Brent Madeleine Modesty Blaise 11 Noc grozy

Noc grozy

peter o'donnell

PHILIP WILSON

Tytuł oryginału: THE NIGHT OF MORNINGSTAR

Copyright © 1982 by Peter O'Donnell

Copyright © na polskie wydanie Philip Wilson Warszawa, 1999

Tłumaczenie:

Jan Zaus

Redakcja:

Małgorzata Kąkiel

Projekt okładki:

Miłka Wasiak

Redakcja techniczna:

Aleksandra Napiórkowska

Korekta:

Małgorzata Pośnik

ISBN 83-7236-009-X

CIP - Biblioteka Narodowa

O'Donnell, Peter

Noc grozy / Peter O'Donnell ; [tł. Jan Zaus].

- Warszawa : Philip Wilson, 1999

WYDAWNICTWO PHILIP WILSON - WARSZAWA 1999

Warszawa, ul. Szpitalna 6/17,

tel. 827 65 12,827 96 27 fax. 826 07 79, e-mail: pwilson@pol.pl

Skład i łamanie: RADIUS,

Warszawa, ul. Nowogrodzka 31

Druk i oprawa:

Opolskie Zakłady Graficzne

Rozdział 1

Garcia akurat zawiązał krawat, gdy nagle usłyszał klakson mercedesa. Założył jasnoszarą marynarkę, włączył alarmy, zamknął na klucz mieszkanie i zszedł na ulicę łączącą się na północnym końcu z bulwarem Mohammeda V. Willie Garvin pochylił się i, otwierając od strony pasażera drzwi szarego mercedesa 450 SL, powiedział:

- Dzień dobry, Rafaelu.

- Dziękuję, Willie - Garcia wsiadł i oparł się z lekkim westchnieniem. - Nie sądzisz, że się starzeję?

Willie spojrzał na niego.

- Na ile się czujesz?

- Nie jestem pewien. Sąsiednie mieszkanie zajmują piękna dziewczyna i bogaty młody prawnik.

- Wiem. Zbadaliśmy ich. Są w porządku. Więc...?

- Wczoraj wieczorem widziałem ich wracających do domu. No wiesz, śmiali się, lepili do siebie, on ją obejmował. Ale nie czułem zazdrości. Nawet nie mogłem sobie wyobrazić, co mogą razem robić.

Willie pokiwał głową.

...W tym tylko taki twój cel?

Choć wierzę, że więcej nic nie było

Poza tym, co mnie się zdarzyło

Z Bridget i z Nell.

Garcia westchnął.

- Nie przypominam sobie. Powiedziałeś, Nell?

- To ostatnie strofy wiersza, Rafa, ty ośle.

Willie zapuścił motor.

- Ach tak... - Garcia zastanawiał się nad tym. - Tak, teraz rozumiem.

- I nie martw się, że nie mogłeś sobie wyobrazić, co ta para robi razem. To tylko świadczy o tym, że nie masz brudnych myśli starucha.

- W moim wieku takie myśli są interesujące.

Willie uśmiechnął się. Samochód ruszył, aby wkrótce włączyć się w nurt pojazdów sunących do centrum Tangeru. Po chwili Garcia zapytał:

- Kiedy mademoiselle mówiła ci, że zamierza zlikwidować „Sieć”?

- Mniej więcej miesiąc temu.

W głosie Williego Garvina zabrzmiała przepraszająca nuta. Garcia machnął niecierpliwie zadbaną dłonią.

- W porządku, nieważne.

- Właśnie pomyślałem... no, że byłeś z nią dłużej od innych.

- Tak, na Boga, to już coś. Ale wdzięczny jestem, że nie powiedziała mi o tym aż do wczoraj. Wiedziała, iż nie chciałbym, w chwili, gdy prowadzę negocjacje z Amsterdamem, żeby coś takiego rozpraszało mi myśli. Posłuchaj, Willie, cokolwiek ona zrobi, będzie dobre dla mnie. Zawsze tak było.

- Jasne.

Willie zahamował na światłach i patrzył z szacunkiem na siedzącego obok, lekko tyjącego mężczyznę z kwadratową, smagłą twarzą i siwiejącymi włosami.

- Kim byłem przed dziesięciu laty? - zapytał Garcia. - Byłem tu numerem trzecim niewielkiego gangu. A teraz razem z tobą stoję na szczycie „Sieci” i mam dość pieniędzy na trzy życia - przez chwilę milczał, rozpamiętując. - Wiesz, jak było na początku?

Willie ruszył, manewrując w dużym porannym ruchu.

- Ona nie lubi dużo mówić o przeszłości, ale tu i tam coś złowiłem. Wiem, że kiedy miała siedemnaście lat, opuściła pustynię i dostała pracę w kasynie prowadzonym przez gang Louche'a.

Garcia skinął głową.

- To było w czasie wojny gangów. Zastrzelili Louche'a i jego numer dwa. Myśleliśmy, że to koniec. Musieliśmy się rozproszyć i zniknąć. Ale właśnie wtedy ta dziewczyna z czarnymi włosami i oczami jak oczy samego Boga wygłosiła do nas płomienną mowę, wychłostała nas słowami, nazwała stadem baranów - nagle zachichotał. - Nie tylko pokazała, że jest dojrzałą kobietą, ale też pozwoliła nam podziwiać swoją całkiem niezłą figurkę. La Roche zupełnie oszalał i próbował ją obłapiać, ale była szybka jak wąż. Powaliła go kopniakiem w jaja.

Willie uśmiechnął się. Byli na Place de France i ruch przyspieszył, ale oni jechali wolno. Mieli dużo czasu do wyznaczonej pory spotkania, które miało tego ranka odbyć się w dużym biurze mieszczącym się nad Banque Populaire de Malaurak.

- To było chyba jeszcze przed ukończeniem przez nią szkoły walki. Już wtedy pokazała wrodzone zdolności.

- Tak, na długo przedtem - zgodził się Garcia. - Dopiero dwa lata później pojechała do Kambodży na szkolenie u Saragama - znowu zachichotał. - Na krótko przedtem jak jakiś Anglik uwolnił ją z więzienia w sąsiednim państwie. Potem został poddany próbie, zanim go zwerbowała do „Sieci”.

- Coś mi się obiło o uszy - zauważył Willie.

- Z pewnością. No więc, jak ci mówiłem, zgromadziła ludzi gangu Louche'a, wlała w nas otuchę i kiedy zjawili się najemni mordercy, byliśmy przez nią dobrze przygotowani - Garcia uniósł oczy. - Mój Boże, jeśli pomyślę, jakich przez te lata używała sztuczek... Było ich pięciu i kiedy zjawili się w kasynie, zastali tylko bardzo wystraszoną młodą dziewczynę. Powiedziała, że ukryliśmy się w pokoju na górze, że jesteśmy złymi ludźmi, nienawidzi nas i dlatego prosi, aby tam weszli dwoma niezależnymi drogami - frontowymi i tylnymi, mniejszymi, schodami. Tak to było.

Garcia poważnie skinął głową.

- Tak, tak to było. Dwóch zaprowadziła na tylne schody. Kiedy już wspięli się po nich, odwróciła się i - bang! bang! Już byli na dole - jeden ze złamaną ręką - a ich broń znalazła się u niej. Poleciła Krolliemu, aby ich przypilnował, a sama pobiegła od frontu ostrzec pozostałych trzech, żeby uważali, bo ktoś może do nich strzelać w korytarzu przy podeście schodów. To oznaczało, że muszą się skupić razem i przykucnąć w korytarzu na małej powierzchni do chwili, gdy ich dwaj kumple wlezą tylnymi schodami na dach. Uwierzyli.

Garcia zatrząsł się w niemym śmiechu. Po chwili uspokoił się i kontynuował:

- Ale przedtem musieliśmy według jej instrukcji pięć godzin harować, zrywając deski podłogi i legary, a potem przebijać sufit nad parterem. Następnie poukładaliśmy deski na podobieństwo zapadni pod szubienicą. Chwytasz, Wille?

- Z jednej strony opierając je na krawędzi, a z drugiej podpierając pionowo?

- Tak - Garcia promieniał. - Podpórkę wybiłem młotem kowalskim i cała nasza piątka znalazła się w miejscu, gdzie tamci czaili się w korytarzu pod nami - odchylił się z cichym westchnieniem. - To był początek. Potem przez pół roku trwała wojna czterech gangów. I nie było to łatwe. Po tym pierwszym dniu jakoś wiedziałem, że ona wygra, jednak nie poszło gładko. Straciliśmy kilku ludzi. Dwóch zabito. Ale ostatecznie wyłonił się jeden gang, a z niego powstała „Sieć”. W ciągu dwóch lat kontrolowaliśmy osiem obszarów w rejonie Morza Śródziemnego. Potem nawiązała kontakt z obu Amerykami i Dalekim Wschodem, a ja - od samego początku - byłem jej numerem dwa.

- Opłaciło się - Willie zwolnił, skręcając na końcu rue de Belgique. - Powstrzymałeś ją od popełnienia samobójstwa. Ty, Krolli i Nedic. Mówiła mi o tym.

Garcia uniósł trochę ramiona.

- Widziałem w niej... - szukał odpowiedniego słowa. - Siłę. Widziałem w niej siłę, Willie. Coś dziwnego, coś o czym nigdy ze sobą nie mówiliśmy, ale myślę, że inni też to widzieli.

- Wyobrażam sobie - powiedział łagodnie Willie. - Kiedy po tej testującej misji, na którą mnie wysłała, wróciłem z Hongkongu, bałem się, że nie przyjmie mnie do „Sieci” - zerknął na przyjaciela.

- Bałem się też, że ty możesz wystąpić przeciwko mnie.

Garcia potrząsnął głową.

-Widziałem, że boisz się, co o tobie powiem, ale ona zawsze sama dobierała sobie ludzi.

- Wtedy nie miałem o tym pojęcia. W każdym razie przyzwoity z ciebie facet, Rafa, za co ci dzięki. Sposób, w jakim wywindowała mnie po drabinie „Sieci”, mógłby cię zmusić do brzydkiego załatwienia mnie.

- Willie, Willie, przyjacielu, mam już pięćdziesiąt siedem lat. Kiedy cię odkryła i dała ci szansę, miałem już pięćdziesiąt jeden. Jestem za stary na taką robotę i obawiam się, że wkrótce mogę jej zawalić jakąś ważną akcję. Od początku stawiałem na ciebie i po sześciu miesiącach wiedziałem, że mnie nie zawiedziesz. Wiedziałem, że staniesz się jej prawą ręką, którą ja nigdy nie będę i jestem z tego powodu szczęśliwy jak diabli, Willie. Wiesz co? Mówiłem już z mademoiselle o wycofaniu się, ale jeśli przydzieli mnie do współpracy z tobą, zostanę. Dobrze mieć kogoś młodego, kogoś, kto będzie się zajmował działaniem w terenie. Ona tego potrzebuje. I, na Boga, tego i mnie potrzeba.

- No, tak... to na pewno się sprawdza - Willie niepewnie podrapał się w policzek. - Z pewnością będziemy się czuć dziwnie, gdy teraz wszyscy się rozdzielimy.

- Mówiła mi, że zabierze nam to trzy miesiące - wtrącił Garcia.

- Jest dużo spraw do załatwienia. Jeśli terenowi szefowie zechcą, mogą przejąć swoje rejony - skrzywił się i potrząsnął głową. - Ale bez niej są przegrani; stracą styl „Sieci” i sprawy szybko przybiorą zły obrót. Lepiej się wycofać.

- Chcesz się wycofać?

- Oczywiście. Wrócę do domu w Urugwaju, do rodzinnego San Tremino. Wyjechałem stamtąd bez peso przy duszy, ale wrócę z milionem dolarów. Nieźle, Willie.

- Przestępstwo popłaca.

- Ty też chcesz się wycofać?

Willie skinął głową.

- Dziś przestępcy nie są tacy jak kiedyś. Stali się bezwzględni, zbyt okrutni. Czas porzucić ten zawód.

- To prawda. Jestem wdzięczny mademoiselle, że zdecydowała się z tym skończyć. Ostatnio musieliśmy za dużo czasu poświęcać tego rodzaju oprychom i nie mogliśmy zajmować się własnymi sprawami.

- Zwykle z rozbicia jakiejś przestępczej bandy płynęły korzyści.

- Zgadza się. Ale to nie nasze zajęcie. Inspektor Hassan wspomniał, że nie popiera prywatnej policji.

Willie roześmiał się.

- Jesteśmy tego bardzo bliscy. Ale jeśli nawet tego nie lubi, to może być więcej niż wdzięczny za wyniki.

Garcia spojrzał na zegarek. Po chwili powiedział:

- Zanim powiedziała mi wczoraj o zamiarze likwidacji „Sieci”, chciałem zapytać cię o opinię dotyczącą Absolwenta, który właśnie ukończył trzymiesięczne szkolenie, ale teraz to już chyba nieaktualne.

- Może nie. Księżniczka miała zamiar przeprowadzić kilka wyczyszczających operacji.

Garcia uśmiechnął się. Tylko Willie Garvin miał prawo nazywać Modesty Blaise Księżniczką. Nikt inny nie ośmieliłby się tego zrobić, ale też Willie był kimś szczególnym, kimś więcej niż zaufanym porucznikiem, więcej niż przyjacielem lub kurierem; z pewnością nie był traktowany jak kochanek, a jednak bliższy był tej niepojętej młodej kobiecie rządzącej „Siecią”, niż większość mężów swoim żonom. Dziwny związek, prawie niemożliwy do pojęcia, jednak taki, który według Garcii był szczególnie sympatyczny.

- Więc jaka jest twoja opinia o Absolwencie?

Willie skręcił na parking na tyłach banku, skierował samochód na zarezerwowane miejsce i zgasił motor. Garcia mówił o Hughu Oberonie, rekomendowanym przez szefa rejonu Riviera. Oberon pochodził z dobrej anglo-irlandzkiej rodziny i ukończył wydział języków nowożytnych na Oksfordzie. Z jego dossier wynikało, iż żywił pogardę dla życia akademickiego. Podczas studiów wziął długi urlop, dużo podróżował i przekonał się, że tylko przestępstwo może mu dostarczyć odpowiednich dochodów plus pożądaną przez niego rozrywkę. Głównie trudnił się kradzieżami. Działał w zespole i na własną rękę, a kiedyś utworzył swoją małą organizację. Druga operacja nie wypaliła, ale Hugh Oberon miał szczęście i dostał tylko rok odsiadki we francuskim więzieniu. Po zwolnieniu pracował samotnie do chwili, gdy dostrzeżono w nim możliwego kandydata na członka „Sieci” i wysłano do Tangeru.

- To najlepszy człowiek, jakiego mieliśmy - stwierdził Willie - tak przynajmniej mówią wyniki testu. Błyskotliwy, wszechstronny talent. Osobiście poddałem go testom walki i z pewną ulgą stwierdziłem, że zdał na piątkę.

- Zgadzam się z tobą. To ktoś wyjątkowy - przyznał Garcia. - Może stanie się drugim Williem Garvinem.

Willie westchnął.

- Pewnie dlatego nie mogę z nim pracować.

Garcia potrząsnął głową.

- Nie. Źle się wyraziłem. Mógłby zostać drugim Garvinem, ale teraz jest już za późno. Obrał złą drogę - Garcia wyciągnął rękę i przez chwile kołysał nią z wyprostowanymi palcami, ruchem przypominającym balansowanie. - Za późno. Ty jesteś godny zaufania, on jest zarozumiały. Ty jesteś rozsądny, on arogancki. Ty okazujesz mademoiselle szacunek, on jest zazdrosny. Myślę, że to ten nowy typ przestępcy, o którym mówiłeś, Willie. Chętnie sięga po spluwę i nóż, a czasem może i po bombę. Jest okrutny, groźny; w jego uśmiechniętych oczach czai się groza.

- Zatem nie pasuje do naszego stylu działania.

- Absolutnie. Spokojna, zakrojona na dłuższą metę operacja niewnosząca żadnych nowych elementów - to nie dla niego.

- Z tego, co mówiła Księżniczka, właśnie zabieramy się do sprzątania i sądzę, że Absolwent może nam w tym pomóc.

- Nawet porządki muszą być robione w naszym stylu, Willie.

- Nie przeczę. To twoja działka, staruszku. Powiedziałeś mademoiselle, co o tym myślisz?

- Tak. Ona chce mu się jeszcze przyjrzeć, zanim zdecyduje, czy go spławić, czy zlecić mu robotę, którą mógłby zepsuć i narobić kłopotów. Dlatego wezwano go na dzisiejsze spotkanie.

- W porządku - Willie spojrzał na zegarek. - Czas iść.

Wysiedli z samochodu i skierowali się do dobrze strzeżonych prywatnych drzwi banku. Willie Garvin poczuł żywsze bicie serca. Przez prawie sześć ostatnich lat widywał Modesty Blaise niemal codziennie, czasem krótko, ale niekiedy podczas dłuższych rozmów; a także sporadycznie w akcjach trwających kilka dni i nocy pod rząd. Jednak za każdym razem, gdy miał się z nią spotkać, zawsze oczekiwał tego z biciem serca.

Z niepokojem myślał, że teraz, gdy „Sieć” miała ulec likwidacji, będzie inaczej. Zupełnie inaczej. Ale, na Boga, miał jednak nadzieję, że jakoś sobie poradzi.

*

Klimatyzowane biuro było duże i znajdowało się na ostatnim piętrze budynku wznoszącego się nad Banque Populaire de Malaurak. Jedną ścianę zajmowały wysokie okna. Na pozostałych wisiały obrazy Cocteau, dwa dzieła Chagalla i krajobraz Matisse'a.

W nowoczesnych, wygodnych fotelach siedziało siedmiu mężczyzn. Sześciu spoczywało w nich swobodnie, bez skrępowania; siódmy, najmłodszy, o atletycznej budowie, z ciemnymi kręconymi włosami i zielonymi oczami, siedział pochylony do przodu, jakby trochę spięty czy może gotów do działania albo zniecierpliwiony. Był to Hugh Oberon, zwany też Absolwentem.

W rogu pokoju stało wielkie biurko. Na jego blacie stały trzy telefony, mały panel z przyciskami, złote pióro w stojaku i leżały dwie tekturowe teczki. Za biurkiem siedziała ciemnowłosa, około dwudziestopięcioletnia dziewczyna, i przewracając od niechcenia kartki papieru w otwartej teczce, mówiła wolno cichym, miękkim głosem. Miała na sobie bluzkę z krótkimi rękawami i spódniczkę w kolorze czerwonego wina. Jedyną, zdobiącą ją biżuterią był wiszący na szyi niewielki antyczny ametyst.

Oberon przyglądał się jej z wielkim zainteresowaniem. Widział ją krótko kilka tygodni temu, gdy sprowadzono go na rozmowę. Teraz, gdy jego podstawowe szkolenie i wprowadzenie zostały zakończone, wezwano go na spotkanie z legendarną Modesty Blaise i jej porucznikami. Oberon był zaciekawiony, ale nie przestraszony; z trudem przyjmował do wiadomości, że ci spokojni, zrelaksowani mężczyźni oraz ta opanowana, obojętna dziewczyna mogli tak długo kierować „Siecią”.

Może kiedyś byli z nich prawdziwi mężczyźni, ale dziś to już mięczaki. Kompletnie bez ikry. Nawet Garvin, teraz już po trzydziestce, spokojny, stracił dawną chęć przewodzenia, coś, co cechuje kogoś, kto ma ambicję zostać kimś wielkim. Oberon był całkiem pewien, że dwa dni temu wygrałby walkę, gdyby Garvin szczęśliwie nie skontrował ciosu shotei. A inni...

Oberon rozejrzał się po pokoju. Garcia, grubo po pięćdziesiątce, zaczyna tyć. Administrował całością, dysponował metalami szlachetnymi i klejnotami. Dalej Krolli, smagły Grek, dowódca oddziału specjalnego, którego główne zadanie polegało na ochronie organizacji przed rywalami. Lensk, gruby, ociężały, z sennymi brązowymi oczami, kierował sekcją zajmującą się międzynarodowym wywiadem i szpiegostwem przemysłowym.

Siedzący najbliżej Absolwenta mężczyzna miał bose stopy. Był to Mały Jock Miller i - o ile Oberon wiedział - wyszedł z slumsów Glasgow. Miał pięć stóp wzrostu i niemal tyle samo w ramionach. Na jego twarzy widniała długa, szeroka blizna, jakby od cięcia

brzytwą, a jedno oko było sztuczne. Zajmował się transportem drogowym, morskim i lotniczym. Blondyn siedzący po prawej stronie nazywał się Braun. Był Niemcem odpowiedzialnym za łączność, wyposażenie techniczne i broń krótką. Oberon stwierdził, że obaj, Braun i Miller, dobijają czterdziestki. Wszyscy byli już za starzy, zbyt sfatygowani. Taki oto świat otaczał młodego człowieka.

Natomiast dziewczyna, zapewne w jego wieku, stanowiła zagadkę. Kiedyś z pewnością była z niej prawdziwa diablica, jeśli tylko połowa krążących o niej opowieści była niezmyślona, ale teraz nie mógł w niej dostrzec nawet śladu dawnej energii. Zmiękła jak inni. Mało zwracał uwagi na to, co mówi o likwidacji „Sieci”.

Modesty Blaise przewróciła stronę zapisaną pismem maszynowym i spojrzała na następną.

- A teraz uwagi dotyczące wynagrodzeń - powiedziała. - Szefowie terenowi odpowiadają za swoich ludzi, bez względu na to czy będą nadal działać, czy nie. Ja odpowiadam za personel tutaj, w Tangerze, a także za ludzi w portach północnej Afryki od Casablanki do Trypolisu. Możecie powiedzieć członkom waszych ekip, że płacicie minimum dwa tysiące i maksimum piętnaście tysięcy dolarów - w zależności od zakresu i jakości usługi. Jakość oceniam osobiście.

Hugh Oberon szybko zerknął na zebranych. Żadnej reakcji, żadnego sprzeciwu, tylko uprzejme zainteresowanie.

- Jeśli chodzi o nas - kontynuowała - przyjęłam politykę nagradzania premiami dwa razy do roku, ale może być przyznana końcowa premia specjalna. Na liście emerytów chcę również umieścić Jocka Millera, z uwagi na to, że stracił w służbie oko.

Barczysty Szkot spojrzał groźnie i wychrypiał słowa zgody. Modesty Blaise mówiła dalej:

- Dysponujemy ogromnym majątkiem. Wystarczy dla nas wszystkich. W ciągu ostatnich dwóch lat wyprałam nasz zysk i niemal wszystko, co ulokowaliśmy w naszych towarzystwach jest teraz legalne. Ten bank, ten biurowiec zawsze były legalne i dobiegają końca negocjacje w sprawie ich sprzedaży - odwróciła ostatnią

stronę i spojrzała na lewo. - Zapomniałam o czymś, Willie?

Potrząsną przecząco głową.

- Nie sądzę, Księżniczko.

- Dobrze. Są pytania?

- Chciałbym otrzymać wytyczne w sprawie broni i materiałów wybuchowych, mademoiselle - odezwał się Braun.

- Tak. Ale o tym później, gdy skończymy omawiać sprawy związane z porządkami. Powiem tylko, że niczego nie sprzedajemy. Prawdopodobnie wszystko zatopimy.

Następny był Lensk. Naprawdę nie nazywał się Lensk. Pięć lat temu zbiegł z KGB i Sieć wysłała go na operację plastyczną, gdzie otrzymał nową twarz. Jego angielski ciągle miał obcy akcent.

-W wielu krajach mam swoich agentów, mademoiselle. Zlikwidować ich, czy odsprzedać narodowym organizacjom wywiadowczym?

- Usuń ich, jeśli chcesz, ale jeśli masz ochotę, możesz zostawić w spokoju. Nie sprzedawaj.

- Ahmed Hamza siedzi w bagdadzkim więzieniu.

- Pamiętam. Uwolnienie go jest częścią naszego programu porządkowania spraw. Czy ktoś jeszcze?

Braun wtrącił po chwili:

- Może to nieważne, ale chciałbym wiedzieć, czy ktoś z nas może nadal działać na własną rękę.

Na jej wargach na krótko pojawił się nikły uśmiech.

- Krolli - odparła - chce przejąć rejon Morza Egejskiego. Reszta deklaruje chęć przejścia na emeryturę.

Rozszedł się pomruk rozbawienia i kilka par oczu skierowało się na Krolliego, który z uśmiechem rozłożył przepraszająco ręce. Modesty Blaise zamknęła teczkę.

- Czy jest jeszcze coś, co powinniśmy zrobić w ramach naszego programu, zanim ostatecznie zamknę działalność „Sieci”?

Hugh Oberon rozejrzał się dookoła. Wszyscy milczeli. Kilku zaprzeczyło ruchem głowy. Nagle poczuł wzbierające podniecenie

i przez umysł przebiegła mu wyraźna myśl, że teraz nastąpi moment krytyczny, od którego wiele zależy. Został tu przez nią zaproszony w jakimś konkretnym celu i teraz zrozumiał, co to był za cel. Majątek „Sieci” był do wzięcia, cały majątek tej cholernej „Sieci”! Ale żaden z jej szefów niczego nie chciał. Nawet Krolli chciał tylko mieć swój teren. A jednak to, co było do wzięcia nawet trudno oszacować - szczególnie narkotyki i zyski z zaplanowanych już operacji. Nikt od razu nie mógłby wykupić „Sieci”, ale gdyby znalazł się ktoś odpowiedni, kto zechciałby to zrobić, mógłby wynegocjować cenę i odpalać jej rocznie godziwy procent - powiedzmy przez dziesięć lat...

Teraz patrzyła na niego, po raz pierwszy patrzyła mu prosto w oczy i wtedy powiedział chłodno:

- Chcę coś powiedzieć.

Przenikała go nieodgadnionym wzrokiem, ale on przyjął to z rozbawieniem. Po kilku minutach rozkazała:

- A ja chcę ci powiedzieć, Oberon, abyś teraz opuścił ten pokój. Zrób to.

Uśmiechnął się.

- Mam jednak coś do powiedzenia, Księżniczko.

Nikt nie wymienił spojrzenia, nikt nie dał po sobie znać, że napięcie wzrosło, ale w pokoju zapanowała grobowa cisza.

- Zwracaj się do mnie mademoiselle albo mademoiselle Blaise -powiedziała Modesty Blaise. - Nigdy inaczej. A teraz wyjdź z pokoju. Później rozmówi się z tobą Garcia.

Oberon wstał i uniósł się na palcach nóg. W jego zielonych oczach zapaliły się iskry.

- Myślę, że moje wyjście rozczarowałoby cię - oświadczył. - Sądzę, że poddajesz mnie próbie. Jestem przekonany, iż otaczają cię ludzie śmiertelnie zmęczeni. I ty o tym wiesz. Więc pozwól, że porozmawiamy.

Patrząc na nią, Garcia dostrzegł, jak jej ciemnoniebieskie oczy stały się niemal czarne. Skrzywił się w duszy, ale nie drgnął, a jego twarz pozostała bez wyrazu.

- Jeśli się dobrze przyjrzysz, Oberon - odparła - zauważysz, że zatrudniam ludzi spokojnych. Nie pyskują, nie zachowują się jak kowboje. Nie chcemy tutaj teatru, żadnej demonstracji mięśni. A teraz wyjdź i czekaj na dole, aż przyjdzie po ciebie Garcia.

Oberon drgnął, poczuł się trochę niepewnie, ale szybko się opanował. To przecież niemożliwe, aby tak po prostu zrezygnowała z czegoś tak cennego jak „Sieć”. Z pewnością ściągnęła go na to spotkanie, aby przekonać samą siebie, że jest człowiekiem, jakiego potrzebuje. Nadal uśmiechnięty, oświadczył:

- Zostanę, chyba że komuś uda się wyrzucić mnie siłą.

Wiedział, że wszyscy nie rzucą się na niego, że nie dojdzie do ogólnej bijatyki. Miał nadzieję, że uczyni to Garvin i był pewien, iż tym razem pokona go. Być może Garvin bał się, bo w tym momencie zdawał się nie zwracać na nic uwagi, siedział wygodnie rozparty w fotelu i bezmyślnie wpatrywał się w ścianę nad głową Oberona.

Modesty Blaise nacisnęła przycisk na biurku, chwyciła drugą teczkę, otworzyła ją i zaczęła czytać. Oberon rozstawił nogi i w odpowiedniej pozycji przygotował się do walki. Zapewne wezwała z dołu dwóch strażników bankowych, aby mu uniemożliwić demonstrację nabytych umiejętności. Szkoda. Cala sytuacja wywoływała dreszczyk emocji, choćby dlatego, że Garvin i inni spokojnie na coś czekali. Jednak chyba nie czekali, nie mógł odkryć jakiegokolwiek śladu, że któryś z nich czegoś się spodziewa.

Wtedy rozległ się hałas otwieranych i zamykanych drzwi w przedpokoju. Modesty Blaise, nie podnosząc oczu, zapytała:

- Przyniosłeś list Hiltona, Willie?

- Jasne, Księżniczko.

Willie wstał i sięgnął do kieszeni. W tym momencie usłyszeli pukanie do drzwi.

- Wejść! - zawołała.

Oberon odwrócił głowę i rzucił okiem na otwierające się drzwi. Wtedy coś czarnego i srebrnego błysnęło w przestrzeni piętnastu stóp dzielących Williego od Oberona. Był to długi nóż typu bowie,

z rękojeścią obciągniętą skórą rekina. Willie nosił dwa takie noże w podwójnej pochwie przyszytej od wewnątrz marynarki na lewej piersi. Wykonał je własnoręcznie i potrafił nimi rzucać na odległość dwudziestu stóp. Miał w tym taką wprawę, że celność można było mierzyć w milimetrach, a szybkość w mikrosekundach.

Rzucił z pozycji siedzącej, nie tracąc czasu na przekładanie palców z rękojeści na ostrze. Ruchem przegubu opóźnił naturalny obrót noża i koniec rękojeści silnie uderzył Oberona w głowę powyżej ucha w chwili, gdy odwracał ją w kierunku drzwi. Siła uderzenia nie zdołała pozbawić go przytomności, ale wystarczyła, aby wywołać ból, szok i oszołomienie. W tym momencie Modesty Blaise powiedziała:

- Miller.

Przysadkowaty Szkot podskoczył na fotelu jak gumowa piłka; wstał, odwrócił się na pięcie, uniósł nogę do ciosu i pochylił ciało dla utrzymania równowagi. Ledwo nóż Williego dotknął podłogi, stopa Millera wykonała szybki ruch, zadając Oberonowi cios w splot słoneczny. Zanim jego mózg zdołał zarejestrować uderzenie, paraliż nerwów spowodował utratę przytomności. Sekundę ciało utrzymywało się w pozycji stojącej, oczy patrzyły ślepo przed siebie, potem Oberon pochylił się i osunął na kolana.

Mały Jock Miller szybko chwycił mężczyznę pod pachy, potem odwrócił się z wyrazem ponurej satysfakcji na pooranej bliznami twarzy.

- Co mam z nim zrobić, mademoiselle?

- Wynieś go do przedpokoju - chwyciła słuchawkę i powiedziała: - Izba chorych? - do pokoju wszedł marokański chłopiec w białej marynarce. Patrzył okrągłymi ze zdumienia oczami, jak wynoszą nieprzytomnego mężczyznę. Modesty Blaise mówiła do słuchawki:

- Doktorze Aquilia, proszę tu zaraz przyjść z dwoma pomocnikami i fotelem inwalidzkim. Pacjenta znajdziecie przed moim biurem i dajcie mu coś na uspokojenie. - Po chwili dodała: - Tak, to wszystko. Dziękuję - odłożyła słuchawkę i zwróciła się do chłopca: - Przenieś dla wszystkich kawę, Mahmoud.

- Mademoiselle.

Chłopiec wycofywał się wolno, nie mogąc oderwać oczu od Williego Garvina przechodzącego przez pokój, aby podnieść nóż i schować go do pochwy.

Gdy drzwi się zamknęły, Garcia powiedział:

- Proszę mi wybaczyć, mademoiselle,

- To nie twoja wina, drogi przyjacielu - machnęła ręką i spojrzała na drugą teczkę. - Teraz chcę odczytać spis operacji, które musimy uporządkować, ale z omówieniem spraw dotyczących transportu musimy zaczekać do powrotu Jocka Millera. Zacznijmy więc od operacji związanej ze sprzętem komputerowym w Zurichu. Braun, ile według ciebie czasu potrzebują twoi technicy?

Minęło trzydzieści sekund. Nikogo to nie dziwiło. Młoda, przystojna twarz Brauna nie pasowała do jego faktycznego wieku. Zanim coś zdeklarował, zawsze długo się zastanawiał, ale gdy już podjął decyzję, można było mieć pewność, że wywiąże się z danego słowa.

- Sześć dni od chwili, gdy Lensk zapewni im wsparcie odpowiedniej ekipy technicznej - oświadczył w końcu.

- Licząc od dziś, zajmie to mniej więcej dwa, trzy tygodnie - wtrącił Lensk. - Teraz nie mogę ustalić dokładnie.

Modesty Blaise skinęła głową.

- To wystarczy...

Toczyła się dyskusja. Wrócił Jock Miller i usiadł na swoim miejscu. Wjechał wózek z kawą. Modesty Blaise rozlała do filiżanek. Mężczyźni wstali i, pijąc kawę, cicho rozmawiali. Garcia obserwował Modesty, gdy stojąc przy dużym oknie rozmawiała z Krollim. Z bólem pomyślał, że właśnie minęło już dziesięć lat. W duszy dziękował, że wkrótce będzie już po wszystkim, ale, na Boga, ona też zniknie z jego życia. Straci ją. I właśnie teraz, po raz pierwszy, nazwała go „drogim przyjacielem”. Musiał pochylić głowę, aby ukryć zbierające w oczach łzy. Pamiętał ludzi kpiących z niego, że służy kobiecie, ludzi łudzących się, że łatwo ją zniszczą i przejmą władzę. Teraz dawno już nie żyją albo skończyli w rynsztoku. Gdy zjawili

się, aby ją zabić, o nic nie prosiła, po prostu nie dawała im szansy. Po dwóch latach nikt już nie kpił z Garcii.

Minęło dziesięć minut. Wróciła do biurka, a jej porucznicy zajęli swoje miejsca. Nikt nie poruszył tematu Hugha Oberona. Nikt się nim nie interesował. Przez następną godzinę dyskutowano o operacji. W końcu Modesty zamknęła teczkę i wygodnie usiadła w fotelu.

- Kiedy już wszystko wyczyścimy - oświadczyła wolno - chcę coś jeszcze zrobić. Nie dotyczy to „Sieci” i nie przyniesie zysku materialnego, zatem nie włączam tego do programu działania, ale przed odejściem chcę wykluczyć z interesu Borę.

Wśród zebranych dało się odczuć prawie nieuchwytne poruszenie. Po chwili Lensk powiedział nieśmiało:

- Przecież on nie wchodzi nam w drogę, mademoiselle.

- Nie. Jednak co roku przerzuca z Turcji do Marsylii trzy, cztery tysiące kilogramów bazowej morfiny i wokół całego Morza Śródziemnego rozsyła działki heroiny.

- A do tego dochodzą te dziewczynki - wtrącił Jock Miller.

Ci, którzy znali działalność Bory wiedzieli, że sprzedaje dziewczynki bogatym klientom na Środkowym Wschodzie. Niektóre kupował, inne porywał i odkąd pojawił się na to popyt, Bora specjalizował się w dzieciach. Jock Miller nie należał do ludzi mających skrupuły, ale gdy pomyślał, że Bora sprzedaje małe dziewczynki podstarzałym rozpustnikom, swędziały go palce, żeby chwycić brzytwę.

- Tak. Nie wiem, ile ich sprzedaje rocznie, ale chcę go powstrzymać.

Krolli potrząsnął z powątpiewaniem głową.

- To może nas dużo kosztować, mademoiselle. Bora ma ludzi i broń. Jest dobrze obstawiony. Jeśli rozpętamy wojnę, wielu zginie.

- Nie rozpętamy wojny, Krolli. Chcę żeby Bora zniknął ze sceny. Trzyma w garści całą organizację i kiedy go zabraknie, wszystko się rozleci.

Lensk uśmiechnął się sennie.

- Ktoś inny się tym zajmie, mademoiselle.

Skinęła głową, uśmiechając się chytrze.

- Wiem, ale to jakiś czas potrwa i niech się tym inni martwią. Ja chcę po prostu rozbić szajkę Bory. To sprawa osobista i nie włączam w nią ludzi „Sieci”, z wyjątkiem ochotników. Przewiduję dla nich odpowiednie premie.

Krolli rozejrzał się po pokoju i zapytał:

- Czy Willie jest z tobą?

Willie Garvin spojrzał na niego urażony. Krolli uśmiechnął się i rozłożył przepraszająco ręce.

- Ja tylko pytałem, Willie. Okay, jestem z wami, mademoiselle. Ilu potrzebujesz ludzi?

- Około dwunastu. Nie będą wiele ryzykować - spojrzała na Jocka Millera. - Potrzebny mi motorowy statek rybacki i dwie motorowe szalupy. Wchodzicie w to?

- Wchodzę - mruknęli jednocześnie Lensk i Braun.

- Dziękuję. Co z załogami? - zapytała.

Miller wzruszył ramionami.

- Nie ma sprawy.

- Mamy dobre informacje dotyczące działalności Bory - oznajmił Lensk. - Mam człowieka w jego organizacji i otrzymamy wiadomość o każdym jego planowanym posunięciu. Borę podejrzewają też Amerykanie i próbują wyśledzić jego działalność. Stoi za tym FBSNNŚO.

- Co to takiego? - zapytał Braun.

Lensk westchnął.

- Czasem powinieneś wytknąć nos z tych swoich drutów, Hans. To Federalne Biuro do Spraw Narkotyków i Niebezpiecznych Środków Odurzających.

- Jeśli oni pierwsi wyeliminują Borę - powiedziała Modesty Blaise — to dobrze, ale to nieprawdopodobne; nie mogą pracować tak swobodnie jak my, więc wykluczam taką możliwość. Lensk, czy 21

Mifsud z Malty nadal sprzedaje Borze dziewczynki z tego domu publicznego przy Strait Street?

- Sprzedaje, mademoiselle. Bora nocą zabiera je z Malty na pokład „Isparty” i płynie do Marsylii. Ale to nie są małe dziewczynki, no, rozumiesz, Mifsud ma sumienie. Właśnie sprzedał trzy albo cztery prostytutki, których zniknięcie nie spowodowało śledztwa i Bora zabrał je razem z innymi do Mersin, z przeznaczeniem do dalszej dystrybucji.

Spojrzała na Garcię.

- Nasze interesy z Mifsudem ograniczały się do szmuglu i spekulacji na rynku złotem, ale gdy nadejdzie pora, chcę mieć nad nim kontrolę przez dwa, trzy dni.

Garcia rozłożył ręce.

- No cóż, mogę tylko zapewnić, że zrobi to, co mu powiem, ale nie jest to człowiek czynu, mademoiselle.

- Nie musi nic robić, niech tylko trzyma gębę na kłódkę, gdy przyprowadzisz mu ekstra dziewczynę, żeby sprzedał ją Borze.

Garcia wyprostował się w fotelu.

- Ekstra dziewczynę?

- Mnie - zerknęła na zegarek na ręce. - Wkrótce omówimy szczegóły, ale już teraz w ogólnym zarysie domyślasz się, o co mi chodzi, więc rozważ to sobie. Dziękuję za wsparcie w sprawie Bory i jeśli nie ma dalszych pytań, żegnam was.

Wstała. Mężczyźni poszli w jej ślady. Garcia zapytał:

- A co z Oberonem?

- Ach tak. Przez kilka tygodni może być dla nas niebezpieczny. Czy Abosso odpływa dziś do Perth?

- O osiemnastej zero zero, mademoiselle.

- Zabierz go na pokład i uśpij do czasu, gdy statek wypłynie na pełne morze. Powiedz kapitanowi Gambetcie, żeby zagnał go do roboty w czasie podróży i dał mu tysiąc dolarów przed wysadzeniem na ląd w Perth.

Garcia uśmiechnął się.

- Dobrze, mademoiselle. To wystarczy.

Gdy wszyscy ruszyli do drzwi, Modesty Blaise rzuciła:

- Willie, zostań proszę, na słówko.

Po wyjściu poruczników, Willie Garvin podszedł do wielkiego okna i stanął przy niej. Skrzyżowała na piersiach ręce i lekko uniosła ramiona. Patrzyła na rozpościerające się poniżej miasto. W czasie spotkania była spokojna, ale teraz jej spokój jakoś się zmienił. Była jakby nieobecna, była gdzieś daleko stąd, w dodatnim znaczeniu zdystansowana do całego świata, a jej oczy, gdy odwróciła głowę do Williego, uśmiechały się z charakterystycznie spokojnym ciepłem.

- Byli wspaniali - powiedziała. - Pewnie pomyśleli, że zwariowałam, ale nie dali tego po sobie poznać.

- Masz na myśli te wyczyny Bory?

- Tak.

- Oni pomyśleli tylko, że to coś ekscentrycznego, Księżniczko, i spodziewali się tego po tobie. Lubią to. Wszyscy. To sprawia, że czujemy się inni. - przerwał i lekko się zmarszczył. - Jednak inną sprawą jest to, że chcesz nas opuścić. To dla wszystkich gorzka pigułka. Nie chciałem, żeby Krolli prosił cię o teren Morza Egejskiego.

- Ja też nie chciałam. To był jego wybór i nie mogłam mu odmówić.

- Nie mogłaś. - Willie obserwował przez chwilę białą smugę znaczącą na niebie tor lotu samolotu nad morzem. - Chcesz osobiście rozprawić się z Borą, Księżniczko?

Spojrzała na niego zaskoczona.

- Coś ty, Willie...? A któż inny mógłby to zrobić?

Jasne, że nikt inny. „Sieć” zatrudniała dziewczyny w charakterze kurierek. Były odważne i sprytne, ale granie roli białej niewolnicy uwięzionej na statku „Isparta”, a potem robiącej to, co do niej należało, dalekie było od ich możliwości. Tego rodzaju ryzykowna akcja wymagała umiejętności walki i szczególnych zdolności do improwizowania. Willie potrząsnął głową i odparł:

- Przepraszam, to było głupie pytanie.

Przyglądała mu się z ciekawością.

- Coś cię w tej sprawie niepokoi, prawda?

Wzruszył ramionami.

- Nie. Przedtem też bywałaś w niebezpiecznych sytuacjach. Sądzę, że ta akcja będzie dla ciebie ostatnim łykiem ekscytacji.

Jej oczy nieco się zwęziły i głos stał się ostrzejszy.

- Należy pozbyć się niezdrowej ekscytacji, Willie. Jeśli wpłynie ona na równowagę naszych umysłów, będziemy mieli kłopoty.

Uśmiechnął się i uniósł uspokajająco ręce.

- Wiem, Księżniczko, wiem. Nie martw się. Dziś w nocy poświęciłem kilka godzin ćwiczeniom sivaji.

Odetchnęła z ulgą.

- Też je stosuję. Powiem ci prawdę, bardziej boję się tego, co będzie p o tym ostatnim skoku.

- Masz na myśli nowy styl życia? - uśmiechnął się niepewnie. - Ja też się boję.

- Ty? Przecież chcesz mieć mały pub gdzieś na wsi. Możesz tam przyjmować tłumy gości, zabawiać mnóstwo dziewcząt. Możesz spełnić swoje marzenie, Willie.

- Mam taką nadzieję. A ty masz dla siebie jakiś pomysł?

Skrzywiła się.

- Pomysł? Nie zajmę się żadnymi interesami. Nie widzę się w herbaciarni albo w sklepie z kapeluszami. Ja się nie nadaję do pracy.

- Może stajnie wyścigowe?

- Bóg wie... Myślę jednak, że osiądę w Anglii i zobaczę, co będzie.

- Zdecydowałaś już konkretnie, gdzie?

- Nie jestem pewna. Jest taki penthouse z widokiem na Hyde Park. Według Blakesona nadaje się dla mnie. A może jakiś cudowny, wyśniony dworek na wsi, gdzieś w Wiltshire...

- A dlaczego nie to i to? - zapytał Willie.

Jej oczy zabłysły.

- Ty zawsze potrafisz wszystko bezbłędnie rozwikłać, Willie, kochanie.

Spuścił oczy i zapytał od niechcenia:

- Kiedy to wszystko minie, może dobrze będzie... no, może powinniśmy pozostać w kontakcie?

Pogłaskała go delikatnie po ramieniu.

- Nie zostawisz mi w tym względzie wyboru.

Przeczesał palcami jej trochę niesforne włosy.

- W ciągu tych wszystkich lat nigdy nie miałem okazji podziękować ci.

- Robiłeś to dziesiątki razy - przez jej myśli przebiegły wspomnienia. Czas działania, czas oczekiwania, czas, gdy wydawało się, że stoją na krawędzi przepaści, nawet czas, gdy pielęgnował ją, wyrywając pewnej śmierci, kiedy była ciężko ranna. Nigdy jej nie zawiódł. A to, że i ona tak wiele dla niego zrobiła, wcale nie umniejszyło wdzięczności za opiekę, troskę o nią i uznania dla jego odwagi. - Masz zajęty weekend? - zapytała.

- Nic szczególnego, Księżniczko. Co zamierzasz?

- Chciałabym spokojnie omówić pozostałe operacje. Może zechcesz wpaść do Pendragonu?

Na górze pod Tangerem stała willa, którą kazała zbudować w stylu mauretańskim.

- Wspaniały pomysł - zgodził się Willie.

Był szczery. Nie byłby to pierwszy weekend w tej willi, ilekroć tam był, spędzał szczęśliwe godziny na leniwych rozmowach, wspomnieniach, ale nigdy wprost nie dyskutowali o bieżących operacjach, pozwalając zajmować się nimi podświadomości. Pływali w basenie, pokonując dystans pięćdziesięciu dwóch długości, czyli milę, czasem ćwiczyli sztuki walki, grali w szachy lub w tryktraka, gawędząc słuchali muzyki; a potem obserwował, jak krzątała się w kuchni, przygotowując jedzenie...

- Przyjedź w sobotę rano - zaproponowała. - Przygotuję na kolacje paellę.

- Propozycja nie do odrzucenia.

Po jego odejściu stala przez chwilę przy oknie, patrząc na horyzont, gdzie ocean spotykał się z niebem. Może przez następny tydzień powinna kontynuować codzienne ćwiczenia joga sivaji? Nie można już zmienić planu, pomyślała, a jednak zupełna zmiana trybu życia może dostarczyć nowych wrażeń, przysporzyć nowych doświadczeń, więcej niż zdobyła ich w ciągu wielu minionych lat.

*

Kiedy Willie Garvin zjechał windą, spotkał Garcię wychodzącego z izby chorych.

- Załatwiłem sprawę Oberona - oznajmił Garcia.

- Oberona? Ach tak.

- Jesteś dziś wieczorem zajęty, Willie?

- Zabieram Pauline na kolację, ale po odwiezieniu jej do domu będę wolny.

Paulina była jego kurierką; typowa szykowna i atrakcyjna paryżanka. Chętnie zatrzymałaby u siebie Williego Garvina do śniadania, ale unikał jakichkolwiek bliższych kontaktów z dziewczynami pracującymi dla Sieci. Nie chciał mieć kłopotów.

- Możesz zabrać ją na kolację do La Nymphe d'Argent? Lisette mówiła, że dwóch mężczyzn domaga się od niej pieniędzy i będą się z nią dziś w nocy kontaktować telefonicznie. Pomyślała, że to jacyś nowicjusze, ale chciałaby ich powstrzymać.

- Paulina będzie na mnie czekała.

- Ale, Willie, to ci zabierze tylko minutkę. Paulina zrozumie.

- W porządku, Rafa. Zostaw to mnie.

Willie wyszedł na parking, wsiadł do mercedesa i przez chwilę wpatrywał się bezmyślnie w ścianę przed nim. Trzy, cztery miesiące... a potem co? Żywot człowieka bogatego z pubem na wsi. Czy może istnieć coś przyjemniejszego? Pub na angielskiej prowincji, może gdzieś nad Tamizą... Blisko Londynu. Krąg odpowiednich

gości i przyjaciół. Do Londynu godzinka drogi; do teatrów, na koncerty, nieskończenie różnorodne rozrywki. Czy może być coś atrakcyjniejszego dla mężczyzny, który dotąd żył w ciągłym niebezpieczeństwie? Co może być bardziej... bardziej kojącego?

Willie Garvin westchnął i uruchomił motor. - To byłoby coś wręcz niesamowitego - stwierdził.

Rozdział 2

W nędznie oświetlonym pomieszczeniu tłoczyły się dwadzieścia trzy istoty płci żeńskiej; dziesięć z nich jeszcze nie ukończyło jeszcze dziesięciu lat. Jedna była dziewięcioletnim dzieckiem. Każda miała miejsce do spania na dmuchanym materacu, torbę lub skrzynkę na przybory toaletowe i niewielki dobytek. W rogu pomieszczenia stały dwie chemiczne toalety i dwie miski z kranami - przeznaczone do mycia się.

Więźniarki nie prezentowały się najlepiej, nie były specjalnie zadbane, ale te kobiety i dzieci stanowiły towar, który w dobrej kondycji miał wrócić na „Isparcie” do Mersin. Potem zostaną umyte i odpowiednio zaprezentowane kupcom zabierającym je na sprzedaż do domów rozrzuconych wzdłuż wybrzeża. Ostatnią dostawę odpowiednio wynegocjowano i uzgodniono miejsca przeznaczenia.

Więzienie mieściło się przy przedniej grodzi, w którą wmontowano drzwi z solidnym zamkiem. Za drzwiami biegł krótki, ale dość szeroki korytarz, na którego końcu oświetlona wejściówkami drabinka wiodła w dół do wąskiego przejścia prowadzącego do maszynowni. W korytarzu, na składanym, pokrytym płótnem krześle drzemał strażnik uzbrojony w pistolet ulokowany w kaburze pod pachą i w zawieszoną na przegubie ręki szpicrutę. W maszynowni drugi mechanik siedział przy małym stoliczku poniżej przyrządów pomiarowych i z przejęciem studiował ilustracje w czasopiśmie z dziewczynami.

Była druga w nocy. Krótko po północy statek wypłynął z zatoki St. Paul, zabierając z Malty na pokład cztery dziewczyny; trzy poruszały się jak we śnie - zapewne odurzone środkami nasennymi - czwarta najwyraźniej też nie była w lepszym stanie. Teraz Malta i Gozo zostały dwadzieścia pięć mil na południowym wschodzie.

Pozostałe kobiety przebywały na statku dłużej. Były wśród nich Turczynki, Greczynki, Cypryjki, Kretenki i Sycylijki. Bora nie chciał ich więzić w drodze powrotnej, wolał wszystkie zebrać od swych agentów w drodze do Marsylii, ponieważ dłuższe więzienie czyniło je uległymi i apatycznymi. Najmłodsze dziecko płakało, a Sycylijka próbowała je uspokoić w języku, którego nie rozumiało. Większość spała. „Ispana” płynęła po spokojnym morzu pod cienkim sierpem księżyca z stałą prędkością dziesięciu węzłów.

Za piętnaście trzecia jedna z dziewczyn zabranych na pokład w Malcie obudziła się, usiadła, odrzuciła koc i chwyciła tobołek złożony miedzy nogami, gdzie schowała go dla bezpieczeństwa. Była wysoka, o oliwkowej cerze, z pucołowatą twarzą i niemal zasłaniającymi oczy kręconymi, czarnymi włosami. Kiedy odgarnęła loki i zdjęła kauczukowe nakładki, jej policzki wyglądały zupełnie inaczej, co można było zauważyć nawet w mdłym świetle dwudziesto-pięciowatowej żarówki.

Sycylijka z ciekawością obserwowała jak wysoka dziewczyna w obszernej czarnej tunice i szerokiej spódnicy ruszyła w kierunku drzwi. Dziecko przestało płakać i pytało o coś po grecku, z twardym akcentem jednej z małych wysp. Modesty Blaise zatrzymała się, spojrzała na obejmującą dziecko Sycylijkę i powiedziała miękko po włosku:

- Ucisz dziecko i nie budź reszty. Wkrótce wszystko będzie dobrze.

Sycylijka spojrzała na nią przestraszona i przeżegnała się. Modesty Blaise uklękła przy drzwiach. Jej torba, poza węzełkiem z rzeczami osobistymi, zawierała wiele innych przedmiotów. Wyjęła cienką jak ołówek latarkę i mały futerał z przyrządami do otwierania zamków. W zamku od strony korytarza, tkwił klucz, co uniemożliwiało użycie wytrycha, jednak mogła uchwycić długonosymi

szczypcami koniec klucza i obrócić go. Początek był obiecujący. Nie musiała rozsadzać zamka za pomocą kulki eksplodującego plastiku, alarmując strażnika i być może mechanika na służbie.

Zamknęła za sobą drzwi i obróciła klucz w zamku. Strażnik drzemał na krześle. W prawej ręce dziewczyny pojawiło się kongo, calowej grubości pałka z twardego drewna, zakończona z obu stron metalowymi grzybkami. Mogła nią uderzyć pod każdym kątem. Dzięki znajomości umiejscowienia ośrodków nerwowych mogła też obezwładnić każdą kończynę, ogłuszyć przeciwnika lub spowodować utratę przytomności. W lewej ręce trzymała rurkę przypominającą oprawkę szminki do ust. Palcem wskazującym i kciukiem ukręciła końcówkę i podsunęła rurkę pod nos strażnika. Rozległ się cichy syk wyzwalanego eteru, jednak mężczyzna - być może instynktownie - wyprostował się, odsuwając nos. Otworzył oczy, podniósł głowę, ale w tym momencie Modesty zręcznie zadała mu cios kongiem, trafiając powyżej ucha. Strażnik osunął się bezwładnie na podłogę. Dziewczyna wrzuciła do torby po strzykawkę i ampułkę z luminalem.

Po wstrzyknięciu trzech granów 1 przeszła do końca korytarza. Z tego miejsca mogła widzieć wnętrze maszynowni. Rozkład pomieszczeń statku znała z planu dostarczonego przez człowieka, którego Lensk miał w organizacji Bory. Drabinka z wejściówką, wąskie przejście, potem znowu drabinka schodząca wprost do maszynowni, a w niej dyżurujący drugi mechanik. Uznała, że nie dotrze do niego niezauważona. Jeśli posiadał choćby przeciętną zdolność widzenia „kątem oka”, mógł dostrzec jakiś ruch w przejściu, a pod ręką miał telefon... Na mostku zapewne czuwał tylko jeden człowiek - można to było przyjąć za pewnik, biorąc pod uwagę rodzaju statku i porę nocy. Ale istniała też możliwość, że nikogo tam nie było. Jeśli tak, to nie byłby to jedyny statek na Morzu Śródziemnym sterowany auto-pilotem i z pustym mostkiem. Jednak nie mogła ryzykować.

1 Gran = 0.0648 g (przyp. tłum.).

Wróciła do butelkę i szklankę, które stały przy krześle nieprzytomnego strażnika i zaczęła szperać w swojej torbie, szukając


czerwonej bluzki.

Dwie minuty później drugi mechanik, odwracając stronę czasopisma z dziewczynami, dostrzegł nikły ruch. Uniósł głowę i ujrzał w przejściu zaglądającą do maszynowni uśmiechniętą dziewczynę, trzymającą w ręce butelkę i szklankę. Była to uderzająco piękna dziewczyna w czarnej spódnicy i czerwonej bluzce z odpiętymi dwoma górnymi guzikami. Z miejsca, w którym siedział, mógł wyraźnie widzieć nogi i na ten widok poczuł gwałtowny ucisk w żołądku. Coś do niego wołała, ale zagłuszał ją hałas maszynowni. Jej pojawienie się zaskoczyło go, nie dlatego, że znajdowała się na pokładzie, wiedział bowiem, że Bora zawsze podróżuje z kilkoma dziewczynami dla rozrywki, ale dlatego, iż jedna z nich była teraz tu, w maszynowni.

Drugi mechanik był Libańczykiem i nie należał do mężczyzn odrzucających nadarzające się okazje. Wszystko było tak długo okay, jak długo nie nadeptywał Borze na odciski i mógł kontrolować sytuację. Wstał i kiwnął na nią. Dziewczyna zaczęła niezręcznie schodzić po drabince z butelką pod pachą i szklanką w ręce, podniecająco ukazując uda.

Gdy zbliżyła się do niego, mógł dosłyszeć trochę nerwowy chichot i słowa wypowiedziane po arabsku:

- Przysłał mnie Bora.

- Bora? - wlepił w nią zdumione oczy. - Dla mnie?

- Miał powód. Zaraz ci to wyjaśnię.

Drugi mechanik przyglądał się z ciekawością jak stawia na jego stoliku butelkę i szklankę. Z niemal niewidocznej kieszonki ukrytej w szwie spódnicy wyjęła przedmiot wykonany z drewna i podała mu żeby obejrzał. Był to wałek długości około trzech cali, z dużymi gałkami po obu końcach. Drugi mechanik usiłował uruchomić wyobraźnię. Wałeczek był bardzo krótki, a w dodatku te zgrubienia... Trudno sobie wyobrazić, aby mógł służyć do...

Dziewczyna położyła wałeczek na dłoni i zacisnęła wokół niego

palce w pięść. Uniosła ją, ukazując dwa wystające zgrubienia. Drugi mechanik wpatrywał się w nią zaskoczony.

- Co...?

Potem niczego już nie pamiętał.

Modesty Blaise sięgnęła do torby i zrobiła mu zastrzyk. Następnie przebrała się w tunikę i ruszyła na główny pokład. Noc była ciemna, wszędzie panował spokój. Po pięciu minutach dokładnego badania przekonała się, że na mostku pełnił wachtę tylko jeden oficer i nie było tam sternika. Statkiem sterował autopilot. Podeszła od lewej burty, wybrała odpowiedni moment i zaszła oficera od tyłu.

W odległości mili, na południowy zachód od „Isparty”, kołysał się na wodzie statek rybacki z wygaszonymi światłami pozycyjnymi. Po obu burtach zwisały gotowe do jednoczesnego opuszczenia szalupy motorowe. Przy szalupach w kompletnej ciszy czekało po pięciu mężczyzn odzianych od stóp do głów w czarne kombinezony. Jedną ekipą dowodził Willie Garvin, drugą Krolli. Czekali od godziny i w tym czasie nikt nie wypowiedział słowa. Krolli dowodził swymi chłopcami żelazną ręką, bezpośrednio odpowiadał przed Williem Garvinem. Obaj stali przy relingu z Małym Jockiem Millerem, obserwując z wyćwiczoną cierpliwością dalekie światła prawej burty „Isparty”.

Była trzecia w nocy. Wiedzieli, że sygnał może nadejść w każdej chwili, ale nie rozmawiali ze sobą. Minęło siedem minut. Nagle, tuż przy świetle pozycyjnym lewej burty zabłysło czerwone światełko, zakreśliło kółko, zatrzymało się i zgasło. Jock Miller rozkazał:

- Szalupy opuść! - i gdy jego załoga ruszyła do akcji, wysłał w odpowiedzi zielony sygnał.

Krolli westchnął i zamruczał:

- To zbrodnia, że ona się wycofuje.

Willie Garvin zachichotał, klepnął go w ramię i odwrócił się, aby wskoczyć za swoimi ludźmi do szalupy.

W maszynowni „Isparty” Modesty Blaise stopniowo zmniejszała obroty motorów, aż do niemal całkowitego zatrzymania. Potem

ponownie wspięła się na główny pokład. Zmiana obrotów nie powinna obudzić śpiących - może z wyjątkiem pierwszego mechanika. Zatrzymała się przy kabinach oficerskich i czekała na niego. Teraz miała w kaburze kolta 32, a w ręce trzymała w pogotowiu browning. Wkrótce przybiją do burt obie szalupy, ale w razie alarmu musi kontrolować pokład, żeby umożliwić cumowanie do „Isparty” łodzi z ludźmi „Sieci” i ich wejście na statek.

Wkrótce ujrzała kremowy ślad kilwateru, gdy zataczali półkola, podchodząc do lewej i prawej burty. Gdy usłyszała stłumiony pomruk motorów, byli już niemal przy burtach, potem zachrzęściły haki cumownicze i zapiszczały odbijacze. Przez reling przeskoczyła czarna sylwetka i dziewczyna dostrzegła błysk noża. To Willie Garvin. Zapaliła latarkę. Podszedł do niej.

- W porządku, Księżniczko? - szepnął.

- Jak dotąd, tak.

Przez relingi obu burt przeskakiwały czarne sylwetki, rozbiegały się, zajmowały pokład dziobowy, mostek i maszynownię. Ludzie Krolliego poprzedniego dnia dwie godziny studiowali plan statku i znali swoje zadania. Z mroku wynurzył się Krolli. Gdy z dwoma ludźmi zbliżał się do kabin oficerskich, spod czarnej maski błysnęły w uśmiechu zęby. Modesty i Willie poszli za nimi, a potem pobiegli korytarzem rozdzielającym kabiny; po drodze otwierali drzwi, zapalali światła i wydając ciche rozkazy budzili załogę, rozkazując wstawać.

Główna, luksusowa kabina, którą zajmował Bora, znajdowała się w połowie korytarza. Drzwi były zaryglowane. Willie za pomocą cienkiego drucika zlokalizował rygiel, wcisnął w to miejsce grudkę plastiku, umieścił w nim detonator nastawiony na dziesięć sekund i odsunął się. Słaba eksplozja zatrzęsła drzwiami. Willie otworzył je kopniakiem i zapalił światło.

Dziewczyna krzyknęła, zaskoczony Bora, z szeroko otwartymi oczami i ustami cofnął się, sięgając do szuflady szafki przy podwójnym łóżku. Chwycił rękojeść rewolweru, ale w tym momencie

zacisnęły się paraliżujące ruchy żelazne palce, przed oczami błysnęło ostrze noża, znikło i poczuł ostrzegawcze ukłucie w szyję. Ujrzał, wpatrujące się w niego z otworów w czarnej masce, zimne niebieskie oczy. Zamarł bez ruchu, czując jak rewolwer wysuwa się z jego drżących palców. Skupił wzrok na postaci stojącej u stóp łóżka i wstrzymał oddech, czując eksplozję strachu.

Dziewczyna, leżąca obok niego, owijając się kołdrą, ciągle wrzeszczała. Modesty Blaise odwróciła się, chwyciła ją za rękę, ściągnęła z łóżka, wrzuciła pod prysznic i puściła zimną wodę. Bora wyschniętymi wargami wykrztusił:

- Chcę wam coś powiedzieć... Powiem wam coś. Możecie dużo zarobić. Posłuchajcie. Mam na pokładzie pięćset kilogramów bazowej morfiny. Wiecie ile to warte w Marsylii? Pół miliona dolarów!

- Wiem - powiedziała. Trzymała w ręce strzykawkę, którą właśnie napełniała płynem z ampułki. - A kiedy zostanie przerobiona w czystą heroinę, będzie warta dwa miliony; gdy dotrze do Stanów, dziesięć milionów. Po podzieleniu na działki trafi na ulice i wtedy przyniesie miliard. Miałam nadzieję, że przyjdziesz do mnie. Teraz mogę cię zabić, Bora, jednak nie zrobię tego. Podjęłam inną decyzję. W porządku, Willie.

Nacisnęła kciukiem tętnicę szyjną. Bora krótko się opierał, potem uspokoił się. Wbiła igłę w bezwładne ramię. Tymczasem dziewczyna wynurzyła się spod prysznica i płacząc kuliła się owinięta kocem.

- Zabierz ją do kobiet i przyślij kogoś żeby zabrał Borę na szalupę.

Dziewczyna skurczyła się, gdy dotknął jej ręki i padła mu do stóp.

- Nie! - jęknęła z gardłowym, syryjskim akcentem. - Oni będą mnie bić!

- Insh' Allah - powiedział filozoficznie Willie i wyprowadził ją z kabiny. W korytarzu panował ruch, słychać było protesty i rozkazy, a nad wszystkim górowały krzyki kobiet. W drzwiach pojawił się mężczyzna. Modesty wskazała nieprzytomnego Borę. Mężczyzna podniósł go i przerzucił przez ramię. Wyszła za nim na pokład.

Na południowym zachodzie ukazały się, teraz bliższe, światła

statku rybackiego „Almarza”. Na „Isparcie” oświetlono reflektorami przedni luk i pod strażą Krolli posłano załogę statku drabinkami sznurowymi na dół. Modesty wróciła na mostek. Był tam już Jock Miller z Delormem, pierwszym oficerem z „Almarzy”. Zdjęli maski. Zabrano nieprzytomnego oficera „Isparty”.

- Jakieś problemy? - zapytała.

Miller potrząsnął głową.

- Wyznaczyliśmy nowy kurs i właśnie wykonujemy zwrot.

Opracowanie nowego kursu było pierwszą częścią planu dotyczącego zmiany kierunku. Teraz miejscem docelowym była wyspa Pantelleria, oddalona dziesięć godzin drogi, przy szybkości dziewięciu węzłów, i dlatego Delorme sporządził wykres kursu, obliczając, że przy utrzymywaniu stałej szybkości muszą mieć pewność, iż nie dopłyną do wyspy wcześniej niż na godzinę lub dwie następnego dnia przed świtem. W tym czasie Willie razem z Jockiem Millerem mieli przenieść się do maszynowni, a Modesty zamierzała zastąpić Delorme'a na mostku.

Schodziła pod pokład, gdy z korytarza wynurzył się Willie.

- Powiedziałem dziewczynom, że będą musiały spędzić tam jeszcze jeden dzień i że wszystko się dobrze skończy. Powiedziałem też, że lepiej nie zabijać Bory, bo to może wszystko skomplikować.

Pojawił się jeden z jego ludzi z pikowaną kurtką. Willie kontynuował: - Przywieźliśmy ci kurtkę, Księżniczko. Gdy wszystko się uspokoi, zrobi ci się zimno.

- Dziękuję, Willie.

Podał jej kurtkę. Kiedy wkładała ręce w rękawy, dodał:

- Aha, jeszcze coś. O'Leary znalazł towar. Jest tego około dwadzieścia wodoodpornych paczek, wszystkie powiązane i zaopatrzone w pływaki. Wygląda na to, że w Marsylii miały być wyrzucone za burtę i wyłowione przez czekającą łódź.

- Tak. Ale my nie wyrzucimy za burtę. Chcę zostawić je na statku jako dowód.

- Tak im powiedziałem, Księżniczko.

Pojawił się Sammy Wan, pół-Chińczyk, zastępca Krolliego i oznajmił:

- Znaleźliśmy coś w pomieszczeniu z farbami. Powinnaś to zobaczyć, mademoiselle.

- Idę. Zostań tu, Willie.

Na dolnym pokładzie drzwi do pomieszczenia z farbami stały otworem. W korytarzu klęczał ze sterem w ręku człowiek, obok niego, na zmiętym worku leżał człowiek. Światło było tu mdłe i Sammy Wan uniósł latarkę, żeby wyraźniej zobaczyć leżącego. Był to dobrze zbudowany mężczyzna, ale teraz, skurczony, wydawał się dużo niższy. Miał smagłą cerę, czarne włosy, niewyraźne, regularne rysy twarzy. Włosy powyżej ucha były pozlepiane krwią, a oddech niemal niewyczuwalny.

- Wciśnięto go do tego worka - wyjaśnił Sammy Wan - razem z dużym obciążeniem.

Przyklękła, delikatnie uniosła zakrwawione włosy i dotknęła tłuczonej rany.

- Jeżeli chcieli go wyrzucić za burtę, to dlaczego trzymali w tym miejscu? - zdziwiła się. Zamknęła oczy, badając palcami rozmiar uszkodzenia czaszki.

- Nie wiem, mademoiselle.

- Przynieście nosze i zabierzcie go do kabiny oficerskiej. Czy Krolli trzyma kapitana oddzielnie od reszty załogi?

- Tak, mademoiselle.

- To dobrze. Pospieszcie się.

Po dziesięciu minutach ranny leżał w kabinie na stole, z poduszką pod głową. Po wydobyciu z worka, gdzie niemal się udusił, jego puls był słaby, ale oddech trochę wyraźniejszy.

Czyściła ranę, gdy wszedł Krolli prowadząc kapitana „Isparty”, Rizę, pulchnego, drżącego ze strachu mężczyznę, z ustami wykrzywionymi w niemym przerażeniu. Modesty Blaise uniosła wzrok i powiedziała:

- Pracowałeś dla Bory przez ponad siedem lat, więc nie udawaj, że nie możesz odpowiedzieć na moje pytania. Kim jest ten człowiek?

Riza oblizał wargi. Wiedział, że stoi przed Modesty Blaise i że to ona opanowała statek, nie znał dokładnie swojej sytuacji, jednak drżał przed zemstą Bory. Rozpostarł ręce i odparł:

- Z chęcią powiedziałbym, gdybym wiedział, ale Bora nie zwierza mi się.

Wysterylizowała ranę i rozkazała:

- Zabierz go i wyrzuć za burtę, a potem przyprowadź pierwszego oficera.

- Robi się, mademoiselle.

Po dziesięciu latach służby Krolli wiedział, o co jej chodzi...

Riza zaczął protestować, ale Krolli uciął jego krzyki ciosem łokcia w splot słoneczny, a potem wywlókł go z kabiny. Riza przez dziesięć sekund nie mógł złapać tchu, ale już po minucie Krolli wepchnął go z powrotem do kabiny i z wyraźną niechęcią oznajmił:

- Twierdzi, że przypomniał sobie i odpowie na twoje pytanie, mademoiselle. Jeżeli jednak uznasz, że kłamie, przyłożę mu przed wrzuceniem do morza.

Riza zadrżał i wrzasnął ochryple:

- Nie, nie, nie skłamię! To amerykański szpieg. Zjawił się u nas trzy, cztery miesiące temu. Opowiedział wiarygodną historyjkę, ale Bora był ostrożny i wszystko sprawdził. Okazało się, że to lipa. Bora pozwolił mu wziąć udział w rejsie „Isparty”. Pod wpływem bicia zaczął mówić, ale kiedy zamilkł, Bora użył igły i pentatolu. Nadal się opierał, plótł coś bez sensu, ale mimo to dowiedzieliśmy się, że nic nam nie grozi i nasz rejs jest bezpieczny. Bora o wszystko zadbał.

- Kto go bił?

- Bora. Żelaznym prętem. Był wściekły.

- Dlaczego trzymaliście go w magazynie farb przed wyrzuceniem za burtę?

- Ponieważ Bora miał nadzieję, że przeżyje do rana i pewnie chciał zobaczyć, jak będzie się zachowywał wrzucany do wody. No, rozumie pani, Bora lubi oglądać takie spektakle.

Oderwała oczy od opatrywanej rany i Riza znowu zadrżał.

Wydało mu się, że Modesty jest zimna i pusta jak kosmos, jednak dostrzegł w tej pustce jakieś słabe światełko.

- Tak, rozumiem - odparła. - Znasz jego nazwisko?

- Ach, to... Tak, znam. Zdradził je pod wpływem pentatolu, w chwilach, gdy... jak to pani nazywa? Gdy streszczał cel swojej misji. Nazywa się Ben Christie.

- W porządku, Krolli - zwróciła się do Greka. - Zabierz go i przyślij tu Williego.

Trzy minuty później przebrała się. Wszedł Willie.

- Krolli powiedział mi - rzekł. - Wygląda na to, że jest z FBSNNŚO, z organizacji, o której mówił nam Lensk.

- Albo z CIA - wytarła twarz rannego tamponem. - Nie sądzę, żeby wysłali go ludzie z Biura do Spraw Narkotyków. Prawdopodobnie powierzył mu to zadanie ktoś z Towarzystwa. Połącz się drogą radiową z lekarzem na „Almarzy”. Użyj kodowanych zwrotów i powiedz, że przyślemy mu mężczyznę z rozbitą głową i ma się nim odpowiednio zaopiekować. Transportem zajmij się osobiście, Willie. Chcę, jeżeli to możliwe, ocalić mu życie.

Willie uniósł brwi.

- Coś cię martwi, Księżniczko?

- Trochę. Jeśli Lensk wiedział, że ten agent działał w terenie, może inni też o tym wiedzieli, a więc nic dziwnego, że Bora go rozszyfrował. Gdybym wcześniej o tym pomyślała, może udałoby mi się ostrzec McGoverna i wycofałby go z tej akcji.

McGovern był rezydentem CIA w Rabacie.

- Może Mac wysłuchałby cię, ale wątpię czy połączyłby się z kwaterą główną w Langley i czy oni zgodziliby się go wysłuchać. A on od nich otrzymuje rozkazy. Nie sądzę, abyś w jakikolwiek sposób mogła zmienić bieg wypadków, Księżniczko.

Z wyrazem bólu spuściła oczy i skrzywiła się.

- Pewnie masz rację.

Gdy stali na pokładzie, obserwując opuszczane do szalupy, owinięte kocem, ciało na noszach, na niebie od wschodu ukazały się

słabe blaski przedświtu. Modesty zastanawiała się, czy uda się uratować życie nieprzytomnemu mężczyźnie, teraz dodatkowo narażonemu na trudy podróży do doktora Howie. Jednak na „Almarze” znajdował się mały gabinet chirurgiczny wyposażony w niezbędne narzędzia i leki i jeśli zaszłaby taka potrzeba, można było w nim przeprowadzić każdą pilną operację.

Zamknięto przednią ładownię, pozostawiając otwór wentylacyjny. Więźniowie mieli spędzić pod pokładem więcej niż dwadzieścia cztery godziny. Mogli się obyć bez jedzenia, ale przez pozostawioną szparę zamierzano dostarczać im wodę do picia. Bora został już zabrany na „Almarzę” drugą szalupą i zamknięto go pod strażą do zakończenia całej akcji.

W godzinę później, po zbadaniu całej „Isparty”, sprawdzeniu, czy wszystko zostało właściwie zabezpieczone i czy więźniowie są odpowiednio zamknięci, szalupy wróciły, żeby zabrać większość ludzi Sieci. Przywiozły próżniowe kontenery z zaopatrzeniem dla załogi i kobiet. Załoga, pozostawiona na „Isparcie”, poza Modesty i Williem, składała się z Jocka Millera, Delorme'a, Krolli i Sammy'ego Wana. Teraz oba statki płynęły wolno, oddalone od siebie o milę, szalupy ponownie zostały wciągnięte na „Almarzę”.

Krótko przed południem Willie, przed przejęciem od Millera wachty w maszynowni, wspiął się na mostek. Była tam Modesty Blaise, przekazując swoją wachtę Delorme'owi, który, podobnie jak Willie, spał cztery godziny w jednej z kabin. Na przednim pokładzie Sammy Wan zastąpił pilnującego luku Krolliego.

Dawno już rozwiała się poranna mgła, dzień był piękny, morze spokojne. Modesty, po przekazaniu wachty, zeszła na pokład i, stojąc z Williem przy lewej burcie, obserwowała „Almarzę”.

- Przed godziną rozmawiałam z doktorem Howie - powiedziała. - Mówił, że operacja nie jest konieczna. Ranny przeżył poważny wstrząs i teraz trudno oszacować uszkodzenia, będzie je można dokładnie ustalić dopiero po gruntownych badaniach, po dostarczeniu Bena Christiego do Les Genévriers.

Mieścił się tam mały, dziesięciołóżkowy szpital „Sieci”.

Willie skinął głową z roztargnieniem. Myślał o tym, jak cudownie byłoby tak stać tu, przy niej, obserwować spokojne morze i czekać na następną akcję. W ciągu minionych lat wiele razy znajdował się w podobnej sytuacji. Szybko zdławił w sobie przeszywający ból dręczącego go niepokoju, gdy uprzytomnił sobie, że tym razem przeżywa to po raz ostatni.

- To dobry znak, Księżniczko - zauważył z melancholią. - Ale gdy wszystko dobrze się układa, nie przypominam sobie przypadku, aby nie pojawiły się jakieś kłopoty. Zawsze coś pójdzie nie tak i musisz improwizować, a często jedna improwizacja pociąga za sobą następną. Jednak tym razem wydaje się, że Bóg zawiesił to Prawo Murphy'ego.

Zaśmiała się, spojrzała na niego i położyła mu dłoń na ręce spoczywającej na relingu. W kącikach jej oczu czaił się uśmiech, który wywołał w nim falę czułości. Odkąd spotkał ją po raz pierwszy, przeobraziła się tak, jak gąsienica przeobraża się w motyla. Na początku nigdy się nie śmiała, rzadko uśmiechała. Pomyślał, że być może ten jej dzisiejszy uśmiech jest jego darem dla niej, jego małym prezentem za to wszystko, co ona podarowała jemu.

- Idę zluzować Małego Jocka - oznajmił.

Zeszli z pokładu i Modesty udała się do luksusowej kabiny Bory. Zdjęła buty, po czym wyciągnęła się na łóżku. Trochę martwiła się o Williego. Prowadzenie prowincjonalnego pubu nigdy nie będzie zadowalającym zajęciem dla tak wybitnej inteligencji ani też ćwiczeniem dla jego wszechstronnych umiejętności. Być może to jej duże doświadczenie, zdobyte w dziesięcioletniej historii „Sieci”, pozwoliło Williemu Garvinowi ujawnić jego ogromny potencjał. On, ze swej strony, spłacił jej to dziesięciokrotnie, chociaż nigdy nawet nie zdawał sobie z tego sprawy, nigdy nie czynił tego w sposób wyrachowany. Teraz dziękowała w duszy, że te czasy kończą się, że nie będzie już musiała wysyłać Williego na akcje mogące łatwo go zniszczyć.

A jednak, a jednak... Po wycofaniu się z pewnością będzie potrzebował wielkiej zmiany, jakiegoś silnego bodźca, czego nie dostarczy mu prowadzenie prowincjonalnego pubu. Leżała z przymkniętymi oczami, gdy nagle wpadła jej do głowy nowa myśl i otworzyła je szeroko. Czy to możliwe, że myśląc o problemach Williego, w istocie myślała o własnych? Wszystkie jej dotychczasowe wspomnienia dotyczyły życia w ciągłej walce, w ciągle grożącym niebezpieczeństwie. Jak będzie się czuć całkowicie wolna, bezpieczna, bez strachu, bez planów operacji, bez okazji do przechytrzenia kogoś lub odniesienia zwycięstwa w otwartej walce?

To będzie coś cudownego, z uporem usiłowała samą siebie przekonać. Coś naprawdę cudownego... Bogata kobieta ma tysiące możliwości, by zabawić się bez udziału ludzi chcących ją zastrzelić, przebić nożem, poderżnąć gardło lub złamać kark. Westchnęła głęboko - uspokój się, chociaż nerwy szarpią twe ciało! - i nie myśląc o niczym, usiłowała za wszelką cenę zasnąć.

*

- Dzień dobry. To ładnie, że znowu jesteś z nami.

Przez chwilę patrzył przed siebie, aż w końcu rozróżnił w centrum pola widzenia stojącą dziewczynę. Była niska, ciemna, czarująco uśmiechnięta i miała na sobie strój pielęgniarki, ale bez czepka na głowie. Czuł się tak, jakby cały czas brnął w gorącym, czarnym tunelu, niekiedy słyszał głosy, czasem widział jakieś rozmazane obrazy. Wtedy męczył go tępy ból głowy, który teraz ustąpił. Miał wrażenie, że wiele razy niesiono go, że na zmianę otaczały go ciemności i światło.

Miał suche usta i z wdzięcznością wypił przez grubą plastikową rurkę podaną przez dziewczynę szklankę wody. Teraz mógł się na tyle skupić, aby słabym, ochrypłym głosem zapytać:

- Kim jesteś?

- Może pan mówić do mnie Leah - przyłożyła mu dłoń do czoła, potem ujęła rękę w przegubie. - Jestem pielęgniarką.

- Co... to za miejsce?

- Większość ludzi pyta - zachichotała - „Gdzie jestem?” Próbował się uśmiechnąć, ale w tym momencie przez jego myśli przemknęły wspomnienia, może niezbyt kompletne, ale takie, które spowodowały nagły przypływ strachu. Bora... „Ispana”... pytania... i to, co z nim zrobiła ta uśmiechnięta małpa z kolczykiem, zanim dostał zastrzyk pentotalu.

Dziewczyna chwyciła go za ramiona i zaczęła uspokajać:

- Wszystko w porządku, jest pan teraz bezpieczny, zupełnie bezpieczny. Lekarz opatrzył ranę i wszystko będzie dobrze. Proszę odpoczywać, panie Christie i o nic się nie martwić. Jest pan w dobrych rękach.

A więc znała jego nazwisko. Po opanowaniu drżenia zapytał z wysiłkiem:

- To dobrze. Ale gdzie jestem?

- Teraz już lepiej - uśmiechnęła się i, pochylając się nad nim, ukazała bujny biust. - Znajduje się pan na Górze, pod Tangerem, w domu należącym do mademoiselle Modesty Blaise.

Leżał osłabiony, zamknął oczy i próbował myśleć. W końcu zapytał:

- W jaki, na Boga, sposób tu trafiłem?

- Ach, to nie moja sprawa, panie Christie - mówiła po angielsku z doskonałym akcentem, a w jej głosie brzmiało jeszcze wesołe echo uśmiechu. - Dowie się pan wszystkiego od mademoiselle. Wiem tylko, że był pan na jakimś statku, że potem mademoiselle zabrała pana na swój statek, a następnie ulokowała w szpitalu przeznaczonym dla jej ludzi. Kiedy doktor Howie stwierdził, że pański stan jest już zadowalający, przetransportowano pana tutaj, do tego domu, a ja zajęłam się pielęgnowaniem pana.

Zastanawiał się ile w tym prawdy i zamruczał:

- Modesty Blaise?

- Tak, panie Christie. A teraz dość już pytań. Przyniosę panu trochę zupy, a potem zbada pana doktor. Musi się pan przespać i jeśli poczuje się pan lepiej, poproszę mademoiselle, żeby przyszła i wieczorem porozmawiała z panem.

Wpatrywał się w jej czarne, roześmiane oczy i czuł wzbierającą cudowną radość ze świadomości, że żyje. To był prawdziwy cud, to było wprost niewiarygodne... a jednak prawdziwe. Zdobył się na nikły uśmiech i powiedział ochrypłym głosem:

- Czuję się już dobrze, Leah. Bardzo dobrze.

*

Wieczorem zbudził się głodny. Czuł się znacznie zdrowszy. Leah pomogła mu dostać się do łazienki, posadziła na stołku pod prysznicem, namydliła i spłukała. Po wytarciu ręcznikiem przyniosła piżamę, położyła go do łóżka i włączyła do kontaktu golarkę, aby zgolić bujny zarost. Na ostatek uczesała go i przyniosła lusterko, żeby obejrzał wynik.

Mając ciągle przed oczami wydarzenia na „Isparcie”, nie zdziwił się widokiem wychudzonej, starej twarzy i siwych włosów, ale poza zapadłymi policzkami i podkrążonymi oczami wydawało się, że niewiele się zmienił. Z boku głowy, nad uchem, miał wygolone włosy w miejscu, gdzie leczone miejsce znaczył rozległy, cętkowany siniec.

- I jak? - zapytała.

- Mogło być gorzej - odparł. - Dziękuję, skarbie.

Na kolację przyniosła zupę ogonową, smażonego miecznika, szparagi i duszone ziemniaki; deser składał się ze świeżych owoców i kawy. Jedzenie było doskonale przyrządzone i podane, a chociaż porcje nie były zbyt duże, jednak dobrane do kondycji pacjenta, którego apetyt musiał zostać szybko zaspokojony.

Po kolacji Leah zostawiła mu drugą filiżankę z kawą. Gdy tocząc przed sobą wózek, opuszczała pacjenta, do pokoju weszła wysoka dziewczyna. Miała czarne włosy, ciemną cerę i oczy granatowe jak noc. Wysoko upięte włosy odsłaniały nagie ramiona i długą, kształtną szyję. Ubrana była w obcisłą, bladozieloną bawełnianą suknię, nie nosiła pończoch, a na stopach miała sandały. Jedyną ozdobę stanowił spływający między prężne piersi wisiorek w kształcie złotego filigranu.

Kiedy podeszła bliżej, Ben Christie stwierdził, że nie była zbyt wysoka, mogła mieć nieco ponad metr siedemdziesiąt - w porównaniu z otaczającą ją legendą, nie było to zbyt wiele. Niosąc srebrną, okrągłą tacę z butelką szampana i dwoma kieliszkami, poruszała się z gracją tancerki. Zbliżyła się do stóp łóżka.

- Cześć, Ben - powitała go, stawiając tacę na nocnym stoliku. -Jestem Modesty Blaise.

- Wiem - odparł. - Jednak nie wiem, jak mam pani dziękować.

Nagle poczuł skurcz w gardle i ze zgrozą stwierdził, że jego pierś zaczyna się ciężko wznosić i opadać, a po policzkach spływają łzy.

- To ci pomoże - stwierdziła i zaczęła odkręcać drut przy korku.

- Doktor Howie powiedział mi, że szampan ci nie zaszkodzi, ale też nie uzdrowi. Z drugiej strony Willie Garvin twierdził, że to z a w s z e sprawia, iż człowiek czuje się lepiej. Pomyślałam więc, że razem wysączymy pół butelki i wtedy przekonamy się o tym empirycznie. Doktor Howie orzekł, że twój mózg nie jest uszkodzony, a czaszka nie pękła. Te dwa wyrwane paznokcie odrosną, a przy twojej dobrej kondycji i budowie ciała, wkrótce zrosną się pęknięte żebra.

Wybiła korek i szybko wlała pienisty płyn do kieliszków, mówiąc:

- Nie wstrzymuj czkawki, Ben, to naturalna reakcja. No i jeszcze nie musisz opowiadać mi o wszystkim, co ci się wydarzyło, nie ma pośpiechu. Rozmawiałam z Jimem McGovernem, twoim szefem z ambasady w Rabacie i powiedziałam mu, że jesteś bezpieczny. Pozwoliłam, żeby przed przeniesieniem do Tangeru odwiedził cię w naszym małym szpitalu. Chciał natychmiast wysłać cię samolotem do domu, ale przekonałam go, aby tego nie robił. Załatwił to, nie narażając się miejscowej placówce CIA - więc ten problem mamy z głowy.

Skurcz minął, otarł twarz papierową chusteczką i leżał głęboko oddychając.

- Jezu - jęknął - ale dałem przedstawienie.

- Nieprawda - położyła rękę na jego ramieniu. - Ciągle myślę o Borze i o tym jak wstrzyknął ci pentatol, gdy nie powiodło mu się z paznokciami, łamaniem żeber i tak dalej.

Jego śmiech był przerywany, ale głos brzmiał pewnie, gdy odpowiadał:

- Dziękuję. Dziękuję pani za wszystko - za wtedy i za teraz. Jestem wdzięczny, że przekonała pani McGoverna... tylko nie wiem, dlaczego pani to zrobiła?

Spojrzała na niego trochę zaskoczona.

- Nie miałam innego wyjścia. Po prostu zajęłam się tobą i tak długo, jak wymagałeś opieki medycznej, nie mogłam przekazać cię w obce ręce. Byłeś ciągle nieprzytomny.

Patrzył na nią z zaciekawieniem.

- Przecież nie musiała pani tego robić - stwierdził wolno.

Wzruszyła ramionami.

- Teraz już masz się lepiej. Doktor Howie powiedział, że za dwa, trzy dni będziesz zdolny do podróży, a tymczasem załatwię ci wszystko czego, zapragniesz.

- Z przyjemnością tu zostanę, jeżeli nie sprawiam kłopotu.

- A zatem serdecznie witamy. Pewnie z chęcią porozmawiasz z Jimem McGovernem, więc jutro go tu sprowadzę. - uśmiechnęła się i poczuł napływające dziwne ciepło. - Przyrzekam, że w pokoju nie będzie podsłuchu. Jesteś tu zupełnie bezpieczny.

- Jest pani dla mnie niezwykle uprzejma. Czy mogę wiedzieć, co się działo od chwili, gdy Bora wbił mi igłę na pokładzie „Isparty”?

- Oczywiście. - Podała mu kieliszek, sama chwyciła drugi, podniosła i dodała: - Za CIA?

Podniósł kieliszek.

- Za „Sieć”?

Uśmiechnęła się.

- Za obie - wypili i usiadła na skraju łóżka. - To był zwyczajny zbieg okoliczności, Ben. Postanowiłam zniszczyć Borę, nienawidziłam tego, co robił. W Malcie razem z trzema dziewczynami dostałam się na pokład jego statku. Kilka godzin po wypłynięciu uwolniłam się z więzienia, załatwiłam dyżurującego mechanika i oficera na wachcie, a potem przesłałam sygnał do naszego statku

rybackiego, który miał za zadanie śledzić „Ispartę”. Willi Garvin przypłynął dwoma szalupami z naszymi ludźmi. Statek opanowaliśmy błyskawicznie - potrząsnęła głową. - Myślę, że to była jedna z naszych łatwiejszych akcji. Zmartwiło mnie tylko jedno. Nasz człowiek znalazł cię w worku ukrytym w magazynie farb. Przygotowano cię do wyrzucenia za burtę.

Przerwała i upiła trochę szampana.

- Wiedziała pani, kim jestem?

- Już wcześniej wiedzieliśmy, że Federalne Biuro do Spraw Narkotyków próbowało przeniknąć do organizacji Bory, ale przed przepytaniem kapitana Rizy nie mieliśmy pojęcia, kogo wepchnięto do worka. Potem wszystko zaczęło pasować. Wyobrażam sobie, że na statek dostałeś się za pośrednictwem Towarzystwa?

Skinął głową.

- Moja matka pochodzi z Libanu, więc mówię tamtejszym językiem i z racji urody mogę uchodzić za Libańczyka. Nie wie pani, czy z czymś się wygadałem?

- Tego, niestety, nie wiem. Wiem tylko, że nie uwierzyli w bajeczkę, jaką im opowiedziałeś. Riza podał mi twoje nazwisko. Zdradziłeś je pod wpływem pentatolu, ale to chyba wszystko, co od ciebie wydobyli.

Po chwili milczenia zapytał:

- Co pani zrobiła po znalezieniu mnie?

- Zabrałam na nasz statek. Jest dobrze przygotowany na tego rodzaju przypadki, a na pokładzie mieliśmy jednego z lekarzy „Sieci”. Pozszywał cię, opatrzył rany i pielęgnował do zakończenia akcji. Potem przywieźliśmy cię tutaj, do Tangeru.

Wpatrując się w nią badawczo, łyknął nieco szampana; był zafascynowany tą nadzwyczajną, młodą kobietą. Czuł wolno ogarniające go przyjemne zmęczenie, ale myśli miał jasne i nie chciał, żeby odeszła.

- Czy mogę wiedzieć, jak ostatecznie zakończyła się akcja?

Uśmiechnęła się, spoglądając na niego nad kieliszkiem. Tym razem w uśmiechu czaiło się okrucieństwo.

- Do chwili, gdy na godzinę przed świtem znaleźliśmy się kilka mil od Pantellerii, na statku byli tylko niezbędni ludzie - odrzekła. - Potem wszystkich odesłałam na nasz statek rybacki. Został tylko Willie. Z szybkością około dwóch węzłów osadziliśmy „Ispartę” na mieliźnie, na północny zachód od portu. Całą załogę upchnęliśmy w przedniej ładowni, razem z znalezionym pięciusetkilogramowym ładunkiem bazowej morfiny. Jeszcze przed wschodem słońca wsiadłam z Williem do pontonu i odbiliśmy od burty „Almarzy” - to znaczy od naszego statku rybackiego. Na Pantellerii znajduje się kolonia karna, wiedzieliśmy więc, że strażnicy wkrótce zajmą się Rizą i jego załogą.

Napełniła kieliszek i mówiła dalej:

- Potem połączyłam się droga radiową z szefem mojej rzymskiej sekcji, a on dał cynk Vinezziemu z Interpolu, aby zajął się resztą. - Na jej wargach ponownie ukazał się przekorny uśmieszek. - Willie wypuścił kobiety zaraz po osadzeniu statku na mieliźnie. To bardzo przedsiębiorcze istotki i czuł, że dadzą tym gangsterom z „Isparty” zasłużony wycisk, gdy zorientują się, że nie mogą wyleźć z ładowni. Później dowiedzieliśmy się, że wrzuciły tam tlące się szmaty i worki. Srodze zemściły się na Rizie i spółce. Omal nie podusiły ich przed przybyciem policji i strażników.

Ben Christie zamknął oczy.

- Jakie to wspaniałe... - mówił z rozmarzeniem. - Mój Boże, jakie to cudowne. - Wypił, rozkoszując się smakiem szampana oraz widokiem i głosem Modesty. Ta opowieść oszołomiła go; do tego delektował się obecnością dziewczyny. Po chwili dodał: - Zatem Bora siedzi teraz w włoskim więzieniu?

Potrząsnęła głową.

- Nie, jego zabraliśmy ze sobą. Bora jest zbyt bogaty i ma wielu prawników, którzy nie pozwolą mu tkwić w więzieniu.

- Co więc...?

- Nie, nie zabiłam go. Został tu przetransportowany samolotem w skrzyni i teraz znajduje się w szejkanacie Malaurak, w feudalnym, pustynnym państewku, z oceanem ropy naftowej pod ziemią,

rządzonym przez mojego starego przyjaciela szejka Abu-Tahira. Między Morzem Czerwonym a Zatoką Perską ciągle jeszcze panuje niewolnictwo - ale chyba o tym wiesz, skoro pracujesz w tajnej służbie na Środkowym Wschodzie. I Bora jest jednym z niewolników, Ben, ale bynajmniej nie takim, który służy w pałacu. Bora pracuje teraz najciężej w swoim życiu.

- To dobrze - słowa te wyszły ochryple z gardła Christie'go. Siedział zamyślony. - A co z pani zyskiem? - zapytał w końcu.

- Nic - wychyliła kieliszek i usiadła z kpiącym wyrazem twarzy. - Jestem na emeryturze i myślę, że miałam najlepszą okazję, aby to uczcić.

- Emerytura?

- Zgadza się - wstała. - Czas spać. Przyślę Leah, żeby przygotowała cię do snu i, jeśli zechcesz, przyniesie ci odpowiednią poduszkę.

Patrzył z niechęcią, jak szykowała się do odejścia, zabierając tacę i kładąc łagodnie dłoń na jego przegubie.

- Proszę chwilkę zaczekać. Wróćmy do mojego wcześniejszego pytania: jak mam pani dziękować?

- No, najlepiej jeśli nie będziesz tego wszystkiego rozgłaszał - odparła z kpiącą powagą. - Nie chcę rujnować mojej paskudnej reputacji... nawet teraz, gdy się wycofuję.

- Według życzenia. - Był trochę zaskoczony, trochę zaniepokojony, że nie może widzieć w niej tej Modesty Blaise, której obszerne dossier studiował przez dwa lata, przed pierwszym zadaniem w Północnej Afryce. - Przyjdzie pani jutro porozmawiać ze mną?

- Może. Mam jeszcze dużo spraw do załatwienia. Muszę zorganizować Williemu Garvinowi sprowadzenie tu Jima McGoverna i, jeśli zechcesz, możesz po odejściu McGoverna porozmawiać z Williem.

Uśmiechnął się i skinął głową.

- Słaba pociecha. Wolałbym kogoś innego... Jest pani taka miła i mówi mi Ben. Zgaduję, że to częściowo dlatego, żeby mi pomóc w wyleczeniu, jednak nie ośmielam się przyjmować tego do

wiadomości. Czy zgadza się pani, abym zwracał się do niej „mademoiselle”? Panno Blaise brzmi jakoś sztywno, a gdy mówię „madam”, zawsze czuję się jak bohater westernu.

Spojrzała na niego rozbawiona.

- Mademoiselle mówią do mnie ludzie z „Sieci”.

- Wiem. Proszę więc pozwolić mi stać się honorowym członkiem do czasu, gdy rozwiąże pani tę organizację. Czy poważnie pani mówi o emeryturze?

- Załóż się. To była ostatnia akcja i pozostał jedynie dość skomplikowany problem dokończenia rozpoczętych akcji i wyczyszczenia naszych spraw. A potem zacznę pędzić spokojny, bezpieczny żywot.

Uścisnął jej dłoń i odsunął rękę.

- Miałem nadzieję pracować dla ciebie, mademoiselle - powiedział z powagą. - Byłem tego niemal pewny.

Rozdział 3

Gdyby zechciała spojrzeć w przeszłość, z pewnością doszłaby do wniosku, że nie spełniły się jej nadzieje na nowe, spokojne życie. Upływ czasu pokazał, że nigdy to nie nastąpi i że tak naprawdę nigdy tego nie chciała.

Pewnego wiosennego londyńskiego wieczoru, idąc z przyjaciółmi przez słabo oświetlony parking przy Tamizie, nagle poczuła napływ adrenaliny do krwi, podświadomie doznając ostrzegawczego uczucia niepokoju, a gdy z ciemności dobiegł ją jakiś słaby, niezidentyfikowany szmer, instynktownie raptownie skręciła. Krótki stalowy grot, niczym pocisk, drasnął jej górne żebra i wbił się po pióra w bok furgonetki.

Musiała przejść kilka kroków, aby dołączyć do trójki towarzyszących jej przyjaciół. Trzymając w ręku kluczyk przygotowany do otwarcia drzwi rolls royce'a stojącego na końcu szeregu zaparkowanych samochodów, szybko odwróciła się, chwyciła za rękę niewidomą dziewczynę i rozpychając obu mężczyzn wciągnęła ją za furgonetkę, rzucając ponaglająco:

- Szybko! Kryć się!

Posłuchali, kuląc się za tylnym błotnikiem. Profesor Stephen Collier zapytał:

- Co to, u licha, było?

Wciągając dziewczynę za furgonetkę, zdążyła tylko rzucić okiem

na wystający z furgonetki brzeszczot, ale rozpoznała go - w czym pomógł jej też świst w czasie lotu.

- Strzała z kuszy - szepnęła.

Sir Gerald Tarrant zapytał spokojnie:

- Dla ciebie czy dla mnie?

- Myślę, że przeznaczona była dla mnie. Spokojnie.

Ścisnęła ramię niewidomej dziewczyny i zapytała:

- Słyszysz go, Dinah?

Żona Colliera wstrzymała oddech. Niewidoma od dzieciństwa miała niezwykle wyczulony słuch. Po chwili wyszeptała:

- Jeśli zwrócona jestem na dwunastą, to on jest na pierwszej, w odległości piętnastu kroków od nas. Słyszę jakieś dziwne skrzypienie. Czy tak może skrzypieć napinana kusza?

Collier mruknął: - Jezu! - i otoczył żonę ramieniem.

Godzina dziewiąta, piękny majowy wieczór. Byli na parkingu sami, ponieważ wyszli z koncertu w przerwie, zaraz po koncercie fortepianowym Beethovena, zgodni co do tego, aby darować sobie symfonię Mahlera na rzecz kolacji o rozsądnej godzinie.

Modesty Blaise podała Tarrantowi swoją kurtkę, sięgnęła na plecy i rozpięła zamek błyskawiczny, aby uwolnić się od krępującej ruchy dżersejowej sukni. Potem zrzuciła buty. Mieli za sobą budynek Festival Hall. Bliżej, tuż za furgonetką, przy której się kryli, ciągnęły się dwa szeregi samochodów, a niżej biegł chodnik oświetlony latarniami stojącymi na południowym nadbrzeżu Tamizy. Dinah powiedziała cicho z miękkim, kanadyjskim akcentem:

- Przesunął się na jedenastą, Modesty.

- Ruszę, gdy będzie na piątej. Możesz to śledzić?

- Jasne, kochanie. Po tej żwirowej nawierzchni to będzie jakieś czterdzieści kroków.

- Co kilka sekund podawaj mi godzinę i na ile się zbliża lub oddala od ciebie.

- Dobrze. Teraz dziesiąta, idzie wolno. Trochę się oddala.

Stała bez ruchu, blade plecy i ramiona ponad ledwo widocznymi

czarnymi rajstopami. Tarrant i Collier oddychali ostrożnie, starając się nie robić hałasu i chronić Dinah. Pięć sekund później powiedziała matowym głosem:

- Dziewięć. Oddala się.

Odwróciła minimalnie głowę. Collier chwycił jej rękę, łagodnie ścisnął, uspokajając, aby nadal mogła informować Modesty. Jego nerwy były straszliwie napięte.

Chryste - pomyślał - cholerna kusza. Nigdy nie wiesz, co ci się może przydarzyć, gdy jesteś z Modesty. Dlaczego Willie Garvin nie poszedł z nimi na koncert? Skuteczny facet ten Willie, i jeśli coś takiego się dzieje, on i Modesty działają, jakby mieli wspólny mózg”. „Ale - Collier wmawiał sobie - mimo jego nieobecności wszystko będzie dobrze”. Nie raz miał wątpliwy zaszczyt widzieć Modesty Blaise w akcji, działającą w jego i Dinah imieniu. Ale chociaż bynajmniej nie było to coś relaksującego, z pewnością robiło duże wrażenie.

- Ósma - szepnęła Dinah. - Zbliża się.

Collier pamiętał śmiertelny pojedynek na rapiery z mistrzem fechtunku Wenczelem na pustej arenie i te odrażające chwile w starożytnej świątyni w Gwatemalii, gdy Dinah leżała pod nożem ofiarnym i...

- Siedem. Zbliża się.

Tarrant pewnie ma własne, interesujące, wspomnienia, pomyślał Collier. Na przykład jak leżał torturowany niemal na śmierć, obserwując jej walkę za jego i swoje życie w lodowatych jaskiniach Lancieux. A teraz...

Collier poczuł niepokój. Siódma godzina? Teraz zapewne ten sukinsyn z kuszą zaszedł ich z flanki i są wystawieni na jego strzały. Poczuł mrowienie wzdłuż kręgosłupa. Dinah nadsłuchiwała z dłońmi przy uszach, zwrócona twarzą w kierunku rzędu pojazdów stojących na południe od nich. Tarrant patrzył w tym kierunku. Collier odwrócił głowę i w tej chwili w odległości dwudziestu kroków coś się poruszyło w przerwie między pojazdami. Modesty rzuciła w tym kierunku promień latarki i wtedy ujrzał nagą rękę i ramię, działające jak punkt wahliwego podparcia, gdy wykonywała

skok na dach niskiego forda capri, z jedną nogą ugiętą, drugą wyprostowaną do zadania ciosu komuś kryjącemu się w cieniu stojącego obok volvo kombi. W świetle latarki widać było, jak ciemna postać zatoczyła się, tracąc równowagę, ale nie upadła. Coś uderzyło ciężko o ziemię, coś, co zadźwięczało jakby było ze stali. Stęknięcie. Szybki ruch. Mignął mężczyzna w czarnym kombinezonie i w masce z pończochy. Unikając mistrzowsko ciosów, rzucił się na nią dziko, równocześnie zadając wysoko uniesioną nogą cios, który mógłby jej złamać kark, gdyby trafił w cel.

Wydawało się, że w odpowiedniej chwili uchyliła się bez trudu i Collier jeszcze raz przekonał się, jak precyzyjnie przewiduje ciosy, demonstrując prawdziwie mistrzowskie opanowanie sztuki walki, a jednocześnie sprawiając wrażenie, że porusza się wolniej od przeciwnika. Gdy jego stopa minęła jej głowę zaledwie o cal, obróciła się, uderzając nisko piętą w odsłonięte krocze. Rozległ się skowyt bólu i ciemna postać złamała się wpół obok volvo. Teraz zadała cios kolanem tuż powyżej nosa i gdy jego głowa odskoczyła do tyłu, uderzyła łokciem za uchem. Upadł jak pusty worek i leżał bez ruchu.

Collier odetchnął, odchrząknął i powiedział głośno:

- Kiedyś rozmawiałem z pewnym facetem, który zawsze parkował przed sąsiednim Teatrem Narodowym. Powiedział, że tam możesz spotkać wysokiej klasy toksofilów 2. Jesteś zainteresowana?

2 Od tokson (gr.) - łuk; strzała; łucznictwo (przyp. tłum.).

- Już po wszystkim? - zapytała z niepokojem Dinah. - Czy z Modesty... wszystko w porządku?

- Tak, kochanie. A ten typek, którego właśnie zręcznie kopnęła, sprawia wrażenie trochę melancholijnego, co nie wydaje się szczególnie zaskakujące.

Dinah, słysząc, że zbliża się Modesty, wyciągnęła rękę. - Naprawdę wszystko z tobą w porządku, kochanie? Jestem pewna, że czuję od ciebie zapach krwi.


- Strzała z kuszy drasnęła mnie w górne żebro, tuż pod lewą piersią. Tak, trochę krwawię, ale to tylko draśnięcie, Dinah.

Tarrant wyszedł zza furgonetki.

- Nie dotykałem, ale to na pewno strzała z kuszy - oznajmił. -Morderczy zasięg.

Collier złożył chusteczkę i chciał przyłożyć ją do rany Modesty.

- Przewiążemy czymś, żeby przyschło - zaproponował. - W filmach kobiety w takich przypadkach zawsze używają halki. Wstydźcie się chodzić bez halki... Daj swoje rajstopy, Dinah.

- Nie. Użyję moich - wtrąciła Modesty. - Stopy moich rajstop teraz i tak są już w strzępach. - Zwróciła się do Tarranta: - Możesz to wyciszyć? Nie chcę widzieć mojego nazwiska w gazetach.

- Ależ moja droga, przecież nie możemy tak po prostu odjechać stąd. To sprawa policji i z pewnością chcesz wiedzieć, kim był ten człowiek i dlaczego próbował nas zabić.

- Nie rozpoznałam go, ale to zawodowiec. Potrafił walczyć. Sądzę, że to najemny morderca. Policja nie wykryje, kto go nasłał, on z pewnością nic nie powie. Posłuchaj, możemy jedynie założyć, że polował na mnie. Ale przecież ty - jako szef wywiadu - jesteś prawdopodobniejszym celem dla jakiejś bandy terrorystów i gdybyś zasugerował to policji, z pewnością zatuszują śledztwo.

Tarrant potarł z powątpiewaniem podbródek.

- Sugerujesz, żebym podał policji fałszywą informację?

- Ach, przestańcie - wtrąciła Dinah. - Ostatecznie wszystko zawdzięczacie tej dziewczynie.

Tarrant westchnął.

- To prawda. Dobrze, pójdę znaleźć telefon.

- Zaczekaj. - Modesty włożyła suknię i odwróciła się, żeby Collier mógł zapiąć suwak, a potem wsunęła gołe stopy w buty. - Telefon jest w rollsie - dodała. - Masz kluczyk. Idź i zadzwoń na policję. - oderwała długie pasmo rajstop. - Pójdę przewiązać ranę.

Tarrant wziął kluczyk i ruszył wzdłuż rzędu samochodów. Teraz i on przypomniał sobie o telefonie w rollsie. Według Modesty, to

Weng, jej szofer-służący, który z dumą snoba przyznawał się do posiadania siódmego dana 3, nalegał, aby zainstalować w samochodzie telefon i prawie wyłącznie sam z niego korzystał.

3 Dowód uznania i nagroda za wyjątkową skuteczność w uprawianiu wschodnich sztuk walki (przyp. tłum.).

Dzisiaj w nocy Weng nie pełnił funkcji szofera, ponieważ był zajęty był przygotowywaniem chińskich specjałów, którymi zamierzał uraczyć ich na kolację. Z pubu pod Maidenhead do penthouse Modesty wkrótce miał przybyć Willie Garvin ze swoją przyjaciółką. Tarrant postanowił załatwić kilka telefonów. Kolacja może trochę poczekać. Dinah, stojąc za volvo i trzymając męża za rękę, powiedziała:

- Droga Modesty, wybacz, że Steve był trochę oszołomiony.

- Kochanie, nikt nie wie lepiej od tej zręcznie kopiącej istoty płci żeńskiej, że to moje lekkie oszołomienie było swego rodzaju alternatywnym wetknięciem palców w uszy, zamknięciem oczu i bieganiem w kółko z wrzaskami przerażenia.

- A tak przy okazji - zauważyła Dinah - chciałabym wiedzieć, co to znaczy toksofil?

- Przy okazji? Przy jakiej okazji? Nie, nie mów, twoja logika mnie dobija. To przecież znaczy po prostu łucznik - łuk i strzała. O Boże, teraz sprawiłaś, że nie jestem tego pewny. A może to był facet, który strzygł żywopłot w kształt pawia?

Dinah potrząsnęła głową.

- Nie mam pojęcia, jak ktoś taki zwariowany mógł zostać profesorem, a w dodatku matematyki. Ale kocham cię za to, kłamczuszku.

Modesty, wiążąc rajstopy na plecach, powiedziała:

- Zawsze lubię, jak Steve jest trochę oszołomiony. - zbliżyła się z rękoma w kieszeniach kurtki. - Dziękuję, Dinah. Nasz kusznik właśnie nakładał strzałę na kuszę i całkowicie go zaskoczyłam.

- Nie wiem, jak oni poradziliby sobie bez nas - stwierdziła Dinah.

Collier poszedł za samochód. Nie patrzył na leżącą czarną postać, próbując stłumić nienawiść, próbując zapomnieć, że ten


sukinsyn, ten okrutny, ohydny, bezwzględny sukinsyn, próbował przebić stalowym grotem serce dziewczyny, której przyjaźń on i Dinah cenili sobie ponad wszystko. Dziwne, że to, kim Willie kiedyś był dla Dinah, a Collier dla Modesty, nikogo w najmniejszym stopniu nie interesowało. Wiedział, że było kilka kobiet, które Modesty mogła traktować jak przyjaciółki - i nie był tym zaskoczony - ale był też świadom głębokiego zrozumienia, jakie panowało między nią, a jego ukochaną żoną.

Stały teraz obok siebie. Ciemna głowa, dwa lub trzy cale wyżej od głowy koloru miodu. Trzymały się mocno za ręce i czekały z tą charakterystyczną cierpliwością, która - jak dobrze wiedział - byłą ich wspólną cechą. Kalectwo nauczyło Dinah cierpliwości, zaś Modesty nabyła tę chwalebną cechę w dzieciństwie, walcząc o przeżycie.

Na ich twarze padło światło księżyca i zauważył, że Modesty lekko marszczy brwi, jakby coś ją niepokoiło. Po chwili powiedziała niespokojnie:

- Weng będzie wściekły jeśli spóźnimy się na kolację.

Dinah skinęła głową.

- Właśnie o tym samym pomyślałam. Collier zaśmiał się.

*

- Poszukiwacz kamieni.

- Co takiego? - Tarrant delikatnie obracał w palcach mały przedmiot. Zielony kamień miał średnicę dwóch i pół centymetra. Wyrzeźbiony był w kształcie głowy tygrysa unoszącej się nad osadzoną na płaskiej podstawce małą kulką z czarnego pleksiglasu.

- No, łowca kamieni - powtórzyła lady Janet Gillam z szkockim akcentem.

- Czy to jeden z tych milionerów, których ona i Willie wyciągnęli z Otchłani? - zapytał Tarrant.

- O nie. To z Benem Christie było na długo przedtem. On był

tym Amerykaninem od narkotyków, którego uratowała w czasie likwidacji „Sieci”. Znasz tę historię?

Tarrant rozejrzał się po salonie. Modesty i Collier stali przy dużym, zajmującym prawie całą ścianę oknie i patrzyli na jarzący się światłami Hyde Park. Willie siedział na kanapie z Dinah i z uwagą słuchał, co do niego mówi. Tarrant domyślał się, że teraz podaje mu więcej szczegółów przygody z kusznikiem. Modesty z przyjaciółmi dotarła do penthouse'u dopiero o dziesiątej i zastała Williego z jego aktualną przyjaciółką, lady Janet, właścicielką farmy znajdującej się w pobliżu jego pubu położonego nad Tamizą w Berkshire. Steve Collier, z swoistym wrodzonym dowcipem opowiedział im, co się wydarzyło na parkingu. Tarrant podejrzewał, że Modesty w jakiś sposób udzieliła mu instrukcji, jak ma to zrobić na użytek Janet.

Weng został ugłaskany. Podano już kolację i teraz była jedenasta trzydzieści. Collierowie mieli zanocować. Willie chciał zabrać Janet z powrotem do „Kieratu” albo zawieźć na fermę, podrzucając po drodze Tarranta do jego londyńskiego mieszkania. Lady Janet była córką szkockiego szlachcica, ale Tarrant nie dlatego darzył ją wielkim szacunkiem. Przebywała z nim w zamku Lancieux w ostatnich dniach, gdy poddano go torturom i dobrze pamiętał, jak dzielnie zniosła ból i grozę niemal pewnej śmierci.

Teraz, pokazując mu oliwin, siedziała na szerokiej poręczy skórzanego fotela.

- Nie, nie znam historii Bena Christie. Oni niechętnie o tym mówią - stwierdził.

- Wiem - potrząsnęła głową z krótkimi kasztanowymi loczkami. - Ja też nigdy bym jej nie poznała, gdybym nie spotkała go w Londynie, gdy latem przyjechał tu na kilka tygodni. Wszystko mi opowiedział.

Collier, stojąc przy oknie z szklanką brandy, cicho powiedział do Modesty:

- Nie ma sensu prosić cię, żebyś na mnie nie krzyczała. Niechcący i niepotrzebnie byłem trochę za ostry, ale niemniej taki

właśnie byłem. Jednak miałem przy sobie Dinah i dzięki niej dowiedzieliśmy się paru rzeczy. Zamordować łatwo, nawet jeśli ty masz być ofiarą. Morderca może wybrać czas, miejsce i metodę. Tylko że temu Robin Hoodowi dziś wieczorem po prostu nie wyszło. Snajper z lunetą mógłby cię bez trudu trafić nawet trzy razy dziennie. Chyba że zaczniesz żyć jak więźniarka, czego bynajmniej nie zamierzasz robić.

- Nie zamierzam. Ale będę ostrożna. Przyrzekam.

- Musisz cholernie uważać. Strach jeży mi włosy na głowie. Mówiłaś prawdę twierdząc, że nie znasz tego faceta z kuszą?

Uśmiechnęła się.

- Tak. A ty wywnioskowałeś, że jeśli nie działał na własną rękę, prawdopodobnie został przez kogoś wynajęty, a ten, kto go wynajął, może zatrudnić kogoś innego.

- Oczywiście, że doszedłem do takiego wniosku. Nie od parady mocny jestem w teorii prawdopodobieństwa.

- Co nie oznacza, że próba może się powtórzyć, ale naprawdę muszę uważać. Muszę też zastanowić się z Williem, kto chciał mnie załatwić. Może to była tylko zemsta, może ktoś żałuje, że minęły już czasy „Sieci”. Ale celem mógł też być sir Gerald.

Collier westchnął.

- Być może... Już sobie wyobrażam, co ten bandzior będzie wygadywał na policji. Wypłyniesz na światło dzienne. Bóg wie, po co pakujesz się w takie paskudne sprawy - machnął ze złością szklanką brandy. - Gdybyś mnie zapytała o opinię, to poradziłbym ci, żebyś trochę więcej liczyła się z przyjaciółmi. Do licha, przecież ty i Willie jesteście jedynymi moimi i Dinah bogatymi przyjaciółmi i jeżeli odejdziecie gdzieś w Wielką Przyszłość, to przez resztę życia będziemy musieli bratać się wyłącznie z jakimiś biedakami. A co to za przerażający przedmiot Janet podaje sir Geraldowi? To jakiś przyrząd pomagający w uprawianiu seksu?

- Pewnie studiujesz świńskie katalogi - chwyciła szklankę. - To coś więcej. Coś, co może poprawić twój nastrój.

- Może, ale nie skorzystam. Gdy my idziemy do łóżka, muszę

wysilać całą wyobraźnię, żeby przekonać Dinah, iż jesteś zupełnie bezpieczna i nie musi się o ciebie martwić.

Dinah, siedząc na kanapie, mówiła:

- Bardzo dobrze wiem, że nic się nie stanie, Willie. Ale nie możesz jej pilnować dwadzieścia cztery godziny na dobę, zresztą ona i tak by na to nie pozwoliła. Nadal będzie robić to, co zechce i mam nadzieję, że potrafi się obronić, jeśli ktoś powtórnie ją zaatakuje - westchnęła. - Och, ja się naprawdę martwię, ale Modesty zawsze wywołuje u mnie nastrój optymizmu. Z pewnością poradzi sobie - tak jak dziś wieczorem. Ale ze Stevem jest inaczej, on obawia się optymizmu, zatem doradź mi, Willie, jak mam go do tego namówić? - wyciągnęła rękę. - Poradź mi coś, co uchroniłoby go przed kompletnym rozstrojem nerwowym.

- Możesz mu powiedzieć, że Tarrant radził, aby Modesty unikała takich starć jak to dzisiejszego wieczoru. Ja ze swej strony zaproponowałem, żeby znikła na kilka tygodni. Jeżeli nie zechce - z pewnością nie uniknie kłopotliwych pytań. Ja tu zaczekam. Łącznikiem, a zarazem przynętą, będzie Weng. Natychmiast dam znać, gdy tylko dowiem się, kto był zleceniodawcą. Może to powstrzyma Steve'a od wyrywania sobie włosów z głowy.

- Tak, Willie, tego właśnie potrzebuję.

Zacisnęła palce na jego ręce, dostrzegając w jego głosie jakiś metaliczny dźwięk, gdy mruknął:

- Możesz być tego pewna, moja kochana. To wszystko prawda.

Lady Janet mówiła:

- ...co roku, mniej więcej w rocznicę zabrania go półżywego z tego strasznego statku pełnego narkotyków i kobiet, Ben Christie przysyła jej w prezencie kamień, który sam wykopał i wyrzeźbił. Mówił mi, że nie jest szczególnie cenny, a ta rzeźba to nie Fabergé, niemniej w ten osobisty sposób chce jej podziękować za podarowanie następnego roku życia. Nie sądzisz, że to bardzo miłe?

Tarrant odwrócił oczy od rzeźby i uśmiechnął się do lady Janet.

- Tak, ja też tak to czuję, tylko nie potrafię tak pięknie wyrazić.

- Współczuję. My, Brytyjczycy, należymy do ludzi najłatwiej na świecie popadających w zakłopotanie. Razem z każdym kamieniem przysyła wizytówkę z napisem: „Spodziewam się, że to podziała, mademoiselle.”

- Podziała?

- Wyjaśnił mi, że tak jej powiedział wtedy, gdy oświadczyła mu, iż idzie na emeryturę - lady Janet skrzywiła się. - Ale oczywiście nie podziałało, ani na nią, ani na Williego.

Zza pleców lady Janet dobiegł głos Colliera:

- Jasne, że nie podziałało. I kto za to ponosi winę? Nikt inny, tylko ten pozornie łagodny i dobroduszny edwardiański dżentelmen, dla którego marnujesz teraz swoje wdzięki, a którego wnętrze kryje ponure, kamienne serce.

Tarrant skinął głową skruszony.

- O tym sercu to prawda - przyznał - ale tych dwoje doskonale wplątuje się w kłopoty bez mojej interwencji. To prawda, że kiedyś poprosiłem ich o coś. Ale przy innych okazjach problemy zjawiają się bez mojego udziału.

Lady Janet skinęła głową.

- Te inne okazje - wtrącił Collier - to takie, kiedy jacyś ludzie trochę sobie do nich postrzelają?

- Nie tylko ja z naszej trójki miałem tego rodzaju „okazje” - zauważył Tarrant łagodnie.

- Chryste, to prawda - przyznał Collier, wspominając. Wzruszył ramionami i roześmiał się. - Poniechajmy sporów, kto otrzymał jaką ranę i teraz jaką nosi bliznę. Jak sam zauważyłeś, oni nie potrzebują naszej pomocy. Modesty powiedziała mi, że ten zielono-czarny przedmiot, który oglądałeś, to coś, co pomaga w seksie, sir Geraldzie. Dlaczego nie pójdziesz odwrócić uwagi mojej żony słowami pociechy i uspokojenia, a ja tymczasem pokażę lady Janet jak to działa?

- Nie potrzebuję uspokajać Dinah - odparł Tarrant uprzejmie. Gdy wstawał, zadzwonił telefon i w chwilę później pojawił się Weng.

- Biuro sir Geralda chce z nim mówić, panno Blaise - oznajmił.

Napełniła kieliszek Dinah porto i nie podnosząc wzroku powiedziała:

- Sądzę, że zechcesz rozmawiać z pokoju śniadaniowego. Tam będziesz się czuł swobodniej.

- Dziękuję, kochanie. Proszę mi wybaczyć.

Przeszedł wyłożoną płytkami posadzkę pokrytą isfahańskimi dywanami i zniknął w pokoju śniadaniowym. Wrócił po dwóch minutach. Teraz Janet siedziała na kanapie razem z Dinah; Modesty klęczała, rozmawiając z nimi. Niewidoma dziewczyna trzymała kamień osadzony na pleksiglasie, wyczuwając palcami kształt rzeźby. Willie stał przy kominku, gawędząc z Collierem.

Tarrant stwierdził, że nie ma szans prywatnie porozmawiać z Modesty i Williem. Wszyscy w tym pokoju wiedzieli, kim jest i co robi. Chrząknął i gdy pomruk rozmów ucichł, a twarze zwróciły się w jego kierunku, powiedział:

- Właśnie do mojego oficera służbowego dzwonił inspektor z Waterloo. Okazuje się, że ten mężczyzna z kuszą przed pół godziną został zabity na posterunku policji w czasie przesłuchania.

Panowała cisza. Modesty wstała, spojrzała na Williego, potem na Tarranta i powiedziała:

- Willie sugerował specjalną ochronę, ale nie sądzę, żeby policja zgodziła się na ten pomysł.

- Jestem pewien, że się nie zgodzi. Skąd taka sugestia, Willie?

- Po prostu przewidywałem rozwój wypadków - Willie obserwował Modesty, która, siedząc przy Dinah, teraz trzymała ją za rękę. - Jeśli to był zamach, ktokolwiek go zorganizował, mógł obserwować wynik, a kiedy zamachowiec został ujęty, mogli próbować przeszkodzić mu w zeznawaniu. I chyba się nie myliłem.

- Oni?

Willie wzruszył ramionami.

- Jak, na Boga - wtrącił z gniewem Collier - policja mogła pozwolić, żeby kogoś zabito w jej siedzibie?

- Zjawił się ktoś, kogo rzekomo przysłał oddział specjalny na żądanie mojego wydziału - wyjaśnił Tarrant. - Pokazał wyraźnie autentyczny nakaz aresztowania i zażądał, żeby więźnia przeniesiono do pokoju przesłuchań, gdzie chciał przeprowadzić śledztwo. W pokoju pozostał umundurowany funkcjonariusz. Zaraz po rozpoczęciu przesłuchania więzień zasłabł i zaczął tracić przytomność. Posłano po lekarza. Przybył po dziesięciu minutach i stwierdził zgon. Wyraźnie przyczyną była jakaś trucizna wprowadzona za pośrednictwem małej strzałki wbitej w szyję więźnia. Człowiek z oddziału specjalnego ulotnił się w chwili, gdy lekarz badał nieprzytomnego. Inspektor zatelefonował do mojego oficera dyżurnego i oczywiście dowiedział się, że nikogo nie wysłaliśmy.

- Bardzo profesjonalne - zauważyła Modesty. - Spisali go na straty już w chwili, gdy został zgarnięty przez policję.

- Strzałka? - zainteresował się Collier z niedowierzaniem. - Na posterunku nagle pojawia się Pigmej, jakieś metr wzrostu, w wysokich butach, w meloniku i z metrową dmuchawką, mówiąc, że przybywa z oddziału specjalnego, a nasi dzielni strażnicy prawa podskakują na jego widok, salutując? Tego nie ma nawet w kreskówkach Disneya.

Modesty ledwo stłumiła śmiech. Zwrócił się do niej:

- Dobrze ci tak siedzieć tu i chichotać, kochanie, ale to cholernie stresujące dla tych z nas, którzy nie mają jeszcze zupełnie znieczulonych nerwów. Willie właśnie zabawiał mnie opowieścią, jak można posłużyć się naszym Robin Hoodem z Południowego Brzegu do zidentyfikowania tych sukinsynów, którzy go nasłali, ale oto pojawia się sir Gerald i zaczyna coś bredzić. I co ty na to?

Wstała, podeszła do niego, poklepała go po ręce i pocałowała w policzek.

- Jaki on kochany, gdy przemawia z takim patosem, prawda Dinah? Jednak trochę przesadza - oświadczyła.

Niewidoma odparła:

- Obawiam się, że masz rację. Zaczyna mnie martwić, kochanie.

Tarrant upił brandy.

- Jednak mamy coś cennego - oznajmił. - Zidentyfikowaliśmy kusznika.

Modesty spojrzała na niego zaskoczona.

- Tak szybko?

- Szczęśliwy przypadek. Już wcześniej poleciłem, żeby pilnie wysłano jego zdjęcie mojemu oficerowi. Posłaniec dostarczył fotografię do Whitehall o w pół do dwunastej, a stamtąd przekazano ją do rejestrów - zerknął na Modesty - gdzie służbę pełnił Finch.

- Człowiek o magicznej pamięci.

- Tak. Finch jak zwykle szybko go zlokalizował i udał się prosto do sekcji Q. Ten człowiek, to Hugo Gazelle, Belg, lat trzydzieści osiem, z kryminalną przeszłością, znany z licznych przestępstw popełnionych w przynajmniej dwóch czarnych państwach afrykańskich; podejrzany o związki z terrorystami; obwiniony o dwa morderstwa popełnione w ciągu ostatnich piętnastu miesięcy - jedno we Włoszech, drugie w Turcji - oba za pomocą kuszy. Wyobrażam sobie, że właśnie ta kusza bardziej pobudziła pamięć Fincha niż fotografia.

- Co nam pomoże informacja, kim był? - zapytała lady Janet.

- To zakreśla kierunki śledztwa - Tarrant spojrzał na swoją szklankę. - Bez względu na to, czy zaprowadzą nas one do innych spraw.

Modesty oświadczyła nieco dosadnie:

- Posłuchaj, niedobrze mi się robi na myśl, że otaczają mnie jakieś mroczne siły, których istnienie podejrzewają twoje służby. W przyszłym miesiącu mam randkę w San Francisco z Kimem Crozierem i do dzisiaj nikomu o tym nie mówiłam. Ale teraz nie będę zwlekać i wylecę w ciągu następnych dwóch dni, zaszyję się gdzieś w Stanach - może w jakimś odludnym kanionie - na dwa, trzy tygodnie, aż do wyznaczonej daty spotkania w San Francisco...

Przerwała.

- O co chodzi? - zapytał Collier.

- Będę zatem bezpieczna - i to wszystko. Będę jedną z milionów

nierozpoznawalnych ludzkich istot zamieszkujących Stany Zjednoczone. Bezpieczna. O to wam wszystkim chodziło? O to się martwiliście?

- Musisz sobie przyprawić fałszywy nos - stwierdził z powagą Collier - i obowiązkowo zmienić nazwisko. Niech się zastanowię. Powiedzmy Płatek... Czy można mieć na imię Płatek? Tak, Płatek będzie dla ciebie dobre. Ten zmarły kusznik, któremu tak zręcznie przetrąciłaś rodzinne klejnoty, pewnie polubiłby Płatka. A nazwisko? Może McBoot? Płatek McBoot. Ma ktoś lepszy pomysł?

Dobra robota, pomyślał Willie Garvin. Profesor Stephen Collier zorientował się co jest grane; Modesty, chcąc rozładować napięcie, sama zamierzała działać i wykonać robotę, do której on najlepiej był przygotowany. Rozszedł się pomruk rozbawienia, a od strony Dinah dobiegł okrzyk oburzenia; utworzyły się nowe grupki dyskutantów i w ciągu kilku minut ponownie zapanowała spokojna, towarzyska atmosfera.

O pierwszej w nocy Dinah zapytała:

- Modesty, mogę zabrać Janet do pokoju gościnnego? Nie widziała jeszcze tego jadeitu z Wyoming, który Ben Christie przysłał w zeszłym roku. Leży na jednej z naszych toaletek, prawda?

- Nie mylisz się. Tak, oczywiście, idźcie.

- Lepiej też z nimi pójdę - wtrącił Collier. - Zostawiłem gdzieś w buduarze moje podwiązki do skarpetek i nie chcę, aby dziewczyny oszalały z podniecenia na ich widok.

- Och, ależ z ciebie troskliwy mężczyzna, Stephen - stwierdziła lady Janet. - Jeśli są czerwone, to Bóg wie, co mogłabym z nimi zrobić.

Kiedy drzwi się za nimi zamknęły, Tarrant powiedział:

- Dobrze to zaaranżowali. Chcecie mi coś powiedzieć na osobności?

Skinęli głowami. Willie zwrócił się do Modesty:

- Naprawdę chcesz zniknąć, Księżniczko?

- Masz lepszy pomysł?

- Nie, to dobry plan. Ty znikasz, ja czuwam i obserwuję wszystkich, którzy zadają pytania. Może uda mi się przyłapać kogoś, kto będzie się próbował kontaktować z Wengiem.

- Dobrze kombinujesz, Willie - spojrzała na Tarranta. - A ty? Czy chcesz nam coś powiedzieć?

- Co nieco - Tarrant podkręcił wąsa kciukiem i palcem wskazującym. - Twój kusznik był też podejrzany o kontakty z Nadzorcami. Nie wspominałem o tym w obecności tamtych, to tylko mogłoby spotęgować ich niepokój. Czy domyślasz się dlaczego Nadzorcy chcieliby cię zabić?

Potrząsnęła głową.

- Nie. Może mimo wszystko ty byłeś ich celem. Nigdy nie rozmawialiśmy z tobą o Nadzorcach. Mieliśmy dość własnych kłopotów.

Wiemy tylko to, co przeczytaliśmy w gazetach - zaczęła wolno chodzić z skrzyżowanymi ramionami i dłońmi zaciśniętymi na łokciach.

- Trochę powątpiewaliśmy, czy Nadzorcy w ogóle istnieją.

- Od tego jest służba wywiadowcza - odparł spokojnie Tarrant.

- Postawienie urzędników tureckiej ambasady w Madrycie przed plutonem egzekucyjnym. Zniszczenie fabryki nuklearnej w Haute Savoie. Wysadzenie w powietrze tamy w Utah. Uprowadzenie i powieszenie rosyjskiego generała wizytującego Kraków. Nic do siebie nie pasowało i nikt tego nie kojarzył z Nadzorcami, nikt nie sądził, że oni za tym stoją. Jedna operacja wskazuje na współpracę z lewicą, inna dotyczy prawicy. Jeśli jedna nosi charakter wybitnie militarny i jest inspirowana przez fanatyków ekologicznych, następna jest najwyraźniej skierowana przeciwko apartheidowi, a jeszcze inna zdecydowanie wskazuje na działania przeciwko Murzynom - jak Ku-Klux-Klan - i tak dalej.

- Właśnie dlatego sądziliśmy, że Nadzorcy nie istnieją. Jesteś pewien, że nie jest to robota różnych band terrorystycznych?

- Z początku wyznawałem taką teorię - odparł Tarrant - i z pewnością najłatwiej czynić za to odpowiedzialnymi różne grupy albo poszczególne osoby należące do takich grup. Potem jednak

stwierdziliśmy, że Nadzorcy nie publikowali swych żądań w prasie, ale zgłaszali je wprost do narodowych agencji wywiadowczych - i robili to niemal w tym samym czasie, gdy miały miejsce te wszystkie wypadki. Jednak łączność między służbami wywiadowczymi różnych krajów posiada skłonność do zachowywania dużej ostrożności, zatem nawiązanie wzajemnych kontaktów długo trwało i dużo czasu upłynęło, zanim ostatecznie ustaliliśmy, że w tych wszystkich operacjach działali Nadzorcy.

- Czyżby byli po prostu tylko chciwi? Mam na myśli Salamandrę Cztery z ich szpiegostwem przemysłowym i międzynarodowymi grami wojennymi. Salamandra Cztery służyła każdemu, kto płacił ich cenę. Nie stali po niczyjej stronie. Może Nadzorcy są tacy sami?

- Taka była druga teoria - przyznał Tarrant - ale, niestety, nie sprawdziła się. Gdybyś miała coś do zaoferowania, chciałabyś nawiązać kontakt z klientami - z Grekami cypryjskimi, którzy pragną zetrzeć w pył Turków albo z polskimi patriotami, którzy marzą o pozbyciu się rosyjskiego generała. No cóż, próbowaliśmy włączyć w nasze śledztwo ich służby. Wypuściłem Josha Flinta, aby nawiązał kontakt z Nadzorcami i złożył im bardzo kuszącą ofertę.

- Josh jest dobry - przyznał Willie. - Ma duże doświadczenie i jest pomysłowy.

- Zabili go - odparł Tarrant posępnie. - Ostatni raport otrzymaliśmy od niego za pośrednictwem Lizbony. Potem znaleziono go z żelaznym kołnierzem w Tagu.

- A niech to... - mruknął markotnie Willie i odszedł na bok z rękoma wetkniętymi w kieszenie.

- We Francji - ciągnął Tarrant - Vaubois włączył w to jednego ze swoich agentów SDECE. Od dziesięciu dni nie nadsyła raportów i pewnie już nie żyje. Odbyliśmy kilka dziwnych spotkań z przedstawicielami rosyjskich i polskich służb bezpieczeństwa, aby wymienić informacje o Nadzorcach. Nie przyznali się do jakichkolwiek prób penetracji takiej organizacji, ale nie byłem tym

zaskoczony i jestem absolutnie pewien, że nie chcieli dzielić się z nami sukcesami - jeśli je mieli. 4

4 Powieść została napisana w 1982 roku (przyp. tłum.).

Modesty wyglądała w zamyśleniu przez okno.

- Jeśli w żaden sposób nie można wynająć Nadzorców, to z pewnością działają na własną rękę. Tylko w jakim celu? Zabicie kilku Turków może sprawić przyjemność greckim ekstremistom. Powieszenie ruskiego generała może zadowolić polskich dysydentów. Ale między tymi dwoma wydarzeniami brak związku, brak wspólnego mianownika. A jaka jest trzecia teoria, sir Geraldzie?

- Nadzorcy, nikomu nie grożąc, bez uprzedzenia przystępują do działania. Po prostu robią to, na co mają ochotę. Informują o tym tylko wybraną służbę bezpieczeństwa, twierdząc, że działają w imię sprawiedliwości i z upoważnienia każdej znanej lub nieznanej ekstremy, o każdej wyobrażalnej barwie skóry jaka może ci przyjść do głowy.

- Ekscentryczni idealiści? - zapytał Willie. - Nie kupuję tego. Przecież niektóre operacje muszą kosztować fortunę. Potrzebny jest stale działający oddział specjalny złożony z wyszkolonych ludzi, baza operacyjna, łączność, transport. Jakoś nie widzę ekscentryków-milionerów finansujących takie wybryki.

Modesty odwróciła się od okna.

- On ma rację - powiedziała. - Zostałeś oszukany, sir Geraldzie.

- Oszukany? W jaki sposób? Przez kogo?

Uśmiechnęła się.

- Nie wiem. To twój problem. Ale nie sądzę, aby to, co się wydarzyło dziś wieczorem, było zorganizowane przez Nadzorców.

Bez względu na to kto z nas był celem. Takie zwykłe morderstwo nie jest w ich stylu.

Otworzyły się drzwi do głównego korytarza i wszedł Collier, którego poprzedzały żona i lady Janet.

- Możemy dołączyć do was? - zapytał. - Wyczerpaliśmy już


wszystkie możliwe tematy związane z jadeitowym aligatorem, rozegraliśmy kilka partii scrabble'a, obgadaliśmy moje oszołomienie, ale w końcu Dinah stwierdziła, że ma tego dość i chciała wrócić, żeby napić się czegoś mocniejszego...

- Boże, Jan, dlaczego on tak okropnie łże? Spędziliśmy wspaniałe chwile na pogawędce, którą psuło to jego ciągłe dopytywanie się, dlaczego nie zabraliśmy ze sobą butelki i kiedy w końcu wrócimy do reszty towarzystwa.

Lady Janet wtrąciła z nikłym uśmiechem:

- Tak, tak, zachowywał się skandalicznie, ale znałam już gorszych mężów -spojrzała na Modesty. - Muszę już wracać do domu.

To była cudowna kolacja, tylko trochę martwi mnie, czy nie zepsuł jej ten wypadek na parkingu. Jeśli chcesz, żeby Willie został na noc, to podrzucę sir Geralda i wrócę do domu sama. Nie ma sprawy.

Modesty potrząsnęła głową.

- Powiedziałabym ci, Jan, gdyby istniała taka potrzeba, ale nie istnieje. Naprawdę. - Nacisnęła dzwonek przy kominku. - Każę przynieść Wengowi twój płaszcz, a sir Geraldowi kapelusz i parasol.

*

Dziesięć minut później, siedząc w volvo zaparkowanym w bocznej uliczce, oddalonej sto pięćdziesiąt metrów od głównego wejścia do budynku mieszczącego na dachu penthouse'a Modesty Blaise, Hugh Oberon, niegdyś znany jako Absolwent, spoglądał przez mały otwór w zadymionej szybie. Ujrzał jaguara wyjeżdżającego z podziemnego parkingu i skręcającego w prawo. Samochód minął go w odległości kilkunastu metrów z szybkością około trzydziestu kilometrów na godzinę. W świetle latarni dostrzegł przy kierownicy Garvina, obok niego dziewczynę o kasztanowych włosach i z tyłu starszego jegomościa - jak się domyślił był to Tarrant.

Włączył się w sznur pojazdów na głównej ulicy. Na widok Williego Garvina czuł w gardle gorycz wzbierającej nienawiści. A gdy

tylko pomyślał o Modesty Blaise, długo paliło go coś w przełyku.

Siedział, głęboko oddychając, starając się odzyskać równowagę i usiłując zebrać myśli. Teraz mogła już nie żyć... Ścięta krew, martwe oczy, sztywne członki. Ale ten belgijski kusznik zawiódł. Jednak Oberon jakoś się tym nie zmartwił. Może pewnego dnia będzie miał okazję dopaść ją osobiście; tylko że wtedy nie uderzy anonimowo, z ciemności. Musi go rozpoznać i zanim z nią skończy, zetrze z jej twarzy ten lodowaty wyraz obojętnej wyższości, poniży ją.

Spojrzał na zegarek. Niepotrzebnie przyjeżdżał tu z posterunku policji po zabiciu tego Belga, ale coś go ciągnęło do miejsca, w którym mieszkała. Może bliskością obiektu zemsty chciał zaspokoić dręczącą jego duszę nienawiść. Nie musiał się tłumaczyć ze swoich kroków. Nadzorcy uczynili go odpowiedzialnym za nadzorowanie testu i naprawianie każdego błędu.

Podjechał do budki telefonicznej przy Clarendon Gate i nakręcił numer. Odczekał dwa sygnały, nacisnął widełki i powtórnie nakręcił numer. Odezwał się osobliwie przenikliwy głos kobiecy:

- Słucham?

- Spaprał. Cel go załatwił.

- Śmiertelnie?

- Nie. Uspokojony. A potem nasz chłopczyk został wyeliminowany.

- I...?

- Zastosowano rutynowe środki zapobiegawcze. Nikt nie śpiewał. Sprawa zamknięta.

- Bardzo dobrze. Jutro, dziesiąta zero zero. Tutaj. Dobranoc.

- Dobranoc.

Rozdział 4

Strzała miała siedemdziesiąt pięć centymetrów długości i dobry do polowania dwupłaszczyznowy szeroki grot. Oberon przyglądał się, jak major hrabia St. Maur nasadza rowek na cięciwę i lokując bełt w majdanie brzuśca w tym samym momencie napina cięciwę; prostuje przy tym lewą rękę, a wskazującym palcem prawej ręki dotyka brody. Celuje sekundę i wypuszcza strzałę.

Trzy indycze pióra osadzone spiralnie wprawiły bełt w ruch obrotowy, aby w ten sposób zwiększyć zasięg. Oberon, słysząc cichy dźwięk cięciwy uderzającej o ochraniacz kiści ręki, obserwował czerwone pióra znaczące tor lotu strzały. Trafiła tuż poniżej białego krążka namalowanego na pniu wysokiego buku rosnącego w odległości dziewięćdziesięciu metrów. Major hrabia St. Maur opuścił łuk i w rytm kroków, kołysząc kołczanem, ruszył przez pastwisko.

Oberon, idąc obok, zapytał:

- Strzelał pan kiedyś z kuszy?

- Wielki Szkocie, nie. To zabawka.

Oberon zastanawiał się, czy w dzisiejszych czasach istnieje ktoś jeszcze, kto wykrzykiwałby „Wielki Szkocie!”

- Łatwiej ją ukryć, majorze - zauważył. - Hugo Gezelle nie spakowałby tego wszystkiego do małej walizeczki.

- Ważniejszy jest celny strzał.

Sępi nos St. Maura uniósł się nieco z pogardą. Hrabia był wysoki,

miał gęste jasne włosy i bladoniebieskie oczy osadzone w szczupłej arystokratycznej twarzy. Dużo silniejszy niż mogłaby na to wskazywać jego muskulatura, miał też kondycję światowej klasy atlety. Teraz trzydziestoczteroletni, kiedyś dowodził batalionem Komandosów Piechoty Morskiej. Skargi na stosowany przez niego bezwzględny rygor, który w ciągu roku doprowadził do śmierci trzech ludzi, spowodowały wdrożenie śledztwa, mającego zbadać jego metody szkolenia i ostatecznie sprawa trafiła do sądu śledczego. Sędziowie byli wystarczająco zaszokowani tym, co usłyszeli, aby zdecydować, że armia nie chce majora hrabiego St. Maura w swych szeregach, nawet w takich jednostkach jak siły specjalne, i zaproponowali mu, aby sam poprosił o zwolnienie z wojska. Alternatywą była absolutna dymisja. I to z więcej niż jednego powodu.

- Szkoda, że ten Belg nie zdał ostatecznej próby - stwierdził St. Maur nosowym, przenikliwym głosem. - Zapowiadał się dobrze. Jak myślisz, dlaczego nie trafił tej Blaise?

- Tego nie sposób ustalić. Obserwowałem go z mostu przez lornetkę z noktowizorem i wydaje mi się, że w ostatniej chwili poruszyła się. Pewnie instynktownie.

- Bzdura. Usłyszała go.

- Cokolwiek to było, myślę, że powierzył mu pan za trudne zadanie. Ona jest profesjonalistką.

- Już wyszła z wprawy.

- Nadal nią jest. Zwłaszcza, gdy dochodzi do sprawdzania się w walce. Zna się na rzeczy. Zaliczam ją do sześciu ludzi na świecie, których najtrudniej zabić.

- A mimo to chcesz skorzystać z nadarzającej się teraz szansy i zatrzymać ją dla siebie.

Oberon uśmiechnął się.

- Może kiedyś, majorze, pewnego dnia... Po zakończeniu Operacji „Noc Grozy”.

- Widziała cię wczoraj wieczorem?

- Nie. Nie mogła mnie widzieć. A poza tym nie poznałby mnie.

Sądzę, że wtedy, gdy byłem na ostatnim zebraniu „Sieci”, widziała mnie kilka minut, a wczoraj nosiłem brodę i byłem przygotowany do natychmiastowego zlikwidowania Belga, gdyby zaistniała taka potrzeba - co zresztą nastąpiło.

- Co zastosowałeś?

- Nakaz aresztowania z oddziału specjalnego i jednej ze sztuczek Golitsyna. Wydrążony papieros ze sprężynką i strzałką. Po wbiciu w ciało puszcza uszczelka dławikowa i następuje wypływ trucizny.

- Kurara?

- Nie. Ci jajogłowi, którzy zaopatrują Golitsyna, odkryli - jak mi wyjaśnił - jakąś metodę ekstrakcji kardiotoksyny z morskiej osy.

St. Maur spojrzał zimno na Oberona.

- Morska osa? Ten kretyn nabija się z ciebie.

Oberon uśmiechnął się.

- Sprawdziłem. Morska osa to nie żaden owad, to unosząca się w wodach u wybrzeży wschodniej Australii meduza, która może użądlić dorosłych i dzieci, powodując śmierć w ciągu minuty.

Doszli do buku rosnącego w miejscu, gdzie w narożniku pola spotykały się dwa żywopłoty. Pień drzewa gęsto pokrywały postrzępione otwory po strzałach, które trafiały w pobliżu albo pozostawiły ślad w obrębie białego krążka. St. Maur zajął się wyciąganiem strzały, zbadał bełt, potem spojrzał na zbocze opadające ku zagajnikowi, gdzie przy niskiej skarpie leżała bela słomy.

Oberon nie pierwszy raz obchodził osiemnastotarczowy teren łuczniczy leżący na wydzielonym obszarze posiadłości St. Maura. Teraz stał, w milczeniu obserwując, jak jego towarzysz nakłada następną strzałę na cięciwę, wymierza i strzela. Potem, idąc trawiastym zboczem, St. Maur powiedział:

- My też sprawdziliśmy Blaise. Golitsyn powiedział, że byłaby dla nas pierwszorzędnym nabytkiem.

Oberon poczuł ogarniającą go wściekłość, ale opanował się i odparł dopiero wtedy, gdy nabrał pewności, że jego głos brzmi spokojnie.

- Nie zgadzam się - stwierdził - i to nie dlatego, że jest kobietą, ale dlatego, że mam nadzieję kiedyś ją zabić. Co pan o niej wie?

- Dość dużo. W czasach, gdy jeszcze była aktywna, ludzie Golitsyna skompletowali obszerną dokumentację. Gdy prowadził interesy z „Siecią”, zajmowała się pośredniczeniem między nim a Tarrantem, aranżując wymianę szpiegów.

Oberon potrząsnął głową.

- Znam ją lepiej od Golitsyna. Pracowałem dla niej i wiem, jak działała w „Sieci”. Nie mamy żadnej szansy zatrudnienia jej. Ona jest przeciwna wszystkiemu, co reprezentują Nadzorcy. A nawet gdyby nie była, to i tak byłoby to z naszej strony złe posunięcie. Istotne jest to, majorze, że ona jest zbyt miękka. Może trudno w to uwierzyć, ale to prawda. Posiada selektywną inteligencję i pewne, określone umiejętności. Jest w pewnym stopniu zdolna do wielu rzeczy, ale niekiedy zachowuje się cholernie głupio.

- Dowodziła wieloma twardzielami, Hugh. Wielu z nich zniszczyła.

- Z pewnością. Tego nie kwestionuję, ale motywacje, jakimi się kieruje, przyprawiłyby pana o mdłości. Zwrócić się do niej o pomoc byłoby również głupotą, ponieważ ryzykowalibyśmy, że wyeliminuje nas z biznesu - podobnie jak to zrobiła z Borą i innymi. Możemy ją oczywiście zabić, ale przedtem narobiłaby nam wiele zamieszania.

Obaj mężczyźni szli w milczeniu. Po dotarciu do beli słomy, w której tkwiła strzała, St. Maur powiedział:

- Dobrze, powiem Golitsynowi, że to nieaktualne.

Oberon zauważył ostrożnie:

- Może się upierać.

Bladoniebieskie oczy patrzyły na niego bez wyrazu, czuł jednak znany już niepokój wywołany spojrzeniem hrabiego St. Maura.

- Golitsyn nie może się upierać - oświadczył St. Maur. - On jest od finansów, administracji i polityki. Za rekrutację, szkolenie i działania operacyjne odpowiadamy tylko ja i von Krankin.

Oberon zastanawiał się, jak w jaki sposób taktownie zasugerować,

że Golitsyn jest najprawdopodobniej pierwszy wśród równych w rządzącym Nadzorcami triumwiracie, ale zdecydował się nie próbować.

- Przeanalizowałem test Gazelle'a - oznajmił - i naprawiłem to, co spaprał. Czy jest coś jeszcze, zanim wrócę do bazy?

St. Maur odparł po chwili milczenia:

- Po tym co mi powiedziałeś o Modesty Blaise, może w tych okolicznościach i na tym etapie dobrą strategią byłoby odstraszyć ją od wtykania we wszystko nosa.

- Nie bardzo rozumiem o czym pan mówi.

- Ktoś próbował ją zabić. Śledztwo policyjne to jedno, ale nie chciałbym, żeby rozpoczęła jakieś osobiste dochodzenie w tej sprawie. Na razie nie jest pewna, czy miała być ofiarą i gdyby w ciągu kilku następnych dni ktoś zabił Tarranta, wyszłoby na to, że to on miał być wtedy celem, a nie ona. Czy teraz rozumie pan o co mi chodzi?

Oberon odparł:

- Tak. Ale myślę, że... - przerwał, gdy St. Maur przyjął postawę sportową i uniósł trzydziestopięciofuntowy łuk. Rozległ się brzdęk zwalnianej cięciwy, po czym obaj obserwowali czerwone pióra i płytki łuk lotu strzały, w perspektywie malejący przy końcu, gdzie za strumieniem na pniaku widniał zamiast białego krążka czerwony znaczek. - Zabicie Tarranta może ją raczej zachęcić do śledztwa - dokończył Oberon.

- Nie zgadzam się - sprzeciwił się St. Maur i zarzucił łuk na ramię.

- Jednak nie wydam rozkazu przed omówieniem tego dziś rano z Golitsynem.

- Jest tutaj?

- Przyjedzie.

Golitsyn podróżował z portugalskim paszportem, jako dyrektor renomowanego towarzystwa eksportującego wino.

- A jeżeli wyrazi zgodę, to czy wyznaczy mnie pan do realizacji tego zadania?

- Nie. Nie chcę żeby robił to ktoś z Nadzorców. Wynajmę odpowiednią osobę.

- Powiedział pan „w tych okolicznościach” oraz „na tym etapie”. Czy to ma jakieś szczególne znaczenie?

St. Maur szedł patrząc prosto przed siebie, ale Oberon ciągle dostrzegał błyski w jego kamiennych, niebieskich oczach, chociaż w głosie wyczuł łagodny ton:

- No dobrze, Hugh. Teraz mamy w programie Operację „Noc Grozy”. We wrześniu.

Oberon stanął jak wryty. Hrabia też się zatrzymał i odwrócił, ukazując zęby w swoim rzadkim, krokodylowym uśmiechu.

- Czy zostało już ostatecznie ustalone i zapowiedziane? - zapytał Oberon. - To spotkanie szczytu Zachodu we wrześniu?

- Nie zostanie zapowiedziane aż do piątku, ale zostało już uzgodnione. Golitsyn otrzymał potwierdzenie od swoich ludzi z Waszyngtonu, Paryża i Bonn - i tutejsi też to potwierdzili.

- Odbędzie się w Funchal, jak to przewidywano rok temu?

- Niezupełnie. Odbędzie się na Porto Santo. Może i lepiej dla nas. Golitsyn nie polega na tym, czym karmią nas komputery. Nabrał przekonania, że jego koledzy oswoili się już z rozpowszechnioną na Zachodzie opinią, że spotkanie odbędzie się na Maderze.

To z pewnością polegało no prawdzie. Oberon przypomniał sobie ranek, gdy razem z Golitsynem stał na skalistym wzgórzu, obserwując dwa sześcioosobowe patrole walczące na noże w dolinie w czasie ćwiczeń Pierwszej Krwi. Osadzone w tłustej twarzy malutkie oczka błyskały wesoło, gdy Golitsyn mówił głębokim, piersiowym głosem:

- Z pewnością zakamuflowanie tu bazy, żołnierzyku, kosztować będzie pięć, sześć milionów, ale ryzyko nie jest aż tak wielkie. Następny szczyt na mur odbędzie się w Europie, ponieważ prezydent, zapewne udając szacunek dla tych swoich nędznych sprzymierzeńców, spróbuje przekonać ich, żeby nie kładli się do łóżek i nakrywali pledami po czubki głów. Ale to spotkanie nie odbędzie się w jednym z ważniejszych państw, bo inne ważniejsze państwa mogłyby poczuć się dotknięte; również dlatego, żeby jakoś przekonać

Portugalię, aby trochę więcej zrobiła dla NATO. Jednak Lizbona, to miasto, gdzie bardzo trudno zapewnić bezpieczeństwo. Wyspa nadaje się do tego lepiej. A poza tym Madera ma wspaniały klimat. Wszystkie służby wywiadowcze wskazały Funchal, komputery to potwierdziły i nasi agenci, mający wpływ na zagraniczne media oraz rządy, narobili trochę odpowiednio sugerującego hałasu...

Cięciwa znowu zadrżała, wydając charakterystyczny dźwięk. Oberon z zadowoleniem głęboko odetchnął. Rysowała się interesująca perspektywa.

Porto Santo była małą wysepką, oddaloną dwadzieścia pięć mil od Funchal. Planowano, że Nadzorcy uderzą po raz pierwszy za cztery miesiące. A on, Hugh Oberon, którego Modesty Blaise spławiła tak pogardliwie, teraz brał udział w czymś tak wielkim, o czym ona nigdy nawet nie śniła, a w dodatku był prawą ręką triumwiratu rządzącego Nadzorcami, silniejszą i śmiertelniejszą ręką, niż Garvin w służbie Modesty Blaise.

Teraz przekraczali rustykalny mostek.

- Może unieważni pan robotę w San Francisco - zaproponował - i skupi się na szkoleniu do Operacji „Noc Grozy”?

- W żadnym wypadku. Miesiąc wystarczy. Nie chcę żeby ludzie się rozkleili. Tak jak zostało ustalone, pokierujesz Operacją „Uderzenie Zatokowe”. Właśnie von Krankin dopracował zarys planu działania i zapoznamy się z nim za tydzień, po powrocie do bazy. A kiedy już tam będziesz, chcę żebyś, w ramach dodatkowych obowiązków, dokładnie zbadał możliwości rekrutacji w Stanach. Zorganizujemy takie spotkanie w San Francisco i jeżeli stwierdzisz, że masz przed sobą odpowiedni materiał, możesz tego człowieka poddać próbie pierwszego stopnia według skali Mohsa 5.

5 Dziesięciostopniowa skala Mohsa podaje relacje względnej twardości minerałów od najbardziej ścieralnego, najmiększego do najtwardszego: talk, gips, kalcyt, fluoryt, apatyt, ortoklaz, kwarc, topaz, korund, diament (przyp. tłum.).

Oberon skinął głową. Według skali Mohsa mierzono twardość. Nadzorcy stosowali tę terminologię przy sprawdzaniu możliwości przyszłych członków. Później przeprowadzano test na umiejętności i zdolności.

- Ma zabić kobietę - oznajmił St. Maur. - Albo dziecko.

- Jaka jest jego przeszłość? - zapytał Oberon.

- Był sierżantem w armii USA. Wzięty do niewoli w Wietnamie. Osiemnaście miesięcy w obozie jenieckim. Indoktrynowany. Uciekając zabił dwóch strażników i po sześciu tygodniach dotarł do własnych linii. Mógł zostać bohaterem, ale niewola przepełniła go goryczą. Dlaczego, u diabła, ten jego gnijący, śmierdzący kraj nie rzuci na tych Wietnamczyków bomby i nie skończy z nimi? Twierdził, że Ameryka zmieniła się w jedną bezwolną papkę i tym podobne. Dwa razy miał kłopoty z wymiarem sprawiedliwości - raz za napaść, raz za rabunek z bronią w ręku. Potem zaczął działać bardziej elegancko, zajął się egzekwowaniem zobowiązań i został płatnym zabójcą, którego wynajmowała organizacja działająca w Los Angeles - co jednak trwało tylko dwa lata. Wyrzucili go, gdy zabił człowieka tylko podejrzewanego o sprzeniewierzanie się tej organizacji. Wyraźnie była to dla niego gorzka pigułka. Rekomendował go nam jeden z kontaktów von Krankina w Organizacji Narodów Zjednoczonych.

- Brzmi obiecująco - stwierdził Oberon. - Ale czy kontynuowanie werbunku ma sens w świetle zbliżającej się Operacji „Noc Grozy”?

- Po „Nocy Grozy” będzie dużo roboty - rzucił krótko St. Maur. - To program na dziesięć lat i Nadzorcy będą potrzebni.

- Chyba nie bardzo pojmuję...

- Obecnie nasza uwaga skupia się na tej operacji, ale to tylko początek.

W uszach Oberona znowu zabrzmiał chichoczący chrapliwie głos Golitsyna, gdy pewnego wieczoru spacerowali nad falami spienionego morza po stalowym pokładzie.

- Wojna ze strzelaniną, to już niemodne, żołnierzyku. Dziś jest


inaczej. Dwudziestu prawidłowo ulokowanych ludzi może w odpowiednim czasie i miejscu zdziałać więcej niż cała armia. Więcej ludzi zginęło od użądleń owadów niż od eksplozji bomb. A więc żądlimy, żądlimy, żądlimy, prawda? Do teraz żądliliśmy dla odwrócenia uwagi i wywołania zamieszania, lecz obecnie mamy inne cele. Dobrze, że Amerykanie tego nie zauważyli. Mogliby działać bardziej efektywnie od nas. Mówiąc my, nie mam na myśli nas samych, żołnierzyku, ale naszych sponsorów - wzruszył masywnymi ramionami. - Możesz nie wierzyć w te moje drobne operacyjki, ale mylisz się, one przynoszą efekty. Mówię ci, w Moskwie jest wystarczająco dużo zwykłych głupków.

St. Maur wyrwał strzałę z dużego, zgniłego pnia leżącego w cieniu wysokich orzechów i powiedział:

- A poza tym ostatnio straciliśmy kilku ludzi. Musimy kontynuować rekrutację.

- Czy mamy przerwać ćwiczenie Pierwszej Krwi i zacząć Pojedynki Indywidualne?

- W żadnym wypadku. Ludzie muszą ryzykować życiem w trakcie ćwiczeń, w czasie akcji muszą być przygotowani na każdą ewentualność.

- To prawda. Coś sobie przypomniałem. Czy mogę mieć w San Francisco Romaine'a i jego ludzi? Myślę, że doskonale do tego pasują.

St. Maur oglądał strzałę. Zmarszczył się, wrzucił ją do kołczana i wyciągnął inną.

- Romaine nie żyje - odparł.

Oberon zdrętwiał.

- Co się stało? - zapytał.

Chrapy sępiego nosa rozdęły się nieco, gdy St. Maur wciągał głęboko powietrze.

- Zabiłem go - oznajmił. - Zakwestionował moją pozycję.

- Pańską pozycję?

Wzruszenie ramion.

- Nie mogę wyłączyć siebie z systemu. Nie mogę się odsunąć.

- Oczywiście. Ale dlaczego, na Boga, to zrobił?

Pytając, Oberon znał już odpowiedź. Romaine należał do trzech najlepszych ludzi Nadzorców; niezwykle doświadczony, ale, niestety, był przy tym niezwykle zarozumiały, nie mógł znieść, aby ktoś nim rządził.

- To mnie nie interesuje - odparł St. Maur. - Wiem, że Golitsyn też nie był zadowolony. Pewnie miał nadzieję, że Romaine mnie wykończy. Mógł zastosować jakąś sztuczkę. Romaine wybrał rejon wybrzeża, była noc, on bez broni. Trzy godziny szukałem tego łobuza, ale w końcu znalazłem i zbliżyłem się na tyle, aby go zabić. Tak, to oczywiście godne pożałowania. Nie lubię tracić zdolnych ludzi, chociaż miało to dobry skutek moralny. Jak wiesz, Romaine nie cieszył się popularnością. Podobnie jak ja, ale ludzie lubią, gdy ich nauczyciel trzyma rękę na pulsie. Jednak na sześć tygodni przed Operacją „Noc Grozy” będę musiał zawiesić akcje patroli Pierwszej Krwi i Indywidualne Pojedynki.

- Sądzę, że to rozsądne. Na kogo mogę liczyć w San Francisco?

- Na sekcję Szabo. Odbyli w tym celu specjalne szkolenie.

- Cieszy mnie to, majorze. Kiedy wrócę do bazy?

- Masz zabukowany lot razem ze mną, trzy dni po wszystkim. Czy przedtem będziesz mógł się zająć organizacją akcji zabicia Tarranta?

- Z pewnością.

- W porządku.

- Czy Golitsyn zostanie w Londynie?

- Tylko kilka dni. Na początku przyszłego tygodnia ma się spotkać z Głównym Nabywcą w sprawie wyposażenia dla Operacji „Uderzenie Zatokowe”.

Dwadzieścia minut później obaj mężczyźni minęli lasek i przecięli rozległą łąkę, aby dotrzeć do podjazdu na tyłach niewielkiego dworku. Ujrzeli na tarasie witającą ich żonę St. Maura. Była to wysoka, hoża młoda kobieta, o dość ograniczonej inteligencji i nieograniczonych apetytach. Od czasu, gdy mąż zaczął rzadko

bywać w domu, apetyty te rozszerzyły się na uprawianie jazdy konnej, ale nie tylko. Dzisiaj ubrana była jak zwykle, w obcisłe bryczesy uwypuklające jej bujne kształty i sweter, który z trudem mieścił obfity biust.

- Ronnie! - zawołała, machając do męża ręką. - Witaj, kochanie!

Mąż, nie trudząc się na odpowiedź, zareagował jedynie uniesieniem wystającej brody i haczykowatego nosa. Nie zraziło to hrabiny Victorii St. Maur. Ronnie niechętnie z nią rozmawiał, a ona doskonale rozumiała, że jego umysł pochłaniały ważniejsze sprawy. Zawsze cieszyła się jego obecnością w domu, miała wtedy bowiem wiele pożytku z niego, chociaż w pewnym sensie niepokoiło ją - i ciągle o tym myślała - że w ciągu pięciu lat ich pożycia jakoś nie mogła zajść w ciążę. Lekarz orzekł, iż z nią jest wszystko w porządku i to Ronnie powinien się zbadać, ale to przecież absurd. Nie mogła sobie wyobrazić, aby taki mężczyzna, jak Ronnie, był bezpłodny.

- Halo, Vicky, staruszko - powiedział. Weszli po sześciu szerokich stopniach na taras. - Udajesz się na przejażdżkę konną?

- Tak. Halo, jak się pan miewa, panie Oberon?

- Dziękuję, dobrze, pani hrabino.

- To świetnie. Spodziewam się, że wkrótce zabierze pan Ronniego z powrotem do Lizbony.

- No cóż, obawiam się, że ta pora roku jest niezwykle ważna dla naszych interesów. Szkoda, że w Anglii nie ma dość słońca, aby uprawiać winorośl.

- Słucham?

St. Maur wtrącił:

- Chodzi o krzaki z winogronami.

Oberon klął w duszy swoją głupotę. Nigdy nie używaj skomplikowanych słów w rozmowie z Victoria, hrabiną St. Maur, chyba że dotyczą one koni.

- Przed dziesięcioma minutami przyszedł ten twój pan jak mu tam. No wiesz, Ronnie, ten z Lizbony.

- Rocha.

Na to nazwisko był wystawiony portugalski paszport Golitsyna.

- Tak, właśnie tak. Powiedziałam Johnsonowi, żeby wpuścił go do salonu i dał mu Timesa. Nie Guardiana, bo tam jest ten twój okropny list, w którym kogoś opisałeś.

St. Maur położył łuk i kołczan na długim stole.

- Ależ to nic nadzwyczajnego, staruszko.

- Może i nie, tylko że są takie świnie, które mówią o tobie, iż jesteś podobny do Cromwella z jego ostatnich dni albo politycznie przypominasz Mussoliniego. A ja myślę, że żaden z ciebie polityk, a oni się wyśmiewają, karykaturują cię i nabijają się. Nie możesz przestać wysyłać tych listów i po prostu zgodzić się na wywiady dla prasy, Ronnie?

- Nie mogę, Vicky. Muszę całkiem wyraźnie określić, o co mi chodzi i jednoznacznie przedstawić wizerunek mojej osoby.

To prawda” - pomyślał Oberon. „Taki szlachcic nie może na darmo marnować wielu lat na budowanie swojego szczegółowego wizerunku”.

Hrabina klepnęła muskularne udo pejczem.

- No, ty chyba wiesz lepiej, kochanie. Zobaczymy się na lanczu.

- Baw się dobrze.

Gdy weszli do salonu, Times leżał na stole nietknięty, a Golitsyn stał przy oknie, paląc jednego ze swoich mocnych papierosów. Ubrany był w ciemny garnitur i odpowiednio dobrany krawat. Odwrócił się do nich - krępy mężczyzna z szeroką, tłustą, pofałdowaną twarzą z głęboko osadzonymi, wesołymi oczkami. Golitsyn wiedział, że palenie papierosa dokuczy St. Maurowi, który teraz wyraźnie tłumił złość. Jednak Golitsyn w ogóle się tym nie przejął. Czasem dobrze wprowadzić trochę animozji w stosunki z głównym szefem, niech sobie uzmysłowi, że nie jest znowu taki nietykalny.

St. Maur zamknął drzwi i powiedział:

- Witam. Ten pokój jest bezpieczny.

Golitsyn skinął głową i fałdy biegnące od nosa do kącików ust pogłębiły się w uśmiechu.

- Dzień dobry, majorze - zerknął na Oberona. - Jak ci poszło z tym belgijskim kandydatem, żołnierzyku?

Oberon opowiedział mu w kilku słowach. Nie zważał na kpiąco uprzejme zachowanie Golitsyna, wiedział, że Rosjanin znał jego wartość - i to dobrze. Dla Golitsyna był naprawdę dobrym, godnym zaufania facetem, który ma pomysły i możliwości, aby zmienić oblicze tego świata.

- Gratuluję - odarł Golitsyn i skierował się do fotela. - Czy w związku z tym wyłoniły się jakieś problemy?

St. Maur, nalewając brandy, wtrącił:

- Oberon może ci powiedzieć, że Modesty Blaise absolutnie nie nadaje się na rekruta i powinniśmy porzucić myśl o ataku skierowanym bezpośrednio na nią. Lepiej wpierw załatwić Tarranta. Ale naturalnie zatrudniając do tej roboty najemnika.

Golitsyn przyjął brandy i usiadł w zamyśleniu.

- Podoba mi się ten pomysł - stwierdził. - To musi być ktoś absolutnie pewny.

- Sugeruję polskich bliźniaków - podsunął Oberon. - Biorą dwadzieścia tysięcy, ale są niezawodni. Mogę zrobić się na brodacza i załatwić kontrakt przez organizację Chana.

Golitsyn zastanawiał się. Dwaj mężczyźni zwani polskimi bliźniakami mieli nazwiska, które mógł wymówić tylko Polak. Wiele światowych organizacji wywiadowczych posiadało ich akta, w których figurowali jako zawodowi zabójcy. I wiele z tych organizacji korzystało z ich usług. Polscy bliźniacy nigdy nie zawiedli. Nie pozwalała im na to kupiecka uczciwość. Jeśli już zapłacisz za sprzątnięcie kogoś i pierwsza próba nie wypali, to należy ją powtarzać aż do skutku. Polscy bliźniacy, nie zważając na trudności i koszty, ścigali cel tak długo, aż ostatecznie wywiązali się z podjętego zobowiązania.

- Jakiej potrzebujesz waluty? - zapytał Golitsyn.

- Chanowi wystarczy czek, ale myślę, że lepsze będzie złoto.

- Kiedy?

- Chan wie, gdzie ich znaleźć i powinien dać odpowiedź w ciągu kilku godzin. Potem uzgodnię z nim cenę. Wystarczy pojutrze w południe?

- Tak. Przyjedź do mojego hotelu. Zatrzymałem się jak zwykle - Golitsyn łyknął brandy. „Doskonale” - pomyślał. „Sprytnie zagrał ten sępionosy angielski arystokrata”. Potrafi myśleć perspektywicznie. Pozbycie się tego starego weterana, Tarranta, da im wyraźną przewagę w czasie Operacji „Noc Grozy”.

Rozdział 5

- Ona mnie kocha do szaleństwa - oświadczył Willie Garvin i poklepał z czułością udo Ethel. - Czyż nie tak, skarbie?

Ethel przesunęła się bojaźliwie i dmuchnęła mu w ucho. Willie cofnął się, zanurzył myjkę w wiadrze i zaczął myć jej brzuch.

- Nie sądzisz, iż to zagadkowe, że tak nieodparcie lgną do ciebie słonie?

- Nie wszystkie, sir G. Tylko Ethel.

- Nadal chciałbym zgłębić tę zagadkę.

- Jeśli wyciągniesz któremuś kolec ze stopy, nigdy ci tego nie zapomni.

- Myślałeś kiedyś o lwach?

- Nie wymieniaj takich okropnych stworzeń w obecności Ethel. Nie cierpi kotów.

- Niech mi wybaczy.

Tarrant usiadł na odwróconej kadzi, stojącej w dużym namiocie, jednym z kilku wchodzących w skład cyrku Gogola, który teraz ulokował się w okolicy Blackheath. Była niedziela i dziś jeszcze nie dawano przedstawienia. Nic nie wiedział o przybyciu cyrku, dopóki nie ujrzał namiotów i wozów. Kiedy zatrzymał samochód i zapytał w biurze o Williego Garvina, miał tylko nikłą nadzieję znaleźć gb w tym miejscu.

- Co pana tu sprowadza? - zapytał Willie.

Tarrant skrzywił się.

- W pobliżu, na wrzosowisku, mieszka Pirie. Przyjechałem złożyć mu towarzyską wizytę.

- Jak mu się wiedzie?

Tarrant wzruszył ramionami.

- Radzi sobie dobrze, a przynajmniej tak długo jak drzwi i okna ma otwarte i nie słyszy żadnych odgłosów, ani nie widzi żadnych nagłych ruchów.

Pirie miał trzydzieści sześć lat i był jednym z terenowych agentów Tarranta. Zdradzony, został ujęty w Budapeszcie i przetransportowany do Moskwy. Tam, na Łubiance, przez sześć tygodni poddawano go brutalnym przesłuchaniom. W końcu - co było nieuchronne - złamano go, ale w tym czasie jego kontakty zdołały się ukryć. Później Tarrant zmienił agenta na Węgrzech.

Tarrant z wysiłkiem oderwał myśli od człowieka, z którym właśnie się rozstał. Leniwie dziabnął metalową skuwką parasola darń i zapytał:

- Po kiego licha to kupiłeś, Willie?

- Ethel nie jest moją własnością, my jesteśmy tylko dobrymi przyjaciółmi. Ona jest częścią spektaklu Solino.

- Miałem na myśli cyrk. Modesty mówiła mi kiedyś, że masz go do spółki z Georgim Gogolem. Po cholerę ci pół cyrku?

Willie dał nura pod Ethel i zaczął szorować drugi bok.

- To była inwestycja impulsywna - oświadczył. - O cyrku marzyłem, będąc nastolatkiem. Ten spotkałem w południowej Francji. Krótko potem założyliśmy „Sieć”. Georgi potrzebował gotówki, a ja byłem szczęśliwy, że mogę zostać jego cichym wspólnikiem i pozwoliłem mu kierować cyrkiem według własnego uznania. No więc wszedłem w ten interes.

- To wszystko mnie nie przekonuje.

- No... spędzam w nim kilka tygodni w roku, czasem wędrując z miejsca na miejsce, czasem w miejscu zimowania i biorę udział we wszelkich możliwych pracach. Bawi mnie to wszystko. No, może nie wszystko. Był pan kiedyś w łóżku z akrobatką, sir G.?

Tarrant usiłował sobie przypomnieć, a potem wolno potrząsnął przecząco głową.

- Nie pamiętam.

- A powinien pan. Taka akrobatka, ćwicząca na trapezie, posiada niezwykłe umiejętności.

- Z pewnością trudno ją zapomnieć.

Tarrant siedział, trochę smętnie obserwując mycie słonicy. Minęło już dobre kilka lat od czasu, gdy miał rodzinę, a teraz mógł wybierać między samotnymi wieczorami w domu albo towarzystwem w klubie. Jednak tak naprawdę, to niechętnie opuszczał mieszkanie. Po chwili zapytał:

- Miałeś wiadomość od Modesty?

- Przed kilkoma dniami dostałem od niej pocztówkę wysłaną z Bryce Canyon.

- Czyżby naprawdę chodziła boso w jakiejś głuszy, Willie?

- Pewnie tak. Jako dziecko wędrowała Bóg wie skąd na Bałkanach do Maroka - i z powrotem - a więc to dla niej małe piwo.

Po chwili milczenia Tarrant oświadczył:

- Doszedłem do wniosku, że ten kusznik mierzył we mnie, a nie w Modesty.

Willie spojrzał na niego uważnie.

- Skąd ten wniosek? - zapytał.

- Jestem pewien, że od jakiegoś czasu ktoś mnie śledzi - Tarrant podniósł rękę. - Nigdy nie pracowałem w terenie, więc nie mam w tym doświadczenia, ale nie sądzę, że to tylko moja wyobraźnia.

Wille westchnął.

- Księżniczka poleciła agencji Rossitera, aby pana pilnowali przez kilka tygodni. Nabrali przekonania, że nikt się panem nie interesuje.

Tarrant był zdumiony.

- Po co, u licha, to zorganizowała?

- Tak się składa, że bardzo pana lubi, staruszku.

Tarrant uśmiechnął się.

- Wycofuję pytanie.

- Rossiter wyznaczył do tej roboty dobry zespół. Ale jest pan na tyle sprytny, że mógł ich zauważyć. I co by pan wtedy zrobił?

- Co bym zrobił?

- Jakie by pan podjął działania? Przecież nie wiedział pan, że to pańska ochronna eskorta.

- Nic nie mógłbym zrobić, Willie. Nie wsadzam ludzi do więzienia, ani ich nie deportuję za to, że mnie śledzą. Wypytałbym ich, ostrzegł, ale co by to dało? Tego rodzaju ludzi nie powstrzymasz. Obawiam się, że w tym kraju można poczynić odpowiednie kroki dopiero wtedy, gdy ktoś cię zaczepi, znieważy, obrazi i tym podobne.

- A tymczasem można paść trupem. Dlaczego nie korzysta pan z ochrony?

- Ponieważ wpierw zabiją ochroniarza, jeśli stanie im na drodze. To nie jest dobre rozwiązanie. W każdym razie teraz możesz już odwołać ludzi Rossitera.

Willie poklepał Ethel po trąbie i odstawił kubełek z myjką.

- Odwołałem ich tydzień temu, gdy powiedzieli, że nie stwierdzili, aby ktoś pana śledził.

Tarrant odskrobał kawałek darni.

- Jesteś pewien?

- Tak - Willie zmrużył oczy. - Dlaczego?

- Zauważyłem brak ich obecności, ale to było przedwczoraj, a dzisiaj jestem prawie pewien, że ktoś mnie śledził. To była szara cortina. Jechała za mną przez całe Greenwich. Potem wyprzedziła i wtedy zauważyłem litery numeru rejestracyjnego GST - przypadkiem takie same jak moje inicjały. Gdy opuszczałem Pirie'go, ten sam samochód parkował niedaleko na szosie. Siedziało w nim dwóch mężczyzn. Nie widziałem ich zbyt dobrze, aby opisać jak wyglądali. Wjechałem na A2 i ruszyłem w kierunku Londynu. Potem na wrzosowisku zauważyłem twój cyrk, więc skręciłem, mając nikłą nadzieję, że cię tu zastanę. Wychodząc z biura, ujrzałem szarą

cortinę parkującą pięćdziesiąt metrów za moim samochodem, na skraju wrzosowiska. Jestem przekonany, że to ta sama.

- Dwóch mężczyzn?

- Chyba tak. Nie przyglądałem się.

Willie odsunął płachtę namiotu i gwizdnął. Pojawił się czternastoletni boy o oliwkowej cerze, z czarnymi, kręconymi włosami.

- Zajmij się Ethel i daj jej kolację, Pedro.

- Si, señor - chłopiec wypiął z dumą pierś.

Willie poprowadził między namiotami i wozami.

- Gdzie teraz stoi ich samochód? - zapytał.

- Zaraz po prawej, mniej więcej sto metrów od nas.

- Dobrze. Obejrzymy go sobie z wozu Georgiego.

Georgi Gogol był Węgrem o szczupłej twarzy przyozdobionej woskowanym wąsem. Z szacunkiem przywitał przedstawionego mu Tarranta i na prośbę Williego wyjął polową lornetkę z szuflady jednego z pięknych mebli, w jakie wyposażony był jego wóz.

- Jakieś kłopoty, Willie? - zapytał.

- Nie nasze, Georgi.

Willie ukląkł przy jednym z okien, lokując lornetkę tuż powyżej parapetu i nastawiając ostrość. Po dziesięciu sekundach pełnej napięcia ciszy, Tarrant usłyszał jak z ciężkim westchnieniem powiedział: „O, Chryste...”. Po kilku następnych sekundach Willie podniósł się, wręczył Georgiemu lornetkę i usiadł na wyściełanej poduszkami kanapie.

- Z wyrazu twojej twarzy wnioskuję, że mamy kłopoty, Willie.

- Nie dotyczy to cyrku. Czy kabel telefoniczny jest już podłączony?

- Jasne - Georgi wstał i podkręcił woskowanego wąsa. - Nie chcę o niczym wiedzieć. Pójdę się przejść i przypilnuję prób. - skłonił się sztywno przed Tarrantem. - Miło mi było pana poznać, sir.

Kiedy drzwi się za nim zamknęły, Willie zapytał cicho:

- Słyszał pan o polskich bliźniakach?

- W związku z czym?

- Nieważne, Gdyby ich pan znał, nie byłoby tego pytania.

- Powiedz mi.

- Musi ich pan mieć w swoich aktach. Zygmunt i Mikołaj Zdrzalkiwiczowie. Bliźniaki. Prawdopodobnie najlepsi płatni mordercy na świecie. Wszystkie granice przekraczają bez broni - ich bronią są ręce. Tylko ręce, sir G. Używają wyłącznie rąk. Biorą piętnaście do dwudziestu tysięcy za kontrakt; pracują siedem, osiem razy w roku i nigdy nie popełniają błędów. Wynagrodzenie pobierają z góry, a gdy zlokalizują ofiarę, nigdy jej nie opuszczą. Pięć lat temu przez ponad pół roku realizowali pewien kontrakt. Kiedy już polskie bliźniaki podejmą się wykonania zadania - cel jest trupem.

Tarrant wyjął futerał z cygarami.

- Nie podniosłeś mnie na duchu - zauważył. - Czy pan Gogol nie będzie miał nic przeciwko temu, że zapalę?

- Może pan palić.

Tarrant wybrał cygaro, wyjął obcinacz, precyzyjnie odciął koniec, i przez chwilę przygotowywał je do zapalenia. Willie Garvin siedział w rogu kanapy z pobladłą twarzą i patrzył przed siebie tępym wzrokiem.

- Może to wydaje się absurdalne, ale nic nie mogę zrobić...

- Cicho - słowo to padło spokojnie, bez emocji, ale Tarrant natychmiast zamilkł. Ssał cygaro, uważnie obserwując Williego Garvina. Nagle wydało mu się, że patrzy na kogoś obcego; to nie był ten Willie Garvin, jakiego widział przedtem, teraz był tak nieobecny, jakby opuścił powłokę swego ciała. Jednak Tarrant wyczuł echo czegoś znajomego w otaczającej Williego aurze i po chwili zorientował się, co to było. Było to coś wyjątkowego, coś, czego przedtem już był świadkiem u Modesty Blaise pod stalaktytami zwisającymi ze sklepienia wielkiej jaskini Lancieux. Bezbronna, naga, natłuszczona tak, że w refleksach światła lamp błyszczała niczym srebrny posąg, stała między Tarrantem i bezwzględnym mordercą, którego monstrualnej sile i niezwykłej zręczności kiedyś już uległa.

W wozie cyrkowym nadal panowała cisza. Tarrant niechętnie

rozważał swoją sytuację. Pełna ochrona wymagałaby co najmniej ośmiu ludzi zatrudnionych przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. Co do tego nie było żadnej wątpliwości. Na dłuższą metę, zdecydowany na wszystko morderca zawsze dopnie swego. Czuł, jak jeżą mu się włosy na głowie i ściska żołądek. Mógł oczywiście znaleźć coś na tych polskich bliźniaków, deportować ich jako niepożądanych obcokrajowców, ale nie sposób tak uszczelnić wszystkich granic tego kraju, aby nie mogli wrócić. I ostateczny wynik będzie taki sam.

Znowu spojrzał na Williego Garvina i przez moment miał dziwne wrażenie, jakby ten silny mężczyzna teraz w jakiś sposób kontaktował się z Modesty Blaise - nie używając do tego zdolności paranormalnych, ale wykorzystując zwykłą, głęboką wiedzę, jak ona zareagowałaby w tego rodzaju skomplikowanej sytuacji. Po chwili Willie westchnął i poruszył się.

- Muszę sobie pogawędzić z tymi bliźniakami - oświadczył z posępną rezygnacją.

Tarrant ściągnął brwi.

- Czy to ma jakiś sens?

- Jeżeli nie popełnię błędu, może poskutkuje. Jest pan gotów postępować zgodnie z moimi metodami i robić to, co panu polecę, sir G.?

Tarrant uśmiechnął się ponuro.

- Biorąc pod uwagę to, co mi przed chwilą powiedziałeś, nie mam pojęcia, co przez to chcesz osiągnąć, ale można spróbować.

- Dobrze. Proszę wziąć lornetkę i przyjrzeć im się. Parkują zwróceni w tę stronę.

- Czy oni też obserwują nas przez lornetkę?

- Nie. Nie spuszczają oczu z pańskiego samochodu. Śledzą pana i czekają na okazję załatwienia pana bez świadków. To może trwać wiele tygodni. Oczywiście teren cyrku nie jest dobrym miejscem na popełnienie morderstwa. Tu plącze się za dużo ludzi.

Tarrant przykląkł, skierował lornetkę na cortine. Z przodu siedziało dwóch mężczyzn; mieli proste, jasne włosy i szerokie,

identyczne twarze. Jeden miał na sobie szary sweter, drugi granatowy. Ten drugi czytał gazetę.

Patrząc przez lornetkę Tarrant usłyszał szmer wybieranego numeru na tarczy telefonu. Po chwili Willie powiedział do słuchawki:

- Halo, Liz, tu Willie. Możesz mi dać Dave'a? - przerwa. - Tak, dziękuję. Co u ciebie? Jak dzieci? Dobrze. W porządku, kochanie, daj mi go do telefonu.

Tarrant odłożył lornetkę, odszedł od okna i usiadł. Po trzydziestu sekundach Willie powiedział do słuchawki:

- Nie jest źle. Posłuchaj, Dave, czy dzisiaj pracujesz w terenie? Myślałem, że prowadzisz jakieś roboty. Teraz nie? To dobrze. Chcę tam zorganizować małe spotkanie. Możesz wymknąć się i otworzyć bramę od szosy? Tak, zaraz. Dam ci znać, jak skończę. Dziękuję, Dave. Cześć.

Odłożył słuchawkę.

- Twoi przyjaciele nie zadają pytań - zauważył Tarrant.

Willie wzruszył ramionami.

- Niektóre pytania zadają. Ale Dave Selby nie zadaje żadnych. Kilka lat temu udało mi się powstrzymać pewnych ludzi, którzy zamierzali pociąć brzytwą twarz jego żony - wrócił do biurka Gogola, wybrał z liter od A do Z odpowiednią teczkę, wyjął ją z półki nad biurkiem i przekartkował. - Proszę spojrzeć tu, sir G. - zaczekał, aż Tarrant podejdzie do niego i wskazał ołówkiem. - Wyjedzie pan, kierując się na północ, przez tunel Blackwall, potem skręci w lewo i okrąży Wyspę Psów. Pojedzie pan przez Millwall w kierunku Limehouse i minie pub na rogu. To pub Dave'a Selby'ego. Jadąc dalej...

- Jak się nazywa?

- Przepraszam. „Pod Jeleniem”. Przejedzie pan jeszcze około dwustu metrów - ołówek błądził po mapie. - To opuszczony teren, nieużywane nabrzeże, na pół zrujnowane magazyny i tym podobne. Pewnego pięknego dnia będzie zmodernizowane i przebudowane. W każdym razie Dave otrzymał zezwolenie na usytuowanie tam niewielkiej przystani na rzece i zbudowanie przy niej parkingu.

- ołówek zrobił krzyżyk. - Latem ma zamiar zrobić interes na turystach. Może też zarobić na organizowaniu wycieczek do Wieży. Opuszczony teren grodzi paskudnie pokiereszowany żelazny płot, proszę zwrócić uwagę na pogiętą żelazną bramę. Będzie otwarta. Czy dotąd wszystko jasne?

Była to trasa, którą Tarrant przejechał rok temu, pokazując amerykańskim przyjaciołom basen portowy i „Bunch of Grapes” przy Grobli Limehouse, tam, gdzie Dickens bywał częstym gościem. Tarrant miał dobrą pamięć wzrokową.

- Tak. Dalej, Willie - odparł.

- Po drodze proszę się nie zatrzymywać, szczególnie w rejonie starych doków. Tam jest wiele miejsc, gdzie można dokonać napadu i nikt nie usłyszy walki. Proszę więc jechać bez przerwy i gdyby cortina próbowała wyprzedzić, nie wolno na to pozwolić. Nie istnieje wiele szans wyprzedzenia, ale lepiej mieć się na baczności. No, dobrze. Należy wjechać w bramę. Po prawej ujrzy pan budynek opuszczonej, czteropiętrowej fabryki pozbawionej ram okiennych i drzwi. Wszystkie maszyny zdemontowano i dawno temu sprzedano na złom. Budynek przeznaczono do rozbiórki i na jego miejscu ma powstać parking Dave'a Selby'ego, a za nim nowa przystań. Dave buduje to wszystko we własnym zakresie, wynajmując sprzęt i zatrudniając kilku robotników. Pojedzie pan asfaltem zarzuconym skorodowanymi kotłami z fabryki. Proszę spojrzeć...

Willie podsunął ku niemu blok i zaczął szkicować.

- Niech pan zaparkuje po stronie zachodniej. O, tutaj... Szybko wysiądzie pan z auta i wejdzie w duże drzwi. Daleko, w lewym rogu są schody. Wejdzie pan nimi na samą górę, podejdzie wprost do środkowego okna we wschodniej ścianie i wyjrzy na zewnątrz. Tam, przy ścianie, biegną zygzakiem żelazne schody przeciwpożarowe. Zaczeka pan, aż pojawi się na nich jeden z bliźniaków, zawróci pan i zejdzie z powrotem kamiennymi schodami. Tam się spotkamy.

Tarrant uniósł pytający wzrok znad bloku.

- Skąd wiesz, że tak właśnie będzie?

- Zgaduję.

- Rozumiem. A co potem? Po co rozdzielać bliźniaków, skoro chcesz z nimi rozmawiać?

- Tak na wszelki wypadek. Zobaczymy, jak to podziała.

Tarrant powiedział zamyślony:

- Przypuśćmy, że nie zechcą rozmawiać. Wtedy znajdziemy się w trudnej sytuacji. Nie jestem uzbrojony. A ty będziesz miał broń?

- Zawsze mam w samochodzie noże - Willie odłożył ołówek. - Potrzeba mi pół godziny, sir G. Może być trochę więcej, ale nie mniej. Potem może się pan zjawić na parterze.

Podszedł szybko do drzwi, które znajdowały się po niewidocznej od cortiny stronie cyrkowego wozu.

- Jednak za żadne skarby nie wiem... - przerwał. Drzwi się zamknęły, Willie Garvin wyszedł.

*

Niedziela. Dawno już minęła szósta po południu i Tarrantowi, jadącemu wśród ruin, które niegdyś były portem i dokami, zdawało się, że cały świat wymarł. Przy pubie „Pod Jeleniem” zauważył zaparkowaną furgonetkę i samochód osobowy, ale przez ostatnie pół mili nie spotkał ani jednego samochodu i żadnych pieszych.

Gdzieś za nim jechała szara cortina. W tunelu Blackwall zniknęła za jadącymi bezpośrednio za nim samochodami, potem zbliżyła się, gdy dojeżdżał do rzeki. Ostatni raz widział ją w lusterku mniej niż minutę temu, jak wynurzała się zza zakrętu.

Tarrant nie miał czasu zastanawiać się, co Willie zamierzał zrobić. W minutę po odjeździe Williego, Georgi Gogol wrócił do wozu i zajął Tarranta rozmową na tematy polityczne o rodzinie królewskiej. Opuszczając Blackheath, za bardzo był zajęty obserwowaniem drogi i lusterka, aby myśleć o czymś innym. Teraz po lewej miał długie, wysokie, powyginane, przeżarte rdzą żelazne ogrodzenie noszące ślady zielonej farby. Za zakrętem ujrzał przed sobą otwartą bramę. Tarrant czuł, że jego nerwy napięte są do maksimum.

Zwolnił, wjechał w bramę i skierował rovera na dziurawy asfalt, biegnący w odległości stu metrów od budynku z osmolonych sadzą cegieł. Po minięciu go, zobaczył po lewej koparkę, potem jakąś maszynę drogową na gąsienicach i fragment szopy magazynowej. Zgodnie z instrukcją skręcił za rogiem i ujrzał szeroko otwarte drzwi. Zatrzymał się. Za następnym zakrętem ciągnął się teren z pozornie chaotycznie porozrzucanymi budynkami, hałdami piachu, stosami cegieł, widać było zrytą ziemię, wielkie kałuże, drewno budowlane.

Gdy opuszczał samochód, a potem szedł błotnistą ścieżką do budynku opuszczonej fabryki, wydało mu się, że słyszy nadjeżdżający z daleka samochód. W środku było pusto. Nic nie zostało z wyposażenia fabryki. Na betonowej posadzce pozostały ślady po kotwach zdemontowanych maszyn. Strop wspierały kwadratowe słupy żelbetowe. Wnętrze było jaśniejsze, niż można by się spodziewać po nielicznych wysokich oknach. Tarrant wspiął się po mrocznych, kamiennych schodach w rogu budynku. Stąd wiodły następne schody na wyższe piętra. Szedł sztywno, z zaciśniętymi pięściami, spięty, czyniąc wysiłki, aby się rozluźnić. Między tym piętrem a następnym pokonał trzy biegi schodów, ale wówczas pierwszy bieg prowadzący z parteru zniknął mu z oczu. Na tym poziomie było jeszcze ciemniej, światło padało tylko przez małe okienko na podeście i Tarrant ze wstydem poczuł spływający z czoła pot i szybko rzucił się w kierunku jaśniejszego, wyższego piętra.

*

Na zniszczonym podjeździe Zygmunt Zdrzalkiwicz zaczekał, aż brat skręci za róg budynku, po czym wysiadł z cortiny i ruszył do głównych drzwi. Masywny, dobrze zbudowany mężczyzna poruszał, się lekko, jego ciało składało się niemal wyłącznie ze splotu mięśni i ścięgien, stanowiących kombinację siły z elastycznością fiszbinu. Nie był uzbrojony, ale jego ręce mogły zmiażdżyć cegłę lub kość, a czubki spiczastych butów posiadały stalowe okucia.

Obaj bracia brali pod uwagę możliwość zasadzki, gdy rover

Anglika skręcił na opuszczony teren, ale zasadzka wydawała się mało prawdopodobna. Anglik tylko dzisiaj po południu mógł zauważyć śledzących i nie miał czasu zorganizować jakiejś kontrakcji - Anglicy tak szybko nie działają. Mikołaj zauważył, że nawet gdyby Tarrantowi udało się zorganizować policjantów - to co mogliby im zrobić? On i brat nie łamali prawa - a przynajmniej do chwili popełnienia morderstwa, co i tak nie nastąpiłoby dzisiaj, gdyby w tym miejscu pojawiła się policja. Bardzo możliwe, że Anglik ma tu spotkanie z jakimś tajnym agentem, a jeśli tak, to ten agent też umrze.

Zygmunt przerwał studiowanie otoczenia i ruszył w kierunku schodów w odległym rogu parteru. Okrążył słupy, za którymi mógł się kryć Anglik. Dziesięć kroków dzieliło go od pierwszego stopnia, gdy z mroku wyłonił się mężczyzna w ciemnych spodniach i koszuli, masywnie zbudowany, z jasnymi włosami, o spokojnych oczach i pustych rękach. Nie wyglądał groźnie, ale Zygmunt poczuł jak przenika go dreszcz, poznał jego twarz.

Mężczyzna zapytał bezbarwnym głosem:

- Jesteś Zyg czy Mik?

Zygmunt natychmiast przyjął nonszalancką pozę.

- A kto pyta?

- Garvin. Willie Garvin.

Zygmunt czuł napływ wyjątkowego zadowolenia, obaj bracia wiele słyszeli o tym człowieku, który prawdopodobnie był jednym z najniebezpieczniejszych ludzi na świecie, ale który szedł jak wierny pies za kobietą nazwiskiem Modesty Blaise. Mówiono, że był niepokonany w walce wręcz, a szczególnie dobrze rzucał nożem. To pierwsze niezbyt martwiło Zygmunta, ale drugie wymagało zachowania ostrożności.

- Garvin - rzekł Zygmunt. - Ach tak, człowiek z nożami.

- Nie dzisiaj. Mogę ci tylko powiedzieć, że jeśli chcesz dostać Tarranta, to musisz przejść po mnie.

- Rozumiem.

Zygmunt bez uprzedzenia skoczył, wyrzucając stopę w kierunku

serca Garvina ciosem, który mógł spowodować natychmiastową utratę przytomności, a potem w ciągu dwóch minut - śmierć. Ale ku jego zdumieniu cios trafił jedynie częściowo w cel i usłyszał jak Garvin tylko jęknął. Opierając się na jednej nodze, zgiął rękę i skontrował ciosem podobnym do uderzenia toporem. Znowu bez skutku i Zygmunt z zaskoczeniem stwierdził, że łokieć Garvina, z groźną siłą uderzenia młota, trafił w mięsień osłaniający jego żebra. Odskoczył, zmuszając się do maksymalnej koncentracji, a następnie ruszył do przodu niczym maszyna, uderzająca na oślep w różne miejsca, używając do tego rąk i nóg - jak włóczni, toporów i pałek - które mogły zadawać śmiertelne ciosy. Szybkość i skuteczność obrony jego przeciwnika była tak wielka, że nie miał szans przeprowadzić świadomej kalkulacji. Kierował nim tylko instynkt, wyrobiony i wyostrzony wieloletnią praktyką i doświadczeniem.

Po dwudziestu sekundach Zygmunt wiedział, że to poskutkowało i że jednocześnie sam nie doznaje żadnej krzywdy, podczas gdy Garvin wyraźnie był już osłabiony i przy następnym ataku potknął się, a potem upadł. Zygmunt podskoczył, odwrócił się i gotował do uderzenia w skroń, co zakończyłoby walkę. Ale w tym momencie, Garvin, chociaż oszołomiony, z nieprawdopodobną wprost szybkością, która całkowicie zaskoczyła Zygmunta, zakleszczył jego szyję w okrutnym, nożycowym uchwycie nóg.

Walczący na moment znieruchomieli, Zygmunt z twarzą zwróconą ku leżącemu zamarł pochylony, z szyją uwięzioną między kostkami nóg przeciwnika. Willie Garvin, leżąc plecami na posadzce, z rozłożonymi rękoma i twarzą spływającą krwią, patrzył mu prosto w oczy. Zygmunt zadał cios kantem dłoni w kolano, ale szarpniecie nóg osłabiło siłę uderzenia. Zaczerpnął tchu i chwycił więżące go kostki, próbując przelać całą siłę w palce i rozerwać kleszcze.

W tym momencie przeciwnik wykręcił się tak, że jego ciało niemal złożyło się we dwoje i czubek głowy znalazł się blisko wyciągniętej nogi Zygmunta. Był to ruch nieznany, niekonwencjonalny, obcy jakiejkolwiek szkole klasycznej sztuki walki i Zygmunt,

mimo całego doświadczenia, nie mógł przewidzieć do czego prowadzi, widząc jedynie, że teraz może dosięgnąć stopą twarzy Garvina.

Ale gdy uniósł stopę, poczuł, że przeciwnik chwyta go za kostkę, potem za drugą, wreszcie został podparty w trzech punktach, wydźwignięty w górę i zawisł w powietrzu z uwięzioną szyją, parabolicznie wygięty nad ciałem Garvina. Jego ręce rozpaczliwie próbowały uwolnić szyję, ale było już za późno; nastąpiła pewna nieznaczna zmiana kierunku, po czym jego stukilogramowe ciało z rosnącą szybkością uderzyło głową w żelbetowy słup - ale nie w jego płaską część, tylko w sam narożnik. Resztką świadomości próbował osłonić się rękoma, ale śmierć nastąpiła, zanim umysł zdołał zarejestrować miażdżące uderzenie.

*

Tarrant stał w prostokącie okna na ostatnim piętrze i patrzył w dół. Przed minutą jeden z polskich bliźniaków zaczął się wspinać po schodach pożarowych na pierwsze piętro i zniknął w drzwiach lub w oknie, z pewnością sprawdzając, czy znajduje się tam cel - Tarrant. Obaj bliźniacy działali na zasadzie „kleszczy”, aby zapobiec jego ucieczce - jak to przewidział Willie. Tarrant zastanawiał się, co teraz Willie mówi tamtemu na dole i dziwił się, jaki miał cel w rozdzieleniu ich, jeśli zamierzał z nimi „pogawędzić”.

Mężczyzna pojawił się na schodach pożarowych i zaczął się wspinać wyżej. Tarrant czekał. Musiał czekać, aż znajdzie się między trzecim i czwartym piętrem i żeby się z nim nie spotkać, dopiero wówczas zejść kamiennymi schodami. Willie powinien mu o tym wspomnieć w czasie udzielania instrukcji... „Pewnie wydawało mu się to zupełnie oczywiste” - pomyślał Tarrant.

W odpowiedniej chwili Tarrant odszedł od okna i zaczął schodzić, próbując nie robić hałasu. Kiedy dotarł do drugiego piętra jego uszy złowiły jakiś odgłos, coś przypominającego dochodzący z góry szept i kroki na schodach. Dwadzieścia sekund później znalazł się na parterze i natychmiast stanął jak wryty. Willie Garvin ciężko dysząc, z twarzą we krwi, stał oparty o slup, przyciskając

rękę do żebra. Przy słupie, u jego stóp, leżał skurczony, bezwładny mężczyzna.

- Wszechmocny Boże! - wyszeptał Tarrant. - Co się stało?

Willie Garvin rzucił mu zimne spojrzenie.

- Ten drugi nadchodzi? - zapytał.

- Tak. Tuż za mną. Ale, na litość boską...

- Spływaj stąd - rozkazał i wskazał kciukiem drzwi. - Wsiadaj do wozu. Zadzwonię później. Może zadzwonię.

- Ale...

- Wynocha! Nie zawracaj mi teraz dupy! - chrapliwy szept przerywał ciężki oddech.

Tarrant z ogromnym wysiłkiem wycofał się do drzwi, zostawiając Williego Garvina z trupem u stóp. Był całkowicie oszołomiony, w jego umyśle pozostało tylko jedno jaśniejsze miejsce ukazujące z całą wyrazistością, co Willie zobaczył przez lornetkę, rozpoznając polskich bliźniaków. Logika była nieubłagana. Kiedy tym mordercom zapłacono za zabicie Tarranta - musiał w odpowiednim czasie umrzeć. Nie mogły go uratować żadna ochrona, żadna obrona, żadne negocjacje. Polskich bliźniaków mogło powstrzymać tylko jedno - śmierć! I do tego przerażającego zadania musiał przyłożyć rękę Willie Garvin.

Tarrant zatrzymał się przy ostatnim słupie i zawrócił, kryjąc się za nim, ale jednocześnie mając w polu widzenia miejsce, gdzie zaczynały się stopnie. Nie chciał „zawracać dupy” Williemu, ale jednocześnie nie mógł odjechać z tego miejsca. To było niemożliwe. Niemożliwe.

Ujrzał ciemną postać wynurzającą się z cieni pierwszego biegu schodów. Postać nagle się zatrzymała. Willie odszedł kilka kroków od słupa. Stał tyłem do Tarranta, ale jego spokojny głos dochodził do niego wyraźnie.

- Kto wam zapłacił za Tarranta, Zyg? A może jesteś Mik?

Mężczyzna zmienił pozycję. Patrzył na Williego i Tarrant domyślił się, że jeszcze nie zauważył leżącego ciała.

- Gdzie jest Zygmunt? Kim jesteś? - zapytał.

- Jestem Willie Garvin - powiedział Willie, jakby przedstawiał się w swobodnej rozmowie. - Twój brat, Ziggie, próbował mnie zabić, aby dostać Tarranta. Teraz nie żyje. Tu leży. Więc jeśli chcesz zrealizować zamówienie i zarobić zakontraktowaną sumę, jesteś zdany tylko na siebie, Mik.

Bliźniak nieznacznie odwrócił głowę. Przez kilka sekund stał jak skamieniały, potem z jego gardła wydobył się piskliwy jęk i mężczyzna dosłownie eksplodował gwałtownym skokiem. Tarrant wzdrygnął się, wstrzymał oddech, wyglądało to tak, jakby Williego Garvina zaatakował mechaniczny cep. Gdyby tylko jeden cios trafił, walka byłaby skończona, ręce i nogi Polaka miały bowiem siłę uderzeń topora. Na takie ciosy nie było żadnej blokady. Można było tylko stosować uniki albo wyprzedzający je kontratak, powodujący zachwianie równowagi przeciwnika.

W panującym półmroku Tarrant nie mógł oszacować, na ile obaj przeciwnicy ucierpieli w tym pierwszym długim starciu. Obaj byli podobnego wzrostu, mieli podobną wagę i obaj byli mistrzami walki wręcz. Jednak siły Williego były już nadwątlone poprzednią walką, a drugi bliźniak walczył ze ślepą furią, co dodatkowo utrudniało obronę. Trudno orzec, po czyjej stronie jest przewaga...

Nagle przerwali, odskoczyli od siebie i zamarli w pozycjach szacujących przeciwnika. To zapoczątkowało nową fazę walki. W młodości Tarrant był szermierzem na skalę międzynarodową i teraz niesamowicie wyraźnie przypomniał sobie atak nawrotowy w walce épée 6. W takich przypadkach zdarzały się długie chwile bezruchu, z minimalnymi drgnieniami, zmianami postawy i fìntami; potem następowała nagła akcja - tak szybka, że nawet jego wyszkolone oko z trudem ją śledziło - zakończona nowym odskokiem i następną fazą bezruchu.

Na szpady (fr.) (przyp. tłum.).

Wydarzyło się to po trzecim okresie bezruchu, gdy Mikołaj ponownie zaatakował, Willie Garvin nie wytrzymał uderzenia


i zaczął uciekać. Napastnik skoczył za nim jak gepard. Tarrant wstrzymał oddech. Willie odbiegł sześć kroków; wyraźnie oślepiony przerażeniem biegł prosto na słup. Nie zmienił kierunku i z całym impetem, dwoma pełnymi susami wskoczył na słup, jakby to była ściana i odbił się stopami od szorstkiego betonu. Wykonał błyskawiczne, czyste salto w powietrzu.

Cyrkowa sztuczka”, pomyślał oszołomiony Tarrant. Sztuczka klowna, klowna akrobaty. Mikołaj nie mógł się zatrzymać. W ostatniej chwili usiłował skręcić, zatoczył się na jednej nodze i zasłonił ramieniem głowę, ale Willie Garvin znalazł się za nim i jedną ręką wykonał cięcie w dół, ciosem shuto, w bok szyi, tuż poniżej ucha, wkładając w nie całą siłę swoich ponad osiemdziesięciu kilogramów wagi ciała spadającego z wysokości metra osiemdziesiąt.

Tarrant widział, jak mężczyzna w niebieskim swetrze pada, jakby powalił go piorun. W tym samym momencie Willie wylądował na ugiętych nogach na posadzce, chwytając równowagę rozpostartymi rękoma. Przez chwilę trwał w przysiadzie, gotów do obrony, potem wolno wyprostował się, odwrócił, oparł ramieniem o słup i stał ciężko dysząc. Po dłuższej chwili wyjął chusteczkę i zaczął wycierać krew z twarzy.

Tarrant, idąc po betonowej posadzce, miał wrażenie, że ma nogi z kamienia. Willie szybko odwrócił głowę.

- To tylko ja - uspokoił go i podszedł bliżej.

Mikołaj leżał twarzą do posadzki; wykręcona szyja nie pozostawiała wątpliwości, że ma skręcony kark. Willie rzucił chrapliwie:

- Powiedziałem, że masz stąd spieprzać.

Tarrant stwierdził, że drży z podniecenia.

- Pozwól, że cię obejrzę - powiedział i odebrał Williemu chusteczkę. Kiedy starł więcej krwi, znalazł pięciocentymetrowe rozcięcie, biegnące poziomo w poprzek kości policzkowej, poniżej linii włosów. - Nie jest głębokie, ale potrzebny będzie plaster - stwierdził. - Mam w apteczce samochodowej. Czy ktoś może tu wjechać?

- Nie. Każdy, kto tu wjedzie, znajdzie się na terenie prywatnym i możemy go usunąć.

Głos Williego brzmiał już normalnie.

- Zaraz wracam.

Tarrant poszedł do samochodu. Wrócił po minucie. Willie gdzieś zniknął, a na posadzce leżało tylko jedno ciało. Wąskie drzwi w tylnej ścianie stały teraz otworem. Tarrant przedtem ich nie zauważył. Gdy do nich podszedł, pojawił się Willie z dłonią przyciśniętą do policzka. Tarrant zerwał osłonę plastra i przylepił go do rany.

- Dziękuję - Willie przykląkł i dźwignął ciało drugiego bliźniaka. Chwycił je pod pachy i powlókł ku wąskim drzwiom. Tarrant podążył za nim. Cisnęło mu się na usta wiele pytań, chciał komentować całe to wydarzenie, ale teraz nie było na to czasu. Na tyłach budynku rozciągał się teren przygotowany do położenia dwudziestopięciocentymetrowej nawierzchni betonowej pod parking. Z dwóch stron wznosił się niedokończony mur. W pobliżu stała jakaś maszyna budowlana, a obok niej parkował land rover Williego. Przy świeżo położonej nawierzchni, w nierównym terenie widniał dół o długości trzech metrów. Tarrant ujrzał, że dół miał około półtora metra głębokości i leżało w nim jedno ciało.

- W jaki sposób...? - nie dokończył.

- Koparką. Przed pańskim powrotem z samochodu - przerwał Willie. Odwrócił posiniaczoną twarz do Tarranta; jedno oko miał półprzymknięte na skutek opuchlizny. - Sądzę, że to komuś oszczędzi trochę czasu. Im albo mnie - dodał z wisielczym humorem. Wspiął się na fotel niewielkiej koparki z łyżką wypełnioną urobkiem z rowu. Przechylając łyżkę zrzucił ziemię do rowu, a następnie cofnął koparkę i przejechał kilka razy po świeżo usypanej ziemi. Ustawił koparkę na poprzednim miejscu, zgasił silnik, skinął na Tarranta i skierował się do land rovera. Tarrant czuł, jak puszczają jego dotąd napięte nerwy i nagle stwierdził, że może swobodniej oddychać. Zbliżył się do Williego i zapytał obcesowo:

- Dlaczego, u licha, nie powiedziałeś mi, co zamierzasz zrobić?

- To wywołałoby pański sprzeciw - Willie skrzywił się i pomasował żebra. - Nie było o czym gadać; nie istniał żaden sprzeciw w przypadku, gdy polskie bliźniaki przyjęły kontrakt na zabicie pana. Gdybym panu wszystko powiedział, z pewnością nastąpiłaby jałowa dyskusja.

Tarrant westchnął.

- Może... - przyznał. Potem dodał z nagłym gniewem: - Ale przecież w tej walce nie miałeś noży?

Willie skinął głową i jego spuchnięte wargi ułożyły się w coś, co przypominało uśmiech, ale oczy pozostały poważne.

- Głupiec ze mnie. Bez problemu mogłem ich trzymać na dystans rzutu nożem.

Tarrant spuścił wzrok, zamknął na chwilę oczy, widząc to, co przedtem Willie oglądał z okna wozu cyrkowego. Polscy bliźniacy byli zawodowymi zabójcami. Byli mordercami. Willie Garvin nie był mordercą i nie miał wyboru stając między mordercami i ich celem. Musiał ich sprowokować, musiał stworzyć sytuację, w której oni pierwsi go zaatakują z zamiarem zabicia. Musiał doprowadzić do sytuacji, w której będzie się bronił, a nie atakował. Jego ideą był kontratak.

Tarrant przypomniał sobie tę przerażającą siłę i szybkość, z jaką bliźniak walczył z Williem i poczuł, że ścina mu się krew w żyłach. Walka z pewnością była ostra i wiele zależało od umiejętności Williego. Po chwili Tarrant otworzył oczy i powiedział:

- Jestem ci bardzo wdzięczny.

- Nie mówmy o tym - Willie poklepał go uprzejmie po ramieniu.

- Musimy sprawdzić, czy zostawili w cortinie kluczyk i jakieś rzeczy osobiste. Mieli na sobie swetry i obcisłe spodnie, w samochodzie musi coś być.

Brnąc po wertepach Tarrant zauważył:

- Czy istnieje jakaś możliwość, że naszych zmarłych przyjaciół ktoś będzie niepokoił?

- Nie. Dave Selby codziennie kładzie nawierzchnię betonową i do jutra w południe przykryje ich lita dwutonowa pokrywa trumienna.

Tarrant wytarł chusteczką pot z twarzy i zapytał:

- Który z nich był lepszy?

Willie zastanawiał się.

- Obaj byli dobrzy. Jeszcze nie widziałem tak dobrych. Żadnych słabych punktów. No, może myśleli zbyt ortodoksyjnie. Na szczęście dla mnie. I dla pana, sir G. Sądzę, że teraz to dla pana zupełnie jasne. Ktoś chciał pana stuknąć i nasłał wtedy kusznika, który sknocił robotę. Wówczas zatrudniono polskich bliźniaków. To ważne. Zleceniodawcy wpierw musieli się rozejrzeć po wyjętych spod prawa, sprawdzić różnych przestępców itp. Teraz, po wyeliminowaniu bliźniaków, sprawa skończona. Nie widzę nikogo innego, kto mógłby wskoczyć na ich miejsce.

Zbliżyli się do dwóch samochodów.

- Modesty kiedyś napomknęła coś o twojej wyjątkowej sprawności, Willie. Teraz zaczynam to rozumieć.

Willie potrząsnął głową.

- Niekiedy w ważnych sprawach mogę się mylić - oświadczył pozornie bez związku. - Może ona jakimś sposobem odkryje, kto ich wynajął, ale trudno mi ustalić, kiedy to nastąpi.

Tarrant zaśmiał się niepewnie.

- Przecież dzisiaj sam próbowałeś, wkładając w to dużo więcej wysiłku - stwierdził.

Kluczyk tkwił w stacyjce cortiny. Willie nie dotknął drzwi.

- Ma pan ściereczkę w swoim samochodzie, sir G.? - zapytał. - Nie możemy zostawić żadnych śladów.

- Mam coś do czyszczenia szyb albo gumowe rękawiczki, których używam do brudnej roboty.

- Tak, to jest brudna robota. Rękawiczki.

Tarrant przyniósł rękawiczki. Willie założył je, otworzył drzwi, przeszukał schowek i półkę pod deską rozdzielczą. Chrząknął z zadowolenia i wynurzył się, trzymając w ręce dwie małe skórzane torebki.

- Te bliźniaki dobrze się przygotowały do akcji - wręczył Tarrantowi torebki. - Może to coś pomoże w odszukaniu tych, którzy ich zatrudnili. Niech pan przekaże swoim chłopcom, aby dokładnie zbadali.

Tarrant wziął torebki.

Willie podszedł do bagażnika, otworzył go, zamknął i wrócił.

- Nic więcej. To wynajęty samochód. Pojadę nim na parking przy Wieży i tam zostawię. Pojedzie pan za mną swoim samochodem i zabierze mnie z powrotem do land rovera. Obrócimy w dwadzieścia pięć minut, ale wyjeżdżając zamkniemy bramę. Gra?

- Czy z tobą wszystko okay?

- To przypominało przepuszczanie przez kruszarkę do skał, ale nie doznałem żadnych poważnych kontuzji - Willie usiadł za kierownicą cortiny. - Jedziemy. Proszę zamknąć bramę, mnie trochę trudno się poruszać.

Rozdział 6

- Przykro mi, staruszko.

- Daj spokój, Ferdie, nie zniechęcaj się już na pierwszym płotku.

Victoria, hrabina St. Maur, powiedziała to ze stanowczą zachętą, patrząc na spoczywającego na niej mężczyznę.

Ferdie Clarkson, ukrywszy twarz w poduszce, mówił płaczliwie do jej ucha:

- To nie pierwszy płotek, Vicky, to ostatnie okrążenie i muszę trochę odsapnąć.

- W porządku, ale jeśli zaśniesz na mnie, jak ostatnim razem...

- Przyrzekam, że nie zrobię tego, staruszko.

- To dobrze.

- Wiesz co, pewnie dlatego też tak szybko wysiadam, bo ciągle myślę o starym Ronniem.

- Nie zawracaj sobie głowy Ronniem, on jest teraz w Lizbonie.

- Wiem, ale ciągle widzę go oczami wyobraźni.

- Wielki Boże, nie mam pojęcia jak można sobie wyobrażać coś podobnego.

- No, to jesteś szczęśliwa. Myślę, że to przerażający facet.

- Tak, chyba tak. Ale prawdą jest też, że zawsze lepiej mi się jeździ konno, gdy jestem regularnie kryta i brak mi tego w czasie nieobecności Ronniego. To jego błąd. A ty jesteś na miejscu, Ferdie, więc chodź!

- To zabawne, że spędza tyle czasu za granicą, robiąc wino i tak dalej.

- No, Ferdie, mam nadzieję, że zmusisz się do galopu...

- Nie spodziewałbym się tego, biorąc pod uwagę jego wspólników, których spotkałem w tym roku. Oberon i ten, jak mu tam... Wydają mi się trochę dziwni. Ronnie mówił, że to wspaniali faceci, ale szczerze wyznam, iż byłem zaskoczony widząc, jak Ronnie wchodzi w układy z tego rodzaju obcokrajowcami.

Victoria skubnęła swoje ucho i powiedziała przymilając się:

- Nabrałeś już sił? Jesteś gotów do działania?

- Chwila, staruszko. Wiesz co, pewnego dnia rozmawiałem z takim jednym i on uważa, że stary Ronnie to wykapany de Gaulle, z wyjątkiem tego, oczywiście, że nie jest Francuzem. Niezłe porównanie, co?

- Naprawdę powinniśmy już zacząć, Ferdie. Jesteśmy w tym dworku bezpieczni do czwartej, potem przyjdzie stary Biggs na obchód i jeśli zobaczy Brandy pasącą się w ogrodzie, może zacząć mnie szukać.

- Jest dopiero trzecia. Mamy mnóstwo czasu, Vicky.

- No, jeśli tylko zdołasz pokonać następny plotek.

- Gazety często piszą, że stary Ronnie ma fioła, ale o de Gaulle'u też tak pisano.

- Powinieneś pójść na emeryturę i więcej nie jeździć konno. Może wtedy trochę się ożywisz, Ferdie. Zejdź ze mnie i pozwól, że ja wejdę na ciebie, zanim nie będzie za późno.

- Myślę jednak, że wielu trzeźwo myślących facetów uważa, iż Ronnie postępuje rozsądnie... Spokojnie, staruszko. Powstrzymaj się na chwilkę. Ach, otóż to... - Ferdie Clarkson odpoczywał na plecach, z hrabiną klęczącą nad nim okrakiem. - Mam na myśli sposób, w jaki to robi - kontynuował - i, jeśli nastąpi jakiś zgrzyt, to wolę, żeby zajmowali się tym tacy ludzie jak Ronnie, a nie banda jakichś szalonych przybyszów z zewnątrz. Mam rację?

Victoria, hrabina St. Maur nie słuchała i nie odpowiadała. W tej

chwili cały jej umysł skoncentrował się na gorączce palącej dolne partie jej brzucha. Mało zważając na sapanie uwięzionego w kleszczach jej ud Ferdiego, usadowiła się na nim jak w siodle. W zasięgu ręki leżała apaszka. Chwyciła ją, pochyliła się, zarzuciła za kark Ferdiego i okręciła końce wokół przegubów rąk. Potem, z krótkimi lejcami kierującymi rumakiem, żona hrabiego cmoknęła i zaczęła cwałować.

*

W innym hrabstwie, w obszernej kuchni rozległego domu farmerskiego, sir Gerald Tarrant zwrócił się do innej hrabiowskiej córki i rzekł:

- Odwiedziłem „Kierat” i powiedziano mi, że Willie pojechał do pani. Mam nadzieję, że nie zostanę spławiony.

Lady Janet, w sztruksowych, marynarskich spodniach i w koszuli khaki, przyglądała mu się podejrzliwie, nalewając herbatę z dzbanka w niebiesko-białe paski do takich samych filiżanek.

- Tak długo pana nie spławię, jak długo nie będzie pan zamierzał go zabrać i pakować w jakieś kłopoty.

- Kłopoty? O nie, nie tym razem - odparł Tarrant ostrożnie. Nie wiedział, na ile lady Janet jest poinformowana i bał się coś niepotrzebnie chlapnąć. - Mam tylko nadzieję, że pomoże mi, udzielając pewnych informacji.

- No dobrze. W porządku. Zaraz go zawołam. Z góry przepraszam za jego ewentualnie agresywne zachowanie, ale nie jest w formie po jednej z pańskich... pańskich spraw. Po tym wczorajszym wypadku.

- Ach. Wypadek - Tarrant powtórzył bezbarwnym tonem.

- Myślałam, że był pan przy tym.

- Och, byłem. Tak. Ja... hm... - Tarrant poczuł ulgę na widok pojawiającego się w pokoju Williego. Na twarzy miał ogromnego siniaka, ale wydawało się, że jest w dobrym nastroju.

- Witam, sir G. Co pana sprowadza do tej dziczy?

Otoczył ramieniem kibić Janet, pocałował ją w policzek i trochę niezgrabnie usiadł.

- Och, nic ważnego - odparł Tarrant. - Nie spieszy mi się i mogę spokojnie wypić filiżankę tej doskonalej herbaty.

- On jest okropnym łgarzem, sir Geraldzie - stwierdziła lady Janet. - Może pan sobie wyobrazić, że wpierw powiedział mi, iż potłukł się spadając z Ethel? Potem okazało się, że to była słonica, ale przecież spadając ze słonicy nie mógł zarobić takiego siniaka. Nie Willie. Taki siniak mógł powstać przy upadku z dachu. Niech pan spojrzy - chwyciła Williego za rękę, odpięła spinki mankietu koszuli i odsunęła w górę rękaw. Tarrant ujrzał, że od przegubu do ramienia ręka była jednym wielkim żółtobrązowym siniakiem i przypomniał sobie walkę, której był świadkiem. Był to skutek odparowywania ciosów ręki i stopy mordercy.

- To nie tylko upadek z Ethel - prostował cierpliwie Willie. - Dostałem się między luźno puszczone konie i zostałem stratowany. Mówiłem ci o tym, Jan.

- Tak, tak, mówiłeś - spojrzała na Tarranta. - Powinien pan widzieć jego uda.

- Uda nie są takie złe. To powierzchowne - odparł Willie z wyrzutem. - Podrywasz mój autorytet.

- Byłeś u lekarza? - zapytał Tarrant.

Willie uśmiechnął się i machnął lekceważąco ręką.

- Nic mi nie jest. Szczerze. Jan spędziła w nocy wiele godzin okładając mnie naparem z leszczyny i stosując masaż z jakichś tam ultradźwięków.

Lady Jane podała filiżankę herbaty i usiadła u szczytu czysto wyszorowanego stołu, między obu mężczyznami.

- Nigdy w życiu nie spadłeś ze słonia między rozbrykane konie, Willie Garvinie - oświadczyła srogo. - Obaj coś ukrywacie, wiem o tym dobrze. Chciałabym, na Boga wiedzieć, gdzie teraz przebywa Modesty. Chciałabym jej o wszystkim opowiedzieć.

Willie poklepał jej rękę.

- Jane była w szkole donoszącą lizuską - wyjaśnił z dumą Tarrantowi.

Nie uśmiechnęła się i odparła trochę drżącym głosem:

- Teraz też powinnam na was donieść, ale ciągle jestem przerażona, bo zdaję sobie sprawę z tego, co się może stać.

Willie uniósł jej rękę do ust.

- Nic się nie może stać - zapewnił szarmancko. - O ile się orientuję, to absolutnie nic. Cokolwiek miało się stać, już się stało. Na tym koniec. Jane, jutro będzie zupełnie inaczej. Przecież wiesz, jak tego rodzaju sprawy... no, jak sobie radzę z tego rodzaju sprawami.

Westchnęła i zmusiła się do uśmiechu.

- Wiem, Willie. Wiem dobrze, jak to było w moim wypadku, gdy ci okropni ludzie próbowali wyrzucić mnie z farmy. - Podniosła filiżankę z herbatą. - Dawniej wystarczyło kilka telefonów i rozmowa. Bądź pewien, sir Geraldzie, że Willie dobrze o ciebie zadba.

- Z całą pewnością, kochanie.

Po jej wyjściu, Tarrant powiedział cicho:

- Moi chłopcy zbadali zawartość tych dwóch torebek. Głównie rzeczy osobiste - klucze, pieniądze, długopis, żadnych papierosów, torebka miętówek i tym podobne.

- Nie było listu? Notesu?

- Nie, ale była wyrwana i złożona strona ze spisu ulic z adresem na marginesie. Eaton Square. Mieszka tam bogaty jubiler nazwiskiem Chan. Moi koledzy z policji podejrzewają, że prowadzi na wielką skalę paserskie transakcje kradzionymi klejnotami, ale niczego mu nie udowodniono.

Willie skinął głową.

- Nie mylą się. Księżniczka nigdy z nim nie pracowała, nie odpowiadały nam te jego drobne machlojki. To zwykły oszust. I pośrednik. Jeżeli masz zamiar zrobić coś nielegalnego i potrzebujesz do tego ludzi, on ci ich znajdzie - za odpowiednią prowizją.

- Zatem mógł komuś zorganizować kontrakt z polskimi bliźniakami?

- To bardzo prawdopodobne. Ale nie oznacza, że może wskazać bezpośredniego zleceniodawcę. To może być druga, a nawet trzecia ręka.

- Oczywiście - Tarrant podsunął filiżankę do napełnienia herbatą. - Ale nie mam najmniejszego pojęcia, kto chciałby mnie zabić.

Willie potrząsnął głową.

- Poddaję się. Obecnie więcej nie mogę zrobić.

Tarrant zamrugał zaskoczony.

- Nie miałem ciebie na myśli. Wielki Boże, nigdy nie śmiałbym spojrzeć w oczy Jane. Ale może moi ludzie coś znajdą.

- Szkoda czasu. Wam to się nie uda, nie zmusicie Bernie Chana do mówienia.

Tarrant wzruszył ramionami.

- To może trwać długo, Willie, ale zrobię wszystko, co w mojej mocy.

- Jasne. A przy okazji, dziś rano zadzwoniłem do Liz Selby i dowiedziałem się, że Dave był w terenie. Położył następny odcinek nawierzchni betonowej.

- Wiem - odparł sucho Tarrant. - Pojechałem tam w południe i widziałem.

Po dziesięciu minutach wróciła lady Jane. Tarrant wstał z zamiarem odejścia, odmawiając pozostania na kolacji.

- Dziękuję, ale mam jeszcze dużo roboty w biurze, muszę nadrobić zaległości.

- Zobaczymy się później. Nie, ty zostań, Willie - dodał.

Idąc z nim do samochodu stojącego przy bramie, lady Jane powiedziała:

- Ciągle się martwię. Willie zwykle ogólnie informuje mnie o tym, co się naprawdę wydarzyło.

- Jestem pewien, że nie musisz się martwić, Janet.

Zagryzła wargi i spuściła wzrok.

- Wczoraj wieczorem chciałam zadzwonić do Wenga. Wiem, że z Modesty trudno się skontaktować - lekko kiwnęła głową - a oni zapewne telefonują do siebie co kilka dni i Weng orientuje się na bieżąco, gdzie ona jest. Chciałam powiedzieć Wengowi, aby

poprosił, żeby do mnie zatelefonowała. Muszę ją poinformować, że jestem bardzo zaniepokojona - uśmiechnęła się sztucznie. - Jeśli Willie znajduje się w niebezpieczeństwie, to byłabym szczęśliwa, gdyby Jej Wysokość wróciła. Zgadza się pan ze mną?

- Tak - Tarrant z wahaniem chwycił klamkę drzwi samochodu.

- Ryzykując gniew Williego czuję, że powinienem to pani powiedzieć. Wczoraj skazano mnie na śmierć. Dziś już to nieaktualne, ponieważ... Willie interweniował. Zapewniam panią, że szczegóły nie są ważne. Dlatego opowiedział tę śmieszną historyjkę o słoniu.

Po chwili milczenia skinęła głową.

- Nie, nie chcę znać szczegółów. Wyleczyłam się z ciekawości na temat tej strony życia Williego, gdy przekonałam się, jak jest mroczna. Jest pan teraz bezpieczny, sir Geraldzie?

- Tak.

- I bez względu na to co to było, naprawdę już minęło?

- Tak. Daję słowo.

Odetchnęła z ulgą.

- Wielkie dzięki Najwyższemu.

- Amen. Proszę nic nie mówić Williemu.

Tej nocy, gdy Willie leżał w łóżku, z głową złożoną między jej ramieniem i piersią, zapytała:

- Dobrze się czujesz?

- Jasne. Potrzebujesz dowodu?

- Kiedy indziej. Willie, czy nikt nie próbował dowiedzieć się, gdzie jest Modesty? To znaczy, czy pomyślałeś, co się może jeszcze wydarzyć?

- Nie. Nikt nie ma kontaktu z Wengiem. Żadnych informacji.

- Może ten kusznik wtedy celował w Tarranta.

- Może.

- Ale ten, kto go nasłał, może znowu spróbować. Może jeszcze raz spróbować zabić Tarranta. A on nie ma żadnej ochrony.

- Ty go nie ochronisz przed mordercą, Jan, i będąc tobą, nie zawracałbym sobie tym więcej głowy.

- Skoro tak twierdzisz, Willie, to pewnie masz rację. Ja po prostu czuję sympatię do Tarranta po tym, co razem przeszliśmy we Francji - pogłaskała go po policzku. - Teraz cieszę się, że spadłeś z Ethel.

Cisza. I po chwili:

- Prosto pod te rozbrykane konie...

- Taa... Zdarza się.

Po długim milczeniu zapytała: - Kto to jest Kim Crozier?

- Lekarz, kochanie. Dlaczego pytasz?

- Tak sobie. Myślałam o tym wieczorze w penthousie Modesty. Mówiła wtedy, że leci do San Francisco spotkać się z Kimem Crozierem. Wydaje mi się, że kiedyś słyszałam to nazwisko, ale nie pamiętam gdzie.

-Wspomniałem je, opowiadając ci o plantacji niewolników, zwanej Limbo, położonej w sercu gwatemalskiej dżungli.

- Ach, to ten czarny lekarz, którego uprowadzono, aby opiekował się porwanymi i uwięzionymi milionerami.

- To on. Wspaniały facet. Tak wszystko zorganizował, że Modesty mogła w ostatniej chwili zapobiec masakrze. Teraz praktykuje w San Francisco, a ponieważ to jej ulubione miasto w Stanach, więc, mając to na uwadze, spędza tam wiele czasu - Willie uniósł trochę głowę.

- Ty też polubiłabyś je, Jane. Może pod koniec roku pojedziemy na kilka tygodni do San Francisco? Przecież możesz spokojnie zostawić farmę, prawda? Mamy mały apartament w Sausalito. Dość elegancki, kilka mil na północ od mostu Golden Gate.

- Myślę, że spodoba mi się, Willie. Ale może się to nie spodobać Jej Wysokości?

- Chryste, nie. Mamy kilka takich miejsc. Niektóre z nich są moją własnością, inne należą do niej, a jeszcze inne nabyliśmy wspólnie. Tak jak Sausalito. Nawet ich nie liczymy.

- Kapitalistyczne wieprze.

Willie pocałował ją w szyję.

- Nigdy nie zapomnę tamtej nocy. A co z tą?

- Jesteś pewien, że w tym stanie możesz uprawiać rozpustę? Przecież jesteś taki sztywny.

- Jedno z drugim idzie w parze, Jan.

- Ja chciałam powiedzieć, że... - przerwała, roześmiała się i odwróciła do niego. - Tylko nie zleć ze mnie jak z Ethel.

*

Późnym rankiem Modesty Blaise zeszła z promu, który przypłynął z Sausalito i pieszo ruszyła przez miasto. Poszła przez Chinatown do Columbus Avenue, potem wzdłuż Mason do Nabrzeża Rybackiego. Mgła rozproszyła się już nad zatoką i zza białych obłoków wyjrzało łagodnie grzejące słońce. Godzinę spacerowała. Na straganach kupiła cocktail z owoców morza i precel; usiadła, obserwując barki rybackie cumujące wzdłuż Embarcadero. Od czasu do czasu zamieniła kilka zdań z innymi spacerującymi, łagodnie zniechęcając ich przy próbie zbliżenia, i przysłuchiwała się trzyosobowej grupie, grającej na Ghirardelli Square.

W południe wsiadła do linowego tramwaju Powell Line i wcisnęła się w tłum pasażerów, słuchając na mijanych przystankach przejmująco zawodzących pieśni, później zagłuszanych chrzęstem wagonu pokonującego wzgórza San Francisco w kierunku Union Square. Tam weszła do hotelu Francis Drake, w kawiarni wypiła szklankę świeżego soku pomarańczowego, odświeżyła się w toalecie; do chińskiej restauracji na Grant, gdzie umówiła się z Kimem Crozierem, miała dziesięć minut drogi.

To był piątek. Cieszyła się leniwym porankiem w Sausalito, południem w San Francisco, a w perspektywie miała przed sobą resztę dnia, potem zaś cały weekend. Bardzo potrzebowała drobnych, niewyszukanych rozrywek. Przyjechała wczoraj; zadzwoniła do Williego Garvina i dowiedziała się, że celem kusznika był Tarrant. Potem druga próba też się nie powiodła i Willie był przekonany, że następnych nie będzie. Mówił otwarcie i nie podawał szczegółów,

ale nie była tym zmartwiona. Jeśli Willie twierdził, że Tarrant jest bezpieczny, to mogła o tej sprawie zapomnieć.

W pobliżu rogu Grant i Sacramento, gdy zatrzymała się, by obejrzeć jakąś wystawę, minęła ją taksówka z dwoma pasażerami. Zapewne natychmiast by ją rozpoznali, gdyby mogli zobaczyć twarz. Ale w tym momencie mężczyzna z brodą spojrzał na zegarek. Drugi przelotnie pomyślał, że właśnie mijana dziewczyna podobna jest do Modesty Blaise, ale to wyraźnie trwało nie dłużej niż ułamek sekundy. Ben Christie był zajęty sprawami CIA i miał ważniejsze problemy do rozwiązania, więc nie zawracał sobie głowy możliwością spotkania Modesty.

Taksówka dojechała do restauracji „Konik Polny” pięć minut przed przybyciem Modesty Blaise. Kiedy wchodziła do środka, obaj mężczyźni siedzieli już w loży i nie mogła ich widzieć.

*

Kim Crozier obserwował drzwi i gdy za dwie szósta pojawiła się w nich Modesty, jej widok natychmiast wymazał w nim wszelki dręczący niepokój i zdenerwowanie myślą o zbliżającym się spotkaniu. Miała na nogach buciki na płaskim obcasie, bluzeczkę w biało-niebieską kratkę, wsuniętą w prostą, szarą spódniczkę. Torebka - portmonetka, jak ją nazywała - zwisała na pasku z ramienia. Czarne włosy błyszczały, oczy śmiały się, w każdym ruchu znać było tryskającą radość życia. Gdy zjawiła się na plantacji niewolników Limbo, doktor Kimberley Crozier gruntownie ją zbadał i według jego diagnozy była najzdrowszą ludzką istotą, jaką znał pod słońcem.

Cieszył się z ponownego spotkania. Był uszczęśliwiony, chociaż wewnętrznie odczuwał jakiś szczególny, dręczący go niepokój. Jego twarz promieniała, gdy zbliżał się do niej i teraz znowu poczuł niewyraźne zaskoczenie, że jego wyobraźnia zawsze okazuje się uboższa od rzeczywistości.

- Kim, prezentujesz się jak zawsze wspaniale.

- Ukradłaś to, co właśnie chciałem powiedzieć o tobie - pocałował

ją. Skinął na kelnera i podprowadził ją do loży. -Woda mineralna Perrier?

- Proszę.

Usiedli po obu stronach stolika i patrzyli na siebie z półuśmiechem, sycąc się wzrokowym kontaktem i modyfikując drobne zniekształcenia pamięci. Po chwili zapytała:

- Jak twoja praktyka, Kim?

- Dobrze. Dwa dni w tygodniu pracuję w szpitalu, a w pozostałe dni przyjmuję prywatnie. Dziś przypada dzień w szpitalu, ale postarałem się o zastępstwo.

- Cieszę się, że wszystko się dobrze ułożyło. Masz wiadomości od któregoś ze swoich pacjentów z Limbo?

- Od wielu. Schultze'owie ciągle przysyłają mi zaproszenia. Stavros od czasu do czasu pisze. Podobnie Valdez, a w dodatku przysłał mi prezent na gwiazdkę. Samochód - aston martin - przystojną, czarną twarz Croziera pofałdował grymas udawanej rozpaczy. - Na domiar złego Stavros, Valdez i Marker złożyli się i kupili mi dobrą praktykę. O co tym facetom chodzi? Po co to wszystko?

- Uratowałeś im życie, Kim. A to dla nich najważniejsze i oni po prostu to doceniają.

Pojawił się kelner i złożyli zamówienie. Po jego odejściu Kim zapytał:

- A ty miałaś od nich jakieś wiadomości?

- Tak, ale zaproszenie otrzymałam tylko od jednego z tych, których wymieniłeś.

- Co z tego, przecież i tak dostajesz ich mnóstwo.

- Przebywałam tam tylko miesiąc, Kim. Dla większości z nich byłam tylko jedną z nowych niewolnic. Ty byłeś tam siedem lat.

- Ale nie zapomniałem jak to się skończyło. Nie masz problemów z tą raną po kuli?

W jej oczach na moment pojawił się wyraz zakłopotania.

- Przecież sam widziałeś, gdy byłam tu ostatnim razem. Nie ma nawet blizny.

- Oczywiście. Zapomniałem. - nerwowo bawił się serwetą. - Jak się miewa Willie Garvin?

- Dobrze. Przesyła pozdrowienia.

- Przekaż mu moje, kochanie. A czym ty się ostatnio zajmowałaś?

- Och, było trochę roboty. Razem z Williem miałam pewne kłopoty w Maroku, ale wszystko dobrze się skończyło. Teraz w ogródku kwiatowym na zapleczu mojego dworku w Wiltshire buduję dla krasnali długi mur z surowych cegieł. Po raz pierwszy w życiu układam cegły i idzie mi to strasznie wolno, ale mam z tego ogromną satysfakcję. Kim, szczerze ci radzę, zajmij się murarką.

- Będę o tym pamiętał.

- Chociaż nie, nie rób tego. Jaka ja głupia. Lekarz nie może tworzyć murów, on tworzy ludzi.

- Masz rację, więcej szansy mam z ludźmi. Czasem też mam z tego satysfakcję, ale bywa, że nie mogę nic poradzić. Mów dalej.

- O czym?

- Po prostu opowiadaj. Powiedz, co jeszcze robisz. Opisz Wiltshire. Co się wydarzyło w Maroku? Zabawiaj mnie.

- No cóż... Bawię się też w rzeźbienie półszlachetnych kamieni. Całkiem niezły ze mnie szlifierz. Dużo pracowałam z kamieniami szlachetnymi już wtedy, gdy byłam tą paskudną kryminalistką. Chwileczkę, nie pamiętam, czy ty nawet wiesz, że był taki czas, gdy nie byłam taka cnotliwa jak dzisiaj.

- Moim towarzyszem niewoli i najlepszym kumplem w Limbo był Danny Chavasse. W ostatnich latach pracował dla „Sieci”, pamiętasz?

- Oczywiście. Danny ci powiedział. Spotkałam wtedy pewnego Amerykanina, poszukiwacza kamieni, i to on podsunął mi pomysł rzeźbienia i szlifowania nie tylko kamieni szlachetnych. Wchodzisz w to z większym entuzjazmem wówczas, gdy nie masz nic innego, bardziej fascynującego. Takie zajęcie pozwala ci uciec od szarej, bezbarwnej rzeczywistości i zaspokoić głód wrażeń. To coś tak

samo leczniczego jak budowanie muru. A jeśli chcesz wiedzieć, jakie jest Wiltshire, to na następne wakacje przyjedź do Anglii i zamieszkaj ze mną we dworku.

- Brzmi pięknie - odparł doktor Kimberley Crozier, niezupełnie przekonany.

Zjawiło się dwóch kelnerów z wózkiem i zaczęli, nakrywać do stołu. Gdy skończyli i odeszli, chwyciła chińskie pałeczki i powiedziała:

- Jesteś wolny w weekend, Kim? Zatrzymałam się, jak poprzednio, w moim apartamencie w Sausalito i byłbyś tam mile widziany.

Westchnął i potarł czoło palcem.

- Modesty... Ostatnim razem spędziliśmy wspaniale chwile. Ale jesienią mam zamiar się żenić.

Odłożyła z powrotem na talerz uniesiony do ust kęs kurczaka i spojrzała na niego z uśmiechem.

- I to cię tak martwi? Dlatego odmawiasz damie?

Oparł się z ulgą.

- Niektóre damy źle to odbierają.

- Och, powinieneś mnie lepiej znać. Opowiedz mi o niej.

- Jest pielęgniarką; bardzo ładna i bardzo inteligentna; Murzynka imieniem Beryl. Spotkaliśmy się przed miesiącem i coś zaiskrzyło.

- To cudownie. Kim, potrzebowałeś tego. Dlaczego nie przyprowadziłeś jej tutaj?

- Teraz ma dyżur. Ona wie, że jesteśmy starymi przyjaciółmi z Limbo i wie co tam robiłaś. Bardzo chciała cię poznać.

- Zadzwoń, gdy oboje będziecie wolni i uzgodnimy spotkanie.

- Jesteś bardzo sympatyczną damą.

Zaśmiała się i potrząsnęła głową.

- To nie tak, Kim. Jeżeli ja powiem mężczyźnie „nie, dziękuję” i podam powód, nie spodziewam się, że go skrzywdzę. I vice versa. Ulżyj sobie, nie bądź taki skrępowany i odpręż się, dobrze?

- Dobrze, madam - odparł z wdzięcznością.

Po półtorej godzinie poprosili rachunek. Jeszcze przed spotkaniem planowała przed wspólnym powrotem do Sausalito pójść z Kimem do teatru. Teraz czuła, że lepiej na tym zakończyć ten dzień i rozstać się .

- Idę przypudrować nos - oznajmiła. - Możesz się dowiedzieć, co dziś wieczór grają w Curran Theatre?

- Jasne, kochanie.

Kiedy wróciła po pięciu minutach, Kim Crozier siedział przy małym barze, studiując gazetę, którą najwyraźniej pożyczył od barmana. W chwili, gdy podchodziła do niego, z loży wyszedł mężczyzna i zwrócony do niej plecami przeszedł przed nią. Kiedy odwracał się do drzwi, stanęli twarzą w twarz. Modesty zmrużyła oczy z takim samym zaskoczeniem jak on.

- Ben! - wykrzyknęła. - Ben Christie, łowca kamieni we własnej osobie. Kto pierwszy powiedział, że świat jest mały?

Jego oczy uciekły gdzieś poza nią, potem wróciły i teraz patrzyły podejrzliwie, jakby nie rozpoznając.

- To pomyłka, proszę pani - powiedział cicho, ostrożnie. - Bardzo mi przykro.

Stłumiła gniew i sprawiała wrażenie całkowicie zaskoczonej, zakłopotanej, na pół oszołomionej. Obserwując cofającego się mężczyznę, powiedziała ze skruchą:

- O, mój Boże, rzeczywiście, pomyliłam się. Przez moment zdawało mi się, że to mój kuzyn, Ben, ale pan jest wyższy i wcale niepodobny. Przepraszam... - odwróciła się i zerknęła na obserwującego ich ciemnego młodzieńca z brodą.

Ben, nie zwracając uwagi na jej słowa, zwrócił się do brodacza:

- Jesteś gotów?

Potwierdził skinieniem głowy.

- Tak. Idziemy - dodał.

Jego oczy spoczęły na Modesty na moment dłużej, potem odwrócił się. Ben Christie minął ją i obaj ruszyli ku drzwiom. Mimo gniewu i smutku, skrywanych za maską uśmiechu zakłopotania,

podświadomie czuła, że musi mieć się na baczności, ale teraz nie miała czasu zastanawiać się nad tym.

Szybko podeszła do Kima Croziera, ciągle uśmiechnięta chwyciła go silnie za ramię i szepnęła:

- Teatr nieważny. Szybko, Kim.

Rzucił jej zdumione spojrzenie, odłożył gazetę i poszedł za nią do wyjścia. Zatrzymała się na progu i powiedziała:

- Właśnie wyszło stąd dwóch mężczyzn - jeden w brązowym garniturze, drugi w szarym. Wyjdź i sprawdź w którą stronę poszli, Kim. Nie rzucaj się w oczy.

Wpatrywał się w nią zdumiony, chciał coś powiedzieć, ale zmienił zamiar i wyszedł na chodnik. Po chwili poklepał się po kieszeni kurtki i zawrócił zniecierpliwiony, jak gdyby coś zapomniał.

- Stoją na rogu i myślę, że czekają na taksówkę. Ten w szarym ubranku zerka w tę stronę.

- Spodziewałam się tego. Czeka na mnie, ale nie chcę, żeby mnie widział.

- Modesty, co u diabła...?

- Ten, z którym rozmawiałam, to tajniak z CIA i właśnie zdradziłam jego tożsamość. - Jej twarz pozostała bez wyrazu, ale tłumiona rozpacz była niemal namacalnie wyczuwalna. - Czy twój szary aston martin parkuje tu gdzieś blisko na wzgórzu?

- Tak.

- Możesz ich śledzić? Ja z tobą nie pojadę; próbowałam się zasłonić, gdy stwierdziłam, że Ben nie był sam, ale jeżeli ten drugi dobrze mnie obserwował, wie, że udawałam.

- Mam ich śledzić? Modesty, ja nie mam w tym żadnego doświadczenia.

- Na litość boską, Kim. Ja go zdradziłam, wymieniłam jego prawdziwe nazwisko, a to może oznaczać, że już jest trupem. W mieście łatwo kogoś śledzić. Jeśli wezmą taksówkę, nie pojadą daleko, a ja chcę wiedzieć, dokąd mają zamiar jechać - teraz mówiła bardzo szybko. - Nie podjeżdżaj za blisko i rób tylko to, co potrafisz

najlepiej. Zaczekam w recepcji St. Francis. Zatelefonuj i poproś pannę Johnson.

Przeszedł na drugą stronę ulicy i patrząc na róg dostrzegł stojących tam jeszcze obu mężczyzn, potem wolno poszedł w górę, do swojego samochodu, po drodze zastanawiając się, czy wsiąść i czekać, czy próbować zaczaić się w jakimś miejscu, gdzie nie mogli go widzieć. Czuł jak pot zalewa mu oczy i odetchnął z ulgą, widząc jadącą z góry wolną taksówką. „Jezu, nigdy nie zaznasz spokoju, gdy spotkasz Modesty!”

Jednak po usadowieniu się za kierownicą zmienił zdanie. To nie fair. Można było zaznać z nią uczucia nadzwyczajnego spokoju.

Taksówka odjechała z pasażerami i nie miał już czasu myśleć o niczym innym, tylko o tym, co ma robić.

Modesty obserwowała przejeżdżającego astona martina, zaczekała pół minuty, wyszła z restauracji i poszła szybko w kierunku Union Square. Niewielka, lecz ważna część jej istoty, skupiła się na otoczeniu, ale reszta całkowicie była pochłonięta wysiłkom, aby rozładować napięcie nerwowe, niepokój i pozbyć się poczucia winy, a także aby uzyskać psychiczną równowagę do tego, co być może ją czeka.

Na Stockton Street spędziła siedem minut, kupując w nocnym sklepie torebkę, dżinsy, koszulę, sweter, chustkę i paczkę waty. Gdy dotarła do St. Francis, nie było dla niej żadnej wiadomości. Zamówiła pokój na nazwisko Johnson i powiedziała portierowi, że spodziewa się telefonu. Potem wynajęła samochód i boy zaprowadził ją do pokoju. Dżinsy nie pasowały, Modesty miała nieproporcjonalnie długie nogi w stosunku do obwodu bioder, ale nie przejmowała się elegancją. Założyła nową koszulę i przymierzyła sweter. Potem odwinęła warstwę waty i włożyła ją do torebki. Podeszła do lustra, rozpuściła kok i związała włosy na karku.

Przez dwadzieścia minut leżała na łóżku, gdy zadzwonił telefon. Kim powiedział trochę bez tchu:

- Mogę mówić?

Słuchała przez głuchy dźwięk płynący linią z centrali, a potem powiedziała:

- Wszystko jasne.

- Jestem przy Embarcadero. Przyjechali tu i na chwilę wstąpili do baru. Bałem się, że ich zgubię, szukając miejsca na zaparkowanie, ale udało mi się, potem balem się, że mi znikną, gdy będę do ciebie telefonować. Więc ukryłem się i czekałem, Po pół godzinie podpłynęła barka rybacka, weszli na pokład i odpłynęli. Statek skierował się na zachód, do ujścia zatoki.

Przyjęła te złe wieści bez zmrużenia oka, nadal zachowując równowagę psychiczną.

- Zaczekaj tam na mnie, Kim. Wynajęłam samochód, przyjadę za kilka minut.

- Znajdziesz mnie na rogu Powell.

Odłożyła słuchawkę, przez chwilę daremnie pragnąc, aby to był telefon od Williego Garvina. Chwyciła sweter i torebkę i wyszła. Kluczyki do samochodu leżały przygotowane na ladzie w portierni. Na ulicach panował duży ruch, ale dziesięć minut później znalazła na Beach Street miejsce do zaparkowania scirocca i poszła do rogu, na którym miał czekać Kim. Tym razem nie użyła waty do zmiany kształtu twarzy, jeszcze nie było takiej potrzeby, ale w nowym stroju i w zmienionym uczesaniu musiała podejść do Kima zupełnie blisko, aby ją poznał w tłumie przechodniów. Kiedy ujęła go pod rękę, przeszli na drugą stronę ulicy i poszli wzdłuż Nabrzeża Rybackiego.

- Ta barka rybacka nazywała się „Old Hickory” - powiedział. - Przypuszczasz, że wrócą?

- Sadzę, że to dotyczy powtórnego nawiązania kontaktów. I mam nadzieję, że nie jest jeszcze za późno.

Spojrzał bokiem na nią.

- Możesz mi coś więcej powiedzieć, skarbie?

Zatrzymali się w pobliżu rzędu barek rybackich cumujących przy nabrzeżu i patrzyli na zatokę. Streściła mu wypad „Sieci” na

statek Bory i odnalezienie Bena Christiego z rozbitą głową, związanego w worku przygotowanym do wrzucenia w morze.

- Potem pielęgnowałam go w swoim domu, aż zupełnie wyzdrowiał - mówiła - i ostatni raz widziałam go zeszłego roku w Londynie. A dzisiaj, gdy nagle pojawił się przede mną w „Koniku Polnym”, odruchowo wymówiłam jego nazwisko. To była skrajna głupota, Kim. Gdybym wiedziała, że nie był sam, powstrzymałabym się i zaczekała, aż on pierwszy do mnie przemówi, ale ten drugi stał za moimi plecami... - głos jej załamał się, przed oczami pojawiło się wspomnienie twarzy brodatego mężczyzny i znowu gdzieś w głębi pamięci pojawiło się światełko.

- Nie mylisz się? - zapytał Kim. - To znaczy... czy jesteś pewna, że to był Ben Christie?

- Jestem pewna. I jestem też pewna, że teraz pracuje dla CIA. On mnie poznał, wyraźnie to zauważyłam, ale ponieważ wymówiłam jego prawdziwe nazwisko, udał, że mnie nie zna. A to nazwisko z pewnością nie było znane temu drugiemu, temu z brodą.

- Okay, ale próbowałaś się wycofać, zatuszować wszystko, więc może go nie zasypałaś. Źle się stało, jeśli to zrobiłaś - ale to jeszcze nie powód, aby się tak denerwować i z góry zakładać, że jest w niebezpieczeństwie. Mógł wykonywać jakąś zwykłą, rutynową robotę.

- Mógł. Ale mimo to w ten sposób mogę się przyczynić do jego śmierci. Nie wolno mi tego tak zostawić.

Po chwili Kim zapytał:

- Co więc zamierzasz?

- Zamierzam stworzyć Benowi tarczę ochronną, dać mu czas na ustalenie, czy został rozszyfrowany, A jeśli tak, to będzie miał czas prysnąć. Jeśli nie, może kontynuować swoje zadanie, a ja zniknę. Ale tymczasem zabrali go na barkę i wypłynęli w morze. - spojrzała błędnym wzrokiem na Kima. - A to dobre miejsce na skrupulatną indagację.

Mijali ich przechodnie, ludzie rozmawiali, rozglądali się, jedli świeże kraby albo krewetki na Tarantino's Crab Strand, kupowali, sprzedawali, plotkowali, a Kim Crozier miał wrażenie, że otacza go jakiś nierealny świat i stwierdził, że wyschło mu w ustach.

- Ale co t y możesz zrobić? - zapytał. - Zwrócisz się do policji? Do FBI?

Potrząsnęła głową.

- To sprawa CIA. Mogę ich poinformować, że Ben został ujawniony, ale problem polega na tym, żeby dotrzeć do kogoś, kto zechciałby mnie wysłuchać. Kobieta telefonująca do kwatery głównej w Langley i opowiadająca tego rodzaju historyjkę może poczekać wiele dni, zanim znajdzie się ktoś z dowództwa, kto wie, kim jest Ben Christie i jaką misję wykonuje. Zapewne na jedną prawdziwą, otrzymują pięć fałszywych informacji.

- Przecież masz tu wpływowych i przyjaciół, ludzi z Limbo.

- Oni są zbyt tępi, Kim - odwróciła wzrok od zatoki i spojrzała na niego. - Możesz tu zaczekać godzinę, może półtorej? Wątpię, żeby w tym czasie barka wróciła, ale jeśli się pojawi, chcę wiedzieć, kto nią przypłynie i dokąd pójdzie - jeśli zdołasz to ustalić.

- Spróbuję. Gdzie cię znajdę?

- Za pół godziny będę w Sausalito, w moim apartamencie i zatelefonuję do Londynu, do człowieka, który jest szefem wywiadu. Tam teraz jest wczesny ranek i złapię go w domu. On ma dostęp do najwyższych władz CIA i cieszy się u nich takim poważaniem, że z pewnością zostanie wysłuchany. Wiem, że to okrężna droga, ale nie widzę innego sposobu, aby dotrzeć szybko do Langley i w ciągu kilku godzin powiadomić ich o tym, co się stało.

Kim, głęboko przekonany, że może ją zawieść, zapytał:

- Nie będzie szybciej, jeżeli zatelefonujesz z budki? Albo, jeśli to zbyt publiczne miejsce, z hotelu St. Francis?

Spojrzała na zatokę.

- To nie ma znaczenia, Kim. Wkrótce zapadnie zmrok, a CIA nie zrobi nic przed powrotem statku. Jeśli w ogóle tu wróci. Poza tym

chcę zabrać z Sausalito kilka rzeczy. Może, zanim CIA weźmie się do roboty, zdarzy się jakaś okazja.

- Okazja?

- Nie pytaj jaka, Kim. Nie wiem, nie mam najmniejszego, cholernego pojęcia, co się może zdarzyć, ani co będę musiała robić, ale Ben Christie jest moim przyjacielem; jest dobrym człowiekiem i muszę uczynić wszystko, co w mojej mocy.

Odwróciła się i odeszła, kierując się przez Jefferson do miejsca, w którym zaparkowała wynajęte scirocco.

Rozdział 7

- Użyjemy do tego dwudziestu czterech kilogramów materiałów wybuchowych w postaci oddzielnych ładunków - mówił glos dochodzący z gęstniejącego mroku.

Ben Christie skinął głową; oparty łokciami o reling obserwował migoczące światełka ruchu samochodowego na położonym w odległości mili moście Golden Gate. Jego towarzysz - średniej budowy, szczupły, silnie umięśniony mężczyzna - mówił doskonale po angielsku, z akcentem środkowoeuropejskim. Christie pomyślał, że zapewne jest Niemcem. Podał imię Hans, ale z pewnością nie było to jego prawdziwe imię, tak samo jak John, imię młodego brodacza, który teraz stal na mostku statku rybackiego do połowu śledzi. Christie i Hans stali na rufie.

Hans był bardzo gadatliwy, ale Christie słuchał go z roztargnieniem; trudno mu było się skupić, gdy połowę umysłu zaprzątały myśli związane z problemem rozwikłania zagadki, czy John go podejrzewa i o czym rozmawiał na mostku ze Szkotem, imieniem Sandy oraz z Szabo, pochodzącym gdzieś z Bałkanów, którego imię mogło być prawdziwe, a który, jak się okazało, kierował całą operacją, podlegając Johnowi.

Co za cholerne szczęście, wyjść z loży i stanąć twarzą w twarz z Modesty Blaise. Co prawda okazała się bardzo bystra i zapewne prawie każdego mogłaby przekonać, że popełniła pomyłkę, ale...

Ale John niewątpliwie był ważnym trybem w organizacji Nadzorców, a podejrzliwość, to druga natura jej członków - inaczej ta organizacja nigdy tak długo nie oparłaby się penetracji z zewnątrz.

Christie z wysiłkiem zmusił się, żeby skupić uwagę na tym, co mówi Hans.

- ...nie miałeś pan dotąd do czynienia z materiałami wybuchowymi, panie Lang? - zwracał się do Christie jego przybranym nazwiskiem.

Christie przyjął maniery człowieka wyrażającego się lakonicznie.

- Tylko w nabojach - odparł.

- Ach tak. Strzelając.

- Zgadza się. Czy w tej robocie bierze udział wielu ludzi?

- Szabo dowodzi siedmioosobową sekcją. Akcją kieruje John. Reszta przebywa na brzegu, zapewnia wsparcie i zabezpiecza drogę szybkiej ucieczki.

- Do diabła, to trudna robota dla tak małego zespołu.

- Ale dobrze zaplanowana. Czy John mówił panu coś o tej operacji?

- Tylko ogólnie, gdy weszliśmy na pokład. Żadnych szczegółów. Wygląda na szaloną.

- Nie jest szalona. Jest bardzo interesująca. - Hans wskazał odległy most. - Rozpiętość przęsła ponad tysiąc dwieście metrów. Liny, na których jest zawieszone, mają prawie metr średnicy i składają się z więcej niż dwudziestu siedmiu tysięcy drutów splecionych w stalowej tubie.

- Trudno to przerwać - zauważył Christie.

- Ale jest to możliwe, panie Lang. Stalowy kołnierz, złożony z ładunków wybuchowych, zamknięty w miejscu, gdzie lina sięga szczytu jednego z pylonów, eksploduje z należytym skutkiem.

Christie odwrócił głowę i wpatrywał się w niego.

- Przy szczycie pylonu? Jak to wysoko?

- Dwieście dwadzieścia siedem metrów. W ciemnościach trudno było to wciągnąć na górę, a w dodatku musieliśmy wybrać noc bezksiężycową. Wczorajszej nocy podpłynęliśmy do podstawy

pylonu przy Marin County - od strony zatoki - spuszczoną z tego statku dinghy. Przez pierwsze osiemdziesiąt metrów są tam klamry, które ułatwiły mi wspinaczkę. Od poziomu nawierzchni mostu sprawa była trudniejsza, musiałem wspinać się po zewnętrznej płaszczyźnie pylonu, ale do szczytu dotarłem w ciągu półtorej godziny.

- Ze stalowym kołnierzem i dwudziestoma czterema kilogramami materiałów wybuchowych?

Christie rozpaczliwie nie chciał uwierzyć w to, co słyszy, ale beznamiętnie wypowiadane przez Hansa słowa brzmiały bardzo precyzyjnie i pewnie.

- Miałem ze sobą nylonową linę, panie Lang. Po dotarciu na szczyt najgorsze było zimno i wiatr, ale byłem odpowiednio przygotowany i ubrany. Używając przymocowanego do pylonu wielokrążka, wciągnąłem na szczyt cały ciężar w sznurowej kolebce. Moi koledzy na łodzi zaczepili do liny materiały wybuchowe. Jest to penta-erythol-tatranitrate (PETN) w trzykilogramowych porcjach, każda porcja w stalowym korytku z uchwytami, aby można je połączyć ze sobą wokół górnego półokręgu kołnierza na linie nośnej mostu, a każde korytko zaopatrzone jest w przylepiec zabezpieczony warstwą silikonu, który można zedrzeć. To bardzo ułatwiało pracę na wysokości. Wciągarka dostarczała na górę jednocześnie po dwa ładunki PETN, a każde wciągnięcie pochłonęło piętnaście - dwadzieścia minut.

Christie zwilżył wyschnięte wargi i z trudem próbował nadać tonowi swej wypowiedzi wyraz podziwu:

- To znaczy, że musiałeś tam spędzić co najmniej dziewięćdziesiąt minut?

- Znacznie mniej, panie Lang. Przedtem przeprowadziłem wiele prób w różnych warunkach.

- To było minionej nocy?

- Tak. Czekaliśmy na mglisty wieczór, co dało nam dodatkową osłonę.

- I przypuszczasz, że w dzień nikt tego nie zauważy?

Hans uśmiechnął się w ciemności.

- Jeżeli spojrzy pan na główną linę, można dostrzec, że co metr opasana jest masywnymi stalowymi pierścieniami. Ten pierścień, który zawiera materiały wybuchowe, ma taki sam czerwonobrązowy kolor, jak cała konstrukcja mostu. Nasz, dodatkowy, pierścień znajduje się blisko szczytu pylonu. Myślę, że trudno go dostrzec, nawet przez lornetkę.

Zapadło milczenie i Christie odzywając się, teraz już nie musiał kryć grozy w głosie:

- Co się stanie, gdy nastąpi eksplozja, Hans?

- Według opinii ekspertów, nie ma wątpliwości, że lina zostanie przerwana.

- Jakich ekspertów?

- Ekspertów, na których opinii Nadzorcy mogą polegać - odparł łagodnie Hans. - W tym wypadku byli to, oczywiście, inżynierowie.

Lina, od strony morza na północnym krańcu mostu, zostanie na tyle nadwerężona, że przerwie się pod wpływem obciążenia mostem. Ponadto musi pan wiedzieć, że waga każdej liny między pylonami przekracza siedem tysięcy ton. Przerwana lina nadal będzie zakotwiona na południowym końcu, ale na północnym ciężar blisko trzech i pół tysiąca ton spadnie z dużej wysokości siedemdziesięciu metrów na most, który utraci połowę podwieszenia. Eksperci są zgodni co do tego, że północny koniec zostanie kompletnie zniszczony i runie do cieśniny, pociągając za sobą wszystkie pojazdy znajdujące się w tym momencie na jezdni.

Christie powiedział mechanicznie:

- Nieźle. Może to czegoś nauczy tych dupków z rządu. Kiedy odpalasz ładunki, Hans?

- Jutro, w czasie największego porannego ruchu, gdy most będzie maksymalnie zatłoczony. Moglibyśmy zdetonować je nawet dzisiaj, ale John zdecydował, że to spowodowałoby mniej szkód.

- Użyjesz fal radiowych?

- Tak. Detonatory w poszczególnych sekcjach kołnierza zostaną

jednocześnie uaktywnione przez nadajnik znajdujący się na tym statku. Użyjemy do tego naszej anteny radiowej. Martwił mnie tłok w eterze i niepokoiłem się, że jakaś inna częstotliwość może przypadkowo uaktywnić detonatory i spowodować eksplozję, ale eksperci udowodnili Johnowi, że detonatory mogą zostać uaktywnione tylko przez nadajnik emitujący równocześnie fale na dwóch różnych, przemiennych, niestosowanych powszechnie częstotliwościach.

Eksperci udowodnili...?”

Christie szukał pretekstu, aby zadać Hansowi niewinne pytanie, prowokujące do bliższego sprecyzowania, co to byli za eksperci, ale nic interesującego nie wpadło mu do głowy. Musiał wiedzieć, kto współpracuje z Nadzorcami, jednak w tej chwili ważniejsze były inne sprawy. W ciągu niecałych dwudziestu godzin Golden Bridge może przestać istnieć. Sam Pan Bóg wie, ile przy tym samochodów spadnie do cieśniny. Jego nadrzędnym zadaniem było przekazać ostrzeżenie, poinformować, co się może stać. Zdawał sobie przy tym sprawę, że na każdy najmniejszy znak podjęcia jakichś środków ostrożności jedno naciśnięcie guzika spowoduje natychmiastową eksplozję.

Christie poczuł na piersi spływający strumyk lodowatego potu i może dlatego tak długo milczał. Wreszcie zaśmiał się cicho i rzekł:

- Pięknie, Hans. Pięknie. W czyim imieniu działamy? Weteranów z Wietnamu? Zdemobilizowanych żołnierzy? Tych biednych sukinsynów, więźniów wojennych?

Usłyszał za plecami głos Johna:

- Za wszystko odpowiadają Nadzorcy, panie Lang, ale możemy przyjąć, że ta operacja dotyczy interesów Bojowników o Wolność Armenii.

Christie odwrócił się, usiłując dojrzeć coś w ciemności. W tym ich zwracaniu się do niego „panie Lang” kryło się coś wywołującego dreszcz niepokoju. Po jakimś czasie zapytał:

- Armenii...? No tak, John, jasne.

- Musimy zejść na dół i zająć się naszymi sprawami - oznajmił

John i zaprowadził ich do kabiny jadalnej za sterówką. - Przykro mi, że przetrzymałem pana tak długo, ale sprawy administracyjne przykuły mnie do radia.

W kabinie paliło się światło, okna były zasłonięte. Maszyna, cicho dudniąc, pchała z szybkością pięciu węzłów barkę sterowaną z mostku przez człowieka imieniem Sandy. Utrzymywali stały dystans od mostu Golden Gate.

Christie wszedł za Johnem do kabiny i już chciał zamknąć drzwi, gdy ujrzał za sobą Szabo - masywnego, ciemnego mężczyznę z bokserskim podbródkiem, widocznymi pod opiętą koszulą węzłami mięśni i z koltem 45, commander w kaburze przymocowanej na plecach do paska. Wyszczerzył do Bena zęby w uśmiechu, klepnął go w ramię, przeciągnął kolta na brzuch, usiadł na ławce i zaczął sprawdzać broń.

John oparł się o stół i wskazał Benowi krzesło. Christie usiadł.

- Nasi przełożeni stosują ostre kryteria w doborze rekrutów -oświadczył z uprzejmym uśmiechem - zatem musimy prowadzić dokładne sprawdzanie każdego kandydata do Nadzorców.

Christie wzruszył ramionami. - Jasne. Sprawdzajcie. To ma sens.

- Cieszę się, że pan to rozumie. Ucięliśmy sobie sympatyczną pogawędkę na kolacji w „Koniku Polnym” i sprawdziliśmy posiadane rekomendacje dotyczące pańskiej osoby, ale, jak już nadmieniłem w tym publicznym miejscu, stosujemy wobec naszych rekrutów testy sprawdzające.

Christie skinął głową. W tym momencie nie patrzył na Szabo, ale słyszał szczęk wymienianego magazynka i trzask odwodzonego kurka pistoletu. Próbował się opanować i niczego po sobie nie okazywać, ale narastało w nim uczucie, jakie zapewne miałby wepchnięty do butelki korek, z nikłą szansą wydostania się na zewnątrz przez wąską szyjkę.

John pogładził brodę i powiedział z czarującym uśmiechem:

- Gdyby kandydat nie zdał testów, to dla bezpieczeństwa zmuszeni jesteśmy tak go z Nadzorcami związać, aby później nikomu o nas nie odważył się wspominać.


- Nie jestem taki głupi, żeby opowiadać na prawo i lewo, co tu się dzieje, John - odparł Christie.

- Chcę, aby to było jasne. Nadzorcy lubią zabijać.

- Wiem.

- Więc dlaczego pan w to wchodzi, panie Lang?

Christie spodziewał się takiego pytania i przez ostatnie kilka godzin zastanawiał się nad sformułowaniem właściwej odpowiedzi. Obserwując zachowanie Johna, stwierdził, że zobowiązywanie się do czegoś - do czegokolwiek - mogło okazać się fatalne w skutkach. To, co Nadzorcy robią, nigdy nikomu nie było szerzej znane. Ich prawdziwy cel zawsze pozostawał głęboko ukryty i prawdopodobnie znany jedynie garstce ludzi u szczytu organizacji. Frontowi agenci Nadzorców byli tylko zwykłymi, wyrachowanymi najemnikami - bardzo szczególnymi najemnikami. Christie zastanawiał się nad tym, rozmawiając z Hansem, i nie pozwalając wtrącić brodaczowi jakiegoś kłopotliwego pytania, powiedział chłodno:

- Chcę się wzbogacić, John. I to szybko. Zmarnowałem wiele lat zabijając dla Wuja Sama, a dostałem za to ochłapy. Myślę, że więcej zyskam zabijając dla Nadzorców.

John roześmiał się.

- Ma pan rację, panie Lang. Mamy dość forsy. Ilu zabiłeś?

- Na wojnie tylko pięciu. Dwóch równocześnie.

- Używając broni palnej?

- Raz musiałem użyć noża, aby nie robić hałasu.

- Pozwól, że obejrzę twoją broń.

Christie wahał się przez moment i odchylił połę marynarki. Stał spokojnie, gdy John podszedł i wyjął mu z kabury pod pachą pistolet smith & wesson 44, magnum. Spust od strony lufy pozbawiony był osłony, a iglica spiłowana, co wskazywało na profesjonalną broń z czterocalową lufą, miotającą pociski ze skutkiem miniaturowej armaty.

- Piekielnie dobra broń - stwierdził John z uznaniem i położył

pistolet przed sobą na stole - ale nie będzie potrzebna do testu. Nie będzie pan miał zastrzeżeń, jeśli ją zatrzymam?

Wysunął szufladę i wyjął maczetę w pochwie.

Christie uśmiechnął się.

- Czymś takim posiekałem wielu Wietnamców w niewoli.

- Lubimy używać jej do testu zabijania.

- Tu, w San Francisco?

- Tak.

- Okay. Kiedy?

- Dziś w nocy.

Christie odetchnął z ulgą. Pozwolą mu odpłynąć łodzią, a kiedy znajdzie się na brzegu, Nadzorcy nie będą mogli kontrolować wszystkich ruchów mających na celu wybór potencjalnej ofiary, a potem jej zabicie. Wystarczą trzy minuty na telefon do Caseya i ruch na moście zostanie wstrzymany, zjawi się helikopter, który, używając reflektorów, ostrzela „Old Hickory”. Casey, człowiek nadzorujący jego misję, lubił tego rodzaju pokazy siły.

Powiedział ochoczo z wilczym uśmiechem:

- Po prostu podaj mi nazwisko i rysopis tego faceta i gdzie mogę go złapać. Jest już trupem.

John promieniał.

- To właśnie chciałem usłyszeć. Ale to nie żaden facet, panie Lang.

Christie wzruszył ramionami.

- Kiedyś zadźgałem nożem kobietę, teraz też mogę to zrobić.

- A więc nie ma sprawy.

John podszedł do drzwi i otworzył.

Christie zaczął się podnosić, ale został powstrzymany ruchem ręki. Hans wrócił do kabiny, wlokąc za sobą wielki kosz do brudnej bielizny. John zamknął drzwi. Hans klepnął pokrywę kosza, mrugnął do Christiego i podszedł do okna z prawej burty.

- To na zwłoki - wyjaśnił z ożywieniem i spojrzał badawczo na człowieka z CIA.

Przez Christiego przepłynęła fala lodowatego niepokoju.

- Okay, idziemy - powiedział.

- Dokąd? - zdziwił się John i otworzył wieko kosza. - Podjedź pan i spójrz, panie Lang.

Wstał, próbując zachować spokój. Dziewczyna! W koszu leżała skurczona, chuda Murzynka w taniej, bawełnianej sukience. Wyglądała na około dziewiętnaście, dwadzieścia lat, ale mogła być młodsza. Ślady na ręce po ukłuciach igieł zdradzały, że była narkomanką. Miała otwarte oczy, wpatrywała się w niego z nieprzytomną euforią i zdawało się, że całkowicie nie zdaje sobie sprawy z sytuacji. Christie poczuł skurcz żołądka i podchodzące do gardła mdłości na widok kosza wysłanego od środka niezbędnym do transportu zwłok plastikiem. Uniósł wzrok i John podał mu rękojeść nagiej maczety.

Christie, patrząc na nią tępym wzrokiem, zapytał bezbarwnym głosem:

- Kto to jest?

John nieco zmarszczył brwi.

- Drogi chłopcze, nie mamy najmniejszego pojęcia. Jakie to ma znaczenie? Po prostu zabij ją. Zrobi pan to?

Christie, pytając próbował odpowiednio zabarwić ton głosu:

- Na litość boską, powiedziałeś, że to ma być test, prawda? Więc daj mi ruchomy cel, coś trudniejszego. Nie chcę zajmować się dziećmi.

Hans potrząsnął ze smutkiem głową. Szabo westchnął. John odparł cierpliwie:

- Strata punktu, panie Lang. Nas interesują tylko tacy rekruci, którzy rozumieją, że zabicie kogoś to pestka. Niepotrzebny im trudny cel, jakiś twardy przeciwnik czy zażarta walka. Muszą być gotowi w każdej chwili zabrać komuś życie albo zgasić setki ludzkich istnień - podobnie jak mamy to zrobić jutro rano - uśmiechnął się zachęcająco. - Zapewniam, że później nastąpi test określający pańskie zdolności i sprawność w walce z ważniejszym celem - ale nasz pierwszy test ma ustalić stopień gotowości do zabijania. Chwytasz, przyjacielu?

Christie patrzył na błyszczące ostrze maczety. Wiedział, że lufa pistoletu Szabo mierzy w jego kręgosłup i przy pierwszym fałszywym ruchu kula gładko wbije się w niego, a potem niczym szrapnel rozerwie ciało na strzępy. Wpadnie do kosza, na tę nieszczęsną czarną narkomankę i razem z nią powędruje w tej trumnie na dno oceanu. A potem, gdy nadejdzie ranek, stalowy pierścień z ładunkami wybuchowymi przerwie metrowej średnicy linę i most runie dwieście pięćdziesiąt metrów w dół, do wód cieśniny wraz z wypełnioną samochodami sześciopasmową jezdnią. To wszystko wydarzy się, jeśli teraz umrze. Musi zachować zimną krew. Jeżeli przeżyje, oni jeszcze tej nocy zorganizują drugi test z celem znajdującym się gdzieś na brzegu, a wtedy w ciągu minuty połączy się z Caseyem i może uda mu sję zapobiec masowemu morderstwu.

Ale umrze, jeśli teraz nie użyje tej maczety.

*

Kim Crozier czekał. I gdy za plecami usłyszał jej głos, poczuł skurcz w mięśniach.

- Już jestem, Kim.

Odwrócił się i zobaczył, że przebrała się w spodnie i luźną tunikę - całość w czerni albo w ciemnym granacie, w ciemnościach nie mógł tego dokładnie określić. Na ramieniu wisiała na pasku mała torebka. Błysnęło coś białego i dostrzegł bandaż wokół dłoni i nadgarstka jej lewej ręki.

- Co to jest? Zraniłaś się w rękę?

- To nic, Kim. Co z barką rybacką?

- Nie wróciła.

- Rozumiem. Dziękuję.

Była teraz zupełnie opanowana; zdawało się, że spokój wprost emanuje od niej.

- Wpadłem do baru po drugiej stronie ulicy i zatelefonowałem do Beryl - poinformował ją. - Powiedziałem, że dziś nie możemy się spotkać i nie wiem kiedy będę wolny. Co nowego?

- Nic - położyła mu rękę na ramieniu. - Idź spotkać się z Beryl, rób co sobie zaplanowałeś.

- Nie mogę cię opuścić.

- Nie jesteś mi potrzebny. Nie wydaje się, żeby coś się szykowało, ale gdyby tak było, muszę mieć przy sobie kogoś bez zobowiązań.

- Posłuchaj, na dzisiejszy wieczór nic szczególnego nie planowaliśmy, Modesty. Mieliśmy się tylko spotkać, gdy skończy dyżur i pójść do mnie - to wszystko. Teraz Beryl z pewnością jest w drodze do mojego samochodu; tam mieliśmy się spotkać i potem pojechać do mnie. Jeśli się nie zjawię, po prostu pojedzie sama. Nie ma sprawy.

- Daj mi numer swojego telefonu. Zadzwonię, jeśli będę potrzebowała pomocy.

- Lepiej jak tu zostanę.

Spojrzała na niego z gniewem.

- Kim, lubię cię, ale teraz muszę ci powiedzieć, żebyś zniknął mi z oczu.

Po dłuższym milczeniu odparł z niechęcią:

- Dobrze. Domyślam się, że to wyłącznie twój problem, ale bądź ostrożna, Modesty. Na Boga, mam nadzieję, że przygotowałaś się na kłopoty.

- Mam kilka przedmiotów, zwykle używałam ich w mojej przestępczej przeszłości - poklepała tunikę tuż powyżej prawego biodra. - Mam przy sobie odpowiednią broń. Przykro mi, że zmarnowałam ci wieczór, zadzwonię jutro. A teraz pożegnajmy się, Kim.

Uniosła się na palcach i pocałowała go w policzek. Miała miękkie wargi i poczuł słaby zapach perfum, ale gdy odsunęła się, ujrzał w jej oczach ten sam błysk, co przedtem, w innym miejscu i w innym czasie, i wiedział, że nie ma już nic więcej do powiedzenia.

Odchodząc czuł palący niepokój, dręczyło go uczucie bezradności. Po chwili obejrzał się, ale już jej nie widział.

W Londynie była szósta rano. Tarrant siedział w piżamie na brzegu łóżka i mówił do słuchawki telefonu stojącego przy łóżku.

- Pomyślałem, że zechcesz o tym wiedzieć. Informacje przekazałem za pośrednictwem londyńskiego biura Robsona. Mają tam

bezpośrednie połączenie z CIA w Langley i wiadomości przesyłają szyfrowanym mieszaniem sygnałów telefonicznych. Właśnie otrzymałem od Bernarda Masona potwierdzenie odbioru, a zatem z pewnością dotarła na sam szczyt.

Willie Garvin stał przy oknie sypialni i patrzył na łąkę stykającą się z topolami znaczącymi linię brzegową Tamizy. Był w spodniach i swetrze, a na nogach miał sportowe buty. Właśnie zamierzał biegać, gdy zadzwonił telefon.

- Willie? Jesteś tam?

- Myślę.

- Przepraszam.

Po kilku sekundach Willie zapytał:

- Czy Modesty powiedziała, co zamierza zrobić?

- Spróbuje nawiązać kontakt, potem będzie miała oko na grupę Christiego, ale ma nadzieję, że przedtem zjawi się ekipa CIA i wkrótce przejmie całą sprawę.

- Ale jeśli Ben Christie nie pojawi się wraz z powrotem barki, będzie musiała coś zrobić.

- Wiem. A to może nastąpić, zanim ekipa CIA włączy się do akcji. Oni nie mają wszędzie ludzi gotowych na każde zawołanie.

- Właśnie o tym myślałem, sir G. Dlaczego CIA zajmuje się sprawami wewnętrznymi? To robota dla FBI.

- Pozornie tak. Ale sprawa może mieć początek za granicą, a to już robota CIA.

- Mimo wszystko w San Francisco też jest biuro FBI i w ciągu pół godziny mogą przejąć robotę od Modesty - jeśli ciągle jest na nabrzeżu i jeśli Towarzystwo o to poprosi.

- Towarzystwo i Biuro nie bardzo się lubią, Willie. Wiesz o tym tak samo dobrze jak ja.

- Nie kochają się. Podobnie jak pan nie lubi Boultera i jego Dziewiątej Sekcji, ale agenci Boultera narażali życie, gdy pan poprosił ich o pomoc i dzięki nim mógł się pan pozbierać.

- My jesteśmy małymi ludźmi, mamy małe organizacje, Willie. Wątpię czy istnieje między CIA i FBI kanał umożliwiający udzielenie Modesty wsparcia w ciągu dwudziestu czterech godzin. Miejmy tylko nadzieję, że szef Bena Christiego ma w zanadrzu jakąś gotową do akcji ekipę.

- Pytał pan o to Robsona?

- Tak. Odparł, że nie wie, a to oznacza, iż Langley nie powiedziała mu.

Znowu zapadło milczenie. Tarrant czekał. Po chwili Willie Garvin powiedział:

- Będę na Heathrow o siódmej trzydzieści. Jeżeli jeszcze zadzwoni, proszę powiedzieć, że jestem w drodze i powinienem być w Sausalito około 15.00 czasu Pacyfiku.

*

Na nabrzeżu panował spokój. Minęło ją tylko kilku przechodniów. O tej porze restauracje wypełnione były gośćmi spożywającymi kolację, ale na Embarcadero w ciągu trzydziestu minut dwa razy pojawili się ci sami dwaj mężczyźni. Byli zwyczajnie ubrani - jeden w luźnym swetrze i w marynarskiej czapce, drugi z gołą głową, w sportowej kurtce z skórkowymi łatami na łokciach.

To niemożliwe, pomyślała, żeby CIA wysłała do niej ekipę w mniej niż dwie godziny od chwili, gdy telefonowała do Tarranta, kiedy jednak mężczyźni pojawili się po raz trzeci, przecięła Jefferson i zawróciła na wschód, aby minąć ich w dobrze oświetlonym miejscu. Spojrzeli na nią bez zainteresowania, ale gdy zatrzymała się i odwróciła ku morzu, gdzie przy nabrzeżu ciasno obok siebie cumowały barki rybackie, stwierdziła, że idą za nią.

Mężczyzna w swetrze zasalutował, uśmiechnął się i zapytał:

- Panna Blaise? Modesty Blaise? - kiedy skinęła głową, wyciągnął rękę pokazując coś na dłoni. - Jestem Jake Perry, CIA. To mój partner, Herb Ashton.

Spojrzała na identyfikator w skórzanej ramce i dostrzegła fotografię z podpisem.

- W sprawie Bena Christie - wyjaśnił Perry.

Poczuła ulgę i odparła:

- Pospieszyliście się. Nie sądziłam, że Langley może w ciągu godziny kogoś przysłać.

Perry schował identyfikator i zapytał zdziwiony:

- Langley?

Spojrzała zaskoczona.

- A któż inny? Przed godziną otrzymali ode mnie wiadomość, a wy zapewne byliście osiągalni gdzieś w pobliżu i...

Mężczyźni wymienili spojrzenia i Perry powiedział:

- My otrzymaliśmy wiadomość od Bena.

- Od Bena?

- Jasne. Miał przy sobie miniaturowy nadajnik i postarał się o kilka minut na osobności. Powiedział nam, co się stało w restauracji i że pani prawdopodobnie będzie go śledzić. Przewidywał, że zaczeka pani na powrót barki.

- Myśli pan, że nie został rozszyfrowany?

- Widać z tego, że nie. W każdym razie szef naszego zespołu polecił nam odszukać panią - Perry rozejrzał się, a potem przyjrzał się jej z nieukrywaną ciekawością. - Herb i ja wiemy od Bena Christiego, kim pani jest. Jest pani bardzo operatywna, panno Blaise, a w Langley mają na pani temat interesujące materiały. Dlatego nasz szef bał się, że zrobi pani coś, co może zniweczyć prowadzoną przez nas bardzo delikatną operację. Każdy zbędny alarm może być zgubny dla Bena.

- Mnie też to niepokoi, ale teraz pan przejmuje nadzór.

- Nasz szef chciałby z panią zamienić słówko - oznajmił Peny. - Interesuje go opis tego faceta, z którym Ben rozmawiał w chińskiej restauracji.

Skinęła głową.

- Gdzie i kiedy?

- Teraz, panno Blaise - wskazał na północ, w stronę morza, gdzie w ciemnościach kryła się ponura bryła wyspy. - Dla tej fazy operacji założyliśmy bazę na Alcatraz. Tuż za przystanią 39 czeka łódź motorowa.

- W porządku, panie Peny. Idziemy.

Idąc w kierunku przystani, Perry dodał:

- Sądzę, że mogła tam już dotrzeć wiadomość z Langley. Mamy bezpośrednie połączenie radiowe.

Dziesięć minut później siedziała na wyściełanej poduszkami kanapce biegnącej wzdłuż lewej burty salonu, a zarazem sterówki, małego krążownika. Ashton usiadł naprzeciwko niej i założył ręce na piersiach. Był ostrzyżony najeża, miał nieruchomą twarz i łagodne, brązowe oczy. Dotychczas nie wypowiedział słowa. Jake Perry stal za kołem, sterując łodzią płynącą z szybkością piętnastu węzłów na godzinę.

Siedziała odprężona, dziękując w duszy, że jej obawy okazały się bezpodstawne, ale nie zadawała pytań, wiedząc, że nie uzyska na nie odpowiedzi. To była sprawa CIA, a ona jest kimś obcym, kimś kto wtargnął na ich teren.

Herb Ashton rozplótł ręce i położył prawą rękę na kolanie. Teraz trzymał w niej pistolet smith & wesson 41, magnum, o czterocalowej lufie, wycelowany prosto w oddalone od niego o półtora metra piersi Modesty. Mówił z akcentem zupełnie niepasującym do swego typowo anglosaskiego nazwiska:

- Mam w tym pistolecie kule z ściętym czubkiem. Mogą zrobić dziurę wielkości grapefruita.

Przy ostatnim słowie mężczyzna, który przedstawił się jako Jake Perry, obejrzał się i dodał spokojnie:

- Nie drgnij nawet powieką, dziecinko. Siedź spokojnie. On nie żartuje. Już go swędzą palce, aby wywalić w kimś taką dziurę.

Zamarła, walcząc z obezwładniającym nerwy szokiem, nie rozumiejąc, jak to się mogło stać, ale równocześnie zdając sobie sprawę, że ci ludzie nie są agentami CIA i że jeśli przedtem miała

jeszcze jakieś wątpliwości co do zdradzenia tożsamości Bena Christiego, teraz była już tego całkowicie pewna.

Perry zatoczył krążownikiem półkole i skierował go na zachód, do ujścia zatoki.

- Teraz powiem ci, co masz robić, złotko. Ale rób to bardzo wolno, wiemy jaka potrafisz być szybka. Wpierw zrzuć z ramienia pasek torebki, potem powoli unieś obie ręce nad głową, złóż dłonie i spleć palce. Jasne?

Zerknęła na lufę pistoletu, potem spojrzała w oczy obserwującego ją mężczyzny i oceniła swoje szanse na zero.

Palce obandażowanej ręki bezwładnie zwieszały się lekko zagięte i po uniesieniu rąk powiedziała:

- Nie mogę złożyć dłoni i spleść palców. Uniemożliwia mi to lewa ręka. Przed godziną wstrzyknęłam tam nowokainę. Jest znieczulona.

Perry spojrzał przez ramię i polecił:

- Skrzyżuj przeguby. Dobrze, tak trzymaj. Teraz unieś stopy i postaw je na siedzeniu; ręce ciągle trzymaj wyciągnięte w górę. I wolno, damulko, bardzo wolno.

Posłuchała. Siedzący naprzeciwko mężczyzna wstał i w chwilę potem poczuła, że muszka lufy pistoletu dotyka jej karku. Ręce opasała pętla nylonowego sznura i zacisnęła się. Wolny koniec sznura został przywiązany do oparcia na końcu kanapki i zabezpieczony węzłem marynarskim, który można rozwiązać jednym pociągnięciem. Słyszała jak Perry mówił - z pewnością do mikrofonu nadajnika radiowego:

- Zgarnęliśmy naszą klientkę. Skontaktowała się z Towarzystwem i wzięła nas za ich ludzi.

Perry był dobrze poinformowany. Towarzystwo w służbowym slangu oznaczało CIA. Poinformował swoich przełożonych, że Modesty Blaise jakoś nawiązała kontakt. Lufa przesunęła się z karku i teraz ucisnęła główną arterię udową. W chwilę później zacisnęła się pętla na jednej, a potem na drugiej kostce u nóg i obie stopy zostały uwięzione w dwunastocalowych pętach.

Z głową zwróconą ku rufie nie mogła ich widzieć, ale słyszała, co Perry powiedział:

- Przejmij ster, Nico. Zrewiduję ją. Oberon mówił, że naszpikowana jest niespodziankami.

Oberon!

Znowu ujrzała twarz człowieka, który był z Benem Christiem w chińskiej restauracji i przypomniała sobie nieznośne uczucie przypierającego do muru niepokoju. Teraz wszystko było przygnębiająco i złowieszczo jasne. Po usunięciu brody wyraźnie pojawiała się bezczelna, arogancka twarz młodego rekruta, którego wyrzuciła z „Sieci” w fazie jej likwidacji. Hugh Oberon. Znowu, z całą wyrazistością, wróciło do niej to imię i nazwisko. Niezwykle obiecujący rekrut, ale człowiek naznaczony głęboką skazą, która uniemożliwiała mu akceptowanie metod działania „Sieci”.

Ręce Perry'ego cal po calu obmacywały jej ciało i ubranie. Znalazł, ukrytą we włosach zwisających na karku, kongo, groźną pałkę. Z kabury na biodrze pod tuniką wyjął kolta 32 i odkrył przymocowanego do uda dziesięciouncjowego automatycznego sterlinga 25. W każdej chwili mogła po niego sięgnąć przez specjalne rozcięcie w szwie spodni.

Hugh Oberon. Przypomniała sobie, jak Garcia powiedział później, że mądrze postąpiła deportując go na sześć miesięcy, ponieważ mógł się stać niebezpiecznym wrogiem. Po jego powrocie jej już nie będzie, a „Sieć” zostanie zlikwidowana. Przed kilkoma godzinami nie poznała Oberona, ale on z pewnością natychmiast ją poznał i próżny był jej wysiłek, aby udać, że pomyliła Bena Christiego z kimś innym.

Perry chwycił stopy Modesty i wykręcił ciało na plecy. Uniósł tunikę, rozerwał z przodu zapięcie biustonosza, zerwał ramiączka, zdjął biustonosz i dokładnie go zbadał. Uśmiechnął się na widok dwóch miniaturowych wytrychów ukrytych w szwach miseczek.

- Musimy cię szczególnie dobrze sprawdzić, złotko - stwierdził. -Jesteś piekielnie podstępna.

Leżała spokojnie, nie opierała się, nie miała żadnej nadziei, że coś przeoczy. Zresztą taka nadzieja mogłaby zdradzić jakieś napięcie nerwowe. Jej umysł skupiony był na znalezieniu luki w ocenie sytuacji. Teraz Oberon jest tutaj razem z zespołem. A ten zespół z pewnością płynie na „Old Hickory”. Ci dwaj, którzy nazywali siebie Perry i Ashton, albo przypłynęli barką rybacką, albo czekali na nią na brzegu i byli dobrze przygotowani na spotkanie - posiadali nawet identyfikatory CIA. Tego rodzaju zabezpieczenie - pomyślała z cieniem ironii - znane było też „Sieci”. Wyraźnie Oberon szybko się uczył.

Perry odpiął jej pasek, zbadał go uważnie, a następnie przystąpił do sprawdzania podeszew butów. Były to zwyczajne podeszwy, w Sausalito nie miała swoich specjalnych butów przystosowanych do walki. Chwycił torebkę, usiadł przy stole i zaczął szczegółowo przeglądać zawartość.

- Zapasowy magazynek do sterlinga, naboje do kolta, niewielki zwój linki z małym, składanym hakiem... I co tu mamy jeszcze? Ach, zestaw pierwszej pomocy. Ty naprawdę dobrze byłaś przygotowana, dziecinko. Oto pudełeczko ze strzykawką i jakieś ampułki. Może środki usypiające? - uśmiechnął się ironicznie. - My mamy łatwiejsze sposoby eliminowania ludzi z akcji. Szminka do warg? Pewnie miota gaz albo wyrzuca jakiś szpikulec, gdy naciśnie się od spodu. Mam rację? Później wypróbujemy to na zewnątrz...

Nie słuchała tego monologu, czuła w głowie pustkę, wiedziała, że nie ma sensu zwracać na niego uwagi. Może Ben Christie jeszcze żyje, a może był już martwy - jednak cokolwiek się z nim stało, nic nie mogła poradzić. Jej jeszcze nie zabili, chcieli przekazać Oberonowi, a wówczas sytuacja się zmieni - na lepsze lub gorsze, ale z pewnością będzie inna. Tymczasem nie może angażować umysłu w przewidywanie nieprzewidywalnej przyszłości.

Rozdział 8

Golitsyn, oparty wygodnie w krześle, uważnie wpatrywał się w szachownicę, angażując tylko połowę umysłu w analizowanie otrzymanych informacji o Modesty Blaise, nie chciał przez roztargnienie przegrać z von Krankinem. Zapalił fajkę, zgasił zapałkę i oznajmił:

- Stanowczo twierdzę, że Stalin był durnym kutasem.

Von Krankin uniósł wzrok, z kwadratowej, osobliwie zapadniętej twarzy pod krótkimi jasnymi włosami, patrzyły pytająco niebieskie oczy. - jak? Golitsyn potrząsnął głową.

- Niezbyt dobrze posługujesz się potoczną angielszczyzną, Siegfriedzie.

- Wystarczy - odparł sztywno von Krankin. - My tu używamy angielskiego jako języka wspólnego tylko dlatego, że St. Maur w innych językach jest kompletnym ignorantem. Co mówiłeś o Stalinie?

Golitsyn powtórzył, przestawiając gońca.

- A z jakich to powodów twierdzisz, że był durnym kutasem?

- O, jest ich wiele, ale wymienię tylko jeden. W 1945 roku mógł dostać Grecję - odparł. - Byłem wtedy jeszcze bardzo młody i protegował mnie Mikojan - najmądrzejszy z nich wszystkich - on też tak twierdził. Gdyby Stalin w ciągu dziesięciu lat wykorzystał korzystną dla siebie sytuację, mógłby kontrolować całe Bałkany.

Von Krankin wzruszył ramionami i przesunął wieżę.

- A teraz Sowiety panowałyby w całej Europie - stwierdził - i dla takich ludzi jak my, nie byłoby tam nic interesującego do roboty, Golitsyn.

Rosjanin wyszczerzył zęby w uśmiechu.

- Racja - przyznał. - Ale moglibyśmy oferować nasze usługi Amerykanom, jako kontrrewolucjonistom walczącym o uwolnienie świata spod jarzma komunizmu.

Jednak po chwili przekonał się, że von Krankin nie dał się złapać w pułapkę i dał mu mata w sześciu ruchach.

Było wczesne popołudnie, obaj mężczyźni siedzieli w baraku dowodzenia małą bazą, która została założona w pobliżu brzegu wyspy Deserta Grande. Ubrani byli w ciemnozielone spodnie i kurtki polowe. Nadzorcy używali takich uniformów w czasie szkolenia, ale nosili je też jako strój roboczy przy wykonywaniu różnych drugoplanowych robót jak: wiercenie, montaż konstrukcji, układanie podłóg i inne prace fizyczne. Tego rodzaju czynności wymagała obecność statku wiertniczego, zakotwiczonego pół mili od brzegu.

Patrol akcji Pierwszej Krwi wyznaczono na dzisiejsze popołudnie. W tej akcji mają ze sobą walczyć dwa patrole Nadzorców. Walka ma się odbyć w dolinie, gdzie wybudowano atrapę ulicy. Był to test na przywództwo, demonstracja indywidualnych umiejętności i wykazanie zdolności współdziałania w drużynie. Akcję przerywa się w chwili, gdy pierwszy mężczyzna po którejś stronie zostanie zabity lub ranny. Zwykle ćwiczenie kończyło małe draśnięcie, odkąd na życiowo wrażliwych miejscach ciała noszono plastikowe osłony, ale w minionym roku zdarzyły się dwa wypadki śmiertelne. Dzisiejsze ćwiczenia mogły zostać odwołane przez dowództwo polowe - złożone z St. Maura i von Krankina - jeśli od Oberona nadejdą sygnały dotyczące Operacji „Uderzenie Zatokowe”.

Pierwszy sygnał, jaki nadszedł do pokoju szyfrów, dotyczył nawiązania kontaktu z Modesty Blaise, która nie rozpoznała Oberona,

ale przypadkowo zdradziła tożsamość nowego rekruta, Langa. Prawdziwe nazwisko - Ben Christie. Z FBI? Z CIA?

To nazwisko figurowało w obszernej dokumentacji Golitsyna i nie musiał kontaktować się z Moskwą, w celu identyfikacji. Wysłano Oberonowi rozkazy, aby opóźnił eliminację Christiego i zastosował odpowiednie środki zapobiegające możliwości podjęcia jakiejś tajnej akcji przez Modesty Blaise. Golitsyn często kierował się przeczuciami, jednak potrafił też dedukować. Miał wiele uznania dla umiejętności tej kobiety - i poważnie zaniepokoiła go jej obecność na terenie objętym Operacją „Uderzenie Zatokowe”. Należy ją jak najszybciej zgarnąć i wyeliminować razem z Christiem. Golitsyn miał niejasne wrażenie, że Modesty Blaise lubi robić brzydkie dowcipy, chociaż być może rzadko z własnej inicjatywy. Jeżeli wierzył w Boga albo w diabła, mógł odnieść wrażenie, że albo Bóg, albo diabeł wykorzystuje ją jako instrument przeszkadzania, zawadzania, niszczenia lub wciągania w pułapki. Często pojawiała się na scenie, pozornie nie grając żadnej konkretnej roli, a jedynie powodując chaos, zamieszanie i w efekcie doprowadzając do katastrofy. „Powinna jak najszybciej umrzeć”, myślał Golitsyn.

Trzy minuty później otworzyły się drzwi pokoju sygnalizacyjnego i pojawił się St. Maur z różową kartką w ręku.

- Złapali Modesty Blaise. Mają ją na pokładzie barki rybackiej - oznajmił, z dumnie zadartym sępim nosem, maszerując przez pokój do Golitsyna i von Krankina.

Golitsyn uniósł brwi.

- Tak łatwo?

- Okazało się, że bez problemu wzięła dwóch ludzi z drużyny Szabo za agentów CIA, ponieważ jakoś udało jej się wysłać wiadomość do kwatery głównej CIA w Langley i spodziewała się nawiązania z ich strony kontaktu.

- Nie jest tak dobrze, jak na to wygląda. W tej sytuacji CIA wkrótce zacznie szukać barki rybackiej, na której - jak im z pewnością doniosła - znajduje się Ben Christie - stwierdził von Krankin.

Golitsyn potwierdził skinieniem głowy. Zapadło milczenie. Układ wzajemnych stosunków między trzema liderami Nadzorców zawierał elementy starannie skrywanej wrogości. Byli ludźmi pozbawionymi możliwości okazywania sympatii lub antypatii, odczuwania przyjaźni albo nienawiści do wroga. Każdym z nich rządziło pragnienie osiągnięcia celu, co nie pozwalało ulegać tego rodzaju naturalnym emocjom. Współdziałali z najwyższą wydajnością, wzajemnie darząc się jedynie zimnym szacunkiem, ale szacunkiem pozbawionym cienia przyjaźni.

St. Maur był przekonany, że pewnego dnia, za dziesięć lat, może mniej, gdy ustaną domowe zamieszki, będzie władał Zjednoczonym Królestwem. Von Krankin żywił podobne przekonanie, tylko dotyczyło ono Zachodnich Niemiec. Obu popierała w tych państwach ekstrema, a tego rodzaju poparcie może się szybko rozprzestrzenić na klasy średnie, które, zmęczone, zaczną w końcu błagać o zakończenie strajków, uśmierzenie konfliktów rasowych, zdławienie zamieszek i rozwiązanie tych wszystkich problemów, jakie nieuchronnie towarzyszą demokracji.

Golitsyn niekiedy bawił się w prywatne spekulacje, jak długo obaj jego koledzy wytrwają w roli Dożywotnich Przewodniczących, panujących na swych terytoriach. Byli zbyt wielkimi indywidualistami, aby nimi sterować jak marionetkami i naturalnie ideologicznie zbyt chwiejni, aby stać się marksistami. Oni po prostu byli despotami. Dalekowzroczny plan Moskwy przewidywał, że w odpowiednim czasie St. Maur i von Krankin zostaną zastąpieni posłuszniejszymi przewodniczącymi, ale Golitsyn był zupełnie pewien, że jego koledzy wiedzą o tym i wątpił, czy dadzą się tak łatwo usunąć i pozbawić władzy.

Sam nie miał ambicji jawnego rządzenia, wolał rolę kryjącego się w cieniu „twórcy królów”. I tej utajnionej władzy miał prawdopodobnie więcej niż jakikolwiek inny żyjący człowiek na ziemi. To on właśnie wpadł na pomysł utworzenia organizacji zwanej Nadzorcami i cieszył się życzliwym poparciem ludzi z Kremla, mając

równocześnie pełną swobodę działania. Nawet KGB nie mało nad nim władzy, chociaż wymagano, aby utrzymywał z nimi łączność i dostarczał informacji.

Golitsyn wierzył, że pewnego dnia, gdy na Kremlu starą ekipę zastąpi nowa, on będzie miał decydujący głos. Ale jakoś nie mógł przewidzieć przyszłości St. Maura i von Krankina. Z całej trójki tylko on miał jakieś poczucie humoru, co tłumiło w nim rozwój dyktatorskich zapędów. W głębi duszy był graczem i cały świat traktował jak jedno wielkie boisko, chociaż w sposobie działania nie wykazywał żadnych charakterystycznych cech typowych dla sportowca. O poczuciu humoru Golitsyna można się przekonać, gdy podrzynając gardło, chichotał, zamiast z należytą powagą wkładać w tę czynność całą duszę.

Teraz wyjął fajkę z ust i powiedział:

- Oberon musi otrzymać instrukcje dotyczące przyspieszenia Operacji „Uderzenie Zatokowe”. Którą teraz mamy godzinę?

- Dwudziesta druga trzydzieści - odparł St. Maur.

- Zatem rozkażemy Oberonowi zniszczyć most w ciągu dziewięćdziesięciu minut - według jego uznania, gdy ruch będzie największy.

- Nie będzie to godzina wzmożonego ruchu, ale nocą najwięcej samochodów przejeżdża między jedenastą a północą - zauważył von Krankin.

- Wystarczy - odparł St. Maur. - Może i lepiej. Pięćdziesiąt samochodów zamiast pięciuset. Zawsze czułem, że zbyt wiele trupów może zdenerwować Amerykanów i rzucą wszystkie siły, żeby nas wykryć.

- To ostatnia operacja Nadzorców przed wrześniem - wtrącił Golitsyn. - Dlatego miała być wyjątkowa. Ale i tak wywrze wrażenie. Ile czasu zajmie przekazanie instrukcji Oberonowi?

- Siedem minut - St. Maur odwrócił się do drzwi. - To zwykła instrukcja, więc zamiast szyfru możemy użyć kodu.

- I on oczywiście zabije Christie i Blaise - zauważył Golitsyn.

- Oczywiście.

Drzwi zamknęły się za St. Maurem.

- Nie chciałbym, aby Amerykanie rzucili wszystkie siły. Oni mogą działać bardzo skutecznie - stwierdził von Krankin.

- Zaczęło się już rozproszenie wojsk - wtrącił Golitsyn. - Ograniczone ruchy przez wzgórza prowadzące do Beludżystanu. To odciągnie ich uwagę od „Uderzenia Zatokowego”, a z kolei nasza akcja odciągnie ich uwagę od Beludżystanu. I tak to właśnie działa, Siegfriedzie - spojrzał na szachownicę i przesunął skoczka. - Szach i mat w czterech ruchach - dodał.

*

Siedziała w kabinie jadalnej z związanymi rękoma wciśniętymi między kolana. Na poduszkach kanapy była krew, obok leżał Ben Christie. Miał zamknięte oczy; ramię owijał silnie zawiązany, przesiąknięty krwią ręcznik; twarz koloru zsiadłego mleka. Nie miała pojęcia czy jest na tyle przytomny, aby zdawać sobie sprawę z tego, co się stało. Szabo, z pistoletem w kaburze, stał przy drzwiach z założonymi rękami i patrzył na nią z beztroskim zainteresowaniem. Oberon przysiadł na końcu stołu, wpatrując się w nią zielonymi oczami w których połyskiwał płomień nienawiści.

- ...i trochę zabawiliśmy się z Benem - mówił spokojnie. - Udaliśmy, że nie został rozszyfrowany i poddaliśmy go testowi Mohsa. To test na twardość, mademoiselle - przy ostatnim słowie w tonie jego głosu zabrzmiał sarkazm. - Ben z pewnością robił wszystko, aby ocalić tych biednych ludzi na moście, prawda, Ben?

Jej umysł zajęty był rozważaniem wzajemnych relacji dziesiątków czynników wpływających na powstałą sytuację, ale twarz pozostawała bez wyrazu i z uwagą śledziła każde słowo Oberona. Nie miała żadnej nadziei, ale nie poddała się rozpaczy. Słowa Oberona mogły zawierać pożyteczne informacje - przydatne teraz, może trochę później albo dużo później - jeżeli przeżyje...

Old Hickory” od dziesięciu minut płynęła przycumowana do burty krążownika. Modesty została przetransportowana na barkę

ze związanymi rękami i spętanymi nogami. Przejął ją silnie zbudowany mężczyzna, którego Perry nazywał Szabo. Towarzysz Perry'ego prowadził ją, wbijając lufę pistoletu w plecy. Nie słyszała co mówił, ale zauważyła, że Old Hickory miała bardzo wysoką antenę - zapewne zamontowaną już po wypłynięciu z zatoki. To sugerowało, że posiada silny nadajnik o dużym zasięgu.

Perry i mężczyzna nazywający siebie Herb Ashton zeszli po drabince i rzucili cumę. Krążownik przez chwilę dryfował, po czym maszyny zawyły i stojąc z Szabo wciskającym lufę pistoletu w jej kręgosłup, dostrzegła biały kilwater, gdy łódź zatoczyła łagodny łuk, kierując się ku zatoce.

- Idziemy - rozkazał Szabo i pchnął ją w kierunku kabiny jadalnej. Jasnowłosy mężczyzna o nijakim uśmieszku zakładał albo może zmieniał prowizoryczny opatrunek na szarpanej ranie Bena Christie. Ben zdjął kurtkę, ale pozostał w koszuli. Opatrunek wyraźnie zatamował krew, jednak była to raczej sprawa samoistnego zasklepienia się rany, niż skutek udzielenia pierwszej pomocy.

Ben był w szoku i nie mogła się zorientować, czy ją poznał, patrząc spod półprzymkniętych oczu mętnym, pozornie nic niewidzącym wzrokiem. Wydawał się nieobecny duchowo, skupiony jedynie na fizycznym bólu. Wiedziała, że w sprawie jego zdemaskowania nic już nie można naprawić, ale w każdym razie nie ma sensu poddawać się, zatem spojrzała obojętnie, nie witając go i na rozkaz usiadła obok.

Jasnowłosy mężczyzna zawiązał ręcznik, odszedł i oparł się o przepierzenie. On i Szabo milczeli. Dwie minuty później drzwi otwarły się i wszedł Oberon. Usunęła w wyobraźni brodę i stwierdziła, że nawet bez niej zaszła w nim zmiana. Po trzech latach jego twarz straciła ten utrwalony w jej pamięci arogancki wyraz i zmieniła się, stała się jakby dojrzalsza, bardziej opanowana, ale zarazem stwarzała tak przerażające wrażenie, że poczuła, iż śmiertelny strach unosi jej włosy na karku jakby ktoś przeczesał je pod górę grzebieniem.

- Dziś w nocy będzie pani bardzo przydatna, mademoiselle

- oświadczył łagodnie, z ledwo dostrzegalnym irlandzkim akcentem. - Jest coś, o czym chciałaby mi pani powiedzieć?

- Ten człowiek jest ciężko ranny - spojrzała w bok. - Powinnam zabandażować mu ramię.

Szabo zachichotał. Oberon przysiadł na rogu stołu i rzekł:

- To nie ma znaczenia i tak oboje wkrótce umrzecie. A nawiasem mówiąc, tak samo wasz przyjaciel Tarrant, jeśli jeszcze żyje. Wynajęliśmy do tego polskich bliźniaków. Ale zanim pani umrze, mademoiselle, chcę pani coś pokazać - jego oczy zabłysły i wyczuła wysiłek, z jakim opanował drżenie głosu dławionego wściekłością. W żyłach Hugha Oberona płynęła dumna hiszpańska krew i teraz stwierdziła, że to, co dla niej wtedy było tylko incydentem, dla niego stanowiło cios godzący bezpośrednio w jego honor. Poniżyła go, wpierw przez sprowokowanie walki z Williem Garvinem, a potem przez wyrzucenie go z „Sieci” bez zawracania sobie głowy, aby go przedtem ukarać. Pozbyła się go jak śmiecia. Rzuciła mu jałmużnę, którą otrzymał po dopłynięciu do Perth - i to, być może, było w jego pojęciu najgorszą zniewagą.

Spojrzał na zegarek i powiedział:

- Wyjdź na pokład, Hans, i oceń ruch na moście - jasnowłosy mężczyzna wyszedł, ciągle z tym samym pustym uśmieszkiem na wargach. Oberon ponownie spojrzał na Modesty.

- Zobaczy pani rozmiar operacji kierowanej przez Hugha Oberona - oznajmił. - Zobaczy pani jak most Golden Gate spada do wód cieśniny, mademoiselle.

Od momentu, w którym zorientowała się, że została schwytana, wyłączyła wszelkie emocje i teraz, gdy zaczął opowiadać o pylonie, wielkiej linie, pierścieniu otoczonym ładunkami wybuchowymi i odpaleniu ich za pomocą fal radiowych, po prostu notowała te dane w pamięci, oceniała, gromadziła, aby później zaprezentować je Tarrantowi albo tu i teraz Benowi Christiemu, żywemu chociaż rannemu. Jednak wszystko, co słyszała, co w myślach kalkulowała, pozostawało nierozstrzygnięte, tworząc tylko niepewne, procentowo

nikłe opcje; widziała szanse z nieznanymi i niemożliwymi do przewidzenia parametrami równań podstawowych.

Teraz Oberon mówił kpiąco o Benie Christiem i o jakimś teście na twardość. Test Mohsa? Sądziła, że to coś tajnego i przez moment zastanawiała się, czy wiąże się z grozą czającą się w szklistych oczach Bena.

- Nawet gdyby pani nie zdradziła tożsamości Bena - mówił Oberon - nie sądzę, żeby udało mu się przeniknąć głębiej niż przez nasze zewnętrzne osłony. Próbował nie okazywać uczuć, gdy poddawaliśmy go testowi Mohsa, ale nie był w tym przekonujący. Widzi pani, mieliśmy tu taką czarną dziewczynkę...

Przerwała mu obojętnie:

- Ciągle mówi pan my i nas. Kim wy właściwie jesteście, Oberon? Kto chce zniszczyć most?

Informacja. Mogła umrzeć wraz z nią, ale teraz nie czas zastanawiać się nad tym... Oberon obserwował ją przez chwilę, a potem odparł:

- My - to Nadzorcy. A ta demonstracja siły dotyczy Bojowników o Wolność Armenii.

Patrzyła na niego uważnie, a on po dłuższej chwili próbował dokończyć poprzednie zdanie:

- Jak już mówiłem, mieliśmy tę czarną dziewczynkę, narkomankę i...

Znowu przerwał na widok otwieranych drzwi. Wszedł Hans.

- Mniej więcej dwanaście do piętnastu samochodów w obie strony - oświadczył. - Nie sądzę, żeby ruch się zwiększył.

- Nie najgorzej - odparł Oberon. - No to zróbmy to teraz - wstał, otworzył stojący w kącie mały kuferek i wyjął z niego stalową kasetkę. Kiwnął w stronę Modesty i zwrócił się do Szabo:

- Zabierz ich na górę i bardzo uważaj na kobietę. Załóż jej pętlę na szyję.

Dwie minuty później stała na rufie, z ciągle spętanymi nogami w kostkach, związanymi rękoma i z pętlą na szyi. W pobliżu czuwał

Hans, trzymając koniec sznura i mierząc w jej głowę z pistoletu. Stał w odpowiedniej odległości, aby w razie czego znaleźć się poza zasięgiem jej rąk, gdyby udało jej się jakoś je uwolnić.

Szabo silnie uderzył Bena Christiego w twarz, podniósł go, a potem wywlókł na uginających się nogach, chwytając pod pachą zdrowego ramienia. W świetle lampy pokładowej Modesty, stojąc pod markizą, widziała słabnące nogi Bena, gdy Szabo wlókł go ku niej, ale wkrótce zauważyła, że zdrową ręką zdołał chwycić pas ratunkowy zawieszony na przepierzeniu i z wysiłkiem starał się utrzymać na nogach. Uniósł głowę i rozejrzał się nieprzytomnie, ale jego wzrok prześliznął się po niej obojętnie.

W odległości trzech kroków od niej stał mały stoliczek. Oberon wyjął z kasetki jakieś pudełko i położył je na stoliczku. Był to przedmiot o wymiarach pięć na sześć centymetrów i wysokości około ośmiu centymetrów. Na powierzchni znajdował się przełącznik i dwie tarcze, z boku dwa małe gniazdka. Wiedziała, że to opisany przez Oberona nadajnik, który, wysyłając sygnały o bliźniaczych częstotliwościach, uaktywniał detonatory, powodujące eksplozje ładunków umieszczonych na obwodzie pierścienia.

Old Hickory” znowu płynęła z szybkością około pięciu węzłów, kierując się na północ. Gdy Modesty spojrzała w tym kierunku, mogła na tle nieba dostrzec ciemną sylwetkę wysokich pylonów, a poniżej zarys przęsła nad cieśniną zamykającą zatokę, gdzie w obu kierunkach sunęły rzędy koralików świateł reflektorów migoczących przez stalowe podpory barier.

Szabo spojrzał w górę i krzyknął:

- Daj zasilanie i antenę, Sandy.

Widok na mostek barki przesłaniała markiza, ale usłyszała stłumioną odpowiedź potwierdzającą i po chwili spłynęły w dół dwa cienkie przewody. Przyglądała się, jak Szabo przyciągał luźne końce do nadajnika i zobaczyła, że jeden łączy z gniazdem zasilania, drugi z wyjściem do anteny. Po włączeniu nadajnika lina przy zachodnim pylonie mostu Golden Gate zostanie przerwana i

pięćdziesiąt - lub więcej - samochodów z pasażerami runie wraz z mostem do wody. A po kilku minutach rozkoszowania się triumfem, Oberon zabije ją i Bena.

Rozważając to, rozejrzała się wolno i przeprowadziła ostatnią kalkulację.

*

Przez mgłę udręki, rozpaczy i bólu, spowijającą umysł Bena Christiego, powoli przybijała świadomość sytuacji, w jakiej się znajdował. Widział jakieś stopy i deski pokładu. Po chwili stwierdził, że to jego stopy i z ogromnym wysiłkiem podniósł głowę. Jego umysł wypełniła jakaś dziwna jasność, wydało mu się, jakby część jego istoty opuściła ciało i pozbawiona wszelkich uczuć stała z boku, obserwując scenę na rufie.

Oto na środku pokładu rufowego stoi mały stolik. Z prawej brodacz, John, pochyla się nad leżącą na nim szarą skrzynką i patrzy na tego, którego zwano Szabo, a który teraz odsuwa się od pokurczonej postaci jego, Bena Christiego, a to wszystko - jak mu się zdawało - dzieje się bardzo wolno. Szabo idzie powoli; unosi jedną stopę, stawia na pokładzie, potem drugą, zbliża się do stolika.

Christie zostawia go w tej drodze do celu i odwraca się w stronę Modesty Blaise. Coś się zmieniło. Modesty stoi jakoś inaczej, ale nie bardzo orientował się, na czym to polega. Ręce ma związane na piersiach, głowa trochę odwrócona i teraz patrzy na stojącego po prawej Hansa. Prawa, zabandażowana, dłoń jest tak wykręcona, że gdyby trzymała w niej rewolwer, mierzyłaby nim w głowę Hansa.

W umyśle Bena Christiego błyska bezsensowna nadzieja. Widzi jak skurczone palce zabandażowanej ręki powoli się prostują. Teraz są już wyprostowane, sztywno złączone razem, rozchylają się... Huk ledwo słychać, tłumi go hałas motorów barki, ale niczym w jakiejś cudownej wizji Christie widzi w bandażach mały otwór z czarną obwódką, z którego teraz snuje się smużka dymu. I w tym momencie głowa Hansa lekko odskakuje, jego pistolet spada na

pokład, a z otworu w czaszce, który powstał po przebiciu jej małokalibrową kulą, wypływa krew z mózgiem. To rewolwer kalibru 22, w kształcie pióra, ukryty w bandażach - myśli z trudem Ben Christie - rewolwer, który strzela za naciśnięciem ukrytego w dłoni spustu; Jezu, teraz ma szansę, może skorzystać z okazji. Nadal wydaje mu się, że wszystko dzieje się jak w zwolnionym filmie, ale Modesty z pewnością porusza się szybciej od innych. Skacze przed siebie, opiera związane ręce na blacie stolika, wykonuje obrót ciała i wyrzucając obie stopy w kierunku twarzy brodacza, odrzuca go na reling.

Szabo rzucił przewody i schylając się sięgnął po broń na biodrze. Nowy obrót wokół osi ciała - zanim Szabo zdążył wyciągnąć broń - ale tym razem uderzenie tylko jednej stopy pozbawia Szabo równowagi. Christie słyszy nieartykułowany jęk triumfu i widzi jak Szabo rzuca się do przodu. Wówczas Modesty używa związanych rąk niczym szczypiec, chwyta nadajnik i kangurzym skokiem dopada relingu. Jednak Szabo szybko odzyskuje równowagę, przysiada, wstaje, zagryza wargi, w szoku otwiera szeroko oczy, mierzy z pistoletu, ale ona nie przeszkadza mu w tym, odwraca się i ciska nadajnik za burtę. Potem, kontynuując obrót, skacze, aby znowu uderzyć stopami Szabo, jednak tym razem jest już za późno na atak lub unik, pistolet jest dobrze wycelowany, w oczach Szabo czai się śmierć, palec naciska spust.

Ben Christie zmobilizował resztki sił i skoczył przed siebie, ku niej, między Modesty i Szabo, starając się zasłonić ją własnym ciałem. W tym momencie poczuł gdzieś poniżej lewej łopatki uderzenie kuli, jakby ktoś zadał mu cios młotkiem, i krzyknął:

- Uciekaj...! Uciekaj! - ale słowa zmieniły się w szept, gdy siła odrzutu rzuciła go na nią.

Odskoczyła razem z nim. Widział oddalone o cal od swojej twarzy czarne oczy, podobne do dwóch bezdennych studni. Przełożyła związane ręce przez jego głowę, podsunęła je pod pachy i przyciągnęła go blisko siebie, aby nie upadł, następnie przechyliła się

przez reling i z niezwykłą siłą uniosła go, obróciła i odciągnęła w bok. W chwili, gdy pokonując reling oboje wpadali do wody, druga kula ze świstem przecięła powietrze nad jej głową.

Uderzenie o powierzchnię wody było niemal mordercze, wywołało szok, ból, dławiło oddech. Szybko wykręciła ciało, podpływając pod niego. Unosząc go ku powierzchni, czuła jak jej piersi wpierają się w plecy Bena. Wynurzając się, zaczerpnął powietrza.

Barka była w odległości trzydziestu metrów od nich i w świetle lampy na rufie ujrzał w skrócie perspektywicznym sylwetkę Szabo przechylonego przez reling i mierzącego w ich stronę z pistoletu. Usłyszał dwa, może trzy, wystrzały. Nie były zbyt głośne, stłumił je wiatr i nie poczuł żadnego uderzenia. Tuż przy uchu usłyszał jej głos, a raczej szept:

- Ben... słyszysz mnie?

Potwierdził. Teraz barka płynęła w odległości sześćdziesięciu metrów. Zrobiła zwrot i Szabo na jakiś czas zniknął mu z oczu. Ben słyszał oddech Modesty.

- Jeżeli zbliżą się do nas, musimy się zanurzyć, Ben. Nie próbuj się opierać. Zrozumiałeś?

Tym razem zdołał wychrypieć:

- Tak.

Miał jasny umysł, jakby odświeżony zimną wodą. Ból nagle minął i czuł coś przypominającego odurzenie alkoholowe, chciało mu się śmiać z ulgi i ekscytacji cudem, jaki mu zademonstrowała. Miał nadzieję, że kopnięciem w głowę złamała kark temu brodatemu sukinsynowi. Szkot przy sterze - ten, który nazywał się Sandy - rozpoczął przeszukiwanie powierzchni morza. Reflektorem, jeśli jakiś mieli, mógł tylko manewrować Szabo. Hans nie żył, tego był całkiem pewien, a ten brodaty sukinsyn, John, jeżeli jeszcze żył, przynajmniej na kilka minut będzie wyeliminowany z akcji. Zakładał, że Modesty zna zatokę, a zatem wie, iż przypływ teraz znosi ich na zachód i wkrótce będą niewidoczni, zanim barka zdąży zatoczyć koło i zawrócić... ale, na Boga, oto już zawróciła i teraz

zbliża się do nich, jest tylko trzydzieści metrów od nich, po prawej, a on dryfuje na powierzchni wody, niemal leżąc na Modesty.

Poczuł jej ręce na twarzy.

- Nabierz powietrza, Ben - poleciła. Zabandażowane palce zatkały mu usta, dwa palce zacisnęły nos i szybko wciągnęła go pod wodę. Poczuł nagły strach; co będzie jeśli zabraknie mu powietrza, zechce odetchnąć, straci nad sobą kontrolę i zacznie walczyć? Ale dryfując pod powierzchnią wody czuł w piersiach chłodny spokój i po chwili ześliznął się w mroczny, kojący sen.

*

Niezawodny wewnętrzny zegar powiedział jej, że jest godzina po północy. Chmury przerzedziły się i mogła widzieć sierp księżyca i kilka gwiazd. Teraz znajdowali się bliżej mostu niż przed dwoma godzinami, a przyczynił się do tego pływ zatokowy. Zbliżając się do cieśniny, dryfowali po przekątnej. Pomyślała, że istnieją nikle szanse, aby osiągnąć brzeg po tej stronie Golden Gate. Najprawdopodobniej wciągnie ich główny nurt i znajdą się pod mostem, ale nic na to nie mogła poradzić. Próba holowania Bena Christiego byłaby daremnym marnowaniem sił.

Poszukiwania trwały tylko dwadzieścia minut, potem - niewątpliwie wezwany przez radio - do „Old Hickory” ponownie podpłynął krążownik. Nie obawiała się odkrycia, barka bowiem była oddalona o dobre czterysta metrów. Krążownik nie przyłączył się do poszukiwań, kilka minut płynął przy barce, aby w końcu z pełną szybkością skierować się na pełne morze. Unosząc się na powierzchni wody nie mogła się zorientować, co mogło być tego przyczyną, ale odniosła wrażenie, iż „Old Hickory” podążyła za nim.

Przyjęła, że Oberon zdecydował się uciec i teraz prawdopodobnie płynie na spotkanie innego statku. Jednak nie zamierzała się na tym koncentrować. Na początku poszukiwań musiała dwa razy zanurzać pod wodę Bena. Za pierwszym razem zemdlał, ale jak to przyjął za drugim razem, nie wiedziała. Czując, że niebezpieczeństwo minęło, unosiła go nad powierzchnię wody i wspierała

głowę na piersiach, utrzymując jego ciało pod kątem prostym do swojego. Z rozcięcia w pasku wyjęła żyletkę i przecięła pęta przy kostkach nóg i sznur wiążący ręce.

To nagłe uzyskanie swobody ruchów przyniosło ogromną ulgę i przez następne piętnaście minut, oszczędzając siły na czekającą ją długą, ciężką próbę, mogła ze spokojem zastanowić się nad najważniejszymi problemami. Zdjęła Benowi buty, potem swoje i pozwoliła im utonąć. Przeszukała kieszenie jego ubrania, ale znalazła tylko portfel i trochę monet. Ramię nadal miał obwiązane ręcznikiem. Nie wiedziała czy krwawi i nie miała pojęcia, jaka to była rana. Ale poza tą, miał też drugą, groźniejszą ranę w plecach, od kuli z pistoletu Szabo. Prawdopodobnie biegła ona ukośnie od łopatki ku ramieniu. Nie widziała, żeby kula wyszła z przodu - nie było żadnego śladu wylotu - więc prawdopodobnie ugrzęzła gdzieś w płucu. Nic nie mogła zrobić, poza zatamowaniem nadmiernego upływu krwi.

Używając żyletki odcięła koniec ręcznika i przez kilka minut na wyczucie szukała pod swetrem na plecach wlotu kuli. Kiedy wreszcie wyczuła go palcami, zacisnęła zęby i wcisnęła w to miejsce ręcznik, dziękując Bogu, że Ben jest nieprzytomny. Wyczuwała jego puls. Bił szybko i może nawet był silniejszy niż się tego spodziewała. Ostrożnie ułożyła go jak najwygodniej, z uniesioną i wspartą na jej piersiach głową, i zaczęła oceniać sytuację.

Unosili się na wodzie w odległości około półtora kilometra od mostu. Wkrótce, wraz z przypływem, wpłyną do zatoki, ale nie wiedziała, ile czasu minie, zanim dosięgną mostu, albo w którym miejscu wydostaną się na brzeg. W tej sytuacji daremnym wysiłkiem byłoby holowanie Bena w jakimś określonym kierunku. Był bezwładny, ciężki i w spokojnej teraz wodzie mogłaby przepłynąć w ciągu godziny co najwyżej czterysta metrów. Mogła jedynie podtrzymywać go i mieć nadzieję, że w końcu gdzieś dopłyną albo że natrafią na jakiś statek. Jeżeli CIA w Langley zareagowała na sygnał Tarranta, to może wysłali łódź patrolową na poszukiwanie

Old Hickory” i będzie tu za kilka godzin.

Woda była zimna, ale można było wytrzymać. Kiedyś, przed laty, spędziła pół roku na pustyni Thar po opieką Sivaji, guru z rodu mieszkającego tam od sześciu pokoleń. Objawił jej bez słów jak nawet nieprzytomne ciało może poddawać się woli umysłu. Tej nocy wiedziała, że potrafi się na tyle wyłączyć, aby uodpornić ciało na działanie czynników zewnętrznych. Ona z pewnością przetrwa tę noc, ale nie mogła tego zagwarantować człowiekowi, którego głowa spoczywała na jej piersi.

Leżała na wodzie i trzymała go delikatnie w ramionach. Ich ciała kołysały się na wodzie, a Modesty, wyzbywszy się wszelkiego żalu, całego smutku i niepokoju, całkowicie wyłączona, uruchomiła pewną magiczną formułę, mantrę, wprowadzającą jej umysł w stan absolutnego zobojętnienia.

Co godzinę „budziła” się z tego pozornego snu, aby ponownie trzeźwo ocenić sytuację, teraz powróciła jej świadomość na dźwięk głosu Bena. Czubkiem głowy niemal dotykał jej brody i chociaż jego głos był słaby, mogła go wyraźnie zrozumieć, tym bardziej że wiatr ucichł i tylko gdzieś z dala dochodziły słabe odgłosy od lądu. Nie uroniła ani jednego słowa, chociaż często przerywał, zdania się rwały, jakby zaczynał je w połowie, a w jego przerywanym głosie brzmiała nuta niewysłowionej udręki.

- ...sprowadzili narkomankę. Czarną dziewczynkę. Prawie dziecko. Miałem ją zabić... Maczetą. To był test. Tak sprawdzają swoich ludzi... Nadzorcy... Musiałem uciekać... ostrzec Caseya, że most...

Poczuła jak jego ciało zaczyna drżeć. Szlochał. Przerażona tymi słowami pogłaskała go po policzku i powiedziała:

- Dobrze, Ben, dobrze. Jestem z tobą i wszystko dobrze się skończy. To ja, Modesty. Pamiętasz?

Kontynuował z przerwami:

- A potem śmiali się... oni cały czas wiedzieli... wiedzieli, że jestem z CIA. Bóg wie, skąd to wiedzieli. Przecież Modesty szybko...

szybko udała, że podobny byłem... do jej kuzyna... ale jakoś wiedzieli, a mimo to zrobili ten test... Oni kpili... kpili ze mnie.

- Ten z brodą, to Oberon - wyjaśniła - i znał mnie przed wielu laty. Dlatego nie powiodło mi się. Tak mi przykro, że cię zdradziłam. Tak mi przykro...

- W koszu było dziecko... narkomanka...

Przerwała mu szybko:

- Oni nigdy nie puściliby jej wolno. Była już martwa w chwili, gdy znalazła się na pokładzie.

- ...i kiedy to nadeszło... - ciągnął, drżąc z udręki - ...kiedy śmiali się i powiedzieli, że wiedzą, kim jestem, próbowałem ich zabić... tego, co miał na imię John... miałem maczetę. Ale Szabo był szybszy... i dopadł mnie.

Wyczuła w jego głosie grozę i cierpienie. Ona sama też uległaby tym uczuciom, gdyby nie postawiła umysłowi ochronnej bariery; nie odważyła się ryzykować marnowania mentalnej energii.

- Oni chcą wysadzić most - powiedział z nagłym przejęciem. - Setki, setki samochodów spadnie do...

- Nie, powstrzymaliśmy ich. Pamiętasz? Chwyciłam nadajnik i wyrzuciłam za burtę. Szabo zastrzeliłby mnie, ale ty mnie zasłoniłeś.

- Szabo? - powtórzył wolno. - Chwileczkę... Ach tak. Ty jesteś... Modesty. Zabandażowana dłoń, to kamuflaż i zastrzeliłaś Hansa, używając piórowego rewolweru. Czy coś w tym rodzaju. A więc nie złapali nas...?

- Nie, krążownik zawrócił i odpłynął. Myślę, że teraz oba statki są na pełnym morzu. Ben, dziękuję ci za to, co dla mnie zrobiłeś.

- Nie dziękuj... nie ma za co. Pamiętam, co ty... co ty wtedy...

- Ben, rozmawiałeś z Nadzorcami. Opowiedz mi wszystko, co wiesz o tej operacji. Kiedy znajdziemy się na brzegu, zabiorą cię do szpitala, będą wyciągać kulę, zatem lepiej, jak teraz opowiesz mi wszystko, co się wydarzyło.

- Tak... tak. Skontaktuj się z Caseyem. Z Tomem Caseyem. To porządny facet. Mój szef. Telefon 535-2063. Powiedz mu o moście.

Oni założyli na głównej linie pierścień... z ładunkami wybuchowymi.

- Wiem o tym, Ben. Oberon mi powiedział.

- Kto?

- Ich boss. Ten z brodą.

- Ach... Znam tylko jego fałszywe imię, John... Możesz... go znaleźć, Modesty?

- Znajdę go - przez krótką chwilę błysnął jej w oczach widok dziewczynki w koszu i doznała uczucia palącej nienawiści. Szybko je zdławiła i dodała: - Opowiedz mi wszystko, Ben. Nazwiska, kontakty, wszystko.

- Dobrze, Modesty... dobrze - głos osłabł. - Jestem trochę zmęczony. Pozwól, że zbiorę myśli...

Powoli, z licznymi przerwami, podczas których miała wrażenie, że mdlał, opowiedział, jak CIA stworzyła postać Dave'a Langa, weterana z Wietnamu, który stal się przestępcą i przygotowała go do wykonania wyznaczonego zadania. To, że został polecony Nadzorcom jako potencjalny rekrut, było absolutnym i niespodziewanym szczęśliwym przypadkiem. Nadarzyła się okazja przeniknięcia do struktur Nadzorców. Jego terenowym szefem był Tom Casey. W Langley operacją kierował Franklyn. Gdy Ben wymieniał nazwisko Franklyna, pochwyciła w jego głosie cień gniewu. Ze względów bezpieczeństwa podczas wykonywania misji Ben miał minimalny kontakt z bezpośrednim przełożonym. Dobór potencjalnych rekrutów do Nadzorców polegał na serii stopniowych eliminacji, czego punktem kulminacyjnym było spotkanie z Johnem w chińskiej restauracji.

- Więcej nie wiem... - senny głos zamarł w ciemnościach. - Potem zaczynają się testy sprawdzające. Nie zdasz, jesteś trupem. W pewnym momencie powiedzieli mi o moście... i wtedy dowiedziałem się, że darują mi życie, jeżeli... no wiesz... jeżeli ja tę czarną dziewczynkę... Chryste, ta wychudzona czarna narkomanka...

Z maksymalną ostrożnością, na jaką mogła się zdobyć, powiedziała:

- Ale nie zabiłeś jej, Ben. To był zły sen. Zły sen. Jesteś ranny i gorączkujesz, to tylko koszmarne sny. Posłuchaj mnie, Ben. Czy wiesz, dokąd chcieli uciec? Gdzie jest ich baza? Kto za tym stoi?

- Przykro mi... ale nie wiem. Mówili... że rozwalą ten most dla Armeńczyków. Armenia. To czyste szaleństwo. Ta czarna dziewczynka... czy to był zły sen? Naprawdę? Powiedz, kochanie. Powtórz.

- Tak, zły sen. Naprawdę, Ben.

- Ach, dzięki ci Boże. Ciągle wydaje mi się to takie prawdziwe.

Jego ciało nagle skręciło się i drżący głos zabrzmiał wyraźniej:

- Dlaczego tu zostajemy? Co my tu robimy? Płyń, Modesty. Na litość boską, przecież umiesz szybko pływać. Dopłyń do brzegu i zadzwoń do Toma. Powiedz, że u Bena wszystko okay. Płyń, a potem wróć po mnie. Płyń, kochanie, płyń.

- Tak, Ben, tak - pogłaskała go po twarzy i dodała łagodnie: - To potrwa kilka minut, nie martw się. Poczekaj, aż przypływ zmieni kierunek - ostatnie słowa nie miały znaczenia, ale pomyślała, że był zanadto zdezorientowany, aby je analizować.

- Kilka minut? Obiecujesz?

- Obiecuję - skłamała. - Teraz odpoczywaj, Ben. Wszystko będzie dobrze.

- Tak, tak, Modesty - słowa zmieniły się w niewyraźny bełkot. - To dobrze, że... to czarne dziecko... to tylko okropny sen.

Umilkł. Ciężko dyszał, puls osłabł i bił nierówno. Odwróciła głowę, rozglądając się za światłami jakiejś łodzi wpływającej do zatoki, ale zewsząd otaczały ich ciemności. Jeżeli Ben przeżyje, wkrótce wyciągnie go na brzeg. Holowanie postępowało niezwykle wolno i było wyczerpujące, ale opłacało się. Liczyło się każde dodatkowe sto metrów na godzinę. Trzymając jego głowę w ramionach, zaczęła rytmicznie poruszać nogami.

O trzeciej nad ranem, w najgłębszych ciemnościach, znalazła się pod mostem, tylko o rzut kamieniem od podstawy południowego pylonu, ale nie udało się do niego dotrzeć, ani do znajdującego się na nisko położonym brzegu cieśniny Fort Point. Prąd stał się silniejszy i nie mogła z nim walczyć. Teraz dryfowała w stronę

rozległych wód zatoki za Golden Gate i zaczynała odczuwać dojmujący chłód.

Bała się, że Ben umarł, nie wyczuwała na szyi pulsu; przypuszczała jednak, że powodem tego było skostnienie palców u jej rąk. Może jeszcze tliło się w nim życie, nie dopuszczała więc myśli o pozostawieniu go i odpłynięciu. Nie poddawała się, nigdy nie akceptowała porażki. W zatoce panował ruch - nawet w nocy, a szczególnie teraz, przed świtem. Mogła ich zauważyć łódź patrolowa, barka do połowu krabów, holownik albo jacht jakiegoś amatora porannych sportów wodnych.

Wyobraziła sobie konfigurację najbliższego brzegu. Od klifów Fort Point zalesione tereny stopniowo opadały ku morzu, a potem Fort Mason, Muzeum Morskie i Nabrzeże Rybackie. Zatokę przecinały zmienne prądy i pomyślała, że prawdopodobnie przypływ zwiększył szybkość z trzech do pięciu węzłów. Nie mogła przewidzieć, dokąd ją zaprowadzi i czy z jej uchodzącymi siłami może wpłynąć na zmianę kierunku dryfowania.

Ponownie złożyła głowę Bena na piersi, uwolniła ręce i pozwoliła im swobodnie unosić się na wodzie wzdłuż jego ciała, aby zabezpieczyć je przed zsunięciem się, a następnie odprężyła się, zwolniła procesy życiowe, gromadząc resztki pozostałych sił i pozostawiając jedynie słaby przebłysk świadomości kierującej uwagę na bieżącą sytuację.

Rozdział 9

- Przepraszam, czy pan Garvin?

Pytanie to zadała smukła, około dwudziestoletnia, atrakcyjna, czarna dziewczyna o cudownych oczach, witająca go tego chłodnego, słonecznego popołudnia na cle.

- Tak. Willie Garvin.

Badał ją czujnie błękitnymi oczami.

- Jestem Beryl, przyjaciółka Kima Croziera - przedstawiła się.

- Ach... Kim - odetchnął nieznacznie, ale natychmiast ponownie zesztywniał na widok fartucha pielęgniarki, wyłaniającego się spod jasnego płaszcza Beryl. - Czy z Modesty wszystko w porządku? - zapytał szybko.

- Tak - położyła mu rękę na ramieniu. - Przeszła piekło, ale teraz już w porządku.

- Ranna?

- Tylko wyczerpana. Trochę ucierpiała z zimna. Kim twierdzi, że właściwie powinna od tego umrzeć, a tymczasem za parę dni będzie całkiem zdrowa.

Willie odetchnął z ulgą.

- Dziękuję, Beryl. Gdzie teraz jest?

- W szpitalu Ashfield, pod opieką Kima. O szóstej rano telefonowała do Londynu i rozmawiała z kimś o nazwisku Tarrant. Potem zasnęła. Ten Tarrant powiedział jej, że przyleci pan tym

samolotem, więc Kim wysłał mnie, abym odebrała pana. Idziemy na parking, panie Garvin, o tej porze trudno wydostać się z lotniska.

- Mów mi Willie.

Piętnaście minut później włączyli się w strumień pojazdów kierujących się na północ. Jechali aston martinem i chociaż samochód należał do Kinga, dziewczyna dobrze go prowadziła, zręcznie manewrując biegami. Po opuszczeniu lotniska Willie zapytał:

- Wiesz coś na temat mężczyzny o nazwisku Ben Christie?

- Tak - spojrzała na niego. - Przykro mi, Willie, ale nie żyje. Chcesz dowiedzieć się więcej ode mnie, czy zaczekasz na Modesty?

- Już się zbudziła?

- Pół godziny przed moim wyjściem ze szpitala. Do czwartej Kim pozwolił jej rozmawiać z ludźmi z CIA. No, mam przynajmniej takie wrażenie, że są z CIA, ale może to Secret Service czy coś takiego.

- Opowiedz mi, proszę, co wiesz, Beryl. Ja wiem coś niecoś o tym spotkaniu z Modesty i Kimem w restauracji i że właśnie wtedy zdradziła tożsamość Bena Christiego.

- Tak. Kim opowiedział mi o tym i był przekonany, że Modesty martwi się niepotrzebnie, ale mylił się. Pechowo ten facet, który był wtedy z Benem Christiem, znał Modesty z dawnych czasów i poznał ją. Ona go nie poznała, ponieważ nosił brodę i nie przyjrzała mu się dokładnie. Nazywa się Oberon.

- Oberon?- Willie oparł głowę na zagłówku i na chwilę zamknął oczy. - O Boże, to naprawdę cholerny pech.

- Wysłała za nim Kima. Ben Christie wszedł na pokład barki rybackiej „Old Hickory”. Dziś rano policja odkryła, że kupiono ją przed dwoma tygodniami. Barka wypłynęła w morze. Modesty została na nabrzeżu i odesłała Kima do domu. To było już po jej powrocie z Sausalito, skąd dzwoniła do Tarranta i gdzie przebrała się, zaopatrzyła w broń i tak dalej. Jednak potem spotkała dwóch ludzi Oberona, którzy podali się za agentów CIA.

- Wezwał ich przez radio z barki?

- Tak. W każdym razie zabrali ją ze sobą i podpłynęli do Golden

Gate, gdzie w ciemnościach krążyła już barka rybacka. Znalazła na niej postrzelonego w ramię Bena Christiego. Nie zabili go tylko dlatego, żeby mógł obejrzeć, jak niszczą most. Podobnie postąpili z Modesty.

- Most?

- Golden Gate. Wszyscy byli tym zajęci.

Odwrócił się, wbijając w nią badawczy wzrok.

- Żartujesz...

- Nie, mówię prawdę, Willie. Poprzedniej nocy założyli na jednej z głównych lin coś w rodzaju stalowego pierścienia. Taki kołnierz, podzielony na sekcje, opasujący linę tuż przy szczycie północnego pylonu. Modesty mówiła coś o ładunkach wybuchowych.

- Przerwij na chwilę - siedział wyobrażając sobie most i podsumowując wszystko w myślach, rozważając całą logistykę tego przedsięwzięcia i możliwości realizacyjne. Prowadziła spokojnie, w milczeniu; kompetentna dziewczyna, obdarzona tą, przypominającą mu Modesty, szczególną pogodą ducha.

- W porządku, to ma sens, Beryl.

- Nie znam wszystkich szczegółów, Willie, ale Kim i ja byliśmy obecni w czasie, gdy opowiadała o wszystkim Tomowi Caseyowi z CIA. To, jak sądzę, szef Bena. Casey nie chciał, żebyśmy przy tym byli, ale Kim zagroził, że wyrzuci Toma Caseya i każe jej spać przez dwadzieścia cztery godziny. Taka była osłabiona, Willie. Więc Casey zrezygnował i zostaliśmy. Ten Casey, to całkiem równy facet, ale był dobity śmiercią Bena Christiego... - przerwała. - Przepraszam, na czym skończyłam?

- Mówiłaś o barce rybackiej. I że chcieli zniszczyć most.

- Tak. No, cóż, Modesty była dobrze związana, a oni przygotowali nadajnik do wysłania sygnału powodującego eksplozję. Wyprowadzili ich na pokład, żeby to sobie obejrzeli. Tego nie jestem całkiem pewna, ale podobno miała przy sobie coś w rodzaju rewolweru w kształcie pióra, taką rurkę, z której można wystrzelić jeden pocisk. Ukryła ją w zabandażowanej dłoni. Czy to możliwe?

- Tak. Spodziewała się kłopotów i użyła wcześniej stosowanej sztuczki.

- W każdym razie zastrzeliła jednego z nich, zanim zdążyli włączyć sygnał, a potem rozłożyła tego Oberona i trzeciego faceta, nazwiskiem Szabo, a nadajnik wyrzuciła za burtę. Jednak Szabo miał przy sobie broń, strzelił z bliska, ale Ben Christie ocalił jej życie, zasłonił ją własnym ciałem, otrzymując postrzał w plecy. Potem Modesty chwyciła go i razem wskoczyli przez reling do wody. Była wtedy jedenasta w nocy i znajdowali się w odległości około mili od Golden Gate - od strony morza. Przez jakiś czas szukali ich z pokładu barki, ale w ciemnościach nie mogli znaleźć. Cały czas starała się zatamować krew płynącą z rany Bena i utrzymać go na powierzchni wody. Był wtedy w miarę przytomny i powiedział, że Oberon i jego paczka współpracują z Nadzorcami. Albo nawet sami są Nadzorcami. Mówili mu, że właśnie prowadzą operację w imieniu Bojowników o Wolność Armenii. Podobnie jak Modesty pomyślał, że to jakiś obłęd, ale tak mu powiedzieli.

- Jak długo przebywała w wodzie, zanim ich wyłowili?

- Pięć albo sześć godzin i nikt ich nie wyłowił. Wpierw próbowała dopłynąć do brzegu, ale potem po prostu dryfowała z prądem i około czwartej lub wpół do piątej znalazła się blisko brzegu. Na ląd pomógł jej wydostać się jakiś człowiek przepływający obok łodzią. Wezwał policję, a dla niej ambulans. W tym czasie powiadomiła Kima i przyjechaliśmy tam krótko po przybyciu ambulansu. Kim zatelefonował na podany przez Bena numer i Tom Casey spotkał się z nami w szpitalu. Ben już nie żył. Kim i jeden z naszych lekarzy ustalili, że prawdopodobnie nie żył już kilka godzin przed dotarciem do brzegu.

- A co z mostem?

- Zdaje mi się, że gliny w pierwszej chwili nie uwierzyły, ale Kim wpadł w szał i oświadczył, że skoro ona tak twierdzi, to lepiej żeby potraktowali to serio. Wtedy zaczęli szybko działać, zamknęli ruch na moście, posłali po helikopter i sprowadzili eksperta od materiałów

wybuchowych. Nie widziałam tego, ale o wschodzie słońca Casey powiedział, że jeśli się wie, gdzie patrzeć, to można gołym okiem dostrzec ten stalowy pierścień na linie. Jakiś wojskowy, chyba major, opuścił się z helikoptera i rozmontował go. Zajęło mu to dwie godziny. Dopiero przed godziną radio podało informację, że wybuch mógł zerwać linę. Policja trzymała to w tajemnicy do chwili, gdy major skończy demontaż. Oczywiście zebrały się tłumy, ale przed wydaniem przez policję odpowiedniego oświadczenia nikt tak naprawdę nie wiedział o co chodzi.

- Wspomniano Modesty?

- Nie. Nie podano żadnych nazwisk.

- To już coś - po krótkim milczeniu dodał: - Jesteś pielęgniarką. Powiedz mi szczerze - czy z nią wszystko w porządku?

- Tak. Kim jest zadowolony. A zarazem zdumiony. Ale... - potrząsnęła głową zakłopotana.

- Ale co?

- Psychicznie jest jakby znieczulona, tylko w wyrazie jej oczu coś się kryje, Willie. Może dostrzegam to dlatego, że jestem kobietą. Myślę, że jest coś, o czym nam nie powiedziała. Coś nawet gorszego od tych godzin dryfowania w wodzie z Benem w ramionach i od daremnych wysiłków, żeby go zachować przy życiu, co w efekcie nie powiodło się.

- To niepodobne do Modesty - stwierdził powoli. - Zwykle zrzuca z siebie dręczące problemy. Mówiłaś o tym Kimowi?

- Tak i bardzo się tym zmartwił, ale jeszcze nie miał okazji porozmawiać z nią w cztery oczy. Zaraz po przybyciu do szpitala zjawił się Tom Casey i rozpoczęło się zdawanie relacji z tego, co się wydarzyło. Kim chciał z nią porozmawiać, ale poza uwagami dotyczącymi zmiany odzieży na suchą, do chwili rozpoczęcia przesłuchania przez Caseya, nie miała okazji nic więcej powiedzieć. Zdążyliśmy ją tylko poinformować, że Ben Christie nie żyje. Wysłuchała nas spokojnie, potem położyła się i zasnęła. To było zdumiewające i dziwne, Willie.

Światła na skrzyżowaniu zmieniły się na czerwone. Zatrzymała auto i odwróciła się do niego.

- Nie sądzę, abym miała ci coś więcej do powiedzenia.

Uśmiechnął się.

- Dobrze się spisałaś, Beryl. Dziękuję ci za wszystko. Nie wiedziałem, że Kim ma taką dziewczynę.

- No, jestem nią zaledwie od kilku miesięcy, ale oboje myślimy, że to coś poważnego i wkrótce się pobierzemy.

- Szczęśliwy stary Kim...

Roześmiała się.

- Jesteś bardzo miły, tak jak mówił Kim - jej wspaniałe oczy śmiały się, potem nagle spoważniała. - Liczę na to, że kiedyś spotkamy się we czwórkę w innych okolicznościach i będę miała okazję podziękować jej za to, co zrobiła w Limbo. Na razie składam te podziękowania na twoje ręce, Willie. Kim powiedział mi wszystko o Limbo. Był tam więźniem przez siedem lat i gdyby nie ty, pod koniec miał zostać zmasakrowany razem z innymi niewolnikami.

- To była dawna i dziwna sprawa - mruknął niewyraźnie Willie. - Po prostu natknęliśmy się na nią przypadkowo.

Światła zmieniły się i aston martin żwawo ruszył.

W niecałe pół godziny później Beryl otworzyła drzwi szpitalnego pokoju i wpuściła Williego. Zdjęła płaszcz i założyła czepek. Łóżko było puste. Kim Crozier ubrany w biały kitel lekarski stał oparty o ścianę, Modesty Blaise, ubrana w szlafrok, patrzyła przez okno. Na okrągłym taborecie siedział barczysty, krótkowłosy mężczyzna w okularach, trzymając na kolanach magnetofon. Na podobnym taborecie, blisko niego, siedział drugi, może o dziesięć lat młodszy, bardzo przystojny, dobrze zbudowany mężczyzna o klasycznych rysach twarzy i czarnych kręconych włosach. Miał na sobie drogi, elegancki garnitur.

W chwili, gdy Beryl wchodziła z Williem, mówił coś z nowoangielskim akcentem, ale natychmiast przerwał, odwrócił się i spojrzał na nich zimnymi, szarymi oczami. Kim odstąpił od ściany i rzekł:

- Dziękuję ci, kochanie. Cześć, Willie. To pan Casey - wskazał starszego mężczyznę - a to pan Dean. Panowie, przedstawiam wam pana Garvina z Anglii.

W chwili wejścia do pokoju, Willie wyczuł panujące w nim napięcie. Rzucił szybkie spojrzenie Modesty, pochwycił ruch jej oczu i wiedział, że źródłem tego był przystojniak Dean. Willie uśmiechnął się i powiedział w gładkim stylu prezentera BBC, tak różniącym się od jego zwykłego sposobu wyrażania się:

- Witam cię, Kim. Panie Casey. Panie Dean.

Przeszedł przez pokój, ujął wyciągniętą ku niemu rękę Modesty, przytulił ją do policzka, stanął przy dziewczynie i dodał uprzejmie:

- Przepraszam za najście. Proszę kontynuować.

- Miło mi pana poznać, panie Garvin - odparł Casey.

Dean odwrócił się do Kima Croziera i rzucił z wyraźnym zniecierpliwieniem:

- Zabierz go stąd, doktorze. Pielęgniarkę też. Zajmujemy się tu porządkowaniem naszych spraw.

Kim odparł łagodnie:

- Niech mi pan nie rozkazuje, panie Dean. To mój teren, a panna Blaise jest moją pacjentką. Pozwalam panu rozmawiać z nią tylko dlatego, że prosiła mnie o to, ale pielęgniarka zostanie tu, ja też zostanę i pan Garvin nie wyjdzie. Jeśli chce pan rozmawiać na tematy służbowe, to będzie pan musiał zaczekać, aż powiem, że panna Blaise jest z punktu widzenia sztuki medycznej zdolna do udzielania odpowiedzi na pytania.

Dean patrzył na niego z wyraźną niechęcią.

- Teraz jest wystarczająco zdrowa i może mówić - powiedział opryskliwie.

Kim uśmiechnął się cierpliwie.

- To ja jestem lekarzem, panie Dean. I to ja o tym decyduję.

Dean zwrócił lodowaty wzrok na Williego.

- Jednak ten człowiek nie jest lekarzem i jego obecność nie jest konieczna.

- Jestem jej duchowym doradcą - odparł Willie poważnie.

Dean wstał, dyszał ciężko przez nos.

- Myślę, że zanadto osaczyliśmy pannę Blaise, Frank - wtrącił Casey. - Może pozwolisz, że zostanę tu i będę kontynuował, a ty porozmawiasz z Langley. Pamiętam, że Ben mówił mi, iż ona cieszy się tam odpowiednim statusem...

- Co takiego? - głos Deana brzmiał ochryple i nadal wpatrywał się badawczo w Williego.

Casey ciągnął cierpliwie:

- Po tym jak wydostała Bena żywego z tej narkotycznej misji na Morzu Śródziemnym, miał okazję zajrzeć do akt CIA dotyczących jej udziału w Operacji „Zęby Tygrysa”, a potem był...

Dean znowu przerwał:

- Będziesz potrafił zapiąć to na ostatni guzik, Tom? Ona wczoraj zabiła Bena Christiego i dla mnie nie jest świętą krową.

Casey wbił wzrok w podłogę i kiedy znowu go uniósł, jego twarz pozostała bez wyrazu. Dean powoli rozejrzał się po pokoju. Najwyraźniej rozwiała się gdzieś jego dotychczasowa pewność siebie, próbował stać sztywno wyprostowany, aby jakoś zachować dominującą pozycję. Beryl, stojąc cicho przy drzwiach, obserwowała Williego Garvina. Miała wrażenie, że jego chłodne zachowanie wpływało na Deana deprymująco.

Dean wlepił wrogi wzrok w Modesty i oznajmił:

- Dobrze. Kontynuujmy.

Modesty dotąd stała z rękoma w kieszeniach szlafroka, z lekko przechyloną głową, patrząc w bok tępym wzrokiem, jakby nie uczestnicząc w tym, co się dzieje w pokoju. Teraz spojrzała na Deana i czekała spokojnie.

- Ustaliliśmy - powiedział - że widziała pani Bena Christiego w restauracji i tam zdradziła jego tożsamość. Potem znowu naraziła go pani, posyłając za nim obecnego tu doktora Croziera, człowieka zupełnie niedoświadczonego w takich sprawach. To pani przekazała wiadomość do CIA w Langley przez angielską Secret Service,

która niezbyt dobrze wyznaje się na zachowywaniu tajemnic służbowych, następnie wpadła pani w prymitywnie zastawioną pułapkę i została zabrana na pokład barki rybackiej „Old Hickory”. Twierdzi pani, że może podać fotograficzny rysopis trzech z czterech ludzi obecnych na pokładzie. Do czwartego zwracano się imieniem Sandy, ale nie widziała go pani. Może pani też opisać dwóch innych członków tego oddziału specjalnego Nadzorców - tych fałszywych agentów CIA, którzy tak łatwo złapali panią w pułapkę. Kiedy znalazła się pani na pokładzie barki, Ben Christie właśnie otrzymał postrzał w ramię. Kontynuujmy od tego miejsca. Kto do niego strzelił?

- Ben mówił, że to był Szabo.

Ale ani głosem, ani żadnym gestem, nie okazała jak bardzo jest oburzona zachowaniem Deana.

- Dlaczego nie zastrzelili go przed przybyciem pani? Przecież został zdemaskowany w chwili, gdy Oberon zobaczył was razem.

- Nie wiem, czym się kierowali, panie Dean. Mnie też od razu nie zastrzelili. Sądzę, że chcieli pokazać nam spektakl niszczenia mostu.

- Zatem dlaczego strzelono do Christie?

- Gdy dowiedział się o moście, nie próbował się już dłużej maskować. Powiedział mi, że chciał zniszczyć nadajnik, strzelając do niego ze swojego pistoletu, ale uprzedził go Szabo i postrzelił w ramię.

Willie Garvin nie patrzył na nią, ale tylko on wiedział, że ostatnie słowa były kłamstwem. Przeszła do powtórzenia rozmowy z Oberonem i opisała wydarzenia na rufie barki rybackiej. Casey obserwował przewijającą się taśmę w magnetofonie. Dean zaczął spacerować po pokoju, ciągle obserwując Modesty. Po chwili przerwał jej:

- Zatem miała pani przy sobie dwa rewolwery - jeden ukryty - w celach ofensywnych lub defensywnych. A poza tym miała pani związane ręce i spętane nogi w kostkach. Ale ciągle trzymała pani ukryty w zabandażowanej dłoni rewolwer w kształcie pióra i miała w pasie ukrytą żyletkę. Skąd takie doskonałe wyposażenie, panno Blaise?

- Działałam, jak to określa wywiad brytyjski, na terenie o podwyższonym ryzyku i uważałam, że powinnam się zabezpieczyć tym, czym dysponowałam na miejscu.

- Prowadziła pani też rozległą działalność na własny rachunek.

- Tak. I to też.

- Proszę dokładnie opisać, co się wydarzyło na rufie.

Opisała wszystko powoli i dokładnie, przerywając tylko raz, gdy

Casey zmieniał taśmę.

- ...tak więc musiałam ich powstrzymać, gdy zasilanie i antena zostały podłączone do nadajnika. Wtedy użyłam rewolweru ukrytego w bandażu i zabiłam Hansa. Strzeliłam mu w głowę. Podpierając się związanymi rękoma o blat stolika udało mi się dosięgnąć stopami Oberona - sądzę, że złamałam mu kark, ale nie jestem pewna. Drugiego też uderzyłam, jednak nie stracił przytomności. Potem złapałam nadajnik i odskoczyłam, aby wyrzucić go za burtę. Niestety, Szabo miał pistolet i natychmiast wymierzył go we mnie. Mógł mnie zastrzelić, zanim zdążyłabym wyrzucić nadajnik. Nie wiem, czy by zdążył, ale jestem przekonana, że istniała taka możliwość. Z całą pewnością zastrzeliłby mnie później, ale wtedy między nas skoczył Ben. Uczynił to z pełną świadomością. Kula trafiła go w plecy i upadł na mnie. Chwyciłam go i wyskoczyliśmy...

Następnie krótko opisała poszukiwania, powrót krążownika - na którym z pewnością płynęła reszta ekipy - i dodała, że według niej krążownik wypłynął na pełne morze. Casey podniósł wzrok i stwierdził:

- Mieli gdzieś umówione spotkanie. „Old Hickory” przedziurawiono i zatopiono. Nad ranem znaleziono pływające na powierzchni morza różne przedmioty. Poza tym żadnych innych śladów.

Dean przestał spacerować i zbliżył się do Modesty. Stojąc przed nią rzucił pytanie:

- Ręce i nogi związane i mimo to pokonała pani dwóch uzbrojonych mężczyzn, po uprzednim zabiciu Hansa? Myślę, że to kłamstwo, panno Blaise. Nie sądzę, żeby udało się to pani zrobić nawet za milion lat.

Odparła bez gniewu:

- Musiałam działać szybko... i udało mi się, panie Dean.

Potrząsnął głową, zimno patrząc jej prosto w oczy.

- Nie. Nie jest pani aż tak szybka.

- Panie Dean - stwierdziła niechętnie - nosi pan broń w kaburze pod lewą pachą. Nie wiem, ale może mi się uda...

Willie Garvin uśmiechnął się. Dean zapytał podejrzliwie:

- Co takiego?

Ledwo zdołał zarejestrować mignięcie białego śladu jej szlafroka i mętnie odczuć krótkie szarpnięcie lewej poły marynarki, a już stwierdził, że patrzy prosto w oddalony piętnaście centymetrów od nosa otwór lufy swojego pistoletu trzymanego w jej lewej ręce, podczas, gdy Modesty , stojąc teraz nieruchomo, wpatrywała się w niego ciemnoniebieskimi oczami, w których ciągle mógł dostrzec tę samą cierpliwą uprzejmość.

- To combat magnum 357 - powiedziała. - Dobra broń.

Odwróciła pistolet i podała kolbą skierowaną ku niemu. Blady ze złości odebrał bez słowa. Odwróciła się i ponownie stanęła obok Williego Garvina.

Kim Crozier, stojący po prawej od Deana, uśmiechnął się.

- Normalnie działa jeszcze szybciej - zauważył - ale dzisiaj, po tej długiej, męczącej nocy w morzu, jest trochę wolniejsza.

Dean wsunął broń do kabury. Na jego przystojnej twarzy pojawiły się kropelki potu.

- Casey dokończy wstępne przesłuchanie - oznajmił dławionym wściekłością głosem. - Nie wolno pani opuszczać miasta, panno Blaise. Niech pani nawet nie próbuje, będzie pani pilnie śledzona. Jutro wrócę tu z lekarzem CIA i omówimy to wszystko jeszcze raz. A potem powtórzymy w przyszłym tygodniu i w następnym, a może jeszcze w następnym... Będę tu trzymał panią tak długo, aż w końcu wyduszę ostatnią kroplę informacji, panno Blaise, nawet gdyby to miało trwać wieki.

Odwrócił się do drzwi, ale musiał się zatrzymać, gdyż drogę zastąpił mu Crozier. Teraz Kim już się nie uśmiechał. Stojąc przed

nim z założonymi rękami, oznajmił ochrypłym głosem:

- Jeżeli chcesz pan nadal pozostać w CIA, Dean, to lepiej dobrze mnie wysłuchaj, ponieważ wystarczy godzinka telefonowania i całe piekło zwali ci się na głowę.

- Co takiego? - zaskrzeczał Dean z wściekłością.

- Na twoim miejscu wysłuchałbym doktora, Frank. Taki człowiek, jak Kim Crozier, nie żartuje.

W wściekłość Deana wsączyły się zdumienie i nieufność.

- Co to, u diabła, ma znaczyć?

- Zaraz powiem - kontynuował Kim. - Ale przedtem jeszcze coś wyjaśnię. Nie wiem, co ma pan przeciwko Modesty Blaise, ale stojąc tu, nie słyszałem głupszej gadaniny od tej, jaką nas pan uraczył. Gdyby nie zdradziła tożsamości Bena Christiego, on sam musiałby ją zdradzić, bo w chwili, gdy się dowiedział, że chcą zniszczyć most, a wraz z nim wrzucić do wody około pięciuset samochodów, musiał ich za wszelka cenę powstrzymać. I próbował to zrobić, jednak został postrzelony. Modesty Blaise też spróbowała - tylko że jej się udało. Może pan sobie wyobrazić, jak teraz wyglądałaby zatoka, gdyby jej tam nie było? Boi się pan, że odbierze panu zasługi, Dean? Zapomnij o tym. To Ben Christie ocalił most i ludzi na nim. Może pan to rozgłosić wszem i wobec, i nikt się nie dowie, że brała w tym udział Modesty Blaise. Ale, gdyby pan w odpowiednim czasie zawiadomił Casyea, wtedy, gdy jej informacja dotarła do Langley, zamiast bawić się w biurokrację i tracić niepotrzebnie czas, może zdobyłby szybko jakąś łódź, dogonił „Old Hickory” i godzinę wcześniej wyłowił Modesty Blaise i Bena Christie, co zapewne uratowałoby Benowi życie.

- Zajmuj się pan swoją medycyną, doktorze - warknął zimno Dean. - Nadal nie wiem, jak pan chce zwalić na mnie całe piekło.

Kim westchnął.

- Nigdy nie sądziłem, że będę musiał użyć moich wpływów - odparł. - Moje nazwisko nic panu nie mówi? Doktor Kim Crozier? Czarny facet?

- A powinno?

- W zeszłym roku gazety całymi tygodniami publikowały artykuły na temat miejsca zwanego Limbo. Był to obóz niewolników w sercu gwatemalskiej dżungli, gdzie na plantacji kawy pracowało około sześćdziesięciu niewolników - na słowo Limbo w oczach Deana nagle pojawił się błysk zrozumienia, zmieniający się w wyraz ostrożnej nieufności. - Tymi niewolnikami byli najbogatsi ludzie na świecie - mężczyźni i kobiety. Właśnie - n aj bogatsi- kontynuował Kim. - Multimilionerzy i multimilionerki, których śmierć miała być upozorowana przez...

- Okay, przypominam sobie - przerwał ostro Dean. - Pan też był niewolnikiem, ale pełnił pan funkcję ich lekarza.

- Tak, opiekowałem się nimi przez siedem lat. Aż do końca. I teraz ci bogaci ludzie darzą mnie specjalnymi względami. Posłuchaj, Dean, będę się streszczał. Dwanaście telefonów i skontaktuję się z czterdziestoma facetami wartymi miliardy dolarów i mającymi wpływy w Waszyngtonie. Wystarczy, żeby pana wykończyć. Podam tylko kilka przykładów. Cy Hart - połowa ropy naftowej w Teksasie. Miriam Surridge - spadkobierczyni fortuny brylantowej. Schultz - król supermarketów, senator Chard - bankier. To kilku Amerykanów, ale w Limbo byli też obcokrajowcy. Ludzie niezwykle wpływowi. Sądzę, że do trzech Europejczyków i trzech ambasadorów z Południowej Ameryki, rezydujących przy Białym Domu, mogę dotrzeć w ciągu czterdziestu ośmiu godzin.

Twarz Deana poszarzała.

- I co z tego, że połączy się pan z nimi, doktorze? Co ich skłoni, aby wstawić się za Modesty Blaise? - zapytał niepewnie.

Kim roześmiał się.

- Na Boga, wstawią się, wstawią i to bardzo szybko! Lepiej żeby pan w to uwierzył, ponieważ...

Modesty przerwała:

- Nie, Kim.

Skrzywił się i niechętnie wzruszył ramionami.

- Dobrze. Mogę tylko stwierdzić, że zareagują na moją prośbę. I to skutecznie. Chce pan zaryzykować, Dean?

Dean z nienawiścią, w milczeniu wpatrywał się w Kima. Doktor dodał po chwili:

- Okay, a zatem otrzymał pan od niej wszystkie informacje, jakich mogła udzielić i teraz skompletuje pan na piśmie wstępne przesłuchanie, a potem - za dzień, dwa - sprawdzi je pan w czasie powtórnej rozmowy z Modesty Blaise. Ale, jeśli zacznie ją pan naciskać w sposób, o jakim pan mówił, to, Bóg mi świadkiem, uruchomię moje kontakty.

Dean zapiął marynarkę, chwycił czarną aktówkę i oświadczył:

- Skończyliśmy, Casey.

Beryl otworzyła drzwi i wyszedł. Po zamknięciu za nim drzwi, Kim przeczesał palcami gęste, kędzierzawe włosy i zapytał:

- Co, u diabła, ugryzło tego człowieka?

- To wiedzą tylko bogowie i sam wielki machismo - stwierdziła Beryl. - Nie może strawić tego, co zrobiła Modesty. To przecież tylko dziewczyna i to go najbardziej gnębi... Och, przepraszam -zwróciła się do Caseya.

- Niezła diagnoza - odparł zmęczonym głosem człowiek z CIA. -A tak nawiasem, to dobry urzędnik, ale wyobraża sobie, że jego życiową misją jest sprawdzanie wszystkiego i wszystkich. Boże, wspomóż nas! Przy odrobinie szczęścia mój raport ustawi go na właściwym miejscu, ale żadne łzy i modlitwy nie wrócą nam Bena Christiego - spojrzał na Modesty. - Nadzorowałem trzy misje Bena, byliśmy starymi przyjaciółmi. Dziękuję za próbę uratowania go.

- Bardzo mi przykro, panie Casey. Szczególnie przykro mi dlatego, że go zdemaskowałam... Nie chciałam, żeby umarł... On też był moim przyjacielem.

- Wiem, mówił mi o tym.

- Casey zadrżał. - Jak już powiedział doktor, Ben i tak musiałby się sam zdradzić - chwycił magnetofon. - Czy czuje się pani na tyle dobrze, aby dokończyć?

- Tak. Nie zostało wiele. Tylko tyle, co Ben powiedział mi, gdy dryfowaliśmy. Często tracił przytomność.

- Dobrze. Proszę opowiedzieć wszystko, co pani zapamiętała.

Włączył magnetofon.

Piętnaście minut później, po wyjściu Toma Caseya, Kim rozkazał:

- A teraz, Modesty, wracaj do łóżka. Musisz odpocząć.

- Nie, chcę wrócić do mojego apartamentu w Sausalito. Tam odpocznę. Proszę, Kim.

Obserwował ją z niepokojem.

- Widywałem cię w Limbo w różnych trudnych chwilach, szczególnie tego ostatniego, krytycznego dnia. Ale teraz wydajesz mi się jakaś inna i to mi się nie podoba. Jest coś, o czym nie powiedziałaś nam, kochanie, prawda?

- Wszystko w porządku, Kim. Jeśli się martwisz, przyjedź jutro z Beryl do Sausalito. Jak tylko będziecie wolni. Będę już zupełnie zdrowa.

Jednak te słowa nie uspokoiły go.

- Czy Beryl może teraz z tobą pojechać? Powinna zostać u ciebie na noc - spojrzał na pielęgniarkę. - Możesz to zrobić, kochanie?

- Mogę. Nie mam dyżuru przez następne dwie godziny, a potem jakoś to załatwisz.

Ale Modesty potrząsnęła przecząco głową. - Jesteście bardzo mili. Dziękuję, ale nie. Willie dostatecznie dobrze zaopiekuje się mną. Mogę dostać moje ubranie, Kim?

Westchnął i podniósł słuchawkę.

- Zawsze byłaś uparta - stwierdził.

Jej ubranie było suche i wyprasowane, ale ciągle sztywne od soli. Beryl postarała się o adidasy, wsiadła z Williem do aston martina i Kim zawiózł ich do miejsca, w którym Modesty zaparkowała wynajęty samochód. Gdy Willie jechał przez most Golden Gate, policja w towarzystwie gapiów ciągle dokładnie sprawdzała oba pylony. Dawno już zakończono akcję przy pylonie z ładunkiem wybuchowym.

- To Nadzorcy zlecili zabicie Tarranta - oznajmiła. - Oberon mówił, że wynajęli polskich bliźniaków.

- Zgadza się, Księżniczko. Ale, tak jak powiedziałem przez telefon, już po wszystkim. Wtrąciłem się do tego i oddzieliłem ich od Tarranta.

Spojrzała na niego zdziwiona.

- Sam sobie z nimi poradziłeś?

- Nie miałem wyboru. Ale nie mogę powiedzieć, żeby to było zabawne.

- To był jedyny sposób, aby ich powstrzymać.

- Zgadza się.

Odwinął rękaw kurtki i ujrzała zanikający już, ale ciągle jeszcze brzydki siniec na przedramieniu. Po kilku sekundach złożyła głowę na jego ramieniu.

W apartamencie Willie powiedział:

- Do łóżka, Księżniczko. Przyrzekłaś Kimowi - spojrzał na zegarek. Była szósta. - Prześpij się kilka godzin; potem wymknę się i przyniosę coś do jedzenia. Czy teraz chcesz coś gorącego do picia? A może coś innego?

W mieszkaniu było ciepło, ale nagle zadrżała i potrząsnęła głową.

- Jeszcze nie. Przytul mnie, Willie. Chce mi się płakać.

Uniósł ją, usiadł w rogu obszernej, skórzanej kanapy i posadził ją na kolanach, z głową opartą na ramieniu i twarzą ukrytą w zagłębieniu szyi. Ciało Modesty zaczęło drżeć i poczuł na szyi płynące z jej oczu łzy, jednak nie słyszał płaczu. Wolną ręką przyciągnął ją bliżej, poklepał po udzie i pogłaskał z czułością po policzku. Wiedział, że płacze z powodu Bena Christiego, ale w tym płaczu kryło się coś więcej. Dostrzegł to w jej oczach; podobnie jak Beryl i Kim był świadom, że coś ją szczególnie gnębi.

Po jakimś czasie uspokoiła się i miał wrażenie, że zasnęła w jego ramionach, ale mimo to zapytał:

- Chcesz mi o tym opowiedzieć, Księżniczko?

Poczuł na ramieniu potakujący ruch głowy i po chwili zaczęła mówić szeptem:

- Biedny Ben. Oni poddali go testowi, Willie. Nazwali to testem mosa. Tak mówił Oberon. Nie znam tego słowa.

- Mohs. Em, o, ha, es. To skala twardości na ścieranie.

- Ach... Tak. Mówił, że to test twardości - głęboko westchnęła. - Mieli tam dziewczynkę, młodą odurzoną narkomankę. Murzynkę. Rozkazali Benowi zabić ją maczetą. Ben nie wiedział, że został już rozszyfrowany, ale wiedział, że chcą zniszczyć most i pomyślał, że jeśli zachowa kamuflaż, będzie mógł dostać się na brzeg i zapobiec tragedii.

Willie zauważył spokojnie:

- Jednak ten test nie miał dla nich żadnego znaczenia i tak wiedzieli, kim jest naprawdę.

- Tak, Oberon po prostu zakpił z niego. Wyśmiewał się.

- O, Boże...

- Tak. Ben stanął wobec konieczności rozwiązania równania niemającego po obu stronach równych wartości, Willie. Życie narkomanki za życie ludzi na moście. Więc... więc zdecydował się to zrobić. A kiedy już to zrobił, powiedzieli mu. Powiedzieli, że od początku znali jego tożsamość. Wtedy wpadł w szał i próbował zabić Oberona maczetą, ale Szabo był na to przygotowany i strzelił. Wcześniej odebrano Benowi broń. Nie miał szans.

Willie siedział, tuląc ją do siebie, czuł, jak wzdłuż kręgosłupa przebiega mu dreszcz grozy. Oboje w walce oswoili się z podobnie obrzydliwymi przypadkami; przywykli do rozdzieranych ciał, łamanych kości i tryskającej krwi - zarówno przyjaciół, jak i wrogów, a także u nich samych. Oboje również zabijali pod presją ponurej konieczności ocalenia własnego życia albo życia przyjaciół. Jednak nigdy nie zabili kogoś, kto nie był ich wrogiem lub nie czynił zła, nikogo nie zniszczyli z zimną krwią bez powodu. To, co uczyniono z Benem Christiem, było gorsze od zabicia go i nawet trudno to sobie było wyobrazić.

Kontynuowała, nadal stłumionym głosem:

- Kiedy unosiliśmy się na wodzie, on przypominał... uosobienie udręki. Ciągle do tego wracał, szlochał i cierpiał załamany tym, co zrobił - jej głos znowu zadrżał. - To święta prawda, Willie, że nie jestem pewna, czy potrafiłby z tym żyć. Gdy chaotycznie mówił o tym w gorączce, próbowałam go przekonać, że to był tylko zły sen i że nie wydarzyło się naprawdę. Może trochę pomogło, nie wiem.

Willie rzekł z współczuciem:

- Jezu, jak mi przykro, Księżniczko, jak przykro...

Poruszyła się w jego ramionach, uniosła głowę i pocałowała w policzek - rzadka to była między nimi demonstracja uczuć - potem szybko wstała, otarła policzki palcami, odgarnęła włosy za uszy, i zmęczona, uśmiechnęła się krzywo.

- Dziękuję, Willie, kochanie. Przykro mi, że naraz tyle zwaliłam ci na głowę.

- Jeżeli to pomogło...

- Och, pomogło, pomogło. Ale nie powiem o tym Caseyowi. Nikomu, nawet Kimowi - chwyciła dłońmi łokcie i zgarbiła się, jakby nagle ogarnął ją przejmujący chłód. - Nie chcę, żeby to znalazło się w aktach Bena. Prawdopodobnie nigdy w życiu nie okazał tyle odwagi i nie był tak twardy, Willie. Ale w taki sposób nie może się to znaleźć w raporcie. Wyobrażasz to sobie?

- On był przekonany, że postąpił jak zwykły rzeźnik - zauważył Willie. Wstał. - Pójdziesz teraz spać?

- Tak. Przedtem musiałam ci o tym powiedzieć.

- Jasne. Połóż się do łóżka, a ja przygotuję ci gorące mleko z odrobiną whisky. Musisz się rozgrzać.

- Dodaj łyżeczkę miodu. Jest w spiżarni.

- Dobrze.

Pięć minut później siedział i przyglądał się, jak leżąc, podparta na łokciu, piła przygotowany przez niego napój. Była naga i kiedy poruszyła się ujrzał wąski plaster na zewnętrznej krzywiźnie piersi.

- Co to jest, Księżniczko?

Spuściła wzrok.

- Głębokie draśnięcie. Przed związaniem rewidowali mnie na krążowniku i zerwali przy tym biustonosz. Wtedy to się stalo. Biustonosz miał tylko dwa zaczepy, ale nie mogli sobie z nimi poradzić.

- Masz tylko to jedno draśnięcie?

- No i kilka siniaków, gdy skakaliśmy za burtę, a poza tym zesztywniałe ramiona i uda od holowania Bena do brzegu. Zrób mi, proszę, rano kilka tych swoich magicznych masaży. Nie zawracaj sobie głowy przygotowywaniem dla mnie jedzenia, będę spała do rana, a potem będę już jak nowa - wysączyła do dna kubek i oddała mu. - Dziękuję, Willie. I dziękuję, że tak szybko przybyłeś.

Wstał i zaciągnął zasłony na oknach.

- Jak dotąd nie miałem nic specjalnego do roboty, Księżniczko.

- Jesteś tu. To wystarczy.

Zatrzymał się przy drzwiach i odwrócił. Nadal leżała wsparta na łokciu i w półmroku mógł dostrzec pytanie w jej szafirowych oczach.

- Co to znaczy: „jak dotąd”, Willie?

- To dotyczy ciebie, Księżniczko. Zamierzasz coś z tym zrobić? Mam na myśli Nadzorców.

- Chcę ich rozszyfrować - odparła wprost. - Nie z zemsty za Bena i bez żadnych szlachetnych pobudek. Nie będę usprawiedliwiać mojego egoizmu, ale chcę ich wytropić dlatego, że ich nienawidzę. Ja, osobiście, nienawidzę ich - od samych korzeni, po ostatni listek na gałęzi, nienawidzę za okrucieństwo i za to, że takie z nich wredne skurwysyny. I, o ile mi wiadomo, teraz mamy już stan wojenny, Willie.

To do niej podobne, pomyślał, wypowiedzieć wojnę we dwójkę nieznanej sile, jednak nie mógł tego traktować, jak lekkomyślności lub brak rozwagi. Robiła to już przedtem i wygrywała. Tym razem z pewnością nie liczyła na Williego Garvina. On musiał sam zadeklarować udział. Od chwili likwidacji „Sieci” nigdy już nie przyjmowała tego za rzecz oczywistą.

- Jestem z tobą, Księżniczko - oświadczył. - I przez Bernie Chana mamy trop prowadzący do tych, którzy wynajęli polskich bliźniaków. A teraz otul się ciepło i zaśnij jak grzeczna dziewczynka.

Rozdział 10

Golitsyn zszedł po drabince z pokładu statku wiertniczego do czternastostopowej płaskodennej łodzi. Siedział w niej już major hrabia St. Maur. Sternik odbił od statku i skierował dziób w stronę odległego o niecałą milę postrzępionego, szarego brzegu Deserta Grande.

- To byłoby całkiem zabawne - stwierdził Golitsyn, zerkając na górujący nad statkiem wiertniczym dźwig - gdybyśmy naprawdę dowiercili się ropy.

St. Maur zamknął notes, w którym coś zapisywał, i skrzywił się.

- Mam nadzieję, że to niemożliwe - rzekł. - Ale gdyby tak się stało, byłoby to dla nas piekielnie kłopotliwe. Tylko my dwaj, z całego zespołu, mamy jakieś doświadczenie w prowadzeniu prac wiertniczych i wątpię, czy w takim przypadku reszta dałaby sobie radę.

- Żaden problem - odparł Golitsyn. - Ciężar błota w wierconym otworze powinien wystarczyć, żeby zabezpieczyć przed niekontrolowanym wytryskiem, a jeśli nie, to zastosujemy czop. Mamy dwóch ludzi, którzy wiedzą, jak sobie poradzić, majorze, ale nie wyobrażam sobie, żeby zaszła taka konieczność. Poprzednia załoga tego statku w pierwszym tygodniu wierciła na głębokości kilku tysięcy stóp i ropa nie trysnęła. Wiercili tak głęboko, tylko po to, aby wywrzeć wrażenie na portugalskim ministrze do spraw energii, który przyjechał z Lizbony na inspekcję.

- Jednak potem wiercono jeszcze głębiej.

- Nie tak bardzo, majorze. Odkąd zastąpiliśmy fachowców nową załogą, złożoną z naszych ludzi, oni wiercą tylko pozornie - ale wyniki wierceń podajemy w raportach.

St. Maur spuścił sępi nos.

- A zatem, tak czy owak, tym problemem nie warto się przejmować, prawda?

- Zapewne. Dane geologiczne były sfałszowane i w każdym wypadku damy sobie radę.

- Wobec tego będę zobowiązany, jeśli powstrzyma się pan od czynienia zbędnych uwag, Golitsyn. To tylko niepotrzebnie mąci. Mamy dość innych, ważniejszych, spraw na głowie i nie możemy się niepotrzebnie rozpraszać.

Golitsyn zagryzł wargi i skinął głową.

- Proszę mi wybaczyć, majorze - powiedział rozsądnie.

W duszy cieszył się, że trochę dokuczył majorowi, nie dając poznać po sobie, iż uczynił to z rozmysłem. W każdym razie to, co powiedział, wymagało przemyślenia. Golitsyn, zadowolony, oparł się wygodnie i w zadumie obserwował małą, przybrzeżną osadę, do której właśnie podpływali.

Deserta Grande od morza prezentowała się posępnie, wrogo i niedostępnie. Tu i tam strome urwiska skalne. W pewnym miejscu teren opadał trochę, tworząc łagodne brzegi zatoki w kształcie półksiężyca, od której suchymi dolinami biegło w głąb pofałdowanego lądu kilka dróg. Wyspa była bezludna; mieszkały na niej tylko ptaki, króliki, kozły i foki.

Do niedawna agencja turystyczna z odległej o dwanaście mil Madery sporadycznie organizowała wycieczki statkami na te wyspy. Jednak wstrzymano je na polecenie Korporacji Drioga, gdy wynegocjowała ona z rządem Portugalii koncesję na prowadzenie w tym rejonie wierceń podmorskich. W sumie, zastanawiał się Golitsyn, uzgodnienie to dobrze funkcjonowało. Korporacja Drioga była zarejestrowana na Bahamie i każda próba identyfikacji

osób kierujących nią kończyła się niepowodzeniem. Statek wiertniczy wydzierżawiono za pośrednictwem Libii, z uzgodnieniem, że Drioga zajmie się również zaopatrzeniem w niezbędny sprzęt i personel. Gdyby w ciągu jednej nocy nagle wszyscy znikli ze statku wiertniczego i z Deserta Grande, nikt nie potrafiłby ich wyśledzić. Dwóch rzekomych urzędników Korporacji, pełniących funkcję gospodarzy wobec wizytującego ministra z Portugalii, i kilku innych, w miarę potrzeb pojawiających się via Lizbona, w istocie było anglojęzycznymi agentami KGB.

Krótkie, ale wygodne molo z elementów prefabrykowanych wiodło ku skalistej plaży, gdzie stały baraki Korporacji Drioga. Pozwolenie władz portugalskich gwarantowało legalność tej tymczasowej bazy, co upraszczało sprawy dotyczące zaopatrzenia i gromadzenia zapasów. Pozwolenie władz nie było w pełni legalnie wykorzystywane, ale to nie wystarczyło, aby wzbudzić zainteresowanie portugalskiego ministra. Z jego punktu widzenia wszystko było w porządku i z zadowoleniem przyjął fakt, że Drioga we własnym zakresie rozwiązuje kłopotliwe dla niego problemy logistyczne. A poza tym Korporacja zapłaciła cztery miliony dolarów za przywilej wydawania stu pięćdziesięciu tysięcy dolarów dziennie za wiercenie i wynajęcie statku, w wątpliwej nadziei natrafienia na ropę lub gaz, a wywiercenie jednego otworu kosztowało ich prawdopodobnie od dwudziestu do dwudziestu pięciu milionów dolarów. Dlatego pozwolono im robić wszystko we własnym zakresie i na własny sposób.

Tanio” - pomyślał Golitsyn, gdy łódź zatoczyła półkole, podchodząc do mola. „Tanio jak barszcz, gdy policzy się ogromny zysk Nadzorców w porównaniu z sumą, jaką zapłaciliby za jeden lot nowoczesnym samolotem myśliwskim”.

Na molo czekał na nich von Krankin. Powitał ich, przyglądając się, jak wspinają się po krótkiej drabince. Z trzech liderów, dwóch sypiało na statku, odkąd sekcję sygnalizacyjną i szyfrującą przeniesiono na statek wiertniczy, skąd łatwiej, niż z ukrytego miejsca na lądzie, można się było połączyć z Moskwą.

St. Maur zwrócił się do von Krankina:

- Dzień dobry. Jak się udały nocne manewry?

Niemiec kiwnął z zadowoleniem głową.

- Bardzo dobrze. Przygotowałem dla pana raport.

- Dziękuję. A Oberon?

- Znakomite przedstawienie.

- Nie przejął się troszeczkę niepowodzeniem Operacji „Uderzenie Zatokowe”?

Von Krankin zamyślił się.

- Przejął się... tak. Ale na naszą korzyść. Dotąd jego jedynym błędem było nadmierna wiara we własne siły i właśnie teraz zostało to wyeliminowane. Zupełnie naturalne, że jest na siebie wściekły i szczerze nienawidzi tej kobiety, Modesty Blaise, ale zarówno gniew, jak i nienawiść traktuje chłodno i teraz przeobrazi je w chęć ścigania kogoś, kto nawet może jest lepszy od niego... i innych.

St. Maur idąc wolno molem powiedział:

- Dobrze. Ale nie chcę go stracić. To facet, którego bardzo trudno zastąpić.

Golitsyn milczał. Zgadzał się z St. Maurem, ale trochę był zaniepokojony klęską Operacji „Uderzenie Zatokowe” i wpływem tej klęski na morale Nadzorców. Zastanawiał się, jak major pokieruje rozpoczynającą się za kilka minut w baraku dowodzenia, odprawą roboczą dotyczącą Operacji „Noc Grozy”.

- Kiedy zakończymy „Noc Grozy”, pułkowniku - mówił St. Maur - będziemy potrzebować jakiegoś chirurga plastycznego do przerobienia kilku twarzy, zanim ich właściciele zaczną się publicznie pokazywać. Mam tu na myśli Oberona, Szabo, Forstera i Blika.

- Tak - zgodził się Golitsyn. - Mam informacje, że Brytyjczycy zaopatrzyli Interpol i wszystkie zachodnie służby wywiadowcze w fotografie czterech twarzy, które widziała Modesty Blaise w czasie „Uderzenia Zatokowego”. Oberon zapewniał, że po Operacji „Noc Grozy” będzie miał doskonałego chirurga, który wykona operacje przed puszczeniem ich między ludzi - przerwał i po chwili ciągnął

dalej: - I to właśnie nasunęło mi myśl, że Forster lub Blik, albo obaj jednocześnie, zrobiliby nam wielką przysługę, gdyby dali się zabić podczas akcji. Identyfikacja ich ciał jako dwóch oszustów z CIA, działających w czasie Uderzenia Zatokowego, mogłaby znakomicie połączyć Nadzorców z Operacją „Noc Grozy”. Po chwili odezwał się von Krankin:

- Tak, to byłby całkiem przekonujący dowód. Znacznie lepszy od naszego zwykłego sposobu przyjmowania na siebie odpowiedzialności za tego rodzaju akcje. Ale niechętnie pozbywałbym się Forstera, to bardzo zdolny człowiek - zerknął na St. Maura. - Może Blik?

Major skinął głową.

- Tak. Blika też można by oszczędzić, ale musimy mieć w zamian coś wystarczająco zadowalającego. Coś, co oczywiście powinno być przekonująco zorganizowane - chrząknął, co w jego wersji miało wyobrażać śmiech. - Szkoda, że nie możemy zostawić tam martwej Modesty Blaise, jako ofiary nieszczęśliwego wypadku. Coś takiego u tych wszystkich tajniaków wywołałoby totalny chaos. Zrywają trupowi maskę z twarzy i co widzą? Modesty Blaise - i to w organizacji Nadzorców! Może nawet ich przywódczyni, co? - znowu chrząknął, imitując śmiech.

Golitsyn przestał spacerować i przez chwilę stał przed nim zamyślony.

- To byłoby coś ekstra, majorze - stwierdził, półprzymkniętymi oczami zapatrzony gdzieś w przestrzeń.

- Co?

- Pański pomysł z Modesty Blaise. Z wyjątkiem tego, że musielibyśmy w to wciągnąć też Garvina. Wszystko na nic, jeśli nie znajdą go martwego razem z nią.

- Wielki Boże! Ja nie mówiłem poważnie - St. Maur skrzywił się. - Co nie znaczy, że żartowałem... no, wiecie, ja po prostu głośno myślałem.

- Czasem dobrze popuścić wodze fantazji - zauważył mimochodem Golitsyn. Stał z rękami założonymi na plecach, lekko pochylając

głowę wbił wzrok w ziemię, zajęty własnymi myślami. Po około dziesięciu sekundach wzdrygnął się, westchnął i potrząsnął głową. - Nie. Obawiam się, że to niemożliwe. Znalezienie i złapanie Blaise oraz Garvina może wymagać dokładnego rekonesansu, szczegółowego planowania i zajmie całą sekcję operacyjną, a może nawet dwie. Nie możemy sobie pozwolić na tak duże zaangażowanie w czasie prowadzenia Operacji „Noc Grozy”. Chociaż, moim zdaniem, szkoda... Zamyślił się.

- ...ale po zakończeniu Operacji „Noc Grozy”, kiedy już wystarczająco zmienimy Oberona, powinniśmy dać mu okazję zaplanowania i zabicia tej kobiety. Z pewnych względów może to okazać się niezbędne dla samego Oberona. Obecnie, z jednej strony, porażka jest dla niego bodźcem do czynu, ale jeśli będzie musiał zbyt długo czekać na rewanż, jego umysł tak przeżre obsesja, że ostatecznie stanie się dla nas bezużyteczny. Z drugiej zaś strony, ona lubi robić brzydkie dowcipy. Przeczytajcie sobie jej dossier, a przekonacie się, że przyciągana jakimś prawem natury, zawsze pojawia się z dobrze zaplanowanym zamiarem spowodowania zamieszania, niczym śmieć wrzucony do niezwykle wrażliwego elementu maszyny, i kończy się to równie szkodliwym efektem. Będę się lepiej czuł, jak umrze razem z Garvinem.

- Dla mnie to wszystko brzmi cholernie mistycznie - stwierdził St. Maur. - Szczególnie, jeśli mówi to facet, który prawdopodobnie wierzy tylko w materializm dialektyczny czy coś w tym rodzaju. Oberon mówił mi dzisiaj - co mogę zapisać na jego korzyść - że po zakończeniu Operacji „Noc Grozy” załatwi Blaise. Ty się tym zajmiesz, pułkowniku. Przynajmniej będzie miał coś interesującego do roboty w przyszłości. A na razie zapomnijmy o tej cholernej babie i skoncentrujmy się na zadaniach bieżących.

W największym baraku, wchodzącym w skład bazy lądowej, zebrało się czterdziestu dwóch mężczyzn. Znajdowali się w pomieszczeniu służącym do celów rozrywkowych, gdzie co wieczór - z

wyjątkiem nocy wyznaczonych na ćwiczenia - wyświetlano filmy. Tego przedpołudnia ludzie byli zrelaksowani i swobodnie siedząc słuchali Oberona. Stał na niskim podium ulokowanym na końcu sali i zwięźle omawiał ćwiczenia minionej nocy. Zebrani reprezentowali wiele narodowości, jednak łączył ich wspólny czynnik - coś, co czyniło z nich jedną zwartą grupę, bardziej skonsolidowaną od grupy jednolitej etnicznie. Spokojni, zrównoważeni, pozbawieni jawnej agresywności, prawdziwie twardzi mężczyźni, u których panowanie nad gwałtownymi uczuciami i czynami było życiowo czymś tak samo niezbędnym, jak dla innych opanowanie wiedzy i sztuki. Istniał też inny czynnik, niełączący ze sobą zwykłych ludzi, był to całkowity brak zdolności szanowania czyjegokolwiek życia, poza własnym. Śmierć innych, ich rany, ból - to wszystko nie miało dla nich żadnego znaczenia. Co jednak bynajmniej nie oznaczało, że Nadzorcy byli głupcami. Cechowała ich doskonała znajomość rzemiosła i niezwykła odwaga - właśnie te dwie cechy głównie świadczyły o ich jakości. Ogólnie biorąc, nie tęsknili za kobietami, kochali wybraną przez siebie broń, która dostarczała im więcej podniet niż pieszczoty miękkiego ciała kobiety.

Teraz właśnie słuchali słów Oberona, który, używając wskaźnika i kredy, ilustrował swoje komentarze na stojącej na podium tablicy. Nawet wśród tych twardych ludzi Oberon był kimś szczególnym. Jeśli jakiś Nadzorca podczas ćwiczeń popełnił ten sam błąd dwa razy, Oberon spisywał go na straty. Później wymagało to akceptacji kierownictwa, ale wszystkie trzy przypadki, jakie wydarzyły się w ciągu minionych osiemnastu miesięcy, uzyskały taką zgodę. Spisanie na straty nie oznaczało odesłania do domu, oznaczało śmierć.

- O wyznaczonym czasie, do ściśle określonego miejsca na brzegu, podchodzą tylko łodzie Oddziału Numer Cztery. Potem nie będzie już tak źle, mamy dużo czasu i miejsca na odpowiednie przegrupowanie. Chyba nie muszę przypominać, że złe lądowanie może już na samym początku zniweczyć całą akcję. Jesteśmy Nadzorcami i nie popełniamy takich pomyłek.

Brodę zgolił jeszcze przed przeniesieniem się na krążownik i zatopieniem „Old Hickory”, ale poza gładko wygolonymi policzkami nastąpiła w nim o wiele większa zmiana. W Oberona wstąpił spokój, niebezpieczny spokój, który nawet tak twardych ludzi jak Nadzorcy uczynił ostrożniejszymi w kontaktach z nim. Odłożył wskaźnik na półeczkę pod tablicą, otrzepał ręce z kredy i powiedział:

- To na razie tyle, jeśli chodzi o wstępną odprawę dotyczącą naszej następnej operacji, „Noc Grozy”, największej, jaką kiedykolwiek prowadziliśmy. Nadchodzące kilka tygodni poświęcimy ćwiczeniom i próbom. Wszystkie oddziały otrzymają swoją część zadania, a ja jestem upoważniony powiedzieć wam, że premia dla każdego wynosi dziesięć tysięcy funtów, które zostaną złożone na konto w banku szwajcarskim.

Po zebranych rozszedł się szmer aprobaty. Otwarły się drzwi i weszli von Krankin, major hrabia St. Maur i Golitsyn. Nikt nie wstał. W Nadzorcach obowiązywała ostra dyscyplina, ale nie przypominała ona wojskowego oddawania honorów stopniom.

- Witam panów - rzekł St. Maur swym twardym, nosowym głosem, w odpowiedzi usłyszał niewyraźny pomruk i pomaszerował do podium.

- Dzień dobry, majorze - powitał go Oberon.

Na początku niektórzy z Nadzorców uważali, że St. Maur to typowy angielski arystokrata ze starej szkoły wojskowej, o małym móżdżku i nikłych kompetencjach. Jednak z czasem zmienili zdanie, St. Maur okazał się mistrzem walki i znawcą uzbrojenia, był w tym najlepszy z najlepszych. Zabicie Romaine'a w wyniku ćwiczeń Indywidualnego Wyzwania ostatecznie ustaliło jego reputację.

Golitsyn i von Krankin zajęli miejsce przy stole znajdującym się po prawej stronie podium. Oberon odsunął się i oparł o ścianę. St. Maur podszedł do tylnej ściany sali, odsunął zasłonę i ukazała się mapa wyspy w dużej skali. Wyjął z kieszeni notes i, jakby nakazując w ten sposób uwagę, obrzucił zebranych wzrokiem zimnych niebieskich oczu.

- Oto wyspa Porto Santo - zaczął, biorąc do ręki wskaźnik. - Teren działań Operacji „Noc Grozy”, którą przeprowadzimy szesnastego albo około szesnastego września. Od dnia dzisiejszego za tydzień ustawimy w tej sali dużą płaskorzeźbę, model wyspy. Jednak już teraz macie o niej ogólne pojęcie, ponieważ w ciągu minionych tygodni kilka razy zwiedziliście ją jako turyści na wycieczkach zorganizowanych przez Funchal. Wyspa ma dziewięć mil długości i trzy szerokości; piaszczyste plaże ciągną się niemal wzdłuż całego południowego brzegu.

St. Maur odwrócił się i przeciągnął końcem wskaźnika po żółtym pasku symbolizującym plaże.

- Porto Santo leży w odległości dwudziestu pięciu mil od nas - kontynuował. - Około trzech tysięcy mieszkańców, główne miasto, Vila Baleira - tu, pośrodku południowego wybrzeża. Tylko dwie główne szosy, jedna biegnie wzdłuż wybrzeża i potem skręca na północ do Serra de Dentro, druga przecina wyspę w poprzek, biegnąc od Vila Baleira na północ do Camacha i po drodze mija położone na wschodzie lotnisko - o tutaj... - wchodzące w skład bazy powietrznych sił NATO.

St. Maur przez chwilę studiował notes, potem mówił dalej:

- W tym miejscu wybudowano nowy hotel - wskazał na mapie punkt położony między szosą i brzegiem morza, nieco na południowy zachód od Vila Baleira - z kompleksem luksusowych pawilonów rozlokowanych wokół głównego budynku mieszczącego zwykle pokoje i całe zaplecze hotelowe. Rząd Portugalii przeznaczył Hotel Atlantis na miejsce spotkania szefów czterech mocarstw i ich doradców towarzyszących szczytowi wrześniowemu, w którym wezmą udział: prezydent Stanów Zjednoczonych, premier Wielkiej Brytanii, kanclerz Zachodnich Niemiec i prezydent Francji. Przygotowania dotyczące ich bezpieczeństwa są już w toku. Zaangażowali się w to Portugalczycy, jako gospodarze spotkania, ale działają, konsultując się ze specjalistami sprowadzonymi z czterech państw biorących udział w spotkaniu. Mamy informacje

dotyczące planów przygotowań, a szczegółowe dane otrzymujemy na bieżąco. Celem Operacji „Noc Grozy” jest... likwidacja przywódców czterech mocarstw.

St. Maur przerwał, odłożył wskaźnik, schował notes do kieszeni i stał z rękoma założonymi na plecach. Powoli zwrócił się do wpatrujących się w niego słuchaczy.

- Teraz poświęcę parę minut problemom, które części nas mogą sprawić kłopot. Jak już wiecie, ostatnio w San Francisco Nadzorcy ponieśli pierwszą operacyjną klęskę. Chcę wam powiedzieć, że razem z moimi kolegami, pułkownikiem Golitsynem i kapitanem von Krankinem, z ulgą przyjęliśmy, że wydarzyło się to akurat na tej scenie naszego programu.

Golitsyn pomyślał: „Na Boga, chciałbym wierzyć, że mówi szczerze”. Ale słuchacze z pewnością nie przyjęli tego z cynicznym uśmiechem, jako że byli pewni, iż major mówi z całym przekonaniem.

St. Maur kontynuował:

- Wszyscy posiadacie duże doświadczenie i dobrze wiecie, jaką niekiedy rolę w akcji odgrywa przypadek. I nie chodzi tu o szczęście, ale o zwykły przypadek. Szczęście możemy kreować we własnym zakresie. Mam tu na myśli chwytanie szansy, wykorzystywanie sytuacji lub okazji. Ale czekanie na okazję, liczenie na szczęście, może zniszczyć nasze plany, a to, co się stało w San Francisco, musiało się wydarzyć wcześniej czy później. Dobrze, że wydarzyło się wcześniej.

Jednak tym razem sprawa jest dużo poważniejsza. Tak, tamta operacja skończyła się niepowodzeniem, jednak jestem zadowolony, że nie stało się to w wyniku złego planowania, złego zabezpieczenia, złego zaopatrzenia w krytycznym momencie, czy też w końcu na skutek błędów w działaniu. Tamta operacja nie powiodła się w wyniku zaistnienia jednego na milion przypadku, którego nikt nie mógł przewidzieć. A w istocie miały miejsca aż dwa przypadki naraz - pierwszy to fakt, że potencjalny rekrut okazał się agentem CIA i drugi, że wmieszała się kobieta, o której większość z was słyszała, Modesty Blaise.

Oberona, tylko na dźwięk tego imienia, pokrył zimny pot. Z wysiłkiem panował nad oddechem i starał się rozluźnić napięte mięśnie.

- Mimo wszystko dowódca naszego oddziału specjalnego - mówił St. Maur - Hugh Oberon był bliski sukcesu. Kiedy jednak stało się to niemożliwe, zmienił na bieżąco plany i wycofał swój oddział, nie pozostawiając śladów. Straciliśmy jednego człowieka, którego zabiła Modesty Blaise. Człowiek z CIA zmarł z odniesionych ran. Dlaczego więc mamy być zadowoleni z tej porażki? Powiem wam.

Major przekrzywił na bok głowę i powoli rozejrzał się po sali, a potem nagle uśmiechnął się, szczerząc duże, białe zęby.

- Ponieważ mamy to już za sobą - stwierdził. - Wydarzył się ten jeden na milion przypadek i oddział specjalny poradził sobie, nie pozostawiając za sobą więźnia lub strzępu informacji wskazującej, kim są lub skąd przybyli. Szczęście? Nie, po prostu sprawne działanie. A przypadki jeden na milion nie chadzają parami, zatem nie zdarzy się coś podobnego w czasie „Nocy Grozy”. Załatwiliśmy to już przy okazji Operacji „Uderzenie Zatokowe”.

Golitsyn gorliwie skinął głową, korzystając z tego, że nikt na niego nie patrzy. „Nieźle” - pomyślał. „A w istocie, bardzo dobrze”. Wydawało się, że nikt nie ma żadnych wątpliwości. Major, żeby oddać mu sprawiedliwość, całą sprawę przedstawił bez cienia emocji. Niesamowicie zdolny facet - oczywiście w zakresie swoich obowiązków - z tego majora hrabiego St. Maura...

- Wróćmy do Operacji „Noc Grozy” - ciągnął St. Maur. - W miarę rozwoju wypadków będziecie otrzymywać coraz więcej informacji o Porto Santo. Powiedziałem już, że naszym zamiarem jest zlikwidowanie przywódców czterech mocarstw i jestem całkowicie pewien, iż nie interesują was motywy tego czynu. Nigdy nie zostalibyście przyjęci do Nadzorców, gdybyście nie udowodnili, że jesteście całkowicie wolni od narodowych lub politycznych sympatii. A teraz pomówmy o metodzie.

Major chwycił wskaźnik i zajrzał do notesu.

- Nie musimy dokładnie wiedzieć, gdzie poszczególny przywódca

zostanie zakwaterowany albo gdzie będzie mieszkać jego świta. Jednak dzięki operacjom wywiadowczym pułkownika Golitsyna mamy wgląd w przygotowania dotyczące zabezpieczenia spotkania. Na ten cel przeznaczono cały Hotel Atlantis, a zapewnieniem bezpieczeństwa kierują Portugalczycy, chociaż będą się też konsultować ze służbami bezpieczeństwa zainteresowanych państw. Wyspa Porto Santo to prawdziwy raj dla służb bezpieczeństwa. Nie sposób ukryć kogoś obcego w tak małej społeczności, a dotrzeć tam można tylko drogą morską lub powietrzną. W czasie spotkania na wyspie będzie stacjonować około stu pięćdziesięciu żołnierzy plus kontyngent policji i kilku osobistych ochroniarzy, przypadających na każdego przywódcę. Proszę spojrzeć na mapę. Trzy małe kółka, które zaznaczono tu, tu i tu, symbolizują prefabrykowane strażnice dla żołnierzy. Jeżeli połączymy je liniami, otrzymamy trójkąt, wewnątrz którego znajduje się kompleks hotelowy.

St. Maur odszedł od mapy i zwrócił się do słuchaczy ze wskaźnikiem na ramieniu.

- Służby bezpieczeństwa nastawione są na zwalczanie ataku szaleńców albo niewielkich grup fanatyków. Nie są przygotowane na odparcie dobrze wyszkolonych sił dywersyjnych. A poza tym skąd tego rodzaju siły miałyby się tam znaleźć?

Major znowu wyszczerzył w uśmiechu zęby i przerwał, słysząc pomruk uznania słuchaczy.

- Kapitan von Krankin sporządzi szczegółowe plany i w miarę otrzymywania informacji będzie je korygował na bieżąco. Dzisiaj przedstawię wam tylko podstawowe zadania taktyczne, abyście mogli się zorientować, co macie robić na ćwiczeniach. Mówiąc ogólnie - wylądujemy po zmroku. Przypłyniemy łodziami spuszczonymi ze statku macierzystego. Nie będą one wykrywalne przez radary, rozproszymy je bowiem na wodzie, pozorując łodzie rybackie, które co noc wypływają na połów z Vila Baleira. Powinniśmy wylądować około pół mili na zachód od wyznaczonego celu - wszyscy, z wyjątkiem oddziału płetwonurków, który zajmie się zainstalowaniem, odpalanych drogą radiową, samoprzyczepnych min

na zacumowanych w porcie trzech łodziach torpedowych. St. Maur powtórnie odwrócił się do mapy.

- Oddział Numer Jeden ruszy prosto na lotnisko z zadaniem zniszczenia wszystkich obecnych tam helikopterów i samolotów. Oddział Numer Dwa zostanie podzielony na trzy pododdziały złożone z dwóch osób. Każda para zajmie się jedną strażnicą. Dwa pododdziały - pod dowództwem kapitana von Krankina - będą wyposażone w bazooki i broń krótką. Nikomu nie wolno otworzyć ognia przed pierwszym alarmem albo dopóki nie padnie rozkaz nadany przez miniradio, w które wszystkich wyposażymy. Jak zwykle operacja, jeśli to możliwe, musi być prowadzona w absolutnej ciszy.

St. Maur przeciągnął końcem wskaźnika wzdłuż boków trójkąta.

- Oddziałami Numer Trzy i Cztery dowodzę osobiście, moim zadaniem będzie pozbycie się patroli strażniczych - i znowu, jeśli to możliwe, bez wywoływania alarmu - dlatego musimy używać noży i drutów i kusz.

W tym momencie wśród słuchaczy rozszedł się szmer zadowolenia, do którego przyłączył się von Krankin. Major skinął głową i uniósł rękę na potwierdzenie swych słów.

- Tak, tak, wiecie dobrze, że nienawidzę tego, jednak żaden z was nie włada dobrze normalnym łukiem, chociaż muszę przyznać, iż Oddział Trzeci nawet w nocy celnie strzela z kuszy. Mieliśmy nadzieję, że dołączy do nas pewien ekspert w strzelaniu z kuszy, ale, niestety, nie powiodła mu się ostatnia akcja.

St. Maur zajrzał do notesu. Golitsyn zanotował w pamięci, że nie wspomniał, iż to Modesty Blaise przyczyniła się do porażki owego eksperta w strzelaniu z kuszy. Postąpił roztropnie, pomijając ten fakt, niektórzy członkowie Nadzorców nie byli bowiem zbyt inteligentni i nie miało sensu angażować ich umysłów w zastanawianie się nad tym szczególnie pechowym wydarzeniem.

- Nasze zadanie polega na oczyszczeniu zachodniego boku trójkąta, a potem opanowaniu boku wschodniego i zachodniego.

Natychmiast po zakończeniu naszych działań od zachodu włączy się do akcji Oddział Piąty, pod dowództwem Oberona. Od czasu, gdy Romaine sprowokował mnie do Indywidualnego Pojedynku i musiałem go zabić, oddział ten nie miał dowódcy, wobec tego powierzyliśmy go Hughowi Oberonowi i to on przejmie na siebie główne zadanie w Operacji „Noc Grozy”. Stanie się niejako Brygadą Wykonawczą, która wejdzie do głównego budynku hotelu i zlikwiduje przywódców czterech mocarstw. Powinni napotkać słaby opór, szczególnie wówczas, gdy opanujemy wszystkie cele przed wszczęciem alarmu. Wybieramy ostatni dzień konferencji, gdy premier Portugalii przybędzie na pożegnalną kolację; będziemy wtedy mieli ich wszystkich zebranych w jednym miejscu. W momencie ostatecznego szturmu albo wcześniej - jeśli podniesie się alarm - zniszczone już będą obie łodzie torpedowe i lotnisko, a strażnice zbombardowane za pomocą bazook. St. Maur przekartkował notes.

- Dobrze... Na tym etapie operacji Oddział Trzeci i Czwarty będą kontrolować strefy zewnętrzne. Oberon przez radio doniesie o zakończeniu likwidacji przywódców. Potem, jak wszyscy wiemy, nastąpi najtrudniejsza część operacji - przegrupowanie i ewakuacja. Musimy to wiele razy przećwiczyć na pozorowanym terenie, który został wyznaczony na tej wyspie. Od dziś do chwili rozpoczęcia Operacji „Noc Grozy” wszyscy ćwiczą to co noc. W czasie ćwiczeń musicie nosić na twarzach maski z otworami na oczy i każdy z was musi wypróbować maski gazowe, musi też oswoić się z używaną w akcji bronią i całym ekwipunkiem.

Major przerwał, odłożył notes i wskaźnik.

- Nie sądzę żeby były jakieś poważne ofiary. Kombinacja zaskoczenia, siły ognia i wprawy nabytej w intensywnych ćwiczeniach powinny dać nam znaczną przewagę. W czasie rozpoczęcia ewakuacji, aby wywołać zamieszanie, zastosujemy kilka pomysłowych sztuczek dostarczonych przez ekspertów pułkownika Golitsyna. Siły bezpieczeństwa nie poradzą sobie jednocześnie z lotniskiem w płomieniach i z tonącymi łodziami torpedowymi, a w trzech zniszczonych strażnicach prawdopodobnie dwie trzecie załogi nie

będzie zdatne do akcji. Musimy wrócić do łodzi w miejscu lądowania i nawiązać łączność radiową z macierzystym statkiem. Nie stosujemy żadnych sygnałów świetlnych. Oddział Numer Sześć musi zabezpieczyć miejsce naszego powrotu na łodzie i cały odwrót. Nie sądzę, aby zostały wyczerpane wszystkie aspekty operacji i jeśli ktoś zostanie ranny, musimy mieć pewność, że będzie zabrany razem z wycofującymi się, aby nie stworzyć okazji do ujęcia go i poddania przesłuchiwaniu. Odpowiadają za to dowódcy poszczególnych oddziałów.

St. Maur odwrócił się i rzucił szybkie spojrzenie w kierunku Golitsyna oraz von Krankina.

- Jak już wspomniałem, jest to wstępna odprawa, podająca ogólny zarys akcji. Dowódcy oddziałów jeszcze dzisiaj otrzymają spisane na maszynie streszczenie. Muszą mieć pewność, że wszyscy podwładni im ludzie będą poinformowani co do ogólnego planu działania. Spodziewamy się, że cała akcja zakończy się w ciągu czterdziestu minut od chwili lądowania i tylko ostatnie piętnaście minut wymagać będzie działań jawnych - włączając w to osiem minut przeznaczonych na ewakuację łodzi. Myślę, że to na razie wszystko, ale proszę moich kolegów, żeby zabrali głos, jeżeli mają coś do dodania.

Von Krankin potrząsnął przecząco głową. To on przygotował maszynopis i zawarł w nim wszystko, co miał do powiedzenia. Golitsyn skrzywił się przepraszająco i powiedział:

- Może warto wspomnieć, majorze, że po ewakuowaniu się wszyscy wracamy tutaj.

- Ach, tak. Dziękuję. - Major ponownie zwrócił się do audytorium. - Jedna szychta pozostanie na statku wiertniczym, a dwie tu, w bazie. Potem odpłynie statek macierzysty i w ciągu godziny od naszego powrotu ponownie będziecie zespołem szukającym ropy naftowej. Kilka dni wcześniej przypłynie szef instalacji wiertniczej z inspektorem robót i trzema, czterema marynarzami i to oni właśnie mogą was pytać, czy ktoś ostatnio widział jakichś Nadzorców. Wszyscy musicie sprawiać przekonujące wrażenie.

Znowu spojrzał na Golitsyna. Rosjanin potrząsnął głową. St. Maur kontynuował:

- No dobrze, zatem to już wszystko. Na pytania odpowiemy, gdy przestudiujecie wstępne rozkazy. Polecam dzisiaj się przespać, ponieważ w nocy zaczynają się ćwiczenia. Dziękuję, panowie. Możecie się rozejść.

Hugh Oberon obserwował, jak mężczyźni, rozmawiając między sobą, opuszczają barak. Słyszał pomruki aprobaty członków Oddziału Numer Pięć, gdy St. Maur zakomunikował im, że to on będzie nimi dowodził, i poczuł podobne zadowolenie jak wtedy, gdy major streszczał i komentował jego zachowanie w Operacji „Uderzenie Zatokowe”.

Golitsyn wstał i zawołał:

- Pozwól na słówko, Hugh!

Oberon podszedł do niego. St. Maur i von Krankin stali przy mapie, omawiając jakieś szczegóły operacji. Golitsyn stuknął palcem w pierś Oberona i roześmiał się.

- Odpręż się, żołnierzyku! Nie wiń siebie, gdy Bóg się wtrąci w twoją robotę, zsyłając ci dywersanta.

Oberon zaśmiał się i potarł kark.

- Dziękuję, pułkowniku. Nie wiedziałem, że wierzy pan w Boga.

- Nie wierzę w Boga, żołnierzyku, ale wierzę w dywersantów i sabotażystów. Zawsze się na nich natkniesz. Przecież już jednego spotkałeś, jak mówił major. Ja myślę perspektywicznie, mamy dla ciebie bardzo szczególne zadanie i dlatego musimy wystarczająco skutecznie zmienić twój wygląd.

- Jakaś nowa operacja Nadzorców?

- Coś dla ciebie. Osobiście. Musimy się kogoś pozbyć.

- Dobrze, z przyjemnością się tym zajmę, pułkowniku. Znam go?

- To Modesty Blaise - Golitsyn stuknął go w pierś, znowu szczerząc zęby i odwrócił się, zbierając do wyjścia. - Odprężysz się, żołnierzyku, zabawisz się...

Rozdział 11

Stała przy wielkim zwierciadle. Rude włosy, zielone oczy. Właśnie pozbywała się spódnicy i poruszając się jak tancerka zawiesiła ją porządnie na krześle obok bluzki. Bernie Chan, rozwiązując krawat, siedział na wielkim kolistym łożu, skąd mógł ją doskonale obserwować. W jego opinii miała najlepsze nogi, jakie kiedykolwiek widział. Na myśl jak mogą się zachowywać w akcji, przeszył go dreszcz zachwytu. Teraz mógł je doskonale obejrzeć, miała bowiem na sobie tylko bardzo seksowne majteczki i dobrany do nich biustonosz. Bernie Chan przeniósł wzrok na wspaniałą zawartość biustonosza i znowu zadrżał.

Karnacja ciała nie pasowała do rudych włosów. Bernie, zdejmując buty, zdecydował, że chyba nie płynie w niej hiszpańska krew. Przypomniał sobie jej imię - Teresa. Może jednak płynie w niej gorąca hiszpańska krew? Z pewnością cieszył się jej sympatią. Mógł tak twierdzić po sposobie, w jaki dziś wieczór patrzyła na niego i słuchała go tam, na dole, w studiu tańca. W przerwie między rutynowymi próbami siedziała blisko niego i wahała się tylko przez moment, gdy zaproponował jej wspólną kolację.

Bernie Chan - jubiler, paser, pośrednik, w jednej czwartej Chińczyk, w trzech czwartych liverpoolczyk, właściciel studia tańca i sali prób przy Charing Cross Road - teraz znajdował się w jednej ze swych licznych posiadłości, ale ta właśnie należała do najcenniejszych,

ponieważ pozwalała mu na swobodne kontakty z artystkami teatralnymi i stanowiła wspaniały teren połowu pięknych dziewcząt. Bernie miał czterdziestkę, ale wyglądał młodziej; pulchny, gładki, zadbany, miło pachnący mężczyzna, którego łazienkę wypełniły wyszukane kosmetyki.

- Ja lubię twoje wuuusy, Teresa - powiedział z gardłowym akcentem swego rodzinnego miasta.

- Moje co...? Ach, włosy - posłała mu ciepły uśmiech. - Dziękuję, panie Chan. Jest pan dżentelmenem.

- Skąd pochodzisz, kochana? - zapytał. - Mówisz jak Szkotka.

Szeroko otworzyła oczy.

- Bystry pan jest. A już myślałam, że w dzieciństwie pozbyłam się tego akcentu.

- Ja mam dobre ucho.

Wstał i w skarpetkach, z rękoma w kieszeniach spodni, zaczął krążyć po wielkiej sypialni. Podparta pod boki obserwowała go z cieniem zainteresowania i po chwili zapytała:

- Coś pana martwi, panie Chan?

- Co...? Nie - machnął niecierpliwie ręką. - Nic ważnego. Nie lubię się przejmować z byle powodu.

- Och, ja też - spojrzała w kierunku drzwi. - Czekamy, aż ci dwaj wyniosą się z salonu?

- Nie, oni zostaną, Teresa. Dick i Rodney to moi stróże.

Spojrzała trochę zaskoczona, ale bardziej zaciekawiona.

- Ma pan na myśli ochroniarzy? Po co panu ochroniarze, panie Chan?

- Mów mi Bernie. Zatrudniam ich, bo jestem biznesmenem, rozumiesz? Oni pracują dla mnie. Nie zawracaj sobie nimi głowy.

- W porządku, panie... Bernie - wskazała drzwi prowadzące do przebieralni. - Mogę skorzystać z łazienki?

- Oczywiście, kochana. Potem powiem ci, co lubię.

Zachichotała i chwyciła torebkę.

- To będzie z pewnością bardzo interesujące. Wracam za minutkę.

Okno łazienki wychodziło na tyły domu. Otworzyła okiennicę i w równych odstępach trzy razy zgasiła i zapaliła światło, zamknęła okiennicę i odkręciła krany przy umywalce. Przez chwilę oglądała imponujący zbiór toaletowych utensyliów Berniego Chana, potem zabrała torebkę i wróciła do sypialni.

Po pięciu minutach zadzwonił telefon. Bernie nie zareagował, całkowicie pochłonięty innymi zajęciami. W salonie, nie odrywając wzroku od horroru, który właśnie oglądał w ogromnym telewizorze, odezwał się siedzący w fotelu zwalisty osiłek o kwadratowej szczęce:

- Odbierz, Dick.

Dick, wysoki mężczyzna, z okrutnymi, zaciśniętymi ustami, ledwo zdążył się unieść, gdy telefon zamilkł. Wzruszył ramionami i opadł z powrotem na kanapę. Dokładnie trzy minuty później otwarły się drzwi sypialni i pojawiła się ruda głowa. Dziewczyna ciągle miała na sobie majteczki i biustonosz. Rozglądała się nerwowo.

- Możecie tu przyjść i spojrzeć na pana Chana? - zapytała z jeszcze wyraźniejszym szkockim akcentem. - Wydaje mi się, że zemdlał i nie mogę go ocucić.

Rodney, ten osiłek, jęknął:

- Jezu! - i zerwał się na równe nogi. Odsunęła się, wpuszczając go do sypialni. Dick ruszył w jego ślady. Wskazała telefon stojący na stoliku w salonie i zapytała niepewnie:

- Macie gdzieś w notesie telefon jego lekarza?

Dick zatrzymał się zaskoczony i najwyraźniej wyprowadzony z równowagi. Potem wyjąkał coś, co przypominało wyrażenie zgody i podszedł do telefonu. Chwycił notes i wtedy wszystko wokół niego nagle zamarło i utonęło w nicości. Po kilku sekundach dziewczyna weszła do sypialni. Bernie Chan leżał nieprzytomny na łóżku, nadal w koszuli, skarpetkach i w spodniach. Rodney stał i wpatrywał się w szefa kompletnie zaskoczony, wyraźnie nie mając pojęcia co robić. Rudowłosa powiedziała:

- Nie wiem, co się stało. Ale muszę stwierdzić, że tak naprawdę to nie był aż do tego stopnia podniecony...

- Ale oddycha - stwierdził Rodney. - Widzi pani? Piersi podnoszą się i opadają...

- Tak, ale czy dostrzegł pan ten siniec tuż za uchem?

- Siniec...? - Rodney pochylił się, aby obejrzeć drugą stronę głowy Berniego.

Dzwonek przy drzwiach wejściowych zagrał miły dla ucha kurant, gdy Modesty Blaise, ciągle trzymając w ręku kongo, opuszczała sypialnię i mijając nieprzytomnego Dicka, zeszła do holu. Teraz cała trójka leżała nieprzytomna z sińcami za uchem. Otworzyła drzwi i stanęła oko w oko z dwoma mężczyznami w kombinezonach i roboczych czapkach na głowach. Weszli, dźwigając na ramionach zrolowany chiński dywan. Zamknęła za nimi drzwi i powiedziała:

- Na górę, potem w lewo, Willie.

Pół minuty później mężczyźni złożyli dywan na podłodze salonu. Profesor Stephen Collier, dźwigający rulon za Williem, teraz wyprostował się i zmierzywszy wzrokiem Modesty Blaise, zawołał zdumiony:

- Boże, zabarwiłaś oczy na zielono!

- To soczewki kontaktowe, Steve - wyjaśniła. - Załóż rękawiczki i niczego nie dotykaj.

Willie wyjął płaskie pudełko z strzykawką i przygotowywał się do dania Dickowi zastrzyku. Collier miał wyschnięte wargi, a pot na jego czole bynajmniej nie pochodził od dźwigania dywanu. Zerknął na Dicka, skrzywił się na widok czerwonego obrzęku za uchem i poszedł za Modesty do sypialni. Rodney leżał rozciągnięty na podłodze, a Bernie Chan nadal spoczywał nieprzytomny na łóżku.

Collier oparł się o ścianę i patrzył markotnie jak Modesty unosi powieki Berniego, zaglądając w jego źrenice.

- W tych kurewskich majtkach kokoty wyglądasz po prostu wulgarnie - oświadczył. - Mnie to w każdym razie nie bawi.

Wyprostowała się i spojrzała na niego oburzona. - Jakiś ty ograniczony, Steve! Kto tu narzeka, że ma dość przypadkowego wplątywania przez nas w sytuacje, co do których tylko szaleniec

założyłby się o miedziany guzik, że mamy szanse wyjść żywi? I któż to twierdzi, że jest ochotnikiem, w pewnym niewielkim, bezpiecznym skoku, w chwili gdy - przynajmniej ogólnie - kontrolujemy sytuację? - mówiąc to wciągnęła spódnicę i zapięła zamek błyskawiczny. - I kto mówi, że zawsze w skandaliczny sposób jest przez nas wciągany w jakąś paskudną sytuację, chociaż doskonale zdaje sobie sprawę, że zostanie wplątany w jedną z naszych afer, gdzie ktoś może dać mu po łbie, podczas, gdy on wolałby wybrać inną alternatywę niż śmierć? A potem grozi, że na tydzień się obrazi i przywiąże do barierki na ostatnim piętrze, jeżeli my nie...?

- Dobrze, już dobrze - przerwał Collier, podnosząc rękę uspokajającym gestem. - Bawi mnie to, bawi, kochanie. Wierz mi, że bawi.

Ten sygnał z okna, trzykrotny dzwonek telefonu informujący, że jesteśmy gotowi, wszystko mnie bawi. I nie wątpię, że to, co teraz nastąpi też mnie ubawi. Pojawił się Willie. Usiadł na skraju kolistego łoża i dał zastrzyk Berniemu Chanowi. Collier wpatrywał się w nieprzytomnego z niesmakiem. - Chcę tylko zauważyć, że znowu aż tak bardzo mnie to nie bawi - zakończył nieśmiało.

Modesty uśmiechnęła się i poklepała go po policzku.

- Wiem, co c i e b i e gnębi, kwiatuszku - oświadczyła. - Nie podoba ci się, że taki ośliniony świntuch mógł pofiglować sobie ze mną w łóżku, prawda?

Willie, idąc do Rodneya, pochwycił jej wzrok i mrugnął porozumiewawczo.

- Tak, tak, występując w tej sprawie - odparł buntowniczo Collier - czuję się cholernie urażony.

- Piękne dzięki, ale nie potrzebuję twojego współczucia, jeszcze nie posunęliśmy się aż tak daleko, ponieważ... - stłumiła śmiech. -Przepraszam. Nie posunęliśmy się tak daleko, ponieważ Bernie podniecał się bardzo wolno. Ale nie pierwszy raz znalazłam się w podobnej sytuacji - i ty o tym wiesz. Co, u licha? - zapięła bluzkę i spojrzała na niego rozbawiona. - Przecież nie czekałam na interwencję pana Słuszność. I w ciągu pięciu minut też mogłam o

czymś zapomnieć, podobnie jak Bernie Chan. Czyż nie tak, Steve? A zatem lepiej ci już? Collier dotknął palcem czapki.

- Tak jest, proszę pani. Już mi lepiej. A w każdym razie postaram się, szanowna pani.

- Dobrze - poprawiła przed lustrem perukę. - Zatem mogę nie wspominać Dinah o twoich jękach i narzekaniu.

Willie, klęcząc obok klocowatego osiłka, odłożył strzykawkę i powiedział:

- Co to za żart, Księżniczko? Mam na myśli to, co mówiłaś, że Bernie podniecał się bardzo wolno.

- Ach, to - obeszła łóżko, z trudem panując nad sobą, i podniosła coś z podłogi. Był to hełm policyjny. Uniosła go w górę i dodała: - Bernie, na moment przed uzyskaniem zdolności do działania, musiałby obejść łoże dookoła i założyć ten hełm.

Willie Garvin już podnosił się, ale w tym momencie opadł z powrotem na kolana, dławiąc się ze śmiechu. Collier patrzył z otwartymi ustami, potem nogi ugięły się pod nim i dusząc się w bezgłośnym śmiechu, musiał się oprzeć o ścianę.

Kilka minut później mężczyźni w kombinezonach i roboczych czapkach znieśli chiński dywan na parter. Teraz był on znacznie cięższy. W środku spał Bernie Chan. Rudowłosa o zielonych oczach i długich nogach, w szarej sukni, czekała na nich przy otwartych drzwiach frontowych. Otwarła je przed nimi, zaczekała, aż wyniosą ciężar do zaparkowanej w pobliżu furgonetki, wsuną go do środka i odjadą. Potem zamknęła drzwi i ruszyła pieszo w kierunku Hyde Parku.

*

Bernie Chan powoli odzyskiwał przytomność. Słyszał, jak ktoś płaczliwie jęczy i po kilku sekundach zorientował się, że to był on sam. Czuł pulsowanie krwi w głowie. Było mu zimno, mdliło go i bał się. Próbując się ruszyć, zorientował się, że coś silnie więzi

przeguby rąk i usłyszał metaliczny dźwięk poruszanego łańcucha. Nie podnosząc głowy ostrożnie otworzył oczy. Leżał na brudnej posadzce staromodnej piwnicy. Mógł widzieć ściany z gołej cegły. Zorientował się, że ta cześć piwnicy, w której się znajdował, była dość obszerna. W jednej ze ścian dostrzegł przejście bez drzwi - z pewnością prowadzące do dalszej części piwnicy - przez które padało mdłe światło od wiszącej pod sufitem lampy.

Piwnica? Bernie Chan próbował odtworzyć w spowitej mgłą pamięci, co się stało. Był u siebie w domu. Byli tam też Dick i Rodney. On znajdował się w sypialni z...? Tak, z Teresą. Ruda... I...

Więcej nie pamiętał, ale oblał go zimny pot, gdy uzmysłowił sobie, że to pewnie ta ruda tak go urządziła. Przez moment zastanawiał się, co się stało z jego ochroniarzami. Ale dobrze tak tym durnym sukinsynom, jeśli skończyli w rzece. Ale kto za tym stał? Kto wynajął tę sukę, żeby go tak załatwiła? Kto? Kto?

Na dźwięk zgrzytu otwieranych drzwi i kroków kogoś schodzącego po kamiennych stopniach poczuł jak żołądek skręca powracający strach. Rozróżnił kroki dwóch osób. Bernie Chan szybko zamknął oczy i odwrócił głowę. Prędzej czy później pozna zamiary tych, którzy go tu uwięzili, ale na razie musi z tego zrezygnować, musi się pozbierać psychicznie.

Ujrzał przebijające przez zamknięte powieki światło, potem zgasło i usłyszał zbliżające się kroki. Było ich dwóch. Uchylił powieki. Ujrzał dwóch mężczyzn w garniturach, z pończochami na głowach. Zatrzymali się w odległym kącie piwnicy, jeden z nich skierował światło latarki w dół i oświetlił skurczoną postać na posadzce. Bernie, z czymś w rodzaju zadowolenia, stwierdził, że nie jest jedynym więźniem.

Mężczyzna siedział skulony przy ścianie w odległym kącie piwnicy i w świetle latarki Bernie mógł dojrzeć łańcuch biegnący od kajdan na rękach do masywnej klamry w ścianie. Mógł też widzieć, że był mocno poturbowany. Miał potwornie spuchniętą szczękę, a jedna strona twarzy była poraniona i posiniaczona. Z miejsca, w

którym się znajdował, Bernie odniósł silne wrażenie, że pod wiatrówką ciało tego człowieka, przyciskającego ręce do żeber, jest zapewne nie mniej zmaltretowane.

Wyższy z dwóch mężczyzn, który właśnie oświetlał ofiarę, pochylił się, aby ją obejrzeć i po chwili powiedział z środkowoeuropejskim akcentem, który dla Berniego brzmiałby zapewne śmiesznie, gdyby nie był tak przerażający.

- I co, zbudziłeś się już, Garvin? Bardzo dobrze, znowu będziemy mogli sobie pogadać. Pewnie odpocząłeś po naszej porannej pogawędce.

Umysł Bernie Chana pracował gorączkowo. Garvin? Willie Garvin? Człowiek Modesty Blaise?

Wyższy nagle zaśmiał się piskliwie i kopnął jeńca w żebra. Bernie Chan zadrżał i, usłyszawszy charczenie Garvina, próbował się odwrócić. W następnej chwili drugi mężczyzna dołączył do wyższego i też zaczął kopać leżącego. Bernie Chan zamknął oczy próbował nie myśleć o tym, co robią z Williem Garvinem. W istocie nie interesowały go problemy Williego Garvina, ale bał się, że wkrótce i on stanie się ofiarą podobnych tortur.

Po chwili usłyszał, jak wyższy mówi z lekką zadyszką:

- Dosyć, Armandzie. Nie polecono nam zabić go, mamy go tylko zmiękczyć, żeby był gotów, gdy nasz pryncypał wróci rano.

Niższy mówił szybko łamaną angielszczyzną, wtrącając wiele obcych, francuskich słów. Bernie nie rozumiał, co mówił, ale najwyraźniej zrozumiał go wyższy, gdyż odparł z odcieniem złości:

- Tak, tak, możesz być pewien, że z panem Chanem też się tak zabawimy, ale na razie szkoda czasu. Poczekamy, aż się ocknie.

Ten, którego nazywał Armandem, zamruczał coś i Bernie usłyszał, że zbliżają się do niego. Znowu oświetlili mu twarz. Leżał jak martwy, dysząc ciężko z rozchylonymi wargami. Nie drgnął, gdy któryś trącił go butem. Usłyszał głos mówiący:

- Myślę, że nasz brodacz zanadto go naszprycował, ale chyba wkrótce się ocknie. Wrócimy za godzinkę i trochę się nim pobawimy.

Światło przesunęło się z twarzy Berniego. Kroki oddaliły się, usłyszał ciężkie stąpanie na schodach, drzwi skrzypnęły i trzasnęły. Po minucie ciszy Bernie Chan bardzo wolno usiadł wygodniej. Ręce miał skute kajdankami, a mocny łańcuch łączył je z klamrą wpuszczoną w ścianę, podobnie jak u jego towarzysza więźnia.

Usłyszał, jak Willie Gravin mówi niewyraźnie spuchniętymi wargami:

- Dobrze, że leżałeś cicho, koleś, ale następnym razem to nie zadziała. Domyślasz się, kim oni są?

Bernie, wpatrując się w półmrok, usiłował go lepiej dojrzeć. Czuł, jak mu serce podchodzi do gardła.

- Ja? Chryste, nie! A t y nie wiesz?

Willie Garvin potrząsnął głową, a potem wzruszył ramionami. - Ja mam wielu wrogów. To może być któryś z nich. Złapali mnie jak ptaszka w klatkę i obudziłem się w tej piwnicy.

- Podobnie jak ja - wyszeptał nerwowo Bernie - tylko że ja nie mam wrogów. No, w każdym razie nie aż takich wrogów. Nazywasz się Willie Garvin?

Z posiniaczonej twarzy wpatrywało się w niego jedno zdrowe oko i drugie pół przymknięte opuchlizną.

- Zgadza się. A ty kim jesteś?

- Jestem Bernie Chan.

- Znam to nazwisko. Kto ciebie aż tak bardzo nienawidzi, Bernie? Kto nienawidzi cię na tyle, żeby nocą bić co godzinę, a potem przyjść rano i ostatecznie wykończyć? Tak mówili. Muszę znać jego nazwisko, Bernie. Jak się stąd wydostanę, znajdę tego sukinsyna i odpłacę mu tym samym.

- Wydostaniesz się? - wyjąkał Bernie. - Jak?

- Za pomocą wytrycha ukrytego w korku buta, ale to cholerstwo tak jest wciśnięte, że jeszcze go nie wyciągnąłem.

- Więc, na litość boską, próbuj go wydłubać!

- A myślisz, że co robię? Przed chwilą zadałem ci pytanie. Kto ciebie aż tak bardzo nienawidzi, Bernie?

- Nie wiem! Nikt! - szept Berniego zmienił się w ochrypły okrzyk.

- To wszystko wielka pomyłka. To musi być pomyłka.

- Nie bądź dzieckiem - Willie Garvin zdjął but i dłubał w korku.

- Posłuchaj. Kiedy tu wrócą i zaczną cię kopać, skul się jak tylko możesz i spróbuj przyjmować kopniaki, jakby cię strasznie bolały. Musisz tak się zachowywać, jakby raniły cię bardziej niż w rzeczywistości. Oni myślą, że połamali mi wszystkie żebra, ale sądzę, iż mam pęknięte tylko jedno albo dwa. Musisz sprawiać wrażenie, że lada moment wykorkujesz, wtedy przestraszą się, iż mogą cię za szybko zabić.

- O, Boże! - Bernie ukrył twarz w dłoniach. Zamknął oczy i ze wszystkich sił próbował się uspokoić, wmówić sobie, że to tylko koszmarny sen. Kilka razy uszczypnął się w skute kajdanami ręce i otworzył oczy. Niestety, to wszystko działo się naprawdę. Jęknął ze zgrozy.

Willie Garvin, nadal walcząc z korkiem buta, mówił:

- Ten z brodą jest ważniejszy, ale nie on tu jest Numerem Jeden. Nie jest tym, którego te zagraniczne błazny nazywały pryncypałem.

Bernie powtórzył mechanicznie:

- Ten z brodą...?

- Teraz wyszedł. To ten młodszy, ciemny, z brodą. Ma irlandzki akcent - Willie Garvin przerwał i zastanawiał się przez chwilę. - On coś o tobie mówił do swoich kumpli. Nie interesowałem się tym zbytnio, ale chyba o tym, że nabrałeś ich na jakiś kontrakt dotyczący polskich bliźniaków.

- Co? - głos Bernie Chana zmienił się w histeryczny pisk. - Nigdy! Przysięgam! Teraz wiem o co chodzi! On przyszedł do mnie, żebym załatwił ten kontrakt z polskimi bliźniakami. Mieli kropnąć jakiegoś ważniaka z wywiadu, więc mu to załatwiłem. Wiedział, że bliźniaki biorą forsę z góry; przyniósł forsę, potrąciłem moją prowizję i zapłaciłem im. To było przed sześcioma tygodniami i bliźniaki jeszcze nie wywiązały się z kontraktu. Wiem, że nie, bo czytałbym o tym w gazetach, ale, na Boga, przecież mówiłem mu,

że nie ma gwarancji co do terminu realizacji zlecenia. Wiesz, jak pracują bliźniaki?

- Słyszałem - odparł Willie. - Ale ten, z którym to załatwiałeś, pewnie nie wiedział i myśli, że go nabrałeś, Bernie, a on tego bardzo nie lubi. Albo nie lubi tego jego pryncypał.

- Mogę to wyjaśnić - Bernie wił się jak w gorączce. - Mogę im to wyjaśnić, rozumiesz? Powiem, że na bliźniakach można polegać, że są niezawodni, ale pracują na własny sposób i u nich czas się nie liczy.

Willie skinął głową z powątpiewaniem.

- Mam nadzieję, że zostaniesz wysłuchany - stwierdził. - Ale dziś w nocy i tak ci nic nie pomoże. W każdej chwili zejdą tu i skopią cię jak psa. Zapamiętaj, co ci powiedziałem, Bernie, skuł się, zasłoń, żeby nie zakatowali cię na śmierć i po prostu spróbuj...

- Na litość boską, możesz się zamknąć? - jęknął Bernie.

- Spróbuj mi po prostu pomóc - ciągnął Willie, nie zwracając na niego uwagi. - Jedziemy na tym samym wózku, ale coś ci powiem, Bernie. Może żaden z nas nie wyjdzie stąd żywy, jednak jeśli ja stąd wyjdę, będziesz spokojniej spoczywał w grobie z świadomością, że znajdę tego brodatego sukinsyna razem z jego pryncypałem i obetnę im jaja.

- A jakie to, do cholery, będzie miało dla mnie znaczenie? - jęczał Bernie. - Przecież i tak będę trupem!

- No, tak... Ale na razie musisz pogodzić się z faktami, Bernie. Z pewnością coś wiesz o tym facecie, dla którego załatwiłeś kontrakt. Przecież nie robiłeś tego przez telefon.

Bernie Chan oparł się o ścianę i nagle pogrążył się w czarnej rozpaczy.

- Powiedział, że ma na imię John - mówił otępiały. - Tylko tyle. John. Przyszedł do mojego biura przy Hatton Garden i miał przy sobie dwa tysiące w krugerrandach. Chciał, żeby wszystko wyglądało poważnie.

Willie chrząknął zadowolony, gdy korek buta w końcu poddał się. Bernie wyprostował się i zapytał z rosnącą nadzieją:

- Wyciągnąłeś wytrych? Możesz otworzyć kajdanki?

- Chwila - odparł Willie. - I co się wydarzyło potem?

- Potem...?

- No z tym Johnem, głupku. Nie możesz sobie wbić do pustego łba, że chcę ich złapać? Muszę wiedzieć wszystko!

Bernie siedział wyprostowany, z wyschniętymi ustami i wpatrywał się w ciemną sylwetkę pochyloną nad kajdankami. Uzmysłowił sobie, że teraz nie wolno denerwować Williego Garvina.

- No więc omawialiśmy kontrakt. On chciał tylko polskich bliźniaków i dawał dwadzieścia tysięcy w złotych krugerrandach. Powiedziałem, że jeśli chodzi o załatwienie takiego ważniaka z wywiadu, to nie mogę iść do bliźniaków z mniej niż dwudziestoma pięcioma kawałkami - Bernie z podniecenia uniósł się na kolana. - Hej, masz rację. On miał szefa, ponieważ zadzwonił z mojego biura, aby uzyskać zgodę na dodatkowe pięć kawałków.

Willie zwrócił ku niemu pokiereszowaną twarz i rzekł zimno:

- Oczywiście. Miałem cholerną rację. Czy osobiście wybrał numer? A może zrobiła to za niego twoja telefonistka? Co mówił?

Bernie wzruszył ramionami strapiony.

- Powiedział tylko kilka słów, coś jak: „Czy mogę dać dwadzieścia pięć tysięcy?” Potem odłożył słuchawkę i oświadczył, że ma zgodę.

Użył aparatu stojącego na moim biurku i sam wybrał numer. Nie wymieniał imion, Willie. Chyba rozpoznałem ten numer, ale pewnie coś pokręciłem.

Willie otworzył kajdanki na lewej ręce.

- Co to znaczy, że coś pokręciłeś?

- No... ja jestem muzykalny. Mam to wrodzone. Gram na pianinie ze słuchu.

W półmroku piwnicy wpatrywało się w niego jedno i pół zapuchniętego niebieskiego oka.

- O czym ty, u diabła, mówisz? - zapytał Willie Garvin.

- Tak samo z wybieraniem tonowym numeru telefonu - wyjaśnił szybko Bernie. - Mam jeden z tych telefonów z guzikami i przy

wybieraniu numeru przy każdej cyfrze odzywa się inny ton. Czasem wygrywają całą melodię, jeśli chcesz wiedzieć. Wybierając na przykład 951, trzy numery układają się w pierwsze trzy nuty melodii „Trzy ślepe myszki”. Nie znam się na prawdziwej muzyce, ale potrafię wyśpiewać do, re, mi, fa. Nazywają to gamą, ale nie pytaj mnie, dlaczego. Tak więc ten John wybrał numer, trzymając słuchawkę z dala od ucha, więc usłyszałem takie małe do-re-mi. Zdejmiesz te kajdanki z drugiej ręki, Willie?

- Przecież właśnie próbuję to zrobić, prawda? Jak ci się to mogło pokręcić, Bernie?

- Nie mam pojęcia - Bernie potrząsnął głową. - Facet wyszedł po dwóch minutach, ale zdążyłem zapisać numer. Następnego dnia próbowałem zadzwonić, jednak trzy razy nikt nie odebrał. Za czwartym razem odezwał się jakiś mężczyzna i okazało się, że to telefon do taksówek, więc chyba pomyliłem numer.

Willie Garvin powiedział po chwili:

- Chyba tak. Pamiętasz jak brzmiał ten numer?

- Nie. To było kilka tygodni temu.

- Nie przypomnisz sobie tego do-re-mi?

Bernie próbował ukryć rozdrażnienie. Najbardziej zależało mu na uwolnieniu się z tego koszmaru, a Willie Garvin był jego jedyną nadzieją. Według niego powinien przestać zadawać te idiotyczne pytania i skupić się na kajdankach, ale przecież nie mógł tego mówić jedynemu człowiekowi, który może go ocalić od kopniaków i zamienienia w ciągu kilku godzin w siekane mięso.

- Kiedy wybierał numer, zajrzałem do mojego terminarza i tam zanotowałem usłyszane tony.

- W terminarzu na biurku?

Bernie zagryzł zęby.

- Nie, w kieszonkowym.

- Gdzie teraz jest?

- W moim mieszkaniu przy Eaton Square. W kieszeni marynarki. Nie miałem jej na sobie, gdy dzisiejszej nocy zostałem porwany.

Przez minutę panowało milczenie. Bernie usłyszał, jak jego towarzysz wzdycha głęboko z zadowolenia i ujrzał, że masuje przeguby rąk. Potem wstał i wszedł w drzwi łączące piwnice. Bernie wyszeptał z rozpaczą:

- Willie, na litość boską, nie zostawiaj mnie! Zaczekaj! Posłuchaj, zapłacę ci! Willie, proszę!

Wysoka postać zatrzymała się w progu i Bernie ujrzał, że posiniaczona, zakrwawiona twarz odwraca się ku niemu.

- Bernie, nie obrażaj się, ale musiałbym stracić cenne dziesięć minut żeby cię uwolnić, a potem będę miał na głowie zbędny balast.

Bernie jęknął ze zgrozy i w skarpetkach na nogach usiłował stanąć, jednak powstrzymywany łańcuchami nie mógł się wyprostować.

- Na miłość boską, zabierz mnie stąd, zabierz... - seplenił, szczękając zębami. - Zapłacę ci... Jezu, wymień tylko cenę.

Willie zaczął się cofać, ale zatrzymał się i dopiero po chwili powoli zbliżył się do skutego mężczyzny.

- W porządku - powiedział z niechęcią - zaryzykuję. Bernie, musimy ustalić numer tego telefonu, pod który telefonował nasz brodacz, nawet gdybyś coś trochę pokręcił.

Bernie odetchnął i zacisnął uda, jakby w przystępie nagłej ulgi stracił kontrolę nad pęcherzem.

- Jesteś księciem, Willie, księciem - wyjąkał. - Cena... tak, tak, wymień cenę! Ile chcesz. Dam ci wszystko!

- Uklęknij i unieś ręce wysoko do światła - polecił Willie. Bernie posłuchał z wdzięcznością. Willie stanął obok i zaczął manewrować wytrychem przy kajdankach. - Nie ciesz się przedwcześnie - napomniał go ponuro. - Tam, na górze, znajdują się ci dwaj łamacze żeber. Spróbujemy ich ominąć, ale może będziemy musieli przejść po nich.

- Poradzisz sobie z tymi skurwielami - stwierdził błagalnie Bernie. - Jesteś w tym najlepszy, Willie. Wszyscy tak mówią.

- Miejmy nadzieję, że się nie mylisz. Nie bardzo pomogą mi w tym dwa pęknięte żebra. Ani twoja obecność, Bernie. Teraz zamknij się i pozwól mi się skupić.

Pięć minut później ręce były wolne i Bernie Chan wstał. Był cały mokry ze strachu.

- Trzymaj się blisko mnie i rób, co ci powiem. Dokładnie to, co rozkażę.

- Tak, tak, Willie - zaskrzeczał Bernie.

Nawet w tym mdłym świetle mógł widzieć plamy krwi na wiatrówce i zastanawiał się, jak bardzo Willie Garvin jest poraniony. Modlił się, żeby rany nie były groźne, co było jego pierwszym od trzydziestu dwóch lat bezpośrednim zwróceniem się do Najwyższego. Willie zaczął wspinać się po kamiennych stopniach, a Bernie podążył za nim. Przy drewnianych drzwiach u szczytu schodów znajdował się włącznik światła. Willie wcisnął go, gasząc żarówkę. Drzwi skrzypnęły i Bernie zadrżał pod wpływem nowego napadu strachu. Przez pełne dwie minuty Willie stał nieruchomo, trzymając Berniego silnie za ramię, potem trochę się odprężył i ostrożnie ruszył naprzód.

Gdzieś w głębi domu grało radio albo telewizor. Bernie prawie nic nie widział, dostrzegł tylko słabą smugę światła w szparze pod znajdującymi się przed nimi drzwiami. Miał wrażenie, że oni tam są; w dużej kuchni albo w zmywalni z kamienną posadzką. Kiedy jego oczy przywykły do ciemności, dostrzegł mały niebieski płomyczek w termie gazowej. Willie pociągnął go za sobą kilka kroków. Usłyszał skrzypienie, Willie zmusił go, aby usiadł na drewnianym krześle i szepnął do ucha:

- Siedź tu i nie ruszaj się.

Gdy Willie uchylił drzwi, na moment ukazał się długi, pionowy prostokąt światła, ale po przekręceniu kontaktu natychmiast znowu zapadły ciemności. Bernie nie słyszał jego powrotu i podskoczył, czując dotyk na ramieniu i słysząc szept:

- Tam jest długi korytarz, zakończony drzwiami. Sądzę, że wychodzą na tyły domu. Zaczekaj, aż sprawdzę, czy są zamknięte na klucz.

- Wrócisz po mnie, Willie?

Poklepał go po policzku.

- Nie pękaj.

Willie znowu oddalił się bezszelestnie. Pewnie zostawił otwarte drzwi do korytarza, Bernie bowiem wyraźnie słyszał znajome reklamy telewizyjne. To mu uzmysłowiło, że ci dwaj, którzy tak brutalnie kopali Williego, byli blisko i poczuł lodowaty dreszcz wzdłuż kręgosłupa. Ogarnęły go wątpliwości. Jeżeli Garvin znalazł tylne drzwi otwarte, z pewnością uciekł nimi i zostawił go siedzącego tu, czekającego aż...

Skulił się pod wpływem mglistej, lecz przerażającej perspektywy i niemal wrzasnął głośno, czując znowu rękę na ramieniu. Usłyszał przy uchu szept Williego Garvina:

- Zamknięte, ale okno jest otwarte. Wychodzi na ogród. Idziemy.

Bernie znowu poczuł silny uchwyt ramienia i został powoli pociągnięty wzdłuż korytarza. Serce w nim zamarło, gdy mijali drzwi pokoju, skąd dochodziły dźwięki programu telewizyjnego - sądząc po intensywnej strzelaninie był to jakiś western.

Dotarli do małego, otwartego okna. Bernie poczuł na spoconej twarzy chłód nocnego powietrza i w świetle księżyca zobaczył zarys żywopłotu, sylwetkę małej szopy i fragment płotu. Willie szepnął:

- Wyłaź i czekaj na mnie za rogiem tej szopy.

- Mam czekać? Po co? - dla Berniego każda zwłoka wydawała się szaleństwem.

- Pójdę otworzyć gaz w kuchni. Przy odrobinie szczęścia płomyk w termie spowoduje wybuch, który rozniesie tych skurwysynów na strzępy - wyjaśnił Willie i zniknął w ciemnym korytarzu. Bernie Chan zawahał się, ale potem zaczął się wspinać do okna, próbując nie hałasować. Z ulgą dotknął stopami ziemi, jednak nadal tak się bał narobić hałasu, że pełznąc na czworakach powoli przełazi przez wysoką trawę do rogu szopy. Nie podnosząc się z czworaków, dyszał ciężko, bijąc się z myślami - uciekać, czy czekać? Rozsądek nakazywał uciekać, ale ogród otaczał gęsty, wysoki żywopłot, a w ciemnościach nie widział drogi. Zdecydował, że bezpieczniej zaczekać jeszcze minutę na Williego Garvina.

Ta decyzja podniosła go na duchu. Powoli wstał i w tym momencie usłyszał obok siebie hałas. Szybko odwrócił głowę, ujrzał masywną, ciemną sylwetkę wyłaniającą się zza drugiego rogu szopy i natychmiast oślepiło go światło padające na twarz. Bernie Chan poczuł jak krew ścina mu się w żyłach i z krzykiem rozpaczy rzucił się do ucieczki.

Rozdział 12

Profesor Stephen Collier obejrzał swoje karty. Po drugiej stronie stołu jego partnerka spokojnie sączyła szklaneczkę Montrachetu.

Zdjęła piękną, rudą perukę, wyjęła zielone szkła kontaktowe, wzięła prysznic i założyła jedwabną bluzkę i spodnie. Usunęła z twarzy makijaż.

Było krótko po północy, grali w salonie penthouse'a. Dinah siedziała po lewej stronie Colliera, w skupieniu przesuwając opuszkami palców po znaczonych brajlem rogach kart. Weng partnerował Dinah. Grali już od godziny. Weng i Collier wygrali pierwszego robra, głównie dzięki Wengowi, który był doskonałym graczem. Teraz, po zmianie partnerów, Weng i Dinah grali razem w drugim robrze.

Modesty miała słabe karty, ale Collier zalicytował bez atu. Przy trzeciej lewie próbował jak najlepiej wybrnąć z trudnej sytuacji.

- Lepiej żebyś więcej uważał, Weng - rzucił ostro. - Ta twoja orientalna chytrość może cię zaprowadzić zbyt daleko.

- Miej się na baczności, Weng. On próbuje cię podejść.

- Wiem, pani Collier - odparł służący. - I uśmiecham się, a mój uśmiech jest uśmiechem nieodgadnionym.

Dinah miała na sobie szlafrok i przygotowała się, aby pójść spać. Wraz z Steve'em zatrzymała się u Modesty na noc, ale nie

zamierzała się kłaść przed powrotem Williego Garvina. Wszyscy na niego czekali.

- A więc dobrze, przyjaciele. Teraz zagram ósemką kier pod Modesty asa, królową, waleta, dziesiątkę, piątkę i dwójkę - oznajmił Collier.

Dinah przesunęła palcami i położyła szóstkę kier. Collier zadysponował:

- Królowa kier ze stołu, proszę, partnerko.

- Dlaczego sam po nią nie sięgniesz, chłopcze? Chyba nie czekasz, żeby cię wyręczać.

- Jasne, że nie, kochanie. Nie jestem leniwy, ale proszę o to dlatego, żeby dać szansę okazania mi życzliwości, a poza tym lubię sprawiać przyjemność Modesty. Oczywiście nie domagam się specjalnego uznania za to, że jestem szczególnie pociągający, bo to dar naturalny, dar, który zawsze posiadałem.

- Zdążyłam już zauważyć, jak silnie działasz na kobiety - stwierdziła melancholijnie Dinah. Odwróciła głowę w stronę Modesty.

- Szkoda, że nie byłaś z nim podczas tej bijatyki o drinki z obsługującymi dziewczynami w barze teatralnym w przerwie między aktami. Myślę, że wtedy powinien mieć na sobie czapkę-niewidkę.

- Ale w zeszłym miesiącu załatwiłem wam drinki w „The Globe” - zaprotestował Collier.

Dinah skinęła głową.

- Zgadza się, ale to było już po zakończeniu przedstawienia, gdy wszyscy walczyli w szatni o płaszcze. Czy mogę podsumować?

- Sam to zrobię - ofiarował się Collier. - A teraz uważajcie. Zagrałem ósemką, ty rzuciłaś szóstkę, a Modesty kładzie za mnie królową z własnej filigranowej rączki, która, jak sądzę, może być dla ciebie wzorem.

- A ja zagrywam piątką, panie Collier - wtrącił Weng.

- Na Boga w niebiosach - jęknął rozczarowany Collier i zebrał lewę.

Na waleta Colliera Weng położył króla i zgarnął lewę.

- Mój król bije, pani Collier - poinformował niewidomą.

Dinah zaśmiała się i po omacku poklepała męża.

- Och, tygrysku, paliłeś się na niego, co?

Collier spojrzał z oburzeniem na Wenga.

- To t y miałeś króla! Dlaczego więc przedtem nie pobiłeś mojej damy?

- Ponieważ nie chciałem, żeby pan wszedł na stół i zgarnął lewy z longiera panny Blaise, panie Collier - wyjaśnił cierpliwie Weng. -Moja partnerka dobrze gra w brydża i dała mi cynk, że ma dwa kiery, ja miałem trzy, zatem wiedziałem, że u pana będzie renons w kierach i nie wejdzie pan na stół.

- Tak, to wina mojej partnerki - stwierdził gorzko Collier. Nie wymagałem od niej zbyt wiele. Powinna jedynie dyskretnie potrząsnąć głową albo kopnąć mnie pod stołem.

Rozdawano nowe karty.

- Po namyśle stwierdzam, że jednak to nie była wina Modesty. Gram pod przeraźliwą presją, a poza tym tak mnie boli palec u nogi, że nawet taki stoik jak ja może się rozpraszać - stwierdził Collier.

- A cóż to takiego stało się z twoim palcem u nogi? - zdziwiła się Modesty.

- Mam wrażenie, że jest złamany w trzech miejscach.

- Nie! Naprawdę zraniłeś się, Steve? Pozwolisz mi obejrzeć?

- Ależ, moja droga, ty tylko myślisz o swoich przyjemnościach. Ja naprawdę nie muszę spełniać wszystkich twoich zachcianek.

- A tak nawiasem, to kiedy się zraniłeś? - zapytała Dinah.

- Kopiąc Williego Garvina - odparł z oburzeniem Collier. - Miał na żebrach coś w rodzaju kamizelki kuloodpornej, prawda Weng?

- Sądzę, że to była, tylko ochrona z grubej skóry, panie Collier -odparł Weng, kończąc rozdawanie i zbierając swoje karty. - Szkoda, że pani Collier i panna Blaise nie słyszały waszego obcego akcentu - dodał.

- Masz rację - zgodził się Collier. - Ich uznanie sprawiłoby mi wielka satysfakcję. Byłem naprawdę wspaniały.

- Ćwiczyliście przedtem dykcję, Steve? - zapytała Dinah.

- Tylko raz. Słysząc mnie Laurence Olivier pewnie zapłakałby się

na śmierć - Collier podniósł głos oktawę wyżej i dodał: - „Myślę, że nasz brodacz zanadto go naszprycował, ale chyba wkrótce się ocknie. Wrócimy za godzinkę i trochę się nim pobawimy”. Dinah przyłożyła palec do ust i odwróciła się do męża.

- Chyba nie zrobiłeś tego, Steve!

- Wiesz, kochanie, że nic mógłbym tego zrobić. Mogłem tylko o tym pomarzyć. Ale Willie nastraszył Berniego, że zostanie załatwiony na cacy, co sprawiłoby mi niezwykłą przyjemność! Powiedział mu, że zostanie podobnie jak on bezlitośnie skopany.

Dinah zachichotała.

- Mogę się założyć, że przez cały czas świetnie się bawiłeś.

Collier, układając karty, odpowiedział powoli:

- Prawdę mówiąc, to nie. Nie cały czas. To wszystko było zwykłą zgrywą, ale gdy zacząłem z Wengiem kopać Williego, nagle zrobiło mi się niedobrze. Wtedy uzmysłowiłem sobie, co właściwie robimy.

- Ostrzegałam cię, Steve - wtrąciła Modesty.

- Tak, ostrzegałaś, mon vieux. Zastanawiam się, skąd wiedziałaś, że tak będzie? Wydaje mi się, że przypominam sobie, jak wplątywałaś nas w tak krytyczne sytuacje, iż czuliśmy na szyjach ostrze kosy Ponurej Żniwiarki i mogłem cieszyć oko, obserwując akcję twoich grzesznych bioder i ud. Ale gdy sam zająłem się pozorowanym kopaniem bezbronnej ofiary, ta ofiara przyprawiła mnie o mdłości.

- Dlatego, że jesteś człowiekiem wrażliwym - wyjaśniła Modesty, oglądając swoje karty. - Nieskomplikowanym, ale wrażliwym. I właśnie z tego powodu my, kobiety, adorujemy cię i wysługujemy się tobie.

Collier wybuchnął śmiechem.

- To Willie posiada magiczny wpływ na lalunie, ja tylko mogę na ten temat pofantazjować. A przy okazji, czy wiesz dokładnie, co zamierza zrobić z tym strapionym panem Chanem?

Modesty potrząsnęła przecząco głową.

- Omówiliśmy ogólnie sam pomysł, ale szczegółami zajmuje się Willie.

Dinah pracowicie rozpoznawała swoje karty.

- Martwię się o niego - powiedziała. - Mam nadzieję, że wkrótce się zjawi. Okay, Weng, jestem gotowa.

- Pasuję - zalicytował Weng. Collier rzucił obojętnie:

- Trzy trefle.

- Kontra - od strony Dinah.

- Wobec tego wycofuję trzy trefle - oznajmił Collier.

- Nie możesz tego zrobić!

- Kochanie, nie chciałem tego licytować. Opętał mnie jakiś demon, który przemówił moimi ustami. Wiesz, jak oni to robią.

- Wiem. Zatem ty i twój demon pozostajecie z trzema skontrowanymi treflami.

- Niech będzie. Ufam, że moja partnerka uratuje sytuację.

Modesty zalicytowała:

- Pas.

Collier spojrzał na nią urażony.

- Zdrajczyni - powiedział z wyrzutem. - I robisz to mnie, z tym moim złamanym palcem?

*

Bernie Chan po raz drugi w ciągu kilku godzin powoli odzyskiwał przytomność. Bolał go kark i był jakoś dziwacznie powykręcany, wciśnięty w coś, co w pierwszej chwili wydało mu się jakimś małym, ruszającym się, podskakującym i częściowo wyściełanym pudłem. Po chwili doznał olśnienia i stwierdził, że leży na podłodze przed przednim siedzeniem samochodu.

Próbował poruszyć pamięć, ale mętnie przypomniał sobie tylko jakieś oderwane fragmenty. Piwnica... dwóch mężczyzn obrabiających kopniakami Williego Garvina. Potem ucieczka. Czekał w ciemnym ogrodzie przy szopie i... wydarzyło się coś przerażającego, ale nie pamiętał, co to było. Bojaźliwie uniósł głowę, uchylił powieki i stwierdził, że patrzy na kierownicę, a nad nią na opuchniętą twarz Williego Garvina. Bernie załkał z ulgą i usiłował się podnieść.

Willie Garvin prowadził ostrożnie, zwolnił na zakręcie i spojrzał w dół.

- Wszystko w porządku, Bernie? - zapytał.

- Och... taaa... okay - Bernie chwycił się za głowę. - Co... co się stało?

- Ktoś grasował w ogrodzie i kropnął cię. Pewnie oberwałeś pałką.

- O Boże, tak. Zdążyłem tylko zobaczyć oślepiające światło - Bernie zamrugał i wyjrzał i przez okno. Wydawało się, że jadą przedmieściami Londynu. Willie prowadził starego forda zephyra z dozwoloną szybkością. Bernie zapytał oszołomiony:

- Jak myśmy się tu znaleźli?

- A jak myślisz, do cholery? Wymknąłem się w porę. Kopnąłem go w jaja, potem wyniosłem cię boczną furtką - Willie przycisnął rękę do piersi. - Nie było mi łatwo z tymi pękniętymi żebrami. Myślałem, że się oberwę. Na szczęście znalazłem ten otwarty stary wrak, stał jakieś pięćdziesiąt metrów za rogiem. Wepchnąłem cię do środka, połączyłem druty zapłonu i odjechałem.

Chana zalała fala wzruszenia. Po twarzy spłynęły łzy wdzięczności. Mimo wszystko Willie Garvin ocalił go od potwornych ran i prawdopodobnie od śmierci. To był cud. Willie Garvin jest najwspanialszym człowiekiem na świecie. Wreszcie opanował się i powiedział, jąkając się:

- Willie... jesteś księciem. O, Boże... prawdziwy z ciebie archanioł... szczerze. Nigdy ci tego nie zapomnę. Ktoś inny zostawiłby mnie, ale ty nie uciekłeś. Jesteś księciem, Willie, chrześcijańskim księciem. Na grób mojej matki...

- To miło z twojej strony, Bernie - Willie przerwał mu, krzywiąc się i przyciskając rękę do żeber. - Ale nadal obaj nie wiemy, kto nas tak urządził i mogą nas znowu dopaść.

- Racja, racja... - Bernie spojrzał na niego zaniepokojony.

- Gdzie był ten dom, Willie? Gdzie teraz jesteśmy?

- Nic nie wiem o tym domu, nawet nie przyjrzałem mu się. Mniej więcej dwa kilometry jechałem bocznymi uliczkami, a potem

znalazłem się w Islington. Teraz jesteśmy na Euston Road. Gdzie jest twoje mieszkanie?

- Przy Eaton Square.

- Podrzucę cię tam. Na twoim miejscu zorganizowałbym sobie nowych ochroniarzy, Bernie. I lepiej jak zrobisz sobie długi urlop. Wyjedź gdzieś. Ja tymczasem doprowadzę się do porządku, a potem zajmę się tymi skurwielami. Ale to zajmie trochę czasu.

Bernie zadrżał i skinął głową.

- Mam trochę spraw w Hongkongu.

- Piękne miejsce.

- Wspomniałeś coś o zajęciu się nimi, Willie. Liczysz na to, że ich znajdziesz?

- Nie wiem. Daj mi ten numer telefonu i znikam.

- Numer telefonu? Ach, tak. Jasne.

- Dziś w nocy, Bernie. Ja do jutra zniknę.

- Jak sobie życzysz, Willie. Chryste, jesteś moim najlepszym przyjacielem - Bernie zachłysnął się ze wzruszenia.

- Na zawsze - potwierdził Willie. - A teraz oprzyj się wygodnie i odpocznij.

Dziesięć minut później samochód zatrzymał się przed domem Berniego Chana.

- Zabierz szybko terminarz, Bernie - polecił Willie. - Nie chcę tu długo stać tym trefnym gruchotem.

- Cholerna prawda - zgodził się gorączkowo i wbiegł na schody na uginających się nogach. Zanim zdążył dotrzeć do drzwi, otworzył je zdumiony Rodney.

- Bernie! - wykrzyknął z ulgą. - Na litość boską, co się stało? Byliśmy chorzy z niepokoju!

Bernie trzasnął go w twarz i wrzasnął:

- Pogadamy później, ty bezużyteczny śmieciu!

Rodney poszedł za nim. W drzwiach salonu spotkali Dicka i zanim ten zdążył się odezwać, też dostał po pysku, a potem Bernie pomknął do sypialni i zatrzasnął za sobą drzwi. Po dwóch minutach

wynurzył się już spokojniejszy, warknął coś do ochroniarzy i zbiegł na dół.

Willie Garvin opuścił szybę i wychylił się. Bernie wręczył mu wyrwaną kartkę z terminarza.

- Tam jest ten numer, Willie, ale tak jak mówiłem, myślę, że jest zły. Chyba pomyliłem jedną cyfrę, ale nie jestem pewny.

- Dziękuje, Bernie. Wiem, że to będzie trudne zadanie. A u ciebie wszystko okay? Ochroniarze na miejscu?

- Jasne. Będą warować do mojego wyjazdu z kraju. Weź to, Willie - wcisnął mu dwa małe skórzane woreczki.

- Co to jest, Bernie?

- Krugerrandy. Moja prowizja za kontrakt z polskimi bliźniakami - Bernie położył rękę na ramieniu Williego. - Ocaliłeś mi życie, Willie. Jesteś najlepszy. Chrześcijański książę, prawdziwa ludzka istota. Chcę ci się jakoś odwdzięczyć, nie odmawiaj.

Willie Garvin włączył starter.

- W porządku, Bernie - powiedział. - Nie odmawiam.

*

Była pierwsza w nocy. Collier stwierdził:

- Ty nie jesteś poważna.

Grał teraz z Wengiem. Modesty i Dinah właśnie zalicytowały i zrobiły szlemika, co dało im robra w dwóch rozdaniach.

- Co to znaczy, że nie jestem poważna? - zapytała Modesty. - Płacisz mi funta i sześćdziesiąt cztery pensy. Weng tyle samo płaci Dinah.

- Przecież Dinah nie może brać pieniędzy od twojej służby.

- Och, bzdury. Weng jest nadziany. Dobrze mu płacę i zwykle trzy razy na tydzień gra w brydża w jednym z najlepszych londyńskich klubów, dorabiając sobie w ten sposób wolne od podatku siedem tysięcy rocznie. Weng, myślę, że należysz do grona kilku szoferów-milionerów w tym kraju, prawda?

Młody Indochińczyk uśmiechnął się. Życie i wykształcenie zawdzięczał Modesty Blaise i nigdy nie zamieniłby się na inną pracę, nawet gdyby była bardziej interesująca i lepiej płatna.

- Niezupełnie milioner, panno Blaise - sprostował - ale z przyjemnością zapłacę pani Collier funta i sześćdziesiąt cztery pensy.

- Tylko nikomu o tym nie mów - poprosił Collier. - Proszę o absolutne milczenie. Właśnie w tej chwili przyszło mi na myśl, że chciałem cię o coś zapytać. Już trzy razy się przymierzałem i zawsze ktoś mi przerywał, a teraz myślami zapadłem w małe, lecz głębokie kwatery mego umysłu i na chwilę się zagubiłem...

Po krótkim milczeniu Dinah zapytała:

- I co...?

Collier oparł łokcie na stole i ukrył twarz w dłoniach.

- Umknęło... - powiedział z gniewem. - Umknęło gdzieś daleko w chwili, gdy prosiłem cię, żebyś milczała... Chociaż nie, czekaj. Wróciło. Tak. Ach tak, wiem - uniósł głowę i spojrzał na Modesty. -Już wiem, o co chciałem cię zapytać, moja piękna. W jaki sposób udało ci się wśliznąć jako tancerka do tego rozpustnego studia tanecznego Berniego Chana?

Weng uśmiechnął się i wzniósł toast chłodnym, białym winem.

- Nie musiałam się tam „wślizgiwać”, jak to określiłeś. Będąc w Londynie, zwykle spędzam w tym studiu dwa dni w tygodniu. Bywam tam jako Modesty Blaise i nie noszę rudej peruki, sprośnych majtek i nie mam zielonych oczu - wyjaśniła Modesty.

- I co tam robisz? - zdziwił się.

- Różne rzeczy. Bywam w barze, prowadzę rutynowe ćwiczenia, uprawiam taniec. Znam kilku choreografów, którzy pozwalają mi przyłączać się do szkolonych przez nich zespołów kabaretowych.

- Dobry Boże. Robisz te wszystkie numery z kapeluszami, kręceniem biodrami i wywijaniem laseczką?

- Dlaczego nie? To najlepsze dla zachowania równowagi fizycznej i ćwiczenia koordynacji ruchów, a nikt na świecie nie nauczy cię tego lepiej od zawodowego tancerza.

Collier skinął głową. Przypominał sobie niejedną akcję, w której widział jej długie, zgrabne, ale silne nogi w akcji.

- Tak... - powiedział zamyślony - widziałem twoje druzgoczące pas de deux. Albo nawet trois. Dlaczego nie powiedziałaś, że to również rozwija kontrolę mięśni?

Spojrzała na niego zakłopotana.

- Dlaczego miałabym o tym mówić?

- On twierdzi, że kontrolowanie mięśni to twój fetysz - wtrąciła Dinah. - Mówił, że zawsze, gdy próbował poruszyć temat metod zwyciężania w walce wręcz, wspominałaś o kontrolowaniu mięśni. No, w istocie mówił, że nie wspominałaś, tylko coś tam mamrotałaś na temat pełnej kontroli własnych mięśni.

- Nawet na moment nie sugerowałem, że Modesty coś mamrotała, Boże broń - zaperzył się Collier. - Ja chyba dobrze słyszę, prawda? Jej dykcja jest niewątpliwie doskonała, ale wtedy istotnie przypominało to jakieś niewyraźne mamrotanie, może dlatego, że nie miałem pojęcia, o czym właściwie mówi. Gubię się w tej niejasnej terminologii. A poza tym, co to właściwie jest ta kontrola mięśni?

Po krótkiej chwili milczenia Dinah usłyszała, jak dodaje:

- Wielki Boże. Chciałbym to kiedyś znowu obejrzeć.

Cisza. Collier zachichotał powątpiewająco.

- A ja chciałabym wiedzieć, o co chodzi - stwierdziła Dinah.

- Powiem ci, kochanie. Twoja kruczowłosa przyjaciółka siedzi sobie z gołymi rękoma złożonymi na stole. Nie robi żadnego wyraźnego ruchu, ale nagle jakby... no, nagle pod skórą jej lewego przedramienia pojawia się mała myszka. Szybko biegnie w górę ręki, znikając w rękawie, przebiega przez plecy, potem w dół, drugą ręką, gdzie znowu wędruje tam i z powrotem - tylko tym razem bliżej twoich uszu, Weng, chłopcze - przez jej górną część piersi. O, mój Boże, ona znowu to robi, ale tym razem mysz bardziej podobna jest do węża.

Dinah zamrugała w stronę Modesty niewidzącymi oczami i powiedziała:

- Musisz mu to kiedyś zademonstrować w trykocie akrobatki, aby mógł obejrzeć pełną wędrówkę tej myszy i węża. Chcę być świadkiem jego szoku.

- Pełną wędrówkę? - zapytał zaskoczony Collier. - Nogi, całe ciało, wszystko? Skąd wiesz, że ona może to zrobić?

- Willie mi powiedział - odparła cierpliwie Dinah. - Kiedyś spytałam go o to, ponieważ ty zawsze twierdziłeś, że Modesty mamrocze coś o kontroli mięśni. Willie twierdził, że jest w tym wyjątkowa.

- Dlaczego nikt mi o tym nie powiedział? - oburzył się Collier. - Dlaczego ukrywa się przede mną tak cenne informacje? Przez te wszystkie lata żyłem w nieświadomości, że znam dziewczynę, która mięśniami potrafi imitować mysz. A także węża. Mam szczęście, że natura obdarzyła mnie zdolnością wybaczania.

Dinah położyła na stole karty i powiedziała:

- Zauważ, kto tym razem jest twoją partnerką, profesorku. Jeśli to ja, żądam pisemnej gwarancji, że nie będziesz licytował w ten swój metapsychiczny sposób.

- Wyznam, że już go porzuciłem - stwierdził Collier. - Porzuciłem, od kiedy Modesty zalicytowała pięć pików, mając w ręce tylko cztery blotki.

Siedzieli odpowiednio parami. Weng znalazł się naprzeciwko Modesty, Collier miał za partnerkę żonę. Rozdano karty i kiedy zakończono licytację, usłyszeli słaby szum prywatnej windy obsługującej penthouse. Z salonu widać było wyłożony płytkami przedsionek i Collier odwrócił się na odgłos otwieranych drzwi windy. Pojawił się w nich mężczyzna w arabskim burnusie i gdy go odsłonił, ukazała się tak pokiereszowana twarz, jakby ją koń skopał.

- Dobry wieczór wszystkim - rzekł Willie Garvin.

- Halo, Willie, kochanie!

- Dobrze, że wróciłeś, skarbie - ucieszyła się Dinah.

- Z jakiej to okazji odzian jezdeś w tak barbarzyńskie szaty? - zapytał Collier.

- Nie chciałem w garażu pokazywać tej twarzy - Willie zrzucił burnus. - Idę pod prysznic, Księżniczko. Pozbędę się tego wszystkiego, ogolę się i użyję zabranych Berniemu kosmetyków.

- Podobnie jak ja.

Uśmiechnął się i zniknął w korytarzu. Willie miał w penthousie własną sypialnię z łazienką. Wrócił po sześciu minutach z gładko wygoloną twarzą, jeszcze wilgotnymi włosami, w koszuli, spodniach i adidasach, niosąc w ręku mały, skórzany woreczek. Modesty odłożyła karty.

- Bekon, jajka i tak dalej, Willie?

- Cudownie, dziękuję ci.

Wstała.

- Graj za mnie. Zalicytowaliśmy trzy piki. Zapytaj Dinah albo Wenga, co licytują. Steve może tylko statystować.

- Paruję ten cios - wtrącił Collier. - Co się wydarzyło po tym, jak złamałem palec na twoich żebrach, Willie?

- Ocaliłem Berniego od okrutnego i przerażającego losu i zostałem jego przyjacielem na całe życie. No, w każdym razie przynajmniej na pół godziny. Odłóż karty na stół, Dinah.

Uśmiechnęła się i posłuchała.

- Dobrze, ale dlaczego?

- Mam dla ciebie prezent.

Zbliżył się do Dinah, położył jej na kolanach ciężki woreczek, schylił się i pocałował ją w policzek.

- Dzięki za wypożyczenie Steve'a - rzekł.

Dotknęła woreczka.

- Co to jest?

- Trochę ponad tysiąc w krugerrandach. Dzięki uprzejmości Berniego Chana. Kup sobie piękną sukienkę czy coś takiego.

- O, mój Boże, Willie, nie! - jej niewidome oczy były szeroko otwarte. Collier, śmiejąc się cicho, oparł się wygodnie w krześle.

- To brudne pieniądze, nie mogę ich tknąć. Modesty też ich nie weźmie. Porzuciliśmy już tę orkiestrę. Poza tym zawsze spłacamy

długi wdzięczności współsprawcom naszych wyczynów. Drugi woreczek mam dla Wenga. Wybacz, że nie składam twojego woreczka na ręce Steve'a, ale on przepuściłby te pieniądze na rozpustę. Nie odmawiaj, droga Dinah.

- Dziękuje bardzo - rzekł Weng. - Mądrze zainwestuję.

- Jestem pewien - Willie usiadł i chwycił karty Modesty. - W porządku, co licytowaliśmy, żółta perełko?

- Chwileczkę - wtrąciła Dinah. - Pozwól, że ci podziękuję, Willie. Dziękuję wam obojgu, Jesteście kochani.

- Ja jestem chrześcijańskim księciem - wyjaśnił Willie. - Tak twierdzi Chan.

Collier roześmiał się głośno.

- Jedno pytanie, zanim zaczniemy grę. Nie mamy pojęcia, co robiłeś z Chanem w nocy i nie śmiemy o to pytać. Ale może jednak...? Masz to?

- Tak sądzę - odparł Willie, studiując karty. - Jednak nie jestem pewien.

Dinah, macając po stole, odnalazła przegub ręki Williego i chwyciła go mocno małą dłonią. Niedawno słyszała przez radio doniesienie o próbie zniszczenia przez Nadzorców mostu Golden Gate. W tym czasie Modesty przebywała w San Francisco. Willie Garvin poleciał tam po otrzymaniu wiadomości. Dinah podejrzewała, że z wiadomych sobie powodów śledzili Nadzorców i chociaż bardzo się bała o swoich przyjaciół, nie rozmawiała o tym z Stevem. Spektakl, jaki zaprezentowali dzisiejszej nocy, miał być jednym z tych wypadów dla rozrywki, w przeciwnym razie nigdy nie zgodziłaby się na udział Steve'a. Akcja skierowana przeciwko Nadzorcom byłaby zupełnie innego typu i zadrżała na myśl, co mogłoby spotkać przyjaciół, z którymi byli tak mocno związani. Jednak nie potrafiłaby zmienić ich zamiarów i nawet nie odważyłaby się próbować.

Po chwili cofnęła rękę i powiedziała:

- Uważaj na siebie, Willie.

*

Czterdzieści minut później Modesty, przebrana w szlafrok, boso poszła korytarzem do pokoju Williego, zapukała i weszła. Rozwiązując krzyżówkę w Timesie siedział w fotelu, czekając na nią w płaszczu kąpielowym.

- Nie wstawaj, Willie - powiedziała i usiadła na łóżku. - Powiodło ci się?

- Bernie nie wie, kto go wynajął, Księżniczko, przyszedł do niego jakiś facet z brodą, co mi przypomina Oberona. Wydostałem tylko numer telefonu.

Wręczył jej kartkę z terminarza i powtórzył opowieść Berniego. Rozbawiona patrzyła na niego z niedowierzaniem.

- Czy to możliwe? Bernie Chan słyszał tony wybieranych numerów i potem przełożył je na cyfry?

- Nie był w nastroju, żeby żartować.

- No... - potrząsnęła głową. - Nie ma wielu oszustów jubilerów posiadających takie zdolności. Ale powiedział, że się pomylił. Jak bardzo mógł się pomylić?

- Myślę, że nie bardzo. Może numer zmieniono, był w poprzedniej książce telefonicznej i używali go tylko przywódcy Nadzorców, gdy chcieli rozmawiać... no, z najwyższym szefem.

- Znajdującym się tutaj, w tym kraju?

- Nie ma powodu sądzić, Księżniczko, że tak nie jest.

- W porządku, mów dalej.

- Może tu działa ich kwatera główna i kiedyś odkryli jakiś przeciek? Dlatego odbierający reaguje tylko na głos tego, kogo spodziewa się usłyszeć. Bernie nie pasował do nikogo, więc nie usłyszał odpowiedzi. Jeżeli dzwoni ktoś, kto nie należy do Nadzorców, przyjmujący telefon udaje, że to pomyłka i podaje, że połączył się powiedzmy z Johnsonem i Synami, kwiaciarnią, piekarnią pana Bunna albo z taksówkami.

Zastanawiała się przez chwilę, a potem skinęła głową.

- Może... Sprawdzimy ten numer tak jak jest. Jeśli nie uda się,

przyjmiemy, że numer jest zły i zaczniemy bawić się w muzyków. Nie, zaczekaj, lepiej wciągniemy w to Dinah. Ma fantastyczny słuch.

- Ludzie z telefonów nie zechcą nam pomóc. Może zwrócimy się do Tarranta?

- Nie, nie chcę go w to wciągać. Przy odrobinie szczęścia załatwimy to sami, łamiąc wszelkie reguły, więc nie chcę sprawiać mu kłopotu. Myślę, że lepiej będzie, jak zaangażujemy Frasera.

Fraser, asystent Tarranta, były agent, człowiek bojaźliwy, w konfrontacji z wrogami państwa starannie ukrywał swą naturę wilka. W dobrej sprawie potrafił łamać wszelkie bariery biurokratyczne, a Modesty Blaise działała tylko w dobrej sprawie.

Willie uśmiechnął się.

- Jack Fraser nie zadaje żadnych pytań.

- Zadzwonię do niego jutro i umówię się na spotkanie - wstała i wsunęła kartkę papieru do kieszeni. - Nigdy nie brałam pod uwagę, że Nadzorcy mogą mieć swoją bazę w Anglii.

- Ja też... do dzisiaj. Ale, jeśli nawet mam rację, to nadal nie wiemy, co zamierzali osiągnąć w tych pozornie bezsensownych atakach.

Wstał.

- Zajmiemy się tym - oświadczyła. - Po pierwsze, ta ich akcja z pewnością nie była bezsensowna, oni są po prostu zbyt kosztowni. Po drugie, Nadzorcy muszą mieć finansowe wsparcie, którego może im udzielać tylko jakiś rząd albo organizacja o międzynarodowym zasięgu, czy wreszcie towarzystwo naftowe. Nikt inny nie dysponuje takim kapitałem. Nie mam pojęcia, jakie korzyści mogłyby odnieść towarzystwa naftowe lub organizacje międzynarodowe, zatem pozostają tylko rządy państw.

- Wielkością i stylem pasuje do tego tylko Moskwa - Willie przeszedł przez pokój. - Wiemy, że Nadzorcy brali udział w kilku antyrosyjskich akcjach, ale to standard. Byłoby podejrzane, gdyby Rosja została z tego jakoś osobliwie wyłączona - westchnął i potarł kark. - Jednak nadal nie wiemy, co teraz knują.

- Myślałam o tym - powiedziała wolno. - To może być coś niezwykle ważnego, coś, co odwróci uwagę od tego, co naprawdę planują. Wszystkie dotychczasowe operacje przypuszczalnie były popierane przez różne, działające szaleńczo, grupy fanatyków.

Willie nagle zatrzymał się.

- Myślisz, że oni po prostu chcieli wszystkich zmylić...?

- To ostatecznie ma jakiś sens. W tych wszystkich pozorowanych akcjach można ukryć tę prawdziwą, poważną, tę, którą później media przypiszą Nadzorcom.

Willie cicho zagwizdał.

- Cholera! Jeśli uwzględnisz sześć miesięcy na rekrutację i ćwiczenia, to całe działania rozpoczęli już przed trzema laty, jako kamuflaż czegoś, co ma się dopiero wydarzyć.

- Trzy lata? Willie, w tym wypadku czas się nie liczy. Przecież wiesz, że Moskwa potrafi planować na dłuższą metę.

- Niewątpliwie - stał z rękami w kieszeniach, wpatrując się w podłogę. Po chwili uniósł głowę i spojrzał na nią, nagle zupełnie pewien, że jednak ma rację.

- Ostre jak brzytwa - stwierdził. - Najprościej przyjąć, że to ma sens. Spryciara z ciebie, Księżniczko.

Potrząsnęła głową.

- Czasem udaje mi się zgadnąć.

- Ale do tego potrzebny jest spryt. Jednak, co oni zamierzają? I kiedy to ma nastąpić?

- Bóg wie - wyjęła kartkę z numerem telefonu, spojrzała na nią i schowała do kieszeni. - Ale nie tylko On wie. Zobaczymy, czy ten numer zaprowadzi nas do Najwyższych Władz.

- A jeżeli będziemy znali nazwisko lub nazwiska...?

- Wtedy zajmiemy się śledzeniem. I zrobimy to dużo lepiej niż kiedykolwiek przedtem. Gdzieś mają swoją bazę i potrzebujemy któregoś z szefów Nadzorców, aby nas do niej zaprowadził. Wątpię, żeby znajdowała się w Anglii i jestem cholernie pewna, że nie jest zlokalizowana za żelazną kurtyną, ponieważ nie chcą się tam

pakować w kłopoty. Przypuszczam, że w grę wchodzi Libia. Ale gdziekolwiek to jest, musimy ją odnaleźć, gdyż tym samym znajdziemy Oberona. Przez chwilę panowało milczenie, potem Willie oznajmił:

- Dinah wie, że polujemy na Nadzorców.

Rzuciła mu szybkie spojrzenie. Była przerażona.

- Ona wie? Och, do licha... Nienawidzę jej denerwować. Powiedziała ci to?

- Nie - pamiętał, jak ściskała przegub jego ręki. - Ale z pewnością wie wszystko.

- No... - Modesty skrzywiła się. - Miejmy nadzieję, że szybko się z tym uwiniemy, chociaż bardzo w to wątpię - odwróciła się do drzwi. - Dobranoc, Willie, kochanie. Śpij dobrze.

- Ty też, Księżniczko.

Po jej odejściu leżał na łóżku, rozmyślając. Zajęcie się potężnymi i doskonale zorganizowanymi Nadzorcami miało kuszącą, ale zarazem przerażającą perspektywę. Może zbyt przerażającą. Nie ganił Modesty za dobre chęci. Nie ma sukcesu bez możliwości klęski, a jeśli nawet opuści ich szczęście, jeśli ich umiejętności okażą się niewystarczające, to i tak warto to będzie kiedyś opisać. Żałował tylko, że nie może oprzeć się wrażeniu, iż ten kaprys nie oferuje im czegoś bardziej błyskotliwego, czegoś szlachetniejszego. Mimo wysokiego ryzyka była to ponura, obrzydliwa i brudna robota, coś jak czyszczenie stajni Augiasza przez Herkulesa - wolałby, żeby to było coś bardziej interesującego, podobnego do rozwiązania problemu przez Perseusza, który użył tarczy w charakterze lustra, aby uciąć głowę Meduzie bez zamieniania się w kamień.

Willie na moment się uśmiechnął, potem wśliznął pod kołdrę i zgasił światło. Po pięciu minutach zasnął.

Następnego dnia o czwartej do „Kieratu” zadzwonił Fraser. Mówił zwięźle i najwyraźniej był sam w biurze, bo nie udawał zwykłej nieśmiałości.

- Halo, Willie. Weng powiedział mi, że Modesty jest u ciebie. Możesz dać mi ją do telefonu?

- Oczywiście. Zaczekaj chwilkę.

Znajdowali się w dużym pomieszczeniu ćwiczeń na tyłach „Kieratu”, gdzie od dwóch godzin próbowali różnorodną broń i ćwiczyli sprawność fizyczną. Modesty w koszulce i szortach boksowała worek treningowy w kształcie ludzkiej postaci. Zewnętrzna powłoka kukły do złudzenia przypominała ludzkie ciało z zaznaczonymi na nim wszystkimi głównymi centrami nerwowymi i punktami wrażliwymi na ciosy. Na wołanie Williego Modesty odwróciła się, chwyciła ręcznik i wycierając pot z twarzy oraz szyi podeszła do niego.

- Dziękuję, Willie - powiedziała, chwytając słuchawkę. - Słucham, Jack.

- Chodzi o ten numer telefonu, o który prosiłaś. Mam dla ciebie nazwisko. Nie wiem, czy o to ci chodziło, ale jest interesujące.

- Słucham.

Obserwując, jak słucha, Willie Garvin nie zauważył zmiany w jej zachowaniu. Tylko przez około dwie sekundy, kiedy zmrużyła oczy, wiedział, że w tym momencie intensywnie nad czymś myśli. Wytarła nos i usta w ręcznik i powiedziała:

- Wielkie dzięki, Jack. Nie, jeszcze nie wiem, chcieliśmy tylko wiedzieć, do kogo należy. Kiedyś ci o tym opowiem. Jeszcze raz dziękuję. Trzymaj się.

Odłożyła słuchawkę na widełki telefonu zawieszonego na ścianie i usiadła na szafce przy stojaku na broń. Założywszy ręcznik na szyję, spojrzała na Williego i rzekła:

- Właścicielem numeru, który podałam Fraserowi, jest major hrabia St. Maur z Woodlands Manor w Sussex.

Zapadło długie milczenie. Potem wstała, objęła Williego w pasie i zeszli na dół do długiego pokoju, gdzie w rogu stały dwa prysznice. Rozebrali się, wzięli prysznic, założyli białe płaszcze kąpielowe i usiedli na ławeczce przy ścianie.

- Może to jest właśnie to, Księżniczko - powiedział Willie.

Wstała, pochyliła się do przodu, strząsając wodę z włosów, potem odrzuciła je na plecy i usiadła.

- Też tak myślę - stwierdziła. - Tak, to właśnie może być to.

Rozdział 13

Dwie godziny przed zachodem słońca Oberon i von Krankin siedzieli przy niewielkim stoliku w rogu baraku dowodzenia. Jedli śniadanie. Przedtem pływali dziesięć minut w czystym morzu. Od rozpoczęcia ostatnich ćwiczeń Nadzorcy działali tylko nocą, śpiąc w ciągu dnia.

- Czy major przyleci dzisiaj? - zapytał Oberon.

Von Krankin skinął głową.

- Na kilka dni pokazał się w Lizbonie, ale będzie tu dziś wieczór.

Przed Operacją „Noc Grozy” powinniśmy przeprowadzić pięć prób mundurowych.

Konferencja na szczycie miała się odbyć na Porto Santo. Prezydenci i premierzy wpierw spędzą tam dwa dni na odpoczynku, a spotkania rozpoczną się trzeciego dnia rano. Po dalszych trzech dniach, pod koniec konferencji, premier Portugalii wyda kolację na cześć głów państw i towarzyszących im osób.

- Pięć pełnych prób mundurowych? Ani dnia odpoczynku przed główną nocą?

- Ustaliliśmy, że nie - odparł von Krankin. - Gdyby ludzie spali w ciągu dnia poprzedzającego początek operacji, byliby niespokojni i wytrąceni z rytmu ćwiczeń.

Oberon nalał sobie kawy. Po chwili powiedział:

- To rozsądna decyzja. Pozostały jeszcze jakieś problemy logistyczne?

- Nie. Przetestowano i dostarczono całą broń i wyposażenie. Z Maroka przypłynie niewielki statek, stanowiący bazę macierzystą. Będzie tu piętnastego, to jest od dziś za dwa dni, aby przećwiczyć zaokrętowanie ludzi, łodzi i ekwipunku, a potem spuszczenie ich na wodę. Statek zniknie przed nadejściem świtu i wróci po zachodzie słońca, w „Noc Grozy” wykonać ostatnią część operacji. Płynie pod flagą Liberii, ma pięcioosobową grecką załogę i po zakończeniu akcji, oraz dostarczeniu tutaj naszych sił specjalnych, zostanie wraz z nią zatopiony.

Oberon skinął głową z uznaniem.

- Zapadła już decyzja co do śmierci Blika w czasie akcji?

- Tak - von Krankin odsunął talerz z pustymi muszlami i po zjedzeniu gotowanych jajek sięgnął po następny tost. - Blik ma umrzeć. Ale, oczywiście, musisz zachować pełną dyskrecję i zrezygnować z zabicia go, gdyby pojawiła się możliwość, że któryś z naszych mógłby to widzieć albo czegoś się domyślać. Portugalscy wartownicy będą uzbrojeni w pistolety maszynowe model 48 FBP i pułkownik Golitsyn postarał się o jeden taki pistolet, aby Blika znaleziono z dziewięciomilimetrową kulką parabellum wystrzeloną z broni portugalskiej.

Otwarły się drzwi i wszedł szeroko uśmiechnięty Golitsyn. Kołyszącym krokiem podszedł do stolika i usiadł.

- Gaz - rzucił i chichocząc przysunął sobie dzbanek z kawą i filiżankę z chińskiej porcelany. - Kukieł powiedział, że odkryli gaz.

Kukieł był odpowiedzialnym inżynierem i jednym z dwóch autentycznych pracowników technicznych. Oberon odparł spokojnie:

- No cóż, miałem cholerną rację.

Von Krankin posmarował masłem tost i odparł, marszcząc czoło:

- Powinienem w analizach sytuacji wziąć pod uwagę taką możliwość.

- Moskwa nie słucha, więc nie musisz przeprowadzać samokrytyki, kapitanie - zauważył Golitsyn.

- Nie obchodzą mnie te wasze komunistyczne praktyki, pułkowniku - odciął się zimno voti Krankin. - Z pewnością wziąłbym taką możliwość pod uwagę, gdyby mnie nie zapewniano, że to zupełnie nieprawdopodobne. Ale teraz chcę znać wasze zdanie i wiedzieć, czy to dla nas dobrze, czy źle?

- Dobrze, przyjacielu, dobrze - odparł Golitsyn, mrugając porozumiewawczo. - Zastanów się tylko, jak bardzo w ten sposób stajemy się wiarogodni. Znaleźliśmy dla Portugalczyków gaz! Będą zachwyceni! Powinniśmy za pośrednictwem naszego biura w Lizbonie zawiadomić ich premiera. I to jeszcze dziś. A już jutro będziemy tu mieli wizytę na szczeblu ministerialnym, przy tej okazji zjawią się dziennikarze, fotoreporterzy i tym podobni, co bardzo nam na rękę. Potem pojawią się w prasie zdjęcia uszczęśliwionej załogi, wyciągającej wiertło z rury obsadowej... - zerknął na Oberona. - Przyda się nam do tego szerokie audytorium, żołnierzyku, ale musimy mieć pewność, że w tym czasie w pobliżu nie pęta się twój oddział, ani oddział Szabo. Nie chcemy, żebyś ktoś z nich znalazł się na tych fotografiach.

- Rzucę do tego sześciu odpowiednich ludzi, pułkowniku - uspokoił go Oberon. - Ubiorę ich w kaski ochronne i gogle, co uczyni ich całkowicie anonimowymi. - Nagle wstał, wepchnął ręce głęboko w kieszenie, ale natychmiast je wyjął, jakby doszedł do wniosku, że ten ruch może zostać odczytany jako objaw zdenerwowania. - Macie jakieś informacje o Tarrancie?

- Żadnych artykułów w „Timesie” - odparł współczująco Golitsyn. - Co mnie nie zaskoczyło, ponieważ nadesłany raport między innymi donosił, że Tarrant, z towarzyszącą mu czołówką, wczoraj przyleciał z Londynu do Funchal. W odpowiedzi na twoje wcześniejsze dochodzenie wysłaliśmy do Londynu ludzi, aby wyśledzili ruchy polskich bliźniaków w ciągu ostatnich dwóch tygodni, ale niczego nie znaleźli.

W oczach Oberona pojawił się groźny błysk. Przysunął ostrożnie krzesło do stolika.

- To nie do pojęcia, żeby polskim bliźniakom mogło się nie powieść - stwierdził. - Tarrant nie miał ochrony, był łatwym celem. Wydaje się, że Bernie Chan wziął pieniądze, ale spaprał coś w kontrakcie. Powinien za to umrzeć.

- Może i powinien... - Golitsyn skinął głową, w obu dłoniach kołysząc kubkiem z kawą i wpatrując się w niego. - Ale kontrakt Tarranta to sprawa uboczna. Gdybym mógł zajrzeć w kryształową kulę, pewnie ujrzałbym tam, jak ktoś się wtrąca... i byliby to zapewne Modesty Blaise i Willie Garvin - podniósł wzrok i nagle spoważniał, a w jego brązowych oczach ukazał się wyraz niepewności. - Trzy dni temu przeprowadziłem w tej sprawie śledztwo i nasz człowiek w Londynie doniósł, że nigdzie ich nie można znaleźć.

*

- Na wiertnicę poszukującą ropę?

- Tak, señorita. Minionej nocy angielski pan poleciał tam helikopterem należącym do Korporacji Drioga. Po zmroku przyjechał po niego samochód i odjechali bardzo szybko, żeby nie zwracać na siebie uwagi.

Modesty Blaise siedziała pod markizą na rufie pięćdziesięciopięciostopowego jachtu motorowego „Brodziec”, zacumowanego w porcie jachtowym Cascáis.

- Śledziłeś ich do lotniska helikopterów? - zapytała.

Hiszpan odstawił filiżankę z kawą i skinął głową.

- Jechaliśmy za nimi z Pepe na motocyklach. Komunikowaliśmy się ze sobą przez radia umieszczone w hełmach.

Willie Garvin, siedząc na relingu, spoglądał na nich leniwie, gotów ostrzec, gdyby ktoś zjawił się w zasięgu słuchu. Podobnie jak Modesty, miał na sobie koszulę i dżinsowe szorty. W Cascáis przebywali od tygodnia, mieszkając na jachcie, którym w ciągu sześciu dni przypłynęli z Falmouth. Dzieliło ich tylko kilka godzin żeglugi od Lizbony, ale nie musieli się spieszyć. Poza tym, płynąc „Brodźcem”

posiadali znaczną przewagę. Jacht mógł przewieźć wyposażenie, jakiego inaczej nigdy nie zdołaliby przemycić przez granice.

- Tam był tylko pan St. Maur - uzupełnił Claudio. - Próbowałem go śledzić do miejsca startu. Udawałem zabłąkanego turystę, ale nie wpuszczono mnie. Pepe ulokował się na obrzeżu i mógł obserwować całe lotnisko przez lornetkę z noktowizorem. St. Maur zatrzymał się na chwilę, potem wsiadł do helikoptera i wtedy przyłączyłem się do Pepe. Później zatelefonowałem do Ramona i jego brata, aby nas zluzowali. St. Maur nie wrócił do ósmej, więc wysłałem Pepe, żeby śledził jego mieszkanie, a Ramona, aby warował pod biurem. Sam natychmiast przyjechałem tutaj zdać wam relację.

- Skąd wiesz, że to był helikopter Driogi? - zapytał Willie.

- Ramon, nie wzbudzając podejrzeń, rano rozmawiał z mechanikiem.

- Jestem pewna, że zrobił to dyskretnie - stwierdziła Modesty.

Wysłała najlepszych ludzi do Lizbony. Claudio wraz z trzema kolegami pracował w madryckiej agencji detektywistycznej. Kiedyś zatrudniała ich w „Sieci” i nie znała nikogo lepszego. Potrafili śledzić niezwykle zręcznie i dyskretnie.

- Czy wiesz, Claudio, gdzie znajduje się ta wiertnica ropy naftowej? - zapytała.

Rozłożył ręce.

- Na ten temat jeszcze nie zasięgnąłem języka, señorita. Mam to zrobić? Musi być gdzieś w zasięgu helikoptera.

- To statek wiertniczy - zauważył Willie - zakotwiczony około dwudziestu mil na południe od Madery, w pobliżu Ilhas Desertas.

Modesty uniosła brwi i spojrzała na niego. Willie kontynuował:

- Znam portugalską hostessę z linii lotniczych. Pewnego dnia przyniosła mi poranną gazetę lizbońską, w której przeczytałem podczas śniadania o Korporacji Drioga. To najwyraźniej jakaś spółka poszukująca złóż mineralnych, nieco tajemnicza, jeśli chodzi o prowadzenie innych interesów.

- Tak właśnie pisano w tej gazecie?

- Nie, ale mam wrażenie, że od niedawna bierze udział w poszukiwaniach ropy naftowej, a poza tym mam kolegę, który pracuje w banku finansującym inwestycje energetyczne. Powiedział mi, że żadne z wielkich towarzystw naftowych nie współpracuje z Driogą. Drioga należy do organizacji, które, grając, trzymają karty przy orderach.

Modesty skinęła głową. Willie Garvin posiadał znaczny krąg wysoko postawionych i dobrze poinformowanych przyjaciół, a ponadto utrzymywał międzynarodowy harem lotniczych hostess, które - jak twierdził - poszerzały jego horyzonty opowieściami z podróży. Wstała i zwróciła się do Claudia:

- Sądzę, że zrobiliście dla nas wszystko o co prosiliśmy. Bardzo dziękuję.

Claudio wstał, mały nierzucający się w oczy człowieczek o przebiegłych, niewyraźnych oczkach.

- To, jak zawsze, przyjemność pracować dla pani, señorita.

- Przyślij rachunek do mojego londyńskiego prawnika. Masz jego adres. Powiadomiłam go, żeby natychmiast wypłacił pieniądze.

Claudio uśmiechnął się.

- Jest pani bardzo troskliwa, señorita.

Po jego odejściu zebrała filiżanki, zaniosła do kambuza, włożyła do zlewozmywaka i wyszła na pokład, aby przyłączyć się do Williego przy relingu.

- Tego się nie spodziewaliśmy - zauważyła w zamyśleniu.

- Nie.

- To może nie mieć żadnego znaczenia. A jeśli po prostu sprzedaje im kilka tuzinów skrzynek porto?

- Wątpię, żeby na takiej wiertnicy piło się tego rodzaju trunek. Czy nie warto by bardzo dyskretnie rzucić na to okiem?

Spojrzał na nią z zadowoleniem.

- Możemy wypłynąć w ciągu godziny, Księżniczko. Zbiorniki paliwa są pełne. Przypuszczam, że zabierze nam to pięć dni, a przy korzystnym wietrze, który powinniśmy mieć o tej porze roku, nawet mniej, zatem ostatni etap możemy płynąć pod żaglem.

- Tak. Wiesz, jak blisko Ilhas Desertas kotwiczy ten statek wiertniczy albo jak na niego trafić?

- Wybacz, ale mam wrażenie, że to musi być blisko brzegu. To wszystko. Jednak nie możemy się tam pokazywać za dnia, a po zmroku zobaczymy światła wieży wiertniczej. Podpłyniemy pod osłoną jednej z wysp.

- Sądzę, że to na wschód od Deserta Grande. Kiedyś spędziłam tam noc. Przypłynęłam łódką z Madery i znam trochę małą zatoczkę na wschodnim wybrzeżu. Stamtąd możemy podpłynąć kanu do statku wiertniczego.

Stała ze skrzyżowanymi ramionami, trzymając dłońmi łokcie i marszcząc czoło, patrzyła na ujście Tagu; wiatr rozwiewał jej włosy. Po chwili odwróciła się, spojrzała na Williego i powiedziała:

- Czy to nie na Maderze ma się odbyć spotkanie na szczycie?

Spojrzał na nią zdumiony, a następnie bardzo wolno wciągnął powietrze przez ściągnięte wargi.

- Ty myślisz, że t o jest celem Nadzorców? - zapytał z powątpiewaniem.

Wzruszyła ramionami.

- Nie, to tylko raczej głupia przelotna myśl. Ale nie można jej lekceważyć. Wszystko co wiemy to fakt, że Oberon najprawdopodobniej pracuje dla Nadzorców i zapewne dzwonił pod numer należący do St. Maura, co oznacza, że St. Maur może mieć związek z Nadzorcami. Wiemy też, że ten szlachcic poleciał na wiertnicę należącą do Driogi, a ta wiertnica pracuje przy brzegu niezamieszkanej wyspy, która może być piekielnie dobrą bazą dla Nadzorców. Ale cały ten łańcuch może się nie sprawdzić. Ponadto Nadzorcy zawsze uderzają w niestrzeżone cele, a to spotkanie na szczycie będzie zabezpieczone z powietrza, morza i lądu. Co więcej, statek wiertniczy stał tam długo przed ustaleniem daty spotkania. Jeśli powiadomimy o tym Tarranta, pomyśli, że mamy bzika.

Willie ponuro skinął głową.

- Sądzisz, że warto się tym zająć?

Uśmiechnęła się i pogłaskała go po ręce.

- To tylko pozorowana gra, kochany Willie.

Rozumiał ją. Stary dowcip hazardzisty. Gra oszukańcza, tylko pozorowana. St. Maur mógł być fałszywym tropem, ale był to jedyny trop, jaki mieli.

Dla Williego Garvina perspektywa działania, przepłynięcie wielu setek mil w towarzystwie Modesty, była kusząca. Spojrzał na zegarek i zwrócił twarz pod wiatr.

- Wkrótce przekonamy się, czy robią coś więcej poza wierceniem - oświadczył. - Ale jeżeli oni są... To znaczy, jeżeli okaże się, że mają tam bazę, że jest tam Oberon i reszta z tych, których spotkałaś w czasie operacji w San Francisco... To co wtedy, Księżniczko?

- Wtedy zapomnimy, co chcieliśmy zrobić z Oberonem i zrobimy to, co Ben Christie chciał zrobić dla nas, Willie. Nie będziemy ryzykować. Wycofamy się, pożeglujemy na Maderę i zawiadomimy Tarranta.

*

W niecałe cztery dni dopłynęli do Deserta Grande od zachodu i na tle zachodzącego słońca ujrzeli wysoki dźwig między południowym krańcem wyspy oraz o kilka mil oddaloną od niej jej mniejszą towarzyszką, Bogio. Nadzieje, że ich ekspedycja okaże się owocna zmalały, gdy na drugi dzień usłyszeli przez radio, iż portugalski minister do spraw energii ma złożyć wizytę na pokładzie wiertnicy zakotwiczonej na południe od Madery, gdzie znaleziono gaz ziemny. I chociaż to oświadczenie bardzo uwiarygodniło Diorgę, nie zamierzali zmieniać planów.

Deserta Grande, to długa, wąska wyspa, usytuowana osią podłużną na linii północ-południe, posiadająca czterystupięćdziesięciometrowe wzniesienia i nie więcej niż dwa i pół kilometra szerokości. Willie wprowadził jacht w wąską cieśninę otwierającą się na małą zatoczkę wciśniętą w stromy, skalisty brzeg i zarzucił kotwicę w odległości dwudziestu metrów od wąskiej, kamienistej plaży. Tu

Brodziec” był prawie niewidoczny i można go było jedynie dostrzec z lotu ptaka. Z kamienistego brzegu prowadziła w górę jedyna ścieżka, znikająca między poszarpanymi skałami.

Zjedli lekki posiłek, poświęcili godzinę na dokładne przygotowanie do nocnej akcji, a potem przez dwie godziny spali. O dwudziestej drugiej wstali, założyli czarne kombinezony i wełniane czapki, poczernili twarze i spuścili na wodę siedemnastostopową łódź typu kanu. Dziesięć minut później opływali południowy kraniec wyspy Deserta Grande i Willie skierował dziób na statek wiertniczy. Morze było spokojne, noc ciemna, chmury kryły księżyc i gwiazdy. Zdawało się, iż czerwone światełka na szczycie dźwigu wiertniczego wiszą na tle nieba, ale pokład był oświetlony i światła bijące z okien kabin rozpraszały unoszącą się wokół statku mgiełkę.

Willie sterował wiosłem. Pochylił się i zapytał:

- Płyniemy prosto na wiertnicę?

Wynurzyła wiosło. Uczynił to samo. Odwróciła głowę i wyszeptała:

- Tak, ale przed wpłynięciem w krąg światła trochę odpoczniemy. Potem opłyniemy statek, żeby się przekonać z której strony najlepiej podejść.

- Dobrze, Księżniczko.

Odwróciła się i bezszelestnie zanurzyła wiosło. Willie naśladował jej długie silne pchnięcia. Kanu szybko ślizgało się po wodzie. Przepłynęli ponad dziesięć metrów, gdy nagle ujrzeli coś przypominające odbicie w lustrze - dwuosobowe kanu w odległości kilku metrów od prawej burty, a w niej dwie wprawnie wiosłujące postaci. Ale nie było to lustrzane odbicie, to była druga łódź, dłuższa, szersza i głębiej zanurzona, jakby bardziej obciążona. Przez kilka sekund z zamaskowanych głów wpatrywały się w nich dwie pary oczu, potem łódź odpłynęła i znikła w ciemnościach.

Chryste! - pomyślał Willie Garvin. - Co to, u diabła, ma znaczyć?” Ujrzał, że Modesty wskazuje prawą burtę i szybko skierował łódź w prawo, ale natychmiast przełożył wiosło, gdyż z prawej burty ukazało się drugie dwuosobowe kanu. Za nim płynęło trzecie,

skręciło, żeby uniknąć kolizji, i w dziesięć sekund później znowu byli sami. Przestali wiosłować. Kołysali się lekko na wodzie, wypatrując następnych kanu. Modesty odwróciła czarną twarz i patrzyła na Williego szeroko otwartymi, pytającymi oczami. Wzruszył ramionami w przesadnym geście zdumienia.

- Wynosimy się stąd, do diabła - szepnęła. - Zwrot przez lewą burtę.

W chwili, gdy zanurzał wiosło, z ciemności rozbłysło światło, otaczając ich silnym promieniem i usłyszeli twardy, nosowy głos:

- Nie ruszać się. Ne bougez pas. Stehenbleiben! Na se mecha.

Promień szybko przesunął się od lewej strony do prawej, oświetlając dwa kanu po obu stronach ich łodzi. W każdym z nich jeden człowiek, zanurzając wiosło w wodzie, trzymał łódź w pogotowiu, zaś drugi kierował w ich stronę karabin maszynowy. Światło znowu się przesunęło, ukazując trzeciego mężczyznę z karabinem maszynowym i głos z ciemności zapytał:

- Narodowość?

Powtórzył to pytanie w kilku językach, a w tym krótkim czasie Modesty Blaise oceniała sytuację i próbowała podjąć decyzję. Znała ten przenikliwy głos, kilka razy miała okazję słyszeć i widzieć majora hrabiego St. Maura udzielającego wywiadu dla telewizji. Wiedziała, że natknęli się na Nadzorców - i jakimś zbiegiem okoliczności zostali przez nich złapani. Miała przy sobie automatyczny pistolet star PD 45, ukryty w kaburze pod koszulą, Willie uzbrojony był w dwa noże, którymi mógł celnie rzucić, ale w świetle reflektora nie mieli szans użyć broni. Zginą przy pierwszej próbie sięgnięcia po nią.

- Anglicy - odpowiedziała.

Żadnej reakcji od strony ludzi z lewej i prawej burty, żadnego komentarza lub okrzyku zaskoczenia. Byli doskonale wyszkolonymi, czekającymi na rozkazy profesjonalistami. Albo może już je otrzymali, sądząc po sposobie, w jaki ona i Willie zostali otoczeni. Czuła, że między tymi ludźmi w kanu musi istnieć jakiś milczący

sposób porozumiewania się; prawdopodobnie używali odbiorników ze słuchawkami i laryngofonów.

- Anglik? I kobieta? - zapytał metaliczny głos z ciemności poza promieniem światła. Brzmiał teraz obojętnie, był pozbawiony wszelkich emocji. - Myślę, że wiem kim jesteście.

*

Golitsyn zdusił niedopałek papierosa i zapalił następnego. St. Maur, von Krankin i Oberon siedzieli z nim wokół stołu w wartowni. Minęło pięć minut od zabrania Modesty Blaise i Williego na pokład. Trwały nocne ćwiczenia do Operacji „Noc Grozy”, ale oddziałami zajmowali się teraz zastępcy dowódców.

- Czy mogli przypłynąć kanu - powiedzmy w półtorej godziny - z Madery? - zapytał von Krankin.

Oberon skinął głową; milczał, w jego oczach płonął gorączkowy płomień.

- Mieliśmy szczęście - oświadczył Golitsyn. Odzyskał już równowagę, ale był poważnie wstrząśnięty tym, co się stało. - Wielkie szczęście - powtórzył. - Nie znaleźliśmy przy nich nadajnika radiowego, więc wydaje się, że przeprowadzali rozpoznanie statku wiertniczego i bazy na brzegu, aby potem wrócić o świcie na Maderę i zdać relację. Szukali broni i amunicji.

- Nie ma sensu spekulować, co by się stało, gdyby Blaise i Garvin nie trafili na nasze oddziały ćwiczące lądowanie - stwierdził zimno St. Maur. - Złapaliśmy tych dwoje i powinniśmy ich jak najszybciej zabić. Zabrałem ich na pokład tylko po to, aby wyciągnąć wszystko, co wiedzą i dowiedzieć się, kto jeszcze coś wie.

- To bezcelowe przeciągać przesłuchanie tylko po to, aby ustalić, co jest prawdą z tego, co mieliby do powiedzenia - zauważył von Krankin.

St. Maur wzruszył ramionami.

- Nie będziemy się bawić w subtelności, mamy ludzi którzy szybko wyprują z nich flaki.

Golitsyn potrząsnął głową.

- Nie - powiedział powoli. - Chcę ich mieć w dobrej kondycji na jutrzejszą noc. Zabierzemy ich nieprzytomnych z grupą uderzeniową i zabijemy po zaokrętowaniu w czasie ewakuacji. Nie chcemy zostawiać żadnych śladów ujęcia ich i torturowania.

- Muszę zaprotestować - rzekł St. Maur. - Ta kobieta jest niebezpieczna - powtarzam tylko pańskie słowa - i tak długo jak tych dwoje żyje, są dla nas groźni. Zapytaj Oberona.

Golitsyn uśmiechnął się ponuro.

- Zapytam, majorze, zapytam - powiedział. - Ale nadal proponuję podrzucić Blaise i Garvina jako martwych Nadzorców - razem z Blikiem. Pan jest specem od spraw wojskowych, ale resztę niech pan pozostawi mnie, a ja nie zamierzam rezygnować z okazji dezinformacji, która może się stać przyczyną nieobliczalnego zamieszania w następstwie Operacji „Noc Grozy”.

St. Maur spuścił sępi nos i odparł zwięźle:

- Dobrze, akceptuję pańską decyzję.

- Dziękuję. Mogę wiedzieć, co się w tej chwili dzieje z naszymi gośćmi?

- Rozebrano ich i biorą prysznic, a potem będą zabrani na izbę chorych, gdzie zostaną klinicznie przeszukani przez doktora Djakovo. Czuwa nad nimi trzech ludzi. Blaise i Garvin zostali rozdzieleni. W chwili gdy jedno będzie przeszukiwane, drugie znajdzie się pod lufami dwóch pistoletów. Wydałem rozkaz, że po zbadaniu przez doktora Djakovo mają mieć na sobie tylko bieliznę - co osłabi ich też psychicznie - a ręce na plecach i stopy będą związane drutem. Potem zostaną dostarczeni na przesłuchanie.

- Myślę, że powinien pan zadzwonić na dół - zauważył Golitsyn - i polecić nie pętać ich drutem, majorze. Uzgodniliśmy, że użyjemy ich ciał w celu dezinformacji, zatem nie mogą nosić śladów przemocy.

St. Maur skinął głową, podszedł do ściennego telefonu, przekazał krótkie polecenie i wrócił do stołu.

- Do chwili zabicia ich - wtrącił von Krankin - muszą mieć

maksymalnie ograniczone ruchy. Jest pan za to odpowiedzialny, pułkowniku.

- Mogę to zaakceptować od chwili, gdy wycofasz swoich strażników, Siegfriedzie - odparł uprzejmie Golitsyn. Odwrócił się do Oberona, który siedział ze złożonymi na stole rękami. Był spięty i blady. - No i co, żołnierzyku? Ty jesteś ekspertem od Modesty Blaise. Jak sądzisz, co ona wie i ile mogła powiedzieć, zanim tu przypłynęła?

Oberon odparł spokojnie:

- Ona i Garvin będę udawać, że dużo wiedzą. Mogą też zasugerować, że ich - przebywający teraz na Maderze - przyjaciel, Tarrant, wie o ich rekonesansie i zacznie natychmiast działać, jeśli nie wrócą do jutra - podniósł głowę i rozejrzał się po trzech towarzyszach. - Ale to nieprawda. Gdyby powiedzieli Tarrantowi albo komuś interesującemu się wierceniem Driogi, informując, że jej działalność jest podejrzana, mielibyśmy na karku połowę floty NATO. I gdyby Tarrant wiedział, że zrobili wypad, mieliby przy sobie nadajnik radiowy dla kontaktowania się z nim. Mogę się założyć o własne życie, że działali na własną rękę.

- Jak to się stało, że zaczęli podejrzewać Driogę? - zapytał von Krankin.

Oberon potrząsnął głową.

- Nie mam pojęcia i w tej chwili nie ma to znaczenia, kapitanie. Mogę tylko stwierdzić, że jeśli rano nie będzie w okolicy żadnych niszczycieli lub samolotów, to przekonacie się, że mam rację.

Golitsyn „oparł się wygodnie i na jego twarzy ukazał się wyraz zwykłej dobroduszności.

- Wyraziłeś głośno moje myśli, żołnierzyku - powiedział. - „Noc Grozy” nie jest zagrożona i możemy pozostawić za sobą dwa pożyteczne ciała. Ta noc nie była taka zła.

Oberon zaskrzeczał z emocji:

- Chcę osobiście ją zabić, pułkowniku. Chcę się z nią zmierzyć w Indywidualnym Pojedynku.

Golitsyn zachichotał i pokiwał głową.

- Nie, oboje muszą być w dobrej kondycji.

- Ale można to zorganizować tutaj, na statku wiertniczym, na pół godziny przed ruszeniem do akcji - mówił Oberon. Zesztywniał, zacisnął szczęki w nagłej determinacji. - Przysięgam, że nie zostawię żadnych widocznych śladów.

Golitsyn nagle spoważniał. Pochylił głowę, spoglądając spod krzaczastych brwi.

- Nie, powtarzam, nie, panie Oberon - oświadczył. - Ten temat jest zamknięty - dotknął grubym palcem czoła między zielonymi oczami. - Możesz ich zabić w czasie ewakuacji z „Nocy Grozy”.

I zrobisz to, używając karabinu maszynowego. To wszystko. I bądź mi posłuszny, Oberon. Moskwa byłaby bardzo niezadowolona, gdybyś przedłożył osobistą zemstę nad wykorzystanie tak wspaniałej okazji. Zrozumiałeś?

Oberon westchnął głęboko, rozluźnił się i skinął głową.

- Zrozumiałem, pułkowniku.

St. Maur wtrącił bez śladu gniewu:

- Podpisuję się pod słowami pułkownika, Hugh. Jednak nieposłuszeństwo na którymkolwiek poziomie Nadzorców nie wymaga interwencji Moskwy. Zajęlibyśmy się tym natychmiast tu, na miejscu - wstał. - Sugeruję, żebyśmy dołączyli do naszych oddziałów. To dobre ćwiczenie na improwizację. Odnajdziemy ich i przejmiemy dowództwo.

Von Krankin dodał, wstając:

- Niech pan, pułkowniku, zatrzyma do północy trzech ludzi na straży. Do trzeciej będziemy wszystkich potrzebować przy ćwiczeniach w pełnym zakresie. Po zakończeniu ćwiczeń oddział specjalny będzie spać do południa. Mają być wypoczęci przed jutrzejszą operacją. Jeśli zechcesz, będziesz miał do dyspozycji dodatkowo kilka osób z personelu posiłkowego.

- Tego bym nie radził - wtrącił ostro Oberon.

Golitsyn uśmiechnął się.

- Przypuszczałem, że się nie zgodzisz - zauważył dobrodusznie - z pewnością dobrze pamiętasz, co ci wywinęła, gdy była twoim więźniem na statku w San Francisco. Jednak nie przejmuj się, żołnierzyku. Ani ty, Siegfriedzie. Zakładam, że doktor Djakovo zastosuje środki uspokajające. Już rozmawiałem z nim na ten temat. Sowieccy farmakolodzy wyprodukowali uniwersalne narkotyki, które stosują w swoich szpitalach psychiatrycznych, a dziś najbezpieczniejsze kajdanki znajdziecie w butelkach.

St. Maur wyglądał przez okno, wpatrując się w czarną sylwetkę Deserta Grande.

- Jeżeli twój plan nie przewiduje zastosowania badań trzeciego stopnia, to dlaczego mamy marnować czas na jakąś pogawędkę z nimi, pułkowniku? - zapytał. - Czy to przypadkiem nie jest bez sensu?

- Niezupełnie - stwierdził Golitsyn. Chwycił fajkę i zaczął ją w zamyśleniu nabijać. - Prosta ciekawość, to wszystko. Tych dwoje, to żywa legenda, chciałbym zobaczyć się z nimi i pogadać, zanim umrą.

Major hrabia St. Maur odwrócił się od okna i wzruszył ramionami.

- Nadzwyczajne. To wszystko zupełnie do pana niepodobne.

Oberon wtrącił z tłumioną niecierpliwością:

- Byłbym wdzięczny za umożliwienie mi pozostania z nimi na kilka minut, majorze. Chcę im coś powiedzieć przed śmiercią.

Bladoniebieskie oczy wpatrywały się w Oberona bez wyrazu. Wygórowane ambicje St. Maura były tak niewzruszone jak lodowiec i nie był zdolny zrozumieć uczucia nienawiści. Jako przywódca posiadał jednak zdolność rozumienia podwładnych i wiedział, że ego tego człowieka zostało okaleczone przez Modesty Blaise. Pozbawiono Oberona możliwości zabicia jej w otwartej walce i nie zadowalało go, iż umrze nieświadoma, że ginie z jego ręki. Pragnął, aby w pełni zdawała sobie sprawę, iż właśnie jemu zawdzięcza porażkę; powinien ogłosić wyrok śmierci, patrząc jej prosto w oczy; ukazać jaki odniósł sukces w roli dowódcy oddziału specjalnego

działającego w ramach operacji Nadzorców i w każdy możliwy sposób zdeptać jej ego, jednocześnie ukazując, jak bardzo ją przewyższa.

St. Maur doszedł do wniosku, że jeśli Oberon dopnie swego, będzie lepiej działał. Spojrzał na Golitsyna, lekko skinął głową i uniósł pytająco brwi. Rosjanin, rozbawiony, rozparł się wygodnie w krześle. No i znowu, pomyślał, niespodziewana reakcja. Wszyscy wiedzieli, że St. Maur liczył na jego automatyczną odmowę warunków stawianych przez Oberona, ale to po prostu znaczyło, że nie znali go dostatecznie dobrze.

Golitsyn rzucił Oberonowi jeden ze swoich ciepłych uśmiechów.

- Sprawię ci przyjemność, żołnierzyku - oznajmił - i dostaniesz te swoje dziesięć minut rozmowy z nimi. Ale tylko rozmowy. Żadnego dotykania, jasne? I cały czas pamiętaj, chcę ich mieć w doskonałej kondycji.

*

Szpitalik okrętowy był doskonale wyposażony w sprzęt chirurgiczny i dentystyczny. Miał też oddział z ośmioma łóżkami. Teraz nie było tam pacjentów i zajęte były tylko dwa łóżka. Na jednym leżała Modesty Blaise w zwyczajnym, czarnym biustonoszu i majtkach. Zostawiono jej bieliznę, jaką zwykle nosiła w czasie akcji. Na drugim łóżku leżał Willie Garvin w bokserskich szortach. Ręce przywiązano im do ramy łóżka paskami z pociętego prześcieradła. Węzły nie były silnie zaciśnięte, jednak po to aby się z nich uwolnić, potrzebowali więcej niż pięć sekund. W pokoju czuwało dwóch mężczyzn z automatami. Przy drzwiach prowadzących do sali operacyjnej stał oparty o przepierzenie Czech w średnim wieku. Był to doktor Djakovo. Założył ręce na piersiach i przypatrywał się im z zainteresowaniem.

Mężczyzna i kobieta leżeli, jak się zdawało, całkowicie zrelaksowani i jakby w ogóle nieprzejęci panującą sytuacją, chociaż niewątpliwie uświadamiali ją sobie i nie mieli nadziei na ucieczkę, ponieważ dokładne przeszukanie odzieży i ciał pozbawiło ich jakiejkolwiek broni. Ale jednocześnie roztaczająca się wokół nich

atmosfera wskazywała, że psychicznie są całkowicie wyłączeni i zdystansowani. „To było niezwykle interesujące” - pomyślał doktor Djakovo. Jeszcze nigdy przedtem nie zetknął się z tak fenomenalną samokontrolą i gdyby nie był takim materialistą, pomyślałby, że tkwi w tym jakiś element nadprzyrodzony. „Cóż za wspaniały - myślał - materiał do eksperymentów z niektórymi ostatnio stosowanymi środkami wpływającymi na procesy mózgowe”.

Wszedł Oberon. W kaburze pod pachą miał automatycznego kolta kommandera 45. Jego zielone oczy płonęły podnieceniem.

- Zaczekajcie na zewnątrz. Wezwę was, jak skończę - polecił strażnikom. Po ich wyjściu zwrócił się do doktora Djakovo: - Mam zezwolenie porozmawiania z więźniami bez obecności osób postronnych.

Djakovo skinął głową i odszedł od przepierzenia.

- Dobrze. Pułkownik Golitsyn dzwonił do mnie. Czy to ona udaremniła Operację „Uderzenie Zatokowe”?

- Tak, ona.

Głos Oberona brzmiał ochryple z nienawiści. Doktor Djakovo zatrzymał się przy drzwiach, obejrzał się i poprawił okulary.

- To bardzo interesująca para - zauważył. - Bardzo interesująca.

Rozdział 14

Oberon podszedł bliżej i zatrzymał się między łóżkami. Przenosząc wzrok z Modesty Blaise na Williego, czuł jak oblewa go zimny pot. Tymczasem więźniowie obserwowali go obcym wzrokiem, jakby patrzyli z jakiejś dalekiej perspektywy. Przysunął krzesło i usiadł. Wspominał przeszłość, ciągle na zmianę przenosząc wzrok z Modesty na Williego.

- Tym razem jutro umrzecie - oświadczył z wystudiowanym okrucieństwem. - To będzie koniec. Unicestwienie. Zostaną z was ochłapy. Słyszysz, arogancka suko? I cały świat będzie przekonany, że zginęłaś, służąc Nadzorcom. Że byłaś wśród ich przywódców i że zostałaś zabita podczas jutrzejszej akcji. Żaden problem, po prostu zrobię ci moim automatem tuzin dziurek w bebechach.

Przerwał, ale oni nadal patrzyli na niego bez zainteresowania. Wzbierała w nim wściekłość i musiał się bardzo wysilić, żeby nie zmiażdżyć jej twarzy butem. Golitsyn ostrzegał, żeby nawet nie próbował, bo nie ujdzie mu to na sucho. Pochylił się i mówił dalej:

- Twoja „Sieć”, to było szambo. Pieprzona zbieranina drobnych złodziejaszków. Czy ty w ogóle masz pojęcie, jacy potężni są Nadzorcy? Jak właśnie teraz zamierzają odmienić oblicze świata? A ja jestem jednym z tych, którzy stoją na ich czele, cholerna panno Modesty Blaise. Należę do kluczowych osobistości, co oczywiście nie jest dobre ani dla ciebie, ani dla tej twojej zafajdanej „Sieci”.

Chryste, mogłem zmienić całą tę mafijną organizację przypominającą bandę tanich złodziejaszków, ale wyrzuciłaś mnie, ty głupia krowo.

Oberon odchylił się, oparł i głęboko oddychał. Wbrew woli zaczynał mu drżeć głos. Zwyciężył i mógł sobie pozwolić na zimne delektowanie się triumfem.

- Jednak w jakimś sensie jestem rozczarowany - stwierdził nieco swobodniej. - Sporadycznie stosujemy Indywidualne Pojedynki między Nadzorcami i miałem zamiar zorganizować coś podobnego z tobą. Z tobą i z Garvinem. Jak wiesz, mogę... - nagle poczuł, że zalewa go wściekłość i syknął przez zaciśnięte zęby: - Mógłbym was załatwić! Na Boga, gładko bym was załatwił! Już dwa razy wciągnęłaś mnie w ślepy zaułek, ty zakłamana suko, ale już nigdy tego nie zrobisz. Szkoda, że nie mogę ci udowodnić, jaki jestem dobry, ale już jutro zaczynamy naszą największą operację i musicie być w dobrej kondycji. Chcemy was użyć jako narzędzi dezinformacji.

Wyjął kolta i sprawdził go, wykorzystując tę czynność do kontroli nad miotającymi nim uczuciami. Po wsunięciu pistoletu do kabury uniósł wzrok uśmiechając się, a był to niemal szczery uśmiech.

- Teraz jestem ważniejszy i silniejszy, niż wy byliście kiedykolwiek - oznajmił niemal z rozmarzeniem. - Pracuję z ludźmi, którzy wszystko wiedzą o władzy i należę do kierownictwa. Jestem zawodowcem działającym wśród zawodowców; w porównaniu z nimi jesteście tylko amatorami. A wkrótce martwymi amatorami. Koniec. Nie będzie już Modesty Blaise, żałosnej mademoiselle. Nie będzie Williego Garvina z jego podupadłą reputacją - nagle roześmiał się. - Wzbudzacie litość. Leżycie tu pokonani i nawet nie wiecie, kim są Nadzorcy i co zamierzają zrobić.

Cicho westchnęła, sprawiając wrażenie znudzonej. Wiedziała, że im mniej będzie zachęcać Oberona, tym bardziej sprowokuje go do mówienia. Potrzebowali informacji, dawały im siłę - nieważne jak wielką - a już zdążyli się dowiedzieć, że jutro mają zginąć. Była to bezcenna informacja. W obliczu zbliżającej się śmierci Willie zdolny był uwolnić ręce i przystąpić do akcji szybciej niż można by

podejrzewać, a to oznaczało, iż istnieje jedna na tysiąc szansa ucieczki.

Słuchała słów Oberona razem z Williem. Oboje nie zwracali na niego uwagi, gromadzili słowa, aby potem odtworzyć je w pamięci i wybrać z nich pożyteczne informacje. Ta nieoczekiwana wpadka była dla nich oszałamiającym, zdumiewającym i brutalnym wstrząsem, jednak teraz pochłaniał ich inny problem. Aby powstrzymać niszczący siły niepokój, musieli zastosować dobrze przećwiczone techniki mentalne, co równocześnie pozwalało osiągnąć wewnętrzną równowagę umożliwiającą pełne wykorzystanie posiadanych umiejętności.

Ponieważ Oberon oscylował między furią pobudzaną wspomnieniami i euforią z obecnej sytuacji, od czasu do czasu gmatwał się w tej mieszance, to miotając obelgi, to rozkoszując się triumfem. Jednak nie był to powód, aby poświęcać mu więcej jak tylko część uwagi. Modesty, odprężona, skupiła się na analizie ich sytuacji. Transport z kanu na statek wiertniczy odbył się pod nadzorem hrabiego St. Maura, który kazał nazywać siebie majorem, i kogoś o nazwisku von Krankin, wyraźnie dorównującego mu stopniem. W izbie chorych rozebrano ich, umyto pod prysznicem, a potem przeszukał ich doktor Djakovo. W chwili, gdy strażnicy zaczęli ich wiązać drutem, zadzwonił telefon od majora. Po odebraniu telefonu lekarz skorygował rozkazy i drut zastąpiono mniej uciążliwymi więzami z pasków pociętego prześcieradła. Kiedy Oberon zdradził im, że następnego dnia po operacji zostaną podrzuceni jako martwi Nadzorcy, zrozumieli, dlaczego nie chcieli pozostawiać na nich żadnych śladów przemocy.

Dlatego tak dobrze pilnowali ich uzbrojeni mężczyźni, zawodowi zabójcy Nadzorców. Ale czy to wszystko? Jest coś jeszcze...? Dowiedzieli się, że zostaną zabici, a zatem każdy, kto wiedział, jaką się cieszą opinią, musiał zakładać, że bez względu na beznadziejną sytuację spróbują ucieczki, że nie będą biernie czekać na śmierć. Ale udaremnienie próby ucieczki może pozostawić na nich ślady w postaci ran, a nawet spowodować śmierć, co nie pasowało do planu

Nadzorców. Musieli być w „dobrej kondycji” aż do śmierci po zakończeniu operacji - tak powiedział Oberon. A to oznaczało ograniczenia dotyczące uszkodzeń ich ciał albo nawet uniemożliwienie dania nawet cienia szansy samookaleczenia.

Zatem...

Otworzyły się drzwi i wszedł masywnie zbudowany mężczyzna o pooranej twarzy i głęboko osadzonych oczach. Miał na sobie brunatnozieloną tunikę, spodnie i wysokie buty z miękkiej, czarnej skóry. Skądś znała tę twarz, ale nie mogła jej umiejscowić. Oberon zamilkł i wstał. Przybysz spojrzał na niego i oznajmił opryskliwie:

- Czas minął, żołnierzyku. Zabawiłeś się?

Oberon uśmiechnął się, a ten uśmiech i tym razem był szczery. Zdawało się, że jest całkowicie odprężony, trochę ospały i tak zadowolony, jakby właśnie przespał się z kobietą.

- Dziękuję, pułkowniku. Trochę sobie ulżyłem - powiedział i podszedł do drzwi.

Pułkownik. To słowo poruszyło pamięć Modesty i teraz wiedziała już, że widziała tę twarz w aktach „Sieci”, w dziale dotyczącym wywiadu. Ten człowiek był Rosjaninem z KGB. Kiedyś mieli z nim raz do czynienia, chociaż nie bezpośrednio...

Willie wyszeptał tylko jedno słowo, które zrozumiała: „Golitsyn”.

Mężczyzna powiedział:

- Daj mi swoją broń. Nie chcemy stwarzać okazji tej dwójce, prawda, żołnierzyku?

Kolt przeszedł z ręki do ręki. Oberon wyszedł. Golitsyn podszedł, stanął między łóżkami i spojrzał na więźniów z nieukrywaną ciekawością. Patrząc, myślał, że aby wyciągnąć z nich coś pożytecznego, musi odpowiednio zagrać. Zachęcił go brak z ich strony reakcji na wylew uczuć Oberona. Tych dwoje nie kierowało się emocjami, byli zbyt doświadczeni, aby dać się łatwo zwieść. Jednak musiał uzyskać informacje i mógł się targować.

Usiadł na krześle w bezpiecznej odległości z pistoletem na kolanach i powiedział z współczuciem:

- Mieliście paskudne szczęście, spotykając nasze ćwiczące oddziały w pełnym uzbrojeniu.

Jego głos brzmiał swobodnie, beztrosko.

- Och, zdarza się. To nic takiego. Nigdy się czymś takim nie przejmujemy. A tak naprawdę, to co nas może zdenerwować, Willie?

Myśli Williego przemieszały się z jej myślami i wiedział, w co Modesty gra.

- Masz na myśli: „Nie unoś się gniewem z powodu złoczyńców”? - zapytał, odwracając ku niej głowę.

- Tak, tak, właśnie to.

- Psalm trzydziesty siódmy, werset pierwszy.

Zaśmiała się.

- Chyba nie spodziewałeś się, że pamiętałam?

Patrzyli na siebie, jakby zapomnieli o obecności Golitsyna, który zastanawiał się, jak najlepiej zagrywać, aby ukryć zakłopotanie. Wreszcie zdecydował, że w tym momencie milczenie będzie najlepszą kontrą, ale Willie prawie natychmiast uniósł głowę, spojrzał na niego i rzekł:

- Często zadawałem sobie pytanie, czy to pan załatwił Rykowa?

Golitsyn poklepał się po kieszeni, wyjął fajkę i woreczek z tytoniem. Był szczerze zaskoczony. Niegdyś Rykow był jego największym rywalem w GRU i prawdą było, że Golitsyn tak pokierował pewną ważną sprawą, że całą winą za porażkę obciążono Rykowa, rujnując jego karierę, ale przecież to niemożliwe, żeby Garvin o tym wiedział. Akta „Sieci” niewątpliwie zawierały bardzo szczegółowe i kompletne informacje, jednak to wprost niewiarygodne, żeby Garvin mógł zapamiętać twarze z fotografii, odpowiednio je ulokować i dokonać przed chwilą zaprezentowanych skojarzeń.

Napychanie fajki przy równoczesnym trzymaniu broni na kolanach było niewygodne, ale Golitsyn musiał się czymś zająć, aby mieć czas do namysłu. Powoli ubił kciukiem tytoń, uniósł wzrok i powiedział:

- Wiecie, kim jestem?

Modesty odparła jak ktoś, kto stwierdza rzecz zupełnie oczywistą:

- Pułkownik Golitsyn... - dalszą część zdania pozostawiła do rozwinięcia Williemu, który posiadał dar zapamiętywania szczegółów.

- Pułkownik Michaił Golitsyn - Willie włączył się ochoczo.

- Z Gławnoje Razwiediwatielnoje Uprawlenje, dawniej Komitet Gosudarstwiennoj Bezopastnosti; ale jeżeli nie chce pan, pułkowniku, abym mówił dalej, to przerwę.

Modesty wtrąciła z podziwem:

- Nie mam pojęcia, jak ci się udało wymówić te nazwy, Willie. Ćwiczyłeś z taśm magnetofonowych?

- Ukradłem je - odparł bez związku Willie. - Sądzę, że to śmieszne. Co byś mogła za nie dostać? Wiesz, jacy teraz są ludzie.

Golitsyn odłożył kapciuch. Z ciągle znudzonym wyrazem twarzy sprawiał wrażenie spokojnego i zadowolonego, ale teraz pojawił się nikły ślad wolno rosnącego niepokoju. Ta dwójka nie jest głupia i chociaż nie dali poznać po sobie, z pewnością prowadzą z nim jakąś grę. Ale nawet jeśli grali, to w jakim celu? Ich reakcja na uwięzienie i perspektywę pewnej śmierci - co Oberon z pewnością im uświadomił - była czymś, z czym Golitsyn jeszcze nigdy się nie zetknął, a w tych sprawach był człowiekiem doświadczonym.

- Jest pan doskonale poinformowany, panie Garvin - zauważył, chichocząc. - Mało mnie obchodzi, co jeszcze o mnie wiecie.

Willie patrzył w bok, sprawiając wrażenie obojętnego na wszystko i pozornie bezmyślnie wodził oczami po pokoju.

- To problem metapsychiczny - zauważył mętnie. - Tego nie można dokładnie określić.

Modesty uśmiechnęła się przepraszająco.

- On to ciągle powtarza - wyjaśniła Golitsynowi - ale ja mu nie wierzę. Sądzę, że miał coś innego na myśli.

Coś innego na myśli”? Golitsyn zapalił fajkę. Trzymał teraz broń w ręce. Czuł, że nie bardzo rozumie, jednak miał wrażenie, że to raczej on błądzi, a nie oni. To było bardzo dziwne. Blaise i Garvin leżeli prawie nadzy, bezradni, z wyrokiem śmierci, a jednak

w czasie tego spotkania jakoś udało im się przejąć inicjatywę psychiczną. Zdecydował się działać wprost i zapytał:

- Czy ktoś wic, że tu jesteście, panno Blaise?

Willie zaśmiał się i zamknął oczy. Spojrzała na niego z wymówką i zganiła go:

- Zachowuj się, Willie - a potem zwróciła się usprawiedliwiająco do Golitsyna: - Nie ma sensu potwierdzać lub zaprzeczać, skąd bowiem by pan wiedział, że mówimy prawdę, pułkowniku? Musi pan po prostu czekać, a przekona się pan.

Tak jak przewidywał Oberon, to do niczego nie prowadziło, pomyślał ponuro Golitsyn, wszelkie pytania mogły zrobić z niego głupca.

- Zostawmy ten temat - powiedział obojętnie. - Może jednak powiecie mi, co was sprowadziło do statku wiertniczego? To nic ważnego, ale pytam z prostej ciekawości.

Willie otworzył oczy.

- Nic ważnego? - zapytał zdziwiony.

- Willie, on tylko u d aj e - wtrąciła Modesty. - Pułkownik rzecz jasna wie, że to ważne. Poza tym to, co n a s sprowadziło do Nadzorców, może sprowadzić tu innych, gdy nas już tu nie będzie.

- Gdy was już tu nie będzie...? A gdzie będziecie?

- Znikniemy. Odejdziemy do - jak to niektórzy nazywają - Najwyższej Służby. Słyszał pan, co mówił Oberon?

- Mówił, że chce was zabić.

- Właśnie to miałam na myśli, ale nie martw się, Willie.

Golitsyn czul się jak na meczu tenisa, gdy widz z trudem śledzi npodawaną piłeczkę od gracza do gracza. Teraz oboje leżeli, patrząc na niego uprzejmie, bez urazy. Wyjął fajkę z ust i powiedział:

- Pozostawmy na boku te zasadnicze sprawy. Nadal jestem ciekaw.

Modesty patrzyła na niego melancholijnie.

- No... my też - odparła z lekką wymówką. - Chcielibyśmy coś więcej wiedzieć o Nadzorcach. Prawda, Willie?

Wzruszył ramionami.

- To nie ma sensu, Księżniczko.

- Oczywiście, że nie ma sensu, ale nie musimy iść przez życie robiąc tylko to, co ma sens. To niedobre dla amatorów. Zgadza się pan, pułkowniku?

Znowu spojrzeli na niego z uprzejmym zainteresowaniem, oczekując odpowiedzi.

- Zapewne - odparł Golitsyn. Przez chwilę milczał, starając się szybko ocenić sytuację. - Z chęcią opowiem wam o Nadzorcach - dodał.

Nieznacznie skinęła głową, zadowolona, chociaż nie zachwycona.

- W porządku. W takim razie ja powiem panu, jak was znaleźliśmy.

Golitsyn nagle z zadowoleniem poczuł, że kontroluje sytuację.

- Mogę pani zaufać? - zapytał wesoło.

- Tak - bez komentarza, proste potwierdzenie.

- Bardzo dobrze. Co wam powiedział Oberon?

- Większość czasu poświęcił zachwalaniu swojego ego, zatem powiedział nam tylko, że jutro zostanie przeprowadzona największa operacja Nadzorców i że pan zamierza tak zainscenizować naszą śmierć, aby wyglądało, iż jesteśmy Nadzorcami, którzy zginęli w czasie ogólnej wymiany strzałów. Odkąd dowiedzieliśmy się, że na Porto Santo odbędzie się spotkanie na szczycie, mogliśmy się domyślić, że wasza operacja jest z tym związana.

- To prawda - teraz Golitsyn postanowił im zaufać. Nie mógł sobie przypomnieć - nawet na krótko - czy w ciągu ostatnich piętnastu lat zdarzyło mu się komukolwiek zaufać. - Zamierzamy zabić głowy państw i premierów. Wszystkich.

- Niezły pomysł - odwróciła głowę do Williego. - Co o tym myślisz?

- Niezły - zgodził się pojednawczo. - Ale trudny do zrealizowania.

Golitsyn po raz pierwszy zdolny był odczuć coś w rodzaju pogardy.

- Może nie całkiem doceniacie - stwierdził - co może osiągnąć niewielka grupa dobrze wyszkolonych, dobrze wyposażonych i dobrze dowodzonych ludzi. Musicie sobie uświadomić, że Nadzorcy, to instrument w rękach rządu mojego kraju, ale jeśli chcecie wiedzieć o nich coś więcej, mogę dokładnie opowiedzieć, jak planujemy przeprowadzić Operację „Noc Grozy”.

Mówił dwie minuty, bardzo zwięźle nakreślając plan napaści na Porto Santo. W tym czasie spotkał się tylko z reakcją w postaci nieznacznego kiwnięcia głową lub pomruku aprobaty. Skończył i zapalił fajkę.

- To doprawdy piękne, pułkowniku - podsumowała Modesty.

- Dużo większe od tego, co dotąd zrobili Nadzorcy dla Wolnej Armenii, Oswobodzicieli Quebecu i od tych wszystkich innych pozorowanych akcji. Ale proszę nie uważać, że jestem nieuprzejma, jeśli zapytam, co p a n osobiście będzie z tego miał? Albo, co z tego będą miały KGB, GRU, czy Matuszka Rassija? Pod pewnym względem może się to wydać podejrzane, jeśli zginą tylko przywódcy zachodu, a ponadto natychmiast zostaną oni zastąpieni przez wiceprezydentów i wicepremierów lub przez innych polityków.

Golitsyn uśmiechnął się.

- Ta akcja, to działanie mające skierować uwagę pod fałszywy adres - wyjaśnił mętnie. - Kiedy odniesiemy sukces, dwie grupy uchodzące za Nadzorców zaatakują i zajmą sowieckie ambasady w Bukareszcie i Belgradzie - machnął ręką, żeby rozwiać dym spowijający jego głowę. - Zabiją obu naszych ambasadorów i pewnych ludzi z personelu. Przeznaczyliśmy ich do roli kozłów ofiarnych. Może też nastąpić nieudany atak na naszych ukochanych przywódców w Moskwie. W tej sytuacji Nadzorcy nie będą uważani za organizację działającą tylko przeciwko zachodowi. Jedynie dzięki czystemu przypadkowi, kochający wolność przywódcy Matuszki Rasiji będą mieli większe szczęście od kochających wolność przywódców Zachodu.

Modesty zapytała z odcieniem zainteresowania:

- A co z tymi pańskimi ambasadorami?

- Ach, z nimi... No, w tym tkwi cały problem, panno Modesty. Mamy w tych krajach trochę rodzimych marionetek gotowych wystąpić i gromko wrzeszczeć, że należy zniszczyć Nadzorców i że to sprawa międzynarodowa. Wtedy my, to znaczy Związek Radziecki, możemy oświadczyć, że nie spodziewamy się, iż oba te kraje dadzą sobie radę z terrorystami, że życie ludzi w zagranicznych ambasadach, życie naszych ludzi, jest poważnie zagrożone i w tej sytuacji musimy wziąć sprawę w nasze ręce. Żaden kompromis nie wchodzi w grę. Nie będzie żadnych negocjacji. O świcie, bez ostrzeżeń, na obie stolice zrzucimy po batalionie spadochroniarzy, którzy zaatakują i zniszczą terrorystów. W ciągu tygodnia osadzimy tam u władzy sterowaną przez nas kukiełkę, a nasze wojska opanują miasto - po to, oczywiście, żeby obronić pokój.

- Jugosłowianie mogą walczyć - zauważył Willie. - To twardzi ludzie.

- Niektórzy będą się bronić - zgodził się Golitsyn - ale my raczej bezpardonowo rozprawiamy się z ulicznymi partyzantami. Może upłynąć trochę czasu, zanim będziemy kontrolować sytuację, podobnie jak w Polsce lub w Czechosłowacji, ale z pewnością osiągniemy założony cel. Jak już tam raz wejdziemy, żadna siła nas nie ruszy. Jesteśmy cierpliwi i planujemy długoterminowo.

- I liczycie na to, że w pierwszej fazie macie do dyspozycji wiele tygodni, zanim Zachód podejmie jakąś praktyczną decyzję - szczególnie dotyczy to Ameryki - zauważyła Modesty. - A po upływie tego czasu będzie już za późno na groźby lub kontruderzenie w celu zmiany istniejącego stanu rzeczy.

Golitsyn uśmiechnął się.

- Oczywiście. Ale na zachodzie mamy swoich ludzi, kształtujących opinię publiczną, którzy pokierują sprawami po naszej myśli. Po tym, co się stanie jutro w Porto Santo, Zachód stanie przed faktem, że blok Układu Warszawskiego poszerzył się i sięgnął Adriatyku. Ale kto z tego powodu zdecyduje się na globalną wojnę?

Przez chwilę ssał fajkę, a potem powiedział w zamyśleniu:

- Za dwa lata będziemy mieli Grecję. To powolny, etapowy proces, zawsze kryjący się za czymś, co magicy nazywają „zmyleniem widza”. Im bardziej będziemy się rozszerzać, tym bardziej kraje europejskie stracą ochotę do sprzeciwu - zerknął wesoło na Modesty.

- Wielką Brytanię opanujemy za osiem lat, ale tam, oczywiście, będziemy działać od wewnątrz.

Uniosła głowę.

- Z majorem hrabią St. Maurem w roli nowego Cromwella?

- Ma się rozumieć. Myślę, że będzie dla was doskonałym Duchem Opiekuńczym.

Przez chwilę wpatrywała się w niego badawczo i w końcu powiedziała:

- Ależ... on jest skrajnym prawicowcem. Dlaczego wasi ludzie chcą go dopuścić do władzy?

Golitsyn westchnął i potrząsnął głową.

- Droga pani, jeśli pani nie rozumie, że skrajna lewica i skrajna prawica to absolutnie to samo, to nic pani nie wie na temat gry sił. St. Maur to despota. Wielki Brat. Potrzebujemy kogoś takiego. Sprawa jest o wiele prostsza, gdy władza koncentruje się w jednej parze rąk. Wtedy możemy popierać tylko jedną osobę... albo ją usunąć - według potrzeb.

Po krótkiej chwili milczenia Willie Garvin zapytał:

- A gdzie jest pańskie miejsce, pułkowniku?

Golitsyn wzruszył ramionami.

- Jeśli wszystko się powiedzie, sądzę, że przejmę kontrolę nad KGB i GRU. To wyjątkowa pozycja i nie chcę, żeby zajmował ją ktoś inny - jego twarz wykrzywił szeroki uśmiech. - Nie jestem politykiem, panie Garvin. Jestem graczem.

- A jeżeli się nie powiedzie? - zapytała Modesty.

Spojrzał na nią, nadal się uśmiechając.

- Wtedy przegram, panno Blaise. Tak jak Ryków. A teraz, zgodnie z naszą umową, może powinniśmy już przystąpić do waszej

części zobowiązania i zechcecie mi powiedzieć, w jaki sposób zaczęliście podejrzewać, że można nas tutaj znaleźć?

Część jej umysłu zajmowała się tym problemem już wówczas, gdy słuchała Golitsyna i teraz mogła odpowiedzieć bez pośpiechu, ale też i bez wahania.

- Och, to było zupełnie proste. Oberon napuścił na Tarranta polskich bliźniaków. Potem Willie ich zabił... - dostrzegła, że oczy Golitsyna nieco się rozszerzają, ale nie przerywając kontynuowała - ...i przy jednym z nich znaleźliśmy adres Berniego Chana. Opracowaliśmy scenariusz zmuszający Berniego do śpiewania i mieliśmy szczęście. Najwyraźniej Bernie zażądał za kontrakt Tarranta więcej niż Oberon mógł zapłacić i Oberon zatelefonował do St. Maura po instrukcje. Podał telefonistce numer, a ona go zanotowała.

Golitsyn zapytał łagodnie:

- Podał jej numer telefonu?

- Tak, gdyby tego nie zrobił, to skąd by go Bernie znał? Potem, podążając za tym śladem, dotarliśmy do majątku hrabiego St. Maura i zaczęliśmy go obserwować. Hrabia zaprowadził nas do Lizbony, a później tu, na statek wiertniczy.

No i pięknie”, pomyślał Willie Garvin. Wszystko to brzmiało prawdziwie, bo było prawdziwe - z wyjątkiem drobiazgu dotyczącego podania numeru telefonu telefonistce. To uchybienie w zachowaniu ostrożności prawdopodobnie wstrząsnęło Golitsynem i z pewnością wkrótce wywoła spore zamieszanie. W ich obecności nie będzie tego roztrząsał, ale Oberon dostanie za swoje.

Golitsyn wstał i powiedział:

- Jestem wielce zobowiązany - fajka zgasła i powędrowała do kieszeni. Z pistoletem w ręce, bacznie obserwując więźniów, podszedł do telefonu i powiedział do słuchawki:

- Zadzwoń do doktora Djakovo i powiedz, żeby natychmiast przyszedł do szpitala.

Odłożył słuchawkę i oznajmił:

- Teraz dostaniecie środek uspokajający.

Willie Garvin, w tym momencie zdystansowany od wszelkich emocji, poczuł lekki dreszcz niepokoju, słabą mieszankę strachu, gniewu i rozczarowania. Odwrócił głowę i obserwował rękę Modesty. Leżała przy ramie łóżka, przywiązana w przegubie paskiem prześcieradła. Jeżeli sztywno wyprostuje pierwsze dwa palce, a dwa następne zagnie, wtedy będzie musiał pozbyć się wszelkich ograniczeń umysłowych, co mu pozwoli wyzbyć się oddziaływania strachu, przerażającego strachu przed śmiercią. Ani przez chwilę nie wątpił, że potrafi zerwać więzy i że w ciągu dwóch sekund dopadnie Golitsyna, a w trzeciej go zabije. W tym czasie Golitsyn prawie na pewno zdąży wystrzelić jeden pocisk, ale prawdopodobnie nie trafi groźnie. Księżniczka może się uwolnić w ciągu czterech, pięciu sekund. W ten sposób zdobędą broń Golitsyna, a wyposażenie oddziału i sali operacyjnej dostarczy im innej broni. Może kilka skalpelów zastąpi noże...

Jednak nie był to obiecujący scenariusz. Ale jeśli Modesty zdecyduje, że istnieje choćby jedna szansa na tysiąc, wtedy...

Ujrzał, że prostuje palce. Wszystkie cztery. Po chwili rozdzieliły się parami. Akcja negatywna.

Willie nie uaktywnił umysłu, utrzymując bierną postawę. Otworzyły się drzwi i wszedł doktor Djakovo.

- Chcę ich uspokoić. Od tej chwili do czasu przewidywanego zakończenia jutrzejszej operacji, ale bez widocznego śladu podawania narkozy.

- Nie mogą wcześniej umrzeć, pułkowniku?

- Nie.

- Zatem teraz podam im dawkę leku hipnotycznego, która wystarczy na osiem godzin, potem powtórzę na godzinę przed najwcześniejszym możliwym odzyskaniem przytomności.

Golitsyn nie tracił czasu na dociekanie, czy lekarz ma pewność, że lek spowoduje właściwą reakcję. Djakovo znał się na swoim fachu i wiedział, jaka grozi mu kara za popełnienie błędu. Golitsyn stanął przy wezgłowiu łóżka Modesty i trzymał lufę pistoletu w odległości kilku centymetrów od jej skroni.

- Zaczynaj - rozkazał. - Kobieta pierwsza.

Djakovo zniknął w drzwiach prowadzących do sali operacyjnej i po kilku sekundach wrócił ze strzykawką, dwoma igłami i z małą, ciemnobrązową buteleczką. Zwróciła uwagę, że była to butelka, a nie ampułka. Typowe dla dawniej stosowanych mieszanin i używane w nowoczesnej, rosyjskiej medycynie. Podobnie jak przykładanie pijawek umierającemu Stalinowi. Djakovo postawił buteleczkę na szafce między łóżkami i założył igłę na strzykawkę. Odkręcił nakrętkę buteleczki, wbił igłę w gumowy korek i wciągnął płyn do strzykawki.

W czasie, gdy Modesty obserwowała te czynności, Golitsyn powiedział:

- Proszę się nie opierać, panno Blaise. To bezcelowe.

Ledwo go słuchała, całą uwagę skupiała na butelce zawierającej hipnotyk, zapamiętywała ją, dokładnie poznawała.

Djakovo chwycił palcami skórę na jej udzie, wbił igłę i nacisnął tłoczek.

- Niech pan nie zmienia igły, doktorze - stwierdził sucho Golitsyn. - Nie musimy się martwić możliwością infekcji.

- Dobrze - doktor Djakovo znowu chwycił buteleczkę i wciągnął do strzykawki płyn. Golitsyn podszedł do głowy Williego i obserwując go czujnie wymierzył lufę pistoletu w skroń. Gdy Djakovo uniósł strzykawkę w górę i wycisnął trochę płynu, Willie ujrzał, jak na udzie Modesty nagle formuje się niewielkie zgrubienie. To zgrubienie zaczęło przesuwać się w dół na podobieństwo przebijającej się pod skórą myszki. Minęła miejsce nakłucia igły, zatrzymała się, wróciła, znikła, potem pojawiła się z boku, falującym ruchem przemknęła w dół i znowu wróciła, przybierając kształt węża pulsującego wzdłuż nogi. Modesty miała oczy zamknięte. Była absolutnie skoncentrowana i Willie ujrzał na udzie bladoróżową kropelkę w miejscu ukłucia igły. Potem ukazała się druga, a za nią wysączył się strumyczek, gdy mięśnie wyciskały z małego otworku krew z płynem.

Ujrzawszy, co robi Modesty, Willie zaczął mówić:

- ...może pan, pułkowniku, powiedzieć Oberonowi, żeby zachował należące do mnie noże. Nie dlatego, żebym go lubił, sam pan rozumie, ale wiem, że on wyobraża sobie, iż jest lepszy od innych, zatem zatknie je za pasek i będzie ich używał. To znaczy, zrobi tak, jeśli wróci cały z Porto Santo... A z tego, co sobie przypominam, nie jest zbyt dobry w walce, chociaż udaje odważnego. No cóż, pewnie mu te noże trochę pomogą. Ty, pułkowniku, możesz sobie zatrzymać moje buty, a major może sobie wziąć mój chirurgiczny pas przepuklinowy...

Poczuł ukłucie w udo i zamilkł. Chociaż miał półprzymknięte oczy, widział, że Modesty zaprzestała skurczów mięśni wokół miejsca „ukłucia i poruszyła nogą, aby ukryć mokry ślad. Wiedział, że nie mogła usunąć całej zawartości zastrzyku, ale jeśli uwolniła się od więcej niż czwartej części, to... zamiast za osiem, odzyska świadomość za sześć godzin i...

Willie musiał się zająć sobą. Nie mógł tego zrobić tak jak Modesty. Obaj mężczyźni wpatrywali się w niego uważnie, ale nawet gdyby nie był obserwowany, nie posiadał takiej nadzwyczajnej zdolności kontrolowania mięśni. Oboje posiadali różniące się od siebie umiejętności, każde w swoim zakresie, a umiejętność pełnego panowania nad mięśniami należała do Modesty. Niemniej mogło to wystarczyć, aby zyskali szansę, którą trudno teraz ocenić. Jeżeli się uda, będzie sama, a on stanie się dla niej ciężarem aż do końca pierwszego ośmiogodzinnego okresu utraty przytomności. Teraz kwestia życia i śmierci była w rękach Modesty. Ogarnęło go kojące uczucie zadowolenia i jego ostatnią myślą, przed pogrążeniem się w ciemnościach, była wdzięczność za to, co widział przed chwilą i nadzieja, że Modesty uratuje sytuację.

Rozdział 15

Ćwiczenia zakończono po drugiej nad ranem. Wszystko poszło dobrze. Von Krankin był zadowolony, St. Maur usatysfakcjonowany. Ludzie wrócili do baraków bazy na brzegu, aby umyć się i przebrać przed snem.

- Może pan, majorze, wygospodarować jednego dobrego człowieka do pilnowania więźniów od południa do jutra? - zapytał Golitsyn. Stał w pobliżu molo, kuląc się w podmuchach chłodnego, nocnego wiatru.

St. Maur odpowiedział z ledwo wyczuwalnym gniewem:

- Zmienił pan zdanie, pułkowniku. Jeśli dobrze zrozumiałem, mówił pan, że woli narkotyki od wartowników.

- Wolę. Ale na tym etapie chcę dmuchać na zimne - Golitsyn uniósł rękę żeby ubiec komentarze. - Wiem, że więźniowie są nieprzytomni i takimi pozostaną, ale wiem też, że mogę użyć personelu pomocniczego jako strażników, a na ostatnie godziny chcę mieć jednego z najlepszych ludzi.

St. Maur wzruszył ramionami.

- Żeby został z nimi w izbie chorych?

- Nie - Golitsyn przerwał, próbując sprecyzować przekonujące uzasadnienie. - Oddział dla chorych nie ma okien ani świetlików. Można tam jedynie wejść ryglowanymi od środka drzwiami na końcu krótkiego korytarza. Rygiel należy przełożyć na zewnątrz.

Z drzwiami zaryglowanymi i zamkniętymi na klucz i pańskim człowiekiem przy zakręcie korytarza, więźniom nie uda się uciec.

- Uciec? - zdziwił się von Krankin. - Przecież są nieprzytomni!

Golitsyn uśmiechnął się w ciemności. Już w czasie rozmowy z Blaise i Garvinem odniósł dziwne wrażenie, poczuł niepokój, jakiego nigdy dotąd nie doświadczył.

- Należy pobłażać staremu, zdziwaczałemu rosyjskiemu pułkownikowi, Siegfriedzie - odparł cierpliwie. - Wszyscy pańscy ludzie będą odpoczywać do południa. Ale potem daj mi jednego, a do tego czasu posłużę się personelem posiłkowym.

- Decyzja należy do ciebie, majorze - stwierdził von Krankin, z charakterystyczną oschłością.

St. Maur niespodziewanie oświadczył:

- Nie mam czasu na przeczucia, ale niech mnie diabli porwą, jeśli chcę, żebyś się niepotrzebnie denerwował, pułkowniku. Nasi chłopcy mogą to wyczuć, a to nie wpłynęłoby dobrze na ich morale. Weź sobie Szabo do czasu, gdy jego oddział zostanie wezwany do łodzi. Oni pójdą ostatni. W porządku?

- Tak, Szabo świetnie się do tego nadaje. Dziękuję, majorze. Dobranoc.

Golitsyn skierował się na molo, gdzie czekała łódź, aby zabrać go na pokład statku wiertniczego. Obserwowali jego odejście. Po chwili St. Maur odezwał się:

- Ten sukinsyn jest zdenerwowany. Nie wolno mu się tak zachowywać w czasie akcji.

- Zgadza się - odparł von Krankin. - Dobrze, że dostał Szabo, nawet jeśli pod innymi względami ten pomysł jest bez sensu. Moim zdaniem, ta para, Blaise i Garvin, jest przereklamowana.

Major hrabia St. Maur spojrzał na fosforyzującą tarczę zegarka i ziewnął.

- Być może. Jednak, jakkolwiek byśmy na to spojrzeli, to w każdym razie nie zaszkodzi - stwierdził obojętnie. - Są odurzeni po

czubek głowy i Djakovo utrzyma ich w tym stanie do chwili, gdy dziś w nocy zabije ich Oberon.

*

Po odzyskaniu przytomności pierwszym upiornym uczuciem, jakiego doznał, była świadomość grożącego niebezpieczeństwa. Leżał spokojnie, głęboko i wolno oddychając; czując na rękach więzy próbował sobie przypomnieć, co się stało. Nadsłuchiwał.

Dochodził do niego słaby plusk fal, skrzypienie statku. Bliżej, z sąsiedniego łóżka, słyszał oddech Modesty. Poza tym panowała cisza. Po chwili uchylił powieki. W pokoju było ciemno. Nie wiedział, czy to noc, czy dzień, ale zwykle niezawodny wewnętrzny zegar sugerował, że noc już minęła. Modesty zapewne dostrzegła ruch jego powiek, usłyszał bowiem szept:

- Wszystko w porządku, Willie. Jesteśmy sami.

Otworzył oczy i odwrócił ku niej głowę. Leżała, patrząc na niego z wyrazem ulgi w ciemnoniebieskich oczach; posłała mu nikły uśmiech i powiedziała:

- Za kilka minut dziewiąta rano. Teraz nie możemy nic zrobić, odpoczywaj.

Skinął głową. Leżał, rozluźniając mięśnie i czując przypływ mdłości po narkotyku. Jednak nie przejmując się tym, z radością patrzył na nią. Nie jest źle, pomyślał. Przed dziewięcioma godzinami nafaszerowano ich narkotykiem. Czekali na śmierć. Ale Modesty uczyniła coś, o czym nawet nie śnił, a czego sam nigdy nie potrafiłby dokonać. Przecież po drugim zastrzyku powinien być nadal nieprzytomny, ale oboje jeszcze żyli, byli przytomni i chociaż uwięzieni, ich szanse przesunęły się z wielkiego zera ku czemuś, co przypominało wartość dodatnią.

- Co się stało? - wyszeptał.

- Uwolniłam pewną ilość narkotyku stosując skurcz mięśni w czasie, gdy robili ci zastrzyk i obudziłam się o piątej - przerwała, nadsłuchując, po czym mówiła dalej: - Wysunęłam ręce z więzów i

rozejrzałam się po szpitalu. Znalazłam buteleczkę z narkotykiem i zamieniłam go na wodę destylowaną. Zajęło mi to trochę czasu, byłam jeszcze oszołomiona. Nie mogłam robić tego szybko i cały czas bałam się, że ktoś wejdzie. Jednak obyło się bez kłopotów. Wróciłam na łóżko i wsunęłam ręce w więzy. Nikt nie zjawił się do siódmej. Potem Djakovo - w towarzystwie strażnika - wstrzyknął drugą dawkę.

Woda destylowana. A więc tak to załatwiła!” - Willie poczuł wdzięczność i podziw dla prostoty tego rozwiązania.

- Co dalej? Broń? - zapytał.

- Nie. Nie ma tu naszych ubrań i broni - odwróciła głowę i spojrzała na drzwi. - Widzisz ten otwór w drzwiach?

Podążył za jej wzrokiem. W drzwiach osadzony był metalowy krążek. W krążku znajdowało się sześć wąskich szczelin ułożonych jak płatki kwiatka, które można było odsłaniać lub zasłaniać, poruszając metalowym krążkiem.

- Obejrzałam to - oznajmiła. - Drzwi są zamknięte na klucz. Na zewnątrz, przy zakręcie korytarza, siedzi człowiek z automatem. Poza tym odkręcili wewnętrzny rygiel i przenieśli go na zewnętrzną płaszczyznę drzwi.

Willie zastanawiał się nad jej słowami. Z pewnością znajdą coś między narzędziami chirurgicznymi, aby zrobić wytrych. Skalpel może zastąpić nóż. Ale drzwi są zaryglowane na zewnątrz i potrzeba wiele sekund żeby je sforsować. Zanim zdążą go wyłamać, kule z automatu poszatkują ich na strzępy. Spojrzał na Modesty i uniósł brwi.

- Zaczekajmy - wyszeptała. - Jeżeli chcą nas zabrać stąd i zabić na Porto Santo, wpierw muszą nas ubrać i jestem prawie pewna, że oddadzą nam ubrania, maski, kaptury i broń. Nie wyglądałoby to dobrze, gdyby znaleziono nas martwych bez broni. Golitsyn mówił, że statek macierzysty przypłynie tu o zmroku zabrać pierwszy oddział specjalny. Wtedy najprawdopodobniej przygotują nas do przerzucenia z ostatnim oddziałem uderzeniowym.

Willie skinął głową. Wówczas będą mieli najlepszą okazję do ucieczki.

- Musimy być przytomni przed ich przybyciem. Tak, Willie, to wygląda całkiem dobrze.

- Masz rację, Księżniczko - przez chwilę milczał. - A jeżeli ten typ z automatem nadal będzie w korytarzu, gdy załatwimy ludzi, którzy po nas przyjdą, to...? - nie musiał kończyć zdania.

- Wiem - przerwała. - Wystarczy żeby strzelił tylko raz, a będziemy mieli na karku całą załogę statku. Willie, spróbujmy wyobrazić sobie, jak wymknąć się stąd niepostrzeżenie. Przecież nie chodzi tu tylko o nas samych. Musimy udaremnić Operację „Noc Grozy”. Powiedzie się nam tylko wtedy, gdy uwolnimy się po cichu.

Po dwudziestu minutach wyszeptał:

- Czy mam się trochę rozejrzeć?

Jej nagie ramiona lekko drgnęły i zaczęła wykręcać ręce, aby uwolnić przeguby.

- Ryzykowne, ale czemu nie? Będę czuwała przy drzwiach. Trochę odsunę krążek na otworkach i chociaż światło jest mdłe, będę mogła obserwować korytarz. Jeśli będzie się coś działo, ostrzegę cię syknięciem, które zginie w ogólnych hałasach statku.

Willie pracował nad sposobem uwalniania rąk, sprawdzając czy może je wyswobodzić w ciągu czterech sekund. Potem przeszedł przez pokój i zaczął grasować po oddziale chirurgicznym; cicho otwierając szafki, wysuwając szuflady, przeglądając półki, rejestrował w fotograficznej pamięci wszystko, co mogło się przydać. Znalazł mnóstwo różnorodnych instrumentów. Sprawdził wyważenie lancetu. Trochę za lekki na dobry rzut z głębokim trafieniem, ale z pewnością skuteczny z odległości dziesięciu metrów. „Szkoda, - pomyślał ze smutkiem - że nie można nim rzucić przez otworki w drzwiach. To rozwiązałoby zasadniczy problem”.

Po pięciu minutach wrócił na oddział chorych i wsunął ręce w pętle. Cicho syknął, żeby zwrócić na siebie uwagę Modesty. Odwróciła się od drzwi i szybko przeszła przez pokój, położyła się na łóżku i po pięciu sekundach leżała ze związanymi rękoma. Odwróciła ku niemu twarz i wyszeptała:

- Masz coś, Willie?

- Jeszcze nie, ale wiem, na co możemy liczyć. Muszę to przespać.

- W porządku, prześpij to. Możesz zaczynać.

Zamknął powieki, odwrócił gałki oczne, potem spokojnie skupił umysł na poszczególnych częściach ciała, aby rozluźnić mięśnie, ścięgna i tkanki. Kiedy ciało było już całkowicie spokojne, wywołał obraz małego, okrągłego czarnego kamienia. Nabył tej umiejętności medytując wiele dni na pustyni pod duchowym przewodnictwem Sivaji. Od tamtego czasu nigdy tego nie robił i chociaż był to tylko zwykły kamień, rozpoznałby go po strukturze wśród miliona innych. „Uszami” umysłu słyszał rytmicznie sylabizowane słowo i wkrótce obraz zniknął, a głos zmienił się w szept. Pozostał tylko pewien stopień świadomości, jakby jakaś część jego istoty oderwała się od ciała i czuwała na zewnątrz. Nie zawisła w przestrzeni, nie była też trójwymiarowa, a także nie stanowiła świadomości wizualnej. Podobny stan osiągnął tylko raz, po kilku dniach przygotowania umysłu. Modesty osiągała ten stan wiele razy i w jednym przypadku udało jej się poszerzyć go na świadomość wizualną, sięgającą poza pomieszczenie, w którym się znajdowała - moc Sivaji można ćwiczyć dowolnie. Jednak mimo dwóch lub trzech następnych prób nigdy nie udało jej się tego powtórzyć.

- Sądzę, że nie jestem dostatecznie „niewinna”, kochany Willie - wyznała później z rozbawieniem. - Ale wolę już być taka, jaka jestem.

*

Ranek doktor Djakovo spędził przy biurku w swoim gabinecie lekarskim, porządkując medyczne notatki. Po dziesięciu minutach umył ręce w kuchennym aneksie. Od czasu do czasu zaglądał do więźniów. Ich puls bił wolno, oddychali rytmicznie, źrenice były rozszerzone. Doktor Djakovo nie domyślał się, że ten „narkotyczny” sen był wywołany sztucznie za pomocą siły woli.

O pierwszej dał im następny zastrzyk. Tym razem obecni byli pułkownik Golitsyn i hrabia St. Maur.

- Zadowala pana ich stan, doktorze? - zapytał St. Maur.

Djakovo wyciągnął igłę z uda Modesty i wbił w gumowy korek buteleczki.

- Całkowicie - oświadczył. - Nie mam żadnych wątpliwości.

- Dobrze - major spojrzał na Golitsyna. - Lepiej się czujesz, pułkowniku?

Rosjanin skinął głową. Krótkotrwały brak zaufania minął i żałował, że przedtem się nim zdradził.

- Wszyscy powinniśmy się cieszyć, że ta dwójka leży tu zupełnie bezwładna - stwierdził. - Wie pan, że Garvin zabił polskich bliźniaków?

- Na Boga, on ich zabił? - hrabia po raz pierwszy okazał, że coś na nim zrobiło wrażenie. - Chociaż właściwie to dobrze. Cholerny wstyd, że nie potrafiliśmy go zwerbować. Ale teraz mamy go.

- Kiedy chce ich pan ubrać i przygotować do przetransportowania na statek macierzysty? - zapytał Golitsyn.

- Na chwilę przed wyruszeniem przyślę dwóch chłopców z oddziału Szabo. Zostaną ubrani w ciągu piętnastu minut - chociaż to trudne zadanie, uwzględniając bezwładne członki. Będę zobowiązany jeśli wszystko zostanie przygotowane do 19.00.

- Dopilnuję tego, majorze. Zakładam, że muszą mieć przy sobie broń, z którą tu przybyli?

- Tak, ale tylko jej pistolet i noże Garvina. No i kongo, ta pałka, której zwykle używa. Nie dotyczy to wytrychów i innych gadżetów. Tego rodzaju przedmiotów nie mieliby przy sobie w Operacji „Noc Grozy”.

- Dobrze.

Doktor Djakovo schował do szafki buteleczkę i strzykawkę.

- Czy coś jeszcze, towarzyszu? - zapytał.

Golitsyn potrząsnął głową. St. Maur powiedział zimno:

- Nie nazywaj mnie towarzyszem, durniu.

Golitsyn chichocząc podszedł do drzwi. Znowu czuł się dobrze, chociaż nie zamierzał sugerować usunięcia z korytarza Szabo. Ten

problem wcześniejszego - niepotrzebnego zresztą - niepokoju postanowił pozostawić otwarty.

- Sprawdź lądową bazę pierwszej pomocy, doktorze - polecił. - Poślemy tam lżej rannych.

- Dziś po południu wszystko będzie gotowe, pułkowniku.

Po kilku minutach wyszli, przekręcono klucz w zamku i zasunięto rygiel. Modesty Blaise i Willie Garvin z ich odległego gdzieś-niegdzie zarejestrowali to odejście po charakterystycznych odgłosach - i spokojnie zasnęli.

O szóstej doktor wrócił i dał im ostatni zastrzyk. Tym razem towarzyszył mu Szabo, wpatrując się w ciało Modesty z mieszaniną nienawiści i pożądania. W tym czasie personel pomocniczy dostarczył ubrania, buty i broń, które złożono na jednym z pustych łóżek i trzej mężczyźni wyszli. Szabo zamknął drzwi na klucz i zasunął rygiel.

Po dwóch minutach Modesty powiedziała cicho:

- Willie.

Minęło trzydzieści sekund i spokojnie wrócili do stanu pełnej świadomości. Gdy Willie otworzył oczy, wyszeptała:

- Przynieśli ubrania i broń przed wyznaczonym czasem. Mamy do dyspozycji ponad godzinę, zanim przyjdą nas ubrać. Jeśli nawet uda nam się wyłamać drzwi i przedrzeć siłą, to i tak mamy małe szanse na opuszczenie statku. A jeżeli utoniemy, przeprowadzą Operację „Noc Grozy”. Musimy działać bardzo dyskretnie.

Willie wolno otworzył jedno oko.

- Chyba mam pomysł, jak załatwić tego strażnika w korytarzu -oznajmił.

Wysunęli ręce z więzów i włożyli spodnie oraz buty. Willie założył też lekką uprząż na noże i umieścił je na lewej piersi. Modesty sprawdziła pistolet star 45 i wsunęła go do kabury wykonanej i zaprojektowanej specjalnie dla niej przez Williego. Założyli czarne bluzy i gdy Willie zniknął w sali operacyjnej, Modesty podeszła do drzwi, po czym wyjrzała na korytarz. Zastanawiała się, co Willie

zamierza zrobić, ale nie traciła czasu na pytania. Stojąc z okiem przytkniętym do jednego z otworków zobaczyła, że strażnikiem czuwającym na końcu korytarza jest Szabo. Siedział na krześle, twarzą do drzwi, odchylony do tyłu. W obu rękach trzymał leżący na kolanach karabin maszynowy. Nie widziała czy broń była odbezpieczona, ale wiedziała, że istnieje taka możliwość.

Willie rozebrał jeden z kulistych kinkietów przytrzymujących drążek ręcznika - rurkę długości około metra dwadzieścia, ze sztywnego, czarnego plastiku. Położył ją na ławce, a potem zaczął wybierać odpowiednie narzędzia chirurgiczne i dentystyczne. Około dwudziestu minut poświęcił na odpowiednie przygotowanie tłoczka wyjętego ze strzykawki. Przyciął go i precyzyjnie dopasował do średnicy rurki. Następnie wyciął z wieczka małego pojemnika dwa cienkie plastikowe trójkąty. Odciął trzynaście centymetrów sztywnego drutu z ochraniacza elektrycznego wentylatora i do jednego końca przytwierdził wiertło dentystyczne.

Używając chirurgicznej igły zrobił otwór głębokości półtora centymetra w środku tłoczka i wcisnął w niego tępy koniec drutu. Na koniec, używając dentystycznej wyrzynarki, wykonał dwa długie nacięcia w rdzeniu tłoczka, aby pod odpowiednim kątem wcisnąć w nie trójkątne, plastikowe skrzydełka.

Modesty odwróciła głowę, gdy stanął przy niej. W jednej ręce trzymał długą, czarną rurkę, na dłoni drugiej leżał pręt z lotkami, z jednego końca zakończony trzonkiem średnicy trzech i pół centymetra, z drugiej zaostrzony. Z uśmiechem uznania patrzyła to na jego ręce, to na twarz i szybko przesunęła palcami po jego policzku.

Prawie rok temu byli na jarmarku w wiosce położonej niedaleko Wiltshire i w budzie, gdzie za celny rzut wygrywało się nagrody, dostali zabawkę w postaci dmuchawki z rurki o średnicy półtora centymetra i długości około metra. Strzałki były wykonane z plastiku, miały cienkie lotki, a kończyły je gumowe przyssawki. Williego zaskoczyła celność, z jaką można było wydmuchiwać strzałki.

Dwa tygodnie później Modesty odwiedziła go w „Kieracie”.

Zabrał ją do pracowni na końcu długiej sali ćwiczeń i pokazał cienką, mosiężną rurkę z pięknie wyrobionym drewnianym ustnikiem i strzałkę z drutu, którego koniec tkwił w koraliku. Koralik dokładnie pasował do wewnętrznej średnicy rurki. W sali ćwiczeń, której używał też do trenowania rzutów nożami, zademonstrował nie tylko celność tej dmuchawki, ale także - co i jego samego zaskoczyło - siłę rażenia.

W ciągu siedmiu sekund ulokował trzy strzałki w krążku o średnicy dziesięciu centymetrów, znajdującym się w odległości dziesięciu metrów. Jedna z nich miała niezaostrzony koniec i wbiła się na głębokość ponad półtora centymetra. Dwie, z zaostrzonymi końcami, wbiły się na głębokość prawie trzech centymetrów.

- Jestem zaskoczony, Księżniczko - nie miałem pojęcia, że to tak działa - stwierdził, w podnieceniu unosząc w górę miedzianą rurkę. - Ale trudno dokładnie celować, trzeba dmuchać na wyczucie. Mimo to efekt jest zaskakujący i nawet niepotrzebne są lotki, wystarczy koralik. No i ta głębokość wbicia. Zawiesiłem kawałek udźca wołowego i dmuchnąłem do niego z tej odległości. Próbowałem sobie wyobrazić, jak ustalić współczynnik siły płuc do szybkości lotu, ale to bardzo zawiły problem. Może Pigmeje dlatego stosują zatrute strzały, że mają małe płuca, ale jeżeli trafisz w cel, możesz tymi strzałkami zabić bez trucizny z odległości pięciu metrów.

Obejrzała rurkę i strzałki. Broń była jednym z hobby Williego, ale Modesty też się nią interesowała. Gdyby tak nie było, dawno leżałaby gdzieś martwa.

- Mogę spróbować, Willie?

- Jasne.

- Powiedziałeś, że celuje się instynktownie, ale ten sam problem jest z rzucaniem noża. A mimo to jesteś w tym mistrzem. Ja nie mam takich zdolności, więc może i z tym sobie nie poradzę.

- Może. Mimo to spróbuj.

Po dziesięciu minutach, ku jej zaskoczeniu, stało się dla niej jasne, że jeśli Willie mógł ulokować strzałki w dziesięciocentymetrowym

krążku, ona mogła wbić je w krążek mający połowę średnicy. W ciągu następnych tygodni i miesięcy, ćwicząc umiejętności walki, uzbrojeni i nieuzbrojeni, wiele czasu spędzali na doskonaleniu wydmuchiwania strzałek do celu.

Teraz, w szpitalu na dolnym pokładzie statku wiertniczego, znowu zetknęła się z podobną dmuchawką. Przyglądając się demonstrowanej przez Williego dmuchawce, porównywała jej średnicę z wielkością otworku w drzwiach. Willie wyszeptał:

- Rurka jest cienka, zmieści się. Nie możemy improwizować z koralikiem, więc na trzonku ulokowałem lotki, co zapobiegnie odchyłkom lotu, i ściąłem przód tłoczka, aby uczynić go bardziej aerodynamicznym. Sądzisz, że można tym dmuchać bez ustnika?

Skinęła głową. To nie stanowiło żadnego problemu. Natomiast problemem było trafienie do celu. Wzięła od niego strzałkę i rurkę i przeszła na drugi koniec pokoju. Willie, idąc w przeciwległą stronę, chwycił z najbliższego łóżka szary materac i postawił go przy ścianie. Zabranym z biurka doktora Djakovo czerwonym mazakiem zakreślił kółko średnicy pięciu centymetrów i postawił w środku półcentymetrową kropkę.

Wsunęła strzałkę w rurkę i przyłożyła koniec do ust. Chwyciła rurkę, nabrała w płuca powietrza i prawie natychmiast silnie dmuchnęła. Strzałka uderzyła w materac, zagłębiając się po plastikowe lotki - biel na tle szarości - w odległości mniejszej niż centymetr od czerwonej kropki.

Willie wyciągnął strzałkę z materaca i podszedł do Modesty z błyskiem w oczach.

- Cudownie - wyszeptał i podał jej strzałkę. - Przygotowałem jeszcze drugi drut służący jako wytrych.

Skinęła głową.

- Do dzieła.

Ukląkł przy drzwiach. W ciągu czterdziestu sekund ustalił, że w nich tkwi zwykły zamek. Operując przy zamku stwierdził, że minęło już pół godziny i gdzieś na górze, na statku, wzmogła się aktywność.

Nadzorcy, niewątpliwie przerzuceni z bazy lądowej na statek wiertniczy, teraz przechodzili na statek macierzysty, który poza ludźmi miał przewieźć kanu i wyposażenie. Willie wyprostował się.

- Musisz podnieść mnie trochę wyżej, abym mogła umieścić rurkę pod właściwym kątem - wyszeptała Modesty. - Myślę, że najlepiej jak weźmiesz mnie na barana.

- Dobrze.

Podała mu rurkę. Odwrócił się plecami i wskoczyła mu na ramiona. Podał jej rurkę, chwycił mocno za uda i odstąpił krok od drzwi. Wsunęła strzałkę, skierowała koniec rurki w najniżej położony otworek i pochyliła głowę, aby widzieć Szabo przez ulokowaną bezpośrednio nad nią eliptyczną szczelinę. Strażnik siedział jak przedtem, lekko oparty w odchylonym krześle, z automatem sterling na kolanach.

- Trochę niżej - szepnęła. Willi rozstawił nogi. - Tak trzymaj. Teraz do drzwi.

Widziała, że Szabo patrzy na drzwi, ale jeżeli nie skupił wzroku na otworkach, nie będzie mógł dostrzec, że jeden z nich wypełnia plastikowy krążek. Zwilżyła wargi, przytknęła usta do rurki - ciągle uważnie wpatrzona w Szabo - chwyciła ją w obie ręce i ostrożnie wsunęła w otworek. Plastik cicho skrzypnął, ocierając się o dolną krawędź otworu. Zacisnęła uda i Willie zesztywniał. Teraz miała dogodną pozycję. Podobnie pozycja Szabo umożliwiała wbicie strzałki pod właściwym kątem. W chwili, gdy wciągała powietrze do płuc, Szabo uniósł głowę i spojrzał prosto w otworek. Dmuchnęła ze wszystkich sił.

Szabo właśnie zauważył, że coś się dzieje z tym otworem i gdy usłyszał cichy szmer, natychmiast poczuł niezbyt silne, ale przerażające uderzenie, jakby jakaś niewidzialna pięść zadała mu cios w pierś. Spojrzał w dół i ujrzał coś białego, cienkiego, wystającego z koszuli tuż poniżej trzeciego guzika. Kawałek... plastiku...? Tkwiącego... w... czymś...?

Próbował unieść głowę, ale nie miał sił. Czuł, jak coś z niego wypływa. Nie wiedział, że prawa komora serca została rozerwana stalową końcówką strzałki, ale zanim zdążyło nim zawładnąć uczucie przerażenia i paniki, pociemniało mu przed oczami, stracił przytomność i umarł, osuwając się bezwładnie w krześle z nadal spoczywającym na kolanach automatem.

W pokoju chorych Modesty klepnęła Williego w ramię, zsunęła się na podłogę i powiedziała cicho:

- To był Szabo. To on przyczynił się do śmierci Bena Christiego.

Willie skinął głową, dziękując w duszy za jej opanowanie. Mając do dyspozycji tylko jeden strzał - perspektywę wygranej lub przegranej - nie wykazała większego zdenerwowania jak w czasie ćwiczebnego strzelania do celu. Później, dużo później - jeżeli przeżyją - może kiedyś zadrży trochę z opóźnionej reakcji, ale teraz, w czasie działania wykazywała absolutną kontrolę nad sobą.

Chwycił klamkę drzwi i mocno szarpnął, zwracając uwagę na punkt oporu wskazujący lokalizację rygla. Zaznaczył to miejsce poślinionym palcem i odszedł od drzwi. Modesty została przy drzwiach z pistoletem w ręku.

- Przygotuj się, Willie - powiedziała spokojnie.

Sprężył się, wybierając odpowiedni moment koordynował nerwy i mięśnie. Gdy nadeszła właściwa chwila, przebiegł pięć długich kroków, podskoczył wysoko i z półobrotu uderzył piętą niczym młotem kilka centymetrów od zaznaczonego miejsca, lądując na ugiętej nodze. Natychmiast odskoczył w bok, dając jej dostęp do piętnastocentymetrowego otworu wybitego w płycie drzwi. Wyjrzała na korytarz.

To uderzenie niewątpliwie narobiło hałasu, ale był to ostry, krótki i pojedynczy trzask. Po dziesięciu sekundach Modesty wsunęła rękę w otwór, wymacała rygiel i odsunęła.

Gdy otwierała drzwi, Willie czekał z nożem w ręku. Nadsłuchiwali, potem ruszyli wzdłuż korytarza. Chwyciła sterlinga Szabo i rzuciła go Williemu. Korytarz, za zakrętem, przy którym siedział

martwy strażnik, biegł prosto wzdłuż mieszczących się po obu stronach kabin i kończył się schodami wiodącymi w górę. Znajdowali się w połowie długości korytarza, gdy na schodach ukazał się schodzący mężczyzna. Rzucony z odległości dziesięciu kroków nóż Williego wbił się w jego gardło. Mężczyzna zatoczył się, wykonał pół obrotu i runął na podłogę.

- Zabierz go i ukryj - powiedziała Modesty i otworzyła pierwsze drzwi z brzegu.

Willie chwycił ciało pod pachy i wciągnął do środka. Zapalił małą lampkę przy koi. W jej świetle stwierdził, że kabina posiada przylegające pomieszczenie z prysznicem. Modesty wskazała je ręką. Willie zaciągnął zwłoki pod prysznic, wepchnął w kąt, wyciągnął nóż z gardła, wytarł z krwi i schował do pochwy. Wyszedł i zamknął drzwi.

Modesty stała przy oknie i wyglądała przez zasłony.

- To dla nas najlepsza droga, Willie - szepnęła. - Okno wychodzi na pokład spacerowy. Tamtędy możemy przejść na rufę i wspiąć się wyżej, aby zobaczyć co się dzieje na górnym pokładzie.

- Brzmi całkiem dobrze, Księżniczko.

Otwierając okno, myślała szybko. Golitsyn mówił, że jeden oddział Nadzorców użyje min samoprzyczepnych, żeby zatopić łodzie torpedowe strzegące Porto Santo. Gdyby udało im się znaleźć te miny, mogliby przedziurawić statek macierzysty. Nadciągał zmierzch, od pewnego czasu trwał załadunek broni i wyposażenia do Operacji „Noc Grozy”. Ale teraz przede wszystkim musieli znaleźć miny, nastawić zegar detonatora i przyczepić je w newralgicznym punkcie kadłuba - a to wydawało się graniczyć z cudem.

- Księżniczko... - zaczął Willie.

W jego głosie pojawiła się dziwna nuta. Odwróciła się, czując niewyraźnie, że Willie krąży po kabinie. Teraz trzymał coś w ręce, jakiś długi kij zwężający się przy końcu, z zwisającą luźno linką. W ułamek sekundy później stwierdziła, że to łuk, wykonany z włókna szklanego wzmocnionego żywicą epoksydową, długości 165 centymetrów z nienaciągniętą cięciwą.

- Znalazłem go w szafie - wyjaśnił Willie - z tuzinem strzał w kołczanie. Myślę, że znajdujemy się w kabinie pana hrabiego.

- St. Maur? - przypomniała sobie. - Tak, masz rację, on uprawia łucznictwo. Widziałam zdjęcie w gazecie.

- Przyda się na coś? - wiedział, że Modesty dobrze strzela z łuku.

Ten łuk - pomyślała - mógł ważyć ponad trzynaście kilogramów”. Był dobry dla mężczyzny, ale za ciężki dla kobiety, nawet dla tak silnej kobiety jak ona.

Chwyciła łuk, obejrzała go dokładnie i zważyła w rękach, oceniając wyważenie.

- Niezbyt wygodny do noszenia w tych warunkach, ale warto się trochę wysilić. Weź kołczan, Willie.

*

Major hrabia St. Maur stał przy relingu statku macierzystego, kontrolując przechodzące na jego pokład oddziały. Wyposażenie zostało już załadowane. Kanu leżały wzdłuż pokładu, gotowe do spuszczenia na wodę. Sprawdzono radiostację, broń i zsynchronizowano zegarki. Nie odbyła się żadna ostateczna odprawa, nikomu nie była potrzebna.

Von Krankin stal na pokładzie statku wiertniczego, skąd nadzorował przeładowywanie wyposażenia i broni z większego statku na mniejszy. Pokład był mniej niż zwykle oświetlony i statek macierzysty ledwo majaczył w mroku. Miał być niemal niewidoczny, gdyby przypadkiem w pobliżu znalazły się jakieś łodzie rybackie z Madery.

St. Maur zawołał swym charakterystycznym, nosowym głosem:

- Trzydzieści minut do odpłynięcia. Przerzuć na pokład trzy ostatnie oddziały, Siegfriedzie. Potem zabiorę mój sprzęt i sprowadzicie Blaise i Garvina.

- Tak jest, majorze.

Modesty Blaise, oddalona od nich o sześćdziesiąt metrów, stała w głębokim cieniu między podstawą pomocniczego dźwigu i platformą dla helikoptera. Z tego miejsca mogła obserwować

przeładunek ludzi i sprzętu. Willie gdzieś zniknął przed dziesięcioma minutami. Łuk był napięty i strzała nałożona na cięciwę. U jej stóp leżał automat Szabo.

Wyraźnie słyszała słowa St. Maura i żałowała, że nie może do niego strzelić, nie wychodząc z ukrycia. Gdyby zdecydowali się na akcję typu „ostatnia deska ratunku”, największym ciosem dla Operacji „Noc Grozy” byłoby zabicie St. Maura, ale wątpliwe, czy mogłaby coś więcej zdziałać z posiadaną bronią, a już z pewnością nie udałoby się jej powstrzymać całej akcji Nadzorców. Jeden magazynek w automacie nie starczy na długo, a pierwszy wystrzał wywoła w odpowiedzi zmasowany ogień od strony przeciwnika.

Nie słyszała nadejścia Williego, który wyszeptał tuż za nią:

- Nie mamy szczęścia, Księżniczko. Nie znalazłem min samoprzyczepnych, musieli już je zabrać na statek macierzysty. Dotarłem do magazynu, ale wszystkie kontenery i skrzynki były puste. Musiałem kropnąć faceta, który w tym czasie przyszedł po jakąś skrzynkę. To płetwonurek. Nie znalazłem też żadnej broni krótkiej ani bazooki, czy granatów, tylko trochę amunicji do automatów, która nie pasuje do sterlinga. Było tam też kilka rozmaitych detonatorów i skrzynka tego płetwonurka z trzydziestoma funtowymi paczkami RDX.

Rozumiała jego rozczarowanie. RDX, to bardzo silny wybuchowy plastik. Mając czas i dostęp do statku macierzystego, Willie mógł z jego pomocą narobić niezłego zamieszania, ale powstrzymywały go dwie istotne przeszkody.

- Mógłbyś to jakoś wykorzystać? - zapytała szeptem.

- Na rufie stoi strażnik - odparł - zatem nie możemy dostać się do śruby lub steru. Nie możemy też zrobić dziury w poszyciu od wnętrza statku. Ale mógłbym dotrzeć do maszynowni statku macierzystego, zniszczyć ją albo rozwalić maszynkę sterowniczą, co z pewnością uniemożliwiłoby Operację „Noc Grozy”.

Może tak, może nie. Jednak Willie Garvin mógłby przy okazji zginąć. Rozważała już pomysł przedostania się na pokład statku macierzystego, ale ostatecznie odrzuciła go. Pokład tego mniejszego

statku leżał dużo niżej od pokładu statku wiertniczego. Oba statki dzieliły grube odbojniki i łączył jeden pochyły trap.

- Nie ma szans, Willie - stwierdziła cicho. - Nawet gdybym ściągnęła na siebie uwagę. Za kilka minut St. Maur znajdzie martwego Szabo i stwierdzi, że uciekliśmy albo ktoś zauważy brak jednego płetwonurka. Nie mamy zbyt wiele czasu. Ale wpadłam na pewien pomysł. Pamiętasz, jak Jock Miller przyjechał w zeszłym roku do „Kieratu”? Miał kontrakt z pewnym towarzystwem naftowym na Morzu Północnym. Opowiedział nam wtedy coś dziwnego...

Po dziesięciu sekundach milczenia Willie dodał:

- A my wiemy, że przed kilkoma dniami dowiercili się gazu...

- Tak. Sądzisz, że możemy coś z tym zrobić?

Usłyszała jak cicho zachichotał.

- Księżniczko, jesteś cudowna - szepnął. - Jednak to może być piekielnie trudne.

- Mogło być gorzej. Wiem, gdzie leży ten cały pasztet, który zabierał płetwonurek i mogę użyć jego wyposażenie... To bardzo pomoże. Mam nadzieję, że sposób, jaki podał nam Jock, jest skuteczny.

- Jeżeli okaże się nieskuteczny, to w każdym razie nic nie stracimy. Łuku mogę używać przez jakieś pięć minut, zanim ktoś podniesie alarm, a potem skorzystam z automatu. Zrobię wszystko, co możliwe, później - gdy ty załatwisz swoje - spotkamy się w odległości dwustu metrów od statków, w linii prostej między statkiem wiertniczym i południowym krańcem Deserta Grande. Mierząc w kierunku południowego cypla wyspy, nie na bazę na brzegu. Jeżeli nasz pomysł nie zadziała, popłyniemy do miejsca, gdzie ukryliśmy jacht. To nam zabierze godzinę. Włączymy radio i złapiemy Wenga. Może nam się uda w ciągu pół godziny albo mniej. Potem Weng zatelefonuje do Frasera, który ma bezpośrednie połączenie z Tarrantem. Statek macierzysty w ciągu dwóch godzin dopłynie w pobliże wyspy Porto Santo, zatem mamy do dyspozycji godzinę.

- Wystarczy.

- I, Willie... na miejscu spotkania nie czekaj na mnie więcej niż

pięć minut. Mogę być bardzo zapracowana. Po pięciu minutach płyń do jachtu.

- Dobrze.

Odszedł.

Obserwowała schodzących oddziałami ze statku wiertniczego mężczyzn w kombinezonach. Krótko zastanawiała się, jak Willie chce zrealizować swoją część zadania, potem zajęła się odszukaniem Golitsyna albo Oberona, między ludźmi poruszającymi się u stóp wieży wiertniczej i tymi, którzy wchodzili na trap łączący oba statki. Rozpoznała mężczyznę, do którego St. Maur zwracał się po imieniu - nazywając go Siegfriedem - gdy ona i Willie zostali zabrani na statek wiertniczy. Była to z pewnością ważna osoba wśród Nadzorców. Gdyby udało jej się wyeliminować z akcji czterech, pięciu takich ludzi - St. Maura, Oberona, Golitsyna i innych dowódców oddziałów - prawdopodobnie cała operacja zostałaby wstrzymana.

Minęło prawie pięć minut i ujrzała mężczyznę wybiegającego z wyjścia na pokład i wołającego do tego, którego nazywano Siegfriedem. Przyjęła odpowiednią postawę, napięła łuk i zwolniła cięciwę. Siegfried zachwiał się, postąpił krok i padł na deski pokładu. Wszyscy zamarli bez ruchu. Zapanowała grobowa cisza. Założyła drugą strzałę i strzeliła do człowieka, który wybiegł skądś poniżej, potem nasadziła na cięciwę następną strzałę, napięła łuk i czekała.

To był piękny łuk, strzały były wspaniale dopasowane, z doskonale giętkim bełtem, umożliwiającym precyzyjny, celny lot. Nadzorcy, w każdym calu profesjonaliści, poszli w rozsypkę, szukając osłony. Dwaj mężczyźni leżeli bez ruchu na pokładzie. Od statku macierzystego dobiegł głos St. Maura, wołał ostro, niecierpliwie:

- Co to za zwłoka?

Kilku mężczyzn zaczęło odpowiadać, ale na rozkaz zamilkli. Pojedynczy głos zawołał z angielskim akcentem:

- Mamy tu paskudny problem, majorze! Ktoś do nas strzela z łuku. Długimi, normalnymi strzałami. Dostał kapitan von Krankin i jeden z ludzi. Pewnie nie żyją.

Przez dwie sekundy panowała cisza, potem znowu odezwał się zimny, precyzyjny głos St. Maura:

- Blaise i Garvin uciekli. Zapalić reflektory pokładowe. Wszystkie!

Skinęła głową z uznaniem. St. Maur pozbawiony był nerwów i szybko myślał. Miała nadzieję, że pokaże się na trapie i będzie mogła do niego strzelić, ale on to przewidział. Ludzie na statku wiertniczym nie mogli wiedzieć, skąd nadleciały strzały i wielu kulących się za nadbudówkami albo za rogiem podstawy wieży wiertniczej było ciągle nieosłoniętych. Zanim oświetlili cały statek, zdążyła jeszcze wypuścić trzy strzały, trafiając z całą pewnością dwóch ludzi.

Przerzuciła przez ramię pasek automatu i zbliżyła się do relingu. Założyła na cięciwę nową strzałę, mając nadzieję ujrzeć St. Maura na niższym pokładzie, ale w tym momencie na statku macierzystym, wygaszono wszystkie światła. Panowała przerażająca cisza i odgadła, że Nadzorcy zaczęli kontaktować się za pomocą osobistych mikronadajników.

Gdy jej oczy przywykły do ciemności, zaczęła obserwować pochyły trap. St. Maur mógł wysłać kogoś żeby się nią zajął... Nie! Zaszokowana ujrzała, że ludzie nadal schodzą w d ó ł trapu i natychmiast pojęła, co się dzieje. Zasadniczym celem St. Maura było dokończenie załadunku statku macierzystego i odpłynięcie, aby rozpocząć Operację „Noc Grozy”. Dwoje zbiegłych więźniów na statku wiertniczym nie mogło temu przeszkodzić. Można ich załatwić później, wykorzystując pozostawioną na statku rezerwę.

Przechyliła się przez reling. Cele były niewyraźne, ale bliskie i wypuściła strzałę w kierunku człowieka znajdującego się na szczycie trapu. Upadł, wywołując zamieszanie między ludźmi idącymi poniżej. Gdy wypuszczała następną strzałę, z fordeku statku macierzystego padł silny promień światła i przesunął się wzdłuż relingu, trafiając na nią, zanim zdążyła uskoczyć. Padła na pokład w chwili, gdy zaczęły strzelać dwa karabiny maszynowe. Kule przeleciały nad głową, niektóre trafiły w reling i rykoszetowały.

Światło krążyło tam i z powrotem, potem przyłączyło się do niego drugie, czyniąc z relingu śmiertelną pułapkę. Porzuciła łuk i kołczan, zgięta w pół przebiegła pokład, wspięła się po drabince na pustą teraz platformę dla helikoptera i pobiegła w kierunku sterburty. Teraz znajdowała się powyżej trawersujących promieni światła. Leżąc płasko na skraju platformy, mogła widzieć trap i ludzi schodzących na pokład statku macierzystego. Przełączyła sterlinga na ogień pojedynczy i wystrzeliła dwa razy. Dwaj mężczyźni spadli z trapu, ale zanim zdążyła wystrzelić po raz trzeci, odniosła wrażenie, że byli ostatni.

Światła przesuwały się po statku, wędrując wzdłuż, w górę i w dół, ale teraz była poza ich zasięgiem. Po odczekaniu kilku sekund przesunęła się do przodu, wyglądając przez skraj platformy. Zagryzła wargę, widząc, że statek macierzysty zaczyna się oddalać. W ciemności nie mogła rozpoznać szczegółów na pokładzie, ale nawet gdyby lepiej widziała, wszyscy z pewnością ukryli się za kanu albo leżeli gotowi do strzelania, a jej pozostały w magazynku trzydzieści dwa naboje...

Przełączyła na ogień ciągły i podparła się łokciem. W tym momencie z fordeku mniejszego statku rozległa się kanonada. Modesty ukryta była w mroku, ale ktoś musiał dostrzec refleks świetlny na spoczywającym na skraju platformy automacie. I do tego dobrze celował. Kilka kul trafiło w skraj platformy po prawej stronie od niej i w chwili, gdy odskoczyła, dwie następne kule uderzyły jak młot w lufę sterlinga, wyrywając jej automat, raniąc prawą dłoń i powodując chwilowy bezwład obu rąk. Automat nie nadawał się do użytku.

Odsunęła się od krawędzi i, pełznąc przez platformę, z wściekłością czuła w ustach gorycz porażki. Zaczęła poruszać dłońmi, chciała na tyle odzyskać władzę w palcach i w rękach, żeby móc wyciągnąć z kabury czterdziestkę piątkę. Teraz panowała cisza przerywana jedynie pojedynczymi krokami kogoś poruszającego się na pokładzie bezpośrednio pod nią. Ktoś wydał szeptem rozkaz, usłyszała brzęk, gdy muszka lufy trąciła o jakiś metal. Ktoś pozostawiony na pokładzie wiertnicy urządzał sobie na nią polowanie.

Potem usłyszała inny dźwięk; nie był głośny i groźny, jakieś rozprzestrzeniające się wokół obu statków bulgotanie, przypominające nadpływającą ławicę baraszkujących, gadających wielorybów rodem z filmów Disneya. Zamarła bez ruchu, leżąc na plecach i ciągle próbując rozmasować zdrętwiałe ręce. Poczuła skurcz w żołądku, gdy platforma, na której leżała, zaczęła się powoli, lecz jednostajnie obniżać na podobieństwo opadającej windy. Przypomniała sobie, że wysokość platformy dla helikoptera jest regulowana. Gdzieś wysoko ponad głową czerwone światełko na szczycie dźwigu zaczęło się przesuwać ku lewej burcie, docierając dalej niż uzasadniałby to jakiś naturalny ruch dźwigu. Światełko przesuwało się coraz dalej... Wtedy wyczuła plecami, że platforma zaczyna się przechylać i instynktownie wyciągnęła rękę, chwytając brzeg. Wstrzymała oddech, obserwując jednostajny ruch czerwonego światła na tle nieba.

Z niżej położonego pokładu rozległy się okrzyki ostrzeżenia, potem dołączyły do nich wołania od dziobu i od strony odpływającego statku macierzystego. Cała instalacja wiertnicza, pochylając się, zaczęła się wolno zapadać. Czuła przypływ nagłej radości. To skuteczne działanie niezastąpionego Williego Garvina. „Jezu...”, wyszeptała ze zgrozą, wpatrując się w czerwone światło. Teraz przechylało się coraz szybciej. „To mój kochany chłopiec”.

Przetoczyła się szybko, chwyciła skraj platformy, gdy jej przechył zwiększył się pod wpływem ciągle rosnącej siły przewracającego się dźwigu o wysokości dziewięciu metrów, podciągnęła się, przewiesiła przez krawędź i przysiadła na jednej z szerokich podpór. Kątem oka dostrzegła po prawej stronie, jak górna część wielkiego dźwigu łamie się i z przeraźliwym zgrzytem pękającego metalu spada na rufę statku macierzystego.

Rozkładając ręce dla utrzymania równowagi zbiegła po podporze na pokład i chwyciła reling od strony łagodnie przechylającej się ku wodzie burty. Obejrzawszy się, dostrzegła słabo widoczne sylwetki i różne przedmioty ślizgające się bezwładnie po pokładzie. W ciemności rozległy się krzyki i ktoś za jej plecami zaczął

chaotycznie strzelać. Daleko od niej kilka ślizgających się sylwetek zatrzymało się przy relingu, aby zaraz spaść do morza. Zewsząd dochodziły odgłosy odrywających się od pokładu, miażdżonych i spadających przedmiotów.

Skoczyła do wody i szybko płynąc, zanurkowała. Po wynurzeniu się i przepłynięciu trzydziestu metrów obejrzała się. Ujrzała, jak przechylony statek wiertniczy powoli zapada się pod powierzchnię morza. W całej otaczającej ją ciemności panował chaos. Przestrzeń wypełniały dźwięki pękającego i rozdzieranego metalu, łamanego drewna i rozpaczliwe krzyki ogarniętych paniką ludzi. Płynąc z maksymalnym wysiłkiem, bała się, że woda nasycona gazem może zmniejszyć jej zdolność utrzymania się na powierzchni i za wszelką cenę starała się unosić głowę wysoko nad wodą. Ale w miarę oddalania się od statków, wraz ze spadkiem sił, realizowała to z rosnącą trudnością. Potem przez sto metrów płynęła na plecach, zrzuciła buty i obserwowała czarne sylwetki obu statków, powoli spłaszczające się, znikające, zapadające pod powierzchnię wody.

W kaburze nadal tkwił pistolet star 45 i teraz zdecydowała się nie wyrzucać go. Ciężar 960 gramów nie był zbyt kłopotliwy, a na wodzie z pewnością unosiło się wielu Nadzorców w kamizelkach ratunkowych albo trzymających się tratew. Zwróciła wzrok na zachód - w przeciwnym kierunku od znikających w wodzie statków - a gdy fala uniosła ją wyżej, na tle nieba mogła dojrzeć czarny zarys Deserta Grande z punkcikami świateł w okolicy bazy na brzegu. Płynąc do miejsca spotkania z Williem, starała się obserwować najbliższe otoczenie.

W odległości około dwustu metrów od miejsca opuszczenia statków z każdym wyniesieniem przez falę badała powierzchnię morza, wypatrując i nadsłuchując sygnału od Williego. Raz usłyszała gdzieś od północy słabe nawoływanie dwóch mężczyzn, innym razem - ku jej zaskoczeniu - doleciał ją szum motoru i zobaczyła fosforyzujący kilwater małej łodzi skręcającej w stronę brzegu, na którym znajdowała się baza. Ktoś miał szczęście i natknął się na dryfującą motorówkę. Poza tymi dźwiękami słyszała tylko

plusk morza i szum wiatru.

Po pięciu minutach z trudem opanowała niepokój, a po następnych dziesięciu zaczęła wolno płynąć w kierunku unoszących się na wodzie resztek obu statków. Co kilka sekund gwizdała melodię w tonacji molowej. Był to dawno ustalony sygnał rozpoznawczy.

*

Golitsyn miał na sobie kamizelkę ratunkową. Jeszcze nie zdążył całkiem oprzytomnieć. W zasięgu jego wzroku, to znaczy w promieniu około trzydziestu metrów, w ciemnościach pływały jakieś szczątki. Próbował myśleć, chciał podjąć jakieś skuteczne działanie, ale nie potrafił zmusić umysłu do pracy. Przed oczami migały mu jakieś niewyraźne obrazy.

Ten biegnący człowiek mówił coś o śmierci Szabo... potem von Krankin i ten drugi zostali zabici... strzałami z łuku. Pojedyncze strzały... i wtedy... wtedy pokład statku wiertniczego nagle zaczyna się usuwać spod nóg. Statek tonie... To wprost niewiarygodne!

Usłyszał jakiś hałas i rozejrzał się. Ktoś, kaszląc i krztusząc się, płynął ku niemu rozpaczliwie. Zbliżył się i chwycił kamizelkę ratunkową. Był to Nadzorca z oddziału Datchtery, ale Golitsyn nie mógł sobie przypomnieć jego nazwiska. Kamizelka zaczęła tonąć pod wpływem zwiększonej wagi i Golitsyn, próbując odepchnąć natręta, w panice uderzył go w twarz. Mężczyzna puścił jedną rękę. Po minucie ta ręka wynurzyła się z wody, trzymając nóż. Zamachnęła się i z całej siły wbiła w gardło Golitsyna ostrze niemal po rękojeść.

Ciało Rosjanina odpłynęło z nożem w gardle, a mężczyzna założył jego kamizelkę. Przestraszony, próbował się teraz zastanowić, co teraz zrobić. Potem jego strach zmienił się w przerażenie, gdy usłyszał i ujrzał innego, płynącego ku niemu, podobnie jak on kaszlącego i krztuszącego się z wysiłku, człowieka. Wtedy przypomniał sobie, że nie ma już noża...

Rozdział 16

Modesty próbowała opanować uczucie rozpaczy. Po drodze z wielką ulgą natknęła się na dwa ciała Nadzorców, ale nadal nie było znaku od Williego Garvina. Teraz znajdowała się na granicy obszaru wody nasyconej gazem rozprzestrzeniającym się z rozerwanej rury obsadowej otworu wiertniczego. Poza tą granicą utrzymanie się na powierzchni wody było niemożliwe.

Jock Miller wspomniał o tym zjawisku. Rura obsadowa wykonana była ze stali i opuszczano w niej wiertło drążące dno morskie. Gdy natrafiono na gaz, następował okres testowania, a potem Drioga zakładała instalację eksploatacyjną otworu. Mały Jock mówił, że pęknięcie rury wypełnionej gazem pod ciśnieniem grozi zatopieniem wiertnicy w ciągu kilku minut - jeśli to pęknięcie nastąpi poniżej poziomu szlamu. Nie potrafił tego wyjaśnić naukową terminologią, ale wiedział, że tego rodzaju niebezpieczeństwo powstaje na skutek nasycenia gazem ogromnej ilości wody. Pęknięcie powyżej poziomu szlamu było mniej niebezpieczne, ponieważ wypływ gazu można uniemożliwić, stosując odpowiednie zasklepienia.

Według map morze wokół Deserta Grande miało trzysta metrów głębokości i Willie musiał użyć ekwipunku zabitego płetwonurka, aby zejść poniżej poziomu szlamu. Bezpiecznie mógł tam przebywać tylko kilka minut, ale narażony był na poważny wstrząs

wywołany gwałtownie rozprzestrzeniającą się w wodzie falą wybuchu. Byłby poważnie zagrożony, gdyby nie udało mu się w porę wydostać na powierzchnię. Niepokoiła ją też ewentualność spowolnienia ruchów na skutek zimnej wody na tej głębokości; wiedziała, że nie miał czasu założyć pełnego kombinezonu nurka. Ale nawet wynurzenie na powierzchnię nie było bezpieczne, ponieważ w tym samym czasie statek wiertniczy przechylił się i zaczynał tonąć, a z pokładu zsuwały się do wody różne przedmioty.

Zaczęła znowu gwizdać i gdzieś z prawej strony usłyszała te same tony, słabe i urywane, zanikające. Poczuła nagłą ulgę, popłynęła w tym kierunku około trzydziestu metrów i znowu zagwizdała. Tym razem nie usłyszała odpowiedzi i poczuła, że jej serce zamiera z przerażenia. W ciemności dryfowało wywrócone do góry dnem kanu, jakiego używali Nadzorcy. Podpłynęła bliżej. Wiosła znajdowały się w środku. Ktoś zapewne płynął na jej poszukiwanie. Przerzuciła rękę przez dno kanu i w odległości kilku centymetrów od twarzy ujrzała coś białego. Była to ręka, duża ręka, obejmująca dno łodzi z drugiej strony. Na wierzchu ręki dostrzegła bliznę w kształcie litery S.

- Willie!

Zanurkowała pod kanu i znalazła się przy nim. Był bez koszuli, ale ciągle miał na sobie szelki z nożami. W pierwszej chwili pomyślała, że jest nieprzytomny. Objęła go i uniosła brodę, zaglądając w półprzymknięte oczy.

- Nie mogłem do ciebie dopłynąć, Księżniczko - wyszeptał. - Jestem ranny w ramię i... trochę ogłuszony... ja... ja myślę, że coś na mnie spadło.

Była bardzo zaniepokojona, ale zarazem odczuwała ogromną ulgę. Żył i odnalazła go.

- Chwyć mnie, Willie. Spróbuję odwrócić kanu. Nabierz powietrza. Teraz. Głęboki wdech.

Załatwiła to szybko i sprawnie. Miała wprawę w takich wywrotkach z czasów spływów kanu rzeką. Trudniejsze było wciągnięcie bezwładnego Williego do łodzi. Uderzyła go kilka razy w twarz,

żeby oprzytomniał, a potem przez wlokące się w nieskończoność minuty trzymała burtę kanu, stwarzając przeciwwagę, równocześnie namawiając go, ponaglając i dodając odwagi, aby przez drugą burtę przetoczył się do środka łodzi. W końcu udało się, ulokowała się na rufie i odwróciła, przyjmując odpowiednią pozycję. Z ulgą stwierdziła, że wiosła nadal tkwią przywiązane do górnych krawędzi burt.

Wiosłowała stosując ruchy półkoliste, starając się płynąć w linii prostej, bez przerzucania wiosła z lewej na prawą burtę. Po pięciu minutach Willie ocknął się i wychrypiał:

- Księżniczko...?

- Jestem tu, Willie. Wkrótce dopłyniemy do „Brodźca”. Zimno ci?

- Troszkę - szczękał zębami. Przestała wiosłować, zdjęła koszulę i okryła nią ramiona i plecy Williego. Koszula była cienka i mokra, ale mogła zatrzymać trochę uchodzącego ciepła. - Dziękuję, Księżniczko... Mógłbym spróbować wiosłować jedną ręką...

- Leż spokojnie - pchnęła kanu do przodu kilkoma długimi, silnymi zanurzeniami wiosła. - Czy to obojczyk?

- Tak mi się zdaje - odparł drżącym głosem. - Miałem jednak szczęście. Nie wiem doprawdy, co się stało, gdy rozerwało rurę... albo czy w ogóle coś się stało. Dźwig runął na sterburtę, a potem na rufę statku macierzystego. Słyszałem strzały, więc płynąłem na zachód. Pomyślałem, że spotkam cię po drodze do umówionego miejsca... ale statek zaczął się zataczać i... potem przechylił się. Wydawało mi się, że z pokładu spadają na mnie wszystkie te cholerne przedmioty. Potem już nie jestem pewny, co się działo.

- Oba statki zatonęły - wpatrywała się w ciemną sylwetkę Deserta Grande. Mówiła cicho, zwracając uwagę na pływające przedmioty, które mogły uszkodzić kanu. - Dźwig statku wiertniczego runął dokładnie na rufę statku macierzystego. To był wspaniały widok, Willie. Zrobił na mnie wrażenie.

Usłyszała słaby chichot, teraz jego głos brzmiał trochę spokojniej:

- Czy przypadkiem nie czułaś, że to ja jestem tego wszystkiego reżyserem?

- Nie, czułam pieszczotliwy dotyk ręki Cecila B, de Mille'a.

Pomyślała, że powinna zmusić go do mówienia aż wystarczająco dojdzie do siebie i będzie mógł panować nad własnym ciałem. Teraz nie może zasnąć.

- Jak to zrobiłeś? - zapytała.

- Pożyczyłem sobie od płetwonurka maskę i butlę z tlenem... a także lampę. Przydała mi się. Ciężar skrzynki z RDX pozwolił zejść głęboko pod wodę. Odnalezienie rury obsadowej nie było trudne. Kilka minut pochłonęło mocowanie ładunku wybuchowego. Użyłem do tego koszuli. Nie było z tym problemu. Wewnątrz rury panowało ciśnienie między 500 a 1000 atmosfer i wystarczyło małe pęknięcie, żeby reszta dokonała się sama. Miałem trzy czasowe detonatory i dla pewności założyłem wszystkie. Ustawiłem je na trzy minuty i... zacząłem uciekać jakby gonił mnie rekin. Musiałem płynąć ukośnie, więc nie wypłynąłem szybko na powierzchnię.

Gdy przerwał, wtrąciła:

- Bałam się szoku wywołanego eksplozją.

- Mmm... Stosując RDX otrzymujesz trzykrotną moc eksplozji furanu 8 . Szok wywołany eksplozją może być naprawdę groźny. Nie pamiętam ostatniego etapu wynurzania się. Po wypłynięciu na powierzchnię odrzuciłem maskę i butlę. Potem płynąłem, ale byłem tak oszołomiony, że jedynie starałem się nie utonąć. Ciągle myślałem, że gaz zapali się albo mnie uśpi. Miałem jednak nadzieję, że szybko ulegnie rozproszeniu. Wszystko było w porządku, dopóki statek nie zaczął się przechylać... wtedy coś na mnie spadło. A co z tobą? Jesteś cała, Księżniczko?

8 RDX, inaczej cyklonit, pochodzi od nazwy angielskiej Research Department Formula X (przyp. tłum.).

Zadał to pytanie bez cienia emocji, ale czuła, że pracując tam, pod wodą, w ciemności i paraliżującym zimnie na tej głębokości, Willie musiał maksymalnie się wysilać, musiał wytężyć siły niemal do granicy wytrzymałości.


- Ja... mam tylko draśniętą rękę. To niesprawiedliwe.

Rozejrzała się. Poza cętkami światełek daleko przed dziobem i z prawej burty, znaczącymi bazę na brzegu wyspy, nigdzie śladu życia. Zdawało się, że ten mały, sam w sobie istniejący, światek Driogi nigdy nie istniał. Willie otulił się koszulą i powiedział:

- Myślę, że teraz mogę trochę odpocząć.

- Dobrze. Ale nie zaśnij zbyt mocno, Willie. Za pół godziny będziemy na „Brodźcu”.

- Będę czuwał, Księżniczko.

Wiosłowała intensywnie, ciesząc się, że wiatr wieje w plecy, bardziej pomagając niż ziębiąc. Dwuosobowym kanu trudno wiosłować jednej osobie. Jej oczy nieustannie wędrowały od południowego krańca wyspy ku rozpościerającej się przed nią powierzchni wody, aby potem przenieść się na spokojnego teraz Williego Garvina, leżącego u jej stóp z podkurczonymi kolanami i niemal niewidocznego w czarnej koszuli.

Piętnaście minut później okrążyła cypel wyspy, a w ciągu następnych piętnastu minut dotarła do wąskiej cieśniny otwierającej się na zatoczkę, w której stał na kotwicy ukryty jacht. Willie oddychał spokojnie i regularnie. Śpiąc, nie drżał z zimna. Tam, pod wysokim brzegiem, było bardzo ciemno i tylko nikła biel zwiniętego żagla zwiastowała obecność „Brodźca”. Zwolniła, pozwalając żeby kanu łagodnie zbliżało się do brzegu. Gdy znalazło się w odległości bosaka od jachtu, nagle uderzył ją w twarz oślepiający promień światła i usłyszała przenikliwy głos:

- Unieś wiosło nad głowę, panno Blaise. W obu rękach. I proszę nie próbować sięgać po broń. Mam panią na muszce karabinu maszynowego, a Oberon mierzy z czterdziestki piątki.

- Zrób to, suko! - wrzasnął Oberon. - Tylko powoli!

Nigdy nie słyszała podobnych pięciu słów wypowiedzianych z większą nienawiścią. Przez nieskończenie długą chwilę rozpaczliwie walczyła, aby nie wpaść w panikę, ale nawet w tym momencie część jej umysłu oceniała nową sytuację. Przypomniała sobie

motorówkę odpływającą z rejonu zatopienia statków. St. Maur i Oberon... tak, oni uszli z życiem. I wiedziała, że nie blefowali. Jeden fałszywy ruch i podziurawią ją jak rzeszoto. Była zaskoczona, że jeszcze tego nie zrobili.

Podniosła wiosło nad głową, przymknęła oślepione oczy i poczuła jak kanu łagodnie uderza o burtę jachtu. Powoli źrenice przywykły do światła i ujrzała zbliżającą się końcówkę bosaka, która zahaczyła burtę jej łodzi i przeciągnęła wzdłuż jachtu. Reflektor zgasł i zapłonęło światło pokładowe. Hrabia St. Maur, trzymając w jednej ręce bosak, w drugiej karabin maszynowy, stał patrząc na nią z góry. W moment później obok niego pojawił się Oberon z coltem commanderem, który widziała już wiele godzin przedtem w oddziale chorych szpitala na statku wiertniczym.

- Gdzie Garvin? - zapytał St. Maur.

Patrzyła na niego spokojnie, bez wyrazu i odparła płaskim, zmęczonym głosem:

- Nie znalazłam go.

- Co to ma znaczyć?

- To, co powiedziałam. Rozdzieliliśmy się, gdy statki zaczęły tonąć i popłynęłam na ustalone miejsce spotkania. Nie było go. Potem znalazłam kanu i zaczęłam go szukać, ale bez skutku. Miałam nadzieję, że jest na jachcie.

Nie wiedzieli! W chwili, gdy zapalili reflektor, kanu płynęło wzdłuż jachtu. Promień światła skupił się na niej i nikt nie zauważył Williego, skulonego na dnie i okrytego czarną koszulą. Teraz, w świetle pokładowym, kanu było pogrążone w cieniu rzucanym przez burtę jachtu. Oni ciągle nie wiedzieli.

- Odwróć się tak, abyś mogła położyć wiosło na pokładzie jachtu. Dobrze. Zrób to i trzymaj ręce płasko wyciągnięte przed siebie. Tylko powoli, jeśli łaska. Dobrze. Teraz wejdź na pokład i podeprzyj się rękoma i kolanami.

Posłuchała. Ciągle miała w kaburze pod lewą piersią pistolet star i St. Maur musiał go wyraźnie widzieć. Po wczołganiu się na

pokład jachtu znalazła się między nimi. Dziwiła się, dlaczego nie zabierają jej broni, ani nie każą się położyć, ale stwierdziła, że istnieje na to tylko jedna odpowiedź. To, co się wydarzyło tej nocy, uczyniło z niej kogoś tak niebezpiecznego, że teraz traktowano ją jakby była radioaktywna. Dotknięcie mogło oznaczać śmierć. Nie dotykać i nie pozwolić, aby sięgnęła po broń - taka była ich taktyka. Taktyka St. Maura.

- Czołgaj się do przodu - rozkazał St. Maur. - Odwróć się twarzą do nas. Pozostań na kolanach, ale wyprostuj się, z rękoma za głową. Bardzo wolno.

Znowu posłuchała. Mieli na sobie kombinezony polowe Nadzorców, ale byli bez masek. Stali tyłem do relingu, oddaleni od siebie kilka kroków, i mierzyli w nią z pistoletu i karabinu maszynowego. Willie Garvin od chwili zaśnięcia, do momentu podpłynięcia do burty jachtu nie poruszył się i nie wiedziała, czy teraz się obudził.

Oberon stał w milczeniu, wpatrując się w nią płonącym z wściekłości wzrokiem.

- Nie miałaś szczęścia - stwierdził St. Maur. - Używaliśmy tej zatoki do ćwiczeń i po złapaniu was jeden z naszych oddziałów znalazł w nocy jacht.

Patrzyła mu prosto w oczy.

- Obudź się - rzuciła ostro. - Obudź się i słuchaj, co mówię!

St. Maur zmarszczył brwi.

- Co?

Jej słowa skierowane były do Williego Garvina. Miała nadzieję, że słyszał. Wzruszyła ramionami i odparła:

- Bądź realistą. To koniec, chyba że dojdziemy do porozumienia i dobijemy targu.

Oberon wydał okrzyk protestu. Pragnienie zniszczenia jej było tak wielkie, że niemal czuł, jak z niego promieniuje. St. Maur powiedział zimno:

- Opanuj się, Hugh - po czym zwrócił się do Modesty: - Daleko nam do końca, panno Blaise. Wielka szkoda, że nie posłuchano

mnie wcześniej. Wiedziałem, że najlepiej zaraz was zabić, ale niektórzy, jak na przykład Golitsyn, byli zbyt chytrzy. Ten sukinsyn chciał was żywych. Chciał was użyć jako narzędzia dezinformacji -i oto mamy wynik.

Po raz pierwszy w jego twardym, metalicznym głosie pojawił się ślad jakiejś emocji.

- Udaremniłaś Operację „Noc Grozy” i unicestwiłaś wielu Nadzorców. Czyniąc to, oddaliłaś możliwość osiągnięcia stabilizacji i zahamowałaś postęp w naszym kraju być może o pięć lat, panno Blaise. Ale to nie koniec naszej opowieści, zapewniam cię. Wraz z twoją i Garvina śmiercią nikt nie skojarzy mnie z Nadzorcami. Zatopienie statku wiertniczego Driogi to tylko jedna z wielu morskich tragedii - i nic więcej. A ja odnowię układy z ludźmi stojącymi za Golitsynem. Odbuduję organizację Nadzorców.

Modliła się, żeby Willie Garvin słyszał te słowa. Wiedziałby, co się stało. Kanu nie odpływało. Willie nie był na tyle ranny, żeby nie mógł podjąć akcji.

- Omówmy teraz nasz układ - powiedziała spokojnie. Skierowała wzrok na Oberona i jej głos stał się silniejszy, dobitniejszy: - Czy pan, hrabio, może omówić ze mną układ w dogodnej chwili?

Oberon patrzył na nią wzrokiem mordercy; był tak pochłonięty nienawiścią, że zdawał się nie słyszeć jej słów. Ale miała nadzieję, że słyszał je Willie i wiedział, co oznaczają.

- Nie mam pojęcia o czym mówisz - rzucił twardo St. Maur - i nic mnie to nie obchodzi. Nie będzie żadnego układu. Nie zabiję cię zaraz tylko dlatego, że wpierw chcę się dowiedzieć, w jaki sposób ty i Garvin zatopiliście statek wiertniczy. To dla mnie niezwykle ważna informacja i jeżeli otrzymam ją natychmiast, będziesz miała łatwą i szybką śmierć. Jeżeli nie, umrzesz wolno i boleśnie. Zrozumiałaś?

Oberon wtrącił głosem przesyconym nienawiścią:

- Ja ją zmuszę do mówienia, majorze. Zrobię to własnymi rękami... gołymi rękami - wsunął pistolet do kabury i postąpił krok do przodu.

- Stój spokojnie- głos St. Maura nie był głośny, ale ostry jak nóż. - I trzymaj ją na muszce.

Oberon zamarł bez ruchu.

- Nie podchodź do niej, Hugh, póki nie dam ci takiego polecenia - dodał St. Maur. - Jeżeli nie zechce mówić, daję ci słowo dowódcy, że będziesz mógł przestrzelić jej łokcie. Potem możesz do niej podejść i rozpocząć badanie trzeciego stopnia.

Zapadło krótkie milczenie. Doszła do wniosku, że Willie nadal śpi i częścią umysłu przygotowywała się do akcji mającej na celu wyciągnięcie pistoletu. Jednak w wyobraźni zdawała sobie sprawę, że nie zdąży zabić obu mężczyzn i niechybnie zginie. Ale ani ciałem, ani wyrazem twarzy nie dała poznać, co zamierza.

- Mogę to krótko streścić - powiedziała - jednak wyjaśnienie, w jaki sposób zatopiliśmy statek wiertniczy, jest nieco skomplikowane, więc...

Cichy szmer, słabe uderzenie i nagle smukły, czarny przedmiot długości kilku centymetrów przywarł pod opadającym kątem do szyi St. Maura, tuż poniżej kości szczękowej. Wiedziała, że to rękojeść noża, który Wilüe rzucił z niewidocznego teraz kanu. Ten rzut spowodował natychmiastową śmierć na skutek przecięcia tętnicy szyjnej. Pochyliła się na lewy bok, gdzie w kaburze pod piersią znajdował się pistolet. Kule rozłupały deski pokładu u stóp St. Maura, gdy umierając, odruchowo nacisnął spust karabinu maszynowego.

Oberon na ułamek sekundy odwrócił od niej wzrok. W tym czasie wyrwała pistolet z kabury i strzeliła; zanim jej lewe ramię dotknęło pokładu. Kule Oberona przeleciały nad jej głową. Pierwsza kula wystrzelona z pistoletu Modesty trafiła Oberona w pierś, druga w głowę. Obaj mężczyźni stali przy relingu. St. Maur pochylał się do przodu, gdy dwie kule wystrzelone z czterdziestki piątki Modesty odrzuciły Oberona na reling. Zahaczył nogą o dolny pręt i zniknął za burtą.

Usłyszała głos z dołu:

- Księżniczko...?

Wstała i przekraczając ciało St. Maura podeszła do relingu. Kanu

było teraz nieco oddalone od burty jachtu. Willie Garvin leżał na plecach na dnie, z drugim nożem w ręku. Na jej widok odetchnął głęboko z ulgą i schował nóż.

- Chryste - powiedział ochrypłym głosem - niewiele brakowało.

- Ale wystarczyło - schowała pistolet, chwyciła bosak i teraz niezbyt pewną ręką przyciągnęła kanu. - Piękny rzut, Willie.

- Przykro mi, że to trwało tak długo - powoli uniósł się na kolana. - Potrzebowałem całe pół godziny, aby odwrócić się, wyjąć nóż, a potem odepchnąć trochę kanu od burty, żeby lepiej widzieć głowę tego sukinsyna.

Uklękła i pomogła mu wydostać się na pokład.

- Nie wiedziałam, że minęło aż pół godziny - stwierdziła.

- Szczerze?

Uśmiechnęła się i usadowiła go na szafce pokładowej.

- Chciałabym zdjąć ci te szelki, ale czy możesz zaczekać dziesięć minut?

- Nie ma sprawy - w świetle lampy jego twarz była blada. - Uruchomisz motor i rozejrzysz się, czy teren jest czysty?

- Tak. Wątpię czy ktoś jeszcze będzie nas niepokoił, ale musimy się upewnić. W każdym razie musimy wypłynąć na pełne morze, żeby zwiększyć zasięg radia - spojrzała na ciało St. Maura. - Zatrzymamy go dla Tarranta. Po wypłynięciu z zatoki zaniosę cię do łóżka - sprawdziła wewnętrzny zegar. - Zbliża się czas nawiązania kontaktu z Wengiem.

Kiedy podniosła kotwicę i uruchomiła motor, Willie powiedział:

- Weng może zatelefonować do Jacka Frasera, a Fraser krótkofalówką skontaktuje się z Tarrantem na Maderze lub na Porto Santo. Może też tak to zorganizować, żeby za pomocą kombinacji radio-telefon-radio połączyć nas bezpośrednio z Tarrantem.

Stojąc przy sterze, wyprowadziła jacht z zatoczki.

- Nie pomyślałam o tym - przyznała. - Ale czy nie prościej byłoby, gdyby Fraser podał Tarrantowi naszą częstotliwość? Przecież jesteśmy od niego oddaleni zaledwie około dwunastu mil.

Willie Garvin zaśmiał się i pokiwał głową.

- Przepraszam. Wolno myślę.

- Nie. Jesteś po prostu zmęczony. Ale wkrótce coś z tym zrobimy.

Nie sprzeciwił się. Po kilku minutach uruchomiła ster automatyczny, zabrała go do kabiny, rozmasowała ramiona, opatrzyła rany, rozebrała i położyła na koi z kubkiem kawy zakropionej rumem. Potem poszła nawiązać kontakt z Wengiem, a przez niego z Tarrantem. Nie chciała płynąć z trupem St. Maura przed rozmową z Tarrantem. Drogą radiową mogła podać mu streszczenie wypadków i opis obecnej sytuacji, używając otwartego szyfru. Mieli ustalone zdania, których poza nimi nikt nie rozumiał. „Znaleźliśmy miejsce, którego szukał skalny pies. Tutejsi ludzie dziś w nocy zamierzali wziąć udział w pańskim przyjęciu, ale mieli wiele kłopotów”. Skalny pies - to Ben Christie. To powinno wystarczyć Tarrantowi.

Jacht wolno oddalał się od mrocznej sylwetki Deserta Grande. Willie Garvin rozejrzał się. Wokół panowały ciemności i zapewne nie rozpoczęła się jeszcze powitalna kolacja zorganizowana dla prezydentów i premierów świata zachodniego.

Tarrant prawdopodobnie użyje jednego ze swoich tajnych statków, aby spotkać się z „Brodźcem” na pełnym morzu, gdzieś w okolicy Deserta Grande, a potem...

Potem - pomyślał sennie Willie Garvin - dla kogoś zacznie się ten dobry, stary bałagan, po którym będzie mocno niedysponowany”.

Rozdział 17

- To był, oczywiście, dla mnie straszny szok - powiedziała zmartwiona Victoria, hrabina St. Maur - gdy zadzwonili z Lizbony i powiedzieli, że biedny Ronnie utonął w wypadku łodzi. Omal nie zemdlałam. Ale życie płynie dalej i kiedy spadniesz z konia, musisz go po prostu znowu dosiąść i jechać dalej, prawda?

- Tak - odparł Freddie Clarkson, krzywiąc się. - Mogłabyś trochę rozluźnić uchwyt, staruszko?

- Co...? Och, przepraszam - rozluźniła silne uda i mężczyzna, nad którym klęczała okrakiem, odetchnął głęboko z ulgą. - Ale nie zasypiaj, Fredie - strofowała go.

- Oczywiście, że nie, Vicky. Jednak nie ma się co spieszyć, prawda? To znaczy, że jeżeli nie ma tu już biednego starego Ronniego, to chyba nie musimy pryskać z dworku po czwartej?

- Jasne. Mamy teraz przed sobą całe wieki. Wyobraź sobie, że przed tygodniem przyszedł do mnie w sprawie Ronniego bardzo miły człowiek. Profesor Collins czy coś takiego. Nie, Collier. Tak, właśnie tak. Bardzo miły. Jakoś był z tym powiązany, no wiesz, ponieważ wypłynął wcześnie rano na ryby, gdzieś za Cascais i zobaczył biednego starego Ronniego płynącego łodzią, która nagle przewróciła się i utonęła. Właśnie tak. Był jedynym świadkiem, ten profesor Collier, i próbował znaleźć Ronniego, ale okazało się, że jest już za późno. Pomyślałam, że to bardzo uprzejmie z jego

strony, iż odwiedził mnie i opowiedział, co się stało.

Victoria, hrabina St. Maur, pokręciła obfitymi pośladkami. - Zaprosiłam go na lunch, ale musiał wracać do miasta - dodała z żalem.

- Nie wiedziałem, że stary Ronnie miał zwyczaj pływać łodzią tak wcześnie rano.

- Ja też nie wiedziałam. Ale kiedy zaczęłam się nad tym zastanawiać, stwierdziłam, że właściwie nigdy nie wiedziałam o nim zbyt wiele. Zawsze był taki zajęty, wpadał i wypadał, robił wiele różnych rzeczy, no wiesz.

Zsiadła z Frediego i uklękła obok na łóżku, zerkając na niego z uśmiechem triumfu.

- A teraz do galopu, Freddie. Muszę przyznać, że dzisiaj jesteś w formie.

Sięgnęła do krzesła, gdzie leżało jej ubranie i chwyciła czarną chustę, którą od śmierci męża nosiła do konnej jazdy.

- No chodź, staruszku, dosiądź mnie. Ściśnij udami, chwyć lejce, ruszamy.

*

- Jak z twoimi ramionami?

- Cierpię niewysłowione męki. Łaknę pieszczoty. Uważaj, tu jest następny rów... - Willie Garvin chwycił kibić niewidomej i podniósł ją.

- On się popisuje - zauważył Collier.

Szli ścieżką przez pola leżące między dworkiem Modesty i wioską Benildon, w Wiltshire, wracając z White Hart, dokąd za namową Modesty poszli na porannego, niedzielnego drinka. W tym czasie Modesty przygotowywała lunch.

- Dinah schudła, nie dbałeś o nią - stwierdził Willie, przenosząc ją przez następny rów.

- Ha! A czyja to wina? - dopytywał się natarczywie Collier. - Od

chwili, gdy zniknąłeś razem z Modesty, a Weng nie potrafił powiedzieć, gdzie się znajdujecie, zaczęła się tak bardzo martwić, że prawie się rozchorowała. I czym to się skończyło? Wróciliście mniej więcej w całości, a ja mam wychudzoną żonę.

- Z tobą nie było lepiej - odcięła się Dinah. - Co rano gęstym grzebieniem przeczesywałeś wszystkie gazety, rozlewając przy okazji płatki na mleku, zachowywałeś się grubiańsko i zapominałeś, gdzie zaparkowałeś samochód.

- Bzdury, to tylko skleroza, kochanie! Już dawno przestałem się martwić tą dwójką. A poza tym, jak można porównywać ich zagrożenia z moimi? Czy wyglądają też tak mizernie jak ja? Czy twoje przeżycia można porównywać z tym zdenerwowaniem, które wyniszczyło każdy cal mojego ciała?

- A cóż ci takiego groziło, tygrysku? - zapytała Dinah.

- Moja droga, jak możesz o to pytać? Nieuzbrojony poszedłem na spotkanie z hrabiną, wdową po zmarłym hrabią St. Maur. Wystarczy? Powinienem się był zaopatrzyć w bicz i mieć pod ręką ludzi z pistoletami gotowymi do strzału. Bóg wie, dlaczego Tarrant wysłał akurat mnie, abym rozwiązał tego rodzaju szaradę.

Willie ujął Dinah pod ramię.

- To musiał być ktoś, kto się na tym zna, Steve - stwierdził - a oni nie mają tego rodzaju fachowców. Tarrant nie chciał wysyłać swoich profesjonalistów. Musiał mieć kogoś o nieskazitelnej przeszłości, aby jego opowieść brzmiała odpowiednio wiarygodnie - Willi przycisnął rękę Dinah. - Kogoś inteligentnego, uprzejmego, godnego zaufania i dobrze znanego w akademickich kręgach.

- No... tak, rozumiem jego punkt widzenia - zgodził się Collier łaskawie. - Ale nie ostrzeżono mnie przed grożącym niebezpieczeństwem, prawda?

- Och, przestań już! - wtrąciła Dinah. - Czy chcesz przez to powiedzieć, że zostałeś niemal zgwałcony przez hrabinę?

- Nie było cię tam - odparł jej mąż, szczerze dotknięty. - Hrabina właśnie wróciła z konnej jazdy i przyjęła mnie w stajniach. I

mówię ci, stary Collier musiał bardzo wysilić swoje wytworne nogi, aby go nie dopadła i w ohydny sposób wykorzystała tam i wtedy na słomie. Miała na sobie obcisłe bryczesy do konnej jazdy i mogłem ocenić jej uda przypominające... no, nie mam ochoty ich opisywać. Nawet jej koń zdawał się mieć szczuplejsze.

- Mówisz tak, jakbyś przeżył jakieś życiowe doświadczenie, kochanie - zauważyła Dinah.

- To mogło być moje ostatnie doświadczenie. Potem przeszliśmy do domu i zostałem zaproszony na lunch. Odmówiłem. Po drodze ucięliśmy sobie dłuższą, pouczającą pogawędkę, łącznie z trzema okazjami, podczas których omal mnie nie dopadła, ale zdążyłem uskoczyć i ukryć się za rogiem. Byłem kompletnie wykończony - Collier potrząsnął głową. - Gdyby ta kobieta wciągnęła mnie między uda skończyłbym jak wyciśnięta tubka pasty do zębów. Kiedy następnym razem Tarrant będzie miał do załatwienia podobną sprawę, niech posyła Williego. Ja nadaję się do łatwiejszych prac - jak na przykład zatapianie statków wiertniczych.

Willie spojrzał na zielone wzgórze, gdzie stał dworek Modesty. - Już teraz możesz porozmawiać z Tarrantem - oznajmił. - Tam stoi jego samochód.

*

- Nie wiedziałem, że potrafisz piec chleb - powiedział Tarrant.

Obserwując ją, siedział na wysokim stołku w kuchni z kuflem piwa pod ręką.

Wyjęła z misy wielką bryłę ciasta i zaczęła ugniatać.

- Najlepiej wychodzi mi razowiec - stwierdziła. - Nie jest to jakiś nadzwyczajny chleb, ale całkiem dobry. Jednak nie o to chodzi. Chleb to najstarsze i najprymitywniejsze pożywienie wyprodukowane rękami człowieka i jego przygotowanie, a potem pieczenie, wymaga pewnego magicznego rytuału. Czegoś, co oczyszcza twoją duszę - spojrzała na niego roześmianymi oczami. - I ja też w ten sposób oczyszczam swoją duszę.

- Oczywiście - nadpił trochę piwa, przypatrując się pracy jej rąk.

Niełatwo było zaakceptować fakt, że to ta sama kobieta, którą spotkał przed trzema tygodniami na morzu, na północ od Deserta Grande i usłyszał z jej ust tak przerażającą opowieść, że poczuł, jak unoszą mu się włosy na głowie, gdy wyobraził sobie, co mogłoby się stać, gdyby im się nie powiodło. Po chwili dodał: - Nawet nie pytasz jak ostatecznie załatwiliśmy sprawę Nadzorców.

Przerwała i potarła wierzchem dłoni czubek nosa.

- Mogłam się domyślić z artykułów w prasie. Tak jak prosiłam, nasze nazwiska - moje i Williego - zostały zatajone, reszta specjalnie mnie nie interesuje. Zostaniesz na lunchu sir G?

- Liczyłem na to - odparł Tarrant szczerze.

- To dobrze. O ile się orientuję, wszyscy związani z Nadzorcami zostali uciszeni, a szlachetny pan hrabia zmarł na skutek wypadku łodzi. Steve Collier jest bardzo rozbawiony wizytą u pogrążonej w smutku wdowy, do której został wysłany z wiarygodną historyjką. A zatonięcie statku Driogi, to jeden z takich wypadków jakie zdarzają się na morzu.

- Tak. Następnego dnia rano pospiesznie zorganizowano konferencję na Porto Santo i rząd odroczył wyjazd jej uczestników. Uzgodniono, że wszystko zostanie utrzymane w tajemnicy do czasu, gdy śledztwo wykaże, że można to przypisać Rosjanom. W tym wypadku mieliśmy szczęście - Tarrant przerwał i popił piwa. - Zorganizowaliśmy w obrębie Deserta Grande czyszczącą operację - kontynuował - ale wyłowiliśmy z morza tylko kilka ciał. Około dwunastu Nadzorców znaleźliśmy wracających na Deserta Grande, gdzie spędzono ich w jedno miejsce jak stado baranów i odstawiono do Portugalii. Nie sądzę, żebyśmy ich jeszcze kiedyś spotkali. Portugalczycy pienili się z wściekłości, gdy usłyszeli, co się działo na ich terytorium i co się mogło stać.

- Nie dziwię się, Nadzorcom mogło się to udać.

- Wiem. Na szczęście znaleźliśmy w chacie na wyspie kompletny maszynopis z planem całej operacji. Wyłowiliśmy zwłoki Golitsyna

i ogólnie mamy dość materiału, aby udowodnić, kto jest za to odpowiedzialny.

- I nie zostanie to zatuszowane?

- Nie. Zdaniem Amerykanów, z którymi się zgadzamy, ta piramidalna awantura przypomina to, co oni nazywają pozorowanym spiskiem. Ale Moskwa wie, że my znamy prawdę i chociaż wszystkiemu zaprzecza, boi się panicznie, że ją ujawnimy, zatem taktyka wymaga wykorzystania tej prawdy przy prowadzeniu pewnych rozmów. Sądzimy, że przynajmniej na pięć lat zachodowi może to dostarczyć argumentów przy stołach negocjacyjnych. Kolega z CIA dał mi słowo, że już od miesiąca pracują negocjatorzy SALT, I prosił, żebym przekazał pozdrowienia Modesty Blaise i Williemu Garvinowi.

Rzuciła mu szybkie spojrzenie.

- Mieliśmy nie być w to zamieszani.

Rozłożył ręce.

- Moja droga, nie złamałem słowa. Ale musiałem przekazać to, co Golitsyn powiedział o tych dodatkowych zabójstwach w Bukareszcie i Belgradzie. A to wyraźnie dowodziło, że musiałem się kontaktować z pewną osobą lub osobami, które dotarły do jądra całej afery. To zaś z kolei oznaczało, że zatonięcie statku wiertniczego spowodowała ta sama osoba lub osoby. Od Operacji „Uderzenie Zatokowe” CIA posiada w aktach dane o waszym w niej udziale, łącznie z reakcją na śmierć Bena Christiego. Wystarczy, żeby włączyli komputery i mają dziewięćdziesiąt pięć procent wiadomości o was.

- Ale nie potwierdzisz, sir G, że ich dane są prawdziwe?

- Jasne, że nie. Francuzi też mogą tylko zgadywać. René Vaubois powiedział, że rozpoznał wasz styl. Nie wiem, jak inne kraje, ale w każdym przypadku zdaje się, że we wszystkich krajach wszystko, co związane z tą sprawą, odbywa się na wysokich szczeblach i jest ściśle tajne. Co mi przypomniało... - wyjął z kieszeni długą kopertę, a z niej dwa arkusiki papieru. - Obawiam się, Modesty, że będziesz się gniewać...

Przestała ugniatać ciasto i spojrzała na niego zaskoczona.

- Gniewać się?

Skinął ponuro głową.

- Obawiam się, że tak. Otóż...

- Nie, proszę zaczekać... - posłała mu uśmiech. - Wpierw skończę. Nie chcę się gniewać przy robieniu chleba.

- Oczywiście. Nie zamierzam popsuć rytuału.

Kilka minut obserwował ją w milczeniu. Po dostatecznym przygotowaniu ciasta podzieliła je na cztery części, włożyła do foremek i przykryła wilgotnymi ściereczkami. Po włożeniu misy do zlewozmywaka zaczęła myć ręce.

- Mnie nie tak łatwo rozgniewać - oświadczyła w zadumie. - O co chodzi, sir Geraldzie?

- No... to chyba zrozumiałe, że nie mogłem zataić waszych nazwisk przed ministrem, któremu podlegam?

Skrzywiła się.

- Sadzę, że nie można było tego nie zrobić. Ale ja osobiście nie znoszę Foleya. Jest taki nadęty.

- Podzielam tę opinię - Tarrant położył arkusiki na kuchennym stole. - Ale polecił mi uzyskać od was pisemne zobowiązanie, że oboje będziecie przestrzegać Ustawy o Tajemnicy Państwowej i nie będziecie rozgłaszać żadnych informacji uzyskanych w związku z Operacją „Noc Grozy”.

Przestała wycierać ręce.

- Co?

Tarrant uniósł ramiona przepraszająco.

- To tego rodzaju człowiek, moja droga.

Oczy Modesty pociemniały ze złości.

- Ani ja, ani Willie, nie jesteśmy urzędnikami państwowymi i nie służymy w siłach zbrojnych, i nikt, również minister nie ma prawa zamykać nam ust. Ostatnią rzeczą, jakiej pragnęlibyśmy, to rozpowiadanie o tym co się stało - ale to zupełnie inna historia. Dlaczego mu nie powiedziałeś, drogi przyjacielu - oczywiście grzecznie - że to przegrana sprawa?

- Wolałem tego nie robić - stwierdził Tarrant mętnie. - On może być paskudnie niemiły, jeżeli nie podpiszecie.

- On może być niemiły? - westchnęła głęboko. - A my wtedy bez trudu mogliśmy wziąć nogi za pas, cichutko odpłynąć od tego statku wiertniczego i pozwolić, żeby Operacja „Noc Grozy” rozwijała się dalej. A jednak nie zrobiliśmy tego i Willie omal nie umarł w obronie tych ludzi na Porto Santo. W porządku, chcemy pozostać anonimowi, Willie nie oczekuje podziękowań, ale też nie spodziewaliśmy się, że tak apodyktycznie zażąda od nas milczenia jakiś arogancki sukinsyn minister.

- Obawiam się, że Foley właśnie należy do tego typu ludzi - stwierdził z żalem Tarrant.

Otworzyła piecyk i sprawdziła temperaturę w piekarniku.

- To człowiek budzący we mnie najgorsze uczucia - powiedziała z gniewem - więc proszę po prostu wrócić i powiedzieć, żeby zabrał te pieprzone papierki i wepchnął je sobie w ministerialną dupę.

Tarrant patrzył zaskoczony. - Jesteś tego pewna, Modesty?

- Mogę to zmodyfikować - zaczęła gotować ziemniaki. - Proszę mu powiedzieć, żeby zwinął je ciasno, użył do rozpalenia ognia w kominku i wrzucił do tego ognia.

Tarrant westchnął, promieniejąc z zadowolenia i wyjął z kieszeni notes.

- Muszę to wszystko zapisać, aby mieć pewność, że się nie pomylę - powiedział uszczęśliwiony. - Miałem nadzieję na taką mniej więcej odpowiedź.

Zamknęła drzwiczki piekarnika i spojrzała na niego zdziwiona.

- O co chodzi?

Zapisywał skrzętnie.

- To dużo lepsze od jakiegokolwiek mojego protestu i oznajmianiu mu już na wstępie, że to przegrana sprawa. Zaraz, zaraz... zwiń je ciasno... tak to było? Problem polega na tym, że jutro mam się spotkać z Foleyem i członkiem parlamentu, aby sporządzić w

tej sprawie końcowy raport. Tak więc, gdy będę przekazywać Foleyowi relację z naszej rozmowy, on nie zaakceptuje żadnej parafrazy, ale - co w jego zwyczaju - przerwie mi słowami: „Dobrze, dobrze, ale proszę powiedzieć dosłownie, co ona panu mówiła” - Tarrant przerwał i podniósł wzrok. - Więc, którą wersję mam podać? Pierwszą czy drugą?

- Może być pierwsza.

- Dziękuję. Szczególnie podoba mi się ten przymiotnik „ministerialna”. Mówiłem Foleyowi, że dziś się spotkamy, więc podczas jutrzejszego spotkania, kiedy spyta mnie, jak przebiegła rozmowa, poinformuję tylko o odmowie złożenia podpisu, a gdy on na się na to przeżegna i zapyta mnie: „Dobrze, dobrze, ale proszę powiedzieć dosłownie, co ona panu mówiła” - Tarrant skończył zapisywać i westchnął z uprzednio już okazanym zadowoleniem - wyciągnę notes i odczytam te pani słowa, moja droga. To będzie wspaniały moment. I myślę, że członek parlamentu też się ubawi.

Zdjęła fartuszek.

- Jesteś starym, do szpiku kości nieznośnym dżentelmenem, sir Geraldzie - wyjrzała przez okno. Do dworku zbliżały się trzy postaci.

- Nadchodzi Willie z Collierami. Proponuję nacisnąć Steve'a; on da mistrzowski popis znajomości inwektyw.

- Już jestem usatysfakcjonowany.

Uśmiechnęła się.

- Ale lepiej nie próbować z Williem. On niewiele mówi, jest za, to mistrzem w obmyślaniu niezwykle wymyślnej zemsty.

Tarrant skrzywił się, przypomniał sobie pewną konkretną sytuację.

- Byłem już tego świadkiem - odparł z przekonaniem. Nagle jego oczy rozbłysły. Zbliżył się do okna i stanął obok Modesty. Collier otworzył żelazną bramę w niskim murze i kłaniając się przepuścił idących ramię w ramię Williego i Dinah. - To doskonały pomysł - dodał w zamyśleniu z odcieniem zadowolenia. - Garvin jest w tych sprawach naprawdę dobry. Och, faktycznie, to cudowny pomysł.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Brent Madeleine Modesty Blaise 11 Noc grozy
11. Najpiękniejsza noc
11 Cicha noc
Claudia Gray Wieczna Noc [ rozdział 7 11]
11 Dobór dławików zwarciowych
Skazy krwotoczne seminarium 28 11 07
Zarz[1] finan przeds 11 analiza wskaz
11 Siłowniki
11 BIOCHEMIA horyzontalny transfer genów
PKM NOWY W T II 11
wyklad 11
R1 11
CALC1 L 11 12 Differenial Equations
Prezentacje, Spostrzeganie ludzi 27 11
zaaw wyk ad5a 11 12
budzet ue 11 12
EP(11)
W 11 Leki działające pobudzająco na ośrodkowy układ
Zawal serca 20 11 2011

więcej podobnych podstron