiała wrócić do życia.

- To brzmi rozsądnie - zauważył Sedolf sztywno. Stał dłuższy czas obok Idy, a potem pochylił się szybko i pocałował ją w czoło. Tylko musnął wargami jej skórę.

- Do zobaczenia, Ida - powiedział. I zniknął w mroku. Opuścił cypel oświetlony przez zorzę polarną.

Ida nie spodziewała się zobaczyć Emila. Sedolf niewie­le o nim mówił. Widocznie rzadko go spotykał. Na Emi­la spadło nagle sporo obowiązków. Przejął gospodarstwo, a wraz z nim ogromną odpowiedzialność - nie mógł li­czyć na to, że inni będą za niego podejmowali decyzje.

I chociaż odziedziczona ziemia nie rozciągała się zbyt daleko, stanowiła jego własność. To dawało już pewną pozycję.

Ida nie wierzyła, że Emil odważy się ją odwiedzić.

Jednak przyszedł pierwszego popołudnia trwania jarmarku, kiedy mógł się spodziewać, że Reijo nie ma w domu. Ida domyślała się, że chłopak z pewnością to sprawdził.

- Nie szykuj nic dla mnie - powstrzymał ją, kiedy podniosła się, by wstawić kawę. Ida wzruszyła tylko ramionami i na powrót usiadła.

- Wróciłaś - odezwał się.

Ida skrzywiła się. Nie spodziewała się ujrzeć go ta­kiego wystrojonego. Nie spodziewała się, że przyjmie taki oficjalny ton.

- Zbyt dobrze się znamy, żeby udawać - rzekła. - Słyszałam, że rozmawiałeś z Sedolfem. Zakładam, że wiesz, jak jest. Ailo nie żyje. Może...

- Tak myślisz?

Ida odrzuciła głowę. Włosy miała związane na kar­ku w węzeł. Zdawała sobie sprawę, że wygląda teraz inaczej, niż kiedy się rozstawali. Pękata i gruba, za­okrąglona na twarzy, z tą fryzurą zamężnych ko­biet...

- Staram się z tym pogodzić - odparła. - Zaczynam dzień. Zastanawiam się, czy Ailo dzisiaj przyjdzie. Kła­dę się i wiem, że nie przyszedł. To samo się powtarza następnego dnia. Ale przypuszczam, że nadejdzie taki ranek, kiedy powiem sobie, że on nie wróci.

- Kiedy urodzi się dziecko?

- To dziecko Ailo! - rzuciła stanowczo, gdyż usły­szała w głosie Emila cień wątpliwości. - Nie myśl, że jest inaczej!

- We wsi sporo gadają - rzekł wymijająco, uśmie­chając się. - Wiem, że nie jest moje, a zatem wiem wię­cej niż inni...

- Sedolf i ja jesteśmy przyjaciółmi - zapewniła Ida. - Myślałam też, że Sedolf jest twoim najlepszym przyja­cielem. Jak możesz go podejrzewać?

- Ponieważ go znam, jak mi się zdaje - odparł Emil. - Trudno jest mi wyobrazić sobie Sedolfa wyłącznie jako przyjaciela ładnej dziewczyny.

- Możesz już zacząć ćwiczyć! - odcięła się Ida.

- Próbuję - uśmiechnął się. Znowu był tym Emilem, którego chciała pamiętać.

- Rozczarowałeś mnie, zrywając zaręczyny z Sofią - wyznała Ida.

Emil szybko podniósł wzrok.

- Myślałem, że ty jedna zrozumiesz. Po prostu nie mogłem udawać! Czułem, jakbym kupował sobie żo­nę. Wydawało mi się to z gruntu złe. Bez sensu. Nie mogłem tego zrobić! A ponieważ nie musiałem się że­nić, zrezygnowałem ze ślubu. Sofia nie kochała mnie bardziej niż ja ją.

- Dla dziewczyny to gorzej, gdy się ją zostawia w ten sposób. Żal mi Sofii.

- Za to ona tobie nie współczuje - uśmiechnął się Emil gorzko. - Gdybym wiedział, że zrzuci całą winę na cie­bie, zastanowiłbym się dwa razy. Ale nie podejrzewałem, że tak się stanie. Nigdy przedtem nie była zawistna.

Ida uchwyciła jego wzrok, którym .ciągle uciekał.

- Czy Sofia ma rację? - spytała z naciskiem. - Czy w pewnym stopniu to moja wina, że ją odtrąciłeś?

- Jak to twoja wina? - zdumiał się. - Miło się z nią rozmawiało. Sofia to niegłupia dziewczyna. I dobrze sobie radzi z domowymi obowiązkami. Nie ma wąt­pliwości, że zna się na rzeczy. Zręczna. Pracowita. Mó­wią, że umie też zająć się dziećmi. W ogóle było mi z nią bardzo dobrze. Solidny materiał na żonę. Nawet dobrze się rozumieliśmy.

- Czego jeszcze chcesz? - spytała Ida. - Wielkiej mi­łości? - Nie drwiła z niego, mówiła poważnie. Emil za­uważył to.

- Nauczyłem się co nieco od Sedolfa - rzekł z krzy­wym uśmiechem. - Nie zachowywałem się wobec niej tak niepewnie jak przy tobie, Ida. Kilka razy posze­dłem z nią do łóżka...

Zapanowała cisza. Przytłaczająca cisza. Emil zasępił się. Nie wiedział, ile może zdradzić. Nie dlatego, że mógłby zaszokować Idę, ale raczej zastanawiał się, na ile jest wi­nien Sofii milczenie. Doszedł do wniosku, że nie musi mieć skrupułów. Sofia sama zresztą o tym rozpowiadała. Tro­chę od siebie dodała, a trochę ujęła, jak jej było wygodnie.

- Jeśli powiem, że nic z tego nie wyszło, to chyba nie minę się z prawdą - wyznał wreszcie. - Sofia chcia­ła tego... do pewnego momentu. Kiedy doszło co do czego, zauważyłem, że jest spięta. Za nic nie potrafiła się rozluźnić. Istnieją pewne granice. Jak można pożą­dać kobiety, która albo się modli, albo błaga o litość? Mimo wszystko chciała doprowadzić rzecz do końca. Kiedy nie mogłem, usłyszałem, że pewnie myślę o to­bie. Że ją z tobą porównuję.

Ida współczuła Sofii, ale było jej także żal Emila.

- Wiesz, że ona rozpowiada teraz dookoła, że ja nie mogę...

Ida potrząsnęła głową.

- Z oczywistych powodów nie wychodzę zbyt czę­sto z domu... Nie dociera do mnie wiele plotek.

- Może to i lepiej. Przynajmniej nie słyszysz, co ga­dają na twój temat - rzekł z krzywym uśmiechem.

Emil wyglądał jak chłopiec, kiedy się uśmiechał. Uśmiech rozjaśniał tę twarz, która - jak Ida stwierdziła - stała się ostatnio smutna. Pomyślała, że to pewnie z powo­du nowych obowiązków, a jednocześnie odniosła wraże­nie, że Emil wygląda dużo starzej niż przed jej wyjazdem.

- Co zrobisz tego dnia, kiedy już nie będziesz cze­kać na Ailo?

Ida pokręciła głową.

- Zupełnie nie potrafię sobie tego wyobrazić, Emil. Wiem, że ten dzień musi nadejść, ale się go boję. Sta­ram się z tym oswoić, jak mówiłam. Ale to chyba nie­możliwe. Ailo był tym człowiekiem, przy którym mia­łam się zestarzeć, Emil. Ciągle nim jest. Może...

- Czy zabronisz mi tu przychodzić? - spytał z na­pięciem, wyczekująco. - Czy poprosisz mnie, żebym przestał cię odwiedzać, jeżeli ci powiem, dlaczego chcę cię widywać?

Tęskniła za ludźmi. O Boże, jak tęskniła za ludźmi, za życiem i śmiechem!

- Byliśmy takimi dobrymi przyjaciółmi - westchnęła. - Mogłam z tobą o wszystkim rozmawiać. Brakuje mi tego.

- Mnie także. Wiem, że dla ciebie tylko to się liczy. Przyjaźń. Akceptuję to. Ale nie chciałbym, byś miała o mnie fałszywe mniemanie. To prawda, chcę być two­im przyjacielem. Ale pragnę czegoś więcej. Rozumiem, że na to za wcześnie, ale nie mogę sobie pozwolić na nie­dopowiedzenia. Czuję do ciebie coś więcej niż tylko sym­patię. Jestem tego pewien. W pełni świadom znaczenia tych słów chcę ci powiedzieć, że cię kocham. Tak czuję...

Ida wolałaby, żeby tego nie mówił. Miły, dobry Emil. Spokojny, solidny Emil. Dający poczucie bezpie­czeństwa, dobroduszny Emil...

- Mam gospodarstwo i wystarczające środki, żeby utrzymać nie tylko siebie. Dla ciebie również znajdzie się miejsce. Tego dnia, kiedy przestaniesz czekać. Jeże­li oczywiście będziesz chciała. Chciałbym z tobą być, nawet jeżeli nie pokochasz mnie gorącą miłością.

- A dziecko? - spytała cicho. Emil o nim nie wspomniał.

- Naturalnie zamieszkałoby z nami - odparł szybko. - Liczę na to, że później jeszcze urodzisz dzieci. Moje dzieci...

- Zbyt wcześnie o tym myśleć - powiedziała. - Mo­żesz nadal przychodzić, jeżeli nie będziesz do tego wra­cał. Jeśli kiedyś będę gotowa, dowiesz się. Ale teraz na­dal jestem żoną Ailo. On jest moim mężem. Nie jestem w stanie myśleć, że ktoś mógłby zająć jego miejsce.

- A co z Sedolfem?

- Sedolf? - spytała. - Myślisz, że między nami jest miej­sce na coś takiego? Sedolf nie zamierza się angażować!

Emil uśmiechnął się jakby z ulgą. Ida ciekawa była, czy rozmawiał o tym z Sedolfem. Zastanawiała się, co Sedolf odpowiedział.

Cieszyła się, kiedy Emil poszedł.

Przyjechał Anders. Zdążył na ostatnie dni jarmarku. Nie miał wiele do kupienia czy sprzedania, ale musiał przybyć ze względu na wiadomości, jakie posiadał.

- Rozesłaliśmy posłańców do innych obozów - opo­wiadał. - Pytaliśmy wszędzie, czy ktoś nie widział Ailo. Czy do ich siidy zawitali jacyś podróżni. Czy po­jawili się obcy. Czy ktoś opowiadał o zlocie. Czy nie dotarły jakieś plotki. Czy może ktoś coś słyszał.

- I nic? - spytał Reijo. Anders skinął głową.

- Wygląda na to, że zaginął bez śladu. Tuż przed wy­jazdem kazałem noaidzie jeszcze raz go poszukać. Nie znalazł nic nowego. Powiedział, że nie zdołał dotrzeć do Ailo. Ze i tym razem przeszkodziły mu jakieś po­tężniejsze siły. Mówił o jakimś niezwykłym złotym świetle. Powtórzył, że Ailo jest naznaczony przez Ro­to. Nie potrafił wyjaśnić, dlaczego.

- Twierdził, że przeszkodziły mu jakieś siły? - zasta­nowił się Reijo. - Poprzednio mówił to samo. Że ktoś bronił mu dostępu, że ktoś nie chciał, żeby znalazł Ailo.

Anders nabrał powietrza.

- Dzień przed wyruszeniem z naszego letniego obo­zu znaleźliśmy w okolicy szczątki mężczyzny i rena.

Ida spojrzała na Andersa z otwartymi ustami. Dla­czego wspomina o tym dopiero teraz?

- Mógł to być człowiek, który zmierzał do naszego obozu. Trudno powiedzieć. Znaleźliśmy strzępy skó­rzanej odzieży, musiał więc być Lapończykiem. Kilka worków. A raczej ich resztki. Żadnej zawartości. Z re­na i z człowieka pozostało tak niewiele, że nie mogli­śmy stwierdzić, kto to. Znaleźliśmy czaszkę, ale tylko niektóre kości szkieletu. Przed nami pojawiły się tam dzikie zwierzęta. Dość dokładnie wszystko oczyściły...

- Co o tym myślisz? - spytała Ida, starając się prze­zwyciężyć mdłości. W takich chwilach jak ta wolałaby nie mieć tak bujnej wyobraźni.

- Noaida nie sądził, żeby to był Ailo - odparł An­ders po dłuższej chwili. - Wydawał się jakiś dziwny. Powiedział, że to nie był dobry człowiek. Ale twier­dził, że to nie ten, na poszukiwanie którego go wysła­liśmy. Wyjaśnił, że Ailo znajduje się o wiele dalej.

- Ailo miał worki z kory brzozowej - zauważył Re­ijo. - Te, o których wspominałeś, nie były skórzane?

Anders zaprzeczył. Wszyscy jednak wiedzieli, że to niczego nie dowodziło.

- Pochowaliśmy szczątki, tak jakby to był ktoś z nas - rzekł Anders. - Nie mogliśmy postąpić inaczej.

- Nadal zatem pozostaje mi mieć nadzieję - odezwa­ła się Ida. - Coś mi mówi, że nie powinnam jej tracić.

15

Ida przenosiła ciążę. Nie urodziła w terminie, któ­ry sobie wyliczyła. Styczeń przeszedł w luty. Zima by­ła bardzo mroźna, pod nogami wciąż chrzęścił śnieg. Horyzont pomiędzy tonącymi w chmurach szczytami tworzył jasną, niebieskawą smugę, łączącą ciemnonie­bieskie morze z niebem.

- Nadchodzi przypływ - zauważył Reijo, zwracając się do Anjo, która, można powiedzieć, u nich zamiesz­kała. Rozwiązanie powinno nastąpić już ponad ty­dzień temu. Reijo chciał, żeby przy Idzie ktoś czuwał, na wypadek gdyby dziecko miało się urodzić nagle.

Sara z Myra obiecała pomóc. Pomogła przyjść na świat większości mieszkańców wioski nad fiordem, którzy mieli mniej niż dwadzieścia lat. Nikt nie odwa­żyłby się nazwać jej położną. Była „znachorką”. Ale po Sarę trzeba posłać.

Siedzieli w domu i czekali.

Ida poczuła dziwne skurcze.

To coś nowego. Nie potrafiła stwierdzić, czy to po­czątek porodu, czy tylko fałszywy zwiastun.

Co innego obserwować - a co innego przeżyć same­mu. Znaleźć się w samym środku.

- Mały urodzi się podczas przypływu - rzekł Reijo zadowolony.

Ida nie miała co do tego pewności. Krążyła niespokojnie po izbie. Anjo kazała jej chodzie. Być przez ca­ły czas w ruchu.

- Nie jesteś chora - mówiła. - Szybciej się zacznie, jeżeli nie będziesz się kładła. To dobre dla delikatnych panienek na jedwabnych prześcieradłach. A ty, o ile wiem, jeszcze takich nie dostałaś?

No i Ida chodziła.

Wczesnym wieczorem okazało się, że Reijo chyba miał rację.

Ida trzymała się dzielnie, ale Anjo mogła poznać po jej twarzy, że bóle pojawiały się i mijały. Zauważyła, że co jakiś czas kroki ustawały, że przerwy następują w coraz krótszych odstępach czasu. Wreszcie że zaczę­ły pojawiać się regularnie.

Anjo nie miała sumienia powiedzieć Idzie, że to le­dwie początek. Dopiero przygotowanie. Otwarcie.

Przed nami cała noc, pomyślała.

Być może dziecko jest tak wyjątkowe, że urodzi się podczas odpływu. Albo nawet gdy zacznie się następ­ny przypływ.

To pierwszy poród w życiu Idy. Jeszcze trochę potrwa.

Upłynęło kilka godzin, zanim odstępy między bóla­mi skróciły się do pól godziny.

Reijo już kilka razy szykował się, by popędzić do Myra, lecz Anjo go powstrzymała.

- W każdym razie się zaczęło - powiedziała Ida. Za­gryzała zęby, czując w środku rwanie.

Anjo skinęła głową.

- Tak, zaczęło się - potwierdziła. - Jeszcze trochę, moja droga. Powinnaś coś zjeść.

Ida nie wyobrażała sobie, jak mogłaby teraz cokol­wiek przełknąć, ale Anjo upierała się przy swoim. Potem naszykowała wszystko, co będzie potrzebne, kie­dy zacznie się na poważnie.

Ida jadła na stojąco. Niechętnie. Wprost cierpiała katusze. Anjo wydawała się jej najbardziej bezduszną istotą pod słońcem.

Bolało ją.

Zbliżała się północ. Ida zaczynała rozumieć, co Anjo miała na myśli, mówiąc, że dopiero się zaczęło. Teraz mogła liczyć między skurczami. Nie pragnęła niczego innego, jak tylko położyć się i przeczekać, aż przejdzie.

- No, chyba możesz już zaprzęgać konia - zwróci­ła się Anjo do Reijo.

Był prawie tak samo spocony jak Ida. Trochę z emo­cji, a trochę dlatego, że za bardzo napalił w piecu. Mu­siał czymś zająć ręce. I mieć pewność, że w izbie bę­dzie wystarczająco ciepło.

Dosłownie skoczył jak oparzony.

- Chyba się ucieszył, że udało mu się na chwilę stąd wyrwać - uśmiechnęła się Anjo.

Stała za kołyską, którą odszukał Reijo. Ostatnio spał w niej Karl. Potem miało ją dostać nowo naro­dzone dziecko Idy.

- A ty, moja wspaniała kobieto, musisz się przebrać w swoją najlepszą koszulę nocną. Żeby Sara z Myra nie mogła nam nic zarzucić.

Idzie wydawało się, że nie będzie w stanie się ruszyć, ale pozwalała, by Anjo robiła z nią, co jej się podoba.

Stała skulona, czekając na kolejny skurcz. Ale jakoś udało jej się włożyć grubą, piękną koszulę nocną.

- Potem i tak będziesz musiała się przebrać - dodała bratowa. - Jednak to nie ma znaczenia. Powinnaś ładnie wyglądać w tym najważniejszym momencie swego życia.

Ida czuła, że jest spocona. Nie potrafiła sobie wy­obrazić, że komuś mogłaby się teraz wydawać ładna.

Anjo chwyciła ją za ramiona, zmusiła, by spojrzała jej w oczy.

- Wiem, że to porządnie boli, Ida. Wiem, że wyda się nie do wytrzymania. Ale jeżeli teraz się poddasz, bę­dzie jeszcze gorzej. Musisz pracować nad bólem. Nie walczyć z nim, moje dziecko. To jeszcze długo potrwa. Muszę ci to powiedzieć. Nie minie tak szybko. Jesteś tak bardzo zmęczona, że nie będzie lekko. Ale możesz temu podołać. Słyszysz mnie? Nie ma takiej rzeczy, której byś nie mogła podołać. Ja wolałam raczej umrzeć, wolałam, by dziecko się nie urodziło. A prze­cież już przedtem poznałam, co to ból. To jest okrop­ne. Najokropniejsze, przez co musisz przejść, Iduniu. Ale nagroda jest większa, niż. możesz sobie wyobrazić.

- Jestem mazgajem - przyznała Ida blado. - Nigdy nie potrafiłam dzielnie znosić bólu. Ale wytrzymam. Spróbuję. Muszę.

Anjo pogładziła ją szybko po policzku.

- Nie jesteś sama, pamiętaj o tym! Kiedy przyszedł Reijo z Sarą z Myra, przysadzistą kobietą w czerni, skurcze pojawiały się już w krót­szych odstępach.

- Postępuje szybciej, niż myślałam - rzekła Anjo po­cieszająco.

Idzie zaś wydawało się, że czas wlecze się jak ślimak.

- No, zostało jej jeszcze kilka godzin - odezwała się Sara ze znajomością rzeczy, ściągając usta. - Dobrze, że się nie położyłaś.

Ida odnosiła wrażenie, że skurcze trwają równie długo, jak przerwy między nimi. Niemal zlewały się w jedno.

- Tak musi być - stwierdziła Sara i przytoczyła sło­wa z Biblii, które znała na pamięć: - „W bólu będziesz rodziła dzieci”.

To marna pociecha.

- Czy powinno tak boleć w krzyżu? - spytała Ida. - Stała zgięta wpół nad stołem i naprawdę miała ocho­tę umrzeć. Niemożliwe, żeby wszystkie kobiety tak cierpiały. Po prostu nie chciała w to uwierzyć. Żadna wcześniej nie mówiła o cierpieniu. Jedynie o szczęśli­wym macierzyństwie. - Niedobrze mi - mruknęła.

Widziała krzątaninę przy nastawianiu wody do go­towania, przy garnku z wodą do mycia, przy płótnie, w które miał zostać zawinięty noworodek. Widziała to, ale jakby nie jej dotyczyło. Czuła, że zaraz ją roze­rwie na strzępy. Nikt się nie zorientował, że zrobiło jej się niedobrze, omal nie zwymiotowała na stół.

Ręce Anjo, cieple i łagodne, gładziły ją po krzyżu.

- Oddychaj spokojnie, Ida - powiedziała. - Nie wol­no ci teraz przeć. Wytrzymaj jeszcze. Pomożemy ci. Wszystko będzie dobrze, rozumiesz? Jesteś dzielniej­sza, niż ci się wydaje!

Sara pociągnęła nosem. Jak świat światem kobiety za­wsze rodziły. Sama miała czternaścioro dzieci. To żadna sztuka. Większą sztuką jest nie mieć dzieci, uważała teraz.

Bóle stały się tak silne, że Ida zapomniała o mdło­ściach. Minęły, a może zostały stłumione.

Sara kazała się Idzie położyć. Chciała sprawdzić ułożenie, jak się sama wyraziła.

Już samo to wydawało się nie do wytrzymania. Ida zagryzła zęby, ale nie całkiem pomogło. Krzyknęła w stronę sufitu. Chwyciła z całej siły Za wezgłowie łóż­ka i krzyczała.

- Można powiedzieć, że czas wziąć się do roboty - stwierdziła Sara i umyła ręce. Nie wszystkie znachorki tak postępowały, ale Sara miała na ten temat swoje zdanie. Nawet męża zmuszała do mycia rąk, kiedy po­magał przychodzić na świat jagniętom. Faktem jest, że ich owce traciły mniej jagniąt niż owce innych gospo­darzy. Sara wyciągała z tego własne wnioski.

- Myślę, że najlepiej, jeżeli nie będzie leżeć - uznała. Anjo pomogła Idzie wstać. W tym momencie Ida znienawidziła Sarę, ale zachowała to dla siebie.

- Teraz czeka cię najgorsze - ostrzegła Anjo. - Kie­dy poczujesz, że zaczynają się skurcze, przyj. Ze wszystkich sił. Rozumiesz?

Ida skinęła głową.

- A w przerwach odpoczywaj. Ida uśmiechnęła się blado. Jak, na Boga, można tu mówić o odpoczywaniu?

Sara spojrzała na Reijo. Wyglądał nieszczególnie.

- Chyba będziemy cię potrzebowały, dziadku - rzu­ciła.

Poderwał się na równe nogi. Już miał zamiar wyjść.

- Czy potrafisz chwilę ustać zgięty wpół? - spytała. - Tak, żeby Ida mogła się oprzeć o twoje plecy?

Reijo przytaknął i przełknął ślinę. Przypomniał so­bie, jak przyjmował poród Knuta. Nie był wtedy cał­kiem trzeźwy. Narodzin Idy nie było mu dane przeżyć.

- Odeszły wody - mruknęła Anjo pod nosem. - Pod­łoga pod Idą jest zalana.

Ida spojrzała w dół zaskoczona. Czuła rozchodzące się po nogach ciepło.

- Zaczynamy - zadecydowała Sara. Ta krzepka kobieta uśmiechnęła się. Jeszcze wyżej podwinęła rękawy. To właśnie coś, co potrafi. Co da­je jej satysfakcję.

Ida zaparła się o plecy Reijo. Wbiła w nie palce - i naprawdę poczuła, jakby oddał jej trochę swych sil.

Anjo przemawiała do niej spokojnie. Ida nie zawsze słyszała poszczególne słowa; odbierała tylko ich rytm i ton. Anjo podpowiadała jej, kiedy powinna przeć, a kiedy odpoczywać, oddychać.

I rzeczywiście udawało się odpoczywać. Ida zauwa­żyła to ze zdumieniem. Potrafiła odpoczywać między skurczami. Ale krzyczała z bólu, kiedy parła.

- Zużywasz za dużo sił na krzyk, dziewczyno - upo­mniała ją Sara. - Czy potrafisz na chwilę zamknąć buzię?

Ida nie była pewna, ale spróbowała. Zazgrzytało jej w zębach przy następnym skurczu. Poparła. Odniosła wrażenie, jakby zaraz miały wyskoczyć jej oczy.

- Jeszcze - usłyszała tuż przy uchu zachęcający głos Anjo. - Widzę już czubek ciemnej główki, Ida. Przyj, do diabła!

Oczy na pewno wyszły jej już z orbit. Zgrzytnęła zębami. Nie wytrzyma. Wykrwawi się na śmierć. Po­ciekło coś ciepłego.

Sara trzymała ręce między jej nogami. Ida poczuła, jak trochę jej ulżyło. Potem skurcz. Parła. Parła ze wszystkich sił. Parła. Parła...

Zrobiło jej się słabo. Wszystko zawirowało. Walczy­ła, żeby nie upaść. Usłyszała dźwięk nożyczek.

Usłyszała klepnięcie. Cichy śmiech Sary, kiedy w izbie rozległ się pierwszy płacz dziecka.

- Chłopak na schwał! Ida zasłabła. Puściła Reijo i osunęła się na kolana.

Nie była w stanie się podnieść.

Anjo klęczała razem z nią. Chciała jej pomóc wstać.

Ku swemu zdumieniu Ida znowu poczuła parcie. Ta­kie samo. Czyżby to jeszcze nie koniec?

Słyszała przecież krzyk...

Zacisnęła oczy. Powtórzyła jak echo to samo, przez co przed chwilą przeszła. Nie słyszała głosów. Nie sły­szała nic.

Parła. Oddychała. Parła. Oddychała. Znowu parła.

- Dobry Boże! - jęknęła Sara. Patrzyła na Idę onie­miała. Dziewczyna stała na czworakach. Wszystko ro­biła właściwie, choć nikt jej nie podpowiadał. - Dobry Boże - powtórzyła. - To nie koniec. Jest jeszcze jedno.

Przekazała nowo narodzonego chłopca Reijo. Nie­zgrabnie wziął go z jej rąk. Starał się sobie przypomnieć z odległych czasów, jak to jest trzymać takie maleństwo.

Przytulił swego pierwszego rodzonego wnuka do piersi i patrzył, jak rodzi się drugie.

Bliźniak wyśliznął się bez trudu. Dla Idy była to prawdziwa próba sil. Urodzenie jednego skrajnie ją wyczerpało.

Myśl o tym, że ten koszmar się nigdy nie skończy, wydawała się torturą. Ale Ida była niemal pewna, że nie będzie więcej niż dwoje. Nie słyszała o takich przy­padkach.

Jeszcze trochę i będzie koniec.

Dał się słyszeć drugi krzyk.

Anjo chwyciła Idę pod ręce i podniosła ją. Podpro­wadziła do łóżka.

Ida dosłownie zapadła się w nie. Zapadała się i za­padała, ale starała się zwalczyć słabość.

Nie może stracić przytomności, zanim nie zobaczy dzieci. Jej i Ailo.

Sara zajęła się myciem pierwszego. Przecięła i zawią­zała mu pępowinę, zanim uświadomiła sobie, że rodzi się jeszcze jedno.

Do wody wrzucono rozżarzony węgielek. To bar­dzo ważne. Noworodek powinien zostać umyty jak najszybciej po urodzeniu - w przeciwnym razie będzie nieporządnym dzieckiem.

- Czy przygotowałeś monetę, dziadku? - spytała Sa­ra szorstko. Naprawdę nie była taka surowa, za jaką starała się uchodzić. Przybrała nieco bardziej ostry ton głosu, żeby dodać sobie powagi.

Reijo wygrzebał z kieszeni srebrnego talara. Mone­tę trzeba położyć na pępek, żeby się zagoił. I jako ochronę przed podziemnymi siłami - które chętnie za­mieniłyby ziemskie dziecko na jedno ze swoich - oraz przed innymi niebezpieczeństwami, które grozi­ły nie ochrzczonemu niemowlęciu.

Anjo stała przy łóżku Idy i pokazywała jej drugie niemowlę.

- Dziewczynka - rzekła wzruszona. - Naprawdę ci się udało. Masz po jednym z każdego rodzaju, Ida. I to za jednym razem.

Ida przypomniała sobie słowa noaidy. A więc co do tego miał rację. Czyżby i w pozostałych sprawach się nie mylił?

Chłopczyk został owinięty w płótno. Mocno, jak każe obyczaj. Nikt nie chciałby mieć krzywego dziec­ka z koślawymi nogami. Dopiero wtedy Ida dostała swego synka.

Sara zajęła się dziewczynką.

Mała musiała przejść takie same zabiegi. A Reijo musiał wyciągnąć jeszcze jeden srebrny talar.

- Narodziny wnucząt kosztują - stwierdziła Sara. Lecz Reijo z radością wyłożył kolejną monetę.

Ida trzymała w ramionach dwoje dzieci. Sara tymcza­sem uciskała jej brzuch - na wpół położyła się na nim, aż wypadło całe łożysko. Reijo dostał za zadanie je spa­lić. Wszystko, co zostało wydalone przy porodzie, po­winno zostać zniszczone. Gdyby wpadło w niepowołane ręce, mogłoby zostać użyte do uprawiania czarów. Anjo zadbała o to, żeby Sara dostała wódkę, którą zwykle otrzymywała za wykonaną pracę. I ukradkiem wsunęła jej kilka monet.

Ci, którzy mogli, płacili Sarze. Jednak sami ustalali cenę. Nie dawali jej pieniędzy wprost. Sara nie życzyła sobie tego. Miało to wyglądać tak, jakby zapłatą była wódka. W wielu przypadkach na tym poprzestawano.

Ida czuła się szczęśliwa. Zrozumiała, dlaczego kobiety nie mówiły o bólu. Teraz, w chwilę potem, naturalnie pa­miętała go, lecz stał się tak nieistotny w porównaniu z ty­mi maleńkimi osóbkami, które trzymała w ramionach.

Anjo usiadła przy niej na brzegu łóżka. Karla obu­dziło cale zamieszanie, ale Anjo zdołała go na powrót uśpić. Pogładziła Idę po policzku, popatrzyła na buzie swych nowych siostrzeńców.

- Masz dwoje maleńkich ciemnowłosych trolli, Ida. Ani śladu w ich czuprynach rudego odcienia. I jakie gęste te włosy!

Anjo delikatnie przesunęła małym palcem wzdłuż policzka dziewczynki.

- Nikt nie powinien mieć wątpliwości, kto jest jej ojcem. Jeszcze nie widziałam noworodka, który by tak bardzo był podobny do swego taty.

Serce Idy rosło z dumy. Ona również to zauważyła, ale wydawało jej się, że tylko w jej oczach córecz­ka jest podobna do Ailo.

- A brwi tego małego mężczyzny wyginają się bar­dziej niż twoje. Pamiętam, kto takie miał. Dokładnie, jakbym widziała Raiję.

Ida przełknęła. Miała ochotę mocno przytulić ma­leństwa i zawsze tak trzymać. Były jedynym dowodem miłości jej i Ailo. Jedynym, jaki posiadała.

- Spróbuj podać im pierś - zaproponowała Anjo. Roześmiała się cicho, kiedy odbierała od Idy chłopca. Popatrzyła z ukosa przez ramię. - Dobrze, że nie ma tu już Sary. Powiedziałaby, że pierwsze mleko nie jest dobre dla dziecka. Ale ja uważam, że jest odwrotnie. Może dlatego, że nie mogłam karmić Karla...

Ida przystawiła maleńką do piersi. Sporo się namę­czyła, zanim nakłoniła ją, by objęła ustami brodawkę.

Dokonał się cud. Dziewczynka zaczęła ssać. Rozległo się ciche mlaskanie, wyraźne odgłosy zadowolenia. Nie­mal chrząkanie. Mała otworzyła przymknięte oczka. Ida cofnęła się zaskoczona. Dziecko nie miało niebieskich oczu, jak to zwykle u noworodków. Ani brązowych. Lecz jaskrawo bursztynowe. To nie oczy Ailo. Wszyst­kie opowieści o niezwykłych oczach Mikkala...

Ida przełykała i przełykała. Przyglądała się, jak ma­ła ssie. Czuła, jak mleko pociekło z drugiej piersi. By­ła tak ogromnie szczęśliwa, że miała ochotę krzyczeć.

- Niech ten mały właściciel renów też trochę spró­buje. - Anjo podała Idzie malca. Zabrała dziewczynkę.

Ida podała chłopcu drugą pierś. Poczuła ulgę. Zoba­czyła, jak z tej, do której przystawiła wcześniej córecz­kę, polało się jak strumieniem.

Wypełniła ją nieopisana radość.

Reijo wniósł ze sobą trochę nocnego powietrza. Mroź­na para otaczała go niczym obłok, kiedy wszedł do środ­ka. Uczynił, jak mu kazała Sara. Potem starannie wyga­sił ognisko.

Rozebrał się i podszedł do ognia, by się ogrzać. Wy­dawał się jakiś dziwny na twarzy.

Długo stał przy końcu łóżka Idy i przyglądał się ca­łej trójce - swej córce i wnukom.

- Dzisiejsza noc jest wyjątkowo jasna - rzekł cicho. - Na niebie płonie zorza polarna. Nigdy jeszcze nie widzia­łem takich barw. Nigdy w życiu. Wpada aż do morza. Spowija szczyty gór. Mieni się wszystkimi możliwymi kolorami, Ida. Jest żółta, niebieska, fioletowa. Czerwona. Miejscami nawet biała i zielona. Nigdy nie spotkałem po­dobnej, mógłbym przysiąc.

Ida przełknęła. Pomyślała o przepowiedni. Wiedzia­ła, że musi zrobić tak, jak prosił ją noaida.

- Możesz je potrzymać, tato? - spytała. - Czy potra­fisz powiedzieć, do kogo są podobne?

Anjo pomogła Reijo pewnie uchwycić dwa małe tłumoczki. Czuł, jak łzy mu się cisną do oczu, kiedy spo­glądał to na jedną twarzyczkę, to na drugą.

- Chyba nie ma co do tego wątpliwości - rzekł, na­potykając wzrok córki.

Następnie podszedł z dziećmi do okna. Przysunął je bliżej łuny na niebie, która rozświetlała mroczną izbę.

Wyglądało, jakby je komuś pokazywał. Potem od­dał maleństwa Idzie.

- Powinienem do jutra wyciąć kołyskę - rzucił. - Muszę znaleźć sobie coś do roboty, kiedy kobiety przyjdą z kaszą. Myślałaś o tym, jakie imiona nadać małym?

Ida skinęła głową. Nie udało jej się dłużej powstrzy­mywać łez. Pociekły swobodnie.

- On mi to powiedział, ten noaida - szepnęła. Głos jej drżał. - Powiedział mi, żebym nazwała dzieci imio­nami tych, od których się wszystko zaczęło. A kiedy się tym kruszynom przyjrzałam, po prostu nie mogę zrobić inaczej. Żadne inne imiona nie wydają się od­powiednie. To mały Mikkal i mała Raija.

Reijo skinął głową zadowolony. Ida to mądra dziew­czyna. Rozpierała go duma. Nie każdemu rodziły się tak wspaniałe córki jak ta, którą on został pobłogosławiony.

- Właściwie nigdy nie myślałam o imionach - rzekła Ida zaskoczona. - Nigdy się nad tym nie zastanawia­łam. Tak jakby to od dawna zostało postanowione.

- Być może to rzeczywiście było postanowione - przyznał Reijo. - Jest tak wiele między niebem a zie­mią, czego my, ludzie, nie rozumiemy.

Ida nie spodziewała się, że ktokolwiek przyjdzie z urodzinową kaszą. Pogodziła się z tym, że wieś tro­chę ją od siebie odsunęła.

Ale wieś pokazała, że ma wielkie serce. Miłosierdziem mieszanym z odrobiną ciekawości złagodziła prawo.

Przyszły prawie wszystkie kobiety. W izbie chaty Reijo na cyplu zrobiło się ciasno. Głosy wypełniły po­kój aż po sufit.

Wszystkie kumoszki pchały się do kołyski, w któ­rej leżały dwa cudeńka. Wszystkie musiały unieść tro­chę zasłonkę i na nie popatrzeć. A kiedy dziewczynka spojrzała swymi wielkimi, szeroko otwartymi oczami, zarówno Emil, jak i Sedolf zostali wykluczeni jako ewentualni ojcowie.

Czarne kosmyki również zrobiły swoje. Ludzie pa­miętali czarną czuprynę Ailo.

Dzieci z pewnością pochodziły z prawego łoża. W jednej chwili rozgrzeszono Idę. Cóż ona winna, że jej mężczyźnie strzeliło coś do głowy? Dziewczyna nic na to nie poradzi, że jest ładna i bezpośrednia.

Garniec z kaszą urodzinową znalazł się na stole. Mat­ka potrzebuje pożywnej strawy po tak ciężkim wysiłku. A Ida, która urodziła dwoje, potrzebuje jej więcej.

Warstwa tłuszczu, gruba jak palec, pływała na po­wierzchni. Kobiety nabrały sobie kaszy.

Ida uważała, że zachowują się trochę za głośno, ale zrozumiała również, że znowu wyszła z pustki.

Nie była już nikim - została matką. I stała się jedną z nich.

Dopiero teraz wróciła do domu.

Po południu, kiedy wszystkie kobiety udały się do swo­ich zajęć, rozległo się ostrożne pukanie do drzwi. Dało się słyszeć szuranie nogami, zanim gość wszedł do środka.

Drzwi do izby Idy były uchylone. Dziewczyna nie mo­gła zobaczyć, kto to. Ale usłyszała zdumiony głos Reijo:

- A niech mnie, czyżby rybacy wrócili już z Lofotów?

A po chwili szept Sedolfa, który z ożywieniem opo­wiadał o udziałach, połowach, oprzyrządowaniu, licz­bie łodzi, ich wielkości, o zyskach.

Ida niemal już zasypiała, kiedy drzwi powoli się roz­chyliły i chłopak nieśmiało wszedł do środka.

Rozejrzał się ostrożnie. Był zarośnięty, ale poza tym wymyty, chociaż to środek tygodnia.

- Strasznie o tobie gadają we wsi - uśmiechnął się i zamknął drzwi. Zamknął je porządnie. - Ale nareszcie zarówno Emil, jak i ja zostaliśmy uwolnieni od po­dejrzeń. Ludzie uwierzyli, że ojcem jest Ailo. Ida skinęła w stronę kołyski.

- Zobacz sam - rzekła cicho. - Jesteście prawie sta­rymi znajomymi.

Sedolf podszedł na palcach. Zatrzymał się z szacun­kiem w pobliżu. Długo przyglądał się śpiącym dzie­ciom. Ida zobaczyła, że ciężko przełknął.

- Czy to dziewczynka jest do ciebie podobna? - spy­tał półgłosem i spojrzał na Idę.

Potrząsnęła głową.

- Chłopiec - odparła. - Właściwie najbardziej jest podobny do mamy. A dziewczynka jest podobna do ojca Ailo.

- Myślę, że oboje mają coś z ciebie - stwierdził Sedolf. Jeszcze chwilę stał przy kołysce. Potem podszedł do Idy. Zatrzymał się przy końcu łóżka - niepewny. Ści­skał w dłoniach pakunek owinięty w brązowy papier. Nosił ślady jego palców. Ślady potu.

Ida klepnęła w łóżko. Nie było innego miejsca do siedzenia.

Sedolf usiadł Z ociąganiem w przyzwoitej odległo­ści. Wysunął ku młodej matce paczkę.

- Prezent z Lofotów - rzekł trochę zażenowany. - Kupiłem włók. Nikt nas nie przyłapał. I udziały mie­liśmy dobre. Zarobiliśmy trochę pieniędzy. Nie jestem już całkiem goły. Może nie tak bogaty jak Emil, ale też nie całkiem biedny.

Ida rozpakowała prezent.

Wyjęła błyszczącą, dużą chustę z frędzlami. Iskrząco zieloną. Przyłożyła ją do policzka. Poczuła, jaka jest miękka.

- Pomyślałem, że będzie ci w niej ładnie - wyjaśnił onie­śmielony. - Ze będzie pasowała do twoich włosów. I oczu.

- Jest śliczna - wyznała Ida wzruszona. - Śliczna, Sedolf. Ale nie powinieneś mi niczego kupować.

Odwróciła wzrok.

W papierze leżało coś jeszcze. Zwój materiału. Mięk­kiego bawełnianego materiału w kolorze jasnoniebie­skim.

- Pomyślałem, że mogłabyś uszyć coś maluchowi - wy­jaśnił Sedolf. - Pamiętasz, że mam być ojcem chrzestnym?

Ida naturalnie pamiętała. Przesunęła się do przodu, chociaż sprawiło jej to ból, i zarzuciła Sedolfowi ręce na szyję.

- Serdecznie ci dziękuję, Sedolf - powiedziała. - To jeden z najpiękniejszych prezentów, jakie w życiu do­stałam. Jakie dostaliśmy.

Sedolf uwolnił się z objęć, ale zatrzymał jej dłonie w swoich. Jego oczy wydawały się poważniejsze niż kiedykolwiek.

- Proszę cię, nie rzuć się Emilowi w ramiona, kiedy minie rok, który dałaś Ailo! - wyszeptał.

Nic więcej.

To nie było konieczne.

- Nie zrobię tego - obiecała Ida. - Ale nadal mam nadzieję.

Sedolf skinął głową. Wiedział o tym. Ida zadała sobie pytanie, ile właściwie zobaczył noaida.

102




Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Pedersen Bente Raija ze śnieżnej krainy 17 Przerwany lot
Pedersen Bente Raija ze śnieżnej krainy 17 Przerwany lot
Pedersen Bente Raija ze śnieżnej krainy 17 Przerwany lot
Pedersen Bente Raija ze śnieżnej krainy 17 Przerwany lot
Pedersen Bente Cykl Raija 17 Przerwany lot
Pedersen?nte Raija ze śnieżnej krainy Przerwany lot
Bagley Desmond Przerwany lot
Analiza czynnikowa 17 V 10
SII 17 Technologie mobilne
17 Metodologia dyscyplin praktycznych na przykładzie teorii wychowania fizycznego
Folie 17 Procesy transformacji polskiej gospodarki a wzrost
WYKŁAD 17 acid base balance
13 ZACHOWANIA ZDROWOTNE gr wtorek 17;00
prezentacja 17
Giddens środa 17 15
17 Tydzień zwykły, 17 wtorek
kinezyterapia 17 10, POSTAWA CIAŁA I KRYTERIA JEJ OCENY
Odwodnienie (dehydratatio) (17 12 2010 i 7 01 2011)
17 G11 H09 Składniki krwi wersja IHiT

więcej podobnych podstron