LUCJAN WOLANOWSKI
REPORTER WĘDRUJE SZLAKIEM CIERPIENIA
Firzy Ring Road, w śródmieściu stolicy Indii, wznosi się niewielki nowoczesny budynek, nad którym powiewa błękitna flaga Światowej Organizacji Zdrowia. Na parterze mieści się mała salka. Tam zasłonięte okna nie' wpuszczają indyjskiego słońca. Ze ścian spoglądają na kilkanaście zebranych osób demony zła, głodu, zarazy i śmierci z ornitologii hinduskiej. Ich straszne oczy przypominają w tym nowoczesnym wnętrzu, odciętym klimatyzacją od upalnego dnia, że jesteśmy w głębi Azji.
KONSYLIUM DLA 700 MILIONÓW
Zebrani zasiadają wokół stołu. Rozmawiają ze sobą po angielsku» ale między nimi jest tylko jeden Brytyjczyk. Pozostali to Hindusi, Duńczyk, Maltańczyk, Cejlończyk, Haftańczyk, Amerykanin, Włoch i Holender.
Wskazówki ściennego zegara pokazują dziewiątą rano. Jak co poniedziałek zapalają się czerwone światła nad drzwiami do tej sali konferencyjnej. Milknie gwar głosów. Powstaje przewodniczący, w kilku uprzejmych słowach wita reportera z Polski, który
skierowany tu został do pracy przez wydział informacji Światowej Organizacji Zdrowia w Genewie.
Zaczyna się konsylium lekarskie. Pacjentów jest blisko siedemset milionów. To obraduje ścisły sztab regionalnej dyrekcji Światowej Organizacji Zdrowia na Azję Południowo-Wschodnią. Poczta kurierska napływa tu w piątki z Afganistanu, w poniedziałki z Birmy, Indonezji i Syjamu; z Mongolii we wtorki, z Nepalu w czwartki. Raz w miesiącu samolot kurierski ląduje na zapomnianych przez Boga i ludzi Malediwach, aby dowieźć personel i pocztę na maleńkie wysepki. Z Genewy „walizka", czyli służba kurierska dowozi w poniedziałki, środy i piątki zalecenia i dyrektywy, dostarcza informacje z innych dyrekcji regionalnych, rozsianych w różnych stronach świata. Jak się czujesz, Azjo?
START BUDRYS, TRZECH SYNÓW...
Tym razem znalazłem się w Azji Południowo-Wsęho- dniej na zlecenie Światowej Organizacji Zdrowia. Nie chodziło o podręcznik, nie jestem lekarzem, a podręczniki piszą dla Światowej Organizacji Zdrowia najwybitniejsi specjaliści. Moi zleceniodawcy chcieli mieć książkę o walce przeciw śmierci w tych stronach globu, ale oglądaną z perspektywy, którą zwać przywykliśmy „ludzką stroną opowieści”. Do pracy tej zaangażowano trzech reporterów. Pan Joseph Handler, dyrektor wydziału informacji, posłał Francuza do Ameryki Łacińskiej i do Mongolii, Rosjanin ruszył na Bliski Wschód, mnie „przypadł” Daleki Wschód.
Wczesną wiosną 1967 przyleciałem do Genewy. Przez kilkanaście dni brałem miarę na reportaż, zastanawiając się nad różnymi aspektami tematu. W wielkim
gmachu, gdzie kilka razy dziennie przechodziłem koło .popiersia Marii Skłodowskiej-Curie, daru rządu polskiego dla tej Organizacji, rozmawiałem z różnymi lekarzami, którzy znali te strony świata, gdzie miałem jechać, lub znali problemy chorób, które miały być osnową reportażu — a najczęściej i jedno, i drugie. Wreszcie doszło do ostatecznej rozmowy. Przez okna gabinetu, w którym omawialiśmy sprawy bardzo gorących tematów w bardzo ciepłych krajach, widać ośnieżone szczyty Alp. Powiedział pan Joseph Handler, dyrektor informacji Swialtowej Organizacji Zdrowia: „Proszę się dobrze zastanowić. Nie chcemy, aby znał pan te sprawy z relacji osób trzecich. Takie opracowania można zrolbić za biurkiem. Chcielibyśmy, aby przebywał pan między chorymi, aby sam pan spojrzał na te sprawy z perspektywy małej chatki w głębi dżungli na Borneo czy domku stojącego na wbitych w wodę palach w Syjamie. Mamy tu lekarzy, którzy całe życie poświęcili walce z .trądem,* ale musi pan sam przebywać między trędowaltymi, aby zrozumieć tragedię tej choroby. Nie możemy zapewnić panu innej ochrony zdrowia, jak tylko tę, którą mają nasi wszyscy pracownicy. Ubezpieczymy pana od choroby i na wypadek śmierci, ale polisa ubezpieczeniowa nie zapewnia wszystkiego...”
Latem zaczęły nadchodzić z Genewy ciężkie paczki z książkami o chorobach tropikalnych. Zabrałem je ze sobą na urlop do Kazimierza nad (Wisłą. Wieczorami czytałem o chorobach, które przeważnie nie mają nazwy w języku polskim, a jeżeli nawet mają — jak np. malinica — to nazwa ta (powiedzmy egoistycznie: na szczęście!) niewiele mówi.
Do Genewy przybyłem ponownie jesienią. Trochę już .mfałgim rozeznania w problematyce, ale nie było się nawet przed kim pochwalić, gdyż kiedy zgłosiłem się
9
w gmachu przy Avenue Appia, wręczono mi zaraz ,,na dzień dobry” skierowanie na badanie lekarskie.
Zaczęło się to na czczo, rankiem, i mam wrażenie, że przejść badania w Światowej Organizacji Zdrowia w Genewie .to trochę tak, jak gdylby praktykujący katolik nalegał na to, aby sam papież udzielił mu ślubu. W podziemiach gmachu podsunięto mi najpierw do podpisu oświadczenie stwierdzające, iż zgadzam się na ujawnienie wyników badań mym zleceniodawcom, oświadczenie to wylądowało w teczce z mym nazwiskiem na okładce i nadrukiem „Tajemnica lekarska”, potem teczka ta pęczniała od wkładanych kolejno wyników analiz i innych badań. W każdym razie pobrano ze mnie wszystko, co się tylko dało pobrać, byłem prześwietlany, skakałem, kucałem, zwierzałem się z przebytych chorób, oświadczałem, że nie miałem w rodzinie chorych umysłowo ani że nie jestem dziedzicznie obciążony żadną z długiej litanii wymienionych na formularzu chorób. Odpowiadałem na pytania w rodzaju, czy i jakie leki biorę stale, a jeżeli tak — to od jak dawna. Po południu, nieco znużony tymi badaniami przeprowadzanymi w kraju zegarków ze szwajcarską precyzją, powiedziałem do doktora Sulttona: „Czy aby me zaszło jakieś nieporozumienie, doktorze, przecież ja nie zamierzam wstąpić do komandosów marynarki wojennej, tylko chcę jechać na Borneo...”
Ale — jak by rzekli nasi rodacy w Ameryce czy w Australii — on wcale nie endżojował tego dżoku, czyli że wcale nie był ubawiony tym dowcipem. Za karę dostałem podwójne stuknięcie młotkiem w kolano, a lekarz dobrotliwie i rzeczowo wyjaśnił: „Widzi pan, nie jedzie pan jako .turysta. Jeżeli będzie się pan źle czuł, jeżeli upał pana męczy, a wilgoć źle ma pana wpływa — to będzie pan siedział w hotelu. My zaś chcemy,
10
alby pan pracował. To wszystko. Niech pan teraz zrobi szybko dziesięć przysiadów. Dziękuję...”
Kiedy ubierałem się w szatni, pielęgniarka z uśmiechem odniosła mi zegarek, który zdjąłem przed badaniem elektrokardiograficznym, i rzekła: „Dostanie pan od nas pozdrowienia, proszę je nosić na sercu”.
Myślałem ja z kolei, że to żart. Ale w Bangkoku, w Syjamie, doręczono mi kopertę z Genewy, w której znalazłem legitymację w trzech językach informującą, jaką mam grupę krwi. Do niej dołączone było zalecenie, abym nosił ją stale przy sobie. Wiele istnień ludzkich dałoby się uratować, gdyby po wypadku było od razu wiadomo, jaką krew można użyć do transfuzji.
SZCZYPTA SOLI
W gabinecie lekarskim wręczono mi też małą teczkę z apteczką połową, którą miałem zabrać ze sobą w drogę. Oryginalnością tego zestawu było to, że wszystkie leki opakowane zostały w lekkie naczynia z tworzyw sztucznych z nadrukowaną nazwą, czasem, zastosowaniem preparatu, ale bez firmy producenta. Jak mi kiedy indziej opowiadano, Światowa Organizacja Zdrowia chce w ten sposób pozostać z dala od wojny reklamowej chemicznych gigantów. Nabywa więc leki i przepakowuje je we własnym zakresie. Nietrudno sobie wyobrazić, że w przeciwnym wypadku gazety roiłyby się od reklam w rodzaju „Kup nasz preparat, który Światowa Organizacja Zdrowia nabywa dla swych pracowników”.
Jeszcze z Warszawy zabrałem spisane ładnie na kartce maszynopisu rady przyjaciela — doktora Rogera Schonberga, który z ramienia tej samej Organizacji przebywał w Kongo, naturalnie jako lekarz. Z żalem
11
muszę zrezygnować z cytowania tu celniejszych wyjątków z jego od serca płynących rad, a to dlatego, że pisane są słownictwem drastycznym i nie omijają żadnej dziedziny żyda osobistego. Omawiają z bogactwem szczegółów czynności najbardziej intymne z zaleceniem pory dnia i częstotliwości wykonania — wszystko naturalnie gwoli higienie. Urzędowych, znacznie bardziej dostojlnych rad z dwujęzycznej broszury „Higiena osobista w tropikach” nie będę tu cytował.
W apteczce daremnie byśmy szukali „leków-cudów”. Znajdują się tam natomiast preparaty tak dziwne, jak... sól kuchenna w pastylkach, które należy łykać regularnie, ale tylko w niektórych rejonach, gdzie klimat jest wyjątkowo ciężki. Chodzi mianowicie o to, że w organizmie wydzielającym wielkie ilości potu dochodzi do zachwiania bilansu płynu. Wtedy rozlega się dzwonek alarmowy, czyli po prostu chce nam się pić. Ale w pocie wydziela się też wiele soli — czasem można widzieć wprost białe „zacieki” na ciele. Tu „dzwon na trwogę” jest bardziej dramatyczny. Następują majaki czy nawet rozdwojenie obrazu. Przeżyłem wstępną fazę tych doświadczeń przed kilku laty, kiedy byłem korespondentem przy wojskach Narodów Zjednoczonych na Zachodniej Nowej Gwinei — i nie chciałbym bardzo przeżyć tego ponownie.
OBIAD NA CZTERECH KOŁKACH
Jako weteran kilku podróży do Azji Południowo- Wschodniej, przeważnie z dala od utartych szlaków i często w prymitywnych warunkach bytowania — uważam, że zbytnie przejmowanie się czyhającymi tam niebezpieczeństwami jest niedorzeczne. Lektura na ten temat może wpoić w człowieka przekonanie, że padł
ofiarą zarazków, które .powodują śmierć nieuchronną, acz powolną... Objawy każdy zawsze u siebie znajdzie przy odrobinie dobrej woli i pomysłowości.
Z drugiej strony są <to sprawy, których nie wolno lekceważyć. Zawsze powtarzam mądrość zasłyszaną od Holendrów, którzy mają Ite czterysta lat doświadczenia w tamtych stronach. IW dalekich krajach nigdy nie staraj się być mądrzejszy niż ci, 'którzy łam byli przed tobą. Ci mądrzejsi leżą potem pod palmami. Droga w tropiki kojarzy mi się trochę z dobrze znakowanymi szosami w Islandii, gdzie po kilku tablicach następuje ostatnia z tekstem słownym: „Zostałeś ostrzeżony!”
Kilkanaście dni przed odlotem wypełniała mi praca w bibliotece w Genewie. Światowa Organizacja Zdrowia zgromadziła tu to, co nazwałbym śmietanką nieszczęścia zebraną z dramatów ludzkich różnych epok, klimatów i stron. Tu w grubych tomach lub na kilometrach mikrofilmów zebrano spostrzeżenia lekarzy będące owocem ich całego żyda, a czasem nawet i wielu pokoleń badaczy. Tu spisano ważne obserwacje, zanotowane tuż ¡po operacjach drżącą jeszcze z przemęczenia ręką chirurga, 'która odłożyła lancet, a sięgnęła po pióro. Suchym, beznamiętnym, naukowym językiem faktów piszą tu korespondenci z placu boju tysięcy bitew o ludzkie życie, rozgrywanych bezustannie wysoko w Himalajach i na trzęsawiskach Bomneo, w asfaltowej dżungli wielkich miast i izbach porodowych na zapadłych wsiach. Tu są opisane choroby, które przeminęły, wnikliwe zaś dysertacje ostrzegają przed chorobami, które mogą zagrażać tam, gdzie dotąd były nie znane. Uczone dysertacje uznanych sław medycyny sąsiadują na półkach z pamiętnikami wiejskich położnych. Tu pochłaniałem relacje o wędrówkach zarazy, które napiędem akcji biją każdą powieść kryminalną, a ofiary choroby, która zabija, liczą się na miliony. Tu
przekopywałem się przez lawinę faktów zawartych w czasopismach tak dziwnych, jak „Mosquito News”, czyli urzędowej publikacji Amerykańskiego Związku Kontroli Komarów w Nowytm Orleanie.
To mozolne wkuwanie gramatyki cierpienia i słówek klęski wypływało z przekonania, że na głupie pytania dostaje się z reguły głupią odpowiedź. Ludzie nauki — a z takimi miałem się stykać codziennie w mej wędrówce — nie lubią „zieleniaków”, czyli takich, którzy nie mają nawet elementarnego pojęcia o temacie. Szykując się do włóczęgi po terenach nawiedzonych przez gorączkę ślimaczą, chciałem wiedzieć o tej chorobie przynajmniej tyle, bym na miejscu mógł od razu wejść w temat.
O szóstej wieczorem gasną świaitła w wielkim gmachu przy Avenue Appia. Dla higieny psychicznej nie zabierałem ze sobą do hotelu mej lektury obowiązkowej. Zdawałem solbie sprawę, że czekają mnie miesiące wędrówki szlakiem nieszczęścia. Szukałem Odprężenia.
Ogromnie się ucieszyłem przybyciem mych przyjaciół z Australii. Ściślej biorąc — Australijczyków, którzy męczą się strasznie... krążąc po Europie. Nabyli tu bowiem duży samochód mieszkalny, w którym jest wszystko — od kuchni do telewizora. Wóz ¿budowany na Australię 'ma w oknach siatki przeciw modkiitom, ale nim wjedzie bez da na szosy „tam w dole globusa”, musi upłynąć czas prawem przepisany.
Uściskaliśmy się serdecznie, pani domu zaraz zakrząt- nęła się koło kolacji, którą spożyliśmy na skwerze przed najdroższą ¡restauracją w Genewie...
SŁOŃCE NAD LEMANEM
Dostaję szczegółową trasę podróży, Mety, nazwiska lokalnych kontaktów, polisę ubezpieczeniową i —jako doradca wydziału informacji Światowej Organizacji Zdrowia — paszport Narodów Zjednoczonych.
Pożegnalny obiad zjadam w kantynie na najwyższym piętrze gmachu przy Avenue Appia. Jest pan Handler, jest członek Akademii Francuskiej Joseph Kessel, który rusza do Ameryki Łacińskiej. Trzeciego „wspólnika” -— Borysa Izakowa z Moskwy tnie spotkałem; w wędrówce po Bliskim Wschodzie nie 'był tak jak ja zależny od tajfunów i monsunów w rejonie Pacyfiku Zachodniego, mógł wcześniej zabrać się do pracy.
Kessel jest księciem reporterów. Już sam tytuł jego wspomnień „Nie wszyscy byli aniołami” oddaje najlepiej rodzaj ludzi, z którymi miał do czynienia na swym reporterskim szlaku. Pełne blasku oczy pod grzywą siwych włosów, pełen swady i temperamentu. Powiada, że dr Candau, Brazylijczyk, który jest dyrektorem generalnym Światowej Organizacji Zdrowia, nie chce wcale uprawiania radosnej twórczości. Wręcz przeciwnie! Chciałby, aby książka opowiadała o warunkach życia, które uzasadniły powołanie do życia tej Organizacji. „Im więcej szczegółów technicznych, tym mniej czytelników” — powiada Kessel. Człowiek, który wiele razy okrążył świat i dotarł w rejony najbardziej zakazane, twierdzi, że wcale nie jest awanturnikiem, wraca bowiem zawsze do swego domu i do swych nawyków. Powiada, że „14 godzin na grzbiecie słonia świetnie wpływa na samopoczucie”. Wspomina nawiasem, że któregoś dnia miał telefon od przyjaciela, który wzburzonym głosem powiedział: „Wyobraź sobie, co mi się dziś przytrafiło! Skończyłem 80 lat! Pomyśl tylko: w moim wieku, coś podobnego!’
Ostatni dzień w Europie spędziłem nad brzegiem Le- manu. Był to dzień wolny od pracy, zalany słońcem niezwykłym późną jesiemią. Grzałem Się na ławce, chociaż wiedziałem, że potem .przez cały czas podróży przyjdzie mi chronić się przed promieniami słońca.
Tegoż wieczoru odrzutowiec wzbił się z lotniska w Genewie, zatoczył wielki krąg nad zaśnieżonymi Alpami, odnalazł swój niewidzialny szlak i mrugając kolejno światełkami na Skrzydłach — poszybował na'południe. Kilkanaście godizin loltu bez przygód i lądujemy na lotnisku stolicy linldia. Spiekota bucha do wnętrza kabiny przez otwarte dirzwi. W budynku portu dr Edward Mach z Budapesztu podaje mi rękę: „IWitam w Azji!”
SPOSÓB NA ŻÓŁTACZKĘ
I tak oto znalazłem się w budynku przy Ring Road w New Delhi, gdzie demony zła a chorób patrzą ze ścian sali konferencyjnej na obradujących lekarzy.
Demony były uważane tradycyjnie za sprawców wszelkich dolegliwości. Demon gorączki w mitologii hinduskiej występował z trzema głowami, miał dziewięcioro oczu. Żółtaczkę — też oczywiście wywołaną przez demony — należało leczyć w ten sposób, że pacjenta kładło się na łożu bez materaca, a żółte ptaszki przywiązywano do jego lewej nogi żółtymi sznurkami. Potem ptaszki wypuszczano na wolność, aby odlatując zabrały ze sobą chorobę.
Medycyna ma tu bardzo stare tradycje. Nieco obszerniej opowiadam o tym w innym miejscu mej relacji. Tu wspomnę, że kiedy tylko człowiek pojął, jak kale- ozyć innego człowieka, to nauczył się też, jak te rany eczyć. Może też i dlatego stare księgi hinduskie przed-
16
mmmmrng^Ê»
stawiały sumę ówczesnej wiedzy medycznej w formie eposu wojennego. A więc /przywódca wszelkich chorób zwołuje swych podwładnych na wielką naradę, zanim ruszą do szturmu ma organizm człowieka. Między obradującymi sztabowcami jest 5 chorób seroa, 74 choroby jamy uKtinej, 18 chorób uszu i nosa i 64 choroby oka... Kolejno sposobi się atak na człowieka.
Osobnym działem medycyny hinduskiej była umiejętność stosowania odtrutki. Lekarze specjalizowali się w tym kunszcie, jako że na dworach maharadżów chętnie posługiwano się trucizną dla załatwiania skomplikowanych sporów dynastycznych.
Medycyna nowoczesna powoli torowała sobie drogę nie tylko poprzez przesądy i zabobony, ale i bariery kastowe. Nie itak znowu dawne są relacje o lekarzach- braminach, którzy nigdy nie dotykali pacjenta. Badanie Chorego odbywało się w ten aposób, że sanitariusz trzymał (Stetoskop, przez który lekarz nasłuchiwał. Sekcję zwłok lekarz prowadził podobnie: stał w drzwiach prosektorium, wydawał polecenia i kazał sobie opowiadać, co widać...
PRÓBA DIAGNOZY
W reportażu system taki jest zawodny. Trzeba samemu dotknąć chorego. Diagnoza będzie wtedy bardziej precyzyjna.
Z 46 państw członkowskich Światowej Organizacji Zdrowia 300 pracowników różnorodnych specjalności skierowanych zostało do pracy w tym ogromnym rejonie, Sięgającym od Zachodniego Irianu aż po Birmę i Mongolię. Trzeba by soczewki naprawdę szerokokątnej, aby pokazać jeden dzień pracy tych ludzi, którzy ze strzyfeaiwką w ręku d nad maszyną do pisania, w helikopterze i na grzbiecie słonia, w dżungli i pustyni,
19
na polach ryżowych i sw lasach palim kokosowych działają między chorymi d (biednymi, a zagrażają im zarówno tygrysy, jak i komary przenoszące malarię.
Owego dnia w Rangunie, w Burmie, doradca Światowej Organizacji Zdrowia do spraw trądu prowadził szkolenie specjalistów w 'klinice dermatologicznej, przekazując im najnowtsze zdobycze wiedzy w tym zakresie. Inny doradca szykował się do spotkania dyskusyjnego dla omówienia róli pielęgniarek w lecznictwie psychiatrycznym.
Na Cejlonie było tego dnia święto, ale inżynier sanitarny szykował się do czekającego go nazajutrz wyjazdu dla zapoznania się z terenem na południowo-za- chodnim krańcu wyspy, gdlzie miał powstać nowy wodociąg i ścieki. Ta część kraju jest szczególnie gęsto zaludniona, a brak tam wody do ipicia. Mnożą się choroby i wydaje się, że właśnie dostawa wody w obfitości może radykalnie zaradzić sytuacji.
Z miasta Małe na Malediwach nadeszły raporty od entomologa, który przeprowadzał badania, szukając owadów mogących przerzucić choroby na żaglowcach zawijających do portu. Inny jego kolega w laboratorium palowym Światowej Organizacji Zdrowia nadzorował prace badaiwcze dla wykrycia wypadków malarii. Dwaj specjaliści kontrolowali urządzenia .techniczne w klinice dla gruźilików.
W Syjamie rzeczoznawca do spraw malaria kończył akurat pisanie raportu o sytuacji, jaką zastał podczas swej wyprawy w rejon Koh Lantar, u zachodniego wybrzeża kraju. Podczas podróży jego gumowa 'łódź wpadła w burzę między wyspami Koh Lantar i Koh Phi-Phi.
W Kaibulu afgańscy studenci trzeciego ¡roku medycyny składali egzaminy w obecności profesora patologii, przybyłego tam z ramienia Światowej Organizacji Zdrowia.
KUMYS Z KRANU
Pan Romuald Dobrowolski, który jest rzeczoznawcą inżynierii sanitarnej z ramienia Światowej Organizacji Zdrowia, skierowany został do Mongolii; wędrował owego dnia przez step, aby opracować urządzenia wodociągowe dla osady liczącej 2000 mieszkańców. Do New Delhi idą jego raporty donoszące o trudnościach budowy sieci wodociągowej w kraju, gdzie wielkie tereny wystawione są na działanie siarczystego mrozu przez wiele miesięcy w roku, ale gdzie w niektórych rejonach nie ma śniegu i ziemia zamarza na kilka metrów w głąb. A więc prace można wykonywać tylko przez kilka miesięcy w roku — czas nagli! Zadanie to odpowiedzialne; jeżeli projekt zda próbę życia, to rząd może izatWierdżić go do wprowadzenia w całym kraju. Na precedensy polski specjalista nie bardzo może się oglądać. Zachowały się tylko relacje o urządzeniach wodociągowych na dworze jednego z chanów, które rozprowadzały co prawda nie wodę, ale... kumys.
Inny Polak, pan Marian Benedykcdńdki, nie należy do personelu Światowej Organizacji Zdrowia, ale działa na terenie Indii z ramienia często z nią współpracującej Organizacji do Spraw Wyżywienia i Rolnictwa, czyli FAO. Namawia Hindusów do hodowania i zjadania świń. Jak dotąd, w tym ogromnym kraju istnieją zaledwie itrzy rzeźnie ubojowe, a tamtejsza nierogacizna jest bliższa w kolorze i obyczajach dzikowi niż naszym wieprzkom. Stworzenie to zresztą nastawione jest na samoobsługę, nikt go nde karmi, więc ugania się za różnymi smakowitymi kąskami ze szczurami włącznie.
Pan Benedykciński chce namówić chłopów, aby zrezygnowali z czarnych świń, a zabrała się do hodowli białych. Lansuje ośrodki hodowli i fabryczki przetworów. Wszystko musi być dostępne na miejscu. Żaden szczegół nie jesft więc nieważny. Pasza dla świń w kra-
ju, gdzie często ludzie nia mają co jeść, jest problemem. Chłopom sprzedaje się Wieprzki z gospodarstw państwowych, zamyka się je w chlewach, a więc nie mogą stać nad pustym korytem — koniec samoobsługi! Dostarcza się tanie mączki mięsne, ziarno napoczęte przez szczury, otręby. Wędlina? Owiszem, tylko że do wędzenia używać się 'będzie łupin z orzecha kokosowego.
Jesteśmy w Indiach. Piroblem zaczyna się zaraz tu, nie opodal, dosłownie za oknami. Rozsuńmy zasłony w oknach! Te olto gliniane lepianki pozbawione są najbardziej nawet prymitywnych urządzeń sanitarnych. Mieszkają tam robotnicy budowlani przybyli do Delhi w poszukiwaniu pracy. Od czateu do czasu zarząd miejski przysyła im wezwania, aby się wyprowadzili. Ale dokąd? Tego papierki nie precyzują: mają iść przed siebie... Po kilku wezwaniach zjawia się policja, otacza skupisko glinianych dornków i burzy je w kilkanaście minut. Ich mieszkańcy zbierają swe chude tłumaczki i wloką się przed siebie, do innej dzielnicy, gdzie szybko postawią sobie nowe lepianki, Potem przyjdą noWe wezwania, potem zjawi się policja. Cykl nie zostanie przerWany.
Walki o zdrowie nie można oddzielić od walki z głodem. Oto jedna z prawd, jakie widziałem dzień po dniu w mej wędrówce szlakiem cierpienia poprzez Azję Południowo-Wschodnią. Bo tam pospołu galopują czterej jeźdźcy Apokalipsy: SMIERC, WOJNA, GŁÓD i DŻUMA.
DŻUMA ZA NIMI W ŚLAD BIEGŁA
„Jaką Azję dhdeliby państwo ujrzeć?” — miał rzekomo kiedyś zapytać przewodnik pewnej grupy turystów, którzy zjawili się, aby w kilka godzin „zrobić”
22
jakieś wielkie azjatyckie miasto i odrzutowcem pofrunąć dalej, aby „zaliczyć” następne. „Czy mam państwu .pokazać Azję Kiplinga, ozy może Ażję CoWrada, a może chcą państwo obejrzeć Azję LBJ? A może taką, jaka jest naprawdę?”
W budynku przy Ring Road specjaliści (budulją ze strzępów informacji gmach wiedzy o Azji, jakiej nie oglądają nigdy turyści. IW raportach powtarzają się raz po raz nazwy, których samo brzmienie budzi grozę. Nazwy chorób zapomnianych przez Europę. W jednej z publikacji Światowej Organizacji Zdrowia dr Marcel Baltaizard, dyrektor Instytutu Pasteura w Teheranie, powiedział: „Obecne milczenie dżumy nie powinno nam przesłaniać faktu, że ma ona teraz pozycje wyjściowe tak dogodne, jak jeszcze nigdy w dziejach. Znalazła się w zasięgu kluczowych ośrodków nowoczesnej cywilizacji. Dżuma ito choroba przyszłości...”
W kilka lat zaledwie od tego prorodtwa, dość sceptycznie przyjętego przez lekarzy, pewien 21-letni szeregowiec amerykański został skierowany w Sajganie do wyburzania starych ruder, siedlisk tysięcy szczurów. Żołnierze zabawiali się rozdeptywaniem gryzoni, a ów szeregowiec uważając, że zabił największego szczura — podniósł go za ogon, alby pochwalić się przed kolegami.
Niedługo po powrocie do USA zauważył dziwny guz w swej pachwinie. IW szpitalu w Dallas rozpoznano dżumę, pierwszy wypadek zawleczenia tej choroby do USA od 1924 roku, kiedy to zaniemógł na nią pasażer na gapę wykryty na pokładzie statku w Nowym Orleanie.
Dżuma i wojna nie rozstają się ze solbą. 95 % wszystkich Iwypadków zachorowania przypada na Wietnam Południowy. Dopiero ostatnio zawleczono zarazę do Indonezji; toczy się śledztwo, ale poszlaki wskazują na to,
23
/ | ig i.
i
że dżuma przybyła z 'Wietnamu, .gdzie 7000 ludzi dosięgła zaraza w 1966 i 1967 roku.
Dżuma ma co najmniej sześć odmian. Ekipy (kontrolne donoszą, że w każdym porcie i na każdym lotnisku w Wietnamie wykryto dżumę między szczurami i żerującymi na nich pćhłami, rozsadnikami choroby. „Nie można wykluczyć ryzyka międzynarodowego rozprzestrzenienia dżumy”— ostrzega Światowa Organizacja ZdroWia.
W Wietnamie Południowym szaleje też cholera. „Największa liczba zachorowań w stosuinku do ludności” — stwierdza rzeczowy raport. Szerzą isię choroby weneryczne, od 8 do 14% przebadanych kobiet w ciąży było zarażonych. Tężec, tyfus i wścieklizna zbierają też żniwo w nieszczęsnym kraju.
Walka przeciw dżumie jest trudna nawet w kraju, który ¡nie jest placem boju. Profesor W. N. Fiedorow z Instytutu Badań nad Dżumą w Stawropołu (obecnie TogMatti) opowiada, jak żmudne badania ulstaliły rolę, jaką w przenoszeniu dżuimy odgrywają... wielbłądy. Sześć lat trwały zmagania przeciw dżumie, podjęte w 1933 roku w ZSRR na wielkich terenach na północny zachód od Morza Kaspijskiego. TępiOno dzikie gryzonie, prowadzono akcję ¡tak skuteczną, że ognisko zarazy wygasło, a w milionowych armiach radzieckich broniących pozycji nad dolną Wołgą nie zachorował na dżumę ani jeden żołnierz!
CHOROBA, KTÓRA KSZTAŁTOWAŁA HISTORIĘ
Dżuma, którą w średniowieczu zwano czarną śmiercią, wywoływana jest przez zarazek odkryty dopiero w 1894 roku, kiedy w zachodnich Chinach wybuchła ctótattraa wielka epidemia. W ciągu piętnastu następnych
lat choroba powędrowała przez świat szeroki, w wielu krajach (rozgorzały ¡kolejno groźne ogniska zarazy. Najbardziej krwawe żniwo dżuma zefbrała w Indiach, gdzie w ciągu dziesięciu lat aż sześć milionów ludzi postradało żyde.
Czarna śmierć pojawiła się w Europie w XIV wieku ciągnąc ze wschodu utartymi szlakami handlowymi. Stąd też najpierw nawiedziła bogate miasta kupieckie północnych IWłoszech. Jakkolwiek aż do schyłku XIX wieku kontynent europejski był w stanie ustawicznego zagrożenia, nie powtórzyły się 'już dni grozy na taką skalę, jak w pierwszych latach,pojawienia się zarazy.
Oblicza się, że w połowie XIV wieku co najmniej jedna 'czwarta ludności kontynentu padła ofiarą dżumy, były pewne rejony Europy, gdzie straty w ludziach były jeszcze wyższe. Wsie i miasteczka traciły niekiedy wszystkich mieszkańców, wielkie 'miasta były sparaliżowane, dławiła je śmierć i lęk przed śmiercią. Pisał współczesny 'lekarz: „Tak zaraźliwa była choroba, że nikt nie mógł przybliżyć się do chorego, aby się nie zaraził. Ojciec nie odwiedzał syna, syn nie odwiedzał ojca. Miłosierdzie umarło, a nadzieję porzucono...’’
Każdy, kto potrafił, ratował się ucieczką ze skazanych wsi i osad. Często i lekarze wpadali w panikę. „Był nieprzydatny i zawstydzony”, a przeto odchodził.
Na pełnym morzu unosiły się na falach nie ¡kierowane przez nikogo statki, których załogi wyginęły. Na ulicach oszaleli ze strachu ludzie pląsali w makabrycznej pantomimie, aby odstraszyć śmierć. Szukano kozła ofiarnego, sfanatyzowany tłum mordował trędowatych lub Żydów, palił na stosach łudzi dla zażegnania zarazy, a potem wznosił modły do świętego Sebastiana czy świętego Rocha przed ołtarzami wzniesionymi na ulicach.
Około roku 1353 dżuma osłabiła natarcie i Europa
20
powoli podnosiła się z upadku. Ale tb nie 'była już ta sama Europa. Zaraza nie czyniła różnic między swymi ofiarami. Zabierała z życia kmiecia, jak i barona czy biskupa, -możnych i maluczkich polspołu... System feudalny, który już powoli kruszał, zawalił Się nagle z hukiem. Nad średniowieczem ozama śmierć opuściła kurtynę.
To, co się stało w XIV stuleciu, było niezawodnie największą znaną pandemią dżumy. Zaraza nadeszła niiby ukoronowanie całego pasma nieszczęść, jakie spadły na ludzkość u schyłku średniowiecza. spustoszenie siał trąd, sżkorihut i grypa, od czasu do czasu dręczyła ludzi choroba zwana ogniem świętego Antoniego, która wywoływana była spożyciem zakażonego żyta i przejawiała się obumieraniem końozyin.
Człowiek przybilty i przerażony tymi dżiwinymi nieszczęściami zatracał niekiedy poczucie rozsądku, przez Europę za schorzeniami ciała przechodziły zaburzenia umysłu. Krucjata dzieci, kiedy to 30 000 chłopców i dziewczynek wyruszyło do Ziemi Świętej, obłędne tańce, które stały się ryltuałem podczas czarnej śmierci, biczownicy smagający swe wpół obnażone ciała... Dla współczesnego psychiatry stanowiłoby to materiał dla studiów nad objawami lęku przed cierpieniem, przed którym ludzie szukali ucieczki.
Lata zaraizy wywarły niewątpliwie wielki wpływ na rozwój cywilizacji europejskiej. Po latach bezgranicznej religijności w umysłach ludzkich rodziło się uczucie zwątpienia i sceptycyzmu. Ludzie nadal błagali Boga o pomoc, ale zarazem zaczęli pomagać sobie samym. Tu też właśnie historycy medycyny dopatrują się źródeł powstania zainteresowania zagadnieniami zdrowia publicznego, jako ze to nie lekarze, lecz rady miejskie czy rządy ustanawiały przepisy kontrolujące ruchy podróżnych lub towarów.
26
Zaraza wracała jeszcze wiele razy i ludzie umierali, dziesiątki .tysięcy ludza. A jednak Europa wytrzymała te ciosy i nie poddała się ich niszczycielskiej sile. 'Właśnie Włochy, gdzie czarna śmierć postawiła po raz pierwszy stopę na lądzie europejskim, doszły na początku XV .wieku do pełnego rozkwtitu w sztuce, nauce i literaturze.
Kończył się średbiowieozny schalastycyzttn, rozluźniały się okowy trzymające ludżi. Życie Stało się bardziej kolorowe, ale dla większości było ¡nadal trudne i pełne wyrzeczeń. Czarna śmierć była katalizatorem przyśpieszającym przeimialny, jakie narodziły nowy świast.
Zaraza wywodziła się z Azji Środkowej. Nie była chorobą człowieka, lecz dziko żyjących gryzoni, przeno- tsfiła ją pchła. Na skrajiu ludzkich osad, tam gdzie stykają się ze solbą gryzonie lasów i sltepów z tymi, które żyją blisko człowieka, zarażona pchła zaczyna ssać krew z istoty dwuinożnej. Nim dżuma zaatakuje człowieka, najpierw giną masowo gryzonie, zwłaszcza szczury. I o!to szczurza pchła, którą zgoln „gospodarza” pozbawił środków do życia, skacze na człowieka, dając mu zarazki dżumy w zamian za jadło i ciepło.
Zarazek jest odporny na zimno nawet przez czas dłuższy. I pchła też jest .wyjątkowo żywotna, skoro potrafi po roku głodowania zebrać tyle sił, aby skoczyć na człowieka i zarazić go. Zaobserwowano, że przed wybuchem epidemii dżumy szczury nagle znikają z jakiejś osady. Znaczy to, że same wyginęły na skuitek tej choroby. Ludzie nauczyli się więc bacznego obserwowania szczurów.
NIE CZAS NA NEKROLOG
Dżuma jest ostrą chorobą zakaźną gorączkową o bardzo wysokiej śmiertelności. Charakteryzuje ją zapalenie naczyń chłonnych, posocznica i rozlane krwotoki w skórze, tkance podskórnej i trzewiach. Często występują dymienice (foulbo), rzadziej wttórne dżumowe zapalenie płuc, rzadko pierwotne zajpalenie płuc.
Zwiastunem dobrej nadziei było wprowadzenie do leczinidtwa preparatów sułfomMowyćh w latach trzydziestych naszego wieku. Potem okazało się, że różne atnltyfbiotyki tez są skuteczne w zwalczaniu choroby. Wyprodukowano szczepionkę i wydaje się, że daje ona pewne zabezpieczenie przed chorobą w czasie pół roku. To jeist chorobą, kltóra wzbudza nadal lękliwe poważanie i lekarz przystępujący do łoża chorego na dżumę nosi kaptur, maiskę na twarzy, powłóczysty strój i rękawice — przypominając nieoo swego średniowiecznego poprzednika, który tak samo ¿taraninie unikał bezpośredniego kontaktu z zarażonym.
To, co tu piszę, może brzmieć nieoo jak nekrolog, wspomnienie po chorobie, która odeszła. Ale nie znajdzie się chyba lekarz, który z poczuciem odpowiedzialności podjąłby się napisania takiego nekrologu, skoro tylko ilość zachorowań spadła z milionów czy dziesiątków tysięcy do kilkudziesięciu wypadków w skali rocznej. Trudno jest bowiem z całą pewnością powiedzieć, dlaczego dżuma znalazła się w odwrocie. Kto wie, czy wysiłki ze strony ludzi nie są tu tylko przyczyną uboczną, a więc nie ma szczególnych powodów do dumy. Może w ciągu tych sześciu czy siedmiu wieków, kiedy tó zaraza wędrowała po świecie, człowiek stał się w peWnym stopniu odipomy? Nasze metody leczenia i zapobiegania nie są jeszcze zbyt doskonałe. Najnowsze badania idą w kierunku znalezienia pewnych mikro
skopijnych pasożytów, Wtóre by (nękały i niszczyły pchłę. Ale poszuiklŁwania takie są żmudne i nie wiadomo, czy będą skuteczne. Czarna śmierć nie rzekła jeszcze ostatniego słowa.
KAŻDY PARYŻANIN MA SWEGO SZCZURA
Myślę, że gdyiby temat czterech jeźdźców Apokalipsy powierzony został uozdnym, to przedistawiliiby ond chyba te złowieszcze posftacde (galopujące nie na koniach, lecz na szczurach.
Najtęższe mózgi obraldują w Genewie nad metodami walki przeciw szczurom, innym gryzoniom, a także pasożytom żerującym na tych gryzoniach. Ekonomiści studiują spustoszenia w spichrzach spowodowane przez szczury, a lekarze zestawiają długie litety zarazków wykrytych w kale i urynie zostawionych przez te same gryzonie w tych samych spichrzach na pamiątkę odbytych libacji.
Rok w rok 33 miliony ton zbóż i ryżu w spichrzach pada ofiarą szczurzej żarłoczności. Razem z owadami szczury doprowadziły do tego, że co piąte ziarno nie trafia nawet do spichrza, gdyż zostaje zjedzone jeszcze przed żniwami. Największe spustoszenia mają miejsce akurat w krajach najbiedniejszych. iWłaśnie Indie są najbardziej dramatycznym przykładem. Szczurów ma tam być dziesięciokrotnie więcej niż ludzi. W samym Bombaju zjadają lub niszczą ziarno, które byłoby pożywieniem dla jednej piątej ludności. Na Hawajach przemysł cukrowniczy traci rocznie 4,5 miliona dolarów na skutek ofensywy szczurzej. W Australii ustalano w 1916 roku obecność niewiarygodnej liczby 80 000 myszy na morgu gruntu, waga zaś myszy na tym samym obsza-
29
rze w jednej z farm Kalifornii dosięgła w 1926 roku 1234 kg! Na początku lat pięćdziesiątych na Filipinach na hektar ziemi uprawnej wypadało 2000 ¡Szczurów, które zjadały 90% ryżu, połowę trzciny cukrowej i od 20 do 80 % kukurydzy.
Nie należy zresztą sądzić, że szdzury nawiedzają tylko wioski, stronią od wielkich metropolii. Sprawa ta była szeroko omawiana, kiedy postanowiono, że ¡słynne hale targowe w Paryżu mają być przeniesione w inne miejsce. Powiada się, że każdy paryżanin ma swego szczura i że gdylby zwierzęta te zgromadzać się miały jednego dnia na Placu Zgody, to byłoby to możliwe tylko w kilku warstwach, aż do wysokości pół metra...
Od stuleci ciągnie się współżycie (z konieczności) człowieka z tymi gryzolniaimi, pracowinicy wodociągów i kanalizacji wędrując pod ziemią stukają w rury, aby szczury uciekały z drogi.
*W halach zjadają dziennie 200 ton żywności, nie licząc tego, co się psuije na skuitek ich działalności. Ich z^by przecinają kable telefoniczne, opakowania drewniane, płótno worków. Pchły szczurów, jak już wspomniałem, są rozsadnikami dżumy; w. 1922 choroba ta zabiła 34 gaiganiarzy paryskich.
Małe czarne szczury, które przywędrowały do Europy z Mongolii, zajęły miejsce tych, które były od czasów Attyli. Teraz Paryż ma wielkie szczury szare, które dochodzą do 25 cm długości — nie licząc ogona. Szczur posługuje się tajną bronią: inteligencją. Nigdy nie tknie pożywienia, jeżeli dostrzeże, że inny szczur został zatrulty tym właśnie pokarmem. W obliczu każdej nowej taktyki człowieka szczur zmienia elastycznie własne działania.
Czy szczury już waedizą, że „ich” hale będą przeniesione? Jak się do tego .ustosunkują? Czy obradują już nad tym problemem? Ludzie, którzy pracują w halach,
30
zapewniają, że w tym „brzuchu Paryża” dzieją się teraz dziwtne rzeczy...
Ozy więc nie ma nadziei?
Czy ludzkość ma zawsze dkładać szczurom ofiarę ze swego zdrowia i swych zasobów?
Uczeni patrzyli bezraldmie, jak w 1965 roku gospodarka Madagaskaru została zrujnowana przez inwazję szczurów. Wiosną następnego roku liczba tych gryzoni na wyspie radykalnie zmalała. Uczeni zafrapowani dziwnym zjawiskiem przyjrzeli mu się uważnie i mają nadzieję, że wpadli na trop nieitody walki ze szczurami znacznie skuteczniejszej niż trucizna i pułapki.
SZCZUR SZCZUROWI SZCZUREM JEST
Najpewniejszym sposobem jeSt oczywiście niedostępny spichlerz, ale właśnie w krajach ubogich takie budynki są rzadkością. Trucizna nie rozwiązuje sprawy, gdyż zosttawia tę samą ilość pokarmu dla zmniejszonej ilości szczurów, a więc te dahrze odżywione zwierzęta rozmnażają się Wtedy szybciej i rychło uzupełniają luki w swych szeregach.
Zostawmy tę sprawę samym szczurom — powiadają więc uczeni. Nie należy liczyć na to, że szczury zastosują środki antykoncepcyjne, aby nam się przypodobać! Zaobserwowano natomiast, że kiedy jest mało jedzenia, a dużo szczurów, dochodzi między nimi do zażartych bojów. Osobniki silniejsze i bardziej bojowe zwyciężają.
Kodeks honorowy szczurów nie zakłada walki na śmierć i życie, przeciwnik nde rmM być zniszczony, wystarczy, jeżeli zniknie z placu boju. Natomiast — jak zauważono — w ogniu wałki spala się często tak zwycięzca, jak i pokonany. Dochodzi mianowicie do po-
ważnych zmian hormonalnych u takich wojujących szczurów, zmian, które nie tylko zmniejszają ich odporność wobec chorób, ale i ograniczają rozrodczość. Nauka pójdzie po tym tropie i może właśnie takie zaburzenia hormonalne u szczurów, być może wywołane sztucznie, ocalą zbiory z pól świata, który jest coraz bardziej głodny.
Tak to sobie obiecują ludzie. A co na to szczury?
W kilka dni po tych wstępnych studiach wędrowałem po okolicznych wioskach z ekipą sanitariuszy z wiejskiego ośrodka zdrowia w Najafgarh. U wejścia do jednego z domów powitał nas siedzący na dwóch łapkach potężny szczur, bez pośpiechu zszedł nam z drogi i z odległości kilku metrów przyglądał się biało ubranej ekipie spojrzeniem bystrym i zaciekawionym.
Szczur dwiema łapkami muskał sahie wąsy, jak starszy pan po obfitym dbdedzie. Ilu ludziom ten jego obiad odebrał lub zatruł posiłek?
CZY TYLKO MIEJSCA STOJĄCE?
Wiejski ośrodek zdrowia w Najafgarh zajmuje się różnymi sprawami. Prowadzi szczepienia, udziela doraźnej pomocy lekarskiej, szkoli wiejskie położne, organizuje pogadanki dla dzieci na tematy związane z higieną. Zajmuje się też planowaniem rodziny, czyli propagandą kontroli urodzeń.
Ta sprawa spędza sen z powiek ludizi, którym leży na sercu los wielkiego kraju. „Czy zawsze ma nas Hindusów być zbyt wielu?” — zapytują retorycznie ludzie wykształceni. A że wychowali się w orbicie kultury języka angielskiego, więc chętnie cytują samego księcia Edynburga, który przed całym światem roztacza ponure perspektywy. Powiada mianowicie, że „jeżeli
32
utrzyma się obecne tempo przyrostu ludności, to według pewnych ustaleń za 400 lat będą na naszej planecie tylko miejsca stojące, a i to tyliko dla ludzi, trudno zatem powiedzieć, Skąd się będzie wtedy brała żywność...”
Ludzkość lęka się tłoku na naszym globie. Rozkręca się wielki aparat propagandy, sam Kaczor Donald występuje w dziesięciominutowej kreskówce mającej spopularyzować świadome macierzyństwo. Jego kwakanie jest zdubbingowane w 20 językach, alby było zrozumiałe dla rozwijających się narodów Azji, Afryki i Ameryki Łacińskiej.
Z perspektywy małej wioski w Indiach problem „za mało jedzenia, za wiele ludzi” uwidocznia się jeszcze jaskrawiej. W każdej chacie, do której zaglądamy, roi się od dzieciaków, ustawowa dolna granica wieku dla zamążpójścia chyba nie jest przestrzegana, gdyż w ośrodku czekają na poradę mężatki w zaawansowanej ciąży, które same zaledwie 12 czy 13 lat temu przyszły na świat. „Co roku umiera w Indiach 200 000 kobiet na skutek przerwania ciąży dokonanego przez osoby bez kwalifikacji” — powiada minister zdrowia, dr S. Chandrasekhar.
Sltrach pomyśleć, ale jeżeli Indie zachowają nadal obecny przyrost ludności, to w roku 1991 — a więc jeszcze w obecnym stuleciu — ich ludność dojdzie do miliarda! Już obecnie w państwie tym mieszka dwa razy więcej ludzi niż w całej Afryce i więcej niż na całym lądzie amerykańskim.
Coraz więcej ludzi ciśnie się tam do coraz bardziej pustej miski. Żyzność gleby uważana jest za najniższą na świecie, erozja powodowana przez wiatr i wodę pustoszy ziemię Matki-Indii, nie ma dość nawozów sztucznych, brak nasion wysokiej jakości. Rybne zasoby Oce- ainu Indyjskiego są dopiero napoczęte przez mieszkań
ców wybrzeży; różne nawyki związane z odżywianiem się i ograniczenia religijne oraz brak rozbudowanej sieci chłodni uniemożliwiają pełne wykorzystanie zwierząt rzeźnych. Krowy wędrują ulicami miast i wsi, wyjadając skąpą roślinność, a roznosząc choroby. Świat uważa Hindusów za jaroszów, ale rzeczoznawcy obliczają, że zjada się tam bardzo mało jarzyn, a wyżywienie opiera sdę na ziarnie, którego nie śtarcza dla wszystkich.
W stanie Bihar powiada się, że „loo niesie śmierć”. Loo — to gorący wiatr, który świszczy między ubogimi chatami. Z 52 milionów mieszkańców stanu Bihar co najmniej 40 milionów nigdy nie je do syta, ci właśnie niedożywieni najpierw *giną od chorób, kltórym nie mogą się oprzeć ich wycieńczone organizmy. Ospa, żółtaczka i cholera kościstymi palcami stukają do drzwi chat. Brak wody zmusza ludzi do dalekich wędrówek, te z kolei pogarszają jeszcze i tak tragiczną sytuację żywnościową. Plaga głodu spada na następne pokolenie, bo zdaniem lekarzy chroniczne niedożywienie we wczesnym dzieciństwie zostawia na całe życie ślady nie tylko fizyczne, ale nawet i psychiczne. (
W wioskach ludzie są zibyt ośłalbienii, aby wychodzić z chat, ci, którzy zjawiają się na drogach, powtarzają tylko słowa „nic w brzuchu, nic w brzuchu”. Statystycy gulbią się w arytmetyce głodu, nie można ustalić dokładnie, ani ile ludzi zmarło, ani co było prawdziwą przyczyną zgonu. Rząd centralny wysyła pomoc, ale głośno się mówi, że nie zawsze trafia ona do najbardziej jej potrzebujących.
W Najafgarh sytuacja nie jest aż tak dramatyczna. Przynajmniej nie dziś. Ale jultro?
34
NATCHNIENIE Z KAMASUTRY
Przecież ten miliard ltudlzd, których ma wyżywić ziemia, przyjdzie na świat w takich właśnie wioskach. Rysownik wielkiej gazety dasltaroza swej redakcji zabawmy rysunek, przedstawiający zabiedzoną kobiecinę, ottoozoną gromadką dziatwy, 'która zwraca się do swego małżonka: „A więc jeżeli nie wierzysz w pasitylki, to może przynajmniej zawrzemy układ o nierozprzestrzenianiu?”
W wiejskim ośrodku zdrowia dowcipy takie nie przemawiają jakoś do poczucia humoru. Na ścianach wiszą rysunki, ale bynajmniej nie humorystyczne. Przedstawiają w sposób najbardziej obrazowy przeróżne środki zapobiegania ciąży. Przeróżne — bo zdaniem fachowców cała akcja może się powieść tylko wtedy, jeżeli każdy będzie sobie mógł wybrać tę melfcodę, którą uzna za najodpowiedniejszą i którą najlepiej zrozumie. To też bardzo ważne. Nie tylko dlatego, że co najmniej jedna piąta mężatek w Indiach nie liczy sobie więcej niż 14 lat. Tu nie chodzi o wiek, raczej o elementarne luki w pojmowaniu tego, co się gómOloftlnie nazywa faktami życia.
Nie wiem, jak dalece opowieść ta jest prawdziwa, ale opowiadano mi, że w wiejskim ośrodku prowadzono cykl wykładów dla chłopów przekonywając ich, że lepiej mieć jedno czy dwoje dzieci, którym zapewni się dostatek i oświatę, niż spłodzić tuzin potomisttwa, które albo zemrze w dzieciństwie, albo też będzie niedojadać i żyć w ciemnocie. Przekonanym rozdawano bezpłatnie prezerwatywy. Na kawałku bambusa wykładowca demonstrował, jak należy prawidłowo nakładać prezerwatywę, aiby jej nie uszkodzić. Przekonani, obdarowani i pouczeni mężczyźni ruszali w drogę powrotną do rodzinnych wiosek. Tam wieczorem nakła-
30
dali prezerwatywę na kawałek bambusa i przystępowali do pełnienia obowiązków małżeńskich. Ogromnie się potem dziwowali, że taka magia nie diziała. (
Cytuję tę opowieść nie dla swawoli. Po prostu z podróży mej przywiozłem najmocniej ugruntowane przekonanie, że nie ma lekarza bez nauczyciela. A także i bez ekonomisty. Bo oblicza się, że jeżeli propaganda będzie skuteczna, to w 1971 roku Indie muszą dostarczyć swym mężczyzniam półtora miliarda prezerwatyw. Ich fabryki, rozbudowywane teraz pośpiesznie przez Japończyków, pokryją tylko częściowo zapotrzebowanie. A skąd wziąć pieniądze na import?
To, że wyśmiewany pnzez humorystę pan i Władca nie wierzy w żadne paśtylki, nie jest wcale abstrakcją, naginaniem sytuacji do dowcipu. (Wszędzie na świecie, a także w Indiach, chłopi mają więcej zaufania do ziół i innych ,,maturalnych’ ’ środków niż do produktów chemicznych. I dlaitego .też uczeni Indyjskiej Rady dla Badań Lekarskich w Gzanldigarh śtudiują obecnie Ka- masutrę, czyli słynny hinduski podręcznik miłości z ósmego wieku.
Mowa tam mianowicie o roślinie, kltóra odpowiednio spreparowana i żuta przez kobietę w czasie pierwszych trzech dni po miesiączce zabezpiecza ją przed zajściem w ciążę do następnego okresu. Badania na zwierzętach laboratoryjnych dały dobre wyniki. O inlnej roślinie podobnej w działaniu uczeni hinduscy wyczytali w erotycznym podręczniku z XII' wieku, zwanym „Anan- garamga”.
Dr Ohamfragiri Dwarakaraath, który specjalizuje się w studiach nad skarbcem medycyny ludowej, jest zda- nSa, że „są to ¡sprawy ciągle jeszcze mało znane. Przebadano tylko niektóre z tych leków. A my prowadzimy nasze badania w oparciu o przeświadczenie, że choćby p
dwa lub trzy z tysiąca leków mogą okazać się bardzo przydaifcne”.
I tu znowu komentarz reportera. Sytuacja w Azji nie wygląda wcale tak, że to, co określa się tam jako „medycyna zachodnia”, trafiło w próżnię. Leki i lekarze byli tam od niepamiętnych czasów. Byli też i szarlatani i znachorzy, jak wszędzie na świecie, ale nie wolno zapominać o tym, że szpitale istniały tam od dwóch i pół tysiąca lat, że dokonywano tam śmiałych i udanych zabiegów chirurgicznych. Że księgi z V wieku naszej ery zawierają szczegółowe opisy operacja pla- sttycznydh i wynika z nich niezbicie, iż lekarzom hinduskim znane były już wtedy metody, jakie trzeba było żasłtosować, aby organizm nie odrzucił przeszczepów. Księgi te wyliczają 121 rodzajów narzędzi chirurgicznych. Lekarze znali narkozę, stosowali cesarskie cięcie.
'Hinduscy lekarze łączyli malarię z ukąszeniem komarów, kiedy jeszcze w Europie nikomu się o tym chyba nie śniło. Opisali cukrzycę, stosowali szczepienia przeciw ospie, ostrzegali przed szczurami jako rozsad- nikami dżumy.
Owe księgi z V wieku wymieniają 760 ziół leczniczych, niektóre trafiły potem do europejskich aptek i Już w nich pozostały aż po dziś dzień. Wychwalano czosnek, kttóry dopiero stosunkowo niedawno doczekał się uznania naszych specjalistów, znano środki przeciw ukąszeniom żmij. Z liści ziela rosnącego u stóp Himalajów, a zwanego ,,rauwol£ia”, Hindusa sporządzali leki uspokajające; dziś nowoczesna medycyna stosuje ten środek przeciw nadciśnieniu oraz w zaburzeniach psychicznych.
Zafrapowały mnie w Indiach bardzo nowoczesne badania nad bardzo starą wiedzą.
37
j
MIASTO UPIORNYCH NOCY
Wszechindyjski Instyftult Nauk Medycznych prowadzi od lat badania tajemniczych praktyk jogów, które mogą mdeć wielkie znaczenie dla poznania naszego organizmu. Są to badania trudne, gdyż jogowie nie zawsze chcą w nich współdziałać. Tak na przykład w jednym wypadku joga potrafił zwalniać własny puls. Bliższych danych brak, gdyż po demonstracji joga odszedł i ruszył w dalszą wędrówkę po drogach Indii. Innym curiosum był joga, który na żądanie powodował występowanie obfitego poltu na dowolnej części Własnego ciała. Ustalono, że joga zamknięty w uszczelnianym pomieszczeniu potrafi do połowy obniżyć spalanie tlenu przez jego organizm.
Naukowcy stwierdzili, że stan mózgu jogi w czasie głębokiego zamyślenia przypomina stan samochodu, który jeszcze sltoi w miejscu, ale ma już zapuszczony silnik: w pełni sprawny, ale jeszcze nie jadący. Ogromnie interesujące były badania jogów, którzy muzyką doprowadzają się do sitanu zamyślenia. Ich głosy nagrywano na taśmie magnetofonowej, potem odgrywano ją głośno i oto jogowie swym własnym głosem byli wprowadzani w stan kontemplacji.
Jeżeli o tym opowiadam, to tylko dlatego, aby wskazać, jak dalece medycyna jest niepodzielna i jak wymiana wyników badań przyśpiesza postęp nauki. Tajemnice jogów pewnie z czasem przestaną być tajemnicami, będą wykorzystywane praktycznie przez psychiatrów w Europie i Ameryce. Być może właśnie człowiek z wielkich miast, żyjący w nieustannym napięciu, nieusitanme ścigający się ze wskazówkami ze- v gara, zyska pomoc w swych zdrowotnych problemach. Może bez chemicznych leków będzie wyłączać się
z całodziennego kołowrotka właśnie dzięki sposobom podpatrzonym u jogów.
Indie są i będą kopalnią tematów dla każdego, kogo interesują problemy zdrowia. Indie pełne są tajemnic, niekoniecznie tajemnic jogów. Przybysz z dalekich stron wieziony jest do Agry, tego cudu świata. Biura podróży zachwalają na całym świecie ten wyrzeźbiony w kamieniu poemat miłości, jakim jest Tadż Mahal, pojechałem i ja w dzień wolny od pracy, aby ujrzeć to opiewane cudo nad rzeką Dżamna w stanie Uttar Pradesz.
Ludzie podziwiają Czerwony Fort, Perłowy Meczet, no i owo słynme mauzoleum Tadż Mahal, wzniesione trzysta lat temu przez sułtana Dżehana dla uczczenia jego umiłoWainej żony Mamtaz Mahal.
Czerwony piaskowiec, biały marmur, kamienie półszlachetne, kość słotnfiowa. Można to oglądać za dnia, jeszcze lepiej — przy świetle księżyca. Przechodniu, dowiedz się także — a tego nie powie d przewodnik, turystów lepiej nie płoszyć takimi informacjami — że w Agrze mieści się też wielki szpital dla trędowatych. Agra jest miastem, gdzie zmarłą piękność uczczono budowlą, która zapewnia jej imieniu nieśmiertelność. Agra jest miastem, gdzie żyją ci, którym choroba odebrała urodę. Każdy wspomina zmarłą Mamtaz Mahal, któż pomyśli o żyjących trędowatych? Księżycowa poświata, podkreślająca majestatyczne piękno mauzoleum, nie upiększa upiornych twarzy ludzi, którzy żyją nie opodal sami ze swym nieszczęściem.
Gorący oddech toczącej się zaraz za miedzą wojny daje się w Korat silniej odczuć nSż w południowej części kraju. Ale ta mała garstka liudzi, która po drogach i bezdrożach wędruje mocnio sfatygowanym ambulansem, prowadzi walkę tylko o życie. Jej jedynym wrogiem jeSt ahoroba, której sama nazwa od niepamiętnych czasów budziła grozę.
Szpakowaty rubaszny Irlandczyk, pan 0’Reagan, nadzoruje z ramienia Światowej Organizacji Zdrowia akcję oznaczoną umownym skrótem „Thailand 30”. Zna świetnie miejscowe zwyczaje, język i ludzi. Wyskakuje z samochodu i żartuje z chłopami, ich żonami i dziećmi siedzącymi przed werandą ośrodka zdrowia od rana w oczekiwaniu na powrót z Korat wędrującej po wioskach ekipy. Uśmiechnięci ludzie tworzą roześmianą grupę. Ukradkiem otwieram notatnik: nie, nie pomyliłem się wcale. „Thailand 30” to kryptonim akcji walki z trądem. Ci pełni uprzejmości i pogody ducha ludzie w kolorowych strojach — to trędowaci. Oni wszyscy: i ta mała dziewczynka z amuletem na szyi, i tein bezzębny chłop z dłonią zniekształconą przez chorobę, i ten młodzieniec z czerwoną chustą na głowie, i ta dziewczynka ze szkarłatnym kwiatem w ręku...
Od najmłodszych lat Wpaja się tu uprzejmość, staje
się ona stylem bycia. Kiedy w jednej z uczelni Bangkoku odwiedziłem dr. Jana Venuleta z Warszawy, doradcą farmakologicznego skierowanego tai przez Światową Organizację Zdrowia, to ujrzałem na jego biurku miniaturowe kobiałki, zgrabnie sklecone z zielonych listków. 'W tych kobiałkach o pojemności diwócfa kostek cukru — maleńka porcja Słodkawej masy, zostawiona jako wyraz sympatii przez któregoś ze współpracowników.
Grzeczność wyszła z murów wielkich miast, weszła na pola ryżowe. Nawet małe dzieci splatają dłonie w geście modlitewnym, kttóry tu jest po prostu ukłonem. Tym bardziej więc zdziwiło mnie, że w zapadłych wioskach Irlandczyk jest jakoś dziwnie tytułowany — ani to imieniem, ani nazwiskiem...
Zagadnięty Q’Reagan przełożył mi ten dziwny tytuł. Zwą go po proStu „małym słoniem z rzeki Mun”, a w skrócie — „małym słoniem”.
— Powiedz, Mike, skąd to się wzięło?
, — Długa historia, mam teraz robotę, przejrzyj sobie karty choroby, a potem przełożę cd rozmowy z pacjentami.
Karty choroby prowadzone są po angielsku, ale nie trzeba nawet czytać tekstu. Na karcie naszkicowana jest sylwetka człowieka, czerwonym tuszem zaznaczono nawiedzone miejsca. Teraz patrzysz na rozebranego pacjenta i .widzisz, że to z jego żywego dała naniesiono upiorne znamiona trądu na te mapki cierpienia.
Trąd wcześnie wykryty jest uleczalny. Stosuje się leki chemiczne. Aby nie było za późno, prowadzi się badania kontrolne w szkołach, szuka zarażonych w małych damkach na palach wbitych w dno rzek i kanałów, wzywa na badania ludzi człapiących w wodzie pól ryżowych.
W tych notatkach pisanych naprędce w upalną na-
41
i
pęczniałą wilgocią noc, kiedy nad głową huczą ciężko ładowne sartioloty, a o świcie trzeba dalej ruszyć w wędrówkę szlakiem ludzkiej niedoli, nie będę opisywał wszystkich metod wykrywania trądu.
Najprostsza jest chyba ta, która znana jest tak długo, jak długo trąd traipi ludzkość. I ta jest też chyba najbardziej dramatyczna.
Karta choroby tej młodej dziewczyny jest jeszcze czysta. Kto wie, może nawet nigdy nie trafi do kartoteki? Zaraz się to powinno okazać. Brunatna skóra ramienia dziewczyny pokryta jest sporą plamą, jak gdyby wielkim siniakiem. Badania wstępne nie dają podstaw do obaw, ale w jej Wiosce było kilka przypadków, trzeba przejść do następnej próby.
Jesteśmy w Azji, urjawniahie uczuć kompromituje tu człowieka. Dziewczyna ma więc twarz idealnie obojętną, czeka na badanie i na wyrok spokojnie. Oddycha tylko szybko, a gdy lekarz naprowadza moje palce na jej puls, czuję wyraźnie, jak serce jej bije niepewnością. Sanitariusz każe jej teraz odwrócić głowę, przegina jej rękę do tyłu, aby sama nie sugerowała się tym, co ujrzy. Sam sięga po igłę i szybko nakłuwa plamy na ramieniu dziewczyny, raz po raz zalnurza Stal w jej ciele. Badana milczy, tylko wieMe łzy ciekną jej ze Skośnych oczu. 0’Reagan w skupieniu ogląda to widowisko, dziwne dla mnie, a powszednie dla niego. Sanitariusz odkłada igłę, dziewczyna zapina bluzkę. „Boli, więc jesteś zdrowa” — powiada Irlandczyk. Roześmiana, przyklęka przed obecnymi — kolejno, w dziękczynnym ukłonie, na progu odwraca się raz jeszcze, Składa dłonie, a potem wyprostowana rusza w drogę do swej chaty.
Trąd objawia się zupełnym znieczuleniem na ból nawiedzonych części skóry. Niesamowita to choroba, kiedy pacjent radUije się, że go boli!
Choroba Hansena, czyli trąd, gnębi miliony ludzi w Azji, dręczy ich w innych częściach świaita. Gnębi dała i dusze, 'bo przecież wyrywa człowieka z jego środowiska, odcma od bliskich, ¡Stawia poza społecznością. Ludzie ukrywają więc swe cierpienia, aby zostać między swymi, żyją nadzieją, że może to jednak nie trąd, że to jakoś przeminie. Ale trąd sam nie przemija, za to zaraża się otoczenie, sam zaś chory umiera lub zjawia się po pomoc, kiedy jest już ¿byt późno. Światowa Organizacja Zdrowia w zasadzie odradza rządom tworzenie leprozoriów, czyli izaimkniętych szpitali dla trędowatych. Ludzie, którzy nie będą się bali odosobnienia, będą bardziej skorzy do szukania pomocy, nilm jeszcze nie jest za późno. O trądzie nauka wie jeszcze niewiele, ale uważa się, że łatwiej jest zarazić się gruźlicą w tramwaju niż trądem od człowieka z tej samej wsi. Leczenie ambulatoryjne daje niezłe wyniki, ciągle tylko jeszcze brak jest środków na pełne rozkręcenie tej akcji, wymagającej fachowego personelu i zapasów leków. Widziałem wioskę, która była niegdyś kolonią trędowatych, dziś zasieki z draftu kolczastego runęły, ¡trędowaci pracują między .bliskimi, nie są skazani na samydh siebie.
Ile la/t mija od zarażenia do wystąpienia objawów? Jak długo czekać będziemy na stworzenie szczepionki, która wykorzeni zarazę? Wiele pytań, które stawiam mym towarzyszom wędrówki, zostaje bez odpowiedzi. Przynajmniej lżejszy kaliber pyitań był skuteczniejszy, kiedy owiani czerwonym pyłem, podskakując na wybojach, wędrujemy do następnej wsi. Zażywny Irlandczyk opowiedział mi wreszcie o genezie swego przezwiska.
Pewnego razu podczas przeprawy przez rzekę utknął mu samochód iw mule. Woda zalała silnik, a chłopi czekający na brzegu, widząc, co się święci, popędzili do wsi
po roboczego słonia. Wszystko, co żyło — wraz ze Słoniem — przybyło na miejsce wypadku. Założono łańcuchy, słoń lekko wyciągnął z wody samochód, a w nim ociekającego wodą pana 0’Reagama. „Ho-!ho, ha-ha rr?, pokładali się z uciechy chłopd — duży Słoń wyciągnął z rzeki Mun małego słonia...”;:
I tak to już pozostało.
SZEŚCIU NA TYSIĄC
Wydaje się, że operacja „Thailand 30” jest na dobrej drodze li że pacjent czuje Się lepiej... Hu jest pacjentów w rejonie Korat? Jak md opowiada pan Somibon Choon- haprasert, który nadzoruje w terenie Itę akcję, na tysiąc mieszkańców s— sześciu ma trąd. Satplain była niegdyś izolowaną wioską trędowatych. Obalone obecnie bariery świadczą wymowtnie o końcu pewnej epoki, epoki zamykania trędowatych. Pacjentów przeniesiono do Huay Thalae o 6 kim od Korat. Sołtysi wiosek odpowiadają teraz za to, aby chorzy z podległych ikn domów Zjawiali się w określone, dni miesiąca na badaniach lekarskich. Po wsiach krążą ekipy szukające tych zarażonych, którzy nie są jeszcze rejestrowani. Odwiedza się też tych, u których rozpoznano trąd, aby mieć pewność, że nie dojdzie do nawrotu choroby.
Odwiedziny takie muszą być dyskretne. Zjawiamy się więc w garażu, gdzie pracuje pewien Chińczyk zatrudniony jako elektryk samochodowy. Pan Michael 0’Reagan i dr Joachim Walter rozmawiają z nim na uiboczu, ja się przysłuchuję, każdy postronny obserwator itej sceny może mieć wrażenie, że ot, trzej panowie zajechali swym wozem i mają jakieś kłopoty z instalacją elektryczną, Po co ci, którzy pracują z tym Chińczykiem, mają wiedzieć, że był leczony na trąd? Prze
44
cież nie jest niebezpieczny dla otoczenia. Chińczyk ten — opowiada pan O’Reagan — przyjął wyrok spokojnie, kiedy przed kilku laty dowiedział się od lekarza, że dziwne zgrubienia skóry nie są wcale wywołane przez grzybicę... Sam ipacjenit uważa, że trąd zaatakował go, 'gdyż na ©o dzień ma do czynienia z silnikami elektrycznymi, które promieniują... Zresztą — dodaje — nie bardzo ma czas na zastanowienie się nad chorobą, musi ciężko pracować, ma siedmioro dzieci do wyżywienia.
Kiedy mowa o promieniowaniu, lekarz lnie daje nawet poznać po sobie, jak ocenia tę teorię. Nie dyskutuje z pacjentem, nie wysuwa argumentu, że .przecież na trąd chorowali ludzie ma tysiące lat przed zbudowaniem pierwszej prądnicy. Przekrzykuje natomiast hałas próbowanych silników, alby kilkunastoma pytaniami uzupełnić ankietę. Nic nie notuje, to by zwróciło uwagę, te dane pamięta i potem ije wpisze do kartoteki.
— He ma lat.tan człowiek? — pytam.
— Nie przełożę tego pytania, i tak na nie nie odpowie — powiada spokojnie pan O’Reagan.
Okazuje się, że według wierzeń zamieszkałych w Syjamie Chińczyków człowiek, który się źle czuje, nie powinien głośno podawać swego wieku. (Wtedy bowiem może to usłyszeć śmierć i zwrócić nań uwagę, to bardzo niebezpieczne...
/Trzeba" uszanować wierzenia tych ludzi, inaczej nie będą mieli zaufania do lekarza. Sprawa tych „promieni” nie jest ważna, ten człowiek choruje, a nie prowadzi 'badań naukowych. Sprawa wieku nie jest zasadnicza, doświadczony lekarz sam z dużą dokładnością określi wiek .pacjenta. A leczenie trądu — to nie tylko pastylki czy zastrzyki.
Wielkie znaczenie ma a&fpekt psychiczny. Człowiek, który się załamie, ten walkę przeciw chorobie prze
45
grał. A załamuje się najczęściej pod wpływem crtoczernia, które nagle odwraca się od niego, czasem nawet wyśmiewa jego nieszczęście, jego domniemania i nadzieje. Nie wolno się poddawać. Aptekarz Stanley Stein z San Antonio w stanie Teksas w nie ustalony sposób zaraził się trądem w 1920 (roku. Schorzenie nerek zabiło go w 48 lat później, całe swe życie walczył o wykreślenie ze słownika słowa „'trąd”. W 1931 roku przyjęto go do zakładu leczniczego zwanego leprozorium, a wywojował zmianę nazwy na Szpiltal Zdrowia Publicznego. W 1937 roku zaniewidział,' postradał brwi i 6 palców u rąk, a jednak redagował dwumiesięcznik „The Star”, mający obalać mity otaczające tę straszną ohoroibę. Błagał swych rodaków o zrozumienie, o nie- odcinanie się od ludzi dotkniętych trądem.
Atmosfera, jaką się wytwarza wokół tej choroby, jest ogromnie ważna. Wędrówka po Filipinach jeszcze pogłębiła we mnie ito przekonanie.
HANSEN — TO BRZMI LEPIEJ
Kim jestteś urocza" maseczko? Tańczymy już trzeci tandec, świat nam wiruje wokoło, orkiestra jest niezmordowana.
Lepiej nie stawiać żbyit wielu pytań. Lepiej przez ten jeden jedyny wieczór, tylko raz w roku, zapomnieć
o tym, gdzie jesteśmy.
To przecież doroczna fiesta w Ta)la. Kiedy inne barrios mają swe fiesty dla uczczenia swych patronów, my obchodzimy w naszej osadzie rocznicę założenia sanitarium. A co to takiego? Ano dawniej zwano zakłady zamknięte dla trędowatych leprozoriami. Patem rząd Filipin kazał zmienić nazwę na sanitaria. Tu mieści się więc sanitarium Środkowego Luzonu. Owszem, biorą
46
udział w obchodach zarówno kościół katolicki, jak i protestancki, a także Iglesia Ni Kristo — ale niewiele jest religijnych akcentów w programie fiesty. Bawimy się i itańczymy, naturalnie ci, ¡którzy tańczyć jeszcze mogą.
W Tala mieszkają przecież tylko trędowaci. W dzielnicy haWdlowej trędowaci kupcy sprzedają swe towary trędowaitym nabywcom. Policja złożona z trędowatych strzeże ładu i porządku. Teraz jest okres wyborów, 1 więc osada oblepiona jest plakatami zachwalającymi cnoty kandydatów. Bo przecież chorzy na trąd cierpią czasem na naciek strun głosowych, mają charakterystycznie ochrypłe głosy, ale nie tracą głosu, jaki można wrzucić do urny wyfbarczej.
Przepraszam, nie należy używać określenia trąd. Lepiej brzmi — choroba Hamsena. Na ogół tylko lekarze wiedzą, co to znaczy, a po co mają o tym mówić wszyscy? Dwie literki HD w karcie choroby (Hansen’s Disea- se) i już wszystko wiadomo. Te literki należy postawić więc przy nazwisku burmistrza miasta pana Pata S. Singsolna, chory jest też wiceburmistrz Juan S. Yumul Junior, chorzy są wszyscy radni. Od 17 maja 1940 roku, kiedy to założono itę osadę, mają tu wstęp chorzy i ci, którzy ich leczą. (W latach wojny było tu bardzo krucho z żywnością, okupanci japońscy nie szczędzili trędowatych, ale i itak było tu lepiej niż w Cullon Colony, czyli na wyspie chorych na HD położonej o 200 mil od Manili. Tam ludzie manii jak muchy, z wyspy nie było ucieczki, a na wyspie był głód. Trędowaci ginęli z wycieńczenia, zresztą HD rzadko sama zabija, dzieła zniszczenia dokonuje gruźlica iuib zapalenie nerek.
Wiele tu jest jeszcze zagadek. Takie to dziwne, choroba znana od niepamiętnych czasów, a to nie znaczy wcale, że się o niej wiele wie. Mycobacterium leprae, czyli zarazek trądu zdumiewająco skutecznie strzeże swych tajemnic przed człowiekiem. Nie wiadomo, jak
47
długo trwa okres wylęgania, ale na pewno jest bardzo długi. Nie wiadomo, dlaczego jedni ludzie są bardziej skłonmi do zachorowania niż inmi. Wiadomo, że prątki trądu wywołują zwyrodnienie pni nerwowych. Dochodzi do rozkojarzenia zmysłu czucia, najpierw nie czuje się, czy przedmiot jakiś jestt gorący czy zimny, potem nie odczuwa się bólu, wreszcie następuje ultralta zmysłu dotyku.
Ludzie mało wiedzą o trądzie. Uważa się, że palce „odpadają”, że kości zostają „przeżarte”. W istocie rany, skaleczenia, zadraśnięcia nie są leczone, gdyż chory ich nie czuje, stale drażnione Stopy „zdzierają się”. Często tworzą się obrzęki na stopach, człowiek nie może nosić obuwia, chodzi więc boso. W (tym klimacie nie byłoby to naweit tragedią, ale chory nie czuje bólu, a więc zdarzało się, że dWa dni chodził z gwoździem wbitym w piętę, dopieono kawałki odpadającego ciała zwróciły uwagę postronnych ma ten wypadek.
Gdyby chorych w porę leczyć znanym od 1942 roku preparatem DDS, to trąd byłby wyleczalny niemal całkowicie. Ale nikt nie wie nawet dokładnie, ilu jest chorych, może 11, a może 15 milionów na całym świecie. Ukrywają się ze swym (nieszczęściem. Kiedy nawet i dotrą do szpitala, to na leczenie j.Uż jest wtedy za późno.
KAMELIA HD
Dziwnie kształtuje się nasze podejście do tej choroby. Nie wykluczone, że w dobrej wierze zawiniły tu (nieco różne organizacje dobroczynne, które dawniej, aby nakłonić ludzi do ¡rozluźnienia sakiewki i sypnięcia groszem, igrały na ich uczuciach. Człowiek, który trądu nigdy nie oglądał, patrzy ma to raczej jak ma przekleństwo miń na chorobę.
48
Tradycyjne określenie „trędowaty” kształtowało sią ■przez wieki ignorancji i wdtrętu woibec nieszczęśliwych. Właśnie ta dyskryminacja jest najsmutniejszym przejawem nieludzikości człowieka wolbec człowieka. Trąd jeśt uleczalny, ale zabobony i przesądy są trudniejsze dio wyleczenia — oto głębokie przekonanie, jakie przywiozłem z pobytu między trędowatymi tak w Syjamie czy na Filiipinach, jak i w Japonii.
Swialtowa Organizacja Zdrowia nie ma żadnej władzy. Może tylko zalecać pewne rozwiązania. Jak już wspomniałem, sztab fachowców doradza rządom, aby stopniowo zamykać miejsca odosobnienia dla chorych na trąd, a tym samym umożliwić im powrót do społeczności. Dotyczy to zwłaszcza „arreslted lepers”, czyli chorych, u których lekami doprowadzono do zahamowania postępu choroby. Nie uważa się ich jeszcze za wyleczonych, ale jiuż nie zarażają innych. Decyzja tu była trudna. Co lepsze: dyscyplina szpitalna dla trędowatych czy powolne umieranie w nędzy? Ludżie boją się odosobnienia w szpitalu, oderwania od rodzin, zwlekają z kuracją tak długo, nim nie jest za późno.
Ci, którzy przebywają w Tala, to przeważnie ciężko cihorzy. Bo trąd nie zabija — jak już mówiłem — ale strasznie kaleczy. Różne są formy tej choroby, nauka posegregowała to bardzo dokładnie. Są chorzy, którzy nie mogą zamknąć oczu na skutek porażenia dolnych powiek, to z kolei prowadzi do uszkodzenia rogówki, wystawionej stale na światło, i do ślepoty. Są chorzy -obdarzeni tak zwaną „lwią twarzą", czyli obliczem zniekształconym grymasem niby u wielkiego kota. Kości policzków ulegają martwicy, tkanki miękkie palców resorbują się, pozostawiając na kikutach resztki paznokci. Skóra zmienia kolor, palce rąk wyglądają jak wyłamane w jakimś wypadku. Dochodzi do podziurawienia przegrody chrząstkowej i zapadnięcia nosa.
Zresztą można to zobaczyć w dalszej wędrówce po Tala. Dziś jest Gran Bal. Niezmordowanie gira zespół Tala Rhythm Boys, naturalnie wszyscy to trędowaci.
To już ostatnia impreza tameczna tej fiesty. Na wielkim balu koronacyjnym Pacita Lirio wybrana została Camia, czyli KameMą Tala — czymś w rodzaju królowej balu. Pacita Lirio (BD) chętnie pozuje reporterowi do zdjęcia, tak jak to się przyjęło po tego rodzaju zabawach.
KOCHANA, PISZĘ DO CIEBIE...
„Kochana, piszę do Cieibie w ten upalny dzień. Roboty mam mnóstwo. Nie mam nawet czasu na kino. Tyle tu jest jeszcze do zrobienia. Dziękuję Ci za ostatni list. Zawsze zastanawiałem się, czy naprawdę będziesz na mnie czekać. Z dala od Manili takie myśli raz po raz przychodzą mi do głowy. Pisz więc pod tym adresem co zawsze, chyba będę tu musiał zostać tak długo, nim nie zorganizuję całej pracy należycie, oni nie mają nikogo na moje miejsce. Ale już się cieszę na myśl
o tym dniu, kiedy wyjdziesz po mnie na dworzec i...”
Młody mężczyzna, który wysyła taki list, nie jest wcale zapracowany. Nie wie, jak zabić czas. Godzinami leży bez ruchu i patrzy w sufit baraku szpitalnego. Jego dni są puśte, nigdzie mu się nie śpieszy. Legendę stworzył, kiedy się od lekarza dowiedział, że HD wpisano mu do karty choroby. Gdyfby narzeczona znała całą prawdę, to odejdzie, nie będzie czekać na trędowatego. Pisze więc do niej, że musi jechać na daleką wyspę, gdzie przyrzekł objąć pewną posadę. Teraz zaangażował się w tę pracę, nie wypada jej porzucać z dnia na dzień. Adres szpitala jest znany na Filipinach, owiany grozą choroby. Ona pisze więc pod adresem przyjaciela swego narzeczonego, który jest ważnym
ogniwem w tej legendzie. On z kolei przeadresowuje i wysyła do niej listy od młodego mężczyzny, aby stempel na znaczku pocztowym nie zdradził przed nią prawdziwego adresu nadawcy. Listy krążą więc między Manilą a szpitalem, skacząc po drodze na inną wyspę niż Luzon, aby tylko zatrzeć ślady.
Jak długo romans da się utrzymać? Nie wiadomo. Ale wiadomo, że na trędowatego ona raczej czekać nie będzie. Jeżeli on się wyleczy, to wróci do Manili. Jeżeli się nie wyleczy, to i tak nie zdecyduje się na wyjazd z Tala.
Romamise, gdzie jedno z .partnerów czy (nawet oboje są trędowatymi, wiodą czasem przed ołtarz. A co potem? W niektórych krajach mężczyźni poddawani są zabiegom, aby nie dopuścić do narodzin dziecka z takiego związku. „Kraje katolickie patrzą na to nieprzychylnie” — powiada Artemio F. Rumez, dyrektor sani- tarium w Tala.
Kiedy pojawia się dziecko, zoeJtaje natychmiast odseparowane od rodziców i umieszczone w osobnym oddziale w Tala. Owszem, raz na dwa tygodnie rodzice mogą przyjść i obejrzeć dziecko przez wielką szybę. Pod opieką zakonnic dzieci rosiną na ogół zdrowo, są zresztą szczególnie kodtrolowame, aby w porę zatrzymać chorobę. Ich świat oddzielony jest szkłem od świata zewnętrznego, jest aseptyczny, a więc trochę nienaturalny. Mały Juan opowiada mi w języku tagalog, a zakonnica tłumaczy:
— Za ¡murem jest jeszcze jeden mur. Tam żyją tata i mama. Pewnego dnia przyjdą tu po mnie i zabiorą mnie do domu. Dom jest mniejszy od tego, w domu są zwierzęta. Jest pies, kot. Różne tam są zwierzęta. Tam nie ma sióstr, a inne dzieci są w innych chatach...
— Juan — powiada siostra — podaj panu rączkę i pożeginaj się, czas już na obiad...
51
Juan podaje rączkę i odchodzi wraz z innymi dziećmi. Jego świait marzeń może być zburzony równie brutalnie jak tego dorosłego, kltóry pisuje listy do narzeczonej. Juan nie ma już matki, leży ona na pobliskim cmentarzu dla HD. Ojciec choruje nadal i nie wiadomo, czy itrąd odstąpi od jego łoża, zanim Juan nie skończy siedmiu lat. To bowiem .jest granica wieku, kiedy kończy się dla dziecka taki pdbyt i musi iść w świat. Najpierw przechodzi furtkę w jednym murze, potem w drugim. I oto’ jeslt rjiuż ten świait, pełen niepokoju i niedostatku, troski o miseczkę ryżu powszedniego.
■Praktyka jeslt .taka, że dziecko odsyła się do rodzinnej wioski. Jak ¡barrio przyjmie takiego małego człowieczka, ¡to zawsze je^t pyltanie...
OŁTARZ I EKRAN
Ta kobieta — powiada lekarz — opiekowała się swym mężem, potem zaraziła się sama. Chora nie rozumie naszej rozmowy, spowita jeslt grubymi bandażami, trochę już przesiąkłymi jakąś wydzieliną, siadają na niej Wielkie czarne muchy. Z trudem tylko dają się odpędzić litościwej pacjentce, znacznie lżej domkniętej, która opiekuje się tą dogorywającą kobietą.
Tu już pacjenci nie tylko nie tańczą, ale i nie chodzą. Mogą jeszcze przewracać się z .boku na bok. To ważne. Z jednej strony sali jesit ustawiony niewielki ołtarzyk, z drugiej — stoi na podwyższeniu odbiornik telewizyjny. Człowiek, ikitóry tu leży, odwraca się więc na lewy bok, alby się pomodlić, a na prawy — aby obejrzeć show w TV.
W tej następnej sali nie ma ani ołtarzyka, ani telewizora. Tu leżą skazani prawomocnymi wyrokami przestępcy kryminalni. Nie, nikt ich nie pilnuje. Można
52
uciec przed wyrokiem sądu, ale jak uciec przed wyrokiem wydanym przez prątki trądu? Dokąd uciekną? Hto ich ukryje? Co będa robić na swobodzie? Tu mają ryż i dach nad głową, leki i opieką. W więzieniu brzydzili się ich współwięźniowie, ¡bali dozorcy, bez konwoju przybyli do Taia...
To znowu sala weteranów wojennych. Nie dali się pokonać żołnierzom cesarza Japonii, teraz atakuje ich i czasem ziwycięża niewidzialny gołym okiem zarazek. Cisi i spokojlni leżą tu, wspominając czasem bitwy z wrogiem, który był widoczny. Tylko na jednym stoliku dostrzegam lustro. Tu lepiej nie patrzeć na własne oblicze.
W gabinecie zabiegowym stoją ci, którzy mogli przyjść sami. Ci, którzy nie potrafili — przyjechali. Człowiek o „dłoniaich-szponaoh” pomaga popychać wózek z chorą, której aimpultowano stopę. Jego „szpony” można by Operować, są chirurdzy wyspecjalizowani w takich zabiegach, które trędowatym umożliwiają powrót do niemal normalnego życia. Tyle ityilko, że jesizcze zbyt mało jest takich specjalistów. Potrzebni są więc lekarze, technicy laboratoryjni, doradcy, którzy wskazywaliby pracę, jaką chorzy potrafią wykonać, aby odzyskać wiarę w siebie, potrzebni są specjaliści terapii zajęciowej, potrzeba...
Na to wszystko potrzeba pieniędzy. „Jeżeli dasz 25 dolarów, to czyjaś dłoń będzie znów przydatna, za 100 dolarów odnowi się dłonie, Stopy alibo twarz” — nawołują ogłoszenia ludzi dobrej woli. Bo choroba Hansena panoszy się niemal wyłącznie w krajach ubogich. Nie powiodły się dotąd starania w kierunku wyhodowania w laboratorium prątków trądu, kosztowne badania może doprowadzą do sukcesu, wtedy będzie można myśleć
o zupełnej likwidacji tej choroby.
53
CZT ŚWIAT ZAPOMNIAŁ?
Trudtoo naistarczyć pieniędzy ¡na to wszystko. Nie pomogą zresztą leki, jeżeli w ciasnocie chat wiejskich zdrowe dziecko sypiać będzie na jednym barłogu z chorą matką. Zdają solbie sprawę z tego ludzie, którzy nie chcą być obojętni wobec losu milionów chorych. Szeroko znana jest akcja Ssflacheltnego człowieka, który zjednał sobie nawet przydomek „Ten, który całuje trędowatych”. Powiada gniewnie lekarz, Wtóry wędrował ze mną po Syjamie: „Trędowaci nie chcą być całowani, chcą być leczeni...”
Kiedy wyjeżdżam z Tala, mam niejasne przekonanie, że zostawiam ludzi, o których zapomniał świat. A przecież to fałszywe wrażenie, to są ludzie, którzy mają leki i opiekę. IWielu z nich pewnie powróci do swych domów w barrio czy w ludnym mieście. Ale jaka jest dola tych, którzy nie mają żadnej pomocy? Którzy rzucają swe chaty, aby pod drzewami tropikalnej kniei w samottności czekać na kres żyda?
Nie wiemy dokładnie, ilu jest trędowatych na naszej planede i nie widać ostatecznego tryumfu nad tą chorobą. Fiesta odbywa się tyflko raz w rolnu, przez pozostałe dni ci, Wtórzy mają wrócić do •społecznośd, zadręczają się sami pytaniem, jak też ich ta społeczność przyjmie. Czy dostaną pracę, czy nie odepchną ich drogie ittn istoty? Ich — trędowattydh. Trędowatych nie bolą rany, znieczulica chroni ich stopy czy dłonie, za to takie pytania bez odpowiedzi wywołują cierpienia, które nie dadzą się uśmierzyć chemikaliami.
Na tle ich niedoli jakże małe wydają się zmartwienia i troski ludzi nie mających HD w dokumentach! Pewne oczywiste fakty nagle jakby rażą swoją normalnością.
Po dalekiej drodze dobrze jeSt wstąpić na godzinę
54
do Army arid Navy Club w Manili. Niegdyś kasyno oficerskie, teraz nie ma już nic wspólnego z tą wojowniczą nazwą. Oferuje swym członkom wspaniałą pływalnię, korty tenisowe, sale lektury, bogatą bibliotekę, świetną restaurację, służbę dostarczającą potrawy i napoje nad sam brzeg basenu.
Odświeżany prysznicem po kurzu podróży rozglądam się wokoło, alby znaleźć partnera do wspólnego pływania. Znajomi i nieznajomi leżą wokoło, chroniąc się przed palącymi promieniami Słońca pod kolorowymi parasolami. Mają skórę brunatną, żółtą lub białą. Ale ozysltą, bez narośli, zgrubień. Mają oibie nogi i obie ręce, palce ustawione prawidłowo, nawołują się czystymi głosami. Kiedy wynurzają się z zacienionej szatni, to w pierwszej chwili mrużą oczy w jaskrawym świetle południa. Mrużą, ponieważ powieki też mają.
Przy gwarnej, ruchliwej ulicy niedaleko centrum Manili, w niewielkim schludnym budynku mieści się 7 oddział szpitala chorólb zakaźnych. „Uwaga! El Tor!”|^- wołają napisy z talblic ostrzegawczych. Skąd ta arabska nazwa pod (błękitnym niebem Filipin? I dlaczego ma odstraszać tyoh, kttórzy chcieliby tu wejść?
Cała ta opowieść zaczyna się w roku 1905, kiedy to w miejscowości El Tor w Egipcie zmarli przebywający tam na kwarantannie pielgrzymi Zdążający do Mekki. Nie zaobserwowano u nich klinicźnych objawów cholery, ale z materiału ¡pobranego ze zwłok wyodrębniono (przecinkowca i nadano mu nazwę owej miejscowości. Przez dziesiątki lat El Tor dawała o sobie znać tylko na wyspie Celebes, która obecnie należy do Indonezji. Gdzieś około 1961 roku choroba ruszyła na przełaj przez Azję i dotarła nawet do Iranu, czyli niejako przedsionka Europy. W rok potem rzeczoznawcy Światowej Organizacji Zldrowia doszli do przekonania, że El Tor należy traktować tak, jak cholerę klasyczną.
Już po raz drugi oglądam tę chorobę w działaniu. Widziałem, jak w 1961 roku wielka epidemia uderzyła w Hongkong*. Ale wrażenia z tych dwu spotkań są
1
odimienne. W Hongkongu spędzałem codziennie kilka godzin w szpitalach zaimprowizowanych naprędce w budynkach szkolnych lulb koszarowych. Lekarze i pielęgniarki o oczach czerwonych od niewyspania słaniali się na nogach ze- zmęczenia, samoloty dowoziły szczepionkę z różnych krańców świata: epidemia była przecież wtedy zaskoczeniem.
Siódmy oddział szpitala w Manili — to ład i porządek, rutyna wyznaczona przez regulamin, to grzeczni i skorzy do wyjaśnień lekarze. Na wyspach archipelagu El »Tor rzadko wygasa, pacjenltów nie brak, a więc nie ma zaskoczenia, improwizacji lulb zdenerwowania. Inna sprawa, że ci, którzyf zachorowali w dalekich wioskach, raczej rzadko trafiają do szpitala na czas. A tu przecież tylko w walce z czasem odebrać można śmierci upatrzonego .już przez nią człowieka. To są przecież ludzie, z których życie dosłownie wycieka!
Ostre zatrucia .jelitowe prowadzą do silnego odwodnienia organizmu, dochodzi do tego, że chory traci kilka Mrów płynu na dobę. Jednym z objawów jest gwałtowna biegunka, wymioty, kiurcze mięśni i ciężkie zapalenie nerek. Chorego dręczy czasem jeszcze i uporczywa czkawka, która nie ustaje.
Choremu trzeba zapewnić spokój i ciszę, ratunek — tłumaczą mi lekarze — polega na wprowadzaniu w organizm chorego wlewek różnych preparatów chemicznych. El Tor jest bardzo zaraźliwa, chorzy są więc ściśle izolowani, starannie odkaża się pościel czy wszelkie irme przedmioty, które mogły być zanieczyszczone przez pacjentów, nie dopuszcza się żadnych odwiedzin, a informacji rodzinom udzielą się tylko przez telefon.
Mam wrażenie, może słuszne, a może nie, że personel szpiltali, gdzie ma się na co dzień do czynienia z tak ciężkimi wypadkami, zdobywa z biegiem czasu coś w rodzaju odporności psychicznej wobec samego zja-
57
fi
wiska cierpienia i śmierci. Nie, to nie jest zobojętnienie. Skłonny jestem raczej przypuszczać, że gdyby lekarz czy pielęgniarka .tam zatruldinieni przeżywali głęboko każdy zgon pacjenta, to szybko doszłoby do załamania i zabrakłoby im rozwagi i opanowania, jakie nieodzowne jest dla poprawnej diagnozy czy prawidłowego leczenia.
Już choćby takie telefoniczne informowanie rodzin nie jest proste. Powiada dr Harley Williams: „Chirurgowi znacznie łatwiej przychodzi amputacja kończyny pacjenta ńiż przekónanie go, że operacja ta jest niezbędna. Ten, kto musiał kiedyś wyjaśnić matce przyczyny zgonu jej dziecka, ten, kto oznajmić musiał młodemu człowiekowi straszną nowinę, że musi nauczyć się alfabetu Braille’a, ten, kto powiadomił młodą dziewczynę, że jej zeszpecenie twarzy ma charakter trwały, ten, na kogo spadł obowiązek ujawnienia, że dolegliwości dziecka wywodzą się z odziedziczonej choroby wenerycznej — tylko ten, komu przypadło to w udziale, a potrafił z tego wylbmąć, wie, że medycyna poza umiejętnościami z zakresu wiedzy technicznej wymaga zasobu sił duchowych”.
MATERAC BEZ ŚRODKA
Wspominam o ¡tym dlatego, że wizyta w .parterowym budynku siódmego oddziału jest jakby wyprawą do muzeum cierpienia, a przewodnik w białym fartuchu jest rzeczowy w Swyćh wyjaśnieniach; Chciałby, aby przybyły z dala reporter zobaczył na własne oczy spustoszenia El Tor.
Wędrujemy powoli z sali do sali, tu zwraca mi się uwagę na charakterystyczne rzężenie, tam godne uwagi są materace, z których usunięto środkowy człon, aby
SB
sączące się nieustannie z .pacjenta odchody („do 40 na dobę” —I podaje informator) wpadały od razu do specjalnych naczyń. Tu już jest po wszystkim: szybkie stężenie pośmiertne, rysy twarzy są drapieżnie zaostrzone, gałki oczne głęboko zapadnięte, a pomarszczenie i wysuszenie tkanek wywołało tak charakterystyczne dla tej choroby „ręce praczki”. Zapisał pan to już? No to idziemy dalej... ’
Siostro, proszę o termometr! Tak, tu, proszę pana, gwałtowny spadek ciepłoty ciała. To niedobrze, nawet bardzo niedobrze, ale należało się z tym Uczyć, proszę pana, pacjenta dowieziono nam w stanie, który me rokował już żadlnych nadziei. El Tor to niestety choroba ludzi niepiśmiennych. Co mam na myśli? To może pewne Uproszczenie, ale El Tor wyszukuje sobie ofiary między ludźmi mającymi słabe pojęcie o higienie, a do kftóryeh trudno docierają plakaty i inne obwieszczenia władz sanitarnych. Kola much w przenoszeniu choroby jest chyba raczej przesadzona, ważne jest natomiast prZegoitowywahie wody nie tylko do picia, ale nawet i płukania ust. Był pan w domach nędzarzy, wie pan, że takie dobre rady pozostają na papierze, bo ci zagrożeni El Tor nie potrafią przecież odczytać tego, co na papierze tym wydrukowano.
Idziemy tak z sali do sali, przystajemy przy poszczególnych łóżkach, rozmawiamy, a tu zjawia się mały gazeciarz, który nie nagabywany przez nikogo wszedł solbie z ulicy. I on też chodzi sobie od łóżka do łóżka, ale nie ma żadnego ubrania ochronnego, tylko swe przepocone łachmany, sprzedaje gazety tym pacjentom, którzy już czują się nieco lepiej.
Lepkimi od potu palcami wysupłują spod poduszki jakieś miedziaki, jesteśmy przecież w okresie przedwyborczym i zadrukowane w języku tagalog płachty papieru wabią sensacyjnymi tytułami. Po jakimś
kwadransie wyglądam przez okno i widzę, jak ten sam chłopak sprzedaje dailej swój towar już ma ulicy. Podbiega do zatrzymujących się na skrzyżowaniu samochodów, przez okna wrzuca gazetę, sprawnie odlicza i wydaje resztę — także i miedziakami, jakie dostał od chorych na cholerę. Na dziś wieczór przechodnie nabywają więc bez wątpienia mmóssttwo sensacji na papierze, a może na dodatek i El Tor przyczajoną na metalowych krążkach.
• »— Nie jestem lekarzem — powiadam j— a więc może to, co myślę, jesit naiwtne, ale skoro mówiliśmy o ścisłej izolacji, odkażaniu pościeli i zakazie wizytt rodzimmych, to ten gazeciarz nie bardzo jakoś pasuje do obrazu...
— Jak to, proszę parna, gazeciarz to biedny chłopak, om też musi z czegoś żyć*..
EL TOR I SPRZYMIERZEŃCY
W Indiach cholera znana była od zarania dziejów, aż do ubiegłego stulecia nie opuszczała tej kolebki, kiedy to nagle w sześciu kolejnych pandemiach przemaszerowała przez świat, zabijając miliony ludzi. W działaniu przypomina armię napastniczą: po szturmie przez ¡kilka lat umacnia się na zddbytydh pozycjach i znowu rusza do ataku. .
Zdaniem uczonych króltsza jest teraz lista krajów, gdzie cholera nie występowała, rniż tych, w których postawiła swą bezwzględną stopę. Ma swoje upodobania, umika Dalekiej Północy i małych wysp na Oceanie Spokojnym. Kilkakrotnie docierała do portów Afryki Połudiniowej, lecz z przyczyn niezupełnie jasnych nie wdarła się z tamtej strony na Wielki ląd. Walkę utrudnia to, że osoby czujące się dobrze mogą być siewcami cholery, i to przez kilka nawet lat.
60
Zakażenie odbywa się poprzez wodę luib żywność. Sprzymierzeńcami choroby są więc pielgrzymi i inne masowe ruchy ludności, napływ chłopów z zapadłych wiosek do zatłoczonych miaislt, gdzie koczują w strasznych warunkach. Na wielkich mapach Światowej Organizacji Zdrowia notuje się fantazyjne skoki tej choroby. Epidemiolodzy nie pdtrafią bezbłędnie przepowiedzieć, w jakim kierunku pójdzie następne natarcie El Tor. Rzeczoznawcy' dbradoijący w Manili w 1966 roku ustalili smuśtny fakft, że od Oceanu Spokojnego aż po Morze Kaspijskie cholera dała już się we znaki. Różnie ocenia się szczepionki, ale działają zwykle na krótko. Znane są wypadki zachorowań łudzi, którzy w ciągu pół roku byli ośmiokrotnie szczepieni. Podoibno bardzo Skuteczna jestt szczepionka produkowana przez Japończyków, ale stosowaniu jej towarzyszą niepożądane objawy uboczne.
(Walka przeciw chorobie jest uttrudniona, skoro zdarza się, że jakiś kraj świadomie zataja epidemię na swym terenie, aby nie płoszyć turystów. Niekiedy znowu ,prawdziwa” cholera .poprzedza „oficjalną”, to znaczy, że zaraza wybuchła gdzieś w małej wiosce w dżungli i nim informacja ta trafi do stolicy, a stąmtąd do Genewy, i nim podejmie się odpowiednie kroki — to El Tor rzuca już swój czarny cień na sąsiednie prowincje czy nawet kraje.
Cholera maskuje się znakomicie i przez pół wieku bakteriolodzy nie usftalili zgodnych kryteriów oceny, jakie mają decydować o zaliczeniu danego szczepu bakterii do rodzaju „vibrio comma”. Bo wykrywa się coraz tp nowe, nietypowe przecinkowce, jak właśnie te, które dojrzano pod mikroskopem na kwarantannie w El Tor.
A kiedy zgadało nam się o bakteriologach, to pochylmy czoła przed pamięcią doktora nazwiskiem John
Snow. Był lekarzem, ale pracował jak detektyw, skoro podczas wielkiej epidemii cholery w Londynie starannie zaznaczał na planie miasta domy, gdzie ludzie zginęli zabici przez tę chorobę. I olto zauważył, że czarne krzyżyki zagęszczają się wokół stadni przy ulicy Szerokiej. Za jego radą władze 8 września 1854 roku nakazały odkręcenie rączki od pompy tej studni. Ludzie przestali umierać, zakażona woda nie miała wstępu do domu. Teraz na rogu Broadlwick Street (dawniej Broad Street) i Lexinigfto!n Streelt Znajduje się knajpa z wyszynkiem. Na murze mała tabliczka wyjaśnia, że miej*- sce, gdzie była owa historyczna studnia, która stała się dowodem rzeczowym w poszlakowym procesie przeciw cholerze, zaznaczone jest płytką z czerwonego granitu. Z biegiem lat pył i sadze Londynu zamazały tę czerwień. Podobizna dociekliwego lekarza Służy teraz za wywieszkę knajpy, nocą jest ładnie oświetlana, choeiaż nie jeśtem pewien, czy amatorzy mocnych trunków wiedzą, kim był ten, 'kltóry naprowadził naukę na trop przecinkowca.
Rzekłbym raczej, że jeżeli z niebios John Snow popatrzy czasem na swój konterfekt nad knajpą, to zżyma się ze złości i pewnie żałuje, że cholera nie zabrała aiultorów tego reklamowego pomysłu. Imć doktor był przecież za życia abstynentem, jaroszem i nigdy nie palił.
WSZYSTKO PŁYNIE
El Tor uderzyła w Brunei w 1905 roku — opowiada mi szef służby sanitarnej sułtana epidemia była krótkotrwała, zachorowały 192 osoby, a jednak zaledwie trzy osoby były już nie do uratowania, wszystkie pozostałe udało się wyrwać śmierci. Kiedy tylko roz
62
poznano ciholerę, naltychmiast kazaliśmy zamknąć .wszystkie jadłodajnie bez wyjątku, zgodę na ponowne otwarcie wydawaliśmy dopiero po dokładnej inspekcji sanitarnej. Samolotami ściągaliśmy szczepionkę, którą dosltało 90 % ludności, helikoptery dowiozły ekipy lekarskie do wiosek położonych na bagnach. Niech pan pamięta, że żyją w naszym państwie plemiona, których kontakty z cywilizacją są bardzo ograniczone, ludność malajska czy chińska ma już znacznie lepsze pojęcie o zasadach higieny, ale i tu trzeba było przekonywać ludzi, że jeżeli chcą żyć, muszą słuchać naszych rad.
Radio Brunei nadawało bez przerwy wezwania, powtarzając je w języku malajskim, narzeczach chińskich i prymitywnych językach murut oraz innych plemion. Kacyk wioskowy ma bardzo ozęsfto bateryjny radioodbiornik i przekazuje na zebraniach plemiennych to, czego się sam dowiedział. Szły w eter wezwania w języku angielskim do statków na wodach wokół Borneo, a do plemienia Morskich Dajaków, które w swych zwyczajach niewiele poszło naprzód od tysięcy lat, przemawiano w ich narzeczu. Zmieniali się spikerzy, powltarzając w różnych językach, narzeczach
i gwarach to samo wezwanie: „Uczynimy wszystko, aby tylko opanować zarazę. Być może nie pojmiecie w pełni, dlaczego wykonanie naszych poleceń jest bezwzględnie potrzebne, ale chcemy, abyście nam wierzyli
i starali sdę wykonać to, co mówimy. A więc...” Tu następowały konkretne wskazówki.
— Widzi pan — powiada mój rozmówca — tu wykonanie tego, co gdzie indziej wydaje się takie proste, było trochę skomplikowane. Tu przecież wszystko pły-
GOŁĘBNIKI NA PALACH
Jesteśmy bowiem w Kampong Ayer, czyli Wiosce- Wodzie. Od niepamiętnych czasów tu w Brunei mieszkali ludzie na wodzie i jest może paradoksem, jakiego nie sfeworzy fan/tazja pisarza, że właśnie oni często ginęli na skutek odwodnienia organizmu, tego podstawowego objawu cholery.
18 000 Malajów żyje <tu w chatach osadzonych na palach wbitych w dno zatoki. Na palach są gołębniki, ich mieszkańcy potrzebują kilku ¡minut lotu, aby dostać się na wyspę Borneo, hodowcy zaś gołębi i inni ludzie z nawodnej wioski muszą wiosłować kilkanaście minut, aby dotrzeć do miasta Brunei.
Ludzie, którzy oałe swe życie spędzają na wodzie, boją się ognia. Pożar błyskawicznie ogarnia chatę
i trudno uratować się samemu, dolbyttek przepada niemal zawsze. Teraz z łaski miłościwego sułtana w Brunei działa oddział straży ogniowej, który na Szybkich łodziach motorowych przybywa na miejsce pożogi, aby swymi potężnymi pompami tłoczyć wodę z zatoki dla ugaszenia ognia. W jednym domu mieszka zazwyczaj około dziewięciu osób, za nic nie przenieśliby się na wyspę. Namawiają ich do tego lekarze. Ci, którzy żyją na wodzie, chorują przeważnie na dolegliwości wynikłe z braku... dobrej wody. Teraz dopiero doprowadza się do tych nawodnych chat wodociąg, brzmi to może zabawnie, ale chyba ustrzeże mieszkańców przed groźną latarnią chorób, jakie ich nękały. Sporządzono dokładną mapę Kampongu, każdy dom ma swój numer. Jak
i w innych malajskich wsiach, ¡kiedy pojawiły się tu ¿kipy sanitarne, a w chacie była akuratt tylko samotna kobieta — to zgodnie z obyczajami mieszkających tu wyznawców islamu najpierw trzeba było sprowadzać
sołtysa, a potem dopiero można było przystąpić do dezynfekowania domostwa już tylko w jego obecności.
Nie bardzo jest tak, że prolblemy wody dają się we znaki tym, którzy żyją na pustyni czy stepie. 'W wędrówce po wyspach Mórz Południowych spotkałem się wielokrotnie z sytuacją niejako .powielaną, powtarzającą się na wielu wysepkach. A więc deszcze leją tu obficie, wokoło jak okiem sięgnąć ocean, ale na wyspie nie ma ani stawu, ani jeziora, ani nawet większego sHjrumienia. Wysepki te bowiem opierają się na koralu, a więc granit jest przepuszczalny jak gąbka. Można więc liczyć tylko na skrupulatnie zbieraną deszczówkę, no i na to, co żnajldlzie się dla zaspokojenia pragnienia w młodych orzechach kokosowych.
WODA SPADA Z NIEBA
W studniach pojawia się żółtawy płyn, czasem zupełnie słony. Dopiero głębokie wiercenia ujawniają przeważnie, że woda słodka i bardizo czysta jest w obfitości. Cóż więc prostszego, jak wiercić głębokie studnie?
Wtedy będzie miało sens to, co powtarza pan nauczyciel w szkółce pod palmami, że trzeba się myć w czyisttej wodzie i pić czystą wodę, a wtedy ludzie mniej będą chorować. To nie jeslt takie proste.
Przede wszystkim' tradycja nie łączy choroby z zanieczyszczeniem wód. Następnie ludzie z tych stron przeważnie już dawno pogodzili saę z faktem, że trzeba płacić za dostawę prądu z miejscowej elektrowni, za bilet na przejazd statkiem na sąsiednią wyspę, za jazdę kdleją na lądzie. Trudno, ¡baki jeSt widać porządek rzeczy; ale płacić za wodę, która przecież spada z nieiba? Nie, do tego jeszcze nie doszło! Skoro nie ma komu za to płacić, ¡to wodociągu nie będzie, pewnie i na głęboką
studnię też nie starczy funduszy. Ludzie będą więc dalej chorować. Gtiylby wszędzie Ibyła czysta woda w obfitości, toby na świecie 400 milionów ludzi nie chorowało na jaglicę, chorolbę, która oślepia, a którą najłatwiej pokonać czytsrtością...
Przeglądam raz jeszcze notatki z różnych wędrówek i oto niewiele znajduję krajów, gdzie nie natrafiałaby się okazja śledzenia tematu: woda i ludzie.
Widziałem, jak w dżiungli na Borneo Dajacy, łowcy głów, budują zmyśline rurociągi z bambusa, które zapewniają im w ich „długich -domach” obfitość wody źródlanej prosto z górskich potoków. IW Amsterdamie spędzałem godziny oczekiwania na połączenie lotnicze na lotnisku, które jest położone o kilka metrów poniżej poziomu morza, gdyż wydarto tęn teren wodzie. Widziałem przedziwne tarasy wznoszone na wyspie Luzon przez plemię Ifugao, które od tysiąca lat celuje w kunszcie wykorzystywania każdej kropli ożywczego płynu dla hodowli ryżu. W Hongkongu stan wody w zbiornikach miejskich podawany je^t na pierwszych stronach gazet, całe to wielkie mrowie ludzflde w miesiącach suchych obywa się beiz wody przez kilkanaście godzin na dobę. (Widziałem, jak Australijczycy ^łaskoczą” chmury pewnymi chemikaliami, aby wywołać deszcz, i jak planują dostarczenie spragnionemu kontynentowi taniej wody odsalanej prosto z oceanu za pomocą energii jądrowej. Widziałem ujarzmianie rzek w Polsce, osuszanie bagien w Gruzji, budowanie tam w Kambodży, magazynowanie deszczówki w specjalnych pojemnikach z tworzyw sztucznych na małych wysepkach Morza Koralowego. Woda jest problemem wszędzie, w różnych odmianach występuje on w różnych krajach, ale nie ma ucieczki przed sprawami wody. Słusznie powiedział w Dniu Narodów Zjednoczonych, kiedy słuchałem go przemawiającego w Bangko
ku, wicepremier .Syjamu, książę Wan Waithayakon: „Bo przecież świat nie jest podzielany na części, na wschód i zachód, na północ i południe. Taki podział jesst ¡tylko w atlasach geograficznych, a i ito tylko dla wygody czytelników...”
NAJSTARSZE MODLITWY
Słuszność itych słów widać może (najlepiej właśnie na przykładzie wody. To wszędfeie problem — powtarzam. Woda to życie. W pewnych klimatach człowiek może oibywać się bez odzieży, bez dachu nad głową, OZłoWiek może przez dłuższy czas (nawet i niedojadać — ale brak wody zabija szybko. A jeżeli jest nawet w obfitości, lecz zakażona, to i wtedy śmierć szybko zjawia się po swój łup.
Nasza żywność zawiera ¡wodę. Jesit jej 60% w chudym mięsie, a do 90%» w soczystych owocach nabytych w letni dzień. Siedemdziesiąt procent naszego ciała to woda, mnóstwo jest wody w postaci pary w powietrzu, którym oddychamy. Woda pokrywa trzy czwarte naszej planety, a średnia głębokość tych wód obliczana jest (na Cztery kilomeltry!
1 iznowu (trzeba powitórzyć, że mimo tej pozornej obfitości — człowiek jest «spragniony. Najstarsze mod- liltwy, jakie się zachowały, były wołaniami o wodę! Woda jest dźwignią postępu. Cała sztuka garncarska zrodziła się z potrzeby przenoszenia wody. Rzeki były najdogodniejszymi arteriami komunikacyjnymi wszystkich czasów, Wokół źródeł i rzek formowały się pierwsze społeczeństwa. Zazdrośnie strzegł człowiek swych studzien i wodopojów, wydaje się, że właśnie o dostęp do wody najczęściej ludzie walczyli między sobą. i ginęli.
§7
Przed czterema tysiącami lat teksft w sanskrycie pouczał: „Trzeba oczyścić wodę zabrudzoną, gotując ją albo też wystawiając na słońce, albo też zanurzając w niej aż do ostudzenia rozpalone do czerwoności żelazo. Można też filtrować ją, przepuszczając przez żwir i piasek...”
Pałac króla Miñosa na Krecie, wzniesiony przed czterema tysiącami lat, miał już sprawnie działające ścieki.
Nad Nilem, Gangesem, Tygrysem, Eufratem, Jangcy rodziły się wielkie cywilizacje. Ale ludzi nie było wtedy tak wiele, nie rozmnażali się tak szybko, miasta nie były tak rozległe, a zanieczyszczanie wody w rzekach nie było takim jak dziś problemem.
Statystyki są brutalne w swej szczerości. Rok w rok pół miliarda ludzi choruje na schorzenia powstałe z powodu braku wody lub jej zanieczyszczenia. Trudno zliczyć i podsumować ten bilans niedoli i bólu, straty zaś materialne są też trudno obliczalne. Najbardziej cierpią dzieci. Rocznie umiera 5 milionów noworodków z chorób wywołanych -nieczystą wodą, do jakiej dostęp mają ich maitki.
MOKRY GOŚCINIEC
Jak świat długi i szeroki nie tylko lekarze troszczą się o dobrą wodę. Planiści, którzy w swych pracowniach kreślą plany rozbudowy przemysłu, mają przed oczyma wodę. Mamy postawić papiernię? Panowie, trzeba situ litrów wody dla wyprodukowania jednego kilograma papieru. Rozbudujemy fabryki włókiennicze? Oczywiście, o ile tylko uda nam się zapewnić fabryce 600 litrów wody potrzebnej do wyrobu kilograma tkaniny wełnianej. Trzy i pół tysiąca litrów wody potrze-
bu je cementownia dla tcmy swego produktu, a już 20 000 litrów wody musimy mieć do dyspozycji dla wyprodukowania jednej tony stali.
Zdumieliby się ludzie mieszkający w Syjamie wzdłuż Mokrego Gościńca, gdyby się dowiedzieli, że komuś brakować może wody. Tej nazwy raczej nie szukajcie w atlasach, wymyśliłem ją sam na określenie jedynej drogi, jaka wiedzie do wsi w rejonie Bangkoku. Innego dojazdu nie ma.
To jeidt prawdziwa droga, prawdziwy szlak na przedmieściach Bangkoku. Mijamy stacje benzynowe, gdzie zaopatrują się w paliwo motorówki, po obu stronach szerokiej arterii ulokowały się sklepy 'na łodziach i tylko ’łódką wyskakuje się z domku na butelkę oranżady, łódka chybocze na falach, kiedy kupiec sprawnie otwiera kapsel. Z domów, które nie mają szyb w oknach, słychać hałasujące głośniki radiowe, tu i ówdzie włączono już telewizory. Telewizja ma tu urządzenia umożliwiające odbiór tego samego obrazu, ale — do .wyboru — z fonią w języku angielskim lub syjamskim. Komentarz z natury rzeczy nie jest ściśle identyczny, gdyż niektórych wyrażeń angielskich nie można dosłownie przełożyć na syjamski — i odwrotnie. Opowiada mi pan iWard, Anglik zajmujący się konsultacją medyczną na Uniwersytecie w Bangkoku, że jego dzieci wolą zawsze do westernów komentarz po syjamsku, gdyż więcej jest w nim wrzawy i krzyku...
Wreszcie jesteśmy na miejscu. Trzeba uważać na progu domu, aby nie ¡spaść do wody ze śliskiej deski, raz po raz obmywanej falami wzniecanymi przez terkoczące motorówki. Naszym przewodnikiem jest syn gospodarza, młody student medycyny. Rano widziałem go podczas zajęć w laboratorium, teraz wraca do domu. W mrocznym pomieszczeniu koło posągu Buddy stoi telewizor, na ścianie wisi plon zajęć z fizyki, a tuż
69
obok buddyjskie sentencje o regułach życiówych jakże obcych światu kowbojskich filmów, migających właśnie z małego ekranu.
Gościnni ludzie przynoszą czarki z ryżową wddką, klęczymy wokół stołu, na który wjeżdżają potrawy proeite, lecz wyborne w smaku. Pragnienie gasimy młodymi orzechami kokosowymi, którydh czubki zgrabnie ścięto ostrym nożem.
Trzeba się przyzwyczaić, że za oknem nie słychać ani 'klekotu sandałów, tego odigłosu azjatyckiej ulicy, ani pisku opon samochodowych na asfalcie. Na kanwę" chlupotalnia wody nałożony jeełt jednak ten sam huk silników i te same co na iądlzie nawoływania przekupniów, którzy na łodziach wędrują od domu do domu, oferując swoje towary.
NIE WOLNO SIĘ POCIĆ
Pewne sprarwy są tu może prostsze. Trzeba mieć tyłko trochę ryżu, tego chleba Azji, na dodatek zaś tuż przed obiadem zarzuca się sieć pod podłogę domku i wyciąga zawsze ze '¿dobyczą. Ładniejsze sztuki wędrują prosto do garnka, resztę wrzuca się z powrotem do wody, aby nie zabijać niepotrzebnie Stworzeń, co byłoby niemiłe dla Buddy. Palacze przy stole nie mają popielniczek, popiół i niedopałki wrzuca się poprzez szczeliny w podłodze prosto do wody. Nurt jej tu zbyt wartki — opowiadają gospodarze —‘/«¡by wylęgały się komary, a więc izimnica nie jest problemem, raczej zwykła grypa, której epidemie są niebezpieczne. Ludzie, którzy czerpią tu wodę spod podłogi, powjnni najpierw przepuścić ją przez wirówkę, a następnie przegotować. Tak twierdzi pan Ward, ale zdaje się, że ani w tym domku, ani w żadnym innym pływającej wioski nikt tego nie
i
70
robi. Po pierwsze.— nie mają wirówek, po drugie — to po pierwsze chyba starczy...
Tu dzieci najpierw uczą się pływać, potem dopiero chodzą, ludzie są tu stworzeniami ziemnowodnymi. Na pozbawionym poręczy tarasie domku, tarasie, który służy jako weranda i zarazem przystań dla łodzi, raczkuje mały pędrak. Jest nagi i jego 'brązowa skóra przypomina w kolorycie małe posążki Buddy, które stoją po pagodach w wioskach koło Korat, daleko na północ od Bangkoku. Widzę, jak brzdąc przybliża się w swej wędrówce do krawędzi tarasu, chcę go podnieść i przenieść w bezpieczniejsze miejsce, ale obecni zatrzymują mnie. Jeszcze chwila, a dziecko wpada do wody, co zostaje pokwitowane głośnym pluśnięciem — zachwyceni zaś rodzice patrzą z dumą na swego bobaska, który na chwilę wynurzył się tz żółtoszarej rzeki i nie czyni wrażenia przerażonego. Wymachuje rączkami, woda simosi go powoli, znowu się zanurzył i wreszcie, kiedy już jest od nas o jakieś 30 metrów, starszy braciszek skacze i wyławia go .tak beztrosko, jak gdyby to wpadł jakiś przedmiot. Syjamczycy ubóstwiają swoje dzieci, ale nie przerażają się widząc je w wodzie.
Zresztą zmierzch już powoli zapada i mieszkańcy okolicznych domów kolejno zsuwają się w fale i zażywają wieczornej kąpieli. Niektórzy skaczą już namydleni, inni unoszą się bez widocznego wysiłku na wodziie i wtedy dopiero aplikują tirzymane w dłoni mydło. Czasem wyśliźnie się rim z dłoni i Wtedy cała rodzina ze śmiechem nurkuje, aby odnaleźć je na dnie. Dositojny paitriarcha prycha jak mors, obok chichoczą skośnookie dziewczęta, rozkładając na falach swe lśniące czarne włosy. Prawdziwa wieczorna sielanka syjamskiej pływającej wsi, która mimo telewizorów i stacji benzynowych tnie oderwała się zupełnie od wody, tego żywiołu, który chlupocze mieszkańcom pod podłogą.
Powrót do cywilizacji. Zostawiamy mokry gościniec, w hotelu „Thai” w Bangkoku (Spotkanie przy kolacji z człowiekiem, który od lat zajmuje isię ¡sprawami wody dla ludzi mających ją wokoło... Padają cyfry, informacje. Mała klimatyzowana salka oddzielona jest szklaną barierą od szturmującego upału. Obsługa porusza się niemal 'bezszelestnie, jedfna młoda dziewczyna zajmuje się tylko rozlewaniem lodowatej wody z wielkiego dzbana. Rozgląda isdę po sali i skoro ¡tylko dostrzeże, że przy którymś sltoliku goście wypili już swą kolejną szklankę, wyprostowana i zgrabna zbliża się w swym narodowym stroju, -alby dolać wody. Dyrekcja hotelu uiprzejmie zawiadamia szanownych gości, że na terenie hotelu podawana jest wyłącznie woda zdatna do picia, którą można się raczyć ibez żadnej obawy.
Dziewczyna ma niewiarygodną cerę (porcelanowej lalki. Mój rozmówca zaraz sięga po swe „mędrca szkiełko i oko”, aby wyrazić przypuszczenie, że taka cera jest pewnie wynikiem jadłospisu złożonego wyłącznie z ryżu i ryb. Tłumaczy mi genezę syjamskiego stroju, tak wspaniale dopasowanego do kobiecej sylwetki, że żal bierze, kiedy widzi się, jak na wsi dziewczęta robią z siebie karykatury, nosząc fabryczne suknie o faso- ¡nadh wymyślonych w Paryżu, opracowanych w Brooklynie, a konfekcjonowanych w Osaka. Jest w tradycyjnym syjamskim stroju to skrzyżowanlie świadomej chęci odziania się z podświadomą chęcią rozdziania się.
— Wie pan — wraca mój rozmówsa do tematu dnia, kiedy dziewczyna dopełniła nasze szklanki wódą i majestatycznym krokiem wróciła na swój punkt obserwacyjny — wie pan, że wipadł.imi w rękę ciekawy raport jednego z rzeczoznawców. Donosi on mianowicie, że w kraju, gdzie przyszło mu slfcudiować problemy zaopatrzenia w wodę, matki nie (pozwalają dzieciom na gry ruchowe. Dlaczego? Otóż to pytanie zafirapowało
7*
talbże i owego sprawozdawcę. Okazuje się, że dziecko, które się wyibdega, pocd się intensywniej, potem naturalnie chce miu się napić, ana pragnienie, a tam liczą się z każdą kroplą wody...
'Dopijam stwoją sżklankę, przez chwilę grzechoczą na dnie bryłki lodu, potem bezszelestnie przybliża się syjamska dziewczyna, aiby chlusnąć do szklanych naczyń jeszcze jedną porcyjkę zimnej, orzeźwiającej, czystej wody...
ŚMIERĆ PŁYWA W SADZAWKACH, PEŁZA NA ŚLIMAKU
Historię, Którą chciałbym tu teraz opowiedzieć, przywiozłem w reporterem bagażu z Azji Środkowej. Jest to opowieść o robakach i ludziach, o śmierci na stokach Mont Blanc i na spalonych słońcem stepach Uzbekistanu. Mowa o entuzjazmie i rezygnacji, o woziwodach i padyszachu, o raczkach-oczlikach i .tubibach, czyli znachorach, o wodzie i poetach. Te wszystkie elementy splatają się w opowieści, która zaczyna Się bardzo, bardzo dawno...
Zacznijmy od końca mej zapowiedzi, czyli od poezji. Jeden z największych poetów ¡Wschodu pisał:
Prawię o padyszachu,
Którego w skórę i ikości Przemienił nicień.
Padyszach tak był wycieńczony,
Że słabszym byt od najsłabszego 'Ze swych poddanych...
Inny poeta żalił się, że ,,łyk wody, ilość tak mizerna, liż inawelt kurczak nie zaspokoi pragnienia, może wywołać nicienia”.
'W smutnych pieśniach, 'jakie w Buchanze śpiewali wieczorami Uzbecy i Tadżycy, ta choroba o dziwnej dla nas nazwie opiewana była wielokrotnie:
74
Posłuchajcie, przyjaciele, o klęsce ¡nicienia,
O tym, jak mnie choroba ta odebrała szczęście.
Nie mów o nicieniu! Niech go ziemia pochłonie!
Me, ja jednak dalej będę o nim mówił.
Nie poradzą mu nawet słynni siłacze i bohaterowie, Nie zmoże tej choroby lek od tubiba.
Ze łzami w oczach prawię o klęsce nicienia.
O RACZKACH, RYBKACH I ROBAKACH
Lamenty poetów traktować można co najwyżej jako najbardziej wstępny wywiad lekarski. Przejdźmy więc do suchej relacji naukowej. W kartotekach przestępczych nicienie, pasożytujące w tkankach, są bardzo źle notowane. Zwłaszcza jeden, zwany „dracumculus "medinensis”, sadowi się w głębi tkanki łącznej lub podskórnej człowieka. Pasożyt ten wywołuje ubytek skóry, przez którą wydostają się na zewnątrz jego larwy. Tak oto w isikrócie wygląda istota choroby niegdyś dręczącej ludność Turkiestanu.
W Inlstytucie Medycyny Parazytologicznej w Samar- kandzie stawiają przede mną słoik, w którym zwinięty leży długi robak. To samica, przeciętnie ma około metra długości. Zapłodniona samica wędruje do tkanki podskórnej stóp człowieka. W miejscu, gdzie zbliża się do skóry, powstaje małe grudkowate stwardnienie w skórze, pokrywające się w ciągu doby pęcherzem, który wkrótce pęka. Kiedy stopa człowieka znajdzie się w wodzie, do wody przedostają się wielkie ilości larw. Dla dokończenia swego rozwoju larwy te muszą być połknięte przez maleńkie raczki-oczliki. W organizmie tych skorupiaków dojrzewają w ciągu 10 do 12 dni.
Zaraża się drakunkułozą — gdyż tak zwie się w medycynie ta choroba — człowiek, który napije się wody, w której przebywają zakażone larwami raczki. Drakun-
75
kuloza tnde daje żadnych objawów przez '8 do 12 miesięcy inkubacji. Na kilka godzin przed ukazaniem się nicienia pod skórą, dochodzi do zawrotów głowy, silnych duszności, napadów przypominających astmę, niekiedy wymiotów i biegunki, a zawsze do dokuczliwego swędzenia.
IWiadomo, że małe rybki „barbus pudkelli” masowo pożerają raczki-oczliki, wiadomo, że..* Slfcop! Nie wyprzedzajmy chronologii wydarzeń. To, co wiemy o nicieniu i jego zwalczaniu, jest stosunkowo niedawną zdobyczą nauki.
KRÓL MUCH
Od niepamiętnych czasów naród uzbecki miał rozbudowany system towów nawadniających, którym Starał się zaspokoić praginienie mienasyoonych ziem. Na wyschniętych równinach Uzbekistanu woda była zawsze źródłem życia. A w wodzie czaiła się śmierć.
■W Bucharze chorych na drakunikulozę liczono na .tysiące. Leczenie chorych odbywało się publicznie na rynku i ciągnęło się całymi tygodniami. Ciągnęło się najbardziej dosłownie, gdyż powszechnie stosowaną metodą było przywiązywanie ciężkiej monety do robaka ukazującego się w otwartej ranie, moneta wyciągała swą wagą robaka na powierzchnię. Taka byłą kuracja, którą stosował dla swych pacjentów tulbdib, czyli miejscowy znachor. Obrazowo przezywano go „królem much”, gdyż ¡roje tych owadów zlatywały się, aby siadać na otwartej ranie podczas tych publicznych zabiegów.
W 1868 roku zjawia się w Turkiestanie pewien młody rosyjski uczony Aleksander Pawłowicz Fiedczenko. Był absolwenltem Wojskowej Akademii Medycznej, ale za-
interesowania jego 'były niezmiernie szerokie. Żył zaledwie 29 lat, a jednak sam opis kolekcji, które zebrał, zajmuje kilkanaście tomów. On pierwszy opisał nauko- Wo przestępczą działalność nicienia i poprawnie przedstawił cykl życiowy groźnego pasożyta. (Wiele podróżował po krajach emiratu blicharskiego, zafrapowało go podobieństwo lodowców Turkiestanu do lodowców alpejskich. Ruszył do Szwajcarii, aby zebrać dane do swych rozważań. Tam pewnej burzliwej nocy śmierć przyszła po niego na stoku góry Mont Blanc. Razem z nim runęła w przepaść wiedza o chorobie, na ¡którą cierpieli łudlzie w dalekiej Bucbarze.
Toż po Rewolucji Październikowej zjawił się w Bu- dharze ilnny absolwent Wojskowej Akademii Medycznej — Leonid Miohajłowicz Isajew. W SamaTkandzie w gabinecie dyrektora Instytutu Medycyny Parazytologicznej patrzą na obecnych iz portretu płonące oczy spod krzaczastych brwi. Leonid Michajłowicz był niezwykłym człowiekiem — wspominają ludzie, którzy znali go osobiście — to on założył w 1922 roku pierwszy w Azji Środkowej Instytut Tropikalny w Bucharze.
(Właściwie zjawił się tam przez przypadek. Jechał do Afganistanu, gdzie miał pracować jako lekarz tamtejszego konsulatu ¡radzieckiego. Był z zamiłowania archeologiem, historykiem, ale z wykształcenia parazytologiem. Pasjonowała go walka przeciw cierpieniu, k/tóre znali wszyscy, ale o którym wiedziano tak mało. I dlatego pewnie Isajew został w Bucharze. „Warunki bytowania były tam wtedy tak straszne, że nie zdarzało się, aby ktoś z własnej i nieprzymuszonej woli osiedlał się w Bucbarze” — opowiada mi Paweł Pie- trowicz Czinajew, kandydat nauk biologicznych, który dobrze pamięta Isajewa. Jego własna biografia też może być znamienna dla ludzi, którzy zjawili się w Azji Środkowej, aby zaczynać już nawet nie od zera, ale od
77
d
stanu niejako ujemnego. ¡Wszystko było przeciw nim: zbrojni basmacze, którzy napadali na osady, aby cofnąć wskazówki zegara, bieda kraju znękanego chorobami, zmowa tubilbów, którzy nie chcieli „swych” pacjentów przekazać ludziom leczącym bezpłatnie i skutecznie.
JEDEN EMIR I SIEDEMDZIESIĄT ROBAKÓW
'Wysoki, szczupły -Rosjanin służył podczas I wojny światowej w rosyjskim korpusie ekspedycyjnym we Francji. Po Rewolucji Październikowej Ibył internowany w Afryce Północnej, a potem pdstawdony do portu w Baku.
Rusza w drogę do swej rodzinnej wsi.. Smutny był tten powrót żołnierza. Na dworcu w Rostowie ludzie czekający po kilka dni na pociągi spali na stojąco, nigdzie nie można się było położyć, gdyż wszystko ruszało isię od wszy.
Był to okres, kiedy tyfus plamisty dławił Rosję. W latach 1919—1922 miało tam zachorować 5 milionów ludzi, chociaż niektórzy autorzy mnożą jeszcze Itę cyfrę, wskazując na niedokładność ówczesnych danych. To była przecież „choroba towarzysząca”, jak nazwali tyfus plamisty historycy medycyny, wskazując, że ząw- sze towarzyszy ona wojnie, matce nędzy i cierpienia.
To pewnie tyfus plamisty był ową „zarazą ateńską”, która w 430 roku przed naszą erą spustoszyła wielkie miasto podczas wojny peloponeskiej. 'Inne opisy epidemii są dość mglislte i trudno je teraz roizpoznać, ale bez wątpienia to tyfus plamisty w 1489 r. zabił 17 000 hiszpańskich żołnierzy z armii Izabeli Katolickiej i Ferdynanda Aragońskiego, sżturmującycb twierdzę Granada, bronioną przez Maurów. Z Hiszpanii przedostał się do Ameryki, gdzie zmasakrował ludność indiańską.
78
W czasie I wojny światowej naliczono 300 000 wypadków tyfusu W cofających się wojskach serbskich, około pół miliona ludzi ¡zachorowało w Syrii.
Charles Mćolle, który na początku naszego stulecia wskazał na wesz jako na rozsadnika choroby, pisał, że jest ona „pasożytem, który «towarzyszy ludziom w wędrówkach, razem z nimi (koczuje na obozowiskach, zatrzymuje się tylko na progu szpitala, tam gdzie chory ma do czynienia z mydłem, wodą i czystą bielizną”.
To właśnie były rzeczy,, których brakowało w znękanym wojną ¡krajoi.
Czinajew opowiada, że nie miał wytchnienia w rodzinnej wsi, gdzie wszyscy chorowali wtedy na tyfus plamisty. Raz po raz wzywano go do jakiegoś domu, aby pomagał chorym.
Po jakimś czasie wysłano go do Buchary. To było od razu wejście w problem. Nicienie ibyły plagą, z ciała jednego wezyra na dworze emira Buchary wyciągnięto 70 takich robaków...
BIAŁY BANDAŻ ISAJEWA
To wyciąganie nie było zresztą prosite. „Król much”, czyli tubib, nawijał robaka powoli na zapałkę, jeżeli go wtecfy przerwał, to pozostała pod skórą część nicienia zaczynała się rozkładać i wywoływała niebezpieczne zakażenie i tak już przez chorobę znękanego człowieka.
Buchara była dziwnym miastem — wspomina te nie tak znowu odległe czasy Paweł Czinajew. Była otoczona murem, bramy miasta zamykano na noc, a były jeszcze wewnętrzne mury między poszczególnymi dzielnicami. Domy budowano z gliny, w całym mieście były tylko trzy domy europejefcie. W jednym mieściła się ambasada radziecka, a w drugim — Insttytut Medycy
ny Tropikalnej. Sklepy nie były zamykane na noc, kradzieży praktycznie nie znano, ale kiedy do niej doszło, to złodziejaszkowi Obcinano rękę. Ludność chorowała masowo na leiszmaniozę, malarię, ale główną plagą były nicienie. Dlaczego?
Cała ludność zaopatrywała się w wodę w ośmiu wielkich zibiornikach. Były to tak rozpowszechnione tutaj studnie schodowe, tto znaczy zlbiorniki wody, do których można było wejść po 'Stopniach. W mieście był cech nosiwodów, który zrzeszał trzystu han/dlarzy wodą. Roznosili ją po domach w workach skórzanych, czerpali zaś ją w tych zbiornikach. Rzecz jasna, wstępowali po stopniach do wody, wtedy było najłatwiej napełnić Skórzany worek. Kiedy chory nosiwoda zanurzał stopy w wodzie, następowało zjawisko, które opisał Fiedczenko, a potem jeszcze bliżej zaobserwował Isajew. Z otwartej rany tysiące larw przedostawało się do wody. Potem chorobę dostarczano prosto do odbiorców, którzy za kilka 'groszy otrzymywali garnek wody i pewność zarażenia.,
„•Nie, ja sam się nie zaraziłem nicieniem, piłem tylko herbatę, a więc wodę przegotowaną. Nie zaraziłem się też malarią ani leiszmaniozą, ani inną chorobą tropikalną. Zaraził mnie natomiast entuzjazm Isajewa” — wspomina w 45 lat później te trudne lata Paweł Czi- najew.
Isajew (był nowoczesnym człowiekiem. Białym bandażem nasyconym płynem dezynfekującym owijał otwarte rany chorych na drakunkulozę. W ten sposób zapobiegał rozprzestrzenianiu się larw nicienia, a równocześnie — co uważał za znacznie ważniejsze — strzegł swych pacjentów przed tuibiibem, którego brudne, nigdy nie myte dłonie zostawiały zawsze widoczne ślady na opatrunku. To odbierało Chorym pokusę na leczenie równoczesne u lekarza i znachora.
DOMY Z NUMEREM
Na konferencjach lekarzy w Moskwie słuchano z uwagą wywodów młodego uczonego, który z serca Azji przywoził doniesienia o walce przeciw chorobie, która Właściwie nie miała nawet literatury naukowej. Isajew znalazł dla swych ibadań miejsce w życiu. Był potrzebny ludziom. Czinajew wspomina, że nie sposób było przejść z Isajewem ulicami Buchary, gdyż wszędzie zapraszano go na herbatę, aby przy okazji pogawędzić o tym, co też się nowego szykuje w walce przeciw nicieniowi.
Temat to był niewyczerpany. Isajew zaczął od przymusowego leczenia nosiwodów. Jeden z wyleczonych tak się przejął nauką swego zbawcy, że po wyszkoleniu przystąpił do pracy jako laborant. Isajew zresztą słusznie uważał, że trzeba oprzeć się na miejscowych siłach, i zorganizował dla Tadżyków technikum medyczne. Kazał sporządzić dokładny plan miasta, wszystkie domy ponumerowano, a mieszkańców kolejno przebadano. W 1920 roku każdy chory na nicienia miał już swoją kartotekę dla śledzenia przebiegu leczenia. Przebadano więc wszystkich i okazało się, że co piąty mieszkaniec Buchary nosił w sobie straszne pasożyty. Leczenie było bezpłatne, co już samo stanowiło groźną konkurencję dla tubibów, ale w ¿925 roku, kiedy Isajew miał już wyszkolony sztab pomocników, uzyskał u władz całkowity zakaz leczenia drakunkulozy przez tubibów.
W czasie kiedy w Europie film oświatowy był nowością, Isajew w Azji Środkowej nakręcił krótkometrażówkę pokazującą ludziom, którzy przeważnie nie umieli ani czytać, ani pisać, co to jest drakunkuloza i jak należy z nią walczyć. Ta oświata sanitarna trafiła szybciej do przekonania ludziom niż setki broszur czy
odczytów, do których nie mlieliby pewnie zaufania ani zrozumienia.
Isajew prowadził swą walkę przeciw nicieniowi. Chlorował wodę w zbiornikach, ale to nie pomagało. Miał odwagę zalewać naftą Zbiorniki wody tam, gdzie każda kropla tego płynu jest tak szanowana! Chodziło oczywiście o uniemożliwienie korzystania z tych Zbiorników, które uważał za szczególnie niebezpieczne.
‘W innych kazał sztucznie obniżyć poziom wody tak, aby nie sięgała schodków. Raczek-oczlik nie może bowiem żyć w głębinie, gdzie nie ma dość tlenu. Stopnie schodów stwarzały dlań idealne warunki rozwoju. Tam, w płytkiej wadzie, miał obfitość tlenu i światła. Potem zaprowadzono w mieście wodociągi, a zbiorniki zasypano. Te, które jeszcze istnieją, służą jako rezerwuary przeciwpożarowe, a nigdy nie nalbiera się z nich wody do picia. Zresztą pewnie teraz, 'kiedy nie brodzą już w wodzie stopy rozsiewające larwy, woda może być już niegroźna.
Isajew doprowadził do okresowego osuszania pól ryżowych, co nie tylko poprawiło plony, ale i doprowadziło do zagłady larw komara przenoszącego zimnicę. Ale to już był margines działalności człowieka, który pokonał nicienia.
Słoik z ogromnym robakiem wraca na półkę w dziale historycznym Instytutu. Niedawna to przecież, a jakże dramatyczna historia. Dziś już nie bardzo można ustalić, skąd się wziął eksponalt, może nawinięto go na zapałkę, a może wydobyto skalpelem ze stopy chorego. To już po prostu nie jest problemem. W stronach, gdzie wczoraj co piąty człowiek hodował swego nicienia, dziś młodzi lekarze tylko w słoiku mogą oglądać robaka, który był opiewany w pieślni i poezji, ale zawsze z nienawiścią.
SPÓR O NIEWOLNICĘ
Sadriddin Ajni, twórca tadżyckiej prozy realistycznej, w swej powieści „Cułaimon”, której akcja bierze swój początek mniej więcej w połowie ubiegłego stulecia, wykorzystał autentyczny dokument historyczny, pozostałość po ówczesnym sporze między kupcem a nabywcą:
„Ja, oskarżyciel, wnoszę skargę przeciw obecnym tu Niaznbajowi i Safar-fbajowi o to, że nabyłem od nich tu obecnych niewolnicę, również tu obeoną, za 52 nie uszkodzone, wysokiej próby złote monety, wybite w Bucharze, z których każda ważyła jeden miskal i nosiła pieczęć zmarłego emira, a oni Obaj sprzedali mi tę niewolnicę za wyżej wymienioną sumę.
Obie strony doibiły tangu... Sprzedający otrzymali pieniądze, a ja — towar. Ale później wyszła na jaw daWna wada tej niewolnicy — liszaj na twarzy, który od czasu do czasu znikał, a o którym ja, oskarżyciel, przy kupnie nic nie wiedziałem.
Dlatego też uważam, że mam prawo zwrócić nabyty towar sprzedawcom. Oni natomiast, przyjąwszy ode mnie niewolnicę, winni zwrócić mi zapłaconą za nią kwotę, którą wymieniłem wyżej. Ale wbrew sprawiedliwości i bez żadnych podstaw sprzedawcy nie zgodzili się ze mną.
Proszę was, o panie, którego strzemię świeci jak miesiąc, was, potężnego ¿tróża świętego szariatu — oby Bóg przedłużył waszą potęgę — rozkażcie sprzedawcom, żdby spełnili swój obowiązek. Niechaj sprawiedliwości stanie się zadość i niechaj spotka was za to nagroda, najjaśniejszy panie.
Wypowiedzcie, o panie, opinię sftróżów wiary o tej mojej skardze i oby nie minęła was za to nagrodą!” *
CZTERY GWOŹDZIE
Relacjonując dokumenty tego ¡sporu, Ajni opowiada, jak „przedmiot”, czyli owa młoda niewolnica błagała, aby nie zwracać jej poprzedniemu właścicielowi, który — aby przełamać jej opór wobec jego zalotów — stosował „czormach”, czyli „torturę czterech gwoździ”.
Przywiązywał ją mianowicie za ręce i nogi do czterech wbitych w ziemię palików, co uniemożliwiało poruszanie się czy stawianie oporu.
Nas tu jednak frapuje ów liszaj, który zniekształcił piękną dziewczynę. Uczeni często starają się na podstawie różnych opisów określić chorobę pacjentów, którzy już dawno odeszli z życia, zabierając ze sobą swoje cierpienie.
Wydaje się, że niewolnica ta była ofiarą choroby ogromnie wtedy rozpowszechnionej na terenach, które dziś wchodzą w skład azjatyckich republik Związku Radzieckiego. Pisał poeta azerbejdżański z XII wieku, że „na piękne oblicze można tu patrzeć tylko z jednej strony, jako że druga jest na pewno napiętnowana przez chorobę...” Prawdopodobnie zawlekli ją tam przed wiekami najeźdźcy arabscy. I ¿tała się dla mieszkających tam ludów prawdziwą „torturą czterech gwoździ”, gdyż obalała człowieka i odbierała odporność. Zwano ją tam kala-szar, czyli „czarna choroba”. Jest odmianą z grupy chorób, które lekarze określają mianem leisz- manioz.
JEŻOZWIERZE I SZAKALE
Kala-szar nazwano tę chorobę dlatego, że ciało nawiedzonego nią człowieka nabiera koloru szarego, śmiertelność dochodziła do 90%. Winowajcą są wiciow- ce przenoszone przez pewne odmiany muchówek. Ob
serwuje się powiększenie wątroby i śledziony, obrzęki i biegunki.
To, co występowało na terenie Azerbejdżanu, nie było kala-szar w naukowym znaczeniu tego określenia — mówi mi prof. Albulfas Jusuf-ohly Nadżafor z Instytutu Chorób Pasożytniczych i Medycyny Tropikalnej im. Kirowa w Baku, kiedy rozmawiamy pewnego upalnego poranka. Chodziło tu raczej o skórną odmianę leiszmaniozy. Choroba ta występowała na ziemi wcześniej chyba jeszcze, nim pojawiło się na niej otworzenie zwane człowiekiem.
Była ona chorobą zwierząt, ale kiedy człowiek począł oswajać zwierzęta, to choroba niejako dostosowała się do zmienionych warunków, weszła pod strzechy, skoro pokryły one domosłtwa. Na terenie Azerbejdżanu chorowały na leiszmaniozę pisy, z których z kolei choroba przenoszona była przez owady na człowieka. Pies choruje dwa do trzech lat, potem gwałtownie chudnie i ginie.
Zdaniem uczonego z Baku pewnym rezerwatem choroby jes*t też dzika fauna, a mianowicie szakale i je- żozwierze — te ostatnie mogą swymi kolcami obronić się przed znacznie od siebie większymi wrogami, ale nie ustrzegą się przed ukłuciem owadów.
IW oparciu o te fakty ruszono do szturmu na tę chorobę. Masowo przebadano psy .wioskowe, wyleczono je lub zgładzono. Owady przenoszące chorobę nie latają daleko, zastosowano środki chemiczne, aby ich postój na ścianach domów był w ogóle ostatni...
Choroba była nagminna; uważano, że nie ma przed nią ucieczki, a więc zwyciężyła filozofia poddawania się cierpieniu, skoro — jak sądzono — jest nieuchronna. Mój rozmówca opowiada mi o chorych, którzy myląc objawy zjawiali się u wenerologa, ale kiedy dowiadywali się, że to tylko leiszmanioza, rezygnowali
z leczenia i odchodzili, ponieważ w ich świadomości nie było ucieczki przed tą chorobą. Od przybyszów z Bagdadu przyswojono sobie coś w rodzaju prymitywnej szczepionki, a mianowicie smarowano nogi małych dzieci krwią ludzi chorych w przekonaniu, że ponieważ każdy musi przejść tę chorobę, to lepiej, aby jej objawy wystąpiły na nodze niż na twarzy. Profesor pokazuje mi dziś już historyczne, nieco wyblakłe zdjęcia chorych. Mają nogi wychudzone jak zapałki, a brzuchy wzdęte niczym bębny, jakie można jeszoze czasem nabyć na którymś z bazarów.
CZARNA LINIA
Lekarze, którzy wypowiedzieli wojnę „Leishmania donovani” czy „Leishmania tropica”, musieli najpierw przedrzeć się przez okopy nieświadomości.
Uważano w tyoh stronach, że chorolbę wywołują jakieś muszki żyjące na topoli. Trzeba było wskazać na prawdziwych winowajców. Walkę przeciw chorobie przyjmowano najpierw jako niepożądaną ingerencję w życie prywatne. Chorowano przecież za ojców, za dziadów — jak daleko sięga pamięć starszyzny wioskowej — a więc taki jest naturalny porządek rzeczy, tak musi być...
Najlepszą agitacją — wspomina uczony — była skuteczność naszej akcji. On sam jeszcze widział, jak papierosem przypalano na skórze miejsca, z których sączyła się ropa, ale pcftem, kiedy zrozumiano, że środki chemiczne przeciwdziałają powstawaniu cierpienia bez potrzeby uciekania się do tak drastycznych zabiegów, zmieniła się postawa mieszkańców wiosek. Ci sami ludzie, którzy ponurym, niechętnym milczeniem witali pojawienie się ekip spryskujących ściany chemika-
liaimi, którzy zamykali bramy domów, aby utrudnić im wstęp, teraz zjawiali się z pretensjami, że ściany domu sąsiada są już spryskane, do nich zaś ekipa jeszcze nie dotarła...
iNa stole rozwijają przede mną wielkie rulony wykresów. Czarna linia, która graficznie przedstawia wzloty i upadki groźnej choroby na terenie republiki, od 1957 roku zaczyna gwałtownie spadać i teraz dochodzi do zera. Śmiertelność jest teraz bardzo niska, każdy bowiem, kto trafi do lekarza, będzie uratowany, zapewnia uczony. Jego zdaniem już bardzo niedługo choroba ta będzie w ogóle skreślona z listy niebezpieczeństwa Azerbejdżanu. Pozostanie po niej wspomnienie, jakiś rozdział w historii medycyny tropikalnej, który czytać się będzie jak nekrolog choroby: Była wszechwładna, ale w ZSRR została pokonana w ciągu życia jednego zaledwie pokolenia.
A teraz lotem ptaka przenosimy się na drugi koniec Azji, tam, gdzie śmierć pełza na ślimaku.
WOJNA BEZ DZIAŁ
Historia raz po raz ocierała się o wyspę Leyte. Tędy wiodła droga wielkiego żeglarza Ferdynanda Magellana, który zjawił się nie opodal w 1521 roku, niosąc Krzyż i Miecz wyspom archipelagu. Po dziś dzień rdzewieją na plażach Leyte barki desantowe, którymi w październiku 1944 rOku przybyli żołnierze Douglasa MaoArthura, aby stąd rozpocząć wielki bój o Filipiny przeciw piechurom cesarza Japonii.
Ja szukam tu jednak dramatycznej historii współczesnej, będę się nawet starał spojrzeć w przyszłość. Bitwa, którą chciałbym zrelacjonować, rozgrywana
jest między człowiekiem a ślimakiem, między człowiekiem a straszną zarazą.
To jest wojna bez dział. Nie słychać ani salw z muszkietów marynarzy imć Magellana, ani dudnienia artylerii pokładowej amerykańskiej floty inwazyjnej. Nie dajmy się jednak zwieść tą ciszą, to cisza śmierci. Powiada dr Paülino Garcia, który w rządzie Filipin w Manili piastuje tekę ministra zdrowia: „Ślimak jest w tym kraju jednym z największych morderców. W jedenastu prowincjach pół miliona ludzi cierpi na schistosomato- zę, na wyspie Leyte 142 0.0| ludzi dotkniętych jest tą chorobą...”
Nim więc znowu wrócimy do Leyte, trzeba przedstawić plan sytuacyjny, (W różnych Stronach wróg przybiera odmienne imiona, czasem zwie się go gorączką rzéki Jangcy, a na Filipinach, gdzie szerzy się takie Spustoszenie, używa się niekiedy nazwy nie tyle może naukowej co obrazowej: gorącZka ślimacza. Na całym świecie choroba ta gnębi około •trzystu milionów ludzi. Rzeczoznawcy ze Światowej Organizacji Zdrowia powiadają, że jest to „choroba, która prowadzi człowieka nad wykopaną mogiłę, a jest on,już wtedy tak osłabiony, że wpycha go do grobu inna, czasem nawet dość błaha dolegliwość”.
Wydaje się, że choroba ta gnębi człowieka od zarania dziejów. Jej ślady odnaleziono W atiumiach z dawnego Egiptu. A przecież dopiero Stosunkowo niedawno ludzie poznali mechanizm jej działania. Winowajcą są małe robaki żyjące w organizmie ludzkim. Odkrył je w 1851 roku niemiecki lekarz Teodor Biilharz, Potem „śledztwo” prowadzono jeszcze 60. lat, nim ujawniono upiorny cykl, w którym śmierć pełza na ślimaku.
Jaja pasożyta wydalane są w kale chorego człowieka. W wodzie wykluwają się z nich dziwadełka, czyli miracidia przedostające się do ciała ślimaka. W ciele tego
¿tworzenia w ciągu miesiąca rozwijają się dziesiątki tysięcy larw, potem wydalanych i uwijających się ochoczo w wodzie w poszukiwaniu nowego gospodarza. Oto nadchodzi! Jesit nim chłop brodzący w błocie pól ryżowych, 'kobieta, która przykucnęła w płytkiej wodzie rzeczki, aby uprać odzież, dziecko, ¡które cieszy się życiem, pluszcząc się wesoło w strumieniu. Larwy przez skórę ofiary ¡trafiają do systemu krwionośnego jamy brzusznej, potem składają jaja, iktóre z kałem człowieka dositają się do wody, tam — do ślimaka. CyM powtarza się i powtarza, a człowiek, który znalazł się w tym kręgu, najpierw gorączkuje, potem zaś cierpi na biegunki. Z biegiem czasu dochodzi do «marskości wątroby i uszkodzenia śledziony, w pewnych okolicznościach jaja pasożytów przedostają isię do mózgu, gdzie wywołują groźne ropnie.
CZY „HARACZ ZA POSTĘP”?
Tak by wyglądał uproszczony obraz skomplikowanego zagadnienia. Ale przecież nie piszę podręcznika medycyny, lecz frapuje mnie raczej to, co zwykliśmy nazywać „ludzką stroną opowieści”.
•Może ifco 'brzmieć paradoksalnie, ale właśnie obecnie choroba przeżywa okres niebywałej świetności. Są tacy, którzy zwą 'ją wręcz „haraczem za postęp”. O cóż tu bowiem chodzi?
Otóż jakiś kraj X, często od niedawna niepodległy, chciałby naprawić wiekowe zaniedbania i nakarmić swych głodnych obywateli. Buduje system irygacyjny, bierze pod uprawę ryżu tereny, które dawniej leżały odłogiem, nawadnia je i... Uwaga, ślimak! Do walki z głodem .trzeba mieć ryż, do uprawy ryżu potrzebna jest woda, w wodzie uwijają się maleńkie larwy szu
/
kające człowieka, alby go zabić. I tak doszło do tego, że na południowych terenach Rodezji trzeiba było porzucić grunty nawodnione dopiero po II wojnie światowej, w Brazylii ślimak dosłownie wypędził człowieka z wielkiej plantacji kauczuku. Zreszstą można ¡tu wspomnieć, że właśnie do Brazylii plaga ta przedostała się jako produkt ulboczny ohydńego handlu: przybyła z Afryki na sitatkach wiozących niewolników...
Jednym z objawów „gorąo2fci ślimaczej" 'jest ustawiczne zmęczenie. Jak chory na malarię lub śpiączkę, tak i tu człowiek jest wiecznie zniuiżony, apatyczny, zniechęcony do życia. Należałaby więc ehylba odkleić tę etykietkę lenistwa, jaką różni podróżnicy, „robiący” ten czy inny kraj w kilkanaście godzin, tak skwapliwie przyczepiają mieszkańcom tropików. Oddzielmy lenistwo od choroby, ci apatyczni chłopi są jakże często po prostu chorzy!
Od niedawna medycyna dysponuje cennym lekiem chemicznym, z ¡którym wiąże się duże nadzieje. Dali go ludzkości doktorzy Max Wilhelm, Paul Schmidt i Claude Lambert. Ten pierwszy wypróbował 200. różnych kompozycji chemicznych, nim trafił na właściwą, która leczy chorobę w (tydzień. Dr Lambert latami praktykował w Afryce, znał doskonale śmierć pełzającą na ślimaku, a jednak nie zawahał się przed zakażeniem... samego siebie! Jak tylu lekarzy w dziejach medycyny, tak i- on, będąc idealnie zdrowym, celowo zaraził się Straszną chorobą, alby wypróbować nowy lek.
MEDYCYNA PRZECIW CZAROM
Preparat ten jest stosunkowo dość tani, jednak chroni tylko przez trzy miesiące, potem trzeba go powtarzać, komtrolować jego działanie. A przecież choroba grasuje
1 reguły na 'terenach, gdzie odczuwa się brak lekarzy i wykwalifikowanego personelu (pomocniczego, gdzie często zabobon i czarownik wioskowy zagradzają nowoczesnej medycynie drogę do wiejskiej chaty.
Wojuje się ze ślimakami. To jeSt wojna podstępów. Jak w każdej wojńie, tak i tu działa wywiad,' ludzie starają się poznać rtaćhy wojsk wroga, alby uderzyć celnie i skutecznie. Wysyła się więc na podejrzane wody „szpiegowskie stateczki”, czyli miniaturowe 'łódeczki z załogą... myszy. ¡Mysz bowiem zaraża się tak jak człowiek, jeżeli w wodzie, która przez specjalny Otwór sączy się do wnętrza ’łupinki, są ruchliwe for- poczty strasznej Choroby.
Ślimak zazwyczaj wygrywa potyczki w wojnie wypowiedzianej mu przez człowieka. A więc bezskutecznie szukano sposobów na zabijanie go w wodzie prądem elektrycznym. Wrzucano do stawów „ślimaki-kaniba- le”, które miały pożerać te, które przenoszą chorobę. Truto ślimaki chemikaliami. Mieszkańcy osad położonych nad rzeczkami cieszyli się, jeszcze chętniej pluskali się w wodzie pozbawionej pełzającego niebezpieczeństwa, aż raptem wróg zjawiał się znowu, rozmnożony z ocalałych pojedynczych okazów. Kto wie, może teraz uda się skrzyżować sztucznie ślimaka-winowajcę z inną odmianą, aby wytworzyć ród mniej odporny na chemikalia.
O tej wojnie, toczącej się na różnych frontach, rozmawiałem w laboratorium badawczym, które od 1953 roku działa w Pało, nie opodal Taclobal na wyspie Ley- te. Powstało pod patronatem Światowej Organizacji Zdrowia. Obecnie dr Alfredo T. Santos i jego zastępcy, dr Bayni i dr Blas, prowadzą (badania, na których wynik czekają mieszkańcy tysięcy barrios Filipin nawiedzonych przez schistoeomatozę. Wiżję lokalną przepro
si
wadzałem też na wyspie Leyte w kilku barrios nad rzeką Falo.
W niewielkim (budynku laboratorium, gdzie podejmowano mnie z prawdziwie filipińską gościnnością, oglądałem śledzionę człowieka, którego zaibiła śmierć pełzająca na ślimaku. Z różnych ischistosomatoz, gnębiących rodzaj ludzki na naszej planecie, właśnie występujący tu gatunek zwany * „japońskim” Jest szczególnie niebezpieczny.
NIE TYLKO CZŁOWIEK
Nie mamy zresztą wcale monopolu na tę śmierć. Tak jak człowiek choruje na tę samą dolegliwość małpa — nasza kuzynka. Zeszła do strumienia, ¡aby się napić wody, zaraziła się, jest osowiała, pęcznieje jej brzuch, a pewnego dnia spada z drzewa i więcej się ¡już nie podnosi. Choruje też i bawół wodny carabao, ten dobroduszny zwierzak „do wszystkiego” filipińskiego chłopa. Carabao z tą samą ponurą determinacją w oczach człapie po wyboistych drogach, wlokąc ładunek na wózku, jak i po polach ryżowych, gdzie ciągnie narzędzia do 'Uprawy tej rośliny. Ten sam pasożyt nie lęka się ogromu i siły carabao ani jego groźnych rogów: pewnego dinia :to stworzenie, które najlepiej się czuje w wodzie, przewraca się i więcej już nie wstaje. Na schistosomatozę chorują niemal wszystkie ssaki wsi filipińskiej: świnie, krowy, psy, a ńawet szczury. Zaryzykowałbym więc twierdzenie, że w takim środowisku nie zakażenie chorobą jest przypadkiem, lecz rar czej jej uniknięcie. Ta powszechność „japońskiego” gatunku u zwierząt powoduje, że gdyby nawet na jakiś czas ewakuować zarażoną wioskę, to choroba nie wygaśnie, gdyż zwierzęta będą jej naturalną przechował-
nią. A kiedy zarażony człowiek wydziela dziennie 4000 jajeczek pasożyta, to chory carabao rozsiewa ich codziennie aż 10 000! Rozmiary kląski powiększa fakt, że ludzie są w tych stronach często niedożywieni, mają zmniejszoną odporność, są między nimi tacy, którzy żywią dwa czy trzy rodzaje różnych pasożytów.
A oto i morderca! Ma zaledwie 5 mm długości, bez trudu nabieram w garść ze dwa tuziny tego drobiazgu. Te ślimaki — opowiadają mi moi informatorzy z Pało najchętniej przesiadują na 'łodygach wodnych hiacyntów. Można ¡by zabójcy w ¡skorupce darować to jego zamiłowanie do kwiatów, ale w barrio, które odwiedziłem, niewiele ludzi zdaje sobie w pełni sprawę z tego, że ¡to on je^t winowajcą ich cierpienia. Wielu chłopów wierzy, że to złe moce i obrażone demony upatrują ¡sobie w wiosce ofiary, które lim się naraziły, że i^tąd ibierze się powolna śmierć i napęczniałe brzuchy.
Wolałbym się nie wdawać w jałowe rozważania, nie mając rozeznania na miejscu. Z samolotu, który po przelocie % dalekiej Manili podchodzi do lądowania w Taclobal, wioski, w których śledziłem przebieg tragedii,; wyglądają jak mozaika morza, pól, rzek i dróg poprzetykana czarnym spoiwem ibagien. Dzieje tych wiosek giną w mrokach niepamięci, ale powstały pewnie „pod dzwonem”. Tak obrazowo określano skupiska powstałe we wczesnym okresie kolonizacji hiszpańskiej, kiedy nieliczni księża woleli mieć blisko siebie swe świeżo nawrócone owieczki, a więc nawoływali je do porzucenia dawnych domostw i osiedlenia się tam, gdzie słychać dzwony kościoła. Filipiny mają przecież za sobą trzy stulecia hiszpańskiego klasztoru i pół wieku Hollywood. Dla poznani® ¡tła wydarzeń trzeba też wspomnieć okupację japońską. W mych wędrówkach po Azji Południowo-Wschodniej nie spotkałem w żadnym kraju tylu nie zaleczonych ran okupacji, co właśnie na tych
wyspach. Żołnierze cesarza dobrze się dali we znaki Filipińczykom. Mordowali mężczyzn dla postrachu, gwałcili kobiety, podpalali chaty, zabierali na przednówku resztki ryżu, wyjaśniając z uśmiechem zrozpaczonym chłopom, że przecież mogą jeść piasek.. -
Teraz wioski wokół ’Pało drzemią w spokoju, ich ciszę mącą tylko tranzystory, oczywiście japońskie... Mieszkańcy nadmorskich wiosek wypływają na połowy, ci z głębi wyspy uprawiają ryż, hodują palmy kokosowe i palmy nipa, rodzące owoce o jadalnych nasionach, pierzasfte zaś liście tych pailm służą do sporządzania mat i plecionek.
A więc znowu chłop pracuje w wodzie lulb nad wodą. Po kładkach przerzuconych przez trzęsawisko wędruje do sąsiedniej wioski. Kładki czasem służą latami, a czasem zapadają się w gęstym błocie... A 'gdzie jest woda lub błoto, tam ozai się śmierć.
ROMEO I WIELU, WIELU INNYCH
Romeo chętnie pozuje do 2ldjęcia. Siedział nieruchomo przed chatą, bez wahania przystał na obnażenie swego wzdętego brzucha. Chłopczyk ma ze 12 lat — myślę — ale na wszelki wypadek przez tłumacza proszę o dokładną informację. Krótka rozmowa w melodyjnym narzeczu warray-warray, potem przekład angielski i dowiaduję się, że mam przed sobą dorosłego mężczyznę, ta Choroba, może zatrzymać człowieka w rozwoju.
Obojętny na wszystko Romeo zasiada znów przed chatą, odchodząc zostawiamy go w pozie, w jakiej go zastaliśmy. Będzie tak tu przesiadywał jeszcze ze dwa lata, powiada rzeczowo tłumacz, chyba dłużej nie wyżyje... Zarażona jest cała rodzina, kiedy się kogoś wy
94
leczy, to wraca do wisi i znowu „łapie” chorobą — kto wie, może nawet już wtedy, kiedy wędruje do chaty kładkami, które osunęły się w błoto?
Zarażona jest cała rodzina. Jakże by inaczej? Clara pierze bieliznę w rzeczułce, Maria pomaga rybakom i boso brodzi W płytkiej wodzie zatoczki, nie dość słonej, aby zabić ślimaka, dzieci pluszczą się w strumieniu koło wysypiska śmieci. Statystyki niezbyt są precyzyjne, ale w 1945 roku uważano, że zarażonych jest tu około 85% dzieci, uważano, że trudno jest przebrnąć przez piętnasty rok życia nie zaraziwszy się uprzednio.
Zaraz po wylądowaniu na Leyte zaraziło się schisto- somatozą 1700 żołnierzy amerykańskich, a więc młodych, zdrowych i ddbrze odżywionych mężczyzn. Niektórzy raz tylko przeszli w bród przez trzęsawiska czy raz tylko wykąpali się w strumieniu — a to wystarczyło. Trudno się dziwić, że „gorączka ślimacza” atakuje tych, którzy fcię itu urodzili, tu żyją i tu leżeć będą na wiejskim cmentarzu.
Oglądam to miejsce i trudno mi się opędzić przed myślą, że już niedługo ziemia przyjmie mych dzisiejszych rozmówców z okolicznych barrios. A dziwny to cmentarz, gdzie na nagrobkach tu i ówdzie leży czaszka ludzka lub cały szkielet. Miejsca w poświęconej ziemi wynajmuje się na kilka lat, gleba jest tu przecież rozmokła, rozkład powinien następować szybko. Cóż, kiedy niektórzy ludzie są widać bardziej odporni po zgonie niż za życia. Nie opisany zwyczaj panuje, aby kiedy się okaże przy kopaniu, że grób nie jest jeszcze wolny, szczątki poprzedniego lokatora ułożyć na nagrobku jego następcy. Ta makabryczna dekoracja przypomina o ludziach, którzy żyli nad wodą, zarazili się w wodzie i pochowani zostali w ziemi wodą tą nasiąkniętej...
85
O NARZECZACH, POMYSŁACH I BAMBUSIE
Leczenie tradycyjnymi środkami wywoływało u niektórych pacjentów silne reakcje toksyczne, lek zabijał nie pasożyta, ale jego dwunożnego żywiciela. Zbyt może wcześnie byłoby mówić o skuteczności nowych chemikaliów w tutejszych warunkach. Nie jest za wcześnie na prowadzenie oświaty sanitarnej. Tam gdzie zabobon i ciemnota podają ręce.chorobie, tylko prosty i łatwo zrozumiały plakat rysunkowy może przemówić do ludzi, którzy często nie umieją czytać. Na swych wyspach Filipińczycy rozróżniają około osiemdziesięciu różnych narzeczy, ale tu chodzi o znalezienie wspólnego języka z chłopami w bardzo szerokim sensie tego wyrażenia.
Opowiadano mi, że W chacie nie izastano kiedyś gospodarza, a domownicy uprzejmie wyjaśnili, że poszedł na ¿telewizję... Informacja ita wprowadziła w osłupienie ekipę sanitarną, chatka leży wśród, bagien, słupy zaś doprowadzające kable elektryczne zatrzymały się w swym pochodzie o kilkanaście kilometrów stąd... Okazuje się, że chłop od świtu brodzi po polu ryżowym, wyrywając chwasty sterczące z wody parami, niby druty domowych anten telewizyjnych..,,
W białym gmachu przy Alei Narodów Zjednoczonych w Manili, gdzie mieści się regionalna dyrekcja Światowej Organizacji Zdrowia na obszary Zachodniego Pacyfiku, inżynierowie sanitarni rozwijają wielkie rulony planów, opracowują dokumentację urządzeń tak zdawałoby się prostych, jak studnia czy latryna. Tak, ale rzecz w tym, aby nie tylko były łatwe do wykonania, ale też aby można je było zbudować z tanich, na miejscu dostępnych materiałów. Chłopi filipińscy znani są z pomysłowości tam, gdzie nie Stać ich na kosztowne urządzenia.
Ohory leży w małym barrio, czuje się coraz gorzej.
Nie pomogły zaklęcia czarownika, nic nie wskórał znachor, trzeba jęczącego człowieka dostarczyć do szpitala. Ale jak? IW barrio używa się tylko wózków na drewnianych kołach, bez żadnych resorów. Taka jazda po wertepach i drogach pełnych wybojów może zaszkodzić człowiekowi zdrowemu, a już zabić chorego. Chłopi rozcinają więc wzdłuż na czworo młody i prężny pień bambusowy. Otrzymane w ten sposób pręty Wtykają w czterech rogach platformy wózka, na nich rozkładają koc. Powstaje coś w rodzaju hamaka na kółkach, elastyczność bambusa niweluje wstrząsy; zaprzęga się carabao i chory jedzie do lekarza.
ŻYCIE: TAK ALBO NIE?
Dziecko gorączkuje w zapadłej wiosce. Jakże by się przydała dobrze oziębiona woda! Ba, ale lodu nigdy się tam nie ogląda, czasem może sprowadza się go z okazji dorocznej fiesty. Chłopi rąbią więc pień bananowca i kawałkami ¡drzewa obkładają naczynie z wodą. Potem polewa się porowatą powierzchnię drzewa wodą, która paruje i chłodzi 'zawartość pojemnika.
Ten zmysł improwizacji musi być rozwijany. Sama chemia nie rozplącze cyklu śmierci, nie pomoże się skutecznie ludziom, którzy nie potrafią pomóc soibie samym. Ta opowieść przywieziona z Leyte nie ma więc jeszcze szczęśliwego zakończenia. Specjaliści z Genewy, Manili czy Pało mają jeszcze przed sobą daleką drogę, ndm ludzie przestaną się bać ślimaka i śmierci, która na nim pełza.
Tak jak na Leyte, tak i w Brazylii czy w Afryce czekają na pomoc ludzie chorzy lub 'zagrożeni tą chorobą. Trzeba o tym pamiętać, gdyż 'jest tylko jeden świat w walce przeciw cierpieniu. Tak jak nikt się nie spo-
I
i
dziewa, że gdyby wstrzymano wydawanie aktów zgonu, to ludzie przestaliby umierać, tak i nam nie wolno liczyć *na to, że pasożyt od tysięcy lat żerujący na człowieku nagle zostawi go w spokoju.
Powróćmy na chwilę do Określenia, że schiistosomało- za jest „haraczem za postęp”. A więc masz albo dalej przymierać głodem, albo też giń od śmierci pełzającej po polu ryżowym, tym samym polu, które nawodniłeś i uprawiasz mozolnie w nadziei, że jego plony wypełnią misecżkę twej rodziny. W XX wieku lud2kość na pewno nie może sobie pozwolić na Hx>, aby w krajach odrabiających stulecia zaniedbania te, i tylko te dwie alternatywy stanęły przed chłopem.
KWADRANS RELAKSU, KWADRANS REFLEKSJI
To, co Czytelnicy przeczytali już dotąd, trudno chyba nazwać pogodną lekturą. Prawda? Przyszło mi do głowy, że warto by teraz zrobić kwadrans relaksu, opowiadając o pogodniejszydh marginaliach wyprawy. A może czasem i tam Znajdzie się jakaś głębsza refleksja, jako że moje reporterskie doświadczenia powiadają, iż nie ma tragedii tak strasznej, alby na jej kanwie tu i ówdzie nie pokazał się nieśmiało zwykły ludzki uśmiech. A zawsze wierzyłem w to, że bardzo skomplikowane sprawy można opowiedzieć zwięźle i prostymi słowy. Jako że nie ma tematów nudnych, są tylko nudni pisarze... A więc na chwilę zamykam magnetofon z zapiskami z dalekiej drogi, odkładam notes z kartkami pomarszczonymi wilgocią tropików i tak z pamięci opowiem kilka dykteryjek.
W Kuching, stolicy Sarawaku, w północnej części Borneo, wielkie plakaty reklamują doskonały środek na... utycie. Kiedy w Europie i Ameryce kobiety intensywnie się odchudzają, kiedy wielkie koncerny farmaceutycznie i małe anonimowe firmy zbijają fortuny na „gwarantowanych” preparatach przeciw otyłości, kiedy Europejki i Amerykanki stosują intensywne głodówki, czasem nawet 1 niebezpiecznymi konsekwencjami — tu otyłość jest mile widziana. Malajki o figurach
fti)
I
smukłych jak łodygi tropikalnych kwiatów, filigranowe Chinki wstępują do aptek i kramów ulicznych drogi- stów, aby nabyć leki gwarantujące otyłość.
„Dlaczego masz być chudzielcem?” — nawołują reklamy w gazetach. Malaj ki i Chinki kupują więc ten reklamowany preparat i inne jeszcze, rzucane na rynek przez konkurencję. Aby tylko utyć! Tradycje bowiem trudno umierają, a władca malajskiego haremu czy bogaty Chińczyk, nabywający sobie co rok nową nałożnicę, gustował w kobietach o pełnych kształtach. Znawcy powiadają, że trochę w tym było i snobizmu, jako że tłusta kobieta dobrze świadczyła o zamożności swego pana i władcy. IW każdym razie sprzedawane spod lady „Podręczniki dla narzeczonych”, czyli coś w rodzaju erotycznych komiksów chińskich o wielowiekowej tradycji, przedstawiają zawsze pannę młodą... tłustą.
•
W mej wędrówce zatrzymywałem się w hotelach, gdzie miejsce dla mnie zarezerwowano na wiele miesięcy naprzód. A że pod listem czy telegramem dokonującym rezerwacji podpisana była zawsze Światowa Organizacja Zdrowia w Genewie, więc iteż i naturalnym porządkiem rzeczy służba hotelowa ¡tytułowała mnie „doktorem”. Mozolnie usiłowałem wytłumaczyć, że jestem od pisania, a nie od leczenia, że Światowa Organizacja Zdrowia zatrudnia też i inżynierów sanitarnych, specjalistów wyżywienia i innych fachowców nie będących lekarzami, że...
Wszystko nadaremnie! Im dłużej tłumaczyłem, tym uśmiech rozmówcy stawał się bardziej uprzejmy i pełen zrozumienia. Szybko ustaliłem, o co właściwie chodzi: rozeszła się wieść, że jestem sławą lekarską,
100
która podróżuje incognito, aby mieć spokój... W Korat, w Syjamie, portier przekonywany przeze mnie przez dobry (kwadrans, że nie jestem doktorem, przyjął do wiadomości moje argumenty. Kiedy wróciłem wieczorem do hotelu, na liście gości było starannie wymazane „dr” przed mym nazwiskiem. Zamiast tego wstawiono „prof.”
W tym istanie rzeczy wywiesiłem białą flagę. Trudno, co ma być — to ibędzie. Dementowałem stanowczo moje „doktorstwo”, ale tylko raz. W ten sposób byłem w zgodzie z własnym sumieniem, a nie traciłem czasu na jałowe dysputy. Zresztą, jak się dowiedziałem, nie miałem monopolu na taką sytuację. Opowiadał mi pan Michel Bovay, ogromnie maiły i uczynny Szwajcar z kantonu Vaud, który w Manili kieruje służbą informacyjną Światowej Organizacji Zdrowia na rejon Zachodniego Pacyfiku, że przed laty leciał samolotem pasażerskim z Kongo. Tuż po starcie belgijska stewardesa zaprosiła go do kabiny pilota, który poczęstował zdumionego tą gościnnością Szwajcara różnymi wystawnymi trunkami, opowiadając mu mimochodem
o swych różnych dolegliwościach. Mianowicie, jak podnosił prawe ramię, to go strzykało w lewym hoku, kiedy zaś podnosił lewe, to go strzykało w prawym.
— I co pan by zrobił na moim miejscu? — zapytał Belg.
— Poszedłbym do lekarza — powiedział spokojnie pan Bovay, który na liście pasażerów figurował jako pracownik Światowej Organizacji Zdrowia.
Na mnie też przyszła kolej udzielania porad lekarskich. I to nie w samolocie, ale jednak też w przestworzach, bo w windzie... Stało się to w Hongkongu. Chiński windziarz już pierwszego dnia pokazał mi swoje czyraki i uśmiechając się przymilnie, prosił o radę... Czyraki jak czyraki, widziałem ładniejsze, tłumaczyłem
101
więc windziarzowi, że wie jestem od leczenia, ale od pisania itd. (pełna argumentacja jak wyżej). W Hongkongu istnieje absolutny wyzysk robotnika, nie ma ograniczeń czasu pracy, itetn sam windziarz wiózł mnie do mego pokoju na dzieWi^tym piotrze tak wczesnym rankiem, jak w południe czy późną nocą, bardzo rzadko ktoś go zastępował... Za kaiżdym razem odbywała się demonstracja czyraków i prośba o lek...
Do skandalu doszło czwartego dnia mego pobytu. Po raz pierwszy zapewine w dziejach nowoczesnego hotelarstwa nie gość hotelo'wy dał windziarzowi napiwek, ale odwrotnie! Stało się to późnym wieczorem, na oczach bezgranicznie zdumionych pozostałych pasażerów windy przyglądających się, jak windziarz wciska mi w rękę jakieś monety.;/#;
W tym mieście, gdzie wszystko jest do kupienia, znękany czyrakami Chińczyk doszedł bowiem wreszcie dto wniosku, że najwidoczniej odmawiam udzielenia porady za darmo. Ja z kolei znękany nie tyle czyrakami co nie kończącą się dyskusją na ich ¡temat — powiedziałem .na odczepnego: „Człowieku, posmaruj sobie kark Maścią Tygrysią, daj mi wreszcie spokój ..¿-’0 )
Maść Tygrysia — to chińskie panaceum, którego producenci zapewniają, że jest skuteczne w tuzinie dolegliwości. Kiedy się ogląda w Hongkongu pałac fabrykanta, to nie ulega kwestii, że komiu jak komu, ale jemu ten lek na pewno dobrze zrobił... Jest ibo preparat o prostym składzie, na pewno nieszkodliwy, czasem może i przynoszący ulgę, zwłaszcza po ukąszeniach komarów. A zresztą przypomina mi się w (takich wypadkach prastary kawał o lekarzu wezwanym do jakiejś starowin- ki, w której życie już ledwie się kołatało. Eskulap zbadał ją i kazał zaraz posłać po szprotki.
—v Czy to aby pomoże? — zapytał zdumiony syn chorej.
—' Pomoże, nie pomoże, ale niech sobie staruszka jeszcze przed śmiercią zje trochę szprotek — odpowiedział filozoficznie lekarz.
Ale wróćmy do Hongkongu. Mam po dziś dzień przed oczyma ten wyraz zaskoczenia, jaki malował się na twarzy owego winlcMarza. Pomyśleć tylko, taka lekarska sława, przybyła aż z Europy, a zapisuje mu <lek, który można dostać w każdym kiosku ulicznym...
*
W Azji Połudbiowo^Wschodniej torują sobie, czasem dość mozolnie, drogę leki, które przynoszą ulgę w strasznych chorobach gnębiących ludność tych stron. Bocznymi furtkami przemykają się też i inne „dobrodziejstwa” z importu.
Bangkok, Syjam. Na każdym kroku wręczają dość natarczywie cudzoziemcowi reklamy różnych zakładów kąpielowych, których są tu dosłownie setki. Nazwa jest może trochę myląca, to znaczy że wykąpać się tam też można... Zatrudniane tam łaziebne mają bowiem — jak to poetycznie wyraża obrazowy język syjamski — „dWie cięciwy w swym łuku...”
'Reporter studiujący problemy zdrowia w Syjamie jest jak szkapa z klapkami na oczach, która musi patrzeć przed siebie, a nie na boki. IWypatruje mianowicie tematów, które dałoby się podciągnąć pod ten właśnie wspólny mianownik jego podróży. I oto w którejś ulotce reklamowej zakładu kąpielowego znajduje wymalowaną wielkimi literami przechwałkę: „Tylko u nas stosuje się mydło z witaminą C! Tylko u nas!”
Pracujący dla Światowej Organizacji Zdrowia specjalista farmacji wzrusza tylko ramionami: mydło z witaminą C?
Reporter wyrusza więc śmiało w teren, aby dla wyższych celów ustalić prawdę faktyczną. Taksówkarz,
któremu (podsuwa pod nos ulotkę z adresem owego przedsiębiorstwa, ochoczo naciska na pedał gazu i ruszamy z kopyta. Taksówkarze lulbią .takie kursy, tacy pasażerowie się nie targują, adres oczywiście świetnie zna, filuternie zapytuje, jak długo będę się kąpać i czy może chciałbym, aby zaczekał...
Zakład kąpielowy mający monopol na mydło z witaminą C mieści się w ładnym budynku w śródmieściu. Łazielbne zasiadają za wieflką szybą na dwóch szkolnych 'ławkach, co zresztą odpowiada ich wiekowi. Każda ma na szyi coś w rodzaju obroży z numerkiem, amator kąpieli podaje zażywnej „manna-sam”, czyli kierowniczce całego interesu, numer upatrzonej łaziebnej i po chwili ta drepcze do wskazanego pokoju, trzymając w ręku kilka schludnie wyprasowanych ręczników w pergaminowym pokrowcu oraz mydło — naturalnie to zachwalane z witaminą C.
r— Na co jest mydło z witaminą C? — zapytuje dociekliwy reporter.
— To jest mydło, na które my mamy wyłączność — dumnie odpowiada „mama-san”.
— Wiem, czytałem.. Ale jakie jeśt zastosowanie tego mydła?
— .Jak to jakie! Ono świetnie się pieni...
Piękna dziewczyna w Syjamie, zapytana przez Waszego reportera o to, co (by poczęła, gdyiby nagle wygrała większą sumę pieniędzy, odpowiada bez namysłu: Oczywiście pojechałabym do Tokio,'tam najlepiej wykonują plastyczne operacje usuwające „śkośność” oczu.
To marzenie o „europejskich” oczach jeSt może tym bardziej zdumiewaj ące, że właśnie w Europie aktualna moda nakazuje makijaż mający stwarzać pozory oczu skośnych.
IM
Widać w naturze ludzkiej leży chęć posiadania tego, czego się od natury nie dostało. To zreszltą nie jest jedyny przykład na poparcie mej tezy, że odwieczna Ewa szuka odmienności od otoczenia.
W tymże samym Syjamie studentka prowadząca mnie z jednego gmachu uczelni do drugiego przemyka się pod ścianami i drzewami, kiedy ja idę środkiem alejki. Myślałem, że może są ważne powody, dla których nie chce iść tuż koło mmie, ale przyjaciel, który jest tam już od łat, wytłumaczył prozaiczny powód: ona nie chce się opalić w promieniach słońca, szuka cienia; tu im bledsza, tym szykowniejsza...
„Ubogie narody świata niekoniecznie powinny zaczynać uzdrowienie swej gospodarki od budowy reaktora atomowego”. (Z refleksji lekarza, który od 'kilkunastu lat — ijak sam się śmieje — pracuje w straży pożarnej, czyli jeździ z ramienia Światowej Organizacji Zdrowia tam, gdzie 'powstało ognisko cholery lub dżumy i lokalne władze wzywają posiłki z zewnątrz).
Cytuję fragmenty pogodnej rozprawki, z której można się wiele dowiedzieć o dość pochopnych wnioskach, jakie człowiek czasem wysnuwa z różnych zjawisk. Jak kilka jeszcze innych anegdot nie przeżytych przeze mnie, a tu cytowanych jako nabyte „z drugiej ręki”, tak i ta pochodzi z biuletynu wewnętrznego pracowników biura Światowej Organizacji Zdrowia na rejon Zachodniego Pacyfiku z siedzibą w Manili. Jak widać, lekarze, którzy pracują w atmosferze nieszczęścia i na co dzień stykają się ze śmiercią, lubią się śmiać.
A oto kilka „logicznych” i „statystycznych” uzasadnień dla potępienia tej plagi ludzkości, jaką jest korni-
1. Wszyscy ludzie, którzy chorują, kiedyś jedli korniszony. Efekt spożycia widocznie kumuluje się w ciągu lat. PPH '
2. 99,7% ofiar wypadków drogowych i lotniczych jadło korniszony w dwutygodniowym okresie poprzedzającym katastrofę.
3. Do 100% doszła śmiertelność -osobników urodzonych między 1849 a 1859 rokiem, którzy spożywali korniszony.
4. U ludzi urodzonych w 1893 roku, którzy spożywali korniszony, stwierdzono ubytek w uzębieniu, przytępienie słuchu i wzroku, pomarszczenie skóry. W wielu wypadkach u ludzi z tego rocznika doszło nawet do zgonu.
5. (Wielce wymowne są ustalenia grupy naukowców. Otóż szczury doświadczalne, ¡którym przez 30 dni podawano przymusowo po kilka kilogramów korniszonów, miały wzdęte brzuchy i nie miały ochoty na inny pokarm.
W świetle tyich badań zgubne wpływy spożywania korniszonów wskazują na konieczność radykalnej zmiany naszych nawyków. Najlepiej zarzucić jedzenie korniszonów i odżywiać się zupą z płatków orchidei. Nauce nie są znane wypadki dolegliwości występujących u osobników jedzących zupę z płatków orchidei.
*
Psycholog to człowiek, który kiedy do salonu wchodzi ładna dziewczyna, to on olhserwuje wszystkich obecnych poza nią.
*
Pacjent w szpitalu ma otrzymać zastrzyk domięśniowy i zostaje skierowany do gabinetu zabiegowego. Tam
dostrzega namalowaną <na ścianie dużą strzałę, która wskazuje na małą tabliczkę z napisem umieszczoną niemal że nad samą podłogą. Kiedy pochyla się, odczytuje umieszczony tam napis: Teraz znajdujesz się we właściwej pozycji dla otrzymania zastrzyku.
♦
Pewna kobieta z zapadłej wioski rok w rok zjawiała się w klinice położniczej dla odbycia porodu. Kiedy po dziesiątym pobycie pakowała swe manatki, aby wrócić do domu, akuszerka zapytała: „No i jak tam, droga pani, zdbaczymy się pewnie 'znowu na przyszły rok?”
„Chyba nie. Właśnieśmy z mężem ustalili, skąd to się bierze”.
Jak wynika z ankiety jednego z czasopism amerykańskich, wiele kobiet marzy o poślubieniu neurochirurga. Natomiast nieliczne są te, które mają romantyczne izamiary wobec dentystów.
Tymczasem przeciętny dentysta jest niezawodnie tak samo przystojny, inteligentny, czarujący, błyskotliwy i godny uczucia jak przeciętny neurochirurg. Nasuwa się wniosek, że widocznie dentyści cierpią na brak reklamy. Gdyby dentyści poradzili się speców tej dziedziny, to na pewno zajęliby równe miejsce z neurochirurgami jako wielcy kochankowie świata.
Na początek odpowiednie stowarzyszenie zawodowe powinno zamówić serię filmów telewizyjnych o dentystach. Neurochirurdzy, interniści, laryngolodzy, lekarze wiejscy i inni pracownicy służby zdrowia byli już bohaterami eposów telewizyjnych. Dentystom jakoś się
dotąd nie wiodło. Czy widzieliście kiedyś na małym ekranie, jak dentysta brnie przez zaspy podczas zamieci śnieżnej, aby uratować dziecię, któremu wypadła plomba? Prawda, że nie oglądaliście?
Otóż seria telewizyjna wypełni tę lukę. Bohater powinien nazywać się Ben Próchnica. Jest przystojny,
o męskiej urodzie. U jego boku asystentka, piękna blondynka (Doris Day pasowałaby do tej roli), która od lat wiernie podaje mu instrumenty oraz przyrządza cement na plomby. Jakkolwiek Próchnica uwielbia jej siekacze, to jednak ich wzajemne stosunki oparte są tylko na wspólnych zainteresowaniach zawodowych, jako że dentysta jest zbyt wielkim idealistą, aby pozwolić sobie na jakieś zalecanki przy wtórze wiertarki.
Po roku wyświetlania raz w tygodniu filmów z tej serii należy wzmiankowaną ankietę przeprowadzić ponownie. Jestem przekonany, że wszystkie dziewczęta będą marzyć tylko o dentystach.
*
Przy całej sympatii, jaką czuję dla Filipińczyków, frapowało mnie zawsze ich irracjonalne podejście do życia. Kiedy pracowałem w Manili, lud z uwagą śledził perypetie ślicznej dziewczyny imieniem Maita, która po burzliwych dyskusjach obwołana została Miss Filipiny. Otóż w jakiś czas po uzyskaniu tytułu poleciała do Londynu, aby tam stanąć do konkursu na Miss Świata.
Była to podróż z przygodami. Maita miała olśnić jury w stolicy Wielkiej Brytanii swymi toaletami w stylu narodowym, sporządzonymi z włókien ananasa (nie owocu, ale krzewu, takie tkaniny to specjalność archipelagu, ogromnie przewiewne i przyjemne w noszeniu w klimacie tropikalnym). Tymczasem bagaż
gdzieś się zawieruszył na trasie i biedna dziewczyna dosłownie nie miała co na siebie włożyć. Jury może i chętnie obejrzałaby ją sobie bez szat, ale zdaje się, że nie pozwala na to regulamin imprezy. W każdym razie zalana łzami dziewczyna złożyła oświadczenie dla prasy, że sama na własne oczy widziała, jak w samolocie były otwarte drzwi, a więc pewnie jej bagaż wypadł do morza...
Rewelacja ta obiegła kablem kulę ziemską i wylądowała pod olbrzymimi nagłówkami na pierwszej stronie popołudniowych wydań gazet w Manili. Nikomu nie przyszło nawet do głowy, że gdyby istotnie otwarły się drzwi w odrzutowcu lecącym na wysokości 11 km nad oceanem> to różnica ciśnień wyssałaby z kabiny latającą załogę i wszystkich pasażerów ze śliczną Maitą włącznie!
Cała ta historyjka pasuje do wspólnego mianownika tej książki dlatego, że piękna Maita studiuje medycynę. Boże, zbaw Filipiny!
*
Doszedłem do wniosku, że z podróży wypada przywieźć jedną przypowieść. A więc posłuchajcie! Otóż pewnego razu był daleki kraj, którego ludność nękały przeróżne choroby, skądinąd uleczalne w naszym XX stuleciu.
Rząd zwrócił się o pomoc do ludzi dobrej woli. Ściągnięto kilkunastu rzeczoznawców, którzy zapoznali się na miejscu z warunkami lokalnymi, naradzali się z ludźmi światłymi, całymi tygodniami tłukli się po bezdrożach, aby lepiej zrozumieć potrzeby nieszczęśliwego ludu. Po roku pracy zjawili się na audiencji u (Władcy.
„Najjaśniejszy Panie — powiedzieli — ogromna większość Twych poddanych nigdy nie była badana
100
przez lekarza, nie korzystała z pomocy dentysty ani wykwalifikowanej położnej lub pielęgniarki. Nie masz w małych mieścinach Twego państwa laboratoriów, gdzie można by było przeprowadzać choćby proste analizy, a promienie Rentgena nie wykrywają zawczasu zalążków groźnych chorób w wątłych, niedożywionych ciałach dziecli Twego ludu. Zbuduj więc, o Władco, na początek pięćdziesiąt wiejskich ośrodków zdrowia, a naród długo sławić będzie Twoje imię!
Ośrodki zdrowia, o Panie, będą promieniowały wiedzą sanitarną na całą okolicę. Tam udzielać się będzie pierwszej pomocy, będzie się szkolić felczerów i położne, przeprowadzać badania i kierować do szpitala tych, którzy tego potrzebują. Przyjm, o Panie, tę radę, która płynie z głębi naszych serc. Te kilkanaście grubych tomów to dokumentacja takiego typowego ośrodka. Głowiliśmy się długo, jak powinien budynek taki wyglądać, aby był tani, łatwy do zbudowania z materiałów, jakie są osiągalne na miejscu, i aby był dostosowany do klimatu Twego państwa. Przyjm też i tę pomoc pieniężną ze skarbnicy wielu narodów, które żyją daleko stąd, ale które ubolewają nad niedolą ludu Twego i chciałyby złagodzić jego cierpienia. Jeżeli jeszcze sypniesz groszem ze swej szkatuły, to budowę można by zacząć, skoro tylko ustaną deszcze monsunowe”.
Władca, szczerze wzruszony, podziękował mędrcom, którzy rozjechali się w cztery strony świata, zadowoleni z dobrej rady, jaką mu dali. Sporządzoną przez nich dokumentację Władca kazał odnieść do archiwum, gdzie grube tomiska nadgryzane są przez szczury, ogromnie lubiące papier wysokogatunkowy, na którym sporządza się rysunki techniczne, a wilgoć tropików powoduje, że butwieć zaczynają także i inne mądrości spisane przez uczonych na tysiącach stron zaleceń i sugestii.
110
Fundusze uzyskane od zacnych cudzoziemców mądry Władca istotnie obrócił na potrzeby służby zdrowia. Tyle tylko, że kazał wybudować nie ośrodki wiejskie, ale okazały szpital w stolicy, nie opodal swego pałacu. Władca osobiście interesował się postępem prac budowlanych. Potem kazał się fotografować na tle pięknego budynku, a także w samym gmachu, gdzie w czystym fartuchu zwiedzał poszczególne pomieszczenia, rozmawiał przyjaźnie z lekarzami tam zatrudnionymi, a nawet zamienił słów kilka z poniektórymi pacjentami. Zdjęcia te zamieściła potem prasa, ministrowie zaś Władcy wychwalali jego zręczność i zmysł polityczny, jako że ciemni chłopi nie idą do urn wyborczych, w stolicy zaś są wyborcy, których głosy się liczą, a których budowa okazałego szpitala mile pogłaskała.
Tak więc budowa ośrodków wiejskich pozostała tylko na papierze, o ile jeszcze ocalał sam papier atakowany zajadle przez szczury i wilgoć. Biedni ludzie umierają nadal w swych wioskach, a ich odejście z tego padołu łez przyśpieszają znakomicie różni szarlatani, zaklinacze i inni spryciarze.
Cała tragedia jednak polega na tym, że ta przypowieść wschodnia nie zrodziła się w mej fantazji, ale że przywiozłem ją z mej wędrówki. Nie powiem, z jakiego kraju, bo i tak ani Wy, ani ja nie będziemy wysłuchani przez Władcę i jego ministrów, natomiast mogliby mieć bardzo za złe, że wtrącamy się w cudze sprawy i naruszamy stan rzeczy, w którym kraj ten żyje od tysięcy lat.
Ta smutna anegdota umieszczona została na samym końcu tego relaksowego i refleksyjnego rozdziału, aby przypomnieć, że pora wracać do opowieści o sprawach, w których nie ma już miejsca nawet na najsłabszy uśmiech. A więc — czytajcie dalej!
Było tak. Wyspa Borneo pokryta jest niemal cała gęstą dżunglą. W dżungli mieszkało niewiele ludzi, tylko z rzadka na wyspę zawijały statki z dalekich stron.
Pewnego dnia u północnego brzegu wyspy pojawił się żaglowiec z Chin. Kiedy stanął na spokojnych błękitnych wodach zatoki, okazało się, że przywiózł na sprzedaż wiele pięknych towarów. Ludzie przybywali, aby nabyć przedmioty z dalekich stron i obejrzeć statek. Między nabywcami znalazła się jedna piękna dziewczyna. Jej oblicze było niczym kwiat, miała słodki uśmiech, a jej czarne włosy lśniły w promieniach słońca.
Przypadła do gustu człowiekowi, który przybył na statku. A kiedy statek odpłynął do Chin, jego nie było na pokładzie. Pozostał na Borneo i prosił ją, aby została jego żoną. Pobrali się i żyli ze sobą szczęśliwie.
Pewnego dnia z Chin przybył inny statek. Kiedy ujrzał go ten człowiek, postanowił wrócić do ojczyzny. Chciał raz jeszcze ujrzeć swych rodziców. Pożegnał się z żoną i odpłynął. „Wrócę niedługo” — powiedział jej na pożegnanie. Kobieta wdrapała się na szczyt wysokiej góry. Widziała, jak statek znika na horyzoncie. „Nie zaznam szczęścia, nim on nie powróci” — rzekła. I tak codziennie wdrapywała się na tę górę, wypatry-
112
wała statku na morzu, ale statek nie nadpływał. Dzień po dniu, tydzień po tygodniu mijały lata jej czekania, ale statek nie przybywał. Każdego ranka wspinała się na szczyt górski, aby patrzeć na morze, każdego wieczora smutna schodziła znowu w dolinę. Nie dojadała, zamartwiała się, wychudła nie do poznania.
Aż wreszcie pewnego dnia dojrzała w oddali żagle. Serce jej zabiło mocniej, sylwetka statku rosła na horyzoncie. Była przekonana, że to jej mąż wraca z dalekiej podróży w rodzinne strony.
Ale kiedy statek przybliżył się, ujrzała, że była to tylko duża łódź rybacka. A więc nie wrócił ten, na którego czekała. Owego wieczora nie zeszła z góry, a kiedy ludzie z jej wioski przybyli po nią następnego ranka, znaleźli ją martwą. Postanowili przeto nazwać górę Chinabalu, jako że po malajsku „China” znaczy Chińczyk, a „balu” — wdowa. Tak więc nazwa, obecnie pisana Kinabalu, upamiętnia dziewczynę, która zgasła z żalu za swym oblubieńcem.
NOSOROŻEC I INNE SPRAWY
Piękna ta legenda ogromnie przypomina inne, które zrodziły się pod mglistym niebem Skandynawii czy na wyspach Mórz Południowych. Mógłbym z pamięci przytoczyć z pół tuzina takich opowieści, gdzie on czeka na nią lub ona na niego, z żałości zmienia się w kamień i potem już ta skała czy góra tak się nazywa. Przywiozłem takie opowieści zarówno z Norwegii, jak i z Oceanii Francuskiej. Codzienne wspinaczki dziewczyny z Borneo byłyby niezawodnie wyczynem alpinistycznym w skali światowej, jako że Kinabalu wznosi się na 4175 metrów nad poziom morza. Samolot, który raz w tygodniu nadlatuje z Manili do Kota Kinabalu (daw
niej Jesselton), okrąża kilka razy tę górę, która w wierzeniach plemion żyjących u jej podnóża uchodzi za górę świętą.
Aby zejść na ziemię z tych wyżyn, trzeba od razu nadmienić, że takie spacery odrzutowca dookoła jednej góry są bardzo kosztowne i załoga tęsknie spogląda na betonową plamę lotniska odcinającą się wyraźnie od ciemnej zieleni dżungli. Czeka ją przecież jeszcze lot do Hongkongu, 1200 mil — taki szmat drogi. Cztery razy słyszymy z głośników zapowiedź po angielsku, malajsku, chińsku i japońsku, że właśnie podchodzimy do lądowania, że załoga dziękuje pasażerom i ma nadzieję, iż znowu spotkamy się na pokładzie. Cztery razy zniżamy się nad stolicę Sabah, zrównaną z ziemią przez Japończyków, teraz odbudowaną. Trzy razy wieża kontrolna w Ostatniej chwili cofa zgodę na lądowanie i pilot podrywa maszynę, wspina się, aby znaleźć się na wysokości dogodnej do spacerów wokół góry wdowy po Chińczyku.
Wreszcie za czwartym razem rozcapierzają się skrzydła odrzutowca, aby zmniejszyć szybkość przy lądowaniu, wysuwa się podwozie i koła w jednej chwili rozpoczynają pęd po ziemi Borneo.
Na płycie stoi samochód z błękitnymi znakami Narodów Zjednoczonych.
— Welcome to our area — powiada mężczyzna w białych szortach, białej koszuli i białych pończochach. — Czekam na pana od przeszło pół godziny, ale jakoś bardzo się pan zastanawiał, czy jednak wylądować na naszej wyspie...
— To była dziwna sprawa. Dlaczego nie pozwalano nam lądować?
Mężczyzna w bieli nie odpowiada, uśmiecha się tylko. Patrzy, jak malajski policjant szybko stempluje mój
paszport, a celnik kreśli kredą umowne znaki na bagażu. Jedziemy asfaltową szosą do miasta.
— Widzi pan — powiada wreszcie — na Borneo są jeszcze nosorożce, zresztą na wymarciu. Otóż przybysze dostrzegają nosorożce, ponieważ są wielkie. Nie dostrzegają czasem innych spraw, ważniejszych dla poznania oblicza Sabah czy Brunei albo Sarawaku. Ja tu jestem kilka lat, nosorożca jeszcze nie oglądałem, ale napatrzyłem się na te inne sprawy... To już jest pana hotel. Jutro wyruszamy w głąb wyspy, niech pan teraz dobrze wypocznie...
Hotel mieści się w nowoczesnym wieżowcu, należy oczywiście do Chińczyka, tak jak w rękach chińskich spoczywa cały właściwie handel w mieście i osadach czy faktoriach w Sabah. Moi współpasażerowie zaczęli zjawiać się w hotelu dopiero po dobrej godzinie. Od nich dowiedziałem się, że nasze „wzloty i upadki” nad lotniskiem były — jak się wydaje — małym epizodem, potyczką wojny nerwów, jaką toczy od kilku miesięcy Malajzja z Filipinami. Ot, mała złośliwość wobec samolotu z Manili. Pasażerowie stale mieszkający na Filipinach przeszli dokładną kontrolę, ich bagaż starannie przejrzano.
Na Filipinach przebywa bowiem Abang Kilfli, składający tam oświadczenia jako generał, dowódca „Armii Narodowej Sabah”. Zapowiada on, że wróci do dżungli na Borneo, aby poprowadzić lud do walki przeciw Mała jzj i. W Kuala Lumpur gniewnie kwituje się jego wypowiedzi, jeszcze gniewniej przyjmowane są wywody filipińskich mężów stanu zgłaszających roszczenia wobec Sabah.
115
PRZYCZÓŁEK XX WIEKU
Jak to było naprawdę? Kto ma rację? Czy trzeba unieważnić transakcję sprzed wieku, mocą której sułtan Sulu zrzekł się swych praw do Sabah na rzecz Brytyjczyków za skromnym odszkodowaniem pieniężnym? Jak trzeba dziś patrzeć na ten nabytek, jakiego dokonał Alfred Dent? Mimo protestów rządów Holandii i Hiszpanii władzę nad Sabah sprawowało Brytyjskie Towarzystwo Północnego Borneo.
Wiele podobnych spraw napotkałem w wędrówkach po Azji. Decyzje podejmowane dawno temu w dalekich stolicach, gdzie europejscy mężowie ,stanu dzielili wyspy, których sami przeważnie nigdy nie oglądali, mają właściwie jeden wspólny mianownik. Otóż nikt nie przejmował się zdaniem ludzi, którzy byli mieszkańcami tych stron. A wiadomo, że właśnie w Sabah stale wrzało. Słynnym przywódcą był Mat Saleh z plemienia Bajau, który przez wiele lat stawiał czoło różnym ekspedycjom karnym — jak się zwało wtedy siły najemne przemożnej Kompanii. Wreszcie ostatniego dnia stycznia 1900 roku poległ w nierównej walce, ale jego zwolennicy jeszcze przez kilka lat wiedli walkę. W Kuala Lumpur, stolicy Malaj z ji, nie lekceważy się więc oświadczeń, które mogą wzniecić groźny pożar z iskier tlących się w popiele zgliszcz drewnianych fortyfikacji poległego przywódcy.
Wiele się o tym mówi w miastach na wybrzeżu. Ale przecież to tylko wąskie przyczółki mostowe XX wieku. Tu wychodzą gazety, lądują samoloty, tu działa klimatyzacja, a czas wylicza się skrupulatnie według zegarka. Wcześnie rano słońce przebija zasłony w oknach mego pokoju. Patrzę, jak o kilkadziesiąt metrów przed hotelem kłębowisko rybackich łodzi dowiozło swój lśniący towar na targowisko. Jeszcze tegoż dnia zaczęła się dla mnie ucieczka od cywilizacji.
118
„MURUT MAIL”
Jest w Sabah jedna linia kolei wąskotorowej, która liczy sobie niecałe dwieście kilometrów długości. Cały szlak wiedzie przez gęstą dżunglę, jako że głównym zadaniem tej wąskotorówki jest dostawa pni szlachetnych odmian drzew z głębi Borneo do nadmorskich portów.
Raz dziennie donośnie gwiżdżąc opuszcza Kota Kina- balu pociąg osobowy zwany dumnie „Murut Mail”, czyli — w wolnym przekładzie — „Poczta do Kraju Plemienia Murut”. Murut to plemię, które sadzi ryż
i maniok na polanach wyrwanych dżungli, poza tym zajmuje się zbieraniem dziko rosnących owoców i rybołówstwem. Jak różne inne plemiona na Borneo, tak
i Murutowie mieszkają w „długich domach” — cała wioska mieści się pod jednym dachem. Budowniczowie z plemienia Murut od niepamiętnych czasów umieją budować podłogi z elastycznych pni drzew. Podłoga taka wytrzymuje ciężar nawet trzydziestu tancerzy, rytmicznie podskakujących i śpiewających. Dachy kryte są liśćmi palmowymi, ściany zaś sporządzone z kory.
Nie dajmy się zwieść pięknym nazwom. „Murut Mail” to po prostu mikrobus na szynach, chyboczący się niebezpiecznie na obie strony, kiedy tylko motorniczy doda nieco więcej gazu. Silnik Diesla pracuje hałaśliwie, część pasażerów siedzi na ławce koło motorniczego, ale trudno jest im rozmawiać i przekrzykiwać łoskot motoru i stukotanie kół na szynach. Na każdej stacyjce wsiadają nowi pasażerowie, najczęściej z żywym drobiem, który gdakaniem powiększa rozgardiasz wewnątrz pojazdu. Zawiadowcy stacji, przeważnie Hindusi w pięknych turbanach, witają się wylewnie z motorniczym, jak i poniektórymi pasażerami. Zawsze to ’dla nich większa atrakcja niż odprawa pociągów z po-
117
tężnymi kłodami drzewa, które mijamy, kiedy spieszą w stronę wybrzeża.
Mikrobus nie ma żadnych urządzeń higienicznych, na niektórych więc‘stacjach należy wysiąść i odszukać budkę z napisem „Laki Laki”, czyli „Dla panów”. Motorniczy czeka cierpliwie, daje kilka sygnałów gwizdkiem, wreszcie przed odjazdem liczy swych pasażerów, aby jednak dowieźć wszystkich do Beaufort czy innej mieściny drzemiącej głęboko w dżungli.
Deszcze były długotrwałe, uporczywe. Zaraz po nich słońce mocno przygrzewało. Wszystko było więc przepojone wilgocią, ciężkie chmury wisiały tuż nad wierzchołkami drzew. Właściwie tylko owady były pełne energii, reszta stworzeń była ospała, włącznie z człowiekiem zdławionym spiekotą i wilgocią.
„Murut Mail” nie wytrzymuje na pewno porównania z wielkimi ekspresami międzynarodowymi, ale ludziom poruszającym się przez dżunglę tylko wąskimi ścieżkami, które trzeba ustawicznie wyrąbywać, aby nie zostały odebrane człowiekowi, ten rozkołysany mikrobus wydaje się szczytem wygody i szybkości. Potem przesiadamy się na wóz terenowy,, który wiezie nas po górskich serpentynach. Tam gdzie trzeba przejechać rzeczki i potoki, wyszukujemy bród, czyli miejsce, gdzie dno rzeki pokryte zostało betonem
i nie zachodzi obawa, że ugrzęźniemy w mule. Naturalnie o ile tylko nie dopuści się do zalania silnika wodą. W małych faktoriach znajdzie się zawsze chińska restauracyjka, gdzie w kilku kociołkach, ustawionych na cegłach pod daszkiem wspartym kilkoma palami, sarfi właściciel wyczynia cuda ze wszystkiego, co tylko nadaje się do włożenia do garnka. W zrozumieniu najlepszej kuchni świata jest to pojęcie ogromnie szerokie. Bambusy, które nam się kojarzą z wyschniętymi patykami z parawanu prababci, tu przyrządzane są na stó
118
sposobów, ich młode pędy są znakomite. Przesubtelnie- ni esteci, którzy zresztą są w tych stronach towarem deficytowym, zaglądają jeszcze czasem tylko dyskretnie pod! stół, czy kot, który drzemał, kiedy się zjawili w restauracyjce, jest tam jeszcze nadal, czy też już może w garnku. Ale ja z żelazną konsekwencją przestrzegam zasady, że w takich lokalach o składniki potraw należy pytać zawsze po, a nigdy nie przed jedzeniem.
Zdumiewał mnie też zawsze wybór alkoholi w takich restauracyjkach. W szafach chłodniczych napędzanych agregatem ropnym, gdyż prądu tu nie ma, stoją butelki i puszki dumnie prezentujące etykiety. Czegóż tam nie ma! Duńskie piwo, francuskie koniaki i szampany, szkocka whisky, holenderskie likiery. Myślałem w mej naiwności, że to może atrapy — dekoracyjne butelki z kolorowym płynem. Mój towarzysz podróży, włoski lekarz, szybko wyprowadził mnie z tego błędu. Któż więc to kupuje? Są nabywcy. Chiński kupiec nie sprowadza z dalekich krajów towaru, na który nie znajdzie klienta.
Ta kępa cywilizacji w zielonym morzu dżungli wygląda interesująco. Zwłaszcza dla wędrowca, który ma za sobą cały dzień jazdy ,w wilgotnej spiekocie, a przed sobą — loterię o stawkę niepewnego losu w nieznanym kraju.
Z dala od chińskich sklepików, na uboczu, stoi zbudowany jeszcze przez Brytyjczyków niewielki dom dla ludzi, którzy z obowiązku przybyli w te strony. Prysznice i czysta pościel, moskitiery i malajska służba po*- ruszająca się bezszelestnie w białych kaftanach, radio na werandzie, odbierające retransmitowany przez nadajnik w Singapurze „BBC World Service”. Późną nocą dostojne dźwięki Big Bena i marszów gwardyjskich pułków nakładają się na hałas dżungli. Komentator
omawia wydarzenia, jakie się dzieją z dala od Borneo, z dala od Sabah i z dala od plemienia Murut, gdzieś tam w świecie białego człowieka.
ŁÓŻKOWA GRAMATYKA
Inaczej żyli tu ludzie, którzy decydowali się jeszcze kilkadziesiąt lat temu na przybycie w te strony. Jednym z nich był Walter Flint; u schyłku ubiegłego stulecia miał tu małą faktorię. Kupował od Murutów skóry dzikich zwierząt, dając im w zamian igły, nici i różne tanie błyskotki. Interes prosperował, ale młody Anglik wiódł smutny żywot samotnika. Tym, którzy z rzadka zaglądali do jego samotni, zwierzał się, że właściwie przez cały dzionek czeka na zmrok, aby stało się zadość kolonialnej tradycji: „nigdy przed zmierzchem”. Wieczorem więc zaglądał do kieliszka, potem czekała go samotna noc. Zgodnie z innym obyczajem kolonialnym Flint powinien był jeszcze opanować „łóżkową gramatykę”. To dosadne określenie nie oznaczało jednak niczego innego, jak tylko związanie się z dziewczyną z miejscowego plemienia, która umilałaby noce przybysza swym paplaniem, uczyła go języka swego plemienia.
Walter Flint za całe 125 malajskich dolarów nabył córkę kacyka plemienia Murut, zwaną Lingud. Była to ładna dziewczyna, cała transakcja została oblana potężnymi dzbanami piekielnie mocnego trunku pędzonego z ryżu. Do wielkiego dzbana — poucza mnie mój rozmówca — wsypuje się ryż, potem zalewa się to ciepłą wodą i wystawia na słońce, zalepiwszy uprzednio gliną pokrywę naczynia. Po jakimś czasie bambusem przebija się tę zaskorupiałą glinę i jak przez słomkę ciągnie napój. Murutowie lubią sobie popijać, jak
to później widziałem. Kiedy zapada noc, często cała wioska, czyli wszyscy mieszkańcy długiego domu są wstawieni. Z niepokojem patrzyłem na kilkuletnich gołych brzdąców zataczających się na ścieżce. Potem dopiero ustaliłem, że to nie żadna forma paraliżu, ale że dziatwa jest po prostu pijana. To smutne ustalenie, jak i wiele innych faktów tu relacjonowanych, a pozornie „nie trzymających się kupy” — to jednak istotne przyczynki do zrozumienia dramatu, który chciałbym opowiedzieć. Pijaństwo Murutów i innych plemion Borneo jest bowiem marginesem wydarzeń, ale bez marginesu teksty są trudniej czytelne.
Były więc wielkie tany i wielka pijatyka, kiedy Walter Flint został zięciem kacyka. Ostatecznie jednak wejście w tak znaczną rodzinę nie było godne zazdrości. Wspólnota plemienna każe dzielić się ze wszystkimi, pusty dom białego człowieka stał się nagle bardzo pełny. Zjawili się tam teściowie, rodzeństwo, kuzyni, kuzynowie kuzynów i ciotki wujaszków, cały tłum, którego pokrewieństwo było trudne do ustalenia. Lingud pluła betelem po kątach, patrząc z wyrozumieniem, jak rodzina wynosiła z domu wszystko, co tylko dało się wynieść.
Okruchy wieści, jakie z ogromnym opóźnieniem przesączały się do osad na wybrzeżu, nie były wcale pomyślne. Murutowie mają żyłkę podróżniczą i oto pewnego dnia Flint zastał znowu pustkę w domu. Okazało się, że kacyk ruszył z jego żoną, a swoją córką w górę rzeki. Potem nadeszła wiadomość, że białemu człowiekowi się zmarło. Obrzędy żałobne trwały cały tydzień, trzy dni kopano grób z zachowaniem wszelkich ceremonii nakazywanych obyczajem plemiennym, a straszna była żałość na pogrzebie.
W obliczu tych informacji grupka przyjaciół zmarłego ruszyła w górę rzeki, aby nad grobem złożyć hołd
121
jego pamięci, a przy okazji dowiedzieć się wszystkiego. Choroby kosiły wtedy ludzi także i na wybrzeżu, lekarze mieli ubogi arsenał leków przeciw przekleństwom tropików, ale taka nagła śmierć Flinta, który chlubił się żelaznym zdrowiem, była trochę podejrzana. Zaangażowano wioślarzy z plemienia Dajaków, mającego zadawnione porachunki z Murutami, zabrano żywność, broń i amunicję, załadowano na łodzie pustą trumnę, aby doczesne szczątki Anglika ekshumować
i złożyć na cmentarzu. Całymi dniami biły o wodę wiosła Dajaków, ale im bardziej oddalali się od wybrzeża i zapuszczali w głąb wyspy, tym bardziej dziwne były wiadomości. Na wskazanym miejscu nie zastano już nikogo z plemienia, byli tacy, którzy twierdzili, że Lingud miała być ponownie sprzedana i że nawet za nią jako tą, która była żoną białego człowieka, ojciec jej osiągnie jeszcze wyższą cenę.
Kiedy otwarto świeżą mogiłę, znaleziono w niej tylko poćwiartowane resztki kadłuba młodego Anglika. Głowy nigdy nie odnaleziono i należało przypuszczać, że po uwędzeniu jest ozdobą któregoś z długich domów plemienia Murut.
Potem jeszcze udało się natrafić na tych, którzy widzieli, co się stało. Tłumacze przełożyli to, co mieli do powiedzenia: Flint został przebity dzidą. Nie było żałości ani wielkiej, ani średniej, ani małej, ale było bardzo, bardzo wielkie tańczenie i ogromna radość, kiedy zwłokom odrąbano głowę.
Stara zasada kolonizacji nakazywała wygrywanie jednego plemienia przeciw innemu. Zwiadowcy z plemienia Dajaków szli cichcem przez dżunglę, wytropili nowy dom, gdzie zamieszkał ^acyk i jego córka, i cała jego rodzina.
I żyje jeszcze po dziś dzień tradycja w plemieniu Murut, i opowiada się na zebraniach plemiennych
o wielkim gniewie białego człowieka. Jak to przed świtem długi dom został zaatakowany z kilku stron naraz, jak ściekała krew przez szpary w podłodze, wsiąkając w grząską ziemię, i jak zginęło sto i trzydzieści Muratów — wojowników, kobiet i dzieci, i jak czterem kobietom i dwojgu dzieciom udało się zbiec do dżungli, a krwawy ślad znaczył ścieżkę ich ucieczki. I jak Daja- cy sprowadzeni przez białego człowieka podpalili następnie długi dom Murutów, a obcięte głowy swych ofiar zabrali do swych domów. I jak głowy te były dumą ich domostw, i jak Dajacy żałowali ogromnie, że tej szóstce powiodła się ucieczka w dżunglę.
Ci, którzy potem zapuszczali się w te strony, nie lękali się plemienia Murut, które już nigdy więcej nie odważyło się podnieść ręki na białego człowieka. Przywieźli na wybrzeże opowieść o dwojgu ludziach o skórze niemal zupełnie białej, którzy ciągle jeszcze rozpamiętują koszmar pewnej nocy z wczesnego dzieciństwa. Los bowiem zrządził, że ocalała Lingud — żona Flinta — i jego dwoje dzieci.
Kilka lat temu z kraju Murutów zaczęły nadchodzić znowu niepokojące wieści. Murutów jest coraz mniej. Nie grzmią już strzelby białego człowieka, a jednak plemię przestało się mnożyć. Nad rzekami stały długie domy bez mieszkańców. Skazane plemię — mówili Dajacy, Kayanowie, Melenau, dalecy i bliscy sąsiedzi. I to była prawda. Ludzie i plemienia Murut umierali, ich kobiety przestały rodzić. Kto tym razem wydał wyrok na to plemię?
Może ktoś rzucił klątwę na ten szczep? Czyżby musiał zaraz odejść na zawsze na strome zbocza góry Kinabalu, gdzie po śmierci idą ludzie z plemienia Murut? Przecdeż Murutowie chowani są zawsze tak, że mają przed nogami świętą górę, aby nie błądzili — ten zwyczaj przestrzegany jest bardzo pieczołowicie,
•123
zwłaszcza kiedy umrze dziecko, które przecież nie zna drogi i mogłoby zabłądzić.
Na początku lat sześćdziesiątych naszego stulecia, kiedy nad siedliskami Murutów huczały odrzutowce, a na rzekach słychać było terkotanie silników motorówek, dzieci umierały masowo, a kobiety jak się ■ rzekło — przestały rodzić. Lekarze nie wierzyli w zaklęcia, zaczęli szukać realnych przyczyn. Wiadomo było, że w końcowym okresie wojny japońscy żołnierze z wojsk okupacyjnych masowo gwałcili kobiety, kiedy w pogoni za brytyjskimi spadochroniarzami przedzierali się przez dżunglę i natrafiali na „długi dom” któregoś z plemion. Miało to być... karą dla plemion, które dostarczały spadochroniarzom przewodników,, żywności i innej pomocy.
Czyżby więc choroby weneryczne po kilkunastu latach zawładnęły całym plemieniem i wywołały bezpłodność kobiet? Ruszyły w dżunglę ekipy lekarskie. Wodzowie wiosek zwoływali mieszkańców, ustawiali ich w szeregach. Ludzie w białych fartuchach kłuli wszystkich po kolei, pobierali im krew. Murutowie patrzyli z niepokojem na ostre igły, dręczył ich widok własnej krwi zabieranej w szklanych ampułkach przez obcych ludzi odpływających łodziami na wybrzeże. Każdy wie, jakie to można wyczynić czary, kiedy ma się czyjeś włosy, paznokcie, a co dopiero krew! Po>co ją pobierają? Czy aby nie złożą jej demonom w ofierze?
W laboratoriach pólowych, jakie Światowa Organizacja Zdrowia założyła w Papar i innych ośrodkach Sabah, czarownicy w białych fartuchach szybko odrzucili podejrzenia o choroby weneryczne. Zresztą Muru- towie uskarżali się wobec pr^y&yszów na bardzo wielkie zimno i bardzo wielki upał. Opowiadali, że nie mają sił, aby tropić zwierzynę, że ktoś niewidzialnym młotem rozbija im czaszki. Lekarze idąc po ty!m tropie uważnie
124
oglądali w mikroskopach krew pobraną u ciemnoskórych lildzi. Eaiptem (Stało się wszystko jasne. Skazane plemię przeżarte jest malarią. Kobiety z plemienia Mu- rut ronią, kiedy w zaawansowanej ciąży zacznie trząść nimi kolejny atak te>j choroby.
Tak się zaczęła akcja zaszyfrowana pod kryptonimem „Sabah 420”.
KTO ZABIŁ ALEKSANDRA WIELKIEGO?
Mogłoby Się wydawać, że choroba ta nie ma dramatycznego przebiegu. Nie traci się kończyn jak przy trądzie, nie ma ran ani ślepoty. Występują dreszcze, dzwoni się zębami, pojawia się wysoka gorączka, uczucie pragnienia wręcz nie do zaspokojenia, oszołomienie, zawroty głowy, uczucie pieczenia skóry. Potem osłabionego człowieka morzy sen, nim nie nadejdzie następny atak.
Opisywali tę chorobę Turgieniew i Conrad, Dickens
i Wolter. W Cisach doktor Judym miał wiele pracy, bowiem — jak pisze Stefan Żeromski:
-^,W -pierwszych dniach września, kiedy przyszły słoty, w czworakach folwarcznych zapadło mnóstwo dzieci1' na tak zwaną f r y b r ę.
Czworaki owe mieściły się za dużym i wilgotnym parkiem, który jak płaszcz ogromny spływał po pochyłości wzgórza od szczytu dworskiego aż do ¡rzeki’ płynącej w łąkach. Tam były owczarnie, obory i mieszkania służby folwarcznej. Plenipotent majątku, człowiek nadzwyczaj energiczny i świetny agronom, z rzeczułki bezpożytecznie płynącej skorzystał w ten sposób, że na skraju parku, w trzęsawisku podmytym przez tajemne źródła, wybrał kilka sadzawek idących jedna za drugą. Woda preez właściwie urządzone „mnichy"
125
spadała z jednej do drugiej. Sadzawki te wykopane były w torfiastym gruncie. Ił, porzucony na brzegach i groblach, macerował się w słońcu i we właściwym czasie służył do użyźniania roli. Woda odpływająca stamtąd łączyła się podłużnym basenem ze stawami, które rozlewały się w parku zakładowym, co bardzo upiększało wiecznie kwaśne pobrzeża. Miejsce, i tak już mokre, przez wstrzymanie zbiorników martwej wody wyziewało ze siebie ciężki opar, którego słońce strawić nie mogło. Tam to właśnie (w czworakach i we wsi leżącej na drugim brzegu łąki) grasowała f r y b r a. Dzieci przyprowadzone stamtąd do Judyma były wyschnięte, zielone, z wargami tak sinymi, jakby je miały poczernione węglem, bóle głowy i owa jakby śmierć duszy w żywych jeszcze ciałach zmusiły Judyma po długim badaniu do smutnego rokowania, że ma przed' sobą ofiary malarii”.
Ta choroba nie zna granic. Gnębi plemiona w dżungli na Borneo, ale znane są wypadki jej występowania w Archangielsku. W połowie naszego stulecia obliczano, że zabija 3 miliony ludzi rocznie, trzysta milionów choruje na nią co roku. Malaria jest starsza niż człowiek, cierpiały na nią zwierzęta, których szczątki odnajduje się dziś w wykopaliskach. Malaria podróżowała potem wraz z człowiekiem, charakterystyczne dla malarii zmiany w śledzionie stwierdzono u mumii egipskich. Herodot opowiada o komarach, wspomina o nich „Iliada”, a pewne poszlaki wskazywałyby na to, że Aleksander Wielki zmarł w młodym wieku właśnie na skutek zimnicy. Najnowsze badania nad językiem Majów pozwoliły na odczytanie wielu słów, które odnoszą się do symptomów malarii, komary uwiecznione zostały na prastarej ceramice z terenów obecnego stanu New Mexico, wspominają też o nich podróżnicy hiszpańscy, którzy wędrowali tam w XVII wieku.
TRZY DEMONY
Historycy utrzymują, żezimnica przyśpieszyła upadek imperium rzymskiego. Choroba ta atakowała Gallów maszerujących na Rzym, a w czasach nam współczesnych dała się we znaki stronom walczącym podczas woj ny koreańskiej.
Choroba z wiekami porastała w legendę. Chińska mitologia opowiada o trzech demonach. Jeden dzierży młotek, drugi — kubełek lodowatej wody, trzeci obsługuje palenisko. Ma to symbolicznie oddawać bóle głowy, dreszcze i gorączkę, jakie są objawami zimnicy. Już dwa tysiące lat temu w Rzymie Columella i Varro domyślali się, że.choroba wywołana jest przez „maleńkie istoty”, jednak aż do XIX wieku przypisywano ją miazmatom z bagien. Stąd wzięła się nazwa malaria, czyli złe powietrze, Francuzi zwą ją „paludisme”, co bardzo precyzyjnie oddaje używaną niegdyś w Polsce nazwę bagiennica.
W tropikach malaria jest zwiastunem głodu. Dlaczego? Otóż na wielu terenach największe nasilenie tej choroby zbiega się z okresami, kiedy trzeba zbierać plony na polach ryżowych, a są wsie na Filipinach czy Borneo, gdzie akurat wtedy dwie trzecie chłopów majaczy w kolejnym ataku malarii. *Nie pracuje sam chory, który jest tak osłabiony, że nie może utrzymać się na nogach. Nie wyjdzie w pole cała rodzina, gdyż ktoś musi zostać przy chorym, często zapada kilka osób z jednej rodziny. Malaria wywołuje obojętność, zabija wolę pracy i przetrwania. Ekonomiści wspominają jeszcze o podatku malarycznym. To dziwne określenie wywodzi się z obliczenia, że produkt wytworzony na terenach nawiedzonych przez malarię musi kosztować co najmniej o 5% drożej niż ten, który w tych samych warunkach klimatycznych wyprodukowano w toaju, gdzie zimnica nie daje się już we znaki.
127
Jeszcze inni specjaliści uważają, że malaria jest ceną postępu. Jakże to jest możliwe? Ano — powiadają uczeni — odbiera się dżungli szmat ziemi i zakłada tam pole ryżowe, oczywiście nawodnione. Tworzą się zbiorniki wody stojącej, idealne wylęgarnie komarów. Całe szczęście, że tylko kilkanaście gatunków komarów przenosi malarię, inaczej pewnie rodzaj ludzki dawno by już został wytępiony przez pasożyty kolportowane przez komary.
Ludzie mieszkający w strefach malarycznych pogodzili się z losem. Uważają, że to jest zło konieczne. Bo przecież od pokoleń zimnica odbiera im siły, sprawia, że są mniej odporni na inne, bardziej jeszcze niebezpieczne schorzenia.
BEZ PRECEDENSU W DZIEJACH
W 1955 roku doszło w Meksyku do podjęcia jednomyślnej uchwały przez przedstawicieli wszystkich rządów, jacy zjechali się tam na Zgromadzenie Światowej Organizacji Zdrowia. Postanowiono całkowicie wykorzenić malarię. Obradujący ludzie wszystkich ras i kolorów skóry wypowiedzieli wojnę malarii na szerokim froncie przebiegającym przez lasy tropikalne, pola ryżowe i trzęsawiska. Rozkaz był jednoznaczny: nie brać do niewoli, zabijać bez litości.
Choroba miała przejść do historii, zadecydowano, że nie ma dla niej miejsca we współczesności. W dziejach świata nie było jeszcze takiej akcji, zakrojonej na taką skalę, jak obecna walka przeciw malarii. Jeszcze nigdy dotąd tak potężne siły nie zostały zmobilizowane przeciw jednej tylko chorobie. Jeszcze nigdy w tylu krajach na całej kuli ziemskiej nie powołano pod broń do tej walki takiej armii lekarzy, inżynierów, laborantów
i wszelkiej służby pomocniczej. Nigdy dotąd takie skoordynowane działanie nie miało wipływu na losy tylu mieszkańców naszej planety.
Wodzfem naczelnym jest Brazylijczyk, dr M. Candau, sam zresztą autor licznych prac ż dziedziny malariolo- gii, a obecnie dyrektor Światowej Organizacji Zdrowia. Ze sztabu w Genewie poprowadził pospolite ruszenie. Ruszyły w teren dziesiątki tysięcy zespołów, dowożące miliony ton zaopatrzenia. Bada się mieszkańców tysięcy wsi, pobiera miliony prób krwi, dostarcza tony leków i środków owadobójczych. Łączność utrzymują tysiące ciężarówek, słonie docierają z ekipami na grzbietach do zapadłych wsi w Syjamie, karawany wielbłądów kołyszą się w marszu przez pustynie Azji, łodzie motorowe dostarczają leki przeciwmala- ryczne „mokrymi gościńcami” Borneo. Koordynuje się prace setek laboratoriów, które od Warszawy aż po Filadelfię pracują nad jeszcze bardziej skutecznymi lekami przeciw zimnicy, organizuje się spotkania rzeczoznawców, przekłada sprawozdania z akcji w różnych krajach,' tak aby były dostępne i zrozumiałe dla specjalistów działających na innym odcinku tego wielkiego frontu.
Sporządza się tysiące' map terenu, spisuje ludność, kontroluje ruchy koczowników, przekonuje ludzi żyjących na peryferiach cywilizacji współczesnej, że chodzi 'o życie ich samych.
ŻYCIE ZA DOLARA
I Stwarza to wszystko ogromne problemy administracyjne, pociąga za sobą wysokie koszty. A jednak w osta- lecznym rachunku wypada, że nawet nieco mniej niż jednego dolara kosztować będzie wybawienie od nie
bezpieczeństwa malarii jednego człowieka, który dotąd żył w stanie ustawicznego zagrożenia.
W tej operacji, która — powtarzam — nie ma zmusić wroga do poddania, ale doprowadzić do jego całkowitej eksterminacji, oparto się na wzorach kampanii wojskowych. Międzynarodowa armia antymalaryczna ma więc własną służbę tyłów, własne składy amunicji z uzbrojeniem, osobne sztaby dowodzenia, a nawet i wywiad.
To nie jest fantazja reportera. W Genewie rozmawiam z doktorem Leonardem Janem Bruce-Chwattem, który właśnie jest szefem służby wywiadowczej w tej armii odkomenderowanej na front przeciw malarii na całym świecie.
Po studiach medycznych w Warszawie i w Instytucie Medycyny Tropikalnej w Paryżu mój rozmówca służył w wojsku polskim we Francji, a potem był w Afryce malariologiem w brytyjskim laboratorium polowym numer 7. Opowiada, że choroby tropikalne frapowały go jeszcze w czasie pracy w Państwowym Instytucie Higieny w Warszawie, bez reszty zaś wciągnęły go te sprawy, kiedy służył w Afryce. Okrągły tuzin lat przepracował jeszcze po wojnie w Nigerii, jego prace nad malarią przyniosły mu wysokie odznaczenia.
— Panie doktorze — zapytuję — ilu ma pan pacjentów?
— Ocenia się obecnie, że jeden miliard czterdzieści milionów ludzi żyje w stałym zagrożeniu przez zimni- cę. Nie jestem w stanie precyzyjnie określić, ilu chorych umiera. Śmiertelność może tu być pośrednia lub bezpośrednia. Ze 140 milionów chorych umiera rocznie milion ludzi zabitych bezpośrednio przez malarię. Śmiertelność pośrednia, wynikająca z tego, że malaria pogarsza stan zdrowia cierpiących na inne choroby, wyrażałaby się prawdopodobnie taką samą cyfrą. Tu
130
już jednak zapuścilibyśmy się w strefę domysłów, a tego chciałbym uniknąć — powiada malariolog.
Dr Bruce-Chwatt popiera wywody swoje raportami z całego świata. Z tych doniesień, meldunków z różnych frontów, wyłania się przerażający obraz choroby.
— Niewiele jest chorób gnębiącyh ludzkość, które zbierają straszniejsze żniwo niż malaria. Od brzasku dziejów plaga ta dawała się we znaki mieszkańcom ziemi. Raz po raz wybuchały epidemie, które były tak mordercze, jak „czarna śmierć” w średniowieczu. Jeszcze dziś choroba ta obezwładnia więcej ludzi i przysparza większe straty materialne niż jakakolwiek inna — mówi mi specjalista.
DRZEWO PANI HRABINY
Mając już wstępne rozeznanie w sprawach wywiadu przeciw malarii, możemy jeszcze zajrzeć do arsenału. Zaraz, chwileczkę — zostawmy jeszcze te magazyny pełne nowoczesnej chemicznej broni, produkowanej przez laboratoria i fabryki.
Przecież klasycznym lekiem była do niedawna chinina. Gdyby nie ten gorzki proszek, to pewnie nie wybudowano by Kanału Panamskiego ani kopalni miedzi w Katandze, nie byłoby komu eksploatować nafty w Wenezueli i na Borneo, wiele szlaków kolejowych przez tropikalną dżunglę nie zostałoby nigdy przeprowadzone albo wykonano by je znacznie później i kosztem dziesiątków tysięcy istnień ludzkich. Nie założono by plantacji herbaty w Assamie, z której wonny napój popijacie być.może, czytając te słowa, gdyż wszędzie tam panowała malaria.
Nasza opowieść zatrzyma się teraz na osobie wicekróla lub — jeszcze precyzyjniej — jego małżonki. On
131
zwał się don Luis Geronimo Fernandez de Cabrera Bi- badilla y Mendoza czwarty hrabia Chinchón, jego zaś małżonka zwała się po prostu doña Francisca Henri- quez de Rivera. On był wicekrólem Peru, ale wielkie to dostojeństwo nie zabezpieczało przed malarią, skoro gdzieś w roku 1638 pani hrabina i wicekrólowa rozchorowała się na malarię. Próbowano różnych sposobów, zwłaszcza puszczanie krwi i silne środki przeczyszczające były wtedy uważane za lek na wszystko, ale radykalna poprawa w stanie zdrowia pacjentki nie następowała. Wtedy to zjawił się na dworze pewien żołnierz, który oświadczył wszem i wobec, że jest w posiadaniu lekarstwa, które zwróci zdrowie żonie wicekróla.
Trzeba tu nadmienić, że na pograniczu między Peru a Ekwadorem rośnie w stanie dzikim drzewo, o którym Inkowie wiedzieli, że wyciąg z jego kory uzdrawia ludzi dręczonych gorączką. Inkowie z kolei byli gnębieni przez hiszpańskich najeźdźców, a więc nie widzieli szczególnego powodu, aby swych ciemięzców wtajemniczać w arkana swej tradycyjnej medycyny. Pewnie też żywili w skrytości ducha nadzieję, że nie leczona malaria znacznie osłabi siły panoszących się w ich kraju przybyszów z Hiszpanii.
W każdym razie przez sto lat właściwości owej kory nie były Hiszpanom znane. Żołnierz ów został wysłuchany, hrabina popijała sobie ów wyciąg z kory, tyle tylko że do towarzystwa sączył wraz z nią zbawienny lek także i żołnierz dostawca. Jak wiemy, trucicielstwo było w owych czasach ulubionym hobby na dworach różnych władców, wobec czego taka praktyka była czymś w rodzaju ówczesnej polisy ubezpieczeniowej na życie. W każdym razie ów lek, który potem Linneusz dla uczczenia hrabiny de Chincon nazwał od jej nazwiska, podziałał świetnie. Żołnierz, który pił gorzki lek
132
razem z hrabiną, został po królewsku (a może po wice- królewsku?) wynagrodzony, rekonwalescentka zaś posłała cudowny proszek do Hiszpanii.
PROSZEK JEZUITÓW
Cała ta historia jest ogromnie ciekawa. Ba, gdyby jeszcze była prawdziwa! Otóż na przekór różnym źródłom, które ją przekazują z całą powagą, nowsze badanie pamiętników hrabiny wykazało, że cieszyła się świetnym zdrowiem i że nie ma w jej memuarach żadnej wzmianki ani o tak ciężkiej chorobie, ani o cudownym wyzdrowieniu.
Natomiast zdaje się nie ulegać wątpliwości, że ów lek lansował w Europie kardynał de Lugo, który w Rzymie zarządzał apteką papieską. Dostojny farmaceuta pochodził z Sewilli, czyli że był rodakiem hrabiny. On też zapewnił chininie sławę, skoro wyleczył z febry młodego wówczas króla Ludwika XIV. Władcą trzęsły dreszcze i kto wie, czy „Król-Słońce” nie zgasłby jeszcze w młodym wieku, gdyby nie owa cudowna kora. Lekarstwo znane było światłym jezuitom, w starych księgach preparat ten określa się mianem „polvo de los jesuitos”, czyli proszku jezuitów.
Niejaki Robert Talbot z Londynu, który wystarał się
o zapas owej kory, doszedł szybko do majątku i stanu szlacheckiego. Był „gorączkologiem” z własnej nominacji i wyleczył Karola II oraz królową Hiszpanii.
Właśnie Hiszpanie mieli aż do połowy ubiegłego stulecia monopol na handel chininą. Wywóz sadzonek owego drzewa z Peru był surowo zakazany. Holendrzy, którzy byli zawsze ludźmi interesu i zazdrosnym okiem spoglądali na hiszpański byznes, zaangażowali niemieckiego botanika nazwiskiem Justus Karl Hasskarl
193
i wysłali go w tajnej misji do Peru. Botanik posługując się fałszywymi papierami ruszył w drogę. Jego pełna niebezpieczeństw wyprawa nie zawiodła mocodawców. W roku 1854 zawinął do portu w ówczesnych Indiach Holenderskich statek mający na pokładzie Niemca i 21 skrzynek z sadzonkami poszukiwanego drzewa.
Botanik, dumny z sukcesu, stanął na lądzie, aby się dowiedzieć, że poszedł na dno inny statek, którym płynęła na Jawę jego żona i cztery córki. Botanik czas jakiś dławił w sobie tragedię osobistą, nadzorował prace nad sadzonkami. Dane mu jeszcze było oglądać pierwsze drzewka, ale potem już złamany nieszczęściem wrócił do Niemiec.
Obrotni Holendrzy w 20 lat doczekali się dwóch milionów drzewek. Jakkolwiek z kolei i Brytyjczycy też imali się tej hodowli, to jednak uważa się, że to właśnie Holendrzy z tak skromnych początków stworzyli i rozbudowali najbardziej efektywny monopol jednej uprawy, jaki znają dzieje świata. Dyktowali ceny, zwłaszcza podczas wojny, kiedy masowe ruchy wojsk i przesiedlanej ludności sprzyjały rozprzestrzenianiu się tej choroby. Podczas I wojny światowej alianci praktycznie odcięli mocarstwa centralne od dowozu cennego leku. Podczas II wojny światowej role zostały nagle odwrócone. Na Jawie lądowały wojska cesarza Japonii. W późniejszym okresie generał MacArthur miał poprowadzić swe wojska na podbój wysp Pacyfiku, a tam malaria występuje praktycznie prawie wszędzie. Zdawał sobie sprawę z tego, że musi mieć preparat, który ochroniłby jego wojska przed malarią, w przeciwnym bowiem razie na każdą dywizję, jaką uda mu się rzucić w bój, przypadnie druga, która leczyć będzie w szpitalu ostrą malarię, a trzecia też będzie niezdatna do walki, gdyż przebywać będzie na re^ konwalescencji po przebytej już chorobie.
134
Skuteczności leku już wtedy nikt nie kwestionował. Malariolodzy mieli przed sobą sprawozdania, z których wynikało, że w 1854 roku wyruszył w górę rzeki Niger Wiliam Balfour Baikies, zaopatrzony w chininę i że wyprawa jego nie straciła ani jednego człowieka. W 49 lat przed nim Mungo Park w swej tragicznej podróży tą samą mniej więcej trasą w pięć miesięcy stracił 40 z 45 uczestników ekspedycji. Zabrała ich malaria, wobec której był bezsilny.
PRAWDA MUSIAŁA CZEKAC
Nie było czasu do stracenia. W samym ogniu walk pułkownik Fischer poleciał na wyspę Mindanao na Filipinach, gdzie istniała mała plantacja cudownego drzewa. Razem z ojcem Haggertym, jezuitą (znowu!), zebrał szybko sadzonki i odleciał do Waszyngtonu, wioząc swój skarb w bańce na mleko.
Sadzonki przekazano na plantacje w różnych krajach Ameryki Łacińskiej, co daje nam surowiec do rozmyślań nad dziwnym zrządzeniem losu. Drzewko, które właśnie z tych stron w XVII wieku ruszyło na wschód, w wieku XX znowu powróciło w swe rodzinne strony, gdzie już było niemal zupełnie wyniszczone.
Chemicy też pracowali gorączkowo nad lekiem, który dałby ochronę walczącym na terenach nawiedzonych przez malarię żołnierzom. Jeden z autorów posuwa się nawet do twierdzenia, że „wojna przeciw Japonii została rozstrzygnięta nie przez bombę atomową, ale przez syntetyczną chininę”. Trudno ocenić zasadność tego twierdzenia, ale jest bezsporne, że dokonano wielkiego wysiłku, aby wygrać wyścig z czasem. Jest to niestety smutny paradoks w dziejach, że wojna przyśpiesza różne badania naukowe, raptem znajdują się pieniądze,
135
uruchamia się potężne środki, aby tylko jak najszybciej dojść do upragnionego celu.
Administracja więzienna w Stanach Zjednoczonych skracała czas kary tym więźniom, którzy zgłosili się na ochotnika, aby służyć jako króliki doświadczalne w badaniu nowych leków. Dobrowolnie poddawali się zakażeniu malarią — praktyka ta była zresztą dobrze znana lekarzom, gdyż przez długie lata malarią celowo zarażano chorych na kiłę. Kuracja taka dawała niezłe wyniki, potem trzeba było tylko chorego wyleczyć z nabytej sztucznie malarii. Stosowano chininę, jakkolwiek trzeba nadmienić, że lek ten wywołuje szereg niepożądanych objawów ubocznych.
W każdym razie uczeni amerykańscy przebadali 14 000 różnych związków chemicznych, nim natrafili na właściwy lek, Brytyjczycy zaś, prowadzący niezależne badania, odkryli paludrynę jako preparat z kolejnym numerem 4888!
Uważny Czytelnik dostrzeże, że chininą leczono zim- nicę już wtedy, kiedy o chorobie tej i jej właściwych przyczynach wiedziano bardzo niewiele. Historia medycyny zna może i więcej takich sytuacji, kiedy po omacku niejako znaleziono lek, nim zgłębiono istotę choroby, ale właśnie w badaniach nad malarią prawda musiała długo czekać, nim została objawiona.
TYM, KTÓRZY RZUCAJĄ MU WYZWANIE...
To, że malarię przenosi komar widliszek, jest już dziś dla nas pewnikiem. Cała walka przeciw malarii opiera się na identyfikacji przeciwnika. W gruncie rzeczy jednak dokładniejsze wiadomości o tej chorobie starszej niż ludzkość zebrane zostały stosunkowo niedawno. I myślę, że nim powrócimy w dżunglę na Borneo, aby
oglądać walkę przeciw malarii prowadzoną obecnie, nim opowiemy, jak zwalczono malarię w Syjamie czy jak wykorzeniono ją w Azji radzieckiej, wypadałoby przypomnieć tych, którzy wytyczyli szlak. Ludzie, którzy wskazali palcem na winowajców śmierci milionów, działalnością swą zawadzili o nasze stulecie. Trudno wręcz w to uwierzyć, że dopiero tak niedawno rozpoznano wroga!
Reporter, mający za sobą trzy podróże dookoła świata i kilka dłuższych wędrówek po Azji, zapytany o najciekawsze miejsca, jakie oglądał, nie zawahałby się ani przez chwilę. Hongkong jest „miastem bez kraju”, niebywałym skrzyżowaniem bezprzykładnej nędzy i niezmiernego bogactwa, reliktem kolonializmu na terenie kraju-giganta. Jest używane w świecie języka angielskiego wyrażenie „piasek w butach”, które — o ile mi poprawnie tłumaczono — stosowane jest w określeniu powrotu do miejsc, do których chętnie się zagląda. Niby że jakieś ziarnko piasku z tego miejsca dostało się do buta i ciągnie w rodzinne strony. Kiedy po raz trzeci znalazłem się w Hongkongu, pewnie wiedziony takim „ziarnkiem piasku”, poprosiłem znajomego, urodzonego tam i wychowanego, aby mi pomógł odnaleźć pewien adres.
Późnym wieczorem daliśmy nurka w plątaninę małych domków przy krętych uliczkach. Rozpytywaliśmy przechodniów, wstępowaliśmy do małych sklepików i jadłodajni przemawiających tysiącem barw i tysiącem woni. Wreszcie stanęliśmy przed małym domkiem, na pewno dość starym, chociaż zapaćkanym różnymi naklejkami reklamowymi i zniekształconym różnymi przybudówkami tak praktykowanymi w mieście, które się dusi w swej ciasnocie.
— To chyba tu — powiedział mój przewodnik — ale nie dałbym za to głowy. Ta część miasta ucierpiała pod
137
czas nalotów w ostatniej wojnie. Wygląda mi na to, że to jednak tu, że tu właśnie ten Szkot mieszkał i praktykował...
Staliśmy przez chwilę przed domem trzaskającym w szwach, mimo późnej pory rozbrzmiewającym gwarem głosów ludzkich niby' ul pełny pszczół. „Ten Szkot” — to Patrick Manson. Niemal całe swe dorosłe życie spędził między Chińczykami na Amoy, Taiwanie i w Hongkongu. Udało mu się przełamać nieufność swych pacjentów do medycyny „zachodniej”, a to przez porzucenie normalnego u nas zwyczaju, że lekarz przyjmuje pacjentów w swym gabinecie. W Chinach owej epoki sprzyjało to szerzeniu podejrzeń o czarno- księstwo, stwarzało atmosferę tajemniczości, która nie budziła zaufania pacjentów. Doktor Manson widział, jak jego chińscy koledzy praktykują na ulicy, a już w każdym razie w lokalu, do którego mogą bez trudu zajrzeć przechodnie. Tak i on urządził sobie gabinet: w pokoju na parterze z oknami wychodzącymi na ulicę.
Ci, którzy wiedzeni ciekawością zerkali od czasu do czasu do gabinetu szkockiego lekarza, kiedy akurat był sam i nie przyjmował pacjentów, oglądali go pochylonego nad dziwnym instrumentem. Doktor Manson miał mikroskop i ambicje naukowe; jakkolwiek późniejsze badania podważyły niektóre jego teorie, to jednak kręta ścieżka, na którą wstąpił, zawiodła go ostatecznie na właściwą drogę, prowadzącą do poznania tajemnicy malarii.
...LOS NIE POZWALA NA ŁATWE ZWYCIĘSTWA
Doktor Manson ciężko pracował w klimacie trudnym do zniesienia dla Europejczyka, ze szkocką zapobiegliwością ciułał grosze i mając 46 lat postanowił wrócić
w rodzinne góry, aby tam żyć z owoców swej pracy. Oszczędności życia zostały jednak powierzone niewłaściwym rękom, prysły marzenia o spokojnej starości i dostatnim utrzymaniu z małego kapitaliku. Trzeba było podjąć na nowo praktykę lekarską. Kłopoty pana doktora stały się w ostatecznym rachunku błogosławieństwem ludzkości, pewnie nie byłoby mu dane dokonanie odkrycia, gdyby wolny od trosk finansowych łowił pstrągi w wartkich potokach rodzinnej Szkocji.
Znowu przyjmował pacjentów — tym razem w Londynie. Na tyłach swego domku miał osobny pokój, do którego nigdy nie wchodzili pacjenci, a który z rzadka tylko pokazywał tym, którzy dzielili jego zainteresowania naukowe. Pokój ten zwany był, bez dbałości
0 formy, po prostu „gnojówką”. Tu stały klatki ze szczurami, ptakami czy innymi zwierzętami laboratoryjnymi, mikroskopy i prymitywne stoły, na których doktor prowadził swoje badania nad materiałami, jakie nadsyłali mu życzliwi koledzy z różnych krajów tropikalnych Afryki i Azji.
Doktora Mansona nie ma już między żyjącymi, ale z całego świata nadchodzą — teraz już frachtem lotniczym — pilne przesyłki do Londynu. W specjalnych opakowaniach dostarczane są jajeczka komarów. Larwy, które się wylęgają, żywione są sproszkowanym pokarmem dla dzieci, po tygodniu w klateczkach zaczynają się pierwsze loty uskrzydlonych już owadów. Samce żywione są cukrem, samice zaś pasą się na wygolonym specjalnie brzuszku morskiej świnki lub dostają krew z przedramienia któregoś z uczonych. Badania są ogromnie skomplikowane, jako że pewne odmiany komarów nie chcą rozmnażać się w niewoli
1 muszą być sztucznie zapładniane. W każdym razie celnicy błyskawicznie dokonują odprawy, kiedy na
I
139
skrzynce dostrzegą adresata: „Ross Institute of Tropical Hygiene, Keppel Street, London, W.C. 1”.
Instytut imienia Rossa... W opowieści naszej pojawia się więc nowa postać bohatera, tak jak on sam zjawił się pewnego dnia w pracowni doktora Mansona i stanął na progu owej „gnojówki”. Młody człowiek grzecznie zasalutował i przedstawił się swemu starszemu koledze: major Ronald Ross z Indyjskiej Służby Medycznej, obecnie na urlopie w rodzinnym kraju. Obaj lekarze mieli wiele wspólnych zainteresowań i rozmowa po wymianie grzeczności zeszła na tematy zawodowe.
— Czy podziela pan, doktorze Manson, opinię naszego francuskiego kolegi, doktora Alfonsa Laveran, który jest zdania, że to jakiś pasożyt wywołuje malarię? — zapytał major Ross.
Ostrożny i wstrzemięźliwy Manson potwierdził tę hipotezę. To był przecież ów trop, po którym szedł od lat, wsuwając pod mikroskop kolejne preparaty tak w parne wieczory na wyspach u wybrzeży Chin, jak i w mgliste londyńskie popołudnia.
— Tak, kolego, to, co widziałem, każe mi przypuszczać, że stąd właśnie wywodzi się malaria...
Major Ross, opuszczając „gnojówkę” przy Queen Anne Street, miał temat do rozmyślań na ten wieczór i wiele, wiele innych. To był człowiek o giętkim umyśle, jego marzenia harcowały między skomplikowanymi problemami matematyki i medycyny, parał się poezją. Jakkolwiek jego odkrycia żyć będą tak długo, jak długo ludzie wspominać będą pionierów medycyny, to jednak do końca swych dni w godzinach szczytowej sławy i wielkiego tryumfu żałował, że nie starczyło mu czasu na rozwiązanie zawiłych zagadnień matematyki lub że stanął w połowie drogi w pracy nad wierszowanym dramatem. Nie jestem w stanie ocenić jego dorobku
140
w zakresie matematyki, ale gdyfby major Ross spisał dramat swego własnego życia — prozą czy mową wiązaną — to na pewno byłaby to pasjonująca lektura, a przeniesiony na scenę stanowiłby pasjonujące widowisko.
UKĄSZENIE ZA GROSZ
Urodził się w Indiach jako syn szkockiego oficera i Angielki. Medycynę skończył w Londynie, a potem wstąpił do Indyjskiej Służby Medycznej, a ściślej biorąc — został lekarzem wojskowym. Przez jakiś czas przerzucany był z garnizonu do garnizonu, leczył żołnierzy, w wolnych chwilach grywał w bilard, tenisa lub pisał wiersze. Pasjonował się matematyką, wydawać się mogło, że właśnie ta dziedzina pochłonie go najbardziej.
Z Quetta w północnym krańcu Indii odkomenderowano go na południe do Bangalore. Potem służył w Birmie, następnie na wyspach Andaman, gdzie zlokalizował akcję romantycznej powieści „Dzieci oceanu”, którą krytycy przyrównywali do dzieł Stevensona. Jest to opowieść o namiętnej miłości zakończonej tragedią. Podjął wątek nie dokończonego dramatu Byrona, opublikował zbiór poezji pod tytułem „Na wygnaniu”. Powieść romantyczna „Duch Burzy” podejmuje tragiczny temat handlu niewolnikami.
„Powróciłem znów do Indii, pozostawiając w ojczyźnie żonę i troje dzieci. Miałem 38 lat i po dwunastu latach służby doszedłem w 1893 roku do rangi majora- lekarza”. Tak zwięźle podsumował sam Ross ten rozdział swego bogatego życia. Ale wydaje się, że jego epokowe odkrycie zrodziło się z dyskusji z Patrickiem Mansonem. Ich krańcowo różne charaktery uzupełniały się w tych dyskusjach. Manson — wyrachowany i ostrożny, Ross — o umyśle marzyciela, pełen pomy
141
słów i ambicji, zawsze gotów do gry o wielką stawkę, człowiek z żyłką hazardzisty.
Francuski lekarz wojskowy Laveran, służący w Algierze, ustalił, że to jakieś pasożyty wywołują malarię. Jego odkrycie datuje się jeszcze od 1880 roku, ale nie zostało wtedy ustalone, w jaki sposób pasożyt ten dostaje się eto ciała człowieka. Patrick Manson nie tylko mógł pokazać swemu młodszemu koledze z Indii owego pasożyta pod mikroskopem, ale i wskazać mu bardziej konkretne drogi poszukiwań. Ross wspominał potem, jak pewnego dnia obaj z Mansonem przechadzali się po Oxford Street i jak jego starszy kolega wypowiedział pamiętne słowa: „Wyznaję teorię, że to komary przenoszą malarię...”
Harley Williams, za którym przytaczam tu wiele faktów, zwraca uwagę na mechanikę dojrzewania tego odkrycia. Weź zasób wiedzy medycznej, dodaj szczyptę wyższej matematyki, wiązkę talentu poetyckiego i magii słów, hoduj je przez dwanaście lat w spokojnej atmosferze garnizonowej, dodaj trochę nowej wiedzy technicznej i rzut oka na prace Alfonsa Laveran, zabarw wszystko uczuciem litości dla Indii beznadziejnie przeżartych chorobami. Na mieszankę tę trafia iskra bezpośredniej pogawędki na Oxford Street i nagle całe doświadczenie nabiera życia, mieszanina wre i stwarza coś, czego dotąd nikt nie oglądał.
Major Ross pracował w Indiach w pocie czoła. Hodował komary, które żywił krwią chorych na malarię. Za taką dostawę pokarmu dla komara płacił jedną ana, czyli grosz.
KREW HUSSEINA CHANA
Miłośnicy kryminalnych filmów czy powieści mają zepsutą zabawę, jeżeli im się zawczasu powie, jak się kończy akcja, czyli po prostu: kto zabił. W naszym
142
jednak wypadku narracja będzie bardziej zrozumiała, jeżeli wprowadzimy najpierw Czytelnika w istotę choroby, czyli powiemy, kto zabił miliony ludzi. Potem — jak sądzę — bardziej jasne stanie się dzieło pogromców malarii.
Malaria, czyli zimnica, jest chorobą krwi. Pierwotniak, który ją wywołuje, stanowi samodzielny organizm zwierzęcy, umie oddychać, odżywia się i wydala resztki pokarmowe. Panoszy się w czerwonych ciałkach krwi ludzkiej, niszczy je całkowicie. Każdy taki szturm na nowe krwinki przejawia się u chorego gorączką, bólami głowy i dreszczami Objawy powtarzają się regularnie.
Komar kąsa człowieka chorego, pierwotniak dostaje się do organizmu komara i zostaje w nim piętnaście dni, zanim komar sam może zakazić zdrowych lucM. Nie będziemy tymczasem zagłębiać się w studiowanie licznych odmian malarii, wspomnę tylko, że już starożytni lekarze odróżniali trzeciaczkę od czwartaczki, a to w zależności od częstotliwości występowania objawów. Pierwsza atakuje co 48 godzin, a druga — co 72 godziny.
W Secunderabadzie, w Indiach, gdzie upał jest nie do zniesienia dla przybyszów z Europy, major Ross za- . czajał się na komary, które nakrywał buteleczką, kiedy przysiadły na ścianie. Potem owad był dopuszczany do chorego na malarię. Wtedy Ross dokonywał sekcji komara i pod mikroskopem badał jego żołądek. Na początku ustalił, że zachodzą pewne zmiany w tym organie, tak jak zmienia się obraz krwi chorego na malarię. Nie potrafił jednak wyjaśnić natury tych przemian. Szły ^isty z Secunderabadu do Londynu, poczta z Londynu przynosiła odpowiedzi od Mansona do lekarza garnizonowego w Secunderabadzie. Manson poddał pod rozwagę przypuszczenie, ie może pewne odmiany mo-
skitów są bardziej podatne na te przemiany niż inne, co z kolei naprowadziło Rossa na ślad komara widliszka. 'W trakcie tych nieustających doświadczeń major Ross dostał rozkaz natychmiastowego wyjazdu do Dangalore na południu Indii, gdzie wybuchła epidemia cholery. Odwołał się od tej decyzji do władz wyższych, ale spotkał się z odmową. Ostatecznie — rozumowano — ktoś musi jechać do zagrożonego miasta, a kolega Rossa, lekarz tego samego pułku, był na urlopie, który wykorzystywał dla wyścigów konnych...
Następnym miejscem postoju była mieścina Ootaca- mund, gdzie uczony zmienił się w pacjenta. Już po dziewięciu godzinach pobytu w strefie malarycznej przeszedł ostry atak tej choroby. Akt oskarżenia przeciw komarowi wzbogacony został o nowe dowody rzeczowe. To przecież nie wdychanie „miazmatów” bagiennych mogło wywoływać tę chorobę, jak to sobie wyobrażali ludzie.
Ross zaniedbywał swą karierę wojskową, inni lekarze wyprzedzili go na drodze awansu. A przez rok jego doświadczeń w Indiach zmarł na malarię nowy milion ludzi. Zdumiewające jest więc — zauważa jego biograf — że na całym tym bezkresnym obszarze tylko jeden człowiek starał się dojść do istoty tej choroby.
W czerwcu 1897 roku znalazł się znowu w Secunde- rabadzie. Był to miesiąc wyjątkowo sućhy i upalny, deszcze jakoś nie nadchodziły. Praca w laboratorium szpitalnym była katuszą, tym bardziej że Ross nie mógł nawet używać stosowanego wtedy w Indiach obracanego ręcznie wentylatora, gdyż obawiał się, by podmuch powietrza nie zdmuchnął „jego” komarów. Uczonego gnębiły roje dokuczliwych much, ód potu lekarza zardzewiały śrubki mikroskopu. Uporczywie krajał komary, oglądał ich żołądki. 20 sierpnia wziął na warsztat kolejną porcję owadów, obżartych krwią cho-
144
rego na malarię Husseina Chana. Był przygotowany na to, że będą to znowu oględziny bez sensacji, zmordowany upałem przystąpił jednak do tej narzuconej sobie samemu roboty. Pod mikroskopem znalazł się ostatni z setki komarów, kiedy zmęczone oczy uczonego dojrzały wreszcie to, co miało być ukoronowaniem pracy. Pisał potem: „A wtedy Anioł Przeznaczenia położył swe dłonie na mej głowie...”
Na ścianach komarzego żołądka dostrzegł mianowicie czarne punkciki zupełniie identyczne z tymi, jakie pasożyt malarii wytwarza we krwi człowieka. Co więcej, zjawisko to dostrzegalne było tylko w tych komarach, które kąsały chorych na malarię, nie występowało wcale u tych komarów, które hodowano osobno dla kontroli doświadczeń i nie dopuszczano do ssania krwi chorych ludzi.
Ross poszedł do domu, zdrzemnął się godzinkę i wrócił do laboratorium, wołając „Eureka!”, tak jak grecki matematyk Archimedes na dwa tysiące lat przed nim. Major-lekarz za jednym zamachem rozwiązał dwie zagadki, jakie otaczały problem malarii. Raz — prowadził swe doświadczenia z widliszkami, a więc mógł ustalić, jakie komary są naprawdę rozsadnikami choroby. Dwa — trafił na prawidłowe wejście na drogę do ustalenia, jak się zachowuje pasożyt malarii w owadzie.
BAŁ U GUBERNATORA
Znowu trzeba było odstawić mikroskop. Major Ross wysłał swe spostrzeżenia do Mansona do Londynu, a „Brytyjskie Czasopismo Medyczne” opublikowało na swych łamach wyniki prac garnizonowego lekarza z Indii, kiedy nowy nagły rozkaz rzucił majora na dwa lata do Indii Środkowych, do miejscowości, której na
l
wet nie mógł znaleźć na mapie. Co gorsza, klimat tam był taki chłodny, że komary nie docierały wcale i trzeba było zawiesić doświadczenia. Manson poruszył w Londynie wszystkie dostępne mu sprężyny, poszły rozkazy do dowództwa w Simla i major Ross odkomenderowany został na pół roku do zadań specjalnych. Mógł prowadzić dalej swe prace.
W Kalkucie udostępniono mu małe laboratorium, dano do dyspozycji personel pomocniczy. Tam doprowadził do końca swe badania, jego raporty dotarły do Edynburga jeszcze przed zjazdem Brytyjskiego Związku Lekarzy i wywołały zrozumiałą sensację.
Odkrycia te przyniosły mu uznanie niemal na całym świecie. Tylko rząd kolonialny w Indiach, dla którego pracował przez tyle lat, nigdy nie podziękował mu za jego trud, jego zalecenia dla walki ze straszną chorobą były starannie ignorowane. Ma się wrażenie, że geniusz uczonego złościł kolonialną biurokrację. Z uczuciem żalu Ross podał się do dymisji, przeszedł na emeryturę i wrócił do Europy.
Potem widzimy go na Czarnym Lądzie, jak w Sierra Leone, zwanym „grobem białego człowieka”, ustala, że to właśnie sam człowiek dba o to, aby ten grób w tropikalnym raju był stale pogłębiany i regularnie zaopatrywany w zwłoki... Ustalił obecność widliszka, osuszał stawy i naftą oblewał wylęgarnie larw komarzy ch. Marzył o medycynie, która najpierw zapobiega samej chorobie — swymi marzeniami wyprzedził rzeczywistość o jakieś pół wieku. W Sierra Leone uważano go nadal za maniaka, zaledwie wyjechał, już zaniechano zalecanych przez niego prac. Kiedy zjawił się tam ponownie, wydał drugą wojnę komarom. Zwrócił uwagę na puste puszki po konserwach, które walały się między barakami, a które deszcze tropikalne zmieniały w małe wylęgarnie larw komarzych. Żaden szczegół
148
nie uszedł jego bystrej uwagi. Praca zaczęła owocować: kiedy gubernator wydał bal, to goście tańczyli w ogrodzie przez całą noc, nie zwracając uwagi na „miazmaty bagienne”, które uważano dotąd za źródło zarazy.
CO WAŻNIEJSZE?
Następne wezwanie do pożaru nadeszło z terenu budowy Kanału Sueskiego, gdzie mimo dobrych warunków zakwaterowania liczba wypadków malarii wzrastała w alarmujący sposób. Sam prezes Towarzystwa Kanału Sueskiego wydał w swej willi w Ismaili przyjęcie na cześć znakomitego gościa. Ale gość zafra- powany został rojem komarów, które opadły go już w czasie bankietu. Poprowadził regularne śledztwo, gdyż nie umiał wytłumaczyć obecności kąśliwych owadów w samym mieście. Okazało się, że prawdziwymi wylęgarniami są tu szainba. Ross opracował szczegółowe instrukcje walki z tą plagą, a na pożegnalnym przyjęciu zapewnił swych gospodarzy, że zalewanie naftą tych zbiorników zlikwiduje malarię w osadzie. Gościnni Francuzi uważali, że optymizm tych zapewnień ma swe źródło w nadużyciu wina przez brytyjskiego lekarza, ale jednak wykonywali jego zalecenia i malaria wyparta została z Ismaili.
Walki z komarami nie brano na ogół serio.' Pewien pastor zagadnął wręcz Rossa:
— Uważa pan doprawdy, że sprawa ta ma jakiekolwiek znaczenie?
— Znacznie większe niż — dajmy na to — bitwa pod Waterloo!
— Jak mi pan to wyjaśni, doktorze?
— Przez całe życie Napoleon zabił milion ludzi. Ty
leż samo zabija rok w rok każdy z tych tropikalnych pasożytów.
Człowiek, który za prace nad malarią dostał nagrodę Nobla, w jednym i tym samym roku opublikował obszerną pracę medyczną i zbiór własnych poematów. Na ślubach jego córek grano w kościołach utwory muzyczne skomponowane przez uczonego. Inna jego praca traktowała o matematycznych założeniach walki przeciw epidemiom. Ronald Ross był wszechstronnie utalentowanym człowiekiem. Ale dzieło przeżyło mistrza tam, gdzie odkrył tajemnicę malarii. I pewnie duch jego raduje się widząc, jak w instytucie jego imienia przy Keppler Street w Londynie uczeni z całego świata wydzierają chorobie jej ostatnie tajemnice.
Trudno tu wymienić wszystkich, którzy cegiełka po cegiełce zbudowali gmach naszej współczesnej wiedzy
0 malarii.
Wiedza ta wytyczała strategię walki przeciw malarii. A więc drenowano trzęsawisk^, przestrzegano zawieszenia szczelnych siatek przeciw komarom w oknach
1 drzwiach, spowijano łóżka w moskitiery. Dla zabicia larw widliszka w wodach stojących w okolicach nadmorskich sztucznie zwiększano zasolenie wody przez budowanie tam zatrzymujących część wody morskiej podczas odpływu. Zarybiano stawy gambusią, żarłoczną rybką, która gustuje w larwach komara. Przede wszystkim jednak używano środków chemicznych.
„WIEK ODPORNOŚCI”
W Bazylei, mieście, które przezwano „największą apteką świata” z racji działania tam kilku gigantów chemii farmaceutycznej, jeszcze kilka lat temu widziałem przy pracy słynnego doktora Paula Mullera, który
148
ustalił, iż pewien znany od kilkudziesięciu lat preparat ma silne działanie owadobójcze. Wynalazca DDT, jak nazwano ten produkt, wyróżniony został nagroda, Nobla. Mijały lata, a DDT likwidowało stonkę ziemniaczaną, wszy i komary. Tak Szwajcaria, ojczyzna uczonego, ocaliła przed zagładą swe zbiory ziemniaków, tak służba sanitarna Sprzymierzonych opanowała groźną epidemię tyfusu, która wybuchła w Neapolu i zagrażać mogła frontowi, nim masowe odwszanie nie zlikwidowało niebezpieczeństwa.
DDT i inne preparaty, sporządzone na bazie tego produktu, stosowano nie tylko na froncie w Europie, ale i na Pacyfiku. Kiedy wojska amerykańskie lądowały na wyspie Nissan na południowym Pacyfiku, to ustrzeżono je przed malarią przez intensywne spryskiwanie terenu. Wojna się skończyła, żołnierze wrócili do domu, a wyspę nawiedziła plaga komarów, jakiej nie pamiętali najstarsi wyspiarze. Okazało się, że zagłada komarzego rodu dosięgła także i ptactwo, które truło się komarami nasyconymi chemikaliami — a przecież ptaki mnożą się wolniej niż komary. W ten sposób pozbawione naturalnych wrogów komary otrzymały zielone światło dla swych armii. Pewien uczony, którego cytuje Rachel Carson w swej wstrząsającej książce „Milcząca wiosna”, wyraża pogląd, że chemiczne środki owadobójcze przypominają w działaniu wielkie koła napędowe, na których nigdyś dreptali więźniowie, poruszając w ten sposób różne prymitywne urządzenia. Skoro się raz weszło na takie koło, to nie można się już zatrzymać z obawy przed groźnymi konsekwencjami. „Milcząca wiosna” — to ostrzeżenie ludzkości przed okresem, kiedy nadejdzie ta pora roku, ale przyroda będzie milczeć jak zimą, gdyż wyginą ptaki i owady...
Gdyby żył Darwin — powiada autorka — to rado
140
wałby się potwierdzeniem teorii, że przeżywają jednostki najbardziej przystosowane. Chemikalia zabijają slabeuszów, zostają przy życiu owady silne i odporne. A liczba ich rośnie z każdym dniem. Uczeni twierdzą, że wkraczamy w „Wiek Odporności”. Znany brytyjski badacz dr Charles Elton mówi: „Słyszymy teraz tylko szmery tego, co może się przerodzić w lawinę...”
Na marginesie doniesienia, że pewne gatunki kleszczy nękających bydło w Afryce wytworzyły odporność na chemiczne środki owadobójcze, inny znawca problemu pisał melancholijnie: „Gdyby należycie pojmowano znaczenie takich informacji, to wiadomości tego rodzaju, omawiane zazwyczaj tylko w środowiskach naukowych i cytowane w zwięzłych wzmiankach dziennikarskich, powinny być umieszczane pod tytułami tak wielkimi, jak gdyby dotyczyły jakiejś nowej broni termojądrowej”.
Z frontu walki z malarią napływały początkowo same dobre melduhki. Komary siadały na ścianach spryskanych DDT, ginęły i wydawać by się mogło, że tryumf nad chorobą jest już bardzo bliski. W Grecji „anopheles sacharovi" też prawidłowo reagował na truciznę, przez trzy lata od zaczęcia akcji przeciwmalarycznej wszystko potwierdzało optymistyczne przewidywania.
W 1949 roku komary ciągle jeszcze były groźne, Ustalono, że dorosłe owady gnieżdżą się pod mostami drogowymi, a więc uchodzą cało ze spryskiwania ścian w domach mieszkalnych i stajniach. Inne widliszki odnajdywano na pniach i pod liśćmi drzew pomarańczowych, gdzie widocznie wypoczywały na świeżym powietrzu po emocjach przebytego spryskiwania DDT. Z wolna przychodziły do siebie, leciały znów w kierunku skupisk ludzkich i zarażały malarią.
150
WYŚCIG O ŻYCIE MILIONOW
Wiadomość o uodpornieniu się komara widliszka na działanie chemikalii owadobójczych jest tym groźniejsza, że na terenach, gdzie malaria została już opanowana, poważnie zmalała odporność organizmu ludzkiego. Innymi słowy, można się było liczyć z nawrotem choroby, i to o jeszcze groźniejszym przebiegu. Światowa Organizacja Zdrowia zmieniła więc radykalnie strategię: zamiast opanowania malarii postanowiono ją zlikwidować.
W przełożeniu na język faktów znaczy to, że chodzi nie tylko o zagładę komara widliszka, ale samej choroby. Jeżeli w okresie trzech lat od ukłucia przez widliszka nie nastąpi ponowne zakażenie, to pasożyty malarii znikają z krwi człowieka. Komar może szerzyć malarię tylko w ten sposób, że przeniesie ją z człowieka chorego na zdrowego.
Nowa strategia Światowej Organizacji Zdrowia polega więc na tym, aby rzucić na front wielkie ilości środków owadobójczych. Wytępi się jak najwięcej komarów nieodpornych, a tym samym zahamuje postęp epidemii. Wtedy zachorowań będzie tak mało, że można sobie będzie pozwolić na indywidualne leczenie chorych nowoczesnymi preparatami antymalarycznymi. Chodzi o to, aby krew ludzii oczyścić z pasożytów, jeszcze nim odporne na chemikalia owady zdążą uzupełnić swe przerzedzone szeregi.
Przed malarią zabezpieczają środki chemiczne — pastylki, które bierze się codziennie lub raz w tygodniu. Chemicy starają się o stworzenie pastylek „retard”
o opóźnionym działaniu, które chronić będą przez pół roku przed chorobą. To ważne tam, gdzie malaria atakuje koczowników lub ludzi żyjących w dżungli albo na innych niedostępnych terenach i tym samym trud
151
nych do skontrolowania. Raz na pół roku można jednak dotrzeć do takich ludzi i nakłonić ich do przyjęcia leku. Już się stosuje sól kuchenną z domieszką leków antymalarycznych. Sól taka rozdawana jest bezpłatnie, nikt przecież nie zapomni o posoleniu posiłku! Tym samym zabezpiecza się przed malarią lub przynajmniej łagodzi przebieg choroby.
Dramatyzm tego wyścigu o zdrowie ludzkości oceniony będzie na pewno z perspektywy historii. O cóż właściwie chodzi? Oto w czasie wielkiej zagłady widliszka przeżywa w danej okolicy kilkaset odpornych osobników. Ich potomstwo jest też odporne, w drodze naturalnej selekcji powstaje odporna odmiana. Na to jednak trzeba czasu, uczeni twierdzą, że od pięciu *do siedmiu lat. Teraz więc odbywa się wyścig, stawką jest życie milionów. Kto przyjdzie do mety pierwszy? Człowiek uzbrojony przez chemię czy komar?
To pytanie postawiono uczonym świata. Wywiad starannie zbiera informacje o ruchach wroga i jego urządzeniach obronnych. Meldunek: organizm komara wytwarza pewien enzym stanowiący puklerz przeciw wycelowanemu weń środkowi owadobójczemu. Przekazano wiadomość chemikom, trzeba będzie zastanowić się nad ewentualnym uzupełnieniem formuły cieczy do spryskiwania. Meldunek: Należy wyjaśnić, czy malowana ściana nie wchłania z biegiem czasu chemikalii, osłabiając tym samym ich działanie. A może pewne gatunki farby rozkładają środki owadobójcze?
Problemów jest wiele. O Ue się uda je rozwiązać, to król chorób zostanie zdetronizowany.
MAGNETOFON, KTÓRY ZABIJA, CZYLI».
Zresztą nie tylko w samej chemii nadzieja. Studiuje się inne metody.
Jak najlepiej zwalczać komary? Ano chyba przez ich masową hodowlę. Mianowicie hoduje się miliony komarów, a kiedy wychowankowie już ładnie bzyczą na znak, że są gotowi do lotu, wtedy naświetla się ich promieniami gamma z radioaktywnego kobaltu. Czas tej operacji jest bardzo dokładnie ustalony i musi być pieczołowicie przestrzegany, aby — nie daj Boże! — przypadkiem jakiegoś komara nie zabić. W żadnym też wypadku nie wolno dopuścić do tego, aby komary stały się osowiałe i aby nie w głowie im były uciechy tego owadziego świata.
Naświetlanie musi natomiast wywołać bezpłodność u samców. Komary wypuszcza się ¡na wolność, a że samica komarza może tylko raz w życiu przeżywać miłosne wzloty, więc jeżeli wszystko się powiedzie, to złoży ona nie zapłodnione jajeczka. W świetle ujemnych stron stosowania chemikaliów, które zabijają bez różnicy wszystkie owady i stworzenia żywiące się owadami, metoda ta jest na pewno lepsza.
Inny sposób wymyślony przez perfidnych ludzi — to śmierć nagrana na taśmie magnetofonowej. Wiadomo mianowicie, że niektóre owady silnie reagują na dźwięk. Na przykład nietoperze latając nocą wydają ciągły ton, niesłyszalny dla ludzkiego ucha, a który na zasadzie podobnej nieco do działania radaru prowadzi nietoperza w zupełnych ciemnościach bez obawy
o kraksę. Otóż dźwięk ten działa odstraszająco na pewne odmiany ćmy;‘ owady słusznie podejrzewają, że nietoperze mają wobec nich niecne zamiary i ten dźwięk zwiastuje im groźne niebezpieczeństwo.
Są natomiast dźwięki, które działają przyciągająco.
103
Komar samiec startuje do lotu, kiedy tylko usłyszy charakterystyczny dźwięk skrzydeł lecącej samicy. Jest to dla niego zapowiedź miłej randki, a więc nie traci czasu, aby ruszyć w pościg. Piekielnym pomysłem jest tu więc odtwarzanie z taśmy magnetofonowej tej muzyki miłej dla komarzego ucha, a magnetofon lub raczej głośnik albo nawet kilkanaście głośników nadających ten sam „program” otacza się subtelną siateczką metalową, która pozostaje pod prądem... Można rzec, że komar dosłownie spala się w swym uczuciu...
..¿OWI NA GRUBEGO ZWIERZA
Ultradźwięki zabijają larwy w wodzie, ale metoda ta wymaga jeszcze dopracowania, aby nie mordować innych stworzeń, które też w wodzie żyją, a są dla nas niegroźne. 4 ~’i ,
Takich bitew nlie wygrywa się w laboratorium. Komar jest przez uczonych traktowany naprawdę jak gruba zwierzyna. A zresztą nie ma w tym żadnej przesady. W Syjamie wielkie plakaty ostrzegają, że jtygrysy zabijają tam rocznie kilkunastu ludzi, ale widliszki — wiele tysięcy.
Aby poznać naprawdę obyczaje widliszka, hoduje się go i wypuszcza na wolność z lecącego nisko samolotu, potem ustala się trasę, jaką komar potrafi przebyć, co ma zasadnicze znaczenie dla racjonalnej walki. Na Borneo, na przykład, straszną plagą jest odmiana „sun- daicus”, która wieczorami rusza w stronę osiedli ludzkich, atakując je zwartą masą. Otóż* te komary nie przelecą trasy dłuższej niż cztery kilometry. Samce zadowalają się całkowicie nektarem z kwiatów, natomiast samice łakną krwi, i to najlepiej ludzkiej. Co gor
154
sza, dla samicy ta krwiopijcza działalność jest ukoronowaniem działalności płciowej, jajeczka bowiem nie osiągną pełnej dojrzałości, O ile mama po zapłodnieniu nie nałyka się krwi. Moi rozmówcy z laboratoriów po- lowych akcji „Sabah 420” twierdzą, że samica nie ma zbyt wielkiego apetytu, ssie krew raz na dwa dni. Teraz jednak trzeba brać pod uwagę astronomiczną obfitość tych owadów, aby zrozumieć, jaka to plaga i zarazem niebezpieczeństwo dla ludzi.
To Wam powiadam z własnego doświadczenia, drapiąc się po nogach i szyi. Bo akurat w głębi dżungli w Sabah wyczerpał mi się płyn odstraszający komary, który zabrałem jeszcze z Genewy. Miejscowy sklepik chiński miał do zaofiarowania tylko produkt ijaMejś anonimowej firmy z Singapuru. Urzekła mnie bajecznie kolorowa etykieta na butelce przedstawiająca chińskiego wojownika w pancerzu i hełmie, który zgrabnym cięciem miecza obcina łeb ogromnemu komarowi. Tekst był tylko po chińsku i malajsku, co już samo wskazywałoby na to, że jest przeznaczony dla bardziej do tradycji przywiązanej klienteli, jednak nabyłem preparat, skoro inny był dostępny tylko w dobrze zaopatrzonych sklepach daleko na wybrzeżu.
Rano polałem się obficie cieczą. Woń nie bardzo płoszyła komary, natomiast współziomkowie zaczęli jakby stronić od mego towarzystwa. Cuchnąłem tak, że w Pa- par psy, odsypiające spiekotę południa w cieniu drzew, budziły się z głębokiego snu, kiedy nadchodziłem, pociągały nosem i szybko przenosiły się na drugą stronę zaułka. W Kenigao zlitował się nade mną sanitariusz, który odstąpił mi puszkę bardziej cywilizowanego preparatu. Wziąłem zaraz prysznic, potem powierzyłem przesiąknięte wonnościami Wschodu szaty chińskiemu praczowi, który rzucił się na nie z zajadłością cechu1- jącą ten zawód. Sam przebrałem się i zostałem przyjęty
ponownie do społeczności. Wieczorem, popijając piwo z puszki, siedziałem tuż pod wielkim przytwierdzonym do sufitu wiatrakiem, którego obracające się z wolna skrzydła rzucały migocące cienie na moje notatki.
KOTY NA SPADOCHRONACH
Mój rozmówca jest włoskim malariologiem. Nic co komarze nie jest mu obce. Ubolewa nad trudnościami dokładnego rozpoznania komarów, które tak atakują „skazane plemię” Murut.
— Jakie to są trudności, doktorze?
— Ano w akcji na taką skalę nic nie może być zostawione domysłom. Trzeba bardzo dokładnie wiedzieć, jaki rodzaj komara występuje w tej czy innej wiosce. A może są tam dwie albo trzy odmiany naraz? Może okresowo pojawiają się jakieś nowe odmiany? To trzeba dokładnie ustalić, jeszcze nim zjawi się „człowiek z białym proszkiem”, jak obrazowo nazywa się tu ekipy spryskujące domy chemikaliami. Powiadam więc mym pacjentom, że trzeba łowić komary i dostarczać je do laboratorium dla rozpoznania. Komary — powtarzam — a nie muchy czy inne owady. Ale z takimi łowami trzeba czekać do zmroku, a jak pan zauważył, Murutowie zdrowo popijają. Ileż to więc było z tym trudności, aby zorientować się w odmianach występujących tu widliszków! Murutowie bardzo chętnie włączali się do naszej akcji, mieli wiele dobrej woli. Ale po zmroku, kiedy sobie popiją, żaden Murut nie tylko nie odróżni komara od muchy, ale komara od1 bawołu wodnego... To nie była prosta sprawa, niech mi pan wierzy. A przecież to była dopiero faza przygotowawcza. W tym okresie przeprowadza się rozpoznanie terenu, sporządza plany wsi i numeruje domy. Opracowuje się trasy dla ekip,
156
zakłada placówki, gdzie studiuje się komary i ich zwyczaje, werbuje się i szkoli ekipy, które mają spryskiwać domy, zabezpiecza transport i dostawy chemikalii. Wybiera się porę roku, która najlepiej nadaje się do szturmu, i wreszcie wkracza się w fazę ataku. Wtedy przeprowadza się intensywne spryskiwanie domów, aby jak najszybciej przerwać proces przenoszenia choroby przez komary. Z uwagą śledzimy reakcję świata owadziego, naturalnie najbardziej interesuje nas każdy sygnał o pojawieniu się komarów odpornych na chemikalia. Uważamy za sukces, jeżeli po trzech czy czterech latach cyfra zachorowań spada do jednego na 2000 mieszkańców.
Wtedy następuje faza konsolidacji. Bastiony komarów muszą być wykryte i ponownie zaatakowane środkami chemicznymi. Każdy wypadek choroby z wysoką gorączką powinien być traktowany jako malaria, to znaczy że należy zaraz przeprowadzić analizę krwi. Wykryte przypadki muszą być zaraz wyleczone. Jeżeli nie ma nowych zachorowań, następuje faza utrzymania zdobytych pozycji, przy czym tu już nie działa żadna specjalna organizacja, ale normalna służba zdrowia. Leczenie malarii staje się absolutnie przymusowe, co więcej — prowadzi się śledztwo dla ustalenia, w jaki sposób chory zaraził się zimnicą.
To, co panu powiedziałem — to niejako generalne zasady działania. Tak samo się to odbywa w Brazylii czy na Borneo. Ale oczywiście w każdym terenie są odrębne warunki, dlatego też zdarzają się na marginesie naszej akcji wypadki zabarwione pewnym kolorytem lokalnym.
— Na przykład, doktorze?
— Na przykład zaraz za miedzą, w Sarawaku, ofiarami naszej akcji padły także i koty. Koty wylegują
157
się na dachach czy murach spryskiwanych środkami owadobójczymi, potem myją się bardzo starannie, po kociemu liżąc swe futra, a tym samym zjadając truciznę. Koty tutejsze chętnie też zajadają wielkie koniki polne, a owady te też znalazły się w zasięgu działania chemikalii. Innymi słowy, doszło do poważnego zakłócenia równowagi w świecie zwierząt, gdyż szczury, które nagle ustaliły nieobecność swego mruczącego wroga, ruszyły do szturmu na spichlerze i pola ryżowe. Doszło do tego, że w trudno dostępnych wioskach w dżungli trzeba było urządzać formalne desanty kotów, które z samolotów zrzucano na małych spadochronach, aby tylko jak najszybciej zapewnić ochronę zbiorów i uchronić ludzi od głodu.
CZAROWNICE Z DZIEWIĘCIU WSI
Zimnica jest strasznie niebezpiecznym wrogiem — powiada malariolog przecierając okulary w złotej oprawie — każdy błąd naszej taktyki i strategii zostanie wykorzystany, aby przerwać się przez nasze linie i nagłym pojawieniem się na terenach, które uważaliśmy już za oswobodzone, zamanifestować swą obecność.
Tyle mój rozmówca. Inni zwrócili mi uwagę, że tak jak powiada się, że syty nie zrozumie głodnego, tak i zdrowy nie pojmuje chorego. Były kraje, które zajęły postawę „ja-to-już-mam-z-głowy” i jak to się obrazowo powiada — patrzyły w inną stronę.
Na Borneo zetknąłem się jeszcze z jednym ważnym aspektem tej gigantycznej akcji przeciw malarii. Otóż komar widliszek nie zna granic. Nie przyjmuje do wiadomości tego stanu rzeczy, jaki stworzyli na wielkiej wyspie ludzie, a mianowicie, że cała południowa część należy do Indonezji i zwie się Kalimantan, na pół
nocy zaś Sabah i Sarawak wchodzą w skład Malajzji, Brunei natomiast jest brytyjskim protektoratem. W Brunei, Sabah i Sarawaku dokonano ogromnego wysiłku w walce przeciw malarii. Do najbardziej trudno dostępnych domów w dżungli czy na bagnach ekipy akcji przeciwmalarycznej docierały helikopterami, motorówki wiozły je w górę rzek. Upór i skoncentrowane działanie zaczęło przynosić plony. Ale kiedy tam byłem, twarze ludzi odpowiedzialnych za tę walkę znowu się zasępiły.
Komary bowiem, jako się rzekło, nie znają granic wytyczonych przez ludzi, ich przetrzebione wojska ściągnęły posiłki z Kalimantanu, czyli indonezyjskiej części wyspy, gdzie widliszkom dano wytchnienie. Nieobecni w walce przeciw malarii szkodzą nie tylko sobie, ale i sąsiadom.
Przenieśmy się teraz w jeszcze inne strony, gdzie sprawy te doczekały się rozwiązania. Zmieniam taśmę magnetofonu, z nagrania znika język angielski, nie przebija się gwar głosów malajskich czy chińskich. A jednak to też Azja.
W Azerbejdżanie zimnica była straszliwą plagą. Pewien pisarz zanotował, że w tych stronach każdej chwili każdego wieczora z każdego człowieka 99 komarów ssie krew. Chinina była lekiem nie na każdą kieszeń, znachorzy stosowali inną metodę. Chorego wkładano do skóry zabitego przed chwilą barana, kiedy tam się zagrzał, to go wydobywano i oblewano lodowatą wodą. Ten sposób nie leczył co prawda zimnicy, ale za to wywoływał u pacjenta różne komplikacje przyśpieszające zgon wycieńczonego chorobą człowieka.
159
MAKI NA MECZECIE
Komary nisko latają. Wykorzystując ten fakt w różnych wioskach azerbejdżańskich stawiano drewniane wieże, gdzie ludność nocowała, aby uniknąć choroby.
Zresztą w Azerbejdżanie walka przeciw zimnicy była zawsze utrudniona ogromną rozmaitością klimatów. W odmiennych warunkach klimatycznych trzeba było opracować odmienne warunki działania, aby doprowadzić wreszcie do pokonania choroby.
Z Baku leci się całą noc do Samarkandy w Uzbekistanie. Miasto obchodzi właśnie 2500 lat swego istnienia, to jedno z najstarszych miast świata.
W szczeliny muru starych meczetów wiatr naniósł ziemię, a na niej zasiał potem maki, teraz łagodnie pochyla kwiaty górujące nad barwnym tłumem ludzi azjatyckiego miasta. Bibi-chanum, umiłowana żona potężnego władcy, który trząsł współczesnym sobie światem, wspominana będzie tak długo, jak długo istnieć będą poematy z kamienia i marmuru, mozaiki i zdobienia, którymi uczcił zmarłą zrozpaczony mąż. Pochylają się coraz bardziej ku ziemi zwykłe mogiły na pobliskim starym cmentarzu, nie ma śladu po tych, którzy nie byli możnymi. Nie wiadomo już teraz, jaka zabiła ich choroba, ale bez wątpienia nad prastarymi budowlami miast dawnego Turkiestanu unoszą się widma ofiar zimnicy.
W Uzbekistanie w latach 1893—1902 zimnica zabiła 40 000 ludzi, a przecież był to wtedy kraj słabo zaludniony. Paradoksem występującym i w innych krajach azjatyckich było to, że rozwój hodowli ryżu sprzyjał postępowi choroby. Na ryżowiskach tworzyły się w płytkiej wodzie stojącej idealne wylęgarnie larw komara. Ludzie nie bardzo pojmowali, dlaczego zimnica
1*0
czai się przez kilkanaście lat, aby potem nagle uderzyć na tadżyckie czy uzbeckie wioski. Słynny badacz Isa- jew, wsławiony jako pogromca drakunkulozy, ustalił, że woda z topniejących lodowców latami gromadzi się wysoko w górach, aż wreszcie swym własnym ciężarem przerywa lodowe bariery i spływa w doliny. Tam wtedy tworzą się rozlewiska i milionowe armie komarów ruszają do szturmu.
PODARUNEK Z USTERKĄ
Dramat z niedalekiej przeszłości, o którym chciałbym tu opowiedzieć, rozegrał się na scenie zwanej Gruzją. Aktorzy lub może raczej ich dzieci czy dzieci ich dzieci — to Gruzini o suchych twarzach i drapieżnych rysach. Wiele jest w nich nostalgii za wojowniczą przeszłością, tu mężczyźni tańczą taniec z szablami, który przerwany być może tylko przez kobiety powiewające chustami w dłoni.
W górskich osadach, gdzie wyziewy fabryczne nie skaziły powietrza, oglądać można na każdym niemal kroku relikty dnia wczorajszego. W przydrożnych oberżach, owianych aromatem świeżych ziół, bez których nie ma posiłku w Gruzji, goście — przeważnie sami mężczyźni — popijają wino pod szaszłyki z pieczonej na rożnie baraniny. Małe kapele wydobywają z dziwnych instrumentów melodie zrodzone dawno temu. W niedzielny wieczór chłopi wracają z wioskowych festynów, śpiewając na głosy pieśni wywodzące się z czasów, kiedy poczciwy człowiek żył w zgodzie z dobrą ziemią, a Europa była kontynentem w wieku młodzieńczym. W muzeach Tbilisi powtarzam wrażenia z holenderskich galerii obrazów. I tu, i tam ogląda się
na starych portretach dokładnie te same twarze, co między zwiedzającymi.
Nad miastem wznosi się na wysokiej górze posąg Matki Gruzji. W jednym ręku dzierży miecz na wrogów i czarę wina — dla przyjaciół. „Jeżeli macie tak wielkiego mężczyznę, to go tu przyślijcie, ożenimy go z Matką Gruzją” — powiada kierowck wozu, którym dojechałem do podnóża posągu. Wydaje się, że to wino i słońce przez stulecia kształtowały charakter tego narodu, gościnnego i życzliwego.
Jeszcze nocą promieniują ciepłem nagromadzonym za dnia domy na krętych uliczkach starej dzielnicy. Rzeka Kura odbija światła miasta, mimo późnej pory domy są szeroko otwarte, ktoś tam sobie pitrasi posiłek na oliwie, a ja — po pracowitym dniu wypełniającym notatnik suchymi faktami i naukowymi terminami — wędruję nie patrząc na zegarek i słucham nieoficjalnej strony opowieści.
Kiedy dobry Bóg dzielił ziemię między wszystkie ludy, zjawili się i Gruzini, aby odebrać swój przydział. Ba, kiedy ogonek interesantów był bardzo długi, a któż lubi stać w kolejce? Gruzini usiedli więc sobie wygodnie w cieniu pod drzewami i raczyli się winem. Kiedy jednak zjawili się ponownie, aby starać się o grunt, to okazało się, że ogonka co prawda już nie ma, ale to dlatego, że nie ma i towaru: wszystkie ziemie zostały już poprzydzielane. Zafrasował się więc dobry Bóg, kiedy Gruzini, lekko rozmarzeni winem, przedstawili mu swoją sprawę.
— A gdzie byliście, kiedy dzieliłem ziemię? — zagrzmiał.
— Piliśmy wino w cieniu pod drzewami — zgodnie z prawdą oświadczyli Gruzini.
— To niezłe zajęcie — przyznał Stwórca i zamyślił się głęboko. Znalazł bez trudu rozwiązanie, bo już
162
w tych zamierzchłych czasach, kiedy było coś do rozdziału, dyspozytor pamiętał i o sobie. A więc Pan Bóg miał pod ladą jeszcze spory szmat gruntu, nie trzeba dodawać, że dla siebie schował dobry kawałek. Zdobył się na hojność w obliczu sympatycznych Gruzinów i oddał im swoją ziemię.
I to jest właśnie Gruzja, zalana słońcem i płynąca winem, brzemienna tradycją i bogata pięknem krajobrazu.
Tak to tłumaczy stara legenda, pewnie z biegiem lat nieoo zaktualizowana. Ale trzeba dodać, że dobry Bóg nie skontrolował dokładnie podarunku dla swych ulubieńców. Nie usunął w czas z tej' ziemi poważnej usterki zwanej zimnicą.
UCIEKAJ SZYBKO...
Zimnica była zawsze największym problemem zdrowotnym Gruzji — mówi mi prof. Iraklij Iwanowicz Topurija, zastępca dyrektora Instytutu Parazytologii i Medycyny Tropikalnej w Tbilisi im. S. S. Wirsaładze. ÍW 1921 roku malaryczne dreszcze trzęsły co trzecim mieszkańcem republiki, były rejony w Gruzji wschodniej, gdzie 80% ludności cierpiało na zimnicę. Ludzie żyli krótko, często osłabieni i niezdolni do większego wysiłku.
Na początku lat dwudziestych naszego stulecia wielka epidemia zimnicy nawiedziła jedną z dzielnic Tbilisi, położoną nad rozległymi mokradłami. Nie znano jeszcze wtedy nowoczesnych środków owadobójczych, wydawało się, że niewiele można pomóc ludności, która radziła sobie na własną rękę. Była to zresztą droga odwrotu, jak w czasie średniowiecznych epidemii, kiedy zawołanie „fugę cito, vade longe, redi tarde” (uciekaj
183
szybko, idź daleko, wracaj powoli) było hasłem i ratunkiem przerażonych ludzi.
W tej dzielnicy mieszkało wtedy około trzech tysięcy ludzi, co szósty przypłacił życiem ten najazd choroby, reszta zostawiła domy i dobytek na łasce losu, ratując nagie życie z katastrofy. Uważa się, że klęska była haraczem wojennym, który przyszło płacić z pewnym opóźnieniem. W czasie I wojny światowej wielu mężczyzn poszło na front, zabrakło rąk do pracy nad konserwacją skomplikowanego systemu nawadniającego. A kiedy żołnierze poczęli wracać, to kierowano ich do... grzebania zmarłych, gdyż były w tej dzielnicy rodziny, które straciły po kilku ludzi, a nie było nawet nikogo, aby im oddać ostatnią posługę.
Teraz, kiedy reporter ogląda tę dzielnicę, której ton nadają nowoczesne domy i szerokie jezdnie, trudno mu wyobrazić ją sobie w dniach zarazy, kiedy dawne, stare domki spowijała cisza śmierci. Jeszcze trudniej jest w tej scenerii ulokować oczyma wyobraźni rozmówcę — naocznego świadka tych wydarzeń. Profesor Georgij Nestierowicz Gordadze był wtedy jeszcze studentem medycyny. Studia swe zaczynał w Moskwie, gdyż w Gruzji nie było za carskich czasów wyższej uczelni medycznej, potem przeniósł się do Tbilisi.
Instytut, w którym teraz rozmawiamy, mieści się w niedużym ogrodzie, z dala od zgiełku ulicy. Profesor Gordadze opowiada o swym życiu i o zimnicy. Bo dla niego nie była to choroba z podręcznika, uczył się jej na własnej skórze. Łatwo pomyśleć: najpierw na nią cierpiał, potem z nią walczył. Nie jest to więc jeszcze jedna sylwetka lekarza, tu całe długie życie stało pod znakiem zimnicy.
Urodził się w zachodniej Gruzji, we wsi stale nawiedzanej przez zimnicę. Wieś ta — opowiada uczony — żyła z uprawy kukurydzy, chłopi mieli też i winnice,
teraz uprawia się tam wyłącznie herbatę. Po raz pierwszy zimnica zatrzęsła nim, kiedy miał trzy lata. W dzieciństwie przechodził tę chorobę jeszcze kilkakrotnie. Leczenie? Tak, oczywiście, jeżeli można to tak nazwać — uśmiecha się uczony, jakkolwiek teraz przyszło nam wstąpić na. chwilę w świat dawnych guseł i zabobonów.
SZATAN NAD GARNKIEM
Opowiada, że chinina była droga — 4 gramy leku kosztowały tyle, co 16 kg kukurydzy. Chłopi z zapadłych wiosek szukali więc pomocy u czarownic, które zimnicę tłumaczyły diabelskimi sprawkami. Poglądowo demonstrowały swe tezy, wytwarzając prostym fizycznym trickiem próżnię w rozgrzanym pustym garnku, następnie szybko garnek ten zakrywały talerzem. Talerz silnie przywierał do garnka, trudno go było oderwać. „Popatrzcie no tylko, jaki on bestia mocny” — wołała starucha, aby przekonać swych pacjentów, że sprawa nie jest łatwa i że kuracja musi kosztować...
Odczynianie czarów nad chorym na zimnicę trzeba było przeprowadzić u dziewięciu czarownic jednego dnia, oczywiście każda musiała mieszkać w innej wsi. Profesor Gordadze wspomina, jak słaniał się na nogach, kiedy przemierzał pieszo tę drogę między wioskami, prowadzony przez matkę schorowaną tak jak
i on sam, a więc silnie osłabioną.
Już na studiach nastawiał się na walkę przeciw zimnicy, miał xa sobą poglądową lekcję o niebezpieczeństwach tej choroby, był też pod wpływem wybitnego gruzińskiego malariologa, profesora Wirsaładze, którego imię nosi teraz Instytut.
Spotkania z malarią były teraz coraz częstsze. Jedno z nich odbyło się znowu na terenie rodzinnej wioski.
18S
Przybył tam na wakacje podczas studiów, ale wypoczynek przerwany został silnym atakiem choroby. Nie było to niespodzianką, przecież chora była cała wieś. Kiedy wyzdrowiał, zabrał się sam do leczenia swych ziomków. Z dumą gruzińskiego wojownika, który bronił rodzinnej wsi podczas najazdów, wspomina po latach, że wtedy tylko dwóch ludzi nie udało mu się ustrzec przed niewidzialną śmiercią, która przychodziła z bagien...
A jak to było wtedy, kiedy wybuchła epidemia w dzielnicy miasta Tbilisi? Chininy było bardzo mało, był to przecież produkt importowany. Lekarzy było też mało, więc zmobilizowano studentów medycyny. „Kursował tam wtedy tramwaj, ale biegaliśmy przeważnie na piechotę, mało kto miał pieniądze na bilet wspomina profesor. — Pracowaliśmy po kilkanaście godzin dziennie, także w niedziele, a jakże, przeeież powiedziano nam, że zimnica świętować nie będzie..*/?
Szybko przeprowadzono prace odwadniające tereny wokoło dzielnicy, zgłaszali się do tej pracy ochotniczo ci pacjenci, którzy wyleczeni zostali z zimnicy, a teraz chcieli pomóc innym. Wodę odkażano, aby zabić larwy komara, powoli ludzie wracali do swych domów, kiedy nabierali przeświadczenia, że niebezpieczeństwo minęło.
LEKCJA HISTORII
Podczas Wielkiej Wojny Narodowej był malariolo- giem frontu zakaukaskiego. Kiedy na tyłach szkolono żołnierzy do walki, on zabiegał o to, afcy uczono ich sztuki wojowania nie tylko przeciw najeźdźcy, ale
i przeciw zimnicy, gdyby doszło do walk w okolicach zagrożonych chorobą. Ustrzeżono przed zimnicą nie tylko żołnierzy, ale i ludność cywilną. Wiadomo zaś, że
właśnie wojna i związane z nią masowe ruchy ludności sprzyjają rozprzestrzenianiu się zimnicy.
Świadczy o tym nie tylko wspomniany już przykład z Gruzji z okresu po I wojnie światowej. Na epidemię zwala się winę za klęskę, generałowie zbierają laury za zwycięstwo — powiada Hans Zinsser w swej pracy „Szczury, wszy i historia”. Dodaje, że tyfus wraz ze swym rodzeństwem dżumą, cholerą i czerwonką przesądził losy większej ilości wypraw wojennych niż Cezar, Hannibal, Napoleon i wszyscy inni dowódcy. Aby poprzeć tę tezę — powiada Zinsser — miałem trudności nie z zebraniem dowodów, ale z wyborem ich z niezmiernej obfitości materiału.
Zaraza przerwała oblężenie Syrakuz przez Kartagiń- czyków. Nie wiadomo, jak potoczyłyby się wojny punic- kie i jak wyglądałaby potęga Rzymu, gdyby Hannibal znalazł trwały punkt oparcia na Sycylii.
Hunowie maszerowali na Konstantynopol, ale epidemia, której charakter dziś trudno ustalić na podstawie ówczesnych relacji, przerwała natarcie.
Wydaje się, że epidemie skuteczniej odpierały szturmy krzyżowców niż siły zbrojne Saracenów. Dzieje wypraw krzyżowych można studiować jak kronikę nieustannego splotu chorób.
Gorączka krwiotoczna wywarła ogromny wpływ na losy Anglii za panowania Henryka n. Zinsser uważa, że powstanie Republiki Haitańskiej, przypisywane geniuszowi wojskowemu Toussaint Louverture’a, jest w gruncie rzeczy zasługą... żółtej febry. Opowiada, jak w 1801 roku Napoleon posłał na wyspę generała Leclerca z 25 tysiącami dobrze wyposażonych i zdyscyplinowanych żołnierzy, którzy uporaliby się z buntem, gdyby nie zaraza, która zabiła 22 000 Francuzów. Zaledwie trzy tysiące ocalało i w 1803 roku zostało ewakuowane z wyspy.
107
Mamy bardzo szczegółowe relacje o spustoszeniach, jakie tyfus i cholera szerzyły po obu stronach frontu w wojnie krymskiej.
Kto nie opanuje materiału lekcji historii, ten nieuchronnie skazany jest na powtórkę <-*» trudno więc się dziwić, kiedy nasz rozmówca teraz wspomina:
— Byłem tylko majorem, ale czasem wydawałem polecenia i generałom, którzy rozumieli, że trzeba słuchać malariologa...
9— ¡Ranie profesorze — pyta reporter — a gdyby można było cofnąć wskazówki zegara i gdyby znowu był pan studentem medycyny, gdyby znowu przyszło wybierać specjalizację, to na co by się pan jednak zdecydował?
— Zostałbym malariologiem, może właśnie dlatego, że oglądając się wstecz, mam teraz tyle osobistej satysfakcji — odpowiada gruziński uczony.
Dla reżysera, który chciałby wystawić kiedyś ten prosty w akcji dramat gruziński, należałoby załączyć kilka uwag ułatwiających inscenizację. Tu już nie ma tego nastroju niepewności jak w placówkach walki z zimnicą w innych krajach, gdzie zimnica wcale jeszcze nie została pokonana, gdzie nawet przystąpiła do przeciwnatarcia. Dyrektor Instytutu im. Wirsaładze w Tbilisi powiada, że bardzo ostrożne horoskopy lekarzy przewidują całkowite wykorzenienie tej choroby w Gruzji w ciągu najbliższego dziesięciolecia, ale on sam skłonny jest przypuszczać, że nastąpi to znacznie wcześniej.
A więc działanie idzie teraz w kierunku utrzymania rezultatów walM, stanu posiadania człowieka w zmaganiach przeciw zimnicy. Można by rzec, że w ZSRR odcinają teraz kupony od akcji, od ogromnych środków materialnych, wiedzy i entuzjazmu inwestowanego przez pół wieku w walkę o zdrowie. Teraz zaczyna to
procentować, a trzeba pamiętać, ze kosztowało to wiele wyrzeczeń, przerzucenia i tak skąpych w tych pierwszych latach środków właśnie na odcinek walki przeciw śmierci.
„Rosjanie nie chcą umierać” — pisze wielki miesięcznik francuski o osiągnięciach radzieckiej geriatrii. Siedząc sprawy walki o zdrowiej nie pamiętam tabel statystycznych, gdzie piętrzą się cyfry. Ale zapamiętałem człowieka, który jako dziecko dreptał za matczyną spódnicą do czarownic w dziewięciu wioskach, w pełni sił nie uląkł się zimnicy, a walce przeciw niej poświęcił całe życie. Teraz ma satysfakcję lekarza odchodzącego od łoża pacjenta w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku. Diagnoza była trafna, zapisane leki — skuteczne, nawrót choroby nie zagraża, wyzdrowienie jest całkdwite... Niewielu lekarzom dana była za ich życia taka satysfakcja, tym bardziej kiedy pacjentem był niemal cały naród.
— Ach, to już — powiada profesor Gordadze — jak ten czas szybko leci...’
I nie wiadomo, czy miał na myśli te godziny naszej rozmowy, kiedy cykał zegar i obracały się szpulki taśmy magnetofonowej, czy też może chciał powiedzieć, że ani się spostrzegł, jak w niecałe pół wieku pokonano w jego kraju straszną chorobę... A może myślał, jak sam był przy tym i jak roboty było tak wiele, że nie miał nawet kiedy zatrzymać się na drodze, aby obejrzeć się za siebie.
ŚWIĘTA WOJNA PRZECIW ZIMNICY
Kiedy w 1955 roku Światowe Zgromadzenie Zdrowia, ten sejm lekarzy świata, ogłosiło świętą wojnę przeciw zimnicy, było dla każdego specjalisty oczywiste, że taka
169
wojna nie może być wygrana tylko samą chemią. Uważano, że tak jak w każdej nowoczesnej kampanii trzeba będzie zastosować środki psychologiczne. Naturalnie nie przeciw komarom, ale przeciw ludzkiej niewiedzy, zabobonom czy ciemnocie. Specjaliści uważali, że naruszenie przywilejów hierarchii wioskowej może zaprzepaścić cały wysiłek włożony w akcję przeciw ma- larii.
W tych stronach Afryki, gdzie silna jest jeszcze władza czarowników, „człowiek z białym proszkiem^ zzuwał sandały i zostawiał je na progu chaty tego, który w mniemaniu całej wsi był sprzymierzony z tajemnymi mocami. W ten sposób, wchodząc boso do wnętrza jego domu, okazywał mu swój szacunek, a jeszcze nim przystąpił do spryskiwania ścian środkami owadobójczymi, starannie zasłaniał płachtami celofanu wiszące tam fetysze. W ten sposób fetysze nie traciły nic ze swej siły działania, jakkolwiek trafiali się czarownicy, którzy uważali, że właśnie spryskiwanie zwiększa magiczną moc porozwieszanych na ścianach chaty fetyszów.
Biały mój Czytelniku, powstrzymaj na ustach uśmieszek wyższości! Mam przed sobą pracę wybitnego ma- lariologa, opublikowaną na łamach wyspecjalizowanego czasopisma brytyjskiego „The Journal of Tropdcal Me- dicine and Hygiene” w grudniu 1967 roku. Sir Gordon Coyell włącza się swym autorytetem w prastarą dyskusję na temat „Kto, co i od kogo złapał?”, utrzymując że Nowy Świat podarował Staremu Światowi ziemniaki, kauczuk i tytoń, a dostał w zamian malarię i kiłę.
Wylicza papieży, którzy zmarli na zimnicę, i podaje, że podczas konklawe w 1623 roku malaria zabiła ośmiu kardynałów, a wielu uczestników konklawe ciężko odchorowało swój pobyt w sąsiedztwie bagien o ponurej, malarycznej sławie. Sir Gordon Covell wykazuje na konkretnych przykładach, jak to absurdalnie przestrze
gane zasady religii hamowały niekiedy stosowanie wypróbowanych nawet leków.
Otóż jego zdaniem można było przedłużyć życie 01iviera Cromwella, gdyż chinina była już wtedy w użyciu w Europie, ale żaden z lekarzy nie odważył się zapisać protestanckiemu mężowi stanu leku znanego wtedy — jak już wspomniałem — pod nazwą „proszek jezuitów” czy „proszek kardynała”.
„Medycyna naukowa napotyka na wiele trudności tam, gdzie działać ma w środowisku wystawionym na działanie kultury odmiennej od tej, w której sama się zrodziła” — powiada Fraser Brockington.
Myślę, że przyj dżie nam zatrzymać się na chwilę nad tym twierdzeniem. Stało się bowiem sprawą pierwszorzędnej wagi takie prowadzenie świętej wojny przeciw malarii, aby nie uwikłać się przy tym w konflikt ze świętościami nawiedzonego przez zimnicę kraju. Ba, tam gdzie to jest tylko możliwe, szukano sprzymierzeńców właśnie w ludziach, którzy w swym społeczeństwie cieszą się wielkim autorytetem z tytułu swych dostojeństw religijnych.
BUDDA BZYCZĄCYCH BAGIEN
Od tych ogólnych sformułowań pora przejść do konkretnych relacji. Raporty wywiadu nadchodzące do genewskiego sztabu świętej wojny przeciw malarii donosiły z północnych prowincji Syjamu, że co najmniej dwie trzecie tamtejszej ludności cierpi na tę chorobę, która skraca życie, odbiera ochotę do pracy i stale grozi rozszerzeniem się na inne prowincje lub kraje.
Do Genewy wezwano pewnego Hindusa malariologa nazwiskiem Sambasiva(na. „Doktorze, czy zgodziłby się pan na pokierowanie zespołem malariologów w naszej
akcji w północnym Syjamie?” — zapytano. Zgoda lekarza ucieszyła ludzi odpowiedzialnych za tę sprawę. Pozyskano bowiem współpracę wybitnego specjalisty, a zarazem człowieka, w którego aktach personalnych znajduje się informacja: buddysta. Światowa Organizacja Zdrowia opiera się na ludziach o wysokich kwalifikacjach zawodowych. Kolor skóry, przekonania czy wyznanie nie może odgrywać roli w nominacjach. Ale kiedy wędrowałem po Syjamie, to zrozumiałem, że w tym akurat kraju człowiek, który nie zna nauk Buddy, miałby ogromnie utrudnione zadanie także
i w zwalczaniu malarii. Dlaczego? ‘
Kiedy w 1957 roku minęło 2500 lat od urodzenia Buddy, to król Syjamu — który między swymi godnościami ma i tytuł Obrońcy Wiary Buddyjskiej — wstąpił na dwa tygodnie do klasztoru i nosił przepisane rytuałem szaty.
Mnichów w pomarańczowych szatach spotykałem w Syjamie na każdym kroku. Bardzo ostrożne obliczenia szacują ich liczbę ńa 200 000. Nie doceniamy na ogół w Europie ich wpływu na życie tego kraju, a właśnie to był czynnik, jaki należało uwzględnić przed przystąpieniem do walki z malarią.
W zasadzie każdy mężczyzna w Syjamie musi przejść przez klasztor, ale nie wymaga się, aby w nim pozostał. Zdarza się, że młodzieniec zostaje mnichem na dwa tygodnie przed własnym ożenkiem. Ludzie wstępują też okresowo do klasztoru, kiedy są w rozterce, aby w spokoju przemyśleć swe bardzo ziemskie problemy, jak to na przykład uczynił przed kilku laty przewodniczący parlamentu.
Mnisi asystują przy pogrzebach, błogosławią nowo wybudowanym domostwom, w Dniu Nauczyciela tysiące mnichów zostaje ceremonialnie obdarowanych stra
uk
wą, zaślubiny natomiast są ceremonią całkowicie świecką.
Aby przebrnąć przez różne stopnie wiedzy, muszą pilnie studiować. Ich klasztory były dla mnie zawsze przedziwnym skrzyżowaniem starego z nowym. Podczas rozmowy z opatem akompaniamentem był dobiegający z pobliskiej celi stukot maszyny do pisania oraz — z jakiejś innej — śpiewnie recytowane wersety prastarych ksiąg. Syjamska odmiana buddyzmu, w przeciwieństwie do różnych innych religii, nigdy nie traktowała spraw płciowych jako zło czy w najlepszym razie temat, o którym mówi się szeptem. Na ścianach cel wiszą bajecznie kolorowe kalendarze, importowane z Osaka lub Hongkongu. Z wielkiej planszy każdego miesiąca patrzą na mnichów skośnookie piękności, których anatomia umiejętnie udostępniona szatami z mgiełki lub zupełnie obnażona nie pozostawia żadnych wątpliwości, że są to kobiety. Ku memu zdumieniu podobne dekoracje widziałem też w skalnych jaskiniach, gdzie zamieszkują pustelnicy.
Mnisi z klasztorów wyruszają rankiem na miasto, żebrząc o miseczkę ryżu. Jedzą zazwyczaj tylko dwa razy dziennie, po południu wolno im przyjmować już tylko pokarmy płynne. Raduje oczy widok tych mężczyzn w pomarańczowych szatach z głowami gładko wygolonymi, którzy przed wieczorem zasiadają w cieniu drzew, sącząc sobie przez plastykową słomkę z małej buteleczki dobrze zamrożoną pepsi cola.
Ich życie jest pasmem wyrzeczeń i dobrych uczynków. Przecież ośmioraka ścieżka, która wiedzie do nirwany, nakłada na wiernych szereg obowiązków.
W prowincji Serapei wznosi się Wat Phra Nom Nong Pung, czyli Świątynia Leżącego Buddy Bzyczących Bagien. Powleczony złotem posąg, wokół którego postawiono mury świątyni, uśmiecha się tym zagadkowym,
ił8
pełnym dobrotliwego wyrazu uśmiechem. Ale jego czciciele z rzadka tylko mogli uśmiechać się do swego losu. Cała ta okolica — donosiły meldunki malariolo- gów — obfituje w bagna rozbrzmiewające o zmroku bzyczeniem komarów.
ROZMYŚLANIA OPATA
Komar nie ma żadnych skrupułów, kiedy swym ukąszeniem zaraża, a w konsekwencji zabija człowieka. Natomiast w buddyjskim kraju, jakim jest Syjam, człowiekowi nie wolno zabić stworzenia bożego, a więc
i komara! To wynika jasno ze wskazań Buddy. Czy można więc nakłaniać ludzi, aby złamali przepisy re- ligii, której są wyznawcami? Czy nie lepiej będzie — rozumowano — jeżeli wiedza wyjdzie na spotkanie dawnym wierzeniom, a nie będzie się im sprzeciwiać? Tylko w ten sposób można liczyć na powodzenie akcji, która zakłada masową zagładę komarów.
Pewnego ranka głównemu opatowi północnych prowincji przedstawiono wędrowca, który przybył z dalekich stron i prosił o posłuchanie. Duchowny był człowiekiem światłym, który zawsze okazywał wiele zrozumienia dla potrzeb swego ludu. Gościem był jego współwyznawca, znany nam już Hindus, doktor Sam- basivana. Obaj mężczyźni rozmawiali przez wiele godzin. W południe spożyli po miseczce ryżu i popili wodą. Potem gość pożegnał się grzecznie z opatem i zapowiedział, że zgłosi się po odpowiedź. Mnisi, którzy odprowadzali lekarza do furty klasztornej, zrozumieli, że chodzi o sprawę ważną i że decyzja, jaka zapadnie, stanowić będzie o sprawach istotnych.
Opat zamknął się w swej celi, modlił się, aby natchnął go Wielki Budda. W medytacji i we własnej wie-
dzy oraz sumieniu szukał odpowiedzi na postawione mu pytanie.
Mijały dni, płonęły kadzidła przed ołtarzem Buddy Bzyczących Bagien, mnisi wędrowali po okolicy ze swymi miseczkami żebrząc o ryż, a ich opat pogrążony był w rozmyślaniach. Po kilku tygodniach przed bramą klasztorną zatrzymał się znowu samochód wiozący hinduskiego lekarza. Z bijącym niepokojem sercem słuchał słów, które miały być wyrokiem na komary.
— Synu — rzekł opat, kiedy wymieniwszy powitania przyklękli, aby porozmawiać — śmierć, jaka czeka każde stworzenie boże, ma różne stopnie cierpienia. Uważam, że organizm ludzki bardziej cierpi gasnąc całymi latami na skutek malarii, niż cierpi owad zabijany szybko przez chemikalia. Dalej twierdzę, że zabijanie kogokolwiek — także i komara — jest wielkim grzechem, tyle tylko że w świetle mego rozumowania zgładzenie komara jest grzechem, który może znaleźć przebaczenie. Co daje mi prawo do takiego rozgrzeszenia zabójstwa? Otóż wiem, że likwidacja komara jest równoznaczna z pomniejszeniem cierpień mężczyzn, niewiast i dzieci, co więcej — zachowuje istoty ludzkie przy życiu.
Lekarz skłonił się nisko w dziękczynnym pokłonie
i słuchał dalej słów, które były muzyką dla jego uszu:
— Wliedz także, synu, że my buddyści odpowiadamy sami za nasze własne czyny na ziemi. Nie można jednak odpowiadać za postępki innych. Wsłuchaj się więc dobrze w to, co rzeknę: gdybyśmy nawet nie uznali argumentów, jakie wypowiedziałem dopiero co, to jednak jest bezsporne, że człowiek kroczący ścieżką Buddy może co prawda wstrzymać się od zabicia nawet komara, jednak nie będzie obciążać jego sumienia czyn taki popełniony przez innych. Rzekłem.
175
ALFABET TAŃCA
Tak pobłogosławiona została przez wielki autorytet buddyzmu międzynarodowa ekipa przeciwmalaryczna, złożona z ludzi, którzy dla opata byli innowiercami.
Opat nie ograniczył się jednak do biernej postawy. Wezwał mnichów i kapłanów do współpracy. Szeroko otwarto wrota świątyń i w biały dzień na oczach zebranych tłumów weszły tam lotne ekipy, wnosząc swój sprzęt do spryskiwania. Potem roztworem chemicznym starannie spryskiwano bezcenne posągi i stare mozaiki. Nie chodziło wcale o ustrzeżenie tych dzieł sztuki przed komarami, ale to był milczący symbol zgody na działanie, przyzwolenie na komarzą zagładę.
Zrozumieli ten gest chłopi z okolicznych wiosek i odczytali go jednoznacznie: skoro „ludzie z białym proszkiem” mają wstęp do miejsc miłych samemu Buddzie, to nie można zamknąć przed nimi drzwi, skoro zjawią się w chatach rozsianych na skraju okolicznych bagien, właśnie tam, gdzie bzyczą komary...
Co więcej, opat nakazał, aby świątynie zostały czasowo zamienione na ambulatoria, aby lekarze nie musieli przeprowadzać swych badań pod gołym niebem czy w ciasnocie małych chatek. Uśmiechnięty Budda spoglądał więc ze swego ołtarza, jak starszyzna wioskowa doprowadzała dzieci do świątyni i jak tam lekarze wyczulonymi na dotyk palcami sprawdzali, czy malec nie ma powiększonej śledziony — jednego z objawów choroby, której wypowiedziano wojnę.
Przez dwa lata ekipy krążyły po prowincji Sarapei, wyszukując chorych i tępiąc komary. Tyle czasu wystarczyło na rozprawienie się z chorobą. Ucichło bzy- czenie nad bagnami.
W Chiengmai tysiące ludzi wyległy na ulice i w procesji dziękczynnej przeszły przez miasto. Na czele pro-
cesji widać było tancerki dworskie o olśniewającej urodzie. We włosy miały wplecione żywe kwiaty, ich paznokcie u palców dłoni przedłużono cienkimi listewkami ze szczerego złota.
Boso tańczyły na ulicach Chiengmai, albowiem ich sztuka polega właśnie na przemawianiu do tłumów „alfabetem tańca”, bez słów, samymi tylko wystudiowanymi gestami. Tym razem czarnowłose dziewczęta miały do opowiedzenia legendę ze współczesności. Gibkimi'palcami i ruchami zwinnych ciał przekazywały widzom wiadomość o zagładzie komara, owada, który zabijał wolny lud Thai, ale został pokonany. Taniec opowiadał o niedolach, nadziei i wreszcie słaniające się ku ziemi sylwetki owadów zwiastowały radość dla ludzi.
Za tancerkami setki wiernych ciągnęły na sznurach ogromny rydwan rytualny „busabok”, który wjechał do wielkiej świątyni. Tam u stóp świętych posągów patrzył na radość swego ludu sam główny opat w otoczeniu setek mnichów w pomarańczowych szatach.
„JEŚLI chcesz UMRZEĆ, JEDŹ DO KUNDUZ”
Są w pracy malariologów takie właśnie momenty wielkiej satysfakcji, dla których — jak mi powiedział jeden z nich — warto jest ciężko pracować w najtrudniejszych warunkach.
Tak na przykład pewnego dnia zjawił się w New Delhi dr A. R. Hakimi, generalny dyrektor służby zdrowia z Kabulu, który na polecenie rządu afgańskiego przekazał regionalnemu biuru Światowej Organizacji Zdrowia dla Azji Południowo-Wschodniej sześć pięknych dywanów.
Wydawać by się mogło, że te cieszące oko wytwory
177
prastarej sztuki tkania dywanów, która po dziś dzień przeżywa swój rozkwit w Afganistanie, nie mają nic wspólnego z komarami czy groźną chorobą, jaką one rozprzestrzeniają. Ale doktor Hakimi rzekł: „Chciałbym wskazać na pewien związek między tymi kobiercami a postępem w zdrowiu publicznym naszego kraju. Nie tak dawno jeszcze mawiało się bowiem u nas w Afganistanie: «Jeśli chcesz umrzeć, jedź do Kunduz». Porzekadło to wywodziło się z klęski malarii. W ostatnich latach dzięki pomocy Światowej Organizacji Zdrowia uwolniliśmy Kunduz od malarii, a obecnie zalicza się on do najbardziej produktywnych rejonów Afganistanu. Uprawia się tam pszenicę, bawełnę i trzcinę cukrową. Hoduje się jagnięta na futra karakułowe, likwidacja malarii umożliwiła nam rozwinięcie tej hodowli. Uzyskujemy też znacznie więcej innych odmian wełny, a z kolei możemy z niej wyprodukować więcej dywanów. Być może zresztą, że są to dywany jeszcze ładniejsze niż dawniej, jako że siły i fantazja twórcza naszych rzemieślników nie są już teraz dławione przez malarię”.
POWRÓT POD KIN AB ALU
Wygląda na to, że w naszej wędrówce po Azji oddaliliśmy się zbytnio od świętej góry Kinabalu, gdzie idą po śmierci ludzie z plemienia Murut żyjący w dżungli w Sabah na Borneo.
Nocleg w Apin-Apin, skąd widać w poświacie księżyca Kinabalu w całej okazałości. Nietrudno pojąć, że góra trafiła do legendy. Deszcze w tym roku przyszły
o miesiąc za wcześnie, zaskoczyły wszystkich, jest trochę zamieszania w planie pracy ekip antymalarycznych. Wąskie dróżki wiodące przez dżunglę zmieniły się
178
w korytka wypełnione czerwonym szlamem. Terenowy wóz z napędem na cztery koła żegluje w tym gęstym błocie, gdyż trudno to nawet nazwać jazdą.
Wioska zaznaczona jest na mapie. Najpierw witają nas tłumy psów. Murutowie lubią psy, bardzo je cenią, gdyż pomagają im one łowić w dżungli dzikie świnie zmykające niewiarygodnie szybko na swych długich nogach. Psy są więc tak przydatne, że nierzadko widzieć można, jak kobieta jedną piersią karmi swe własne dziecko, a drugą — szczenię, którego mama-suka jest akurat na łowach.
TRUMNA CZY NARZECZONA?
Dziwne są to psy, które nie potrafią szczekać. Może spowinowacone z australijskimi dingo, które też nie ujadają? Ale w Apin-Apin o piątej rano rozlega się donośne wycie jednej suki, po chwili odpowiada jej cała orkiestra psów, to chóralne wycie mogłoby zbudzić nawet umarłego.
Opowiadałem już, jak Murutowie lubią zaglądać do kieliszka, a raczej do dzbana, jako że w tych naczyniach sporządzają swój piekielny trunek z ryżu. Skoro wspomniałem teraz o przebudzeniu umarłego, to dodam jeszcze dla informacji, że nieufnie patrzyłem w Sa- bah na te dzbany. W identycznych bowiem pędzi się wódkę i chowa zmarłych. Zwłoki wkładane są do dzbana w pozycji siedzącej, ustawiane pod daszkiem na kilka lat, potem zawartość dzbana jest oddawana ziemi. Tłumacz informuje rzeczowo, że taki dzban jest bardzo kosztowny. Zaczyna się zabawa w przeliczanie, co nie jest wcale takie proste, gdyż dolar malajski ani inne waluty nie są tu jeszcze w pełnym obiegu, Murutowie ciągle jeszcze są przywiązani do handlu zamiennego.
179
Wreszcie zostaje ustalone, że solidny dzban-trumna kosztuje tyle, co ładna narzeczona bez ukrytych felerów.
„Trumna, czyli sprzedana narzeczona” — oto proponowany tytuł makabrycznej opery o mężczyźnie z plemienia Murut, który źle się poczuł i zrezygnował z planów zawarcia związku małżeńskiego. Takie to nieładne myśli biegają po głowie. Konstatuję fakt, że wystarczyło mi kilka miesięcy codziennego ocierania się
0 śmierć i cierpienie, aby uodpornić się na zbyt łatwe wzruszenia.
W wiosce X czy Y widowisko się powtarza. Sanitariusz rozpytuje się o ludzi, którzy ostatnio chorowali
1 mieli gorączkę. Wtedy szybko pobiera krew, zostawia lek antymalaryczny. Wyjaśnia, jak należy brać to lekarstwo. Murutowie nie rozróżniają dni tygodnia ani dokładnej godziny, w dżungli taki podział czasu nie był im nigdy potrzebny. Rozkład jazdy do zdrowia przedstawiony więc jest według księżyca; po uderzeniowej dawce na wstępie kuracji stopniowo zmniejsza się porcję leku. Kiedy księżyc będzie zupełnie mały, należy brać już tylko jedną pastylkę — powiada sanitariusz. Jest bardzo przejęty tym, że jego praca jest fotografowana i że mowa będzie o niej w dalekiej Europie. On sam był niegdyś „człowiekiem z białym proszkiem”, spryskiwał wsie odległe o 20 dni marszu w jedną stronę od Apin-Apin! A jednak trzeba tam też znów od czasu do czasu zaglądać, jeżeli się tego zaniedba, to malaria wraca ze zdwojoną siłą. Dalej — rzecze — mamy też kłopoty z przybyszami z Kalimantan. Na indonezyjskiej stronie wyspy, jak pan wie, ta akcja znacznie przygasła, w rezultacie co najmniej dwaj z trzech zjawiających się stamtąd ludzi to chorzy na malarię. Granica w dżungli jest fikcją, kto tam ją upilnuje?
Wracamy późnym wieczorem zmęczeni i brudni. Na
180
tylnym siedzeniu łazika starannie zabezpieczona skrzynia z próbkami krwi pobranej w plemieniu Murut, które było skazane na zagładę. Teraz mają wyrok z zawieszeniem, ale wszystko wskazuje na to, że wyrok będzie całkowicie uchylony. Tylko kilka próbek krwi ujawniło obecność pasożyta, nie tak dawno jeszcze te wsie, które wizytowaliśmy, po prostu wymierały.
OJCIEC MALAKU
Apin-Apin. Nocleg drugi. Rano o piątej tradycyjna już pobudka w wykonaniu psiego zespołu wokalnego. To już nie wycie, to chyba mocne uderzenie. Włoski malariolog rzuca przekleństwa, w które nieoczekiwanie zamieszane są również postaci świętych pańskich. Życzenia jego, gdyby się ziściły, oznaczałyby zagładę całego psiego rodu naszej planety.
Wybity ze snu, zwleka się z posłania, odsuwa moski- tierę i wynurza się spod muślinu. Potem oblewa się zimną wodą, prychając jak foka. Wyszukuje na stoliku okulary, zakłada je i zabiera się do golenia. Humor poprawia się mu już na tyle, że ryzykuję poranną serię pytań i odpowiedzi. Zresztą tu się wszędzie zaczyna pracę bardzo wcześnie, kiedy jeszcze nie ma takiego skwaru, w południe życie toczy się na zwolnionych obrotach w myśl zasady, że tylko psy i Anglicy chodzą w słońcu.
Doświadczenie zawodowe mówi mi, że na głupie pytanie dostaje się głupią odpowiedź. Jednak uporczywie staram się dojść do tego, dlaczego każdy z poznanych przeze mnie malariologów wybrał akurat tę specjalizację.
Włoch śmieje się głośno, kiedy wspomina motywy swej decyzji. Oczywiście, miał za sobą solidne studia
medycyny tropikalnej, kiedy jako młody lekarz zjawił się w Afryce. Pierwszy dzień w szpitalu. Obiad. Nagle zjawia się posługacz szpitalny. Jest przerażony. Z pobliskiej wioski przywieziono jego młodą żonę. Dzieją się z nią dziwne rzeczy. Prosi o natychmiastową pomoc, zaraz, już — potem może być za późno!
Jak każdy człowiek ciężko pracujący, tak i lekarz nie lubi, aby mu przeszkadzać w posiłku.
— Pognali mnie, bo byłem najmłodszy — wspomina Włoch. — Rozpoznałem malarię. Wyleczyłem chorą. I tak to już pozostało — wzdycha obłudnie, chociaż wiem, że to prawdziwa pasja jego życia, że dobre kilka minut zajmuje mu wyliczenie krajów, gdzie był na froncie walki przeciw malarii.
— Włochy? Cudowny kraj. Owszem, za dwa lata wybieram się tam na wakacje. Tak, tylko na wakacje. Cóż ja bym tam robił? Malarii tam już przecież nie ma...
— Doktorze, w pociągu „Murut Mail” czytał pan jakieś czasopismo i nie chciałem panu przeszkadzać. Ale zanotowałem, że jedna ze stacyjek nazywa się Duentzer. Nazwa ani malajska, ani chińska...
— ...ale niemiecka — przerywa malariolog — po prostu nazwisko lekarza, który przybył tu i mieszkał dawno temu. Zwano go „ojcem malarii”, gdyż na Borneo był naprawdę pierwszy, który walczył przeciw tej chorobie nie tylko wtedy, kiedy atakowała nielicznych podówczas przybyszów z Europy, ale ratował jak umiał zamieszkałe tu od niepamiętnych czasów plemiona. Miał fantastyczne zbiory, które przepadły bez śladu podczas japońskiej okupacji. Nie, nie spotkałem ludzi, którzy znali go osobiście, po okupacji japońskiej byli jeszcze pewnie tu i ówdzie przyjaciele lekarza. Teraz to już inny garnitur, w głębi dżungli nikt z Europejczyków za długo nie przebywa.
— Wędruje pan po Azji i Afryce, wojując przeciw
183
malarii. Jaka jest największa trudność w pana pracy?
— Chyba grymasy komarów. Z dwóch tysięcy odmian komara tylko kilkadziesiąt jest sprzymierzeńcem choroby. Każdy z nich ma odrębne nawyki. Jedne lubią lęgowiska nasłonecznione, inne kryją się w cieniu. Są takie, których larwy giną w słonej wodzie, inne za to lubią, aby ich niemowlęta pluskały się w słonawej cieczy. Dorosłe owady też różnią się w zwyczajach.
O sprawie odporności nie będę mówił, zna pan to już chyba z relacji innych rozmówców.
— Doktorze, na Nowej Gwinei zetknąłem się z mózgową postacią zimnicy.
— Tak, to niedobra sprawa. Gorączka skacze do 42 stopni, a nawet i wyżej, chory majaczy, są różne objawy psychiczne. Czasem w kilka godzin już jest po wszystkim, chorego trudno wyrwać śmierci. Komplikuje leczenie to, że można łatwo się pomylić w diagnozie, gdyż ma się wrażenie, że pacjent jest po prostu spity do nieprzytomności. Takie pomyłki są już nie do odrobienia, zwłaszcza w głębi dżungli, gdzie są trudności z szybkim i sprawnym badaniem krwi, a ludzie porządnie popijają.
— Jak z perspektywy pierwszej linii frontu ocenia pan szanse człowieka w walce przeciw malarii?
— Czekam na leki, które będą chroniły człowieka przez długi czas. Wiele obiecuję sobie po metodzie „tryumf eunuchów”, czyli naświetlania komarów promieniami i wypuszczania ich w świat. Pasożyty palm kokosowych zostały tym systemem solidnie wyniszczone. Może i z widliszkiem też się nam powiedzie? Ważna jest współpraca rządów, aby komary wytępione tu — nie przyfruwały zza miedzy. Nie zajmuję się wróżeniem, ale jestem pewien, że mój zawód nie ma przyszłości...
— Malaria przestanie istnieć na świecie jeszcze za mego życia. Ta specjalizacja straci rację bytu. Ale ta pozorna moja klęska będzie w istocie największym tryumfem.
BRUNEI 0003, CZYLI...
— Wysłaliśmy już depeszę w pana sprawie do naszego przedstawiciela w Brunei — powiedział na lotnisku w Kota Kinabalu doktor C. T. Ch’en — będą tam na pana czekać na lotnisku. Jestem pewien, że ujrzy pan tam ciekawe rzeczy, naturalnie o ile księżyc dopisze...
Brytyjski samolot wojskowy, który właśnie nadleciał z Kuala Lumpur, hałasował straszliwie podchodząc do lądowania i nie bardzo dobrze słyszałem, co w tym rozgardiaszu powiedział doktor Ch’en. Że niby jaki księżyc? Może chodzi o jaką przenośnię, życzenia szczęśliwej drogi czy coś w tym rodzaju — wolałem nawet nie pytać, aby przypadkiem nie urazić chińskiego lekarza, który tak sprawnie zorganizował mi pracę w Sabah.
Brytyjski odrzutowiec wojskowy zgasił silniki. Teraz już wyraźnie można było słyszeć nawoływanie przez głośniki:
— Ostatnie wezwanie pasażerów odlatujących do Brunei, wszyscy na pokład!
Żegnamy się raz jeszcze, po kwadransie nasz pasażerski samolot odrywa się od ziemi. Lot jest krótki. Lądujemy najpierw na małej wysepce Labuan, która niegdyś była dla Brytyjczyków czymś w rodzaju odskoczni na Borneo. Nadal zresztą mieści się tu baza RAF-u; pewnie to jej ostatnie lata, nim nie zacznie się likwidacja resztek imperium „na wschód od Suezu”.
184
Jeszcze krótki przelot i oto w blaskach słońca błyszczy pod nami szczerozłoty dach meczetu w Brunei, największego w całej Azji Południowo-Wschodniej.
Japoński lekarz dr Masato Miyairi z Tokio, który odpowiada za akcję „Brunei 0003”, dostał depeszę i czeka na lotnisku. Jedziemy do jedynego w mieście hotelu i tam czekam zostawiony własnemu losowi — aż do wieczora. „Obiad będzie specjalnie na pana cześć” — powiada Japończyk, wzbudzając we mnie najlepsze nadzieje. Może sukijaki, czyli słynna wołowina z Kobe, z krów masowanych i pojonych prawdziwym piwem? Może tempura, czyli różne pyszności zasmażone? Może...
Trzeba było przerwać kulinarne domysły i przygotować się do rozmowy. Stary, kolonialny hotel z charakterem posiada bar, gdzie działa autentyczna klimatyzacja i gdzie wstąpiłem, aby w chłodzie przejrzeć literaturę przedmiotu. Chiński kelner już od drzwi szedł za mną. Kiedy usłyszał, że zamawiam puszkę piwa, wskazał ołówkiem na szyld wiszący na ścianie: „Podając gościom napoje wyskokowe dyrekcja restauracji zakłada, że nie wyznają oni islamu, który zabrania picia jakichkolwiek trunków”.
„Został pan ostrzeżony” — powiedział skośnooki kelner takim tonem, jakim u nas w zakładach żywienia zbiorowego jego kolega po fachu powiada beznamiętnie: „Zrazy wyszły, może być tylko bigos”.
Rozejrzałem się wokoło. Przy sąsiednich stolikach inni niewierni też popijali, i to nie piwo z małej puszki, ale dżin, whisky i różne mocniejsze znacznie napoje. Brytyjscy żołnierze w tropikalnych mundurach z wizerunkiem nastraszonego czarnego kocura na ramieniu siedzieli przy stolikach z Malajami i Chińczykami — całe towarzystwo zresztą całkowicie męskie, w całej knajpie nie było ani jednej kobiety.
Brunei jest brytyjskim protektoratem. Po stłumię-
niu powstania, które wybuchło nagle niczym pożar w dżungli w dniu 8 grudnia 1962 roku, ciągle jeszcze potrzebni są żołnierze doborowych formacji, aby utrzymać stan rzeczy w tym sułtanacie, który liczy sobie zaledwie 5765 km kwadratowych, z czego 4200 km kwadratowych to dżungla, a dokładnie 73% całej powierzchni to tereny rozmokłe czy wręcz bagna. Skoro są bagna, to jest i malaria, stąd z kolei wywodzi się potrzeba akcji „Brunei 0003”, czyli wykorzenienia zim- nicy.
W tym sułtanacie na północno-wschodnim wybrzeżu Borneo mieszkało w końcu 1966 roku 108 000 ludzi, z czego 46 000 w miastach. Trochę więcej niż połowa to Malajowie, ćwierć to Chińczycy, a reszta to plemiona zamieszkałe tu chyba od brzasku dziejów.
...KSIĘŻYC I HELIKOPTER
Islam jest tu nie tylko religią państwową, ale i sposobem bycia. Ministerstwo wyznań religijnych, którego ogromny gmach wznosi się tuż koło meczetu w Brunei, jest jedynym, gdzie Brytyjczycy nie mają swego stałego doradcy. Ministerstwo to wypowiada się w kwestiach dotyczących życia Brunei, czasem w sprawach pozornie nic z religią nie mających wspólnego.
Pracuje się tylko 240 dni w roku, nie ma podatku dochodowego, jest to jedyny kraj w mej podróży, gdzie służba zdrowia nie ma żadnych kłopotów finansowych. Odpowiedź jest prosta: Seria.
Tam wyrasta las szybów naftowych. Różne są domysły na temat wyczerpywania się złóż ropy naftowej, ale tymczasem wielkie koncerny płacą sułtanowi za prawo eksploatacji sumy idące w miliony dolarów. Lud-
189
1
ność nie jest obsypywana złotym deszczem, gdyby tak było — to nie doszłoby do powstania.
Japoński malariolog zjawia się o umówionej godzinie Żona czeka na progu domu, jej kimono w morelowym kolorze przepasane jest pięknym pasem mieniącym się w ostatnich blaskach dnia.
Moje dawne wizyty w Japonii wprowadziły mnie w ten świat grzeczności. Zostawiwszy obuwie weszliśmy do domu i aby zaspokoić Waszą ciekawość, powiem od razu, że czekał mnie gorzki zawód. Gospodarze powiedzieli przecież wyraźnie, że to mnie chcą uczcić obiadem, zrezygnowali więc ze swych narodowych wspaniałości i podali dania, które — jak sądzili — uradują moje europejskie podniebienie. Chcieli jak najlepiej, a więc uraczyli mnie kurą, która przez dokładne wygotowanie była starannie pozbawiona smaku. Do tego były importowane z Australii mrożone warzywa, wielgachne, kolorowe i niesmaczne, na osobnym półmisku wjechała ozdoba tego wieczoru, czyli ziemniaki. Na Borneo naturalnie nie rosną, przywożone są w plastykowych woreczkach samolotem z Australii, taki woreczek z sześcioma ziemniaczkami kosztuje trzy i pół dolara. Moi gospodarze niczego mi nie żałowali.
Po obiedzie doktor Miyairi zabrał mnie ze sobą do swego biura. Pusto tam już było, mogliśmy spokojnie porozmawiać. Zabłysło światło jarzeniowe nad mapą terenu. Z tym umiłowaniem szczegółów, jakie cechuje jego naród, japoński malariolog opowiadał o swej pracy. Pierwsze sprawozdanie rządu kolonialnego zostało opublikowane zaledwie w 1906 roku, wspomina się tam o malarii, ale pewnie występowała w Brunei znacznie wcześniej. Zaraz po I wojnie światowej, kiedy ludność nie przekraczała 20 tysięcy, leczono około 300 wypadków rocznie. A ile nie leczono? Japończyk uśmiecha się grzecznie na znak, że nie potrafi odpo
wiedzieć na to pytanie. Oblicza się, że co czwarty robotnik na plantacjach kauczuku był stale oderwany od pracy na skutek malarii, czyli że choroba panoszyła się straszliwie.
Mapa, na której pokazuje mi nawiedzone tereny, posiekana jest drobnymi kreseczkami. To trzęsawiska. W porze deszczowej nie można do tych wsi ani dojść, ani dopłynąć.
— Jak się tam dostaniemy?
Doktor Miyairi uśmiecha się znowu, tym razem pobłażliwie. No przecież rozumie się, że skoro zostało postanowione, bym materiały zbierał na miejscu akcji, a nie za biurkiem, to muszę tam się dostać. To jasne. Złożymy kurtuazyjną wizytę w ministerstwie zdrowia, to wypada, a następnie chodzi o to, aby teraz dopiąć na ostatni guzik pewne sprawy, które wstępnie uzgodniono już wcześniej.
Ministerstwo zdrowia w sułtanacie Brunei to Dato dr P. L Franks. Dato — to tytuł szlachecki, nadany przez sułtana, trochę nie bardzo licujący z rumianym licem i rudawą czuprynką brytyjskiego lekarza.
— Tak — powiada — tam na bagnach mieszkają ludzie. Ponieważ oni nie mogą przyjść do nas, więc my przychodzimy do nich. Jutro poleci pan helikopterem w głąb dżungli. Naturalnie najpierw trzeba będzie popatrzeć na księżyc...
BANAN Z PASTYLKĄ
Różne czynniki decydowały już o mej pracy. Pogoda i wojna, wizy i pieniądze, miejsce w samolocie czy niemożność uzyskania rezerwacji w hotelu. Ale księżyc! Przypomniały mi się słowa doktora Ch’en, więc jednak nie przesłyszałem się, kiedy wspomniał o księżycu.
A więc helikopter nie może zakłócać dnia świątecznego. Jutro jest piątek, czyli muzułmańskie święto. Dziś wieczorem rozstrzygnie się, czy sobota będzie dniem wolnym od pracy, czy też zacznie się już wtedy puasa, czyli miesiąc postu. Trzej starcy, którzy byli w Mekce, mają wejść na wzgórza otaczające Brunei. Kiedy zapadnie już taki zmrok, że na wyciągniętych przed siebie dłoniach nie będą mogli dojrzeć linii papilarnych, to dokładnie w tym momencie popatrzą na niebo. Jeżeli nie dojrzą księżyca, to sobota będzie dniem pracy, a puasa zacznie się dopiero w niedzielę.
A więc wszystko jest w ręku niebios. Może wstawi się za mną pan Twardowski, księżycowy obywatel! A jak się dowiem o decyzji biegłych w koranie mężów?
— Zwyczajnie, przez radio — powiada dr Franks. — Strażnik Pieczęci Sułtana poda to oficjalnie do wiadomości. Jeżeli w sobotę będzie normalna praca, helikopter zabierze pana o świcie. Jeżeli nie, to trzeba będzie czekać. Tu jest zresztą na co patrzeć, nie będzie się pan nudził...
Noc była pogodna i gwiaździsta. Willa japońskiego lekarza leży nad1 samą zatoką, na wprost nas tysiącem świateł jarzyła się Kampong Ayer, czyli Wieś Woda, gdzie 20 000 ludzi żyje w domkach nawodnych. Popijaliśmy mrożoną herbatę na tarasie, na podłodze stał odbiornik. tranzystorowy (japoński — jakże by inaczej w tym domu?) nastawiony na miejscową stację. Podawano wiadomości sportowe, potem wieści ze świata, a ja ciągle czekałem na informację o tym, co się działo
o zmroku nie na ziemi, ale na niebie, tuż nad nami...
Skończyły się wiadomości, nadawano „Tańczymy w Savoyu”, widocznie starcy jeszcze nie zeszli ze wzgórz, a może nie zgadzają się ze sobą w ustaleniach?
Przyciszyliśmy muzykę, czekając na komunikat, kiedy nagle pod niebem tropików przypomniała mi się
189
nie wiedzieć dlaczego stara francuska piosenka, gdzieś kiedyś zasłyszana i zapamiętana: Kiedy Bel-Isle opuszczał Pragę nocą, cichaczem, powiedział patrząc w księżyc: Blasku mych dni, gwiazdo mego szczęścia, prowadź mnie zawsze!
Zdałem sobie sprawę, że jeżeli nie polecę helikopterem w sobotę, to nie polecę już nigdy do dżungli w Brunei. W Sarawaku plan pracy jest przecież całkowicie ustalony, czekają dwaj tłumacze, zamówione jest miejsce na statku płynącym w górę rzeki, z tego nie można już teraz zrezygnować!
— Obrazowy język malajski — przerywa moje rozmyślania japoński malariolog — trafnie zwie tę chorobę „gorączką śledziony”. Śmierć przychodzi we śnie, komary atakują tu ludzi późną nocą, kiedy ci śpią w swych chatach. Pewne prace wstępne przeprowadzili tu australijscy lekarze wojskowi, myśmy dołączyli się w 1952 roku, wreszcie na początku lat sześćdziesiątych rząd sułtanatu zgodził się z nami, że zamiast kontroli choroby lepiej będzie wykorzenić ją całkowicie...
Radio przerwało muzykę, nadało krótki komunikat po malajsku.
— Co on powiedział? — zapytałem lekarza.
— Nic ważnego dla nas. Prognoza pogody dla rybołówstwa. O czym mówiłem? Aha, wie pan, mamy już bardzo poważne osiągnięcia. Będę ostrożny w swych wypowiedziach, ale chyba jesteśmy na dobrej drodze. Nasze ekipy docierają do najdalszych nawet wiosek, ministerstwo wyznań religijnych orzekło, że nie można odmówić naszym ludziom wejścia do chaty. Tyle tylko, że jeżeli jest tam samotna kobieta, to trzeba najpierw zwrócić się do ketua kampong, czyli wójta, aby w jego obecności przeprowadzić spryskiwanie takiego domostwa. Aby dzieci łatwiej przyjmowały pastylki anty-
190
malaryczne — ciągnął Japończyk — podajemy je im w kawałku banana.
Kontroluje się już na lotnisku robotników sezonowych, sprowadzonych z Sarawaku do pracy na polach naftowych w Seria. Ogromnie skrupulatnie sprawdza się też pielgrzymów powracających z Mekki, ale nie wykryliśmy między nimi jeszcze ani jednego wypadku.
KOMAR W HERBIE
— W tym roku — mówił dalej malariolog sącząc herbatę, w której grzechotały bryłki lodu — w całym sułtanacie było tylko siedem wypadków zachorowań. W tym dwa — to żołnierze Gurkhowie z Nepalu. Wie pan, od czasu powstania stacjonuje tu cały batalion tej formacji najemnej. O ile jeszcze ułoży nam się współpraca z władzami indonezyjskimi, to „Brunei 0003” skończy się pomyślnie...
Spiker znowu wszedł na antenę. Cały byłem oczekiwaniem. „Gwiazdo mego szczęścia, prowadź mnie zawsze” — westchnąłem.
Doktor Masato Miyairi pochylił głowę z zadowoleniem i nieznacznie zatarł ręce.
— Ma pan łut szczęścia — powiedział — w sobotę pracuje się normalnie, trzej hadżowie nie dostrzegli księżyca o zmroku...
Rozmawialiśmy z sobą jeszcze kilka godzin, wygasały kolejno światełka w małych domkach odbijające się w wodzie, malajska dziewczyna nalewała nam herbatę do małych czarek. Dziwnie się to wszystko układa na tym świecie, to, co usłyszałem, było pożywką dla wyobraźni.
Kiedy świat pogrążył się w wojennej zawierusze, obaj ci lekarze, którzy teraz współpracują z sobą i wi
191
dują się co najmniej raz dziennie, znaleźli się na froncie.
Tyle tylko, że wtedy ten front ich rozdzielał. Był to czas zabijania, a nie leczenia. Dr Franks był malario- logiem wojskowym w Indiach i Birmie, mój rozmówca był lekarzem cesarskiej marynarki wojennej przydzielonym do korpusu ekspedycyjnego na Jawie. Mogę to sobie wyobrazić, jak wyprostowany schodzi z trapu w swym tropikalnym mundurze.
Malaria była wtedy wielkim nieszczęściem ludności okupowanej wyspy. Może wtedy właśnie dojrzała myśl, że kiedyś trzeba będzie znów wrócić w te strony, aby wojować tylko przeciw komarom?
Ma wielkiego komara wymalowanego na drzwiczkach swego terenowego wozu, kiedy zjawia się przed mym hotelem wcześnie rano, aby zawieźć mnie na lotnisko.
ZMARSZCZONA WODA
Leci z nami doktor William Gordon Fitzpatrick, pilotuje porucznik John Bleadon, w kabinie sierżant pilot Jerry Hall urzęduje przy stale otwartych na oścież szerokich drzwiach. I on, i reszta pasażerów przyczepieni są więc do sufitu kabiny stalowymi kablami. Można nawet spacerować, a nie wypadnie się. Leci z nami chińska sanitariuszka Soo Yun Hau i szeregowiec lotnictwa Awang Hamdun. Startujemy i po kilku minutach lotu siadamy na szosie, gdzie nie ma jeszcze o tej porze dużego ruchu, ale czeka już siostra Audrey Lawrie, którą mąż samochodem dowiózł na spotkanie helikoptera... Wymienia przyjazne „hello” z pasażerami, mnie kiwa głową na powitanie, kiedy się na co
dzień lata helikopterem nad dżunglą, to i to widać tak powszednieje jak dojazd1 tramwajem do pracy.
Sierżant Hall zasiada w otwartych drzwiach i kiedy szybujemy nad gęstą dżunglą, pogrąża się w lekturze książki. Nie, nie kryminał — relacja wojenna w tanim kieszonkowym wydaniu. Reszta pasażerów chyba dosypią zarwaną noc, o rozmowie nie można nawet myśleć, hałas całkowicie ją uniemożliwia. Doktor Fitzpa- trick gryzmoli coś na kartce papieru i podsuwa mi do odczytania: YOU O.K.?
Przekreślam „you” oraz znak zapytania, podkreślam „o.k.”, bo istotnie czuję się świetnie. Lecimy nisko nad bardzo gęstą, ciemnozieloną dżunglą. Czasami droga wiedzie nad jeziorem, wtedy podmuch wielkiego śmigła marszczy powierzchnię wody niczym kożuch na kubku mleka. Oglądam mapę. „Lecimy do Dusun, ale najpierw będziemy lądować w Merimbun, 12 domów i 53 mieszkańców” 1— pisze na kartce lekarz.
Sierżant Hall odkłada swą lekturę, w hełmie ma słuchawki, mikrofon przylega mu do gardła, a nie jest przystawiony do ust. Kiwa na nas, że będziemy lądować, pilot właśnie przekazał mu wiadomość.
Lecimy tak nisko, że odpadają tu te minuty napięcia, jakie towarzyszą „schodzeniu” samolotu. Tuż pod nami na polanie położony jest jak gdyby metalowy ruszt, siadamy dokładnie na nim. To taka zapobiegliwość, aby helikopter nie zapadł się pod swym ciężarem na trzęsawisku. Hall pomaga malajskiemu szeregowcowi wyładować skrzynię z lekami, prężą się mięśnie pod rękawami munduru, na których naszyte są skrzyżowane Szable Próroka. Jedna z pielęgniarek zostaje na miejscu, aby pobrać krew, zabierzemy ją w drodze powrotnej. Hall wskakuje do kabiny, przyczepia się „pępowiną”, zasiada w drzwiach, gdzie jest przyjemny prze
wiew, i znowu pogrąża się w lekturze. Na ziemi byliśmy 3 minuty 27 sekund.
Jeszcze pół godziny lotu. Oto jesteśmy u kresu drogi. Tu wyładowuje się dużo sprzętu. Personel latający siada sobie w cieniu i czeka, aż personel sanitarny upora się ze swą pracą.
Ludzi jest sporo. Doktor Fitzpatrick tłumaczy:
— 268 kampongów, czyli wsi, zostało podzielone na 24 grupy. W każdej takiej grupie jest jeden kam- pong, który z racji swego położenia nazywamy kluczowym. Radio Brunei zapowiada na kilka dni wcześniej nasz przylot, taki wójt jest ogromnie dumny, że się do niego wprost przemawia. Zaraz bije w gong wioskowy, posyła gońców do dalszych wsi i kiedy przylatujemy, czekają już ci, którzy potrzebują pomocy. Owszem, czasami latamy na zasadzie pogotowia, kiedy są wypadki nagłe. Ale to, już nie jest sprawa prosta, taki wójt może słuchać bateryjnego radia, ale nie ma nadajnika, jakże więc nas zawiadomi? Wie pan, to są ludzie, którzy w większości nigdy nie oglądali samochodu, bo samochód na bagna nie wjedzie, ale nasz helikopter znają, dla nich to ¿oś zupełnie normalnego, że zjawiamy się tu regularnie. Powiedziałbym, że przeskoczyliśmy tu jakieś etapy rozwpju. Niech pan zamknie na chwilę magnetofon, to panu coś powiem. Już? A więc ja już dawno powinienem pójść na emeryturę, ale nie chcę, to jest praca, która tak wciąga, że nie sposób jej zostawić. I jeszcze to, że w lecznictwie nie ma próżni. Co to znaczy? Tak jak ja to widzę: kiedy odchodzi lekarz, to wraca czarownik. Tu już tego nie będzie. Kiedy ja odejdę, zjawi się lekarz malajski i zaopiekuje Się mymi pacjentami nie gorzej niż ja. Jeszcze kilka lat trzeba jednak na to poczekać, ale to przyjdzie na peWno.
Stół już był rozstawiony pod namiotem, pielęgniarka wyjmowała ze sterylizatora narzędzia, .pacjenci spo
194
kojnie czekali koło helikoptera. Doktor Fitzpatrick rozmawiał z nimi w miejscowym narzeczu, dowiadywał się o tych, którzy byli badani za ostatniej bytności ekipy, a nie zjawili się tym razem.
Gęsta, nieprzenikniona ściana dżungli otaczała nas ciasnym pierścieniem. Ludzie z lasu patrzyli na ostatnie przygotowania lekarza i jego asysty jak urzeczeni. Po ogłuszającym hałasie podróży osiedliśmy na wysepce ciszy.
Nagle głośno rozpłakała się mała dziewczynka, której pobrano krew do analizy. Łzy jej spływały po smagłej skórze policzka, kiedy pielęgniarka głaskała ją po włosach i uspokajała. Krew dziecka i innych pacjentów zabierzemy do Brunei. Przy następnej wizycie będzie już wiadomo, czy wszystko jest w porządku, czy też „gorączka śledziony” nie dała za wygraną.
■ ŻEGLUGA POD PRĄD
W Sarawaku oddalałem się od cywilizacji tak, jak się schodzi po stopniach w mroki jakiejś starej piwnicy, Sarawak to już nie inny kraj, ale inny świat. Wystarczy wspomnieć, że nigdzie nie obywałem się bez dwóch tłumaczy. Zawsze jeden tłumaczył z angielskiego na chiński albo malajski, a drugi z chińskiego lub malajskiego na język Dajaków, Kajanów czy innych plemion z głębi wyspy.
Wyglądało to wszytko tak, jak gdybym zwiedzał jakieś muzeum komunikacji, gdzie wszystko jest ładnie uporządkowane według chronologii, ale przez przekorę zaczął od eksponatów najnowszych i posuwał się wstecz. Kolejność bowiem była taka. Najpierw odrzutowcem do Kuchingu, stolicy Sarawaku. Potem turbośmigłowcem do Sibu, stolicy Trzeciego Okręgu. Z Sibu chiń-
195
‘•^■*tH^ij:t!i--A iwsi '$.***'£ %« Sm*«*,j%<M l4%
skim stateczkiem w górę rzeki do Kapit, już nawet nie osady, ale faktorii, czyli kilkunastu domów nad rzeką. Stoi tam mały fort, który niegdyś kontrolował żeglugę, a dziś się rozpada, kino, szpital i kilka sklepów nastawionych na handel zamienny z Dajakami.
Dalej statek już nie idzie, jechałem więc łodzią z przyczepnym motorem, po czym przesiadłem się na czółno wyciosane z jednego pnia. Wreszcie zmęczeni wioślarze wepchnęli czółno na brzeg.
Tyle może na temat samej podróży — klucza do tej „ucieczki od cywilizacji”. Nie będę się rozwodził nad dwoma przelotami, myślę bowiem, że opisy podróży powietrznych mamy już zaliczone. Borneo — to żegluga rzeczna.
Wchodzimy więc w Sibu na pokład statku. My — to znaczy inż. Kao, chiński specjalista inżynierii sanitarnej, zatrudniony przez Światową Organizację Zdrowia, i ja. Inżynier Kao jeszcze w Sibu wdał się w pertraktacje z armatorem, swoim rodakiem, aby zapewnić nam jedną z nielicznych kabin na górnym pokładzie. To miły człowiek ten inżynier, zawsze uśmiechnięty — obojętne czy streszcza mi zawiłą akcję chińskiego dramatu w siedmiu aktach i dwudziestu trzech zwłokach, który oglądaliśmy w Sibu, czy też kiedy wyjaśnia konstrukcję lekkiego klozetu z drzewa, które jest łatwo dostępne na miejscu.
Inżynier Kao cieszy się życiem i śmieje w sytuacjach dość nieoczekiwanych. Wspomniany już dramat relacjonuje mi mniej więcej tak: „To wtedy Czing, któremu hi-hi-hi stryj zabił żonę hi-hi-hi wyciąga miecz przodków i hi-hi-hi przebija łotra...”
Pertraktacje z armatorem toczyły się w mej obecności, ale szczegóły uszły mej uwagi, jako że obaj panowie rozmawiali ze sobą narzeczem mandaryn. Armator, urzędujący w małym pokoiku w bocznej uliczce
IM
w dzielnicy portowej Sibu, też się radował i błyszczał pięknym garniturem złotych zębów. Zawsze się zastanawiałem, jak to się dzieje, że prosperują banki w Hongkongu, Singapurze czy Kuchingu, skoro tamtejsi Chińczycy lokują oszczędności w szczękach.
Ostatnia noc w hotelu, potem wizyta w niewielkiej, ale dość nowoczesnej klinice, gdzie — rzecz dawniej niebywała — razem z Malajami i Chińczykami leżą połączeni cierpieniem także i Dajacy. Nie można się pomylić, skoro się raz ujrzy ich charakterystyczne rysy. Innym znakiem rozpoznawczym są skomplikowane tatuaże szyi, a zwłaszcza jabłka Adama, czyli — za przeproszeniem — grdyki, oraz rozdarte i rozciągnięte małżowiny uszne.
Po południu wsiadamy na statek. Nie dajmy się zwieść tej statecznej nazwie. Przycumowany stoi w porcie stary silnik Diesla obudowany trochę deskami, a trochę dyktą. Drzewo pomalowane jest na żółto i czerwono, farba porządnie odłazi. Arka staje się na dwie doby przytuliskiem różnych towarów i mnóstwa istot żywych. A więc żywy drób, szczury wielkości jamników, bardzo pożyteczne, bo zjadają karaluchy, ludzie kilku ras, dzikie ptaki więzione w klatkach, psy goniące za odpadkami, koty wygrzewające się na słońcu. Na statku każdy żywić się ma we własnym zakresie, co wynika z wzajemnej nieufności pasażerów. Malajowie, a więc muzułmanie, patrzą z obrzydzeniem, jak Chińczycy z zapałem młócą pałeczkami ryż z wieprzowiną kwaśnosłodką albo wieprzowinę ze smacznymi wodorostami, albo wieprzowinę w siedmiu kolorach. Wszystkie te specjały nabywa się w małych jadłodajniach na molo, tuż koło statku, ale to przecież wszystko świnina. Kiedy statek ruszy w drogę do Kapit, każdy będzie się żywił sam, aby nie łamać swych zwyczajów i nakazów wiary.
197
Inżynier Kao, który jest bywalcem trasy, jak zapobiegliwa mróweczka znosi do naszej wspólnej kabiny dzikie pomarańcze o gorzkawym smaku i wspaniałym aromacie, niezwykle wonne małe zielone cytryny, dwie puszki ryżu z pędem bambusa, kilka innych konserw rybnych i mięsnych. Wszystko to, poza owocami, jest importowane z Chin Ludowych, których towary są bezkonkurencyjne nie tylko w cenie, ale i w przystowaniu do gustu tutejszych konsumentów.
Syrena donośnie żegna Sibu, wypływamy z portu i statek mozolnie walczy z prądem, to wielkie masy wody z gór śpieszą do morza.
KAPITAN ZA KRATKAMI
Zaraz po naszym wypłynięciu na szerokie wódy pan kapitan chodzi między pasażerami z niewielką walizeczką i zbiera opłatę za przejazd. Wszyscy płacą należność, po czym pan kapitan wraca do swego pomieszczenia, starannie ciężką kratą odseparowanego od reszty statku. Widzimy, jak ostentacyjnie zakłada wielką kłódkę od wewnątrz — między pasażerami mogą być piraci, którzy z dala od osad ludzkich lubią grabić ludzi na statku, od kapitana poczynając.
Płyniemy szeroką rzeką o zdumiewająco wartkim nurcie. Dżungla dosłownie schodzi do wody, nie ma tu wcale żadnych plaż czy nie zalesionych pasów wybrzeża. Wielkie drzewa sięgają swymi korzeniami aż do rzeki, czasem i konary — brzemienne liśćmi oraz plątaniną różnych roślin pasożytniczych — zanurzają się w wodzie. Prąd jednostajnie porusza te gałęzie, które falują, jak gdyby usiłowały w nieustającym wysiłku zatrzymać w biegu wielką rzekę.
Dżungla oglądana zarówno z helikoptera, jak i z „mo
198
krego gościńca” rzeki sprawia jedno i to samo wrażenie nieprzeniknionej całości. Tam gdzie sternik kieruje nas bliżej brzegu, zanurzamy się w półmrok, jakkolwiek jest wczesne popołudnie i słońce po deszczowym dniu wczorajszym praży dziś całą mocą. Ta masa drzew zbita jest w tak zwartą całość, że rację mają na pewno ci, którzy twierdzą, że małpa, która wdrapie się na pień na zachodnim brzegu Borneo, może przejść tysiąc kilometrów skacząc z drzewa na drzewo i nie schodząc na ziemię.
Gdzieś po jakiejś godzinie żeglugi wpływamy w sam środek rozległych, intensywnie zielonych plantacji pieprzu. Widok ten towarzyszy nam na trasie kilkunastu kilometrów, potem znowu zagłębiamy się wodną aleją w dżunglę.
Na statku płynie mężczyzna z plemienia Iban, obarczony strasznym wolem, które rozdęło mu rytualne tatuaże na skórze, zmieniając je w groteskową plątaninę tradycyjnych wzorów. Pierwsze rozmowy, pierwsze notatki, pierwsze nagrania, pierwsze zdjęcia. O ile Malajowie stronią od obiektywu, który jest dla nich „okiem szatana”, o tyle Chińczycy, Dajacy i cała reszta pasażerów pozuje chętnie. Rozmowy są skomplikowane. Podróżnik Pigafetta, który w 1521 roku zawijał w te strony, zanotował, jak się rozmawia z władcą przez kilku dworzan o rosnącej randze, aż wreszcie ostatni przekazuje władcy wypowiedź do ucha poprzez wydrążony bambus. Ja najpierw kierowałem pytanie do inżyniera Kao po angielsku, ten szukał Chińczyka, który znał ma- lajski lub narzecze któregoś z plemion, tamten przekładał pytanie, a odpowiedź szła tym samym kanałem z powrotem do mnie.
Noc zapadła nagle, statek przebijał się przez mrok. Tylko co jakiś czas wyrastały u burty płonące żagwie
199
rybaków, którzy ciskali ościeniem i wydobywali zaraz z rzeki miotający się rozpaczliwie łup.
Nie zauważyłem, aby sternik czy kapitan mieli jakąś mapę. Boso, w przepoconych koszulach i poplamionych szortach, krążyli po swej klatce, zmieniając się przy kole sterowym i kierując rozdygotany od ciężko pracującego silnika statek ku lewemu czy prawemu brzegowi: wytężając wzrok z trudem tylko dostrzegałem granicę między dżunglą a wodą. Jakiejże fenomenalnej trzeba pamięci i orientacji, aby bez żadnych widocznych znaków znaleźć szlak najlepszy do żeglugi!
Wioski, a raczej małe skupiska kilku domków, które bladymi światełkami zgłaszają swą obecność, trafiają się nie częściej niż co godzinę albo półtorej. Podziwiam technikę zostawiania i zabierania pasażerów w zupełnym mroku tam, gdzie nie ma żadnej przystani, a statek nie ma kotwicy.
Statek płynie więc w górę rzeki, ale przybliża się znacznie do brzegu, na którym migocą światełka wioski. Mija je i sunie naprzód jeszcze kilkadziesiąt metrów. Wtedy wyłącza się silnik, statek zwalnia, przez kilka sekund wydaje się, że stoi nieruchomo, wreszcie woda zaczyna znosić go w dół. Wtedy sprawny manewr przybliża go do samego brzegu i zaczyna się niebywałe widowisko. Najpierw lecą przez burtę tobołki, potem żywy drób związany i głośno protestujący przeciw emocjom i zakłóceniu nocnego wypoczynku, wreszcie zwinnie skaczą na brzeg sami pasażerowie. Ci ludzie urodzeni nad wielką wodą, pluszczący się w niej kilka razy dziennie od wczesnego dzieciństwa, zatracili zupełnie lęk przed mokrym żywiołem. Cały ten desant trwa dosłownie kilkanaście sekund. Czasem operacja powtarza się, gdyż są pasażerowie na brzegu, którzy nie zdążyli wsiąść, bądź też zostało tam coś jeszcze z bagażu do przerzutu.
Stukot silnika znowu nakłada się na nocny hałas dżungli. Ludzie, którzy wysiedli, wsiąkają w gęstwinę drzew, która szybko zamazuje kontury domków przycupniętych nad samym brzegiem. Inżynier Kao, któremu widowiska takie spowszedniały, leży na górnej koi, opędza się od komarów. Zaplątały się tu, choć w kabinie unosi się jeszcze mgiełka od różnych patentowanych płynów, które mają komary płoszyć, oszałamiać i zabijać.
— Wiesz — powiada do mnie — te wszystkie plemiona mają niezwykle słabą odporność wobec chorób zawleczonych przez białego człowieka. Gruźlica daje im się we znaki, różne choroby dziecięce tu zabijają. Medycyna idzie tu wielkimi skokami. Po tym, co ujrzysz w „długim domu” Dajaków: ich czarach i obrzędach, trudno ci będzie pewno pojąć, że w 1967 roku wykonano w Sarawaku pierwszą operację na otwartym sercu...
ŻEGLARZE I TŁUMACZE
W faktorii Kapit orgia kąpieli w gorącej wodzie, ostatni bastion chińskich praczy.
Dajacy na swych czółnach przypłynęli do faktorii, aby dostać potrzebne im towary za skóry dzikich zwierząt złowionych w dżungli.
W faktorii jest dobrze zagospodarowana przystań. Tam oglądamy przygotowania do dalszej wędrówki. Łódź ma dwa nowe silniki o dużej mocy, oporządzają je teraz sternik oraz sanitariusz, który jest Chińczykiem, ale zna język Dajaków i będzie tłumaczem.
Nabywamy prezenty dla naszych przyszłych gospodarzy. Papierosy z czarnej machorki, piekielnie mocne, i chińskie wódki pędzone z ryżu. Komplet noży do oprawiania ryb dla głównej żony wodza wioski.
201
Wieczór spędzamy w gronie miejscowej elity, dla której ja jestem akurat tak samo interesujący, jak oni dla mnie. Potem spacer nad rzeką, gdzie wyładowuje się szlachetne odmiany drzewa, bogactwo tych stron. Komary zapędzają nas do domu na nocleg. Wcześnie rano inżynier Kao stuka do mego pokoju. Już czas wstawać, za godzinę ruszamy — powiada. Wyglądam przez okno, tropikalna ulewa przesłania zupełnie widok na śpiącą jeszcze osadę.
Kao kiwa głową. Tak, leje, ale Sara’ee Marais, nasz sternik, i Teo Oh Leong, tłumacz, mówią, że trzeba płynąć. Jak przyj edziemy na miejsce, ulewa przeminie.
— Wiesz — mówi inżynier — tu oni będą mieli zawsze rację. Nie można się im sprzeciwiać. Urazimy ich ambicję. Jedziemy!
Dwa kubki chińskiej herbaty o słomkowym kolorze, trochę ryżu i ryba w sosie sojowym. Potem zbiegamy do łodzi, przemoczeni już po tych kilkudziesięciu metrach. Kładziemy się na dnie na materacach. Nasz bagaż, ograniczony tylko do dwóch toreb, i nasze dary są już poupychane w jakichś schowkach. Załoga o torsach obnażonych, ociekających wodą dzieli się rolami. Chińczyk kuca na dziobie i daje rękami umowne znaki ułatwiające nawigację, sternik zapuszcza silnik i wyprowadza łódź na środek rzeki. Deszcz łomocze w brezentową osłonę, łódź raz po raz wykonuje manewry, jak gdyby zarzucała na wirażach. Załoga nawołuje się gardłowymi okrzykami. Nie wolno nam wstawać, tu wszędzie są niebezpieczne wiry, które omija się w ostatniej chwili, a przy tej szybkości zakłócenie równowagi mogłoby wysypać nas wszystkich do wody.
Trudno pojąć, jak załoga wytrzymuje przez tyle godzin napięcie takiej jazdy. Po południu deszcze naprawdę ustają, i to tak nagle, jak gdyby ktoś zakręcił kran. A my mkniemy dalej i dalej.
202
DŁUGA NOC W „DŁUGIM DOMU’’
Przed zmierzchem gasną oba silniki naszej łodzi, Prąd rzeki bierze nas w swe silne ramiona i znosi kilkaset metrów w dół, gdzie w czółnie czekają nieruchomo wioślarze, którzy mają nas jako gości honorowych przewieźć do wsi. Przesiadamy się tylko my dwaj z inżynierem, nasza dwuosobowa załoga osobno potem przybywa do wsi. Naturalnie wszędzie mogliśmy dotrzeć naszą motorówką, ale ceremoniał powiada, że goście muszą być dowiezieni przez gospodarzy.
Płyniemy więc te symboliczne kilkaset metrów w górę rzeki w całkowitym milczeniu. Wioślarze są tak fantastycznie zgrani ze sobą, że patrząc na ich wiosła bijące w wodę i wynurzające się z niej jednostajnym rytmem, można mieć wrażenie, że to dobrze wyregulowane części jakiejś maszyny.
Wioślarze wiozą ze sobą swe psy. Dziwnie to wychudzone stworzenia. Miały one nam towarzyszyć przez cały czas naszej gościny we wsi. Dajacy, co prawda, nie rozstają się z nimi nigdy, ale traktują je według zasady „kocham i nienawidzę”. A więc albo głaszczą je i tulą do siebie, albo obdzielają kopniakami bosej stopy tak potężnymi, że jest wręcz zastanawiające, jak taka biedna psina to wytrzymuje.
Po stromym gliniastym brzegu gramolimy się do wsi. Jak wszystkie osady Dajaków leży tuż nad rzeką. Ta akurat składa się z trzech „długich domów”, ale inne, jakie oglądałem w drodze powrotnej do cywilizacji, mają i po sześć. „Długie domy” w tej wsi liczą sobie po mniej więcej 200 metrów, rekordowo długi ma nieco ponad 700.
Co to jest „długi dom”? Dlaczego Dajacy wybrali takie budownictwo? Wejdźmy w górę, balansując ostrożnie po pojedynczym pniu z nacięciami, które powinniś-
203
my uważać za schodki, i rozejrzyjmy się wokoło. Dom stoi na masywnych palach, podłoga osadzona jest na jakieś cztery metry nad ziemią, sporządzono ją z prymitywnie ciosanych desek. Każda rodzina ma osobne pomieszczenie, które naturalnie znajduje się pod wspólnym dachem z zajmowanym przez sąsiada, mają też oczywiście wspólną ścianę. Weranda biegnie wzdłuż całego domu i tam już wszystko jest wspólne. Jest to coś pośredniego między korytarzem, świetlicą a salonem. Z tak zwanego obowiązku reporterskiego muszę też dodać, że deski na tej werandzie ułożone są bardzo luźno, powstają między nimi spore szczeliny. Trzeba ogromnie uważać, zwłaszcza w nocy, aby nie skręcić nogi czy po prostu nie spaść na ziemię pod podłogę. Byłby to upadek z rzędu nie tyle niebezpiecznych, co nieprzyjemnych. Dajacy nie mają bowiem w swym budownictwie ustronnego przybytku, do którego w dalekiej' Europie nawet król chadza bez muzyki. Za tak zwaną potrzebą idzie się więc na werandę, wybierając miejsca na styku pomieszczeń dwóch rodzin. Odchody ludzi i psów, gromadzące się latami tuż pod podłogą, stwarzają w „długim domu” zaduch trudny do wytrzymania. Wydaje mi się, że teraz, w porze deszczowej, ulewy spłukują może trochę tych nieczystości do rzeki, ale w innej porze roku — lepiej tu nie zaglądać.
„Długi dom” to nie tylko budownictwo. To styl bycia. Tworzy się siłą rzeczy jedność nie tyle organizacyjna, co wynikająca z więzów krwi, przyjaźni, wspólnych prac i oczywiście wspólnego domostwa. Partnerów do pogawędek czy wspólnych robót wybiera się według swych osobistych zamiłowań. I wydaje się, że Dajako- wie rozwiązali jakiś bardzo ludzki problem: jak nie być samotnym, a jednak pozostać niezależnym.
Inna sprawa — to względy czysto ekonomiczne. Kiedy widziałem, jak prymitywnymi narzędziami obrabia
204
ją -w dżungli drzewo na budulec, jak dosłownie na własnych barkach wloką to potem do wsi, to stało się dla mnie jasne, że każda wspólna ściana, wszystko to, co mają wspólnego z sąsiadami, oszczędza im wiele trudu, a tym samym pozwala na lepsze wykorzystanie czasu na codzienną pogoń za jadłem. Było też rzeczą naturalną, że w okresie zażartych walk między Dajakami z poszczególnych wiosek czy rejonów mieszkańcy „długiego domu” tworzyli wspólnotę obronną. Tylko razem mieli szanse obronienia swych głów.
To nie jest górnolotna przenośnia. W pomieszczeniu, gdzie na rozesłanej na podłodze macie spędzam pierwszą noc, śpi 27 osób. Mężczyźni, kobiety i dzieci, pojedynczo i parami. To na podłodze. Ze ścian natomiast szczerzą na nas zęby ponure trofea: starannie uwędzo- ne — aby się nie rozkładały — głowy ludzkie. Na pytanie, kiedy zostały zdobyte, gospodarze dają raczej wymijające odpowiedzi. Inna sprawa, że nie mają poczucia dokładnego czasu, a może istotna' treść gubiła się na dalekiej trasie przekładu z polskiego na dajacki via Londyn i Pekin.
Te głowy ludzkie porozwieszane na ścianach nie bardzo pasowały do mego tematu „walka o zdrowie i życie”, powiedziałbym nawet, że wręcz przeciwnie. Trudno chyba jednak było wymagać, aby gościnni Da jacy rezygnowali dla mnie z tych dekoracji. Nabiegali się za nimi dobrze, a zresztą mała pomyłka w wystrzeleniu zatrutej strzały z dmuchawki sporządzonej z wydrążonego bambusa, a głowy mych gospodarzy stałyby się ozdobą „długiego domu” w innej wsi. Dajak — chciałoby się rzec — myli się tylko raz. I kto celnie strzela, ma więcej z życia...
Zresztą wyznam szczerze, że podczas tej bardzo długiej nocy owe wędzone głowy ludzkie przeszkadzały mi znacznie mniej niż ogromnie żywotne i jurne robactwo
205
na podłodze oraz dokuczliwe komary. Czasem tylko, kiedy w środku nocy zapalałem ręczną latarkę elektryczną, aby złapać coś szczególnie napastliwego i snop światła padł na pomarszczone twarzyczki na ścianach, to półgłosem powtarzałem sobie, jak ów mecenas z „Królowej Madagaskaru”: „Bój się Boga, Mazurkiewicz, Mazurkiewicz — gdzieś ty wlazł!”
WIECZERZA DLA DUCHÓW
Myślałem, że rekordy złośliwego robactwa bije Darwin w północnej Australii, osada, o której powiada się, że tam tylko motyle nie gryzą. W Darwinie jednak spędzałem noce nie na podłodze, ale w autentycznym łóżku w czystej pościeli.
Noc w „długim domu” nie przynosi ciszy. Słyszę chrapanie sąsiadów z pobliskich posłań, psy, które się drapią i stukają przy tym wychudłymi piszczelami
0 drewnianą podłogę, deszcz bijący w dach strugami wody, nawoływanie ptaków. Wreszcie zaczyna świtać
1 kobiety pierwsze zwlekają się ze swych mat, aby rozpalić ogniska.
To ich codzienna praca. Ale dziś dzień jest odmienny, obchodzić się będzie Gewai Anti, czyli festyn dla tych, którzy odeszli na zawsze. Umarli ze starości, a może z gorączki, o której powiadają ludzie z wybrzeża, że niesie ją komar. Ale czy to aby prawda, czy mały komar może zabić rosłego wojownika? Czci się pamięć dzieci, które zmarły w niemowlęctwie, i ludzi, którzy żyli długo. Już od dwóch dni moczy się ryż w wodzie z rzeki, czekają dzbany z winem — lub może wódką, bo trudno mi dopasować właściwą nazwę do piekielnego trunku, jaki tu pędzą z ryżu.
Po południu ruszamy z procesją znad rzeki, hałas
20«
gongów i bębnów ma powiadomić duchy, że szykuje się dla nich uczta. Przed wejściem do „długiego domu” mistrz ceremonii w stroju z piór dzikich ptaków woła głośno: „Powitajcie tych gości, powitajcie ich z szacunkiem!”
Wstępujemy po chybotliwym pniu na werandę, gdzie dziewczęta przyklękając częstują nas czarkami wina. Nie ma tu nic z nastroju żałoby, to nie stypa, ale raczej okazja do popicia i poweselenia się. Pije się powoli, czarka po czarce. Cały barwny tłum siedzi na podłodze, słucha z uwagą przemówień i toastów. Mistrz ceremonii pije za tradycyjną przyjaźń dajacko-polską (!!!), moje więc uniki, zmierzające do ograniczenia spożycia ohydnego trunku, tym razem zostają unicestwione. Na szczęście dobiega końca wstęp obfitujący w toasty wymagające czynnego udziału i zaczyna się właściwa uroczystość.
Raz po raz błyskam fleszem, chociaż mój towarzysz wędrówki przypomina dyskretnie, że naładować go będę mógł znowu, jeżeli popłynę motorówką ten tuzin godzin do Kapit... Magnetofon notuje ceremonialne zaklęcia.
Ustawia się przed nami maleńkie miseczki z ciastem, kawałkami mięsa, ćwiartkami kurczęcia i drobinami wszelakiego jadła. To właśnie wieczerza dla duchów zmarłych mieszkańców wioski.
Mistrz ceremonii ujmuje za nogi żywego koguta. Wymachuje ptakiem nad naszymi głowami. Wygłasza donośnym głosem formułę, która odczytana z taśmy, a potem przełożona przez „zepsuty telefon”, czyli dwóch tłumaczy, brzmi tak: „Oto jestem, goście, aby uczcić waszą obecność na naszym święcie. Aby stało się zadość zwyczajom przodków, tym kogutem ofiarnym wywijam nad waszymi głowami. Ceremonia ta odmieni losy wasze, gdyby ktoś z was obu miał ostatnio
207
jakieś złe sny czy może dostrzegł inne niepomyślne dla siebie wróżby. Wy obaj tu sami przybyliście z dalekich wsi. Was widać. Są też tu duchy naszych przodków. Są tu między nami. Ich nie widać. Im to składam tę ofiarę. Jestem tu, aby błagać duchy o błogosławieństwo i dobrobyt dla was i nas wszystkich. O błogosławieństwo na długie lata...”
Nagły błysk noża, wrzask ptaka i kaskada jego barwnych piór oznajmia koniec przemówienia i kres życia ofiarnego koguta. Drga cały, kiedy krew jego opryskuje miseczki z jadłem dla duchów. Nam dziewczęta podają nowe czarki napoju, a skrwawione jadło wystawia się na próg domostwa.
Teraz tańczy się, tańczy godzinami. Tańczy sam mistrz ceremonii, tańczą dziewczęta, tańczą osobno mężczyźni. Taniec opowiada o wszystkim, co ma znaczenie w życiu Dajaków. O gniewnych sporach, o zbiorach ryżu, o łowach, o miłości i śmierci.
Senne dzieciaki snują się po kątach i wreszcie zasypiają, gdzie popadnie — z dala od legowiska w rodzinnym pomieszczeniu. Młode dziewczyny wstydziły się początkowo obcych, ale czas i wino przełamały ich nieśmiałość. Zabawa w „długim domu” zamyka żałobę, teraz już nie wolno będzie wspominać tych, którzy z wioski odeszli na tereny, gdzie Dajakowie wiecznie szczęśliwi polują na zwierzynę, są zawsze syci, weseli i nigdy nie chorują.
MALARIA WCZORAJ, DZlS I JUTRO
Z przyziemnej rzeczywistości „długiego domu”, jaka nieuchronnie nadejdzie znowu z przeminięciem festynu i nadejściem świtu, bardzo daleko jest jeszcze do
208
owego raju, gdzie Dajakowie nie zaznają żadnej choroby.
Wędrując po terenach, gdzie ludzie przeżarci są malarią, wspomniałem pewnego reportera nazwiskiem Joseph, który w czasopiśmie amerykańskim „Esąuire” kierował działem podróżniczym. Kiedy go poznałem, był to już pan porządnie zaawansowany w latach i doświadczeniu, miał na liczniku chyba więcej kilometrów niż niejeden pilot regularnych linii lotniczych.
Opowiadał mi, że podczas najazdu Japonii na Chiny przebywał przez jakiś czas w Czungkingu. I otóż zjawił się tam pewnego dnia jego rodak, a zarazem kolega po fachu, który w klubie korespondentów zagranicznych oświadczył wszem i wobec, że przybył, aby zebrać materiały do swej książki o Chinach. Pobyt swój planował na trzy dni, po czym miał wracać do Stanów.
— Chłopie — powiedział po tym obwieszczeniu któryś z obecnych — przecież Chiny to prastara historia, ogromna przestrzeń, różnorodna ludność, skomplikowana sytuacja w każdej niemal prowincji. A ty chcesz po trzech dniach pobytu w jednym tylko mieście napisać książkę o tym kraju!
— Weil — odparł nie speszony nowo przybyły — ja memu czytelnikowi dam uczciwie to wszystko, co obiecuję w tytule mej książki...
— Hm, a jaki to będzie tytuł?
— „Chiny wczoraj, dziś i jutro”.
Nad mą opowieścią o malarii zawisła groźba powtórzenia tej samej formuły. Jak bowiem zwięźle spisać to, co od brzasku dziejów gnębiło ludzkość?
Długa jest litania „plag”, spisana jeszcze przez literaturę chińską i chaldejską. Jakże zwięźle opisać działania na terenie Macedonii podczas I wojny światowej, kiedy jesienią 1916 roku głównodowodzący wojsk francuskich meldował Paryżowi, że malaria „unieruchomiła
jego armię w szpitalu”. Kiedy na tym samym placu boju w wojsku brytyjskim było w 1916 roku 30 000 zachorowań, a już 70 000 — w roku następnym. Kiedy Niemcy też ucierpieli dotkliwie i przez pewien czas wszystkie armie były w Macedonii praktycznie pozbawione siły bojowej.
Jak oddać pokrótce dramat choroby, o której wspomniany już malariolog sir Gordon Co veil mówi na podstawie własnego doświadczenia. Otóż był przez trzy lata I wojny światowej w Afryce Wschodniej, gdzie w 1917 roku na 1000 żołnierzy były aż 1422 zachorowania! Jak to jest możliwe? Ano niektórzy byli w szpitalu złożeni tą chorobą nie jeden raz.
Jakież tomy wypełniłoby opisanie walki o leki! Gdyby Niemcy nie byli w I wojnie światowej pozbawieni chininy, toby pewno nie szukali namiastki. W 1939 roku mieli już chloroquinę, ale kiedy wstępne badania ujawniły toksyczność tego preparatu, zrezygnowali z powszechnego zastosowania. Dostarczyli ją jednak wojskom francuskim rządu Vichy w Afryce, tam lek dostał się „do niewoli”, czyli wpadł w ręce Amerykanów. Ci ustalili, że obawy producentów są płonne i zdobycznym lekarstwem ochronili swe wojska przed malarią.
Starałem się w tym rozdziale przedstawić epos ludzi, którzy stawili czoło chorobie. Z armii anonimowych bojowników tej sprawy wybrałem i przedstawiłem losy zaledwie kilku.
Niech nie przeminie pamięć o doktorze Mansonie z Londynu. Na ramieniu swego własnego syna posadził komara, który uprzednio pod Rzymem ssał krew człowieka chorego na malarię. I tak osobista tragedia lekarza, który zaraził celowo syna, stała się jego wielkim zwycięstwem, gdyż ostatecznie udowodnił, że skoro syn zachorował na malarię, to rozprzestrzenia się ona tą
210
właśnie drogą. Trudno wyobrazić sobie ten splot sprzecznych uczuć, które musiały wtedy targać sumieniem badacza.
To byłyby tylko urywki z rodzaju „wczoraj”. Rozdział „dziś” opowiadał o historycznej decyzji połączonego wysiłku narodów świata w walce przeciw tej chorobie, przynosił zwięzłe doniesienia z placu boju. No, a rozdział: „Malaria jutro”?
Wszystko wskazuje na to, że rozdziału tego nigdy nie będzie. Że mimo przeciwuderzeń groźnej choroby, która istniała jeszcze przed człowiekiem, odejdzie ona z historią, nie oprze się połączonym wysiłkom narodów świata.
Wschodnia medycyna dla wschodnich ludzi — powiada jeden z lekarzy, kiedy pytam go o zdanie na temat tradycyjnej medycyny chińskiej. Ujrzeć — to znaczy uwierzyć, mówi inny, który rozmiłowany jest w Chinach. Najlepiej zobacz to sam — powiada.
Profesor C. Y. Chen bez żadnego certowania zgadza się na rozmowę z reporterem. Czas spotkania zostawia memu uznaniu. Wielka to uprzejmość ze strony wybitnego lekarza, pacjenci czekają czasem i kilka tygodni, zanim nadejdzie ich wizyta.
MUZYKA LICZYDEŁ
Departament zdrowia mieści się w Hongkongu na wyspie Victoria. Tam miałem po południu krótką rozmowę, ą potem promem przepłynąłem do Kaulun i pojechałem pod uzyskany rano telefonicznie adres.
Chciałoby się napisać sensacyjny reportaż o zaułkach chińskiego miasta, gdzie po umownym stukaniu uchylają się przede mną zręcznie zamaskowane wrota i gdzie w mroku posępny starzec ujawnia mi kilka sWych zazdrośnie strzeżonych sekretów.
Ba, mój rozmówca nie bardzo pasuje do tego obrazu,
212
wyhodowanego przez wyobraźnię na pożywce różnych bzdurnych dreszczowców. Pacjentów przyjmuje w budynku położonym przy Nathan Road. Przez szeroko otwarte okna dobiega gwar tej arterii, gdzie dniem i nocą otwarte są sklepy i słychać nawoływania we wszystkich językach świata.
Przechodzę przez poczekalnię, w której czeka na przyjęcie kilkunastu pacjentów. Z tego obszernego pomieszczenia dostaję się do mniejszego gabinetu, gdzie profesor przerywa badanie pacjenta, aby powitać mnie uprzejmie. Jest to mężczyzna w średnim wieku, ubrany całkowicie po europejsku. Nie zna angielskiego ani żadnego języka poza chińskim. Tłumacz jest gotowy, aby przekładać pytania i odpowiedzi. Profesor proponuje, abym spędził z nim całe popołudnie oglądając wszystko, co tylko zechcę, i pytając o wszystko, czego nie rozumiem.
W gabinecie zmieniają się szybko pacjenci, są między nimi ludzie starzy, są kobiety z małymi dziećmi, mężczyźni w sile wieku. Wszyscy jednak przechodzą przez pewien niezmienny szablon porady lekarskiej. A więc pacjent wkricza do gabinetu. Półgłosem opowiada
o swych dolegliwościach profesorowi, który słucha uważnie, nie patrząc na człowieka szukającego pomocy. Potem ujmuje go za przegub, bada puls i głośno dyktuje asystentce diagnozę i zalecenia. Ta błyskawicznie maluje odpowiednie znaki na sporym arkuszu papieru. Są tam zalecenia lekarza, jest też i recepta na leki. Pacjent zostawia na stole honorarium i wraca do poczekalni.
Tam za kontuarem czeka już dwóch mężczyzn, którzy odczytują receptę i na oczach pacjenta sporządzają leki. W słojach i puszkach zgromadzone są zioła i różne surowce, które mogą być dla nas dziwne, ale które wypróbowano doświadczeniem kilku tysięcy lat! Oto rogi
213
pewnej odmiany jelenia: sproszkowane, mają pomóc porządnie już zaawansowanemu w latach panu, który półgłosem zwierzał się lekarzowi ze swych kłopotów z kolejną a młodą żoną... Nie przerażajcie się sproszkowaną skórą ropuchy, gdyż każdy chemik powie Wam, że zawiera ona wiele adrenaliny i bufaginy, a więc właśnie idealnych w pewnych schorzeniach leków. Farmaceuci błyskawicznie obliczają proporcje wagi na liczydłach, ich muzyka jest jedynym hałasem wewnątrz tej poczekalni, sprawnie odważają poszczególne składniki. Korzenie, jagody, zioła, produkty zwierzęce zostają zwinnie pomieszane, ponownie odważone i oddane pacjentowi.
TRUCIZNA PRZECIW TRUCIŻNIE
Już za czasów dynastii Ming, kiedy u Was w Europie liczono rok 1630, ukazała się u nas w Chinach praca pod tytułem „Tajne Przepisy Leczenia Chorób Wenerycznych” — powiada dr C. Y. Chen. Autor pracy wysuwa teorię o stosowaniu trucizny przeciw trilfciźnie, a konkretnie wskazuje na celowość stosowania arszeniku w tego rodzaju przypadłościach. Było to — powiada nie bez dumy chiński lekarz — jakieś trzysta lat przed tym, kiedy w Europie dr Erlich odkrył skuteczność związków arsenu w leczeniu chorób wenerycznych.
Już w II wieku p.n.e. słynny chirurg Hua To dokonał pod narkozą operacji ramienia Kuan Yu, zwanego „bogiem wojny”, podając mu „zupę narkotyczną”, czyli preparat znieczulający stosowany doustnie. Niestety, w tej dziedzinie następne pokolenia lekarzy niewiele się posunęły naprzód. Chińska medycyna dysponuje natomiast bogactwem środków roślinnych dla zwalczania nadciśnienia krwi. Już w VII wieku chińscy
lekarze stosowali dla leczenia wola różne wodorosty oraz zioła z roślin rosnących na lądzie. Obecnie analiza chemiczna ustaliła, że są to wszystko rośliny bogate w jod, a więc właśnie ten główny składnik leków zalecanych przez medycynę europejską w takich wypadkach. Jego zdaniem spośród 700 leków używanych powszechnie przez tradycyjną medycynę chińską — ponad 100 zostało zbadane przez współczesne laboratoria, które ustaliły występowanie w nich składników dopiero od niedawna uznanych za wskazane w leczeniu różnych schorzeń.
Powiada C. Y. Chen: „Cały świat zdumiał się odkryciem penicyliny. Niech mi jednak wolno będzie zauważyć, że dawne recepty chińskie znały leki o podobnym działaniu. Lud chiński stosował mianowicie kiszonkę pewnych jarzyn przyrządzaną w ten sposób, że jarzyny umieszczano w glinianej kadzi i czekano, aż zaczną gnić. Potem zakopywano kadzie na trzy lata pod ziemią, aż wytworzyła się kiszonka obficie pokryta pleśnią. Stosowano ją w zwalczaniu różnych infekcji”.
I tu jednak, dodaje mój rozmówca, nie umiano należycie wykorzystać tego odkrycia, jako że medycyna chińska przywiązywała największą wagę do leków pochodzenia mineralnego.
„KSIĘGA NAPRAWY ZŁEGO”
W naszej wycieczce w historię C. Y. Chen zauważa mimochodem, że odciski palców znane były w Chinach i stosowane w celach identyfikacyjnych od dawna. Były nieodzowne dla uwierzytelnienia różnych dokumentów, jak np. umowy dzierżawnej, sprzedaży czy nabycia. Starodawna „Księga Naprawy Złego” rozróżnia też wyraźnie grupy krwi i ustala metody docho
dzenia pokrewieństwa w oparciu o analizę krwi. Metoda ta jest raczej zawodna, ale wskazuje na to, że w dawnych Chinach rozróżniano już przed wiekami grupy krwi.
Już przed tysiącem lat medycyna chińska stosowała preparaty hormonalne, jak żołądek kozła, pępowinę czy wyciągi z narządów płciowych byka. Księga „Tysiąc Złotych Leków” z VII wieku zaleca stosowanie wątroby różnych Zwierząt. Stosowano też gruczoły tarczycowe dla leczenia zaburzeń hormonalnych.
Można się śmiać lub wzdrygnąć z obrzydzenia — powiada dr Chen — kiedy się słyszy, że tradycyjna medycyna chińska zalecała picie uryny noworodków w wypadkach anemii czy schorzeń gruźliczych. Teraz dopiero ustalono, że mocz ten zawiera różne cenne hormony, a obecnie pewna firma japońska rzuciła na rynek zastrzyki sporządzone z oczyszczonego moczu.
Ciekawą „innowacją” chińską jest stosowana przez mego rozmówcę zasada zalecania leczniczego jadła, np. różnych potraw duszonych w ziołach o określonym składzie.
Chirurgia chińska nie miała godnych uwagi osiągnięć, medycyna nastawiała się raczej, na podawanie pacjentom preparatów, które przyśpieszały zrośnięcie złamanej kości. Najciekawsze jednak były rzucane w krótkich przerwach między jednym a drugim pacjentem uwagi lekarza chińskiego o „higienie psychicznej”,
o starej chińskiej sztuce „wchłaniania nowego i wydzielania starego”.
Zalecenia panowania nad odruchami, umiejętnego odprężenia są może już teraz truizmami, ale uczony zapewnia, że zakorzeniły się głęboko w mentalności Chińczyków, wpajane w nich z pokolenia na pokolenie. Oglądam jeszcze zdjęcia metalowego modelu ciała ludzkiego, używanego do nauki akupunktury. Nigdy nie usta
nę w podziwie dla tej wiedzy, która stosując nakłucia w 285 miejscach ciała, wymagała od praktykujących ją lekarzy gruntownej znajomości anatomii. Trudno też nie podziwiać mądrości księgi „Neiczing” (Zasady medycyny), która powstała za czasów cesarza Huangti (rok 2697 przed naszą erą). Spisano ją lakierem na pasmach bambusa. Ideogram słowa „lekarz” był kompozycją lancetu i naczynia do upuszczania krwi. Na 4300 lat przed odkryciem Williama Harveya owa księga pouczała: „Cała krew w ciele podlega kontroli serca, płynie w zamkniętym obiegu i nigdy w nim nie ustaje...”
PROCH I PROSZKI
Jak więc można tłumaczyć, że po takim bujnym rozwoju wiedzy lekarskiej potem przyszedł zastój?
Następny pacjent stoi już w progu, czeka na wezwanie. Ale rozmiłowany w.swej wiedzy lekarz odpowiada tylko porównaniem:. „Otóż, proszę pana, co prawda Marco Polo przywiózł do Europy proch strzelniczy właśnie z Chin, ale potem uzbrojenie europejskie było znacznie lepsze...” Pewnie, dodaję w duchu, gdyby było gorsze, to nie rozmawialibyśmy tu w cieniu łopocącej na wietrze brytyjskiej flagi. Nie dostałem także odpowiedzi na pytanie, jak można postawić diagnozę wyłącznie z pulsu. Tłumacz długo naradzał się z lekarzem, wreszcie powiedział, że to kwestia długoletniej wprawy i praktyki. Miałem już odejść, kiedy mój rozmówca polecił, aby przekazano mi sens naszej dyskusji — tak jak on to widzi. Otó odczytany z taśmy magnetofonowej dokładny tekst jego oświadczenia: „Profesor prosi, aby szanowny cudzoziemiec przyjął do wiadomości głęboką nadzieję, iż przyszłość będzie rywalizować z przeszłoś
cią. Jest przekonany, że uczeni z różnych stron świata będą czerpać swą wiedzę ze skarbca chińskiej medycyny. Kryje ona bogate i niewyczerpane złoża mądrości...”
Wymieniamy ukłony, magnetofon i aparat radiowy wkładam do futerałów już w poczekalni. Z gabinetu przyjęć słychać znów głośne dyktando lekarza dla asystentki, w kąciku aptecznym stukają kostki liczydeł przesuwane zwinnymi palcami z niewiarygodną szybkością. „To świetny lekarz — powiada mi na odchodnym tłumacz — kiedy pan przewijał film, zapisałem się na wizytę...”
DEMONY I DIABŁY
Miejsce akcji: wioska w prowincji Panpanga, o 65 inil na północ od stolicy kraju, Manili. Bohater akcji: 35-let- ni Eusebio Libres, z zawodu pucybut. Widzowie: czterystu miejscowych chłopów. Streszczenie akcji: Eusebio Libres był przez 12 lat chory, ale nie podaje, na jaką chorobę. Kiedy dolegliwość jego przeminęła, postanowił z ‘wdzięczności ukrzyżować Się, jego krewni płakali, kiedy Eusebio położył się na drewnianym krzyżu, a następnie zaczęto mu wbijać gwoździe w dłonie. Wtedy przyjaciele podawali mu eter. Krzyż postawiono, Eusebio zawisł na wysokości prawie czterech metrów. Wisiał odziany w białą szatę, a na głowie miał cierniową koronę. Jego ¡krewni klęczeli i modlili się. Pó kilku minutach krzyż znów położono, nieprzytomnemu wyjęto gwoździe i odstawiono go do domu, gdzie czekała nań opieka lekarska. Czas akcji: Wielki Piątek 1967.
Negryci uważają, że ospa nawiedza człowieka, który zabił zwierzę lub ściął drzewo należące dó jakiegoś demona. Dr Ferdinand Blumentritt w swym monumental
nym dziele „Diccionario Mitologico de Filipinas” podaje, iż Tirurajowie zamieszkujący Mindanao wierzą w diabelskie duchy znane jako „saitan”, a wywołujące choroby.
Na niektórych wyspach archipelagu uważa się, że choroby skórne wywołane są dotknięciem niewidzialnej dłoni. Wąchanie kwiatów jest -— jak wieść głosi —»wielce szkodliwe dla zdrowia, jako że zły duch wchodzi z zapachem kwiatów do nosa, a tam zżera przegrodę nosową tak uporczywie, nim się całkowicie nie zapadnie.
BIEGUNKA I SZCZENIAK
Przez sied'em dni tygodnia, okrągły rok, tak w dzień jak i w nocy barwny, kolorowy tłum przechodniów przelewa się przez wielką arterię Manili — Avenue Rizal. Lawina pojazdów sunie zderzak przy zderzaku, są między nimi piękne limuzyny, jak i lśniące wszystkimi kolorami tęczy mikrobusy poprzerabiane domowym sposobem z amerykańskich dżipów. Kierowcy są pełni fantazji, trzeba dobrze uważać przy przechodzeniu przez ulicę! Uwaga, mamy zielone światło! Biegniemy więc na drugą stronę jezdni. Trwało to krótko, ale warto wiedzieć, że w czasie, jaki był nam potrzebny do przejścia przez ulicę, gdzieś na Filipinach urodziło się jeszcze jedno dziecko. Nie wiemy, czy stało się to w małym barrio, czy też w wielkim mieście, czy sprawdza się przewidywanie uczonych, iż w 20 lat ludność Filipin podwoi się. Ale można też założyć, że noworodek nie pożyje długo.
Relacje mówią o tym, jak wiele jest jeszcze do zrobienia, aby wyrwać wieś filipińską z władania zabobonu i znachorów.
Wiejska położna z własnej nominacji odbiera poród,
2É9
pępowinę przecina zaostrzonym bambusem. Położnica i dziecko rychło umierają; wychodzi na jaw, że tym samym bambusem na godzinę przed porodem poczciwa babina patroszyła bawołu wodnego.
Małym dzieciom każe się palić papierosy, gdyż dym wykurzy powiększone migdały. Biegunkę u dzieci leczy się niezawodnie, każąc małemu pacjentowi spożyć gotowanego szczeniaka.
Wiele ludzi przypłaciło życiem swą wiarę w zabobon, że jeśli zostało się pokąsanym przez wściekłego psa, to trzeba to zwierzę zgładzić, a pokąsanemu już wtedy nic nie grozi. Kiedy natomiast ukąsi żmija, to trzeba zaraz ofiarę zakopać w ziemi, która wyciągnie jad. W ten sposób zmarło sporo ludzi pokąsanych przez niejadowi- te węże. Nie zabił wąż, zabił tężec. Człowiek pokaleczony przy pracy w gospodarstwie obłożył, za radą znachora, swą otwartą ranę nawozem bydlęcym, aby zatamować krwawienie. Ustało nie tylko krwawienie, ale i życie — też wdał się tężec.
Młoda mężatka uskarżała się na bezwład w nogach. Mąż nie zgodził się na lekarza, znalazł się uczynny znachor, który kazał, aby chorej obłożono nogi grubą warstwą mydła i niegaszonego wapna. Potem pokryto tę mieszaninę suchymi łupinami banana, a następnie wszystko razem mocno skrępowano bandażem. Znachor zapowiadał, że powstaną wrzody, przez które wyjdzie choroba. Tymczasem pacjentka dostała skurczu szczęk, konwulsji i zaburzeń oddychania, a sprowadzony wreszcie lekarz rozpoznał tężec ,rr* ale już jako następstwo „kuracji”. Pacjentka bowiem była chora na beri-beri, którą leczy się bezboleśnie, bez ryzyka i skutecznie bardzo prostymi środkami.
Chłopi z zapadłych barrios nie mają monopolu na wiarę w zabobon. Świetny kierowca i mechanik obsługujący wielką ciężarówkę, którą wywoził pnie z la
su, nim zabrał się do karczowania, składał najpierw ofiarę duchom lasu, aby nie mściły się na nim, że będzie ładował ich własność. Rozstawiał więc wokoło buteleczki jałowcówki i paczki tanich papierosów. Potem rozpalał ognisko i zabijał przywiezionego ze sobą kozła. Krwią zwierzęcia spryskiwał okoliczne krzaki, potem gotował mięso kozła, a następnie ryż; jadło to rozrzucał wokoło na ofiarę duchom.
Podobno cudowną moc uzdrawiania bliźnich mają dzieci, które wystawiły na świat najpierw pupcię. Nie wiem, czy w ten* sposób ujrzał światło dzienne (ten górnolotny zwrot zakrawa tu na kpinę!) mój rozmówca, czarodziej wioskowy z wyspy Luzon. Jest dumą swej wioski, zawiozła mnie do niego nauczycielka z pobliskiej osady, która sama się tam leczy. Mistrz był ogroi^nie rozmowny, opowiadał mi, jak mając 11 lat dostał ataku epilepsji podczas pracy na polu ryżowym. Pola ryżowe są zalane wodą, niewiele brakowało, aby się utopił miotany konwulsjami w płytkiej wodzie, ale wtedy ujrzał Matkę Boską i kilku świętych. Nie tylko sam został uratowany, ale ma odtąd dar leczenia. Diagnozę stawia na podstawie oględzin dłoni.
Mnie nie może zbadać, gdyż jestem spowity w pancerz niewiary. Gdybym mu ufał, to wtedy moje dłonie ujawnią tajemnicę mego organizmu. Mówi tak szybko, że tłumacz ledwie nadąża z przekładem na angielski. Tłum wokoło nas zbiera się coraz większy, szmer podziwu’ idzie wokoło, że aż z Europy przybył specjalista, aby poradzić się ich cudotwórcy. Czarownik — i tak tuszą odbijający od wychudzonych wieśniaków — pęcznieje jeszcze z radości. Trzeba napić się z nim ryżowego wina, zagryźć psim mięsem, posłuchać jego rozważań filozoficznych zrodzonych z mieszaniny hiszpańskiego fanatycznego katolicyzmu i autentycznego pogaństwa. Demony strumieni współdziałają tu z aposto
221
łami, różni święci mają swoje choroby, które leczą, ale tylko z odpowiednimi zaklęciami do bóstw, które władały na Filipinach duszami ludzi na długo przed wylądowaniem imć Magellana.
W dalekiej Manili nad biurkiem jednego z lekarzy wisi karykatura wycięta z jakiegoś tygodnika ilustrowanego. Rysunek wyobraża dwóch czarowników wioskowych naradzających się u węzgłowia leżąeego na posłaniu pacjenta. Jeden z uczestników konsylium powiada do kolegi po czarodziejskim fachu: A więc najpierw odprawimy czary ognia, potem czary lasu, potem pól ryżowych. Gdyby to nie pomogło, to damy dwa miliony jednostek penicyliny..*
WIELKI PRZEMYSŁ: ZNACHORZY
Tak to bowiem w skrócie wygląda. Znachorzy na ogół łyknęli gdzieś nieco informacji o medycynie, czasem choćby z reklam gazetowych czy prospektów firm chemicznych. W ten sposób udaje się im czasem nawet i kogoś wyleczyć.
Mój rozmówca na Luzon jest małą rybką w tym zawodzie. Jego pacjentami są ubodzy chłopi. Ale — powtarzam ^.tiie tylko w zapadłych barrios wierzą w zabobony i leczą się u znachorów.
Znawcy problemu uważają, ż^cudowne uzdrowienia są produktem pomysłowości i manewrów całych zgranych szajek, eksploatujących różnych cudotwórców na zasadzie już chyba wielkoprzemysłowej. Przypuszcza się, że w grupy pielgrzymów, szukających ratunku tam, gdzie zawodzi medycyna nowoczesna, wstawia- ne są „wtyczki”, czyli ludzie symulujący chorobę. W odpowiednio przemyślanym momencie nagle „odzyskują” władzę w nogach, a przybyli jako sparaliżowani
od dziecka, pchani na wózkach. Albo też dramatycznie obwieszczają o zaniku innego ciężkiego schorzenia, które nigdy im nie dolegało. Ba, moment takiego cudu ustalany jest zazwyczaj tak, aby odbył się na oczach sceptyków lub nawet fotografów prasowych, którzy dają się porwać fali uniesienia. Widowiska te są reżyserowane przez wytrawnych znawców psychologii tłumu.
Pacjenci lecą wynajętymi samolotami aż ze Stanów Zjednoczonych do słynnego znachora, który ma około 28 lat i zwie się Antonio.
Już samo przybycie tych wycieczkowiczów po zdrowie (658 dolarów plus hotele, przejazdy lokalne i wyżywienie) otoczone jest nimbem cierpienia i spisku. Antonio opowiada każdemu, kto chce słuchać, że związki lekarzy w USA i Kanadzie naciskają na linie lotnicze, aby nie wynajmowały jego pacjentom samolotów na zbiorowe przeloty. Jest to oczywista bzdura, gdyż przedsiębiorstwa lotnicze istnieją po to, aby przewozić ludzi, których stać na bilet, a samolot z kompletem pasażerów na trasie nad Pacyfikiem jest marzeniem każdej dyrekcji linii.
Antonio odżegnuje się od wszelkiej reklamy, ale w istocie ma agentów, którzy sławią go szeroko, byle nie między sąsiadami. Ci bowiem nie mają o nim wysokiego mniemania bądź uważają, że jego leki pomagają tylko bogaczom, a nie biedakom. Rzadko przebywa dłużej w jednej osadzie, gdyż obawia się, że wytoczą mu proces o nielegalną praktykę.
Rozpowiada szeroko, że dokonuje zabiegów chirurgicznych gołą dłonią, ale pewnego dnia podczas „operacji” wyśliznęła mu się z dłoni zakrwawiona i zardzewiała żyletka, którą otworzył jamę brzuszną...
Niewiele o nim wiadomo, ale uchodzi za pewne, że należy do plemienia Igorot. To też wymaga komentarza.
223
TRZCINA I DOLARY
Plemię Igorot ma ciekawe legendy o powstaniu świata i ludzi na ziemi. A więc było tak: był Lumawig, Wielki Duch, który zszedł z nieba i skosił trzcinę, a z trzciny tej stworzył mężczyzn i kobiety. Posłał ich potem w różne strony świata i kazał im mówić. Jakoś tam się między sobą dogadali, ale każda para mówiła inaczej i dlatego też kiedy z tych par zrodziły się dzieci, a dzieci rozmnożyły się w narody, to język każdego narodu jest odrębny.
Antonio pewnie zna tę legendę i zapragnął bardzo, aby ci potomkowie Wielkiego Ducha Lumawiga, którzy mają dolary, przywieźli ich trochę tym potomkom, którzy tej waluty nie posiadają. Plemię Igorot zawsze było żyzną glebą dla różnych dziwnych związków, jak np. Guardia de Honor czy też związek, którego przewodniczącym był Bóg Ojeiec, a do zarządu należeli Duch Święty, Matka Boska i 12 apostołów. Stąd też trudno się dziwić, że okoliczni chłopi bardzo chcieli należeć do takiego związku i że opłacali się różnym przedstawicielom zarządu, aby tylko zgodzili się na ich przyjęcie...
Antonio przyszedł na świat w chłopskiej rodzinie. Zawsze był obdarzony tajemnymi mocami. Jako małe dziecko przywiązywany był na nóc do łóżka, ale świt zastawał go na wysokim drzewie. Nie pomogły warty, które .czuwały przez całą noc, Antonio zawsze tajemną siłą windowany był na drzewo. Potem uzdrowił swego kolegę, który odniósł ciężkie obrażenia z drzewa tego spadając, a następnie nawiedzały go głosy nakazujące mu, aby poświęcił się uzdrawianiu ludzi.
Lekarze są sceptyczni, bardzo sceptyczni.,. Znachor operował pacjenta, usunął mu wyrostek robaczkowy i nawet pokazał go po operacji. Po dwóch tygodniach boleści pacjent poszedł jednak do szpitala, tam chirurg
224
usunął mu wyrostek, tym razem naprawdę... Podobna była historia z kamieniem nerkowym u innego pacjenta. Ale cóż to znaczy wobec faktu, że ludzie lecą zza oceanu, aby dać się zbadać znachorowi, i godzą się na operacje jego rzadko mytymi dłońmi...
PRZYJACIEL CHOREGO
Różnych znachorów i szarlatanów określa się w wioskach mianem „przyjaciel chorego”.
W małym barrio w Nueva Ecija taki „przyjaciel” zbił małą fortunę, lecząc lub przynosząc znaczną ulgę w zapaleniu płuc, reumatyzmie i gruźlicy. Pacjentom kazał zażywać jakieś proszki, a sam odmawiał przy tym modlitwę.
Bliższe badania ujawniły, że nie 'posiadał żadnych nadprzyrodzonych sił, modlitwa dodawała tylko pacjentom otuchy, że w grę nie wchodzą złe duchy, ale proszki były lekami zapisywanymi przez normalnie praktykujących lekarzy. Znachor był kiedyś czymś w rodzaju asystenta autentycznego lekarza w Manili. Tam się nauczył, jakie gotowe preparaty stosuje się w różnych przypadłościach. Zazwyczaj starał się tylko usrtalić diagnozę, skoro mu się to udawało, to końskie dawki leków mogły przynieść przynajmniej czasową ulgę w dolegliwościach, na które uskarżali się pacjenci.
Czasami jednak wchodzą w grę jeszcze inne siły poza zabobonem. Kiedy byłem na Filipinach, wielką sensacją był fakt, że pozwolono stanąć na redzie portu w Manili radzieckiemu statkowi handlowemu, który nadał wezwanie SOS, gdyż nie miał na pokładzie lekarza, á marynarz z jego załogi dostał ostrego zapalenia wyrostka robaczkowego. Na całym świecie wszystko, co pływa wokoło, śpieszy wtedy z pomocą. Ale tu nawet
i zgoda na przybliżenie się do stolicy Filipin była czymś niezwykłym. Zaraz przypłynęła kanonierka filipińska, aby strzec statku pod czerwoną flagą, kiedy marynarza zniesiono na ląd i operowano w jednym ze szpitali. Chirurg, który go operował, wydał oświadczenie dla prasy, żejakkolwiekjest wierzącym katolikiem, ale wykonał zabieg na radzieckim marynarzu...
— Jak można się ośmieszać? — zapytałem wtedy znajomego lekarza.
— Tu nie ma niestety nic śmiesznego — powiedział rzeczowo zagadnięty — gdzieś kiedyś ktoś mógłby zarzucić temu lekarzowi, że sympatyzuje z komunizmem, skoro swym skalpelem pomógł Rosjaninowi. Tu takie podejrzenia są niebezpieczne, lepiej się asekurować.
CZY WINNA JEST PSIA WĄTROBA?
To, że w naszych rozważaniach znowu trafiliśmy na Filipiny, nie jest wcale przypadkiem. Już gdzie jak gdzie, ale właśnie tam jeszcze jest wiele do zrobienia w dziedzinie zdrowia publicznego. Oto moje notatki
o jednej tylko strasznej chorobie, pisane na gorąco, a więc w czasie teraźniejszym, tak jak to zanotowałem jeszcze w Manili:
Brzmi to paradoksalnie, ale w tym upalnym kraju mnożą się wypadki przeziębień. Ochłodziło się — tłumaczą to Filipińczycy. Aby nie było nieporozumień, trzeba nadmienić, że temperatura w Manili spadła do plus 31 stopni Celsjusza, wobec czego mieszkańcy stolicy spacerują w swetrach, a gazety pompatycznie wspominają o poświstach mroźnego syberyjskiego wichru... Jak więc widać, pojęcie pogody jest względne.
Różne grasujące tu choroby nie mają nawet nazw
w języku polskim. Nie należy przy tym egoistycznie dodawać „na szczęście”, gdyż dziś, kiedy śmierć podróżuje odrzutowcami, trzeba bardzo dokładnie kontrolować ruch podróżnych, aby nie dopuścić do zawleczenia choroby na odległe kontynenty. A jednak są choroby, które nawet i tu nie mają nazw.
Wróciłem właśnie z terenów, gdzie pojawiła się choroba dotąd medycynie tu nie znana, a określana jako „capilariasis”, ponieważ wywołują ją pasożyty przypominające wyglądem włos ludzki. Najpierw występuje u chorego krwawa biegunka, potem zupełna apatia, skóra szybko żółknie, a wreszcie przychodzą zaburzenia systemu krążenia i w konsekwencji zgon. Tragedia polega na tym, że nie ustalono, jakimi drogami pasożyt przedostaje się do organizmu ludzkiego.
Jak dotąd, przebadano 3000 odmian owadów, ssaków, ryb i sporupiaków, ale nie natrafiono na winowajcę. Niektórzy lekarze przypuszczają, że choroba ta łączy się z miejscowym zwyczajem spożywania na surowo psiej wątroby, uważanej tam za świetną przekąskę do produkowanego z ryżu samogonu. Wiadomo już, że chlorowanie wody nie zabezpiecza przed tym pasożytem, poza tym jednak cała ta ponura sprawa ma tyle znaków zapytania, że lekarze niewiele mogą pomóc. Chłopi często szukają ratunku u znachorów i czarowników, zjawiają się u lekarzy przeważnie wtedy, kiedy już za późno na jakąś pomoc. W jednym tylko okręgu 80 procent przerażonych mieszikańców rozpierzchło się po okolicy, zostawiając wsie-upiory, puste chaty bez ludzi. Rząd czyni co może w tych warunkach. Ostrzega przed spożywaniem ryb na surowo, wyasygnował poważne sumy z funduszu przeznaczonego na zwalczanie klęsk narodowych, ściąga się specjalistów w nadziei, że zaradzą sytuacji, jaka zaistniała. Wydaje się bowiem, że cała akcja ratunkowa będzie stąpaniem w miejscu
227
tak długo, jak długo nie ustali się dokładnie cyklu życiowego groźnego pasożyta.
Choroba ta występuje dotąd tylko na terenach północnych wyspy Luzon, gdzie — jak to ustaliły wyrywkowe badania w różnych wsiach — przeciętny mieszkaniec udziela gościny co najmniej dwóm różnym pasożytom przewodu pokarmowego, a czasem nawet
i trzem... Ludzie są więc otępiali i apatyczni, nie mogą ciężko pracować, męczy ich każdy wysiłek. Teraz do tych tradycyjnych niejako kłopotów przybywa
i owa „capilariasis”, której pojedyncze wypadki wydarzyły się już w miejscowości o 164 km od Manili. Trudno pojąć rozmiary klęski, kiedy zastuka do wrót wielkiego miasta.
LOSY I STATYSTYKI
Ta nowa sprawa niezawodnie łączy się z problemem higieny, od dawna zaprzątającym umysły specjalistów.
W kraju, gdzie trzoda chlewna utrzymywana jest na zasadzie samoobsługi, to znaczy że wieprzki żrą tylko to, co znajdą własnym przemysłem, poucza się ludzi, że pewne sprawy należy załatwiać w małym, przytulnym domku, stojącym w określonej odległości od domu mieszkalnego i tak zbudowanym, że odchody ludzkie nie są dostępne dla zwierząt domowych. Fachowcy opracowali plany, łatwego i taniego do wykonania szaleciku, który można sporządzić z bambusa w każdym barrio.
Kiedy przybyłem do wsi, gdzie tytułem próby przekazano do użytku taką budowlę, dumny sołtys zawiódł nas do pokazowego domeczku. Wszystko lśniło czystością, wokoło wysypane żółtym piaseczkiem; trochę przydługo trwały poszukiwania klucza od kłódki, na którą
228
był zamknięty przybytek. Ktoś z obecnych nieśmiało zauważył, że może Szalecik jest rzadko używany, tym bardziej iż okolica wskazywała wyraźnie na to, że dawne nawyki chłopów z barrio są kultywowane.
— Jak to rzadko? — zdumiał się sołtys. Okazało się, że chyba tylko jakieś skończone chamidło odważyłoby się skalać ten salon, tę dumę całego barrio, a zresztą skąd by wzięto klucz, starannie strzeżony przez sołtysa.
W innym wypadku zalecenie określające, w jakiej odległości i nawet w jakim kierunku od domostwa (chodzi o najczęstszy kierunek wiatru) powinno się stawiać szalet, mało nie doprowadziło do przelewu krwi. Idący z duchem przemian gospodarz wyliczył był sobie bowiem dokładnie, że w konkretnym wypadku najlepiej będzie postawić wychodek tuż przy werandzie wiodącej do wnętrza chaty... sąsiada.
W tej wędrówce miałem wiele do czynienia z ludźmi, od których wymaga się, aby operowali kategoriami myślowymi milionów pacjentów. Kiedy jednak przyjrzałem się poszczególnym wypadkom, to pojmowałem, jak bardzo sprawy te są skomplikowane. Jak proste są ustawione rzędem tabele cyfr, ale jak losy ludzi wyłamują się ze statystyk.
Z irańskim lekarzem, specjalistą od El Tor w Światowej Organizacji Zdrowia, obszedłem kilkadziesiąt domów w dzielnicy najstraszliwszej nędzy w Manili, aby ustalić, jak się ułożyło życie tych, którzy przeżyli ową chorobę. Jedna z kobiet miała wiele dobrej woli, była wdzięczna za wyleczenie, ale po prostu nie potrafiła podać do kwestionariusza, ile miała dzieci. Ośmioro żyje, natomiast trudno jej było przypomnieć sobie, ile dzieci nie przeżyło niemowlęctwa, nie mówiąc już
o ilości poronień.
229
WIATRAK SZALEŃSTWA, CZYLI...
Nasza współczesna opowieść wiedzie nas teraz znów na Borneo, a ściślej biorąc — na teren Piątego Okręgu w Sarawaku. Nie widziałem osobiście żadnej z występujących tu osób, ale fakty i nazwiska są prawdziwe
i pochodzą z oficjalnego wydawnictwa Muzeum w Sarawaku, gdzie pracują najwięksi znawcy zwyczajów plemion Borneo.
Otóż we wsi zamieszkanej przez, lud Kadajan żyła piętnastoletnia dziewczyna wyjątkowej urody imieniem Taliah. Źródła podają wszystkie szczegóły jej stosunków rodzinnych, które w naszej opowieści nie są istotne. W każdym razie Taliah bardzo grymasiła w wyborze męża, jakkolwiek o rękę jej zabiegało wielu młodzieńców. Zgodnie ze zwyczajem Kadajanów zaloty odbywały się zresztą poprzez rodziców, a nie w drodze bezpośrednich rozmów z dziewczyną. Wreszcie matka Taliah zaczęła się obawiać, że któryś z natarczywych zalotników może skorzystać z praktyki dawnego obyczaju zwanego „salah”.
Chłopiec stara się wtargnąć potajemnie do sypialni dziewczyny i tam celowo pozostaje tak długo, aż go dostrzegą jej rodzice. Wtedy powstaje sytuacja, kiedy mają oni do wyboru albo zgodę na ślub córki z intruzem, albo też muszą uznać jej pohańbienie, jakkolwiek dziewczyna mogła nawet wcale nie wiedzieć, że ktoś skrył się w jej izdebce. Było kilku szczególnie wytrwałych młodzieńców, których natarczywość nasunęła matce Taliah obawy przed tym właśnie obyczajem „salah”, który postawiłby rodziców wobec faktu dokonanego. Matka kazała więc dziewczynie, aby poślubiła męża, którego jej znalazła. Był nim wdowiec, jego pierwsza żona zmarła w połogu wraz z noworodkiem. Ojciec co prawda krzywił się na małżeństwo córki
330
z mężczyzną, którego pierwszy związek małżeński skończył się śmiercią dwojga istot ludzkich, ale matka postawiła na swoim, tym bardziej że wdowiec był człowiekiem zamożnym.
Innymi słowy, gdyby nie wyliczenie dostatku kandydata na męża (palmy kokosowe i drzewa, z których uzyskuje się lateks, surowiec do wyrobu kauczuku), to całe wydarzenie mogłoby od biedy rozegrać się w scenerii którejś z europejskich wsi. Przynajmniej do tego miejsca. Ale czytajcie dalej!
W rok po ślubie Taliah poroniła. Jej mąż przypuszczał, że będąc w ciąży jadła zbyt wiele kwaśnych owoców. Położna uważała, że jej pacjentkę opanowały złe duchy, matka zaś — że ktoś rzucił na nią przekleństwo.
W jakiś czas po poronieniu Taliah zaczęła dziwnie się zachowywać. Darła na sobie sarong, śmiała się sama do siebie i nie chciała jeść. Potem straciła mowę, a pewnej nocy uciekła z domu i znaleziono ją nazajutrz w drzewie „kaju-ara”, czyli figowcu będącym siedliskiem upiorów. Sprowadzano zaklinaczy z różnych wsi, ale ich zabiegi nie dały wyniku. Chora była na przemian apatyczna i wybuchowa. Najbardziej rozdrażniona bywała po południu, kiedy wiatr od morza dął silniej niż w innych porach dnia.
Cierpiała na chroniczną bezsenność, zgrzytała zębami i nie mogła się opanować, nawet jeżeli była między ludźmi. Wychudła i przedstawiała obraz rozpaczy. Aby ją ratować, jej mąż sprzedał działkę z heweją. Zresztą, jak to się często dzieje z chłopami w przymusowej sytuacji w innych stronach świata, i on został oszukany. Chciał bowiem swoje poletko zastawić, ale urzędnik, pewnie przekupiony przez drugiego kontrahenta, sporządził akt sprzedaży.
Było już za późno. Pieniądze płacone czarownikom nie wróciły zdrowia młodej mężatce, którą wreszcie
231
jako szaloną zakuto w drewniane dyby. „Apa boleh buat? Cóż można poradzić?” — biadała tylko matka nieszczęśliwej.
Na widowni wydarzeń ukazują się teraz harcerze, którzy urządzili sobie wycieczkę połączoną z podchodami. Dwaj młodzi zapaleńcy ^wdrapali się nawet na wzgórze wznoszące się o kilka kilometrów od wsi. Tam, na miejscu, z którego usunięto kilka drzew, ujrzeli słup, a na nim niewielkie śmigła od wiatraka.
...CZAR CZWARTKOWEGO WIECZORU
Omar i Hassan, jak się nazywali obaj chłopcy, nie przywiązywali początkowo żadnej wagi do swego odkrycia. Potem dopiero, kiedy już zeszli w dolinę, Omar powiedział koledze, że chciałby kiedyś wrócić na wzgórze, aby odczytać napisy i rysunki na śmigle, które z dołu były trudno dostrzegalne.
Chłopcy zaczęli się też zastanawiać, dlaczego nieznane ręce postawiły wiatrak akurat na odludziu, a nie koło pól ryżowych czy w samej wiosce. Nęciła ich zagadkowa przygoda, po kilku dniach powrócili na wzgórze.
Tam wywrócili słup i zdjęli śmigła wiatraka. Była na nich wymalowana postać ludzka, w której głowę, serce, szyję, brzuch i oba oczy wbito małe igiełki. Jak wskazywały ślady, były tam pewnie jeszcze i ¿inne igiełki, ale widocznie wypadły z biegiem czasu. Nad głową napisane było imię „Taliah”, z boku widniały też jakieś napisy, ale chłopcy nie umieli ich odczytać.
Podczas wieczornej kąpieli w rzece Hassan opowiedział komuś z wioskowej starszyzny o swym odkryciu. Człowiek ów z trudem opanował wzruszenie, ale nie dał po sobie poznać, jak bardzo zainteresowała go ta
sprawa. Uzyskał od Hassana różne dodatkowe szczegóły, które przekazał ojcu szalonej Taliah. Nazajutrz kilku ludzi poszło na wskazane miejsce i z zachowaniem wszelkich ostrożności zawinęło owo śmigło starannie
i przyniosło je do wioski.
Nie zwracano się do miejscowego dukun, czyli zaklinacza, ponieważ domysły szły w tym kierunku, że to on właśnie rzucił czary na nieszczęśliwą dziewczynę, działając na zlecenie któregoś z zostawionych na koszu konkurentów. Dukun z sąsiedztwa szybko postawił diagnozę. Taliah została zaczarowana słowami wypisanymi na śmigle. Igiełki wbite były w te miejsca, które w żywym ciele dziewczyny miały być nawiedzone cierpieniem.
Teraz zaczęło się odczynianie czarów. Taliah została rozkuta z dybów, przez siedem kolejnych ranków zaklinacz kąpał szaloną osobiście. Przedtem polewał jej głowę wodą przyprawioną wonnymi olejkami. Podczas tych prostych zabiegów mamrotał odpowiednie sentencje, które miały odwrócić czary. Pewna poprawa w stanie zdrowia pacjentki dała się zauważyć już drugiego poranka, po ostatniej kąpieli sama poprosiła o pożywienie, jakkolwiek dotąd musiano ją przymusowo odżywiać. Po roku odzyskała całkowicie siły i dawną urodę. Urządzono wystawny makan salamt, czyli festyn z okazji powrotu do zdrowia, po czym — jak notuje kronikarz — zjawili się tam też z życzeniami zarówno ów zły czarodziej, jak i Jego zleceniodawca, którego serce przepojone goryczą i zazdrością o utraconą dziewczynę podyktowało tę wyrafinowaną zemstę.
Z kolei dobry dukun przyjął obstalunek na zemstę, ale — w drugą stronę. Można by rzec, że kto wiatrakiem walczy, od wiatraka ginie, jako że zaklęcie nazywa się peti palayang, czyli „śmigłowe zaklęcie”.
233
ZEMSTA NA ZAMÓWIENIE
Po sporządzeniu rysunku postaci ludzkiej na śmigłach wiatraka i wbiciu igiełek mających wywoływać katusze przeklętego organizmu zaklinacz w pocie czoła wykonuje swe zabiegi przez siedem kolejnych czwartkowych wieczorów. Okadza pachnidłami wiatrak i wbijając igiełkę w oko naszkicowanej postaci, szepce słowa zaklęcia: „Obyś był szalonym i niewidomym do końca twych dni...”
Ustalona jest pewna kolejność zaklęć, ale przez całą siódmą noc czwartkową zaklinacz działa najbardziej czynnie, gdyż o brzasku w piątek wiatrak musi być osadzony na słupie, a ten z kolei ustawiony w odpowiednim miejscu. Niesamowita jest dla czytającego takie szczegółowe relacje właśnie owa precyzja działania, ma się wrażenie, jak gdyby recepta na zaklinanie była dopracowana niczym ta, jaką się okazuje w aptece. Zaklinacz musi, na przykład, sam siedmiokrotnie obrócić śmigłem, a za każdym obrotem powtarzać: „Niech w tym umyśle pokręci się wszystko tak, jak kręci się ten wiatrak...” Wzywa się złe moce z czterech stron świata. Uważa się, że im szybciej obracają się śmigła, tym bardziej cierpi ofiara. I na odwrót, skoro nieszczęśnik ma okresy przejściowej ulgi, to tłumaczy się to w ten sposób, że widocznie wiatrak się zaciął albo podmuch jest zbyt słaby i śmigła się nie obracają.
Znawcy z całą powagą utrzymują, że zaklinacz mógłby w zasadzie wykończyć swe dzieło w tydzień. Jednakże „pracuje” tylko w czwartki, a to dlatego, aby przez pozostałe dni obserwować zachowanie ofiary i odpowiednio zmieniać zaklęcia. Inna sprawa, że ofiarę obserwuje też niecny zleceniodawca i odpowiednio zwiększa honorarium dla zaklinacza, kiedy widzi, jak wzmagają się cierpienia ofiary.
234
Odczarowywanie jest czynnością skomplikowaną, ale też i tu metoda ustalona jest dosyć dokładnie. Nie będę się nad tym rozwodził. Odbywa się okadzanie ofiary oraz taniec dukuna z szablą, który przez godzinę tnie powietrze, ścigając niewidzialnego dla obecnych wroga.
Zemsta — powiadają uczeni — praktykowana jest raczej rzadko. Przede wszystkim uczucie to dławione jest radością z powrotu do zdrowia ofiary czarów. Pamiętajmy, że Kadajanowie są muzułmanami i odwet jest sprzeczny z ich przekonaniami. Jednakże kiedy namiętności zwyciężają i szuka się zemsty, to poszkodowani głośno wołają, że Allach zna winowajcę! Innymi słowy, powstaje sytuacja umowna, w której zakłada się, że to sam Bóg pokarze sprawcę cierpienia niewinnej istoty.
Zemsta na zamówienie jest uproszczona. Zaklinacz ma mniej pracy niż ten, który pierwszy rzucił czary. Z odnalezionego wiatraczka zdrapuje się postać ludzką
i teksty zaklęć, zostawia tylko imię ofiary. Wióry uzyskane umieszcza się w skorupie orzecha kokosowego
i przez trzy kolejne wieczory zaklinacz „odrzuca czary z powrotem”, recytując przy tym formułę: „Oby przekleństwo to dosięgło osobę, która rzuciła czary, i sprawiło, że cierpieć ona będzie tak, jak ta, którą chciała zadręczyć...”
Potem wióry wkłada się do naboju broni myśliwskiej, z którego usunięto śrut. Strzela się w stronę zachodzącego słońca, a ważne jest też i to, aby huk strzału słyszany był w wiosce, zwłaszcza przez złego zaklinacza i zleceniodawcę. O ile wszystkie ceremonie odprawi się prawidłowo, to już wkrótce podły zaklinacz zaczyna gorączkować i zapada na zdrowiu. „Dostał za swoje” — powiadają rozradowani krewni jego ofiary.
235
NIE DO ŚMIECHU
Jeżeli opowiadam o tych sprawach wziętych ze współczesności, to nie ze złośliwością, daleki jestem od tryumfalnego uśmieszku wyższości czy naigrawania się z obyczajów lub wierzeń. To nie jest nic śmiesznego, to jest tylko ważny czynnik w rozważaniach nad zdrowotnością ludzi, którzy żyją daleko stąd.
Nie wolno zamykać oczu. Nic nam to nie pomoże. Nie można oddzielić medycyny od środowiska. Lekarz, który udaje, iż nie dostarzega medycyny ludowej, traci zaufanie ludzi, których ma leczyć. Jakże często.**?' powiadają mi lekarze, z którymi zetknąłem się w swej wędrówce, a którzy mają za sobą gorzką lekcję doświadczenia — człowiek wychowany w pewnej cywilizacji nie zdobędzie się na obiektywizm w ocenie zjawisk innej, w której przyszło mu pracować.
A przecież znachor pozuje na znacznie bardziej zainteresowanego stanem zdrowia swego pacjenta niż lekarz z uniwersyteckim wykształceniem. On nie namawia rodziny chorego, aby oddała go do szpitala, z dala od bliskich mu ludzi. Znachor wie, że w szpitalu pacjentom pobierają krew i odchody, które potem mogą służyć do czarodziejskich praktyk. Znachor stawia diagnozę z miejsca, nie każe przechodzić żmudnych badań; nie zadaje żenujących pytań ani też nie notuje sobie odpowiedzi, które też mogą się przydać w złej magii.
W szpitalu są wielkie okna, przez które jakże łatwo dojrzy cię oko szatana. W szpitalu na pewno odbiorą ci talizman. Czy nie lepiej leżeć pod niskim sklepieniem we własnej chacie?
W Syjamie ludzie z zapadłych wiosek lękają się szpitala. Bo może tam i wyleczą, to zupełnie możliwe. A jeżeli nie wyleczą? Aby przywieźć zwłoki ze szpitala na cmentarz wioskowy, trzeba by przejechać przez kilka-
naście obcych wsi. A tam nie zgodzą się na przewożenie trupa przez ich teren, to jest zły omen i może ściągnąć nieszczęście. Dlatego też chory woli często zostać w swej chacie, między swoimi.
Wioskowa położna słyszała już o aseptyce. Nim odbierze poród, starannie myje ręce w płynie dezynfekującym, po czym — równie starannie — wyciera mokre dłonie we własne włosy. Posługacz może bardzo dokładnie wysterylizować narzędzia chirurgiczne, ale... wyciera je następnie w brudne szmaty. To są zjawiska, które trzeba wliczać w bilans kampanii, jaką prowadzi się przeciw chorobom.
W Syjamie sztuka masażu leczniczego ma stare tradycje oparte na świetnej znajomości anatomii. Lekarz, który praktykował tam w okresie międzywojennym, wspomina masażystę, który na jarmarkach zachwalał swe usługi w niezwykły sposób. Łapał psa i wyłamywał mu kości ze stawów tak, że psina stawała się masą bezkształtnego mięsa. Następnie na oczach zebranych zwinnie nastawiał kości, tak że pies biegał i merdał ogonem. Ale ten sam człowiek zabijał swych pacjentów, kiedy masażem brzucha usiłował wyleczyć ostre zapalenie wyrostka robaczkowego...
Wszyscy moi rozmówcy w tych krajach, gdzie trzeba torować drogę nowoczesnej medycynie w walce z zabobonem i czarownikami, podkreślali zgodnie, jak ogromnie ważna jest znajomość języka czy narzecza miejscowego. Nie będzie działał skutecznie lekarz, który sam nie może porozumieć się ze swym pacjentem. Tłumacz może mieć dużo dobrej woli, ale może też mieć i... własne pomysły, którymi „wzbogaca” przekład, kierując lekarza na fałszywy trop, a tym samym myląc go w diagnozie. Skąd to się bierze?
Widzisz — tłumaczy mi lekarz działający w północnym Syjamie —1 on musi być „ważny”, nie może
237
w oczach swej wsi „stracić twarzy” u mego boku. Dlaczego? Dlatego, że ja jednak kiedyś stąd wyjadę i wrócę do Europy, a on zostanie w tej wsi do końca życia.
Z Syjamu przywiozłem też opowieści o tych dziwnych sytuacjach, jakie powstają, kiedy medycyna zrodzona pod innym niebem zabiera się do leczenia ludzi ukształtowanych przez cywilizację prastarą, ale zupełnie odmienną.
Jest tam spore osadnictwo • chińskie. Zamożny Chińczyk zjawia się u lekarza dysponującego arsenałem nowoczesnych broni przeciw chorobie. Doktorzeżali się pacjent — wiatry weszły we mnie w ¡nieodpowiednich miejscach, jeżeli mi zaraz nie pomożesz, to już rychło odejdę do mych przodków.
Takie stwierdzenie naturalnie niewiele mówi. Lekarz wypytuje więc nie pacjenta, który zresztą bardzo cierpi, ale jego rodzinę, która masowo stawiła się jako asysta chorego krewniaka. Wreszcie okazuje się, że bogacz od kilku dni nie oddał moczu. Tu znajomość obyczajów miejscowych jest nieodzowna dla właściwego leczenia. Chińczyk ma bowiem nową, młodą żońę czy nałożnicę, zażywa więc silne środki podniecające, których tyle odmian zna tradycyjna medycyna jego środowiska. Są między nimi preparaty, które wywołują groźne zakażenie dróg moczowych. Lekarz pomaga więc doraźnym zabiegiem, zapisuje też tuzin zastrzyków, które powinny radykalnie usunąć dolegliwość.
Chińczyk jest człowiekiem bardzo zapracowanym. Jego czas jest cenny, minuty- liczą się. na wagę złota. Doktorze — uśmiecha się porozumiewawczo — ,czy aby nie można dostać tych dwunastu zastrzyków jednorazowo, ja zapłacę przecież wtedy od razu, z góry... Po cóż mam tu chodzić tyle razy?
W innej podobnej sytuacji, kiedy też potrzebna była seria zastrzyków, lekarz aplikuje osobiście pierwszy.
Preparat to wypróbowany, dawka słaba, a jednak pacjent dostaje natychmiast zapaści. Okazuje się, że skoro dowiedział się, iż czeka go kilkanaście zastrzyków, a żaden lekarz nie chciał ich zaaplikować jednocześnie, to chory był u kilkunastu lekarzy jednego dnia, przy dziesiątym zastrzyku właśnie zemdlał...
Kiedy w roku 2510 (czyli 1967 naszej ery), Roku Kozła, wędruję po Syjamie, trafiam między ludzi, którzy szkolą nowe kadry dla syjamskiej służby zdrowia. Lekarzy'bowiem w Bangkoku jest nadmiar, na prowincji natomiast próżnię powstałą na skutek braku medyków wypełnia znachor* czarownik i zaklinacz.
Zajęcia praktyczne dla studentów odbywają się w Bangkoku w nowoczesnym i dobrze wyekwipowanym szpitalu, gdzie na dziedzińcu stoi pomnik księcia pana — fundatora zakładu. Pacjenci szukający pomocy najpierw biją pokłony przed posągiem, zbliżają się na czworakach do pomnika dobroczyńcy.
Można oglądać jego zdjęcie. Młodzieniec o kruczych, gładko ulizanych włosach, tak jak to było modne za czasów naszych dziadków. Ma też i sztywny kołnierzyk, co było nie lada bohaterstwem w tym klimacie. Uniwersytet i szpital b dowiaduję się — założono właśnie dla uczczenia pamięci syna owego następcy tronu, który zmarł w niemowlęctwie. Oto i pożółkła ze starości
i wilgoci fotografia tego dziecięcia mającego na czole amulet.
Widocznie amulet nie był skuteczny, skoro nie ustrzegł księcia przed zgonem. Kto wie, może szokiem dla ojca było i to, że postradał syna na skutek dyzen- terii, takiej zwykłej choroby, na którą zapadają także
i dzieci nędzarzy z jego królestwa?
Trafiam na wykłady i ćwiczenia. Studenci niedaleko odeszli od tysiącletnich tradycji nauczania pamięciowego, czyli — jak byśmy powiedzieli — wkuwania na pa
239
mięć. System ten nie bardzo pasuje do opanowania zasad nowoczesnej medycyny, ale znowu trudno od razu przełamać takie nawyki. Są -tu specjaliści ze Światowej Organizacji Zdrowia, a ona nie ma przecież nigdzie władzy, może tylko doradzić zainteresowanemu rządowi, ten z kolei może sugestie te uwzględnić lub też schować je pod bibułę.
Entuzjazm młodych adeptów sztuki leczenia, ich zapał do opanowania wiedzy wspominałem długo jeszcze w mej podróży. W Sarawaku, na Borneo, kiedy wracałem rzeką Balleh z wyprawy między Dajaków, zatrzymaliśmy się w ambulatorium metodystów w Nanga Mu- song. Z dala od cywilizacji mieszka tam młoda położna, która przedstawiła się nam jako Glenda Lee Cox. Jej pacjentami są tylko Dajacy, nikt inny tu przecież nie mieszka. W białej tropikalnej sukni oprowadza nas po swym królestwie. Gabinet zabiegowy, mały domek mieszkalny, kilka zagonów kwiatów i wokoło dżungla, dżungla i tylko dżungla.
Opatrzyła właśnie jakąś pacjentkę. Rana paskudnie rozjątrzona. Akuszerka zauważyła moje spojrzenie, wyjaśnia rzeczowo i spokojnie:
— Tu ciągle jeszcze przecina się pępowinę zaostrzonym bambusem i posypuje popiołem. Szansa wyżycia matki i dziecka? Różnie z tym bywa. O ile dowiozą je tu dość szybko, można jeszcze pomóc, ale czasem sprawca okaleczenia wypuszcza ofiarę dopiero wtedy, kiedy uważa, że sam już nic do zrobienia nie ma...
Spacerujemy tam i z powrotem po małym ogródku. To już ostatnie dni mego pobytu na Borneo. W samolocie, który wystartuje z Kuchingu do Singapuru, mam już zarezerwowane miejsce, inne czekać będzie w odrzutowcu, który stamtąd odleci do Europy. Nagromadziły się przez te miesiące spostrzeżenia, refleksje, wnioski.
Młoda dziewczyna przerywa pierwsza nasze milcze
240
nie. — A penny for your thoughts! Grosik za twoje myśli! — rzecze.
Zastanawiam się teraz, ile czasu upłynie, nim poziom opieki zdrowotnej nad ludźmi z zapadłych wiosek w dżungli dorówna temu, jaki jest udziałem mieszkańców krajów, które wysunęły się naprzód. Tym bardziej że medycyna maszeruje teraz w siedmiomilowych butach, trudno wprost ogarnąć wszystkie dziedziny tej wiedzy, gdzie zanotowano niebywały wręcz postęp. To są sprawy, których nie wolno chyba pominąć mi w mej książce. Prawda?
ROZMOWA DZlS O MEDYCYNIE JUTRA
„Czy możliwe jest sporządzenie szczepionki, która będzie zabezpieczała człowieka przeciw wszystkim zarazkom wirusowym? Teoretycznie tak. Może to być bądź szczepionka z kilku szczepów, bądź też — aby nie było interferencji — będzie to szczepionka podawana co kilka miesięcy w wieku niemowlęcym. Innymi słowy, pediatra będzie mógł zabezpieczyć swego małego pacjenta przed groźnymi wirusami na całe życie. Uzyska się w ten sposób zastępczą immunizację. Znaczy to, że zarazek złośliwy zastąpiony zostanie zarazkiem łagodnym. Należy bowiem działać tak, aby wykorzenić chorobę, a nie zarazek, który ją powoduje. Zarazek wykorzeniony przyczai się niejako w podziemiu i może podjąć swą działalność wtedy, kiedy nasza czujność będzie uśpiona. Może to nastąpić choćby w następnym pokoleniu ludzkim, kiedy lekarze nie potrafią nawet prawidłowo rozpoznać objawów choroby, z którą nigdy nie mieli do czynienia. Zarazek trzeba kontrolować, ale nie niszczyć, gdyż to groziłoby naszym przyszłym pokoleniom. Wierzę głęboko w równowagę mikrobiologiczną. Jako przykład
weźmy układ pokarmowy człowieka. Wiemy, że mamy w naszym przewodzie pokarmowym różne bakterie. Równowaga jest stale zachowana. Teraz załóżmy, że zaczniemy odżywiać się jakimś preparatem X, który sprawi, że bakteria Y zniknie z przewodu pokarmowego ludzi. Do czego by to doprowadziło? Otóż zostałaby zachwiana równowaga, może wtedy ujawnić się zarazek, którego istnienia nawet się nie domyślaliśmy, a który był uprzednio w równowadze z innymi bakteriami. Taka sama równowaga najpewniej istnieje między wirusami. Dlatego walka z chorobami wirusowymi nie może być prowadzona poprzez wyniszczanie wirusów, ale poprzez szczepienia, i to zarazkami żywymi, odpowiednio osłabionymi. A więc szczepienia idealne to takie, które się przeprowadza zarazkiem złagodzonym. Klasycznym przykładem, potwierdzającym tę tezę, są szczepienia przeciw paraliżowi dziecięcemu. Miliony ludzi zyskało odporność przeciw tej strasznej chorobie”.
Tu już mamy do czynienia nie z wynurzeniami laika. Myśli te niezawodnie warte są znacznie, znacznie więcej niż ów grosik, jaki proponowano mi w głębi dżungli w Sarawaku na Borneo. Człowiek, który wypowiada cytowane powyżej słowa, jest bowiem autorytetem światowym. Znalazł dla, mnie czas podczas krótkiego pobytu w Polsce, gdzie nadano mu tytuł członka honorowego Polskiego Towarzystwa Mikrobiologicznego. Jest dyrektorem Instytutu Anatomii i Biologii imienia Wistara w Filadelfii, gdzie uczeni z różnych krajów prowadzą studia nad problemami nowoczesnej medycyny. W 1959 roku był też prezesem Nowojorskiej Akademii Nauk. Mój rozmówca jest również profesorem medycyny Doświadczalnej na Fakultecie Medycznym i profesorem mikrobiologii na Wydziale Biologii Uniwersytetu Pensylwania w Filadelfii. Profesor Hilary Koprowski ofiarował Polsce 9 milionów dawek żywej szczepionki
typu 1 i 3 przeciw chorobie Heinego Medina. Posłużono się nią w akcji masowych szczepień, które doprowadziły do niemal zupełnej likwidacji tej choroby. Przekazywał też Polsce szczepy wirusów z zezwoleniem na produkowanie z nich szczepionek. Jego żona, Irena, też pochodząca z Warszawy, jest również wybitnym uczonym prowadzącym studia nad rakiem. Dr Irena Koprowska jest profesorem patologii w Akademii Medycznej im. Hahnemanna w Filadelfii.
Do naszej rozmowy mogło dojść dawno temu, kiedy nasz rozmówca był jeszcze uczniem gimnazjum im. Mikołaja Reja w Warszawie, a nie profesorem. Reporter pewnie jednak bałby się wtedy wędrówki na piętro klas starszych (uczony należy do rocznika 1916), gdyż mogłoby się zdarzyć, że jako „szczeniak” oberwałby co nieco w klasie Hilarego Koprowskiego, Kazimierza Brandysa, Witolda Kuli i kilku innych gimnazjalistów, którzy idąc potem poprzez życie wyróżnili się z tłumu.
O „POWOLNYCH WIRUSACH”, WAMPIRACH fc..
Niemal 30 lat prof. Koprowski przebywa już poza krajem, a jednak mówi po polsku bez cienia obcego akcentu, tak jak gdyby zaledwie wczoraj wyjechał z Warszawy, miasta, gdzie studiował równocześnie na wydziale medycznym i w konserwatorium muzycznym. Uczony ma za sobą ciężką wojenną tułaczkę bez grosza przy duszy poprzez Europę Południową i Amerykę Łacińską. Zona jego zarobkowała jako pielęgniarka.
Nawet ruszając w drogę na zjazdy naukowe prof. Koprowski zabiera ze sobą nuty, jest dobrym pianistą i korzysta z każdej okazji, aby wsłuchać się w muzykę Chopina i Mozarta. W jego domu na przedmieściu Filadelfii
243
są zbiory malarstwa polskiego, o które zabiegałoby niejedno muzeum.
W lutym 1950 podał po raz pierwszy sześcioletniemu chłopcu dawkę szczepionki z żywego wirusa polio. Uważano, że igra z niebezpieczeństwem paraliżu. Teraz miliony ludzi szczepi się tą właśnie szczepionką, zabezpiecza ona na wiele lat, a może nawet i na całe życie przed straszliwymi skutkami choroby. Uczony hodował wirusa przez kilka lat, każde następne pokolenie wirusów było słabsze od poprzedniego,, ale jeszcze dość silne, aby mogło spowodować powstanie we krwi przeciwciał zwalczających tę chorobę.
Pracuje obecnie nad „powolnymi wirusami” -(„slow viruses”), które nie niszczą komórek, a jednak są powodem powstawania choroby. Światowa Organizacja Zdrowia korzysta z jego wiedzy w zakresie zwalczania wścieklizny, której wirusa adaptował do kultury tkanek i użył do przygotowania szczepionki.
Opowiada, że nietoperze, które jak wiemy dzisiaj, bywają zakażone wirusem wścieklizny, kąsały ludzi, wszczepiając im chorobę. Taki pokąsany człowiek, ujawniający objawy wścieklizny, mógł być uważany za wampira (i kąsać swych bliźnich).
Czy choroby, które dziś znamy już tylko z różnych, często fantastycznych, opisów, jak np. gorączka krwiotoczna, która była postrachem Europy, naprawdę przeminęły z historią? Nie byłbym zdziwiony — powiada prof. Koprowski — gdyby okazało się, że tragiczny wypadek, którego ofiarą padło ostatnio kilku pracowników laboratorium w NRF, miał podłoże właśnie w tej chorobie. Jak wiadomo, do laboratorium tego dostarczono transport małp z Ugandy. Na kwarantannie w Londynie małpy te zetknęły się z małpami z Cejlonu, a te z kolei mogły być zarażone. Objawy choroby krwiotocznej z NRF przypominają te, które przed wiekami towa
244
rzyszyły występowaniu gorączki krwiotocznej. A więc może mamy do czynienia z wirusem, który przetrwał gdzieś z dala od Europy, aby zaatakować ludzi właśnie wtedy, kiedy się tego zupełnie nie spodziewali.
I... O „ROZEŚMIANEJ ŚMIERCI”
Inna sprawa, że pewnych chorób nie umiano dawniej rozpoznać. Groźna choroba żółtaczka zakaźna pewnie była tak samo niebezpieczna i dawniej, ale myśmy ją inaczej nazywali.
— Pamiętam w mej rodzinie przypadek — wspomina profesor — kiedy operowano kogoś na kamienie żółciowe. Kamieni nie było, pacjent zmarł; dziś pewnie rozpoznano by zakaźną żółtaczkę.
Nauka wyodrębnia coraz to nowe odmiany wirusów. Spotkał się pan na Nowej Gwinei — mówi prof. Koprowski — z groźną chorobą zwaną „kuru”, czyli „roześmiana śmierć”*. Atakuje ona tylko jedno plemię, przeważnie kobiety w okresie dojrzewania. Były różne teorie; uważano na przykład, że choroba rozprzestrzenia się przez ludożerstwo. To znaczy, że zjedzenie zakażonego mózgu zarażało... Preparaty z mózgu i rdzeni kręgowych zmarłych na kuru zastrzyknięto domózgowo szympansom. Po półtora roku u jednej z małp wystąpiły objawy chorobowe, teraz padły już wszystkie. Teraz już jest pewne, że ludożerstwo sprzyjało przenoszeniu choroby, zapadali na nią ludzie, którzy zjedli mózg ludzi chorych na kuru. Wirusów tych nie oglądano jeszcze nawet pod mikroskopem elektronowym, są to wirusy „bomby zegarowej”, czyli niesłychanie powolne, trzeba czasem nawet dziesiątków lat, aby zaczęły swą niszczy
cielską działalność. Wydaje się, że „roześmiana śmierć” sieje spustoszenie w określonych warunkach genetycznych i hormonalnych. Chociaż plemię atakowane przez tę chorobę żyło w stanie dzikim, odseparowane od innych plemion, to jednak osobnicy z tego plemienia mogą szybko przystosować się do warunków współczesnej cywilizacji. Dr Gajduszek, który specjalizuje się w badaniach nad kuru i co roku co najmniej 5 miesięcy spędza na Nowej Gwinei, przywiózł do Waszyngtonu chłopca z tego „przeklętego plemienia”. Chłopiec był zupełnite dziki, nie można było nawet ustalić jego dokładnego wieku. Poszedł do szkoły, teraz jest zupełnie normalnym, powszechnie łubianym młodym człowiekiem, pełnym naturalnego uroku, samodzielnie podróżuje i daje sobie świetnie radę w życiu wielkomiejskim.
Zapytany o swe własne prace, uczony powiedział mi, że ma na warsztacie trudne problemy wirusów rakotwórczych.
— Staramy się rzucić więcej światła na genetyczno- -immunologiczne stosunki pomiędzy wirusami rakotwórczymi a komórkami zmienionymi przez nie na nowotworowe — zapowiada prof. Koprowski.
— Panie profesorze, gdyby stworzono rząd świata i gdyby panu powierzono tekę ministra zdrowia, to w jakim kierunku skoncentrowałby pan swe wysiłki?
— Starałbym się doprowadzić do najściślejszej współpracy międzynarodowej, tak abyśmy uniknęli epidemii wywołanych przez lekkomyślność czy niedbalstwo ludzi. Dziś, kiedy śmierć podróżuje odrzutowcem, kiedy „kurczą się” odległości na świecie., jeden choćby kraj, który wyłamuje się z systemu kontroli międzynarodowej, może przekreślić plany i starania innych krajów. Dalej, poświęciłbym wiele uwagi badaniom flory i fauny oceanów. Stamtąd ludzkość czerpać będzie żywność w następnych stuleciach, to będzie nasz spichlerz.
24«
Bakterie i wirusy żyjące w oceanach muszą zostać poznane, aby nie sprawiły ludziom przyszłości bolesnych niespodzianek. Trzeba też będzie uważać, aby nie przywieźć z wypraw na inne planety niepożądanego pasażera. Astrobiología powinna zabezpieczyć nas przed taką ewentualnością. Są przecież nawet na ziemi zarazki, które prosperują właśnie w wysokiej lub niskiej temperaturze, znamy wirusy wytrzymujące gotowanie. Zresztą brak czasu i miejsca nie pozwala na wyliczanie wszystkich możliwych zadań takiego „ministra”.
MIĘDZY MELBOURNE A MOSKWĄ
Pewnego dnia 1968 roku na ekranach telewizorów w milionach szwedzkich domów można było dojrzeć film pokazujący na wstępie ruch kołowy i pieszy w dużym mieście. Słowa spikera, jakie wprowadziły telewidzów w temat, wyjaśniały jednak od razu, że chodzi o>'sprawy wyjątkowej wagi, interesujące wszystkich, a więc i tłum wielkomiejski. Powiedział on mianowicie: „Na szerokim świecie, w miastach tak wielkich, jak Nowy Jork czy San Francisco, zespoły medycznych badaczy pracują dziś nad rozwiązaniem problemów, w obliczu których ludzkość stanie jutro. W Moskwie naukowcy atakują wielogłową hydrę raka. W tym wszystkim Wschód łączy się z Zachodem we współpracy medycznej na skalę rzeczywiście światową. W Melbourne i w Paryżu badacze coraz głębiej przenikają skomplikowane chemiczne problemy dziedziczności, są już w rejonie fascynujących odkryć naukowych, a dziedzina ta będzie miała olbrzymi wpływ na ludzkość jutra...”
Tak się rozpoczął rewelacyjny program, którego realizatorem był Lars Wallen, narracja zaś i wywiady były
247
dziełem Bernta Bernholma i Bengta Feldreicha. Wywiady to niezwykłe, gdyż rozmówcami byli wyłącznie laureaci nagrody Nobla w dziedzinie medycyny. Nie jestem naturalnie w stanie przekazać tu pełnego stenogramu z tego obszernego programu, gdyż właściwie mógłby on wypełnić osobną książkę. Chciałbym jednak przytoczyć urywki opinii tych sław naukowych, które rozmawiając z reporterami szwedzkiej telewizji ze swych pracowni w Związku Radzieckim i Stanach Zjednoczonych, w Australii i Francji, w Szwecji i Wielkiej Brytanii, odpowiedziały na różne pytania, jakie mogły się nasunąć mym czytelnikom. Są to jednak — powtarzam — tylko fragmenty. Nie przytaczam wypowiedzi z reguły niezwykle ciekawych, ale dotyczących spraw nie omawianych w ściśle opisowej części mej relacji z wędrówki po Azji śladami cierpienia.
Mówi spiker:
— Minione 20 lat przyniosło wielkie sukcesy w walce przeciw takim chorobom, jak malaria czy gruźlica, ale stanęliśmy w obliczu nowych, niezwykle trudnych zagadnień, jak na* przykład wyżu demograficznego. Dziś więc, kiedy Światowa Organizacja Zdrowia wybiega myślą na dwadzieścia lat naprzód, nasuwają się pytania: jakie będą najważniejsze problemy medyczne do rozwiązania w nadchodzących dwóch dziesięcioleciach?
Odpowiada profesor Arthur Kornberg z Uniwersytetu Stanford w Pało Alto w USA:
.¿s— Uważam, że te, jakie występują w dziedzinie wyżywienia i zachowania. Mym zdaniem naszym najpoważniejszym zadaniem będzie dostarczenie wystarczają-*- cych zasobów żywnościowych dla ludności świata, jak też i ograniczenie tej ludności, a to właśnie dla stworzenia realnych warunków jej wyżywienia...
Spiker kieruje następne pytanie do Londynu:
— Światowa Organizacja Zdrowia wykazała swą
248
sprawność w zwalczaniu chorób na każdym kontynencie. Tymczasem jednak powstała skomplikowana sytuacja: im bardziej opanowuje się choroby zakaźne, tym bardziej wzrasta ludność świata, co z kolei toruje drogę dalszemu niedożywieniu i chorobom. Sir Peter, czy nie uważa pan, że powstał paradoksalny stan rzeczy?
Brytyjski uczony, Peter Medawar, odpowiada:
'¿j«« Tak, oczywiście jest to paradoksalne, że postęp w medycynie stwarza problemy jeszcze poważniejsze. W tej sprawie, w sprawie przeludnienia, miałbym do przekazania tylko dwa fakty. A więc to jest ogromnie poważny problem, ale problem do rozwiązania. Z perspektywy nauki mamy sposoby na przeludnienie, ale na drodze ku pomyślnemu rozwiązaniu stają przeszkody psychologiczne, społeczne, gospodarcze i — nade wszystko — administracyjne. Naukowiec właściwie spełnił już niemal swe zadanie, a mianowicie ustalił — jakkolwiek potem będzie je jeszcze można dopracować — metody kontroli przyrostu ludności.
Z Paryża włącza się do dyskusji inny laureat nagrody Nobla — profesor André Lwoff:
— Niech wolno będzie odpowiedzieć następującą opowieścią. Otóż w 1796 roku Jenner wynalazł szczepienia przeciw ospie. Niewątpliwie było to jedno z najdonioślejszych odkryć w walce przeciw chorobom zakaźnym. Rzecz jasna, Jenner został gwałtownie zaatakowany. Wsławił się przy tym pewien chirurg. Sprzeciwiał się on szczepieniom przeciw ospie — cytuję tu jego słowa: „tylko dlatego, że są one zbyt skuteczne. Ospa bowiem jest ważną metodą ograniczania ludności, zwłaszcza w wielodzietnych i ubogich rodzinach”.
Z „dołu globusa”, z Melbourne w dalekiej Australii, dobiega do szwedzkich telewidzów głos sir Macfarlane Burneta:
— Zdaję sobie sprawę, że zagadnienia wpływu kon
249
trolowania chorób zakaźnych na problemy zaludnienia były sprawami pierwszorzędnej wagi dla Światowej Organizacji Zdrowia. I sądzę, że obecnie zdaje sobie ona sprawę z tego, że jeżeli wykorzenia chorobę — szczególnie w tropikach — to ma do czynienia z problematyką wyżu demograficznego. (...) Ale mym zdaniem jeszcze jeden aspekt tej sprawy jest ważny, a mianowicie to, że walka przeciw malarii i podobne do niej akcje naruszają równowagę w przyrodzie. To jeszcze jedno zagadnienie do przemyślenia dla Światowej Organizacji Zdrowia. To jest bardzo złożone pytanie, ale myślę, że wiemy już, w jakim kierunku zdążamy.
Znowu włącza się spiker:
— Jednym z poważniejszych problemów współczesności jest przeludnienie, problem zaostrzony jeszcze przez postęp medycyny. Zasugerowano jedno wyjście: czy nie dałoby się rozwiązać dylematu poprzez emigrację na inne planety, poprzez skolonizowanie nowych rejonów kosmosu?
Profesor sir John Eccles odpowiada:
4'<— Moje poglądy są tu zupełnie jasne. Rzekłbym, że jest to niemożliwe nie tylko teraz, ale po wszystkie czasy. W najlepszym razie uda nam się zrobić jakieś wypady na inne planety. Ci, którzy wyobrażają sobie, że można skolonizować jakąś planetę, nie pojmują ludzkiej fizjologii i odmienności warunków, jakie są potrzebne do stałego bytowania na planecie w odróżnieniu od przygody, która ma trwać kilka godzin czy dni.
berneński taniec Śmierci
Od czasu do czasu miasto Berno wystawia na starym rynku pod gołym niebem średniowieczne widowisko „Berneński Taniec Śmierci”. Oglądałem je z okazji wy
25D
stawy narodowej, jaką Szwajcaria organizuje co ćwierć wieku. Tym razem, aby zachować nastrój inscenizacji, trzeba było usunąć z okolicznych domów takie rekwizyty naszego stulecia, jak anteny telewizyjne, wygasić neony i światła jarzeniowe.
O zmroku więc my> widzowie, przenieśliśmy się w inną epokę. Oto na rynek wjeżdża barwny pochód. Ciężkie perszerony ciągną wozy załadowane winem i piwem, mającym cieszyć podniebienia zarówno pospólstwa, jak i opasłych rajców miejskich. Piękne dziewczęta i trubadurzy z lutniami, kupcy i rzemieślnicy, żaki i mieszczki całe średniowieczne miasto powstaje na te kilka godzin z mroku niepamięci, aby przekazać nam, współczesnym, relację o ludziach, którzy odeszli. Ale jak odeszli?
W rozbawionym tłumie pojawia się złowroga postać. Dotknęła młodzieńca balladą opiewającego wdzięki pięknej pani, i oto dorodny śpiewak osuwa się na ziemię. Jeszcze chwila i piękna pani też odchodzi z tego świata w ślad za swym wielbicielem. Śmierć nie szczędzi nikogo, uderza w biednych i bogatych. To widowisko, z życia wzięte, wywodzi się z prawdziwych wydarzeń. To zaraza nawiedziła dostatnie miasto.
Nie jestem pewien, czy historycy literatury ustalili dokładną genezę epidemii, na której kanwie osnuto ten dramat. Być może chodziło tu o „Czarną Śmierć", może winowajczynią była inna choroba. Ale kiedy oglądałem widowisko, nawiedzała mnie natrętna myśl, że może kiedyś, za setki lat, potomni nasi oglądać będą tak samo dla nich „egzotyczne” dramaty o chorobach, które nas jeszcze przerażają. Nie wiem, czy nastrój grozy wywoła w nich opowieść o trądzie albo „gorączce ślimaczej'’, czy zdadzą sobie sprawę z tragedii ludzi przez tysiące lat zwyciężanych przez malarię. Czy pojmą nieszczęścia, jakie ściągnęły na ludzkość inne jeszcze choroby, które na
251
kartach tej książki starałem się pokazać w działaniu? Czy istotnie uda się rozwiązać bez reszty te aktualne dziś problemy?
Bądźmy powściągliwi w naszych prognozach. Nie wybiegajmy na setki lat naprzód, skoro nawet dysponując najtęższymi mózgami świata medycznego telewizja szwedzka nie wyszła poza najbliższe dwadzieścia lat:
„Perspektywy na nadchodzące dwa dziesięciolecia, przedstawione nam tu przez laureatów nagrody Nobla, nastrajają zarówno optymistycznie, jak i pesymistycznie. Optymistycznie, ponieważ postępy w wiedzy medycznej powinny prowadzić do polepszenia zdrowotności świata. Pesymistycznie, jako że praktyczne zastosowanie tej wiedzy wydaje się często nieosiągalnie trudne. Wybitni specjaliści medycyny wnieśli swój wkład i wnoszą go nadal. Ale przyszłość jest sprawą każdego. Świat jutra zależy od każdego z nas”.