Pollack [Po Galicji (o Chasydach, HUCUŁACH, POLAKACH I RUSINACH)

Martin Pollack




Po Galicji

O chasydach, Hucułach, Polakach i Rusinach

Imaginacyjna podróż po Galicji Wschodniej

i Bukowinie, czyli wyprawa w świat, którego nie ma.


Przełożył Andrzej Kopacki

Tytuł oryginału: Nach Galizien. Von Chassiden, Huzulen. Polen und Ruthenen. Eine imagindre Reise durch die verschwundene Welt Ostgaliziens und der Bukowina. Wien, Edition Christian Brandstatter 1994


Książkę wydano dzięki pomocy finansowej Fundacji Współpracy Polsko–Niemieckiej z funduszów Republiki Federalnej Niemiec.

Das Buch wurde von der Stiftung für deutsch–polnische Zusammenarbeit aus Mitteln der Bundesrepublik Deutschland finanziell unterstützt.



Słowo wstępne


Podróż po Galicji Wschodniej i Bukowinie — po owych prowincjach na północno–wschodnich obrzeżach upadłej monarchii habsburskiej, gdzie w czasach panowania austro–węgierskiego spotykało się ze sobą tak wiele narodowości, języków i kultur — musi dziś pozostać niespełnionym marzeniem. Upadek państwa wielonarodowego usunął te regiony oraz ich mieszkańców z naszego pola widzenia, a przemiany polityczne w tej części Europy po drugiej wojnie światowej sprawiły, że owe i tak już tylko luźne związki, jakie jeszcze istniały, uległy całkowitemu zerwaniu. Tym samym krainy i miejscowości obu tych należących do korony krajów, Królestwa Galicji i Lodomerii oraz Księstwa Bukowiny, skąd przejęliśmy tak wiele ważnych dla kultury impulsów, na zawsze zniknęły z mapy politycznej i kulturalnej.

Nietrudno zapewne odnaleźć na mapie dzisiejszej Ukrainy czy Rumunii jedną lub drugą miejscowość, której nazwę dobrze znamy z historii bądź literatury, a po pewnych staraniach udałoby się może nawet wykupić wycieczkę w tamte strony. Ale te swojsko brzmiące nazwy geograficzne nie są już niczym więcej jak tylko pustymi łuskami liter, które zachowują jedynie ulotny zapach wspomnienia o świecie bezpowrotnie utraconym; ocalone tu i ówdzie pomniki architektury to relikty niegdysiejszej wspólnoty, której nie sposób już obudzić do życia.

Etniczna i kulturalna różnorodność, która tworzyła tamten świat i łączyła go z naszym, już nie istnieje. Toteż szlaki i drogi, którymi ma prowadzić czytelnika niniejsza książka, są fikcyjne, chociaż opisy odnoszą się do rzeczywistości historycznej.

Zewnętrzne okoliczności podróży oraz obrazy miejsc i ludzi odpowiadają epoce przełomu wieków. Stale też będą zabierać głos autorzy galicyjscy i bukowińscy; z ich dzieł pochodzą zamieszczone tu przeze mnie obszerne cytaty.




Tarnów–Przemyśl


Kolej Karola Ludwika jeździła z Krakowa przez Tarnów, Przemyśl, Lwów i Tarnopol na wschód, gdzie docierała do stacji celnej Podwołoczyska na granicy z Rosją. Najpierw przecinała monotonny krajobraz zachodniogalicyjskiej niziny, gdzie od czasu do czasu wznosiły się pojedyncze pagórki; po obu stronach toru ciągnęły się rozległe łany zbóż, wśród których gdzieniegdzie wyrastał rzadki lasek brzozowy albo jakaś przyklejona do piaszczystego gościńca wioska — jej nazwy nie wymieniał żaden przewodnik.

W głębi duszy jest mi dość nieswojo na myśl, jak musiał czuć się ktoś, kogo los rzucał do takiej wioski i kto wiedział, że nie ma tam żadnej drogi łączącej ją ze światem. Garść nędznych chałup pokrytych gontami i strzechą, która zwieszała się nisko nad niewielkimi otworami okiennymi; krzywa, pociemniała od wilgoci drewniana kaplica czy synagoga; otoczone sitowiem stawy; chmary białych gęsi. W jasne dni widać było na południu zalesione zbocza przedgórza karpackiego. Po około siedemdziesięciu kilometrach pociąg dojeżdżał do położonego na prawym brzegu Białej miasta powiatowego Tarnowa, które było siedzibą biskupa rzymskokatolickiego i węzłem kolejowym: tu łączyły się idąca przez góry na południe tarnowsko–leluchowska linia kolei państwowej, która przez Poprad docierała na Węgry, oraz lokalna linia w kierunku północnym, która koło Szczucina przekraczała nieodległą granicę z zaborem rosyjskim. Tarnów nie był miejscem godnym wyprawy.


Tarnów


Zajazdy dla gości. Hotel de Cracovie, de Leopold, de Londres, wszystkie trzy z restauracją. Café’s. J. Breitseer, H. Funkelstern (obie tylko dla polsko–żydowskich kupców).

Cukiernie. Spargnapani e Picenomi (bezapelacyjnie godne polecenia: gorące hachés, wykwintne likiery). Felix Drozdowski. Oba lokale schludne. Warte obejrzenia są stary ratusz i kościół katedralny. Wszelako do ratusza trudno podejść, z czterech stron bowiem otacza go morze brudów, z którego wyłania się on niczym wyspa. Tarnów należy do najbrudniejszych miast Galicji, a to mówi za siebie.

(Alexander F. Heksch, lllustrirter Führer durch die ungarischen Ostkarpathen, Galizien, Bukowina und Rumänien [Ilustrowany przewodnik po węgierskich Karpatach Wschodnich, Bukowinie i Rumunii])

Za Tarnowem zaczynały się suche, porośnięte sośniną piachy, które tylko w korytach rzek ustępowały miejsca żyznej ziemi uprawnej i ciągnęły się na wschód aż do Brodów. Coraz częściej ukazywały się teraz wzdłuż torów kościoły o niezwykłej architekturze, które sadowiły się wśród pól jak ogromne arki na mieliźnie: niskie, pokryte gontami dachy, nad nimi zwykle trzy niezgrabne kopuły, obok świątyni drewniane rusztowanie, gdzie wisiały dzwony. Pierwsze wsie rusińskie.

Niedaleko Jarosławia tor kolejowy schodził łagodnie w dół, w szeroką dolinę niemrawo płynącego Sanu, który stanowił naturalną granicę między Galicją Wschodnią a Zachodnią. Miasto Jarosław słynęło w swoim czasie z uroczystych odpustów w kościele Najświętszej Maryi Panny, które wabiły wiernych z całej Galicji, a nawet z zaboru rosyjskiego (polski poeta Aleksander Morgenbesser, urodzony w Jarosławiu w 1816 roku, uwiecznił te uroczystości w swoich zapomnianych dziś utworach).

Tory na lewym brzegu Sanu podążały teraz, wśród sadów i pól, śladem szerokich pętli rzeki i natrafiały koło Przemyśla na rozciągające się w kształcie łuku zbocza u styku z Karpatami. Na koniec, wjechawszy do miasta rozlokowanego po obu stronach Sanu, kolej Karola Ludwika wtaczała się na żelazny most i pokonywała rzekę. Dworzec przemyski znajdował się w śródmieściu.

Często jeździł tą koleją pisarz i dziennikarz Karl Emil Franzos, urodzony w 1848 roku w Czortkowie, małym polsko–rusińsko–żydowskim miasteczku daleko na wschodzie regionu podolskiego. Ten syn żydowskiego lekarza, niemieckiego liberała z okresu przed Wiosną Ludów, był moim pierwszym przewodnikiem po drogach Galicji Wschodniej i Bukowiny. Chętnie rozpoczynał swoje opowieści i reportaże od opisu tych szlaków, od słów w rodzaju: „Kto jedzie pociągiem ze Lwowa do Czerniowiec…”. Franzos objechał wszystkie regiony między Sanem a Zbruczem, po czym w swoich powieściach i nowelach — przede wszystkim jednak w pracach dziennikarskich: w obrazach kultury wschodnich krain korony habsburskiej (Aus Halb–Asien, Aus der großen Ebene, Vom Don zur Donau) — opisał krajobrazy i ludzi: subiektywnie, zawsze stając po stronie uciśnionych i pokrzywdzonych, nie stroniąc od ciętego dowcipu.


Zaprawdę, bardzo to przyjazny człowiekowi gest ze strony kolei Karola Ludwika, że pociąg pośpieszny jeździ nocą. Z okien żadnego bodaj wagonu na tym kontynencie nie roztacza się widok równie beznadziejny. Jałowe błonie, mizerne łany, obdarci Żydzi, brudni chłopi. Albo też jakaś zapuszczona dziura, na dworcu kilku ziewających miejscowych notabli, paru Żydów i parę innych istot, których niepodobna raczej obdarzyć mianem człowieka. Kto jeździ tą linią za dnia, ten umrze z nudów, jeśli nie z głodu. Zapewne jest na tej trasie kilka restauracji […], człowiek jednak za nic nie chciałby ich oglądać […]. Osobiście jadłem raz w Przemyślu najosobliwszy sznycel cielęcy mego życia. Był to sznycel nadziewany i w istocie znalazłem w nim… gwóźdź, mocno zardzewiały, stalówkę tudzież kępkę włosów. Kiedym podsunął corpom delicti restauratorowi pod nos, ten odparł wielce obojętnie: „Nie wiem, czemu się pan tak unosisz. Czyżbym zachęcał pana, abyś jadł stare żelastwo? Jedz pan mięso!”. Wszelako — jedziemy nocą. Przesypiamy całą grozę krajobrazu i sznyclów cielęcych.

(Karl Emil Franzos, Aus Halb–Asien [Z pól–Azji])


Znane nam są pisemne uznania i pochwały jakie P. Kohn otrzymał i posiada od 1. C. W. A. ks. Albrechta, Karola Ludwika, i innych, te słowa zaszczytnej pochwały jakiemi go niejednokrotnie odznaczyli najwyżsi dostojnicy rządowi i kolejni dalej J. W. W. ks. Sapieha, marszałek poi. Lauber, hr. Borkowski, ks. Jabłonowski i bardzo wielu innych, którzy przecież w tej sprawie najlepszymi rzeczoznawcami i sędziami być mogą.

Zresztą już to jedno że mimo istnienia tu kilku innych restauracyi, jeneralicya, sztab i w ogóle znaczniejsze osobistości w restauracyi p. Kohna na dworcu kolejnym zawsze się stołowali i stołują, dowodzi też wymownie czy czynione jej zarzuty są słuszne.

W czasie podróży Naj. Pana i manewr wojskowych restauracya ta (choć są inne w mieście) była od rana do nocy w oblężeniu a wszyscy najwyżsi wojskowi byli zawsze zadowoleni i publicznie to objawiali.

Z wszystkich kolejowych restauracyi w Galicyi czernionych przez słynnego polakożercę i pamflecistę Karola Franzosa, jeden p. Kohn czując słuszność po swej stronie zmusił go sądownie do odwołania tej kalumni. […]

Przemyśl dnia 11 Lutego 1881. (37 podpisów)

(notatka pod nagłówkiem „Nadesłane” w polskiej gazecie „Przemyślanin”*; pogardliwa bądź co bądź uwaga o „nadziewanym sznyclu cielęcym” — w przemyskiej restauracji dworcowej nie została usunięta z późniejszych wydań dziel K. E. Franzosa)


Przemyśl, centrum świata


Na wzgórzach nad prawym brzegiem Sanu wznosiły się wielkie, szare pudła, czyli budowle potężnej austriackiej twierdzy z działami skierowanymi na wschód; fortyfikacje, koszary, magazyny amunicji. U stóp góry zamkowej — stare miasto z godnym uwagi rzymskokatolickim kościołem katedralnym, z bazyliką franciszkanów oraz z położonym nieco wyżej kościołem greckokatolickim, renesansową budowlą z XVII wieku. Wąskie zaułki dzielnicy żydowskiej biegły od rynku w dół, w stronę rzeki. Na drugim brzegu — dzielnica Zasanie, która ciągnęła się aż do Szajbówki; tam, na błoniach rozgrywano na przełomie wieków pierwsze mecze piłkarskie: Polacy występowali w dresach przeszczepionego w 1867 roku z Czech do Galicji towarzystwa gimnastycznego „Sokół”; Rusini nazywali swoją organizację „Sokil”. Po wybuchu wojny błonia Szajbówki miały być miejscem egzekucji szpiegów i dezerterów. Twierdza Przemyśl zawsze przyciągała szpiclów, szpiegów i agentów policji, ale wielu nieszczęśników, których plutony egzekucyjne prowadziły w latach wojny na piaszczyste pustkowie i tam rozstrzeliwały, było chyba tylko kozłami ofiarnymi, cierpiącymi za niespodziewane klęski wojsk austro–węgierskich na froncie wschodnim. Ci podejrzewani zbiorowo o sympatię dla „Moskwy” rusińscy studenci i intelektualiści, popi i chłopi trafiali przed sądy doraźne z powodu jakiejś nieostrożnej uwagi, jakiegoś podejrzanego artykułu w języku rusińskim albo listu.

Około 1900 roku Przemyśl liczył 46 tysięcy mieszkańców — Polaków, Żydów, Rusinów i przedstawicieli innych żyjących w monarchii austro–węgierskiej narodowości. Ludzie ci odbywali służbę wojskową w miejscowym dziesięciotysięcznym garnizonie. Ulicami paradowali oficerowie; to oni nadawali ton na korso przy bulwarze Franciszka Józefa nad Sanem, a także w lokalach publicznych, choćby w „Grand Café Stieber” przy Mickiewicza, miejscu lubianym z powodu wykwintnego zimnego bufetu à la Hawełka (tak nazywała się najsłynniejsza jadłodajnia śniadaniowa i delikatesy w Krakowie, cieszące się w całej Galicji wręcz legendarną renomą). Do takich miejsc należał też „Ogród Zimowy” Ochsenberga (pilzner i piwo bawarskie) czy też zdobne w lustra weneckie i bogate sztukaterie sale restauracji dworcowej Kohna (później Dienstla). Były w Przemyślu dwa polskie gimnazja, jedno rusińskie, także rusińskie liceum dla dziewcząt i niemieckojęzyczna szkoła wojskowa, która podlegała ministerstwu wojny. Był biskup rzymskokatolicki (polski), biskup greckokatolicki (rusiński), pastorzy ewangeliccy (niemieccy) i rabini żydowscy. Podczas gdy w mieście zdecydowanie przeważał żywioł polski, w okolicznych wsiach wyraźną większość stanowili Rusini: w Dusiwci, Pozdjaczu, Chołowyczi, Kupiatyczi, Darowyczi, Wiroczku, Mołodowyczi, Kormanyczi, Jaksmanyczi, Popowyczi, Mańhowyczi, Stanisławczyku… Ale w okręgu przemyskim istniały też poszczególne niemieckie kolonie i sztetle, gdzie mówiono głównie w jidysz. Natomiast na ulicach i w domach miasta garnizonowego granice narodowe i językowe zdawały się zacierać i przy opadającym stromo, obwiedzionym drzewami rynku w centrum starówki znajdowały się obok siebie sklepy polskie, niemieckie i żydowskie.

W jednej z takich starych, stłoczonych przy rynku kamienic, w tak zwanym domu Gizowskiego, miał swoją kancelarię adwokat i uczony prawnik, Wilhelm Rosenbach; u Rosenbacha, podobnie jak w domach wielu wykształconych Żydów, mówiło się po niemiecku, a jego urodzona w 1884 roku córka Helenę, ukończywszy liceum, opuściła Przemyśl i wyjechała do Wiednia, gdzie została uczennicą, a potem asystentką Zygmunta Freuda.


W proporcji do całego życia spędziłam w Przemyślu niewiele lat, ale jest on i pozostanie dla mnie centrum świata. Po dziś dzień pamiętam każdy najmniejszy zaułek na Górze Zamkowej, park wokół ruin dawnej twierdzy na wzgórzu, a zwłaszcza ukryte ławeczki, które prawdopodobnie ciągle jeszcze tam tkwią jako przystań dla kochanków, tak jak i za moich czasów. I pamiętam zbocza pobliskich pagórków, które przemierzałam godzinami. Od naszego domu w śródmieściu do Góry Zamkowej był to krótki spacer; w ciągu zaledwie pół godziny, idąc dwiema ulicami obok rozmaitych kościołów, docierałam na miejsce. […] Dom był mikrokosmosem ówczesnego społeczeństwa polsko–żydowskiego w Przemyślu. Znajdował się w centrum miasta, przy rynku, oddzielony od ruchu ulicznego przez niewielki park. Nasz balkon od frontu był lożą, z której obserwowaliśmy toczące się mimo nas życie i krzątaninę miasta. Kiedy przesiadywaliśmy tam o zmierzchu, mogliśmy szpiegować żołnierzy kochających się ze służącymi, sztubaków i podlotki, a niekiedy przyłapywaliśmy też na grzesznych manowcach zacnych żonkosiów. Widzieliśmy też stamtąd, który lokator wraca późno do domu. Czasami spóźnialski musiał długo czekać na dworze, zanim stary dozorca, wyrwany dzwonkiem z głębokiego snu, pokazywał się wreszcie w swojej brudnej bieliźnie. Od razu też wyciągał dłoń po napiwek, który traktował jak obola, należnego mu niezawodnie za otwarcie bramy. Słyszę jeszcze własny głos; „Panie Horak, nie mam drobnych, dam panu jutro”. […] Na pierwszym piętrze mieszkała „arystokracja” domu: moi rodzice, brat, dwie siostry i ja; dalej druga rodzina adwokacka, Tarnawscy. Mieli syna, introwertyczne, samotne dziecko, którego matka cierpiała przypuszczalnie na neurozę lękową i nigdy nie spuszczała go z oczu. Tadzio został poetą…, ale nasze drogi rozeszły się. Tarnawscy nadal żyją w mojej pamięci jako najlepsi przedstawiciele owych rzadkich patriotów polskich, którzy byli gotowi zaakceptować polskich Żydów na zasadzie absolutnego równouprawnienia.

(Helene Deutsch, Selbstkonfrontation [Konfrontacja ze sobą])


Tadzio Tarnawski popadł jako poeta w zapomnienie, w przeciwieństwie do młodzieńczej miłości Heleny Rosenbach, adwokata Hermana Liebermana, który w 1893 roku zorganizował w Przemyślu pierwszą komórkę Polskiej Partii Socjaldemokratycznej (PPSD) Galicji i Śląska; po rozpadzie monarchii habsburskiej robotnicy–rewolucjoniści chcieli proklamować nad Sanem „Republikę Przemyską”, w której wszystkie żyjące w mieście narodowości miały pracować zgodnie i na równych prawach. Marzenie szybko pierzchło; musiało ustąpić bez śladu wobec wybuchających właśnie walk między Polakami i Ukraińcami, jak teraz nazywali się Rusini.



Przemyśl–Drohobycz


W Przemyślu podróżnik mógł wysiąść z kolei Karola Ludwika i jechać dalej „pierwszą” koleją węgiersko—galicyjską, która miała w składzie wagony pierwszej i drugiej klasy jadące bezpośrednio do Budapesztu. Trasa przecinała lekko pofalowaną wyżynę wokół Przemyśla i wiodła dalej na południe z biegiem rzeki Wiar w stronę przedgórza karpackiego; koło Niżankowic pociąg odbijał w boczną dolinę Wyrwy i po niespełna trzydziestu kilometrach docierał do okręgowego miasta Dobromil, znanego z uzdrawiających słonych źródeł w pobliskich górach.

W dawniejszych wiekach Dobromil znajdował się we władaniu hrabiów Herburtów, którzy założyli w miasteczku drukarnię; przygotowano w niej druk pierwszych sześciu ksiąg kroniki Jana Długosza (1415–1480): Annales seu cronice inclyti Regni Poloniae* (Roczniki, czyli kroniki sławnego Królestwa Polskiego) — jednego z najpiękniejszych dokumentów średniowiecznej literatury łacińskiej w Polsce. Ruina zamku tkwiła na stożkowatym wzgórzu na południe od miasta.

Ponad połowę czterech tysięcy mieszkańców Dobromila stanowili Żydzi. Austriacka statystyka nie traktowała ich jako osobnej narodowości, tę bowiem definiowało wyłącznie używanie „języka potocznego”. Przeważająca większość pośród sześciuset tysięcy Żydów, którzy około 1900 roku żyli w Galicji Wschodniej, mówiła wprawdzie w jidysz, ale w oczach urzędu nie uchodził on za język, który warto by odnotowywać w statystyce; nawet zasymilowani Żydzi rzadko byli skłonni uznawać jidysz za osobny język — Kart Emil Franzos na przykład nazywał go okropnym „niemieckim żargonem”, który jest obrazą dla uszu; mianem „żargonu” określali go też 2 całą pogardą „Polacy wyznania mojżeszowego”. W ten sposób biurokracja austriacka zaliczała Żydów galicyjskich do Polaków, Niemców lub, rzadziej, Rusinów: był to błąd, który najwyraźniej nie przeszkadzał specjalnie nawet samym zainteresowanym, ci bowiem mieli inne troski. Bez reszty pochłaniało ich mianowicie pytanie, jak przeżyć w zacofanym i zubożałym społeczeństwie agrarnym, które ledwo ledwo dreptało ku epoce przemysłowej. Wielu Żydów żyło z handlu, zwłaszcza ze zbytu zbóż i innych produktów rolnych; zarabiali jako drobni pośrednicy czy domokrążcy, a ich tygodniowy „obrót” ograniczał się często tylko do kopy jaj i kilku kur. Pracowali też jako rzemieślnicy, krawcy, szewcy, piekarze, tkacze tałesu; jako dzierżawcy szynków, które należały do polskich właścicieli ziemskich (w każdej wsi galicyjskiej był przynajmniej jeden taki szynk), jako robotnicy najemni. Według nieoficjalnej statystyki około 1900 roku wśród 810 tysięcy Żydów ogółem było w Galicji: 150 tysięcy szynkarzy, 100 tysięcy zatrudnionych w „bliżej nieokreślonym handlu”, to znaczy: domokrążców, 400 tysięcy „handlarzy” i 10 tysięcy rzemieślników oraz robotników najemnych. Polska biurokracja zamykała przed Żydami drogę do urzędów, a rosnący w siłę ruch spółdzielczy chłopów rusińskich wypierał ich z handlu wiejskiego i z szynków. Życie Żydów galicyjskich było niewypowiedzianie żałosne. Gall-izia, mawiał Reuben Mehler, drobny rzemieślnik z Dobromila, Gal–icja wzięła swoją nazwę stąd, że życie tutaj jest takie gorzkie. Gorzkie jak galas*.

Dziesiątki tysięcy szukały szczęścia na emigracji: wabiły ich zamieszczane w gazetach ogłoszenia agencji okrętowych; elokwentni agenci ciągnęli od sztetla do sztetla i wychwalali blaski złotych gór w ziemi obiecanej za oceanem: w Ameryce. Agenci pracowali dla agencji okrętowych, które szukały ludzi do przewozu parowcami; od każdego pasażera była premia. Niektórzy pisali z Ameryki, że nie wszystko tam jest ze złota i trzeba ciężko pracować, żeby utrzymać się przy życiu; ale Ameryka kusiła.

Także syn Reubena Mehlera z Dobromila, nie posiadający majątku domokrążca, na początku dwudziestego stulecia spakował nieliczne manatki, zabrał ze sobą rodzinę i wyruszył w podróż do Ameryki; dotarłszy na miejsce, Mehlerowie niebawem przyjęli nazwisko „Miller”, ale wciąż jeszcze mówili w jidysz, wtrącając jednak coraz więcej wyrażeń z języka swojej nowej ojczyzny. Wnuk Reubena Mehlera, Saul Miller, spisał dla swoich dzieci wspomnienia ze sztetla nad Wyrwą. Młodzi mieli się dowiedzieć, jak ciężko mieli starzy „tam, w kraju”, jakie zacofanie i marność w nim panowały. Któż w Ameryce mógłby to sobie wyobrazić?


Gewen is dos schtetl in a tol, arumgeringlt mit schene hojche grine berg, mit fruchtn un blumen gertner, a schmekende gute frische luft. Nor ejn sach hot gefelt: parnose. Dos schtetl hot gehot a schenes skwer. Gerufen hot men es ringplaz. In mitn fun skwer hot a hojche schtodt–zejger ojsgeklingen jeder fertl schu, holbe, drejfert un ganze schu’n, asoj as jeder hot gewist di richtige zejt. Un dort, in jener hojcher gebejde is ojch gewen dos „rat–hojs” fun di schtodtischerferwalterschaft, der biro fun dem burgermejster, der polizej–agentur, der arestplaz, wen emezer hot sich epes fersindigt entgegn di ongenumene schtodtische gesezn, un die militerische komisie, geschikt fun der estrejcher regirung, un de fejerlescher, wos baschtanen fun asa pomp–maschin un zwej ferd, ejngeschpant far jeder sekund, zum lojfn leschn. Dobromil hot ch’mat jedn tog in woch gebrent.

Nischt wejt fun’m plaż senen geschtonen die jidische balagules gewart ojf emezn zu firn zum bahn–schtanzie far funf grejzer. Arum dem ring–plaz senen gewen schene brejte schtejnerne trotuarn (sejd–woks), fun drej sejtn senen gewen jidische storikes, kremer, gewelber, welche hobn gewart ojf ejn tog in woch, a montog, far konis, wejl der tog hot gedarft gebn parnose far der ganzer woch, nebich. Montog flegn dos bojerntum fun arum der gegend kumen, far sich ejnkojfn farschidene nojtige hojsbaderfenischn far der woch. In der selber zejt flegn sej brengen zum farkojfn in schtodt arejn gens, katschkes, hiner, kelber, chusrim, ferd, kih, wegner mit holz un asoj wejter. […] In di ferte sejt is gewen a schene aptejk, der post–ofis, dos gericht–hojs un arejnfir–hojs (di schtodtische kretschma). Nit wejt fun der aptejk is gewen a weg zum brik, wo a schmol, klej n weserl hot geschtromt, un jidn flegn sumer sich mechaje sejn. Is gekumen ejner, wos hot gehot a wosermil un durch ferschidene politische kunzn (triks) opgeschnitn dem tejl fun woser far sejn mil, un dań is gewen ojs mitn sumerdign bodn sich. […] Arum 1905 hot Dobromil schtark progresirt in bezug zum balejchtn dos schtetl, ser grojser forschrit gemacht. Men hot nebn dem rat–hojs awekgeschtelt a gas–lamp, welche men hot gedarft jedn farnocht arunterlosn mit a schtrik, anfiln mit gaś un antun a wejse mentele. Ojb m’hot es ongezundn hot es gegebn a blojlechn kolir fun licht un a polizej–man hot gehot dem grojsn kibud sich esk zu sejn mitn dem nejen lamp. Bejm mejn ferlosn Dobromil senen schojn gewen zwej aselche lampn.

(Saul Miller, Dobromil)


Sztetl leżał w dolinie, u podnóża pięknej, wysokiej, zielonej góry, w otoczeniu ogrodów owocowych i kwiatowych, a powietrze było w nim pyszne i świeże. Jednego tylko brakowało: parnose.

Skwer w miasteczku był piękny. Nazywano go rynkiem. Zegar na wysokiej wieży pośrodku skweru bił co kwadrans, pół godziny, trzy kwadranse, godzinę, tak że każdy wiedział, jaka jest pora. A w owym wysokim budynku był też „ratusz” administracji miejskiej, biuro burmistrza, agencja policji, areszt dla kogoś, kto zbroił coś przeciw przyjętemu prawu miejskiemu, komisja wojskowa, przysłana przez rząd austriacki i straż pożarna, co składała się z pompy oraz dwóch koni w zaprzęgu, każdej sekundy gotowych biec do pożaru. W Dobromilu paliło się niemal każdego dnia.

Niedaleko placu stali żydowscy balagules i czekali, aby za pięć grajcarów zawieźć kogoś na stację. Wokół rynku były piękne, szerokie, brukowane trotuary (sejd–woks), z trzech stron żydowskie storikes, kramarze, rzemieślnicy, którzy czekali na jeden dzień w tygodniu, poniedziałek: czekali na klientów, bo ten dzień mógł dać parnose na cały nieszczęsny tydzień. W poniedziałki przyjeżdżają chłopi z okolicy, aby na cały tydzień kupić sobie potrzebne rozmaitości do domu. A przywożą też na sprzedaż w mieście gęsi, kaczki, kury, cielaki, chusrim, konie, krowy, drewno na wózkach i tak dalej. […] Z czwartej strony była piękna apteka, post–ofis, sąd i arejnfir–hojs (miejska karczma). Niedaleko od apteki szła droga do mostu, gdzie płynęła wąska rzeczka, w której Żydzi sobie używali. Aż zjawił się taki, co miał młyn i dzięki różnym politycznym sztuczkom (triks) odciął po części wodę dla swojego młyna; tak skończyły się letnie kąpiele. […] Około 1905 roku Dobromil zrobił wielki postęp: bardzo poszedł do przodu w sprawie oświetlenia sztetla. Obok ratusza postawiono lampę gazową, którą co wieczór trzeba było ściągać za pomocą sznura, wypełniać gazem i okrywać białym kloszem. Jeśli się ją zapaliło, świeciła niebieskawą barwą, a policjant miał ten wielki zaszczyt zajmowania się nową lampą. Kiedy opuszczałem Dobromil, były tam już dwie takie lampy.


Wokół parnose, czyli zarobku bądź tak trudnych do zdobycia środków utrzymania, kręciło się całe życie w żydowskim sztetlu; „skwer” pochodzi od amerykańskiego square: w Dobromilu. podobnie jak w większości galicyjskich miasteczek, był to rynek w samym śródmieściu; schtodt–zejger to zegar na wieży ratusza, a schu jest wymawianym w galicyjskiej odmianie jidysz słowem, które pochodzi z hebrajskiego i oznacza godzinę. Emezer to „ktoś”, epes — „coś”, a fejerlescher oznacza gaśniczych lub strażaków, którzy w razie pożaru wyruszali dwukonnym wozem z pompą, aby ratować, co było do uratowania. W galicyjskich sztetlach i wsiach, gdzie większość domów budowano z drewna i kryto gontami lub strzechą, pożary wybuchały ctimat — prawie — co tydzień, zwłaszcza zimą, kiedy ogrzewano domostwa. Balagules to żydowscy dorożkarze bądź woźnice, na których w dużej mierze opierał się transport osób i towarów we wsiach, z dala od linii kolejowych. (Od balagules pochodzi słowo balaguli; oznacza ono wywodzących się z drobnej polskiej szlachty zaściankowej na Ukrainie pieśniarzy ludowych, którzy po upadku powstania listopadowego przeciw Rosji w 1831 roku, kiedy pierzchły wszelkie narodowe nadzieje, jeździli wozami konnymi, w przebraniu chłopów ukraińskich, od domostwa do domostwa i w prostych pieśniach ubolewali nad losem ojczyzny)*. Bahnschtanzie to stacja kolejowa, storikesstores, czyli sklepy, a konis to klienci; hojsbaderfenischn oznacza rzeczy kupowane przez chłopów na potrzeby ich skromnych gospodarstw, a dostępne u żydowskiego kramarza w sztetlu; katschkes to kaczki, zaś chusrim — świnie, które oczywiście mógł przerabiać na mięso tylko polski lub rusiński rzeźnik. Kretschma jest zniekształconą wersją polskiej „karczmy”, czyli szynkiem — jedną z najważniejszych instytucji w każdej wsi galicyjskiej, gdzie chłopi przepijali wielką część dochodu ze swoich skromnych plonów. Szynkarzami byli niemal wyłącznie Żydzi, toteż często podnoszono zarzut, że to właśnie oni nakłaniają chłopów do pijaństwa. Mechajeto tyle co „radość”, a mechaje sejn — „sprawiać sobie frajdę”; farnocht znaczy „wieczorem”, ob — tu: „jeśli”, a kolir jest znów wyrażeniem, w którym amerykańszczyzna miesza się z jidysz i które oznacza colour: „kolor”. Kibud to „honor, zaszczyt”, a esk zu sejn znaczy mniej więcej „być zajętym”.


Zaledwie dziesięć kilometrów za Dobromilem pociąg dojeżdżał do stacji Chyrów, jednego z tych małych karpackich miasteczek, o których mawiano w Galicji z lekką kpiną, że ich mieszkańcy zamykają na noc swój ratusz… w piwnicy albo przywiązują go do wiejskiej lipy, aby go im nie ukradziono. O ile ratusz w Chyrowie był niepozorny, o tyle konwikt jezuitów w sąsiednich Bakowicach przedstawiał się imponująco: położony na południe od dworca, posiadał salę teatralną, zwierzyniec oraz bogatą bibliotekę i dawał schronienie sześciuset wychowankom oraz stu zakonnikom. W Chyrowie „pierwsza” kolej węgiersko–galicyjska spotykała się z koleją dniestrzańską, która tutaj kończyła swój bieg. Pociągi tej linii, jadąc w kierunku wschodnim, wzdłuż Karpat, docierały przez Sambor i Drohobycz do Stryja.



Sambor, Łże—Dymitr


Sambor leży na żyznej równinie nad Dniestrem, który w tym miejscu wypływa z gór; miasto jest stosunkowo młode i znajdowało się wcześniej w górze rzeki, tam gdzie Stary Sambor, który spłonął doszczętnie w XV wieku. W 1606 roku doszło w Samborze do pewnego ślubu: drugi „Łże–Dymitr” zwany wór (złodziej), aspirujący do tronu oszust nieznanego pochodzenia, pojął za żonę córkę jednego z najpotężniejszych ludzi w ówczesnym państwie polsko–litewskim, starosty samborskiego i lwowskiego, palatyna sandomierskiego. Następnie wyruszył na czele polskiej husarii w stronę Moskwy, aby sięgnąć po bezpańską koronę carską. Zamach spalił na panewce, w niemałej mierze dlatego, że sojusz wora z odwiecznym wrogiem, „rzymską” Polską, obudził w prawowiernej Rosji ducha oporu narodowego. Nikt zresztą nie wierzył, że wór istotnie jest prawomocnym potomkiem rodu carskiego. Ostatnimi świadkami tej nieudanej, podjętej przez potężne wówczas państwo polsko–litewskie, próby podporządkowania Rosji były zarosłe trawą wały obronne wokół zamku starosty na samborskim przedmieściu Blich.

Dookoła rozległego, brukowanego rynku w Samborze stały skromne, jednopiętrowe kamienice, nad którymi górowała wysoka wieża ratusza; obok administracji miejskiej mieściła się w nim też restauracja Zalewskiego. Około 1900 roku miasto liczyło siedemnaście tysięcy mieszkańców i posiadało trzy hotele, „Narodowy”, „Lwowski” oraz „Imperiał”; jak zapewniały anonse w lokalnym tygodniku, były one urządzone według „wzorca europejskiego, z pełnym komfortem właściwym dla najnowszych czasów”. Dalej, w dzielnicy wokół rynku, położonej na wzgórzu nad Dniestrem, znajdowały się sąd okręgowy, klasztor dominikanów, liczne kościoły i polskie gimnazjum, do którego urzędnicy i przedstawiciele wolnych zawodów posyłali swoich synów. W tej małomiasteczkowo—mieszczańskiej dzielnicy trotuary pokrywał asfalt lub bruk i słychać było język polski: mówiono nim bez względu na pochodzenie czy religię, ponieważ Sambor należał do nielicznych miast wschodniogalicyjskich, gdzie Polacy stanowili większość.

Zresztą od końca lat siedemdziesiątych XIX wieku także w Galicji Wschodniej Polacy mocno dzierżyli w swoich rękach stanowiska urzędnicze, nic zatem dziwnego, że urzędnik niemiecko—austriacki czy czeski, którego obowiązki służbowe zawiodły do któregoś z miast w Galicji, polonizował się wraz z całą rodziną. Ale jeszcze w połowie XIX wieku surowo zabraniano mówić po polsku nawet w szkołach i starsi mieszkańcy Sambora aż do przełomu stuleci pamiętali znienawidzoną postać dyrektora gimnazjalnego Winzenza Keidoscha, ograniczonego Morawianina, który ze szczerą odrazą traktował wszystko, co polskie. Temu Keidoschowi przypisywano wynalazek „znaku mowy”, małego kawałka drewna w kształcie książki; kierownik szkoły, ów czujny szpicel, wciskał to drewienko każdemu uczniowi, któremu wymknęło się polskie słowo; ten zaś musiał jak najszybciej przyłapać na tym samym „przestępstwie” innego kolegę, aby przekazać mu „znak mowy”. W ten sposób drewienko wędrowało z ręki do ręki i od jednego do drugiego jak zaraźliwa egzema i kto na koniec tygodnia był nieszczęsnym posiadaczem drewnianej książeczki, ten musiał za karę napisać tysiąc razy: „Nie będziesz mówił po polsku!”. W ten sposób dyrektor chciał zrobić z gimnazjalistów jeśli nie dobrych Niemców, to przynajmniej użytecznych szpiegów.

Z mieszczańskiego rynku można było zejść po schodach do dzielnicy Targowica, pełnej ciasnych zaułków z parterowymi domami, stodołami i podwórzami, gdzie mieszkała samborska biedota: drobni rzemieślnicy, robotnicy dniówkowi, domokrążcy i kramarze, przeważnie Żydzi. W okresie przełomu wieków wielu z nich odeszło już od wiary ojców, mówili po polsku, nie w jidysz, i chadzali na zebrania socjalistów; w izdebkach, na zawilgoconych ścianach wisiały portrety Marksa, Engelsa, Kautsky’ego i Bebla, a tamtejsi mieszkańcy marzyli nie o nadejściu Mesjasza, lecz o nowym, piękniejszym świecie i społeczeństwie komunistycznym, które zburzy niewidzialny mur między dzielnicą przy rynku i Targowicą; niektórzy studiowali też pisma syjonistów, mówili na co dzień po hebrajsku i szykowali się do życia pionierów w Palestynie. Linie podziału były ostre i przebiegały często przez rodziny.

Osobny świat stanowiło przedmieście Blich nad brzegiem Dniestru, gdzie żyli pobożni Żydzi, przestrzegający, podobnie jak w sztetlu, tradycyjnych reguł i zasad. Z Blichu do Targowicy było tylko kilka kroków, ale nierzadko obie dzielnice dzieliło całe stulecie.


Miejsce mego urodzenia, Targowica sąsiadowała z jednej strony przez Młynówkę z głębokim gettem, z drugiej — przez schodki — z Rynkiem, dzielnicą urzędów, szkół i kościołów. Fakt, że Rynek znajdował się na wzgórzu, miał dla mnie […] znaczenie zasadnicze. Zstępując po schodkach do przeciętej na dwoje Młynówką dzielnicy żydowskiej zstępowało się zarazem na dno drabiny socjalnej. Nie od razu jednak! Na lewym brzegu, czyli na Targowicy, domy były jeszcze nie tak odrapane, a język polski rozbrzmiewał na równi z żydowskim. W dni jarmarczne, kiedy plac mrowił się od chłopskich furmanek, dochodził tu trzeci — ukraiński. Parę razy do roku, w dniu odpustów coś jakby lawina spadało z sąsiednich gór: gazdowie w przerzuconych na spodnie soroczkach targowali chomąta, gaździny grzebały się w perkalach lub załatwiały się, rozkraczone, między wozami, parobkowie ze spinkami w kołnierzykach obrzucali chciwym spojrzeniem rowery. Czasem pokój, gdzie siedziałem, ciemniał: jakaś twarz rozpłaszczona na szybie wodziła olśnionym wzrokiem po sprzętach. Dla tych Bojków miasteczko nasze było, czym Rzym dla barbarzyńców: przybytkiem wszelkich wspaniałości. W owe dni odpustowe przeprowadzali jakby wstępny rekonesans, po którym miała przyjść kiedyś — wielka inwazja.

Przez mostek na Młynówce wchodziło się z Targowicy w samo sedno Czarnego Lądu, w prawobrzeżne getto. Na Blichu, gdzie — wokół synagogi, cmentarza i trupiarni — przykucnęło kilkadziesiąt ruder z oknami na wpół zasłoniętymi przez zgniłe gonty, mówiło się wyłącznie — czy raczej „szwargotało” — po żydowsku; w piątkowe wieczory zza oświetlonych szyb dolatywały także pieśni hebrajskie. W skwarne popołudnia woń rynsztoków biła pod niebiosa. Dopiero w miarę posuwania się w głąb Blichu z odorem tym mieszał się zielony zapach wody, a w odgłosy zabaw dziecięcych wkradał się inny odgłos, odległy. To rzeka Dniestr, którą dostrzegało się stając na skraju zabudowań, torowała sobie pracowicie drogę przez szuwary.

Rynek wreszcie i Naddniestrze, obrzeżające z dwóch stron Targowicę i Blich, fascynowały mnie — każde na swój sposób: pierwszy jako domena will i gimnazjów, drugie jako teren letnich wycieczek, który — wychodząc ze skwarnego getta — ogarniało się odświeżonym nagle spojrzeniem. […] Otóż wychowany na Targowicy, skąd rodzice moi zamierzali — bezskutecznie

— się wyprowadzić, duchem przynależałem do Rynku. Uczęszczałem do jego szkół, na jego balustradach i amorkach uczyłem się poczucia piękna. Cóż dziwnego, że stał się on dla mnie symbolem kultury — zwłaszcza tej grecko—łacińskiej, jaką czerpałem z jego klasycznego gimnazjum, że pierwsze moje próby literackie utrzymane były w tym właśnie klasycyzującym stylu, a jako studium obrałem filologię starożytną, która miała mnie — przynajmniej duchowo — przeprowadzić do Rynku?

(Fragment autobiograficznego szkicu polskiego krytyka literackiego, Artura Sandauera, Zapiski z martwego miasta)



Drohobycz, galicyjska Pensylwania


Za Samborem kolej transwersalna opuszczała dolinę Dniestru i jechała na południowy wschód wzdłuż zalesionych zboczy przedgórza karpackiego, aż po dobrej godzinie jazdy z prawej strony wyłaniały się dymiące kominy potężnego, cylindrycznego zbiornika rafinerii w Drohobyczu. Przed odkryciem bogatych złóż ropy i wosku ziemnego na polach leżących na południe od górskich wsi rusińskich, Borysławia i Tustanowic, Drohobycz był zapyziałym, sennym miasteczkiem jak wiele innych na wschodniogalicyjskiej prowincji; nie miał wiele do pokazania podróżnym: na przedmieściu Zawieża greckokatolicką świątynię św. Jerzego, drewnianą budowlę w stylu bizantyńskim z trzema ciasno rozmieszczonymi kopułami, gotycki kościół farny, barokowy klasztor bazylianów i prostokątny rynek ze skromnymi, jednopiętrowymi budynkami, który każdej wiosny zmieniał się w nieprzebytą kałużę żółtego błota. Dwie rzeczy różniły Drohobycz od podobnych miasteczek regionu: na polach okalających go wsi dojrzewały najsmaczniejsze cebule w Galicji, co przyniosło mu miano stolicy galicyjskich „cybularzy”. A na gościńcu z Drohobycza do Tustanowic grasował podobno wampir, którego plugawy żywot opiewały w piosenkach dzieci podczas wszystkich odpustów w Galicji i Bukowinie: wampirem był Żyd Selman.

Selman Wolfowicz to postać historyczna: żył około 1750 roku i był bogatym żydowskim obywatelem Drohobycza. Wszelako większość przypisywanych mu niecnych uczynków należała raczej do legendy. Selman miał pod kontrolą wszystkie dochody miasta i przyległych wsi, nawet rusińskich świątyń. Trzymał klucze do kościołów, tabernakulów, chrzcielnic, dzwonnic i kazał sobie za wszystko płacić: za msze, chrzty, śluby i pogrzeby. W końcu stał się tak arogancki i żądny władzy, że obywatele zbuntowali się przeciw niemu, wygnali go z miasta, a kiedy potajemnie wrócił, skazali go na śmierć; aby uniknąć stryczka, Selman Wolfowicz przyjął jakoby wiarę chrześcijańską i wstąpił do klasztoru bazylianów w Drohobyczu. Jednak po śmierci Selmana jego duch nie zaznał spokoju, błąkał się, a po nocach wracał do miejsca swojej niesławnej działalności, do świątyni rusińskiej, gdzie niszczył sprzęty oraz konfesjonały i wyczyniał różne bezeceństwa. Aby położyć temu kres, obywatele wykopali zwłoki Selmana, odcięli im głowę, a tułów zatopili w bagnie przy drodze do Tustanowic. Tam właśnie Żyd Selman miał czyhać potem na bogobojnych wędrowców jako wampir.

Wraz ze skokowym rozwojem przemysłu naftowego w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, wraz z budową rafinerii, naftociągów i fabryk, cebule i Selman rychło popadli w zapomnienie; życie w Drohobyczu zmieniało się błyskawicznie. Z pogrążonego niegdyś w kontemplacji miasteczka okręgowego zrobiło się pełne krzątaniny centrum z najwydajniejszymi w prowincji koronnej, Galicji, polami naftowymi, które sprawiły, że region otrzymał nazwę „galicyjskiej Pensylwanii” bądź „Kalifornii”. Ropa przyciągała przedsiębiorców, kupców oraz spekulantów ze wszystkich zakątków kraju.

Chłopi rusińscy z okolic Drohobycza z dawien dawna zbierali ropę naftową, która samoistnie gromadziła się w różnych zagłębieniach na ich łąkach, napełniali nią małe, własnoręcznie wykonane z drewna naczynia i sprzedawali na targu w Drohobyczu. Rzadka kipiączka, produkt naturalny, była poszukiwana jako środek do nasączania artykułów skórzanych, zaś gęsta ropa —jako smar do wozów. Obie te cuchnące substancje zalecali interesowni znachorzy jako czyniące cuda środki lecznicze. Rusini znali też prostą metodę na otrzymanie z kipiączki bardziej cenionej ropy: kopali doły nad brzegiem rzeki, wypełniali je wodą, po czym lali na powierzchnię oleisty surowiec. Następnie smagali go wierzbowymi witkami tak długo, aż gęstniał. Około 1810 roku dwaj kupcy założyli w Drohobyczu zakład, w którym uzyskiwano płynną ropę naftową: w wyniku destylacji produktu naturalnego otrzymywano „olej świecący”, czego w owym czasie nie robiono nigdzie na świecie. Rzecz wydawała się tak obiecująca, że w 1817 roku praski magistrat zamówił trzysta cetnarów oleju z Drohobycza, aby oświetlać nim ulice miasta. Dwaj drohobyccy fabrykanci otwarli niemal wrota do nowej ery — przyczyną ich niepowodzenia były fatalne w Galicji szlaki komunikacyjne, które uniemożliwiły regularne dostawy. Przedsiębiorstwo uległo rozwiązaniu.

Galicyjska ropa popadła w zapomnienie i dopiero pewien pomysłowy aptekarz ze Lwowa, Ignacy Łukasiewicz, w 1852 roku wynalazł metodę uzyskiwania nafty z ropy; skonstruował też pierwszą lampę naftową i zbudował rafinerię w Charkówce; w 1855 roku szpital krajowy we Lwowie wprowadził na próbę oświetlenie naftowe — pierwsze w Austro–węgrzech — a trzy lata później także wiedeńczycy mogli rozkoszować się dobrodziejstwem z galicyjskich gór: wiedeński Dworzec Północnyjako pierwsza instytucja publiczna został oświetlony naftą (ta właśnie nazwa się przyjęła) z Drohobycza. Narodziny przemysłu naftowego w Drohobyczu stały się faktem.

Ropa naftowa i wosk ziemny, czyli ozokeryt, ciemna, plastyczna masa, która powstaje przez oksydację ropy w warstwach blisko powierzchni ziemi i od lat sześćdziesiątych jest stosowana do wytwarzania parafiny, pozostawały w domenie własności ziemskiej, a zatem nie podlegały rygorom austriackiego ustawodawstwa górniczego. Nic więc nie krępowało ducha spekulacji i górniczych poszukiwań. Pierwsi przedsiębiorcy wnosili tylko niewielki kapitał albo nie wnosili go wcale, ziemia była tania, a siła robocza niemal nic nie kosztowała: kupowano lub dzierżawiono od nieświadomych chłopów rusińskich parcele wielkości 10 lub 12 metrów kwadratowych, na których stawiano szyb obok szybu. Mimo to poszukiwania przerastały często możliwości potencjalnych szczęściarzy: powstawały więc całe konsorcja dla eksploatacji nawet pojedynczego szybu czy „zdroju naftowego”, jak nazywano wykopywane na chybił trafił doły. Następnie taki czy inny drobny przedsiębiorca sprzedawał lub oddawał w dzierżawę swoją część; często za udział w wydobyciu liczony w procentach brutto: stąd termin „bruttowcy” na określenie takich cichych udziałowców. W ten sposób dochodziło do niesłychanego rozdrobnienia własności ziemskiej, co znów pociągało za sobą niezliczone procesy i dawało chleb całym tłumom adwokatów i skrybów. (Drohobycz, który w 1914 roku liczył 38 tysięcy mieszkańców, miał największy w Austrii sąd okręgowy z trzydziestoma urzędnikami sądowymi). W 1871 roku w samej tylko małej gminie Borysław żyło 1200 przedsiębiorców, którzy eksploatowali 3500 szybów; liczba współudziałowców i „bruttowców” była zawrotna.

Towarzystwa wydobywcze o dźwięcznych nazwach wyrastały jak grzyby po deszczu, dziesiątki razy zmieniały właścicieli i znikały równie szybko, jak się pojawiły, bądź też były wchłaniane przez wielkie kompanie, takie jak Galizische Karpathen–Petroleum–AG, L. Gartenberg, Israel Liebermann, J. B. Wagmann & Co., zwana potocznie „żydowskim bankiem”, Compagnie Commerciale Francaise i inne — firmy, które zaszczepiły w Karpatach trzeźwy komercjalizm oraz nowoczesne metody produkcyjne i eksportowały galicyjską naftę na cały świat (na przełomie wieków Galicja zajmowała czwarte miejsce w światowym przemyśle naftowym, za Stanami Zjednoczonymi, Rosją i Holenderskimi Indiami).

Niektóre „zdroje naftowe” czy szyby do wydobywania wosku ziemnego dosłownie w ciągu jednej nocy czyniły ich właściciela milionerem. Na ulicy Samborskiej, tym drohobyckim bulwarze, można było podziwiać wille królów naftowych: zdobne w marmurowe schody, wodotryski i kunsztownie gięte kraty. Robotnicy mieszkali stłoczeni w parterowych chałupach na przedmieściach Zadwórna i Łan, na obszarze dawnego getta, a przy Stryjskiej, która wiodła od rynku w centrum miasta do dworca, powyrastały na kocich łbach tanie knajpy i podejrzane lokale, które były prawdziwą solą w oku rodowitych drohobyczan. Zaiste, miasto zawdzięczało ropie naftowej nie tylko szczęście.


Chodnikami przy rynku drohobyckim pałętają się tragarze, od stóp do głów upaćkani naftą albo obsypani mąką, i ocierają się o przechodniów, paskudząc ich ubrania. Gdzie indziej tacy ludzie mają swoje wyznaczone stoiska i nie wolno im korzystać z chodników.


Mieszkańcy ulicy Stryjskiej nocami z piątku na sobotę są regularnie niepokojeni przez hałaśliwe duchy, które z całą jawnością odprawiają swoje orgie i to w taki sposób, że istotnie trzeba zatykać sobie uszy watą.


U wylotu ulicy Św. Bartłomieja w Drohobyczu, w domu vis–à–vis posiadłości pana Żurawczaka, codziennie do późna w nocy odprawia się orgie, czemu towarzyszą dziewczęce pienia i akompaniament klarnetu czy fletu, w który dmucha najwyraźniej jakiś wielbiciel tych nimf. Wydaje się, że urządzono tam dom publiczny […], należałoby życzyć sobie, aby kiedyś do tej jaskini rozpusty zajrzała policja.

(Notatki z „Tygodnika Samborsko–Drohobyckiego”, 1900)


Drohobycz był głównym miastem „galicyjskiej Pensylwanii”, ale w oddalonej o dwanaście kilometrów na południe górskiej wsi Borysław, gdzie odkryto złoża ropy i wosku ziemnego, znajdowało się „galicyjskie piekło”. Lokalna kolejka do Borysławia jechała stale pod górę doliną Tyśmienicy, mijała ciemne drewniane rusztowania wież wiertniczych, mniejsze i większe rafinerie, czekające na bocznicach wagony–cysterny i żelazne pojemniki na ropę na końcu plątaniny rur. W powietrzu wisiała ciężka woń nafty i parafiny. Gdyby nie bezładnie rozrzucone wieże wiertnicze, które wyrastały ze zboczy aż po linię lasu, gdyby nie połyskujące matowo kałuże ropy na zdeptanych łąkach i podmokłych drogach, można by śmiało uznać Borysław i sąsiednie Tustanowice za osiedla poszukiwaczy złota na amerykańskim Zachodzie.

Pierwsze wieże wiertnicze w Karpatach pojawiły się w połowie lat osiemdziesiątych, kiedy amerykańscy inżynierowie sprowadzili do Galicji z powodzeniem wypróbowany na polach naftowych Pensylwanii „kanadyjski odwiert świdrowy”. Technicy z „nowego świata” musieli zrobić wielkie oczy, kiedy pokazano im „pola naftowe” Borysławia i Tustanowic. Mieli przed sobą krajobraz księżycowy. Poszukiwacze ropy wpuścili w ziemię pionowe, często oddalone od siebie zaledwie o kilka kroków szyby, o głębokości dochodzącej do 150 metrów. Tam na spodzie gromadziła się ropa, którą następnie wyciągano jak ze studni: kubłami spuszczanymi w dół na linie, za pomocą drewnianego kołowrotka. Najważniejszego (oprócz samej ropy) surowca potrzebnego w tym wydobyciu dostarczały początkowo wierzby, które tysiącami rosły u bagnistych brzegów Trudnicy, Baru i Tyśmienicy: ściany wykopanych w piaskowcu szybów miały oszalowanie z wikliny; kołowrót składał się z dwóch rozwidlonych pni osadzonych obok szybu i trzeciego cieńszego, który, leżąc na nich, spełniał rolę wału; także liny i pałąki drewnianych kubłów pleciono z witek wierzbowych.

Całkiem podobnie wyglądały kopalnie wosku ziemnego, z jedną istotną różnicą: tu „rębacz”, zjedna nogą w kuble, był spuszczany na dół, gdzie wydrapywał wosk ze szczelin podłoża. Początkowo nie było lamp bezpieczeństwa ani wentylatorów, mimo że każdy szyb wypełniały gazy wybuchowe i katastrofy nie należały do rzadkości. Inspektorzy górniczy, których w końcu angażowano, by wprowadzili choćby najprymitywniejsze przepisy bezpieczeństwa, spotykali się z tak otwartą wrogością właścicieli szybów, że tylko pod osłoną policji ważyli się doglądać porządku w zakładach.

Robotnicy byli traktowani jak siła niewolnicza. Do 1900 roku werbowano ich codziennie i po szychcie wypłacano dniówkę; książeczki pracy były nieznane, co pozwalało przedsiębiorcom z łatwością tuszować wypadki śmiertelne. Po prostu kazali wrzucać zwłoki nieszczęśników do któregoś z licznych nieczynnych, ale stojących otworem szybów, a następnie przysypywać je gruzem z hałd. Albo też wynoszono trupa na pobliską łąkę, gdzie być może jakaś dobra dusza znajdowała go i grzebała. Ponieważ tylko bardzo nieliczni robotnicy mieli świadectwa tożsamości, zazwyczaj układano nieżyjących na wozie i dopóty wożono po okolicy, dopóki nie znalazł się ktoś, kto ich zidentyfikował.

W pierwszych latach produkcja dzienna w wysokości 40–50 kilogramów ropy uchodziła za „wyśmienitą” — dawała już okrągły zysk. Dzięki kanadyjskiej metodzie odwiertu zaczęto wydobywać większe ilości surowca, często nawet przekraczające pojemność skromnych zbiorników. Nadwyżka płynęła po prostu na łąki i pola, toteż nierzadko dochodziło — przez nieostrożność albo od uderzenia pioruna — do katastrofalnych pożarów; w 1908 roku złoże Oil City w Tustanowicach przez cztery miesiące stało w płomieniach; słup dymu widać było z odległości wielu kilometrów.

Robotnicy i robotnice to przeważnie Żydzi. Wśród 9000 robotników Borystawia jest ich grubo ponad sześć tysięcy: mężczyzn, dziewcząt i dzieci, dzieci w roli robotników. Niektórzy mieszkają w pobliskim Drohobyczu, skąd dojeżdżają w poniedziałek rano, aby już w czwartkową noc wracać, inni osiedli we wsi Dzwiniac, reszta w samym Borystawiu, gdzie wszyscy oni pracują przez cały dzień, a po części też w nocy. Borysław, jak żadne inne miejsce na świecie, jest klasycznym siedliskiem żydowskich robotników wielkoprzemysłowych. Ich najbardziej typowy przedstawiciel to ów stary, zgięty w pół Żyd, który od trzydziestu pięciu lat w jednym i tym samym miejscu kręci korbą przez dwanaście godzin dziennie — za dniówkę w wysokości 48 grajcarów, po odciągnięciu dwóch grajcarów na kasę bracką. Tysiące żydowskich robotników wielkoprzemysłowych są też zapewne w Anglii i Ameryce, ale nigdzie płaca za pracę tak ciężką, tak szkodliwą dla zdrowia, wręcz niebezpieczną dla życia nie jest równie niska, nigdzie zatem poziom ich życia nie jest tak żałosny. Nigdzie, nigdzie cała gałąź produkcji nie nosi takiego piętna mozolnej pracy rąk żydowskich jak tu, w Borysławiu.

Jeśli chodzi o rodzaj budownictwa w tej mieścinie, to różni się on od szablonowej formy galicyjskich wsi i miasteczek. Jeśli nie liczyć dwóch murowanych domków (propinacji i szkoły barona Hirscha), znajdujemy tutaj tylko budynki drewniane. Tu stoi kilka obok siebie, tam znów są rozrzucone, jedne wznoszą się na niewysokim wzgórzu, inne w wyniku obsunięć ziemi już zapadły się poniżej poziomu ulicy. Nigdzie nie ma bruku, wszystkie ulice pokrywa jednakowe o każdej porze roku i przy każdej pogodzie żółte, grząskawe błoto — tak wygląda uliczne tło. Właściwy obraz ulicy jest nadzwyczaj ożywiony. Żydzi robią tu interesy i wystawiają towary na sprzedaż, oferują mijającym ich współziomkom i bezrobotnym, którzy włóczą się bez celu i planu, swoje towary łokciowe, wyroby z gliny, coś do jedzenia. Tych włóczęgów spotykamy dość często, kiedy przechodzimy wąską kładką, która zastępuje tu chodnik, a właściwie z ich powodu nie możemy nią przejść, bo czują się na ulicy tak swobodnie, jakby byli u siebie w domu.

(Saul Raphael Landau, Unter judischen Proletariern. Borysław [Wśród żydowskich proletariuszy])


Gdy staniesz na pagórku, znajdującym się w samym środku Borysławia, a zwanym „cesarskim” — ztąd bowiem cesarz Franciszek Józef l w r. 1880 oglądał tę miejscowość — zdaje ci się, że masz u swoich stóp olbrzymie obozowisko, w którem zamiast płóciennych, rozbito drewniane namioty. Ostre dachy, pokryte deskami, znajdują się tak blisko jedne drugich, że gdybyś w któremkolwiek miejscu rzucił płonącą zapałkę, większa połowa Borysławia musiałaby pójść z dymem. Wśród tych domostw widać gdzie niegdzie wysokie kominy blaszane, z których od rana do nocy czarny dym bucha. W tych punktach stoją lokomobile, wydobywające wodę z szybów naftowych. We wschodniej części Borysławia rozsiadł się duży zakład towarzystwa francuzkiego, a na zachodzie stoją zakłady Liebermana, żyda drohobyckiego, który lat temu kilkanaście przyszedł tu pieszo, a dziś jest najbogatszym przedsiębiorcą. […]

Ludność, którą się w miasteczku spotyka, jest nawskroś żydowska. Gdziekolwiek spojrzysz, widzisz całe tłumy czarne, brudne, charczące, dla których zysk jest celem życia, wyzysk najprzyjemniejszym zajęciem, a okrągły miljon szczytem szczęścia. Ludności chrześcijańskiej, napróźnobyś tu szukał. Ona cała pracuje pod ziemią. Żydzi, nawet najbiedniejsi, rzadko kiedy spuszczają się do kopalni. Cię pełnią rolę dozorców, stróżów, wierników, kontrolerów i kasjerów.

(Józef Rogosz, W piekle galicyjskim*)


Wszędzie, wokoło, powietrze było przesycone ostrą wonią nafty i surowego wosku ziemnego. Pomiędzy jamami przepływały leniwo potoczki wybieranej z jam wody podskórnej, brudnej, żółtawej, z pływającymi oczkami ropy naftowej, błyszczącej w promieniach słońca metalicznie. Wyrzucana glina, szuter, piaskowiec tworzyły obrączki to wyższe, to niższe około jamy, a przy każdej z nich była w ruchu grupa robotników, zabrudzonych, nędznych, chmurnych, pełniących pracę z musu, bez żartów, rozmów, piosenki.

Między jamami, to tam, to ówdzie przesuwali się żydzi, w butach wysokich, bez chałatów, rzucali sobie słowa w żargonie i szli dalej zajęci gorączkowo.

Pan Krausberg założywszy ręce w tył, szedł dalej, rozglądając się bacznie, nie zważając na kałuże i błoto, opryskujące zrudziałe cholewy i chałat zbrudzony, z wielkiemi tłustemi plamami.

Poranek majowy, pogodny, promieniejący słońcem, próc zjasności rozświetlającej szczegóły kopalni i ciepła, nie zaznaczał się na Wolance, na małej wyniosłości dominującej nad Borysławiem, ani zielenią murawy, ani świeżym powiewem powietrza mimo blizkości lasów Tuchanowic, wsi za Wolanką położonej.

Duszne wyziewy wosku i nafty surowej; ciężka, nieustająca praca najemników; gorączka interesów u przebiegających żydów panowały tu niepodzielnie.

Dwadzieścia szybów, czyli studzien woskowych, należących w piątej części do p. Krausberga, były w ruchu. Jedne z nich nie dotarły jeszcze do woskonośnych pokładów, inne przynosiły już dochody […].

(Artur Gruszecki, Dla miliona*)


Autor pierwszego opisu, Saul Raphael Landau, był syjonistą i przez pewien czas współpracownikiem Theodora Herzla; przedsięwziął uciążliwą podróż z Wiednia do tej karpackiej wsi w najodleglejszym zakątku monarchii, gdzie nie było restauracji i hoteli, tylko knajpy z gorzałką, niedbale sklecone chałupy, chybotliwe drewniane kładki i błoto po kostki, a uczynił to, ponieważ na pierwszym Światowym Kongresie Syjonistycznym w Bazylei (w 1897 roku) odczytano listy 756 rodzin z Borysławia, liczących w sumie cztery tysiące dusz; w tych listach żydowscy górnicy naftowi wyrażali swoją gotowość udzielenia niezwłocznej odpowiedzi na wezwanie Herzla i wyjazdu do Palestyny. Był to niespodziewany prezent: tylu podpisów nie zebrały nawet wielkie gminy żydowskie w Galicji, we Lwowie, Przemyślu czy Tarnopolu. Kiedy Landau czekał na dworcu w Drohobyczu na lokalny pociąg do Borysławia, przeżył, jak się wydaje, drugą niespodziankę: tak zwany „szlak naftowy” był chyba jedyny w szeroko rozgałęzionej sieci kolejowej austriackich prowincji koronnych, na którym pociągi kursowały według „wyznaniowego rozkładu jazdy”: w czasie szabatu, od piątkowego do sobotniego wieczoru, kiedy to wierzącym Żydom nie wolno było podróżować, ruch osobowy wstrzymywano z braku pasażerów.

W Borysławiu syjonistycznego emisariusza czekało entuzjastyczne przyjęcie: „Wszyscyśmy dojrzeli do tego, by jechać do Palestyny, wszyscy. Czy mamy tu jeszcze czego szukać?” To właśnie usłyszał Landau, wedle jego własnych słów, od żydowskich robotników i kopalnianych dozorców; niektórzy dopytywali się nawet, czy w ogóle maja jeszcze wynajmować mieszkanie z myślą o nadchodzącej zimie. W Palestynie tyle ziemi leży odłogiem — mówili — a tu muszą siedzieć z założonymi rękoma i patrzeć, jak ich rodziny przymierają głodem. Żydowscy proletariusze w Borysławiu i pobliskich Tustanowicach czuli, że chwieją się podstawy ich egzystencji; wielu nie miało pracy. Większość pierwszych przedsiębiorców stanowili Żydzi, którzy zatrudniali też żydowskich robotników dniówkowych i dozorców; jednak w ostatniej dekadzie XIX wieku branżę naftową zdominowały wielkie banki — galicyjski Creditbank, wiedeński Landerbank — a małe kopalnie oraz rafinerie połączyły się w koncerny, z których wypierano Żydów; zastępowano ich robotnikami chrześcijańskimi, Polakami i Rusinami.

W oczach polskiego autora, Józefa Rogosza (1844–1896), miasto naftowe, które wyrosło jak chwast, jak okropny wrzód na zalanych ropą i spalonych łąkach przedgórza karpackiego, było znienawidzonym symbolem upadku społeczeństwa i jego wartości. Rogosz pochodził z drobnoszlacheckiej rodziny właścicieli ziemskich z Baligrodu, miasteczka na południe od Przemyśla; w latach 1863/64 walczył w zaborze rosyjskim po stronie szlacheckich powstańców przeciw wojskom carskim; później przeżył, najpierw jako wydawca gazety, a następnie jako właściciel ziemski, załamanie finansowe i zarabiał na chleb artykułami do gazet oraz pisaniem powieści, które nie przekroczyły poziomu literackiej lichoty. W swoich książkach Rogosz krytykował drobną polską szlachtę, która — słaba i wykorzeniona — wydawała swoje dobra i majątki na pastwę obcego, częstokroć żydowskiego kapitału handlowego i przemysłowego. Ten kapitał zagnieżdżał się w galicyjskiej gospodarce; protagonistami postępu technicznego i gorączkowego komercjalizmu byli dla Rogosza właśnie Żydzi: kosmopolityczne typy, szachraje i spekulanci, których społeczeństwo polskie zawsze uważało za obcych — za „naród w narodzie”, jak wyrażali się ówcześni publicyści. Kilka lat przed śmiercią Rogosz założył w Krakowie gazetę codzienną o jawnie antysemickim programie.

Artur Gruszecki (1853–1929) uchodzi za przedstawiciela polskiego naturalizmu; wzorował się na Emilu Zoli i Hipolicie Tainie, odkrywając dla polskiej literatury warstwy społeczne i ludzi, którzy przedtem pojawiali się co najwyżej jako ledwie zarysowane postaci poboczne: hutników i górników, kaszubskich rybaków, kolejarzy oraz, jak w powieści Dla miliona, żydowskich baronów nafty i wosku ziemnego. Gruszecki spędził całe tygodnie w Borysławiu i Drohobyczu, gdzie drobiazgowo studiował środowisko regionu naftowego, ale dokumentarna kronika gorączki naftowej w żadnym miejscu nie dorównuje dziełom francuskich mistrzów; wszystkim książkom Gruszeckiego przyświecał w istocie jeden cel: „U nas w Polsce wszystko musi służyć obronie narodu zagrożonego zniszczeniem; literatura i sztuka, przemysł i handel, nauka i rolnictwo — wszystko to są przyczółki w naszej walce o byt”.

Polacy w Drohobyczu odczuwali zrozumiałą potrzebę zajęcia szczególnie wielu przyczółków, tu bowiem pozostawali na przełomie wieków w wyraźnej mniejszości: najsilniejszą grupę ludnościową stanowili Żydzi, spośród których większość przy spisie ludności podawała niemiecki jako swój język mówiony, niejako w zastępstwie jidysz. Drugą grupą byli Rusini, a dopiero trzecią Polacy. W biurach starostwa i sądu okręgowego, w ck gimnazjum im. Franciszka Józefa i w gabinetach szefostwa ck fabryki oleju mineralnego mówiło się wprawdzie po polsku, ale na ulicach Drohobycza, na rynku i przy eleganckiej ulicy Samborskiej buzowata zacięta wojenka między językami i wyznaniami, które na obrzeżach zlały się ze sobą, tworząc osobliwą mieszaninę kultur. Ślady tych zmagań odnalazłem na pożółkłych stronicach „Tygodnika Samborsko—Drohobyckiego”, którego straszliwie zakurzone zszywki kartkowałem w wiedeńskiej Bibliotece Narodowej. W kronice z 19 stycznia 1902 roku znalazła się na przykład notatka:


Germanizm w Drohobyczu

Na każdej większej ulicy Drohobycza przechodniowi rzucają się w oczy niemieckie napisy (szyldy), umieszczone nad drzwiami sklepów, szynków itd. Kilka przykładów:

Weinausschank O. M. Sternbach

Schnitt — und Tuch–Waaren Handlung des Is. B. Kreppel

H. Pfefferkorn–Specerei–Kramerei

Wein–Schank N. Segal

Partie–Mode–Waren Verschleiss des Abraham Herzig

Henriette Schulz


Z tekstu nie wynika, dlaczego Henriette Schulz wzbudziła niechęć drobiazgowego strażnika mowy, wiemy jednak, że przynajmniej w tym jednym przypadku troska była zbyteczna. Inkryminowany szyld wisiał nad sklepem handlarza towarami jedwabnymi i łokciowymi Jakuba Schulza, na parterze skromnego, jednopiętrowego domu po północno—zachodniej stronie rynku, u wylotu ulicy Samborskiej, obok ceglanej bryły kościoła farnego. W ciemnej niszy sklepu i położonym na górze mieszkaniu Jakuba i Henrietty Schulzów mówiło się tylko po polsku.


Przez ciemne mieszkanie na pierwszym piętrze kamienicy w rynku przechodziło co dzień na wskroś całe wielkie lato: cisza drgających słojów powietrznych, kwadraty blasku śniące żarliwy swój sen na podłodze; melodia katarynki, dobyta z najgłębszej złotej żyły dnia; dwa, trzy takty refrenu, granego gdzieś na fortepianie, wciąż na nowo, mdlejące w słońcu na białych trotuarach, zagubione w ogniu dnia głębokiego. […] W sobotnie popołudnia wychodziłem z matką na spacer. Z półmroku sieni wstępowało się od razu w słoneczną kąpiel dnia. Przechodnie, brodząc w złocie, mieli oczy zmrużone od żaru, jakby zalepione miodem, a podciągnięta górna warga odsłaniała im dziąsła i zęby. […] Rynek był pusty i żółty od żaru, wymieciony z kurzu gorącymi wiatrami, jak biblijna pustynia. Cierniste akacje, wyrosłe z pustki żółtego placu, kipiały nad nim jasnym listowiem, bukietami szlachetnie uczłonkowanych filigranów zielonych, jak drzewa na starych gobelinach. […] Tak wędrowaliśmy z matką przez dwie słoneczne strony rynku, wodząc nasze załamane cienie po wszystkich domach, jak po klawiszach. Kwadraty bruku mijały powoli pod naszymi miękkimi i płaskimi krokami — jedne bladoróżowe jak skóra ludzka, inne złote i sine, wszystkie płaskie, ciepłe, aksamitne w słońcu, jak jakieś twarze słoneczne, zadeptane stopami aż do niepoznaki, do błogiej nicości. Aż wreszcie na rogu ulicy Stryjskiej weszliśmy w cień apteki. Wielka bania z sokiem malinowym w szerokim oknie aptecznym symbolizowała chłód balsamów, którym każde cierpienie mogło się tam ukoić, l po paru jeszcze domach ulica nie mogła już utrzymać nadal decorum miasta, jak chłop, który wracając do wsi rodzimej, rozdziewa się po drodze z miejskiej swej elegancji, zamieniając się powoli, w miarę zbliżania do wsi, w obdartusa wiejskiego.

(Bruno Schulz, Sklepy cynamonowe, „Sierpień”)


Rodzice Bruno Schulza (1892–1942) należeli do żydowskiej gminy w Drohobyczu i w najważniejsze święta odwiedzali synagogę, ale nie byli już zakorzenieni w ortodoksyjnej wierze; zdążyli oderwać się od zwyczajów i języka przeważającej większości drohobyckich Żydów. Kupiec Jakub Schulz zmierzał ku asymilacji i określał się jako „Polak wyznania mojżeszowego”; jego najmłodszy syn, Bruno, rozumiał jidysz tylko o tyle, o ile brzmiał on podobnie do niemczyzny, którą młody Schulz jako Galicjanin z wyższym wykształceniem opanował perfekcyjnie. Sklep przy rynku, vis–à–vis apteki należącej do magistra o dźwięcznym nazwisku Gorgoniusz Tobiaszek, mógłby sugerować, że handlarz towarami jedwabnymi i łokciowymi, Jakub Schulz, był członkiem gildii zamożnych kupców drohobyckich, których wille stały przy eleganckiej ulicy Samborskiej, obok posiadłości baronów naftowych. W rzeczywistości sklep miewał się kiepsko i młody Bruno Schulz zaznał atmosfery ciągłego zagrożenia: nad rodziną wisiały terminy spłaty, weksle, a niecierpliwi wierzyciele wdzierali się niekiedy do mieszkania na pierwszym piętrze. Tradycyjne kupiectwo prowadziło uporczywą walkę z żywiołem gorączkowego postępu, z elementami, które napędził do miasta boom naftowy. W tej walce kupcy musieli przegrać. Przyczółkiem Starego, tradycyjnej solidności, był rynek; przyczółkiem Nowego — dzielnica wokół ulicy Stryjskiej.


Był to dystrykt przemysłowo–handlowy z podkreślonym jaskrawo charakterem trzeźwej użytkowości. Duch czasu, mechanizm ekonomiki, nie oszczędził i naszego miasta i zapuścił korzenie na skrawku jego peryferii, gdzie rozwinął się w pasożytniczą dzielnicę.

Kiedy w starym mieście panował wciąż jeszcze nocny, pokątny handel, pełen solennej ceremonialności, w tej nowej dzielnicy rozwinęły się od razu nowoczesne, trzeźwe formy komercjalizmu. Pseudoamerykanizm, zaszczepiony na starym, zmurszałym gruncie miasta, wystrzelił tu bujną, lecz pustą i bezbarwną wegetacją tandetnej, lichej pretensjonalności. Widziało się tam tanie, marnie budowane kamienice o karykaturalnych fasadach, oblepione monstrualnymi sztukateriami z popękanego gipsu. Stare, krzywe domki podmiejskie otrzymały szybko sklecone portale, które dopiero bliższe przyjrzenie demaskowało jako nędzne imitacje wielkomiejskich urządzeń. Wadliwe, mętne i brudne szyby, łamiące w falistych refleksach ciemne odbicie ulicy, nie heblowane drzewo portali, szara atmosfera jałowych tych wnętrzy, osiadających pajęczyną i kłakami kurzu na wysokich półkach i wzdłuż odartych i kruszących się ścian, wyciskały tu, na sklepach, piętno dzikiego Klondike. Tak ciągnęły się jeden za drugim magazyny krawców, konfekcje, składy porcelany, drogerie, zakłady fryzjerskie. Szare ich, wielkie szyby wystawowe nosiły ukośnie lub w półkolu biegnące napisy ze złoconych plastycznych liter: CONFISERIE, MANICURE, KING OF ENGLAND.

Rdzenni mieszkańcy miasta trzymali się z dala od tej okolicy, zamieszkiwanej przez szumowiny, przez gmin, przez kreatury bez charakteru, bez gęstości, przez istną lichotę moralną, tę tandetną odmianę człowieka, która rodzi się w takich efemerycznych środowiskach. Ale w dniach upadku, w godzinach niskiej pokusy zdarzało się, że ten lub ów z mieszkańców miasta zabłąkiwał się na wpół przypadkiem w tę wątpliwą dzielnicę. Najlepsi nie byli czasem wolni od pokusy dobrowolnej degradacji, zniwelowania granic i hierarchii, pławienia się w tym płytkim błocie wspólnoty, łatwej intymności, brudnego zmieszania. Dzielnica ta była eldoradem takich dezerterów moralnych, takich zbiegów spod sztandaru godności własnej. Wszystko zdawało się tam podejrzane i dwuznaczne, wszystko zapraszało sekretnym mrugnięciem, cynicznie artykułowanym gestem, wyraźnie przymrużonym perskim okiem — do nieczystych nadziei, wszystko wyzwalało z pęt niską naturę.

(Bruno Schulz, Sklepy cynamonowe, „Ulica Krokodyli”)


W 1912 roku ukazało się w polskim „Tygodniku Drohobyckim” ogłoszenie, że niejaki Maks Bartischan ma zaszczyt otworzyć przy rynku American house, magazyn nowości, czyli sklep z konfekcją, który będzie prowadził wszelkie towary, od rękawiczek, krawatów i kołnierzyków do „butów amerykańskich i karlsbadzkich”. Ta wiadomość mówiła o ostatecznym zwycięstwie beztroskich „dyletantów tej branży […], którym obcy był głód doskonałości i asceza wielkiego mistrzostwa”. Dwa lata wcześniej kupiec bławatny Jakub Schulz ogłosił bankructwo i rodzina opuściła zacny dom przy rynku; ojciec umarł w 1915 roku i w tym samym roku na skutek działań bojowych spłonęła kamienica w rynku, gdzie kiedyś mieścił się jego sklep.

Polskie opowiadania Brunona Schulza są fragmentami groteskowo–fantastycznej autobiografii, w której autor prowadzi czytelnika przez bezpowrotnie utracone krajobrazy dzieciństwa; czyni je przedmiotem mitycznej transformacji, a jednocześnie odwzorowuje wiernie w każdym szczególe. Centrum tego świata byt Drohobycz. „Schulz nigdy nie opuścił kręgu tej dziecięco—małomiasteczkowej tematyki”, pisał we wstępie do polskiej edycji jego opowiadań (1964) Artur Sandauer, który jako młody krytyk poznał Brunona Schulza i czasem go odwiedzał. „Jakkolwiek dwa lata spędził w Wiedniu na Akademii Sztuk Pięknych, potem zaś często bywał we Lwowie, Warszawie, a raz nawet w Paryżu, nigdy nie wydobył się spod uroku prowincji, jej pustych ulic i pustych godzin, jej dziko zarosłych śmietników i will podmiejskich”*. Także w swoich rysunkach Schulz raz po raz wyczarowywał świat dzieciństwa pogrążonego jakby w sennym marzeniu: postać ojca, handlarzy tekstylnych i magów, zepsute subiektki o szczupłych nogach, mieszkanki Ulicy Krokodyli, dzielnicy przy ulicy Stryjskiej, pobożnych Żydów na placu przed drohobycką synagogą…

W 1924 roku Schulz został zatrudniony jako nauczyciel rysunków i prac ręcznych w niegdysiejszym ck gimnazjum im. Franciszka Józefa (w niepodległej Polsce miało się ono nazywać gimnazjum im. Króla Władysława Jagiełły), które sam ukończył. W 1934 roku ukazał się w Warszawie pierwszy tom jego opowiadań Sklepy cynamonowe, które natychmiast wzbudziły wielkie zainteresowanie, w 1937 roku — zbiór Sanatorium pod klepsydrą. Poza tymi dwoma cienkimi tomami zachowały się tylko nieliczne listy, rysunki, eseje, prace krytyczne i fragmenty prozy; wielka część dzieła pisarza rozproszyła się, spłonęła, uległa zniszczeniu — podzieliła los większości polskich Żydów.

W listopadzie 1941 roku SS utworzyła w Drohobyczu getto; Bruno Schulz miał katalogować dla gestapo książki zrabowane z cennej biblioteki konwiktu jezuitów w Chyrowie. 19 listopada 1942 roku autor Sklepów cynamonowych został zastrzelony przez gestapowca podczas łapanki na rogu ulic Mickiewicza i Czackiego.



Nahujewyczi


Jeśli poszło się śladem dziecięcego narratora, Brunona–Józefa, poszukującego nocą owych osobliwych, nęcących sklepów, które „dla ciemnych boazeryj” nazwał on „sklepami cynamonowymi”, można było dotrzeć zwodniczo poplątanymi ścieżkami wyimaginowanego Drohobycza „na szeroki, rzadko zabudowany gościniec, bardzo długi i prosty. […] Stały tam przy ulicy albo w głębi ogrodów malownicze wille, ozdobne budynki bogaczy”: była to ulica Leszniańska, która biegła na wschód, w kierunku Sambora, ku oddalonej o pięć kilometrów wsi Lesznia. Za mostem, który opodal Leszni przekraczał szemrzącą wśród bagnistych łąk rzeczkę Bar, było rozwidlenie, od którego wąski, piaszczysty trakt prowadził do Nahujowic lub Nahujewyczi, jak nazywali tę wieś Rusini. Mieszkali tam — poza nielicznymi polskimi ziemianami w okolicy — sami Rusini, w większości biedni chłopi, przeważnie drobni chałupnicy z jedną lub dwiema morgami ziemi, z pólkiem wąskim jak szelki od spodni, rozproszeni po całej okolicy, zjedna krową, kozą i może dwoma prosiakami w stodole; chłopi, którzy aż do późnojesiennych mrozów chodzili boso, aby oszczędzać buty — często cała rodzina miała tylko jedną parę obuwia i jeden kożuch. Najważniejszym pożywieniem był tam przaśny chleb z owsa, kwaśna owsianka, kasza owsiana, kartofle, kapusta i brukiew; mięso trafiało na stół tylko w święta Bożego Narodzenia i na Wielkanoc, i może jeszcze z okazji wesela lub pogrzebu: chłop rusiński potrafił bez trudu przestrzegać surowej reguły postu, nakładanej przez popa: będziesz pościł czterdzieści dni przed Wielkanocą, czterdzieści dni przed Bożym Narodzeniem, czternaście dni przed Piotrem i Pawłem, czternaście dni przed Wniebowzięciem Marii, poza tym w każdą środę i każdy piątek przez cały rok; a jeśli chcesz szczególnie spodobać się Bogu, winieneś pościć też w każdy poniedziałek.

Do najważniejszych „artykułów spożywczych” należała gorzałka; nawet najuboższy chłopina uważał solidny rausz w ciągu tygodnia niemal za punkt honoru.

Nędza rusińskich chłopów czyniła ich łatwym łupem agentów namawiających do emigracji, którzy w latach dziewięćdziesiątych tłumnie przemierzali galicyjskie krainy w poszukiwaniu siły roboczej, gotowej odkrywać nieskończone przestrzenie Ameryki Północnej czy Brazylii. Gnani nadzieją na dotarcie do ziemi mlekiem i miodem płynącej chłopi oblegali starostwa i błagali o paszporty, aby jechać za morze. Po owianym mgłą tajemnicy zgonie arcyksięcia Rudolfa i jego ukochanej w Mayerlingu agenci, których fantazja nie miała sobie równych, puścili w obieg po wsiach rusińskich pogłoskę, że arcyksiążę wcale nie umarł, lecz wyruszył za morze, by w odległej Brazylii założyć bajeczne królestwo, które pragnie zaludnić, przyjmując swoich ukochanych Rusinów. Czeka tam na nich z otwartymi ramionami, aby ich wynagrodzić za wierność. Skutkiem było prawdziwe szaleństwo wyjazdowe, tak że polscy właściciele ziemscy stanęli wobec groźby nagłej utraty tanich robotników, którym płacili 20–30 halerzy za dzień pracy. Szturmowali więc urzędy okręgowe, aby wykurować chłopów i robotników rolnych z „brazylijskiej gorączki” — jeśli trzeba, to z użyciem siły. Pojawiły się też inne, nie mniej kuriozalne pogłoski. Powiadano, że car rosyjski i kajzer austriacki dobili targu: car odstąpi kajzerowi swoich Żydów, a Franciszek Józef pośle mu w zamian Rusinów. Znów całe wsie ruszyły w drogę, aż postawiono na nogi żandarmerię i wojsko, aby uniemożliwiły chłopom przekraczanie granicy.

Do 1914 roku wyemigrowało z Galicji około miliona ludzi, w większości drobnych chłopów i robotników wiejskich.


Chcę poprowadzić szanownego czytelnika przez typową wieś galicyjską. Leży ona zazwyczaj nad rzeczką lub stawem, a wygląda z daleka wielce malowniczo i idyllicznie z mnóstwem starych, zielonych drzew owocowych i wierzb, z kościołem pośrodku, w otoczeniu zielonych łanów. Ale gdy podejdzie się bliżej, widać, że ciche, idylliczne, tu i ówdzie wyłaniające się z zieleni domki są w istocie dość brudnymi, pokrytymi starą, przegnitą strzechą, często na wpół zapadłymi chatami. Małych okienek, wielkości zaledwie pół metra kwadratowego, z reguły nie da się otworzyć; wpada przez nie skąpe światło. W środku jest tylko jedna izba, jednocześnie kuchnia, salon, pokój do pracy, jadalnia i sypialnia, gdzie w dodatku zimą znajdują schronienie małe cielaki, wieprzki, barany i stare kury, gdzie gęsi wysiadują jaja i gdzie trzyma się kartofle, którymi ma się żywić rodzina. Trudno uwierzyć, ile różności trzeba upchnąć w tym pomieszczeniu. A jest ono naprawdę ciasne: izba ma z reguły nie więcej niż 15–20 metrów kwadratowych powierzchni i nigdy nie jest wyższa niż dwa i pół metra; niższe izby są milej widziane, bo wymagają w zimie mniej opału. Więcej niż czwartą część pomieszczenia zajmuje wielki, prymitywny, zbudowany z gliny piec, który służy jednocześnie jako legowisko, miejsce dla chorych, kącik dziecięcy, suszarnia i wędzarnia. W zimie śpią na piecu wszyscy, którzy są starzy, potrzebują ciepła lub nie mają osobnego łoża, a więc dziatwa, starcy i częściowo czeladź; kobiety sypiają często w samym piecu, w którym niedługo przedtem napalono, i tylko głowy wystawiają na zewnątrz. Łóżko jest przywilejem gospodarza i jego małżonki; ci śpią zawsze razem, na oczach całej rodziny. Starsi chłopcy latem i zimą sypiają w stodole z bydłem. Jako poduszka służy wszystkim poza śpiącymi w łóżku własny przyodziewek wsunięty pod głowę albo co najwyżej garść słomy. Poduchy z pierza są wprawdzie w każdym domostwie, ale mogą ich używać tylko członkowie rodziny; posługacze śpią zazwyczaj na własnej pięści. Wszelako sypiającego we własnym łóżku gospodarza też nie należy wyobrażać sobie jako sybaryty. Łóżko to właściwie eufemizm; składa się z kilku desek ułożonych na stojaku, na których rozścielono wiązkę słomy i rozpostarto prześcieradło z grubego płótna; drugie takie samo prześcieradło, a w zimie także ciężka kapota albo kożuch, służy jako przykrycie; łóżka na sprężynach to rzadkość spotykana tylko u bogatych chłopów.

(Iwan Franko, Der galizische Bauer [Chłop galicyjski])


To przeciętna wieś wschodniogalicyjska, którą rusiński etnograf, dziennikarz i pisarz, Iwan Franko (1856—1916), opisał tu w artykule dla postępowego pisma wiedeńskiego „Die Zeit”, ale możemy przyjąć, że pisząc, miał przed oczami rodzime Nahujewyczi: często natrafiamy na ich opis także w jego opowiadaniach. Jest tam karpacka rzeczka Radyczów o wysokich, spadzistych brzegach, są niskie, pokryte strzechą chaty wśród sadów i ogrodów, jest ciemny, wyłaniający się na zachodzie masyw Dilu; są wreszcie żałosne warunki bytowania chłopów rusińskich, chałupników i robotników dniówkowych, tej letargicznej masy analfabetów, której horyzont przesłaniały kościół i szynk z gorzałką, należący do polskiego pana.

Ojciec Iwana Franko był kowalem wiejskim, dosyć jak na warunki w Nahujewyczi zamożnym. Posłał syna do gimnazjum zakonu bazylianów w Drohobyczu. Na uniwersytecie we Lwowie, a potem w Wiedniu początkujący pisarz zetknął się z młodym ruchem rewolucyjnym, który jeszcze poszukiwał konkretnego programu: w Galicji, gdzie właściwie nie było klasy robotniczej z prawdziwego zdarzenia, a cztery piąte ludności żyło na wsi, nadzieje — podobnie jak w sąsiedniej Rosji — kierowały się ku środowisku wiejskiemu. Mimo masowej emigracji postępowało rozdrobnienie gospodarstw chłopskich i kraj zalała cała armia na wpół sproletaryzowanych drobnych chłopów, którzy, chcąc przeżyć, musieli się gdzieś zaczepić jako robotnicy rolni lub fabryczni. We wczesnych latach osiemdziesiątych grupa polskich i rusińskich studentów postanowiła — wzorem rosyjskich narodników — pójść „w lud”; chcieli założyć w pobliżu Stanisławowa chłopską komunę, wspólnie uprawiać ziemię i natchnąć lud wiejski ideą walki z galicyjskim zacofaniem: jednym z tych studentów był Iwan Franko.

Sen o komunie chłopskiej pierzchł i Franko został dziennikarzem: pisywał w odpowiednim języku dla gazet rusińskich, niemieckich i polskich o młodej literaturze ukraińskiej, a przede wszystkim o rzeczywistości Galicji Wschodniej. W 1895 roku habilitował się we Lwowie jako docent prywatny języka ukraińskiego i ukraińskiej literatury, ale wymarzona kariera uniwersytecka została przed nim zamknięta: w okresie studiów nieraz bywał aresztowany, a nawet skazywany za „agitację socjalistyczną” — takiemu „elementowi” władze austriackie nie chciały przecież powierzać katedry.

Iwan Franko, postać modelowa dla mieszanej kultury monarchii habsburskiej, z jednakową łatwością pisywał po rusińsku, niemiecku czy polsku, ale państwo wielonarodowe widział bez upiększających masek, jako to, czym było w istocie, czyli — jako więzienie. Tylko na osobę kajzera patrzył łagodniejszym okiem, niemal tak jak chłopi w Nahujewyczi: uważali oni Franciszka Józefa za potężnego nad—ojca, który w swej surowości i poczuciu sprawiedliwości był życzliwy dla swoich rusińskich dzieci; jeśli mimo to spotykało je tak wiele krzywd, to nie z winy kajzera. On bowiem był sprawiedliwy i pełen dobrej woli, natomiast lokalni urzędnicy, zgraja obłudników i złodziei, współdziałali z polskimi ziemianami, aby drzeć skórę z chłopów.

Bez pomocy biurokracji i stworzonego przez nią systemu większość tych szlachetków, co puszą się w Wiedniu, że na nich stoi Austria, nawet by nie pomyślała o polityce i gniłaby spokojnie w swoim galicyjskim mateczniku”, pisał Franko w 1906 roku w artykule dla „Die Zeit”. „W celu utrzymania tego niecnego towarzystwa na powierzchni, wychowana w duchu szowinistyczno–szlachetkowskim biurokracja od dziesięcioleci ima się wobec szerokich mas wszelkich możliwych środków: terroryzmu, demoralizacji i oszustwa, igra cynicznie i frywolnie z poczuciem sprawiedliwości milionów”.

Galicja była bagnem, gdzie pieniły się urzędnicza samowola, korupcja i przekupstwo; policja i sądy stanowiły posłuszne narzędzia w rękach polskiej warstwy wyższej: stronnicze, brutalne i zawsze gotowe naginać prawo w interesie wielkich właścicieli ziemskich. Wybory polityczne degradowano do poziomu farsy, demokratycznym kandydatom odbierano głos, zebrania wyborcze rozpędzano bagnetami, listy wyborcze fałszowano. Na wielkie strajki robotników rolnych u progu XX wieku — protest przeciw okrutnemu wyzyskowi — władze odpowiedziały użyciem przemocy: posypały się represje, aresztowania, procesy, grzywny, zakazy zgromadzeń, pobicia, akcje kwaterowania wojska po domach.

Zmagania nabierały ostrości, a rozgrywały się na płaszczyźnie narodowej. Z jednej strony Polacy, z drugiej Rusini lub — jak od lat dziewięćdziesiątych sami się coraz częściej nazywali — Ukraińcy. Wszelako mimo całej goryczy pokolenie Iwana Franko pozostało wierne kulturze, która żywiła się sąsiedztwem i współżyciem Polaków i Rusinów. Franko publikował w polskich gazetach, pisał polskie powieści i miał polskich przyjaciół. W następnych generacjach te spory miały się już rozstrzygać niekiedy na bitewnych polach.



Stryj, wielka prowincja


Z Drohobycza do Stryja, stacji końcowej kolei dniestrzańskiej, jest niespełna trzydzieści kilometrów. Tor biegł łagodnymi zakolami, wśród płaskich pagórków przedgórza karpackiego, nie natrafiając po drodze na większe miejscowości. Około dwóch kilometrów na północ od linii kolejowej, już bliżej Stryja, na skraju grząskiej równiny, pociętej mulistymi rzekami i strumieniami, leżała niemiecka wieś Brigidau; źle utrzymany trakt łączył ją z osiedlami niemieckich kolonistów, Kónigsau i Josefsberg. W Kónigsau mieszkali Szwabowie–katolicy, w Brigidau i Josefsbergu — protestanci.

Jeszcze przed zbudowaniem zbiegających się w Stryju linii kolejowych to miasto powiatowe nad rzeką o tej samej nazwie było ważnym węzłem komunikacyjnym: tu krzyżowały się „trakt karpacki”, droga tranzytowa, która prowadziła od śląskiej granicy wzdłuż Karpat na południowy wschód, przez Nowy Sącz, Sambor, Stryj, Kołomyję do Bukowiny, i szosa idąca od Stryja w górę rzeki, w stronę gór; koło Alsó–Vereczke przekraczała ona masyw Wierchowiny i docierała na Węgry. Ale w Stryju ck kolej dniestrzańska łączyła się też z koleją arcyksięcia Albrechta ze Lwowa do Stanisławowa i z południową linią kolejową idącą przez góry na Węgry.

Dwupiętrowy, otynkowany na biało budynek dworca, dwadzieścia minut drogi pieszo od miasta, był ulubionym miejscem spotkań mieszkańców Stryja, którzy chętnie przesiadywali w sobotnie popołudnia na werandzie restauracji dworcowej Dienstla, przy szklaneczce chłodnego piwa, i obserwowali ruch pociągów oraz podróżnych. Nie brakowało symptomów wielkomiejskości: ogromny, drukowany na żółtym jak Schónbrunn papierze i wiszący na ścianie hali kasowej rozkład jazdy ck kolei państwowych na obszarze Galicji Wschodniej informował, że pięć razy dziennie odjeżdża pociąg do Lwowa, cztery razy dziennie — do Przemyśla oraz do Stanisławowa i trzy razy dziennie — do Lawoczna przy granicy węgierskiej; równie wiele pociągów przyjeżdżało. Czyste powietrze, zakłady kąpielowe nad rzeką i pobliskie Karpaty czyniły Stryj ulubionym letniskiem lwowskich urzędników.

Zadbana aleja kasztanowo—lipowa prowadziła od dworca do miasta, najpierw przez otwarte pola, potem oblamowana po obu stronach jednopiętrowymi domami mieszczańskimi i ogrodami: jej nazwa pochodziła od imienia wielkiego polskiego poety, Adama Mickiewicza. Ulica Mickiewicza, zwana przez stryjan krótko „kolejówką”, kończyła się w centrum, przechodząc w Pańską (Herrengasse), stryjskie korso, gdzie wieczorami promenowali uczniowie obu gimnazjów miejskich i oficerowie stacjonującego w Stryju pułku piechoty. Przechadzali się od „Cafe Europę” na rogu Mickiewicza do urzędu pocztowego, l drugą stroną ulicy — z powrotem.

Stryj jest starym miastem, ale pożar w 1886 roku niemal całkowicie obrócił je w popiół, zostało więc zbudowane na nowo; dlatego wyglądało schludniej niż większość miast wschodniogalicyjskich. l było miastem zamożnym. Posiadało fabrykę zapałek, nowoczesną fabrykę urządzeń wiertniczych — Perkins, Macintosh & Perkins — która dostarczała na pola naftowe Borysławia i Tustanowic „kanadyjskie” świdry; były też w Stryju liczne młyny i tartaki parowe (drzewo do tartaków nad brzegiem rzeki Stryj flisacy dowozili z lesistych regionów górskich na południu). Były cztery hotele, tuzin żydowskich zajazdów z kuchnią koszerną i służbą płci męskiej, a nie żeńskiej; były dwie przyzwoite cukiernie, „Roch” i „Markefka”, pół tuzina kawiarni, gdzie wykładano prasę polską, rusińską, żydowską, niemiecką i zagraniczną, było wreszcie 96 stowarzyszeń i organizacji dobroczynnych dla wszystkich religii, narodowości, klas i generacji, jakie tylko występowały w tym liczącym 27 tysięcy mieszkańców miasteczku. W Stryju działały trzy żydowskie, dwa rusińskie i dwa polskie stowarzyszenia kobiece, równie wiele czytelni — religijnych, narodowych i rewolucyjnych — protestancko—niemiecki Związek Gustawa Adolfa oraz Klub Konduktorów CK Kolei Państwowych: ostatecznie w mieście znajdował się węzeł kolejowy. Poza tym przy rynku mieściły się dwie księgarnie, chrześcijańska i izraelicka, obie należące do tego samego właściciela.

Jedną z największych atrakcji stanowiła straż ogniowa, w błyszczących hełmach i szykownych mundurach: po wielkim pożarze w 1886 roku rekrutowano ją z kadr kolei państwowych; cechowała się wzorową organizacją i na całą okolicę słynęła z szybkości działania.

Czwartek był dniem targowym; z okolicznych wsi zjeżdżali się wtedy rusińscy chłopi, aby sprzedać kury, ogórki, cebulę, wiśnie i jabłka; Bojkowie i Hucułowie z gór przywozili owczą bryndzę, sery i wyroby snycerskie, a żydowscy handlarze wędrowni dźwigali niekiedy na plecach cały sklep.


Wędrowny sklep z książkami, rzemieniami modlitewnymi i frędzlami* przesuwał się wolno ulicą. Spod obu klap chałata, z kieszeni wystrzępionego kaftana, a nawet z kieszonek na piersiach, czyli — z każdego zakamarka, zwieszały mu się te frędzle i rzemienie, przy czym rękoma obejmował całe stosy książek, na których znów piętrzyły się kłęby frędzli i rzemieni, tak że zza nabożnego towaru wyglądał jedynie zmiętoszony cylinder tragarza i para wydeptanych pantofli: co drugi, trzeci krok to jeden, to drugi zsuwał mu się ze stopy. Z reguły dreptał obok niego żwawy jingele o żywych, roziskrzonych oczkach, który ręce i kieszenie również miał załadowane książkami i frędzlami, ale wyglądał rozkosznie, rączo, lekko: zawsze gotów rozplatać cały ten kłąb towarów, kiedy ktoś pytał o jakiś artykuł. Każde dziecko w mieście znało ich po imieniu: Ahrele tragarz i jego Chajemel.

Ale nie tylko w tym mieście znali ich i wołali po imieniu wszyscy ludzie; podobnie było w najdalszej okolicy, po wszystkich miastach, wsiach, targowiskach. Co drugi miesiąc widzi się, jak Ahrele z pomocą syna wywleka przed domek swoją ogromniastą budkę — rodzaj krytego wózka — i załadowuje ją całą nabożnymi towarami. […] Przed wejściem do synagogi budka zatrzymuje się, Chajemel zeskakuje zwinnie z wozu, wyprzęga znużoną szkapę i obróciwszy ją łbem w stronę wozu, przywiązuje do palika. Następnie Chajemel wchodzi do synagogi, skąd z pomocą kilku młodzianków wynosi na zewnątrz stół i ławki, zestawia je i wykłada na nie swój towar: tu kilka kłębków frędzli, tam mesuses, kemeies (amulety) i rzemienie modlitewne, jeszcze gdzie indziej rozmaite modlitewniki, duże i małe, w oprawie lub bez; a nie brakuje też innych książek, które Chajemel układa przemyślnie, wedle znaczenia i rodzaju. Zanim się człowiek spostrzeże, już tłum klientów otacza ławki i stoły. Tu jakiś starzec wyszukuje Biblię z bogactwem komentarzy, tam ktoś bierze rzemień modlitewny, a znów tutaj starowinka zakłada na nos szkła w rogowej oprawce, sięgając jednocześnie po techinne, otwierają, przewraca kartki, modląc się pospiesznie, i bezpłatnie roni do środka kilka łez; obok niej jakiś zarośnięty belfer z obwiązaną szczęką i podkasanymi połami chałata wybiera sobie kilka kłębków nici, a tuż przy nim stadko dziewcząt rzuca się na stos pism zawierających piękne historie, takie jak Robinson, Baśnie z tysiąca i jednej nocy oraz najrozmaitsze piosenki ludowe. Wszyscy z każdej strony i jednocześnie się targują, tak że słychać, zdawałoby się, babilońskie pomieszanie głosów: „Ależ to drogie!” „A co ma tu kosztować, ledwie dwadzieścia stronic!” „Pokaż no pan siderl! Machserl! Agodele! Techinne!”

(Nathan Samuely, Cultur–Bilder aus dem jüdischen Leben in Galizien [Obrazy kultury życia żydowskiego w Galicji])


Techinne to modlitewnik dla kobiet, belfer był pomocniczym nauczycielem w chederze, tradycyjnej religijnej szkole podstawowej, w której już czteroletnim chłopcom — rzadziej też dziewczynkom — wbijano do głów pierwsze pojęcia hebrajskie, znaki pisma, modlitwy i pieśni; siderl to zniekształcona w mowie prostych ludzi nazwa siddur, oznaczająca książkę z codziennymi modlitwami; machserl jest książką z modlitwami na dni świąteczne, zaś agodele to książka z modlitwami na wieczór pessach.

Nathan Samuely (1846–1921) urodził się w Stryju jako syn zamożnego kupca. Podobnie jak czortkowianin, Karl Emil Franzos, walczył w swoich pismach — najpierw pisanych po hebrajsku, potem po niemiecku — przeciwko wpływom chasydyzmu wśród galicyjskich Żydów. Chasydyzm był ludowym ruchem religijnym, który założył rabbi Izrael Bal–szem–tow, nazywany Beszt. W połowie XVIII wieku ruch ten zaczął się szybko rozprzestrzeniać z Podola i Wołynia na gminy żydowskie w Polsce, Rosji, na północno–wschodnich Węgrzech i w Mołdawii. Gorących zwolenników znalazł wśród biednych Żydów w sztetlach: nauki mówiące o tym, że aby zaznać miłości i bliskości wiecznego Boga, który jest we wszystkich rzeczach, nie potrzeba ascezy ani uczonych kontemplacji, mogli sobie łatwo przyswoić także prości ludzie, wozacy, kramarze i rzemieślnicy. Ci ludzie nie mieli tyle wolnego czasu, aby od rana do nocy ślęczeć nad świętymi księgami. Zarazem nowa nauka była pogodna i optymistyczna; przekazywano ją w prostych legendach o dziele Bal–szema i cadyków: „sprawiedliwych” albo „rabbich–cudotwórców”.

W XIX stuleciu zaczął się upadek ruchu. Cadykowie kazali się wielbić jak książęta, budowali przepyszne rezydencje, pojawili się szarlatani, a nauka pogrążała się w mrokach fanatyzmu oraz zabobonu. Ostatnim wielkim cadykiem był Mendel z Kocka; ponieważ „zbłądził”, przeciwnicy chasydyzmu mówili o nim, że pożarły go szczury.

Racjonaliści chcieli wywieść masy żydowskie z cienia zabobonu i uprzedzeń ku światłu wykształcenia świeckiego: spoglądali z nadzieją w stronę stolicy monarchii, cesarskiego Wiednia, i z całych sił wierzyli, tak jak Karl Emil Franzos, w błogosławieństwo postępu oraz w doskonalenie i uszlachetnienie wschodnich Żydów pod wpływem kultury niemieckiej. Bohaterami racjonalistów byli Goethe, Schiller, Lessing i Heine, których dzieł nie mogło zabraknąć w żadnej bibliotece; Nathan Samuely przekładał wiersze Goethego, Schillera i Lenaua na hebrajski.

Żydowskie oświecenie, haskalah, wyszło z ziemi niemieckiej, z Berlina, a jego centralną postacią był filozof Moses Mendelssohn. W 1846 roku otwarto we Lwowie Niemiecko—Żydowski Dom Modlitwy, reformowaną synagogę, a środowisko oświeconych mieszczan żydowskich wydawało pismo „Der Israelit”, w wysokiej niemczyźnie, z hebrajskimi literami. Ale Niemcy — die Daitschen, jak nazywali galicyjskich racjonalistów wierni tradycji Żydzi — mieli licznych przeciwników: dwa lata po otwarciu wspomnianej synagogi we Lwowie naczelny rabin padł ofiarą zamachu; został wraz z rodziną otruty przez religijnego fanatyka. W sprawach wiary chasydzi potrafili być nieprzejednani.

Wraz z wprowadzeniem polskiej autonomii w drugiej połowie lat sześćdziesiątych niemiecka orientacja w Galicji coraz bardziej traciła grunt; także wyemancypowani Żydzi, wciąż jeszcze znikoma mniejszość, przeważnie deklarowali się teraz jako Polacy: genie Judaeus, natione Polonus. Masy oczywiście nie odczuły żadnych właściwie zmian: nadal żyły stłoczone w gettach i sztetlach, mówiąc własnym językiem, odziewając się po swojemu, pielęgnując swoje zwyczaje.

Również dla wąskiej elity asymilacja nie była procesem bezbolesnym. Jej powodzenie budziło wielkie wątpliwości w związku z narastaniem antysemityzmu. W 1863 roku Maurycy Rapaport, jeden z pionierów niemieckiego oświecenia w Galicji, który później opowiedział się za polskością, napisał programowy wiersz „Jestem Polakiem!” — napisał go po niemiecku. Wiersz kończy się słowami:


Żydem być i Polakiem:

wieniec niedoli dwojakiej.


W okolicy Stryja i Drohobycza kultura niemiecka była wśród Żydów dość mocno zakotwiczona: stąd pochodził cały szereg pisarzy niemiecko–żydowskich, jak Hermann Blumenthal, Hermann Sternbach, Ephraim Frisch, którzy jeszcze na przełomie wieków pisali po niemiecku; do 1914 roku ukazywała się w Drohobyczu gazeta w języku niemieckim, z hebrajską czcionką. Ale w istocie rzeczy walka między obiema orientacjami została już rozstrzygnięta: Żydzi „niemieccy” tworzyli niewielką, rozproszoną grupę, wielu z nich wyjechało do Wiednia lub do Niemiec. Spis ludności z 1900 roku wykazał ponad 8600 Izraelitów, wśród których zaledwie siedmiuset wskazywało niemiecki jako swój język mówiony; większość zdecydowała się na polszczyznę.

W sądzie, w biurach starostwa, na kolei i w gimnazjum mówiło się po polsku, jedynie w wojsku językiem służbowym nadal był niemiecki, mimo że oficerowie stacjonującego w Stryju pułku piechoty musieli opanować kilka słów po polsku i rusińsku, aby mogli ich zrozumieć rekruci, przeważnie prości synowie chłopscy. Na zamieszkałych przez Słowian koronnych ziemiach monarchii wykształcił się w koszarach osobliwy dialekt publiczny, nazywany „słowiańszczyzną wojskową”.

W czasie manewrów lub parad z uroczystych okazji, jak choćby urodziny kajzera, żołnierze dziewiątego pułku stryjskiego maszerowali w takt muzyki, w wyglansowanych butach, kasztanową aleją Herrengasse, a mieszkańcy tworzyli szpaler i pokrzykiwali „Niech żyje kajzer!”, „Wiwat armia!”. Większość wołała tak z przekonania, dla niej był to „nasz kajzer” i „nasza armia”. Jeśli budziła się niechęć do panowania sędziwego monarchy z Schönbrunn albo wręcz podejmowano coś w rodzaju „knowań antypaństwowych”, to głównie w środowiskach uczniowskich. Studenci zakładali konspiracyjne kółka samokształceniowe i kluby dyskusyjne, gdzie gorączkowo debatowali nad błędami polskich powstańców z 1831, 1846 i 1863 roku. Robili wyciągi z Nędzy Galicji Szczepanowskiego i pisali traktaty o uciemiężeniu ich stron rodzinnych przez Austrię. Układali wiersze na cześć Wiśniewskiego i Kapuścińskiego, bohaterów z 1846 roku, którzy zostali straceni we Lwowie; pisali o polskich męczennikach z kazamatów w Kufsteinie i Spielbergu, o bombardowaniu Lwowa, o krwiopijcy Metternichu…

Ojcowie konspiratorów byli wielkimi właścicielami ziemskimi, fabrykantami albo, nawet częściej, drobnymi i średnimi urzędnikami. Wszyscy oni dochowywali lojalności i wierności kajzerowi. W kręgach patriotycznych określano ich zresztą pogardliwie, nawiązując do barw austriackich, „czarno–żółtymi”. Konspiracyjne kółka stryjskich gimnazjalistów kierowały się może nawet bardziej przeciw ojcom niż przeciw domowi panującemu w Wiedniu; chodziło o protesty przeciwko zaduchowi tej monarchii i przygnębiającej monotonii życia we wschodniogalicyjskiej prowincji.

Jednym z protestujących był Kazimierz Wierzyński (1894–1969), syn niemieckiego osiedleńca z Unterwalden, niewielkiej kolonii na południowy wschód od Lwowa. Ojciec nazywał się początkowo Andreas Wirstlein i robił skromną karierę w ck kolejach państwowych: jako naczelnika stacji przenoszono go na różne placówki w Galicji, do coraz większych miejscowości, aż wreszcie osiadł w Drohobyczu. W 1912 roku pracownik kolei, Andreas Wirstlein, w swoim drugim małżeństwie żonaty z Polką, złożył na ręce kompetentnej władzy podanie o zmianę nazwiska na Andrzej Wierzyński. Zapewne spełnił w ten sposób życzenie synów, którzy jako polscy patrioci chcieli zatrzeć wszelkie ślady obcego pochodzenia. Stary Wirstlein był najpierw naczelnikiem dworca, a potem dopiero Niemcem lub Polakiem. Świadczy o tym zdanie, które w październiku 1913 roku włożył w jego usta drohobycki tygodnik: „Czy Wierzyński, czy Wirstlein — to jest alles Wurst]”*.

Był to jeszcze spokojny czas, w którym niewiele się działo. Jeśli wyższy urzędnik kolei zmieniał personalia, natychmiast trafiał do gazety.

Rok po urzędowej zmianie nazwiska Kazimierz Wierzyński zadebiutował w rodzinnym Drohobyczu, publikując w jednodniówce patriotyczny wiersz z okazji pięćdziesiątej rocznicy powstania styczniowego. Owocował okres gimnazjalny: Wierzyński chodził do drugiego gimnazjum państwowego w Stryju, tam należał do polskiego kółka samokształceniowego i został członkiem związku „Sokół”, który w tych latach przekształcał się w organizację paramilitarną; w pierwszym roku wojny miał się z niej wyłonić tak zwany Legion Wschodni. Kolega Wierzyńskiego z gimnazjum w Stryju pisał później, że Kazik wyglądał w swoim niebieskim mundurku gimnazjalisty zawsze starannie i wytwornie; z powodu piegów koledzy przezywali go „piegowata Zosia”, on zaś dobrodusznie znosił szyderstwa — tylko kiedy ktoś naśmiewał się z jego nazwiska, Kazik wpadał we wściekłość.

Spiritus rector konspiracyjnych zebrań nazywał się Wilhelm Horica i był synem emerytowanego urzędnika czeskiego; kilka lat starszy od Wierzyńskiego, studiował w Wiedniu germanistykę, kiedy ten jeszcze uczęszczał do gimnazjum. Z Wiednia przywiózł do sennego miasteczka na prowincji powiew świeżości: estetykę Wundta, książki Wiliama Jamesa i Henriego Bergsona, Wstęp do filozofii Jeruzalema. Hofica był pierwszym literackim przyjacielem i krytycznym czytelnikiem początkującego poety. Później spolszczył swoje nazwisko i jako Wilam Horzyca wszedł do polskiej historii literatury: był lirykiem, eseistą, a przede wszystkim pionierem w walce o nowoczesny teatr.

W czasie pierwszej wojny Wierzyński, podobnie zresztą jak Horzyca, nosił mundur oficera armii austriackiej. Po 1919 roku pracował w biurze prasowym naczelnego wodza, Józefa Piłsudskiego. W tym samym czasie grupa młodych poetów założyła w Warszawie pismo „Skamander”; skamandryci, wśród nich Wierzyński, odrzucali wszelkie programy i widzieli poezję w służbie radości życia, w służbie teraźniejszości. Wyrażali „ślepy zachwyt” dla rzeczy codziennych, dla cywilizacji, dla sportu… Wierzyński stale nawiązywał w swoich wierszach — także potem, na emigracji, z której po drugiej wojnie już nie powrócił — do krajobrazu swojego dzieciństwa: do lesistych wzgórz przedkarpackich, spowitej w poranne mgły równiny stryjskiej, łąk z żółtymi okami glinianek przy cegielniach, szeregów czarnych wierzb wzdłuż brzegu — wszystko to są obrazy z „wielkiej prowincji”, pejzaż wokół Stryja i Drohobycza.


Palester ze Śniatyna,

Ja z Drohobycza,

Otwórz okno: ta sama

Wielka prowincja

Galicyjska słowicza.


Sady i pola,

Arbuzy i śliwy,

len, kukurydza

(Mickiewicz mówił kukurudza).


Ta sama prowincja,

Ta sama ojczyzna,

Bywało nasza Teraz cudza.


(Kazimierz Wierzyński, Wiersz dla Romana Palestra)



Na ziemie Bojków


Istniały dwie możliwości dotarcia ze Stryja w leżące na południu, obrośnięte lasem Karpaty: koleją do Ławoczna albo drogą ponadregionalną, która aż do zbiegu rzek Orawy i Opora biegła równolegle do linii kolejowej, potem jednak skręcała w prawo, w ślad za płynącą wąskim korytem Orawą. Myślę, że sam wybierałbym raczej drogę, nie kolej.

Wprawdzie na przełomie wieków również w Galicji pojawiły się już automobile, ale były to pojedyncze, wychuchane i pilnie strzeżone egzemplarze, techniczne zabawki, które należały do naftowych milionerów i bankierów. Nikomu nie przyszłoby do głowy jeździć nimi po źle żwirowanych, wyboistych drogach, które w czasie deszczu zamieniały się w sięgające kolan bagnisko. Nie istniały wszak jeszcze warsztaty naprawcze, stacje benzynowe itp. Wiejskimi drogami kursowały zaprzęgi konne i chłopskie fury.

Trakt prowadził najpierw jak po sznurku szeroką, żyzną doliną rzeki Stryj do wsi Synewidzko Wyżnę, gdzie skręcał w lewo ku dolinie Opora. Przed Synewidzkiem, kilkaset metrów od głównej drogi, znajdował się zajazd „Rogatka”, w którym podróżni mogli zamówić ciepłą strawę. Synewidzko Wyżnę było dużą gminą, ale domy stały w rozproszeniu, z dala od siebie, pochowane w ogrodach, skąd do drogi prowadziły długie, wąskie alejki. Przy chałupach ze wszystkimi oknami wychodzącymi na południe — żurawie studzienne, na pnących się stromo do linii lasu łąkach liczne oborohy, czyli stogi siana pod wspartym na czterech wpuszczonych pionowo w ziemię palikach, prymitywnym dachem, który można było podnosić lub opuszczać. Pola były wąskie i kamieniste. Żyto, owies, czasem kartofle; ogrody warzywne, za nimi wyciosane z bali chałupy, tonące w słonecznikach, z których chłopki wyciskały postny olej.

W Synewidzku Wyżnym mieszkali Bojkowie, którzy językiem, odzieniem i zwyczajami wyraźnie różnili się od Rusinów z równiny. Bojkowie zamieszkiwali środkową część Karpat; zachodnią część zasiedlili Łemkowie, a wschodnią, aż po Bukowinę i północne Węgry, Hucułowie. Ogólnie biorąc, Bojkowie byli ludem ciężkawym, sprawnymi hodowcami rogacizny, którzy na jesiennych targach w karpackich mieścinach, Boryni i Lutowiskach, sprzedawali woły, gnane później aż na Węgry. Synewidczanie mieli handel we krwi, z dawien dawna przemierzali kraj jako domokrążcy, podobnie jak mieszkańcy Gottschee* w Dolnej Krainie, i sprzedawali przy straganach w większych miastach i na wiejskich targowiskach owoce południowe, orzechy, śliwki, winogrona i kasztany, które jesienią przywozili z Węgier. W ostatnich dziesięcioleciach XIX wieku rozszerzyli swój handel na Rumunię, południową Rosję i zabór rosyjski w Polsce; założyli też coś w rodzaju spółdzielczej organizacji handlowej.

Iwan Franko, który w 1904 roku przygotował „etnologiczną ekspedycję na ziemie Bojków”, donosił, że ich kompania handlowa opiera się przypuszczalnie na formach prakomunistycznych, które przetrwały we wsiach Bojków, poza tym jednak nie została ona jeszcze bliżej zbadana.

We Lwowie spotykało się handlujących Bojków z Synewidzka przy Placu Bernardyńskim: kosze pełne owoców, ciemne oblicza, często lekko skośne oczy, włosy wedle orientalnego obyczaju wygolone wokół czubka głowy. Synewidczanie byli potomkami tatarskich i tureckich jeńców wojennych, których polski król osadził w XVII wieku na tych bezdrożach.

Do tatarskich najazdów nawiązywał ulubiony wśród wiejskich dzieci Bojków sposób spędzania czasu: zbierały możliwie najdorodniejsze gąsienice, rzucały je na mrowisko i śpiewały:


mrówki, mrówki

nadchodzą Talary

zarżną wasze dziatki

ukradną poduchy.


Ostatnia linijka zawierała przeraźliwą groźbę: poduszki z pierza były u Rusinów tak rzadkie i cenne, jak gdzie indziej złoto.

Jadąc z biegiem Oporu jakieś dwadzieścia pięć kilometrów dalej na południe, docierało się do Tuchli: niepozornego, rozproszonego osiedla z wiejską gospodą i niewielką kolonią letniskową opodal budynku stacyjnego. Tu podobno w Xlii wieku Bojkowie powstrzymali idącą na Węgry armię Dżyngis–chana i wybili ją do nogi. Walka prademokratycznej wspólnoty chłopskiej z najeźdźcą zewnętrznym jest tematem historycznej opowieści Iwana Franko Szturm w dolinie Tuchli. W latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych Tuchlę najechali inni zdobywcy: ogromne lasy zostały przetrzebione, nad górskimi strumieniami pobudowano tartaki, a w dolinach położono wąskie tory kolejowe.


Okolica Tuchli wygląda dziś smutno i niegościnnie. Wprawdzie Stryj i Opór nadal obmywają wyłożone otoczakami, zielone brzegi, wprawdzie wiosną trawa i kwiaty jak niegdyś kwitną na łąkach, a orzeł królewski zatacza kręgi w przezroczystym, lazurowym powietrzu — ale jakże zmieniło się wszystko inne, las, wsie i ludzie! Kiedyś gęste, nieprzeniknione lasy pokrywały niemal całe zbocze, od rzek w dolinie ku górze, aż po górskie hale; teraz stopniały jak śnieg w słońcu, przerzedziły się, gdzieniegdzie zniknęły całkiem. Całe połacie są łyse. Tylko tu i ówdzie, pośród zwęglonych pni, stoi skarlała jodła lub mizerny jałowiec.

Kiedyś panowała tu głęboka cisza; nie było słychać żadnego dźwięku poza trembitą pasterza gdzieś na dalekiej hali, rykiem tura lub beczeniem jelenia w gęstwinie. Teraz ponad halami rozbrzmiewają wrzaski pasterzy, w głębi lasu i w wąwozach hałasują drwale, robotnicy tartaczni i cieśle, którzy nieprzerwanie kaleczą piękno tuchelskich gór, zżerają je jak robactwo. Stuletnie jodły i świerki, porznięte na wielkie kłody, spływają w dół rzeki do nowych tartaków parowych albo od razu na miejscu są cięte na belki i deski.

(Iwan Franko, przedmowa do Szturmu w dolinie Tuchli)


Lasy w dolinie Opora i Orawy należały do wielkich właścicieli ziemskich, czeskiego hrabiego Kinsky’ego i polskiego hrabiego Skarbka, którzyjednak rzadko znajdowali czas, by dojrzeć porządku w swoich dobrach. Co najwyżej przyjeżdżali na polowanie. A w lasach nie brakowało jeleni, rysiów, żbików, wilków i niedźwiedzi. Na niedźwiedzia górale wołali z respektem „wujek” albo po prostu „stary”, na wilka — „mały”. Kiedy hrabia Kinsky ustrzelił niedźwiedzia lub okazałego szesnastaka*, którego awizował mu nadleśniczy, zaraz potem wyjeżdżał — do Nicei, Karlsbadu, Meranu. A gdy w końcu musiał sprzedać swoje lasy nad Oporem, przyniosły mu one dwa miliony guldenów. Jak wówczas mówiono, hrabia mógł zachować z tej sumy sto guldenów, resztę pochłonęły hipoteki.

Ogołocone zbocza nad wsiami Tuchla, Libochora, Hołowiecko i Sławsko świadczyły o rabunkowej gospodarce, która odraczała ruinę feudalnych właścicieli ziemskich — nie mogła jednak naprawdę owej ruiny powstrzymać. Feudałowie „przeżyli się”, a ich miejsce zajęli bezwzględnie kalkulujący kapitaliści, konsorcja bankowe, spółki akcyjne. W latach dziewięćdziesiątych nagie zbocza Karpat Środkowych odkryto dla narciarstwa. Karpackie Towarzystwo Narciarskie i Tatrzański Związek Narciarzy pobudowały schroniska i w końcu każdego zimowego tygodnia na stokach Trościanu i Małachowa koło Tuchli i Sławska panował już tylko tłok.



Stryj–Stanisławów, niemieckich Szwabów wnuk


Z ziemi Bojków było już niedaleko na Węgry, albo koleją, albo drogą przez dolinę Orawy. Po węgierskiej stronie inaczej wyglądała tylko roślinność — zamiast sosen i jodeł na południowych zboczach Karpat rosły głównie buki — natomiast ludzie byli tacy sami: rusińscy górale, którzy tu nazywali się Wierchowinami i wiosną wyruszali jako robotnicy leśni do Siedmiogrodu, Bośni i Hercegowiny, bo w przeciwnym razie umarliby z głodu: nikt nie mógł wyżyć z kilku sztuk bydła i jałowego poletka. We wsiach Wierchowinów żyło też sporo Żydów, przeważnie drobnych kramarzy ze sklepikami, których zasoby bez trudu można było unieść na plecach, a także rzemieślników, szynkarzy, wozaków i nawet kilku chłopów oraz pasterzy. Również Żydzi byli przeraźliwie biedni.

Aby dotrzeć do sąsiadujących z Bójkami Hucułów, należało albo wspiąć się górskimi bezdrożami Karpat Środkowych, albo wrócić do Stryja i stamtąd pojechać do Stanisławowa.

Pociąg pospieszny przemierzał sto dwadzieścia kilometrów ze Stryja do Stanisławowa w trzy i pół godziny. Kolejka jechała najpierw na południe przez bagniste niecki w szerokiej dolinie Stryja, mijała kąpielisko Morszyn, znane z leczniczych źródeł gorzkich wód i z kąpieli solankowych oraz borowinowych, mijała Bolechów i Dolinę. Niedaleko Doliny tory odbijały na wschód, biegły w dół łagodnie opadającym zboczem u podnóża Karpat i dochodziły do Kałusza nad Łomnicą. W otoczeniu Bolechowa i Kałusza nie brakowało kolonii niemieckich osiedleńców: Neu–Babylon, założony pierwotnie przez Józefa 11 jako żydowska kolonia rolnicza, a po jej upadku zasiedlony przez Niemców; Engelsberg, Ugartsthal, Hoffnung, Landestreu.

Wsie były ostoją niemieckości galicyjskiej, która w miastach dużo szybciej się zacierała i asymilowała. Zachowała się natomiast w ustronnych wsiach. Niemieccy koloniści — chłopi i rzemieślnicy — wykazywali się pracowitością, trzeźwością i pobożnością. Życie wiejskie, uładzone i nieskomplikowane, kręciło się wokół trzech rzeczy: pracy, kościoła i gospody. W wyjątkowych przypadkach ta kolejność ulegała odwróceniu. Nie wszystkie wsie wyglądały jednakowo, ale wszystkie błyszczały czystością: prościutkie, zamiecione ulice, pobielone, zwykle murowane domy, przed nimi ogrody z kwiatami, obok kościoła przy rynku wiejska lipa i gospoda. Na własnego duszpasterza stać było tylko duże gminy, w ‘mniejszych funkcje kościelne sprawował nauczyciel, a duszpasterz przyjeżdżał co kilka tygodni. Prawie każda gmina miała prywatną szkołę powszechną: konkursy o posadę nauczyciela rozpisywano w „Evangelisches Gemeindeblatt fur Galizien und die Bukowina”, jedynej tamtejszej gazecie niemieckiej, wydawanej w Stanisławowie przez pastora ewangelickiego Theodora Zócklera. Zóckler pisywał też opowiadania z życia Niemców galicyjskich i zbierał próbki galicyjskiej twórczości ludowej, częstokroć utwory pisane w lokalnym dialekcie szwabskim.


Niemieckich Szwabów wnuk


Niemieckich Szwabów jestem wnuk

I dość mnie to raduje;

A że cesarzem nie zrobił Bóg —

Nie żal mi i nie pomstuję,

Bom jest niemiecki chłop i zuch:

Niemiecka krew, niemiecki duch.


Wiosną wyruszam ja na błoń:

Zaorzę i zasieję:

A latem biorę kosę w dłoń,

Kiedy już plon dojrzeje;

Jesień: ziemniak się w polu skrzy,

Aż serce od uciechy drży.


I tak upływa szczęsny czas,

Zacnie i bez brewerii;

Dwadzieścia jeden lat: w sam raz,

By iść do infanterii:

Tam będę bardzo starać się,

Za rok przyszyję gwiazdki dwie.


Trzy latka to jak z bicza trzasł,

Miła ma tkwi u proga;

Jej bardziej dłużył się ten czas —

Szlochała mi, nieboga:

Niechby mój Jakob wrócił zdrów,

Bym w sercu radość miała znów.


Wracam, a ona pyta mnie:

Wierności czyś dochował?

Czyliś przez noce te i dnie Anritę umiłował?

Wszak ona nie z niemieckich bab

I mowy nie zna, a tyś Szwab!”


Rzekę ja na to: „Liesbeth, ty

Tak nawet nie myśl, miła!

Tyś moja Niemka! Gdzieżby mi

Anrita się przyśniła,

Która wszak z Niemki nie ma nic.

Nie tak jak moja zacna Lies”.


Przetom jest dumny i bardzo rad,

Żem Szwabem — z woli losu,

Bo nie masz nic lepszego nad

Niemiecki bycia sposób.

Więc i ty ciesz się, a nie trap,

Gdy zowią cię: niemiecki Szwab.


(Georg Jaki)


Do 1867 roku uczono niemieckiego we wszystkich wyższych szkołach Galicji Wschodniej, a do 1871 — na Uniwersytecie Lwowskim. U progu XX wieku istniały już tylko dwa gimnazja niemieckojęzyczne: ck gimnazjum im. Kronprinca Rudolfa w Brodach i drugie ck gimnazjum państwowe we Lwowie; oprócz tego było może około stu prywatnych, często tylko jednoklasowych, ewangelickich szkół powszechnych we wsiach, a pojedyncze zdarzały się też w większych miastach, takich jak Stryj, Stanisławów i Kołomyja.

Za Kałuszem kolej przekraczała Łomnicę i szerokimi zakolami zbliżała się do miasta okręgowego Stanisławowa, które leży na równinie między Bystrzycą Sołotwińską i Bystrzycą Nadworniańską. Stanisławów był miastem, jak na stosunki galicyjskie, nowoczesnym i pięknym; miał szerokie, brukowane ulice, hotel pierwszej kategorii, z windą i światłem elektrycznym, „Union” przy ulicy Sapieżyńskiej, park nazwany imieniem cesarzowej Elżbiety i wiele kościołów, których wieże widać było już z daleka.


Pod względem wielkości Stanisławów był drugim miastem po Lwowie. Jeździła tu już podmiejska kolejka elektryczna, mieścił się garnizon 58. pułku piechoty, stacjonowali ułani i dragoni. […] Miasteczko wyglądało jak osiedle dla lalek: piękne, kilkupiętrowe, białe domy, zieleńce i ogrody, kwiaty i aleje z drzewami, czysty, duży rynek i bogate wystawy sklepowe; a wieczorami paliły się lampy elektryczne i było jasno jak w dzień, tylko dużo weselej. Główna ulica, promenada, po jednej stronie zwała się „linią A”, a po drugiej stronie „linią B”. Tu spotykała się młodzież. Wystrojone, śliczne dziewczęta przechadzały się ze studentami i wymuskanymi oficerami, trajkocząc i wybuchając śmiechem. Były tam kawiarnie z muzyką i pasaż, gdzie się umawiano, i restauracje. Była obfitość różności i pogodny nastrój, śmiech i zachwycenie. Istniały sale taneczne i lokale rozrywkowe, w których kręciło się stokroć więcej ludzi niż na spacerowych alejkach ogrodu Horodenka. A wszystko było zuchwalsze, swobodniejsze, łatwiejsze; i zaraźliwe: każdy śmiał się, żartował, miał swoje rendez–vous. Mówiono po polsku i niemiecku, po ukraińsku i żydowsku, a wszyscy przydawali sobie ważności, wszyscy bardzo się krzątali i byli podnieceni. Aż o dziesiątej nagle gasły lampy, zgiełk cichł, a linie A i B pustoszały. Wszyscy znikali z ulic.

(Alexander Cranach, Da geht ein Mensch [Oto idzie człowiek])


Dla drobnego żydowskiego czeladnika piekarskiego z Werbiwici koło Seroki, czyli dla kogoś takiego jak Jessaja Granach — ów przyszły aktor charakterystyczny sceny Reinhardta przyjął imię Alexander dopiero w Berlinie — dla kogoś takiego, kto, szukając pracy, przybył tu z prowincjonalnej dziury, Stanisławów wydawał się wielkim światem. Ale jeśli przyjrzeć się bliżej, ten wielki świat był niezbyt wielki, ot, kilka arterii, rynek, ulica Lipowa (LindenstraRe) prowadząca do parku cesarzowej Elżbiety. Na obrzeżach, na Przedmieściu Halickim, w dzielnicy wokół Belwederskiej (Belvederegasse), na Nowym Świecie nie paliły się lampy elektryczne i nie było wyasfaltowanych trotuarów, błoto sięgało kostek, a odpadki wysypywano z bramy wprost do ścieku, do którego spływały często rwące strumienie kloaczne; utopiła się w nich niejedna nieostrożna kura. W październiku 1911 roku na Przedmieściu Halickim ośmioletnia dziewczynka wpadła do szerokiego rynsztoka przed domem rodziców: nieszczęsna zginęła w mętnych strugach. Jak pisał lokalny tygodnik polski, graniczy to z cudem, że ktoś może utonąć na ulicy w środku miasta. W Stanisławowie takie cuda były możliwe.

Jessaja Granach znalazł pracę w piekarni parowej przy Zosinej Woli — ulicy, która za miastem przechodziła w szosę do Opryszowców. Była to dzielnica o złej sławie: burdel przy burdelu, tanie wyszynki, noclegownie, złodzieje, ladacznice, sutenerzy.

Prostytucja pieniła się w Galicji również po wsiach; zwłaszcza wschodnia część kraju stanowiła wprost niewyczerpany rezerwuar dla band handlujących dziewczętami i rozsyłających swój „towar” nawet do Argentyny i Brazylii. Ich ofiarami padały najczęściej dziewczyny żydowskie, ale też sutenerzy i handlarze żywym towarem byli w większości Żydami.

Spośród 30 tysięcy mieszkańców Stanisławowa połowę stanowili Żydzi, a znów połowa z nich pobierała zasiłek dla biednych: groszowe wsparcie w wysokości pięciu guldenów na rodzinę, wypłacane najbardziej potrzebującym raz do roku, na święto Pessach, przez izraelicką gminę wyznaniową. Ale w porównaniu z rusińskimi robotnikami dniówkowymi, których bieda wypłukała ze wsi do miast, Żydzi wyróżniali się zamożnością. A mieli też swoje związki pomocy i filantropów, którzy starali się uśmierzyć największe dokuczliwości nędzy.

Na początku stulecia syjonistyczna organizacja dziewczęca urządziła w Stanisławowie ochronkę dla dziewcząt żydowskich, pierwszą taką placówkę w Galicji; poza tym istniała przeznaczona dla tych dziewcząt szkoła gospodarstwa domowego fundacji baronowej Klary Hirsch, szkoła powszechna barona Hirscha oraz szkoła rzemiosła stolarskiego pod auspicjami Jewish Colonization Association, organizacji, którą w 1891 roku założył we Francji tenże finansista i filantrop, baron Moritz Hirsch. Z myślą o żydowskich szkołach powszechnych w Galicji i Bukowinie powołał on do życia fundusz oświatowy, dzięki któremu w samej tylko Galicji zbudowano dokładnie czterdzieści takich szkół; miały one być przeciwwagą dla tradycyjnych chederów (religijnych szkół podstawowych) — w Stanisławowie działało czterdzieści chederów i jedna jedyna szkoła barona Hirscha.

Szkołę z ochronką dla dzieci niemieckich kolonistów założył w Stanisławowie pod koniec lat dziewięćdziesiątych pastor Theodor Zöckler; instytucja ta nazywała się Klein–Bethel i leżała na wschodnim krańcu miasta.

Wszelako mieszczańskie fundacje i stowarzyszenia dobroczynne nie zdołały ukruszyć nawet czubka góry lodowej, do której można porównać ogrom tamtejszej nędzy. Polacy, Rusini, Żydzi i Niemcy mieli też liczne związki samopomocowe, takie jak brackie kasy pracowników piekarni i garbarni, prymitywne ubezpieczenia społeczne czy żydowskie towarzystwa wzajemnej opieki nad chorymi. Pacjenci żydowscy rzadko szli do szpitali miejskich, ponieważ nie karmiono w nich koszernie, a poza tym pobożny Żyd nie daje się pielęgnować obcym kobietom. W towarzystwie wzajemnej opieki członkowie, z reguły robotnicy dniówkowi i drobni rzemieślnicy, wpłacali po kilka grajcarów tygodniowo do wspólnej kasy i zobowiązywali się na zmianę pielęgnować tego, który zachorował. Wtedy przy łóżku chorego siadał woźnica, tragarz, krawiec, szewc bądź rzeźnik i każdy robił, co mógł, by pomóc nieszczęśnikowi. Przy poważnych chorobach oznaczało to dla niego pewną śmierć.

Pięć kilometrów na południe od Stanisławowa, przy trakcie do Nadwornej, znajdowała się niewielka kolonia żydowskich rolników: Czerniejów. Były to niewielkie dwu—, trzyhektarowe gospodarstwa z kilkoma sztukami bydła, sadami i paroma grządkami warzyw, gdzie harowała cała rodzina, aby wydusić z nich to, co najniezbędniejsze do życia. Chłopi żydowscy nie żyli lepiej niż ich rusińscy sąsiedzi, dzieci pozostawały analfabetami, ponieważ nie miały czasu na szkołę, a pola były tak wąskie, że kiedy używano pługu, wół prawie zawsze właził na ziemię sąsiada.

Tak się żyło. Ale, jak zwykli powiadać z rezygnacją ubodzy Żydzi, pies też jakoś żyje.



Stanisławów–Żabie, głos trembity


W głuche zakątki huculskiej ziemi, pachnące miętą w letnie wieczory, w senne wioski, przylepione do cichych połonin, gdzie pasterze grają na długich trombitach* — wdziera się kolej żelazna. Ona jedna łączy ze światem te ustronia, zabite od niego deskami. Ona rzuca w ciemną noc barwne światła semaforów i gwałci ciszę, i gwałci dziewiczość wielkiego nocnego spokoju. Wrzaskiem oświetlonych wagonów rozdziera błonę mroku, przeciągłym gwizdem budzi ze snu zające i uśpioną ludzką ciekawość. Jak olbrzymia żelazna drabina, przybita gwoździami do kamienistej ziemi — z nieskończoności w nieskończoność ciągną się na drewnianych progach czarne, połyskliwe szyny. Białe domki stacyjne, ujęte w żywopłoty, ogródki, altany i klomby z kolorowymi, szklanymi kulami na ubielonych drążkach, liczne mostki żelazne nad strumykami i gęsto rozsiane budki dróżników zadają kłam pozorom, jakoby na tej ziemi diabeł mówił: dobranoc!

(Józef Wittlin, Sól ziemi)


Od tego akapitu polski pisarz Józef Wittlin (1896—1976) rozpoczął swoją powieść o cierpliwym żołnierzu piechoty, Piotrze Niewiadomskim, prostym huculskim chłopcu w służbie ck kolei państwowych, którego pierwsza wojna światowa wyrywa z monotonii codziennego życia na stacji. Książka miała składać się z trzech części; pierwsza ukazała się w 1935 roku i została entuzjastycznie przyjęta przez polską krytykę. Manuskrypty dwóch następnych tomów, których bohaterem miał być Joseph Roth, przepadły podczas drugiej wojny światowej.

W 1937 roku Sól ziemi opublikowało po niemiecku wydawnictwo Allert de Lange w Amsterdamie; przedmowę napisał Joseph Roth, wschodni Galicjanin tak jak Wittlin, zaprzyjaźniony z nim mocno od czasu, który spędzili razem we Lwowie, na studiach w Wiedniu, a potem w służbie wojskowej jako słuchacze jednorocznej szkoły 21 batalionu feldjegrów. Tłumaczem był lwowski germanista i redaktor polskojęzycznego lewicowo–syjonistycznego czasopisma, Izydor Berman, niestrudzony popularyzator Rotha w Polsce i autor szeregu przekładów jego powieści na polski, takich jak Hotel Savoy, Rodzina Bernheimów (niem. Rechts und links), Tarabas, Historia nocy 1002. Berman był typowym przedstawicielem oświeconego żydostwa galicyjskiego, zakorzenionym równie głęboko w austriackiej kulturze monarchii Habsburgów, jak w polskiej kulturze narodowej. Ale również Józef Wittlin tłumaczył Josepha Rotha: Hioba, powieść Zipper i jego ojciec, a w 1939 roku, na krótko przed wybuchem wojny, ukazała się jeszcze w warszawskim wydawnictwie przełożona przez Wittlina Krypta kapucynów.

Początek wojny zaskoczył Wittlina we Francji, skąd wyemigrował on do Stanów Zjednoczonych; do Polski miał już nie wrócić. Izydor Berman, któremu literatura austriacka ma tyle do zawdzięczenia — obok Josepha Rotha tłumaczył „dóna von Horvatha i rozsławił w Polsce Kafkę — został zamordowany w „Judenlager Lemberg”, obozie założonym przez SS w 1942 roku. Tam też stracili życie niemiecko–żydowski pisarz i germanista Hermann Sternbach, drohobyczanin, i żydowska poetka Debora Vogel–Barenbluthowa, bliska przyjaciółka Brunona Schulza.

Linia kolejowa do kraju Hucułów, którą obsługiwał totumfacki naczelnika stacji Topory—Czernielica, Piotr Niewiadomski, została otwarta w 1894 roku. Przedtem można się było dostać w góry tylko wyboistym traktem pocztowym, który biegł na południe rozległą doliną Prutu i osiągnąwszy, jako tak zwany Magyarenweg, przełęcz Kórósmezó, przekraczał masyw Czarnahory, czyli Czarnej Góry, oraz granicę między Galicją i Węgrami. Szlak prowadził od Stanisławowa prosto na południe przez dolinę Bystrzycy i zbliżał się koło miasteczka Nadworna do pierwszych niewysokich wzgórz przedkarpackich, nie przekraczających nawet tysiąca metrów: do zielonego stożka Potoków i Żółkiwki. Przy rynku w Nadwornej stał wart obejrzenia drewniany kościół greckokatolicki, nad którym wznosiło się pięć pokrytych gontami kopuł; ta siedemnastowieczna budowla zdradzała styl świątyń późnobizantyńskich.

Jadąc przez zalesioną wyżynę, która stanowiła dział wód między Bystrzycą, czyli dopływem uchodzącego do Morza Czarnego Dniestru, a wpływającym do Dunaju Prutem, pociąg docierał do pierwszej w dolinie Prutu stacji — Delatyn. Przed wybudowaniem kolei był tam tylko niepozorny ryneczek z obskurnymi drewnianymi domami i błotnistymi zaułkami, przy nim dwa żydowskie zajazdy, każdy z jednym pokojem gościnnym, oraz jedyna „atrakcja” na placu: dębowy słup, przy którym w dawniejszych czasach mocowano solidną drewnianą klatkę. Wystawiano w niej na pokaz publiczny, przed doprowadzeniem na szubienicę, schwytanych w górach huculskich rozbójników i brygantów — dla duchowego pokrzepienia i ku przestrodze uczciwych chrześcijan. Około 1900 roku Delatyn stał się chętnie odwiedzanym letniskiem z miłą dla oka zabudową willową i zakładem kąpieli solankowych.

Pociąg jechał dalej w górę Prutu, pod porosłymi jodłą zboczami, przez wysokie obmurowane wiadukty i mosty, aż wreszcie docierał do stacji Woronienka przy granicy węgierskiej, którą następnie przekraczał długim tunelem. Odcinek Stanisławów–Maramaros–Szighet na Węgrzech był najpiękniejszą w całej Galicji linią górską i szczytowym osiągnięciem austro–węgierskiej sztuki inżynieryjnej: kamienny wiadukt koło Jaremcza niemal trzydziestometrowej wysokości, rozpięty na sześćdziesięciu pięciu metrach nad rwącym Prutem, stanowił długo najwspanialszą budowlę tego rodzaju w Europie. Kolej mijała zamieszkałe przez Żydów i Hucułów mieściny i wsie, które dzięki wygodnym połączeniom ze Lwowem, Czerniowcami, Przemyślem i całym światem niemal w ciągu nocy stały się ulubionymi miejscami wypoczynku: Dorę, Jaremcze, Jamnę i Mikuliczyn z włączonymi do gminy miejscowościami, Tatarowem, Worochta i Woronienka.

Ale jeszcze przed nastaniem kolei Hucułowie posmakowali nowych czasów. Byli tajemniczym ludem górskim, w którym jedni widzieli zesłowiańszczonych potomków scytyjskich i gockich, inni — odpryskowe grupy Mongołów i Peczengów, a jeszcze inni — późnych krewniaków plemion rumuńskich i rusińskich. Pewne było tylko to, że sami Hucułowie określali się jako chrestiany (chrześcijanie), werchowency (górale) lub też russki ludy (ruski lud); mówili dialektem rusiń—skim z domieszką słownictwa rumuńskiego i od niepamiętnych czasów mieszkali w dolinach Prutu i Czeremoszu, świętych rzek huculskich, oraz na zboczach Czarnahory — najpotężniejszego wzniesienia w lesistym paśmie galicyjsko—węgierskim — a także na Klewie i Jaworniku. Byli półnomadami, którzy na grzbietach swoich zwinnie przemierzających góry, krótkonogich, szczecinowatych wierzchowców, zwanych jak ich właściciele „hucułami”, pędzili swoje stada skroś rozległych połonin.

Nowe czasy zawitały do Hucułów w XIX wieku wraz z butynem — wyrębem całych lasów, dzięki któremu doliny górskich rzek zostały wyrwane z trwającej stulecia niedostępności. Do wykonania tej pracy szlacheccy właściciele lasów ściągnęli obcych: Italianów i Granów, czyli Włochów i Słoweńców z Krainy i Dolnej Karyntii, ludzi, którzy potrafili sprawnie operować długimi piłami dwuręcznymi; Hucułowie znali przedtem tylko siekierę.

Gdzie się nie spojrzało, cienkie jak pajęcze odnóża, drewniane rynny pięły się z dolin w górę zboczy i znikały w lasach, skąd dochodził łoskot padających olbrzymów. Jesienią można było z daleka dosłyszeć okrzyki drwali — kinetou, kinetou! — którymi zapowiadali spuszczanie kłód, a potem głuchy łomot bali lecących w dolinę, skąd potem już jako tratwy spływały w dół rzeki. Okrzyk habou, habou! powstrzymywał zrzucanie.

Od wsi Worochta źle oznaczona dróżka prowadziła przez grząskie łąki w górę Prutu do przysiółka Ardzeluta z kilkoma rozsianymi w dolinie chatami huculskimi i wielkopańską leśniczówką, a stamtąd dalej pod górę, lekko spadzistą halą aż na stożkowaty wierzchołek Howerli, najwyższy, liczący nieco ponad dwa tysiące metrów szczyt w masywie czarnhorskim. Wzniesienia były na tyle płaskie, że wspinaczkę odbywało się też na grzbiecie wypożyczonego w Worochcie huculskiego konika. Po drodze mijało się liczne szałasy i spotykało ogromne stada huculskich owiec i bydła, którym towarzyszyły żółto–brązowe psiska i pasterze na wierzchowcach. Nawet najubożsi z nich wyglądali malowniczo: opadające na plecy, połyskliwe loki, często natłuszczone masłem, filcowe kapelusze z szerokim rondem i wstążką z mosiężnej blachy, wetknięte za nią pióra głuszca i pawia, wąskie, jaskrawoczerwone spodnie, czerwone, dziergane pończochy i sandały z surowej skóry; na ramionach długa, lśniąca od tłuszczu koszula z lnu, mazanka, którą pasterze impregnowali dla odstraszenia dokuczliwych insektów rozpuszczonym masłem i siarką; na to serdak z grubego filcu lub baraniego kożucha; za szerokim pasem puginał, zwykle też starodawny pistolet, w ręku topór, czyli góralska ciupaga z ostrą jak brzytwa głowicą — oręż przydatny w razie bijatyki. Wszyscy, włącznie z kobietami, dosiadali koni; byli ludem stepowym, który historia rzuciła w góry. Żyli z hodowli owiec i bydła, ale za swój największy skarb uważali konie, które często kochali bardziej niż własne dzieci i zazwyczaj też lepiej traktowali. Dobry koń miał cenę nie do zapłacenia w złocie, dzieci zaś pałętało się po ciasnych, brudnych chałupach i tak pod dostatkiem. Jeśli któreś umierało — a śmiertelność dzieci na Huculszczyźnie była zastraszająco wysoka — następne z pewnością już było w drodze.

Na połoninach ponad granicą lasu pasterze z daleka witali wędrowca przeciągłym, smętnym dźwiękiem trembit — sięgających do trzech metrów, wycinanych w świerczynie i owiniętych w korę brzozową piszczałek, które przypominają szwajcarski róg alpejski, ale są od niego smuklejsze.


Na Wielkanoc trembita radośnie głosi Alleluja. Przez zimę, przez posty i po Wielkiej Nocy milczy trembita. Dopiero gdy święty Jurij zazieleni, ruń połonin, po której dotąd tylko niedźwiedź senny chodzi, a raczej wygłodniały słania się po ciężkim śnie zimowym — a lawiny jak wystrzały armatnie w ponurym uroczysku skalnym pod Szpyciami w Czarnohorze, dając pierwsze sygnały, hukają na cześć wiosny — odzywają się trembity. l pieśń mówi, że wtedy święty Jurij dmie w trąbę żubrową. A gdy po lasach rozejdą się odgłosy wszystkie ptaszęta odniemieją. Już, już niedługo popłyną roje owiec, i kóz, i najróżniejsza chudoba: łagodne i flegmatyczne lub nieco rozkapryszone i grymaśne, wypiastowane przez gazdów, nieraz od cielątka w izbie za piecem chowane krówki — i ciężkie, ponure, spode łba patrzące, nieraz groźne buhaje, i konie przeróżne, całe ich stada; huculskie konie, łyskające dzikim i gniewnym spojrzeniem, z cienkimi nogami, z potężną piersią, z szeroką szyją, bujną grzywą. Myszate, karę, bułane, węgorzowe, śmietankowe. Popłyną od wsi ku połoninom i wyroi się wiosenny ruch, co od wieków porósł wzorzystym kwieciem zwyczaju — chód połoniński. Potem już na pastwiskach wysoko odbywa się mieszanie trzód. Tysiące chudoby, pasterze, psy i trawy, wraca stara wspólnota.

Gdy tam na górze, na dnie kotła skalnego, wyścielonego mchami, watah wymota z trembity nutę, co oplata dychanie jak pępowina, ogłaszając tym pierwszy wypęd na pastwiska, własność jest zawieszona. Kto dotknął trembity, ten oczyszczony, nie chce zagarnąć świata, ni mieć go dla siebie. Połonina czyja? Boga i owiec, Bóg i owce karmią wataha, pasterzy, gazdów. Watah czyj? Własny watah owiec, należą wzajemnie do siebie, boteje do wataha, watah do botejów. Wszystko wiąże trembita, ściąga struną wiatrową od nieba do ziemi. Watah, choć go wcale nie pilnują, nikomu nic nie zabierze, zabrać nie może, bo rewasz udojowy, dokonany przy mieszaniu chudoby, od razu daje miernik wyraźny, ile każdy z właścicieli trzód — jak ich zwą mieszanników — ma otrzymać bryndzy z całego letniego udoju. Watah służy każdemu i wszystkim, lecz nikt z mieszanników nie ma mu nic do rozkazywania i on nikomu z nich nie rozkazuje. Jest zbyt daleko, zbyt wysoko. Któż inny zresztą z ludzi spędza w ciągu roku tyle dni i miesięcy w chmurach, w świecie cieni i mgieł, gdzieś niedaleko tamtego świata. […]

Połonina, na którą przyprowadza się owce i bydło, według słów pieśni, dumna jest z tego. Harda, nieprzystępna okrywa się mgłami, jakby chustami. Dzień w dzień przez całe lato grają trembity, zwołując pasterzy spod szczytów, z rozległych stepów górskich, z łączek i kępek ukrytych po skałach i berdach, zwołują do posiłku, do podoju i na nocleg. Jest jeszcze jeden tylko głos równie donośny, to głos wroga połonińskiego, straszliwy ryk niedźwiedzia, o ile przepędzi go się od ofiary, albo gdy wsiadłszy na wołu lub krowę, która ucieka w strachu śmiertelnym, wali łapą po karku i ssie krew; gdy chce zastraszyć broniących stad pasterzy albo gdy jest raniony. A dźwięk trembity donośny jest wprawdzie, lecz jakżeż łagodny, słodki, kojący, jak gdyby dźwięczały błękity fletnią zza obłoków nad szczytami, l pasterze i chudoba, zbłąkani w gęstych mgłach, witają ten głos radośnie, śpieszą doń, od najmniejszego jagnięcia, co ledwie plącze nogami, aż do groźnego buhaja.

(Stanisław Vincenz, Na wysokiej połoninie, „Prawda starowieku”)


Watahem nazywano przywódcę pasterzy, któremu Hucułowie chętnie przypisywali nadprzyrodzoną moc, ponieważ miał strzec trzody przed wpływem złych duchów, czarownic, leśnych strzyg i koboldów; do jego najważniejszych zadań pierwszego dnia w szałasie pasterskim należało rozpalanie „żywego ognia”: watah owijał rzemieniem kij włożony w zagłębienia futryny i wprawiał go w ruch obrotowy; kij kręcił się tak długo, aż szedł z niego dym na obu końcach trących o węgary, a w końcu zaczynał się tlić; wtedy zbierano żar na hubkę. „Żywy ogień” rozpalano w czerwcu, przy pierwszym wypasie, i jeśli nieszczęścia miały ominąć stada i pasterzy, nie mógł zagasnąć aż do jesiennego spędu trzody z połonin. Pierwszego dnia watah musiał też dopilnować dojenia „na miarę”: każdy właściciel stada doił swoje zwierzęta, aby ustalić, ile mleka dają; wedle tego przypadała mu potem w udziale odpowiednia ilość bryndzy (tłustego sera owczego), urdy (chudszego sera), huślanki (kwaśnego mleka) i masła. Te ilości watah zaznaczał na rewaszu, karbowanym kawałku drewna, którego połowę otrzymywał właściciel trzody, a drugą połowę watah.

Bezdroża Czarnahory, puszcza nad Czeremoszem i postacie górali na wierzchowcach inspirowały wielu poetów: Polaków, Rusinów, Niemców, a także Czechów — myślę tu zwłaszcza o czeskim autorze Ivanie Olbrachcie — wszelako nikt nie opisywał ich z taką czułością i drobiazgowością jak Stanisław Vincenz (1888–1971). Pochodził on ze Słobody Rungurskiej, wsi huculskiej na południowy zachód od Kołomyi, gdzie u progu lat osiemdziesiątych odkryto bogate złoża ropy; wywołały one w okolicy podobną gorączkę naftową jak w Borysławiu i Drohobyczu, niebawem jednak źródła wyschły. Pisząc Na wysokiej połoninie, dzieło złożone z czterech obszernych ksiąg: „Prawda starowieku”, „Nowe czasy”, czyli: „Zwada” oraz „Listy z nieba” i „Barwinkowy wianek”, Vincenz stworzył w języku polskim encyklopedyczną sagę na temat tego regionu i jego mieszkańców: huculskich zbójników, pasterzy, „Żydów leśnych”, którzy spławiali zrąbane drwa w dół Prutu i Czeremoszu. Jest to historia i szczegółowy opis etnograficzny, studium dialektu, zbiór legend, pieśni i obyczajów; powieść i kompendium, dzieło, nad którym Vincenz pracował aż do śmierci na emigracji w Szwajcarii. (A swoją drogą: dlaczego tak wielu pisarzy galicyjskich musiało zakończyć życie na emigracji?)

Do swoich przodków Vincenz zaliczał niekoronowanego władcę ostępów nad Prutem i Czeremoszem, księcia Dmytro Wasyluka z Hołowów na Bukowince, legendarną postać, która na czele żydowskich i huculskich rozbójników złożyła wizytę Józefowi H w Wiedniu. Tak przynajmniej mówi legenda. Później rzeczywiście w austriackim parlamencie zasiadał hrabia Wasylko z Bukowiny, który jednak nie miał już wiele wspólnego z tamtym księciem–watażką.

Z Howerli wąska ścieżka prowadziła na wschód, w dół ku dolinie Czarnego Czeremoszu, do Żabiego. Dla kogo taka piesza wędrówka była zbyt uciążliwa, ten mógł wypożyczyć w Worochcie, u Perkatiuka lub Knola, wóz i pojechać z woźnicą podłym traktem przez Ardzelutę, a potem na południowy wschód, stromo pod górę do przełęczy Bukowiela i stamtąd w dół do Żabiego. Czas przejazdu wynosił sześć do ośmiu godzin. Na wszystkich wyższych wierzchołkach Czarnohory i w innych charakterystycznych miejscach stały drewniane krzyże, które mogły oznaczać różne rzeczy: szczyt, źródło albo też miejsce, gdzie ktoś poległ gwałtowną śmiercią.

Żabie było najważniejszym osiedlem huculskim we wschodnich Karpatach i największą pod względem powierzchni gminą w całych Austro–węgrzech: obejmowała ona ponad sześćset kilometrów kwadratowych — co oczywiście nie mogło wiele znaczyć, gdyż miejscowość składała się w rzeczywistości z licznych, rozrzuconych szeroko na zboczach i w dolinach, na obu brzegach Czeremoszu, przysiółków i zagród, które często były oddalone od siebie o wiele godzin pieszej wędrówki. Żabie miało siedem tysięcy mieszkańców, wśród nich tysiąc Żydów: wozaków, kramarzy, szynkarzy, ale też pasterzy. Widniały tam biedne, pokryte strzechą chaty z grubo ciosanych belek lub niewypalanych cegieł, rozjaśnione niebieskawą farbą, za domami małe ogródki warzywne i owocowe, w pewnej odległości od nich nieliczne nieregularne pola z bobem, kartoflami, owsem i konopiami; między grządkami i na obrzeżach pól — słoneczniki na postny olej. Podobnie jak Rusini na przedgórzu, Hucułowie jadali głównie kuleszę, gęstą pulpę z mąki kukurydzianej, do tego bryndzę, słony ser owczy lub huślankę. Chleb wypiekano z mąki kukurydzianej z dodatkiem tłuczonych kartofli lub bobu. W okresie postu, który wedle woli popa trwał ponad pół roku, jadano surową kiszoną kapustę z cebulą i olejem z konopi albo ziaren słonecznika; w czasach obfitości może jeszcze suszonego dorsza.

W grzęzawisku wiejskiej ulicy ryły czarne, kosmate świnie o długich ryjach, spacerowały kury i kozy; przed każdym domem wylegiwało się rozszczekane psisko na łańcuchu. Zdarzały się też solidniej zbudowane chałupy, z dwoma izbami i na kamiennym, murowanym fundamencie; te należały do urzędników leśnych hrabiego Skarbka albo do któregoś z „Amerykanów”: pod koniec XIX stulecia również niektórzy przedsiębiorczy żabianie ulegli mianowicie kuszącej śpiewce agentów do spraw wychodźstwa i pojechali, tłocząc się na międzypokładzie jak sardynki w oleju, do Ameryki, aby tam pracą w kopalniach węgla i rudy lub przy budowie dróg zarobić złote góry. To obiecywali im elokwentni agenci. Oczywiście synowie Czarnahory nie zobaczyli ani złotych gór, ani nawet amerykańskich krajobrazów: zaraz po przyjeździe załadowano ich jak bydło do wagonów i przetransportowano do nędznych, barakowych osiedli, położonych z dala od miast, w pobliżu kopalni i budów. Hucułowie, Rusini, Węgrzy, Bośniacy, przedstawiciele biednych ludów monarchii habsburskiej bytowali tam siennik przy sienniku, nieomal tak, jakby nigdy nie opuścili stron rodzinnych. Wszelako ci bardziej przemyślni przysyłali miesiąc w miesiąc po kilka dolarów na adres popa w swoim kraju i po pięciu, sześciu latach wracali jako „bogaci Amerykanie”, kupowali okazały kawałek gruntu, bydło, budowali dom. Żabie było dumne ze swoich „Amerykanów”.

Władze miały swoją siedzibę w położonym na północy osiedlu Słupejka: tu mieściła się administracja gminy, sąd okręgowy, żandarmeria, ekspozytura zarządu finansowego. Ponad niskimi, sczerniałymi od dymu strzechami wznosił się jeszcze drewniany kościół, hotel „Czarnahora”, schronisko Towarzystwa Tatrzańskiego i zajazd „Gartner”, gdzie podróżni mogli dostać łóżko i ciepłą strawę. Poza tym były tylko szynki, zresztą w pokaźnej liczbie: Żabie często nazywano w Karpatach stolicą pijaków. W ogóle wszędzie w Galicji pito dużo, zwykle gorzałkę, do której Hucułowie lubili dodawać paprykę, tłuczony pieprz lub miód — nigdzie jednak nie pito tyle co w Żabiu. Jak pisał Stanisław Vincenz, miejscowy wójt, niejaki Petro Szekieryk—Donykiw, często się skarżył, że odkąd mieszkańcy Żabia posiedli sztukę pisania, imię Pana Boga, Hospod–Boh, piszą przez małe „h”, ale słowo horiwka, czyli gorzałka, rozpoczynają z szacunkiem od wielkiej litery.

Dziewczęta z Żabia nazywano „paryżankami Karpat”; sława ich urody i fantazyjnych strojów sięgała odległych dolin, docierała do Kołomyi, Stanisławowa i Czerniowiec. W dni świąteczne nosiły na czołach ozdoby ze srebrnych talarów, koralików i kolorowych paciorków, diademy z pawich piór, kunsztownie haftowane bluzki, miękkie pantofle z czerwonego safianu, sznury korali, mosiężne krzyżyki, ba, nawet fajki — wszyscy bowiem, mężczyźni, kobiety, dziewczęta, a często też dzieci, namiętnie palili tytoń — które były pięknie rzeźbione i miały spiczaste przykrywki z mosiądzu lub srebra. Podczas uroczystości odpustowych dziewczęta z Żabia przyćmiewały wszystkie inne.

W Słupejce znajdował się też szpital dla syfilityków. Syfilis uchodził wśród Hucułów za „chorobę domową” i od wielu dziesięcioleci miał charakter endemiczny, co niektórzy autorzy tłumaczyli swobodą seksualną huculskich górali. Opowiadano o niej prawdziwe cuda. Jak donosił Przewodnik po Galicji Hartlebena (z 1914 roku), zdarza się tam, że ojciec żyje z córką, a dziadek z wnuczką; ojciec jest jakoby wręcz zobowiązany postarać się o potomstwo, jeśli synowa nie zachodzi w ciążę. Z pewnością była w tym złośliwa przesada, ale nie ulega wątpliwości, że dziedziczony syfilis często prowadził do narodzin kretynów i idiotów, którzy rzecz jasna umierali zazwyczaj już w wieku wczesnodziecięcym.

Ale nawet jeśli dzieci przychodziły na świat zdrowe, nie miały łatwego życia. Wiele matek podawało noworodkom pomyje na łyżeczce, aby później, broń Boże, nie wyrosły z nich „francuskie pieski”. Poza tym dzieci chodziły samopas lub pod „opieką” starszego rodzeństwa. Matki bały się jedynie trolli i leśnych strzyg, o których Hucułowie wiedzieli, że rodzą one głupie potomstwo i chętnie zamieniają je potem na mądre dzieci ludzkie. Jeśli Hucuł miał pod swoim dachem takiego „podmienionego” gamonia, mógł uciec się do niemal pewnego środka, by skłonić leśną strzygę do zamiany zwrotnej: wystarczyło tylko grzmocić podrzutka tak długo i mocno, aż zaczynał rozdzierająco wrzeszczeć; strzyga musiała usłyszeć wrzask i zdejmowała ją litość dla własnego udręczonego pisklęcia; kiedy gasło światło, zwracała dziecko huculskie i znikała ze swoim raz na zawsze. W ten sposób w Żabiu i okolicznych posiołkach nieraz odbijano upiorom mądre dzieci.

Hucułowie, podobnie jak Rusini na równinie, tworzyli ściśle patriarchalną społeczność. Oblubienica, biorąc ślub, przed którym otrzymywała od narzeczonego trzy symboliczne razy, przechodziła na własność mężczyzny. On zaś przeważnie bijał ją także później, ale już nie symbolicznie. „Baba, której się nie bije, jest jak niewyklepana kosa!”, powiadali chłopi na równinie i tak też uważali Hucułowie. Kiedy Hucuł mówił o swojej kobiecie, unikał nazywania jej po imieniu: mówił po prostu „ona” albo „ta hołota”. Kobiety, tak jak dzieci, stanowiły przede wszystkim tanią siłę roboczą.

Tym, co odróżniało Hucułów od innych ludów Galicji Wschodniej i co mitologizowało ich zbiorowość — a literatura z entuzjazmem podchwytywała ten mit i reprodukowała go — była tradycja opryszków. Najlepiej tłumaczyć to określenie jako „szlachetni zbójcy”; nawiązywały do nich niezliczone legendy, pieśni ludowe i opowieści. Zbójnictwo osiągnęło pełen rozkwit w połowie osiemnastego stulecia. Wyrosło na podatnym gruncie zamętu politycznego w Polsce, na Węgrzech i w Rumunii. Zaostrzenie warunków służby pańszczyźnianej, nasilający się ucisk i zubożenie ludności chłopskiej również w Karpatach wygnały wielu chłopów z ich ziemi. Większość znikała bez śladu i bezimiennie, wchłaniana przez rosnącą w siłę armię najemników dniówkowych, robotników wędrownych, dworskich parobków. Ale niektórzy nie godzili się z losem, stawiali opór, kryli się w nieprzebytych puszczach, wśród skał i wąwozów Czarnahory i doliny Czeremoszu, i zaczęli czyhać na jadących traktem pocztowym ze Stanisławowa i z Kut na Węgry. Napadali ormiańskich i żydowskich kupców, puszczali z dymem polskie dwory, mordowali poborców podatkowych i mandatariuszy, a kiedy skrzyknęła się wystarczająco duża „kupa”, ruszali na wsie i mniejsze miasta. Kroniki Stanisławowa, Kut i Kosowa pełne są krwawych opowieści o zuchwałych napaściach opryszków, junaków, mołodcow — tak między innymi lud nazywał tych zbójców. Zwierzchność i zalęknieni obywatele widzieli w nich przestępców, buntowników, rebeliantów, którzy powinni trafić na szubienicę; lud natomiast miał ich za bohaterów: mścicieli wyrządzonych mu krzywd, zwiastunów niejasno wyobrażonej wolności.

Ważną rolę w powstawaniu zbójnickich band we wschodniej części Karpat Środkowych miało odegrać wprowadzenie przez władze austriackie w latach siedemdziesiątych XVIII wieku powszechnego obowiązku obrony, który objął Hucułów. Ci noszący włosy do ramion górale pogardliwie nazywali rekrutów „łysymi”, a kiedy austriaccy dragoni, w białych mundurach, z pióropuszami na czakach, wyruszali ze Stanisławowa z karną ekspedycją przeciwko wsi, która nie dostarczyła ani jednego rekruta, towarzyszyła im dobiegająca ze wszystkich wierzchołków drwiąca przyśpiewka: „Nadlatują z miasta ptaki–dziwaki…”.


Branka w rekruty była najstraszliwszą plagą Huculszczyzny. Pójście na „służbę żołnierską” oznaczało takie okropieństwo, że niejeden chłopak wolał śmierć. A w ogóle: wyrwać Hucuła z jego gór znaczyło to samo, co zanurzyć w wodzie spętanego orła albo wyrzucić rybę na powietrze. Chłopacy uciekali. W góry, w lasy, gdzie oczy poniosły, byle tylko nie wpaść w łapy siepaczy. A jeśli się nie udawało i huculski chłopak zostawał żołnierzem, uciekał przy pierwszej lepszej okazji i stawał się dezerterem.

Z takich dezerterów rekrutowała się większość opryszków. Do domu nie było powrotu, bo ktoś mógłby zdradzić, każdy musiał liczyć się z wrogami. Tak więc syn żegnał się z ojcem i matką, zarzucał na ramię broń, brał w garść topór i wyruszał, aby porachować się z ciemięzcami. Nagle zaczynał odczuwać powszechną krzywdę Hucułów i stawał się mścicielem ich cierpień — wszystko przybierało zatem zły obrót. Kiedy tylko nadchodził dzień poboru, każdy chłopak, który czuł się nim zagrożony, miał się na baczności, czekał i nasłuchiwał. […]

Nagle niesie się głośnym echem przez góry: „Zabierają! Zabierają!”. Wszystko, co młode i silne, pędzi na tę przestrogę w las, w rozpadliny, szuka schronienia w szczelinach skalnych, wśród kamieni, wspina się na wysokie jodły. Siepacze ciskają się po wsi, batożą starych rodziców za synów, którzy uciekli, dręczą ich i niszczą wszystko, co im wpadnie w ręce. Wystrzały, brzęk łańcuchów, wrzaski rozbrzmiewają we wsi — a młody Hucuł jeszcze głębiej zagrzebuje się w ziemi, jeszcze wyżej wspina się na skały i mocno dzierży w dłoni broń: a niech no kto spróbuje ściągnąć go stamtąd!

Aliści, jeśli któremuś się uda przetrwać w ukryciu ten czas, znaczy to, że los okazał się dlań łaskawy. Jeśli jednak go złapią, zostaje więźniem. Czeka go prosta, brukowana droga, która prowadzi do Lwowa.

(Hnat Chotkewycz, Zbójnickie lato)


To, co ukraiński pisarz, Hnat Chotkewycz (1877—1938), napisał tu o motywach opryszków, jest naturalnie idealizacją i upiększeniem. W rzeczywistości karpaccy zbójcy rzadko bywali szlachetnymi bohaterami, takimi jak w pieśniach poetów, częściej natomiast bandytami, którzy napadali też pasterzy i biednych chłopów, jeśli nie trafiało się nic lepszego. Literatura jednak potrzebowała innych postaci — potrzebowała mitu.

Opowiedziana przez Chotkewycza w Zbójnickim lecie, pełna dramatycznej pasji, historia dzielnego chłopca huculskiego, Dmytro Marusiaka, któremu władze austriackie wyrządziły krzywdę i który następnie przytacza się do opryszków, aby ukarać ciemiężycieli i pomścić swój lud, sięgała do motywów znanych z rozgrywającej się w tym samym pejzażu romantycznej „dramy” Karpaccy górale (1840); jej autorem byt Polak, Józef Korzeniowski, który z kolei czerpał wzory ze Zbójców Schillera. Historia była stara i zawsze ta sama, zmieniały się tylko imiona i nazwy miejscowości: zbrodnia z powodu utraconej czci, zemsta, zdradziecka ukochana, na koniec tragiczna śmierć z ręki kata.

Hnat Chotkewycz pochodził z rosyjskiej Ukrainy Wschodniej, z miasta Charków. Zamieszany w rewolucję 1905/06 roku, musiał uciekać przed carską władzą do Lwowa, gdzie zetknął się z kręgiem autorów rusińskich. Przebywając na kuracji w jednej z wsi wschodniokarpackich, poznał Hucułów i ich folklor; potem założył teatr huculski, z którym przemierzał Galicję, i napisał wiele opowiadań oraz sztuk teatralnych o zbiorowości Hucułów. Był też wirtuozem gry na bandurze, ukraińskiej lutni z krótkim gryfem, która w owym czasie niemal popadła już w zapomnienie; 26 kwietnia 1906 roku Chotkewycz wystąpił w Wiedniu. W 1916 roku wrócił do Charkowa. Podobnie jak wielu pisarzy ukraińskich padł ofiarą terroru stalinowskiego: w 1934 roku został aresztowany, a w 1938 — stracony.

Najsłynniejszą postacią wśród zbójnickich przywódców był Oleksa Dowbusz, znany też jako Dobosz i Doubousz, a w literaturze spotykany również pod nazwiskiem Dowboszczuk; pochodził ze wsi Peczeniżyn w pobliżu Kołomyi i uprawiał swój niecny proceder w pierwszej połowie XVIII wieku. W 1745 roku zastrzelił go skrytobójczo we wsi Kosmacz niejaki Stepan Dzwińczuk, Hucuł podobnie jak Dowbusz. Tyle mówią dokumenty, reszta jest legendą. Dzwińczuk sięgnął podobno po strzelbę, ponieważ Dowbusz uwiódł jego kobietę i uczynił ją swoją kochanką; aby zabić zbójnika, którego jakoby nie imały się kule, Dzwińczuk odlał rzekomo srebrny nabój, poświęcony następnie przez dwunastu duszpasterzy na dwunastu nabożeństwach. Istnieją też świadectwa historyczne, które potwierdzają, że Dowbusz przedsiębrał wyprawy zbójeckie przez Karpaty, na równinę podolską, na Węgry i aż do Rumunii. W kronikach rynków i miast, które na tym ucierpiały, skrzętnie wyliczono ofiary: obrabowanych kupców, pomordowanych polskich ziemian, zgwałcone córki mieszczan. Dokumenty donoszą też, że Oleksa Dowbusz, „ten jadowity smok z gór za Prutem”, oddawał niekiedy część swojej watahy do dyspozycji Selmanowi, Żydowi z Drohobycza, aby służyła mu jako gwardia przyboczna. Zwłaszcza polska literatura bardzo to miała Dowbuszowi za złe. Kiedy zginął, załadowano go na chłopski wóz, przewieziono w triumfalnym pochodzie przez wsie, a następnie wystawiono na widok publiczny w kołomyjskim ratuszu.

Legendy opowiadają też o przypominających Hunów bandytach żydowskich, których Dowbusz miał wśród swoich zbirów; z późniejszych czasów pochodzą historyczne dowody istnienia całych band żydowskich. Czeski autor lvan Olbracht (1882—1952) wydobył z akt dawnych sądów okręgowych listy gończe, które władze austriackie wydały w 1837 roku, ścigając zbójecką bandę niejakiego Mojsze Jankla Reisnera, znanego też jako Schwarzner albo Puczlik, a także bandy Srula Mendla Schora, Herscha Mendona i Berła Leviego. W górach pamiętano też żydowskiego zbója Chaima Pinta, który napadał na ludzi swojej wiary i wypalał im na skórze „dwudziestaka”, aby dowiedzieć się, gdzie ukryli skarby.

Żydzi i Hucułowie nie żyli ze sobą źle. Wcale nierzadko zdarzało się, że bezdzietny Hucuł adoptował Żyda; wszelako nie dziecko, lecz zamożnego kupca lub szynkarza, który musiał się zobowiązać, że będzie żywić „przybranych rodziców” do ich śmierci i że pogrzebie ich stosownie do stanu. Przypadał mu za to ich majątek i własność ziemska. Tego rodzaju „dożywocie” praktykowano dość często.

Jak głoszą legendy, w watahach Dowbusza i innych hersztów oprócz Żydów byli też Cyganie, a jest to o tyle godne uwagi, że Hucułowie żywili wobec Cyganów liczne uprzedzenia.


Cygan to nie żadna osoba, co prawda istota umiejętna, ale niesamowita. Czarny–czarniuśki do samego dna, niepewny, ukradnie od pobratyma jeszcze chętniej niż od rozpobratyma. Pozwoli dzieciom swym żebrać w biały dzień. A w górach żebraków nie ma, chyba ci honorni zawodowcy, podorożni lude, co raz na rok z dołów rzeszami schodzą się na chram górski, by pokazywać powykręcane członki i śpiewać przy lirach żałośnie, na to aby ludzie sobie popłakali, l za to łaskawie przyjmują datki od ludzi. Lecz wobec Cyganów nasi ludzie mają serca zatwardziałe. Nie dlatego, że Cyganie nie naszej wiary. Żydzi także innej wiary, nie chrzczeni a przecie mają duszę, nawet jakieś niebo swoje żydowskie też mają, ino że bez światła, bo tam wieczny szabas i nie ma komu zapalić. A Cygan wciąż szczerzy zęby, bez przerwy śmieje się z chrześcijanina — a sam bez pępka. Nie od matki Ewy pochodzi, chyba od diablicy. Któż odgadnie jakiej wiary? Nie całkiem pewne czy ma duszę, wszystkiego złego można się po nim spodziewać. Toteż ludzie twardzi i bez serca, gdy skrzywdzą kogoś wykręcają się, że to Cygan.

(Stanisław Vincenz, Na wysokiej połoninie, „Zwada”)


U Stanisława Vincenza jest cały rozdział: „O synu biedaków, Doboszu młodziutkim ta duma”; powieść o Dowbuszu napisał też Ukrainiec, Hnat Chotkewycz; Polak Juliusz Turczyński (Straszna drużyna, 1891); pochodzący z Bolechowa koło Stryja pisarz niemiecko–żydowski Hermann Blumenthal (Der Hen der Karpathen [Pan Karpat], 1915). Również Karl Emil Franzos pracował nad powieścią z życia zbójników karpackich, (Ein Kampf ums Recht [Walka o prawo], 1882), a była to historia huculskiego Michaela Kohlhaasa.

Jeszcze w późnym wieku XIX pojawiały się co jakiś czas bandy zbójców, których lud wielbił jako bohaterów i mścicieli, wszelako — zazwyczaj dopiero później, w legendzie. Niesprawiedliwość była nieśmiertelna. Co prawda Hucułowie chcieli wierzyć, że arcyksiążę Rudolf w przebraniu zwykłego górala przemierza Wierchowinę, odwiedza chaty najuboższych, dodaje im otuchy, hojnie obdarowuje, a złodziejskich sędziów i poborców podatkowych kontroluje i surowo karze. Ale cóż mógł zdziałać w pojedynkę, w dodatku ktoś taki, o kim wrogowie mówili, że odebrał sobie życie?! Bóg jest wysoko, a kajzer daleko.

Ostatni herszt bandy z Żabiego, niejaki Jura Drahiruk, został stracony w 1886 roku w Kołomyi. O najostatniejszym naczelniku zbójnickim z Karpat Środkowych, Nikoli Szuhaju, piękną powieść napisał czeski autor, lvan Olbracht. Zatytułował ją po prostu Zbójnik Nikola Szukaj (1933). Szuhaj pochodził z niewielkiej wioski na południowym zboczu Karpat, z okolicy, która przed pierwszą wojną należała do Węgier, po 1918 roku do Republiki Czechosłowackiej, a wreszcie po 1945 roku przeszła w ręce Związku Sowieckiego. Tam chłopski syn i dezerter z szeregów armii, Nikola Szuhaj, rozpoczął krótką karierę zbójecką, zakończoną raptownie w 1921 roku, kiedy to herszt i jego brat zostali zamordowani przez zdrajców z własnej bandy, podkupionych przez czeskich żandarmów. Po raz ostatni stare motywy trywialnej powieści mieszały się tu z rzeczywistością: Olbracht opowiadał „historię niepokonanego Szuhaja, zbójnika Nikoli Szuhaja, który odbierał bogatym i dawał biednym, a nigdy nikogo nie zabił, chyba że w obronie własnej albo ze sprawiedliwej zemsty. To bowiem są cnoty zbójnickie na całym świecie, w krajach, gdzie jeszcze umie się miłować zbójników” (Ivan Olbracht, Zbójnik Nikola Szuhaj).



Żabie–Kołomyja


Lewym brzegiem Czarnego Czeremoszu, który Hucułowie nazywali „Czarną Rzeką”, wiódł z Żabiego wąski trakt, który wił się tak jak rwący nurt, schodził w dolinę, a koło przysiółka Krzyworównia rozwidlał się; jedna droga skręcała w lewo i szła dość stromo pod górę, przez lasy jodłowe, aż do siodła Bukowiec, skąd opuszczała się znów w rozległą, otwartą ku południu kotlinę. Dolina Rybnicy z żydowskim sztetlem Kosów była osłonięta i miała wspaniały klimat: Kosów otaczały winnice i sady, w których rosły śliwki, brzoskwinie i morele.

Druga droga nie odstępowała rzeki aż do Uścieryk, gdzie Czarny Czeremosz łączył się z Białym; przejechawszy dalsze czterdzieści kilometrów, osiągało się Kuty.

Nieporównanie ciekawsze było pokonywanie tej samej trasy na jednej z tratw, którymi Hucułowie transportowali drzewo do Bukowiny i Rumunii. Sterowano za pomocą długiego wiosła z tyłu; podróżni siedzieli na prymitywnym posłaniu z jedliny albo na ławkach skleconych z surowych desek, niezmiennie wilgotnych. Koło Żabiego dolina była początkowo szeroka i Czarny Czeremosz płynął spokojnie między szutrowymi mieliznami; przy ujściu górskiego strumienia Bereżniwa brzegi zbliżały się ku sobie, po lewej i po prawej wyłaniały się ostre występy skalne; było coraz więcej ciasnych zakrętów, potężnych głazów w środku nurtu, katarakt. Tratwy wpadały w nie, trzeszcząc i pękając, prąd ciskał nimi o pionowe brzegi i zdarzało się, że któraś roztrzaskiwała się o skałę. Najniebezpieczniejsze miejsce znajdowało się kilka kilometrów przed Kutami, koło przysiółka Rożen Wielki, gdzie Czeremosz opływał rwącym nurtem stromą ścianę skalną, tworząc wiry i progi wodne. Wedle opowieści huculskich flisaków tu, w lodowatych odmętach, straciło życie ponad trzystu ludzi.

Flisacy przybijali do prawego brzegu w miasteczku Wyżnica, które należało już do Bukowiny i przez most na Czeremoszu łączyło się z Kutami. Od tej nazwy wywodziło się imię najuboższej i najbardziej zacofanej prowincji w Galicji Wschodniej — Pokucia. Na moście znajdowała się stacja poboru myta i kto chciał do Galicji, musiał zapłacić parę halerzy.

Kuty były jednym z najstarszych osiedli Ormian na ziemi galicyjskiej i jedynym miastem, gdzie ta dość nieliczna grupa ludnościowa zachowała własny język i strój aż do XX wieku. Pojedynczy kupcy ormiańscy osiedlali się w większych miastach już we wczesnym średniowieczu, ale jako zwarte grupy, które zaludniały całe dzielnice, przybyli do tej krainy dopiero później. W Kutach ormiańscy handlarze kupowali od Hucułów z okolicznych gór kozy, owce i woły, a także skóry, wędzone mięso i ryby; wyprawiali delikatne skórki safianowe i wędrowali na wozach, z jucznymi końmi, aż na nizinę węgierską i ziemie polskie pod zaborem rosyjskim. Można ich było spotkać na wszystkich targowiskach — milkliwych mężczyzn o ciemnej karnacji i orlich nosach.

Ormianie wyznawali rzymski lub ormiański katolicyzm i mieli we Lwowie własną archidiecezję z arcybiskupem; jednak poza Kutami wszędzie w Galicji całkowicie się spolonizowali i wymieszali ze szlachtą. Natomiast tu, w małym miasteczku nad Czeremoszem, pozostali zwartą grupą. 13 czerwca zjeżdżali się do Kut Ormianie z całej Galicji, z Bukowiny i Rosji, aby obchodzić wspólnie dzień św. Antoniego. Polacy dąsali się i pogardliwie nazywali Kuty „Rzymem bogatych skner”, czyniąc aluzję do nigdy nie ujawnianej zasobności ormiańskich kupców. Także Żydzi uważali Kuty za miasto błogosławione: według legendy rabbi Izrael Baal–szem–tow, wielki magid, spędził w miasteczku pewien czas i niczym zwykły robotnik dniówkowy kopał na pobliskich wzgórzach glinę, którą potem sprzedawał na rynku. Wtedy też zetknął się jakoby ze słynnym zbójnikiem Dowbuszem, po czym między tymi dwoma tak radykalnie różniącymi się od siebie mężczyznami rozwinęła się głęboka przyjaźń. Po drugiej stronie rzeki, w Wyżnicy, rezydował znany chasydzki rabbi–cudotwórca.

Wychodzący z Kut, uczęszczany trakt wiejski prowadził w kierunku północno—zachodnim do Kosowa, brudnego sztetla na skraju Przedkarpacia, osadzonego wśród kwitnących sadów i rozległych pól kukurydzy. Mieścinę przecinała piaszczysta ulica, która w śródmieściu rozdymała się, tworząc rynek; było tam kilka szynków, restauracja, malowane na niebiesko domy z drewna, o wystających dachach, które wspierały się na rzeźbionych drewnianych kolumnach, synagoga i kościół. Godzien obejrzenia w Kosowie był tylko wielki jarmark — jarmarok — na który Hucułowie z Kosmacza, Riczki i Jaworowa przywozili kunsztowne wyroby snycerskie, z koralami, mosiężnym drutem i paciorkami, misternie rzeźbione naczynia do bryndzy i kolorowe kilimy; obcy handlarze sprzedawali winogrona, brzoskwinie i morele.


Po wsiach rusińskich rosną owoce bardzo przeciętne, ale nie ziemi to wina, lecz niedostatków kultury. Nasz chłop to ciężka kawaleria, uprawa owoców mogłaby uczynić go zamożnym, tak jak uczyniła zamożnym obcego na tej ziemi. Ale nasz chłop nie robi dla swoich drzew nic więcej i nic innego poza tym, co robił dla nich jego ojciec i dziad. Tylko obcy potrafi uprawiać wyśmienite owoce.

Osobliwi to ludzie, ci obcy. Przychodzą wraz z wiosennym wiatrem, odnajmują od chłopów i szlachty sady za umiarkowany czynsz, zostają przez całe lato jako goście cisi, trzeźwi, skrzętni, sprzedają na targach część swoich owoców, resztę wysyłają na dobrych warunkach komisjonerom swojego imienia i wyznania, siedzącym w większych miastach tego kraju, a jesienią zabierają się, aby przepędzić zimę w swoich odległych stronach. Potem wiosną wracają do tych samych miejsc i tak być może przez całe życie. Ale w ten sposób obcują z innymi mieszkańcami kraju tylko o tyle, o ile jest to niezbędne, nie uczestniczą w ich radościach i zgryzotach, nie życzą sobie, aby inni mieli jakikolwiek udział w ich losie, a na każde pytanie, które nie dotyczy ich przedsięwzięć gospodarczych, odpowiadają upartym milczeniem. Tym, co dzieli ich od innych, nie jest na przykład język, znają bowiem mowę wszystkich w tym kraju, ani też strój, jakkolwiek byłby dziwaczny, ani w istocie rzeczy wiara, ponieważ są wśród nich i Żydzi, i chrześcijanie. Tym, co dzieli, jest jedynie zabobon.

Zapewne, niezwykli z nich Żydzi, niezwykli chrześcijanie. Bo owoce na Podolu uprawiają karaimi i lipowanie.

(Karl Emil franzos, Vom Don zur Donau, „Markttag in Barnow” [Od Donu do Dunaju: Dzień targowy w Barnow])


Franzos opisywał jako „Barnow” wprawdzie rodzimy Czortków, ale w istocie chodziło o formułę, która odnosiła się do wszystkich wschodniogalicyjskich sztetlów, do Kosowa, Husiatyna, Zbaraża, Buczacza i innych. „Barnow” był wszędzie tam, gdzie znajdowały się niskie, źle otynkowane domy ze spaczonymi werandami z drewna, kopulasta świątynia greckokatolicka, gontem kryta, drewniana synagoga, szyldy sklepowe w języku jidysz i piaszczysty rynek, który przy pierwszym deszczu zamieniał się w żółte bajoro.

Karaimi to mała sekta żydowska, która uznaje tylko słowo Biblii i odrzuca przekaz ustny — Talmud. Na całym świecie liczy zaledwie kilka tysięcy członków. W Galicji na przełomie wieków żyło może trzystu przedstawicieli tej tajemniczej wspólnoty wiary, w której wielu chciało widzieć zagubione trzynaste plemię Izraela; jedyna gmina ze skromną murowaną synagogą i starym cmentarzem była w Haliczu, położonej na północ od Stanisławowa, niegdysiejszej stolicy książąt rusińskich, a później metropolitów. Podobnie do osiadłych na Bukowinie lipowan albo starowierców, członków sekty przegnanej z carskiej Rosji, „Żydzi haliccy”, jak nazywano też galicyjskich karaimów, w większości zajmowali się rolnictwem.

Od Kosowa trakt biegł na wschód, przez lekko pofałdowaną okolicę, do Pistynia i Jabłonowa, sztetla z piękną, drewnianą siedemnastowieczną synagogą, której wnętrze zdobiły liczne malunki, a stamtąd jak po sznurku ku północy, przez dolinę Łuczki, do Peczeniżyna, gdzie urodził się zbójnik Oleksa Dowbusz. Świetliste lasy dębowe i bukowe, łagodne pagórki, w oddali szary łańcuch Karpat. Na skraju przysiółka Markówka przed Peczeniżynem tubylcy pokazywali przybyszowi miejsce, gdzie rzekomo stała chata rodziców Dowbusza: obrośnięte bujnymi pokrzywami gliniane ściany, zbutwiałe belki, dwie dzikie wiśnie.

Kiedy latem odbywał się w AAarkówce odpust, miejscowi i obcy pielgrzymowali tutaj i wspominali nieprzeliczone legendy o Dowbuszu, którego nie imały się kule.

W latach osiemdziesiątych XIX stulecia senna wieś Peczeniżyn została wyrwana z uśpienia: deputowany do sejmu galicyjskiego Stanisław Szczepanowski, autor żywo dyskutowanego dzieła Nędza Galicji w cyfrach, zbudował tu (w 1882 roku) rafinerię ropy; niezbędnego surowca dostarczano lokalną kolejką z pól naftowych wokół Słobody Rungurskiej, oddalonych około dziesięciu kilometrów na południowy zachód. Lokalna kolejka łączyła Peczeniżyn z Kołomyją.



Kołomyja, chwytająca za serce historia Anny Csillag


Przed Kołomyją staroświecka kolejka lokalna z Peczeniżyna wjeżdżała na żelazny most nad Prutem, płynącym majestatycznie między szerokimi piaszczystymi i szutrowymi łachami; licznie rozgałęzione odnogi rzeki były obrośnięte wikliną, sitowiem, otoczone grząskimi łąkami. Od brzegów pięły się zboczami przedmiejskich wzgórz terasy, a na nich winnice i sady. W nieckach ciągnęły się pola kukurydzy i tytoniu.

Stolica Pokucia, niegdyś ważny ośrodek handlowy, miała swój skromny przemysł, głównie manufaktury: beznadziejnie przestarzałe, niedoinwestowane, bez infrastruktury technicznej. Na przedmieściu Wierbiąż, na prawym brzegu Prutu, znajdowała się fabryka zapałek, w której pracowało ponad sto osób: składała się z wielkiego drewnianego baraku o małych okienkach, przepierzonego wewnątrz drewnianymi ścianami. Tu zanurzano drewienka w fosforze i siarce, tam sortowano, a jeszcze gdzie indziej pakowano; zakład zatrudniał przede wszystkim żydowskie dzieci, dziewczęta w wieku od dwunastu lat wzwyż, które harowały od wpół do szóstej rano do ósmej wieczorem, z godzinną przerwą obiadową, za płacę akordową w wysokości od dwudziestu do czterdziestu grajcarów dziennie; blade, przygarbione postaci, którym trujące opary fosforu i siarki wyżerały płuca. Zdrowie miało w Galicji Wschodniej niską cenę. W innych, mniejszych fabryczkach wytwarzano z odpadów naftowych świece, pastę do butów, smary do wozów. Przeważającą część robotników w tych prymitywnych minizakładach stanowili Żydzi, którzy na przełomie wieków skupiali się w różnych organizacjach: stowarzyszeniach robotniczych, związkach zawodowych, partiach.


Ciekawą organizację posiadają woziwodowie. W Kołomyi jest ich czternastu, ale nie są to robotnicy, lecz przedsiębiorcy. Każdy z nich szczyci się własnym wozem z długim zbiornikiem, czterema konwiami i starą szkapą; to jego źródło utrzymania. Od sobotniego wieczoru do piątkowego popołudnia jeździ po domach i dostarcza ludziom „świeżą wodę”. Dwie konwie kosztują grajcara; miesięczna dostawa wynosi 40–70 grajcarów, zależnie od zamówionej ilości. Każdy woziwoda zatrudnia jeszcze pracownika, konewkowego, któremu płaci 50 grajcarów dziennie. Zajęcie woziwody w Kołomyi to żyła złota, nie ma tu bowiem żadnej konkurencji. Czternastu przedsiębiorców podzieliło miasto na czternaście rejonów, a żadnemu nie przyjdzie do głowy wkraczać na teren innego. W ten sposób każdy też jest na swoim terenie monopolistą, ale nie wykorzystuje tego; utrzymują się stałe ceny. Właściwą organizację fachową posiadają tylko sortownicy włosia oraz tkacze tałesu, skupieni w organizacji „Zgoda”. Objęcie innych robotników żydowskich organizacją socjaldemokratyczną jest, jak twierdzi przywódca socjalistów żydowskich, niemożliwe: jedni, na przykład piekarze, robotnicy w rafinerii czy fabryce zapałek, są jakoby zanadto zrośnięci ze swoimi zakładami, w których pracują od pokoleń; inni, chociażby fiakrzy, boją się władzy. Ale nawet do tych stowarzyszeń fachowych nie należą wszyscy robotnicy owych kategorii. Wzorowo zorganizowani, być może najlepiej w całej Galicji, są sortownicy włosia. Stowarzyszenie posiada niewielki kapitał i kiedy jego członkowie strajkują, przeobraża się w spółdzielnię produkcyjną. Tylko w ten sposób pracownikom tej branży udało się osiągnąć tak wysokie, nieporównywalne z innymi płace. Inaczej sprawa wygląda u tkaczy tałesu. Starsi z nich nie troszczą się ani o stowarzyszenie, ani o politykę. Są to już starcy, którzy siedzą przy krosnach i za 5–7 guldenów tygodniowo przez dwanaście godzin dziennie naciskają pedał, tak by czółenko śmigało w przesmyku. Młodsi natomiast są socjaldemokratami. Tak się nazywają i tak też się czują. Wszelako trudno się od nich dowiedzieć, co jest ostatecznym celem socjaldemokracji. Być może nigdy o nim nie słyszeli ani nie czytali, bo w większości są analfabetami. Socjaldemokratyczni agitatorzy wśród żydowskich robotników zajmują się przeważnie krytyką istniejącego porządku, z czym trafiają do wrażliwych odbiorców. W Kołomyi i gdzie indziej spotyka się pośród nastawionych socjaldemokratycznie robotników żydowskich wielobarwną mieszankę poglądów politycznych i społecznych, która raczej nie pokrywa się z autentycznym programem partii; wszyscy jednak są zgodni co do jednego: chcieliby krótszego czasu pracy i lepszych płac. Jeden powiedział: „Jest nam źle, chcemy żyć lepiej, przecież pracujemy”.

(Saul Raphael Landau, Unter judischen Proletariern, „Kolomea” [Wśród żydowskich proletariuszy: Kotomyja])


Kołomyja była brudnym miastem. Rachityczne domy, całe ciągi ulic bez kanalizacji i oświetlenia, jezdnie nierówno szutrowane, pełne głębokich dziur. Przy rynku kanciasta wieża odrestaurowanego ratusza, kilka drugorzędnych hoteli i restauracji, „Narodowy”, „Grand”, jadłodajnia Fritza, winiarnie i bary śniadaniowe Bereżnickiego i Sperbera, księgarnia Chaima Zimblera, kuśnierstwo Schapse Sacka; miasto okręgowe posiadało gimnazjum polskie i rusińskie, szkołę gospodarstwa domowego dla dziewcząt żydowskich, krajową szkołę rzemiosła snycerskiego i szkołę uprawy owoców; w Kołomyi mieściła się też okręgowa dyrekcja finansów, sąd powiatowy i kasa oszczędnościowa, gdzie w hali kasowej odbywały się podczas karnawału bale maskowe i zabawy. W mieście stacjonował pułk dragonów, a przy ulicy Franciszka Józefa znajdował się szpital wojskowy, smutne, stare, podobne do więzienia gmaszysko z małymi okienkami.

Co roku 15 sierpnia urządzano wielki odpust: z bliższych i dalszych okolic zjeżdżali się chłopi, Hucułowie paradowali w swoich kolorowych strojach i sprzedawali inkrustowane wyroby snycerskie, bryndzę oraz urdę. Było to także święto dla złodziei kieszonkowych, którzy ściągali na tę okazję z Czerniowiec, Tarnopola i Stanisławowa, i dla żebraków — tych kręciło się w mieście nad Prutem więcej niż gdziekolwiek indziej w Galicji Wschodniej. Tak przynajmniej twierdziła miejscowa „Gazeta Kołomyjska”.


W 1900 roku Kołomyja liczyła 32 tysiące mieszkańców, z czego ponad połowę stanowili Żydzi. Ta populacja w znacznym procencie nie potrafiła czytać ani pisać, a większość nie miała nawet środków, by kupić gazetę, nie mówiąc już o czytaniu prasy w restauracji lub kawiarni. „Gazeta Pokucka” na przykład, ośmiostronicowe pismo w małym formacie, kosztowała pod koniec XIX wieku 10 grajcarów, co odpowiadało mniej więcej jednej trzeciej dziennego wynagrodzenia robotnicy w fabryce zapałek. A mimo to w Kołomyi było zdumiewająco dużo gazet. Polacy, Żydzi, Rusini, nauczyciele, pracownicy szkół barona Hirscha w Galicji, hodowcy pszczół — wszyscy oni mieli swój własny organ. Gazety uprawiały politykę, jednocześnie zaś każdy lokalny redaktor był niespełnionym poetą.

Najbardziej pasjonująco przedstawiała się kronika: mieszkańcy ulicy arcyksięcia Rudolfa skarżyli się na śpiewy i hałasy dobiegające z położonego tam burdelu; „Kurier Kołomyjski” podjął temat i ojcowie miasta kazali zamknąć gorszący przybytek. Każdego tygodnia redaktorzy stawali na barykadach: przeciw hordom żebraków, którzy urządzają orgie w parku miejskim; przeciw rowerzystom, którzy z całą bezwzględnością pędzą po jakże nielicznych chodnikach, spychając kobiety i dzieci do rynsztoków; przeciw złodziejom kieszonkowym i innym lumpom grasującym na oczach policji; przeciw dragonom w czerwonych portkach, którzy nawet nie opanowali języka miejscowych, ale za to wrzeszczą po nocach i wybijają szyby w oknach zacnych córek mieszczańskich; przeciw kobietom, które, zamęczając na śmierć niewinne dzieci, „robią z nich aniołki”*.

18 lipca 1909 roku „Kurier Kołomyjski” doniósł, że policja aresztowała „robiącą aniołki” Olenę Aniuk, żonę górnika Mikołaja A. z ulicy Bańkowskiego; na zlecenie nieludzkiej matki, która z pewnością niebawem zostanie odnaleziona i również sprawiedliwie ukarana, Aniuk zagłodziła dwoje sześciotygodniowych niemowląt, bliźniąt. Tylko przypadkowi należy zawdzięczać — ubolewał „Kurier Kołomyjski” — że ta zbrodnia ujrzała światło dzienne, ponieważ inne kobiety „robiące aniołki” w ogromnej liczbie uprawiają bezkarnie swój haniebny proceder.

Budujące informacje znajdowały się zazwyczaj w dziale ogłoszeń. Restauracja hotelu „Angielskiego” już za dziesięć grajcarów oferowała ciepłe śniadanie; poza tym w czwartki i niedziele podawano flaczki po polsku; zakład pogrzebowy braci Siwińskich obok świątyni greckokatolickiej nie zapominał o cierpiących biedę: „Bezkonkurencyjnie! Co tydzień pogrzeb gratis dla biednych”. 23 lipca 1906 roku występował na placu ćwiczeń w Kołomyi słynny Buffalo Bill: „Największa atrakcja świata, niech nikt nie zaprzepaści okazji, by ją zobaczyć!”. Tylko jeden występ!

Ilustrowane w niewyszukany sposób anonse budziły ogromne nadzieje. Opowiadały budujące i chwytające za serce historie, które mogły się mierzyć nieomal z legendą o herszcie zbójników, Oleksie Dowbuszu. Jedna z najpiękniejszych historii mówiła o Annie Csillag. Również pisarzom trafiła do serc.


Na dużej karcie in folio był tam wizerunek kobiety o kształtach raczej silnych i przysadkowatych, o twarzy pełnej energii i doświadczenia. Z głowy tej damy spływał ogromny kożuch włosów, staczał się ciężko z pleców i wlókł się końcami grubych splotów po ziemi. Był to jakiś nieprawdopodobny wybryk natury, płaszcz fałdzisty i obfity, wyprzedzony z korzonków włosów, i trudno było wyobrazić sobie, żeby ten ciężar nie sprawiał dotkliwego bólu i nie obezwładniał obarczonej nim głowy. Ale właścicielka tej wspaniałości zdawała się z dumą ją nosić, a tekst wydrukowany obok tłustymi czcionkami głosił historię tego cudu i zaczynał się od słów: Ja, Anna Csillag, urodzona w Karłowicach na Morawach, miałam słaby porost włosów…

Była to długa historia, podobna w konstrukcji do historii Hioba. Anna Csillag z dopustu bożego dotknięta była słabym porostem. Całe miasteczko litowało się nad tym upośledzeniem, które wybaczano jej ze względu na nienaganny żywot, chociaż nie mogło ono być całkiem niezawinione. I oto stało się na skutek gorących modłów, że zdjęta była z jej głowy klątwa. Anna Csillag dostąpiła łaski oświecenia, otrzymała znaki i wskazówki i sporządziła specyfik, lek cudowny, który jej głowie przywrócił urodzajność. Zaczęła porastać we włosy i nie dość na tym, jej mąż, bracia, kuzynowie także z dnia na dzień opilśniali się tęgim, czarnym futrem zarostu. Na drugiej stronie pokazana była Anna Csillag w sześć tygodni po objawieniu jej recepty, w otoczeniu swych braci, szwagrów i bratanków, mężów brodatych po pas i wąsatych, i z podziwem patrzyło się na ten prawdziwy wybuch nie sfałszowanej, niedźwiedziej męskości. Anna Csillag uszczęśliwiła całe miasteczko, na które spłynęło prawdziwe błogosławieństwo w postaci falujących czupryn i grzyw ogromnych i którego mieszkańcy zamiatali ziemię brodami jak miotły szerokimi. Anna Csillag stała się apostołką włochatości. Uszczęśliwiwszy rodzinne miasto, zapragnęła uszczęśliwić świat cały i prosiła, zachęcała, błagała, aby przyjąć dla zbawienia swego ten dar boży, ten lek cudowny, którego sama jedna znała tajemnicę.

(Bruno Schulz, Sanatorium pod klepsydrą, „Księga”)


A la recherche du temps perdu

Dla Joli Korjan


Ja, Anna Csillag, z dlugiemi włosami,

Zawsze ta sama, stadko uśmiechnięta,

Od lat trzydziestu — pomiędzy szpaltami

Stoję w gazetach twoich niby święta.


Jak lilję trzymam gałązkę i gwiazdami,

Czas mej anielskiej urody nie zmienia:

Puszysty włosów rozpuszczony dywan

Szumną kaskadą do stóp moich spływa,

Do bosych stóp bogini uwłosienia.


Ja, Anna Csitlag, przez tych lat trzydzieści

Nie znałam smutku, nie znałam boleści.

A co się z tobą działo, o mój synu,

Że patrzysz na mnie — i łzy tobie płyną?


Mnie, Annie Csillag, nawet w one lata,

Gdy krwią twych braci spłynęło pół świata

I krew — czernidło drukarskie zalała,

I śmierć z sąsiednich szpalt na mnie wołała, —


Ani jeden nie posiwiał włos,

Ani jeden nie spadł z głowy włos.


O Anno Csillag, gazetowy świątku

Naszych cielęcych, obumarłych dni!

Chodzę po świecie i zbieram śmiecie,

Sam wkrótce będę po sobie pamiątką.


(I będę pisał jeszcze głupsze wiersze

A la recherche

A la recherche

Du temps perdu).


(Józef Wittlin, A la recherche du temps perdu, 7533)



Kołomyja–Czerniowce, most z papierosowej bibułki


O jedenastej trzydzieści czasu miejscowego z dworca w Kołomyi odchodził pociąg pospieszny do Czerniowiec. Linia Lwów–Czerniowce–Jassy, która łączyła Galicję Wschodnią z prowincją koronną Bukowiną i z Królestwem Rumunii, została wybudowana w latach sześćdziesiątych XIX wieku przy wsparciu angielskiego kapitału i prowadziła od Kołomyi wzdłuż lewego brzegu Prutu prosto na południowy wschód. Nitka torów przecinała rozległe pola uprawy zbóż i tytoniu; na podmokłych łąkach w korycie rzeki pasły się brudnoszare woły o wielkich rogach. Tuczono je zacierem z którejś spośród licznych gorzelni, a potem wieziono w bydlęcych wagonach do rzeźni Wiednia i Triestu; w czasie takich transportów stukot kół mieszał się z głuchym, smętnym porykiwaniem. U brzegów Prutu rozpościerały się szerokie piaszczyste łachy, wiosenne powodzie nanosiły i usypywały w stożki żwir, na brązowawych łęgach rosła wiklina i sitowie. Po drugiej stronie rzeki piętrzyły się terasowato zielone, lekko pofałdowane wzgórza na krańcu Karpat, w oddali, na horyzoncie — ciemny, lesisty łańcuch. Tu i ówdzie przy torach: mała, murowana budka dróżnika z kwadratową blachą na ścianie, na której zamiast nazwy widniała tylko czarna cyfra; wąskie ścieżyny gubiły się w perspektywie wśród pól, widać też było obwiedziony wysokimi topolami stary szlak wojskowy, na rozwidleniach dróg drewniane krzyże w kępach drzew, opodal szyn samotne budynki dworcowe z wystającymi, wspartymi na drewnianych słupach dachami, z których zwisały na cienkich łańcuchach szyldy stacyjne: Kornicz, Zamulince, Siemakowce, Chlebyczyn Polny, Demycze, Zabłotów…


Zabłotów, tak nazywała się ta mała mieścina, podobna do setek innych miasteczek, w których do 1942 roku żyła stłoczona na niewielkiej powierzchni żydowska ludność Galicji, zaboru rosyjskiego, Litwy, Białorusi i Ukrainy. Zabłotów —już sama nazwa jest nieprzyjemna: nawiązuje do gliniastej ziemi, do niebrukowanych ulic, na których groziło utonięcie, kiedy tylko rozmiękczyły je padające bez przerwy deszcze jesienne. 90% wśród trzech tysięcy mieszkańców stanowili Żydzi: rzemieślnicy w liczbie znacznie przerastającej potrzeby, handlarze raczej niż kupcy — handlarze bez kapitału, którzy przeważnie sami jeszcze nie zapłacili za wystawiane na sprzedaż towary. Nie mogli się ich pozbyć, bo pieniądz stawał się coraz większą rzadkością; bo rusińscy chłopi, którzy każdego wtorku przyjeżdżali na cotygodniowy targ, sprzedali za mało i za zbyt niską cenę. Toteż nie mogli nabyć nic innego jak tylko solone śledzie, grzebień dla narzeczonej, raz do roku suknię lub wyjątkowo tanią parę butów.

Zabłotowianie, podobnie jak mieszkańcy innych miasteczek, byli ludźmi czy też istotami „napowietrznymi”, jak sami się chętnie określali — z ową autoironią, z której przyszłoby im zrezygnować trudniej niż ze skąpego wyżywienia czy z marnego przyodziewku.

Czy mówiłem o ubogości sztetla! To słowo jest zwodnicze, bo dalece niewystarczające. Los większości ludzi był taki, że nie mogli się najeść do syta, mimo że artykuły żywnościowe miały tam znacznie niższe ceny niż na Zachodzie. Wiele dzieci marzyło o tym, by choć raz, jeden jedyny raz, dostać naprawdę nowe ubranie, parę nowych butów — ale to zdarzało się niezmiernie rzadko. Odzież nicowano, potem skracano, potem znowu nicowano, obszywano odpowiednimi i nieodpowiednimi łatami — powszechna arlekinada, z której nikt się nie śmiał. Łatacze ubrań i butów byli najbardziej zajętymi rzemieślnikami; gdyby nie oni, wiele dzieci biegałoby nago i boso, także w zimie. […] Nasze miasteczko leżało nad Prutem, dopływem Dunaju. Żelazny most pozwalał zabłotowianom przejść na drugi brzeg, za którym wznosiły się gęsto zalesione wzgórza. Czasami, niezbyt często, widziało się płynące w dół Prutu wyładowane tratwy. […] Żelazny most był dumą miasteczka, wiedziano przecież z góry, co stanie się zaraz po nadejściu Mesjasza: natychmiast pojawi się drugi most, nie z żelaza, nie z kamienia, nawet nie z drewna. Będzie to most z papieru, tak jest: z papierosowej bibułki. A ci, co wątpią, grzesznicy i bluźniercy będą się oczywiście śmiać z papierowego mostu i wybiorą most żelazny. Tak, tak zrobią i wraz z nim runą do wody, i utoną. Bogobojni zaś, ci, co ufają, nie będą zwlekać ani się lękać i z pieśnią na ustach wkroczą na papierowy most wiodący ku wiecznej szczęśliwości.

(Manćs Sperber, Die Wasserträger Cottes [Nosiwodowie boga]


Nie przypadkiem pobożni chasydzi z Zabłotowa chcieli po przyjściu Mesjasza kroczyć do raju akurat mostem z cieniutkiej bibułki papierosowej, jaką kupowało się przy rynku, w trafice z tytoniem: w sztetlu istniał tylko jeden większy zakład, w którym biedni Żydzi, mając dużo szczęścia, mogli znaleźć pracę i zarobek — fabryka tytoniu.

Manes Sperber urodził się w 1905 roku w Zabłotowie w rodzinie chasydzkiej i podczas pierwszej wojny uciekł wraz z rodzicami przed nadciągającą armią rosyjską do Wiednia, gdzie po ukończeniu szkoły średniej studiował psychologię indywidualną u Alfreda Adlera. W pierwszym tomie swoich wspomnień — Die Wassertrdger Cottes (Nosiwodowie Boga) — oraz w mocno zabarwionej autobiograficznie trylogii powieściowej Wie eine Träne im Ozean (Jak łza w oceanie) Sperber przywoływał „zamordowany sztetl”, zaliczając się do ostatnich ocalonych, oraz odmalowywał pejzaż Pokucia, gdzie spędził dzieciństwo. Świat, który odtwarzał, był światem zamkniętym w sobie, noszącym już przed pierwszą wojną znamię niepowstrzymanego rozkładu: był wewnętrznie rozdarty i podzielony na skutek zażartych dyskusji i sporów między chasydami, syjonistami, socjalistami, asymilantami, którzy dzielili się dalej na rozmaite obozy i frakcje; od zewnątrz zagrożony przez polski i rusiński nacjonalizm oraz narastający antysemityzm; niepewny ekonomicznie i w coraz większym stopniu wypierany przez impetyczną konkurencję spółdzielni chłopskich oraz silnych kapitałowo zagranicznych przedsiębiorstw handlowych.


Minąwszy Zabłotów, koło przysiółka Oleszków kolej przekraczała Prut, który w tym miejscu zaczyna skręcać łagodnym łukiem na północ, zostawiała po lewej stronie miasto okręgowe Śniatyn i między wsiami Oroszeni i Zawale znów napotykała rzekę stanowiącą tu granicę prowincji koronnych, Galicji i Bukowiny; przejechawszy nad nią długim, żelaznym mostem, pociąg po trzydziestu siedmiu kilometrach docierał do Czerniowiec.

Pierwszą stacją w Bukowinie była zamieszkana głównie przez Rusinów i Żydów miejscowość Nepolokoutz, po rusińsku Nepolokiwci: samotny budynek stacyjny w równinnym krajobrazie, prowadząca w bok piaszczysta droga wiejska, przed dworcem kilka rozklekotanych żydowskich dorożek z chudymi chabetami, w pewnej odległości z tyłu potężny kompleks koszar żandarmerii. Sama mieścina leżała dwa kilometry dalej na południe, u zbiegu obu wypływających z gór rzek, Czeremoszu i Prutu, i nie było jej widać z pociągu. Po peronie, wzdłuż wagonów biegały dzieci, niosąc metalowe dzbanki i tace ze szklankami z grubego szkła; niestrudzonym nawoływaniem zachęcały do orzeźwienia się wodą lub tanią gorzałką, niekiedy też proponowały coś do jedzenia, gotowane na twardo jaja i obwarzanki. Wszelako wydany w 1906 roku w Czerniowcach Illustrierter Reisefuhrer durch die Bukowina (Ilustrowany przewodnik po Bukowinie) z całym naciskiem ostrzegał pasażerów ck kolei państwowych — w interesie ich własnego zdrowia — przed przyjmowaniem tego poczęstunku; tylko świeżo zebrane jagody, które chłopskie dzieci niekiedy roznosiły wśród podróżnych, można było polecić, poza tym — radził przewodnik — warto przezornie zaopatrzyć się przed każdą podróżą w wystarczający zapas prowiantu, ponieważ jedynie przy nielicznych stacjach bukowińskich są restauracje. W większości mniejszych miasteczek niepodobna liczyć na przyzwoity posiłek.

Na północ od jednotorowej kolejki, aż do Dniestru, który oddzielał Galicję Wschodnią od Bukowiny, ciągnął się lekko pofałdowany krajobraz; były tam żyzne ziemie lessowe: rozległe pola kukurydzy, łąki, sady, liczne stawy; od południowego brzegu Prutu wznosiły się niskie, porośnięte rzadkimi krzewami wierzchołki na skraju Karpat; dalej na wschód zalesienie gęstniało. Pohar, Koristowati, Kozmin horb, masywne garby, żaden nie wyższy niż pięćset metrów, na zboczach i w kotlinach długie pasma lasów bukowych: to one dały koronnej prowincji nazwę Bukowina. Drzewo, o którym mowa, po polsku i ukraińsku nazywa się „buk”, po rumuńsku buc; późniejsza próba niemieckich osiedleńców i urzędników, którzy chcieli wprowadzić do powszechnego obiegu tłumaczenie Buchenland, nie powiodła się; także większość Niemców pozostała przy określeniu słowiańsko–rumuńskim.

Kiedy w 1774 roku wojska austriackie zajęły na rozkaz Józefa II obszar Bukowiny, która w wyniku wojny turecko—rosyjskiej (1768–1774) została uwolniona spod zwierzchności Porty, zastały kraj dziki, słabo zaludniony. W latach panowania tureckiego stał się on jednym wielkim teatrem działań wojsk polskich i tureckich, nie mówiąc już o najazdach Kozaków czy hord tatarskich, mołdawskich i huculskich. „wczesna stolica północnej Mołdawii, Suczawa, leżała w gruzach, Czerniowce były zaniedbanym, pozbawionym znaczenia targowiskiem, niczym więcej jak tylko chaotycznym skupiskiem niskich lepianek i brudnych zajazdów. Na potrzeby uroczystości hołdowniczych, podczas których nieliczni mieszkańcy mieli składać armii austriackiej dzięki za łaskawe przyjęcie do monarchii habsburskiej, trzeba było postawić namioty, ponieważ w całej mieścinie nie znalazł się porządny murowany budynek, gdzie pomieściliby się goście ceremonii.

Według oficjalnych szacunków — dokładne spisy ludności sporządzono dopiero dużo później — żyło wtedy na rozległych obszarach pokrytej bezdrożami i puszczą Bukowiny, obejmującej ponad 10 tys. km kw., nie więcej niż 75 tysięcy ludzi. W dodatku ta niewielka populacja tworzyła wielobarwną mieszaninę różnych grup etnicznych (językowych.

Największą grupę stanowili początkowo Rumuni, którzy przybyli tu przełęczami karpackimi z Transylwanii; w okręgach południowych i centralnych oni pozostawali większością. Byli przeważnie hodowcami bydła i małorolnymi chłopami, ale zdarzali się wśród nich również wielcy właściciele ziemscy, bojarzy, a także intelektualiści — ich nieliczna warstwa wytworzyła się w ciągu XIX wieku, wraz z rozwojem szkolnictwa, i składała się głównie z przedstawicieli wyższego kleru Kościoła Wschodniego oraz z urzędników. Rumuni lub Wałachowie, względnie Mołdawianie, jak powszechnie nazywano ich do połowy XIX wieku, uważali się za jedynych autochtonicznych mieszkańców Bukowiny. Było to mniemanie co najmniej wątpliwe historycznie; początkowo utwierdzała w nim Rumunów austriacka administracja wojskowa, która traktowała ich lepiej niż wszystkie inne grupy narodowościowe zamieszkujące te obszary. Po 1848 roku Rumuni rozwinęli ożywiony narodowy ruch polityczny i kulturalny, zakładali rumuńskie gazety, powoływali do życia towarzystwa historyczne i literackie, z których mieli się wywodzić później pierwsi rumuńscy autorzy. W sensie politycznym budzący się nacjonalizm rumuński kierował się przede wszystkim przeciw Rusinom, których uważano za niepożądanych intruzów z Północy i główny czynnik slawizacji kraju, później jednak także — przeciw innym narodowościom, zwłaszcza Żydom. Na przełomie wieków żyło w Czerniowcach około 15% Rumunów, którzy stanowili tym samym czwartą tamtejszą grupę narodowościową.

Pod koniec XIX stulecia liczbowo przewyższyli ich Rusini, do których statystyki zaliczały też Hucułów; Rusini zamieszkiwali przede wszystkim północną równinę między Dniestrem a Prutem i bukowińskim pasmem Karpat Środkowych ograniczonym dolinami Czeremoszu i Złotej Bystrzycy. Podobnie jak Rumuni, zajmowali się w przeważającej większości rolnictwem, byli z reguły małorolnymi chłopami, a ich karłowate gospodarstwa (poniżej dwóch hektarów ziemi) raczej nie mogły zapewnić wyżywienia rodzinom; brakowało warstwy posiadaczy ziemskich i inteligencji, ponieważ nawet większość kleru Kościoła Wschodniego stanowili Rumuni. Administracja austriacka zdawała się początkowo prawie nie dostrzegać Rusinów i określała ich w urzędowych dokumentach po prostu mianem „Słowian”: dopiero w 1854 roku wprowadzono w pierwszym czerniowieckim ck gimnazjum państwowym rusiński jako przedmiot nauczania, a kiedy w 1875 roku stolica prowincji otrzymała niemieckojęzyczny uniwersytet, utworzono w nim katedrę języka i literatury rusińskiej. Wraz z napływem rusińskich intelektualistów z Galicji rozwinęła się świadomość narodowa Rusinów. W 1869 roku założono w Czerniowcach pierwsze narodowe stowarzyszenie kulturalne pod nazwą „Ruska Besida”; pojawiły się własne gazety, powstało towarzystwo nauczycielskie, wkrótce wydawano też książki w języku rusińskim. Każda z grup, Rumuni i Rusini, stanowiła po jednej trzeciej ogółu ludności na Bukowinie.

Na długo jeszcze przed zajęciem tych ziem przez Austrię przybywali tam, na wezwanie książąt mołdawskich, niemieccy osadnicy: głównie kupcy i rzemieślnicy. Osiadali oni w miastach Seret i Suczawa, przez które wiodły ważne szlaki handlowe. Jednak te wczesne niemieckie osady nie były w stanie wytrzymać ciśnienia politycznego, sprostać kryzysom gospodarczym, przetrwać zbrojnych waśni, które w XVII i XVIII wieku pustoszyły północną Mołdawię — osady upadały, a Niemcy musieli iść na wygnanie lub odchodzili z własnej woli: do Siedmiogrodu, do Rosji, gdzie zawsze chętnie widziano niemieckich osiedleńców, do austriackich prowincji koronnych. Na początku lat osiemdziesiątych XVIII wieku zaczęła się nowa fala osadnictwa niemieckiego: żeby postawić gospodarczo na nogi niedorozwinięty, wyludniony przez niezliczone wyprawy wojenne region w najdalszym zakątku monarchii, austriackie władze wojskowe znów wabiły tam niemieckich osadników, obiecując im wielkoduszne wsparcie finansowe, ulgi podatkowe i inne korzyści. Przybywali z zachodniej Austrii, z Nadrenii, z Banatu, ale także z niemieckich kolonii w Galicji, z węgierskiego Spiszu i z Czech. Sąsiedzi nazywali ich zazwyczaj po prostu „Szwabami”.


Ci, co nazywają się w Karpatach „Szwabami”, nie są, przynajmniej w większości, żadnymi Szwabami, lecz Frankończykami, a ich językiem nie jest szwabski, lecz palatynacki. Także ludność nieniemiecka w prowincjach wschodnich stosuje wobec wszystkich Niemców — czy to z pochodzenia Szwabów, Frańkończyków, Sasów, czy też przybyszów z Czech, Austrii, Spiszu itd. — zbiorcze określenie „Szwabowie”. Sami Niemcy karpaccy nazywają się w Siedmiogrodzie Sasami, na Spiszu i w południowej Bukowinie Spiszanami, w Czechach i na Morawach niemieckimi Czechami, natomiast w Banacie, Bukowinie, Galicji, Bośni, Hercegowinie i Mołdawii — Szwabami.

Wzgórza i tamtejsi wieśniacy należą do szwabskiej części Karpat. Granice często zacierają się i rozmywają. Istnieją też wsie, gdzie dialekt nie jest już czysty, stał się mieszaniną dialektów. W miastach czysty język ludowy częstokroć ustąpił zdegenerowanej niemczyźnie wysokiej. Zwłaszcza dla mieszkańców miasta pojęcie „Szwab” często wręcz się pokrywa z pojęciem „chłop”.

(Heinrich Kipper, Die Enterbten [Wydziedziczeni])


Mniej więcej pod koniec XIX wieku wśród bukowińskich Niemców zaczęła dominować orientacja wielkoniemiecka, której sprzyjali przede wszystkim profesorowie i studenteria CK Uniwersytetu Franciszka Józefa w Czerniowcach, ale także nauczyciele w wiejskich szkołach powszechnych; niemieckie osadnictwo stało się przedmiotem studiów historycznych, etnograficznych i ludoznawczych, ukazywały się zbiory pieśni ludowych i poezji w szwabsko—palatynackim dialekcie niemieckich kolonii, „Deutsches Theater” w Czerniowcach wystawiał volkistowskie dramaty miejscowych autorów. Ale również we wsiach, w Glitt i Lichtenbergu, w Furstenthal i Karlsbergu, budziło się poczucie przynależności do Volku, zakładano „Niemieckie Domy”, na placach wiejskich, między kościołem a gospodą, sadzono „dęby Schillera”, przy uroczystych okazjach wciągano na maszt raczej czarno–czerwono–złotą niż czarno–żółtą flagę i intonowano Wacht am Rhein* lub pieśń Bismarcka. Tenor tych dążeń był mniej więcej taki, że trzeba koniecznie podejmować „volkistowskie działania ochronne”, aby ustrzec osiedla niemieckie przed wchłonięciem przez słowiańsko–rumuńskie otoczenie; taki los stał się bowiem udziałem licznych kolonii w Galicji.

Pochodzący z lllischestie, niemieckiej osady w południowej Bukowinie, autor Heinrich Kipper (1875—1959) opisał te usiłowania w powieści wiejskiej Die Enterbten (Wydziedziczeni), którą poprzedził mottem w dialekcie „szwabskim”:



Historia, trochę długa, raz smętna,
raz krotochwilna,
raz diablo rozpasana — ale prawdziwa.


Kipper, który uchodzi za pierwszego w regionie ważnego autora piszącego w dialekcie, był najpierw nauczycielem w szkole powszechnej, a następnie profesorem w zakładzie kształcenia nauczycieli w Czerniowcach. Od 1901 do 1908 roku wydawał tam „Freie Lehrerzeitung”, dla której pisał też opowiadania z życia ludu i wiersze; w latach 1908–1910 był naczelnym redaktorem w „Bukowiner Boten”, organie stowarzyszenia chrześcijan niemieckich. W czasie pierwszej wojny został ciężko ranny; kiedy odstąpiono Bukowinę Rumunii, osiadł w Hollabrunn koło Wiednia.

Zdecydowaną większość osadników niemieckich stanowili chłopi, ale administracja austriacka usiłowała sprowadzić do kraju także górników, którzy mieli wesprzeć eksploatację bogactw naturalnych w okręgach południowych i budowę skromnego przemysłu hutniczego. Takie miasta, jak Radautz, Gurahumora, Seret i Kimpolung, ale także stolica prowincji Czerniowce, miały wyraziście niemiecki charakter, wszelako — głównie dzięki Żydom, którzy w większości mówili po niemiecku i czuli się przynależni do kultury niemieckiej. W Czerniowcach Żydzi stanowili jedną trzecią, a wraz z Niemcami mniej więcej połowę ogółu mieszkańców.

Po administracyjnym zjednoczeniu Bukowiny z Galicją u schyłku XVIII wieku — zjednoczeniu unieważnionym dopiero po 1848 roku; od 1849 roku Bukowina była osobną prowincją koronną w randze księstwa — zaczęło napływać tam wielu Polaków: urzędników, rzemieślników, żołnierzy, duchownych, a kiedy uruchomiono linię kolei państwowej Lwów—Czerniowce, także wielu kolejarzy, którzy liczyli na lepszą karierę w słabo zaludnionym kraju niż tam, gdzie żyli przedtem.

Polacy rozproszyli się po całej Bukowinie, przede wszystkim jednak zamieszkali w nielicznych miastach i większych miejscowościach, rozwijając tam ożywione życie kulturalne, które skupiało się w polskich czytelniach i Towarzystwie Gimnastycznym „Sokół”; w miarę możliwości zakładali też prywatne polskie szkoły powszechne, aby przeciwdziałać tendencjom germanizacyjnym niemieckich szkół i urzędów.

W chwili aneksji Bukowiny przez Austrię w całej prowincji nie istniała żadna przyzwoita szkoła; jedynie w kilku klasztorach nauczano podstaw czytania i pisania, z niewielkim jednak powodzeniem: kiedy pod koniec XVIII wieku pewien austriacki urzędnik chciał zatrudnić kilku mnichów obrządku wschodniego jako sekretarzy, zorientował się rychło, że nie potrafili się oni nawet podpisać. Administracja austriacka zatroszczyła się wprawdzie o szkolnictwo, ale i ona nie odniosła szczególnych sukcesów: do pierwszej wojny światowej procentowy udział analfabetów w Bukowinie był wyższy niż w Galicji, co ma swoją wymowę. Według oficjalnej statystyki z lat osiemdziesiątych XIX wieku spośród tysiąca rekrutów w Salzburgu 984 potrafiło czytać i pisać, na Śląsku ta liczba wynosiła 961, w Czechach — 947, w Galicji natomiast zaledwie 178, a w Bukowinie — 137.

Polacy lękali się nie tylko germanizacyjnego wpływu szkół. Kiedy w 1893 roku powstało w Czerniowcach pierwsze stowarzyszenie robotnicze pod nazwą „Wahrheit” (Prawda), do którego obok Żydów, Niemców, Rusinów i Rumunów należeli także Polacy (drukarze), czerniowiecka „Gazeta Polska” wyraziła obawę, że „dobry element robotników polskich może się całkiem zatracić w kosmopolityzmie”.

Natomiast za pocieszający gazeta uznała fakt, że niemiecki przewodniczący pozdrowił zebranych głośnym „Wiwat!” na cześć kajzera Franciszka Józefa, a socjaldemokratyczni robotnicy — Żydzi, Rusini, Polacy, Niemcy i Rumuni — odpowiedzieli trzykrotnym „Niech żyje!”. Wydawało się, że postawa rewolucyjna i wierność wobec austriackiego dworu cesarskiego wcale się na Bukowinie nie wykluczają.

Za Polaków uważali się też żyjący w północnych okręgach Ormianie, którzy w XVII wieku weszli w unię z Kościołem rzymskokatolickim, a następnie przyswoili sobie polszczyznę i kulturę polską, nie asymilując się jednak całkowicie. Tworząc nieznaczną liczbowo mniejszość, która w całej Bukowinie obejmowała na przełomie wieków niespełna tysiąc dusz, Armeno–Polen (Ormiano–Polacy), jak określano ich w urzędowej niemczyźnie, należeli wraz z Ormianami mołdawskimi z południowych okręgów, trwającymi wiernie przy swoim języku i wierze ormiańsko—prawosławnej, do elity kraju: byli wśród nich bogaci kupcy, wielcy właściciele ziemscy, dzierżawcy, lekarze i urzędnicy. Ormian mołdawskich, którzy mieszkali głównie w okolicy Suczawy, zaliczano do Rumunów.

Niewiele liczniejsza niż Ormianie była grupa lipowan, żyjących w zamkniętym kręgu, w kilku miejscowościach: w Lipoweni koło Dragomirny, w kolonii Klimuc, Białakiernicy i Mihodrze na wschód od Wiżnic. Starowiercy albo raskolnicy — odszczepieńcy, jak nazywali ich z pogardą zwolennicy rosyjskiej Cerkwi prawosławnej — uchodzili za ludzi mrukliwych i niedostępnych, którzy bojaźliwie unikają obcowania ze wszystkimi innymi grupami, odziewają się uparcie tylko w staroruskie szaty, poza tym jednak potrafią ciężko pracować i są uczciwi. Kogóż to obchodziło, że „ludzie prawdziwej wiary”, jak chętnie sami siebie określali lipowanie, 186 dni w roku pościli i bezapelacyjnie odmawiali zgolenia bród oraz szczepienia dzieci, ponieważ w myśl ich przekonań religijnych oznaczało to grzeszne zanieczyszczenie krwi? Byli sprawnymi sadownikami i rolnikami, dobrze widzianymi przez władze austriackie. Już w roku 1783 ówczesny austriacki namiestnik, generał Karol baron von Enzenberg, w piśmie do dworu wiedeńskiego chwalił starowierców, zaliczając ich do najlepszych poddanych:


Lipowanie są niepospolicie spokojni, pilni, cisi, pracowici, zdolni i w ogóle — to ludzie mocni, o dobrej kondycji. Każdy z nich musi wyuczyć się rzemiosła, któremu — oprócz rolnictwa uprawianego przez nich jak najlepiej — oddają się z pożytkiem. Pijanych lipowan widuje się rzadko, zatem pijaństwo i używanie przekleństw muszą uchodzić u nich za wielką zdrożność. Za mojego urzędowania nie złożono na tych zaprawdę godnych ludzi nawet najdrobniejszej skargi, a gwoli uiszczenia powinności nie trzeba ich dwakroć upominać.


Zachwyt austriackich urzędników ochłódł zauważalnie, kiedy w 1868 roku wprowadzono powszechny obowiązek wojskowy również w prowincji koronnej Bukowina, a lipowanie, którzy nie chcieli się sprzeniewierzyć swojej religii, zakazującej im kategorycznie wszelkiego rozlewu krwi, masowo uciekali, aby uniknąć poboru. W pierwszym roku spośród czterystu lipowańskich poborowych udało się doprowadzić przed komisję wojskową tylko dwóch; reszta przepadła wśród okolicznych bezdroży albo przekroczyła granice. Od tamtej pory liczba mówiących po rosyjsku lipowan w Bukowinie stale malała.

Największą po Rumunach i Rusinach grupą ludnościową byli Żydzi, którzy na przełomie wieków stanowili około 13% ogółu mieszkańców Bukowiny, a w stolicy prowincji Czerniowcach nawet jedną trzecią. Karawany kupców żydowskich już w XIV wieku ciągnęły z Polski przez należące do księstwa mołdawskiego terytorium Bukowiny do Lewantu i po drodze zatrzymywały się dla odpoczynku w żydowskich zajazdach, wokół których niebawem zaczęły się rozwijać większe gminy żydowskie. Żydzi zakładali w Mołdawii składowiska oraz faktorie i zachęcani przez lokalnych książąt ulgami podatkowymi, handlowali: w obrocie było bydło i zboże, gorzałka, tytoń, materiały i skóry.

Kiedy na Bukowinę wkroczyły oddziały austriackie, w całej prowincji zarejestrowano 526 rodzin żydowskich liczących poniżej trzech tysięcy dusz; mieszkały one głównie w większych miejscowościach, w Suczawie, Czerniowcach, Wiżnicach i Serecie. Austriacka administracja wojskowa dokładała początkowo ogromnych starań, by „przeszkodzić w zwiększeniu liczby ludności żydowskiej” i przynajmniej „Żydów, którzy się wkradli” w ostatnich latach przed aneksją, całkiem „usunąć”, to znaczy wydalić z kraju. Natomiast cesarz Józef II mówił o „pożytecznym użyciu Żydów” i kiedy w 1783 roku odwiedził Bukowinę, zarządził w odręcznym piśmie: „Co do Żydów, należy trwać przy powziętym systemie i muszą oni albo zostać dobrymi handlowcami i rzemieślnikami, albo poświęcić się uprawie ziemi; w przeciwnym razie trzeba wydalić ich z kraju”.

Ale ci sami urzędnicy, którzy niepowstrzymanie grzmieli przeciwko „mnożeniu się tego narodu szkodliwego dla ogółu”, już chwilę później przymykali oczy, kiedy z Galicji napływali wciąż nowi Żydzi: zresztą administracja bukowińska nie byłaby raczej w stanie dopilnować skrupulatnej realizacji owego zarządzenia, a poza tym gospodarka słabo skolonizowanego, zacofanego kraiku nie mogła wyrzec się doświadczenia Żydów oraz ich zmysłu do interesów. W roku 1807 naliczono już 643 rodziny żydowskie, z których bądź co bądź 145 uprawiało rolnictwo; w momencie administracyjnego oderwania Bukowiny od Galicji (1849) żyło w prowincji 15 tysięcy Żydów, a pięćdziesiąt lat później ich liczba wzrosła do okrągłych 100 tysięcy.

Do chwili równouprawnienia w 1867 roku Żydzi trudnili się głównie wyszynkiem i handlem; większość żydowskich rolników przeniosła się do miast i zajęła rzemiosłem. Wraz z emancypacją raptownie zmieniła się struktura zawodowa wśród Żydów i gospodarka bukowińska osiągnęła niesłychany rozkwit. Żydzi nabywali i dzierżawili wielkie majątki, które z reguły później wzorowo prowadzili; zakładali gorzelnie, browary, cukrownie, młyny; uruchamiali pierwsze zakłady przemysłowe; prowadzili wszystkie sześć rafinerii oleju mineralnego w prowincji, huty szkła, cegielnie; również większość restauracji, kawiarni, hoteli, sklepów i przedsiębiorstw przewozowych w miastach i większych miejscowościach znajdowała się w rękach żydowskich; nie inaczej rzecz się miała z bankowością, gospodarką budowlaną i przemysłem drzewnym, czyli — najistotniejszą gałęzią gospodarczą w Bu—kowinje, ponieważ drewno było zdecydowanie najważniejszym towarem eksportowym.

Ale bukowińscy Żydzi okazali się nie tylko skrzętnymi kapitalistami: z ich zbiorowości wywodziła się też większość robotników w młodych zakładach przemysłowych oraz rzemieślnicy, drobni kupcy, domokrążcy. U schyłku XIX wieku Żydzi stanowili jedną trzecią słuchaczy niemieckiego uniwersytetu Franciszka Józefa w Czerniowcach, wielu wykonywało zawód profesora uniwersyteckiego, nauczyciela, lekarza, adwokata, inżyniera, dziennikarza. Bez przesady można powiedzieć, że Żydzi wywierali zdecydowany wpływ na życie gospodarcze i kulturalne.

Wraz z przybyszami z Galicji, przede wszystkim z jej terenów wschodnich, graniczących z Bukowiną, docierały do prowincji idee żydowskiego oświecenia haskalah, które zwolennicy ortodoksyjnej tradycji rabinackiej i chasydzi — zazwyczaj rzadko ze sobą zgodni — zwalczali z jednakową zaciekłością. Wpływ chasydyzmu w Bukowinie był znaczny, tu bowiem, w Sadagórze, Bojanie i Wiżnicach, rezydowaty dynastie rabbich–cudotwórców, którzy mieli popleczników w całym świecie żydowskim. Mimo to idee związane z haskalah trafiły na podatny grunt i w połowie XIX wieku wieloma gminami bukowińskimi kierowali już na dobre nowocześni, światli przywódcy; coraz więcej Żydów opuszczało swoje tradycyjne dzielnice, ubierało się po europejsku, goliło brody i pejsy, a także mówiło na co dzień po niemiecku. Założenie nowoczesnych żydowskich szkół gminnych i szkół barona Hirscha przyspieszyło ten proces.

W 1901 roku lwowska gazeta „Judische Nachrichten”, która wychodziła po niemiecku z hebrajskim liternictwem, przestrzegała swoich czytelników przed wydawaniem pobożnych galicyjskich dziewcząt za mężczyzn z sąsiedniej prowincji koronnej, ponieważ typowy „bukowianin” bywa wprawdzie często zamożny, ale też — jak twierdzono — jest niewykształconym, wyrachowanym drabem, którego „galicjanin” słusznie określa jako „grubianina”: „W dobrym zarobku ma swoje bóstwo, w światowym polorze — ideał, a w używaniu życia — cel. Wiedza żydowska jest mu obca, gemarę i midrasz traktuje jak niepotrzebny balast, który chętnie pozostawia galicjanom”. Z pewnością była w tym przesada, bo mimo że Żydzi bukowińscy w większości niewątpliwie szukali drogowskazów w kulturze niemieckiej, to jednak zachowywali własne tradycje, czego miał później dowieść rozwój „jidyszyzmu” i syjonizmu.

Obok Węgrów i Słowaków żyły też w Bukowinie tysiące Cyganów — przeważnie we własnych osiedlach składających się z nędznych lepianek i szałasów, nieco na uboczu miejscowości, albo też przemierzając kraj wozami. Cyganie naprawiali kotły, wytwarzali łyżki, kuli gwoździe, byli niedźwiednikami i wróżbitami.



Czerniowce


Za niewielką stacją Łużan nad rzeką Seret kolej Lwów–Czerniowce–Jassy zakreślała łagodny łuk w kierunku południowym i zbliżała się do Prutu, który przekraczała niedaleko Czerniowiec. Miasto leży na kilku wzgórzach, które opadają stromo ku rzece. W dolinie znajdowały się przedmieścia Kaliczanka i Klokuczka; tamtejsze przyziemne domy, niebrukowane uliczki i wolno stojące drewniane cerkwie greckokatolickie przypominały wsie rusińskie. Na wschodnim skraju miasta było podmiejskie osiedle Horecza z piękną świątynią klasztorną o wielu wieżach, za nim lasek, ulubiony cel wycieczek czerniowczan; na północny zachód od miasta — gęsto zalesiony wierzchołek Ceciny, gdzie na przełomie wieków bogaci mieszczanie zaczęli budować sobie wille; wzniesienia: Habsburgerhöhe, Göbelshöhe, wreszcie panorama wież i cebulastych kopuł licznych świątyń — w Czerniowcach żyły bowiem obok siebie wszystkie grupy narodowościowe i wspólnoty wyznaniowe: Żydzi, Rumuni, Niemcy, Polacy, Ormianie; katolicy, Izraelici, prawosławni, Ormianie–unici. I wszyscy oni mieli swoje dzielnice, ulice, świątynie, języki i obyczaje, przy których uporczywie trwali.


Kto przemierza to miasto, temu przesuwają się przed oczami tak osobliwie rozmaite, tak nadzwyczajnie barwne obrazy, że zdumiewając się co chwila, musi zadawać sobie pytanie, czy spaceruje po wciąż tym samym mieście. Wschód i Zachód, Północ i Południe: wszystkie możliwe odcienie kultury łączą się tu ze sobą. Dorożka czerniowieckiego fiakra może stać się dla nas czarodziejskim płaszczem Fausta, na naszych oczach wyczarowującym w ciągu niewielu godzin obrazy, które wszędzie indziej są od siebie nieskończenie odległe, oddalone w przestrzeni i czasie.

Oto ku południu wznosi się nad miastem piękny szczyt górski, obwiedziony diademem zielonego lasu i otoczony czarowną legendą — to Cecina. Głęboki wąwóz oddziela ją od płasko—wzgórza, na którym rozciąga się miły sercu kawałek Europy, pełen sterczących wież. Wąwóz skrywa sympatyczne chaty, które wspinają się też po zboczu i ciepło pozdrawiają z głębokiej zieloności. Jeśli zobaczy je ktoś, kto był kiedykolwiek w Schwarzwaldzie, pomyśli, że chyba śni. Wszak to, wypisz, wymaluj, dolina Schwarzwaldu! Ajeśli przejedzie uliczkami i przyjrzy się ludziom albo zastuka do któregoś z tych domów, senne wrażenie ogarnie go jeszcze silniej. Ludzie noszą tu strój i mówią dialektem, który z taką naiwną sielskością i przyjaznym komizmem rozbrzmiewa między Kinzingiem a Neckarem. Wieś schwarzwaldzka — a przy tym dzielnica stolicy prowincji, Czerniowiec.

Czarodziejski płaszcz Fausta wiedzie nas coraz dalej i dalej, tak szybko, jak tylko pozwalają wychudzone chabety. Zamknijcie oczy choć na kwadransik, zatrzymajcie pod powiekami obraz przyjaznej wioski w górach. A teraz, kiedy pojazd się zatrzymał, otwórzcie je znowu! Znowu zadźwięczą wam w uszach niemieckie głoski, ale — zniekształcone. Przed wami mroczna, szara budowla z kamienia, a wokół małe, zatęchłe, nędzne domy przy ulicy jak grzęzawisko. A dokoła was bladzi ludzie w kaftanach i z pejsami, wcześnie zwiędłe kobiety w osobliwych nakryciach głowy. Stoicie w mieście żydowskim, przed synagogą ortodoksów. Wypisz, wymaluj getto podolskie, a przy tym dzielnica — najstarsza dzielnica — Czerniowiec.

Ale nie wszyscy synowie „narodu wybranego” zostali tu, w brudzie i mroku; większość poszła w górę, na górę, gdzie powietrze jest lepsze i czystsze. Mieszkają tam zgodnie z współobywatelami, nie różniąc się od nich niczym poza konfesją. Do Żydów należy pokaźna część domów w centrum miasta. Ta dzielnica też stanowi widok jedyny w swoim rodzaju; jego charakter najlepiej określi przypomnienie nowych dzielnic w niemiecko–austriackich miastach prowincjonalnych. Tak mniej więcej wyglądają dzielnice Geidorf czy Leonhard w Grazu. Miłe dla oka, uregulowane ciągi ulic, ale jeszcze w trakcie rozbudowy. Tu koszarowa czynszówka, obok ogród, tam maty domek i znów potężne gmaszysko. Buduje się wszędzie, domy wyrastają jak grzyby po deszczu.

[…] Chcecie zaraz po młodym niemieckim mieście prowincjonalnym zobaczyć małą wiejską mieścinę rosyjską? Tu macie niewielkie białe domy, szerokie ulice, ogrody, łaźnię ruską, świątynię bizantyńską. Miasteczko leży tam, gdzie droga skręca do Horeczy — zupełnie jakby jakiś czarnoksiężnik przeniósł je z którejkolwiek guberni zachodniej i tu przeszczepił. A może chcecie wsi rusińskiej, autentycznej? Chaty jedna na drugiej, pokryte strzechą, ramiona żurawi studziennych sterczące ku niebu. Wokół pola kukurydzy, brązowe błonie, w tle las. Można pomyśleć, że jest się na głębokim Podolu albo na głębokiej Ukrainie. Ale jesteśmy w obrębie miasta Czerniowce i jeszcze daleko mamy do jego granic.

Znów ruszamy na zachód. Legendy opowiadają o starym Bizancjum, jak wspaniałe pałace się tam wznosiły, jak władczo połyskiwały ich kopuły. Ale między pałacami stał grecki kościółek z drewna, czcigodny ze względu na swój wiek, i nędzne chatynki, ponure i niskie — może właśnie dlatego tak niskie, że stanowiły dokładne przeciwieństwo tamtych budowli, dumnych i wspaniałych? Chcecie zobaczyć coś z Bizancjum? O, tu właśnie wznosi się biskupia rezydencja, przepyszna budowla, a blisko niej dumna kopulasta synagoga. Nie brakuje nawet czcigodnie starego kościoła z drewna, a zwłaszcza nędznych chałup. Obraz świetności i zarazem mizerii — również pod tym względem autentyczny fragment Orientu.

Ale niedaleko od niego znajduje się kawałek Ameryki. Niestety, nie byłem jeszcze po drugiej stronie „wielkiej wody” i mogę tylko na podstawie relacji i rycin sklecić sobie obraz miasta, które powstaje. Ale być może na skraju prerii wygląda to tak jak w Czerniowcach na „Austriaplatzu”. Tuż za stojącymi przy nim domami ma swój początek niezamieszkałe błonie, które ciągnie się wiele mil. A na placu: jest ładny, stylowy budynek, są chwiejące się baraki, chaty, ogrodzone tereny budów — wszystko w barwnym pomieszaniu. W samym środku stoi pomnik. Czegoś podobnego z pewnością w Europie się nie uświadczy. A można znaleźć w Czerniowcach także kawałeczek Anglii: miasto fabryczne na równinie nad Prutem.

(Karl Emil Franzos, Aus Halb–Asien, „Ein Kulturfest
[Z pól–Azji: Święto kultury])


Po śmierci ojca w 1859 roku Franzos przeniósł się wraz z matką Niemką ze wschodniogalicyjskiego miasteczka Czortków do Czerniowiec, gdzie chodził do niemieckiego gimnazjum. Przeprowadzka z głębokiej rusińsko–żydowskiej prowincji, gdzie nieliczni intelektualiści niemieccy musieli się czuć jak ludzie naznaczeni, a często jak trędowaci, do miasta, w którym Żydzi ubierali się według najnowszej mody wiedeńskiej i woleli cytować „Neue Freie Presse” niż święte księgi — była dla młodego Franzosa wręcz spełnieniem marzeń. Odbierał Bukowinę, mimo jej zacofania, jako oazę „w środku półazjatyckiej pustyni kulturalnej”, a stolicę prowincji Czerniowce jako „przedsionek do przeznaczonego mu raju: do Niemiec”.

Franzos niezmiennie uważał, że najwspanialszym zadaniem Niemców na wschodzie monarchii habsburskiej jest budzenie i bezinteresowne podsycanie w innych narodach potrzeb kulturalnych — a wydawało się, że w latach siedemdziesiątych XIX wieku właśnie to zaczyna się urzeczywistniać w Bukowinie. Kiedy w 1870 roku Franzos wydawał w Czerniowcach „Buchenblatter”, czyli „rocznik poświęcony niemieckim dążeniom kulturalnym w Bukowinie”, występowali w nim obok autorów niemieckich (i żydowskich) także Rusini i Rumuni piszący niemieckie teksty: Osip Juri Fedkowicz, Isidor Worobkiewicz, Janko i Theodor Lupul.

Osip Juri Fedkowicz był oficerem w armii austriackiej i pochodził z małej mieściny na Huculszczyźnie (Huzulei), jak chętnie określano górski region między Czeremoszem a Złotą Bystrzycą. Zaczął pisać po niemiecku i opracował oraz przełożył rusińsko—huculskie pieśni ludowe i podania (w 1882 roku ukazał się zbiór wierszy Am Tscheremusch. Gedichte eines Uzulen (Nad Czeremoszem. Wiersze Hucuła); w domu zaprzyjaźnionego pisarza, Ernsta Rudolfa Neubauera, uchodzącego za jednego z pierwszych autorów bukowińskich, stykał się z rusińskimi pisarzami z Galicji, którzy przybliżali mu literaturę rusińską.

Opis Czerniowiec i optymizm Franzosa co do roli niemieckiej kultury i edukacji na Wschodzie datują się z połowy lat siedemdziesiątych. Na przełomie wieków obraz uległ gruntownej zmianie.

Liczące 80 tysięcy mieszkańców Czerniowce były niemal wielkim miastem, toteż miały dwa dworce, stary przy Volksgarten, który obsługiwał ruch lokalny, i elegancki dworzec główny w pobliżu wielkiego kamiennego mostu nad Prutem: stojący frontem do ulicy, jednopiętrowy budynek z kopułą i przeszkloną halą, która napawała dumą każdego czerniowczanina. Podróżni mieli od razu spostrzegać, że wjechali do europejskiej metropolii.

Przed dworcem podróżny miał do wyboru albo fiakra — stała taryfa dla jednokonki jadącej od dworca wynosiła jedną koronę, natomiast do dworca tylko 80 halerzy — albo czerwono—biały wagon wąskotorowej kolejki elektrycznej, która od 1894 roku kursowała przez miasto od mostu na Prucie do Volksgarten. Oczywiście kolejka miała pierwszą i drugą klasę.

Elektryczna” jechała Bahnhofsstraße, mijając kawiarnio–restaurację „Zum tapferen Buren”, którą właściciel nazwał tak w uznaniu dla bohaterskiego oporu Burów wobec Anglików — na przełomie wieków był to niewyczerpany temat codziennej prasy. Następnie skręcała w Springbrunnengasse, która biegła skrajem dawnej dzielnicy żydowskiej. Springbrunnenplatz, nazywany potocznie „Ham”, zawsze tętnił życiem: pełno tam było żydowskich kramów, piekarni, koszernych sklepów rzeźniczych, „propinacji”, jak określało się szynki, jadłodajni śniadaniowych i małych zakładów rzemieślniczych, zwykle w suterenach parterowych domów. Ulica szła tu stromo pod górę, toteż znak drogowy z namalowanym kołem ostrzegał kierowców napisem w języku niemieckim, rumuńskim i rusińskim: „Zwolnij jazdę!”. Od Springbrunnenplatz biegła Synagogengasse — do synagogi, „starej szkoły” (szul) i Szpitala Izraelickiego. Kolejka skręcała tu w prawo w główną ulicę Enzenberga, która dalej wznosiła się stromo i wreszcie dochodziła do rynku w centrum miasta. Przy tej głównej ulicy znajdowały się ważne gmachy administracji, jak cl< dowództwo jednostki wojskowej, ale też „Baar’s Cafe Yenedig”, elegancka, otwarta w ciągu dnia kawiarnia, a także znany sklep korzenny, kolonialny, winiarski i delikatesowy Alberta Szkowrona, który serwował wyszukane przekąski zimne i gorące oraz jako specjalność zakładu domową kiszkę wątrobianą. Na rynku kolejka zatrzymywała się bezpośrednio przed hotelem „Zum Schwarzen Adler”, pierwszym gmachem przy placu, do którego przylegała porządna restauracja i piwiarnia. Nad czworokątnym rynkiem dominowała fasada wybudowanego w 1847 roku ratusza z wysoką wieżą zegarową — herbem miasta. W niedziele i dni świąteczne przedstawiciele trzeciego stanu, drobni rzemieślnicy i kupcy, zbierali się przy schodach do magistratu, w „kąciku obywatelskim”, aby w luźnych grupach porozprawiać o problemach miasta i oburzyć się na to czy owo. „Obywatel Czerniowiec” był instytucją–postrachem.


Nasza prowokacyjna pasja obywatelska wrze głównie w tych warstwach społecznych, gdzie powinna się „pienić” w najmniejszym stopniu: w kręgach ludzi prostych. Właśnie tam, wśród podupadłych łataczy butów, bezrobotnych pomocników stolarskich i wyschniętych na wiór gryzipiórków, którzy zresztą z braku koncesji rzemieślniczych „łowią ryby w mętnej wodzie”, budzi się ten kategoryczny zmysł obywatelski czerniowczan: to, co rozwija się współcześnie z reguły w niedziele i święta lub przy innych okazjach publicznych, kiedy można coś zelżyć, na coś się obruszyć. Biada, jeśli do roznieconej manii obywatelskiej dołączy „duchowe” wsparcie! Wówczas dopiero „obywatel” będzie w swoim żywiole i nikt już z pewnością nie będzie się mógł dziwić, jeśli nawet najzręczniejszy talent oratorski w pokorze zwinie żagle i ustąpi wobec tryskających trucizną kazań „obywatelskich”. […]

Do gatunku budzącego największy postrach należy bezspornie czernowiecki „obywatel–podatnik”. Takiemu jest najzupełniej wszystko jedno, gdzie się znalazł i przed kim stoi, jeśli akurat zamierza kapryśnie postawić na swoim. Szybkim ruchem wyciąga więc zza pazuchy zabraną w tym celu „książeczkę podatkową” i przypierając opornego przeciwnika do muru za pomocą tej ważnej legitymacji — a właściwie podtykając mu ją pod nos — wybucha i wywrzaskuje skrzydlate słowa: „O, patrz pan! Abyś pan dobrze wiedział, z kim masz do czynienia! Jestem czerniowieckim obywatelem płacącym podatki!”, l czy w złowieszczej książeczce konsygnowano jako roczny podatek od dochodu sto, czy tylko dziesięć koron, „obywatel” zawsze równie zapalczywie będzie dobijał się swego „prawa”, które mu się należy za jego „pieniądze i krwawicę”. […]

Ręka w rękę z obywatelem–krzykaczem idzie jego rezolutna „płacąca podatki” obywatelka–małżonka. Uważa się niezmiennie za osobę nietykalną, zatem jeśli się za czymś opowie, nie może napotkać oporu; w przeciwnym razie rozjazgocze się nad uchem oponenta, rozpoczynając pełną wyrzutów, stereotypową litanię od słów: „A cóż to pan sobie właściwie myśli? Jestem przecież obywatelką płacącą podatki…”.

(Frani Porubsky, Rund um den Rathausturm und den Pruth
[Wokół wieży ratusza i Prutu])


Urodzony w 1879 roku niemiecki autor Franz Porubsky, rodowity czerniowczanin, nie należał, w odróżnieniu od Heinricha Kippera, do pisarzy „volkistowskich”; pisywał humorystyczne szkice z życia stolicy prowincji oraz okolic i publikował je w „Czernowitzer Allgemeine Zeitung”, a potem wydawał w formie książkowej. Są to bezpretensjonalne anegdoty z życia codziennego, opisy typów knajpianych, czerniowieckiego jarmaroku, rusińskiego wesela na przedmieściu Kaliczanka… — interesujące, bo odzwierciedlają lokalny koloryt, ale raczej bez znaczenia literackiego.

Od wschodniej strony rynku, nazywanej powszechnie „Pardinihöhe” (od położonej tam księgarni uniwersyteckiej i biblioteki Heinricha Pardiniego), odchodziła Herrengasse: najelegantsza w Czerniowcach ulica handlowa, a także korso, miejsce południowych przechadzek. Po Pardinihóhe i Herrengasse promenowali oficerowie ck 14. pułku piechoty arcyksięcia Eugena oraz przystrojeni w korporacyjne barwy studenci Francisco–Josephiny, rozglądając się za pięknymi dziewczętami. Przedstawiciele lepszych kręgów urządzali sobie rendez–vous w „Cafe Habsburg” albo „Cafe de Europe” przy Herrengasse, gdzie goście mieli też do swojej dyspozycji stoły bilardowe: „według sprawdzonego systemu Seiferta”. Na wypadek, gdyby rendez–vous skończyło się klapą.

Na przełomie wieków związki studenckie dzieliły się już precyzyjnie według narodowości oraz światopoglądu i na porządku dziennym były starcia, które nierzadko przeradzały się w regularne bijatyki. Wieikoniemieccy „Arminowie”, bliżsi uczuciowo czarno–żółtym barwom „Austrianie”, internacjonalistyczni „Goci” i „Alemanowie”, rumuńscy „Bukezanie” i wreszcie narodowo–żydowscy „Hasmoneusze”, „Zefirowie” i „Hebronejczycy” nie przepuścili żadnej okazji, by w imię „pomyślności i honoru narodu” — tak brzmiało hasło wyborcze Hasmoneuszy — wyzwać przedstawicieli innych korporacji i w miarę możności „dać odprawę” za pomocą ostrej klingi.

Związki żydowskie, które zakładano pierwotnie w trosce o żydowską współprzynależność oraz świadomość narodową i dla przeciwdziałania asymilacji, stały się wkrótce ważnymi przyczółkami ruchu syjonistycznego w Bukowinie. Kiedy w 1867 roku Theodor Herzl zwołał do Bazylei pierwszy Kongres Syjonistyczny, utworzony w 1891 roku związek studentów „Hasmonea” wysłał nań trzech delegatów. Ale bukowińscy syjoniści nie skupiali się tylko na wspieraniu idei palestyńskiej; uprawiali też żydowską Realpolitik, przystępowali do wyborów z listą narodowo–żydowską i byli reprezentowani we wszystkich ciałach publicznych. W latach 1905–1908 i od roku 1913 do wybuchu pierwszej wojny, względnie do wkroczenia wojsk rosyjskich, na fotelu burmistrza w stolicy prowincji zasiadał Żyd.

Z pochodzenia narodowego nie jesteś Polakiem, Rusinem ani Żydem — jesteś Niemcem”; to przekonanie stale wpajał Karłowi Emilowi Franzosowi jego ojciec, a stało się ono w Galicji, zwłaszcza zaś w Bukowinie, dogmatem dla całej generacji żydowskich intelektualistów i mieszczan. Wszelako wiązane z nim nadzieje na pełne równouprawnienie, bez oglądania się na pochodzenie i konfesję, upadły wraz z austriackim liberalizmem; w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych XIX wieku z podziwianej i gorąco ubóstwianej stolicy docierały do położonego najdalej na wschodzie monarchii habsburskiej miasta uniwersyteckiego — chętnie nazywanego przez dumnych mieszkańców „małym Wiedniem” — całkiem już inne, obce tony:


Na złość Żydom, Habsburgom,

Rzymowi postawimy katedrę Niemcowi


— śpiewali sympatycy Georga Schónerera. Kajzer, w którym Żydzi widzieli zawsze wiernego opiekuna, zaakceptował po długich wahaniach antysemitę Karla Luegera na stanowisku burmistrza Wiednia. W Linzu nad Dunajem austriackie burszostwa połączyły się w „konwent”, z którego bezapelacyjnie wykluczono Żydów. Stronnictwo chrześcijańsko–społeczne w regionie alpejskim głośno domagało się od państwa, aby ze względu na chrześcijan „unieszkodliwiło Hebrajczyków”, to znaczy — wyeliminowało uciążliwą konkurencję.

Do tego dochodził rodzimy antysemityzm o rumuńskim, rusińskim i polskim zabarwieniu, który również w Czerniowcach, określanych często przez niemieckich volkistów pogardliwym mianem „małej Jerozolimy nad Prutem”, trafiał w okresie przełomu wieków na coraz podatniejszy grunt.

Tymczasem dominowało jeszcze poczucie współprzynależności. Przy eleganckiej Herrengasse zgodnie sąsiadowały ze sobą „domy” poszczególnych grup narodowych, czyli ośrodki narodowego życia kulturalnego i miejsca spotkań towarzyskich: „Deutsches Haus”, potężny trzypiętrowy gmach z wykuszami i ostrołukami oraz ze zdobną w staroniemieckie wzory piwiarnią na parterze; „Dom Polski”, otwarty uroczyście w 1905 roku, stary, zaadaptowany budynek, urządzony przez wybitnych polskich artystów; „Narodni Dim” Rusinów. „Żydowski Dom Narodowy”, w którym mieściły się wszystkie urzędy gminy wyznaniowej oraz wielka aula, znajdował się nieco na uboczu, na końcu Tempelgasse, która prowadziła od rynku na zachód; niedaleko wznosiła się wielka, należąca do najpiękniejszych budowli w mieście, świątynia o potężnej, krytej miedzią kopule, z małymi, nieco minaretowymi wieżyczkami i wystawnie urządzonym wnętrzem. Dom Narodowy był pseudobarokowy, świątynia — pseudomauretańska; Czerniowce skupiały w sobie mianowicie nie tylko barwną mieszankę narodów i języków, lecz także stylów. Kiedy w 1908 roku eseista i protagonista ruchu na rzecz języka jidysz, Nathan Birnbaum, zwołał w Czerniowcach pierwszą konferencję na temat tego języka, musiał jednak przenieść obrady do rusińskiego Domu Narodowego — w żydowskiej gminie wyznaniowej decydujący głos należał do syjonistów, ci zaś propagowali hebrajski jako język narodowy, uważając jidysz za żargon „zaułka żydowskiego”: bolesne wspomnienie wschodnioeuropejskich gett i sztetlów. W konferencji brali udział liczni znani, piszący w jidysz autorzy z Rosji i z zaboru rosyjskiego w Polsce, wśród nich: Icchak Lejb Perec, Abraham Reisin i Szalom Asz, którzy występowali na rzecz uznania jidysz za język narodowy narodu żydowskiego.

Już w XIX wieku często w miesiącach letnich do Czerniowiec przyjeżdżały grupy teatralne z Galicji i zaboru rosyjskiego w Polsce; na zapleczu zajazdów, a przy ładnej pogodzie w ogródkach piwnych, wystawiały ludowe sztuki w języku jidysz, zwykle łatwe komedie, farsy lub melodramaty. Teraz jednak założono „Żydowskie Towarzystwo Teatralne”, które uczyniło swoim zadaniem troskę o klasyków tworzących w jidysz; „jidyszyści” — entuzjaści powołali nawet do życia na uniwersytecie w Czerniowcach akademickie stowarzyszenie wspierania języka jidysz i pisanej w nim literatury. W środowiskach mówiących tym językiem robotników dniówkowych, pracowników fizycznych i umysłowych zaczęło działać pierwsze żydowskie towarzystwo kształcenia robotników o optymistycznej nazwie „Morgenroit” (Jutrzenka); pod względem ideologicznym czerpało wzór z rewolucyjnego „Bundu” w Rosji, który odrzucał zarówno syjonizm, jak asymilację i walczył o narodowe uznanie oraz równouprawnienie Żydów w kraju, w którym żyli. Ale „Morgenroit” nigdy nie osiągnęło siły i wpływów, jakie miał „Bund” rosyjski i polski.

Przez kilka lat gmina czerniowiecka była widownią regularnej walki „o kulturę” między przedstawicielami ruchów na rzecz języka jidysz i na rzecz hebrajskiego. Wszelako bukowińska literatura w jidysz miała przeżywać swój rozkwit dopiero po rozpadzie monarchii habsburskiej: w 1919 roku osiadł w rumuńskich teraz Czerniowcach (Cernauti) urodzony w Besarabii autor bajek i dramaturg Elieser Steinbarg, który skupił wokół siebie w Żydowskim Towarzystwie Szkolnym krąg młodych twórców kultury. Należał do niego także mistrz ballady w języku jidysz, urodzony w Czerniowcach Itzig Manger.

Także niemieckojęzyczna literatura osiągnęła szczytowy punkt dopiero po upadku Kakanii. W pierwszych latach po pierwszej wojnie zaczął pisać pochodzący ze Storożynca nad Seretem poeta i tłumacz, Alfred Margul–Sperber, który później odkrył i wspierał wielu młodszych autorów bukowińskich, między innymi Mosesa Rosenkranza, Rosę Auslander i Paula Celana — z pewnością największego poetę, jakiego wydała ta „okolica, gdzie żyli ludzie i księgi” (jak nazwał ją Celan w 1958 roku w przemówieniu z okazji otrzymania Bremeńskiej Nagrody Literackiej).

Ale Bukowina wciąż jeszcze pozostawała prowincją habsburską: uniwersytet na północnym wschodzie Czerniowiec, u stóp górującego nad Prutem wzniesienia, „Habsburgerhóhe”, nosił imię kajzera Franciszka Józefa, a prawosławny metropolita, który miał siedzibę w okazałej rezydencji arcybiskupiej w pobliżu uniwersytetu, sprawował zwierzchność duchowną nad wiernymi prawosławnymi — lub, jak wtedy mawiano, nad Kościołem Wschodnim — w Bukowinie i Dalmacji z biskupstwami Zara (Zadar) i Cattaro, a także w Trieście, Wiedniu i Pradze. Rezydencja, monumentalna, ukończona w 1882 roku budowla z surowej cegły, z przeszklonymi kolorowo dachami, z wieżami, blankami i potężnymi bramami, umiejscowiona pośród zadbanych ogrodów, odważnie łączyła w sobie elementy stylu mołdawsko—bizan—tyńskiego i mauretańskiego. Była dziełem czeskiego budowniczego, Josefa Hlavki, i należała do najpiękniejszych dzieł architektonicznych w stolicy prowincji.

Charakter panoramy miasta współokreślały wieże i kopuły świątyń różnych wspólnot wyznaniowych. W pobliżu rezydencji arcybiskupiej — skromny kościół ewangelicki Niemców, przy Armeniergasse — ormiański kościół farny, przy Hormuzakigasse — cerkiew Paraskiewy o trzech wieżach, kopuła świątyni żydowskiej, katolicki kościół Serca Jezusowego, przy Austriaplatz — kościół jezuitów.

Austriaplatz był też jednym z trzech wielkich rynków czerniowieckich, gdzie chłopi nawet ze wsi położonych aż przy granicy z Galicją i Rosją oraz ogrodnicy z przedmieść Rosch, Kaliczanka, Klokuczka, Manasteriska i Horecza wystawiali na sprzedaż swoje towary. Dwa pozostałe rynki znajdowały się przy Theaterplatz i przy Mehlplatz.

Handel w sporej części odbywał się jednak nie na rynkach, lecz w kawiarniach i jadłodajniach śniadaniowych, które służyły jednocześnie jako giełdy, biura maklerskie, kantory wymiany, magazyny, a często też — punkty sprzedaży.


Kancelaria firmy handlu drzewem opałowym i węglem „Weizenblatt und Himmelfarb” znajduje się w lokalu śniadaniowym „Zur bürgerlichen Küche” Jakoba S. Weizenblatta, Musikvereingasse 9 (w domu Trichtera), tam też przyjmuje się zamówienia oraz inkaso za drzewo opałowe, koks, węgiel kominkowy i kamienny. Gwarantuje się niezwłoczną dostawę i rzetelną obsługę.

(Ogłoszenie w „Czernowitzer Allgemeine Zeitung”, luty 1907)


Inne kawiarnie stanowiły miejsca spotkań dziennikarzy, artystów i literatów, na przykład „Kaiser–Café” przy Elisabethplatz, gdzie serwowano prawdziwego pilznera z beczki i wykładano do lektury 160 (!) gazet codziennych. Właściciele, Grundlinger i Mannheimer, chwalili się tym w ogłoszeniu zamieszczonym w czerniowieckiej „Neue lllustrierte Zeitung”.

Czerniowczanie byli wręcz fanatycznymi czytelnikami prasy. Lektura wielkich pism wiedeńskich, praskich i lwowskich pomagała im przezwyciężyć dojmujące poczucie odcięcia, które mogło się jakże łatwo zrodzić w tym najodleglejszym zakątku monarchii habsburskiej, nie połączonym z cesarską stolicą Wiedniem żadną bezpośrednią linią kolejową. Ta miłość do gazety wydawała w Czerniowcach widome owoce: ukazywało się tu prawdopodobnie więcej tytułów niż w jakimkolwiek innym mieście austriackim porównywalnej wielkości. A każdy lokalny redaktor był pisarzem, każde drobne doniesienie z życia codziennego przeradzało się w felieton literacki, chociażby chodziło o zwykłą kradzież czy o samobójstwo. Gazeta rok w rok meldowała nawet o znalezieniu pierwszego chrabąszcza.


Pierwszy w roku 1900 chrabąszcz został wczoraj w stanie żywym okazany naszej redakcji przez gimnazjalistę Karla Kirscha, który znalazł go w ogrodzie swoich rodziców. W każdym razie takie znalezisko o tej porze ma szczególną wartość. Znalazca i znaleziony trafiają do gazety. Największy cud w związku z tym cudem natury polega na okoliczności, że dostarczycielem pierwszego chrabąszcza nie jest tym razem lekarz miejski, dr Flinker.

(„Bukowinaer Post”, 11 lutego 1900)


Najpiękniejsze wytwory tego przeważnie anonimowo uprawianego gatunku literatury znalazłem w „Czernowitzer Allgemeine Zeitung”.


Samobójstwo w wannie

Czerniowce, 11 listopada 1904

Wczorajszego wieczoru, kiedy wichura z jękiem omiatała domy miasta, a zmęczeni ludziska umykali do przytulnych, ciepłych izb — ku miłej sercu rodzinie — pełen żywotnych sił młody człowiek w chwili rozpaczy zdecydowanie podniósł rękę na samego siebie, aby ujść przed życiem, które prócz niejakich gorzkich cierpień zapewne skrywało dlań jeszcze pewne radości. W ohydnym otoczeniu pomieszczenia kąpielowego w łaźni publicznej ów niespełna dwudziestosześcioletni, wolnego jeszcze stanu adiunkt w urzędzie podatkowym, Emil Chałupa, sam sobie zadał śmierć.

Po raz czwarty już w ciągu niewielu tygodni nasze zazwyczaj tak cieszące się życiem miasto stało się widownią tragicznych samobójstw. Raz był to zgnębiony dokuczliwymi obowiązkami życiowymi ojciec rodziny, a dziś po raz trzeci jest to młodzian, który nieustraszenie spojrzał w oblicze śmierci, gdyż brzemię życia zaciążyło mu już zanadto.

Samobójstwo rewidenta kolejowego Wlada do dziś pozostaje niewyjaśnione, śmierć ochotnika w służbie jednorocznej, dr Teitelbauma doczeka się być może słabego zadośćuczynienia na ziemi, tragiczny koniec osiemnastoletniej Dory Brillant ciążyć będzie na sumieniu lekkomyślnego hulaki bodaj do końca jego życia — jedynie gwałtowny i okrutny koniec Emila Chalupy, zdarzenie, które musimy odnotować dzisiaj, wypełniając smutny obowiązek sprawozdawcy, pozostanie posępną kartą żałości w życiu szanowanej rodziny mieszczańskiej i urzędniczej…


Podcięte gardło

Dotarła do nas następująca relacja o tym wypadku: wczoraj o siódmej wieczorem pan Chalupa, przyzwoicie ubrany i w ogóle wyglądający najzupełniej normalnie, przyszedł do tutejszej łaźni i zamówił ciepłą kąpiel w wannie kaflowej. Łaziebny przygotował mu ją wedle życzenia i zaprowadził go do pomieszczenia kąpielowego, którego drzwi Chalupa natychmiast zaryglował od wewnątrz. Wykorzystał tę okazję, aby podciąć sobie gardło przyniesioną zapewne w tym celu nadzwyczaj ostrą brzytwą. Nie wydając z siebie żadnego dźwięku, nieszczęśnik pozostał w wannie w pozycji siedzącej i wykrwawił się z wolna.


Odkrycie czynu

nastąpiło o wiele za późno, ażeby możliwa jeszcze była pomoc ludzka, o ile w ogóle można było uratować owego znużonego życiem człowieka. Ponieważ czas płynął i niemal wszyscy goście opuścili już łaźnię, łaziebny spostrzegł wreszcie, że ten jeden tak długo — minęła już bowiem dziewiąta — siedzi w kąpieli. Zapukał kilkakroć do drzwi pomieszczenia kąpielowego, a kiedy nie uzyskał odpowiedzi, natychmiast powziął podejrzenie i udał się do okna od strony podwórza. Kiedy je przemocą otwarto, ukazał się straszliwy widok:


Scena

W kaflowej wannie, wypełnionej po brzegi krwistą wodą, tkwił bez ruchu Chałupa, a z głębokiej, rozwartej rany na szyi pod brodą nieprzerwanie lała się struga ciemnoczerwonej krwi.

Na brzegu wanny leżała zakrwawiona brzytwa — narzędzie mordu. W łaźni zapanowała straszliwa nerwowość. Natychmiast wezwano telefonicznie ochotnicze pogotowie ratunkowe, które niebawem przybyło na miejsce z pojazdem transportowym i pełniącym dyżur lekarzem dr Klarfeldem. Wkrótce pojawili się także lekarze miejscy, dr Luttinger i Becker, oraz urzędnik magistracki Blaukopf (z komisji magistratu). Wszelako — wobec nieuchronnie śmiertelnego zranienia i znacznej utraty krwi — pomoc lekarska okazała się spóźniona.

Nieszczęśnik, który oddychał już ledwie zauważalnie, został przetransportowany do szpitala krajowego, gdzie o wpół do dwunastej w nocy zszedł wskutek odniesionej rany. W pomieszczeniu kąpielowym znaleziono dwie zaadresowane do krewnych karty pocztowe, a także list do matki, który mógłby objaśnić przyczynę tego samobójstwa.


Ostatnie godziny

spędził Chalupa jak zwykle w gronie członków swojej rodziny. Dnia wczorajszego zjadł regularny obiad z matką, siostrami i szwagrami (był bowiem kawalerem), a po południu udał się do urzędu, aby gorliwie traktując obowiązek —jak uważają jego koledzy i przełożeni — pełnić swoją służbę. O piątej po południu mówił z nim jeszcze w biurze jego szwagier, oficjał urzędu podatkowego Faulhaber, nie zauważając jednak po nim powziętego już być może zamiaru ani nawet najdrobniejszej jego oznaki. O szóstej po południu Chałupa wziął kapelusz i surdut, po czym pożegnał się dyskretnie, uprzejmie jak zawsze, z kolegami w urzędzie, aby pójść na spotkanie dobrowolnie wybranej, straszliwej śmierci.

Redaktor naszej gazety, który dziś przed południem odwiedził rodzinę zmarłego, usłyszał od jego starszego szwagra, pana Kunzego, szefa tutejszej filii wiedeńskiej firmy Meinl, co następuje: jeszcze w niedzielę bawiliśmy się świetnie —ja, moja małżonka i rodzina Faulhaberów — w jego (Chałupy) towarzystwie przy szklaneczce piwa w hotelu „Metropol”; pisaliśmy wspólnie widokówki do krewnych i w pogodnych nastrojach wróciliśmy do domu. Zmarły, który wraz ze starszym bratem o tym samym nazwisku, adiunktem na kolei, zajmował wspólny pokój u matki, zamieszkałej przy Sterngasse 5 wdowy, pani Chałupy, i na wszystkie posiłki wracał punktualnie do domu, nie dał nijak po sobie poznać, że zamyśla coś tak strasznego. Wydaje się, że myśl o tym przyszła mu do głowy dopiero w ostatniej chwili. Dysponując gażą jedenastego stopnia, wystarczającą bodaj przyzwoitemu młodemu człowiekowi, mógł w pełni zaspokoić swoje skromne potrzeby. Pierwszego każdego miesiąca oddawał nawet swoją pensję matce i prosił ją o nieco pieniędzy, kiedy potrzebował tytoniu. W tych okolicznościach i wobec jego wielce przyzwoitego trybu życia niepodobna zakładać, że Chałupa miał długi lub w ogóle kłopoty materialne. Członkom jego rodziny nic nie wiadomo o jakimś nieszczęśliwym związku miłosnym ani o nieuleczalnej chorobie, które ewentualnie chciałoby się uznać za motyw czynu. Zaiste mamy tu do czynienia z zagadką: nieco światła w jej tajemnicze mroki wnieść by mógł jedynie ów list adresowany do matki Chałupy, gdyby był on przeznaczony do wiadomości publicznej. Sądowa obdukcja zwłok zapewne nie zostanie przeprowadzona.


Rodzina Chalupów

jest niepocieszona z powodu straty swego najlepszego z najlepszych, budzącego wielkie nadzieje syna. Zwłaszcza pani Chałupa, matka dziewięciorga dorosłych dzieci, boleje nad utratą swego najukochańszego syna, ciemnowłosego, postawnego, tryskającego zdrowiem mężczyzny. Wyrażane powszechnie w mieście współczucie z powodu nieszczęścia rodziny Chalupów niechaj będzie jej pociechą w cierpieniu!

(„Czernowitzer Allgemeine Zeitung”, 12 listopada 1904)


Granice między pieśnią o krwawym czynie a wiadomością w lokalnej prasie są płynne. Tragiczne wydarzenie staje się fascynujące, bo jeszcze wczoraj spotkaliśmy jego bohatera i postaci drugoplanowe na korso przy Pardinihóhe: wszystkich tych zacnych urzędników, obowiązkowych i nie rzucających się w oczy. Jeszcze wiele tygodni później przejdzie nam po krzyżu przyjemny dreszcz, kiedy wstąpimy w progi czerniowieckiej filii Meinla, w jej wytworny chłód i zobaczymy szefa, pana Kunzego, jak drepcze dokądś zaaferowany. Szwagier samobójcy! O nazbyt wcześnie pozbawionym życia synu i złamanym sercu matczynym traktuje też wiersz Alfreda Margula–Sperbera; utwór nosi tytuł „Wiadomość lokalna”, a został zainspirowany tragedią, jaka wydarzyła się na czerniowieckim przedmieściu Rosch, znanym głównie z pierwszorzędnych warzyw, które uprawiali mieszkający tam chłopi szwabscy.


Czy wiecie, kim Franz Mudrak był? Na Roschu to się wie,

Że lepszy gość, weselszy frant nie znajdzie się, o nie!


W gazecie piszą: „Mudrak Franz, dezerter, zbieg,

Szukali go, uciekał, wreszcie od kuli legł! ….”


Szpiclów dostrzegł w gospodzie i nogi wziął za pas,

Przez tylne drzwi na podwórze, by w ogród wbiec jak w las.


Lecz teren obstawiony, wnet Mudrak zrozumiał,

że Nie wymknie się w żadnym razie — było już bardzo źle!


Wyciągnął spluwę więc, łaps też wyszarpnął broń

I w strachu przed Mudrakiem przymierzył prosto w skroń.


Celował dobrze: ledwie pociągnął spust,

Trach! Padł Mudrak w błoto, krew mu pociekła z ust.


Zbiegli się w krąg nad trupem, co za wrzaskliwy chór!

Jam — niewiasta szlocha, chce przejść przez ludzki mur!


Rzuciła się na zwłoki, w błoto, maź i brud,

Całuje krew na bluzie, wargi zimne jak lód,


Klnie mordercę, krzyczy… „Precz, stara, dość już, dość…!”

Zostawcie, to jego matka”, odezwał się cicho ktoś.


Ach, wszak ten „lump, dezerter” też kiedyś malcem był,

Igrał z psem na podwórzu i w piachu, co w słońcu lśnił.


A matka… — wybaczy, uwierzy, rozpostrze miłości płaszcz,

Patrzcie, jak tuli do piersi zgasłą synowską twarz.


Sześciu z komendy milczało. Każda policja to zna:

Nawet ona ucicha, gdy serce matczyne łka.


(Alfred Margul–Sperber, „Wiadomość lokalna”)


Najwcześniejsze wiersze Alfreda Margula–Sperbera ukazały się zaraz po pierwszej wojnie w niemieckojęzycznych czasopismach literackich, wychodzących w Czerniowcach/Cernauti i Kronstadt/Brasov. Ale poeta tkwił jeszcze korzeniami głęboko w monarchii habsburskiej.


Nazywam się Alfred Sperber, lat dwadzieścia trzy, nieudany prawnik, urodzony w Storożyncu, miasteczku w Bukowinie, wśród czerwonych lasów bukowych i dzikich chłopów, o których nie wie Europa


— pisał w niedokończonym wierszu Letzte Folgerung (Ostatni wniosek) z wczesnych lat dwudziestych. Urodził się w 1898 roku; ukończywszy szkołę powszechną w Storożyncu, zamieszkałym przez Żydów, Rumunów, Rusinów i Niemców miasteczku, w którym mieściło się ck starostwo okfęgowe, chodził do gimnazjum w Czerniowcach, a potem, po wybuchu wojny, w Wiedniu. W 1916 roku zaciągnął się jako ochotnik–jednoroczniak. Po latach wędrówki przez Europy i Ameryki wrócił do rumuńskiej teraz Bukowiny i został redaktorem gazety codziennej „Czernowitzer Morgenblatt”, w której publikował własne wiersze, przede wszystkim jednak utwory młodszych kolegów. W okresie międzywojennym, a także jeszcze po drugiej wojnie, kiedy większa część Bukowiny przeszła w ręce Związku Sowieckiego, Sperber niestrudzenie zabiegał o upowszechnienie niemieckojęzycznej literatury bukowińskiej również poza granicami „tej wydanej teraz na pastwę bezdziejowości, niegdysiejszej prowincji monarchii habsburskiej” (Paul Celan). Sperber tłumaczył też na niemiecki autorów piszących po rumuńsku, w jidysz, po francusku i angielsku. Zmarł w 1967 roku w Bukareszcie.



Sadagóra, „mały Watykan”


Przed czerniowieckim dworcem głównym i dworcem lokalnym przy Volksgarten czekały na podróżnych dorożki, by zabrać ich na wycieczkę po bliższych lub dalszych okolicach wokół stolicy prowincji. Za jedną koronę można było pojechać fiakrem do leśnej restauracji w lasku za Horeczą — ulubionego celu wypadów czerniowieckiego towarzystwa — albo na Cecinę, pobliską górę, z której roztaczał się rozkoszny widok na całą dolinę Prutu. Za nią już niedaleko biegła granica rumuńska i rosyjska.

Rumuńska stacja graniczna Mamornica na prawym brzegu Prutu znajdowała się zaledwie szesnaście kilometrów od Czerniowiec w dół rzeki. Stanowiła dogodny cel całodziennej wycieczki powozem. Kto chciał zwiedzić nadgraniczną mieścinę, ten nie musiał starać się o zezwolenie konsulatu Królestwa Rumunii w Czerniowcach — wystarczał certyfikat wystawiany albo bezpośrednio na przejściu granicznym, albo w czerniowieckim prezydium policji. Mamornica nie była zapewne szczególnie godna uwagi: mała, brudna od kurzu dziura z kilkoma restauracjami, które serwowały co prawda marne jedzenie, ale za to prawdziwe rumuńskie wina. Dla nich jednak nie trzeba było jechać aż do Rumunii: autentyczne wina mołdawskie podawano w Czerniowcach w winiarniach Pickera i Brunnenwassera, a także we wszystkich lepszych lokalach gastronomicznych.

Do rosyjskiej Nowosielicy na lewym brzegu Prutu prowadziła linia kolejki lokalnej, która po drugiej stronie granicy łączyła się z rosyjską linią do Odessy. Także to miasteczko nadgraniczne nie było szczególnie atrakcyjne, knajpy brudne, ulice niebrukowane, nie do przebycia po deszczu; nieliczne sklepy — poza suszonymi owocami, rosyjską herbatą i samowarami z Tuły — nie oferowały właściwie nic takiego, czego nie można by kupić taniej w Czerniowcach. Władze austriackie napominały przekraczających granicę, by nie przewozili książek, pism czy zwłaszcza broni, ponieważ właściciele takich przedmiotów mogą popaść w poważne kłopoty, a carscy urzędnicy nie znają się w tych sprawach na żartach.

Atrakcyjnym celem wycieczek była Sadagóra, niewielkie miasteczko na równinie, na lewym brzegu Prutu, osiem kilometrów w kierunku północnym od Czerniowiec. Sadagórscy fiakrzy mieli postój przy skrzyżowaniu Bahnhofsstraße i Pruthgasse w pobliżu dworca głównego, ale od przełomu wieków na trasie Czerniowce — Sadagóra kursowały już także omnibusy, które zatrzymywały się na przystanku przy moście nad Prutem. Kto miał wolny czas i mocne nogi, pokonywał ewentualnie ten odcinek na welocypedzie; przybysz mógł go wypożyczyć za drobną opłatą w „Gruder’s Etablissement” przy Siebenburgenstraße 20.

Podobnie jak wiele mniejszych miejscowości w Bukowinie i Galicji Wschodniej, Sadagóra leżała kilka kilometrów od torów kolejowych, które biegły przez wieś Rohożna i dalej, do Alt–Suczki, Bojana i nadgranicznej Nowosielicy. W czasie budowy kolei wiele administracji gminnych żądało mianowicie od kompetentnych władz, aby linia kolejowa, o ile możności, została przeprowadzona w stosownym oddaleniu od zamieszkałych terenów, gdyż w przeciwnym razie gwizd lokomotywy mógłby zakłócać sen mieszkańców. Zapewniono sobie spokój, który jednak, jak się miało okazać, bynajmniej nie sprzyjał rozwojowi tych rynków i miast, a wręcz przeciwnie: odcięta od linii kolejowej gospodarka popadała w stagnację, zaś handel przenosił się do innych miejscowości, położonych bliżej kolei.

Fiakrzy i przewoźnicy z Czerniowiec zatrzymywali się w Sadagórze w dzielnicy Bei der Bruck, nazwanej tak od kamiennego mostu na rzeczce Moszków i stanowiącej komunikacyjne centrum miasteczka. Po jednej stronie ulicy mieścił się zajazd Itziga Leiba Granierera, po drugiej stronie — zajazd Motie Bruckenthala, wokoło mniejsze knajpy, stajnie, wozownie. Fiakrzy i wozacy mieszkali w dzielnicy Baronówka, która zawdzięczała swoją nazwę okoliczności, że w pobliżu znajdował się park zamkowy i posiadłość baronów Mustaca, rumuńskich bojarów, niegdysiejszych panów Sadagóry i wszystkich okolicznych wsi. Także w Baronówce unosiła się wszechobecna woń koni i stajennego nawozu; obok stajni fiakrów i najemnych wozaków żydowskich, zwanych balegoles, mieli swoje warsztaty kowale i naprawiacze wozów, ale nie brakowało też propinacji i tanich jadłodajni, bo woźnice i handlarze końmi byli ludem, który lubił wypić. Sadagóra uchodziła za centrum handlu i przemytu koni, a jej mieszkańcy, niemal wyłącznie Żydzi, cieszyli się w związku z tym jak najgorszą sławą: uważano ich za łotrów, koniokradów i szalbierzy. Szmuglowano przede wszystkim słynne „kłusaki orłowskie” z bliskiego carstwa; trafiwszy na wielkie targi końskie w Sadagórze, szły one potem do miejsc swego przeznaczenia w Galicji, na Węgrzech i w Austrii.

Najbiedniejszą dzielnicę nazywano potocznie Mizraimgaß — Mizraim jest biblijną nazwą Egiptu — a to dlatego, że wielu mieszkańców cierpiało na okropną, zaraźliwą dolegliwość skóry: objawiała się strupami i była często określana, w nawiązaniu do plag biblijnych, jako „choroba faraonów”. W Mizraimgaß mieszkali rozwoziciele wody, szewcy–łaciarze i krawcy–łaciarze, domokrążcy, żebracy i „ludzie napowietrzni”, którzy jedynie dzięki opiece ze strony gminy jakoś pędzili swój skromny, wręcz nędzny i pełen wyrzeczeń żywot.

Bieda panosząca się w Mizraimgaß ostro kontrastowała z luksusem i przepychem w Rebbensgafi, jak nazywano dzielnicę w sąsiedztwie okazałego pałacu sadagórskich rabbich—cudotwórców. W 1842 roku chasydzki cadyk Izrael Friedmann, nękany przez władze rosyjskie, uciekł z rodzinnego Rużyna na Ukrainie i wraz ze swoją wielką rodziną oraz liczną świtą zwolenników osiadł w Sadagórze. Kazał tu wybudować wielki pałac w pseudomauretańskim stylu, z licznymi przybudówkami, bóżnicami i mieszkaniami dla rodziny i służby. W ciągu kilku lat pałac stał się nieoficjalnym centrum chasydyzmu, toteż oświeceni Żydzi czerniowieccy chętnie mówili o „małym Watykanie”. Rużyński cadyk, jak nazywano rabbiego Friedmanna również po jego przenosinach do Bukowiny, zasadą chasydyzmu uczynił bogactwo i luksus, radość życia i użycia. Dworskiego życia, jakie z rozmachem prowadził, nie powstydziłby się żaden z książąt renesansu. „Musimy powitać Boga w blasku i świetności”, nauczał rużynianin i utrzymywał na swoim „dworze” własną orkiestrę, służących przyodział w bogato zdobione liberie, a w ogóle nie przepuszczał żadnej okazji, by zadziwiać otoczenie luksusem i dworskim stylem. Godność cadyka była dziedziczna: jeden syn przejął pieczę nad dworem w Sadagórze, inni potomkowie wyjechali do Galicji Wschodniej (do Czortkowa i Husiatyna) oraz do Mołdawii, aby tam założyć własne „dwory rabinackie”.

Ale cadyk rużyński, który rezydował w Sadagórze, był i pozostał głową chasydów. Co roku przyjeżdżały do niego tysiące przybyszów z Rosji, Ukrainy, Galicji Wschodniej i Besarabii; mieszkali często całymi miesiącami w którymś z licznych zajazdów niedaleko pałacu, aż wreszcie dopuszczano ich na krótką audiencję. Wielka hala modlitewna, zwana „wielką celą”, mogła pomieścić tysiąc wiernych; kiedy rabbi wchodził do środka, jego zwolennicy pokornie stali w szpalerze,

Wesele syna z rużyńskiej dynastii cadyków stawało się okazją do wspaniałej uroczystości, na którą zapraszano politycznych prominentów Bukowiny, korpus oficerski pułków stacjonującyh w Czerniowcach i tysiące gości. O „uroczystościach weselnych w sadagórskim domu rabbiego” donosiła 4 czerwca 1904 roku „Czernowitzer Allgemeine Zeitung”:


Z dalekiej, pogrążonej w najgłębszym mroku Rosji, z zapomnianych przez świat galicyjskich mieścin, z historycznych osad ortodoksyjnych Żydów, ze świętej Moskwy, z Warszawy, Krakowa, Petersburga, Kijowa, Odessy, z całej pół—Azji, gdzie wszędzie, jak okiem sięgnąć, mieszkają Żydzi — napływali: niezliczone tłumy ortodoksyjnych rabbich z orszakami, wierni „chassidim” z kobietami i dziećmi, wreszcie rzesze innych wielbicieli sadagórskiego Wielkiego Rabbiego, aby współcelebrować jego święto rodzinne poniekąd jako ortodoksyjne święto ludowe. Rodzina Friedmannów, w której godność Wielkiego Rabbiego przechodzi dziedzicznie z ojca na syna, cieszy się bezsporną sławą na świecie i reprezentuje w ortodoksyjnym żydostwie coś w rodzaju dobrowolnie uznawanej dynastii dostojników religijnych, l dostojna, iście książęca była uroczystość ożenku rabinackiego syna z córką rosyjskiego milionera. Książęca — dzięki świetności weselnego pochodu pod gołym niebem, książęca — w sposobie podjęcia proszonych i nieproszonych gości, książęca — za sprawą liczącej wiele tysięcy ciżby ludzkiej, która miała krew na stopach, ale stała wytrwale dokoła, by zobaczyć akt zaślubin. Ciekawscy mieszkańcy miasta, głównie z Czerniowiec, napływali całymi gromadami i wzbogacali aż kipiący od barw obraz o pewne efektowne niuanse: połyskujące złotem mundury oficerskie, drogocenne jedwabie damskich toalet, jasne garnitury męskie i zgniecione fantazyjnie „panamy” na głowach; wzniesiona tu dla obcych widzów drewniana trybuna stała się rozkoszną ekspozyturą czerniowieckiej promenady koncertowej.


Przepych dworu rużyńskich cadykim i fanatyzm ich zwolenników był, co oczywiste, solą w oku oświeconych Żydów bukowińskich, ale z drugiej strony także wielu z nich pozostawało w ekonomicznej zależności od dworu w Sadagórze i z tego powodu nie ważyło się podejmować otwartej walki ze „wstecznikami chasydyzmu”, do jakiej już w pierwszej połowie XIX wieku stawali oświeceniowcy w Galicji. Tak zatem do czasu pierwszej wojny światowej Sadagóra pozostała niekwestionowanym centrum chasydyzmu, świętym miejscem, do którego pielgrzymowali szukający porady i chorzy z wielu krajów. Oto osobliwe przeciwieństwo: z jednej strony Czerniowce i tamtejsze wyemancypowane mieszczaństwo żydowskie ze swoją skłonnością do kultury niemieckiej; adwokaci, inżynierowie, nauczyciele akademiccy, studenci, dziennikarze, pisarze, którzy nosili w sobie niezaspokojoną tęsknotę do Wiednia jako symbolu nowoczesnego stylu życia. A z drugiej strony: sadagórski pałac rabbich–cudotwórców, w którym obowiązywał średniowieczny ceremoniał dworski.



Z powrotem do Galicji Wschodniej


Wizyta w stolicy prowincji, Czerniowcach i wycieczki do Nowosielicy, Mamornicy i Sadagóry pozwoliły poznać dopiero niewielki wycinek koronnej prowincji Bukowina; należałoby jeszcze spenetrować nieprzebyte puszcze górskiego regionu na zachodzie i południowym zachodzie, Huculszczyznę: obszar między górskimi rzekami Czeremoszem i Złotą Bystrzycą, stare niemieckie osiedle górnicze Jakobeny, położony malowniczo w kotlinie u zbiegu Dorny i Złotej Bystrzycy ośrodek handlowy i kurort Dorna Watra, miejscowości wzdłuż „ukrytej drogi karpackiej”, zwanej też od nazwiska swego budowniczego „Horaische Straße”, która prowadziła z najmłodszego miasta Bukowiny, Storożynca, przez Czudyn, Oberwikow, Lichtenberg, Glitt i Solkę przedgórzem karpackim na południe; trzeba by odwiedzić niegdysiejszą stolicę książąt mołdawskich, Suczawę, położoną nad rzeką o tej samej nazwie i przy najważniejszym trakcie komunikacyjnym „krainy buków”, czyli przy „Reichsstraße”, która, ciągnąc się od Lwowa, przekraczała koło Zaleszczyk granicę Galicji Wschodniej i przez Kotzman, Czerniowce, Franzthal, Suczawę, Gurahumorę oraz Kimpolung prowadziła do Siedmiogrodu. Zacnym celem wyprawy byłyby też stare mołdawskie klasztory Putna i Suczewica w pobliżu miasta Radowce (Radautz) — potężne zabudowania przypominające ufortyfikowane zamczyska, mury kościoła w Suczewicy zdobne na zewnątrz w olśniewające freski; albo węgierska kolonia Hadikfalva w okręgu radowieckim, która leżała przy linii kolejowej z Czerniowiec do Itzkanów, ostatniej stacji przed granicą rumuńską; albo wiejska gmina lllischestie na pogórzu wschodniokarpackim, na południowy zachód od Suczawy, w XIX wieku największe i najważniejsze osiedle szwabskie w prowincji, z którego pochodził też pisarz Heinrich Kipper; albo wiejska mieścina Bojan, gdzie „władała” gałąź sadagórskiej dynastii rabbich–cudotwórców. Ale czas naglił. A zatem — z powrotem do Galicji Wschodniej. Z Sadagóry na północ. Szutrową drogą wśród żyznych ziem, lekko pofałdowanych stepów między dwiema rzekami, Dniestrem i Prutem, obok bezimiennych rusińskich przysiółków, które wyłaniały się z falującego aż po horyzont morza kukurydzy i zbóż niby małe drewniane wyspy. Znaczna część wielkiej własności ziemskiej w tej okolicy znajdowała się w rękach żydowskich dzierżawców i posiadaczy, nierzadko potomków owych Żydów–rolników, którzy w pierwszych dziesięcioleciach austriackiej administracji w Bukowinie zajęli się gospodarką rolną, aby uniknąć „usunięcia” przez władze wojskowe. Nieliczne zakłady przemysłowe — gorzelnie, cukrownie, młyny parowe, przędzalnie lnu — pozostawały w ścisłych związkach z wielkimi folwarkami. Największą miejscowością przy tej trasie była Zastawna, senna, prowincjonalna dziura, stacja przeładunku produktów rolnych, które znakomicie dojrzewały na ukraińskich glebach bielicowych, rozciągających się za Dniestrem ku południu. Wieśniacy musieli jakoś przetrwać na swoich karłowatych gospodarstwach: byli wśród nich drobni chałupnicy lub całkowicie bezrolni robotnicy najemni, na których czyhało od razu kilku bezlitosnych i potężnych prześladowców, aby ich pożreć „z butami”: właściciel ziemski, żydowski szynkarz jako odwieczny wierzyciel, pop i wreszcie żandarm, przedstawiciel kajzera z Wiednia.

Za Zastawną trakt krzyżował się z boczną linią kolei bukowińskiej, prowadzącą dalej na wschód, do Okny, miejscowości w pobliżu granicy rosyjskiej. Jesienią toczyły się tą trasą na zachód, do Wiednia i Triestu, niezliczone wagony towarowe z kukurydzą i zbożem; nazwy miejscowości leżących po obu stronach traktu były dobrze znane na wielkich giełdach zbożowych monarchii habsburskiej: Kadobestie, Schi schkoutz, Jurkoutz, Doroschoutz, Kisseleu, Boroutz, Czinkeu, Alt– i Neu–Werenczanka. Przed kolejnym napotkanym szynkiem czy propinacją — a nawet w najmniejszej osadzie znajdowała się przynajmniej jedna — stały chłopskie wozy zaprzężone w szare woły i taka lub inna „bryczka”, jak nazywano niezgrabne dwukonne pojazdy z czarną, wypukłą budą; podróżni nie bez racji bali się jazdy nimi, bo w budzie trzęsło niemiłosiernie.

Jakieś pięć kilometrów za Kadobestiem droga podchodziła do stromego urwiska, za którym ciągnęła się szeroka dolina Dniestru. Po drugiej, leżącej dużo niżej, stronie rzeki była już Galicja. Na wzniesieniu leżała rusińska wieś Kryszczatek, zaś w niecce, którą płynął Dniestr, jeszcze na bukowińskim brzegu — miejscowości Zwiniacze i Kostriżywka. Dalej droga biegła przez wysoki, żelazny most. Zaleszczyki. Galicja Wschodnia.

Rzeka tworzyła w tym miejscu ciasną pętlę i miasto okręgowe Zaleszczyki leżało na powstałym w ten sposób półwyspie; w otoczeniu sadów i winnic. Ze względu na ciepły, południowy klimat nazywano je powszechnie „galicyjskim Meranem”. Stanowiło ulubione miejsce spotkań lepszego towarzystwa ze Lwowa i innych miast wschodnio–galicyjskich. Na brzegu Dniestru znajdowały się dwa eleganckie kąpieliska i przystań, z której wyruszano łodziami, pod opieką kompetentnego przewodnika, na przejażdżki w dół rzeki, czasem aż do miejsca, gdzie Zbrucz wpadał do Dniestru; koło Onut zaczynała się granica rosyjska, która biegła tu środkiem rzeki, a na jej lewym brzegu widywało się często konne patrole rosyjskich pograniczników.

Nieodzowny rynek okalały w Zaleszczykach hotel i restauracja „Kremer”, ratusz wybudowany w połowie XVIII wieku przez założyciela miasta, Stanisława Poniatowskiego (ojca ostatniego króla Polski, Stanisława Augusta, który abdykował po trzecim rozbiorze Polski w 1795 roku), a także szereg starych kamienic mieszczańskich o charakterystycznych, nisko opuszczonych dachach, jakich nie spotykało się nigdzie indziej w Galicji Wschodniej. Te dachy były wspomnieniem po pierwszych tutejszych osadnikach, których kasztelan Poniatowski sprowadził do podolskiego zakątka ze Śląska, aby lepiej zabezpieczyć stale płonącą granicę z turecką Mołdawią (późniejszą Bukowiną): ściągnął zatem niemieckich protestantów, wśród nich wielu sukienników, oni zaś bardzo trafnie nazwali to miejsce Hinterwalden — polska nazwa „Zaleszczyki” jest dość wiernym tłumaczeniem niemieckiego określenia — i zbudowali tu przemysł sukienniczy. Jednak w ciągu XIX stulecia sukiennicza manufaktura skrzętnych Ślązaków popadała w coraz większe kłopoty: tani towar z importu zalewał rynki, a niemieccy mistrzowie, którzy wytwarzali solidne, lecz drogie sukno, właściwie nie znajdowali już nabywców; manufaktury bankrutowały, więc sukiennicy, jeśli tymczasem nie znaleźli sobie innych zajęć i ewentualnie nie spolonizowali się, wędrowali do pobliskiej Bukowiny, która oferowała, jak mogło się wydawać, więcej możliwości. Pozostały tylko kuriozalne dachy, na których sukiennicy suszyli swoje materiały.

Przez Zaleszczyki uciekał ze wschodniogalicyjskiego sztetla Barnow (Czortków) do Czerniowiec Sender Kurlander, zwany „pajacem” (od włoskiego bajano), tytułowy bohater powieści Karla Emila Franzosa pod tym samym tytułem. Była to ucieczka z dusznego żydowskiego getta do centrum niemieckiej edukacji i zachodniej kultury. Akcja powieści, która ukazała się w 1905 roku, rok po śmierci autora, rozgrywa się w połowie XIX wieku; mała mieścina na granicy Galicji Wschodniej i Bukowiny została tam opisana jako zapyziała, brudna dziura, sztetl niewiele lepszy niż Barnow. Jest luty, czas topnienia śniegów, ulice toną w błocie, a most „pontonowy” na Dniestrze, poprzednik wybudowanego później mostu z żelaza: „szereg płaskich, pokrytych dylami łodzi, które były umocowane między dwiema potężnymi podporami z kamienia, owiniętymi żelaznymi łańcuchami” — ten most został właśnie zerwany gwałtownym uderzeniem kry. Sender, który w Zaleszczykach wyzwala się z tradycyjnego żydostwa także w sensie zewnętrznym: ścina pejsy i zamienia kaftan na „niemiecki” surdut, ma zatem czas, by zobaczyć przedstawienie goszczącego właśnie w mieście szmirowatego teatrzyku; występ odbywa się w „wielkiej sali hotelu pani Chane Gurkensalat”:


Była to sala, jaką może się pochwalić pierwszy lepszy zajazd w galicyjskiej mieścinie, średnio duża, z nisko zawieszonym sufitem, o jaskrawo pomalowanych ścianach: tu malowidło przedstawiało palmy i drzewa cytrynowe, pod którymi przechadzały się nagie, osobliwie wyglądające istoty, może ludzie, może małpy, sięgające po owoce rozmiarów dyni. Jednak wszędobylski brud nie pozwalał zobaczyć wiele z tych uroków. W połowie wysokości umocowano drewnianą galerię, ku której prowadziły rozchwiane schodki. Pomieszczenie służyło miastu przy okazji wszelkich rozrywek, w uroczyste dni świąt żydowskich, kiedy synagoga nie mogła pomieścić tłumów, a także jako sala modlitewna. Wtedy udostępniano galerię kobietom; dziś natomiast służyła jako najtańsze miejsce — na „wejściówkę”. Jak na całym szerokim świecie, tak też w Zaleszczykach wypełnili ją najpierw chłopi, drobnomieszczanie z niewiastami i żołnierze.

(Karl Emil Franzos, Der Pojaz [Pajac])


Sender ucieka z domu, gdyż czuje w sobie nieokiełznany pociąg do aktorstwa; rusza więc na wezwanie dyrektora teatru z Czerniowiec. Ale nie dociera do celu; w czasie pobytu w Zaleszczykach „pajac” zapada na ciężką chorobę płuc, dostaje krwotoku i przybrana matka Rosel Kurlander, dzierżawiąca w Barnow placówkę poboru myta, zabiera go z powrotem do sztetla. Młodzieńcza próba wyrwania się z ponurego środowiska „zaułka żydowskiego” spaliła na panewce.

Biedny żydowski jingl, który usiłuje wydobyć się z mroku, z duchowej ciasnoty wschodniogalicyjskiego sztetla „ku światłu” zachodniego wykształcenia, staje ciągle wobec groźby, że jego fanatycznie religijne otoczenie, rodzice, rabbi i inne instytucje małomiasteczkowego życia żydowskiego, spętają go i powstrzymają. Ten temat pojawia się stale w galicyjskiej literaturze, od Nathana Samuely’ego przez Franzosa, Hermanna Blumenthala aż do Juliana Stryjkowskiego. Klisza wzięła się z rzeczywistości. Jeszcze na długo przed końcem wieku wyraźnie zarysował się rozpad zamkniętego żydowskiego świata, świata rabbich–cudotwórców i chasydów, ubogich przepisywaczy Tory i uczonych żebraków, cynicznych pośredników matrymonialnych i dobrze prosperujących „specjalistów od wad”, którzy chronili żydowskich chłopców przed rekrutacją; wstrząsy pierwszej wojny światowej obróciły w ruinę gmach, który już chwiał się w posadach.

Był to świat w stanie rozkładu. Dziesiątki tysięcy emigrowały do Ameryki, Brazylii, Wiednia, Berlina. Wszyscy chcieli czym prędzej wydostać się ze sztetla.

Około przełomu wieków do Zaleszczyk znów zawitał „pajac”, jeden z tych, co się wyrwali ze zbyt ciasnego już dla nich „zaułka żydowskiego”: Jessaja Granach, który później w Berlinie przyjął „europejskie” imię Aleksander. Był rodakiem Franzosa i „pajaca” Kurlandera; pochodził z niewielkiej wsi przy linii kolejowej Czortków–Zaleszczyki–Kołomyja.


Moja wieś rodzinna nazywa się po polsku Wierzbowce, w jidysz — Werbowitz, a po ukraińsku — Werbiwici. Leży niedaleko Seroki. Seroka leży niedaleko Czerniatyna. Czerniatyn leży niedaleko Horodenki. Horodenka leży niedaleko Gwoździeża. Gwoździeż leży niedaleko Kołomyi. Kołomyja leży niedaleko Stanisławowa. Stanisławów leży niedaleko Lwowa…

W naszej wsi Werbiwici żyło około stu pięćdziesięciu rodzin ukraińskich, a wśród nich cztery żydowskie. Wszyscy żyli z rolnictwa. Żydzi mieli oprócz tego jeszcze małe kramy, a jeden z nich dzierżawił od właściciela ziemskiego wiejski szynk. We wsi były dwa wzgórza; na jednym stał drewniany kościółek z cebulastym dachem, na drugim znajdował się majątek ziemski. Małe chaty wiejskie kryła strzecha, brązowa i czarna od sadzy z kominów, przez które deszcz padał do środka, a woń dymu zawsze zdradzała, czy sąsiad gotuje mięso. Stajnie w majątku, szopy, kwatery czeladzi też miały dachy kryte strzechą. Tylko jeden dom był biały, rósł przed nim zagon kwiatów, a dach pokrywały drewniane gonty. Było to dla nas coś obcego, majątek należał do polskiego ziemianina. Od wsi dzielił go mur: to był obcy świat. Ani on, ani jego małżonka, dzieci, ani nawet ci, których zatrudniał, nie mieszali się z wieśniakami. Język też był inny. Polski.

(Alexander Granach, Da geht ein Mensch [Oto idzie człowiek])


I Werbiwici rodzice Granacha przenieśli się do pobliskiej Horodenki, a to już było miasto: urzędnicy i adwokaci nosili „krótkie surduty i lakierki, stojące kołnierzyki i sztywne kapelusze, i rękawiczki”, rynek wybrukowano, znajdował się tam kościół katolicki (polski) i ormiański, a także mnóstwo drogowskazów, ponieważ z Horodenki wychodziły drogi we wszystkie strony świata: jedna na północ, do Czernelicy i Uścieszka nad Dniestrem; druga na wschód, przez Serafińce do Bukowiny i dalej do Zaleszczyk; trzecia do Kołomyi i wreszcie czwarta do Obertyna, znanego jako miasto handlarzy końmi i złodziei. Jak opowiada Granach, podróżny, którego spytano, czy nie pochodzi przypadkiem z Obertyna, obrażał się i odpowiadał z wściekłością: „Sam jesteś złodziej!”.

Mając trzynaście lat mały Jessaja uciekł z domu i powędrował pieszo do Zaleszczyk, które stały się już wtedy eleganckim kurortem z nowiutkim mostem kolejowym. Tam zgodził się do pracy u piekarza; następnie wyruszył do Stanisławowa i wreszcie do Lwowa, stolicy Galicji. Tu po raz pierwszy zobaczył występ podrzędnego teatrzyku żydowskiego i z miejsca uległ temu samemu czarowi, który owładnął „pajacem” Franzosa.

Istniało wiele niemiecko—żydowskich trup wędrownych, które ciągnęły od jednego miasta garnizonowego do drugiego i dawały przedstawienia w ogrodach oraz salach zajazdów gościnnych, Galicja bowiem, a zwłaszcza jej wschodnia część, była w istocie — jak stwierdził już pisarz i poprzednik Karla Emila Franzosa, Leopold Sacher–Masoch (1836–1895) — „teatralną prerią, otwartym i wdzięcznym polem do popisu dla wędrownych komediantów, Cyganów sztuki”.

Kiedy Jessaja Granach miał siedemnaście lat, już w Berlinie, wpadła mu w ręce powieść jego starszego rodaka, Karla Emila Franzosa, o Kurlanderze — „pajacu”, który, podjąwszy próbę wyrwania się z getta i dotarcia na scenę, ponosi klęskę. Granach miał wrażenie, że w wielu rysach „pajaca” rozpoznaje samego siebie. „Leżałem i szlochałem z powodu krzywdy, jaka spotkała tego człowieka. Wtedy postanowiłem całe swoje życie poświęcić temu, by kiedyś móc tę krzywdę cisnąć światu w twarz”, pisze Granach we wspomnieniach. Owa książka umocniła w nim decyzję, że zostanie aktorem.


Kolej lokalna jechała z północy, od Czortkowa, przekraczała koło Zaleszczyk Dniestr, skręcała na zachód, przecinała niewielki cypel bukowiński, znów wjeżdżała na ziemie Galicji Wschodniej i wreszcie przez Horodenkę docierała do węzła kolejowego Kołomyja. Męka przedzierania się przez niezalesioną wyżynę trwała okropnie długo: Illustrierter Fuhrer durch Galizien (Ilustrowany przewodnik po Galicji) z 1914 roku szacował, że czas przejazdu niespełna stu sześćdziesięciu kilometrów z Czortkowa do Kołomyi wynosił od dziewięciu do jedenastu godzin — pod warunkiem, że nie stawały na przeszkodzie nieprzewidziane wydarzenia, jak zalanie torowiska, zaspy śnieżne itp. Jeśli bowiem zdarzało się coś takiego, podróż mogła zająć kilka dni.



Wyimaginowany sztetl


Z Zaleszczyk na północ kolejka jechała przez jednostajnie wyżynny krajobraz podolski. Brązowe błonie, tu i ówdzie brzozowy zagajnik, leniwie płynące strumyki, które co pewien czas rozlewają się w bajorka i bagna, łany zbóż, mieściny z dala od torów, połączone z nimi tylko wąskimi, topolowymi lub lipowymi dróżkami lub gościńcami nieco bardziej nadającymi się do jazdy. Również na Podolu przewoźnicy tak głośno lamentowali na gminnych zebraniach w związku z budową linii kolejowej — ze strachu przed utratą zarobków — że w większości przypadków poprowadzono tory w dużej odległości od osiedli.

Za miejscowością Tłuste Miasto — nazwa bynajmniej nie trafiała w sedno, bo w rzeczywistości była to nędzna, spowita kurzem dziura — kolej przekraczała rzeczkę Dupę, po czym jechała jak po sznurku w kierunku północnym, równolegle do traktu wojskowego. Sześć kilometrów na południowy wschód od stacji Jagielnica leżała wieś Ułaszkowce, słynna z największego jarmarku w Galicji: był to jarmarok, targi bydła, kiermasz i odpust naraz, wydarzenie, które co roku w ostatnim tygodniu czerwca i pierwszym tygodniu lipca ściągało tysiące chłopów, hodowców bydła, kupców, domokrążców i gapiów. Naturalnie z powodów towarzyskich zjeżdżała się też do Ułaszkowców polska szlachta z Podola: jarmark był mile widzianym urozmaiceniem w monotonnym życiu uprawiających zboże paniczów.


Zwykła podolska wieś położona w środku trójkąta, którego szczytowymi punktami był Czortków, Zaleszczyki i Buczacz (położona nawet w pewnej oddali od traktów główniejszych powiatu), niczym się od innych wsi podolskich nie odróżniała, jeśli nie obszarem i trochę staranniej pobudowanymi chałupami i stajniami. Dlaczego właśnie ta wieś, a nie żadne z miasteczek, wybrana została na ten największy w kraju, kilkanaście dni trwający jarmark, ekwiwalent odbywającego się po drugiej stronie Zbrucza dorocznego jarmarku jarmulinieckiego, nikt z uczestników tego wyjaśnić nie zdołał. Kiedy i przez jakiego króla wydany został w ubiegłych wiekach ten bardzo zawsze przez większe nawet miasta pożądany przywilej, nigdy się nie dowiedziałem, ale jarmark nie tylko w Polsce, lecz i w sąsiednich krajach tak ustaloną cieszył się sławą, że w czasach przedrozbiorowych dążyli nań kupcy od Nowogrodu i Kijowa aż po Norymbergę, nie mówiąc już o Ormianach, którzy z produktami Wschodu tam śpieszyli. Rosyjscy kupcy zwozili tak pożądane i cenione sobole, syberyjskie i kamczackie bobry, norymberscy — wyroby złote, srebrne i galanterię, Ormianie — altembasy, haładzije i inne tkaniny i broń wschodnią, weneccy — włoskie jedwabie i genueńskie aksamity, Turcy — swe przedziwne słodycze i pachnące różane olejki.

Szumnie i dworno zjeżdżali wielcy panowie i co zamożniejsza szlachta, mniej może dworno, ale za to licznie pomniejsza brać szlachecka z córkami i synami. Puszczano wsie w dzierżawę, robiono transakcje finansowe, pomniejsi ciułacze składali pod zastaw u wielkich panów swe oszczędnie zbierane grosze, zawierano kontrakty i zaręczano córki. Przede wszystkim bawiono się. Bawiono się przez kilka tygodni. Zjeżdżały teatry i włoscy śpiewacy, cyrki i przeróżni sztukmistrze i wydrwigrosze. Produkcje odbywały się w naprędce skleconych budach, a lokowano się w chałupach, przygodnie przywiezionymi sprzętami urządzonych. […]

Za moich czasów były to już głównie jarmarki końskie i trwały tylko kilka dni. Tradycja jednak pozostała. Zjeżdżano tłumnie, ale już tylko z bliższego i dalszego Podola. Najbliżsi przyjeżdżali codziennie rano i odjeżdżali wieczorem. Dalsi, utartym przez wieki zwyczajem najmowali chałupy, które (zarówno jak i stajnie) chłopi czyścili, myli, bielili, doszczętnie uprzątali, lokując swój sprzęt i siebie samych po stodołach, i możliwie korzystnie wynajmowali. Ponieważ było to dla nich równoznaczne z poważnym napływem gotówki, starali się mieć chałupy lepiej pobudowane jak we wsiach sąsiednich, obejście czyste i obszerne, zdobne nawet w obficie kwitnące słoneczniki, malwy, ostróżki i inne zwykłe u nich kwiaty, co wszystko razem wziąwszy robiło prymitywną wprawdzie, ale miłą dla oka lokację. Dzieci na tę okazję czysto „szorowane” — typowe, często ładne płowe główki — ciekawie, ale tylko z daleka podpatrujące, wcale sympatycznie ożywiały sielankowe tło.

Na kilka tygodni przedtem posłany przeze mnie ekonom wynajął dla mnie doskonałą chałupę, którą potem już corocznie zamawiałem. W wilię mego wyjazdu wypakowano dwie fury materacami, pościelą, kilimami, naczyniem kuchennym i stołowym, które wraz z rozradowanym moim kucharzem i lokajem wyprawiłem do Ułaszkowiec. Nazajutrz […] zastałem wszystko urządzone i przygotowane. Łóżek wprawdzie nie było, bo ufałem więcej moim własnym siennikom i czystej świeżej słomie, ale doskonałe woziłowskie materace i poduszki robiły całkiem znośne legowiska. Tomasz wykupił u bab sąsiadek wszystkie disponible kurczęta, młode kaczki i gęsi, co przy przywiezionych z Woziłowa prowiantach zapewniało wcale dobre i dostatnie obiady i kolacje. Po wydanych dyspozycjach wyszedłem na „plac”. W przybyłej z Czortkowa cukierni zastałem „kwiat” podolskiego obywatelstwa i z miejsca zaprosiłem kilkanaście osób na kolację, co z wielkim przyjęte zostało aplauzem. Restauracje bowiem — które zjechały — czortkowskie, zaleszczyckie, a nawet stanisławowska, były, jak łatwo można sobie wyobrazić, pod względem kulinarnym rozpaczliwe, pod względem czystości najprymitywniejszym nie odpowiadające wymaganiom. Mogę powiedzieć, że parę dni jarmarku prowadziłem table ouverte, co zrobiło mię z miejsca ogromnie popularnym.

(Marian Rosco Bogdanowicz, Wspomnienia)


Autor tych wspomnień dotyczących czasów około 1895 roku pochodził z rodziny bogatych ormiańskich ziemian, którzy otrzymali szlachectwo jeszcze z rąk polskich królów i całkowicie się spolonizowali. Marian Bogdanowicz posiadał wielki majątek w pobliżu Woziłowa nad górnym Dniestrem i na początku XX wieku robił karierę na dworze cesarskim w Wiedniu.

Ale nie tylko dobre towarzystwo ciągnęło do Ułaszkowców, aby się tam zabawić. Także prości chłopi nie „krzywdowali” sobie. Podczas jarmarku odbywał się we wsi wielki greckokatolicki odpust, który przyciągał tysiące pobożnych pielgrzymów. Nie było chłopa, choćby najuboższego i zadłużonego po uszy, który w tych dniach nie napiłby się tyle, żeby przez trzy dni i trzy noce leżeć bez przytomności na posłaniu (albo też w przydrożnym rowie). Uchodziło to za oczywistość. Zresztą także chłopki nie gardziły „kielichem” i potrafiły niemało wypić, choć tylko nieliczne dotrzymywały pod tym względem kroku swoim mężom.

Rusińscy chłopi cechowali się zgubnym pociągiem do gorzałki, a na Podolu to upodobanie było silniejsze i głębiej zakorzenione niż gdziekolwiek indziej. Liczne szynki, dzierżawione przez polskich właścicieli ziemskich Żydom, pękały w szwach od rana do wieczora.


Podole jest wilgotną krainą; nasi chłopi piją chętnie i w dużych ilościach wodę, ale tylko pod warunkiem, że to woda ognista. Toteż jedynie pod tym względem przypominają słońce, że udają się na spoczynek z płonącym czerwono obliczem, wszelako rano to oblicze jest szare i skacowane. Nie wstaje się chętnie z łóżka, jeśli poszło się spać w stanie upojenia, tak więc opisując przebudzenie ludzi z Białej, można by odnotować nawet więcej stadiów i niuansów niż przy opisie wschodzącego słońca. Ale nie trzeba opowiadać wszystkiego; czasem należy czytelnikowi pozostawić przyjemność snucia wdzięcznych wyobrażeń. Jako wskazówka niechaj posłuży to tylko, że owo przebudzenie nie przebiega każdego dnia w tygodniu równie ciężko. W niedzielę chłop wstaje z łatwością. Poszedł bowiem spać trzeźwy i dopiero nęcą go wspaniałości nadchodzącego dnia: kazanie, taniec, wódka. W poniedziałek nie wstaje w ogóle, podolski rausz z niedzieli trzeba wszak porządnie odespać. We wtorek chłop wstaje bardzo wcześnie, bo to dzień targowy, ale też bardzo niechętnie: pod czaszką jeszcze mu potężnie huczy, nawet jeśli przyczyną jest jedynie ołowiany sen przedpołudniowy. W środę znów nie wstaje wcale, gdyż odsypia rausz dnia targowego. W czwartek, piątek i sobotę jakoś się przemorduje, w te trzy dni wre robota. A przecież — mowa o tygodniowym porządku w życiu skrzętnego, obyczajnego ojca rodziny. U innych co dzień, to niedziela albo targowy wtorek, to znaczy: upijają się albo we wsi, albo w Barnow. „Wódka”, jak mówią słowa rusińskiej piosenki,


Wódka słodka, wódka mila

W wódce radość, w wódce siła,

A gdy beczka pusta jest,

Wnet do drzwi zapuka bies!


(Karl Emil Franzos, Vom Don zur Donau, „Markttag in Barnow” [Od Donu do Dunaju: Dzień targowy w Barnow])


Barnow, o którym tu mowa, to Czortków nad Seretem, stolica powiatu, gdzie Karl Emil Franzos dorastał jako syn lekarza okręgowego w służbie cesarsko–królewskiej. Choć był synem Żyda, uczęszczał do szkoły w klasztorze dominikanów, oprócz chederu jedynej wtedy w miasteczku; tam nauczył się polskiego i łaciny, niemczyznę zawdzięczał rodzicom, a hebrajski wpajał mu prywatny nauczyciel, „jedyny — jak pisał Franzos we wstępie do książki Der Pojaz (Pajac) — czortkowianin mojej wiary, z którym aż do dziesiątego roku życia utrzymywałem bliższe stosunki”. Ojciec Karla Emila czuł się Niemcem i trzymał się z daleka od czortkowskich Żydów, którzy też zapewne ze swej strony unikali ubranego po europejsku urzędnika. Dla nich był apikojresem, wiarołomcą i nikczemnikiem; widząc go, spluwali za jego plecami.

Od dworca położonego na lewym brzegu Seretu prowadziła do miasta ulica Dworcowa (Bahnhofsstraße); po drodze mijało się drewniany, pomalowany na różne kolory pomnik św. Jana z Dukli i stary ukraiński kościół z drewna. Mostem na Serecie dochodziło się do rynku z klasztorem dominikanów i ratuszem. Na przedmieściu Wygnanka znajdowała się ruina zamku, który w XVII wieku byt siedzibą tureckiego paszy, a w Starym Czortkowie stara synagoga w stylu mauretańskim i obok pałac chasydzkiego rabbiego–cudotwórcy, mającego swoich zwolenników w wielu miejscowościach Galicji Wschodniej. W dzielnicy wokół rynku było kilka małych hoteli, lepsze zajazdy dla komiwojażerów i ziemian z okolicy, którzy nudzili się w swoich odległych majątkach, dwie kawiarnie: „Bristol” i „Grun”, cukiernia, sąd powiatowy i polskie gimnazjum — mimo że większość mieszkańców stanowili Rusini i Żydzi.

Franzos darzył to prowincjonalne miasteczko, liczące na przełomie wieków okrągłe 10 tysięcy mieszkańców, uczuciem miłości podszytej nienawiścią: Czortków pojawia się stale w jego dziełach jako imaginacyjny sztetl Barnow (polskie „ó” najwyraźniej padło tu ofiarą dostosowania do niemieckiej pisowni). Barnow stanowi ikonę ciasnoty i brudu wszystkich żydowskich miasteczek w Galicji, Rumunii i części Polski pod zaborem rosyjskim.


Do największych osobliwości, jakie niezmordowanie aktywna siła ludzka wsparta Bożą pomocą stworzyła z dziewiczej natury, należy rynek w Barnow. Kto go zna i kto rozmyśla nad tym, jak ograniczona jest niestety jego sława, ten przypomni sobie mimowolnie fiołka, który rozkwita w ukryciu — chyba że osoba ta ma wrażliwe powonienie, wówczas bowiem z pewnością nie będzie myśleć w tym miejscu o fiołkach. Wszelako istnieją też ludzie cierpiący na chroniczny suchy katar i przynajmniej oni powinni obejrzeć sobie forum w Barnow. Kto uczyni to choćby raz, będzie miał dość; jednak w odbiorze skrupulatnych badaczy trzykrotne zwiedzanie, powiedzmy w styczniu, lipcu i październiku, okaże się niezmiennie zaskakujące, pouczające i krzepiące. Zimą bowiem jest tam coś z Syberii — piętrzą się pod niebo góry śniegu, zieją lodowe rozpadliny i tylko gdzieniegdzie przemierza pustkowie samotny baran. Szare jest niebo, szara ziemia, ponieważ nic w Barnow nie bywa białe i czyste, nawet śnieg. Zanim jednak tamtejszy rynek stanie się syberyjskim pejzażem i kiedy już przestanie nim być, jest wenecką laguną. Oto roztacza się ciemne morze błota, ciche, śmiertelnie smutne i przepastnie głębokie, jedynie blady księżyc opromienia je litościwie, ludzie jednak trzymają się z daleka i zatykają nosy. l wreszcie latem jest tu istna Sahara; wędrowiec zapada się po kostki w gorącym, żółtym oceanie piachu i często napotyka zwłoki tych, którzy przed nim podążali pustynią: martwe psy i kury, albo gnijącego konia; żaden bowiem stróż porządku nie ruszy tu kułakiem wobec majestatu śmierci. Zresztą o pewnych rzeczach mających miejsce w Barnow niepodobna szczegółowiej napomknąć, ponieważ tutejsi obywatele załatwiają na swoim forum i takie interesy, które nawet Rzymianie — przy całej jawności ich życia — przeprowadzali zazwyczaj tylko w zaciszu domowym. Plac zamiata się tylko raz w roku, w porze, kiedy laguna staje się Saharą; a czyni się to przez wzgląd na religię katolicką: dla procesji na Boże Ciało.

(Karl Emil Franzos, Aus Halb–Asien, „Wladislaw und Wladislawa” [Z pól–Azji: Władysław i Władysława])


W odległości jednodniowego wypadu z Czortkowa na zachód, w wąskiej dolinie rzeczki Strypa, która przecina podolską wyżynę z północy na południe i uchodzi do Dniestru na północ od Czernielicy, leży stare miasto Buczacz. Niegdyś należało do dóbr rodziny Buczackich, w XVII wieku podbili i zniszczyli je Turcy, a po wyzwoleniu przez wojska króla Jana Sobieskiego jeden z Potockich, którzy mieli swoją siedzibę rodową niewiele kilometrów dalej w kierunku południowym, koło Potoku Złotego, wybrał Buczacz na rezydencję i kazał odbudować. Potockiemu miasto zawdzięcza barokowy ratusz przy rynku, jedną z najpiękniejszych budowli świeckich w Galicji Wschodniej, katolicki kościół parafialny, a także greckokatolicką świątynię St. Pokrowa. Buczacz leży po obu stronach rzeki.

O ile Czortków stanowił centrum chasydyzmu i siedzibę słynnego rabbiego–cudotwórcy, o tyle Buczacz był znany daleko poza granicami Podola z chłodnej uczoności i nabożnej powagi swoich żydowskich obywateli. Tu mieszkali głównie misnagdim, jak nazywano po hebrajsku tradycyjnych przeciwników chasydyzmu, rygorystycznych talmudystów, którzy gardzili religijnym fanatyzmem, marzycielstwem i zamiłowaniem do przepychu oraz uciech zmysłowych, czyli cechami właściwymi dla uczniów Baal–szem–towa.

W tym miasteczku przyszedł na świat w 1888 roku, w rodzinie szanowanych znawców Talmudu, Szmul Josef Czaczkes, który jeszcze przed pierwszą wojną wyemigrował do Palestyny i stał się później jako S.J. Agnon największym hebrajskim prozaikiem czasów nowożytnych.



Przepadł w Brodach


Podole było zawsze ziemią niepewną. W okresie polskiej suwerenności przez pagórkowaty bezkres podolskiej wyżyny wiodły konne szlaki, którymi najeżdżały Królestwo Polski i Litwy zbrojne watahy i niosące pożogę hordy: Mongołowie, Turcy, Tatarzy, Wałachowie, Kozacy — wszystkich wabiło bogactwo i przepych polskich magnatów, którzy wznosili na Podolu prześwietne rezydencje. Jeszcze setki lat później ciężko doświadczona ludność miejscowa nazywała tę drogę ze wschodu na zachód „czarnym szlakiem”; wzdłuż niego piętrzyły się liczne zamki, fortyfikacje, kasztele, grube mury umocnień wokół rynków i miast.

Podole jest krajobrazem ruin; nie ma miasteczka, gdzie jakieś zamkowe rumowisko i niezliczone legendy nie przypominałyby o bohaterskich czynach Sobieskich, Koniecpolskich, Potockich, Wiśniowieckich, Buczackich i innych jeszcze rodów, mających tu swoje siedziby: w Zbarażu, Tarnopolu, Brodach, Olesku, Złoczowie, Gołogórach, Trembowli, Mikulińcach, Janowie, Skałacie, Buczaczu, Czortkowie, Husiatynie, Okopach Świętej Trójcy… Z nazw tych miejscowości układa się litania krwawych bitew, heroicznych bojów obronnych i gorzkich klęsk.

Pociąg do Tarnopola, nieoficjalnej stolicy podolskiej Galicji, za Czortkowem podążał na krótkim odcinku wzdłuż głęboko wciętej doliny Seretu, po czym niedaleko przedmieścia Wygnanka skręcał na wschód. Od leżącej samotnie pośród łanów zboża stacji kolejowej odchodziła linia na południe, która prowadziła do Iwania Pustego, niewielkiego miasteczka na południowy wschód od Zaleszczyk, i tam raptownie się urywała. Podobnie jak większość budynków stacyjnych w Galicji Wschodniej także ten w Wygnance znajdował się kilka kilometrów od mieściny i stanowił mały, odrębny świat.


Wszystkie te stacje są ciasne, wąskie, składają się z trotuaru i kilku szyn przy nim; peron wygląda jak kawałek ulicy pośród pól. Zupełnie jakby to był róg u zbiegu ulic przed giełdą, stoją tu żydowscy handlarze, czarni i rudowłosi. Nie czekają na nikogo, nikomu nie towarzyszą, idą na dworzec, bo do zawodu drobnego handlarza należy chodzenie na dworzec, obserwowanie nadjeżdżającego pociągu, wysiadających ludzi — tego pociągu raz dziennie, który jest jedynym połączeniem ze światem, wjeżdża z łoskotem i przywozi coś z owych wielkich interesów, jakie ubija się na całym globie. Pociąg przywozi niemieckie gazety z Wiednia, z Pragi i z morawskiej Ostrawy. Ktoś czyta głośno. Handlarze tymczasem, dyskutując w grupach, idą do domu polną drogą, która łączy plac targowy ze stacją: po lewej pola, po prawej pola; po prawej wizerunek Chrystusa, po lewej jakiś święty, a między nimi Żydzi z pochylonymi głowami: podkasując furkoczące na wietrze chałaty, bacząc pilnie, by nie dotknąć krzyża, by ustąpić przed świętym obrazem, między Scyllą i Charybdą obcej, umyślnie nierozumianej wiary. Pryska uliczne błoto.

W oddali błoto połyskuje jak brudne srebro. Nocą można by wziąć ulice za mętne rzeki, w których niebo, księżyc i gwiazdy przeglądają się na tysiąc sposobów jak w krzywym zwierciadle — jak w bardzo brudnym krysztale. Dwadzieścia razy w roku sypie się na to błoto kamienie, niekształtne, grube bloki kamienne, wapno i rdzawą cegłę, a nazywa się to szutrowaniem. Ale błoto w końcu zwycięża, pochłania kamienie, wapno, cegły, a jego zwodnicza powierzchnia obłudnie udaje gładź, gdy tymczasem pod bulgoczącymi wodami drzemią całe pasma wypiętrzeń, boleśnie zorane przełęczami skaliste łańcuchy.

(Joseph Roth, Reise durch Galizien, „Leute und Gegend” [Podróż po Galicji: Ludzie i okolica])


Podróż Josepha Rotha po rodzinnej Galicji Wschodniej odbyła się w 1924 roku na zlecenie „Frankfurter Zeitung”, najbardziej renomowanej gazety niemieckiej w okresie międzywojennym, ale opis małych galicyjskich stacji kolejowych mógłby równie dobrze pochodzić z przełomu wieków. Monarchia habsburska rozpadła się, Polska odzyskała niepodległość, w Rosji rewolucja bolszewicka walczyła o przetrwanie; ale na Podolu i Pokuciu, w małych mieścinach, wokół placów targowych nad Dniestrem, Seretem i Zbruczem, właściwie nic się nie zmieniło. „Tak było, kiedy rządził kajzer Franciszek Józef, i tak jest dzisiaj”, konstatował Joseph Roth, wizytując dobrze mu znane okolice. „Inne są mundury, inne orły, inne odznaki. Ale istotne rzeczy nie ulegają zmianie”.

Do istotnych rzeczy należały lokalne koleje, które łączyły miasteczka ze światem. A także murowane budynki stacyjne z wystającymi okapami i zatęchłymi bufetami, gdzie można było kupić twarde i kiszone ogórki, obwarzanki, piwo i oczywiście gorzałkę; rozklekotane bryczki na podjeździe i otuleni w długie czarne chałaty żydowscy handlarze, którzy czekali na pociąg z najbliższego większego miasta, a może też na cud, na niespodziewany interes albo na list z Ameryki — to wszystko się nie zmieniło.

Koło miejscowości Kopyczyńce lokalna linia kolejowa ponownie się rozgałęziała; jedna nitka biegła na wschód, do Husiatyna nad Zbruczem i dalej przez granicę do Rosji, druga zaś — zakreślała szeroki łuk w kierunku północno—zachodnim i niedaleko miasta okręgowego Trembowli zbliżała się znów do wąwozu, którym płynął Seret.

Otoczenie Trembowli, która leży po obu stronach Gnieżny, rzeczki blisko miasta wpadającej do Seretu, jest zalesione i pagórkowate; często nazywano je „podolską Szwajcarią”, chociaż tutejsza turystyka ograniczała się do przyjazdów kilku urzędniczych rodzin ze Lwowa, które kwaterowały w hotelu „Steining” albo we wsi Semenów. Na zachód od miasta ciągnęły się resztki stepu Pantalicha, przetykanej bagnami, bezdrzewnej równiny; na skraju tego jedynego w Galicji prawdziwego stepu znajdowała się niemiecka kolonia Neutitschein, założona przez katolickich osadników za czasów Józefa 11, a na przełomie wieków niemal całkowicie już wchłonięta przez słowiańskie otoczenie. Niemieckie osiedla na Podolu były rzadko rozsiane; wielu „kolonistów” wyemigrowało za morze, inni ciągnęli do miast, gdzie z reguły szybko się polonizowali.

Za Trembowlą jechało się dalej na północ. Koło Ostrowa–Berezowicy tory wpadały do wąwozu nad Seretem i po niewielu kilometrach dochodziły do miasta Tarnopol, które leży nad niewielkim, utworzonym tu przez leniwie płynący Seret jeziorem. Około 1900 roku Tarnopol liczył około 30 tysięcy mieszkańców, z czego niemal połowę stanowili Żydzi, a drugą połowę w równych częściach Polacy (głównie warstwa urzędnicza i nauczyciele) oraz Rusini. Miasto było znane ze swoich targów końskich odbywających się 26 lipca. Przyjeżdżali na nie handlarze i potencjalni kupcy z całej Galicji, z Bukowiny, a także z carstwa rosyjskiego; ci próbowali tu sprzedać swoje słynne „orłowskie kłusaki”, konie czystej rasy, lub tak zwane „rysiaste” (półrasowe), też doskonałe w kłusie.

Targi odbywały się na rynku, przed hotelem „Puntschert”, gdzie na zapleczu niejeden właściciel ziemski zasiadał do hazardowej gry w karty zwanej ferblem — popularnej w galicyjskich kręgach oficerskich oraz ziemiańskich — i jeszcze tej samej nocy tracił cały utarg za swój rasowy zaprzęg czterokonny albo za trzyletniego ogiera–stadnika.

Kiedy już opadła kurzawa i emocje po targach końskich, życie w Tarnopolu wracało do dawnego jednostajnego trybu. Wycieczka w nieodległe okolice, nad porosły sitowiem brzeg Seretu albo do zajazdu na Grelu — łagodnym grzbiecie górskim na południu miasta — spacer po parku miejskim, jedzenie w tamtejszej letniej restauracji albo u Witteka, w restauracji zacnego hotelu „Puntschert”, wizyta w Muzeum Podolskim, gdzie w pomieszczeniach polskiego Towarzystwa Szkolnego pokazywano archeologiczne znaleziska z prehistorii Podola oraz zbiory etnograficzne — na tym mniej więcej kończyły się możliwości rozrywkowe w Tarnopolu.

Okolica wokół miasta jest płaska i mało urozmaicona, a klimat zimą surowy i dotkliwie mroźny, latem zaś duszny i gorący. Galicja — nie nazywali ten region bez sympatii „podolską Syberią” i w miarę możności omijali go z daleka. Przeniesienie do sądu powiatowego w Tarnopolu, jednego z największych w prowincji, było odczuwane przez niektórych „auskultantów”, jak nazywano w austriackiej Galicji niższych urzędników sądowych, jako przykra kara. Jedna okoliczność zasługiwała w Tarnopolu na uwagę: tutejsi Żydzi mówili lepiej po polsku niż w większości innych miast wschodniogalicyjskich. Było to zasługą aptekarza Michała Perlą z Brodów, który kiedyś, około połowy XIX stulecia, przybył do Tarnopola i założył tu polską szkołę dla dzieci żydowskich.

Tarnopol był węzłem kolejowym lokalnej linii do Czortkowa i głównej trasy kolei Karola Ludwika ze Lwowa do Podwołoczysk, ostatniej stacji w podolskiej Galicji przed granicą z Rosją. To zamieszkałe głównie przez Żydów miasteczko leżało nad bagnistą odnogą Zbrucza. Za rzeką widać było dworzec na granicy cesarsko–rosyjskiej, czyli Zadniszówkę, nędzną dziurę, skąd odchodził ekspres do Odessy. Po rosyjskiej stronie kręcili się pogranicznicy i Kozacy na patrolu, po austriackiej widniał czarno–żółty szlaban z drzewa jesionowego, budka wartownicza, w której akurat rozgrzewało się czterech przemarzniętych financerów (celników), dookoła stali huzarzy. Po obu stronach granicy, za ostatnimi chałupami tamtejszych miejscowości, rozciągały się niskie, niezalesione wzgórza i ciemne grzęzawiska.

Z Tarnopola do Krasnego, gdzie tory odchodzą w bok, w kierunku Brodów, jest dziewięćdziesiąt kilometrów; linia wiedzie przez lesiste grzbiety płaskowyżu podolskiego i mija dwa miasta okręgowe, Zborów i Złoczów.

Niewiele kilometrów na północ od Krasnego, u rozgałęzionego zbiegu Bugu i Pełtewy, leży nieduży Busk, którego sześć przedmieść łączy się z jądrem miasta ponad trzydziestoma mostami, co przyniosło mu niezupełnie serio traktowane miano „galicyjskiej Wenecji”. W Krasnem wsiadało się do pociągu w kierunku Brodów, które znajdują się około czterdziestu kilometrów dalej na północny wschód, na rozległej, poprzecinanej bagnami równinie.


Niewielkie miasto leży pośrodku płaskiej krainy, nieograniczonej żadną górą, żadnym lasem, żadną rzeką. Jest otoczone równiną. Zaczyna się od małych chałup i na nich się kończy. Po drodze miejsce chałup zajmują domy. Są też początki ulic. Jedna biegnie z południa na północ, inna ze wschodu na zachód. U ich przecięcia znajduje się rynek. W najodleglejszym końcu ulicy północ–południe jest dworzec. Raz dziennie przyjeżdża pociąg osobowy. Raz dziennie pociąg osobowy odjeżdża. A jednak wielu ludzi przez cały dzień ma na dworcu coś do roboty. Są to bowiem handlarze. Interesują się także pociągami towarowymi. Poza tym chętnie zanoszą na stację pilne listy, gdyż skrzynki pocztowe w mieście opróżnia się tylko raz dziennie. Drogę na dworzec można pokonać pieszo w piętnaście minut. Kiedy pada deszcz, trzeba jechać wozem, bo drogi są słabo szutrowane i stoją w wodzie. Biedni ludzie umawiają się i wspólnie biorą wóz, w którym mieści się sześć osób, wprawdzie nie na siedząco, ale jednak. Bogacz sam siedzi w wozie i płaci za jazdę więcej niż sześciu biedaków. Jest osiem kursujących dorożek. Sześć z nich to jednokonki. Dwa zaprzęgi dwukonne służą wytwornym gościom, którzy czasem przez przypadek wpadną do miasta. Tych ośmiu woźniców to Żydzi. Są pobożnymi Żydami, nie golą bród, ale nie noszą też zbyt długich chałatów jak ich współwyznawcy. Łatwiej im wykonywać zawód woźnicy w krótkich kaftanach. W szabas nie jeżdżą. Miasto ma 18 tysięcy mieszkańców, w tym 15 tysięcy Żydów. Wśród trzech tysięcy chrześcijan jest około stu handlarzy i kupców, stu urzędników, notariusz, lekarz okręgowy i ośmiu policjantów. Wszystkich policjantów jest wprawdzie dziesięciu, ale, co osobliwe, dwóch z nich to Żydzi. Co robią inni chrześcijanie, nie wiem dokładnie. Spośród 15 tysięcy Żydów osiem tysięcy żyje z handlu. Są to drobni kramarze, więksi kramarze i wielcy kramarze. Pozostałe siedem tysięcy Żydów stanowią drobni rzemieślnicy, robotnicy, woziwodowie, uczeni, urzędnicy do spraw kultu religijnego, służba synagogalna, nauczyciele, pisarczyki, przepisywacze Tory, tkacze tałesu, lekarze, adwokaci, urzędnicy, żebracy i wstydliwa biedota żyjąca z publicznej dobroczynności, grabarze, ci, co dokonują obrzezań, i kamieniarze.

Miasto ma dwa kościoły, synagogę i około czterdziestu małych bóżnic. Żydzi modlą się trzy razy dziennie. Musieliby sześciokrotnie pokonywać drogę do synagogi i do domu lub sklepu, gdyby nie mieli tak wielu bóżnic, gdzie zresztą nie tylko się modlą, lecz także przyswajają sobie żydowską naukę. Są żydowscy uczeni, którzy studiują w bóżnicy od piątej rano do dwunastej w nocy, jak europejscy uczeni w bibliotece. Jedynie w szabas i w dni świąteczne idą do domu w porach posiłków. Jeśli nie mają majątku albo protektorów, żyją z drobnych datków gminy lub z wykonywanych okazjonalnie nabożnych prac, takich na przykład jak przepowiadanie modlitwy, nauczanie, dęcie w szofar podczas ważnych świąt. Zaopatrzeniem ich rodzin, domu, dzieci zajmują się kobiety, które uprawiają drobny handel: kukurydzą w lecie, naftą w zimie, a także ogórkami kiszonymi, fasolą i wypiekami.

(Joseph Roth, Juden auf Wanderschaft [Żydzi w wędrówce])


Miasto urodzenia Josepha Rotha (1894–1939) było podobnie jak Podwołoczyska stacją graniczną i znajdowało się na północnowschodnim skraju monarchii habsburskiej, tuż przy granicy z Rosją: miasteczko sąsiadujące z Brodami, Radziwiłłów, leżało zaledwie cztery kilometry dalej, ale już po rosyjskiej stronie. Kiedy w czasie długiej podolskiej zimy ziemia zmarzła na kość, na brodzieńskich przedmieściach, w Sznyrowie, Klekotowie czy Dytkowcach, można było przy wschodnim wietrze usłyszeć stukot kopyt rosyjskich patroli granicznych. Na przełomie wieków to miasto okręgowe było ubogą, brudną mieściną i tylko pojedyncze łuszczące się fasady oraz niemal zapadnięte budowle przypominały o dawnej świetności.

W roku 1779 Brody, przez które szła wielka część wcale niebłahej wymiany handlowej z odgrywającym coraz ważniejszą rolę carstwem rosyjskim, otrzymały od cesarza austriackiego — za przykładem portów adriatyckich, Triestu i Fiume — przywilej miasta wolnego handlu. Miało to zapewnić nieistotnemu przedtem ośrodkowi wspaniały rozkwit gospodarczy, a także kulturalny. Brody stały się ważnym centrum handlu tranzytowego między Wschodem i Zachodem; wielu kupców handlujących z zagranicą otwierało w podolskim mieście przygranicznym kantory i magazyny; jeździli stąd na targi do Lipska, Wrocławia czy Frankfurtu nad Menem, a potem znów na Kaukaz i aż do Persji. Z carstwa rosyjskiego importowano konie, futra, herbatę, wełnę i cukier, z Włoch — korale i tkaniny, z Dalekiego Wschodu — kamienie szlachetne, egzotyczne przyprawy korzenne i jedwab; sprowadzano do miasta włoskich architektów, którzy wznosili pałace dla niemieckich kupców i żydowskich bankierów; zagraniczne konsulaty otwierały swoje podwoje, a w zajazdach występowali niemieccy komedianci i żydowskie trupy śpiewacze, które zabawiały gości pieśniami ludowymi w jidysz. Niektóre z nich śpiewano jeszcze w XX wieku, jak choćby pieśń o Fradele i mejlechu (królu) Sobieskim:


Fradele siedzi u drzwi

I bardzo ze smutku szlocha,

Przeszedł mejlech Sobieski,

Od razu ją pokochał.


Brodzieńscy śpiewacy”, zazwyczaj drobni żydowscy rzemieślnicy, którzy w poszukiwaniu pracy krążyli po całej Galicji i Bukowinie, byli słynni daleko poza granicami Podola; najbardziej znany z nich, Berl Broder, żył w pierwszej połowie XIX wieku.

Po 1848 roku znaczenie Brodów jako międzynarodowego ośrodka handlowego szybko zmalało, wielu kupców opuściło miasto, które w końcu utraciło też swoje przywileje; handel tranzytowy przeniósł się na południe, a transakcje przeprowadzano głównie w Podwołoczyskach, które coraz bardziej pozostawiały Brody w tyle.

W latach osiemdziesiątych XIX wieku Galicjanie mawiali często: „przepadł w Brodach”, kiedy chcieli dać do zrozumienia, że niesprzyjający los rzucił kogoś w miejsce posępne i smutne, skąd nie było powrotu; człowiek przepadał na pustkowiu bagnistej równiny. Inna etymologia tego zwrotu odnosi się do sytuacji gospodarczej w przygranicznym miasteczku, gdzie zwłaszcza po upadku handlu tranzytowego roiło się od przemytników. Nie zawsze udawało się niepostrzeżenie przekroczyć granicę, a kogo złapali celnicy lub żandarmi), temu przepadało to, co przemycał, najczęściej tytoń. „Przepadł w Brodach”.

Joseph Roth mieszkał z matką w skromnym drewnianym domku przy Bahngasse i po ukończeniu szkoły barona Hirscha chodził do ck gimnazjum Kronprinca Rudolfa w Brodach. Obok niemieckiego gimnazjum we Lwowie była to jedyna w Galicji Wschodniej szkoła wyższego stopnia, gdzie w okresie przełomu wieków nauczano jeszcze po niemiecku (na mocy uchwały sejmu w roku szkolnym 1907/08 także w brodzieńskim gimnazjum wprowadzono polski jako język nauczania, ale klasy „niemieckie”, również ta, do której chodził Roth, zachowały do matury dawny język wykładowy). Miasto dzieciństwa Rotha, miasto zgasłego blasku i wstydliwie skrywanej, lecz przecież tak widomej biedy jego mieszkańców, którzy często wykonywali nędzarskie, właściwie nieistniejące zawody — to miasto stale pojawiało się bezimiennie w dziełach pisarza: bolesne wspomnienie świata, który został rozbity.


Kupcy z tej okolicy żyli raczej z przypadku niż z widoków na coś stałego, raczej z nieobliczalnego szczęścia niż z kupieckiego wyrachowania i każdy handlarz był zawsze gotów chwycić się towaru, którym go los właśnie obdarzył, a także — o ile Bóg nie zesłał mu żadnego — wymyślić na poczekaniu jakiś towar. W istocie życie tych kupców było zagadką. Nie mieli sklepów. Nie mieli nazwisk. Nie mieli kredytu. Ale posiadali jakiś wyostrzony, cudowny zmysł dla wszelkich tajemnych i tajemniczych źródeł pieniądza. Żyli z cudzej pracy, ale stwarzali pracę dla innych. Byli skromni. Żyli tak nędznie, jak gdyby utrzymywali się z pracy rąk własnych. Ale była to praca rąk cudzych. Ustawicznie w ruchu, zawsze w drodze, z obrotnym językiem i trzeźwym rozsądkiem, byliby zdolni zdobyć pół świata, gdyby wiedzieli, co znaczy świat. Ale tego nie wiedzieli. Żyli bowiem z dala od świata, między Wschodem a Zachodem, stłoczeni pomiędzy nocą a dniem — rodzaj żywych upiorów, zrodzonych przez noc, a straszących za dnia.

Powiedzieliśmy, że żyli „stłoczeni”? Natura ich stron ojczystych nie pozwalała im tego odczuć. Natura wykuła nieskończony horyzont dokoła tych ludzi kresowych, okoliła ich szlachetnym kręgiem zielonych lasów i niebieskich wzgórz, l idąc poprzez ciemną gęstwinę jodeł mogliby niemal sądzić, że są uprzywilejowani przez Boga, gdyby codzienna troska o chleb dla żon i dzieci pozwoliła im odczuwać dobroć Boga. Oni jednak chodzili przez jodłowe bory po to, by skupować drzewo dla miejskich odbiorców, kiedy zbliżała się zima. Handlowali bowiem również drzewem. Handlowali zresztą i koralami, sprzedawali je chłopkom z sąsiednich wsi, a także chłopkom mieszkającym po tamtej stronie granicy, na rosyjskiej ziemi. Handlowali pierzem, włosiem, tytoniem, srebrem, klejnotami, chińską herbatą, owocami południowymi, końmi i bydłem, drobiem i jajami, rybami i warzywami, jutą i wełną, masłem i serem, lasami i gruntami, marmurem włoskim i ludzkimi włosami z Chin do wyrobu peruk. […] Ba, niektórzy z nich handlowali nawet ludźmi. Wysyłali dezerterów z armii rosyjskiej do Stanów Zjednoczonych, a młode wiejskie dziewczyny — do Brazylii i Argentyny. Byli agentami towarzystw okrętowych oraz przedstawicielami zagranicznych burdeli. A mimo to zarobki tych ludzi były nędzne, nie mieli pojęcia o wspaniałym, szerokim życiu, jakie człowiek wieść może. Ich zmysły, wyostrzone i wyćwiczone w tropieniu pieniądza, ich ręce zdolne krzesać złoto z szutru, jak krzesze się iskry z krzemienia, nie umiały dać sercom rozkoszy, a ciałom zdrowia. Na grzęzawiskach rodzili się ludzie tych stron. Szeroko i niesamowicie, na całej powierzchni kraju, po obu stronach drogi, rozpościerały się moczary — pełne żab, bakcylów febry i zdradzieckiej trawy, która nie wtajemniczonych, nie znających kraju wędrowców wciągała w okropną śmierć. […] Tubylcy jednak znali dobrze zdradliwość mokradeł i sami posiadali coś z ich zdradliwości. Wiosną i latem powietrze drgało nieustannym, sytym rechotem żab. Pod niebem rozbrzmiewały podobnie syte trele skowronków. Był to nieustanny rozhowor nieba z bagnem.

Wśród handlarzy, o których mówiliśmy, było wielu Żydów. Kaprys natury, a może tajemnicze prawo nieznanego pochodzenia od legendarnego ludu Chazarów sprawiło, że wielu z nich miało rude włosy. Włosy na ich głowach gorzały, brody ich płonęły. Na grzbietach zwinnych rąk sterczały twarde, rdzawe szczecinki jak maleńkie dzidy, w ich uszach krzewiła się puszysta, czerwonawa wełna, niby opar czerwonych ogni, żarzących się wewnątrz ich czaszek.

Ktokolwiek z obcych dostawał się w te strony, musiał z wolna ginąć. Nikt nie był tak mocny jak grzęzawisko. Nikt nie mógł stawić czoła granicy.

(Joseph Roth, Marsz Radetzky’ego)


Przygraniczne miasto wśród bagien, które nie odstępowały rzeczki Bołdurka — miejsce, gdzie „przepadł”, by użyć galicyjskiego zwrotu, Karol Józef baron von Trotta i Sipolje, podporucznik batalionu strzelców — to wierne odzwierciedlenie rzeczywistych Brodów na przełomie wieków: dorożki drzemiące przed hotelem, gdzie mieści się też kawiarnia, „kocie łby” znikające nagle w bezdennym grzęzawisku, austro–węgierscy oficerowie, którzy przechadzają się po korso przy Goldgasse. Zadając sobie nieco trudu, można nawet odnaleźć na mapie austriackiego sztabu generalnego (skala 1:200 000, wydawca: Wojskowy Instytut Geograficzny w Wiedniu) miejscowości w otoczeniu fikcyjnego miasta garnizonowego; pisownia Rotha różni się tylko nieznacznie od pisowni topografów: Burdłaki, czyli rodzinny przysiółek Onufrego, rusińskiego ordynansa von Trotty, znajdują się niedaleko Brodów, przy trakcie do Lopatyna; na mapie widnieje nazwa Bordulaki.

Brody były najważniejszym obok Tarnopola ośrodkiem galicyjskiej haskalah, ruchu, który w XIX wieku wypowiedział walkę mistycznemu marzycielstwu chasydyzmu, zabobonom religijnego fanatyzmu, chederowi, rozpowszechnionym wśród pobożnych Żydów małżeństwom dzieci, bezwstydnemu przepychowi na dworach cadyków. Jednym z najwybitniejszych literackich orędowników tej tendencji był urodzony w Brodach pisarz niemieckożydowski, Leo Herzberg–Frankl (1827–1915), inspektor szkoły barona Hirscha i autor kilku naprawdę udanych opisów sztetla, również z Brodów pochodził młodszy o pokolenie pisarz niemiecko—żydowski Hermann Menkes (1873–1931), który w swoich zbiorach nowel (Die Judin Leonom, Aus Rotrufiland [Żydówka Leonora, Z Rusi Czerwonej]) przedstawiał rozpaczliwą nędzę sztetla. Obaj ci autorzy popadli — być może zasłużenie — w niepamięć.



Lwów


Stolica królestwa Galicji i Lodomerii posiadała, jak przystało na prawdziwą metropolię, nie jeden dworzec, lecz kilka. Po pierwsze, wybudowany w 1904 roku Dworzec Główny, jeden z najnowocześniejszych w monarchii austro–węgierskiej, z dwiema wysokimi, krytymi szkłem halami, do których wjeżdżały pociągi dalekobieżne z Wiednia, Berlina, Paryża i Londynu, z elegancko otaflowanymi poczekalniami i z elektrycznym oświetleniem: Dworzec Główny przepełniał dumą każdego Iwowianina. Po drugie, był Dworzec Podzamcze przy ulicy Żółkiewskiej, u stóp Góry Zamkowej, który obsługiwał linie wschodnie do Petersburga i Odessy, l wreszcie były trzy mniejsze dworce lokalne, skąd odchodziły pociągi do Podhajców, do Stanisławowa i do Sokala. Pociąg z Brodów, oddalonych od stolicy prowincji o niespełna sto kilometrów, wjeżdżał na Dworzec Podzamcze, gdzie przed budynkiem stacyjnym czekały na podróżnych dorożki, fiakrzy, a po przełomie wieków również pierwsze autataksówki. Ulicą Żółkiewską jeździły też do centrum lub na przedmieście Żółkiewska linie HR i HG tramwaju czy też kolejki elektrycznej. „Elektryczna” miała w składzie wagony pierwszej oraz drugiej klasy i nie istniał w niej przymus dawania napiwków konduktorom; na tę okoliczność szczególnie zwracał uwagę przybyszów Kurier Führer durch Lemberg (Krótki przewodnik po Lwowie) z 1912 roku.

Mieszkańcy Galicji uwielbiali porównywać rodzime krainy i miasta z tym, co istniało na Zachodzie, jak gdyby mogli w ten sposób sprowadzić do przygranicznego regionu monarchii habsburskiej kawałek wielkiego świata: roponośny rejon wokół Drohobycza nazywano „galicyjską Pensylwanią”, malownicze okolice miasteczka Trembowla — „podolską Szwajcarią”, nędzną dziurę Busk — „galicyjską Wenecją”; w tym kontekście ze wszech miar słuszne wydawało się określenie Lwowa: „mały Wiedeń”. Pod wieloma względami Lwów był małym Wiedniem. Tu miały swoją siedzibę najwyższe państwowe i autonomiczne władze prowincji. Tu obradował sejm, galicyjski landtag, tu rezydowali ck namiestnicy, trzej arcybiskupi, rzymskokatolicki, greckokatolicki i ormiańskokatolicki, a także żydowski rabin naczelny, tu utrzymywały swoje konsulaty Anglia, Francja, Niemcy, Rosja i Dania, tu wreszcie działał niejeden hotel pierwszej klasy, z elektrycznym oświetleniem, windą, telefonem i bieżącą wodą. Najbardziej elegancko przedstawiał się „Hotel George” przy Marienplatzu, ale był też hotel rusiński „Narodna Hostynnycia”, na rogu Sykstuskiej i Kościuszki, jak zapewniały anonse w rusińskich gazetach: „urządzony według wzoru europejskiego”. Stolica prowincji posiadała też uniwersytet i politechnikę, gdzie wykładano po polsku, a także cztery polskie gimnazja, jedno niemieckie i jedno rusińskie. Gimnazjum hebrajskie miało zostać otwarte dopiero po pierwszej wojnie światowej. Lwów był miastem administracji, zatem na ulicach i w „wiedeńskich” kawiarniach śródmieścia ton nadawali urzędnicy cesarsko—królewscy: niemal wyłącznie Polacy.

Jeszcze w pierwszej połowie XIX wieku urzędy i szkoły były niemieckie, administracja zaś opierała się na urzędnikach, którzy, zwabieni nadzieją na spokojne życie i szybki awans zawodowy, przybywali do Lwowa z Czech, Moraw, ze Śląska i Krainy; ani nie znali tutejszych języków, ani nie pojmowali panujących stosunków: stanowili przednią straż germanizacji, którą Wiedeń zamierzał przeprowadzić aż po najdalszy zakątek monarchii. Ale już drugie i trzecie pokolenie w większości rodzin urzędniczych dogłębnie się spolonizowało i jedynie nazwiska przypominały jeszcze o obcym pochodzeniu: Bruckner, Estreicher, Wittmann, Dietl, Loebl… Kiedy Niemiec zawierał związek małżeński z Polką — donosił ówczesny polski kronikarz — był też z miejsca stracony dla władzy, gdyż jego lepsza połowa niebawem mocno trzymała go w garści i musiał tańczyć, jak mu zagra”. Spośród 160 tysięcy mieszkańców Lwowa w 1900 roku nieco ponad połowę stanowili Polacy, okrągłe 45 tysięcy — Żydzi i prawie 30 tysięcy — Rusini; Żydzi i Rusini nie mieli jednak właściwie dostępu do wyższych urzędów i również w radzie gminnej Polacy rządzili długi czas wedle własnego uznania. Odczuli to zwłaszcza Rusini, którzy uważali Lwów albo Lwiw, jak go nazywali, za swój.


Zewnętrzny charakter miasta, które zawdzięcza swoje początki rusińskim książętom o imionach Daniel i Lew (Leo) — stąd Lwiw (Leopolis, Lwów) — miasta, które leży w kraju rusińskim i stanowi centrum życia kulturalnego oraz politycznego Rusinów, jest całkowicie polski. Ulice nie tylko noszą wyłącznie polskie nazwy, lecz także nazwano je bez wyjątku imionami z polskiej historii i literatury. Owszem, jest we Lwowie parę ulic o rusińskich nazwach, trzeba ich jednak szukać w najodleglejszych i najbrudniejszych częściach miasta, a to raczej dla szyderstwa niż ku czci ich patronów. Na „cześć” Szewczenki nazwano zaułek na najdalszych peryferiach, a liczy on w sumie kilka numerów, nie ma trotuaru, w ogóle nie jest wybrukowany, sprawia więc wrażenie gnojowiska. Jego zdjęcie zamieszczono przed kilku laty jako kuriozum w literaturoznawczym miesięczniku „Literaturno–naukowyj Wistnyk” — jako dokument cenny dla przyszłych pokoleń, świadectwo poszanowania geniuszów bratniego narodu przez Polaków. Jeszcze większe kuriozum stanowi boczny zaułek, który nosi imię założyciela miasta. Jest to ulica Lwia, u stóp dumnie górującej nad miastem Góry Lwa, gdzie stał zamek rusińskich władców. Ta uliczka jest dwa razy większa niż zaułek Szewczenki, znajduje się w najbrudniejszej części miasta, a zarazem w centrum dzielnicy lwowskich prostytutek. Pod każdym numerem przy tej ulicy kryje się dom publiczny.

(Władymir Kusznir, Die nationalen Verhdltnisse in Lemberg und anderen ostgalizischen Stddten [Stosunki narodowe we Lwowie i innych miastach wschodniogalicyjskich]; „Ukrainische Revue”, 1908)


Rusini mieli wszelkie powody do goryczy. Nie należały do wyjątków sytuacje, w których lokalne władze polskie fałszowały listy wyborcze przy wyborach do rady gminy lub do sejmu, odbierały głos rusińskim kandydatom albo ich wręcz zamykały — ze względu na te okoliczności prasa austriacka określała Galicję mianem „Skandalicji”. Kiedy w 1908 roku trzech wiejskich żandarmów zabiło rusińskiego chłopa zaangażowanego w pomoc przy wyborach, pewien rusiński student sięgnął po rewolwer i zastrzelił namiestnika w Galicji, hrabiego Andrzeja Potockiego. W następstwie na Uniwersytecie Lwowskim doszło do krwawych rozpraw między studentami polskimi i rusińskimi; dzieląca ich przepaść była głębsza niż kiedykolwiek przedtem.

W okresie przełomu wieków żydowska inteligencja w stolicy dzieliła się na dwa obozy: asymilantów, którzy jak żydowski deputowany do Rady Państwa z okręgu wyborczego Brody, Emil Byk, głosili hasło Polonia judaeorum paradisus, i syjonistów traktujących Polskę jedynie jako przystanek na drodze do Ziemi Obiecanej. Asymilanci wywodzili się głównie z idącego w górę mieszczaństwa żydowskiego; byli synami ludzi sukcesu: kupców, lekarzy, inżynierów, którzy oderwali się od tradycyjnego środowiska żydowskiego i posyłali dzieci do niemieckiego lub polskiego gimnazjum, a potem na Uniwersytet Jana Kazimierza. Wszelako najwybitniejszy przedstawiciel programowego zbliżenia żydowskopolskiego pochodził ze sztetla, z położonego między Tarnopolem a Brodami Zbaraża: Wilhelm Feldman (1868—1919) dorastał w pobożnej rodzinie; w Zbarażu chodził do chederu, a później do jesziwe, czyli szkoły talmudycznej. W połowie lat osiemdziesiątych z niewiadomych powodów zerwał z otoczeniem i udał się do Lwowa; tu, w centrum oświecenia, żydowscy studenci, literaci i artyści, ubrani „po europejsku”, przesiadywali w kawiarniach i winiarniach, żywo dyskutując chociażby nad najświeższym artykułem wstępnym w „Ojczyźnie”, piśmie postępowej inteligencji żydowskiej. Feldman przyłączył się we Lwowie do stowarzyszenia, które nazywało się „Przymierze braci” albo, po hebrajsku, „Agudat ahim” i stawiało sobie za cel polonizację Żydów galicyjskich. „Bracia” utrzymywali, że Polska jest jedyną prawdziwą ojczyzną Żydów, a polszczyzna to ich język ojczysty; jidysz uznawali za kaleki żargon i zawstydzające wspomnienie niewidzialnych kajdan getta. Wygłaszali wykłady, zakładali szkoły, organizowali biblioteki. Feldman z całym entuzjazmem rzucił się w wir pracy, pisał, dyskutował, nauczał: asymilacja — twierdził — to coś więcej niż górnolotny program; to nieodzowny historycznie proces, naturalne zjawisko towarzyszące nowoczesnej cywilizacji.

Asymilantów czekało gorzkie rozczarowanie. Mnożyły się przeszkody, antysemityzm zyskiwał coraz pewniejszy grunt, a społeczeństwo polskie bynajmniej nie kwapiło się tak bardzo z wyciąganiem pomocnej dłoni, jak spodziewali się zwolennicy asymilacji. W na poły autobiograficznej powieści rozwojowej pod tytułem Żydziak Feldman szkicował, podobnie jak Karl Emil Franzos w Der Pojaz (Pajac), uciążliwą drogę młodego, złaknionego edukacji Żyda, który wyrywa się z dusznego środowiska sztetla i wyrusza do Lwowa. „Żydziak” przegrywa, bo Polacy nie okazali mu solidarności; zapada na zdrowiu i ostatecznie, tak jak „pajac” Sender Kurlander, ma trafić z powrotem do rodzimego sztetla.

Asymilanci przegrywali też z powodu rozpaczliwej biedy, zacofania i ignorancji mas żydowskich. Nie mieli koncepcji, w jaki sposób mogliby zaszczepić swoje idee w „narodzie żydowskim”. Wydawali gazety polską i hebrajską, ale przeważająca większość Żydów, również we Lwowie, mówiła w jidysz, owym „barbarzyńskim żargonie”, który zdaniem asymilantów nie miał żadnej racji bytu. Mieszkańcy lwowskiej dzielnicy wokół starej synagogi w podwórzu domu pod numerem 27 przy Blacharskiej — znanej pod poetycką nazwą „Gildene Rojse” — nie różnili się właściwie niczym od mieszkańców „zaułka żydowskiego” w małych wschodniogalicyjskich mieścinach.


Ulice i uliczki w pobliżu starej synagogi lwowskiej tworzą małe miasto dla siebie. Wydaje się, jakby wielkie miasto przed stuleciem zatrzymało się tu w rozwoju. Słońce rzadko zagląda w te ciasne, kręte zaułki. Domy są stare, a podwórka brudne i posępne. Każde z nich stanowi osobny zaułek z zapadniętymi kondygnacjami i chylącymi się, dziwacznymi frontonami, które w mroku wyglądają jak kucające potwory. Człowiek idąc niemal nie waży się wyprostować, ze strachu, że stare mury mogą się w każdej chwili zawalić. […]

W tych domach od strychu po piwnice mieszkają biedne żydowskie rodziny. Wszystkie one żyją z handlu. Małe, ciemne sklepy są przepełnione wszelkimi możliwymi przedmiotami. Widać tam meble i sprzęty domowe, książki i zabawki. Kapelusze i buty wszelkiego kształtu, stare ubrania, liberie i znoszone mundury w każdym rozmiarze i kolorze walają się i wiszą w barwnym pomieszaniu. To, co zmarniało w mieście i stało się bezużyteczne, trafia tutaj, a nie ma rzeczy tak kiepskiej, że nie znajdzie tu ona kupca.

Na ulicy — ciągły jarmark. Szeregi stoisk. Żydówki w sztucznych perukach lub brudnych chustach na głowie, stare i przedwcześnie postarzałe, sprzedają owoce, jarzyny i wypieki po najniższych cenach. Opodal przekupek siedzą szewcyłaciarze pochyleni nad robotą. Obok widać handlarza sprzedającego stare gazety, modlitewniki i powieści dla kucharek. Między budami kłębi się tłum kupujących i pośredników. Żydzi o pokrytych kurzem, umorusanych twarzach przeciskają się przez ciżbę. Na głowach mają stare, wytarte cylindry, w rękach podarte parasole. […] Kaleki i żebracy zawodząc głośno próbują przemieścić się w tym rojowisku. […]

Na rogach stoją pucybuty, tragarze i żebrający chłopcy żydowscy w poszarpanych kaftanach, o twarzach bladych, wygłodniałych.

Dzień za dniem toczy się tu szalony bój o krztynę życia. […]

Jakże marny jest utarg tych ludzi, których los zetknął ze sobą na tym spłachetku ziemi. Przechodzą udrękę, żeby tylko zaspokoić głód. Kilka grajcarów zarobku uszczęśliwia ich i znów dodaje im energii. Tu siedzi kobieta z jabłkami. Jej cały towar jest może wart jedną koronę. Kobieta musi się wyżywić ze sprzedaży owoców i przez cały dzień nie rusza się z miejsca. Nie przegoni jej upał ani chłód. […] Nieco dalej mężczyzna sprzedaje lody, „łyżka za grajcara”. Inni znów oferują klientom guziki, szczotki, smołę szewską, czernidło do butów i zapałki. […] Jakaś niewiasta krąży z dzbanem lemoniady i co kilka chwil rozlega się jej okrzyk: „Kto się orzeźwi? A Cal! A Cal! Długie życie! Zimna, ale dobra na chore gardło! Długie życie za grajcara…!” Chłopak staje na skrzyni, zwija dłonie w trąbkę i przykłada do ust. Woła przeciągle: „Chuuustki do nosa…! Trzy grajcary sztuka…! Do wielkiego nosa, do małego nosa… chuuustki! Tylko trzy grajcary!”

Zaułki są pełne wędrownych handlarzy, głosy nawoływaczy rozbrzmiewają równomiernie. […] Wyniszczone kobiety, blade, wychudzone dzieci i mężczyźni o twarzach szarych od trosk dźwigają ciężkie kubły, kosze, skrzynie. […] Zachwalają swoje towary we wszystkich tonacjach i starają się prześcignąć, nawzajem przekrzyczeć. […] Gnają przez życie jak zaszczuci, zawsze w strachu przed jutrem. […] Przez cały dzień nie ustają w krzątaninie, niezmordowani, bez słowa skargi. […] Żaden nie ma konkretnego zawodu. […] Dziś ciągnie wózek z owocami, a już jutro będzie handlował starzyzną. […]

Tak to się toczy w tych zaułkach od rana do nocy — aż nadchodzi sobota. To święty dzień wypoczynku dla tych udręczonych. W tym dniu są ludźmi. […] Śpią, jedzą i rozmawiają o wydarzeniach na świecie […].

(Hermann Blumenthal, Der Weg der Jugend, „Knabenalter” [Droga mtodości: Wiek chłopięcy])


Te spauperyzowane masy obserwowały, jak rosnąca konkurencja Polaków, którzy wzywali chrześcijan, by nie kupowali „u Żyda”, zagraża podstawom ich egzystencji — o ile o takich podstawach w ogóle można było mówić. Asymilacja nie miała więc dla nich siły przyciągania. Miał ją natomiast syjonizm, który we wczesnych latach dziewięćdziesiątych zaczął „łapać grunt” we Lwowie. W 1892 roku „Przymierze braci” zaprzestało działalności, zniechęcone bierną postawą żydowskiej populacji i narastającym w polskim społeczeństwie antysemityzmem. Wilhelm Feldman zerwał swoje związki z organizacjami żydowskimi i wyjechał do Krakowa, gdzie uzyskał rangę jako krytyk literacki. W tym samym roku ukazał się we Lwowie pierwszy numer „Przyszłości”, organu młodego ruchu syjonistycznego.

Kiedy jechało się z Dworca Podzamcze przez dzielnicę Żółkiewską do śródmieścia, mijało się po prawej stronie żydowską dzielnicę mieszkaniową: Bóżnicza, Joselewicza, Miodowa, Słoneczna — zupełnie tak, jakby nazwy ulic naśmiewały się z nędzy… Po lewej na górze widniał Wysoki Zamek, otoczony zieleńcami i alejami. Przez plac Krakowski i ulicę Teatralną docierało się do rynku z nieatrakcyjnym ratuszem z pierwszej potowy XIX wieku, który przy pysznych, starych domach patrycjuszowskich wyglądał jak koszary. A opodal — „Dom Królewski”, niegdyś lwowska rezydencja króla Jana Sobieskiego, wybudowana w XVI wieku przez Konstantina Korniakta, kupca, który przywędrował do Polski z Krety; obok renesansowa fasada „Czarnego Domu”, gdzie mieszkał kiedyś przyboczny lekarz króla Sobieskiego, Anczowski; domy włoskich kupców Bandinelliego i AAassariego; ten ostatni przybył do Lwowa jako konsul republiki weneckiej. Przy pobliskim placu Kapitulnym — rzymskokatolicka katedra, jedyna w galicyjskiej metropolii godna uwagi budowla gotycka, i tuż obok kaplica Boimów, wspaniały pomnik renesansu. Z tego placu było tylko kilka kroków na plac Maryacki, najruchliwszy punkt w mieście, z pomnikiem Mickiewicza pośrodku i wytwornymi hotelami, „George”, „Hotel de France”, „Hotel Europę”, a także z eleganckimi sklepami, restauracjami, księgarniami. Pomnik Mickiewicza był ulubionym miejscem zebrań i manifestacji wszelkiego rodzaju: tu rozbrzmiewały rewolucyjne pieśni po polsku, rusińsku, w jidysz; tu nacjonaliści przeklinali „żydowskich lichwiarzy”, a syjoniści wysławiali Palestynę mlekiem i miodem płynącą. Naprzeciwko pomnika Mickiewicza znajdowała się księgarnia wydawnictwa Hermanna Altenberga, która potem przeniosła się do nowoczesnych pomieszczeń „Hotelu George”; kilka domów dalej była cukiernia „Sotschek”, a obok kawiarnia „Avenue”.

Lwów był nie tylko centrum biurokracji, lecz także „bibliopolią”, jak mawiali, pękając z dumy, wykształceni galicjanie; był miastem wydawnictw i księgarń, antykwariatów, krytyków i autorów. Z Hermannem Altenbergiem konkurowała „Księgarnia Polska” Bernarda Połonieckiego, który wydawał najnowszą literaturę polską, m.in. poetę Leopolda Staffa (18781957), jednego z najważniejszych przedstawicieli polskiego neoromantyzmu. Ojciec Staffa, z pochodzenia Czech, prowadził w uliczce przy rynku, niedaleko katedry ormiańskiej, znaną ciastkarnię. Połoniecki znalazł znakomitego doradcę literackiego w osobie Ostapa Ortwina (18761942), którego oficjalne nazwisko brzmiało Oskar Katzenellenbogen i który był jednym z najzdolniejszych krytyków lwowskich; niemal codziennie przesiadywał w kawiarni artystów „Roma” przy Akademickiej, schowany za niebotyczną stertą gazet. Lubianą przez czytelników prasy kawiarnią byt też „Imperiał” przy pasażu Hausmana, na ulicy Trzeciego Maja. „Imperiał” udostępniał ponad sto pięćdziesiąt tytułów.

W ciasnym, ciemnym lokalu przy pasażu Mikolascha rezydowała najszacowniejsza dynastia antykwariuszy lwowskich, rodzina Igelów, która od początku XIX wieku zaopatrywała uczonych Iwowian w stare druki. Jej głową był stary Łajb Igel, patriarchalna postać w czarnym, sięgającym do kostek kaftanie, pogardliwie zwanym przez Polaków „łapserdakiem”, w jedwabnej mycce, z pejsami: klasyczny wizerunek pobożnego Żyda. Łajb Igel słusznie uchodził za niezrównanego bibliografa oraz nadzwyczajnego znawcę polskiej literatury i historii. Często zasięgali u niego rady profesorowie uniwersytetu Jana Kazimierza, a także Wojciech Kętrzyński, dyrektor szacownego Ossolineum, biblioteki narodowej, ufundowanej w 1817 roku przez hrabiego Ossolińskiego. Kętrzyński, podobnie jak Łajb Igel, był sztandarową figurą inteligencji lwowskiej: ten szef narodowej polskiej instytucji edukacyjnej nazywał się pierwotnie Adalbert Winkler i pisywał wiersze po niemiecku.

Wszyscy bez wyjątku lwowscy antykwariusze byli Żydami. Synowie Łajba Igela kontynuowali tradycję i otworzyli własne antykwariaty; tylko jeden z nich oderwał się od środowiska, przyjął nazwisko Jeżewski (niemiecki rzeczownik Igel odpowiada polskiemu „jeżowi”) i po przejściu na katolicyzm został księdzem. Przy Batorego znajdowały się mniejsze antykwariaty, takie jak „Bodek” czy „Menkes”, które sprzedawały nie tylko poważną literaturę, lecz także łatwe powieści rozrywkowe, kryminały i potrzebne uczniom „bryki” z przekładami z łaciny i greki. Na Trybunalskiej mieściła się antykwaryczna księgarnia Marka Hölzla, chętnie odwiedzana, bo zaraz obok była restauracja „Zu den drei Kronen” i knajpa artystów „Naftuła”, którą nazwano tak od imienia właściciela, Naftaliego Tópfera, wielkodusznego przyjaciela literatów.

O literaturę rusińską troszczyło się „Towarzystwo Szewczenki”, które wydawało ukraińskich klasyków, Ukraińskie Towarzystwo Wydawnicze, zajmujące się raczej nowoczesnymi autorami, i stowarzyszenie „Proswita”, które publikowało popularne rzeczy „dla ludu”. Odbywały się we Lwowie rusińskie widowiska teatralne, organizowane przez klub towarzyski „Ruska Besida” albo przez Stowarzyszenie Krzewienia Sztuki Dramatycznej, były związki studenckie i biblioteki, kilka rusińskich knajp (zwłaszcza na przedmieściach), a także jeden czy drugi sklep 2 rzemiosłem artystycznym z karpackich wsi; wszystko to jednak istniało na marginesie, ledwie tolerowane przez krzywo patrzących Polaków.

Jedynie w jadłospisach nie obowiązywały bariery narodowe, gdyż kuchnia miała charakter żydowsko–polsko–rusiński. Lwowianie byli smakoszami i w sprawach kulinarnych nie szczędzili czasu ani trudu. Polski dziennikarz i pisarz Stanisław Wasylewski opowiada w swoich wspomnieniach o literackim Lwowie, że pewien jego znajomy przez jakiś czas codziennie wsiadał na Dworcu Głównym w ekspres do Podwołoczysk i kupował bilet do oddalonego o siedem kilometrów lwowskiego Dworca Podzamcze; ta jazda na drugi koniec miasta miała tylko taki powód, że w składzie „Kuriera”, jak nazywano ten pociąg, znajdował się elegancki wagon restauracyjny ze złotymi literami „Vettura ristorante”. Jego table d’hôte był wyśmienity i przyćmiewał nawet kuchnię „Hotelu George”. Ale również na ulicach Lwowa nie brakowało restauracji, śniadaniowni, kawiarni, cukierni, winiarni i piwiarni, barów mlecznych, szynków i sklepów z artykułami kolonialnymi, gdzie udostępniano zimny bufet.


Zejdźmy z nieba na ziemski padół, skoro do knajpy nas ciągnie. Niemało ich tam było we Lwowie, a każda roztaczała aurę i gości gromadziła odmiennych. Na ogół przeważały kawiarnie typu viennois z trzema szklankami zimnej wody, podawanej do małej filiżanki kawy, lokale z mniej lub więcej powabnymi kasjerkami za kontuarem, które wydzielały kelnerom kontramarki, łyżeczki i cukier. Kelnerzy oraz „oberży”, czyli płatniczowie, rekrutowali się najczęściej z niemieckich kolonistów i nazywali Bechtloff „względnie” Bisanz. O każdej porze dnia można było wejść do którejkolwiek z większych kawiarń i zawołać: „Panie Bisanz!”, a z pewnością zgłaszał się przysadzisty jegomość w smokingu i uprzejmie odpowiadał: „Służę panu radcy” (hrabiemu, dziedzicowi, profesorowi, doktorowi). „Panie Bisanz! Płacić!” „Panie ober! Melanż” „Panie Bechtloff, kapucyna!” — oto echa zatopionych czasów.

Istniały we Lwowie kawiarnie, gdzie uczęszczali sami tylko mężczyźni. Pojawienie się białogłowy w takiej np. „Europejskiej” u zbiegu ulic Jagiellońskiej i Trzeciego Maja było niepokojącą rzadkością, chociaż już w owych czasach niektóre damy zabierały się do interesów. Za to w innych, bardziej wykwintnych kawiarniach pełno było kobiecości najrozmaitszych odcieni, lat i strojów. Odor feminae nadawał tym lokalom drażniący, wielkoświatowy aspekt i zapraszał zarówno do marzeń, jak i do trzeźwych medytacji nad posagiem. Wymieńmy tu przede wszystkim artystyczną kawiarnię „Sztuka” na piętrze w pasażu Andriollego, gdzie przyciemniano nastrojowe światła, kiedy długowłosy skrzypek Wasserman grał Traumerei Schumanna. Sławną literacką kawiarnię Schneidera pamiętam jakby przez mgłę. Przed zdemolowaniem domu, gdzie się mieściła, raz jeden tylko tam zaszedłem, i to nie jako gość, lecz w prywatnej sprawie do płatniczego, który był ojcem naszego kolegi, Kazia Purskiego. Kazio Purski zmarł na suchoty w drugiej lub trzeciej klasie. W późniejszych latach, już jako bywalec kawiarniany, często spotykałem ojca Purskiego przy kelnerskiej pracy w różnych lokalach, lecz widzę go dziś jeszcze, jak płacze nad trumną syna.

Niesamowite wrażenie sprawiali na mnie znajomi kelnerzy z „Romy”, gdy jako goście siedzieli przy stolikach np. kawiarni „Renaissance” i kazali sobie usługiwać zatrudnionym tam kolegom. Nosili wyzywająco jasne marynarki i kolorowe krawaty. To był ich odświętny strój. Czarne robocze smokingi i fraki wypoczywały w domu i wyparowywały z siebie powszedni mozół. […]

Majaczą mi się także lokale pośledniejszego gatunku: szynki z hałaśliwymi orkiestronami, piwiarnie, gdzie spotykali się dorożkarze i nożownicy i gdzie z obawy przed gośćmi, co kradną — metalowe kubki były trzymane na łańcuchu, jak psy. Raz na łańcuszek! Kolorowymi szyldami, obrazkiem jegomościa, co smacznie zjada tłustą gęś, wabią te szynki i przyciągają głodnych i spragnionych. Zalecają śliwowicę syrmską, krupnik gorący i sławne lwowskie „rozolisy”. Wymalowani na blasze opoje, brodaci królowie Gambrinusy z koronami na bakier siedzą okrakiem na beczkach i pękają ze śmiechu. Pieniste piwo leje się z olbrzymich kufli w ich rękach i leje się poprzez historię pobitych narodów —jak obiata dla bogów zagłady. Gdzie indziej wąsaty Zagłoba, z brzuchem jak beczka, moczy sprośną mordę w okocimskim piwie i słyszę apokaliptyczną czkawkę, i czuję ciągnące z wnętrza szynkowni wyziewy fuzla, kwargli i ogórków, co w olbrzymich słojach stoją w oknie obok gąsiorów z wiśniakiem i kiszą się na koprze, aż skisną, jak my skiśniemy na tej smutnej obczyźnie… To znowu wdycham szlachetny aromat dalmatyjskich win w handelku firmy „Didolić i Prpić” przy ulicy Czarnieckiego. Didoliło się tam i prpiło złotoperlistą zlataricę i myślało się przy tym o słonecznym Dubrowniku,

Po całym świecie prześladują mnie też zapachy lwowskich cukierni, owocarń, handlów kolonialnych, sklepów z herbatą i kawą Edmunda Riedla i Juliusza Meinla. Prześladują — to nie jest właściwe słowo, bo prześladowanie jest przykre, a te zapachy są rozkoszne, choć pobudzają do łez. Ilekroć ze „świata” wracałem do Lwowa, zawsze jego zapachy zastawałem na tym samym miejscu. Więc pewno i dziś jeszcze tam są, bo najtrudniej jest zabić czy wygnać zapachy. […] Tam nawet dźwięki pachną. Pachną egzotyką nawet nazwiska. Posłuchajmy: Stec, Mryc, Kipa, Tępa, Uhma, Ohly, Pazdro, Kysiak, Schubuth, Ouest, Nahlik, Krzehlik, Nowosad, Najssarek Pitołaj, Sałaban, Kadernożka, Dokupił, który miał córki Dokupilanki. Dalej: Beacock, Pasakas, Garapich, Ramaszkan, Mikolasch, Chamajdes, Czaczkes, Korkis, Kikenis. Koło cmentarza Łyczakowskiego wykuwali granitowe nagrobki kamieniarze: Giovanni Zuliani i Syn. Na górnej ulicy Kopernika, pod samą „remizją” tramwajów elektrycznych, mieli swoje warsztaty trzej ślusarze: Oprysk, Czepił, Pludra. […] Sąsiedztwo Rumunii zapewne wpłynęło na egzotyczny kształt imion zdrobniałych, jak: (wrodzona skromność każe mi zacząć od własnego) — Józiu, Biziu, Buziu, Filu, Fulu, Milu, Dziuniu, Maniu, Luku (od Ludwik), Poldziu (Staff), Weku (nie wiem, od czego).

(Józef Wittlin, Mój Lwów)


Na kolegę Wittlina ze studiów, brodzianina Josepha Rotha, wołano w dzieciństwie „Muniu”, co było pieszczotliwym zdrobnieniem od imienia „Moses”. Obaj pisarze poznali się we Lwowie; mieszkali przy tej samej ulicy, Hofmana Opata w dzielnicy Łyczaków. Na tej uliczce można było spotkać wszystkich typowych przedstawicieli lwowskiego stanu średniego: adwokatów i koncypientów, profesorów gimnazjalnych, wyższych urzędników kolei, emerytowanych radców dworu, pracowników magistratu; Rusinów, Polaków, Niemców, Żydów. Wittlin jeszcze czterdzieści lat później wspominał ludzi z Hofmana Opata, rusińskiego pisarza Michajło Jackiwa, szewca Szapowałka, szynkarza Engelkreisa, podstarzałą prostytutkę Genię Smoczek, sklepikarzy Schwarza i Pafnucego Dumę.

A przecież Wittlin też nie był lwowianinem, lecz pochodził z żydowsko–polskiej rodziny dzierżawców, żyjącej w pobliżu Radziechowa przy północno—wschodniej granicy Galicji, dość niedaleko Brodów. W sumie spędził we Lwowie nie więcej niż osiemnaście lat, ale do końca życia pozostał wierny „lwowszczyźnie”, osobliwemu urokowi stolicy Królestwa Galicji i Lodomerii włącznie z Wielkim Księstwem Krakowskim; urokowi tego miasta, gdzie lśniły kopuły katedr i świątyń polskich, rusińskich i ormiańskich, gdzie znajdowały się synagogi i bóżnice chasydów, zieleńce, ogród jezuitów, Park Stryjowski, Hycla Góra — wzniesienie niedaleko dzielnicy żydowskiej, a na nim pomnik upamiętniający polskich bohaterów narodowych, Teofila Wiśniewskiego i Józefa Kapuścińskiego, którzy zostali straceni jako przywódcy powstania szlachty przeciw panowaniu austriackiemu w 1846 roku. A mówiąc o „lwowszczyźnie”, trzeba by jeszcze wymienić dziko zarośnięty Cmentarz Stryjski, który rozmaitym ciemnym typom służył jako kryjówka i częstokroć był sceną szeroko zakrojonych obław lwowskich stróżów porządku; i polskorusińsko–żydowskoniemiecką wielojęzyczność, która królowała na rynku i na korso przed „Hotelem George”; i uczęszczane przez ludzi interesu oraz spekulantów kawiarnie przy ulicy Karola Ludwika, „Cafe Grand” znaną jako „rendezvous świata nafty”, baronów naftowych z Drohobycza, Borysławia i Tustanowic, kawiarnię „City”…


Ulicą Karola Ludwika biegły szyny kolejki elektrycznej ze śródmieścia do dworca głównego; bilet pierwszej klasy kosztował dziesięć halerzy, bilet drugiej klasy — osiem; to niedrogo, jeśli wziąć pod uwagę, że choćby opłata za otwarcie bramy, jaką musiał uiścić późno wracający lokator wyrwanemu ze snu dozorcy, wynosiła zazwyczaj dwadzieścia halerzy.

Przed nowym, wzniesionym według planów polskiego architekta Sadłowskiego, budynkiem dworcowym — okrągłe klomby kwiatowe i tragarze w znoszonych czapkach od mundurów, z wózkami na ogumowanych kołach, z lekka tylko przypominającymi bagażówki. W obydwu wielkich halach, skąd odjeżdżały pociągi, panował wielki ścisk. Widzę przed sobą sprzedawców z wiklinowymi koszami, a w nich bajgle, okrągłe, posypane makiem pieczywo, widzę młokosów wykrzykujących rusińskie, polskie, żydowskie tytuły gazet: „Dilo”, „Słowo Poslie”, „Kurier Lwowski”, „Tugblat”…, rusińskich chłopów, którzy przywieźli towary na targ we Lwowie, a teraz wracają do swoich wsi, Hucułów w jaskrawoczerwonych portkach, z płóciennymi workami, skrywającymi snycerskie wyroby, talerze, łyżki, inkrustowane pudełka; widzę polskich ziemian w butach z cholewami, rosyjskich podróżnych w niekształtnych futrach, oficerów różnych rodzajów broni, którzy służbowo lub wyłącznie dla przyjemności jadą do Krakowa, Pragi czy Wiednia; a między nimi widzę żebraków i żydowskich domokrążców, którzy bojaźliwie wypatrują stójkowych. To ostatnie spojrzenie na wschodniogalicyjską mieszaninę narodowości. Podnieceni podróżni tłoczą się w hali kasowej, przed żółtą tablicą z godzinami przyjazdu i odjazdu pociągów do Warszawy, Berlina, Paryża i Wiednia.

W hali dworca kończy się Galicja Wschodnia, którą Karl Emil Franzos tak lekceważąco nazwał „półAzją”; w poczekalni drugiej klasy zaczyna się Zachód. Tu nic nie przypomina opisu restauracji dworcowych i poczekalni wzdłuż trasy kolei Karola Ludwika i galicyjskiej kolei transwersalnej — opisu, którym Franzos ostrzegał mnie przed wyprawą w tę część monarchii habsburskiej; tu ukazuje się zbytkowny salon z wygodnymi fotelami ze skóry, szlifowane lustra w złoconych ramach, kryształowe żyrandole i weneckie kandelabry. Na ścianie: naturalnej wielkości wizerunek arcyksięcia Karola Ludwika, ze starannie wyszczotkowanymi blond bokobrodami, w paradnym mundurze ułana. Wielkie, podwójne drzwi wahadłowe, wyłożone polerowanym mosiądzem, tłumią zgiełk z hali kasowej.

Pociąg do Wiednia przez Kraków, Oderberg i Prerau odjeżdża o osiemnastej dziesięć.



Źródła


Lista utworów cytowanych w tej książce nie wyraża aspiracji do wyczerpania obszernej literatury przedmiotu; trudno ją nawet nazwać rezeprezentatywnym przekrojem. Odzwierciedla się tu raczej intensywna, choć zarazem mniej lub bardziej przypadkowa lektura, której nie towarzyszyły żadne ambicje naukowe. Cytaty z czasopism i gazet zostały opisane jedynie w samym tekście.


Hermann Blumenthal, „Knabenalter” (Wiek chłopięcy), druga część trylogii Der Weg der Jugend (Droga młodości), Berlin, Marquardt1908

Marian Rosco Bogdanowicz, Wspomnienia, t. 1, Wydawnictwo Literackie Kraków 1959

Hnat Chotkewycz, za przekładem niemieckim Anny–Halji Horbatsch Rdubersommer (Zbójnickie lato), Sachse & Pohl Góttingen 1968

Helene Deutsch, za przekładem niemieckim Brigitty Stein Selbst–konfrontation (Konfrontacja ze sobą), Kindler Munchen 1975

Iwan Franko, Beitrdge zur Geschichte und Kultur der Ukrainę. Ausgewdhlte deutsche Schriften des revolutiondren Demokraten, 1882—1915 (Przyczynki do dziejów i kultury Ukrainy. Wybrane pisma niemieckie rewolucyjnego demokraty), współpraca O. J. Bileckyj, J. J. Bass, edycja i wstęp E. Winter, P. Kirchner, Akademie–Verlag Berlin 1963

Iwan Franko, za przekładem niemieckim Margi Bork Sturm im Tuchla–Tal. Erzdhlung (Szturm w dolinie Tuchli. Opowiadanie), Verlag fur Kultur und Fortschritt Berlin 1955

Karl Emil Franzos, „Von Wien nach Czernowitz” (Z Wiednia do Czerniowiec), w: Aus Halb–Asien. Kulturbilder aus Galizien, der Bukowina, Sudrufiland und Rumänien (Z pół–Azji. Obrazy kultury Galicji, Bukowiny, południowej Rosji i Rumunii), t. 2, J. G. Cotta Stuttgart 1901

Karl Emil Franzos, „Markttag in Barnow” (Dzień targowy w Barnow), w: Vom Don zur Donau (Od Donu do Dunaju), J. G. Cotta Stuttgart 1897

Karl Emil Franzos, „Ein Kulturfest” (Święto kultury), w: Aus Halb–Asien, wyd. cyt.

Karl Emil Franzos, „Wladislaw und Wladislawa” (Władysław i Władysława), w: Aus Halb–Asien, wyd. cyt.

Karl Emil Franzos, Der Pojaz (Pajac), J. G. Cotta Stuttgart 1905

Alexander Granach, Da geht ein Mensch. Roman eines Lebens (Oto idzie człowiek. Powieść jednego życia), F. A. Herbig Verlagsbuch–handlung Munchen

Artur Gruszecki, Dla miliona. Powieść, Gebethner i Wolff Warszawa 1900

Heinrich Kipper, Die Enterbten. Auslanddeutscher Kultur– und Erzte–hungsroman (Wydziedziczeni. Cudzoziemsko–niemiecka powieść kulturalna i edukacyjna), Veröffentlichungen des Südost–deutschen Kulturwerks Munchen 1956

Saul Raphael Landau, Unter judischen Proletariern. Reiseschilderungen aus Ostgalizien und Rufiland (Wśród żydowskich proletariuszy. Obrazy z podróży po Galicji Wschodniej i Rosji), Rosner Wien 1898 Saul Miller, Dobromil. Life in a Galician Shtetl 1890–1907 (Dobromil. Życie w galicyjskim sztetlu), Loewenthal Press New York 1980 (wyd. po angielsku i w jidysz)

Alfred Margul Sperber, Geheimnis und Verzicht. Das lyrische Werk in Auswahl (Tajemnica i rezygnacja. Dzieło liryczne w wyborze), edycja i posłowie Alfred Kittner, Kriterion Verlag Bukarest 1975

Franz Porubsky, Rund um den Rathausturm und den Pruth (Wokół wieży ratuszowej i Prutu), Hrabczek Czernowitz 1906

Józef Rogosz, W piekle galicyjskim. Obraz z życia, Biblioteka wyborowych powieści i romansów, Czański Gródek 1896

Joseph Roth, „Reise durch Galizien” (Podróż po Galicji), w: Werke (Dzieła), t. 3, ©1975, 1976 by Verlag Allert de Lange Amsterdam i Kiepenheuer & Witsch Koln

Joseph Roth, „Juden auf Wanderschaft” (Żydzi w wędrówce), w: Werke, t. 3., wyd. cyt.

Joseph Roth, Marsz Radetzky’ego, przeł. Wanda Kragen, Wydawnictwo Literackie Kraków 1995

Nathan Samuely, Cultur–Bilder aus dem judischen Leben in Galizien. Neue Folge (Obrazy kultury życia żydowskiego w Galicji. Nowa seria), Robert Friese Leipzig 1892

Artur Sandauer, Zapiski z martwego miasta, Czytelnik Warszawa 1963

Bruno Schulz, Sklepy cynamonowe. Sanatorium pod klepsydrą, Wydawnictwo Literackie Kraków 1985

Manes Sperber, Die Wassertrdger Gottes (Nosiwodowie Boga), Europaverlag Wien 1974

Stanisław Vincenz, Na wysokiej połoninie. „Prawda starowieku”, Instytut Wydawniczy PAX Warszawa 1980

Stanisław Vincenz, Na wysokiej połoninie. „Zwada”, Instytut Wydawniczy PAX Warszawa 1981

Kazimierz Wierzyński, „Wiersz dla Romana Palestra”, w: Bonifacy Miazek, Die lyrische Beschreibung im Nachkriegsschaffen Kazimierz Wierzyńskis, Gerda Leber Verlag Wien 1977

Józef Wittlin, Sól ziemi, PIW Warszawa 1995

Józef Wittlin, „A la recherche du temps perdu”, w: „Wiadomości Literackie” 1933/55

Józef Wittlin, Mój Lwów, Czytelnik Warszawa 1991

* W cytacie oryginalna ortografia i interpunkcja (przyp. tłum.).

* Taką pisownię miało cytowane wydanie (przyp. red.).

* Galie (niem.) oznacza .żółć” lub „galas” — wyrośl na roślinie spowodowaną złożeniem jaj przez owady galasówki (przyp. tłum.).

* Słownik języka polskiego pod red. W. Doroszewskiego podaje trzy znaczenia słowa bałaguła: 1. najęty furman, woźnica. 2. wóz, którym jedzie woźnica. 3. na Ukrainie w pierwszej połowie XIX w. — zawadiaka, hulaka lekceważący przyjęte zwyczaje (przyp. red.).

* W cytacie oryginalna pisownia wydania Czańskiego, Gródek 1896 (przyp. tłum.).

* W cytacie oryginalna pisownia wydania Gebethnera i Wolffa, Warszawa 1900 (przyp. tłum.).

* Rzeczywistość zdegradowana, wstęp do wydania Sklepów cynamonowych. Sanatorium pod klepsydrą, Komety Schulza, Kraków 1957. s. 17–18 (przyp. tłum.).

* Chodzi o cyces (hebr. cicit) — frędzle przy szatach, wg starotestamentowego nakazu (por. Księga Liczb, 15, 37–38) (przyp. tłum.).

* Gra stów Wirstlein — Wurst. Alles Wurst (niem.) — potoczny zwrot oznaczający: „wszystko jedno”, „na jedno wychodzi” (przyp. tłum.).

* Zamieszkujący tę miejscowość (obecnie Kočevje w Słowenii) członkowie niemieckiej grupy językowej (przyp. tłum.).

* Ośmioletni jeleń z wieńcem o szesnastu zakończeniach (przyp. tłum.).

* U Stanisława Vincenza, od którego autor zapożyczy) część tytułu: „trembita” (por. „Za głosem trembity”, w: Na wysokiej połoninie) (przyp. tłum.).

* Engelmacherin (niem.) — dosł. „robiąca anioły”: opiekunka dzieci, która przyczynia się do ich śmierci (zgodnie z wierzeniem, że zmarłe dziecko zostaje aniołkiem); także akuszerka dokonująca nielegalnych aborcji (przyp. tłum.).

* „Straż nad Renem” (1840), utwór Maksa Schneckenburgera, spopularyzowany jako pieśń patriotyczna z muzyką Karla Wilhelma z 1854 r. (przyp. tłum.).


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Mały przewodnik po współczesnej Litwie dla Polaka
Zemsta po latach o zemście Niemiec na Polakach za Powstanie Wielkopolskie
Grzegorz Hryciuk, Akcje UPA przeciwko Polakom po ponownym zajęciu Wołynia i Galicji Wschodniej przez
PO wyk07 v1
Rehabilitacja po endoprotezoplastyce stawu biodrowego
Systemy walutowe po II wojnie światowej
HTZ po 65 roku życia
masaż limfatyczny po zabiegu mastektomii 97 2003
Zaburzenia wodno elektrolitowe po przedawkowaniu alkoholu
Organy po TL 2
06 BADANIE CHOREGO PO URAZIEid 6250 ppt
Metoda z wyboru usprawniania pacjentów po udarach mózgu
03Operacje bankowe po rednicz ce 1
Piramida zdrowia po niemiecku
Organy po TL 2 2
przewoz drogowy po nowelizacji adr
Opieka nad pacjentem po znieczuleniu i operacji
Dzień po dniu
istota po korekcie

więcej podobnych podstron