Wolanowski Lucjan UPAŁ I GORĄCZKA REPORTER WENDRUJE SZLAKIEM CIERPIENIA EPIDEMIE NA ŚWIECIE

LUCJAN WOLANOWSKI

UPALI GORĄCZKA

REPORTER WĘDRUJE SZLAKIEM CIERPIENIA

Firzy Ring Road, w śródmieściu stolicy Indii, wznosi się niewielki nowoczesny budynek, nad którym powie­wa błękitna flaga Światowej Organizacji Zdrowia. Na parterze mieści się mała salka. Tam zasłonięte okna nie' wpuszczają indyjskiego słońca. Ze ścian spoglądają na kilkanaście zebranych osób demony zła, głodu, za­razy i śmierci z ornitologii hinduskiej. Ich straszne oczy przypominają w tym nowoczesnym wnętrzu, odciętym klimatyzacją od upalnego dnia, że jesteśmy w głębi Azji.


KONSYLIUM DLA 700 MILIONÓW

Zebrani zasiadają wokół stołu. Rozmawiają ze sobą po angielsku» ale między nimi jest tylko jeden Bry­tyjczyk. Pozostali to Hindusi, Duńczyk, Maltańczyk, Cejlończyk, Haftańczyk, Amerykanin, Włoch i Holen­der.

Wskazówki ściennego zegara pokazują dziewiątą rano. Jak co poniedziałek zapalają się czerwone świat­ła nad drzwiami do tej sali konferencyjnej. Milknie gwar głosów. Powstaje przewodniczący, w kilku uprzejmych słowach wita reportera z Polski, który

skierowany tu został do pracy przez wydział informa­cji Światowej Organizacji Zdrowia w Genewie.

Zaczyna się konsylium lekarskie. Pacjentów jest blis­ko siedemset milionów. To obraduje ścisły sztab regio­nalnej dyrekcji Światowej Organizacji Zdrowia na Azję Południowo-Wschodnią. Poczta kurierska napływa tu w piątki z Afganistanu, w poniedziałki z Birmy, Indo­nezji i Syjamu; z Mongolii we wtorki, z Nepalu w czwartki. Raz w miesiącu samolot kurierski ląduje na zapomnianych przez Boga i ludzi Malediwach, aby dowieźć personel i pocztę na maleńkie wysepki. Z Ge­newy „walizka", czyli służba kurierska dowozi w po­niedziałki, środy i piątki zalecenia i dyrektywy, dostar­cza informacje z innych dyrekcji regionalnych, roz­sianych w różnych stronach świata. Jak się czujesz, Azjo?

START BUDRYS, TRZECH SYNÓW...

Tym razem znalazłem się w Azji Południowo-Wsęho- dniej na zlecenie Światowej Organizacji Zdrowia. Nie chodziło o podręcznik, nie jestem lekarzem, a podręcz­niki piszą dla Światowej Organizacji Zdrowia najwy­bitniejsi specjaliści. Moi zleceniodawcy chcieli mieć książkę o walce przeciw śmierci w tych stronach globu, ale oglądaną z perspektywy, którą zwać przywykliśmy „ludzką stroną opowieści”. Do pracy tej zaangażowano trzech reporterów. Pan Joseph Handler, dyrektor wy­działu informacji, posłał Francuza do Ameryki Łaciń­skiej i do Mongolii, Rosjanin ruszył na Bliski Wschód, mnie „przypadł” Daleki Wschód.

Wczesną wiosną 1967 przyleciałem do Genewy. Przez kilkanaście dni brałem miarę na reportaż, zastanawia­jąc się nad różnymi aspektami tematu. W wielkim

gmachu, gdzie kilka razy dziennie przechodziłem koło .popiersia Marii Skłodowskiej-Curie, daru rządu pol­skiego dla tej Organizacji, rozmawiałem z różnymi lekarzami, którzy znali te strony świata, gdzie miałem jechać, lub znali problemy chorób, które miały być osnową reportażu — a najczęściej i jedno, i drugie. Wreszcie doszło do ostatecznej rozmowy. Przez okna gabinetu, w którym omawialiśmy sprawy bardzo go­rących tematów w bardzo ciepłych krajach, widać ośnieżone szczyty Alp. Powiedział pan Joseph Handler, dyrektor informacji Swialtowej Organizacji Zdrowia: „Proszę się dobrze zastanowić. Nie chcemy, aby znał pan te sprawy z relacji osób trzecich. Takie opracowa­nia można zrolbić za biurkiem. Chcielibyśmy, aby prze­bywał pan między chorymi, aby sam pan spojrzał na te sprawy z perspektywy małej chatki w głębi dżun­gli na Borneo czy domku stojącego na wbitych w wodę palach w Syjamie. Mamy tu lekarzy, którzy całe życie poświęcili walce z .trądem,* ale musi pan sam przeby­wać między trędowaltymi, aby zrozumieć tragedię tej choroby. Nie możemy zapewnić panu innej ochrony zdrowia, jak tylko tę, którą mają nasi wszyscy pracow­nicy. Ubezpieczymy pana od choroby i na wypadek śmierci, ale polisa ubezpieczeniowa nie zapewnia wszystkiego...”

Latem zaczęły nadchodzić z Genewy ciężkie paczki z książkami o chorobach tropikalnych. Zabrałem je ze sobą na urlop do Kazimierza nad (Wisłą. Wieczorami czytałem o chorobach, które przeważnie nie mają na­zwy w języku polskim, a jeżeli nawet mają — jak np. malinica — to nazwa ta (powiedzmy egoistycznie: na szczęście!) niewiele mówi.

Do Genewy przybyłem ponownie jesienią. Trochę już .mfałgim rozeznania w problematyce, ale nie było się nawet przed kim pochwalić, gdyż kiedy zgłosiłem się

9

w gmachu przy Avenue Appia, wręczono mi zaraz ,,na dzień dobry” skierowanie na badanie lekarskie.

Zaczęło się to na czczo, rankiem, i mam wrażenie, że przejść badania w Światowej Organizacji Zdrowia w Genewie .to trochę tak, jak gdylby praktykujący ka­tolik nalegał na to, aby sam papież udzielił mu ślubu. W podziemiach gmachu podsunięto mi najpierw do podpisu oświadczenie stwierdzające, iż zgadzam się na ujawnienie wyników badań mym zleceniodawcom, oświadczenie to wylądowało w teczce z mym nazwi­skiem na okładce i nadrukiem „Tajemnica lekarska”, potem teczka ta pęczniała od wkładanych kolejno wy­ników analiz i innych badań. W każdym razie pobrano ze mnie wszystko, co się tylko dało pobrać, byłem prze­świetlany, skakałem, kucałem, zwierzałem się z przeby­tych chorób, oświadczałem, że nie miałem w rodzinie chorych umysłowo ani że nie jestem dziedzicznie ob­ciążony żadną z długiej litanii wymienionych na for­mularzu chorób. Odpowiadałem na pytania w rodzaju, czy i jakie leki biorę stale, a jeżeli tak — to od jak dawna. Po południu, nieco znużony tymi badaniami przeprowadzanymi w kraju zegarków ze szwajcarską precyzją, powiedziałem do doktora Sulttona: „Czy aby me zaszło jakieś nieporozumienie, doktorze, przecież ja nie zamierzam wstąpić do komandosów marynarki wojennej, tylko chcę jechać na Borneo...”

Ale — jak by rzekli nasi rodacy w Ameryce czy w Australii — on wcale nie endżojował tego dżoku, czyli że wcale nie był ubawiony tym dowcipem. Za karę dostałem podwójne stuknięcie młotkiem w kolano, a lekarz dobrotliwie i rzeczowo wyjaśnił: „Widzi pan, nie jedzie pan jako .turysta. Jeżeli będzie się pan źle czuł, jeżeli upał pana męczy, a wilgoć źle ma pana wpły­wa — to będzie pan siedział w hotelu. My zaś chcemy,

10

alby pan pracował. To wszystko. Niech pan teraz zrobi szybko dziesięć przysiadów. Dziękuję...”

Kiedy ubierałem się w szatni, pielęgniarka z uśmie­chem odniosła mi zegarek, który zdjąłem przed bada­niem elektrokardiograficznym, i rzekła: „Dostanie pan od nas pozdrowienia, proszę je nosić na sercu”.

Myślałem ja z kolei, że to żart. Ale w Bangkoku, w Syjamie, doręczono mi kopertę z Genewy, w której znalazłem legitymację w trzech językach informującą, jaką mam grupę krwi. Do niej dołączone było zalecenie, abym nosił ją stale przy sobie. Wiele istnień ludzkich dałoby się uratować, gdyby po wypadku było od razu wiadomo, jaką krew można użyć do transfuzji.

SZCZYPTA SOLI

W gabinecie lekarskim wręczono mi też małą teczkę z apteczką połową, którą miałem zabrać ze sobą w dro­gę. Oryginalnością tego zestawu było to, że wszystkie leki opakowane zostały w lekkie naczynia z tworzyw sztucznych z nadrukowaną nazwą, czasem, zastosowa­niem preparatu, ale bez firmy producenta. Jak mi kiedy indziej opowiadano, Światowa Organizacja Zdrowia chce w ten sposób pozostać z dala od wojny reklamo­wej chemicznych gigantów. Nabywa więc leki i prze­pakowuje je we własnym zakresie. Nietrudno sobie wy­obrazić, że w przeciwnym wypadku gazety roiłyby się od reklam w rodzaju „Kup nasz preparat, który Świa­towa Organizacja Zdrowia nabywa dla swych pracow­ników”.

Jeszcze z Warszawy zabrałem spisane ładnie na kart­ce maszynopisu rady przyjaciela — doktora Rogera Schonberga, który z ramienia tej samej Organizacji przebywał w Kongo, naturalnie jako lekarz. Z żalem

11

muszę zrezygnować z cytowania tu celniejszych wy­jątków z jego od serca płynących rad, a to dlatego, że pisane są słownictwem drastycznym i nie omijają żad­nej dziedziny żyda osobistego. Omawiają z bogactwem szczegółów czynności najbardziej intymne z zalece­niem pory dnia i częstotliwości wykonania — wszystko naturalnie gwoli higienie. Urzędowych, znacznie bar­dziej dostojlnych rad z dwujęzycznej broszury „Higiena osobista w tropikach” nie będę tu cytował.

W apteczce daremnie byśmy szukali „leków-cudów”. Znajdują się tam natomiast preparaty tak dziwne, jak... sól kuchenna w pastylkach, które należy łykać regular­nie, ale tylko w niektórych rejonach, gdzie klimat jest wyjątkowo ciężki. Chodzi mianowicie o to, że w orga­nizmie wydzielającym wielkie ilości potu dochodzi do zachwiania bilansu płynu. Wtedy rozlega się dzwonek alarmowy, czyli po prostu chce nam się pić. Ale w pocie wydziela się też wiele soli — czasem można widzieć wprost białe „zacieki” na ciele. Tu „dzwon na trwogę” jest bardziej dramatyczny. Następują majaki czy na­wet rozdwojenie obrazu. Przeżyłem wstępną fazę tych doświadczeń przed kilku laty, kiedy byłem korespon­dentem przy wojskach Narodów Zjednoczonych na Za­chodniej Nowej Gwinei — i nie chciałbym bardzo prze­żyć tego ponownie.

OBIAD NA CZTERECH KOŁKACH

Jako weteran kilku podróży do Azji Południowo- Wschodniej, przeważnie z dala od utartych szlaków i często w prymitywnych warunkach bytowania — uważam, że zbytnie przejmowanie się czyhającymi tam niebezpieczeństwami jest niedorzeczne. Lektura na ten temat może wpoić w człowieka przekonanie, że padł

ofiarą zarazków, które .powodują śmierć nieuchronną, acz powolną... Objawy każdy zawsze u siebie znajdzie przy odrobinie dobrej woli i pomysłowości.

Z drugiej strony są <to sprawy, których nie wolno lekceważyć. Zawsze powtarzam mądrość zasłyszaną od Holendrów, którzy mają Ite czterysta lat doświadczenia w tamtych stronach. IW dalekich krajach nigdy nie staraj się być mądrzejszy niż ci, 'którzy łam byli przed tobą. Ci mądrzejsi leżą potem pod palmami. Droga w tropiki kojarzy mi się trochę z dobrze znakowanymi szosami w Islandii, gdzie po kilku tablicach następuje ostatnia z tekstem słownym: „Zostałeś ostrzeżony!”

Kilkanaście dni przed odlotem wypełniała mi praca w bibliotece w Genewie. Światowa Organizacja Zdro­wia zgromadziła tu to, co nazwałbym śmietanką nie­szczęścia zebraną z dramatów ludzkich różnych epok, klimatów i stron. Tu w grubych tomach lub na kilo­metrach mikrofilmów zebrano spostrzeżenia lekarzy będące owocem ich całego żyda, a czasem nawet i wielu pokoleń badaczy. Tu spisano ważne obserwacje, zano­towane tuż ¡po operacjach drżącą jeszcze z przemęcze­nia ręką chirurga, 'która odłożyła lancet, a sięgnęła po pióro. Suchym, beznamiętnym, naukowym językiem faktów piszą tu korespondenci z placu boju tysięcy bitew o ludzkie życie, rozgrywanych bezustannie wy­soko w Himalajach i na trzęsawiskach Bomneo, w asfal­towej dżungli wielkich miast i izbach porodowych na zapadłych wsiach. Tu są opisane choroby, które prze­minęły, wnikliwe zaś dysertacje ostrzegają przed cho­robami, które mogą zagrażać tam, gdzie dotąd były nie znane. Uczone dysertacje uznanych sław medycyny sąsiadują na półkach z pamiętnikami wiejskich położ­nych. Tu pochłaniałem relacje o wędrówkach zarazy, które napiędem akcji biją każdą powieść kryminalną, a ofiary choroby, która zabija, liczą się na miliony. Tu

przekopywałem się przez lawinę faktów zawartych w czasopismach tak dziwnych, jak „Mosquito News”, czyli urzędowej publikacji Amerykańskiego Związku Kontroli Komarów w Nowytm Orleanie.

To mozolne wkuwanie gramatyki cierpienia i słówek klęski wypływało z przekonania, że na głupie pytania dostaje się z reguły głupią odpowiedź. Ludzie na­uki — a z takimi miałem się stykać codziennie w mej wędrówce — nie lubią „zieleniaków”, czyli takich, któ­rzy nie mają nawet elementarnego pojęcia o temacie. Szykując się do włóczęgi po terenach nawiedzonych przez gorączkę ślimaczą, chciałem wiedzieć o tej cho­robie przynajmniej tyle, bym na miejscu mógł od razu wejść w temat.

O szóstej wieczorem gasną świaitła w wielkim gma­chu przy Avenue Appia. Dla higieny psychicznej nie zabierałem ze sobą do hotelu mej lektury obowiązko­wej. Zdawałem solbie sprawę, że czekają mnie miesiące wędrówki szlakiem nieszczęścia. Szukałem Odprężenia.

Ogromnie się ucieszyłem przybyciem mych przyja­ciół z Australii. Ściślej biorąc — Australijczyków, któ­rzy męczą się strasznie... krążąc po Europie. Nabyli tu bowiem duży samochód mieszkalny, w którym jest wszystko — od kuchni do telewizora. Wóz ¿budowany na Australię 'ma w oknach siatki przeciw modkiitom, ale nim wjedzie bez da na szosy „tam w dole globusa”, musi upłynąć czas prawem przepisany.

Uściskaliśmy się serdecznie, pani domu zaraz zakrząt- nęła się koło kolacji, którą spożyliśmy na skwerze przed najdroższą ¡restauracją w Genewie...

SŁOŃCE NAD LEMANEM

Dostaję szczegółową trasę podróży, Mety, nazwiska lokalnych kontaktów, polisę ubezpieczeniową i —jako doradca wydziału informacji Światowej Organizacji Zdrowia — paszport Narodów Zjednoczonych.

Pożegnalny obiad zjadam w kantynie na najwyż­szym piętrze gmachu przy Avenue Appia. Jest pan Han­dler, jest członek Akademii Francuskiej Joseph Kessel, który rusza do Ameryki Łacińskiej. Trzeciego „wspól­nika” -— Borysa Izakowa z Moskwy tnie spotkałem; w wędrówce po Bliskim Wschodzie nie 'był tak jak ja za­leżny od tajfunów i monsunów w rejonie Pacyfiku Za­chodniego, mógł wcześniej zabrać się do pracy.

Kessel jest księciem reporterów. Już sam tytuł jego wspomnień „Nie wszyscy byli aniołami” oddaje naj­lepiej rodzaj ludzi, z którymi miał do czynienia na swym reporterskim szlaku. Pełne blasku oczy pod grzy­wą siwych włosów, pełen swady i temperamentu. Po­wiada, że dr Candau, Brazylijczyk, który jest dyrekto­rem generalnym Światowej Organizacji Zdrowia, nie chce wcale uprawiania radosnej twórczości. Wręcz prze­ciwnie! Chciałby, aby książka opowiadała o warunkach życia, które uzasadniły powołanie do życia tej Organi­zacji. „Im więcej szczegółów technicznych, tym mniej czytelników” — powiada Kessel. Człowiek, który wiele razy okrążył świat i dotarł w rejony najbardziej zaka­zane, twierdzi, że wcale nie jest awanturnikiem, wraca bowiem zawsze do swego domu i do swych nawyków. Powiada, że „14 godzin na grzbiecie słonia świetnie wpływa na samopoczucie”. Wspomina nawiasem, że któregoś dnia miał telefon od przyjaciela, który wzbu­rzonym głosem powiedział: „Wyobraź sobie, co mi się dziś przytrafiło! Skończyłem 80 lat! Pomyśl tylko: w moim wieku, coś podobnego!’

Ostatni dzień w Europie spędziłem nad brzegiem Le- manu. Był to dzień wolny od pracy, zalany słońcem niezwykłym późną jesiemią. Grzałem Się na ławce, cho­ciaż wiedziałem, że potem .przez cały czas podróży przyjdzie mi chronić się przed promieniami słońca.

Tegoż wieczoru odrzutowiec wzbił się z lotniska w Genewie, zatoczył wielki krąg nad zaśnieżonymi Al­pami, odnalazł swój niewidzialny szlak i mrugając ko­lejno światełkami na Skrzydłach — poszybował na'po­łudnie. Kilkanaście godizin loltu bez przygód i lądujemy na lotnisku stolicy linldia. Spiekota bucha do wnętrza kabiny przez otwarte dirzwi. W budynku portu dr Ed­ward Mach z Budapesztu podaje mi rękę: „IWitam w Azji!”

SPOSÓB NA ŻÓŁTACZKĘ

I tak oto znalazłem się w budynku przy Ring Road w New Delhi, gdzie demony zła a chorób patrzą ze ścian sali konferencyjnej na obradujących lekarzy.

Demony były uważane tradycyjnie za sprawców wszelkich dolegliwości. Demon gorączki w mitologii hinduskiej występował z trzema głowami, miał dzie­więcioro oczu. Żółtaczkę — też oczywiście wywołaną przez demony — należało leczyć w ten sposób, że pa­cjenta kładło się na łożu bez materaca, a żółte ptaszki przywiązywano do jego lewej nogi żółtymi sznurkami. Potem ptaszki wypuszczano na wolność, aby odlatując zabrały ze sobą chorobę.

Medycyna ma tu bardzo stare tradycje. Nieco obszer­niej opowiadam o tym w innym miejscu mej relacji. Tu wspomnę, że kiedy tylko człowiek pojął, jak kale- ozyć innego człowieka, to nauczył się też, jak te rany eczyć. Może też i dlatego stare księgi hinduskie przed-

16

mmmmrng^Ê»

stawiały sumę ówczesnej wiedzy medycznej w formie eposu wojennego. A więc /przywódca wszelkich chorób zwołuje swych podwładnych na wielką naradę, zanim ruszą do szturmu ma organizm człowieka. Między obra­dującymi sztabowcami jest 5 chorób seroa, 74 choroby jamy uKtinej, 18 chorób uszu i nosa i 64 choroby oka... Kolejno sposobi się atak na człowieka.

Osobnym działem medycyny hinduskiej była umie­jętność stosowania odtrutki. Lekarze specjalizowali się w tym kunszcie, jako że na dworach maharadżów chęt­nie posługiwano się trucizną dla załatwiania skompliko­wanych sporów dynastycznych.

Medycyna nowoczesna powoli torowała sobie drogę nie tylko poprzez przesądy i zabobony, ale i bariery kastowe. Nie itak znowu dawne są relacje o lekarzach- braminach, którzy nigdy nie dotykali pacjenta. Ba­danie Chorego odbywało się w ten aposób, że sanitariusz trzymał (Stetoskop, przez który lekarz nasłuchiwał. Sek­cję zwłok lekarz prowadził podobnie: stał w drzwiach prosektorium, wydawał polecenia i kazał sobie opowia­dać, co widać...

PRÓBA DIAGNOZY

W reportażu system taki jest zawodny. Trzeba sa­memu dotknąć chorego. Diagnoza będzie wtedy bardziej precyzyjna.

Z 46 państw członkowskich Światowej Organizacji Zdrowia 300 pracowników różnorodnych specjalności skierowanych zostało do pracy w tym ogromnym re­jonie, Sięgającym od Zachodniego Irianu aż po Birmę i Mongolię. Trzeba by soczewki naprawdę szerokokąt­nej, aby pokazać jeden dzień pracy tych ludzi, którzy ze strzyfeaiwką w ręku d nad maszyną do pisania, w he­likopterze i na grzbiecie słonia, w dżungli i pustyni,

19

na polach ryżowych i sw lasach palim kokosowych dzia­łają między chorymi d (biednymi, a zagrażają im zarów­no tygrysy, jak i komary przenoszące malarię.

Owego dnia w Rangunie, w Burmie, doradca Świa­towej Organizacji Zdrowia do spraw trądu prowadził szkolenie specjalistów w 'klinice dermatologicznej, przekazując im najnowtsze zdobycze wiedzy w tym za­kresie. Inny doradca szykował się do spotkania dysku­syjnego dla omówienia róli pielęgniarek w lecznictwie psychiatrycznym.

Na Cejlonie było tego dnia święto, ale inżynier sa­nitarny szykował się do czekającego go nazajutrz wy­jazdu dla zapoznania się z terenem na południowo-za- chodnim krańcu wyspy, gdlzie miał powstać nowy wo­dociąg i ścieki. Ta część kraju jest szczególnie gęsto zaludniona, a brak tam wody do ipicia. Mnożą się cho­roby i wydaje się, że właśnie dostawa wody w obfitości może radykalnie zaradzić sytuacji.

Z miasta Małe na Malediwach nadeszły raporty od entomologa, który przeprowadzał badania, szukając owadów mogących przerzucić choroby na żaglowcach zawijających do portu. Inny jego kolega w laboratorium palowym Światowej Organizacji Zdrowia nadzorował prace badaiwcze dla wykrycia wypadków malarii. Dwaj specjaliści kontrolowali urządzenia .techniczne w klini­ce dla gruźilików.

W Syjamie rzeczoznawca do spraw malaria kończył akurat pisanie raportu o sytuacji, jaką zastał podczas swej wyprawy w rejon Koh Lantar, u zachodniego wy­brzeża kraju. Podczas podróży jego gumowa 'łódź wpad­ła w burzę między wyspami Koh Lantar i Koh Phi-Phi.

W Kaibulu afgańscy studenci trzeciego ¡roku medycy­ny składali egzaminy w obecności profesora patologii, przybyłego tam z ramienia Światowej Organizacji Zdrowia.

KUMYS Z KRANU

Pan Romuald Dobrowolski, który jest rzeczoznawcą inżynierii sanitarnej z ramienia Światowej Organizacji Zdrowia, skierowany został do Mongolii; wędrował owego dnia przez step, aby opracować urządzenia wo­dociągowe dla osady liczącej 2000 mieszkańców. Do New Delhi idą jego raporty donoszące o trudnościach budowy sieci wodociągowej w kraju, gdzie wielkie tereny wystawione są na działanie siarczystego mrozu przez wiele miesięcy w roku, ale gdzie w niektórych rejonach nie ma śniegu i ziemia zamarza na kilka me­trów w głąb. A więc prace można wykonywać tylko przez kilka miesięcy w roku — czas nagli! Zadanie to odpowiedzialne; jeżeli projekt zda próbę życia, to rząd może izatWierdżić go do wprowadzenia w całym kraju. Na precedensy polski specjalista nie bardzo może się oglądać. Zachowały się tylko relacje o urządzeniach wodociągowych na dworze jednego z chanów, które rozprowadzały co prawda nie wodę, ale... kumys.

Inny Polak, pan Marian Benedykcdńdki, nie należy do personelu Światowej Organizacji Zdrowia, ale dzia­ła na terenie Indii z ramienia często z nią współpra­cującej Organizacji do Spraw Wyżywienia i Rolnictwa, czyli FAO. Namawia Hindusów do hodowania i zja­dania świń. Jak dotąd, w tym ogromnym kraju istnieją zaledwie itrzy rzeźnie ubojowe, a tamtejsza nierogacizna jest bliższa w kolorze i obyczajach dzikowi niż naszym wieprzkom. Stworzenie to zresztą nastawione jest na samoobsługę, nikt go nde karmi, więc ugania się za różnymi smakowitymi kąskami ze szczurami włącznie.

Pan Benedykciński chce namówić chłopów, aby zre­zygnowali z czarnych świń, a zabrała się do hodowli białych. Lansuje ośrodki hodowli i fabryczki przetwo­rów. Wszystko musi być dostępne na miejscu. Żaden szczegół nie jesft więc nieważny. Pasza dla świń w kra-

ju, gdzie często ludzie nia mają co jeść, jest problemem. Chłopom sprzedaje się Wieprzki z gospodarstw pań­stwowych, zamyka się je w chlewach, a więc nie mogą stać nad pustym korytem — koniec samoobsługi! Do­starcza się tanie mączki mięsne, ziarno napoczęte przez szczury, otręby. Wędlina? Owiszem, tylko że do wędze­nia używać się 'będzie łupin z orzecha kokosowego.

Jesteśmy w Indiach. Piroblem zaczyna się zaraz tu, nie opodal, dosłownie za oknami. Rozsuńmy zasłony w oknach! Te olto gliniane lepianki pozbawione są naj­bardziej nawet prymitywnych urządzeń sanitarnych. Mieszkają tam robotnicy budowlani przybyli do Delhi w poszukiwaniu pracy. Od czateu do czasu zarząd miej­ski przysyła im wezwania, aby się wyprowadzili. Ale dokąd? Tego papierki nie precyzują: mają iść przed siebie... Po kilku wezwaniach zjawia się policja, otacza skupisko glinianych dornków i burzy je w kilkanaście minut. Ich mieszkańcy zbierają swe chude tłumaczki i wloką się przed siebie, do innej dzielnicy, gdzie szybko postawią sobie nowe lepianki, Potem przyjdą noWe wezwania, potem zjawi się policja. Cykl nie zostanie przerWany.

Walki o zdrowie nie można oddzielić od walki z gło­dem. Oto jedna z prawd, jakie widziałem dzień po dniu w mej wędrówce szlakiem cierpienia poprzez Azję Po­łudniowo-Wschodnią. Bo tam pospołu galopują czterej jeźdźcy Apokalipsy: SMIERC, WOJNA, GŁÓD i DŻU­MA.

DŻUMA ZA NIMI W ŚLAD BIEGŁA

Jaką Azję dhdeliby państwo ujrzeć?” — miał rze­komo kiedyś zapytać przewodnik pewnej grupy tury­stów, którzy zjawili się, aby w kilka godzin „zrobić”

22

jakieś wielkie azjatyckie miasto i odrzutowcem pofru­nąć dalej, aby „zaliczyć” następne. „Czy mam państwu .pokazać Azję Kiplinga, ozy może Ażję CoWrada, a mo­że chcą państwo obejrzeć Azję LBJ? A może taką, jaka jest naprawdę?”

W budynku przy Ring Road specjaliści (budulją ze strzępów informacji gmach wiedzy o Azji, jakiej nie oglądają nigdy turyści. IW raportach powtarzają się raz po raz nazwy, których samo brzmienie budzi gro­zę. Nazwy chorób zapomnianych przez Europę. W jed­nej z publikacji Światowej Organizacji Zdrowia dr Marcel Baltaizard, dyrektor Instytutu Pasteura w Teheranie, powiedział: „Obecne milczenie dżumy nie powinno nam przesłaniać faktu, że ma ona teraz pozycje wyjściowe tak dogodne, jak jeszcze nigdy w dziejach. Znalazła się w zasięgu kluczowych ośrod­ków nowoczesnej cywilizacji. Dżuma ito choroba przy­szłości...”

W kilka lat zaledwie od tego prorodtwa, dość scepty­cznie przyjętego przez lekarzy, pewien 21-letni szere­gowiec amerykański został skierowany w Sajganie do wyburzania starych ruder, siedlisk tysięcy szczurów. Żołnierze zabawiali się rozdeptywaniem gryzoni, a ów szeregowiec uważając, że zabił największego szczura — podniósł go za ogon, alby pochwalić się przed kolegami.

Niedługo po powrocie do USA zauważył dziwny guz w swej pachwinie. IW szpitalu w Dallas rozpoznano dżumę, pierwszy wypadek zawleczenia tej choroby do USA od 1924 roku, kiedy to zaniemógł na nią pasażer na gapę wykryty na pokładzie statku w Nowym Orlea­nie.

Dżuma i wojna nie rozstają się ze solbą. 95 % wszyst­kich Iwypadków zachorowania przypada na Wietnam Południowy. Dopiero ostatnio zawleczono zarazę do In­donezji; toczy się śledztwo, ale poszlaki wskazują na to,

23

/ | ig i.

i

że dżuma przybyła z 'Wietnamu, .gdzie 7000 ludzi do­sięgła zaraza w 1966 i 1967 roku.

Dżuma ma co najmniej sześć odmian. Ekipy (kontrol­ne donoszą, że w każdym porcie i na każdym lotnisku w Wietnamie wykryto dżumę między szczurami i żeru­jącymi na nich pćhłami, rozsadnikami choroby. „Nie można wykluczyć ryzyka międzynarodowego rozprze­strzenienia dżumy”— ostrzega Światowa Organizacja ZdroWia.

W Wietnamie Południowym szaleje też cholera. „Naj­większa liczba zachorowań w stosuinku do ludności” — stwierdza rzeczowy raport. Szerzą isię choroby wene­ryczne, od 8 do 14% przebadanych kobiet w ciąży było zarażonych. Tężec, tyfus i wścieklizna zbierają też żni­wo w nieszczęsnym kraju.

Walka przeciw dżumie jest trudna nawet w kraju, który ¡nie jest placem boju. Profesor W. N. Fiedorow z Instytutu Badań nad Dżumą w Stawropołu (obecnie TogMatti) opowiada, jak żmudne badania ulstaliły rolę, jaką w przenoszeniu dżuimy odgrywają... wielbłądy. Sześć lat trwały zmagania przeciw dżumie, podjęte w 1933 roku w ZSRR na wielkich terenach na północny zachód od Morza Kaspijskiego. TępiOno dzikie gryzo­nie, prowadzono akcję ¡tak skuteczną, że ognisko zara­zy wygasło, a w milionowych armiach radzieckich bro­niących pozycji nad dolną Wołgą nie zachorował na dżumę ani jeden żołnierz!

CHOROBA, KTÓRA KSZTAŁTOWAŁA HISTORIĘ

Dżuma, którą w średniowieczu zwano czarną śmier­cią, wywoływana jest przez zarazek odkryty dopiero w 1894 roku, kiedy w zachodnich Chinach wybuchła ctótattraa wielka epidemia. W ciągu piętnastu następnych

lat choroba powędrowała przez świat szeroki, w wielu krajach (rozgorzały ¡kolejno groźne ogniska zarazy. Naj­bardziej krwawe żniwo dżuma zefbrała w Indiach, gdzie w ciągu dziesięciu lat aż sześć milionów ludzi postra­dało żyde.

Czarna śmierć pojawiła się w Europie w XIV wieku ciągnąc ze wschodu utartymi szlakami handlowymi. Stąd też najpierw nawiedziła bogate miasta kupieckie północnych IWłoszech. Jakkolwiek aż do schyłku XIX wieku kontynent europejski był w stanie ustawicznego zagrożenia, nie powtórzyły się 'już dni grozy na taką skalę, jak w pierwszych latach,pojawienia się zarazy.

Oblicza się, że w połowie XIV wieku co najmniej jed­na 'czwarta ludności kontynentu padła ofiarą dżumy, były pewne rejony Europy, gdzie straty w ludziach były jeszcze wyższe. Wsie i miasteczka traciły niekiedy wszystkich mieszkańców, wielkie 'miasta były sparali­żowane, dławiła je śmierć i lęk przed śmiercią. Pisał współczesny 'lekarz: „Tak zaraźliwa była choroba, że nikt nie mógł przybliżyć się do chorego, aby się nie zaraził. Ojciec nie odwiedzał syna, syn nie odwiedzał ojca. Miłosierdzie umarło, a nadzieję porzucono...’’

Każdy, kto potrafił, ratował się ucieczką ze skaza­nych wsi i osad. Często i lekarze wpadali w panikę. „Był nieprzydatny i zawstydzony”, a przeto odchodził.

Na pełnym morzu unosiły się na falach nie ¡kierowane przez nikogo statki, których załogi wyginęły. Na uli­cach oszaleli ze strachu ludzie pląsali w makabrycznej pantomimie, aby odstraszyć śmierć. Szukano kozła ofiarnego, sfanatyzowany tłum mordował trędowa­tych lub Żydów, palił na stosach łudzi dla zażegnania zarazy, a potem wznosił modły do świętego Sebastiana czy świętego Rocha przed ołtarzami wzniesionymi na ulicach.

Około roku 1353 dżuma osłabiła natarcie i Europa

20

powoli podnosiła się z upadku. Ale tb nie 'była już ta sama Europa. Zaraza nie czyniła różnic między swymi ofiarami. Zabierała z życia kmiecia, jak i barona czy biskupa, -możnych i maluczkich polspołu... System feu­dalny, który już powoli kruszał, zawalił Się nagle z hu­kiem. Nad średniowieczem ozama śmierć opuściła kur­tynę.

To, co się stało w XIV stuleciu, było niezawodnie naj­większą znaną pandemią dżumy. Zaraza nadeszła niiby ukoronowanie całego pasma nieszczęść, jakie spadły na ludzkość u schyłku średniowiecza. spustoszenie siał trąd, sżkorihut i grypa, od czasu do czasu dręczyła ludzi choroba zwana ogniem świętego Antoniego, która wy­woływana była spożyciem zakażonego żyta i przeja­wiała się obumieraniem końozyin.

Człowiek przybilty i przerażony tymi dżiwinymi nie­szczęściami zatracał niekiedy poczucie rozsądku, przez Europę za schorzeniami ciała przechodziły zaburzenia umysłu. Krucjata dzieci, kiedy to 30 000 chłopców i dziewczynek wyruszyło do Ziemi Świętej, obłędne tańce, które stały się ryltuałem podczas czarnej śmierci, biczownicy smagający swe wpół obnażone ciała... Dla współczesnego psychiatry stanowiłoby to materiał dla studiów nad objawami lęku przed cierpieniem, przed którym ludzie szukali ucieczki.

Lata zaraizy wywarły niewątpliwie wielki wpływ na rozwój cywilizacji europejskiej. Po latach bezgra­nicznej religijności w umysłach ludzkich rodziło się uczucie zwątpienia i sceptycyzmu. Ludzie nadal błagali Boga o pomoc, ale zarazem zaczęli pomagać sobie sa­mym. Tu też właśnie historycy medycyny dopatrują się źródeł powstania zainteresowania zagadnieniami zdrowia publicznego, jako ze to nie lekarze, lecz rady miejskie czy rządy ustanawiały przepisy kontrolujące ruchy podróżnych lub towarów.

26

Zaraza wracała jeszcze wiele razy i ludzie umierali, dziesiątki .tysięcy ludza. A jednak Europa wytrzymała te ciosy i nie poddała się ich niszczycielskiej sile. 'Właś­nie Włochy, gdzie czarna śmierć postawiła po raz pierw­szy stopę na lądzie europejskim, doszły na początku XV .wieku do pełnego rozkwtitu w sztuce, nauce i litera­turze.

Kończył się średbiowieozny schalastycyzttn, rozluź­niały się okowy trzymające ludżi. Życie Stało się bar­dziej kolorowe, ale dla większości było ¡nadal trudne i pełne wyrzeczeń. Czarna śmierć była katalizatorem przyśpieszającym przeimialny, jakie narodziły nowy świast.

Zaraza wywodziła się z Azji Środkowej. Nie była chorobą człowieka, lecz dziko żyjących gryzoni, przeno- tsfiła ją pchła. Na skrajiu ludzkich osad, tam gdzie sty­kają się ze solbą gryzonie lasów i sltepów z tymi, które żyją blisko człowieka, zarażona pchła zaczyna ssać krew z istoty dwuinożnej. Nim dżuma zaatakuje czło­wieka, najpierw giną masowo gryzonie, zwłaszcza szczury. I o!to szczurza pchła, którą zgoln „gospodarza” pozbawił środków do życia, skacze na człowieka, dając mu zarazki dżumy w zamian za jadło i ciepło.

Zarazek jest odporny na zimno nawet przez czas dłuższy. I pchła też jest .wyjątkowo żywotna, skoro po­trafi po roku głodowania zebrać tyle sił, aby skoczyć na człowieka i zarazić go. Zaobserwowano, że przed wybuchem epidemii dżumy szczury nagle znikają z jakiejś osady. Znaczy to, że same wyginęły na skuitek tej choroby. Ludzie nauczyli się więc bacznego obser­wowania szczurów.

NIE CZAS NA NEKROLOG

Dżuma jest ostrą chorobą zakaźną gorączkową o bar­dzo wysokiej śmiertelności. Charakteryzuje ją zapale­nie naczyń chłonnych, posocznica i rozlane krwotoki w skórze, tkance podskórnej i trzewiach. Często wy­stępują dymienice (foulbo), rzadziej wttórne dżumowe zapalenie płuc, rzadko pierwotne zajpalenie płuc.

Zwiastunem dobrej nadziei było wprowadzenie do leczinidtwa preparatów sułfomMowyćh w latach trzy­dziestych naszego wieku. Potem okazało się, że różne atnltyfbiotyki tez są skuteczne w zwalczaniu choroby. Wyprodukowano szczepionkę i wydaje się, że daje ona pewne zabezpieczenie przed chorobą w czasie pół roku. To jeist chorobą, kltóra wzbudza nadal lękliwe poważa­nie i lekarz przystępujący do łoża chorego na dżumę nosi kaptur, maiskę na twarzy, powłóczysty strój i ręka­wice — przypominając nieoo swego średniowiecznego poprzednika, który tak samo ¿taraninie unikał bezpo­średniego kontaktu z zarażonym.

To, co tu piszę, może brzmieć nieoo jak nekrolog, wspomnienie po chorobie, która odeszła. Ale nie znaj­dzie się chyba lekarz, który z poczuciem odpowiedzial­ności podjąłby się napisania takiego nekrologu, skoro tylko ilość zachorowań spadła z milionów czy dziesiąt­ków tysięcy do kilkudziesięciu wypadków w skali rocz­nej. Trudno jest bowiem z całą pewnością powiedzieć, dlaczego dżuma znalazła się w odwrocie. Kto wie, czy wysiłki ze strony ludzi nie są tu tylko przyczyną ubocz­ną, a więc nie ma szczególnych powodów do dumy. Mo­że w ciągu tych sześciu czy siedmiu wieków, kie­dy tó zaraza wędrowała po świecie, człowiek stał się w peWnym stopniu odipomy? Nasze metody leczenia i zapobiegania nie są jeszcze zbyt doskonałe. Najnowsze badania idą w kierunku znalezienia pewnych mikro­

skopijnych pasożytów, Wtóre by (nękały i niszczyły pchłę. Ale poszuiklŁwania takie są żmudne i nie wiado­mo, czy będą skuteczne. Czarna śmierć nie rzekła je­szcze ostatniego słowa.

KAŻDY PARYŻANIN MA SWEGO SZCZURA

Myślę, że gdyiby temat czterech jeźdźców Apokalipsy powierzony został uozdnym, to przedistawiliiby ond chy­ba te złowieszcze posftacde (galopujące nie na koniach, lecz na szczurach.

Najtęższe mózgi obraldują w Genewie nad metodami walki przeciw szczurom, innym gryzoniom, a także pasożytom żerującym na tych gryzoniach. Ekonomiści studiują spustoszenia w spichrzach spowodowane przez szczury, a lekarze zestawiają długie litety zarazków wykrytych w kale i urynie zostawionych przez te same gryzonie w tych samych spichrzach na pamiątkę od­bytych libacji.

Rok w rok 33 miliony ton zbóż i ryżu w spichrzach pada ofiarą szczurzej żarłoczności. Razem z owadami szczury doprowadziły do tego, że co piąte ziarno nie tra­fia nawet do spichrza, gdyż zostaje zjedzone jeszcze przed żniwami. Największe spustoszenia mają miejsce akurat w krajach najbiedniejszych. iWłaśnie Indie są najbardziej dramatycznym przykładem. Szczurów ma tam być dziesięciokrotnie więcej niż ludzi. W samym Bombaju zjadają lub niszczą ziarno, które byłoby po­żywieniem dla jednej piątej ludności. Na Hawajach przemysł cukrowniczy traci rocznie 4,5 miliona dolarów na skutek ofensywy szczurzej. W Australii ustalano w 1916 roku obecność niewiarygodnej liczby 80 000 myszy na morgu gruntu, waga zaś myszy na tym samym obsza-

29

rze w jednej z farm Kalifornii dosięgła w 1926 roku 1234 kg! Na początku lat pięćdziesiątych na Filipinach na hektar ziemi uprawnej wypadało 2000 ¡Szczurów, które zjadały 90% ryżu, połowę trzciny cukrowej i od 20 do 80 % kukurydzy.

Nie należy zresztą sądzić, że szdzury nawiedzają tylko wioski, stronią od wielkich metropolii. Sprawa ta była szeroko omawiana, kiedy postanowiono, że ¡słyn­ne hale targowe w Paryżu mają być przeniesione w in­ne miejsce. Powiada się, że każdy paryżanin ma swego szczura i że gdylby zwierzęta te zgromadzać się miały jednego dnia na Placu Zgody, to byłoby to możliwe tylko w kilku warstwach, aż do wysokości pół metra...

Od stuleci ciągnie się współżycie (z konieczności) człowieka z tymi gryzolniaimi, pracowinicy wodociągów i kanalizacji wędrując pod ziemią stukają w rury, aby szczury uciekały z drogi.

*W halach zjadają dziennie 200 ton żywności, nie licząc tego, co się psuije na skuitek ich działalności. Ich z^by przecinają kable telefoniczne, opakowania drew­niane, płótno worków. Pchły szczurów, jak już wspo­mniałem, są rozsadnikami dżumy; w. 1922 choroba ta zabiła 34 gaiganiarzy paryskich.

Małe czarne szczury, które przywędrowały do Euro­py z Mongolii, zajęły miejsce tych, które były od cza­sów Attyli. Teraz Paryż ma wielkie szczury szare, któ­re dochodzą do 25 cm długości — nie licząc ogona. Szczur posługuje się tajną bronią: inteligencją. Nigdy nie tknie pożywienia, jeżeli dostrzeże, że inny szczur został zatrulty tym właśnie pokarmem. W obliczu każ­dej nowej taktyki człowieka szczur zmienia elastycznie własne działania.

Czy szczury już waedizą, że „ich” hale będą przenie­sione? Jak się do tego .ustosunkują? Czy obradują już nad tym problemem? Ludzie, którzy pracują w halach,

30

zapewniają, że w tym „brzuchu Paryża” dzieją się teraz dziwtne rzeczy...

Ozy więc nie ma nadziei?

Czy ludzkość ma zawsze dkładać szczurom ofiarę ze swego zdrowia i swych zasobów?

Uczeni patrzyli bezraldmie, jak w 1965 roku gospo­darka Madagaskaru została zrujnowana przez inwazję szczurów. Wiosną następnego roku liczba tych gryzoni na wyspie radykalnie zmalała. Uczeni zafrapowani dziwnym zjawiskiem przyjrzeli mu się uważnie i mają nadzieję, że wpadli na trop nieitody walki ze szczurami znacznie skuteczniejszej niż trucizna i pułapki.

SZCZUR SZCZUROWI SZCZUREM JEST

Najpewniejszym sposobem jeSt oczywiście niedostęp­ny spichlerz, ale właśnie w krajach ubogich takie bu­dynki są rzadkością. Trucizna nie rozwiązuje sprawy, gdyż zosttawia tę samą ilość pokarmu dla zmniejszonej ilości szczurów, a więc te dahrze odżywione zwierzęta rozmnażają się Wtedy szybciej i rychło uzupełniają luki w swych szeregach.

Zostawmy tę sprawę samym szczurom — powiadają więc uczeni. Nie należy liczyć na to, że szczury zasto­sują środki antykoncepcyjne, aby nam się przypodo­bać! Zaobserwowano natomiast, że kiedy jest mało jedzenia, a dużo szczurów, dochodzi między nimi do zażartych bojów. Osobniki silniejsze i bardziej bojowe zwyciężają.

Kodeks honorowy szczurów nie zakłada walki na śmierć i życie, przeciwnik nde rmM być zniszczony, wystarczy, jeżeli zniknie z placu boju. Natomiast — jak zauważono — w ogniu wałki spala się często tak zwycięzca, jak i pokonany. Dochodzi mianowicie do po-

ważnych zmian hormonalnych u takich wojujących szczurów, zmian, które nie tylko zmniejszają ich od­porność wobec chorób, ale i ograniczają rozrodczość. Nauka pójdzie po tym tropie i może właśnie takie za­burzenia hormonalne u szczurów, być może wywołane sztucznie, ocalą zbiory z pól świata, który jest coraz bardziej głodny.

Tak to sobie obiecują ludzie. A co na to szczury?

W kilka dni po tych wstępnych studiach wędrowa­łem po okolicznych wioskach z ekipą sanitariuszy z wiejskiego ośrodka zdrowia w Najafgarh. U wejścia do jednego z domów powitał nas siedzący na dwóch łapkach potężny szczur, bez pośpiechu zszedł nam z drogi i z odległości kilku metrów przyglądał się biało ubranej ekipie spojrzeniem bystrym i zaciekawionym.

Szczur dwiema łapkami muskał sahie wąsy, jak star­szy pan po obfitym dbdedzie. Ilu ludziom ten jego obiad odebrał lub zatruł posiłek?

CZY TYLKO MIEJSCA STOJĄCE?

Wiejski ośrodek zdrowia w Najafgarh zajmuje się różnymi sprawami. Prowadzi szczepienia, udziela do­raźnej pomocy lekarskiej, szkoli wiejskie położne, orga­nizuje pogadanki dla dzieci na tematy związane z hi­gieną. Zajmuje się też planowaniem rodziny, czyli pro­pagandą kontroli urodzeń.

Ta sprawa spędza sen z powiek ludizi, którym leży na sercu los wielkiego kraju. „Czy zawsze ma nas Hin­dusów być zbyt wielu?” — zapytują retorycznie ludzie wykształceni. A że wychowali się w orbicie kultury języka angielskiego, więc chętnie cytują samego księ­cia Edynburga, który przed całym światem roztacza ponure perspektywy. Powiada mianowicie, że „jeżeli

32

utrzyma się obecne tempo przyrostu ludności, to we­dług pewnych ustaleń za 400 lat będą na naszej planecie tylko miejsca stojące, a i to tyliko dla ludzi, trudno zatem powiedzieć, Skąd się będzie wtedy brała żyw­ność...”

Ludzkość lęka się tłoku na naszym globie. Rozkręca się wielki aparat propagandy, sam Kaczor Donald wy­stępuje w dziesięciominutowej kreskówce mającej spo­pularyzować świadome macierzyństwo. Jego kwakanie jest zdubbingowane w 20 językach, alby było zrozumia­łe dla rozwijających się narodów Azji, Afryki i Amery­ki Łacińskiej.

Z perspektywy małej wioski w Indiach problem „za mało jedzenia, za wiele ludzi” uwidocznia się jeszcze jaskrawiej. W każdej chacie, do której zaglądamy, roi się od dzieciaków, ustawowa dolna granica wieku dla zamążpójścia chyba nie jest przestrzegana, gdyż w ośrodku czekają na poradę mężatki w zaawansowa­nej ciąży, które same zaledwie 12 czy 13 lat temu przyszły na świat. „Co roku umiera w Indiach 200 000 kobiet na skutek przerwania ciąży dokonanego przez osoby bez kwalifikacji” — powiada minister zdrowia, dr S. Chandrasekhar.

Sltrach pomyśleć, ale jeżeli Indie zachowają nadal obecny przyrost ludności, to w roku 1991 — a więc jeszcze w obecnym stuleciu — ich ludność dojdzie do miliarda! Już obecnie w państwie tym mieszka dwa razy więcej ludzi niż w całej Afryce i więcej niż na całym lądzie amerykańskim.

Coraz więcej ludzi ciśnie się tam do coraz bardziej pustej miski. Żyzność gleby uważana jest za najniższą na świecie, erozja powodowana przez wiatr i wodę pu­stoszy ziemię Matki-Indii, nie ma dość nawozów sztucz­nych, brak nasion wysokiej jakości. Rybne zasoby Oce- ainu Indyjskiego są dopiero napoczęte przez mieszkań­

ców wybrzeży; różne nawyki związane z odżywianiem się i ograniczenia religijne oraz brak rozbudowanej sie­ci chłodni uniemożliwiają pełne wykorzystanie zwie­rząt rzeźnych. Krowy wędrują ulicami miast i wsi, wy­jadając skąpą roślinność, a roznosząc choroby. Świat uważa Hindusów za jaroszów, ale rzeczoznawcy obli­czają, że zjada się tam bardzo mało jarzyn, a wyżywie­nie opiera sdę na ziarnie, którego nie śtarcza dla wszyst­kich.

W stanie Bihar powiada się, że „loo niesie śmierć”. Loo — to gorący wiatr, który świszczy między ubogimi chatami. Z 52 milionów mieszkańców stanu Bihar co najmniej 40 milionów nigdy nie je do syta, ci właśnie niedożywieni najpierw *giną od chorób, kltórym nie mo­gą się oprzeć ich wycieńczone organizmy. Ospa, żółtacz­ka i cholera kościstymi palcami stukają do drzwi chat. Brak wody zmusza ludzi do dalekich wędrówek, te z kolei pogarszają jeszcze i tak tragiczną sytuację żyw­nościową. Plaga głodu spada na następne pokolenie, bo zdaniem lekarzy chroniczne niedożywienie we wcze­snym dzieciństwie zostawia na całe życie ślady nie tyl­ko fizyczne, ale nawet i psychiczne. (

W wioskach ludzie są zibyt ośłalbienii, aby wychodzić z chat, ci, którzy zjawiają się na drogach, powtarzają tylko słowa „nic w brzuchu, nic w brzuchu”. Statystycy gulbią się w arytmetyce głodu, nie można ustalić do­kładnie, ani ile ludzi zmarło, ani co było prawdziwą przyczyną zgonu. Rząd centralny wysyła pomoc, ale głośno się mówi, że nie zawsze trafia ona do najbardziej jej potrzebujących.

W Najafgarh sytuacja nie jest aż tak dramatyczna. Przynajmniej nie dziś. Ale jultro?

34

NATCHNIENIE Z KAMASUTRY

Przecież ten miliard ltudlzd, których ma wyżywić zie­mia, przyjdzie na świat w takich właśnie wioskach. Rysownik wielkiej gazety dasltaroza swej redakcji za­bawmy rysunek, przedstawiający zabiedzoną kobiecinę, ottoozoną gromadką dziatwy, 'która zwraca się do swego małżonka: „A więc jeżeli nie wierzysz w pasitylki, to może przynajmniej zawrzemy układ o nierozprzestrze­nianiu?”

W wiejskim ośrodku zdrowia dowcipy takie nie prze­mawiają jakoś do poczucia humoru. Na ścianach wiszą rysunki, ale bynajmniej nie humorystyczne. Przedsta­wiają w sposób najbardziej obrazowy przeróżne środki zapobiegania ciąży. Przeróżne — bo zdaniem fachow­ców cała akcja może się powieść tylko wtedy, jeżeli każdy będzie sobie mógł wybrać tę melfcodę, którą uzna za najodpowiedniejszą i którą najlepiej zrozumie. To też bardzo ważne. Nie tylko dlatego, że co najmniej jedna piąta mężatek w Indiach nie liczy sobie więcej niż 14 lat. Tu nie chodzi o wiek, raczej o elementarne luki w pojmowaniu tego, co się gómOloftlnie nazywa fak­tami życia.

Nie wiem, jak dalece opowieść ta jest prawdziwa, ale opowiadano mi, że w wiejskim ośrodku prowadzo­no cykl wykładów dla chłopów przekonywając ich, że lepiej mieć jedno czy dwoje dzieci, którym zapewni się dostatek i oświatę, niż spłodzić tuzin potomisttwa, które albo zemrze w dzieciństwie, albo też będzie nie­dojadać i żyć w ciemnocie. Przekonanym rozdawano bezpłatnie prezerwatywy. Na kawałku bambusa wy­kładowca demonstrował, jak należy prawidłowo nakła­dać prezerwatywę, aiby jej nie uszkodzić. Przekonani, obdarowani i pouczeni mężczyźni ruszali w drogę po­wrotną do rodzinnych wiosek. Tam wieczorem nakła-

30

I

dali prezerwatywę na kawałek bambusa i przystępo­wali do pełnienia obowiązków małżeńskich. Ogromnie się potem dziwowali, że taka magia nie diziała. (

Cytuję tę opowieść nie dla swawoli. Po prostu z po­dróży mej przywiozłem najmocniej ugruntowane prze­konanie, że nie ma lekarza bez nauczyciela. A także i bez ekonomisty. Bo oblicza się, że jeżeli propaganda będzie skuteczna, to w 1971 roku Indie muszą dostar­czyć swym mężczyzniam półtora miliarda prezerwatyw. Ich fabryki, rozbudowywane teraz pośpiesznie przez Japończyków, pokryją tylko częściowo zapotrzebowa­nie. A skąd wziąć pieniądze na import?

To, że wyśmiewany pnzez humorystę pan i Władca nie wierzy w żadne paśtylki, nie jest wcale abstrakcją, naginaniem sytuacji do dowcipu. (Wszędzie na świecie, a także w Indiach, chłopi mają więcej zaufania do ziół i innych ,,maturalnych’ ’ środków niż do produktów che­micznych. I dlaitego .też uczeni Indyjskiej Rady dla Badań Lekarskich w Gzanldigarh śtudiują obecnie Ka- masutrę, czyli słynny hinduski podręcznik miłości z ósmego wieku.

Mowa tam mianowicie o roślinie, kltóra odpowiednio spreparowana i żuta przez kobietę w czasie pierwszych trzech dni po miesiączce zabezpiecza ją przed zajściem w ciążę do następnego okresu. Badania na zwierzętach laboratoryjnych dały dobre wyniki. O inlnej roślinie po­dobnej w działaniu uczeni hinduscy wyczytali w ero­tycznym podręczniku z XII' wieku, zwanym „Anan- garamga”.

Dr Ohamfragiri Dwarakaraath, który specjalizuje się w studiach nad skarbcem medycyny ludowej, jest zda- nSa, że „są to ¡sprawy ciągle jeszcze mało znane. Przeba­dano tylko niektóre z tych leków. A my prowadzimy nasze badania w oparciu o przeświadczenie, że choćby p

dwa lub trzy z tysiąca leków mogą okazać się bardzo przydaifcne”.

I tu znowu komentarz reportera. Sytuacja w Azji nie wygląda wcale tak, że to, co określa się tam jako „me­dycyna zachodnia”, trafiło w próżnię. Leki i lekarze byli tam od niepamiętnych czasów. Byli też i szarlatani i znachorzy, jak wszędzie na świecie, ale nie wolno zapominać o tym, że szpitale istniały tam od dwóch i pół tysiąca lat, że dokonywano tam śmiałych i uda­nych zabiegów chirurgicznych. Że księgi z V wieku naszej ery zawierają szczegółowe opisy operacja pla- sttycznydh i wynika z nich niezbicie, iż lekarzom hin­duskim znane były już wtedy metody, jakie trzeba było żasłtosować, aby organizm nie odrzucił przeszcze­pów. Księgi te wyliczają 121 rodzajów narzędzi chirur­gicznych. Lekarze znali narkozę, stosowali cesarskie cięcie.

'Hinduscy lekarze łączyli malarię z ukąszeniem ko­marów, kiedy jeszcze w Europie nikomu się o tym chyba nie śniło. Opisali cukrzycę, stosowali szczepienia przeciw ospie, ostrzegali przed szczurami jako rozsad- nikami dżumy.

Owe księgi z V wieku wymieniają 760 ziół leczni­czych, niektóre trafiły potem do europejskich aptek i Już w nich pozostały aż po dziś dzień. Wychwalano czosnek, kttóry dopiero stosunkowo niedawno doczekał się uznania naszych specjalistów, znano środki przeciw ukąszeniom żmij. Z liści ziela rosnącego u stóp Hima­lajów, a zwanego ,,rauwol£ia”, Hindusa sporządzali leki uspokajające; dziś nowoczesna medycyna stosuje ten środek przeciw nadciśnieniu oraz w zaburzeniach psy­chicznych.

Zafrapowały mnie w Indiach bardzo nowoczesne ba­dania nad bardzo starą wiedzą.

37

j

MIASTO UPIORNYCH NOCY

Wszechindyjski Instyftult Nauk Medycznych prowadzi od lat badania tajemniczych praktyk jogów, które mogą mdeć wielkie znaczenie dla poznania naszego organiz­mu. Są to badania trudne, gdyż jogowie nie zawsze chcą w nich współdziałać. Tak na przykład w jednym wypadku joga potrafił zwalniać własny puls. Bliższych danych brak, gdyż po demonstracji joga odszedł i ru­szył w dalszą wędrówkę po drogach Indii. Innym curio­sum był joga, który na żądanie powodował występo­wanie obfitego poltu na dowolnej części Własnego ciała. Ustalono, że joga zamknięty w uszczelnianym pomie­szczeniu potrafi do połowy obniżyć spalanie tlenu przez jego organizm.

Naukowcy stwierdzili, że stan mózgu jogi w czasie głębokiego zamyślenia przypomina stan samochodu, który jeszcze sltoi w miejscu, ale ma już zapuszczony silnik: w pełni sprawny, ale jeszcze nie jadący. Ogrom­nie interesujące były badania jogów, którzy muzyką doprowadzają się do sitanu zamyślenia. Ich głosy nagry­wano na taśmie magnetofonowej, potem odgrywano ją głośno i oto jogowie swym własnym głosem byli wpro­wadzani w stan kontemplacji.

Jeżeli o tym opowiadam, to tylko dlatego, aby wska­zać, jak dalece medycyna jest niepodzielna i jak wy­miana wyników badań przyśpiesza postęp nauki. Ta­jemnice jogów pewnie z czasem przestaną być tajem­nicami, będą wykorzystywane praktycznie przez psy­chiatrów w Europie i Ameryce. Być może właśnie człowiek z wielkich miast, żyjący w nieustannym na­pięciu, nieusitanme ścigający się ze wskazówkami ze- v gara, zyska pomoc w swych zdrowotnych problemach. Może bez chemicznych leków będzie wyłączać się

z całodziennego kołowrotka właśnie dzięki sposobom podpatrzonym u jogów.

Indie są i będą kopalnią tematów dla każdego, kogo interesują problemy zdrowia. Indie pełne są tajemnic, niekoniecznie tajemnic jogów. Przybysz z dalekich stron wieziony jest do Agry, tego cudu świata. Biura podróży zachwalają na całym świecie ten wyrzeźbiony w ka­mieniu poemat miłości, jakim jest Tadż Mahal, poje­chałem i ja w dzień wolny od pracy, aby ujrzeć to opie­wane cudo nad rzeką Dżamna w stanie Uttar Pradesz.

Ludzie podziwiają Czerwony Fort, Perłowy Meczet, no i owo słynme mauzoleum Tadż Mahal, wzniesione trzysta lat temu przez sułtana Dżehana dla uczczenia jego umiłoWainej żony Mamtaz Mahal.

Czerwony piaskowiec, biały marmur, kamienie pół­szlachetne, kość słotnfiowa. Można to oglądać za dnia, jeszcze lepiej — przy świetle księżyca. Przechodniu, dowiedz się także — a tego nie powie d przewodnik, turystów lepiej nie płoszyć takimi informacjami — że w Agrze mieści się też wielki szpital dla trędowatych. Agra jest miastem, gdzie zmarłą piękność uczczono bu­dowlą, która zapewnia jej imieniu nieśmiertelność. Agra jest miastem, gdzie żyją ci, którym choroba ode­brała urodę. Każdy wspomina zmarłą Mamtaz Mahal, któż pomyśli o żyjących trędowatych? Księżycowa po­świata, podkreślająca majestatyczne piękno mauzo­leum, nie upiększa upiornych twarzy ludzi, którzy żyją nie opodal sami ze swym nieszczęściem.

BOLI, WIĘC JESTEŚ ZDROWA».

Gorący oddech toczącej się zaraz za miedzą wojny daje się w Korat silniej odczuć nSż w południowej czę­ści kraju. Ale ta mała garstka liudzi, która po drogach i bezdrożach wędruje mocnio sfatygowanym ambulan­sem, prowadzi walkę tylko o życie. Jej jedynym wro­giem jeSt ahoroba, której sama nazwa od niepamiętnych czasów budziła grozę.

Szpakowaty rubaszny Irlandczyk, pan 0’Reagan, nadzoruje z ramienia Światowej Organizacji Zdrowia akcję oznaczoną umownym skrótem „Thailand 30”. Zna świetnie miejscowe zwyczaje, język i ludzi. Wy­skakuje z samochodu i żartuje z chłopami, ich żonami i dziećmi siedzącymi przed werandą ośrodka zdrowia od rana w oczekiwaniu na powrót z Korat wędrującej po wioskach ekipy. Uśmiechnięci ludzie tworzą roze­śmianą grupę. Ukradkiem otwieram notatnik: nie, nie pomyliłem się wcale. „Thailand 30” to kryptonim akcji walki z trądem. Ci pełni uprzejmości i pogody ducha ludzie w kolorowych strojach — to trędowaci. Oni wszyscy: i ta mała dziewczynka z amuletem na szyi, i tein bezzębny chłop z dłonią zniekształconą przez cho­robę, i ten młodzieniec z czerwoną chustą na głowie, i ta dziewczynka ze szkarłatnym kwiatem w ręku...

Od najmłodszych lat Wpaja się tu uprzejmość, staje

się ona stylem bycia. Kiedy w jednej z uczelni Bangko­ku odwiedziłem dr. Jana Venuleta z Warszawy, dorad­cą farmakologicznego skierowanego tai przez Światową Organizację Zdrowia, to ujrzałem na jego biurku mi­niaturowe kobiałki, zgrabnie sklecone z zielonych list­ków. 'W tych kobiałkach o pojemności diwócfa kostek cukru — maleńka porcja Słodkawej masy, zostawiona jako wyraz sympatii przez któregoś ze współpracowni­ków.

Grzeczność wyszła z murów wielkich miast, weszła na pola ryżowe. Nawet małe dzieci splatają dłonie w geście modlitewnym, kttóry tu jest po prostu ukło­nem. Tym bardziej więc zdziwiło mnie, że w zapadłych wioskach Irlandczyk jest jakoś dziwnie tytułowany — ani to imieniem, ani nazwiskiem...

Zagadnięty Q’Reagan przełożył mi ten dziwny tytuł. Zwą go po proStu „małym słoniem z rzeki Mun”, a w skrócie — „małym słoniem”.

Powiedz, Mike, skąd to się wzięło?

, — Długa historia, mam teraz robotę, przejrzyj sobie karty choroby, a potem przełożę cd rozmowy z pacjen­tami.

Karty choroby prowadzone są po angielsku, ale nie trzeba nawet czytać tekstu. Na karcie naszkicowana jest sylwetka człowieka, czerwonym tuszem zaznaczo­no nawiedzone miejsca. Teraz patrzysz na rozebranego pacjenta i .widzisz, że to z jego żywego dała naniesiono upiorne znamiona trądu na te mapki cierpienia.

Trąd wcześnie wykryty jest uleczalny. Stosuje się leki chemiczne. Aby nie było za późno, prowadzi się badania kontrolne w szkołach, szuka zarażonych w ma­łych damkach na palach wbitych w dno rzek i kana­łów, wzywa na badania ludzi człapiących w wodzie pól ryżowych.

W tych notatkach pisanych naprędce w upalną na-

41

i

pęczniałą wilgocią noc, kiedy nad głową huczą ciężko ładowne sartioloty, a o świcie trzeba dalej ruszyć w wędrówkę szlakiem ludzkiej niedoli, nie będę opisy­wał wszystkich metod wykrywania trądu.

Najprostsza jest chyba ta, która znana jest tak długo, jak długo trąd traipi ludzkość. I ta jest też chyba naj­bardziej dramatyczna.

Karta choroby tej młodej dziewczyny jest jeszcze czysta. Kto wie, może nawet nigdy nie trafi do karto­teki? Zaraz się to powinno okazać. Brunatna skóra ramienia dziewczyny pokryta jest sporą plamą, jak gdyby wielkim siniakiem. Badania wstępne nie dają podstaw do obaw, ale w jej Wiosce było kilka przypad­ków, trzeba przejść do następnej próby.

Jesteśmy w Azji, urjawniahie uczuć kompromituje tu człowieka. Dziewczyna ma więc twarz idealnie obojęt­ną, czeka na badanie i na wyrok spokojnie. Oddycha tylko szybko, a gdy lekarz naprowadza moje palce na jej puls, czuję wyraźnie, jak serce jej bije niepew­nością. Sanitariusz każe jej teraz odwrócić głowę, prze­gina jej rękę do tyłu, aby sama nie sugerowała się tym, co ujrzy. Sam sięga po igłę i szybko nakłuwa plamy na ramieniu dziewczyny, raz po raz zalnurza Stal w jej ciele. Badana milczy, tylko wieMe łzy ciekną jej ze Skośnych oczu. 0’Reagan w skupieniu ogląda to wido­wisko, dziwne dla mnie, a powszednie dla niego. Sani­tariusz odkłada igłę, dziewczyna zapina bluzkę. „Boli, więc jesteś zdrowa” — powiada Irlandczyk. Roześmia­na, przyklęka przed obecnymi — kolejno, w dziękczyn­nym ukłonie, na progu odwraca się raz jeszcze, Składa dłonie, a potem wyprostowana rusza w drogę do swej chaty.

Trąd objawia się zupełnym znieczuleniem na ból na­wiedzonych części skóry. Niesamowita to choroba, kie­dy pacjent radUije się, że go boli!

Choroba Hansena, czyli trąd, gnębi miliony ludzi w Azji, dręczy ich w innych częściach świaita. Gnębi dała i dusze, 'bo przecież wyrywa człowieka z jego środowiska, odcma od bliskich, ¡Stawia poza społeczno­ścią. Ludzie ukrywają więc swe cierpienia, aby zostać między swymi, żyją nadzieją, że może to jednak nie trąd, że to jakoś przeminie. Ale trąd sam nie przemija, za to zaraża się otoczenie, sam zaś chory umiera lub zjawia się po pomoc, kiedy jest już ¿byt późno. Świato­wa Organizacja Zdrowia w zasadzie odradza rządom tworzenie leprozoriów, czyli izaimkniętych szpitali dla trędowatych. Ludzie, którzy nie będą się bali odo­sobnienia, będą bardziej skorzy do szukania pomocy, nilm jeszcze nie jest za późno. O trądzie nauka wie je­szcze niewiele, ale uważa się, że łatwiej jest zarazić się gruźlicą w tramwaju niż trądem od człowieka z tej samej wsi. Leczenie ambulatoryjne daje niezłe wyniki, ciągle tylko jeszcze brak jest środków na pełne rozkrę­cenie tej akcji, wymagającej fachowego personelu i za­pasów leków. Widziałem wioskę, która była niegdyś ko­lonią trędowatych, dziś zasieki z draftu kolczastego ru­nęły, ¡trędowaci pracują między .bliskimi, nie są skazani na samydh siebie.

Ile la/t mija od zarażenia do wystąpienia objawów? Jak długo czekać będziemy na stworzenie szczepionki, która wykorzeni zarazę? Wiele pytań, które stawiam mym towarzyszom wędrówki, zostaje bez odpowiedzi. Przynajmniej lżejszy kaliber pyitań był skuteczniejszy, kiedy owiani czerwonym pyłem, podskakując na wy­bojach, wędrujemy do następnej wsi. Zażywny Irland­czyk opowiedział mi wreszcie o genezie swego prze­zwiska.

Pewnego razu podczas przeprawy przez rzekę utknął mu samochód iw mule. Woda zalała silnik, a chłopi cze­kający na brzegu, widząc, co się święci, popędzili do wsi

po roboczego słonia. Wszystko, co żyło — wraz ze Sło­niem — przybyło na miejsce wypadku. Założono łańcu­chy, słoń lekko wyciągnął z wody samochód, a w nim ociekającego wodą pana 0’Reagama. „Ho-!ho, ha-ha rr?, pokładali się z uciechy chłopd — duży Słoń wyciągnął z rzeki Mun małego słonia...”;:

I tak to już pozostało.

SZEŚCIU NA TYSIĄC

Wydaje się, że operacja „Thailand 30” jest na dobrej drodze li że pacjent czuje Się lepiej... Hu jest pacjentów w rejonie Korat? Jak md opowiada pan Somibon Choon- haprasert, który nadzoruje w terenie Itę akcję, na tysiąc mieszkańców s— sześciu ma trąd. Satplain była niegdyś izolowaną wioską trędowatych. Obalone obecnie barie­ry świadczą wymowtnie o końcu pewnej epoki, epoki zamykania trędowatych. Pacjentów przeniesiono do Huay Thalae o 6 kim od Korat. Sołtysi wiosek odpo­wiadają teraz za to, aby chorzy z podległych ikn domów Zjawiali się w określone, dni miesiąca na badaniach lekarskich. Po wsiach krążą ekipy szukające tych za­rażonych, którzy nie są jeszcze rejestrowani. Odwiedza się też tych, u których rozpoznano trąd, aby mieć pew­ność, że nie dojdzie do nawrotu choroby.

Odwiedziny takie muszą być dyskretne. Zjawiamy się więc w garażu, gdzie pracuje pewien Chińczyk za­trudniony jako elektryk samochodowy. Pan Michael 0’Reagan i dr Joachim Walter rozmawiają z nim na uiboczu, ja się przysłuchuję, każdy postronny obserwa­tor itej sceny może mieć wrażenie, że ot, trzej panowie zajechali swym wozem i mają jakieś kłopoty z instala­cją elektryczną, Po co ci, którzy pracują z tym Chiń­czykiem, mają wiedzieć, że był leczony na trąd? Prze­

44

cież nie jest niebezpieczny dla otoczenia. Chińczyk ten — opowiada pan O’Reagan — przyjął wyrok spokoj­nie, kiedy przed kilku laty dowiedział się od lekarza, że dziwne zgrubienia skóry nie są wcale wywołane przez grzybicę... Sam ipacjenit uważa, że trąd zaatako­wał go, 'gdyż na ©o dzień ma do czynienia z silnikami elektrycznymi, które promieniują... Zresztą — doda­je — nie bardzo ma czas na zastanowienie się nad chorobą, musi ciężko pracować, ma siedmioro dzieci do wyżywienia.

Kiedy mowa o promieniowaniu, lekarz lnie daje nawet poznać po sobie, jak ocenia tę teorię. Nie dyskutuje z pacjentem, nie wysuwa argumentu, że .przecież na trąd chorowali ludzie ma tysiące lat przed zbudowaniem pierwszej prądnicy. Przekrzykuje natomiast hałas pró­bowanych silników, alby kilkunastoma pytaniami uzu­pełnić ankietę. Nic nie notuje, to by zwróciło uwagę, te dane pamięta i potem ije wpisze do kartoteki.

He ma lat.tan człowiek? — pytam.

Nie przełożę tego pytania, i tak na nie nie odpo­wie — powiada spokojnie pan O’Reagan.

Okazuje się, że według wierzeń zamieszkałych w Sy­jamie Chińczyków człowiek, który się źle czuje, nie powinien głośno podawać swego wieku. (Wtedy bowiem może to usłyszeć śmierć i zwrócić nań uwagę, to bardzo niebezpieczne...

/Trzeba" uszanować wierzenia tych ludzi, inaczej nie będą mieli zaufania do lekarza. Sprawa tych „promie­ni” nie jest ważna, ten człowiek choruje, a nie prowadzi 'badań naukowych. Sprawa wieku nie jest zasadnicza, doświadczony lekarz sam z dużą dokładnością określi wiek .pacjenta. A leczenie trądu — to nie tylko pastylki czy zastrzyki.

Wielkie znaczenie ma a&fpekt psychiczny. Człowiek, który się załamie, ten walkę przeciw chorobie prze­

45

grał. A załamuje się najczęściej pod wpływem crtocze­rnia, które nagle odwraca się od niego, czasem nawet wyśmiewa jego nieszczęście, jego domniemania i na­dzieje. Nie wolno się poddawać. Aptekarz Stanley Stein z San Antonio w stanie Teksas w nie ustalony sposób zaraził się trądem w 1920 (roku. Schorzenie nerek za­biło go w 48 lat później, całe swe życie walczył o wy­kreślenie ze słownika słowa „'trąd”. W 1931 roku przy­jęto go do zakładu leczniczego zwanego leprozorium, a wywojował zmianę nazwy na Szpiltal Zdrowia Pu­blicznego. W 1937 roku zaniewidział,' postradał brwi i 6 palców u rąk, a jednak redagował dwumiesięcznik „The Star”, mający obalać mity otaczające tę straszną ohoroibę. Błagał swych rodaków o zrozumienie, o nie- odcinanie się od ludzi dotkniętych trądem.

Atmosfera, jaką się wytwarza wokół tej choroby, jest ogromnie ważna. Wędrówka po Filipinach jeszcze pogłębiła we mnie ito przekonanie.

HANSEN — TO BRZMI LEPIEJ

Kim jestteś urocza" maseczko? Tańczymy już trzeci tandec, świat nam wiruje wokoło, orkiestra jest nie­zmordowana.

Lepiej nie stawiać żbyit wielu pytań. Lepiej przez ten jeden jedyny wieczór, tylko raz w roku, zapomnieć

o tym, gdzie jesteśmy.

To przecież doroczna fiesta w Ta)la. Kiedy inne bar­rios mają swe fiesty dla uczczenia swych patronów, my obchodzimy w naszej osadzie rocznicę założenia sani­tarium. A co to takiego? Ano dawniej zwano zakłady zamknięte dla trędowatych leprozoriami. Patem rząd Filipin kazał zmienić nazwę na sanitaria. Tu mieści się więc sanitarium Środkowego Luzonu. Owszem, biorą

46

udział w obchodach zarówno kościół katolicki, jak i pro­testancki, a także Iglesia Ni Kristo — ale niewiele jest religijnych akcentów w programie fiesty. Bawimy się i itańczymy, naturalnie ci, ¡którzy tańczyć jeszcze mogą.

W Tala mieszkają przecież tylko trędowaci. W dziel­nicy haWdlowej trędowaci kupcy sprzedają swe towary trędowaitym nabywcom. Policja złożona z trędowatych strzeże ładu i porządku. Teraz jest okres wyborów, 1 więc osada oblepiona jest plakatami zachwalającymi cnoty kandydatów. Bo przecież chorzy na trąd cierpią czasem na naciek strun głosowych, mają charaktery­stycznie ochrypłe głosy, ale nie tracą głosu, jaki moż­na wrzucić do urny wyfbarczej.

Przepraszam, nie należy używać określenia trąd. Le­piej brzmi — choroba Hamsena. Na ogół tylko lekarze wiedzą, co to znaczy, a po co mają o tym mówić wszys­cy? Dwie literki HD w karcie choroby (Hansen’s Disea- se) i już wszystko wiadomo. Te literki należy postawić więc przy nazwisku burmistrza miasta pana Pata S. Singsolna, chory jest też wiceburmistrz Juan S. Yumul Junior, chorzy są wszyscy radni. Od 17 maja 1940 roku, kiedy to założono itę osadę, mają tu wstęp chorzy i ci, którzy ich leczą. (W latach wojny było tu bardzo krucho z żywnością, okupanci japońscy nie szczędzili trędowa­tych, ale i itak było tu lepiej niż w Cullon Colony, czyli na wyspie chorych na HD położonej o 200 mil od Ma­nili. Tam ludzie manii jak muchy, z wyspy nie było ucieczki, a na wyspie był głód. Trędowaci ginęli z wy­cieńczenia, zresztą HD rzadko sama zabija, dzieła zni­szczenia dokonuje gruźlica iuib zapalenie nerek.

Wiele tu jest jeszcze zagadek. Takie to dziwne, cho­roba znana od niepamiętnych czasów, a to nie znaczy wcale, że się o niej wiele wie. Mycobacterium leprae, czyli zarazek trądu zdumiewająco skutecznie strzeże swych tajemnic przed człowiekiem. Nie wiadomo, jak

47

długo trwa okres wylęgania, ale na pewno jest bardzo długi. Nie wiadomo, dlaczego jedni ludzie są bardziej skłonmi do zachorowania niż inmi. Wiadomo, że prątki trądu wywołują zwyrodnienie pni nerwowych. Docho­dzi do rozkojarzenia zmysłu czucia, najpierw nie czuje się, czy przedmiot jakiś jestt gorący czy zimny, potem nie odczuwa się bólu, wreszcie następuje ultralta zmysłu dotyku.

Ludzie mało wiedzą o trądzie. Uważa się, że palce „odpadają”, że kości zostają „przeżarte”. W istocie rany, skaleczenia, zadraśnięcia nie są leczone, gdyż cho­ry ich nie czuje, stale drażnione Stopy „zdzierają się”. Często tworzą się obrzęki na stopach, człowiek nie może nosić obuwia, chodzi więc boso. W (tym klimacie nie byłoby to naweit tragedią, ale chory nie czuje bólu, a więc zdarzało się, że dWa dni chodził z gwoździem wbitym w piętę, dopieono kawałki odpadającego ciała zwróciły uwagę postronnych ma ten wypadek.

Gdyby chorych w porę leczyć znanym od 1942 roku preparatem DDS, to trąd byłby wyleczalny niemal całkowicie. Ale nikt nie wie nawet dokładnie, ilu jest chorych, może 11, a może 15 milionów na całym świecie. Ukrywają się ze swym (nieszczęściem. Kiedy nawet i dotrą do szpitala, to na leczenie j.Uż jest wtedy za późno.

KAMELIA HD

Dziwnie kształtuje się nasze podejście do tej choroby. Nie wykluczone, że w dobrej wierze zawiniły tu (nieco różne organizacje dobroczynne, które dawniej, aby na­kłonić ludzi do ¡rozluźnienia sakiewki i sypnięcia gro­szem, igrały na ich uczuciach. Człowiek, który trądu nigdy nie oglądał, patrzy ma to raczej jak ma przekleń­stwo miń na chorobę.

48

Tradycyjne określenie „trędowaty” kształtowało sią ■przez wieki ignorancji i wdtrętu woibec nieszczęśliwych. Właśnie ta dyskryminacja jest najsmutniejszym prze­jawem nieludzikości człowieka wolbec człowieka. Trąd jeśt uleczalny, ale zabobony i przesądy są trudniejsze dio wyleczenia — oto głębokie przekonanie, jakie przy­wiozłem z pobytu między trędowatymi tak w Syjamie czy na Filiipinach, jak i w Japonii.

Swialtowa Organizacja Zdrowia nie ma żadnej wła­dzy. Może tylko zalecać pewne rozwiązania. Jak już wspomniałem, sztab fachowców doradza rządom, aby stopniowo zamykać miejsca odosobnienia dla chorych na trąd, a tym samym umożliwić im powrót do społecz­ności. Dotyczy to zwłaszcza „arreslted lepers”, czyli chorych, u których lekami doprowadzono do zahamo­wania postępu choroby. Nie uważa się ich jeszcze za wyleczonych, ale jiuż nie zarażają innych. Decyzja tu była trudna. Co lepsze: dyscyplina szpitalna dla trędo­watych czy powolne umieranie w nędzy? Ludżie boją się odosobnienia w szpitalu, oderwania od rodzin, zwle­kają z kuracją tak długo, nim nie jest za późno.

Ci, którzy przebywają w Tala, to przeważnie ciężko cihorzy. Bo trąd nie zabija — jak już mówiłem — ale strasznie kaleczy. Różne są formy tej choroby, nauka posegregowała to bardzo dokładnie. Są chorzy, którzy nie mogą zamknąć oczu na skutek porażenia dolnych powiek, to z kolei prowadzi do uszkodzenia rogówki, wystawionej stale na światło, i do ślepoty. Są chorzy -obdarzeni tak zwaną „lwią twarzą", czyli obliczem zniekształconym grymasem niby u wielkiego kota. Ko­ści policzków ulegają martwicy, tkanki miękkie palców resorbują się, pozostawiając na kikutach resztki paz­nokci. Skóra zmienia kolor, palce rąk wyglądają jak wyłamane w jakimś wypadku. Dochodzi do podziura­wienia przegrody chrząstkowej i zapadnięcia nosa.

Zresztą można to zobaczyć w dalszej wędrówce po Tala. Dziś jest Gran Bal. Niezmordowanie gira zespół Tala Rhythm Boys, naturalnie wszyscy to trędowaci.

To już ostatnia impreza tameczna tej fiesty. Na wiel­kim balu koronacyjnym Pacita Lirio wybrana została Camia, czyli KameMą Tala — czymś w rodzaju królo­wej balu. Pacita Lirio (BD) chętnie pozuje reporterowi do zdjęcia, tak jak to się przyjęło po tego rodzaju za­bawach.

KOCHANA, PISZĘ DO CIEBIE...

Kochana, piszę do Cieibie w ten upalny dzień. Ro­boty mam mnóstwo. Nie mam nawet czasu na kino. Tyle tu jest jeszcze do zrobienia. Dziękuję Ci za ostat­ni list. Zawsze zastanawiałem się, czy naprawdę bę­dziesz na mnie czekać. Z dala od Manili takie myśli raz po raz przychodzą mi do głowy. Pisz więc pod tym ad­resem co zawsze, chyba będę tu musiał zostać tak długo, nim nie zorganizuję całej pracy należycie, oni nie mają nikogo na moje miejsce. Ale już się cieszę na myśl

o tym dniu, kiedy wyjdziesz po mnie na dworzec i...”

Młody mężczyzna, który wysyła taki list, nie jest wcale zapracowany. Nie wie, jak zabić czas. Godzinami leży bez ruchu i patrzy w sufit baraku szpitalnego. Jego dni są puśte, nigdzie mu się nie śpieszy. Legendę stworzył, kiedy się od lekarza dowiedział, że HD wpi­sano mu do karty choroby. Gdyfby narzeczona znała całą prawdę, to odejdzie, nie będzie czekać na trędowa­tego. Pisze więc do niej, że musi jechać na daleką wyspę, gdzie przyrzekł objąć pewną posadę. Teraz za­angażował się w tę pracę, nie wypada jej porzucać z dnia na dzień. Adres szpitala jest znany na Filipinach, owiany grozą choroby. Ona pisze więc pod adresem przyjaciela swego narzeczonego, który jest ważnym

ogniwem w tej legendzie. On z kolei przeadresowuje i wysyła do niej listy od młodego mężczyzny, aby stem­pel na znaczku pocztowym nie zdradził przed nią praw­dziwego adresu nadawcy. Listy krążą więc między Ma­nilą a szpitalem, skacząc po drodze na inną wyspę niż Luzon, aby tylko zatrzeć ślady.

Jak długo romans da się utrzymać? Nie wiadomo. Ale wiadomo, że na trędowatego ona raczej czekać nie bę­dzie. Jeżeli on się wyleczy, to wróci do Manili. Jeżeli się nie wyleczy, to i tak nie zdecyduje się na wyjazd z Tala.

Romamise, gdzie jedno z .partnerów czy (nawet oboje są trędowatymi, wiodą czasem przed ołtarz. A co po­tem? W niektórych krajach mężczyźni poddawani są zabiegom, aby nie dopuścić do narodzin dziecka z ta­kiego związku. „Kraje katolickie patrzą na to nieprzy­chylnie” — powiada Artemio F. Rumez, dyrektor sani- tarium w Tala.

Kiedy pojawia się dziecko, zoeJtaje natychmiast od­separowane od rodziców i umieszczone w osobnym od­dziale w Tala. Owszem, raz na dwa tygodnie rodzice mogą przyjść i obejrzeć dziecko przez wielką szybę. Pod opieką zakonnic dzieci rosiną na ogół zdrowo, są zresztą szczególnie kodtrolowame, aby w porę zatrzy­mać chorobę. Ich świat oddzielony jest szkłem od świa­ta zewnętrznego, jest aseptyczny, a więc trochę niena­turalny. Mały Juan opowiada mi w języku tagalog, a zakonnica tłumaczy:

Za ¡murem jest jeszcze jeden mur. Tam żyją tata i mama. Pewnego dnia przyjdą tu po mnie i zabiorą mnie do domu. Dom jest mniejszy od tego, w domu są zwierzęta. Jest pies, kot. Różne tam są zwierzęta. Tam nie ma sióstr, a inne dzieci są w innych chatach...

Juan — powiada siostra — podaj panu rączkę i pożeginaj się, czas już na obiad...

51

Juan podaje rączkę i odchodzi wraz z innymi dzieć­mi. Jego świait marzeń może być zburzony równie bru­talnie jak tego dorosłego, kltóry pisuje listy do narze­czonej. Juan nie ma już matki, leży ona na pobliskim cmentarzu dla HD. Ojciec choruje nadal i nie wiadomo, czy itrąd odstąpi od jego łoża, zanim Juan nie skończy siedmiu lat. To bowiem .jest granica wieku, kiedy koń­czy się dla dziecka taki pdbyt i musi iść w świat. Naj­pierw przechodzi furtkę w jednym murze, potem w drugim. I oto’ jeslt rjiuż ten świait, pełen niepokoju i niedostatku, troski o miseczkę ryżu powszedniego.

Praktyka jeslt .taka, że dziecko odsyła się do rodzinnej wioski. Jak ¡barrio przyjmie takiego małego człowiecz­ka, ¡to zawsze je^t pyltanie...

OŁTARZ I EKRAN

Ta kobieta — powiada lekarz — opiekowała się swym mężem, potem zaraziła się sama. Chora nie rozumie naszej rozmowy, spowita jeslt grubymi bandażami, tro­chę już przesiąkłymi jakąś wydzieliną, siadają na niej Wielkie czarne muchy. Z trudem tylko dają się odpę­dzić litościwej pacjentce, znacznie lżej domkniętej, któ­ra opiekuje się tą dogorywającą kobietą.

Tu już pacjenci nie tylko nie tańczą, ale i nie chodzą. Mogą jeszcze przewracać się z .boku na bok. To ważne. Z jednej strony sali jesit ustawiony niewielki ołtarzyk, z drugiej — stoi na podwyższeniu odbiornik telewizyj­ny. Człowiek, ikitóry tu leży, odwraca się więc na lewy bok, alby się pomodlić, a na prawy — aby obejrzeć show w TV.

W tej następnej sali nie ma ani ołtarzyka, ani telewi­zora. Tu leżą skazani prawomocnymi wyrokami prze­stępcy kryminalni. Nie, nikt ich nie pilnuje. Można

52

uciec przed wyrokiem sądu, ale jak uciec przed wy­rokiem wydanym przez prątki trądu? Dokąd uciekną? Hto ich ukryje? Co będa robić na swobodzie? Tu mają ryż i dach nad głową, leki i opieką. W więzieniu brzy­dzili się ich współwięźniowie, ¡bali dozorcy, bez konwoju przybyli do Taia...

To znowu sala weteranów wojennych. Nie dali się pokonać żołnierzom cesarza Japonii, teraz atakuje ich i czasem ziwycięża niewidzialny gołym okiem zarazek. Cisi i spokojlni leżą tu, wspominając czasem bitwy z wrogiem, który był widoczny. Tylko na jednym sto­liku dostrzegam lustro. Tu lepiej nie patrzeć na własne oblicze.

W gabinecie zabiegowym stoją ci, którzy mogli przyjść sami. Ci, którzy nie potrafili — przyjechali. Człowiek o „dłoniaich-szponaoh” pomaga popychać wó­zek z chorą, której aimpultowano stopę. Jego „szpony” można by Operować, są chirurdzy wyspecjalizowani w takich zabiegach, które trędowatym umożliwiają po­wrót do niemal normalnego życia. Tyle ityilko, że jesizcze zbyt mało jest takich specjalistów. Potrzebni są więc lekarze, technicy laboratoryjni, doradcy, którzy wska­zywaliby pracę, jaką chorzy potrafią wykonać, aby od­zyskać wiarę w siebie, potrzebni są specjaliści terapii zajęciowej, potrzeba...

Na to wszystko potrzeba pieniędzy. „Jeżeli dasz 25 dolarów, to czyjaś dłoń będzie znów przydatna, za 100 dolarów odnowi się dłonie, Stopy alibo twarz” — nawo­łują ogłoszenia ludzi dobrej woli. Bo choroba Hansena panoszy się niemal wyłącznie w krajach ubogich. Nie powiodły się dotąd starania w kierunku wyhodowania w laboratorium prątków trądu, kosztowne badania mo­że doprowadzą do sukcesu, wtedy będzie można myśleć

o zupełnej likwidacji tej choroby.

53

CZT ŚWIAT ZAPOMNIAŁ?

Trudtoo naistarczyć pieniędzy ¡na to wszystko. Nie po­mogą zresztą leki, jeżeli w ciasnocie chat wiejskich zdrowe dziecko sypiać będzie na jednym barłogu z cho­rą matką. Zdają solbie sprawę z tego ludzie, którzy nie chcą być obojętni wobec losu milionów chorych. Sze­roko znana jest akcja Ssflacheltnego człowieka, który zjednał sobie nawet przydomek „Ten, który całuje trędowatych”. Powiada gniewnie lekarz, Wtóry wędro­wał ze mną po Syjamie: „Trędowaci nie chcą być cało­wani, chcą być leczeni...”

Kiedy wyjeżdżam z Tala, mam niejasne przekonanie, że zostawiam ludzi, o których zapomniał świat. A prze­cież to fałszywe wrażenie, to są ludzie, którzy mają leki i opiekę. IWielu z nich pewnie powróci do swych domów w barrio czy w ludnym mieście. Ale jaka jest dola tych, którzy nie mają żadnej pomocy? Którzy rzucają swe chaty, aby pod drzewami tropikalnej kniei w samottności czekać na kres żyda?

Nie wiemy dokładnie, ilu jest trędowatych na naszej planede i nie widać ostatecznego tryumfu nad tą cho­robą. Fiesta odbywa się tyflko raz w rolnu, przez pozo­stałe dni ci, Wtórzy mają wrócić do •społecznośd, zadrę­czają się sami pytaniem, jak też ich ta społeczność przyjmie. Czy dostaną pracę, czy nie odepchną ich dro­gie ittn istoty? Ich — trędowattydh. Trędowatych nie bolą rany, znieczulica chroni ich stopy czy dłonie, za to takie pytania bez odpowiedzi wywołują cierpienia, któ­re nie dadzą się uśmierzyć chemikaliami.

Na tle ich niedoli jakże małe wydają się zmartwie­nia i troski ludzi nie mających HD w dokumentach! Pewne oczywiste fakty nagle jakby rażą swoją normal­nością.

Po dalekiej drodze dobrze jeSt wstąpić na godzinę

54

do Army arid Navy Club w Manili. Niegdyś kasyno oficerskie, teraz nie ma już nic wspólnego z tą wojow­niczą nazwą. Oferuje swym członkom wspaniałą pły­walnię, korty tenisowe, sale lektury, bogatą bibliotekę, świetną restaurację, służbę dostarczającą potrawy i na­poje nad sam brzeg basenu.

Odświeżany prysznicem po kurzu podróży rozglą­dam się wokoło, alby znaleźć partnera do wspólnego pływania. Znajomi i nieznajomi leżą wokoło, chroniąc się przed palącymi promieniami Słońca pod kolorowy­mi parasolami. Mają skórę brunatną, żółtą lub białą. Ale ozysltą, bez narośli, zgrubień. Mają oibie nogi i obie ręce, palce ustawione prawidłowo, nawołują się czysty­mi głosami. Kiedy wynurzają się z zacienionej szatni, to w pierwszej chwili mrużą oczy w jaskrawym świetle południa. Mrużą, ponieważ powieki też mają.

CI, Z KTÓRYCH ŻYCIE WYCIEKA

Przy gwarnej, ruchliwej ulicy niedaleko centrum Manili, w niewielkim schludnym budynku mieści się 7 oddział szpitala chorólb zakaźnych. „Uwaga! El Tor!”|^- wołają napisy z talblic ostrzegawczych. Skąd ta arabska nazwa pod (błękitnym niebem Filipin? I dla­czego ma odstraszać tyoh, kttórzy chcieliby tu wejść?

Cała ta opowieść zaczyna się w roku 1905, kiedy to w miejscowości El Tor w Egipcie zmarli przebywający tam na kwarantannie pielgrzymi Zdążający do Mekki. Nie zaobserwowano u nich klinicźnych objawów cho­lery, ale z materiału ¡pobranego ze zwłok wyodrębnio­no (przecinkowca i nadano mu nazwę owej miejscowo­ści. Przez dziesiątki lat El Tor dawała o sobie znać tyl­ko na wyspie Celebes, która obecnie należy do Indo­nezji. Gdzieś około 1961 roku choroba ruszyła na prze­łaj przez Azję i dotarła nawet do Iranu, czyli niejako przedsionka Europy. W rok potem rzeczoznawcy Świa­towej Organizacji Zldrowia doszli do przekonania, że El Tor należy traktować tak, jak cholerę klasyczną.

Już po raz drugi oglądam tę chorobę w działaniu. Widziałem, jak w 1961 roku wielka epidemia uderzyła w Hongkong*. Ale wrażenia z tych dwu spotkań są

1

odimienne. W Hongkongu spędzałem codziennie kilka godzin w szpitalach zaimprowizowanych naprędce w budynkach szkolnych lulb koszarowych. Lekarze i pielęgniarki o oczach czerwonych od niewyspania słaniali się na nogach ze- zmęczenia, samoloty dowoziły szczepionkę z różnych krańców świata: epidemia by­ła przecież wtedy zaskoczeniem.

Siódmy oddział szpitala w Manili — to ład i porzą­dek, rutyna wyznaczona przez regulamin, to grzeczni i skorzy do wyjaśnień lekarze. Na wyspach archipelagu El »Tor rzadko wygasa, pacjenltów nie brak, a więc nie ma zaskoczenia, improwizacji lulb zdenerwowania. Inna sprawa, że ci, którzyf zachorowali w dalekich wioskach, raczej rzadko trafiają do szpitala na czas. A tu przecież tylko w walce z czasem odebrać można śmierci upatrzo­nego .już przez nią człowieka. To są przecież ludzie, z których życie dosłownie wycieka!

Ostre zatrucia .jelitowe prowadzą do silnego odwod­nienia organizmu, dochodzi do tego, że chory traci kilka Mrów płynu na dobę. Jednym z objawów jest gwał­towna biegunka, wymioty, kiurcze mięśni i ciężkie zapa­lenie nerek. Chorego dręczy czasem jeszcze i uporczywa czkawka, która nie ustaje.

Choremu trzeba zapewnić spokój i ciszę, ratunek — tłumaczą mi lekarze — polega na wprowadzaniu w or­ganizm chorego wlewek różnych preparatów chemicz­nych. El Tor jest bardzo zaraźliwa, chorzy są więc ści­śle izolowani, starannie odkaża się pościel czy wszelkie irme przedmioty, które mogły być zanieczyszczone przez pacjentów, nie dopuszcza się żadnych odwiedzin, a in­formacji rodzinom udzielą się tylko przez telefon.

Mam wrażenie, może słuszne, a może nie, że personel szpiltali, gdzie ma się na co dzień do czynienia z tak ciężkimi wypadkami, zdobywa z biegiem czasu coś w rodzaju odporności psychicznej wobec samego zja-

57

fi

wiska cierpienia i śmierci. Nie, to nie jest zobojętnie­nie. Skłonny jestem raczej przypuszczać, że gdyby le­karz czy pielęgniarka .tam zatruldinieni przeżywali głęboko każdy zgon pacjenta, to szybko doszłoby do załamania i zabrakłoby im rozwagi i opanowania, jakie nieodzowne jest dla poprawnej diagnozy czy prawid­łowego leczenia.

Już choćby takie telefoniczne informowanie rodzin nie jest proste. Powiada dr Harley Williams: „Chirur­gowi znacznie łatwiej przychodzi amputacja kończyny pacjenta ńiż przekónanie go, że operacja ta jest nie­zbędna. Ten, kto musiał kiedyś wyjaśnić matce przy­czyny zgonu jej dziecka, ten, kto oznajmić musiał mło­demu człowiekowi straszną nowinę, że musi nauczyć się alfabetu Braille’a, ten, kto powiadomił młodą dziewczynę, że jej zeszpecenie twarzy ma charakter trwały, ten, na kogo spadł obowiązek ujawnienia, że dolegliwości dziecka wywodzą się z odziedziczonej cho­roby wenerycznej — tylko ten, komu przypadło to w udziale, a potrafił z tego wylbmąć, wie, że medycyna poza umiejętnościami z zakresu wiedzy technicznej wymaga zasobu sił duchowych”.

MATERAC BEZ ŚRODKA

Wspominam o ¡tym dlatego, że wizyta w .parterowym budynku siódmego oddziału jest jakby wyprawą do mu­zeum cierpienia, a przewodnik w białym fartuchu jest rzeczowy w Swyćh wyjaśnieniach; Chciałby, aby przy­były z dala reporter zobaczył na własne oczy spustosze­nia El Tor.

Wędrujemy powoli z sali do sali, tu zwraca mi się uwagę na charakterystyczne rzężenie, tam godne uwagi są materace, z których usunięto środkowy człon, aby

SB

sączące się nieustannie z .pacjenta odchody („do 40 na dobę” —I podaje informator) wpadały od razu do spe­cjalnych naczyń. Tu już jest po wszystkim: szybkie stężenie pośmiertne, rysy twarzy są drapieżnie za­ostrzone, gałki oczne głęboko zapadnięte, a pomarszcze­nie i wysuszenie tkanek wywołało tak charakterystycz­ne dla tej choroby „ręce praczki”. Zapisał pan to już? No to idziemy dalej... ’

Siostro, proszę o termometr! Tak, tu, proszę pana, gwałtowny spadek ciepłoty ciała. To niedobrze, nawet bardzo niedobrze, ale należało się z tym Uczyć, proszę pana, pacjenta dowieziono nam w stanie, który me ro­kował już żadlnych nadziei. El Tor to niestety choroba ludzi niepiśmiennych. Co mam na myśli? To może pew­ne Uproszczenie, ale El Tor wyszukuje sobie ofiary mię­dzy ludźmi mającymi słabe pojęcie o higienie, a do kftóryeh trudno docierają plakaty i inne obwieszczenia władz sanitarnych. Kola much w przenoszeniu choroby jest chyba raczej przesadzona, ważne jest natomiast prZegoitowywahie wody nie tylko do picia, ale nawet i płukania ust. Był pan w domach nędzarzy, wie pan, że takie dobre rady pozostają na papierze, bo ci za­grożeni El Tor nie potrafią przecież odczytać tego, co na papierze tym wydrukowano.

Idziemy tak z sali do sali, przystajemy przy poszcze­gólnych łóżkach, rozmawiamy, a tu zjawia się mały gazeciarz, który nie nagabywany przez nikogo wszedł solbie z ulicy. I on też chodzi sobie od łóżka do łóżka, ale nie ma żadnego ubrania ochronnego, tylko swe przepocone łachmany, sprzedaje gazety tym pacjentom, którzy już czują się nieco lepiej.

Lepkimi od potu palcami wysupłują spod poduszki jakieś miedziaki, jesteśmy przecież w okresie przed­wyborczym i zadrukowane w języku tagalog płachty papieru wabią sensacyjnymi tytułami. Po jakimś

kwadransie wyglądam przez okno i widzę, jak ten sam chłopak sprzedaje dailej swój towar już ma ulicy. Pod­biega do zatrzymujących się na skrzyżowaniu samo­chodów, przez okna wrzuca gazetę, sprawnie odlicza i wydaje resztę — także i miedziakami, jakie dostał od chorych na cholerę. Na dziś wieczór przechodnie na­bywają więc bez wątpienia mmóssttwo sensacji na papie­rze, a może na dodatek i El Tor przyczajoną na meta­lowych krążkach.

»— Nie jestem lekarzem — powiadam j— a więc może to, co myślę, jesit naiwtne, ale skoro mówiliśmy o ścisłej izolacji, odkażaniu pościeli i zakazie wizytt rodzimmych, to ten gazeciarz nie bardzo jakoś pasuje do obrazu...

Jak to, proszę parna, gazeciarz to biedny chłopak, om też musi z czegoś żyć*..

EL TOR I SPRZYMIERZEŃCY

W Indiach cholera znana była od zarania dziejów, aż do ubiegłego stulecia nie opuszczała tej kolebki, kiedy to nagle w sześciu kolejnych pandemiach przemasze­rowała przez świat, zabijając miliony ludzi. W działa­niu przypomina armię napastniczą: po szturmie przez ¡kilka lat umacnia się na zddbytydh pozycjach i znowu rusza do ataku. .

Zdaniem uczonych króltsza jest teraz lista krajów, gdzie cholera nie występowała, rniż tych, w których postawiła swą bezwzględną stopę. Ma swoje upodoba­nia, umika Dalekiej Północy i małych wysp na Oceanie Spokojnym. Kilkakrotnie docierała do portów Afryki Połudiniowej, lecz z przyczyn niezupełnie jasnych nie wdarła się z tamtej strony na Wielki ląd. Walkę utrud­nia to, że osoby czujące się dobrze mogą być siewcami cholery, i to przez kilka nawet lat.

60

Zakażenie odbywa się poprzez wodę luib żywność. Sprzymierzeńcami choroby są więc pielgrzymi i inne masowe ruchy ludności, napływ chłopów z zapadłych wiosek do zatłoczonych miaislt, gdzie koczują w strasz­nych warunkach. Na wielkich mapach Światowej Or­ganizacji Zdrowia notuje się fantazyjne skoki tej cho­roby. Epidemiolodzy nie pdtrafią bezbłędnie przepo­wiedzieć, w jakim kierunku pójdzie następne natarcie El Tor. Rzeczoznawcy' dbradoijący w Manili w 1966 roku ustalili smuśtny fakft, że od Oceanu Spokojnego aż po Morze Kaspijskie cholera dała już się we znaki. Różnie ocenia się szczepionki, ale działają zwykle na krótko. Znane są wypadki zachorowań łudzi, którzy w ciągu pół roku byli ośmiokrotnie szczepieni. Podoibno bardzo Skuteczna jestt szczepionka produkowana przez Japoń­czyków, ale stosowaniu jej towarzyszą niepożądane ob­jawy uboczne.

(Walka przeciw chorobie jest uttrudniona, skoro zda­rza się, że jakiś kraj świadomie zataja epidemię na swym terenie, aby nie płoszyć turystów. Niekiedy zno­wu ,prawdziwa” cholera .poprzedza „oficjalną”, to zna­czy, że zaraza wybuchła gdzieś w małej wiosce w dżun­gli i nim informacja ta trafi do stolicy, a stąmtąd do Genewy, i nim podejmie się odpowiednie kroki — to El Tor rzuca już swój czarny cień na sąsiednie prowin­cje czy nawet kraje.

Cholera maskuje się znakomicie i przez pół wieku bakteriolodzy nie usftalili zgodnych kryteriów oceny, jakie mają decydować o zaliczeniu danego szczepu bakterii do rodzaju „vibrio comma”. Bo wykrywa się coraz tp nowe, nietypowe przecinkowce, jak właśnie te, które dojrzano pod mikroskopem na kwarantannie w El Tor.

A kiedy zgadało nam się o bakteriologach, to pochyl­my czoła przed pamięcią doktora nazwiskiem John

MSI

Snow. Był lekarzem, ale pracował jak detektyw, skoro podczas wielkiej epidemii cholery w Londynie staran­nie zaznaczał na planie miasta domy, gdzie ludzie zgi­nęli zabici przez tę chorobę. I olto zauważył, że czarne krzyżyki zagęszczają się wokół stadni przy ulicy Sze­rokiej. Za jego radą władze 8 września 1854 roku naka­zały odkręcenie rączki od pompy tej studni. Ludzie przestali umierać, zakażona woda nie miała wstępu do domu. Teraz na rogu Broadlwick Street (dawniej Broad Street) i Lexinigfto!n Streelt Znajduje się knajpa z wy­szynkiem. Na murze mała tabliczka wyjaśnia, że miej*- sce, gdzie była owa historyczna studnia, która stała się dowodem rzeczowym w poszlakowym procesie przeciw cholerze, zaznaczone jest płytką z czerwonego granitu. Z biegiem lat pył i sadze Londynu zamazały tę czer­wień. Podobizna dociekliwego lekarza Służy teraz za wywieszkę knajpy, nocą jest ładnie oświetlana, choeiaż nie jeśtem pewien, czy amatorzy mocnych trunków wiedzą, kim był ten, 'kltóry naprowadził naukę na trop przecinkowca.

Rzekłbym raczej, że jeżeli z niebios John Snow po­patrzy czasem na swój konterfekt nad knajpą, to zżyma się ze złości i pewnie żałuje, że cholera nie za­brała aiultorów tego reklamowego pomysłu. Imć doktor był przecież za życia abstynentem, jaroszem i nigdy nie palił.

WSZYSTKO PŁYNIE

El Tor uderzyła w Brunei w 1905 roku — opowiada mi szef służby sanitarnej sułtana epidemia była krótkotrwała, zachorowały 192 osoby, a jednak zaled­wie trzy osoby były już nie do uratowania, wszystkie pozostałe udało się wyrwać śmierci. Kiedy tylko roz­

62

poznano ciholerę, naltychmiast kazaliśmy zamknąć .wszystkie jadłodajnie bez wyjątku, zgodę na ponowne otwarcie wydawaliśmy dopiero po dokładnej inspekcji sanitarnej. Samolotami ściągaliśmy szczepionkę, którą dosltało 90 % ludności, helikoptery dowiozły ekipy le­karskie do wiosek położonych na bagnach. Niech pan pamięta, że żyją w naszym państwie plemiona, któ­rych kontakty z cywilizacją są bardzo ograniczone, ludność malajska czy chińska ma już znacznie lepsze pojęcie o zasadach higieny, ale i tu trzeba było prze­konywać ludzi, że jeżeli chcą żyć, muszą słuchać na­szych rad.

Radio Brunei nadawało bez przerwy wezwania, po­wtarzając je w języku malajskim, narzeczach chiń­skich i prymitywnych językach murut oraz innych plemion. Kacyk wioskowy ma bardzo ozęsfto bateryjny radioodbiornik i przekazuje na zebraniach plemiennych to, czego się sam dowiedział. Szły w eter wezwania w języku angielskim do statków na wodach wokół Borneo, a do plemienia Morskich Dajaków, które w swych zwyczajach niewiele poszło naprzód od ty­sięcy lat, przemawiano w ich narzeczu. Zmieniali się spikerzy, powltarzając w różnych językach, narzeczach

i gwarach to samo wezwanie: „Uczynimy wszystko, aby tylko opanować zarazę. Być może nie pojmiecie w peł­ni, dlaczego wykonanie naszych poleceń jest bez­względnie potrzebne, ale chcemy, abyście nam wierzyli

i starali sdę wykonać to, co mówimy. A więc...” Tu na­stępowały konkretne wskazówki.

Widzi pan — powiada mój rozmówca — tu wyko­nanie tego, co gdzie indziej wydaje się takie proste, było trochę skomplikowane. Tu przecież wszystko pły-

GOŁĘBNIKI NA PALACH

Jesteśmy bowiem w Kampong Ayer, czyli Wiosce- Wodzie. Od niepamiętnych czasów tu w Brunei mie­szkali ludzie na wodzie i jest może paradoksem, jakie­go nie sfeworzy fan/tazja pisarza, że właśnie oni często ginęli na skutek odwodnienia organizmu, tego podsta­wowego objawu cholery.

18 000 Malajów żyje <tu w chatach osadzonych na pa­lach wbitych w dno zatoki. Na palach są gołębniki, ich mieszkańcy potrzebują kilku ¡minut lotu, aby dostać się na wyspę Borneo, hodowcy zaś gołębi i inni ludzie z nawodnej wioski muszą wiosłować kilkanaście mi­nut, aby dotrzeć do miasta Brunei.

Ludzie, którzy oałe swe życie spędzają na wodzie, boją się ognia. Pożar błyskawicznie ogarnia chatę

i trudno uratować się samemu, dolbyttek przepada nie­mal zawsze. Teraz z łaski miłościwego sułtana w Bru­nei działa oddział straży ogniowej, który na Szybkich łodziach motorowych przybywa na miejsce pożogi, aby swymi potężnymi pompami tłoczyć wodę z zatoki dla ugaszenia ognia. W jednym domu mieszka zazwyczaj około dziewięciu osób, za nic nie przenieśliby się na wyspę. Namawiają ich do tego lekarze. Ci, którzy żyją na wodzie, chorują przeważnie na dolegliwości wynikłe z braku... dobrej wody. Teraz dopiero doprowadza się do tych nawodnych chat wodociąg, brzmi to może za­bawnie, ale chyba ustrzeże mieszkańców przed groźną latarnią chorób, jakie ich nękały. Sporządzono dokład­ną mapę Kampongu, każdy dom ma swój numer. Jak

i w innych malajskich wsiach, ¡kiedy pojawiły się tu ¿kipy sanitarne, a w chacie była akuratt tylko samotna kobieta — to zgodnie z obyczajami mieszkających tu wyznawców islamu najpierw trzeba było sprowadzać

sołtysa, a potem dopiero można było przystąpić do de­zynfekowania domostwa już tylko w jego obecności.

Nie bardzo jest tak, że prolblemy wody dają się we znaki tym, którzy żyją na pustyni czy stepie. 'W wę­drówce po wyspach Mórz Południowych spotkałem się wielokrotnie z sytuacją niejako .powielaną, powtarza­jącą się na wielu wysepkach. A więc deszcze leją tu obficie, wokoło jak okiem sięgnąć ocean, ale na wyspie nie ma ani stawu, ani jeziora, ani nawet większego sHjrumienia. Wysepki te bowiem opierają się na koralu, a więc granit jest przepuszczalny jak gąbka. Można więc liczyć tylko na skrupulatnie zbieraną deszczówkę, no i na to, co żnajldlzie się dla zaspokojenia pragnienia w młodych orzechach kokosowych.

WODA SPADA Z NIEBA

W studniach pojawia się żółtawy płyn, czasem zupeł­nie słony. Dopiero głębokie wiercenia ujawniają prze­ważnie, że woda słodka i bardizo czysta jest w obfito­ści. Cóż więc prostszego, jak wiercić głębokie studnie?

Wtedy będzie miało sens to, co powtarza pan na­uczyciel w szkółce pod palmami, że trzeba się myć w czyisttej wodzie i pić czystą wodę, a wtedy ludzie mniej będą chorować. To nie jeslt takie proste.

Przede wszystkim' tradycja nie łączy choroby z za­nieczyszczeniem wód. Następnie ludzie z tych stron przeważnie już dawno pogodzili saę z faktem, że trzeba płacić za dostawę prądu z miejscowej elektrowni, za bilet na przejazd statkiem na sąsiednią wyspę, za jazdę kdleją na lądzie. Trudno, ¡baki jeSt widać porządek rzeczy; ale płacić za wodę, która przecież spada z nieiba? Nie, do tego jeszcze nie doszło! Skoro nie ma komu za to płacić, ¡to wodociągu nie będzie, pewnie i na głęboką

studnię też nie starczy funduszy. Ludzie będą więc dalej chorować. Gtiylby wszędzie Ibyła czysta woda w obfitości, toby na świecie 400 milionów ludzi nie chorowało na jaglicę, chorolbę, która oślepia, a którą najłatwiej pokonać czytsrtością...

Przeglądam raz jeszcze notatki z różnych wędrówek i oto niewiele znajduję krajów, gdzie nie natrafiałaby się okazja śledzenia tematu: woda i ludzie.

Widziałem, jak w dżiungli na Borneo Dajacy, łowcy głów, budują zmyśline rurociągi z bambusa, które za­pewniają im w ich „długich -domach” obfitość wody źródlanej prosto z górskich potoków. IW Amsterdamie spędzałem godziny oczekiwania na połączenie lotnicze na lotnisku, które jest położone o kilka metrów poniżej poziomu morza, gdyż wydarto tęn teren wodzie. Wi­działem przedziwne tarasy wznoszone na wyspie Luzon przez plemię Ifugao, które od tysiąca lat celuje w kun­szcie wykorzystywania każdej kropli ożywczego płynu dla hodowli ryżu. W Hongkongu stan wody w zbior­nikach miejskich podawany je^t na pierwszych stro­nach gazet, całe to wielkie mrowie ludzflde w miesią­cach suchych obywa się beiz wody przez kilkanaście godzin na dobę. (Widziałem, jak Australijczycy ^łasko­czą” chmury pewnymi chemikaliami, aby wywołać deszcz, i jak planują dostarczenie spragnionemu konty­nentowi taniej wody odsalanej prosto z oceanu za pomocą energii jądrowej. Widziałem ujarzmianie rzek w Polsce, osuszanie bagien w Gruzji, budowanie tam w Kambodży, magazynowanie deszczówki w specjal­nych pojemnikach z tworzyw sztucznych na małych wysepkach Morza Koralowego. Woda jest problemem wszędzie, w różnych odmianach występuje on w róż­nych krajach, ale nie ma ucieczki przed sprawami wo­dy. Słusznie powiedział w Dniu Narodów Zjednoczo­nych, kiedy słuchałem go przemawiającego w Bangko­

ku, wicepremier .Syjamu, książę Wan Waithayakon: „Bo przecież świat nie jest podzielany na części, na wschód i zachód, na północ i południe. Taki podział jesst ¡tylko w atlasach geograficznych, a i ito tylko dla wygody czytelników...”

NAJSTARSZE MODLITWY

Słuszność itych słów widać może (najlepiej właśnie na przykładzie wody. To wszędfeie problem — powta­rzam. Woda to życie. W pewnych klimatach człowiek może oibywać się bez odzieży, bez dachu nad głową, OZłoWiek może przez dłuższy czas (nawet i niedojadać — ale brak wody zabija szybko. A jeżeli jest nawet w ob­fitości, lecz zakażona, to i wtedy śmierć szybko zja­wia się po swój łup.

Nasza żywność zawiera ¡wodę. Jesit jej 60% w chu­dym mięsie, a do 90%» w soczystych owocach nabytych w letni dzień. Siedemdziesiąt procent naszego ciała to woda, mnóstwo jest wody w postaci pary w powietrzu, którym oddychamy. Woda pokrywa trzy czwarte na­szej planety, a średnia głębokość tych wód obliczana jest (na Cztery kilomeltry!

1 iznowu (trzeba powitórzyć, że mimo tej pozornej obfitości — człowiek jest «spragniony. Najstarsze mod- liltwy, jakie się zachowały, były wołaniami o wodę! Woda jest dźwignią postępu. Cała sztuka garncarska zrodziła się z potrzeby przenoszenia wody. Rzeki były najdogodniejszymi arteriami komunikacyjnymi wszyst­kich czasów, Wokół źródeł i rzek formowały się pierw­sze społeczeństwa. Zazdrośnie strzegł człowiek swych studzien i wodopojów, wydaje się, że właśnie o dostęp do wody najczęściej ludzie walczyli między sobą. i gi­nęli.

§7

Przed czterema tysiącami lat teksft w sanskrycie po­uczał: „Trzeba oczyścić wodę zabrudzoną, gotując ją albo też wystawiając na słońce, albo też zanurzając w niej aż do ostudzenia rozpalone do czerwoności że­lazo. Można też filtrować ją, przepuszczając przez żwir i piasek...”

Pałac króla Miñosa na Krecie, wzniesiony przed czterema tysiącami lat, miał już sprawnie działające ścieki.

Nad Nilem, Gangesem, Tygrysem, Eufratem, Jangcy rodziły się wielkie cywilizacje. Ale ludzi nie było wte­dy tak wiele, nie rozmnażali się tak szybko, miasta nie były tak rozległe, a zanieczyszczanie wody w rzekach nie było takim jak dziś problemem.

Statystyki są brutalne w swej szczerości. Rok w rok pół miliarda ludzi choruje na schorzenia powstałe z powodu braku wody lub jej zanieczyszczenia. Trudno zliczyć i podsumować ten bilans niedoli i bólu, straty zaś materialne są też trudno obliczalne. Najbardziej cierpią dzieci. Rocznie umiera 5 milionów noworodków z chorób wywołanych -nieczystą wodą, do jakiej dostęp mają ich maitki.

MOKRY GOŚCINIEC

Jak świat długi i szeroki nie tylko lekarze troszczą się o dobrą wodę. Planiści, którzy w swych pracow­niach kreślą plany rozbudowy przemysłu, mają przed oczyma wodę. Mamy postawić papiernię? Panowie, trzeba situ litrów wody dla wyprodukowania jednego kilograma papieru. Rozbudujemy fabryki włókiennicze? Oczywiście, o ile tylko uda nam się zapewnić fabryce 600 litrów wody potrzebnej do wyrobu kilograma tka­niny wełnianej. Trzy i pół tysiąca litrów wody potrze-

bu je cementownia dla tcmy swego produktu, a już 20 000 litrów wody musimy mieć do dyspozycji dla wyprodukowania jednej tony stali.

Zdumieliby się ludzie mieszkający w Syjamie wzdłuż Mokrego Gościńca, gdyby się dowiedzieli, że komuś brakować może wody. Tej nazwy raczej nie szukajcie w atlasach, wymyśliłem ją sam na określenie jedynej drogi, jaka wiedzie do wsi w rejonie Bangkoku. Innego dojazdu nie ma.

To jeidt prawdziwa droga, prawdziwy szlak na przed­mieściach Bangkoku. Mijamy stacje benzynowe, gdzie zaopatrują się w paliwo motorówki, po obu stronach szerokiej arterii ulokowały się sklepy 'na łodziach i tyl­ko ’łódką wyskakuje się z domku na butelkę oranżady, łódka chybocze na falach, kiedy kupiec sprawnie otwie­ra kapsel. Z domów, które nie mają szyb w oknach, słychać hałasujące głośniki radiowe, tu i ówdzie włą­czono już telewizory. Telewizja ma tu urządzenia umoż­liwiające odbiór tego samego obrazu, ale — do .wybo­ru — z fonią w języku angielskim lub syjamskim. Komentarz z natury rzeczy nie jest ściśle identyczny, gdyż niektórych wyrażeń angielskich nie można do­słownie przełożyć na syjamski — i odwrotnie. Opowia­da mi pan iWard, Anglik zajmujący się konsultacją medyczną na Uniwersytecie w Bangkoku, że jego dzie­ci wolą zawsze do westernów komentarz po syjamsku, gdyż więcej jest w nim wrzawy i krzyku...

Wreszcie jesteśmy na miejscu. Trzeba uważać na progu domu, aby nie ¡spaść do wody ze śliskiej deski, raz po raz obmywanej falami wzniecanymi przez ter­koczące motorówki. Naszym przewodnikiem jest syn gospodarza, młody student medycyny. Rano widziałem go podczas zajęć w laboratorium, teraz wraca do domu. W mrocznym pomieszczeniu koło posągu Buddy stoi telewizor, na ścianie wisi plon zajęć z fizyki, a tuż

69

obok buddyjskie sentencje o regułach życiówych jakże obcych światu kowbojskich filmów, migających właśnie z małego ekranu.

Gościnni ludzie przynoszą czarki z ryżową wddką, klęczymy wokół stołu, na który wjeżdżają potrawy proeite, lecz wyborne w smaku. Pragnienie gasimy mło­dymi orzechami kokosowymi, którydh czubki zgrabnie ścięto ostrym nożem.

Trzeba się przyzwyczaić, że za oknem nie słychać ani 'klekotu sandałów, tego odigłosu azjatyckiej ulicy, ani pisku opon samochodowych na asfalcie. Na kanwę" chlupotalnia wody nałożony jeełt jednak ten sam huk silników i te same co na iądlzie nawoływania przekup­niów, którzy na łodziach wędrują od domu do domu, oferując swoje towary.

NIE WOLNO SIĘ POCIĆ

Pewne sprarwy są tu może prostsze. Trzeba mieć tyłko trochę ryżu, tego chleba Azji, na dodatek zaś tuż przed obiadem zarzuca się sieć pod podłogę domku i wyciąga zawsze ze '¿dobyczą. Ładniejsze sztuki wędrują prosto do garnka, resztę wrzuca się z powrotem do wody, aby nie zabijać niepotrzebnie Stworzeń, co byłoby niemiłe dla Buddy. Palacze przy stole nie mają popielniczek, popiół i niedopałki wrzuca się poprzez szczeliny w pod­łodze prosto do wody. Nurt jej tu zbyt wartki — opo­wiadają gospodarze —‘/«¡by wylęgały się komary, a więc izimnica nie jest problemem, raczej zwykła grypa, której epidemie są niebezpieczne. Ludzie, którzy czerpią tu wodę spod podłogi, powjnni najpierw prze­puścić ją przez wirówkę, a następnie przegotować. Tak twierdzi pan Ward, ale zdaje się, że ani w tym domku, ani w żadnym innym pływającej wioski nikt tego nie

i

70

robi. Po pierwsze.— nie mają wirówek, po drugie — to po pierwsze chyba starczy...

Tu dzieci najpierw uczą się pływać, potem dopiero chodzą, ludzie są tu stworzeniami ziemnowodnymi. Na pozbawionym poręczy tarasie domku, tarasie, który służy jako weranda i zarazem przystań dla łodzi, raczkuje mały pędrak. Jest nagi i jego 'brązowa skóra przypomina w kolorycie małe posążki Buddy, które stoją po pagodach w wioskach koło Korat, daleko na północ od Bangkoku. Widzę, jak brzdąc przybliża się w swej wędrówce do krawędzi tarasu, chcę go podnieść i przenieść w bezpieczniejsze miejsce, ale obecni za­trzymują mnie. Jeszcze chwila, a dziecko wpada do wody, co zostaje pokwitowane głośnym pluśnięciem — zachwyceni zaś rodzice patrzą z dumą na swego bo­baska, który na chwilę wynurzył się tz żółtoszarej rzeki i nie czyni wrażenia przerażonego. Wymachuje rączka­mi, woda simosi go powoli, znowu się zanurzył i wresz­cie, kiedy już jest od nas o jakieś 30 metrów, starszy braciszek skacze i wyławia go .tak beztrosko, jak gdyby to wpadł jakiś przedmiot. Syjamczycy ubóstwiają swo­je dzieci, ale nie przerażają się widząc je w wodzie.

Zresztą zmierzch już powoli zapada i mieszkańcy okolicznych domów kolejno zsuwają się w fale i za­żywają wieczornej kąpieli. Niektórzy skaczą już na­mydleni, inni unoszą się bez widocznego wysiłku na wodziie i wtedy dopiero aplikują tirzymane w dłoni mydło. Czasem wyśliźnie się rim z dłoni i Wtedy cała rodzina ze śmiechem nurkuje, aby odnaleźć je na dnie. Dositojny paitriarcha prycha jak mors, obok chichoczą skośnookie dziewczęta, rozkładając na falach swe lśnią­ce czarne włosy. Prawdziwa wieczorna sielanka syjam­skiej pływającej wsi, która mimo telewizorów i stacji benzynowych tnie oderwała się zupełnie od wody, tego żywiołu, który chlupocze mieszkańcom pod podłogą.

Powrót do cywilizacji. Zostawiamy mokry gościniec, w hotelu „Thai” w Bangkoku (Spotkanie przy kolacji z człowiekiem, który od lat zajmuje isię ¡sprawami wody dla ludzi mających ją wokoło... Padają cyfry, informa­cje. Mała klimatyzowana salka oddzielona jest szklaną barierą od szturmującego upału. Obsługa porusza się niemal 'bezszelestnie, jedfna młoda dziewczyna zajmuje się tylko rozlewaniem lodowatej wody z wielkiego dzbana. Rozgląda isdę po sali i skoro ¡tylko dostrzeże, że przy którymś sltoliku goście wypili już swą kolejną szklankę, wyprostowana i zgrabna zbliża się w swym narodowym stroju, -alby dolać wody. Dyrekcja hotelu uiprzejmie zawiadamia szanownych gości, że na terenie hotelu podawana jest wyłącznie woda zdatna do picia, którą można się raczyć ibez żadnej obawy.

Dziewczyna ma niewiarygodną cerę (porcelanowej lalki. Mój rozmówca zaraz sięga po swe „mędrca szkieł­ko i oko”, aby wyrazić przypuszczenie, że taka cera jest pewnie wynikiem jadłospisu złożonego wyłącznie z ryżu i ryb. Tłumaczy mi genezę syjamskiego stroju, tak wspaniale dopasowanego do kobiecej sylwetki, że żal bierze, kiedy widzi się, jak na wsi dziewczęta robią z siebie karykatury, nosząc fabryczne suknie o faso- ¡nadh wymyślonych w Paryżu, opracowanych w Brook­lynie, a konfekcjonowanych w Osaka. Jest w tradycyj­nym syjamskim stroju to skrzyżowanlie świadomej chęci odziania się z podświadomą chęcią rozdziania się.

Wie pan — wraca mój rozmówsa do tematu dnia, kiedy dziewczyna dopełniła nasze szklanki wódą i ma­jestatycznym krokiem wróciła na swój punkt obserwa­cyjny — wie pan, że wipadł.imi w rękę ciekawy raport jednego z rzeczoznawców. Donosi on mianowicie, że w kraju, gdzie przyszło mu slfcudiować problemy za­opatrzenia w wodę, matki nie (pozwalają dzieciom na gry ruchowe. Dlaczego? Otóż to pytanie zafirapowało

7*

talbże i owego sprawozdawcę. Okazuje się, że dziecko, które się wyibdega, pocd się intensywniej, potem natu­ralnie chce miu się napić, ana pragnienie, a tam liczą się z każdą kroplą wody...

'Dopijam stwoją sżklankę, przez chwilę grzechoczą na dnie bryłki lodu, potem bezszelestnie przybliża się sy­jamska dziewczyna, aiby chlusnąć do szklanych naczyń jeszcze jedną porcyjkę zimnej, orzeźwiającej, czystej wody...

\ V\\ \ Vx

ŚMIERĆ PŁYWA W SADZAWKACH, PEŁZA NA ŚLIMAKU

Historię, Którą chciałbym tu teraz opowiedzieć, przy­wiozłem w reporterem bagażu z Azji Środkowej. Jest to opowieść o robakach i ludziach, o śmierci na stokach Mont Blanc i na spalonych słońcem stepach Uzbekista­nu. Mowa o entuzjazmie i rezygnacji, o woziwodach i padyszachu, o raczkach-oczlikach i .tubibach, czyli znachorach, o wodzie i poetach. Te wszystkie elementy splatają się w opowieści, która zaczyna Się bardzo, bar­dzo dawno...

Zacznijmy od końca mej zapowiedzi, czyli od poezji. Jeden z największych poetów ¡Wschodu pisał:

Prawię o padyszachu,

Którego w skórę i ikości Przemienił nicień.

Padyszach tak był wycieńczony,

Że słabszym byt od najsłabszego 'Ze swych poddanych...

Inny poeta żalił się, że ,,łyk wody, ilość tak mizer­na, liż inawelt kurczak nie zaspokoi pragnienia, może wywołać nicienia”.

'W smutnych pieśniach, 'jakie w Buchanze śpiewali wieczorami Uzbecy i Tadżycy, ta choroba o dziwnej dla nas nazwie opiewana była wielokrotnie:

74

Posłuchajcie, przyjaciele, o klęsce ¡nicienia,

O tym, jak mnie choroba ta odebrała szczęście.

Nie mów o nicieniu! Niech go ziemia pochłonie!

Me, ja jednak dalej będę o nim mówił.

Nie poradzą mu nawet słynni siłacze i bohaterowie, Nie zmoże tej choroby lek od tubiba.

Ze łzami w oczach prawię o klęsce nicienia.

O RACZKACH, RYBKACH I ROBAKACH

Lamenty poetów traktować można co najwyżej jako najbardziej wstępny wywiad lekarski. Przejdźmy więc do suchej relacji naukowej. W kartotekach przestęp­czych nicienie, pasożytujące w tkankach, są bardzo źle notowane. Zwłaszcza jeden, zwany „dracumculus "medinensis”, sadowi się w głębi tkanki łącznej lub pod­skórnej człowieka. Pasożyt ten wywołuje ubytek skóry, przez którą wydostają się na zewnątrz jego larwy. Tak oto w isikrócie wygląda istota choroby niegdyś dręczą­cej ludność Turkiestanu.

W Inlstytucie Medycyny Parazytologicznej w Samar- kandzie stawiają przede mną słoik, w którym zwinięty leży długi robak. To samica, przeciętnie ma około metra długości. Zapłodniona samica wędruje do tkanki pod­skórnej stóp człowieka. W miejscu, gdzie zbliża się do skóry, powstaje małe grudkowate stwardnienie w skó­rze, pokrywające się w ciągu doby pęcherzem, który wkrótce pęka. Kiedy stopa człowieka znajdzie się w wo­dzie, do wody przedostają się wielkie ilości larw. Dla dokończenia swego rozwoju larwy te muszą być po­łknięte przez maleńkie raczki-oczliki. W organizmie tych skorupiaków dojrzewają w ciągu 10 do 12 dni.

Zaraża się drakunkułozą — gdyż tak zwie się w me­dycynie ta choroba — człowiek, który napije się wody, w której przebywają zakażone larwami raczki. Drakun-

75

kuloza tnde daje żadnych objawów przez '8 do 12 miesię­cy inkubacji. Na kilka godzin przed ukazaniem się ni­cienia pod skórą, dochodzi do zawrotów głowy, silnych duszności, napadów przypominających astmę, niekiedy wymiotów i biegunki, a zawsze do dokuczliwego swę­dzenia.

IWiadomo, że małe rybki „barbus pudkelli” masowo pożerają raczki-oczliki, wiadomo, że..* Slfcop! Nie wy­przedzajmy chronologii wydarzeń. To, co wiemy o ni­cieniu i jego zwalczaniu, jest stosunkowo niedawną zdobyczą nauki.

KRÓL MUCH

Od niepamiętnych czasów naród uzbecki miał rozbu­dowany system towów nawadniających, którym Sta­rał się zaspokoić praginienie mienasyoonych ziem. Na wyschniętych równinach Uzbekistanu woda była zaw­sze źródłem życia. A w wodzie czaiła się śmierć.

W Bucharze chorych na drakunikulozę liczono na .ty­siące. Leczenie chorych odbywało się publicznie na rynku i ciągnęło się całymi tygodniami. Ciągnęło się najbardziej dosłownie, gdyż powszechnie stosowaną metodą było przywiązywanie ciężkiej monety do ro­baka ukazującego się w otwartej ranie, moneta wycią­gała swą wagą robaka na powierzchnię. Taka byłą ku­racja, którą stosował dla swych pacjentów tulbdib, czyli miejscowy znachor. Obrazowo przezywano go „królem much”, gdyż ¡roje tych owadów zlatywały się, aby sia­dać na otwartej ranie podczas tych publicznych zabie­gów.

W 1868 roku zjawia się w Turkiestanie pewien młody rosyjski uczony Aleksander Pawłowicz Fiedczenko. Był absolwenltem Wojskowej Akademii Medycznej, ale za-

interesowania jego 'były niezmiernie szerokie. Żył za­ledwie 29 lat, a jednak sam opis kolekcji, które zebrał, zajmuje kilkanaście tomów. On pierwszy opisał nauko- Wo przestępczą działalność nicienia i poprawnie przed­stawił cykl życiowy groźnego pasożyta. (Wiele podró­żował po krajach emiratu blicharskiego, zafrapowało go podobieństwo lodowców Turkiestanu do lodowców alpejskich. Ruszył do Szwajcarii, aby zebrać dane do swych rozważań. Tam pewnej burzliwej nocy śmierć przyszła po niego na stoku góry Mont Blanc. Razem z nim runęła w przepaść wiedza o chorobie, na ¡którą cierpieli łudlzie w dalekiej Bucbarze.

Toż po Rewolucji Październikowej zjawił się w Bu- dharze ilnny absolwent Wojskowej Akademii Medycz­nej — Leonid Miohajłowicz Isajew. W SamaTkandzie w gabinecie dyrektora Instytutu Medycyny Parazyto­logicznej patrzą na obecnych iz portretu płonące oczy spod krzaczastych brwi. Leonid Michajłowicz był nie­zwykłym człowiekiem — wspominają ludzie, którzy znali go osobiście — to on założył w 1922 roku pierw­szy w Azji Środkowej Instytut Tropikalny w Bucharze.

(Właściwie zjawił się tam przez przypadek. Jechał do Afganistanu, gdzie miał pracować jako lekarz tam­tejszego konsulatu ¡radzieckiego. Był z zamiłowania archeologiem, historykiem, ale z wykształcenia para­zytologiem. Pasjonowała go walka przeciw cierpieniu, k/tóre znali wszyscy, ale o którym wiedziano tak mało. I dlatego pewnie Isajew został w Bucharze. „Warunki bytowania były tam wtedy tak straszne, że nie zda­rzało się, aby ktoś z własnej i nieprzymuszonej woli osiedlał się w Bucbarze” — opowiada mi Paweł Pie- trowicz Czinajew, kandydat nauk biologicznych, który dobrze pamięta Isajewa. Jego własna biografia też mo­że być znamienna dla ludzi, którzy zjawili się w Azji Środkowej, aby zaczynać już nawet nie od zera, ale od

77

d

stanu niejako ujemnego. ¡Wszystko było przeciw nim: zbrojni basmacze, którzy napadali na osady, aby cof­nąć wskazówki zegara, bieda kraju znękanego choro­bami, zmowa tubilbów, którzy nie chcieli „swych” pa­cjentów przekazać ludziom leczącym bezpłatnie i sku­tecznie.

JEDEN EMIR I SIEDEMDZIESIĄT ROBAKÓW

'Wysoki, szczupły -Rosjanin służył podczas I wojny światowej w rosyjskim korpusie ekspedycyjnym we Francji. Po Rewolucji Październikowej Ibył internowa­ny w Afryce Północnej, a potem pdstawdony do portu w Baku.

Rusza w drogę do swej rodzinnej wsi.. Smutny był tten powrót żołnierza. Na dworcu w Rostowie ludzie czekający po kilka dni na pociągi spali na stojąco, ni­gdzie nie można się było położyć, gdyż wszystko rusza­ło isię od wszy.

Był to okres, kiedy tyfus plamisty dławił Rosję. W latach 1919—1922 miało tam zachorować 5 milionów ludzi, chociaż niektórzy autorzy mnożą jeszcze Itę cyfrę, wskazując na niedokładność ówczesnych danych. To była przecież „choroba towarzysząca”, jak nazwali ty­fus plamisty historycy medycyny, wskazując, że ząw- sze towarzyszy ona wojnie, matce nędzy i cierpienia.

To pewnie tyfus plamisty był ową „zarazą ateńską”, która w 430 roku przed naszą erą spustoszyła wielkie miasto podczas wojny peloponeskiej. 'Inne opisy epide­mii są dość mglislte i trudno je teraz roizpoznać, ale bez wątpienia to tyfus plamisty w 1489 r. zabił 17 000 hi­szpańskich żołnierzy z armii Izabeli Katolickiej i Fer­dynanda Aragońskiego, sżturmującycb twierdzę Grana­da, bronioną przez Maurów. Z Hiszpanii przedostał się do Ameryki, gdzie zmasakrował ludność indiańską.

78

W czasie I wojny światowej naliczono 300 000 wypad­ków tyfusu W cofających się wojskach serbskich, około pół miliona ludzi ¡zachorowało w Syrii.

Charles Mćolle, który na początku naszego stulecia wskazał na wesz jako na rozsadnika choroby, pisał, że jest ona „pasożytem, który «towarzyszy ludziom w wę­drówkach, razem z nimi (koczuje na obozowiskach, za­trzymuje się tylko na progu szpitala, tam gdzie chory ma do czynienia z mydłem, wodą i czystą bielizną”.

To właśnie były rzeczy,, których brakowało w znę­kanym wojną ¡krajoi.

Czinajew opowiada, że nie miał wytchnienia w ro­dzinnej wsi, gdzie wszyscy chorowali wtedy na tyfus plamisty. Raz po raz wzywano go do jakiegoś domu, aby pomagał chorym.

Po jakimś czasie wysłano go do Buchary. To było od razu wejście w problem. Nicienie ibyły plagą, z ciała jednego wezyra na dworze emira Buchary wyciągnięto 70 takich robaków...

BIAŁY BANDAŻ ISAJEWA

To wyciąganie nie było zresztą prosite. „Król much”, czyli tubib, nawijał robaka powoli na zapałkę, jeżeli go wtecfy przerwał, to pozostała pod skórą część nicie­nia zaczynała się rozkładać i wywoływała niebezpieczne zakażenie i tak już przez chorobę znękanego człowieka.

Buchara była dziwnym miastem — wspomina te nie tak znowu odległe czasy Paweł Czinajew. Była otoczo­na murem, bramy miasta zamykano na noc, a były jeszcze wewnętrzne mury między poszczególnymi dziel­nicami. Domy budowano z gliny, w całym mieście były tylko trzy domy europejefcie. W jednym mieściła się ambasada radziecka, a w drugim — Insttytut Medycy­

ny Tropikalnej. Sklepy nie były zamykane na noc, kra­dzieży praktycznie nie znano, ale kiedy do niej doszło, to złodziejaszkowi Obcinano rękę. Ludność chorowała masowo na leiszmaniozę, malarię, ale główną plagą były nicienie. Dlaczego?

Cała ludność zaopatrywała się w wodę w ośmiu wielkich zibiornikach. Były to tak rozpowszechnione tutaj studnie schodowe, tto znaczy zlbiorniki wody, do których można było wejść po 'Stopniach. W mieście był cech nosiwodów, który zrzeszał trzystu han/dlarzy wodą. Roznosili ją po domach w workach skórzanych, czerpali zaś ją w tych zbiornikach. Rzecz jasna, wstę­powali po stopniach do wody, wtedy było najłatwiej napełnić Skórzany worek. Kiedy chory nosiwoda zanu­rzał stopy w wodzie, następowało zjawisko, które opisał Fiedczenko, a potem jeszcze bliżej zaobserwował Isajew. Z otwartej rany tysiące larw przedostawało się do wody. Potem chorobę dostarczano prosto do odbior­ców, którzy za kilka 'groszy otrzymywali garnek wo­dy i pewność zarażenia.,

„•Nie, ja sam się nie zaraziłem nicieniem, piłem tylko herbatę, a więc wodę przegotowaną. Nie zaraziłem się też malarią ani leiszmaniozą, ani inną chorobą tropi­kalną. Zaraził mnie natomiast entuzjazm Isajewa” — wspomina w 45 lat później te trudne lata Paweł Czi- najew.

Isajew (był nowoczesnym człowiekiem. Białym ban­dażem nasyconym płynem dezynfekującym owijał ot­warte rany chorych na drakunkulozę. W ten sposób zapobiegał rozprzestrzenianiu się larw nicienia, a rów­nocześnie — co uważał za znacznie ważniejsze — strzegł swych pacjentów przed tuibiibem, którego brud­ne, nigdy nie myte dłonie zostawiały zawsze widoczne ślady na opatrunku. To odbierało Chorym pokusę na leczenie równoczesne u lekarza i znachora.

DOMY Z NUMEREM

Na konferencjach lekarzy w Moskwie słuchano z uwagą wywodów młodego uczonego, który z serca Azji przywoził doniesienia o walce przeciw chorobie, która Właściwie nie miała nawet literatury naukowej. Isajew znalazł dla swych ibadań miejsce w życiu. Był potrzebny ludziom. Czinajew wspomina, że nie sposób było przejść z Isajewem ulicami Buchary, gdyż wszę­dzie zapraszano go na herbatę, aby przy okazji poga­wędzić o tym, co też się nowego szykuje w walce prze­ciw nicieniowi.

Temat to był niewyczerpany. Isajew zaczął od przy­musowego leczenia nosiwodów. Jeden z wyleczonych tak się przejął nauką swego zbawcy, że po wyszkole­niu przystąpił do pracy jako laborant. Isajew zresztą słusznie uważał, że trzeba oprzeć się na miejscowych siłach, i zorganizował dla Tadżyków technikum me­dyczne. Kazał sporządzić dokładny plan miasta, wszystkie domy ponumerowano, a mieszkańców ko­lejno przebadano. W 1920 roku każdy chory na nicienia miał już swoją kartotekę dla śledzenia przebiegu lecze­nia. Przebadano więc wszystkich i okazało się, że co piąty mieszkaniec Buchary nosił w sobie straszne pa­sożyty. Leczenie było bezpłatne, co już samo stanowiło groźną konkurencję dla tubibów, ale w ¿925 roku, kie­dy Isajew miał już wyszkolony sztab pomocników, uzy­skał u władz całkowity zakaz leczenia drakunkulozy przez tubibów.

W czasie kiedy w Europie film oświatowy był nowo­ścią, Isajew w Azji Środkowej nakręcił krótkometra­żówkę pokazującą ludziom, którzy przeważnie nie umieli ani czytać, ani pisać, co to jest drakunkuloza i jak należy z nią walczyć. Ta oświata sanitarna trafiła szybciej do przekonania ludziom niż setki broszur czy

odczytów, do których nie mlieliby pewnie zaufania ani zrozumienia.

Isajew prowadził swą walkę przeciw nicieniowi. Chlo­rował wodę w zbiornikach, ale to nie pomagało. Miał odwagę zalewać naftą Zbiorniki wody tam, gdzie każda kropla tego płynu jest tak szanowana! Chodziło oczy­wiście o uniemożliwienie korzystania z tych Zbiorników, które uważał za szczególnie niebezpieczne.

W innych kazał sztucznie obniżyć poziom wody tak, aby nie sięgała schodków. Raczek-oczlik nie może bo­wiem żyć w głębinie, gdzie nie ma dość tlenu. Stopnie schodów stwarzały dlań idealne warunki rozwoju. Tam, w płytkiej wadzie, miał obfitość tlenu i światła. Potem zaprowadzono w mieście wodociągi, a zbiorniki zasy­pano. Te, które jeszcze istnieją, służą jako rezerwuary przeciwpożarowe, a nigdy nie nalbiera się z nich wody do picia. Zresztą pewnie teraz, 'kiedy nie brodzą już w wodzie stopy rozsiewające larwy, woda może być już niegroźna.

Isajew doprowadził do okresowego osuszania pól ry­żowych, co nie tylko poprawiło plony, ale i doprowa­dziło do zagłady larw komara przenoszącego zimnicę. Ale to już był margines działalności człowieka, który pokonał nicienia.

Słoik z ogromnym robakiem wraca na półkę w dzia­le historycznym Instytutu. Niedawna to przecież, a jak­że dramatyczna historia. Dziś już nie bardzo można ustalić, skąd się wziął eksponalt, może nawinięto go na zapałkę, a może wydobyto skalpelem ze stopy chorego. To już po prostu nie jest problemem. W stronach, gdzie wczoraj co piąty człowiek hodował swego nicienia, dziś młodzi lekarze tylko w słoiku mogą oglądać robaka, który był opiewany w pieślni i poezji, ale zawsze z nie­nawiścią.

SPÓR O NIEWOLNICĘ

Sadriddin Ajni, twórca tadżyckiej prozy realistycz­nej, w swej powieści „Cułaimon”, której akcja bierze swój początek mniej więcej w połowie ubiegłego stule­cia, wykorzystał autentyczny dokument historyczny, pozostałość po ówczesnym sporze między kupcem a na­bywcą:

Ja, oskarżyciel, wnoszę skargę przeciw obecnym tu Niaznbajowi i Safar-fbajowi o to, że nabyłem od nich tu obecnych niewolnicę, również tu obeoną, za 52 nie uszkodzone, wysokiej próby złote monety, wybite w Bucharze, z których każda ważyła jeden miskal i no­siła pieczęć zmarłego emira, a oni Obaj sprzedali mi tę niewolnicę za wyżej wymienioną sumę.

Obie strony doibiły tangu... Sprzedający otrzymali pieniądze, a ja — towar. Ale później wyszła na jaw daWna wada tej niewolnicy — liszaj na twarzy, który od czasu do czasu znikał, a o którym ja, oskarżyciel, przy kupnie nic nie wiedziałem.

Dlatego też uważam, że mam prawo zwrócić nabyty towar sprzedawcom. Oni natomiast, przyjąwszy ode mnie niewolnicę, winni zwrócić mi zapłaconą za nią kwotę, którą wymieniłem wyżej. Ale wbrew sprawie­dliwości i bez żadnych podstaw sprzedawcy nie zgodzili się ze mną.

Proszę was, o panie, którego strzemię świeci jak mie­siąc, was, potężnego ¿tróża świętego szariatu — oby Bóg przedłużył waszą potęgę — rozkażcie sprzedaw­com, żdby spełnili swój obowiązek. Niechaj sprawiedli­wości stanie się zadość i niechaj spotka was za to na­groda, najjaśniejszy panie.

Wypowiedzcie, o panie, opinię sftróżów wiary o tej mojej skardze i oby nie minęła was za to nagrodą!” *

CZTERY GWOŹDZIE

Relacjonując dokumenty tego ¡sporu, Ajni opowiada, jak „przedmiot”, czyli owa młoda niewolnica błagała, aby nie zwracać jej poprzedniemu właścicielowi, któ­ry — aby przełamać jej opór wobec jego zalotów — sto­sował „czormach”, czyli „torturę czterech gwoździ”.

Przywiązywał ją mianowicie za ręce i nogi do czte­rech wbitych w ziemię palików, co uniemożliwiało po­ruszanie się czy stawianie oporu.

Nas tu jednak frapuje ów liszaj, który zniekształcił piękną dziewczynę. Uczeni często starają się na podsta­wie różnych opisów określić chorobę pacjentów, któ­rzy już dawno odeszli z życia, zabierając ze sobą swoje cierpienie.

Wydaje się, że niewolnica ta była ofiarą choroby ogromnie wtedy rozpowszechnionej na terenach, które dziś wchodzą w skład azjatyckich republik Związku Radzieckiego. Pisał poeta azerbejdżański z XII wieku, że „na piękne oblicze można tu patrzeć tylko z jednej strony, jako że druga jest na pewno napiętnowana przez chorobę...” Prawdopodobnie zawlekli ją tam przed wie­kami najeźdźcy arabscy. I ¿tała się dla mieszkających tam ludów prawdziwą „torturą czterech gwoździ”, gdyż obalała człowieka i odbierała odporność. Zwano ją tam kala-szar, czyli „czarna choroba”. Jest odmianą z grupy chorób, które lekarze określają mianem leisz- manioz.

JEŻOZWIERZE I SZAKALE

Kala-szar nazwano tę chorobę dlatego, że ciało na­wiedzonego nią człowieka nabiera koloru szarego, śmiertelność dochodziła do 90%. Winowajcą są wiciow- ce przenoszone przez pewne odmiany muchówek. Ob­

serwuje się powiększenie wątroby i śledziony, obrzęki i biegunki.

To, co występowało na terenie Azerbejdżanu, nie by­ło kala-szar w naukowym znaczeniu tego określenia — mówi mi prof. Albulfas Jusuf-ohly Nadżafor z Instytu­tu Chorób Pasożytniczych i Medycyny Tropikalnej im. Kirowa w Baku, kiedy rozmawiamy pewnego upal­nego poranka. Chodziło tu raczej o skórną odmianę leiszmaniozy. Choroba ta występowała na ziemi wcze­śniej chyba jeszcze, nim pojawiło się na niej otworzenie zwane człowiekiem.

Była ona chorobą zwierząt, ale kiedy człowiek po­czął oswajać zwierzęta, to choroba niejako dostosowała się do zmienionych warunków, weszła pod strzechy, skoro pokryły one domosłtwa. Na terenie Azerbejdżanu chorowały na leiszmaniozę pisy, z których z kolei cho­roba przenoszona była przez owady na człowieka. Pies choruje dwa do trzech lat, potem gwałtownie chudnie i ginie.

Zdaniem uczonego z Baku pewnym rezerwatem choroby jes*t też dzika fauna, a mianowicie szakale i je- żozwierze — te ostatnie mogą swymi kolcami obronić się przed znacznie od siebie większymi wrogami, ale nie ustrzegą się przed ukłuciem owadów.

IW oparciu o te fakty ruszono do szturmu na tę cho­robę. Masowo przebadano psy .wioskowe, wyleczono je lub zgładzono. Owady przenoszące chorobę nie latają daleko, zastosowano środki chemiczne, aby ich postój na ścianach domów był w ogóle ostatni...

Choroba była nagminna; uważano, że nie ma przed nią ucieczki, a więc zwyciężyła filozofia poddawania się cierpieniu, skoro — jak sądzono — jest nieuchron­na. Mój rozmówca opowiada mi o chorych, którzy my­ląc objawy zjawiali się u wenerologa, ale kiedy do­wiadywali się, że to tylko leiszmanioza, rezygnowali

) H \ i n \ i U \

A W \ \ \ \ \

z leczenia i odchodzili, ponieważ w ich świadomości nie było ucieczki przed tą chorobą. Od przybyszów z Bagdadu przyswojono sobie coś w rodzaju prymityw­nej szczepionki, a mianowicie smarowano nogi małych dzieci krwią ludzi chorych w przekonaniu, że ponieważ każdy musi przejść tę chorobę, to lepiej, aby jej objawy wystąpiły na nodze niż na twarzy. Profesor pokazuje mi dziś już historyczne, nieco wyblakłe zdjęcia cho­rych. Mają nogi wychudzone jak zapałki, a brzuchy wzdęte niczym bębny, jakie można jeszoze czasem na­być na którymś z bazarów.

CZARNA LINIA

Lekarze, którzy wypowiedzieli wojnę „Leishmania donovani” czy „Leishmania tropica”, musieli najpierw przedrzeć się przez okopy nieświadomości.

Uważano w tyoh stronach, że chorolbę wywołują jakieś muszki żyjące na topoli. Trzeba było wskazać na prawdziwych winowajców. Walkę przeciw chorobie przyjmowano najpierw jako niepożądaną ingerencję w życie prywatne. Chorowano przecież za ojców, za dziadów — jak daleko sięga pamięć starszyzny wio­skowej — a więc taki jest naturalny porządek rzeczy, tak musi być...

Najlepszą agitacją — wspomina uczony — była sku­teczność naszej akcji. On sam jeszcze widział, jak pa­pierosem przypalano na skórze miejsca, z których są­czyła się ropa, ale pcftem, kiedy zrozumiano, że środki chemiczne przeciwdziałają powstawaniu cierpienia bez potrzeby uciekania się do tak drastycznych zabiegów, zmieniła się postawa mieszkańców wiosek. Ci sami lu­dzie, którzy ponurym, niechętnym milczeniem witali pojawienie się ekip spryskujących ściany chemika-

liaimi, którzy zamykali bramy domów, aby utrudnić im wstęp, teraz zjawiali się z pretensjami, że ściany domu sąsiada są już spryskane, do nich zaś ekipa je­szcze nie dotarła...

iNa stole rozwijają przede mną wielkie rulony wy­kresów. Czarna linia, która graficznie przedstawia wzloty i upadki groźnej choroby na terenie republiki, od 1957 roku zaczyna gwałtownie spadać i teraz docho­dzi do zera. Śmiertelność jest teraz bardzo niska, każdy bowiem, kto trafi do lekarza, będzie uratowany, za­pewnia uczony. Jego zdaniem już bardzo niedługo cho­roba ta będzie w ogóle skreślona z listy niebezpieczeń­stwa Azerbejdżanu. Pozostanie po niej wspomnienie, jakiś rozdział w historii medycyny tropikalnej, który czytać się będzie jak nekrolog choroby: Była wszech­władna, ale w ZSRR została pokonana w ciągu życia jednego zaledwie pokolenia.

A teraz lotem ptaka przenosimy się na drugi koniec Azji, tam, gdzie śmierć pełza na ślimaku.

WOJNA BEZ DZIAŁ

Historia raz po raz ocierała się o wyspę Leyte. Tędy wiodła droga wielkiego żeglarza Ferdynanda Magella­na, który zjawił się nie opodal w 1521 roku, niosąc Krzyż i Miecz wyspom archipelagu. Po dziś dzień rdzewieją na plażach Leyte barki desantowe, którymi w październiku 1944 rOku przybyli żołnierze Douglasa MaoArthura, aby stąd rozpocząć wielki bój o Filipiny przeciw piechurom cesarza Japonii.

Ja szukam tu jednak dramatycznej historii współ­czesnej, będę się nawet starał spojrzeć w przyszłość. Bitwa, którą chciałbym zrelacjonować, rozgrywana

jest między człowiekiem a ślimakiem, między człowie­kiem a straszną zarazą.

To jest wojna bez dział. Nie słychać ani salw z mu­szkietów marynarzy imć Magellana, ani dudnienia ar­tylerii pokładowej amerykańskiej floty inwazyjnej. Nie dajmy się jednak zwieść tą ciszą, to cisza śmierci. Po­wiada dr Paülino Garcia, który w rządzie Filipin w Ma­nili piastuje tekę ministra zdrowia: „Ślimak jest w tym kraju jednym z największych morderców. W jedenastu prowincjach pół miliona ludzi cierpi na schistosomato- zę, na wyspie Leyte 142 0.0| ludzi dotkniętych jest tą chorobą...”

Nim więc znowu wrócimy do Leyte, trzeba przed­stawić plan sytuacyjny, (W różnych Stronach wróg przybiera odmienne imiona, czasem zwie się go gorącz­ką rzéki Jangcy, a na Filipinach, gdzie szerzy się takie Spustoszenie, używa się niekiedy nazwy nie tyle może naukowej co obrazowej: gorącZka ślimacza. Na całym świecie choroba ta gnębi około •trzystu milionów ludzi. Rzeczoznawcy ze Światowej Organizacji Zdrowia po­wiadają, że jest to „choroba, która prowadzi człowieka nad wykopaną mogiłę, a jest on,już wtedy tak osłabio­ny, że wpycha go do grobu inna, czasem nawet dość błaha dolegliwość”.

Wydaje się, że choroba ta gnębi człowieka od zarania dziejów. Jej ślady odnaleziono W atiumiach z dawnego Egiptu. A przecież dopiero Stosunkowo niedawno ludzie poznali mechanizm jej działania. Winowajcą są małe robaki żyjące w organizmie ludzkim. Odkrył je w 1851 roku niemiecki lekarz Teodor Biilharz, Potem „śledz­two” prowadzono jeszcze 60. lat, nim ujawniono upior­ny cykl, w którym śmierć pełza na ślimaku.

Jaja pasożyta wydalane są w kale chorego człowieka. W wodzie wykluwają się z nich dziwadełka, czyli mira­cidia przedostające się do ciała ślimaka. W ciele tego

¿tworzenia w ciągu miesiąca rozwijają się dziesiątki tysięcy larw, potem wydalanych i uwijających się ocho­czo w wodzie w poszukiwaniu nowego gospodarza. Oto nadchodzi! Jesit nim chłop brodzący w błocie pól ryżo­wych, 'kobieta, która przykucnęła w płytkiej wodzie rzeczki, aby uprać odzież, dziecko, ¡które cieszy się ży­ciem, pluszcząc się wesoło w strumieniu. Larwy przez skórę ofiary ¡trafiają do systemu krwionośnego jamy brzusznej, potem składają jaja, iktóre z kałem człowieka dositają się do wody, tam — do ślimaka. CyM powtarza się i powtarza, a człowiek, który znalazł się w tym krę­gu, najpierw gorączkuje, potem zaś cierpi na biegunki. Z biegiem czasu dochodzi do «marskości wątroby i uszkodzenia śledziony, w pewnych okolicznościach jaja pasożytów przedostają isię do mózgu, gdzie wywo­łują groźne ropnie.

CZY „HARACZ ZA POSTĘP”?

Tak by wyglądał uproszczony obraz skomplikowane­go zagadnienia. Ale przecież nie piszę podręcznika me­dycyny, lecz frapuje mnie raczej to, co zwykliśmy na­zywać „ludzką stroną opowieści”.

Może ifco 'brzmieć paradoksalnie, ale właśnie obecnie choroba przeżywa okres niebywałej świetności. Są tacy, którzy zwą 'ją wręcz „haraczem za postęp”. O cóż tu bowiem chodzi?

Otóż jakiś kraj X, często od niedawna niepodległy, chciałby naprawić wiekowe zaniedbania i nakarmić swych głodnych obywateli. Buduje system irygacyjny, bierze pod uprawę ryżu tereny, które dawniej leżały odłogiem, nawadnia je i... Uwaga, ślimak! Do walki z głodem .trzeba mieć ryż, do uprawy ryżu potrzebna jest woda, w wodzie uwijają się maleńkie larwy szu­

/

kające człowieka, alby go zabić. I tak doszło do tego, że na południowych terenach Rodezji trzeiba było porzucić grunty nawodnione dopiero po II wojnie światowej, w Brazylii ślimak dosłownie wypędził człowieka z wiel­kiej plantacji kauczuku. Zreszstą można ¡tu wspomnieć, że właśnie do Brazylii plaga ta przedostała się jako pro­dukt ulboczny ohydńego handlu: przybyła z Afryki na sitatkach wiozących niewolników...

Jednym z objawów „gorąo2fci ślimaczej" 'jest usta­wiczne zmęczenie. Jak chory na malarię lub śpiączkę, tak i tu człowiek jest wiecznie zniuiżony, apatyczny, zniechęcony do życia. Należałaby więc ehylba odkleić tę etykietkę lenistwa, jaką różni podróżnicy, „robiący” ten czy inny kraj w kilkanaście godzin, tak skwapliwie przyczepiają mieszkańcom tropików. Oddzielmy leni­stwo od choroby, ci apatyczni chłopi są jakże często po prostu chorzy!

Od niedawna medycyna dysponuje cennym lekiem chemicznym, z ¡którym wiąże się duże nadzieje. Dali go ludzkości doktorzy Max Wilhelm, Paul Schmidt i Claude Lambert. Ten pierwszy wypróbował 200. róż­nych kompozycji chemicznych, nim trafił na właściwą, która leczy chorobę w (tydzień. Dr Lambert latami praktykował w Afryce, znał doskonale śmierć pełzają­cą na ślimaku, a jednak nie zawahał się przed zakaże­niem... samego siebie! Jak tylu lekarzy w dziejach me­dycyny, tak i- on, będąc idealnie zdrowym, celowo zaraził się Straszną chorobą, alby wypróbować nowy lek.

MEDYCYNA PRZECIW CZAROM

Preparat ten jest stosunkowo dość tani, jednak chroni tylko przez trzy miesiące, potem trzeba go powtarzać, komtrolować jego działanie. A przecież choroba grasuje

1 reguły na 'terenach, gdzie odczuwa się brak lekarzy i wykwalifikowanego personelu (pomocniczego, gdzie często zabobon i czarownik wioskowy zagradzają nowo­czesnej medycynie drogę do wiejskiej chaty.

Wojuje się ze ślimakami. To jeSt wojna podstępów. Jak w każdej wojńie, tak i tu działa wywiad,' ludzie starają się poznać rtaćhy wojsk wroga, alby uderzyć celnie i skutecznie. Wysyła się więc na podejrzane wody „szpiegowskie stateczki”, czyli miniaturowe 'łó­deczki z załogą... myszy. ¡Mysz bowiem zaraża się tak jak człowiek, jeżeli w wodzie, która przez specjalny Otwór sączy się do wnętrza ’łupinki, są ruchliwe for- poczty strasznej Choroby.

Ślimak zazwyczaj wygrywa potyczki w wojnie wy­powiedzianej mu przez człowieka. A więc bezskutecz­nie szukano sposobów na zabijanie go w wodzie prądem elektrycznym. Wrzucano do stawów „ślimaki-kaniba- le”, które miały pożerać te, które przenoszą chorobę. Truto ślimaki chemikaliami. Mieszkańcy osad położo­nych nad rzeczkami cieszyli się, jeszcze chętniej plu­skali się w wodzie pozbawionej pełzającego niebezpie­czeństwa, aż raptem wróg zjawiał się znowu, rozmno­żony z ocalałych pojedynczych okazów. Kto wie, może teraz uda się skrzyżować sztucznie ślimaka-winowajcę z inną odmianą, aby wytworzyć ród mniej odporny na chemikalia.

O tej wojnie, toczącej się na różnych frontach, roz­mawiałem w laboratorium badawczym, które od 1953 roku działa w Pało, nie opodal Taclobal na wyspie Ley- te. Powstało pod patronatem Światowej Organizacji Zdrowia. Obecnie dr Alfredo T. Santos i jego zastępcy, dr Bayni i dr Blas, prowadzą (badania, na których wy­nik czekają mieszkańcy tysięcy barrios Filipin nawie­dzonych przez schistoeomatozę. Wiżję lokalną przepro­

si

wadzałem też na wyspie Leyte w kilku barrios nad rzeką Falo.

W niewielkim (budynku laboratorium, gdzie podejmo­wano mnie z prawdziwie filipińską gościnnością, oglą­dałem śledzionę człowieka, którego zaibiła śmierć peł­zająca na ślimaku. Z różnych ischistosomatoz, gnębią­cych rodzaj ludzki na naszej planecie, właśnie wystę­pujący tu gatunek zwany * „japońskim” Jest szcze­gólnie niebezpieczny.

NIE TYLKO CZŁOWIEK

Nie mamy zresztą wcale monopolu na tę śmierć. Tak jak człowiek choruje na tę samą dolegliwość małpa — nasza kuzynka. Zeszła do strumienia, ¡aby się napić wody, zaraziła się, jest osowiała, pęcznieje jej brzuch, a pewnego dnia spada z drzewa i więcej się ¡już nie podnosi. Choruje też i bawół wodny carabao, ten do­broduszny zwierzak „do wszystkiego” filipińskiego chłopa. Carabao z tą samą ponurą determinacją w oczach człapie po wyboistych drogach, wlokąc ładunek na wózku, jak i po polach ryżowych, gdzie ciągnie na­rzędzia do 'Uprawy tej rośliny. Ten sam pasożyt nie lęka się ogromu i siły carabao ani jego groźnych rogów: pew­nego dinia :to stworzenie, które najlepiej się czuje w wodzie, przewraca się i więcej już nie wstaje. Na schistosomatozę chorują niemal wszystkie ssaki wsi filipińskiej: świnie, krowy, psy, a ńawet szczury. Za­ryzykowałbym więc twierdzenie, że w takim środo­wisku nie zakażenie chorobą jest przypadkiem, lecz rar czej jej uniknięcie. Ta powszechność „japońskiego” ga­tunku u zwierząt powoduje, że gdyby nawet na jakiś czas ewakuować zarażoną wioskę, to choroba nie wy­gaśnie, gdyż zwierzęta będą jej naturalną przechował-

nią. A kiedy zarażony człowiek wydziela dziennie 4000 jajeczek pasożyta, to chory carabao rozsiewa ich co­dziennie aż 10 000! Rozmiary kląski powiększa fakt, że ludzie są w tych stronach często niedożywieni, mają zmniejszoną odporność, są między nimi tacy, którzy żywią dwa czy trzy rodzaje różnych pasożytów.

A oto i morderca! Ma zaledwie 5 mm długości, bez trudu nabieram w garść ze dwa tuziny tego drobiazgu. Te ślimaki — opowiadają mi moi informatorzy z Pa­ło najchętniej przesiadują na 'łodygach wodnych hiacyntów. Można ¡by zabójcy w ¡skorupce darować to jego zamiłowanie do kwiatów, ale w barrio, które od­wiedziłem, niewiele ludzi zdaje sobie w pełni sprawę z tego, że ¡to on je^t winowajcą ich cierpienia. Wielu chłopów wierzy, że to złe moce i obrażone demony upatrują ¡sobie w wiosce ofiary, które lim się naraziły, że i^tąd ibierze się powolna śmierć i napęczniałe brzuchy.

Wolałbym się nie wdawać w jałowe rozważania, nie mając rozeznania na miejscu. Z samolotu, który po przelocie % dalekiej Manili podchodzi do lądowania w Taclobal, wioski, w których śledziłem przebieg tra­gedii,; wyglądają jak mozaika morza, pól, rzek i dróg poprzetykana czarnym spoiwem ibagien. Dzieje tych wiosek giną w mrokach niepamięci, ale powstały pew­nie „pod dzwonem”. Tak obrazowo określano skupiska powstałe we wczesnym okresie kolonizacji hiszpańskiej, kiedy nieliczni księża woleli mieć blisko siebie swe świeżo nawrócone owieczki, a więc nawoływali je do porzucenia dawnych domostw i osiedlenia się tam, gdzie słychać dzwony kościoła. Filipiny mają przecież za sobą trzy stulecia hiszpańskiego klasztoru i pół wieku Hol­lywood. Dla poznani® ¡tła wydarzeń trzeba też wspom­nieć okupację japońską. W mych wędrówkach po Azji Południowo-Wschodniej nie spotkałem w żadnym kra­ju tylu nie zaleczonych ran okupacji, co właśnie na tych

wyspach. Żołnierze cesarza dobrze się dali we znaki Filipińczykom. Mordowali mężczyzn dla postrachu, gwałcili kobiety, podpalali chaty, zabierali na przed­nówku resztki ryżu, wyjaśniając z uśmiechem zrozpa­czonym chłopom, że przecież mogą jeść piasek.. -

Teraz wioski wokół ’Pało drzemią w spokoju, ich ciszę mącą tylko tranzystory, oczywiście japońskie... Miesz­kańcy nadmorskich wiosek wypływają na połowy, ci z głębi wyspy uprawiają ryż, hodują palmy kokosowe i palmy nipa, rodzące owoce o jadalnych nasionach, pierzasfte zaś liście tych pailm służą do sporządzania mat i plecionek.

A więc znowu chłop pracuje w wodzie lulb nad wodą. Po kładkach przerzuconych przez trzęsawisko wędruje do sąsiedniej wioski. Kładki czasem służą latami, a cza­sem zapadają się w gęstym błocie... A 'gdzie jest woda lub błoto, tam ozai się śmierć.

ROMEO I WIELU, WIELU INNYCH

Romeo chętnie pozuje do 2ldjęcia. Siedział nierucho­mo przed chatą, bez wahania przystał na obnażenie swego wzdętego brzucha. Chłopczyk ma ze 12 lat — myślę — ale na wszelki wypadek przez tłumacza pro­szę o dokładną informację. Krótka rozmowa w melo­dyjnym narzeczu warray-warray, potem przekład an­gielski i dowiaduję się, że mam przed sobą dorosłego mężczyznę, ta Choroba, może zatrzymać człowieka w rozwoju.

Obojętny na wszystko Romeo zasiada znów przed chatą, odchodząc zostawiamy go w pozie, w jakiej go zastaliśmy. Będzie tak tu przesiadywał jeszcze ze dwa lata, powiada rzeczowo tłumacz, chyba dłużej nie wy­żyje... Zarażona jest cała rodzina, kiedy się kogoś wy­

94

leczy, to wraca do wisi i znowu „łapie” chorobą — kto wie, może nawet już wtedy, kiedy wędruje do chaty kładkami, które osunęły się w błoto?

Zarażona jest cała rodzina. Jakże by inaczej? Clara pierze bieliznę w rzeczułce, Maria pomaga rybakom i boso brodzi W płytkiej wodzie zatoczki, nie dość sło­nej, aby zabić ślimaka, dzieci pluszczą się w strumieniu koło wysypiska śmieci. Statystyki niezbyt są precyzyj­ne, ale w 1945 roku uważano, że zarażonych jest tu około 85% dzieci, uważano, że trudno jest przebrnąć przez piętnasty rok życia nie zaraziwszy się uprzednio.

Zaraz po wylądowaniu na Leyte zaraziło się schisto- somatozą 1700 żołnierzy amerykańskich, a więc mło­dych, zdrowych i ddbrze odżywionych mężczyzn. Nie­którzy raz tylko przeszli w bród przez trzęsawiska czy raz tylko wykąpali się w strumieniu — a to wystarczy­ło. Trudno się dziwić, że „gorączka ślimacza” atakuje tych, którzy fcię itu urodzili, tu żyją i tu leżeć będą na wiejskim cmentarzu.

Oglądam to miejsce i trudno mi się opędzić przed myślą, że już niedługo ziemia przyjmie mych dzisiej­szych rozmówców z okolicznych barrios. A dziwny to cmentarz, gdzie na nagrobkach tu i ówdzie leży czaszka ludzka lub cały szkielet. Miejsca w poświęconej ziemi wynajmuje się na kilka lat, gleba jest tu przecież roz­mokła, rozkład powinien następować szybko. Cóż, kie­dy niektórzy ludzie są widać bardziej odporni po zgo­nie niż za życia. Nie opisany zwyczaj panuje, aby kie­dy się okaże przy kopaniu, że grób nie jest jeszcze wolny, szczątki poprzedniego lokatora ułożyć na na­grobku jego następcy. Ta makabryczna dekoracja przy­pomina o ludziach, którzy żyli nad wodą, zarazili się w wodzie i pochowani zostali w ziemi wodą tą nasiąk­niętej...

85

O NARZECZACH, POMYSŁACH I BAMBUSIE

Leczenie tradycyjnymi środkami wywoływało u nie­których pacjentów silne reakcje toksyczne, lek zabijał nie pasożyta, ale jego dwunożnego żywiciela. Zbyt mo­że wcześnie byłoby mówić o skuteczności nowych che­mikaliów w tutejszych warunkach. Nie jest za wcześnie na prowadzenie oświaty sanitarnej. Tam gdzie zabobon i ciemnota podają ręce.chorobie, tylko prosty i łatwo zrozumiały plakat rysunkowy może przemówić do lu­dzi, którzy często nie umieją czytać. Na swych wyspach Filipińczycy rozróżniają około osiemdziesięciu różnych narzeczy, ale tu chodzi o znalezienie wspólnego języka z chłopami w bardzo szerokim sensie tego wyrażenia.

Opowiadano mi, że W chacie nie izastano kiedyś go­spodarza, a domownicy uprzejmie wyjaśnili, że poszedł na ¿telewizję... Informacja ita wprowadziła w osłupienie ekipę sanitarną, chatka leży wśród, bagien, słupy zaś doprowadzające kable elektryczne zatrzymały się w swym pochodzie o kilkanaście kilometrów stąd... Okazuje się, że chłop od świtu brodzi po polu ryżo­wym, wyrywając chwasty sterczące z wody parami, niby druty domowych anten telewizyjnych..,,

W białym gmachu przy Alei Narodów Zjednoczonych w Manili, gdzie mieści się regionalna dyrekcja Świa­towej Organizacji Zdrowia na obszary Zachodniego Pacyfiku, inżynierowie sanitarni rozwijają wielkie ru­lony planów, opracowują dokumentację urządzeń tak zdawałoby się prostych, jak studnia czy latryna. Tak, ale rzecz w tym, aby nie tylko były łatwe do wykona­nia, ale też aby można je było zbudować z tanich, na miejscu dostępnych materiałów. Chłopi filipińscy znani są z pomysłowości tam, gdzie nie Stać ich na kosztowne urządzenia.

Ohory leży w małym barrio, czuje się coraz gorzej.

Nie pomogły zaklęcia czarownika, nic nie wskórał zna­chor, trzeba jęczącego człowieka dostarczyć do szpitala. Ale jak? IW barrio używa się tylko wózków na drew­nianych kołach, bez żadnych resorów. Taka jazda po wertepach i drogach pełnych wybojów może zaszkodzić człowiekowi zdrowemu, a już zabić chorego. Chłopi rozcinają więc wzdłuż na czworo młody i prężny pień bambusowy. Otrzymane w ten sposób pręty Wtykają w czterech rogach platformy wózka, na nich rozkładają koc. Powstaje coś w rodzaju hamaka na kółkach, ela­styczność bambusa niweluje wstrząsy; zaprzęga się carabao i chory jedzie do lekarza.

ŻYCIE: TAK ALBO NIE?

Dziecko gorączkuje w zapadłej wiosce. Jakże by się przydała dobrze oziębiona woda! Ba, ale lodu nigdy się tam nie ogląda, czasem może sprowadza się go z okazji dorocznej fiesty. Chłopi rąbią więc pień bana­nowca i kawałkami ¡drzewa obkładają naczynie z wodą. Potem polewa się porowatą powierzchnię drzewa wodą, która paruje i chłodzi 'zawartość pojemnika.

Ten zmysł improwizacji musi być rozwijany. Sama chemia nie rozplącze cyklu śmierci, nie pomoże się skutecznie ludziom, którzy nie potrafią pomóc soibie samym. Ta opowieść przywieziona z Leyte nie ma więc jeszcze szczęśliwego zakończenia. Specjaliści z Ge­newy, Manili czy Pało mają jeszcze przed sobą daleką drogę, ndm ludzie przestaną się bać ślimaka i śmierci, która na nim pełza.

Tak jak na Leyte, tak i w Brazylii czy w Afryce cze­kają na pomoc ludzie chorzy lub 'zagrożeni tą chorobą. Trzeba o tym pamiętać, gdyż 'jest tylko jeden świat w walce przeciw cierpieniu. Tak jak nikt się nie spo-

I

\ \\\ \ \

i

dziewa, że gdyby wstrzymano wydawanie aktów zgonu, to ludzie przestaliby umierać, tak i nam nie wolno liczyć *na to, że pasożyt od tysięcy lat żerujący na czło­wieku nagle zostawi go w spokoju.

Powróćmy na chwilę do Określenia, że schiistosomało- za jest „haraczem za postęp”. A więc masz albo dalej przymierać głodem, albo też giń od śmierci pełzającej po polu ryżowym, tym samym polu, które nawodniłeś i uprawiasz mozolnie w nadziei, że jego plony wypełnią misecżkę twej rodziny. W XX wieku lud2kość na pewno nie może sobie pozwolić na Hx>, aby w krajach odrabia­jących stulecia zaniedbania te, i tylko te dwie alterna­tywy stanęły przed chłopem.

KWADRANS RELAKSU, KWADRANS REFLEKSJI

To, co Czytelnicy przeczytali już dotąd, trudno chyba nazwać pogodną lekturą. Prawda? Przyszło mi do gło­wy, że warto by teraz zrobić kwadrans relaksu, opowia­dając o pogodniejszydh marginaliach wyprawy. A może czasem i tam Znajdzie się jakaś głębsza refleksja, jako że moje reporterskie doświadczenia powiadają, iż nie ma tragedii tak strasznej, alby na jej kanwie tu i ówdzie nie pokazał się nieśmiało zwykły ludzki uśmiech. A zawsze wierzyłem w to, że bardzo skomplikowane sprawy można opowiedzieć zwięźle i prostymi słowy. Jako że nie ma tematów nudnych, są tylko nudni pi­sarze... A więc na chwilę zamykam magnetofon z zapis­kami z dalekiej drogi, odkładam notes z kartkami po­marszczonymi wilgocią tropików i tak z pamięci opo­wiem kilka dykteryjek.

W Kuching, stolicy Sarawaku, w północnej części Borneo, wielkie plakaty reklamują doskonały środek na... utycie. Kiedy w Europie i Ameryce kobiety inten­sywnie się odchudzają, kiedy wielkie koncerny farma­ceutycznie i małe anonimowe firmy zbijają fortuny na „gwarantowanych” preparatach przeciw otyłości, kie­dy Europejki i Amerykanki stosują intensywne gło­dówki, czasem nawet 1 niebezpiecznymi konsekwencja­mi — tu otyłość jest mile widziana. Malajki o figurach

fti)

i ■ - I

I

smukłych jak łodygi tropikalnych kwiatów, filigranowe Chinki wstępują do aptek i kramów ulicznych drogi- stów, aby nabyć leki gwarantujące otyłość.

Dlaczego masz być chudzielcem?” — nawołują re­klamy w gazetach. Malaj ki i Chinki kupują więc ten reklamowany preparat i inne jeszcze, rzucane na rynek przez konkurencję. Aby tylko utyć! Tradycje bowiem trudno umierają, a władca malajskiego haremu czy bo­gaty Chińczyk, nabywający sobie co rok nową nałoż­nicę, gustował w kobietach o pełnych kształtach. Znaw­cy powiadają, że trochę w tym było i snobizmu, jako że tłusta kobieta dobrze świadczyła o zamożności swego pana i władcy. IW każdym razie sprzedawane spod lady „Podręczniki dla narzeczonych”, czyli coś w ro­dzaju erotycznych komiksów chińskich o wielowieko­wej tradycji, przedstawiają zawsze pannę młodą... tłu­stą.

W mej wędrówce zatrzymywałem się w hotelach, gdzie miejsce dla mnie zarezerwowano na wiele miesię­cy naprzód. A że pod listem czy telegramem dokonu­jącym rezerwacji podpisana była zawsze Światowa Or­ganizacja Zdrowia w Genewie, więc iteż i naturalnym porządkiem rzeczy służba hotelowa ¡tytułowała mnie „doktorem”. Mozolnie usiłowałem wytłumaczyć, że je­stem od pisania, a nie od leczenia, że Światowa Orga­nizacja Zdrowia zatrudnia też i inżynierów sanitarnych, specjalistów wyżywienia i innych fachowców nie bę­dących lekarzami, że...

Wszystko nadaremnie! Im dłużej tłumaczyłem, tym uśmiech rozmówcy stawał się bardziej uprzejmy i pełen zrozumienia. Szybko ustaliłem, o co właściwie chodzi: rozeszła się wieść, że jestem sławą lekarską,

100

która podróżuje incognito, aby mieć spokój... W Korat, w Syjamie, portier przekonywany przeze mnie przez dobry (kwadrans, że nie jestem doktorem, przyjął do wiadomości moje argumenty. Kiedy wróciłem wieczo­rem do hotelu, na liście gości było starannie wymazane „dr” przed mym nazwiskiem. Zamiast tego wstawiono „prof.”

W tym istanie rzeczy wywiesiłem białą flagę. Trud­no, co ma być — to ibędzie. Dementowałem stanowczo moje „doktorstwo”, ale tylko raz. W ten sposób byłem w zgodzie z własnym sumieniem, a nie traciłem czasu na jałowe dysputy. Zresztą, jak się dowiedziałem, nie miałem monopolu na taką sytuację. Opowiadał mi pan Michel Bovay, ogromnie maiły i uczynny Szwaj­car z kantonu Vaud, który w Manili kieruje służbą informacyjną Światowej Organizacji Zdrowia na rejon Zachodniego Pacyfiku, że przed laty leciał samolotem pasażerskim z Kongo. Tuż po starcie belgijska ste­wardesa zaprosiła go do kabiny pilota, który poczęsto­wał zdumionego tą gościnnością Szwajcara różnymi wystawnymi trunkami, opowiadając mu mimochodem

o swych różnych dolegliwościach. Mianowicie, jak pod­nosił prawe ramię, to go strzykało w lewym hoku, kie­dy zaś podnosił lewe, to go strzykało w prawym.

I co pan by zrobił na moim miejscu? — zapytał Belg.

Poszedłbym do lekarza — powiedział spokojnie pan Bovay, który na liście pasażerów figurował jako pracownik Światowej Organizacji Zdrowia.

Na mnie też przyszła kolej udzielania porad lekar­skich. I to nie w samolocie, ale jednak też w przestwo­rzach, bo w windzie... Stało się to w Hongkongu. Chiń­ski windziarz już pierwszego dnia pokazał mi swoje czyraki i uśmiechając się przymilnie, prosił o radę... Czyraki jak czyraki, widziałem ładniejsze, tłumaczyłem

101

więc windziarzowi, że wie jestem od leczenia, ale od pisania itd. (pełna argumentacja jak wyżej). W Hong­kongu istnieje absolutny wyzysk robotnika, nie ma ograniczeń czasu pracy, itetn sam windziarz wiózł mnie do mego pokoju na dzieWi^tym piotrze tak wczesnym rankiem, jak w południe czy późną nocą, bardzo rzadko ktoś go zastępował... Za kaiżdym razem odbywała się demonstracja czyraków i prośba o lek...

Do skandalu doszło czwartego dnia mego pobytu. Po raz pierwszy zapewine w dziejach nowoczesnego hote­larstwa nie gość hotelo'wy dał windziarzowi napiwek, ale odwrotnie! Stało się to późnym wieczorem, na oczach bezgranicznie zdumionych pozostałych pasaże­rów windy przyglądających się, jak windziarz wciska mi w rękę jakieś monety.;/#;

W tym mieście, gdzie wszystko jest do kupienia, znękany czyrakami Chińczyk doszedł bowiem wreszcie dto wniosku, że najwidoczniej odmawiam udzielenia po­rady za darmo. Ja z kolei znękany nie tyle czyrakami co nie kończącą się dyskusją na ich ¡temat — powiedzia­łem .na odczepnego: „Człowieku, posmaruj sobie kark Maścią Tygrysią, daj mi wreszcie spokój ..¿-’0 )

Maść Tygrysia — to chińskie panaceum, którego producenci zapewniają, że jest skuteczne w tuzinie do­legliwości. Kiedy się ogląda w Hongkongu pałac fabry­kanta, to nie ulega kwestii, że komiu jak komu, ale jemu ten lek na pewno dobrze zrobił... Jest ibo preparat o pro­stym składzie, na pewno nieszkodliwy, czasem może i przynoszący ulgę, zwłaszcza po ukąszeniach komarów. A zresztą przypomina mi się w (takich wypadkach pra­stary kawał o lekarzu wezwanym do jakiejś starowin- ki, w której życie już ledwie się kołatało. Eskulap zba­dał ją i kazał zaraz posłać po szprotki.

v Czy to aby pomoże? — zapytał zdumiony syn chorej.

' Pomoże, nie pomoże, ale niech sobie staruszka je­szcze przed śmiercią zje trochę szprotek — odpowie­dział filozoficznie lekarz.

Ale wróćmy do Hongkongu. Mam po dziś dzień przed oczyma ten wyraz zaskoczenia, jaki malował się na twarzy owego winlcMarza. Pomyśleć tylko, taka lekar­ska sława, przybyła aż z Europy, a zapisuje mu <lek, który można dostać w każdym kiosku ulicznym...

*

W Azji Połudbiowo^Wschodniej torują sobie, czasem dość mozolnie, drogę leki, które przynoszą ulgę w stra­sznych chorobach gnębiących ludność tych stron. Bo­cznymi furtkami przemykają się też i inne „dobrodziej­stwa” z importu.

Bangkok, Syjam. Na każdym kroku wręczają dość natarczywie cudzoziemcowi reklamy różnych zakładów kąpielowych, których są tu dosłownie setki. Nazwa jest może trochę myląca, to znaczy że wykąpać się tam też można... Zatrudniane tam łaziebne mają bowiem — jak to poetycznie wyraża obrazowy język syjamski — „dWie cięciwy w swym łuku...”

'Reporter studiujący problemy zdrowia w Syjamie jest jak szkapa z klapkami na oczach, która musi pa­trzeć przed siebie, a nie na boki. IWypatruje mianowicie tematów, które dałoby się podciągnąć pod ten właśnie wspólny mianownik jego podróży. I oto w którejś ulot­ce reklamowej zakładu kąpielowego znajduje wymalo­waną wielkimi literami przechwałkę: „Tylko u nas stosuje się mydło z witaminą C! Tylko u nas!”

Pracujący dla Światowej Organizacji Zdrowia spe­cjalista farmacji wzrusza tylko ramionami: mydło z wi­taminą C?

Reporter wyrusza więc śmiało w teren, aby dla wyż­szych celów ustalić prawdę faktyczną. Taksówkarz,

któremu (podsuwa pod nos ulotkę z adresem owego przedsiębiorstwa, ochoczo naciska na pedał gazu i ru­szamy z kopyta. Taksówkarze lulbią .takie kursy, tacy pasażerowie się nie targują, adres oczywiście świetnie zna, filuternie zapytuje, jak długo będę się kąpać i czy może chciałbym, aby zaczekał...

Zakład kąpielowy mający monopol na mydło z wi­taminą C mieści się w ładnym budynku w śródmie­ściu. Łazielbne zasiadają za wieflką szybą na dwóch szkolnych 'ławkach, co zresztą odpowiada ich wiekowi. Każda ma na szyi coś w rodzaju obroży z numerkiem, amator kąpieli podaje zażywnej „manna-sam”, czyli kie­rowniczce całego interesu, numer upatrzonej łaziebnej i po chwili ta drepcze do wskazanego pokoju, trzymając w ręku kilka schludnie wyprasowanych ręczników w pergaminowym pokrowcu oraz mydło — naturalnie to zachwalane z witaminą C.

r— Na co jest mydło z witaminą C? — zapytuje do­ciekliwy reporter.

To jest mydło, na które my mamy wyłączność — dumnie odpowiada „mama-san”.

Wiem, czytałem.. Ale jakie jeśt zastosowanie tego mydła?

.Jak to jakie! Ono świetnie się pieni...

Piękna dziewczyna w Syjamie, zapytana przez Wa­szego reportera o to, co (by poczęła, gdyiby nagle wy­grała większą sumę pieniędzy, odpowiada bez namysłu: Oczywiście pojechałabym do Tokio,'tam najlepiej wy­konują plastyczne operacje usuwające „śkośność” oczu.

To marzenie o „europejskich” oczach jeSt może tym bardziej zdumiewaj ące, że właśnie w Europie aktualna moda nakazuje makijaż mający stwarzać pozory oczu skośnych.

IM

Widać w naturze ludzkiej leży chęć posiadania tego, czego się od natury nie dostało. To zreszltą nie jest jedy­ny przykład na poparcie mej tezy, że odwieczna Ewa szuka odmienności od otoczenia.

W tymże samym Syjamie studentka prowadząca mnie z jednego gmachu uczelni do drugiego przemyka się pod ścianami i drzewami, kiedy ja idę środkiem alejki. Myślałem, że może są ważne powody, dla któ­rych nie chce iść tuż koło mmie, ale przyjaciel, który jest tam już od łat, wytłumaczył prozaiczny powód: ona nie chce się opalić w promieniach słońca, szuka cienia; tu im bledsza, tym szykowniejsza...

Ubogie narody świata niekoniecznie powinny za­czynać uzdrowienie swej gospodarki od budowy reak­tora atomowego”. (Z refleksji lekarza, który od 'kilku­nastu lat — ijak sam się śmieje — pracuje w straży pożarnej, czyli jeździ z ramienia Światowej Organizacji Zdrowia tam, gdzie 'powstało ognisko cholery lub dżu­my i lokalne władze wzywają posiłki z zewnątrz).

Cytuję fragmenty pogodnej rozprawki, z której moż­na się wiele dowiedzieć o dość pochopnych wnioskach, jakie człowiek czasem wysnuwa z różnych zjawisk. Jak kilka jeszcze innych anegdot nie przeżytych przeze mnie, a tu cytowanych jako nabyte „z drugiej ręki”, tak i ta pochodzi z biuletynu wewnętrznego pracowni­ków biura Światowej Organizacji Zdrowia na rejon Zachodniego Pacyfiku z siedzibą w Manili. Jak widać, lekarze, którzy pracują w atmosferze nieszczęścia i na co dzień stykają się ze śmiercią, lubią się śmiać.

A oto kilka „logicznych” i „statystycznych” uzasad­nień dla potępienia tej plagi ludzkości, jaką jest korni-

1. Wszyscy ludzie, którzy chorują, kiedyś jedli korniszony. Efekt spożycia widocznie kumuluje się w ciągu lat. PPH '

2. 99,7% ofiar wypadków drogowych i lotniczych jadło korniszony w dwutygodniowym okresie poprze­dzającym katastrofę.

3. Do 100% doszła śmiertelność -osobników urodzo­nych między 1849 a 1859 rokiem, którzy spożywali kor­niszony.

4. U ludzi urodzonych w 1893 roku, którzy spoży­wali korniszony, stwierdzono ubytek w uzębieniu, przytępienie słuchu i wzroku, pomarszczenie skóry. W wielu wypadkach u ludzi z tego rocznika doszło na­wet do zgonu.

5. (Wielce wymowne są ustalenia grupy naukowców. Otóż szczury doświadczalne, ¡którym przez 30 dni po­dawano przymusowo po kilka kilogramów korniszo­nów, miały wzdęte brzuchy i nie miały ochoty na inny pokarm.

W świetle tyich badań zgubne wpływy spożywania korniszonów wskazują na konieczność radykalnej zmia­ny naszych nawyków. Najlepiej zarzucić jedzenie kor­niszonów i odżywiać się zupą z płatków orchidei. Nauce nie są znane wypadki dolegliwości występujących u osobników jedzących zupę z płatków orchidei.

*

Psycholog to człowiek, który kiedy do salonu wcho­dzi ładna dziewczyna, to on olhserwuje wszystkich obec­nych poza nią.

*

Pacjent w szpitalu ma otrzymać zastrzyk domięśnio­wy i zostaje skierowany do gabinetu zabiegowego. Tam

dostrzega namalowaną <na ścianie dużą strzałę, która wskazuje na małą tabliczkę z napisem umieszczoną niemal że nad samą podłogą. Kiedy pochyla się, odczy­tuje umieszczony tam napis: Teraz znajdujesz się we właściwej pozycji dla otrzymania zastrzyku.

Pewna kobieta z zapadłej wioski rok w rok zjawiała się w klinice położniczej dla odbycia porodu. Kiedy po dziesiątym pobycie pakowała swe manatki, aby wrócić do domu, akuszerka zapytała: „No i jak tam, droga pani, zdbaczymy się pewnie 'znowu na przyszły rok?”

Chyba nie. Właśnieśmy z mężem ustalili, skąd to się bierze”.

Jak wynika z ankiety jednego z czasopism amery­kańskich, wiele kobiet marzy o poślubieniu neurochi­rurga. Natomiast nieliczne są te, które mają roman­tyczne izamiary wobec dentystów.

Tymczasem przeciętny dentysta jest niezawodnie tak samo przystojny, inteligentny, czarujący, błyskotliwy i godny uczucia jak przeciętny neurochirurg. Nasuwa się wniosek, że widocznie dentyści cierpią na brak reklamy. Gdyby dentyści poradzili się speców tej dzie­dziny, to na pewno zajęliby równe miejsce z neurochi­rurgami jako wielcy kochankowie świata.

Na początek odpowiednie stowarzyszenie zawodowe powinno zamówić serię filmów telewizyjnych o den­tystach. Neurochirurdzy, interniści, laryngolodzy, le­karze wiejscy i inni pracownicy służby zdrowia byli już bohaterami eposów telewizyjnych. Dentystom jakoś się

dotąd nie wiodło. Czy widzieliście kiedyś na małym ekranie, jak dentysta brnie przez zaspy podczas zamieci śnieżnej, aby uratować dziecię, któremu wypadła plom­ba? Prawda, że nie oglądaliście?

Otóż seria telewizyjna wypełni tę lukę. Bohater po­winien nazywać się Ben Próchnica. Jest przystojny,

o męskiej urodzie. U jego boku asystentka, piękna blondynka (Doris Day pasowałaby do tej roli), która od lat wiernie podaje mu instrumenty oraz przyrządza cement na plomby. Jakkolwiek Próchnica uwielbia jej siekacze, to jednak ich wzajemne stosunki oparte są tylko na wspólnych zainteresowaniach zawodowych, ja­ko że dentysta jest zbyt wielkim idealistą, aby pozwolić sobie na jakieś zalecanki przy wtórze wiertarki.

Po roku wyświetlania raz w tygodniu filmów z tej serii należy wzmiankowaną ankietę przeprowadzić po­nownie. Jestem przekonany, że wszystkie dziewczęta będą marzyć tylko o dentystach.

*

Przy całej sympatii, jaką czuję dla Filipińczyków, frapowało mnie zawsze ich irracjonalne podejście do życia. Kiedy pracowałem w Manili, lud z uwagą śledził perypetie ślicznej dziewczyny imieniem Maita, która po burzliwych dyskusjach obwołana została Miss Fili­piny. Otóż w jakiś czas po uzyskaniu tytułu poleciała do Londynu, aby tam stanąć do konkursu na Miss Świata.

Była to podróż z przygodami. Maita miała olśnić jury w stolicy Wielkiej Brytanii swymi toaletami w stylu narodowym, sporządzonymi z włókien ananasa (nie owocu, ale krzewu, takie tkaniny to specjalność archipelagu, ogromnie przewiewne i przyjemne w no­szeniu w klimacie tropikalnym). Tymczasem bagaż

gdzieś się zawieruszył na trasie i biedna dziewczyna dosłownie nie miała co na siebie włożyć. Jury może i chętnie obejrzałaby ją sobie bez szat, ale zdaje się, że nie pozwala na to regulamin imprezy. W każdym razie zalana łzami dziewczyna złożyła oświadczenie dla pra­sy, że sama na własne oczy widziała, jak w samolocie były otwarte drzwi, a więc pewnie jej bagaż wypadł do morza...

Rewelacja ta obiegła kablem kulę ziemską i wylą­dowała pod olbrzymimi nagłówkami na pierwszej stro­nie popołudniowych wydań gazet w Manili. Nikomu nie przyszło nawet do głowy, że gdyby istotnie otwarły się drzwi w odrzutowcu lecącym na wysokości 11 km nad oceanem> to różnica ciśnień wyssałaby z kabiny lata­jącą załogę i wszystkich pasażerów ze śliczną Maitą włącznie!

Cała ta historyjka pasuje do wspólnego mianownika tej książki dlatego, że piękna Maita studiuje medycynę. Boże, zbaw Filipiny!

*

Doszedłem do wniosku, że z podróży wypada przy­wieźć jedną przypowieść. A więc posłuchajcie! Otóż pewnego razu był daleki kraj, którego ludność nękały przeróżne choroby, skądinąd uleczalne w naszym XX stuleciu.

Rząd zwrócił się o pomoc do ludzi dobrej woli. Ściąg­nięto kilkunastu rzeczoznawców, którzy zapoznali się na miejscu z warunkami lokalnymi, naradzali się z ludźmi światłymi, całymi tygodniami tłukli się po bezdrożach, aby lepiej zrozumieć potrzeby nieszczęśli­wego ludu. Po roku pracy zjawili się na audiencji u (Władcy.

Najjaśniejszy Panie — powiedzieli — ogromna większość Twych poddanych nigdy nie była badana

100

przez lekarza, nie korzystała z pomocy dentysty ani wykwalifikowanej położnej lub pielęgniarki. Nie masz w małych mieścinach Twego państwa laboratoriów, gdzie można by było przeprowadzać choćby proste analizy, a promienie Rentgena nie wykrywają zawczasu zalążków groźnych chorób w wątłych, niedożywionych ciałach dziecli Twego ludu. Zbuduj więc, o Władco, na początek pięćdziesiąt wiejskich ośrodków zdrowia, a naród długo sławić będzie Twoje imię!

Ośrodki zdrowia, o Panie, będą promieniowały wie­dzą sanitarną na całą okolicę. Tam udzielać się będzie pierwszej pomocy, będzie się szkolić felczerów i po­łożne, przeprowadzać badania i kierować do szpitala tych, którzy tego potrzebują. Przyjm, o Panie, tę radę, która płynie z głębi naszych serc. Te kilkanaście gru­bych tomów to dokumentacja takiego typowego ośrod­ka. Głowiliśmy się długo, jak powinien budynek taki wyglądać, aby był tani, łatwy do zbudowania z ma­teriałów, jakie są osiągalne na miejscu, i aby był do­stosowany do klimatu Twego państwa. Przyjm też i tę pomoc pieniężną ze skarbnicy wielu narodów, które żyją daleko stąd, ale które ubolewają nad niedolą ludu Twego i chciałyby złagodzić jego cierpienia. Jeżeli jesz­cze sypniesz groszem ze swej szkatuły, to budowę moż­na by zacząć, skoro tylko ustaną deszcze monsunowe”.

Władca, szczerze wzruszony, podziękował mędrcom, którzy rozjechali się w cztery strony świata, zadowole­ni z dobrej rady, jaką mu dali. Sporządzoną przez nich dokumentację Władca kazał odnieść do archiwum, gdzie grube tomiska nadgryzane są przez szczury, ogro­mnie lubiące papier wysokogatunkowy, na którym spo­rządza się rysunki techniczne, a wilgoć tropików po­woduje, że butwieć zaczynają także i inne mądrości spi­sane przez uczonych na tysiącach stron zaleceń i su­gestii.

110

Fundusze uzyskane od zacnych cudzoziemców mądry Władca istotnie obrócił na potrzeby służby zdrowia. Tyle tylko, że kazał wybudować nie ośrodki wiejskie, ale okazały szpital w stolicy, nie opodal swego pałacu. Władca osobiście interesował się postępem prac bu­dowlanych. Potem kazał się fotografować na tle pięk­nego budynku, a także w samym gmachu, gdzie w czy­stym fartuchu zwiedzał poszczególne pomieszczenia, rozmawiał przyjaźnie z lekarzami tam zatrudnionymi, a nawet zamienił słów kilka z poniektórymi pacjenta­mi. Zdjęcia te zamieściła potem prasa, ministrowie zaś Władcy wychwalali jego zręczność i zmysł polityczny, jako że ciemni chłopi nie idą do urn wyborczych, w stolicy zaś są wyborcy, których głosy się liczą, a któ­rych budowa okazałego szpitala mile pogłaskała.

Tak więc budowa ośrodków wiejskich pozostała tyl­ko na papierze, o ile jeszcze ocalał sam papier atako­wany zajadle przez szczury i wilgoć. Biedni ludzie umierają nadal w swych wioskach, a ich odejście z tego padołu łez przyśpieszają znakomicie różni szarlatani, zaklinacze i inni spryciarze.

Cała tragedia jednak polega na tym, że ta przypo­wieść wschodnia nie zrodziła się w mej fantazji, ale że przywiozłem ją z mej wędrówki. Nie powiem, z jakiego kraju, bo i tak ani Wy, ani ja nie będziemy wysłu­chani przez Władcę i jego ministrów, natomiast mogli­by mieć bardzo za złe, że wtrącamy się w cudze sprawy i naruszamy stan rzeczy, w którym kraj ten żyje od tysięcy lat.

Ta smutna anegdota umieszczona została na samym końcu tego relaksowego i refleksyjnego rozdziału, aby przypomnieć, że pora wracać do opowieści o sprawach, w których nie ma już miejsca nawet na najsłabszy uśmiech. A więc — czytajcie dalej!

SKAZANE PLEMIĘ

Było tak. Wyspa Borneo pokryta jest niemal cała gęstą dżunglą. W dżungli mieszkało niewiele ludzi, tyl­ko z rzadka na wyspę zawijały statki z dalekich stron.

Pewnego dnia u północnego brzegu wyspy pojawił się żaglowiec z Chin. Kiedy stanął na spokojnych błę­kitnych wodach zatoki, okazało się, że przywiózł na sprzedaż wiele pięknych towarów. Ludzie przybywali, aby nabyć przedmioty z dalekich stron i obejrzeć sta­tek. Między nabywcami znalazła się jedna piękna dziewczyna. Jej oblicze było niczym kwiat, miała słod­ki uśmiech, a jej czarne włosy lśniły w promieniach słońca.

Przypadła do gustu człowiekowi, który przybył na statku. A kiedy statek odpłynął do Chin, jego nie było na pokładzie. Pozostał na Borneo i prosił ją, aby została jego żoną. Pobrali się i żyli ze sobą szczęśliwie.

Pewnego dnia z Chin przybył inny statek. Kiedy ujrzał go ten człowiek, postanowił wrócić do ojczyzny. Chciał raz jeszcze ujrzeć swych rodziców. Pożegnał się z żoną i odpłynął. „Wrócę niedługo” — powiedział jej na pożegnanie. Kobieta wdrapała się na szczyt wyso­kiej góry. Widziała, jak statek znika na horyzoncie. „Nie zaznam szczęścia, nim on nie powróci” — rzekła. I tak codziennie wdrapywała się na tę górę, wypatry-

112

A

wała statku na morzu, ale statek nie nadpływał. Dzień po dniu, tydzień po tygodniu mijały lata jej czekania, ale statek nie przybywał. Każdego ranka wspinała się na szczyt górski, aby patrzeć na morze, każdego wie­czora smutna schodziła znowu w dolinę. Nie dojadała, zamartwiała się, wychudła nie do poznania.

Aż wreszcie pewnego dnia dojrzała w oddali żagle. Serce jej zabiło mocniej, sylwetka statku rosła na ho­ryzoncie. Była przekonana, że to jej mąż wraca z dale­kiej podróży w rodzinne strony.

Ale kiedy statek przybliżył się, ujrzała, że była to tylko duża łódź rybacka. A więc nie wrócił ten, na któ­rego czekała. Owego wieczora nie zeszła z góry, a kie­dy ludzie z jej wioski przybyli po nią następnego ran­ka, znaleźli ją martwą. Postanowili przeto nazwać górę Chinabalu, jako że po malajsku „China” znaczy Chiń­czyk, a „balu” — wdowa. Tak więc nazwa, obecnie pi­sana Kinabalu, upamiętnia dziewczynę, która zgasła z żalu za swym oblubieńcem.

NOSOROŻEC I INNE SPRAWY

Piękna ta legenda ogromnie przypomina inne, które zrodziły się pod mglistym niebem Skandynawii czy na wyspach Mórz Południowych. Mógłbym z pamięci przy­toczyć z pół tuzina takich opowieści, gdzie on czeka na nią lub ona na niego, z żałości zmienia się w kamień i potem już ta skała czy góra tak się nazywa. Przywio­złem takie opowieści zarówno z Norwegii, jak i z Ocea­nii Francuskiej. Codzienne wspinaczki dziewczyny z Borneo byłyby niezawodnie wyczynem alpinistycznym w skali światowej, jako że Kinabalu wznosi się na 4175 metrów nad poziom morza. Samolot, który raz w tygodniu nadlatuje z Manili do Kota Kinabalu (daw­

niej Jesselton), okrąża kilka razy tę górę, która w wie­rzeniach plemion żyjących u jej podnóża uchodzi za górę świętą.

Aby zejść na ziemię z tych wyżyn, trzeba od razu nadmienić, że takie spacery odrzutowca dookoła jednej góry są bardzo kosztowne i załoga tęsknie spogląda na betonową plamę lotniska odcinającą się wyraźnie od ciemnej zieleni dżungli. Czeka ją przecież jeszcze lot do Hongkongu, 1200 mil — taki szmat drogi. Cztery razy słyszymy z głośników zapowiedź po angielsku, malajsku, chińsku i japońsku, że właśnie podchodzimy do lądowania, że załoga dziękuje pasażerom i ma na­dzieję, iż znowu spotkamy się na pokładzie. Cztery ra­zy zniżamy się nad stolicę Sabah, zrównaną z ziemią przez Japończyków, teraz odbudowaną. Trzy razy wieża kontrolna w Ostatniej chwili cofa zgodę na lądo­wanie i pilot podrywa maszynę, wspina się, aby znaleźć się na wysokości dogodnej do spacerów wokół góry wdowy po Chińczyku.

Wreszcie za czwartym razem rozcapierzają się skrzy­dła odrzutowca, aby zmniejszyć szybkość przy lądo­waniu, wysuwa się podwozie i koła w jednej chwili rozpoczynają pęd po ziemi Borneo.

Na płycie stoi samochód z błękitnymi znakami Na­rodów Zjednoczonych.

Welcome to our area — powiada mężczyzna w białych szortach, białej koszuli i białych pończo­chach. — Czekam na pana od przeszło pół godziny, ale jakoś bardzo się pan zastanawiał, czy jednak wylądo­wać na naszej wyspie...

To była dziwna sprawa. Dlaczego nie pozwala­no nam lądować?

Mężczyzna w bieli nie odpowiada, uśmiecha się tylko. Patrzy, jak malajski policjant szybko stempluje mój

paszport, a celnik kreśli kredą umowne znaki na baga­żu. Jedziemy asfaltową szosą do miasta.

Widzi pan — powiada wreszcie — na Borneo są jeszcze nosorożce, zresztą na wymarciu. Otóż przyby­sze dostrzegają nosorożce, ponieważ są wielkie. Nie do­strzegają czasem innych spraw, ważniejszych dla po­znania oblicza Sabah czy Brunei albo Sarawaku. Ja tu jestem kilka lat, nosorożca jeszcze nie oglądałem, ale napatrzyłem się na te inne sprawy... To już jest pa­na hotel. Jutro wyruszamy w głąb wyspy, niech pan teraz dobrze wypocznie...

Hotel mieści się w nowoczesnym wieżowcu, należy oczywiście do Chińczyka, tak jak w rękach chińskich spoczywa cały właściwie handel w mieście i osadach czy faktoriach w Sabah. Moi współpasażerowie zaczęli zjawiać się w hotelu dopiero po dobrej godzinie. Od nich dowiedziałem się, że nasze „wzloty i upadki” nad lotniskiem były — jak się wydaje — małym epizodem, potyczką wojny nerwów, jaką toczy od kilku miesięcy Malajzja z Filipinami. Ot, mała złośliwość wobec samo­lotu z Manili. Pasażerowie stale mieszkający na Filipi­nach przeszli dokładną kontrolę, ich bagaż starannie przejrzano.

Na Filipinach przebywa bowiem Abang Kilfli, skła­dający tam oświadczenia jako generał, dowódca „Armii Narodowej Sabah”. Zapowiada on, że wróci do dżungli na Borneo, aby poprowadzić lud do walki przeciw Ma­ła jzj i. W Kuala Lumpur gniewnie kwituje się jego wy­powiedzi, jeszcze gniewniej przyjmowane są wywody filipińskich mężów stanu zgłaszających roszczenia wobec Sabah.

115

PRZYCZÓŁEK XX WIEKU

Jak to było naprawdę? Kto ma rację? Czy trzeba unieważnić transakcję sprzed wieku, mocą której suł­tan Sulu zrzekł się swych praw do Sabah na rzecz Bry­tyjczyków za skromnym odszkodowaniem pienięż­nym? Jak trzeba dziś patrzeć na ten nabytek, jakiego dokonał Alfred Dent? Mimo protestów rządów Holan­dii i Hiszpanii władzę nad Sabah sprawowało Brytyj­skie Towarzystwo Północnego Borneo.

Wiele podobnych spraw napotkałem w wędrówkach po Azji. Decyzje podejmowane dawno temu w dalekich stolicach, gdzie europejscy mężowie ,stanu dzielili wyspy, których sami przeważnie nigdy nie oglądali, mają właściwie jeden wspólny mianownik. Otóż nikt nie przejmował się zdaniem ludzi, którzy byli miesz­kańcami tych stron. A wiadomo, że właśnie w Sabah stale wrzało. Słynnym przywódcą był Mat Saleh z ple­mienia Bajau, który przez wiele lat stawiał czoło róż­nym ekspedycjom karnym — jak się zwało wtedy siły najemne przemożnej Kompanii. Wreszcie ostatniego dnia stycznia 1900 roku poległ w nierównej walce, ale jego zwolennicy jeszcze przez kilka lat wiedli walkę. W Kuala Lumpur, stolicy Malaj z ji, nie lekceważy się więc oświadczeń, które mogą wzniecić groźny pożar z iskier tlących się w popiele zgliszcz drewnianych for­tyfikacji poległego przywódcy.

Wiele się o tym mówi w miastach na wybrzeżu. Ale przecież to tylko wąskie przyczółki mostowe XX wie­ku. Tu wychodzą gazety, lądują samoloty, tu działa klimatyzacja, a czas wylicza się skrupulatnie według zegarka. Wcześnie rano słońce przebija zasłony w oknach mego pokoju. Patrzę, jak o kilkadziesiąt metrów przed hotelem kłębowisko rybackich łodzi do­wiozło swój lśniący towar na targowisko. Jeszcze tegoż dnia zaczęła się dla mnie ucieczka od cywilizacji.

118

MURUT MAIL”

Jest w Sabah jedna linia kolei wąskotorowej, która liczy sobie niecałe dwieście kilometrów długości. Cały szlak wiedzie przez gęstą dżunglę, jako że głównym zadaniem tej wąskotorówki jest dostawa pni szlachet­nych odmian drzew z głębi Borneo do nadmorskich portów.

Raz dziennie donośnie gwiżdżąc opuszcza Kota Kina- balu pociąg osobowy zwany dumnie „Murut Mail”, czyli — w wolnym przekładzie — „Poczta do Kraju Plemienia Murut”. Murut to plemię, które sadzi ryż

i maniok na polanach wyrwanych dżungli, poza tym zajmuje się zbieraniem dziko rosnących owoców i ry­bołówstwem. Jak różne inne plemiona na Borneo, tak

i Murutowie mieszkają w „długich domach” — cała wioska mieści się pod jednym dachem. Budowniczowie z plemienia Murut od niepamiętnych czasów umieją budować podłogi z elastycznych pni drzew. Podłoga taka wytrzymuje ciężar nawet trzydziestu tancerzy, rytmicznie podskakujących i śpiewających. Dachy kry­te są liśćmi palmowymi, ściany zaś sporządzone z kory.

Nie dajmy się zwieść pięknym nazwom. „Murut Mail” to po prostu mikrobus na szynach, chyboczący się nie­bezpiecznie na obie strony, kiedy tylko motorniczy do­da nieco więcej gazu. Silnik Diesla pracuje hałaśliwie, część pasażerów siedzi na ławce koło motorniczego, ale trudno jest im rozmawiać i przekrzykiwać łoskot mo­toru i stukotanie kół na szynach. Na każdej stacyjce wsiadają nowi pasażerowie, najczęściej z żywym dro­biem, który gdakaniem powiększa rozgardiasz we­wnątrz pojazdu. Zawiadowcy stacji, przeważnie Hindu­si w pięknych turbanach, witają się wylewnie z mo­torniczym, jak i poniektórymi pasażerami. Zawsze to ’dla nich większa atrakcja niż odprawa pociągów z po-

117

i \\\ \ \ T

tężnymi kłodami drzewa, które mijamy, kiedy spieszą w stronę wybrzeża.

Mikrobus nie ma żadnych urządzeń higienicznych, na niektórych więc‘stacjach należy wysiąść i odszukać budkę z napisem „Laki Laki”, czyli „Dla panów”. Mo­torniczy czeka cierpliwie, daje kilka sygnałów gwizd­kiem, wreszcie przed odjazdem liczy swych pasażerów, aby jednak dowieźć wszystkich do Beaufort czy innej mieściny drzemiącej głęboko w dżungli.

Deszcze były długotrwałe, uporczywe. Zaraz po nich słońce mocno przygrzewało. Wszystko było więc prze­pojone wilgocią, ciężkie chmury wisiały tuż nad wierz­chołkami drzew. Właściwie tylko owady były pełne energii, reszta stworzeń była ospała, włącznie z czło­wiekiem zdławionym spiekotą i wilgocią.

Murut Mail” nie wytrzymuje na pewno porówna­nia z wielkimi ekspresami międzynarodowymi, ale lu­dziom poruszającym się przez dżunglę tylko wąskimi ścieżkami, które trzeba ustawicznie wyrąbywać, aby nie zostały odebrane człowiekowi, ten rozkołysany mikrobus wydaje się szczytem wygody i szybkości. Po­tem przesiadamy się na wóz terenowy,, który wiezie nas po górskich serpentynach. Tam gdzie trzeba prze­jechać rzeczki i potoki, wyszukujemy bród, czyli miejsce, gdzie dno rzeki pokryte zostało betonem

i nie zachodzi obawa, że ugrzęźniemy w mule. Natural­nie o ile tylko nie dopuści się do zalania silnika wodą. W małych faktoriach znajdzie się zawsze chińska re­stauracyjka, gdzie w kilku kociołkach, ustawionych na cegłach pod daszkiem wspartym kilkoma palami, sarfi właściciel wyczynia cuda ze wszystkiego, co tylko na­daje się do włożenia do garnka. W zrozumieniu najlep­szej kuchni świata jest to pojęcie ogromnie szerokie. Bambusy, które nam się kojarzą z wyschniętymi paty­kami z parawanu prababci, tu przyrządzane są na stó

118

sposobów, ich młode pędy są znakomite. Przesubtelnie- ni esteci, którzy zresztą są w tych stronach towarem deficytowym, zaglądają jeszcze czasem tylko dyskret­nie pod! stół, czy kot, który drzemał, kiedy się zjawili w restauracyjce, jest tam jeszcze nadal, czy też już może w garnku. Ale ja z żelazną konsekwencją prze­strzegam zasady, że w takich lokalach o składniki potraw należy pytać zawsze po, a nigdy nie przed je­dzeniem.

Zdumiewał mnie też zawsze wybór alkoholi w takich restauracyjkach. W szafach chłodniczych napędzanych agregatem ropnym, gdyż prądu tu nie ma, stoją butel­ki i puszki dumnie prezentujące etykiety. Czegóż tam nie ma! Duńskie piwo, francuskie koniaki i szampany, szkocka whisky, holenderskie likiery. Myślałem w mej naiwności, że to może atrapy — dekoracyjne butelki z kolorowym płynem. Mój towarzysz podróży, włoski lekarz, szybko wyprowadził mnie z tego błędu. Któż więc to kupuje? Są nabywcy. Chiński kupiec nie spro­wadza z dalekich krajów towaru, na który nie znajdzie klienta.

Ta kępa cywilizacji w zielonym morzu dżungli wy­gląda interesująco. Zwłaszcza dla wędrowca, który ma za sobą cały dzień jazdy ,w wilgotnej spiekocie, a przed sobą — loterię o stawkę niepewnego losu w nieznanym kraju.

Z dala od chińskich sklepików, na uboczu, stoi zbu­dowany jeszcze przez Brytyjczyków niewielki dom dla ludzi, którzy z obowiązku przybyli w te strony. Prysz­nice i czysta pościel, moskitiery i malajska służba po*- ruszająca się bezszelestnie w białych kaftanach, radio na werandzie, odbierające retransmitowany przez na­dajnik w Singapurze „BBC World Service”. Późną no­cą dostojne dźwięki Big Bena i marszów gwardyjskich pułków nakładają się na hałas dżungli. Komentator

omawia wydarzenia, jakie się dzieją z dala od Borneo, z dala od Sabah i z dala od plemienia Murut, gdzieś tam w świecie białego człowieka.

ŁÓŻKOWA GRAMATYKA

Inaczej żyli tu ludzie, którzy decydowali się jeszcze kilkadziesiąt lat temu na przybycie w te strony. Jed­nym z nich był Walter Flint; u schyłku ubiegłego stu­lecia miał tu małą faktorię. Kupował od Murutów skó­ry dzikich zwierząt, dając im w zamian igły, nici i róż­ne tanie błyskotki. Interes prosperował, ale młody Anglik wiódł smutny żywot samotnika. Tym, którzy z rzadka zaglądali do jego samotni, zwierzał się, że właściwie przez cały dzionek czeka na zmrok, aby stało się zadość kolonialnej tradycji: „nigdy przed zmierzchem”. Wieczorem więc zaglądał do kieliszka, potem czekała go samotna noc. Zgodnie z innym oby­czajem kolonialnym Flint powinien był jeszcze opa­nować „łóżkową gramatykę”. To dosadne określenie nie oznaczało jednak niczego innego, jak tylko związa­nie się z dziewczyną z miejscowego plemienia, która umilałaby noce przybysza swym paplaniem, uczyła go języka swego plemienia.

Walter Flint za całe 125 malajskich dolarów nabył córkę kacyka plemienia Murut, zwaną Lingud. Była to ładna dziewczyna, cała transakcja została oblana po­tężnymi dzbanami piekielnie mocnego trunku pędzo­nego z ryżu. Do wielkiego dzbana — poucza mnie mój rozmówca — wsypuje się ryż, potem zalewa się to ciepłą wodą i wystawia na słońce, zalepiwszy uprzednio gliną pokrywę naczynia. Po jakimś czasie bambusem przebija się tę zaskorupiałą glinę i jak przez słomkę ciągnie napój. Murutowie lubią sobie popijać, jak

to później widziałem. Kiedy zapada noc, często cała wioska, czyli wszyscy mieszkańcy długiego domu są wstawieni. Z niepokojem patrzyłem na kilkuletnich go­łych brzdąców zataczających się na ścieżce. Potem do­piero ustaliłem, że to nie żadna forma paraliżu, ale że dziatwa jest po prostu pijana. To smutne ustalenie, jak i wiele innych faktów tu relacjonowanych, a po­zornie „nie trzymających się kupy” — to jednak istot­ne przyczynki do zrozumienia dramatu, który chciał­bym opowiedzieć. Pijaństwo Murutów i innych plemion Borneo jest bowiem marginesem wydarzeń, ale bez marginesu teksty są trudniej czytelne.

Były więc wielkie tany i wielka pijatyka, kiedy Wal­ter Flint został zięciem kacyka. Ostatecznie jednak wejście w tak znaczną rodzinę nie było godne zazdrości. Wspólnota plemienna każe dzielić się ze wszystkimi, pusty dom białego człowieka stał się nagle bardzo peł­ny. Zjawili się tam teściowie, rodzeństwo, kuzyni, ku­zynowie kuzynów i ciotki wujaszków, cały tłum, które­go pokrewieństwo było trudne do ustalenia. Lingud pluła betelem po kątach, patrząc z wyrozumieniem, jak rodzina wynosiła z domu wszystko, co tylko dało się wynieść.

Okruchy wieści, jakie z ogromnym opóźnieniem prze­sączały się do osad na wybrzeżu, nie były wcale pomyślne. Murutowie mają żyłkę podróżniczą i oto pewnego dnia Flint zastał znowu pustkę w domu. Oka­zało się, że kacyk ruszył z jego żoną, a swoją córką w górę rzeki. Potem nadeszła wiadomość, że białemu człowiekowi się zmarło. Obrzędy żałobne trwały cały tydzień, trzy dni kopano grób z zachowaniem wszelkich ceremonii nakazywanych obyczajem plemiennym, a straszna była żałość na pogrzebie.

W obliczu tych informacji grupka przyjaciół zmarłe­go ruszyła w górę rzeki, aby nad grobem złożyć hołd

121

jego pamięci, a przy okazji dowiedzieć się wszystkiego. Choroby kosiły wtedy ludzi także i na wybrzeżu, le­karze mieli ubogi arsenał leków przeciw przekleń­stwom tropików, ale taka nagła śmierć Flinta, który chlubił się żelaznym zdrowiem, była trochę podejrzana. Zaangażowano wioślarzy z plemienia Dajaków, mają­cego zadawnione porachunki z Murutami, zabrano żyw­ność, broń i amunicję, załadowano na łodzie pustą trumnę, aby doczesne szczątki Anglika ekshumować

i złożyć na cmentarzu. Całymi dniami biły o wodę wiosła Dajaków, ale im bardziej oddalali się od wybrze­ża i zapuszczali w głąb wyspy, tym bardziej dziwne były wiadomości. Na wskazanym miejscu nie zastano już nikogo z plemienia, byli tacy, którzy twierdzili, że Lingud miała być ponownie sprzedana i że nawet za nią jako tą, która była żoną białego człowieka, ojciec jej osiągnie jeszcze wyższą cenę.

Kiedy otwarto świeżą mogiłę, znaleziono w niej tyl­ko poćwiartowane resztki kadłuba młodego Anglika. Głowy nigdy nie odnaleziono i należało przypuszczać, że po uwędzeniu jest ozdobą któregoś z długich domów plemienia Murut.

Potem jeszcze udało się natrafić na tych, którzy wi­dzieli, co się stało. Tłumacze przełożyli to, co mieli do powiedzenia: Flint został przebity dzidą. Nie było ża­łości ani wielkiej, ani średniej, ani małej, ale było bar­dzo, bardzo wielkie tańczenie i ogromna radość, kiedy zwłokom odrąbano głowę.

Stara zasada kolonizacji nakazywała wygrywanie jednego plemienia przeciw innemu. Zwiadowcy z ple­mienia Dajaków szli cichcem przez dżunglę, wytropili nowy dom, gdzie zamieszkał ^acyk i jego córka, i cała jego rodzina.

I żyje jeszcze po dziś dzień tradycja w plemieniu Murut, i opowiada się na zebraniach plemiennych

o wielkim gniewie białego człowieka. Jak to przed świ­tem długi dom został zaatakowany z kilku stron naraz, jak ściekała krew przez szpary w podłodze, wsiąkając w grząską ziemię, i jak zginęło sto i trzydzieści Mura­tów — wojowników, kobiet i dzieci, i jak czterem ko­bietom i dwojgu dzieciom udało się zbiec do dżungli, a krwawy ślad znaczył ścieżkę ich ucieczki. I jak Daja- cy sprowadzeni przez białego człowieka podpalili na­stępnie długi dom Murutów, a obcięte głowy swych ofiar zabrali do swych domów. I jak głowy te były du­mą ich domostw, i jak Dajacy żałowali ogromnie, że tej szóstce powiodła się ucieczka w dżunglę.

Ci, którzy potem zapuszczali się w te strony, nie lękali się plemienia Murut, które już nigdy więcej nie odważyło się podnieść ręki na białego człowieka. Przy­wieźli na wybrzeże opowieść o dwojgu ludziach o skórze niemal zupełnie białej, którzy ciągle jeszcze rozpamię­tują koszmar pewnej nocy z wczesnego dzieciństwa. Los bowiem zrządził, że ocalała Lingud — żona Flin­ta — i jego dwoje dzieci.

Kilka lat temu z kraju Murutów zaczęły nadchodzić znowu niepokojące wieści. Murutów jest coraz mniej. Nie grzmią już strzelby białego człowieka, a jednak plemię przestało się mnożyć. Nad rzekami stały długie domy bez mieszkańców. Skazane plemię — mówili Da­jacy, Kayanowie, Melenau, dalecy i bliscy sąsiedzi. I to była prawda. Ludzie i plemienia Murut umierali, ich kobiety przestały rodzić. Kto tym razem wydał wyrok na to plemię?

Może ktoś rzucił klątwę na ten szczep? Czyżby musiał zaraz odejść na zawsze na strome zbocza góry Kinabalu, gdzie po śmierci idą ludzie z plemienia Mu­rut? Przecdeż Murutowie chowani są zawsze tak, że mają przed nogami świętą górę, aby nie błądzili — ten zwyczaj przestrzegany jest bardzo pieczołowicie,

123

zwłaszcza kiedy umrze dziecko, które przecież nie zna drogi i mogłoby zabłądzić.

Na początku lat sześćdziesiątych naszego stulecia, kiedy nad siedliskami Murutów huczały odrzutowce, a na rzekach słychać było terkotanie silników moto­rówek, dzieci umierały masowo, a kobiety jak się ■ rzekło — przestały rodzić. Lekarze nie wierzyli w za­klęcia, zaczęli szukać realnych przyczyn. Wiadomo było, że w końcowym okresie wojny japońscy żołnierze z wojsk okupacyjnych masowo gwałcili kobiety, kiedy w pogoni za brytyjskimi spadochroniarzami przedzie­rali się przez dżunglę i natrafiali na „długi dom” któ­regoś z plemion. Miało to być... karą dla plemion, które dostarczały spadochroniarzom przewodników,, żywnoś­ci i innej pomocy.

Czyżby więc choroby weneryczne po kilkunastu la­tach zawładnęły całym plemieniem i wywołały bez­płodność kobiet? Ruszyły w dżunglę ekipy lekarskie. Wodzowie wiosek zwoływali mieszkańców, ustawiali ich w szeregach. Ludzie w białych fartuchach kłuli wszystkich po kolei, pobierali im krew. Murutowie pa­trzyli z niepokojem na ostre igły, dręczył ich widok własnej krwi zabieranej w szklanych ampułkach przez obcych ludzi odpływających łodziami na wybrzeże. Każdy wie, jakie to można wyczynić czary, kiedy ma się czyjeś włosy, paznokcie, a co dopiero krew! Po>co ją pobierają? Czy aby nie złożą jej demonom w ofierze?

W laboratoriach pólowych, jakie Światowa Organi­zacja Zdrowia założyła w Papar i innych ośrodkach Sabah, czarownicy w białych fartuchach szybko odrzu­cili podejrzenia o choroby weneryczne. Zresztą Muru- towie uskarżali się wobec pr^y&yszów na bardzo wiel­kie zimno i bardzo wielki upał. Opowiadali, że nie mają sił, aby tropić zwierzynę, że ktoś niewidzialnym młotem rozbija im czaszki. Lekarze idąc po ty!m tropie uważnie

124

i r

oglądali w mikroskopach krew pobraną u ciemnoskó­rych lildzi. Eaiptem (Stało się wszystko jasne. Skazane plemię przeżarte jest malarią. Kobiety z plemienia Mu- rut ronią, kiedy w zaawansowanej ciąży zacznie trząść nimi kolejny atak te>j choroby.

Tak się zaczęła akcja zaszyfrowana pod kryptoni­mem „Sabah 420”.

KTO ZABIŁ ALEKSANDRA WIELKIEGO?

Mogłoby Się wydawać, że choroba ta nie ma drama­tycznego przebiegu. Nie traci się kończyn jak przy trą­dzie, nie ma ran ani ślepoty. Występują dreszcze, dzwo­ni się zębami, pojawia się wysoka gorączka, uczucie pragnienia wręcz nie do zaspokojenia, oszołomienie, za­wroty głowy, uczucie pieczenia skóry. Potem osłabio­nego człowieka morzy sen, nim nie nadejdzie następny atak.

Opisywali tę chorobę Turgieniew i Conrad, Dickens

i Wolter. W Cisach doktor Judym miał wiele pracy, bowiem — jak pisze Stefan Żeromski:

-^,W -pierwszych dniach września, kiedy przyszły sło­ty, w czworakach folwarcznych zapadło mnóstwo dzie­ci1' na tak zwaną f r y b r ę.

Czworaki owe mieściły się za dużym i wilgotnym parkiem, który jak płaszcz ogromny spływał po pochy­łości wzgórza od szczytu dworskiego aż do ¡rzeki’ pły­nącej w łąkach. Tam były owczarnie, obory i mieszka­nia służby folwarcznej. Plenipotent majątku, człowiek nadzwyczaj energiczny i świetny agronom, z rzeczułki bezpożytecznie płynącej skorzystał w ten sposób, że na skraju parku, w trzęsawisku podmytym przez ta­jemne źródła, wybrał kilka sadzawek idących jedna za drugą. Woda preez właściwie urządzone „mnichy"

125

spadała z jednej do drugiej. Sadzawki te wykopane by­ły w torfiastym gruncie. Ił, porzucony na brzegach i groblach, macerował się w słońcu i we właściwym czasie służył do użyźniania roli. Woda odpływająca stamtąd łączyła się podłużnym basenem ze stawami, które rozlewały się w parku zakładowym, co bardzo upiększało wiecznie kwaśne pobrzeża. Miejsce, i tak już mokre, przez wstrzymanie zbiorników martwej wody wyziewało ze siebie ciężki opar, którego słońce strawić nie mogło. Tam to właśnie (w czworakach i we wsi leżącej na drugim brzegu łąki) grasowała f r y b r a. Dzieci przyprowadzone stamtąd do Judyma były wy­schnięte, zielone, z wargami tak sinymi, jakby je miały poczernione węglem, bóle głowy i owa jakby śmierć duszy w żywych jeszcze ciałach zmusiły Judyma po długim badaniu do smutnego rokowania, że ma przed' sobą ofiary malarii”.

Ta choroba nie zna granic. Gnębi plemiona w dżungli na Borneo, ale znane są wypadki jej występowania w Archangielsku. W połowie naszego stulecia oblicza­no, że zabija 3 miliony ludzi rocznie, trzysta milionów choruje na nią co roku. Malaria jest starsza niż czło­wiek, cierpiały na nią zwierzęta, których szczątki od­najduje się dziś w wykopaliskach. Malaria podróżowała potem wraz z człowiekiem, charakterystyczne dla ma­larii zmiany w śledzionie stwierdzono u mumii egip­skich. Herodot opowiada o komarach, wspomina o nich „Iliada”, a pewne poszlaki wskazywałyby na to, że Aleksander Wielki zmarł w młodym wieku właśnie na skutek zimnicy. Najnowsze badania nad językiem Ma­jów pozwoliły na odczytanie wielu słów, które odnoszą się do symptomów malarii, komary uwiecznione zostały na prastarej ceramice z terenów obecnego stanu New Mexico, wspominają też o nich podróżnicy hiszpańscy, którzy wędrowali tam w XVII wieku.

TRZY DEMONY

Historycy utrzymują, żezimnica przyśpieszyła upa­dek imperium rzymskiego. Choroba ta atakowała Gal­lów maszerujących na Rzym, a w czasach nam współ­czesnych dała się we znaki stronom walczącym podczas woj ny koreańskiej.

Choroba z wiekami porastała w legendę. Chińska mi­tologia opowiada o trzech demonach. Jeden dzierży młotek, drugi — kubełek lodowatej wody, trzeci obsłu­guje palenisko. Ma to symbolicznie oddawać bóle gło­wy, dreszcze i gorączkę, jakie są objawami zimnicy. Już dwa tysiące lat temu w Rzymie Columella i Varro domyślali się, że.choroba wywołana jest przez „maleń­kie istoty”, jednak aż do XIX wieku przypisywano ją miazmatom z bagien. Stąd wzięła się nazwa malaria, czyli złe powietrze, Francuzi zwą ją „paludisme”, co bardzo precyzyjnie oddaje używaną niegdyś w Polsce nazwę bagiennica.

W tropikach malaria jest zwiastunem głodu. Dlaczego? Otóż na wielu terenach największe na­silenie tej choroby zbiega się z okresami, kiedy trzeba zbierać plony na polach ryżowych, a są wsie na Filipinach czy Borneo, gdzie akurat wtedy dwie trzecie chłopów majaczy w kolejnym ataku malarii. *Nie pra­cuje sam chory, który jest tak osłabiony, że nie może utrzymać się na nogach. Nie wyjdzie w pole cała rodzi­na, gdyż ktoś musi zostać przy chorym, często zapada kilka osób z jednej rodziny. Malaria wywołuje obojęt­ność, zabija wolę pracy i przetrwania. Ekonomiści wspominają jeszcze o podatku malarycznym. To dziw­ne określenie wywodzi się z obliczenia, że produkt wy­tworzony na terenach nawiedzonych przez malarię mu­si kosztować co najmniej o 5% drożej niż ten, który w tych samych warunkach klimatycznych wyproduko­wano w toaju, gdzie zimnica nie daje się już we znaki.

127

Jeszcze inni specjaliści uważają, że malaria jest ceną postępu. Jakże to jest możliwe? Ano — powiadają uczeni — odbiera się dżungli szmat ziemi i zakłada tam pole ryżowe, oczywiście nawodnione. Tworzą się zbior­niki wody stojącej, idealne wylęgarnie komarów. Całe szczęście, że tylko kilkanaście gatunków komarów przenosi malarię, inaczej pewnie rodzaj ludzki dawno by już został wytępiony przez pasożyty kolportowane przez komary.

Ludzie mieszkający w strefach malarycznych pogo­dzili się z losem. Uważają, że to jest zło konieczne. Bo przecież od pokoleń zimnica odbiera im siły, sprawia, że są mniej odporni na inne, bardziej jeszcze niebez­pieczne schorzenia.

BEZ PRECEDENSU W DZIEJACH

W 1955 roku doszło w Meksyku do podjęcia jedno­myślnej uchwały przez przedstawicieli wszystkich rzą­dów, jacy zjechali się tam na Zgromadzenie Światowej Organizacji Zdrowia. Postanowiono całkowicie wyko­rzenić malarię. Obradujący ludzie wszystkich ras i ko­lorów skóry wypowiedzieli wojnę malarii na szerokim froncie przebiegającym przez lasy tropikalne, pola ry­żowe i trzęsawiska. Rozkaz był jednoznaczny: nie brać do niewoli, zabijać bez litości.

Choroba miała przejść do historii, zadecydowano, że nie ma dla niej miejsca we współczesności. W dziejach świata nie było jeszcze takiej akcji, zakrojonej na taką skalę, jak obecna walka przeciw malarii. Jeszcze nigdy dotąd tak potężne siły nie zostały zmobilizowane prze­ciw jednej tylko chorobie. Jeszcze nigdy w tylu krajach na całej kuli ziemskiej nie powołano pod broń do tej walki takiej armii lekarzy, inżynierów, laborantów

i wszelkiej służby pomocniczej. Nigdy dotąd takie sko­ordynowane działanie nie miało wipływu na losy tylu mieszkańców naszej planety.

Wodzfem naczelnym jest Brazylijczyk, dr M. Candau, sam zresztą autor licznych prac ż dziedziny malariolo- gii, a obecnie dyrektor Światowej Organizacji Zdro­wia. Ze sztabu w Genewie poprowadził pospolite ru­szenie. Ruszyły w teren dziesiątki tysięcy zespołów, dowożące miliony ton zaopatrzenia. Bada się miesz­kańców tysięcy wsi, pobiera miliony prób krwi, do­starcza tony leków i środków owadobójczych. Łączność utrzymują tysiące ciężarówek, słonie docierają z eki­pami na grzbietach do zapadłych wsi w Syjamie, kara­wany wielbłądów kołyszą się w marszu przez pustynie Azji, łodzie motorowe dostarczają leki przeciwmala- ryczne „mokrymi gościńcami” Borneo. Koordynuje się prace setek laboratoriów, które od Warszawy aż po Filadelfię pracują nad jeszcze bardziej skutecznymi lekami przeciw zimnicy, organizuje się spotkania rze­czoznawców, przekłada sprawozdania z akcji w różnych krajach,' tak aby były dostępne i zrozumiałe dla spe­cjalistów działających na innym odcinku tego wielkie­go frontu.

Sporządza się tysiące' map terenu, spisuje ludność, kontroluje ruchy koczowników, przekonuje ludzi żyją­cych na peryferiach cywilizacji współczesnej, że chodzi 'o życie ich samych.

ŻYCIE ZA DOLARA

I Stwarza to wszystko ogromne problemy administra­cyjne, pociąga za sobą wysokie koszty. A jednak w osta- lecznym rachunku wypada, że nawet nieco mniej niż jednego dolara kosztować będzie wybawienie od nie­

bezpieczeństwa malarii jednego człowieka, który dotąd żył w stanie ustawicznego zagrożenia.

W tej operacji, która — powtarzam — nie ma zmusić wroga do poddania, ale doprowadzić do jego całkowi­tej eksterminacji, oparto się na wzorach kampanii wojskowych. Międzynarodowa armia antymalaryczna ma więc własną służbę tyłów, własne składy amunicji z uzbrojeniem, osobne sztaby dowodzenia, a nawet i wywiad.

To nie jest fantazja reportera. W Genewie rozma­wiam z doktorem Leonardem Janem Bruce-Chwattem, który właśnie jest szefem służby wywiadowczej w tej armii odkomenderowanej na front przeciw malarii na całym świecie.

Po studiach medycznych w Warszawie i w Instytucie Medycyny Tropikalnej w Paryżu mój rozmówca służył w wojsku polskim we Francji, a potem był w Afryce malariologiem w brytyjskim laboratorium polowym numer 7. Opowiada, że choroby tropikalne frapowały go jeszcze w czasie pracy w Państwowym Instytucie Higieny w Warszawie, bez reszty zaś wciągnęły go te sprawy, kiedy służył w Afryce. Okrągły tuzin lat prze­pracował jeszcze po wojnie w Nigerii, jego prace nad malarią przyniosły mu wysokie odznaczenia.

Panie doktorze — zapytuję — ilu ma pan pacjen­tów?

Ocenia się obecnie, że jeden miliard czterdzieści milionów ludzi żyje w stałym zagrożeniu przez zimni- cę. Nie jestem w stanie precyzyjnie określić, ilu cho­rych umiera. Śmiertelność może tu być pośrednia lub bezpośrednia. Ze 140 milionów chorych umiera rocznie milion ludzi zabitych bezpośrednio przez malarię. Śmiertelność pośrednia, wynikająca z tego, że malaria pogarsza stan zdrowia cierpiących na inne choroby, wyrażałaby się prawdopodobnie taką samą cyfrą. Tu

130

już jednak zapuścilibyśmy się w strefę domysłów, a tego chciałbym uniknąć — powiada malariolog.

Dr Bruce-Chwatt popiera wywody swoje raportami z całego świata. Z tych doniesień, meldunków z różnych frontów, wyłania się przerażający obraz choroby.

Niewiele jest chorób gnębiącyh ludzkość, które zbierają straszniejsze żniwo niż malaria. Od brzasku dziejów plaga ta dawała się we znaki mieszkańcom ziemi. Raz po raz wybuchały epidemie, które były tak mordercze, jak „czarna śmierć” w średniowieczu. Jesz­cze dziś choroba ta obezwładnia więcej ludzi i przyspa­rza większe straty materialne niż jakakolwiek inna — mówi mi specjalista.

DRZEWO PANI HRABINY

Mając już wstępne rozeznanie w sprawach wywiadu przeciw malarii, możemy jeszcze zajrzeć do arsenału. Zaraz, chwileczkę — zostawmy jeszcze te magazyny pełne nowoczesnej chemicznej broni, produkowanej przez laboratoria i fabryki.

Przecież klasycznym lekiem była do niedawna chi­nina. Gdyby nie ten gorzki proszek, to pewnie nie wy­budowano by Kanału Panamskiego ani kopalni miedzi w Katandze, nie byłoby komu eksploatować nafty w Wenezueli i na Borneo, wiele szlaków kolejowych przez tropikalną dżunglę nie zostałoby nigdy przepro­wadzone albo wykonano by je znacznie później i ko­sztem dziesiątków tysięcy istnień ludzkich. Nie założono by plantacji herbaty w Assamie, z której wonny napój popijacie być.może, czytając te słowa, gdyż wszędzie tam panowała malaria.

Nasza opowieść zatrzyma się teraz na osobie wice­króla lub — jeszcze precyzyjniej — jego małżonki. On

131

zwał się don Luis Geronimo Fernandez de Cabrera Bi- badilla y Mendoza czwarty hrabia Chinchón, jego zaś małżonka zwała się po prostu doña Francisca Henri- quez de Rivera. On był wicekrólem Peru, ale wielkie to dostojeństwo nie zabezpieczało przed malarią, skoro gdzieś w roku 1638 pani hrabina i wicekrólowa rozcho­rowała się na malarię. Próbowano różnych sposobów, zwłaszcza puszczanie krwi i silne środki przeczyszcza­jące były wtedy uważane za lek na wszystko, ale ra­dykalna poprawa w stanie zdrowia pacjentki nie na­stępowała. Wtedy to zjawił się na dworze pewien żoł­nierz, który oświadczył wszem i wobec, że jest w po­siadaniu lekarstwa, które zwróci zdrowie żonie wice­króla.

Trzeba tu nadmienić, że na pograniczu między Peru a Ekwadorem rośnie w stanie dzikim drzewo, o którym Inkowie wiedzieli, że wyciąg z jego kory uzdrawia ludzi dręczonych gorączką. Inkowie z kolei byli gnę­bieni przez hiszpańskich najeźdźców, a więc nie widzie­li szczególnego powodu, aby swych ciemięzców wta­jemniczać w arkana swej tradycyjnej medycyny. Pew­nie też żywili w skrytości ducha nadzieję, że nie leczona malaria znacznie osłabi siły panoszących się w ich kraju przybyszów z Hiszpanii.

W każdym razie przez sto lat właściwości owej kory nie były Hiszpanom znane. Żołnierz ów został wysłu­chany, hrabina popijała sobie ów wyciąg z kory, tyle tylko że do towarzystwa sączył wraz z nią zbawienny lek także i żołnierz dostawca. Jak wiemy, trucicielstwo było w owych czasach ulubionym hobby na dworach różnych władców, wobec czego taka praktyka była czymś w rodzaju ówczesnej polisy ubezpieczeniowej na życie. W każdym razie ów lek, który potem Linneusz dla uczczenia hrabiny de Chincon nazwał od jej nazwi­ska, podziałał świetnie. Żołnierz, który pił gorzki lek

132

razem z hrabiną, został po królewsku (a może po wice- królewsku?) wynagrodzony, rekonwalescentka zaś po­słała cudowny proszek do Hiszpanii.

PROSZEK JEZUITÓW

Cała ta historia jest ogromnie ciekawa. Ba, gdyby jeszcze była prawdziwa! Otóż na przekór różnym źród­łom, które ją przekazują z całą powagą, nowsze bada­nie pamiętników hrabiny wykazało, że cieszyła się świetnym zdrowiem i że nie ma w jej memuarach żad­nej wzmianki ani o tak ciężkiej chorobie, ani o cudow­nym wyzdrowieniu.

Natomiast zdaje się nie ulegać wątpliwości, że ów lek lansował w Europie kardynał de Lugo, który w Rzymie zarządzał apteką papieską. Dostojny farma­ceuta pochodził z Sewilli, czyli że był rodakiem hrabiny. On też zapewnił chininie sławę, skoro wyleczył z febry młodego wówczas króla Ludwika XIV. Władcą trzęsły dreszcze i kto wie, czy „Król-Słońce” nie zgasłby jesz­cze w młodym wieku, gdyby nie owa cudowna kora. Lekarstwo znane było światłym jezuitom, w starych księgach preparat ten określa się mianem „polvo de los jesuitos”, czyli proszku jezuitów.

Niejaki Robert Talbot z Londynu, który wystarał się

o zapas owej kory, doszedł szybko do majątku i stanu szlacheckiego. Był „gorączkologiem” z własnej nomina­cji i wyleczył Karola II oraz królową Hiszpanii.

Właśnie Hiszpanie mieli aż do połowy ubiegłego stu­lecia monopol na handel chininą. Wywóz sadzonek owe­go drzewa z Peru był surowo zakazany. Holendrzy, którzy byli zawsze ludźmi interesu i zazdrosnym okiem spoglądali na hiszpański byznes, zaangażowali nie­mieckiego botanika nazwiskiem Justus Karl Hasskarl

193

i wysłali go w tajnej misji do Peru. Botanik posługując się fałszywymi papierami ruszył w drogę. Jego pełna niebezpieczeństw wyprawa nie zawiodła mocodawców. W roku 1854 zawinął do portu w ówczesnych Indiach Holenderskich statek mający na pokładzie Niemca i 21 skrzynek z sadzonkami poszukiwanego drzewa.

Botanik, dumny z sukcesu, stanął na lądzie, aby się dowiedzieć, że poszedł na dno inny statek, którym pły­nęła na Jawę jego żona i cztery córki. Botanik czas jakiś dławił w sobie tragedię osobistą, nadzorował pra­ce nad sadzonkami. Dane mu jeszcze było oglądać pierwsze drzewka, ale potem już złamany nieszczęściem wrócił do Niemiec.

Obrotni Holendrzy w 20 lat doczekali się dwóch mi­lionów drzewek. Jakkolwiek z kolei i Brytyjczycy też imali się tej hodowli, to jednak uważa się, że to właśnie Holendrzy z tak skromnych początków stworzyli i roz­budowali najbardziej efektywny monopol jednej uprawy, jaki znają dzieje świata. Dyktowali ceny, zwłaszcza podczas wojny, kiedy masowe ruchy wojsk i przesiedlanej ludności sprzyjały rozprzestrzenianiu się tej choroby. Podczas I wojny światowej alianci praktycznie odcięli mocarstwa centralne od dowozu cennego leku. Podczas II wojny światowej role zostały nagle odwrócone. Na Jawie lądowały wojska cesarza Japonii. W późniejszym okresie generał MacArthur miał poprowadzić swe wojska na podbój wysp Pacyfi­ku, a tam malaria występuje praktycznie prawie wszę­dzie. Zdawał sobie sprawę z tego, że musi mieć prepa­rat, który ochroniłby jego wojska przed malarią, w przeciwnym bowiem razie na każdą dywizję, jaką uda mu się rzucić w bój, przypadnie druga, która le­czyć będzie w szpitalu ostrą malarię, a trzecia też bę­dzie niezdatna do walki, gdyż przebywać będzie na re^ konwalescencji po przebytej już chorobie.

134

Skuteczności leku już wtedy nikt nie kwestionował. Malariolodzy mieli przed sobą sprawozdania, z których wynikało, że w 1854 roku wyruszył w górę rzeki Niger Wiliam Balfour Baikies, zaopatrzony w chininę i że wyprawa jego nie straciła ani jednego człowieka. W 49 lat przed nim Mungo Park w swej tragicznej po­dróży tą samą mniej więcej trasą w pięć miesięcy stracił 40 z 45 uczestników ekspedycji. Zabrała ich ma­laria, wobec której był bezsilny.

PRAWDA MUSIAŁA CZEKAC

Nie było czasu do stracenia. W samym ogniu walk pułkownik Fischer poleciał na wyspę Mindanao na Fi­lipinach, gdzie istniała mała plantacja cudownego drzewa. Razem z ojcem Haggertym, jezuitą (znowu!), zebrał szybko sadzonki i odleciał do Waszyngtonu, wio­ząc swój skarb w bańce na mleko.

Sadzonki przekazano na plantacje w różnych kra­jach Ameryki Łacińskiej, co daje nam surowiec do rozmyślań nad dziwnym zrządzeniem losu. Drzewko, które właśnie z tych stron w XVII wieku ruszyło na wschód, w wieku XX znowu powróciło w swe rodzin­ne strony, gdzie już było niemal zupełnie wyniszczone.

Chemicy też pracowali gorączkowo nad lekiem, któ­ry dałby ochronę walczącym na terenach nawiedzonych przez malarię żołnierzom. Jeden z autorów posuwa się nawet do twierdzenia, że „wojna przeciw Japonii zo­stała rozstrzygnięta nie przez bombę atomową, ale przez syntetyczną chininę”. Trudno ocenić zasadność tego twierdzenia, ale jest bezsporne, że dokonano wielkiego wysiłku, aby wygrać wyścig z czasem. Jest to niestety smutny paradoks w dziejach, że wojna przyśpiesza różne badania naukowe, raptem znajdują się pieniądze,

135

uruchamia się potężne środki, aby tylko jak najszyb­ciej dojść do upragnionego celu.

Administracja więzienna w Stanach Zjednoczonych skracała czas kary tym więźniom, którzy zgłosili się na ochotnika, aby służyć jako króliki doświadczalne w ba­daniu nowych leków. Dobrowolnie poddawali się zaka­żeniu malarią — praktyka ta była zresztą dobrze znana lekarzom, gdyż przez długie lata malarią celowo zara­żano chorych na kiłę. Kuracja taka dawała niezłe wy­niki, potem trzeba było tylko chorego wyleczyć z na­bytej sztucznie malarii. Stosowano chininę, jakkolwiek trzeba nadmienić, że lek ten wywołuje szereg niepożą­danych objawów ubocznych.

W każdym razie uczeni amerykańscy przebadali 14 000 różnych związków chemicznych, nim natrafili na właściwy lek, Brytyjczycy zaś, prowadzący niezależ­ne badania, odkryli paludrynę jako preparat z kolejnym numerem 4888!

Uważny Czytelnik dostrzeże, że chininą leczono zim- nicę już wtedy, kiedy o chorobie tej i jej właściwych przyczynach wiedziano bardzo niewiele. Historia me­dycyny zna może i więcej takich sytuacji, kiedy po omacku niejako znaleziono lek, nim zgłębiono istotę choroby, ale właśnie w badaniach nad malarią prawda musiała długo czekać, nim została objawiona.

TYM, KTÓRZY RZUCAJĄ MU WYZWANIE...

To, że malarię przenosi komar widliszek, jest już dziś dla nas pewnikiem. Cała walka przeciw malarii opiera się na identyfikacji przeciwnika. W gruncie rzeczy jed­nak dokładniejsze wiadomości o tej chorobie starszej niż ludzkość zebrane zostały stosunkowo niedawno. I myślę, że nim powrócimy w dżunglę na Borneo, aby

oglądać walkę przeciw malarii prowadzoną obecnie, nim opowiemy, jak zwalczono malarię w Syjamie czy jak wykorzeniono ją w Azji radzieckiej, wypadałoby przypomnieć tych, którzy wytyczyli szlak. Ludzie, któ­rzy wskazali palcem na winowajców śmierci milionów, działalnością swą zawadzili o nasze stulecie. Trudno wręcz w to uwierzyć, że dopiero tak niedawno rozpo­znano wroga!

Reporter, mający za sobą trzy podróże dookoła świa­ta i kilka dłuższych wędrówek po Azji, zapytany o naj­ciekawsze miejsca, jakie oglądał, nie zawahałby się ani przez chwilę. Hongkong jest „miastem bez kraju”, nie­bywałym skrzyżowaniem bezprzykładnej nędzy i nie­zmiernego bogactwa, reliktem kolonializmu na terenie kraju-giganta. Jest używane w świecie języka angiel­skiego wyrażenie „piasek w butach”, które — o ile mi poprawnie tłumaczono — stosowane jest w określeniu powrotu do miejsc, do których chętnie się zagląda. Ni­by że jakieś ziarnko piasku z tego miejsca dostało się do buta i ciągnie w rodzinne strony. Kiedy po raz trzeci znalazłem się w Hongkongu, pewnie wiedziony takim „ziarnkiem piasku”, poprosiłem znajomego, urodzonego tam i wychowanego, aby mi pomógł odnaleźć pewien adres.

Późnym wieczorem daliśmy nurka w plątaninę ma­łych domków przy krętych uliczkach. Rozpytywaliśmy przechodniów, wstępowaliśmy do małych sklepików i jadłodajni przemawiających tysiącem barw i tysią­cem woni. Wreszcie stanęliśmy przed małym domkiem, na pewno dość starym, chociaż zapaćkanym różnymi naklejkami reklamowymi i zniekształconym różnymi przybudówkami tak praktykowanymi w mieście, które się dusi w swej ciasnocie.

To chyba tu — powiedział mój przewodnik — ale nie dałbym za to głowy. Ta część miasta ucierpiała pod­

137

czas nalotów w ostatniej wojnie. Wygląda mi na to, że to jednak tu, że tu właśnie ten Szkot mieszkał i prak­tykował...

Staliśmy przez chwilę przed domem trzaskającym w szwach, mimo późnej pory rozbrzmiewającym gwa­rem głosów ludzkich niby' ul pełny pszczół. „Ten Szkot” — to Patrick Manson. Niemal całe swe dorosłe życie spędził między Chińczykami na Amoy, Taiwanie i w Hongkongu. Udało mu się przełamać nieufność swych pacjentów do medycyny „zachodniej”, a to przez porzucenie normalnego u nas zwyczaju, że lekarz przyjmuje pacjentów w swym gabinecie. W Chinach owej epoki sprzyjało to szerzeniu podejrzeń o czarno- księstwo, stwarzało atmosferę tajemniczości, która nie budziła zaufania pacjentów. Doktor Manson widział, jak jego chińscy koledzy praktykują na ulicy, a już w każdym razie w lokalu, do którego mogą bez trudu zajrzeć przechodnie. Tak i on urządził sobie gabinet: w pokoju na parterze z oknami wychodzącymi na ulicę.

Ci, którzy wiedzeni ciekawością zerkali od czasu do czasu do gabinetu szkockiego lekarza, kiedy akurat był sam i nie przyjmował pacjentów, oglądali go pochylo­nego nad dziwnym instrumentem. Doktor Manson miał mikroskop i ambicje naukowe; jakkolwiek późniejsze badania podważyły niektóre jego teorie, to jednak krę­ta ścieżka, na którą wstąpił, zawiodła go ostatecznie na właściwą drogę, prowadzącą do poznania tajemnicy malarii.

...LOS NIE POZWALA NA ŁATWE ZWYCIĘSTWA

Doktor Manson ciężko pracował w klimacie trudnym do zniesienia dla Europejczyka, ze szkocką zapobiegli­wością ciułał grosze i mając 46 lat postanowił wrócić

w rodzinne góry, aby tam żyć z owoców swej pracy. Oszczędności życia zostały jednak powierzone niewłaś­ciwym rękom, prysły marzenia o spokojnej starości i dostatnim utrzymaniu z małego kapitaliku. Trzeba było podjąć na nowo praktykę lekarską. Kłopoty pana doktora stały się w ostatecznym rachunku błogosła­wieństwem ludzkości, pewnie nie byłoby mu dane do­konanie odkrycia, gdyby wolny od trosk finansowych łowił pstrągi w wartkich potokach rodzinnej Szkocji.

Znowu przyjmował pacjentów — tym razem w Lon­dynie. Na tyłach swego domku miał osobny pokój, do którego nigdy nie wchodzili pacjenci, a który z rzadka tylko pokazywał tym, którzy dzielili jego zaintereso­wania naukowe. Pokój ten zwany był, bez dbałości

0 formy, po prostu „gnojówką”. Tu stały klatki ze szczurami, ptakami czy innymi zwierzętami laborato­ryjnymi, mikroskopy i prymitywne stoły, na których doktor prowadził swoje badania nad materiałami, jakie nadsyłali mu życzliwi koledzy z różnych krajów tro­pikalnych Afryki i Azji.

Doktora Mansona nie ma już między żyjącymi, ale z całego świata nadchodzą — teraz już frachtem lotni­czym — pilne przesyłki do Londynu. W specjalnych opakowaniach dostarczane są jajeczka komarów. Lar­wy, które się wylęgają, żywione są sproszkowanym po­karmem dla dzieci, po tygodniu w klateczkach zaczy­nają się pierwsze loty uskrzydlonych już owadów. Samce żywione są cukrem, samice zaś pasą się na wy­golonym specjalnie brzuszku morskiej świnki lub do­stają krew z przedramienia któregoś z uczonych. Badania są ogromnie skomplikowane, jako że pewne odmiany komarów nie chcą rozmnażać się w niewoli

1 muszą być sztucznie zapładniane. W każdym razie celnicy błyskawicznie dokonują odprawy, kiedy na

I

139

skrzynce dostrzegą adresata: „Ross Institute of Tropi­cal Hygiene, Keppel Street, London, W.C. 1”.

Instytut imienia Rossa... W opowieści naszej pojawia się więc nowa postać bohatera, tak jak on sam zjawił się pewnego dnia w pracowni doktora Mansona i sta­nął na progu owej „gnojówki”. Młody człowiek grzecz­nie zasalutował i przedstawił się swemu starszemu ko­ledze: major Ronald Ross z Indyjskiej Służby Medycz­nej, obecnie na urlopie w rodzinnym kraju. Obaj lekarze mieli wiele wspólnych zainteresowań i rozmo­wa po wymianie grzeczności zeszła na tematy zawo­dowe.

Czy podziela pan, doktorze Manson, opinię naszego francuskiego kolegi, doktora Alfonsa Laveran, który jest zdania, że to jakiś pasożyt wywołuje malarię? — zapytał major Ross.

Ostrożny i wstrzemięźliwy Manson potwierdził tę hi­potezę. To był przecież ów trop, po którym szedł od lat, wsuwając pod mikroskop kolejne preparaty tak w parne wieczory na wyspach u wybrzeży Chin, jak i w mgliste londyńskie popołudnia.

Tak, kolego, to, co widziałem, każe mi przypusz­czać, że stąd właśnie wywodzi się malaria...

Major Ross, opuszczając „gnojówkę” przy Queen Anne Street, miał temat do rozmyślań na ten wieczór i wiele, wiele innych. To był człowiek o giętkim umyśle, jego marzenia harcowały między skomplikowanymi problemami matematyki i medycyny, parał się poezją. Jakkolwiek jego odkrycia żyć będą tak długo, jak długo ludzie wspominać będą pionierów medycyny, to jednak do końca swych dni w godzinach szczytowej sławy i wielkiego tryumfu żałował, że nie starczyło mu czasu na rozwiązanie zawiłych zagadnień matematyki lub że stanął w połowie drogi w pracy nad wierszowanym dramatem. Nie jestem w stanie ocenić jego dorobku

140

w zakresie matematyki, ale gdyfby major Ross spisał dramat swego własnego życia — prozą czy mową wią­zaną — to na pewno byłaby to pasjonująca lektura, a przeniesiony na scenę stanowiłby pasjonujące wido­wisko.

UKĄSZENIE ZA GROSZ

Urodził się w Indiach jako syn szkockiego oficera i Angielki. Medycynę skończył w Londynie, a potem wstąpił do Indyjskiej Służby Medycznej, a ściślej bio­rąc — został lekarzem wojskowym. Przez jakiś czas przerzucany był z garnizonu do garnizonu, leczył żoł­nierzy, w wolnych chwilach grywał w bilard, tenisa lub pisał wiersze. Pasjonował się matematyką, wydawać się mogło, że właśnie ta dziedzina pochłonie go najbardziej.

Z Quetta w północnym krańcu Indii odkomendero­wano go na południe do Bangalore. Potem służył w Bir­mie, następnie na wyspach Andaman, gdzie zlokali­zował akcję romantycznej powieści „Dzieci oceanu”, którą krytycy przyrównywali do dzieł Stevensona. Jest to opowieść o namiętnej miłości zakończonej tragedią. Podjął wątek nie dokończonego dramatu Byrona, opu­blikował zbiór poezji pod tytułem „Na wygnaniu”. Powieść romantyczna „Duch Burzy” podejmuje tra­giczny temat handlu niewolnikami.

Powróciłem znów do Indii, pozostawiając w ojczyź­nie żonę i troje dzieci. Miałem 38 lat i po dwunastu la­tach służby doszedłem w 1893 roku do rangi majora- lekarza”. Tak zwięźle podsumował sam Ross ten roz­dział swego bogatego życia. Ale wydaje się, że jego epokowe odkrycie zrodziło się z dyskusji z Patrickiem Mansonem. Ich krańcowo różne charaktery uzupełniały się w tych dyskusjach. Manson — wyrachowany i ostrożny, Ross — o umyśle marzyciela, pełen pomy­

141

słów i ambicji, zawsze gotów do gry o wielką stawkę, człowiek z żyłką hazardzisty.

Francuski lekarz wojskowy Laveran, służący w Al­gierze, ustalił, że to jakieś pasożyty wywołują malarię. Jego odkrycie datuje się jeszcze od 1880 roku, ale nie zostało wtedy ustalone, w jaki sposób pasożyt ten do­staje się eto ciała człowieka. Patrick Manson nie tylko mógł pokazać swemu młodszemu koledze z Indii owe­go pasożyta pod mikroskopem, ale i wskazać mu bar­dziej konkretne drogi poszukiwań. Ross wspominał po­tem, jak pewnego dnia obaj z Mansonem przechadzali się po Oxford Street i jak jego starszy kolega wypo­wiedział pamiętne słowa: „Wyznaję teorię, że to ko­mary przenoszą malarię...”

Harley Williams, za którym przytaczam tu wiele fak­tów, zwraca uwagę na mechanikę dojrzewania tego odkrycia. Weź zasób wiedzy medycznej, dodaj szczyptę wyższej matematyki, wiązkę talentu poetyckiego i magii słów, hoduj je przez dwanaście lat w spokojnej atmosferze garnizonowej, dodaj trochę nowej wiedzy technicznej i rzut oka na prace Alfonsa Laveran, za­barw wszystko uczuciem litości dla Indii beznadziejnie przeżartych chorobami. Na mieszankę tę trafia iskra bezpośredniej pogawędki na Oxford Street i nagle całe doświadczenie nabiera życia, mieszanina wre i stwarza coś, czego dotąd nikt nie oglądał.

Major Ross pracował w Indiach w pocie czoła. Hodo­wał komary, które żywił krwią chorych na malarię. Za taką dostawę pokarmu dla komara płacił jedną ana, czyli grosz.

KREW HUSSEINA CHANA

Miłośnicy kryminalnych filmów czy powieści mają zepsutą zabawę, jeżeli im się zawczasu powie, jak się kończy akcja, czyli po prostu: kto zabił. W naszym

142

jednak wypadku narracja będzie bardziej zrozumiała, jeżeli wprowadzimy najpierw Czytelnika w istotę cho­roby, czyli powiemy, kto zabił miliony ludzi. Po­tem — jak sądzę — bardziej jasne stanie się dzieło po­gromców malarii.

Malaria, czyli zimnica, jest chorobą krwi. Pierwot­niak, który ją wywołuje, stanowi samodzielny organizm zwierzęcy, umie oddychać, odżywia się i wydala resztki pokarmowe. Panoszy się w czerwonych ciałkach krwi ludzkiej, niszczy je całkowicie. Każdy taki szturm na nowe krwinki przejawia się u chorego gorączką, bóla­mi głowy i dreszczami Objawy powtarzają się regu­larnie.

Komar kąsa człowieka chorego, pierwotniak dostaje się do organizmu komara i zostaje w nim piętnaście dni, zanim komar sam może zakazić zdrowych lucM. Nie będziemy tymczasem zagłębiać się w studiowanie licznych odmian malarii, wspomnę tylko, że już staro­żytni lekarze odróżniali trzeciaczkę od czwartaczki, a to w zależności od częstotliwości występowania objawów. Pierwsza atakuje co 48 godzin, a druga — co 72 godzi­ny.

W Secunderabadzie, w Indiach, gdzie upał jest nie do zniesienia dla przybyszów z Europy, major Ross za- . czajał się na komary, które nakrywał buteleczką, kiedy przysiadły na ścianie. Potem owad był dopuszczany do chorego na malarię. Wtedy Ross dokonywał sekcji komara i pod mikroskopem badał jego żołądek. Na po­czątku ustalił, że zachodzą pewne zmiany w tym orga­nie, tak jak zmienia się obraz krwi chorego na malarię. Nie potrafił jednak wyjaśnić natury tych przemian. Szły ^isty z Secunderabadu do Londynu, poczta z Lon­dynu przynosiła odpowiedzi od Mansona do lekarza gar­nizonowego w Secunderabadzie. Manson poddał pod rozwagę przypuszczenie, ie może pewne odmiany mo-

skitów są bardziej podatne na te przemiany niż inne, co z kolei naprowadziło Rossa na ślad komara widliszka. 'W trakcie tych nieustających doświadczeń major Ross dostał rozkaz natychmiastowego wyjazdu do Dangalore na południu Indii, gdzie wybuchła epidemia cholery. Odwołał się od tej decyzji do władz wyższych, ale spot­kał się z odmową. Ostatecznie — rozumowano — ktoś musi jechać do zagrożonego miasta, a kolega Rossa, lekarz tego samego pułku, był na urlopie, który wyko­rzystywał dla wyścigów konnych...

Następnym miejscem postoju była mieścina Ootaca- mund, gdzie uczony zmienił się w pacjenta. Już po dzie­więciu godzinach pobytu w strefie malarycznej prze­szedł ostry atak tej choroby. Akt oskarżenia przeciw komarowi wzbogacony został o nowe dowody rzeczowe. To przecież nie wdychanie „miazmatów” bagiennych mogło wywoływać tę chorobę, jak to sobie wyobrażali ludzie.

Ross zaniedbywał swą karierę wojskową, inni lekarze wyprzedzili go na drodze awansu. A przez rok jego do­świadczeń w Indiach zmarł na malarię nowy milion ludzi. Zdumiewające jest więc — zauważa jego bio­graf — że na całym tym bezkresnym obszarze tylko je­den człowiek starał się dojść do istoty tej choroby.

W czerwcu 1897 roku znalazł się znowu w Secunde- rabadzie. Był to miesiąc wyjątkowo sućhy i upalny, deszcze jakoś nie nadchodziły. Praca w laboratorium szpitalnym była katuszą, tym bardziej że Ross nie mógł nawet używać stosowanego wtedy w Indiach obra­canego ręcznie wentylatora, gdyż obawiał się, by podmuch powietrza nie zdmuchnął „jego” komarów. Uczonego gnębiły roje dokuczliwych much, ód potu le­karza zardzewiały śrubki mikroskopu. Uporczywie kra­jał komary, oglądał ich żołądki. 20 sierpnia wziął na warsztat kolejną porcję owadów, obżartych krwią cho-

144

rego na malarię Husseina Chana. Był przygotowany na to, że będą to znowu oględziny bez sensacji, zmor­dowany upałem przystąpił jednak do tej narzuconej sobie samemu roboty. Pod mikroskopem znalazł się ostatni z setki komarów, kiedy zmęczone oczy uczone­go dojrzały wreszcie to, co miało być ukoronowaniem pracy. Pisał potem: „A wtedy Anioł Przeznaczenia po­łożył swe dłonie na mej głowie...”

Na ścianach komarzego żołądka dostrzegł mianowicie czarne punkciki zupełniie identyczne z tymi, jakie pa­sożyt malarii wytwarza we krwi człowieka. Co wię­cej, zjawisko to dostrzegalne było tylko w tych koma­rach, które kąsały chorych na malarię, nie występo­wało wcale u tych komarów, które hodowano osobno dla kontroli doświadczeń i nie dopuszczano do ssania krwi chorych ludzi.

Ross poszedł do domu, zdrzemnął się godzinkę i wró­cił do laboratorium, wołając „Eureka!”, tak jak grecki matematyk Archimedes na dwa tysiące lat przed nim. Major-lekarz za jednym zamachem rozwiązał dwie za­gadki, jakie otaczały problem malarii. Raz — prowadził swe doświadczenia z widliszkami, a więc mógł ustalić, jakie komary są naprawdę rozsadnikami choroby. Dwa — trafił na prawidłowe wejście na drogę do usta­lenia, jak się zachowuje pasożyt malarii w owadzie.

BAŁ U GUBERNATORA

Znowu trzeba było odstawić mikroskop. Major Ross wysłał swe spostrzeżenia do Mansona do Londynu, a „Brytyjskie Czasopismo Medyczne” opublikowało na swych łamach wyniki prac garnizonowego lekarza z Indii, kiedy nowy nagły rozkaz rzucił majora na dwa lata do Indii Środkowych, do miejscowości, której na­

l

wet nie mógł znaleźć na mapie. Co gorsza, klimat tam był taki chłodny, że komary nie docierały wcale i trze­ba było zawiesić doświadczenia. Manson poruszył w Londynie wszystkie dostępne mu sprężyny, poszły rozkazy do dowództwa w Simla i major Ross odko­menderowany został na pół roku do zadań specjalnych. Mógł prowadzić dalej swe prace.

W Kalkucie udostępniono mu małe laboratorium, da­no do dyspozycji personel pomocniczy. Tam doprowa­dził do końca swe badania, jego raporty dotarły do Edynburga jeszcze przed zjazdem Brytyjskiego Związ­ku Lekarzy i wywołały zrozumiałą sensację.

Odkrycia te przyniosły mu uznanie niemal na całym świecie. Tylko rząd kolonialny w Indiach, dla którego pracował przez tyle lat, nigdy nie podziękował mu za jego trud, jego zalecenia dla walki ze straszną chorobą były starannie ignorowane. Ma się wrażenie, że geniusz uczonego złościł kolonialną biurokrację. Z uczuciem ża­lu Ross podał się do dymisji, przeszedł na emeryturę i wrócił do Europy.

Potem widzimy go na Czarnym Lądzie, jak w Sierra Leone, zwanym „grobem białego człowieka”, ustala, że to właśnie sam człowiek dba o to, aby ten grób w tro­pikalnym raju był stale pogłębiany i regularnie za­opatrywany w zwłoki... Ustalił obecność widliszka, osu­szał stawy i naftą oblewał wylęgarnie larw koma­rzy ch. Marzył o medycynie, która najpierw zapobiega samej chorobie — swymi marzeniami wyprzedził rze­czywistość o jakieś pół wieku. W Sierra Leone uważano go nadal za maniaka, zaledwie wyjechał, już zaniecha­no zalecanych przez niego prac. Kiedy zjawił się tam ponownie, wydał drugą wojnę komarom. Zwrócił uwagę na puste puszki po konserwach, które walały się między barakami, a które deszcze tropikalne zmieniały w małe wylęgarnie larw komarzych. Żaden szczegół

148

nie uszedł jego bystrej uwagi. Praca zaczęła owocować: kiedy gubernator wydał bal, to goście tańczyli w ogro­dzie przez całą noc, nie zwracając uwagi na „miazmaty bagienne”, które uważano dotąd za źródło zarazy.

CO WAŻNIEJSZE?

Następne wezwanie do pożaru nadeszło z terenu budowy Kanału Sueskiego, gdzie mimo dobrych wa­runków zakwaterowania liczba wypadków malarii wzrastała w alarmujący sposób. Sam prezes Towarzy­stwa Kanału Sueskiego wydał w swej willi w Ismaili przyjęcie na cześć znakomitego gościa. Ale gość zafra- powany został rojem komarów, które opadły go już w czasie bankietu. Poprowadził regularne śledztwo, gdyż nie umiał wytłumaczyć obecności kąśliwych owa­dów w samym mieście. Okazało się, że prawdziwymi wylęgarniami są tu szainba. Ross opracował szczegóło­we instrukcje walki z tą plagą, a na pożegnalnym przy­jęciu zapewnił swych gospodarzy, że zalewanie naftą tych zbiorników zlikwiduje malarię w osadzie. Gościnni Francuzi uważali, że optymizm tych zapewnień ma swe źródło w nadużyciu wina przez brytyjskiego lekarza, ale jednak wykonywali jego zalecenia i malaria wy­parta została z Ismaili.

Walki z komarami nie brano na ogół serio.' Pewien pastor zagadnął wręcz Rossa:

Uważa pan doprawdy, że sprawa ta ma jakiekol­wiek znaczenie?

Znacznie większe niż — dajmy na to — bitwa pod Waterloo!

Jak mi pan to wyjaśni, doktorze?

Przez całe życie Napoleon zabił milion ludzi. Ty­

leż samo zabija rok w rok każdy z tych tropikalnych pasożytów.

Człowiek, który za prace nad malarią dostał nagrodę Nobla, w jednym i tym samym roku opublikował ob­szerną pracę medyczną i zbiór własnych poematów. Na ślubach jego córek grano w kościołach utwory muzycz­ne skomponowane przez uczonego. Inna jego praca traktowała o matematycznych założeniach walki prze­ciw epidemiom. Ronald Ross był wszechstronnie uta­lentowanym człowiekiem. Ale dzieło przeżyło mistrza tam, gdzie odkrył tajemnicę malarii. I pewnie duch je­go raduje się widząc, jak w instytucie jego imienia przy Keppler Street w Londynie uczeni z całego świa­ta wydzierają chorobie jej ostatnie tajemnice.

Trudno tu wymienić wszystkich, którzy cegiełka po cegiełce zbudowali gmach naszej współczesnej wiedzy

0 malarii.

Wiedza ta wytyczała strategię walki przeciw malarii. A więc drenowano trzęsawisk^, przestrzegano zawie­szenia szczelnych siatek przeciw komarom w oknach

1 drzwiach, spowijano łóżka w moskitiery. Dla zabicia larw widliszka w wodach stojących w okolicach nad­morskich sztucznie zwiększano zasolenie wody przez budowanie tam zatrzymujących część wody morskiej podczas odpływu. Zarybiano stawy gambusią, żarłocz­ną rybką, która gustuje w larwach komara. Przede wszystkim jednak używano środków chemicznych.

WIEK ODPORNOŚCI”

W Bazylei, mieście, które przezwano „największą apteką świata” z racji działania tam kilku gigantów chemii farmaceutycznej, jeszcze kilka lat temu widzia­łem przy pracy słynnego doktora Paula Mullera, który

148

ustalił, iż pewien znany od kilkudziesięciu lat preparat ma silne działanie owadobójcze. Wynalazca DDT, jak nazwano ten produkt, wyróżniony został nagroda, Nobla. Mijały lata, a DDT likwidowało stonkę ziemnia­czaną, wszy i komary. Tak Szwajcaria, ojczyzna uczo­nego, ocaliła przed zagładą swe zbiory ziemniaków, tak służba sanitarna Sprzymierzonych opanowała groźną epidemię tyfusu, która wybuchła w Neapolu i zagrażać mogła frontowi, nim masowe odwszanie nie zlikwido­wało niebezpieczeństwa.

DDT i inne preparaty, sporządzone na bazie tego produktu, stosowano nie tylko na froncie w Europie, ale i na Pacyfiku. Kiedy wojska amerykańskie lądowa­ły na wyspie Nissan na południowym Pacyfiku, to ustrzeżono je przed malarią przez intensywne spry­skiwanie terenu. Wojna się skończyła, żołnierze wrócili do domu, a wyspę nawiedziła plaga komarów, jakiej nie pamiętali najstarsi wyspiarze. Okazało się, że za­głada komarzego rodu dosięgła także i ptactwo, które truło się komarami nasyconymi chemikaliami — a przecież ptaki mnożą się wolniej niż komary. W ten sposób pozbawione naturalnych wrogów komary otrzy­mały zielone światło dla swych armii. Pewien uczony, którego cytuje Rachel Carson w swej wstrząsającej książce „Milcząca wiosna”, wyraża pogląd, że chemicz­ne środki owadobójcze przypominają w działaniu wiel­kie koła napędowe, na których nigdyś dreptali więźnio­wie, poruszając w ten sposób różne prymitywne urzą­dzenia. Skoro się raz weszło na takie koło, to nie można się już zatrzymać z obawy przed groźnymi konsekwen­cjami. „Milcząca wiosna” — to ostrzeżenie ludzkości przed okresem, kiedy nadejdzie ta pora roku, ale przy­roda będzie milczeć jak zimą, gdyż wyginą ptaki i owady...

Gdyby żył Darwin — powiada autorka — to rado­

140

wałby się potwierdzeniem teorii, że przeżywają jed­nostki najbardziej przystosowane. Chemikalia zabijają slabeuszów, zostają przy życiu owady silne i odporne. A liczba ich rośnie z każdym dniem. Uczeni twierdzą, że wkraczamy w „Wiek Odporności”. Znany brytyjski badacz dr Charles Elton mówi: „Słyszymy teraz tylko szmery tego, co może się przerodzić w lawinę...”

Na marginesie doniesienia, że pewne gatunki klesz­czy nękających bydło w Afryce wytworzyły odporność na chemiczne środki owadobójcze, inny znawca proble­mu pisał melancholijnie: „Gdyby należycie pojmowano znaczenie takich informacji, to wiadomości tego rodza­ju, omawiane zazwyczaj tylko w środowiskach nauko­wych i cytowane w zwięzłych wzmiankach dziennikar­skich, powinny być umieszczane pod tytułami tak wiel­kimi, jak gdyby dotyczyły jakiejś nowej broni termo­jądrowej”.

Z frontu walki z malarią napływały początkowo same dobre melduhki. Komary siadały na ścianach spryska­nych DDT, ginęły i wydawać by się mogło, że tryumf nad chorobą jest już bardzo bliski. W Grecji „anopheles sacharovi" też prawidłowo reagował na truciznę, przez trzy lata od zaczęcia akcji przeciwmalarycznej wszyst­ko potwierdzało optymistyczne przewidywania.

W 1949 roku komary ciągle jeszcze były groźne, Ustalono, że dorosłe owady gnieżdżą się pod mostami drogowymi, a więc uchodzą cało ze spryskiwania ścian w domach mieszkalnych i stajniach. Inne widliszki odnajdywano na pniach i pod liśćmi drzew pomarań­czowych, gdzie widocznie wypoczywały na świeżym powietrzu po emocjach przebytego spryskiwania DDT. Z wolna przychodziły do siebie, leciały znów w kierun­ku skupisk ludzkich i zarażały malarią.

150

WYŚCIG O ŻYCIE MILIONOW

Wiadomość o uodpornieniu się komara widliszka na działanie chemikalii owadobójczych jest tym groźniej­sza, że na terenach, gdzie malaria została już opanowa­na, poważnie zmalała odporność organizmu ludzkiego. Innymi słowy, można się było liczyć z nawrotem cho­roby, i to o jeszcze groźniejszym przebiegu. Światowa Organizacja Zdrowia zmieniła więc radykalnie stra­tegię: zamiast opanowania malarii postanowiono ją zlikwidować.

W przełożeniu na język faktów znaczy to, że chodzi nie tylko o zagładę komara widliszka, ale samej choro­by. Jeżeli w okresie trzech lat od ukłucia przez widlisz­ka nie nastąpi ponowne zakażenie, to pasożyty malarii znikają z krwi człowieka. Komar może szerzyć malarię tylko w ten sposób, że przeniesie ją z człowieka cho­rego na zdrowego.

Nowa strategia Światowej Organizacji Zdrowia po­lega więc na tym, aby rzucić na front wielkie ilości środków owadobójczych. Wytępi się jak najwięcej ko­marów nieodpornych, a tym samym zahamuje postęp epidemii. Wtedy zachorowań będzie tak mało, że moż­na sobie będzie pozwolić na indywidualne leczenie cho­rych nowoczesnymi preparatami antymalarycznymi. Chodzi o to, aby krew ludzii oczyścić z pasożytów, jesz­cze nim odporne na chemikalia owady zdążą uzupełnić swe przerzedzone szeregi.

Przed malarią zabezpieczają środki chemiczne — pastylki, które bierze się codziennie lub raz w tygod­niu. Chemicy starają się o stworzenie pastylek „retard”

o opóźnionym działaniu, które chronić będą przez pół roku przed chorobą. To ważne tam, gdzie malaria ata­kuje koczowników lub ludzi żyjących w dżungli albo na innych niedostępnych terenach i tym samym trud­

151

nych do skontrolowania. Raz na pół roku można jed­nak dotrzeć do takich ludzi i nakłonić ich do przyjęcia leku. Już się stosuje sól kuchenną z domieszką leków antymalarycznych. Sól taka rozdawana jest bezpłatnie, nikt przecież nie zapomni o posoleniu posiłku! Tym samym zabezpiecza się przed malarią lub przynajmniej łagodzi przebieg choroby.

Dramatyzm tego wyścigu o zdrowie ludzkości oce­niony będzie na pewno z perspektywy historii. O cóż właściwie chodzi? Oto w czasie wielkiej zagłady wi­dliszka przeżywa w danej okolicy kilkaset odpornych osobników. Ich potomstwo jest też odporne, w drodze naturalnej selekcji powstaje odporna odmiana. Na to jednak trzeba czasu, uczeni twierdzą, że od pięciu *do siedmiu lat. Teraz więc odbywa się wyścig, stawką jest życie milionów. Kto przyjdzie do mety pierwszy? Czło­wiek uzbrojony przez chemię czy komar?

To pytanie postawiono uczonym świata. Wywiad starannie zbiera informacje o ruchach wroga i jego urządzeniach obronnych. Meldunek: organizm komara wytwarza pewien enzym stanowiący puklerz przeciw wycelowanemu weń środkowi owadobójczemu. Przeka­zano wiadomość chemikom, trzeba będzie zastanowić się nad ewentualnym uzupełnieniem formuły cieczy do spryskiwania. Meldunek: Należy wyjaśnić, czy ma­lowana ściana nie wchłania z biegiem czasu chemikalii, osłabiając tym samym ich działanie. A może pewne ga­tunki farby rozkładają środki owadobójcze?

Problemów jest wiele. O Ue się uda je rozwiązać, to król chorób zostanie zdetronizowany.

MAGNETOFON, KTÓRY ZABIJA, CZYLI».

Zresztą nie tylko w samej chemii nadzieja. Studiuje się inne metody.

Jak najlepiej zwalczać komary? Ano chyba przez ich masową hodowlę. Mianowicie hoduje się miliony komarów, a kiedy wychowankowie już ładnie bzyczą na znak, że są gotowi do lotu, wtedy naświetla się ich promieniami gamma z radioaktywnego kobaltu. Czas tej operacji jest bardzo dokładnie ustalony i musi być pieczołowicie przestrzegany, aby — nie daj Boże! — przypadkiem jakiegoś komara nie zabić. W żadnym też wypadku nie wolno dopuścić do tego, aby komary sta­ły się osowiałe i aby nie w głowie im były uciechy tego owadziego świata.

Naświetlanie musi natomiast wywołać bezpłodność u samców. Komary wypuszcza się ¡na wolność, a że sa­mica komarza może tylko raz w życiu przeżywać mi­łosne wzloty, więc jeżeli wszystko się powiedzie, to złoży ona nie zapłodnione jajeczka. W świetle ujem­nych stron stosowania chemikaliów, które zabijają bez różnicy wszystkie owady i stworzenia żywiące się owa­dami, metoda ta jest na pewno lepsza.

Inny sposób wymyślony przez perfidnych ludzi — to śmierć nagrana na taśmie magnetofonowej. Wiado­mo mianowicie, że niektóre owady silnie reagują na dźwięk. Na przykład nietoperze latając nocą wydają ciągły ton, niesłyszalny dla ludzkiego ucha, a który na zasadzie podobnej nieco do działania radaru prowadzi nietoperza w zupełnych ciemnościach bez obawy

o kraksę. Otóż dźwięk ten działa odstraszająco na pew­ne odmiany ćmy;‘ owady słusznie podejrzewają, że nie­toperze mają wobec nich niecne zamiary i ten dźwięk zwiastuje im groźne niebezpieczeństwo.

Są natomiast dźwięki, które działają przyciągająco.

103

Komar samiec startuje do lotu, kiedy tylko usłyszy charakterystyczny dźwięk skrzydeł lecącej samicy. Jest to dla niego zapowiedź miłej randki, a więc nie traci czasu, aby ruszyć w pościg. Piekielnym pomysłem jest tu więc odtwarzanie z taśmy magnetofonowej tej mu­zyki miłej dla komarzego ucha, a magnetofon lub ra­czej głośnik albo nawet kilkanaście głośników nadają­cych ten sam „program” otacza się subtelną siateczką metalową, która pozostaje pod prądem... Można rzec, że komar dosłownie spala się w swym uczuciu...

..¿OWI NA GRUBEGO ZWIERZA

Ultradźwięki zabijają larwy w wodzie, ale metoda ta wymaga jeszcze dopracowania, aby nie mordować in­nych stworzeń, które też w wodzie żyją, a są dla nas niegroźne. 4 ~’i ,

Takich bitew nlie wygrywa się w laboratorium. Ko­mar jest przez uczonych traktowany naprawdę jak gru­ba zwierzyna. A zresztą nie ma w tym żadnej przesa­dy. W Syjamie wielkie plakaty ostrzegają, że jtygrysy zabijają tam rocznie kilkunastu ludzi, ale widliszki — wiele tysięcy.

Aby poznać naprawdę obyczaje widliszka, hoduje się go i wypuszcza na wolność z lecącego nisko samolotu, potem ustala się trasę, jaką komar potrafi przebyć, co ma zasadnicze znaczenie dla racjonalnej walki. Na Borneo, na przykład, straszną plagą jest odmiana „sun- daicus”, która wieczorami rusza w stronę osiedli ludz­kich, atakując je zwartą masą. Otóż* te komary nie przelecą trasy dłuższej niż cztery kilometry. Samce zadowalają się całkowicie nektarem z kwiatów, nato­miast samice łakną krwi, i to najlepiej ludzkiej. Co gor­

154

sza, dla samicy ta krwiopijcza działalność jest ukoro­nowaniem działalności płciowej, jajeczka bowiem nie osiągną pełnej dojrzałości, O ile mama po zapłodnieniu nie nałyka się krwi. Moi rozmówcy z laboratoriów po- lowych akcji „Sabah 420” twierdzą, że samica nie ma zbyt wielkiego apetytu, ssie krew raz na dwa dni. Te­raz jednak trzeba brać pod uwagę astronomiczną obfi­tość tych owadów, aby zrozumieć, jaka to plaga i za­razem niebezpieczeństwo dla ludzi.

To Wam powiadam z własnego doświadczenia, dra­piąc się po nogach i szyi. Bo akurat w głębi dżungli w Sabah wyczerpał mi się płyn odstraszający komary, który zabrałem jeszcze z Genewy. Miejscowy sklepik chiński miał do zaofiarowania tylko produkt ijaMejś anonimowej firmy z Singapuru. Urzekła mnie bajecznie kolorowa etykieta na butelce przedstawiająca chiń­skiego wojownika w pancerzu i hełmie, który zgrabnym cięciem miecza obcina łeb ogromnemu komarowi. Tekst był tylko po chińsku i malajsku, co już samo wskazywałoby na to, że jest przeznaczony dla bardziej do tradycji przywiązanej klienteli, jednak nabyłem preparat, skoro inny był dostępny tylko w dobrze za­opatrzonych sklepach daleko na wybrzeżu.

Rano polałem się obficie cieczą. Woń nie bardzo pło­szyła komary, natomiast współziomkowie zaczęli jakby stronić od mego towarzystwa. Cuchnąłem tak, że w Pa- par psy, odsypiające spiekotę południa w cieniu drzew, budziły się z głębokiego snu, kiedy nadchodziłem, po­ciągały nosem i szybko przenosiły się na drugą stronę zaułka. W Kenigao zlitował się nade mną sanitariusz, który odstąpił mi puszkę bardziej cywilizowanego pre­paratu. Wziąłem zaraz prysznic, potem powierzyłem przesiąknięte wonnościami Wschodu szaty chińskiemu praczowi, który rzucił się na nie z zajadłością cechu1- jącą ten zawód. Sam przebrałem się i zostałem przyjęty

ponownie do społeczności. Wieczorem, popijając piwo z puszki, siedziałem tuż pod wielkim przytwierdzonym do sufitu wiatrakiem, którego obracające się z wolna skrzydła rzucały migocące cienie na moje notatki.

KOTY NA SPADOCHRONACH

Mój rozmówca jest włoskim malariologiem. Nic co komarze nie jest mu obce. Ubolewa nad trudnościami dokładnego rozpoznania komarów, które tak atakują „skazane plemię” Murut.

Jakie to są trudności, doktorze?

Ano w akcji na taką skalę nic nie może być zo­stawione domysłom. Trzeba bardzo dokładnie wiedzieć, jaki rodzaj komara występuje w tej czy innej wiosce. A może są tam dwie albo trzy odmiany naraz? Może okresowo pojawiają się jakieś nowe odmiany? To trze­ba dokładnie ustalić, jeszcze nim zjawi się „człowiek z białym proszkiem”, jak obrazowo nazywa się tu ekipy spryskujące domy chemikaliami. Powiadam więc mym pacjentom, że trzeba łowić komary i dostarczać je do laboratorium dla rozpoznania. Komary — powtarzam — a nie muchy czy inne owady. Ale z takimi łowami trze­ba czekać do zmroku, a jak pan zauważył, Murutowie zdrowo popijają. Ileż to więc było z tym trudności, aby zorientować się w odmianach występujących tu widlisz­ków! Murutowie bardzo chętnie włączali się do naszej akcji, mieli wiele dobrej woli. Ale po zmroku, kiedy sobie popiją, żaden Murut nie tylko nie odróżni koma­ra od muchy, ale komara od1 bawołu wodnego... To nie była prosta sprawa, niech mi pan wierzy. A przecież to była dopiero faza przygotowawcza. W tym okresie przeprowadza się rozpoznanie terenu, sporządza plany wsi i numeruje domy. Opracowuje się trasy dla ekip,

156

zakłada placówki, gdzie studiuje się komary i ich zwy­czaje, werbuje się i szkoli ekipy, które mają spryski­wać domy, zabezpiecza transport i dostawy chemikalii. Wybiera się porę roku, która najlepiej nadaje się do szturmu, i wreszcie wkracza się w fazę ataku. Wtedy przeprowadza się intensywne spryskiwanie domów, aby jak najszybciej przerwać proces przenoszenia choroby przez komary. Z uwagą śledzimy reakcję świata owa­dziego, naturalnie najbardziej interesuje nas każdy sygnał o pojawieniu się komarów odpornych na chemi­kalia. Uważamy za sukces, jeżeli po trzech czy czterech latach cyfra zachorowań spada do jednego na 2000 mie­szkańców.

Wtedy następuje faza konsolidacji. Bastiony koma­rów muszą być wykryte i ponownie zaatakowane środ­kami chemicznymi. Każdy wypadek choroby z wysoką gorączką powinien być traktowany jako malaria, to znaczy że należy zaraz przeprowadzić analizę krwi. Wykryte przypadki muszą być zaraz wyleczone. Jeżeli nie ma nowych zachorowań, następuje faza utrzymania zdobytych pozycji, przy czym tu już nie działa żadna specjalna organizacja, ale normalna służba zdrowia. Leczenie malarii staje się absolutnie przymusowe, co więcej — prowadzi się śledztwo dla ustalenia, w jaki sposób chory zaraził się zimnicą.

To, co panu powiedziałem — to niejako generalne zasady działania. Tak samo się to odbywa w Brazylii czy na Borneo. Ale oczywiście w każdym terenie są odrębne warunki, dlatego też zdarzają się na margine­sie naszej akcji wypadki zabarwione pewnym kolory­tem lokalnym.

Na przykład, doktorze?

Na przykład zaraz za miedzą, w Sarawaku, ofia­rami naszej akcji padły także i koty. Koty wylegują

157

się na dachach czy murach spryskiwanych środkami owadobójczymi, potem myją się bardzo starannie, po kociemu liżąc swe futra, a tym samym zjadając tru­ciznę. Koty tutejsze chętnie też zajadają wielkie koniki polne, a owady te też znalazły się w zasięgu działania chemikalii. Innymi słowy, doszło do poważnego zakłó­cenia równowagi w świecie zwierząt, gdyż szczury, które nagle ustaliły nieobecność swego mruczącego wroga, ruszyły do szturmu na spichlerze i pola ryżowe. Doszło do tego, że w trudno dostępnych wioskach w dżungli trzeba było urządzać formalne desanty ko­tów, które z samolotów zrzucano na małych spadochro­nach, aby tylko jak najszybciej zapewnić ochronę zbio­rów i uchronić ludzi od głodu.

CZAROWNICE Z DZIEWIĘCIU WSI

Zimnica jest strasznie niebezpiecznym wrogiem — powiada malariolog przecierając okulary w złotej opra­wie — każdy błąd naszej taktyki i strategii zostanie wy­korzystany, aby przerwać się przez nasze linie i na­głym pojawieniem się na terenach, które uważaliśmy już za oswobodzone, zamanifestować swą obecność.

Tyle mój rozmówca. Inni zwrócili mi uwagę, że tak jak powiada się, że syty nie zrozumie głodnego, tak i zdrowy nie pojmuje chorego. Były kraje, które zajęły postawę „ja-to-już-mam-z-głowy” i jak to się obrazo­wo powiada — patrzyły w inną stronę.

Na Borneo zetknąłem się jeszcze z jednym ważnym aspektem tej gigantycznej akcji przeciw malarii. Otóż komar widliszek nie zna granic. Nie przyjmuje do wia­domości tego stanu rzeczy, jaki stworzyli na wielkiej wyspie ludzie, a mianowicie, że cała południowa część należy do Indonezji i zwie się Kalimantan, na pół­

nocy zaś Sabah i Sarawak wchodzą w skład Malajzji, Brunei natomiast jest brytyjskim protektoratem. W Brunei, Sabah i Sarawaku dokonano ogromnego wy­siłku w walce przeciw malarii. Do najbardziej trudno dostępnych domów w dżungli czy na bagnach ekipy akcji przeciwmalarycznej docierały helikopterami, mo­torówki wiozły je w górę rzek. Upór i skoncentrowane działanie zaczęło przynosić plony. Ale kiedy tam byłem, twarze ludzi odpowiedzialnych za tę walkę znowu się zasępiły.

Komary bowiem, jako się rzekło, nie znają granic wytyczonych przez ludzi, ich przetrzebione wojska ściągnęły posiłki z Kalimantanu, czyli indonezyjskiej części wyspy, gdzie widliszkom dano wytchnienie. Nie­obecni w walce przeciw malarii szkodzą nie tylko so­bie, ale i sąsiadom.

Przenieśmy się teraz w jeszcze inne strony, gdzie sprawy te doczekały się rozwiązania. Zmieniam taśmę magnetofonu, z nagrania znika język angielski, nie przebija się gwar głosów malajskich czy chińskich. A jednak to też Azja.

W Azerbejdżanie zimnica była straszliwą plagą. Pe­wien pisarz zanotował, że w tych stronach każdej chwili każdego wieczora z każdego człowieka 99 koma­rów ssie krew. Chinina była lekiem nie na każdą kie­szeń, znachorzy stosowali inną metodę. Chorego wkła­dano do skóry zabitego przed chwilą barana, kiedy tam się zagrzał, to go wydobywano i oblewano lodowatą wodą. Ten sposób nie leczył co prawda zimnicy, ale za to wywoływał u pacjenta różne komplikacje przyśpie­szające zgon wycieńczonego chorobą człowieka.

159

MAKI NA MECZECIE

Komary nisko latają. Wykorzystując ten fakt w róż­nych wioskach azerbejdżańskich stawiano drewniane wieże, gdzie ludność nocowała, aby uniknąć choroby.

Zresztą w Azerbejdżanie walka przeciw zimnicy by­ła zawsze utrudniona ogromną rozmaitością klimatów. W odmiennych warunkach klimatycznych trzeba było opracować odmienne warunki działania, aby doprowa­dzić wreszcie do pokonania choroby.

Z Baku leci się całą noc do Samarkandy w Uzbeki­stanie. Miasto obchodzi właśnie 2500 lat swego istnie­nia, to jedno z najstarszych miast świata.

W szczeliny muru starych meczetów wiatr naniósł ziemię, a na niej zasiał potem maki, teraz łagodnie po­chyla kwiaty górujące nad barwnym tłumem ludzi azjatyckiego miasta. Bibi-chanum, umiłowana żona po­tężnego władcy, który trząsł współczesnym sobie świa­tem, wspominana będzie tak długo, jak długo istnieć będą poematy z kamienia i marmuru, mozaiki i zdo­bienia, którymi uczcił zmarłą zrozpaczony mąż. Pochy­lają się coraz bardziej ku ziemi zwykłe mogiły na po­bliskim starym cmentarzu, nie ma śladu po tych, którzy nie byli możnymi. Nie wiadomo już teraz, jaka zabiła ich choroba, ale bez wątpienia nad prastarymi budowla­mi miast dawnego Turkiestanu unoszą się widma ofiar zimnicy.

W Uzbekistanie w latach 1893—1902 zimnica zabiła 40 000 ludzi, a przecież był to wtedy kraj słabo zalud­niony. Paradoksem występującym i w innych krajach azjatyckich było to, że rozwój hodowli ryżu sprzyjał postępowi choroby. Na ryżowiskach tworzyły się w płytkiej wodzie stojącej idealne wylęgarnie larw ko­mara. Ludzie nie bardzo pojmowali, dlaczego zimnica

1*0

czai się przez kilkanaście lat, aby potem nagle uderzyć na tadżyckie czy uzbeckie wioski. Słynny badacz Isa- jew, wsławiony jako pogromca drakunkulozy, ustalił, że woda z topniejących lodowców latami gromadzi się wysoko w górach, aż wreszcie swym własnym ciężarem przerywa lodowe bariery i spływa w doliny. Tam wte­dy tworzą się rozlewiska i milionowe armie komarów ruszają do szturmu.

PODARUNEK Z USTERKĄ

Dramat z niedalekiej przeszłości, o którym chciał­bym tu opowiedzieć, rozegrał się na scenie zwanej Gru­zją. Aktorzy lub może raczej ich dzieci czy dzieci ich dzieci — to Gruzini o suchych twarzach i drapieżnych rysach. Wiele jest w nich nostalgii za wojowniczą przeszłością, tu mężczyźni tańczą taniec z szablami, któ­ry przerwany być może tylko przez kobiety powiewa­jące chustami w dłoni.

W górskich osadach, gdzie wyziewy fabryczne nie skaziły powietrza, oglądać można na każdym niemal kroku relikty dnia wczorajszego. W przydrożnych ober­żach, owianych aromatem świeżych ziół, bez których nie ma posiłku w Gruzji, goście — przeważnie sami mężczyźni — popijają wino pod szaszłyki z pieczonej na rożnie baraniny. Małe kapele wydobywają z dziw­nych instrumentów melodie zrodzone dawno temu. W niedzielny wieczór chłopi wracają z wioskowych festynów, śpiewając na głosy pieśni wywodzące się z czasów, kiedy poczciwy człowiek żył w zgodzie z do­brą ziemią, a Europa była kontynentem w wieku mło­dzieńczym. W muzeach Tbilisi powtarzam wrażenia z holenderskich galerii obrazów. I tu, i tam ogląda się

na starych portretach dokładnie te same twarze, co między zwiedzającymi.

Nad miastem wznosi się na wysokiej górze posąg Matki Gruzji. W jednym ręku dzierży miecz na wro­gów i czarę wina — dla przyjaciół. „Jeżeli macie tak wielkiego mężczyznę, to go tu przyślijcie, ożenimy go z Matką Gruzją” — powiada kierowck wozu, którym dojechałem do podnóża posągu. Wydaje się, że to wino i słońce przez stulecia kształtowały charakter tego na­rodu, gościnnego i życzliwego.

Jeszcze nocą promieniują ciepłem nagromadzonym za dnia domy na krętych uliczkach starej dzielnicy. Rzeka Kura odbija światła miasta, mimo późnej pory domy są szeroko otwarte, ktoś tam sobie pitrasi po­siłek na oliwie, a ja — po pracowitym dniu wypełnia­jącym notatnik suchymi faktami i naukowymi termi­nami — wędruję nie patrząc na zegarek i słucham nie­oficjalnej strony opowieści.

Kiedy dobry Bóg dzielił ziemię między wszystkie ludy, zjawili się i Gruzini, aby odebrać swój przydział. Ba, kiedy ogonek interesantów był bardzo długi, a któż lubi stać w kolejce? Gruzini usiedli więc sobie wygod­nie w cieniu pod drzewami i raczyli się winem. Kiedy jednak zjawili się ponownie, aby starać się o grunt, to okazało się, że ogonka co prawda już nie ma, ale to dla­tego, że nie ma i towaru: wszystkie ziemie zostały już poprzydzielane. Zafrasował się więc dobry Bóg, kiedy Gruzini, lekko rozmarzeni winem, przedstawili mu swoją sprawę.

A gdzie byliście, kiedy dzieliłem ziemię? — za­grzmiał.

Piliśmy wino w cieniu pod drzewami — zgodnie z prawdą oświadczyli Gruzini.

To niezłe zajęcie — przyznał Stwórca i zamyślił się głęboko. Znalazł bez trudu rozwiązanie, bo już

162

w tych zamierzchłych czasach, kiedy było coś do roz­działu, dyspozytor pamiętał i o sobie. A więc Pan Bóg miał pod ladą jeszcze spory szmat gruntu, nie trzeba dodawać, że dla siebie schował dobry kawałek. Zdobył się na hojność w obliczu sympatycznych Gruzinów i oddał im swoją ziemię.

I to jest właśnie Gruzja, zalana słońcem i płynąca winem, brzemienna tradycją i bogata pięknem kraj­obrazu.

Tak to tłumaczy stara legenda, pewnie z biegiem lat nieoo zaktualizowana. Ale trzeba dodać, że dobry Bóg nie skontrolował dokładnie podarunku dla swych ulu­bieńców. Nie usunął w czas z tej' ziemi poważnej uster­ki zwanej zimnicą.

UCIEKAJ SZYBKO...

Zimnica była zawsze największym problemem zdro­wotnym Gruzji — mówi mi prof. Iraklij Iwanowicz Topurija, zastępca dyrektora Instytutu Parazytologii i Medycyny Tropikalnej w Tbilisi im. S. S. Wirsaładze. ÍW 1921 roku malaryczne dreszcze trzęsły co trzecim mieszkańcem republiki, były rejony w Gruzji wschod­niej, gdzie 80% ludności cierpiało na zimnicę. Ludzie żyli krótko, często osłabieni i niezdolni do większego wysiłku.

Na początku lat dwudziestych naszego stulecia wiel­ka epidemia zimnicy nawiedziła jedną z dzielnic Tbilisi, położoną nad rozległymi mokradłami. Nie znano jesz­cze wtedy nowoczesnych środków owadobójczych, wy­dawało się, że niewiele można pomóc ludności, która radziła sobie na własną rękę. Była to zresztą droga od­wrotu, jak w czasie średniowiecznych epidemii, kiedy zawołanie „fugę cito, vade longe, redi tarde” (uciekaj

183

szybko, idź daleko, wracaj powoli) było hasłem i ra­tunkiem przerażonych ludzi.

W tej dzielnicy mieszkało wtedy około trzech ty­sięcy ludzi, co szósty przypłacił życiem ten najazd cho­roby, reszta zostawiła domy i dobytek na łasce losu, ratując nagie życie z katastrofy. Uważa się, że klęska była haraczem wojennym, który przyszło płacić z pew­nym opóźnieniem. W czasie I wojny światowej wielu mężczyzn poszło na front, zabrakło rąk do pracy nad konserwacją skomplikowanego systemu nawadniające­go. A kiedy żołnierze poczęli wracać, to kierowano ich do... grzebania zmarłych, gdyż były w tej dzielnicy ro­dziny, które straciły po kilku ludzi, a nie było nawet nikogo, aby im oddać ostatnią posługę.

Teraz, kiedy reporter ogląda tę dzielnicę, której ton nadają nowoczesne domy i szerokie jezdnie, trudno mu wyobrazić ją sobie w dniach zarazy, kiedy dawne, stare domki spowijała cisza śmierci. Jeszcze trudniej jest w tej scenerii ulokować oczyma wyobraźni roz­mówcę — naocznego świadka tych wydarzeń. Profesor Georgij Nestierowicz Gordadze był wtedy jeszcze stu­dentem medycyny. Studia swe zaczynał w Moskwie, gdyż w Gruzji nie było za carskich czasów wyższej uczelni medycznej, potem przeniósł się do Tbilisi.

Instytut, w którym teraz rozmawiamy, mieści się w niedużym ogrodzie, z dala od zgiełku ulicy. Profesor Gordadze opowiada o swym życiu i o zimnicy. Bo dla niego nie była to choroba z podręcznika, uczył się jej na własnej skórze. Łatwo pomyśleć: najpierw na nią cierpiał, potem z nią walczył. Nie jest to więc jeszcze jedna sylwetka lekarza, tu całe długie życie stało pod znakiem zimnicy.

Urodził się w zachodniej Gruzji, we wsi stale nawie­dzanej przez zimnicę. Wieś ta — opowiada uczony — żyła z uprawy kukurydzy, chłopi mieli też i winnice,

teraz uprawia się tam wyłącznie herbatę. Po raz pierw­szy zimnica zatrzęsła nim, kiedy miał trzy lata. W dzie­ciństwie przechodził tę chorobę jeszcze kilkakrotnie. Leczenie? Tak, oczywiście, jeżeli można to tak na­zwać — uśmiecha się uczony, jakkolwiek teraz przy­szło nam wstąpić na. chwilę w świat dawnych guseł i zabobonów.

SZATAN NAD GARNKIEM

Opowiada, że chinina była droga — 4 gramy leku kosztowały tyle, co 16 kg kukurydzy. Chłopi z zapa­dłych wiosek szukali więc pomocy u czarownic, które zimnicę tłumaczyły diabelskimi sprawkami. Poglądo­wo demonstrowały swe tezy, wytwarzając prostym fi­zycznym trickiem próżnię w rozgrzanym pustym garn­ku, następnie szybko garnek ten zakrywały talerzem. Talerz silnie przywierał do garnka, trudno go było oderwać. „Popatrzcie no tylko, jaki on bestia mocny” — wołała starucha, aby przekonać swych pacjentów, że sprawa nie jest łatwa i że kuracja musi kosztować...

Odczynianie czarów nad chorym na zimnicę trzeba było przeprowadzić u dziewięciu czarownic jednego dnia, oczywiście każda musiała mieszkać w innej wsi. Profesor Gordadze wspomina, jak słaniał się na nogach, kiedy przemierzał pieszo tę drogę między wioskami, prowadzony przez matkę schorowaną tak jak

i on sam, a więc silnie osłabioną.

Już na studiach nastawiał się na walkę przeciw zimnicy, miał xa sobą poglądową lekcję o niebezpie­czeństwach tej choroby, był też pod wpływem wybit­nego gruzińskiego malariologa, profesora Wirsaładze, którego imię nosi teraz Instytut.

Spotkania z malarią były teraz coraz częstsze. Jedno z nich odbyło się znowu na terenie rodzinnej wioski.

18S

Przybył tam na wakacje podczas studiów, ale wypo­czynek przerwany został silnym atakiem choroby. Nie było to niespodzianką, przecież chora była cała wieś. Kiedy wyzdrowiał, zabrał się sam do leczenia swych ziomków. Z dumą gruzińskiego wojownika, który bro­nił rodzinnej wsi podczas najazdów, wspomina po la­tach, że wtedy tylko dwóch ludzi nie udało mu się ustrzec przed niewidzialną śmiercią, która przychodzi­ła z bagien...

A jak to było wtedy, kiedy wybuchła epidemia w dzielnicy miasta Tbilisi? Chininy było bardzo mało, był to przecież produkt importowany. Lekarzy było też mało, więc zmobilizowano studentów medycyny. „Kur­sował tam wtedy tramwaj, ale biegaliśmy przeważnie na piechotę, mało kto miał pieniądze na bilet wspo­mina profesor. — Pracowaliśmy po kilkanaście godzin dziennie, także w niedziele, a jakże, przeeież powie­dziano nam, że zimnica świętować nie będzie..*/?

Szybko przeprowadzono prace odwadniające tereny wokoło dzielnicy, zgłaszali się do tej pracy ochotniczo ci pacjenci, którzy wyleczeni zostali z zimnicy, a teraz chcieli pomóc innym. Wodę odkażano, aby zabić larwy komara, powoli ludzie wracali do swych domów, kiedy nabierali przeświadczenia, że niebezpieczeństwo minęło.

LEKCJA HISTORII

Podczas Wielkiej Wojny Narodowej był malariolo- giem frontu zakaukaskiego. Kiedy na tyłach szkolono żołnierzy do walki, on zabiegał o to, afcy uczono ich sztuki wojowania nie tylko przeciw najeźdźcy, ale

i przeciw zimnicy, gdyby doszło do walk w okolicach zagrożonych chorobą. Ustrzeżono przed zimnicą nie tylko żołnierzy, ale i ludność cywilną. Wiadomo zaś, że

właśnie wojna i związane z nią masowe ruchy ludności sprzyjają rozprzestrzenianiu się zimnicy.

Świadczy o tym nie tylko wspomniany już przykład z Gruzji z okresu po I wojnie światowej. Na epidemię zwala się winę za klęskę, generałowie zbierają laury za zwycięstwo — powiada Hans Zinsser w swej pracy „Szczury, wszy i historia”. Dodaje, że tyfus wraz ze swym rodzeństwem dżumą, cholerą i czerwonką prze­sądził losy większej ilości wypraw wojennych niż Ce­zar, Hannibal, Napoleon i wszyscy inni dowódcy. Aby poprzeć tę tezę — powiada Zinsser — miałem trud­ności nie z zebraniem dowodów, ale z wyborem ich z niezmiernej obfitości materiału.

Zaraza przerwała oblężenie Syrakuz przez Kartagiń- czyków. Nie wiadomo, jak potoczyłyby się wojny punic- kie i jak wyglądałaby potęga Rzymu, gdyby Hannibal znalazł trwały punkt oparcia na Sycylii.

Hunowie maszerowali na Konstantynopol, ale epide­mia, której charakter dziś trudno ustalić na podstawie ówczesnych relacji, przerwała natarcie.

Wydaje się, że epidemie skuteczniej odpierały sztur­my krzyżowców niż siły zbrojne Saracenów. Dzieje wypraw krzyżowych można studiować jak kronikę nie­ustannego splotu chorób.

Gorączka krwiotoczna wywarła ogromny wpływ na losy Anglii za panowania Henryka n. Zinsser uważa, że powstanie Republiki Haitańskiej, przypisywane geniuszowi wojskowemu Toussaint Louverture’a, jest w gruncie rzeczy zasługą... żółtej febry. Opowiada, jak w 1801 roku Napoleon posłał na wyspę generała Lecler­ca z 25 tysiącami dobrze wyposażonych i zdyscyplino­wanych żołnierzy, którzy uporaliby się z buntem, gdy­by nie zaraza, która zabiła 22 000 Francuzów. Zaledwie trzy tysiące ocalało i w 1803 roku zostało ewakuowa­ne z wyspy.

107

Mamy bardzo szczegółowe relacje o spustoszeniach, jakie tyfus i cholera szerzyły po obu stronach frontu w wojnie krymskiej.

Kto nie opanuje materiału lekcji historii, ten nie­uchronnie skazany jest na powtórkę <-*» trudno więc się dziwić, kiedy nasz rozmówca teraz wspomina:

Byłem tylko majorem, ale czasem wydawałem polecenia i generałom, którzy rozumieli, że trzeba słu­chać malariologa...

9— ¡Ranie profesorze — pyta reporter — a gdyby można było cofnąć wskazówki zegara i gdyby znowu był pan studentem medycyny, gdyby znowu przyszło wybierać specjalizację, to na co by się pan jednak zde­cydował?

Zostałbym malariologiem, może właśnie dlatego, że oglądając się wstecz, mam teraz tyle osobistej saty­sfakcji — odpowiada gruziński uczony.

Dla reżysera, który chciałby wystawić kiedyś ten prosty w akcji dramat gruziński, należałoby załączyć kilka uwag ułatwiających inscenizację. Tu już nie ma tego nastroju niepewności jak w placówkach walki z zimnicą w innych krajach, gdzie zimnica wcale jesz­cze nie została pokonana, gdzie nawet przystąpiła do przeciwnatarcia. Dyrektor Instytutu im. Wirsaładze w Tbilisi powiada, że bardzo ostrożne horoskopy leka­rzy przewidują całkowite wykorzenienie tej choroby w Gruzji w ciągu najbliższego dziesięciolecia, ale on sam skłonny jest przypuszczać, że nastąpi to znacznie wcześniej.

A więc działanie idzie teraz w kierunku utrzymania rezultatów walM, stanu posiadania człowieka w zma­ganiach przeciw zimnicy. Można by rzec, że w ZSRR odcinają teraz kupony od akcji, od ogromnych środków materialnych, wiedzy i entuzjazmu inwestowanego przez pół wieku w walkę o zdrowie. Teraz zaczyna to

procentować, a trzeba pamiętać, ze kosztowało to wiele wyrzeczeń, przerzucenia i tak skąpych w tych pierw­szych latach środków właśnie na odcinek walki prze­ciw śmierci.

Rosjanie nie chcą umierać” — pisze wielki miesięcz­nik francuski o osiągnięciach radzieckiej geriatrii. Sie­dząc sprawy walki o zdrowiej nie pamiętam tabel sta­tystycznych, gdzie piętrzą się cyfry. Ale zapamiętałem człowieka, który jako dziecko dreptał za matczyną spód­nicą do czarownic w dziewięciu wioskach, w pełni sił nie uląkł się zimnicy, a walce przeciw niej poświęcił całe życie. Teraz ma satysfakcję lekarza odchodzącego od łoża pacjenta w poczuciu dobrze spełnionego obo­wiązku. Diagnoza była trafna, zapisane leki — skutecz­ne, nawrót choroby nie zagraża, wyzdrowienie jest całkdwite... Niewielu lekarzom dana była za ich życia taka satysfakcja, tym bardziej kiedy pacjentem był niemal cały naród.

Ach, to już — powiada profesor Gordadze — jak ten czas szybko leci...’

I nie wiadomo, czy miał na myśli te godziny naszej rozmowy, kiedy cykał zegar i obracały się szpulki taś­my magnetofonowej, czy też może chciał powiedzieć, że ani się spostrzegł, jak w niecałe pół wieku pokonano w jego kraju straszną chorobę... A może myślał, jak sam był przy tym i jak roboty było tak wiele, że nie miał nawet kiedy zatrzymać się na drodze, aby obejrzeć się za siebie.

ŚWIĘTA WOJNA PRZECIW ZIMNICY

Kiedy w 1955 roku Światowe Zgromadzenie Zdrowia, ten sejm lekarzy świata, ogłosiło świętą wojnę przeciw zimnicy, było dla każdego specjalisty oczywiste, że taka

169

wojna nie może być wygrana tylko samą chemią. Uwa­żano, że tak jak w każdej nowoczesnej kampanii trzeba będzie zastosować środki psychologiczne. Naturalnie nie przeciw komarom, ale przeciw ludzkiej niewiedzy, zabobonom czy ciemnocie. Specjaliści uważali, że na­ruszenie przywilejów hierarchii wioskowej może za­przepaścić cały wysiłek włożony w akcję przeciw ma- larii.

W tych stronach Afryki, gdzie silna jest jeszcze wła­dza czarowników, „człowiek z białym proszkiem^ zzuwał sandały i zostawiał je na progu chaty tego, który w mniemaniu całej wsi był sprzymierzony z tajemnymi mocami. W ten sposób, wchodząc boso do wnętrza jego domu, okazywał mu swój szacunek, a jeszcze nim przy­stąpił do spryskiwania ścian środkami owadobójczymi, starannie zasłaniał płachtami celofanu wiszące tam fetysze. W ten sposób fetysze nie traciły nic ze swej siły działania, jakkolwiek trafiali się czarownicy, którzy uważali, że właśnie spryskiwanie zwiększa magiczną moc porozwieszanych na ścianach chaty fetyszów.

Biały mój Czytelniku, powstrzymaj na ustach uśmie­szek wyższości! Mam przed sobą pracę wybitnego ma- lariologa, opublikowaną na łamach wyspecjalizowanego czasopisma brytyjskiego „The Journal of Tropdcal Me- dicine and Hygiene” w grudniu 1967 roku. Sir Gordon Coyell włącza się swym autorytetem w prastarą dy­skusję na temat „Kto, co i od kogo złapał?”, utrzymując że Nowy Świat podarował Staremu Światowi ziemnia­ki, kauczuk i tytoń, a dostał w zamian malarię i kiłę.

Wylicza papieży, którzy zmarli na zimnicę, i podaje, że podczas konklawe w 1623 roku malaria zabiła ośmiu kardynałów, a wielu uczestników konklawe ciężko od­chorowało swój pobyt w sąsiedztwie bagien o ponurej, malarycznej sławie. Sir Gordon Covell wykazuje na konkretnych przykładach, jak to absurdalnie przestrze­

gane zasady religii hamowały niekiedy stosowanie wy­próbowanych nawet leków.

Otóż jego zdaniem można było przedłużyć życie 01iviera Cromwella, gdyż chinina była już wtedy w użyciu w Europie, ale żaden z lekarzy nie odważył się zapisać protestanckiemu mężowi stanu leku znanego wtedy — jak już wspomniałem — pod nazwą „proszek jezuitów” czy „proszek kardynała”.

Medycyna naukowa napotyka na wiele trudności tam, gdzie działać ma w środowisku wystawionym na działanie kultury odmiennej od tej, w której sama się zrodziła” — powiada Fraser Brockington.

Myślę, że przyj dżie nam zatrzymać się na chwilę nad tym twierdzeniem. Stało się bowiem sprawą pierwszo­rzędnej wagi takie prowadzenie świętej wojny przeciw malarii, aby nie uwikłać się przy tym w konflikt ze świętościami nawiedzonego przez zimnicę kraju. Ba, tam gdzie to jest tylko możliwe, szukano sprzymierzeń­ców właśnie w ludziach, którzy w swym społeczeństwie cieszą się wielkim autorytetem z tytułu swych dosto­jeństw religijnych.

BUDDA BZYCZĄCYCH BAGIEN

Od tych ogólnych sformułowań pora przejść do kon­kretnych relacji. Raporty wywiadu nadchodzące do genewskiego sztabu świętej wojny przeciw malarii do­nosiły z północnych prowincji Syjamu, że co najmniej dwie trzecie tamtejszej ludności cierpi na tę chorobę, która skraca życie, odbiera ochotę do pracy i stale gro­zi rozszerzeniem się na inne prowincje lub kraje.

Do Genewy wezwano pewnego Hindusa malariologa nazwiskiem Sambasiva(na. „Doktorze, czy zgodziłby się pan na pokierowanie zespołem malariologów w naszej

akcji w północnym Syjamie?” — zapytano. Zgoda leka­rza ucieszyła ludzi odpowiedzialnych za tę sprawę. Po­zyskano bowiem współpracę wybitnego specjalisty, a zarazem człowieka, w którego aktach personalnych znajduje się informacja: buddysta. Światowa Organiza­cja Zdrowia opiera się na ludziach o wysokich kwalifi­kacjach zawodowych. Kolor skóry, przekonania czy wyznanie nie może odgrywać roli w nominacjach. Ale kiedy wędrowałem po Syjamie, to zrozumiałem, że w tym akurat kraju człowiek, który nie zna nauk Bud­dy, miałby ogromnie utrudnione zadanie także

i w zwalczaniu malarii. Dlaczego? ‘

Kiedy w 1957 roku minęło 2500 lat od urodzenia Buddy, to król Syjamu — który między swymi god­nościami ma i tytuł Obrońcy Wiary Buddyjskiej — wstąpił na dwa tygodnie do klasztoru i nosił przepisa­ne rytuałem szaty.

Mnichów w pomarańczowych szatach spotykałem w Syjamie na każdym kroku. Bardzo ostrożne oblicze­nia szacują ich liczbę ńa 200 000. Nie doceniamy na ogół w Europie ich wpływu na życie tego kraju, a właśnie to był czynnik, jaki należało uwzględnić przed przystą­pieniem do walki z malarią.

W zasadzie każdy mężczyzna w Syjamie musi przejść przez klasztor, ale nie wymaga się, aby w nim pozo­stał. Zdarza się, że młodzieniec zostaje mnichem na dwa tygodnie przed własnym ożenkiem. Ludzie wstępu­ją też okresowo do klasztoru, kiedy są w rozterce, aby w spokoju przemyśleć swe bardzo ziemskie proble­my, jak to na przykład uczynił przed kilku laty prze­wodniczący parlamentu.

Mnisi asystują przy pogrzebach, błogosławią nowo wybudowanym domostwom, w Dniu Nauczyciela tysią­ce mnichów zostaje ceremonialnie obdarowanych stra­

uk

wą, zaślubiny natomiast są ceremonią całkowicie świecką.

Aby przebrnąć przez różne stopnie wiedzy, muszą pilnie studiować. Ich klasztory były dla mnie zawsze przedziwnym skrzyżowaniem starego z nowym. Pod­czas rozmowy z opatem akompaniamentem był dobiega­jący z pobliskiej celi stukot maszyny do pisania oraz — z jakiejś innej — śpiewnie recytowane wersety prasta­rych ksiąg. Syjamska odmiana buddyzmu, w przeci­wieństwie do różnych innych religii, nigdy nie trakto­wała spraw płciowych jako zło czy w najlepszym razie temat, o którym mówi się szeptem. Na ścianach cel wi­szą bajecznie kolorowe kalendarze, importowane z Osa­ka lub Hongkongu. Z wielkiej planszy każdego miesią­ca patrzą na mnichów skośnookie piękności, których anatomia umiejętnie udostępniona szatami z mgiełki lub zupełnie obnażona nie pozostawia żadnych wątpli­wości, że są to kobiety. Ku memu zdumieniu podobne dekoracje widziałem też w skalnych jaskiniach, gdzie zamieszkują pustelnicy.

Mnisi z klasztorów wyruszają rankiem na miasto, żebrząc o miseczkę ryżu. Jedzą zazwyczaj tylko dwa razy dziennie, po południu wolno im przyjmować już tylko pokarmy płynne. Raduje oczy widok tych męż­czyzn w pomarańczowych szatach z głowami gładko wygolonymi, którzy przed wieczorem zasiadają w cie­niu drzew, sącząc sobie przez plastykową słomkę z ma­łej buteleczki dobrze zamrożoną pepsi cola.

Ich życie jest pasmem wyrzeczeń i dobrych uczyn­ków. Przecież ośmioraka ścieżka, która wiedzie do nir­wany, nakłada na wiernych szereg obowiązków.

W prowincji Serapei wznosi się Wat Phra Nom Nong Pung, czyli Świątynia Leżącego Buddy Bzyczących Ba­gien. Powleczony złotem posąg, wokół którego posta­wiono mury świątyni, uśmiecha się tym zagadkowym,

ił8

pełnym dobrotliwego wyrazu uśmiechem. Ale jego czciciele z rzadka tylko mogli uśmiechać się do swego losu. Cała ta okolica — donosiły meldunki malariolo- gów — obfituje w bagna rozbrzmiewające o zmroku bzyczeniem komarów.

ROZMYŚLANIA OPATA

Komar nie ma żadnych skrupułów, kiedy swym ukąszeniem zaraża, a w konsekwencji zabija człowieka. Natomiast w buddyjskim kraju, jakim jest Syjam, człowiekowi nie wolno zabić stworzenia bożego, a więc

i komara! To wynika jasno ze wskazań Buddy. Czy można więc nakłaniać ludzi, aby złamali przepisy re- ligii, której są wyznawcami? Czy nie lepiej będzie — rozumowano — jeżeli wiedza wyjdzie na spotkanie dawnym wierzeniom, a nie będzie się im sprzeciwiać? Tylko w ten sposób można liczyć na powodzenie akcji, która zakłada masową zagładę komarów.

Pewnego ranka głównemu opatowi północnych pro­wincji przedstawiono wędrowca, który przybył z dale­kich stron i prosił o posłuchanie. Duchowny był czło­wiekiem światłym, który zawsze okazywał wiele zro­zumienia dla potrzeb swego ludu. Gościem był jego współwyznawca, znany nam już Hindus, doktor Sam- basivana. Obaj mężczyźni rozmawiali przez wiele go­dzin. W południe spożyli po miseczce ryżu i popili wodą. Potem gość pożegnał się grzecznie z opatem i zapowie­dział, że zgłosi się po odpowiedź. Mnisi, którzy odpro­wadzali lekarza do furty klasztornej, zrozumieli, że chodzi o sprawę ważną i że decyzja, jaka zapadnie, sta­nowić będzie o sprawach istotnych.

Opat zamknął się w swej celi, modlił się, aby na­tchnął go Wielki Budda. W medytacji i we własnej wie-

dzy oraz sumieniu szukał odpowiedzi na postawione mu pytanie.

Mijały dni, płonęły kadzidła przed ołtarzem Buddy Bzyczących Bagien, mnisi wędrowali po okolicy ze swymi miseczkami żebrząc o ryż, a ich opat pogrążony był w rozmyślaniach. Po kilku tygodniach przed bra­mą klasztorną zatrzymał się znowu samochód wiozący hinduskiego lekarza. Z bijącym niepokojem sercem słu­chał słów, które miały być wyrokiem na komary.

Synu — rzekł opat, kiedy wymieniwszy powita­nia przyklękli, aby porozmawiać — śmierć, jaka czeka każde stworzenie boże, ma różne stopnie cierpienia. Uważam, że organizm ludzki bardziej cierpi gasnąc ca­łymi latami na skutek malarii, niż cierpi owad zabijany szybko przez chemikalia. Dalej twierdzę, że zabijanie kogokolwiek — także i komara — jest wielkim grze­chem, tyle tylko że w świetle mego rozumowania zgła­dzenie komara jest grzechem, który może znaleźć prze­baczenie. Co daje mi prawo do takiego rozgrzeszenia zabójstwa? Otóż wiem, że likwidacja komara jest rów­noznaczna z pomniejszeniem cierpień mężczyzn, nie­wiast i dzieci, co więcej — zachowuje istoty ludzkie przy życiu.

Lekarz skłonił się nisko w dziękczynnym pokłonie

i słuchał dalej słów, które były muzyką dla jego uszu:

Wliedz także, synu, że my buddyści odpowiadamy sami za nasze własne czyny na ziemi. Nie można jednak odpowiadać za postępki innych. Wsłuchaj się więc do­brze w to, co rzeknę: gdybyśmy nawet nie uznali argu­mentów, jakie wypowiedziałem dopiero co, to jednak jest bezsporne, że człowiek kroczący ścieżką Buddy może co prawda wstrzymać się od zabicia nawet koma­ra, jednak nie będzie obciążać jego sumienia czyn taki popełniony przez innych. Rzekłem.

175

ALFABET TAŃCA

Tak pobłogosławiona została przez wielki autorytet buddyzmu międzynarodowa ekipa przeciwmalaryczna, złożona z ludzi, którzy dla opata byli innowiercami.

Opat nie ograniczył się jednak do biernej postawy. Wezwał mnichów i kapłanów do współpracy. Szeroko otwarto wrota świątyń i w biały dzień na oczach ze­branych tłumów weszły tam lotne ekipy, wnosząc swój sprzęt do spryskiwania. Potem roztworem chemicznym starannie spryskiwano bezcenne posągi i stare mozaiki. Nie chodziło wcale o ustrzeżenie tych dzieł sztuki przed komarami, ale to był milczący symbol zgody na działa­nie, przyzwolenie na komarzą zagładę.

Zrozumieli ten gest chłopi z okolicznych wiosek i od­czytali go jednoznacznie: skoro „ludzie z białym prosz­kiem” mają wstęp do miejsc miłych samemu Buddzie, to nie można zamknąć przed nimi drzwi, skoro zjawią się w chatach rozsianych na skraju okolicznych bagien, właśnie tam, gdzie bzyczą komary...

Co więcej, opat nakazał, aby świątynie zostały cza­sowo zamienione na ambulatoria, aby lekarze nie mu­sieli przeprowadzać swych badań pod gołym niebem czy w ciasnocie małych chatek. Uśmiechnięty Budda spoglądał więc ze swego ołtarza, jak starszyzna wiosko­wa doprowadzała dzieci do świątyni i jak tam lekarze wyczulonymi na dotyk palcami sprawdzali, czy malec nie ma powiększonej śledziony — jednego z objawów choroby, której wypowiedziano wojnę.

Przez dwa lata ekipy krążyły po prowincji Sarapei, wyszukując chorych i tępiąc komary. Tyle czasu wy­starczyło na rozprawienie się z chorobą. Ucichło bzy- czenie nad bagnami.

W Chiengmai tysiące ludzi wyległy na ulice i w pro­cesji dziękczynnej przeszły przez miasto. Na czele pro-

cesji widać było tancerki dworskie o olśniewającej urodzie. We włosy miały wplecione żywe kwiaty, ich paznokcie u palców dłoni przedłużono cienkimi listew­kami ze szczerego złota.

Boso tańczyły na ulicach Chiengmai, albowiem ich sztuka polega właśnie na przemawianiu do tłumów „alfabetem tańca”, bez słów, samymi tylko wystudio­wanymi gestami. Tym razem czarnowłose dziewczęta miały do opowiedzenia legendę ze współczesności. Gib­kimi'palcami i ruchami zwinnych ciał przekazywały widzom wiadomość o zagładzie komara, owada, który zabijał wolny lud Thai, ale został pokonany. Taniec opowiadał o niedolach, nadziei i wreszcie słaniające się ku ziemi sylwetki owadów zwiastowały radość dla ludzi.

Za tancerkami setki wiernych ciągnęły na sznurach ogromny rydwan rytualny „busabok”, który wjechał do wielkiej świątyni. Tam u stóp świętych posągów patrzył na radość swego ludu sam główny opat w oto­czeniu setek mnichów w pomarańczowych szatach.

JEŚLI chcesz UMRZEĆ, JEDŹ DO KUNDUZ”

Są w pracy malariologów takie właśnie momenty wielkiej satysfakcji, dla których — jak mi powiedział jeden z nich — warto jest ciężko pracować w najtrud­niejszych warunkach.

Tak na przykład pewnego dnia zjawił się w New Delhi dr A. R. Hakimi, generalny dyrektor służby zdro­wia z Kabulu, który na polecenie rządu afgańskiego przekazał regionalnemu biuru Światowej Organizacji Zdrowia dla Azji Południowo-Wschodniej sześć pięk­nych dywanów.

Wydawać by się mogło, że te cieszące oko wytwory

177

prastarej sztuki tkania dywanów, która po dziś dzień przeżywa swój rozkwit w Afganistanie, nie mają nic wspólnego z komarami czy groźną chorobą, jaką one rozprzestrzeniają. Ale doktor Hakimi rzekł: „Chciałbym wskazać na pewien związek między tymi kobiercami a postępem w zdrowiu publicznym naszego kraju. Nie tak dawno jeszcze mawiało się bowiem u nas w Afganistanie: «Jeśli chcesz umrzeć, jedź do Kunduz». Porzekadło to wywodziło się z klęski malarii. W ostat­nich latach dzięki pomocy Światowej Organizacji Zdro­wia uwolniliśmy Kunduz od malarii, a obecnie zalicza się on do najbardziej produktywnych rejonów Afgani­stanu. Uprawia się tam pszenicę, bawełnę i trzcinę cu­krową. Hoduje się jagnięta na futra karakułowe, likwi­dacja malarii umożliwiła nam rozwinięcie tej hodowli. Uzyskujemy też znacznie więcej innych odmian wełny, a z kolei możemy z niej wyprodukować więcej dywa­nów. Być może zresztą, że są to dywany jeszcze ład­niejsze niż dawniej, jako że siły i fantazja twórcza na­szych rzemieślników nie są już teraz dławione przez malarię”.

POWRÓT POD KIN AB ALU

Wygląda na to, że w naszej wędrówce po Azji odda­liliśmy się zbytnio od świętej góry Kinabalu, gdzie idą po śmierci ludzie z plemienia Murut żyjący w dżungli w Sabah na Borneo.

Nocleg w Apin-Apin, skąd widać w poświacie księży­ca Kinabalu w całej okazałości. Nietrudno pojąć, że góra trafiła do legendy. Deszcze w tym roku przyszły

o miesiąc za wcześnie, zaskoczyły wszystkich, jest tro­chę zamieszania w planie pracy ekip antymalarycznych. Wąskie dróżki wiodące przez dżunglę zmieniły się

178

w korytka wypełnione czerwonym szlamem. Terenowy wóz z napędem na cztery koła żegluje w tym gęstym błocie, gdyż trudno to nawet nazwać jazdą.

Wioska zaznaczona jest na mapie. Najpierw witają nas tłumy psów. Murutowie lubią psy, bardzo je cenią, gdyż pomagają im one łowić w dżungli dzikie świnie zmykające niewiarygodnie szybko na swych długich nogach. Psy są więc tak przydatne, że nierzadko wi­dzieć można, jak kobieta jedną piersią karmi swe włas­ne dziecko, a drugą — szczenię, którego mama-suka jest akurat na łowach.

TRUMNA CZY NARZECZONA?

Dziwne są to psy, które nie potrafią szczekać. Może spowinowacone z australijskimi dingo, które też nie ujadają? Ale w Apin-Apin o piątej rano rozlega się donośne wycie jednej suki, po chwili odpowiada jej cała orkiestra psów, to chóralne wycie mogłoby zbu­dzić nawet umarłego.

Opowiadałem już, jak Murutowie lubią zaglądać do kieliszka, a raczej do dzbana, jako że w tych naczy­niach sporządzają swój piekielny trunek z ryżu. Skoro wspomniałem teraz o przebudzeniu umarłego, to do­dam jeszcze dla informacji, że nieufnie patrzyłem w Sa- bah na te dzbany. W identycznych bowiem pędzi się wódkę i chowa zmarłych. Zwłoki wkładane są do dzba­na w pozycji siedzącej, ustawiane pod daszkiem na kil­ka lat, potem zawartość dzbana jest oddawana ziemi. Tłumacz informuje rzeczowo, że taki dzban jest bardzo kosztowny. Zaczyna się zabawa w przeliczanie, co nie jest wcale takie proste, gdyż dolar malajski ani inne waluty nie są tu jeszcze w pełnym obiegu, Murutowie ciągle jeszcze są przywiązani do handlu zamiennego.

179

Wreszcie zostaje ustalone, że solidny dzban-trumna kosztuje tyle, co ładna narzeczona bez ukrytych fele­rów.

Trumna, czyli sprzedana narzeczona” — oto propo­nowany tytuł makabrycznej opery o mężczyźnie z ple­mienia Murut, który źle się poczuł i zrezygnował z pla­nów zawarcia związku małżeńskiego. Takie to nieładne myśli biegają po głowie. Konstatuję fakt, że wystar­czyło mi kilka miesięcy codziennego ocierania się

0 śmierć i cierpienie, aby uodpornić się na zbyt łatwe wzruszenia.

W wiosce X czy Y widowisko się powtarza. Sani­tariusz rozpytuje się o ludzi, którzy ostatnio chorowali

1 mieli gorączkę. Wtedy szybko pobiera krew, zostawia lek antymalaryczny. Wyjaśnia, jak należy brać to le­karstwo. Murutowie nie rozróżniają dni tygodnia ani dokładnej godziny, w dżungli taki podział czasu nie był im nigdy potrzebny. Rozkład jazdy do zdrowia przed­stawiony więc jest według księżyca; po uderzeniowej dawce na wstępie kuracji stopniowo zmniejsza się porcję leku. Kiedy księżyc będzie zupełnie mały, nale­ży brać już tylko jedną pastylkę — powiada sanitariusz. Jest bardzo przejęty tym, że jego praca jest fotografo­wana i że mowa będzie o niej w dalekiej Europie. On sam był niegdyś „człowiekiem z białym proszkiem”, spryskiwał wsie odległe o 20 dni marszu w jedną stro­nę od Apin-Apin! A jednak trzeba tam też znów od czasu do czasu zaglądać, jeżeli się tego zaniedba, to malaria wraca ze zdwojoną siłą. Dalej — rzecze — ma­my też kłopoty z przybyszami z Kalimantan. Na indo­nezyjskiej stronie wyspy, jak pan wie, ta akcja znacznie przygasła, w rezultacie co najmniej dwaj z trzech zja­wiających się stamtąd ludzi to chorzy na malarię. Gra­nica w dżungli jest fikcją, kto tam ją upilnuje?

Wracamy późnym wieczorem zmęczeni i brudni. Na

180

tylnym siedzeniu łazika starannie zabezpieczona skrzy­nia z próbkami krwi pobranej w plemieniu Murut, które było skazane na zagładę. Teraz mają wyrok z zawie­szeniem, ale wszystko wskazuje na to, że wyrok będzie całkowicie uchylony. Tylko kilka próbek krwi ujawniło obecność pasożyta, nie tak dawno jeszcze te wsie, które wizytowaliśmy, po prostu wymierały.

OJCIEC MALAKU

Apin-Apin. Nocleg drugi. Rano o piątej tradycyjna już pobudka w wykonaniu psiego zespołu wokalnego. To już nie wycie, to chyba mocne uderzenie. Włoski malariolog rzuca przekleństwa, w które nieoczekiwanie zamieszane są również postaci świętych pańskich. Ży­czenia jego, gdyby się ziściły, oznaczałyby zagładę ca­łego psiego rodu naszej planety.

Wybity ze snu, zwleka się z posłania, odsuwa moski- tierę i wynurza się spod muślinu. Potem oblewa się zimną wodą, prychając jak foka. Wyszukuje na stoliku okulary, zakłada je i zabiera się do golenia. Humor poprawia się mu już na tyle, że ryzykuję poranną serię pytań i odpowiedzi. Zresztą tu się wszędzie zaczyna pracę bardzo wcześnie, kiedy jeszcze nie ma takiego skwaru, w południe życie toczy się na zwolnionych ob­rotach w myśl zasady, że tylko psy i Anglicy chodzą w słońcu.

Doświadczenie zawodowe mówi mi, że na głupie py­tanie dostaje się głupią odpowiedź. Jednak uporczywie staram się dojść do tego, dlaczego każdy z poznanych przeze mnie malariologów wybrał akurat tę specjali­zację.

Włoch śmieje się głośno, kiedy wspomina motywy swej decyzji. Oczywiście, miał za sobą solidne studia

medycyny tropikalnej, kiedy jako młody lekarz zjawił się w Afryce. Pierwszy dzień w szpitalu. Obiad. Nagle zjawia się posługacz szpitalny. Jest przerażony. Z po­bliskiej wioski przywieziono jego młodą żonę. Dzieją się z nią dziwne rzeczy. Prosi o natychmiastową pomoc, zaraz, już — potem może być za późno!

Jak każdy człowiek ciężko pracujący, tak i lekarz nie lubi, aby mu przeszkadzać w posiłku.

Pognali mnie, bo byłem najmłodszy — wspomina Włoch. — Rozpoznałem malarię. Wyleczyłem chorą. I tak to już pozostało — wzdycha obłudnie, chociaż wiem, że to prawdziwa pasja jego życia, że dobre kilka minut zajmuje mu wyliczenie krajów, gdzie był na froncie walki przeciw malarii.

Włochy? Cudowny kraj. Owszem, za dwa lata wy­bieram się tam na wakacje. Tak, tylko na wakacje. Cóż ja bym tam robił? Malarii tam już przecież nie ma...

Doktorze, w pociągu „Murut Mail” czytał pan ja­kieś czasopismo i nie chciałem panu przeszkadzać. Ale zanotowałem, że jedna ze stacyjek nazywa się Duentzer. Nazwa ani malajska, ani chińska...

...ale niemiecka — przerywa malariolog — po pro­stu nazwisko lekarza, który przybył tu i mieszkał daw­no temu. Zwano go „ojcem malarii”, gdyż na Borneo był naprawdę pierwszy, który walczył przeciw tej cho­robie nie tylko wtedy, kiedy atakowała nielicznych podówczas przybyszów z Europy, ale ratował jak umiał zamieszkałe tu od niepamiętnych czasów plemiona. Miał fantastyczne zbiory, które przepadły bez śladu podczas japońskiej okupacji. Nie, nie spotkałem ludzi, którzy znali go osobiście, po okupacji japońskiej byli jeszcze pewnie tu i ówdzie przyjaciele lekarza. Teraz to już inny garnitur, w głębi dżungli nikt z Europej­czyków za długo nie przebywa.

Wędruje pan po Azji i Afryce, wojując przeciw

183

malarii. Jaka jest największa trudność w pana pracy?

Chyba grymasy komarów. Z dwóch tysięcy od­mian komara tylko kilkadziesiąt jest sprzymierzeńcem choroby. Każdy z nich ma odrębne nawyki. Jedne lu­bią lęgowiska nasłonecznione, inne kryją się w cieniu. Są takie, których larwy giną w słonej wodzie, inne za to lubią, aby ich niemowlęta pluskały się w słonawej cieczy. Dorosłe owady też różnią się w zwyczajach.

O sprawie odporności nie będę mówił, zna pan to już chyba z relacji innych rozmówców.

Doktorze, na Nowej Gwinei zetknąłem się z móz­gową postacią zimnicy.

Tak, to niedobra sprawa. Gorączka skacze do 42 stopni, a nawet i wyżej, chory majaczy, są różne objawy psychiczne. Czasem w kilka godzin już jest po wszystkim, chorego trudno wyrwać śmierci. Kompli­kuje leczenie to, że można łatwo się pomylić w diagno­zie, gdyż ma się wrażenie, że pacjent jest po prostu spity do nieprzytomności. Takie pomyłki są już nie do odrobienia, zwłaszcza w głębi dżungli, gdzie są trud­ności z szybkim i sprawnym badaniem krwi, a ludzie porządnie popijają.

Jak z perspektywy pierwszej linii frontu ocenia pan szanse człowieka w walce przeciw malarii?

Czekam na leki, które będą chroniły człowieka przez długi czas. Wiele obiecuję sobie po metodzie „tryumf eunuchów”, czyli naświetlania komarów pro­mieniami i wypuszczania ich w świat. Pasożyty palm kokosowych zostały tym systemem solidnie wyniszczo­ne. Może i z widliszkiem też się nam powiedzie? Ważna jest współpraca rządów, aby komary wytępione tu — nie przyfruwały zza miedzy. Nie zajmuję się wróże­niem, ale jestem pewien, że mój zawód nie ma przy­szłości...

Malaria przestanie istnieć na świecie jeszcze za mego życia. Ta specjalizacja straci rację bytu. Ale ta pozorna moja klęska będzie w istocie największym tryumfem.

BRUNEI 0003, CZYLI...

Wysłaliśmy już depeszę w pana sprawie do na­szego przedstawiciela w Brunei — powiedział na lot­nisku w Kota Kinabalu doktor C. T. Ch’en — będą tam na pana czekać na lotnisku. Jestem pewien, że ujrzy pan tam ciekawe rzeczy, naturalnie o ile księżyc do­pisze...

Brytyjski samolot wojskowy, który właśnie nadle­ciał z Kuala Lumpur, hałasował straszliwie podchodząc do lądowania i nie bardzo dobrze słyszałem, co w tym rozgardiaszu powiedział doktor Ch’en. Że niby jaki księżyc? Może chodzi o jaką przenośnię, życzenia szczę­śliwej drogi czy coś w tym rodzaju — wolałem nawet nie pytać, aby przypadkiem nie urazić chińskiego le­karza, który tak sprawnie zorganizował mi pracę w Sabah.

Brytyjski odrzutowiec wojskowy zgasił silniki. Teraz już wyraźnie można było słyszeć nawoływanie przez głośniki:

Ostatnie wezwanie pasażerów odlatujących do Brunei, wszyscy na pokład!

Żegnamy się raz jeszcze, po kwadransie nasz pasa­żerski samolot odrywa się od ziemi. Lot jest krótki. Lądujemy najpierw na małej wysepce Labuan, która niegdyś była dla Brytyjczyków czymś w rodzaju od­skoczni na Borneo. Nadal zresztą mieści się tu baza RAF-u; pewnie to jej ostatnie lata, nim nie zacznie się likwidacja resztek imperium „na wschód od Suezu”.

184

Jeszcze krótki przelot i oto w blaskach słońca błyszczy pod nami szczerozłoty dach meczetu w Brunei, naj­większego w całej Azji Południowo-Wschodniej.

Japoński lekarz dr Masato Miyairi z Tokio, który od­powiada za akcję „Brunei 0003”, dostał depeszę i czeka na lotnisku. Jedziemy do jedynego w mieście hotelu i tam czekam zostawiony własnemu losowi — aż do wieczora. „Obiad będzie specjalnie na pana cześć” — powiada Japończyk, wzbudzając we mnie najlepsze na­dzieje. Może sukijaki, czyli słynna wołowina z Kobe, z krów masowanych i pojonych prawdziwym piwem? Może tempura, czyli różne pyszności zasmażone? Może...

Trzeba było przerwać kulinarne domysły i przygoto­wać się do rozmowy. Stary, kolonialny hotel z charak­terem posiada bar, gdzie działa autentyczna klimaty­zacja i gdzie wstąpiłem, aby w chłodzie przejrzeć li­teraturę przedmiotu. Chiński kelner już od drzwi szedł za mną. Kiedy usłyszał, że zamawiam puszkę piwa, wskazał ołówkiem na szyld wiszący na ścianie: „Poda­jąc gościom napoje wyskokowe dyrekcja restauracji za­kłada, że nie wyznają oni islamu, który zabrania picia jakichkolwiek trunków”.

Został pan ostrzeżony” — powiedział skośnooki kel­ner takim tonem, jakim u nas w zakładach żywienia zbiorowego jego kolega po fachu powiada beznamięt­nie: „Zrazy wyszły, może być tylko bigos”.

Rozejrzałem się wokoło. Przy sąsiednich stolikach in­ni niewierni też popijali, i to nie piwo z małej puszki, ale dżin, whisky i różne mocniejsze znacznie napoje. Brytyjscy żołnierze w tropikalnych mundurach z wize­runkiem nastraszonego czarnego kocura na ramieniu siedzieli przy stolikach z Malajami i Chińczykami — całe towarzystwo zresztą całkowicie męskie, w całej knajpie nie było ani jednej kobiety.

Brunei jest brytyjskim protektoratem. Po stłumię-

niu powstania, które wybuchło nagle niczym pożar w dżungli w dniu 8 grudnia 1962 roku, ciągle jeszcze potrzebni są żołnierze doborowych formacji, aby utrzy­mać stan rzeczy w tym sułtanacie, który liczy sobie za­ledwie 5765 km kwadratowych, z czego 4200 km kwa­dratowych to dżungla, a dokładnie 73% całej po­wierzchni to tereny rozmokłe czy wręcz bagna. Skoro są bagna, to jest i malaria, stąd z kolei wywodzi się potrzeba akcji „Brunei 0003”, czyli wykorzenienia zim- nicy.

W tym sułtanacie na północno-wschodnim wybrzeżu Borneo mieszkało w końcu 1966 roku 108 000 ludzi, z czego 46 000 w miastach. Trochę więcej niż połowa to Malajowie, ćwierć to Chińczycy, a reszta to plemio­na zamieszkałe tu chyba od brzasku dziejów.

...KSIĘŻYC I HELIKOPTER

Islam jest tu nie tylko religią państwową, ale i spo­sobem bycia. Ministerstwo wyznań religijnych, którego ogromny gmach wznosi się tuż koło meczetu w Brunei, jest jedynym, gdzie Brytyjczycy nie mają swego stałe­go doradcy. Ministerstwo to wypowiada się w kwestiach dotyczących życia Brunei, czasem w sprawach pozornie nic z religią nie mających wspólnego.

Pracuje się tylko 240 dni w roku, nie ma podatku dochodowego, jest to jedyny kraj w mej podróży, gdzie służba zdrowia nie ma żadnych kłopotów finansowych. Odpowiedź jest prosta: Seria.

Tam wyrasta las szybów naftowych. Różne są do­mysły na temat wyczerpywania się złóż ropy naftowej, ale tymczasem wielkie koncerny płacą sułtanowi za prawo eksploatacji sumy idące w miliony dolarów. Lud-

189

1

ność nie jest obsypywana złotym deszczem, gdyby tak było — to nie doszłoby do powstania.

Japoński malariolog zjawia się o umówionej godzinie Żona czeka na progu domu, jej kimono w morelowym kolorze przepasane jest pięknym pasem mieniącym się w ostatnich blaskach dnia.

Moje dawne wizyty w Japonii wprowadziły mnie w ten świat grzeczności. Zostawiwszy obuwie weszliś­my do domu i aby zaspokoić Waszą ciekawość, powiem od razu, że czekał mnie gorzki zawód. Gospodarze po­wiedzieli przecież wyraźnie, że to mnie chcą uczcić obiadem, zrezygnowali więc ze swych narodowych wspaniałości i podali dania, które — jak sądzili — ura­dują moje europejskie podniebienie. Chcieli jak najle­piej, a więc uraczyli mnie kurą, która przez dokładne wygotowanie była starannie pozbawiona smaku. Do tego były importowane z Australii mrożone warzywa, wielgachne, kolorowe i niesmaczne, na osobnym pół­misku wjechała ozdoba tego wieczoru, czyli ziemniaki. Na Borneo naturalnie nie rosną, przywożone są w pla­stykowych woreczkach samolotem z Australii, taki wo­reczek z sześcioma ziemniaczkami kosztuje trzy i pół dolara. Moi gospodarze niczego mi nie żałowali.

Po obiedzie doktor Miyairi zabrał mnie ze sobą do swego biura. Pusto tam już było, mogliśmy spokojnie porozmawiać. Zabłysło światło jarzeniowe nad mapą terenu. Z tym umiłowaniem szczegółów, jakie cechuje jego naród, japoński malariolog opowiadał o swej pra­cy. Pierwsze sprawozdanie rządu kolonialnego zostało opublikowane zaledwie w 1906 roku, wspomina się tam o malarii, ale pewnie występowała w Brunei znacznie wcześniej. Zaraz po I wojnie światowej, kiedy ludność nie przekraczała 20 tysięcy, leczono około 300 wypadków rocznie. A ile nie leczono? Japończyk uśmiecha się grzecznie na znak, że nie potrafi odpo­

wiedzieć na to pytanie. Oblicza się, że co czwarty robot­nik na plantacjach kauczuku był stale oderwany od pracy na skutek malarii, czyli że choroba panoszyła się straszliwie.

Mapa, na której pokazuje mi nawiedzone tereny, po­siekana jest drobnymi kreseczkami. To trzęsawiska. W porze deszczowej nie można do tych wsi ani dojść, ani dopłynąć.

Jak się tam dostaniemy?

Doktor Miyairi uśmiecha się znowu, tym razem po­błażliwie. No przecież rozumie się, że skoro zostało po­stanowione, bym materiały zbierał na miejscu akcji, a nie za biurkiem, to muszę tam się dostać. To jasne. Złożymy kurtuazyjną wizytę w ministerstwie zdrowia, to wypada, a następnie chodzi o to, aby teraz dopiąć na ostatni guzik pewne sprawy, które wstępnie uzgod­niono już wcześniej.

Ministerstwo zdrowia w sułtanacie Brunei to Dato dr P. L Franks. Dato — to tytuł szlachecki, nadany przez sułtana, trochę nie bardzo licujący z rumianym licem i rudawą czuprynką brytyjskiego lekarza.

Tak — powiada — tam na bagnach mieszkają lu­dzie. Ponieważ oni nie mogą przyjść do nas, więc my przychodzimy do nich. Jutro poleci pan helikopterem w głąb dżungli. Naturalnie najpierw trzeba będzie po­patrzeć na księżyc...

BANAN Z PASTYLKĄ

Różne czynniki decydowały już o mej pracy. Pogoda i wojna, wizy i pieniądze, miejsce w samolocie czy nie­możność uzyskania rezerwacji w hotelu. Ale księżyc! Przypomniały mi się słowa doktora Ch’en, więc jednak nie przesłyszałem się, kiedy wspomniał o księżycu.

A więc helikopter nie może zakłócać dnia świątecz­nego. Jutro jest piątek, czyli muzułmańskie święto. Dziś wieczorem rozstrzygnie się, czy sobota będzie dniem wolnym od pracy, czy też zacznie się już wtedy puasa, czyli miesiąc postu. Trzej starcy, którzy byli w Mekce, mają wejść na wzgórza otaczające Brunei. Kiedy zapadnie już taki zmrok, że na wyciągniętych przed siebie dłoniach nie będą mogli dojrzeć linii pa­pilarnych, to dokładnie w tym momencie popatrzą na niebo. Jeżeli nie dojrzą księżyca, to sobota będzie dniem pracy, a puasa zacznie się dopiero w niedzielę.

A więc wszystko jest w ręku niebios. Może wstawi się za mną pan Twardowski, księżycowy obywatel! A jak się dowiem o decyzji biegłych w koranie mężów?

Zwyczajnie, przez radio — powiada dr Franks. — Strażnik Pieczęci Sułtana poda to oficjalnie do wiado­mości. Jeżeli w sobotę będzie normalna praca, helikop­ter zabierze pana o świcie. Jeżeli nie, to trzeba będzie czekać. Tu jest zresztą na co patrzeć, nie będzie się pan nudził...

Noc była pogodna i gwiaździsta. Willa japońskiego lekarza leży nad1 samą zatoką, na wprost nas tysiącem świateł jarzyła się Kampong Ayer, czyli Wieś Woda, gdzie 20 000 ludzi żyje w domkach nawodnych. Popija­liśmy mrożoną herbatę na tarasie, na podłodze stał od­biornik. tranzystorowy (japoński — jakże by inaczej w tym domu?) nastawiony na miejscową stację. Poda­wano wiadomości sportowe, potem wieści ze świata, a ja ciągle czekałem na informację o tym, co się działo

o zmroku nie na ziemi, ale na niebie, tuż nad nami...

Skończyły się wiadomości, nadawano „Tańczymy w Savoyu”, widocznie starcy jeszcze nie zeszli ze wzgórz, a może nie zgadzają się ze sobą w ustaleniach?

Przyciszyliśmy muzykę, czekając na komunikat, kie­dy nagle pod niebem tropików przypomniała mi się

189

nie wiedzieć dlaczego stara francuska piosenka, gdzieś kiedyś zasłyszana i zapamiętana: Kiedy Bel-Isle opusz­czał Pragę nocą, cichaczem, powiedział patrząc w księ­życ: Blasku mych dni, gwiazdo mego szczęścia, pro­wadź mnie zawsze!

Zdałem sobie sprawę, że jeżeli nie polecę helikopte­rem w sobotę, to nie polecę już nigdy do dżungli w Bru­nei. W Sarawaku plan pracy jest przecież całkowicie ustalony, czekają dwaj tłumacze, zamówione jest miej­sce na statku płynącym w górę rzeki, z tego nie można już teraz zrezygnować!

Obrazowy język malajski — przerywa moje roz­myślania japoński malariolog — trafnie zwie tę cho­robę „gorączką śledziony”. Śmierć przychodzi we śnie, komary atakują tu ludzi późną nocą, kiedy ci śpią w swych chatach. Pewne prace wstępne przeprowadzi­li tu australijscy lekarze wojskowi, myśmy dołączyli się w 1952 roku, wreszcie na początku lat sześćdziesią­tych rząd sułtanatu zgodził się z nami, że zamiast kon­troli choroby lepiej będzie wykorzenić ją całkowicie...

Radio przerwało muzykę, nadało krótki komunikat po malajsku.

Co on powiedział? — zapytałem lekarza.

Nic ważnego dla nas. Prognoza pogody dla rybo­łówstwa. O czym mówiłem? Aha, wie pan, mamy już bardzo poważne osiągnięcia. Będę ostrożny w swych wypowiedziach, ale chyba jesteśmy na dobrej drodze. Nasze ekipy docierają do najdalszych nawet wiosek, ministerstwo wyznań religijnych orzekło, że nie można odmówić naszym ludziom wejścia do chaty. Tyle tylko, że jeżeli jest tam samotna kobieta, to trzeba najpierw zwrócić się do ketua kampong, czyli wójta, aby w jego obecności przeprowadzić spryskiwanie takiego domo­stwa. Aby dzieci łatwiej przyjmowały pastylki anty-

190

malaryczne — ciągnął Japończyk — podajemy je im w kawałku banana.

Kontroluje się już na lotnisku robotników sezono­wych, sprowadzonych z Sarawaku do pracy na polach naftowych w Seria. Ogromnie skrupulatnie sprawdza się też pielgrzymów powracających z Mekki, ale nie wykryliśmy między nimi jeszcze ani jednego wypadku.

KOMAR W HERBIE

W tym roku — mówił dalej malariolog sącząc herbatę, w której grzechotały bryłki lodu — w całym sułtanacie było tylko siedem wypadków zachorowań. W tym dwa — to żołnierze Gurkhowie z Nepalu. Wie pan, od czasu powstania stacjonuje tu cały batalion tej formacji najemnej. O ile jeszcze ułoży nam się współ­praca z władzami indonezyjskimi, to „Brunei 0003” skończy się pomyślnie...

Spiker znowu wszedł na antenę. Cały byłem ocze­kiwaniem. „Gwiazdo mego szczęścia, prowadź mnie zawsze” — westchnąłem.

Doktor Masato Miyairi pochylił głowę z zadowole­niem i nieznacznie zatarł ręce.

Ma pan łut szczęścia — powiedział — w sobotę pracuje się normalnie, trzej hadżowie nie dostrzegli księżyca o zmroku...

Rozmawialiśmy z sobą jeszcze kilka godzin, wygasa­ły kolejno światełka w małych domkach odbijające się w wodzie, malajska dziewczyna nalewała nam herbatę do małych czarek. Dziwnie się to wszystko układa na tym świecie, to, co usłyszałem, było pożywką dla wy­obraźni.

Kiedy świat pogrążył się w wojennej zawierusze, obaj ci lekarze, którzy teraz współpracują z sobą i wi­

191

dują się co najmniej raz dziennie, znaleźli się na froncie.

Tyle tylko, że wtedy ten front ich rozdzielał. Był to czas zabijania, a nie leczenia. Dr Franks był malario- logiem wojskowym w Indiach i Birmie, mój rozmówca był lekarzem cesarskiej marynarki wojennej przydzie­lonym do korpusu ekspedycyjnego na Jawie. Mogę to sobie wyobrazić, jak wyprostowany schodzi z trapu w swym tropikalnym mundurze.

Malaria była wtedy wielkim nieszczęściem ludności okupowanej wyspy. Może wtedy właśnie dojrzała myśl, że kiedyś trzeba będzie znów wrócić w te strony, aby wojować tylko przeciw komarom?

Ma wielkiego komara wymalowanego na drzwicz­kach swego terenowego wozu, kiedy zjawia się przed mym hotelem wcześnie rano, aby zawieźć mnie na lot­nisko.

ZMARSZCZONA WODA

Leci z nami doktor William Gordon Fitzpatrick, pilo­tuje porucznik John Bleadon, w kabinie sierżant pilot Jerry Hall urzęduje przy stale otwartych na oścież szerokich drzwiach. I on, i reszta pasażerów przycze­pieni są więc do sufitu kabiny stalowymi kablami. Moż­na nawet spacerować, a nie wypadnie się. Leci z nami chińska sanitariuszka Soo Yun Hau i szeregowiec lot­nictwa Awang Hamdun. Startujemy i po kilku minu­tach lotu siadamy na szosie, gdzie nie ma jeszcze o tej porze dużego ruchu, ale czeka już siostra Audrey Lawrie, którą mąż samochodem dowiózł na spotkanie helikoptera... Wymienia przyjazne „hello” z pasażera­mi, mnie kiwa głową na powitanie, kiedy się na co

dzień lata helikopterem nad dżunglą, to i to widać tak powszednieje jak dojazd1 tramwajem do pracy.

Sierżant Hall zasiada w otwartych drzwiach i kiedy szybujemy nad gęstą dżunglą, pogrąża się w lekturze książki. Nie, nie kryminał — relacja wojenna w tanim kieszonkowym wydaniu. Reszta pasażerów chyba do­sypią zarwaną noc, o rozmowie nie można nawet my­śleć, hałas całkowicie ją uniemożliwia. Doktor Fitzpa- trick gryzmoli coś na kartce papieru i podsuwa mi do odczytania: YOU O.K.?

Przekreślam „you” oraz znak zapytania, podkreślam „o.k.”, bo istotnie czuję się świetnie. Lecimy nisko nad bardzo gęstą, ciemnozieloną dżunglą. Czasami droga wiedzie nad jeziorem, wtedy podmuch wielkiego śmigła marszczy powierzchnię wody niczym kożuch na kubku mleka. Oglądam mapę. „Lecimy do Dusun, ale najpierw będziemy lądować w Merimbun, 12 domów i 53 miesz­kańców” 1— pisze na kartce lekarz.

Sierżant Hall odkłada swą lekturę, w hełmie ma słu­chawki, mikrofon przylega mu do gardła, a nie jest przystawiony do ust. Kiwa na nas, że będziemy lądo­wać, pilot właśnie przekazał mu wiadomość.

Lecimy tak nisko, że odpadają tu te minuty napięcia, jakie towarzyszą „schodzeniu” samolotu. Tuż pod na­mi na polanie położony jest jak gdyby metalowy ruszt, siadamy dokładnie na nim. To taka zapobiegliwość, aby helikopter nie zapadł się pod swym ciężarem na trzęsa­wisku. Hall pomaga malajskiemu szeregowcowi wyła­dować skrzynię z lekami, prężą się mięśnie pod ręka­wami munduru, na których naszyte są skrzyżowane Szable Próroka. Jedna z pielęgniarek zostaje na miej­scu, aby pobrać krew, zabierzemy ją w drodze powrot­nej. Hall wskakuje do kabiny, przyczepia się „pępo­winą”, zasiada w drzwiach, gdzie jest przyjemny prze­

wiew, i znowu pogrąża się w lekturze. Na ziemi byliśmy 3 minuty 27 sekund.

Jeszcze pół godziny lotu. Oto jesteśmy u kresu drogi. Tu wyładowuje się dużo sprzętu. Personel latający sia­da sobie w cieniu i czeka, aż personel sanitarny upora się ze swą pracą.

Ludzi jest sporo. Doktor Fitzpatrick tłumaczy:

268 kampongów, czyli wsi, zostało podzielone na 24 grupy. W każdej takiej grupie jest jeden kam- pong, który z racji swego położenia nazywamy kluczo­wym. Radio Brunei zapowiada na kilka dni wcześniej nasz przylot, taki wójt jest ogromnie dumny, że się do niego wprost przemawia. Zaraz bije w gong wioskowy, posyła gońców do dalszych wsi i kiedy przylatujemy, czekają już ci, którzy potrzebują pomocy. Owszem, cza­sami latamy na zasadzie pogotowia, kiedy są wypadki nagłe. Ale to, już nie jest sprawa prosta, taki wójt mo­że słuchać bateryjnego radia, ale nie ma nadajnika, jakże więc nas zawiadomi? Wie pan, to są ludzie, którzy w większości nigdy nie oglądali samochodu, bo samo­chód na bagna nie wjedzie, ale nasz helikopter znają, dla nich to ¿oś zupełnie normalnego, że zjawiamy się tu regularnie. Powiedziałbym, że przeskoczyliśmy tu jakieś etapy rozwpju. Niech pan zamknie na chwilę magnetofon, to panu coś powiem. Już? A więc ja już dawno powinienem pójść na emeryturę, ale nie chcę, to jest praca, która tak wciąga, że nie sposób jej zosta­wić. I jeszcze to, że w lecznictwie nie ma próżni. Co to znaczy? Tak jak ja to widzę: kiedy odchodzi lekarz, to wraca czarownik. Tu już tego nie będzie. Kiedy ja odej­dę, zjawi się lekarz malajski i zaopiekuje Się mymi pacjentami nie gorzej niż ja. Jeszcze kilka lat trzeba jednak na to poczekać, ale to przyjdzie na peWno.

Stół już był rozstawiony pod namiotem, pielęgniar­ka wyjmowała ze sterylizatora narzędzia, .pacjenci spo­

194

kojnie czekali koło helikoptera. Doktor Fitzpatrick roz­mawiał z nimi w miejscowym narzeczu, dowiadywał się o tych, którzy byli badani za ostatniej bytności eki­py, a nie zjawili się tym razem.

Gęsta, nieprzenikniona ściana dżungli otaczała nas ciasnym pierścieniem. Ludzie z lasu patrzyli na ostat­nie przygotowania lekarza i jego asysty jak urzeczeni. Po ogłuszającym hałasie podróży osiedliśmy na wy­sepce ciszy.

Nagle głośno rozpłakała się mała dziewczynka, której pobrano krew do analizy. Łzy jej spływały po smagłej skórze policzka, kiedy pielęgniarka głaskała ją po wło­sach i uspokajała. Krew dziecka i innych pacjentów zabierzemy do Brunei. Przy następnej wizycie będzie już wiadomo, czy wszystko jest w porządku, czy też „gorączka śledziony” nie dała za wygraną.

ŻEGLUGA POD PRĄD

W Sarawaku oddalałem się od cywilizacji tak, jak się schodzi po stopniach w mroki jakiejś starej piwni­cy, Sarawak to już nie inny kraj, ale inny świat. Wy­starczy wspomnieć, że nigdzie nie obywałem się bez dwóch tłumaczy. Zawsze jeden tłumaczył z angielskie­go na chiński albo malajski, a drugi z chińskiego lub malajskiego na język Dajaków, Kajanów czy innych plemion z głębi wyspy.

Wyglądało to wszytko tak, jak gdybym zwiedzał ja­kieś muzeum komunikacji, gdzie wszystko jest ładnie uporządkowane według chronologii, ale przez przekorę zaczął od eksponatów najnowszych i posuwał się wstecz. Kolejność bowiem była taka. Najpierw odrzutowcem do Kuchingu, stolicy Sarawaku. Potem turbośmigłow­cem do Sibu, stolicy Trzeciego Okręgu. Z Sibu chiń-

195

‘•^■*tH^ij:t!i--A iwsi '$.***'£ %« Sm*«*,j%<M l4%

skim stateczkiem w górę rzeki do Kapit, już nawet nie osady, ale faktorii, czyli kilkunastu domów nad rzeką. Stoi tam mały fort, który niegdyś kontrolował żeglugę, a dziś się rozpada, kino, szpital i kilka sklepów nasta­wionych na handel zamienny z Dajakami.

Dalej statek już nie idzie, jechałem więc łodzią z przyczepnym motorem, po czym przesiadłem się na czółno wyciosane z jednego pnia. Wreszcie zmęczeni wioślarze wepchnęli czółno na brzeg.

Tyle może na temat samej podróży — klucza do tej „ucieczki od cywilizacji”. Nie będę się rozwodził nad dwoma przelotami, myślę bowiem, że opisy podróży powietrznych mamy już zaliczone. Borneo — to żeglu­ga rzeczna.

Wchodzimy więc w Sibu na pokład statku. My — to znaczy inż. Kao, chiński specjalista inżynierii sani­tarnej, zatrudniony przez Światową Organizację Zdro­wia, i ja. Inżynier Kao jeszcze w Sibu wdał się w per­traktacje z armatorem, swoim rodakiem, aby zapewnić nam jedną z nielicznych kabin na górnym pokładzie. To miły człowiek ten inżynier, zawsze uśmiechnięty — obojętne czy streszcza mi zawiłą akcję chińskiego dra­matu w siedmiu aktach i dwudziestu trzech zwłokach, który oglądaliśmy w Sibu, czy też kiedy wyjaśnia kon­strukcję lekkiego klozetu z drzewa, które jest łatwo dostępne na miejscu.

Inżynier Kao cieszy się życiem i śmieje w sytuacjach dość nieoczekiwanych. Wspomniany już dramat rela­cjonuje mi mniej więcej tak: „To wtedy Czing, które­mu hi-hi-hi stryj zabił żonę hi-hi-hi wyciąga miecz przodków i hi-hi-hi przebija łotra...”

Pertraktacje z armatorem toczyły się w mej obecnoś­ci, ale szczegóły uszły mej uwagi, jako że obaj panowie rozmawiali ze sobą narzeczem mandaryn. Armator, urzędujący w małym pokoiku w bocznej uliczce

IM

w dzielnicy portowej Sibu, też się radował i błyszczał pięknym garniturem złotych zębów. Zawsze się zasta­nawiałem, jak to się dzieje, że prosperują banki w Hongkongu, Singapurze czy Kuchingu, skoro tamtej­si Chińczycy lokują oszczędności w szczękach.

Ostatnia noc w hotelu, potem wizyta w niewielkiej, ale dość nowoczesnej klinice, gdzie — rzecz dawniej niebywała — razem z Malajami i Chińczykami leżą po­łączeni cierpieniem także i Dajacy. Nie można się po­mylić, skoro się raz ujrzy ich charakterystyczne rysy. Innym znakiem rozpoznawczym są skomplikowane ta­tuaże szyi, a zwłaszcza jabłka Adama, czyli — za prze­proszeniem — grdyki, oraz rozdarte i rozciągnięte mał­żowiny uszne.

Po południu wsiadamy na statek. Nie dajmy się zwieść tej statecznej nazwie. Przycumowany stoi w por­cie stary silnik Diesla obudowany trochę deskami, a trochę dyktą. Drzewo pomalowane jest na żółto i czerwono, farba porządnie odłazi. Arka staje się na dwie doby przytuliskiem różnych towarów i mnóstwa istot żywych. A więc żywy drób, szczury wielkości jam­ników, bardzo pożyteczne, bo zjadają karaluchy, ludzie kilku ras, dzikie ptaki więzione w klatkach, psy gonią­ce za odpadkami, koty wygrzewające się na słońcu. Na statku każdy żywić się ma we własnym zakresie, co wynika z wzajemnej nieufności pasażerów. Malajowie, a więc muzułmanie, patrzą z obrzydzeniem, jak Chiń­czycy z zapałem młócą pałeczkami ryż z wieprzowiną kwaśnosłodką albo wieprzowinę ze smacznymi wodo­rostami, albo wieprzowinę w siedmiu kolorach. Wszyst­kie te specjały nabywa się w małych jadłodajniach na molo, tuż koło statku, ale to przecież wszystko świnina. Kiedy statek ruszy w drogę do Kapit, każdy będzie się żywił sam, aby nie łamać swych zwyczajów i nakazów wiary.

197

Inżynier Kao, który jest bywalcem trasy, jak zapo­biegliwa mróweczka znosi do naszej wspólnej kabiny dzikie pomarańcze o gorzkawym smaku i wspaniałym aromacie, niezwykle wonne małe zielone cytryny, dwie puszki ryżu z pędem bambusa, kilka innych konserw rybnych i mięsnych. Wszystko to, poza owocami, jest importowane z Chin Ludowych, których to­wary są bezkonkurencyjne nie tylko w cenie, ale i w przystowaniu do gustu tutejszych konsumentów.

Syrena donośnie żegna Sibu, wypływamy z portu i statek mozolnie walczy z prądem, to wielkie masy wody z gór śpieszą do morza.

KAPITAN ZA KRATKAMI

Zaraz po naszym wypłynięciu na szerokie wódy pan kapitan chodzi między pasażerami z niewielką wali­zeczką i zbiera opłatę za przejazd. Wszyscy płacą na­leżność, po czym pan kapitan wraca do swego pomiesz­czenia, starannie ciężką kratą odseparowanego od resz­ty statku. Widzimy, jak ostentacyjnie zakłada wielką kłódkę od wewnątrz — między pasażerami mogą być piraci, którzy z dala od osad ludzkich lubią grabić lu­dzi na statku, od kapitana poczynając.

Płyniemy szeroką rzeką o zdumiewająco wartkim nurcie. Dżungla dosłownie schodzi do wody, nie ma tu wcale żadnych plaż czy nie zalesionych pasów wybrze­ża. Wielkie drzewa sięgają swymi korzeniami aż do rzeki, czasem i konary — brzemienne liśćmi oraz pląta­niną różnych roślin pasożytniczych — zanurzają się w wodzie. Prąd jednostajnie porusza te gałęzie, które falują, jak gdyby usiłowały w nieustającym wysiłku za­trzymać w biegu wielką rzekę.

Dżungla oglądana zarówno z helikoptera, jak i z „mo­

198

krego gościńca” rzeki sprawia jedno i to samo wrażenie nieprzeniknionej całości. Tam gdzie sternik kieruje nas bliżej brzegu, zanurzamy się w półmrok, jakkolwiek jest wczesne popołudnie i słońce po deszczowym dniu wczorajszym praży dziś całą mocą. Ta masa drzew zbita jest w tak zwartą całość, że rację mają na pewno ci, którzy twierdzą, że małpa, która wdrapie się na pień na zachodnim brzegu Borneo, może przejść tysiąc kilo­metrów skacząc z drzewa na drzewo i nie schodząc na ziemię.

Gdzieś po jakiejś godzinie żeglugi wpływamy w sam środek rozległych, intensywnie zielonych plantacji pieprzu. Widok ten towarzyszy nam na trasie kilku­nastu kilometrów, potem znowu zagłębiamy się wodną aleją w dżunglę.

Na statku płynie mężczyzna z plemienia Iban, obar­czony strasznym wolem, które rozdęło mu rytualne ta­tuaże na skórze, zmieniając je w groteskową plątaninę tradycyjnych wzorów. Pierwsze rozmowy, pierwsze no­tatki, pierwsze nagrania, pierwsze zdjęcia. O ile Mala­jowie stronią od obiektywu, który jest dla nich „okiem szatana”, o tyle Chińczycy, Dajacy i cała reszta pasaże­rów pozuje chętnie. Rozmowy są skomplikowane. Po­dróżnik Pigafetta, który w 1521 roku zawijał w te stro­ny, zanotował, jak się rozmawia z władcą przez kilku dworzan o rosnącej randze, aż wreszcie ostatni przeka­zuje władcy wypowiedź do ucha poprzez wydrążony bambus. Ja najpierw kierowałem pytanie do inżyniera Kao po angielsku, ten szukał Chińczyka, który znał ma- lajski lub narzecze któregoś z plemion, tamten przekła­dał pytanie, a odpowiedź szła tym samym kanałem z powrotem do mnie.

Noc zapadła nagle, statek przebijał się przez mrok. Tylko co jakiś czas wyrastały u burty płonące żagwie

199

rybaków, którzy ciskali ościeniem i wydobywali zaraz z rzeki miotający się rozpaczliwie łup.

Nie zauważyłem, aby sternik czy kapitan mieli jakąś mapę. Boso, w przepoconych koszulach i poplamionych szortach, krążyli po swej klatce, zmieniając się przy kole sterowym i kierując rozdygotany od ciężko pracu­jącego silnika statek ku lewemu czy prawemu brzego­wi: wytężając wzrok z trudem tylko dostrzegałem gra­nicę między dżunglą a wodą. Jakiejże fenomenalnej trzeba pamięci i orientacji, aby bez żadnych widocz­nych znaków znaleźć szlak najlepszy do żeglugi!

Wioski, a raczej małe skupiska kilku domków, które bladymi światełkami zgłaszają swą obecność, trafiają się nie częściej niż co godzinę albo półtorej. Podziwiam technikę zostawiania i zabierania pasażerów w zupeł­nym mroku tam, gdzie nie ma żadnej przystani, a sta­tek nie ma kotwicy.

Statek płynie więc w górę rzeki, ale przybliża się znacznie do brzegu, na którym migocą światełka wioski. Mija je i sunie naprzód jeszcze kilkadziesiąt metrów. Wtedy wyłącza się silnik, statek zwalnia, przez kilka sekund wydaje się, że stoi nieruchomo, wreszcie woda zaczyna znosić go w dół. Wtedy sprawny manewr przy­bliża go do samego brzegu i zaczyna się niebywałe wi­dowisko. Najpierw lecą przez burtę tobołki, potem ży­wy drób związany i głośno protestujący przeciw emo­cjom i zakłóceniu nocnego wypoczynku, wreszcie zwin­nie skaczą na brzeg sami pasażerowie. Ci ludzie uro­dzeni nad wielką wodą, pluszczący się w niej kilka razy dziennie od wczesnego dzieciństwa, zatracili zu­pełnie lęk przed mokrym żywiołem. Cały ten desant trwa dosłownie kilkanaście sekund. Czasem operacja powtarza się, gdyż są pasażerowie na brzegu, którzy nie zdążyli wsiąść, bądź też zostało tam coś jeszcze z bagażu do przerzutu.

Stukot silnika znowu nakłada się na nocny hałas dżungli. Ludzie, którzy wysiedli, wsiąkają w gęstwinę drzew, która szybko zamazuje kontury domków przy­cupniętych nad samym brzegiem. Inżynier Kao, któ­remu widowiska takie spowszedniały, leży na górnej koi, opędza się od komarów. Zaplątały się tu, choć w kabinie unosi się jeszcze mgiełka od różnych paten­towanych płynów, które mają komary płoszyć, oszała­miać i zabijać.

Wiesz — powiada do mnie — te wszystkie plemio­na mają niezwykle słabą odporność wobec chorób za­wleczonych przez białego człowieka. Gruźlica daje im się we znaki, różne choroby dziecięce tu zabijają. Me­dycyna idzie tu wielkimi skokami. Po tym, co ujrzysz w „długim domu” Dajaków: ich czarach i obrzędach, trudno ci będzie pewno pojąć, że w 1967 roku wykona­no w Sarawaku pierwszą operację na otwartym sercu...

ŻEGLARZE I TŁUMACZE

W faktorii Kapit orgia kąpieli w gorącej wodzie, ostatni bastion chińskich praczy.

Dajacy na swych czółnach przypłynęli do faktorii, aby dostać potrzebne im towary za skóry dzikich zwie­rząt złowionych w dżungli.

W faktorii jest dobrze zagospodarowana przystań. Tam oglądamy przygotowania do dalszej wędrówki. Łódź ma dwa nowe silniki o dużej mocy, oporządzają je teraz sternik oraz sanitariusz, który jest Chińczy­kiem, ale zna język Dajaków i będzie tłumaczem.

Nabywamy prezenty dla naszych przyszłych gospo­darzy. Papierosy z czarnej machorki, piekielnie mocne, i chińskie wódki pędzone z ryżu. Komplet noży do oprawiania ryb dla głównej żony wodza wioski.

201

Wieczór spędzamy w gronie miejscowej elity, dla której ja jestem akurat tak samo interesujący, jak oni dla mnie. Potem spacer nad rzeką, gdzie wyładowuje się szlachetne odmiany drzewa, bogactwo tych stron. Komary zapędzają nas do domu na nocleg. Wcześnie rano inżynier Kao stuka do mego pokoju. Już czas wstawać, za godzinę ruszamy — powiada. Wyglądam przez okno, tropikalna ulewa przesłania zupełnie widok na śpiącą jeszcze osadę.

Kao kiwa głową. Tak, leje, ale Sara’ee Marais, nasz sternik, i Teo Oh Leong, tłumacz, mówią, że trzeba płynąć. Jak przyj edziemy na miejsce, ulewa przeminie.

Wiesz — mówi inżynier — tu oni będą mieli zaw­sze rację. Nie można się im sprzeciwiać. Urazimy ich ambicję. Jedziemy!

Dwa kubki chińskiej herbaty o słomkowym kolorze, trochę ryżu i ryba w sosie sojowym. Potem zbiegamy do łodzi, przemoczeni już po tych kilkudziesięciu me­trach. Kładziemy się na dnie na materacach. Nasz ba­gaż, ograniczony tylko do dwóch toreb, i nasze dary są już poupychane w jakichś schowkach. Załoga o tor­sach obnażonych, ociekających wodą dzieli się rolami. Chińczyk kuca na dziobie i daje rękami umowne znaki ułatwiające nawigację, sternik zapuszcza silnik i wy­prowadza łódź na środek rzeki. Deszcz łomocze w bre­zentową osłonę, łódź raz po raz wykonuje manewry, jak gdyby zarzucała na wirażach. Załoga nawołuje się gardłowymi okrzykami. Nie wolno nam wstawać, tu wszędzie są niebezpieczne wiry, które omija się w ostat­niej chwili, a przy tej szybkości zakłócenie równowagi mogłoby wysypać nas wszystkich do wody.

Trudno pojąć, jak załoga wytrzymuje przez tyle go­dzin napięcie takiej jazdy. Po południu deszcze na­prawdę ustają, i to tak nagle, jak gdyby ktoś zakręcił kran. A my mkniemy dalej i dalej.

202

DŁUGA NOC W „DŁUGIM DOMU’’

Przed zmierzchem gasną oba silniki naszej łodzi, Prąd rzeki bierze nas w swe silne ramiona i znosi kilka­set metrów w dół, gdzie w czółnie czekają nieruchomo wioślarze, którzy mają nas jako gości honorowych przewieźć do wsi. Przesiadamy się tylko my dwaj z in­żynierem, nasza dwuosobowa załoga osobno potem przy­bywa do wsi. Naturalnie wszędzie mogliśmy dotrzeć naszą motorówką, ale ceremoniał powiada, że goście muszą być dowiezieni przez gospodarzy.

Płyniemy więc te symboliczne kilkaset metrów w gó­rę rzeki w całkowitym milczeniu. Wioślarze są tak fan­tastycznie zgrani ze sobą, że patrząc na ich wiosła biją­ce w wodę i wynurzające się z niej jednostajnym ryt­mem, można mieć wrażenie, że to dobrze wyregulowane części jakiejś maszyny.

Wioślarze wiozą ze sobą swe psy. Dziwnie to wychu­dzone stworzenia. Miały one nam towarzyszyć przez cały czas naszej gościny we wsi. Dajacy, co prawda, nie rozstają się z nimi nigdy, ale traktują je według zasady „kocham i nienawidzę”. A więc albo głaszczą je i tulą do siebie, albo obdzielają kopniakami bosej stopy tak potężnymi, że jest wręcz zastanawiające, jak taka biedna psina to wytrzymuje.

Po stromym gliniastym brzegu gramolimy się do wsi. Jak wszystkie osady Dajaków leży tuż nad rzeką. Ta akurat składa się z trzech „długich domów”, ale inne, jakie oglądałem w drodze powrotnej do cywilizacji, mają i po sześć. „Długie domy” w tej wsi liczą sobie po mniej więcej 200 metrów, rekordowo długi ma nieco ponad 700.

Co to jest „długi dom”? Dlaczego Dajacy wybrali ta­kie budownictwo? Wejdźmy w górę, balansując ostroż­nie po pojedynczym pniu z nacięciami, które powinniś-

203

my uważać za schodki, i rozejrzyjmy się wokoło. Dom stoi na masywnych palach, podłoga osadzona jest na jakieś cztery metry nad ziemią, sporządzono ją z pry­mitywnie ciosanych desek. Każda rodzina ma osobne pomieszczenie, które naturalnie znajduje się pod wspól­nym dachem z zajmowanym przez sąsiada, mają też oczywiście wspólną ścianę. Weranda biegnie wzdłuż całego domu i tam już wszystko jest wspólne. Jest to coś pośredniego między korytarzem, świetlicą a salo­nem. Z tak zwanego obowiązku reporterskiego muszę też dodać, że deski na tej werandzie ułożone są bardzo luźno, powstają między nimi spore szczeliny. Trzeba ogromnie uważać, zwłaszcza w nocy, aby nie skręcić nogi czy po prostu nie spaść na ziemię pod podłogę. Byłby to upadek z rzędu nie tyle niebezpiecznych, co nieprzyjemnych. Dajacy nie mają bowiem w swym bu­downictwie ustronnego przybytku, do którego w dale­kiej' Europie nawet król chadza bez muzyki. Za tak zwaną potrzebą idzie się więc na werandę, wybierając miejsca na styku pomieszczeń dwóch rodzin. Odchody ludzi i psów, gromadzące się latami tuż pod podłogą, stwarzają w „długim domu” zaduch trudny do wytrzy­mania. Wydaje mi się, że teraz, w porze deszczowej, ulewy spłukują może trochę tych nieczystości do rzeki, ale w innej porze roku — lepiej tu nie zaglądać.

Długi dom” to nie tylko budownictwo. To styl by­cia. Tworzy się siłą rzeczy jedność nie tyle organizacyj­na, co wynikająca z więzów krwi, przyjaźni, wspól­nych prac i oczywiście wspólnego domostwa. Partnerów do pogawędek czy wspólnych robót wybiera się według swych osobistych zamiłowań. I wydaje się, że Dajako- wie rozwiązali jakiś bardzo ludzki problem: jak nie być samotnym, a jednak pozostać niezależnym.

Inna sprawa — to względy czysto ekonomiczne. Kie­dy widziałem, jak prymitywnymi narzędziami obrabia­

204

ją -w dżungli drzewo na budulec, jak dosłownie na własnych barkach wloką to potem do wsi, to stało się dla mnie jasne, że każda wspólna ściana, wszystko to, co mają wspólnego z sąsiadami, oszczędza im wie­le trudu, a tym samym pozwala na lepsze wykorzysta­nie czasu na codzienną pogoń za jadłem. Było też rze­czą naturalną, że w okresie zażartych walk między Dajakami z poszczególnych wiosek czy rejonów miesz­kańcy „długiego domu” tworzyli wspólnotę obronną. Tylko razem mieli szanse obronienia swych głów.

To nie jest górnolotna przenośnia. W pomieszczeniu, gdzie na rozesłanej na podłodze macie spędzam pierw­szą noc, śpi 27 osób. Mężczyźni, kobiety i dzieci, po­jedynczo i parami. To na podłodze. Ze ścian natomiast szczerzą na nas zęby ponure trofea: starannie uwędzo- ne — aby się nie rozkładały — głowy ludzkie. Na py­tanie, kiedy zostały zdobyte, gospodarze dają raczej wymijające odpowiedzi. Inna sprawa, że nie mają po­czucia dokładnego czasu, a może istotna' treść gubiła się na dalekiej trasie przekładu z polskiego na dajacki via Londyn i Pekin.

Te głowy ludzkie porozwieszane na ścianach nie bar­dzo pasowały do mego tematu „walka o zdrowie i ży­cie”, powiedziałbym nawet, że wręcz przeciwnie. Trud­no chyba jednak było wymagać, aby gościnni Da jacy rezygnowali dla mnie z tych dekoracji. Nabiegali się za nimi dobrze, a zresztą mała pomyłka w wystrzeleniu zatrutej strzały z dmuchawki sporządzonej z wydrążo­nego bambusa, a głowy mych gospodarzy stałyby się ozdobą „długiego domu” w innej wsi. Dajak — chciałoby się rzec — myli się tylko raz. I kto celnie strzela, ma więcej z życia...

Zresztą wyznam szczerze, że podczas tej bardzo dłu­giej nocy owe wędzone głowy ludzkie przeszkadzały mi znacznie mniej niż ogromnie żywotne i jurne robactwo

205

na podłodze oraz dokuczliwe komary. Czasem tylko, kiedy w środku nocy zapalałem ręczną latarkę elek­tryczną, aby złapać coś szczególnie napastliwego i snop światła padł na pomarszczone twarzyczki na ścianach, to półgłosem powtarzałem sobie, jak ów mecenas z „Królowej Madagaskaru”: „Bój się Boga, Mazurkie­wicz, Mazurkiewicz — gdzieś ty wlazł!”

WIECZERZA DLA DUCHÓW

Myślałem, że rekordy złośliwego robactwa bije Dar­win w północnej Australii, osada, o której powiada się, że tam tylko motyle nie gryzą. W Darwinie jednak spędzałem noce nie na podłodze, ale w autentycznym łóżku w czystej pościeli.

Noc w „długim domu” nie przynosi ciszy. Słyszę chrapanie sąsiadów z pobliskich posłań, psy, które się drapią i stukają przy tym wychudłymi piszczelami

0 drewnianą podłogę, deszcz bijący w dach strugami wody, nawoływanie ptaków. Wreszcie zaczyna świtać

1 kobiety pierwsze zwlekają się ze swych mat, aby roz­palić ogniska.

To ich codzienna praca. Ale dziś dzień jest odmienny, obchodzić się będzie Gewai Anti, czyli festyn dla tych, którzy odeszli na zawsze. Umarli ze starości, a może z gorączki, o której powiadają ludzie z wybrzeża, że niesie ją komar. Ale czy to aby prawda, czy mały ko­mar może zabić rosłego wojownika? Czci się pamięć dzieci, które zmarły w niemowlęctwie, i ludzi, którzy żyli długo. Już od dwóch dni moczy się ryż w wodzie z rzeki, czekają dzbany z winem — lub może wódką, bo trudno mi dopasować właściwą nazwę do piekielne­go trunku, jaki tu pędzą z ryżu.

Po południu ruszamy z procesją znad rzeki, hałas

20«

gongów i bębnów ma powiadomić duchy, że szykuje się dla nich uczta. Przed wejściem do „długiego domu” mistrz ceremonii w stroju z piór dzikich ptaków woła głośno: „Powitajcie tych gości, powitajcie ich z sza­cunkiem!”

Wstępujemy po chybotliwym pniu na werandę, gdzie dziewczęta przyklękając częstują nas czarkami wina. Nie ma tu nic z nastroju żałoby, to nie stypa, ale ra­czej okazja do popicia i poweselenia się. Pije się powoli, czarka po czarce. Cały barwny tłum siedzi na podłodze, słucha z uwagą przemówień i toastów. Mistrz ceremonii pije za tradycyjną przyjaźń dajacko-polską (!!!), moje więc uniki, zmierzające do ograniczenia spożycia ohyd­nego trunku, tym razem zostają unicestwione. Na szczęście dobiega końca wstęp obfitujący w toasty wy­magające czynnego udziału i zaczyna się właściwa uroczystość.

Raz po raz błyskam fleszem, chociaż mój towarzysz wędrówki przypomina dyskretnie, że naładować go bę­dę mógł znowu, jeżeli popłynę motorówką ten tuzin godzin do Kapit... Magnetofon notuje ceremonialne za­klęcia.

Ustawia się przed nami maleńkie miseczki z ciastem, kawałkami mięsa, ćwiartkami kurczęcia i drobinami wszelakiego jadła. To właśnie wieczerza dla duchów zmarłych mieszkańców wioski.

Mistrz ceremonii ujmuje za nogi żywego koguta. Wymachuje ptakiem nad naszymi głowami. Wygłasza donośnym głosem formułę, która odczytana z taśmy, a potem przełożona przez „zepsuty telefon”, czyli dwóch tłumaczy, brzmi tak: „Oto jestem, goście, aby uczcić waszą obecność na naszym święcie. Aby stało się zadość zwyczajom przodków, tym kogutem ofiar­nym wywijam nad waszymi głowami. Ceremonia ta odmieni losy wasze, gdyby ktoś z was obu miał ostatnio

207

jakieś złe sny czy może dostrzegł inne niepomyślne dla siebie wróżby. Wy obaj tu sami przybyliście z dalekich wsi. Was widać. Są też tu duchy naszych przodków. Są tu między nami. Ich nie widać. Im to składam tę ofiarę. Jestem tu, aby błagać duchy o błogosławieństwo i do­brobyt dla was i nas wszystkich. O błogosławieństwo na długie lata...”

Nagły błysk noża, wrzask ptaka i kaskada jego barw­nych piór oznajmia koniec przemówienia i kres życia ofiarnego koguta. Drga cały, kiedy krew jego oprysku­je miseczki z jadłem dla duchów. Nam dziewczęta po­dają nowe czarki napoju, a skrwawione jadło wysta­wia się na próg domostwa.

Teraz tańczy się, tańczy godzinami. Tańczy sam mistrz ceremonii, tańczą dziewczęta, tańczą osobno mężczyźni. Taniec opowiada o wszystkim, co ma zna­czenie w życiu Dajaków. O gniewnych sporach, o zbio­rach ryżu, o łowach, o miłości i śmierci.

Senne dzieciaki snują się po kątach i wreszcie za­sypiają, gdzie popadnie — z dala od legowiska w ro­dzinnym pomieszczeniu. Młode dziewczyny wstydziły się początkowo obcych, ale czas i wino przełamały ich nieśmiałość. Zabawa w „długim domu” zamyka żałobę, teraz już nie wolno będzie wspominać tych, którzy z wioski odeszli na tereny, gdzie Dajakowie wiecznie szczęśliwi polują na zwierzynę, są zawsze syci, weseli i nigdy nie chorują.

MALARIA WCZORAJ, DZlS I JUTRO

Z przyziemnej rzeczywistości „długiego domu”, jaka nieuchronnie nadejdzie znowu z przeminięciem festy­nu i nadejściem świtu, bardzo daleko jest jeszcze do

208

owego raju, gdzie Dajakowie nie zaznają żadnej cho­roby.

Wędrując po terenach, gdzie ludzie przeżarci są ma­larią, wspomniałem pewnego reportera nazwiskiem Joseph, który w czasopiśmie amerykańskim „Esąuire” kierował działem podróżniczym. Kiedy go pozna­łem, był to już pan porządnie zaawansowany w latach i doświadczeniu, miał na liczniku chyba więcej kilo­metrów niż niejeden pilot regularnych linii lotniczych.

Opowiadał mi, że podczas najazdu Japonii na Chiny przebywał przez jakiś czas w Czungkingu. I otóż zja­wił się tam pewnego dnia jego rodak, a zarazem kolega po fachu, który w klubie korespondentów zagranicz­nych oświadczył wszem i wobec, że przybył, aby zebrać materiały do swej książki o Chinach. Pobyt swój pla­nował na trzy dni, po czym miał wracać do Stanów.

Chłopie — powiedział po tym obwieszczeniu któ­ryś z obecnych — przecież Chiny to prastara historia, ogromna przestrzeń, różnorodna ludność, skompliko­wana sytuacja w każdej niemal prowincji. A ty chcesz po trzech dniach pobytu w jednym tylko mieście napi­sać książkę o tym kraju!

Weil — odparł nie speszony nowo przybyły — ja memu czytelnikowi dam uczciwie to wszystko, co obie­cuję w tytule mej książki...

Hm, a jaki to będzie tytuł?

„Chiny wczoraj, dziś i jutro”.

Nad mą opowieścią o malarii zawisła groźba powtó­rzenia tej samej formuły. Jak bowiem zwięźle spisać to, co od brzasku dziejów gnębiło ludzkość?

Długa jest litania „plag”, spisana jeszcze przez lite­raturę chińską i chaldejską. Jakże zwięźle opisać dzia­łania na terenie Macedonii podczas I wojny światowej, kiedy jesienią 1916 roku głównodowodzący wojsk fran­cuskich meldował Paryżowi, że malaria „unieruchomiła

jego armię w szpitalu”. Kiedy na tym samym placu boju w wojsku brytyjskim było w 1916 roku 30 000 za­chorowań, a już 70 000 — w roku następnym. Kiedy Niemcy też ucierpieli dotkliwie i przez pewien czas wszystkie armie były w Macedonii praktycznie pozba­wione siły bojowej.

Jak oddać pokrótce dramat choroby, o której wspom­niany już malariolog sir Gordon Co veil mówi na pod­stawie własnego doświadczenia. Otóż był przez trzy lata I wojny światowej w Afryce Wschodniej, gdzie w 1917 roku na 1000 żołnierzy były aż 1422 zachorowa­nia! Jak to jest możliwe? Ano niektórzy byli w szpitalu złożeni tą chorobą nie jeden raz.

Jakież tomy wypełniłoby opisanie walki o leki! Gdy­by Niemcy nie byli w I wojnie światowej pozbawieni chininy, toby pewno nie szukali namiastki. W 1939 ro­ku mieli już chloroquinę, ale kiedy wstępne badania ujawniły toksyczność tego preparatu, zrezygnowali z powszechnego zastosowania. Dostarczyli ją jednak wojskom francuskim rządu Vichy w Afryce, tam lek dostał się „do niewoli”, czyli wpadł w ręce Ameryka­nów. Ci ustalili, że obawy producentów są płonne i zdo­bycznym lekarstwem ochronili swe wojska przed ma­larią.

Starałem się w tym rozdziale przedstawić epos ludzi, którzy stawili czoło chorobie. Z armii anonimowych bojowników tej sprawy wybrałem i przedstawiłem losy zaledwie kilku.

Niech nie przeminie pamięć o doktorze Mansonie z Londynu. Na ramieniu swego własnego syna posadził komara, który uprzednio pod Rzymem ssał krew czło­wieka chorego na malarię. I tak osobista tragedia le­karza, który zaraził celowo syna, stała się jego wielkim zwycięstwem, gdyż ostatecznie udowodnił, że skoro syn zachorował na malarię, to rozprzestrzenia się ona tą

210

właśnie drogą. Trudno wyobrazić sobie ten splot sprzecznych uczuć, które musiały wtedy targać sumie­niem badacza.

To byłyby tylko urywki z rodzaju „wczoraj”. Roz­dział „dziś” opowiadał o historycznej decyzji połączo­nego wysiłku narodów świata w walce przeciw tej cho­robie, przynosił zwięzłe doniesienia z placu boju. No, a rozdział: „Malaria jutro”?

Wszystko wskazuje na to, że rozdziału tego nigdy nie będzie. Że mimo przeciwuderzeń groźnej choroby, która istniała jeszcze przed człowiekiem, odejdzie ona z historią, nie oprze się połączonym wysiłkom na­rodów świata.

GROSIK ZA TWOJE MYŚLI...

Wschodnia medycyna dla wschodnich ludzi — po­wiada jeden z lekarzy, kiedy pytam go o zdanie na te­mat tradycyjnej medycyny chińskiej. Ujrzeć — to znaczy uwierzyć, mówi inny, który rozmiłowany jest w Chinach. Najlepiej zobacz to sam — powiada.

Profesor C. Y. Chen bez żadnego certowania zgadza się na rozmowę z reporterem. Czas spotkania zostawia memu uznaniu. Wielka to uprzejmość ze strony wy­bitnego lekarza, pacjenci czekają czasem i kilka tygod­ni, zanim nadejdzie ich wizyta.

MUZYKA LICZYDEŁ

Departament zdrowia mieści się w Hongkongu na wyspie Victoria. Tam miałem po południu krótką roz­mowę, ą potem promem przepłynąłem do Kaulun i po­jechałem pod uzyskany rano telefonicznie adres.

Chciałoby się napisać sensacyjny reportaż o zaułkach chińskiego miasta, gdzie po umownym stukaniu uchy­lają się przede mną zręcznie zamaskowane wrota i gdzie w mroku posępny starzec ujawnia mi kilka sWych za­zdrośnie strzeżonych sekretów.

Ba, mój rozmówca nie bardzo pasuje do tego obrazu,

212

wyhodowanego przez wyobraźnię na pożywce różnych bzdurnych dreszczowców. Pacjentów przyjmuje w bu­dynku położonym przy Nathan Road. Przez szeroko otwarte okna dobiega gwar tej arterii, gdzie dniem i nocą otwarte są sklepy i słychać nawoływania we wszystkich językach świata.

Przechodzę przez poczekalnię, w której czeka na przyjęcie kilkunastu pacjentów. Z tego obszernego po­mieszczenia dostaję się do mniejszego gabinetu, gdzie profesor przerywa badanie pacjenta, aby powitać mnie uprzejmie. Jest to mężczyzna w średnim wieku, ubrany całkowicie po europejsku. Nie zna angielskiego ani żad­nego języka poza chińskim. Tłumacz jest gotowy, aby przekładać pytania i odpowiedzi. Profesor proponuje, abym spędził z nim całe popołudnie oglądając wszyst­ko, co tylko zechcę, i pytając o wszystko, czego nie ro­zumiem.

W gabinecie zmieniają się szybko pacjenci, są między nimi ludzie starzy, są kobiety z małymi dziećmi, męż­czyźni w sile wieku. Wszyscy jednak przechodzą przez pewien niezmienny szablon porady lekarskiej. A więc pacjent wkricza do gabinetu. Półgłosem opowiada

o swych dolegliwościach profesorowi, który słucha uważnie, nie patrząc na człowieka szukającego pomocy. Potem ujmuje go za przegub, bada puls i głośno dyk­tuje asystentce diagnozę i zalecenia. Ta błyskawicznie maluje odpowiednie znaki na sporym arkuszu papieru. Są tam zalecenia lekarza, jest też i recepta na leki. Pacjent zostawia na stole honorarium i wraca do po­czekalni.

Tam za kontuarem czeka już dwóch mężczyzn, którzy odczytują receptę i na oczach pacjenta sporządzają le­ki. W słojach i puszkach zgromadzone są zioła i różne surowce, które mogą być dla nas dziwne, ale które wy­próbowano doświadczeniem kilku tysięcy lat! Oto rogi

213

pewnej odmiany jelenia: sproszkowane, mają pomóc porządnie już zaawansowanemu w latach panu, który półgłosem zwierzał się lekarzowi ze swych kłopotów z kolejną a młodą żoną... Nie przerażajcie się sproszko­waną skórą ropuchy, gdyż każdy chemik powie Wam, że zawiera ona wiele adrenaliny i bufaginy, a więc właśnie idealnych w pewnych schorzeniach leków. Far­maceuci błyskawicznie obliczają proporcje wagi na li­czydłach, ich muzyka jest jedynym hałasem wewnątrz tej poczekalni, sprawnie odważają poszczególne skład­niki. Korzenie, jagody, zioła, produkty zwierzęce zosta­ją zwinnie pomieszane, ponownie odważone i oddane pacjentowi.

TRUCIZNA PRZECIW TRUCIŻNIE

Już za czasów dynastii Ming, kiedy u Was w Europie liczono rok 1630, ukazała się u nas w Chinach praca pod tytułem „Tajne Przepisy Leczenia Chorób Wenerycz­nych” — powiada dr C. Y. Chen. Autor pracy wysuwa teorię o stosowaniu trucizny przeciw trilfciźnie, a kon­kretnie wskazuje na celowość stosowania arszeniku w tego rodzaju przypadłościach. Było to — powiada nie bez dumy chiński lekarz — jakieś trzysta lat przed tym, kiedy w Europie dr Erlich odkrył skuteczność związków arsenu w leczeniu chorób wenerycznych.

Już w II wieku p.n.e. słynny chirurg Hua To dokonał pod narkozą operacji ramienia Kuan Yu, zwanego „bo­giem wojny”, podając mu „zupę narkotyczną”, czyli preparat znieczulający stosowany doustnie. Nie­stety, w tej dziedzinie następne pokolenia lekarzy nie­wiele się posunęły naprzód. Chińska medycyna dyspo­nuje natomiast bogactwem środków roślinnych dla zwalczania nadciśnienia krwi. Już w VII wieku chińscy

lekarze stosowali dla leczenia wola różne wodorosty oraz zioła z roślin rosnących na lądzie. Obecnie analiza chemiczna ustaliła, że są to wszystko rośliny bogate w jod, a więc właśnie ten główny składnik leków za­lecanych przez medycynę europejską w takich wypad­kach. Jego zdaniem spośród 700 leków używanych po­wszechnie przez tradycyjną medycynę chińską — po­nad 100 zostało zbadane przez współczesne labora­toria, które ustaliły występowanie w nich składników dopiero od niedawna uznanych za wskazane w leczeniu różnych schorzeń.

Powiada C. Y. Chen: „Cały świat zdumiał się odkry­ciem penicyliny. Niech mi jednak wolno będzie zauwa­żyć, że dawne recepty chińskie znały leki o podobnym działaniu. Lud chiński stosował mianowicie kiszonkę pewnych jarzyn przyrządzaną w ten sposób, że jarzy­ny umieszczano w glinianej kadzi i czekano, aż zaczną gnić. Potem zakopywano kadzie na trzy lata pod zie­mią, aż wytworzyła się kiszonka obficie pokryta pleś­nią. Stosowano ją w zwalczaniu różnych infekcji”.

I tu jednak, dodaje mój rozmówca, nie umiano nale­życie wykorzystać tego odkrycia, jako że medycyna chińska przywiązywała największą wagę do leków po­chodzenia mineralnego.

KSIĘGA NAPRAWY ZŁEGO”

W naszej wycieczce w historię C. Y. Chen zauważa mimochodem, że odciski palców znane były w Chinach i stosowane w celach identyfikacyjnych od dawna. Były nieodzowne dla uwierzytelnienia różnych doku­mentów, jak np. umowy dzierżawnej, sprzedaży czy nabycia. Starodawna „Księga Naprawy Złego” rozróż­nia też wyraźnie grupy krwi i ustala metody docho­

dzenia pokrewieństwa w oparciu o analizę krwi. Me­toda ta jest raczej zawodna, ale wskazuje na to, że w dawnych Chinach rozróżniano już przed wiekami grupy krwi.

Już przed tysiącem lat medycyna chińska stosowała preparaty hormonalne, jak żołądek kozła, pępowinę czy wyciągi z narządów płciowych byka. Księga „Ty­siąc Złotych Leków” z VII wieku zaleca stosowanie wątroby różnych Zwierząt. Stosowano też gruczoły tar­czycowe dla leczenia zaburzeń hormonalnych.

Można się śmiać lub wzdrygnąć z obrzydzenia — po­wiada dr Chen — kiedy się słyszy, że tradycyjna me­dycyna chińska zalecała picie uryny noworodków w wypadkach anemii czy schorzeń gruźliczych. Teraz dopiero ustalono, że mocz ten zawiera różne cenne hor­mony, a obecnie pewna firma japońska rzuciła na rynek zastrzyki sporządzone z oczyszczonego moczu.

Ciekawą „innowacją” chińską jest stosowana przez mego rozmówcę zasada zalecania leczniczego jadła, np. różnych potraw duszonych w ziołach o określonym składzie.

Chirurgia chińska nie miała godnych uwagi osiąg­nięć, medycyna nastawiała się raczej, na podawanie pa­cjentom preparatów, które przyśpieszały zrośnięcie złamanej kości. Najciekawsze jednak były rzucane w krótkich przerwach między jednym a drugim pacjen­tem uwagi lekarza chińskiego o „higienie psychicznej”,

o starej chińskiej sztuce „wchłaniania nowego i wy­dzielania starego”.

Zalecenia panowania nad odruchami, umiejętnego odprężenia są może już teraz truizmami, ale uczony za­pewnia, że zakorzeniły się głęboko w mentalności Chiń­czyków, wpajane w nich z pokolenia na pokolenie. Oglą­dam jeszcze zdjęcia metalowego modelu ciała ludzkie­go, używanego do nauki akupunktury. Nigdy nie usta­

nę w podziwie dla tej wiedzy, która stosując nakłucia w 285 miejscach ciała, wymagała od praktykujących ją lekarzy gruntownej znajomości anatomii. Trudno też nie podziwiać mądrości księgi „Neiczing” (Zasady me­dycyny), która powstała za czasów cesarza Huangti (rok 2697 przed naszą erą). Spisano ją lakierem na pasmach bambusa. Ideogram słowa „lekarz” był kom­pozycją lancetu i naczynia do upuszczania krwi. Na 4300 lat przed odkryciem Williama Harveya owa księ­ga pouczała: „Cała krew w ciele podlega kontroli serca, płynie w zamkniętym obiegu i nigdy w nim nie ustaje...”

PROCH I PROSZKI

Jak więc można tłumaczyć, że po takim bujnym roz­woju wiedzy lekarskiej potem przyszedł zastój?

Następny pacjent stoi już w progu, czeka na wezwa­nie. Ale rozmiłowany w.swej wiedzy lekarz odpowiada tylko porównaniem:. „Otóż, proszę pana, co prawda Marco Polo przywiózł do Europy proch strzelniczy właśnie z Chin, ale potem uzbrojenie europejskie było znacznie lepsze...” Pewnie, dodaję w duchu, gdyby było gorsze, to nie rozmawialibyśmy tu w cieniu łopocącej na wietrze brytyjskiej flagi. Nie dostałem także od­powiedzi na pytanie, jak można postawić diagnozę wy­łącznie z pulsu. Tłumacz długo naradzał się z lekarzem, wreszcie powiedział, że to kwestia długoletniej wprawy i praktyki. Miałem już odejść, kiedy mój rozmówca polecił, aby przekazano mi sens naszej dyskusji — tak jak on to widzi. Otó odczytany z taśmy magnetofonowej dokładny tekst jego oświadczenia: „Profesor prosi, aby szanowny cudzoziemiec przyjął do wiadomości głęboką nadzieję, iż przyszłość będzie rywalizować z przeszłoś­

cią. Jest przekonany, że uczeni z różnych stron świata będą czerpać swą wiedzę ze skarbca chińskiej medy­cyny. Kryje ona bogate i niewyczerpane złoża mądro­ści...”

Wymieniamy ukłony, magnetofon i aparat radiowy wkładam do futerałów już w poczekalni. Z gabinetu przyjęć słychać znów głośne dyktando lekarza dla asy­stentki, w kąciku aptecznym stukają kostki liczydeł przesuwane zwinnymi palcami z niewiarygodną szyb­kością. „To świetny lekarz — powiada mi na odchod­nym tłumacz — kiedy pan przewijał film, zapisałem się na wizytę...”

DEMONY I DIABŁY

Miejsce akcji: wioska w prowincji Panpanga, o 65 inil na północ od stolicy kraju, Manili. Bohater akcji: 35-let- ni Eusebio Libres, z zawodu pucybut. Widzowie: czte­rystu miejscowych chłopów. Streszczenie akcji: Euse­bio Libres był przez 12 lat chory, ale nie podaje, na jaką chorobę. Kiedy dolegliwość jego przeminęła, po­stanowił z ‘wdzięczności ukrzyżować Się, jego krewni płakali, kiedy Eusebio położył się na drewnianym krzy­żu, a następnie zaczęto mu wbijać gwoździe w dłonie. Wtedy przyjaciele podawali mu eter. Krzyż postawio­no, Eusebio zawisł na wysokości prawie czterech me­trów. Wisiał odziany w białą szatę, a na głowie miał cierniową koronę. Jego ¡krewni klęczeli i modlili się. Pó kilku minutach krzyż znów położono, nieprzytomnemu wyjęto gwoździe i odstawiono go do domu, gdzie czekała nań opieka lekarska. Czas akcji: Wielki Piątek 1967.

Negryci uważają, że ospa nawiedza człowieka, który zabił zwierzę lub ściął drzewo należące dó jakiegoś de­mona. Dr Ferdinand Blumentritt w swym monumental­

nym dziele „Diccionario Mitologico de Filipinas” poda­je, iż Tirurajowie zamieszkujący Mindanao wierzą w diabelskie duchy znane jako „saitan”, a wywołujące choroby.

Na niektórych wyspach archipelagu uważa się, że choroby skórne wywołane są dotknięciem niewidzialnej dłoni. Wąchanie kwiatów jest -— jak wieść głosi —»wiel­ce szkodliwe dla zdrowia, jako że zły duch wchodzi z zapachem kwiatów do nosa, a tam zżera przegrodę nosową tak uporczywie, nim się całkowicie nie zapadnie.

BIEGUNKA I SZCZENIAK

Przez sied'em dni tygodnia, okrągły rok, tak w dzień jak i w nocy barwny, kolorowy tłum przechodniów przelewa się przez wielką arterię Manili — Avenue Rizal. Lawina pojazdów sunie zderzak przy zderzaku, są między nimi piękne limuzyny, jak i lśniące wszyst­kimi kolorami tęczy mikrobusy poprzerabiane domo­wym sposobem z amerykańskich dżipów. Kierowcy są pełni fantazji, trzeba dobrze uważać przy przechodze­niu przez ulicę! Uwaga, mamy zielone światło! Biegnie­my więc na drugą stronę jezdni. Trwało to krótko, ale warto wiedzieć, że w czasie, jaki był nam potrzebny do przejścia przez ulicę, gdzieś na Filipinach urodziło się jeszcze jedno dziecko. Nie wiemy, czy stało się to w małym barrio, czy też w wielkim mieście, czy spraw­dza się przewidywanie uczonych, iż w 20 lat ludność Filipin podwoi się. Ale można też założyć, że noworodek nie pożyje długo.

Relacje mówią o tym, jak wiele jest jeszcze do zro­bienia, aby wyrwać wieś filipińską z władania zabobonu i znachorów.

Wiejska położna z własnej nominacji odbiera poród,

2É9

pępowinę przecina zaostrzonym bambusem. Położnica i dziecko rychło umierają; wychodzi na jaw, że tym sa­mym bambusem na godzinę przed porodem poczciwa babina patroszyła bawołu wodnego.

Małym dzieciom każe się palić papierosy, gdyż dym wykurzy powiększone migdały. Biegunkę u dzieci le­czy się niezawodnie, każąc małemu pacjentowi spożyć gotowanego szczeniaka.

Wiele ludzi przypłaciło życiem swą wiarę w zabobon, że jeśli zostało się pokąsanym przez wściekłego psa, to trzeba to zwierzę zgładzić, a pokąsanemu już wtedy nic nie grozi. Kiedy natomiast ukąsi żmija, to trzeba zaraz ofiarę zakopać w ziemi, która wyciągnie jad. W ten sposób zmarło sporo ludzi pokąsanych przez niejadowi- te węże. Nie zabił wąż, zabił tężec. Człowiek pokaleczo­ny przy pracy w gospodarstwie obłożył, za radą zna­chora, swą otwartą ranę nawozem bydlęcym, aby zata­mować krwawienie. Ustało nie tylko krwawienie, ale i życie — też wdał się tężec.

Młoda mężatka uskarżała się na bezwład w nogach. Mąż nie zgodził się na lekarza, znalazł się uczynny zna­chor, który kazał, aby chorej obłożono nogi grubą war­stwą mydła i niegaszonego wapna. Potem pokryto tę mieszaninę suchymi łupinami banana, a następnie wszystko razem mocno skrępowano bandażem. Znachor zapowiadał, że powstaną wrzody, przez które wyjdzie choroba. Tymczasem pacjentka dostała skurczu szczęk, konwulsji i zaburzeń oddychania, a sprowadzony wresz­cie lekarz rozpoznał tężec ,rr* ale już jako następstwo „kuracji”. Pacjentka bowiem była chora na beri-beri, którą leczy się bezboleśnie, bez ryzyka i skutecznie bardzo prostymi środkami.

Chłopi z zapadłych barrios nie mają monopolu na wiarę w zabobon. Świetny kierowca i mechanik ob­sługujący wielką ciężarówkę, którą wywoził pnie z la­

su, nim zabrał się do karczowania, składał najpierw ofiarę duchom lasu, aby nie mściły się na nim, że bę­dzie ładował ich własność. Rozstawiał więc wokoło buteleczki jałowcówki i paczki tanich papierosów. Po­tem rozpalał ognisko i zabijał przywiezionego ze sobą kozła. Krwią zwierzęcia spryskiwał okoliczne krzaki, potem gotował mięso kozła, a następnie ryż; jadło to rozrzucał wokoło na ofiarę duchom.

Podobno cudowną moc uzdrawiania bliźnich mają dzieci, które wystawiły na świat najpierw pupcię. Nie wiem, czy w ten* sposób ujrzał światło dzienne (ten gór­nolotny zwrot zakrawa tu na kpinę!) mój rozmówca, czarodziej wioskowy z wyspy Luzon. Jest dumą swej wioski, zawiozła mnie do niego nauczycielka z pobli­skiej osady, która sama się tam leczy. Mistrz był ogroi^nie rozmowny, opowiadał mi, jak mając 11 lat dostał ataku epilepsji podczas pracy na polu ryżowym. Pola ryżowe są zalane wodą, niewiele brakowało, aby się utopił miotany konwulsjami w płytkiej wodzie, ale wtedy ujrzał Matkę Boską i kilku świętych. Nie tylko sam został uratowany, ale ma odtąd dar leczenia. Diag­nozę stawia na podstawie oględzin dłoni.

Mnie nie może zbadać, gdyż jestem spowity w pan­cerz niewiary. Gdybym mu ufał, to wtedy moje dłonie ujawnią tajemnicę mego organizmu. Mówi tak szybko, że tłumacz ledwie nadąża z przekładem na angielski. Tłum wokoło nas zbiera się coraz większy, szmer po­dziwu’ idzie wokoło, że aż z Europy przybył specjalista, aby poradzić się ich cudotwórcy. Czarownik — i tak tuszą odbijający od wychudzonych wieśniaków — pęcznieje jeszcze z radości. Trzeba napić się z nim ryżo­wego wina, zagryźć psim mięsem, posłuchać jego roz­ważań filozoficznych zrodzonych z mieszaniny hiszpań­skiego fanatycznego katolicyzmu i autentycznego po­gaństwa. Demony strumieni współdziałają tu z aposto­

221

łami, różni święci mają swoje choroby, które leczą, ale tylko z odpowiednimi zaklęciami do bóstw, które wła­dały na Filipinach duszami ludzi na długo przed wylą­dowaniem imć Magellana.

W dalekiej Manili nad biurkiem jednego z lekarzy wisi karykatura wycięta z jakiegoś tygodnika ilustro­wanego. Rysunek wyobraża dwóch czarowników wio­skowych naradzających się u węzgłowia leżąeego na posłaniu pacjenta. Jeden z uczestników konsylium po­wiada do kolegi po czarodziejskim fachu: A więc naj­pierw odprawimy czary ognia, potem czary lasu, potem pól ryżowych. Gdyby to nie pomogło, to damy dwa miliony jednostek penicyliny..*

WIELKI PRZEMYSŁ: ZNACHORZY

Tak to bowiem w skrócie wygląda. Znachorzy na ogół łyknęli gdzieś nieco informacji o medycynie, cza­sem choćby z reklam gazetowych czy prospektów firm chemicznych. W ten sposób udaje się im czasem nawet i kogoś wyleczyć.

Mój rozmówca na Luzon jest małą rybką w tym za­wodzie. Jego pacjentami są ubodzy chłopi. Ale — po­wtarzam ^.tiie tylko w zapadłych barrios wierzą w za­bobony i leczą się u znachorów.

Znawcy problemu uważają, ż^cudowne uzdrowienia są produktem pomysłowości i manewrów całych zgra­nych szajek, eksploatujących różnych cudotwórców na zasadzie już chyba wielkoprzemysłowej. Przypuszcza się, że w grupy pielgrzymów, szukających ratunku tam, gdzie zawodzi medycyna nowoczesna, wstawia- ne są „wtyczki”, czyli ludzie symulujący chorobę. W odpowiednio przemyślanym momencie nagle „odzy­skują” władzę w nogach, a przybyli jako sparaliżowani

od dziecka, pchani na wózkach. Albo też dramatycznie obwieszczają o zaniku innego ciężkiego schorzenia, któ­re nigdy im nie dolegało. Ba, moment takiego cudu usta­lany jest zazwyczaj tak, aby odbył się na oczach scep­tyków lub nawet fotografów prasowych, którzy dają się porwać fali uniesienia. Widowiska te są reżysero­wane przez wytrawnych znawców psychologii tłumu.

Pacjenci lecą wynajętymi samolotami aż ze Stanów Zjednoczonych do słynnego znachora, który ma około 28 lat i zwie się Antonio.

Już samo przybycie tych wycieczkowiczów po zdro­wie (658 dolarów plus hotele, przejazdy lokalne i wy­żywienie) otoczone jest nimbem cierpienia i spisku. Antonio opowiada każdemu, kto chce słuchać, że związ­ki lekarzy w USA i Kanadzie naciskają na linie lotni­cze, aby nie wynajmowały jego pacjentom samolotów na zbiorowe przeloty. Jest to oczywista bzdura, gdyż przedsiębiorstwa lotnicze istnieją po to, aby przewozić ludzi, których stać na bilet, a samolot z kompletem pa­sażerów na trasie nad Pacyfikiem jest marzeniem każ­dej dyrekcji linii.

Antonio odżegnuje się od wszelkiej reklamy, ale w istocie ma agentów, którzy sławią go szeroko, byle nie między sąsiadami. Ci bowiem nie mają o nim wy­sokiego mniemania bądź uważają, że jego leki po­magają tylko bogaczom, a nie biedakom. Rzadko prze­bywa dłużej w jednej osadzie, gdyż obawia się, że wy­toczą mu proces o nielegalną praktykę.

Rozpowiada szeroko, że dokonuje zabiegów chirur­gicznych gołą dłonią, ale pewnego dnia podczas „operacji” wyśliznęła mu się z dłoni zakrwawiona i zardzewiała żyletka, którą otworzył jamę brzuszną...

Niewiele o nim wiadomo, ale uchodzi za pewne, że należy do plemienia Igorot. To też wymaga komen­tarza.

223

TRZCINA I DOLARY

Plemię Igorot ma ciekawe legendy o powstaniu świata i ludzi na ziemi. A więc było tak: był Lumawig, Wielki Duch, który zszedł z nieba i skosił trzcinę, a z trzciny tej stworzył mężczyzn i kobiety. Posłał ich potem w różne strony świata i kazał im mówić. Jakoś tam się między sobą dogadali, ale każda para mówiła inaczej i dlatego też kiedy z tych par zrodziły się dzieci, a dzieci rozmnożyły się w narody, to język każdego narodu jest odrębny.

Antonio pewnie zna tę legendę i zapragnął bardzo, aby ci potomkowie Wielkiego Ducha Lumawiga, którzy mają dolary, przywieźli ich trochę tym potomkom, któ­rzy tej waluty nie posiadają. Plemię Igorot zawsze było żyzną glebą dla różnych dziwnych związków, jak np. Guardia de Honor czy też związek, którego przewodni­czącym był Bóg Ojeiec, a do zarządu należeli Duch Święty, Matka Boska i 12 apostołów. Stąd też trudno się dziwić, że okoliczni chłopi bardzo chcieli należeć do takiego związku i że opłacali się różnym przedstawicie­lom zarządu, aby tylko zgodzili się na ich przyjęcie...

Antonio przyszedł na świat w chłopskiej rodzinie. Zawsze był obdarzony tajemnymi mocami. Jako małe dziecko przywiązywany był na nóc do łóżka, ale świt zastawał go na wysokim drzewie. Nie pomogły warty, które .czuwały przez całą noc, Antonio zawsze tajemną siłą windowany był na drzewo. Potem uzdrowił swego kolegę, który odniósł ciężkie obrażenia z drzewa tego spadając, a następnie nawiedzały go głosy nakazujące mu, aby poświęcił się uzdrawianiu ludzi.

Lekarze są sceptyczni, bardzo sceptyczni.,. Znachor operował pacjenta, usunął mu wyrostek robaczkowy i nawet pokazał go po operacji. Po dwóch tygodniach boleści pacjent poszedł jednak do szpitala, tam chirurg

224

usunął mu wyrostek, tym razem naprawdę... Podobna była historia z kamieniem nerkowym u innego pacjen­ta. Ale cóż to znaczy wobec faktu, że ludzie lecą zza oceanu, aby dać się zbadać znachorowi, i godzą się na operacje jego rzadko mytymi dłońmi...

PRZYJACIEL CHOREGO

Różnych znachorów i szarlatanów określa się w wios­kach mianem „przyjaciel chorego”.

W małym barrio w Nueva Ecija taki „przyjaciel” zbił małą fortunę, lecząc lub przynosząc znaczną ulgę w za­paleniu płuc, reumatyzmie i gruźlicy. Pacjentom kazał zażywać jakieś proszki, a sam odmawiał przy tym modlitwę.

Bliższe badania ujawniły, że nie 'posiadał żadnych nadprzyrodzonych sił, modlitwa dodawała tylko pacjen­tom otuchy, że w grę nie wchodzą złe duchy, ale prosz­ki były lekami zapisywanymi przez normalnie prakty­kujących lekarzy. Znachor był kiedyś czymś w rodzaju asystenta autentycznego lekarza w Manili. Tam się na­uczył, jakie gotowe preparaty stosuje się w różnych przypadłościach. Zazwyczaj starał się tylko usrtalić diagnozę, skoro mu się to udawało, to końskie dawki leków mogły przynieść przynajmniej czasową ulgę w dolegliwościach, na które uskarżali się pacjenci.

Czasami jednak wchodzą w grę jeszcze inne siły poza zabobonem. Kiedy byłem na Filipinach, wielką sensa­cją był fakt, że pozwolono stanąć na redzie portu w Ma­nili radzieckiemu statkowi handlowemu, który nadał wezwanie SOS, gdyż nie miał na pokładzie lekarza, á marynarz z jego załogi dostał ostrego zapalenia wy­rostka robaczkowego. Na całym świecie wszystko, co pływa wokoło, śpieszy wtedy z pomocą. Ale tu nawet

i zgoda na przybliżenie się do stolicy Filipin była czymś niezwykłym. Zaraz przypłynęła kanonierka filipińska, aby strzec statku pod czerwoną flagą, kiedy marynarza zniesiono na ląd i operowano w jednym ze szpitali. Chi­rurg, który go operował, wydał oświadczenie dla prasy, żejakkolwiekjest wierzącym katolikiem, ale wy­konał zabieg na radzieckim marynarzu...

Jak można się ośmieszać? — zapytałem wtedy znajomego lekarza.

Tu nie ma niestety nic śmiesznego — powiedział rzeczowo zagadnięty — gdzieś kiedyś ktoś mógłby za­rzucić temu lekarzowi, że sympatyzuje z komunizmem, skoro swym skalpelem pomógł Rosjaninowi. Tu takie podejrzenia są niebezpieczne, lepiej się asekurować.

CZY WINNA JEST PSIA WĄTROBA?

To, że w naszych rozważaniach znowu trafiliśmy na Filipiny, nie jest wcale przypadkiem. Już gdzie jak gdzie, ale właśnie tam jeszcze jest wiele do zrobienia w dziedzinie zdrowia publicznego. Oto moje notatki

o jednej tylko strasznej chorobie, pisane na gorąco, a więc w czasie teraźniejszym, tak jak to zanotowałem jeszcze w Manili:

Brzmi to paradoksalnie, ale w tym upalnym kraju mnożą się wypadki przeziębień. Ochłodziło się — tłu­maczą to Filipińczycy. Aby nie było nieporozumień, trzeba nadmienić, że temperatura w Manili spadła do plus 31 stopni Celsjusza, wobec czego mieszkańcy sto­licy spacerują w swetrach, a gazety pompatycz­nie wspominają o poświstach mroźnego syberyjskie­go wichru... Jak więc widać, pojęcie pogody jest względne.

Różne grasujące tu choroby nie mają nawet nazw

w języku polskim. Nie należy przy tym egoistycznie dodawać „na szczęście”, gdyż dziś, kiedy śmierć po­dróżuje odrzutowcami, trzeba bardzo dokładnie kontro­lować ruch podróżnych, aby nie dopuścić do zawlecze­nia choroby na odległe kontynenty. A jednak są cho­roby, które nawet i tu nie mają nazw.

Wróciłem właśnie z terenów, gdzie pojawiła się cho­roba dotąd medycynie tu nie znana, a określana jako „capilariasis”, ponieważ wywołują ją pasożyty przypo­minające wyglądem włos ludzki. Najpierw występuje u chorego krwawa biegunka, potem zupełna apatia, skóra szybko żółknie, a wreszcie przychodzą zaburzenia systemu krążenia i w konsekwencji zgon. Tragedia po­lega na tym, że nie ustalono, jakimi drogami pasożyt przedostaje się do organizmu ludzkiego.

Jak dotąd, przebadano 3000 odmian owadów, ssaków, ryb i sporupiaków, ale nie natrafiono na winowajcę. Niektórzy lekarze przypuszczają, że choroba ta łączy się z miejscowym zwyczajem spożywania na surowo psiej wątroby, uważanej tam za świetną przekąskę do produkowanego z ryżu samogonu. Wiadomo już, że chlorowanie wody nie zabezpiecza przed tym pasoży­tem, poza tym jednak cała ta ponura sprawa ma tyle znaków zapytania, że lekarze niewiele mogą pomóc. Chłopi często szukają ratunku u znachorów i czarowni­ków, zjawiają się u lekarzy przeważnie wtedy, kiedy już za późno na jakąś pomoc. W jednym tylko okręgu 80 procent przerażonych mieszikańców rozpierzchło się po okolicy, zostawiając wsie-upiory, puste chaty bez ludzi. Rząd czyni co może w tych warunkach. Ostrzega przed spożywaniem ryb na surowo, wyasygnował po­ważne sumy z funduszu przeznaczonego na zwalczanie klęsk narodowych, ściąga się specjalistów w nadziei, że zaradzą sytuacji, jaka zaistniała. Wydaje się bowiem, że cała akcja ratunkowa będzie stąpaniem w miejscu

227

tak długo, jak długo nie ustali się dokładnie cyklu ży­ciowego groźnego pasożyta.

Choroba ta występuje dotąd tylko na terenach pół­nocnych wyspy Luzon, gdzie — jak to ustaliły wyryw­kowe badania w różnych wsiach — przeciętny miesz­kaniec udziela gościny co najmniej dwóm różnym pa­sożytom przewodu pokarmowego, a czasem nawet

i trzem... Ludzie są więc otępiali i apatyczni, nie mogą ciężko pracować, męczy ich każdy wysiłek. Teraz do tych tradycyjnych niejako kłopotów przybywa

i owa „capilariasis”, której pojedyncze wypadki wy­darzyły się już w miejscowości o 164 km od Manili. Trudno pojąć rozmiary klęski, kiedy zastuka do wrót wielkiego miasta.

LOSY I STATYSTYKI

Ta nowa sprawa niezawodnie łączy się z problemem higieny, od dawna zaprzątającym umysły specjalistów.

W kraju, gdzie trzoda chlewna utrzymywana jest na zasadzie samoobsługi, to znaczy że wieprzki żrą tylko to, co znajdą własnym przemysłem, poucza się ludzi, że pewne sprawy należy załatwiać w małym, przytul­nym domku, stojącym w określonej odległości od domu mieszkalnego i tak zbudowanym, że odchody ludzkie nie są dostępne dla zwierząt domowych. Fachowcy opracowali plany, łatwego i taniego do wykonania sza­leciku, który można sporządzić z bambusa w każdym barrio.

Kiedy przybyłem do wsi, gdzie tytułem próby prze­kazano do użytku taką budowlę, dumny sołtys zawiódł nas do pokazowego domeczku. Wszystko lśniło czystoś­cią, wokoło wysypane żółtym piaseczkiem; trochę przy­długo trwały poszukiwania klucza od kłódki, na którą

228

był zamknięty przybytek. Ktoś z obecnych nieśmiało zauważył, że może Szalecik jest rzadko używany, tym bardziej iż okolica wskazywała wyraźnie na to, że daw­ne nawyki chłopów z barrio są kultywowane.

Jak to rzadko? — zdumiał się sołtys. Okazało się, że chyba tylko jakieś skończone chamidło odważyłoby się skalać ten salon, tę dumę całego barrio, a zresztą skąd by wzięto klucz, starannie strzeżony przez sołtysa.

W innym wypadku zalecenie określające, w jakiej odległości i nawet w jakim kierunku od domostwa (chodzi o najczęstszy kierunek wiatru) powinno się sta­wiać szalet, mało nie doprowadziło do przelewu krwi. Idący z duchem przemian gospodarz wyliczył był so­bie bowiem dokładnie, że w konkretnym wypadku naj­lepiej będzie postawić wychodek tuż przy werandzie wiodącej do wnętrza chaty... sąsiada.

W tej wędrówce miałem wiele do czynienia z ludźmi, od których wymaga się, aby operowali kategoriami myślowymi milionów pacjentów. Kiedy jednak przyj­rzałem się poszczególnym wypadkom, to pojmowałem, jak bardzo sprawy te są skomplikowane. Jak proste są ustawione rzędem tabele cyfr, ale jak losy ludzi wyła­mują się ze statystyk.

Z irańskim lekarzem, specjalistą od El Tor w Świato­wej Organizacji Zdrowia, obszedłem kilkadziesiąt do­mów w dzielnicy najstraszliwszej nędzy w Manili, aby ustalić, jak się ułożyło życie tych, którzy przeżyli ową chorobę. Jedna z kobiet miała wiele dobrej woli, była wdzięczna za wyleczenie, ale po prostu nie potrafiła podać do kwestionariusza, ile miała dzieci. Ośmioro ży­je, natomiast trudno jej było przypomnieć sobie, ile dzieci nie przeżyło niemowlęctwa, nie mówiąc już

o ilości poronień.

229

WIATRAK SZALEŃSTWA, CZYLI...

Nasza współczesna opowieść wiedzie nas teraz znów na Borneo, a ściślej biorąc — na teren Piątego Okręgu w Sarawaku. Nie widziałem osobiście żadnej z wystę­pujących tu osób, ale fakty i nazwiska są prawdziwe

i pochodzą z oficjalnego wydawnictwa Muzeum w Sa­rawaku, gdzie pracują najwięksi znawcy zwyczajów plemion Borneo.

Otóż we wsi zamieszkanej przez, lud Kadajan żyła piętnastoletnia dziewczyna wyjątkowej urody imieniem Taliah. Źródła podają wszystkie szczegóły jej stosun­ków rodzinnych, które w naszej opowieści nie są istot­ne. W każdym razie Taliah bardzo grymasiła w wybo­rze męża, jakkolwiek o rękę jej zabiegało wielu mło­dzieńców. Zgodnie ze zwyczajem Kadajanów zaloty odbywały się zresztą poprzez rodziców, a nie w drodze bezpośrednich rozmów z dziewczyną. Wreszcie matka Taliah zaczęła się obawiać, że któryś z natarczywych zalotników może skorzystać z praktyki dawnego oby­czaju zwanego „salah”.

Chłopiec stara się wtargnąć potajemnie do sypialni dziewczyny i tam celowo pozostaje tak długo, aż go do­strzegą jej rodzice. Wtedy powstaje sytuacja, kiedy mają oni do wyboru albo zgodę na ślub córki z intru­zem, albo też muszą uznać jej pohańbienie, jakkolwiek dziewczyna mogła nawet wcale nie wiedzieć, że ktoś skrył się w jej izdebce. Było kilku szczególnie wytrwa­łych młodzieńców, których natarczywość nasunęła matce Taliah obawy przed tym właśnie obyczajem „salah”, który postawiłby rodziców wobec faktu do­konanego. Matka kazała więc dziewczynie, aby poślu­biła męża, którego jej znalazła. Był nim wdowiec, jego pierwsza żona zmarła w połogu wraz z noworodkiem. Ojciec co prawda krzywił się na małżeństwo córki

330

z mężczyzną, którego pierwszy związek małżeński skoń­czył się śmiercią dwojga istot ludzkich, ale matka po­stawiła na swoim, tym bardziej że wdowiec był czło­wiekiem zamożnym.

Innymi słowy, gdyby nie wyliczenie dostatku kandy­data na męża (palmy kokosowe i drzewa, z których uzyskuje się lateks, surowiec do wyrobu kauczuku), to całe wydarzenie mogłoby od biedy rozegrać się w sce­nerii którejś z europejskich wsi. Przynajmniej do tego miejsca. Ale czytajcie dalej!

W rok po ślubie Taliah poroniła. Jej mąż przypusz­czał, że będąc w ciąży jadła zbyt wiele kwaśnych owo­ców. Położna uważała, że jej pacjentkę opanowały złe duchy, matka zaś — że ktoś rzucił na nią przekleństwo.

W jakiś czas po poronieniu Taliah zaczęła dziwnie się zachowywać. Darła na sobie sarong, śmiała się sama do siebie i nie chciała jeść. Potem straciła mowę, a pew­nej nocy uciekła z domu i znaleziono ją nazajutrz w drzewie „kaju-ara”, czyli figowcu będącym siedli­skiem upiorów. Sprowadzano zaklinaczy z różnych wsi, ale ich zabiegi nie dały wyniku. Chora była na prze­mian apatyczna i wybuchowa. Najbardziej rozdrażnio­na bywała po południu, kiedy wiatr od morza dął sil­niej niż w innych porach dnia.

Cierpiała na chroniczną bezsenność, zgrzytała zęba­mi i nie mogła się opanować, nawet jeżeli była między ludźmi. Wychudła i przedstawiała obraz rozpaczy. Aby ją ratować, jej mąż sprzedał działkę z heweją. Zresztą, jak to się często dzieje z chłopami w przymusowej sy­tuacji w innych stronach świata, i on został oszukany. Chciał bowiem swoje poletko zastawić, ale urzędnik, pewnie przekupiony przez drugiego kontrahenta, sporządził akt sprzedaży.

Było już za późno. Pieniądze płacone czarownikom nie wróciły zdrowia młodej mężatce, którą wreszcie

231

jako szaloną zakuto w drewniane dyby. „Apa boleh buat? Cóż można poradzić?” — biadała tylko matka nieszczęśliwej.

Na widowni wydarzeń ukazują się teraz harcerze, którzy urządzili sobie wycieczkę połączoną z podchoda­mi. Dwaj młodzi zapaleńcy ^wdrapali się nawet na wzgórze wznoszące się o kilka kilometrów od wsi. Tam, na miejscu, z którego usunięto kilka drzew, ujrzeli słup, a na nim niewielkie śmigła od wiatraka.

...CZAR CZWARTKOWEGO WIECZORU

Omar i Hassan, jak się nazywali obaj chłopcy, nie przywiązywali początkowo żadnej wagi do swego od­krycia. Potem dopiero, kiedy już zeszli w dolinę, Omar powiedział koledze, że chciałby kiedyś wrócić na wzgó­rze, aby odczytać napisy i rysunki na śmigle, które z dołu były trudno dostrzegalne.

Chłopcy zaczęli się też zastanawiać, dlaczego niezna­ne ręce postawiły wiatrak akurat na odludziu, a nie koło pól ryżowych czy w samej wiosce. Nęciła ich za­gadkowa przygoda, po kilku dniach powrócili na wzgórze.

Tam wywrócili słup i zdjęli śmigła wiatraka. Była na nich wymalowana postać ludzka, w której głowę, serce, szyję, brzuch i oba oczy wbito małe igiełki. Jak wskazywały ślady, były tam pewnie jeszcze i ¿inne igiełki, ale widocznie wypadły z biegiem czasu. Nad gło­wą napisane było imię „Taliah”, z boku widniały też jakieś napisy, ale chłopcy nie umieli ich odczytać.

Podczas wieczornej kąpieli w rzece Hassan opowie­dział komuś z wioskowej starszyzny o swym odkryciu. Człowiek ów z trudem opanował wzruszenie, ale nie dał po sobie poznać, jak bardzo zainteresowała go ta

sprawa. Uzyskał od Hassana różne dodatkowe szczegó­ły, które przekazał ojcu szalonej Taliah. Nazajutrz kil­ku ludzi poszło na wskazane miejsce i z zachowaniem wszelkich ostrożności zawinęło owo śmigło starannie

i przyniosło je do wioski.

Nie zwracano się do miejscowego dukun, czyli zakli­nacza, ponieważ domysły szły w tym kierunku, że to on właśnie rzucił czary na nieszczęśliwą dziewczynę, działając na zlecenie któregoś z zostawionych na koszu konkurentów. Dukun z sąsiedztwa szybko postawił diagnozę. Taliah została zaczarowana słowami wypisa­nymi na śmigle. Igiełki wbite były w te miejsca, które w żywym ciele dziewczyny miały być nawiedzone cierpieniem.

Teraz zaczęło się odczynianie czarów. Taliah została rozkuta z dybów, przez siedem kolejnych ranków za­klinacz kąpał szaloną osobiście. Przedtem polewał jej głowę wodą przyprawioną wonnymi olejkami. Podczas tych prostych zabiegów mamrotał odpowiednie senten­cje, które miały odwrócić czary. Pewna poprawa w sta­nie zdrowia pacjentki dała się zauważyć już drugiego poranka, po ostatniej kąpieli sama poprosiła o po­żywienie, jakkolwiek dotąd musiano ją przymusowo odżywiać. Po roku odzyskała całkowicie siły i dawną urodę. Urządzono wystawny makan salamt, czyli festyn z okazji powrotu do zdrowia, po czym — jak notuje kronikarz — zjawili się tam też z życzeniami zarówno ów zły czarodziej, jak i Jego zleceniodawca, którego ser­ce przepojone goryczą i zazdrością o utraconą dziew­czynę podyktowało tę wyrafinowaną zemstę.

Z kolei dobry dukun przyjął obstalunek na zemstę, ale — w drugą stronę. Można by rzec, że kto wiatra­kiem walczy, od wiatraka ginie, jako że zaklęcie nazy­wa się peti palayang, czyli „śmigłowe zaklęcie”.

233

ZEMSTA NA ZAMÓWIENIE

Po sporządzeniu rysunku postaci ludzkiej na śmig­łach wiatraka i wbiciu igiełek mających wywoływać katusze przeklętego organizmu zaklinacz w pocie czoła wykonuje swe zabiegi przez siedem kolejnych czwart­kowych wieczorów. Okadza pachnidłami wiatrak i wbi­jając igiełkę w oko naszkicowanej postaci, szepce słowa zaklęcia: „Obyś był szalonym i niewidomym do końca twych dni...”

Ustalona jest pewna kolejność zaklęć, ale przez całą siódmą noc czwartkową zaklinacz działa najbardziej czynnie, gdyż o brzasku w piątek wiatrak musi być osadzony na słupie, a ten z kolei ustawiony w odpo­wiednim miejscu. Niesamowita jest dla czytającego ta­kie szczegółowe relacje właśnie owa precyzja działania, ma się wrażenie, jak gdyby recepta na zaklinanie była dopracowana niczym ta, jaką się okazuje w aptece. Za­klinacz musi, na przykład, sam siedmiokrotnie obrócić śmigłem, a za każdym obrotem powtarzać: „Niech w tym umyśle pokręci się wszystko tak, jak kręci się ten wiatrak...” Wzywa się złe moce z czterech stron świata. Uważa się, że im szybciej obracają się śmigła, tym bardziej cierpi ofiara. I na odwrót, skoro nieszczęś­nik ma okresy przejściowej ulgi, to tłumaczy się to w ten sposób, że widocznie wiatrak się zaciął albo po­dmuch jest zbyt słaby i śmigła się nie obracają.

Znawcy z całą powagą utrzymują, że zaklinacz mógł­by w zasadzie wykończyć swe dzieło w tydzień. Jed­nakże „pracuje” tylko w czwartki, a to dlatego, aby przez pozostałe dni obserwować zachowanie ofiary i od­powiednio zmieniać zaklęcia. Inna sprawa, że ofiarę obserwuje też niecny zleceniodawca i odpowiednio zwiększa honorarium dla zaklinacza, kiedy widzi, jak wzmagają się cierpienia ofiary.

234

Odczarowywanie jest czynnością skomplikowaną, ale też i tu metoda ustalona jest dosyć dokładnie. Nie będę się nad tym rozwodził. Odbywa się okadzanie ofiary oraz taniec dukuna z szablą, który przez godzinę tnie powietrze, ścigając niewidzialnego dla obecnych wroga.

Zemsta — powiadają uczeni — praktykowana jest raczej rzadko. Przede wszystkim uczucie to dławione jest radością z powrotu do zdrowia ofiary czarów. Pa­miętajmy, że Kadajanowie są muzułmanami i odwet jest sprzeczny z ich przekonaniami. Jednakże kiedy namiętności zwyciężają i szuka się zemsty, to poszko­dowani głośno wołają, że Allach zna winowajcę! Inny­mi słowy, powstaje sytuacja umowna, w której zakła­da się, że to sam Bóg pokarze sprawcę cierpienia nie­winnej istoty.

Zemsta na zamówienie jest uproszczona. Zaklinacz ma mniej pracy niż ten, który pierwszy rzucił czary. Z odnalezionego wiatraczka zdrapuje się postać ludzką

i teksty zaklęć, zostawia tylko imię ofiary. Wióry uzy­skane umieszcza się w skorupie orzecha kokosowego

i przez trzy kolejne wieczory zaklinacz „odrzuca czary z powrotem”, recytując przy tym formułę: „Oby prze­kleństwo to dosięgło osobę, która rzuciła czary, i spra­wiło, że cierpieć ona będzie tak, jak ta, którą chciała zadręczyć...”

Potem wióry wkłada się do naboju broni myśliw­skiej, z którego usunięto śrut. Strzela się w stronę za­chodzącego słońca, a ważne jest też i to, aby huk strzału słyszany był w wiosce, zwłaszcza przez złego zaklina­cza i zleceniodawcę. O ile wszystkie ceremonie odpra­wi się prawidłowo, to już wkrótce podły zaklinacz za­czyna gorączkować i zapada na zdrowiu. „Dostał za swoje” — powiadają rozradowani krewni jego ofiary.

235

NIE DO ŚMIECHU

Jeżeli opowiadam o tych sprawach wziętych ze współczesności, to nie ze złośliwością, daleki jestem od tryumfalnego uśmieszku wyższości czy naigrawania się z obyczajów lub wierzeń. To nie jest nic śmiesznego, to jest tylko ważny czynnik w rozważaniach nad zdro­wotnością ludzi, którzy żyją daleko stąd.

Nie wolno zamykać oczu. Nic nam to nie pomoże. Nie można oddzielić medycyny od środowiska. Lekarz, który udaje, iż nie dostarzega medycyny ludowej, traci za­ufanie ludzi, których ma leczyć. Jakże często.**?' powia­dają mi lekarze, z którymi zetknąłem się w swej wędrówce, a którzy mają za sobą gorzką lekcję doświad­czenia — człowiek wychowany w pewnej cywilizacji nie zdobędzie się na obiektywizm w ocenie zjawisk innej, w której przyszło mu pracować.

A przecież znachor pozuje na znacznie bardziej zain­teresowanego stanem zdrowia swego pacjenta niż lekarz z uniwersyteckim wykształceniem. On nie namawia ro­dziny chorego, aby oddała go do szpitala, z dala od bli­skich mu ludzi. Znachor wie, że w szpitalu pacjentom pobierają krew i odchody, które potem mogą służyć do czarodziejskich praktyk. Znachor stawia diagnozę z miejsca, nie każe przechodzić żmudnych badań; nie za­daje żenujących pytań ani też nie notuje sobie odpowie­dzi, które też mogą się przydać w złej magii.

W szpitalu są wielkie okna, przez które jakże łatwo dojrzy cię oko szatana. W szpitalu na pewno odbiorą ci talizman. Czy nie lepiej leżeć pod niskim sklepieniem we własnej chacie?

W Syjamie ludzie z zapadłych wiosek lękają się szpi­tala. Bo może tam i wyleczą, to zupełnie możliwe. A je­żeli nie wyleczą? Aby przywieźć zwłoki ze szpitala na cmentarz wioskowy, trzeba by przejechać przez kilka-

naście obcych wsi. A tam nie zgodzą się na przewożenie trupa przez ich teren, to jest zły omen i może ściągnąć nieszczęście. Dlatego też chory woli często zostać w swej chacie, między swoimi.

Wioskowa położna słyszała już o aseptyce. Nim odbie­rze poród, starannie myje ręce w płynie dezynfekują­cym, po czym — równie starannie — wyciera mokre dłonie we własne włosy. Posługacz może bardzo dokład­nie wysterylizować narzędzia chirurgiczne, ale... wyciera je następnie w brudne szmaty. To są zjawiska, które trzeba wliczać w bilans kampanii, jaką prowadzi się przeciw chorobom.

W Syjamie sztuka masażu leczniczego ma stare trady­cje oparte na świetnej znajomości anatomii. Lekarz, który praktykował tam w okresie międzywojennym, wspomina masażystę, który na jarmarkach zachwalał swe usługi w niezwykły sposób. Łapał psa i wyłamywał mu kości ze stawów tak, że psina stawała się masą bez­kształtnego mięsa. Następnie na oczach zebranych zwin­nie nastawiał kości, tak że pies biegał i merdał ogonem. Ale ten sam człowiek zabijał swych pacjentów, kiedy masażem brzucha usiłował wyleczyć ostre zapalenie wy­rostka robaczkowego...

Wszyscy moi rozmówcy w tych krajach, gdzie trzeba torować drogę nowoczesnej medycynie w walce z zabo­bonem i czarownikami, podkreślali zgodnie, jak ogrom­nie ważna jest znajomość języka czy narzecza miejsco­wego. Nie będzie działał skutecznie lekarz, który sam nie może porozumieć się ze swym pacjentem. Tłumacz może mieć dużo dobrej woli, ale może też mieć i... włas­ne pomysły, którymi „wzbogaca” przekład, kierując lekarza na fałszywy trop, a tym samym myląc go w diagnozie. Skąd to się bierze?

Widzisz — tłumaczy mi lekarz działający w północ­nym Syjamie —1 on musi być „ważny”, nie może

237

w oczach swej wsi „stracić twarzy” u mego boku. Dla­czego? Dlatego, że ja jednak kiedyś stąd wyjadę i wrócę do Europy, a on zostanie w tej wsi do końca życia.

Z Syjamu przywiozłem też opowieści o tych dziwnych sytuacjach, jakie powstają, kiedy medycyna zrodzona pod innym niebem zabiera się do leczenia ludzi ukształ­towanych przez cywilizację prastarą, ale zupełnie od­mienną.

Jest tam spore osadnictwo • chińskie. Zamożny Chiń­czyk zjawia się u lekarza dysponującego arsenałem nowoczesnych broni przeciw chorobie. Doktorzeżali się pacjent — wiatry weszły we mnie w ¡nieodpowied­nich miejscach, jeżeli mi zaraz nie pomożesz, to już rychło odejdę do mych przodków.

Takie stwierdzenie naturalnie niewiele mówi. Lekarz wypytuje więc nie pacjenta, który zresztą bardzo cierpi, ale jego rodzinę, która masowo stawiła się jako asysta chorego krewniaka. Wreszcie okazuje się, że bogacz od kilku dni nie oddał moczu. Tu znajomość obyczajów miejscowych jest nieodzowna dla właściwego leczenia. Chińczyk ma bowiem nową, młodą żońę czy nałożnicę, zażywa więc silne środki podniecające, których tyle od­mian zna tradycyjna medycyna jego środowiska. Są mię­dzy nimi preparaty, które wywołują groźne zakażenie dróg moczowych. Lekarz pomaga więc doraźnym zabie­giem, zapisuje też tuzin zastrzyków, które powinny ra­dykalnie usunąć dolegliwość.

Chińczyk jest człowiekiem bardzo zapracowanym. Je­go czas jest cenny, minuty- liczą się. na wagę złota. Doktorze — uśmiecha się porozumiewawczo — ,czy aby nie można dostać tych dwunastu zastrzyków jednorazo­wo, ja zapłacę przecież wtedy od razu, z góry... Po cóż mam tu chodzić tyle razy?

W innej podobnej sytuacji, kiedy też potrzebna była seria zastrzyków, lekarz aplikuje osobiście pierwszy.

Preparat to wypróbowany, dawka słaba, a jednak pa­cjent dostaje natychmiast zapaści. Okazuje się, że skoro dowiedział się, iż czeka go kilkanaście zastrzyków, a ża­den lekarz nie chciał ich zaaplikować jednocześnie, to chory był u kilkunastu lekarzy jednego dnia, przy dzie­siątym zastrzyku właśnie zemdlał...

Kiedy w roku 2510 (czyli 1967 naszej ery), Roku Koz­ła, wędruję po Syjamie, trafiam między ludzi, którzy szkolą nowe kadry dla syjamskiej służby zdrowia. Le­karzy'bowiem w Bangkoku jest nadmiar, na prowincji natomiast próżnię powstałą na skutek braku medyków wypełnia znachor* czarownik i zaklinacz.

Zajęcia praktyczne dla studentów odbywają się w Bangkoku w nowoczesnym i dobrze wyekwipowanym szpitalu, gdzie na dziedzińcu stoi pomnik księcia pana — fundatora zakładu. Pacjenci szukający pomocy najpierw biją pokłony przed posągiem, zbliżają się na czworakach do pomnika dobroczyńcy.

Można oglądać jego zdjęcie. Młodzieniec o kruczych, gładko ulizanych włosach, tak jak to było modne za czasów naszych dziadków. Ma też i sztywny kołnie­rzyk, co było nie lada bohaterstwem w tym klimacie. Uniwersytet i szpital b dowiaduję się — założono właś­nie dla uczczenia pamięci syna owego następcy tronu, który zmarł w niemowlęctwie. Oto i pożółkła ze starości

i wilgoci fotografia tego dziecięcia mającego na czole amulet.

Widocznie amulet nie był skuteczny, skoro nie ustrzegł księcia przed zgonem. Kto wie, może szokiem dla ojca było i to, że postradał syna na skutek dyzen- terii, takiej zwykłej choroby, na którą zapadają także

i dzieci nędzarzy z jego królestwa?

Trafiam na wykłady i ćwiczenia. Studenci niedaleko odeszli od tysiącletnich tradycji nauczania pamięciowe­go, czyli — jak byśmy powiedzieli — wkuwania na pa­

239

mięć. System ten nie bardzo pasuje do opanowania za­sad nowoczesnej medycyny, ale znowu trudno od razu przełamać takie nawyki. Są -tu specjaliści ze Światowej Organizacji Zdrowia, a ona nie ma przecież nigdzie wła­dzy, może tylko doradzić zainteresowanemu rządowi, ten z kolei może sugestie te uwzględnić lub też schować je pod bibułę.

Entuzjazm młodych adeptów sztuki leczenia, ich zapał do opanowania wiedzy wspominałem długo jeszcze w mej podróży. W Sarawaku, na Borneo, kiedy wraca­łem rzeką Balleh z wyprawy między Dajaków, zatrzy­maliśmy się w ambulatorium metodystów w Nanga Mu- song. Z dala od cywilizacji mieszka tam młoda położna, która przedstawiła się nam jako Glenda Lee Cox. Jej pacjentami są tylko Dajacy, nikt inny tu przecież nie mieszka. W białej tropikalnej sukni oprowadza nas po swym królestwie. Gabinet zabiegowy, mały domek mieszkalny, kilka zagonów kwiatów i wokoło dżungla, dżungla i tylko dżungla.

Opatrzyła właśnie jakąś pacjentkę. Rana paskudnie rozjątrzona. Akuszerka zauważyła moje spojrzenie, wy­jaśnia rzeczowo i spokojnie:

Tu ciągle jeszcze przecina się pępowinę zaostrzo­nym bambusem i posypuje popiołem. Szansa wyżycia matki i dziecka? Różnie z tym bywa. O ile dowiozą je tu dość szybko, można jeszcze pomóc, ale czasem sprawca okaleczenia wypuszcza ofiarę dopiero wtedy, kiedy uwa­ża, że sam już nic do zrobienia nie ma...

Spacerujemy tam i z powrotem po małym ogródku. To już ostatnie dni mego pobytu na Borneo. W samolo­cie, który wystartuje z Kuchingu do Singapuru, mam już zarezerwowane miejsce, inne czekać będzie w odrzu­towcu, który stamtąd odleci do Europy. Nagromadziły się przez te miesiące spostrzeżenia, refleksje, wnioski.

Młoda dziewczyna przerywa pierwsza nasze milcze­

240

nie. — A penny for your thoughts! Grosik za twoje myśli! — rzecze.

Zastanawiam się teraz, ile czasu upłynie, nim poziom opieki zdrowotnej nad ludźmi z zapadłych wiosek w dżungli dorówna temu, jaki jest udziałem mieszkań­ców krajów, które wysunęły się naprzód. Tym bardziej że medycyna maszeruje teraz w siedmiomilowych bu­tach, trudno wprost ogarnąć wszystkie dziedziny tej wiedzy, gdzie zanotowano niebywały wręcz postęp. To są sprawy, których nie wolno chyba pominąć mi w mej książce. Prawda?

ROZMOWA DZlS O MEDYCYNIE JUTRA

Czy możliwe jest sporządzenie szczepionki, która bę­dzie zabezpieczała człowieka przeciw wszystkim zaraz­kom wirusowym? Teoretycznie tak. Może to być bądź szczepionka z kilku szczepów, bądź też — aby nie było interferencji — będzie to szczepionka podawana co kil­ka miesięcy w wieku niemowlęcym. Innymi słowy, pe­diatra będzie mógł zabezpieczyć swego małego pacjenta przed groźnymi wirusami na całe życie. Uzyska się w ten sposób zastępczą immunizację. Znaczy to, że zarazek złośliwy zastąpiony zostanie zarazkiem łagodnym. Na­leży bowiem działać tak, aby wykorzenić chorobę, a nie zarazek, który ją powoduje. Zarazek wykorzeniony przyczai się niejako w podziemiu i może podjąć swą działalność wtedy, kiedy nasza czujność będzie uśpiona. Może to nastąpić choćby w następnym pokoleniu ludz­kim, kiedy lekarze nie potrafią nawet prawidłowo roz­poznać objawów choroby, z którą nigdy nie mieli do czynienia. Zarazek trzeba kontrolować, ale nie niszczyć, gdyż to groziłoby naszym przyszłym pokoleniom. Wierzę głęboko w równowagę mikrobiologiczną. Jako przykład

weźmy układ pokarmowy człowieka. Wiemy, że mamy w naszym przewodzie pokarmowym różne bakterie. Równowaga jest stale zachowana. Teraz załóżmy, że zaczniemy odżywiać się jakimś preparatem X, który sprawi, że bakteria Y zniknie z przewodu pokarmowego ludzi. Do czego by to doprowadziło? Otóż zostałaby za­chwiana równowaga, może wtedy ujawnić się zarazek, którego istnienia nawet się nie domyślaliśmy, a który był uprzednio w równowadze z innymi bakteriami. Taka sama równowaga najpewniej istnieje między wirusami. Dlatego walka z chorobami wirusowymi nie może być prowadzona poprzez wyniszczanie wirusów, ale poprzez szczepienia, i to zarazkami żywymi, odpowiednio osła­bionymi. A więc szczepienia idealne to takie, które się przeprowadza zarazkiem złagodzonym. Klasycznym przykładem, potwierdzającym tę tezę, są szczepienia przeciw paraliżowi dziecięcemu. Miliony ludzi zyskało odporność przeciw tej strasznej chorobie”.

Tu już mamy do czynienia nie z wynurzeniami laika. Myśli te niezawodnie warte są znacznie, znacznie więcej niż ów grosik, jaki proponowano mi w głębi dżungli w Sarawaku na Borneo. Człowiek, który wypowiada cy­towane powyżej słowa, jest bowiem autorytetem świato­wym. Znalazł dla, mnie czas podczas krótkiego pobytu w Polsce, gdzie nadano mu tytuł członka honorowego Polskiego Towarzystwa Mikrobiologicznego. Jest dyrek­torem Instytutu Anatomii i Biologii imienia Wistara w Filadelfii, gdzie uczeni z różnych krajów prowadzą studia nad problemami nowoczesnej medycyny. W 1959 roku był też prezesem Nowojorskiej Akademii Nauk. Mój rozmówca jest również profesorem medycy­ny Doświadczalnej na Fakultecie Medycznym i profeso­rem mikrobiologii na Wydziale Biologii Uniwersytetu Pensylwania w Filadelfii. Profesor Hilary Koprowski ofiarował Polsce 9 milionów dawek żywej szczepionki

typu 1 i 3 przeciw chorobie Heinego Medina. Posłużono się nią w akcji masowych szczepień, które doprowadziły do niemal zupełnej likwidacji tej choroby. Przekazywał też Polsce szczepy wirusów z zezwoleniem na produko­wanie z nich szczepionek. Jego żona, Irena, też pocho­dząca z Warszawy, jest również wybitnym uczonym prowadzącym studia nad rakiem. Dr Irena Koprowska jest profesorem patologii w Akademii Medycznej im. Hahnemanna w Filadelfii.

Do naszej rozmowy mogło dojść dawno temu, kiedy nasz rozmówca był jeszcze uczniem gimnazjum im. Mi­kołaja Reja w Warszawie, a nie profesorem. Reporter pewnie jednak bałby się wtedy wędrówki na piętro klas starszych (uczony należy do rocznika 1916), gdyż mogło­by się zdarzyć, że jako „szczeniak” oberwałby co nieco w klasie Hilarego Koprowskiego, Kazimierza Brandysa, Witolda Kuli i kilku innych gimnazjalistów, którzy idąc potem poprzez życie wyróżnili się z tłumu.

O „POWOLNYCH WIRUSACH”, WAMPIRACH fc..

Niemal 30 lat prof. Koprowski przebywa już poza krajem, a jednak mówi po polsku bez cienia obcego akcentu, tak jak gdyby zaledwie wczoraj wyjechał z Warszawy, miasta, gdzie studiował równocześnie na wydziale medycznym i w konserwatorium muzycznym. Uczony ma za sobą ciężką wojenną tułaczkę bez grosza przy duszy poprzez Europę Południową i Amerykę Ła­cińską. Zona jego zarobkowała jako pielęgniarka.

Nawet ruszając w drogę na zjazdy naukowe prof. Ko­prowski zabiera ze sobą nuty, jest dobrym pianistą i ko­rzysta z każdej okazji, aby wsłuchać się w muzykę Cho­pina i Mozarta. W jego domu na przedmieściu Filadelfii

243

są zbiory malarstwa polskiego, o które zabiegałoby nie­jedno muzeum.

W lutym 1950 podał po raz pierwszy sześcioletniemu chłopcu dawkę szczepionki z żywego wirusa polio. Uwa­żano, że igra z niebezpieczeństwem paraliżu. Teraz mi­liony ludzi szczepi się tą właśnie szczepionką, zabezpie­cza ona na wiele lat, a może nawet i na całe życie przed straszliwymi skutkami choroby. Uczony hodował wirusa przez kilka lat, każde następne pokolenie wirusów było słabsze od poprzedniego,, ale jeszcze dość silne, aby mogło spowodować powstanie we krwi przeciwciał zwalczających tę chorobę.

Pracuje obecnie nad „powolnymi wirusami” -(„slow viruses”), które nie niszczą komórek, a jednak są po­wodem powstawania choroby. Światowa Organizacja Zdrowia korzysta z jego wiedzy w zakresie zwalczania wścieklizny, której wirusa adaptował do kultury tkanek i użył do przygotowania szczepionki.

Opowiada, że nietoperze, które jak wiemy dzisiaj, by­wają zakażone wirusem wścieklizny, kąsały ludzi, wszczepiając im chorobę. Taki pokąsany człowiek, ujaw­niający objawy wścieklizny, mógł być uważany za wam­pira (i kąsać swych bliźnich).

Czy choroby, które dziś znamy już tylko z różnych, często fantastycznych, opisów, jak np. gorączka krwio­toczna, która była postrachem Europy, naprawdę przeminęły z historią? Nie byłbym zdziwiony — powia­da prof. Koprowski — gdyby okazało się, że tragiczny wypadek, którego ofiarą padło ostatnio kilku pracowni­ków laboratorium w NRF, miał podłoże właśnie w tej chorobie. Jak wiadomo, do laboratorium tego dostarczo­no transport małp z Ugandy. Na kwarantannie w Lon­dynie małpy te zetknęły się z małpami z Cejlonu, a te z kolei mogły być zarażone. Objawy choroby krwiotocz­nej z NRF przypominają te, które przed wiekami towa­

244

rzyszyły występowaniu gorączki krwiotocznej. A więc może mamy do czynienia z wirusem, który przetrwał gdzieś z dala od Europy, aby zaatakować ludzi właśnie wtedy, kiedy się tego zupełnie nie spodziewali.

I... O „ROZEŚMIANEJ ŚMIERCI”

Inna sprawa, że pewnych chorób nie umiano dawniej rozpoznać. Groźna choroba żółtaczka zakaźna pew­nie była tak samo niebezpieczna i dawniej, ale myśmy ją inaczej nazywali.

Pamiętam w mej rodzinie przypadek — wspomina profesor — kiedy operowano kogoś na kamienie żółcio­we. Kamieni nie było, pacjent zmarł; dziś pewnie rozpo­znano by zakaźną żółtaczkę.

Nauka wyodrębnia coraz to nowe odmiany wirusów. Spotkał się pan na Nowej Gwinei — mówi prof. Ko­prowski — z groźną chorobą zwaną „kuru”, czyli „ro­ześmiana śmierć”*. Atakuje ona tylko jedno plemię, przeważnie kobiety w okresie dojrzewania. Były różne teorie; uważano na przykład, że choroba rozprzestrzenia się przez ludożerstwo. To znaczy, że zjedzenie zakażone­go mózgu zarażało... Preparaty z mózgu i rdzeni kręgo­wych zmarłych na kuru zastrzyknięto domózgowo szympansom. Po półtora roku u jednej z małp wystąpiły objawy chorobowe, teraz padły już wszystkie. Teraz już jest pewne, że ludożerstwo sprzyjało przenoszeniu cho­roby, zapadali na nią ludzie, którzy zjedli mózg ludzi chorych na kuru. Wirusów tych nie oglądano jeszcze nawet pod mikroskopem elektronowym, są to wirusy „bomby zegarowej”, czyli niesłychanie powolne, trzeba czasem nawet dziesiątków lat, aby zaczęły swą niszczy­

cielską działalność. Wydaje się, że „roześmiana śmierć” sieje spustoszenie w określonych warunkach genetycz­nych i hormonalnych. Chociaż plemię atakowane przez tę chorobę żyło w stanie dzikim, odseparowane od in­nych plemion, to jednak osobnicy z tego plemienia mogą szybko przystosować się do warunków współczesnej cy­wilizacji. Dr Gajduszek, który specjalizuje się w bada­niach nad kuru i co roku co najmniej 5 miesięcy spędza na Nowej Gwinei, przywiózł do Waszyngtonu chłopca z tego „przeklętego plemienia”. Chłopiec był zupełnite dziki, nie można było nawet ustalić jego dokładnego wieku. Poszedł do szkoły, teraz jest zupełnie normal­nym, powszechnie łubianym młodym człowiekiem, peł­nym naturalnego uroku, samodzielnie podróżuje i daje sobie świetnie radę w życiu wielkomiejskim.

Zapytany o swe własne prace, uczony powiedział mi, że ma na warsztacie trudne problemy wirusów rako­twórczych.

Staramy się rzucić więcej światła na genetyczno- -immunologiczne stosunki pomiędzy wirusami rako­twórczymi a komórkami zmienionymi przez nie na nowotworowe — zapowiada prof. Koprowski.

Panie profesorze, gdyby stworzono rząd świata i gdyby panu powierzono tekę ministra zdrowia, to w jakim kierunku skoncentrowałby pan swe wysiłki?

Starałbym się doprowadzić do najściślejszej współpracy międzynarodowej, tak abyśmy uniknęli epidemii wywołanych przez lekkomyślność czy niedbal­stwo ludzi. Dziś, kiedy śmierć podróżuje odrzutowcem, kiedy „kurczą się” odległości na świecie., jeden choćby kraj, który wyłamuje się z systemu kontroli międzyna­rodowej, może przekreślić plany i starania innych kra­jów. Dalej, poświęciłbym wiele uwagi badaniom flory i fauny oceanów. Stamtąd ludzkość czerpać będzie żyw­ność w następnych stuleciach, to będzie nasz spichlerz.

24«

Bakterie i wirusy żyjące w oceanach muszą zostać po­znane, aby nie sprawiły ludziom przyszłości bolesnych niespodzianek. Trzeba też będzie uważać, aby nie przy­wieźć z wypraw na inne planety niepożądanego pasaże­ra. Astrobiología powinna zabezpieczyć nas przed taką ewentualnością. Są przecież nawet na ziemi zarazki, któ­re prosperują właśnie w wysokiej lub niskiej temperatu­rze, znamy wirusy wytrzymujące gotowanie. Zresztą brak czasu i miejsca nie pozwala na wyliczanie wszyst­kich możliwych zadań takiego „ministra”.

MIĘDZY MELBOURNE A MOSKWĄ

Pewnego dnia 1968 roku na ekranach telewizorów w milionach szwedzkich domów można było dojrzeć film pokazujący na wstępie ruch kołowy i pieszy w du­żym mieście. Słowa spikera, jakie wprowadziły telewi­dzów w temat, wyjaśniały jednak od razu, że chodzi o>'sprawy wyjątkowej wagi, interesujące wszystkich, a więc i tłum wielkomiejski. Powiedział on mianowicie: „Na szerokim świecie, w miastach tak wielkich, jak Nowy Jork czy San Francisco, zespoły medycznych ba­daczy pracują dziś nad rozwiązaniem problemów, w obliczu których ludzkość stanie jutro. W Moskwie naukowcy atakują wielogłową hydrę raka. W tym wszystkim Wschód łączy się z Zachodem we współpracy medycznej na skalę rzeczywiście światową. W Melbour­ne i w Paryżu badacze coraz głębiej przenikają skom­plikowane chemiczne problemy dziedziczności, są już w rejonie fascynujących odkryć naukowych, a dzie­dzina ta będzie miała olbrzymi wpływ na ludzkość jutra...”

Tak się rozpoczął rewelacyjny program, którego reali­zatorem był Lars Wallen, narracja zaś i wywiady były

247

dziełem Bernta Bernholma i Bengta Feldreicha. Wywia­dy to niezwykłe, gdyż rozmówcami byli wyłącznie lau­reaci nagrody Nobla w dziedzinie medycyny. Nie jestem naturalnie w stanie przekazać tu pełnego stenogramu z tego obszernego programu, gdyż właściwie mógłby on wypełnić osobną książkę. Chciałbym jednak przytoczyć urywki opinii tych sław naukowych, które rozmawiając z reporterami szwedzkiej telewizji ze swych pracowni w Związku Radzieckim i Stanach Zjednoczonych, w Au­stralii i Francji, w Szwecji i Wielkiej Brytanii, odpo­wiedziały na różne pytania, jakie mogły się nasunąć mym czytelnikom. Są to jednak — powtarzam — tylko fragmenty. Nie przytaczam wypowiedzi z reguły nie­zwykle ciekawych, ale dotyczących spraw nie omawia­nych w ściśle opisowej części mej relacji z wędrówki po Azji śladami cierpienia.

Mówi spiker:

Minione 20 lat przyniosło wielkie sukcesy w walce przeciw takim chorobom, jak malaria czy gruźlica, ale stanęliśmy w obliczu nowych, niezwykle trudnych za­gadnień, jak na* przykład wyżu demograficznego. Dziś więc, kiedy Światowa Organizacja Zdrowia wybiega myślą na dwadzieścia lat naprzód, nasuwają się pyta­nia: jakie będą najważniejsze problemy medyczne do rozwiązania w nadchodzących dwóch dziesięcioleciach?

Odpowiada profesor Arthur Kornberg z Uniwersytetu Stanford w Pało Alto w USA:

.¿s— Uważam, że te, jakie występują w dziedzinie wy­żywienia i zachowania. Mym zdaniem naszym najpo­ważniejszym zadaniem będzie dostarczenie wystarczają-*- cych zasobów żywnościowych dla ludności świata, jak też i ograniczenie tej ludności, a to właśnie dla stworze­nia realnych warunków jej wyżywienia...

Spiker kieruje następne pytanie do Londynu:

Światowa Organizacja Zdrowia wykazała swą

248

sprawność w zwalczaniu chorób na każdym kontynencie. Tymczasem jednak powstała skomplikowana sytuacja: im bardziej opanowuje się choroby zakaźne, tym bar­dziej wzrasta ludność świata, co z kolei toruje drogę dalszemu niedożywieniu i chorobom. Sir Peter, czy nie uważa pan, że powstał paradoksalny stan rzeczy?

Brytyjski uczony, Peter Medawar, odpowiada:

'¿j«« Tak, oczywiście jest to paradoksalne, że postęp w medycynie stwarza problemy jeszcze poważniejsze. W tej sprawie, w sprawie przeludnienia, miałbym do przekazania tylko dwa fakty. A więc to jest ogromnie poważny problem, ale problem do rozwiązania. Z per­spektywy nauki mamy sposoby na przeludnienie, ale na drodze ku pomyślnemu rozwiązaniu stają przeszkody psychologiczne, społeczne, gospodarcze i — nade wszyst­ko — administracyjne. Naukowiec właściwie spełnił już niemal swe zadanie, a mianowicie ustalił — jakkolwiek potem będzie je jeszcze można dopracować — metody kontroli przyrostu ludności.

Z Paryża włącza się do dyskusji inny laureat nagrody Nobla — profesor André Lwoff:

Niech wolno będzie odpowiedzieć następującą opo­wieścią. Otóż w 1796 roku Jenner wynalazł szczepienia przeciw ospie. Niewątpliwie było to jedno z najdonio­ślejszych odkryć w walce przeciw chorobom zakaźnym. Rzecz jasna, Jenner został gwałtownie zaatakowany. Wsławił się przy tym pewien chirurg. Sprzeciwiał się on szczepieniom przeciw ospie — cytuję tu jego słowa: „tylko dlatego, że są one zbyt skuteczne. Ospa bowiem jest ważną metodą ograniczania ludności, zwłaszcza w wielodzietnych i ubogich rodzinach”.

Z „dołu globusa”, z Melbourne w dalekiej Australii, dobiega do szwedzkich telewidzów głos sir Macfarlane Burneta:

Zdaję sobie sprawę, że zagadnienia wpływu kon­

249

trolowania chorób zakaźnych na problemy zaludnienia były sprawami pierwszorzędnej wagi dla Światowej Organizacji Zdrowia. I sądzę, że obecnie zdaje sobie ona sprawę z tego, że jeżeli wykorzenia chorobę — szczegól­nie w tropikach — to ma do czynienia z problematyką wyżu demograficznego. (...) Ale mym zdaniem jeszcze jeden aspekt tej sprawy jest ważny, a mianowicie to, że walka przeciw malarii i podobne do niej akcje naruszają równowagę w przyrodzie. To jeszcze jedno zagadnienie do przemyślenia dla Światowej Organizacji Zdrowia. To jest bardzo złożone pytanie, ale myślę, że wiemy już, w jakim kierunku zdążamy.

Znowu włącza się spiker:

Jednym z poważniejszych problemów współczes­ności jest przeludnienie, problem zaostrzony jeszcze przez postęp medycyny. Zasugerowano jedno wyjście: czy nie dałoby się rozwiązać dylematu poprzez emigra­cję na inne planety, poprzez skolonizowanie nowych re­jonów kosmosu?

Profesor sir John Eccles odpowiada:

4'<— Moje poglądy są tu zupełnie jasne. Rzekłbym, że jest to niemożliwe nie tylko teraz, ale po wszystkie cza­sy. W najlepszym razie uda nam się zrobić jakieś wypa­dy na inne planety. Ci, którzy wyobrażają sobie, że moż­na skolonizować jakąś planetę, nie pojmują ludzkiej fizjologii i odmienności warunków, jakie są potrzebne do stałego bytowania na planecie w odróżnieniu od przygody, która ma trwać kilka godzin czy dni.

berneński taniec Śmierci

Od czasu do czasu miasto Berno wystawia na starym rynku pod gołym niebem średniowieczne widowisko „Berneński Taniec Śmierci”. Oglądałem je z okazji wy­

25D

stawy narodowej, jaką Szwajcaria organizuje co ćwierć wieku. Tym razem, aby zachować nastrój inscenizacji, trzeba było usunąć z okolicznych domów takie rekwizy­ty naszego stulecia, jak anteny telewizyjne, wygasić neony i światła jarzeniowe.

O zmroku więc my> widzowie, przenieśliśmy się w in­ną epokę. Oto na rynek wjeżdża barwny pochód. Ciężkie perszerony ciągną wozy załadowane winem i piwem, mającym cieszyć podniebienia zarówno pospólstwa, jak i opasłych rajców miejskich. Piękne dziewczęta i truba­durzy z lutniami, kupcy i rzemieślnicy, żaki i mieszcz­ki całe średniowieczne miasto powstaje na te kilka godzin z mroku niepamięci, aby przekazać nam, współ­czesnym, relację o ludziach, którzy odeszli. Ale jak odeszli?

W rozbawionym tłumie pojawia się złowroga postać. Dotknęła młodzieńca balladą opiewającego wdzięki pięknej pani, i oto dorodny śpiewak osuwa się na ziemię. Jeszcze chwila i piękna pani też odchodzi z tego świata w ślad za swym wielbicielem. Śmierć nie szczędzi nikogo, uderza w biednych i bogatych. To wi­dowisko, z życia wzięte, wywodzi się z prawdziwych wydarzeń. To zaraza nawiedziła dostatnie miasto.

Nie jestem pewien, czy historycy literatury ustalili dokładną genezę epidemii, na której kanwie osnuto ten dramat. Być może chodziło tu o „Czarną Śmierć", może winowajczynią była inna choroba. Ale kiedy oglądałem widowisko, nawiedzała mnie natrętna myśl, że może kiedyś, za setki lat, potomni nasi oglądać będą tak samo dla nich „egzotyczne” dramaty o chorobach, które nas jeszcze przerażają. Nie wiem, czy nastrój grozy wywoła w nich opowieść o trądzie albo „gorączce ślimaczej'’, czy zdadzą sobie sprawę z tragedii ludzi przez tysiące lat zwyciężanych przez malarię. Czy pojmą nieszczęścia, ja­kie ściągnęły na ludzkość inne jeszcze choroby, które na

251

kartach tej książki starałem się pokazać w działaniu? Czy istotnie uda się rozwiązać bez reszty te aktualne dziś problemy?

Bądźmy powściągliwi w naszych prognozach. Nie wy­biegajmy na setki lat naprzód, skoro nawet dysponując najtęższymi mózgami świata medycznego telewizja szwedzka nie wyszła poza najbliższe dwadzieścia lat:

Perspektywy na nadchodzące dwa dziesięciolecia, przedstawione nam tu przez laureatów nagrody Nobla, nastrajają zarówno optymistycznie, jak i pesymistycznie. Optymistycznie, ponieważ postępy w wiedzy medycznej powinny prowadzić do polepszenia zdrowotności świata. Pesymistycznie, jako że praktyczne zastosowanie tej wiedzy wydaje się często nieosiągalnie trudne. Wybitni specjaliści medycyny wnieśli swój wkład i wnoszą go nadal. Ale przyszłość jest sprawą każdego. Świat jutra zależy od każdego z nas”.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Według Księgi Rodzaju cierpienie istnieje na świecie od momentu popełnienia grzechu pierworodnego pr
Wolanowski Lucjan Ani diabeł, ani głębina dzieje odkryć Australii
Internet jako źródło cierpień, wrzut na chomika listopad, Informatyka -all, INFORMATYKA-all, Informa
Szlakiem baśni, Scenariusze na teatr
szlaki turystyczne, kurs na pilota i rezydenta wycieczek
cierpienie i śmierć w innym świecie gustawa herlinga-grudziń
Internet jako źródło cierpień, wrzut na chomika listopad, Informatyka -all, INFORMATYKA-all, Informa
Miłość dla duszy czy łańcuch cierpień Omów na wybranych utworach literackich
Cierpienie jest na pewno rodzajem sensu
cierpienie i śmierć wInnym Świecie
Eutanazja ulga w cierpieniu czy brak zrozumienia jego sensu
Goraczka o nieustalonej etiologii
GORĄCZKA REUMATYCZNA ppt
W 5 1 bol, cierpienie
goraczka q
cierpienia mlodego wertera streszczenie
PNADD523 USAID SARi Report id 3 Nieznany
J W Goethe Cierpienia mlodego Wertera

więcej podobnych podstron