Trifonow Jurij DŁUGIE POŻEGNANIE SERIA WSPÓŁCZESNA PROZA ŚWIATOWA

Trifonow Jurij

DŁUGIE POŻEGNANIE


W pierwszych dniach maja przyszły znienacka tropikal­ne upały, życie w mieście stało się udręką, pokój w hotelu nagrzewał się o jedenastej rano i nie stygł aż do świtu, dostawałem ataków duszności, zawrotów głowy, zwłaszcza jedna noc była okropna. Nad ranem, wymęczony bezsenno­ścią, uciskiem w klatce piersiowej i strachem śmierci, zała­małem się i zadzwoniłem do Moskwy. Dochodziła dziewiąta, w Moskwie — siódma. Usłyszałem wystraszony głos Ryty: „Co ci jest?”, ale już po chwili przypomniała sobie, jak się wtedy zachowywałem, i przeszła na ton spo­kojniejszy i bardziej rzeczowy, nawet z nutką niezadowole­nia: czemu dzwonię tak wcześnie, skoro nic strasznego się nie stało? A przecież zadzwoniłem o siódmej rano! Po dwu­miesięcznym milczeniu. O czymś to chyba musiało świad­czyć. O nieszczęściu, o tym, że chcę się pogodzić, o skrusze,

o tęsknocie — a może o wszystkim razem. Ale Ryta od razu się uspokoiła, kiedy powiedziałem: „Nic strasznego, po pro­stu upał, trzydzieści cztery stopnie w cieniu, chciałbym przylecieć dziś albo jutro, jeżeli dostanę bilet.” Powiedziała: „Dobrze, przyleć. Ciśnienie ci podskoczyło, co?” Odpowie­działem, że nie mierzyłem, ale chyba podskoczyło. Poradzi­ła mi, żebym brał raupasil i poszedł do lekarza przed kup­nem biletu. Rada była dobra, przyznałem jej rację.

A w ogóle, to palnąłem głupstwo: jak wracać, to bez żad­nych telefonów. Jakieś nocne lęki, skleroza. To mnie w tym wszystkim najbardziej zmartwiło. Postanowiłem jednak nie­złomnie, że odlecę pierwszym samolotem.

Rano przyszedł Mansur i namówił mnie, żebym został. Mój dobroczyńca powiedział, że urządzi mnie w Tochirze, że tam jest cudownie, chłodno, będę spokojnie pracował i miał się jak w raju mahometańskim. Mówiąc to Mansur mrugał na mnie, swoją szeroką ospowatą twarzą usiłował dać mi coś do zrozumienia, dużym palcem prawej ręki wy­konywał zagadkowe ruchy, które miały mnie zaintrygować, wiedziałem jednak doskonale, że chodzi mu tylko o'to, że­bym nie wyjechał przed zakończeniem pracy. Znamy te raje mahometańskie! Rano brak wody, wychodek na podwórzu, a zamiast hurys — kilka emerytek z sanatorium związków zawodowych.

Nie miałem jednak pieniędzy na samolot. I w ogóle — na życie. Nie mogłem odlecieć.

Jechałem do Tochiru przedpotopowym ZIM-em, który trzeszczał i grzechotał jak zdezelowany rower. Skreślono go gdzieś dawno z rejestru jako grata nie do użytku; Man­sur kupił go jednak dla swojej instytucji, domyślam się nawet dlaczego. Poważną rolę musiały tu odegrać zakurzo­ne, ale olbrzymie siedzenia: można się było na nich rozlo­kować we trójkę albo nawet we czwórkę, rozłożyć przed sobą obrus i jeszcze umieścić na nim całą tuszę dżejrana. Siedziałem na magnackim siedzeniu, oddychałem gorącym wiatrem, który smagał mi twarz, a jednocześnie w nozd­rzach czułem opierający się największym przeciągom kurz i lekki zapach perfum. Karawan z niezłą prędkością pędził szosą na południe, ja zaś wyobrażałem sobie, jak Ryta biega teraz po Moskwie i nie wie, co począć. Mój telefon na pew­no wytrącił ją z równowagi. Matce nic nie powie, ale Cyry­lowi może szepnie z triumfem w głosie: „Dzwonił ojciec. Coś mi się zdaje, że już cienko śpiewa”, na co mądry syna- lek, który wszystko ma w nosie, odpowie: „A nie mówiłem? Powiedziałem, że wytrzyma najwyżej dwa miesiące.” Ryta poleci poradzić się którejś ze swoich przyjaciółek, pewnie Larysy. Na jej miejscu wstydziłbym się tej przyjaźni. Nie­raz próbowałem przemówić Rycie do rozumu, tłumaczyłem, nalegałem, byłem nieuprzejmy wobec Larysy, kiedy dzwo­niła, a nawet kiedy do nas przychodziła — ale wszystko na

nic. Ryta nie chciała spojrzeć prawdzie w oczy i, jak zwykle, robiła mi na przekór, Larysa zaś wybaczała mi najbardziej nawet obraźliwy ton i odpowiadała pochlebstwami i żarci­kami. Na samym początku, kiedy ich przyjaźń była jeszcze w zarodku — panie zawarły znajomość przed siedmiu laty w miejscowości Essentuki — Ryta opowiadała o Larysie z naiwnym zachwytem. Niezwykła kobieta, jak ona umie sobie radzić! Idealne stosunki z mężem, idealne — z teścio­wą, idealne — w pracy. Przy tym wszystkim funduje mężo­wi rogi przy każdej okazji, teściowej nie cierpi, a w pijacy urządza się tak, żeby palcem o palec nie uderzyć — to bierze delegację domową, to ma zwolnienie, to znów wyjeżdża w teren. Pracuje już od dziesięciu lat w jakichś tam zakła­dach jako jakiś tam inżynier do spraw realizacji. W owych czasach Ryta patrzyła na te urocze zalety przyjaciółki może i z zachwytem, ale z dystansu, jak na coś odległego i obce­go. Podziwiała ją z daleka, czasami nawet z odrobiną ironii i ukrytej dumy: ja bym tak nie potrafiła! Wtedy mówiła: „Larysa to nie przyjaciółka, to instytucja, biuro usług. Wszystko załatwi.” Co prawda, to prawda. Zakres usług był wręcz gigantyczny: ciepłe majtki, bilety na Rajkina, skie­rowania na wczasy i do sanatoriów, spotkania z wpływo­wymi osobistościami, do których zwykły śmiertelnik sam nigdy nie dotrze. Stopniowo jednak instytucja zaczęła się zamieniać w przyjaciółkę. Czegoś tam nie dopilnowałem, coś przegapiłem i teraz, kiedy w gruncie rzeczy mało mnie to obchodzi, są już przyjaciółkami do grobowej deski. Po prostu dla siebie stworzone. W tej chwili pewnie naradzają się, co robić.

Siedzą w jednopokojowym mieszkanku Larysy w wieżow­cu przy stacji metra Sokoł, piją kawę z bułgarskich filiża­nek i rozmawiają o stanie mojego zdrowia. Obydwie są zna­komicie zorientowane. Przed dwoma laty, kiedy miałem skok ciśnieniowy — latem, w pociągu podmiejskim, jecha­liśmy do Chofkowa na letnisko, i naraz rąbnęło mnie, za­cząłem się dusić, wysiedliśmy na pierwszym przystanku i czym prędzej do ośrodka zdrowia, Ryta zachowała się męż­nie — Larysa zaserwowała mi niejakiego doktora Piecze-

niegowa, sławę lekarską. W jego klinice ludzie czekają po dwa miesiące w kolejce, żeby się tylko zapisać, a ona przy­prowadziła go po prostu do mieszkania, poczęstowała her­batką, nastawiała mu moje francuskie płyty, czarowała na całego. Nie wiem, doprawdy, czym czaruje, ale coś w sobie ma. Jako kobieta, na mój gust, wcale nie jest pociągająca: mała, gruba, niskie zawieszenie, ale twarz sympatyczna, okrągła, no i oczy błyszczące, promienne. Taka ci bestia

o rumianych policzkach, nikt by jej nie dał czterdziestki. Boże drogi, co tu ma do rzeczy Larysa? Co mnie ona ob­chodzi? Chyba dostaję kręćka. Od tego upału, od nadciśnie­nia — i ma się rozumieć — od tego, że się rozpadam, że puszczają we mnie śruby i nity, jak w ciemnofioletowym karawanie. Przecież to nie Larysa jest winna temu, co się stało dziewiętnastego marca.

W tej chwili jednak Larysa udziela rad, Ryta zaś słucha uważnie. „Aleksander Jefimowicz powiedział mi, entre nous, jak mówią, że z takim sercem można żyć sto lat. Że­byś wiedziała.” — „Wiem. Mnie powiedział to samo. Ale jeżeli Giennadij zadzwonił... Wyobrażam sobie, z jego ambi­cją...” — „Rytulu, jaka ty jesteś naiwna!” — „Wiem, ale jednak...” — „Tylko się nie roztkliwiaj, bardzo cię proszę. Chcesz przylecieć? Doskonale. Jesteś chory? Będziemy cię leczyć, zdobędziemy lekarstwa. Jak będzie potrzeba, za­łatwimy dobry szpital. Ale choroba nie może, niestety, przekreślić tego, coś zrobił, tych cierpień, któreś nam za­dał. Za wszystko trzeba płacić, mój kochany. I dopóki tego nie zrozumiesz... Linia postępowania, według mnie, może być tylko jedna.” — „Tak sądzisz?” — mówi Ryta. — „A jak!” — odpowiada Larysa, zdziwiona i oburzona zara­zem, że mogą być jakieś wątpliwości.

Za ścianą, w pokoju, huczy froterka elektryczna. Cebri- kow, mąż Larysy, przy niedzieli froteruje podłogę. Robi to tak namiętnie, z takim zapałem, że można nie obawiać się jego odwiedzin w kuchni. Cebrikow w ogóle jest doskona­łym gospodarzem i idealnym mężem: gdy tylko ma trochę czasu, zaraz chwyta za miotełkę i szufelkę, zaczyna czyścić dywan, to znów myje filiżanki, odkurza kanapę albo robi

małe pranko. Larysa wyjmuje z lodówki napoczętą butelkę ormiańskiego koniaku, z szafki dwa kieliszki. „Witeczku! — puka w ścianę. — Chcesz kieliszek koniaku?” — „Nie! — dobiega dziarski okrzyk poprzez szum froterki. — Weźcie cytrynę, kupiłem dziś rano! Tylko sparzcie ją wrzątkiem!”

Dziewiętnastego marca, kiedy wyszedłem na ulicę, w noc» w mrok, na śnieg, pomyślałem sobie: jeżeli nawet w domu, na własnych śmieciach, w sprawach, które dotyczą tylko mnie, nie mogę być niezależny, nie mam prawa do żadnych uczynków — to znaczy, że jestem niczym, zerem.

Co to jest Tochir? To miasteczko, sześćdziesiąt kilometrów od stolicy republiki, tam, gdzie kończy się pustynia i za­czynają się góry. Niegdyś należało do Persów. Atabały opo­wiada, że któryś chan miał bardzo ładną córkę imieniem Tochira i na jej cześć dał miasteczku nazwę Tochir.

Radio podaje, że w mieście jest trzydzieści dwa stopnie. A tu, doprawdy, jak w innym kraju: orzeźwiające po­wietrze, wieje wiatr, szumią drzewa. Kiedy człowiek wy­chodzi na ulicę — jedyną w osiedlu, opadającą łagodnie w dół w cieniu wiekowych topoli i platanów — słychać, jak głośno huczy woda w aryku. Początkowo słysząc ten huk oglądałem się bezwiednie, wydawało mi się, że gdzieś w po­bliżu huczy wodospad.

Po Persach w Tochirze nie pozostało nic oprócz dwóch nędznych glinianych domków. Jeden niemal w gruzachr drugi przerobiony na szopę: ogrodnik trzyma tam swoje motyki i grabie. Widzę przez okno tę dawną rezydencję szacha ulepioną z gliny i nawozu i powtarzam w myśli: „Also sprach Zarathustra”. Przepadam za cytatami i roz­maitymi powiedzonkami. Wydłubuję cytaty z książek. „Also sprach Zarathustra” — powtarzam z przyjemnością... Zdumiewająco celny cytat. Jeden z tych, co towarzyszą mi przez całe życie. Jest w nim wszystko — filozoficzny stosu­nek do życia, oczytanie, błyskotliwość, znajomość języków, a także — pic i nabieranie gości. Mój zasób wiedzy bowiem jest znikomy, inteligencja powierzchowna, nigdy nie zaj­

mowałem się na serio Nietzschem, w gruncie rzeczy nic nie wiem ani o Persji, ani o Zarathustrze, niemieckim zaś i fran­cuskim władam zaledwie na tyle, żeby na wycieczce zagra­nicznej móc powiedzieć do kelnera w restauracji: „Proszę

o chleb!”

Kiedyś zawracałem głowę pewnej dziewczynce, ona mia­ła trzynaście lat, a ja czternaście. Rzecz się działa w Mo­skwie w domu przy ulicy, której już nie ma, domu, oczy­wiście też. Była to solidna czteropiętrowa kamienica w sty­lu tandetnej secesji z początku wieku. Pamiętam klatkę schodową, brudną i cuchnącą kotami, ale delikatne żelazne kraty na weneckich oknach były wyrafinowane jak rysunki Beardsleya. Pamiętam mieszkanie z gmatwaniną pokojów, przypominające akwarium pełne wodorostów. Było tam kil­ka korytarzy zastawionych aż do sufitu szafami, żeglowało się tamtędy tylko bokiem. Dziewczynka z rękami pachną­cymi jodyną siedziała na kanapie i recytowała własne wier­sze, według mnie przepiękne. Zapytałem ją wtedy: „Czyta­łaś: Also sprach ZarathustraT’ Potem zanotowałem na swo­im koncie jakieś na pół dziecinne sukcesy, oparte na drob­nym oszustwie.

Also, mieszkam w drewnianym domku na terenie wcza­sowym pracowników kultury. Takich domków jest pięć, teraz wszystkie stoją puste. Sezon zaczyna się w czerwcu. Kiedy się zmęczę pracą i siedzeniem kołkiem na jednym miejscu, wychodzę do ogrodu, żeby porozmawiać z dyrekto­rem, ogrodnikiem i stróżem letniska w jednej osobie — Atabały Kulmamiedowem. To uroczy człowiek. Ma pięć­dziesiąt pięć lat, jest szczupły i wysoki jak większość Tur­kmenów z plemienia Teke, na jego suchej, czarnośniadej, nie ogolonej i długiej twarzy o wpadniętych policzkach ma­luje się stale wyraz troski, co nie powinno dziwić u czło­wieka, który ma kupę dzieci. Jest bardzo pracowity, a zara­zem dobroduszny, i kiedy widzi, że mam ochotę z nim poga­dać, odkłada każdą pracę i rozmawia ze mną godzinę lub dwie. Częstuje mnie herbatą i konfiturą z ałyczy, kupuje mi papierosy, jeżeli go o to poproszę, i świadczy mi inne drobne usługi. Żona Atabały, również Tekinka, jest kobietą

tęgą i postawną, porusza się powoli, chodzi zawsze w po­włóczystej ciemnowiśniowej sukni „kujnak”. Na imię jej Jazgul. Twarz ma zmęczoną, o zabarwieniu popielatobrązo- wym, nieco kwadratową, a przez to jakby lwią, okrytą zmarszczkami nieustannego macierzyństwa, natomiast ob­nażone do łokci ręce są młode i silne. Zapewne całe ciało Jazgul z wydatnym brzuchem i ciężkimi, opadającymi pier­siami, ciało, którego kształty ledwo się rysują pod fałdami „kujnaka” — też jest silne i jeszcze pełne życia. Ma ona czterdzieści sześć albo czterdzieści siedem lat. Starsze dzie­ci dawno już założyły własne rodziny i mieszkają oddziel­nie. Teraz tu, w Tochirze, zostało ich pięcioro: dwaj syno­wie i trzy córki. Najmłodszy ma na imię Durdkuli. Jest to poważny, flegmatyczny, pięcioletni mężczyzna o powolnych ruchach, który nigdy nie odzywa się bez koniecznej potrze­by. Spytałem go kiedyś: „Durdkuli, ile masz lat?” Nie od­powiedział mi, odwrócił się statecznie i pobiegł przed siebie* trzymając jednak z tyłu na portkach rączkę z rozstawiony­mi palcami i pokazując w ten sposób: pięć. Durdkuli wciąż gdzieś znika, matka szuka go i w ogrodzie rozlega się jej wołanie: „Durdkuli-i!”

Jazgul nie umie czytać ani pisać, po rosyjsku mówi bar­dzo źle, ale w odróżnieniu od innych turkmeńskich wieśnia­czek pozbawiona jest uciążliwej wschodniej nieśmiałości. Gdy ze mną rozmawia z trudem dobierając słowa, wpatruje się we mnie spokojnie swoimi żółtymi, nieruchomymi oczami.

Jazgul — pytam — czy ma pani nożyczki?

Zaraz — Jazgul majestatycznie kiwa głową i zwraca­jąc się do .kogoś w głębi domu woła po turkmeńsku.

Z domu wychodzi jedna z córek i odwracając głowę, żeby na mnie nie patrzeć, podaje mi nożyczki. Czasami proszę

o kawałek mydła, żarówkę, igłę z nitką, czysty zeszyt lub klej i wszystko to udaje się znaleźć w domu Jazgul. Ma się rozumieć, usiłuję wręczyć Jazgul pieniądze, ale nigdy ich nie chce przyjąć.

Aj — mówi z płynnym, lekceważącym ruchem ręki.

Kiedyś w nocy długo nie mogłem zasnąć, rozmyślałem

o Jazgul. Nawet trochę mnie to przestraszyło. Chociaż cóż mnie teraz zdoła przestraszyć? Miałem sekundę przelotnej goryczy. Człowiek z opóźnieniem uświadamia sobie, ile już ma lat. To coś podobnego jak ze zdradą żony: wszyscy już

0 wszystkim wiedzą, a mąż się nie domyśla. Istnieje jednak coś poza naszą świadomością, jakiś tajemniczy mechanizm zegarowy, który naraz zaczyna nadawać sygnały. Pamiętam, jako kilkunastoletni chłopiec, jechałem kiedyś tramwajem

1 zobaczyłem młodą kobietę siedzącą naprzeciwko, niczym się nie wyróżniającą, opaloną, piersiastą, z torbą na kola­nach, z gołymi nogami, które niedbale skrzyżowała: to, jak zobaczyłem tę siedzącą kobietę było dla mnie czymś niespodziewanym, nowym i tak jak teraz trochę mnie prze­straszyło. Od razu po nocnych rozmyślaniach o Jazgul prze­stawiłem się na myśli o sobie samym. Nieuchronne sprzę­żenie — ilekroć pomyślę o upływie czasu, natychmiast za­czynam rozmyślać o swojej bezcennej osobie. Kim jestem* czym jestem i tak dalej. Czasem człowiek myśli sobie: je­stem w porządku, jakoś to leci. A czasem — dno. Nic się nie udało, myśli sobie człowiek, wszystko na marne. Całe życie robiłem nie to, na co miałem ochotę, ale to, co się dało, byle jakoś żyć. A przecież mógłbym... Żeby tak wte­dy, od razu po uniwersytecie, w czterdziestym którymś... Itede, itepe...

Mam już czterdzieści osiem lat, a wyglądam, jakbym miał o dziesięć lat więcej. Wskutek siedzącego trybu życia i nadmiernego palenia twarz mi zwiotczała i zżółkła, pod oczami mam worki, które powiększają'się i ciemnieją, je­żeli poprzedniego dnia „rozszerzałem naczynia”. Dawniej piłem sporo, nazywałem to „rozszerzaniem naczyń”, teraz lekarze mi zabronili, sam zresztą przekonałem się, że po- trzech, a nawet po dwóch kieliszkach serce zaczyna po­twornie walić i brak mi tchu. Zmusili mnie też, żebym przestał palić. Ale nie o to chodzi. Chodzi zupełnie o co in­nego! Można chorować, można przez całe życie wykonywać pracę, której się nie lubi, ale trzeba czuć się człowiekiem. Ażeby to osiągnąć, niezbędna jest pewna rzecz — normalna ludzka atmosfera. Normalna i prosta jak arytmetyka. Nikt

nie potrafi stworzyć jej sam, na własną rękę, powstaje dzięki innym ludziom, dzięki najbliższym. Nieraz nie do­strzegamy nawet, jak ginie w nas odwieczna i najważniej­sza zasada: być bliskim dla bliskich. Cóż to za starocie — kochaj bliźniego swego jak siebie samego! Biblijna mowa- -trawa i idealizm. Jeżeli jednak człowiek nie czuje bliskości ludzi bliskich, to gdyby nawet był tytanem intelektu, ideo­logicznie uzbrojonym po zęby, zaczyna się kurczyć duchowo i dusić — brak mu tlenu.

Kiedy mój własny syn powiedział mi: „A ty niby jesteś lepszy? Produkujesz jakieś chały, ale twoje sumienie mil­czy...” — poczułem, że coś mi stanęło w piersi, w aorcie. Poruszałem wargami, nie mogłem wymówić żadnego słowa, a on patrzył na mnie już nie tak jak przedtem, ale z prze­rażeniem. Wreszcie powiedziałem: „Ty łajdaku! Za te chały karmiłem cię i ubierałem przez siedemnaście lat, dopcha­łem cię do matury! Za te chały kupujesz sobie dżinsy, płyty i rozmaite śmieci. I sam jesteś śmieć!” I wtedy go ude­rzyłem. Skulił się i wybiegł do swojego pokoju. Wiedziałem, że go zabolało. Nie czułem jednak dla niego żadnej li­tości — chociaż biłem go rzadko, ze dwa lub trzy razy przez całe życie — czułem tylko pustkę i rozpacz, która tę pustkę wypełniała. Zdanie, które rzucił mi w twarz, przygo­tował już od dawna. Była w nim nienawiść i pogarda, które uzbierały się przez miesiące, a może nawet przez lata. Był w nim, rzecz jasna, nie tylko sam Cyryl, lecz także Ryta. Tak ze sobą o mnie rozmawiają. Co najważniejsze jednak, w tym zdaniu byłem ja! Ja, ja! Poznałem swoje wyrażon- ko: „produkujesz chały”. Pogarda jest zaraźliwa. Nie uniósł­bym się tak gwałtownie, gdybym nie poznał w tym zdaniu samego siebie, swojej ukrywanej jak wstydliwa choroba pogardy do chały, do własnej chały również.

Ale przecież chłopak nie mógł o tym wiedzieć. Oberwał po twarzy i wybiegł ogłuszony krztusząc się łzami.

ów dzień zaczął się od tego, że znalazłem w pokoju Cy­ryla, w szufladzie biurka — bardzo mi się chciało palić, szukałem papierosów, książeczkę w skórzanej oprawie z zamkiem. Zaciekawiony otworzyłem ją — kluczyk leżał

obok. Okazało się, że to pamiętnik, który Cyryl zaczął pisać przed paroma miesiącami. Przebiegłem wzrokiem z góry na dół ze dwadzieścia stronic zapisanych dużym, rozstrzelo­nym, jeszcze dziecinnym pismem. Czułem się nie w po­rządku, ale powiedziałem sobie, że mam pełne prawo jako wychowawca i opiekun. Było tam sporo bzdur, opis meczu piłki nożnej z inną szkołą, uwagi na temat powieści fanta- styczno-naukowej współczesnego autora, przypuszczalnie niezłym knocie, stosunki z niejakim A. i z niejaką O., opisa­ne rozwlekle i mgliście, z wielokropkami, a następnie no­tatki z obchodzonych własnych urodzin. W wigilię — szcze­gółowe prognostyki, co i od kogo dostanie. Ta namiętność do prezentów, którą Cyryl demonstrował z taką szczerością i prostotą — zaczęło się to w wieku niemowlęcym i trwa do dziś — zawsze mnie raziła, ale w końcu się przyzwy­czaiłem. Nic nowego. Ryta była taka sama. „Zobaczymy, na co się szarpnie tato. Jeszcze latem obiecał mi magnet, nie «Griindiga», oczywiście, na to jest za chudy, ale niechby chociaż «Kometę». «Kometa» Szarego zasuwa klawo, będę zupełnie satisfied.” Nonszalancki ton trochę mnie dotknął, ale przełknąłem pigułkę i czytałem dalej. To prawda, po­darowałem chłopakowi „Kometę”. Co gorsza, cieszyłem się zawczasu z wrażenia, jakie zrobi na nim prezent. Byłem święcie przekonany, że to dla niego wielka niespodzianka,

o letniej obietnicy na śmierć zapomniałem, ale on pamiętał twardo. Potem dziwiłem się: dziękował mi, co prawda, ale tak jakoś spokojnie, bez zachwytów.

Rozwścieczyła mnie inna notatka: „Była stara małpa, przyniosła jakiś nędzny albumik do pocztówek i komplet farb. Wszystko do kupy warte ze trzy ruble. Mama ma rację — stare panny zawsze są podejrzliwe i skąpe...” Było to powiedziane o mojej siostrze, a jego ciotce, Nataszy. Gdy­by to Natasza przeczytała — brr! Zadrżałem. Chciałem wyrwać stronicę, żeby ta straszna rzecz nigdy się nie wy­darzyła. Pohamowałem się jednak: stronica mogła się przy­dać. Biedna Natasza zachowała w pamięci nasze dawne urodziny, kiedy to album i farby były drogim prezentem. Oburzyła mnie nie kramarska ocena — w rublach — ale.

zimna obłuda. Przecież ten łajdak dziękował ciotce, nawet cmoknął ją w policzek, uśmiechał się serdecznie i zadawał jako czuły bratanek pytania: „Co słychać w pracy? Dokąd jedziesz na wczasy?” I tego samego wieczoru: stara małpa...

Wpatrywałem się tępo w skórzaną oprawę, zameczek i kluczyk (czy to przypadkiem nie zeszłoroczny prezent od Nataszy?) i zastanawiałem się: powiedzieć łajdakowi czy nie powiedzieć? Postanowiłem nic nie mówić. Zapamiętać i tylko w razie ostateczności... Przeczuwałem jednak, że nie wytrzymam. I rzeczywiście, tego samego dnia zaczął nam wiercić dziurę w brzuchu, że chce pójść na amerykański jazz. Najpierw matce, potem mnie. Ryta powiedziała, że sprzeciwia się kategorycznie; po pierwsze, następnego dnia miała być jakaś ważna klasówka, po drugie, to za drogo — dwa bilety po pięć rubli, Cyryl wybierał się ze swoją dziew­czyną, a po trzecie — Rycie nie podobała się dziewczyna. Mówiła, że dziewczyna jest źle wychowana i kiedy przy­chodzi do nas, zachowuje się nie dość skromnie. Zresztą pal sześć dziewczynę, ja tego nie zauważyłem, oponowałem z innych powodów. Cyryl jęczał nadal z właściwym sobie uporem. „Tata...” — zawodził płaczliwie jak skrzywdzone maleństwo. „Biletów nie ma i nie można ich dostać. Ba­sta! — powiedziałem. — Idź do swojego pokoju i ucz się.” — „A jakby poprosić ciocię Nataszę?” Spojrzałem na niego z dużym zaciekawieniem. W jasnych niebieskich oczach malowała się szczerość i oddanie. Natasza pracuje w mi­nisterstwie i czasem zdobywa dla nas jakieś nieosiągalne bilety. „Ciocię Nataszę?” — „Tak, pamiętasz, jak dostała na Johna Reeda na Tagance?” — „Ale czy nie będzie ci przykro — powiedziałem dobitnie — dostać bilety od starej małpy?”

Cyryl zbaraniał. „Jakiej starej małpy?” — „Przecież na­zywasz ciocię Nataszę starą małpą?” Wtedy zobaczyłem, jak twarz mojego syna błyskawicznie, w oczach — jak świa­tłoczuły papier — zabarwia się na czerwono poczynając od uszu. „Czytałeś pamiętnik? — krzyknął. — Jak mogłeś...” Twarz wykrzywiła mu się, oczy zwęziły, ujrzałem w nich wściekłą pogardę i to było jego prawdziwe spojrzenie. Wy­

jaśniłem mu oczywiście, że nie „jak ja mogłem”, ale „jak on mógł” napisać coś tak obrzydliwego o swojej ciotce, człowieku bliskim, który go szczerze kocha. Mówiłem z wielkim przejęciem. Ryta przyszła ze swojego pokoju i słuchała w milczeniu. Chociaż stosunki między nami były napięte, nie próbowała stanąć po stronie syna, który nie zwracał uwagi na to, co mówiłem, i tylko powtarzał kiwa­jąc głową: „Ach, ty... Ach, ty...” Z pewnością było jej przy­kro. A Cyryl nie chciał zrozumieć. Był wstrząśnięty do głębi, że mogłem przeczytać jego idiotyzmy o A. i O. Wresz­cie Ryta otworzyła usta i rzekła z wyrzutem: „Doprawdy, jak mogłeś napisać coś podobnego?”

Powiedziałem wtedy: „Nie ma się co dziwić. Napisał to, co ty mówisz na głos.” Ma się rozumieć, był okrzyk pro­testu, obrażona mina i mądre, pedagogiczne podsumowanie: „Nie usprawiedliwiam Cyryla, ale oburza mnie twój ton!” Po czym wyszła z pokoju. Cyryl tylko na to czekał. Oświad­czył mi, że wszystkich obrażam, i jego, i matkę, a sam je­stem człowiekiem bez sumienia, skoro czytam cudze pa­miętniki. Krzyknąłem, że mam na to ojcowskie prawo, że dopóki nie skończy osiemnastu lat, moim obowiązkiem jest wszystko wiedzieć aż do najdrobniejszych szczegółów o nim i o jego smarkatym życiu prywatnym, dlatego że ponoszę za niego odpowiedzialność. A kiedy skończy osiemnaście lat, może się wynosić na cztery wiatry, proszę bardzo, nie mam nic przeciwko temu. „Ja też nie mam nic przeciwko temu” — odburknął arogancko. „Ale na razie — peroro­wałem — nie mam zamiaru tUflterować podłości!” — „Ja też nie mam zamiaru tolerować podłości...” Wykłócaliśmy się tak jak przekupki — z każdą chwilą coraz bardziej odczu­wałem swoją bezsilność — aż wreszcie on powiedział „pro­dukujesz chały”, po czym ja go uderzyłem na odlew w usta, a on wybiegł. Najpierw do swojego pokoju, potem — z do­mu.

Zniknął na całą dobę. To były chyba najgorsze dwadzie­ścia cztery godziny w moim życiu. Robiłem sobie straszliwe wyrzuty. Ryta, rzecz jasna, nie milkła ani na chwilę, ale jej histeryczne zagrania mnie nie wzruszały. Otępiałem wprost

z rozpaczy, śmiertelnie przerażony tym, co sobie wciąż wyobrażałem, a czemu w swoim mniemaniu winien byłem ja, tylko ja, idiota nieszczęsny, neurastenik. Wielka mi rzecz, napisał o siostrze „stara małpa”. No i co z tego? Urządzać od razu przesłuchanie, mordobicie, tak chłopaka poniżyć i znieważyć? O trzeciej w nocy dyżurny oficer milicji za­wiadomił nas, że w Koptiewie znaleziono zwłoki siedemna­stoletniego chłopca zabitego nożem. Czy nasz chłopak nie miał na sobie futrzanej czapki i skórzanej kurtki bez ręka­wów podbitej futrem? Miał futrzaną czapkę! Miał! Ale skó­rzanej kurtki bez rękawów nie miał. Mógł pożyczyć kurtkę od kolegi. Mógł pojechać po coś do Koptiewa. Wezwaliśmy telefonicznie taksówkę i pojechaliśmy do Koptiewa, na dru­gi koniec miasta. W samochodzie Rycie zrobiło się nie­dobrze, zatrzymaliśmy się, masowałem jej serce, kierowca pobiegł po lekarstwa do punktu pomocy lekarskiej na Dworcu Białoruskim. Do kostnicy przy szpitalu w Koptie­wie poszedłem sam, Ryta została w samochodzie. Chociaż byłem całkowicie przekonany, że nasz chłopak nie mógł się tu znaleźć, nogi uginały się pode mną, kiedy schodziłem po schodach w wąskim kamiennym korytarzyku. Chłopiec był brunetem, jedno oko miał otwarte, drugie przykryte czar­ną skorupą zakrzepłej krwi. Wróciliśmy do domu o piątej nad ranem.

O siódmej Cyryl zadzwonił i powiedział, żebyśmy się nie przejmowali, że jest na daczy u swojej dziewczyny, że tam nie ma telefonu i dlatego nie zadzwonił od razu, przepra­szam bardzo, excuse me. A teraz dzwoni ze stacji. „Nie pój­dziesz na klasówkę?” — zapytała Ryta przechodząc nagle do spraw praktycznych, co zawsze mnie w niej zdumiewało. „Nie. Na razie cześć!” To „cześć” było powiedziane weso­lutko, dziarsko i po junacku — raz się żyje! — potem roz­legł się trzask odłożonej słuchawki. Ryta płakała cicho, a ja siedziałem w fotelu z przymkniętymi oczami i widziałem szary poranny półmrok na stacji, budkę telefoniczną mroź­ną jak lodówka, zapach spalenizny i niski księżyc nad la­sem. Chłopak i dziewczyna jadą na nartach, najpierw szla­kiem, wzdłuż toru kolejowego, potem skręcają do lasu. Za

furtką spotyka ich pies, na daczy jest ciepło, w piecu płoną brzozowe polana. Te polana, zresztą, to rekwizyty z czasów mojej młodości, na daczy u dziewczyny na pewno są kalo­ryfery, dom ogrzewa się węglem albo gazem. Sam kiedyś to wszystko przeszedłem. Co go teraz obchodzą klasówki!

O własnym ojcu, który mu do krwi rozbił wargi, też już zapomniał...

Moja niezbędność skończyła się. To było jasne. Owszem — pieniądze, jedzenie, bilety na jazz, protekcje, to się rozumie samo przez się. Lekki niepokój, kiedy źle się czuję. „Tato, podać ci coś? Nie?... No, to spływam! Mam ważne spotkanko. Leż, nie wstawaj!” Czego jeszcze można chcieć! Pewien znajomy, ojczulek w moim wieku, powie­dział mi kiedyś: „Ciesz się, że ci nie odpowiedział hakiem z lewej w wątrobę. Mój synuś raz mnie znokautował.” Na pewno to wszystko jest normalne, tyle że ja nic o tych hecach nie wiem — kiedy byłem w wieku Cyryla, nie mia­łem ani ojca, ani matki. Matka wciąż chorowała, całymi miesiącami przebywała w sanatoriach, ojciec zginął w trzy­dziestym dziewiątym roku na przesmyku Karelskim, był inżynierem wojskowym. Wychowywała mnie, wypruwając sobie żyły, starsza siostra, Nataszka. Może właśnie przeze mnie została „starą małpą”. Skąd mogłem wiedzieć, czy chłopakowi potrzebny jest ojciec, jeżeli chłopak ma metr osiemdziesiąt wzrostu, strzyże się na Tytusa, mówi basem, potrafi tańczyć przez trzy godziny bez przerwy, przeczytać jednego dnia od deski do deski angielską powieść krymi­nalną i potrafi podejść na ulicy do każdej dziewczyny, i wziąć od niej numer telefonu?

Latem okazało się, że ojciec na razie jest jeszcze potrzeb­ny. „Tato, tam kierownikiem katedry jest Mieczenow, Aleksander Władimirowicz, egzaminować też będzie on. Ustaliłem dokładnie, że to przyjaciel twojego Rafika. Pro­szę cię...” Cyryl i Ryta wiedzą, że nie znoszę takich spraw. Nie dlatego że jestem człowiekiem nieugiętych zasad i te rzeczy budzą we mnie obrzydzenie moralne, ale dlatego że jestem neurastenikiem i nie lubię zaciągać zobowiązań. A poza tym — kim jest Rafik? Oni nie mają pojęcia, kim on

jest. Myślą, źe jeżeli dwaj mężczyźni są na „ty”, piją koniak w „Nationalu” i czasami chodzą razem na stadion w Łuż- nikach lub na wyścigi (Rafik jest kibicem i graczem), to już są prawdziwymi przyjaciółmi. Rafik daje mi robotę. Jestem od niego zależny. No, nie w stu procentach — dostaję robotę jeszcze w ośmiu miejscach — ale w znacznym stopniu. Ra­fik jest dla mnie ważną figurą, królową w szachach. To mnie na nim zależy, nie jemu na mnie.

Tego właśnie w żaden sposób nie można było wytłuma­czyć Rycie. Jak zwykle, kiedy zaczynały się jakieś domowe kampanie, wpadała w panikę i gadała głupstwa. Zdawało jej się, że Cyryl w żaden sposób nie dostanie się na studia, jeżeli nie zmobilizujemy Rafika. Prawdę mówiąc, byłem przekonany, że nawet Rafik nic tu nie pomoże. Mimo wszystko bęcwał z tego naszego chłopaka. Niby to wzrost, bas i jakaś junacka pozorna zuchowatość, a w gruncie rze­czy pozostał dzieciakiem i ciamajdą. Wypracowania pisał kiepsko, bazgrał okropnie, z matematyki stał słabo. Nie czytał żadnych gazet ani pism oprócz „Sportu Radzieckie­go” i „Ekranu”. Angielski? No, może. W dzieciństwie zmu­szaliśmy go gwałtem, żeby chodził na dodatkowe lekcje, potem zapałał namiętnością do detective story. Ale to prze­cież tylko zasób słów, o gramatyce — zielonego pojęcia. Poza tym nasz chłopak, arogancki i pyskaty w domu, zmie­nia się nie do poznania przy obcych. Nie może z siebie wydusić słowa, jąka się, czerwieni i w ogóle sprawia wraże­nie głupiego Jasia. Jakim cudem miałby wytrzymać ostrą konkurencję na egzaminach wstępnych?! Najpierw mówio­no, że na jedno miejsce przypada dwunastu kandydatów, potem okazało się, że dziewięciu. Też niemało.

Musiałem pójść do Rafika. Nikt nie przypuszczał nawet, jak bardzo nie miałem na to ochoty. Rafik należał do ludzi, którzy nic dobrego nie potrafią zrobić po prostu, bez wyra­chowania, bez „piszemy dwa, jeden w pamięci”. No, może nie całkiem trywialnie „towar za towar”, ale w sensie wiel­bienia jego szlachetności, poczuwania się do wiecznej wdzię­czności i tak dalej. Wszystkie przysługi Rafika trzeba stale mieć w pamięci. Nudne to bardzo. Mdli od tego, ale trudno,

takie są reguły gry. Co do mnie, to z właściwym sobie bałaganiarstwem często tych reguł nie przestrzegałem. W tym sęk. Nikt tego nie zrozumie, choćbym nie wiem jak długo tłumaczył. Trzeba znać Rafika — nadęty jak pur­chawka, ale w gruncie rzeczy ma złote serce. Na krótko przedtem, nim powstał problem Mieczenowa, dostałem od Rafika duże zamówienie, które zajęło mi potem pół roku wytężonej pracy — dzięki mu za to dozgonne, thank you very much, jakby powiedział nasz bęcwał — ale tak się jakoś złożyło, że od razu po podpisaniu umowy zniknąłem mu z oczu. Zapadłem się pod ziemię..Złapałem robotę i ukry­łem się w norze. A gdzie przyjaźń? Gdzie wdzięczność po wieczne czasy? Zamiast tego mam się nagle zjawić u niego z nową prośbą. Wymigiwałem się, szukałem innych sposo­bów, ale nie mogłem znaleźć. Ryta i Cyryl przyciskali mnie coraz mocniej — najgorsze oczywiście było to, że Cyryla wtajemniczało się we wszystkie sekretne projekty. Wciąż strofowałem za to Rytę — no i skończyło się na tym, że zniecierpliwiona, w tajemnicy przede mną, sama zadzwoniła do Rafika i umówiła się z nim.

Pamiętam, jak pewnego wieczora w czerwcu wróciła do domu wieczorem jakaś milcząca i napięta, z plamami na twarzy — te alergiczne plamy zawsze zdradzały jej podniecenie — i oświadczyła nagle, że właśnie widzia­ła się z Rafikiem, powiedziała mu o wszystkim i on wszy­stko załatwi. Była z nim na wyścigach, wygrała półtora rubla.

Jak się okazało, Rafik miał akurat dzień wyścigowy, wy­znaczył jej spotkanie przed stacją metra „Dynamo”, skąd rozmawiając doszli do toru, tam zaś Ryta postanowiła — „żeby mu zrobić przyjemność, bo powiedział, że nowicjusze zawsze mają szczęście” — pójść z nim na wyścigi. Znako­mite posunięcie! Z początku był oschły, ale pożegnali się jako przyjaciele. Po pierwsze — Rafik rzeczywiście wygrał. Po drugie — zrobiła na nim wrażenie, naprawdę. Ho-ho, moja kochana, czy ty przypadkiem nie jesteś wstawiona? Nie, piła tylko wodę, zjadła porcję lodów i dwie pomarań­cze* Rafik zaprosił ją do bufetu, ale rzeczywiście czuje się

jak pijana. Dlatego że wszystko tak się cudownie udało... Szkoda tylko, że z Rafika taki brzydulek, taki potworek- -upiorek. Przedstawił jej jakichś facetów, całowali ją w rę­kę i mówili „szanowna pani”. Mieczenow to jego stary przyjaciel, pochodzą z jednego miasta, słowem — sprawa załatwiona...

Cyryl szalał z radości: „Mamo, jesteś genialna!” Mnie ogarnęły mieszane uczucia. Rzecz jasna, dobrze, że sprawa załatwiona i że nasz bęcwał, być może, dostanie się na stu­dia. Wyobrażałem sobie jednak wyraz twarzy Rafika, kiedy się spotkali i kiedy Ryta, pokrywając się ze zdenerwowania alergiczną wysypką, bąkała pierwsze słowa. „Był oschły!” Oględnie powiedziane. Trzeba znać Rafika. Od razu po­myślał sobie, że to ja ją wysłałem i na pewno się oburzył: „Co za bydlę! Z jakiej racji muszę bez końca oddawać mu przysługi.” Ale potem Ryta jakoś go udobruchała. O nic jej nie podejrzewałem, nie odczuwałem cienia zazdrości. Te studenckie uczucia nawiedzały mnie teraz dość rzadko, rów­nie rzadko, na przykład, jak chęć do gry w siatkówkę — z Rytą chyba rzecz się miała podobnie — a poza tym Rafik, jak wiadomo, nie interesuje się kobietami. Całą tę historię uznałem za jeszcze jedno dziwactwo Rafika. Ale byli tam również jacyś faceci, którzy całowali ją w rękę i mówili do niej „szanowna pani”. I dlaczego musiała siedzieć tam aż do ostatniej gonitwy?

W ostatecznym wyniku — jak w skomplikowanym zada­niu, które wymaga licznych działań: dzielenia, mnożenia i wyciągania pierwiastka — pozostało mi jedynie uczucie zakłopotania i płynące stąd rozdrażnienie.

Patrzyłem na Rytę. Siedziała w niedbałej pozie na kana­pie, z papierosem w zębach i z plamami na szyi, które wciąż nie ustępowały. Chciałem ją ujrzeć taką, jaką widział Rafik i tamci goście na wyścigach. Ryta należy do kobiet, które absolutnie nie wyglądają na swoje czterdzieści lat. Ściśle biorąc, czterdziestkę widać, ale widać też, że Ryta wygląda na mniej. Ma dobrą figurę, długie nogi, co prawda, jeżeli rozpiąć wszystkie haftki, figura ulega znacznej deformacji. Ale to głupstwo. Ryta jest jeszcze całkiem do rzeczy. Za

dawnych czasów, przed dwudziestu laty, kiedy odbiłem ją pewnemu młodzieńcowi, synowi homeopaty, była wprost prześliczna. Rzuciłem dla niej pierwszą żonę, syna (jest geologiem, pracuje gdzieś tutaj, w Azji Środkowej), przez nią omal nie zerwałem z matką, która nie chciała, żebym się rozwodził. Moja matka, z jej bezgraniczną dobrocią, po prostu musiała się nad kimś litować. Cierpiała, kiedy ko­muś sprawiano ból. Potem jednak zaprzyjaźniła się z Rytą i litowała się nad nią, kiedy sądziła, że ją krzywdzę. Jakie to już stare dzieje. Już dawno nie ma ani matki, ani tamtej Ryty, która się czuła dotknięta, ani mojej miłości, ani na­szego starego domu przy Miasnickiej, tłoku w kołchozowym mieszkaniu, wąskiej kanapy, porannych wrzasków Cyryla i przejmującego dreszczem uczucia, że wszystko jeszcze nas czeka, wszystko się zdarzy i dokona. Ryta nie powinna była rzucać pracy. Nie powinniśmy byli budować tej spółdziel­czej świątyni o sześćdziesięciu dwóch metrach powierzchni mieszkalnej nie licząc piwnicy.

Miałem przed sobą kobietę o ładnych długich nogach, w ładnej sukni dżersejowej, o ładnej, nieco bladej twarzy, na której można było dostrzec leciutkie oznaki więdnięcia, ale równocześnie piękną dojrzałość, nerwicę wegetatywną, kamicę żółciową, upodobanie do słodyczy, doroczne wyjazdy nad morze i mówiłem jej spokojnie: „Zrobiłaś na nim wra­żenie. O, to niedobrze! Powinno ci to dać do myślenia.” Ryta odpowiadała mi równie spokojnie: „Bardzo jesteś dow­cipny!” Niepotrzebnie byliśmy ze sobą aż dwadzieścia lat. Also sprach Zarathustra: to za długo. Dwadzieścia lat, mój ty Boże! W ciągu dwudziestu lat przerzedzają się lasy, jało­wieje gleba. Najsolidniejszy dom wymaga remontu. Tur­biny idą do naprawy głównej. A jakimi osiągnięciami w cią­gu dwudziestu lat może się pochlubić nauka — aż strach pomyśleć! Przewrót we wszystkich dziedzinach wiedzy. Całkowita przebudowa miast. Plac Października, przy któ­rym mieszkaliśmy niegdyś, zmienił się nie do poznania. Nie mówiąc już o tym, że powstały nowe państwa afrykań­skie. Dwadzieścia lat! Kawał czasu. Porzućcie wszelką na­dzieję.

Tłumaczą monumentalny poemat mojego przyjaciela Mansura. Trzy tysiące linijek, tytuł — Złoty dzwoneczek. Jak się można domyślić — jest to imię dziewczyny. Ziom­kowie przezwali ją z racji jej dźwięcznego i melodyjnego głosiku. Poemat będzie wydany tutaj, w Turkmenii, w Mo­skwie i w Mińsku. Dlaczego w Mińsku — nie mam pojęcia. To już sprawa Mansura. Spieszę się, potrzebne mi są pie­niądze, muszę wyjechać stąd przed dziesiątym czerwca. Te majowe upały pewno nie potrwają długo, może jeszcze zacząć padać, ale od czerwca spiekota murowana, jak na­stanie, to już nie pofolguje — ani kropli deszczu, ani nawet chmurki. Robię po trzydzieści linijek dziennie, to dużo. Nie czekam, aż przyjdzie natchnienie: o ósmej rano piję herba­tę, którą przynoszę wieczorem w termosie, siedzę kołkiem przy biurku do drugiej, o drugiej idę na obiad do parszywej czajchany koło poczty, a potem znów tyram do piątej albo do szóstej, dopóki nie poczuję ucisku w potylicy i nie zaczną mi latać czarne płatki przed oczami. Trudna rada! Tłuma­czenie wierszy — to mój zawód. Nic innego nie potrafię. Tłumaczę z przekładu filologicznego. Praktycznie rzecz bio­rąc mogę tłumaczyć ze wszystkich języków świata oprócz dwóch, które nieco znam — niemieckiego i angielskiego — na to mi już brak odwagi, a może odzywają się resztki su­mienia. Sławy nie pragnę, mam już to z głowy (nie sławę, oczywiście, ale żądzę sławy).

Podobno już niedługo, koło dwudziestego, zacznie się sezon w letniej restauracji „Platan”, co mi znacznie ułatwi życie. Przed paroma dniami, kiedy znowu zasiedziałem się do czarnych płatków, poszedłem do czajchany. To zwyczaj­na knajpa, po naszemu bar albo mordownia, gdzie oprócz wódki, wody mineralnej, piwa, wzmocnionego wina czer­wonego, jajek na twardo, cebuli, placków, konserw rybnych, czasem podają herbatę i pilaw z mięsa niewiadomego po­chodzenia, obawiam się, że z wielbłądziego. Przed paroma dniami otumaniony pracą wypiłem w czajchanie dwa kie­liszki nędznej aszchabadzkiej wódki, żeby się rozczmuchać. Piłem z przyjemnością, ale i z obawą. Wódka podziałała na mnie w bardzo dziwny sposób. Trudno powiedzieć, żebym

się upił — widocznie długotrwała abstynencja zrobiła swo­je — miałem jasność myśli, wszystko było w porządku, z wyjątkiem pewnego szczegółu, jak w świecie Kafki, w któ­rym wszystko jest wiarygodne, prócz jakiejś jednej okolicz­ności, na przykład tego, że Zamza zamienił się w owada. Wydało mi się, że nędzna aszchabadzka wódka stojąca na moim stoliku jest przekładem filologicznym, który muszę przełożyć czterostopowym amfibrachem na ro­syjski, a wtedy będzie to butelka „stolicznej”. Tego dnia odwaliłem przeszło czterdzieści linijek. W nocy obudził mnie dobrze mi znany, straszny sen. Jak zwykle, śniły mi się schody. Wchodzę na górę po jakichś nie kończących się stopniach, każdy krok staje się coraz cięższy, coraz trud­niejszy, brak mi tchu, i kiedy wydaje się, że to już koniec, śmierć — budzę się raptownie. Bolało mnie serce, zacząłem szukać wody. Termos był pusty: wieczorem, po wódce, wy- żłopałem herbatę do ostatniej kropli. Co za idiota ze mnie! Wiedziałem przecież, że w nocy będzie mi się chciało pić.

Ubrałem się i wyszedłem do ogrodu. Noc była znakomita. Świecił księżyc. Dawno już nie widziałem takiej nocy. Dwa platany wznosiły się jak dwie skały, tworząc wokół siebie stożki nieprzeniknionego mroku, natomiast akacje, tuje i inne pomniejsze drzewa i krzewy srebrzyły się jasno w księżycowej poświacie, drżały, szemrały, wzdychały. Po­wietrze słodkie było od ich oddechu. Można je było pić. Na uginających się nogach zrobiłem kilka kroków, usiadłem na ławce i piłem powietrze. Co za noc! W sam raz na śmierć. Myślałem o tym, że mogę umrzeć. Nie ma myśli o samej śmierci. Myśl o śmierci to lęk. Siedziałem na ławce, wspar­ty o ciepły pień drzewa, i myślałem chaotycznie: telefon, Mansur, on przychodzi o dziewiątej rano, samochód, elektro- kardiogram, przy zawale ból jest silniejszy, cios siekiery w pierś. Co za idiota ze mnie — piłem wódkę. Potem, kiedy ból ustąpił i oddech się wyrównał — udało mi się ze dwa razy głęboko odetchnąć — pomyślałem, że to by było zbyt bezsensowne. Przecież musi być jakiś sens. Jakieś podsu­mowanie, jakiś bilans. A dopiero potem myśli zaczęły pły­nąć spokojniej.

Kiedy ból ustępuje, łatwiej jest myśleć o śmierci. Ból minął zupełnie, wstałem z ławki i ruszyłem aleją. Chciałem dojść do studni i na wszelki wypadek zaczerpnąć wody do dzbanka. Co tu gadać, przykre to, że tak mało zdążyłem zrobić. Z pewnej odległości mogłoby się komuś wydawać, że wcale tak nie jest. I to zrobiłem, i tamto, piąte, dziesiąte. Ale ja przecież wiem, że to zawracanie głowy. Inne były plany. Ale czy mogło być inaczej? Co mogłem zrobić ina­czej? Jako smarkacz trafiłem na front, byłem ranny pod Leningradem, chorowałem, leczyłem się, potem łapałem i zagarniałem życie oburącz w wesołych powojennych uni­wersytetach, wcześnie się ożeniłem — też z łapczywości. Zawsze tak było ze mną: łapałem to, co łatwiejsze, a to, co trudniejsze, odkładałem na potem, na kiedy indziej. Odło­żone sprawy stopniowo znikały, ulatniały się jak ciepłe powietrze z mieszkania. Nikt oprócz mnie tego nie dostrze­gał, ja zresztą też dostrzegałem rzadko, może tylko czasem w nocy, kiedy nie mogłem zasnąć. A teraz już jest za późno. Nie zdążę. No i cóż jeszcze: brak mi sił. A po trzecie: każdy człowiek ma taki los, na jaki zasłużył. Rozmyślałem tak, uspokojony już, o swoim życiu, zbliżając się do domu Atabały, gdzie na podwórzu była studnia.

Jacyś ludzie rozmawiali w mroku. Podszedłem i zoba­czyłem Atabały i Nazara — potworka o krótkich nóżkach i głowie jak bania. Tego Nazara widywałem nieraz w czaj- chanie. Jest wzrostu dziesięcioletniego chłopca i kiedy zbli­żałem się do domu Atabały, wydało mi się początkowo, że Atabały rozmawia z jakimś dzieckiem.

Nazar pokrzykiwał ochryple wyrywając się z rąk Ata­bały. Mocowali się w świetle księżyca. Atabały chichotał cicho.

Aj! Aj! — krztusił się ze śmiechu Atabały. — Do kobiet chce chodzić, taki chuligan!

Podszedłem do studni i zacząłem pompować wodę, opusz­czając i podnosząc drewnianą dźwignię. Wody przez długi czas nie było. Podobno kiedyś była to doskonała studnia, ale w zeszłym roku po trzęsieniu ziemi gdzieś obsunął się grunt i dopływ wody został zahamowany. Po jakimś czasie

polała się cienką strugą. Atabały i Nazar nadal wymyślali sobie półgłosem.

Nie! — mówił Atabały. — Ty chuligan, idź spać!

W sąsiednim domku, gdzie w sezonie mieszkali wczasowi­cze, teraz zaś ulokowało się w trzech pokojach kilka urzęd­niczek i kelnerek z sanatorium, rozległ się trzask otwiera­nego okna i kobiecy głos powiedział surowo:

Idź do domu, Nazar, już cię tu nie ma! Ach, ty bez- wstydniku!

Okno zatrzasnęło się. Potworek zakołysał się jak dojrzały słonecznik, pochylając głowę to w jedną, to w drugą stronę, potem odwrócił się w milczeniu i odszedł.

Atabały powiedział:

Przyszedł do Wali. Chce się żenić.

Z Walą?

Tak... — Atabały ziewnął. — Aj, już pierwsza po dwunastej... Chuligan, pierwsza po dwunastej, wszystkich pobudził.

Wala miała ze dwadzieścia sześć lat, była postawną, jędr­ną dziewczyną. Pracowała w sanatorium jako pielęgniarka, prosiłem ją parę razy, żeby zmierzyła mi ciśnienie. Widzia­łem każdego ranka, jak błyskając łydkami biegła ze swojego domku na drugi koniec ogrodu.

Spytałem:

A ona wyjdzie za takiego? — I pokazałem ręką: metr od ziemi.

Aj! Aj! To nic, że taki mały. On jest silny. Może bić każdego jednego, ciebie też i mnie też. Ty od razu padasz. Od niego padasz jak z osła — głową na ziemię. Z wielbłąda padasz bokiem, a z osła — głową... Taki chuligan, do diabła. Wódkę pije, baby go kochają.

Powędrowałem z powrotem do swojego domku, który stał na uboczu w głębi ogrodu. Ogarnęła mnie jakaś mglista nocna radość. Właśnie nocna, nieokreślona. Rankiem człowiek nie rozumie nawet — dlaczego? A w nocy budzi się nagle chęć do życia, radość z tego powietrza i szelestów. Jak to dobrze, myślałem sobie, że wielkogłowe karzełki chcą się żenić i piją wódkę, kobiety zaś śmieją się z nich,

otwierając okna na ogród. Jak to dobrze, że ludzie wy­chodzą w nocy z domu i rozmawiają. Nic mnie nie bolało. Szedłem lekkim krokiem. Wtem usłyszałem, że na pustej werandzie dzwoni telefon. Do kogo mogą dzwonić o tej porze? W domku z werandą nikt nie mieszkał. Latem przy­jeżdżają tu miejscowi dygnitarze, to oni właśnie kazali za­instalować telefon, który przy mnie ani razu nie zadzwo­nił.

Powinienem był spać i nic nie słyszeć. Przechodziłem tam­tędy zupełnie przypadkowo. Ale może telefon był właśnie do mnie. Może dzwoniła Ryta. Numer telefonu Mansura po­dano jej w ministerstwie, a od Mansura dowiedziała się, że jestem w Tochirze. Teraz w Moskwie dochodzi dziesiąta, jeszcze nie jest późno. Przecież od mojego telefonu upłynęło sześć dni! Podniosłem słuchawkę. Pytano o jakiegoś Sa- dykowa. Czy Sadykow nie przyjechał? Mówiła kobieta, głos jej drżał.

Nie wiem — powiedziałem. — Może przyjechał.

Chyba nie przyjechał, jeżeli pan nie wie. Proszę mu powiedzieć... — głos kobiecy załamywał się — żeby ko­niecznie, ale to koniecznie od razu zadzwonił do domu!

Rafik coś tam zrobił, jakoś tam pomógł. Chociaż kto wie? Mówił, że zrobił i pomógł, ale jak to sprawdzić? Rzecz zakończyła się pomyślnie, miał zatem wszelkie podstawy, żeby przypisać sukces swojej interwencji. Wydawało mi się jednak, sam nie wiem dlaczego, że nie powiedział Miecze- nowowi ani słowa. Cyryl mówił, że Mieczenow piłował go ze trzydzieści minut i że czwórkę zarobił uczciwie. Przysię­gał, że nie zauważył w oczach Mieczenowa nawet błysku zainteresowania, kiedy podszedł do stołu i wymienił swoje nazwisko. Rafik jednak pytał potem przy każdej okazji: „Jak się miewa mój podopieczny?” Mniejsza o to, grunt, że sprawa załatwiona. Potem była Lidia Nikołajewna, starusz­ka pochodząca ze szlacheckiego rodu, która przygotowywa­ła go z angielskiego, potem zaś zjawił się Hartwig, Gierasim Iwanowicz. Wkrótce stał się Gierą. Poleciła go nam Larysa

jako jednego z najlepszych w Moskwie korepetytorów z hi­storii. Hartwig udzielił Cyrylowi paru lekcji, za co otrzymał niezłą sumkę — zdaje się, że czterdzieści, a może czter­dzieści pięć rubli. Gdyby nie ten Hartwig... Ale co teraz pomoże gadanie!

Hartwig jest człowiekiem szczególnego pokroju. Pew­nych cech charakteru zazdrościłem mu, za inne pogardza­łem nim, nawet go chyba nienawidziłem. Trzeba mu jednak było przyznać, że przedmiot zna doskonale, a co najważ­niejsze, wie co trzeba wiedzieć. Wytrenował Cyryla, jak się patrzy. Poza tym, jak się okazało, jego przyjaciel był sekretarzem komisji egzaminacyjnej. Tego właśnie se­kretarza, antypatycznego faceta z rudą bródką, udało się nam pewnego razu zawieźć na daczę do Kuncewa, do na­szych znajomych. Spił się tam jak bela, zalał wszystkim sadła za skórę, gospodarze mieli go już dość i niemal siłą wpakowali do samochodu, którym ktoś jechał do Moskwy, ale później ta popijawa odegrała swoją rolę. Wszystko się dobrze skończyło, serdeczne dzięki i do widzenia. Hartwig nie zniknął jednak z naszego życia jak inni. Wprost prze­ciwnie, stał się nam szczególnie drogi i bliski. Cyryl mówił: „Ja i Giera jedziemy nad zalew”, „Giera powiedział, że film jest do kitu — nie pójdę”.

Ryta mówiła: „Giera dostał bilety na Gliicka. Ty, jak zwykle — pas?” Hartwig był już taki, że gdy szedł ulicą i usłyszał gdzieś muzykę, musiał przystanąć, posłuchać i oświadczyć: „Aha! Towarzysz Bach!” lub „Zdaje się, że mamy do czynienia z towarzyszem Mozartem!” — albo coś podobnego w równie idiotycznym stylu. W takich wypad­kach Ryta zawsze rumieniła się i mówiła do mnie z wy­rzutem: „Dlaczego jesteś takim ignorantem w muzyce? To twój wielki feler.” Potrafiła też powiedzieć bardziej agre­sywnie: „Doprawdy, nie możesz się uważać za prawdziwego inteligenta!” A ja wcale się za takiego nie uważam.

Ale nie dlatego bynajmniej, że nie jestem koryfeuszem muzykologii.

Owszem, muzyki poważnej nie rozumiem, męczy mnie, ale na przykład szlagiery i rozmaite motywy jazzowe spra­

wiają mi przyjemność. Czasem je nawet pogwizdują. A na koncercie symfonicznym zaczynam drzemać albo myśleć

o pracy, sprawach do załatwienia, o byle czym. Cóż na to poradzę? To feler, defekt, dotkliwa luka w kulturze ducho­wej — zgoda, ale czy można mi to bez przerwy wytykać? Boże drogi, przecież zamiłowanie do muzyki samo przez się nic jeszcze o człowieku nie mówi! Nie określa jego ludzkich pierwiastków! Węże też przepadają za muzyką. Są całe na­rody, które można uważać za niemuzykalne, a jednak... Nie należy zatem przesadzać i zanadto się wywyższać. Można uwielbiać muzykę i być cynikiem. W tym sensie ze dwa razy odpierałem ataki Ryty w obecności Hartwiga, kładąc szczególny nacisk na „cynizm”. Hartwig słuchał bez sło­wa lub — jako osoba zainteresowana — uśmiechał się iro­nicznie i tylko ośmielił się wtrącić do rozmowy, niby żar­tem i delikatnie, ale aż nazbyt zjadliwie. „Pani usiłuje oddziaływać na Giennadija Siergiejewicza w niewłaściwy sposób — zwrócił się do Ryty. — Zamiast mieć do niego pretensję o to, że nie interesuje go muzyka, należy mu ra­czej współczuć.” Po czym całkiem nie a propos opowiedział anegdotę o Sokratesie, którego obraził na ulicy jakiś ordy- nus. Zwróciłem mu uwagę: „Gierasimie Iwanowiczu, o ile mi wiadomo, w najlepszych filadelfijskich domach nie uczy się żony, jak ma postępować z mężem.” Roześmiał się i po­wiedział, że to przecież żarty. Nie zamierzałem jednak spro­wadzić całej sprawy do żartów. Umyślnie przybrałem ton surowy i stanowczy, w końcu chcąc nie chcąc musiał mnie przeprosić. Zauważyłem przy tym, że wymienił z Rytą zna­czące spojrzenie.

Nie mam żalu do Hartwiga o to, że korzystając z próżniac­twa i babskiej ciekawości mojej żony, a także z mojej lekko­myślności i znużenia duchowego, a ponadto jeszcze z tego, że przez nazbyt wiele tygodni w roku kłóciliśmy się ze sobą, z łatwością podporządkował Rytę jakiejś swojej władzy. Nie należę do głupich zazdrośników. Może nawet nic mię­dzy nimi nie było. Nie wiem, nie chcę wiedzieć. Chodzi o co innego. Larysa robiła aluzje — co samo przez się wydało mi się ohydne, może nawet bardziej ohydne, niż to, czego

aluzje dotyczyły. Hyta i ja od dawna juz, nie zamieniając na głos ani słowa, stworzyliśmy pewien kodeks niezależności. Ściślej rzecz biorąc — uznawaliśmy całkowitą wzajemną niezależność. Ale żeby najlepsza przyjaciółka żony dawała mężowi do zrozumienia, że jej najlepsza przyjaciółka go zdradza?! Żal mi było Ryty. Chodzi mi jednak zupełnie o co innego. Mam do zarzucenia Hartwigowi to, że wniósł do naszego domu — wprawdzie na grunt dostatecznie przygo­towany — swój cynizm, swój zwyczaj podawania wszyst­kiego w wątpliwość, wywracania wszystkiego na nice, swój brak przywiązania do czegokolwiek.

Sam nie cierpię błękitnookich optymistów, zawsze patrzy­łem i patrzę na świat i na ludzi krytycznie, ale taki stosu­nek do otoczenia, jaki ma Hartwig — ukryta „¿jprina ze wszystkiego i ze wszystkich — doprowadza mnie do furii. Staję się natychmiast wściekle ortodoksyjny, najchętniej wziąłbym wielką pałę i waliłbym po tej mądrej główce. Tak, to zdolny gość, wiem o tym. Zrobił doktorat, ma dobrą posadę w jakimś instytucie naukowym, coś tam pisze, gdzieś tam wykłada, zdawałoby się — pełna stabilizacja. Dlaczego więc jest taki, na litość boską! Przecież tylu ludzi nie daje sobie rady w życiu. Pragną coś osiągnąć, ale nie potrafią, nie stać ich na to. I tu właśnie kryje się sekret Hartwiga. Hartwig bez trudu osiąga to, do czego inni pną się z mozołem przez całe życie, a potem już ma wszystko w nosie, nawet własne osiągnięcia. Podobno proponowano mu stanowisko wicedyrektora w jego instytucie, ale nie przyjął. Tylu jest dookoła ludzi chorych, samotnych, nie­szczęśliwych z najrozmaitszych powodów. Ludzi umierają­cych w młodym wieku! A ten jest zdrów jak byk! Ma trzy­dzieści siedem lat, jest śniady, żylasty, jeździ na nartach jak eskimos, a na rowerze pedałuje po szosie — to jego ulubione zajęcie — jak zawodowy kolarz. Ze swą krótko ostrzyżoną głową i małą czarną bródką przypomina Fran­cuza. Opowiada, że jego matka jest Greczynką, ojciec zaś pochodzi ze zniszczonych Niemców.

Ubiera się byle jak. W naszym domu zjawiał się prze­ważnie w jakichś starych na pół turystycznych, na pół spor­

towych znoszonych łachach, w spodniach narciarskich, wy­płowiałych kurtkach, w trampkach. Ma się rozumieć, kiedy dochodziło do Glucka, przywdziewał strój odpowiedni -r- też nic nadzwyczajnego: taniocha kupiona na chybcika w cedecie. Ta strona życia nie interesowała go wcale. Kilka razy przyszedł na lekcję z Cyrylem nie ogolony. Raz przy­szedł na bosaka. Larysa opowiadała, że dwa razy był żona­ty, żony miał fantastyczne, gwiazdę filmową i Cygankę, tan­cerkę z teatru „Romen”, ale rozwiódł się z jedną i drugą, a teraz żyje z niejaką Esterą, lekarką, okropnie brzydką, ale bardzo dobrą, która pozwala mu na te wszystkie dziwa­ctwa. Mnie Hartwig powiedział: „Ładne kobiety już na mnie nie działają. Ten etap, dzięki Bogu, mam już za sobą.” Nie wiem, co to było: brawura czy też niezręczne zapewnie­nie, że nie mam powodu do obaw. Wybrałem oczywiście tę drugą ewentualność, poczułem się dotknięty i zapytałem go wyzywająco: „A pan działał kiedykolwiek na ładne ko­biety?” — „Setki razy!” — Taki z niego fanfaron.

Przy całym swoim zarozumialstwie jest to piekielnie in­teligentny facet. Zna cztery języki, czyta teksty łacińskie w oryginale. Jego specjalność to wczesne średniowiecze, historia religii. Tomasz z Akwinu, Duns Scotus i tak dalej. Ryta zainteresowała się całym tym bajcem — z nieróbstwa nie takie rzeczy przychodzą do głowy — i czasami przy ko­lacji toczyły się scholastyczne dysputy. Na przykład, co jest ważniejsze — wola czy roziim? Ryta podzielała punkt wi­dzenia świętego Tomasza z Akwinu. Broniła prymatu rozu­mu, przytaczając przykłady z własnego życia. Nawiasem mówiąc, uważa się za homo sapiens w najwyższym znacze­niu tego słowa. Cyryl był po stronie Duns Scotusa, bronił woluntaryzmu. Mówił: „Gdyby nie moja żelazna wola, nigdy bym nie dostał się na uniwerek.”

Kpiłem z nich na potęgę, ale Ryta wcale się tym nie przejmowała. Zaczęła zdobywać, gdzie się dało, książki w zniszczonych, brudnych okładkach — o treści mistycznej i religijnej. Diabli wiedzą, skąd je wygrzebywała. O ile mi wiadomo, w antykwariatach nie sprzedaje się tej starzyzny. Kupowała je prywatnie, na czarnym rynku. W naszym do­

mu zaczęli się pokazywać brodaci młodzieńcy w okularach, handlujący książkami, którzy z równym powodzeniem po­trafili zahandlować jakimiś atrakcyjnymi ciuchami — na przykład białymi golfowymi koszulami z cedetu, z pięcio- rublowym narzutem. Ładne towarzystwo! Ze dwa razy wy­rzuciłem ich za drzwi. Ryta stawała w ich obronie, zarzu­cając mi despotyzm i skąpstwo. (Wszyscy ci Leontjewowie i Bierdiajewowie, opierający się, jak nieraz żartowałem, na kancie i niczym, kosztowali kupę forsy, której nie mogłem dać, ponieważ przez ostatnie półtora roku moje zarobki z rozmaitych powodów zmalały.) Ryty jednak nic nie mogło powstrzymać: kombinowała z pieniędzy na życie, wymienia­ła na inne książki, sprzedawała swoje fatałaszki. Na dobrą sprawę nie było to hobby, lecz namiętność, może nawet choroba. U podstaw leżało jednak nie prawdziwe uczucie, ale fałsz i próżność. Byłem o tym głęboko przekonany. Kie­dyś nawet wprost jej to powiedziałem.

Niepokoiłem się o Cyryla — pierwszy rok! — a od tej makulatury, która się poniewierała po całym mieszkaniu, mogło mu się pokiełbasić w głowie. Prawdę mówiąc, nie tyle byłem niespokojny, co wyrażałem niepokój, Ryta jednak stwierdziła nie bez racji, że Cyryla te książki inte­resują jeszcze mniej niż podręczniki uniwersyteckie. Wtedy podniosłem głos: „Ładna historia! Więc zamiast tego, żeby zmienić tę sytuację, oderwać chłopaka od dziewczyn i ma- gnetów i wdrożyć do naulji, ty sama zajmujesz się bzdu­rami.” — „Nie robię nic złego, moja lektura nikogo nie obchodzi, a w ogóle, co się tak wściekasz?” Powiedziałem, że wszystko to budzi we mnie odrazę. Że jej pseudoreligij- ność jest hipokryzją i oszustwem, że pierwszym przykaza­niem każdej religii — a już tym bardziej wiary chrześcijań­skiej — jest miłość bliźniego. A gdzie ta miłość? Mąż odsta­wiony na boczny tor, syn rośnie jak dziczka. Klimakterium, moja pani, klimakterium. Nie święty Tomasz z Akwinu jest ci potrzebny, ale długie spacery i zimne nacierania co dzień z rana.

Jednakże nawet takie bezpośrednie ataki nie odnosiły skutku. Nasza obcość i wzajemna oziębłość rosła. Kilka razy

zmusiłem się do przeczytania niektórych z tych starych książeczek, prawdę mówiąc, raczej do przerzucenia, ponie­waż żadnej nie mogłem przeczytać do końca, zbyt to zawiłe, daję słowo, po pięciu stronach przestawałem rozumieć, o co chodzi, a przecież nie jestem największym jołopem pod słońcem. Próbowałem potem wszcząć dyskusję, przemówić Rycie do rozumu — przecież to wszystko jest tak piekielnie dalekie od nas, od naszych prawdziwych trudności i zaga­dek! Ładnie napisane, zgoda, w swoim czasie, być może, kogoś tam te sprawy nurtowały, wzruszały, ktoś doznawał olśnień, odczytywał prorocze słowa na uczcie Baltazara, ale w końcu żadne proroctwo się nie spełniło, zagadki pozo­stały nie rozwiązane i dzisiaj czytanie takich książek — to bezsensowny luksus, jak gdyby ktoś trzymał w domu araba pełnej krwi. Dokąd można pocwałować na arabskim ru­maku? Do spółdzielni po mleko? A może do pralni po bie­liznę? Nic mi dziś po tych arcymądrościach, wcale mi nie są potrzebne, a ci, co mówią, że są im potrzebne — to oszu­ści i naciągacze. Pewnego razu doszło między nami do ta­kiej rozmowy: „No, co wyczytałaś w tej książce? O jakie wartości się wzbogaciłaś?” Tego dnia Ryta drażniła mnie bardziej niż zwykle, pałałem wprost żądzą walki. Ryta sie­działa w swoim ulubionym fotelu pod kinkietem, paliła pa­pierosa i dopiero przed chwilą ^ończyła godzinną rozmowę przez telefon. „O jakie wartości się wzbogaciłam? Cho­ciażby o to, że lepiej cię poznałam. Właśnie dziś czytałam pewnego autora, który pisze o odwiecznym babskim pier­wiastku w duszy rosyjskiej.” Wybuchnąłem śmiechem: „A to dobre! Prosimy o szczegóły!” Zaczęła pleść bzdury, że niby ja korzę się przed czymś, podporządkowuję się oko­licznościom, że „wsysa mnie środowisko” i wszystko to, co robię, jest w gruncie rzeczy przystosowaniem do warun­ków bytowania i chociaż zdaję sobie z tego sprawę, nie po­trafię jednak zmienić trybu życia. Wszystko to przez ko­biecą słabość charakteru. I również dlatego, że dwoistość mojej duszy pozbawia mnie dyscypliny moralnej. Najpierw słuchałem z ironicznym uśmiechem, potem- się rozzłościłem.

„— A ty jesteś niewdzięczna, moja kochana — powie­

CS

działem. — Ja tu się morduję, odwalam czarną robotę, tłu­maczę wszystkich jak leci — i po co? Po to, żebyś siedziała w fotelu, paliła «Kenty» i mówiła mi złośliwości? Jeżeli tak cię niepokoi pierwiastek moralny, dlaczego nie pój­dziesz pracować do naszego adeemu — mają akurat etat dla ekonomisty, osiemdziesiąt rubli miesięcznie.” — „Zdaje się, że wymawiasz mi kawałek chleba?” — zapytała. Machną­łem ręką i wyszedłem. O jakiekolwiek porozumienie, ba! — nawet o porządną sprzeczkę było coraz trudniej.

Natomiast w obecności Hartwiga, kiedy ten nas odwie­dzał, była rozmowna, ożywiona, śmiała się, dyskutowała. Mnie wówczas też trafiały się jakieś okruchy, przy nim stawała się dla mnie serdeczna, raz nawet powiedziała do mnie „Gieniu”, od czego dawno się odzwyczaiłem. Zaczęła się nowa pasja: wycieczki piesze, rowerowe i narciarskie — z Hartwigiem. Sam jej to kiedyś zalecałem. Najpierw za­praszali mnie także. Ze dwa razy dałem się namówić, ale było to przykre i męczące. Hartwig w szortach — nawet w październiku, drań, kokietował czarnymi, włochatymi no­gami! — skakał z kępy na kępę jak łoś. Zdyszana Ryta usi­łowała dotrzymać mu kroku, mnie jednak takie wyścigi wcale nie odpowiadały. Pal ich sześć, pozostawiłem ich i siebie na pastwę losu.

A oni to do Zagorska, to do Suzdala, to do Świętych Gór. Byle jak najbliżej mnichów i zamierzchłych czasów. Gdzieś pod Moskwą znaleźli cerkiewkę, zawarli znajomość z po­pem, ten zaś pozwolił Hartwigowi włazić na dzwonnicę i dzwonić. Zaciągnęli tam Cyryla, też dzwonił. Wszystkie te bzdury, te wybryki półsłodkiego życia nie tyle mnie krę­powały czy raziły, ile po prostu wprawiały w zdumienie. Przecież była w swoim czasie aktywną działaczką związko­wą w instytucie gospodarki komunalnej...

Co tu dużo gadać, o jakiejkolwiek autentycznej wierze mowy nie było, była tylko rozterka wewnętrzna i kata­strofalne nieróbstwo. No i chyba moda. Wszystkie te czy­tadła, klasztory, pielgrzymki do świętych miejsc własnymi „Wołgami” zrobiły się modne, a przez to banalne i nie­smaczne. Przedtem pchali się gromadnie na Wybrzeże Ky-

skie, a teraz do klasztorów. Ach, co za ołtarz! Ach, co za staruszka spotkaliśmy w jednej wioseczce! A samowary? Ikony? Człowiek przyjdzie do jakiegoś farmaceuty czy do plastyka, który zarabia na życie malowaniem plakatów pro­pagandowych — u każdego muszą wisieć ikony, a herbatę pije się z samowara, prawdziwego tulskiego, kupionego za grubą forsę w komisie.

O, przyjaciele moi, jesteście wielcy i szlachetni! Kochajcie piękno, szukajcie prawd wyższych, ale jak tam z miłością bliźniego? Czy nie zapomnieliście przypadkiem o swojej starej babci, która klepie biedę gdzieś na wsi? Czy nie opu­ścicie w potrzebie żony albo męża? Bo ten staruszek z bro­dą, który na sczerniałej desce wisi u was w jadalni nad serwantką, żąda od was tylko jednego: czyńcie dobro. No, jak tam jest z tym czynieniem?

Nie powinna była rzucać pracy. Bo jak się nie ma wokół siebie ludzi, nie można spełniać dobrych uczynków. Złych zresztą też. Nie można i koniec.

Ale Hartwig — to całkiem inna sprawa. O jakichkolwiek dobrych uczynkach szkoda gadać. Jedyne co miał w sobie, co stanowiło jego istotę — to lodowate, badawcze spojrze­nie. Oprócz zabytków, ojców kościoła interesował się też dniem dzisiejszym: pisał o jakichś zagadnieniach socjolo­gicznych. Łączył minione dzieje ze współczesnością, sam nie wiem jak. Wiarę, starożytność, piękno, muzykę, ludzi z oto­czenia obmacywał z tą samą lodowatą pasją — studiował to wszystko. Nie po prostu poznawał, ale studiował, badał, to znaczy do ostatniej kropli, do dna. Zaglądał tam, gdzie nikt inny nie miał odwagi zajrzeć, nie cofał się przed ni­czym. Od razu w nim to wyczułem. Prawdziwy uczony, tyl­ko tacy do czegoś dochodzą, są twórcami. Ale trzymajmy się od nich z daleka. Dla takiego kobieta jest tylko ekspo­natem, a znajomi przedmiotami badań w rodzaju jakiejś mrówki lub żaby.

Ze dwa razy poczułem to na własnej skórze. Średnia przyjemność. Siedzieliśmy we dwójkę czekając na Rytę i rozmawialiśmy. Hartwig przeważnie zadawał mi pytania tonem pełnym szacunku, w sposób bardzo grzeczny, powie­

działbym nawet — uprzedzający, jak uczeń, który pyta

0 coś profesora, ja zaś odpowiadałem. Ujął mnie tym swo­im tonem, odpowiadałem więc chętnie i ze szczegółami. Cie­kawiły go najrozmaitsze drobiazgi dotyczące mojego życia codziennego i mojej pracy: o której wstaję, jakie gazety czytuję, czy korzystam ze słownika synonimów, jak mi się układają stosunki z redaktorami i autorami, których prze­kładam? I jeszcze coś tam o kinie, o tym, jak odpoczywam

1 dokąd lubię wyjeżdżać.

Jestem człowiekiem dość prostodusznym, zacząłem mu więc w najlepszej wierze wszystko tłumaczyć, udzielać do­brych rad, gdy naraz coś mnie tknęło: Boże drogi, przecież on mnie bada! Zakłada moje dossierl Oczywiście nie w potocznym znaczeniu tego słowa, ale właśnie w nauko­wym, do jakichś swoich specjalnych prac i celów. Takie małe prywatne hobby. Przyjdzie do domu i zapisze cały zeszyt. „Taki a taki, lat 48. Typ: przeciętny inteligent z koń­ca lat sześćdziesiątych. Rodzaj: wyrobnik literacki. Odmia­na: pechowiec, który potrafi się urządzić. Wstaje o ósmej rano. Gazety czyta po śniadaniu, składającym się zazwyczaj z jajka na miękko, kawałka chleba z serem i dużej filiżanki bardzo mocnej herbaty. Lubi pić herbatę zawsze z tej sa­mej, tak zwanej ulubionej filiżanki. Jest to naczynie dużych rozmiarów o pojemności półtorej szklanki, malo­wane ręcznie, koloru ciemnoczerwonego, ze złotą obwódką, produkcji huty szkła w Dulewie. W gazetach największe wrażenie sprawiają na nim artykuły dotyczące prac jego kolegów po piórze, pochwalne lub obelżywe. Zwłaszcza obelżywe. Podnoszą go na duchu. Odczuwa wzmożoną chęć do pracy...”

Powiedziałem mu, że wypytuje mnie jak lekarz pacjenta. Czy nie chciałby się przypadkiem dowiedzieć, jaki mam stolec? Albo jak spełniam obowiązki małżeńskie? Odparł z całą powagą: to byłoby ciekawe. Potem dodał, że istotnie rozmawiając z ludźmi stara się zdobyć jak najwięcej infor­macji. Nic innego mu nie pozostaje. Przecież nasze codzienne rozmowy — powiedział — nie wychodzą poza ramy czczej gadaniny, przekazywania pogłosek, dowcipów i obmawia-

nia znajomych. Oczywiście nie pominął okazji, żeby po­pisać się erudycją, wspomniał o Sokratesie, o perypatety- kach i w ogóle o starożytności, w której zapewne czuł się jak ryba w wodzie. Dopiero po jakimś czasie uświadomiłem sobie, że zachował się wobec mnie po chamsku. A więc to tak! Po rozmowie ze mną nie spodziewa się żadnej myśli, ale wyłącznie informacji, (przy czym informacji obo­jętne jakiej), choćby nawet niewartej złamanego grosza! Dobra psu i mucha! Przypomniałem sobie, jak pewnego razu wypytywał mnie, u kogo szyłem sobie ubranie oraz ile kosztuje i gdzie został nabyty materiał. A ja, jak idio­ta, odpowiadałem mu w najlepszej wierze! Podejście to świadczyło nie tylko o lekceważeniu rozmówcy, lecz także odsłaniało zasadniczą cechę charakteru Hartwiga — cy­niczne dążenie do tego, żeby zdobywać, wchłaniać, nic w za­mian nie dając. Dzielić się swoimi myślami i wiadomościa­mi z ludźmi, których uważał za gorszych od siebie i dla siebie bezużytecznych, nie chciał i nie potrafił. Chciał tylko wzbogacać własną wiedzę.

Całe moje nieszczęście polega na tym, że kojarzę fakty poniewczasie. Kiedy zrozumiałem, że zostałem potrakto­wany po chamsku .i że ten chamski stosunek trwa nadal, znajdując wyraz w milczeniu, uśmieszkach, w delikatnych rozmówkach o głupstwach, zapragnąłem dać zuchwalcowi przy pierwszej okazji ostrą nauczkę, wygarnąć mu choć raz całą prawdę i wybić z głowy zarozumialstwo. Powiedzieć mu, że nie jesteśmy wielkościami równoważnymi. Że na­sze doświadczenie życiowe jest nieporównywalne. Nie zdą­żyłem przeczytać tylu książek i nie wykułem na blachę ję­zyków obcych, bo żyłem w innych czasach: harowałem od dziecka, byłem na froncie, głodowałem. Nie przypisujcie sobie cudzych zasług — to zasługi czasów. Myśmy zdawali inne egzaminy. I w ogóle, do jasnej cholery, nauczcie się wreszcie szacunku dla człowieka! Ale odpowiedniej okazji wciąż nie było. Moja perora kipiała, kipiała, aż w końcu wyparowała.

Wydaje mi się, że Hartwig sam odczuwał brak doświad­czenia życiowego. Tu tkwiła przyczyna jego słynnych ucie­

czek, które tak dziwiły tych, co go mało znali, i tak się podobały kobietom. Nie były to w gruncie rzeczy ucieczki romantyczne, lecz wyrozumowane. Racjonalizm czystej wo­dy połączony z Hartwigowskim pędem poznawczym. Hartwig potrafił ni stąd, ni zowąd opuście instytut biorąc urlop naukowy, wyjechać do Odessy, zaciągnąć się jako ma­rynarz na statek handlowy i na dłuższy czas zniknąć z ży­cia krewnych i przyjaciół. Zdarzało się to, co prawda, w okresie jego samotności między Cyganką a Esterą. Ale innego lata, już za czasów Estery, przez dwa miesiące wa­łęsał się po Ukrainie, pracował to jako kosiarz, to przy zbiorze jabłek, to jako robotnik drogowy. Ryta zachwycała się tymi wyczynami, które znała z opowiadań przyjaciół Hartwiga. „To rozumiem! To jest mężczyzna! — mówiła. — Wyobrażam sobie ciebie w roli maryoarza albo drwala. Po dwóch dniach wyciągnąłbyś kopyta.” Pewnie, że wycią­gnąłbym kopyta. Nie ulega wątpliwości. Ale po diabła czło­wiek znający cztery języki ma tłuc kamienie i ścinać drze­wa? Moim zdaniem pożytek z tego niewielki. Boże drogi, jak mogę tego nie rozumieć? Przecież to afirmacja własnej osobowości. Akt wolnego wyboru. Nie jest to potrzebne społeczeństwu, lecz jednostce.

Dobrze — zgadzałem się —• niech sobie będzie afirmacja własnej osobowości. Ale co się za tym kryje? Kompleks niż­szości. Brak doświadczenia życiowego i twórczego zapału. Kiedy zaś człowiek nie twórczy usiłuje tworzyć, zastępuje akt tworzenia czym się da — najczęściej błahymi rewo­lucjami domowymi. Chce obudzić w sobie szacunek do sa­mego siebie. I co dalej? To bohaterstwo nie grzeje i nie zię­bi ani społeczeństwa, ani otoczenia. Tylko biedna Estera rozpacza, a dziecko odzwyczaja się od ojca. Najzwyklejszy cynizm w szlachetnym opakowaniu — wszystkich, oprócz siebie, ma gdzieś. Zachciało mu się uciec od was wszystkich na pół roku — na statek czy gdziekolwiek — to uciekł i cześć pracy!

Ale Ryta mówiła rozmarzona, że to wszystko nie jest ta­kie proste, że tu trzeba powziąć męską decyzję, przekroczyć Rubikon. Spoglądała na mnie przy tym z maskowaną wyż­

szością oraz z pewnym politowaniem jak na człowieka stra­conego, który nigdy nie zdołał nic przekroczyć. Cudza głu­pota bywa nieraz olśniewająco piękna. Bezsens Hartwi- gowskich wyskoków był dla mnie oczywisty, jednakże po­niektórzy inteligenci, a zwłaszcza panie z rozognioną wy­obraźnią szalały z zachwytu. Podobno kiedy wracał, no­szono go na rękach. Wydawano uczty na jego cześć! Ryta twierdziła, źe był w tym jakiś protest i pewnego rodzaju rzucone komuś wyzwanie. Co za protest? Co za wyzwanie, na miłość boską? Komu rzucone? Esterze? Gdyby to jesz­cze, powiedzmy, było wyzwanie rzucone instytutowi, pro­test przeciwko sytuacji, w jakiej się tam znalazł. Ale, moja kochana, sytuację w instytucie ma przecież znakomitą,

0 lepszej trudno marzyć, skoro pozwalają mu znikać na pół roku. Ach, wziął urlop chorobowy, coś tam ma z żołądkiem, nieżyt, wrzody. A więc korzystał z przywilejów chorego, a jednocześnie pracował jako marynarz? Zdolny młodzie­niec. Daleko zajdzie.

W końcu zawsze się okazywało, że jestem niedobry, mam atrofię czegoś tam i nie potrafię wznieść się ponad osobiste antypatie...

W zimie zjawił się raptem u nas w waciaku i w walon­kach. Powiedział, że wyjeżdża na miesiąc do obwodu kali- nińskiego — wstąpił do brygady drwali. Podobno drwale to wyjątkowo interesujący ludzie. Warto zgłębić ich psychikę. Wtedy Rycie przyszedł do głowy pomysł. Nasza służąca Niura pochodziła z obwodu kalinińskiego, spod Torżka, gdzie na wsi pozostała jej ciotka, staruszka — jedyna krew­na Niury; matka jej umarła z głodu podczas wojny, ojciec

1 brat zginęli na froncie. Ryta poprosiła Hartwiga, żeby ten zawiózł ciotce Niury, Głaszy, którą wszyscy znaliśmy z li­stów, prezenty z Moskwy — cukierki czekoladowe, poma­rańcze i małe radio tranzystorowe. Ryta bardzo kochała Niurę. Jak się potem wyjaśniło, miłość ta miała swoje gra­nice, ale wtedy jeszcze nikt o tym nie wiedział. Niura pra­cowała u nas od dziesięciu lat, przyszła, kiedy Cyryl był w pierwszej klasie. Do Cyryla była niezwykle wprost przy­wiązana. Pomysł Ryty polegał na tym, żeby dostać od Gła-

szy — w zamian za tranzystor — ze dwie ikonki. Wiadomo było, że Głasza jest pobożna i że ma ikony, które zostały po matce, babce Niury, i że Głaszy bardzo na nich zależy, ale jeżeli Niura napisze, że jest chora i cała nadzieja w iko­nach, to może się nad nią ulituje i te ikony da.

- Ryta marzyła o tym, żeby powiesić w domu dwie albo trzy ikony. Przygotowała nawet dla nich miejsce: na różo­wym tle ściany, obok dużej reprodukcji Picassa. Bez nich czuła się upośledzona. Jej przyjaciółki już pozałatwiały so­bie ikony, a Larysa, która na ogół nie grzeszy inteligencją i nie czytała tylu mądrych książek co Ryta, obrabowała po prostu swoją rodzinę na wsi i przywiozła całą kolekcję — sześć desek, wśród których jedna była bez wątpienia bar­dzo stara, szkoły północnej. Hartwig ustalił, że to siedemna­sty wiek, muzealny zabytek, można za nią wziąć kupę for­sy. Ta Larysa to dopiero ma szczęście!

Niura napisała list do ciotki, dano go Hartwigowi, ten zaś powrócił w styczniu z dwiema ikonami. Jedna była do kitu, masowa produkcja, druga niezła, co najmniej sto pięć­dziesiąt lat. Ryta powiesiła obydwie na różowej ścianie obok Picassa. Potem Niura wyprosiła dla siebie tę tanią, koloro­wą: źle się poczuła naprawdę i myślała, że ikona jej po­może. Druga deska, sczerniała ze starości, nadal wisiała w jadalni i każdy, kto do nas przychodził, podziwiał jej czerń i mówił z miną znawcy: „Coś wspaniałego!” • Tymczasem Niura rozchorowała się na dobre. Coś tam już kiedyś słyszałem o jej chorobie, ale nie bardzo wiedziałem, co to za przypadłość. Niura należała do resortu lEtyty. Wie­działem tylko, że jeżeli w domu jest Niura albo jajcaś inna kobieta zajmująca się gospodarstwem, nastaje spokój i moż­na pracować. Ryta nie znosi domowej krzątaniny. Nie wy­trzymuje bez gosposi dłużej niż tydzień. Przed zjawieniem się Niury, kiedy nasz bęcwał był sympatycznym maleń­stwem i wymagał spacerów, prania bielizny i rozmaitych innych usług, problem pomocy domowej był niesłychanie palący, może nawet bardziej palący niż problem moich za­robków. Przez długi czas przecież zarabiałem nieregularnie, musiałem często wyjeżdżać, żeby namłócić jak najwięcej

pieniędzy dla rodziny. Sam jakoś dawałem sobie radę, im beze mnie też było lżej. Nieraz bywało całkiem krucho. Cza­sami nie wystarczało nawet na mleko dla Cyryla. Zawsze jednak mieliśmy gosposię.

Bez pomocy domowej Ryta nie dawała sobie rady — do pracy miała wtedy daleko, wychodziła z domu o pół do ósmej, wracała wieczorem — ale i ze służącą też się jakoś nie kleiło. Ryta z niewiadomych powodów stale się z każdą kłóciła. Nieraz — gosposia nawet trzech dni nie przepra­cuje, a Ryta już dostaje szału: „Nie mogę na nią patrzeć! Musisz ją jutro odprawić, błagam cię...” Oczywiście zda­wałem sobie sprawę, że z tymi starymi wrakami ludzkimi, zapiekłymi sekutnicami, samotnymi i biednymi jak mysz kościelna staruszkami, a także z młodymi idiotkami, peł­nymi daremnych nadziei — co tu gadać, zawód na wy­marciu — trudno o harmonię, ale nie było innego wyjścia. Mówiłem Rycie: „Uspokój się, nie wariuj! Bo będzie jeszcze gorzej. Sama nie dasz rady. To już wiemy z doświadczenia. Ugryź się w język...” Logika nie docierała do niej. Swoją drogą, co za malownicze postacie zjawiały się w naszym do­mu! Jakże dziwnym osobom powierzaliśmy pieczę nad Bo­gu ducha winnym Cyrylkiem! Była pewna pulchna, wieko­wa matrona o pąsowych policzkach, święcie przekonana, że gdyby się tylko zdecydowała, rzuciłbym dla niej Rytę. Była mieszkanka Odessy z pociągłą twarzą i bujnym wąsem, któ­ra paplała tak szybko i niewyraźnie, że nikt jej nie mógł zrozumieć. Mąż matrony o pąsowych policzkach dostał dzie­sięć lat więzienia, wszyscy zaś krewni mieszkanki Odessy zginęli. Była też pewna staruszka, cichutka jak trusia, taka ziemistoszara synogarlica, która ni stąd, ni zowąd weszła w nocy do pokoju, w którym spaliśmy, i stanąwszy w drzwiach zaczęła się nam przypatrywać: tylko dla tej chwili poszła do obowiązku. Zdarzały się też niezwykłe wręcz piekielnice. Miałem ochotę wydrukować i powiesić na drzwiach ogłoszenie: „Pomoc domowa stale potrzebna.”

Pewnego razu zjawiła się kobieta o twarzy pokrytej żół­tawą stearynową bladością, otulona chustą jak staruszka, milcząca, bez śladu uśmiechu, tylko oczy spoglądały nie­

biesko i pogodnie. Mówiła niemal szeptem, poruszała się powoli. Miała trzydzieści dwa lata, ale wyglądała na czter­dzieści pięć — siwe pasma we włosach, wpadnięte policzki, bez zębów i przygłucha. Mawiała o sobie z dumą: „Jestem całkiem zgniła.” Zdrowie i zęby straciła podczas wojny, kiedy był głód i na wsi ludzie jedli korę. Niura pracowała nie gorzej od innych, może wolniej, ale za to po cichutku — sama nic nie słyszała i nie irytowała innych.

Była niezamężna, ale, rzecz jasna, nie mogła już teraz na nic liczyć. Kto weźmie taką nędzarkę, na dodatek głu­chą? Niura miała wprawdzie trochę pieniędzy, coś tam za­oszczędziła przez osiem lat pracy „po domach”, a poza tym leciała jej renta inwalidzka, trzydzieści rubli. Trzeba było bez przerwy kombinować, żeby jej tej ukochanej renty nie odebrano. W związku pracownic domowych; gdzie Ryta zawierała z Niurą umowę o pracę, nie powinni byli wie­dzieć o rencie; w przeciwnym bowiem razie nie pozwoliliby jej podpisać umowy, a Niura bez umowy nie mogła, bo stra­ciłaby okresowy meldunek. Meldunek zaś był konieczny, bo Niura liczyła na to, że kiedyś (ktoś tam mówił, że za dziesiąć lat) dostanie zezwolenie na stały pobyt w Moskwie. Z drugiej strony, w urzędzie, który przyznaje renty, za nic na świecie nie powinni się byli dowiedzieć, że Niura pra­cuje jako pomoc domowa — od razu byłoby po rencie. I tak źle, i tak niedobrze. Niura jednak od dawna już wiedziała, że nikt nic za nią nie wykombinuje i nie zdobędzie dla niej tego, co niezbędne do życia. Nie było takich ludzi, wszyscy umarli, nowych trudno się było spodziewać, toteż sama kombinowała i radziła sobie, jak umiała.

Ryta uważała ją za kobietę przebiegłą, która umie się do­skonale urządzić. Ale co to była za przebiegłość, Boże drogi! Dawny głód, który strawił jej młode lata i zabrał siostrę, brata i matkę, wciąż jeszcze był dla niej czymś realnym. Tkwił w pamięci i nękał ją strachem. Czasami dostrzega­łem to podczas obiadu, kiedy jej ręka nazbyt powoli, jakby niechętnie wyciągała się w kierunku chleba albo kiedy Niu­ra przeżuwając swoimi starczymi dziąsłami mięso nie mogła oderwać wzroku od innych kawałków leżących na

półmisku. Z jej oczu wyzierało coś, z czym nie mogła się do dziś uporać. Ze dwadzieścia lat minęło od tamtych gło­dowych czasów. Niura miała jedenaście lat, kiedy została sama jak palec. Wtedy właśnie oszukała ją ciotka Szura, żona jej rodzonego stryja: przyjechała z sąsiedniej wsi i za­mieszkała u Niury, niby żeby zaopiekować się sierotką, a potem zajęła całą chatę, a Niurę wyrzuciła. Z tą stryjną i z jej rodziną Niura nie chciała utrzymywać żadnych sto­sunków, chociaż bezczelna ciotka Szura zawracała Niurze głowę listami, prosiła, żeby przysłać jej cukru albo czegoś tam jeszcze i wciąż uskarżała się na ciężkie życie — jak to trudno trzymać krowę i najmować kosiarzy. Listy z prośba­mi od ciotki Szury wywoływały w naszym domu porusze­nie: Niura radziła się, co robić? Ryta mówiła: „Nie wolno jej nic posyłać! Wstydziłaby się Niura! Stracę dla Niury cały szacunek. Ta łajdaczka Niurę okradła.” Niura kiwała głową: „Święta racja, Margaryto Nikołajewno, to łachudra, paskudna baba.” Postanawiała, że nic jej nie pośle i nawet nie odpowie na list. Zazwyczaj po paru dniach Ryta przyła­pywała ją na obszywaniu płótnem jakiejś paczki. „Co to takiego, paczka dla Szury?” — „A niech się udławi! — uśmiechała się niespodziewanie Niura zasłaniając dłonią bezzębne usta. — Ja przynajmniej mieszkam w Moskwie, spaceruję sobie po ulicach. A co ona tam widzi, stara wiedźma?”

Natomiast drugą ciotkę, rodzoną siostrę matki, Głaszę, Niura bardzo kochała i korespondowała z nią z przyjemno­ścią. Była to bardzo biedna staruszka, która służyła u obcych ludzi w osiedlu Kuwszynowo. Ją też wysiudano z rodzinnej chaty, nie siłą, co prawda, ale postarano się, żeby się sama wyniosła — a wszystko to zrobiła Warwara, synowa, żona syna Piotra. Dopiero na krótko przed tym, gdy Hartwig przywiózł cukierki, pomarańcze i tranzystor, ciotka Głasza po siedmiu latach służby na prośbę Warwary wróciła z Kuwszynowa na wieś: przyszedł na świat drugi syn i nie miał go kto doglądać. Ciotka Głasza, chociaż nie miała grosza przy duszy i los ją ciężko doświadczył, nigdy

o nic Niury nie prosiła, a nawet starała się, jak mogła, do­

dawać jej otuchy. Wkrótce potem, jak Hartwig wyruszył w kalininowskie bory, Niura dostała od ciotki Głaszy list, w którym ta prosiła, żeby wolno jej było nazywać Niurę córką: „Wiem, żeś ty sama jak palec, droga Córeczko

i matczynej pieszczoty nie widzisz...”

Potem przychodziły listy z podziękowaniem za prezenty, z wyrazami troski o zdrowie Niury — szczegóły choroby podyktowała Ryta — i z użalaniem się w sprawie ikon, na których oddanie ciotka Głasza w żaden sposób nie mogła się zdecydować. Synowa wpędzi ją do grobu, syn nic na to nie mówi, znikąd żadnej pociechy. Co pocznie bez ikon? Ciotka Głasza żałowała już, że wróciła do syna od obcych ludzi: „Kłótnia za kłótnią, nie mam gdzie marnych swoich rzeczy położyć, gdzie co położę, zawsze niedobrze.”

Przed Nowym Rokiem wydarzyło się tam nieszczęście: umarł nagle syn Piotr. Listy ciotki Głaszy z opisem tego wypadku pamiętam dobrze, ponieważ Niura wiele razy pro­siła, żeby je czytać na głos. Sama Niura, chociaż nie była analfabetką, z trudem czytała ciotczyne gryzmoły. Ciotka Głasza pisała, że syn umarł dwudziestego trzeciego, pocho­wano go dwudziestego szóstego grudnia, że nie leżał ani jednego dnia i że, ma się rozumieć, wszystko przez tę wód­kę. Przyjechał drugi syn ciotki Głaszy, Wiktor, wypili w gospodzie i „niedobrze się zrobiło z sercem i umarł na ulicy tak jak szedł doktor powiedział że to choroba skle­roza bardzo niebezpieczna takie moje smutne sprawy Niura tak go żałowałam i tak płakałam że sama nie myślałam że będę żyła.” Dalej następowały przekleństwa pod adresem synowej, która nie pozwoliła, żeby Wiktor i Piotr wypili w domu, wypędziła ich, zawsze ich wypędzała z wódką,

i tak się wszystko źle skończyło.

Ta śmierć przesądziła o losie ikon. Ciotka Głasza myślała, że sama wkrótce umrze i nie chciała, żeby ikony trafiły do rąk synowej. W innym liście opisała, jak pojechała do drwa­li, znalazła Hartwiga i oddała mu dwie ikony, a sobie zosta­wiła tylko jedną maleńką, świętego Grigorija. Po pogrzebie ciotka Głasza od razu poszła znów na służbę, bo nie mogła słuchać, jak W ar war a od pierwszego dnia zaczęła gadać

o zamążpójściu. „Niura takie to nie bardzo dobre sprawy żadnym sposobem nie mogę wytrzymać żeby nie płakać w każdą niedzielę chodzę na mogiłkę i tak płaczę aż mnie kto od tej mogiłki odciągnie.” A ta podła Warwara, której syneczek we wszystkim ustępował, nawet nie westchnie, na mogiłkę nie chodzi i „wesoła taka rży jak koń”.

Dlaczego to wszystko utkwiło mi w pamięci: Niura, która zniknęła na zawsze, jej nieznana ciotka, jakaś synowa, czy­jaś śmierć? Ale przecież to wszystko do kupy i jeszcze wiele innych rzeczy, równie mi obcych, przybyłych z daleka — pozornie obcych! — tworzy ową gigantyczną bzdurę w ro­dzaju niezdarnie ułożonego stogu siana, jaką jest moje ży­cie. Jedno suche źdźbło zahacza o drugie, drugie włazi na trzecie. Wszystkie są połączone, sprzężone, leżą, wiszą, ocie­rają się o siebie, szeleszczą. Gdyby niejaki Wiktor nie przy­jechał w odwiedziny do swojego brata, ten by nie wypił za dużo i nie umarł, ciotka Głasza nie oddałaby ikon, Hartwig by ich nie przywiózł, Niura nie poprosiłaby o przy­wiezienie ikony do szpitala akurat wtedy, kiedy chłopcy z paczki Cyryla przyparli go do muru, nie wydarzyłyby się też wszystkie pozostałe rzeczy, które sprawiły, że siedzę te­raz w nocy w ogrodzie, tak daleko od swojego nie istnie­jącego domu. Z pewnością wszelkie cierpienie na tym świe- cie odbija się na każdym z nas. Ryta nie powinna była rzucać pracy, wtedy, przed pięciu laty, ponieważ człowiek bezczynny traci równowagę.

Hartwig przyjechał z ręką na temblaku, nadwyrężył ją na wyrębie. Wyglądał malowniczo, zwłaszcza że zamiast małej francuskiej bródki zapuścił wielką brodę w stylu chłopskim i stał się podobny do rosyjskiego inteligenta z drugiej połowy XIX wieku. Zapytałem go, dlaczego zaj­mował się takimi bzdurami. Odpowiedział mi, że chciał się dowiedzieć, co to jest wyrąb lasu. Wiele słyszał o wy­rębie.

Powiedziałem wówczas — muszę przyznać, dość uszczy­pliwie, jak to ja potrafię — robiąc aluzję do jego ręki na temblaku, że połączył w sobie za jednym zamachem dwie postaci literackie — Pieczorina i Grusznickiego, że taki

2 niego Gruszczorin. Zapytał całkiem na serio: „Pieczorln

i Grusznicki? To, zdaje się, z Turgieniewa?” Wybuchną­łem śmiechem i przypomniałem mu, że to przecież z Bo­hatera naszych czasów Lermontowa. Hartwig zmieszał się. Tego samego dnia nie bez złośliwości opowiedziałem Rycie

0 jego haniebnej wpadce. Nie znalazła odpowiedzi, pa­trzyła tylko na mnie w milczeniu i kiwała głową. „Widzisz, co to znaczy naczytać się rozmaitych bredni!” Milczała. Dawniej brała na ambit, sprzeczała się ze mną o byle głup­stwo, teraz stosowała nową metodę — milczenie. Ale mniej­sza o to.

Zima była ciężka. Zarabiałem kiepsko, o zamówienia było coraz trudniej, na domiar złego chorowałem. Rafik przestał na mnie zwracać uwagę, Bóg raczy wiedzieć dlaczego. Przez całą zimę nie dostałem od niego żadnego honorarium. Spo­tykałem go w klubie w towarzystwie znanych mi z widze­nia młodych osobników, tłumaczy nowej formacji, ludzi rzeczowych i obrotnych, którzy potrafili pracować szybko

1 z rozmachem. Niektórzy z nich znali po trzy lub cztery języki, ale to nie zmieniało istoty rzeczy. Młodzi geszefcia­rze! Żaden z nich nie miał przeszłości chmurnej i pełnej płonnych nadziei. Robili interesy od dziecka. Poza tym mieli końskie zdrowie, idealne ciśnienie i mocne zęby. Mogli pić wódkę do rana, godzinami rozprawiać o piłce nożnej (Rafikowi nic więcej nie potrzeba!), i w ogóle byli kuci na cztery nogi. Pewnego razu w wydawnictwie wpadłem na Rafika na korytarzu, ale nawet nie przywitał się ze mną

i przeszedł obok nadęty jak Nabuchodonozor. Kiedy czło­wiek ma złą passę i zaczyna już, jak to się mówi, gonić resztkami — nikogo to nie obchodzi. Radź sobie sam!

W moim życiu zresztą nie działo się nic okropnego. Wszystkim się to przytrafia od czasu do czasu — choroby, niepowodzenia, jakieś rozmiękczenie ducha. W takich chwi­lach potrzebne jest właśnie to, o czym mówiłem: bliskość ludzi bliskich. Ryta była pochłonięta swoim życiem, Cy­ryl — swoim. Przez sesję zimową przebrnął ledwie-ledwie, z poprawkami, przebąkiwał o urlopie dziekańskim, poszedł nawet bez mojej wiedzy do przychodni po zwolnienie le-

karskie, ale tam zmyto mu głową. Wciąż naprzykrzał się

0 pieniądze, ja mu ich skąpiłem, złościł się wtedy i obrażał jak dorosły, biegł do matki, ale od Ryty nie tak łatwo coś wydębić. Wtedy po kryjomu prosił Niurę i ta mu dawała. Przez długi czas nie wiedzieliśmy o tym.

Kiedy się przypadkiem dowiedzieliśmy, myślałem, że mnie krew zaleje. „Jak śmiesz, łajdaku — wrzeszczałem — okradać biedną kobietę? Dlatego że jest do ciebie przywią­zana?” Odparł z niewzruszonym spokojem, że nikogo nie okrada, pożycza tylko pieniądze, które oddaje w terminie

1 nawet z procentem — za każde dziesięć rubli — tabliczkę czekolady. Osłupiałem. Skąd bierze pieniądze, żeby odda­wać długi? Okazuje się, że już ponad rok — od czasu, kiedy występuje jako gitarzysta w grupie bitowej „Tytani” — zarabia pieniądze, i to niemałe sumy, za występy na zaba­wach szkolnych, na potańcówkach i weselach. A ja myśla­łem, że robi to dla sztuki i zawierania nowych znajomości z dziewczynami. Akurat! Ciekawe, ile zarobił. Obliczał su­miennie, marszcząc swoje niewinne czółko. Około dwustu dwudziestu rubli. Od wiosny do początku zimy.

I ty śmiałeś tyle razy prosić mnie o parę rubli?” Co ro­bić, czasem człowiek nie ma nawet rubla w kieszeni. Forsa rozchodzi się błyskawicznie, sam powinienem o tym wie­dzieć. Mokasyny, spodnie z paskiem — to już sto rubli. A niebieska marynarka z aluminiowymi guzikami? A wy­jazd do Leningradu — przecież nie za te trzydzieści rubli, co dała mama. Zabroniłem mu najsurowiej pożyczać od Niury. Powiedziałem mu, że wykorzystując kobiece uczucie postępuje jak alfons. Zawstydził się i poprosił mnie o pięć­dziesiąt rubli do końca lutego, kiedy im zapłaci jakiś klub fabryczny. Nie miałem takiej sumy. Dałem mu pięć rubli.

Ach, mój Boże, nie należy doszukiwać się skomplikowa­nych przyczyn! Wszystko się napięło i pękło po prostu dla­tego, że zrobiło się krucho z pieniędzmi. Współczesne mał­żeństwo jest niesłychanie delikatnym mechanizmem. Myśl

o łatwym rozstaniu — spróbować zacząć wszyst­ko od początku, dopóki jeszcze nie jest za późno — stale unosi się w powietrzu niczym dziecinne

wmm'

marzenie na przykład o podróży dookoła świata albo żeby choć raz popłynąć m/s „Pobiedą” z Odessy do Batumi. W ciągu dwudziestu lat, które przeżyłem z Rytą, nie było chyba tygodnia, żebym rozmyślając tak czy owak nie za­haczył o tę sprawę. Kiedy człowiek siedzi w przepełnionym teatrze, przyjemna jest świadomość, że nad jednymi z drzwi zasłoniętymi zieloną kotarą świecą litery: „Wyjście zapa­sowe.” W każdej chwili można wstać z fotela i skierować się ku tym literom. A potem wyjść na ulicę, na świeże po­wietrze i korzystając z tego, że wieczór dopiero się zaczyna, pójść, gdzie dusza zapragnie — do kolegi albo do restaura­cji. Bardzo rzadko jednak wychodzimy z sali przed końcem przedstawienia. Tylko wtedy, kiedy sztuka jest nazbyt już okropna|lub kiedy gorąco staje się nie do zniesienia. Kupiło się przecież bilety, a poza tym — nie tak znów łatwo jest wstać i przepychać się wzdłuż rzędu depcząc po czyichś no­gach, pod karcącymi spojrzeniami publiczności. Jednakże świadomość, że można wyjść w każdej chwili, pod­nosi na duchu. Tak być powinno, lżej się wtedy oddycha.

Podobno każdy człowiek, nawet najzdrowszy, nosi w so­bie zarazki gruźlicy, potrzeba jednak specyficznych warun­ków, żeby zarazki zaktywizowały się i rozpoczął się proces chorobowy. Myśl o rozstaniu tkwi w każdym z nas niczym uśpiony zarazek. Nie warto się nawet sprzeczać, to święta prawda. Wystarczy zajrzeć w głąb siebie.

Tak, historia z Niurą nie mogła być przyczyną, była tylko ostatnim bodźcem, który wpędził mnie w chorobę, w silną gorączkę. Pewnego razu przyszła do nas jakaś kobieta, po­wiedziała, że chce się zobaczyć z Anną Fiedosiejewną — | Niurą — zamknęła się z nią w kuchni, długo rozmawiały, a potem kobieta wyszła i oświadczyła Rycie, że zabiera Niu- rę na miesiąc do szpitala dla nerwowo chorych. Nic wiel­kiego, szczególna postać schizofrenii. Okazało się, że Niura od dawna już była tam zarejestrowana, a myśmy o tym nie wiedzieli.

Bez Niury było nam źle. Wszyscy troje jesteśmy riieza" radni, jadaliśmy nieregularnie, w mieszkaniu panował nie­ład. Ryta bez przerwy kładła się do łóżka z termoforem

albo z okładem i mówiła, że goni resztką sił, że to już ko­niec. Bez Niury było nam źle z innego jeszcze powodu: ta milcząca, głucha kobieta potrafiła w jakiś niepojęty sposób rozładowywać nasze konflikty. Przyjdzie, usiądzie, powie coś — niby nic, ale z sensem — a już rozdrażnienie mija, uraza idzie w niepamięć. Była nam oddana, i chyba to szcze­re uczucie, niczym nie rozcieńczone, działało na nas tak sil­nie. Kiedyś pokłóciłem się z Rytą nie na żarty, groziłem, że odejdę, rzucę wszystko w diabły — to było dawno, kiedy jeszcze nie wygasły namiętności i każdą rzecz brało się do serca — potem pogodziliśmy się, zapomnieliśmy o wszyst­kim. Raptem widzę: Niura siedzi w kuchni i płacze. Co się stało? „Margaryta Nikołajewna powiedziała, że pan nas opuszcza. Co ona teraz zrobi?” — „To, co wszyscy, kochana Niuro. Pójdzie do pracy. Jest zdrową kobietą, zdrowszą od nas.” Niura, przygryzając wargi, potrząsała głową i nie sły­sząc, co mówię, szeptała: „Ja znajdę sobie miejsce, nie zginę, ale co ona teraz zrobi?”

Czasami wchodziła wieczorem do pokoju, siadała w kącie

i przyglądała się, jak Ryta coś szyje, czyta lub pisze. Po prostu patrzała na nią i uśmiechała się w milczeniu.

Przed trzema mniej więcej laty, kiedy z pieniędzmi było wyjątkowo kiepsko, a Cyryl już podrósł, postanowiliśmy rozstać się z Niurą. No, bo rzeczywiście, ile miesięcy można zalegać z zapłatą! Niura wysłuchała nas spokojnie, ale wie­czorem znowu widziałem, jak cichutko płakała w kuchni siedząc na swoim łóżku polowym. Następnego dnia powie­działa, że zgadza się pracować u nas bezpłatnie do czasu, kiedy znowu będziemy mieli pieniądze. I oto odeszła isto­ta, która przedziwnie cementowała nasz dom. Przecież my wszyscy rozpełzaliśmy się w różne strony, każdy do swojego pokoju, do swoich spraw i tajemnic, i tylko ona jedna była domem, kapłanką płyty kuchennej i ogniska.

Oprócz nas nie miała nikogo. Nasza skłócona trójka była dla niej jedynym źródłem domowego ciepła, do którego się garnęła i które bała się stracić.

Niura pisała listy ze szpitala: „Droga Margaryto Nikoła- jewno, serdecznie witam i o zdrowie pytam...” Na sali było

czternaście chorych. Niurze wszystko się podobało: dokto­rzy, siostry, jedzenie szpitalne, jej łóżko, trzecie od okna,

i okno z widokiem na rzekę. Czasami na jej prośbę dzwo­niła ze szpitala siostra — Niura nic nie słyszała przez tele­fon — i zadawała pytania: co u nas słychać, jak się czuje Margaryta Nikołajewna, czy przynieśli bieliznę z pralni? Było to jej potrzebne. Właśnie owo ciepło, którego nie mo­gła się wyrzec. „Niura pyta, czy państwo nie zapomnieli rozmrozić lodówki?” Rycie żal było Niury. Trzy razy jeź­dziła do niej do szpitala, zawoziła jakieś owoce. Lekarze powiedzieli, że Niury zupełnie wyleczyć się nie da, ale nie zagraża ona otoczeniu i jej stan nie będzie się pogarszać. Powiedzieli też, że Niura z powodzeniem może wykonywać lżejsze prace domowe, a także robić na drutach, szyć i kleić na przykład zabawki na choinkę. Niura poprosiła Rytę, że­by przysłała jej do szpitala starą ikonę, Ryta zaś, chociaż bardzo się tym zmartwiła, kazała Cyrylowi ikonę zawieźć. Było to z jej strony prawdziwe bohaterstwo. Nikt się tego po niej nie spodziewał. Najpierw przechodziła katusze chci­wości i męki duszne, ale potem zaczęła się tym chlubić

i opowiadała wszystkim znajomym, że oddała chorej służą­cej prawdziwy skarb, ozdobę domu: wielka szkoda, ale trudno. Tam, w świątyni cierpienia, ta rzecz jest po­trzebniejsza niż na różowej ścianie, obok Picassa. A w ogó­le — należy czynić dobro, nie zaś czytać tylko o do­broci w mądrych książkach. Przy tym zapomniała jakoś, że skarb jest własnością Niury.

Hartwig był oburzony: „Jak można oddawać muzealny zabytek? Trzeba było oddać tamtą, mniejszą. Czy jej nie wszystko jedno?” Niura jednak chciała mieć właśnie starą ikonę. Dopiero później dowiedzieliśmy się dlaczego, wów­czas dziwiła nas tylko stanowczość, z jaką prosiła — prę­dzej! prędzej! — żeby jej przysłano ikonę, niczym trudne do zdobycia lekarstwo, od którego zależał powrót do zdro­wia.

Na początku kwietnia zadzwoniła lekarka ze szpitala, niejaka Wiera Nikitina, i powiedziała, że ma dla nas dobre nowiny: Niura czuje się lepiej i na Międzynarodowy Dzień

Kobiet zostanie wypisana ze szpitala. Ale dokąd pójdzie? Czy miejsce w naszym domu jest wolne? Czy nie mamy ni­kogo? Nikogo nie mieliśmy. Ryta radośnie krzyczała do słu­chawki: „Ależ oczywiście, co też pani mówi, skądże znowu. Czekamy z utęsknieniem!” Lekarka obiecała, że datę wyj­ścia Niury ze szpitala poda nam później, około piątego mar­ca, zadzwoniła jednak nazajutrz. Tymczasem Ryta nieco ochłonęła i zaczęła się zastanawiać: co to jej da, jeżeli w do­mu zjawi się osoba chora lub choćby na pół chora. No, do­brze, lżejsze prace domowe, trochę gotowania, zakupy, ale tak czy owak to chora psychicznie, jej stan może się pogor­szyć, każdego dnia grozi znowu szpital... Tu było się nad czym zastanowić. Ryta radziła się Larysy. Larysa powie­działa: co nagle, to po diable, trzeba poczekać. Niech ją naj­pierw wyleczą jak należy i dadzą gwarancję. Bo oni chętnie wypisują, byle się pozbyć kłopotu. Kiedy więc lekarka za­dzwoniła po raz drugi, Ryta zwierzyła się jej — równie głupio jak szczerze — z pewnych swoich obaw wspominając również o gwarancji, co niesłychanie zirytowało Wierę Ni- kitinę. Powiedziała, że nie spodziewała się czegoś podob­nego, że dziwi się bardzo, gdy zaś Ryta w przypływie kre­tyńskiej szczerości — czasami bywała tak strasznie krótko­wzroczna i niezręczna! — powiedziała, że martwi się o sie­bie, o to, czy starczy jej sił, żeby zaopiekować się chorą i że bardzo by chciała, żeby nią samą ktoś się zaopiekował — lekarka przerwała jej bezceremonialnie i poprosiła do te­lefonu mnie.

Usłyszałem ostry głos nawykły do wydawania poleceń młodszemu personelowi: „O ile się nie mylę, jest pan litera­tem. I pozwala pan, żeby pańska żona plotła, za przepro­szeniem, takie bzdury? Nie jesteśmy zakładem zegarmi­strzowskim i nie udzielamy żadnych gwarancji. Niura jest zupełnie samotna. To sprawa sumienia pana i pańskiej żo­ny, sprawa humanitaryzmu. Z tego, co mi opowiadała Niu­ra, wyobrażałam sobie państwa zupełnie inaczej, nie sądzi­łam, że będę miała do czynienia z takimi, za przeprosze­niem, egoistami.” — „Przepraszam bardzo! — zaprotesto­wałem. — Nie zna pani ani mnie, ani mojej żony i na pod­

stawie pięciominutowej rozmowy telefonicznej...” Doktor Nikitina przerwała mi również: „Wybaczy pan, ale nie mam czasu na pogadanki wychowawcze. Proszę sobie wszystko dokładnie przemyśleć i zadzwonić do mnie najpóźniej jutro wieczorem. Muszę wiedzieć przed sobotą.”

Trzasnęła słuchawką. Zaczęliśmy się głowić nad nowym problemem, sprzeczać, irytować i jak zwykle oskarżać się nawzajem. Mówiłem Rycie, że rozmawiała z lekarką nie tak jak trzeba i wszystko popsuła, źle ją do nas usposabia­jąc. Ryta natomiast zarzucała mi, że ja — jak to ja — bojąc się zrobić złe wrażenie, zachowuję się tchórzliwie, a potem okazuje się, że to ona jest ta niedobra. Cyryl zapy­tał: „To niby jak, zostanie u nas na zawsze?” Odparłem, że nie na zawsze, ale na dłuższy czas. To jest nasz obowią­zek. „Co za obowiązek — powiedział Cyryl po chwili mil­czenia. — Przecież to nie jest żadna nasza krewna, praw­da?”

Wszyscy myśleliśmy to samo, tylko Cyryl był szczery, my zaś wciąż jeszcze lawirowaliśmy i chowaliśmy się za słów­kami, wypominając sobie nawzajem wszystkie grzechy śmiertelne i nie widząc belki we własnym oku. Ryta mó­wiła: „Jak ci nie wstyd! Jak można mówić o Niurze, że jest obca? Była u nas przez dziesięć lat! Przecież kocha cię jak syna, wychowała cię, takiego dryblasa, a ty mówisz, że to nie nasza krewna. Jeżeli chcecie wiedzieć, jest mi bliższa od najbliższej krewnej!” — „No to o co chodzi? Weź ją do domu!” — „Oczywiście, mamusiu! Weź ją, weź! Opiekuj się nią, gotuj jej kaszkę, kupuj mleczko!” Ryta mówiła, że je­steśmy notorycznymi próżniakami, że wcale jej nie pomaga­my, że już nosem się podpiera, a teraz na dodatek chcemy jej wsadzić na kark chorą pomoc domową. Ja powtarzałem w kółko: „Bardzo cię przepraszam, a gdzie twoja miłość bli­źniego? Po co w takim razie czytałaś te święte księgi? Oto cię Pan Bóg doświadcza, żąda ofiary — czemu jej nie skła­dasz? Co? W krzaki? Od razu z was ateiści? A tamto wszyst­ko to wymysły klechów?” — „Gdybym miała innego męża

i innego syna, przyjęłabym tę kobietę bez namysłu.” Tak, tak, akurat Tym samym sprawa została rozstrzygnięta —

Ryta odcięła się od Niury, mówiąc o niej — ta kobieta. Powiedziałem: „A gdybym ja miał inną żonę, nie byłoby w ogóle żadnego problemu. Boże drogi, czy to mało bywa wypadków, że w rodzinie...”

Nie zadzwoniliśmy do Wiery Nikitiny ani w czwartek, ani w piątek. Nie zadzwoniłem ani ja, ani Ryta. Nie umawiali­śmy się. Każde z nas myślało, że zadzwoni to drugie, miało podstawy, żeby tak myśleć, umyślnie jednak nie pytaliśmy

0 to, jak gdyby zrzucając winę na siebie nawzajem. Rycie, jak zwykle w momentach krytycznych, nawaliła wątroba. Leżała z termoforem przez cały dzień i z przesadnym stra­chem mówiła tylko o swojej chorobie i o lekarstwach. Mnie też coś bolało, bodaj że serce. Leżąc na kanapie w swoim gabinecie i łykając to walidol, to cardiamid, myślałem sobie, że jednak mamy coś na swoje usprawiedliwienie: oboje jesteśmy chorzy. Siebie uważałem za mniej winnego, ponie­waż byłem bardziej chory. Kamica żółciowa nie umywa się do choroby serca. Z kamicą żyje się całe życie, na serce zaś ludzie umierają w młodym wieku. A zatem w całej tej zdra­dzie— tak jest, w małej, ale niewątpliwie zdradzie — co tu udawać — większa część winy spada na Rytę. W ogóle, była z nią bliżej związana. Ja? Cóż ja? Widywałem Niurę tylko z rana, kiedy sprzątała w gabinecie, i marzyłem tylko o tym, żeby jak najprędzej znikła wraz ze swoimi ściereczkami

1 odkurzaczem. Rozmawiałem z nią bardzo rzadko, zresztą trudno rozmawiać z osobą głuchą. Ryta — to zupełnie co in­nego.

Późnym wieczorem Ryta weszła raptem do mojego gabi­netu — w szlafroku, nie uczesana, z wymiętoszoną, szarą twarzą, jaką miewała, kiedy dokuczała jej wątroba — usia­dła na brzeżku kanapy i patrzyła na mnie. Widziałem, że jest jej ciężko. Albo przyszła się pogodzić, albo na coś się poskarżyć, a może dręczyło ją sumienie. Mnie jednak też było ciężko. Patrzyłem na nią w milczeniu. „Wiesz, co mi się przypomniało — powiedziała. — Jak mieszkaliśmy w Podleskowie, Cyryl miał wtedy siedem lat. Przypomniała mi się nasza chata. Z taką maleńką werandą, jak to na wsi, zawsze do nas wpadały kury, pamiętasz?... Niura była mło-

da, dopiero do nas przyszła... A ja tamtego lata pojecha­łam na Syberię, na delegację...” Kiwałem głową. Też mi się przypomniało tamto lato. Jeszcze żył ojciec Ryty i moja matka. Ryta pisała do nas listy z Północy. Wszyscy tak na nią czekaliśmy, mały Cyrylek też czekał. Całe lato było wy­pełnione oczekiwaniem. Przyjechała wreszcie w sierpniu, przywiozła białego szczeniaka, łajkę, który potem dusił ku­ry gospodyni, i skórę białego niedźwiedzia — ktoś jej poda­rował w Murmańsku. Zadręczałem się domysłami — kto jej podarował, za co? Skóra była nie wyprawiona, prędko się zniszczyła, wyrzuciliśmy ją dwa lata temu. Takiego sier­pnia jak tamten nigdy już potem nie było. Mała rzeczułka Sonia, dębowe lasy z grzybami. Pamiętam, jak pewnego razu wybraliśmy się daleko, z dziesięć kilometrów, do wsi Gorodok, gdzie była dzwonnica z końca osiemnastego wieku.

A pamiętasz — powiedziała Ryta — jak zachorowałam we wrześniu? Myśleliśmy, że to ślepa kiszka, ale okazało się, że trzeba natychmiast robić skrobankę. Zawieźliście mnie do szpitala powiatowego, było potworne błoto, deszcz, samochód nie mógł dojechać do wejścia i ty z jakimś chło­pem niosłeś mnie na rękach.” To również pamiętam. „Niura została sama z Cyrylkiem na cały tydzień — powiedziała Ryta. — On też wtedy na coś chorował.”

Potem powiedziała: „Mam takie wrażenie, jakby z Niurą coś miało na zawsze od nas odejść. Jak sądzisz?” — Powie­działem: „Tak.” Widziałem, że zbiera jej się na płacz, nie chciała się jednak z tym zdradzić i wyszła.

Nazajutrz zjawiła się nagle Niura. Siadaliśmy właśnie do obiadu. Powiedziała, że wypuścili ją na dwie godziny, żeby zabrała rzeczy. Zdjęła swoją nieśmiertelną chustkę, potem palto, walonki z kaloszami, wsunęła nogi w kapcie i usiadła z nami do obiadu jak gdyby nigdy nic. Na jej wyblakłej twarzy malowało się ogromne zadowolenie. Uśmiechała się przez cały czas, patrząc na Rytę. Raz jeszcze ujrzałem, jak jej ręka sięga powoli po chleb i jak z bladoniebieskich oczu wyziera to, co minęło, ale pozostało — miłość, głód, wojna, nadzieja, wszystko razem. Bardzo jej było żal Ryty: „Ojej, Margaryto Nikołajewno, jak pani sobie radzi bez pomocy?

54

Pani koniecznie musi kogoś mieć.” Ryta odrzekła, że bardzo jej ciężko. „No bo pewnie — powiedziała Niura — pani ko­niecznie musi kogoś mieć.” To, że tak spokojnie i obojętnie nazwała „kimś” nieznaną osobę, która zajmie jej miejsce, świadczyło, że już się pogodziła ze wszystkim i można już na ten temat nic nie mówić. Opowiadała o szpitalu, o tym, że chcą ją umieścić w jeszcze lepszym szpitalu, za miastem, naokoło jest las i wolno chodzić na stację, tam są kioski

i można to i owo kupić. Po obiedzie Niura pozmywała na­czynia, potem Ryta poprosiła ją, żeby wyniosła kubeł ze śmieciami. Nie wiedzieć czemu ten kubeł mnie dobił. W naszym domu nie ma zsypu na śmieci, kubeł wynosi się na podwórze, gdzie stoją wielkie metalowe pojemniki. Co­dzienny problem. Czasem wręczano mi śmieci w eleganc­kiej paczuszce starannie owiniętej gazetą. Słowem, zawra­canie głowy. Nie mam pojęcia, co za giez mnie uciął. Kiedy pożegnaliśmy się z Niurą, kiedy Niura wyszła, najpierw po taksówkę, a potem już na dobre, z szoferem, który dźwigał dwa tłumoki i walizę — Niura miała naturę chomika —

i zostaliśmy sami, zacząłem wrzeszczeć na całe gardło: „I ty miałaś sumienie jeszcze ją posyłać! Żeby jeszcze coś z niej mieć? Choćby kubeł, tak?!” — „Co za kubeł?” — zapytała Ryta i rozpłakała się.

Przeszył mnie palący ból — to mi się zdarzyło po raz pierwszy, nie wiedziałem, czy to serce, czy wstyd i roz­pacz — poszedłem do swojego pokoju i zamknąłem się na klucz. Słyszałem własny krzyk i widziałem twarz Ryty pobladłą ze strachu. Upłynęły dwie, a może trzy godziny. W mieszkaniu panowała grobowa cisza. Wreszcie, około szó­stej, Cyryl zapukał do moich drzwi i powiedział głosem strażnika więziennego: „Chodź na herbatę!” Zrozumiałem, że mi przebaczono, zrozumiałem też, że nie chodzi tu o ku­beł ani o mój wybuch gniewu i wrzaski, ale o to, że kiedy się popełnia zdradę, nawet niewielką, zawsze jest potem obrzydliwie. Następnego dnia na prośbę Ryty kupiłem w kiosku „Ogłoszenia i informacje” dziesięć blankietów i za­brałem się do kaligrafowania, jak to ja potrafię, swoim pięknym kreślarskim charakterem pisma: „Trzyosobowa

55

i

rodzina — niąż, żona i syn-student — poszukuje pilnie...” Wkrótce wszystko to zatarło się i poszło w zapomnienie. Pamiętam dokładnie — 15 marca. W porze obiadowej za­dzwonił telefon. Wysoki, męski głos szybko i, jak mi się wydało, niezbyt grzecznie poprosił mnie, Giennadija Sier- giejewicza, a potem sam się przedstawił: sędzia śledczy taki a taki. Czy mogę zgłosić się jutro na rozmowę pod takim a takim adresem? Owszem, mogę. Czy dysponuję czasem, powiedzmy, o pół do jedenastej? Owszem. No to dobrze, do jutra. Dla orientacji — obok sklepu „Tworzywa sztuczne”. Wszystko trwało najwyżej dwadzieścia sekund. Nieco ogłu­piały odkładam słuchawkę i zaczynam się gorączkowo za­stanawiać: co też to może znaczyć? Do żadnego przestępstwa się nie poczuwam. Mimo to ogarnia mnie lekka panika. Mo­że nawet nie panika, ale jakieś obrzydliwe, niepokojące świerzbienie. Nie mam pojęcia, co to może być. Obok sklepu „Tworzywa sztuczne”. Może być absolutnie wszystko. Nikt niczego nie może być pewny. Dotychczas nie miałem nigdy do czynienia z sędzią śledczym. Rycie ani słowa. Moja pa­nika wystarczy mi w zupełności. Po co cierpieć dodatkowo z racji jej paniki? Najgorsze jest to, że trzeba czekać prawie całą dobę. Dlaczego nie przyszło mi do głowy, żeby spotkać się z nimi nie jutro, lecz dzisiaj. Proszę bardzo, jestem go­tów. Już wyjeżdżam. Nie, jutro jestem zajęty, tylko dziś.

I tak nie ma mowy o żadnej pracy. I dlaczego, na przykład, nie mogłem go zapytać: w jakiej sprawie? Mogłem zapytać najspokojniej w świecie. Odpowiedziałby mi i nie zadrę­czałbym się przez całą dobę. Mógł zresztą równie dobrze nie odpowiedzieć, a wtedy zadręczałbym się dziesięć razy go­rzej. Oni specjalnie tak robią, żeby ci, których wzywają, bardziej się denerwowali. Żeby przychodzili już rozgrzani, żeby w środku wszystko im się trzęsło i drżało. Trącić ta­kiego palcem — rozsypie się na drobne kawałki. Albo, jak to się mówi — pęknie. Ale niech mnie Pan Bóg skarze, jeżeli wiedziałem, za co mam pękać! Ach, te „Tworzywa Sztuczne”, wiem, gdzie to jest. Raz coś tam kupowałem.

Wieczorem wybieraliśmy się w odwiedziny do Wołodi, mojego kuzyna, który od miesiąca zapraszał nas usilnie na

5Q

oblewanie nowego mieszkania przy ulicy Malowniczej w dzielnicy Choroszewo-Mniewniki. Wymawialiśmy się pod najrozmaitszymi pozorami — śmiertelnie nudne towarzy­stwo, a na dobitkę przymusowy przegląd filmów amator­skich, dzieła Wołodi i jego żony Lali, entuzjastów turysty­ki — nadszedł jednak dzień, wycofać się już było nie spo­sób i wizyta stała się nieubłaganą koniecznością, w przeciw­nym bowiem wypadku groziła nam śmiertelna obraza na całe dziesięciolecia. Kupiliśmy w cedecie dwa niemieckie kinkiety, butelkę szampana, obładowaliśmy tym wszyst­kim Cyryla i pojechaliśmy.

Przez cały czas, chociaż ruszałem się, odpowiadałem na pytania, chodziłem po sklepach, kupowałem bilety w me­trze, myślałem bez przerwy o tym, co będzie ze mną jutro. Im bardziej rozgałęziały się moje myśli, tym większy strach mnie ogarniał: umacniałem się w przekonaniu, że istnieje nieskończona ilość powodów, dla których mogę zostać we­zwany przez sędziego śledczego w celu złożenia zeznań. Wy­starczy, żeby ktoś miał na to ochotę. Boże drogi, popełniłem chyba wszystkie rodzaje przestępstw wyszczególnionych w kodeksie karnym.

Mogłem być oskarżony o łapownictwo, i to tylko dlatego, że nieraz chodziłem z dyrektorem wydawnictwa na wyścigi i stawiałem mu tam w bufecie. Zdarzało się zresztą, że to on mi stawiał. Mogłem mieć sprawę o nabywa­nie przedmiotów pochodzących z kradzie- ż y: czasami kupowałem od robotników z przedsiębiorstwa remontowego przy naszej administracji rozmaite dupere­le — szkło, drut, przełączniki, blachę. A spekulacje towarami pochodzenia zagranicznego? Kie­dy ostatnim razem przywiozłem Rycie sweterki z Austrii

i okazało się, że są za duże, Ryta sprzedała je Larysie, ta zaś jako prawdziwa spekulantka mogła je opylić z zyskiem. No i gdzieś wpadła. Znakomicie: konfrontacja z Larysą w gabinecie sędziego śledczego! „Czy to pana sweterki?” — „Właściwie mówiąc...” — „Gdzie pan je nabył? Dlaczego nie sprzedał ich pan legalnie w komisie?” A kradzież? Pew­nego razu za granicą ukradłem w hotelu wspaniałą popiel­

niczkę z widokiem miejscowego ratusza i łacińskim napi­sem: „Beati possidentes.” Po dziś dzień zdobi moje biurko. Zdarzyło mi się także ukraść kiedyś w bibliotece domu pra­cy twórczej tom encyklopedii — był mi akurat niezbędny do pracy. Wprawdzie kiedy przyjechałem następnym ra­zem, przywiozłem ten tom i postawiłem go ukradkiem na półce... Długo by jeszcze wyliczać...

W takim nastroju szedłem na to kretyńskie oblewanie mieszkania. Ryta dzieli wszystkich krewnych na „swoich”

i „moich”. „Swoich” może i nie kocha, ale zawsze ich broni, „moi” są jej obojętni, ale ocenia ich i klasyfikuje z dużą przenikliwością. Powiedziała kiedyś o Wołodi i Lali, że są „rycerzami sukcesu”. Celny epitet: jest w tym idio­tyczne hobby podróżnicze i niski poziom inteligencji, i na­prawdę piracka namiętność do bogacenia się. Wołodia jest inżynierem, Lala pracuje w biurze projektów, zarabiają średnio, a jednak stale coś kupują, stale mają pieniądze, nawet można od nich na krótko pożyczyć, chociaż lepiej nie. Cuda oszczędności! Coś, co naszej rodzinie (byłej rodzinie!) jest w ogóle nieznane. Ryta zauważyła kiedyś złośliwie, że nawet upodobanie Wołodi i Lali do spędzania urlopu na pieszych wędrówkach też się wywodzi ze skąpstwa. Zawsze to tańsze niż skierowanie na wczasy nad morze.

Wołodia i Lala traktowali nas niby to serdecznie, ale z jakąś ukrytą nieufnością. Nie wiedzieć czemu mieli nas za geszefciarzy. Największym geszefciarzem byłem, oczy­wiście, ja. Sądzili, że zgarniam forsę obiema rękami. Kiedy Ryta w prostocie ducha uskarżała się na brak pieniędzy, śmieli się do rozpuku: „Ojej, nie ma pieniędzy? A gdyby tak podjąć z pięcioprocentowej książeczki?” Ponadto za­strzeliliśmy ich kiedyś naszym mieszkaniem — sześćdzie­siąt dwa metry kwadratowe nie licząc spiżarni. W sumie, krewni jak krewni. Znając ich, zdawałem sobie sprawę, że za tym uporczywym zapraszaniem coś się kryje. Czegoś od nas chcą. Po godzinnym siedzeniu przy stole zastawionym przysmakami z pobliskiej restauracji „Orzeł” to „coś” za­rysowało się wyraźnie.

Córka Wołodi Weronika zdaje w tym roku maturę. Czas

już pomyśleć o tym, żeby się dostała na uczelnię. Wyobraź­cie sobie — na tę samą, na którą się dostał Cyryl. Zdaje się, że Cyryl miał jakiegoś świetnego korepetytora, szalenie ustosunkowanego, bardzo mu pomógł, jak im powiedzia­no, o niemieckim nazwisku... „Hartwig!” — wypalił Cyryl. Czy nie dałoby się go, powiedzmy, uruchomić? „Oczywi­ście — powiedziała Ryta. — Czemu nie? Ale bodaj że wła­śnie wyjechał. Stale jest w rozjazdach.” Nie należało do przyjemności usłyszeć o Hartwigu, że jest szalenie ustosunkowany i że bardzo pomógł. Chociaż sprawy rzeczywiście tak się miały, nikomu o tym nie opo­wiadaliśmy. Jak się okazało, dowiedzieli się o Hartwigu od jednej z przyjaciółek Larysy, która jest znajomą koleżanki Lali. Słowem, wszystko wyszło od tej plotkary Larysy. Po­wiedziałem, że Hartwig, o ile mi wiadomo, nie udziela teraz korepetycji, bo ma dużo pracy w instytucie. To była praw­da — Hartwig sam tak mówił — ale Wołodia i Lala, ma się rozumieć, wywnioskowali z tego, że nie chcemy im dać Hartwiga. To też zresztą była prawda.

Nie chciałem im d a ć Hartwiga, ponieważ przeszyło mnie straszliwe podejrzenie — a może Hartwig i jego przyjaciel, sekretarz komisji egzaminacyjnej, ten sam, co przyjeżdżał na daczę w Kuncewie, zostali przyłapani na jakichś kombi­nacjach związanych z przyjmowaniem na studia? Właścicie­la daczy w Kuncewie nie znałem prawie zupełnie, należał do kręgu przyjaciół Ryty. Boże drogi, co za potworne nie­bezpieczeństwo! Ja przecież właściwie nic nie wiem. Wszyst­ko działo się poza moimi plecami, ale ten cynik Hartwig zdolny jest do wszystkiego.

Ryta również nie paliła się do tego, żeby dać Hartwiga Wołodi i Lali. Miała po temu, jak się wydaje, swoje po^- wody.

Wołodia i Lala odgadli w czym rzecz i tym natarczywiej, z prawdziwie turystyczną wytrwałością, zaczęli natych­miast, przy stole, wyduszać z nas Hartwiga. Domagali się, żebyśmy zadzwonili i dowiedzieli się, czy jest w Moskwie, czy wyjechał, a jeżeli nie wyjechał, to czy można przynaj­mniej mieć nadzieję. Ryta powiedziała, że nie pamięta nu-

mera telefonu. Ja bezskutecznie usiłowałem go sobie przy­pomnieć, ale ja przynajmniej naprawdę nie pamiętałem, a Ryta pamiętała. „Telefon Giery! — zawołał nasz bęc- wał. — Proszę bardzo!” Trudna rada, trzeba było zadzwo­nić. Estera powiedziała, że Hartwig jest na koncercie w Fil­harmonii. Gospodarze zażądali, żebym zadzwonił nazajutrz rano. Obiecałem, że zadzwonię. Tak, tak, jutro z samego rana.

Kiedy myślałem o jutrzejszym poranku — będę musiał wyjść z domu o pół do dziesiątej — czułem gwałtowny ucisk w dolnej części brzucha i mdlały mi nogi. Moje przypusz­czenia w sprawie Hartwiga napawały mnie panicznym lę­kiem. Byłem już niemal pewien, że Hartwiga łączy z sędzią śledczym jakaś tajemna nić. Dlaczego Hartwig w ostatnich dniach zniknął, nie dzwonił, nie pokazywał się? Na domiar złego nie mogłem się nikogo poradzić! Wołodia i Lala, któ­rym humory się poprawiły dlatego, że Hartwig jest w Mo­skwie — zdawało im się, że sprawa już załatwiona — wy­ciągnęli białą szmatę, aparat projekcyjny i zaczęły się ka­tusze. Nie rozumiałem nic z tego, co dzieje się na ekranie. Nie wiedziałem, czy oglądam tajgę, czy Krym. Jacyś ludzie dokądś maszerowali, jedli coś łyżkami z wielkiego kotła. Gospodarze wprowadzili pewną innowację — zdjęciom to­warzyszył tekst, który autorzy uważali za niebywale dow­cipny, co chwila bowiem, nie mogąc się powstrzymać, wy­buchali śmiechem. Dajmy na to Lala popisywała się gołym brzuchem i jakimiś sztybletami nie z tej ziemi, a głos Wo- łodi obwieszczał: „Ludmiła Aleksandrowna olśniła towa­rzystwo swoimi toaletami od Diora” lub coś w tym stylu. Ryta wzdychała, ale Cyryl był zadowolony, śmiał się. Naraz Ryta powiedziała: „A propos, moi drodzy, Gierasim Iwano- wicz jest znakomitym nauczycielem, ale przede wszystkim Cyryl pomógł sobie sam. Uczył się jak opętany. Naprawdę, jak opętany!"

Wołodia i Lala zgodnie powiedzieli: „Ależ oczywiście! To zrozumiałe!” Postanowiłem również wtrącić słówko: „Niech więc się wam nie zdaje, że Hartwig rozwiąże cały problem. 9 poza tym on nie ma żadnych nadzwyczajnych stosun­

ków.” — „A zwyczajne?” — zapytała perfidnie Lala. Aku­rat w tej samej chwili na ekranie ukazała się Lala w kostiu­mie kąpielowym, wykonująca taneczne gesty. Miała bardzo dziwne nogi: nie zaokrąglone w udach, ale płaskie i szero­kie. W kostiumie kąpielowym nie wyglądało to zbyt zachę­cająco. Rozległ się głos Wołodi: „Taniec umierającego łabę­dzia podczas przechodzenia rzeki w bród.” — „Nie ma żad­nych stosunków i tyle! — powiedziałem w nagłym przypły­wie irytacji. — Zawracanie głowy!”

Kiedy wyszliśmy na ulicę, Ryta powiedziała: „Dzielni są ci twoi krewni. Od razu wpili się w nas kleszczami: dawać im Hartwiga i koniec!” Nie miałem sił, żeby się z nią sprze­czać. Mogłem odpowiedzieć: „Hartwig to wyłącznie twój resort”, ale Cyryl szedł obok, a poza tym moje myśli obra­cały się dokoła innych spraw. Wiedziałem coś, cze­go ona nie wiedziała. Naraz pomyślałem o niej ze współczuciem. O synu też pomyślałem ze współczuciem. Cyryl gwizdnął nagle na palcach jak bandyta i wrzasnął na całe gardło: „Hej, szefie! Jedziemy!” Kiedy wsiedliśmy do taksówki, pomyślałem sobie, że mimo wszystko dobrze jest mieć dorosłego syna.

W nocy nie mogłem zasnąć. Trochę się zdrzemnąłem

o piątej nad ranem, a już o ósmej zerwałem się z łóżka. Przez całą noc jak świder drążyły mi mózg dwa słowa: „Tworzywa sztuczne.”

Młody mężczyzna bez marynarki, w białej lnianej koszuli z krawatem, na którym widniało pięć kółek olimpijskich, zapytał mnie: „Czy to pańska ikona?” Ujrzałem starą ikonę ciotki Głaszy, która niedawno wisiała obok Picassa. „Tak! To znaczy, właściwie mówiąc...” Wyjaśniłem, co i jak. Do­wiedziałem się, że ikona została skonfiskowana podczas re­wizji u pewnego cinkciarza, którego czeka proces. A cink- ciarz kupił ikonę od Cyryla za sto dwadzieścia rubli. Na razie nie wiadomo, czy Cyryl będzie odpowiadał przed są­dem, zależy to od wyników śledztwa, sprawa jednak nie­wątpliwie nabierze rozgłosu, zawiadomiona zostanie przede wszystkim uczelniana organizacja komsomolska. Następnie odpowiedziałem na kilka pytań dotyczących Cyryla, Niury,

pochodzenia ikony oraz jakiegoś nie znanego mi prawie młodzieńca imieniem Romek, kolegi Cyryla z grupy bitowej „Tytani”. Stwierdziłem, że nic nie wiedziałem o sprzedaży ikony i że to wszystko jest dla mnie kompletną niespodzian­ką. Sądziłem, że ikona znajduje się w szpitalu u Anny Ti- towej.

Spisano protokół przesłuchania. Podpisałem go, skierowa­łem się ku wyjściu i już przy samych drzwiach zapytałem: „A kiedy zamierza pan wezwać mojego syna?” Tu sędzia śledczy mnie zastrzelił: „Pański syn już składał zeznania. Jeżeli zajdzie potrzeba, wezwiemy go ponownie.” A więc wczoraj, kiedy tak się śmiał u Wołodi... W pierwszej chwili, kiedy się dowiedziałem, dlaczego zostałem wezwany, poczu­łem chwilową ulgę. Nie ja, nie ja! Cyryl, oczywiście, jest też częścią mojego „ja”, ale częścią niewielką, niedojrzałą, to nie takie straszne, rana nie jest śmiertelna. Ulga była jednak rzeczywiście chwilowa — trwała przez ułamek se­kundy. Kiedy ujrzałem wszystko jak na dłoni — a stało się to właśnie tam, przy biurku sędziego śledczego, w błysku olśnienia, i to nie sędzia śledczy mnie naprowadził na trop, ale naraz ujrzałem sam, domyśliłem się reszty, kiedy zrozu­miałem, jak Cyryl wszystko załatwił, jak namówił biedną, głupią Niurę, oszukiwał nas, kłamał, wszystko przed nami ukrywał — złapało mnie za gardło uczucie jeszcze trudniej­sze do zniesienia niż strach. Było to uczucie przeraźliwego wstydu. Bo przecież mimo wszystko to byłem ja! Ja, ja

i nikt inny. Nie Cyryl, ale ja siedziałem przed sędzią śled­czym, który zadawał mi pytania, patrząc na mnie z zimną, ukrytą odrazą. O, wyczuwałem to doskonale! Gdybym to nie ja, cały ja, ze wszystkimi swoimi flakami, ale jakaś moja cząstka, jakiś Cyryl siedział przed sędzią śledczym, nigdy bym nie odczuł tej odrazy, nie doświadczyłbym tego wstydu

i bólu.

Na ulicy myślałem na głos jak w malignie. Świetnie. Zna­komicie. Ty złodzieju, ty nędzniku! Masz teraz za swoje! Tak, niech cię sądzą, bydlaku jeden, niech cię wyrzucą na zbity łeb! A ja, stary idiota, nie potrafiłem wychować wła­snego syna... Pędziłem do domu, żeby coś powiedzieć, żeby

zapytać — ale o co? O co pytać, co powiedzieć?

Ryta była w domu. Cyryl jeszcze nie wrócił. Ryta wie­działa o wszystkim. Od Cyryla. To niby ja mam dowiady­wać się w prokuraturze, co się dzieje w moim własnym domu? Może nie jestem już członkiem rodziny? W takim razie powiedzcie mi, zawiadomcie mnie o tym! Spakuję walizkę i wyjadę.

Ryta powiedziała bardzo spokojnie: „Tak, postanowiliśmy nic ci nie mówić. Zacząłbyś od razu wrzeszczeć, awanturo­wać się. A tu wrzaski i kłótnie nic nie pomogą, musimy się zastanowić, co i jak... Postąpił ohydnie, zgoda, ale trze­ba go ratować. Trzeba prosić Mieczenowa, Rafika, Gierę, kogo się da, bo chłopaka wyrzucą ze studiów. Najpierw ra­tować, potem sądzić.” Co to, to nie! Najpierw sądzić!

I niech się ratuje sam! Ryta wcisnęła mi coś do ręki. „Uspo­kój się, porozmawiamy później. Weź elenium.” Dostrzegłem w jej wzroku taką samą zimną, niemal urzędową odrazę, jak w oczach sędziego śledczego. Poszła do swojego pokoju. Ja zamknąłem się u siebie.

Po paru godzinach przyszedł wreszcie Cyryl. Zawołałem go natychmiast. Wszedł z papierosem w ustach, usiadł na kanapie i uśmiechając się bezczelnie, zaczął mi się przy­patrywać. Przede wszystkim wyrwałem mu papierosa z ust i wyrzuciłem przez lufcik. „Cóż to ma oznaczać?” — zapytał. „To ma oznaczać, że byłem dzisiaj...” — „Wiem! U Wasilija Wasiliewicza” — „Co za Wasilij Wasiliewicz?” — „No, sędzia śledczy, Katierinkin.” — „Skąd wiesz?” — „Zna­my się doskonale, wzywał mnie już cztery razy.”

Tak? — zapytałem groźnie. — Cztery razy?” Moja furia w gruncie rzeczy jednak już gasła, powiedziałem więc — na nic innego nie było mnie stać — haniebnie ustępliwym głosem, tylko z wyrzutem: „Czy zdajesz sobie przynajmniej sprawę, że jesteś łajdakiem? Co?” Lekkim pochyleniem gło­wy zamarkował przygnębienie. „Oczywiście, tato. Rozu­miem.” Widziałem, że nadal robi ze mnie balona. Nagle ze­rwał się z kanapy, podbiegł do stołu, na którym leżał mały tranzystor i włączył go. Spiker coś trajkotał. Twarz Cyryla rozjaśniła się radośnie, klasnął w dłonie i szepnął: „Hurra!”

Podszedłem, wyrwałem mu z rąk tranzystor i wyłączyłem go. „Słuchaj, mówię do ciebie po raz ostatni i zupełnie se­rio. Sam się teraz wykręcaj! Zrozumiałeś?” — „Tak jest, tato — powiedział — rozkaz zrozumiałem. Tylko się nie przejmuj.” Oburzyłem się, ale jednocześnie porwał mnie śmiech. „Przecież to nie ja powinienem się przejmować, ale ty! Ty masz się przejmować, durniu!” — „Rozumiem, tato. Rozumiem i przejmuję się. Ale ty nie powinieneś się przej­mować. Wszystko będzie normalnie, nie myśl o niczym. Przynieść ci wody?” — „Wynoś się stąd!” — wrzasnąłem. Wypadł z pokoju susami lekkoatlety. A ja znów położyłem się na kanapie. Czułem się jak rozdeptany karaluch. I to był dowód ostateczny i niezbity, że tam, przed sędzią śled­czym, siedziałem ja, nie on.

Potem przystąpiłem do działania — nie miałem innego wyjścia. Szachiści nazywają to „wiecznym szachem”. Wszy­stkie ruchy są przymusowe. Nad bęcwałem zawisło wyrzu­cenie. Ruszyłem w te pędy do Rafika, a potem — do Miecze- nowa. Okazało się, że: „Pański szanowny synalek ma zbyt wiele grzechów na sumieniu. Nie zdał dotychczas kolok­wium z wf. W pierwszym semestrze opuścił bez uzasadnio­nych powodów dwadzieście dwie godziny wykładów.” Mu­siałem zwrócić się do Hartwiga, którego znajomy, dawny sekretarz komisji egzaminacyjnej, został ważną figurą w rektoracie. Ryta nie wiadomo dlaczego nie chciała dzwonić do Hartwiga. Ze mną Hartwig rozmawiał bardzo ozięble, po­wiedział, że porozmawia ze znajomym, ale nie ręczy za sku­tek, jakoby dlatego, że jego, Hartwigowski kredyt, został w tamtym domu zachwiany. Nie próbowałem dociec, w czym rzecz. Ktoś mi powiedział, że Hartwig miał nieprzy­jemności w instytucie i podobno grozi mu nawet zwolnienie. No, cóż. Doigrał się. Wcale mnie to nie zdziwiło. Hartwig widocznie jednak zadzwonił, poparcie jego znajomego po­mogło: Cyryl został na studiach. Organizacja komsomolska udzieliła mu surowej nagany z ostrzeżeniem. Zmusiłem go, żeby zawiózł sto dwadzieścia rubli Niurze, do podmiejskiego szpitala w Muraszkowie, i żeby przywiózł od niej pokwito­wanie. Ikona ugrzęzła tymczasem w gąszczu organów spra­

wiedliwości, czekając, aź wybije jej godzina i znajdzie się na stole sądowym w charakterze dowodu rzeczowego. Ale przecież nie o to chodzi. Wcale nie o to chodzi! Kiedy wszy­stko się skończyło, zaczęła się chandra. O to właśnie cho­dzi. Nie kłóciliśmy się już z Rytą, po prostu wymienialiśmy poglądy. Ryta mówiła: „Kiedy troje egoistów mieszka ra­zem, to się musi źle skończyć.” — „Tak, ale każdy egoista ma wyjście z sytuacji — odpowiadałem. — Może znaleźć dobrego człowieka, który będzie mu wszystko wybaczał.” — „To tyle zachodu — szukać dobrego człowieka. Nie chce mi się. Jestem już stara.” — „To nic, znajdą się jeszcze ama­torzy.” Tak sobie rozmawialiśmy przy śniadaniu, a Cyryl siedział razem z nami i czytał gazetę.

Rankiem przyszedł Atabały z blaszanką mleka. Jeszcze leżałem w łóżku, zupełnie rozbity po bezsennej nocy. Wszy­stko wskazywało na to, że ciśnienie znowu mi się podnio­sło. Może dlatego, że zbliżała się zmiana pogody na ochło­dzenie albo na jeszcze większy upał, a może po prostu prze­pracowałem się, mózg się wyczerpał, trzeba zrobić prze­rwę. Poprosiłem Atabały, żeby zawołał pielęgniarkę Walę, jeżeli jeszcze nie poleciała do pracy. Chciałem, żeby mi zmierzyła ciśnienie.

Dowiedziałem się czegoś, co było dla mnie nowiną: Wala jest przybraną córką Atabały. Wzięli ją jako trzyletnią dziewczynkę w czterdziestym piątym roku z domu dziecka. Rodzice nieznani i wszystko nieznane, oprócz tego, że po­chodzi skądś z Ukrainy. Wala przybiegła natychmiast z apa­ratem. Dobra z niej dziewczyna! Ciśnienie nie było tak fatalne: sto czterdzieści pięć na dziewięćdziesiąt pięć. Oży­wiłem się i zacząłem nawet bełkotać jakieś płaskie komple­menty: „Sama pani obecność, że tak powiem, działa uzdra­wiająco...” Jej fartuch lekko pachniał karbolem, ale ręce, które dotykały mnie, kiedy mi podciągała rękaw koszuli

i zakładała aparat, i twarz pochylona nade mną z wyrazem najwyższego dziecinnego skupienia — jakby to była zaba­wa, nie praca — pachniały świeżym zapachem ciała. Pomy­

ślałem sobie, ze jeszcze trzy lata temu nie przepuściłbym okazji, spróbowałbym szczęścia, podnieciłaby mnie sama obecność młodej kobiety, teraz jednak, niestety, tkwił we mnie lęk.

Wala powiedziała surowo:

Musi pan leżeć. Dolna granica dziewięćdziesiąt pięć, to niedobrze.

Skądże znowu! Jak na mnie — to wspaniały stan. Miałbym nawet ochotę na flirt z ładną dziewczyną... — Wziąłem ją za rękę w chwili, kiedy wstawała z krzesła. Usiadła na powrót. Zauważyłem, że się zarumieniła. Trzy­mając jej dłoń w swojej ręce, drugą rękę, niby przypad­kiem, położyłem na jej kolanie. Mogłaby być moją córką: dwadzieścia lat różnicy. Rówieśniczka mojego pierwszego syna.

Ależ oczy — powiedziałem. — Co za błękit.

Wieczorem przyniosę panu lekarstwo — powiedziała marszcząc brwi. — Co panu przynieść, rezorcynę czy rau- pasil.

Wszystko jedno. Byle pani przyniosła.

Wstała z równie surowym wyrazem twarzy, wyszła przez mały tarasik do ogrodu, a przechodząc pod moim oknem spojrzała na mnie, uśmiechnęła się i pogroziła palcem:

Nie wolno wstawać!

Przez jakiś czas leżałem patrząc przez otwarte okno, w którym, przesłonięty zielenią, rozpłomieniał się dzień, i my­ślałem o Wali, o tym, jak zręcznie i prędko zmierzyła mi ciśnienie, a także o tym, że gdyby taka istota była w pobli­żu... Czego można więcej chcieć? Dziwne tylko, że w nocy próbował wedrzeć się do niej ten kaleka Nazar. Nagle przy­pomniała mi się moja pierwsza żona Wiera. Było mi z nią dobrze ze dwa miesiące, też była taka dorodna, o niebie­skich oczach, ze świeżym zapachem ciała, grała w studenc­kiej drużynie piłki ręcznej. Potem jednak okazało się, że nie rozumie najprostszych rzeczy, .tłumaczyć jej za każdym razem było ponad moje siły. Wolałem milczeć, milczeliśmy więc rano, w dzień, wieczorem, kiedy kładliśmy się spać i kiedy jechaliśmy pociągiem w dwuosobowym przedziale.

Rozstanie było równie spokojne jak dwuletnie pożycie, ani jednego zbędnego słowa. Nie było o czym mówić. Ryta wy­dała mi się Szecherezadą. Przez pierwsze lata rozmawiali­śmy po całych nocach — o znajomych, krewnych, książ­kach, filmach, fantazjowaliśmy, dyskutowaliśmy Bóg wie

o czym. W pracy u Ryty wciąż działy się najrozmaitsze hi­storie, wrzały namiętności. Ryta opowiadała mi wszystko z ferworem, naśladując głosy kolegów, ja zaś musiałem udzielać rad, wygłaszać sądy, współczuć. Najważniejsze jed­nak było to, że Ryta, pomijając jej plusy i minusy, rozu­miała, kim jestem, jak byłem pomyślany i co ze mnie wy­szło. Nawet tamtego ostatniego dnia, kiedy pokłóciliśmy się

0 ratę za mieszkanie i Ryta powiedziała, że jestem profe­sorem Sieriebriakowem, że przez całe życie miała nadzieję, że coś w sobie mam, ale nic nie mam, jestem zerem, Cze- chowowskim profesorem Sieriebriakowem — wysłuchałem tego wszystkiego i nie wybuchnąłem, ponieważ wyczułem w jej słowach niekłamany ból. Profesor Sieriebriakow też jest człowiekiem. Czemu miałoby się tak nim pogardzać? Nie był gangsterem ani psychopatą seksualnym, chciał żyć, kochał kobietę, po swojemu, w miarę swoich możliwości,

1 przez długie lata niezmordowanie wykonywał jedną czyn­ność: pisał, pisał, pisał, pisał. Podobnie jak ja. Nie wolno wytykać ludziom, że nie są Lwami Tołstojami czy Spense- rami. Nie powiedziałem jej tego wszystkiego, kiedy po­równała mnie z profesorem Sieriebriakowem, bo dalsza rozmowa nie miała już sensu: decyzja zapadła. Tego dnia przyczepił się do mnie idiotyczny wierszyk, który sam uło­żyłem. Przepadam za idiotycznymi wierszykami jak na przy­kład ten, też mój, ale stary: „Dobrze mieszka się w Tuluzie, w nieco większym niż tu luzie.” Rytę żarciki te zawsze iry­towały: „Szkoda szarych komórek...” Nie mogła zrozumieć, że dla człowieka, który całe życie zajmuje się zabawą w sło­wa, to coś w rodzaju gimnastyki.

Pokłóciliśmy się o ratę za mieszkanie, której zapomniałem zapłacić i Rycie nie wydali jakiegoś zaświadczenia w admi­nistracji. Przyszła wściekła. Chodziłem po pokoju i mru­czałem pod nosem: „W domu Amundsena nie mówi się

o morsie, w domu biznesmena nie mówi się o forsie...” Zari- postowałem jej tym aforyzmem na profesora Sieriebriako- wa. Cyryl usłyszał z sąsiedniego pokoju i zawołał wesoło: „Jak, jak? Tato, powtórz!” Po pewnym czasie zawiadomi­łem ich o swojej decyzji. Zdaje się, że nie wzięli moich słów na serio, sam zresztą nie bardzo wierzyłem w to, co mówię. Ryta zauważyła złośliwie, ale spokojnie: „Aha, teraz rozu­miem, dlaczego nie zapłaciłeś za mieszkanie.” — „Nie ro­zumiesz — odparłem równie spokojnie — po prostu zapo­mniałem. Komorne będzie opłacone w terminie.” Nie wie­rzyli mi nadal, ja również sobie nie wierzyłem. Cyryl pa­trzył na mnie z jakimś pobłażliwym grymasem. Pożegnałem się jednak, wziąłem walizkę i wyszedłem na ulicę. Na po­stoju taksówek, jak zwykle o tej porze, stała kolejka. Zmarzłem w swoim płaszczu, było bardzo zimno, nie jak w marcu, ale jak w lutym. W taksówce po drodze do hotelu „Warszawa”, w którym zatrzymał się Mansur, mruczałem bez przerwy pod nosem: „W domu Amundsena nie mówi się

o morsie, w domu biznesmena nie mówi się o forsie...” Mimo wszystko myśli o Wali podniosły mnie na duchu, pomyślałem sobie, że kres wędrówki jeszcze daleko i po­stanowiłem tego dnia nie pracować, żeby głowa trochę od­poczęła. Wyszedłem do ogrodu. Ziemia na ścieżce była po­kryta miękką warstwą kwiatów akacji, które kleiły się do butów. Było duszno, co oznaczało, że upał wzmagał się, w mieście mogło być nawet czterdzieści stopni.

Szedłem w głąb ogrodu, tam, gdzie była winnica i gdzie wprost z winnicy wiodła pod górę dróżka wykuta w skale. Gorąco było, chociaż szedłem w cieniu: najpierw pod skle­pieniem starych platanów — mają ze sto pięćdziesiąt lat, dokoła nich unosi się mgła, pod nimi ziemia jest pusta, gi­gantyczna moc wszystko zniszczyła — potem pod wyso­kimi jabłoniami, gruszami, w cieniu amerykańskich klo­nów. Atabały mówił, że w tym roku będzie mało owoców: plaga mszyc. Maleńkie czarne muszki oblepiły gałęzie, pnie, pobielane wapnem ściany domków. Siadają na białym. Moja biała koszula upstrzona jest czarnymi kropkami, jeżeli spró­buje się je strzepnąć — zostają ślady. Zima była ciepła, po­

wiedział Atabały, bez śniegu, i całe to paskudztwo nie wy- marzło.

Siedzieliśmy na kamiennej ławie u podnóża kamiennej ścieżki i rozmawialiśmy. Atabały powiedział, że dzwonił Mansur, dziś przyjedzie. Prosił, żeby napalić w łaźni. Przy- jedzie z towarzyszem Miergienowem.

Atabały, ile masz dzieci? — zapytałem.

Aj, dużo. Jedenaście.

A ile miałeś, kiedyście wzięli Walę z domu dziecka?

Troje. Jeszcze za mało. — Roześmiał się. — Jakby było za dużo, to byśmy nie wzięli.

Po jego twarzy i po śmiechu — w suchych brunatnych ustach zabłysły białe, aż niebieskawe, mocne, zdrowe zę­by — widać było, że wzięliby ją tak czy owak. Skarżył się, że z małymi dziećmi są kłopoty, ale z dużymi też ich nie brak. Cztery starsze córki powychodziły za mąż, mieszkają oddzielnie, ale żadnej się nie wiedzie, trzeba im pomagać. Jedna choruje, druga chce iść do pracy, lecz mąż nie po­zwala, trzeciej dziecko źle się chowa, całe w strupach, nie wiedzą, jak leczyć. Wala miała męża Osetyńca, pracował w Tochirze, w restauracji, ale życie im się nie ułożyło, za­zdrosny był jak wariat, bił ją, zamykał w mieszkaniu, no i w końcu się rozstali, on wyjechał do Bachardenu. Płakał, jak wyjeżdżał: „Nie mogę — powiada — z tobą żyć, jeszcze ci kiedy gardło poderżnę, lepiej stąd wyjadę.” Teraz zacze­piają ją różni tacy, żeby z nimi chodziła, ale ona nie chce, to porządna dziewczyna, wychowana jak Turkmenka. Na chłopów nie patrzy. Nazar dobijał się w nocy, mówił, że chce się żenić, kupił trzy kilo cukierków, a ona mówi: „Prze­pędź, tato, miotłą tego chuligana, tego diabła!” Ona kocha Miszkę, Osetyńca. Co robić, jak nie mogą żyć razem?... To­warzysz Mansur też, jak przyjedzie, zawsze prosi: „Niech Wala pościele łóżko!” Wala pościele, proszę bardzo, ale że­by coś więcej, to nie. Bo nie można i koniec. Towarzysz Mansur gniewał się. Dlaczego, powiada, w ośrodku wypo­czynkowym pracowników kultury stoi taki brudny wiejski dom, biegają dzieci i wiszą rozmaite szmaty? Rodzinę masz, powiada, za dużą, to dla gości niepiękny widok. Oni chcą

BRR

odpoczywać, a tu twoje dzieci płaczą i kozy się pasą jak w aule. A bez kóz i bez krowy Atabały nie da rady, dzieci się nie wyżywi.

Nie miał czasu, ale jak zwykle, kiedy się spotykaliśmy, rozsiadał się na długo i mówił godzinami. Zazwyczaj prze­rywałem mu jakimś na pół pytającym zdaniem: „A może byśmy tak poszli do roboty?...” — „Aha! — potakiwał chęt­nie i uśmiechał się. — Robota głupiego lubi!” Po czym roz­chodziliśmy się — on do swojej motyki i do grządek, ja do domu, do biurka. Dziś jednak postanowiłem odpocząć, więc mu nie przerywałem. Nie mam pojęcia, dlaczego ludzie tak lubią ze mną rozmawiać. Pewnie dlatego, że jestem cierpli­wy. Coś tam opowiadają, a ja kiwam głową i myślę o swo­ich sprawach. Wtedy na przykład słuchałem Atabały i my­ślałem: Tołstoj tylko częściowo ma rację, wszystkie szczę­śliwe rodziny są szczęśliwe w jednakowy sposób, to praw­da, ale przecież nieszczęśliwe rodziny też są, na Boga, nie­szczęśliwe na jedno kopyto. Sam zresztą opisał taką szablo­nową historię: mąż, kochanek, teściowa... Egoizm? Egoizm to brak miłości. Taka jest zwykle banalna przyczyna nie­szczęść. Ale czy może być egoistą człowiek, który ma jede­naścioro dzieci! Skądże! Mimo najlepszych chęci, mimo nie wiedzieć jakich wrodzonych cech, byłoby to absolutnie nie­możliwe.

Atabały znowu coś opowiadał o krowach. Lubił wspomi­nać o krowach: jak trudno było je trzymać, kiedy rządził „Kel”, łysy władca. Działo się to przed pięciu laty, ale Atabały wciąż nie mógł tego zapomnieć.

Myśmy wtedy spędzali lato pod Odessą. Arutunianowie też przyjechali swoim samochodem.

Kel” kazał, żeby wszystkim zabrać krowy, ale milicjan­ci nas znali, uprzedzali: jutro przyjedziemy. Róbcie, co chce­cie, zabierajcie, zabijcie. Dwa miesiące chowaliśmy krowę w wąwozie. Siano nosiliśmy na grzbiecie, pięć kilometrów, w górę. Jeden przystanek autobusem, a potem — aż do wą­wozu. Ale krowy uratowaliśmy. A jeszcze potem „Kela” wyrzucili, chwała Allachowi. Tak, tak, to bardzo ciekawe. Arutunian paradował po plaży w wełnianych kąpielówkach

z białym pasem i mówił: „To proces nieodwracalny...” Ryta i żona Arutuniana jeździły do Odessy na bazar i kupowały ciuchy. Gdybym miał choć czworo dzieci, gdyby Ryta pra­cowała i gdybyśmy mieli krową — cóż za wspaniały byłby ze mnie człowiek! Gdy tylko przyjedzie Mansur, muszę go przycisnąć — niech mi pożyczy ze trzysta rubli, potem się porachuje z wydawnictwem. Ten łajdak nie ma sumienia. Wie, że siedzę bez grosza, że muszę posłać coś do Moskwy, a robi taką minę, jakby nie miał z tym nic wspólnego.

A więc Mansur chciał pana stąd wysiedlić?

Tak miło było usłyszeć o Mansurze coś złego. Jest moim przyjacielem, przez całe życie ratuje mnie w trudnych chwi­lach, daje mi zarobić, ale chwilami go nienawidzę. Mansur nie jest wybitnym poetą, miejscowi literaci wyrażają się

o nim ironicznie, ale ma niezwykłe szczęście i potrafi bardzo zręcznie wszystko sobie pozałatwiać.

Towarzysz Mansur przyjechał na dwa dni. Sobota, nie­dziela. Znowu prosił: „Niech Wala pościele łóżko!” Rano wstał zły. Od twojej kuchni, powiada, smród rozchodzi się po całym terenie, trzeba cię wyrzucić raz na zawsze. A w rejonie powiedzieli: „Jazgul jest matką-bohaterką, nikt cię nie wyrzuci, nie bój się.” Atabały śmiał się, błyskając zęba­mi. Potem odszedł z naręczem saksaułu. Zrozumiałem, że ma niezwykle trudne życie, niemal idealnie trudne, i że jest człowiekiem szczęśliwym.

Kiedy upał zelżał, poszedłem o piątej do czajchany na obiad. Mały Nazar stał na kamiennych stopniach przy wej­ściu i rozmawiał wyniośle z garbatym człowieczkiem o znu­dzonej, inteligentnej twarzy z czarną bródką i czarnymi wą­sikami. Garbus przypominał któregoś z królów hiszpańskich. Nazar i garbus kłócili się i wyglądało na to, że dojdzie do bójki. Dokoła stali widzowie. Niektórzy z nich siadali w kucki, żeby wygodniej było się przyglądać. Powiedziano mi, że garbus jest Kurdem, na imię ma Sasza i że też lubi się bić. Nazar pchnął nagle Saszę, ten upadł. Przypomniałem sobie, co mi powiedział Atabały: „Od niego padasz jak z osła — głową na ziemię.” Ten kurdupelek Nazar intereso­wał mnie. Może dlatego, że chciał się ożenić z Walą i kupił

w tym celu trzy kilo cukierków. Przyjrzałem mu się bliżej: miał na sobie tanią bawełnianą koszulę w jakieś kwiatki, wypuszczaną na satynowe spodnie, bawełniane skarpetki koloru bordo i sandały ze sztucznej skóry. Wszedł na schody i stanął na dawnym miejscu przed wejściem do czajchany. W jego oczach, które patrzyły na nas z góry, gorzał płomień.

O co się pobili? — spytałem jakiegoś chłopaka.

Aj, nie mają nic do roboty... — odparł pogardliwie chłopak. — Ona ani z tym, ani z tamtym. A on jemu po­wiedział. No, i zaczęli się kłócić.

Nikt nie zauważył, jak znowu zjawił się Sasza z nożem w ręce. Zbliżał się chwiejnym krokiem do ganku, ludzie odskoczyli w bok, ale Nazar ani drgnął i tylko mierzył wzrokiem garbusa. Potem smyrgnął w drzwi i po chwili po­wrócił z ogromnym kuchennym tasakiem. Ludzie zaczęli się śmiać. Nazar rozkraczył swoje krzepkie nóżki krasnoludka i stał nastroszony na najwyższym stopniu, trzymając tasak jak halabardę. Sasza splunął, machnął ręką i odszedł. Wszy­scy wybuchnęli śmiechem. W tym czasie przed czajchanę z brzękiem i łoskotem zajechał samochód, trzasnęły drzwicz­ki i ujrzałem swojego przyjaciela Mansura w białym garni­turze i w białym słomkowym kapeluszu.

Salami Salami — wchodził po stopniach na ganek jak wielki pan, łaskawym skinieniem głowy i ruchem ręki po­zdrawiając śmiejących się ludzi.

Nazar wybałuszył oczy i wrzasnął:

Towarzysz Mansur Giełdyjewicz niech żyje!

Mnie Mansur nie zauważył. Czekałem, aż wyjdzie z czaj­chany. W samochodzie na tylnym siedzeniu był jeszcze ktoś. Po pewnym czasie Mansur zjawił się, niosąc siatkę z trzema butelkami koniaku.

Trzeba dolać paliwa — wyjaśnił ludziom stojącym przed gankiem. — Motor nie chce pracować... Tssss! — Man­sur, jak zwykle, nie śmiał się, ale chichotał, parskał przez zęby. To jego posykiwanie oznaczało, że humor mu dopisu­je, trawienie przebiega należycie, sprawy układają się po­myślnie, a widoki na przyszłość są jeszcze lepsze. Zobaczył mnie, wsadził do samochodu, przejechaliśmy

z pół kilometra cienistą ulicą. Telegramu nie było. Nikt nie dzwonił. Razem z Mansurem przyjechał jego przyjaciel, olbrzymiego wzrostu mężczyzna nazwiskiem Miergienow, dyrektor zjednoczenia gastronomicznego; w niedzielę miało się odbyć otwarcie restauracji „Platan” i towarzysz Mier­gienow przyjechał, żeby uświetnić uroczystość. Kiedy wy­gramolił się z samochodu i wyprostował, ujrzałem coś na kształt wieży strażackiej: co najmniej dwa metry wzrostu, brzuch jak góra, rozsadzający płócienne spodnie mniej wię­cej sześćdziesiątego czwartego rozmiaru, gigantyczne ręce-ło- paty. Nad tym wszystkim wznosiła się nieduża głowa, błysz­cząca w słońcu niczym wypolerowane brunatne jajo i przy­pominająca dzięki gładkim policzkom i wielkim ustom gło­wę jakiegoś potwornego niemowlaka. Towarzysz Miergie­now mógłby z powodzeniem grać smoka w teatrze dla dzie­ci. Jak się wkrótce okazało, był to niezmiernie taktowny i miły człowiek. Od razu po obiedzie poszedł się zdrzemnąć, Mansur zaś wysłuchał dwóch rozdziałów swojego poematu Złoty dzwoneczek — nie miał czasu na wysłuchanie wszy­stkich dwunastu rozdziałów, odłożyliśmy to do wieczora — i pobiegł do „Tęczy”, ministerialnego domu wypoczynkowe­go, w którym przebywał ktoś, do kogo miał interes. Nie miałem pretensji o to, że Mansur nie pali się do słuchania swojego poematu w moim przekładzie, tej kupy wierszy, w których były moje zadyszki, moje szczęśliwe pomysły, cały mój zdychający mózg. W porządku, przyzwyczaiłem się już do tego. Wściekłem się z całkiem innego powodu. Kiedy powiedziałem: „Dobrze, leć do «Tęczy». Ale jak tam z pie­niędzmi?” — rzucił niedbale na odchodnym:

Słuchaj, jak skończymy robotę, wtedy pogadamy...

W jego głosie zabrzmiała nawet irytacja. Co za nietakt

nudzić go o pieniądze. Jakby mi ktoś w pysk dał. Wrza­snąłem na całe gardło:

Jak to — pogadamy! Przecież obiecałeś mi, że dzisiaj przywieziesz pieniądze. A niech was wszyscy diabli! — dar­łem się, nie panując już nad sobą. — Czy ty nie rozumiesz, w jakiej jestem sytuacji? Muszę wysłać pieniądze do Mo­skwy! Właśnie teraz muszę być punktualny! Traktowałem

wsi

cię jak przyjaciela, a ty się rozpuściłeś jak dziadowski bicz! Jestem tłumaczem najwyższej rangi! Ludzie zabijają się

o mnie, stoją w kolejce! Rozumiesz?

Rozumiem, rozumiem, towarzyszu naczelniku — kiwał głową Mansur najzupełniej spokojny. — Wiem, jesteś wiel­kim człowiekiem... Nie krzycz na nas, biedaków...

Nie wygłupiaj się!

Słuchaj, nie złość się, wszystko załatwimy. Masz na razie... — Mansur wyciągnął banknot dwudziestopięcio- rublowy. — Zaczęliśmy remontować dom, sami nie mamy pieniędzy. Pójdziemy w poniedziałek... przyciśniemy, za­łatwimy...

Nie ma mowy! W poniedziałek kupisz mi bilet na sa­molot! Guzik tu zostanę!

Dwudziestopięciorublówka poleciała na podłogę. Mansur wyszedł gestykulując pojednawczo, jakby uspokajał chore­go. Kiwał głową i mrugał do mnie, wiedząc doskonale, że wszystko dobrze się skończy: nigdzie nie wyjadę, dopóki nie wyciśnie mnie jak cytrynę. Znalazłem się w potrzasku. Wszystkie moje rzekomo niezależne ruchy są ruchami stwo­rzenia znajdującego się w potrzasku. Może się poruszać nie dalej niż w promieniu własnego ogona. Podniosłem dwu- dziestopięciorublówkę i położyłem na stole. Potem wycią­gnąłem się na łóżku, wsunąłem pod język tabletkę wali- dolu — serce zaczęło mi dokuczać — i leżałem godzinę albo półtorej z zamkniętymi oczami.

Rąbek słońca wpełzł do pokoju. Był to znak, że nadszedł wieczór. Za ścianą zatrzeszczało łóżko — olbrzymi mężczyz­na obudził się, przez chwilę ogłuszająco wzdychał, sapał, po­tem powiedział: „Aj, waj, waj...” Znowu zatrzeszczało łóżko, zadudniły ciężkie kroki, trzasnęły drzwi, wyszedł. Teraz, kiedy znalazłem się w całkowitej ciszy i samotności, zrozu­miałem, że obrzydliwa awantura o pieniądze miała zupełnie inne podłoże. W gruncie rzeczy czekałem na wiadomość. Ja czekałem, ale oni nie. Nie powinni milczeć, nawet jeżeli między nami wszystko skończone, bo jeśli nagle o świcie człowiek dzwoni i mówi, że jest chory, to gdyby nawet dzwonił ktoś obcy, były krewny, to tylko ostatnie bydlaki

mogą się nie odezwać przez dziewięć dni. Co prawda, Cyryl zagroził mi kiedyś: „Zobaczysz, ucieknę z domu, a ty dosta­niesz zawału. Bo ja mogę żyć bez ciebie, a ty beze mnie nie możesz.” Wstrętny chłopak miał rację. Tam coś się musiało stać. Pal diabli, zadzwonię i dowiem się.

Chodziłem po pokoju mrucząc pod nosem: „W domu Amundsena nie mówi się o morsie, w domu biznesmena...” Po podjęciu decyzji poczułem się lepiej. Niespodziewanie przyszła Wala. Zapomniałem zupełnie, że miała mi przy­nieść lekarstwo. Usiadłem na łóżku twarzą do biurka, a ona zmierzyła mi ciśnienie. Nieznacznie się podniosło: sto pięć­dziesiąt na sto. Oho, kostucha coraz bliżej. Oto co znaczy trochę się zdenerwować.

Pan dzisiaj pracował? — zapytała Wala.

Wałkoniłem się.

A wychodził pan z domu? Spacerował pan?

Trochę.

Wala zmarszczyła czoło i utkwiła we mnie wzrok, stara­jąc się widocznie zebrać do kupy cały swój niewielki zasób wiadomości o nadciśnieniu i chorobach serca. Nie była w fartuchu, tylko w modnej białej bluzeczce i granatowych elastycznych spodniach, bardzo obcisłych. Takie spodnie na pewno cholernie grzeją, ale za to wyglądają elegancko. Za­uważyłem, że uczesanie ma też inne niż z rana.

Pani się gdzieś wybiera? — zapytałem. — Do kina.

Nie, dziś zostaję w domu.

Siedziała zakładając jedną granatową nogę na drugą, ale nie miałem najmniejszej ochoty dotknąć jej kolana lub wziąć ją za rękę, jak to było rano. Położyła lekarstwo na stole, schowała aparat, lecz jakoś nie wychodziła. Nie wie­działem, czy wolałbym, żeby odeszła, czy żeby została. Nie bardzo mieliśmy o czym mówić. Wala milczała, ja też mil­czałem. Ta zabawa w milczka w sam raz pasowała nawet do jej wieku. Myślałem: dziś już nie uda się zadzwonić, poczta jest czynna do piątej. Jutro z samego rana. Żadnych rozmów. Dowiedzieć się tylko: czy wszyscy zdrowi? A to świetnie. Odłożyć słuchawkę. To wszystko już dla mnie nie istnieje, ale porządek musi być.

No, tak... — powiedziałem po chwili milczenia. — Wie pani co, Walu? Widziałem pani kawalera.

Co za kawalera?

Tego małego. Tego, co przychodził w nocy z cukierka­mi.

A! Nazara! — Roześmiała się, a twarz jej ożywiła się naraz i nabrała sympatycznego wyrazu. — To pijak, wszy­scy biedakowi stawiają i codziennie jest zalany. A jemu nie wolno pić, nie ma zdrowia. Niedawno złamał dwa żebra, bo zgubił klucz i właził do swojego pokoju przez lufcik. Za­wieźliśmy go do szpitala. A w ogóle, to jest sierotą, żyje sam jak pies bezpański. Ja, głupia, lituję się nad nim, a on wyobraził sobie...

Co? — zapytałem ziewając. Zaczynała się zadyszka, jak zwykle wieczorem, z przemęczenia. Ale przecież dziś nie pracowałem. — Chce się żenić?

Żenić się to nie, tylko tak chce mnie bronić. Jak ktoś cię skrzywdzi, powiada, to mi powiedz, ja go pobiję. Można umrzeć ze śmiechu!

A—a! — W żaden sposób nie mogłem odetchnąć głę­boko, pełnymi płucami. — A co pani na to?... Nie zgadza się pani?

Milczała przyglądając się, jak staram się złapać ustami powietrze. Kiedy wreszcie nabrałem powietrza i uspokoiłem się, powiedziała cicho:

Po co mi taki obrońca-potworek? Nie rozumiem, jak pan mógł coś takiego powiedzieć? Chyba sama potrafię się obronić.

Posiedziała jeszcze trochę i wyszła.

Po chwili wpadł do pokoju Mansur. Chciał mnie zacią­gnąć do sąsiedniego domku, w którym towarzysz Miergie- now i personel restauracji obchodzili uroczyście wigilię ważnego wydarzenia — otwarcia sezonu letniego w restau­racji „Platan”. A cóż tam po mnie? Wszyscy pragną mnie widzieć. Ma mnie dostarczyć żywego albo umarłego. Taki jest rozkaz towarzysza Miergienowa. Mansur był już na dobrym gazie, klepał mnie po ramieniu i wołał: „Mój panie i władco! Kim ty jesteś, a kim jestem ja?” Robił straszliwe

grymasy, zamykał oczy, wykrzywiał usta i pokazywał, jak mało jest wart — trzymał przed nosem dwoma palcami nie­widzialnego komara. Zgrywał się jak zwykle, do tego rów­nież się przyzwyczaiłem. A jednak w razie potrzeby przyj­dzie mi z pomocą. W tym sęk, że mimo wszystko dobry z niego chłop. Znamy się chyba ze sto lat: jest lepszy od wielu innych, znacznie lepszy, jak Boga kocham! Co tu ga­dać! W sąsiednim domku wszyscy już byli wstawieni: towa­rzysz Miergienow, dwaj starsi łysi panowie, podobni do sie­bie jak dwie krople wody, dyrektor restauracji i jego za­stępca, trzy kelnerki, które pękały ze śmiechu, kiedy wsze­dłem, i mąż jednej z kelnerek, kapitan z emblematami wojsk łączności. Kapitan pochylił się ku mnie i wychrypiał mi do ucha: „Trzynaście lat wśród tych sympatycznych twa­rzyczek...” Długi obiad najwidoczniej dobiegał końca. Wtem przyszedł Nazar. Rozległy się okrzyki: „Niech żyje Nazar! Hurra!” Karzełek co roku w sezonie pracował jako wyki­dajło w restauracji „Platan” i były to najlepsze miesiące je­go życia.

Nazar, idź i przyprowadź Walę! Powiedz, że Mansur Gieldyjewicz prosi, szampan jest, królik jest...

Nazar wybiegł, ale powrócił bez Wali. Dlaczego nie chce? Co to znaczy — nie chce? Powiedz, że Mansur Gieldyjewicz zachorował, atak serca, trzeba ratować. Po czym upadł na łóżko, aż wszystko się zatrzęsło dokoła, i wachlując się ręcz­nikiem, wrzeszczał:

Ojoj! Zaraz umrę! Doktora! Prędko, doktora!

Towarzysz Miergienow i obaj dyrektorzy pokładali się ze

śmiechu, kelnerki śpiewały. Wypiłem kieliszek koniaku, po­tem jeszcze jeden i wyszedłem na ulicę. Było zupełnie ciem­no. Czułem się doskonale, oddychałem bez trudu, ale rado­ści nie było. Wczoraj w nocy była mglista, nocna radość, a dzisiaj — nic, pustka. Mógłbym w jednej chwili rzucić wszystko i wyjechać dokądkolwiek. Wyruszyć przez góry, na północ. Tam, za górami, są pustynie, stepy, lasy, orze­źwiający chłód. Jestem chory. Gdybym był zdrów, chciał­bym jeszcze żyć. Nie mogłem znaleźć sobie miejsca. Chodzi­łem tam i z powrotem po ciemnym ogrodzie, dotarłem do

winnicy, stamtąd wróciłem ścieżką obok perskich domków i wszedłem do swego pokoju. Położyłem się do łóżka nie zdejmując ubrania. Przez jakieś dwadzieścia minut słychać było śpiewy i krzyki, potem się uciszyło. Usłyszałem lekkie rozpędzone kroki pod oknem, drzwi otworzyły się i do po­koju bezszelestnie wśliznęła się Wala. Zapytała szeptem:

Czy można? To ja... Pan nie śpi? — Wala śmiała się cichutko, ale bez cienia zakłopotania. Była podniecona jak spiskowiec. — Schowam się tu, dobrze?

Dobrze, ale przed kim?

At! A niech go licho! Towarzysz Mansur biega za mną. Jutro będzie przepraszał, ale dziś sam nie wie, co robi. A Nazar grozi, że go zabije, głuptas jeden...

Gdzieś daleko rozległy się krzyki, ktoś wrzeszczał cien­kim, rozdzierającym głosem jak podczas bójki lub awan­tury. Nasłuchiwaliśmy przez jakiś czas, ale nic nie można było zrozumieć.

Tak jak by ojciec — powiedziała Wala i zapytała: — Mogę zgasić światło? Bo zobaczą i przylecą.

Nie ma się czego bać. Ale niech pani zgasi.

Potem zapalę.

Pstryknęła wyłącznikiem lampy stojącej na biurku. W oknie ukazały się gwiazdy. Co robić po ciemku? Zaczę­liśmy rozmawiać o tym i owym. Opowiedziała mi o swoim ojcu, mamie, o tym, że przed trzema laty odnalazła się prawdziwa matka, mieszka we wsi Grigorowka w obwo­dzie czemihowskim. Wala jeździła tam i matka bardzo ją prosiła, żeby została i mieszkała z nią razem. Tam jest cudownie, wielka rzeka, powodzi im się dobrze, mąż matki, nie ojciec Wali, tylko ojczym, jest weteryna­rzem, mają własny samochód, „Pobiedę”, ale mama choru­je, nogi jej puchną, nie może prawie wcale pracować przy gospodarstwie — powinna by tam zostać i pomóc jej, ale za nic nie mogła porzucić tutejszej tachińskiej rodziny. Mama Jazgul bardzo płakała, kiedy się dowiedziała, że rodzona mątką się odnalazła. Tamta przyjechała po kryjomu, od­szukała Walę też tak, żeby nikt nie wiedział, a potem przy­słała pieniądze na poste-restante, żeby Wala przyjechała

do Grigorowki. Ale przecież całe życie przeszło bez niej. Rodzina to ci ludzie, co są dla człowieka dobrzy. Ileż dob­rego zrobili dla niej ojciec i mama Jazgul! Chodziła do szkoły, co lato jeździła na kolonie, potem posłali ją na kur­sy pielęgniarek, potem wyprawili iej wesele w „Platanie” na czterdzieści pięć osób. Zawsze starali się ją pogodzić z Miszką. A że tak się złożyło, to trudno... Ja też zacząłem opowiadać jej o swoim życiu. Wiedziała sporo od ojca, zdą­żyłem mu niejedno wypaplać.

Pan jeszcze nie jest stary — powiedziała Wala. — Gdzie ta starość?

Stary, stary — powiedziałem. — Już ja wiem, jaki je­stem.

Co też pan! Dziewczyny będą się jeszcze w panu ko­chać.

Jestem stary, bo... jakby to powiedzieć... Pani ojciec, Walu, jest ogrodnikiem, ojczym weterynarzem, sama pani jest pielęgniarką. A ja przez całe życie bez przerwy gdzieś się wspinałem. Starość przychodzi, kiedy człowiek ma już dość tej wspinaczki. Bzdura i zawracanie głowy, rozumie pani?

Niepodobna było zrozumieć, ale Wala zrozumiała.

Poczułem, że jej palce znalazły moją rękę i lekko się na niej zacisnęły. Taki skromny, harcerski uścisk dłoni, w ten sposób harcerze dodają otuchy samotnym starcom, odwie­dzając ich wieczorami po odrobieniu lekcji.

Wie pan co? — powiedziała. — Niech pan się nie mart­wi. Nadciśnienie, wielka mi rzecz.

Tak bardzo znów się nie martwię.

Niech pan się wcale nie martwi! Syn pana kocha. Żona też pana kocha. Co zrobią bez pana. Nic nie zrobią. Tak jak ja z Miszą, rozeszliśmy się, ale...

Dobrze, że było ciemno. Poczułem się nieswojo.

Ale co? — zapytałem.

Dokąd niby mam jechać, skoro on jest tu niedaleko w Bachardenie? Prędzej czy później wrócę do niego, praw­da?

Dobrze, że było zupełnie ciemno i nic nie mogła zobaczyć.

Coś tam szeptała, pociągnąłem ją za ręką, usiadła na łóżku, potem zdjęła pantofle, potem położyła się obok mnie, oparła głowę na mojej ręce, objąłem ją. Ktoś zawołał z daleka: „Wa-la!” Potem jeszcze ktoś zawołał po turkmeńsku. Wala zaszlochała cichutko albo się roześmiała. Przytuliłem ją mocniej. Głaskała mnie po głowie. Jedwabista bliskość, do­broć. Dobroć ma wargi, szyję. Do tej dobroci można się przytulić. I oto łódka nie wiedzieć kiedy uderzyła dziobem

o piaszczysty brzeg, prąd zaczął ją znosić, ale zdążyłem wy­skoczyć, wparłem się kolanami i rękami w trawiaste zbocze, napiąłem mięśnie i wstałem, po czym nie wypuszczając z rąk żelaznego łańcucha odwróciłem się i lekko wyciągną­łem łódkę na brzeg. Ryta przeszła po ławce na dziób, poda­łem jej rękę i pomogłem wysiąść. Od lasu nadciągała chmu­ra. Ciało chmury było pulchne i popielatoszare. Skoczyliśmy do wody, żeby zdążyć wykąpać się i popływać przed burzą. Płynęliśmy łódką tutaj, do tej zatoczki, z daleka, to było nasze miejsce, nad całą rzeką nie było lepszego miejsca do kąpieli, ale oprócz nas nikt o tym nie wiedział. Ryta i ja od­kryliśmy tę zatoczkę i trzymaliśmy ją w tajemnicy. Woda była tu czysta i ciepła, zawsze o parę stopni cieplejsza niż w rzece. Z pewnością gdzieś w pobliżu biło ciepłe źródło. Rycie lekarze zabraniali już dużo pływać, ale kiedy wcho­dziła do wody stąpając ostrożnie swoimi długimi nogami, nikomu by to nawet nie przeszło przez myśl. Dął wiatr, nie­duża fala nieustannie ochlapywała nas, kiedy patrzyliśmy na przeciwległy brzeg, obserwując chmurę, odwróciliśmy się więc do niej plecami i przegapiliśmy chwilę, gdy chmu­ra szybko nadciągnęła i zrobiło się ciemno. Woda była cu­downie ciepła. Kiedy lunęła ulewa, powietrze natychmiast się oziębiło, ale woda pozostała ciepła. Trzymając się za ręce odbijaliśmy się od piaszczystego dna, wyskakiwaliśmy z tej ciepłej wody pod chłoszczące wodne strugi i śmieliśmy się jak wariaci, a wszystko dokoła schowało się za padającą z łoskotem ścianę wodną, nieprzeniknioną i białą jak mgła. Niebawem zrobiło nam się zimno, przestaliśmy wyskaki­wać z wody, czekaliśmy, aż ulewa minie. Woda była jeszcze ciepła, ale powietrza było coraz mniej, nie mieliśmy czym

oddychać. Woda dusiła nas. Wciąż te same schody, na któ­rych brakło mi oddechu, jeszcze jeden stopień, jeszcze jeden wysiłek, nie wiadomo dlaczego musiałem wchodzić coraz wyżej, ale i tam nie było powietrza.

W Moskwie ludzie chodzili w okryciach. Szofer taksówki powiedział, że od miesiąca jest ziąb i plucha, przymrozki zwarzyły kwiat w sadach owocowych, młode kartofle na rynku są po półtora rubla kilo. Odkręciłem szybę i z rado­ścią wdychałem wilgotne powietrze. W lipcu Cyryl wyje­chał do Nowogrodu na letnią praktykę, a ja i Ryta pod ko­niec lipca wzięliśmy skierowania na wczasy na wybrzeżu' ryskim. Wyjechaliśmy nieco wcześniej, najpierw mieszka­liśmy w hotelu, potem przenieśliśmy się do domu wypo­czynkowego. Sierpień był piękny, słoneczny, bez upałów i bez deszczu. Spacerowałem całymi godzinami. Klimat bał­tycki działał na mnie ożywczo — oddychałem głęboko i re­gularnie, ciśnienie powróciło do normy, a pod koniec na­szego pobytu wyciągnąłem nawet rakietę i grywałem w te­nisa.

DŁUGIE POŻEGNANIA

Wtedy, przed osiemnastu laty, rosło tu bardzo dużo bzu. Tam gdzie teraz jest sklep „Mięso”, stał żółty letniskowy parkanik — wszystko tu było letniskowe i ludzie uważali, że mieszkają na letnisku — a nad parkanikiem piętrzył się bez. Bujny przepych, nie mieszczący się za parkanikiem, przelewał się na ulicę — rozpasanie i obłęd. Przechodnie rwali bez, łamali, szarpali, ale on odradzał się nieustannie i co wiosna oszałamiał nędzną zakurzoną uliczkę kwiatami i zapachem. Kiedy bez zakwitał i stał, jakby cały pokryty pianą, przypominał miasto o zmierzchu. Stare miasto nad­morskie na południu, gdzie ulice wrzynają się w skały, gdzie domy tulą się do siebie jeden nad drugim, miasto z klaszto­rami, z krętymi kamiennymi schodkami, na których siedzą w cieniu stare kobiety i sprzedają pudełka z muszelek.

Ale wszystko to było dawno. Teraz zamiast bzu stoi sied- miopiętrowy dom mieszkalny, w którym na parterze mieści się sklep „Mięso”. Wtedy, w czasach bzu, mieszkańcy dom- ku za żółtym letniskowym parkanikiem jeździli po mięso bardzo daleko — tramwajem aż na Rynek Wagańkowski. Teraz mieliby wygodę. Ale teraz, niestety, żaden z nich tam nie mieszka.

Kiedy teatr przyjechał do Saratowa, z początku wszystko szło jak najgorzej; kiepski hotel, upał, puchy na sali; nic się nie układało, aktorzy chorowali, a Siergiej Leonidowicz,

który nie znosił upałów i nędznych hoteli, umknął do Moskwy, zostawiając w zastępstwie Smurnego. Ten Smur- ny przyszedł do teatru przed dwoma laty i Lala od razu wpadła mu w oko. Zauważyła to, ale odtrąciła go bez wa­hania, ponieważ rozeszły się pogłoski, że Smurny kopie doł­ki pod Siergiejem Leonidowiczem, żeby zająć jego miej­sce, co Lala uważała za szczytową podłość. Ludzi podłych Lala nie cierpiała. Wprawdzie nie znała dokładnie rozmia­rów podłości Smurnego i nie wiedziała, na czym polegają jego intrygi, ludzie twierdzili jednak, że tu pachnie podło­ścią, toteż Lala, kierując się instynktem, który jej nigdy dotąd nie zawiódł, uwierzyła w te pogłoski. Za bardzo był ugrzeczniony, za gładki, a w dodatku takie miał przymglone oczy i tę prowincjonalną manierę odrzucania włosów znad czoła wyniosłym i gwałtownym ruchem głowy. Siergiej Leonidowicz bardzo śmiesznie pokazywał kiedyś, jak Smur­ny sadził swoimi szybkimi, energicznymi susami przez pu­ste foyer, zatrzymał się raptem przed lustrem, przyjrzał się sobie badawczo i ruchem głowy odrzucił włosy do tyłu z ta­kim upojeniem, że Siergieja Leonidowicza, który był przy­padkowym świadkiem tej sceny, wprost zatkało. Siergiej Leonidowicz umie naśladować jak nikt. Nie powie ani słów­ka, ale portret —- wypisz wymaluj. No, a Smurny, ma się rozumieć, zapamiętał sobie, że dostał kosza, zaczął szkodzić Lali na wszelkie sposoby, robić jej świństwa, innymi słowy, jak to się mówi w teatrze, zaczął ją gnoić. A sam tym­czasem badał grunt — no, a teraz? Wyreżyserował dwie sztuki, bo Siergiej Leonidowicz chorował, obydwie zrobiły klapę: jedna wlokła się przez pół sezonu, druga jeszcze krócej, ale nie o to chodzi — nie obsadził Lali w żadnej z nich. Jedna rola była w sam raz dla niej, cały teatr to przyzna, ale mimo wszystko Smurny jej nie obsadził, do- angażował dziewczynę ze szkoły teatralnej. W sumie — jasna sprawa. Koleżanki mówiły; „Coś się tak uparła? Chłop czuje się obrażony, zgódź się dla hecy. Wielka rzecz, prze­cież ci nie ubędzie.” Ale Lala, jakby coś się w niej za­cięło — mowy nie ma! Jaka tam zgoda, kiedy nawet w bu­fecie nie mogła siedzieć obok niego.

Raz już tak było, pod sam koniec wojny, Lala miała wte­dy osiemnaście lat. Na Putnikowskiej u Ałły Szlejfer ze­brała się wesoła paczka, jedni ze szpitali, inni z dalekich tyłów, z jakiegoś Kamyszłowa lub Namanganu. Wszystko zaczynało się na nowo: nadzieje, piosenki, młoda żądza ży­cia, zostania kimś, miłość i litość dla wszystkich, którzy po­wrócili, długie odprowadzania do domu przez całą Moskwę, nocne szepty w bramach — i nagle zjawił się on, siwy, trzy­dziestoletni o oczach jasnych i przejrzystych jak kryształ. Nie prosił i nie wzywał nikogo, wszyscy przychodzili do niego sami. Powiedział, że organizuje studium teatralne „Niebieska arka”. Lala bardzo chciała tam trafić, decyzja bowiem już zapadła: życie bez teatru nie ma sensu. Pomysł ze studiem, rzecz jasna, spełzł na niczym, ale mło­dzież długo jeszcze wierzyła, że coś z tego będzie. Lala miała wtedy Jaszę i Borysa, chodziła z rozdartym sercem, żal jej było obu. Jasza zjawił się pierwszy, w czterdziestym trze­cim roku, wyszedł ze szpitala, cała jego rodzina zginęła pod Mińskiem, był starszy od niej o dwanaście lat, ale ciamajda, niezaradny jak małe dziecko, świetny matematyk. Borys był poetą, stracił nogę pod Leningradem, pisał piosenki i prześlicznie śpiewał przygrywając sobie na gitarze. Męż­czyzna o siwej czuprynie i o przezroczystych oczach był jednak kimś zupełnie innym; od niego zależało życie. Lala nie wiedziała, jak się ma zachować w jego obecności. W końcu, w jakąś sobotę, kiedy w ogromnym i pustym mieszkaniu Ałły (jej rodzice zajęci byli sprawami wagi pań­stwowej w pokonanych Niemczech) zebrało się ze dwadzie­ścia dziewczyn i chłopaków, on wyprowadził raptem Lalę na klatkę schodową i powiedział tonem rozkazu, że teraz pojadą do niego i da Lali książką, którą jej dawno obiecał. Lala nie potrafiła wydusić z siebie słowa, dostała dreszczy. Przez całą drogę, kiedy jechali tramwajem, drżała po ci­chutku i zaciskała zęby, żeby nie stukały. Skądże znowu, wcale się nie bała, trzęsła się nie ze strachu. To pryskało jej marzenie, „Niebieska arka”. Dotychczas ani razu o ni­czym z Lalą nie rozmawiał i chyba jej nawet nie zauwa­żył. Nigdy nie wspominał o żadnej książce. Od razu po

wejściu do pokoju — nie zdążyli zapalić światła i Lala na­wet nie zdjęła płaszcza — złapał ją za ramiona, omal nie przewrócił, władczo wymacał ustami jej wargi, tak brutal­nie, że Lali aż zaparło dech z wściekłości. Zaczęła go od­pychać, on nie puszczał, dokądś ją ciągnął, zmagali się w mroku, Lala uderzyła go pięścią w twarz, pewnie mocno, bo krzyknął z bólu. Uciekła. Przez dwa dni nie wychodziła ze swojej mansardy na pięterku, mówiła, że jest chora, a tak naprawdę to ryczała z rozpaczy, że przegrała życie, że marzenia się nie spełniają i że ludziom nie można ufać. Na trzeci dzień wyszła z domu, doszła do stacji metra „So- koł” i kupiła sobie lody — była to nowość, przedwojenny luksus, po raz pierwszy zjawiły się w sprzedaży, co prawda po cenie wolnorynkowej, z dużym narzutem, oznaczało to jednak, że kartki z całą pewnością zostaną zniesione, że dawne szczęście jest już blisko, a nowe też niedaleko. Lala poczuła, że ogarnia ją spokój i błogość, co zdarzało się za­zwyczaj nagle, z byle powodu. Nie żałowała już utraconej „Niebieskiej arki” ani tego, że uderzyła w twarz starszego od siebie mężczyznę i że nigdy nie pójdzie do Ałły Szlejfer. Przypominając sobie jednak wszystko, co zaszło, i roz­myślając nad tym, ujrzała samą siebie w innym świetle. Tak, najokropniejsza jest zależność, z tym nie można się pogodzić. Zależność to koniec, ślepy zaułek, pułapka. Prze­cież kiedy jechała tramwajem, starając się za wszelką cenę zapanować nad swoim rozdygotaniem, wiedziała już, co będzie i po co jedzie. Trzeba było podjąć decyzję. I tam właśnie, w tramwaju, zrozumiała: nie. Popełniła masę błędów w swoim krótkim życiu, ale zawsze pod wpływem uczuć, nie z wyrachowania. Z tamtym mężczyzną spotkała się przypadkowo po trzech latach w domu jednego z przy­jaciół Griszy. Oboje udawali, że się nie znają.

Smurny, tak jak ów przejrzystooki, podobał się wielu kobietom, zwłaszcza tym jeszcze niestarym, których po dłu­gich wojnach zawsze jest za dużo. Potęga Smurnego w teatrze rosła z każdym miesiącem, tym bardziej, że Sier­giej Leonidowicz niedomagał i nie było go całymi tygodnia­mi. Wszyscy wiedzieli, że Smurny rozszedł się z żoną, że

zostawił jej duże mieszkanie i zachował się niebywale szla­chetnie — zabrał tylko zmianę bielizny i maszynę do pisa­nia (ciekawostka; po co mu maszyna do pisania?) — że jest w najlepszym wieku, trzydzieści osiem lat, i że mieszka samotnie w skromnym pokoiku gdzieś na Arbacie. Wszyscy jednak, ma się rozumieć, byli święcie przekonani, że Smur- ny zdobędzie jeszcze w życiu niejedno, a właściwie wszystko, czego dusza zapragnie. Lala dostawała coraz gorsze ogony, ale stała na swoim i kropka. Smurny wkrótce przestał ją w ogóle dostrzegać, a w Saratowie, gdzie został p.o. dyrekto­ra, wpakował ją do najgorszego pokoju, razem z charakte- ryzatorką.

W Saratowie szło przedstawienie, które Siergiej Leonido- wicz zrobił jeszcze na wiosnę, Lala nie miała tam nic do grania, dwa wejścia, dwadzieścia pięć słów. Spektakl był marny, ale nie z winy Siergieja Leonidowicza, tylko z winy sztuki. Jakieś nudziarstwo o leśnych pasach ochronnych. Wystawiono ją ze względu na temat. Gazety, owszem, chwa­liły, ale frekwencja była słaba. Saratowskie gazety pisały

o przedstawieniu ze szczególnym zapałem, ponieważ autor — mało znany początkujący dramaturg Smolanow — pochodził z Saratowa, ściśle biorąc, obecnie już był moskwi- czaninem, ale dzieciństwo i młodość spędził w Saratowie. Podczas gościnnych występów teatru autor również zjawił się w Saratowie, gdzie mieszkała jego stara matka i cho­ra córeczka, i pewnego razu w upalny lipcowy poniedzia­łek, kiedy teatr miał dzień wolny, zaprosił do siebie na kolację wszystkich aktorów biorących udział w przedsta­wieniu.

Dzień zaczął się od przykrej historii. Bankiem Smurny spotkał Lalę na korytarzu hotelowym, nie powiedział na­wet „dzień dobry” — co u człowieka tak dobrze wychowa­nego było co najmniej dziwne — i zaprosił ją do swego po­koju na rozmowę.

Pięć minut! — powiedział i jakimś głupawym gestem pomachał Lali przed twarzą rozcapierzonymi palcami.

W pokoju Smumego, najlepszym w całym hotelu i no­szącym nazwę „apartamentu rodzinnego”, kotary były

z czerwonego pluszu. Takim samym pluszem pokryty był owalny stolik, na którym stała karafka. Z głębi przyległej alkowy, również udrapowanej czerwonym pluszem, prze­świtywała jakaś biała plama, nad wszystkim zaś unosił się odór niedopałków i wody kolońskiej „Chypre”. Lala usiadła przy owalnym stoliku, a Smurny zniknął w alkowie, skąd wrócił po chwili trzymając w ręce jakieś papiery.

Proszę bardzo, dostaliśmy wczoraj z Moskwy, z wyż­szej instancji. Zaadresowano do nich, ale oni przekazali nam.

Lala wzięła kilka kartek zapisanych atramentem i z prze­rażeniem ujrzała dobrze znane pismo — to mama!

Tego Lala bała się najbardziej, nic gorszego nie mogło się zdarzyć. Mama znów walczy o sprawiedliwość. Boże drogi, ileż to razy Lala mówiła jej, tłumaczyła, błagała ją na klęczkach, żeby się nie wtrącała, żeby żadnych listów, żadnych skarg! Bo mama przepada za pisaniem. Dawniej pi­sywała do dyrektora szkoły żadając, żeby jej listy omawiano na radzie pedagogicznej, pisywała też do kuratorium, po­tem, kiedy Lali nie przyjęto do szkoły teatralnej, pisała do ministerstwa. Nieraz rankiem, wstając z łóżka, Lala znaj­dowała na swoim biurku ze dwie, trzy, cztery kartki, a cza­sem nawet całe zeszyty szkolne zapisane dużymi zwartymi rzędami liter bez znaków przestankowych: „Ludmiło po­winnaś wiedzieć że kiedy się bierze czyjąś rzecz należy ją zwrócić nie czekając na przypomnienie to bardzo niedeli­katnie wzięłaś moje czarne futerko...”

Tłumiąc jęk w piersi Lala przysunęła bliżej kartki — natychmiast poznała księgę buchalteryjną ojca, z której zostały wydarte — i zaczęła czytać prześlizgując się wzro­kiem po linijkach. Na dokładną lekturę brakło jej sił. „Zwracam się do was jako matka młodej artystki... Już w szkolnym kółku dramatycznym, którym kierował zasłu­żony artysta republiki... Sześć lat po przyjęciu do zespołu... Dlaczego nasza młodzież artystyczna skazana jest... Jak długo jeszcze despotyzm reżyserów..."

Cóż mogę panu powiedzieć, Giermanie Władimirowi- czu? — Lala odsunęła kartki i z rozpaczą spojrzała na

Smurnego, który zawisnął nad stolikiem i spoglądał na nią z góry z uśmiechem zastygłym na twarzy. — List pisała moja mama. Sam pan rozumie, że nie mogę za nią odpo­wiadać. A poza tym, to chora kobieta.

Chora kobieta? List na to nie wskazuje. Styl zwięzły, zarzuty poważne, chociaż bezpodstawne, to znaczy — oszczercze. Ale napisane zręcznie, to i owo da się odczytać między wierszami. Ludzie chorzy tak nie potrafią.

•— Co między wierszami?

O, tu! — Smurny wskazał palcem. — Prześliczny fra- gmencik.

Lala ujrzała zdanie, które opuściła za pierwszym razem: „...nie poszła mu na rękę, po czym nastąpiła zemsta reżysera w obu wystawionych przez niego sztukach...” Ojej! Po co

o tym napisała? Boże kochany, po co, po co? Lala nie mogła teraz spojrzeć Smurnemu w oczy i chcąc zyskać na czasie poruszała wargami i udawała, że nie może odczytać zdania. Smurny czekał cierpliwie, potem zapytał:

A więc? Chciałbym usłyszeć...

Cóż mogę powiedzieć?

Lala podniosła wzrok — Smurny nie uśmiechał się — oczy surowe, kamienne, usta zaciśnięte.

Jak to? Chciałbym się dowiedzieć, co oznaczają te bzdury? O jakiej zemście mowa? Cóż to za brednie?

Nie mam pojęcia, Giermanie Władimirowiczu, daję słowo...

Naraz, nie mogąc się pohamować, parsknęła śmiechem, bo doprawdy wszystko to razem było głupie i śmiechu warte. Czyż on sam nie pamięta? I ta twarz, czerwona, nabrzmiała gniewem. Mama palnęła głupstwo, ale napisała prawdę. A on wie, że to prawda, ale robi groźną minę i żąda — po­myśleć tylko! —| żeby Lala wstydziła się za własną matkę, żeby spaliła się ze wstydu i żeby ten wstyd wynagrodził w pewnym stopniu przykrość, którą jemu, Smurnemu, spra­wił list przesłany z wyższej instancji. Teraz to już nie ma znaczenia. Teraz nie trzeba się już wstydzić za matkę. Z ja­kiej racji miałaby się wstydzić za nieszczęsną kobietę, która zadręcza się i nie śpi po nocach z powodu kłopotów córki

««w

i usiłuje na swój sposób zaradzić złu... Przecież najważniej­sze jest to, że mama napisała prawdę! Samą prawdę — od pierwszego do ostatniego słowa.

Lala uspokoiła się zupełnie i wygarnęła to wszystko Smurnemu: mama, ma się rozumieć, nie jest dyplomatką, postępuje niemądrze i dostanie od Lali burę, ale pod wie­loma względami ma rację. Jak to — ma rację! O czym pani mówi? Wciąż o tym samym, o czym zresztą wie pan do­skonale. Pani jest potwornie zarozumiała. Po prostu nie mam nic do stracenia. Nic podobnego, moja kochana, ma pani sporo do stracenia. A ja się nie boję, Giermanie Wła- dimirowiczu. Nawet w moskiewskiej estradzie czy w radiu będzie mi lepiej niż tutaj, pod pańskim skrzydełkiem. Niech pani nie sądzi, że tam tak łatwo się urządzić, zwłaszcza pani — bez dyplomu. Wielka mi rzecz, swoje sześćset pięć­dziesiąt zawsze zarobię, nawet więcej. Doskonale, pani pla­ny życiowe mnie nie interesują, a ten przemiły liścik wy­ślemy dziś Siergiejowi Leonidowiczowi, niech się nim na­cieszy. Wyższe instancje żądają odpowiedzi. To już pańska sprawa, niech pan robi, jak uważa. No, to na tym byśmy skończyli. Do widzenia! Moje uszanowanie. I niech pan przewietrzy pokój, Giermanie Władimirowiczu — tu czymś bardzo brzydko pachnie.

Lala wybiegła od Smumego na ulicę, okrążyła skwer, po­stała bez sensu w jakiejś kolejce, potem wróciła do hotelu, do swojego pokoju i położyła się. Serce jej biło gwałtownie, a przez głowę przelatywały słowa gniewne i sprawiedliwe, słowa, które nie padły. A dlaczego Milutina, która nawet przez sezon nie grała w teatrze?... — i tak dalej, i temu po­dobne. O Żeni Milutinej nie warto wspominać, Żeni Mi- lutinej nie trzeba ruszać, pal ją diabli, jest samotną matką.

Co za łajdak: bez dyplomu! Już drugi raz jej wypomina.

Można mieć dyplom i być drewnem. Mało to przykładów? Aktorstwa nie można się nauczyć, aktorem trzeba się uro- ¿ dzić, bałwanie jeden! Ją przyjęto do zespołu na osobistą prośbę Siergieja Leonidowicza, który na pewno lepiej się zna od jakiegoś tam Smurnego. Ale nie to jest najgorsze. Najgorszy jest wstyd za matkę. Nie, nie za matkę — za

siebie, straszliwy wstyd za siebie. O to mu właśnie chodziło: żeby spaliła się ze wstydu. I do tego doszło, że ma na to ochotę. Wyciągnąć się na łóżku, zacisnąć zęby, zamknąć oczy i leżeć bez ruchu: Spalić się ze wstydu. Zwę­glić się, spopielić. W teatrze już jest wykończona. Siergiej Leonidowicz wyrzeknie się jej. Aktorzy będą się z niej śmiać i jak powiada Bob Mironowicz zrobią ją na sza- r o, kiedy się dowiedzą, a dowiedzą się na pewno, już Smur- ny się o to postara. Będzie musiała odejść. Ale dokąd? Żeby przynajmniej sprawy Griszy zaczęły się jako tako ukła­dać — wtedy można by zaryzykować... Ale teraz — skądże! I gdzie znaleźć sześćset pięćdziesiąt rubli miesięcznie? Jak zwykle, kiedy dostawała po łbie, a takich ciosów nazbierało się w życiu Lali sporo, z każdym rokiem coraz więcej — po ciężkiej obrazie, po niemej rozpaczy, po gorączkowej i. chaotycznej gonitwie myśli, co tu zrobić, jak zaprote­stować? — nadchodziły chwile najpaskudniejsze, zabójcze: chwile zwątpienia. A może mają rację? Może naprawdę jest beztalenciem? Wszyscy to widzą, Siergiej Leonidowicz lituje się nad Lalą, bo zna ją od dziecka, ale niby dlaczego Smur- ny miałby się nad nią litować?

Zgnębiona czarnymi myślami, długo leżała w pustym po­koju — charakteryzatorka dokądś wyszła i nie można się było nikomu zwierzyć — aż wołanie z korytarza „Tielepnie- wa, telefon!” wyrwało ją z ponurego odrętwienia. Ponie­działek! Mama dzwoni co poniedziałek, kiedy teatr ma wol­ny dzień. Słychać było doskonale:

Córeczko! Jak się czujesz? Co u ciebie słychać?

Telefon stał w hallu, dokoła kręcili się ludzie. Pasza Kor-

niłowicz i Makiejew szli z siatkami w stronę wyjścia, pew­nie na rynek. Pasza przechodząc obok Lali klepnął ją po siedzeniu, drania kawał, zawsze ją klepie. Lala, chociaż była bardzo zdenerwowana i pochłonięta rozmową, zasłoniła słu­chawkę dłonią i krzyknęła:

Obciągnij! Obciągnij natychmiast!

Pasza posłusznie podbiegł i obciągnął Lali spódnicę — że­by nigdy nie zabrakło wielbicieli. W tych warunkach nie sposób było opowiedzieć przez telefon o wszystkim, co

wrzało w duszy. Lala zadawała pytania, dowiedziała się, że ojciec jest zdrów, robi starania w sprawie ogrodu, ale na razie bezskutecznie. Grisza mieszka na Baszyłowce, ma­ma prosiła go, żeby przywiózł trochę warzyw, kartofle były niedobre, drobne i drogie, teraz młode wszędzie po trzy i pół rubla kilo, ale Grisza jakoś źle kupił, pojechał z rana, po cztery ruble. Lalę zaniepokoiła nieco rozmowa o kar­toflach, przebijała z niej zadawniona niechęć do zięcia, prze­rwała więc mamie trochę poirytowanym tonem mówiąc, że cena kartofli jej nie interesuje, ale chciałaby się dowie­dzieć, jak się Griszy powodzi, czy dostał odpowiedź z fil­mu? Mama jak gdyby tylko na to czekała, odparła bowiem tonem agresywnej skargi:

Przecież wiesz, że twój Grisza nigdy nic nam nie po­wie o swoich sprawach!

Innym razem puściłaby to zdanie mimo uszu, uważając je za rzecz normalną, ale teraz, kiedy powstrzymywała się ze wszystkich sił, żeby nie nawymyślać mamie, nie zdołała się opanować i odpowiedziała również z naciskiem:

Mogłabyś się sama zainteresować, prawda? Przecież wiesz, jakie to dla nas ważne.

Nie lubię się wtrącać do cudzych spraw.

Lubisz! — wyrwało się Lali. — Jeszcze jak lubisz.

Nie mogła się już powstrzymać: wygarnęła wszystko jed­nym tchem: sto razy mamę proszono, tłumaczono, błagano, żeby nie robiła takich rzeczy, a teraz taka rzecz znalazła się tutaj, tak postępują tylko ludzie źli i uparci, zro­bił się skandal, mniejsza o to, szkoda słów, nic już nie po­może, fatalna sytuacja. Matka, nie rozumiejąc o co chodzi, szalała na drugim końcu linii:

Co? Jak? O czym mówisz?

O twoich utworach!

Co za utwory?

Które tak lubisz pisać i wysyłać do rozmaitych

redakcji!

Boże drogi, ale... kiedy to było? Przed czterema mie­siącami?

Dalsza rozmowa nie miała sensu. Lala powiedziała słabym

92

głosem: „No to do widzenia, mamusiu”, i odłożyła słuchawkę.

Stara aktorka Ałmazowa, która szła właśnie po gorącą wodę do stojącego na korytarzu kociołka, przystanęła koło recepcji strzygąc uszami. Przez ułamek sekundy błysnęło jej drapieżne starcze spojrzenie. Może to ona właśnie coś usłyszała i roztrąbiła, a może Smurny zdążył roztrąbić, dość że wieczorem, w domu autora jedna z aktorek zapytała ją gorączkowym szeptem:

Czy to prawda, że napisałaś jakieś zażalenie na dy­rekcję?

Lala była w takim humorze, że w ogóle nie miało sensu iść na tę kolację. Wahała się długo, ale potem pomyślała, że samej w pokoju będzie jej jeszcze gorzej. Można zdechnąć z nudów. Poza tym dadzą coś do zjedzenia. Będzie się można napić wina, poprawić nastrój. Ale w dużym pokoju, gdzie wszyscy zlepili się bokami wokół stołu, w ścisku, ze Smur- nym na czele, też było trudno usiedzieć. Widziała jego za­dowoloną twarz, obserwowała odrzucanie włosów znad czo­ła, uciekające spojrzenie, słyszała głupie toasty, żarty, za­grywki. Lalę oburzyło również, że aktorzy — zwłaszcza Pa­sza Korniłowicz i Makiejew (ci dwaj ordynarnie), i Smurny (ten sprytniej) — robili w konia biednego autora, drwili z niego ukradkiem, ten nie kapował, a jeżeli nawet kapował, to niezupełnie, odgryzał się niezdarnie, jego stara matka albo pojękiwała przerażona, albo dziękowała z całego serca, goście ryczeli ze śmiechu. Wszystkie żarty obracały się wo­kół poczęstunku.

Uważasz, Paszka, kapustka w pierożkach chyba czymś zalatuje. Nie uważasz?

Nie sądzę, panie hrabio. Za to grzybki, w rzeczy sa­mej, coś nie bardzo...

Jak to nie bardzo? Dlaczego nic nie mówiłeś? Już dwa talerze wtroiłem!

Grzybek w żołądku długo nie zabawi, panie hrabio... Sekcja wszystko wyjaśni...,

W takim stylu toczyła się cała gra, aktorzy zabawiali się, płakali ze śmiechu, pili, żarli, siorbali z talerzy, coraz to ktoś zrywał się i z przejęciem wołał:

Drogi Mikołaju Demjanowiczu! Dzięki ci za każdą twoją linijkę! Dzięki ci za to, że istniejesz!

Bito brawo, krzyczano „niech żyje!”. Nieszczęsny Smo- lanow z twarzą poszarzałą z zakłopotania — taką samą twarz miał wiosną na premierze — nie wiedział, czy dzię­kować, czy też odpowiedzieć żartem, uśmiechał się więc tyl­ko i kiwał głową jak niemowa.

- Mikołaju Demjanowiczu! — wrzeszczał Makiejew. — Pan nas zagadał na śmierć! Pan nikomu nie daje dojść do słowa!

Wszyscy znowu ryczeli, a Smolanow kiwał głową i uśmie­chał się.

Lali wcale się to nie podobało. Nie lubiła, jak kogoś r o- bili na szaro. Co z tego, że sztuka słabiutka, że auto­rowi daleko do Szekspira? Ale może to dobry człowiek... Zaprosił gości serdecznie, szarpnął się na jakieś trzy patyki. A oni wszyscy przyszli, nikt się nie wymówił, Smurny też przyszedł, chociaż Lala sama słyszała, jak pewnego razu w dyrektorskim gabinecie zmieszał Smolanowa z błotem, mówił o jego sztuce, że to „neandertalska dramaturgia” — Lala nie znała nawet takiego słowa, potem się dowiady­wała. Bob Mironowicz też był tutaj, przy pierogach z mię­sem i przy wódeczce, chociaż na radzie artystycznej również występował otwarcie przeciwko wystawieniu sztuki, sprze­czał się z dyrektorem i nalegał na Siergieja Leonidowicza, żeby odmówił reżyserowania. Wszyscy, wszyscy tu byli, po­tajemni krytycy, prześmiewcy i wydrwiwacze, wszyscy przylecieli na darmochę, artychy nieszczęsne. Tak im pilno było wypić i zakąsić. Ach, Boże drogi, aż obrzydliwość bie­rze patrzeć, i szkoda biedaków i śmiać się chce — jak dzieci! Zgrywają się, dokazują, cieszą się z byle głupstwa i dręczą człowieka okrutnie jak prawdziwe dzieci. Kiedy zaś wstał raptem nędzny aktorzyna Iwan Wasiljewicz Jeroszkin — albo to on gorszy? — i też zagaił: „Kochany autorze, niech mi pan pozwoli wznieść ten puchar za to, żeby jeszcze wiele, wiele razy sprawił nam pan radość swoimi... (pauza) pie­rożkami z kapustą” — i rozległy się okrzyki: „hurra”, „bra­wo” Iiflls nip mntfłn 1117 nńHnlrii mcńnrfartn

turga i wyszła do drugiego pokoju. Zaczęła tam pomagać starej matce Smolanowa Jewdokii Niłownie w nakrywa­niu stołu do herbaty.

Staruszka ledwo się trzymała na nogach, Lala polubiła ją od pierwszego wejrzenia — podobna do babci, też tak się krząta i niepotrzebnie przejmuje. Babcia Lali umarła przed dwoma laty, mieszkała w Izmajłowie, w starym pradzia- dowskim domu.

Niech pani nie daje na stół ciasta! — szeptała Lala do staruszki. — Wystarczą herbatniki!

Nie dawać? — ze strachem pytała staruszka.

A niech ich! Obejdą się.

Lali żal było pracy staruszki: dwa półmiski z pilawem i ogromną misę pierożków goście uprzątnęli w pół godziny. Potem Lala weszła po skrzypiących schodkach na górę — staruszka zaprowadziła ją do chorej dziewczynki. Lala zdzi­wiła się znowu: w domu, w Moskwie, był taki sam maleńki pokoik na górze, mansarda, w której upłynęło jej dzieciń­stwo i młodość i w której mieszka teraz z Griszą. Dzie­wczynka skończyła już trzynaście lat, była gruba, rozwinię­ta, z piersiami jak u dorosłej dziewczyny, ale twarz jakby rybia, o pustym spojrzeniu, nie miała żadnego wyrazu. Wi­dać było, że babcia bardzo kocha Galę: przemawiała do niej cicho i czule, obciągnęła jej pończochy, zapięła sprzączkę u bucika i kiedy dziewczynka wyglądała już jak należy — siedziała w fotelu na biegunach i bujając się uderzała re­gularnie dziecinną piłeczką na gumce o podłogę — dała jej kawałek ciasta na talerzu i filiżankę herbaty. Gala nie chciała pić herbaty, odpychała filiżankę ręką, ale pieróg jadła i nie wypuszczając z rąk swojej piłeczki, ciągle stu­kała nią o podłogę.

A ja myślę sobie: kto to tak stuka na górze? — powie­działa Lala.

Stuk-puk — powiedziała rozczulona staruszka. — To nasza Gala stuk-puk, stuk-puk... — I przechodząc na szept dokończyła: — Cały boży dzień stuka. Taką mamy zgry­zotą...

Na dole, w dużym pokoju zaczęły się Śpiewy. Ktoś ru­

szył w tany, inni przytupywali, odsuwali meble. Lala po­czuła naraz z całą ostrością — czas do domu, do ojca, do Griszy! Wyjść do ogrodu! Przypomniała sobie: w domu też nieraz śpiewano i tańczono. Przychodzili krewni, wujek Kola, ciocia Żenią z dziećmi, czasem wpadała do Moskwy rodzina ojca z Uralu. Śpiewali pieśni, Lala zaś, kiedy już miała dosyć, uciekała na górę, do swojej mansardy i czy­tała książkę nie zważając na hałasy na dole. Dziewczynka rzucała piłeczkę nie patrząc na Lalę, jak gdyby nie dostrze­gając jej obecności. Staruszka opowiadała szeptem: Gala jest z pierwszej żony Mikołaja Demjanowicza, tej, która umarła, strasznie się martwiła o córeczkę, a nowa żona, Marta, myśli tylko o sobie, Gali znać nie chce, jej, Jewdokii Niłowny nie cierpi, nigdy tu nie przyjeżdża, listu nie napi­sze, a Mikołajowi Demjanowiczowi też nie pozwala przy­jeżdżać. Posyłaj pieniądze, jak masz ochotę, i na tym ko­niec. A co to za pieniądze? Prawdę powiedziawszy, co kot napłakał: czterysta rubli. Tylko wtedy przyjeżdża, jak się pokłócą, może raz na rok. Mamo, powiada, to zła kobieta, nawet bardzo, piekielnica, ale ja, powiada, kocham ją i w pracy jest mi pomocna.

Lala słuchała staruszki, współczuła jej, patrzała na tępą, rybią twarz dziewczynki i myślała sobie: „Wszyscy mają zmartwienia. A przecież to autor, wystawiają go...” Na myśl, że wszyscy mają kłopoty, może nawet większe niż ona, jej własne zmartwienia stawały się mniej bolesne, topniały.

Po godzinie goście zaczęli się żegnać, dyrektor zadzwonił po autobus, Iwana Wasiljewicza Jeroszkina, biedaka, ko­ledzy ciągnęli jak kłodę, zdążył uchlać się w trupa, wresz­cie o północy odjechali, a Lala pożałowała staruszki i zo­stała, żeby pomóc jej w zmywaniu naczyń. Kierowca auto­busu obiecał, że wróci za pół godziny, ale nie wiadomo dla­czego nie wrócił. Smolanow chodził po domu w spodniach od piżamy i w podkoszulku, nucił coś pod nosem, przesu­wał meble, stawiał je na miejsce, znosił do kuchni brudne naczynia i co jakiś czas podchodził do bufetu, żeby sobie golnąć. Lala myślała, że za chwilę runie nieprzytomny, ale autor trzymał się, spoglądał na Lalę przez okulary swoimi

dobrymi niebieskimi oczyma i uśmiechał się jak kelnef. Był wyraźnie zadowolony, że goście poszli sobie i wszyst­ko się skończyło.

Lala w dalszym ciągu miała nadzieję, że Smolanow zwali się na podłogę i zacznie chrapać jak przystoi pijanemu. Zda­rzało się to ojcu, wujkowi Miszy, wujkowi Koli, a nawet Griszy — Grisza potrafił zasnąć nagle przy stole, przy go­ściach — autor był jednak bardziej odporny. Barczysty jak atleta, na lewej ręce nad łokciem miał wytatuowaną rusałkę z ogonem, a wokół rusałki jakieś dwa imiona. Kiedy Lala zobaczyła rusałkę, zrobiło się jej nieswojo — pomyślała so­bie, że znajduje się w nocy w obcym domu, gdzie oprócz staruszki i chorej dziewczynki nie ma nikogo i że autor wcale nie jest w tej chwili autorem, ale zdrowym jak byk chłopem, który po pijanemu potrafi narozrabiać. Smola­now jednak nie miał jak gdyby zamiaru rozrabiać i chyba nawet nie zdawał sobie sprawy, że młoda kobieta zostaje na noc w jego domu — a niby gdzie ma się podziać o dru­giej w nocy? Wziął ją naraz za rękę, dziobnął mokrymi wargami — tak samo dziobnął ją wtedy, na scenie, w dniu premiery — i wymamrotał płaczliwym głosem:

Niech mi pani wybaczy... Proszę się na mnie nie gnie­wać, dobrze?

- Nie gniewam się ani trochę, Mikołaju Demjanowi- czu — powiedziała Lala, ale na wszelki wypadek cofnęła ostrożnie rękę.

Czy to ja nie wiem, co ze mnie za człowiek? Szara- czek, mizerota — bełkotał Smolanow — nie to, co inni... A, do diabła!... Ale oni też hołota... Tylko niech się pani nie gniewa, dobrze? Moja droga, kochana...

Znowu usiłował dziobnąć ją w rękę.

Lala przestraszyła się i zawołała głośno:

Jewdokio Niłowno!

Smolanow oparł się o krzesło, ni stąd, ni zowąd rozpłakał się, zdjął okulary i zaczął przecierać oczy dłonią.

Nie widząc innego wyjścia, Lala położyła się na kanapie i przykryła płaszczem. Nie mogła jednak zasnąć, była roz­trzęsiona i okropnie zażenowana. Czuła się winna za Paszę,

za głupich kolegów, za wszystkich. Dlaczego tak się pastwili nad tym człowiekiem? Taki mocny, barczysty, jeszcze nie stary, co prawda już łysieje — i raptem płacze, jest nie­szczęśliwy. Przecież na pewno jest bogaty. Tak, bogactwo nie daje szczęścia. Trzeba mieć coś jeszcze, coś najważniej­szego. Na tę myśl Lalę ogarnęła jakaś mglista radość i po­czucie wyższości: owo tajemnicze coś, niezbędne do szczę­ścia, ona w sobie ma. Nie potrafiłaby dokładnie wytłuma­czyć, na czym to polega, była jednak przekonana, że ma. Bo kiedy inni cierpieli, pragnęła im współczuć, nieść im po­ciechę i czymś się z nimi dzielić, a skoro tak, widocznie jest się czym podzielić. Czasami myślała, że to dlatego, że nie ma dzieci. Po głębszym namyśle dochodziła jednak do wnio­sku, że dzieci nie pomniejszyłyby chęci dzielenia się z ludź­mi czymś niezbędnym do szczęścia, ponieważ jej własne dzieci byłyby tak jakby nią samą.

Coraz bardziej zaniepokojona spytała, czy nie zaparzyć mocnej kawy. Autor powiedział, że owszem. Lala poszła do kuchni, zaparzyła kawę i przyniosła dwie filiżanki. Po ka­wie — było już pół do trzeciej ■— odechciało im się zupeł­nie spać. Smolanow wytrzeźwiał, opowiadał Lali, jak mu się nie wiedzie w życiu i w pracy: nie ma przyjaciół, ludzie mu nie ufają, pożycie z żoną też się nie układa. Do Moskwy przyjechał przed czterema laty, przedtem pracował na pro­wincji, podczas wojny — w gazecie frontowej, a jeszcze przedtem, w latach trzydziestych był na dalekiej Północy, zimował na wyspie Dickson, służył w wojskach ochrony po­granicza, w milicji kryminalnej, działał w organizacjach sportowych, był bokserem. Pewnego razu własnoręcznie za­strzelił bandytę na stacji Kałacz. Teraz skończył trzecią sztukę, dwie inne szły na prowincji, brak mu wykształce­nia, do wszystkiego doszedł sam, w pocie czoła, a w zimie, kiedy chodziło o wystawienie Leśnej dali, było mu okropnie ciężko. Chcieli go załatwić, już mu zarzucili pętlę na szyję, ale nic z tego. Teraz wie, co za podli ludzie są na świecie. W jej ukochanym teatrze też — tak, tak. Śmiał się: nie smakują wam pierożki? Nic nie szkodzi, moi kochani, jesz­cze będziecie czołgać się przede mną, jeszcze będziecie mnie

błagać: daj pierożka z kapustą! Lala słuchała go z łapczywą ciekawością, zdumiona, że tak trafnie ich namalował. Jemu też wypominają brak wykształcenia, wykorzystują sytuacją. Wyobrażała sobie, jak rzucają się na takiego krzepkiego, żylastego chłopa w siedmiu z pętlą, a on ich — lewym pro­stym.

Zaczęło świtać, piały koguty. Smolanow i Lala wyszli do ogrodu. Dróżką wiodącą przez zarośla wśród oszałamia­jącego zapachu pokrzyw, a potem obok jakiegoś starego cmentarza z pochylonymi na wszystkie strony krzyżami przedostali się nad urwisko nad Wołgą i usiedli tam na po­tężnej kłodzie.

Pamiętam tę kłodę od dziecka... — opowiadał Smo­lanow. — Że też nie poszła na opał podczas wojny... Męż­czyzn nie było...

Lala kuliła się z zimna, Smolanow objął ją. Rzeka po­kryta była strzępami piany, tylko przy brzegu woda pły­nęła ciemną smugą. Opodal majacźyła czarna bryła barki i jeszcze jakieś czarne kształty na piasku, pewnie łódki. W samym środku tej czerni płonęło ognisko. Smolanow po­wiedział, że tam się gnieżdżą męty, niebezpiecznie tam cho­dzić. Gdyby zeszli teraz na dół — mogliby ich po prostu zarżnąć, ot tak, bez dania racji. Opowiadał coś jeszcze o mę­tach, o bandytach, wspominał dawne czasy. Lala słuchała go z zaciekawieniem, wcale się nie bała, tylko było jej zimno. Kiedy wracali, obejmował ją wciąż ramieniem, naraz przystanął i przycisnął niezdarnie do siebie — chciał, żeby jej było cieplej. Stanęli tak i stali. Swoją drogą było na­prawdę okropnie zimno, chociaż w dzień prażyło słońce, Smolanow rozgrzewał ją, przesuwając dłonie po całym jej ciele i coś tam gadał bez przerwy, mruczał, podśpiewywał. Głaskał ją bez pośpiechu, mocno, coraz mocniej. Im dłużej to trwało i im wyraźniej czuła jego siłę, tym bardziej nie wiedzieć czemu litowała się nad nim.

Po powrocie do domu wypili trochę wódki, żeby się roz­grzać, potem weszli po schodach na pięterko i przekradli się do pokoju, w którym były spuszczone story, panował mrok i pachniało męskim, samotnym legowiskiem. Rozma-

wiali szeptem, żeby nie obudzić dziewczynki śpiącej za ścianą.

Mamrotał coś niewyraźnie pod nosem, groził komuś, a La­la wciąż nie mogła się pozbyć uczucia wstydu za swoich kolegów. Wydawało jej się, że koniecznie musi wytłuma­czyć wszystko Smolanowowi i pocieszyć go — przecież skrzywdzono go bez powodu, za jego dobre serce. Pocieszała go jak mogła, z zapałem. Nie trzeba gniewać się na nich, oni są naiwni, dobrzy, bardzo dobrzy, tacy koleżeńscy, ostatnim okruchem się podzielą, tylko głupie dowcipy ich się trzymają, ale niech tam, Lala im zawsze przebacza, bo życie mają strasznie ciężkie. Spróbowałby pan wyżyć z siedmiuset rubli. A ten Jeroszkin, Iwan Wasiljewicz, ma jeszcze kupę dzieciaków. Ludzi trzeba kochać, kochać mi­łością wielką i szlachetną. Ona też ma wrogów, którzy jej szkodzą na każdym kroku, chcą ją z g n o i ć, ale nie mogą zatruć jej radości i właśnie dla tej radości, może nawet szczęścia — to nic, że trwa tylko chwilę — warto znieść wszystko i wszystko przebaczyć, bo... Czy może być zresztą inaczej? Podniesiony na duchu Smolanow kiwał głową: „Tak, tak, rozumiem panią...”

I taka to była godzina dobroci i litości. Późnym rankiem przecierając oczy i nie bardzo jeszcze orientując się, gdzie jest, Lala usłyszała naraz jakiś stukot. Po chwili przy­pomniała sobie o chorej dziewczynce, która za ścianą bawi się bez przerwy piłeczką.

Po sześciu tygodniach, kiedy Lala przyjechała do Mo­skwy, już po występach gościnnych i po wczasach na Kry­mie, niemal pierwszego dnia spotkała Smolanowa. Po­wiedział, że pisze nową sztukę. Zaniósł pierwszy akt Sier­giejowi Leonidowiczowi, który chyba zaaprobował.

Lala wiedziała, że zawsze pięknieje po Krymie. Każde­mu takie wczasy dodają urody, ale jej szczególnie. Zdaniem Maszki, wiernej przyjaciółki, jest wtedy nieprzyzwoicie ładna. Wszystko dlatego że nic sobie nie robi ze słońca, opa­la się „na murzyna”, jej jasne włosy płowieją, nabierają

koloru słomy, a na smagłej twarzy tym większym blaskiem płoną niebieskie oczy; dlatego że kąpie się bez przerwy, wy­pływa daleko w morze razem z najlepszymi pływakami, a wieczorami — siatkówka i tenis, może w nie najlepszym wydaniu, ale z zapałem, żeby bez przerwy być w ruchu, skakać, śmiać się, aż do zupełnej utraty sił. I żadnych wa­kacyjnych romansów, pal je diabli, szkoda czasu i atłasu. Za to kiedy potem wraca pełna sił, stęskniona do męża, do przyjaciółek, do teatru, a nawet po prostu do ulubionej uliczki biegnącej obok cerkwi i sklepu warzywnego... Smo­lano w przyglądał się Lali i uśmiechał się, a w jego spojrze­niu było coś męskiego, radosnego i szczerego, co Lala lu­biła odczuwać, ponieważ oznaczało to, że jest w formie i wszystko ma w porządku. W chwilach takiego we­wnętrznego triumfu nawet głos Lali zmieniał się. Tym właśnie zmienionym głosem przywitała się ze Smolanowem podając mu rękę i słysząc samą siebie, jak mówi śpiewnie:

Mikołaju Demjanowiczu, podobno ma pan dla nas coś nowego... To świetnie, doskonale!

Jednocześnie pomyślała ze zdziwieniem, że była taka noc, kiedy z całego serca litowała się nad tym człowiekiem

o twarzy bez wyrazu. Nad czym się tu litować, na Boga? Twarz Smolanowa była jakby niedopieczona, z zakalcem.

Mamrotał coś w swoim stylu —- bez ładu i składu, ściskał Lali rękę. Lala rzuciła lekko: „Jeszcze się zobaczymy, Miko­łaju Demjanowiczu! Do widzenia!” — i pobiegła przed sie­bie. Po drodze przystanęła i obejrzała się:

Bardzo się cieszę, że znowu jest pan u nas w teatrze!

Minęło jednak parę dni i wszystko, co było na Krymie,

ulotniło się, a może po prostu Lalę przytłoczyła Moskwa z jej zimnem, deszczem, wiecznym pośpiechem, chorobą ojca, zagniewanym Siergiejem Leonidowiczem, nerwami z powodu nowego spektaklu i lataniem po sklepach w po­szukiwaniu pantofli na słoninie.

W nowej sztuce Lala, ma się rozumieć, dostała guzik z pętelką. Ale w grudniu Smolanow przyniósł sztukę pod tytułem Ignat Timoftejewicz i zaczął często przychodzić do teatru: to na czytanie sztuki, to na omówienie, wprowa­

dzanie zmian i ustalanie obsady. Z początku Lali nic nie obiecywano, potem dostała jakiś ogon, potem — dobrą rolą, jedną z głównych bohaterek. Lala absolutnie o nic nie prosiła. Smolanow sam sią domyślił, pogadał z Siergiejem Leonidowiczem. Na radzie artystycznej Smurny sprzeciwiał się, ale Mikołaj Demjanowicz powiedział stanowczo: „Tak ma być!” — i Smurny się zamknął.

Chociaż rola Jewdokii, żony Ignata Timofiejewicza, dy­rektorki wiejskiej szkoły podstawowej, nie była nadzwy­czajna — już taka kawa na ławę, zazdrość, męki duszne, dydaktyczne rozmowy, ale Lala wierzyła, że uda jej się wszystkich olśnić, pokazać klasę, „ze śledzia zrobić niedźwie­dzia”, jak mawiał Siergiej Leonidowicz. Pracowała jak w transie. W swojej roli odnajdywała takie odcienie, taką głębię, że sam autor był szczerze zdziwiony:

A to ci dopiero! Do głowy by mi nie przyszło...

Mimo wszystko, cokolwiek by mówiły o Smolanowie rozmaite mędrki w rodzaju Boba Mironowicza, Niki Gie- rasimowa czy też kochanego Griszy — jedni przez snobizm, inni, co tu gadać, z zazdrości — o Smolanowie pisano w ga­zetach coraz częściej i coraz lepiej, a Leśna dal szła już w czterdziestu teatrach. Ten prowincjusz miał w sobie coś sympatycznego, solidnego, potrafił niby to nieporadnie, a jednak skutecznie podporządkowywać sobie ludzi, ciężkim niedźwiedzim krokiem docierać do sedna sprawy, do celu. Smolanow przychodził teraz co dzień do teatru, przesia­dywał na próbach. Czasami po próbie ulatniali się niepo­strzeżenie i szli do restauracji — przeważnie do „Moskwy”, na dziesiąte piętro, gdzie Smolanow miał znajomego kie­rownika sali — stamtąd udawali się do pustego mieszkania jednego z przyjaciół Smolanowa, który wyjechał do Chin i zostawił Smolanowowi klucze. Pewnego razu na przed­mieściu, w sklepie z obuwiem, którego dyrektorem był zna­jomy Smolanowa, kupili pantofle na słoninie (szukała ta­kich od jesieni, a teraz wystarczyło jedno słówko i proszę bardzo!). Lala nie mogła wyjść z podziwu: tak niedawno za­mieszkał w Moskwie, a już zna wszystkie chody i ma tylu znajomych. A przecież nie jest wcale towarzyski, raczej

ponury, nie ma w sobie nic z cwaniaka. Po prostu — dar boży! Są tacy ludzie: wszystko osiągają po cichutku, poma- lutku, bez hałasu, sprawy same im się układają, forsa sama leci, kobiety kleją się do nich, głupie idiotki! Talent! I to najcęnniejszy ze wszystkich talentów — umieć się urzą­dzić, umeblować sobie życie jak mieszkanie. Przydałaby się Griszy choć odrobina takiego talentu! To wszystko, co w Sa­ratowie było grą przypadku, litościwym kaprysem, chi­merą poranną — niby zdarzyło się i nie zdarzyło zarazem — stało się teraz, u schyłku zimy, rzeczą powszednią i prostą, jakby nawet nie mogło być inaczej. W marcu, kiedy pre­miera była tuż-tuż, Lala zauważyła, że Smurny zaczął się do niej uśmiechać i już z daleka kłaniał się jej z szacun­kiem.

...Podła pogoda, ziąb, plucha zacierają się w pamięci i człowiekowi wydaje się, że słońce i pogoda były zawsze i co najważniejsze, zawsze będą. W życiu Lali na­stąpiło to, o czym marzyła latami, niemal bez "cienia nadziei, w głębi duszy bowiem z pewnym lękiem i pokorą podej­rzewała, że pech nie opuści jej do grobowej deski: teraz Siergiej Leonidowicz godzinami pracował tylko z nią, cha- rakteryzatorka, fałszywa baba, zaczęła zwracać się do niej nie po imieniu, lecz per Ludmiło Pietrowno, a raz nawet zdarzyło się, że po Lalę przysłano dyrektorski samochód, że­by pojechać do radia i wspólnie z dyrektorem i Siergiejem Leonidowiczem opowiedzieć słuchaczom, jak przebiega pra­ca nad nową sztuką. Kiedy wszystko to i temu podobne na­stąpiło w życiu Lali pod koniec zimy tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego drugiego roku, gdy Lala skończyła dwadzie­ścia pięć lat, przyzwyczaiła się do tych zmian bardzo szyb­ko, niemal błyskawicznie i myślała, że teraz tak będzie zawsze, w przyszłości zaś może być tylko jeszcze lepiej. Lala nie miała pojęcia, dlaczego w jej życiu nastąpił prze­łom, nie zastanawiała się zresztą nad tym. Może wiatr pod­niebny powiał inaczej? Może hen gdzieś, o tysiące mil stąd, przeciągnął huragan? Babcia nieboszczka mawiała: „Jak

przyjdzie pora, to będzie czas.” I oto nastąpił czas Lali — a czemu by nie miał nastąpić? Czekała na niego tak wy­trwale, tak cierpliwie. Mama uważała, że pomyślny zwrot nastąpił dzięki niej, tamta skarga pomogła. Być może. Możliwe również, że wpłynął na to Mikołaj Demjanowicz. Najpewniej jednak to Siergiej Leonidowicz, który w ogóle zawsze, jeszcze od czasu oblanych egzaminów wstępnych do szkoły teatralnej lubił ją, może nawet za bardzo, i któ­remu już się zdążyła opatrzeć, nagle jakby ujrzał ją po raz drugi i sam się zdziwił: „Koledzy, co my najlepszego wyprawiamy z Ludmiłą Tielepniewą?” Pewnego razu, jak Lali potem powtórzono, powiedział o niej: „Wdzięk wdzię­kiem, ale co dalej?” Przecież to tak wiele znaczy, że ktoś ma wdzięk. Wdzięk nie leży na ulicy. „Wdzięk to dar bo­ży — mówił Ksenofont Fiodorowicz, scenograf, od którego się o wszystkim dowiedziała. — Trzeba go rozwijać, chu­chać na niego, a oni wybrzydzają.” Ksenofont Fiodorowicz był wspaniałym człowiekiem, kochał Lalę jak własną córkę. Umarł, biedaczysko, na serce: zapił się.

A jednak babcia była najmądrzejsza ze wszystkich: jak przyszła pora, to nadszedł czas.

Kurtyna opadła, aktorzy pobiegli pędem za kulisy, Lala nie zdążyła razem z nimi i kiedy skrzydła kurtyny znów się rozsunęły, zagarnęła ją napływająca z sali fala wrzawy. Lala pozostała sama na scenie, nie wiedząc, czy ma się kła­niać sama, czy też czekać na pozostałych. Ktoś złapał ją za rękę i ściskając boleśnie palce pociągnął w stronę rampy. Ukłoniła się i kątem oka zobaczyła, kto ją ciągnął: Makie- jew. Ten uśmiechał się i szeptał z wściekłością:

No, kłaniaj się! Wywołują cię...

I jeszcze raz od początku: wszyscy hurmem, odpychając się nawzajem, rzucili się za kulisy. Lala nie wiedziała, cze­mu znowu się spóźniła i fala tylko ją jedną przygwoździła do sceny. Ktoś rzucił bukiet. Aktorzy przestali się kłaniać, ustawili się w łamanym szyku, również zaczęli klaskać, a potem wszyscy odwrócili się w stronę prawej kulisy, skąd wyszedł Siergiej Leonidowicz z twarzą nieco pobladłą i po­gardliwie skrzywioną, taką, jaką miał zawsze ze zmęczenia

pod koniec próby. Lala patrzała na Siergieja Leonidowicza z trudem powstrzymując łzy, chciała rzucić mu się na szyję i powiedzieć, jaki jest cudowny i wspaniały. Niespodziewa­nie Siergiej Leonidowicz wziął ją za rękę i poprowadził naprzód. Stanęli we dwoje przed salą, z której wyszła już połowa widzów, ale która wciąż huczała, kotłowała się i na­pierała na scenę z coraz większym impetem. .

Dziękuję, Siergieju Leonidowiczu — powiedziała La­la. — Dziękuję panu...

Do sali, do sali! — mruknął nie patrząc na nią.

Potem wyszedł Mikołaj Demjanowicz w świetnie skrojo­nym jasnym garniturze z białą chusteczką w kieszonce i ja­kichś nowych okularach w masywnej, czarnej, amerykań­skiej oprawie. Okulary zmieniły go nie do poznania i w ogó­le wyglądał niezwykle. Nie giął się już w ukłonach jak kel­ner, śmiertelna bladość nie pokrywała jego twarzy, na któ­rej nie widać też było kropelek potu. Trzymał się prosto, kłaniał się statecznie pochylając głowę i sprawiał wrażenie, jakby się z kimś zgadzał: „Tak! Tak! Tak!” Potem podszedł do Siergieja Leonidowicza, objął go i uściskał. Lala do­strzegła, że Siergiej Leonidowicz zarumienił się ściskając z zapałem Mikołaja Demjanowicza i szepcząc mu coś do ucha. Następnie Mikołaj Demjanowicz podszedł do Lali, pocałował ją w rękę i szepnął:

Warto by to jakoś uczcić...

Nim Lala zdążyła mu odpowiedzieć, odszedł, by podzięko­wać aktorom i ucałować rączki paniom. Wreszcie wrzawa przetoczyła się i ucichła, wszyscy schodzili na dół po wą­skich schodkach, śmiejąc się, rozmawiając i gratulując so­bie nawzajem. Siergiej Leonidowicz podtrzymywał Lalę pod łokieć.

Siedem razy wywoływali! Siedem! Siedem! — darła się inspicjentka Lemberg, która stała pod schodkami na sa­mym dole i podnosząc ręce do góry pokazywała rozcapie­rzonymi palcami: siedem. — Sukces, Siergieju Leonido- wiczu!

■— Tak, tak. zobaczymy... — kiwał głową reżyser. —

105

«■■■r

A pani, Ado Maksymowno, za prędko podnosi kurtynę. To wygląda natrętnie i prowincjonalnie.

Przecież pan o to prosił, Siergieju Leonidowiczu!

Trzeba samemu mieć głowę na karku: skoro widać, że się zanosi na sukces, nie ma co popędzać ludzi kurtyną, i tak biją brawo. Niech pani na przyszłość uważa. Ale to głupstwo. No, gratuluję pani. — Uśmiechnął się zmęczony i uściskał rękę inspicjentce. — Proszę zapisać: zdjąć chmury w trzecim akcie. Nic z tego nie wyszło, to nie chmury, ale jakaś kasza.

Siergiej Leonidowicz poszedł dalej, a Ada Lemberg zła­pała Lalę z tyłu za ramiona i cmoknęła w policzek.

Laluniu, gratuluję! Oj, przepraszam, zabrudziłam cię szminką! Ale to nic, zaraz się rozcharakteryzujesz. Wszyst­ko leciało cudownie, wspaniale, tylko w ostatnim akcie, wiesz, kiedy Makiejew wchodzi na ganek, a ty odwracasz się do niego...

Lemberg trajkotała z zapałem poruszając wielkimi umalo­wanymi ustami, ale jej słowa prawie nie docierały do Lali.

Dziękuję ci, Aduniu, dziękuję.

Przytakiwała i uśmiechała się niemal bezwiednie, a po­tem też cmoknęła Lemberg w policzek. Nagle przyszło jej do głowy, że jeszcze miesiąc temu (gdzie tam miesiąc — jeszcze wczoraj) nie odważyłaby się nie tylko pocałować Ady Maksymowny Lemberg, ale nawet zwrócić się od niej per „Aduniu”, teraz zaś wszystko wyszło zupełnie naturalnie, samo przez się, i Lemberg wygląda nawet na zadowoloną z tego cmoknięcia. Tak powinno być, nic w tym nadzwy­czajnego. Nie trzeba się dziwić. Wszystko, co ją otaczało, z czym była związana, zmieniało się błyskawicznie i nie­odwracalnie, ludzie zaś wyczuwali to chyba tak, jak ptaki wyczuwają zmianę pogody.

Kiedy Lala po rozcharakteryzowaniu się i przebraniu wyszła do sali za kulisami, stał już tam Siergiej Leonido­wicz w otoczeniu aktorów i omawiał jakąś scenę. Sam po­kazywał, jak należało grać i na czym polegał błąd, z tego zaś, jak pokazywał — bardzo śmiesznie i z werwą — widać było, że jest w świetnym humorze, że zdaje sobie sprawę

z sukcesu i że nawet usłyszał już od kogoś słowa zachęty i aprobaty. Wszyscy to wyczuwali i patrząc, jak Siergiej Leonidowicz pokazuje, ryczeli z zachwytem. Był tam rów­nież Smurny, który też się uśmiechał patrząc na Siergieja Leonidowicza, na jego twarzy zastygł grymas fałszywej radości. Powiedział do Lali:

Brawo, Ludmiło Pietrowno, doskonale! Najszczersze gratulacje.

Z oczu wyzierała mu obłuda. Również nieszczera zresztą była Żeńka Milutina, która całowała Lalę, mówiła, że strasznie się cieszy z jej sukcesu, że czas już nareszcie skoń­czyć z terrorem wapniaków i że cała młodzież powinna się w tym celu połączyć. Przedtem, kiedy Żeńka szła do przodu, a Lalę gnojono, wcale jej tego nie propono­wała. Lalę mało to już teraz obchodziło, nie rozpamięty­wała przykrości, chciała być dobra i wspaniałomyślna, kie­dy więc dostrzegła w czułym spojrzeniu Smurnego głęboko ukryty nędzny psi lęk, ogarnęło ją coś w rodzaju współ­czucia dla dawnego wroga i odpowiedziała mu radośnie:

Dziękuję, Giermanie Władimirowiczu, dziękuję panu!

Na sali zjawił się Mikołaj Demjanowicz, powiedział coś

na temat bankietu w Grand Hotelu, zdaje się, że w po­niedziałek — Lala słuchała go piąte przez dziesiąte, myśla­ła, co ma teraz zrobić: Grisza czeka na dole, trzeba będzie ich sobie przedstawić. Mikołaj Demjanowicz podszedł do Lali i powiedział niezbyt głośno, ale zupełnie spokojnie, jakby obok nie było nikogo:

Zaczekam na dole, przed gabinetem dyrektora. Będą tam dwaj moi przyjaciele.

Po czym zniknął.

Lala wróciła do swojej garderoby, zapakowała rzeczy do walizeczki, wzięła kwiaty, ale zanim wyszła, usiadła na chwilę przed lustrem. Czuła się nieswojo. Radość mieszała się z niepokojem, nadciągała chwila wielkiego zakłopotania. Grisza nie palił się do pójścia na premierę, nie lubi tu przy­chodzić, jest chorobliwie ambitny, a w teatrze źle go po­traktowano. Namówiła go jednak. Mama, która musiała zo­stać przy ojcu, też namawiała Griszę, ale w innym stylu:

Musisz pójść! Koniecznie! Przecież ktoś powinien przyjść po Lalę i odprowadzić ją do domu.” Krewnych będzie mnó- stwo — wujek Kola z rodziną w komplecie, młodsza siostra mamy Weronika, ciocia Żenią i wujek Misza, ich dzieci 3 Majka i Borys, Majka na pewno, przepada za teatrem; Wa­lentyna Abramowna, siostra wujka Miszy, też się wybie­rała, a ciocia Toma chciała specjalnie przyjechać z Ale­ksandrowa. To mama tak wszystkich nakręciła. Lala nawet się z nią pokłóciła. Czy to ma sens — sprowadzać do teatru tielepniewowską klakę? A ściśle biorąc, nie tie- lepniewowską, ale fomiczewowską, dlatego że to wy­łącznie mamy krewni, z rodziny ojca nie będzie nikogo, może tylko Sławik, syn wujka Fiedi. W każdym razie wszystkim zapowiedziano kategorycznie: żadnych grupo­wych oczekiwań w foyer, rodzinnych demonstracji, okrzy­ków, bukietów itp. Po trzecim akcie — płaszcze, kalosze i do widzenia. Spotkamy się w domu: Czwarta Pocztowa 32. Tylko Borys, namiętny fotograf, dostał zezwolenie na dwa-trzy zdjęcia, gdzieś w foyer, kiedy już będzie po wszystkim. Przyjdzie po nią tylko Grisza i z nim wróci do domu. Ale właśnie Grisza był jedynym człowiekiem — Lala wiedziała o tym, który przyjdzie tu bez entuzjazmu i chyba nawet bez bukietu. Bóg z nim, nieważne. Ma chandrę, trze­ba mu wybaczyć. Czasami Lali było go strasznie żal, łamała sobie głowę po nocach: co by tu zrobić dla niego, jak mu pomóc? Wydawało jej się, że jeżeli nie wyciągnie go do teatru, to w domu czy w jego ulubionej bibliotece będzie mu jeszcze gorzej. Wszystko skończyłoby się normalnie, gdyby Mikołaj Demjanowicz nie zaproponował, żeby gdzieś pójść. I to sam, bez żony. Pewnie znowu się pokłócili. Co za okropna kobieta — awanturować się w dniu premiery! Zatruwa mu najpiękniejsze chwile. Ach, dobrze byłoby pójść dokądś, gdzie można dobrze zjeść i napić się wina, czerwonego, wytrawnego, na przykład do „Aragwi” — Lalę nawet lekko ścisnęło w dołku, a na języku poczuła smak gruzińskiego sacywi. Ale co zrobić z Griszą... A gdyby tak pójść razem? Ostatecznie, cóż w tym złego?

Lala przyjrzała się sobie w lustrze — twarz miała bladą,

tylko leciutko zaróżowioną na policzkach, niemiecka szmin­ka nadawała ustom jakiegoś szczególnie świeżego, panień­skiego blasku. Wszyscy mówili, że Lala ma ładne usta, wie­działa o tym. Popatrzyła na nie z przyjemnością. Zwlekała z decyzją: nie ma się co spieszyć, niech aktorzy się rozejdą, najprościej będzie się spotkać z Mikołajem Demjanowiczem w maksymalnie pustym foyer, a potem gdzieś przy szatni albo w hallu przedstawić mu Griszę. Lepiej, żeby krewnych też już wtedy nie było. Najniebezpieczniejsze były wścibska Maja i żona wujka Koli Lipa, Olimpiada Afanasjewna, naj­większa idiotka w całej rodzinie. A niezręcznej sytuacji przy spotkaniu Griszy z Mikołajem Demjanowiczem i tak się nie da uniknąć. Możliwe, że Grisza już się czegoś domyśla, ale chyba nie, za bardzo jest przybity własnymi kłopotami. Był już co prawda przykry epizod z koszulą, którą Lala kupiła Mikołajowi Demjanowiczowi na urodziny i schowała w ko­modzie. Grisza znalazł ją przypadkowo, zdziwił się i zapy­tał, czyja to koszula. Miała za duży numer kołnierzyka — czterdziesty piąty. Grisza nosi czterdziesty pierwszy. Mu­siała skłamać, że to prezent składkowy dla pewnego bardzo sympatycznego kolegi, wiolonczelisty Tamarkina z orkie­stry teatralnej. Wstyd, ale co robić? Przecież mówiąc praw­dę, po pierwsze, zadałaby Griszy potworny cios, co byłoby nieludzkie, zwłaszcza teraz, kiedy jest on w takim stanie, a po drugie — nieprawda, a właściwie częściowa prawda, nie jest prawdą prawdziwą. Tego bowiem, co łączyło Lalę ze Smolanowem, nie dałoby się nazwać ani namiętnością, ani nawet jakimś określonym uczuciem. Lala nie miała po­jęcia, co to takiego było. Niczego się po nim nie spodzie­wała, na nic nie czekała. Żadnej gorączki, żadnej palącej potrzeby widzenia go i myślenia o nim co dzień, co godzi­na — tak było dawniej, z innymi mężczyznami — Lala nie odczuwała. Mogła tygodniami nie widywać się ze Smola­nowem i nie zamartwiała się, że nie dzwoni do teatru i nie stara się jej znaleźć. Kiedy jednak spotykała się z nim, zaw­sze było jej dobrze. I zawsze współczuła mu z jakiegoś po­wodu. Wiedziała, że to współczucie jest mu potrzebne: prze­cież ani żona-egoistka, ani chora córka i staruszka matka

gdzieś na prowincji, a już tym bardziej publiczność, ani jego teatralni przyjaciele nie mogli mu tego dać. Sam jej nieraz mówił: „Ty jedna mnie choć trochę rozumiesz.”

Porzucić dla niego Griszę? Kto wie, może nawet Smola- now tego chciał. Nie rozmawiali jednak o tym, zresztą Lala nigdy by się nie zgodziła — jeszcze bardziej zamartwiałaby się z powodu Griszy. Całe życie była z Griszą. Chociaż bez ślubu. Ale przecież nie chodzi o papierek! Cała młodość, szkoła, wojna, głód, nadzieje, dzieci, które mogli mieć. I kie­dy nareszcie coś zabłysło na horyzoncie...

Lalę ścisnęło w gardle, gdy naraz wyobraziła sobie po­rzuconego przez nią Griszę. Nie, za nic! Teraz na dworze pada deszcz, dudni w rynnach, a Grisza na pewno czeka na nią nie w teatrze i nawet nie w portalu przy wejściu, a gdzieś opodal, skulony pod murem. Już taki jest, nienor­malny i pokręcony. Lala w pośpiechu złapała walizeczkę, kwiaty, zgasiła światło i wyszła szybkim krokiem.

Kiedy tak szła, a właściwie prawie biegła przez korytarz, usłyszała strzępy rozmowy:

Widziałaś, jak się pchała do przodu? Parę razy zosta­wała sama na scenie. Maniera prowincjonalnych gwiazd.

Boże drogi, a czego się po niej spodziewałaś? W na­szym teatrze tylko tak się zdobywa pozycję...

Przez chwilę chciała odwrócić się i zobaczyć kto to? Nie ma znaczenia. Teraz to już będzie normalka, tak zresztą po­winno być. W foyer było ciemnawo, niemal cała publiczność spłynęła. Żadnych znajomych twarzy, Bogu dzięki... Nagle z lewej strony coś oślepiającego błysnęło — to Borys pod­skoczył i pstryknął z najbliższej odległości. Lala nawet nie spojrzała w jego stronę. Mikołaj Demjanowicz rozmawiał z jakimiś dwoma mężczyznami, obok stał Roman Wasilje- wicz, dyrektor administracyjny, i organizator widowni Bra- win. Lala mijając ich powiedziała skromnie: „Do widzenia!” Mężczyźni odpowiedzieli na pozdrowienie wesoło, jeden przez drugiego, widocznie byli w koniakowym humorku, dyrektor błysnął w uśmiechu złotymi zębami, Brawin zawo­łał: „Od łaskawej pani należy się pół litra! Z okazji pre­miery!”, a Mikołaj Demjanowicz powiedział:

110

Ludmiło Pietrowno, czy można odwieźć panią do do­mu? Mam samochód.

Grisza, ma się rozumieć, nie przyszedł na przedstawienie. Tylko tego brakowało: chodzić na Smolanowa! O jedenastej rano zasiadł w Bibliotece Lenina, w trzeciej sali — dla pra­cowników naukowych — i czytał o Iwanie Gawriłowiczu Pryżowie. Poprzedniego dnia zamówił wszystko, co znalazł w katalogu: „Rosyjskie Archiwum” z 1866 roku, Historią szynków, Żebraków na świętej Rusi, artykuły w „Głosie”, w „Moskiewskich Wiadomościach”, w „Sanktpetersburskićh Wiadomościach”, książkę Altmana, wybór artykułów i ko­respondencji z trzydziestego czwartego roku, Minione lata i wiele rozmaitych innych. Wspaniała lektura na parę dni. Grisza sam nie miał pojęcia, do czego mu był potrzebny Pryżow. Do czegoś jednak był mu potrzebny. Przesiadywa­nie w bibliotece, połykanie starych książek, gazet i pism stało się namiętnością jak hazard lub narkomania. Grisza odkrył Pryżowa grzebiąc w materiałach o Nieczajewie. Ści­śle biorąc spotkał po raz pierwszy to nazwisko, kiedy w tej samej trzeciej sali czytał stare miesięczniki. Wszystko to nie miało najmniejszego sensu. Jakieś ustawiczne odurzanie się. Nieraz przez kilka dni z rzędu nie jadł obiadu, tylko wy­skakiwał do palarni na papierosa, a przecież powinien był napisać jakiś reportaż, zastanowić się nad scenariuszem! Nic z tego — Iwan Gawriłowicz Pryżow, nikomu niepotrzebny

i dawno przez wszystkich zapomniany jegomość, nieudolny buntownik, historyk, pijaczyna i żebrak, człowiek wielkiej prawości, który opisywał życie ludu rosyjskiego, trzymał Griszę jak w kleszczach. Może zresztą była to bezsensowna żądza wiedzy albo całkiem idiotyczne lenistwo. Grisza prze­siedział w bibliotece do szóstej, aż mu płatki zaczęły latać przed oczami. Zrobił ze dwadzieścia stronic notatek — Boże drogi, po co to wszystko? — wypisując rozmaite fakty i my­śli zaczerpnięte z życia Iwana Gawriłowicza i jego dzieł. Potem poszedł do „Nationalu” na kolację. Usadowił się przy ulubionym stoliku i przez cały wieczór pił kawę i prze-

źuwał wciąż ten sam zimny sznycel z forszmakiem, który umieli zrobić jak należy tylko tutaj, w „Nationalu”. Wypił też ze dwa kieliszki koniaku — przysiadali się znajomi i sta­wiali: Grisza nie miał pieniędzy. Rano wziął od Lali dziesięć rubli. W „Nationalu” wszystko szło zwykłą koleją: ludzie przychodzili, siadali, zawierali znajomości, wychodzili, prze­kazywali polecenia, zawiadamiali, dowcipkowali, straszyli, oburzali się, załatwiali sprawy, pili i robili awantury.

0 siódmej przyszli gracze z wyścigów, opowiadali, jakie by­ły wypłaty i jakie nowe kanty, o dziewiątej jak zwykle zja­wił się malarz Rysiew, o którym mówiono, że przy nim trze­ba się mieć na baczności, a o dziesiątej zaczęli się zjawiać aktorzy nie zajęci w ostatnich aktach. „Podobno w «Małym» zupełny klops...”, „Czy to prawda, że wywalili Myszczikó- wa?”, „Słuchajcie, a to znacie: przychodzi rabin do prosty­tutki...’’, „Po taki towar trzeba pojechać do Rygi!” „Spójrz­cie, co za perełkę poderwał nasz kolega!”, „Patrzcie pań­stwo: Lalka ma premierę, a on się tu zabawia! Dlaczego nie siedzisz w dyrektorskiej loży, draniu jeden?”.

Grisza zbył to leniwym, pogardliwym ruchem ręki, nie zamierzając udzielać wyjaśnień: lekceważenie dotyczyło za­równo samej sprawy jak i osoby rozmówcy. Poza tym wku­rzyło go to „draniu jeden”. Ci aktorzy zawsze się muszą spo- ufalać. Wciąż jeszcze był pod urokiem Iwana Gawriłowicza

1 rozmawiając z pijaczkami, myślał o nim. Mechanizm szyn­ku najwidoczniej niewiele się zmienił — ta sama żądza lu­dzi i zapomnienia. Pryżow wiedział, co robi, kiedy spalił dwa ostatnie tomy swojej Historii szynków, obawiając się, że władze wzmogą czujność i zamkną te smutne kluby. Nikt nie mógł zrozumieć, co się dzieje z Griszą. Koło dziesiątej, kiedy Grisza już chciał wyjść — do teatru trojlejbusem był niecały kwadrans — zjawił się Szachów, jak zwykle ogrom­nie zaaferowany, i w pośpiechu zapytał Griszę, co słychać. Wyglądał jak inspektor, pytał tonem rzeczowym, przy oka­zji zaś rzucił orle spojrzenia na sąsiednie stoliki: nie marno­wał ani chwili. Riebrow odpowiedział, że nic nowego. I do­dał w stylu Pryżowa:

Umieram, ale podskakuję.

Wiesz co, mój kochany — powiedział Szachów wypa­trując kogoś w odległym kącie sali — zadzwoń do mnie za jakieś pięć dni albo ja do ciebie. Może coś się da wykom­binować. Razem sobie podskoczymy...

Było zimno, padał deszcz. Publiczność już wypływała z teatru jeszcze nie tłumnie, zaledwie strumyczkiem — ci, co uciekli przed końcem przedstawienia. Grisza ominął por­tal teatru, żeby nie spotkać się z aktorami i rozmaitymi działaczami, stałymi bywalcami premier i żeby, broń Boże, nie wpaść na krewnych Lali. Nie o to nawet chodziło, że nie lubił tych ludzi, których większość należała do klanu Iriny Ignatjewny, po prostu starał się trzymać od nich z daleka: być może byli to wspaniali, najlepsi ludzie, ale Griszy wy­dawało się, że w każdym z nich tkwi jakaś cząstka teścio­wej. Stanął pod murem, żeby schować się przed deszczem

i jednocześnie obserwować przechodniów. A dlaczego, na przykład — no, doprawdy, dlaczego? — nie mógłby stanąć w hallu i z uśmiechem witać znajomych, ściskać ręce krew­nym i odpowiadać żartobliwie na żartobliwe pytania: „Mąż ma tremę, co?”, „Cóż, trudno! C'est la vieJ” albo jeszcze lepiej — z bukietem kwiatów w foyer, w oczach całego zgromadzenia — wybiec na spotkanie, uściskać i wycałować słysząc dokoła zbiorowy pomruk aprobaty.

Wszystko to jednak było zupełnym niepodobień­stwem. Grisza bardziej niż czegokolwiek obawiał się śmieszności.

Ten rys charakteru właściwy naturom ambitnym i skry­tym przysporzył Griszy sporo kłopotów w życiu. Kłopoty zaczęły się dawno, już w czasach szkolnych. Chodzili z Lalą do tej samej klasy. Uwielbiał ją, szalał za nią, zadręczał się po kryjomu, choć nie wiedział, co właściwie tak mu się w niej podoba — może warkocze, może brzmienie głosu

i wcześnie rozwinięta kobieca sylwetka, a może śmiałość, z jaką grała na szkolnej scenie rolę Nele z Dyla Sowizdrza­ła. Nie mógł jej o tym powiedzieć, nie mógł nawet spojrzeć w jej stronę — cierpiał katusze. Pewnego razu po lekcjach wybiegł ze szkoły z chłopakami. Lala zapytała go na po­dwórku: „Idziesz do domu?” Zamiast zawołać: „No, pew­

nie! Chodźmy razem” — burknął tylko zdławionym gło­sem: „Nie, ja tutaj...” Żeby nie było chłopaków... Ale ci ob­serwowali ich bacznie, no i Lala odeszła bez słowa. Chodzili tak przez cały rok, może i dłużej, w tę samą stronę, ale nie razem.

Potem, już w dziewiątej klasie, znaleźli się w ciemnej sali w jakimś klubie na Twierskiej. Wieczorny seans, na ekranie łapano sabotażystów, strzelano i galopowano na koniach. Grisza i Lala, którzy siedzieli w ostatnim rzędzie, nic z tego nie rozumieli. Jego lewa ręka i prawa ręka Lali splotły się w półmroku, pieściły się nawzajem, tuliły i ściskały aż do bólu. Trwało to półtorej godziny. Przez cały czas nie po­wiedzieli ani słowa, twarze mieli zwrócone w stronę ekra­nu. Kiedy się zapaliło światło, wstali i nie patrząc na siebie, bez słowa poszli do wyjścia. Na ulicy Lala roześmiała się

i powiedziała mu, że jest bardzo śmieszny. Ugodzony w sa­mo serce wymamrotał: „Sama jesteś śmieszna.”

Tak, to był strach, zawsze bał się śmieszności, a przez to było jeszcze gorzej. Uważał, że jeżeli powie po prostu „ko­cham cię”, będzie to niebotyczną bzdurą, pogwałceniem ele­mentarnych zasad dobrego tonu i w rezultacie milczał tępo, co było jeszcze większym idiotyzmem. Przecież to Lala pier­wsza zaproponowała mu małżeństwo — w zimie czterdzie­stego siódmego roku. Byli już wtedy ze sobą, ale on ciągle nie mógł się zdecydować. Bo co zrobić, jeżeli ona raptem odmówi?' Rzucić się pod pociąg? A poza tym koło Lali krę­cili się rozmaici mężczyźni, ten kulawy, potem ten, co za­łatwiał jej pracę w teatrze, był też jakiś Jasza i jakiś Wa- lerij, przyjaciel z lat dziecinnych, syn przyjaciółki teścio­wej. Teściowa od dawna marzyła o tym, żeby wydać Lalę za Walerija i dotychczas chyba nie wyrzekła się tych absur­dalnych planów.

Grisza kochał ją zawsze, przez całe trzynaście lat. Nie było dnia, żeby o niej nie myślał. Kiedy wyjeżdżała na go­ścinne występy lub na południe — lubiła spędzać urlop samotnie, tak było od początku — nie mógł miejsca sobie znaleźć, męczył się, drętwiał z tęsknoty, nie był w stanie bawić się ani pracować. Koledzy ciągnęli go do dziewczyn,

starali się go rozerwać, ale Griszy nic nie pociągało, kiedy Lala wędrowała po świecie i kiedy, zdawało się, chwila była najodpowiedniejsza. Co innego, kiedy Lala siedziała w Mo­skwie i wszystko było w porządku — wtedy owszem, czemu nie, zazwyczaj jednak kończyło się na gadaniu. „Przydałby się teraz, uważasz, jakiś skok w bok...” — mówił do kolegi przy filiżance kawy, spoglądając na którąś z wymizerowa- nych studentek w stołówce bibliotecznej. A ileż było tych skoków przez te wszystkie lata? Dwa lub trzy najwyżej. Cóż to za liczba dla młodego chłopa? Tyle co nic. Odgrywał tu jeszcze rolę pewien przesąd, coś w rodzaju ukrytego lęku, do którego nie przyznawał się nawet przed sobą samym: jeżeli on sobie na coś pozwoli, druga strona pozwoli sobie również. Druga strona zapewne i tak sobie pozwalała. To było przekleństwem jego życia.

Dla Lali, z jej niepojętą naiwnością, nic nie znaczyło po­całować się z kimś, odpowiedzieć bez oporów na czyjeś za­loty. Nie wynikało z tego wcale, że posunie się do ostatecz­ności, ale kilka kroków po drodze do ostateczno­ści przebiegnie bez namysłu. Nie był tu winien zawód ani środowisko, po prostu taki charakter. Cholerna dobroć, niech to wszyscy diabli! Było takie zdarzenie, dawno temu, przed wojną. Tak, oczywiście, przed samą wojną, w czerw­cu: po egzaminie pojechali we dwoje na plażę pod Szczuki- no. Przed wojną nie było tam na dobrą sprawę żadnej pla­ży, tylko ogromny i stromy piaszczysty brzeg. Woda, jak to na początku lata, była, rzecz jasna, zimna, zanurzyli się ze dwa razy i położyli na piasku. Naraz nie wiadomo skąd zja­wiło się trzech chłopaków, zaczęli zaczepiać Lalę i docinać Griszy: najwyraźniej parli do bójki. Grisza, jak zwykle w takich wypadkach, przez dłuższy czas znosił wszystko cierpliwie, a potem nie wytrzymał, wpadł w szał, rzucił się na nich z pięściami. Dostał straszny, jak się wtedy wyraża­no na ulicy, „łomot”. Skatowaliby go na śmierć, gdyby nie Lala, która zaczęła go bronić wołając: „Przestańcie! Co wy robicie! Coście się przyczepili?” I raptem: „Chcecie, to was wszystkich pocałuję?” I rzeczywiście, pocałowała wszyst­kich trzech po kolei. Ci zdębieli, a ona wzięła Griszę za rękę

i odeszła z nim. Zawiozła go tramwajem do swojego domu. Jej rodzice wydawali okrzyki przerażenia, robili mu okłady, poili herbatą, a potem zatrzymali na noc w letnim domku na werandzie. W nocy przyszła Lala i były już tylko piesz­czoty, jej gorąca litość, a Grisza nie pragnął już udowodnić, że jest prawdziwym mężczyzną — i tak odczuwał to całym swoim dumnym, obolałym ciałem. Tylko jedna myśl drę­czyła go i wybijała ze snu, a nad ranem — wśród szczebiotu ptaków i prześwietlonych słońcem liści — obudziła go prze­szywając bólem: jak mogła ich pocałować? Wszystkich trzech? Najzwyczajniej w świecie? Boże kochany, przecież chciała go uratować. No i uratowała! Uratowała? A gdyby chcąc go uratować musiała... coś znacznie gorszego? Ze wszystkimi trzema? Lala po namyśle powiedziała stanow­czo: tak, żeby go uratować — tak. Z całą pewnością, gdyby to go miało uratować.

Grisza jęknął, runął na kanapę, do krwi przygryzając wargi. Tragedia nie polegała na tym, że Lala mogłaby, ale na tym, że tak zwyczajnie, od razu, bez wahania. A potem, kiedy spotkał Lalę przypadkiem, po trzech latach wojenne­go wiru — po froncie, ranie, sybirskim szpitalu — w jakimś domu koło Srietieńskiej Bramy i zobaczył przy niej kulawe­go poetę, który słynął z tego, że układał piosenki dla in­walidów i ślepców, nędzną kreaturę, cherlaka i alkoholika,

i ktoś powiedział Griszy, że Lala opiekuje się Borysem — tak było na imię kuternodze — jak niańka i jest mu nie­zwykle oddana, i kiedy poeta został odstawiony, musiał ustąpić, chociaż nie było to łatwe, i wszystko się skończyło, przeszłość została przekreślona, zamazana czarną farbą — mimo wszystko z tej czerni wyzierał Borys i tamtych trzech na brzegu, i jakiś łajdak, który usiłował Lalę zgwałcić,

i wielu innych nieznanych mężczyzn, których istnienia Gri­sza nie był pewien, ale się domyślał. Żadnego z nich nie dało się wykreślić z pamięci raz na zawsze.

W różnych okresach opadały go coraz to nowe lęki, raż powodem ich był Makiejew, raz sam Siergiej Leonidowicz,

o którym Lala mówiła z przydechem niczym o boskiej isto­cie, to znów niepokoił Griszę reżyser Smurny, chociaż Lala

go nienawidziła, co dawało niby pewną gwarancją, ale Gri- sza wiedział, że Lala z jej miękkim sercem potrafi z łatwo­ścią przejść od namiętnej nienawiści do namiętnej litości, a nawet współczucia, a zatem trzeba mieć się na baczności. Drażnił go Walerij i jego mamusia, których teściowa lubiła zapraszać do domu. Czasami podejrzenia budzili w nim auto­rzy, zwłaszcza tacy, co mieli powodzenie, jak na przykład Fiedia Arnoldow, ognisty brunet w guście Lali. Smolanow też mógł stanowić niebezpieczeństwo, najbardziej jednak irytował Griszę pewien aktor, niejaki Paszka Korniłowicz: pod pozorem koleżeństwa pozwalał sobie wobec Lali na bez­czelną poufałość, przy Griszy opowiadał jej pieprzne dow­cipy, był z nią na „ty”, obejmował ją, łapał za ręce. Dlatego między innymi Grisza nie lubił przebywać w towarzystwie aktorów. O'czym tu z nimi rozmawiać? Nudził się, a jedno­cześnie z wysiłkiem tłumił w sobie zazdrość, co w sumie było obrzydliwe i upokarzające. W tym sęk właśnie, że zadręczając się, za nic nie chciał się zdradzić ze swoją udręką. Gotów był raczej umrzeć w nocy w paroksyzmie tę­sknoty, niż rzucić wszystko i zjawić się w mieście, gdzie odbywały się gościnne występy, lub w uzdrowisku, do któ­rego Lala poleciała z koleżanką, nie dzwonił też nigdy do niej podczas jej wyjazdów. Dzwoniła Irina Ignatjewna. Udzielała mu wszelkich informacji, on zaś wsłuchując się łapczywie w każde słowo przybierał pozę znudzenia i obo­jętności, a nawet roztargnienia. Teściowa oburzała się w głę­bi ducha, że Grisza za mało się Lalą przejmuje, a co za tym idzie — za mało ją kocha. Potwierdzało to jej domysły. Za to kiedy Lala wracała — co za cudowne dni! — Grisza od pierwszej chwili, już na dworcu czy na lotnisku, niesłycha­nie przemyślnie starał się coś wywęszyć, czegoś się dowie­dzieć. Analizował najdrobniejsze zmiany, które dokonały się podczas rozłąki w jej przyzwyczajeniach, głosie, stanie zdrowia, stosunku do niego, pierwszej zaś nocy poddawał tajemnej surowej próbie jej miłość. Lala, ma się rozumieć, niczego się nie domyślała. Chyba właśnie dlatego nie po­trafił przychodzić tutaj bez skrępowania i rozmawiać bez­trosko z tymi wszystkimi ludźmi. Kiedy w lecie teatr wró-

cii z Saratowa i Grisza czekał na Lalę na dworcu, Korniło- wicz tubalnym błazeńskim głosem powiedział dla kawału: „No, Laluniu, przyznajemy się Griszy do wszystkiego? Co? Przyznajmy się i już!” Aktorzy pękali ze śmiechu, Grisza też usiłował się uśmiechnąć, ale czuł się okropnie; cholera ich wie, a może naprawdę?

Nie lubił bywać w teatrze jeszcze z jednego powodu: Lalę tu źle traktowano, a on nie mógł jej obronić. Jego też źle traktowano. Złożył tu dwie sztuki, jedną młodzieżową, o bu­dowie uniwersytetu, drugą — coś w rodzaju bajki dla dzie­ci — o wojnie koreańskiej. Obydwie odrzucono. Grisza miał do swoich sztuk dwojaki stosunek — z jednej strony nie brał ich na serio, dostrzegał ich braki i koniunkturalną ła­twiznę, ale nie przejmował się specjalnie, uważając, że t e sztuki są dla niego sprawą podrzędną, nie główną; z drugiej zaś strony była to sprawa główna i to jak jeszcze, może na­wet w sensie życiowym najgłówniejsza, te sztuki bowiem stanowiły podwalinę przyszłości. A poza tym czuł się do­tknięty — dlaczego je odrzucono? Czyżby naprawdę były tak złe, gorsze od wszystkich innych, nawet od jakiejś chały Smolanowa?

Publiczność waliła już gęsto, deszcz zacinał coraz mocniej, ludzie mijający Griszę mówili o taksówkach, o metrze,

o tym, że trzeba wpaść do piekarni, nikt nie mówił o przed­stawieniu. „No pewnie! Wszystko się zgadza”— nie dziwiąc się temu zupełnie, myślał Grisza. Nie znał Smolanowa, je­go sztuk nie widział ani nie czytał, ale był jakoś przekona­ny, że Smolanow jest cwaniakiem i beztalenciem, a jego sztuki niewarte są złamanego grosza.

Ukazał się kierownik literacki Borys Mironowicz Marie- win, czyli, jak go nazywano w teatrze, Bob. To on właśnie, Świnia jedna, marynował sztuki Griszy przez cztery miesią­ce i dopiero niedawno zawiadomił go przez Lalę, że się nie nadają. Nie raczył nawet zaprosić, wytłumaczyć dlaczego. Nie napisał żadnego oficjalnego listu. Po co się ceregielo- wać? Przecież to nasz człowiek, mąż Lali, nie żaden tam prawdziwy autor. Kiedy przynosi sztuki Berg albo Fie- dia Arnoldow, Mariewin na pewno pożera je w-ciągu jed­

nej nocy, a potem dzwoni z samego rana: „Wstydziłby się pan, słowo daję. Całą noc zmarnowałem, nie mogłem się oderwać...” Groźny Mariewin, przed którym drżeli auto­rzy, prezentował się na ulicy całkiem inaczej niż w swoim pokoiku, w którym stał zielony marmurowy komplet przy- borów do pisania z ozdóbkami z brązu — dość mizernie. W dodatku na deszczu. Niepozorny, nędznego wzrostu face- cik w berecie, z teczką, w paletku wcale nie lepszym niż to, które miał na sobie Grisza, wybiegł na deszcz, skulił się

i przebierając cieniutkimi jak u komara nóżkami rozejrzał się dokoła. Zobaczył Griszę i ukłonił mu się. Grisza odpo­wiedział dumnym skinieniem głowy. Naraz silny podmuch wiatru z deszczem zachwiał Mariewinem i pchnął go na ścianę domu. Zbliżył się mimo woli do Griszy na taką od­ległość, że już się musiał przywitać i powiedzieć parę słów.

Czeka pan na Lalę? To jej wielki dzień. Moje gratu­lacje...

Grisza nie miał ochoty rozmawiać z nim o Lali. Zapytał:

No, a sztuka — wielki sukces? Publiczność szaleje?

Co też pan! — szeptem odparł Mariewin. — Przecięt­ne gówienko. Wszystkiego najlepszego...

Uciekł w podskokach. Griszy raptem przyszło do głowy: można by napisać świetną sztukę o Iwanie Gawriłowiczu. Wszystko tam jest dramat, śmierć, malownicze łachma­ny, kobiece poświęcenie i tragiczne życie literata-żebraka, gotowego sprzedać rękopis za kieliszek wódki! A co z mor­derstwem? Ale on przecież nie chciał zabić Iwanowa, od­mawiał, błagał, mówił, że jest stary, ślepy, tamci jednak powiedzieli: „Zaniesiemy pana.” I chyba go upili. Na tym właśnie polega groza. Dostojewski stworzył Biesy, genialną karykaturę, a gdyby napisać po prostu tak jak było... Tylko że po co? Dla kogo?

W drzwiach ukazał się Makiejew. Wytworny płaszcz z szalowym kołnierzem, ręce w kieszeniach, owinięty aż po czubek nosa białym szalem, z tyłu ktoś niósł jego wali­zeczkę. Wielbicielki Makiejewa stojące na czatach pod por­talem zapiszczały chórem: „Ma-kie-jew! Ma-kie-jewf” Po­tem wytoczyła się duża grupa, w samym środku szła Lala.

Na zgiętej lewej ręce niosła niczym dziecko ogromny bu­kiet. Żegnali się hałaśliwie, pokrzykiwali, wymachiwali ka­peluszami, jakaś kobieta całowała się z Lalą, towarzystwo szybko topniało. Grisza cofnął się nieco i znalazł się pod deszczem. Lala wciąż rozmawiała z jakimś mężczyzną. Po­znał Smolanowa. Zastygł w miejscu, postanawiając, że nie zrobi ani kroku w stronę Lali, niech ona pierwsza do niego podejdzie. Lala i Smolanow rozmawiając zbliżali się po­woli. Lala zobaczyła go, ale była tak pochłonięta rozmową, że nie uśmiechnęła się, nie zrobiła żadnego gestu świadczą­cego o tym, że go w ogóle zauważyła. Zdaje się, że deszczu też nie zauważyli ani ona, ani Smolanow. „Do diabła! Po co go tu ciągnie?” — przeraził się Grisza. Lala i Smolanow zbliżyli się i stanęli o dwa kroki od niego. Lala nie patrząc na Griszę wręczyła mu bukiet.

Co to? — zapytał Grisza biorąc bukiet. — Prezent dla mnie?

Grisza, potrzymaj. — Lala dopiero teraz spojrzała na niego. Spojrzenie miała trochę nieprzytomne, oczy jej błysz­czały. — Oj, Griszeńka, nie gniewaj się na mnie, kochanie! Panowie się nie znają? Mikołaj Demjanowicz Smolanow. Grigorij Fiodorowicz Riebrow. Wiesz, Grisza, Mikołaj Dem­janowicz proponuje, żebyśmy poszli gdzieś oblać premierę.

Smolanow uchylił kapelusza, uścisk jego dłoni był nie­spodziewanie mocny.

Gratuluję panu, że tak powiem, sukcesu... — wymam­rotał Grisza słysząc w swoim głosie jakąś paskudną nutkę, ale już w tej samej chwili znalazł dla siebie usprawiedliwie­nie: „Czy to jego wina, że nie ma talentu? Ale bądź co bądź miał dziś premierę.”

Smolanow nie dosłyszał pewnie słów Griszy — nie po­dziękował mu, nie skłonił się nawet leciutko w odpowiedzi na gratulacje, tylko plótł jakieś androny:

Dziwna rzecz, Grigoriju Fiodorowiczu: nie grałem, nie latałem po scenie, siedziałem sobie w loży i patrzyłem, ale wie pan, tak mnie łamie w krzyżach, jakbym dźwigał wory kartofli. A to ci dopiero robota! Ja bym autorom dawał bezpłatnie mleko — za pracę szkodliwą dla zdrowia.

Podeszli dwaj mężczyźni, Smolanow dokonał prezentacji: jeden z nich był z zarządu teatrów, drugi — jakiś ziomek Smolanowa, z Saratowa, teraz pracował w Moskwie. Zio­mek pożegnał się, a ten pierwszy zaprosił wszystkich do „Po- biedy”. Kiedy ładowali się do samochodu, nie wiadomo skąd wypadli raptem krewni Lali, z pięć czy sześć osób pod wo­dzą cioci Lipy, idiotki o donośnym głosie; cała gromada ru­nęła na Lalę z pocałunkami, bukietami, okrzykami, błyskał flesz, ktoś fotografował ten rozgardiasz; wreszcie Lala od­parła szturm, ukryła się w głębi samochodu, za nią wlazł Grisza, którego, dzięki Bogu, nikt nie zauważył, jako ostatni wcisnął się Smolanow i zatrzasnął drzwiczki. W samocho­dzie nie można się było poruszyć w powodzi bukietów. Lala nie wiedzieć czemu śmiała się jak szalona. Dokąd pojechać? Postanowili: do nowego hotelu „Radzieckiego” na Szosie Leningradzkiej. Podobno była tam restauracja z Cyganami.

Przed rewolucją domek, w którym mieszkali Tielepnie- wowie, był letniskiem jakiegoś urzędnika fabrycznego czy kancelisty, któremu nie starczyło animuszu, żeby zafundo­wać sobie prawdziwą podmoskiewską daczę, z rzeką i la­sem, w Łosinym Ostrowie czy w Kuskowie, i którego obo­wiązki zmuszały do codziennych wyjazdów do Moskwy, wskutek czego niewielka odległość od miasta odgrywała rolę pierwszorzędną. Rewolucja powytrząsała z domków let­niskowych wszystkich właścicieli, wielkich i drobnych, i za­siedliła saloniki, facjatki i werandki ludem roboczym, były­mi żołnierzami, chłopami i babami, którzy napłynęli do sto­licy z miejscowości dotkniętych głodem. Tak właśnie w 1922 roku zamieszkał tu, wtedy jeszcze poza obrębem miasta, zdemobilizowany żołnierz Armii Czerwonej Piotr Tielep- niew, według paszportu mieszkaniec Jekatierinoburga, z za­wodu kotlarz, z powołania ogrodnik. Uczył się na wieczoro­wym uniwersytecie robotniczym, pracował najpierw jako mistrz, potem awansował na technika zmianowego w dużej nowej fabryce, która wyrosła nie opodal jego domu, na dawnym Polu Chodyńskim.

Bardziej jednak niż fabrykę i bliskie sercu kotły, a może nawet bardziej niż żonę i córkę Piotr Tielepniew kochał swój ogród wypiastowany w ciągu trzech dziesięcioleci. Najbardziej udały mu się dalie. Tielepniew słynął z nich w całej Moskwie. Wśród hodowców tak właśnie je nazy­wano — „tielepniewowskie dalie”, a czasami nawet po pro­stu „tielepniewki”, ponieważ i tak każdy wiedział, o jakie kwiaty chodzi. W ogrodzie rosły także inne kwiaty — tuli­pany, astry, chryzantemy, lewkonie, wspaniałe i równie słynne irysy oraz przepiękny bez, osiemnaście krzewów, wzdłuż całego parkanu. Z niewiadomych powodów Tielep­niew nie otaczał bzu taką troskliwością i nie był o niego tak zazdrosny jak o inne kwiaty, pozwalał go zrywać, dzie­lił krzewy, rozdawał je na prawo i na lewo, jako że krew­nych miał w Moskwie do licha i trochę.

Podczas wojny ogród o mało się nie zmarnował. Jak tu się było zajmować kwiatami, kiedy przymierali głodem: dziewczynka nie miała ani sukienki, ani bucików, w maju, po suchej ziemi, biegała w zimowych walonkach, a Irina Ignatjewna z wrzodem żołądka po całych tygodniach leżała w szpitalu. Wyżyli jednak i uratowali ogród. Uratował go Piotr Tielepniew — godzinami, nocami wyrwanymi z życia, wiarą w to, że ludzie pewnego dnia ockną się i powiedzą: „Czegoś tu jakby brak. Coś tu chyba kiedyś stało na środku stołu...” I rzeczywiście, ludzie wracali do kwiatów, kartofle

i rzodkiewka wychodziły z mody, jeszcze nie ustępowały miejsca na grządkach, ale nie panoszyły się już jak gospo­darze, tylko siedziały jak przypadkowi lokatorzy, których się toleruje z konieczności za wysokie komorne, marząc

o tym, żeby się ich wreszcie pozbyć. Aż tu nagle przyszła nowa klęska. W dwa lata po zakończeniu wojny na obu uli­cach Pocztowych zaczęto budować murowane domy. Nad ogrodem z bzem i czterdziestoma ośmioma odmianami Dahlia varidbilis zawisła groźba wyburzenia. Domku nie żal, pies go drapał, kupa drewna, dadzą nowe mieszkanie, pewnie lepsze, ale ogrodowi groziła śmierć.

Piotr Tielepniew zaczął zbierać skrzętnie wszelkie za­świadczenia, jeździł po podpisy do rozmaitych znakomitości,

które kiedyś obdarowywał kwiatami, układał podania do Dzielnicowej Rady Narodowej, do Dzielnicowego Zarządu Budynków Mieszkalnych, do Stołecznej Rady Narodowej, do Stołecznego Zarządu Budynków Mieszkalnych, do na­czelnego architekta stolicy z jedną jedyną prośbą: żeby ogród, jako unikalny i po śmierci właściciela przechodzący na własność państwa, pozostawić nietknięty, jemu zaś, Tie- lepniewowi, przydzielić mieszkanie w pobliskim bloku, że­by mógł nadal doglądać ogrodu i prowadzić obserwacje ma­jące powszechnie uznaną wartość naukową.

Trwało to już trzeci rok. Tielepniew pisał, dzwonił, obijał progi w poczekalniach, pukał do wszystkich drzwi; muro­wane domy zbliżały się, zabudowano już całą ulicę od cer­kwi do Tarakanowki, zasypano już cuchnącą rzeczkę gru­zem, przywieziono ziemię, założono skwerek, zaczął kur­sować trolejbus, Lala zagrała już trzy role w teatrze, ale wciąż była niezadowolona i chciała odejść, to schodziła się, to rozchodziła ze swoim nieszczęsnym Griszą, już urodziła im się i od razu umarła na zapalenie opon mózgowych ich jedyna córeczka Waria, a losy ogrodu wciąż się ważyły.

Inżynier z dzielnicy mówił: „Wasz dom znajduje się na placu budowy numer osiem. Teraz wykańczamy dwa od­cinki za Tarakanowką, potem kolej na was. Jeżeli do tego czasu Stołeczna Rada Narodowa nie wyda decyzji — spo­dziewajcie się spychacza!”

Na dobitkę całą sprawę psuli sąsiedzi z dwóch takich sa­mych drewnianych domków, też pisali podania i zbierali podpisy. Sąsiadom jednak — wręcz przeciwnie — pilno było do rozbiórki, bruździli Tielepniewowi, jak mogli. Najbardziej dopiekał mu Kurtow, milicjant. Dawniej żyli w przyjaźni, popijali wódeczkę, jeździli razem na ryby, ich córki, Lalka

i Margarytka, chodziły do jednej klasy i też się przyjaź­niły, a teraz przez tę rozróbę pokłócili się na śmierć.

Tielepniew poszarzał na twarzy, przygięło go do ziemi od tej bieganiny i nerwów. We wrześniu poszedł do ogrodu, żeby naciąć biało-żółtych imperialis w prezencie dla eme­rytowanego pułkownika Dudariewa, który skończył sześć­dziesiąt pięć lat — dalie udały się tej jesieni nadzwyczaj­

nie, tylko wysłać do Genewy na wystawę, dwumetrowe imperialis — i pomyślał raptem, że za rok ani jego, ani imperialis tu nie będzie, tylko wykop, kałuże wapna i baby z cegłami na taczkach. W tej samej chwili coś przeszyło mu pierś jakby świderkiem i powaliło na ziemię. Leżał na klombie z irysami zupełnie przytomny, tylko świdrował go ból i strach ogarniał: nie ruszać się! Wołał słabym głosem: „Irina! Irina!” Żona, ma się rozumieć, nie słyszała, ale Rek- sik, mądry pies, zaczął szczekać pod płotem, po chwili żona wyszła i zobaczyła, co się dzieje. Piotr Tielepniew dwa mie­siące przeleżał w domu. Przez pierwsze dwadzieścia dni doktor kazał mu leżeć plackiem, głową nie ruszać, na bok się nie przekręcać. Powoli się pozbierał, zaczął chodzić. W styczniu wysłano go na sześć tygodni do sanatorium. Po powrocie czuł się niby dobrze, ale jakoś niepewnie. Tak jak dawniej, ale nie tak.

W kiepskim stanie powitał radosną nowiną: premierę Lali i jej wielki sukces. Ma się rozumieć, sprawiała mu ra­dość córka, ale jeszcze większą — żona, która po sukcesie Lali rozkwitła, wbiła się w pychę i zapomniała o wrzodzie żołądka. Myśli o ogrodzie dręczyły go jednak bez przerwy.

Przychodziły mu do głowy różne pomysły. A gdyby tak list z teatru... Od całego zespołu... Ludowy artysta Związku Radzieckiego taki a taki, zasłużona artystka republiki taka a taka. Wciągnąć kierownika artystycznego... „Doszły nas słuchy o zamierzonej barbarzyńskiej likwidacji ogniska kul­tury kwiaciarskiej dzielnicy Leningradzkiej...” Lala obie­cała, że pogada z dyrektorem administracyjnym towarzy­szem Brawinem. Towarzysz Brawin, mówiła, jest rzeczo­wy, uczynny, ludzie zwracają się do niego we wszystkich sprawach, on i podanie napisze, i do sądu pójdzie w spra-7 wach rozwodowych czy kwaterunkowych. Ale Laluni nie udawało się w żaden sposób pogadać z Brawinem. Pogadać trzeba na osobności, a w teatrze wieczny pośpiech, tłok, trudno o spokojną chwilę. Ale obiecała, że to zrobi. „Mo­że — powiada — zaproszę go do domu na wódeczkę, powi­nien przyjść.” Inny pomysł: felieton satyryczny. W tym celu należało przycisnąć Griszę: ma przecież znajomości w świe-

cie dziennikarskim i lekką rękę. Pomówił z nim, Grisza obiecał, ale — jak to Grisza — dziesięć razy trzeba mu przy­pominać, zanim się do czegoś zabierze. A z przypomina­niem to też nie taka prosta sprawa, trzeba wybrać odpo­wiednią porę: Grisza często ma na pieńku, choć to ukrywa, z Iriną Ignatjewną, a czasami, nie wiadomo dlaczego, zło­ści się też na Piotra Aleksandrowicza. Lala sama nieraz uprzedzała: „Bądźcie dziś dobrzy dla Griszy, praca mu źle idzie, ma przykrości. Jest bardzo zdenerwowany.” A kiedy właściwie miał przyjemności? Od lat ma same tylko przykrości i nerwy.

Najlepszą okazją do przypomnienia i naciśnięcia Griszy miał być, zdaniem Piotra Aleksandrowicza, poniedziałek, kiedy młodzi wrócą z przyjęcia, jeżeli, rzecz jasna, nie za­bawią tam do późnej nocy. Piotr Aleksandrowicz zauwa­żył, że kiedy Grisza sobie popije — popijał rzadko, nie bar­dzo miał za co, a kto dziś człowiekowi postawi, prawie nikt — robi się rozmowny, towarzyski, nawet hojny. Bo Piotr Aleksandrowicz miał zięcia za skąpiradło, i to nie tyle, jeżeli chodzi o pieniądze, co o rzeczy: poprosi się go o jakieś głupstwo, żyletkę czy pędzel albo o szalik, bo akurat trzeba wyskoczyć na ulicę — da, ale zawsze niechętnie, nie od razu. Poprosi się go o książkę, niedawno prosił o Żukowskiego

i Anatola France’a — Grisza ma w swoim mieszkaniu na Baszyłowce piękną bibliotekę, starannie dobraną — owszem, obieca: „Dobrze, Piotrze Aleksandrowiczu, jutro przynio­sę.” A jutro: „Oj, zapomniałem! Następnym razem, jak tam będę, na pewno przyniosę.” Żukowskiego dwa miesiące tak nosił, wreszcie powiada: „Wczoraj specjalnie szukałem, nie znalazłem, gdzieś się zapodział.” Skąpiradło, co tu gadać. Ży­cia słodkiego nie ma, to prawda: od tylu lat się boryka, a nic mu się nie udaje. Nikt nie chce brać jego sztuk ani scena­riuszy. A pisze owszem, doskonale, z wielkim talentem, nie gorzej od innych. Dał do czytania kawałek o powstaniu na Syberii: pierwsza klasa! Język bardzo dobry, mocny, faktów masa. Pewnie nie ma chodów. Tam bez tego ani rusz. Sto lat będzie tak się borykał i wszystko pójdzie na marne, szkoda gadać...

Piotr Aleksandrowicz zasnął nie doczekawszy się Griszy

i Lali. Śniły mu się okropne rzeczy: spychacz, łamiąc z trza­skiem parkan i wywracając słupy, wpełza do ogrodu, na klomby, najpierw na dalie, potem na floksy delikatnie ró­żowe, w pełni jesiennego rozkwitu, irysy, lewkonie — wszy­stko na miazgę! Na spychaczu siedzi przy kierownicy Mit’ka Kurtow i wrzeszczy na całe gardło: „Dość tego! Ko­niec zabawy!” Piotr Aleksandrowicz obudził się z kłuciem w sercu, wołał Irinę, ale nie przyszła, za ścianą hałas, roz­mowy, wesoły śmiech Lali. Zegarek wskazywał wpół do drugiej.

Raptem wbiegła przestraszona Irina Ignatjewna:

Nie śpisz?

A ty — czemu cię nie ma? Już po pierwszej, ludzie kochani... — gderał osłabionym głosem, jeszcze cały pod wrażeniem koszmaru. — Tylko byście balowali... Daj tablet­kę na serce. I wody. — Kiedy ściskało go w piersi i chwytał strach, że śmierć jest już blisko, wszystko wydawało mu się bzdurą: radość żony, sukcesy Lalki, jej kłopoty — wszyst­ko bez wyjątku. Istniał tylko ogród. — Poproś tu Griszę.

Słuchaj, Pietrusza, tam są goście, piją herbatę — po­wiedziała szeptem Irina Ignatjewna pochylając się ku sa­mej twarzy Piotra Aleksandrowicza. Nie wiadomo dlaczego uśmiechała się głupawo w półmroku. — Autor, którego sztukę dziś grali...

Pies go drapał, wielkie mi rzeczy. Zawołaj zaraz Gri­szę. Powiedz, że w pilnej sprawie.

Po chwili, otwierając drzwi na oścież, wszedł Grisza

i usiadł ostrożnie na krześle przy kanapie. Chwiał się. Moc­ny zapach alkoholu rozchodził się po pokoju.

Widzisz, Grisza, taka sprawa... — zaczął Piotr Alek­sandrowicz, usiłując mówić rzeczowym tonem. Wytłuma­czył zięciowi, że nie wolno zwlekać ani dnia dłużej. Cho­dzi o gazetę. Jutro z samego rana trzeba zadzwonić, napi­sać, zawieźć. Skandal wołający o pomstę do nieba, sabotaż oczywisty, gdyby'tak komuś opowiedzieć, nie uwierzyłby, że w trzydziestym piątym roku władzy radzieckiej dzieją się takie rzeczy.

Grisza siedział z opuszczoną głową opierając łokcie o ko­lana i potakiwał z ponurą miną:

Tak... Tak... Tak... — Naraz podniósł głowę i zapy­tał: — Piotrze Aleksandrowiczu, dlaczego nie składa mi pan życzeń?

Z jakiej okazji?

Az okazji premiery mojej nieślubnej żony Ludmiły Aleksandrowny Tielepniewej.

Czemu nie, proszę bardzo! Gratuluję ci! Najlepsze ży­czenia!

To pański obowiązek! — Grisza pogroził Tielepniewo- wi palcem. — Dziś w „Radzieckim” wszyscy mi ściskali ręce, mówili: „Gratulujemy, kochasiu.” Albo: „Gratulujemy, pa­nie kolego.” A ja im dziękowałem. Dziękuję, dziękuję pań­stwu. Bo należy koniecznie dziękować! Ludzkość ginie z bra­ku wdzięczności. Wdzięczności w najwyższym znaczeniu tego słowa, wdzięczności przez duże „W”...

Irina Ignatjewna, która stała z tyłu za plecami zięcia, dawała mężowi znaki: przepędź go, nie widzisz, że pijany? Po jej niepewnych ruchach i głupawym uśmiechu — idiot­ka, w środku nocy zrobiła dla gości herbatkę! — domyślił się, że mamusia też jest już dobra.

No tak, idź już... — powiedział słabym głosem. — Jutro. Gratuluję ci.

Dziękuję, dziękuję. Jestem szczerze wzruszony... — szeptał Grisza trzaskając obcasami i kłaniając się nisko jak klown. Kiedy był pijany, zawsze tak szeptał i błaznował.

Irina Ignatjewna zgasiła światło na korytarzu. Po chwili Grisza znowu je zapalił, wpakował się do pokoju i zaczął szeptać:

A propos, autor zostaje tu na noc. Ponieważ jest już późno. Pokłóciłem się z żoną, powiada, nie chcę wracać do domu.

A niech tam — powiedział Piotr Aleksandrowicz. — Miejsca jest dosyć. Towarzysz Smolanow?

Towarzysz Smolanow. Muszę stwierdzić, że to czło­wiek w najwyższym stopniu zagadkowy. Podejrzewam go,

poczyniłem obserwacje, są pewne dane po temu, źe... nal chylił się i szepnął: — Nie czytał Dostojewskiego.

Naprawdę? — zapytał Piotr Aleksandrowicz jakby trochę przestraszony.

Nie czytał. Słowo honoru! Tss... — Grisza śmiał się bezgłośnie wymachując rękami nad leżącym Piotrem Alek­sandrowiczem. — Z Tołstojem, jak sądzę, też jest na ba­kier. Nawiasem mówiąc, u Dostojewskiego w Biesach jest taka myśl: człowiekowi do szczęścia potrzeba tyle samo szczęścia, co i nieszczęścia. To bardzo głębokie, Piotrze Aleksandrowiczu! Wie pan, Iwan Gawriłowicz Pryżow... Nie opowiadałem panu? Mniejsza o to. Emerytowany reje­strator kolegialny. To cała historia. Mniejsza, mniejsza... Otóż życie tego Pryżowa było niewiarygodnie ciężkie, nie­przerwany łańcuch nieszczęść, a jednak, Piotrze Aleksan­drowiczu, szczęście go też nie ominęło. Co za szczęście, za­pyta pan? Jego żona, Olga Grigorjewna Martos... Kobieta pełna poświęcenia... Tak się namęczyła z nim z Moskwie, zawsze był bez grosza, pechowiec, pijak straszliwy, nieule­czalny, a potem, na dodatek, poszła za nim na Sybir... Takie to sprawy... — Grisza stał chwiejąc się na nogach i pociera­jąc dłonią policzki. Przez dłuższą chwilę stał tak w milcze­niu, a potem wyszedł na palcach.

Następnego dnia Lala przyprowadziła autora, towarzysza Smolanowa, do ojca i przedstawiła mu go. Później, kiedy Lala z matką i ciocią Tomą, która w sobotę przyjechała specjalnie z Aleksandrowa na Lali premierę, szykowała śniadanie, a Grisza poleciał do „cerkiewnego” — tak nazy­wano sklep obok cerkwi, najbliższy, zaraz za parkiem — po pół litra na klina, Piotr Aleksandrowicz rozmawiał z Mi­kołajem Demjanowiczem. Okazało się, że autor jest męż­czyzną dobrodusznym i całkiem do rzeczy. Męczył się bar­dzo, czekając na klina. Rozmawiali o łowieniu ryb. Smola- now był wielkim amatorem wędkarstwa. Miał u siebie w Saratowie motorówkę i sprzęt, co lato uciekał tam od nie­znośnego moskiewskiego zgiełku na miesiąc albo na pół­tora. Opowiadał, że jesiotry wagi piętnastu kilo nie są tam wcale rzadkością. A jego ojciec, który zajmował się rybo­

łówstwem i który niegdyś, za króla Ćwieczka, miał dwa barkasy „astrachanówki”, opowiadał mu z kolei, że za jego czasów łowiono nawet stukilowe. Rozmowa niepostrzeżenie zeszła na ogród. Piotr Aleksandrowicz podzielił się z go­ściem swoją niedolą. Mikołaj Demjanowicz obiecał mu po­móc, pogadać z paroma osobami, a gdyby był telefon, po­wiedział, natychmiast by zadzwonił i wyjaśnił to i owo.

Piotr Aleksandrowicz uskrzydlony nadzieją zawołał żonę, zażądał, żeby gościa zaprowadzono do ogrodu i wszystko mu pokazano. Serce waliło mu w piersi: ten chyba pomoże! Przecież to nie byle kto. Wystarczy, żeby zechciał. Piotr Aleksandrowicz kazał przynieść teczki z papierami, rozło­żył na kołdrze wszystkie swoje notatki, podania, telegramy, prośby.

To profesor Strużaninow... A to również wybitny to­warzysz: „Z oburzeniem dowiedziałem się...”

Grisza wrócił, wszyscy usiedli do śniadania, Lala sięgnęła po gitarę i wtedy właśnie ktoś zapukał w szybę. Weszli: Kurtow, sąsiad, w mundurze starszego lejtnanta milicji, jeszcze jeden sąsiad — rencista Biespałow i Chalidowa, ciot­ka Roza, sprzątaczka szkolna. Z tą Rozą Irina Ignatjewna była dawniej w doskonałych stosunkach: lamta przychodzi­ła do prania, czasem skoczyła na rynek, sprzedała kwiatki. Irina Ignatjewna litowała się nad nią, nieraz dawała jej coś dla dzieci, Roza miała ich czworo, mąż zginął na wojnie. W ciągu ostatniego roku jednak stały się, rzecz jasna, wro­gami.

Znowu zaczęła się draka — Chalidowa wrzeszczała pi­skliwie, rencista zachłystywał się i wymachiwał pięściami. Lala próbowała ich uspokoić, zażegnać skandal — taki wstyd, przy gościu! — ale ci napierali coraz mocniej, po­trząsali jakimś papierkiem od architekta dzielnicowego. Piotr Aleksandrowicz znał go: paskudny facet, wszystko podpisze.

Położył się na kanapie, milczał — nasłuchiwał, jak mu wali serce. Ręce drętwiały, po całym ciele rozlewała się niedobra, chybotliwa drętwota.

Irina Ignatjewna krzyknęła:

Co wy robicie, dranie! Nie widzicie, że człowiek jest chory? Łajdaki!

Po co ta kłótnia? — myślał Piotr Aleksandrowicz nie­mal obojętnie. — Nie warto. Nie ma sensu...”

Kurtow coś gadał w kółko o wydziale ubezpieczeń spo­łecznych. „Odebrać emeryturę... Kwiatami handlują... Spe­kulacja...”

Głupi jesteś, Mitia — powiedział tak cicho, że pewnie nikt go nie usłyszał.

Mikołaj Demjanowicz raptem spąsowiał, policzki mu się zatrzęsły, i jak walnie pięścią w stół:

W tej chwili wynosić się z pokoju! Precz stąd, precz! Natychmiast, w tej chwili! A o waszym zachowaniu, towa­rzyszu lejtnancie — trącał palcem przerażonego Kurtowa — porozmawiam z Iwanem Grigorjewiczem! Jaki komisariat? Dzielnica Leningradzka?

Wynieśli się z pokoju, hałas trwał za ścianą. Irina Ignat- jewna usiadła przy kanapie, zasłoniła twarz rękami, roz­płakała się:

Taki dzień, Lali premiera, łajdaki!... Pietrusza, a może dać temu spokój? Życie więcej warte...

Piotr Aleksandrowicz milczał, nasłuchiwał. Czuł się nie­dobrze. Wszystko w środku zrobiło się jakieś chwiejne, kruche, nie chciało mu się ani mówić, ani poruszać, bo to coś, co uciskało, mogło rozerwać ów chwiejny układ we­wnętrzny i właściwie już go rozrywało, zaczynały się bóle. Nie w jakimś określonym miejscu, w sercu czy w piersiach, ale wszędzie, w całym ciele jeden ogromny ból. Autor wró­cił, mówił: „My im pokażemy, gdzie raki zimują! Głupstwo, niech się pan nie przejmuje!” Grisza krzyczał falsetem na podwórzu. Ból, już przedtem dotkliwy, z każdą chwilą prze­szywał Piotra Aleksandrowicza coraz okrutniej. Ostatkiem sił powiedział:

Wołajcie doktora...

...W lecie był Leningrad — po raz pierwszy w życiu — spacery. „Astoria”, jazz, prawdziwy, bodaj że z Chin, tań­

czyła, obojętne z kim, aż do zamknięcia restauracji, Miko­łaj Demjanowicz poruszał się ciężko, upijał się też jakoś ciężko, w nocy wzywano lekarza, serce pękało jej z litości do tego i do tamtego, który został w Moskwie. Dla niego był skórzany płaszcz z komisu na Newskim Prospekcie, noc­ne płacze i ucieczki na Baszyłowkę. W teatrze wszystko się zmieniło: nowy sezon zaczął się od wyższej gaży; Ignat Timofiejewicz kandydował do Nagrody Stalinowskiej, Mi­kołaj Demjanowicz kupił samochód i przeprowadził się do nowego mieszkania, płócienny woreczek na kufrze przed garderobą pęczniał od listów, zwłaszcza żołnierskich; potem, jak portret Lali ukazał się na okładce jednego z tygodni­ków, Smurny płaszczył się przed nią, z koleżanek powyła- ziły najskrytsze i najgorsze cechy charakteru, niektóre zni­knęły, nie mogąc pogodzić się z jej sukcesem, a biedny oj­ciec męczył się w szpitalu im. Botkina, znów trafił tam pod koniec jesieni, trzeci zawał.

Znowu był grudzień, śnieg. Ale zupełnie inny grudzień i inny śnieg. Lala wyszła na ulicę ze szpitalnego podwó­rza — siedziała u ojca długo, zaniosła mu mandarynek, no­wą powieść Kamień księżycowy, o którą wszyscy się zabija­li, dała pięćdziesiąt rubli staruszce salowej, żeby lepiej do­glądała ojca — i powoli szła ciemnawą, otuloną mroźną mgłą uliczką; mijali ją ludzie z torbami i pakunkami, pędzili do tramwaju, ona zaś szła bez pośpiechu, bo czekał na nią samochód. Nie wiedzieć czemu właśnie tutaj, koło szpitala, w chwili zmęczenia i niepokoju o ojca, po raz pierwszy do­świadczyła niezwykłego uczucia, spokoju bogatej ko­biety.

Wszyscy ci biegnący przed nią, też zatroskani chorobami ludzi bliskich, śpieszą się do swoich spraw, ponurych i cią­gnących się jak parkan szpitalny: ona zaś idzie powoli, od­dycha głęboko, ze smutkiem, spokojnie, jak przystoi bo­gatej kobiecie. Uczucie było wielowarstwowe i nie oznaczało wcale, że Lala ma w torebce dużo pieniędzy — pieniędzy akurat nie miała, rozchodziły się błyskawicznie — oznaczało jednak rozmaite inne rzeczy, na przykład, że Lali jest ciepło na mrozie; być może po raz pierwszy w życiu,

w cieplarnianym luksusie futra pachnącego tak świeżo i cu­downie, nie bała się mrozu. Oznaczało także spokój w spra­wie najważniejszej, droższej nad życie, teraz przecie nikt nie ośmieli się nic powiedzieć, a nawet pomyśleć, Lala do­wiodła wszystkim, wszyscy zaś to uznali, wystarczy spokoj­nie popatrzeć, jak wydłużają się twarze aktorek, kiedy wchodzi do sali prób, lub kiedy, kiedy, kiedy, kiedy... W uczuciu tym była także świadomość, że się podoba, jest kochana, sprawia ból, a także to, że może kupować roz­maite rzeczy dawniej niedostępne, na przykład chiński ser­wis do herbaty, a wieczorami może jeść to, co lubi — kur­częta „tabaka”, ser „suługuni” — i pić czerwone wino. A po­za tym — nowe wspaniałe znajomości.

Po premierze przyszła następna, potem radio, zaprosze­nie do „Mosfilmu”, recenzja, artykuł, portret, podwyżka, obietnica nowego mieszkania, wysłanie na konferencję, na przyjęcie, zgłoszenie do nagrody, w sklepie z futrami na Arbacie, kiedy szukała czapki dla Griszy, kierowniczka skle­pu, starsza pani w okularach, z plamami wątrobowymi na brodzie zapytała ją lekko zarumieniona:

Przepraszam, czy pani przypadkiem nie z Teatru Dra­matycznego? Pani się nazywa Tielepniewa?

Czapkę przyniesiono zza kulis sklepu, zawiniętą w gaze­tę, żeby nie drażnić kolejki. Kiedy wyszli na ulicę, Grisza mruknął z uśmieszkiem:

Patrzcie państwo, co za fenomenalna popularność! To nawet krępujące iść obok pani, madame...

Krępujące, właśnie. Lala czuła, jak Grisza jeży się cały, kiedy jej popularność szturcha go w bok lub w plecy. Cie­szył się, oczywiście, triumfował w głębi duszy, nawet roz­płakał się pewnego razu — ktoś widział, jak ocierał oczy na koncercie, kiedy śpiewała piosenki Jewdokii z Iwana Timofiejeuncza, te piosenki zrobiły się modne, Lala wystę­powała teraz często na koncertach, wyjeżdżała nawet do in­nych miast — ale jakiś robak toczył go od środka. Przecież jego własne sprawy nie posunęły się ani o krok, ani o cen­tymetr j Dla Lali było to nowe cierpienie, które nie pozwa­lało, by stan duszy bogatej kobiety przerodził się

w prawdziwe szczęście, a może nawet w błogostan. Do bło­gostanu w gruncie rzeczy nie było tak daleko, jednakże czyjeś bliskie cierpienie przeszkadzało Lali. Przeszkadzała także matka z jej nerwami, chudnięciem, ustawicznym lę­kiem o ojca, oraz ojciec, którego los wciąż był niepew­ny: to zdawało się, że już mu lepiej, to znów wzbierała groza.

Mikołaj Demjanowicz otworzył od środka drzwi samo­chodu. Lala podciągając długą połę futra — dawniej tylko podpatrywała na ulicy, jak panie niedbałym ruchem pod­ciągały machinalnie poły swoich drogich okryć, zanim zni­kły w głębi samochodu, a teraz sama, ku zawiści przecho­dzących kobiet — śmignęła zręcznie na tylne siedzenie. Smolanow zapytał o zdrowie ojca. Kierowca minął Dwo­rzec Białoruski, plac Majakowskiego i skręcił na lewo w Sadową.

Dokąd jedziemy? — zapytała Lala.

Na kolację do Aleksandra Wasiljewicza. Jesteśmy za­proszeni.

Aleksander Wasiljewicz Agabiekow, przyjaciel Mikołaja Demjanowicza, mieszkał koło Dworca Kurskiego. Lala nie bardzo wiedziała, kim jest Aleksander Wasiljewicz, zajmo­wał podobno jakieś poważne stanowisko. Nigdy jeszcze u niego nie była i wcale nie miała na to ochoty. W ogóle nigdzie jej się nie chciało iść. Dręczyło ją, że Grisza obija się gdzieś, głupio zawzięty na cały świat, w bibliotece, u ja­kiegoś kolegi lub krąży po domu jak wilk i czeka na nią. Ale co na to można poradzić? Jak mu pomóc? Przecież do­bry z niego człowiek, taki zdolny. Wspaniały człowiek! Rzadkich zalet, prawdziwy inteligent — świetnie zna histo­rię, literaturę, sam się nauczył polskiego, żeby czytać ga­zety. I w ogóle ma talent do wszystkiego, doskonale ry­suje, lubi muzykę. Ale prześladuje go jakiś pech. I nic nie może w życiu osiągnąć.

Mikołaj Demjanowicz słuchał jej bez entuzjazmu.

Brak mu gruntu pod nogami, w tym sęk — rzekł po chwili i Lala przypomniała sobie, że już raz tak powie­dział. Te same słowa: grunt, sęk.

Latem w parku Gorkiego na letniej estradzie odbywało się wieczorem jakieś spotkanie z widzami, dawano sceny ze sztuki, Smolanow przemawiał, Grisza też się tam zna­lazł, potem poszli na kolację do „Przystani”. Był poza tym Siergiej Leonidowicz i kilku aktorów. Zaczęła się dyskusja na jakieś górnolotne tematy. Grisza był rozdrażniony, cze­piał się słów, a Smolanow powiedział: „Brak panu gruntu pod nogami...” Tak mu się powiedziało, to było nieoględne. Grisza wściekł się, zaczął wrzeszczeć: „Co za grunt? O czym pan mówi? O czarnoziemie? O bielicach? O fekaliach? Grunt, na którym stoję, to doświadczenia historii, to wszy­stko, co Rosja musiała wycierpieć!” I nie wiadomo dlaczego, zaczął mówić o tym, że jedna jego babcia pochodzi z rodziny polskich zesłańców, że pradziadek był chłopem pańszczyź­nianym, a dziadka za udział w rozruchach studenckich ze­słano na Sybir, że jego druga babcia dawała lekcje muzyki w Petersburgu, ojciec tej babci pochodził z kantonistów, je­go zaś, Griszy, ojciec brał udział w pierwszej wojnie świa­towej i w wojnie domowej, chociaż był człowiekiem spokoj­nym, przed rewolucją zajmował się statystyką, potem eko­nomią. Wszystko to razem, krzyczał wzburzony Grisza, to właśnie jest grunt pod nogami, doświadczenia historii, to właśnie jest Rosja — i niech was wszyscy diabli porwą z waszymi wykoślawionymi mózgami! Zrobiło się nieprzy­jemnie, cała dyskusja zakrawała na kłótnię. Siergiej Leoni­dowicz uspokajał ich, mówił, że Mikołaj Demjanowicz miał zapewne na myśli doświadczenie życiowe, że Grisza jest młody, wszystko bierze na serio, ale Smolanow z pijackim uporem powtarzał swoje: „Musi być grunt, koniecznie...” Grisza powiedział mu coś bardzo złośliwego. Sytuację ura­towało niespodziewane wydarzenie: przy sąsiednim stoliku wybuchła nagle wściekła bijatyka, przyjechała milicja. Po wyjściu na ulicę nie wspominano już o „gruncie”.

Co ma do rzeczy grunt! — powiedziała Lala. — Trze­ba człowiekowi pomóc.

Mikołaj Demjanowicz milczał przez chwilę.

A gdyby tak na jakiś etat? Ciężko będzie, to prawda, ale można spróbować...

Nie! Wiesz przecież, jest taki ambitny, łatwo go zra­nić;...

Można znaleźć przyzwoitą posadę.

Nie, Kola, trzeba mu pomóc w twórczości. Poprzeć go, przepchnąć, podać rękę, dalej pójdzie o własnych siłach. Na początek chociażby dobre słowo...

Głos Lali drżał lekko. Nigdy tak wprost nie prosiła o nic Mikołaja Demjanowicza, jeżeli coś robił, to z własnej ocho­ty, kiedy sam się domyślił. Teraz po raz pierwszy prosiła go. Od razu poczuła się nieswojo, bo Smolanow jakby ze­sztywniał. A przecież to dobry człowiek. Lala wiedziała, że chętnie pomaga ludziom, zwłaszcza swoim krajanom, mło­dzieży, biedakom, rozmaitym niedołęgom; wiedziała, że nie może porzucić żony, chociaż jej nie kocha, znosi jej kłótliwy charakter, ale porzucić nie może, lituje się nad nią, bo jest psychicznie niezrównoważona. Ale z Griszą to co innego, Lala przeczuwała, że będzie z tym kłopot, była jednak zde­cydowana nawet na nieprzyjemności. Tamten wybuch w „Przystani” Smolanow na pewno zapamiętał, ale nigdy, ani razu nic Lali nie powiedział. Tylko kiedyś zauważył dość nieśmiało: „Nie rozumiem, jak możesz żyć z takim czło­wieczkiem?” Lala uniosła się honorem. O, nie, takich nume­rów nie będzie tolerować! Grisza nie jest żadnym człowiecz­kiem, lecz człowiekiem w pełnym znaczeniu tego słowa. „A jak ty możesz żyć ze swoją histeryczką?” Usprawiedli­wiał się: „Marta nie jest histeryczką, to chora kobieta. Nie mam już do niej żadnego uczucia, oprócz, być może, poczu­cia obowiązku i lęku przed zadaniem śmiertelnej rany. A ty od swojego Griszy w żaden sposób nie możesz się odkleić.” I miał rację. Grisza to Grisza. Jak napisał gdzieś Czechow: „Żona to żona.” Najdziwniejsze, że Grisza nawet nie jest „żoną”, to znaczy nie jest mężem, nie brali ślubu, a Grisza ma własny pokój na Baszyłowce, dokąd regularnie ucieka po sprzeczkach z Lalą lub w dniach szczególnie ciężkiej de­presji; nie żywi jej i nie przyodziewa, jak przystoi mężo­wi, a jednak — to niepojęte, nie sposób tego wytłuma­czyć! — a jednak nie potrafiłaby wydrzeć go z serca. Przy­lgnął do niej, wtopił się w nią ze wszystkimi swoimi dzie-

cinnymi nieszczęściami, odrami, szkarlatynami, różyczkami,

wysypkami, potówkami...

Mikołaj Demjanowicz położył dłoń na ręce Lali:

Niech i tak będzie! Pomyślimy...

Agabiekow miał gości. W ogromnym salonie — Lala ni­gdy jeszcze nie widziała takiego wielkiego pokoju, ze czter­dzieści metrów — przy stole pod żyrandolem, jak w teatrze, siedziało kilkoro mężczyzn i kobiet, kolacja była w pełnym toku, jedzenia dużo, pierwsza klasa, od razu widać, że nie z domowej kuchni, ale z restauracji. Znalazłszy stosowną chwilę, Mikołaj Demjanowicz szepnął Lali:

Zapomniałem ci powiedzieć. Dziś są urodziny jego taty...

Na honorowym miejscu przy stole siedział staruszek z nie­zwykle różową, glansowaną, jakby wymodelowaną z wosku twarzą. Był w czarnej czerkiesce. Wznoszono kielichy, wy­głaszano toasty.

Jakaś pani w nagłym porywie entuzjazmu wzniosła toast za „obecną tu wśród nas znakomitą przedstawicielkę...”. W oczach mężczyzn malował się zachwyt:

Ludmiło Pietrowno, pani zdrowie! Do dna! Wszyscy piją zdrowie Ludmiły Piętrowny!

Ktoć zawołał:

A jak ktoś nie wypije do dna za zdrowie Ludmiły Pietrowny.„

1 Byli podekscytowani, trącali się z nią jeden przez drugie­go kielichami, promieniowało z nich radosne oddanie, może nawet uwielbienie, i chociaż Lala zdawała sobie sprawę, że to tylko pijackie zagrywki, bo większość z nich nigdy nie widziała jej na scenie i chyba nie znała z nazwiska, było jej przyjemnie, nawet bardzo. Ktoś przyniósł gitarę. Lala f&ęzH śpiewać — najpierw niezbyt chętnie, tylko dlatego, że nalegano; Mikołaj Demjanowicz ścisnął ją pod stołem za kolano i powiedział cicho: „Nie należy odmawiać” — ale po­tem, po paru kieliszkach wina sama nabrała ochoty i za­śpiewała z przyjemnością: „W głębi wszechświata, w świetle gwiazd dalekich”, romanse cygańskie i swoją ulubioną pio­senkę | lat dziecinnych, której nauczyła ją mama: „A tam

zza niebieskiej firanki”. Aleksander Wasiljewicz utkwił wzrok w Lali i ani razu nie mrugnął. Było to dziwne spoj­rzenie skierowane na Lali usta i chyba dlatego że zaglądał jej nie w oczy, lecz właśnie w rozśpiewane usta, zrobiło się jej nieprzyjemnie. Jakaś martwota kryła się w spojrzeniu mężczyzny z wysokim czołem i z wąsikami, martwota, która z każdą chwilą stawała się coraz bardziej szklista i wreszcie zamieniła się zupełnie w zimne szkło, aż Lalę przez chwilę strach obleciał, ale potem powieki drgnęły i szklistość zni­kła. Gruzini zawodzili po swojemu, bardzo pięknie. Lala usiłowała im akompaniować. Naraz jeden z gości zerwał się i zaczął klaskać w dłonie do taktu:

Nadszedł czas, nadszedł czas Śpiewu i we-se-lai...

Wszyscy podchwycili melodię, przenieśli się do drugie­go pokoju i zaciągnęli tam Lalę — kręciło jej się trochę w głowie, miała ochotę bawić się i skoro tak, to już być praw­dziwą królową balu. Opadła z gitarą na podłogę, na niedź­wiedzią skórę, i zaśpiewała na całe gardło, zagłuszając mu­zykę z adaptera:

Chaz-Bułacie, tyś chwat,

Lecz ubogi twój dom!

Skąd się wziął ten szampański humor? Chaz-Bułata śpie­wano w domu, ojciec basem, a wujaszek Misza, mąż cioci Żeni, z samozaparciem wyciągał najwyższe nuty falsetem. Kiedy po pół godzinie wróciła do dużego pokoju z żyran­dolem — poczuła nagle bolesne ukłucie, jakby niewłaściwym ruchem uraziła pęknięte żebro, a to była tylko myśl o Gri- szy — przy stole siedzieli sami mężczyźni zajęci rozmową. Mikołaja Demjanowicza nie było. Powiedziano jej, że poje­chał po kolegę, niedługo wróci. Lala słuchała przez chwilę rozmowy: jakieś tematy polityczne, o amerykańskim prezy­dencie, o Niemczech, o Jugosławii. Wszystko to Lali zu­pełnie nie interesowało, było nudno. Upłynęły dwie godzi­ny.

Aleksander Wasiljewicz i Lala siedzieli przy małym sto­liku w gabinecie, nad ich głowami w złoconym kinkiecie płonęły trzy świece. Było gorąco od rozżarzonych kalory­ferów i od wina. Aleksander Wasiljewicz rozluźnił krawat i odpiął górny guzik białej koszuli. Rozmawiali o muzyce. W dzieciństwie Lala przez trzy lata chodziła do szkoły mu­zycznej, gdzie stwierdzono, że ma absolutny słuch i dobry głos, trzeba było kupić pianino, ale ojciec wciąż nie mógł zebrać pieniędzy, wszystko szło na ogród. Pianino kupio­no dopiero tuż przed wojną, a w czterdziestym trzecim, kie­dy był głód, musiano je sprzedać. Co prawda, mama kupiła wtedy gitarę. Aleksander Wasiljewicz powiedział, że bardzo lubi włoskie belcanto, że ma dużo niemieckich płyt z nagra­niami Carusa, Beniamina Gigli, Totti del Monte. Lala aż podskoczyła na krześle: czy można posłuchać? Przeszli do innego pokoju, usiedli na kanapie. Gości już nie było, zostali we dwoje. Płyty były tak cudowne, że Lala zapomniała

o całym świecie: o tym, że czekają na nią w domu, że Miko­łaj Demjanowicz gdzieś się zapodział i że Aleksander Wasil­jewicz przedtem nie bardzo jej się podobał: wyczuwała w nim babiarza. Nie miała na to żadnych dowodów, ot tak, podświadomie. Takie drobiazgi: wąsiki i przesadnie delikatne maniery, jakby się obawiał nawet przypadkiem dotknąć jej palcem, Babiarzy Lala nie znosiła.

Dochodziła już pierwsza w nocy, Lala zaczynała się coraz bardziej niepokoić:

Gdzie jest Mikołaj Demjanowicz? Może stało się coś złego?

Kola przyjedzie — oświadczył stanowczo Aleksander Wasiljewicz. — Przyjedzie z całą pewnością.

A ja tu pana zamęczam...

Niech się pani mną nie przejmuje, w nocy nigdy nie sypiam, pracuję. A że ziewam, to sercowe, motor nawala. Trzeba coś zażyć. — Wyjął z kieszeni szklaną tubkę, wy­sypał na dłoń kilka mikroskopijnych czerwonych kuleczek.

Przynieść panu wody?

Proszę bardzo. Jeżeli pani tak uprzejma...

Pobiegła do kuchni, zapaliła światło, okazało się, że kuch­

nia jest równie wielka jak jadalnia — za zasłoną ktoś chra­pał — nalała do filiżanki gotowanej wody z imbryka. Alek­sander Wasiljewicz leżał na kanapie z przymkniętymi ocza­mi. Twarz jego, jeszcze przed chwilą rumiana od wina, po­bladła i zaostrzyła się. Wszystko to razem sprawiało jakieś przykre wrażenie. Zażył lekarstwo, po czym wziął Lalę za rękę:

Niech pani nie odchodzi, Ludmiło Pietrowno.

Nie odchodzę — powiedziała Lala. Pomyślała przy tym: „Dokąd pójdę? Druga godzina. Metro zamknięte. Z tym tutaj, widać, niedobrze, a tam znów Grisza...”

Niech pani usiądzie bliżej, obok mnie. O, tak, tutaj... — Nie puszczał jej ręki, trzymał ją mocno. Wyglądało na to, że pragnie zatrzymać Lalę przy sobie jak chory pielęgniar­kę, ale jakoś nie litowała się nad nim. Naraz w dużym po­koju zadzwonił telefon. Mikołaj Demjanowicz słabym gło­sem, ledwie go było słychać z powodu trzasków — telefo­nował z automatu — zawiadomił ją, że mieli defekt na Za- moskworieczju, samochód wpadł do rowu, innych samocho­dów nie ma, do rana nikt ich nie wyciągnie.

Bardzo cię przepraszam, zanocuj tam, u Aleksandra Wasiljewicza, rano cię zabiorę. Tylko zachowuj się jak na­leży. Słyszysz? Zachowuj się jak należy.

Nic ci się nie stało? — krzyczała przerażona do słu­chawki.

Nic, nic! Wszystko w porządku! Bardzo cię przepra­szam!

Nie mogła zrozumieć, dlaczego ją przeprasza.

Mikołaj Demjanowicz nie przyj edzie — powiedziała wchodząc do pokoju, w którym tamten leżał na kanapie. — To już chyba polecę, Aleksandrze Wasiljewiczu? Może zdążę na trolejbus. Do widzenia! Gdzie moja torebka?

Raptem poczuła, że musi wyjść stąd natychmiast, nie wolno jej zostać ani chwili dłużej. Tak już nieraz bywało: irracjonalny nakaz wewnętrzny — i żadna siła nie mogła jej powstrzymać. Pan domu próbował jej to wyperswadować, zerwał się nad podziw żwawo z kanapy. Dokąd to? Co się stało? Nie chciał oddać torebki. Naprawdę, muszę już iść,

koniecznie. Ależ dochodzi druga! To nic, są taksówki. Może wezwiemy telefonicznie? Nie, nie. Nie, nie, nie! Nie, to nie­możliwe, zupełnie wykluczone. Torebka — na pamiątkę. Przepraszam, już lecę, dziękuję bardzo. Ale czemu pędzi pani, jakby się paliło? O co właściwie chodzi?

Patrzył na nią z jakimś nadętym zdziwieniem, niemal wyniośle.

Co pani powiedział Smolanow?

Powiedział, żebym zachowywała się jak należy. Co to znaczy, jak pan sądzi?

To znaczy... sądzę... — złapał ją raptem za ręce i po­ciągnął ku sobie. — Co za bałwan! Po co pani ten cały Smolanow?

Coś uderzyło w nią jak piorun i zmroziło od stóp do głów. Zawsze tak było: najpierw przeczucie, instynkt, po­tem dopiero — na rozum. W pierwszej sekundzie sama so­bie nie chciała wierzyć, ale już po chwili — tak, to możli­we, telefon nie był przypadkowy. Bo niby dlaczego prze­praszał? Pijanych nie stać na przebiegłość. Zdradził się niechcący tymi przeprosinami.

Musimy porozmawiać o wielu sprawach. Nie zdąży­liśmy... — Mężczyzna o wysokim czole mówił teraz bardzo surowym głosem i mocno trzymał Lalę za ręce. Wyrywała mu się, ale jeszcze nie z całych sił, bo wyglądał na chorego i trochę się o niego obawiała. Mówił o Teatrze Akade­mickim, o tym, że ją urządzi, przeniesie, mianuje, awan­suje, załatwi wszelkie występy i wyjazdy, że w przeciw­nym wypadku, że sama powinna zrozumieć, że kobieta z takimi ustami... O nie! W ten sposób nikt u niej nic nie wskórał. Zapytała go znienacka łagodnym tonem:

Czy Mikołaj Demjanowicz bardzo się pana boi?

Czy się mnie boi? Jeszcze jak!

Lala roześmiała się. ,J*roszę się uspokoić, przecież pan źle się czuje.” Gorycz i obrzydzenie do tamtego kłamcy, który raptem zamienił się w jej oczach w nędzną kreaturę, w zwykłe bydlę. Przysięgła sobie: odtąd ani jednego sło­wa, ani jednego spojrzenia w jego stronę. Biegła w za­dymkę przez ogromną, pustą Sadową. Przebiegła wielki

kawał drogi, zanim zrozumiała, że biegnie bez sensu, trze­ba w kierunku śródmieścia, metro już zamknięte.

Skręciła w stronę Pokrowki, żeby dojść do bulwarów, a stamtąd do Maszki, która mieszkała koło Czystych Pru- dów. Po pół godzinie wlokła się zmęczona bulwarem, spo­kojnym i pustym jak las: ani włóczęgów, ani milicjantów, tylko ławki w grubym śnieżnym pancerzu, i myślała ze łzami: „Boże, co za idiotka ze mnie! Tak zmarnować ży­cie... Grisza, kochany...”

Grisza dorabiał trochę w dwóch redakcjach odpowie­dziami na listy i reportażami radiowymi. Poza tym dru­kował od czasu do czasu notki historyczne w tygodnikach. Dostawał nędzne grosze, akurat tyle, żeby się jakoś utrzy­mać na powierzchni. W najlepszych okresach wynosiło to około tysiąca rubli miesięcznie. W gorszych — siedemset, trzysta albo w ogóle nic. Teraz, kiedy Lala zaczęła przy­nosić do domu pokaźną gażę i trafiały się niespodziewane honoraria, życie jakby się ustabilizowało, ale z niewiado­mych powodów zrobiło się bardziej irytujące i nudne. Dawniej — nie ma pieniędzy, to trudno. Teraz Lala mogła wyjąć z torebki trzydzieści rubli, a nawet całą stówę, tylko cała rzecz w tym, że trzeba ją było prosić. Na dobitkę Iri­na Ignatjewna grała mu na nerwach. Wydawało jej się, że zięć zmusza Lalę, żeby w pogoni za forsą biegała po roz­maitych koncertach estradowych i innych występach, czyli że ją wyzyskuje.

Grisza odgadując wszystkie te myśli teściowej — nigdy nie wypowiadała ich wprost, lecz dawała mu do zrozu­mienia, czasami zaś wpadały mu w ręce jej epistoły do córki, Lala ciskała je we wszystkie kąty — czuł, że zaczy­na jej nienawidzieć. Wieczorami dolatywały go skargi kie­rowane do Lali: „Wszedł do kuchni i nie przywitał się... Trzy razy prosiłam go, żeby narąbał drew...” Głupie, nu­dne gadanie, nie do wytrzymania. Wyrywał się na Ba- szyłowkę, Lala błagała go, żeby został, bo ona też musia­łaby pojechać na Baszyłowkę, co nieraz się zdarzało — nie

*Sh.

TM

można było jednak zostawić matki samej. Błagała go, to prawda, ale brakło jej odwagi, żeby choć raz ofuknąć ma­musię.

Znosił wszystko w milczeniu, starał się jak najwcześniej uciekać do biblioteki i jak najpóźniej wracać.

Tamtego dnia, jak na złość, wrócił do domu wcześnie. Był poirytowany: w jednej z redakcji, gdzie od trzech lat regularnie odpowiadał na listy, ni stąd, ni zowąd oświad­czono mu, źe nowe kolegium przegląda listę nieetatowych współpracowników i że on znajduje się pod znakiem za­pytania. Dlaczego? Z jakiej racji? Znajomy z redakcji w za­kłopotaniu wzruszył ramionami:

Nie mam pojęcia. Myślę, że po jakimś czasie sytuacja się wyklaruje...

Znajoma pani zauważyła ironicznie:

Chyba tak bardzo panu na tym nie zależy. Pańska żona opływa w dostatki, a są ludzie, dla których te listy to jedyny sposób, żeby zarobić na kawałek chleba.

Trzeba było działać stanowczo, ponalegać, poskarżyć się, ponarzekać w redakcji, decyzja jeszcze nie zapadła, ale od­wieczny lęk — znowu się ośmieszy w roli nędznego peten­ta — wziął górę i Grisza ustąpił bez walki. Oczywiście są ludzie bardziej godni. Słuszna decyzja. Co tu dużo gadać. Nowina była wyjątkowo przykra, ale nie dał tego po sobie poznać, nawet zaczął żartować, opowiedział jakiś kawał i odszedł, dumnie i spokojnie. Budżet skurczył się o jedną trzecią. Nie chciał na nikogo patrzeć, chciał tylko do domu, do Lali. Ona jedna mogła go uspokoić, powiedzieć jakieś głupstwo na pociechę.

Lala miała o szóstej odwiedzić ojca w szpitalu i przyjść do domu koło siódmej, przedstawienia tego dnia nie było. Nie przyszła ani o siódmej, ani o ósmej, ani o dziesiątej. Teściowej zaczęła odbijać szajba, co znalazło swój wyraz w bezmyślnym miotaniu się we wszystkie strony: to raptem chciała biec do metra, to dzwonić z automatu do szpitala, to po prostu tam pojechać. Grisza ledwie jej to wyperswa­dował: co za pomysły, nie wolno niepokoić ojca! W domu mieszkała od paru dni Tamara Ignatjewna, ciocia Toma

z Aleksandrowa, która przyjechała, żeby trochę pomóc te­ściowej w gospodarstwie. Ta spokojna, wysoka jak tyka, niezgrabna starucha, skrzywdzona ciężko przez los — cała jej najbliższa rodzina, mąż i dzieci, zginęli przy najroz­maitszych okazjach — musiała być zameldowana na stałe w Aleksandrowie odległym o sto kilometrów, ale mieszkała przeważnie w Moskwie u sióstr Żeni i Weroniki, u brata Koli w Izmajłowie lub, bardzo rzadko zresztą, u teściowej. Była domową krawcową, szyła kiepsko — teściowa nazy­wała ją „partaczką” — wyuczyła się tego zawodu, żeby jakoś wiązać koniec z końcem i często całymi tygodniami przebywała u ludzi zupełnie obcych. Teściowa nie darzyła Tamary względami. Lala i Piotr Aleksandrowicz byli dla niej lepsi niż rodzona siostra, ta zaś pod rozmaitymi pre­tekstami starała się wykręcić od siostrzanych przyjazdów i usług. Najczęstszym pretekstem była obawa przed manda­tem. Za to, że nocuje w stolicy bez meldunku. Biorąc pod uwagę, że sąsiad-milicjant ma złość do Piotra Aleksandro­wicza, taki mandat mógł się bardzo łatwo przydarzyć.

Prawdziwa przyczyna kryła się zupełnie gdzie indziej — w głupiej starczej zazdrości związanej z jakimiś historiami sprzed ćwierćwiecza. Kiedy Piotr Aleksandrowicz znalazł się po raz drugi w szpitalu, teściowa sama napisała do cioci Tomy z prośbą o przyjazd. Wszystko, co się kotłowało w Iri­nie Ignatjewnie — lęk o męża, niechęć do zięcia, troska

o córkę, boleści, o jakie przyprawiał ją wrzód żołądka — wszystko to spadało niczym pioruny na spokojną, kościstą ciocię Tomę, która znosiła cierpliwie te ataki, wybaczała siostrze i uspokajała ją. Teraz próbowała jakoś zmitygo- wać Irinę Ignatjewnę, a przynajmniej wybić jej z głowy jazdę do szpitala, za co oberwała potężnie:

- Dawno jesteś bez męża i bez dzieci, dlatego nie możesz mnie zrozumieć!

Po dziesiątej jednak Grisza sam się zaczął denerwować, pobiegł do automatu i zadzwonił do przyjaciółki Lali Ma­szy, której Lala przekazywała niekiedy wiadomości dla nie­go — taki pośredni kontakt. Masza była w domu, Nie, nikt nie dzwonił, ale może trafił się jakiś niespodziewany kon­

cert? Tak, zdaje się, że wybierała się na występy do Krasno- gorska.

A sama dlaczego nie pojechałaś? — zapytał podejrzli­wie Grisza, chociaż poczuł pewną ulgę.

Bo to nie nasz koncert, nie moskiewskiej estrady — wytłumaczyła mu Masza. — Ale nie wiem na pewno. Tak mi się tylko zdaje.

Grisza poinformował teściową o występach, trochę się jakby uspokoiła. Siedli do herbaty. Ani o dwunastej, ani

o pierwszej Lala nie wróciła. Estrada zazwyczaj przysyła po aktorów autobus, który potem odwozi Lalę do domu. Mimo to o pół do pierwszej teściowa złapała futro, opatuliła się w chustę i pobiegła do stacji metra Sokoł, na spotkanie cór­ki. Kogo mogła tam spotkać? Grisza usiłował wytłuma­czyć jej, że to bzdura, szkoda zdrowia. Irina Ignatjewna była już jednak w stanie bliskim obłędu, kiedy dowody lo­giczne przestają działać.

Oczywiście, wyjść w nocy na ulicę to średnia przy­jemność... Lepiej posiedzieć w ciepłym mieszkaniu... — bur­czała pod nosem.

Ależ mogę pójść zamiast pani, proszę bardzo. Tylko że to nie ma sensu!

Sens, sens! We wszystkim szuka pan sensu. Ale nie może pan zrozumieć, że człowiekowi serce pęka, że miejsca sobie znaleźć nie może...

Reksik zaszczekał na podwórzu piskliwie i radośnie: to znaczy, że spuszcza go z łańcucha i bierze ze sobą. Nie ma się czego obawiać, Reksik rozszarpie każdego napastnika, ale w całej tej scenie, demonstracyjnej, bezsensownej ucieczce było coś obraźliwego. Nie po to pobiegła do metra, żeby spotkać Lalę — dobrze wiedziała, że to niemożliwe — ale po to, żeby go dotknąć i oskarżyć. Żeby siostra zoba­czyła, co za potwór z tego Griszy, całkiem bez serca: zo­staje w domu, a stara kobieta musi sama, w nocy... Nie mógł przecież pędzić dokądś jak idiota tylko po to, żeby coś tam udowodnić.

Z pokoju Piotra Aleksandrowicza wyszła cichutko Ta­mara Ignatjewna. Miała minę winowajczyni. Szurając wa­

lonkami krążyła przez jakiś czas po pokoju, potem powie­działa:

Chciałam z nią pójść, ale mnie przepędziła... Wściekła się na mnie, że jestem po pana stronie... A czy to nie mam prawa głosu? Co widzę, to mówię...

Grisza siedział przy stole i palił papierosa.

Starucha szurając bez przerwy walonkami buczała ża­łośnie:

Nie jestem tu na łaskawym chlebie, nie chodzę po pro­śbie. Mam swój dom. Tu, w Moskwie, znam mnóstwo ludzi. Na ten przykład Natalia Aleksiejewna Michnaczowa, ge­nerałowa, tyle razy mnie prosiła, żebym u niej pomie­szkała, wysłała dwa telegramy. Dlaczego przyjechałam tu­taj? Bo pożałowałam Iriny, szaleje tu bez Piotra, nie wie, co ma robić, zupełnie zbzikowała. Wiem, jak to jest — ona nie przeszła tego, co myśmy przeszli... Lali też mi żal, chciałam pomóc... Ale czemu mam tego wszystkiego wysłu­chiwać? Tego nie umiem, tamtego nie rozumiem. „Czemu się podlizujesz?” Że niby ja się panu podlizuję! Niech pan powie z łaski swojej — czy to nie idiotka? Po co miałabym się panu podlizywać? Czy mi pan daje emeryturę albo kar­mi mnie czekoladą?

Pani siostra lubi pomiatać ludźmi — powiedział Gri­sza.

Właśnie, właśnie, nawet bardzo lubi! Święta racja. Jak chodziłyśmy do gimnazjum, już wtedy była taka sama. Raz zmusiła Weronikę, najmłodszą siostrę, żeby zjadła kredę — Weronika błagała ją, żeby jej pokazać jakiś list... Irina u nas w rodzinie nie była za bardzo łubiana... I proszę — miała najwięcej szczęścia w życiu. Innym rodziny się roz­padły, coś się zawsze nie powiodło. Michaił Abramowicz, mąż Żeni — to drugi mąż, pierwszy umarł przed wojną. Weronika nie ma męża, miała jakiegoś pijaka, ale go wy­pędziła, a ja — szkoda słów. No, a Kola — może szczęśliwy? Olimpiada taka chciwa, wyrachowana. Mamę wpędziła do grobu. Co tu gadać, nikt z nas nie miał szczęścia, tylko Irina, ale też, jak pan widzi, nie uciekła przed losem... A ni­by co powiedziałam o panu? Nic takiego. Ja, powiadam,

zawsze współczuje Griszy, bo jest sam jak palec. Ani ojca, ani matki, ani braci, ani sióstr — nikogo. Dobrze mówię?

Owszem — powiedział Grisza. — Ale nie trzeba się nade mną litować.

Wcale się nie lituję, tylko mówię jej: musisz to zro­zumieć. Ty masz, powiadam, Lalkę, Pietię, rozmaitych krewniaków ze trzy kopy, a on? kogo ma?

Naprawdę nie trzeba mi współczuć. Nie zależy mi na tym.

A ona: „Podlizujesz mu się! Sam jak palec to żadna zasługa. Ty też jesteś sama jak palec.” Ma się rozumieć, więcej z nią nie gadałam. Niech cię Pan Bóg kocha, myślę sobie, mało cię życie uczyło, ale jeszcze nauczy. Tak to jest... — Naraz usiadła przy stole. W świetle lampy wyło­niła się twarz o dużym nosie, przeorana wieloma latami, nieszczęściami, rozmaitymi szerokościami geograficznymi, twarz, która w dziwny sposób łączyła w sobie rysy zabiedzo­nej staruszki i osmaganego morskim wiatrem marynarza. Odezwała się niespodziewanie potulnie i prosząco: — Ale niech się pan na nią nie gniewa, dobrze? Irina była taka pięknal Ilu mężczyzn jej się oświadczało w dwudziestym trzecim roku! Była wprost cudowna. A wie pan, że była ba- letnicą. Chodziła do studium baletowego Polakowa na Bron- nej. Cała nasza paczka biegała tam, żeby ją oglądać. Polakow proponował jej wyjazd do Rygi. Nie pojechała przez wzgląd na mamę — ojciec właśnie umarł, Kola miał przykrości... Wtedy już zjawił się Pietia, ale nikt o nim nie wiedział... Została dla mamy, tylko dla mamy... Powiedziałam — szczę­śliwa, ale czy to jest szczęście? Grzebać się w ziemi, w gno­ju, sadzić kartofle, piłować i rąbać drzewo niby jakiś chłop ze wsi. Cała rodzina mówiła jej: sprzedajcie ten dom, ogród, po diabła to komu w Moskwie, kupcie sobie nieduże mie­szkanie z wygodami, w śródmieściu, będziecie żyć jak lu­dzie. Skądże znowu — Pietia nie może żyć bez ogrodu. To jej trzeba przyznać: rodzina jest dla niej najważniejsza. Co tu gadać, cała jej młodość, wszystkie nadzieje, talenty, bo przecież coś tam w niej było — wszystko poszło do ziemi. Takie to szczęście, życie się kończy. A jak, nie daj Boże,

coś się stanie z Piotrem Aleksandrowiczem? Nie przeżyje tego... Nie uwierzyłby pan, jaka ona jest głupia i naiwna...

Tamara Ignatjewna mamrotała pod nosem, Grisza nad­stawiał ucha — ani szczekania psa, ani głosów nie było sły­chać. Pomyślał sobie: jak obrzydliwa musi być twarz ludz­ka oglądana przez lupę, te wszystkie pory, włoski, chropo­watości skóry... A my przecież nic innego nie robimy, tylko patrzymy przez lupę. Każda minuta, sekunda jest jakby ty­siąckrotnym powiększeniem. A. trzeba widzieć wszystek czas — lata, całość... Wtedy nie byłoby nienawiści. Nie można nienawidzieć kobiety, która wydała na świat inną kobietę — tę, bez której życie nie ma sensu. To niemożliwe, one stanowią nierozdzielną całość. Jak drzewo i jego gałę­zie. Cierpienia nie da się podzielić. Chciała zostać tancerką, a przeżyła nędzne życie, kwiaty, warzywa — no i co? Nie wolno nienawidzieć. Człowiek ani się spostrzeże, jak zmie­nia się nie do poznania...

Irina Ignatjewna wróciła po godzinie i dowiedziawszy się, że Lala nie przyjechała, zaczęła szlochać. Grisza rów­nież wyobrażał sobie rozmaite okropności, nieszczęśliwe wypadki, napady. O żadnym spaniu nie mogło być mowy,

o pozostaniu w jednym pokoju ze szlochającą teściową rów­nież. Poszedł na górę, do mansardy, usiłował czytać, ale bez powodzenia, położył się na łóżku, palił, męczył się, chwi­lami morzył go sen, kilka minut upływało w majaczeniach, potem zrywał się nagle i chwytał za papierosy. O jakiejś niewiadomej porze stanęła przed nim Irina Ignatjewna — twarz zapuchnięta, pasma włosów wymykają się spod chu­stki — i wypaliła od progu:

Niech piekło pochłonie te pieniądze! Wszystkich pie­niędzy i tak się nie zarobi! Czemu wysyła ją pan na zaro­bek? Jak panu nie wstyd?

Grisza poczuł, że coś mu dławi gardło.

Kto ją wysyła?

Pan! Pan nie ma sumienia! — W białych, załzawio­nych oczach malowała się nie wściekłość, ale niezachwiana wiara w to, co mówi, i rozpacz, że zięć jest takim łotrem.

Nikt jej nie wysyła! To pani... nie ja!... — wrzasnął tra­

cąc oddech. — To pani niszczy nasze życie! To pani, nie ja! Pani! Pani!

Wysyłać kobietę na zarobek...

Pani kłamie! Pani już rozbiła nasze małżeństwo! Tak jest! Pani zabrania Lali wziąć ze mną ślub! Pani każe jej robić skrobanki!

Bo pan nie jest jej mężem! Po co jej dzieci z panem!

Ja jestem mężem, ale pani nie jest matką. Wyrządza jej pani krzywdę, tylko krzywdę!

Nowy atak szlochów i krzyk przez łzy:

Pan nie ma prawa tak mówić! Kocham swoją córkę nad życie! — wysiąkała starannie nos, otarła usta i dorzu­ciła: — Pan nie jest mężem, pan jest nędznikiem, moja cór­ka jest z panem nieszczęśliwa.

Grisza zbiegł na dół, chwycił palto, czapkę, wsunął nogi w walonki i wypadł do ogrodu. Krążył po śniegu w ciemno­ściach. Co za wstrętne uczucie: lęk przed sobą samym, przed wybuchem nienawiści, niemal obłędu. Co się stało? Przecież przed chwilą myślał o starej zupełnie spokojnie. Chyba do­staje pomieszania zmysłów, zamienia się we wściekłe zwie­rzę. Trzeba coś zrobić. Może przeprosić? Nie, trzeba coś zro­bić ze sobą. Przed trzecią zmarznięty na kość wrócił do domu i padł na łóżko. Rankiem przyjechała Lala, rumiana od mrozu, w jakimś łapczywym pośpiechu całowała na­miętnie Griszę i litowała się nad matką:

Boże drogi, nie spaliście przez całą noc! Moje bie­dactwa! Ciocia Toma też nie spała? Co za łajdaczka ze mnie, tak was dręczyć...

Teściowa powiedziała płaczliwie:

Lalu, dlaczego się zamęczasz tymi koncertami?

Nie miałam żadnego koncertu, w idiotyczny sposób trafiłam do pewnego domu, Smolanow obiecał, że po mnie przyjedzie, ale zepsuł mu się samochód, poszłam na piechotę do Maszy o drugiej w nocy, jednym słowem — koszmar...

Ach, Laluniu!

Teściowa wzdychała, ale widać było, że od razu się uspo­koiła usłyszawszy o Smolanowie i o jakimś „pewnym do­mu”. Grisza wiedział, o czym marzyła w głębi duszy.

Znowu gniotła go niepewność: gdzie właściwie była? Czy nikt się do niej nie zalecał? Znowu pojawił się na horyzon­cie Smolanow. I przy całym niepokoju był szczęśliwy, że tak prawdziwie, tak szczerze cierpiała z powodu jego cierpień, że całowała go tak namiętnie nie krępując się obecnością matki i ciotki. Lala zaś wyczuwając napięte stosunki mię­dzy matką a mężem — takie rzeczy wyczuwała natych­miast — zapytała Griszę, czy wszystko jest w porządku. Poszli na górę do mansardy. Grisza powiedział, że wszystko jest w porządku.

Grisza, bardzo cię proszę — szepnęła Lala z na­ciskiem. — Bądź milszy dla mamy. Przecież ona wariuje z powodu ojca...

Dobrze — powiedział Grisza.

Lala zdjęła suknię, pantofle, włożyła szlafrok i położyła się do łóżka. Rumieńce spłynęły, leżała blada, z zamknię­tymi oczami, z plamami zmęczenia na twarzy.

Gdzieś ty właściwie była? Przed pójściem do Maszy?

Oj, Grisza, to nic ciekawego. W pewnym domu, na imieninach jakiegoś staruszka... Potem ci opowiem. Chcę się trochę przespać.

Robiono ci nieprzyzwoite propozycje?

Oczywiście... Wszyscy jak jeden... — Odwróciła się na bok, twarzą do ściany. — Obudź mnie za godzinę, o pół do dwunastej przyjedzie samochód. I przykryj mnie kocem. Dziękuję, Griszuniu.

Grisza wyszedł. Na korytarzu wpadł na teściową i zu­pełnie niespodziewanie dla siebie powiedział:

Wczoraj wrzeszczałem, plotłem jakieś bzdury. Niech pani nie bierze tego do serca, Irino Ignatjewno...

Tak, tak, rozumiem, oboje byliśmy zdenerwowani. To wina tej łotrzycy. Mój drogi, może pan pójdzie po mleko. Bardzo pana proszę! gg Przymilny, nadskakujący uśmiech, jak gdyby nigdy nic. — Lala kaszle, chcę jej dać coś gorą­cego.

Grisza lekkim krokiem pobiegł do sklepu, przyniósł dwie butelki mleka i poszedł na górę do swojego „gabinetu”.

Z mansardą sąsiadował zupełnie maleńki pokoik, mysia

dziura z pochyłym sufitem, z jednej strony ścianka dzia­łowa, z drugiej spadzisty dach. Tu, w „gabinecie” mieściło się tylko biurko i krzesło, nic więcej, ale było okno i można było pracować. Grisza zaczął rozkładać swoje teczki i bru­liony. Przysunął do siebie jedną z nich z napisem na okładce „Szkice do s.o.n”, co oznaczało „Szkice do sztuki o narodo- wolcach”. Pracował nad tym przez kilka ostatnich tygodni, może nawet przez miesiąc, od chwili kiedy zaczął go pasjo­nować Mikołaj Wasiljewicz Kletocznikow, agent narodo- wolców w Trzecim Wydziale. O Kletocznikowie dowiedział się przed czterema laty, kiedy w wydawnictwie Akademii Nauk ukazało się nowe wydanie wspomnień Morozowa, więźnia Szliselburga, potem czytał o nim w innych książ­kach, w „Byłoje” i u Wiery Figner. Pomysł sztuki zrodził się jednak dopiero niedawno i jak zwykle ni stąd, ni zowąd. Grisza zaczął pracować z zapałem, z takim samym, z jakim zabrał się kiedyś do opowiadania o dekabrystach, potem

o powstaniu polskich zesłańców na Syberii, potem o Iwanie Pryżowie, o poecie Michajłowie. Wszystko to, nie dokoń­czone, chaotyczne, spoczywało w postaci plików brudno- pisów w niezliczonych teczkach czekając na swoją godzinę. Bo raptem nadchodził taki dzień, kiedy zaczynało kiełko­wać na razie nieśmiałe i zaledwie chłodne, ale już zapo­wiadające długi okres lodowcowy pytanie: po co? Potem wszystko szło szybko. Motor przestawał terkotać, nadcią­gała nuda, a poza tym trzeba było pilnie zarabiać pienią­dze na życie.

Wyjął cienki plik kartek — na pierwszej, tuż obok kil­ku notatek napisanych atramentem, widniały ludzkie twa­rze z bokobrodami, szpady, konie. Grisza lubił rysować ko­nie. Właściwie nie była to ani miłość do koni, ani nawet żadne rysowanie, tylko neurastenia rysunkowa — kosmate potworki powstawały same, automatycznie, wystarczyło, że­by się nad czymś zamyślił.

Duża ilość pokracznych koników na zapisanej kartce była złym znakiem — zbliżał się okres lodowcowy. Grisza dobrze wiedział dlaczego. Z jego własnej winy. Przed dwoma dnia­mi rozmawiał z pewnym znajomym, który pracował w mie­

sięczniku. Ten wysłuchał opowiadania o Kletocznikowie i powiedział: nie, to chyba nikogo nie zainteresuje. Grisza sam się tego domyślał, nie powinien był pytać. Na co mógł liczyć po siedemdziesięciu latach referent z departamentu policji, biedny Mikołaj Wasiljewicz Kletocznikow, który umarł cichutko podczas głodówki w Szliselburgu po spo­kojnym, bohaterskim i krótkim życiu? Był nieuleczalnie chory, z góry skazany na śmierć — przez zapomnienie. Ca­ła historia nie miała żadnych perspektyw — to jasne jak słońce. Należało podjąć jakąś decyzję. Może gdzieś wyje­chać? Do innego miasta, diabli wiedzą dokąd. Ale przecież Lala nigdzie teraz nie pojedzie, jej sprawy układają się znakomicie.

Ręka Griszy z rezygnacją, a zarazem wprawnie i z nie­pokojącą szybkością zaczęła kreślić koniki. Jednego po dru­gim, jednego po drugim...

Przed dwoma laty Griszy zaproponowano Barnauł, pra­cę w dzienniku, Lala też się porozumiała listownie z bar- naulskim teatrem, byli już o włos od wyjazdu, ale w ostat­niej chwili teściowa nadludzkim wysiłkiem — łzami, de­magogią — zawaliła całą sprawę. Ale nie w teściowej sęk. Ta bała się jednego: żeby Grisza nie połączył się z Lalą trwale, na zawsze. A Barnauł oznaczał na zawsze. Ze strony Griszy była to duża ofiara, tracił wiele: trzecią salę w Bibliotece Leninowskiej, stare książki, antykwariuszy, kolegów, miesięczniki, w których drukował swoje histo­ryczne drobiazgi (wysyłać pocztą? niepewna sprawa! i skąd wziąć materiały?), a jednak stawiał wszystko na jedną kartę. Chwilowo, ma się rozumieć. Nawet rwał się do tych strat, żeby wreszcie nastąpił przełom, żeby zacząć wszystko od początku. Życie jest tak ogromne! Teściowa protesto­wała ze wszystkich sił, to prawda, jednakże Lala często po­stępowała wbrew woli matki, wcale nie była taką wzorową córką — wbrew woli matki rzuciła szkołę muzyczną, wbrew woli matki romansowała z tamtym poetą, uciekała do nie­go, mieszkała u niego, a teraz, również wbrew woli matki, od pięciu lat jest z nim, z Griszą. To znaczy, że sama nie mogła się zdecydować na Barnauł, na to, żeby — na zawsze.

Widocznie to on, Grisza musiał przejść okres próbny, coś udowodnić, dać jakąś gwarancję. Teściowa mówiła o tym bez ogródek, Lala zaś — był o tym przekonany — w duchu myślała o tym samym, może nawet w tajemnicy przed so­bą. Jeżeli jednak rozważyć całą sprawę głębiej, do końca... Wtedy pewnie okaże się, że nie o Lalę tu chodzi, lecz o nie­go. To on nie może powiedzieć ani sobie samemu, ani Lali: na zawsze. Jeżeli rozważyć sprawę do końca... Nie dlatego że za mało ją kocha, ale dlatego że za bardzo, robi się ciasno, łódka lada chwila może się wywrócić, a wtedy — groźna możliwość — prąd porwie go na pełne morze. Powinien najpierw sam sobie coś udowodnić. Sam dać sobie gwaran­cję. Lala to wyczuwa: „Grisza, teraz, kiedy nie trzeba już myśleć o kawałku chleba, możesz siedzieć spokojnie i pra­cować...”

Przy śniadaniu Lala w pośpiechu opowiadała o odwiedzi­nach — u ojca — może już na początku lutego wypuszczą go ze szpitala. Potem coś o teatrze, o intrygach Smurnego,

o tym, że Siergiej Leonidowicz ma konflikt ze Smolanowem, nie chce robić jego nowej sztuki, Bob go popiera, ale dy­rektor nalega, Boba mogą zwolnić z pracy, a Smurny już się łasi do Smolanowa. Irina Ignatjewna wypytywała ją chciwie o szczegóły. Grisza milczał. Nie lubił rozmawiać z Lalą o sprawach teatralnych w obecności teściowej. W pewnej chwili wyrwało mu się:

Ma rację, że nie chce reżyserować! Nareszcie zmądrzał.

Dlaczego ma rację?

Dlatego że to chała. Po co to komu?

To ty nie masz racji. Wybacz mi, ale pewnie mu tro­chę zazdrościsz. Smolanow ma niezłe sztuki, publiczność chodzi na nie.

Publiczność chodzi na nie! A to mi kryterium! Ależ wystarczy wypuścić na scenę dwóch idiotów, którzy będą się prali po mordzie... Zazdroszczę mu, dobre sobie! Czego miałbym zazdrościć? Może forsy? To już prędzej bym za­zdrościł naszemu sąsiadowi, szewcowi Wańce.

A wie pan — włączyła się do rozmowy ciocia Toma —

nie zgadzam się z panem. Przedstawienie, w którym grała Lala, podobało mi się. Bardzo się ubawiłam.

Dajcie Lali spokój! — Przez waszą gadaninę nie zdąży nic zjeść — powiedziała teściowa surowym tonem.

Grisza roześmiał się.

Doprawdy, zadziwia mnie pani! Czy naprawdę bierze pani na serio całe to zawracanie głowy? Ten tak zwany sukces, brawo, bis, itede?

Zaczynało go ponosić, mówił rzeczy niepotrzebne. Teścio­wa zapytała natychmiast:

Uważa pan, że to nie był sukces?

Wiesz, Grisza, Smolanow ma lepszy charakter od cie­bie. Ty o nim mówisz z taką złością, a on chciałby pomóc.

Po pierwsze, bez żadnej złości. Po drugie, komu po­móc?

Rozmawiałam z nim wczoraj. O tobie.

Co o mnie? — Patrzył na nią oszołomiony. Twarz jej zaczęła się pokrywać rumieńcem. Lala rumieniła się rzadko, a gdy się już to zdarzało, musiał istnieć poważny powód. — No, o czym mogłaś z nim rozmawiać?

Właściwie to głupio zrobiłam. Nie można na nim po­legać, nie trzeba było...

O czym? O czym?

No, o tym, żeby ci jakoś pomóc. W twórczości...

Burknął: „Co za bzdury! W jaki sposób może mi po­móc?” — machnął ręką i wyszedł. Taki nietakt — jak mo­gła mówić o tym przy teściowej! A jednocześnie pragnął natychmiast, nie zwlekając ani chwili, zapytać wprost Lalę

0 Smolanowa i albo się uspokoić, albo umocnić w podej­rzeniu, które doskwierało mu jak zadra. Przy tych babszty- lach nie mógł jednak o nic pytać, poszedł więc na górę

1 czekał na Lalę z niecierpliwością. Wrfeszcie wbiegła po schodach — teatralna „Pobieda” stała na dole pod bramą — i szykując się w pośpiechu do wyjścia, zaczęła wrzucać swo­je rzeczy do walizeczki. Zapytał, jak doszło do tej rozmowy. Lala coś tam odpowiedziała. Wtedy złapał ją za ramiona, ścisnął i spojrzał na nią twardo, z rozpaczą:

Masz z nim romans!

Przez chwilę patrzyła na niego zdziwiona, twarz jej znów okryła się rumieńcem.

Ależ oczywiście! Przecież to nasz autor, nasz pan i władca. Nie, Grisza, okazało się, że jest głupi. A głupi męż­czyźni, jak ci wiadomo, dla mnie nie istnieją. Muszę lecieć, do widzenia!

Grisza widział z góry, jak jej futro miga w ogrodzie na białym tle, wśród nagich drzew. Nic się nie wyjaśniło. Żar­towała, rzecz jasna. To byłoby potworne. Wiedziała, że nie mógłby z tym żyć.

Po godzinie pojechał tramwajem na Baszyłowkę. Mu­siał wziąć kilka książek — już dawno pogodził się z tym w myśli, wyrwał je z serca — na sprzedaż. Sąsiad Kanu- now powiedział, że przychodzili z administracji, mówili, że Grisza ma koniecznie przynieść zaświadczenie z pracy. Bo grozi kara do wymeldowania i wysiedlenia z Moskwy włącznie. Sąsiad był mętnym facetem. Pokój zajął po wojnie na chama, niby jako inwalida. Pokój należał przed­tem do przyzwoitych ludzi, starych sąsiadów Griszy, którzy nie wrócili na czas z ewakuacji, a ten wtranżolił się do jed­nego z pokojów — tamci mieli dwa — i już potem w ża­den sposób nie dało się go wykurzyć.

Trzy razy przypominał mu o zaświadczeniu, wpakował się nawet bezczelnie do pokoju Griszy.

Powiedzieli, Grigoriju Fiodorowiczu, że jak pan do pierwszego nie złoży, zawiadomią milicję.

Dobrze, dobrze. Złożę.

Więc lepiej niech się pan postara. Bo ja teraz mam polecone, żeby kontrolować naszą klatkę schodową.

Bardzo się cieszę... — Grisza z pewnym wysiłkiem, sąsiad stawiał opór, zamknął mu drzwi przed nosem.

Po chwili rozległo się pukanie i głos sąsiada, znacznie bar­dziej stanowczy, ostry:

I proszę opatrzyć okno! Mieszka pan nie wiadomo gdzie, a mieszkanie pan wyziębia. Proszę natychmiast uszczelnić otwory.

Grisza posłał go w duchu do diabła, ale na głos nic nie powiedział. Czuł się zarazem poirytowany i osłabiony. Nie

warto się awanturować z takimi facetami jak Kanunow. Za­świadczenie? Przyniesiemy. Opatrzyć okno? Proszę bardzo. Nie tracąc czasu zaczął szperać w szafie i na półkach w po­szukiwaniu książek na sprzedaż. Wpadały mu do ręki stare bruliony, albumy z niezdarnymi szkolnymi rysunkami, a oto podręcznik języka polskiego, samouczek włoskiego — Boże, ileż było tych dobrych zamiarów! W bibliotece panował chaos, grzebał blisko półtorej godziny, odrywał się zresztą od zasadniczego zajęcia, pakował nos do starych zakurzo­nych zeszytów i zapominając o całym świecie, rozkoszował się bezmyślną lekturą. Wreszcie uzbierał odpowiednią ilość książek, chyba na sto dwadzieścia rubli, załadował je z tru­dem do teczki i wyszedł z domu, który był niegdyś naj­milszy, jedyny, ale po śmierci rodziców, po tragicznym zgonie brata i po tym, gdy jego życiem zawładnęła La­la, stał się nie zamieszkanym lokalem, jakby pustym bara­kiem.

Zaświadczenie dla administracji dała mu przed dwoma laty ta sama redakcja, w której przedwczoraj skreślono go z listy współpracowników. Trzeba znaleźć wyjście z sytua­cji. I to szybko! Ten facet nie popuści. Zdaje się, że ma chętkę na jego pokój. Trudno się dziwić, mieszka z rodziną w ciasnocie, a tu — widzi przecież — miesiącami nikt nie nocuje, gdzie tu sprawiedliwość. W administracji może na­wet zapomnieli o zaświadczeniu, przyniósł im w zeszłym roku, ale Kanunow już im przypomni. Co on tam robi w za­kładach przemysłu mięsnego? Jest majstrem, inżynierem, brakarzem? Diabli go wiedzą. Robi kiełbasy. Człowiek za­gapi się na chwilę, a on — cap i do młynka, a potem czło­wiek wylatuje z drugiej strony jako pęto serdelowej w celo­fanie, przewiązany z obu końców ślicznym sznureczkiem. Gdyby film wziął scenariusz albo jakiś teatr sztukę, niechby nawet wstawił do planu, ale z umową — wtedy wszystko gra, zaświadczenie w kieszeni. Ale na razie jest zerem, cho­dzącą nicością. Cegielnia przyjmie do pracy robotników nie­wykwalifikowanych... tam dostanie zaświadczenie. Przecież nie jest nawet mężem znanej artystki. Kanunow coś wyśle­dził, nie bez kozery wypytywał go: „Dlaczego nie miałby

się pan zameldować na metrażu żony? Czy jest pan człon­kiem jakiegoś związku twórczego?” _

Jasna sprawa: Kanunow przystąpił do akcji! Poprzednim razem był słodki jak miód, usiłował dowiedzieć się adresu Lali że niby listy do Griszy za długo leżą w skrzynce, bę­dzie je przesyłał. Grisza jednak zwąchał pismo nosem i adresu nie dał, niech sobie leżą. Bo gotów zjawić się kie­dyś u teściów: „Grigoriju Fiodorowiczu, ja w sprawie za­świadczenia!”

Grisza obejrzał się mimo woli. Na ulicy nie było nikogo, wiatr wymiatał śnieżek z chodnika.

W antykwariacie naprzeciwko MCHAT-u, gdzie pracował znajomy księgarz, Grisza dostał za książki dziewięćdziesiąt rubli i od razu pojechał na Bulwar Gogola do redakcji, w której brano od niego czasem „Historyczne ciekawostki” i „Zapomniane fakty”. Dowiedział się, że nie może dostać zaświadczenia, ponieważ nie figuruje na oficjalnej liście. Iść do innej redakcji, w której bardzo rzadko dawano mu jakąś pracę, w ogóle nie miało sensu.

Powlókł się do „Nationalu”. Pierwszym znajomym, na którego się natknął na sali, był Szachów.

A! — powiedział Szachów niby to przyjaźnie. — Jak' się panu powodzi, młodzieńcze? Niech pan siada i strzeli sobie setę. Wygląda pan jak sandacz mrożony.

Powodzi mi się wspaniale — powiedział Grisza siada­jąc i nalewając sobie do dużego kielicha koniaku z karafki Szachowa. Pozwolił sobie na taką bezczelność, ponieważ po­stanowił zamówić od razu dwie setki. — Słuchaj, zdaje się, że coś mi proponowałeś, pamiętasz?

Hę? Pamiętam. Ale co? Zapomniałem... — Szachów zarechotał i mrugnął do Griszy. Sinoczerwone policzki, obrzmiałe od koniaku, trzęsły się, oczy spoglądały niby po pijacku, ale zarazem podchwytliwie i uważnie. — Pogada­my. Tylko najpierw się najedz. Zamów karpia. Dzisiaj karp-gigant...

Propozycja była następująca: jest ktoś, kto może po­móc. Trzeba tylko przynieść i pokazać temu komuś wszyst­ko, co się ma, scenariusz, sztukę, a on już powie co, gdzie

i za ile. Ten ktoś to człowiek wyjątkowo solidny, z dużym doświadczeniem. Czy to ma być współautorstwo? Po cq. za­raz takie słowa? Jak powiadają, da się zrobić. Ten wariant też nie jest wykluczony. Owszem, wykluczony! Któż to jest ten wyjątkowo solidny człowiek? Niech się każe wypchać! Spokój, spokój, bez nerwów, zwłaszcza przy karpiu. Za dużo ości.

Jak się to mówi: kupić, nie kupić — potargować moż­na...

Szachów ze swoimi zaczerwienionymi, wiecznie załzawio­nymi oczami przypominał starego setera chorego na zapa­lenie spojówek. Zbliżał się już do siedemdziesiątki, ale wszyscy mówili do niego: „Kostia”. Bodaj że coś tam robił jeszcze ongiś w „Wiadomościach Giełdowych”. Mógł coś ro­bić nawet przed siedemdziesięciu laty, przed stuleciem i jeszcze wcześniej. W „Głosie” Krajewskiego, w „Moskiew­skich Wiadomościach” Kafkowa, wszędzie. Mój drogi Ko­stia, przecież to bezczelność, kto to słyszał, co za pomysły? A niby dlaczego? Co ty sobie wyobrażasz, młodzieńcze, kim ty jesteś? Dobra, zamów jeszcze dwie sety — i nie było rozmowy. W razie czego jestem tu we wtorek po szóstej. Jak się miewa małżonka? Co nowego u Siergieja Leonido- wicza? Słyszę, że ma przykrości? Konflikt z dyrektorem?

Dochodziła trzecia. Grisza pojechał do teatru. Nie był tam bardzo dawno, nie miał ochoty, nie mógł. Teraz jednak coś go pchało, żeby spróbować po raz ostatni, bo już nie miał nic do stracenia. W gruncie rzeczy nie do­stał przecież odpowiedzi. Nie było omówienia. Maszynopisy dotychczas tam leżą. I jeszcze jeden powód — zobaczyć się z Lalą i rozmówić się z nią natychmiast. Wszystko zależy od tego, co mu powie.

Prześliznął się przez pusty hall, rzucił palto na wieszak w szatni i poszedł prosto do kierownika literackiego, do jego pokoiku tonącego w dymie tytoniowym.

Mariewin siedział na kanapie w niedbałej pozie, podcią­gnął pod siebie jedną krótką nóżkę, drugą zaś kołysał. Obok niego, na samym brzeżku kanapy, ulokowała się wyprosto­wana statecznie chuda pani o sylwetce przypominającej

kręgiel. Rozmawiali półgłosem, Mariewin trzymał w ręku różaniec. Zawsze z różańcem, niczym prawowierny maho­metanin. Zmęczonymi oczyma ze zdziwieniem spojrzał na Griszę.

Chwileczkę, Grisza, zdaje mi się, że już rozmawiali­śmy na ten temat. Chyba tak... Sądzę, że pan się myli...

Nic podobnego! Przez Lalę...

Ależ rozmawialiśmy, oczywiście! Pan zapomniał... W sprawie Wysokiego domu — czy jak się ta sztuka nazy­wa — telefonował pan do mnie... Przekazałem panu opinię Siergieja Leonidowicza...

A gdzie jest oficjalna odpowiedź na piśmie?

Nie rozumiem pana, Grigoriju Fiodorowiczu... — W czarnych oczach Mariewina zaczynało gęstnieć niezado­wolenie. Pod oczyma zwisały mu fałdy worków jak po prze­piciu. I ten pigmej, nędzny żołądkowiec, jest tutaj panem wszechstworzenia?! — O co panu chodzi? O dyskusję? Chcieliśmy pana oszczędzić... po co to panu? Aktorzy, rada artystyczna — to ludzie nietaktowni, ordynarni, gotowi po­wiedzieć coś, a panu ręce opadną, przez pół roku nie będzie pan mógł pracować. W pańskim własnym interesie... Ofi­cjalna odpowiedź na piśmie — proszę bardzo, choćby w tej chwili...

Chyba szydził, ale z pewnością słusznie. Zasłużone szy­derstwo. Uważa go za grafomana. Głowę Griszy ściskał ból, jak gdyby ktoś coraz mocniej okręcał mu czasz­kę ręcznikiem. A, mam to gdzieś! I nagle powiedział bez­czelnie energicznym głosem, jakim powinni przemawiać grafomani:

Borysie Michajłowiczu, chciałbym dostać zaświadcze­nie, że współpracuję z teatrem i właśnie piszę dla niego no­wą sztukę. Muszę je mieć...

Zadzwonił telefon. Pigmej zdjął nóżki z kanapy.

Kiedy gadał coś do słuchawki, pani pochyliła swoją krę- glowatą kibić ku Griszy i szepnęła:

Wie pan, Borysa Michajłowicza spotkało wielkie nie­szczęście. Żona mu umarła. Jest zupełnie samotny, nie ma dzieci ani rodziny...

Mariewin wciąż gadał do słuchawki:

Wyciąg z protokołu, tak, tak, w poniedziałek, proszę przygotować całą dokumentację, tak, tak, tak, tak, tak, to bardzo istotne...

Na co umarła? — zapytał Grisza.

Przewlekła choroba — powiedziała pani, pochylając głowę ze smutkiem i powagą, a jednocześnie z wyrazem ja­kiegoś niezwykłego szacunku.

Mariewin usiłował zrozumieć, o jakie zaświadczenie cho­dzi. Potem, kiedy zrozumiał, poradził Griszy: Ludmiła Pie- trowna powinna porozmawiać z dyrektorem, jej nie odmó­wi. Mógłby sam porozmawiać, ale teraz to nie ma sensu. Odchodzi. Dla niego dyrektor nic nie zrobi, raczej odwrot­nie, ale jeżeli poprosi Ludmiła :— może pójść na rękę, dy­rekcji teraz na niej zależy. Grisza wzdrygnął się na samą myśl, że można stracić osobę jedyną na świecie. Pozostać w zupełnym osamotnieniu. Przyjrzał się badaw­czo małej przygasłej — teraz to dostrzegł — twarzy Marie- wina, który znów usiadł na kanapie i przebierał paciorki różańca, i zrozumiał, że temu człowiekowi jest bardzo cięż­ko. Nie należy do takich, co potrafią żyć w samotności. I nie uratują- go żadne wychudłe panie w rodzaju tej, co siedzi na brzeżku kanapy.

Bob niedługo umrze! — pomyślał naraz z przerażeniem Grisza. — Bez teatru...”

A pan niech pójdzie do Siergieja Leonidowicza — po­wiedział Mariewin. — Niech pan z nim porozmawia. Naj­lepiej od razu. Wiem, że jest u siebie.

Grisza miał ochotę powiedzieć mu: pal diabli sztuki i za­świadczenia. To zawracanie głowy, nie ma o czym mówić. Naprawdę, wielkie zawracanie głowy. Można coś wykom­binować i żyć dalej. Warto natomiast pomówić o czymś innym — o śmierci, o samotności. Ale o tym właśnie roz­mawiać było nie sposób. Potrząsał więc ręką Mariewina, zaglądał mu w oczy — wyzierała z nich bezbronność, a za­razem mimo wszystko jakaś pycha — w końcu jednak nic nie powiedział i wyszedł.

Po co iść do reżysera? To nic nie da, wszystko jest jasne.

Ale poruszał się już — jak mu się to często zdarzało — pod wpływem siły bezwładu, nie mógł się zatrzymać. Reżyser znał go dość dobrze jako męża Lali, ani razu jednak dotych­czas nie udało im się dłużej ze sobą porozmawiać, zawsze jakoś mimochodem, na przyjęciu, parę słów na dworcu, w bufecie, w szatni... I naraz ten otyły siwy mężczyzna — wprost nie do wiary — dzieli się z Griszą najskrytszymi myślami, serdeczną zgryzotą. Grisza coś tam o zaświadcze­niu, a ten, że jest wściekły na cały świat, że ogarnęła go krańcowa, tragiczna mizantropia, ludzkość skompromito­wała się ostatecznie, fałsz nas zgubi i tak dalej, i tak dalej. Siergiej Leonidowicz biegał po pokoju, Grisza zaś stał przy oknie opierając się plecami o wysoki parapet.

Okazało się, że przed pół godziną skończyło się posiedze­nie rady artystycznej i stary wygarnął wszystkim — dy­rektorowi, jego zastępcy, całej radzie! Wczoraj w nocy, kie­dy nie mógł zasnąć, zrozumiał naraz ponad wszelką wątpli­wość, że trzeba mówić ludziom prawdę w oczy. To jedyny ratunek. Autorowi, rzecz jasna, doniosą jeszcze dzisiaj, bo cała awantura zaczęła się z jego powodu. Borys Michajło- wicz sprzeciwił się wystawieniu trzeciej sztuki... A co to jest trzecia sztuka Smolanowa, długo trzeba by opowia­dać — rzecz dzieje się w Chicago, w Belgradzie i nad ka­nałem Wołga-Don.

Dlaczego właściwie wszystko to panu mówię? Pewnie dlatego że na radzie pańska Ludmiła była jedyną osobą, która usiłowała — to nic, że nieśmiało — pomóc mi w ura­towaniu Boba.

Przyjrzał się Griszy uważnie i naraz przybrał inny ton, oschły i nieżyczliwy.

A teraz porozmawiajmy o panu. Uprzedzałem pana, że jestem dziś bezlitosny. Zgoda? A więc, czytam pańskie utwory, czytam sztuki innych młodych autorów — chociaż­by tego właśnie Smolanowa — i zachodzę w głowę: do­prawdy, czy ludzie muszą się tak męczyć? Dlaczego piszą

o rzeczach, o których nie mają zielonego pojęcia? Przecież każdy z was coś tam wie, każdy ma coś własnego, co mu jest drogie i bliskie jak Czechowowi jego wujaszek Wania,

doktor Astrów, a Gorkiemu jego mieszczanie, Bułyczewo- wie, Dostigajewowie. A pan — co ma? Kogo? Napisał pan na przykład o wojnie koreańskiej, a Korei pan nie zna, tam­tejszej wojny nawet pan nie powąchał i w ogóle na wscho­dzie dalej niż na Dworcu Kazańskim nigdy pan nie był. Co? Mam racją?

To nie jest sztuka całkiem realistyczna... Raczej baj­ka — bąknął Grisza, uśmiechając się mimo woli, co musiało pewno wyglądać idiotycznie. — A może nawet — przypo­wieść...

Przypowieść! Co za arcyzarozumiałe oświadczenie: na­pisałem przypowieść! Przypowieści piszą narody, nie auto­rzy. Teraz weźmy drugą pańską sztukę, o budowie uni­wersytetu. Cierpliwości — musi pan wysłuchać wszystkie­go do końca, taki już dzień. Na Boga, moi złoci, nauczcie się, na Boga, najpierw pisać o jednopiętrowych domkach,

o barakach, o pokoikach z tapetami w kwiatki, o ruderach, w których mieszkają Piotrowie Iwanowicze i Marie Iwa- nowny, a wtedy dopiero wdrapujcie się na czterdzieste pią­te piętro! Ten Smolanow, człowiek nie pozbawiony zdol­ności, przyniósł tu kiedyś swoją pierwszą niewymyślną sztuczkę o leśnych pasach ochronnych. Było w niej coś świeżego, coś z życia... Brakowało mu doświadczenia, ale poczynał sobie odważnie... Wahałem się, przekonano mnie jednak, uproszono, ważny temat, w końcu wziąłem na war­sztat... I tu wkracza do akcji mitotwórstwo, rodzi się mito­logia...

Grisza nie był w stanie skupić się i zrozumieć dokładnie,

o co chodzi. Coś tam było na temat Smolanowa, jakaś nie­słychanie długa, zawiła tyrada, pełna bólu i goryczy. Ale przecież cała sprawa niewarta funta kłaków. Nad czym się tak rozwodzić, tak się gorączkować? Jasne jest jedno: Sier­giej Leonidowicz czuje się samotny, urażony, na coś się zdobył i już się tego przestraszył, nie ma się komu poskar­żyć, zwierzyć. Smolanow musiał mu nieźle dopiec. Do świa­domości Griszy docierały strzępy zdań: „Gierman Władimi- rowicz, ten mistrz obłudy, gwałtem chce reżyserować... A przedtem, pamięta pan? Obydwa moje przedstawienia...

Mea culpa, ja stworzyłem tego Golema...”

Siergieju Leonidowiczu — powiedział Grisza — a co by mi pan poradził w mojej sprawie? Jak mam postąpić? — Znowu, jak w pokoiku Mariewina, poczuł w sobie zuchwałą czelność grafomana: za wszelką ceną dążyć do celu. A cóż innego mu pozostaje? Przyszedł tu w tym charakterze, po­winien więc odpowiednio się zachowywać. — Chciałbym przynajmniej dostać zaświadczenie.

Zaświadczenie? Jakie zaświadczenie? — zdziwił się kierownik artystyczny. — Ach, to zaświadczenie, o którym pan wspominał. Proszę się zwrócić do administracji.

Zapalił lampę na biurku, zaczął porządkować papiery, twarz mu się w jednej chwili postarzała, skrzywiła w gry­masie obrzydzenia. Grisza usiadł nagle w fotelu pod lam­pą i zapytał:

A teraz z innej beczki: ma pan dziesięć minut czasu? Chciałbym panu o czymś opowiedzieć. Nie, nie o tym, co pan czytał. To kicz! Zaznaczam, że nie mam do pana naj­mniejszej pretensji...

Niech pan zatem nie traci czasu. Daję panu siedem minut.

Siedzieli w gabinecie przez dwie i pół godziny. Grisza opowiadał o Mikołaju Wasiljewiczu Kletocznikowie. To wszystko, co kotłowało się w nim przez ostatnie miesiące i co zaczęło stygnąć i zamieniać się w lód w ostatnich dniach. Teraz jednak, w trakcie opowiadania, Grisza zapa­lał się na nowo: przecież dzieje Mikołaja Kletocznikowa by­ły wzorem tego, jak trzeba żyć, nie przywiązując wagi do wszelkich błahostek życia, nie myśląc o śmierci, o nieśmier­telności... Nie wiadomo nawet, czy był prawdziwym rewo­lucjonistą, czy zdawał sobie w pełni sprawę z zadań i celów rewolucji. Zjawił się naraz wątły, schorowany, nie znany nikomu, prowincjonalny urzędniczyna w okrągłych okula­rach i ofiarował rewolucji swoją pomoc. Budził wątpli­wości, niepewność — nie miał w sobie nic z bohatera! Ani stalowych mięśni Aleksandra, ani sztyletów i pistoletów Siergieja, ani erudycji Lwa, ani karbonarskiego romanty­zmu Mikołaja. Dosłownie nic. Był tylko wykonawcą czy­

jejś woli, którą kilka osób nazwało „wolą ludu”. Wśliznął się do policji, przedostał się pod pancerz, przeniknął w głąb, do bebechów, do rdzenia Trzeciego Oddziału i stamtąd po­magał, ratował, zabijał.. Wykonywał wolę własnego sumie­nia. To wszystko. Wytłumaczyć tego dokładnie nie sposób, sumienie bowiem jest pojęciem tak mglistym jak słowo „mi­gotanie”. Spróbujcie wytłumaczyć, co znaczy słowo „migo­tanie” — nic z tego nie będzie, zaczniecie tylko przebierać palcami w powietrzu. A jednak w sumieniu ukryta jest po­tężna siła. Co prawda, siła ta czasem rośnie, a czasem ma­leje, w zależności, być może, od jakichś plam na słońcu. Na śledztwie mówił bzdury, sam siebie oczerniał, twierdząc, że brał od rewolucjonistów pieniądze za dostarczone in­formacje, musiał to jakoś wytłumaczyć. Ale jak to wytłu­maczyć naprawdę? No, dobrze, chory, suchotnik, nie pocią­gnąłby dłużej niż parę lat, ale przecież choroba tylko za­ostrza to, co człowiek ma w sobie, w Kletocznikowie za­ostrzyła sumienie.

Kiedy grał w karty z tłustą kamienicznicą — konfidentką policji — chcąc się jej przypodobać i przez nią dostać posa­dę w wymarzonym urzędzie...

Siergiej Leonidowicz słuchał go z przejęciem, chciwie, tak jak słuchają dzieci. Ten gruby staruszek bez wątpienia miał w sobie coś z dziecka. Raz po raz przerywał opowia­danie Griszy uwagami na temat „obłudy całego świata”. W końcu powiedział:

To zdumiewające, ilu wspaniałych, zapomnianych dziś ludzi żyło na świecie. I tak niedawno! Przecież mój oj­ciec był rówieśnikiem pańskiego Mikołaja Wasiljewicza, też mieszkał w Petersburgu... —Reżyser zdumiony tym faktem snuł dalsze dywagacje. Grisza był niemal wzruszony. Sier­giej Leonidowicz po raz pierwszy chyba dowiedział się

o istnieniu Mikołaja Morozowa, nie mówiąc już o Lwie Ti- chomirowie. — Bo widzi pan, dla pana rok osiemdziesiąty to Kletocznikow, Trzeci Oddział, bomby, polowanie na cara, a dla mnie — to Ostrowski, Niewolnice w Małym, Jermo- łowa w roli Eulalii, Sadowski, Muzil... Tak, tak, właśnie! Mój Boże, jak się to wszystko przedziwnie splotło! Historia

kraju, uważa pan, to kabel wielożyłowy i jeżeli się wyrwie tylko jedną żyłę, to nic nie da. Prawda o epoce to przekrój całości, wszystko razem wzięte: Kletocznikow, Muzil... Ach, gdyby tak ukazać na scenie ten nurt czasu unoszący wszyst­kich i wszystko! Ale dziś powiedziałem stanowczo: jeżeli odejdzie Borys Mironowicz, ja też odchodzę. Panowie muszą więc powziąć decyzję. Zawsze po radzie artystycznej jest ścisk, hałas, opowiadają kawały, a dzisiaj widzi pan — wszyscy pouciekali, zabiłem im tęgiego ćwieka...

Grisza wyszedł na ulicę o zmroku, paliły się już latarnie. Czuł się okropnie zmęczony tą długą rozmową i nie wie­dzieć czemu bezsensownie szczęśliwy. Otóż to — bezsensow­nie. Przecież nic nie uzyskał, najdrobniejszej nawet okru­szyny, którą można by przynieść w dziobie. Wlókł się noga za nogą ulicami: z placu Puszkina na Trubną, stamtąd w dół Nieglinną i znowu na plac Puszkina. Jednakże radość sto­pniowo gasła, ogarniało go przygnębienie. Nie dlatego że zmarnował jeszcze jeden dzień, nie był nawet w bibliotece. Pomyślał sobie naraz, że stary też pewno nie ma ochoty wracać do domu. Myśl ta napełniła go smutkiem, gdy więc spotkał przed wejściem do stołówki dietetycznej dawnego kolegę, niejakiego Tolę Szczekina, był już w skrajnej apatii. Szczekina, z którym kiedyś kolegował na uniwerku, Grisza zawsze spotykał na ulicy. Szczekin miał rentę jako inwalida wojenny. Żył samotnie, klepał biedę, zagadką było, jak so­bie radzi, nie pił, nie palił, jadał w stołówkach, chodził zaw­sze w tym samym lichym paletku i nosił zawsze ten sam szalik w kratkę.

Przy spotkaniu z Griszą Szczekin z niewiadomego powodu traktował go z góry, z niezmiennie protekcjonalnym uśmie­chem, Grisza zaś lubił spotykać Szczekina. Na sam widok tego człowieka, który zrezygnował z wszelkich prób wznie­sienia się ponad zerowy poziom, humor mu się poprawiał. Rozmawiali przeważnie o kobietach. Grisza pytał go, czy się jeszcze nie ożenił... Szczekin śmiał się głośno: „Też po­mysł! Przenigdy!” Na twarzy miał rumieńce, których nic nie zdołało zetrzeć, starannie wyreperowane zęby połyski­wały metalowo. Szczekin przyjaźnił się z ekspedientkami,

kelnerkami, pomywaczkami, panienkami z punktów kra­wieckich i pralni chemicznych. Spędzał z nimi kilka z gó­ry zaplanowanych godzin tygodniowo: zapraszał je do swo­jego skromnego pokoju, częstował skromną kolacją, butelką wina, czasem tylko herbatą i kanapkami z kiełbasą, a potem cieszył się bardzo ze skromnej nagrody. O nich właśnie po­gadali sobie czasem króciutko, przelotem. Teraz jednak znużenie i przygnębienie nie usposabiało do żartów. Grisza spojrzał spode łba na Szczekina i zapytał go machinalnie:

No jak tam, jeszcze się nie ożeniłeś?

Przenigdy! — roześmiał się głośno Szczekin i przy­jaźnie, aczkolwiek nieco protekcjonalnie, poklepał Griszę po ramieniu. Stał prawie przy wejściu do stołówki, przed nim były tylko staruszki, za nim — ze dwadzieścia osób. Kolejka stała widocznie od dłuższego czasu, wszyscy już zmarzli i na widok Griszy przybrali wrogą postawę. Gri­sza poczuł naraz, że jest głodny. Jadł chyba w południe, a teraz dochodziła siódma. Szczekin zapytał:

Podobno twoja żona robi karierę? Kupujesz samo­chód?

Kto ci powiedział?

Cała Moskwa to mówi, cha-cha...

Obywatelu, proszę stanąć w kolejce! — zazgrzytał z tyłu jakiś głos.

Szczekin oświadczył gromko, że Grisza stał przed nim. Kolejka zafalowała, ktoś zawołał: „Myśmy go nie widzie­li!” — w powietrzu zatrzeszczały wyładowania elektryczne. Grisza nie odwracał się, tymczasem ktoś otworzył drzwi, trzy staruszki wdarły się do środka, a za nimi Grisza pod osłoną protezy Szczekina. Przy zupie i zapiekance z ziemnia­ków Grisza opowiedział o swoich kłopotach. Uświadomił so­bie, że musi się komuś zwierzyć. Szczekin umiał słuchać. Kiwał głową, bąkał słowa współczucia i uśmiechając się spoglądał z góry na Griszę.

Naraz powiedział:

Za wiele pychy, bracie! Piszesz jakieś sztuki, opowia­dania o narodowolcach.

Co takiego? — zdziwił się Grisza.

Ambicja cię niszczy. Po co tyle zachodów? Ja, uwa­żasz, wykładam literaturę w szkole wieczorowej, sześć go­dzin tygodniowo. Rozkosz, powiadam ci! Fonwizin, Puszkin, Dzierżawin... „Mocarz, niewolnik, robaczek, Bóg ze mnie!” * Chcesz, to ci załatwię? Będziesz wykładał historię. Dosta­niesz zaświadczenie.

Grisza potrząsnął głową.

Na razie nie chcę.

Jak uważasz. Pobiegaj sobie jeszcze troszkę. Ale na dobrą sprawę — to nie ma sensu. Może weźmiemy jeszcze po szklance kisielu?

Grisza milczał, zdruzgotany.

W tym, co porządny, ograniczony Szczekin — Grisza był przekonany, że Szczekin jest ograniczony — powiedział tak szczerze i życzliwie, zabrzmiała jakaś naiwna, nieubłagana bezwzględność. To była właśnie prawda w oczy, a nie jakieś tam złośliwości, którymi szafował Siergiej Leonido- wicz. Łapki do góry? Może tak naprawdę będzie lepiej. Lekcje historii w szkole wieczorowej. Sześć godzin tygod­niowo. Zaświadczenie, stanowisko, egzystencja. Szczekin przykuśtykał z dwiema szklankami kisielu i coś mu opowia­dał o kelnerce — czarnulka ma na imię Zoja, pochodzi z dobrej rodziny. „Mogę ci dać telefon. Chcesz telefon?” Grisza myślami był tak daleko, że chociaż słyszał pytanie, nic nie odpowiedział. Kiedy wyszli na ulicę, Szczekin po­wiedział:

Nie przejmuj się. Za dwadzieścia lat wszystko będzie na odwrót. Ty i ten reżyser, Siergiej Leonidowicz, zamieni­cie się miejscami, mogę ci to przyrzec. — Roześmiał się. — Tylko ja zostanę na dawnym miejscu!

Za dwadzieścia lat? Co komu po tym? Będę starusz­kiem prawie takim jak on...

No właśnie, zamienicie się miejscami. On przestanie istnieć, prawie jak ty teraz. Cha-cha...

Pocieszyłeś mnie, nie ma co...

Nic się nie martw! Zadzwoń do mnie. Pamiętaj o szko­

* Przekład ks. Ignacego Szydłowskiego.

le wieczorowej. Jest jeszcze etat kierownika klubu w dziel­nicy Pierwomajskiej, też mogę załatwić. Zaglądaj w te stro­ny!

Hedonista ze stołówek dietetycznych ruszył w dół Pusz­kinowską, do metra. Grisza poszedł tą samą ulicą w górę. Ostatnie słowa Szczekina na pozór pełne życzliwości, do­biły go całkowicie. Kpił czy mówił szczerze? „Tak czy owak, ma rację łajdak — ja nie istnieję...”

Długo chodził ulicami i wciąż o tym rozmyślał.

Jeżeli raptem wykorkuje — kto po nim zapłacze? Czy ktoś w ogóle to zauważy? Lala zapłacze, owszem. Nie bę­dzie już miała kogo żałować. Ale po trzech miesiącach po­zna jakiegoś suchotnika, fizyka, miłośnika muzyki symfo­nicznej albo wspaniałego człowieka, geodetę, nałogowego alkoholika. Irina Ignatjewna będzie zadowolona z każdego

i w każdym doszuka się zalet. Najważniejsza zaleta: su­chotnik i nałogowy alkoholik istnieją. Zaczął padać śnieg. Na powrót do domu było jeszcze za wcześnie. Grisza wiedział, dokąd go ciągnie: do domu na Bulwarze Srietień- skim. Tramwaj „A” wolno pokonywał wzniesienie. Grisza, prawie nie przyspieszając kroku, dopędził tramwaj i wsko­czył na stopień. Tak było kiedyś: zima, śnieg, skulony bul­war z zamarzniętymi drzewami i to samo miejsce — po prawej stronie ciemne cegły dawnych murów obronnych — gdzie wskakiwał na stopień. Teczkę trzymał w lewej ręce, biegł szybkim drobnym krokiem, starając się trafić w rytm kół, potem tylko zręczny skok — i dobra jest! Prawą ręką chwytał poręcz. Tak było codziennie, aż kiedyś w marcu, w gołoledż, jedna noga trafiła w pustkę, teczka wypadła z ręki i ktoś silny złapał go za kołnierz, wciągnął na plat­formę. Przed Bramą Srietieńską, która była celem krót­kiej, lecz przyjemnej podróży — tylko jeden przystanek! — Grisza usłyszał wołanie i ujrzał, jak ktoś biegnie od strony Trubnej wymachując rękami. To był ojciec. Niósł teczkę, po którą Grisza miał zamiar wrócić na dół. Ojciec podbiegł zziajany, z pobladłą twarzą i bez słowa tak go zamalował w gębę, że Grisza wyciągnął się na chodniku jak długi. Kiedy wstał, ojciec uderzył go znowu, mówiąc z przeraża­

jącą nienawiścią: „Ty łajdaku! Wszystko widziałem I” Od tego dnia ojciec przez długi czas śledził go ukradkiem, jak prawdziwy szpieg, zza rogu domu na Rożdiestwience, żeby się przekonać, jak Grisza wraca ze szkoły, czy nie wskaku­je do tramwaju. Ojciec nie miał nic do roboty. Nie chodził już wtedy do pracy, był bardzo nerwowy, krzykliwy, kłó­cił się stale z mamą. Mamie było go żal. Kiedy Grisza skar­żył się jej, że ojciec go szpieguje i że chłopcy to zauważyli, dokuczają mu, mówiła, że nie trzeba zwracać uwagi. „Niech robi, co chce! — mówiła mama. — Przecież on cierpi, a my nie możemy mu pomóc.” Grisza nie rozumiał, dlaczego oj­ciec nie może znaleźć innej pracy i przestać cierpieć. Ojciec był ekonomistą, ale już wtedy był chory, o czym Grisza nie wiedział. Pod koniec lata ojciec poszedł do szpitala, skąd już nie wrócił. Mama odwiedzała ojca, ale nigdy nie brała ze sobą Griszy ani jego brata Wołodi. Pewnego razu przyje­chała ze szpitala rozradowana i powiedziała im, że ojciec ją poznał. Ojciec siedział na łóżku, szył kołdrę ze skrawków, gdy zaś mama weszła do sali, raptem spojrzał na nią i po­wiedział swoim zwykłym, gderliwym tonem: „Wiero, mamy w domu tyle rozmaitych gałganków, dlaczegoś mi nie przy­wiodą?” Mama tak była zaskoczona i tak się ucieszyła, że nic wiedziała, co ma odpowiedzieć i rozpłakała się. Kiedy wybuchła wojna, szpital ewakuowano do obwodu kirow- skiego; ojciec umarł tam w styczniu czterdziestego drugiego roku na zapalenie płuc, ale Grisza dowiedział się o tym do­piero po dwóch latach. Mama pewno dowiedziała się od ra­zu, bo pisywała do szpitala z Kuzniecka, dokąd ewakuowano jej fabrykę. Mama umarła w czterdziestym trzecim roku na serce, a Wołodi a przestał pisać w lecie czterdziestego drugiego roku — Grisza dowiedział się o tym z listu od matki. Po powrocie ze szpitala do Moskwy Grisza usiłował się czegoś dowiedzieć o losie brata, pisał do rozmaitych in­stytucji, ale odpowiadano mu niezmiennie: nie posiadamy żadnych danych. Dopiero później, zestawiając znane fakty z pewnymi szczegółami z ostatnich listów Wołodi, Grisza do­szedł do wniosku, że jednostka brata trafiła do kotła pod Charkowem.

To właśnie ten dom z pilastrami, z obłupionymi lwimi pyskami. Trzecie i czwarte okno z prawej strony na pierw­szym piętrze. Tu upłynęły najlepsze lata jego życia: do szó­stej klasy. Ojciec po zwolnieniu z pracy nie ctfciał tu dłu­żej mieszkać — mówił, że przeszkadza mu hałas uliczny

i męczy go bezsenność — przeprowadzili się więc na spokoj­ną Baszyłowkę, niemal za miasto. Jakże się Grisza opierał przeprowadzce! Okropnie mu się nie chciało opuścić szkoły, kolegów, bulwaru, ślizgawki na Czystych Prudach, sklepu filatelistycznego na Kuznieckim Moście, do którego wszyscy biegali po szkole i gdzie w bramie dochodziło do potwor­nych bójek. Raz dostał od matki sześć rubli na serię kolonii francuskich. Kiedy wychodził Uszczęśliwiony ze sklepu, ktoś go wepchnął do bramy — trzech chłopaków zaczęło mu w milczeniu wykręcać ręce i wydzierać kopertę. Walczył z determinacją, wyrwał się im, pobiegł w dół ulicy i dopie­ro kiedy znalazł się w pobliżu metra, zobaczył, że jego no­wy wiosenny płaszcz jest w strzępach: tamci pocięli go ży­letkami. Ale duma z tego, że dał sobie radę, wyrwał się im i uratował drogocenną kopertę przeważała nad drobną przykrością: wielka rzecz, płaszcz...

Padał śnieg coraz gęstszy. Zasypywał wszystko: bar, z którego trzaskających co chwila drzwi buchało rozgrzane powietrze, chodnik, brnących w zadymce ludzi, czapki, twa­rze, wspomnienia, chłopca w czarnym kożuszku, najpierw długim, potem przykrótkim. Cztery osoby mieszkały za ty­mi oknami na pierwszym piętrze. Z całej czwórki pozostał tylko Grisza — stoi teraz i zagląda w przedwojenne lata... Gdzie się podziała reszta? Nie ma ich ani tu, ani tam — nie ma ich nigdzie. Tak się złożyło. On jest ich przedstawicie­lem na ziemi, na której pada w tej chwili śnieg, a trolej­busy pełzną wolno z zapalonymi światłami...

Lala zapytała:

Dlaczego przyszedłeś dzisiaj pijany?

Dokąd przyszedłem?

Mówił mi Bob. Przyszedł, powiada, twój Grisza, na dużym gazie, żądał omówienia jego sztuk. Gadał też o ja-

kimś zaświadczeniu. A Bob ma teraz straszne przykrości, słyszałeś?

Grisza machnął ręką. Czy słyszał?! Już nie miał sił, żeby rozmawiać ź nią o tym wszystkim. Powiedział tylko:

Podziękuj Smolanowowi.

Położyli się do łóżka. Grisza opowiedział jej o swojej pielgrzymce do starego domu na bulwarze. Lalę pasjonowa­ło życie Griszy przed przeprowadzką na Baszyłowkę, lubiła wypytywać go o ojca, o lata, kiedy Grisza był dzieckiem — poznali się dopiero w siódmej klasie. Teraz też leżała cichut­ko i słuchała. Grisza opowiadał, jak kiedyś, dawno temu, chyba w trzydziestym trzecim roku, ojciec kupił dwa dzie­cinne wyplatane foteliki, przymocował je z tyłu do rowe­rów — swojego i mamy — i co niedziela jeździli wszyscy czworo na spacer; Grisza i Wołodia siedzieli w fotelach na bagażnikach. Gdzieś powinna być taka fotografia, trzeba poszukać. Ręka Lali dotknęła w ciemności jego czoła, wło­sów, zaczęła je głaskać. Wziął tę rękę, przywarł do niej wargami. Powiedział, że ktoś zaproponował mu dzisiaj pra­cę: może uczyć historii w szkole dla dorosłych. Można też zostać kierownikiem klubu w dzielnicy Pierwomajskiej. La­la w milczeniu głaskała go po twarzy. Powiedział, że jest też inna propozycja: zanieść obie sztuki komuś, kto ma chody i może mu pomóc. Pewnie zażąda, żeby go przyjąć do spółki jako współautora. Ale to chyba lepiej, niż żeby się tak poniewierały. Chociaż propozycja dość obrzydliwa... Lala szepnęła:

Nie trzeba. — Zaczęła go całować. — Nie trzeba, Gri­sza. Nie trzeba, kochany. Nie myśl o niczym. Wszystko bę­dzie dobrze. Dostaniemy zaświadczenie, będziesz pracował w spokoju, osiągniesz wszystko, przecież masz talent, nie trzeba, nie poddawaj się. Co za idiota zaproponował ci ten klub?

Leżał bez ruchu i słuchał, wchłaniając w głąb serca te jej mruczanki, ten szept, który oszałamiał go jak narkoza.

Wiesz, co mi się zdaje? Że ja... rozumiesz?

Tak?

Myślę, że tak. I chcę zostawić.

Załomotało mu w piersi, siły powracały. Radość i lęk naraz, splecione nierozdzielnie. Tyle samo szczęścia, co nie­szczęścia, tak właśnie, jak być powinno. Ta ciepła, ukochana istota tuż obok — oto jedyny dowód istnienia!

Tu, podobnie jak się to zdarza we śnie, objawiła mu się nagle inna prawda, dobitna i stara jak świat: nie cogito ergo sum, lecz amo ergo sum, na tym koniec. Dlaczego ludzie nie domyślają się tego? Dlaczego nie chcą tego zrozumieć? Prze­cież to jasne jak słońce. „Ja też istnieję! Istnieję na przekór wam wszystkim!” — myślał z burzliwą, zaciekłą tkliwością, nie czując nic prócz smaku miłości na wargach i ogromnego przypływu sił.

W dzień około jedenastej przyszli dwaj monterzy z urzę­du telefonicznego i zaczęli się rozglądać, jak i skąd można przeprowadzić do domu napowietrzną linię telefoniczną. Nikt ich nie wzywał. Wszyscy myśleli, że to jakaś pomyłka, ale monterzy pokazali zlecenie na nazwisko Tielepniewej, Ludmiły Pietrowny, oraz podpis naczelnika urzędu. Lala zorientowała się w końcu, o co chodzi, i powiedziała: „Ach, już wiem, co to jest!” — widać było jednak, że jest zakłopo­tana i jakby nie bardzo zadowolona. Grisza zażądał wyja­śnień. Lala powiedziała, że o telefon dla niej dawno już starała się dyrekcja teatru — mają z tym kłopot, nieraz muszą posyłać samochód tylko po to, żeby ją o czymś za­wiadomić — ale nic się nie dawało zrobić, w pobliżu nie ma kabla, a napowietrzna linia drogo kosztuje, no i widocznie sprawą zajął się Smolanow. Ma stosunki w różnych urzę­dach. Irina Ignatjewna nie posiadała się z radości:

Ach, to cudownie, Laluniu! Dzięki, serdeczne dzięki! Powiedz Mikołajowi Demjanowiczowi, że złoty z niego czło­wiek...

Mamo, nie lubię długów wdzięczności.

Głupstwa pleciesz, Laluniu! Co za długi wdzięczności? Wszyscy nasi krewni, wszyscy znajomi od stu lat mają te­lefon, tylko my jak na głuchej wsi...

W tej niespodziance, zamieszaniu, w niezadowole­

n i u Lali i przesadnej radości teściowej kryło się coś takie­go, co obudziło nieufność Griszy. Tam do licha, telefon! Nie byle co! On nigdy w życiu nie miał telefonu ani na Srietien- ce, ani na Baszyłowce. Ale Lala dziwnie się jakoś zmieszała, jakby się potknęła na gładkiej drodze. Niebawem zajechał samochód, Lala odjechała, a teściowa już po godzinie dzwo­niła do wuja Koli, cioci Żeni, wuja Miszy i do całej zgrai swoich krewnych, podawała im numer telefonu i ostatnie wiadomości o stanie zdrowia Piotra Aleksandrowicza.

Po tygodniu obiecano wypisać teścia ze szpitala.

Grisza wracał z metra do domu — w dwa dni po tym, jak spadł z nieba telefon — i zbliżając się do żółtego par- kaniku ujrzał coś, co w pierwszej chwili wprawiło go w zdu­mienie. Przed furtką sąsiedniej posesji stali milicjant Kur- tow i Kanunow, w długim czarnym płaszczu, i rozmawiali sobie. Kanunow zrobił pół obrotu w bok i udał, że nie zauważył Griszy. Grisza też udał, że go nie zauważył, cho­ciaż przeszedł tuż obok i niemal potrącił go ramieniem.

Brr, co za ohyda. Spotkanie było tak nieoczekiwane, że z wrażenia poczuł słabość w kolanach.

Średnia przyjemność dowiedzieć się, że ktoś wytrwale kopie pod nami dołki. Życie niby płynie normalnie, a jakiś ryj robi swoje. „To już koniec!” — pomyślał Grisza pod­chodząc do furtki i roześmiał się. Obejrzał się i zobaczył, że milicjant i Kanunow też patrzą na niego.

Gwiazda Smolanowa, która przez cztery lata tak szybko nabierała wysokości, nagle straciła rozpęd. W gruncie rzeczy nic strasznego się nie stało, sprawy szły dobrze, żadnych katastrof, ale tempo spadło — mogła to być zła wróżba na przyszłość. Na próżno Mikołaj Demjanowicz powtarzał sobie w duchu, że nawet najlepsza drużyna piłkarska, na przykład CDKA, też czasem traci punkty, nie można przecież w ni­czym się nie pomylić i nigdy nie ponosić strat — zabrakło mu cierpliwości i rozwagi. Zamiast z zimną krwią posuwać się naprzód, nie reagując na wyrzekania i obrazy, nie wy­trzymał nerwowo i spotkawszy przypadkiem, gdzieś na

schodach Siergieja Leonidowicza, wdał się w awanturę: za­czął odpowiadać na jego krzyki i wyzwiska, groził mu, wy­machiwał mu palcem przed nosem, byłego kierownika lite­rackiego Mariewina zwymyślał od dwulicowców i tym spo­sobem, jak ostatni idiota, całkiem się ujawnił. Nerwy wy­siadły! Nie ma się czemu dziwić, właśnie w styczniu zwa­liły się na niego nieszczęścia: matka w Saratowie sparaliżo­wana, odjęło jej nogi i mowę, nie wiedział, co zrobić z dziewczynką, gdzie ją teraz umieścić, na razie zgodził do niej staruszkę sąsiadkę. Po dziesięciu dniach znów Marta zrobiła mu numer. Chciała wyskoczyć przez okno z nowego mieszkania na piątym piętrze. Frosia, szwagierka, zobaczy­ła, złapała ją na parapecie. Marta już drugi raz tak zrobiła, pierwszy raz — w październiku, w dawnym mieszkaniu. Trudna rada, zawiadomił kogo trzeba, zawieźli ją do zakła­du. Mikołaj Demjanowicz nikomu o tym nie mówił, zwłasz­cza w teatrze. Po co? Nikt człowieka nie pożałuje, a zaszko­dzić mogą zawsze. Po tych wszystkich historiach w takim był nastroju, że trudno o gorszy.

Ludmiła już drugi tydzień unikała Mikołaja Demjano- wicza. Kiedy się spotykali w teatrze, kiwała oschle głową na jego „dzień dobry” — i tyle. Mikołaj Demjanowicz nie­raz myślał o tym, żeby zrobić z tym koniec. A niech ją wszyscy diabli z jej humorami! Nie wiedział dokładnie, o co jej chodzi, ale domyślał się: wbiła sobie pewnie do głowy, że to on podstawił ją Aleksandrowi Wasiljewiczowi. To prawda, Aleksander Wasiljewicz prosił, nawet kazał i nie było sposobu, żeby mu odmówić, ale żeby ona, głupia, wie­działa, ile się przez nią nacierpiał, co za koszmary sobie wy­obrażał i jak liczył na jej niezależny charakter, który tyle razy go złościł. Przecież on tamtej nocy oka nie zmru­żył, majaki go opadły, halucynacje: to mu się Aleksander Wasiljewicz pokazywał, jak wali pięścią w stół i oczami go świdruje po swojemu, to znowu widział Ludmiłę w takich łamańcach z tamtym, aż się kiszki przewracały, a na do­bitkę że jemu, Mikołajowi Demjanowiczowi, pokazuje język. On jednak przez cały czas wierzył sercem i bebechami: nie, nie, nie i jeszcze raz nie! Był pewien prawie na mur, posta­

wiłby tysiąc rubli do jednego, że Aleksander Wasiljewicz tu się nie pożywi. Nic z tego, guzik! Źle trafił. Kiedy Aleksander Wasiljewicz zadzwonił z rana i coś tam truł basem — nic nie można było zrozumieć, ale jasne, że zły jak diabli — Mikołaj Demjanowicz z radości aż podsko­czył przy telefonie. „Mój ty biedaku! Zgaga, powiadasz, za- dyszka, szczerze współczuję...” — mamrotał z przejęciem do słuchawki, a tymczasem robił do siebie w lustrze wesołe miny.

Przyzwyczaił się do Ludmiły, przykleił się do niej — co prawda, co prawda. I to jak szybko! Mimo że męczyła go, denerwowała swoją drażliwością, a czasem ostro wkurzała historiami z tym idiotą Griszą, rozmaitymi kaprysami, uporem („Ile hałasu narobiła o Mariewina! I po co tak głu­pio broniła reżysera?”). Nieraz chciał już z nią zerwać na zawsze, bab naokoło od metra, niech sobie nie myśli, że taki z niej delikates, są lepsze, a on na dobrą sprawę ma nie­ograniczone możliwości, wystarczy kiwnąć palcem, kiedy jednak poznawał na chybcika rozmaite inne, jeździł z nimi na daczę, do Chimek, do kolegów — po godzinie wszystko mu brzydło. Bo to hołota, bez pojęcia. Tylko śmietankę zbie­rałoby toto, a on już się napatrzył na takich zbieraczy. Nie miał łatwego życia, charakter ma skomplikowany, nie każ­da go zrozumie.

A Ludmiła rozumiała. Zdumiewająca kobieta: o nic go nie prosiła, o nic nie miała pretensji, nie brała pieniędzy. Parę razy jej proponował, odmawiała kategorycznie: „Jak ci nie wstyd?” Cieszył się z tego, było mu przyjemnie — nie dlatego że żałował pieniędzy, ale dlatego że jest taka nie­zwykła, a przy tym go kocha. Kosztowała go całego kramu trzysta osiemdziesiąt rubli — za buciki na słoninie, już dawno. No i w lokalach, ma się rozumieć, ale to się nie liczy. Mikołaj Demjanowicz czekał, dręczył się, w końcu nie mógł już wytrzymać i kiedy mu zbrakło sił, złapał ją w koryta­rzu za rękę, powiedział:

Wiesz, mam wielkie zmartwienie...

Podniosła na niego oczy:

Co się stało?

m

Matka w szpitalu, wylew krwi do mózgu. Nie wiem, co teraz robić z Gałką...

W oczach Ludmiły jak dawniej zamigotał życzliwy błysk: może zaniepokojenie, może litość.

Weź Gałkę do Moskwy. Matka nie powinna się mar­twić o Gałkę, to by ją dobiło...

W Moskwie też nieszczęście. Z Martą...

Opowiedział jej w kilku słowach. Wali się na niego ze

wszystkich stron: w teatrze wojna, ta Świnia Mariewin pod­burzał aktorów, podmawiał recenzentów, całe szczęście, że go już nie ma, a w domu nieszczęścia sypią się jak grad. Do tego najbliższe osoby odwracają się od niego, znikąd ani pomocy, ani dobrego słowa.

Szkoda Marty, naprawdę wielka szkoda. Kobieta jesz­cze niestara, trzydzieści osiem lat, ale centralny układ ner­wowy ma gruntownie roztrzęsiony, będzie musiała się le­czyć co najmniej rok i jeszcze nie wiadomo, z jakim skut­kiem. Wielka szkoda. Przecież to doskonały pedagog, wy­kładała gimnastykę w przedszkolu. Diagnoza jest taka: psy­choza maniakalno-depresyjna i obsesje. Wiesz, te awantury z Frosią, wrzaski, rzucała się na nią z pięściami — to była choroba i na to nie ma rady. Ale tak mi jej żal...

Mikołaj Demjanowicz opowiadał półgłosem, powtarzał wciąż to samo i przyglądał się Lali badawczo: najmilsza twarz blednie, oczy jak gdyby zachodzą łzami. Raptem Lala spytała:

Pomóc ci?

Skinął głową.

Jedźmy do mnie, natychmiast!

Myślał jednocześnie: Frosia będzie się dąsać, zacznie ci­skać talerzami, niech to szlag trafi. Trzeba ją spławić. Wy­słać do Tarasowki, na daczę. Właśnie, niech napali w pie­cach, dawno tam nie palono.

¡¡J Gdzie jest telefon? Zaraz zadzwonię i pojedziemy.

Nie... Nie pojedziemy.

Wyszli z korytarza i stanęli na schodach przy oknie. Wi­dać było podwórze pokryte brudnym, udeptanym śniegiem. Przed wjazdem do garażu stał dyrekcyjny samochód z pod­

niesioną maską. Pod murem oddzielającym teren teatru od sąsiedniego domu wznosił się stos jakichś dekoracji przysy­panych grubą warstwą śniegu. „Muszę koniecznie wstąpić do garażu, dowiedzieć się o akumulator” — pomyślał Miko­łaj Demjanowicz.

Między nami, Mikołaju Demjanowiczu, wszystko skończone — usłyszał głos Lali. — Tak postanowiłam.

Dlaczego?

Bo tak...

Na dole trzasnęły drzwi, ktoś sapiąc wchodził z trudem po schodach. Ludmiła umilkła. Staruszek, emerytowany aktor, powiedział im „dzień dobry”, Ludmiła mu odpowie­działa, gdy zaś znikł w drzwiach prowadzących na kory­tarz, powtórzyła stanowczo:

Bo tak!

Nie mogłaś znaleźć innej okazji?

Nie wiedziałam o twoich nieszczęściach.

Teraz już wiesz.

Wiem. Współczuję cfw*||| milczała przez chwilę. — Ale to nic nie zmienia...

Obce, zimne oczy.

Myślałam, że ty... Ale ty nie jesteś taki! Przyzwycza­jona jestem do słabych mężczyzn... Mają we mnie i matkę,

i żonę, i opiekunkę... Myślałam z początku, że tobie też je­stem potrzebna...

A co ci po słabych mężczyznach?

Nie robią świństw!

Nie? Jeszcze jak!

Nie, na to ich nie stać.

Nieprawda! Głupstwa pleciesz, bzdury — mamrotał, czując, jak wzbiera w nim niedobre podniecenie, coś niby dreszcze i gorączka. — No a ja, na przykład, co zrobiłem złego? Zabiłem kogoś? Udusiłem?

Każdego byś zabił, gdyby zaszła potrzeba. Boba już udusiłeś, teraz kolej na Siergieja Leonidowicza, przecież widzę...

No to co? Dobrze widzisz. Tylko to nie moja wina. Je- 176

go czas się skończył, rozumiesz? Zramolał, do niczego się nie nadaje, nie nadąża...

Lala roześmiała się.

Za kim nie nadąża? Może za tobą?

Za epoką, moja droga!

Mój ty Boże... — Lala wciąż się śmiała.

Mikołaj Demjanowicz zrozumiał naraz: gorączka, która go ogarnęła, to strach, bo to już koniec. Czuł to wyraźnie.

Więc po co były te komedie?

Bo się nie domyślałam, Mikołaju Demjanowiczu. Bo głupia jestem, głupia jak but, nic na to nie poradzę. Moja wina, przepraszam. Grisza jest słaby, to prawda, nawet bar­dzo słaby, beze mnie zginąłby marnie, ale nie zrobi świń­stwa, nigdy nie zrobi.

Nieprawda, od początku do końca nieprawda, jakieś bzdury... — powtarzał w zacietrzewieniu, ale ledwie do­słyszalnie, nie miał sił, żeby mówić głośniej. — Twój Grisza to zwykły człowiek, taki sam jak ja. Czy to on nie wie

0 nas? Wie, ale milczy.

Nie wie.

Wie, wie doskonale. Tylko ma więcej rozsądku, niż szlacheckiej krwi.

Nie wie! — krzyknęła raptem Ludmiła i tak błysnęła oczami, że Mikołaj Demjanowicz cofnął się o krok.

Nieprawda... — szeptał rozpaczliwie, widząc, jak kiwa mu głową, robi pożegnalny ruch, odwraca się i odchodzi.

Kiedy po dwóch dniach Kostia Szachów przyprowadził mu do domu owego Griszę i ten, sztywny z napięcia, poka­zywał swoje dyrdymałki w podniszczonych tekturowych teczkach z tasiemkami i powtarzał co chwila ni w pięć, ni w dziewięć: „Bo cała rzecz w tym...” — a Kostia szarogęsił się i bezczelnie chlał koniak przy stoliku z gazetami a conto wynagrodzenia za pośrednictwo — Mikołaj Demjanowicz przyglądał się Griszy z jakimś smutnym wprost zdumieniem

1 myślał: „Cóż on takiego w sobie ma? Dlaczego to wszyst­ko?” Grisza był wystraszony, otępiały i plótł od rzeczy o ja­kimś zaświadczeniu dla administracji. Mikołaj Demjanowicz prosił Kostię, żeby ten jak najdłużej bawił się z Griszą w ciu­

ciubabkę, nie zdradzał mu, do kogo ma iść, i żeby powiedział mu to dopiero dzisiaj przed stacją metra, gdzie się umówili. No i co — może splunął i krzyknął z oburzeniem: „Ach, tak!”

i pobiegł z powrotem do metra? Nic podobnego, przyszedł pokornie jak baranek. Rozparł się na kanapie aż miło, zało­żył nogę na nogę, papieros w zębach, i patrzy z godnościę niby porządny człowiek. A może się nie domyśla? Akurat! Domyśla się łobuz. Domyśla się z całą pewnością. Ludmiła opowiadała, jak Grisza znalazł w domu koszulę, którą przy­gotowała dla niego, Mikołaja Demjanowicza, na urodziny

i chowała w komodzie. Pytał ją wtedy, zbujała, że to niby składkowy prezent dla jakiegoś muzyka z orkiestry. Mikołaj Demjanowicz specjalnie włożył tę koszulę i rozchylił szla­frok. Grisza naturalnie od razu zauważył koszulę, ale nic nie mówił, tylko się na nią gapił. O wszystkim już zdążyli pogadać — o krytykach, o kierowniku artystycznym, który dawno powinien pójść na zieloną trawkę, ustąpić miejsca młodzieży, ale nie chce, jeszcze rozrabia, o tym, że trzeba poczynić pewne kroki, zabrać głos na zebraniu, opowiedzieć, co się dzieje w teatrze i jak się gnębi młodych autorów (Może by pan poruszył tę sprawę, Grigoriju Fiodorowiczu?), a Grisza wciąż obmacywał oczyma koszulę i widać było, że się mocno czymś gryzie.

Niech mi pan powie, Mikołaju Demjanowiczu, gdzie pan kupił tę koszulę?

Tę? Dostałem ją w prezencie od Ludmiły Pietrowny.

Aha! — powiedział Grisza.

I nic więcej. Święta racja, słaby chłop nigdy nie narobi hałasu. Do głowy mu nie przyjdzie, żeby strzelić kogoś w pysk albo przynajmniej wrzasnąć: „Co to ma znaczyć! Jakim prawem?” Rozstali się w najlepszej zgodzie, umawia­jąc się, że Mikołaj Demjanowicz wszystko przejrzy, zasta­nowi się, a za trzy lub cztery dni da Griszy znać.

Teraz już macie państwo telefon, wiem, a jakże... — uśmiechnął się dobrotliwie jak zwierzchnik do podwład­nego odprowadzając Griszę do drzwi.

Zaraz tego samego dnia przejrzał utwory w podniszczo­nych teczkach, potem zasięgnął rady tu i ówdzie. Kostia dał

je do czytania Lowie i Alince. Smolanow zawsze z uwagą słuchał, co mówi Alinka, żona Łowy: mądra baba, z tytułem doktorskim. Alinka powiedziała, że napisane nieźle, ale nie trzyma się kupy. Gdyby gruntownie przefasonowaó, prze­robić, może coś by z tego było. Ale dawać dwóch nazwisk nie ma sensu. Na spółkę ze Smolanowem zgodzi się każdy, szkoda gadać, ale kto to jest Riebrow? „W tym wypadku — pomyślał Smolanow i nawet się uśmiechnął — to jest mąż swojej żony. A żona jest ciasteczkiem, które warto by schru­pać.” No, dobrze, żarty na bok, proszę się nie obawiać — po­możemy, owszem, i schrupiemy, owszem, ale przecież nie dla jego pięknych oczu i nie za to, co było, lecz za to, co powinno być. Itu właśnie Mikołajowi Demjanowi- czowi wpadła do głowy świetna myśl, niczym ptaszek, co w letni wieczór wpada niespodziewanie na werandę. Za­mknąć wszystkie okna, zamknąć drzwi, niech ptaszek ude­rza o szyby — tuk! tuk! tuk! tuk! — aż straci siły i padnie na podłogę, wtedy bez trudu można będzie go schwytać.

Mikołaj Demjanowicz wyobraził sobie to wszystko tak plastycznie, aż mu zaschło w ustach, jak się zdarzało, kiedy myślał o kobietach, a po jakichś pięciu dniach, uporawszy się z innymi sprawami, wykręcił numer telefonu Ludmiły

i poprosił Grigorija Fiodorowicza. Kobiecy głos odpowie­dział, że Grigorij Fiodorowicz już tu nie mieszka.

...Grisza już trzeci dzień leżał na górnej półce i męczył się: robił z kury słonia. Pisał na kartce papieru: kura-kora- -kort-tort-tors... Tę zbawienną truciznę podsunął mu sąsiad z przeciwległej górnej półki, niejaki Modest Pietrowicz, skoro tylko odpłynęli z moskiewskich przedmieść i znaleźli się wśród zasp i czarnych podmiejskich parkanów. Kiedy Grisza odkładał kartkę i przestawał mruczeć pod nosem „gors-mors-mops”, wzrok jego zatrzymywał się na suficie lub przemykał po monotonnej bieli za oknem — był począ­tek marca, panowała jeszcze tęga zima — słyszał głosy, wi­dział twarze, od których odrywał się na zawsze, pędząc w nieznane. Piotr Aleksandrowicz uśmiechał się do niego

wyschniętymi, żółtymi wargami. „Pan sam wie najlepiej, Grisza. Niech pan robi, jak uważa...”

Staremu wszystko było już obojętne. Nawet ogród, który niegdyś był dla niego całym życiem, przestał go obchodzić. Całymi dniami przesiadywał w fotelu pod oknem, słuchał radia, drzemał lub czytał „Ogoniok”, na ustach zastygł mu uśmiech. Był to uśmiech zobojętnienia na wszystko, co nie jest chorobą, czyli śmiercią. Mówił tylko o swoim samopo­czuciu, o lekarstwach, o lekarzach, pielęgniarkach: jedna le­piej robiła zastrzyki i miło się z nią rozmawiało, bardzo ją lubił, druga była ponura, kłuła boleśnie, nie od razu tra­fiała w żyłę — tej nienawidził, nazwał ją „Świdrowaczką”. Grisza notował to gdzieś na marginesie świadomości, zdu­miewało go, że człowiek może się tak kompletnie zmienić. Nie wiedział jeszcze, że i jego ogród, który niegdyś był dla niego wszystkim, też może być odepchnięty i porzu­cony na zawsze. A chwila ta była już bliska...

Nie trzeba się przejmować, Grisza, dobrze panu radzę. Niech pan gwiżdże na to wszystko! Ach, mój Boże... — Stary wzdychał lekkimi spazmatycznymi wdechami wcale zresztą nie z nagłego przypływu współczucia dla Griszy, ale dlate­go że znów powracały myśli o chorobie. — Pan nie zna ko­biet... One są urządzone inaczej, nie tak jak my. Irina, na przykład, za nic nie może zrozumieć, że kiedy otwiera drzwi do kuchni... — Nagle pytał szeptem: — Po co też pan po­szedł do Smolanowa?

Co za różnica! — irytował się Grisza. — Musiałem, więc poszedłem.

Grisza po tej arcywstrętnej wizycie (co tu dużo gadać, postąpił jak idiota! Gorzej — jak tchórz. Obleciał go nagle strach — musi natychmiast zabrać się do jakieś roboty, za­robić jakoś kupę forsy, dziecko w drodze, trzeba zamieszkać oddzielnie. Nie, nie, najważniejszą przyczyną było chyba nędzne masochistyczne pragnienie — zaspokoić ciekawość, dobrowolnie poddać się torturze, przecież od dawna już do­myślał się, żeten ktoś to Smolanow.) chyba ze dwa dni nie starał się nic wyjaśnić. Nie chciał w nic wierzyć ani

o niczym wiedzieć. Bo co za sens? I tak nie sposób nic udo-

wodnic. To, że podarowała mu koszulę, on zaś bezczelnie się uśmiechał, opowiadając o tym Griszy, jeszcze nic nie znaczy. Zawsze był bezczelnym bydlakiem. Trzeciego dnia rano wszystko się jednak zmieniło. Grisza znalazł przypad­kiem — na podłodze w mansardzie — epistołę Iriny Ignat- jewny do Lali. Zdążył się już przyzwyczaić do tych elabo­ratów na kartkach ze szkolnych zeszytów, czasem w koper­tach, czasem bez — kiedy teściowa poróżniła się o coś z La­lą, stawała się grafomanką. A Lala, ta bałaganiara, rozsie­wała wszędzie listy matki — mimo woli musiało się je czy­tać! Widać było wyraźnie, że doszło między nimi do jakie­goś konfliktu, nie rozmawiały ze sobą prawie wcale, Gri­sza nie dopytywał się jednak, o co poszło. Wiedział z do­świadczenia: zaczyna się między nimi, ale skrupia się na nim. Lala nie wytrzymywała nerwowo długotrwałych kłótni z matką. Do diabła, nie powinien był podnosić z pod­łogi tego listu! Teściowa pisała, jak zwykle, najnowo­cześniejszą prozą, niczym Dos Passos, bez kropek i przecin­ków:

Głupia ty głupia życie nic cię nie nauczyło idiotko jedna po co ci to potrzebne? Pamiętaj ja się z nim niańczyć nie będę nie licz na mnie nie mam sił dość już kłopotów z ojcem żeby go na nogi postawić ty na niego tyrasz zamęczasz się a teraz jeszcze dziecko wpadniesz w kierat raz dwa się zestarzejesz i będzie z ciebie taka chabeta jak Majka cioci Żeni tylko skóra i kości tak ją dziateczki zajeździły a ty masz talent ale jesteś głupia i marnujesz go dzieci nie dają szczęścia tylko smutek i rozczarowania ty jeszcze wielu rze­czy nie rozumiesz sama jesteś jak małe dziecko on cię wy­zyskuje ile się da sam siedzi w restauracji National pije

i obżera się za twoje pieniądze a ty harujesz jak wół gdyby to był prawdziwy mąż to bym się tak nie zamartwiała Mi­kołaj Demjanowicz starał się o ciebie ale ty go odtrąciłaś powiedz dlaczego? Jak nie poprosisz Aleksieja Iwanowicza nie chcę cię znać róbcie co wam się podoba na mnie i na ojca nie liczcie podatek gruntowy lokalowy i wszystkie ra­chunki domowe płaćcie po połowie za telefon całość nam nie jest potrzebny jedzcie sobie w stołówkach nie mam za­

miaru wam gotować zwróć mi dwieście czterdzieści rubli które ci pożyczyłam na futro...”

Z całego tego bełkotu do Griszy dotarło i przeszyło go bó­lem tylko jedno zdanie: „Mikołaj Demjanowicz starał się

0 ciebie ale go odtrąciłaś.” Wieczorem Grisza nie wytrzy­mał i zapytał:

No co, zaprosisz Aleksieja Iwanowicza?

Aleksiej Iwanowicz był to staruszek ginekolog, który le­czył niegdyś Irinę Ignatjewnę i który dwa razy robił skro­bankę Lali. Grisza widział, że Lala aż kipi, jest podmino­wana, nie może znieść wrogiego stosunku matki — teściowa torturowała ją milczeniem od czterech dni, musiało dojść do jakiegoś spięcia — powinien był trzymać język za zębami, ale nie mógł nad sobą zapanować. Od słowa do słowa —

1 wszyscy, jakby tylko na to czekali, rzucili się w wir kłótni. Lala i teściowa oskarżały się nawzajem, przy czym teścio­wa, jak zwykle, była bardziej nieustępliwa — Lala rozpła­kała się, zrobiło się jej niedobrze, musiała wziąć lekarstwo, przerażona teściowa wołała: „Nie opuszczę cię, dziecino!”

i skrapiała twarz Lali zimną wodą. Grisza zamilkł, ogar­nęła go jakaś tępa niechęć do mówienia. Piotr Aleksandro­wicz też stał w milczeniu podpierając się laską i słuchał ko­biecych wrzasków. Potem kobiety wyszły do innych poko­jów, a Grisza pozostał sam na sam z Piotrem Aleksandro­wiczem.

Grisza, chcę panu coś powiedzieć... — odezwał się na­raz stary zbliżając się cicho do Griszy. — Mnie jest wszyst­ko jedno... Pan jutro wyjedzie, ja pojutrze umrę. Co mi za­leży? Ale, uważa pan, piętnaście czy szesnaście lat temu był taki Walentin... — Obejrzał się i ciągnął szeptem: — Iwano­wicz Skobow. Starszy majster w naszej fabryce. Solidny człowiek. Bardzo solidny, postawny. W cechu kowalskim. Jeździliśmy razem na ryby, chodziliśmy do siebie w odwie­dziny, to, tamto. Raptem patrzę, coś się tam u nich kotłuje, baba mi wyschła na wiór, miłość, uważa pan...

Grisza uśmiechnął się:

Gdyby to była...

No, może nie miłość, nie wiem, kto to może wiedzieć,

niech pan to nazwie, jak się panu żywnie podoba. Ale cie­kawa rzecz! Była taka chwila, że pomyślałem sobie: odejdę, niech się dzieje, co chce. Zabiorę dziewczynkę i odejdę, gdzie oczy poniosą...

Tak. I co dalej?

Dalej nic. Bo to była głupota, rozumie pan? Głupota przemija, a życie jest długie.

Nie — powiedział Grisza. — Tu sprawa polega na czym innym. Ja bym nawet został. Ale nie mogę. Nie mo­gę, ponieważ... — Nie kończąc zdania machnął ręką i wbiegł na górkę po schodach.

Grisza, niech pan robi, jak pan uważa...

Na trzecią noc przybiegła Lala z walizkami, na stałe. Z matką pokłóciła się na całe życie. Przebaczyć, zaufać, nie wolno odtrącać człowieka tak okrutnie, bezlitośnie. Pra­gnął ze wszystkich sił zrozumieć i przebaczyć. A mimo wszystko: dlaczego? Lala płacząc i bijąc się w piersi mówiła rzeczy tak haniebnie małostkowe, wstydliwe, że nie sposób było tego słuchać. Tak, tak, mówiła, gdzieś w samym środ­ku, w głębi — i to jest najgorsze — tkwiła na pewno chęć, żeby się jakoś urządzić. Chciał wrzasnąć na całe gardło: „Czemu się oczerniasz? Przecież to niemożliwe!” Możliwe, możliwe, tak właśnie było. Nie chciała nic cofnąć. Miał nadzieję, że cofnie, ale nie cofnęła. Ta prawda, cała pra­wda, naga prawda przerastała w swoim uniesieniu najbardziej nagą namiętność. Grisza wypytywał ją, wy- szarpywał z niej wszystko: o tym, o tamtym, o wszyst­kich poprzednich, ona zaś opowiadała, ładowała w niego tę swoją nędzną prawdę, oboje jakby oszaleli. Teraz wia­domo, co to było tamtej nocy: koniec. Ale oni o tym nie wiedzieli, zdawało się im, że zaczyna się coś nowego, nie­zwykłego.

Następnego dnia, kiedy Lala poszła do teatru, a Grisza został sam, ogarnęła go taka pustka i nuda, że pomyślał so­bie: czy nie wrzucić kartki do skrzynki pocztowej i nie wy­jechać gdzieś daleko? Przyszedł Szachów i powiedział, że Smolanow już dawno czeka na Griszę, ale Grisza odparł, że nigdzie nie pojedzie. Potem pewnego wieczoru zjawił się

sam Smolanow z teczkami Griszy, koniakiem i tortem dla Lali: „Nie przyszła góra do Mahometa...”

Oświadczył Griszy, że ma dla niego pracę w teatrze: bę­dzie kierownikiem literackim zamiast Mariewina. Z dy­rektorem wszystko uzgodnione, w zarządzie również. Lala była na przedstawieniu. Grisza poczuł, że wstydzi się sta­rych gratów, nieładu w pokoju, płaczu dzieci Kanunowa za ścianą i swojego niechlujnego wyglądu — był w starej piżamie i w domowych pantoflach. Zastanawiał się, co po­winien teraz zrobić: dać po mordzie Smolanowowi, czy po­jechać do teatru i załatwić z dyrektorem sprawę pracy? Od bicia po mordzie powstrzymywała go myśl o tym, że Smola­now mimo wszystko przyjechał w dobrych zamiarach, chce mu pomóc. Dlaczego od razu po mordzie! Koniaku nie wziął. Pozostał jeszcze problem zaświadczenia, ponieważ Kanunow wciąż się czepiał. Wszystko, co się działo, było jakoś nie- obowiązujące, niby we śnie. I wstyd we śnie i zdziwienie przez sen.

Dlaczego Lala nic mi nie powiedziała?

Nie wie o niczym. Sprawa jest uzgodniona na razie tylko z dyrektorem i Giermanem Władimirowiczem... Gier- man Władimirowicz — wie pan? — zostanie chyba kierow­nikiem artystycznym... A Siergieja Leonidowicza zawiezio­no wczoraj do szpitala, podobno bardzo ciężki zawał... To się musiało źle skończyć. Jeżeli ktoś się tak nie szanuje... Gaża półtora tysiąca, dwa dni w tygodniu wolne, do pracy na pierwszą...

Grisza w ostatnich dniach czuł wyraźnie, że coś w nim pękło i nie da się skleić. Stało się to wtedy, przed odjazdem. Po owej metamorfozie Grisza miał wrażenie, że jest teraz innym człowiekiem, z inną krwią i z odmiennym składem chemicznym cząsteczek. Ten nowy człowiek mógł zachowy­wać się inaczej niż tamten, tamten zaś dawny miął prawo nie odpowiadać za czyny nowego. Powiedział Smolanowowi, że musi naradzić się z Lalą.

Nad czym się tu naradzać? — roześmiał się Smola-

Do narady jednak nie doszło. Lala zachorowała, leżała

now.

u matki, Grisza nie jeździł tam, po dwóch dniach wezwana go telegraficznie i wtedy dowiedział się, że był Aleksiej Iwanowicz i że teraz wszystko jest w porządku. Tamten dawny Grisza zapragnął gwałtownie podbiec do Lali i przy­lgnąć czołem do jej białej ręki, bo szczęście lśniące w za­mglonych oczach było przecież stłumionym cierpieniem, ale nowy Grisza powiedział spokojnym głosem:

Jak się czujesz? Cieszę się, że już po wszystkim.

Uspokojona teściowa uśmiechała się i szeptała:

Tylko niech pan jej teraz nic nie mówi, dobrze? Gri­sza, mam do pana wielką prośbę, może pan skoczy na rynek

i kupi owoców...

Grisza pomyślał: „Lala zawsze będzie w jej mocy. Aż któraś z nich umrze.” Po godzinie, kiedy wrócił z Rynku. Inwalidzkiego, Lala spała. Grisza pojechał na Baszyłowkę. Następnego dnia, w piątek, przyszedł Szachów, poszli na obiad do restauracji, a stamtąd do teatru. Wypili tak dużo, że Grisza ledwie się trzymał na nogach. Wsiedli do tak­sówki. Świadomość działała jednak sprawnie. Najgorsze są te długie pożegnania, myślał Grisza. Na placu Majakow­skiego kazał kierowcy stanąć, otworzył drzwi i wysadził Szachowa na chodnik. Czuł w sobie niebywałą lekkość, nie­dorzeczną i urzekającą. Gdyby się nie bał narazić na śmiesz­ność, mógłby się unieść w powietrze i pofrunąć nad doma­mi. Pociąg odjeżdżał o dwudziestej pierwszej. Lala pewnie chodziła teraz po pokoju w szlafroku, piła herbatę, a on od­latywał bez pożegnania, szybował w zimowym niebie nad dachami, znikał, ginął bez śladu.

Modest Pietrowicz spuścił z półki nogi w szarych skar­petkach robionych na drutach i kiwając nimi nad jakimś śpiącym pasażerem, zapytał:

Pan, drogi Grigoriju, pewno właśnie po skończonych studiach?

Nie, mój kochany. Bogu dzięki, mam blisko trzydzieści lat — powiedział Grisza. — Po skończonym życiu.

Takie buty...

Modest Pietrowicz roześmiał się. Za oknem gęstniał gra­natowy mrok. Włączono światło. Jedno życie skończyło się, zaczynało następne. Właściwie każdy człowiek — nawet ta­ki ekspedycyjno-geologiczny Modest Pietrowicz — przeży­wa nie jedno życie, lecz kilka. Umiera i odradza się, jest obecny na własnym pogrzebie i obserwuje własne narodzi­ny: znowu to samo marudzenie, te same nadzieje. Można też po śmierci oglądać minione życie. Temu zajęciu właśnie oddawał się Grisza, kiedy pociąg wiózł go na wschód ku coraz głębszym śniegom i coraz większym mrozom. Piątego dnia rano na korytarzu zrobiło się hałaśliwe zbiegowisko. Jakaś kobieta zawodziła nienaturalnym, histerycznym gło­sem: „Aj-aj-aj-aj-aj!” Otworzyły się drzwi, ukazała się czy­jaś wymięta, galaretowata twarz z wytrzeszczonymi oczyma

i szepnęła: umarł... o piątej rano... Grisza wyszedł na kory­tarz. Z jednego przedziału dolatywały szlochy, w drugim — drzwi były otwarte na oścież — grano w karty. Jakiś męż­czyzna, przepychając się przez zatłoczony korytarz, niósł przed sobą ogromny chiński termos. Grisza wrócił do prze­działu, wlazł na swoją górną półkę. Dusiły go łzy, odwrócił się do ściany i zaciskając zęby, z twarzą wtuloną w wilgot­ną kolejową poduszkę myślał o życiu, które zdążył przeżyć: co właściwie w nim było?

W tym sęk... ~ mamrotał przez zaciśnięte zęby: — Czy będzie jeszcze jakieś inne?

Po tygodniu Grisza z okna hotelu na Wielkiej Syberyj­skiej, w którym czekał na kierownika ekspedycji, ujrzał na­stępującą scenę: na jezdni wybuchła bójka, jakiś mężczyzna pchnął nożem w brzuch jednego, drugiego; potem rzucił się do ucieczki, ale ludzie dopędzili go, powalili na ziemię, za­częli bić. Najpierw złapało go troje ludzi: robotnik w bia­łym, uwalanym w mące kombinezonie (na rogu rozładowy­wano samochód z workami mąki), przechodzący ulicą żoł­nierz i jakaś kobieta. Kiedy Grisza zbiegł na dół, bandytę otaczał już zwarty tłum. Jeden z pchniętych nożem leżał

i jęczał, drugi zgięty w pół kręcił się w miejscu trzymając się za brzuch. Milicja przyjechała po pięciu minutach. Tłum rozstąpił się, bandyta leżał bez ruchu z twarzą nieżywą,

czarną jak podeszwa. Jasne było, że wyrok już został wyko­nany. Dwaj milicjanci podnieśli go i trzymając pod pachy powlekli w kierunku otwartych tylnych drzwi samochodu. Naraz bandyta obiema rękami poprawił czapkę, wcisnął ją głębiej na swoją dziecinną główkę i o własnych siłach wsiadł do samochodu.

Grisza wrócił do hotelu, na pierwsze piętro. Myślał o tym, jak łatwo jest zabić człowieka i jak nieprawdopodobnie trudno jest zabić człowieka. Wkrótce przyjechał kierownik ekspedycji Bałaszow, sympatyczny facet, z Tomska. Na jezdni nie było żadnych śladów, tylko w tym miejscu, gdzie stała ciężarówka z workami mąki, pobłyskiwała biel. Bała­szow podał ostateczne terminy: do połowy kwietnia prace przygotowawcze w mieście, a dwudziestego piątego — na pięć miesięcy w tajgę. Stamtąd — postanowił Grisza — w drodze powrotnej można będzie trafić do Pietrowska Za- bajkalskiego, byłej Huty Pietrowskiej, gdzie umierał na zesłaniu, ale mimo to „podskakiwał” Iwan Pryżow. Zoba­czyć, co tam niegdyś było i w co się to zamieniło pod wpły­wem czasu.

Kiedy Lala przejeżdża trolejbusem obok siedmiopiętrowe- go domu ze sklepem „Mięso” na parterze — Lala jeździ nie­kiedy na bulwar Karbyszewa do pralni ekspresowej — przypomina jej się naraz to i owo z własnego życia, tego sprzed osiemnastu lat: Grisza, teatr, stary reżyser, zapach bzu na wiosnę, pies Reksik pobrzękujący łańcuchem wzdłuż płotu — i odczuwa przez chwilę dziwny ból, skurcz serca, nie wiadomo czy radość, czy żal, że to wszystko niegdyś z nią się działo. Czasami zaś przejeżdża obok domu z „Mię­sem” jak obok pustego miejsca, bo Lala ma pod dostatkiem trosk i kłopotów: musi myśleć o mężu, musi myśleć o synu, który chodzi do ósmej klasy, w pracy też nie wszystko ukła­da się jak należy, dyrektor obarcza ją nadprogramowymi zajęciami, myśli, że jak tyra za trzech, to i z tym się upora, a do tego rada zakładowa, a do tego zajęcia w kółku gimnastycznym na stadionie „Dynamo”, gdzie Lala co so-

bota biega ze starymi żonami pułkowników. Mąż Lali jest wojskowym, ma tytuł doktorski, wykłada w akademii. Tata, mama, ciocią Toma, wujek Kola, a nawet nieszczęsna Majka młodsza od Lali o pięć lat — wszyscy przez te lata umarli; starzy przyjaciele z teatru gdzieś zniknęli, Lala nie ma ochoty ich widywać (kiedy ją zwalniano, walczyła do upa­dłego, procesowała się z dyrekcją, nabawiła się astmy w tych zmaganiach, w końcu jednak musiała dać za wygra­ną), obraca się teraz w innym kręgu — wojskowych, inży­nierów, samochodziarzy. Mąż Lali też jest zapalonym samo- chodziarzem, co lato wyjeżdżają z przyjaciółmi dwoma lub trzema samochodami to na Krym, to w Karpaty, to znów nad Bałtyk. A kiedy Lala spotyka przypadkiem tych z tea­tru, robi jej się tylko przykro.

Kiedyś w domu towarowym wpadła na swoją dawną przyjaciółkę Maszę, która stała w kolejce po poduszki. Jak się ta Maszka zmieniła! I na twarzy się zestarzała, i cała zrobiła się jakaś sztuczna, zła. Nie wiadomo po co zaczęła jej opowiadać o Smolanowie. Kogo to obchodzi? Lala nie pamięta nawet, jak wygląda ten Smolanow, czy jest gru­by, czy chudy, w okularach, czy bez okularów. Podobno skapcaniał, zmarniał, sztuk nie pisze i żyje z tego, że wy­najmuje swoją daczę letnikom. No i dobrze, na zdrowie, ale co komu do tego?

A twój Grisza ma romans z córką mojej przyjaciółki!

Co ty mówisz?

Lala nadstawiła ucha przybierając jednocześnie pozę cał­kowitej obojętności. Masza zaczęła opowiadać: dziewczyna grała w jakimś jego filmie, potem pojechali razem na festi­wal do Argentyny czy do Brazylii, w każdym razie do któ­regoś z tych państw, a z nimi pojechał pewien wspólny znajomy... Ale właśnie kolejka zbliżyła się do lady, obie pa­nie zgubiły się w tłoku, a potem Lala nie próbowała już Maszy odnaleźć. O Griszy wiedziała mniej więcej tyle: po­wodzi mu się doskonale, dobrze zarabia jako scenarzysta, mieszka w nowej dzielnicy Południowo-Zachodniej, też ma samochód i chyba miał już dwie żony. To by było wszy­stko. Lala cieszyła się z jego sukcesów. Przecież zawsze bar­

dzo go lubiła. Jednej rzeczy tylko nie wiedziała: Grisza czę­sto rozmyśla o swoim życiu, ocenia je tak i owak — to jego ulubione zajęcie, zwłaszcza w podróży — i wydaje mu się, że te dawne czasy, kiedy było mu źle, kiedy zazdrościł, nie­nawidził, cierpiał i niemal przymierał głodem, były najlep­szymi latami jego życia, do szczęścia bowiem człowiekowi potrzeba tyle samo...

A Moskwa toczy się coraz dalej, przez linię obwodnicy, przez jary i pola, wznosi coraz to nowe wieże, murowane góry o milionach płonących okien, odsłania warstwy pra­starej gliny, wbija w nie gigantyczne betonowe rury, zasy­puje wykopy, burzy, buduje, zalewa asfaltem, ściera z po­wierzchni ziemi, a co rano na peronach metra i na przy­stankach autobusowych kotłuje się ludzkie mrowie, z każ­dym rokiem coraz gęstsze.

Lala dziwi się: skąd się biorą takie tłumy? Może zjechało tylu przyjezdnych, a może dzieci dorosły?


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Spath Gerold KOMEDIA SERIA WSPÓŁCZESNA PROZA ŚWIATOWA SZWAJCARIA
Steffens Gunter BLIŻEJ SZCZĘŚCIA WSPÓŁCZESNA PROZA ŚWIATOWA
makanin Władimir ANTYLIDER WSPÓŁCZESNA PROZA ŚWIATOWA
Doctorow E L BILLY BATHGATE SERIA WSPÓŁCZESNA PROZA ŚWATOWA
pr dom bilans operacji afganistan, Politologia UW, Współczesne konflikty światowe
20030825214316, Korporacje transnarodowe we współczesnej gospodarce światowej
Rola organizacji międzynarodowych w systemie współczesnej gospodarki światowej
procesy integracyjne we wspolczesnej gospodarce swiatowej
sekret alchemika Sędziwoja cz. 01, STUDIA JEZYK POLSKI, Współczesna proza polska
Stasiuk-Wędrówka Po Albanii, STUDIA JEZYK POLSKI, Współczesna proza polska
charakterystyka współczesnej gospodarki światowej i jej subsystemów, makroekonomia semestr IV, międz
współczesna gospodarka światowa, makroekonomia
sekret alchemika Sędziwoja cz. 04, STUDIA JEZYK POLSKI, Współczesna proza polska
sekret alchemika Sędziwoja cz. 02, STUDIA JEZYK POLSKI, Współczesna proza polska
pr dom. istota terroryzmu nowej generacji, Politologia UW, Współczesne konflikty światowe
Rola korporacji transnarodowych we współczesnej gospodarce światowej
5 Pojęcie i przyczyny globalizacji współczesnej gospodarki światowej
Referat Wojna iracko-irańska , Politologia UW, Współczesne konflikty światowe

więcej podobnych podstron