Pawluczuk Włodzimierz
WIERSZALIN
REPORTAŻ O KOŃCU ŚWIATA
Zamiast wstępu
Chata jak chata — niska, murszejąca, stodoła też wiekowa, pług, brony, chylące się płoty, zagroda jak inne we Wśi, może tylko trochę biedniejsza, cichsza. Stara kobieta pośrodku gumna, kuśtykając na drewnianej protezie, grabi rozwłóczone siano.
— Dzień dobry... — zaczynam.
Spojrzała krótko, odwróciła spłoszone oczy —ł grabi dalej, ledwo odburknąwszy pozdrowienie. Przygarbione plecy, głowa omotana chustką, długa spódnica przysłaniająca część protezy. Pracuje, jakby mnie nie było, jakbym nie stał oto za nią i nie czekał... może tylko ciut zawzięciej grabi, to wszystko. I nie można chyba powiedzieć komuś dobitniej, że jest niepożądany — niż właśnie w ten sposób: starannie pracując,! nie mówiąc ni słowa, nie spojrzawszy na-l wet spod brwi.
— Chcę porozmawiać z panią o pewnej I sprawie...
Nic, grabi dalej.
— Nie zajmę dużo czasu...
Nie odpowiada. Grabi.
Jestem dziennikarzem... Interesuje!
mnie...
— Nima tu żadnego interesu — odpo-l wiada wreszcie, ale gniewnie, nie przery-1 wając roboty, nie odwracając głowy.
— To sprawa dawna, sprzed wielu I lat... — uspokajam.
883 Jak dawna, to do sołtysa. Ja o daw- I nych sprawach nic nie wiem — wzrusza I ramionami, nie odrywając oczu od siana.
— Wiecie, na pewno wiecie... -41 mó- I wię jak najprzyjaźniej. — Chciałbym po- I rozmawiać o Ilji.
— Jakim Ilji?
— No — o świętym...
— To idźcie do cerkwi... tam obrazy... I batiuszka.
— Ale mnie chodzi o Ilję grzyb'owskie- I go §>$ z Grzybowszczyzny... Toż znaliście... I
— Grzybowszczyzna? , To gdzieś pod I Krynkami... Tam pytajcie. — I nagle odwraca się, grabie nieruchomieją na mo
ment, ona zaś spojrzawszy badawczo, z napięciem, pyta krótko:
— A co... zmartwychwstał?
— Nie — mówię — nie zmartwychwstał. Ale...
Opuszcza głowę, grabi dalej, każdy ruch wymierzony: starannie zaczęty, starannie dokończony. I znowu jakby mnie nie było.
— To były ważne sprawy... — próbuję jeszcze.
— Jakie sprawy! — ucina. — Żadnych spraw nie było!
W swojej kronice parafialnej diak Marczuk zapisał kiedyś:
„We wsi Ciełuszki jedna z sekciarek, Olga D., niewiasta 24-letnia, zrzuciła z siebie ubranie i naga, bez sukni i koszuli, biegała ulicą nawołując „Kajajcie się!”, a następnie powybijała okna w swoim domu i domach innych sekciarzy. Oni początkowo nie sprzeciwiali się. I tak na przykład u Jana D. tłucze szkło gołą ręką, z ręki krew tryska strumieniem, a ona śpiewa na cały głos: Preobraziłsia Jesi na gorie... W kilka dni później, krzycząc: „Koniec wszystkiemu staremu!”, zaczęła łamać krzyże cmentarne i burzyć ogrodzenie — na cmentarzu w Puchłach ostały się zaledwie trzy krzyże, których nie mogła obalić. Wreszcie współsekciarze zakuli ją w żelazną obręcz, obręcz łańcuchem przymocowali do
ściany i tak, nieszczęsna, już cały rok, od łipca 1932 roku, stoi na uwięzi. Czasem w dni świąteczne sekciarze idą do niej śpiewać pieśni nabożne — ona miota się na łańcuchu i przeklina ich obelżywymi słowami, ale oni mają ją za świętą, ponieważ jak twierdzą, w przeciągu 34 dni jadła tylko trzy razy...”.
Ciełuszki leżą w bielskim powiecie nad rzeką Narwią. Przez czterdzieści lat wiele wody upłynęło w Narwi, notatki Marczuka wyblakły, wielu umarło, wielu się narodziło. W czasie wojny rozerwał się za stodołą pocisk, zabiło męża Olgi, ją okaleczyło. Mieszka teraz i gospodarzy z matką, osiemdziesięcioletnią staruszką. Sąsiedzi traktują ją zwyczajnie, jakby nigdy nic. Jedna z sąsiadek spytała raz Olgę, czy pamięta czasy nawiedzenia, czy wie, dlaczego to wszystko robiła. Usłyszała na to: „Tak widać trzeba było”.
Ale ze mną nie chce rozmawiać, jestem nieznajomym, intruzem, wyglądam na urzędnika z miasta, który przyszedł roz- grzebywać sprawy umarłe, zakończone. Nie ufa mi — nie wierzy, że chcę zrozumieć tamten dramat, jest przekonana, że wypytuję, aby potem ośmieszyć, wyszydzić.
A może gorzej...
Prawosławne okolice, w których pod wodzą proroka IIji rozkwitł w okresie międzywojennym sekciarski ruch odnowienia,
były jednocześnie terenem intensywnej działalności społecznie radykalnych rewolucyjnych organizacji KPZB, „Hromada”, NPCh posiadały tu w każdej nieomal wsi dziesiątki swych członków i zwolenników.
Jak było możliwe to współistnienie skrajnego fanatyzmu religijnego z postawą walki, ideą rewolucji? Jak możliwe było w ogóle istnienie w naszym światłym dwudziestym stuleciu tak naiwnej, prostodusznej, a zarazem tak fanatycznej wiary w bo- ga-człowieka, proroka Ilję z Grzybowszczy- zny, w jego cuda, w jego posłannictwo i zbliżający się sąd ostateczny, na którym on, Eliasz Klimowicz z Grzybowszczyzny, miał sądzić ludy świata? Co znaczyło opętanie Olgi D. i wielu innych jej podobnych?
Myśli o końcu świata nawiedzają z reguły ludzi, którzy są świadkami upadku ich własnej kultury będącej dla nich do niedawna absolutem. W tradycyjnej kulturze ludowej to, co nasze, nie wymaga wyjaśnień ni uzasadnień, jest samo przez się oczywiste, słuszne, naturalne, prawdziwe. Nikt tu nie pyta, dlaczego u nas jest tak, jak jest, pyta natomiast, dlaczego u innych jest inaczej aniżeli u nas. Świat tradycyjnej kultury ludowej był dla ludzi w tym święcie jedyny, wieczny, niezmienny...
Jeden z naszych etnografów pisał kiedyś, iż mieszkańcy polskiej wsi uważają Niemców i całą ich kulturę za gorszą z tej prostej przyczyny, że Niemcy na konia mó
wią Pferd, podczas gdy wiadomo, że koń jest po prostu koniem, a nie jakimś tam Pferdem. Własna kultura wydawała się chłopom w tradycyjnej wsi czymś tak naturalnym, że niejednokrotnie nie wyobrażali sobie, by gdziekolwiek na świecie chłop mógł żyć, myśleć i rozmawiać inaczej. Wańkowicz wspomina w Szczenięcych latach o znajomym ziemianinie, który swego zasłużonego leśnika postanowił wysłać na starość na kurorty do Niemiec. „A po jakiemu ty tam będziesz rozmawiał w Niemczech?”. — spytał pan chłopa. „A ciż tam, panoczku, mu- żykou nie ma?” — odpowiedział chłop pytaniem.
Jest w życiu człowieka taki okres, który psychologowie nazywają „odkryciem jaźni”. Młody człowiek wychodzi nagle poza czystą podmiotowość doznań i postrzega siebie jako „przedmiot” wśród innych przedmiotów. Uświadamia sobie nagle, że jest jednym spośród wielu ludzkich istnień, że jego „ja” zajmuje określone miejsce w , czasie i przestrzeni, że miało swój początek i będzie miało koniec -— odkrycie to najczęściej jest bardzo przykre, towarzyszy mu bowiem pojęcie całego dramatyzmu życia. Młody człowiek uświadamia sobie swą znikomość, odrębność, śmiertelność,/, swą „przedmioto- wość’\ ,, :
Podobne kryzysy świadomości są udziałem .całych grup kulturowych. Świadomość ludowa była świadomością ahistoryczną.
Wszystko, co jest, miało swój początek „one- go czasu”, gdy Pan Bóg chodził po świecie i uczył ludzi różnych mądrych i dobrych rzeczy. Od tego czasu wszystko jest, jak jest, i niC':się zmienić nie może do końca świata. Po; to bowiem, by zrozumieć możliwość zmiany, trzeba uświadomić sobie najpierw swą „przedmiotowość”, a więc to, że nasze dzisiejsze życie, zwyczaje i język nie są ani jedyne, ani najlepsze, że świat — to wielość ».kultur mających swą historię, swój początek, zmieniających się i rozwijających. Jeśli taka nowa refleksyjna świadomość się narodzi, grupa etniczna traci swój dotychczasowy charakter i przeobraża się w grupę narodową. Grupa etniczna, czyli tradycyjna grupa chłopska, nie jest narodem, nie posiada bowiem tego, co jest trzonem wszelkiej świadomości narodowej — idei własnej historii. Była ona poza narodem — to’* znaczy poza tą strukturą zbiorowej samoświadomości, którą tworzy naród — ma- my •;tu bowiem na myśli fakty świadomościowe, a nie jakieś inne. Nad tradycyjną wsią przewalały się burze, wojny, rewolu- cje, na polach pozostawały groby i kurhany, ale: w mentalności chłopskiej nie zostawiało to istotnego śladu. Historia była tu czymś zupełnie zewnętrznym, wydarzenia, które niosła, spływały jak woda, pamięć o nich stawała się szybko elementem mitu. Kiedyś, dawno, dawno temu, były wielkie wojny, wielkie cuda, wielcy królowie, bohaterowie...
Było to wtedy, gdy Bóg chodził jeszcze po ziemi, świat był jeszcze nijaki, bezkształtny, gdy przybierał dopiero swą ostateczną, znaną nam formę.
Ta ahistoryczna, mistyczna świadomość wsi rozbita została przez wejście do powszechnego użytku nowych środków produkcji, burzących tradycyjny rytm pracy i życia wsi, zmuszających do uznania kulturowej wyższości tych, którzy te nowe narzędzia i maszyny wymyślili i stworzyli. Zanim to jednak nastąpiło, wieś stoczyła dramatyczną walkę w obronie tradycyjnego kształtu swej duchowościx. Przejawami tej walki były zjawiska dziwne i niepojęte dla postronnego obserwatora, o których będę pisał niżej.
We wschodniej Białostocczyźnie, we wsiach prawosławnych, proces upadku tradycyjnej kultury ludowej miał przebieg szczególnie dramatyczny. Zachowana tu długo w nienaruszonym prawie stanie tradycyjna kultura ludowa — poddana została nagłej, drastycznej próbie, gdy prawie wszyscy mieszkańcy tych wsi w 1915 roku zostali deportowani przez ustępujące wojska rosyjskie w głąb Rosji. Zetknęli się tam z odmiennymi zwyczajami, z ludźmi o odmiennej kulturze, byli obserwatorami, a często też aktywnymi uczestnikami rewolucji,
burzącej od podstaw mityczną chłopską świadomość. Z chwilą gdy tradycyjny kształt chłopskiego życia został zagrożony, okazało się z kolei niemożliwe, a w każdym razie bardzo utrudnione, przejście od świadomości etnicznej do świadomości narodowej, która mogłaby nadać zmienności sankcję i usprawiedliwienie. Były to bowiem wsie prawosławne, dla których w tym czasie, w warunkach dyskryminacji wyznaniowej i narodowościowej, przekroczenie progu polskości było niemożliwe, a jednocześnie — były to wsie zbyt peryferyjne, by mogła na nie oddziaływać idea narodu białoruskiego.
Zrodziło to silne napięcie duchowe, niezadowolenie z dnia dzisiejszego i strach przed dniem jutrzejszym. Różni wiejscy prorocy i apostołowie nowych wiar wieszczą niechybny koniec świata.
taroberezowo, wieś w powiecie haj- nowskim, samo jest już historią. W podręcznikach piszą o radykalizmie miejscowych chłopów i ich walce z uciskiem. W roku 1926 odbył się tu historyczny zjazd „Hromady”, który hajnowska policja brutalnie rozpędziła przy pomocy zorganizowanych bojówek. Pogrom był początkiem generalnej rozprawy władz z ruchem lewicy społecznej. Tyle mniej więcej podręczniki historii.
W pobliżu, w sąsiednim Nowoberezo- wie, mieszka Jakub Martyniuk. Postać to znana, z okazji rocznic Rewolucji Październikowej wspominają o nim nawet gazety. Martyniuk był marynarzem na „Aurorze”, podoficerem. Mówi się, że to on 7 listopada
s
1917 roku ładował historyczny pocisk (co nie jest prawdą, ale nie o to przecież chodzi). Po rewolucji wrócił do rodzinnej wsi. Siał, orał, pracował jako drwal w Białowieży. I tak żył sobie cicho i spokojnie i żyłby po dziś dzień, gdyby nie odkryli go dziennikarze. O historycznym wystrzale niewiele myślał — był dla niego zjawiskiem wyłącznie fizycznym i niczym nie różnił się od tysięcy innych. Dziś wystrzał „Aurory” nabrał innego znaczenia. Martyniuk daje dziennikarzom wywiady i opowiada w nieskończoność o „Aurorze” i jej strzale, o tym strzałę, który jest poezją i mitem, a nie
o tym, którego był świadkiem.
Ale wróćmy do Staroberezowa. Siedziałem na ławie przy ulicy, gdy podszedł do mnie stary człowiek.
— Dzień dobry — powiedział. — Czy w Boga pan wierzy?
— Dlaczego pan o to pyta? — Byłem zaskoczony, zdziwiony.
— Ja pana przepraszam, ale w siłę boską wierzyć trzeba. Opowiem taki przykład. To było dwa tygodnie temu, kopałem studnię w Koryciskach, głęboką studnię, dwadzieścia kręgów. Dali mi do pomocy dziewczynę, taką kozę, młodą i głupią; ja kopałem na dnie, ona łańcuchem wyciągała wiadro z mułem. No i podciągnęła wiadro pod sam wierzch i upuściła. Zdążyłem tylko głowę schować w muł, a wiadro bach! O tu, pomaca pan, to pan zobaczy, tu mnie w ple
cy uderzyło wiadro z ziemią. Dwadzieścia kręgów — pan rozumie? Do tego dziewczyna przestraszyła się i uciekła. Leżę i myślę — czy ja żywy, czy już trup? Z chaty wyszła matka tej dziewczyny, zaglądnęła do studni i mówi: Se tam żywyje, to wyłaźte wie '.Iz powrotem poszła do kuchni. A ja ani ruszyć się nie mogę, ani słowa wydusić. Poleżałem, poleżałem ze dwie godziny. I nic, żywy jestem i cały! O, widzi pan: w to miejsce uderzyło wiadro. I niech mnie kto powie teraz, że siły boskiej nie ma na świe- cie!
Przysiadł się na ławie, potężny, barczysty, z krzaczastą rudą brodą. Ze zwykłych śmiertelników nikt tu nie nosi takiej brody — chyba ktoś z żyjących proroków albo starowierów...
Nazywa się Dorofiejuk. Urodził się w 1905 roku, był nieślubnym dzieckiem. W 1915 — podczas masowej ewakuacji wyjechał z matką do Rosji. Jechali najpierw furą, potem pociągiem. W drodze, setki kilometrów od domu, coś tam spsocił, a matka, jak matka, zbiła go i skrzyczała. Gdy pociąg zatrzymał się na stacji, obrażony chłopak oddalił się od niego. Wtem pociąg gwizdnął, ruszył, odjechał. Chłopiec matki więcej nie zobaczył. Me wróciła do kraju, zginęła gdzieś czy przepadła.
On trafił do jakiejś ochronki. Potem
zaopiekował się nim pewien kolejarz, któremu pomagał kolportować rewolucyjne pismo „Zaria Swobody”. W czasie Rewolucji dostał się na okręt Armii Czerwonej. Od tamtego czasu po dziś z dumą mówi o sobie: Ja, matros Krasnowo Fłota! Ale naprawdę liczył sobie wtedy lat zaledwie 13 i był niepozornym pomocnikiem szewca na statku.
W roku 1921 wrócił do kraju. Poszedł na zachód, tam gdzie wsie bogatsze, mniej zniszczone wojną i ludzie zamożniejsi. Szukał chleba. Parobkował u różnych gospodarzy. Potem wrócił do Staroberezowa, pobudował sobie domek, ożenił się. Miał dzieci, ma już wnuki. Został słynnym na pół powiatu specjalistą od budowy studni wiejskich, wybudował ich co najmniej 500.
Mniej więcej w tym samym czasie, gdy jego sąsiad Grzegorz Jankowski organizował koło „Hromady” i przygotowywał lud do rewolucyjnej walki przeciwko burżuazyjno- -obszarniczemu reżymowi, Dorofiejuk zaczął czytać święte księgi i modlić się. Nie było to modlenie byle jakie, zwyczajne. Z wieczora bił 500 pokłonów przed świętą ikoną, potem klęczał parę godzin szepcząc modlitwy, wreszcie drzemał, wciąż na kolanach wsparty o ścianę. Nad ranem znowu 500 pokłonów. I tak całymi latami. Pościł przy tym rygorystycznie. Żywił się prawie wyłącznie chlebem, solą i wodą.
Dziś nie widać na Dorofiejuku ani śla-
du dawnej ascezy. Potężnie zbudowany, czerstwy, silny, opowiada mi długie historie
o czartach i aniołach. Zwłaszcza o czartach.
— To pan naprawdę widział czarta? — pytam.
— O, ile razy! — oświadcza. — Wymęczył mnie on przez tamte lata, wymęczył, skatina. Przyjdzie, bywało, w nocy, chwyci za bary i buch! głową o ścianę. Trzy dni później chodzę oszołomiony. Tylko szum w uszach.
— Ale pan go widział, jak mnie teraz, czy tylko czuł go pan przy sobie? — dopytuję się.
— Widziałem... nieraz widziałem. — Dorofiejuk uczynił znudzony ruch ręką, jakby chodziło nie o diabła, lecz o rzecz banalną, codzienną. — Zwyczajnie: skóra czarna, twarz biała, na głowie różki wystają, nieduże, gdzieś o, takie — pokazał przytykając do głowy wskazujące palce. — Czasem idę drogą, spojrzę w bok, a on idzie: wysoki, zdrowy, w kapeluszu, z brodą, elegancko ubrany, a spojrzę na nogi — kurze. Było różnych widzeń i różnych cudów w moim życiu.
— Jakież to cuda? — nalegam.
— Cudów widziałem trzy. — Dorofiejuk przybrał rzeczowy, nieomal sprawozdawczy ton. — Pierwszy cud: Stałem kiedyś w cerkwi, kobieta podchodzi do spowiedzi. Batiuszka narzuca jej na głowę płótno, a ja widzę, że coś jej wystaje. Podcho
dzę bliżej, patrzę i widzę, że kobieta ta ma... skrzydła orle.
Drugi cud: Stałem kiedyś w cerkwi w Nowoberezowie. Raptem otwarła się z góry kopula cerkwi i wleciało do środka dużo ptaków. Widzę, a u każdego z obecnych w cerkwi siedzi na ramieniu, o tu, z prawej strony, ptaszek. Spojrzałem — i u mnie też, a jakże, siedzi na ramieniu piękny, kolorowy ptaszek.
I trzeci cud: podszedłem jednego razu do ikony Bogorodzicy, a od niej powiało przyjemnymi, ach, jak przyjemnymi perfumami.
O, takie to cuda widziałem w swoim życiu. I aniołów też widziałem. I archaniołów.
— Gdzie?
— Kiedy byłem w czwartym niebie.
— O, ciekawe! Jak pan się tam dostał?
— To było tak. Wybierałem z żoną z jamy kartofle. Żona stoi na górze, ja w jamie. Pod wiosnę szło, słońce, pamiętam, już przygrzewało. Podałem babie kosz z ziemniakami i wtedy to się stało... Nadleciał z nieba orzeł, wziął moją duszę i poniósł wysoko, wysoko, do nieba. Ciało moje zostało w jamie. Było martwe. Trup. A duszę orzeł zabrał do nieba. Pierwsze niebo, drugie niebo... W trzecim niebie wojowie niebiescy — marynarze Krasnowo Flota strzegą włodarstwa boskiego. A w czwartym, proszę pana... O, w czwartym niebie — nie
opisać i nie opowiedzieć. Archanioł mnie oprowadzał. A diabeł, wie pan, cały czas szedł za mną z tyłu. Ąż archanioł się odwrócił i cisnął w niego piorunem. Diabeł — bryk — i poleciał w przepaść... na ziemię. Archanioł podprowadził mnie pod same bramy raju. Bramy raja, tak, proszę pana, było tam napisane. Wyraźnie było napisane, rosyjskimi literami. Bramy raja. Pod bramą stał cały pułk archaniołów. Wszyscy mieli srebrne trąby. Na tych trąbach, panie, archanioł będzie trąbił, kiedy nastanie koniec świata. A tu archaniołowie stali sobie i grali. Cudną niebiańską muzykę. Piękną muzykę. Nie zapomnę tego do śmierci. Grali dla mnie. Ja się, panie, przy tym rozpłakałem. I wtedy orzeł wziął moją duszę i poniósł z powrotem. Trzecie niebo, drugie niebo, pierwsze niebo i znów z góry widzę Staroberezowo i Piaszczaną Górę z jamami na kartofle, i moją jamę. Dusza moja weszła w ciało i otworzyłem oczy, a moja baba wrzeszczy na całą nieomal okolicę: „Ach, ty taki, ty owaki, to ja tu worki z ziemniakami ciągam, a on położył się i śpi!” Ot, widzi pan, co znaczy durna baba. A muzyki archaniołów nie zapomnę do śmierci. Bramy raja — tak tam było napisane.
— A skąd się tam znaleźli marynarze Czerwonej Floty? — nie wytrzymuję.
— Jak to skąd? Przecież to stróże prawdy! W Biblii jest powiedziane: „Poszłę
wojska swoje, by zniszczyć zło i nieprawdę I Bóg posłał żołnierzy Krasnowo Fłota, by niszczyli nieprawdę i zło.
— Panie’ — przerywam Dorofiejukowi
— przecież żołnierze Czerwonej Armii w Boga nie wierzą!
— To nic, panie, że nie wierzą. Nieważne. Ważne, żeby prawdę czynili, ot co. Nie słowa ważne, ale czyny. A czyny ich są prawdziwe. I dlatego oni, żołnierze Krasno- wo Fłota, są stróżami tronu niebieskiego i będą obrońcami prawdy podczas Armagie- donu. Tak, panie. To jest w Piśmie świętym powiedziane.
I tak gawędzimy sobie z Józefem Do- rofiejukiem o ziemskich i niebiańskich sprawach. Więcej o niebiańskich. Ale o ziemskich też: o ziemskiej działalności Józefa Dorofiejuka jako sołtysa.
Był to rok 1944, tuż po wyzwoleniu. Czasy niebezpieczne i burzliwe. W okolicy grasowały reakcyjne bandy, nowa władza zaczynała dopiero stawiać pierwsze kroki, pleniło się złodziejstwo i pospolity bandytyzm. Może to i dziwne, że w tym szczególnie trudnym okresie wybrano na gospodarza wsi nie kogo innego, ale właśnie tego samotnego mistyka i dziwaka. Chociaż Doro- fiejuk był zaangażowany po same uszy w porządki niebiańskie, orientował się i w ziemskich — dobrze zdawał sobie sprawę z niebezpieczeństw sołtysowania.
— Pomyślałem sobie — opowiada — co,
ja będę się bal?! Marynarz Krasnowo Flota nie może się bać! I zabrałem się do dzieła.
Jednym z pierwszych jego zamierzeń było uporządkowanie pola bitwy za wsią pod lasem, gdzie zginęli żołnierze armii radzieckiej. Planował założenie cmentarza i budowę kapliczki na koszt wsi w tym [miejscu. O mało nie przypłacił tej inicjatywy życiem. Tropił grasujących w okolicy złodziei i bandytów, przypłacił to dwoma złamanymi żebrami i pęknięciem czaszki. Ci, którym zagrażał, pobili go okrutnie. Ale nikt nie może powiedzieć, że Dorofiejuk sprawując swój urząd był złym sołtysem. W duchy wierzył i wierzy, ale nie w takie, które zwalniałyby go z jego ziemskich obowiązków.
Jedna z sąsiadek zapytana o Dorofieju- ka powiedziała:
— Dziwny człowiek...
— Dlaczego dziwny?
- Bo ja wiem... — zastanawiała się. — Trudno powiedzieć, że nienormalny, a jednak czegoś mu... jakby brakuje. Ot, taki przykład. Idzie w niedzielę do cerkwi, zatrzyma się gdzieś w polu na drodze i wyboje w koleinach zasypuje. Mówi, że fura może się komu wywrócić. Wywrócić się może, ale przecież nie jego — on tam nie jeździ, bo to inna wieś. Co to go właściwie obchodzi? Ech, dziwak...
Istotnie, dziwak. Bo niezwykła to rzecz: nosząc głowę w niebie, nogami chodzić po ziemi.
iotr Batura jest oświecony w tajemnicy. Niczym Budda — jednym błyskiem olśnienia poznał tajemnice życia i śmierci, materii i ducha, religii i prawdy — i teraz chodzi po tej naszej ziemi z czołem anielsko rozjaśnionym, z sercem niewinnym i prawym, z myślą pogodną i czystą.
Mieszka Piotr Batura w Redutach koło Orli. Piszę: koło Orli, chociaż Orla jest zaledwie osadą. Ale Orlę zna już cała Polska. Mówiono o niej w radio, pokazywano w telewizji, pisano dziesiątki razy w prasie, nawet w książkach. Bo w Orli mieszka Waleczka, dobra, ujmująca kobieta, która jest... znachorką. Nazywają ją również: „babka z Orli", lub po prostu: „znachorka”. Ja jed-
P
nak wolę „Waleczkę”, gdyż najlepiej przekazuje to wdzięk i prostotę tej wiejskiej kobiety.
Między Waleczką-znachorką a resztą świata toczy się nieustająca wojna. Pojedynek. Świat wytoczył przeciwko niej wszystkie swe potęgi: telewizję, prasę, odczyty i referaty różnych stowarzyszeń i organizacji. Aparat wiedzy, aparat nauki, wielkie autorytety, mądre książki, szkoła, kościół — wszystko jest przeciwko Walecz- ce. Każdy dziennikarz piszący o Białostoc- czyźnie zaczyna od Wałeczki.
Świat robi wszystko, ażeby zwalczyć Waleczkę.
A co robi Waleczka? Nic. Absolutnie nic. Traktuje świat z dobrodusznym wyrozumieniem i kobiecym uśmiechem. Z matczyną życzliwością przyjmuje w swej chacie jako pacjentów zwalczających ją działaczy oświatowych, pracowników służby zdrowia, dziennikarzy, milicjantów. Wszystkich.
Dziwny to pojedynek: z jednej strony • świat z cyklotronami, z drugiej Waleczka z kilkoma formułami starej ludowej magii, których nauczyła się od nieżyjącej już matki. I zwycięża w pojedynku Waleczka.
Jak to się dzieje! — spytacie. Sprawa nie jest zabawna —- sprawa jest poważna. W przypadku Wałeczki widać jak na dłoni bezradność świata wobec zjawisk nieszab- . łonowych, wobec tajemnicy.
Bo tak naprawdę to świat nie może
przeciwstawić znachorce nic poza szablonową ironią i obelgami. Wystarczy pójść do pacjentów Wałeczki, by się przekonać, że pobyt u niej w jakiś sposób im pomaga. Sugestia? Działanie mitu znachorki? Zwykle prawa przypadku? Czy może jakieś telepatyczne działanie organizmu na organizm?
Nikt tego nie sprawdził. Nikt nie będzie przecież serio prowadził badań nad skutecznością leczenia „babki z Orli”. Gdyby nawet ktoś chciał, nie pozwolą na to obowiązujące przepisy i zwyczaje. Świat musi więc przegrać swój pojedynek z orlańską znachor- ką — i nie ma na to żadnej rady.
Ale jedźmy z Orli do Redut. W tej niedużej wiosce mieszkają prostaczki. Tym się różnią od członków wszystkich innych wyznań, że są zdecydowanie antybiurokratyczni. Nie liczą swych członków, nie prowadzą żadnych rejestrów, żadnych papierów, nie mają żadnych kapłanów, żadnych starszych ani przełożonych, nie zakładają żadnej organizacji, nie ogłaszają żadnego dogmatu. Nic. Zbierają się to w tej, to w tamtej chacie, czytają Pismo święte i starają się postępować tak, jak Bóg przykazał. Gdy się im to udaje, Pan Bóg w nagrodę zsyła na nich Ducha Świętego. Mówią wtedy różnymi językami i czynią różne cuda. Języki są tak dziwne i niezwykłe, że dosłownie nikt nie pojmuje nic z tego, co mówią nawiedzeni. Wiadomo tylko, że jest to mowa prorocza.
Z cudami prostsza sprawa. Cuda podczas zejścia Ducha Świętego są proste i konkretne, najczęściej bywają to cudowne uzdrowienia samych nawiedzonych. Rozmawiałem z wieloma, których nawiedził kiedyś Duch Święty i którzy zostali przy tym nagle uzdrowieni z różnych dręczących ich chorób. Piszę to całkiem poważnie, bez tak zwanego przymrużenia oka. Tych, którzy nie są skłonni wierzyć mnie ani moim rozmówcom, odsyłam do poważnej i uczonej literatury radzieckiej, gdzie opisano szereg przypadków cudownych uzdrowień podczas transów religijnych w rosyjskich sektach. Tłumaczy się to niezwykle silnym podnieceniem emocjonalnym nawiedzonych.
Jestem więc w Redutach u Piotra Batury. Przyjemnie tu, pogodnie i uprzejmie. Gospodarz częstuje mnie obiadem, potem rozmawiamy. Proszę Baturę, by opowiedział, jak stał się „wierzącym”. Celowo używam tego słowa, ponieważ tak najczęściej nazywają siebie prostaczki. Unikają zresztą pryncypialnie wszelkich oficjalnych nazw.
— Straszno nazywać siebie, żeby nie zgrzeszyć — powiedziała mi swego czasu jedna z wierzących. — W Ewangelii przecież uczniowie Chrystusa nie mają żadnej nazwy. Ja nazywam siebie „wierzącą” i już.
Batura opowiada:
— Byłem jeszcze kawalerem. Wie pan, jak to u nas jest zimą; zbiorą się dziewczyny z całej wsi w czyjejś chacie i zaba
wiają się żartami, piosenkami, chłopcy do nich przychodzą. Wtedy dziewczyny zbierały się jeszcze z kądzielą. Wierzący zbierali się oddzielnie u siebie. Mówię raz do kolegi: a chodźmy do tych baptystów (nazywają nas tu wszyscy baptystami), zobaczymy, co oni tam naprawdę robią wieczorami. Poszliśmy. Dziewczyny były niebrzydkie — i poważne, spokojne, nie takie jak te kozy z mira. A wśród nich i ta, co została później moją żoną. Jeden dziadek — już go nie ma między żywymi — siedział na przypiecku i czytał wiersze z Pisma świętego według życzenia — powie ktoś: mnie proszę przeczytać wiersz taki a taki od Jana, i dziadek czyta. Potem mówi do nas: „A może i goście chcą, żeby im coś przeczytać?” Powiedziałem: „Ja chcę, żeby mi przeczytano”. Dziadek zapytał, co ma przeczytać. „Osiemdziesiąty trzeci wiersz” — powiedziałem na chybił trafił. Dziadek przeczytał, pamiętam, co przeczytał. Tam było napisane: „Ty jesteś zbłąkaną owcą, ale ja cię ocalę i wyprowadzę na drogę prawdy”. Pamiętam to.
Wyszliśmy i mówimy: no widzisz, nic tu złego nie ma. Nic złego. A może oni, zastanawiamy się z kolegą, może tylko przy nas są tacy. Przyjdziemy innym razem znie- • naćka. I tak zaczęliśmy chodzić. Po miesiącu powiedziałem do kolegi: „Ty, jak sobie chcesz, ale mnie się to podoba, ja będę do nich chodził”. Odpowiedział mi na to, że i jemu się podoba.
To było jesienią, a gdzieś około Trzech Króli poszliśmy obaj do Grabowa prosić, żeby Bóg ochrzcił nas Duchem Świętym.
— Czy mógłby pan opowiedzieć dokładnie — zapytałem — co pan czuł, gdy na pana Duch Święty zstępował?
Pytanie poruszyło Piotra Baturę — poprawił się w krześle, twarz rozjaśniła mu się uśmiechem, oczy — odblaskiem szczęścia. Zaśmiał się do mnie życzliwie, jak do dziecka.
— Oj, to jest naprawdę... To tak piękne, tak wspaniałe, że dokładnie to nikt panu tego nie opowie... Opowiedzieć się nie da. Ale trochę powiedzieć mogę... Widziałem — wyjaśnia dalej — ogień spadający z nieba. Strzałę ognistą, ot, takiej mniej więcej długości —1 pokazał rozpiętością ramion. — Tylko tknęła mnie ta strzała i rozpaliło się we mnie wszystko, rozgorzało się, nu, takaja bła- hodat’, że po prostu słów brak. I odczułem, że Duch Święty jest we mnie i zacząłem mówić w nie znanej mi mowie. I nikt z zebranych mnie nie rozumiał...
Była druga połowa nocy w środku zimy, Piotr i jego przyjaciele wracali zawianą, mroźną drogą do Redut. Piotr był oświecony. Zatrzymał towarzyszy swej duchowej przygody przed ośnieżoną polną gruszą i rzekł: „Zatrzymajcie się! Spójrzcie na tę gruszę, jak ona śpiewa”.
— Oczywiście — tłumaczy mi — gru-
sza nie śpiewała. Ale u mnie w sercu była taka radość, że cały świat dla mnie śpiewa!.
Szedł Piotr do domu po zupełnie nowym, śpiewającym świecie. Świat ten pozostał w nim aż do dziś. Żyje Batura świadomością jedni ze wszystkim i ze wszystkimi. Kocha ludzi niezależnie od ich poglądów i religii. Oczywiście, najbardziej kocha swych braci w wierze, ale i innych też. Trudno go nazwać sekciarzem. Sekciarze są fanatyczni i nie tolerują tych, którzy nie uznają ich wiary.
U Batury wszystko inaczej.
— Mówią różni — tłumaczy mi — że Boga nie ma. Ja się im nie dziwię. Bo skąd mogą wiedzieć, że on jest, skoro go nie poznali. A ja go poznałem i dlatego wiem.
Żyje zanurzywszy się w „tajemnicy”, czyli, jak my byśmy powiedzieli, w irracjonalnej sferze świadomości. W przeciwieństwie do nas, którzy ufamy tylko sprawdzalnemu poznaniu, wolimy chodzić po tym skrawku świata, który znamy i dotykamy, za to chodzić pewnie, bezpiecznie, z dala od tajemnicy i niespodzianek, więc w przeciwieństwie do nas Batura ufnie zawarł pakt z Nieznanym, z tajemnicą. Tajemnica nie stała się dlań przez to zrozumiała, nie przestała być tajemnicą. O spotkaniu z Duchem Świętym nie potrafi Batura powiedzieć nic sensownego. Ale zrezygnowawszy z sensu, z rozsądku, osiągnął szczyty uczucia, zyskał poczucie łączności z Absolutem.
Tym samym jednak Batura wyłączył się ze świata. Poczucie łączności z tajemnica jest pułapką, w której gubi się to, co stanowi o ludzkiej treści naszego istnienia: nasz udział w świecie, który się zmienia, który się staje historią. Historia jest tym, co porządkuje nasz świat, historia oparta na rachubie okresów, epok, stuleci; na oś czasu, jak na rożen, nakładamy zdarzenia, widzimy, co po czym, co z czego wynika, zyskujemy obraz ładu i porządku, odnajdujemy w nim swoje miejsce. Batura nie zna historii i nie zna porządku czasu, jego porządek jest porządkiem wieczności, porządkiem rozmieszczonym na płaszczyźnie pozaczasowej; dla historii, dla tworzącego historię społeczeństwa jest on bezpowrotnie stracony, bo jego szczęście jest naprawdę szczęściem „nie z tego świata”.
B_ ziadek Jakub nie był ani prorokiem, ani jasnowidzem, nie należał do żadnej sekty ani partii. Niezbyt pobożny, ale i nie bogoburczy, w miarę pogodny, nie stroniący od kielisz- ———1 ka, wesela — jednym słowem, zwyczajny.
Zauważyłem dawno, że dziadek Jakub jest człowiekiem naprawdę szczęśliwym. Zastanawiało mnie to tym bardziej, że powodów do szczęścia miał, zdawałoby się, niewiele. Zmarła mu najpierw żona, zostawiając go z dwojgiem małych dzieci, potem z kolei dzieci opuściły starego, uciekając do miasta. Na lekki chleb, jak się wtedy mówiło. Doskwierały mu różne bóle, łamania
i kłucia, pracować musiał za pięciu. Żył prawie w nędzy. A jednak był szczęśliwy.
Stanowiło to dla mnie zagadkę, jak może być szczęśliwy człowiek, który do niczego w życiu nie dąży. Byłem przekonany, że dziadek Jakub nie dąży do niczego, o nic się nie stara. Bo trudno przecież nazwać dążeniem do czegoś troskę o to, by deszcz nie zmoczył zboża na polu, by Krasula nie podusiła owieczek, które w nocy wyłażą ze swego stanowiska, by wrony nie wydziobały grochu zasianego pod lasem. Żył z dnia na dzień bez planów, bez zamierzeń. Prymitywna, nieludzka wegetacja!
Mieszka Jakub nie tyle we wsi, co za wsią, w chutorze pod samym lasem. Z półtora kilometra drogi od wsi. Ta niewielka odległość miała duże znaczenie dla dziadka Jakuba. Chroniła jego spokój i ład wówczas, gdy wieś żyła w niepokoju i bezładzie. On zaś pędził żywot na uboczu, zupełnie własny, we własnym świecie, starym, jak stary chłopski stan.
Gdyby mnie spytano, co jest najbardziej charakterystyczne dla dziadka Jakuba, rzekłbym, iż to, że nigdy się nie spieszył. Owszem, zdarzało się dziadkowi przyspieszyć kroku, czy nawet podbiec, gdy widział na przykład, że krowy wlazły w zboże i trzeba je szybko stamtąd wypędzić. Ale wiemy, że me o to tu chodzi. Chodzi o to, że dziadek ni«3 znał pospiechu samego życia, nerwowości i stresów, jakie wyzwala.
Pospiech jest wynalazkiem miast. Z wielkich miast rozprzestrzenia się on na cały świat. W wielkich miastach spieszymy się zawsze i wszędzie, z byle powodu: do pracy, do kina, do teatru, do fryzjera, do sklepu — wszędzie trzeba się spieszyć, by dotrzymać kroku...
A dziadek Jakub nigdzie się nie spieszy. „Paspieszysz, ludiej nasmieszysz” — wyjaśnia filozoficznie. Dziadek nie cierpi pospiechu, nie lubił swojej córki Ninki, ponieważ tej zawsze gdzieś było spieszno.
Kiedyś, gdy dziadek Jakub był, jak sam powiada, prawdziwym gospodarzem, wszystko, co robił — w polu czy w zagrodzie — było kunsztem estetyki, czystym artyzmem. Snopy na polu były równiutkie i czyściutkie, ustawione w rządek, jak panienki do tańca, mocno powrósłem związane. Gdy położył je na furę, by wieźć do stodoły, fura wyglądała zgrabnie i równo, niczym pudełeczko, w którym przed wojną sprzedawano landrynki. Zawiózłszy zboże do stodoły, Jakub układał je starannie z wielkim znawstwem sztuki układania wiązanej słomy. Potem ubijał ścianę snopów ciężką płaską kłodą, obrzynał końce słomy ostrzem od sieczkarni, a następnie wyskubywał palcami pojedyncze słomki, co psuły gładkość słomianej powierzchni. Powstawała elegancka ściana słomy od ziemi aż po strop — od dołu zupełnie równa, w górze pod stropem zaokrąglająca się lekko, owalnie. Dzieło sztuki!
I tak całe życie Jakuba było albo sztuką, albo uroczystością. Później przyszły inne czasy. Wprowadzono nowe narzędzia pracy: młocarnie, żniwiarki, traktory. Jakub się nie poddawał. Nawet wtedy, gdy już sprowadzono na jego chutor żniwiarkę, Jakub zostawił sobie działkę, na którą wychodził z sierpem, i żął jak za czasów swojej młodości. Zboże młócił nie za śpicsznie, całą zimę, każdego dnia musiał sobie wyjść do stodoły i pomachać cepem dla rozgrzewki.
Byłoby nieprawdą, gdybyśmy powiedzieli, że czynił to tylko z przyzwyczajenia. Sierp był dla niego nie tylko narzędziem pracy. Był także symbolem wyboru takiego życia, jakie sobie upodobał. Uroczystego, podniesionego do godności sztuki. Tylko przy użyciu starych narzędzi można pracę w polu traktować jako sztukę, jako artyzm. Nowe narzędzia to jedynie praca. A Jakub nie lubił pracy jako pracy. Praca dla niego była zawsze również sztuką. I życie jego było sztuką, kontemplacją każdej estetycznie związanej garści słomy...
Mało kto wie, że czas na chutorze Jakuba płynie inaczej aniżeli w każdym innym miejscu. Zastanawiałem się niejednokrotnie, czy na chutorze Jakuba w ogóle można mówić o czymś takim jak czas. Ot, chociażby i teraz. Jest ciepły wieczór wiosenny. Dziadek Jakub siedzi na progu chaty, ja na zydlu obok niego.
— Ciepły wieczór — mówi Jakub, wy
trząsając z kieszeni resztki zmieszanej z kurzem machorki.
— Ciepły — zgadzam się z Jakubem.
I więcej nic nie mówimy. Siedzimy i wsłuchujemy się w odgłosy ciepłej wiosennej nocy. Za ogrodem Jakuba ciągnie się błoto, za błotem las. Nad lasem księżyc. W błocie żaby. Ich rechotanie odbija się od ciepłej ściany lasu i napełnia powietrze gęstym, zbitym, wibrującym szumem. Od rechotania trzęsie się księżyc, migocą gwiazdy, pękają chmury, kołysze się Jakubowa chata. Rechotanie wypełnia uszy, ogarnia mózg, podchodzi pod serce i wszystko — chata, księżyc, błoto i my z Jakubem stajemy się częścią rozrechotanej wiosennej nocy.
Czas przestaje istnieć. Miałem cztery Jata, może pięć, gdy po raz pierwszy usłyszałem ten rechot. Pachniało wiosną i błotem i dziadek Jakub, jak dziś, siedział na progu swej chaty. Wszystko było jak dziś. I nic tu się zmienić nie może. Każda zmiana spowodowałaby niechybny „koniec świata”.
Siedzi więc dziadek Jakub na progu swej chaty jak niegdyś. Głowa srebrzy mu się w księżycowej poświacie, twarz przeorana latami, nieokreślonego koloru łatana koszula. Sękata, siekierą ciosana ściana chaty i pochylony płot z garnkiem do góry dnem nadzianym na kołek, i to podwórze z pozornym bałaganem — wszystko jest harmonią. Częścią tej harmonii jest dusza Jakuba —
archaiczna, zrośnięta z tym podwórzem jak grzyb z leśną glebą.
Jakub nie posiada przyszłości, to fakt. Nawet gdy był młodszy, nie miała dla niego znaczenia. Nie marzył o niej, nie spieszył się do niej. Liczyła się za to pełna i bogata teraźniejszość. Tak pełna i tak bogata, żs równała się wieczności. Jakub nigdy nie istniał w czasie, istniał w wieczności. Każdy jego ruch, każdy gest wykraczał daleko poza granice czasowej doczesności. Czy to siadał za stół, czy brał się za robotę, czy organizował sobie świąteczny odpoczynek — do wszystkiego zabierał się z godnością, pobożną powagą, ceremonialną obrzędowością. Ta obrzędowość, ceremonialność i powaga nadawały wszystkim jego czynnościom wymiar ponadczasowy.
Siedzimy więc wiosennym wieczorem na progu Jakubowej chaty. Nie w czasie trwamy, ale w wieczności. Zapach pól, żabi rechot nie znają rachuby lat, są zawsze takie same, niezmienne. I te oto spotkania z dzieciństwa, młodości i dzisiejsze — wpisane w ten ponadczasowy rechot — cudem spotykają się ze sobą, są jedną teraźniejszością i nie sposób uwierzyć, że były przerywane hukiem motorów, wybuchami bomb, startem kosmicznych rakiet i długim potokiem gadaniny. Ze między kolejnymi odwiedzinami u dziadka Jakuba upływał czas. Upływały lata. Dziesiątki lat...
Dziadek Jakub pracował, jak mógł i ile
mógł, dopóki mu sił starczało. Był sam jak patyk w chutorze pod lasem, a jednak nie rzucał gospodarstwa, nie przenosił się do miasta, co doradzały mu często dzieci i sąsiedni-. Opłacał podatki i spełniał w miarę sił swe powinności wobec władz. Gdy nie był w stanie, pisał podania o umorzenie, jeździł do gminy i nawet do powiatu, dochodził swego.
— Po co wam te kłopoty — irytowała się córka — po cholerę? Podatki płacić? Po co te podania? I tak od was nic tu nie wezmą.
Starego denerwowała taka rozmowa. Lubił porządek. Był zawsze lojalny wobec władzy. Gdy już zupełnie sił nie starczyło, przekazał gospodarstwo państwu. Otrzymuje w zamian rentę.
— Wy chyba, ojciec, nie moglibyście żyć bez roboty — mówił kiedyś Jakubowi zięć. — Umarlibyście z nudów — ironizował. -¡g Rządzicie się tak, żeby mieć więcej roboty. Przelewacie z pustego w próżne i nic więcej.
Otóż nieprawda. Jakub nie szukał roboty. Robił to, co trzeba. Obecnie nic nie robi. Od czasu kiedy pozbył się gospodarstwa, wszystko na jego podwórku zastygło w bezruchu. Pług i brony leżą porozrzucane koło stodoły, jak były zostawione po ostatniej pracy w polu. W stodole od dwóch lat nie zamiatane klepisko, dziury w dachu z roku na rok większe. — Jakub podstawia
coraz to nowe ceberki, ale dziur nie lata. W piecu wykruszyły się cegły, dymi niemiłosiernie — nowego Jakub nie buduje.
— Wstydzilibyście się lenić do tego stopnia — przygania podczas odwiedzin córka. — Palcem nie ruszycie, choć wam na nos kapie.
Jakub na to nawet nie wzruszy ramionami.
Bo Jakub nie dopuścił czasu do zagrody. Istnieje nadal w wieczności. Ma teraz wieczną niedzielę, wieczne świętowanie. Wieczność ma to do siebie, że wszystkie jej momenty są równoważne, identyczne, tak że właściwie nie są momentami, ale jedynie ciągłym trwaniem bez przeszłości i przyszłości. Świat Jakuba jest trwaniem i nie ma w nim momentu, w którym miałoby się zacząć porządkowanie, sprzątanie, naprawianie. Gdy był gospodarzem, robił to, ale tylko wtedy, gdy był czas naprawiania, porządkowania, dany w wiecznym kołowrocie dorocznego cyklu gospodarskich spraw. Obecnie nie ma tego cyklu. Jest odpoczynek.
Wszystko na podwórku Jakuba pozostało więc takie, jakie było w dniu stworzenia. Nic tu nie wolno zmieniać. Każda zmiana spowodowałaby chaos w kosmosie. Spowodowałaby koniec świata. Dziadkowi Jakubowi żyjącemu za błotami, półtora kilometra od wioski, udało się uchronić od wszelkich zmian. Uchronić się od czasu i historii.
iak Marczuk był przerażony: w parafii cud gonił cud, przybywało nawiedzonych, proroków, apostołów. Ludzie przestawali czcić starych H świętych pańskich, zarzucili stare ——J modlitwy, bezcześcili kapłanów prawowiernej cerkwi. Wiara ojców poddana została wielkiej próbie. Przekonany o epo- kowości zdarzeń diak spisywał kronikę swoich dni, ostatnich dni przed sądem ostatecznym, dni Apokalipsy. Kronice tej nadal tytuł „Nieobjasnimyj psichoz”, czyli Niewytłumaczony obłęd... Pisał:
21 października 1929 roku do wsi Cie- luszki bielskiego powiatu, białostockiego województwa, przybyły dwie kobiety: Ksienia
Kostecka ł druga, której nazwiska ani imienia nie znam, ze wsi Grzybowszczyzna, sokolskiego powiatu — i zaczęły zbierać ofiary na kupno płaszczanicy 1 dla kryńskiej cerkwi w grodzieńskim powiecie. Opowiadały one, że we wsi Grzybowszczyźnie żyje biblijny prorok Eliasz, który onego czasu wzięty był żywcem do nieba, a obecnie powrócił z nieba, by przygotować naród do wtórnego przyjścia Chrystusa; że wybudował on świątynię, prorokuje i czyni cuda.
Na drugi dzień kilku mężczyzn i kilka kobiet z naszej wsi wyjechało do Grzybow- szczyzny. Wróciwszy stamtąd, opowiedzieli wszystkim, że Eliasz jest świętym prorokiem. Od tego czasu sława jego zaczęła się rozpowszechniać bardzo szybko.
Codziennie w przeciągu 1930 roku tysiące ludzi szło pokłonić się prorokowi i nieśli mu, co kto mógł.
W 1931 roku na Trzech Króli przybył z Niezbodki - do wsi Ciełuszki Joan Bogo- słow wraz ze swymi wielbicielami i zatrzymał się w pewnej chacie. Zebrało się tam około stu osób. Modlili się całą noc. Czytali akafisty3, w dzień celebrowali nabożeństwo bez kapłana, spowiadali się, przyjmowali Komunię świętą, przygotowywali się do po
wtórnego przyjścia Chrystusa i sądu ostatecznego. Pod wieczór chodzili po wsi, błogosławili wszystkich i chrzcili. Wybrali ze swego grona Matkę Boską.
W drugim dniu święta Trzech Króli ze śpiewem poszli do wsi Kaniuki. Mieszkańcy Kaniuk przyjęli ich wrogo: powybijali okna w domu, w którym oni się zatrzymali, a Matkę Boską, Bogosłowa i kilku jeszcze sekciarzy tak zbili, że ledwo uszli z życiem, uciekając do Ciełuszek i Soc.
Po tym pogromie Bogosłow oświadczył, iż sąd ostateczny odbędzie się w Grzybow- szczyźnie. Do Grzybowszczyzny pojechało 12. fur z naszej wsi i 4 fury ze wsi sąsiednich. Po drodze wszyscy zajechali do Bogosłowa do miasteczka Niezbodki. Płakali i modlili się tam całą noc. Rano Bogosłow oświadczył, iż nie wolno jechać na sąd ostateczny z pieniędzmi i dokumentami, trzeba je zostawić u niego w domu. Gdy po zakończeniu sądu ostatecznego ludzie powrócili z Grzybowszczyzny do miasteczka Niezbodki, dowiedzieli się, że pieniądze ich poszły sobie same na Atos *.
Powróciwszy do domu, jeden z mieszkańców naszej wsi, Włodzimierz Andrzejuk, rankiem wszczął krzyk w swojej stodole, iż rozmawiał z nim Bóg z wiszącej w stodole ikony. Na ten krzyk zlecieli się ludzie z całej wsi. Ujrzeli, że Andrzejuk trzyma w rę
kach ikonę i rozkazuje jej wrócić na to miejsce, gdzie przedtem wisiała. Zaczął ją podrzucać: ikona trzy razy spadła na klepisko obliczem w dół. Takie układanie się ikony zostało wyjaśnione tym, iż wśród obecnych jest wielu niewierzących i antychrystów. Płacz i krzyki w stodole trwały od rana do trzeciej godziny po południu. Jedni krzyczeli: „Ściskajcie mocniej ręce i nogi, żeby nie wstąpił w was szatan! Płaczcie i módlcie się, albowiem odbywa się wtórne przyjście Chrystusa!” Jeden z grzybowców, powołując się na Pismo święte, twierdził, iż zstąpił na niego Duch Święty i że musi on iść i głosić słowo Boże w różnych wsiach. Wiadomość
o cudach w Ciełuszkach rozeszła się szybko po okolicy.
6 lutego ze wsi Kotły pieszo i furami przybyło do naszej wsi około 30 osób z ikonami w rękach oraz około 20 osób z innych wsi parafii Rajsk, Ryboły i Trześcianki. Z nadejściem nocy zaczęli modlić się w jednym domu. Młodzież, która nie wierzy w cuda grzybowców, uzbroiła się, w co się dało. Przez wybite okno bosakiem stłuczono lampę. Modlący się wszczęli okropny wrzask, ale modlić się nie zaprzestali. Po tym pierwszym pogromie pielgrzymki do naszej wsi nie tylko nie zmniejszyły się, ale jeszcze się wzmogły.
Aby jeszcze szerzej rozpowszechnić sławę proroka Ilji, latem 1931 roku Bogosłow zorganizował pielgrzymki do Wilna i Pocza-
jowa *. Pielgrzymki do Poczajowa organizowano kilkakrotnie. Kupowano tam ikony i niesiono na rękach, śpiewając pieśni ze śpiewnika ułożonego niedawno przez apostoła Pawła Bielskiego. Po tych pielgrzymkach w naszej wsi zjawiło się wielu pielgrzymów z Wołynia.
Obecnie sekciarze codziennie zbierają się w swym kowczegu jak nazywają swój dom modlitwy. Rano odprawiają obiednięs, a całą noc czytają akafisty i śpiewają religijne pieśni ułożone przez apostoła Pawła Bielskiego, mieszkańca wsi Pieńki w białostockim powiecie. Praktykują długie posty
i składają przyrzeczenia nie zadawać się ze swoimi żonami. Trudno mi powiedzieć, czy to bezsenne noce, czy długie posty doprowadziły niektórych do tego szaleństwa.
Większość sekciarzy uważa siebie za proroków i ludzi widujących duchy. Na przykład Stefan Charytoniuk, mieszkaniec wsi Ciełuszki, twierdzi, że widział Boga i rozmawiał z Nim. Pewnego dnia zobaczył na żonie diabła i chcąc go zabić, rozbił kołowrotek na drobne kawałki. Drugi mieszkaniec tejże wsi, Serafion Antoniuk, uważa, iż jest aniołem. Tak na przykład 1 grudnia 1932 roku rozebrał się do naga, w silny mróz wskoczył do Narwi i wzburzył wodę,
jak onego czasu anioł w Siloamie. Gdy zmarł Bogosfow, mieszkańcy miasteczka Niezbod- ki rozeszli się za zbiórką ofiar na pomnik. Kupiono pomnik za ponad 200 złotych z napisem: „Plotiju usnul jako miortw, Cariu...” 1 Enoch natomiast ukradł u proroka Ilji około półtora puda złotej monety i uszedł nie wiadomo gdzie. Ale dla proroka była to taka drobnostka, że go nawet nie poszukiwał.
Liczba sekciarzy w naszej puchłowskiej parafii stale się zwiększa. Dyscyplina u nich żelazna, stąd wniosek, że organizacja silna. W bielskim powiecie jest ich około tysiąca, a sympatyków — kilka tysięcy. Dopóki było ich w puchłowskiej parafii kilku, bali się zadzierać z prawosławnymi, ale kiedy się rozmnożyli do dwustu osób, po ich stronie stanął starosta cerkiewny i cała cerkiewna służba. (...) Osiągnąwszy to, sekciarze postanowili wypędzić z cerkwi kapłana i sami odprawiać nabożeństwa. Nie ma ani jednego święta, ani jednej niedzieli, żeby nie urządzili w cerkwi jakiejś burdy. Tak na przykład 31 marca pięciu sekciarzy przyszło do spowiedzi. Olga Dawidziuk podeszła do kapłana, a kiedy on położył jej na głowę japietrachil | powiedziała, iż nie jest godzien jej spowiadać, że to ona jego spowia
dać powinna. Ojciec Leonid strasznie się zdenerwował, a wówczas podeszło do niego czterech sekciarzy i wszczęli sprzeczkę. O. Leonid zmuszony był opuścić cerkiew, w cerkwi wytworzył się harmider. Sekcia- rze bili pokłony i śpiewali: Razumiejtie, ja- zycy, i pokoriajtiesia...1 Psalmista Marczuk również zmuszony był przerwać czytanie dziewiątego czasu2. Po piętnastu minutach troje sekciarzy poszło do domu, a dwoje było w spowiedzi i przyjęło świętą komunię.
Na Zwiastowanie w czasie śpiewania Archangielskoj glas * Mikołaj Jakowczuk krzyknął na całą cerkiew: Chrystos woskre- sie, sekciarze odpowiedzieli: Woistinu wo- skresie4. Inni im powiedzieli: „Przecież wy nie wierzycie, że Chrystus zmartwychwstał”. „Tak — odpowiedzieli sekciarze —* zmartwychwstał nie Chrystus, ale nasza prawda i władza w parafii”. Takie oświadczenie wywołało duże wzburzenie i niezadowolenie wśród modlących się prawosławnych (...).
Na Zielone Świątki, w nasze parafialne
święto, po utreni*, gdy kapłan wyszedł modlić się przed ołtarzem, Jan Daniluk krzyknął na całą cerkiew: „Chrystos woskresie! Kto pali papierosy i słucha radia, ten antychryst”. Było to powiedziane pod adresem kapłana, ponieważ on pali papierosy
i posiada radio. O. Leonid prosił, aby wyprowadzić wariata z cerkwi. Popieczytiel - Awsienty Ostapczuk wykręcił mu do tyłu ręce i wypchnął z cerkwi. Na dworze sek- ciarze mówili: „Pędźcie popów, wystarczy ogłupiania ludzi”.
11 czerwca, w niedzielę, z samego rana, widać było, że sekciarze planują jakiś skandal w cerkwi, ponieważ bili pokłony z taką siłą, że drżała podłoga, zaś Olga Daniluk wrzeszczała przez całe nabożeństwo. Po nabożeństwie sekciarze przyczepili się do kapłana, że jakoby czytając akafist opuścił jakiś ikos3 czy modlitwę. Kapłan odpowiedział, iż nie życzy sobie rozmawiać z durniami. Wtedy sekciarze otworzyli akafist ułożony przez Pawła Bielskiego i chcieli czytać sami, bez kapłana. Z trudem udało się wyprowadzić ich z carkwi. Odchodząc do domu grozili, że ostrzygą księdzu włosy.
Nie ma czasu i możliwości opisać wszystkiego, co się u nas dzieje. Nie ma u nas przewodnika, nie ma prawdziwej nau
ki Słowa Bożego. Wszystko zachwiało się
i upadło, ze wszystkich stron rozpacz i bieda, jeśli dalej tak pójdzie, to tylko Bóg wie, co z nami będzie...
erkiew w Puchłach gościła nie tylko aniołów niebieskich, lecz i słynnych dostojników ziemskich. W roku 1932, piętnaście lat po abdykacji, czternaście po... śmierci, zawitał tutaj wszechrosyjski imperator: Mikołaj II Aleksandrowicz.
„W święta Bożego Narodzenia — pisze diak Marczuk w swojej kronice — rozeszły się wieści, że do cerkwi naszej przyjeżdża car Mikołaj II z carową. I rzeczywiście, 27 grudnia (starego stylu) trójką koni przyjechał do wsi Ciełuszki nieznany mężczyzna z kobietą, zaś 28 grudnia, w niedzielę, zawitał do cerkwi w Puchłach. Ciekawskich z różnych stron zebrało się tylu, że ich na
c
sza obszerna świątynia ledwo zmieściła. Wszedłszy do cerkwi car z carową przeżegnali się po katolicku. Całe nabożeństwo carowa, otoczona swymi wielbicielami i wielbicielkami, przeklęczała na podesłanych jej chustach. Po utreni car zanucił jakąś pieśń, którą sam ułożył, wielbiciele i wielbicielki podchwycili. Po óbiedni, gdy wychodzili z cerkwi, ktoś podał komendę „baćzńość”. W tłumie niektórzy salutowali, niektórzy gwizdali!
Car Mikołaj przybył w te strony pod koniec lat dwudziestych, ale skąd — nie wiadomo: mówiono, że z głębi byłego rosyjskiego imperium, podobno aż z Mandżurii. Wieść niosła, iż nie zginął podczas rewolucji, ukrywał się przed władzą radziecką i wreszcie wyemigrował do Polski. Osiedlił się car we wsi Wojszki nad Narwią, w domu Bonifaciuków.
I przybycie cara z carycą, i pochodzenie, i zachowanie się były niezwykle tajemnicze. Szczupły, wąsaty car był katolikiem, rozmawiał po polsku, ale też doskonale znał rosyjski i starosłowiański i chętnie śpiewał prawosławne pieśni religijne. Ona, wyższa od niego, bardzo energiczna, znała niemiecki, ludzie mówili, że jest Niemką.
Przebywał z nimi czasem jeszcze jeden osobnik, może najbardziej zagadkowy. Liczył lat nie więcej niż trzydzieści, był bardzo wysokiego wzrostu, z długimi włosami
i czarną brodą, ubrany na czarno. Przywędrował do Bonifaciuków z wielkim sękatym kosturem z dalekich, nikomu nie znanych dróg. „Ja stronnik"', powiedział gospodarzom. Na przywitanie rzucił się w ramiona cara i carowej. Całowali się ze łzami w oczach, po czym cała trójka zamknęła się w pokoju, noc spędzając na rozmowie. Przestraszony, ale i zaciekawiony Bonifaciuk próbował podsłuchiwać: słyszał, że wszyscy troje płakali często i serdecznie, ale o czym rozmawiali, nie dosłyszał.
Wkrótce okazało się, że car jest osobą wszechstronnie utalentowaną. Najpierw zajął się robotą prostą i praktyczną, chociaż cesarskich rąk niegodną: szył chłopom buty. Chłopi wzruszeni nędzą cara, pośpieszyli nawet z darami i pomocą, wiadomo, wróci na tron — nie zapomni. Wtedy car zaczął układać wiersze i hymny religijne dla swego prawosławnego ludu, katolikom pięknie odmalował kościół w Tryczówce. Malował także obrazy, głównie ikony z napisem w języku polskim: „Bolesne serce Pana Jezusa”.
Caryca sprzedawała je na odpustach.
Pełnym blaskiem zalśniła jego sława dopiero w latach trzydziestych, kiedy dołączył do ruchu proroka Ilji, organizując wokół siebie własne grono wyznawców, swoiste odgałęzienie sekty grzybowskiej, grupę tzw. „nikołajowców”. Rozjeżdżał troj-
koj loszadiej, bywał na ucztach, które wydawali na jego cześć miejscowi chłopi, brał udział w nabożeństwach odprawianych przez wielbicieli. Dla władz miał nazwisko Józef Bachliński, dla ludu był Mikołajem II. Pobyt cara w Puchłach skończył się tym, iż pewnego ranka, jak pisze Marczuk, „sołtys
i kilka osób oświadczyli carowi, iż ma niezwłocznie opuścić Puchły, a jeżeli spróbuje tu wrócić, zostanie wrzucony do rzeki pod lód”.
W końcu lat trzydziestych Bachliński przeniósł się za Grodno i tam żywota dokonał, Bachlińska zaś wróciła do Wojszek, przebywała tam do roku 1944, po czym wyjechała wraz z ustępującym okupantem.
Diak Marczuk stwierdził z melancholią, iż mimo niepowodzenia carskiej misji w parafii Puchły „wiara w to, że car Mikołaj żyje i będzie jeszcze panował, trzyma się mocno sekciarzy, wierzą też, że za jego panowania będą piastować wysokie stanowiska państwowe i otrzymają bogate nadania ziemi”.
Ale czy to nadzieja na otrzymanie bezpłatnej ziemi i ministerialnych stanowisk była głównym podłożem wiary nikołajow- ców? Nie sądzę. Chłopi darzą na ogół sentymentem królów i cesarzy, jest w nich bowiem zawsze coś z legendy i coś z postawy ojca-gospodarza. Zwłaszcza wtedy chętnie wspominają „dobre carskie czasy”, gdy oni — carowie — odejdą w bezpowrotną
przeszłość. Zapominają ludzie o tym, że wcale nie mieli więcej ziemi, krów, pieniędzy, że żyli biedniej, pracowali ciężej.
Car-batiuszka był symbolem chłopskiego patriarchalizmu i gwarantem jego trwałości. Świat chłopskiego życia był poza historią, wszystko, z czym miał tu człowiek do czynienia, było w jego pojęciu dane na początku świata i nie mogło ulec zmianie do jego końca, Stare zwyczaje, obrzędy, mity i legendy, sposoby gospodarowania i wypoczynku, ład społeczny i porządek kosmosu — wszystko to było w rozumieniu chłopów stare jak świat. Ubogo było i nędznie, to fakt. Ale za to pewnie. Chłop robił swoje, pan — swoje, pop — swoje; każdy żył, pracował, bawił się i umierał tak, jak nakazywał jego stan, obyczaj i mądrość ojców. W micie, legendzie i prymitywnej wiedzy o świecie zawarte były wyjaśnienia i uzasadnienia wszystkiego, co mogło się wydarzyć.
Z odejściem cara na oczach ludzkich zaczęły się dziać rzeczy, które nie mieściły się w niezmiennym chłopskim schemacie. Czas niósł brzemienne w skutki wydarzenia, nie mające swych pierwowzorów w ludowych mitach: wojna, rewolucja, głód, utrata wiary ojców, nihilizm młodzieży, upadek starych obyczajów i obrzędów, zatracenie się całego tradycyjnego kształtu życia chłopskiego. Chaos. Chaos jest nie do zniesienia na dłuższą metę. Należy go uporządkować, zdarzenia ułożyć w szeregi, powiązać nicią
zależności i poszukać swego miejsca w tym porządku. Wydarzenia, które następują, mają swą chronologię, swój kierunek, układają się w łańcuch przyczyn i skutków, są historią.
Słowo „historia” raz po raz trafia „pod I strzechy”, jego treść nie jest już tak obca, jak kilkadziesiąt lat temu. Ludzie bacznie rozglądają się dokoła, uważnie szukają osób, które mogłyby być heroldami historii.
O historii prawi chłopom zgromadzonym w Bonifaciukowej chacie nowo objawiony car — Bachliński. Nie ukrywa, że on sam też jest historią. Jest tym, wokół którego porządkują się zdarzenia. Obcując z nim, obcowało się z historią. Dotykając jego zabłoconych „szat”, dotykało się historii. Kto słuchał Bachlińskiego, nie był już zagubioną w chaosie świata drobinką, ale człowiekiem, który dotyka historii w jej konkretnym, widomym kształcie.
Wkrótce czterdzieści kilometrów dalej pojawił się w Ostrowiu kolo Grzybowsz- czyzny drugi car Mikołaj. Też był włóczęgą z szerokiego świata, ale nazywał się... Mikołaj Regis! Carskie imię oraz nazwisko kojarzące się jakoś z królewskością, tajemnicze pochodzenie, znajomość świata i ludzi, to wystarczyło, aby powstała legenda.. Nie przeszkadzało zwolennikom nawet to, że Regis był człowiekiem starym i... wiecznie pijanym.
Zresztą w tym samym czasie gdy car
Mikołaj — Bachliński — składał wizytę w Ciełuszkach, działał tam już syn cesarza Wilhelma: obiecywał odbudować niemieckie cesarstwo ze stolicą w... Ciełuszkach.
Parę lat temu zawitałem do domu Bo- nifaciuków, aby dowiedzieć się czegoś o carze.
— Pan w jakiej sprawie? — spytała mnie oficjalnym tonem Bonifaciukowa.
— Ja bez sprawy — próbowałem żartować — ot, chciałem porozmawiać — zbagatelizowałem własną wizytę.
— Porozmawiać? — zdziwiła się kobieta. Odstawiła na bok garnki i wprowadziła mnie do pokoju. — Porozmawiać... — powtarzała ze zdziwieniem. — A o czym pan chce ze mną rozmawiać?
— Tu u was mieszkał kiedyś car Mikołaj...
— Car Mikołaj? — dziwi się kobieta.
— Tak, car Mikołaj.
Kobieta marszczy brwi udając, że się namyśla. Po chwili mówi:
— Nie, car Mikołaj u mnie nie mieszkał.
— Sąsiedzi mówili, że u pani — upieram się przy swoim. Bonifaciukowa znów przesadnie długo się zastanawia.
— A kiedyż to było? — pyta.
— O, dawno... Jeszcze przed wojną.
— To wojna jakaś była? — dziwi się
z głupia frant. Osłupiałem. Też wymyśliła sposób, żeby się mnie pozbyć.
Wchodzi gospodarz. Przywitanie — i rozmowa sama rusza: gorąco dziś, upały, żniwa...
— Pan szuka jakiegoś cara Mikołaja — informuje rzeczowo Bonifaciukowa.
Gospodarz kiwa przecząco głową: nie, nie wie. O żadnym carze Mikołaju nic mu nie wiadomo. Potem przygląda mi się uważnie i pyta:
— A po cóż to panu, jeśli wolno wiedzieć? Komu to potrzebne?
— Interesują mnie takie różne stare rzeczy... Spisuję to, żeby zachować dla przyszłości. Dla historii...
—- Historii? — ożywia się znienacka rozmówca. — Dla historii pan powiedział? O! Rozumiem... — Skwapliwie podsunął mi taboret, sam usiadł na drugim. — Rozumiem — powtórzył klepnąwszy mnie po kolanie. — Więc to pan! Jak on odjeżdżał od nas przed samą wojną, powiedział tak: „Pamiętaj, Bonifaciuk, o tym będzie pisała H I- STORIA”.
Rzekłszy to, Bonifaciuk wpatrzył się we mnie rozpromieniony. Trzydzieści lat czekał na zapowiedzianego wysłannika historii. Doczekał się.
S. aweł Bielski ukończył przed pierwszą wojną światową szkołę diaków cerkiewnych w Grodnie. W latach dwudziestych był diakiem, czyli psalmistą w cerkwi zabłudowskiej. Znu-
dziło go jednak śpiewanie psalmów
Dawidowych — rzucił czcigodne i spokojne zajęcie, jął się handlu suknem. I wtedy, wędrując po wsiach, styka się z wyznawcami proroka Ilji, a nawet z samym Ilją. Bez namysłu rozstaje się z handlem i przystaje do grzybowców, aby poświęcić się misji apostolskiej. Napisał dziesiątki hymnów sławiących Ilję-proroka i Ilję-Boga oraz innych świętych sekty grzybowskiej. W swoich u- tworach zawarł metaforyczny opis ważniejszych wydarzeń ruchu oraz zasadnicze tezy
jego doktryny. Pisał poprawnie i był całkiem niezłym wierszokletą.
Ambitny i żądny sławy, nie zawsze liczył się ze zdaniem samego proroka. Zgrupowani wokół niego wyznawcy utworzyli wkrótce własny odłam sekty: uznali, że wtórne przyjście Chrystusa na ziemię stało się faktem, w związku z tym zamiast w niedzielę, świętowali we wtorki; we wtorek również, a nie w niedzielę, obchodzili Zmartwychwstanie — dlatego nazwano ich „wtórnikami”. Bielski pierwszy nazwał Ilję Bogiem, a w niektórych swych hymnach nazywał go nawet Bogiem Ojcem.
Jako apostoł nie mógł Paweł Bielski nie usłuchać ewangelicznego przykazania „Zostaw dom swój i żonę swoją i idź za mną”. Zostawił więc żonę swoją i dom swój we wsi Pieńki koło Michałowa i poszedł... Tym, co opuścił, zainteresował się tylko raz — gdy wrócił oświadczyć synowi, który go zastąpił na ojcowiźnie, że trzeba sprzedać gospodarstwo, bo i tak lada dzień koniec świata, sąd ostateczny i wszystko w proch się obróci.
— Na wszelki wypadek lepiej być bliżej prawdy — dowodził — przenieśmy się do Grzybowszczyzny.
Syn przestraszył się wielce, wprawdzie nie końca świata, lecz utraty gospodarstwa, i zaczął szukać pomocy u innych apostołów, ważniejszych i potężniejszych od Pawła. W oddalonej o kilka kilometrów Niezbodce
żył i nauczał wtedy Jan Bogosłow (święty Jan Teolog). Naprawdę nazywał się Jan Łomnik — mówiono w okolicy, że zanim został świętym, zajmował się kradzieżą i handlem końmi. Chciałoby się wierzyć, że była to tylko ludzka złośliwość — zarzut koniokradztwa był tu bowiem najcięższym zarzutem, jakim można oskarżyć człowieka. Niezależnie jednak od tej plotki Jan Bogosłow był dla poszukujących zbawienia osobą świętą, na wpół boską.
Udał się więc syn apostoła Pawła do owego Łomnika, prosząc, by odwiódł ojca od zamiarów względem gospodarstwa, zaprzepaszczających przyszłość rodziny. Bogosłow, choć należał do najzagorzalszych głosicieli końca świata, nie lubił głupstw. Odradził więc Pawłowi Bielskiemu sprzedaż gospodarstwa.
— Bóg tylko raczy wiedzieć — miał powiedzieć Bielskiemu — co nam przyniesie dzień jutrzejszy. A dobytek zawsze się przyda, co by się nie działo.
Bielski usłuchał. Po wojnie przeniósł się jednak w inne strony, do wsi Kotły pod Bielskiem Podlaskim, gdzie zamieszkał u współ wyzna wczy ni, Marty Kiry luk. Przed samą śmiercią wrócił do syna w Pieńkach i tu zmarł w 1954 roku, w ciszy i spokoju, a miejscowy ksiądz prawosławny udzielił mu ostatniego sakramentu.
Została po nim na strychu wielka sterta pism i dokumentów dotyczących 11 j i
i jego ruchu. Leżały tam przez kilka lat, przywalone plewami. Latem 1963 roku komendant straży pożarnej w Pieńkach zapowiedział sprawdzanie strychów i kary za przechowywanie łatwopalnych śmieci. Syn apostoła Pawła, obawiając się mandatu, zabrał papiery do worka i wyniósł za chlew, na kupę kompostu. Dlatego to, gdy poprosiłem go o ojcowe książki, rozłożył bezradnie ręce. Ale gospodyni, przeszukawszy dom, wyszperała jakiś kilkukartkowy wyblakły rękopis i książeczkę pt. Duchoumyje pieśni wtorogo priszestwija Chrystowa. I to wszystko.
Książeczka jest dziełem Bielskiego, liczy 68 stron, wydrukowano ją na lichym papierze około 1935 roku w drukarni Żyda Miszondzika. Zawiera 35 pieśni religijnych i kilka modlitw. Rozpoczyna się od modlitwy, której fragment warto przytoczyć:
Chwała Najwyższemu i na ziemi pokój, w ludziach radość (trzykrotnie). Boże Duchów i wszelkiego istnienia, Ojcze nasz, któryś jest wszędzie i wszystko czynisz mądrością i siłą Swoją. Niebo i ziemia przeminą, a Słowa Twoje nie przeminą. Tyś raczył,
o Panie, pobłogosławić świat ten grzeszny, posyłając Króla Niebios, Ojca naszego sławnego i chwalebnego proroka IIję w Duchu Pana naszego Jezusa Chrystusa, Twórcy Odwiecznego Twego Królestwa od wieków obiecanego praojcom naszym, Adamowi i Ewie.
Panie Niebios, Pocieszycielu sprawiedliwych, przyjm od nas składane ci dzięki, że zataiłeś wszystko to przed mądrymi i rozumnymi tego świata, a odkryłeś wszystko to maluczkim w wierze.
Chwała ci, prowadzącemu nas ku światłu.
Pokorny sługa Boży, apostoł Paweł.
Dalej idą hymny do wszystkich świętych i apostołów proroka Ilji, a przede wszystkim do samego Ilji. Książeczka jest jakby trochę Biblią. W hymnach bowiem opowiada apostoł Paweł o różnych wydarzeniach, takich jak narodziny i ukrzyżowanie Chrystusa, wskrzeszenie Łazarza, męka Chrystusa na Golgocie itp. Z tą różnicą, że wszystko to dzieje się nie w Palestynie, ale tu, w bielskim powiecie, i nie dwa tysiące lat temu, ale w roku 1930. Chrystus czasem jest identyfikowany z Ilją, czasem zaś pojmowany alegorycznie — jako prawda, która zmartwychwstała wśród jego wyznawców.
Wszystko, co się w kręgu Pawła Bielskiego działo, miało dla niego znaczenie biblijne. Pojechali na przykład któregoś dnia wyznawcy proroka z Ciełuszek do Kaniuk i zatrzymali się u jednego ze świętych, Eliasza Iwaniuka. Przyszło też trochę pobożnych z samych Kaniuk, w chacie Iwaniuka było więc sporo ludu. Śpiewali, modlili się, prorokowali... Pod oknami zebrała się niewierna młodzież, „prawosławni żydzi” — jak ich pogardliwie nazywał Bielski. Posypały się
kpiny i bluźnierstwa. Ktoś rzucił w okno kamieniem, ktoś uderzył po szybach kłonicą, wywrócono płot, zniszczono Iwaniukowi sad, łamiąc i kalecząc młode, pieczołowicie pielęgnowane drzewa.
W zbiorku Bielskiego ukazała się pieśń: Sad Giefsimanskij wtorogo priszestwija Chrystowa. Ludzie śpiewali;
Wot koniec wieka siego nastał,
Bo? Otiec Syna Chrysta postał Pri riekie Nariew w domie Ilji W sad Giefsimanskij swiatoj siem’ji...' '
I wiedzieli, czym była ta noc naprawdę. To nie chuligani kpili i ironizowali z pobożnych bogomolców, ale diabeł przeklęty kusił w ten sposób Chrystusa-Prawdę w sadzie już nie Iwaniukowym, lecz ewangelicznym, getsemańskim!
Uczestnicy tych zdarzeń utożsamiali się z postaciami ewangelicznymi i biblijnymi: przestawali oto być Bielskimi, Iwaniukami, Danilukami, pospolitymi mieszkańcami chat i wiosek w piaszczystej, biednej okolicy —I stawali się świętymi! Identyfikowali się podług różnych, choćby i najbłahszych pozorów — wystarczyła zbieżność imienia, podobieństwo do ikony, przygoda podobna do
przygody znanej z żywotów świętych pańskich. Paweł Bielski na przykład utożsamiał się ze św. Pawłem z Tarsu: imię przecież to samo i ta sama pasja piśmiennicza!
A raz utożsamiwszy się, tak kierowrali swoim życiem i zdarzeniami zbiorowymi, aby były możliwie najwierniejszym powtórzeniem zdarzeń znanych z Ewangelii. Gdy brakowało osoby do odegrania jakiejś roli w dramacie Chrystusowym, zaraz wyszukiwano wśród współwiernych kogoś, kto postać ewangeliczną czymś przypominał. Szczególnie atrakcyjna była postać Matki Boskiej, nic dziwnego, że wiele kobiet zabiegało u Ilji i jego apostołów o rolę Bogorodzicy i że w ruchu działało aż kilka „Matek Boskich”.
Z osobliwą czcią wymienia Paweł Bielski w swych pieśniach imię Ulany z Kaniuk.
Kaniuki — nieduża, biedna i zacofana wieś nad samą Narwią — słynęła z pijaństwa i bójek. Nie było święta ni weseliska, żeby kogoś w Kaniukach nie zadźgano nożami, nie było niedzieli bez większej bijatyki. O Kaniukach mówiło się w okolicy ze zgrozą i niepokojem; gdy na zabawie zjawiali się chłopcy z Kaniuk, ludzie truchleli i Ciszkiem opuszczali chatę. Bielski pisał
o Kaniukach:
Bog Tworiec nasz sud’by jawił.
Pri riekie Nariew dom swoj otkrył,
Zdies’ jest’ dieriewnia, zwat’ Kaniuki,
W niej Bog izbrat dom siebie w wieki.
A dalej pisał już o Iwaniukowej Ulanie:
Sieni’ja świata ja w domie była I Mat’ Ulana s nieju żyta Czystaja Diewa, Matier Twórca Ty sochraniła czest’ do końca.
Za żyzn’ swiatuju Bog nagradił I wsiech woskresszych Tiebie wrucził.
Piat* let proszło, kak Bog Tia izbral Jużnoj Caryccj, i Ducha dał K
Ulana, córka Jana ze wsi Kaniuki, siostra Eliasza Iwaniuka, niezamężna panna, lubiąca zresztą i chłopców, i wódkę, i zabawę, stała się więc Matką Boską, której śpiewano długie pieśni dziękczynne podczas uroczystych procesji.
Bielski nazywa ją „Królową Południa” (Kaniuki leżą na południu Grzybowszczy- zny), aby odróżnić ją od innej Matki Bos
kiej, północnej. W tym samym czasie bowiem królowała już w Grzybowszczyźnie Matka Boska Nowojeruzalimska. Jej także została poświęcona pieśń, informująca wiernych o nader młodocianym wieku Matki Boskiej, liczyła sobie bowiem lat siedemnaście. Nie na tym koniec. Jeszcze inna Matka Boska żyła z Ilją — nazywano ją Fiokłą — inna działała w Ciełuszkach, inna w Rybo- łach. Bo Matką Boską może być każda kobieta, dzięki której rodzi się Prawda, czyli Chrystus — tak mniej więcej twierdzi w swych pismach apostoł Paweł.
Ojciec Benedykt z Łuki miał jednak odmienny pogląd na te sprawy. Wskrzeszenie prawdy mu nie wystarczało. Uważał, że zbawić świat może tylko Chrystus z krwi i kości, którego trzeba jak najszybciej począć.
Poczęcie Chrystusa odbyło się więc uroczyście w Benedyktowej chacie. Lud śpiewał psalmy Dawidowe i hymny Pawła Bielskiego, dymiły świece i pachniał ladan1 z kadzidła. Na zapiecku pod kożuchem, rozebrany do koszuli, święty ojciec Benedykt realizował z mołodzicą święty akt poczęcia. Mój Boże! Akt miłosny bez świec, bez kadzideł i pobożnych pieśni może być doświadczeniem Absolutu. A cóż dopiero akt, który miał dać początek zbawienia świata! Niestety, eksperyment się nie udał. Benedykt miał dwóch synów i kilku wnuków, ale ani wśród
nich, ani w bliższej okolicy nie widać nikogo, kto by mógł być kandydatem na zbawcę świata.
Królowę Południa widziałem kilka lat temu w Kaniukach: był lipiec, siedziała na podwórzu przy zastawionym niedzielnie stole z rodziną i gośćmi. Wyglądała na lat pięćdziesiąt kilka, do dziś zachowała ślady dawnej urody: czarnowłosa, czarnobrewa, śniada, pełne ramiona i piersi. Zachowywała się z zastanawiającą godnością, dostojnie, mało mówiła, zwracano się do niej ze szczególnym szacunkiem. To, co podglądałem, było, zdaje się, jakąś biesiadą poweselną — córka Południowej Bogorodzicy niedawno wyszła za mąż.
rzyż stoi przy rozstajnych drogach nie opodal Grzybowszezyzny. Oto jego historia:
Było lato 1936 roku, pora żniw. Polnymi drogami podążała chłopska procesja, ludzie byli zmęczeni, szli z daleka, słońce nużyło plecy i czoła, koszule były wilgotne, bose stopy piekły od rozprażonego piachu. Szli z południa gościńcami wśród piaszczystych pagórków, porośniętych jałowcami i dziewanną. W dolinach mijali żniwiarzy... Żniwiarze przykładali ręce do czoła i patrzyli zdumieni: człowiek na czele procesji dźwigał duży drewniany krzyż.
Krzyż był nowy, drewno niedawno ociosane, jaśniało jeszcze w słońcu.
Ponieważ był ciężki, co kilkaset kroków
przekładano go na inne barki. Mimo to pochód posuwał się wolno.
Ludzie podążający za krzyżem nieśli młot i gwoździe. Młot specjalnie kuty u wiejskiego kowala, gwoździe też były robione na zamówienie — większe od zwyczajnych, kanciaste. Wszystko akurat takie, jak na symbolicznej Golgocie stawianej co roku na środku cerkwi w dni wielkiego postu. Nieśli też koronę cierniową z zardzewiałego kolczastego drutu, zerwanego po drodze z jakiegoś ogrodzenia. Nawet kańczugi do biczowania męczennika mieli z sobą, nawet pikę z kosy osadzonej na sztorc do przebicia jego boku. Szli ukrzyżować Chrystusa, który powtórnie na świat zstąpił, tym razem w osobie Eliasza Klimowicza, proroka z Grzybowszczyzny. Należało go ukrzyżować od nowa, bo tamto odkupienie było zbyt dawno, ludzie zapomnieli o ofierze, diabeł się rozpanoszył na świecie, wszędzie zepsucie, grzech, sodoma gomora: nie było innego ratunku dla ludzkości, jak dokonać wtórnego odkupienia.
Ciężko dyszące kobiety, spoceni mężczyźni śpiewali zmęczonymi głosami:
Pokajties’ ludi, pokajties’,
Wzglanitie naokoło was.
Wsiem sierdcem do Boga wzdochnitie, Ostatni nastał uże czas.
Kuda nie posmotrisz na ziemlu,
Ubijstwo, nienawist’ odna.
Narody tak glbnut zioboju,
Nastała ostatnia pora
Zamierzali znaleźć w Grzybowszczyźnie świętego Ilję. Jeden z pielgrzymów, który go znał — miał przystąpić do IIji i ucałować, wtedy oni go pojmą, dawszy Judaszowi trzydzieści srebrnych monet, włożą Ilji koronę na głowę i plując nań, bić go będą rózgami i biczami, a potem zwleką z niego szaty, włożą krzyż na jego barki i powiodą na wzgórze, które odtąd nazywać się będzie Golgota. Potem przybiją jego ręce i nogi do krzyżowych belek i wkopawszy krzyż, usiądą u stóp, aby patrzeć, jak umiera, i rozpaczać. Szaty jego rozdzielą między siebie.
Trzy godziny będą czekać na zgon. Potem podadzą Mu szmatkę umoczoną w occie. On zwilży usta i powie „Wykonało się” i skłoniwszy głowę, ducha odda. I wtedy jeden z nich weźmie kosę i przebije jego bok, aby sprawdzić, czy umarł naprawdę — i wyjdzie z boku krew i woda. Potem za
niosą świętego IIję do grobu, złożą, grób kamieniem przywalą, będą czuwać, aby ktoś ciała nie wykradł. A nocą porazi ich blask nagły i uciekną... Do apostołów Ilji będzie należało znaleźć prześcieradła w pustym grobie, ogłosić, iż IIja zmartwychwstał, spotkać go na drodze z Grzybowszczyzny do Emaus. I świat będzie zbawiony.
A oni, oprawcy, mordercy?
Nie odnalazłem nikogo z tej procesji — może nie chcieli się ujawniać, może nie żyją — dlatego nie wiem nawet, skąd szli, ile dni, trzy, tydzień czy dłużej. Rozmawiałem tylko z ludźmi, którzy tę procesję z krzyżem pamiętają, widzieli ją z pól, dawali spragnionym pielgrzymom wodę. Pytani, skąd idą, wymieniali jakieś nazwy nie znane, dziś ich nikt nie pamięta. Wiadomo tylko, że szli wychudli z głodu i zmęczenia z daleka, bo krwawiły im stopy. Nocowali tam, gdzie zastała ich noc, w lesie, w polu. Omijali wsie i domostwa —- wiedzieli, iż są przeklęci — szli przecież dokonać największej ze zbrodni dostępnych człowiekowi, krzyżować Boga, w którego wierzyli!
Skazywali się oto na potępienie wieczne, wybierali dla siebie hańbę i piekło — byleby ludzkość ocalić! Chcieli przyśpieszyć bieg dziejów, by to, co stać się musi, stało się jak najprędzej. Postanowili się poświęcić. A składali w ofierze nie swoje marne życie doczesne, ale żywot wieczny. Któż więc może się równać z nimi ofiarnością, poświę-
ceniem? Święci Pańscy? Oni szli na mękę, wiedząc, że to tylko pomost do Chrystusowego dworu. A ich, oprawców, czekało więzienie i hańba od sądów ludzkich, potępienie wieczne i piekło od Sądu Bożego. A mimo to szli z krzyżem, młotkiem i gwoździami! Więc kim byli? Szaleńcami bez wyobraźni? Okrutnikami? Desperatami?
Była to procesja dziadków Jakubów, którym znienacka zburzono uświęcony spokój, którym świętą pozaczasową codzienność odarto z mistycznego znaczenia. I stała się owa codzienność pospolitą, nieznośną, małą codziennością. Zasypianie stało się zasypianiem, wstawanie — wstawaniem. Żniwa przestały być obrzędem, praca sztuką, spożywanie chleba — religią. Wtargnął czas, kalendarz. Rok nie był już powtórzeniem mitycznego pierwszego roku — stał się określonym, odliczonym odcinkiem czasu, różnym od poprzedniego i od następnego. Tak samo wszystkie czynności nabrały znaczenia konkretnego, oderwały się od swoich mitycznych prawzorów. Wyrostki w wioskach szydziły z ojców, co zaczynali siew w dniu Matki Boskiej Siewnej, dlatego że ona tego dnia właśnie zaczynała. „Matka Boska nigdy nie siała!” — śmiali się. Ojcowie wypędzali bydło 23 kwietnia, bo tego dnia właśnie święty Jerzy wypędzał swoje zwierzęta na pierwszy popas. „Święty Jerzy nie pasł krów” — pokpiwali mężczyźni, co byli na wojnach, pracowali w fabrykach,
służyli w wojsku. I zamiast iść do cerkwi, mężczyźni od rana w niedzielę pili wódkę albo rżnęli w karty, wyrostki plądrowały cmentarze, obrywały z pomników ołowiane krzyże, mazały popu okna błotem. Dziewczęta czerniły brwi, malowały usta. Ojcowie i matki patrzyli ze zgrozą: sodoma gomora, koniec świata, kara boska, herezja! Inaczej nie umieli starzy wytłumaczyć nawałnicy zmian w świecie dotąd prawie niezmiennym. (Niezmiennym, bo wszystkie pokolenia, i te sprzed lat pięćdziesięciu, i te sprzed pięciuset, żyły podobnie, podług mitycznego pra- wzoru, gdyż prawzór mimo upływu lat pozostawał ten sam, jak te same były wciąż ikony w cerkwiach, modlitewniki, pieśni, obrzędy.
I oto znalazło się pokolenie, które odwróciło oczy od prawzoru: przez pierwszą wojnę światową wypędzeni z białostockiego matecznika, zmuszeni do ewakuacji, tułaczek, walki na różnych frontach, udziału w rewolucji — zostali obudzeni z mistycznego letargu. To oni wnieśli do tutejszych lichych wsi prawosławnych takie problemy, jak naród, państwo, wolność, niewola... Ci, co przeżyli zawieruchę w domu, patrzyli na nich ze zdumieniem: co ich opętało, popsuło, czego chcą? Nie rozumieli przybyszów, czuli się zdezorientowani, zagrożeni. Zwrócili się więc do świętych — modląc się podwójnie, bijąc po trzykroć pokłonów, ofiarowując po trzykroć świec! Widząc, iż święci
nie mogą czy nie chcą użyć swych mocy, co zagorzalsi i bardziej fanatyczni chłopi postanowili ich wyręczyć, ogłaszając się sami świętymi. Rozmnożyli się więc święci w wioskach setkami.
Ale zgorszenie nie ustępowało. Przeciwnie — zepsucie postępowało coraz śmielej. Aż chłopski prorok w jakiejś wsi, przerażony bezskutecznością modłów i postów, postanowił odwołać się do cudu najsłynniejszego — odkupienia... Ukrzyżujemy Chrystusa- -IIję i diabeł, co zarazę sieje, w proch będzie starty — a ż diabłem — zepsucie, sodoma gomora... I zacznie się świat od nowa, od początku, znowu po bożemu będą się ludzie rodzili, żenili, umierali; orka, siew, żniwa, pieczenie chleba na nowo staną się świętymi obrzędami...
Wieść, że ludzie niosą drzewo, by na nim Ilję ukrzyżować, wyprzedziła procesję, dotarła do Ilji zawczasu. Nietrudno zgadnąć, w jakiej rozterce musiał znaleźć się prorok z Grzybowszczyzny. Nie poddać się próbie, znaczyło wyprzeć się boskości. A pozwolić się ukrzyżować? Męczarnię krzyżową znosić? Skonać? Ba, ależ to jeszcze nie wszystko — wszak i zmartwychwstać trzeba.
Widać niezbyt pewny był IIja swego posłannictwa: podobno gdy Judasz, zaczynając ewangeliczne misterium, przystąpił, aby ucałować proroka w policzek, Ilja zdzielił go pięścią, roztrącił osłupiałych wiernych i jak strzała pomknął w las. Wskoczył do jamy
po ziemniakach, rozsunął za sobą leżące na jamie drągi, a następnie przykrył się zbutwiałą słomą po ziemniakach. Wierni nie dali za wygraną — zbyt wiele kosztował ich ten pochód. Przeszukali lasek i okoliczne zagajniki, przetrząsnęli zabudowania, ktoś zajrzał nawet do jamy ziemniaczanej w lasku, ale w półmroku zobaczył tylko kupę słomy, pod którą skrył się IIja. Dopiero na drugi dzień zrezygnowali z poszukiwań i rozeszli się, zostawiając w Grzybowszczyźnie krzyż bez ukrzyżowanego. Prorok trzy dni siedział w kucki pod stertą zgniłej, cuchnącej ziemniakami słomy, na trzeci dzień objawił się światu, ale nie było to przecież zmartwychwstanie.
Był to najdramatyczniejszy, ale nie jedyny akt próby świętości proroków grzy- bowskich. Podobnie zdarzyło się w Pieńkach koło Michałowa, gdzie nad Supraślą zamieszkał i nauczał Jan Chrzciciel. Otóż rankiem, gdy święty leżał był jeszcze w łożu, na podwórze wkroczyli śpiewając religijne pieśni pielgrzymi z ikonami, chorągwiami oraz... toporem i dużą tacą. Obudzony śpiewami święty podszedł do okna i uchyliwszy firankę, ujrzał kilkanaście rozmodlonych osób, a przed progiem mężczyznę i kobietę, czekających na jego wyjście: mężczyzna trzymał w ręku rzeźniczy tasak, kobieta dużą kuchenną tacę. Nie mógł Jan Chrzciciel z Pieniek nie znać żywota i męczeńskiej śmierci świetego Jana, syna Za-
chariaszowego. Tedy jak stał, w koszuli i kalesonach, skoczył po drabinie na strych, przebił głową dach słomiany, zsunął się po strzesze w pokrzywy i ogrodami szparko pomknął w pola...
A krzyż, którego nie chciał Ilja, wkopano na polu niedaleko Grzybowszczyzny. Spróchniał już na dobre, pochylił się z lekka, lada rok runie.
GRZYBOWSZCZYZNA
ojechałem do Grzybowszczyzny zobaczyć świętą cerkiew, święte drzewa, Dolinę Jozafata, gdzie się sąd ostateczny odbywał, a przede wszystkim porozmawiać z ludźmi, którzy znali proroka IIję i byli świadkami jego cudów.
Grzybowszczyzna jest niewielką wsią — liczy tylko szesnaście zagród. Ziemia tu licha, gospodarstwa nieduże, ludzie żyją ubogo. Dookoła lasy i piaszczyste pagórki. Do najbliższego przystanku PKS idzie się ze wsi kilkanaście kilometrów. We wsi dużo drzew, gałęzie przesłaniają i domy, i niebo. Spokojnie tu i zacisznie niczym w gaju oliwnym. Na ulicy kury i prosiaki szukają sobie żeru, pod płotami bawią się bose dzie
ci. Za wsią, w lasku, widać niedużą murowaną cerkiew — dzieło proroka Ilji.
Bez trudu znalazłem chatę sołtysa. Sam sołtys był w mieście, wrócił do domu dopiero wieczorem. Rozsiadł się za stołem, wykręcił knot lampy, zdmuchnął ze stołu okruszyny chleba. Obejrzał moją delegację, chuchnął kilka razy w pieczątkę, podstemplował z namaszczeniem.
— To pana interesuje ten nasz prorok... Ilja... — mówił, jakby nie dowierzając, że w takiej sprawie można iść piechotą kilkanaście kilometrów i to ze służbową delegacją w kieszeni. Położył ręce na stole i z powagą, z jaką rozmawia się w sprawach urzędowych, zaczął wyjaśniać:
— Zaczęło się to jeszcze przed pierwszą wojną światową. Mieszkał tu na kolonii w lesie Eliasz Klimowicz, stary, nieuczony chłop. Kobyłę miał starą, wóz na drewnianych osiach. Wszyscy mieli już wozy na żelaznych osiach, a on — na drewnianych. Za- późniony był. Umiał trochę czytać, ale pisać to prawie nic.
I był wtedy we wsi taki jeden bandzior, nazywał się Półtorak. Rabował ludzi, groził zabójstwami, żądał wysokich okupów. Nawet carscy żandarmi nie dawali mu rady. Dokuczał on i staremu Eliaszowi, bo to las, kolonia — łatwo takiego było straszyć, prześladować. W tym czasie gdzieś tam aż w Kronsztadzie mieszkał taki pop-cudotwór- ca, Joan Kronsztadzki. Do tego Joana po
szedł Eliasz prosić, żeby ratował ludzi przed Półtorakiem. I tak jakoś wyszło, że w tym akurat czasie jeden chłop, którego dom Półtorak rabował, podczas rabunku zabił
bandytę. Ale ludzie zamiast dziękować temu, co zabił, dziękowali Eliaszowi: że nibv to Joana pomoc, że Półtorak zginął.
I to przyniosło Eliaszowi sławę. A jeszcze sławniejszy stał się wtedy, jak zaczął budować we wsi cerkiew. Licho wie, skąd miał pieniądze. Ludzie gadają różnie, mówią na przykład, że od Joana Kronsztadz- kiego. Podobno ten pop miał takiego bzika — od jednych brał, drugim dawał. Duże pieniądze w ten sposób rozdawał.
No i zaczął Eliasz budować tutaj cerkiew. Ale przyszła wojna, co zbudował — zburzono, a ludzi wywieziono do Rosji. Po powrocie nie mieli pieniędzy na cerkiew — ludziom brakło chleba, u Eliasza też się nie przelewało. A do tego na wznowienie budowy polskie władze nie dawały zezwolenia, budowano tu wtedy kościoły, nie cerkwie. Eliasz jeździł gdzieś, pisał podania, dochodził praw. Zaczął sprzedawać nawet pole, żeby koszty opłacić. I widzi pan: dopiął swego! Zezwolili mu nie tylko dalej budować, ale i organizować kwesty w prawosławnych parafiach. Kobiety z Grzybowszczyzny i innych wiosek chodziły od parafii do parafii, zbierały pieniądze na wykończenie cerkwi. Opowiadały przy tym niestworzone rzeczy o Ilji i Grzybowszczyźnie. I ciemni
ludzie zaczęli wierzyć, że niby w Grzybow- szczyźnie biblijny prorok Ilja zmartwychwstał czy zszedł z nieba, że cerkiew cudem z ziemi wyrosła i wiele innych takich bajek. Wierzyli i szli tłumami. Oj, panie, co tu się działo... Apostołów różnych ile się znalazło; apostoł Bielski, apostoł Kobryński, Jan Bo- gosłow... Czort ich wszystkich spamięta.
Sołtys machnął ręką na znak, że o tym, co było dalej, woli nie opowiadać.
— A prorok... Czy jeszcze żyje? — spytałem.
— W 1940 roku, za władzy radzieckiej, wyjechał na wschód i już nie wrócił. Stary był przecież, koło siedemdziesiątki... .— wyjaśnił.
— Az rodziny nikt nie pozostał? Może dzieci albo wnuki?
— Nikt. Syn po pierwszej wojnie został w Rosji, prawdopodobnie też już nie żyje. Jest tu jego wnuczka. — Sołtys uśmiechnął się, spoglądając na krzątającą się w milczeniu przy garnkach kobietę.
— To moja żona — wyjaśnił. — Ale nie rodzona wnuczka — dodał. — Jej matka była pasierbicą Ilji.
Weszły jakieś kobiety. Stanęły w drzwiach prowadzących do pokoju i przysłuchiwały się rozmowie.
— Wy nic, dziadżka, nie gadajcie — powiedziała jedna z nich do sołtysa. — Ilja był święty człowiek, i już. On robił cuda.
— A jaki tam święty! — oburzył się
sołtys. — Głupi mużyk, jak i inni. Święty — ironizował — albo to tylko on był tu święty? Było ich do czorta. Tu był, panie, jeszcze lepszy żulik, taki Regis— też święty. Mówił, że jest carem Mikołajem, i niektórzy w to nawet uwierzyli.
— Ten, prawda, to już żaden święty — wtrąciła druga kobieta. — Co to za święty: Tolki chlau i baby dupczyu...
— Nie mów tak! — syknęła sąsiadka i wskazała mnie głową: |j Patrz... on wszystko zapisuje.
— Tacy oni tam wszyscy byli święci jak ten Regis — zakończył sołtys, zabierając się do podanej na stół kolacji.
siądź Sawicz był w latach dwudziestych proboszczem prawosławnej parafii w Ostrowiu, do której należała także Grzybowszczyzna. On to, jako pierwszy przedstawiciel cerkwi, obserwował narodziny grzy- bowskiej herezji. Obserwował — i zwalczał, jak mógł i jak umiał.
Dziś jest to człowiek w wieku podeszłym, ale nadal pełni obowiązki duszpasterza, tyle że gdzie indziej. O Eliaszu Klimowiczu mówić ze mną nie chciał.
— Chciałby pan opisać, jak powstaje nowa religia? — domyślał się. — Ale ja nie będę dawał panu argumentów, że religia może być dziełem głupoty i oszustwa.
Oświadczyłem, że daleki jestem od ta
kiego rozumienia herezji z Grzybowszczy- zny: ludzka głupota i oszustwo cwaniaków to niewystarczające argumenty na to niezwykłe zjawisko. Po pierwsze, musiała istnieć w ludziach wewnętrzna potrzeba takiego ruchu. Po drugie, Eliasz Klimowicz i inni przywódcy, moim zdaniem, nie byli oszustami — byli ludźmi uczciwymi. Oni nie udawali świętych: mieli wewnętrzne przekonanie o swej misji, świętości, wielkości. Nie grali...
Dopiero batiuszka nie wytrzymał:
— Pan mówi: przekonania? Ludzie uczciwi? Kto? Ilja i jego pomocnicy? Panie, toż to zwyczajni prochodimcy 1, hochsztaple- ry i nic więcej. Pan wie, jak on ludzi nabierał, jakich chwytów używał?
Batiuszka rozgadał się na dobre, a wspominając roznamiętnił się nawet, widać sprawa IIj i kosztowała go ongiś niemało zdrowia. Trudno się dziwić, że irytował go ten nieoczekiwany, samozwańczy kapłan-ama- tor, którego szanowano, czczono, wielbiono bardziej niż jego, księdza, ze wszystkimi święceniami! Nie mógł nie denerwować go ten niepiśmienny, dukający, ciemny chłop, którego kazań słuchało dziesięciokroć więcej wiernych niż jego, człowieka wykształconego.
y§ Tłumy, panie, tysiące narodu! — wspomina były proboszcz ostrowski. —
Wszyscy cisną się do Ilji, żeby pobłogosławił, rozgrzeszył. A jakże, rozgrzesza, błogosławi.
I raptem, panie, nieruchomieje, wpatruje się w kogoś surowo i proroczym głosem ogłasza: „Ciebie nie pobłogosławię, ty niedawno zgrzeszyłaś ciężko!” Pan rozumie, któż z nas pod słońcem bez grzechu... A on: „Ty ciężko zgrzeszyłaś!” I co? Ludzie odsuwają się od takiej, odstępują, a on, Ilja, ręką i wzrokiem gromi jak Pan Bóg, gdy Adama z raju wypędzał! I kobieta pada na ziemię, jęczy, wije się! A wśród ludzi przerażenie i uwielbienie. Prorok! Jasnowidz! Święty!
Albo innym razem, na wsienoszcznoj ‘, ludzie czytali Dzieje apostolskie... Czytali, czytali, aż pospali się. Ilja budzi się pierwszy, widzi, że śpią, od razu to wykorzystuje: „Wy tu śpicie, krzyczy, a ja całą godzinę z Bogiem rozmawiał!” Tak, panie, jego sława z niegodnych postępków urosła...
^ A jeśli rzeczywiście miewał jakieś przywidzenia mistyczne? — zaoponowałem. — Może naprawdę zdawało mu się, że z Bogiem rozmawia?
— Święty, święty... to dlaczego był taki żądny pieniędzy? — replikuje ksiądz. — Worki upychał, tyle tego ludzie znosili. Sam
liczyć nie umiał, to aż do Sokółki do Żyda jeździł, żeby mu liczył. Toż opowiadali ludzie, jak było. Bywało, wysypie Jankiel pieniądze z worka na stół jak gruszki, rozgarnie tę kupę ręką, a tak chytrze, żeby do rękawa nabrać: ..Ajajaj — pojękuje — nie wytrzymam, pójdę się wody napić”. I wynosi do komory parę tysiączków. A Ilja nawet nie zauważa ubytku, taka góra tego złu- pionego grosza leży! Później z władzą się pokumał, dostawał ordery, nagrody, chodził z pistoletem. Ja się bałem jeździć, do ich cerkwi — mus było wynająć w Krynkach dwóch tielochranitielej \ żeby czuwali i bronili w razie czego. Przecież tam zabito człowieka —- męża tej kobiety, co ją sobie wziął Ilja, jakiejś tam Fiokły. Zamordowany tydzień leżał za wioską i nikt nie śmiał zająć się trupem, wszyscy się bali Ilji... 2 i ■
Batiuszka chciał mówić i nie chciał — choć ostrożność nakazywała mu nie wyjawiać żenujących tajemnic ostrowskiej parafii, ciągnęło go jednak do wspomnień. Widać konflikt z Ilją nie był z rzędu codzien
nych i banalnych proboszczowskich kłopo- tów. Pomyślawszy, ciągnął dalej:
— Coś w nim było dziwnego od samego początku... — Zrobił wymowny zakrętas na czole. — On miał tu coś na odwrót... Pamiętam nasze spotkanie w nowo zbudowanej cerkwi... Archirej zlecił mi pojechać i sprawdzić, czy cerkiew nadaje się do wyświęcenia. Pojechałem, obejrzałem i mówię Ilji: „Ikon jednak trochę za mało”. A on mi, wiecie, wyjeżdża ze swoją filozofią, kto on, jaki, co tu robi na ziemi. To ja mówię wprost: „Jak ty taki ważny, bratku, to po co tobie te ikony? Jedź ty do Krynek, zamów u Cha- rytona swoje portrety i klękaj przed nimi!” Żart żartem, a w końcu na to wyszło, że swoje podobizny wywiesił...
Albo odprawiam tam nabożeństwo: skończę, naród zamiast do mnie, święty krzyż całować, pcha się do niego! A on, nieczesti- wiec błogosławi wszystkich, i to gestem, do którego uprawniony jest tylko kapłan. „To jak ty taki święty — mówię — to wydumaj sobie svyńj gest, a nie powtarzaj tego, co i kapłan”. Panie, ludzie całe majątki sprzedawali, wszystko jemu nieśli, a on? Żeby choć parę groszy mnie odstąpił, ale gdzie tam! Później doszło do zupełnego obłędu: przejdzie Ilja ulicą — ludzie rzucają się tam, gdzie stanęły jego stopy, drą garściami ziemię, bo święta, bo prorok stał na niej. Tłumy czekały pod jego oknami i progiem.
Umyje się Ilja, chluśnie na dwór wodę rzucają się i piją tę wodę z mydlinami, błoto zlizują bo święte. Ot, panie, do czego doszło...
- A sam Ilja nie odprawiał nabożeństw?
— O właśnie! Chciał dostać na to zezwolenie. Zgodził się nawet wstąpić do zakonu. Sam archirej przyjechał na wyświęcenie. A przecież sakrament kapłaństwa to sakrament wielkiej wagi! Jakaż uroczystość! Noc, nabożeństwo, cześć, skupienie! Wszystko odbywało się jak trzeba — archirej wziął nożyce, uniósł nad głową Eliasza, potem upuścił na ziemię i spytał go: „A czy naprawdę wszystko przemyślałeś, czy naprawdę chcesz zostawić świat gwoli służby Bożej, jeszcze się zastanów”. I tak trzykrotnie. I on, nicpoń, zważy to pan, przyjął postrzyżyny i pobywszy tylko parę dni w stanie zakonnym, zrzekł się wszystkiego: i zakonu, i świętej religii prawosławnej, i cerkwi — cerkiew oddał katolikom na kościół, a sam zaczął odprawiać nabożeństwa we własnym domu.
Myślał, że jak wstąpi do zakonu, to mu pozwolą odprawiać nabożeństwa w cerkwi, durny mużyk. Któż jemu, analfabecie bez szkoły i nauki, pozwoliłby być kapłanem! Zresztą już w czasie święceń jego wielbiciele zachowali się skandalicznie — zaczęli raptem śpiewać: Chrystos woskresie iz miert- wych i To się śpiewa u prawosławnych tył-
ko na Wielkanoc, a oni prawie zawsze tak śpiewali, że niby to Eliasz jest ich zmartwychwstałym Chrystusem. Obłęd, panie, ogarnął lud i nic więcej. Czasy takie były, lud się burzył, szukał czegoś, nie wiadomo czego... — zakończył filozoficznie.
Kiwając się lekko w wygodnym fotelu, batiuszka ważył coś w myślach.
— No tak — rzekł po jakimś czasie — rozgadałem się niepotrzebnie. We wszystkim dopatrywać się trzeba dopustu bożego. Anno! — zawołał głośno — zrób, proszę cię, herbatkę, wypijemy z panem.
aweł Toloszyn należy do najbardziej interesujących ludzi, jakich kiedykolwiek zdarzyło mi się poznać. Mieszka w Grzybowszczyźnie na tym samym chutorze, na którym ongiś mieszkał Ilja. Pisano o nim nieraz w miejscowej białostockiej prasie, a w sierpniu 1970 r. nawet warszawski „Express Wieczorny” zamieścił następującą notatkę:
SAMORODNY TALENT TECHNICZNY
Paweł Toloszyn ze wsi Grabowszczvzna w pow. sokolskim ma złote ręce. Z pozostałych po wojnie wraków samochodów i czołgów zbudował wszystkie posiadane przez
P
siebie maszyny, a nawet traktor, którym wykonuje niektóre prace w gospodarstwie.
Najciekawszym urządzeniem jest własna elektrownia napędzana przez wiatrak. Przy jej budowie wykorzystał on mechanizm różnicowy i baterię akumulatorów z rozbitej ciężarówki.
Tołoszyn jest wzorowym rolnikiem. Bardzo dba o warunki pracy w gospodarstwie, chcąc je upodobnić do racjonalnie prowadzonego przedsiębiorstwa. Przykładem tego może być fakt, że co roku udziela żonie miesięcznego urlopu, zabraniając jej w tym czasie wszelkich prac na roli.
Notatka nie jest ścisła. Tołoszyn zbudował nie jeden, ale kilka traktorów o różnym przeznaczeniu. Widziałem u niego między innymi traktor o trzech kołach, przeznaczony do redlenia ziemniaków, traktor z przymocowanym do podwozia pługiem, traktor do transportu itp. Gdy ostatni raz byłem u Tołoszyna, demonstrował mi urządzenie do pneumatycznego wyciskania miodu z plastrów. To zdolny konstruktor, rolnik, ogrodnik, pszczelarz i na swój sposób także filozof i teolog. Oczywiście we wszystkich tych dziedzinach jest samoukiem.
Przed paru laty, napisawszy pierwszy artykuł o proroku Ilji i jego ruchu, wysłałem rzecz do oceny Tołoszynowi — jako osobie najbardziej kompetentnej. Zwlekał z odpowiedzią. Wreszcie odpisał:
Drogi Panie!
Przeczytałem Pana pracę. Z wieloma rzeczami całkiem się zgadzam, ale z wieloma niezupełnie.
Po pierwsze, pisze Pan „sekta grzybow- ska”. Według mnie to nie tak. Jest tylko cerkiew w Grzybowszczyźnie i był jej budowniczy, Eliasz Klimowicz. Po drugie, nie zdaje Pan sobie sprawy, jak się cerkiew budowała i co skłoniło jej budowniczego do tak ryzykownego przedsięwzięcia. Eliasz Klimowicz, jak wiadomo, był zwykłym wiejskim, niewykształconym chłopem. Każdy chłop w tym czasie, gdy się poczuł „przy pieniądzach”, kupował ziemię, czy też, jak u nas mówią, „błoto” 1. Chyba że był „maj- sterski” — wtedy budował sobie młyn. Eliasz budował cerkiew. Skąd, po co i na co cerkiew!
Budowniczy nie od razu był wielkim, zdrowym mężczyzną, przedtem był przecież dzieckiem i młodzieńcem. Wieś Grzybowsz- czyzna, jak i inne okoliczne wioski, uboga, ziemia tu nieurodzajna, sianokosy daleko i też mało wydajne. Gdy Eliasz był jeszcze dzieckiem, rodzice jego jeździli w niedzielę na nabożeństwa aż do Krynek. Wstawali bardzo wcześnie. Gotowali strawę — lepszą niż codziennie, bo z mięsem — strawę jedli w domu, a mięso brali do Krynek. Po obied- ni szli rozgrzać się do karczmy. Pili po kie-
lichu, a jak było z kim, to i po drugim, trzecim. Zagryzali mięsem, które przywieźli ze sobą. A że kości rzucać w karczmie Żyd nie pozwalał, bo może świńskie i Żydowi będzie „tref”, kładli je z powrotem do torby i z resztkami chleba wieźli do domu.
W domu czekały na rodziców dzieci, wybiegały im na spotkanie, zabierały z wozu, co było, i oczywiście torbę. Wyjmowały z niej „zajęczy chleb”, ogryzały kości i chwaliły, że wszystko takie smaczne.
„Och, żeby cerkiew była blisko, toby rodzice nie zabierali w niedzielę mięsa i my byśmy jedli z nimi w domu” — tak mówił wówczas mały Eliasz.
Jak człowiekowi przyjdzie jakiś zamysł do głowy, nie porzuca go czasem przez całe życie. Mało —zaczyna o tym śnić. Tak było i z Eliaszem. Jeszcze będąc młodzieńcem, widział we śnie cerkiew w wiosce, w tym samym miejscu, gdzie ona stoi dziś.
„Myśl ta — opowiadał mi później Eliasz — nie dawała mi spokoju. Pojechałem do Kronsztadu. W Kronsztadzie otrzymałem błogosławieństwo na dobry uczynek, uprzedzono mnie jednak, iż będę musiał znieść wiele trudów. Zacząłem jednak z błogosławieństwem i trudów się nie wystraszyłem.”
Robota szła mozolnie. Brakowało ciągle pieniędzy. Do pierwszej wojny światowej zdążono jedynie nakryć słomą dach cerkwi. Po wojnie było jeszcze gorzej. Jednak roz-
193]
poczęte dzieło trzeba było kontynuować. Zaczęli przychodzić do nas ludzie. Jedni szli pomóc bezinteresownie, inni z nadzieją wzbogacenia się czyimś kosztem, jeszcze inni...
Oto na przykład taki Paweł Bielski. Zebrał ileś tam bab-hultajek, nikomu niepotrzebnych panien oraz mężczyzn, którzy nie mieli się czym zająć. Szli oni całymi procesjami, śpiewając pieśni własnego pomysłu i tak zarabiając przynosili nawet jakieś tam sumy pieniędzy do cerkwi. Pawła Bielskiego nic to nie kosztowało, zdobywał podczas tych pochodów duży rozgłos — widocznie na tym mu zależało. Był też typ innego pokroju, niejaki Regis. Tak potrafił otumanić ciemnych, prawdopodobnie — najciemniejszych chłopów, i że dawali mu wszystko, czego potrzebował — nawet swe dorosłe córki na rozpustę. Płynęły również zewsząd pieniądze, lała się gorzałka. Regis pił i dla „cudu” zagryzał tylko czosnkiem. Jego wierni czynili to samo. Byli to tak zwani „nikołajewcy”, ich celem było zająć trony na niebie i na ziemi, gdy Bóg da przemianę i on, Mikołaj Regis, zostanie carem.
Gdy cerkiew została zbudowana, liczba różnego rodzaju „ojców” i cudotwórców wzrosła niepomiernie. Rodzili się jak grzyby po deszczu. Ojciec Benedykt, ojciec Borys, Maksym Antoniuk. Każdy z tych „ojców” miał własną grupę, często ci sami ludzie przechodzili od jednego „proroka” do
drugiego, w zależności od tego, kto w danej chwili czynił więcej cudów. A cudów było w bród. Jasnowidze przepowiadali przyszłość — wiedzieli wszystko, co było i co będzie. Kto rozprzestrzeniał te wieści, kto robił reklamę cudotwórcom? Nadstawiaj tylko uszu. Mistrzyniami od mówienia były różne „matki”, było ich też chyba z tuzin.
Pisze Pan, iż „sekta grzybowska” dążyła do poderwania autorytetu duchowieństwa prawosławnego w masach. Nie o to chodziło. Podczas postrzygania Eliasza ludzie rzeczywiście przynieśli dużo pieniędzy i wszyscy ujrzeli na własne oczy, jaka jest zachłanność duchowieństwa prawosławnego. To oni zmusili wstąpić do zakonu, na przekór wszelkim zasadom; dwukrotnie żonatego mężczyznę, ciemnego, zupełnie nie obeznanego w kanonach chłopa ;— od pługa i siekiery.
„Najwięcej przy budowie cerkwi pomagało mi prawosławne duchowieństwo — z goryczą mówił ongiś Eliasz — bo grodzieński konsystor zdarł ze mnie aż 400 złotych za zupełnie stary, zgryziony przez robactwo ikonostas. Sprzedałem na to ostatnią krowę. Czy uwierzysz, Paweł, że sprzedałem nawet puste worki po zbożu, by jakoś dociągnąć do lata? Innej rady nie było...” — opowiadał i łzy ciekły mu z oczu.
Z poważaniem Tołoszyn
sekretarz
SĄDU
OSTATECZNEGO
radycyjna wiejska izba: dwie ciężkie drewniane lady pod ścianami, zaścielony obrusem stół, na stole bochen chleba. Tylko ściany szczelnie, jak w żadnej innej chłopskiej chacie, zawieszone ikonami — tymi zwykłymi cerkiewnymi, spotykanymi w każdym domu, i tymi „heretyckimi”, od Ilji.
Jestem w chacie Aleksandra Daniluka we wsi Kamień w hajnowskim powiecie.
Gospodarz mimo podeszłego wieku jest wciąż dorodnym mężczyzną: trzyma się prosto, twarz czerstwa i — jak u każdego proroka — ozdobiona bujną brodą. Bystre, inteligentne oczy nie zdradzają jednak zbytniej skłonności do kontemplacji. Daniluk, rzeczywiście, nie na kontemplację czas po-
T
święcał. Jego prawda jest prosta, leży na powierzchni jak na dłoni. Jest prawdą słów, a nie prawdą uczuć.
W swoim czasie Daniluk był „prawą ręką” proroka. Ilja lubił Daniluka, miał go za jednego z najbliższych przyjaciół, a ten robił, co mógł, by zaufania proroka nie zawieść. Choć czytanie szło Danilukowi z trudem, a już zupełną udręką było posługiwanie się piórem, zaczął wydawać organ nowego ruchu, który wprawdzie — przez przeoczenie chyba — nie posiadał stałego tytułu, ale cztery jego numery ukazały się w niemałych nakładach i zostały szybko rozkolportowane przez wiernych proroka.
Daniluk spisywał, a następnie drukował wypowiedzi Ilji, dodając do nich własne komentarze i pouczenia. Był więc jednocześnie i sekretarzem proroka, i redaktorem jego pism, i trochę „nadwornym” teologiem. W stopkach gazety widnieje wytłuszczony napis: redaktor i wydawca — Aleksander Daniluk.
Pierwszy własny traktat Daniluka nosił tytuł „Prorok priszoł k wdowie Polsze i po- sieliłsia u ruczja, kak i staryj prorok Ilja” 1 i zaczynał się następująco:
Szymon Aleksander, sługa Boży i Pana naszego Jezusa Chrystusa, i Proroka Ilji,
którego oczekiwaliśmy około 2000 lat. Oto doczekaliśmy się przyjścia Proroka i ja obwieszczam wam, że naprawdę jest on Prorokiem Ilją, jak napisane w rozdziale 11, wierszu 14 od Mateusza. Kto ma uszy, niech słucha. Nie ciało i krew odkryły mi to, ale sam Pan Jezus Chrystus mieszkający w niebiosach.
I dalej:
Bracia i siostry: wszyscy wy wiecie, że Bóg jest jeden, lecz wielbiony jest w Trójcy. Więc wiedzcie i to, że Testament, to znaczy Biblia, jest jedna, lecz w trzech rozdziałach. Dotąd Biblia zawierała dwa Testamenty: Stary i Nowy. Lecz obecnie powstaje Trzeci Testament,' tworzony przez Proroka naszego Eliasza.
Dziś Daniluk nie rozporządza żadnym pismem, środki propagandy, które mu pozostały, są raczej ubogie. Odsuwa powoli szufladę, chwilę grzebie w papierach, wyjmuje zapisaną ołówkiem kartkę. Podaje mi.
Czytam:
Ogłaszam wam Narody wszystkich krajów Wtórne Przyjście Pana naszego Jezusa Chrystusa na Ziemię.
Ogłaszam całemu światu wiadomość Najdrższą, tzn. Najdroższą wiadomość. Droższej wiadomości od tej nie będzie na wie
ki wieków. Ogłaszam całemu światu. Ludzie wszystkich wyznań: ruscy, polscy, francuscy, niemieccy, angielscy, amerykańscy. Słuchajcie — Chrystus przyszedł po raz wtóry na ziemię. To znaczy narodził się po raz wtóry na ziemi. Król królów przyszedł po raz wtóry na ziemię. Pan panów przyszedł po raz wtóry na' ziemię. Władca władców przyszedł po raz wtóry na ziemię. Gwiazda dawno już świeci, świadcząc o wtórnym przyjściu Pana naszego Jezusa Chrystusa na ziemię! Świadczy ona o tym tak, jak i w Pierwszym Przyjściu świadczyła. Jest najlepszym dowodem. Jest wiele dowodów na to, ale gwiazda jest najlepszym dowodem wtórnego przyjścia Chrystusa. Za tę Najdroższą wiadomość podpisuję się własnoręcznie.
Aleksander Jefimowicz Daniluk
— Wysłałem to do redakcji „Groma- dy-Rolnika Polskiego” — wyjaśnia prorok — i oni przysłali mi pozdrowienia. Ale napisali, że religijnymi sprawami się nie zajmują. Nu, ne zajmajeszsie, to Boh z to- bojuTo ja wysłałem do „Trybuny Ludu”. Chyba z miesiąc, jak wysłałem, i jeszcze nie ma odpowiedzi. Ale od najwyższych władz Związku Radzieckiego odpowiedź otrzymałem. Piszą, że list mój do nich doszedł i że będą go rozpatrywać.
Rozmówca znów sięgnął do szuflady i wyjął niebieską kartkę z okrągłą pieczęcią: Wierchownyj Sowiet SSSR. Czytam: „Potwierdzenie odbioru. Przesyłka nr 1628. Nadawca: Aleksander Daniluk. Polska. Otrzymano dnia 6 X 1968 r.” Dalej kilka nieczytelnych podpisów.
List Daniluka jest po pewnej części dokładną kopią obwieszczenia, które prorok Ilja wywiesił ongiś na drzwiach swej cerkwi. A uczynił to w desperacji: wyprowadzony z równowagi niesfornością wiernych, ciągłymi kradzieżami w cerkwi, kłopotami z duchowieństwem, prorok postawił na jedno — obwieścić ludziom koniec świata. Wyrwał kartkę z zeszytu i nie wprawioną do trzymania pióra ręką zaczął pisać tekst obwieszczenia o wtórnym przyjściu Chrystusa i końcu świata: „Ogłaszam całemu światu wiadomość najdroższą...” Zauważył błąd w ostatnim wyrazie, ale słów pisanych w boskim natchnieniu prorok nie przekreśla... Więc Ilja skomentował je tylko, dodając: „tzn. najdroższą wiadomość”.
Stało się. Od tego czasu przez czterdzieści nieomal lat Daniluk przepisuje tekst Mistrza razem z tym błędem, wysyłając wielkim tego świata. Ale już tylko początek pochodzi od Ilji, resztę dopisał sam Daniluk, biorąc na siebie cały ciężar odpowiedzialności za proroczą interpretację dziejów. Musi to czynić. Ilji nie ma między wiernymi, gdzieś daleko, w innym kraju, głosi swo
ją prawdę. Daniluk wierzy w to święcie. Tu pozostał on — główny interpretator dzieła proroka. Więc kto, jak nie Daniluk ma objaśnić wydarzenia, których jesteśmy świadkami?
Orał, siał, w niedzielę czytał Biblię, po ciężkiej pracy w polu, rzuciwszy się na ławę, długo po nocach rozmyślał nad zawiłością prawd ostatecznych, próbując to, co się dookoła działo, rozumieć i wyrazić w niejednoznacznym języku Biblii. I oto po latach takich rozmyślań odkrył prawdę prostą i tak oczywistą, jak dwa razy dwa: wszystkie proroctwa Biblii już się spełniły z wtórnym przyjściem Chrystusa włącznie. Nad światem zabłysła zapowiadana przez proroków gwiazda — czerwona gwiazda, gwiazda rewolucji, gwiazda Związku Radzieckiego! Trzeba tylko ludziom ogłosić tę prawdę, by zrozumieli, że życie ich nie jest takim ot sobie prostym, zwyczajnym życiem, ale spełnieniem największych proroctw i największych wydarzeń w dziejach świata. Jeśli to zrozumieją, staną się szczęśliwi, mądrzy i dobrzy. Tylko co zrobić, żeby oni to zrozumieli?
Właśnie: co zrobić? Rozsiadłszy się na grubych ławach, wsparłszy się łokciami na stole, myślimy nad tym w skupieniu: on, wychowany na Biblii prorok, i ja — dziennikarz wychowany na dialektyce.
Potem idziemy do ogrodu. Sad jest piękny i bogaty w różnorodne i rzadkie
drzewa niczym Eden. — Daniluk należy do najlepszych gospodarzy we wsi. Ze znawstwem tłumaczy zalety poszczególnych drzew, opowiada o swych sukcesach i kłopotach w sadownictwie, oprowadza po obejściu. Całkiem nowoczesne urządzenia: piła tarczowa z elektrycznym silnikiem, siewnik, doskonale wyposażony warsztat stolarski.
Koło stodoły wita mnie syn Aleksandra Daniluka.
— Pan zdaje się z redakcji? — pyta uradowany. — To bardzo dobrze, zaraz panu coś ciekawego pokażę. Może pan o tym napisać...
Prowadzi mnie do nowej żniwiarki i długo objaśnia jakieś usprawnienie, które sam wprowadził.
Jest niedziela, czas odpoczynku. Siadamy w cieniu rajskich jabłoni. Ciepło i pogodnie, jakże nie powspominać. Proszę proroka Aleksandra, by opowiedział swój święty żywot, i włączam reporterski magnetofon. Posłuchajmy.
MÓJ
PROROCZY
ŻYWOT
rodziłem się w 1903 roku we wsi Kamień, w rodzinie prawosławnego ojca i prawosławnej matki, a ochrzcił mnie pop prawosławny w Łosince, i wszystko było tak jak należy. Gdy podrosłem, rodzice wysłali mnie do szkoły. Moi sąsiedzi, Jakubcowi, jak ich u nas nazywają, mieli dużą, podwójną chatę i tam była za cara szkoła, w tej szkole się uczyłem. W 1914 roku wywieziono nas do Rosji, w bieżeństwo, jak ludzie mówili. Zatrzymaliśmy się w Tobiaczach, to taka wioska w tobiakomskiej wołości, 50 kilometrów od Kazania, zamieszkaliśmy tam całą rodziną: ojciec, matka i nas sześcioro — czterech chłopców i dwie dziewczyny. Nie było co jeść. Chodziliśmy — ja i ojciec — z tor
bami, przeważnie do Tatarów, bo wszystkie sąsiednie wioski były tatarskie. Czasem da ktoś mąki garnuszek, czasem po jajku. Raz, pamiętam, całą kopę jajek przyniosłem.
Chodziłem tam też do szkoły. Nauczycielka, Aleksandra Iwanowna, bardzo mnie lubiła. Przyniosła mi czasem kubek mleka i smakowitego pieroga. I dziwiła się zawsze, że miałem ręcznie wyszywaną koszulę. — To mama mi ją wyszyła — odpowiadałem.
Uczyłem się dobrze, przynosiłem zawsze piątki z plusem. Tylko religii, chociaż religii trzeba było uczyć się najpilniej, nie lubiłem. Jak przyjdzie pop, to się chowam za kolegów, żeby mnie nie zapytał. Sam nie wiem, czemu tak było. Czy może dlatego całe życie z popami walczę? Ja właściwie nie walczę z nimi, tylko przeciwko ich czynom. Chodziłem jednak do cerkwi, służyłem nawet podczas liturgii, nosząc świece za popem. Raz ukradłem z tacy 50 rubli. O, tego już nie trzeba było robić. Ale ja wtedy nie zdawałem sobie z tego sprawy i ukradłem.
Przyszła rewolucja. Przyjechało do wsi dwóch bolszewików, to jednego chłopi zabili. Tacy byli... A drugi uciekł. A potem przyjechało pięciu i zabili tego, co zabii. Popu mieli uciąć głowę za to, że nie chciał pochować zabitego na cmentarzu, ale syn popa jakoś ubłagał, choć ten, co przyjechał, wyciągnął już szablę i trzymał w pogotowiu. Dzieci zbiegły się z całej wioski i przy-
głądały się, więc i ja tam byłem. Tak to bywa, że człowiek sam na siebie śmierć ściągnie.
Skończyłem cztery klasy szkoły i poszedłem pracować na pocztę. Potem pracowałem jeszcze w Kazaniu w ochronie magazynów. Było nas tam 250 osób. Bolszewicy przyjeżdżali agitować. Jak zaczął jeden gadać przeciw Bogu, to ja, choć sam
0 boskośći nic nie wiedziałem, gotów byłem uszy zatykać. W dwa tygodnie później biedaka zabili. Po co, myślałem, było mu to potrzebne.1
Po wojnie, kiedy się trochę uspokoiło, postanowiłem wrócić do Polski. Ale nie mogłem dostać biletu, bo rodzice nie chcieli ze mną wracać. No: to pojechałem bez biletu: najpierw jedna polska rodzina schowała mnie pod ławkę w wagonie, a potem jechałem między klocami drzewa. Kaszlałem bardzo, więc strażnicy mnie odkryli
1 chcieli do mnie strzelać, ale Bóg dał im rozum, żeby nie strzelali. Tak mi później powiedzieli, że chcieli strzelać, ale dali spo-
Przejechałem granicę. W Baranowiczach Polacy szczepili nas i dawali bieliznę. Więc ja stanąłem trzy razy w kolejce: dostałem trzy razy zastrzyk, ale i bieliznę trzy razy. Bieliznę sprzedałem Żydowi i miałem na bilet.
Wróciłem do domu. Chata była bez okien i bez drzwi, powyrywane podłogi,
I Co-ldu*
r.Ypi&feo <Słu«-]
lec
B~K)ahłc
a w komorze — nawet sufit zerwany. Wiadomo —•, tyle lat bez gospodarza...
Rodzice nie wrócili do domu. Zmarli w powrotnej drodze: matka — w Baranowiczach, ojciec — w Hajnówce. Zmarła też jedna siostra i brat. Zmarł mój wujek, jego żona i wszystkie ich dzieci. Więc się wprowadziłem do chaty wujka. Ot, jak Bóg dał. W Piśmie świętym stoi: „żaden wojownik nie stanie na obstalunku swoim”. Ja, znaczy się, jestem wojownikiem, o prawdę wojuję i Bóg tak dał, że oni poumierali, żeby dla mnie to wszystko po nich zostało. Widzi pan, taki cud! To ten mój dzisiejszy dom jest jakby służbowy. Nikomu we wsi. o tym nie mówię, boby nie zrozumieli. Ojcowska chata też była niezła, ale ta jest dużo lepsza, więc w tej zamieszkałem. I bardzo mi tu dobrze.
Jeździłem do pracy do Białowieży, chciałem trochę grosza zarobić. Pracowałem u jednego takiego, który .się nazywał Maniek. Miał ten Maniek siedem koni, siedem wozów i siedmiu parobków. Drzewo z lasu wywoził. I ja mu tego wszystkiego doglądałem. Lubił mnie., ,
I wtedy zdarzył się ze mną taki cud. Zajeżdżam raz do Rrynoczki — to taka cerkiew, może wie pan, w lesie koło Białowieży — -zajeżdżam więc raz do Krynoczki i tak myślę: zajdę ja pod boczne drzwi, może tamtędy da się wejść do środka. I faktycznie, drzwi nie były zamknięte, wszed
łem. Patrzę, a tam wisi taka śliczna ikona Matki Boskiej. Myślę, ot, gdybym ją wziął, zakręcił w marynarkę, toby nikt nie wiedział, że ją wziąłem. Ale zaraz inna myśl mnie nachodzi: słuchaj, tak nie można, t® przecież grzech! Co jest, myślę sobie, co ze mną jest? Nigdy, kiedy coś kradłem, czy to barana, czy co innego, bo to różnie w życiu bywało, nigdy nie przychodziło mi do głowy, że to grzech. A teraz nawiedziła mnie taka myśl. Widzi pan, szatan chciał, żebym ukradł, ą Bóg nasłał mi myśl, że to grzech. Jeszcze wtedy nic nie wiedziałem o ojcu
Ilji.
. Niedługo zdarzył mi się drugi cud. Nosiłem w kieszeni drobne pieniądze zawinięte w chusteczkę. Rozwijam raz, patrzę, na chusteczce narysowany Duch Święty, a w dolę, pod nim, głowa diabła z uszami! Pokazywałem to mężczyznom na ulicy, ale mówili: „My nic nie widzimy”. A tam wyraźnie się narysowało: głowa diabelska i Duch Święty nad nią. Od pieniędzy tak się narysowało. Wtedy jakoś miałem pieniądze. Bo najczęściej pieniędzy brakuje. Jak pisze apostoł: wydatki przewyższają dochody. Widzisz, nawet apostoł o tym wie. Ale wtedy miałem akurat pieniądze zawinięte w chusteczkę.
I nikt we wsi nie uwierzył. Zrobili durnia ze mnie. Baba moja namówiła kilku mężczyzn, przyszli, ręce mi związali, położyli na furę i powieźli aż do Kruszynian,
do Tatara. Że niby ja już wariat i trzeba mnie leczyć u Tatara. Tatar uwiązał mi coś do koszuli, ale ja to wyrwałem i mówię: „Co ty tu wiążesz?” Wyrwałem to i wyrzuciłem. Powiedziałem mu: „Ty w Chrystusa nie wierzysz, ty nikogo nie możesz uzdrowić. Ty sam, mówię, jesteś głupi, bo wierzysz w księżyc, a księżyc jest stworzony przez Boga, a Chrystus jest Bogiem”. I wszyscy słuchają i widzą, że ja wcale nie jestem głupi, tylko oni są głupi, bo mnie tam powieźli bez potrzeby, więc wrócili ze mną do domu.
Zdarzył się wtedy ze mną jeszcze jeden cud. Wyszedłem na błoto grabić siano. Pociągnę grabiami, a na grabie lecą kamienie. Myślę sobie tak: gdybym to ja grabiąc zaczepił kamień, to on by leciał w moją stronę, a kamienie lecą w całkiem przeciwną stronę, niż powinny lecieć. Widzisz, co wyprawia nieczysta siła, jakie dziwy! Wziąłem więc kawałek chleba, kupiłem u Żyda śledzia i poszedłem do Grabowszczyzny. Tak, żeby żona nie wiedziała, bo jakby się dowiedziała, znowu by ze mnie głupiego zrobili.
Postanowiłem iść do ojca Ilji. Zatrzymałem się na noc na kolonii w Tokarow- szczyźnie. To nieduża wieś za harajmow- skim lasem. Dziś już nie ma ani tej chaty, gdzie ja się zatrzymałem, ani nic. Gospodarz zaprowadził mnie do chlewika, gdzie było trochę siana na drągach i można było spać, i powiedział: „Ja cię przymknę, a rano ci otworzę. Dam ci brudną kołdrę, bo czy
stej nie mam”. Powiedziałem, że mi nie potrzeba, bo mi i tak duszno, i położyłem się spać.
W nocy zrobiło się zimno. Pomyślałem, że lepiej będzie zleźć i iść dalej, choć to
i noc, bo już bardzo zmarzłem. Zapomniałem, że on mnie zamknął. Popchnąłem drzwi — nie otwierają się. A drabina za mną aż załomotała, tak tam diabły skakały. Więc stanąłem i tak sobie myślę: przecież tu ze mną nikt nie nocuje. Toż krowa ani owca po drabinie nie pójdzie. I byłem już pewien, że to złe. W chlewie krowa tylko stała i owca, a za ścianą stały konie. Gdy się żegnałem, cichły krowy i owce, tylko konie ciągle furczały. Pomyślałem, że jak na nieszczęście nie mam krzyżyka na sobie, krzyżyk na pewno by mnie uratował. A diabły... myślałem, że chlew rozniosą, że dach zerwą, krokwie aż trzeszczały, ściany drżały, a mnie włosy na głowie dęba się jeżyły. Nie przypuszczałem, że wyjdę stąd żywy. Padłem na kolana i modliłem się. Pot ze mnie lał się jak krople krwi, jak u Chrystusa — ja się do niego nie równam, ale tak właśnie ze mną było, że pot jak krople krwi lał się ze mnie.
Zesłabłem do tego stopnia, że już nie mogłem wyciągnąć ręki. Próbowałem wyciągnąć przed siebie nogę, ale też nie mogłem i upadłem. Palcami nie dało się ruszyć. Język wyparło mi na brodę. Czuję, że jeszcze żyję, a niczym ruszyć nie mogę.
Zginą tutaj, myślę, i nikt nie będzie wiedział, gdzie zginąłem. Gdy się mocno modliłem, to anioł nade mną skrzydłem pomachał i dodał mi sił. I tak było trzy razy. Ja go nie widziałem, ale czułem, że mi pomógł,
i stałem się zdrowszy. On wiedział, ten anioł, że ja omdlewam.
Rano gospodarz otworzył drzwi i bardzo się zdziwił. „Co ty, ! spadłeś? pyta mnie. To ja — mówi — przyniosę' ci wody”. Przyniósł butelkę wody i wpycha mi do ust. A ja mówię: „Przecież ja wody nie chcę”. Wyrwałem butelkę i rzuciłem precz;
Doszedłem do Grzybowszczyzny. Była niedziela. Zaszedłem do cerkwi. Stanąłem z tyłu i przyglądam się. Podchodzą do mnie ojciec Ilja i mówią: „Pójdziesz do mnie na obiad”. Myślałem, że do kogoś innego mówią, bo ja pierwszy raz ich widzę. Jeść to mi się chciało, a grosza nie miałem przy duszy: prosić wstyd ^'przecież ja jeszcze: młody człowiek. Więc się rozglądam, ale nikt się nie odzywa, a ojciec jeszcze raz mówią: „Tak, tak, ty pójdziesz do mnie na obiad”. Wtedy się zorientowałem, że oni naprawdę do mnie mówili.
Pocałowali wszyscy Ewangelię,'; ojciec podeszli do mnie, wzięli mnie za rękaw i poszliśmy na obiad. Zacząłem jeść, a tu mi chleb jakoś ugrzązł w gardle. Mówię: „Ojcze Ilja, ja nie mogę przełknąć”. Oni podeszli, uderzyli mnie po karku i bardzo dobrze przełknąłem. Nie wiem, co to był za
cud, ale tak było: Po obiedzie wszyscy podchodzili do ojca prosić o błogosławieństwo. Myślę, pójdę ostatni, bo nie wiem, jak to się robi. Podchodzę, a ojciec pytają: „Jak ty się nazywasz?” Mówię: „Aleksander”. „Ty Aleksander mówią ojciec — ale ty jesteś Szymon”.i(
Całą powrotną drogę modliłem się: Boże, pomóż mi zrozumieć, co znaczą te święte słowa proroka. Później przypomniałem sobie, że w Piśmie jest powiedziane: „Ty jesteś Piotr, ale ty jesteś Szymon, i na tobie zbuduję cerkiew swoją i bramy piekieł jej nie pokonają”. Tak powiedział Chrystus do Piotra. T prorok Ilja też tak samo powiedział do-mnie:
Baba moja, gdy mnie nie było, poleciała do' Cyganki. Cyganka od razu jej powiedziała: - „Ty się nie martw, on poszedł zbawienia szukać”. Karty jej pokazały.
Zacząłem chodzić do GrzyboWszczyzny. Ojciec różne cuda czynili. Przyniesiono raz podczas1 nabożeństwa opętaną kobietę. Ojciec naślinili palec, zrobili krzyżyk na piersiach
i na plecach, mówiąc: „W imię Ojca i Syna, Ducha Świętego. Amen”. Potem w prawe ucho głośno mówią tej kobiecie: „Jefafa, otwórz się”. Głośno mówią! I jeszcze dodają: „Nieczysty duchu, wyjdź, daj miejsce duchowi czystemu”. „Idź w przepaść, tam twoje miejsce”. Kobiecie język wypiera, tak jak mnie kiedyś, i w tym czasie zły duch wychodzi i wchodzi duch dobry.
Dzieci moje ojciec chrzcili. Oni przecież byli prorokiem. Bóg z nimi rozmawiał. A pop głupi chciał mi syna Charytona przechrzcie jeszcze raz, że to niby nieważne. Od ikony Matki Boskiej ojciec Ilja nieraz słyszeli głos, a i tak, bez ikony, Bóg z nimi rozmawiał. Raz wyszli ojciec na ławkę przed dom i myślą tak sobie: po co te komary, te muchy i wszelkie paskudztwo. A Bóg im mówi: Ty, Ilja, rozmyślasz, z czego to robactwo się rodzi, a ono rodzi się z grzechów Niech ludzie oczyszczą serca swoje z grzechów, to ja oczyszczę świat z wszelkiego paskudztwa.
A zły, panie, nadal nie zostawił mnie w spokoju. Zły chciał mnie koniecznie zgładzić. Raz, pamiętam, pojechałem do Zabłudowa, a Żyd mówi, że mi bardzo tanio piwo sprzeda. Mówi, żebym ja poszedł do piwnicy
i zobaczył, czy ono dobre, to piwo. Chciałem nawet iść. Ale Bóg podsunął mi taką myśl: po co ty tam pójdziesz do tej piwnicy? A jak oni za tobą drzwi zatrzasną, krew z ciebie wypuszczą, i już. A ty taki czerwony, masz dużo krwi. Mówili przecież ludzie, że tak ze świętym Gawryłem zabłudowskim zrobili. O, widzi pan, siła boska jednak zawsze silniejsza.
Ojciec bardzo mnie lubili, bo ja zawsze robiłem tak, jak oni kazali. I wierzyłem tylko w to, co oni mówili. Inni zazdrościli ojcu sławy i chcieli sami być świętszymi od niego. Choćby taki Paweł Bielski we w.0’
Cieluszki chciał budować swoją cerkiew, kupił duży dzwon, powiesił koło chaty, w której się modlił. „Oni pozazdrościli mi mojej sławy, jak ongiś aniołowie pozazdrościli Bogu” — tak mówili o nich ojciec. Bo prawdziwa cerkiew jest tylko jedna: Nowy Jeru- salim w Grzybowszczyźnie. Tam będzie stało największe miasto świata — Wierszalin. Był pan kiedy w Grzybowszczyźnie? Pamięta pan ten las w stronę Żedni? Tam te leśne tryby to będą ulice miasta, a na tej polanie, gdzie stary dąb, będzie plac centralny. Centralny Plac Świata — tak się będzie nazywał.
Kiedyś ojciec napisali Ust do prawosławnych o tym, że popi bezprawnie zaczęli dawać rozwody i że to jest wielki grzech. Pomyślałem, jak by to zrobić, żeby to jakoś wydrukować. Bielski poradził mi, że drukować można w żydowskiej drukarni. „Tam wszystko drukują — powiedział — byle były pieniądze”. Tak więc zacząłem drukować ukazanija ojca i swoje. Jak napiszę co, to zaniosę ojcu, żeby zaraz sprawdzili, i dopiero wtedy do drukarni. Ojciec zgadzali się na wszystko, co ja napisałem. Raz tylko, gdy napisałem, że Wójcik zrobił mi wiele złego... U nas się jeden nazywał Wójcik. Ojciec powiedzieli, żeby tego nie pisać, bo ktoś pomyśleć może, że to wójt. A władzę trzeba szanować, bo każda władza jest od Boga. Ojciec szanowali władzę i za to dostawali medale. Od Piłsudskiego dostali jeden me
dal, a drugi od wojewody białostockiego. I złoty krzyż od archireja, gdy jeszcze archi- rej myślał, że da się przekabacić proroka na swoją stronę. Piłsudskiemu wysłaliśmy cały worek pieniędzy. Zapakowaliśmy w worek i wysłaliśmy. „Oddajcie cesarzowi, - co cesarskie, a Bogu, co boskie” — ¡tak jest napisane ł.
Później cerkiew oddaliśmy katolikom. Na półtora roku. Tak ojciec powiedzieli: trzeba cerkiew ¡oddać na półtora roku katolikom, żeby i oni zostali zbawieni. Katolicy powinni być zbawieni, bo też w Chrystusa wierzą -.
Zawsze trzymałem się swojej i prawosławnej wiary. Ojciec często powtarzali: cerkiew swą prawosławną zdradzić, to samo, có zdradzić matkę rodzoną i przejść do macochy. Tego nigdy robić nie można. Nie lubiłem popów prawosławnych za to, że oni zdradzili cerkiew prawosławną i ¡zaczęli nią handlować. Baptystów także nie lubiłem ani
subotników. Mam brata w Białymstoku, mieszka na Przygodnej ulicy. Nocowałem u niego kiedyś. Jego żona poszła w baptysty. Jak zaczęła się ze mną sprzeęzać, to wprost do zębów skacze. Taka baba. A ja jej mówię: „Głupstwo to wszystko, w co ty wierzysz, krzyż życiodajny jest najwyżej na cerkwiach B na kościołach, a ty, głupia babo, nic nie rozumiesz i mówisz to, czego nie rozumiesz”;. I ta baba niedługo zmarła, a on z drugą się ożenił. O, jak Bóg dał. A ja dzięki Bogu jeszcze, żyję.
Ja mówię tym baptystom: wiarę to wy znaleźliścia swoją, a językiem naszym mówicie. To wy już i mówcie, i piszcie po swojemu, to wtedy powiem, że wiara wasza jest od Boga, a tak to jest ona od diabła. Gdzieś jest powiedziane: „W każdym narodzie sprawiedliwy, :miły jest Bogu —f w ruskim, w polskim, w niemieckim, w żydowskim, w tatarskim, w cygańskim”. Wszystkim tym narodom dał .Bóg język własny i pismo własne, a subotnikom i baptystom nie dał Bóg języka. A diabeł głupi on wymyślił im tylko religię. I dlatego oni są na służbie u diabła.
W czasie wojny, gdy szli już ruscy, zawołał mnie ze stodoły radziecki porucznik i poprosił, o mleko. Żona wyniosła dzban mleka, zaczęli pić, a tu nagle... pocisk. Bach! — i zabiło. Dopić nawet nie zdążył. Mnie dwa odłamki trafiły w piętę. Żołnierz zawołał sanitariusza, żeby zrobił opatrunek.
Sanitariusz przyszedł i mówi: „O, krwotok... źle”. A ja zupełnie zapomniałem, że mam modlitwę od krwotoku. Trzy dni nie jadłem, żeby zatamować krew. Ale Bóg dał, wyzdrowiałem.
Albo tuż po wojnie. Jechałem na Spasa do Grzybowszczyzny i najechałem na minę. Koniowi wyrwało wszystkie wnętrzności i odrzuciło na pięć metrów. Nie wiem, czy koń nastąpił na tę minę, czy koło najechało. Wóz rozerwało na dwie połowy. Baby jechały z Ciełuszek, zobaczyły mnie i mówią: „Chyba najechaliście na minę, to chodźcie, my was podwieziemy”. Byłem ogłuszony i nic nie słyszałem, więc tylko coś tak, jakby przez sen mi się zdało, że ktoś do mnie mówi. Mówię im: „Jeśli ktoś tu jest naprawdę, niech mówi głośno, bo nic nie słyszę”. I one mnie zabrały ze sobą. O, jak wróg chce mnie zniszczyć, to Bóg nie pozwala. Widać na coś mu jestem potrzebny, jeśli mnie tak broni, bo inaczej dawno bym gryzł ziemię.
Gdy tak poraniony chodziłem o kulach, przyszedł do mnie sąsiad Petro, żeby babkę do klepania kosy pożyczyć. Pożyczyłem. Po kilku dniach wysłałem małego, żeby zabrał babkę z powrotem. Jego żona, Ulana, oddała nie moją babkę, tylko jakąś inną, zepsutą, taką, że ani kosy nie naklepiesz. Zdenerwowałem się i tak jak stałem, na kulach, poszedłem do niej. Podkładała akurat do pieca, odwróciła się i mówi do mnie: „Czort ciebie
nie weźmie!” Tak powiedziała — nie przy panu to wymawiając — czort cię nie weźmie! No to wie pan, po takim słowie mnie aż zatrzęsło i wygarnąłem jej wszystko, co tylko miałem na sercu. Wieczorem Petro przyszedł ze wsi pijany i ona jemu wszystko przekazała. To on chciał iść i mnie zabić.
Ale Bóg tak zrobił, że mu nogę sparaliżowało. Później sam powiedział: „Chciałem ciebie zabić, ale Bóg tak zrobił, że mi nog^ odjęło”. O, myślę, sam zrozumiał: Bóg tak chciał.
Ten Wójcik, o którym panu mówiłem, bardzo mi dokuczał. Szedł raz z chrzcin pijany i krzyczał koło mego okna: „Ilja złodziej, złodziej!” A sam kiedyś opowiadał, że jak był u Ilji, to nabrał tam pełne kieszenie pieniędzy. Ten Wójcik też zginął. Niemcy go zamęczyli.
Bóg też tak dał, że nie mogę jeść mięsa. Jak więcej zjem, to mi na nodze powstaje rana i goić się nie chce. I dobrze, bo objadać się mięsem to grzech. Ja mam nawet zaświadczenie od lekarzy, że nie mam sto procent zdrowia do pracy fizycznej. Tutaj we wsi mówią, że jak kto nie ma sto procent zdrowia, to znaczy, że już nic niewart — trup. A ja mówię, toż mnie badała komisja, trzech lekarzy, i wydali mi takie zaświadczenie, toż oni lepiej wiedzą od ciebie durnia. Nie mam sto procent zdrowia, widzi pan. Ale jeszcze jak usiądę na rower, to zrobię ze sto kilometrów w ciągu dnia — i do Grzy-
bowszczyzny zajadę; i do Białegostoku. O, co znaczy siła Boska, jak cudem trzyma człowieka przy życiu.
Czasem się zastanawiam, dlaczego Bóg tak mnie ciągle chroni od złego? Bo jestem mu potrzebny. A po co? By głosić ludziom prawdziwą wiarę. Nasza wiara dobra, tylko trzeba sprawiedliwie wierzyć. Popi nie wierzą sprawiedliwie. Powiedziane jest: „Stado boże trzeba paść z powołania, a nie z obowiązku”. A oni robią to z obowiązku, za wszystko żądają pieniędzy. Gwiazda pięcioramienna już od dawna świeci nad światem. A kto dał światu tę gwiazdę? Bóg dał tę gwiazdę światu. Żeby świat wiedział, że stało się, co się stać miało, że odbyło się wtórne przyjście Boga na ziemię poprzez proroka naszego ojca Ilję i jego poprzednika Joana Kronsztadzkiego. Ale ludzie na razie nic o tym nie wiedzą.
I dlatego wiem, że żaden zły duch nic mi nie zrobi, że nie umrę, póki nie wyjaśnię ludziom prawdy zbawienia dzięki wtórnemu przyjściu Pana naszego Jezusa Chrystusa na ziemię. Amen.
wykli ludzie nie zajmują się naprawianiem świata. Obmyślanie programów naprawy świata pozostawiają moralistom, filozofom i politykom. W nowoczesnym społeczeństwie każdy robi, co do niego należy. Ludzie
zwykli pracują i zarabiają, dbając zazwyczaj
o to, by się nie różnić od innych. Dzielnie walczą o to, by mieć takie same ubrania jak inni, domy, meble, podobnie wychowane dzieci, język, maniery. Szablon obyczajowy zaspokaja ich poczucie harmonijnego bytu w społeczeństwie. Scedowawszy obowiązek poszukiwania prawdy na fachowców od ,,sensu bytu” i „sensu świata", od nich oczekują owych zbawiennych rozwiązań. Dopiero choroba, śmierć kogoś bliskiego, grubo
niepowodzenie skłaniają do refleksji ogólniejszych.
Aliści obok oficjalnych filozofów i uczonych istnieje rzesza naprawiaczy niedyplo- mowanych — różnego rodzaju „chłopskich filozofów”, dziwaków, mistyków, maniaków, schizofreników — w swoich wsiach, miastach i miasteczkach spoglądających z zadumą w gwieździste niebo. Rozmyślają nad tym, jaki sens ma działanie ich własne i bliźnich, ku czemu prowadzą zdarzenia drobne i wielkie, jak uporządkować wartości, cele? W ich szczególnych osobowościach problemy epoki załamują się w sposób symptomatyczny — może karykaturalny, lecz za to wyrazisty.
Oto pan Mikołaj S. z Doratynki. Był skromnym nauczycielem wiejskim, ale po latach pracy, znużony mizernymi efektami wychowania młodzieży, zapragnął znienacka zreformować całe nasze szkolnictwo. Zabrał się widać do dzieła nazbyt radykalnie, gdyż ku swemu wielkiemu rozgoryczeniu, znalazł się na przymusowym leczeniu w zakładzie psychiatrycznym w Choroszczy. Pobyt trwał dopóty, dopóki nie stwierdzono daleko posuniętej schizofrenii. Wyszedł z zakładu jako inwalida. Mieszka w Doratynce, zbiera grzyby, łowi ryby, schizofrenikiem jednak pozostał, ba, nawet tym się chlubi. Nadal pisuje listy do wysokich urzędów, redakcji, wytykając — często słusznie — nieścisłości zauważane w informacjach prasowych,
sprzeczności w niektórych decyzjach władz. „Może wszystko to dla was, ludzi normalnych, jest zrozumiale i normalne, pisze, ale ja, schizofrenik paranoidalny, nie widzę tu żadnej logiki”. I podpisuje list: „Mikołaj S...., schizofrenik paranoidalny...” Brzmi to urzędowo i uroczyście, zdarzają się nawet urzędnicy, którym skóra cierpnie ze strachu przed zagadkowym dygnitarzem.
Julian Topczewski ze wsi Pietrzyko- wo—Gołąbki w powiecie bielskim — zakłada komunę rolną w Gołąbkach, wsi tradycyjnie szlacheckiej i bardzo katolickiej i także pisuje listy do różnych instytucji.
„Ja wierzę w Boga wówczas — pisał w liście do pewnego urzędu — jeżeli prawda zwycięża. A jeżeli nie, to u mnie nie ma Boga — wówczas Bogiem jestem ja”.
Roman Tykę z miasteczka Szczuczyn w grajewskim powiecie napisał traktat na temat naprawiania już nie świata, ale wszechświata! „Traktat o uporządkowaniu wszechświata” — taki dał tytuł swemu dziełu. Głowił się nad problemem całe dwa dziesiątki lat, a gdy wreszcie znalazł sposób, w roku 1946 wysłał swój traktat na adres nie byle kogo, bo samego rektora Uniwersytetu Jagiellońskiego, z prośbą o ocenę koncepcji i opublikowanie pracy. Czy to teoria p. Tykę była za trudna na uniwersyteckie głowy, czy problem naprawy wszechświata nie był najpilniejszym zadaniem owego czasu — dość że na odpowiedź autor czekał cierpli
wie aż lat dwadzieścia. W r. 1968 wysłał traktat do Polskiej Akademii Nauk, prosząc
o wydrukowanie pracy w nakładzie 100 000 egzemplarzy. Załączył również projekt konkursu dla uczonych całego świata — konkurs miał dopomóc p. Tykę w rozwiązaniu pewnych kwestii szczegółowych jego ogólnej teorii naprawiania wszechświata. Odpowiedzi znowu nie było. Tym razem autor był mniej cierpliwy: zaskarżył Polską Akademię Nauk, stwierdzając przy tym, iż nie idzie mu bynajmniej o własne straty, wynikające z nieopublikowania traktatu — idzie o straty całej ludzkości, która z powodu opieszałości PAN żyje w nie uporządkowanym wszech- świecie.
Misza N., szewc z Podlasian, jest podobnie jak Mikołaj S. z Dora tynki uwikłany w życie przyziemne. W jego paradoksy i absurdy. Samo szewcowanie nie wystarcza do szczęścia ubogiemu Miszy —1 więc od wielu lat zajmuje się studiowaniem teologii i filozofii społecznej. Przypomina ludziom zasady, które oni wyznają w sposób wyłącznie werbalny, wytyka hipokryzję. Kiedyś, zaraz po wojnie, brakowało obuwia. Misza szył i sprzedawał ludziom buty. A ponieważ brakowało nie tylko 1 butów, ale i skóry na buty, kupował nielegalnie garbowane skóry w tradycyjnym mieście garbarzy, w Krynkach, i szył z niej ludziom trzewiki. Kupujący, rzecz jasna, o tej nielegalnej skórze na ogół nie wiedzieli. Nie intere
sowali się też, skąd pochodzi skóra na buty,
W; których chodzą przedstawiciele władzy, sędzia, prokurator, radni, adwokaci...
Aż ktoś złożył meldunek, że skóra, z której Misza szyje buty, pochodzi z nielegalnej sprzedaży. Życie życiem, prawo prawem — musiał Misza: stanąć przed sądem.
— Niech oskarżony wyjaśni, skąd oskarżony miał skóry -— poprosił sędzia.
Sędzia już oczywiście wiedział, skąd Misza: miał skóry. I Misza wiedział, że sędzia wiej dlatego też ubodło go pytanie. Wstał, pokiwał z politowaniem głową, po czym rzekł do sędziego:
—i Ot, widzisz, duszo, i ty — niby człowiek uczony. A majesz takoje otępienie intelektualne, szto zadajesz pytania chuże małoho ' ditiati. Czy ty naprawdę nie wiesz?—: dziwił się na głos Misza. — Czy ty nie wiesz, skąd dziś szewc ma skóry?
Przerwano rozprawę. Misza trafił do Choroszczy. Polubili go psychiatrzy — człowiek< łagodny, wesoły, uroczy, ale nienormalny", mówi ludziom w oczy, co myśli, robi, co; lubi, manier nie przestrzega... Oczywiście otrzymał wariackie papiery i one uchroniły go przed więzieniem.
Przez dziesięć lat systematycznie i z uporem zakładał Misza sektę świadków Jehowy. Obszedł cztery razy wszystkie wsie i wioseczki powiatu, głosząc słowo Biblii w interpretacji Brooklinu. Ale porzucił sektę, dostrzegłszy nieprawości i hipokryzję swoich
przywódców. Wówczas — w imię uczciwości — obszedł wsie i wioseczki powiatu po raz piąty, aby odwołać to wszystko, co był powiedział ludziom poprzednio. Potem zaczął studiować Marksa i posługiwać się w naprawianiu świata cytatami jego dzieł z tą samą zawziętością, co poprzednio cytatami z Biblii.
Naprawiacze świata widać intensywniej niż ludzie zwyczajni odczuwają historię. Baczniej obserwują bieg wydarzeń i chcą mieć na nie wpływ. Obca im jest bierność i rezygnacja wielu ludzi normalnych. Zabierają się do działania zapalczywie, nie znając, czy nie honorując dialektyki procesów społecznych, porywają się od razu na cele wielkie, przenoszą góry... Psychiatrzy więc bez wahania kwalifikują ich do schizofreni- ków. Ludzie normalni są z tego zadowoleni. Cóż to byłby za zamęt, gdyby tak wszystkich fanatycznych naprawiaczy uznać za ludzi normalnych. Ich przesadnie aktywny stosunek do świata jest dla nas, ludzi „normalnych” i trochę leniwych, zbyt zobowiązujący. Rozgrzeszamy się z naszej rezygnacji i bierności — uznając naprawiaczy za nienormalnych. Któż zakwestionuje taki wyrok?
Michał Michalak z Białegostoku też był kiedyś naprawiaczem świata. Dziś jest pustelnikiem. „Pustelnik z śródmieścia” — tak go nazywają i to określenie pasuje do niego. Ojciec Michalaka był księdzem prawo
sławnym, czyli batiuszką. W 1915 roku wywieziono go wraz z rodziną i wszystkimi parafianami do Rosji. Po rewolucji jako młody krasnoarmiejec walczył na kuku frontach w obronie władzy radzieckiej. W 1921 zaczął studia na uniwersytecie, ale je przerwał i z ojcem, który w tym czasie pracował jako kolejarz, wrócił do kraju. Z radziecką maturą nie może otrzymać pracy, z konieczności więc pomaga ojcu w cerkwi jako diak, potem uczy religii w szkołach w środowiskach prawosławnych, jednocześnie czyta Marksa i Lenina. Wreszcie znajduje jakieś zajęcie w swej specjalności — radiotechnice, tuż przed wojną kupuje działkę w Białymstoku, własnoręcznie buduje sobie na niej maleńki domek, a właściwie budkę. Okupanci wywożą go w czterdziestym pierwszym na przymusowe roboty do Niemiec — tam nauczył się niemieckiego, angielskiego i włoskiego. Zna również francuski, grekę i łacinę. Wróciwszy pracuje w Wojewódzkim Urzędzie Telekomunikacyjnym. Jest cenionym fachowcem — zainstalował nie znane, z demobilu, urządzenie telekomunikacyjne, przetłumaczył na polski angielskie instrukcje, kierował komórką wynalazczości. Pracował ofiarnie poza godzinami, nawet noce poświęcał na tę pracę, która była jego pasją, nie biorąc dodatkowego wynagrodzenia. W delegację do odległych
o sto i więcej kilometrów miejscowości jeździł rowerem, aby taniej to instytucję kosz-
towało. Uczył bezpłatnie angielskiego na kursach, za własne pieniądze kupował kursantom podręczniki i płyty. Studiował wyższą matematykę i język chiński, pogłębiał stale swą wiedzę w dziedzinie radiotechniki. W sześćdziesiątym czwartym roku raptem zrezygnował ze wszystkiego — wycofał się do swojej chatki, zaryglował się na wszystkie spusty. Zaczął żyć życiem pustelnika.
Raz odwiedził go dawny szef. Był przerażony: najzdolniejszy, najlepszy jego pracownik mieszka, jak mówił, w chlewie. Zima, w wiadrach zamarznięta woda, książki i wykresy w stertach na podłodze, zżerane wilgocią i pleśnią.
— Pomyślałem wtedy — opowiadał — jeśli ten człowiek potrafi w takich warunkach tyle zrobić, to co by zrobił, gdyby miał ludzkie mieszkanie.
Zatelefonował, gdzie trzeba, napisał kilka pism i Michalakowi przydzielono mieszkanie. Szef szykował mu przyjemną niespodziankę. Jakież było jego zdziwienie i oburzenie, gdy Michalak odmówił przyjęcia mieszkania. Twierdził, że to, które ma, najzupełniej mu odpowiada.
Był chodzącym świętym. Święci są dobrzy na obrazkach i w książkach, ale nie w życiu. W życiu irytują. Oskarżają samą swą obecnością. Michalaka w instytucji lubili i nienawidzili jednocześnie, fascynował i wzbudzał podejrzenia. Kierowników irytowało na przykład to, że nagrody przydzie-
lone mu za ofiarną pracę natychmiast przekazywał na PCK lub inne cele społeczne.
Pozostając wiernym zasadom, którymi były.: praca, uczciwość, życzliwość i skromność, Michalak nie mógł znieść wokół siebie podejrzliwości i nieufności. Reagował prosto — prosił szefów o przeniesienie na podrzędniejsze stanowisko. Skutek był przeciwny od zamierzonego: nowy szef niżej stojący w hierarchii administracyjnej był najczęściej mniej kwalifikowany niż poprzedni, a więc bardziej nieufny i bardziej podejrzliwy.
Odwiedziłem Michalaka już jako pustelnika. Izdebka nieduża, na środku łóżko, pod ścianą fragmenty jakichś mechanicznych urządzeń, części rowerów, motocykli, połamane krzesła i kawałki mebli. Pod oknem stół, obok miękki fotel pamiętający ponoć cara Mikołaja. Na stole w ramce portret Lenina, ikona przedstawiająca rosyjskiego pustelnika Serefina Sarowskiego, obraz greckiej Madonny. W kącie książki: Biblia po łacinie, Psałterz w języku starocerkiewnym, dzieła Lenina w języku polskim, książki ^techniczne w różnych językach. Przegadałem z pustelnikiem wiele godzin o różnych sprawach, wreszcie spytałem, czy jest szczęśliwy.
— Tak, jestem szczęśliwy — odpowiedział. I wywiódł sentencjonalnie: — Zna pan to? Chcesz być szczęśliwy na jedną godzinę — kup sobie ćwiartkę. Chcesz być
szczęśliwy na jeden dzień — weź sobie żonę. A chcesz być szczęśliwy na całe życie? To załóż sobie ogródek. Więc ja założyłem sobie ogródek. Nieduży, ale mi wystarcza.
— Ale chłodno tu u pana i nie ma co
jeść.
— Mam co jeść. Mam jeszcze około trzech tysięcy oszczędności.
— Cóż to jest te trzy tysiące...
— Ale ja wydaję pięćdziesiąt złotych miesięcznie.
— Niemożliwe. To panu nawet na chleb nie wystarczy.
— Chleba nie kupuję. Mam trochę ziemniaków, gotuję całe, innym razem jem tłuczone, mam marchewkę zakonserwowaną, o, proszę spojrzeć, mam grzyby suszone. Nie, panie, ja źle nie żyję.
— Długo pan nie pociągnie przy takim życiu.
— Dlaczego? Jem tyle, ile organizm potrzebuje, wszystko, co poza tym, jest zbyteczne.
— Każdy ma swój model szczęścia, ale ten pański jest zbyt skrajny. Siedząc tu samotnie nie pozostało panu nic innego, jak wmawiać samemu sobie, że jest pan szczęśliwy. Człowiek naprawdę szczęśliwy może być tylko wśród ludzi, panie Michalak.
— Ludzie są różni. Byłem szczęśliwy wśród ludzi, którzy walczą: w Związku Radzieckim, na froncie. Tam się ludzie poświęcali. Marzyli o wielkich czynach, nawet
o śmierci, byle bohaterskiej. A dziś —
o czym się marzy? — niech pan powie. Pieniądze, wódka, oszustwa, złodziejstwa — taki jest dzisiejszy świat. Czy wśród takich ludzi można być szczęśliwym?
— Przesada! Nie można uogólniać. Zawsze można znaleźć uczciwych ludzi. Niepotrzebnie pan się załamał, zrezygnował z walki.
— Z walki? Nie rozumiem...
— Mówił pan, że panu grożono, szantażowano pana, zaszczuwano, zrobiono nawet sabotaż. Mógł pan postawić to na zebraniu związkowym, poskarżyć się radzie zakładowej, kierownictwu, organizacji partyjnej. Trzeba było walczyć o swoje sprawy.
— Żartuje pan albo nic nie rozumie. Co znaczy walczyć o swoje sprawy? Znaczy to: rozrabiać, intrygować, opluskwiać, na jednego skarżyć, donosić, innemu lizać, kadzić. To znaczy stać się tym, z kim się walczy. Wyprzeć się swoich zasad. A ja chcę być uczciwy.
— Stawia pan sprawę krańcowo. Można przecież walczyć środkami uczciwymi, bez intryg i donosicielstwa. Mówiliśmy
o bohaterze pozytywnym. Przyzna pan jednak, że dzisiejsze pana życie trudno nazwać życiem bohatera pozytywnego.
— Proszę pana, przed wojną był taki gatunek ludzi, których nazywano „ludźmi porządnymi”. Nie nazywano ich wprawdzie
bohaterami pozytywnymi, ale nikt im nie stawiał żadnych zarzutów. Żyli sobie spokojnie, na uboczu. Dziś nie ma tych ludzi. Dziś są tylko cwaniacy i frajerzy. Ci dawni porządni — to dzisiejsi frajerzy. Tam, gdzie ja pracowałem, wszyscy byli cwaniakami, ja jeden byłem frajerem. Więc ja już wolę tu, dla siebie, być teraz człowiekiem porząd- nym.
Jasne. Rozejrzałem się raz jeszcze po izdebce pustelnika. Zobaczyłem na ścianach hasła, których przedtem nie spostrzegłem: „Nie dać się zaszczuć!” i na innej ścianie: „Cave canem!”
— Co znaczy: „Cave canem?” — zapytałem.
— W Pompei, gdy ją odkopali — wyjaśnił — na każdej prawie ścianie widniał ten napis. Dosłownie to znaczy: „Strzeż się psa”. Więc może pan sobie wyobrazić, jakie tam było życie. Pompeja, jak pan wie, zginęła wskutek wybuchu wulkanu.
W tydzień po odwiedzinach u pustelnika napisałem o nim krótki reportaż do miejscowej prasy. W trzy dni po ukazaniu się reportażu zjawił się u mnie w pokoju chłop w kożuchu i walonkach. Był to Piotr Wasyluk z Ciełuszek — jeden z najgorliwszych wyznawców Pawła Bielskiego. Przyjechał specjalnie do redakcji po adres Michalaka. Wahałem się: oszczędzić pustelnikowi odwiedzin i interesantów czy nie. W końcu jednak dałem Wasylukowi adres.
Nie wiem, czy pustelnik Michalak jest nadal pustelnikiem. Może stanie się nowym prorokiem, ideologiem takich jak sam „ludzi porządnych”? Ale wtedy rozpadnie się jego wzorzec „człowieka porządnego”.
Wyobraźmy sobie bowiem, że przyjdzie ich tam więcej. Że przyjdą do Michalaka podobni jemu, zniechęceni do świata, załamani, arcyuczciwi, arcysprawiedliwi, ci wszyscy naprawiacze świata, schizofrenicy, poszukiwacze prawdy: przyjdą — i powiedzą: jesteś najuczciwszy między nami, najszlachetniejszy i najmądrzejszy. Jesteś naszym prorokiem i naszym bogiem. Kieruj nami, pouczaj nas i prowadź. Jesteśmy gotowi umrzeć, spalić się, dać się ukrzyżować za twoją prawdę.
Co wówczas pocznie Michał Michalak? Odeśle ich z niczym czy też podda się pokusie naprawienia charakterów ludzkich, a może zemsty nad zepsutym, jak twierdzi, światem w imię tej przedziwnej filozofii, którą wypracowuje w zaciszu swej pustelni od wielu lat? Czy zechce stać się nauczycielem, czy prorokiem, jak stał się nim Eliasz Klimowicz, czy też pozostanie tym, czym jest — cichym, pokornym pustelnikiem, człowiekiem porządnym dla samego siebie?
I będzie to to samo pytanie, które stanęło przed nim, gdy rozważał, czy podjąć walkę z oszczercami i intrygantami, czy też ustąpić ze świata. Prorok bowiem, o ile jest
prorokiem, żyje już w ludzkim świecie, w świecie zależności, hierarchii, walki, intryg, nienawiści i fanatyzmu. Najczystszą prawdą jest prawda pustelnika, ale jest tó prawda pozaspołeczna, a więc ze społecznego punktu widzenia nie jest już prawdą, lecz czystym fałszem...
S_ d czasu opublikowania przez Aleksandra Daniluka ulotki pod tytułem: Prorok Ilja w Polsze stroit gorod Wierszalin1 minęło lat czterdzieści. Ale budowa stolicy świata, Wier- szalina, nie posunęła się w tym czasie ani trochę. Wręcz przeciwnie: miasto straciło dwa ze swoich trzech domów. Jeden rozebrano i materiał budowlany wywieziono do sąsiedniej wsi, w drugim uczy się dziś wiejska dzieciarnia.
Wierszalin leży półtora kilometra od Grzybowszczyzny. Idzie się do niego cienistym lasem, wąziutką dróżką. Dróżka rozwidla się w kilku miejscach, więc łatwo się
zgubić w wierszalińskich lasach. Ratują nas wówczas dzwony Pawła Tołoszyna. Kołysane wiatrem, dzwonią przy najlżejszym podmuchu. Porozwieszał je Tołoszyn na swej kolonii, by strzegły pól przed dzikami, A że jego kolonia sąsiaduje z Wierszalinem, dzwony te są również dzwonami Wiersza- lina.
Wstępu do Wierszalina bronią psy pana Pawła, ujadające zawzięcie, gdy posłyszą nieznajome kroki. Już na podwórku powita nas jurodiwy; zoczywszy nieznajomego, wymachuje panicznie rękami, wydając histeryczne okrzyki, pędzi, ile sił w nogach, w stronę domostwa. Wnet zjawia się na progu któraś z trzech kobiet, dzisiejszych właścicielek Wierszalina. Żyją tu w pełnej wspólnocie jak jedna rodzina, chociaż krewr nymi wcale nie są. Odwiedzający Wierszalin pielgrzymi nadal nazywają je „dziewczynami”; dziewczyny mają dziś po sześćdziesiąt z górą lat. Razem z nimi mieszka ów jurodiwy -— głupkowaty przybłęda, którego kobiety dobrotliwie przygarnęły.
— Wy do kogo? — pyta kobieta.
— Chciałem zostać u was na dzisiejszym nabożeństwie — mówię pokornie. — Czy można?
— Na nabożeństwie? — dziwi się kobieta. — Od wielu lat nikt z nieznajomych nie przychodził tu na nabożeństwa.
Przygląda mi się badawczo.
— Pani powinna mnie znać — próbuję
się spoufalić. — Jestem kuzynem Iwanczu- ka ze Starej Wioski. On mnie prosił, żebym przepisał u was pieśń o Joanie Kronsztadz- kim i przywiózł mu...
— Ach tak... — ucieszyła się kobieta. — To może pan czytał kiedyś „Apostoła” w cerkwi?
— Ja...
— Proszę, proszę. Zachodźcie do środka — zaprasza życzliwie.
Wchodzę. W chacie spotykam dobrych znajomych: Daniluka z Kamienia, świątobliwego Iwaniuka z Kaniuk, Mirona, który w czasach Ilji był archaniołem Gabrielem, i kilka innych osób. Powitanie, uśmiechy, grzecznościowe rozmowy.
Chata składa się z dwu izb. Pierwsza to jednocześnie kuchnia i przedsionek. Druga jest pokojem, sypialnią i świątynią zarazem. Tu za chwilę odbędzie się nabożeństwo. Jest ono kopią nabożeństw cerkiewnych, z tą różnicą, że odprawiają je osoby świeckie, nawet kobiety. Po nabożeństwie usiądziemy sobie na poobiednią pogawędkę. Pomówimy o dzieciach, o zbiorach, o pogodzie, o Bogu — o wszystkim po trochu. Potem otworzymy stare, pożółkłe zeszyty i zatopimy się w przeciągłym, pojękliwym śpiewie:
O raj moj priekrasnyj,
Swietłyj Itak Edien,
O kak ja by! sczastliw
Obitaja w nicm...1
Śpiew poniesie się lasem, polem, doliną nad strumykiem, po całej tej dzikiej, odludnej okolicy. Czterdzieści lat temu podchwyciłyby go tłumy zgromadzonych za oknami pielgrzymów, pieśń zabrzmiałaby potężnie i uroczyście. Ale dziś dookoła jesienna cisza — melancholijna i smutna jak ta elegia o straconym raju...
Nie odzyskali raju grzybowscy wyznawcy proroka, tak jak nie odzyskali go Adam i Ewa. W księdze Genezis napisano wyraźnie: Adama wypędzono z raju za spożycie owocu z drzewa wiadomości dobrego i złego, czyli owocu wiedzy. A przecież właśnie niewiedza, czyli stan naiwności i bezrefleksyjnego szczęścia był rajem dla Daniluka z Kamienia, i świątobliwego Iwaniuka, i Mirona, i dziadka Jakuba, i rajem tysięcy grzybow- skich pielgrzymów, a także naszym rajem, moim i waszym, z okresu naiwnego, szczęśliwego dzieciństwa. W nasze rajskie szczęście wtargnęła wiedza, zwłaszcza wiedza
o czasie, o przemijaniu. Ujrzawszy świat w ruchu i zmienności odczuł człowiek niepewność i niepokój.
Z roku na rok jest ich coraz mniej, spo
tykają się kilka razy do roku tu, w Wier- szalinie, na Spasa 1, wędrują na świętą górę Grabarkę, gdzie w blasku woskowych świec, wśród wiekowych sosen całą noc śpiewają swe monotonne elegie o straconym raju.
Grzybowscy prorocy wyrwani ze swego ponadczasowego raju, z raju dziadka Jakuba, próbowali go odzyskać i przeciwstawiając się historii, ogłaszając ją dziełem szatana — sami usiłowali uciec w życie ponadczasowe, mityczne — przeistaczając się w samozwańczych świętych i swoje życie przetwarzając w zdarzenia biblijne, a więc pozaczasowe, dziejące się w roku zerowym, „onego czasu”. Ale przecież nie wytrwali długo w tej desperackiej iluzji, w samo- oszustwie. W roku 1950 na rynku w Bielsku Podlaskim spotkali się dawny apostoł Paweł, czyli Paweł Bielski, i apostoł Szymon, czyli Aleksander Daniluk, prawa ręka Ilji — Chrystusa. Sprzedawał Daniluk gruszki, przywiózł ich parę worków. Tak się ucieszył ze spotkania, że podarował Bielskiemu torbę owoców. Pogryzając, gadali o tym i owym, o sprawach nieważnych. Wreszcie Daniluk spytał, czy nie słychać czego o ojcu Ilji. Paweł niechętnie machnął ręką.
— A, nic tam nie było i nie będzie... —
rzekł smutno. —; Wszystko bujda od początku...
Tak powiedział apostoł Paweł, autor hymnów o proroku Ilji i jego świętych, główny twórca legendy grzybowskiej! Oczywiście, zwierzyć się z tego mógł tylko osobie współwinnej, jaką był Daniluk, 'drugi autor legendy.
Więc Paweł nie tylko zwątpił, ale — wyparł się! A Daniluk?
Siedzi -wraz -z nami na ławie i — choć twierdzi, że dożyliśmy wtórnego raju pod znakiem czerwonej gwiazdy — tęskni. Siedzimy w niedoszłej stolicy świata, Wiersza- linie, i lejemy łzy za straconym -rajem, rajem praojca Adama, rajem dziadka Jakuba, za poezją jego pól, za naiwnością jego serca, za ponadczasowym jego trwaniem. A także -f| nad nie spełnionym rajem Wierszalina. Ronimy suche łzy nad naszą wiedzą, dotkliwą nowoczesnością, irytującą racjonalizacją życia.
Siedzimy i opłakujemy. W długiej pieś-! ni o raju — smutek i ból. Przed laty moi dzisiejsi współlamentnicy nie mogli uwierzyć, iż postęp jest trwałym elementem historii, nie chcieli uwierzyć w nieodwracalność i przemijanie. A gdy zmęczyli się daremnością swoich nawoływań, bezskutecznością cudów, beznadziejnością czekania, ojciec Ilja ogłosił koniec świata. Jeśli ludzkości nie da się zatrzymać w pochodzie ku złu, niechaj zginie! Ona i świat.
Daniluk czuje się współodpowiedzialny za wydanie tego aktu, usiłuje przekonać siebie i innych, że był on skuteczny, Prorok ogłosił koniec świata i oto my, ludzie z krwi i kości, żyjemy już w raju. Przecież jest lepiej, więcej sprawiedliwości na ziemi. Cieszmy się więc, bądźmy szczęśliwi — wywodził mi,, gdyśmy się rozsiedli pod drzewami w ogrodzie. Więc dlaczego smutny, czemu tak się roztęsknił ¿w monotonnej elegii
0 wygnaniu z raju?
Obok usiadł na drewnianej ławie Eliasz Iwaniuk, rodem z Kaniuk. Starszy od Daniluka o dobrych kilkanaście lat, siwe włosy,- siwiejąca ■ broda, ręce równo na kolanach,, oczy’ wpatrzone przed siebie, wyglą- da-r jak zauroczony. Jest rodzonym bratem południowej Matki Boskiej,'.: którą sławił v/ swych hymnach apostoł Paweł Bielski. J,ego pasją jest polityka, w odróżnieniu od Daniluka i— to urodzony buntownik, „niepoprawny rewolucjonista”.
Wiem, że gdy tylko skończymy, śpiewać
1 wyjdziemy na przechadzkę po wierszaliń- skim sadzie, Iwaniuk odprowadzi mnie delikatnie na stronę i zacznie wypytywać
o szczegóły ostatnich wydarzeń politycznych, dając przy tym własną, oryginalną ich interpretację. Dla Iwaniuka wtórne przyjście Chrystusa jeszcze się nie spełniło. Ma to jednak nastąpić niebawem. Będzie związane z jakąś wielką walką polityczną w skali całego świata.
— Ja, mój drogi — powtarza mi to często — przeżyłem trzy rewolucje: dwie w Rosji i jedną w Niemczech. Wiem, co się może zdarzyć, oj, wiem. Dziewczyny nasze wierzą jeszcze, że Chrystus tu przyjdzie i będzie chodził od wsi do wsi i pouczał. Ja im mówię: oj, wy głupie baby, i co z takiego chodzenia? Toż jak on przyjdzie tu, do Grzybowszczyzny, to nawet w drugiej wiosce nikt nie będzie o tym wiedział. A co mówić o całym świecie!
Obraz końca świata u Iwaniuka jest
o wiele bardziej współczesny. Będzie to światowa rewolucja, zainspirowana przez Eliasza Klimowicza z Grzybowszczyzny, który, jego zdaniem, znajduje się obecnie w stolicy największego państwa świata i nie siedzi tam z założonymi rękami. Jest wielką osobistością, a będzie jeszcze większą. Po tej „rewolucji”, czyli po końcu świata, nastanie raj, a Wierszalin stanie się jego ośrodkiem i ośrodkiem nowego porządku.
Albo Pałaszka. W czasach proroka była jedną z Bogorodzic. Pamiętam ją młodą jeszcze i pełną życia. Będąc Matką Boską, zaskakiwała żywiołowością i tupetem. W cza-> sie uroczystego nabożeństwa, na Wielkanoc, w najbardziej podniosłym momencie, gdy celebrujący mszę kapłan wchodził z podniesioną nad głową Ewangelią w „carskie wrota”, Pałaszka zagrodziła mu drogę, a sakralne drzwi, przez które wolno wchodzić tylko z Pismem świętym, zatrzasnęła przed no
sem i krzyknęła na całą świątynię: „Nie tobie, krwiożerczy wilku, czytać Pismo święte!” W cerkwi wytworzył się tumult, ludzie rzucili się na siebie z pięściami, wielu zwolenników proroka dotkliwie pobito, kilku zostało kalekami na całe życie.
Dziś Pałaszka należy do najzdolniejszych artystek kunsztu tkackiego. Wytkała między innymi przepiękny dywan z okazji setnej rocznicy urodzin Lenina i przesłała do Grodna. Z tej okazji w Muzeum Archeo- logiczno-Historycznym w Grodnie odbyła się wielka uroczystość, na którą zaproszono również Pałaszkę. Wystąpiła ona do zebranych z przemówieniem, posypały się podziękowania, gratulacje, życzenia, pełno było przedstawicieli różnych organizacji i dziennikarzy. W prasie pojawiły się artykuły
0 Pałaszce i jej dywanie.
Pan Miron z kolei jest dziś znanym w województwie pszczelarzem, mistrzem tego pięknego zawodu, dorobił się przy tym
1 sławy, i fortuny. W czasach Ilji jeździł po wsiach na białym koniu ze srebrzystą trąbą przy ustach, donośnym dźwiękiem trąby ogłaszał ludziom koniec świata. Był archaniołem Gabrielem. Od czasu do czasu, a!<; coraz rzadziej, zjawia się jeszcze w gronie wierszalińskich znajomych.
Więc śpiewamy...
Elegie o raju są długie i rozwlekłe. Gdzieś pod wieczór kończy się nabożeństwo. Mgły zasnuwają pola, od strumyka ciągnie
jesiennym chłodem. Dzień spędzony wśród tych proroków i apostołów nie istniejącej już religii, wśród Bogorodzic, które nie zrodziły zbawcy, wśród smutnych śpiewów i modłów — dzień ten przeobraża się w koszmar. Jak najszybciej się oderwać od tych obrazów raju i piekieł, od tych symboli wieczności i zaczepić myślą o coś bardziej przyziemnego, ale konkretnego i żywego. Zajdę chyba do Pawła Tołoszyna, jednego z dawnych budowniczych świętego miasta: może zbudował jakiś nowy traktor i starym zwyczajem zechce mi zademonstrować? '