Łukaszewicz J DZWONY W KROŚNIE OBRAZEK Z ŻYCIA

ŁUKASZEWICZ J

DZWONY W KROŚNIE

OBRAZEK Z ŻYCIA

w e wązkim a długim pokoiku krośnień­skiego hotelu, którego okna wychodzą na rynek, siedzi na sofie zadumany młodzieniec. Od czasu do czasu westchnie głęboko, potrze ręką czoło, jak gdyby chciał rozpędzić przykre myśli; za­patrzy się w brudne deski podłogi i duma.

Lat liczył dwadzieścia kilka. Rosły był i smukły niby dębczak; czoło miał wypukłe, ciemnym przysłonięte włosem, twarz wyrazi­stą i miłą. a niebieskie jego oczy patrzyły tęsknie i rozpaczliwie przed siebie. Taki młody i taki przystojny mężczyzna, czemuż jednak taki smutny? Uśmiecha się doń życie i wszelkie jego przyjemności, a on trawi się beznadziejną roz­paczą?

Po długiej chwili wstał, przeszedł się po po­koju. wyciągnął zegarek, popatrzył nań i rzekł do siebie z cicha:

Dopiero w pół do dziesiątej! Hm... dłu­go jeszcze będę czekał na przyobiecaną mi oka­zję do wsi okolicznej. Właściciel hotelu zape­wnił mię. że około południa są tli codziennie fury z tamtejszej kopalni nafty. Za kilkanaście centów mogę się dostać do księdza Wincentego, który przed kilku laty otrzymał tam probostwo. Po zapłaceniu za nocleg w hotelu, nic mi w kieszeni nie zostanie, i nie stać mię na wy­najęcie osobnej fury. Czekajmy więc i bądźmy cierpliwi.

Usiadł znowu na sofce. głowę sparł na ręce i zadumał się.

Ha. zobaczymy, co mi pomoże ksiądz Wincenty. Ojciec umierając powiedział mi tak: „Bolesławie przebacz mi. że ci zostawiam rui­nę. Chciałem żyć bez rachunku tak. jak za dawnych czasów, i zeszedłem na psy. Teraz już ci nic dopomódz nie mogę. a i ty mówisz, iż nie wiesz co począć. Dam ci jednak ostatnią ra­dę:— odszukaj księdza Wincentego, który przed kilkunastu laty był tu wikarym, a ciebie nawet katechizmu uczył, i zwierz mu się ze wszyst- kiem. On mi nieraz dobrą dawał naukę, ale by­

łem uparty: stary młodszego usłuchać nie chcia­łem, no, i źle wyszedłem na tem. Jak on ci nie poradzi, to ci nikt nie poradzi. Jest to roz­tropny kapłan.-

Pochowałem ojca za pożyczone pieniądze, a nazajutrz żyd mię z rodzinnej wyrzucił chaty, w której już od kilku lat mieszkał na jednej połowie. Żaden adwokat nie chce rozpocząć procesu bez pieniędzy. Cóż ja teraz pocznę? Dowiedziałem się o miejscu zamieszkania mego dawnego katechety, dobiłem się do Krosna go­niąc ostatkami, i dziś zobaczę nareszcie księdza Wincentego. Ale czy mię pozna, jak przyjmie, co mi poradzi? Czy poradzić potrafi lub zechce? A jak on mię odepchnie, co wtedy pocznę? Ni­czego się nie nauczyłem, nic nie umiem, czeka mię nędza i głód! Rozpacz doprawdy...

Umysł Bolesława uginał się pod natłokiem czarnych myśli, gdy wtem przez zamknięte okna płynąć ku niemu poczęły przytłumione tony jakiejś wdzięcznej muzyki. Dźwięki tkliwe i rzewne, ale harmonijne, zestrojone, uspokoiły jego umysł znękany i podrażnione od dłuższego

czasu nerwy. Owładnęło nim przyjemne uczu­cie. i począł przysłuchiwać się muzyce.

Melodji uchwycić nie mógł, ale słyszał wy­raźnie rozmaite głosy, jak mieszają się, wnet łączą razem i splatają, to znowu rozpraszają się i rozpływają w powietrzu, niby pyłki złota, niby świecące iskierki lub drobiny brylantowe. Tony zbiegły się znowu razem, huknęły dono­śnym głosem, poczem słabły i cichły wyraźnie, jakgdyby rozpływały się w przestrzeni.

Ustała muzyka. Bolesław zerwał się na ró­wne nogi i potarł czoło.

Czy to sen. czy jaw? Chorobliwie marzę, czy zdrowe mam zmysły i muzykę rzeczywi­ście słyszałem?

Przechadzał się po pokoju wielkimi krokami, jakgdyby chciał sobie zdać sprawę z doznanych wrażeń, gdy nagle te same dźwięki zagrały znowu tryumfalnie. Rosną lawiną silne, krzep­kie i jędrne głosy, w coraz wyrazistsze stroją się akordy, coraz mełodyjniejszyeh dobierają tonów.

A więc to nie sen. ale prawdziwa muzy­ka; nie fantastyczne marzenie, ale rzeczywistość!

Z gorączkową gwałtownością przypadł do okna i rozstworzył go na oścież.

Czerwcowe słońce pełnymi snopami rzucało światło na miasto i na obszerny rynek oko^ny arkadami (podcieniami), a czarownej muzyki dźwięki, majestatycznie rozbrzmiewały dookoła. W blaskach ciepłych promieni słonecznych, mie­niących się barwami opalu, w upajającej woni pól i lasów, w cudnie harmonijnej muzyce to­nęło miasto, tonął świat cały.

Ach, t,o muzyka dzwonów! — zawołał rozpromieniony młodzieniec. Błogi uśmiech, świadek wewnętrznego zadowolenia, rozjaśnił piękne jego oblicze. W ostatnich kilku latach, rzadki byłto gość, na tej młodej twarzy.

Tak. przypominam sobie, że uczyłem się kiedyś, iż Krosno jednem w Polsce było mia­stem. które od kilku wieków strojone posiadało dzwony. Pod koniec XIX. stulecia także inne polskie miasta i wioski harmonijne zakupiły dzwony, ale chwała Krosna nie ucierpi na tem wcale. Podanie mówi, że Robert Porcyusz. mie­szczanin krośnieński, handlujący winem, kupił raz na Węgrzech kilkadziesiąt beczek wina..

Gdy mu je przywieziono, znalazł w jednej z nich zamiast wina, pełno dukatów. Nikt się nie upominał o nie, więc szlachetny kupiec zro­bił z otrzymanego niespodziewanie złota ofiarę Bogu; kazał w 1639 r. odlać dla kościoła far- nego trzy wielkie dzwony, mistrzom: Stefanowi Meutel i Grzegorzowi 01ivierowi. Nakazał im jednak, aby zrobili dzwony harmonijne, zestrojo­ne, które razem dzwoniąc śpiewałyby Bogu. gra­jąc na Jego cześć w trzy głosy niby wspaniała muzyka. Takie dzwony słyszał on w swoich podróżach w Niemczech i Włoszech, i takie chciał mieć w swem mieście rodzinnem. Mi­strzowie zrozumieli Porcyusza i znakomicie wy­wiązali się ze swego zadania. Odlali harmonijne dzwony, z których jeden Urban, dzwoni w C; drugi Jan w JE; trzeci Marya ma ton G.

0 ile podanie mówi w przenośni nie wiadomo, to tylko jest pewnem. że handel winem był

1 jest bardzo popłatnym, więc kupiec mógł z niego złożyć gruby majątek, zwłaszcza da­wniej, gdy droga z Polski na Węgry szła przez Krosno i Duklę.

Lud obrazowo opowiada historję o beczce

złota. Ale. mniejsza o złoto i kupca, szczęśliwy jestem, że nareszcie usłyszałem pierwszy raz w życiu muzykę dzwonów.

I oparłszy się o poduszki okna. począł wsłu­chiwać się w prześliczną muzykę dzwonów. Powiewał wiatr południowy, i on to dzisiaj dzierżył batutę1) kapelmistrza, cieniując prze­ślicznie tajemniczą melodję. Rzuciwszy potężne forte2), pieścił potem ucho prześlicznym pia­no3), które rosło z wolna, potężniało nagle, lub znowu zapadało w takt, miarowy tryumfalnego hymnu. Okrągłe tony, zlewały się razom, krzy­żowały. rozbiegały, wreszcie popłynęły falą. zgo­dną. miękką, cichą, coraz cichszą, jak szept modlitwy, jak westchnienie anioła.

Pod wpływem zaczarowanej muzyki spiżowej, która grała mu w duszy jakąś nie znaną do­tąd pieśnią rozkoszną, i niebiańską, począł Bo­lesław marzyć na jawie, i przypominać sobie dawne czasy, które ślady swoje pozostawiły wr Krośnie.

) Laseczka, którą kapelmistrz daje takt muzyce.

2) Ton silny gwałtowny.

3) Ton łagodny, spokojny.

Oto ręka Kazimierza Wielkiego, Króla Chłop­ków zakreśliła plan miasta, a pracowite dłonie mieszczan natychmiast zamieniły w czyn plan jego. Prześliczny kościół farny wyrósł z hojno­ści samego króla. Jagiellonowie monarszą opie­ką otaczają miasto, więc rośnie ono w gród możny i warowny. Na wzór krakowskiej fortecy okalają mieszczanie Krosno potężnymi murami. najeżywszy je basztami groźnymi. Mnożą się kościoły, wznoszą szpitale, wyrastają rozmaite szkoły. Rozległy handel z Węgrami daje dobro­byt i bogactwo mieszkcńcom. Zycie płynie pracowite.. pobożne, szczęśliwe — jak ta pieśń dzwonów, równa, miarowa, rozmarzona i har­monijna.

Wiatr zwrócił się nagle, zmienił swoją siłę i zmienia swój kieranek. W ślad za nim fale tonów posypały się groźne i straszne, to znowu bolesne i żałosne. Jęczą i płaczą srebrnymi łzami — i roztaczają skargę gorzką — skargę rzewną...

To opowieści o powodzi nieszczęść jakie na Krosno spłynęły. Powietrze morowe (dżuma) i pożary, zniszczyły i wyludniły miasto kilkakro­

tnie; co pozostawiły złowrogie siły przyrody, to rujnuje do szczętu ręka wroga. Rakoczy z Wołochami, potem Szwedzi, wreszcie po kilka- kroć Kozacy zdobywTali miasto, splądrowali spalili domy i świątynie. Spustoszenie i ruina były nieraz tak straszne, że ze smutkiem opo­wiadano sobie w kraju, iż miasto istnieć już przestało. Pouciekała służba, czeladź i najem­nicy na widok gruzów, ale mieszczanie nie uciekli. Ukochali oni całem sercem swoje gnia­zdo rodzinne, i z gruztrw budowali gród na nowo, niestrudzeni, nieznużeni. Pracując ma­wiali: „Tyle życia, tyle szczęścia, co na wła­snym skrawku ziemi, co we własnej chacie“.

Nadpływa nowa fala wiatru, więc nową barwę otrzymuje muzyka. Akordy stroją się sil­nie i zgodnie, melodja płynnie równo i rzeźko. Czasem odróżnisz w niej dźwięk wesołej pieśni jak śpiewka polskiej dziewoi, i czasem zahuczy hejnał wzniosły, wspaniały, niby odgłos zwy­cięstwa i tryumfu bojowego: czasem odezwie się melodja rzewna, serdeczna, narodowca, że aż za serce chwyta, taka ona miła, taka luba, taka swoja. A potem dźwięki płyną znowu

równo, gładko, spokojni«, w tej szczęśliwej liarmonji, jaką daje potężna siła zespolona ze szlachetnem uczuciem.

Powieść to podniosła dziejów codziennego żywota miasta. Niejedno pokolenie mieszczan żyło tutaj, pracując z mrówczą skrzęt.nością w tem przekonaniu, że bogate -jednostki są podstawą dobrobytu narodu. Zycie płynęło buj­nie. wśród pracy, cierpień i radości. Ponad tłum szary pracowników ileż to wyrosło ludzi dziel­nych. duchem podniosłych, zapalonych do wiel­kich prac, szlachetnych poświęceń i świetnych czynów! Ogół mieszczaństwa na glos ojczyzny zawsze był chętnym do ofiar z uzbieranego mienia, do ofiar z krwi własnej.

Codzienną pracę życia urozmaicały powa­żniejsze zdarzenia, miłe po sobie zostawując wspomnienie. Niekiedy zagościł do Krosna Król Jegomość; nieraz sławny hetman obozował tutaj ze swem rycerstem; czasem zjechał ks. Biskup szukając przez letnie miesiące odpoczynku i balsamicznego powietrza w podkarpackiej okolicy.

Południowy wiatr, ciepły ale nerwowy,

zmieniając często kierunek i siłę. rozkoszował się widocznie także muzyką dzwonów, gdyż igrał i pieścił się tonami, łączył je we fantasty­czne inelodje i z pozdrowieniem rzucał je słońcu do nieba, i posyłał z pocieszeniem ludziom na ziemię. — całował niemi góry. lasy. pola. łąki i świat cały. Nagle wspaniały finał1) rozsypał tony w powietrzu. Rozprysły się. jak brylanto­we drobiny i na skrzydłach dźwięków zaniosły do nieba modlitwę narodu, modlitwę błagalną

o rozum, moc. siłę i wytrwałość, modlitwę do­brą. która na poparcie swej prośby przynosi pokutę, poprawę i rozpoczętą pracę.

Dawno już dzwony grać przestały, a Bole­sław wsparty na oknie pierwszego piętra i zapa­trzony w dal. marzył jeszcze rozkosznie. Ze zadumy obudził go właściciel hotelu, który wszedł do pokoju zwiastując dobrą nowinę, że stoi przed zajazdem furman z kopalni, który za szklankę piwa pozwoli mu chętnie usiąść przy sobie. Zapłacił więc natychmiast za no­cleg w hotelu, i zeszedł na dół porozumieć się z woźnicą.

*) Zakończenie, koniec.

By ło już po trzeciej, gdy Bolesław zapu­kał do drzwi kancelarji parafialnej w A.

Wejść! — odezwał się z wnętrza, ostry głos. Bolesławr poznał natychmiast głos dawne­go katechety. Ogarnęło go uczucie radości

i obawy zarazem. Do Krosna dojechał pełen rozpaczy i wątpliwości. Jak mię przyjmie ksiądz Wincenty? czy mi co poradzi? Dwa te pytania trapiły go ustawicznie. Kiedy usłyszał muzykę dzwonów Krośnieńskich, zrobiło mu się błogo na sercu i jaśniej w umyśle. Rozpacz i zwątpie­nie zastąpiła nadzieja. Teraz odżyły znowu obawy. Zawahał się chwilę, poczem z rezy­gnacją człowieka, który do stracenia nic nie ma, nacisnął klamkę.

Otworzył drzwi, pochwalił Chrystusa, i po­spiesznie przypadł do ręki kapłana, składając na niej pocałunek.

Ksiądz Wincenty zdziwiony prędkiem naj­ściem. odstąpił nieco od przybysza, popatrzył mu bystro w twarz swemi piwnemi oczyma, wypogodził zachmurzone oblicze, i rzekł wesoło:

Pomian! Bolek!

Tak. ten sam. dawny uczeń księdza Do­brodzieja. - Wyrzekłszy to, ucałował mu znowu prawicę.

- Siadajże synu. — no i cóż Mnspanie przypędziło cię do mnie aż z nad Sanu?

Bieda, nędza, rozpacz — wszystko potro- sze proszę księdza proboszcza.

Hm. to tak zawsze bywa. Jak ludziskom powodzi się dobrze, to nie chcą znać ani Boga. ani kościoła, ani księdza: jakżeż ich nędza przy­ciśnie, przypominają sobie wtonczas, że Bóg jest na niebie, i że tam jakiś kapłan pilnuje kościoła. Wiecznie te same grzechy, i te same historje w kółko, Mosanie. Ksiądz Wincenty wielkimi krokami przechadzał się po pokoju widocznie wzburzony. Po chwiii rzekł:

I cóż ty porabiasz teraz? Widzę wyrosłeś, zmężniałeś, jesteś już dojrzałym mężczyzną... Jak się wiedzie twemu ojcu?

Ojcu? no — teraz nieźle. ITmarł. i ma spokój w grobie... Ale ja...

Fmarł?! a dawno? Nic o tein nie słysza­łem. Byłbym się chociaż pomodlił za duszę dawnego znajomego. Cóż mu było?

Wszystkie biedy zebrały się razem: sta rość. zgryzoty i choroba. Kiedy wróciłem z woj ska w jesieni, już niedomagał, ale bodaj n wózku powlókł się na polowanie; w zapust zaniemógł ciężko i łoża już nie opuszczał. P> chowałem go przed dwoma tygodniami.

Więc do śmierci o strzelbie i hulatyc« nic zapomniał... To źle Mospanie. Ale czy cho­ciaż gospodarkę lepiej prowadził, jak za moich czasów ?

(idzie tam; jeszcze gorzej. Mawiał, ż» ksiijdz Dobrodziej jest teoretykiem i dawał mi rady z książek. On tak gospodarzył, jak jeg< < ojciec i dziad. Pługa się nie tknij!, a nawe nadzorować ludzi nie lubił. Za czasów Jego nu ści wyręczał się karbownikiem Maciejem. G<

011 umarł prowadził gospodarkę Lejbuś.

Ów żyd. któremu ojciec chatę przy di dze wynajmywał?

Ten sam. Umiał on podchlebstwami opę­tać ojca i pozyskać jego zaufanie. Gospodarzył tak dobrze, że z roku na rok rosły długi. Przed trzema łaty za długi nabył Lejbuś połowę ma­jątku i sprowadził się do połowy domu. Gospo­darka szła coraz gorzej. Gdy wróciłem z wojska, leżało pole nasze nieuprawione odłogiem, a żyd pasł na niem swoje bydło. W ogrodzie były tylko ziemniaki i kapusta. Żyd wyperswadował ■jojcu. że wystarczy mu to na rok cały. a chleb? toć lepiej kupić gotowy. Chciałem przez zimę zająć się uporządkowaniem gospodarstwa — ale nic było o co zaczepić. Nasza stajnia stała pustką, waliła się; dług zaś ciążący na naszej połowie folwarku wynosił trzy tysiące bez pro­centów. Pieniędzy pożyczyć nikt nie chciał.

Więc cóż zrobiłeś?

Opuściłem ręce bezradny. Podczas cho­roby ojca. jeszcze tam żydzisko pożyczał, ale po jego śmierci wyrzucił mię z chaty, twier­dząc. że wszystko doń należy. Wreszcie przez trzecie osoby ofiarował mi odstępnego 500 złr., później aż cały tysiąc. Nie chciałem zrobić ze jydem ugody, bo mi jakoś żal było rozstać

2

się z tą izbą, w której urodziłem się i wycho­wałem, żal pozbyć się tej ziemi, która tyłu wyżywiła Pomianów.

Chodź, niech cię uściskam, mój Bolku — rzekł ksiądz, rozkładając ramiona. — Za tę jedną myśl. przebaczę Ci twoje głupstwa mło­dości. Jeszcześ nie zepsuty zupełnie, i może z Ciebie mieć naród pociechę! Tak. ziemi ojczy­stej nie wolno sprzedać ani żydowi, ani niemco- wi. Gdzie będzie polski naród mieszkał, gdy mu braknie ziemi pod nogami? w powietrzu?

1 ja tak samo myślę, dlatego chciałem sprzedać moją połowę dworowi albo gminie, ale pustki nikt kupić nie chciał; próbowałem szukać adwokata, któryby z żydem porządek zrobił, — żaden nie ma ochoty do takiego inte­resu. Przyszedłem więc tutaj. Ojciec umierając powiedział mi. żebym odszukał Dobrodzieja, bo jak ksiądz Wincenty poradzi, to będzie dobrze i pożytecznie. Próbowałem sobie sam dopomódz, ale nie udało się. Spokorniałem i przyszedłem tu, według rozkazu ojca.

Ba, gdyby moja rada mogła Ci dopo­módz... Ojcu twemu także mówiłem, aby dał

spokój kartom i strzelbie, a zabrał się do pracy, bo dziś mały kawałek roli, trzeba obrabiać bar­dzo pilnie, prawie po ogrodnicku, chcąc wyjść na swoje, ale Mospanie był to groch o ścianę...

Ja teraz już posłucham. Stoję nad prze­paścią. o cóż zaczepić, ręce?

Jakieś szkoły pokończył?

Właściwie żadnych. Piątą klasę gimna­zjalną powtarzałem kilka lat. wreszcie znudziła mi się greka i łacina, zostałem w domu przy ojcu i chodziłem z nim razem na polowanie. Szczęście, że mię wzięli do wojska, bo tam nauczyłem się jakiegoś życia regularnego.

Dlaczego nie starałeś się do szkoły kadeckiej? Polaków oficerów trzeba nam więcej.

- Nie mam zamiłowania do wojska. Speł­niałem obwiązki mechanicznie, ot dlatego, że kazali. Awanzowałem nawet na plutonowego (zugsfiihrera'). ale i to mię nie zachęcało. Kapi­tan radził mi wysłużyć lat 12. mógłbym potem zostać kancelistą — kiedy mię to męczy i nudzi.

Zawsześ był niezdecydowany i mazgaj. Sam nie wiesz, czego chcesz. Mospanie. Wró­ciłeś na Pomianówkę w nadziei, że będziesz

próżniaczył całe życie, a karbownik będzie za ciebie gospodarzył...

Nie zaprę się; tak myślałem, gdy opuszcza­łem wojsko. Przez tę zimę jednak, gdy zoba­czyłem ruinę i nędzę, do jakiej zeszedł ojciec otworzyły mi się oczy.

Widzisz mój chłopcze, wasz folwark liczy! sto morgów roli ornej i 20 morgów lasu, można więc było wyżyć na nim przyzwoicie. Twoi dziadowie, sługiwali za młodu we dworach za rządców, aby spłacać braci i siostry, a na starość osiadali na Pomianówce. często z gotowizną. W ten sposób folwark przechodzi! niepodzielonv z ojca na syna przez długie pokolenia, Mospa- iiic. Twój ojciec odziedziczywszy prócz folwarku si>oro gotowizny, siużyć po większych dworach wstydzi! się. a pracować na swojem nie chciał. Przehulał więc gotówkę i zaprzepaścił ziemię! Mój Boże, taki ładny folwarczek i zaokrąglony w jednym kawałku! Stara Szlachecka Pomia- nówrka. została dziś Lejbusiówką żydowską! Na płacz mi się zbiera, Mospanie!

Gdyby choć ojciec wyuczył mnie czegoś,

dał urzędniczy ehleb w rękę, niech by tam był robił sobie z folwarkiem co chciał... ałe...

Et Mospanie. — przerwał mu gwałtownie ksiądz Wincenty — co tam będziesz całą winę zwalał na swego rodzica. Ojcu nie wolno było robić co chcieć ze ziemią, bo ona tylko z imie­nia była jego własnością, w rzeczywistości zaś była własnością ojczyzny. Sprzedając ziemię żydom, krzywdę wyrządził najpierw narodowi, potem tobie, w końcu i sobie. Ty zaś byłeś próżniakiem, paniczykiem. nie chciało ci się uczyć, zmarnowałeś ojcowski grosz, jaki łożył na szkoły i nie zdobyłeś sobie wśród społeczeń­stwa żadnego stanowiska. Obaj jesteście wino­wajcami.

Ale ja chcę się poprawić.

Zobaczymy, zobaczymy!

Ksiądz Proboszcz chodził po pokoju chmu­rząc swe oblicze, a Bolesław milczał przyznając się w duchu także do swej winy. Po chwili przystanął i zapytał sucho:

Czy ostatnie długi ojca są intabulowane na twojej połowie?

Dotychczas nie. Żyd ma wreksle z pod-

ft

pisem ojca. .[(iżc)i każdy podpis wyłudził w ten sposób, jak ostatni w mojej obecności, gdyśmy obydwaj mieli w czubku, no. to i połowa nie należy mu się.

Pójdziemy na drogę prawa. Jaką nale- żytość przyzna sąd żydowi, taką trzeba mu spła­cić. Tymczasem, dopokąd nie masz dachu nad głową, możesz zostać u mnie. Czy nie jesteś przypadkiem głodny?

Bolesław ucałował prawicę szlachetnego ka­płana, który pomimo chwilowych wybuchów surowości, złote miał serce, i tak bezinteresownie oliarował mu swą pomoc. Począł dziękować za posiłek, pomimo że dzisiaj nie jadł jeszcze obiadu.

zadowalając się w południe suchą tylko bułką.

Jesteś z podróży, więc nie zawadzi napić się kieliszek wina.

Zadzwonił. Weszła kucharka i z podełba zmierzyła nieznajomego, przed którym stał nad- pity kieliszek.

Zróbcie dla tego pana podwieczorek.

Dobrze proszę Jegomości — rzekła i od­daliła się, rzucając znowu wzrok pełen niechęci na Bolesława.

- Ja podwieczorków ani drugich śniadań nie jadam. Głód to najlepszy doktor na apetyt i dobre trawienie. Rozgość się więo sam. tym­czasem ja idę zmówić brewiarz.

Wyszedł do drugiego pokoju, przeżegnał się i długo trzymał zamknięty modlitewnik w ręce. zanim go otworzył. Kościste jego oblicze ciągle jeszcze było zachmurzone, a wzrok zamyślony. Był to mężczyzna średniego wzrostu, szpako­waty już potrosze. wątłej budowy ciała, ale za to niespożytej siły ducha. Kiedy uważał, że coś jest potrzebnem dla kościoła lub ojczyzny, tak długo rąk nie opuścił, aż sprawy dokonał. Oprócz chwały Bożej, leżało mu na sercu szczę­ście narodu. Najwięcej bolał nad tem. gdy sły­szał. że jakiś dom. lub jakiś kawałek pola prze­szedł w obce ręce. „Znowu zmniejszyła się nasza ojczyzna“ mawiał wówczas. Dzisiejszy dzień przyniósł mu znowu taką smutną wiado­mość. tem smutniejszą, że Pomianówkę znał, i starał się już dawniej ochronić ją przed ruiną.

Kucharka tymczasem wyszła do ogrodu i wo­łała w głos: — Janek, Janek!

Po chwili zjawił się przed nią wysoki, wątły wyrostek, mogący liczyć lat IB.

Przynieśno trzasek i rozpal mi na kawę, tylko ruszaj się prędko, mazgaju!

Chłopak rzucił się ku szopie i nabrawszy szczyp i trzasek krokiem wolnym. kołysząc niezgrabnie górną ciała połową, wpadł do kuchni i począł rozniecać z flegmą ognisko.

A to skaranie z tym nie dojdą. Ja bym już dwa razy wróciła ze szopy i zapaliła ogień. Po c.o to ksiądz proboszcz trzyma takiego dar­mozjada. to ja nie pojmuję?

Jegomość poprzednik przyjęli mię na pastucha do gęsi, a jegomość obecny, daj mu Boże zdrowie, powiedzieli, żebym siedział na plebanji tak długo, aż wyrosnę na parobka.

Janek mówił to tak spokojnie, i z takiem przekonaniem, że swoją flegmą rozgniewał go­spodynię jeszcze więcej.

Ty wyrośniesz na parobka, ty? chyba za 30 lat.

Co wiosny przylatują do nas bociany, i co roku biorą z naszej wsi parobków do woj­ska. Będę czekał moich bocianów, którzy i mnie

przyniosą taką nowinę. Jak wysłużę przy woj­sku, stanę do Jegomości za parobka.

Niedojdo, ty do wojska! Czy ty myślisz że tam darmozjadów i niedołęgów trzymają, tak jak tu Jegomość na plebanji?! Już mi uszami przełazi taka gospodarka. Co chwilę znajdzie się jakiś łobuz, który przychodzi Je­gomościa objadać. Jużem ich tu przekarmiła kilku, a czy mi który kupił choć kulczyki za to masło, kurczęta i jaja. które pochłonął?! Dzisiaj znowu jakiegoś darmozjada licho przy­niosło. Jakoś mu głodno z oczów patrzy, widać, że to nie gość. Chociaż i tych gości niech licho porwie. Jegomość każe im wszystko dawać, co jest; a jak braknie, to idź kucharko na wieś, i kup! Gdybym nie karmiła tych gości i nicponiów, naskładałabym sobie już dawno tyle masła, żebym sobie kupiła kulczyki...

Ja tam tego nie rozumiem — kręcąc młynkiem od kawy. mówił Janek — to tylko wiem, że ja nie jestem darmozjad. Rano czyszczę Jegomości odzienie, buty wyglancuję jak lu­sterko. usłużę do Mszy św., potem pasę cielęta w sadzie. Do obiadu także usługuję ja, potem

maszeruję do cieląt. A jak mię gosposia zawo­łają, to ja chętnie posłużę w kuchni także. A tym panom co u nas mieszkali, to ja także posługiwał.

No. ja wiem—jeden darmozjad pomaga drugiemu, na moje utrapienie, by mi wyjeść prędzej masło i kurczęta. Ale ty się ze mną nie przezbywaj. tylko biegaj do kurnika, może tam są świeże jaja?...

Wrócił Janek z jajami. Gosposia rzuciła kilka na ukrop. po chwili wyjęła je. ułożyła z talerzykiem na tacy, na której stały już im­bryczki z kawą i śmietanką, czarki z cukrem, masłem, miodem i solą. Układając tacę na rę­kach chłopca, upominała go, aby ją mocno trzymał.

Zanieś mu, zanieś. — gderała starowina bez końca. — Niech się tam naje. Jak będzie syty. może nabierze sił i pójdzie sobie jeszcze przed kolacją na cztery wiatry. Mój Boże, ile to tu masła wychodzi... już dawno za nie ku­piłabym sobie kulczyki, nawet złote, nawet takie, jak ma dyrektorowa w kopalni.

Janek ostrożnie zaniósł ■ ogromną tacę,

ustawił ją przed gościem i stosownie do gde­rania gosposi życzył, aby mu kawa smakowała i wzmocniła nogi.

Bolesław nie zrozumiał życzenia. Objaśni! chłopca, że przyjechał wozem, i nogi go wcale nie bolą, poczem zabrał się ochoczo do jedzenja.

Wiadomości tej udzielił Janek zaraz gospo­dyni, tłumacząc, że ten pan. to gość, a nie darmozjad, bo wozem przyjechał i pewnie prędko odjedzie. Gosposia westchnęła, jakby jej kamień spadł ze serca, nie przypuszczając, jak straszny spotka ją zawód, i że wiele ty­godni upłynie, zanim pomyśleć będzie mogła

o szparowaniu masła, jaj i sera...

Ksiądz Wincenty odmówiwszy brewiarz,, wszedł do pokoju Bolesława,, podał mu papie­rosa i zaprosił ze sobą w pole na spacer.

Widzisz synu. my księża musimy sobie jedną połowę pensji zapracować z fundacyj­nego pola, trzeba więc pilnować gospodarki, chcąc wyżyć przyzwoicie w dzisiejszych cza­sach.

W niedzielę po nieszporach zaprosił ksiądz Wincenty swego gościa na wieś.

Poznałeś moich parafian w kościele, jak się modlą, chodź przypatrz się im teraz, jak

0 sobie radzą, Mospanie.

Ksiądz Dobrodziej zmęczony dziś nie- dzielnem nabożeństwem, czy nie lepiej byłoby zaprosić ich na plebanię? Po co tam chodzić?

Mam w tem pewne wyrachowanie. Wie­śniak gdy przyjdzie do dworu, na plebanię lub do szkoły, czuje się onieśmielonym i nie wy­powie tego. co właściwie myśli. Czyni to może przez grzeczność, że jest w cudzym domu, więc sprzeciwiać się nie chce gospodarzowi. W karczmie lub u siebie czuje się swobodnym

1 nie krępuje się nicz.em. Słyszałem, że nurtują w naszej wiosce zmowy przeciw destylarni

i przeciw hrabiemu, muszę więc słyszeć wszystko, chcąc złe odwrócić.

Szkoda, że ksiądz proboszcz nie upomniał ich w czasie kazania.

Kościół, mój chłopcze, zajmuje się tylko 'Prawami bożemi. nie mięsza się Mospanie do polityki ani ekonomji. Tam zasiewam Ziarno Ewangeliczne. Chodzę zaś po wsi czasami, i rzu­cam między lud ziarno swych doświadczeń w sprawach narodowych, gospodarczych i spo­łecznych. Za dwa lata kończy się żydowi dzier­żawa karczmy, zamówiłem więc ją dla siebie. Osadzę w niej jakiego chłopa lub mieszczanina, urządzę gospodę chrześciańską i będę mógł wtedy wejść do niej między lud. Teraz tułam się po chałupach.

Rozmawiając doszli zwolna do karczmy. Pełno w niej było ludzi wewnątrz, a jeszcze więcej stało przy drzwiach i oknach, radząc coś i rozmawiając żyw'o. Ksiądz Wincenty ka­zał zawołać wójta, i zaprosił się do jego chaty na gościnę. Nie nowiną były dla para­fian takie wpraszanie się księdza proboszcza na gościnę do wójta, wiedzieli z doświadczenia,

'żp na takich pogadankach zapadały zawsze stanowcze uchwały tyczące się dobra gminy.

Chata wójta stała opodal karczmy po dru­giej stronie gościńca. Wielu pobiegło tam już naprzód, aby wygodne zajęć miejsce dla siebie. Wkrótce- wyszedł wójt z karczmy. uprzejmie powitał swego proboszcza i zaprowadził do swej chaty.

Możebyśmy usiedli w ogrodzie — za­proponował ksiądz Wincenty. — Dzisiaj ciepło, izba ciasna i nie pomieści wszystkich cieka­wych. Cóżto za przyczyna sprowadziła dzisiaj tyle narodu do karczmy? zapytał siadając na ławce pod rozłożystą jabłonią,

Mamy dużo kłopotów na główne, zeszło się więc dużo luda. proszę księdza Dobro­dzieja — odpowiedział porywczo Karol Za- mecki. Był to chłop przysadzisty, o żywych oczach, pierwszy zawrsze do rady i do gadania. Pojęcie miał bystre, że jednak nie zawsze po­myślał nad tem co mówi, więc nie zawsze rozsądnem było jego gadanie. Przewrotnym jednak nie był. i pouczony posłuchał.

Kto ich nie ma, Mosanie! — rzekł ksiądz

proboszcz zwijając powoli papierosa. — Młody się turbuje a stary się frasuje. .Jak Bóg kłopotu nie ześle, to ludzie go sami sobie wynajduję. Ponoś najwięcej jest takich kłopotów, któro ludzie sprowadzają sami na siebie...

Ej, proszę Jegomości, na ten przykład my sobie nie wynaleźli kłopotu z drogą, tylko destylarnia nafty, — wpadł zaraz w mowę Zamecki.

Droga jest wasza, gminna...

Słowa te podziałały cudownie i rozwiązały języki włościanom. Sądzili, że proboszcz jest za nimi, więc dalejże mówić na wyścigi. Ka­żdy coprędzej chciał wypowiedzieć swoje zda­nie i swoją radę.

Destylarnia wozi ropę w ciężkich be­czkach dzień i noc, czy to sprawiedliwie? — wo­łał Jan Kryształ.

Drogę zrujnowali nam na nic! Co krok to dziura, wybój lub jama — dowodził 1’iękoś.

Połamać można nogi w nocy.

Sami zboża nie zwieziemy z pola...

Zrobić płot na drodze, albo rogatkę — radził Kołotek.

- Wykopać kilka fos na poprzek, — wtrą­cił Świerszcz socjalnik, zwany tak dlatego, że znał się ze socjalistami z miasta.

Niech sobie destylarnia kupi osobną drogę do wożenia ropy. — wołał Kędra. który miał pole powyżej wsi, i spodziewał się sprzedać je drogo pod gościniec. Poparli go gospodarze mający pola z tamtej strony.

Tak jest. niech kupują nowy gościniec — dodał Krakoś. Jak poprowadzą drogę poniżej wsi, to znowu ja wtedy zarobię, bo mam z tej strony łanek.

I my także! zawołało kilku mających pole poniżej wioski.

O! — mówicie tak dużo. tak prędko i wszyscy naraz! — rzekł ksiądz proboszcz. — Zacznijmy od początku, tylko powoli i po­rządnie.

Pan Ignacy, właściciel dcstylarni w są­siedniej wsi. niech kupi od nas pole na nową drogę, — rzekł Krakoś.

Albo od nas — dodał prędko Kędra.

Najpierw przekopać rowy na gościńcu,

bo inaczej nie zmusicie obszarnika do kupna pola — pospieszył Świerszcz.

Ja jutro już kopię rów koło swej chaty — rzekł półgłębkiem ale zdeterminacją Kuba Bo- rok, towarzysz Świerszcza socjalnika.

A więc dobrze Mospanie! — rozpoczął ksiądz Wincenty. — Chodzi wam o to, aby pan Ignacy kupił sobie nową drogę, bo wy mu gminnego gościńca wzbraniacie.

Tak jest. Tak być musi! — odezwali się wszyscy chórem.

Otóż muszę zAvrócić uwagę waszą na to, żo nasza gminna droga, jest publicznym gościń­cem, i stanowi jedyne połączenie górskich wiosek nie tylko ze wsią pana Ignacego, w której ma destylarnię nafty, ale także z mia­stem. Każdy nią jeździ, chłop i żyd, pan i fur­man. — i nigdy nikomu nie zabranialiście przejazdu.

Ale pan Ignacy wozi do destylarni ogromne kufy z ropą. a to ciężar straszny proszę księdza proboszcza, i dlatego on nam zepsuł gościniec na nic! — wyrwał się gorący Karol Zamecki.

On zepsuł gościniec! Przedtem takich dziur nie mieliśmy! — powtórzyli chórem wszyscy.

Wozi kuły tak ciężkie, jakie uciągnie wygodnie para chłopskich koni. Ze sąsiednich wiosek prowadzą wozy bardziej obciążone zbo­żem lub drzewem. Często para koni rady nie da. i widziałem, żeście biedakom po chrześci­jańsku pomagali, gdy ugrzęźli w błocie.

Ta. niby prawda. — potwierdziło kilka głosów nieśmiało.

-- Wina za złą drogę spada nie na desty- larnię, tylko na was, że od dwu lat nie wy­braliście rowów i nie przywieźliście ani jednej furki szutru z Wisłoka, do którego mamy trzy kwadranse jazdy. Natomiast procesujecie się z Radą powiatową, zaprzeczając szarwarków. Tracicie czas daremnie na proeesa. termina, rekursa, a pieniądze na adwokatów. Mówiłem wam jesz:*ze przed dwoma laty, że w każdej instancji przegracie, bo prawo jest przeciw wam.

Adwokat napisał żeśmy przegrali we Wiedniu, — odezwał się wójt — dlatego zwo­

łałem gromadę, nieoh uchwali ozy próbować jeszcze jednego rekursu...

To na nic! — w^ołał Karol Zameeki. — Ja już widzę, że ci panowie ,,od rekursów“ nie sprzyjają nam. Dzisiaj musimy zrobić ko­niec z tymi fabrykami. Sposobów na to mamy kilka...

Jutro kopać rowy — rozumował Kuba Borek.

Rozbić beczki z ropą.

Jak nie kupią nowej drogi, zrobić „sztryk"! — radził Świerszcz socjalnik.

Nie będziemy wozić ropy - wołało kilku.

Nie pójdziemy na robotę do kopalni.

Sztryk! sztryk! od jutra sztryk! — krzy­czeli wszyscy naraz.

O! — bo znowu zaczynacie mówić wszyscy naraz. Mospanie. a ja was nie rozumiem.

Powiedzcie mi najpierw, co t.o jest „sztryk?“ Stryczek na gardło gminy, czy na waszą kie­szeń?

Kilku gospodarzy wypchnęło naprzód Świer­szcza socjalnika. mówiąc: — idź, wytłumaczże Jegomości, boś ty nas tego nauczył, i ten

twój towarzysz z miasta. Świerszcz miał mały kawałek pola, więc pomagał sobie krawiectwem na życie. Gotowe kamizele i płótnianki nosił na sprzedaż do miasta i tam poznał się z ro­botnikami, a nawet z delegatami socjalistów ze Sącza i Krakowa. Czytywał rozmaite gazetki, i pozyskał sobie w gminie zaledwo jednego stron­nika w osobie Kuby Borka. W ostatnim ty­godniu przesiadywał u niego jakiś towarzysz socjalny, który na współ z karczmarzem Chaimem zachęcali gminę do oporu. Nieopatrzni ludzie nie wiedzieli, że buntowali się na swą, szkodę pracując na korzyść żyda. Świerszcz wystąpił śmiało naprzód i ukłoniwszy się księ­dzu proboszczowi rzekł:

Proszę księdza Dobrodzieja, ludzie tak to sobie przekręcają, ale to się mówi „strejk“.

Kiedy biedni robotnicy chcą wydusić od bogatszych większą zapłatę, wstrzymują się od roboty, czyli urządzają strejk.

Aha, teraz rozumiem, Mospanie. Strejk nazywa się po polsku stawka, czyli wstrzy­manie się od roboty. Ale moi mili parafianie, powiedzcież mi na rozum, dlaczego chcecie

urządzać stawkę? Kopalnia za robotę płaci wam dobrze, destylarnia woźnicom za zwózkę płaci także dobrze, polepszenia pracy nie żą­dacie, a chcecie zrobić stawkę?

To dlatego proszę Jegomości—objaśniał Zamecki — że my w ten sposób zmusimy de- stylarnię, aby kupiła sobie od nas pole na no­wą drogę! Jak jedni nie napompują ropy, to drudzy nie będą mieii co wozić. Obydwie fa­bryki zbankrutują odrazu i muszą spokornieć przed nami. Świerszcz opowiadał nam, że ro­botnicy wszędzie tak się urządzają przeciw fabrykantom, i zawsze postawią na swojem.

I my musimy postawić na swojem — powtórzyli chórem obecni.

Tylko najpierw kopać rowy na go­ścińcu — dodał z uporem Kuba Borek.

Ho, ho, Mospanie. z bankructwem fabryk to znowu inna historja. Świerszcz socjalnik mógł wam naświerkać rozmaitych rzeczy, któ­rych nie zna, ani nie widział, ale ja bywając u dyrektora w kopalni, u pana hrabiego Ka­rola, właściciela kopalni i u pana Ignacego, właściciela destylarni, wiem o tem doskonale,

że zgłaszali się do nich ludzie ze wsi sąsiednich, ofiarując swą pracę za tańsze pieniądze. Upro­siłem jednakowoż tych panów, aby nie odbie­rali zarobku wam, moim parafianom, skoro we waszej wsi znaleźli oni ropę naftową. Właści­ciele fabryk nie boją się więc waszej stawki, i nie zbankrutują, tylko wy zbankrutujecie. Pola wasze bardzo rozdrobnione, jest więc to błogosławieństwem nieba, że macie w pobliżu aż dwie fabryki i możecie zarobkami ratować się przed nędzą...

Hm, hm, — mruknął jeden, drugi i dzie­siąty; zadumał się i zamilkł. Słowa kapłana zaskoczyły ich niespodziewanie. Czuli się upo­korzonymi. gdyby sąsiedzi odebrali im zarobki w kopalni, a rozumieli to doskonale, jaka czekała ich nędza, gdyby tych zarobków brakło.

Ano, to zrobimy tak. — rozpoczął na nowo Zamecki. Niech robotnicy idą do kopalni wiercieć studnie i pompować ropę, bo nam zresztą kopalnia nie dokucza, tylko destylarnia. My woźnice zrobimy stawkę, i ani kropli ropy nie dowieziemy do warki.

Pewnie, że tak będzie lepiej — odezwało się kilku i nadzieja wstąpiła w serca ogółu.

Z tą stawką jeszcze mniej kłopotu, Mos- panie. Odkąd puściliście się z panem Ignacym na procesa. odtąd napastuje go ciągle Chaim. nasz karczmarz, ofiarując mu swoje usługi. Ma zamiar kupić kilka par koni. którymi powozić będą żydowscy parobcy, i zająć się sam do­wożeniem ropy. Dla zarządu destylarni jestto przecież wygodniej mieć do czynienia z je­dnym przedsiębiorcą, niż z kilkoma woźnicami.

Chaim stara się o- zwózkę? — pytali woźnicę, nie chcąc wierzyć swym własnym tiszom.

Tak. on sam. Mospanie.

A to chytra sztuka! Przecież on to na­mawia! nas do stawki! — On namawia nas od dwu lat do procesu. — On prowadził nas do adwokata. — On mówi, żeby jechać nawet do Cesarza — poczęli przypominać sobie chłopi.

On wie, co robi, Mospanie. Im więcej zadrzecie się z fabryką, tem prędzej zniechę­cicie ku sobie pana Ignacego. Odbierze wam furmanki, odda Chaimowi i będzie miał spokój.

A to łotr. a to filozof! Ktoby się był spodziewał!

Kopać rowy. rozbijać beczki! — odezwał się znowu Borek, swym puszczykowatym gło­sem. — Ja waru zawsze powtarzam, że moja rada najlepsza.

Kto wie, może to i prawda — wyrwał się znowu Zaraecki.

Bierzmy się jutro do rowów.

Kopać rowy! — zawołało chórem kilka głosów.

A gdzie ich kopać?

Na jednym końcu wsi jeden. - na dru­gim końcu drugi.

Rowów przekopywać nie wolno. Mospa- nie, bo to publiczna droga — objaśniał ksiądz proboszcz. — Najpierw zasypie je pierwszy lepszy, kto będzie zmuszony przejeżdżać.

Postawimy wartę z kołami.

Ubijemy śmiałka na śmierć! Przecież to nasza droga.

Wtedy Starostwo sprowadzi żandarmów i każij wam samym zasypać pięknie rowy, Mospanie.

A cóż to, nie jest nas więcej od żan­darmów, choćby sprowadzono ich z całego powiatu?

A nasze koły nie połamią, bagnetów żandarmskich?

Wtedy sprowadzą wojsko, które zastrzeli kilku opornych, kilkunastu porani a kilkudzie­sięciu zabierze do kozy. Sąsiednie gminy będą pompowały ropę, a żyd będzie ją woził. Czy takiego zysku chcecie. Mospanie?

Hm, hm, — zadumali się znowu chłopi

i zamilkli. Po chwili wysunął się na czoło gro­mady Grześ Smagała, wiertacz z kopalni i tak zaczął:

Gadaliście wy dotąd, teraz będę ja ga­dał. Widzicie dobrze, że chłop sobie nie może. dać rady w naszym kraju i nie może postawić na swojem. Chodźmy więc; do Ameryki! Tam zapłacą nam dwa razy więcej niż tutaj, tam będziemy robili, co się nam żywnie spodoba.

Tak, tak, — odezwało się kilka głosów z różnych stron. — Trzeba nam szukać szczę­ścia w innych krajach.

Kiedy fabryka nie kupi od nas pola na

drogę własną — rzekli właściciele roli po gór­nej stronie wioski.

Albo od nas — dodali właściciele doi- nyf-h parceli.

Skoro nie chce nam nawet szutrować naszej drogi gminnej!...

Kiedy rowu kopać nie wolno, ani stawki urządzać — rzekł zdesperacką miną Kuba Borek.

A mnie zapłaty podwyższyć nie chcą w kopalni — odezwał się znowu Grześ Smagała.

Nas dyrektor nie c.hc.n awanzować — dodało kilku robotników.

Mnie powiedział dyrektor „stary baranie!“

Dyrektorowa zbuntowała mi Maryśkę, a ta nie chce za mnie wyjść — począł dowo­dzić Józek, wymachując pięściami.

Mojej kobiecie powiedziała „sowo. za drogo policzyłaś mi za masło!“ — żalił się Piękoś.

Siostra nauczyciela beszta ludzi porzą­dnych — zaczął znowu Borek.

Ksiądz proboszcz założył nam czytelnię, a panna Ludwinia nie chce pożyczać nam ksią­żek — poprawił Świerszcz socjalnik.

Co wart taki kraj. gdzie tyle rozmaity oh bied uciska człowieka... westchnął Korotek.

Dobrze, mówił agent okrętowy, że dla ‘hłopa szczęście tylko za morzem.

Ha, spróbójcie, — zakończył wójt. — Jak mi napiszecie, że tam dobrze, to pojadę za wami z całą gromadą.

Znów nagadaliście tak dużo, Mospanie. że wszystkiego nie spamiętam —'odezwał się teraz ksiądz Wincenty. — Więc chcecie iść za morze, do Ameryki?

Ta, niby wybiera się tu sporo ludzi — objaśnił wójt. Dostał on prezent od agenta, kompanji okrętowej i obietnicę jakiegoś pro­centu, więc nie- przeszkadzał jego robocie w gminie.

I to dla tych bied jakieśeie tu wyli­czyli?

Jeszczeby się tam może coś znalazło...

Mnie łąki nie wydzierżawili... — Mnie nie przyjęli do roboty...

Daj Boże, żeby tylko takie biedy was trapiły. Mospanie. No. przypatrzmy się waszym uciskom. Któż żąda podwyższenia płacy?

My, i my także... — odezwało się. kilka głosów.

Dobrze, pomówię o tem z dyrekto­rem. Powoli da się to jakoś zrobić, tylko powoli, nie nagle... A o cóż tobie chodzi Józku...

O wszystko, proszę księdza proboszcza. Trzymają mię ciągle przy pompach i nie po­suną do lepszej roboty, a ja przecież coś wię­cej potrafiłbym. A potem dyrektorow-a zbun­towała mi Maryś na nic. Powiedziała jej. że ją wyuczy na kucharkę i wyjdzie za pana. że ja prosty chłop, nie dla niej na męża.

Chwała Bogu. żeś nie krzywy, tylko prosty i taki ładny chłopak. Sprawuj się dobrze, to cię posuną wyżej. Cierpliwości, Mospanie.— A jakaż krzywiła stała się Świerszczowi!'

Wielka, proszę księdza dobrodzieja —

i to nietylko mnie. ale także memu towarzy­szowi, Borkowi. Panna Ludwinia wyzywa nas od ..socjalników'“.

■— Kto zapisał się do w'ojska, tego nazy­wają żołnierzem i wtem nie ma żadnej obrazy. Mospanie; a skoro się chwalicie, żeście przy­

stali do socjalnych demokratów, więc zowią was socjalistami. Cóż w tem złego?

No. niech będzie; ale dlaczego ona nie ’hec mi pożyczać książek z czytelni?

Zaraz wam to wytłumaczę, Mospanie. Wy socjaliści wyznajecie zasadę wspólności majątków. Gdy posiadacie coś sami. tem nie chcecie się dzielić, ale gdy drugi człowiek ma coś więcej od was, powiadacie, to niesprawie­dliwie. zabierzmy mu, podzielmy się tem! Żąda­cie podziału tego, co drugi zarobił krwawo, lub po rodzicach odziedziczył w spadku. Znając wasze przewrotne zasady, boi się panna Lu­dwinia pożyczyć wam książki, gdyż nie odda­libyście jej całych, tylko połowę, a drugą połowę zatrzymalibyście sobie. Pół książki roz­dartej nie ma wartości dla biblioteki...

Roześmiali się wszyscy w głos. a Karol Zamecki odezwał się: — Dobrze, że wiem

o waszych muikach, krawcze. już wam nie pożyczę koni do Krosna na jarmark, bobyście może zechcieli się podzielić ze mną także?! — Drzewa odemnie wzięliście półsążek i nie od­dajecie mi już drugi rok — zawołał Kołotek —

oddajcie mi choć połowę, kiedyście taki spra­wiedliwy soejalnik. — Mnie korzec zboża wi­nien! — Mnie siedra koron! — Mnie ćwierć fasoli. — poczęli przypominać rozmaici.

Na to on został socjalnikiem. aby ludzi zarywać?! Dobrze to wiedzieć... Poczęli wy­krzykiwać chłopi.

0 wędrówce do Ameryki pogawędzimy sobie znowu kiedyś. Mospanie; dzisiaj załaiwij­my sprawę drogową,. Skoro rewolucji nie opłaci się wam robić, stawka wykierowrałaby was na żebraków, a destylarni zmusić nie możecie, ani do szutrowania drogi, ani do kupna nowego gościńca, bo prawo istniejące jest za nią. — więc ja stawiam wniosek, aby już raz położyć koniec rozterkom, procesom i kłopotom.

Mybyśmy właśnie tego chcieli — ode­zwało się kilkunastu starszych gospodarzy.

Otóż jutro zabierzmy się wszyscy do roboty, Mospanie. Kto ma konie, niech jedzie do rzeki po szuter, kto nie ma koni będzie kopał rowy i zasypywał wyboje. Kobiety

i chłopcy, wszyscy staną do łopat. Pan Bo­lesław, który mieszka u mnie, bywał przy

wojsku, więc potrafi objąć komendę nad ludźmi, aby pod sznur kopali. Ja dam także swoich dwie par koni do wożenia szutru. Kto wcześniej wyjedzie do roboty dostanie odemnie kieliszek wina. Za dwa dni będzie nasz gościniec ładniej­szy aniżeli krajowy. Czy zgadzacie się. Mos- panie ?

Ta, zgadzamy się, — zawołali powolnie, ale z rezygnacją wszyscy obecni.

To mię cieszy, Mospąnie. A teraz po­wiem wam, że gdy uporządkujemy drogę, wtedy dopiero możemy żądać od fabryki pewnych zwrotów kosztów, za ciągłe przewożenie ropy możemy prosić Sejm o postawienie rogatki, gdyby dnie szarwarkowe nie wystarczyły do utrzymania drogi w dobrym stanie. Tak postą­pimy prawnie i uczciwie, ale drogą buntów, procesów, stawek, sprowadzimy na siebie tylko nieszczęście.

Zgoda, jutro bierzemy się do roboty!...

W tej chwili nadszedł .Tanek, prosząc Je­gomości na kolację. Ksiądz proboszcz pożegnał się z ludźmi i wrócił z Bolesławem na ple­banię.

Janek pozostał w tyle i zamięszał się między parobozaków.

Słuohajno Janek. — rzekł doń Józek. - tyś już duży chłopak, możebyś także z nami pojechał do Ameryki?...

Ja tu nie przyszedłem wedle jazdy, tylko według tych ziemniaków, które się ugotowały na kolację. Gosposia mówili, żeby zawołać Je­gomości. bo ziemniaki oślizną i będą niesma­czne.

On całą drogę myśli tjiko o kolacyjnych ziemniakach — zaśmiał się Wojtek pompo- wacz.

Wiesz co Janku. — objaśniał go Józek — ty na plebanji niewiele zarobisz. Gdybyś z nami pojechał do Ameryki, za morze, rozumiesz, tam zapłaciliby ci za robotę lyle pieniędzy, żebyś ich nie uniósł w kieszeni...

A mnie po co wlec się za morze i guza szukać między obcymi ludźmi, kiedy mi dobrze przy cielętach?...

Daj mu pokój. —rzekł Wojtek, —niech siedzi przy cielętach, a my chodźmy do kar­czmy. Tam jest agent, Cha i inek i ten socjalni k

z Krosna, ł.o oni nam coś znowu powiedzą

o Ameryce.

Młodzi i kilku gospodarzy poszło do kar­czmy. starsi zaś rozeszli się do domów.

Chaini Kratznnmac.her, Rogacz, socjalny demokrata i agent okrętowy niecierpliwili się w karczmie z przydługich obrad księdza pro­boszcza z gminą. Ucieszyli się więc niepo­miernie, gdy wracających do karczmy ujrzeli.

Coście tak długo naradzali się? — po- coście tyle czasu stracili w ogrodzie? — pytali.

Wieśniacy rozsiedli się wygodnie po za sto­łami, poczem rzekł Karol Zamecki:

Radziliśmy nad drogą, a tej sprawy nie można było przecież ubić w dwu słowach.

Toście już sprawę drogową ubili? ■— do­pytywał natarczywie Chairn. — Nu. zebraliście dużo pieniędzy na dalszy rekurs?

Daj nam spokój z rekursami. — odburknął Kołotek — za wydane dorad pieniądze byli­byśmy wyszutrowali dwa gościńce!

Moje serce tak przeczuwało, że stanie się coś złego, jak ksiądz proboszcz przyszedł do was — zauważył Chaim.

Nie stało się nic złego, tylko stanie się coś dobrego — poderwał Zamecki. — Jutro wy szutrujemy drogę. wrięc będzie mi dobrze wozić ropę. Moje szkapy mało że nóg nie po­łamały na tych wybojach...

Och. jakie wy nie wytrzymałe ludzie! Zaczęliście proces, a nie chcecie doprowadzić do końca. Po co wam robić koło gościńca, kiedy fabryka musiałaby go wyszutrowac wam pięknie swToim kosztem.

Gdybyście byli tylko urządzili sirejk — w mieszał się socjalista z miasta.

Gdybyśmy byli wykopali rowy — we­stchnął Kuba Borek.

O. my już wiemy do jakiego nieszczę­ścia wiedliście nas socjaliści, namawiając do strejków i gwałtów.

Księża zawsze robią zarzuty ogólnikowe nam socjalistom, więc i wasz ksiądz powtórzył wam takie ogólniki. Ale to nie jest, prawda. My ehe einy szczęścia dla ludu...

Mylisz się pan — przerwał mu Karol Zamecki. — Nasz ksiądz proboszcz nie wyga­duje nigdy na socjalistów. On twierdzi, że szkoda sobie psuć na to gęby. Ludzie przeko­nają się prędzej lub później o kłamstwach socjalistów, o nieszczęściach jakie ich rady sprowadzają, a wtedy sami odwrócą się od nich.

My chcemy zrobić raj na ziemi.

A myśmy się dowiedzieli, jaki (o raj za­witałby do naszej wsi. Odsiadywalibyśmy nory aresztanckie- i gnili po za kratami kryminalnemi; chodzilibyśmy głodni bez zarobku.

Co wy t.eż mówicie najlepszego — panie Karolu — załamując ręce. począł zawodzić Oliaim z obłudną miną. — Pan Rogacz tyie się dla was fatygował, żeby mi tak siano w kie­szeni rosło, a wy podejrzywacie go o takie, brzydkie rzeczy.

Ej nie ciągnij mię żydzie za języrk. bo ci wyrżnę prawdę w oczy. aż cię łuna obleje — huknął Zanie,cki.

Powiedzcie wszystko, wyciągnijcie całą prawdę z kopytami i pazurami, ja się nie będę wstydził...

A nie wstyd ci, żeś chodził do fabryki

i prosił pana Ignacego, aby napędził nas fur­manów. bośmy buntowniki i procesujemy się

o drogę, i żeby tobie dał całą zwózkę, ropy do fabryki i nafty na kolej?

Chaim zastanowił się. Myślał, że nikt nie, wio o jego potajemnych intrygach. Czuł się odkrytym i szukał w umyśle* jakiegoś wyj­ścia. Tymczasem inni gospodarze poczęli mu doeinać...

Nam radziłeś robić stawkę, a sam chcia­łeś koni** kupować1...

Jaki mi przedsiębiorca generalny!

-— Z nas chciał zrobić żebraków, a sam zbijać majątek.

Sprowadziłeś sobie socjalników do po­mocy. faryzeuszu...

Och, jakie wy ludzie jesteście, prędkie — rozpoczął Chaim po namyśle — pozwólcie, że ja wam wytłumaczę, jak to wszystko było. Żeby tak moje dzieci piętami naprzód nie cho­dziły. jak ja chciałem wam źle. Gdybyście zrobili stawkę, to szkapy wasze odpoczęłyby sobie, i wypasły się trocha. Nu — i cóż w tem

złego?! A że ja chodził do destylarni. to tylko przez ciekawość. Chciałem się dowiedzieć, czy pan Ignacy byłby bardzo ¿smutny, gdybyście mu taki wstyd zrobili i nie chcieli furmanić? Nu, a jakby on się bardzo martwił, to jabym go pocieszył.

Kupiłbyś kilka par koni i wozy...

Niech mię te drzwi nieścisną, jakby ja zrobił takie głupstwo! Jabym z nim zrobił ugodę, a was nająłbym do zwózki. Wy byście mieli znów zarobek... Czy ja nie dobry czło­wiek?

A za fatygę i dobroć porządnie byś nas obdarł i naciągnął. Niech lepiej wszystkie pie­niądze zostaną w naszej kieszeni — dowodził zaperzony Zamecki.

Zgadliście, panie Karolu, ale tylko o koń­ski paznogieć powiedzieliście za dużo. Ja chciał­bym coś zarobić za pośrednictwo, t.o prawda, ale takie małe, takie maleńkie coś. żeby mi na cebulę wystarczyło.

Damy ci cały wór cebuli za darmo, tylko nie fatyguj się w naszych sprawach do fabryki, nie radź nam procesów, stawek i buntów

aa nasze nieszczęście woła! zaperzony Pię- koś.

Takiego raju nie chcemy — krzyknęło kilku.

Socjalny demokrata, słuchał i patrzył to na żyda. to na chłopiny. Raz rumienił się jak pi- wonia. drugi raz blednął jak papier. Zrozumiał, że wpadł w samotrzask zręcznie przez żyda nastawiony. Dostawał wprawdzie od niego jeść i pić. gdy zawitał do karczmy, czasem guldena na koszta podróży, ale za te drobne wydatki byłby się karczmarz grubo obłowił, gdyby otrzymał całą zwózkę we fabryce. Chaim przy pomocy socjalistów chciał zbuntować chło­pów do stawki na ich nieszczęście. Dobrze przepowiedział proboszcz, że socjaliści sami się zdemaskują, a lud poznawszy ich złe czyny, stojące w sprzeczności z pięknemi słowami, sam odwróci się od nich. Do roboty socjalno- demokratycznej nadawała się wieś tutejsza zna­komicie. gdyż wieśniak był po części rolni­kiem, a po części robotnikiem fabrycznym. Tymczasem za prędko przekonali się chłopi, jakie ponieśliby straty, gdyby posłuchali rady

socjalistów w sprawi«1 drogowej. Na kilkanaście lat wstęp dla nich został tu zamknięty.

Rogacz nasadził na głowę kapelusz, wziął laskę w rękę i milezkiem wryniósł się z karczmy, nie żegnając się z nikim i przez nikogo nie żegnany.

Chain) spojrzał za odchodzącym z pogardą,

i wykrzywił lista lekceważącym gestem. So­cjalni k mógł sobie iść na cztery wiatry. Wy­zyskał jego pracę za bezcen i nie potrzebował go już więcej. Te.raz inny na>uvval się interes, na którym mógł grubo zarobić przy pomocy agenta kompanji okrętowej. Począł więc zwolna naprowadzać wodę na ten młyn.

Słuchajcie* poczciwi ludzie. Wy mnie; przecież znacie, że jestem porządny człowiek. Przed kilkunastu laty przyszedłem tu z torbami a teraz już dorobiłem się czegoś. Mam kawałek pola pod lasem, mam kilka krów i dzierżawię kilka morgów od was. Każdy, kto się dorabia więcej, to jest porządny człek i trzeba szano­wać jego słowo.

Tylko dorabiać się trze*ba uczciwie — bąknął Zamecki.

Nu, fco u was katolików, tak księża na­uczają, a u nas żydów nio chodzi o to. jak się dorobić, tylko o to. aby się dorobić ma­jątku. A ja, już go się na was kapinkę doro­biłem i dlatego życzę wam dobrze. W Krośnie żydki nic lubią mię za to i nazywają „czar­nym przyjacielem od gojów ‘. Otóż ja wam coś powiem. Czy wy myślicie, że ja się nie cieszę, że wy będziecie jutro drogę szutrowali i dacie spokój procesom z panami? Ja pierwszy cieszę się z l.ego najbardziej! A wiecie wy dlaczego?

Ciekawiśmy? — odezwało się kilku.

Oto dlatego, że się narobicie jak woły nierogate. A jak będzie gościniec golowy, fco znowu będziecie robili i męczyli się. to zwózką do destylarni. to pracą w polu i fabryce. No

i powiedzcie mi, moi mili gospodarze, co wy z tej pracy macie? Nic. Doprawdy nic. Gdy­byście wy tak ciężko pracowali w Ameryce, to bylibyście takimi bogaczami, jak sam hra­bia. A tu nie dorobicie się niczego...

Ej, tak źle znów nie jest — zaprzeczył Zameeki.

Ale jest źle i bardzo źle. Na ten przy­

kład, wy panie Karolu, cóż wy zrobicie dwoma końmi? Pierwej gdyście koni nie mieli, jedliście gołe ziemniaki, a teraz gdy końmi pracujecie, to sobie zarobicie na pietruszkę i koper, aby nimi ubrać te postne ziemniaki. A tymczasem w Ameryce, t.obyście już dawno karetą jeździli do kościoła. Ten pan opowie wam. ile to tam ludzie zarabiają...

Oczy wieśniaków zwróciły się na agenta, który wydobywał z bocznej kieszeni surduta jakieś papiery, gazety i obrazki.

Słuchajcie gospodarze! — odezwał się agent. — Przed dwoma laty wysłałem tego parobka, którego tu na obrazie widzicie, do Ameryki. Tej wiosny powrócił on do kraju zbogacony jak bankier. Oto jego fotografia. Nie chodzi już w płótniance. ale we Eraku, ma złoty zegarek w kieszeni i cylinder na głowie.

Ludzie oglądali ciekawie obydwie fotogra­fie, i rozdziawili usta z podziwu.

Tutaj znów mam fotografię Kaśki z pod Krakowa. Pojechała do Ameryki w biednej chuścinie i w jednej spodniczynie. jak ją tu widzicie na tym obrazku. A teraz wróciła panią

całą gębą. Ma kapelusz z piórami na głowic, złote kulczyki, broszkę, rękawiczki i parasolkę, jak to przedstawia niniejsza fotografia. Wszystkie te bogactwa zarobiła sobie w krótkim czasie swymi dziesięcioma palcami.

Znowu cisnęli się ludzie do pokazanych im fotografij i podziwiali bogaty strój Kaśki z pod Krakowa.

Xa co ja mam wam długo rozpowiadać

o bogactwach amerykańskich. Te dwa obrazy przekonają was najprędzej. Ciekawym rnogy pożyczyć t.e oto gazety, które opisują, ile w którym Stanic* daje pola rząd za darmo, a ile za pieniądze. Mórg płaci się po 2 dolary t. j. 5 złr. Za 5 stówek, można mieć sto morgów roli, a puszczy 500 morgów...

A u nas tylko jeden mórg — objaśnił Cliaim Kratzenma/her.

W Ameryce wszędzie rozrzucone jest złoto: na ulicy, w polu i w lesie. Trzeba tylko schylić się i zbierać je.

Skończył agent, a wieśniacy poczęli teraz rozprawiać o bogactwach amerykańskich. Ka­żdy słyszał już coś niecoś, lub czytał o Arnu-

ryce, więc dzielił się ze swymi wiadomościami z drugimi. Parobczacy zaś oglądali fotografie, udzielone im przez agenta, podawali je sobie z ręki do ręki. czynili rozmaite uwagi i nie mogli im się napatrzyć do syta.

Chaim zaciera! ręce z radości i mrugał z pod oka na żonę. która stała za szynklasem i sprze­dawała piwo.

Wszystko byłoby ładnie, gdyby ta Ame­ryka nie była tak daleko, a w dodatku za morzem — rozprawiał Zamecki.

Nim człowiek dostanie się do niej. może się utopić kilka razy w morzu — dodał Ko- łotek.

Nu — jakie to daleko dzisiaj koleją? — tłumaczył żyd. — Dzisiaj kolej skasowała wszyst­kie .,daleko“. Siadasz w Krośnie do wagonu dzisiaj, maszyna świśnie i jutro wyrzuci cię w Hamburgu. Tam znowu siadasz na okręt, maszyna świśnie i wyrzuci cię nazajutrz w Ame­ryce. To jazda maszyną, moi kochani, a nie szkapami, po staroświecku.

Pisze nieraz gazeta, że okręt się ul opił z emigrantami — zauważył Kołotek.

To nie może być. Ona sobie pisze takie rzeczy dla ciekawości.

Jeżeli na Wisłoku topią się ludzie, cze­muż nie mogą utopić się w morzu?—pytał bo- jaźliwie Smagała.

Widzę, że się wam łytki trzęsą już te­raz ze strachu, Ale na morzu nie ma strachu żadnego. Ja wam to zaraz wytłumaczę. Woda we Wisłoku jest to sobie taka prosta woda, chłop­ska woda. nu. nieprzymierzając jak serwatka. Ale woda morska jest słona, bo w niej jest sól, więc gęsta jest, jak śmietana. Okręt na morzu to sobie tak wygodnie siedzi, jak mucha na kwa­śnej śmietanie, nu. więc jakżesz może się on ut.opić? Mucha choćby chciała, to się nie utopi. Czy nie prawda panie agencie?

Święta prawda! — potwierdził agent.

Tłumaczenie Chaima przekonało po części

niewiernych i natchnęło odwagą bojaźliwych.

A wieleby też kosztowała droga stąd do Ameryki? — dopytywał ciekawie Józek.

Kosztuje dużo i kosztuje mało — odpo­wiedział agent. Są przedsiębiorcy, którzy wy­zyskują pasażerów, ale nasza kompania jest

uczciwa i wozi tanio. Za sto papierków mo­żecie być w Ameryce.

Sto droga, pięćset sto morgów pola. — jakbym sprzedał moje stajanka. to mógłbym mieć folwark w Ameryce — począł obliczać Zamecki nabierając powoli ochoty.

.Ja za swoje pole z chałupą dostałbym z jedenaście setek, miałbym dwa razy większy folwark, aniżeli wy kumie — dowodził Kołotek.

inni gospodarze obliczali wartości swych posiadłości i ilość- pola. które mogliby kupić za morzem. Na to odezwał się Smagała:

Ja tam nie puszczałbym się do roli, tylko do kopalń nafty. Słyszałem, że w Kanadzie płacą wiertaczy po piątce na dzień.

Ja pójdę za wami. wujku — odezwał się rezolutnie Józek.

I my za wami — dodało kilku gospo­darzy.

Jak zarobimy dużo dolarów, to sobie pokupimy ogromne folwarki — rzekł Józek.

Niech cię pocałuję w buzię z obydwu boków — zawołał radośnie Chaim. — Wy Jó­zefie. ot wy macie fajny rozum, jakbjr wyszli-

fowany. Tak być powinno, składać pieniądze

i kupować folwarki.

Coraz większa ochota ogarniała obecnych do jazdy za morze. Praktyczniejsi poczęli za­chodzić w głowę, czy znajdą kupców na swą własność.

O to nie frasujcie się. moi gospodarze — pocieszał Chaim. — Ja dostarczę wam takich żydków, którzy zapłacą dwa razy więcej niż warta realność. Oni mieszkają w mieście i są takie głupie, że zapłacą chałupę z drzewa tak drogo, jak za kamienicę murowaną. Pole będą mierzyć na sążnie, jak w mieście.

A my co zrobimy, niemając gruntów' ani domów? — pytali parobcy.

Wy napiszcie mi weksel i szukajcie gruntowego gospodarza, żeby zaręczył za was, to wtedy dam wam pieniędzy tyle, ile zechcecie.

Agent widząc, że wszystko układa się po­myślnie, rzekł:

Panowie gospodarze*, jutro pospieszam dalej, gdyż objechać muszę jeszcze kilkadzie­siąt wsi. Kto postara się o pieniądze na bilet, ten niech uda się do Chaima, a on napisze mi,

wiele mani przysłać biletów. Znacie jego ży­czliwość i liczyć możecie na to. że wam chę­tnie w tej sprawie dopomoże.

Żeby mi tak dukaty z nosa kapały, jak ja nie jestem życzliwy dla nich! Albo oni mnie nie znają od tylu lat? Ja wszystko zrobię dla ich dobra.

Tylko nie zróbcie tak. jak z drogą, bo- byśmy nigdy ze Avsi nic wyjechali — przyciął Piękoś. Weźmijcie się ostro do rzeczy.

Et. tamto był inny interes, a to inny. Gadacie tak, jak te kury, co najadły się cie­miężycy i zakręciła się im głowa. A wyście ciemiężycy nie jedli przecież. Co ma szutro­wanie gościńca do biletu okrętowego?

Chaim był pewnym nowego interesu, więc był już wrażliwym na swój honor. Zrozumieli to wieśniacy, a że go potrzebowali, starali się go przeto ułagodzić.

Albo to nie wiecie Chaimie o co Pięko- siowi chodzi? —■ rzekł Zamecki. — -lego żona ma jadowity język, a dyrektorowa w kopalni także ma niczego; dogryzają więc sobie w oczy

i przez posłów poza oczy. Babina chciałaby

si(j więc wynieść: coprędzej ze wsi. dlatego Piękosiowi tak pilno.

Nu. niech on jedzie ze sw^oją babą do Ameryki, to ona zostanie tam dziedziczką i bę­dzie większą damą i z większymi pazurami, jak dyrektorowa.

Ależ pojedzie i my wrszyscy pojedziemy, byleście nam dostarczyli kupców na grunta — zawyrokowało kilku gospodarzy, chcąc ugła­skać żyda.

Powoli poczęli rozchodzili się- do swych za­gród. opróżniając karczmę. Pozostał w niej tylko agent, z którym układał się teraz Chaim. ile dostanie porękawicznego za każdego chłopa, którego mu pośle do Hamburga. Chaim swą życzliwość dla chłopów, kazał sobie opłacić złotem.

VY kilkanaście dni później od opisanych wypadków, otrzymał ksiądz proboszcz zapro­szenie na herbatę do dyrektora kopalni. Wziął ze sobą Bolesława i poszedł do lasu. w środku którego odkryto źródła ropodajne. Las wzno­sił się na lekkiem wzgórzu i wieczno-zielonym płaszczem iglic sosnowych i jodłowych otulał długi zrąb ciągnący się od wschodu na zachód, na którym w rozmaitych punktach wznosiły się wieże z desek, poczernione ropą. pompy, lub budynki fabryczne i mieszkalne. Pompy stały nad studniami, w których odkryto już naftę, wieże zaś nad studniami, w której poszu­kiwano jej. a służyły do wyciągania w górę żelaznych sztang, na których wisiał ciężki świ­der pracujący w głębi, lub łyżka wyrzucająca na powierzchnię ziemi rozbite na miazgę skały.

Ksiądz oprowadził Bolesława po kopalni, wytłumaczył mu pokrótce sposób [»racy, po­szedł z nim do domku dyrektora i przedstawił swego gościa Koreckiemu i jego żonie.

A witamy, witamy. — rzekł dyrektor.—- Słyszałem, że to pan regulował gościniec w na­szej wsi; miło mi poznać... proszę siadać... I cóż tu pan porabia teraz? nudzi się zapewno w zapadłej wioszczynie górskiej...

Dotychczas nie! ksiądz proboszcz zawsze dla mnie wynajduje jakieś zajęcie.

Bardzo ładnie. 0 ja wiem. że u księdza proboszcza za darmo chleba nie dadzą... Cał­kiem słusznie, człowiek powinien pracować...

Chciałbym też stalsze zajęcie wynaleść dla Bolesława — odezwał się ksiądz Wincen­ty — i oddać go na praktykę panu dyrekto­rowi. aby zrobił z niego ..kanfiniarza‘‘. Gdy bę­dzie miał jakieś rzemiosło w rękach, będzie pożytecznym narodowi.

Dyrektor wypatrzył się na proboszcza, a to Samo uczynił i Bolesław^. Korecki bał się przyj­mować kogokolwiek na naukę z obawy, aby hrabia nie uczynił go kiedyś swoim następcą;

Bolesław zaś nie mówił dotąd wcale ze swym teraźniejszym opiekunem o przyszłym zawodzie, a tu niespodziewanie narzuca mu on go gwałtem niejako. Wprawdzie czułby się bardzo szczęśli­wym, gdyby umiał coś i znalazł gdzieś jakieś zajęcie, tembardziej przy kopalni, ale dowie­dział się o tem tak nagle, że nie wiedział co na to powiedzieć.

Hm... to nie tak łatwo zostać kanfinia- rzem —■ zaczął z niechęcią dyrektor. — Naj­pierw trzeba mieć do tego zawodu zamiłowanie, hart, zdrowie, spryt; a potem w naszej kopalni nie potrzebujemy praktykantów ani pomo­cników. Hrabia ani grosza mu nie da, a ja także...

Podczas praktyki ja dam Pomianowi po­mieszkanie i utrzymanie, gdy się zaś czegoś nauczy, niech idzie w świat Mospanie, i szuka sobie ohleba...

Objaśnienie to rozwiało nieco obawy dyre­ktora, więc rzekł już spokojniej: — tak. toby była możliwa, praktyka, wątpię jednak, czy hrabia na to pozwoli.

Będziemy go prosić. Jeden bezpłatny

pomocnik więcej, przyda mu się- byle tylko dyrektor chciał go czegoś nauczyć. ••

Ano. zresztą jeżeli zawsze pozostać

zechce u mnie bezpłatnie... może się da coś zrobić...

Ależ naturalnie, że bezpłatnie, Mospa- nie. — zaręczył ksiądz proboszcz. — Owszem, zapłaciłby jeszcze za naukę, ale dzisiaj nie ma czem...

W tej chwili słychać było głosy pod oknami. Byli to nowi goście, nauczyciel ze żoną i .sio­strą. Dyrektorowa już się witała z nimi i rozma­wiała coś długo, więc wyszedł dyrektor zapro­sić gości do pokoju. Bolesław skorzysta! z chwili, przystąpił do księdza Wincentego i pocałował go w rękę.

Jakiś t.y księże proboszczu dla mnie do­bry. jakżeż ci mam podziękować? Obmyśliłeś mi już nawet zawód na przyszłość...

Cóż. miałem namyślać się z tobą cały rok i czas tracić niepotrzebnie? Bądź tylko pożytecznym członkiem narodu, Mospanie. bę­dzie to dla mnie najlepszą podzięką.

Weszli nauczycielstwo, nastąpiły nowe przed­

stawienia, puczem całe Towarzystwo usiadło przy stole. Rozpoczęła się ogólna pogadanka

o pogodzie i słocie, o sprawach krajowych, wreszcie zeszła na sprawy miejscowe i na wy- szutrowaną drogę, która stanowiła długoletnią kość niezgody między gminą a dworami.Wszyscy byli tego zdania, że się dobrze stało, iż nareszcie gmina zaniechała pieniactwa i zastosowała się do istniejących ustaw. Jeden tylko dyrektor kiwał głową przecząco.

Każdy sądzi według swoich interesów. Co do mnie. jabyra wolał, gdyby chłopi byli ciągnęli strunę aż do przerwania. Destylarnia wówczas zerwałaby z gminą, zrobiłaby układ z jednym przedsiębiorcą, któryby dostarczał jej podwód bez kłopotu i na zawołanie. Po­dobnie i mnie pozwoliłby potem hrabia zrobić ugodę z jednym przedsiębiorcą, a ten dostar­czyłby mi łudzi rozmaitych według potrzeby.

Wątpię czy by w kopalni było to tak łatwem jak w destylarni — zauważył ksiądz proboszcz. Łatwiej o furmana, jak o robotnika rozmaitego gatunku. Mospanie.

Mamy ich więcej jak potrzeba, jest więc

w (‘żem wybierać. Zresztą ja już mówiłem w tej sprawie z Chaimem. Onby się zaraz pod­jął dostarczania mi ludzi potrzebnych na za­wołanie.

Już i tu wlazł Chaim — pomyślał ze zgrozą ksiądz proboszcz.

A nie byłoby z takim pośrednikiem wię­cej zawady jak pożytku?

Ależ dobrodzieju, miałbym jedwabne wówczas czasy. Dziś muszę się gryść osobiście z robotnikiem, a przy systemie pośrednictwa...

Musiałbyś pan prosić o pozwolenie żyda, czy wolno robotnikowi zrobić jakąś uwagę, Mospanie.

Wcale nie. Pisnąłbym tylko słówko ży­dowi i robotnika już nie ma. Nazajutrz na jego miejsce stanąłby drugi.

Czy byłby jednak równie zdatny i do­świadczony, jak poprzedni?—zapylał nieśmiało nauczyciel.

Byłaby w ten: już głowa Ohaimka. Aby nie stracił zysku, musiałby się postarać o ludzi odpowiednich. Zresztą panowie nie macie po­jęcia, jak to żydzi umieją prędko cywilizować

naszego chłopa. Jednego pogłaszcze. drugiego sztumie w bok, trzeciemu zapłatę oberwie i ro­bota idzie aż miło. Widzimy to przecież po folwarkach, że chłop u żyda dwa razy wię­cej zrobi jak u szlachcica, bo żyd ma nań spo­sób ...

Byłoby to jednak dyrektorowi nieprzy­jemnie. gdyby widział, że żyd krzywdzi chrze­ścijanina i polaka w dodatku.

To już byłaby sprawa chłopów ze żydem, ja miałbym robotę i spokój... a dziś mam ro­botę i kłopot...

Za pośrednictwo żyd nie kazałby sobie zapłacić?

Ani grosza! Chaim zgodził się na te same ceny co dzisiaj płacę.

W takim razie obciągnąłby chłopa za swą fatygę. Mospanie. Czy to nie szkoda, aby polski grosz niepotrzebnie tonął w żydowskiej kieszeni.

A no, to już jego sprawa z robotnikiem. Byłem ja miał spokój i wygodę...

Jeżeli już koniecznie chcesz pan pośre­dnika między sobą a robotnikami, w takim

razie można wynaleśc na to stano« isko jakie­goś polaka...

Jabvm panu dyrektorowi polecił zaraz swego znajomego — ofiarował się nauczyciel.

Ba, on ludzi naszych nie zna, a Chaim już zna; a potem z żydem robią się interesu inaczej.

Cóż hrabia na to? — pyt iii ksiądz pro­boszcz.

Otóż właśnie, hrabia jakoś nie ma ochoty puszczać żyda do kopalni.

Ma rozum. Mospanie! Muszę go pochwa­lić za to.

Dyrektorowi nie w smak było tak otwarte zdanie księdza, zamilkł więc a po chwili rzekł:

Właściwie niech mi ksiądz proboszcz po­wie. dlaczego tak bardzo obstaje za chłopami; pierwej w sprawie drogi i destylarni. dzisiaj w sprawie kopalni? Przecież ksiądz pochodzi z mieszczańskiej rodziny, więc nie powinien brać sobie do serca sprawy chłopskiej.

Tak. to prawda, że jestem mieszczaninem, ale przedewszystkiem jestem polakiem, a potem księdzem Jako polak i jako ksiądz muszę ży-

czyń dobrze każdemu polakowi, czy on chłop, czy szlachcic i lepiej życzyć polakowi, jak któremukolwiek obcokrajowcowi, czy on się zowie żyd. prusak, moskal, węgier. czy jak tam inaczej.

Tak. tak. ale każdy kochać powinien tylko swój stan, a cóż mię drugi obchodzi?

Bardzo mylne zapatrywanie. Każdy po­winien kochać swrój naród, a nie interesować się o inne narodowości. Ponieważ zaś naród składa się ze trzech stanów, ze szlachty, mie- szezaństwa i ludu. więc każdy z nich kochać potrzeba i każdemu życzyć, aby mu było jak najlepiej. Jeżeli jednemu stanowi dzieje się krzywda, odczuje to zaraz stan drugi. Jeżeli dach dziurawy, zacieka woda na ściany i na fundamenta. Mospanie. Więc nie można mó­wić: — pilnuję korzyści mego stanu, a drugi nic mię nie obchodzi. Jest to krótkowidztwo. za które już nieraz pokutował srodze nasz naród.'

-- Zasada piękna, nie przeczę — rzekł dy­rektor — ale jak ją zastosować do naszej sprawy?

Bardzo po prostu. Mospanie. Gdyby żyd został dostawcą robotników wr kopalni i obcią­ga] ¡ni z dzisiejszej zapłaty za swą fatygę i za rozmaite kary. wówczas nastąpiłoby między robotnikami rozgoryczenie. Potajemnie mściliby się robotnicy za swe krzywdy na hrabim i pa­nu. ■ - którzy jesteście szlachcicami. Czyż ja, jako polski mieszczanin, mogę dopuścić do tego, aby dwa stany kłóciły się między sobą i wzaje­mnie sobie szkodziły? Czyż wtenczas miałby z tego naród nasz pożvtek?

Pewno, że nie — potwierdził nauczyciel.

Pożytek miałby tylko żyd, Mospanie. a szkodę lud i wy szlachcice.

Gdyby nas lud chciał krzywdzić, bronić nas będą żandarmi.

To prawda, ale na co pozwalać lud dra­żnić, aby posuw ał się aż do przekroczeń, do krzywdy. Chciano gminę naszą popchnąć na na drogę gwałtów w sprawie drogi — czyż miałem dopuścić do nieszczęścia zasłaniając się w ymówką, że mię nie obchodzi nic nędza chłopa, dlatego, że jestem mieszczaninem, Mospanie? Właśnie dlatego, że jestem polskim mieszczą-

ninein. t. j. członkiem żywym narodu, nie mo­głem do tego dopuście i przy pomocy Bożej udało mi się załagodzić długo!rwały spór. z któ­rego korzyść odniósłby jedynie Chaimek...

Socjałiśei także — dorzucił nauczyciel.

Socjaliści byli obcęgami Chaimka. który ich rękoma chciał żarzące usuwać węgle, aby się sam nie popiekł. Otóż widzicie moi państwo, że mieszczanie nie mają w tern interesu, aby się kłócił lud ze szlachtą, bo stąd wynika dla narodu szkoda: a gdy narodowi źle. wtenczas cierpi każdy stan. Mospanie.

Jegomość każdą sprawę osobistą zaraz mierzy łokciem narodowym...

Z dopustu Bożego jesteśmy my polacy w tak trudnein położeniu, że musimy przy ka­żdej. nawet drobnej sprawie, stawiać sobie py­tanie: — a czy też będzie to z korzyścią dla narodu, co czynię, Mospanie?. Jeżeli miałoby to przynieść narodowi szkodę, lepiej coś stra­cić. przecierpieć, a nie uledz pokusie. Wtedy naród zapisze nam to jako zasługę.

Jestem tego samego zdania, co ksiądz proboszcz. — odezwała się panna Ludwinia. —

Uczę dziewczęta w szkole szycia i robót ko­ronkowych. Nikt mi za to grosza nie daje. Nie­którzy znajomi buntują mię. abym nie uczyła za darmo, ale odpycham tę pokusę, bo wiem że z mojej małej ofiary korzyść będzie dla narodu.

Prowadzenie wypożyczalni książek dla ludu. także jest taką drobną zasługą panny Ludwini, że naród o niej nie zapomni. Z dro­bnych oliar jednostek, zbiera się bogactwo narodowe. Mospanie.

Mnie namawiano abym porzuci] nauczy­cielstwo i wstąpił do urzędu podatkowego. — rzekł nauczyciel — pomyślałem sobie jednak, że chociaż mi na tem stanowisku mniej płacą, za to więcej uczynić mogę dobrego dla narodu, aniżeli przy biórku w kancelarji.

Widzę, że wszyscy jesteście przeciwko mnie — rzekł dyrektor. — Skoro jednak oso­biste wygody poświęcacie dla dobra narodu, natenczas i ja tak uczynię. Będę się dalej sam trapił z robotnikami i nie chcę pośrednictwa Cliaima.

Pierw pochwaliłem hrabiego. Mospanie, teraz muszę pochwalić dyrektora także. Róbcie

tak zawsze moi państwo, każdą sprawę mierzcie łokciem narodowym, a wtedy lepsza zawita nam przyszłość.

Pani dyrektorowa zaprosiła gości na her­batę, powstali więc wszyscy i przeszli do ja­dalnego pokoju. Bolesława usadowiono około panny Ludwini, zabrali więc młodzi bliższą ze sobą znajomość. Piękne zasady narodowe panienki budziły uszanowanie dla niej w mło­dym człowieku. Życie na wsi wśród takich ludzi wydawało mu się przyjemnem, bo przy­świecała mu gwiazda wielkiego celu. do któ­rego urzeczywistnienia wszyscy dążyć starali się. Dawniej życie wydawało mu się mdłem i bezbarwnem. dziś gdy ożywiała je myśl wyż­sza. myśl narodowa, odzyskało ono dlań urok niewypowiedziany. Zrozumiał, że z każdej ma­łej pracy, z każdego dobrego czynu rósł kapi­tał narodowy, potęga ojczyzny. A i on mógł swoją pracą przyczynić się. do wzrostu tej po­tęgi i jego życie mogło być użyteczne naro­dowi.

Kiedy wieczorem goście mieli się rozchodzić, zagadnął dyrektor:

—• O najważniejszej zapomniałem rzeczy. Pisał mi hrabia, że we czwartek ma przyjechać syn jego najstarszy ze żoną, na stałe mieszka­nie. Z powodu tego wesołego wypadku, chciał­by dzień ten obchodzić uroczyście i darować ludziom pracę w kopalni. Naturalnie, że zapro­wadzę robotników do pałacu, aby państwu młodym złożyli życzenia, ale mając czas wolny, chciałbym potem zrobić sobie wycieczkę do Odrzykonia. Może ktoś więcej dałby się na­mówić do wyprawy ze mną?

My pojedziemy z chęcią, — odezwał się nauczyciel.

No. a ksiądz proboszcz czegoś milczy, może da się uprosić z nami — zagadnął dy­rektor.

Może, jeżeli w parafii nie będę miał za­jęcia, ale pod warunkiem...

Zgadzamy się z góry na wszelkie wa­runki — rzekła dyrektorowa.

Jeżeli weźmiecie ze sobą wszystkich robotników z kopalni...

Wydłużyły się oblicza gospodarzy. Niespo- dziewali się podobnego warunku. Dyrektor po­

czął wynajdywać rozmaita trudności, zarzuty i niepodobieństwa. Ksiądz proboszcz wysłuchał ich w id i leżeniu, poczem rzekł:

Pałac hrabiego stoi w drugiej wiosce: jest to jedna trzecia część drogi: gdy się upo­ramy z życzeniami, pojadziemy do Krosna, znowu jedna trzecia część drogi, a stamtąd do Odrzykonia. My będziemy mieli wozy. robotnicy pobiegną za nami z ochotą na piechotę. "Warto i dla nich zrobić majówkę. Trzeba ludowi po­kazywać pamiątki przeszłości, aby je znał. rozumiał i kochał; to go zachęci do pracy dla przyszłości narodu, Mospanie.

Zresztą... niech robotnicy idą za nami. — zgodził się dyrektor — ałe opiekę nad nimi obejmie ksiądz proboszcz, albo pan nauczyciel?

Obejmiemy, obejmiemy. — obydwaj je­dnogłośnie potwierdzili.

Tak więc wszyscy zgodzili się na wycieczkę wspólną do Odrzykonia.

W e czwartek dzień był pogodny. Wcze­snym rankiem wyruszyli robotnicy kopalni do A\si sąsiedniej, gdzie mieszkał hrabia. Wkrótce za nimi podążyli dyrektor ze żoną. ksiądz pro­boszcz z Bolesławem, i nauczyciel ze żoną i siostrą.

Państwo młodzi przyjechali rannym pocią­giem. Przy tryumfalnej bramie, urządzonej przed pałacem oczekiwali ich rodzice, ksiądz, oficja­liści. tłunn' ludu i przywitali krótkiemi prze­mowami. życząc szczęśliwej przyszłości.

Stary hrabia zaprosił wszystkich życzliwych na małe śniadanko do pałacu. Wśród poga­danki dowiedział się, że robotnicy z kopalni robią wspólną wycieczkę do Odrzykonia. Po­chwalił ten zamiar i kazał dać ekonomowi kilka wozów, aby wygodniej i prędzej dostali się do celu. a w dodatku baryłkę piwa.

Z wesołą miną wyruszyli wycieczkowicze do Krosna. Dojeżdżając do miasta usłyszeli głos dzwonów farnego kościoła. Wiatr niósł właśnie wt tę stronę harmonijną dzwonów nm- zykę.

Ksiądz Wincenty kazał zatrzymać swoje konie i dał znak innym, aby uczynili to samo. Stanęła cała wyprawa i każdy przysłuchiwał się spiżowym meledjom. które od miasta pły­nęły polami, aż hen ku górom. Niektórzy ze­szli na ziemię i gromadząc się w kupki, robili sobie uwagi nad pięknością harmonji.

Jaka wzniosła muzyka, jaka poważna a piękna! To pieśń ojców naszych! — rzekł po chwili ksiądz proboszcz. — Czy rozumiecie ich mowę? czy wiecie jaką dzwony głoszą nam naukę?...

Dzwony te sprawili mieszczanie, i przez kilka wieków Krosno było jedynem w całej Polsce miastem, które miało harmonijne dzwo­ny. Dziś już częściej starają się komitety ko­ścielne o dzwony harmonijne, bo o nie łatwo, ale dawniej trudno było o rzecz tak kosztowną. Więc dumnym był cały naród z tego. że w Kro­

śnie ma wspaniałe dzwony strojone. Cieszyła się szlachta, cieszyło się mieszczaństwo, cieszyli włościanie. Bo dawniej nie pytano, kto jakiego dokonał dzieła, tylko czy dóbve dzieło spełnił. A jak dobre, to pochwalmy go. podajmy mu rękę i łączmy się z nim.

Patrzcie, tam w dali widnieje Odrzykoń. Tam na skale postawił szlachcic, zamczysko i rycerską piersią bronił tych szlaków, przed nawałą nieprzyjaciół. A mieszczanie tutaj ufor­tyfikowali miasto wysokim nmrem. grubemi basztami i spiżowemi działami. Były to dwie strażnice narodowe, które tamowały pochód Wrogom, spieszącym równiną podkarpacką na zdobycie Krakowa, dawnej Polski stolicy. Aby skuteczniej bronić się mogły, połączyło się miasto ze zamkiem długim chodnikiem pod­ziemnym. Były to dwie niezdobyte fortece, jak długo trzymały się zgodnie razem, w obronie wspólnej ojczyzny, w obronie narodu i króla. Szlachcic podawał rękę mieszczaninowi, a lud chroniący się z wiosek częścią do miasta, czę­ścią do zamku, wspierał ich usiłowania dla swego ocalenia, dla ocalenia państwa. Pod

groźną prawicą złączonych ze sobą trzech sta­nów, łamały się zastępy wszystkich wrogów. Naród ściśle, ze sobą złączony, był niezwycię­żonym. Liczne hordy dzikich tatarów, zastępy turków i wołochów. zbuntowana czerń kozacka płynąc podkarpaciem na zagładę ojczyzny, tu­taj rozbijały się. niby fale wody o dwie po­tężne skały: rozpryskały się i ze stratami cofały, lub osłabione dzieliły się i szukały innych dróg do pochodu.

Dzwony dzwoniły, słuchaczom łzy rozrze­wnienia stanęły w oczach, a ksiądz Wincenty zapalał się coraz więcej opowiadając o dniach chwały i szczęścia narodu, o świetnych wspo­mnieniach krośnieńskiej okolicy, i o miłości ziemi rodzinnej. Zwracając- się do Bolesława kończył:

Ziemię tę piękną, otrzymaliśmy w spadku po swoich ojcach. Obronili ją nam swem mę­stwem, poświęcili swoją krwią, zrosili swym potem, użyźnili swą pracą. Jaką odziedziczy­liśmy, taką oddać powinniśmy następnym po­koleniom, a nadto zbogaconą naszym znojem i przemysłem, aby przyszłe pokolenia śpiewały

dalej z tymi dzwonami pi^śń polską nieprzer­wanie. i budowały świetniejszą od naszej przy­szłość. I ty Bolku odważyłbyś się sprzedać swój folwark, dlatego, żeś znalazł jakieś oparcie w kopalni, a męczy cię proces ze żydem? A wy moi parafianie, którzy chcecie jnchać do Ame­ryki w nadziei zdobycia wielkich majątków, czy także sprzedacie swoją ojcowiznę Chaim- kowi i jego krewniakom? A jeżeli swej ziemi nie będziecie mieli pod nogami, czemżesz bę­dziecie? tułaczami i sierotami na szerokim świe- cie?! Gdzież skłonicie spracowaną głowę, —w za­jezdnym domu albo szpitalu? Gdzież zostanie ślad i opowieść waszej pracy? na ziemi nie, bo ona będzie w rękach żydowskich i niemieckich. A twa pieśń polska, gdzie rozbrzmiewać będzie? w chatach nie, — i płynąć po niwach i łanach nie potrafi, bo te chaty i te łany zbrudzone będą przez wrogie tobie narodowości. Inna mowa je napełni, inna pieśń je ożywi. — A te góry karpackie i te lasy tajemnicze, czy ci odpo­wiedzą za lat kilka echem polskiego słowa, echem ojczystej tradycji, echem zrozumiałem dla twego ucha i twej duszy? O nie! One po­

wtarzać będą echa żydowskich giełdziarzy i niemieckich szpekulantów. którzy się tu roz­panoszą, jeżeli rok w rok sprzedawać będą po- lacy swoje zagrody i pola. Ich pieśń będą śpiewać te dzwony, te ptaki, te łany; ich czyny opowiadać, jak zręcznie wyższą nadpłatą umieli wykupić polskie dziedzictwo; ich zamysły, prze­biegłość i ehytrość. chwalić one będą...

Z waszej winy!

Z twarzą skruszoną, na której niezłomne malowało się postanowienie wystąpił naprzód Bolesław" i rzekł:

Ja nie sprzedam swojej ziemi nie tylko żydowi, ale nikomu. Świadkiem niech mi będą te dzwony bijące na gwałt upomnieniem wr pol­ską duszę; te góry. lasy i łany złociste i wy wszyscy tu obecni. Pierw nie sprzedałem fol­warku żydowi, bo dawał mi za mało; potem gdy mi tu coś zaświtało chciałem się go po­zbyć za byle co: ale teraz wiem i rozumiem, dlaczego nie sprzedam go za żadne skarby świa- ta.Gdy nie będzie ziemi polskiej, gdzież utrzymają się polacy?... w powietrzu.!... Teraz wiem. że ta ziemia jest fundamentem polskiej narodowości!

Wystąpiło kilku robotników, którzy za sprzedaną ziemię jechać chcieli do Ameryki i rzekli:

My także nie sprzedamy naszej ziemi i już nie pojedziemy. Chcemy zostać polakami, a za morzem zginęlibyśmy między obcymi na­rodami. jak ten kamyczek, co pada we wodę Wisłoka, a ona go zakrywa. Świadkiem niech nam będą te dzwony krośnieńskie, ta ziemia ładna i te góry tajemniczym pokryte borem.

Kilku ochotników do podróży za morze, za­trzymało się w tyle. Spostrzegł na ich twarzy ksiądz Wincenty pewne wahanie i niezdecydo­wanie. Uroczysta ta chwila zrobiła jednak na nich silne wrażenie. Nie trzeba przeciągać struny — pomyślał — i nie zmuszał ich do nagłych postanowień, boby je złamali. Niech się powoli namyślą...

My dziś chwalim ojce nasze — rzekł — dlatego, że zostawili nam ziemię, język polski i duszę polską. Jak nam tu dobrze, jak miło. gdy się rozglądniemy w około i z uczuciem dumy mówimy do siebie: — to wszystko jest nasze, to polskie, obcego nie puściliśmy między

siebie. Oby po stu latach polskie pokolenia podobnie nas pochwaliły...

Pamiętajcie!

A gdyby ktoś już musiał za długi nieopa­trzne sprzedać ziemię, to niech ją sprzeda tylko swojemu, tylko polakowi. Gdyby obcy dawał ci nawet wyższą cenę, nie puść mu, nie daj, pomny na to. że usuwasz fundament z pod nóg narodu polskiego, że urwałbyś kawałek Polski.

Ustały grać dzwony.

Jedźmy dalej — naglił dyrektor. - Całe towarzystwo siadło do wozów i popędziło przez Krosno i przez most na Wisłoku drogą wio­dącą do Odrzykonia. Po godzinie jazdy stanęli u podnóża skał, na których niby na granito­wych barkach, wznoszą się wspaniałe resztki murów dawnego zamczyska. Szedł od nich jakiś majestat, jakaś groźna powaga, która wzbudzała lęk i uszanowanie. Na tle ciemno­zielonych lasów i pogodnego nieba lazurowego, zdawało się, że te mury w braterskim uścisku skamieniały razem ze śkałami, i przemawiały do przybyszów jakąś mową uroczystą, która

ich upokarzała i ciągnęła zarazem ku sobie nieprzepartym urokiem.

Gdy minęła pierwsza chwila niemego po­dziwu. pospieszyli włościanie z księdzem Win­centym na czele do zamku, a za nimi reszta towarzystwa. Ksiądz proboszcz opowiadał, jak dawniej wyglądał zamek, gdzie były komnaty, zbrojownice. gdzie baszty, gdzie piwnice i pod­ziemne chodniki, które wiodły popod Wisłok, aż do Krosna.

Z otworów dawnych okien roztaczał się prześliczny widok w stronę południową. Widać było Krosno, a po za niem sine pasma gór karpackich, płynące sennie w nieskończoną dal.

Ach. jak tu pięknie! — Jakie śliczne te góry i lasy! — Jakie piękne te uprawne łany! — Jak się mienią zboża w blaskach słonecznych! — Jaka piękna polska ziemia nasza!

Okrzyki takie co chwile wydawali włościanie, nie mogąc wyjść z podziwu i zachwytu.

1 dlaczegóż taki piękny zamek rozsypuje się w gruzy? — zapytał Zamecki.

Dlaczego? Hm... — zamyślił się ksiądz Wincenty. — Widzicie tam Krosno — rzekł

po chwili wskazując miasto w oddali — a tu widzicie potężne zamczysko. Łączył je pod­ziemny chodnik, który wam pokazywałem. Otóż jak długo istniała łączność szlachty, mieszczan i ludu, t. j. łączność wszystkich trzech stanów tworzących naród, tak długo pysznie głowę podnosił ku niebu zamek, miasto otaczały oka­załe baszty i mury. wieśniak był syt.v i bogaty. Szczęście i dostatek udziałem były państwa polskiego. Ale poróżniły się serca braci jednego narodu, nastąpiła niezgoda między stanami. Jeden szedł do sasa. drugi do łasa, więc ludzie obcy językiem, obcy wiarą skorzystali z we­wnętrznej niezgody, i poczęli się wciskać między zwaśnionych braci. Przychodzili niby z przy­jaznym uśmiechem życzliwości, kryli jednak w sercu ukryte plany. I gdyśmy im dali mię­dzy sobą oparcie, dach nad głowę i ziemię do pracy, wówczas zdusili nas, zdławili i roztargali na strzępy. Rozdziobali państwo, a teraz roz­drapali naród. Niezgoda stanów zgubiła pań­stwo, zubożyła miasta, rozdzieliła nawet fa- milje bogate i rodziny przykładne. Brakło do życia ochoty ludziom, brakło ochoty do obrony.

W ruinę więc poszły zaniki, nędza przysiadła miasta.

Oto te mury. jak groźny palec proroka, wołają do nas: — poprawcie się, póki jest czas! Patrzcie, do jakiego spustoszenia doprowadziła nas niezgoda stanów jednego narodu; do zu­pełnej ruiny doprowadzi was dalsze trwanie tej niezgody i rozdwojenia. Ratujcie się. łączcie razem, ustępuj jeden drugiemu, byle nie do­puścić obcokrajowca między siebie; a zacznijcie coprędzej budować od fundamentów trwalszy gmach szczęścia narodowego dla siebie i dla swojego potomstwa.

Patrzcie, tu na prawo sterczą skamieniałe Prządki. Spotkała je kara za to. według po-

dania, że nie słuchały bożych przykazań, zła­mały zakon, zabraniający we święto ciężkiej pracy. Zostały za karę zamienione w kamień. Niedość jest pracować chciwie i samolubnie dla siebie, jak te Prządki: trzeba rozważnie pracować, i nie tylko dla siebie, ale i na poży­tek narodu. Kto w swem samolubstwie będzie myślał tylko o zysku dla siebie, ze szkodą in­nych stanów, ze szkodą narodu, wówczas praca

jego bgdzie marna, jak tych Prządek, które ciągle pracują, a niczego dorobić się nie mogą. Każdą pracę, każdy krok naszego życia oży­wiać musi ta myśl: — pracuję nie tylko dla siebie, ale i dla narodu. Cokolwiek mogłoby przynieść szkodę narodowi, do tego nie wolno mi przyłożyć ręki.

Oto nauka, jaką te mury i te skały kładą w duszę waszą.

Chodźmy co przekąsić — odezwał się dyrektor. — Jestem już okropnie głodny.

Ano, chodźmy — potwierdził ksiądz Win­centy.

Zeszli więc wszyscy na dół do wozów, gdzie panie w rozmaitych koszach i węzełkach po­chowały przekąski. Całe towarzystwo rozsiadło się na zielonej murawie i spożywało ze znako­mitym apetytem, co kto miał. lub od drugich dostał.

Bolesław żywił się z kosza proboszczo­wskiego, a zdarzyło się tak. że siedział w bli­skości panny Ludwiny, która trzymała się kosza braterstwa. Sąsiedztwo to wpadło w oko dy- rektorowej. więc nieomieszkała złośliwej zrobić

uwagi, adresując ją do .Janka, który furmanił dzisiaj i usługiwał księdzu Wincentemu.

Słuchaj no Janku, ty służysz na plebanji do pilnowawia. Musisz mieć do tego spryt?

To się wie, — proszę pani dyrektorowej.

Pilnujże. aby ta parka co przed tobą siedzi, trzymała się razem.

Gdyby to były gęsi albo cielęta, to ja- bym to już umiał przypilnować, ale naszego panicza, to jakżeż ja dopatrzę?...

A jakżeż ty „dopatrujesz“ cieląt — py­tał dyrektor.

Ho. ho! Niechno się ciele rozbryka, albo gęś umknie, puszczam się za nią z batogiem i w mig zawrócę ją do kupy. Ho, ho! mnie tego nie trzeba dwa razy uczyć.

Śmiało się. towarzystwo z opowiadań Janka, jak on to umiał sobie radzić ze wszelakim do­bytkiem, a na twarz Bolesława i Ludwiny go­rące wybiegły rumieńce.

Tymczasem poczęli się powoli ściągać lu­dzie z chat okolicznych. Widząc tak liczny szereg wozów wiozących gości, ciekawi byli przypatrzyć się im bliżej. Trzymali się począ­

tkowo w pKwniMn oddaleniu nieśmiało. wezwał ich jednakże ksiądz Wincenty, aby się zbliżyli do towarzystwa.

Zmieszali się między przybyszów i odpo­wiadali na rozmaite zapytania dotyczące prze­szłości zamku. Wesoło płynęła wspólna rozmowa chłopów i panów.

Dyrektor zdziwiony niektórymi wiadomościa­mi odrzykoóskieh gospodarzy, zapytał:

Skąd wy wiecie takie rzeczy?

Z książek, mój panie — odpowiedzieli.

A któż je wam dał. czy pożyczył?

Nasi studenci. Posyłamy ich co roku kilku do gimnazjum. Kiedy przyjadą na święta, lub wakacje, przywożą ze sobą rozmaite książki, czytają je nam i objaśniają. Mamy także we wsi biblioteczkę własną, i ot potrosze stąd. po- trosze z owąd uczymy się rozumu.

Aha, słuchajcie no. dobrzy ludzie! przy­pomniałem sobie, że w ruinach tego zamku mieszkał podobno przed laty także jakiś poeta?

Tak jest panie! Zwał się pan Machnicki.

Znał go też który z was?

Jest tu jeden, co go pamięta...

Na czoło wysunął się teraz pochylony wie­kiem starzec. Trzymał się na lasce, twarz miał ostrą, poważną ale łagodną, a siwy włos po­krywał jego głowę.

Ja go pamiętam, mój panie, nie jedną z nim przepędziłem chwilę na tych tu ruinach i w podziemnych sklepach.

Słuchajcie no, dobry człeku, skoroście go znali, powiedzcież mi prawdę, czy on był rzeczywiście warjatem?

Nie panie. On nie był warjatem, tylko urodził się za prędko na swoje czasy. Tamci

ludzie nie rozumieli go. — dzisiejsi całowaliby go po rękach. Po Bogu, największą dlań świę­tością była Ojczyzna i Naród. Mawiał on, że naród i ojczyzna, to są dwie świętości dla czło­wieka tak wielkie, że po za niemi nie ma ni­czego dobrego na ziemi, niczego szczęśliwego, niczego ważnego lub wartościowego. Co nie jest z korzyścią dla narodu, to jest złem i po­gardy goJnem; to każdy polak powinien po­tępić. Tylko to jest dobrem i godnem pochwały, co jest pożytecznem dla wzrostu narodu.

A miewał on czasem widzenia...

Aha. widzicie... że biegały mu po gło­wie zajączki...— rzekł z odcieniem szyderstwa dyrektor.

To nie zajączki panie, ale mądre widze­nia. Przychodziły na niego czasem takie chwile, że zdawało się, iż duch od niego odlata i pa­trzy w inne światy, w inne czasy. Widział wtedy króle i pany. jak kroczyli wr bisiorach i atłasach, czyli w bogactwie, chwale i potę­dze, — a obok nich mieszczanie w sutych czamarach i kapotach, a chłopi w dostatnich sukmanach. Wszyscy szli razem w miłości, w szczęściu i dostatkach. — 1 dobrze im było. kiedy tak szli razem, a ręce ich upracowane były aż do kości, bo szczęście swoje zawdzię­czali pracy. Szlachta dźwigała zbroje, mieszcza­nie młot, a w potrzebie zbroje, chłopi dzierżyli pług, a w potrzebie chwytali za kosy.

Były to dawne czasy...

Tak panie; ale on widywał i czasy nowe. Widział panięta bez zbroi, delikatne, wychu- chane, niezdrowe; obok nich mieszczan zubo­żałych i zbiedzonych. chłopów rozleniwiałych a czasem rozpitych. Nie widać na ich ubraniu

bogactwa. na ich twarzy szczęścia i zadowo­lenia. ho nie zapracowali na nie i nie byli go warci. Więc wcisną! się między nich człek cu­dzy. który zgnębił rozdzielonych; więc najpierw wyssał, a potem upokorzył leniuchów...

Próżne żale...

Nie próżne, mój panie! Trzeba nam żalu... Ko ze żalu rozwaga, wejście w siebie, uznanie winy. pokora i nauka, jak radzić złemu, jak się poprawić, jak zbawić przyszłość narodu. Widział też pan Machnicki, że zabłyśnie na tę ziemię znowu dzień jasności i chwały. 1 szedł szlachcic trzymając, pod jedną ręką mieszcza­nina. pod drugą wieśniaka. .V radość biła z ich oczu. a dostatek i bogactwo wielkie otaczało ich. Ale większy bił blask z ich twa­rzy zadowolonych, dumnych i szczęśliwych, aniżeli od szal okazałych, bo święcili dzień tryumfu. Ale bo też ręce ich ‘były znowu zapracowane aż do kości, a ciało zeznojone. a twarz pomarszczoną od trudu. Ludzie ci myśleli tylko o pracy, o handlu, o prze­myśle ; bvli skromni, odmawiali sobie bardzo wiele, oszczędzali natomiast zawzięcie, skła-

7

dali dużo do swoich kieszeni, a jeszczc wię­cej gromadzili do skarbca narodowego. Praca, zapobiegliwość i oszczędność były podstawą, ich bogactwa i szczęścia, a łączność bratnich stanów stała się podstawą szczęścia narodu. To wszystko on widział i nam otaczającym go kołem wyraźnie opowiadał.

Hm. to może Machnicki nie był warja- tem, skoro on tak myślał i tak mówił — rzekł zamyślony dyrektor. — Człek tyle wart. ile zaoszczędzi dla przyszłości, ile ma i posiada...

Tak panie, a kto ma coś. ten może także coś zrobić. Ot. i te pany. co tu pierw byli, postawili ten zamek, bo mieli za co i chcieli postawić go w połowie dla siebie, a w połowie na obronę narodu. I pomarli oni, a deszcz, mróz i wiatr gryzą i gryzą te mury; ale póki trzyma się choćby jedna cegiełka, jeszcze naszych prawnuków uczyć będzie ona. aby pracować i budować mocno gmach swego szczęścia osobistego i szczęścia ojczyzny. Ale trzeba tylko w połowie trzymać dla siebie owoce swej pracy, a w drugiej połowie dać go na potrzeby narodu. Tak mawiał Machnicki.

Teraz pan zrozumie, że on nie był warja- tem...

Długo jeszcze rozmawiali wycieczkowicze z mieszkańcami Odrzykonia. jeszcze raz obeszli ruiny zamkowe w kolo. przypatrzyli się po raz drugi i trzeci każdemu szczegółowi: chcąc go zachować jak najdokładniej w swojej pamięci.

Zbliżał się wieczór, więc pożegnali się ser­decznie. jako bracia jednego narodu, których jedna myśl i jeden cel ożywia. Jedni podążyli w drogę, drudzy wrócili do swych zagród roz­rzuconych w pobliżu ruin zamczyska.

VIL

N azajutrz zwyczajnym trybem szła praca w kopalni i we wiosce. Napozór nic się nie zmieniło, tylko Chaim czuje, że zmieniło się dużo.

Robotnicy, którzy po pracy mieli zwyczaj wstępywać do karczmy na kieliszek wódki. — minęli ją. Gospodarze, którzy w czasie dnia lubili gawędzić i czas tracić przy szklance pi­wa, — nie przyszli.

Zawiało ich. czy jaka choroba ich zara­ziła?... rozmyślał Chaim Kratzenmacher.

W drugim, trzecim dniu tak samo. Przyszło dziecko kupić paczkę tytoniu lub soli topkę. — a starszych jak nie widać, tak nie widać.

Stanął Chaim od niechcenia przed karczmą i zaczepiał rozmową przechodniów. Każdy wy­mawiał się brakiem czasu i szedł dalej.

Wracał Zamecki z roboty. Ten jest rozmo­wny. lubi dużo rozprawiać, od niego dowiem się czeiroś — pomyślał karczmarz. Pozdrowił go grzecznie i zaprosił na świeże piwo, z do­piero co napoczętej beczki. Po chwilowem wahaniu. Zamecki dał się namówić i wszedł do karczmy.

Czemu wy. panie gospodarzu, tak dawno u mnie nie byli? Czemu inni nie przychodzą, na takie dobre piwo? — pytał Chaim stawiając szklankę na stole.

Składamy pieniądze, chcemy być boga­tymi — odpowiedział Zamecki.

Nu. to ładnie, bo wam trzeba pieniędzy do Ameryki, ale co to znaczy 3 grosze dać za szklankę piwa...

Już nie pojedziemy do Ameryki!

Żyd skoczył jak oparzony. Powstrzymał jednak prędko swoje wzruszenie i zmuszając się do łagodnego uśmiechu rzekł:

Nu. co to jest niepojedziemy? A nasze, porobienie ugody z kupcami z Krosna? Prze­cież my się umówili już przy świadkach.

Nie sprzedamy gruntów nikomu! — Po­

ciągnął haust piwa jakby na potwierdzenie tego co powiedział i ze siłą postawił szklankę na stole. Chaim oomyślal chwilę, poozem za­czął:

Możecie zresztą nie sprzedawać, ale co to za rachunek? Będziecie dziadowali w Galicji, tymczasem za morzem leżą całe majątki od­łogiem. st.oją góry złota i proszą się, żeby je brać! Jak wy nie pojedziecie po nie, to pojadą mądrzejsi i zabiorą.

Żydzi są tacy przebiegli, czemu to oni nie wyniosą się z Galicji do Ameryki, aby po­siąść i zagarnąć te bogactwa?

Nu. bo my żydki jesteśmy skromne. My chcemy wykupić domy i ziemie w Galicji, i bie- dować dalej, a polaki niech się wyniosą do Ameryki i tam używają bogactw. Czy my nie życzymy wam dobrze, powiedzcie gospodarzu?

My wam dziękujemy pięknie za taką życzliwość, ale pozostaniemy nadal w Galicji: Lepiej tu żyć skromnie, na polskim zagonie, który nam zostawili ojcowie, jak szukać kłam­liwych skarbów za morzem. Chcemy, aby na­sze dzieci i wnuki żyły tu dalej wygodnie

i błogosławiły nas za to, żeśmy nie dali się skusić i nie poszli do Ameryki.

Co to się stało, że wy dzisiaj tak ga­dacie? Pierwej nagliliście, aby wam szukać kupca na wasze pole. Od czasu tej wycieczki do Odrzykonia, nie mogę wras poznać. Może wras kto zbuntował w Krośnie, albo w Odrzykoniu?

Zgadliście.

A co. nie mówiłem! Żebym tak na ka­żdy szabas miał gęś upasioną. Ja zaraz domy­śliłem się. że jakaś zła gęba popsuła mi moją, robotę. Słuchajcie panie Zameeki, ja wam dam drugą szklankę piwa za darmo, powiedzcie mi tylko prawdę, z kim wy rozmawiali w Krośnie?

Powiem, dlaczegożby uie!

Nu, może z Herszkiem tym rudym co tu był i dawał wriększe ceny odemnie. On mój wróg. ja to wiem. Może ze sorjalnikami, bo to takie przewrotne ludzie, dziś służą żydkom, bo im dobrze płacą, a jutro będą służyć prusakom, gdy im dadzą dwa grosze więcej. Żebym nigdy na jednej nodze nie chodził, jak nie mówię prawdy.

Ani z jednym, ani z drugim. Rozmawia­

liśmy z dzwonami w Krośnic i słuchaliśmy co nam opowiada ich muzyka spiżowa...

Et. wy sobie żartujecie, wy nie chcecie powiedzieć mi prawdy'. Ktoby tam słuchał 'jak dzwony dzwonią... A z kim wy rozmawiali w Odrzykoniu?

Ja słyszał, że tam jest kawałek skały, kawałek lasu i kawałek ruin ze zamku... Na kupę kawałek nic!

Tymrazem toście zgadli.

Aha. Ja zaraz wiedział, że tam ktoś przyszedł i mówił z wami. Nu. moi kochani, dam wam dwie szklanki piwa. powiedzcie kto to był?

Obiecujecie mi drugą szklankę piwa, a jeszcze nie «laliście mi pierwszej. Ale ja wam powiem prawdę i za darmo.

Ja wiem, że wyście godny- człowiek, żeby mi tak dzieci nie chorowały. Nu. kto tam ga­dał do' was?

Zamek!

Przecież tam nie ma zamku, tylko ka­wałek ruiny z niego...

Tak, ale nasza myśl i fantazja przed­

stawiła go nam, jakim był dawniej w całości. Co to za gmach był. co za siła jego funda­mentów. że do dzisiaj stoją, i do człowieka mówią swem kamiennem słowem, płynącem ze skahiyeh fundamentów polskiej ziemi.

Nu. moi kochani, wy nie chcecie mi po­wiedzieć prawdy i żartujecie sobie ze mnie, jak myszka z kotkiem. Mówicie, żh dzwony krośnieńskie gadały do was, że ruiny zamkowe mówiły do was. To czyste kpiny. Ja wam za­raz naleję jeszcze kieliszek araku.

I za rum nie dowiecie się niczego wię­cej. bo mówię prawdę. Kiedy żydom zburzyli nieprzyjaciele świątynie Salamona, to chodzili oni na jej ruiny, i czerpali tam silę do cierpie­nia i wytrwałości w nieszczęściach. Czy nie tak było?

Nu. to prawda, ale to byli żydzi, a nie proste chłopy polskie. Co za porównanie żydów z głupimi chłopami!

Żydów uczyła bieda długo rozumu, po­dobnie i chłopa liczy ona powoli rozumu. Dziś już my nie tacy głupi jak przed rokiem, gdy­śmy się procesowali ze dworem i z Wydziałem

powiatowym za waszą doradą. Straciliśmy na procesa pieniędzy dosyć: bieda nauczyła na^ rozumu. Przed tygodniem chcieliśmy sprzeda­wać żydom grunta i maszerować do Ameryki. Dziś nędza ruin Odrzykońskich opowiedziała nam wiele mądrych rzeczy, jak musi się bronić naród, aby nie zejść na nędzę podobną. Prze­mawiały ruiny Syońskie do żvdów. przemówiły ruiny Odrzykońskie do polaków.

Et. gospodarzu, my się dzisiaj nie doga­damy. Oby tak żyrdzi mnożyli się w tej wiosce, jak grzyby w tutejszych lasach, że wy mię chcecie obałaniucić. Nic dam wam ani rumu ani piwa.

Ja też o nic nie proszę, a za wypite płacę i bywajcie zdrów!

Nie idźcie tak prędko, za przeproszeniem, panie Karolu! A gdzie są pieniądze za moją stratę, że nie chcecie mi gruntu sprzedać. Ja mam świadków, żem się już z wami ugodził i wy musicie mi grunt odstąpić, albo dać dwie setki. Żebym tak nigdy nie oślepł, jak ja nie pójdę do sądu i do adwokata.

Kontraktu nie podpisałem, pieniędzy na

zadatek nie brałem, więc życzę ci Chaimku szczęśliwej drogi do sądu...

Wyszedł Zaniecki. a karczmarz targał brodę z rozpaczy, że ktoś nagle pokrzyżował mu jego plany i pozbawił zysków. Dumał chwilę, ale nie mógł domyśleć się. ktoby to mógł odradzić chłopom podróży do Ameryki. — Zresztą niech będzie kto chce. Odradzał ktoś ludziom wyja­zdu za morze, to ja będę namawiał ich na nowo do Ameryki. Kilku jest tu z w aśnionych, pokłó­conych. niezadowolonych, więc z tymi musi się udać sztuka. Nie pojedzie dwudziestu, to pojedzie dziesięciu lub pięciu, zawsze na nich muszę zarobić. Chciałem kilkadziesiąt rodzin żydowskich sprowadzić do wsi — nu. jak nie można, tak dużo. to sprowadzę mało. bodaj kilka familij. Mnożą się prędko pchły w lecie, ale my żydki rozmnożymy się tu jeszcze prę­dzej.

Wtajemniczywszy żonę w swoje plany, ubrał się Kratzemnacher i poszedł na wieś. Skiero­wał swe kroki do Smagały, spodziewając się zastać1 go teraz w domu. Znał jego zawziętość i spodziewał się najprędzej nawrócić go do

swoich planów. Jakoż się nie omylił. Smagała zrazu ociągał się. namyślał, gdy mu jednak Chaim zaczął burzyć żółć. że za mało zarabia, a w Ameryce będą mu dwa lub trzy razy le­piej płacili, począł się chwiać, wreszcie zdecy­dował się jechać. Xa ostateczne postanowienie wpłynęła żona. która koniecznie chciała jechać z nim razem, zobaczyć świat i użyć sobie na­leżycie za morzem, gdy grosza będzie miała w bród!

Karczmarz uprosił Smagalę. aby on werbo­wał innych ochotników do siebie, za co sprzeda mu taniej bilet okrętowy, a za pole zapłaci najwyższą ceną.

Nu. ja to czuję, że się chłopi zbuntowali w Krośnie przeciwko mnie. Szpekulujący żydek ma dzisiaj rozmaite wrogi, żeby ich wszystkich niedobra wyldóła kolka: dlatego zmawiajcie wy takich ludzi, którzy pojadą z wami do ko­palń w Kanadzie, a ja niby nie wiem o niezem. Po bilety i pieniądze wyślijcie ich tylko do mnie.

Jak zarobię coś na tem. to zwerbuję, kilku. — Uderzyli w dłonie i zawarli ugodę.

Clmiin zabezpieczywszy się z wiertaczem, poszedł do Piękosia. Temu śpiewał z innego tonu. Opowiadał 11111 o rozległych folwarkach, jakie nabyć można w Ameryce za paro setek. Zonie jego prawił, że tam zostanie dziedziczką, podczas gdy tu jest tylko chłopką. Będzie jeź­dziła karetą: a taka dama. jak dyrektorowa z kopalni, musi ustąpić się jej z drogi i ukło­nie się w dodatku.

Tą drogą trafił najprędzej do przekonania Piękosiowej. Niecierpiała ona namiętnie dyre- ktorowej. więc drżała z radości na samą myśl, że mogłaby ją choć raz w życiu upokorzyć. Nalegała więc na męża. któremu także dzwony krośnieńskie „przewróciły w głowie-, aby się nie namyślał, ale coprędzej szukał kupca na grunt i chatę.

Xu. na en wy macie <zukać. ja wam zaraz przyprowadzę kupca, który pole przepłaci i dam wam bilet za tańsze pieniądze, tylko idźcie wy pomiędzy gospodarzy i werbujcie ich do Ameryki. .Ja nie chcę iść między nich. bo zle języki pokazywałyby na mnie, jak na stra­szaka. — oby im one przyrosły do podniebie­

nia. — ale ja w tein żadnego interesu nie mam. Kto nie ma pieniędzy, dostanie bilet na odro­bek. Wam przecież będzie przyjemniej jechać w kompanji i będziecie mogli pochwalić się przed nimi swojem dziedzictwem... Napiszą oni do gminy, że pani Piękosiowa jest dziedziczką na dwustumorgowym folwarku, a wtedy nasza dvrektorowa ugryzie sie w nos...

Piękoś zgodził się nie tylko jechać, ale nadto za małe wynagrodzenie zostać nagania­czem żydowskim. Phaim zręcznie naprawił po­psutą robotę przez wycieczkę do Odrzykonia i zarzucił przebiegle ponętę ubocznego zarobku na Smagałę i Piękosia,

Jakoż nie zawiódł się na swych pomocni­kach. Nurtowali oni i pracowali tak długo, aż nareszcie każdy z nich znalazł sobie do towa­rzystwa kilku ochotników. Wśród cichej wioski poczęli kręcić się rozmaici żydzi z miasta, oglą­dali pola i targowali je. Ciężko było im jedna­kowoż przyjść do zgody, gdyż chłopi obliczając wydatki na podróż i na kupno ziemi w Ame­ryce. wysokie stawiali ceny. Wreszcie ksiądz Wincenty zepsuł im całą robotę.

Dowiedziawszy się o targach niektórych parafian ze żydami, wezwał ich na plebanję. Wypytał o wszystko i wysłuchał cierpliwie

o dzisiejszych postanowieniach i projektach na przyszłość. Widząc niezłomne postanowienie u niektórych, odezwał się do nich tak:

Rozmaite wpływy i różni ludzie praco­wali w gminie, aby zburzyć spokój i szczęście raoi>'h parafian. Używałem wielu zabiegów, za- stosowywałem rozmaite środki, aby lud ochro­nić przed grożącemi mu nieszczęściami. W części Bóg pobłogosławił mojej pracy, ogół moich parafian, po chwilowych wzburzeniach i fermen­tach zmądrzał i uspokoił się, Mospanie. Was dziesięciu nie chce posłuchać słowa rozsądku. Wierzycie za wiele agentowi i jego nagania­czom. nie zastanawiając się nad tem, że prze­cież ci ludzie nie kręcą się tu za darmo i płatni są przez kompan je okrętowe, które wydatek ten odbiją na emigrantach. Sądzicie, że ci. którzy odradzają wam emigracji, kłamią: że zazdroszczą wam szczęścia, które czeka tylko na was za morzeni; że historję o nieszczęściach

wielu emigrantów są fałszywe i zmyślone. Tak jednak ni«1 jest. Mospanie.

- Prawdą jest jednak, że niejeden dorobił się tam majątku...

Przyznaję, że za morzem poszczęściło się wielu ludziom. Ale to trafiło się jednemu na stu. Jest to za mały procent. Was jedzie dziesięciu, który z was będzie tvm jednym? który należeć będzie do tych i)!)''"'?

Każdy chce poprawić sobie byt na ziemi, ma do tego prawo i nie ma w rem nic złego, byle używał uczciwych środków. Dlatego też zawsze zachęcam was do tego. abyście starali się o poprawienie swego dobrobytu, tu w kraju, na swojej polskiej ziemi, bo miejsca dla nas jeszcze dosyć, skoro ciągle osiedlają się między nami obcokrajowcy i zawsze znajdą zarobek. Trzeba jednakże przemyśliwać. gdzie i jak można coś zarobić, trzeba cierpliwości, wytrwa­łości, zapobiegliwości, trzeba wreszcie oszczę­dzać, szparo wae i odłożony grosz zanieść do kasy oszczędności, Mospanie.

Tam całe folwarki sprzedają za bezcen — odezwał się Piękoś.

Tam płacą dwa razy lepiej jak u nas — dodał Smagała.

Tam równość i szczęście dla każdego — dodali Świerszcz i Borek.

Tam ludzi petrzebują, dadzą nawet bi­lety na podróż za darmo — dowodzili inni.

Prawda, że ziemia tam za bezcen, ale cóż ci z dziesięciu folwarków, skoro nie masz ludzi do pomocy, a sam nie potrafisz ich obrobić! — Płacą tam dwa razy lepiej, ale też dwa razy drożej kosztuje utrzymanie. A koszta podróży kto wam wróci? — Szczęście tam dla każdego, ale i tu każdy może zdobyć szczęście. Mospa- nie. Gdyby w Ameryce tak przepłacano robotę, gdyby złoto walało się po ziemi, gdyby było dostatecznem zjawić się w Ameryce, aby zła­pać szczęście za poły, — wówTczas żydzi pierwsi uciekliby od nas za morze. Tymczasem dzieje się przeciwnie. Żydowski bogacz Hirsz płaci żydom podróż i daje w Argentynie za darmo pole. bydło, pługi i pieniądze na początek, a nasi żydzi nie chcą tam iść. A który poje­chał, uciekł i o żebranym chlebie wrócił do Galicji. Dlaczego? Bo się przekonał, że w Ga-

8

licji jest lepiej niż w Ameryce, bo tam czło­wiek musi trzy razy ciężej pracować niż u nas, bo tam jesteś osamotniony i nie masz ani po­mocy sąsiada, ani wygody w nieszczęściu, gdy zachorujesz.

Nie mam z tego ani zysku ani straty, gdy pojedziecie do Ameryki. Nie dostanę za to ani procentu od agenta, ani łapówki od karczmarza. Mówię do was jako polak, jako wasz rodak. Mospanie. który życzy swym bra­ciom dobrze. Chce was osłonić przed możliwy­mi nieszczęściami. Możecie mię posłuchać, albo nie; zostawiam to do waszej woli. Gdy was jednak zawód spotka, przypomnijcie sobie, że was po przyjacielsku ostrzegałem.

Ja już nie pojadę — rzekł Krakoś.

Ja także nie — dodał Kołotek.

I ja nie pojadę —powtórzyło jeszcze trzech.

Chwalę was za to. ale wy, którzy ko­niecznie chcecie jechać. — nie potępiam was. Jedźcie i próbujcie. Przekonajcie się na własnej skórze, że nie jest tak dobrze za granicami ojczyzny, jak ludzie zmyślają. A potem na^ piszcie nam prawdę, jak wam jest, Mospanie,

i nauczcie dziesiątego, aby się nie dał okłamać, obałamucić i uwieść.

Dobrze — odpowiedział pospiesznie Piękoś, który czekał tylko tej chwili, kiedy z Ameryki wyśle list z doniesieniem, że jest dziedzicem i jeździ ze żoną, karetą do kościoła.

Jednego tylko żąclam od was, Mospanie. Oto niech się żaden nie waży jechać za darmo, •niby na odrobek, gdyż zaprzedałby się w nie­wolę na lat kilka. A potem nie sprzedawajcie waszych gospodarstw żydom. Niech was za mo­rze nie ściga wstyd i przekleństwo ojczyzny, żeście polską ziemię ojców żydom sprzedali. Jeżeli już koniecznie chcecie sprzedać1 swe go­spodarstwa. znajdę ja tu takich chłopiny, którzy przy pomocy kasy powiatowej kupią je od was w tej samej cenie. — Ale jeszcze lepszą podam wam radę, Mospanie. Zaciągnijcie pożyczkę na swe realności, a swój wyjazd do Ameryki, uważaj­cie za próbę. Jeżeli poszczęści się wam. mo­żecie tam zostać i dopiero wówczas sprzedać ojcowiznę; jeżeli spotka was zawód, możecie wrócić pod ojczystą strzechę i odrabiać ponie­sione straty. Chodzi mi o to. abyście mieli za­

pewniony byt, abyście nie zostali żebrakami, Mospanie. W końcu zostawicie dzieci wasze między nami. bo koszta podróży mielibyście dwa razy większe. Później możecie je sprowa­dzić, jeżeli tam zostaniecie.

Święta rada — rzekł Smagała, całując rękę księdza proboszcza. To samo uczyniła reszta obecnych.

Przez kilka następnych dni poruszoną była cała gmina. Żydzi z miasta uwijali się gorą­czkowo, prosili, namawiali, obiecywali złote góry, byle tylko sprzedać im grunta, lub choć­by tylko zaciągnąć pożyczkę u nich z prawem pierwszeństwa do kupna. Ale chłopi trzymali się twardo, i nie chcieli wchodzić w żadne interesa ze żydami. Na prośby i pytania dla­czego? — odpowiadali krótko: — „Krośnień­skie dzwony nie pozwalają mi!“ albo „Zamek w Odrzykoniu nauczył nas. aby polak robił interesa tylko z polakami. Żydzi niech kupują i pożyczają od żydów.

Chaim targał sobie brodę z wściekłości. Znowu cała jego moralna praca na nic! Nawet za bilety okrętowe nie otrzymał procentu, gdyż

ksiądz Wincenty dal emigrantom listy poleca­jące do Towarzystwa św. Rafała w Bremie, które załatwia wszelkie interesa wybierającym się w podróż do Ameryki: otacza ich swoją opieką w porcie, kupuje bilety i czuwa, aby emigrant wsiadł na właściwy okręt i dostał się tam. dokąd jechać zamierza.

Józek trzymał się razem ze Smagałą. Po­żegnał swoją Maryś wyrzutami. Z pychą i wielką pewnością siebie powiedział, że ją porzuca i jedzic do Ameryki, gdzie; będzie chodził w cylindrze, okularach i przy złotym łańcuszku od zegarka. Nie chciała go pierw jako chłopa, to teraz on jej nie chce. bo będzie panem.

Świerszcz i Borek trzymali się towarzystwa Piękosia. Jechali oni ze żonami na zakupno folwarków. Zony ich myślały tylko o tem, jakto jeździć będą karetą, i z jaką dumą będą się nazywały „dziedziczkami". Sąsiadki ich dostaną żółtaczki ze zazdrości.

Emigranci zawczasu przyjechali na stację do Krosna. Z niecierpliwością oczekiwali po­ciągu. który miał ich zawieść do Krakowa, a stamtąd do Bremy nad morze. Aby sobie

czas skrócić, wyszli na pole przed stację, gdyż duszno im było w poczekalni i ciężko jakoś na sercu. Rozmowa nie kleiła się. Spoglądali na siniejące w oddali Karpaty i na bielejące przy zachodniem słońcu mury miasta. Żegnali je na zawsze.

Wtem odezwały się dzwony z farnej wie­życy. Dzwoniono komuś na pogrzeb. Emigran­tów' przeszedł dreszcz. Czyżby to miała być zła wróżba? Czy wyrzut sumienia? Czy może pożegnanie ojczystej ziemi na wieczne czasy?

Płacz serdeczny w nich słychać I tęsknoty i żale,

Jakby z wiatrem, co w/.dychać Przyszedł cicho na fale;

Jakby z sercem, co woła Po dni szczęścia pogrzebie,

Łkają dzwony kościoła.

Łkają, zda się aż w niebie.

Wprawdzie ksiądz Wincenty mówił, że za morzami zginiemy wśród innych narodów, ale my się nie damy. Posłuchaliśmy go wpra­wdzie i zadłużyli się u swoich, ale nie wrócimy tu już więcej. Ładnie te dzwony grają i śpie­

wają, to prawda, ale niech tam śpiewają dru­gim. My będziemy mieli w Ameryce inne światy, inne szczęście, inne powodzenie. Zobaczymy kto ma słuszność, my — czy dzwony; czy lepszą jest stara ojczyzna — czy nowa.

Pociąg gwizdał i z daleka ostrzegał po­dróżnych o swoim przybyciu. Emigranci po­spieszyli do swych tłómaków. Wkrótce usado­wili się w przedziałach wagonów i unoszeni siłą pary, opuścili rodzinną okolicę.

<■) ak po wielkiej burzy nastaje spokój i głę­boka cisza zalega przyrodę, podobnie po wy- jeździe emigrantów" zapanowała we wiosce cisza. Jedni żałowali tych, co pojechali, drudzy cie­szyli się, że nie dali się uwieść pokusie i nie pojechali w świat daleki na niepewne losy. A oni także tak gwałtowną mieli ochotę po­rzucenia swych chat, i szukania za morzem osławionych dostatków! Minęła burza pożądli­wości, która wstrząsała ich duszą i nastało błogie ukojenie. Czuli się zadowolonymi teraz w swych skromnych chatach, na swych małych kawałkach roli, bo ta chata stała na ojczystej ziemi, bo ta rola uświęcona była krwawym po­tem ich pracy i znojem ich ojców. Ach jakżeż podobały się im dzisiaj ich zagrody! Zdawało się im, że spadły im z oczu łuski ślepoty, że

dopiero teraz przejrzeli i zrozumieli wartość ojcowizny i przyjemność pobytu pośród swych ziomków!

Płynęło znowu życie równo i regularnie, wśród pracy i trosk codziennych.

W kilka tygodni po wyjeździć emigrantów, przyszła na plebanję Maryś.

Cóż mi powiesz dziewczyno? — zapytał ksiądz Wincenty.

Przyszłam się pożegnać. Idę na służbę do miasta.

Dlaczegóż porzuciłaś służbę u dyrektor- stwa? Mospanie. Po co idziesz do miasta, skoro we wsi znajdziesz u gospodarza miejsce? — dowiadywał się zdziwiony kapłan.

Dyrektorowa nie dotrzymała słowa. Obie­cała wyuczyć mię na kucharkę, tymczasem nie chce pokazać, jak się robią lepsze leguminy; obiecała kupić mi kapelusz, parasolkę i ucywi­lizować mię na panią, tymczasem ani to jej w głowie. Kpi sobie ze mnie w dodatku. Mówi, że wiecheć dla mnie — nie parasolka! A za­wracała mi pierw głowę pańską cywilizacją, abym nie szła za Józka. Chłopak porzucił mig,

pojechał do Ameryki i zostanie tam panem, a ja teraz za karę muszę tu zostać .chłopką.

A czyż ci źle było dotąd, gdyś była

wieśniaczką. Mospanie i czy źle będzie, gdy

nią pozostaniesz?

/

Zle nie byłoby mi, ale po co zawrócili mi głowę państwem? Więc powiedziałam sobie tak, nie chcecie mię tu zrobić panią, to pójdę do miasta i zrobią mię panią inni ludzie. Wy­prosiłam sobie pozwolenie u wTujowstwa. wy­robiłam książkę u wójta, i idę dzisiaj do miasta.

Widzę, że się zawzięłaś. Mospanie — rzekł ksiądz proboszcz po namyśle. — Więc dobrze, idź do miasta i szukaj służby, ale tylko w chrześciańskim domu uczciwym. Bądź po­słuszną chlebodawcom, staraj się nauczyć dobrze gotować, pamiętając na to, że po to tylko idziesz do miasta. Powoli rozsądek zawita do twej gło­wy, a wywietrzeje państwo, Mospanie. Pieniądze składaj sobie do kasy pocztowej, przydadzą ci się, gdy na wieś wrócisz, nie wyrzucaj ich więc aa kapelusze i parasolki, bo szczęścia one ci nie dadzą. Nie zaniedbuj pacierza, chodź co niedzielę do kościoła i strzeż się schadzek

z kawalerami, którzy bałamucą łatwowierne dziewczęta. Pamiętaj, Mospanie, abyś czystą wróciła do parafji. jak czystą i niewinną stąd wychodzisz.

Maryś rozpłakała się. Szła na plebanję z pe­wną obawą, mówiono jej w domu, że ją ksiądz nakrzyczy. Tymczasem proboszcz mówił do niej tak łagodnie i tak jakoś po ojcowsku, że nie poszłaby za służbą do miasta i pozostała we wsi, gdyby była wcześniej do niego przyszła. Ale teraz wstydby jej tylko było, gdyby cofnęła się w ostatniej chwili, poczyniwszy już wsze­lakie do podróży przygotowania. Tylko dla­tego postanowiła wytrwać w swych zamysłach i pójść. Pocałowała w rękę księdza proboszcza

i odeszła.

Z ciężkiem sercem wyszła z rodzinnej wioski, w miarę jednak zbliżenia się do Krosna, odżyły w niej dawne zachcenia i myślała tylko o tern, jakto ona „wycywilizuje się“, w kapeluszu wróci do wsi i pokaże dyrektorowej, że i bez niej została panią.

Służba trafiła się jej prędko. Przy zgodzie wymówiła sobie Maryś z góry, aby nauczono

ją gotowania i kupiono kapelusz. Znowu sta­nęła u progu swych marzeń.

Bolesław Pomian uczył się w kopalni pra­ktycznie górnictwa, a w cloniu czytał rozmaite książki, które objaśniały mu w teorji tę gałęź wiedzy, której się teraz poświęcił. Będąc pil­nym i posłusznym, robił szybkie postępy i zdo­był sobie uznanie i zaufanie dyrektora. Po trzechmiesięeznej praktyce, złożył egzamin

i otrzymał małą pensyjkę.

Cieszył się nią niezmiernie Bolesław i po­godził się ze światem. Nareszcie umiał coś, za co mu płacą, ma w ręku jakiś fach. zatrudnie­nie i widoki na przyszłość. Już nie był wyko­lejonym i niepożytecznym członkiem wśród społeczeństwa, już nie był straconym dla na­rodu.

Pierwszym jego krokiem, było podziękowa­nie księdzu Wincentemu za dotychczasową opiekę i prośba, aby raczył policzyć należytość za utrzymanie» w poprzednich miesiącach i ozna­czył wysokość jej na przyszłość. Miał pensję, mógł i powinien zapłacić.

Za poprzednie miesiące nie należy się

mi nic. Mospanie. boś był biednym, a w przy­szłych miesiącach także nie będziesz płacił, ale każdy grosik schowasz do kasy oszczędności, abyś miał czem spłacić ojcowskie długi.

Ależ to byłoby wyzyskiem...

Będę się za to cieszył, Mospanie, gdy uratujesz kawał polskiej ziemi z ręki żydo­wskiej.

Obopólna ugoda została zawartą ku zado­woleniu obu stron. Tylko gospodyni nie była zadowolona z takiego obrotu rzeczy.

Skoro Bolesław skończył naukę i dostał pensję, powinien się wynieść z plebanji na cztery wiatry. Na wsi chałup jest dosyć i baby gotować umieją. Gospodyni powinna także mieć odpoczynek, pomyśleć o szparowaniu nabiału, jaj i o kulczykach. Nieśmiała jednakże zdra­dzić się ze swymi zapatrywaniami przed księ­dzem proboszczem, sądziła, że byłoby lepiej, gdyby Janek wyjaśnił to Pomianowi, a wówczas on sam uciekłby niezawodnie z plebanji.

Ale Janek rozumował znowu tak, że gospo­sia potrafi najlepiej wytłumaczyć paniczowi,

o co jej chodzi, bo jemu przyszłoby to z tru­

dnością. Tak więc i z tej strony zawiodły ją nadzieje. Pocieszyła się jednakowoż wkrótce.

Pomian wypytał się Janka, czemby sprawił największą przyjemność gospodyni, a gdy się dowiedział, że od kilku lat wzdycha do kul­czyków. kupił jej upragnioną do uszów ozdobę i pozyskał ją sobie tym podarunkiem całkowi­cie. Poczciwa babina nie żałowała teraz dlań ani jaj. ani masła, owszem robiła mu wymówki, że jada za mało.

Zima upływała spokojnie i cicho. Bolesław pilnował kopalni i książek, a w niedzielę szedł do szkoły, gdzie go chętnie widywał nauczy­ciel. lubiąc z nim rozmawiać o rozmaitych sprawach społecznych. Czasem po nieszporach przychodził do nauczyciela ksiądz Wincenty, a wtedy wspólnie obmyślali, o wprowadzeniu do gminy kasy pożyczkowej systemu Raiffeisena. Bolesław gorąco ją zalecał, ksiądz proboszcz chciał pierwej poznać ten system dokładnie i znosił rozmaite podręczniki do nauki nauczy­cielowi, którego upatrzył na kasjera i kiero­wnika kasy.

Bawiąc często w szkole, miał sposobność

Bolesław przypatrzyć się bliżej siostrze nauczy­ciela, poznać jej zapatrywania i zasady. Dziwił się bardzo, że mając bogatą ciotkę w mieście, nie mieszkała przy niej. gdzie byłoby jej we­selej, ale pozostawała przy bracie na wsi. gdzie ani wygód, ani rozrywek nie miała.

Ludwinia wytłumaczyła mu w kilku słowach swoje poglądy. Wolała za młodu nieprzyzwy- c-zajać się do wygód, aby na starość nie gry­masić. Na wsi była pożyteczną dla bratowej przy wychowywaniu kilkorga jej dzieci, a czę­ściowo i dla gminy, ucząc dziewczęta szycia. W mieście nie miałaby zajęcia żadnego. Szkoda marnować młodych sil.

Z wiosną rozpoczęto w kopalni wiercieć nową studnię systemem kanadyjskim. Dyrektor Korecki naglił, aby codziennie bodaj na dwa, trz\r metry opuszczać świder, tymczasem tra­fiono na twardy pokład, robota szła wolno. Stanął więc sam przy ludziach i zachęcał do pospiechu. Urwała się sztanga żelazna, na któ­rej wisiał świder. Nowy kłopot, nie można go bj^ło uchwycić i wydobyć. Próbowano wszyst­kich sposobów — nadaremnie.

Jesteście niedołęgi — krzyknął dyrektor zaperzony i rozgorączkowany. — Spuszczaj sztangi!

Warknęła maszyna, sztanga zagłębiła się w otwór głęboki na kilkadziesiąt metrów. Dy­rektor sam manipulował i zdawało mu się. że zaczepił urwany świder.

Ciągnąć w górę!

Wyciągnięto sztangi. ale bez świdra. Osta­tnia serja s z tang, na 5 metrów długich, huśtała się w powietrzu ponad złowrogą studnią. Dyr- rektor zwralił winę na wiertacza, twierdząc, że czul jak świder zaczepił, a on zrzucił go znowu. Kazał mu się usunąć, a sam zajął jego miejsce.

Spuszczaj sztangi! — zakomenderował.

Maszynista jakoś nie prędko pospieszył na

komendę, dyrektorowi zdawało się. że jeszcze będzie miał czas zaglądnąć do studni i pochylił się nad nią. Wtem warknęła maszyna i cały ciężar sztang żelaznych spuścił się z całą gwałtownością do otworu, który zasłonił dy­rektor swoją głową. Sztanga byłaby ją prze­dziurawiła na wskroś. Robotnicy strętwieli z przerażenia i stracili głowy. Jeden tylko

Pomian, stojący obok. nie stracił przytomności. Bystrym wzrokiem zrozumiał niebezpieczeństwo, pochylił się gwałtownie, ręką pochwycił żelazną sztangę i szarpnął ją ku sobie, gdy już zaledwo parę centymetrów oddaloną była od głowy dy­rektora. Spadła w bok. raniąc go w bark i ugrzę­zła w ziemi.

Ranny uczuł gwałtowny ból w barku pra­wym. z którego obficie krew trysnęła. Nie wiedział co się stało, chciał ganić wszystko i wszystkich w około siebie, nio wiedząc,, że sam zawinił i uniknął niespodziewanej śmierci. Kiedy go objaśnił wiertacz — zadrzał na całem ciele, stracił siły i omal nie runął na ziemię, gdvby go nie podtrzymał Bolesław. Usadowił go na ławce i ścisnął chustką ranę tamując wypływającą krew. Poczem przeniesiono go ostrożnie do domu, i posłano natychmiast po lekarza.

Wszelkie roboty w kopalni spoczywały te­raz na głowie Pomiana. Był wprawdzie nie długo, bo rok dopiero w tym zawodzie, ale wspomagała go nauka, rozwaga i pilność, że wybornie dawał sobie rady podczas kilka ty-

9

godni trwającej choroby dyrektora. Hrabia Karol odwiedzał chorego Koreckiego kilka razy i przyglądał ¡się pracom w kopalni. Odjeżdżał zawsze zadowolony. Kiedy dyrektor wyzdrowiał zupełnie, zapytał go hrabia:

Czy pan jesteś zadowolonym z Pomiana, i czy zechcesz go zatrzymać dłużej w kopalni?

Nie dlatego, że ocalił mi życie, ale dla­tego. że jest zdolnym górnikiem, uczciwym i pilnymi, życzyłbym sobie mieć go jak naj­dłużej. Ale cóż. pensję pobiera małą. więc łatwo zwerbują go gdzieindziej na samodzielne stanowisko, na większą płacę...

Otóż właśnie chodzi mi o to, aby go nam nie zabrali. Na razie podwyższę mu pensję

o 25 złr. miesięcznie. Zobaczymy jak się będzie prowadził dalej.

Żona dyrektora Koreckiego poczęła odtąd innymi na Bolesława patrzyć oczyma. Dawniej był on dla niej biednym praktykantem, z któ­rego w przystępie dobrego humoru żartowała sobie, robiąc mu przycinki, że często odwie­dzając nauczyciela, gotów się zakochać w jego siostrze Ludwini. Teraz dowiedziawszy się. że

hrabia Karol życzy sobie zatrzymać go w ko­palni i uczynić zastępcą męża. któremu życie ocalił, uważała go za człowieka mającego przed sobą przyszłość. Wartałoby zupełnie pozyskać go sobie. Miała we Lwowie młodą kuzynkę Florę. Porozumiawszy się z mężem, postanowiła wydać ją za Pomiana. Zaprosiła ją więc w tyra celu do siebie na dłuższe wakacje.

Zwabiona różowemi obietnicami, porzuciła Florcia z ciężkiem sercem stolicę, gdzie było jej tak dobrze i wesoło, i przyjechała do swej cioci, w ciche góry Karpackie. Nerwowa, nie­spokojna. pytała się już na drugi tydzień, dla­czego się Bolesław nie oświadcza o jej rękę. Sądziła, że dość. gdy sie raz pokaże, zaraz nazajutrz powinien kawaler 'klęczeć przed nią z oświadczynami. Ciocia uczyła ją cierpliwości i radziła użyć rozmaitych sposobów, którymi powinna sobie zdobyć serce Pomiana. Tymcza­sem wrszelkie zabiegi i podstępy niewieście nie przynosiły pożądanego skutku. Pomian był grzeczny, ale poważny i zimny na wdzięki panny Flory. Nie podobały mu się jej zasady samolubne, i lekceważenie celów narodowych,

które wymagają zaparcia się i poświęcenia od każdego.

Panna Flora posmutniała i po dwu miesię­cznym pobycie, zapowiedziała swój odjazd. Ciocia starała się rozmaitymi przymówkami za­chęcie Bolesława do oświadczyn, ten jednako­woż nie chciał ich zrozumieć.

Raz zaprosiła go na herbatę i krótko po przywitaniu zostawiła sam na sam z Florą, której poleciła rozmówić się stanowczo z Po­mianem. Ale l ta próba nie udała się. Bolesław szeroko i długo wykładał pannie narzekającej na nudy i nieznośne bez zabaw życie na wTsi,

o potrzebie wynalezienia sobie jakiejkolwiek pracy, która chroni człowieka od nudów, strzeże od złego i pożytek przynosi narodowi. On sam w pracy znalazł ocalenie. Teraz stara się oszczę­dzać każdy grosz, aby spłacić dług ciążący na połowie folwarku ojcowskiego, który jest jego własnością. Sąd wydał wyrok w sprawie pretensyj Lejbusia, redukując ją do prawdziwej kwoty. Połowę długu już zapłacił, wkrótce zapłaci drugą połowę.

Wtedy możesz się pan już ożenić —

wtrąciła panna Flora. — A wiadomo panu, że zaręczyny powinny poprzedzić ślub na kilka miesięcy...

Wiem o tem. ale oczyściwszy z długów swoją własność, co wkrótce nastąpi, skoro tylko mój dzierżawca zapłaci mi zaległą należytość. bę­dę nadal składał pieniądze, aby wykupić od Lej- busia drugą połowę folwarku, i w ten sposób odzyskać całą ojcowiznę. Ziemia polska nie­opatrznie stracona przez ojca. musi być wyku­pioną przez syna. Aż do tego czasu o małżeń­stwie myśleć nie mogę.

Więc kiedyż myślisz się pan żenić? chyba na starość?! To czyste dziwactw«, dla idei na­rodowych. wyrzekać się osobistego szczęścia.

Niestety. Takim jest obowiązek nas po­laków !

Panna Flora opuściła salon rozgniewana i zawiedziona w swych rachubach.

Cóż oświadezvł ci się? — zapytała cze­kająca na nią dyrektorowa.

Niech mi ciocia da spokój. To czysty warjat. Prawi mi cały czas o oszczędności,

o obowiązkach narodowych, o pracy cichej,

ciągłej dla zapewnienia sobie spokojnej sta­rości... i tera podobne morały. Żenić się nie chce dopóki nie wykupi całego folwarku od jakiegoś żyda.

Więc wzgardził tobą... nawet obietnicy nie zrobił... domyślani się dlaczego. Pewno mu Ludwi­nia ze swą pracowitością zajechała w głowę...

A niecli sobie weźmie nawet kucharkę jaką za żonę. to mię nic nie obchodzi. To nie dla mnie mąż! Proszę mię odesłać jutro do domu, dość już tu mojej pokuty.

Dobrze, jedź duszko. Wtenczas zatęskni za tobą, gdy cię z oczu straci. Tymczasem już ja mu tu osłodzę życie i zmuszę go do błaga­nia i proszenia o twoją rękę. Uczuje 011 wnet ileby zyskał, gdyby wszedł do naszej familji.

Panna Flora w istocie odjechała nazajutrz, a Bolesław doświadczył wkrótce wielu drobnych nieprzyjemności i szpilkowych ukłóć, które roz­goryczają człowiekowi życie więcej, niż wielkie nieszczęście. Z początku nie wiedział, czem je sobie tłumaczyć, nie widząc po swej stronie żadnej winy. Wkrótce jednak dała mu pani Korecka do zrozumienia, że małżeństwo z Florą

uczyniłoby mu stosunki z domem dyroktorst.wa natychmiast bardzo miłymi, a może i poży­tecznymi.

Zasmucił się wielce, gdy się przekonał, że dokuczano mu dlatego, aby zmusić go do mał­żeństwa z osobą odmiennych przekonań i wręcz przeciwnych zapatrywań na życie. Rozumiał to jasno, że związek z panną Florą nie byłby dlań odpowiednim, a może nawet nieszczęśli­wym. Postanowił więc cierpieć, pracować i mil­czeć. mając przed oczyma tylko ów cel wielki, do którego dążył: wykupno ziemi polskiej z rąk obcych!

Czasem nieusprawiedliwione dokuczania roz­goryczyły go tak, że postanowił podziękować za służbę i wracać na swoją połowę folwarku. Wówczas reflektował go ksiądz Wincenty.

Słabym jesteś jeszcze, Mospanie i nie zahartowanym na bole. Kto wie, jakie plany ma Opatrzność, że dopuszcza na ciebie cier­pienia. Może chce cię doświadczyć, może umo­cnić na przyszłość. Bądź cierpliwym, Mospanie i staraj się pierw oczyścić z długów swoją po­siadłość, potem dopiero pogadamy.

Słowa takie wzmacniały Pomiana. Znosił więc w milczeniu przykrości i upokorzenia, które go spotykały w kopalni. Wielkiem po­krzepieniem było dlań także dobre słowo i za­chęta panny Ludwini.

Dokonał pan usilną nad sobą pracą już ■dużo, czyż staniesz w połowie drogi, nie do­konawszy zamierzonego dzieła? Czy wtenczas mamy tylko pracować dla ojczyzny, gdy nam wszystko gładko idzie i układa się po myśli? Kiep ten żołnierz, który 'pod pierzyną i przy pełnym talerzu chce odnosić zwycięstwa.

k5magała i Piękoś ze swymi towarzyszami dostali się szczęśliwie do Bremy i z listem księdza proboszcza zgłosili się do towarzystwa św. Rafała.-W istocie znaleźli tu, jako katolicy, opiekę między niemcami, zakupili tanio bilety okrętowe, taniej aniżeli je agent, i Chaim ofia­rowali w Galicji i wyjechali do Ameryki.

Kiedy wstąpili na okręt, strzęśli proch ze swego obówia i ubrania, mówiąc buńczucznie fare-ivell — bywaj zdrowa Galicjo! Wszelkie pyłki i wspomnienia po tobie, niech pochłonie ocean. Nie chcemy cię znać, ani wracać do ciebie. Za morzami będzie nam lepiej, lepiej...

Z początku zaciekawiało ich morze. Cieszył ich ten olbrzymi bezmiar, falujący łagodnie i uderzający z lekka o brzegi ziemi. A jak rozmaitymi mienił się kolory?! Tu modra fala

przedziwnej jasności na kilka metrów w głąb przeźroczysta; tam dalej ciemniejszy szmaragd; jeszcze dalej granat ponury, tajemniczy, czarny prawie; wreszcie siny bezmiar bez końca i gra­nic zlewający się z niebios błękitem. Słońce padając z góry na pomarszczoną powłokę mo­rza zapalało na każdej łusce fali ognik świe­cący. Zdawało się. jakoby cały ocean przybrał się w gwiazdzistą szatę świetlaną.

W miarę jak tracili z oczu ziemię, począł ich ogarniać dziwny lęk i bojaźń. (rdzie okiem rzucić, woda i woda bez końca. A jakaś żywa, mocna i pewna siebie, uderza w boki okrętu mrucząc i pieniąc się ze złości. Woła niejako: — po coś tu przyszedł człowiecze, po co prujesz moją powierzchnię, po co zakłócasz swemi za­mysłami mój spokój. Okręt żelazną piersią od­pycha od siebie natrętne fale. pędzi chyżo dalej i tylko dwie smugi białej piany zostawia za sobą. Ścigają go one ciągle, niby biały klin żórawi nieznużonyeh, a on wyrywając się z ich objęć, pędzi dalej, a dalej.

Pierwszy i drugi dzień podróży upłynął im szczęśliwie. Trzeciego dnia niebo poczęło się

chmurzyć, a wiatr złowrogim świstem zapowia­dał odmianę. Będziemy mieli burzę — przepo­wiedzieli marynarze. Jakoż nie długo czekali na nią. Od zachodu czarne wypełzły chmury, i długą ławicą podnosiły się ku górze, pochła­niając jasność słoneczną. Popędzał je silny wi­cher, chłoszcząc nielitościwie, niby pasterz bi­czem rozhukany tabun koni. Pociekły z chmur łzy zrazu rzadkie, potem coraz gęstrze i grubsze, wreszcie lały się bezustanku strumieniami. Za- ryczało przerażone morze i podnosić zaczęło gniewnie fale, wyżej, coraz wyżej, ścigając jedna drugą w szalonym pospiechu. Zdawało się, że z gładkiej powierzchni morza wyrosły nagle czarne potwory i olbrzymie smoki, i roz­poczęły po mokrym stepie wściekłą gonitwę, pędząc się nawzajem, a nie mogąc dogonić nigdy.

Dosięgły okrętu i zaryczały gniewnie na jego widok. Uderzył olbrzymi bałwan w że­lazną ścianę i rozsypał się bezsilny w miljony białych kropel; nadbiegł drugi. Ten pchnął go naprzód, niby łupinę z orzecha, kilkadziesiąt metrów dalej. Nadleciał trzeci i chciał się pom­

ścić za upokorzenie poprzednich towarzyszy. Podsadzi! się pod spód okrętu, pochwycił go na swój grzbiet olbrzymi, uniósł do góry. niby chłopiec balon na palcu, i ze swego szczytu rzucił w czarną, przepaść otchłani morskiej. Skłębiła się woda, przywaliła pokład białą pianą i zamknęła nad nim swoje fale. Na chwilę zni­knął okręt pomiędzy bałwanami morskiemi. jak pusty orzech gwałtownie pod wodę wepchany, lecz po chwili znowu wypłynął, sapiąc maszy­ną i pracując nieustannie śrubą. Zwyciężył i tryumfował nad rozszalałym żywiołem. Udało mu się raz, ale czy uda raz drugi, lub trzeci... Bałwany nie dają za wygrane. Pędzą za okrę­tem. niby zgłodniałe wilki za żerem, przega­niając się wzajemnie; dopadają, wspinają na ściany i albo odepchnięte rozpadają się z krzy­kiem i hałasem, lub wydobywszy się na pokład łakomym językiem szukają na pożarcie ludzkich ofiar.

Kapitan spędził podróżnych do kajut na dół, kazał pozamykać wszystkie otwory na pokładzie i został sam z częścią majtków na górze, trzymając się kurczowo poręczy żelaznych,

aby nie porwała go fala. Śledził on ruch bał­wanów i gwizdawką dawał znak sternikowi, gdzie, ma kierować statkiem.

Od czasu do czasu ognista łyskawica zy­gzakami oświetliła horyzont, a po niej groźne pioruny uderzały w morskie bałwany wśród huku przeraźliwego, który zagłuszał szum wia­trów i ryk morza. Po każdym uderzeniu pio­runu polały się obfitsze strugi deszczu i siekły niemiłosiernie rozhukane fale, chcąc niejako tem biczowaniem zmusić je do spokoju. W isto­cie chwilowo łagodniała zapalczywość fal, ale wkrótce wzmocnione podmuchem wiatrów, z nerwową gwałtownością poczęły rzucać się znowu, wznosić grzbiety do góry i uderzać na okręt.

Kapitan nieprzerażony ani rykiem fal i wi­chrów, ani piorunami i deszczem, ani bałwa­nami zalewającymi statek, jedną ręką trzymał się silnie poręczy, a drugą dawał odpowiednie znaki marynarzom.

Tymczasem na dole zbici na kupę podróżni rozmaitych narodowości w przerażeniu bezgra- nicznem, oczekiwali w niepewności, jaki los ich

spotka. Wyjdą, cało z tej burzy, czy zginą nagle i marnie. Jedna chwila, jeden błąd, mała nie­uwaga marynarzy", a zostaną żywcem pogrzebani na dnie morskich otchłani. Kobiety jęczały, mo­dliły się, płakały; nawet mężczyzn ogarnął przestrach i zwątpienie, poczęli sarkać i narze­kać głośno.

Teraz oddaj się Bogu i rób rachunek sumienia — mówił Smagała.

Po co my też wybrali się za morze — zaczął narzekać Borek.

Samiście przecież chcieli jechać, teraz nie narzekajcie — rezonował Piękoś. — Morze jes1 loterja; albo przejedziesz, albo się utopisz.

Gdzie ja tam chciał jechać. Męczyliście mnie, namawiali, buntowali, a teraz przyjdzie duszę swoją zgubić, a ciało oddać rybom na pożarcie. A mówiliście, że morska woda gęsta jak śmietana. Bodaj was! Nie lepiej było sie­dzieć w domu bezpiecznie! U nas choć zawyje burza, to się potarga na strzępy na tych śli­cznych górach Karpackich, na tych zielonych smerekach i sosienkaeh. które po deszczu pa­chną coraz więcej. Mój Boże! mój Boże! Odpuść

mi grzechy i przebacz tym kusicielom, co mig tu wywiedli, a najpierw Świerszczowi, bo on pierwszy nauczył mię buntów.

Co Mas spotka, to spotka i mnie. ni­czego gorszego wam nie życzyłem — bronił sig Świerszcz. — A zresztą ja nie gadałem ze swojej głowy: powtarzałem, co mi socjalniki mówili w mieście, a żyd na wsi. Niech ich wszystkich burza pochłonie, jak i na«.

Nowy bałwan rzucił znowu okrętem w prze­paść i przechylił go w bok tak silnie'- że omal nie przewrócił.

Jezus! IVIaryja! wołali podróżni roz­maitymi językami i rozmaitymi głosami, żegna­jąc się z bojaźnią i skruchą.

Okręt odzyskał jednakowoż równowagę i znowu wypłynął na powierzchnię fal.Odetchnęli wszyscy, jednakowoż jęk i płacz kobiet nie ustawał, a mieszał się z nim krzyk dzieci.

W złą godzinę wybraliśmy się w drogę — lamentowała Piękosiowa.

Lepiej było nie wybierać się całkiem — dowodziła zachmurzywszy oblicze Smagalieha. — Chłopom zachciało się państwa i dostatków;

a czy w domu źle im bvło? czv chłodno, czy głodno? Przyjdzie jeden warjat. nagada bzdurstw, przyjdzie drugi szpekułant potwierdzi je. a dur­ny chłop wierzy, bawi się w polityka, rezonuje. porzuca ziemię rodzinną i wlecze się po świecie na swą nędzę i zgubę!

Święte wasze słowa — potwierdziła Bor­kowa. — Albo mnie czy źle się działo, dopóki mój chłop nie znał socjalników? Pracowaliśmy i żyli jakoś. Dopiero kiedy zaczął włóczyć się po zgromadzeniach i tracić czas na politykę, odtąd zawitała bieda. Ale znowu nie była ona taka gorzka i przykra, jak ta włóczęga wśród obcych ludzi, którzy na nas patrzą się, jak na chińskie małpy i śmieją się jak z błaznów.

A kiedyż tam się już skończy nasza męka? — pytali się wszyscy.

Ale burza nie ustawała. Siła wichrów malała na chwilę, ale potem wzrastała z nową siłą, stosownie więc do tego i fale morskie rosły lub malały, wściekały się lub łagodniały.

Nareszcie po upływie siedmiu godzin, dłu­gich jak wiek, a strasznych jak piekło, prze­waliły się czarne chmury i rozjaśniło się nieco

niebo. Spiętrzone bałwany pogoniły w inno strony, a gwałtowność wiatru zmalała. Fale pędziły jeszcze wysokie i targały okrętem, ale siła ich nie była już wielką, i nie mogły się wspiąć na wierzch pokładu. Deszcz tylko siekł niemiłosierny i ustawać nie miał ochoty.

Niektórzy z podróżnych wyszli na wierzch pokładu przypatrzyć się. jak wygląda morze, gdy oblicze jego zagniewane. Po krótkiej je­dnakowoż chwili zziębli i przemokli wracali do kajut napowrót. Kapitan zrobił przegląd załogi. Z podróżnych ocaleli wszyscy. Brakło tylko jednego marynarza. Widocznie zmiotła go fala podczas pełnienia służby.

Nie chciałbym drugi raz puszczać się na morze — rzekł Borek. — Jeszcze raz gdy­bym przebył taką burzę, tobym posiwiał zu­pełnie.

O — wybyście chciał bez kłopotów żyć na świecie — karcił go Świerszcz, który teraz odwagę odzyskał.

Uczyliście mię przecież, że byle porzucić granice paskudnej Galicji, to zaraz szczęście samo łapać nas będzie za nogi. Tymczasem to

10

nieprawda. Widzę, że idzie nam coraz gorzej. Zobaczymy co będzie dalej?...

Po kilku dniach dalszej podróży, dobił na­reszcie okręt do portu w Nowym Yorku. Ile to było radości i uciechy, gdy nareszcie zo­baczono upragniony ląd stały. Każdy chciał coprędzej poczuć ziemię pod nogami i porzu­cić ciągle kołyszący się okręt. Pragnienia po­dróżnych nie ziściły się tak prędko. Nie pu­szczono okrętu do portu, dopóki nie będzie zrewidowanym przez komisję, która dopiero nazajutrz przybędzie. Na drugi dzień odbyła się rewizja papierów i ludzi. Po kilku długich godzinach, pozwolono podróżnym, którzy je­chali pierwszą klasą, odjechać na barkach do portu, okręt zaś z resztą podróżnych jadących trzecią klasą, odesłano na obok leżącą wyspę Ellis lsland, gdzie miały się odbyć szczegółowe oględziny i każdy miał składać protokół.

Podróżni szemrali, krzyczeli, ale musieli się poddać przepisom amerykańskim. Nareszcie dobił okręt do brzegu wyspy Ellis lsland. Tu wyprowadzono podróżnych pod strażą i zapę­dzono do szopy stojącej nad wodą; zwała się

ona: Barg Office. Kilka dni czekano na ko­misję, której nie pilno było urzędować, boć przecież i urzędnicy mają wolność w Ameryce, robią więc dowolnie, co się im żywnie podoba. Uciec z tej stajni nie było można, bo wszędzie stały silne straże.

Przybywali tymczasem ludzie ciekawi z mia­sta i oglądali podróżnych, robiąc im w oczy rozmaite złośliwe uwagi, podobnie jak się to czyni w menażerji, gdzie oglądają dzikie zwie­rzęta. Agenci i szpekulanci wyszukiwali sobie między przybyszami robotników potrzebnych Hn do fabryk, robiąc z nimi zawczasu ugody. Nareszcie zjawiła się komisja i poczęła oglą­dać ludzi w ten sposób jak się ogląda bydło. Ten miał kaprawe oko, tego palec bolał, tam­ten utykał na nogę, bo go bót uciskał, ów kaszlał, inny blady po morskiej chorobie, po­dejrzany był o żółtaczkę — więc ich wybra­kowano i cofnięto napowrót do Europy.

Teraz zjawił się agent Towarzystwa św. Rafała, więc ci, którzy mieli polecenia z Bre- ttty, za jego pośrednictwem mogli prędzej °Puścić wyspę oględzin. Reszta czekać musiała

jeszcze dni kilka w szopie, wystawiona na przykrości i sekatury urzędników. Nasi znajo­mi mieli polecenia, więc uwolnili się wcześniej z przykrej niewoli, i otrzymali zaraz w Nowym Yorku przytułek w gospodzie Tow. św. Rafała.

Odetchnęli całą piersią, czując się nareszcie wolnymi na amerykańskiej ziemi wolności. Obliczyli swoje zapasy pieniężne, były one już bardzo skromne. Jeden tylko Piękoś miał trzy setki, reszta zaledw'o po kilkanaście złr- które starczyć mogły tylko na dalszą podróż- Przecież Chaim zapewnia! ich, że w Ameryce leży kupami złoto, trzeba tylko schylić sig i brać je.

Wyszli na oględziny miasta. Wszędzie wi' doczne było bogactwo i dostatek. Kamienice na kilkanaście piąter wysokie, zawracały głowy naszym galicjanom, gdy na ich szczyty patrzyli'

Wnet i my postawimy sobie takie rezonował Świerszcz.

Ciekawym za co? — szydził Borek, którf zaczął coraz mądrzej zapatrywać się na życie' odkąd przekonał się, że został zawiedziony^1 raz, drugi i trzeci.

Właściciele tych pałaców przybyli do Ameryki podobnie biednymi, jak i my, nazbie­rali jednaknwoż dolarów i są dziś boga­czami.

■— Ja chcę być dziedzicem, kupuję fol­warki — dowodził Piękoś.

My kupimy sobie fabrykę — odezwał sig Smagała z Józkiem.

Kiedy tak obchodzą miasto i rozprawiają

o swych przyszłych bogactwach, uczepił się ich jakiś wynędzniały człowieczyna, ze zaro­stem bezładnym na twarzy, w biednej obdartej bluzie i w trzewikach, z których wyłaziły palce na słońce.

Witajcie ziomkowie! Aż mi serce zabiło z radości, gdy zobaczyłem nasz strój i usły­szałem polską mowę.

A wyście co za jeden? — zapytał Sma­gała przystając. Zatrzymali się też inni.

Jestem ze Sanockiego, nazywam się Białas, i należałem do kompanji tych głupców, którzy uwierzyli żydom, że do Ameryki wożą ludzi kolejami i okrętami za darmo, bo tu po­trzebują kolonistów.

Nam mówili także to samo.

Nie wierzcie, dobrzy ludzie, fałsz to wierutny! Zebrało się nas do kupy aż sto pięć­dziesiąt chłopa i siedmdziesiąt kobiet z dziećmi. Przywieźli nas żydki do Hamburga, i tu kazali podpisać jakiś papier, jako że chcemy jechać za morze. Oby nam ręce uschły pierw, zanim dotknęliśmy się pióra i podpisali cyrografy. Polskie żydki zostali w Hamburgu, a myśmy pojechali na morze. Zaledwo przyjechaliśmy do Ameryki, otoczyli nas w około jacyś stra­żnicy i pędzili na kolej. Szliśmy z początku spokojnie, wnet jednak pomiarkowałiśmy. że innym podróżnym zostawiono wolność. Poczę­liśmy szemrać, buntować się i uciekać. Poła­pano nas, powiązano jak baranów, i znowu spędzono do kupy. Przyszedł jakiś urzędnik z policji, przywołał tłumacza i pytał czemu się buntujemy. Powiedzieliśmy, że chcemy wolności i tych łanów, tych folwarków', które nam agenci obiecywali w Ameryce. Roześmiał się i pokazał nam dokumenta, któreśmy pod­pisali, gdzie stało napisane, że za koszta po­dróży obowiązujemy się pracować przez trzy

łata na fermach. Nakazał nam dotrzymać do­browolnie zawartej ugody, jeżeli nie chcemy zgnić we więzieniu. Oj dola nasza, dola! Le­psze było więzienie, jak ta niewola amery­kańska.

I cóż zrobiliście? — dopytywało

kilku.

Pomyśleliśmy, że lepiej pracować na

plantacjach, na słońcu i powietrzu, jak gnić we więzieniu; poznamy tymczasem kraj i język, a potem damy już sobie jakoś rady. Wieziono nas koleją dniami i nocami na kraj świata, i zawleczono na olbrzymie pustkowie, gdzieś­my pod strażą musieli pracować od świtu do późnej nocy, odżywiani źle, pędzeni do roboty batogami i szczuci psami. Kilkoro z nas umarło. Niektórzy uciekali, ale ich połapano, obito i okuto. W kajdanach muszą pracować. Mnie wybatożyli kilka razy, więc powiedziałem so­bie: — albo. albo: albo uda się ucieczka, albo niech mię zatłuką na śmierć, bo już nie mogę wytrzymać! Jakoż nocą uciekłem szczęśliwie, przebrałem się w łachmany i o żebranym chle­

bie po kilku miesiącach przywlokłem się tutaj żebrząc na podróż do kraju.

Czemuż nie najęliście się gdzieś do roboty.

Bo mnie wszędzie poszukają, a gdyby odkryli, wrócą mnie do wysłużenia trzech lat w owem piekle, z którego ledwo ucie­kłem.

Dobrze, żem posłuchał księdza proboszcza, i nie podpisywał takiego cyrografu, jak mi to Chaim radził — rzekł Józek, wysłuchawszy strasznego opowiadania.

Więc i wam radzili bezpłatną jazdę? — pytał Białas.

Oj radzili, radzili — potwierdził Borek i Świerszcz.

Anioł Stróż was strzegł od piekielnej za życia niewoli.

Dobrzeście rzekli, że niby anioł, ustrzegł nas ksiądz proboszcz od rozmaitej nędzy — odezwał się Józek, — bo i w drodze nie wy­zyskali nas, gdyśmy byli pod opieką Towa­rzystwa św. Rafała, i za wolny bilet nie za­przedaliśmy się do plantacyj szpekulantów.

Warto mu za to podziękować i napisać też. żeśmy ledwo ocalili życie podczas jazdy morskiej — dodał Smagała.

Podziękujcie mu nie raz, ale sto razy. Kto nie doświadczył na własnej skórze roz­maitych nędz i boleści, jakieśmy przeszli, za­wierzywszy agentom i naganiaczom, ten pojęcia nie ma o tem, ile złota warta dobra rada.

Nazajutrz posługacz Towarzystwa śwr. Ra­fała odprowadził naszych znajomych na kolej. Kiedy przechodzili około kościoła, wTłaśnie dzwoniono na nabożeństwo. Przystanęli chwilę, słuchając jak tu dzwony dzwonią.

Ładne i duże, — rzekł Piękoś, — ale jakoś inny mają głos. nie taki serdeczny, jak nasze polskie dzwony.

I nie takie jak dzwony w Krośnie — dodał Smagała. — Pamiętacie, jak nam ślicznie dzwoniły, gdyśmy jechali na majówkę? tak, jakgdyby mówiły do człowieka. Och, gdy­byśmy byli ich mowy harmonijnej posłuchali... A przy wyjeździe z kraju, czy nie serdecznie żegnały nas?

Chodźmy na chwilę do kościoła pomo­dlić się — nalegały kobiety.

Był jeszcze czas do pociągu, więc poszli do kościoła. Po krótkiej modlitwie udali się na stację kolei. Tutaj rozstali się. Smagała z Józ­kiem pojechali do Kanady na północ, szukać zajęcia w kopalniach kanfrny; Piękoś z Bor­kiem i Świerszczem udali się do południowych Stanów, gdzie parcelowano lasy i sprzedawano je za bezcen.

J\.ilka kopalń schodził Smagała z Józkiem, ale roboty nie znaleźli. Po długich poszukiwa­niach przyjęto nareszcie Smagałę w jakiejś małej kopalni, ale tylko na trzy dni w tygo­dniu. Józek nie chciał sam włóczyć się po ko­palniach. więc pozostał przy Smagale. Kręcił się po kopalni, rąbał drzewo, wody przyniósł, buty oczyścił i ot za to, kapnęło mu coś nie coś. że mógł się bodaj wyżywić.

Byłto ciężki początek, bardzo ciężki. Nie tak opisywali im przyjęcie w Ameryce agenci kompanij okrętowych. Teraz dopiero przeko­nali się na własnej skórze, jakie to szczęście jest za górami i morzami. W kraju choć za­robek nie wielki, ale człowiek nie czuje głodu i nie jest opuszczonym i osamotnionym. W po­trzebie dopomogą znajomi, a mały zarobek

można szpekulacją powiększyć. Widzieli jak w Ameryce chłop bierze się do sklepu, do szynku, do przedsiębiorstw i faktorstw najroz*- maitszych — dlaczegóż w kraju tę gałęź do­chodów zostawiają żydom i niemcom? Po co wleką się do Ameryki i tu częścią marnieją, albo przekonywują się po niewczasie, że takie same źródła atirobków mogli mieć w domu. między swoimi, o wiele łatwiej i prędzej. Brakło im tylko odwagi i rzutkości do rozpoczęcia interesu.

Józek nie mając stałego zajęcia, był po­sługaczem robotników i pomocnikiem w kuchni Smagałowej. Czasem wysyłano go do miasta po prowianty i trunki. Wywięzywał się z po­leceń sumiennie, więc zyskał zaufanie wśród robotników, płacono mu też nie źle za fatygę. Niektórzy zgłaszali się po objad do Smagałowej. Kobiecina chętnie podjęła się gotowania, bo w ten sposób wobec niesłychanej drożyzny wyżyć mogła jako tako przy małych zarobkach męża.

Gdy pokończyły się starym wiertaczom kontrakta, przyjęto dopiero Smagałę na co­

dziennego robotnika. Józek także dostał się do pompowania. Po roku męki i ciężkiej próby, teraz dopiero mieli to. co opuścili w kraju. Wprawdzie zapłata była większa, ale też i wy­datki były ogromne. Rozważyli więc sobie, że muszlą żyć bardzo skromnie, chcąc złożyć tyle, aby zapłacić zaciągnięte na podróż długi. Kiedy spłacą długi, postanowili składać na powrót do ojczyzny. Niepodobał się im ten kraj. ani ludzie, ani ich zwyczaje i obyczaje. Rok po­bytu w Ameryce przekonał ich o tej prawdzie, że lepszy suchy chleb w kraju, niż pieczeń na obczyźnie.

Nie podobała się innym robotnikom oszczę­dność i wstrzemięźliwość Polaków. W pierw­szym roku nie mieli za co hulać, ale teraz powinni pić z nimi w niedziele, i stracić ty­godniowy zarobek. Namowy a potem szyder­stwa nie pomogły nic. Smagała i Józek byli grzecznymi dla każdego, ale pomni swego celu, usuwali się od pijatyk i grosz każdy składali skrupulatnie do kasy. Po upływie drugiego roku, udało się im zaoszczędzić tyle, że odesłali do kraju pieniądze na spłacenie zaciągniętych

długów. Od dwu lat, po raz pierwszy rozwe­seliło się ich oblicze, gdy oddali pieniądze na pocztę i schowali recepisy do kieszeni.

Gdyby za rok zarobić drugie tyle i ucie­kać z Ameryki — westchnął Smagała.

Nie bójcie się wujku, zarobimy! — upe­wniał Józek. — Będziem pościć, a składać grosz do grosza.

Odtąd oszczędzali sobie nawet na jedzeniu, byle prędzej złożyć pieniądze na powrót. Paliła ich tęsknota za krajem coraz gwałtowniejsza, odkąd przypatrzyli się lepiej Ameryce i prze­konali, że nie jest prawdą to, co o niej opo­wiadają.

Każdego paliła tu gorączka złota, każdy chciał być coprędzej miljonerem. Biedny chciał być bogatym, bogaty jeszcze bogatszym. W po­ścigu za złotem nikt spokoju nie miał. Jeżeli nie udało się uczciwym sposobem zdobyć złota, próbowano dróg nieuczciwych. Robotnik starał się wyzyskać pracodawcę, miejsca nigdzie długo nie zagrzał, lecz krążył od fabryki do fabryki, od miasta do miasta za lepszym zarobkiem, jak sęp za żerem. Kapitalista rzucał się na

przedsiębiorstwa lekkomyślnie, rezykując, że albo zarobi grubo i zostanie miljonerem, albo straci wszystko i będzie żebrakiem. Żaden z nich nie kochał ani ojczyzny, ani narodu, ani religji; nie było dla nich nic świętego, szanownego, uczciwego; — na świecie istniała jedna rzecz tylko — złoto! Ameryka wygodną była im ojczyzną, bo wolno tu było szukać tego złota w sposoby najrozmaitsze.

Smagała z Józkiem obliczywszy, że uskła­dane, a w miastowej kasie złożone pieniądze wystarczą na powrót do ojczyzny, wypowie­dzieli we fabryce służbę. Z dniem wyjazdu ociągali się, chcąc jechać razem ze swymi krajanami. Borek i Piękoś donosili, że wracają także do Galicji.

Robotnicy w kopalni dowiedziawszy się

o zamiarze Polaków, przypuszczali, że dużo naskładali pieniędzy, skoro wracają już do oj­czyzny. W domysłach upewniało ich to, że żyli nadzwyczaj oszczędnie, ubierali się licho i nie pozwalali sobie nigdy na pijatykę.

W tym samym czasie opuszczało fabrykę kilku innych robotników udając się w świat za

popłatniejszą roboty. Nie zaoszczędzili nic, gdyż tygodniowe wypłaty regularnie przejedli i przepili. Mieli więc żal do Polaków, że ci odchodzili z groszem.

W niedzielę udał się Smagała ze żoną do miasta celem kupienia ubrania na drogę i wy­powiedzenia pieniędzy w kasie. Spostrzegło to czterech robotników, którzy dziś właśnie opuszczali kopalnię. Postanowili go obrabować.

Po objedzie jeden z nich wywabił Józka ze szopy, którą zamieszkiwali ze Smagałą, do saloonu na kieliszek whishy. Silna wódka ame­rykańska, rozgrzała go nieco, i rozwiązała mu język. Wygadał się, że uskładał nieco grosza, ale zaledwo tyle, aby zapłacić podróż do oj­czyzny. Dla amerykanina było to wystarcza- jącem. Gdy usłyszał tajemniczy świst, pożegnał Józka i wybiegł ze szynkowni. czyli saloonu.

Chwilę jeszcze siedział Józek w saloonie, poczem poszedł do domu. Jakież było jego zdziwienie, gdy zastał zamek oderwany a w szo­pie wszystko poprzewracane. Rozpatrzywszy się dobrze spostrzegł brak ubrania swego i Sma­gały. Wybiegł na kopalnię, narobił krzyku i jak

umiał po angielsku, objaśnił, robotników i za­czął mówić o dokonanym w ich szopie rozboju. Kilku poszło oglądnąć ich straty, wzruszyli ramionami i rzekłszy kilka słów współczucia i pociechy wrócili do siebie.

Józek był bezradnym. Przypuszczał, że kra­dzieży dokonali odchodzący robotnicy, ale wie­dział z doświadczenia, że złodzieje byli w tym kraju bezkarnymi. Za jego czasów zdarzyło się już kilka kradzieży między robotnikami, ale łotrzyków nikt nie ścigał, ani nie karał. Ame­rykanie mówili w takich razach, że złodzieje zrobili dobry interes, bussines, zbogacili się rozbojem, a nikt ich nie złapał. Każdy w duchu pragnął, aby i jemu udał się kiedy podobny tłusty bussines.

Ugotował wieczerzę i czekał na przybycie iSmagałów. Coś długo nie wracali. Nudziło mu się siedzieć samemu, więc zaniknął jak umiał budę i wyszedł naprzeciw. Długo szedł drogą wiodącą wśród krzaków, aż doszedł do gęstego lasu. który ciągnął się całą milę ku miastu. Zawahał się czy iść dalej. Noc i ciemność lasu przerażały go. Przecież to droga publiczna,

11

ludzie chodzą tędy, czegóż się bać? — po­myślał. Uszedł kilkaset kroków. Nie spotkał nikogo. Kroki jego odbijały się wśród głębo­kiej ciszy przerywanej tajemniczym szumem liści drzew. Przystanął, nadsłuchiwał, nie sły­szał niczyich na drodze kroków. Krzyknął hop! hop! Nie odpowiedział nikt. Jeszcze głośniej zawołał hop! hop! Zdawało mu się. że słyszy odpowiedź Smagały. Ucieszony pobiegł znowu kilkaset kroków i zawołał hop! hop! Teraz usłyszał wyraźny głos swego wujka. Rzucił się w gęstwinę i kierując się wołaniem Smagały, odnalazł go nareszcie. Leża! związany na ziemi, a obok niego związana żona, mając zapchane usta szmatami. Porozcinał sznury, uwolnił ich z więzów i pytał, kto ich napadł i powiązał:

Albo ja wiem kto? — odrzekł zmęczonym głosem Smagała.

Zapewno ci robotnicy, którzy odeszli dziś z kopalni.

Albo ja wiem! Było ich czterech, ale twarze mieli pozasłaniane. Z początku myśla­łem, że ty z niemi idziesz, bo kapotę twoją poznałem.

Ukradli nietylko moją, ale i waszą.

Domyśliłem się tego. Trzech mię opadło z nienacka i powaliło na ziemię. Broniłem się z razu, ale zaczęli mię tak boksować i kuła- kować, że mało ducha nie wyzionąłem. Wie­działem co się święci, udałem więc omdlałego, gdy mię związali i zawlekli w krzaki. Moja kobieta narobiła krzyku. Przypadł do niej czwarty i zwalił kijem tak silnie po głowie, że zalana krwią padła na ziemię straciwszy przy­tomność. Związał jej wtedy ręce i nogi a usta zakneblował. Przywlekli ją z drogi także tutaj.

Poczęli wtedy przeszukiwać moje kieszenie. W pularesie miałem tylko kilkanaście szylin­gów. Klęli i narzekali na małą zdobycz. U ko­biety także nie znaleźli wiele. Wtedy kopnął mię jeden w bok tak silnie, że aż gwiazdy zobaczyłem.

A gdzie są pieniądze?

W kasie miastowej — odrzekłem.

Bodaj cię piekło pożarło — odpowiedział i wrócił do swych towarzyszy. Radzili coś 'chwilę. Narzekali, że w naszej szopie pozabie­rali ubrania, trzeba było lepiej szukać książeczki

kasy oszczędności. Wtem dały się słyszeć głosy i gwizdania na gościńcu. Zapewno inni robo­tnicy wracali do kopalni. To ich spłoszyło więc pouciekali. Bałem się krzyczeć, aby nie zaszty­letowali mię. postanowiłem czekać na innych przechodniów. Głucho jednakowoż było dotych­czas, aż zjawiłeś się ty.

Cóż poczniemy teraz?

Opatrzę swoją żonę, bo coś mi cicho się sprawuje.

Smagałowa uwolniona z więzów7, odzy­skawszy przytomność, zadumała się nad swo­jem nieszczęściem. Krew przyschła jej na ranie, ale niechby opryszek silniej uderzył w głowę, byłby ją pozbawił życia. 1 tegoż dorobiła się w Ameryce? Po to opuszczała cichą ojczyznę, aby tu pastwił się nad nią bezkarnie pierwszy lepszy przybłęda?

Wiertacz wypytywał, czy jej rana bardzo dolega? możeby ją wymyć lub zawiązać? Czy ukradli jej zbóje książeczkę kasy oszczędności?

Sięgnęła ręką za pazuchę i znalazła ksią­żeczkę tam, gdzie ją ukryła. Amerykanie nie znali widocznie zwyczaju naszych kobiet wiej­

skich. gdzie ukrywają swoje kosztowności, te­mu tylko przypadkowi zawdzięczała ocalenie oszczędności zdobytych takiem zaparciem i wy­trwałością. Wstała, chciała iść o własnych si­łach, ale nogi zachwiały się pod nią.

Zaprowadźcie mię do domu. bo nie dojdę sama.

Smagała i Józek wzięli ją ostrożnie za ra­miona. wyprowadzili na drogę i zawiedli do kopalni. Kilka dni następnych przeleżała w sil­nej gorączce, ale organizm młody zwyciężył chorobę, i rana na głowie goiła się pomyślnie.

Teraz nalegała chora, aby coprędzej wracać do ojczyzny. — Lepszy tam chleb ościsty z czarnej mąki, jak bułka biała w Ameryce — mówiła. — Na kolanach wleczmy się do kro­śnieńskiej ziemi, byle odetchnąć spokojem po­między swoimi.

JLnne koleje przebywał Piękoś z towarzy­szami.

Mając, nieco gotówki kupił wprawdzie od Towarzystwa przedsiębiorców na własność wielki szmat lasu z małą chatą, ale pieniędzy nie miał na inwentarz i robotnika. Już przed nim był tu jakiś kolonista, który wziąwszy ten udział na wypłat, pobudował chatę i korczować za­czął las. Obliczył się jednakowoż, że sam nie da rady. uciekł z bydłem zostawiając przed­siębiorcom jako odszkodowanie wykorczowany kawałek poła.

Piękoś nie liczył się ze swemi siłami. On pragnął posiadać folwark i nic więcej. Jakoż urzeczywistnił nareszcie swoje marzenie i aż się rozpłakał z radości, gdy się rozglądnął w ogromie posiadanej ziemi. W dodatku otrzy-

mai konia, kilka korcy ziemniaków i korzec kukurydzy na początkowe gospodarstwo, cze­góż miał więcej żądać od życia? Czuł się tak szczęśliwym i zadowolonym, jak żaden król na świecie.

Wkrótce jednakowoż poczęły zaciągać się chmury na niebie jego szczęścia. Miał trochę ziemniaków i kukurudzy na zasiew, ależ obe­cnie nadciągała zima. czemże wyżyje przez kilka miesięcy? Napisał wprawdzie do Galicji po pieniądze; zanim jednakże nadesłano mu kilkanaście guldenów, zjadł tymczasem kuku­rydzę i ziemniaki, i musiał zaciągnąć dług na życie.

Towarzystwo, które zakupiło za bezcen olbrzymie obszary lasów', chętnie pożyczało pieniądze nawet bez procentu, aby tylko trzy­mać na tych puszczach kolonistów, a tem sa­mem zachęcić drugich do kupna innych działów. Niemającym pieniędzy, dawało ogromne obszary na wypłat, na lat 10. lub 20; wspomagało in­wentarzem, byle tylko korczowali lasy i upra­wiali pola.

Takie działy na 20-letnią opłatę wzięli Borek

i Świerszcz. Nie mieli już ani grosza, więc było im to na rękę, że przez zimę otrzymali od Towarzystwa zapomogę na życie, a na wiosnę kilka korcy na zasiew: Zabrali się żywo do korczowania, ożywieni tą myślą, że po kilku­nastu latach przyjdą w posiadanie tak wspa­niałych obszarów ziemi, o jakich nigdy w Ga­licji nawet marzyć nie śmieli we śnie. Położenie ich było stosunkowo nawet wygodniejszem, aniżeli stanowisko Piękosia, który niby posia­dał swoją własność, ale nie miał co włożyć do ust.

Borek przyzwyczajony w Galicji do regu­larnej ciężkiej pracy, wziął się graeko do ro­boty. i przez zimę wspólnie ze żoną wykor- czowal ogromny kawał pola. Świerszczowi robota nie szła. W Galicji posiadał tylko pół morga pola, który zorali mu sąsiedzi. On po­magał żonie w polu motyką przy sadzeniu ziemniaków lub brukwi, ale najczęściej spędzał czas przy warsztacie krawieckim. Kiedy socja­liści obrzydzili mu stosunki społeczne w Galicji, zapragnął z innymi posiadać folwarki za mo­rzem, wyjechał więc do Ameryki w tem prze­

konaniu, że dość mieć folwark,- aby opływać dostatki, jak pączek w maśle. : Tymczasem w Ameryce trzeba było pracować bardzo' ciężko, aby zarobić na suchy kawałek-’ Chleba. To niepodobało mu się. Po kilku tygodniach za­pału ostygł, i przypatrywał się już tylko pracy swojej żony, od niechcenia jej tylko pomagając. To też na wiosnę miał pod zasiew oczyszczony tak mały kawałek pola, że stanowił zaledwo czwartą część łanu, jaki wyorał sąsiad Borek.

?iękoś ze żoną nie wiele pracowali przez zimę. Czuli się przecież dziedzicami, a nie dzierżawcami, jak ich sąsiedzi. Mieli zresztą kawał wykorczowanej roli, pocóż więc umęczać się piacą. Pisali więc list za listem do Galicji donosząc znajomym o swem szczęściu i o swych posiacłościach. W każdym zaś liście umieszczała Pięko;iowa dopisek, aby uwiadomić dyrektorów^ Korecką o tem. że ona dziś miększą od niej panią, bo dziedziczką obszernego folwarku i lasu, podczas gdy Korecka jest u hrabiego sługą niczem więcej.

Urodzaje w pierwszym roku najlepiej dopi­sały Bekowi. Zebrał tyle, że nie tylko zapłacił

pierwszą ratę, ale schował na zimę dużo zie nmiaków w kopcu, a kukurydzy usypał w szo pie potężny stożek. Świerszcz zebrał nie wiele, nie miał czem opłacić Towarzystwu raty, za­grożono mu więc wydaleniem. Piękoś miał także bardzo mało, ale pocieszał się tem, że do wiosny dożyje, a nikt go nie wypędzi z jego dziedzictwa. Piękosiowa dowodziła sąsiadom, jakąby ona była panią, gdyby miała robotni­ków na zawołanie, jak w Galicji. Na to odpo­wiadał jej z przekąsem Świerszcz, że on po­trafiłby udawać pana jeszcze lepiej, gdyby robili za niego drudzy ludzie.

W zimie pracował nad karczunkiem tylko Borek ze żoną. Świerszcz i Piękoś odpoczywali, nie mieli też na wiosnę wiele pola do sadzenia. Przyciskał ich zewsząd niedostatek. Pisali po pieniądze do Galicji i do Kanady do Srragały, ale zewsząd odmowną otrzymali odpcwiedź. Po niewczasie zrozumieli, że nie dość j«st po­siadać ziemię, aby mieć z niej dochód, trzeba ciężko samemu pracować, albo mieć dosyć pieniędzy na zapłacenie za pracę rajemni- kom.

Borek na swym łanie miał tak dużo roboty, że ledwo ze żoną podołał jej na wiosnę. Prze­ciążenie pracą nie wyszło mu jednak na dobre. Sam wysechł jak szczypa, a żona nabawiła się ciężkiego zapalenia płuc. Męczyła się przez kilka tygodni, wreszcie uległa chorobie i zam­knęła oczy na obczyźnie.

Śmierć żony była klęską dla Borka. Sam gospodarstwa tak wielkiego prowadzić nie mógł. a nająć nie było kogo do pomocy na tej puszczy. Zgryziony i strapiony oznajmił To­warzystwu, że chętnie dział swój odsprzeda, gdyby się trafił jakiś nowy dzierżawca. Jaknż niedługo czekał. Przybył niemiec. a zobaczy­wszy pole porządnie obrobione, kupił ów dział od Towarzystwa na własność, a Borkowi wró­cił za ratę i za zasiewy 70 dolarów.

Myślał teraz o powrocie do ojczyzny, gdzie pozostawił dwoje dzieci na łasce krewnych. Pieniądze otrzymane może wystarczyłyby na podróż, czemże jednakowoż zapłaci dług za­ciągnięty? Namyślił się zostać kilka miesięcy, ażby zarobił jeszcze tyle, ile wynosił dług w kraju.

Świerszcz, który umiał czasami wpływać ha przekonanie Borka, nakłonił go. że został przy nim i pomagał mu w pracy. Po upływie miesiąca pytał Borek, jaką zrobią ugodę? Czy wynagrodzi mu za pracę gotówką, czy też jakąś częścią zbiorów.

■— A to za co? — odezwrał się zdziwiony Świerszcz.

Za moją pracę. Wiesz przecież że długi mam w kraju, i muszę je spłacić.

Jaką ty twardą masz głowę, mój przy­jacielu! Uczę cię przez lat kilka, że my socja­liści dzielimy się wszyskiem po bratersku. Ty mi dajesz swoją pracę, a ja daję ci za to je­dzenie. Czegóż ci trzeba więcej. Owszem gdy­byś dobrym był socjalistą, tobyś sam powinien dać mi połowę swojej gotówki, aby i ja po­siadał tyle dolarów co i ty.

A dlaczegóż ty mi nie chcesz dać po­łowy zbiorów i połowę swojego działu, stoso­wnie do swoich nauk.

Widzisz, dla tej prostej przyczyny, że na moje imię kontrakt jest zrobiony. A potem, że lepiej jest, gdy jeden jest pan w domu

i jedna komenda. W końcu, ja więcej potrze­buję na życie od ciebie...

Jeżeli potrzebujesz więcej, to pracuj także więcej, mój przyjacielu. Pierwrej prawiłeś mi zawsze o socjalnej równości i sprawiedli­wości, dziś chcesz wszystko dla siebie, a mnie każesz się zadowolnić tylko tem, że mi dasz jadło i to nędzne. Byłem głupcem, gdy pierw wierzyłem twoim słowom; przywlokłem się tu­taj. zeszedłem nie potrzebnie na nędzę, i stra­ciłem żonę. Teraz przekonałem się dowodnie, co wart aj ą twoje zasady i jak obłudnie chciał­byś mię wyzyskiwać. Bywaj zdrów, a ja pójdę w świat szukać pracy takiej, z której nietylko wyżywię się, ale jeszcze coś na długi odłożę.

Opuścił Borek przewrotnego nauczyciela socjalizmu, i po długiem szukaniu znalazł pracę w Chicago. Jest tu wielu polaków od dawna osiadłych, mają nawet swoje szkoły i kościoły własne, w których pracują polscy kapłani. Rozpłakał się chłopisko, gdy usłyszał w kościele polskie pieśni i polskie kazanie. Zdawało mu się na chwilę, że nie jest opuszczonym sierotą wśród obcych ludzi, że kawałek polskiego

kraju spadło na stepy i puszcze amerykańskie. Kiedy jednak bliższą zawarł znajomość z ro­dakami. przypatrzył się ich życiu, stosunkom i zapatrywaniom, ścisnęło mu się serce z bolu.

Straceni dla narodu, straceni — powie­dział sobie. Ogarnęła polaków, podobnie jak innych w Ameryce gorączka złota. Złoto stało się ich bożyszczem, i celem jedynem w życiu. Wobec tego głównego celu, narodowość i wiara zeszły na drugi plan. Pierwsze pokolenie sku­pia się jeszcze w polskiej parafii z tej tylko przyczyny, że znajduje pomoc i oparcie między swoimi. Drugie i trzecie pokolenie umiejąc po angielsku i znając dokładnie miejscowe sto­sunki, nie potrzebuje już pomocy polskiej pa- rafji, traci więc łączność ze swoimi, traci mi­łość narodowych ideałów, zarzuca polski język a przez mięszane małżeństwa lub przynależąc do innojęzycznej parafji, — amerykanizuje się i tonie w morzu innych narodowości. Utrzymać polską odrębność jest dla nich rzeczą przykrą i trudną. Jest to mebel stary, nieużyteczny, a zachowanie go w poszanowaniu za kosztowe. Pozbywają się go więc co prędzej, aby im nie

zawadzał. I na toś ty ojczyzno miła wychodo- wała swoje syny i córki, abyś nie miała z nich ani pociechy ani pożytku! Wypiastowałaś ich i odkarmiła, a oni porzucili cię, zostawili twą ziemię na lup żydom i niemcom, język twój zarzucili, zamieniwszy go na angielski, hiszpań­ski lub niemiecki. Syn gdy się zbogaci wraca do rodzica i do swej mateńki ubożuchnej i po­wiada im — oto swoją pracą i rozumem zdo­byłem majątek, korzystajcież i wy z niego na starość! A który to polak wrócił z Ameryki do ojczyzny z miljonami i ratował ją od nędzy i upadku?... Który wykupuje ziemię od żydów

i niemców? Który nauczywszy się handlu

i przemysłu za granicą, zakłada w kraju fa­bryki, warsztaty i handle na wielką skalę? Oj biednaś ty macierzo, boś wychowała sobie samych niewdzięczników.

Pierwej wśród puszcz bezludnych czuł Bo­rek tęsknotę za ojczyzną, ale teraz w mieście wśród amerykańskich polaków, czuł gwałtowne pragnienie, i gorączkową żądzę powrotu do kraju i do swoich. Rozum jego nie uczony w szkołach, ale bystry, patrzył na świat trzeźwo,

a serce nie zepsute odczuwało w lot. to. na co drudzy potrzebowali dłuższego doświadczenia. Za żadną cenę, nie mógł się pogodzić ze za­patrywaniami amerykańskich rodaków, składał więc chciwie dolary, aby coprędzej wrócić do kraju.

To prawda, że nie jest całkiem dobrze u nas — mawiał — ale w Ameryce jest zu­pełnie źle. A chociaż w Galicji trzeba nie je­dno poprawić, to na to mamy rozum, abyśmy dp tej poprawy stosunków społecznych godzi- wemi dążyli środkami, ale tu — poprawić nie można niczego, a ratunek jest chwilowy. Jedni znajdują przedwczesny grób przez nędzę, nie­powodzenie i oszustwo szpekulantów. — dru­dzy usypiają w złotym grobie i przepadają dla narodu na wieki.

Czułem ci ja pewne niedostatki i braki w Galicji, dlatego uczepiłem się nauki socjal­nych demokratów, myśląc, że oni ludowi niosą zbawienie; tymczasem przekonałem się, że to nieprawda. Kaprale od socjalistów wojują dzi­siaj nie dla dobra ludu, ale dla dobra własnego. Chcą oni zająć posady i majątki dzisiejszych

panów, a kieruje nimi samolubstwo i zazdrość. Wobec tego wolę starych panów, jak nowych. Potem mówiono mi. że zbawienie dla chłopa w Ameryce, gdzie leży złoto po ziemi, i czeka tylko na człowieka, aby się schylił i podjął je. Widzę ja teraz, że i to kłamstwo. Na złoto trzeba tutaj ciężej pracować, niż w kraju, a nie ma się tych wygód, przyjemności i opieki, jaką mamy wśród swoich. Dobrze poradził nam ksiądz proboszcz, aby nie wyprzedawać się zupełnie w kraju, jechać na próbę, i nie brać dzieci ze sobą. Kto nie odciął sobie tyłów w kraju, z pewnością prędzej lub później uciekać będzie z Ameryki. Ale lepiej zrobił ten, kto nie puszczał się na próby, nie tracił na próżno zdrowia, sił i pieniędzy, i nie rezy- kował życia.

Po kilku miesiącach otrzymał Borek list od Świerszcza, w którym opisywał mu swój stan opłakany. W jesieni Towarzystwo zabrało mu całoroczne zbiory, twierdząc, że nie wystarczają one na pokrycie zaległych dwóch rat. Z chaty nie wyrzucono go wprawdzie, ale polecono przez zimę pilnie korczować las, jeżeli chce

12

się utrzymać przy swym dziale. Drzewem ani ziemią, nie mógł się przecież odżywiać, błagał więc Borka. aby wyszukał mu jakąkolwiek pracę. opuścili swój dział i obecnie pracują obydwoje u niemca kolonisty, ale robota po­trwa u niego czas krótki.

Borek przewidywał, że państwo Świerszcza

i Piękosia potrwa nie długo, nie był więc zdziwiony jego listem. Miał głęboki żal do niego, gdyż Świerszcz przyczyną był wszelkich jego nieszczęść, odłożył więc w pierwszej chwili list jego na bok, zostawiając go własnemu ro­zumowi. Później jednakże żal mu się zrobiło, że jedna polska rodzina zmarnieje znowu w Ameryce. Wypytywał więc między znajo­mymi, czy nie ma jakiej pracy dla rodaka. Po długiem szukaniu znalazł nareszcie miejsce no­cnego stróża w małej fabryce. Płacono tam nie wiele. W zimie była to przykra służba, lecz w każdym razie można było mieć stały zarobek. Bezzwłocznie doniósł o tern Świer­szczowi, pożyczył mu nawet pieniędzy na kolej.

We dwójkę teraz radzili w wolnych chwi­lach nad powrotem do ojczyzny. Smagała i Jó­

zek pisywali do nich regularnie, układając się co do czasu, w którym mogliby powracać ra­zem, tak jak razem przyjechali.

Na wiosnę powiększyło się ich grono. Pię- kosiowie zjadłszy przez zimę zbiory całoroczne zp swego folwarku, nie mieli czem obsiać

1 obsadzić pola. Pożyczać już im nikt nie chciał, sprzedali więc swoją posiadłość niem- foin. Nie stracili na niej, ale i nie zarobili nic, przyjechali zaś do Chicago w tej nadziei, że Borek znajdzie i dla nich jakieś zajęcie w mie­ście. Żal im było wydać otrzymane pieniądze na powrót do kraju, bo nie różowa czekała lf,h tam przyszłość. Zaciągnęli wysoki dług na swoją realność, a z czegóż będą go mogli Wypłacić ?

Trudno jednakowoż było o zarobek, długi frigc czas mieszkali Piękosiowie na łasce u Borka. Żona Świerszcza już od marca cho­dziła do zgarnywania błota i czyszczenia ulic, aby coprędzej uskładać potrzebne pieniądze na powrót do kraju, więc postarała się teraz

o przyjęcie Piękosiów do roboty magistrackiej Przy zamiataniu ulic. Lepszy rydz, jak nic;

chwycił więc Piękoś ze swoją, żoną za miotły

i poszedł na ulicę zgarnywać prochy i śmiecie-

Miałam być dziedziczką i jeździć karety w Ameryce, tymczasem zeszłam na ostatnią żebraczkę. która zamiata gościńce i zgarnuje błoto. — Tak biadała Piękosiowa, kiedy wie­czorami wracała do domu.

Ja także miałam folwark — odpowiadała na to Świerszczowa — ale cóż miałam z niego za wygodę? Praca na śmierć, i głód w dodatku- Dziś szczęśliwszą jestem i bogatszą, gdy za­robkuję miotłą i łopatą.

W miarę, jak przychodziła do zdrowia ^magałowa. nalegała na męża coraz natarczy­wiej, aby wracali do ojczyzny. Zdawało się Nieszczęśliwej, że wszędzie czyhają na nią zbóje. a każdy amerykanin jest złodziejem, który chce odebrać jej ciężko zapracowany Rrosz, a zaoszczędzony z takiem zaparciem

1 odmawianiem sobie niezbędnych nawet rzeczy. Napisał więc Smagała do Borka. że z Józkiem opuszcza wkrótce kopalnię, i przed św. Micha­lin będzie już w Nowym Yorku. Odszukać go może w Towarzystwie św. Rafała. Chociaż Nauczył się nieco języka angielskiego i dałby sobie teraz już sam rady w Ameryce, ale 2awsze lepiej mu schronić się pod opiekę swiatłych i uczciwych ludzi.

Borek zaoszczędził tyle, że starczyło mO na podroż i zapłacenie zaciągniętego w kraju długu, coś mu nawet jeszcze nadwyżki zostanie, nie namyślał się więc długo, i wypowiedział służbę we fabryce. Świerszcz i Piękoś mieli zaledwo tyle, że pokryć mogli koszta podróży- namyślali się, czy wracać, czy jeszcze pozo' stać dłużej. Zmogła ich jednak tęsknota Z‘l krajem. Nadto przez zimę nie było potrzeba tylu robotników do czyszczenia ulic. ilu w lecie- możliwem więc było, że zostaliby znowu bt’z zajęcia, przejedli zebrane oszczędności i n*1 długo odcięli sobie powrót do ojczyzny. WV' brali się więc w podróż do Nowego Yorku- skąd regularnie co tydzień odchodzą okręt3 do Europy.

Serdeczne było powitanie rodaków po t-rzed1 latach rozłąki. Doświadczyli wiele, ale nauczyć się przez ten czas jeszcze więcej. W jednei*1 zgadzali się wszyscy, że nie masz jak ojczyzn*1'

Opowiadali sobie długo i szeroko przygody jakie ich spotkały. Jeden żałował drugiego A choć Piękoś i Świerszcz ciężko zawinili le' nistwem, że spotkał ich zawód, przykrości i

ledwo tyle mieli grosza, aby zań powrócić do kraju ojczystego, mimo to drudzy znaleźli i dla niob życzliwe słowo współczucia. Taka to już polska natura, że i grzesznikowi przebacza, nie chcąc jego zguby.

Za pośrednictwem Towarzystwa świętego Rafała kupili bilety do Bremy. Okręt odcho­dził dopiero za kilka dni do Europy. Paliła ich jednak niecierpliwość: oni chcieliby zaraz, w tej chwili jechać, i opuścić ziemię amery­kańską. w której obiecywano im złote góry, kłamiąc i przesadzając w opowiadaniach. Co- dzień chodzili nad morze i tęsknie spoglądali ku wschodowi, uprzedzając myślą tę chwilę, kiedy nareszcie wybiorą się w podróż. Pierwsza podróż morzem bardzo przykre pozostawiła w ich umyśle wspomnienia. Niech się dzieje, co chce: — mówili jednak. — byleśmy tylko bliżej byli naszego kraju.

Tam gdzie kołyska nasza stała, tam niech i grób nasz będzie, — mówił Sma­gała.

Tam mogiły naszych ojców i dziadów' —■ westchnął Józek sierota.

Tam nasi bracia i krewni, którzy nie opuszczą, człowieka w biedzie — rozumował Piękoś.

Tam polskie słowo i polska pieśri roz­lega się w około — dodał Borek. — Wyjdziesz na wieś, mówią, po polsku; pójdziesz do miasta, mówią po polsku; zaglądniesz do kościoła, do szkoły, do urzędu, wszędzie mówią po polsku. Zdaje ci się, że nawet drzewa, lasy i pola polską oddychają piersią, że dzwony i wiatry polskim przemawiają, językiem, że także Pan Bóg i Święci mówią do ciebie po polsku.

Tam i zarobek łatwiejszy — westchnął Świerszcz.

Mogę ci zaręczyć sąsiedzie. — rzekł Borek — że w ojczyźnie nawet cep i siekiera są lżejsze! Kiedy ja się w domu tak ciężko spracowałem, jak w tej przechwalanej Ame­ryce? A byłem syty, zdrów i mocny. ] kobie­cina moja żyła i nie chorowała nigdy.

Oj prawdę mówicie — potwierdzały Piękosiowa i Smagałowa.

A wiatr porywał każde ich słowo, każde

westchnienie i uniósł po morskich falach hen do ojczyzny.

Nareszcie nadszedł upragniony dzień i go­dzina odjazdu. Kiedy po raz trzeci odezwała się gwizdawka i okręt począł odbijać od brzegu, przeżegnali się nasi znajomi, i poczęli śpiewać ..Serdeczna Matko“. Chyba nigdy lepiej nie rozumieli znaczenia słów tej pieśni, jak teraz na morzu. Bo też skruszonem sercem błagali Alarji, Królowej Polskiej Korony, aby szczę­śliwie skończył się czas ich tułaczki.

Po długiej i męczącej podróży, kiedy zo­baczyli podróżni brzegi Europy, okrzyk radości wydarł się z ich piersi. Jeszcze dwie godziny, a okręt zawinie do portu — pouczali ucieszo­nych ludzi marynarze.

Chciałem cię jeszcze raz zobaczyć przed śmiercią, ojczysta ziemio moja, ale czeka mię tam nędza i głodowe konanie. Żegnaj mi. i otul nah cichym grobem na swych brzegach!

Tak mówił jakiś ubogi niemiec. Popatrzył na żonę, posyłając jej ostatnie spojrzenie po­rozumienia i pożegnania, pochwycił obok sto­jącego synka, rzucił w morze, poczem sam

skoczył za nim we fale. Żona jego pochwyciła kurczowo gapiącą się córeczkę, wyrzuciła ją z okrętu, i sama za nią rzuciła się w bezdenną otchłań. Fale zamknęły się nad nieszczęśliwymi, a podróżni wydali okrzyk zgrozy i przerażenia nie mogąc przeszkodzić samobójstwu. Kapitan kazał zatrzymać natychmiast okręt i spuścić łódź ratunkową, w nadziei, że może które wy­płynie na wierzch. Daremne oczekiwanie! Po­wierzchnia morza drgała drobneini falami, jak gdyby płakała nad śmiercią zatopionych. Wodne głębiny pochłonęły ludzkie ofiary bezpowrotnie

i zwrócić ich już nie chciały. Po długich ocze­kiwaniach daremnych, okręt puścił się w dal­szą podróż.

W czasie podróży rozmawiał niemiec ze swymi ziomkami, i skarżył się na zawód jaki go spotkał w Ameryce. Przed kilku laty sprze­dał swoje pole w Prusiech i pojechał ze żoną szukać lepszego szczęścia w Ameryce. Za mało iniał pieniędzy, aby rozpocząć porządną gospo­darkę w Ameryce; gdyby ich miał więcej, nie potrzebowałby znowu Ameryki, bo i w ojczy­źnie swej z kapitałem mógłby dokazać czegoś

więcej. Podróż ze żonę i dziećmi kosztowała go zbyt wiele, mało mu więc zostało pieniędzy na kupno fermy. Rozpoczął dzierżawę, ale nie mógł sam dać rady, a nająć nie miał za co. Puścił się na zarobki. Nie szło mu jednak nigdzie, chociaż w kilku miejscach próbował szczęścia. Przeklinał dzieji. w którym dal się namówić do emigracji, i dzień, w którym sprze­dał swoją realność. Do kraju nie miał po co wracać. Napisał do krewnych o pożyczkę. Za przysłane pieniądze kupił bilet dla siebie i żony. Dzieci wziął mu kapitan z łaski, pod warunkiem, że kiedyś za nie zapłaci. Chciał jeszcze raz zobaczyć ojczyznę swoją i umrzeć. Zobaczył ją i rzucił się w morze. Był Jutrem, nie miał głębokiej wiary prawTdziwej. Rozumował, że tak długo żyć warto, póki sie człowiekowi szczęści na ziemi. Nie umiał cierpieć.

Sinagałowa załamała ręce. —■ Jakie szczę­ście. żeśmy posłuchali księdza proboszcza i nie wyprzedali się w kraju. Teraz mamy chociaż do czego wracać, i pod własnym dachem znaj­dziemy schronienie.

Słuszne wasze słowa, — potwierdził

Borek. — gdybyśmy odcięli sobie powrót do ojczyzny, musielibyśmy zejść na poniewierkę w Ameryce, i wysługiwać się byle komu za jakąbądź płacę, aby żyć.

W Bremie nie długo zabawili nasi znajomi. Pędziła ich tęsknota do rodzinnego kraju, nie myśleli więc o odpoczynku. Poszli do Towa­rzystwa św. Rafała podziękować za- opiekę do­znaną dwukrotnie, kupili bilety na kolej, i naj­bliższym pociągiem odjechali przez Kraków do Krosna.

Serce biło im jak młotem, gdy zbliżając się rankiem do stacji, poznali krośnieńską oko­licę. Nareszcie zatrzymał się pociąg. Ciężko im było wysiadać z wagonu, jak winowajcom. Wyszli powolnie i oglądając się jeden na dru­giego. wzbitej kupce szli ku miastu. Nogi jakoś im ociężały, i wrastały w ziemię. Stawiali nie­pewne kroki i milczeli.

Rozmyślali teraz nad tem. z jaką fantazją i pewnością siebie przed trzema laty wybierali się w świat. Przyrzekali sobie, nie wrócić wię­cej w te strony — a jednak na obczyźnie płakali za niemi, i ciągle stały im one przed

oczyma. Marzyli wówczas o bogactwach i do­statkach w Ameryce, przekonali się jednako­woż tara, że prawdziwe dostatki i wygody zostawili tutaj, lekkomyślnie je porzucając. Mówili wtenczas, że w ojczyźnie źle. a do­świadczyli, że na obczyźnie jeszcze gorzej. Cóż dziwnego, że ciężkie i ponure myśli, chód ich uczyrniły ciężkim?!

W połowie drogi ku miastu stanęli nagle. Z wieży farnej odezwały się dzwony wzywa­jące wiernych na modlitwę, i one to przeniknęły serca wychodźców. Łzy puściły się im z oczu.

Zdawało się im, że głosy całego narodu zakute w spiż tych dzwonów przemawiają do nich serdecznym tonem: że matka ojczyzna wita zbłąkanych synów, robi im wyrzuty, ale przebacza zarazem. Głos tych dzwonów mówił do nich językiem takim jakimś swojskim, tak serdecznym, a tak zrozumiałym, jak dźwięk mowy ojczystej. Rozumieli każde jego słowo, każdą myśl, każdą radość i ból, każdy jęk i westchnienie. W spiżowej harmonji dzwonów słyszeli głosy swych krewnych i braci, swych bliższych i dalszych, głosy całego narodu.

Z miłymi dźwiękami mięszała się woń łąk i pól, zapach lasów i gór. otaczały ich piękne i od dzieciństwa znane, okolice. Nic więc dziwnego, że ogarnęła ich rzewność i radość taka, która zarazem jest holem serdecznym i łzy wyciska.

Ach jak tu pięknie, jak miło na rodzin­nej ziemi! — przerwał pierwszy Borek uro­czyste milczenie. — Widzieliśmy piękne kraje i bogate miasta: olbrzymie puszcze Ameryki i rozległe łany, ale gdzież im się równać z na­szą ojczyzną?

Tam ginęliśmy, jak kropla wody w mo­rzu bezdennem, jak ziarnko piasku w ławicach nadbrzeżnych Wisłoka ■— rzekł Smagała — a tu czujemy się częścią w tej całości, ogniwami łańcucha, który narodem nazywamy.

—■ Nie ma co mówić, piękniej tu jest. jak za morzami — dodał Piękoś. — I słońce jakoś jaśniej tu świeci, i miasto jakieś weselsze wy­gląda. i Wisłok zrozumiale mruczy i szemrze w takt pieśni dzwonom.

Skończyli dzwonić, pójdziemy do ko­ścioła podziękować Bogu za szczęśliwy powrót — rzekły kobiety.

Była to propozycja wyjęta niejako z pod serca każdemu. Ruszyli więc wszyscy ku go­tyckiej farze, która opodal stanęła na wzgórzu, dzierżąc niejako w swej opiece miasto i oko­licę. Kiedy weszli pod wysokie sklepienia świątyni, ujrzeli kapłana przy ołtarzu i usłyszeli pieśń polską, której towarzyszyły poważne akordy organu. Zmogła ich znowu rzewność. Padli na kolana i ucałowali z przejęciem zie­mię. Zdawało się im. że polska ziemia bierze ich znowu w swoją opiekę. Teraz nareszcie po burzach i utrapieniach kilko!etnich, czuli się bezpiecznymi w ojczyźnie. Tu im żyć. tu umierać!

Pomodliwszy się w kościele, ruszyli do ro­dzinnej wioski oddalonej o milę drogi.

xur.

Zi dumą i zaciętością w sercu wybierali się wychodźcy ze swego sioła w świat. Obie­cywali sobie nigdy tu nie powrócić i zadziwić znajomych znalezionymi za morzeni dostatkami. Teraz powracali upokorzeni, zgorzkniali dozna­nymi zawodami, mądrzy nabyłem doświadcze­niem, z pospiechem rozbitków, którzy pewni są- że tu znajdą ocalenie.

Nareszcie dobili się do wioski i spoczęli pod rodzinną strzechą. Odetchnęli spokojniej. Na oko nie odmieniło się nic przez czas ich nie­obecności, ale w sercach i umysłach mieszkań­ców nastąpiły wielkie zmiany. Po części wpływem rozumnym księdza Wincentcco. po części wskutek listów otrzymanych od wy­chodźców z Ameryki, przekonali się ludzie, że

wszędzie jest szczęście, gdzie człowiek chce pracować. A więc nie grymasić, nie burzyć się w tej myśli, że w innych krajach lepiej jest i bez pracy znajdziesz wygodę i dostatki. A je­żeli człowiekowi dolega coś rzeczywiście, wtedy na drodze legalnej może i powinien się starać

0 poprawę wszelakich niedogodności.

W południe kto tylko miał czas. biegł do wychodźców, aby zobaczyć ich po tylu latach rozłąki, i z ust ich usłyszeć prawdziwą wiado­mość o zamorskich krajach. Że tam cudów nie ma, i złoto nie leży kupami na drodze, jak opowiadał Chaim i agent, o tem już wie­dzieli z listów poprzednio pisanych, ciekawi jednakże byli dowiedzieć się. jakie koleje prze­chodzili w Ameryce?

Mówcie, tylko prędko — nalegał Karol Zamecki na Smagałę zaraz po przywitaniu się. — Coście tam robili? jak wam się wiodło,

1 czy wrócicie tam napowrót? Bo Chaim twier­dzi, że w listach kłamaliście, a teraz wróciliście po to. aby się wyprzedać zupełnie i na zawsze wyjechać do Ameryki.

Mogliśmy i przez listy dokonać sprze-

13

dąży naszych realności, czy opłaciłoby się ro­bić tak wielkie wydatki na podróż?...

I ja tak samo myślałem — dowodził gadatliwy Zamecki, — ale żyd chciał się nawet, z nami zakładać, że prawdę mówi.

Niech on tam jedzie zdrów, my drugi raz już nie puścimy się za morze. Dosyć nam tych przysmaków. Byliśmy wprawdzie w Ame­ryce, ale dusza nasza została w ojczyźnie. Ciągle myśleliśmy i rozmawiali o naszej wiosce i o naszym kraju. Chwałaż-ci Panie, żeśmy na­reszcie do niej powrócili.

Mówcież jednak, jakie tam zarobki w kopalniach, czy więcej płacą aniżeli u nas?

Płacić, płacą więcej, ale też życie kosztuje tam drożej. A potem nie łatwo tam znaieść pracę... Trzeba czekać, gło­dować.

Ale gdy się raz znajdzie zajęcie to już jest stałe...

I to nie. Dobrze się trzeba zasługiwać dyrektorom, aby cię nie napędzili. Kiedy zaczniesz dorabiać się i oszczędzać, ściągasz na siebie nienawiść robotników, a wtedy nie

pewnym jesteś życia i mienia. Nie chcę ja znać takiego kraju...

Inaczej witała Józka Marysia, która po­wróciwszy z miastowej służby, służyła teraz w szkole.

I cóż, ty nie masz cylindra, ani lakiero­wanych bucików? — pytała zdziwiona.

A ty nie chodzisz w kapeluszu i ręka­wiczkach?. ..

Kapelusza nie mam, ale został mi z mia­stowej parady gorset. Tylko widzisz Józku, nie chodzę w nim, bo to głupi wymysł mody; uciska piersi, i zawadza przy robocie.

A ja przywiozłem sobie z Ameryki ze­garek. Patrz jaki masywny, można nim tłuc orzechy. Zyskałem cośkolwiek więcej, aniżeli tv w mieście. Obydwoje jednakże, kiepskie porobiliśmy interesa. Ja nie zostałem panem, a i ty nie przerobiłaś się na panią.

Et, daj mi spokój z tem państwem. Była to jakaś choroba, która mię trapiła kilka lat, ale wyleczyłam się z niej nareszcie. Pomyśl sobie, że wysługiwałam się jakiejś urzędniczce przez cały rok na to, aby mię wystroiła po

miastowemu. Tymczasem dała mi ona jakiś stary kapelusz, którego ani na głowę nie wło­żyłam. Porzuciłam ją i nową znalazłam panią- która obiecała nareszcie ociosać ze mnie chłop­ską powłokę, a przyoblec w pańską. Z początku zdawało mi się, że była mi życzliwą, i gdy wypłacała mi kwartalną zasługę, radziła, abym sobie kupiła to lub tamto. Ale ja nie była taka durna, aby jej słuchać. Sprawiałam sobie takie same rzeczy, jakie widziałam u jej córki. Taką spódniczkę, taki sam gorset, szalik takiego sa­mego koloru. W końcu kupiłam w tym samym sklepie taki sam kapelusz, jak miała jej córka. Piekło spadło wtedy na mnie. Otrzymałam po­tężny policzek i naukę, że miotła dla mnie, nie kapelusz, a sługa nie powinna stroić się tak samo, jak córka pani dobrodziejki. Może tam i ma słuszność, ale ten policzek wyleczył mię. Zostawiłam gospodyni ów kapelusz, któn' ją tak raził, wróciłam na wieś. i powiedziałam sobie, że pańskie stroje nie dadzą mi szczęścia- a przyniosły już utrapienia dosyć. Nie chce wyróżniać się teraz od drugich dziewuch, i jest mi dopiero z tein dobrze.

Cieszę się Maryś. żeś nareszcie zmądrzała. Ja dochowałem ci wierności, a gdy znajdę robotę, a ty mię zechcesz, poślę do ciebie, swatów.

Jakiś ty dobry Józku — rzekła Maryś onzv spuszczając. — Ale. ale. ja tu stoję i ga­wędzę. a czas ucieka. A tylko na chwileczkę wyprosiłam się od pani...

To powiedziawszy frunęła lekkim krokiem ku szkole, szczęśliwa że zobaczyła ukochanego Józka, i usłyszała od niego radosną nowinę.

Borka żałowali wszyscy, gdy się dowiedzieli

o śmierci jego małżonki. Pytali co jej było? Dlaczego zachorowała? Czy nie było dla niej ratunku?...

Wycieńczyła ją praca, a zjadła choroba — mówił żałośnie Borek. — Zawiozłem ją raz do lekarza, i leków nabrałem w aptece, ale wy­męczony organizm nie mógł zwalczyć; choroby. Ot, tyle zyskałem w Ameryce. Straciłem dobrą żonę. a sam zapracowałem się i zeschłem n:i skwarczek. Przywiozłem dzieciom po niej ró­żaniec i książkę do modlenia. Tyle będą miały pamiątki po swej matce...

Czy to prawda, że tam tanio kupi pole. albo i bez pieniędzy dostanie go na wypłat? — pytali inni.

Prawda zupełna. Ale człowieka nie do­staniesz do pomocy, i sam musisz pracować za konia, za wołu i za siebie. Kiedy zachorujesz, to zgiń. Podczas choroby żony musiałem pil­nować niebogiej. tymczasem gospodarka prze­padała. Zostałem sam. znowu nie mogłem sobie dać rady i w polu i w domu. Oto raj amery­kański. Jechać tam bogaczom na robienie inte­resów. ale biedaka zje dwa razy cięższa praca.

Kto ma pieniądze, to i w ojczyźnie może robić rozmaite interesa. po co mu Ameryki...

Alboż biedacy nie mogą u nas brać się do handlu i szpekulacji? — rozumował Borek. — Widziałem ja w Ameryce jak biedni chłopi prowadzą sklepy, szynki, biorą w akord roboty przy budowach mostów gościńców lub kamie­nic. Dlaczego u nas nie biorą się do takich zajęć, lecz zostawiają je żydom i niemcom.

Prawdę mówicie sąsiedzie. — Już i my teraz zmądrzeli i zaczęliśmy puszczać się na takie interesa. Za staraniem księdza proboszcza

wzięło pięciu gospodarzy dostawę szutru do gościńca powiatowego. Założyliśmy kasę liaif- feisena; kto ma zaoszczędzony grosz, niesie go tam; kto potrzebuje, pożycza. Wreszcie wziął ksiądz na siebie karczmę, ale z tą jakoś nie idzie. Siedzi na niej Kołotek i narzeka dziwu­jąc się. jak żyd mógł mieć zarobek, płacić raty. i składać majątek. Jemu na raty nie starczy.

Niech szpekuluje przy tem. jak robił Chaiin...

A może prawdę mówicie...

Świerszcz i Piękoś nie Aviele umieli opo-

Aviedzieć ciekawym o Ameryce. Im było wszę­dzie źle; w kraju źle, za morzami źle. Nauki i doświadczenia w czasie wychodztwa nie na­byli wiele. Oskarżali los. że im nie poszczęścił, zapominając, że sami byli sprawcami złego losu.

Nazajutrz wychodźcy poszli do kościoła, a po Mszy św. wstąpili na plebanję. Chcieli wiedzieć, co im powie ksiądz proboszcz i wczo­raj słyszeli, co mówili znajomi i sąsiedzi. Xie posłuchali jego ostrzeżeń przed trzema laty; czy ich teraz potępi, jak to uczynili niektórzy? Odchodząc żegnali go; powróciwszy należało

przywitać i podziękować za udzielone na drogę rady. Ileż to nieszczęść ominęli, trzymając się ich ściśle...

Jakże się macie, Mospanie, — zaczął wesoło ksiądz Wincenty, dodając ducha przy­byszom z za morza.

Dziękujemy — odrzekli, całując go w rę­kę; — i źle i dobrze...

A jadąc twierdziliście, że po za grani­cami naszego kraju będzie tylko dobrze.

Oj, bokami nam wyłaziło to „dobrze”. Obełgali nas, okpili, oczarowali... albo my wiemy co się nam stało, żeśmy tak uparcie uwierzyli rozsiewanym pogłoskom.

Był między apostołami jeden niewierny Tomasz, nic dziwnego, że w mojej parafji zna­lazło się was więcej niewiernych. Sw. Tomasz przekonał się naocznie o opowiedzianej mu praw'dzie, podobnie i wy przekonaliście się. że nie tak łatwo zgartywać złoto w Ameryce, jak kłamią agenci i naganiacze okrętowych towa­rzystw. Sądzę, że teraz ze św. Tomaszem na­wrócicie się, Mospanie, i będziecie lepiej kochać swój naród i swoją rodzinną ziemię.

Ciągle myśleliśmy o niej. Clioó w osta­tnich miesiącach mieliśmy lepsze zarobki, ale nie smakowało nam tamto życie. Lepszy barszcz w ojczyźnie, jak kawa za morzem.

Roześmiał się ksiądz Wincenty.

No. Mnspanie. kawę możecie sobie zrobić i w Galicji, ale ja sam często jadam barszcz, bo zdrowszy i nie rujnuje nerwów. Widzę jer dnak. żeście nabrali trochę rozumu i doświad­czenia w obcych krajach. Kosztowało to jednak za drogo. Mospanie, straciliście dużo pieniędzy, dużo zdrowia, dużo sił; czy tylko zysk pokryje straty ?..,

Oj nie pokryje — jęknął Borek, a za nim Smagała ze żoną...

Słyszałem coś o tem. Mospanie. Umarła Borkowa, szkoda jej, dobra była gospodyni, dobra matka.

Mnie o mało co nie zabili z człowie­kiem — odezwała się Smagalicha. — Z osta­tniego oszczędzaliśmy na powrót do kraju. Zwietrzyli to łotrzyki i chcieli obrabować, a gdyśmy się bronili, próbowali zabić.

Przysłowie powiada, że smagają konia

batem, który lepiej ciągnie. Napracowaliście się więcej od drugich, a w dodatku spotkały was różne krzyże, Mospanie. Trzeba się poddać woli Bożej, i dziękować, że skończyło się na tern — a mogło być jeszcze gorzej.

Myśmy się także spracowali, a nie do­robiliśmy się niczego — wtrącił Piękoś, a za nim Świerszcz. Chcieli widocznie, aby także ich pożałował ksiądz Wincenty. Wiedział jednak proboszcz, jakimi byli oni pracownikami. Za­myślił się i rzekł:

Przeszliście ciężkie koleje, ale z własnej woli i z własnej winy. więc narzekać nie macie prawa — Mospanie. Zyskiem człowiek zwać musi, gdy nie popadł we większą szkodę Dziękujcie Bogu, że was przyprowadził szczę­śliwie pod rodzinną strzechę, uporządkujcie swoje interesa, i ze zdobytem w świecie do­świadczeniem zabierzcie się do pracy. Bądźcie dla drugich przykładem, zachętą i nauką.

Odeszli wychodźcy z plebanji, pokrzepieni na duchu. Ten, który odradzał im wyjazd.

*) Jan Kochanowski.

groził i przestrzegał, ten nie potępił ich. Polecił uporządkować interesa i zabrać się do pracy. Postąpili więc według otrzymanej rady.

Smagała, Borek i Józek pozapłaeali długi i jeszcze im coś na zimę pozostało. Piękoś i Świerszcz nie mieli grosza dla dłużników. Dobrze, że im na powrót starczyło.

Czekał na tę chwilę Chaim. Straciwszy' dzierżawę karczmy, pobudował szopę na swoim polu pod lasem, i tam się przeniósł chwilowo. Rozumował tak, że chłop nie potrafi szynko- wać i musi stracić, zwłaszcza, że on pokryjomu będzie sprzedawał wódkę taniej. Wówczas z try­umfem wróci do karczmy. Kiedy zaś dowiedział się. że wychodźcy do wsi powrócą, cieszył się naprzód, że odkupi od nich pola. które we wsi leżały. Pobuduje się na nich. założy wtedy sklepik i będzie dalej prowadził rozmaite szpe- kulacyjki. Przypuszczał nie bez podstawy, że wychodźcy wrócą bez pieniędzy: gdyby się im dobrze działo w Ameryce, toby tam pozostali na zawsze. On nie rozumiał, że n. p. BorUa i Smagalę mogła pędzić do powrotu miłość rodzinnej ziemi, miłość ojczyzny.

Jakoż po części nie zawiódł się na swych obliczeniach. Do karczmy dokładał ksiądz Win­centy. a Piękoś i Świerszcz nie mieli czem spłacić długów i narosłych procentów.

Uderzył najpierw do Piękosia. ofiarując się kupić całą realność. Ten jednak obawiał się, bo eóżby wówczas robił? Zostałoby mu kilka­naście setek, to prawda, ale we wsi niczego kupić nie można, każdy chowa pole dla swych dzieci, a na drugą wieś przenosić się nie miał ochoty.

Panie Piękoś, nu. ja wam radzę jako stary przyjaciel. Sprzedajcie swoją realność zawczasu, aby was nie zlicytowali i nie wy­rzucili na śmiecie, a nek!

Zaciągnę pożyczkę w kasie Raffeisena, i zapłacę długi.

Robić nowy dług. aby zapłacić stary dług, to nie jest żadne gospodarstwo. A potem ta nowa kasa. nu. ona sobie całkiem z prze­proszeniem głupia. Ona się pyta, czy dłużnik porządny człowdek, czy pobożny, czy rzetelny... To nie ma sensu. Ptracjuszowi powinna kasa prędzej dać, aby go prędzej zlicytować i za­

robić na nim. Nu. powiedźcie pani Piękosiowa. czy nie mówię prawdę?...

Jak powinna szpekułować kasa tego nie wiem. ale że ja gruntu nie sprzedam to więcej jak pewne. Na stare lata nie pójdę ja już na tułaczkę. Dosyć mam Ameryki, — odpowiedziała żona Piękosia.

Nie mogąc tą drogą trafić do celu. zbunto­wał Chaim dłużników Piękosia. aby go naci­skali. Pomylił się jednakowoż. Ksiądz proboszcz poradził Piękosiowi sprzedać jeden mórg pola dłużnikom, a pozostać przy reszcie realności. Za mórg ogrodu leżący we wsi. otrzymał ty­siąc złr. i w ten sposób poratował się prędko nie potrzebując sprzedawać reszty gospodar­stwa.

Nie udało się z Piękosiem, ale musi się udać ze Świerszczem — pomyślał Chaim. On ma więcej długów, jak warta jego chałupa razem z polem, płotami i rowami.

Pies bardzo ujadał przed chatą Świerszcza nie chcąc do niej dopuścić Chaimka. Wyszedł do sieni właściciel zobaczyć na kogo pies szczeka.

Dzień dobry gospodarzu, dzień dohrv — wołał z daleka były karczmarz, chcąc prze­krzyczeć psi wrzask. — Możebyście zamknęli so­bakę. bo ja mam taką delikatną bekieszę, że ona ze strachu przed psiemi zębami popęka. Chciałem z wami pogadać o ważnych interesach.

Świerszcz zamknął psa do komory i wpro­wadził żyda do izby. Chaini powiedziawszy kilka słodkich słówek gospodarzowi na temat, jako on najmądrzejszy człowiek ze wsi. powi­nien był zrobić największe szczęście ^ Ame­ryce, wystąpił wprost z propozycyą kupna realności.

Az jakiego powodu miałbym pozbywać się swej własności? — zapytał zdziwiony Świerszcz.

Nu, to wy tego nie rozumiecie? Rozma­wiałem z waszymi dłużnikami. To coście im winien, bez procentów nawel, przenosi wartość waszej posiadłości. A ja wam nasuwam dobry interes. Wy sprzedacie mi swoje maleńkie go­spodarstwo, weźmiecie gotowe pieniądze, i gro­sza nie oddacie dłużnikom. Na czein was będą poszukiwali?...

Namyślał się krawiec, wreszcie rzekł: — możnaby tak urządzić tych bogaczy", ale chaty i gruntu nie sprzedam. Cobym ja potem robił na świecie?

Och gospodarzu, jakieście wy przywieźli ze sobą małe serce... Taki majster jak wy, gdy dostanie tyle gotówki na łapę. to idzie do miasta, otwiera sklep, warsztat, i robi grube interesa.

Jestem ja krawcem dla chłopów, nie dla panów. Miastowej odzieży szyć nié umiem, więc za pół roku zbankrutowałbym i stracił pieniądze. A potem co? zabić zęby w ścianę?... Przymierałem już głodem dosyć w Ameryce, nie po to wróciłem ja do ojczyzny.

—■ Nie patrzcie tak czarno w przyszłość, panie majster, żyją jeszcze socjaliści, oni wam dopomagać będą, dadzą pensję miesięczną...

Znam ja trochę bliżej socjalników, i wiem co na nich dotąd zyskałem... Kilkanaście szkla­nek piwa!... a wiele to straciłem czasu dla ich interesów? A czy potrzeba mi było tej włó­częgi po Ameryce?... Zleś się wybrał mój Chaimku. Nie złapiesz mię na socjalną plewę,

i nie uwierzę ci już drugi raz, że morze jest, takie gęste, jak kwaśna śmietana...

Nu, niech ono sobie będzie takie rzadkie jak słodka serwatka, na co wam wlazło do głowy morze? My mamy teraz ważniejszy in­teres przed oczyma. Czy mam wam dopomódz okpić dłużników? Czy sprzedacie swój dom z polem?

Nie. nie sprzedam.

Hm... — zamyślił się1 żyd... — Nie gnie­wajcie się panie majster, ale wy jesteście za­wzięty jak ten pies, co leży na sianie, i ujada na krowę. Sam go jeść nie może. a krowie ukąsić nie da. Wspomnicie kiedyś moje słowo. Lada dzień wyrzucą was dłużnicy na śmiecie, i co wtedy będziecie robili?

Teraz powiedzieliście pół prawdy, a pół kłamstwa.

Jaka prawda, jakie kłamstwo?

Prawdą jest. że jako pies będę bronił zażarcie swojej chaty przed każdym, bo dziś wiem co wrart swój dach i zagon ojczysty. Ale nie myślcie, że pies przez głupotę nie da ze­żreć krowie siana. Miękko mu na niem leżeć,

a gdyby mu krowa zjadła, musiałby spać na twardej ziemi. Otóż ja taką wygodę mam w swojej chacie, jakiej nie znalazłem na całem święcie. Rozumiecie to? Kłamstwem zaś jest, że mnie wyrzucą na śmiecie... Pies nie dał krowie ukąsić siana... Uczynię podobnie i ja...

Nu. zobaczymy — rzekł złośliwie Chaim i wyszedł.

Zaglądnął do jednej, to do drugiej chaty, w których mieszkali wierzyciele Świerszcza, nastraszył ich, że tenże potajemnie chce sprze­dał- swoją realność, należy więc coprędzej uprzedzić go, i postarać się o licytację. Zanie­pokojeni wierzyciele zebrali się razem i adali się do krawca, żądając oddania długu lub sprzedania pola z wolnej ręki. jak to uczynił Piękoś. Świerszcz spraszał się z razu. później stanął okoniem.

Nazywacie mię socjalnikiem — mówił — otóż ja wam wytłumaczę, dlaczego realności swej nie sprzedam, i nie oddam wam długu. Słuchajcież. Stary porządek świata wali się, a nastaje nowy. Dawniej kto więcej pracował, więcej zaoszczędził, ten posiadał więcej i mógł

14

swój majątek przekazać dzieciom. Dzieci bez żadnej zasługi stawały się bogalemi. Teraz czy kto będzie więcej pracował, lub więcej oszczędzał, musi podzielić się z drugim, aby posiadał tyle tylko, ile jego sąsiad, który pra­cować nie może. lub pracować i oszczędzać nie chce.

Głupia to nauka — odezwało się kilka głosów. — Wtenczas nikt pracować nie zechce i wszyscy będą żebrakami.

Wprowadzimy dlatego przymus do pracy, jak 11. p. we wojsku. Wójt będzie wyznaczał robotę jednemu, a drugiego uwolni, skoro uzna to za stosowne.

Jeszcze ten głupi porządek nie przvszedł na świat, więc oddaj nam tymczasem pieniądze a nie bałamuć głowy.

Wyście powinni starać się przyspieszyć te chwile i zacząć odemnie. Wy macie więcej, ja mam mniej. Podzielcie się ze mną. a będzie mi zaraz lepiej na świecie.

Kochany socjalniku. ty masz chatę i pół morga ogrodu — rzekł Krakoś. Są jednak w naszej wiosce komornicy, którzy ani chaty.

ani roli nie mają,. Podzielże się naprzód z nimi, a wówczas my podzielimy się z tobą.

Dobrze mówicie sąsiedzie. — powtórzyli inni, — podzielno się ty z komornikami swoim majątkiem.

Tego uczynić nie mogę, najpierw dla­tego, że wy nie chcecie dzielić się ze mną; a potem, to co ja mam. to mam dla siebie i drugiemu nie dam. Nauczyłem ja się w Ame­ryce cenić, co to znaczy mieć coś swojego... Co to za potęga. Co to za przyjemność.

Aha! tak kręcisz teraz, przyjacielu? No, mądryś ty, ale my jesteśmy trochę mądrzejsi od ciebie. Podamy cię do sądu, zlicytujemy i zfantujemy aż do koszuli...

Odeszli. Krawiec spoglądał za nimi zdzi­wiony. Zmądrzeli jakoś nasi chłopi, pomyślał, nie dadzą się zatumanić socjalną plewą fraze­sów. Po chwili namysłu, powziął jakieś nagłe postanowienie.

Wy chcecie być mądrzejszymi odemnie — dobrze, — rzekł do siebie — ale ja będę najmądrzejszym z pośród was. Pójdę ja do księdza proboszcza. Nie dał on tu nikomu

zniszczeć w siole, to i mnie nie pozwoli zli­cytować.

Jakoż nie pomylił się w swych rachunkach. Ksiądz Wincenty polecił kasie Raiffeisena wziąć w zarząd ogród krawca, i wypłacać większych dłużników, a dla niego wystarał się o zajęcie przy kopalni, tak że mógł z otrzymywanej pensji wyżyć przyzwoicie. Wieczorami dość mu pozostało czasu do przykrawania kapot i kamizelek, które wyszywała znowu jego żona. Dochód z tego źródła obracał na opłacanie drobnych długów, tak zwanych parszywych.

Dotrzymał słowa. Bronił jak pies zażarcie swej posiadłości, i starał się ją coprędzej oczy­ścić z długów.

Smagała został również zaraz przyjętym do kopalni, z większą nawet, pensją, jaką po­bierał dawniej. Przypatrzył on się w Kanadzie nowym sposobom wiercenia amerykańskiego, pożytecznym i pożądanym więc był dla ko­palni nabytkiem.

Tylko Józek nie mógł się doprosić żadnej roboty. Z powodu dawnego zatargu Marysi z dyrektorową, nie był teraz dobrze widzianym

w kopalni, tembardziej, gdy twierdził, że pani Korecka skrzywdziła jego narzeczoną, nabijając jej głowę wielkiem pań>twem.

Nie długo jednakoAvoż trapił się chłopczysko. Kołotek ciągle skwierczał księdzu proboszczowi za uszyma i dziękował za dzierżawę karczmy.

Skoro ci ciężko. Mospanie. idźno do Józka i spytaj, czyby on nie zechciał cię za­stąpić. Pozbyłbyś sic zaraz kłopotu.

Poszedł Kołotek do Józka i wrócił z nim razem ucieszony na plebanję. W kilku słowach ugoda została zawartą i zaraz wieczór objął Józek szynk na siebie.

Młody, energiczny, obywały w ś\\ iecie. wziął się z zapałem do nowego zajęcia. Zaraz w pierw­szym tygodniu wyłapał Ohaimka na sprzedaży wódki i zaskarżył. Wkrótce drugi i trzeci raz wyłowił kontrabandę i przeciął żydowi prędko źródło nieprawych dochodów.

Za mało jednakowoż zajęcia miał z trafiką i ze szynkiem, gdyż dzięki pracy pasterskiej księdza proboszcza, ludność rzadko używała wódki, a piwa nie wiele. Począł więc prowa­dzić sklepik. Z początku na małą skalę, a gdy

zobaczył, że ludność chętniej u niego kupuje niż w mieście, zaciągnął pożyczkę w kasie Raiffeisena. i powiększył handel.

Piękosiowa pisząc z Ameryki do znajomych jak sobie przypominamy, poleciła im uwiado­mić dyrektorową o tem, że jesl dziedziczką folwarków i wielką panią. Teraz w odwecie kazała znajomym pani Korecka zapytać Pięko- siowej. gdzież są te folwarki, gdzie owa osła­wiona kareta? Ile takie przycinki napsuły krwi Piękosiowej. nie potrzebujemy dodawać. Zdo­była się jednakowoż na rozsądną odpowiedź:

Powiedzcie tej pani. że byłam dziedziczką w Ameryce na stu kilkunastu morgach, a w Ga­licji jestem teraz dziedziczką prawie na czte­rech morgach. Lepiej mi jednak smakują tutej­sze kawałki, jak amerykańskie łany. W każdym razie byłam i jestem dziedziczką. To moja duma, że mam kawał polskiej ziemi.

i

I\.sięże proboszczu, jestem niepocie­szony. złamany, zrozpaczony... Moja poprawa, moja praca, wszystko na nic!

Tak mówił Bolesław siadając, a raczej rzuca­jąc się bezsilnie na sofkę. Przygnębienie i ciężką boleść widać było na jego twarzy. Ksiądz Win­centy spojrzał na swego wychowanka uważnie, zakłopotał się nieco i zapytał:

Cóż się stało? Mospanie. Dostałeś tele­gram. pismo ze sądu. napędzili cię z fabryki, czy co innego?

Wszystko to głupstwa... drobiazgi.

Wczoraj wyskakiwałeś do powały z wiel­kiej uciechy, dziś mażesz się. jak sztubak.

Wczoraj... tak wczoraj byłem szczęśliwy... pewnością i nadzieją. Dzisiaj owoce dokonanej pracy kilkoletniej zostały, ale nadzieja pierzchła,

jak mgła poranna. Wczoraj wróciliśmy obydwaj ze sądu. gdzie dokonaliśmy wykupna drugiej połowy Pomianówki z rąk żydowskich. Lejlniś puścił się na oszustwa w handlu z Arołami. kupcy wystawili na licytację jego posiadłość, no i ja ją kupiłem. Oszczędzałem gorliwie pra­wie całą pensję i dzierżawę z połowy folwarku, otrzymałem nagrody za wywiercenie ropodajnej studni dwa tysiące, miałem więc tyle. że mo­głem uratować rodzinną posiadłość płacąc naj­wyższą cenę ponad oferentów żydów. Ozvż nie miałem cieszyć się z tego? Naprawiłem winę ojca. poprawiwszy wprzód swój charakter. Wobec narodu spełniłem ciążący na mnie obo­wiązek. mam zabezpieczoną przyszłość i pole do dalszej pracy pożytecznej krajowi, radowa­łem się więc jak dziecko, zwłaszcza że radość opromieniała nadzieja, że teraz będę się mógł oświadczyć o rękę ukochanej Ludwini.

A dzisiaj, cóż się zmieniło? Mospanie.

Dzisiaj oświadczyłem się o jej rękę i nie przyjęła mię.

A to dlaczego?

Albo ja wiem! Powiada że jest biedną

a ja bogaty: że jest mieszczanką a ja szlachci­cem; że ludzie mogą robić jej zarzut intere­sowności: że mogą zatruć nasze małżeństwo wytykaniem, iż bogato mogłem się ożenić z jakąś szlachcianką, i tem podobne głupstwa...

To wcale nie głupstwa, to bardzo roz­sądne obawy. Mospanie.

Taaak...? Więc i ksiądz proboszcz prze­ciwko mnie występuje? Wszyscy dzisiaj uwzię­liście się na mnie?

Małżeństwo jest rzeczą ważną i poważną, ciężkie nakłada obowiązki na ludzi, powinni więc naprzód dobrze obliczyć swe siły, aby później nie trapić się wzajemnie, nie narzeka«'*!

Wszystko obliczyłem, i dlatego z oświad­czynami zwlekałem aż do dzisiaj. Przyszłość materjalną mam zapewnioną. Pannę Ludwinię kocham nie przelotnem upodobaniem, ale pra­wdziwą miłością. Muszę przyznać się otwarcie, że kiedy tu przybyłem byłem niestały, nerwo­wy. płochy. Dwoma eusrlami niejako trzymał mię ksiądz proboszcz w ryzach. Później jeden <mgiel stanowiła miłość. Panna Ludwinia umiała zachęcać mię do wytrwałości wśród przykrości

nowego zawodu, i często przypominała wyższe obowiązki narodowe. Jeżeli tem. czem jestem, zawdzięczam księdzu proboszczowi, wielką je­dnakże w tem zasługę ma także i Ludwinia.

Rozumiem, że szanujesz ją i wdzięcznym jesteś za to, Mospanie. ale i ona słusznie przy­puszcza, że kiedyś później może jakiś kusiciel zatruć wam życie dogadywaniem, że mógłbyś się bogato ożenić. Wszystkie możliwości lepiej naprzód rozważyć.

Ani majątek, ani tytuły nie dają mał­żonkom szczęścia. Oni sami wspólną pracą, jednakowymi przekonaniami, wzajemną życzli­wością i jednym życia celem stwarzają sobie szczęście i zadowolenie, o tem wiem dobrze. U księdza proboszcza nauczyłem się przesta­wania na małem i tej zasady, że człowiek po­winien mniej wydawać aniżeli zarabia, jeżeli chce z pożytkiem pracować dla narodu. Żeniąc się z dziewczyną ubogą ale rozumną i praco­witą, nigdy nie będę potrzebował cudzych bo­gactw na marnotrawne życie, owszem spodzie­wam się, że razem pracując, będziemy składać bogactwa. Posagiem nie zaimponuje mi żadna

panna. Że wreszcie ja jestem szlachcicem a ona mieszczanką, cóż to ma do rzeczy? Przecież widzimy, że często żeni się mieszczanin ze szlachcianką, lub szlachcic bierze mieszczankę. Ot i nasz hrabia Karol ożenił się z mieszczanką, i daj Boże aby wszyscy żyli tak przykładnie i szczęśliwie. Dla każdego szlachcica pierwszem jest przykazaniem, aby żenił się tylko z polką, mniejsza o to z jakiego stanu; a potem aby na równi stała z nim ona, wykształceniem i mi­łością narodu.

Czemuż tego wszystkiego nie powiesz Ludwini, Mospanie?

Mówiłem jej to wszystko, nic jednak nie pomogło. Niedowierza mi, i przypuszcza, że mogę zmienić później dzisiejsze przekonania. Cała moja przyszłość świetlana zburzona. Po cóż ja pracowałem, po co pokutowałem i oszczę­dzałem w tej myśli, że przy jej boku znajdę spokój i szczęście, kiedy ona odtrąca moją rękę?

Staraj się ją przekonać o swej stałośc-i. a wtedy zmieni swoje zdanie o tobie.

Więc znowu praca, czekanie, nowe tru­dy... A ja myślałem, że jestem już u celu.

Całe życie nasze jest takiem. Mospanie. Nawet wtenczas. kierly człowiek sądzi, że do­konał wszystkiego i stanął u celu. otwiera się przed nim nowe pole pracy. I dobrze jest. że tak jest. Praca aż do »-robu uszlachetnia czło­wieka. bez pracy jest on nieużytecznym pa>o- żytem. Cierpienie dodaje mu hartu i godności.

Więc będę pracował i cierpiał...

Cieszy mię to postanowienie. Mospanie.

Ksiądz Wincenty pomyślał trochę przecha­dzając się po pokoju, poczem rzekł:

.Rozważając twe opowiadanie, przychodzę do wniosku, że panna Ludwinia nie powiedziała nieodwołalnego wyroku, że jej twój charakter, zasady lub osoba, nie podobają się: waha się tylko, czy wobec mogących zdarzyć się tru­dności znajdzie w tobie szlachetnego człowieka, wyższego ponad drobiazgowe rachuby... Staraj się ją przekonać o tem.

Rzeczywiście, nie pomyślałem nad tem. A więc jeszcze jest dla mnie promyk nadziei, jeszcze nie wszystko stracone...

Staraj się po tej nitce dojść do upragnio­nego celu. Mospanie.

Jesień coraz szybszym krokiem zbliżała się ku końcowi. Ogołociła drzewa z liści, a przy­mrozkami złamała wysokie trawy i badyle, które dumnie głowę do góry trzymały. Ziemia straciła swą różnobarwną krasę, i tylko ciemno­zielone szpilkowe, laty. rozsiadłe po Karpackich górach dodawały" jej uroku. Zimno stawało się coraz dotkliwsze.

Ohaim nie mógł dopalić się w swej na prędce skleconej szopie pod lasem. Trząsł się od zimna przeklinając patryotyzm polski, który" sprawcą był jego niepowodzeń. Jak to on so­bie żył szczęśliwie i mieszkał cieplutko w kar­czmie. kiedy to chłop zapijał się. za procent od pożyczonej dziesiątki żywił mu cały rok cielę, lub dawał st.ajanko pola do użytku?! Ubierał się wówczas w atłasowe jupice, żywi! rybkami i białymi kuglami. i nabijał kieszeń pienądzmi. A teraz jakie głupie nastały czasy. Chłop przepijać zarobku nie chce, sam bierze się do handlu, szynkowania i przedsiębiorstw, a nawet kawałka pola na postawienie chaty we wsi żaden za drogie pieniądze nie waży się odsprzedać, twierdząc, że na to nie pozwala

mi jakaś miłość ojczystej ziemi. Próbował najrozmaitszych intryg, sposobów i sposobików wypróbowanych na chłopach — wszystko nie przydało się na nic. Chłop zmądrzał; ziemię swoją trzyma dla dzieci, gdy bezdzietny, od­daje ją krewnym, a skoro musi — sprzedaje ją swoim polakom. Ten osioł Józek nie po­zwala mi przemycać wódki, za kilkakrotne udowodnione przekroczenie płacić muszę kary. pieniędzy nikt pożyczać na lichwę nie chce. mając jakąś chłopską kasę na usługi, więc cóż właściwie będę ja tu robił, z czego żył? Gdyby nawet Salomon wstał z grobu, i chciał obełgać i wyszachrować coś na tych chłopach, którzy wzięli się za ręce i stoją murem, nie potrafiłby swoim delikatnym rozumem okpić ich i kupić stajanko pod chałupę... Cóż dopiero ja. ja biedny Chaim?

Rozważywszy dokładnie swoje położenie i swoje widoki, przyszedł do przekonania, że musi sprzedać nabyty przed kilku laty kawałek pola. gdy jeszcze nie przybył na probostwo ksiądz Wincenty. Obecnie żył z uzbieranej dawniej gotówki, nawet pola nie chcieli mu

chłopi obrabiać za wyższy najem. Szedł więc szybkim (lo ruiny krokiem, i musiał ratować się zawczasu. Ogłosił sprzedaż swej posiadłości z wolnej ręki. Kupców zjawiło się kilku. Za­płacili mu trzy razy więcej, aniżeli on dał przed laty. w dodatku darowali mu szopę, i drzewo z niej zawieźli bezpłatnie do miasta.

Wyjeżdżając na zawsze ze wsi. tak życzył jej mieszkańcom na pożegnanie:

Otrząsam proch z moich nóg na wasze głowy. Niechaj każda drobina stanie się zarazą, i zatruje wasz rozum głupotą, abyście nie wie­dzieli co złe, a co dobre, co to jest polak, a co żyd. Niech chciwość i łakomstwo ogarnie wasze serca, abyście za kilka centów nadpłaty szli do żyda na robotę, a za kilkanaście złr. nad­wyżki sprzedawali jemu domy i pola. Niech was ogarnie kołowacizna hulacka i zaniknie poczucie narodow e. abyście potracili majątki i w pokorze wysługiwali się żydom, których Jehowa postawił panami nad polskiem plemie­niem. A jeżeli nie będziecie znosić u ciorpli- wości naszego panowania i jarzma żydowskiej niew oli, niech każdy pyłek stanie się młyńskim

kamieniem. spadnie na wasze głowy i pozabija was jako marne szczenięta. Wysłuchaj mojej modlitwy Jehowo, i spuść ogień siarczysty na tych zwarjowanych polskich patryotników, którzy zabierają się dopiero teraz do ratowa­nia swego narodu...

Tak modlił się Chaim na odjezdnem z wdzię­czności za to, że kilkanaście lat tuczył się pracą polskiego chłopa wraz ze żoną i dziećmi, i że przewrotnymi drogami dorobił się w tej wsi majątku.

Ale Bóg nie wysłuchuje modlitw zawziętych i mściwych ludzi, więc Oliaim Kratzenmachcr na darmo czekał na spełnienie swych próśb i życzeń.

Dla księdza Wincentego było najwyższą nagrodą obywatelskiej nad ludem pracy, gdy się dowiedział, że żaden chłop nie dał się sku­sić niesłychanie wysoką ceną. ale z pobudek patryotycznych nie sprzedał polskiej ziemi człowiekowi obcemu narodowością i wiarą.

Z nowym rokiem otrzymał Bolesław Po­mian propozycje objęcia niewielkiej kopalni, oddalonej o mil kilka, w samoistny zarząd.

Pensja była dwa razy wyższa, a nadto pewien procent od dochodów. Myśl samodzielności obok wielkiej pensji, uśmiechała się mu. więc przy­obiecał objąć ofiarowaną mu posadę, i podzię­kował za dotychczasowe miejsce.

Ksiądz Wincenty wróciwszy z wizyty z pa­łacu. oznajmił Pomianowi, że hrabia Karol nie ma nic przeciwko temu, owszem wystawi jak najlepsze polecenie, ale jest mu bardzo przykro, że opuszcza jego kopalnię.

Bolesław zamyśli! się. i zmieni! pierwotno postanowienie.

Xie chcę robić przykrości hrabiemu. On mię przyjął do >wej kopalni na praktykę, tu nauczyłem się pożytecznego zawodu, który mi daje utrzymanie i stanowisko w świecie, tu odzyskałem moralne zdrowie i ujrzałem wła­ściwy cel życia,— nie chcę więc być niewdzię­cznym, i pozostanę tu nadal.

Gdy się dowiedziała o tem panna Ludwinia, pozbyła się swoich obaw, co do charakteru Bolesława.

Człowiek, który ma tak delikatne po­czucie honoru i taktu, człowiek, który potrafi

15

być wdzięcznym, pomimo, że materialną, po­nosi stratę, — człowiek taki dzielny ma cha­rakter. można mu zaufać, i powierzyć mu swoje losy, bez obawy zawodu i gorzkich roz­czarowań.

Teraz oświadczyny Pomiana, zostały przy­jęte. Bolesław wyprosił sobie ślub jak najprę­dzej. jeszcze w tym karnawale, ale w Krośnie Kiedy był na rozstajnych drogach żywota usłyszał po raz pierwszy harmonijną muzykę krośnieńskich dzwonów i zrozumiał ich mowę. Teraz gdy wydobył rodzimy folwark z rąk żydowskich, i łączyć się miał z ukochaną osobą wieczystymi śluby, w tej ważnej chwili chciał słyszeć znowu ich głos. ich śpiew, ich upomnie­nie na dalszą drogę żywota.

Józek rozgospodarzył się na dobre w kar­czmie. Nie stękał i nie narzekał, że nie ma skąd płacić rat, jak jego poprzednik. Zapo­biegliwy i pilny, prowadził codziennie ścisły rachunek dochodów i rozchodów, i wiedział, że interesa jego stoją dobrze. Grzecznością, usłużnością i uczciwością jednał sobie ludzi, więc chętnie u niego zaopatrywali się w po­

trzebne im towary. Myślał dopiero na wiosnę żenić się. Skoro jednak doniesiono mu, że panna ze szkoły wychodzi za mąż. posłał za­raz swaty do swojej Marysi, która dotąd słu­żyła jeszcze u nauczyciela.

Niech w szkole będą naraz dwa wesela i niech obydwa śluby z naszej wsi błogosławi ksiądz Wincenty, przy spiżowych dźwiękach dzwonów krośnieńskich!

Gospodyni na plebanji miała teraz dużo do gadania. Opowiadała każdemu, kto zaglądnął do kuchni, że to ona „wychowała“ pana Bo­lesława na człowieka, i teraz wypuszcza go ze swrej opieki, gdyż się żeni. Nie każdy chciał słuchać tych przechwałek poczciwej gderalskiej, czekała więc zawsze na tę chwilę, kiedy zjawi się Janek, aby przed nim wygadać się do woli, powtarzając dwa razy dziennie jedno i to samo w kółko.

Już wiem o tem, wiem ■— rzekł raz zniecierpliwiony Janek.

Aha, już słuchać nie chcesz o mojej pracy, o moich zasługach. Taka to wdzięczność ludzka na tym świecie, mój Boże. A ja przecież

i ciebie razem z paniczem chodowała; z nie­dołęgi, niedojdy, zrobiłam chłopa...

Dawaliście mi jeść, bo Jegomość kazał...

Oj ty tumanie! Jeść a jeść, to wielka różnica. Jak kucharka nieczysto i niesmacznie gotuje, to ludzie chorują z takiego jedzenia. Czyby to druga gospodyni potrafiła wychować was tak. że teraz panicz bierze pannę Ludwinię ze szkoły, a ty będziesz na wriosnę zdatnym do wojska?...

Ja tam tego nie rozumiem dobrze, ale to widzę, że gdzieindziej ludzie żyj^ bez wa­szego gotowania, a chłopcy żenią się, i biorą ich do wojska...

Żyją. ale jak żyją? Czy jedzą tyle masła, tyle jaj, jak u nmie? czy widziałeś, aby na jakim folwarku zabielali barszcz śmietaną, jaki ja tobie podaję? Gdzieindziej gospodynie cho­wają masło i śmietanę na sprzedaż, kupują sobie kulczyki... pierścionki...

Toć wam je panicz kupił...

Ja też dlatego nie żałowałam mu masła, ale mogłam sobie jeszcze oszczędzać trochę na chusteczkę... Druga toby z pewnością tak zro­

biła, ale ja miałam dla niego i dla ciebie taką życzliwość, jak matka.

Tak się dużo przechwalacie, a ja widzę, że naszemu parobkowi dajecie lepiej jeść, jak mnie. Jak t.u przyjdzie druga gospodyni, zoba­czę wtenczas, która z was jest lepsza kucharka.

Gdyby Janek rozburzył gniazdo szerszeni, nie byłby ich tak rozgniewał, jak gospodynię, wiadomością o drugiej kucharce.

A to ma tu przyjść inna gospodyni? Może tyś księdza nabuntował. żeby mię napę­dził? Pewno wy wszyscy zmawiacie się na mnie i skarżycie przed Jegomością... Ot.mn się doczekała wdzięczności od służby na stare lata, i to za to, że wam barszcz zaprawiam śmietaną, pęcak maszczę słoniną!...

Rozpłakała się starowina. Jankowi żal się zrobiło gospodyni, choć nie pojmował, ozem ją mógł tak zmartwić. Przystąpił do niej po­kornie. jak dzieciak, który czuje swoją winę, pocałował ją w rękę i rzekł:

Nie płaczcie gosposiu, bo ja wam prze­cież niczego złego nie uczyniłem. Przed Jego- mością nigdy na was nie skarżyłem, może tam

inni tak robili, o tem nie wiem. A jak wrócę z wojska, a wy tu jeszcze będziecie, to wTas zaproszę na starościnę na swoje wesele.

Słowa Janka uspokoiły gospodynię, a za­proszenie na starościnę zamiast ucieszyć, roz­śmieszyło :

Ty niedołęgo, jeszcze cię do wojska nie wzięli, a już mówisz o żeniaczce. Czy ty my­ślisz, że takiego hołysza zechce która dzie­wucha?

Spodziewam się, że mię zaasenterują, bom setny chłop, o to się nie boję; a jaką, poczciwą dziewczynę, to mi przecież poszukacie. Znacie mię, żem pracowity, posłuszny i spo­kojny parobek. Jak u Jegomości nie będę słu­żył, to mię panicz weźmie do kopalni. Poczci­wemu słudze, nie dadzą panowie zginąć, tego jestem pewny w zupełności.

Teraz nastała zgoda i wzajemne porozu­mienie.

MC**

jVXroźnv był poranek.

Drogą wiodącą do Krosna pędzi kilkadzie­siąt sanek. Bieg ich cichy i chyży, słychać tylko wesołe parskanie koni i donośny głos najrozmaitszych dzwonków upiętych do sani. Cała ziemia białym otulona puchem. W dali gdzieniegdzie widoczne czarne plamy, to wioski, a po za niemi ciemno-sine smugi, to lasy kar­packie. Takie ciche i takie sine, jakby strę- twiałe od zimna.

Uczestnicy orszaku ślubnego rozglądają się w zimowej piękności okolicy, i cieszą się słoń­cem, które wschodząc rozrzuca ogniste brylanty po śniegu. Byli już blisko miasta, gdy ode­zwały się dzwony z wieży farnej. Bolesławowi łza stanęła w oku. łza szczęścia i radości. Co za serdeczne powitanie.

Ksiądz Wincenty kazał stanąć. Niewypada. oby dzwonki sanek swojem krzykliwem gde­raniem mięszały się z cudowną harmonją kro­śnieńskich dzwonów.

Każdy siedząc na saniach przysłuchiwał się czarodziejskiej muzyce, a ona płynęła poważnym rytmem śpiewając męską pieśń chwały i dzięk­czynienia dla Stwórcy, który uczynił tak pię­knym ten świat w zimie, a tak cudownym w lecie. Zdawało się nieraz, że to pełna gra orkiestra, i przypominały się wszystkie pn ko- leji instrumenta. Nie brakło nawet głosów ludzkich, które jedne nadają każdej orkiestrze wspaniałości i szlachetności, czyniąc ją godną do uwielbienia Boga, i pocieszenia człowieka.

Rozmaite myśli budziła muzyka dzwonów w sercach słuchaczy.

Nowożeńcy dziękowali Bogu. za doczekanie długo upragnionej chwili i błagali o błogosła­wieństwo dla dalszej pracy, któraby była i dla nich i dla narodu pożyteczną.

Hrabia Karol i ksiądz Wincenty, dyrektor kopalni i nauczycie] rozkoszując się harmonijną muzyką zadumali się. Pracowali oni według

swego rozumienia i najlepszej woli w swoim zakresie nad dobrem narodu. Owoce swej pracy widzieli, czy jednak będą one trwały długo? Czy następne pokolenia zrozumieją ich myśl i prowadzić ją będą dalej? A dlaczego tak wielu ziomków i z bliższa i dalsza, kierując się samolubstwem i chwilowym zyskiem, gubi naród i ziemię ojczystą, wydając najwyższe na ziemi dobra w ręce wrogich narodowi żywio­łów obcych mu wiarą i językiem? Ozy wobec tylu. a tylu błądzących, a czasem wyrodnych braci, praca ich przyda się na co? A męka, trudy i poświęcenie czy nie są daremnymi?

Wnel jednak pokrzepiła ich rzeźka melodja dzwonów. Bóg uczynił narody uleczalnymi — jeżeli chcą się ratować. Błądzącym i złym ro­dakom ześle On upamiętanie. skruchę i poprawę. Nie rozpaczać więc. ale zakasać rękawy i pra­cować dalej dla dobra narodu, jako kto umie, i jako kto może. A polski naród choćby naj­mniejszą pracę przyjmie z wdzięcznem sercem i przechowa ją na wieki w swej pamięci.

Robotnicy i włościanie rozumieli teraz śpiew i spiżową mowę dzwonów, skoro przed czte­

rema laty podczas wycieczki do Odrzykonia. zwrócił im na nie uwagę ksiądz Wincenty. Ile razy za interesami byli w Krośnie, a dzwoniono przypadkowo w parafialnym kościele, przypo­minali sobie wówczas słowa swojego proboszcza, i obowiązek, jaki ciężył na nich. jako spadko­bierców polskiej przeszłości.

I dzisiaj upojeni harmonją pieśni dzwonów zadumali się. Rozumieli już dobrze, że dla Po­laka nie masz nic lepszego i milszego, jak oj­czyzna! Własna chata, kawał ziemi i praca na niej, o to prawdziwe szczęście! Ci co podróżo­wali po Węgrzech, Rumunji i Ameryce, wrócili do kraju ojczystego, przekonani o jego wartości, i drugich nauczyli cenić i szanować polski zagon.

Z postępem czasu, zmieniły się stosunki na naszej ziemi, nie krzyczeć więc. nie hałasować, ale zastosować się do nich należy. Minął czas przywilei i opieki państwowej, która broniła głupiego przed mądrym, a niedołęgę przed zapobiegliwym. Konstytucja równe prawo dała chłopu, jak i żydowi lub niemcom. Kto mą­drzejszy i więcej oszczędza, ten więcej ma,

jVXroźnv był poranek.

Drogą wiodącą do Krosna pędzi kilkadzie­siąt sanek. Bieg ich cichy i chyży, słychać tylko wesołe parskanie koni i donośny głos najrozmaitszych dzwonków upiętych do sani. Cała ziemia białym otulona puchem. W dali gdzieniegdzie widoczne czarne plamy, to wioski, a po za niemi cienmo-sine smugi, to lasy kar­packie. Takie ciche i takie sine, jakby strę- twiałe od zimna.

Uczestnicy orszaku ślubnego rozglądają się w zimowTej piękności okolicy, i cieszą się słoń­cem, które wschodząc rozrzuca ogniste brylanty po śniegu. Byli już blisko miasta, gdy ode­zwały się dzwony z wieżyc farnej. Bolesławowi łza stanęła w oku. Iza szczęścia i radości. Co za serdeczne powitanie.

kazują dzwony krośnieńskie, te prastare dzwony, które królom i panom, mieszczaństwu i chło­pom przemawiały do serca i sumienia przez długie wieki. I dobrze wyszli oni na tem wtedy, kiedy ich słuchali.

A ruiny odrzykońskiego zamku patrzyły z dala na pochód weselny, i radowało się ich oblicze w blasku słonecznym. Przesyłając dziel­nym godownikom pozdrowienie, wołały:

Słuchajcie nas starych i uczcie się ro­zumu z naszych grzechów i nieszczęść. Trzy stany trzymajcie się razem, darujcie sobie nawzajem uchybienia, wspomagajcie i ratuj­cie się. jeżeli chcecie posiadać polską ziemię, i jeżeli na wieki ma ją zamieszkiwać polski naród.

Człowiek z nad brzegu przepaści, może się jeszcze uratować, temże więcej naród. A wszyst­kie złowrogie* potęgi silą się na to. aby zniszczyć naród polski, i pchają go gwałtem lub podstę­pem do przepaści. Stanął on już nad jej brze­giem. Od waszej woli zależy, czy chcecie za­wrócić z dzisiejszej drogi i ocalić się. czy zatonąć powoli w morzu innych narodowości,

pozbywszy się z pod nóg najsilniejszej podstawy, to jest ziemi polskiej. Wyście w swojem siole wykupili polską ziemię z rąk obcych, i pozo- staliści sami między swoimi, jako celne ziarno. Czujecie, że wam teraz dopiero dobrze w gmi­nie. gdy obcy człowiek wiarą i narodowością nie mięsza się w sprawy wasze i nie za­wadza wam. jako cieni wbity w nogę. Niech to szczęście, jakiego teraz zażywacie naj­wyższą dla was będzie pochwałą, przykładem dla drugich gmin i zachętą, ażeby podobnież postąpili.

Przestały grać dzwony, więc orszak ślubny pospieszył do kościoła farnego, gdzie go już oczekiwano. Obydwa śluby pobłogosławił ksiądz Wincenty i Mszę św. na intencję nowożeńców odprawił, w czasie której udzielił im Komunji św., poczem przemówił krótko w serdecznych słowach, przypominając państwu młodym obo­wiązki względem biebie i względem narodu. A jako tu w kościele trzy stany stoją przed ołtarzami Pana w zgodzie i miłości, tak niechaj owe trzy stany i w życiu łączą się razem dla wzajemnej korzyści, a na ratunek narodu.

Starościną Bolesława była hrabina Karolowa. która całą wyprawę sprawiła Ludwini; Starostą zaś był dyrektor Korecki. — Józefowi i Marysi starostowali Borek i żona Smagały, a hrabia Karol darował im za cały rok czynsz dzierża­wny z karczmy, aby się dobrze zagospodarzyli zaraz z początku.

Po wyjściu z kościoła zaprosiła hrabina Ka­rolowa wszystkich do pałacu na gody weselne. Rzeźko pędziły konie z powrotem i w pół godziny stanęły przed pałacem hrabstwa Ka­rolów.

W miłej zgodzie ucztowali pan i sługa, szlachcic, chłop i mieszczanin. Aż serce rado­wało się na widok tej harmonji trzech stanów, która przypominała harmonijne głosy krośnień­skich dzwonów. Wznoszono rozmaite toasta. na cześć nowożeńców, gospodarzy, i na cześć księdza Wincentego, który nie wysuwając się nigdy naprzód, kierował wszystkiem przezor­nie, prowadząc każdą sprawę do pomyślnego końca.

Wstał nareszcie hrabia Karol, i wzniósł końcowy toast: — „Kochajmy się“!

Słowy: kochajmy się — mówił dostojny gospodarz — kończymy zazwyczaj nasze we­sela. zabawy i uczty. Piękny to zwyczaj, ani słowa ale jabym radził, abyśmy sobie częściej w życiu przypominali tę zasadę, że polak po­winien z całego serca kochać swego brata po­laka. W szkole — obok tablicy z napisem: ..Módl się i pracuj!“ — należy umieścić drugą, z hasłem: — ..Kochajmy się”! — W urzędzie gminnym, w Magistracie, w Radzie powiatowej, w Sejmie — niech każdemu wpada w oko hasło: — ,,Kochajmy się". Przy zawieraniu inte­resów. przy załatwianiu najróżnorodniejszych spraw, przypominajmy sobie naszą zasadę: — ..Kochajmy się“, ale kochajmy się naprawdę! Wtenczas dopiero może zrozumiemy, co ozna­cza to hasło, wtenczas przejdzie ono praktycznie w czyn i życie. Tylko przy ucztach i zaba­wach przypominane, jest pięknym ogniem sztu­cznym. o którein po za progami sali już się nie pamięta. A nam polakom bardzo a bardzo potrzeba, abyśmy się kochali! na prawdę ko­chali, nie usty, ale czynem!

Kochać najpierw powinniśmy trzy matki

nasze, które nam życie dają. Pierwszą jest ziemia ojczysta, która nas zrodziła, karmi i chowa. Dobra to matka, ale z winy naszej biedna. Bądźmy dobrerni dziećmi i starajmy się pracą i zapobiegliwością, handlem i przemysłem uczynić ją bogatą. Czy dobry syn pozwoli rękę podnieść na matkę rodzoną, czy pozwoli targać ją, krzywdzić, uciskać? A iluż to jest polaków takich, którzy sprzedają ojczystą ziemię lu­dziom obcym nam wiarą i językiem, i uciekają w świat daleki, zostawiając w nędzy' tę pierw­szą matkę naszą?! Nie nauczyli się oni kochać jej. rzadko kto przypominał im ten obowiązek, więc wobec coraz częstrzych przekroczeń w tym kierunku należy zawsze i ciągle uczyć się wza­jemnie o tej prawdzie, że jak bez matki, nie mielibyśmy życia, tak i bez ziemi ojczystej, naród polski nie będzie mial życia. Im więcej zaś tej ziemi zdobędziemy i dokupimy od ob­cych. temci potężniejszą będzienw mieli pod­stawę. tem silniejsze życie, i niewzruszoną Potęgę.

Drugą matką naszą to religja i wiara święta, to kościół katolicki. Kochać go powin­

niśmy z całego serca, gdyż stara się on nietylko

0 zbawienie naszej duszy, ale także o szczęście dla naszego ciała. Widzimy, żc gminy, że na­rody całe, gdy silnie trzymając się swojej wiary, nie imieniem tylko, ale czynami, wów­czas stają się niezwyciężonymi. Przykład ży­dów' i tyrolczyków niech dla nas będzie zachętą

1 nauką. Osobiste interesa lub niechęci pod­dajmy chętnie pod przepis Kościoła; — zawsze na tem wyjdziemy dobrze. Kościół podpiera naszą narodowość, i stara się utrzymać ją w sile i czystości, niechże naodwrót naród stara się o niezależność i siłę Kościoła, ale tak szczerze, uczciwie, a wówczas o ten potężny węzeł wzajemności, rozbiją się wszelkie zakusy licznych wrogów, którzy starają się zniszczyć nas różnymi sposoby.

Trzecią matką jest szkoła i oświata. Tylko ten umie zrobić Kolo, zbudować dom, kto się tego uczył, podobnie i w życiu ten tylko potrafi utrzymać się na powierzchni i dać sobie rady w rozmaitych sprawach i położeniach, kto nauką oświecił swój umysł. Kochać więc powinniśmy szkołę, która daje nam wstgp do dalszej nauki

16

i oświaty. Wstydem dla Galicji jest przymus szkolny. Powinien istnieć przymus inny. przy­mus wypędzenia ze szkoły. Ludzie powinni nietylko posyłać wszystkie swe dzieci regularnie do szkoły, ale pchać je tam przemocą i pro­wadzić jeszcze, gdy skończą przepisane lata szkolne. Patrzcie jak żydzi sprowadzają, na wieś belferów dla swych dzieci, chociaż one dopiero cztery lat liczą. Płacą, ponoszą koszta wielkie, byle tylko dzieci ich nabrały nieco oświaty i nauki. Wiedzą oni doskonale o tem, że w dalszem życiu bez majątku i posagu, dzieci ich dadzą sobie rady, chwytając się handlu i przemysłu, skoro tylko za młodu po­starali się ukształcić należycie ich umysł. Wie­śniak gdy ma tylko pięć morgów, już dalej nie powinien dzielić pola. Czem jednak ob­dzielić synów, gdy ich jest kilku? — Odpowiedź krótka: — nauką! Jednego wyuczyć rzemiosła, drugiego handlu, trzeciego posłać do fabryki, do szkoły rolniczej lub lasowej. Wszystkie te posterunki, które dzisiaj zajmują żydzi, powinni zajmować polacy. Rolnik owoce swojej pracy niechaj sprzedaje w mieście polskim kupcom,

i zaopatruje sir w 1 o wary w polskich sklepach. Tr/clci nam jednak wykształcić sobie tych pośredników przez naukę Jeżeli z.;iś nie. posy­łamy dzieci do szkoły. sądząc. że więcej zy­skamy. gdy zamiast uczyć się. pasą bydło, wówczas krzywdzimy siebie1, krzywdzimy dzieci nasze, odbierając im oświatę, która dałaby im w przyszłości sposób do życia..

Kochajmy w końcu siebie, o tak, kochajmy się nawzajem, ale kochajmy po katolicku, jak (’hrystus przykazał. Niech jeden stan nie czuju niechęci ku drugiemu, zarzucając mu popeł­nione i nii' popełnione winy. W każdym stanie, w każdym zawodzie, w każdej rodzinie nawet są dobre i złe jednostki. Zle należy potępić;, ale błądzącego trzeba starać się nawrócić, po­prawić. Dobre należy uznać i pochwalić* kto­kolwiek je wykona, wielki, czy maluczki. I’atrzmv dalej jak na konie'* naszeirn nosa. jak na ulęhnkość naszej kieszeni. Patrzmy w przyszłość i pracujmy dla. naszych dzieci i wnuków, i'opia winy lo. co popsuli nasi ojco­wie, a pytajmy się czy nasza praca przyniesie pożytek także następnym pokoleniom? Ozy

one będą nas błogosławiły, czy będą przekli­nały? Trzymajmy się zasady: to jest dobrem, co jest -poźytccznem narodowi, to jest ziem, co przynosi narodowi szkodę. W tej myśli

i w tym' sensie kochajmy się, i łączmy razem, a nie rozłączajmy i wspomagajmy się wzajemnie,: chłop — pana, mieszczanin — inteligentnika,

i naodwrót, wówczas dopiero z takiego kochania naród będzie miał pożytek, a frazes toast,owy, stanie się hasłem i czynem. Myśmy już weszli na tę drogę w naszej gminie, i widzimy na­macalny pożytek z takiej polityki — niechże inne gminy i okolice wejdą na t.ę jedyną drogę, jaka prowadzi do ocalenia ojczyzny.

Kochajmy się, i często przypominajmy sobie ton obowiązek, jaki rięży na nas pola­kach.

' Z niedającym się opisać zapałem powtórzyli biesiadnicy hasło: .,Kochajmy się“ i wychylili kielich na cześć ojczyzny. Poczem powstał Zameeki i rzekł:

Byłem ci ja Szawłem i buntowałem się, wbrew prawu o drogę ze. dworem, ale sta­łem się Pawłem, gdy przejrzałem -i zrozumia-

i

łem swój błąd. Nie posądzi mię nikt o stron­niczość i podchlebstwo, gdy teraz wypowiem życzenie, aby każdy polski szlachcic podobnym, był do naszego hrabiego. To cośmy tu z ust jego usłyszeli, to nietylko nauka, którą zdałoby się w każdej chacie wydrukowaną na ścianie przybić, aby każdemu codziennie stała przed oczyma, to nie są ładnie brzmiące słowa, to opowieść czynów jego, na które my wszyscy parafianie patrzymy. Tyś to panie hrabio zbu- dował własnym kosztem kościół, plebanję,

i w trzech swoich wioskach, trzy murowane szkoły. Tyś kopalni swojej nie sprzedał angli­kom, ani niemeom, chociaż miljonowe. ofiaro­wali ci sumy. Ty więc kochasz owo trzy .matki, o których imm mówiłeś, ty kochasz naród, ty kochasz wszystkie stany, i dopoma­gasz każdemu, kto istotnie potrzebny o pomoc cię. prosi. Niechże ci więc cześć będzie z ust naszych wieśniaczych, dopóki lepiej nie uczci naród .twych zasług. Daj nam Boże, abyśmy coraz więcej mieli takich szlachciców, a jeżeli nie każdy może hojną dłonią spieszyć na po­trzebę gminy, w której mieszka, to niechaj

każdy przejmie się twymi zasadami, i choć drobnymi czynami udowodni swoją polskość. Zasad takich chcemy, serc i rozumów takich potrzebuje nasz naród. Żyj nam w jak naj­dłuższe lata! Oby dzieci i wnuki twoje naśla­dowały cię.

Zasad takich, serc i rozumów lakich chcemy. Łączmy się. a nie1 rozłączajmy! — zawołali chórem wieśniacy, i okrzyk ten po­wtarzali długo i kilkakrotnie.

Po wzajenmem pożegnaniu i podziękowaniu raz jeszcze szlachetnym dziedzicom, za wy- wianowanie państwa młodych i serdeczne przy­jęci«! \v pałacu - odjechali godownicy do swojej wioski. Józefa ze żoną zostawili w kar­czmie, Bolesława zaś ze żoną odwieźli aż do kopalni w lesio, gdzie hrabia Karol kazał im przygotować obszerne pomieszkanie.

Przed kilku laty kwasy i nieporozumienia zatruwały życie tutejszym mieszkańcom. — po kilku lutach przy dobrej woli i rozimmcm postępowaniu starszych braci ułożyły się wszyst­kie interesu tak . pomyślnie na pożytek jedno­stek i narodu, że kończę to prawdziwe upo-

wiadanie życzeniem, aby wszędzie nastąpiło porozumienie między braćmi jednego narodu, a wówczas z dumą i otuchą w sercu o swej ojczyźnie mówić będziemy, że naprawdę — jeszcze nie zginęła! Nie zginęła ojczyzna, nie zginął naród, i żyć będzie na wieki.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Ilko Szwabiuk (obrazek z życia ludu huculskiego w Galicji) Kajetan Abgarowicz ebook
Fejgela magid KOBIETA KAZNODZIEJĄ OBRAZEK Z ŻYCIA CODZIENNEGO ŻYDÓW
Ilko Szwabiuk (obrazek z życia ludu huculskiego w Galicji) ebook
Literatura powinna być obrazem, a nie parawanem życia
5 Stany zagrożenia życia
Wykład 1, WPŁYW ŻYWIENIA NA ZDROWIE W RÓŻNYCH ETAPACH ŻYCIA CZŁOWIEKA
Obrażenia kręgosłupa i klatki piersiowej
Skale ciężkości obrażeń
rozwój w ciagu całego zycia
Cykl życia produktu
Obrażenia klatki piersiowej 2
Stany zagrozenia zycia w gastroenterologii dzieciecej
STANY ZAGROŻENIA ŻYCIA 2
Stany zagrożenia życia pochodzenia oddechowego
HTZ po 65 roku życia
Prawo medyczne wykład VIII Obowiązek ratowania życia
ZAMKNIETE KOLO ZYCIA pps
Wola śmierci a obowiązek ratowania życia 3
Ostre stany zagrozenia zycia w chorobach wewnetrznych

więcej podobnych podstron