Pawluczuk Włodzimierz WIERSZALIN REPORTAŻ O KOŃCU ŚWIATA


Pawluczuk Włodzimierz

WIERSZALIN

REPORTAŻ O KOŃCU ŚWIATA



Zamiast wstępu


Chata jak chata — niska, murszejąca, stodoła też wiekowa, pług, brony, chylące się płoty, zagroda jak inne we Wśi, może tylko trochę biedniej­sza, cichsza. Stara kobieta pośrodku gumna, kuśtykając na drewnianej protezie, grabi rozwłóczone siano.

Dzień dobry... — zaczynam.

Spojrzała krótko, odwróciła spłoszone oczy —ł grabi dalej, ledwo odburknąwszy pozdrowienie. Przygarbione plecy, głowa omotana chustką, długa spódnica przysła­niająca część protezy. Pracuje, jakby mnie nie było, jakbym nie stał oto za nią i nie czekał... może tylko ciut zawzięciej grabi, to wszystko. I nie można chyba powiedzieć komuś dobitniej, że jest niepożądany — niż właśnie w ten sposób: starannie pracując,! nie mówiąc ni słowa, nie spojrzawszy na-l wet spod brwi.

Chcę porozmawiać z panią o pewnej I sprawie...

Nic, grabi dalej.

Nie zajmę dużo czasu...

Nie odpowiada. Grabi.

Jestem dziennikarzem... Interesuje!

mnie...

Nima tu żadnego interesu — odpo-l wiada wreszcie, ale gniewnie, nie przery-1 wając roboty, nie odwracając głowy.

To sprawa dawna, sprzed wielu I lat... — uspokajam.

883 Jak dawna, to do sołtysa. Ja o daw- I nych sprawach nic nie wiem — wzrusza I ramionami, nie odrywając oczu od siana.

Wiecie, na pewno wiecie... -41 mó- I wię jak najprzyjaźniej. — Chciałbym po- I rozmawiać o Ilji.

Jakim Ilji?

No — o świętym...

To idźcie do cerkwi... tam obrazy... I batiuszka.

Ale mnie chodzi o Ilję grzyb'owskie- I go §>$ z Grzybowszczyzny... Toż znaliście... I

Grzybowszczyzna? , To gdzieś pod I Krynkami... Tam pytajcie. — I nagle od­wraca się, grabie nieruchomieją na mo­

ment, ona zaś spojrzawszy badawczo, z na­pięciem, pyta krótko:

A co... zmartwychwstał?

Nie — mówię — nie zmartwych­wstał. Ale...

Opuszcza głowę, grabi dalej, każdy ruch wymierzony: starannie zaczęty, starannie dokończony. I znowu jakby mnie nie było.

To były ważne sprawy... — próbuję jeszcze.

Jakie sprawy! — ucina. — Żadnych spraw nie było!

W swojej kronice parafialnej diak Mar­czuk zapisał kiedyś:

We wsi Ciełuszki jedna z sekciarek, Olga D., niewiasta 24-letnia, zrzuciła z sie­bie ubranie i naga, bez sukni i koszuli, bie­gała ulicą nawołując „Kajajcie się!”, a na­stępnie powybijała okna w swoim domu i domach innych sekciarzy. Oni początko­wo nie sprzeciwiali się. I tak na przykład u Jana D. tłucze szkło gołą ręką, z ręki krew tryska strumieniem, a ona śpiewa na cały głos: Preobraziłsia Jesi na gorie... W kilka dni później, krzycząc: „Koniec wszystkiemu staremu!”, zaczęła łamać krzy­że cmentarne i burzyć ogrodzenie — na cmentarzu w Puchłach ostały się zaledwie trzy krzyże, których nie mogła obalić. Wre­szcie współsekciarze zakuli ją w żelazną obręcz, obręcz łańcuchem przymocowali do

ściany i tak, nieszczęsna, już cały rok, od łipca 1932 roku, stoi na uwięzi. Czasem w dni świąteczne sekciarze idą do niej śpie­wać pieśni nabożne — ona miota się na łań­cuchu i przeklina ich obelżywymi słowami, ale oni mają ją za świętą, ponieważ jak twierdzą, w przeciągu 34 dni jadła tylko trzy razy...”.

Ciełuszki leżą w bielskim powiecie nad rzeką Narwią. Przez czterdzieści lat wiele wody upłynęło w Narwi, notatki Marczuka wyblakły, wielu umarło, wielu się narodzi­ło. W czasie wojny rozerwał się za stodołą pocisk, zabiło męża Olgi, ją okaleczyło. Mie­szka teraz i gospodarzy z matką, osiemdzie­sięcioletnią staruszką. Sąsiedzi traktują ją zwyczajnie, jakby nigdy nic. Jedna z sąsia­dek spytała raz Olgę, czy pamięta czasy na­wiedzenia, czy wie, dlaczego to wszystko ro­biła. Usłyszała na to: „Tak widać trzeba było”.

Ale ze mną nie chce rozmawiać, jestem nieznajomym, intruzem, wyglądam na urzędnika z miasta, który przyszedł roz- grzebywać sprawy umarłe, zakończone. Nie ufa mi — nie wierzy, że chcę zrozumieć tamten dramat, jest przekonana, że wypy­tuję, aby potem ośmieszyć, wyszydzić.

A może gorzej...

Prawosławne okolice, w których pod wodzą proroka IIji rozkwitł w okresie mię­dzywojennym sekciarski ruch odnowienia,

fioj

były jednocześnie terenem intensywnej działalności społecznie radykalnych rewolu­cyjnych organizacji KPZB, „Hromada”, NPCh posiadały tu w każdej nieomal wsi dziesiątki swych członków i zwolenników.

Jak było możliwe to współistnienie skrajnego fanatyzmu religijnego z postawą walki, ideą rewolucji? Jak możliwe było w ogóle istnienie w naszym światłym dwu­dziestym stuleciu tak naiwnej, prostodusz­nej, a zarazem tak fanatycznej wiary w bo- ga-człowieka, proroka Ilję z Grzybowszczy- zny, w jego cuda, w jego posłannictwo i zbliżający się sąd ostateczny, na którym on, Eliasz Klimowicz z Grzybowszczyzny, miał sądzić ludy świata? Co znaczyło opę­tanie Olgi D. i wielu innych jej podobnych?

Myśli o końcu świata nawiedzają z re­guły ludzi, którzy są świadkami upadku ich własnej kultury będącej dla nich do nie­dawna absolutem. W tradycyjnej kulturze ludowej to, co nasze, nie wymaga wy­jaśnień ni uzasadnień, jest samo przez się oczywiste, słuszne, naturalne, prawdziwe. Nikt tu nie pyta, dlaczego u nas jest tak, jak jest, pyta natomiast, dlaczego u innych jest inaczej aniżeli u nas. Świat tradycyjnej kultury ludowej był dla ludzi w tym świę­cie jedyny, wieczny, niezmienny...

Jeden z naszych etnografów pisał kie­dyś, iż mieszkańcy polskiej wsi uważają Niemców i całą ich kulturę za gorszą z tej prostej przyczyny, że Niemcy na konia mó­

wią Pferd, podczas gdy wiadomo, że koń jest po prostu koniem, a nie jakimś tam Pferdem. Własna kultura wydawała się chło­pom w tradycyjnej wsi czymś tak natural­nym, że niejednokrotnie nie wyobrażali so­bie, by gdziekolwiek na świecie chłop mógł żyć, myśleć i rozmawiać inaczej. Wańko­wicz wspomina w Szczenięcych latach o zna­jomym ziemianinie, który swego zasłużone­go leśnika postanowił wysłać na starość na kurorty do Niemiec. „A po jakiemu ty tam będziesz rozmawiał w Niemczech?”. — spy­tał pan chłopa. „A ciż tam, panoczku, mu- żykou nie ma?” — odpowiedział chłop py­taniem.

Jest w życiu człowieka taki okres, któ­ry psychologowie nazywają „odkryciem jaź­ni”. Młody człowiek wychodzi nagle poza czystą podmiotowość doznań i postrzega sie­bie jako „przedmiot” wśród innych przed­miotów. Uświadamia sobie nagle, że jest jed­nym spośród wielu ludzkich istnień, że jego „ja” zajmuje określone miejsce w , czasie i przestrzeni, że miało swój początek i bę­dzie miało koniec -— odkrycie to najczęściej jest bardzo przykre, towarzyszy mu bowiem pojęcie całego dramatyzmu życia. Młody człowiek uświadamia sobie swą znikomość, odrębność, śmiertelność,/, swą „przedmioto- wość’\ ,, :

Podobne kryzysy świadomości są udzia­łem .całych grup kulturowych. Świadomość ludowa była świadomością ahistoryczną.

U2]

Wszystko, co jest, miało swój początek „one- go czasu”, gdy Pan Bóg chodził po świecie i uczył ludzi różnych mądrych i dobrych rzeczy. Od tego czasu wszystko jest, jak jest, i niC':się zmienić nie może do końca świata. Po; to bowiem, by zrozumieć moż­liwość zmiany, trzeba uświadomić sobie naj­pierw swą „przedmiotowość”, a więc to, że nasze dzisiejsze życie, zwyczaje i język nie są ani jedyne, ani najlepsze, że świat — to wielość ».kultur mających swą historię, swój początek, zmieniających się i rozwija­jących. Jeśli taka nowa refleksyjna świado­mość się narodzi, grupa etniczna traci swój dotychczasowy charakter i przeobraża się w grupę narodową. Grupa etniczna, czyli tra­dycyjna grupa chłopska, nie jest narodem, nie posiada bowiem tego, co jest trzonem wszelkiej świadomości narodowej — idei własnej historii. Była ona poza narodem — to’* znaczy poza tą strukturą zbiorowej sa­moświadomości, którą tworzy naród — ma- my •;tu bowiem na myśli fakty świadomoś­ciowe, a nie jakieś inne. Nad tradycyjną wsią przewalały się burze, wojny, rewolu- cje, na polach pozostawały groby i kurhany, ale: w mentalności chłopskiej nie zostawiało to istotnego śladu. Historia była tu czymś zupełnie zewnętrznym, wydarzenia, które niosła, spływały jak woda, pamięć o nich stawała się szybko elementem mitu. Kiedyś, dawno, dawno temu, były wielkie wojny, wielkie cuda, wielcy królowie, bohaterowie...

Było to wtedy, gdy Bóg chodził jeszcze po ziemi, świat był jeszcze nijaki, bezkształtny, gdy przybierał dopiero swą ostateczną, zna­ną nam formę.

Ta ahistoryczna, mistyczna świadomość wsi rozbita została przez wejście do po­wszechnego użytku nowych środków pro­dukcji, burzących tradycyjny rytm pracy i życia wsi, zmuszających do uznania kultu­rowej wyższości tych, którzy te nowe narzę­dzia i maszyny wymyślili i stworzyli. Za­nim to jednak nastąpiło, wieś stoczyła dra­matyczną walkę w obronie tradycyjnego kształtu swej duchowościx. Przejawami tej walki były zjawiska dziwne i niepojęte dla postronnego obserwatora, o których będę pi­sał niżej.

We wschodniej Białostocczyźnie, we wsiach prawosławnych, proces upadku tra­dycyjnej kultury ludowej miał przebieg szczególnie dramatyczny. Zachowana tu dłu­go w nienaruszonym prawie stanie trady­cyjna kultura ludowa — poddana została nagłej, drastycznej próbie, gdy prawie wszyscy mieszkańcy tych wsi w 1915 roku zostali deportowani przez ustępujące woj­ska rosyjskie w głąb Rosji. Zetknęli się tam z odmiennymi zwyczajami, z ludźmi o od­miennej kulturze, byli obserwatorami, a czę­sto też aktywnymi uczestnikami rewolucji,

burzącej od podstaw mityczną chłopską świa­domość. Z chwilą gdy tradycyjny kształt chłopskiego życia został zagrożony, okazało się z kolei niemożliwe, a w każdym razie bardzo utrudnione, przejście od świadomoś­ci etnicznej do świadomości narodowej, któ­ra mogłaby nadać zmienności sankcję i usprawiedliwienie. Były to bowiem wsie prawosławne, dla których w tym czasie, w warunkach dyskryminacji wyznaniowej i narodowościowej, przekroczenie progu pol­skości było niemożliwe, a jednocześnie — były to wsie zbyt peryferyjne, by mogła na nie oddziaływać idea narodu białoruskiego.

Zrodziło to silne napięcie duchowe, nie­zadowolenie z dnia dzisiejszego i strach przed dniem jutrzejszym. Różni wiejscy prorocy i apostołowie nowych wiar wieszczą niechybny koniec świata.

SREBRNE TRĄBY ARCHANIOŁÓW

taroberezowo, wieś w powiecie haj- nowskim, samo jest już historią. W podręcznikach piszą o radykaliz­mie miejscowych chłopów i ich wal­ce z uciskiem. W roku 1926 odbył się tu historyczny zjazd „Hromady”, który hajnowska policja brutalnie rozpędziła przy pomocy zorganizowanych bojówek. Pogrom był początkiem generalnej rozpra­wy władz z ruchem lewicy społecznej. Tyle mniej więcej podręczniki historii.

W pobliżu, w sąsiednim Nowoberezo- wie, mieszka Jakub Martyniuk. Postać to znana, z okazji rocznic Rewolucji Paździer­nikowej wspominają o nim nawet gazety. Martyniuk był marynarzem na „Aurorze”, podoficerem. Mówi się, że to on 7 listopada

s

1917 roku ładował historyczny pocisk (co nie jest prawdą, ale nie o to przecież cho­dzi). Po rewolucji wrócił do rodzinnej wsi. Siał, orał, pracował jako drwal w Białowie­ży. I tak żył sobie cicho i spokojnie i żyłby po dziś dzień, gdyby nie odkryli go dzienni­karze. O historycznym wystrzale niewiele myślał — był dla niego zjawiskiem wyłącz­nie fizycznym i niczym nie różnił się od tysięcy innych. Dziś wystrzał „Aurory” na­brał innego znaczenia. Martyniuk daje dzien­nikarzom wywiady i opowiada w nieskoń­czoność o „Aurorze” i jej strzale, o tym strzałę, który jest poezją i mitem, a nie

o tym, którego był świadkiem.

Ale wróćmy do Staroberezowa. Siedzia­łem na ławie przy ulicy, gdy podszedł do mnie stary człowiek.

Dzień dobry — powiedział. — Czy w Boga pan wierzy?

Dlaczego pan o to pyta? — Byłem zaskoczony, zdziwiony.

Ja pana przepraszam, ale w siłę bo­ską wierzyć trzeba. Opowiem taki przykład. To było dwa tygodnie temu, kopałem stud­nię w Koryciskach, głęboką studnię, dwa­dzieścia kręgów. Dali mi do pomocy dziew­czynę, taką kozę, młodą i głupią; ja kopa­łem na dnie, ona łańcuchem wyciągała wiad­ro z mułem. No i podciągnęła wiadro pod sam wierzch i upuściła. Zdążyłem tylko gło­wę schować w muł, a wiadro bach! O tu, pomaca pan, to pan zobaczy, tu mnie w ple­

cy uderzyło wiadro z ziemią. Dwadzieścia kręgów — pan rozumie? Do tego dziewczy­na przestraszyła się i uciekła. Leżę i myś­lę — czy ja żywy, czy już trup? Z chaty wyszła matka tej dziewczyny, zaglądnęła do studni i mówi: Se tam żywyje, to wyłaźte wie '.Iz powrotem poszła do kuchni. A ja ani ruszyć się nie mogę, ani słowa wydusić. Poleżałem, poleżałem ze dwie godziny. I nic, żywy jestem i cały! O, widzi pan: w to miejsce uderzyło wiadro. I niech mnie kto powie teraz, że siły boskiej nie ma na świe- cie!

Przysiadł się na ławie, potężny, barczy­sty, z krzaczastą rudą brodą. Ze zwykłych śmiertelników nikt tu nie nosi takiej bro­dy — chyba ktoś z żyjących proroków albo starowierów...

Nazywa się Dorofiejuk. Urodził się w 1905 roku, był nieślubnym dzieckiem. W 1915 — podczas masowej ewakuacji wy­jechał z matką do Rosji. Jechali najpierw furą, potem pociągiem. W drodze, setki ki­lometrów od domu, coś tam spsocił, a mat­ka, jak matka, zbiła go i skrzyczała. Gdy pociąg zatrzymał się na stacji, obrażony chłopak oddalił się od niego. Wtem pociąg gwizdnął, ruszył, odjechał. Chłopiec matki więcej nie zobaczył. Me wróciła do kraju, zginęła gdzieś czy przepadła.

On trafił do jakiejś ochronki. Potem

zaopiekował się nim pewien kolejarz, któ­remu pomagał kolportować rewolucyjne pis­mo „Zaria Swobody”. W czasie Rewolucji dostał się na okręt Armii Czerwonej. Od tamtego czasu po dziś z dumą mówi o so­bie: Ja, matros Krasnowo Fłota! Ale na­prawdę liczył sobie wtedy lat zaledwie 13 i był niepozornym pomocnikiem szewca na statku.

W roku 1921 wrócił do kraju. Poszedł na zachód, tam gdzie wsie bogatsze, mniej zniszczone wojną i ludzie zamożniejsi. Szu­kał chleba. Parobkował u różnych gospoda­rzy. Potem wrócił do Staroberezowa, pobu­dował sobie domek, ożenił się. Miał dzieci, ma już wnuki. Został słynnym na pół po­wiatu specjalistą od budowy studni wiej­skich, wybudował ich co najmniej 500.

Mniej więcej w tym samym czasie, gdy jego sąsiad Grzegorz Jankowski organizował koło „Hromady” i przygotowywał lud do re­wolucyjnej walki przeciwko burżuazyjno- -obszarniczemu reżymowi, Dorofiejuk zaczął czytać święte księgi i modlić się. Nie było to modlenie byle jakie, zwyczajne. Z wie­czora bił 500 pokłonów przed świętą ikoną, potem klęczał parę godzin szepcząc modlit­wy, wreszcie drzemał, wciąż na kolanach wsparty o ścianę. Nad ranem znowu 500 pokłonów. I tak całymi latami. Pościł przy tym rygorystycznie. Żywił się prawie wy­łącznie chlebem, solą i wodą.

Dziś nie widać na Dorofiejuku ani śla-

du dawnej ascezy. Potężnie zbudowany, czerstwy, silny, opowiada mi długie historie

o czartach i aniołach. Zwłaszcza o czartach.

To pan naprawdę widział czarta? — pytam.

O, ile razy! — oświadcza. — Wymę­czył mnie on przez tamte lata, wymęczył, skatina. Przyjdzie, bywało, w nocy, chwyci za bary i buch! głową o ścianę. Trzy dni później chodzę oszołomiony. Tylko szum w uszach.

Ale pan go widział, jak mnie teraz, czy tylko czuł go pan przy sobie? — dopy­tuję się.

Widziałem... nieraz widziałem. — Dorofiejuk uczynił znudzony ruch ręką, jak­by chodziło nie o diabła, lecz o rzecz banal­ną, codzienną. — Zwyczajnie: skóra czarna, twarz biała, na głowie różki wystają, nie­duże, gdzieś o, takie — pokazał przytykając do głowy wskazujące palce. — Czasem idę drogą, spojrzę w bok, a on idzie: wysoki, zdrowy, w kapeluszu, z brodą, elegancko ubrany, a spojrzę na nogi — kurze. Było różnych widzeń i różnych cudów w moim życiu.

Jakież to cuda? — nalegam.

Cudów widziałem trzy. — Dorofie­juk przybrał rzeczowy, nieomal sprawo­zdawczy ton. — Pierwszy cud: Stałem kie­dyś w cerkwi, kobieta podchodzi do spo­wiedzi. Batiuszka narzuca jej na głowę płót­no, a ja widzę, że coś jej wystaje. Podcho­

dzę bliżej, patrzę i widzę, że kobieta ta ma... skrzydła orle.

Drugi cud: Stałem kiedyś w cerkwi w Nowoberezowie. Raptem otwarła się z gó­ry kopula cerkwi i wleciało do środka dużo ptaków. Widzę, a u każdego z obecnych w cerkwi siedzi na ramieniu, o tu, z prawej strony, ptaszek. Spojrzałem — i u mnie też, a jakże, siedzi na ramieniu piękny, kolorowy ptaszek.

I trzeci cud: podszedłem jednego razu do ikony Bogorodzicy, a od niej powiało przyjemnymi, ach, jak przyjemnymi perfu­mami.

O, takie to cuda widziałem w swoim życiu. I aniołów też widziałem. I archanio­łów.

Gdzie?

Kiedy byłem w czwartym niebie.

O, ciekawe! Jak pan się tam dostał?

To było tak. Wybierałem z żoną z jamy kartofle. Żona stoi na górze, ja w ja­mie. Pod wiosnę szło, słońce, pamiętam, już przygrzewało. Podałem babie kosz z ziem­niakami i wtedy to się stało... Nadleciał z nieba orzeł, wziął moją duszę i poniósł wysoko, wysoko, do nieba. Ciało moje zo­stało w jamie. Było martwe. Trup. A duszę orzeł zabrał do nieba. Pierwsze niebo, dru­gie niebo... W trzecim niebie wojowie nie­biescy — marynarze Krasnowo Flota strze­gą włodarstwa boskiego. A w czwartym, proszę pana... O, w czwartym niebie — nie

opisać i nie opowiedzieć. Archanioł mnie oprowadzał. A diabeł, wie pan, cały czas szedł za mną z tyłu. Ąż archanioł się od­wrócił i cisnął w niego piorunem. Diabeł — bryk — i poleciał w przepaść... na ziemię. Archanioł podprowadził mnie pod same bramy raju. Bramy raja, tak, proszę pana, było tam napisane. Wyraźnie było na­pisane, rosyjskimi literami. Bramy raja. Pod bramą stał cały pułk archaniołów. Wszyscy mieli srebrne trąby. Na tych trąbach, pa­nie, archanioł będzie trąbił, kiedy nastanie koniec świata. A tu archaniołowie stali so­bie i grali. Cudną niebiańską muzykę. Pięk­ną muzykę. Nie zapomnę tego do śmierci. Grali dla mnie. Ja się, panie, przy tym roz­płakałem. I wtedy orzeł wziął moją duszę i poniósł z powrotem. Trzecie niebo, drugie niebo, pierwsze niebo i znów z góry wi­dzę Staroberezowo i Piaszczaną Górę z ja­mami na kartofle, i moją jamę. Dusza moja weszła w ciało i otworzyłem oczy, a moja baba wrzeszczy na całą nieomal okolicę: „Ach, ty taki, ty owaki, to ja tu worki z ziemniakami ciągam, a on położył się i śpi!” Ot, widzi pan, co znaczy durna baba. A muzyki archaniołów nie zapomnę do śmierci. Bramy raja — tak tam było napisane.

A skąd się tam znaleźli marynarze Czerwonej Floty? — nie wytrzymuję.

Jak to skąd? Przecież to stróże prawdy! W Biblii jest powiedziane: „Poszłę

wojska swoje, by zniszczyć zło i nieprawdę I Bóg posłał żołnierzy Krasnowo Fłota, by niszczyli nieprawdę i zło.

Panie’ — przerywam Dorofiejukowi

przecież żołnierze Czerwonej Armii w Boga nie wierzą!

To nic, panie, że nie wierzą. Nie­ważne. Ważne, żeby prawdę czynili, ot co. Nie słowa ważne, ale czyny. A czyny ich są prawdziwe. I dlatego oni, żołnierze Krasno- wo Fłota, są stróżami tronu niebieskiego i będą obrońcami prawdy podczas Armagie- donu. Tak, panie. To jest w Piśmie świętym powiedziane.

I tak gawędzimy sobie z Józefem Do- rofiejukiem o ziemskich i niebiańskich spra­wach. Więcej o niebiańskich. Ale o ziem­skich też: o ziemskiej działalności Józefa Dorofiejuka jako sołtysa.

Był to rok 1944, tuż po wyzwoleniu. Czasy niebezpieczne i burzliwe. W okolicy grasowały reakcyjne bandy, nowa władza zaczynała dopiero stawiać pierwsze kroki, pleniło się złodziejstwo i pospolity bandy­tyzm. Może to i dziwne, że w tym szczegól­nie trudnym okresie wybrano na gospodarza wsi nie kogo innego, ale właśnie tego sa­motnego mistyka i dziwaka. Chociaż Doro- fiejuk był zaangażowany po same uszy w porządki niebiańskie, orientował się i w ziemskich — dobrze zdawał sobie spra­wę z niebezpieczeństw sołtysowania.

Pomyślałem sobie — opowiada — co,

ja będę się bal?! Marynarz Krasnowo Flota nie może się bać! I zabrałem się do dzieła.

Jednym z pierwszych jego zamierzeń było uporządkowanie pola bitwy za wsią pod lasem, gdzie zginęli żołnierze armii ra­dzieckiej. Planował założenie cmentarza i budowę kapliczki na koszt wsi w tym [miejscu. O mało nie przypłacił tej inicjaty­wy życiem. Tropił grasujących w okolicy złodziei i bandytów, przypłacił to dwoma złamanymi żebrami i pęknięciem czaszki. Ci, którym zagrażał, pobili go okrutnie. Ale nikt nie może powiedzieć, że Dorofiejuk sprawu­jąc swój urząd był złym sołtysem. W duchy wierzył i wierzy, ale nie w takie, które zwalniałyby go z jego ziemskich obowiązków.

Jedna z sąsiadek zapytana o Dorofieju- ka powiedziała:

Dziwny człowiek...

Dlaczego dziwny?

- Bo ja wiem... — zastanawiała się. — Trudno powiedzieć, że nienormalny, a jed­nak czegoś mu... jakby brakuje. Ot, taki przykład. Idzie w niedzielę do cerkwi, za­trzyma się gdzieś w polu na drodze i wy­boje w koleinach zasypuje. Mówi, że fura może się komu wywrócić. Wywrócić się mo­że, ale przecież nie jego — on tam nie jeź­dzi, bo to inna wieś. Co to go właściwie obchodzi? Ech, dziwak...

Istotnie, dziwak. Bo niezwykła to rzecz: nosząc głowę w niebie, nogami chodzić po ziemi.

iotr Batura jest oświecony w tajem­nicy. Niczym Budda — jednym bły­skiem olśnienia poznał tajemnice ży­cia i śmierci, materii i ducha, religii i prawdy — i teraz chodzi po tej na­szej ziemi z czołem anielsko rozjaś­nionym, z sercem niewinnym i prawym, z myślą pogodną i czystą.

Mieszka Piotr Batura w Redutach koło Orli. Piszę: koło Orli, chociaż Orla jest za­ledwie osadą. Ale Orlę zna już cała Polska. Mówiono o niej w radio, pokazywano w te­lewizji, pisano dziesiątki razy w prasie, na­wet w książkach. Bo w Orli mieszka Wa­leczka, dobra, ujmująca kobieta, która jest... znachorką. Nazywają ją również: „babka z Orli", lub po prostu: „znachorka”. Ja jed-

P

nak wolę „Waleczkę”, gdyż najlepiej prze­kazuje to wdzięk i prostotę tej wiejskiej ko­biety.

Między Waleczką-znachorką a resztą świata toczy się nieustająca wojna. Poje­dynek. Świat wytoczył przeciwko niej wszystkie swe potęgi: telewizję, prasę, od­czyty i referaty różnych stowarzyszeń i or­ganizacji. Aparat wiedzy, aparat nauki, wielkie autorytety, mądre książki, szkoła, kościół — wszystko jest przeciwko Walecz- ce. Każdy dziennikarz piszący o Białostoc- czyźnie zaczyna od Wałeczki.

Świat robi wszystko, ażeby zwalczyć Waleczkę.

A co robi Waleczka? Nic. Absolutnie nic. Traktuje świat z dobrodusznym wyrozumie­niem i kobiecym uśmiechem. Z matczyną życzliwością przyjmuje w swej chacie jako pacjentów zwalczających ją działaczy oś­wiatowych, pracowników służby zdrowia, dziennikarzy, milicjantów. Wszystkich.

Dziwny to pojedynek: z jednej strony • świat z cyklotronami, z drugiej Waleczka z kilkoma formułami starej ludowej magii, których nauczyła się od nieżyjącej już mat­ki. I zwycięża w pojedynku Waleczka.

Jak to się dzieje! — spytacie. Sprawa nie jest zabawna —- sprawa jest poważna. W przypadku Wałeczki widać jak na dłoni bezradność świata wobec zjawisk nieszab- . łonowych, wobec tajemnicy.

Bo tak naprawdę to świat nie może

przeciwstawić znachorce nic poza szablo­nową ironią i obelgami. Wystarczy pójść do pacjentów Wałeczki, by się przekonać, że pobyt u niej w jakiś sposób im pomaga. Su­gestia? Działanie mitu znachorki? Zwykle prawa przypadku? Czy może jakieś telepa­tyczne działanie organizmu na organizm?

Nikt tego nie sprawdził. Nikt nie będzie przecież serio prowadził badań nad skutecz­nością leczenia „babki z Orli”. Gdyby nawet ktoś chciał, nie pozwolą na to obowiązujące przepisy i zwyczaje. Świat musi więc prze­grać swój pojedynek z orlańską znachor- ką — i nie ma na to żadnej rady.

Ale jedźmy z Orli do Redut. W tej nie­dużej wiosce mieszkają prostaczki. Tym się różnią od członków wszystkich innych wy­znań, że są zdecydowanie antybiurokratyczni. Nie liczą swych członków, nie prowadzą żadnych rejestrów, żadnych papierów, nie mają żadnych kapłanów, żadnych starszych ani przełożonych, nie zakładają żadnej or­ganizacji, nie ogłaszają żadnego dogmatu. Nic. Zbierają się to w tej, to w tamtej cha­cie, czytają Pismo święte i starają się po­stępować tak, jak Bóg przykazał. Gdy się im to udaje, Pan Bóg w nagrodę zsyła na nich Ducha Świętego. Mówią wtedy różny­mi językami i czynią różne cuda. Języki są tak dziwne i niezwykłe, że dosłownie nikt nie pojmuje nic z tego, co mówią nawiedze­ni. Wiadomo tylko, że jest to mowa proro­cza.

Z cudami prostsza sprawa. Cuda pod­czas zejścia Ducha Świętego są proste i kon­kretne, najczęściej bywają to cudowne uz­drowienia samych nawiedzonych. Rozma­wiałem z wieloma, których nawiedził kie­dyś Duch Święty i którzy zostali przy tym nagle uzdrowieni z różnych dręczących ich chorób. Piszę to całkiem poważnie, bez tak zwanego przymrużenia oka. Tych, którzy nie są skłonni wierzyć mnie ani moim rozmów­com, odsyłam do poważnej i uczonej litera­tury radzieckiej, gdzie opisano szereg przy­padków cudownych uzdrowień podczas tran­sów religijnych w rosyjskich sektach. Tłu­maczy się to niezwykle silnym podnieceniem emocjonalnym nawiedzonych.

Jestem więc w Redutach u Piotra Ba­tury. Przyjemnie tu, pogodnie i uprzejmie. Gospodarz częstuje mnie obiadem, potem rozmawiamy. Proszę Baturę, by opowiedział, jak stał się „wierzącym”. Celowo używam tego słowa, ponieważ tak najczęściej nazy­wają siebie prostaczki. Unikają zresztą pryn­cypialnie wszelkich oficjalnych nazw.

Straszno nazywać siebie, żeby nie zgrzeszyć — powiedziała mi swego czasu jedna z wierzących. — W Ewangelii prze­cież uczniowie Chrystusa nie mają żadnej nazwy. Ja nazywam siebie „wierzącą” i już.

Batura opowiada:

Byłem jeszcze kawalerem. Wie pan, jak to u nas jest zimą; zbiorą się dziew­czyny z całej wsi w czyjejś chacie i zaba­

wiają się żartami, piosenkami, chłopcy do nich przychodzą. Wtedy dziewczyny zbiera­ły się jeszcze z kądzielą. Wierzący zbierali się oddzielnie u siebie. Mówię raz do ko­legi: a chodźmy do tych baptystów (nazy­wają nas tu wszyscy baptystami), zobaczy­my, co oni tam naprawdę robią wieczorami. Poszliśmy. Dziewczyny były niebrzydkie — i poważne, spokojne, nie takie jak te kozy z mira. A wśród nich i ta, co została póź­niej moją żoną. Jeden dziadek — już go nie ma między żywymi — siedział na przypiec­ku i czytał wiersze z Pisma świętego we­dług życzenia — powie ktoś: mnie proszę przeczytać wiersz taki a taki od Jana, i dzia­dek czyta. Potem mówi do nas: „A może i goście chcą, żeby im coś przeczytać?” Po­wiedziałem: „Ja chcę, żeby mi przeczytano”. Dziadek zapytał, co ma przeczytać. „Osiem­dziesiąty trzeci wiersz” — powiedziałem na chybił trafił. Dziadek przeczytał, pamiętam, co przeczytał. Tam było napisane: „Ty je­steś zbłąkaną owcą, ale ja cię ocalę i wy­prowadzę na drogę prawdy”. Pamiętam to.

Wyszliśmy i mówimy: no widzisz, nic tu złego nie ma. Nic złego. A może oni, zastanawiamy się z kolegą, może tylko przy nas są tacy. Przyjdziemy innym razem znie- • naćka. I tak zaczęliśmy chodzić. Po miesiącu powiedziałem do kolegi: „Ty, jak sobie chcesz, ale mnie się to podoba, ja będę do nich chodził”. Odpowiedział mi na to, że i je­mu się podoba.

To było jesienią, a gdzieś około Trzech Króli poszliśmy obaj do Grabowa prosić, że­by Bóg ochrzcił nas Duchem Świętym.

Czy mógłby pan opowiedzieć dokład­nie — zapytałem — co pan czuł, gdy na pa­na Duch Święty zstępował?

Pytanie poruszyło Piotra Baturę — po­prawił się w krześle, twarz rozjaśniła mu się uśmiechem, oczy — odblaskiem szczę­ścia. Zaśmiał się do mnie życzliwie, jak do dziecka.

Oj, to jest naprawdę... To tak piękne, tak wspaniałe, że dokładnie to nikt panu tego nie opowie... Opowiedzieć się nie da. Ale trochę powiedzieć mogę... Widziałem — wyjaśnia dalej — ogień spadający z nieba. Strzałę ognistą, ot, takiej mniej więcej dłu­gości —1 pokazał rozpiętością ramion. — Tyl­ko tknęła mnie ta strzała i rozpaliło się we mnie wszystko, rozgorzało się, nu, takaja bła- hodat’, że po prostu słów brak. I odczułem, że Duch Święty jest we mnie i zacząłem mówić w nie znanej mi mowie. I nikt z ze­branych mnie nie rozumiał...

Była druga połowa nocy w środku zi­my, Piotr i jego przyjaciele wracali zawia­ną, mroźną drogą do Redut. Piotr był oświe­cony. Zatrzymał towarzyszy swej duchowej przygody przed ośnieżoną polną gruszą i rzekł: „Zatrzymajcie się! Spójrzcie na tę gruszę, jak ona śpiewa”.

Oczywiście — tłumaczy mi — gru-

sza nie śpiewała. Ale u mnie w sercu była taka radość, że cały świat dla mnie śpiewa!.

Szedł Piotr do domu po zupełnie no­wym, śpiewającym świecie. Świat ten pozo­stał w nim aż do dziś. Żyje Batura świado­mością jedni ze wszystkim i ze wszystkimi. Kocha ludzi niezależnie od ich poglą­dów i religii. Oczywiście, najbardziej kocha swych braci w wierze, ale i innych też. Trudno go nazwać sekciarzem. Sekciarze są fanatyczni i nie tolerują tych, którzy nie uznają ich wiary.

U Batury wszystko inaczej.

Mówią różni — tłumaczy mi — że Boga nie ma. Ja się im nie dziwię. Bo skąd mogą wiedzieć, że on jest, skoro go nie po­znali. A ja go poznałem i dlatego wiem.

Żyje zanurzywszy się w „tajemnicy”, czyli, jak my byśmy powiedzieli, w irracjo­nalnej sferze świadomości. W przeciwień­stwie do nas, którzy ufamy tylko spraw­dzalnemu poznaniu, wolimy chodzić po tym skrawku świata, który znamy i dotykamy, za to chodzić pewnie, bezpiecznie, z dala od tajemnicy i niespodzianek, więc w przeci­wieństwie do nas Batura ufnie zawarł pakt z Nieznanym, z tajemnicą. Tajemnica nie stała się dlań przez to zrozumiała, nie prze­stała być tajemnicą. O spotkaniu z Duchem Świętym nie potrafi Batura powiedzieć nic sensownego. Ale zrezygnowawszy z sensu, z rozsądku, osiągnął szczyty uczucia, zyskał poczucie łączności z Absolutem.

Tym samym jednak Batura wyłączył się ze świata. Poczucie łączności z tajemnica jest pułapką, w której gubi się to, co sta­nowi o ludzkiej treści naszego istnienia: nasz udział w świecie, który się zmienia, który się staje historią. Historia jest tym, co po­rządkuje nasz świat, historia oparta na ra­chubie okresów, epok, stuleci; na oś czasu, jak na rożen, nakładamy zdarzenia, widzi­my, co po czym, co z czego wynika, zysku­jemy obraz ładu i porządku, odnajdujemy w nim swoje miejsce. Batura nie zna histo­rii i nie zna porządku czasu, jego porządek jest porządkiem wieczności, porządkiem roz­mieszczonym na płaszczyźnie pozaczasowej; dla historii, dla tworzącego historię społe­czeństwa jest on bezpowrotnie stracony, bo jego szczęście jest naprawdę szczęściem „nie z tego świata”.

U DZIADKA JAKUBA

B_ ziadek Jakub nie był ani prorokiem, ani jasnowidzem, nie należał do żadnej sekty ani partii. Niezbyt po­bożny, ale i nie bogoburczy, w mia­rę pogodny, nie stroniący od kielisz- ———1 ka, wesela — jednym słowem, zwy­czajny.

Zauważyłem dawno, że dziadek Jakub jest człowiekiem naprawdę szczęśliwym. Za­stanawiało mnie to tym bardziej, że powo­dów do szczęścia miał, zdawałoby się, nie­wiele. Zmarła mu najpierw żona, zostawia­jąc go z dwojgiem małych dzieci, potem z kolei dzieci opuściły starego, uciekając do miasta. Na lekki chleb, jak się wtedy mó­wiło. Doskwierały mu różne bóle, łamania

i kłucia, pracować musiał za pięciu. Żył pra­wie w nędzy. A jednak był szczęśliwy.

Stanowiło to dla mnie zagadkę, jak mo­że być szczęśliwy człowiek, który do nicze­go w życiu nie dąży. Byłem przekonany, że dziadek Jakub nie dąży do niczego, o nic się nie stara. Bo trudno przecież nazwać dą­żeniem do czegoś troskę o to, by deszcz nie zmoczył zboża na polu, by Krasula nie po­dusiła owieczek, które w nocy wyłażą ze swego stanowiska, by wrony nie wydzioba­ły grochu zasianego pod lasem. Żył z dnia na dzień bez planów, bez zamierzeń. Prymi­tywna, nieludzka wegetacja!

Mieszka Jakub nie tyle we wsi, co za wsią, w chutorze pod samym lasem. Z pół­tora kilometra drogi od wsi. Ta niewielka odległość miała duże znaczenie dla dziadka Jakuba. Chroniła jego spokój i ład wów­czas, gdy wieś żyła w niepokoju i bezładzie. On zaś pędził żywot na uboczu, zupełnie własny, we własnym świecie, starym, jak stary chłopski stan.

Gdyby mnie spytano, co jest najbar­dziej charakterystyczne dla dziadka Jaku­ba, rzekłbym, iż to, że nigdy się nie spie­szył. Owszem, zdarzało się dziadkowi przy­spieszyć kroku, czy nawet podbiec, gdy wi­dział na przykład, że krowy wlazły w zboże i trzeba je szybko stamtąd wypędzić. Ale wiemy, że me o to tu chodzi. Chodzi o to, że dziadek ni«3 znał pospiechu samego życia, nerwowości i stresów, jakie wyzwala.

Pospiech jest wynalazkiem miast. Z wielkich miast rozprzestrzenia się on na cały świat. W wielkich miastach spieszymy się zawsze i wszędzie, z byle powodu: do pracy, do kina, do teatru, do fryzjera, do sklepu — wszędzie trzeba się spieszyć, by dotrzymać kroku...

A dziadek Jakub nigdzie się nie spie­szy. „Paspieszysz, ludiej nasmieszysz” — wy­jaśnia filozoficznie. Dziadek nie cierpi po­spiechu, nie lubił swojej córki Ninki, ponie­waż tej zawsze gdzieś było spieszno.

Kiedyś, gdy dziadek Jakub był, jak sam powiada, prawdziwym gospodarzem, wszyst­ko, co robił — w polu czy w zagrodzie — było kunsztem estetyki, czystym artyzmem. Snopy na polu były równiutkie i czyściut­kie, ustawione w rządek, jak panienki do tańca, mocno powrósłem związane. Gdy po­łożył je na furę, by wieźć do stodoły, fura wyglądała zgrabnie i równo, niczym pude­łeczko, w którym przed wojną sprzedawano landrynki. Zawiózłszy zboże do stodoły, Ja­kub układał je starannie z wielkim znaw­stwem sztuki układania wiązanej słomy. Po­tem ubijał ścianę snopów ciężką płaską kło­dą, obrzynał końce słomy ostrzem od siecz­karni, a następnie wyskubywał palcami po­jedyncze słomki, co psuły gładkość słomia­nej powierzchni. Powstawała elegancka ścia­na słomy od ziemi aż po strop — od dołu zupełnie równa, w górze pod stropem za­okrąglająca się lekko, owalnie. Dzieło sztuki!

I tak całe życie Jakuba było albo sztu­ką, albo uroczystością. Później przyszły inne czasy. Wprowadzono nowe narzędzia pracy: młocarnie, żniwiarki, traktory. Jakub się nie poddawał. Nawet wtedy, gdy już sprowadzo­no na jego chutor żniwiarkę, Jakub zostawił sobie działkę, na którą wychodził z sierpem, i żął jak za czasów swojej młodości. Zboże młócił nie za śpicsznie, całą zimę, każdego dnia musiał sobie wyjść do stodoły i poma­chać cepem dla rozgrzewki.

Byłoby nieprawdą, gdybyśmy powie­dzieli, że czynił to tylko z przyzwyczajenia. Sierp był dla niego nie tylko narzędziem pracy. Był także symbolem wyboru takiego życia, jakie sobie upodobał. Uroczystego, podniesionego do godności sztuki. Tylko przy użyciu starych narzędzi można pracę w polu traktować jako sztukę, jako artyzm. Nowe narzędzia to jedynie praca. A Jakub nie lu­bił pracy jako pracy. Praca dla niego była zawsze również sztuką. I życie jego było sztuką, kontemplacją każdej estetycznie związanej garści słomy...

Mało kto wie, że czas na chutorze Ja­kuba płynie inaczej aniżeli w każdym innym miejscu. Zastanawiałem się niejednokrotnie, czy na chutorze Jakuba w ogóle można mó­wić o czymś takim jak czas. Ot, chociażby i teraz. Jest ciepły wieczór wiosenny. Dzia­dek Jakub siedzi na progu chaty, ja na zy­dlu obok niego.

Ciepły wieczór — mówi Jakub, wy­

trząsając z kieszeni resztki zmieszanej z ku­rzem machorki.

Ciepły — zgadzam się z Jakubem.

I więcej nic nie mówimy. Siedzimy i wsłuchujemy się w odgłosy ciepłej wio­sennej nocy. Za ogrodem Jakuba ciągnie się błoto, za błotem las. Nad lasem księżyc. W błocie żaby. Ich rechotanie odbija się od ciepłej ściany lasu i napełnia powietrze gę­stym, zbitym, wibrującym szumem. Od re­chotania trzęsie się księżyc, migocą gwiazdy, pękają chmury, kołysze się Jakubowa chata. Rechotanie wypełnia uszy, ogarnia mózg, podchodzi pod serce i wszystko — chata, księżyc, błoto i my z Jakubem stajemy się częścią rozrechotanej wiosennej nocy.

Czas przestaje istnieć. Miałem cztery Ja­ta, może pięć, gdy po raz pierwszy usłysza­łem ten rechot. Pachniało wiosną i błotem i dziadek Jakub, jak dziś, siedział na progu swej chaty. Wszystko było jak dziś. I nic tu się zmienić nie może. Każda zmiana spowo­dowałaby niechybny „koniec świata”.

Siedzi więc dziadek Jakub na progu swej chaty jak niegdyś. Głowa srebrzy mu się w księżycowej poświacie, twarz przeora­na latami, nieokreślonego koloru łatana ko­szula. Sękata, siekierą ciosana ściana chaty i pochylony płot z garnkiem do góry dnem nadzianym na kołek, i to podwórze z pozor­nym bałaganem — wszystko jest harmonią. Częścią tej harmonii jest dusza Jakuba —

archaiczna, zrośnięta z tym podwórzem jak grzyb z leśną glebą.

Jakub nie posiada przyszłości, to fakt. Nawet gdy był młodszy, nie miała dla niego znaczenia. Nie marzył o niej, nie spieszył się do niej. Liczyła się za to pełna i bogata teraźniejszość. Tak pełna i tak bogata, żs równała się wieczności. Jakub nigdy nie istniał w czasie, istniał w wieczności. Każdy jego ruch, każdy gest wykraczał daleko poza granice czasowej doczesności. Czy to siadał za stół, czy brał się za robotę, czy organi­zował sobie świąteczny odpoczynek — do wszystkiego zabierał się z godnością, poboż­ną powagą, ceremonialną obrzędowością. Ta obrzędowość, ceremonialność i powaga na­dawały wszystkim jego czynnościom wymiar ponadczasowy.

Siedzimy więc wiosennym wieczorem na progu Jakubowej chaty. Nie w czasie trwamy, ale w wieczności. Zapach pól, żabi rechot nie znają rachuby lat, są zawsze ta­kie same, niezmienne. I te oto spotkania z dzieciństwa, młodości i dzisiejsze — wpi­sane w ten ponadczasowy rechot — cudem spotykają się ze sobą, są jedną teraźniejszo­ścią i nie sposób uwierzyć, że były przery­wane hukiem motorów, wybuchami bomb, startem kosmicznych rakiet i długim poto­kiem gadaniny. Ze między kolejnymi odwie­dzinami u dziadka Jakuba upływał czas. Upływały lata. Dziesiątki lat...

Dziadek Jakub pracował, jak mógł i ile

mógł, dopóki mu sił starczało. Był sam jak patyk w chutorze pod lasem, a jednak nie rzucał gospodarstwa, nie przenosił się do miasta, co doradzały mu często dzieci i są­siedni-. Opłacał podatki i spełniał w miarę sił swe powinności wobec władz. Gdy nie był w stanie, pisał podania o umorzenie, jeź­dził do gminy i nawet do powiatu, dochodził swego.

Po co wam te kłopoty — irytowała się córka — po cholerę? Podatki płacić? Po co te podania? I tak od was nic tu nie wezmą.

Starego denerwowała taka rozmowa. Lubił porządek. Był zawsze lojalny wobec władzy. Gdy już zupełnie sił nie starczyło, przekazał gospodarstwo państwu. Otrzymuje w zamian rentę.

Wy chyba, ojciec, nie moglibyście żyć bez roboty — mówił kiedyś Jakubowi zięć. — Umarlibyście z nudów — ironizo­wał. -¡g Rządzicie się tak, żeby mieć więcej roboty. Przelewacie z pustego w próżne i nic więcej.

Otóż nieprawda. Jakub nie szukał ro­boty. Robił to, co trzeba. Obecnie nic nie robi. Od czasu kiedy pozbył się gospodar­stwa, wszystko na jego podwórku zastygło w bezruchu. Pług i brony leżą porozrzucane koło stodoły, jak były zostawione po ostat­niej pracy w polu. W stodole od dwóch lat nie zamiatane klepisko, dziury w dachu z roku na rok większe. — Jakub podstawia

coraz to nowe ceberki, ale dziur nie lata. W piecu wykruszyły się cegły, dymi niemi­łosiernie — nowego Jakub nie buduje.

Wstydzilibyście się lenić do tego stopnia — przygania podczas odwiedzin córka. — Palcem nie ruszycie, choć wam na nos kapie.

Jakub na to nawet nie wzruszy ramio­nami.

Bo Jakub nie dopuścił czasu do zagrody. Istnieje nadal w wieczności. Ma teraz wiecz­ną niedzielę, wieczne świętowanie. Wiecz­ność ma to do siebie, że wszystkie jej mo­menty są równoważne, identyczne, tak że właściwie nie są momentami, ale jedynie ciągłym trwaniem bez przeszłości i przy­szłości. Świat Jakuba jest trwaniem i nie ma w nim momentu, w którym miałoby się za­cząć porządkowanie, sprzątanie, naprawia­nie. Gdy był gospodarzem, robił to, ale tyl­ko wtedy, gdy był czas naprawiania, porząd­kowania, dany w wiecznym kołowrocie do­rocznego cyklu gospodarskich spraw. Obec­nie nie ma tego cyklu. Jest odpoczynek.

Wszystko na podwórku Jakuba pozosta­ło więc takie, jakie było w dniu stworzenia. Nic tu nie wolno zmieniać. Każda zmiana spowodowałaby chaos w kosmosie. Spowo­dowałaby koniec świata. Dziadkowi Jaku­bowi żyjącemu za błotami, półtora kilome­tra od wioski, udało się uchronić od wszel­kich zmian. Uchronić się od czasu i historii.

PROROCY

iak Marczuk był przerażony: w pa­rafii cud gonił cud, przybywało na­wiedzonych, proroków, apostołów. Ludzie przestawali czcić starych H świętych pańskich, zarzucili stare ——J modlitwy, bezcześcili kapłanów pra­wowiernej cerkwi. Wiara ojców poddana została wielkiej próbie. Przekonany o epo- kowości zdarzeń diak spisywał kronikę swo­ich dni, ostatnich dni przed sądem ostatecz­nym, dni Apokalipsy. Kronice tej nadal ty­tuł „Nieobjasnimyj psichoz”, czyli Niewy­tłumaczony obłęd... Pisał:

21 października 1929 roku do wsi Cie- luszki bielskiego powiatu, białostockiego wo­jewództwa, przybyły dwie kobiety: Ksienia

Kostecka ł druga, której nazwiska ani imie­nia nie znam, ze wsi Grzybowszczyzna, so­kolskiego powiatu — i zaczęły zbierać ofiary na kupno płaszczanicy 1 dla kryńskiej cerkwi w grodzieńskim powiecie. Opowiadały one, że we wsi Grzybowszczyźnie żyje biblijny prorok Eliasz, który onego czasu wzięty był żywcem do nieba, a obecnie powrócił z nie­ba, by przygotować naród do wtórnego przyjścia Chrystusa; że wybudował on świą­tynię, prorokuje i czyni cuda.

Na drugi dzień kilku mężczyzn i kilka kobiet z naszej wsi wyjechało do Grzybow- szczyzny. Wróciwszy stamtąd, opowiedzieli wszystkim, że Eliasz jest świętym proro­kiem. Od tego czasu sława jego zaczęła się rozpowszechniać bardzo szybko.

Codziennie w przeciągu 1930 roku ty­siące ludzi szło pokłonić się prorokowi i nie­śli mu, co kto mógł.

W 1931 roku na Trzech Króli przybył z Niezbodki - do wsi Ciełuszki Joan Bogo- słow wraz ze swymi wielbicielami i zatrzy­mał się w pewnej chacie. Zebrało się tam około stu osób. Modlili się całą noc. Czytali akafisty3, w dzień celebrowali nabożeństwo bez kapłana, spowiadali się, przyjmowali Komunię świętą, przygotowywali się do po­

wtórnego przyjścia Chrystusa i sądu ostate­cznego. Pod wieczór chodzili po wsi, błogo­sławili wszystkich i chrzcili. Wybrali ze swe­go grona Matkę Boską.

W drugim dniu święta Trzech Króli ze śpiewem poszli do wsi Kaniuki. Mieszkańcy Kaniuk przyjęli ich wrogo: powybijali okna w domu, w którym oni się zatrzymali, a Matkę Boską, Bogosłowa i kilku jeszcze sekciarzy tak zbili, że ledwo uszli z życiem, uciekając do Ciełuszek i Soc.

Po tym pogromie Bogosłow oświadczył, iż sąd ostateczny odbędzie się w Grzybow- szczyźnie. Do Grzybowszczyzny pojechało 12. fur z naszej wsi i 4 fury ze wsi sąsiednich. Po drodze wszyscy zajechali do Bogosłowa do miasteczka Niezbodki. Płakali i modlili się tam całą noc. Rano Bogosłow oświadczył, iż nie wolno jechać na sąd ostateczny z pie­niędzmi i dokumentami, trzeba je zostawić u niego w domu. Gdy po zakończeniu sądu ostatecznego ludzie powrócili z Grzybow­szczyzny do miasteczka Niezbodki, dowie­dzieli się, że pieniądze ich poszły sobie sa­me na Atos *.

Powróciwszy do domu, jeden z miesz­kańców naszej wsi, Włodzimierz Andrzejuk, rankiem wszczął krzyk w swojej stodole, iż rozmawiał z nim Bóg z wiszącej w stodole ikony. Na ten krzyk zlecieli się ludzie z ca­łej wsi. Ujrzeli, że Andrzejuk trzyma w rę­

kach ikonę i rozkazuje jej wrócić na to miej­sce, gdzie przedtem wisiała. Zaczął ją pod­rzucać: ikona trzy razy spadła na klepisko obliczem w dół. Takie układanie się ikony zostało wyjaśnione tym, iż wśród obecnych jest wielu niewierzących i antychrystów. Płacz i krzyki w stodole trwały od rana do trzeciej godziny po południu. Jedni krzycze­li: „Ściskajcie mocniej ręce i nogi, żeby nie wstąpił w was szatan! Płaczcie i módlcie się, albowiem odbywa się wtórne przyjście Chrystusa!” Jeden z grzybowców, powołując się na Pismo święte, twierdził, iż zstąpił na niego Duch Święty i że musi on iść i głosić słowo Boże w różnych wsiach. Wiadomość

o cudach w Ciełuszkach rozeszła się szybko po okolicy.

6 lutego ze wsi Kotły pieszo i furami przybyło do naszej wsi około 30 osób z iko­nami w rękach oraz około 20 osób z innych wsi parafii Rajsk, Ryboły i Trześcianki. Z nadejściem nocy zaczęli modlić się w jed­nym domu. Młodzież, która nie wierzy w cu­da grzybowców, uzbroiła się, w co się dało. Przez wybite okno bosakiem stłuczono lam­pę. Modlący się wszczęli okropny wrzask, ale modlić się nie zaprzestali. Po tym pierw­szym pogromie pielgrzymki do naszej wsi nie tylko nie zmniejszyły się, ale jeszcze się wzmogły.

Aby jeszcze szerzej rozpowszechnić sła­wę proroka Ilji, latem 1931 roku Bogosłow zorganizował pielgrzymki do Wilna i Pocza-

jowa *. Pielgrzymki do Poczajowa organizo­wano kilkakrotnie. Kupowano tam ikony i niesiono na rękach, śpiewając pieśni ze śpiewnika ułożonego niedawno przez aposto­ła Pawła Bielskiego. Po tych pielgrzymkach w naszej wsi zjawiło się wielu pielgrzymów z Wołynia.

Obecnie sekciarze codziennie zbierają się w swym kowczegu jak nazywają swój dom modlitwy. Rano odprawiają obiednięs, a całą noc czytają akafisty i śpiewają reli­gijne pieśni ułożone przez apostoła Pawła Bielskiego, mieszkańca wsi Pieńki w biało­stockim powiecie. Praktykują długie posty

i składają przyrzeczenia nie zadawać się ze swoimi żonami. Trudno mi powiedzieć, czy to bezsenne noce, czy długie posty dopro­wadziły niektórych do tego szaleństwa.

Większość sekciarzy uważa siebie za pro­roków i ludzi widujących duchy. Na przy­kład Stefan Charytoniuk, mieszkaniec wsi Ciełuszki, twierdzi, że widział Boga i roz­mawiał z Nim. Pewnego dnia zobaczył na żonie diabła i chcąc go zabić, rozbił koło­wrotek na drobne kawałki. Drugi mieszka­niec tejże wsi, Serafion Antoniuk, uważa, iż jest aniołem. Tak na przykład 1 grudnia 1932 roku rozebrał się do naga, w silny mróz wskoczył do Narwi i wzburzył wodę,

jak onego czasu anioł w Siloamie. Gdy zmarł Bogosfow, mieszkańcy miasteczka Niezbod- ki rozeszli się za zbiórką ofiar na pomnik. Kupiono pomnik za ponad 200 złotych z na­pisem: „Plotiju usnul jako miortw, Cariu...” 1 Enoch natomiast ukradł u proroka Ilji oko­ło półtora puda złotej monety i uszedł nie wiadomo gdzie. Ale dla proroka była to ta­ka drobnostka, że go nawet nie poszukiwał.

Liczba sekciarzy w naszej puchłowskiej parafii stale się zwiększa. Dyscyplina u nich żelazna, stąd wniosek, że organizacja silna. W bielskim powiecie jest ich około tysiąca, a sympatyków — kilka tysięcy. Dopóki było ich w puchłowskiej parafii kilku, bali się zadzierać z prawosławnymi, ale kiedy się rozmnożyli do dwustu osób, po ich stronie stanął starosta cerkiewny i cała cerkiewna służba. (...) Osiągnąwszy to, sekciarze po­stanowili wypędzić z cerkwi kapłana i sami odprawiać nabożeństwa. Nie ma ani jednego święta, ani jednej niedzieli, żeby nie urzą­dzili w cerkwi jakiejś burdy. Tak na przy­kład 31 marca pięciu sekciarzy przyszło do spowiedzi. Olga Dawidziuk podeszła do kapłana, a kiedy on położył jej na głowę japietrachil | powiedziała, iż nie jest go­dzien jej spowiadać, że to ona jego spowia­

dać powinna. Ojciec Leonid strasznie się zdenerwował, a wówczas podeszło do niego czterech sekciarzy i wszczęli sprzeczkę. O. Leonid zmuszony był opuścić cerkiew, w cerkwi wytworzył się harmider. Sekcia- rze bili pokłony i śpiewali: Razumiejtie, ja- zycy, i pokoriajtiesia...1 Psalmista Marczuk również zmuszony był przerwać czytanie dziewiątego czasu2. Po piętnastu minutach troje sekciarzy poszło do domu, a dwoje było w spowiedzi i przyjęło świętą komunię.

Na Zwiastowanie w czasie śpiewania Archangielskoj glas * Mikołaj Jakowczuk krzyknął na całą cerkiew: Chrystos woskre- sie, sekciarze odpowiedzieli: Woistinu wo- skresie4. Inni im powiedzieli: „Przecież wy nie wierzycie, że Chrystus zmartwychwstał”. „Tak — odpowiedzieli sekciarze —* zmar­twychwstał nie Chrystus, ale nasza praw­da i władza w parafii”. Takie oświadczenie wywołało duże wzburzenie i niezadowolenie wśród modlących się prawosławnych (...).

Na Zielone Świątki, w nasze parafialne

święto, po utreni*, gdy kapłan wyszedł mod­lić się przed ołtarzem, Jan Daniluk krzyk­nął na całą cerkiew: „Chrystos woskresie! Kto pali papierosy i słucha radia, ten an­tychryst”. Było to powiedziane pod adre­sem kapłana, ponieważ on pali papierosy

i posiada radio. O. Leonid prosił, aby wy­prowadzić wariata z cerkwi. Popieczytiel - Awsienty Ostapczuk wykręcił mu do tyłu ręce i wypchnął z cerkwi. Na dworze sek- ciarze mówili: „Pędźcie popów, wystarczy ogłupiania ludzi”.

11 czerwca, w niedzielę, z samego rana, widać było, że sekciarze planują jakiś skan­dal w cerkwi, ponieważ bili pokłony z taką siłą, że drżała podłoga, zaś Olga Daniluk wrzeszczała przez całe nabożeństwo. Po na­bożeństwie sekciarze przyczepili się do kap­łana, że jakoby czytając akafist opuścił jakiś ikos3 czy modlitwę. Kapłan odpowiedział, iż nie życzy sobie rozmawiać z durniami. Wtedy sekciarze otworzyli akafist ułożony przez Pawła Bielskiego i chcieli czytać sa­mi, bez kapłana. Z trudem udało się wypro­wadzić ich z carkwi. Odchodząc do domu grozili, że ostrzygą księdzu włosy.

Nie ma czasu i możliwości opisać wszystkiego, co się u nas dzieje. Nie ma u nas przewodnika, nie ma prawdziwej nau­

ki Słowa Bożego. Wszystko zachwiało się

i upadło, ze wszystkich stron rozpacz i bie­da, jeśli dalej tak pójdzie, to tylko Bóg wie, co z nami będzie...

CAR MIKOŁAJ

erkiew w Puchłach gościła nie tylko aniołów niebieskich, lecz i słynnych dostojników ziemskich. W roku 1932, piętnaście lat po abdykacji, czternaście po... śmierci, zawitał tu­taj wszechrosyjski imperator: Mi­kołaj II Aleksandrowicz.

W święta Bożego Narodzenia — pisze diak Marczuk w swojej kronice — rozeszły się wieści, że do cerkwi naszej przyjeżdża car Mikołaj II z carową. I rzeczywiście, 27 grudnia (starego stylu) trójką koni przy­jechał do wsi Ciełuszki nieznany mężczyzna z kobietą, zaś 28 grudnia, w niedzielę, zawitał do cerkwi w Puchłach. Ciekawskich z różnych stron zebrało się tylu, że ich na­

c

sza obszerna świątynia ledwo zmieściła. Wszedłszy do cerkwi car z carową przeżeg­nali się po katolicku. Całe nabożeństwo ca­rowa, otoczona swymi wielbicielami i wiel­bicielkami, przeklęczała na podesłanych jej chustach. Po utreni car zanucił jakąś pieśń, którą sam ułożył, wielbiciele i wielbicielki podchwycili. Po óbiedni, gdy wychodzili z cerkwi, ktoś podał komendę „baćzńość”. W tłumie niektórzy salutowali, niektórzy gwizdali!

Car Mikołaj przybył w te strony pod koniec lat dwudziestych, ale skąd — nie wiadomo: mówiono, że z głębi byłego ro­syjskiego imperium, podobno aż z Man­dżurii. Wieść niosła, iż nie zginął podczas rewolucji, ukrywał się przed władzą radziec­ką i wreszcie wyemigrował do Polski. Osied­lił się car we wsi Wojszki nad Narwią, w domu Bonifaciuków.

I przybycie cara z carycą, i pochodze­nie, i zachowanie się były niezwykle tajem­nicze. Szczupły, wąsaty car był katolikiem, rozmawiał po polsku, ale też doskonale znał rosyjski i starosłowiański i chętnie śpiewał prawosławne pieśni religijne. Ona, wyższa od niego, bardzo energiczna, znała niemiec­ki, ludzie mówili, że jest Niemką.

Przebywał z nimi czasem jeszcze jeden osobnik, może najbardziej zagadkowy. Li­czył lat nie więcej niż trzydzieści, był bar­dzo wysokiego wzrostu, z długimi włosami

i czarną brodą, ubrany na czarno. Przywęd­rował do Bonifaciuków z wielkim sękatym kosturem z dalekich, nikomu nie znanych dróg. „Ja stronnik"', powiedział gospoda­rzom. Na przywitanie rzucił się w ramiona cara i carowej. Całowali się ze łzami w oczach, po czym cała trójka zamknęła się w pokoju, noc spędzając na rozmowie. Prze­straszony, ale i zaciekawiony Bonifaciuk próbował podsłuchiwać: słyszał, że wszyscy troje płakali często i serdecznie, ale o czym rozmawiali, nie dosłyszał.

Wkrótce okazało się, że car jest osobą wszechstronnie utalentowaną. Najpierw za­jął się robotą prostą i praktyczną, chociaż cesarskich rąk niegodną: szył chłopom buty. Chłopi wzruszeni nędzą cara, pośpieszyli na­wet z darami i pomocą, wiadomo, wróci na tron — nie zapomni. Wtedy car zaczął ukła­dać wiersze i hymny religijne dla swego pra­wosławnego ludu, katolikom pięknie odma­lował kościół w Tryczówce. Malował także obrazy, głównie ikony z napisem w języku polskim: „Bolesne serce Pana Jezusa”.

Caryca sprzedawała je na odpustach.

Pełnym blaskiem zalśniła jego sława dopiero w latach trzydziestych, kiedy do­łączył do ruchu proroka Ilji, organizując wokół siebie własne grono wyznawców, swoiste odgałęzienie sekty grzybowskiej, grupę tzw. „nikołajowców”. Rozjeżdżał troj-

koj loszadiej, bywał na ucztach, które wy­dawali na jego cześć miejscowi chłopi, brał udział w nabożeństwach odprawianych przez wielbicieli. Dla władz miał nazwisko Józef Bachliński, dla ludu był Mikołajem II. Po­byt cara w Puchłach skończył się tym, iż pewnego ranka, jak pisze Marczuk, „sołtys

i kilka osób oświadczyli carowi, iż ma nie­zwłocznie opuścić Puchły, a jeżeli spróbuje tu wrócić, zostanie wrzucony do rzeki pod lód”.

W końcu lat trzydziestych Bachliński przeniósł się za Grodno i tam żywota do­konał, Bachlińska zaś wróciła do Wojszek, przebywała tam do roku 1944, po czym wy­jechała wraz z ustępującym okupantem.

Diak Marczuk stwierdził z melancholią, iż mimo niepowodzenia carskiej misji w pa­rafii Puchły „wiara w to, że car Mikołaj żyje i będzie jeszcze panował, trzyma się mocno sekciarzy, wierzą też, że za jego pa­nowania będą piastować wysokie stanowi­ska państwowe i otrzymają bogate nadania ziemi”.

Ale czy to nadzieja na otrzymanie bez­płatnej ziemi i ministerialnych stanowisk była głównym podłożem wiary nikołajow- ców? Nie sądzę. Chłopi darzą na ogół sen­tymentem królów i cesarzy, jest w nich bo­wiem zawsze coś z legendy i coś z postawy ojca-gospodarza. Zwłaszcza wtedy chętnie wspominają „dobre carskie czasy”, gdy oni — carowie — odejdą w bezpowrotną

przeszłość. Zapominają ludzie o tym, że wcale nie mieli więcej ziemi, krów, pienię­dzy, że żyli biedniej, pracowali ciężej.

Car-batiuszka był symbolem chłopskie­go patriarchalizmu i gwarantem jego trwa­łości. Świat chłopskiego życia był poza hi­storią, wszystko, z czym miał tu człowiek do czynienia, było w jego pojęciu dane na początku świata i nie mogło ulec zmianie do jego końca, Stare zwyczaje, obrzędy, mity i legendy, sposoby gospodarowania i wypo­czynku, ład społeczny i porządek kosmosu — wszystko to było w rozumieniu chłopów sta­re jak świat. Ubogo było i nędznie, to fakt. Ale za to pewnie. Chłop robił swoje, pan — swoje, pop — swoje; każdy żył, pracował, bawił się i umierał tak, jak nakazywał jego stan, obyczaj i mądrość ojców. W micie, le­gendzie i prymitywnej wiedzy o świecie za­warte były wyjaśnienia i uzasadnienia wszystkiego, co mogło się wydarzyć.

Z odejściem cara na oczach ludzkich zaczęły się dziać rzeczy, które nie mieściły się w niezmiennym chłopskim schemacie. Czas niósł brzemienne w skutki wydarzenia, nie mające swych pierwowzorów w ludo­wych mitach: wojna, rewolucja, głód, utra­ta wiary ojców, nihilizm młodzieży, upadek starych obyczajów i obrzędów, zatracenie się całego tradycyjnego kształtu życia chłop­skiego. Chaos. Chaos jest nie do zniesienia na dłuższą metę. Należy go uporządkować, zdarzenia ułożyć w szeregi, powiązać nicią

zależności i poszukać swego miejsca w tym porządku. Wydarzenia, które następują, mają swą chronologię, swój kierunek, układają się w łańcuch przyczyn i skutków, są hi­storią.

Słowo „historia” raz po raz trafia „pod I strzechy”, jego treść nie jest już tak obca, jak kilkadziesiąt lat temu. Ludzie bacznie rozglądają się dokoła, uważnie szukają osób, które mogłyby być heroldami historii.

O historii prawi chłopom zgromadzo­nym w Bonifaciukowej chacie nowo obja­wiony car — Bachliński. Nie ukrywa, że on sam też jest historią. Jest tym, wokół które­go porządkują się zdarzenia. Obcując z nim, obcowało się z historią. Dotykając jego za­błoconych „szat”, dotykało się historii. Kto słuchał Bachlińskiego, nie był już zagubioną w chaosie świata drobinką, ale człowiekiem, który dotyka historii w jej konkretnym, wi­domym kształcie.

Wkrótce czterdzieści kilometrów dalej pojawił się w Ostrowiu kolo Grzybowsz- czyzny drugi car Mikołaj. Też był włóczę­gą z szerokiego świata, ale nazywał się... Mi­kołaj Regis! Carskie imię oraz nazwisko ko­jarzące się jakoś z królewskością, tajem­nicze pochodzenie, znajomość świata i lu­dzi, to wystarczyło, aby powstała legenda.. Nie przeszkadzało zwolennikom nawet to, że Regis był człowiekiem starym i... wiecz­nie pijanym.

Zresztą w tym samym czasie gdy car

Mikołaj — Bachliński — składał wizytę w Ciełuszkach, działał tam już syn cesarza Wilhelma: obiecywał odbudować niemieckie cesarstwo ze stolicą w... Ciełuszkach.

Parę lat temu zawitałem do domu Bo- nifaciuków, aby dowiedzieć się czegoś o ca­rze.

Pan w jakiej sprawie? — spytała mnie oficjalnym tonem Bonifaciukowa.

Ja bez sprawy — próbowałem żarto­wać — ot, chciałem porozmawiać — zbaga­telizowałem własną wizytę.

Porozmawiać? — zdziwiła się kobie­ta. Odstawiła na bok garnki i wprowadziła mnie do pokoju. — Porozmawiać... — powta­rzała ze zdziwieniem. — A o czym pan chce ze mną rozmawiać?

Tu u was mieszkał kiedyś car Mi­kołaj...

Car Mikołaj? — dziwi się kobieta.

Tak, car Mikołaj.

Kobieta marszczy brwi udając, że się namyśla. Po chwili mówi:

Nie, car Mikołaj u mnie nie miesz­kał.

Sąsiedzi mówili, że u pani — upie­ram się przy swoim. Bonifaciukowa znów przesadnie długo się zastanawia.

A kiedyż to było? — pyta.

O, dawno... Jeszcze przed wojną.

To wojna jakaś była? — dziwi się

z głupia frant. Osłupiałem. Też wymyśliła sposób, żeby się mnie pozbyć.

Wchodzi gospodarz. Przywitanie — i rozmowa sama rusza: gorąco dziś, upały, żniwa...

Pan szuka jakiegoś cara Mikołaja — informuje rzeczowo Bonifaciukowa.

Gospodarz kiwa przecząco głową: nie, nie wie. O żadnym carze Mikołaju nic mu nie wiadomo. Potem przygląda mi się uważ­nie i pyta:

A po cóż to panu, jeśli wolno wie­dzieć? Komu to potrzebne?

Interesują mnie takie różne stare rzeczy... Spisuję to, żeby zachować dla przy­szłości. Dla historii...

- Historii? — ożywia się znienacka rozmówca. — Dla historii pan powiedział? O! Rozumiem... — Skwapliwie podsunął mi taboret, sam usiadł na drugim. — Rozu­miem — powtórzył klepnąwszy mnie po ko­lanie. — Więc to pan! Jak on odjeżdżał od nas przed samą wojną, powiedział tak: „Pa­miętaj, Bonifaciuk, o tym będzie pisała H I- STORIA”.

Rzekłszy to, Bonifaciuk wpatrzył się we mnie rozpromieniony. Trzydzieści lat czekał na zapowiedzianego wysłannika hi­storii. Doczekał się.

wam

APOSTOŁ BOGA OJCA

S. aweł Bielski ukończył przed pierwszą wojną światową szkołę diaków cer­kiewnych w Grodnie. W latach dwu­dziestych był diakiem, czyli psalmi­stą w cerkwi zabłudowskiej. Znu-

dziło go jednak śpiewanie psalmów

Dawidowych — rzucił czcigodne i spokojne zajęcie, jął się handlu suknem. I wtedy, wędrując po wsiach, styka się z wyznawca­mi proroka Ilji, a nawet z samym Ilją. Bez namysłu rozstaje się z handlem i przystaje do grzybowców, aby poświęcić się misji apo­stolskiej. Napisał dziesiątki hymnów sławią­cych Ilję-proroka i Ilję-Boga oraz innych świętych sekty grzybowskiej. W swoich u- tworach zawarł metaforyczny opis ważniej­szych wydarzeń ruchu oraz zasadnicze tezy

159]

jego doktryny. Pisał poprawnie i był cał­kiem niezłym wierszokletą.

Ambitny i żądny sławy, nie zawsze li­czył się ze zdaniem samego proroka. Zgru­powani wokół niego wyznawcy utworzyli wkrótce własny odłam sekty: uznali, że wtórne przyjście Chrystusa na ziemię stało się faktem, w związku z tym zamiast w nie­dzielę, świętowali we wtorki; we wtorek również, a nie w niedzielę, obchodzili Zmar­twychwstanie — dlatego nazwano ich „wtórnikami”. Bielski pierwszy nazwał Ilję Bogiem, a w niektórych swych hymnach nazywał go nawet Bogiem Ojcem.

Jako apostoł nie mógł Paweł Bielski nie usłuchać ewangelicznego przykazania „Zo­staw dom swój i żonę swoją i idź za mną”. Zostawił więc żonę swoją i dom swój we wsi Pieńki koło Michałowa i poszedł... Tym, co opuścił, zainteresował się tylko raz — gdy wrócił oświadczyć synowi, który go za­stąpił na ojcowiźnie, że trzeba sprzedać go­spodarstwo, bo i tak lada dzień koniec świa­ta, sąd ostateczny i wszystko w proch się obróci.

Na wszelki wypadek lepiej być bli­żej prawdy — dowodził — przenieśmy się do Grzybowszczyzny.

Syn przestraszył się wielce, wprawdzie nie końca świata, lecz utraty gospodarstwa, i zaczął szukać pomocy u innych apostołów, ważniejszych i potężniejszych od Pawła. W oddalonej o kilka kilometrów Niezbodce

żył i nauczał wtedy Jan Bogosłow (święty Jan Teolog). Naprawdę nazywał się Jan Łomnik — mówiono w okolicy, że zanim został świętym, zajmował się kradzieżą i handlem końmi. Chciałoby się wierzyć, że była to tylko ludzka złośliwość — zarzut koniokradztwa był tu bowiem najcięższym zarzutem, jakim można oskarżyć człowieka. Niezależnie jednak od tej plotki Jan Bo­gosłow był dla poszukujących zbawienia osobą świętą, na wpół boską.

Udał się więc syn apostoła Pawła do owego Łomnika, prosząc, by odwiódł ojca od zamiarów względem gospodarstwa, za­przepaszczających przyszłość rodziny. Bo­gosłow, choć należał do najzagorzalszych głosicieli końca świata, nie lubił głupstw. Odradził więc Pawłowi Bielskiemu sprzedaż gospodarstwa.

Bóg tylko raczy wiedzieć — miał powiedzieć Bielskiemu — co nam przynie­sie dzień jutrzejszy. A dobytek zawsze się przyda, co by się nie działo.

Bielski usłuchał. Po wojnie przeniósł się jednak w inne strony, do wsi Kotły pod Bielskiem Podlaskim, gdzie zamieszkał u współ wyzna wczy ni, Marty Kiry luk. Przed samą śmiercią wrócił do syna w Pieńkach i tu zmarł w 1954 roku, w ciszy i spokoju, a miejscowy ksiądz prawosławny udzielił mu ostatniego sakramentu.

Została po nim na strychu wielka ster­ta pism i dokumentów dotyczących 11 j i

i jego ruchu. Leżały tam przez kilka lat, przywalone plewami. Latem 1963 roku ko­mendant straży pożarnej w Pieńkach zapo­wiedział sprawdzanie strychów i kary za przechowywanie łatwopalnych śmieci. Syn apostoła Pawła, obawiając się mandatu, za­brał papiery do worka i wyniósł za chlew, na kupę kompostu. Dlatego to, gdy popro­siłem go o ojcowe książki, rozłożył bezrad­nie ręce. Ale gospodyni, przeszukawszy dom, wyszperała jakiś kilkukartkowy wyblakły rękopis i książeczkę pt. Duchoumyje pieśni wtorogo priszestwija Chrystowa. I to wszyst­ko.

Książeczka jest dziełem Bielskiego, li­czy 68 stron, wydrukowano ją na lichym papierze około 1935 roku w drukarni Żyda Miszondzika. Zawiera 35 pieśni religijnych i kilka modlitw. Rozpoczyna się od modlit­wy, której fragment warto przytoczyć:

Chwała Najwyższemu i na ziemi pokój, w ludziach radość (trzykrotnie). Boże Du­chów i wszelkiego istnienia, Ojcze nasz, któ­ryś jest wszędzie i wszystko czynisz mądro­ścią i siłą Swoją. Niebo i ziemia przeminą, a Słowa Twoje nie przeminą. Tyś raczył,

o Panie, pobłogosławić świat ten grzeszny, posyłając Króla Niebios, Ojca naszego sław­nego i chwalebnego proroka IIję w Duchu Pana naszego Jezusa Chrystusa, Twórcy Od­wiecznego Twego Królestwa od wieków obie­canego praojcom naszym, Adamowi i Ewie.

Panie Niebios, Pocieszycielu sprawiedliwych, przyjm od nas składane ci dzięki, że zataiłeś wszystko to przed mądrymi i rozumnymi tego świata, a odkryłeś wszystko to malucz­kim w wierze.

Chwała ci, prowadzącemu nas ku światłu.

Pokorny sługa Boży, apostoł Paweł.

Dalej idą hymny do wszystkich świętych i apostołów proroka Ilji, a przede wszystkim do samego Ilji. Książeczka jest jakby trochę Biblią. W hymnach bowiem opowiada apo­stoł Paweł o różnych wydarzeniach, takich jak narodziny i ukrzyżowanie Chrystusa, wskrzeszenie Łazarza, męka Chrystusa na Golgocie itp. Z tą różnicą, że wszystko to dzieje się nie w Palestynie, ale tu, w biel­skim powiecie, i nie dwa tysiące lat temu, ale w roku 1930. Chrystus czasem jest iden­tyfikowany z Ilją, czasem zaś pojmowany alegorycznie — jako prawda, która zmar­twychwstała wśród jego wyznawców.

Wszystko, co się w kręgu Pawła Biel­skiego działo, miało dla niego znaczenie bi­blijne. Pojechali na przykład któregoś dnia wyznawcy proroka z Ciełuszek do Kaniuk i zatrzymali się u jednego ze świętych, Elia­sza Iwaniuka. Przyszło też trochę pobożnych z samych Kaniuk, w chacie Iwaniuka było więc sporo ludu. Śpiewali, modlili się, pro­rokowali... Pod oknami zebrała się niewier­na młodzież, „prawosławni żydzi” — jak ich pogardliwie nazywał Bielski. Posypały się

kpiny i bluźnierstwa. Ktoś rzucił w okno kamieniem, ktoś uderzył po szybach kłonicą, wywrócono płot, zniszczono Iwaniukowi sad, łamiąc i kalecząc młode, pieczołowicie pie­lęgnowane drzewa.

W zbiorku Bielskiego ukazała się pieśń: Sad Giefsimanskij wtorogo priszestwija Chrystowa. Ludzie śpiewali;

Wot koniec wieka siego nastał,

Bo? Otiec Syna Chrysta postał Pri riekie Nariew w domie Ilji W sad Giefsimanskij swiatoj siem’ji...' '

I wiedzieli, czym była ta noc naprawdę. To nie chuligani kpili i ironizowali z poboż­nych bogomolców, ale diabeł przeklęty ku­sił w ten sposób Chrystusa-Prawdę w sa­dzie już nie Iwaniukowym, lecz ewangelicz­nym, getsemańskim!

Uczestnicy tych zdarzeń utożsamiali się z postaciami ewangelicznymi i biblijnymi: przestawali oto być Bielskimi, Iwaniukami, Danilukami, pospolitymi mieszkańcami chat i wiosek w piaszczystej, biednej okolicy —I stawali się świętymi! Identyfikowali się po­dług różnych, choćby i najbłahszych pozo­rów — wystarczyła zbieżność imienia, podo­bieństwo do ikony, przygoda podobna do

przygody znanej z żywotów świętych pań­skich. Paweł Bielski na przykład utożsamiał się ze św. Pawłem z Tarsu: imię przecież to samo i ta sama pasja piśmiennicza!

A raz utożsamiwszy się, tak kierowrali swoim życiem i zdarzeniami zbiorowymi, aby były możliwie najwierniejszym powtórze­niem zdarzeń znanych z Ewangelii. Gdy bra­kowało osoby do odegrania jakiejś roli w dramacie Chrystusowym, zaraz wyszuki­wano wśród współwiernych kogoś, kto po­stać ewangeliczną czymś przypominał. Szcze­gólnie atrakcyjna była postać Matki Boskiej, nic dziwnego, że wiele kobiet zabiegało u Ilji i jego apostołów o rolę Bogorodzicy i że w ruchu działało aż kilka „Matek Boskich”.

Z osobliwą czcią wymienia Paweł Biel­ski w swych pieśniach imię Ulany z Kaniuk.

Kaniuki — nieduża, biedna i zacofana wieś nad samą Narwią — słynęła z pijań­stwa i bójek. Nie było święta ni weseliska, żeby kogoś w Kaniukach nie zadźgano no­żami, nie było niedzieli bez większej bijaty­ki. O Kaniukach mówiło się w okolicy ze zgrozą i niepokojem; gdy na zabawie zja­wiali się chłopcy z Kaniuk, ludzie truchleli i Ciszkiem opuszczali chatę. Bielski pisał

o Kaniukach:

Bog Tworiec nasz sud’by jawił.

Pri riekie Nariew dom swoj otkrył,

Zdies’ jest’ dieriewnia, zwat’ Kaniuki,

W niej Bog izbrat dom siebie w wieki.

A dalej pisał już o Iwaniukowej Ulanie:

Sieni’ja świata ja w domie była I Mat’ Ulana s nieju żyta Czystaja Diewa, Matier Twórca Ty sochraniła czest’ do końca.

Za żyzn’ swiatuju Bog nagradił I wsiech woskresszych Tiebie wrucził.

Piat* let proszło, kak Bog Tia izbral Jużnoj Caryccj, i Ducha dał K

Ulana, córka Jana ze wsi Kaniuki, sio­stra Eliasza Iwaniuka, niezamężna panna, lu­biąca zresztą i chłopców, i wódkę, i zabawę, stała się więc Matką Boską, której śpiewano długie pieśni dziękczynne podczas uroczy­stych procesji.

Bielski nazywa ją „Królową Południa” (Kaniuki leżą na południu Grzybowszczy- zny), aby odróżnić ją od innej Matki Bos­

kiej, północnej. W tym samym czasie bo­wiem królowała już w Grzybowszczyźnie Matka Boska Nowojeruzalimska. Jej także została poświęcona pieśń, informująca wier­nych o nader młodocianym wieku Matki Boskiej, liczyła sobie bowiem lat siedemna­ście. Nie na tym koniec. Jeszcze inna Matka Boska żyła z Ilją — nazywano ją Fiokłą — inna działała w Ciełuszkach, inna w Rybo- łach. Bo Matką Boską może być każda ko­bieta, dzięki której rodzi się Prawda, czyli Chrystus — tak mniej więcej twierdzi w swych pismach apostoł Paweł.

Ojciec Benedykt z Łuki miał jednak od­mienny pogląd na te sprawy. Wskrzeszenie prawdy mu nie wystarczało. Uważał, że zba­wić świat może tylko Chrystus z krwi i ko­ści, którego trzeba jak najszybciej począć.

Poczęcie Chrystusa odbyło się więc uro­czyście w Benedyktowej chacie. Lud śpiewał psalmy Dawidowe i hymny Pawła Bielskie­go, dymiły świece i pachniał ladan1 z ka­dzidła. Na zapiecku pod kożuchem, rozebra­ny do koszuli, święty ojciec Benedykt reali­zował z mołodzicą święty akt poczęcia. Mój Boże! Akt miłosny bez świec, bez kadzideł i pobożnych pieśni może być doświadcze­niem Absolutu. A cóż dopiero akt, który miał dać początek zbawienia świata! Nieste­ty, eksperyment się nie udał. Benedykt miał dwóch synów i kilku wnuków, ale ani wśród

nich, ani w bliższej okolicy nie widać niko­go, kto by mógł być kandydatem na zbawcę świata.

Królowę Południa widziałem kilka lat temu w Kaniukach: był lipiec, siedziała na podwórzu przy zastawionym niedzielnie sto­le z rodziną i gośćmi. Wyglądała na lat pięć­dziesiąt kilka, do dziś zachowała ślady daw­nej urody: czarnowłosa, czarnobrewa, śnia­da, pełne ramiona i piersi. Zachowywała się z zastanawiającą godnością, dostojnie, mało mówiła, zwracano się do niej ze szczególnym szacunkiem. To, co podglądałem, było, zdaje się, jakąś biesiadą poweselną — córka Połu­dniowej Bogorodzicy niedawno wyszła za mąż.

KRZYŻ

rzyż stoi przy rozstajnych drogach nie opodal Grzybowszezyzny. Oto jego historia:

Było lato 1936 roku, pora żniw. Polnymi drogami podążała chłopska procesja, ludzie byli zmęczeni, szli z daleka, słońce nużyło plecy i czoła, ko­szule były wilgotne, bose stopy piekły od rozprażonego piachu. Szli z południa gościń­cami wśród piaszczystych pagórków, poro­śniętych jałowcami i dziewanną. W dolinach mijali żniwiarzy... Żniwiarze przykładali rę­ce do czoła i patrzyli zdumieni: człowiek na czele procesji dźwigał duży drewniany krzyż.

Krzyż był nowy, drewno niedawno ocio­sane, jaśniało jeszcze w słońcu.

Ponieważ był ciężki, co kilkaset kroków

przekładano go na inne barki. Mimo to po­chód posuwał się wolno.

Ludzie podążający za krzyżem nieśli młot i gwoździe. Młot specjalnie kuty u wiej­skiego kowala, gwoździe też były robione na zamówienie — większe od zwyczajnych, kan­ciaste. Wszystko akurat takie, jak na sym­bolicznej Golgocie stawianej co roku na środ­ku cerkwi w dni wielkiego postu. Nieśli też koronę cierniową z zardzewiałego kolczaste­go drutu, zerwanego po drodze z jakiegoś ogrodzenia. Nawet kańczugi do biczowania męczennika mieli z sobą, nawet pikę z kosy osadzonej na sztorc do przebicia jego boku. Szli ukrzyżować Chrystusa, który powtórnie na świat zstąpił, tym razem w osobie Elia­sza Klimowicza, proroka z Grzybowszczyzny. Należało go ukrzyżować od nowa, bo tamto odkupienie było zbyt dawno, ludzie zapo­mnieli o ofierze, diabeł się rozpanoszył na świecie, wszędzie zepsucie, grzech, sodoma gomora: nie było innego ratunku dla ludz­kości, jak dokonać wtórnego odkupienia.

Ciężko dyszące kobiety, spoceni mężczy­źni śpiewali zmęczonymi głosami:

Pokajties’ ludi, pokajties’,

Wzglanitie naokoło was.

Wsiem sierdcem do Boga wzdochnitie, Ostatni nastał uże czas.

Kuda nie posmotrisz na ziemlu,

Ubijstwo, nienawist’ odna.

Narody tak glbnut zioboju,

Nastała ostatnia pora

Zamierzali znaleźć w Grzybowszczyźnie świętego Ilję. Jeden z pielgrzymów, który go znał — miał przystąpić do IIji i ucało­wać, wtedy oni go pojmą, dawszy Judaszo­wi trzydzieści srebrnych monet, włożą Ilji koronę na głowę i plując nań, bić go będą rózgami i biczami, a potem zwleką z niego szaty, włożą krzyż na jego barki i powiodą na wzgórze, które odtąd nazywać się bę­dzie Golgota. Potem przybiją jego ręce i no­gi do krzyżowych belek i wkopawszy krzyż, usiądą u stóp, aby patrzeć, jak umiera, i roz­paczać. Szaty jego rozdzielą między siebie.

Trzy godziny będą czekać na zgon. Po­tem podadzą Mu szmatkę umoczoną w occie. On zwilży usta i powie „Wykonało się” i skłoniwszy głowę, ducha odda. I wtedy jeden z nich weźmie kosę i przebije jego bok, aby sprawdzić, czy umarł naprawdę — i wyjdzie z boku krew i woda. Potem za­

niosą świętego IIję do grobu, złożą, grób kamieniem przywalą, będą czuwać, aby ktoś ciała nie wykradł. A nocą porazi ich blask nagły i uciekną... Do apostołów Ilji będzie należało znaleźć prześcieradła w pustym grobie, ogłosić, iż IIja zmartwychwstał, spot­kać go na drodze z Grzybowszczyzny do Emaus. I świat będzie zbawiony.

A oni, oprawcy, mordercy?

Nie odnalazłem nikogo z tej procesji — może nie chcieli się ujawniać, może nie ży­ją — dlatego nie wiem nawet, skąd szli, ile dni, trzy, tydzień czy dłużej. Rozmawiałem tylko z ludźmi, którzy tę procesję z krzy­żem pamiętają, widzieli ją z pól, dawali spragnionym pielgrzymom wodę. Pytani, skąd idą, wymieniali jakieś nazwy nie zna­ne, dziś ich nikt nie pamięta. Wiadomo tyl­ko, że szli wychudli z głodu i zmęczenia z daleka, bo krwawiły im stopy. Nocowali tam, gdzie zastała ich noc, w lesie, w polu. Omijali wsie i domostwa —- wiedzieli, iż są przeklęci — szli przecież dokonać najwięk­szej ze zbrodni dostępnych człowiekowi, krzyżować Boga, w którego wierzyli!

Skazywali się oto na potępienie wiecz­ne, wybierali dla siebie hańbę i piekło — byleby ludzkość ocalić! Chcieli przyśpieszyć bieg dziejów, by to, co stać się musi, stało się jak najprędzej. Postanowili się poświę­cić. A składali w ofierze nie swoje marne życie doczesne, ale żywot wieczny. Któż więc może się równać z nimi ofiarnością, poświę-

ceniem? Święci Pańscy? Oni szli na mękę, wiedząc, że to tylko pomost do Chrystuso­wego dworu. A ich, oprawców, czekało wię­zienie i hańba od sądów ludzkich, potępie­nie wieczne i piekło od Sądu Bożego. A mi­mo to szli z krzyżem, młotkiem i gwoździa­mi! Więc kim byli? Szaleńcami bez wyo­braźni? Okrutnikami? Desperatami?

Była to procesja dziadków Jakubów, którym znienacka zburzono uświęcony spo­kój, którym świętą pozaczasową codzienność odarto z mistycznego znaczenia. I stała się owa codzienność pospolitą, nieznośną, małą codziennością. Zasypianie stało się zasypia­niem, wstawanie — wstawaniem. Żniwa przestały być obrzędem, praca sztuką, spo­żywanie chleba — religią. Wtargnął czas, kalendarz. Rok nie był już powtórzeniem mitycznego pierwszego roku — stał się określonym, odliczonym odcinkiem czasu, różnym od poprzedniego i od następnego. Tak samo wszystkie czynności nabrały zna­czenia konkretnego, oderwały się od swoich mitycznych prawzorów. Wyrostki w wio­skach szydziły z ojców, co zaczynali siew w dniu Matki Boskiej Siewnej, dlatego że ona tego dnia właśnie zaczynała. „Matka Boska nigdy nie siała!” — śmiali się. Ojco­wie wypędzali bydło 23 kwietnia, bo tego dnia właśnie święty Jerzy wypędzał swoje zwierzęta na pierwszy popas. „Święty Jerzy nie pasł krów” — pokpiwali mężczyźni, co byli na wojnach, pracowali w fabrykach,

służyli w wojsku. I zamiast iść do cerkwi, mężczyźni od rana w niedzielę pili wódkę albo rżnęli w karty, wyrostki plądrowały cmentarze, obrywały z pomników ołowiane krzyże, mazały popu okna błotem. Dziewczę­ta czerniły brwi, malowały usta. Ojcowie i matki patrzyli ze zgrozą: sodoma gomora, koniec świata, kara boska, herezja! Inaczej nie umieli starzy wytłumaczyć nawałnicy zmian w świecie dotąd prawie niezmiennym. (Niezmiennym, bo wszystkie pokolenia, i te sprzed lat pięćdziesięciu, i te sprzed pięciu­set, żyły podobnie, podług mitycznego pra- wzoru, gdyż prawzór mimo upływu lat po­zostawał ten sam, jak te same były wciąż ikony w cerkwiach, modlitewniki, pieśni, obrzędy.

I oto znalazło się pokolenie, które od­wróciło oczy od prawzoru: przez pierwszą wojnę światową wypędzeni z białostockie­go matecznika, zmuszeni do ewakuacji, tu­łaczek, walki na różnych frontach, udziału w rewolucji — zostali obudzeni z mistycz­nego letargu. To oni wnieśli do tutejszych lichych wsi prawosławnych takie problemy, jak naród, państwo, wolność, niewola... Ci, co przeżyli zawieruchę w domu, patrzyli na nich ze zdumieniem: co ich opętało, popsu­ło, czego chcą? Nie rozumieli przybyszów, czuli się zdezorientowani, zagrożeni. Zwró­cili się więc do świętych — modląc się pod­wójnie, bijąc po trzykroć pokłonów, ofiaro­wując po trzykroć świec! Widząc, iż święci

nie mogą czy nie chcą użyć swych mocy, co zagorzalsi i bardziej fanatyczni chłopi po­stanowili ich wyręczyć, ogłaszając się sami świętymi. Rozmnożyli się więc święci w wio­skach setkami.

Ale zgorszenie nie ustępowało. Przeciw­nie — zepsucie postępowało coraz śmielej. Aż chłopski prorok w jakiejś wsi, przerażo­ny bezskutecznością modłów i postów, po­stanowił odwołać się do cudu najsłynniejsze­go — odkupienia... Ukrzyżujemy Chrystusa- -IIję i diabeł, co zarazę sieje, w proch będzie starty — a ż diabłem — zepsucie, sodoma go­mora... I zacznie się świat od nowa, od po­czątku, znowu po bożemu będą się ludzie rodzili, żenili, umierali; orka, siew, żniwa, pieczenie chleba na nowo staną się święty­mi obrzędami...

Wieść, że ludzie niosą drzewo, by na nim Ilję ukrzyżować, wyprzedziła procesję, do­tarła do Ilji zawczasu. Nietrudno zgadnąć, w jakiej rozterce musiał znaleźć się prorok z Grzybowszczyzny. Nie poddać się próbie, znaczyło wyprzeć się boskości. A pozwolić się ukrzyżować? Męczarnię krzyżową zno­sić? Skonać? Ba, ależ to jeszcze nie wszyst­ko — wszak i zmartwychwstać trzeba.

Widać niezbyt pewny był IIja swego po­słannictwa: podobno gdy Judasz, zaczynając ewangeliczne misterium, przystąpił, aby ucałować proroka w policzek, Ilja zdzielił go pięścią, roztrącił osłupiałych wiernych i jak strzała pomknął w las. Wskoczył do jamy

po ziemniakach, rozsunął za sobą leżące na jamie drągi, a następnie przykrył się zbut­wiałą słomą po ziemniakach. Wierni nie dali za wygraną — zbyt wiele kosztował ich ten pochód. Przeszukali lasek i okoliczne zagaj­niki, przetrząsnęli zabudowania, ktoś zajrzał nawet do jamy ziemniaczanej w lasku, ale w półmroku zobaczył tylko kupę słomy, pod którą skrył się IIja. Dopiero na drugi dzień zrezygnowali z poszukiwań i rozeszli się, zo­stawiając w Grzybowszczyźnie krzyż bez ukrzyżowanego. Prorok trzy dni siedział w kucki pod stertą zgniłej, cuchnącej ziem­niakami słomy, na trzeci dzień objawił się światu, ale nie było to przecież zmartwych­wstanie.

Był to najdramatyczniejszy, ale nie je­dyny akt próby świętości proroków grzy- bowskich. Podobnie zdarzyło się w Pień­kach koło Michałowa, gdzie nad Supraślą zamieszkał i nauczał Jan Chrzciciel. Otóż rankiem, gdy święty leżał był jeszcze w ło­żu, na podwórze wkroczyli śpiewając reli­gijne pieśni pielgrzymi z ikonami, chorąg­wiami oraz... toporem i dużą tacą. Obudzo­ny śpiewami święty podszedł do okna i uchyliwszy firankę, ujrzał kilkanaście roz­modlonych osób, a przed progiem mężczyz­nę i kobietę, czekających na jego wyjście: mężczyzna trzymał w ręku rzeźniczy tasak, kobieta dużą kuchenną tacę. Nie mógł Jan Chrzciciel z Pieniek nie znać żywota i mę­czeńskiej śmierci świetego Jana, syna Za-

chariaszowego. Tedy jak stał, w koszuli i ka­lesonach, skoczył po drabinie na strych, przebił głową dach słomiany, zsunął się po strzesze w pokrzywy i ogrodami szparko pomknął w pola...

A krzyż, którego nie chciał Ilja, wko­pano na polu niedaleko Grzybowszczyzny. Spróchniał już na dobre, pochylił się z lek­ka, lada rok runie.

GRZYBOWSZCZYZNA

ojechałem do Grzybowszczyzny zo­baczyć świętą cerkiew, święte drze­wa, Dolinę Jozafata, gdzie się sąd ostateczny odbywał, a przede wszystkim porozmawiać z ludźmi, którzy znali proroka IIję i byli świadkami jego cudów.

Grzybowszczyzna jest niewielką wsią — liczy tylko szesnaście zagród. Ziemia tu li­cha, gospodarstwa nieduże, ludzie żyją ubo­go. Dookoła lasy i piaszczyste pagórki. Do najbliższego przystanku PKS idzie się ze wsi kilkanaście kilometrów. We wsi dużo drzew, gałęzie przesłaniają i domy, i nie­bo. Spokojnie tu i zacisznie niczym w gaju oliwnym. Na ulicy kury i prosiaki szukają sobie żeru, pod płotami bawią się bose dzie­

ci. Za wsią, w lasku, widać niedużą muro­waną cerkiew — dzieło proroka Ilji.

Bez trudu znalazłem chatę sołtysa. Sam sołtys był w mieście, wrócił do domu dopie­ro wieczorem. Rozsiadł się za stołem, wy­kręcił knot lampy, zdmuchnął ze stołu okru­szyny chleba. Obejrzał moją delegację, chuchnął kilka razy w pieczątkę, podstem­plował z namaszczeniem.

To pana interesuje ten nasz prorok... Ilja... — mówił, jakby nie dowierzając, że w takiej sprawie można iść piechotą kilka­naście kilometrów i to ze służbową delega­cją w kieszeni. Położył ręce na stole i z po­wagą, z jaką rozmawia się w sprawach urzędowych, zaczął wyjaśniać:

Zaczęło się to jeszcze przed pierw­szą wojną światową. Mieszkał tu na kolonii w lesie Eliasz Klimowicz, stary, nieuczony chłop. Kobyłę miał starą, wóz na drewnia­nych osiach. Wszyscy mieli już wozy na że­laznych osiach, a on — na drewnianych. Za- późniony był. Umiał trochę czytać, ale pisać to prawie nic.

I był wtedy we wsi taki jeden ban­dzior, nazywał się Półtorak. Rabował ludzi, groził zabójstwami, żądał wysokich okupów. Nawet carscy żandarmi nie dawali mu rady. Dokuczał on i staremu Eliaszowi, bo to las, kolonia — łatwo takiego było straszyć, prze­śladować. W tym czasie gdzieś tam aż w Kronsztadzie mieszkał taki pop-cudotwór- ca, Joan Kronsztadzki. Do tego Joana po­

szedł Eliasz prosić, żeby ratował ludzi przed Półtorakiem. I tak jakoś wyszło, że w tym akurat czasie jeden chłop, którego dom Pół­torak rabował, podczas rabunku zabił

bandytę. Ale ludzie zamiast dziękować te­mu, co zabił, dziękowali Eliaszowi: że nibv to Joana pomoc, że Półtorak zginął.

I to przyniosło Eliaszowi sławę. A jesz­cze sławniejszy stał się wtedy, jak zaczął budować we wsi cerkiew. Licho wie, skąd miał pieniądze. Ludzie gadają różnie, mó­wią na przykład, że od Joana Kronsztadz- kiego. Podobno ten pop miał takiego bzika — od jednych brał, drugim dawał. Duże pie­niądze w ten sposób rozdawał.

No i zaczął Eliasz budować tutaj cer­kiew. Ale przyszła wojna, co zbudował — zburzono, a ludzi wywieziono do Rosji. Po powrocie nie mieli pieniędzy na cerkiew — ludziom brakło chleba, u Eliasza też się nie przelewało. A do tego na wznowienie budo­wy polskie władze nie dawały zezwolenia, budowano tu wtedy kościoły, nie cerkwie. Eliasz jeździł gdzieś, pisał podania, docho­dził praw. Zaczął sprzedawać nawet pole, żeby koszty opłacić. I widzi pan: dopiął swe­go! Zezwolili mu nie tylko dalej budować, ale i organizować kwesty w prawosław­nych parafiach. Kobiety z Grzybowszczyzny i innych wiosek chodziły od parafii do pa­rafii, zbierały pieniądze na wykończenie cerkwi. Opowiadały przy tym niestworzone rzeczy o Ilji i Grzybowszczyźnie. I ciemni

ludzie zaczęli wierzyć, że niby w Grzybow- szczyźnie biblijny prorok Ilja zmartwych­wstał czy zszedł z nieba, że cerkiew cudem z ziemi wyrosła i wiele innych takich bajek. Wierzyli i szli tłumami. Oj, panie, co tu się działo... Apostołów różnych ile się znalazło; apostoł Bielski, apostoł Kobryński, Jan Bo- gosłow... Czort ich wszystkich spamięta.

Sołtys machnął ręką na znak, że o tym, co było dalej, woli nie opowiadać.

A prorok... Czy jeszcze żyje? — spy­tałem.

W 1940 roku, za władzy radzieckiej, wyjechał na wschód i już nie wrócił. Stary był przecież, koło siedemdziesiątki... .— wy­jaśnił.

Az rodziny nikt nie pozostał? Może dzieci albo wnuki?

Nikt. Syn po pierwszej wojnie zo­stał w Rosji, prawdopodobnie też już nie ży­je. Jest tu jego wnuczka. — Sołtys uśmiech­nął się, spoglądając na krzątającą się w mil­czeniu przy garnkach kobietę.

To moja żona — wyjaśnił. — Ale nie rodzona wnuczka — dodał. — Jej matka by­ła pasierbicą Ilji.

Weszły jakieś kobiety. Stanęły w drzwiach prowadzących do pokoju i przy­słuchiwały się rozmowie.

Wy nic, dziadżka, nie gadajcie — powiedziała jedna z nich do sołtysa. — Ilja był święty człowiek, i już. On robił cuda.

A jaki tam święty! — oburzył się

sołtys. — Głupi mużyk, jak i inni. Świę­ty — ironizował — albo to tylko on był tu święty? Było ich do czorta. Tu był, panie, jeszcze lepszy żulik, taki Regis— też świę­ty. Mówił, że jest carem Mikołajem, i nie­którzy w to nawet uwierzyli.

Ten, prawda, to już żaden święty — wtrąciła druga kobieta. — Co to za święty: Tolki chlau i baby dupczyu...

Nie mów tak! — syknęła sąsiadka i wskazała mnie głową: |j Patrz... on wszyst­ko zapisuje.

Tacy oni tam wszyscy byli święci jak ten Regis — zakończył sołtys, zabierając się do podanej na stół kolacji.

BATIUSZKA

siądź Sawicz był w latach dwu­dziestych proboszczem prawosław­nej parafii w Ostrowiu, do której należała także Grzybowszczyzna. On to, jako pierwszy przedstawiciel cerkwi, obserwował narodziny grzy- bowskiej herezji. Obserwował — i zwalczał, jak mógł i jak umiał.

Dziś jest to człowiek w wieku pode­szłym, ale nadal pełni obowiązki duszpaste­rza, tyle że gdzie indziej. O Eliaszu Klimo­wiczu mówić ze mną nie chciał.

Chciałby pan opisać, jak powstaje nowa religia? — domyślał się. — Ale ja nie będę dawał panu argumentów, że reli­gia może być dziełem głupoty i oszustwa.

Oświadczyłem, że daleki jestem od ta­

kiego rozumienia herezji z Grzybowszczy- zny: ludzka głupota i oszustwo cwaniaków to niewystarczające argumenty na to nie­zwykłe zjawisko. Po pierwsze, musiała ist­nieć w ludziach wewnętrzna potrzeba takie­go ruchu. Po drugie, Eliasz Klimowicz i inni przywódcy, moim zdaniem, nie byli oszu­stami — byli ludźmi uczciwymi. Oni nie udawali świętych: mieli wewnętrzne prze­konanie o swej misji, świętości, wielkości. Nie grali...

Dopiero batiuszka nie wytrzymał:

Pan mówi: przekonania? Ludzie ucz­ciwi? Kto? Ilja i jego pomocnicy? Panie, toż to zwyczajni prochodimcy 1, hochsztaple- ry i nic więcej. Pan wie, jak on ludzi na­bierał, jakich chwytów używał?

Batiuszka rozgadał się na dobre, a wspo­minając roznamiętnił się nawet, widać spra­wa IIj i kosztowała go ongiś niemało zdro­wia. Trudno się dziwić, że irytował go ten nieoczekiwany, samozwańczy kapłan-ama- tor, którego szanowano, czczono, wielbiono bardziej niż jego, księdza, ze wszystkimi święceniami! Nie mógł nie denerwować go ten niepiśmienny, dukający, ciemny chłop, którego kazań słuchało dziesięciokroć wię­cej wiernych niż jego, człowieka wykształ­conego.

y§ Tłumy, panie, tysiące narodu! — wspomina były proboszcz ostrowski. —

Wszyscy cisną się do Ilji, żeby pobłogosławił, rozgrzeszył. A jakże, rozgrzesza, błogosławi.

I raptem, panie, nieruchomieje, wpatruje się w kogoś surowo i proroczym głosem ogła­sza: „Ciebie nie pobłogosławię, ty niedawno zgrzeszyłaś ciężko!” Pan rozumie, któż z nas pod słońcem bez grzechu... A on: „Ty ciężko zgrzeszyłaś!” I co? Ludzie odsuwają się od takiej, odstępują, a on, Ilja, ręką i wzro­kiem gromi jak Pan Bóg, gdy Adama z raju wypędzał! I kobieta pada na ziemię, jęczy, wije się! A wśród ludzi przerażenie i uwiel­bienie. Prorok! Jasnowidz! Święty!

Albo innym razem, na wsienoszcznoj ‘, ludzie czytali Dzieje apostolskie... Czytali, czytali, aż pospali się. Ilja budzi się pierw­szy, widzi, że śpią, od razu to wykorzystuje: „Wy tu śpicie, krzyczy, a ja całą godzinę z Bogiem rozmawiał!” Tak, panie, jego sła­wa z niegodnych postępków urosła...

^ A jeśli rzeczywiście miewał jakieś przywidzenia mistyczne? — zaoponowa­łem. — Może naprawdę zdawało mu się, że z Bogiem rozmawia?

Święty, święty... to dlaczego był ta­ki żądny pieniędzy? — replikuje ksiądz. — Worki upychał, tyle tego ludzie znosili. Sam

liczyć nie umiał, to aż do Sokółki do Żyda jeździł, żeby mu liczył. Toż opowiadali lu­dzie, jak było. Bywało, wysypie Jankiel pieniądze z worka na stół jak gruszki, roz­garnie tę kupę ręką, a tak chytrze, żeby do rękawa nabrać: ..Ajajaj — pojękuje — nie wytrzymam, pójdę się wody napić”. I wy­nosi do komory parę tysiączków. A Ilja na­wet nie zauważa ubytku, taka góra tego złu- pionego grosza leży! Później z władzą się pokumał, dostawał ordery, nagrody, chodził z pistoletem. Ja się bałem jeździć, do ich cerkwi — mus było wynająć w Krynkach dwóch tielochranitielej \ żeby czuwali i bro­nili w razie czego. Przecież tam zabito czło­wieka —- męża tej kobiety, co ją sobie wziął Ilja, jakiejś tam Fiokły. Zamordowany ty­dzień leżał za wioską i nikt nie śmiał zająć się trupem, wszyscy się bali Ilji... 2 i ■

Batiuszka chciał mówić i nie chciał — choć ostrożność nakazywała mu nie wyja­wiać żenujących tajemnic ostrowskiej para­fii, ciągnęło go jednak do wspomnień. Wi­dać konflikt z Ilją nie był z rzędu codzien­

nych i banalnych proboszczowskich kłopo- tów. Pomyślawszy, ciągnął dalej:

Coś w nim było dziwnego od samego początku... — Zrobił wymowny zakrętas na czole. — On miał tu coś na odwrót... Pamię­tam nasze spotkanie w nowo zbudowanej cerkwi... Archirej zlecił mi pojechać i spraw­dzić, czy cerkiew nadaje się do wyświęcenia. Pojechałem, obejrzałem i mówię Ilji: „Ikon jednak trochę za mało”. A on mi, wiecie, wyjeżdża ze swoją filozofią, kto on, jaki, co tu robi na ziemi. To ja mówię wprost: „Jak ty taki ważny, bratku, to po co tobie te ikony? Jedź ty do Krynek, zamów u Cha- rytona swoje portrety i klękaj przed nimi!” Żart żartem, a w końcu na to wyszło, że swoje podobizny wywiesił...

Albo odprawiam tam nabożeństwo: skoń­czę, naród zamiast do mnie, święty krzyż całować, pcha się do niego! A on, nieczesti- wiec błogosławi wszystkich, i to gestem, do którego uprawniony jest tylko kapłan. „To jak ty taki święty — mówię — to wydumaj sobie svyńj gest, a nie powtarzaj tego, co i kapłan”. Panie, ludzie całe majątki sprze­dawali, wszystko jemu nieśli, a on? Żeby choć parę groszy mnie odstąpił, ale gdzie tam! Później doszło do zupełnego obłędu: przejdzie Ilja ulicą — ludzie rzucają się tam, gdzie stanęły jego stopy, drą garściami zie­mię, bo święta, bo prorok stał na niej. Tłu­my czekały pod jego oknami i progiem.

Umyje się Ilja, chluśnie na dwór wodę rzucają się i piją tę wodę z mydlinami, bło­to zlizują bo święte. Ot, panie, do czego doszło...

- A sam Ilja nie odprawiał nabo­żeństw?

O właśnie! Chciał dostać na to ze­zwolenie. Zgodził się nawet wstąpić do za­konu. Sam archirej przyjechał na wyświę­cenie. A przecież sakrament kapłaństwa to sakrament wielkiej wagi! Jakaż uroczystość! Noc, nabożeństwo, cześć, skupienie! Wszyst­ko odbywało się jak trzeba — archirej wziął nożyce, uniósł nad głową Eliasza, potem upuścił na ziemię i spytał go: „A czy na­prawdę wszystko przemyślałeś, czy napraw­dę chcesz zostawić świat gwoli służby Bożej, jeszcze się zastanów”. I tak trzykrotnie. I on, nicpoń, zważy to pan, przyjął postrzyżyny i pobywszy tylko parę dni w stanie zakon­nym, zrzekł się wszystkiego: i zakonu, i świę­tej religii prawosławnej, i cerkwi — cerkiew oddał katolikom na kościół, a sam zaczął od­prawiać nabożeństwa we własnym domu.

Myślał, że jak wstąpi do zakonu, to mu pozwolą odprawiać nabożeństwa w cerkwi, durny mużyk. Któż jemu, analfabecie bez szkoły i nauki, pozwoliłby być kapłanem! Zresztą już w czasie święceń jego wielbicie­le zachowali się skandalicznie — zaczęli rap­tem śpiewać: Chrystos woskresie iz miert- wych i To się śpiewa u prawosławnych tył-

ko na Wielkanoc, a oni prawie zawsze tak śpiewali, że niby to Eliasz jest ich zmar­twychwstałym Chrystusem. Obłęd, panie, ogarnął lud i nic więcej. Czasy takie były, lud się burzył, szukał czegoś, nie wiadomo czego... — zakończył filozoficznie.

Kiwając się lekko w wygodnym fotelu, batiuszka ważył coś w myślach.

No tak — rzekł po jakimś czasie — rozgadałem się niepotrzebnie. We wszyst­kim dopatrywać się trzeba dopustu bożego. Anno! — zawołał głośno — zrób, proszę cię, herbatkę, wypijemy z panem.

LIST

aweł Toloszyn należy do najbardziej interesujących ludzi, jakich kiedy­kolwiek zdarzyło mi się poznać. Mieszka w Grzybowszczyźnie na tym samym chutorze, na którym ongiś mieszkał Ilja. Pisano o nim nie­raz w miejscowej białostockiej prasie, a w sierpniu 1970 r. nawet warszawski „Express Wieczorny” zamieścił następującą notatkę:

SAMORODNY TALENT TECHNICZNY

Paweł Toloszyn ze wsi Grabowszczvzna w pow. sokolskim ma złote ręce. Z pozosta­łych po wojnie wraków samochodów i czoł­gów zbudował wszystkie posiadane przez

P

siebie maszyny, a nawet traktor, którym wy­konuje niektóre prace w gospodarstwie.

Najciekawszym urządzeniem jest włas­na elektrownia napędzana przez wiatrak. Przy jej budowie wykorzystał on mechanizm różnicowy i baterię akumulatorów z rozbi­tej ciężarówki.

Tołoszyn jest wzorowym rolnikiem. Bardzo dba o warunki pracy w gospodar­stwie, chcąc je upodobnić do racjonalnie prowadzonego przedsiębiorstwa. Przykładem tego może być fakt, że co roku udziela żonie miesięcznego urlopu, zabraniając jej w tym czasie wszelkich prac na roli.

Notatka nie jest ścisła. Tołoszyn zbu­dował nie jeden, ale kilka traktorów o róż­nym przeznaczeniu. Widziałem u niego mię­dzy innymi traktor o trzech kołach, prze­znaczony do redlenia ziemniaków, traktor z przymocowanym do podwozia pługiem, traktor do transportu itp. Gdy ostatni raz byłem u Tołoszyna, demonstrował mi urzą­dzenie do pneumatycznego wyciskania mio­du z plastrów. To zdolny konstruktor, rol­nik, ogrodnik, pszczelarz i na swój sposób także filozof i teolog. Oczywiście we wszyst­kich tych dziedzinach jest samoukiem.

Przed paru laty, napisawszy pierwszy artykuł o proroku Ilji i jego ruchu, wysła­łem rzecz do oceny Tołoszynowi — jako osobie najbardziej kompetentnej. Zwlekał z odpowiedzią. Wreszcie odpisał:

Drogi Panie!

Przeczytałem Pana pracę. Z wieloma rzeczami całkiem się zgadzam, ale z wieloma niezupełnie.

Po pierwsze, pisze Pan „sekta grzybow- ska”. Według mnie to nie tak. Jest tylko cerkiew w Grzybowszczyźnie i był jej bu­downiczy, Eliasz Klimowicz. Po drugie, nie zdaje Pan sobie sprawy, jak się cerkiew budowała i co skłoniło jej budowniczego do tak ryzykownego przedsięwzięcia. Eliasz Klimowicz, jak wiadomo, był zwykłym wiej­skim, niewykształconym chłopem. Każdy chłop w tym czasie, gdy się poczuł „przy pieniądzach”, kupował ziemię, czy też, jak u nas mówią, „błoto” 1. Chyba że był „maj- sterski” — wtedy budował sobie młyn. Eliasz budował cerkiew. Skąd, po co i na co cerkiew!

Budowniczy nie od razu był wielkim, zdrowym mężczyzną, przedtem był przecież dzieckiem i młodzieńcem. Wieś Grzybowsz- czyzna, jak i inne okoliczne wioski, uboga, ziemia tu nieurodzajna, sianokosy daleko i też mało wydajne. Gdy Eliasz był jeszcze dzieckiem, rodzice jego jeździli w niedzielę na nabożeństwa aż do Krynek. Wstawali bardzo wcześnie. Gotowali strawę — lepszą niż codziennie, bo z mięsem — strawę jedli w domu, a mięso brali do Krynek. Po obied- ni szli rozgrzać się do karczmy. Pili po kie-

lichu, a jak było z kim, to i po drugim, trzecim. Zagryzali mięsem, które przywieźli ze sobą. A że kości rzucać w karczmie Żyd nie pozwalał, bo może świńskie i Żydowi będzie „tref”, kładli je z powrotem do tor­by i z resztkami chleba wieźli do domu.

W domu czekały na rodziców dzieci, wybiegały im na spotkanie, zabierały z wozu, co było, i oczywiście torbę. Wyjmowały z niej „zajęczy chleb”, ogryzały kości i chwaliły, że wszystko takie smaczne.

Och, żeby cerkiew była blisko, toby rodzice nie zabierali w niedzielę mięsa i my byśmy jedli z nimi w domu” — tak mówił wówczas mały Eliasz.

Jak człowiekowi przyjdzie jakiś zamysł do głowy, nie porzuca go czasem przez całe życie. Mało —zaczyna o tym śnić. Tak było i z Eliaszem. Jeszcze będąc młodzieńcem, widział we śnie cerkiew w wiosce, w tym samym miejscu, gdzie ona stoi dziś.

Myśl ta — opowiadał mi później Eliasz — nie dawała mi spokoju. Pojecha­łem do Kronsztadu. W Kronsztadzie otrzy­małem błogosławieństwo na dobry uczynek, uprzedzono mnie jednak, iż będę musiał znieść wiele trudów. Zacząłem jednak z bło­gosławieństwem i trudów się nie wystra­szyłem.”

Robota szła mozolnie. Brakowało ciągle pieniędzy. Do pierwszej wojny światowej zdążono jedynie nakryć słomą dach cerkwi. Po wojnie było jeszcze gorzej. Jednak roz-

193]

poczęte dzieło trzeba było kontynuować. Za­częli przychodzić do nas ludzie. Jedni szli pomóc bezinteresownie, inni z nadzieją wzbogacenia się czyimś kosztem, jeszcze inni...

Oto na przykład taki Paweł Bielski. Zebrał ileś tam bab-hultajek, nikomu nie­potrzebnych panien oraz mężczyzn, którzy nie mieli się czym zająć. Szli oni całymi procesjami, śpiewając pieśni własnego po­mysłu i tak zarabiając przynosili nawet ja­kieś tam sumy pieniędzy do cerkwi. Pawła Bielskiego nic to nie kosztowało, zdobywał podczas tych pochodów duży rozgłos — wi­docznie na tym mu zależało. Był też typ in­nego pokroju, niejaki Regis. Tak potrafił otumanić ciemnych, prawdopodobnie — naj­ciemniejszych chłopów, i że dawali mu wszystko, czego potrzebował — nawet swe dorosłe córki na rozpustę. Płynęły również zewsząd pieniądze, lała się gorzałka. Regis pił i dla „cudu” zagryzał tylko czosnkiem. Jego wierni czynili to samo. Byli to tak zwani „nikołajewcy”, ich celem było zająć trony na niebie i na ziemi, gdy Bóg da prze­mianę i on, Mikołaj Regis, zostanie carem.

Gdy cerkiew została zbudowana, liczba różnego rodzaju „ojców” i cudotwórców wzrosła niepomiernie. Rodzili się jak grzy­by po deszczu. Ojciec Benedykt, ojciec Bo­rys, Maksym Antoniuk. Każdy z tych „oj­ców” miał własną grupę, często ci sami lu­dzie przechodzili od jednego „proroka” do

drugiego, w zależności od tego, kto w danej chwili czynił więcej cudów. A cudów było w bród. Jasnowidze przepowiadali przy­szłość — wiedzieli wszystko, co było i co bę­dzie. Kto rozprzestrzeniał te wieści, kto ro­bił reklamę cudotwórcom? Nadstawiaj tyl­ko uszu. Mistrzyniami od mówienia były różne „matki”, było ich też chyba z tuzin.

Pisze Pan, iż „sekta grzybowska” dąży­ła do poderwania autorytetu duchowieństwa prawosławnego w masach. Nie o to chodziło. Podczas postrzygania Eliasza ludzie rzeczy­wiście przynieśli dużo pieniędzy i wszyscy ujrzeli na własne oczy, jaka jest zachłan­ność duchowieństwa prawosławnego. To oni zmusili wstąpić do zakonu, na przekór wszelkim zasadom; dwukrotnie żonatego mężczyznę, ciemnego, zupełnie nie obezna­nego w kanonach chłopa ;— od pługa i sie­kiery.

Najwięcej przy budowie cerkwi poma­gało mi prawosławne duchowieństwo — z goryczą mówił ongiś Eliasz — bo grodzień­ski konsystor zdarł ze mnie aż 400 złotych za zupełnie stary, zgryziony przez robactwo ikonostas. Sprzedałem na to ostatnią kro­wę. Czy uwierzysz, Paweł, że sprzedałem nawet puste worki po zbożu, by jakoś do­ciągnąć do lata? Innej rady nie było...” — opowiadał i łzy ciekły mu z oczu.

Z poważaniem Tołoszyn

sekretarz

SĄDU

OSTATECZNEGO

radycyjna wiejska izba: dwie ciężkie drewniane lady pod ścianami, za­ścielony obrusem stół, na stole bo­chen chleba. Tylko ściany szczelnie, jak w żadnej innej chłopskiej cha­cie, zawieszone ikonami — tymi zwykłymi cerkiewnymi, spotykanymi w każ­dym domu, i tymi „heretyckimi”, od Ilji.

Jestem w chacie Aleksandra Daniluka we wsi Kamień w hajnowskim powiecie.

Gospodarz mimo podeszłego wieku jest wciąż dorodnym mężczyzną: trzyma się pro­sto, twarz czerstwa i — jak u każdego pro­roka — ozdobiona bujną brodą. Bystre, in­teligentne oczy nie zdradzają jednak zbyt­niej skłonności do kontemplacji. Daniluk, rzeczywiście, nie na kontemplację czas po-

T

święcał. Jego prawda jest prosta, leży na powierzchni jak na dłoni. Jest prawdą słów, a nie prawdą uczuć.

W swoim czasie Daniluk był „prawą rę­ką” proroka. Ilja lubił Daniluka, miał go za jednego z najbliższych przyjaciół, a ten robił, co mógł, by zaufania proroka nie za­wieść. Choć czytanie szło Danilukowi z tru­dem, a już zupełną udręką było posługiwa­nie się piórem, zaczął wydawać organ no­wego ruchu, który wprawdzie — przez przeoczenie chyba — nie posiadał stałego tytułu, ale cztery jego numery ukazały się w niemałych nakładach i zostały szybko rozkolportowane przez wiernych proroka.

Daniluk spisywał, a następnie drukował wypowiedzi Ilji, dodając do nich własne ko­mentarze i pouczenia. Był więc jednocześ­nie i sekretarzem proroka, i redaktorem jego pism, i trochę „nadwornym” teologiem. W stopkach gazety widnieje wytłuszczony napis: redaktor i wydawca — Aleksander Daniluk.

Pierwszy własny traktat Daniluka nosił tytuł „Prorok priszoł k wdowie Polsze i po- sieliłsia u ruczja, kak i staryj prorok Ilja” 1 i zaczynał się następująco:

Szymon Aleksander, sługa Boży i Pana naszego Jezusa Chrystusa, i Proroka Ilji,

którego oczekiwaliśmy około 2000 lat. Oto doczekaliśmy się przyjścia Proroka i ja ob­wieszczam wam, że naprawdę jest on Pro­rokiem Ilją, jak napisane w rozdziale 11, wierszu 14 od Mateusza. Kto ma uszy, niech słucha. Nie ciało i krew odkryły mi to, ale sam Pan Jezus Chrystus mieszkający w nie­biosach.

I dalej:

Bracia i siostry: wszyscy wy wiecie, że Bóg jest jeden, lecz wielbiony jest w Trój­cy. Więc wiedzcie i to, że Testament, to znaczy Biblia, jest jedna, lecz w trzech roz­działach. Dotąd Biblia zawierała dwa Te­stamenty: Stary i Nowy. Lecz obecnie po­wstaje Trzeci Testament,' tworzony przez Proroka naszego Eliasza.

Dziś Daniluk nie rozporządza żadnym pismem, środki propagandy, które mu po­zostały, są raczej ubogie. Odsuwa powoli szufladę, chwilę grzebie w papierach, wyj­muje zapisaną ołówkiem kartkę. Podaje mi.

Czytam:

Ogłaszam wam Narody wszystkich kra­jów Wtórne Przyjście Pana naszego Jezusa Chrystusa na Ziemię.

Ogłaszam całemu światu wiadomość Najdrższą, tzn. Najdroższą wiadomość. Droż­szej wiadomości od tej nie będzie na wie­

ki wieków. Ogłaszam całemu światu. Lu­dzie wszystkich wyznań: ruscy, polscy, fran­cuscy, niemieccy, angielscy, amerykańscy. Słuchajcie — Chrystus przyszedł po raz wtó­ry na ziemię. To znaczy narodził się po raz wtóry na ziemi. Król królów przyszedł po raz wtóry na ziemię. Pan panów przyszedł po raz wtóry na' ziemię. Władca władców przyszedł po raz wtóry na ziemię. Gwiazda dawno już świeci, świadcząc o wtórnym przyjściu Pana naszego Jezusa Chrystusa na ziemię! Świadczy ona o tym tak, jak i w Pierwszym Przyjściu świadczyła. Jest najlepszym dowodem. Jest wiele dowodów na to, ale gwiazda jest najlepszym dowo­dem wtórnego przyjścia Chrystusa. Za tę Najdroższą wiadomość podpisuję się własno­ręcznie.

Aleksander Jefimowicz Daniluk

Wysłałem to do redakcji „Groma- dy-Rolnika Polskiego” — wyjaśnia pro­rok — i oni przysłali mi pozdrowienia. Ale napisali, że religijnymi sprawami się nie zajmują. Nu, ne zajmajeszsie, to Boh z to- bojuTo ja wysłałem do „Trybuny Ludu”. Chyba z miesiąc, jak wysłałem, i jeszcze nie ma odpowiedzi. Ale od najwyższych władz Związku Radzieckiego odpowiedź otrzyma­łem. Piszą, że list mój do nich doszedł i że będą go rozpatrywać.

Rozmówca znów sięgnął do szuflady i wyjął niebieską kartkę z okrągłą pieczę­cią: Wierchownyj Sowiet SSSR. Czytam: „Potwierdzenie odbioru. Przesyłka nr 1628. Nadawca: Aleksander Daniluk. Polska. Otrzymano dnia 6 X 1968 r.” Dalej kilka nieczytelnych podpisów.

List Daniluka jest po pewnej części dok­ładną kopią obwieszczenia, które prorok Ilja wywiesił ongiś na drzwiach swej cerkwi. A uczynił to w desperacji: wyprowadzony z równowagi niesfornością wiernych, ciągły­mi kradzieżami w cerkwi, kłopotami z du­chowieństwem, prorok postawił na jed­no — obwieścić ludziom koniec świata. Wy­rwał kartkę z zeszytu i nie wprawioną do trzymania pióra ręką zaczął pisać tekst ob­wieszczenia o wtórnym przyjściu Chrystusa i końcu świata: „Ogłaszam całemu światu wiadomość najdroższą...” Zauważył błąd w ostatnim wyrazie, ale słów pisanych w boskim natchnieniu prorok nie przekreś­la... Więc Ilja skomentował je tylko, doda­jąc: „tzn. najdroższą wiadomość”.

Stało się. Od tego czasu przez czterdzie­ści nieomal lat Daniluk przepisuje tekst Mistrza razem z tym błędem, wysyłając wielkim tego świata. Ale już tylko począ­tek pochodzi od Ilji, resztę dopisał sam Da­niluk, biorąc na siebie cały ciężar odpowie­dzialności za proroczą interpretację dziejów. Musi to czynić. Ilji nie ma między wierny­mi, gdzieś daleko, w innym kraju, głosi swo­

ją prawdę. Daniluk wierzy w to święcie. Tu pozostał on — główny interpretator dzieła proroka. Więc kto, jak nie Daniluk ma objaśnić wydarzenia, których jesteśmy świadkami?

Orał, siał, w niedzielę czytał Biblię, po ciężkiej pracy w polu, rzuciwszy się na ła­wę, długo po nocach rozmyślał nad zawi­łością prawd ostatecznych, próbując to, co się dookoła działo, rozumieć i wyrazić w niejednoznacznym języku Biblii. I oto po latach takich rozmyślań odkrył prawdę pro­stą i tak oczywistą, jak dwa razy dwa: wszystkie proroctwa Biblii już się spełniły z wtórnym przyjściem Chrystusa włącznie. Nad światem zabłysła zapowiadana przez proroków gwiazda — czerwona gwiazda, gwiazda rewolucji, gwiazda Związku Ra­dzieckiego! Trzeba tylko ludziom ogłosić tę prawdę, by zrozumieli, że życie ich nie jest takim ot sobie prostym, zwyczajnym życiem, ale spełnieniem największych proroctw i naj­większych wydarzeń w dziejach świata. Jeśli to zrozumieją, staną się szczęśliwi, mądrzy i dobrzy. Tylko co zrobić, żeby oni to zrozumieli?

Właśnie: co zrobić? Rozsiadłszy się na grubych ławach, wsparłszy się łokciami na stole, myślimy nad tym w skupieniu: on, wychowany na Biblii prorok, i ja — dzien­nikarz wychowany na dialektyce.

Potem idziemy do ogrodu. Sad jest piękny i bogaty w różnorodne i rzadkie

drzewa niczym Eden. — Daniluk należy do najlepszych gospodarzy we wsi. Ze znaw­stwem tłumaczy zalety poszczególnych drzew, opowiada o swych sukcesach i kłopo­tach w sadownictwie, oprowadza po obejś­ciu. Całkiem nowoczesne urządzenia: piła tarczowa z elektrycznym silnikiem, siewnik, doskonale wyposażony warsztat stolarski.

Koło stodoły wita mnie syn Aleksandra Daniluka.

Pan zdaje się z redakcji? — pyta uradowany. — To bardzo dobrze, zaraz pa­nu coś ciekawego pokażę. Może pan o tym napisać...

Prowadzi mnie do nowej żniwiarki i długo objaśnia jakieś usprawnienie, które sam wprowadził.

Jest niedziela, czas odpoczynku. Siada­my w cieniu rajskich jabłoni. Ciepło i po­godnie, jakże nie powspominać. Proszę pro­roka Aleksandra, by opowiedział swój świę­ty żywot, i włączam reporterski magneto­fon. Posłuchajmy.

MÓJ

PROROCZY

ŻYWOT

rodziłem się w 1903 roku we wsi Ka­mień, w rodzinie prawosławnego ojca i prawosławnej matki, a ochrzcił mnie pop prawosławny w Łosince, i wszystko było tak jak należy. Gdy podrosłem, rodzice wysłali mnie do szkoły. Moi sąsiedzi, Jakubcowi, jak ich u nas nazywają, mieli dużą, podwójną chatę i tam była za cara szkoła, w tej szkole się uczyłem. W 1914 roku wywieziono nas do Rosji, w bieżeństwo, jak ludzie mówili. Za­trzymaliśmy się w Tobiaczach, to taka wio­ska w tobiakomskiej wołości, 50 kilometrów od Kazania, zamieszkaliśmy tam całą ro­dziną: ojciec, matka i nas sześcioro — czte­rech chłopców i dwie dziewczyny. Nie było co jeść. Chodziliśmy — ja i ojciec — z tor­

bami, przeważnie do Tatarów, bo wszystkie sąsiednie wioski były tatarskie. Czasem da ktoś mąki garnuszek, czasem po jajku. Raz, pamiętam, całą kopę jajek przyniosłem.

Chodziłem tam też do szkoły. Nauczy­cielka, Aleksandra Iwanowna, bardzo mnie lubiła. Przyniosła mi czasem kubek mleka i smakowitego pieroga. I dziwiła się zawsze, że miałem ręcznie wyszywaną koszulę. — To mama mi ją wyszyła — odpowiadałem.

Uczyłem się dobrze, przynosiłem zaw­sze piątki z plusem. Tylko religii, chociaż religii trzeba było uczyć się najpilniej, nie lubiłem. Jak przyjdzie pop, to się chowam za kolegów, żeby mnie nie zapytał. Sam nie wiem, czemu tak było. Czy może dla­tego całe życie z popami walczę? Ja właści­wie nie walczę z nimi, tylko przeciwko ich czynom. Chodziłem jednak do cerkwi, słu­żyłem nawet podczas liturgii, nosząc świece za popem. Raz ukradłem z tacy 50 rubli. O, tego już nie trzeba było robić. Ale ja wtedy nie zdawałem sobie z tego sprawy i ukradłem.

Przyszła rewolucja. Przyjechało do wsi dwóch bolszewików, to jednego chłopi za­bili. Tacy byli... A drugi uciekł. A potem przyjechało pięciu i zabili tego, co zabii. Popu mieli uciąć głowę za to, że nie chciał pochować zabitego na cmentarzu, ale syn popa jakoś ubłagał, choć ten, co przyjechał, wyciągnął już szablę i trzymał w pogoto­wiu. Dzieci zbiegły się z całej wioski i przy-

głądały się, więc i ja tam byłem. Tak to bywa, że człowiek sam na siebie śmierć ściągnie.

Skończyłem cztery klasy szkoły i po­szedłem pracować na pocztę. Potem praco­wałem jeszcze w Kazaniu w ochronie ma­gazynów. Było nas tam 250 osób. Bolsze­wicy przyjeżdżali agitować. Jak zaczął je­den gadać przeciw Bogu, to ja, choć sam

0 boskośći nic nie wiedziałem, gotów byłem uszy zatykać. W dwa tygodnie później bie­daka zabili. Po co, myślałem, było mu to potrzebne.1

Po wojnie, kiedy się trochę uspokoiło, postanowiłem wrócić do Polski. Ale nie mogłem dostać biletu, bo rodzice nie chcieli ze mną wracać. No: to pojechałem bez bi­letu: najpierw jedna polska rodzina scho­wała mnie pod ławkę w wagonie, a potem jechałem między klocami drzewa. Kaszla­łem bardzo, więc strażnicy mnie odkryli

1 chcieli do mnie strzelać, ale Bóg dał im rozum, żeby nie strzelali. Tak mi później powiedzieli, że chcieli strzelać, ale dali spo-

Przejechałem granicę. W Baranowi­czach Polacy szczepili nas i dawali bieliznę. Więc ja stanąłem trzy razy w kolejce: do­stałem trzy razy zastrzyk, ale i bieliznę trzy razy. Bieliznę sprzedałem Żydowi i miałem na bilet.

Wróciłem do domu. Chata była bez okien i bez drzwi, powyrywane podłogi,

I Co-ldu*

r.Ypi&feo <Słu«-]

lec

B~K)ahłc

a w komorze — nawet sufit zerwany. Wia­domo —•, tyle lat bez gospodarza...

Rodzice nie wrócili do domu. Zmarli w powrotnej drodze: matka — w Barano­wiczach, ojciec — w Hajnówce. Zmarła też jedna siostra i brat. Zmarł mój wujek, jego żona i wszystkie ich dzieci. Więc się wpro­wadziłem do chaty wujka. Ot, jak Bóg dał. W Piśmie świętym stoi: „żaden wojownik nie stanie na obstalunku swoim”. Ja, znaczy się, jestem wojownikiem, o prawdę wojuję i Bóg tak dał, że oni poumierali, żeby dla mnie to wszystko po nich zostało. Widzi pan, taki cud! To ten mój dzisiejszy dom jest jakby służbowy. Nikomu we wsi. o tym nie mówię, boby nie zrozumieli. Ojcowska chata też była niezła, ale ta jest dużo lepsza, więc w tej zamieszkałem. I bardzo mi tu dobrze.

Jeździłem do pracy do Białowieży, chciałem trochę grosza zarobić. Pracowałem u jednego takiego, który .się nazywał Ma­niek. Miał ten Maniek siedem koni, siedem wozów i siedmiu parobków. Drzewo z lasu wywoził. I ja mu tego wszystkiego doglą­dałem. Lubił mnie., ,

I wtedy zdarzył się ze mną taki cud. Zajeżdżam raz do Rrynoczki — to taka cer­kiew, może wie pan, w lesie koło Biało­wieży — -zajeżdżam więc raz do Krynoczki i tak myślę: zajdę ja pod boczne drzwi, może tamtędy da się wejść do środka. I fak­tycznie, drzwi nie były zamknięte, wszed­

łem. Patrzę, a tam wisi taka śliczna ikona Matki Boskiej. Myślę, ot, gdybym ją wziął, zakręcił w marynarkę, toby nikt nie wie­dział, że ją wziąłem. Ale zaraz inna myśl mnie nachodzi: słuchaj, tak nie można, t® przecież grzech! Co jest, myślę sobie, co ze mną jest? Nigdy, kiedy coś kradłem, czy to barana, czy co innego, bo to różnie w życiu bywało, nigdy nie przychodziło mi do gło­wy, że to grzech. A teraz nawiedziła mnie taka myśl. Widzi pan, szatan chciał, żebym ukradł, ą Bóg nasłał mi myśl, że to grzech. Jeszcze wtedy nic nie wiedziałem o ojcu

Ilji.

. Niedługo zdarzył mi się drugi cud. No­siłem w kieszeni drobne pieniądze zawinięte w chusteczkę. Rozwijam raz, patrzę, na chusteczce narysowany Duch Święty, a w do­lę, pod nim, głowa diabła z uszami! Pokazy­wałem to mężczyznom na ulicy, ale mówili: „My nic nie widzimy”. A tam wyraźnie się narysowało: głowa diabelska i Duch Święty nad nią. Od pieniędzy tak się narysowało. Wtedy jakoś miałem pieniądze. Bo naj­częściej pieniędzy brakuje. Jak pisze apo­stoł: wydatki przewyższają dochody. Wi­dzisz, nawet apostoł o tym wie. Ale wtedy miałem akurat pieniądze zawinięte w chu­steczkę.

I nikt we wsi nie uwierzył. Zrobili dur­nia ze mnie. Baba moja namówiła kilku mężczyzn, przyszli, ręce mi związali, poło­żyli na furę i powieźli aż do Kruszynian,

do Tatara. Że niby ja już wariat i trzeba mnie leczyć u Tatara. Tatar uwiązał mi coś do koszuli, ale ja to wyrwałem i mówię: „Co ty tu wiążesz?” Wyrwałem to i wyrzuciłem. Powiedziałem mu: „Ty w Chrystusa nie wie­rzysz, ty nikogo nie możesz uzdrowić. Ty sam, mówię, jesteś głupi, bo wierzysz w księ­życ, a księżyc jest stworzony przez Boga, a Chrystus jest Bogiem”. I wszyscy słu­chają i widzą, że ja wcale nie jestem głupi, tylko oni są głupi, bo mnie tam powieźli bez potrzeby, więc wrócili ze mną do domu.

Zdarzył się wtedy ze mną jeszcze jeden cud. Wyszedłem na błoto grabić siano. Po­ciągnę grabiami, a na grabie lecą kamienie. Myślę sobie tak: gdybym to ja grabiąc za­czepił kamień, to on by leciał w moją stronę, a kamienie lecą w całkiem przeciwną stronę, niż powinny lecieć. Widzisz, co wyprawia nieczysta siła, jakie dziwy! Wziąłem więc kawałek chleba, kupiłem u Żyda śledzia i poszedłem do Grabowszczyzny. Tak, żeby żona nie wiedziała, bo jakby się dowiedziała, znowu by ze mnie głupiego zrobili.

Postanowiłem iść do ojca Ilji. Zatrzy­małem się na noc na kolonii w Tokarow- szczyźnie. To nieduża wieś za harajmow- skim lasem. Dziś już nie ma ani tej chaty, gdzie ja się zatrzymałem, ani nic. Gospo­darz zaprowadził mnie do chlewika, gdzie było trochę siana na drągach i można było spać, i powiedział: „Ja cię przymknę, a rano ci otworzę. Dam ci brudną kołdrę, bo czy­

stej nie mam”. Powiedziałem, że mi nie po­trzeba, bo mi i tak duszno, i położyłem się spać.

W nocy zrobiło się zimno. Pomyślałem, że lepiej będzie zleźć i iść dalej, choć to

i noc, bo już bardzo zmarzłem. Zapomnia­łem, że on mnie zamknął. Popchnąłem drzwi — nie otwierają się. A drabina za mną aż załomotała, tak tam diabły skakały. Więc stanąłem i tak sobie myślę: przecież tu ze mną nikt nie nocuje. Toż krowa ani owca po drabinie nie pójdzie. I byłem już pewien, że to złe. W chlewie krowa tylko stała i owca, a za ścianą stały konie. Gdy się żegnałem, cichły krowy i owce, tylko konie ciągle furczały. Pomyślałem, że jak na nieszczęście nie mam krzyżyka na so­bie, krzyżyk na pewno by mnie uratował. A diabły... myślałem, że chlew rozniosą, że dach zerwą, krokwie aż trzeszczały, ściany drżały, a mnie włosy na głowie dęba się je­żyły. Nie przypuszczałem, że wyjdę stąd żywy. Padłem na kolana i modliłem się. Pot ze mnie lał się jak krople krwi, jak u Chry­stusa — ja się do niego nie równam, ale tak właśnie ze mną było, że pot jak krople krwi lał się ze mnie.

Zesłabłem do tego stopnia, że już nie mogłem wyciągnąć ręki. Próbowałem wy­ciągnąć przed siebie nogę, ale też nie mo­głem i upadłem. Palcami nie dało się ru­szyć. Język wyparło mi na brodę. Czuję, że jeszcze żyję, a niczym ruszyć nie mogę.

Zginą tutaj, myślę, i nikt nie będzie wie­dział, gdzie zginąłem. Gdy się mocno modli­łem, to anioł nade mną skrzydłem poma­chał i dodał mi sił. I tak było trzy razy. Ja go nie widziałem, ale czułem, że mi pomógł,

i stałem się zdrowszy. On wiedział, ten anioł, że ja omdlewam.

Rano gospodarz otworzył drzwi i bar­dzo się zdziwił. „Co ty, ! spadłeś? pyta mnie. To ja — mówi — przyniosę' ci wody”. Przyniósł butelkę wody i wpycha mi do ust. A ja mówię: „Przecież ja wody nie chcę”. Wyrwałem butelkę i rzuciłem precz;

Doszedłem do Grzybowszczyzny. Była niedziela. Zaszedłem do cerkwi. Stanąłem z tyłu i przyglądam się. Podchodzą do mnie ojciec Ilja i mówią: „Pójdziesz do mnie na obiad”. Myślałem, że do kogoś innego mó­wią, bo ja pierwszy raz ich widzę. Jeść to mi się chciało, a grosza nie miałem przy duszy: prosić wstyd ^'przecież ja jeszcze: młody człowiek. Więc się rozglądam, ale nikt się nie odzywa, a ojciec jeszcze raz mówią: „Tak, tak, ty pójdziesz do mnie na obiad”. Wtedy się zorientowałem, że oni naprawdę do mnie mówili.

Pocałowali wszyscy Ewangelię,'; ojciec podeszli do mnie, wzięli mnie za rękaw i po­szliśmy na obiad. Zacząłem jeść, a tu mi chleb jakoś ugrzązł w gardle. Mówię: „Oj­cze Ilja, ja nie mogę przełknąć”. Oni pode­szli, uderzyli mnie po karku i bardzo do­brze przełknąłem. Nie wiem, co to był za

cud, ale tak było: Po obiedzie wszyscy pod­chodzili do ojca prosić o błogosławieństwo. Myślę, pójdę ostatni, bo nie wiem, jak to się robi. Podchodzę, a ojciec pytają: „Jak ty się nazywasz?” Mówię: „Aleksander”. „Ty Aleksander mówią ojciec — ale ty je­steś Szymon”.i(

Całą powrotną drogę modliłem się: Bo­że, pomóż mi zrozumieć, co znaczą te święte słowa proroka. Później przypomniałem so­bie, że w Piśmie jest powiedziane: „Ty je­steś Piotr, ale ty jesteś Szymon, i na tobie zbuduję cerkiew swoją i bramy piekieł jej nie pokonają”. Tak powiedział Chrystus do Piotra. T prorok Ilja też tak samo powiedział do-mnie:

Baba moja, gdy mnie nie było, pole­ciała do' Cyganki. Cyganka od razu jej po­wiedziała: - „Ty się nie martw, on poszedł zbawienia szukać”. Karty jej pokazały.

Zacząłem chodzić do GrzyboWszczyzny. Ojciec różne cuda czynili. Przyniesiono raz podczas1 nabożeństwa opętaną kobietę. Ojciec naślinili palec, zrobili krzyżyk na piersiach

i na plecach, mówiąc: „W imię Ojca i Syna, Ducha Świętego. Amen”. Potem w prawe ucho głośno mówią tej kobiecie: „Jefafa, otwórz się”. Głośno mówią! I jeszcze do­dają: „Nieczysty duchu, wyjdź, daj miejsce duchowi czystemu”. „Idź w przepaść, tam twoje miejsce”. Kobiecie język wypiera, tak jak mnie kiedyś, i w tym czasie zły duch wychodzi i wchodzi duch dobry.

Dzieci moje ojciec chrzcili. Oni prze­cież byli prorokiem. Bóg z nimi rozmawiał. A pop głupi chciał mi syna Charytona prze­chrzcie jeszcze raz, że to niby nieważne. Od ikony Matki Boskiej ojciec Ilja nieraz sły­szeli głos, a i tak, bez ikony, Bóg z nimi rozmawiał. Raz wyszli ojciec na ławkę przed dom i myślą tak sobie: po co te komary, te muchy i wszelkie paskudztwo. A Bóg im mówi: Ty, Ilja, rozmyślasz, z czego to ro­bactwo się rodzi, a ono rodzi się z grzechów Niech ludzie oczyszczą serca swoje z grze­chów, to ja oczyszczę świat z wszelkiego paskudztwa.

A zły, panie, nadal nie zostawił mnie w spokoju. Zły chciał mnie koniecznie zgła­dzić. Raz, pamiętam, pojechałem do Zabłu­dowa, a Żyd mówi, że mi bardzo tanio piwo sprzeda. Mówi, żebym ja poszedł do piwnicy

i zobaczył, czy ono dobre, to piwo. Chcia­łem nawet iść. Ale Bóg podsunął mi taką myśl: po co ty tam pójdziesz do tej piwnicy? A jak oni za tobą drzwi zatrzasną, krew z ciebie wypuszczą, i już. A ty taki czer­wony, masz dużo krwi. Mówili przecież lu­dzie, że tak ze świętym Gawryłem zabłu­dowskim zrobili. O, widzi pan, siła boska jednak zawsze silniejsza.

Ojciec bardzo mnie lubili, bo ja zawsze robiłem tak, jak oni kazali. I wierzyłem tylko w to, co oni mówili. Inni zazdrościli ojcu sławy i chcieli sami być świętszymi od niego. Choćby taki Paweł Bielski we w.0

Cieluszki chciał budować swoją cerkiew, ku­pił duży dzwon, powiesił koło chaty, w któ­rej się modlił. „Oni pozazdrościli mi mojej sławy, jak ongiś aniołowie pozazdrościli Bo­gu” — tak mówili o nich ojciec. Bo praw­dziwa cerkiew jest tylko jedna: Nowy Jeru- salim w Grzybowszczyźnie. Tam będzie stało największe miasto świata — Wierszalin. Był pan kiedy w Grzybowszczyźnie? Pa­mięta pan ten las w stronę Żedni? Tam te leśne tryby to będą ulice miasta, a na tej polanie, gdzie stary dąb, będzie plac cen­tralny. Centralny Plac Świata — tak się bę­dzie nazywał.

Kiedyś ojciec napisali Ust do prawo­sławnych o tym, że popi bezprawnie zaczęli dawać rozwody i że to jest wielki grzech. Pomyślałem, jak by to zrobić, żeby to jakoś wydrukować. Bielski poradził mi, że dru­kować można w żydowskiej drukarni. „Tam wszystko drukują — powiedział — byle były pieniądze”. Tak więc zacząłem drukować ukazanija ojca i swoje. Jak napiszę co, to za­niosę ojcu, żeby zaraz sprawdzili, i dopiero wtedy do drukarni. Ojciec zgadzali się na wszystko, co ja napisałem. Raz tylko, gdy napisałem, że Wójcik zrobił mi wiele złego... U nas się jeden nazywał Wójcik. Ojciec po­wiedzieli, żeby tego nie pisać, bo ktoś po­myśleć może, że to wójt. A władzę trzeba szanować, bo każda władza jest od Boga. Ojciec szanowali władzę i za to dostawali medale. Od Piłsudskiego dostali jeden me­

dal, a drugi od wojewody białostockiego. I złoty krzyż od archireja, gdy jeszcze archi- rej myślał, że da się przekabacić proroka na swoją stronę. Piłsudskiemu wysłaliśmy cały worek pieniędzy. Zapakowaliśmy w wo­rek i wysłaliśmy. „Oddajcie cesarzowi, - co cesarskie, a Bogu, co boskie” — ¡tak jest napisane ł.

Później cerkiew oddaliśmy katolikom. Na półtora roku. Tak ojciec powiedzieli: trzeba cerkiew ¡oddać na półtora roku kato­likom, żeby i oni zostali zbawieni. Katolicy powinni być zbawieni, bo też w Chrystusa wierzą -.

Zawsze trzymałem się swojej i prawo­sławnej wiary. Ojciec często powtarzali: cer­kiew swą prawosławną zdradzić, to samo, có zdradzić matkę rodzoną i przejść do maco­chy. Tego nigdy robić nie można. Nie lu­biłem popów prawosławnych za to, że oni zdradzili cerkiew prawosławną i ¡zaczęli nią handlować. Baptystów także nie lubiłem ani

subotników. Mam brata w Białymstoku, mieszka na Przygodnej ulicy. Nocowałem u niego kiedyś. Jego żona poszła w bapty­sty. Jak zaczęła się ze mną sprzeęzać, to wprost do zębów skacze. Taka baba. A ja jej mówię: „Głupstwo to wszystko, w co ty wierzysz, krzyż życiodajny jest najwyżej na cerkwiach B na kościołach, a ty, głupia babo, nic nie rozumiesz i mówisz to, czego nie ro­zumiesz”;. I ta baba niedługo zmarła, a on z drugą się ożenił. O, jak Bóg dał. A ja dzięki Bogu jeszcze, żyję.

Ja mówię tym baptystom: wiarę to wy znaleźliścia swoją, a językiem naszym mó­wicie. To wy już i mówcie, i piszcie po swo­jemu, to wtedy powiem, że wiara wasza jest od Boga, a tak to jest ona od diabła. Gdzieś jest powiedziane: „W każdym narodzie spra­wiedliwy, :miły jest Bogu —f w ruskim, w pol­skim, w niemieckim, w żydowskim, w tatar­skim, w cygańskim”. Wszystkim tym naro­dom dał .Bóg język własny i pismo własne, a subotnikom i baptystom nie dał Bóg ję­zyka. A diabeł głupi on wymyślił im tylko religię. I dlatego oni są na służbie u diabła.

W czasie wojny, gdy szli już ruscy, za­wołał mnie ze stodoły radziecki porucznik i poprosił, o mleko. Żona wyniosła dzban mleka, zaczęli pić, a tu nagle... pocisk. Bach! — i zabiło. Dopić nawet nie zdążył. Mnie dwa odłamki trafiły w piętę. Żołnierz zawołał sanitariusza, żeby zrobił opatrunek.

Sanitariusz przyszedł i mówi: „O, krwotok... źle”. A ja zupełnie zapomniałem, że mam modlitwę od krwotoku. Trzy dni nie jadłem, żeby zatamować krew. Ale Bóg dał, wy­zdrowiałem.

Albo tuż po wojnie. Jechałem na Spasa do Grzybowszczyzny i najechałem na minę. Koniowi wyrwało wszystkie wnętrzności i odrzuciło na pięć metrów. Nie wiem, czy koń nastąpił na tę minę, czy koło najechało. Wóz rozerwało na dwie połowy. Baby je­chały z Ciełuszek, zobaczyły mnie i mówią: „Chyba najechaliście na minę, to chodźcie, my was podwieziemy”. Byłem ogłuszony i nic nie słyszałem, więc tylko coś tak, jakby przez sen mi się zdało, że ktoś do mnie mówi. Mówię im: „Jeśli ktoś tu jest na­prawdę, niech mówi głośno, bo nic nie sły­szę”. I one mnie zabrały ze sobą. O, jak wróg chce mnie zniszczyć, to Bóg nie po­zwala. Widać na coś mu jestem potrzebny, jeśli mnie tak broni, bo inaczej dawno bym gryzł ziemię.

Gdy tak poraniony chodziłem o kulach, przyszedł do mnie sąsiad Petro, żeby babkę do klepania kosy pożyczyć. Pożyczyłem. Po kilku dniach wysłałem małego, żeby zabrał babkę z powrotem. Jego żona, Ulana, oddała nie moją babkę, tylko jakąś inną, zepsutą, taką, że ani kosy nie naklepiesz. Zdenerwo­wałem się i tak jak stałem, na kulach, po­szedłem do niej. Podkładała akurat do pieca, odwróciła się i mówi do mnie: „Czort ciebie

nie weźmie!” Tak powiedziała — nie przy panu to wymawiając — czort cię nie weź­mie! No to wie pan, po takim słowie mnie aż zatrzęsło i wygarnąłem jej wszystko, co tylko miałem na sercu. Wieczorem Petro przyszedł ze wsi pijany i ona jemu wszystko przekazała. To on chciał iść i mnie zabić.

Ale Bóg tak zrobił, że mu nogę sparaliżo­wało. Później sam powiedział: „Chciałem ciebie zabić, ale Bóg tak zrobił, że mi nog^ odjęło”. O, myślę, sam zrozumiał: Bóg tak chciał.

Ten Wójcik, o którym panu mówiłem, bardzo mi dokuczał. Szedł raz z chrzcin pi­jany i krzyczał koło mego okna: „Ilja zło­dziej, złodziej!” A sam kiedyś opowiadał, że jak był u Ilji, to nabrał tam pełne kie­szenie pieniędzy. Ten Wójcik też zginął. Niemcy go zamęczyli.

Bóg też tak dał, że nie mogę jeść mięsa. Jak więcej zjem, to mi na nodze powstaje rana i goić się nie chce. I dobrze, bo obja­dać się mięsem to grzech. Ja mam nawet zaświadczenie od lekarzy, że nie mam sto procent zdrowia do pracy fizycznej. Tutaj we wsi mówią, że jak kto nie ma sto procent zdrowia, to znaczy, że już nic niewart — trup. A ja mówię, toż mnie badała komisja, trzech lekarzy, i wydali mi takie zaświad­czenie, toż oni lepiej wiedzą od ciebie dur­nia. Nie mam sto procent zdrowia, widzi pan. Ale jeszcze jak usiądę na rower, to zrobię ze sto kilometrów w ciągu dnia — i do Grzy-

bowszczyzny zajadę; i do Białegostoku. O, co znaczy siła Boska, jak cudem trzyma czło­wieka przy życiu.

Czasem się zastanawiam, dlaczego Bóg tak mnie ciągle chroni od złego? Bo jestem mu potrzebny. A po co? By głosić ludziom prawdziwą wiarę. Nasza wiara dobra, tylko trzeba sprawiedliwie wierzyć. Popi nie wie­rzą sprawiedliwie. Powiedziane jest: „Stado boże trzeba paść z powołania, a nie z obo­wiązku”. A oni robią to z obowiązku, za wszystko żądają pieniędzy. Gwiazda pięcio­ramienna już od dawna świeci nad światem. A kto dał światu tę gwiazdę? Bóg dał tę gwiazdę światu. Żeby świat wiedział, że stało się, co się stać miało, że odbyło się wtórne przyjście Boga na ziemię poprzez proroka naszego ojca Ilję i jego poprzednika Joana Kronsztadzkiego. Ale ludzie na razie nic o tym nie wiedzą.

I dlatego wiem, że żaden zły duch nic mi nie zrobi, że nie umrę, póki nie wyjaśnię ludziom prawdy zbawienia dzięki wtórnemu przyjściu Pana naszego Jezusa Chrystusa na ziemię. Amen.

naprawiacze ŚWIATA

wykli ludzie nie zajmują się napra­wianiem świata. Obmyślanie progra­mów naprawy świata pozostawiają moralistom, filozofom i politykom. W nowoczesnym społeczeństwie każ­dy robi, co do niego należy. Ludzie

zwykli pracują i zarabiają, dbając zazwyczaj

o to, by się nie różnić od innych. Dzielnie walczą o to, by mieć takie same ubrania jak inni, domy, meble, podobnie wychowane dzieci, język, maniery. Szablon obyczajowy zaspokaja ich poczucie harmonijnego bytu w społeczeństwie. Scedowawszy obowiązek poszukiwania prawdy na fachowców od ,,sensu bytu” i „sensu świata", od nich ocze­kują owych zbawiennych rozwiązań. Dopie­ro choroba, śmierć kogoś bliskiego, grubo

niepowodzenie skłaniają do refleksji ogól­niejszych.

Aliści obok oficjalnych filozofów i uczo­nych istnieje rzesza naprawiaczy niedyplo- mowanych — różnego rodzaju „chłopskich filozofów”, dziwaków, mistyków, maniaków, schizofreników — w swoich wsiach, mia­stach i miasteczkach spoglądających z za­dumą w gwieździste niebo. Rozmyślają nad tym, jaki sens ma działanie ich własne i bliźnich, ku czemu prowadzą zdarzenia drobne i wielkie, jak uporządkować wartości, cele? W ich szczególnych osobowościach problemy epoki załamują się w sposób symptomatyczny — może karykaturalny, lecz za to wyrazisty.

Oto pan Mikołaj S. z Doratynki. Był skromnym nauczycielem wiejskim, ale po latach pracy, znużony mizernymi efektami wychowania młodzieży, zapragnął znienacka zreformować całe nasze szkolnictwo. Zabrał się widać do dzieła nazbyt radykalnie, gdyż ku swemu wielkiemu rozgoryczeniu, znalazł się na przymusowym leczeniu w zakładzie psychiatrycznym w Choroszczy. Pobyt trwał dopóty, dopóki nie stwierdzono daleko posu­niętej schizofrenii. Wyszedł z zakładu jako inwalida. Mieszka w Doratynce, zbiera grzy­by, łowi ryby, schizofrenikiem jednak po­został, ba, nawet tym się chlubi. Nadal pi­suje listy do wysokich urzędów, redakcji, wytykając — często słusznie — nieścisłości zauważane w informacjach prasowych,

sprzeczności w niektórych decyzjach władz. „Może wszystko to dla was, ludzi normal­nych, jest zrozumiale i normalne, pisze, ale ja, schizofrenik paranoidalny, nie widzę tu żadnej logiki”. I podpisuje list: „Mikołaj S...., schizofrenik paranoidalny...” Brzmi to urzędowo i uroczyście, zdarzają się nawet urzędnicy, którym skóra cierpnie ze stra­chu przed zagadkowym dygnitarzem.

Julian Topczewski ze wsi Pietrzyko- wo—Gołąbki w powiecie bielskim — zakła­da komunę rolną w Gołąbkach, wsi trady­cyjnie szlacheckiej i bardzo katolickiej i także pisuje listy do różnych instytucji.

Ja wierzę w Boga wówczas — pisał w liście do pewnego urzędu — jeżeli prawda zwycięża. A jeżeli nie, to u mnie nie ma Boga — wówczas Bogiem jestem ja”.

Roman Tykę z miasteczka Szczuczyn w grajewskim powiecie napisał traktat na te­mat naprawiania już nie świata, ale wszech­świata! „Traktat o uporządkowaniu wszech­świata” — taki dał tytuł swemu dziełu. Gło­wił się nad problemem całe dwa dziesiątki lat, a gdy wreszcie znalazł sposób, w roku 1946 wysłał swój traktat na adres nie byle kogo, bo samego rektora Uniwersytetu Ja­giellońskiego, z prośbą o ocenę koncepcji i opublikowanie pracy. Czy to teoria p. Tykę była za trudna na uniwersyteckie głowy, czy problem naprawy wszechświata nie był najpilniejszym zadaniem owego czasu — dość że na odpowiedź autor czekał cierpli­

wie aż lat dwadzieścia. W r. 1968 wysłał traktat do Polskiej Akademii Nauk, prosząc

o wydrukowanie pracy w nakładzie 100 000 egzemplarzy. Załączył również projekt kon­kursu dla uczonych całego świata — kon­kurs miał dopomóc p. Tykę w rozwiązaniu pewnych kwestii szczegółowych jego ogól­nej teorii naprawiania wszechświata. Odpo­wiedzi znowu nie było. Tym razem autor był mniej cierpliwy: zaskarżył Polską Akademię Nauk, stwierdzając przy tym, iż nie idzie mu bynajmniej o własne straty, wynikające z nieopublikowania traktatu — idzie o straty całej ludzkości, która z powodu opieszałości PAN żyje w nie uporządkowanym wszech- świecie.

Misza N., szewc z Podlasian, jest po­dobnie jak Mikołaj S. z Dora tynki uwikła­ny w życie przyziemne. W jego paradoksy i absurdy. Samo szewcowanie nie wystarcza do szczęścia ubogiemu Miszy —1 więc od wielu lat zajmuje się studiowaniem teologii i filozofii społecznej. Przypomina ludziom zasady, które oni wyznają w sposób wy­łącznie werbalny, wytyka hipokryzję. Kie­dyś, zaraz po wojnie, brakowało obuwia. Misza szył i sprzedawał ludziom buty. A po­nieważ brakowało nie tylko 1 butów, ale i skóry na buty, kupował nielegalnie garbo­wane skóry w tradycyjnym mieście garba­rzy, w Krynkach, i szył z niej ludziom trze­wiki. Kupujący, rzecz jasna, o tej nielegal­nej skórze na ogół nie wiedzieli. Nie intere­

sowali się też, skąd pochodzi skóra na buty,

W; których chodzą przedstawiciele władzy, sędzia, prokurator, radni, adwokaci...

Aż ktoś złożył meldunek, że skóra, z której Misza szyje buty, pochodzi z nie­legalnej sprzedaży. Życie życiem, prawo pra­wem — musiał Misza: stanąć przed sądem.

Niech oskarżony wyjaśni, skąd oskarżony miał skóry -— poprosił sędzia.

Sędzia już oczywiście wiedział, skąd Mi­sza: miał skóry. I Misza wiedział, że sędzia wiej dlatego też ubodło go pytanie. Wstał, pokiwał z politowaniem głową, po czym rzekł do sędziego:

i Ot, widzisz, duszo, i ty — niby czło­wiek uczony. A majesz takoje otępienie intelektualne, szto zadajesz pytania chuże małoho ' ditiati. Czy ty naprawdę nie wiesz?—: dziwił się na głos Misza. — Czy ty nie wiesz, skąd dziś szewc ma skóry?

Przerwano rozprawę. Misza trafił do Choroszczy. Polubili go psychiatrzy — czło­wiek< łagodny, wesoły, uroczy, ale nie­normalny", mówi ludziom w oczy, co myśli, robi, co; lubi, manier nie przestrzega... Oczywiście otrzymał wariackie papiery i one uchroniły go przed więzieniem.

Przez dziesięć lat systematycznie i z upo­rem zakładał Misza sektę świadków Jehowy. Obszedł cztery razy wszystkie wsie i wio­seczki powiatu, głosząc słowo Biblii w in­terpretacji Brooklinu. Ale porzucił sektę, dostrzegłszy nieprawości i hipokryzję swoich

przywódców. Wówczas — w imię uczciwoś­ci — obszedł wsie i wioseczki powiatu po raz piąty, aby odwołać to wszystko, co był powiedział ludziom poprzednio. Potem za­czął studiować Marksa i posługiwać się w na­prawianiu świata cytatami jego dzieł z tą samą zawziętością, co poprzednio cytatami z Biblii.

Naprawiacze świata widać intensyw­niej niż ludzie zwyczajni odczuwają histo­rię. Baczniej obserwują bieg wydarzeń i chcą mieć na nie wpływ. Obca im jest bierność i rezygnacja wielu ludzi normalnych. Zabie­rają się do działania zapalczywie, nie znając, czy nie honorując dialektyki procesów spo­łecznych, porywają się od razu na cele wielkie, przenoszą góry... Psychiatrzy więc bez wahania kwalifikują ich do schizofreni- ków. Ludzie normalni są z tego zadowoleni. Cóż to byłby za zamęt, gdyby tak wszyst­kich fanatycznych naprawiaczy uznać za lu­dzi normalnych. Ich przesadnie aktywny sto­sunek do świata jest dla nas, ludzi „normal­nych” i trochę leniwych, zbyt zobowiązują­cy. Rozgrzeszamy się z naszej rezygnacji i bierności — uznając naprawiaczy za nie­normalnych. Któż zakwestionuje taki wy­rok?

Michał Michalak z Białegostoku też był kiedyś naprawiaczem świata. Dziś jest pu­stelnikiem. „Pustelnik z śródmieścia” — tak go nazywają i to określenie pasuje do niego. Ojciec Michalaka był księdzem prawo­

sławnym, czyli batiuszką. W 1915 roku wy­wieziono go wraz z rodziną i wszystkimi parafianami do Rosji. Po rewolucji jako młody krasnoarmiejec walczył na kuku frontach w obronie władzy radzieckiej. W 1921 zaczął studia na uniwersytecie, ale je przerwał i z ojcem, który w tym czasie pracował jako kolejarz, wrócił do kraju. Z radziecką maturą nie może otrzymać pra­cy, z konieczności więc pomaga ojcu w cerk­wi jako diak, potem uczy religii w szkołach w środowiskach prawosławnych, jednocześ­nie czyta Marksa i Lenina. Wreszcie znaj­duje jakieś zajęcie w swej specjalności — radiotechnice, tuż przed wojną kupuje dział­kę w Białymstoku, własnoręcznie buduje so­bie na niej maleńki domek, a właściwie budkę. Okupanci wywożą go w czterdzie­stym pierwszym na przymusowe roboty do Niemiec — tam nauczył się niemieckiego, angielskiego i włoskiego. Zna również fran­cuski, grekę i łacinę. Wróciwszy pracuje w Wojewódzkim Urzędzie Telekomunikacyj­nym. Jest cenionym fachowcem — zainsta­lował nie znane, z demobilu, urządzenie te­lekomunikacyjne, przetłumaczył na polski angielskie instrukcje, kierował komórką wy­nalazczości. Pracował ofiarnie poza godzina­mi, nawet noce poświęcał na tę pracę, któ­ra była jego pasją, nie biorąc dodatkowego wynagrodzenia. W delegację do odległych

o sto i więcej kilometrów miejscowości jeź­dził rowerem, aby taniej to instytucję kosz-

towało. Uczył bezpłatnie angielskiego na kursach, za własne pieniądze kupował kur­santom podręczniki i płyty. Studiował wyż­szą matematykę i język chiński, pogłębiał stale swą wiedzę w dziedzinie radiotechniki. W sześćdziesiątym czwartym roku raptem zrezygnował ze wszystkiego — wycofał się do swojej chatki, zaryglował się na wszyst­kie spusty. Zaczął żyć życiem pustelnika.

Raz odwiedził go dawny szef. Był prze­rażony: najzdolniejszy, najlepszy jego pra­cownik mieszka, jak mówił, w chlewie. Zi­ma, w wiadrach zamarznięta woda, książki i wykresy w stertach na podłodze, zżerane wilgocią i pleśnią.

Pomyślałem wtedy — opowiadał — jeśli ten człowiek potrafi w takich warun­kach tyle zrobić, to co by zrobił, gdyby miał ludzkie mieszkanie.

Zatelefonował, gdzie trzeba, napisał kil­ka pism i Michalakowi przydzielono miesz­kanie. Szef szykował mu przyjemną niespo­dziankę. Jakież było jego zdziwienie i obu­rzenie, gdy Michalak odmówił przyjęcia mieszkania. Twierdził, że to, które ma, naj­zupełniej mu odpowiada.

Był chodzącym świętym. Święci są dob­rzy na obrazkach i w książkach, ale nie w życiu. W życiu irytują. Oskarżają samą swą obecnością. Michalaka w instytucji lu­bili i nienawidzili jednocześnie, fascynował i wzbudzał podejrzenia. Kierowników iryto­wało na przykład to, że nagrody przydzie-

[126]

lone mu za ofiarną pracę natychmiast prze­kazywał na PCK lub inne cele społeczne.

Pozostając wiernym zasadom, którymi były.: praca, uczciwość, życzliwość i skrom­ność, Michalak nie mógł znieść wokół siebie podejrzliwości i nieufności. Reagował pro­sto — prosił szefów o przeniesienie na pod­rzędniejsze stanowisko. Skutek był przeciw­ny od zamierzonego: nowy szef niżej stojący w hierarchii administracyjnej był najczęś­ciej mniej kwalifikowany niż poprzedni, a więc bardziej nieufny i bardziej podej­rzliwy.

Odwiedziłem Michalaka już jako pustel­nika. Izdebka nieduża, na środku łóżko, pod ścianą fragmenty jakichś mechanicznych urządzeń, części rowerów, motocykli, poła­mane krzesła i kawałki mebli. Pod oknem stół, obok miękki fotel pamiętający ponoć cara Mikołaja. Na stole w ramce portret Lenina, ikona przedstawiająca rosyjskiego pustelnika Serefina Sarowskiego, obraz greckiej Madonny. W kącie książki: Biblia po łacinie, Psałterz w języku starocerkiew­nym, dzieła Lenina w języku polskim, książ­ki ^techniczne w różnych językach. Przega­dałem z pustelnikiem wiele godzin o róż­nych sprawach, wreszcie spytałem, czy jest szczęśliwy.

Tak, jestem szczęśliwy — odpowie­dział. I wywiódł sentencjonalnie: — Zna pan to? Chcesz być szczęśliwy na jedną go­dzinę — kup sobie ćwiartkę. Chcesz być

szczęśliwy na jeden dzień — weź sobie żo­nę. A chcesz być szczęśliwy na całe życie? To załóż sobie ogródek. Więc ja założyłem sobie ogródek. Nieduży, ale mi wystarcza.

Ale chłodno tu u pana i nie ma co

jeść.

Mam co jeść. Mam jeszcze około trzech tysięcy oszczędności.

Cóż to jest te trzy tysiące...

Ale ja wydaję pięćdziesiąt złotych miesięcznie.

Niemożliwe. To panu nawet na chleb nie wystarczy.

Chleba nie kupuję. Mam trochę ziemniaków, gotuję całe, innym razem jem tłuczone, mam marchewkę zakonserwowa­ną, o, proszę spojrzeć, mam grzyby suszone. Nie, panie, ja źle nie żyję.

Długo pan nie pociągnie przy takim życiu.

Dlaczego? Jem tyle, ile organizm potrzebuje, wszystko, co poza tym, jest zby­teczne.

Każdy ma swój model szczęścia, ale ten pański jest zbyt skrajny. Siedząc tu sa­motnie nie pozostało panu nic innego, jak wmawiać samemu sobie, że jest pan szczęś­liwy. Człowiek naprawdę szczęśliwy może być tylko wśród ludzi, panie Michalak.

Ludzie są różni. Byłem szczęśliwy wśród ludzi, którzy walczą: w Związku Ra­dzieckim, na froncie. Tam się ludzie poświę­cali. Marzyli o wielkich czynach, nawet

o śmierci, byle bohaterskiej. A dziś —

o czym się marzy? — niech pan powie. Pie­niądze, wódka, oszustwa, złodziejstwa — taki jest dzisiejszy świat. Czy wśród takich ludzi można być szczęśliwym?

Przesada! Nie można uogólniać. Zaw­sze można znaleźć uczciwych ludzi. Niepo­trzebnie pan się załamał, zrezygnował z wal­ki.

Z walki? Nie rozumiem...

Mówił pan, że panu grożono, szan­tażowano pana, zaszczuwano, zrobiono na­wet sabotaż. Mógł pan postawić to na ze­braniu związkowym, poskarżyć się radzie zakładowej, kierownictwu, organizacji par­tyjnej. Trzeba było walczyć o swoje spra­wy.

Żartuje pan albo nic nie rozumie. Co znaczy walczyć o swoje sprawy? Znaczy to: rozrabiać, intrygować, opluskwiać, na jednego skarżyć, donosić, innemu lizać, ka­dzić. To znaczy stać się tym, z kim się wal­czy. Wyprzeć się swoich zasad. A ja chcę być uczciwy.

Stawia pan sprawę krańcowo. Moż­na przecież walczyć środkami uczciwymi, bez intryg i donosicielstwa. Mówiliśmy

o bohaterze pozytywnym. Przyzna pan jed­nak, że dzisiejsze pana życie trudno nazwać życiem bohatera pozytywnego.

Proszę pana, przed wojną był taki gatunek ludzi, których nazywano „ludźmi porządnymi”. Nie nazywano ich wprawdzie

bohaterami pozytywnymi, ale nikt im nie stawiał żadnych zarzutów. Żyli sobie spo­kojnie, na uboczu. Dziś nie ma tych ludzi. Dziś są tylko cwaniacy i frajerzy. Ci dawni porządni — to dzisiejsi frajerzy. Tam, gdzie ja pracowałem, wszyscy byli cwaniakami, ja jeden byłem frajerem. Więc ja już wolę tu, dla siebie, być teraz człowiekiem porząd- nym.

Jasne. Rozejrzałem się raz jeszcze po izdebce pustelnika. Zobaczyłem na ścianach hasła, których przedtem nie spostrzegłem: „Nie dać się zaszczuć!” i na innej ścianie: „Cave canem!”

Co znaczy: „Cave canem?” — zapy­tałem.

W Pompei, gdy ją odkopali — wy­jaśnił — na każdej prawie ścianie widniał ten napis. Dosłownie to znaczy: „Strzeż się psa”. Więc może pan sobie wyobrazić, jakie tam było życie. Pompeja, jak pan wie, zgi­nęła wskutek wybuchu wulkanu.

W tydzień po odwiedzinach u pustel­nika napisałem o nim krótki reportaż do miejscowej prasy. W trzy dni po ukazaniu się reportażu zjawił się u mnie w pokoju chłop w kożuchu i walonkach. Był to Piotr Wasyluk z Ciełuszek — jeden z najgorliw­szych wyznawców Pawła Bielskiego. Przy­jechał specjalnie do redakcji po adres Mi­chalaka. Wahałem się: oszczędzić pustelni­kowi odwiedzin i interesantów czy nie. W końcu jednak dałem Wasylukowi adres.

Nie wiem, czy pustelnik Michalak jest na­dal pustelnikiem. Może stanie się nowym prorokiem, ideologiem takich jak sam „lu­dzi porządnych”? Ale wtedy rozpadnie się jego wzorzec „człowieka porządnego”.

Wyobraźmy sobie bowiem, że przyjdzie ich tam więcej. Że przyjdą do Michalaka podobni jemu, zniechęceni do świata, zała­mani, arcyuczciwi, arcysprawiedliwi, ci wszyscy naprawiacze świata, schizofrenicy, poszukiwacze prawdy: przyjdą — i powie­dzą: jesteś najuczciwszy między nami, naj­szlachetniejszy i najmądrzejszy. Jesteś na­szym prorokiem i naszym bogiem. Kieruj nami, pouczaj nas i prowadź. Jesteśmy go­towi umrzeć, spalić się, dać się ukrzyżować za twoją prawdę.

Co wówczas pocznie Michał Michalak? Odeśle ich z niczym czy też podda się po­kusie naprawienia charakterów ludzkich, a może zemsty nad zepsutym, jak twierdzi, światem w imię tej przedziwnej filozofii, którą wypracowuje w zaciszu swej pustelni od wielu lat? Czy zechce stać się nauczy­cielem, czy prorokiem, jak stał się nim Eliasz Klimowicz, czy też pozostanie tym, czym jest — cichym, pokornym pustelni­kiem, człowiekiem porządnym dla samego siebie?

I będzie to to samo pytanie, które sta­nęło przed nim, gdy rozważał, czy podjąć walkę z oszczercami i intrygantami, czy też ustąpić ze świata. Prorok bowiem, o ile jest

prorokiem, żyje już w ludzkim świecie, w świecie zależności, hierarchii, walki, in­tryg, nienawiści i fanatyzmu. Najczystszą prawdą jest prawda pustelnika, ale jest tó prawda pozaspołeczna, a więc ze społeczne­go punktu widzenia nie jest już prawdą, lecz czystym fałszem...

WIERSZALIN

S_ d czasu opublikowania przez Alek­sandra Daniluka ulotki pod tytułem: Prorok Ilja w Polsze stroit gorod Wierszalin1 minęło lat czterdzieści. Ale budowa stolicy świata, Wier- szalina, nie posunęła się w tym cza­sie ani trochę. Wręcz przeciwnie: miasto straciło dwa ze swoich trzech domów. Jeden rozebrano i materiał budowlany wywieziono do sąsiedniej wsi, w drugim uczy się dziś wiejska dzieciarnia.

Wierszalin leży półtora kilometra od Grzybowszczyzny. Idzie się do niego cieni­stym lasem, wąziutką dróżką. Dróżka roz­widla się w kilku miejscach, więc łatwo się

zgubić w wierszalińskich lasach. Ratują nas wówczas dzwony Pawła Tołoszyna. Koły­sane wiatrem, dzwonią przy najlżejszym podmuchu. Porozwieszał je Tołoszyn na swej kolonii, by strzegły pól przed dzikami, A że jego kolonia sąsiaduje z Wierszalinem, dzwony te są również dzwonami Wiersza- lina.

Wstępu do Wierszalina bronią psy pana Pawła, ujadające zawzięcie, gdy posłyszą nieznajome kroki. Już na podwórku powita nas jurodiwy; zoczywszy nieznajomego, wy­machuje panicznie rękami, wydając histe­ryczne okrzyki, pędzi, ile sił w nogach, w stronę domostwa. Wnet zjawia się na progu któraś z trzech kobiet, dzisiejszych właścicielek Wierszalina. Żyją tu w pełnej wspólnocie jak jedna rodzina, chociaż krewr nymi wcale nie są. Odwiedzający Wierszalin pielgrzymi nadal nazywają je „dziewczyna­mi”; dziewczyny mają dziś po sześćdziesiąt z górą lat. Razem z nimi mieszka ów juro­diwy -— głupkowaty przybłęda, którego ko­biety dobrotliwie przygarnęły.

Wy do kogo? — pyta kobieta.

Chciałem zostać u was na dzisiej­szym nabożeństwie — mówię pokornie. — Czy można?

Na nabożeństwie? — dziwi się ko­bieta. — Od wielu lat nikt z nieznajomych nie przychodził tu na nabożeństwa.

Przygląda mi się badawczo.

Pani powinna mnie znać — próbuję

się spoufalić. — Jestem kuzynem Iwanczu- ka ze Starej Wioski. On mnie prosił, żebym przepisał u was pieśń o Joanie Kronsztadz- kim i przywiózł mu...

Ach tak... — ucieszyła się kobieta. — To może pan czytał kiedyś „Apostoła” w cerkwi?

Ja...

Proszę, proszę. Zachodźcie do środ­ka — zaprasza życzliwie.

Wchodzę. W chacie spotykam dobrych znajomych: Daniluka z Kamienia, świątob­liwego Iwaniuka z Kaniuk, Mirona, który w czasach Ilji był archaniołem Gabrielem, i kilka innych osób. Powitanie, uśmiechy, grzecznościowe rozmowy.

Chata składa się z dwu izb. Pierwsza to jednocześnie kuchnia i przedsionek. Dru­ga jest pokojem, sypialnią i świątynią za­razem. Tu za chwilę odbędzie się nabożeń­stwo. Jest ono kopią nabożeństw cerkiew­nych, z tą różnicą, że odprawiają je osoby świeckie, nawet kobiety. Po nabożeństwie usiądziemy sobie na poobiednią pogawędkę. Pomówimy o dzieciach, o zbiorach, o pogo­dzie, o Bogu — o wszystkim po trochu. Po­tem otworzymy stare, pożółkłe zeszyty i za­topimy się w przeciągłym, pojękliwym śpie­wie:

O raj moj priekrasnyj,

Swietłyj Itak Edien,

O kak ja by! sczastliw

Obitaja w nicm...1

Śpiew poniesie się lasem, polem, doli­ną nad strumykiem, po całej tej dzikiej, od­ludnej okolicy. Czterdzieści lat temu pod­chwyciłyby go tłumy zgromadzonych za ok­nami pielgrzymów, pieśń zabrzmiałaby po­tężnie i uroczyście. Ale dziś dookoła jesien­na cisza — melancholijna i smutna jak ta elegia o straconym raju...

Nie odzyskali raju grzybowscy wyznawcy proroka, tak jak nie odzyskali go Adam i Ewa. W księdze Genezis napisano wyraźnie: Ada­ma wypędzono z raju za spożycie owocu z drzewa wiadomości dobrego i złego, czyli owocu wiedzy. A przecież właśnie niewie­dza, czyli stan naiwności i bezrefleksyjnego szczęścia był rajem dla Daniluka z Kamie­nia, i świątobliwego Iwaniuka, i Mirona, i dziadka Jakuba, i rajem tysięcy grzybow- skich pielgrzymów, a także naszym rajem, moim i waszym, z okresu naiwnego, szczęś­liwego dzieciństwa. W nasze rajskie szczęś­cie wtargnęła wiedza, zwłaszcza wiedza

o czasie, o przemijaniu. Ujrzawszy świat w ruchu i zmienności odczuł człowiek nie­pewność i niepokój.

Z roku na rok jest ich coraz mniej, spo­

tykają się kilka razy do roku tu, w Wier- szalinie, na Spasa 1, wędrują na świętą górę Grabarkę, gdzie w blasku woskowych świec, wśród wiekowych sosen całą noc śpie­wają swe monotonne elegie o straconym raju.

Grzybowscy prorocy wyrwani ze swe­go ponadczasowego raju, z raju dziadka Ja­kuba, próbowali go odzyskać i przeciwsta­wiając się historii, ogłaszając ją dziełem szatana — sami usiłowali uciec w życie po­nadczasowe, mityczne — przeistaczając się w samozwańczych świętych i swoje życie przetwarzając w zdarzenia biblijne, a więc pozaczasowe, dziejące się w roku zerowym, „onego czasu”. Ale przecież nie wytrwali długo w tej desperackiej iluzji, w samo- oszustwie. W roku 1950 na rynku w Bielsku Podlaskim spotkali się dawny apostoł Paweł, czyli Paweł Bielski, i apostoł Szymon, czyli Aleksander Daniluk, prawa ręka Ilji — Chrystusa. Sprzedawał Daniluk gruszki, przywiózł ich parę worków. Tak się ucie­szył ze spotkania, że podarował Bielskiemu torbę owoców. Pogryzając, gadali o tym i owym, o sprawach nieważnych. Wreszcie Daniluk spytał, czy nie słychać czego o oj­cu Ilji. Paweł niechętnie machnął ręką.

A, nic tam nie było i nie będzie... —

rzekł smutno. —; Wszystko bujda od po­czątku...

Tak powiedział apostoł Paweł, autor hymnów o proroku Ilji i jego świętych, główny twórca legendy grzybowskiej! Oczy­wiście, zwierzyć się z tego mógł tylko oso­bie współwinnej, jaką był Daniluk, 'drugi autor legendy.

Więc Paweł nie tylko zwątpił, ale — wyparł się! A Daniluk?

Siedzi -wraz -z nami na ławie i — choć twierdzi, że dożyliśmy wtórnego raju pod znakiem czerwonej gwiazdy — tęskni. Sie­dzimy w niedoszłej stolicy świata, Wiersza- linie, i lejemy łzy za straconym -rajem, ra­jem praojca Adama, rajem dziadka Jakuba, za poezją jego pól, za naiwnością jego serca, za ponadczasowym jego trwaniem. A tak­że -f| nad nie spełnionym rajem Wierszalina. Ronimy suche łzy nad naszą wiedzą, dotk­liwą nowoczesnością, irytującą racjonaliza­cją życia.

Siedzimy i opłakujemy. W długiej pieś-! ni o raju — smutek i ból. Przed laty moi dzisiejsi współlamentnicy nie mogli uwie­rzyć, iż postęp jest trwałym elementem hi­storii, nie chcieli uwierzyć w nieodwracal­ność i przemijanie. A gdy zmęczyli się da­remnością swoich nawoływań, bezskutecz­nością cudów, beznadziejnością czekania, oj­ciec Ilja ogłosił koniec świata. Jeśli ludz­kości nie da się zatrzymać w pochodzie ku złu, niechaj zginie! Ona i świat.

Daniluk czuje się współodpowiedzialny za wydanie tego aktu, usiłuje przekonać sie­bie i innych, że był on skuteczny, Prorok ogłosił koniec świata i oto my, ludzie z krwi i kości, żyjemy już w raju. Przecież jest le­piej, więcej sprawiedliwości na ziemi. Ciesz­my się więc, bądźmy szczęśliwi — wywo­dził mi,, gdyśmy się rozsiedli pod drzewami w ogrodzie. Więc dlaczego smutny, czemu tak się roztęsknił ¿w monotonnej elegii

0 wygnaniu z raju?

Obok usiadł na drewnianej ławie Eliasz Iwaniuk, rodem z Kaniuk. Starszy od Da­niluka o dobrych kilkanaście lat, siwe wło­sy,- siwiejąca ■ broda, ręce równo na kola­nach,, oczy’ wpatrzone przed siebie, wyglą- da-r jak zauroczony. Jest rodzonym bratem południowej Matki Boskiej,'.: którą sławił v/ swych hymnach apostoł Paweł Bielski. J,ego pasją jest polityka, w odróżnieniu od Daniluka i— to urodzony buntownik, „nie­poprawny rewolucjonista”.

Wiem, że gdy tylko skończymy, śpiewać

1 wyjdziemy na przechadzkę po wierszaliń- skim sadzie, Iwaniuk odprowadzi mnie de­likatnie na stronę i zacznie wypytywać

o szczegóły ostatnich wydarzeń politycznych, dając przy tym własną, oryginalną ich in­terpretację. Dla Iwaniuka wtórne przyjście Chrystusa jeszcze się nie spełniło. Ma to jednak nastąpić niebawem. Będzie związa­ne z jakąś wielką walką polityczną w skali całego świata.

Ja, mój drogi — powtarza mi to często — przeżyłem trzy rewolucje: dwie w Rosji i jedną w Niemczech. Wiem, co się może zdarzyć, oj, wiem. Dziewczyny nasze wierzą jeszcze, że Chrystus tu przyjdzie i będzie chodził od wsi do wsi i pouczał. Ja im mówię: oj, wy głupie baby, i co z ta­kiego chodzenia? Toż jak on przyjdzie tu, do Grzybowszczyzny, to nawet w drugiej wiosce nikt nie będzie o tym wiedział. A co mówić o całym świecie!

Obraz końca świata u Iwaniuka jest

o wiele bardziej współczesny. Będzie to światowa rewolucja, zainspirowana przez Eliasza Klimowicza z Grzybowszczyzny, który, jego zdaniem, znajduje się obecnie w stolicy największego państwa świata i nie siedzi tam z założonymi rękami. Jest wiel­ką osobistością, a będzie jeszcze większą. Po tej „rewolucji”, czyli po końcu świata, na­stanie raj, a Wierszalin stanie się jego ośrod­kiem i ośrodkiem nowego porządku.

Albo Pałaszka. W czasach proroka była jedną z Bogorodzic. Pamiętam ją młodą jeszcze i pełną życia. Będąc Matką Boską, zaskakiwała żywiołowością i tupetem. W cza-> sie uroczystego nabożeństwa, na Wielkanoc, w najbardziej podniosłym momencie, gdy celebrujący mszę kapłan wchodził z podnie­sioną nad głową Ewangelią w „carskie wro­ta”, Pałaszka zagrodziła mu drogę, a sakral­ne drzwi, przez które wolno wchodzić tylko z Pismem świętym, zatrzasnęła przed no­

sem i krzyknęła na całą świątynię: „Nie to­bie, krwiożerczy wilku, czytać Pismo świę­te!” W cerkwi wytworzył się tumult, ludzie rzucili się na siebie z pięściami, wielu zwo­lenników proroka dotkliwie pobito, kilku zo­stało kalekami na całe życie.

Dziś Pałaszka należy do najzdolniej­szych artystek kunsztu tkackiego. Wytkała między innymi przepiękny dywan z okazji setnej rocznicy urodzin Lenina i przesłała do Grodna. Z tej okazji w Muzeum Archeo- logiczno-Historycznym w Grodnie odbyła się wielka uroczystość, na którą zaproszono również Pałaszkę. Wystąpiła ona do zebra­nych z przemówieniem, posypały się podzię­kowania, gratulacje, życzenia, pełno było przedstawicieli różnych organizacji i dzien­nikarzy. W prasie pojawiły się artykuły

0 Pałaszce i jej dywanie.

Pan Miron z kolei jest dziś znanym w województwie pszczelarzem, mistrzem tego pięknego zawodu, dorobił się przy tym

1 sławy, i fortuny. W czasach Ilji jeździł po wsiach na białym koniu ze srebrzystą trąbą przy ustach, donośnym dźwiękiem trąby ogłaszał ludziom koniec świata. Był archa­niołem Gabrielem. Od czasu do czasu, a!<; coraz rzadziej, zjawia się jeszcze w gronie wierszalińskich znajomych.

Więc śpiewamy...

Elegie o raju są długie i rozwlekłe. Gdzieś pod wieczór kończy się nabożeństwo. Mgły zasnuwają pola, od strumyka ciągnie

jesiennym chłodem. Dzień spędzony wśród tych proroków i apostołów nie istniejącej już religii, wśród Bogorodzic, które nie zro­dziły zbawcy, wśród smutnych śpiewów i modłów — dzień ten przeobraża się w kosz­mar. Jak najszybciej się oderwać od tych obrazów raju i piekieł, od tych symboli wieczności i zaczepić myślą o coś bardziej przyziemnego, ale konkretnego i żywego. Zajdę chyba do Pawła Tołoszyna, jednego z dawnych budowniczych świętego miasta: może zbudował jakiś nowy traktor i starym zwyczajem zechce mi zademonstrować? '


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Pawluczuk W Wierszalin reportaż o końcu świata
Piosenka o końcu świata, język polski w gimnazjum
Czy na końcu świata, S E N T E N C J E, Konspekty katechez, kłopotliwe
11 sekret fatim, III Sekret Fatimski (o koncu swiata)
Na końcu świata, S E N T E N C J E, Bajki
Jackowski M Stadnina na końcu świata
Przepowiednia św.Melechiasza, O końcu świata i nie tylko
PRZEPOWIEDNIE O KOŃCU ŚWIATA
WIERSZE?GMARY ZE STRONY (świata LuliLuli )
O KOŃCU ŚWIATA
Piosenka o końcu świata
Piosenka o końcu świata Miłosza, język polski w gimnazjum
Lekcja multimedialna - Piosenka o końcu świata, Studia, Filologia polska, Centrum Edukacji Nauczycie
Wywiad z profesorem Krzysztofem Sową o końcu świata
Verne Juliusz Latarnia Na Końcu Świata
NA KOŃCU ŚWIATA
Corwood [Na końcu świata]
Juliusz Verne Latarnia na Końcu Świata [pl]

więcej podobnych podstron