makanin Władimir ANTYLIDER WSPÓŁCZESNA PROZA ŚWIATOWA

makanin Władimir

ANTYLIDER



Duchówka

Nic w tym znów takiego osobliwego, że Alewtinę kocha niejaki Michajłow, że na imię ma Paweł Wasiliewicz i że właśnie dobiega czterdziestki. Co prawda, przy swo­jej pokaźnej tuszy w amorach jest kiepski, a doświad­czeniem też nie grzeszy, lecz z drugiej strony, jeśli uwzględnić rytm upływania życia, dla Michajłowa naj­lepsza to akurat pora na miłość — ma żonę, ma miesz­kanie, przyzwoicie zarabia, a obaj synowie kończą już szkołę: jeden jest w dziesiątej klasie, drugi w dziewiątej. „Między synami jest rok różnicy" — lubi powtarzać Michajłow, widząc w tym swoistą wymowę i prawidło­wość owego rytmu życia. Jakim cudem Michajłow lawi- * ruje między rodziną a miłością, trudno pojąć, a tym bardziej uwierzyć, bo od razu, na pierwszy rzut oka widać, że człowiek z niego do kłamstwa nienawykły, z ga­tunku tych, co kłamią niemrawo i zwykle nieporadnie. „Michajłow!” — wołają go do telefonu, a dokoła nie­ustający, histeryczny zgrzyt pił, klienci, krzątanina ro­botników; Michajłow drętwieje ze strachu: dzieci? czy... „ona”? — i podąża do swojej komórki, do telefonu, a trzeba podkreślić, że idzie tam spokojnym, ociężałym krokiem, choć naprawdę leci jak na skrzydłach, pędzi i aż dygocze, jak dygoczą ludzie, którzy kłamią nieudolnie i niezręcznie, a zwłaszcza dziwnie rzadko jak na swoje lata. Alewtina i dzieci — kiedy spieszy tak do tele­fonu, myśli tylko o nich, choć normalnie obchodzi go

żywo i praca, i żona, i matka staruszka, w której jeszcze kołacze się resztka życia.

Michajłow to człowiek zaganiany, wiecznie zajęty, co też nadaje miłości specyficzne zabarwienie — jest to miłość człowieka zajętego. Tyra (jego ulu­bione słówko) w fabryce mebli, która nosi oficjalną nazwę: „Salon meblowy — zamówienia zbiorowe i in­dywidualne." Michajłow przychodzi tu każdego rana punktualnie co do minuty i natychmiast ubranie prze­siąka intensywnym zapachem politury i lakieru. Nie pija ani jednego, ani drugiego. Jest inżynierem. Solidność i słuszna tusza Michajłowa, a waży ponad sto kilo, bu­dzą szacunek i nieraz klient czy nowy stolarz albo nawet zwykły robotnik z hali pytają z zainteresowaniem:

Czy ma pan przypadkiem coś wspólnego z hokei­stą Michajłowem?

Owszem — cicho i skromnie odpowiada Michaj­łow, a kiedy pytają (z narastającym szacunkiem i prze­jęciem w głosie), co go z nim łączy, odpowiada równie cicho i skromnie: — Nazwisko.

To naturalnie żart i choć powodzeniem się nie cieszy, Michajłow co pewien czas powtarza go ż wytrwałością mężczyzny, który może w młodości marzył nawet o sła­wie i wielkich sukcesach, ale to już minęło: teraz całkiem pogodził się z losem i wie z góry, w ogólnych zarysach, czego jeszcze oczekiwać od życia. Ma teraz swój gabinet, komórkę raczej, gdzie może sobie posiedzieć sam na sam z aparatem telefonicznym w wesołym kanarkowym ko­lorze — poprzednik Michajłowa, człowiek, który śmiało zaglądał w oczy wszelkim przeciwnościom i życiowym burzom, przesiadywał tutaj z tłustymi babsztylami z nad­zoru technicznego i Michajłow odnosi niekiedy wrażenie, że i ściany, i kolorowe pawie na tapetach, i nawet ten kanarkowy telefon patrzą na niego wyczekująco, choć nie ponaglają, tak jak patrzą inteligentni, skorzy do usług wazeliniarze, patrzą i czekają, ale Michajłow naturalnie nie spełni ich oczekiwań. Jest inżynierem. On tu nie przesiaduje: wykreśla, niezbyt oczywiście skomplikowa­ne, projekty mebli zgodnie z zamówieniem klienta, ale przede wszystkim dogląda ich wykonania w drewnie, przechadza się po hali, wysoki i postawny, pozwalając

6

sobie z rzadka na nieśmiałe żarty, które nie cieszą się powodzeniem.

Prawie całkowity brak osobistych wymagań czy aspi­racji wobec losu przejawiał się u Michajłowa już w la­tach młodzieńczych: skończył budownictwo, ale zamiast wznosić jakieś tam mosty na Wołdze czy kompleksy sanatoryjne w Piatigorsku, Michajłow nagle trafia tutaj, do moskiewskiej fabryki mebli, i to właśnie nagle... Jedni uważali, że fabryka mebli to beznadziejna wegeta­cja. Inni, co sprytniejsi, uznali to za wyjątkowo chytre po­sunięcie („Meldunek w Moskwie i ciepła posadka! Bez­błędny ruch koniem!”), tylko sam Michajłow uważał, że fabryka mebli to wyłącznie fabryka i nic ponadto. Michajłow należy do ludzi biernych. Jest skromny. Posiada coś w rodzaju psychicznej opieszałości, tak jak bywa opieszałość fizyczna — ludzie tego typu są zbyt powolni, by czegokolwiek uniknąć, czy to złego, czy dobrego, i jeśli dostają polecenie — fabryka mebli, to znaczy: tak ma być i koniec. Michajłowowi proponują tę posadę, a on nie protestuje. Obiecują mu mieszkanie w ciągu najbliższych trzech lat, potem zwodzą go, a on znów nie protestuje. Siedzi spokojnie, milczy i w gruncie rzeczy wierzy, że w tym roku w fabryce były jakieś szcze­gólne ograniczenia mieszkaniowe, że dyrektor i tak ma dość kłopotów na głowie, goni resztkami sił, po nocach dokucza mu serce — oby nie skończyło się to zawałem... A czas płynie.

Czas płynie; Bóg, jak wiadomo, czuwa nad poczciwymi duszami. I oto nagle okazuje się, że meble są właśnie w modzie i w cenie — znów to słowo nagle, które pojawia się, kiedy trzeba, i chyba jest Michajłowowi przypisane, ponieważ, jak widać, tylko ono może coś w jego życiu odmienić. Wielkie miasto raptem jakby otrząsa się ze snu i rozbudzeni ludzie śpieszą teraz zewsząd do Michajłowa. Chcą na stylowo. Chcą nowo­cześnie. Chcą, żeby było przytulnie, czego to oni nie chcą

jeden, na przykład, zażyczył sobie takie regały, gdzie linie „przecinałyby się, rozchodziły i znów schodziły", wszystko na wysoki połysk, a całość ma przypominać lotnisko („Co takiego?” — „No, lotnisko, rozumie pan!”). Ciasnota mieszkań dyktuje swoje prawa, czasem przy­

chodzi walczyć o każde pół metra kwadratowego i chyba dopiero w tej walce Michajłow poczuł się w swoim żywiole. Pojawia się zadowolenie z pracy. A przy okazji pojawiają się też pieniądze i raptem Michajłow spostrze­ga, że żyje teraz, je i pije o wiele lepiej niż dawniej. I mieszkanie ma lepsze, i nawet żona (to nie do wiary!) wyprzystojniała. Elegancka. Gustownie ubrana. Skro­mna. Co prawda, nie da się ukryć, że czterdzieści lat to nie dwadzieścia, szczególnie w przypadku żony, kobiety, ale Michajłow sam rozumie — te dwudziestki już nie dla niego. Nawiasem mówiąc, on też prezentuje się teraz lepiej i nie jest to tylko kwestia ubrania. Odczuwa i przeżywa jakby spóźnioną sławę, co go odmładza i sprzyja uśmiechom losu. W deszczowe i słotne dni głos Michajłowa staje się niski i dźwięczny — brzmi przyjemnie dla ucha. Przy pierwszym spotkaniu Alewti- na ;— jest poetką — pyta:

Czy ma pan przypadkiem coś wspólnego z tym słynnym basem Michajłowem?

Owszem — cicho i skromnie odpowiada Michaj­łow, a gdy Alewtina (już z pewnym szacunkiem w głosie) dopytuje się dalej, on tak samo cicho i skromnie wyja­śnia: — Nazwisko. — I nagle, po raz pierwszy — i, uprzedzając fakty, dodajmy: ostatni — jego dowcip znajduje uznanie, co prawda umiarkowane i raczej wzglę­dne, poetki bowiem rzadko są skore do śmiechu, a częś­ciej do tonu protekcjonalnego.

Alewtina Nesterowa nie ma dwudziestu lat, tylko trzydzieści, nawet trzydzieści jeden; niemniej wygląda młodzieńczo, zgrabna, z wydatnym biustem, o dość sympatycznej twarzy — jest młodą poetką, a chleb to niełatwy, jeśli już o tym mówić, i nie zawsze biały. W ciągu blisko dziesięciu lat wydała trzy cieniutkie zbiorki wierszy i teraz, w oczekiwaniu na czwarty, pisze recenzje albo chałturzy na wieczorach poetyckich w za­kładowych i dzielnicowych domach kultury czy na aka­demiach studenckich. Miła powierzchowność Alewtiny jest tu zgoła nieobojętna, choć przychodzi jej za to cza­sem pokutować; raz na przykład, w Nowy Rok, za­proponowano jej w jakimś klubie, żeby przy okazji recytowania wierszy, a ściślej mówiąc, tuż po swoim

8

występie, przebrała się za Śnieżynkę, bo poprzednia miała poronienie i lfeży w szpitalu, a nie dostali nikogo na zastępstwo; w takich przypadkach dzwoni się błyskawi­cznie do biura, gdzie dysponują Śnieżynkami, co praw­da, też nie w nadmiarze, ale tego wieczoru jak na złość akurat wyłączono telefon. „Za Śnieżynkę?” — „No tak... Bardzo panią proszę, moja droga, powie pani swoje wiersze, a przy okazji poskacze trochę dookoła choinki. To nic trudnego!” Obiecano, że za taniec zapłacą ekstra, i to uraziło ją do reszty. Później Alewtina zrozumiała, że nikt nie zamierzał jej obrażać, był to jedynie przypadek, komiczna, farsowa wręcz sytuacja, którą należało po­traktować ze śmiechem; doszła więc do wniosku, że poet­ka powinna wykazywać więcej poczucia humoru. A jed­nak i święta, i cały następny tydzień miała całkiem zepsute, pragnęła za wszelką cenę oderwać się od tego myślami — to wybierała się już gdzieś z wizytą, to znów widziała w wyobraźni trasę narciarską, ubity śnieg i ro­ześmianych narciarzy w swetrach. Nie szczędziła też wysiłków, żeby odetchnąć tą atmosferą roześmianej bez­troski, wydzwaniając tu i ówdzie, bo tak bywa, że w No­wy Rok — święta mają*to do siebie — samotność może całkiem znienacka odsłonić swoją szarą twarzyczkę,

o czym Alewtina zdążyła się już przekonać. Nie ma męża. Nie ma dzieci. Ma mieszkanie.

Męża miała, był również poetą, ale poetą-pechow- cem — nie udało mu się wydać trzech cieniutkich zbiorków wierszy, nie wydał nawet jednego; często pła­kał i wylewał swoje żale, aż wreszcie doszedł do wniosku, że jego karierę twórczą udaremniają ruchy pewnej nie znanej nam jeszcze planety, zamieszkanej przez istoty po­zaziemskie. Alewtina uważała, że przyczyna leży zupełnie gdzie indziej: zamiast pracą nadrabiać brak talentu, zasmakował w tanim winie, a przy tym był z niego nie­zły przystojniaczek i to ostatecznie przesądziło o jego dalszym życiu. Znikał na rok czy półtora, gdzieś tam kątem mieszkał, pił i zjawiał się w domu tylko wtedy, gdy napływały sprawdzone wieści, że Alewtinie przyjęto w wydawnictwie czy właśnie wydano kolejny cieniutki zbiorek — zjawiał się czując pieniądze. Opowiadał Alew­tinie, że ją kocha i że wreszcie się opamiętał, że jest już

9

zmęczony i rozpoczyna nowe życie, ale zaledwie ulatniały się pieniądze, ulatniał się również małżonek. Staczał się w szczelinę między jedną wypłatą a drugą. Innymi słowy, staczał się w szczelinę między jednym cieniutkim zbior­kiem a następnym, co w istocie przypominało szczelinę kosmiczną czy, jak to określa astronomia, czarną dziurę, w której być może to pojawiają się, obserwując nas badawczo, to znikają pozaziemscy mieszkańcy odległych cywilizacji. Znamienne, że nigdy nie urządzał awantur, tylko — zupełnie niby istota z innej planety — po prostu znikał. Jak kamień w wodę. Była raz jedna jedyna kartka na Nowy Rok, właśnie wtedy, gdy Alewtina o mały włos nie ustroiła się w kokosznik Śnieżynki. Kartka, dziwna sprawa, nadeszła z Jałty. „Alinoczka. Życie to nie fraszka. Życzę miłych świąt.” Dzieci nie mieli. Rozwiedli się i te­raz Alewtina Nesterowa, poetka i kobieta ze wszech miar atrakcyjna, mieszka sama, żyje własnym życiem i we własnym mieszkaniu i zbyteczne chyba dodawać, że jest szczęśliwa, a jej zacofana staruszka matka, która w swo­jej kurskiej wiosce raz po raz prosi popa o modlitwę w intencji córki, tkwi w wielkim błędzie.

Poczucie dumy niejednokrotnie stanowi dla człowieka swoistą i nieodzowną rekompensatę życiową; tutaj aku­rat nie bez znaczenia jest zarówno sympatyczna twarz, jak i wydatny biust, lecz Alewtina — co godne pod­kreślenia — przede wszystkim szczyci się tym, że utrzy­muje się sama i jest osobą niezależną. To jeden z owych przypadków, moi kochani, kiedy kobieta samotna daje sobie radę i nie biadoli wiecznie. Poczucie godności, tak już z tą godnością bywa, ma też swoje ujemne strony: właśnie ta wewnętrzna duma, cecha w gruncie rzeczy sympatyczna, powoduje, że Alewtina ni stąd, ni zowąd przybiera zmanierowany, bezceremonialny ton. Brzmi to niczym wystudiowana rola.

- Posłuchasz dobrych wierszy? — pyta, ale na dobrą sprawę pytanie jest czysto retoryczne, bo z miejsca zaczyna recytować. Głos na szczęście ma ciepły, lekko schrypnięty, recytuje wspaniale. Kolejne wiersze od­dziela niewielką i dyskretną, jakby osobistą pauzą, nie wymieniając ani tytułu, ani autora — to robi wrażenie.

I teraz z kolei Alewtina ujmuje swoimi zaletami i poczu­ło

ciem taktu — nikt tu nie zmusza cię do błyskotliwej konwersacji, nie pyta, czy chcesz coś „z ostatniego zbiorku Anny Andriejewny” (nie wiedziałeś nawet, że taki zbiorek wyszedł), nikt się nie naprzykrza i nie ma ci niczego za złe, jesteś po prostu słuchaczem — stru­mień naturalnie i łagodnie przepływa o krok od ciebie, chcesz — to pij, a nie chcesz — to jak uważasz.

Wracając do spraw namacalnych: w mieszkaniu Alew- tiny grawiury porozwieszane są jak bądź, bez ładu i skła­du lub po prostu stoją oparte o ścianę — uważaj, kochanie, nie trąć nogą — a przymocowane pinezkami czarno-białe fotografie poetek różnych epok szepczą i przekonują, że miłość nie zna granic, a w każdym razie nie chce ich znać. „Poderwę sobie przyzwoitego chłopa

lubi powtarzać Alewtina, gdy odwiedza ją kole­żanka, nic to, że na przykład warczy pralka i obie akurat wkładają do umywalki gumowy wąż, z którego tryska strumieniem mętna woda — poderwę przyzwoite­go chłopa i tylko patrzeć, jak wydam się za mąż” — ale są to jedynie puste słowa, mówione z myślą o audytorium, żeby nie wypaść z roli, ze swego stylu... Właśnie przez to zmanierowanie i ową ustawiczną teatralność Alewtina Nesterowa wielu ludziom, dopóki jej bliżej nie poznają, wydaje się dziwna; inżynier Michajłow, który przesiąkł na wskroś zapachem politury i żyje wyłącznie życiem swojej fabryki mebli, z początku uznaje dumną Alewtinę za zwyczajnie stukniętą. Ona zaś z kolei widzi w nim mruka i wariata, co zresztą bynajmniej nie przeszkadza zacieś­nieniu ich znajomości: dla obojga jest to interesujące i przypomina stopniowe sondowanie, zdejmowanie łuski, spod której stopniowo wyłania się biały miąższ cebuli.

2

Fakt, że Michajłow jest „meblarzem", zgoła nie odstrę­cza poetki: w gruncie rzeczy gustuje w prostocie i lubi, kiedy człowiek zna się na swojej pracy, jest tam potrze­bny i ceniony. Z prawdziwą ochotą, a czasem i bez niej — wtedy się zmusza — Alewtina dokłada wszelkich starań, żeby Michajłow czuł się u niej dobrze. Zmusza się z całą

II

świadomością: stara się być „zwyczajną dobrą babą”, żeby mógł tu odpocząć od wiecznego załatania i co­dziennej szarzyzny, żeby nie zadręczał się na przykład myślami o swoim życiu czy o żonie a'bo jeszcze czymś innym, czym zadręczają się mężczyźni, którzy nie ro­zumieją tej najprostszej prawdy, że samego siebie nie przeskoczysz i że w tej grze z losem, podobnie jak w grze z kobietą, wcale nie liczą się pomyłki i nie liczy się rezultat — mężczyźni nie chcą o tym wiedzieć, ale niechże, biedacy, chociaż to czują. Stara się więc, żeby Michajłow znalazł w niej przyjaciółkę, i nie należy doszukiwać się w tym słowie żadnych zdrożnych pod­tekstów. Chwilami — na przykład w trzęsącym autobu­sie, kiedy nagle o zachodzie przez szybę wedrze się słoń­ce, a siedząca na tylnym siedzeniu staruszeczka z to­bołkami, zgrzybiała, o przymkniętych pomarszczonych powiekach, wygląda w blasku różowych promieni jak anioł czy jak ucieleśnienie spokojnej starości — chwila­mi Alewtinie wydaje się, że go kocha.

Kiedy indziej znów ją drażni jego kompletny brak wy­czucia. Alewtina rozmyśla na przykład o cichym wieczorze,

o tym, jaką Michajłow ma miłą gębę, i o swojej miłości, której nagły przypływ poczuła w trzęsącym autobusie; myśl subtelnieje, przeobraża się w jedno pasmo roman­tycznego nastroju, tkliwości wobec wszystkich i wszy­stkiego, a tu raptem Michajłow zaczyna mówić (burczeć) z innej beczki, że Alewtina swoją drogą, a co rodzina to rodzina. Alewtina irytuje się: nie to obraża jej miłość własną, że rodzinę stawia na pierwszym miejscu (do diabła z pierwszeństwem!), tylko że tak zaznacza to, nie wiadomo po co. Chcąc zachować nastrój, Alewtina stara się zmienić temat — „Spójrz, jaki śnieg za oknem” — mówi, a on jakby nie słysząc (czasem wykazuje tępotę) z uporem ciągnie dalej swoje:

Miłość zdarza się nie raz, a rodzinę człowiek ma jedną.

Ale wymyśliłeś... Rodzinę, słyszałam, ludzie też miewają nie raz — próbuje żartować Alewtina.

Zależy kto.

Michajłow mówi to twardo i ponuro, nawet jakby ze złowrogim naciskiem, a potem z godzinę potrafi siedzieć

12

jak ostatni mruk. Biedak przejmuje się: od czasu gdy u Alewtiny zaczął bywać jej nowy znajomy — inteli­gentny, przystojny i z lekka znudzony matematyk Jurij Striepietow — Michajłow coraz częściej z ponurą miną napomyka o swojej rodzinie, demonstracyjnie podkre­ślając, że bądź co bądź to liczy się dla niego najbardziej, zupełnie jakby odgrażał się Alewtinie, że przestanie do niej przychodzić i na dobre zniknie z jej życia. Pomimo to nie znika. Stara śpiewka: chłop może, powiedzmy, przeboleć stratę czy nawet sam babę wyrzucić, ale w żad­nym wypadku nie odda innemu. Tymczasem Striepietow również nie znika. A jest i przystojny, i wykształcony, i, trudno nie zauważyć, wyraźnie podoba się Alewtinie. W pewnym momencie Alewtina uświadamia sobie, że po­wstał trójkąt i że z każdego kąta wyziera konflikt i wza­jemna rywalizacja, niemalże według zapomnianego klasy­cznego wzorca — o Boże, nie wódź nas na pokuszenie! — i po kilku takich wieczorach wewnętrznej szamotaniny Alewtina czuje, że najwyższy już czas rozłączyć tych miłych wariatów: musi sama coś postanowić, wydobyć się z tego i sama uregulować swoje życie osobiste. Właśnie ona sama, ponieważ od chłopów nie można nic oczekiwać, mężczyźni w naszych czasach są do niczego.

Trzeba decydować” — mówi sobie. I poniekąd po­doba jej się nawet, że to ona i tylko ona musi decydować.

I oto zaczyna się wahać: ujmując całą sprawę ogólnie i teoretycznie, skłania się bez wątpienia ku Striepieto- wowi, fizycznie bardziej jej odpowiada i jest o wiele subtelniejszym odbiorcą poezji — matematycy i poeci to jedno — ale przecież stary przyjaciel więcej wart niż dwóch nowych i Alewtina powtarza sobie tę odwieczną mądrość coraz częściej. Żal jej Michajłowa. Jest dobry, czuły i zrobił dla niej niemało, szczególnie jeśli chodzi o meble, i odstawić go tylko dlatego, że na horyzoncie pojawił się jakiś przystojniaczek, to okrutne. Te wszystkie przystoj- niaczki pojawiają się i znikają, taka już ich natura, a sta­ry przyjaciel pozostanie przyjacielem, i kto jak kto, ale kobiety umieją to cenić... Z drugiej jednak strony, jeśli Alewtina stłumi głos i wołanie serca i, powiedzmy, Strie­pietow zniknie, a Michajłow zostanie, na żadną wdzię­czność z jego strony i tak nie ma co liczyć; i nadejdzie

moment — nietrudno to sobie wyobrazić — gdy Alew- tina pożałuje swej decyzji i westchnie z goryczą: odszedł sobie Juroczka...

- Wszyscy odejdziemy — szorstko i ponuro odbur­knie Michajłow, nie potrafiąc nawet docenić całej szla­chetności Alewtiny: niedźwiedź, dorwawszy się d o miodu, pozostanie niedźwiedziem.

Tymczasem Michajłow również się waha: fabryka opustoszała, koniec pracy, a on wciąż zastanawia się — wrócić dziś wieczorem do domu czy jechać do Alewtiny. Coś tam jeszcze porządkuje, chowa do szuflady i wresz­cie słyszy wewnętrzny głos: do domu... i natychmiast myśli o Alewtinie schodzą na plan dalszy, blakną i, choć nadal bliskie sercu, rodzą w nim poczucie ułomności własnego charakteru.

- Wychodzę — mówi do portierki.

- Do widzenia, Pawle Wasiliewiczu.

Do widzenia. — Michajłow maszeruje po ulicy i zadowolony z siebie utwierdza się w przekonaniu, że podjął słuszną decyzję. A ostatecznie się w tym utwier­dziwszy, nagle uzmysławia sobie rzecz całkiem nieocze­kiwaną: otóż wcale nie maszeruje już po ulicy, lecz jedzie metrem do Alewtiny. Zupełnie umknął mu ten moment, chwila, kiedy postanowił tam jechać — zresztą czy w ogóle postanowił? — spostrzega tylko nagle, że siedzi w wagonie metra, z przodu, kołysze się w rytm biegu pociągu i najspokojniej w świecie jedzie właśnie do niej... W porę opamiętuje się, przypomina sobie, że rano żona miała gorączkę, kto wie, czy nie chora — i ten ciężarek, choć lekki, pada na szalę wagi tak gwałtownie, że de­finitywnie przeważa — Michajłow, przeklinając swój brak woli, kompletna szmata, wyskakuje z wagonu i truchtem, przyciskając do boku wypchaną teczkę, przebiega na drugą stronę peronu — do pociągu po­wrotnego.

Nareszcie jest w domu.

- No jak? — pyta odwracając wzrok. Jest zasapany.

- Nieźle — odpowiada chora żona i to jej „nieźle” do reszty pognębia Michajłowa. Są ludzie, którzy potrafią prowadzić podwójną grę z lekkim sercem czy po prostu nadrabiają sprytem — żyją sobie takie cwaniaki jak

u Pana Boga za piecem, podczas gdy o jego strasznych męczarniach wiedzą już pewnie wszyscy. Raz słyszał na własne uszy rozmowę robotników, którzy mieli dostar­czyć Alewtinie stolik i tapczan (w czasie załadunku właśnie przechodził nie zauważony przez nich koło cię­żarówki). „Michajłow ma w Chimkach jakąś babę. Cią­gnie i niego, ile się da.” — „Fajna kobitka?” — „Niczego sobie. Sam bym się skusił.” I tu chłopak, ten smarkacz, dorzucił coś pieprznego, tak że Michajłow już miał na niego huknąć i zmieszać go z błotem — co tam, że za­cznie się gadanie.

Żona szykuje kolację, ręce jej mdleją, ale pracowicie i z niemym wyrzutem krząta się jak co dzień przy kuchni. Chora żona — to zupełnie inny człowiek: cicha, skłonna do łez. 1 pełna podejrzeń — zdaje się jej, że umrze. Pochylona nad kuchenką, wyskrobując nożem patelnię, mówi z płaczem:

Pawle, przecież ja nic innego w życiu nie mam, tyl­ko naszych chłopców - — A po godzinie temperatura skacze do czterdziestu. Żona kładzie się do łóżka i znów, opanowana podejrzeniami, płacze, i znów mówi nad podziw do rzeczy: — Pawle... Proszę cię — nie żeń się powtórnie.

Policzki płoną jej rumieńcem.

Jeśli umrę, opiekuj się chłopcami... — Żona leży twarzą do białego sufitu; jak wszyscy chorzy ucieka od konkretów, jest teraz daleka i obca, odeszła w swoje doliny. Michajłow delikatnie ściska jej rękę. Wie, że żona nie umrze, mimo to strach już go chwyta i przenika

echo owego lęku, który czai się i zakorzenia w ka­żdym człowieku od samego dzieciństwa.

Wtem dzwoni telefon. To ona. W sąsiednim pokoju (zamknąwszy starannie drzwi) Michajłow przytłumio­nym głosem wyjaśnia, że przyjechać teraz nie może — żona jest chora.

Tak, tak — szepcze Alewtina, z wyrozumiałością szepcze. — Kiedy mi ciebie brak, kiedy jesteś mi po­trzebny, wtedy akurat masz chorą żonę...

I z westchnieniem odkłada słuchawkę.

Michajłow wypala w kuchni papierosa, potem ciężkim krokiem jdzie do dzieci. Synowie odrywają się od lekcji,

IS

wychodzą z pokoju, stoją przed nim — przystojne, zgrabne chłopaki. Na twarzach cień tego samego lęku: matka jest chora. Stoją wpatrzeni w ojca, jakby obnaży­li przed nim, odsłonili swoje dziecięce dusze — czekają.

Dzieci... — Odchrząkuje. — Odłóżcie na razie lekcje.

Obaj milczą. Jest dziewiąta wieczorem.

Odłóżcie na razie lekcje i idźcie do mamy. Ja mu­szę wyjść.

Niczego nie wyjaśnia. Przywykli rozumieć go i słu­chać, i wierzyć każdemu jego słowu. Do poufałości i koleżeńskich żartów jeszcze nie dorośli. Milczą. Zga­dzają się: dobrze... dobrze... Najpierw skinął głową młodszy, poszedł do matki. Potem starszy.

Tylko skończę ćwiczenie, tato. Zostały mi dwa zdania.

Skończ.

No i oczywiście Alewtiny nie ma w domu.

A on zwolnił taksówkę. I teraz, ciężko dysząc, Mi- chajłow to wdrapuje się na piętro i silnie, nerwowo przyciska guzik dzwonka — może śpi? — to znów scho­dzi na dół i z ulicy wpatruje się w ciemne okna, dobrze zna te okna. Alewtina nie śpi. Po prostu wyszła z domu. Michajłow nie czuje pretensji, lecz nie potrafi stłumić w sobie gwałtownego, choć krótkotrwałego napadu zaz­drości — jest mu głupio, jest mu wstyd, ale nie może się oprzeć: zagląda przez dziurkę od klucza, on, taki poważny, okazały, tęgi mężczyzna, i nie dość na tym — rozejrzawszy się ukradkiem, klęka, bo tak mu wygodniej, i klęcząc na brudnej posadzce klatki schodowej przy­kłada ucho do dziurki i chłonie chciwie tę pustkę za drzwiami, wyczekując na najlżejszy bodaj odgłos lub szmer.

Chce złapać taksówkę, zasapany biega w te i we w te po ulicy, gorączkowo i żałośnie, tak jak czterdziestoletni otyły mężczyzna, któremu z wyglądu dają pięćdziesiątkę. Spieszy się, bo chociaż mógłby darować sobie tę tak­sówkę, ma wielką ochotę palić w samochodzie (całkiem niedawno zorientował się i odkrył, jaka to przyjem­ność) — palić i niby to z uwagą obserwując świat za szybą mknącego samochodu, naprawdę wsłuchiwać się

16

w samego siebie, w jakąś dręczącą i słodką pustkę w środ­ku — jedzie więc teraz i pali, jedzie do podrzędnego ba­ru w pobliżu pewnego wydawnictwa. Jest na miejscu (wypalił w drodze nawet dwa) — krąży między stolika­mi, wśród podpitych ludzi, rozglądając się szuka wzro­kiem znajomej ciemnej, krótko ostrzyżonej główki. Lecz Alewtiny tutaj nie ma. Jedzie do Domu Literatów, to niedaleko (dwa miejsca, gdzie ona bywa najczęściej: „Przecież muszę obcować z ludźmi. Muszę załatwiać różne sprawy!”). Ale tam nie wpuszczają. W drzwiach stoi rozpierany poczuciem własnego dostojeństwa admi­nistrator i Michajłow musi wyczekać stosownej chwili, gdy ten z dzikim krzykiem popędzi gdzieś, i dopiero wtedy, zmieszany, nieporadnie i z uśmiechem zażenowa­nia wciska rubelek wąsatej babce, która zajęła miejsce administratora. Alewtiny nie ma...

Pozostaje jeszcze koszykarz, jej znajomy, u którego niedawno byli (jedyny to raz, kiedy Michajłow i Alewti- na poszli między ludzi — Michajłow w ogóle nie lubi nigdzie chodzić, lubi siedzieć sobie u Alewtiny w jej przytulnym mieszkanku w Chimkach, siedzieć spokojnie, cicho, bez żadnych towarzyskich wypadów), więc wlecze się teraz do owego koszykarza, to już ostatnia, desperac­ka próba, żeby ostatecznie postawić kropkę nad i. tym­czasem właśnie tam odnajduje Alewtinę. Wszędzie na­dymione. Ciemna główka gwałtownie i energicznie od­wraca się i z kimś dyskutuje w kłębach siwego i czer­wonego (od światła lampy) dymu. Towarzystwo nielicz­ne, sami swoi, koszykarz z żoną i jeszcze parę osób, przeważnie trzydziestolatki, nawet młodsi, szczupli, przy­stojni, zespoleni wspólną zabawą i swoją młodością. Wesoło im. Spoglądają na zasapanego Michajłowa (wchodzi ze skruszonym uśmiechem intruza), jak zwykle młodzi spoglądają na steranego życiem, znlmolałcgo pięćdziesięciolatka, który dorobił się już brzuszka, ma dorosłe dzieci, a który „ciągle jeszcze miałby ochotę", i teraz przywlókł się tutaj, siedzi i nic tylko wszystkim przytakuje, a robi to nawet nie dla baby może dopie­ro tuż przed opuszczeniem kurtyny spróbuje się na coś załapać — lecz dlatego, że zwyczajnie chce tu posiedzieć, ogrzać się ich młodością, pośmiać się razem z nimi.

Właśnie skończył się alkohol. Kogoś wypychają do noc­nego sklepu. „Poczekajcie, poczekajcie — prędko, z dzie­cięcym uśmiechem na twarzy wtrąca Michajłow. — Teraz ja stawiam... Proszę...” — Czując na sobie ich spojrze­nia, miętosi w rękach portfel, nie wiedząc, ile dać i jak to zrobić.

Tak, tak, on ma forsę! Bierz więcej! — krzyczy Alewtina wyjawiając całemu towarzystwu przynajmniej tę jego zaletę. Jakiś szczeniak sprytnie wyrywa mu dziesiątaka (wyrywa, przez chwilę delikatnie obraca banknot w rękach — może to za dużo? — po czym bierze jeszcze) i pędzi do sklepu. Wszyscy wybuchają śmie­chem. Jednomyślnie uzmysławiają sobie, że zabawa trwa dalej i że zakończenie tego wieczoru znów się odwlekło, zostało odroczone na czas nieokreślony z chwilą, gdy zatrzasnęły się drzwi i Wit’ka, działając w sposób za­programowany i z góry ukartowany, pogrążył się w mo­skiewskim mroku i zgiełku, a dwa zmięte, zręcznie zdobyte czerwone papierki już zmieniły się w płomień, parzą mu rękę i gnają go do przodu. Na Wit’kę można liczyć... Upatrzywszy sposobną chwilę, Michajłow szep­cze do Alewtiny: „Może pojedziemy do ciebie?”, ona zaś kręci krótko ostrzyżoną główką — nie, nie pojedziemy („Tu jest całkiem przyjemnie, zostańmy jeszcze”). Ale ta hałaśliwa prywatka nie przypada Michajłowowi do gus­tu. Oni mają ochotę potańczyć, wyskakać się — to naturalne, podczas gdy on ma ochotę posiedzieć sobie u Alewtiny i to również jest naturalne. Zrozumiawszy, że ona ani myśli wcześniej stąd wyjść, wstaje i nie oglądając się, po cichu, bez pożegnania wychodzi, wiedząc, że w ogóle nie zauważą jego nieobecności ani teraz, ani po powrocie Wit’ki, i że w najlepszym razie ktoś najwyżej zapyta Alę: „A gdzie ten twój niewyżyty za młodu facet — podreptał do swojej starej', lecz wiernej żony?”

Wraca pokornie do domu, ale czuje żal — wieczór przeznaczony dla Alewtiny jest stracony: a przecież w miesiącu może wykroić raptem jeden lub dwa takie wieczory. Jutro po pracy wizyta u klienta, pojutrze to samo, więc do Alewtiny już nie zdąży. A potem sobota i niedziela, żona jest chora i wypadałoby choć przez kilka wieczorów poświęcić się i spędzić je z rodziną. Takie to

18

fil *3$

¿Ł, #.-- f. • .. : ■ ;

życie... Jest już w domu. Zmachany, jeszcze z zadyszką od wspinania się po schodach, czując, jak serce mu się ściska z poczucia winy, siada koło żony. Żadnych zmian, leży, jak leżała. Starając się nie chuchać na nią wódką — raptem jeden przypadkowy kieliszek — Michajłow cału­je ją w czoło i mówi szeptem:

To ja... Wróciłem. Widzisz, wszystko załatwiłem i już jestem.

Synowie szykują się do spania. Starszy już leży. Młod­szy w samych spodenkach (ależ to chudzina) stoi w drzwiach i ziewając (zdrowo się naczekał) patrzy, jak ojciec siedzi przy matce.

Ale nawet kiedy dzień należy do udanych i Michajłow zastaje Alewtinę w domu, ich wieczór nadchodzi nie od razu i nie powstaje z niczego. Z początku Alewtinę doprowadzają do pasji jego milczenie lub jego absolutnie słuszne i pełne tępych racji wywody.

Michajłow, dobry chłop z ciebie, tylko że nudziarz.

Milczy.

Nudny jesteś — mówi Alewtina z wyzwaniem i cze­ka na reakcję.

Nie jestem nudny. Jestem po prostu stary.

Guzik mnie obchodzą powody, znam to wszystko na pamięć: jesteś stary, niedosłyszysz, masz rodzinę, cierpisz na zadyszkę, jesteś zajeżdżoną meblową kobyłą... A propos, wczoraj Dużkin (malarz) do gruntu skryty­kował twoje meble...

Mowa o meblach, które Michajłow zrobił dla Alew- tiny.

...Powiedział, że jesteś swego rodzaju geniuszem: geniusz niekonwencjonalnegol lecz ostrożnego dro­bnomieszczaństwa.

To moja praca.

No, no. Nie obrażaj się.

On jednak wcale się nie obraża: ambicją unoszą się ludzie, którzy mają wolny czas. Michajłow czasu wolnego nie ma. Ziewając sennie, wysłuchuje z obojętnością, jak ci wszyscy Dużkinowie i Konoplewowie, z których opi­nią ona tak się liczy, krytykują jego wyroby.

19

hjpg % n wIr

Ale stopniowo wieczór staje się przyjemniejszy — rozmowa mężczyzny i kobiety jest coraz bardziej czuła i osobista, i jakby intymnie nocna: całkowite porozu­mienie... Czasami, co prawda, zwycięża łóżko — Alew- tina mówi: „No dobrze. Dziś jestem w bojowym nastro­ju” — i z uśmiechem rzuca mu się w ramiona, przytula się, a Michajłow wpada w lekką konsternację; wiadomo,

o co jej chodzi, ale pokonanie odległości od krzesła do łóżka za każdym razem zdaje mu się nie lada problemem — rzecz w tym, że krępuje się swoich nieporadnych ruchów. Zazwyczaj długo rozmawiają, jakby musieli się rozkrę­cić — dwoje dorosłych ludzi. Alewtina parzy kawę. Opowiada o dzieciństwie albo o matce, która nadal doi krowy w zapadłej kurskiej wiosce. Jest też ulubiony te­mat — jak to w szkole przez długi czas uważano ją za brzydulę. Niekiedy pyta nagle, czy Michajłow nie ma ochoty posłuchać wierszy, czasami są to akurat te najświeższe. „Ty nie rozumiesz, Michajłow, jaki ważny dla poety, choćby całkiem miernego, jest odbiorca. Zresztą mierny tym bardziej potrzebuje odbiorcy.” — „Dlaczego mam nie rozumieć?” — dobrodusznie uśmie­cha się Michajłow. „Rozumiesz czy nie, i tak będziesz dzisiaj słuchał” — śmieje się Alewtina i recytuje:

Kocham! I nigdy więcej strat.

Kocham! Tkwi we mnie niepojęta siła,

Powiedz, kochany, powiedz, miły...

W swoich wierszach zawsze kogoś kocha i Michajłow, chwała Bogu, rozwinął się już na tyle, że wie, iż jej ukochany to nie Michajłow, nie ten czy ów, lecz po pro­stu jest to ktoś, jakby nie istniejący realnie mężczyzna. Czasem ma delikatne ręce. Czasem błękitne oczy. Cza­sem, jak można sądzić, jest smagłym brunetem („Cyga­nie kędzierzawy, najdroższe me kochanie”), ale najważ­niejszy, rzecz jasna, jest tu motyw przewodni:

Ty byłeś smutny, ja przewrotna,

A jesień tak cieszyła nas...

20

I oto w jeden z takich wieczorów, kiedy ów wieczór zaczynał dopiero nabierać rumieńców, pojawia się ja­snowłosy, o gładkiej, urodziwej twarzy, Jurij Striepie- tow — nawiasem mówiąc, przychodzi 1 kolegą i choć obaj są tu nowicjuszami, Striepietow wyraźnie wiedzie prym i czuje się jak u siebie — siedzi cały wieczór, aż do oporu, rozprawia mądrze i ze swadą. Blady. Szczupły. Przystojny. „Cóż to za upadły anioł sfrunął do nas?" — powściągliwie, niegłośno i z pewną bojaźnią pyta Mi- chajłow. Wyszedł do kuchni, gdzie Alewtina parzy dla wszystkich kawę. Nie oburzyła się. Śmieje się i nawet go chwali:

I — Spostrzegawczy jesteś, Michajłow. I przyznasz, że to u mnie nauczyłeś się tak subtelnie wyrażać myśli.

Staram się, jak mogę.

I jesteś troszkę zazdrosny?

Ależ skąd...

W tym momencie do kuchni wchodzi Striepietow (sprzykrzyło mu się oglądanie grawiur). Uśmiecha się.

Ciche sam na sam? — zauważa.

I z uśmiechem na twarzy zaczyna spacerować po kuchence (niewielkiej, cztery na dwa) z kąta w kąt, po przekątnej, swoimi krokami tworząc jakby przegrodę między Michajłowem i Alewtiną. Są w przeciwległych rogach. Wymieniają tylko spojrzenia. A Striepietow mówi:

Ale przyjemnie pachnie. Lubię aromat kawy. I lu­bię zapach świeżego siana. — I ciągle chodzi nie pod­nosząc głowy i nie patrząc na nich. jakby pogrążony w głębokiej zadumie, co wygląda dość absurdalnie w tej ciasnej i maleńkiej kuchence. „Kabotyn — spokojnie i chłodno ocenia go Michajłow. A zaraz potem dodaje w duchu: — Ale przystojny, cholera." I chociaż Alewtina wzrokiem jest razem z nim, z Michajłowem, a nie z tym facetem, Michajłow czuje, że właśnie teraz wykluwa się coś nowego, coś, czemu Michajłow niestety nie zdoła zapobiec, może się z tym jedynie pogodzić.

I oto się wykluło. Zaczynają się niemal stałe wieczory we troje — inni goście bywają z rzadka i gospodyni w za­sadzie nie poświęca im uwagi, przychodzą i odchodzą a ci dwaj siedzą: Michajłow i Striepietow czy może

Striepietow i Michajłow, kto kogo wytrzyma albo raczej kto kogo przetrzyma, a najprzykrzejsze dla Michajłowa jest to, że owo wytrzymywanie czy przetrzymywanie przypada na jego zaplanowane z góry wieczory i bynaj­mniej nie są to zwyczajne zbiegi okoliczności. Dzwoni do niej, umawia się, przesuwa (często z premedytacją) spotkanie, odkłada wizyty u klientów, kłamie w domu, wreszcie przyjeżdża — i natychmiast, jak na zawołanie, zjawia się Striepietow. A zdarza się, że Striepietow już tu jest i jakby tylko na niego czeka. Siedzą we troje, popi­jają wino, częściej kawę, pobieżnie kartkują zbiorki wierszy i prowadzą zdawkową rozmowę. Gra w trzeciego nadliczbowego jest prosta, ale wymaga pewnej rozwagi. Dlatego Alewtina zmienia styl. Narzuca inny program wieczoru — zmusza ich niemal do wysłuchiwania taśm z nagraniami jakichś znakomitych koncertów, dla niej to fraszka, dla Striepietowa to fraszka — siedzą, słuchają, ale Michajłow nie znosi ani fortepianu, ani klawesynu, a klawesynu szczególnie. Nie próbuje zachowywać po­zorów czy ukrywać swojego braku zainteresowania — co prawda, to prawda. A oni jakby brali go na przetrzyma­nie. Michajłow czuje, jak pod wpływem tych jednostaj­nych, choć nawet melodyjnych dźwięków nieuchronnie tępieje jego umysł. Z poirytowania marszczy nerwowo czoło, twarz zniekształca się nie do poznania i w lu­strze — wtedy, gdy siedzi na wprost lustra — sam widzi, że jego twarz traci ludzki wyraz. Wychodzą razem. Idą do metra, obaj jakby na zwolnionych obrotach, obaj z teczkami. Jak po dyżurze. Jeśli zaś Striepietow jest akurat samochodem, podwozi nawet Michajłowa, wy­sadza go gdzieś po drodze, zwykle koło dworca Bia­łoruskiego. Czasem jednak Michajłowowi zdarza się być sam na sam z Alewtiną i wśród tych kilku „czasem” — czasem zostaje u niej do rana. Ale nie ma żadnej pewności, czy to samo nie trafia się również Striepietowowi. Gra, jeśli to gra, trwa nadal. Alewtina miewa swoje zachcian­ki, jest kapryśna, uparta w najlepszym znaczeniu tych słów, a najlepsze ich znaczenie to nic innego, jak za­akcentowanie własnej niezależności życiowej: „Chcę i ko­cham, moja sprawa.”

...Nie nudź, Michajłow, dość już tych pytań. Coś strasznie się rozgadałeś — cierp w milczeniu.

Chciałbym jednak wiedzieć.

Po co?

Tak po prostu... Zawsze lepiej wiedzieć.

Nie jestem taka pewna. Ciekawe, czym zrewanżu­jesz mi się za to, że ci powiem, no? A co będzie, jeśli w zamian poproszę, żebyś i ty wyspowiadał się przede mną? Co będzie, jeżeli ja zacznę wchodzić z kaloszami do twojej duszy?

Innym razem mówi ze łzami w oczach i z nie udawaną boleścią:

Zostaw mnie w spokoju, słyszysz? Zostaw... Jak kobieta, to od razu można ją zdeptać, prawda?

Oczy ma już suche; a potem znów płacze i te kolejne łzy sprawiają, że wygląda brzydko i budzi wręcz litość.

Zostaw mnie w spokoju... Nie będę ci się spowia­dać ze swojego życia. Nie będę... Nie będę!

I nadchodzi wreszcie moment, gdy Michajłow prze­staje ją o cokolwiek pytać; spala się tylko wewnętrznie i markotnieje, podobnie jak w sposób widoczny spala się i markotnieje, wysłuchując w nieskończoność, jednego po drugim, nagrań z muzyką klawesynową. Ściszony i teraz już bardziej potulny, siaduje naprzeciw Striepietowa — siedzą tak obaj, kulturalni, inteligentni, z powściągliwością i opanowaniem samców, dla których słowa kobiety to rozkaz, a te słowa przy końcu wieczoru brzmią zwykle tak samo:

No, chłopcy, koniec, kropka. Pora do łóżeczek.

I czterdziestoletni chłopcy ruszają do wyjścia. Ubie­rają się, jeśli to nie lato, i spokojnie, bez rozpychania się, każdy bierze swoją teczkę. Alewtina — już w przedpo­koju — całuje obu w policzek, otwarcie i z przyjemno­ścią, i żegna się wylewnie, przytula się wysoką, bujną piersią, a pierś pod swetrem aż faluje, kiedy Alewtina podnosi ręce, by objąć ich na pożegnanie. Z promien­nym uśmiechem życzy im szczerze „dobrej dziś nocy".

I jeszcze figlarnie i czule upomina ich przed wyjściem:

Tylko się przypadkiem nie pobijcie.

do matematyka: i samochód ma, i jest przystojny, niech go licho, i czasu ma do diabła i trochę, i bab na pewno ile dusza zapragnie, gdy tymczasem dla Michajłowa Alew- tina to cud, prawdziwy dar niebios, a obecnie z każdą wizytą czuje się tu coraz mniej bezpiecznie — lada dzień mogą mu dać prztyczka i spławić go na dobre. Oczy­wiście, możliwe też, że wcale nie spławią, ale wręcz przeciwnie, będą przyjmować z otwartymi ramionami, a jednak... Do domu Michajłow wraca niezadowolony, niepewny jutra. „Co ci jest?” — pyta żona, godzina późna, dzieci już śpią, a żona ziewając ogląda dokumen­talny film o urokach Syberii. Z ziewaniem oznajmia, że dzwonił klient z Oriechowa-Borysowa.

W jakiej sprawie? — chce wiedzieć Michajłow.

Prosi o zrobienie szafek do kuchni.

Michajłow przypomina sobie — facet prosi od dawna,

trzeba to zrobić.

Chce na wzór fiński.

Może sobie chcieć! — Michajłow nie ulega kapry­som klientów, robi podług własnego gustu. A im mniej jest uległy, tym bardziej go wychwalają i tym lepiej pła­cą, ludzie jak to ludzie... Zona (nie odrywając wzroku od telewizora) znów mówi coś o klientach. Michajłow nie reaguje. Michajłow jest całą duszą t a m, z nią. A wła­ściwie nawet nie z nią, nie z Alewtiną, jest teraz po prostu sam, daleki i samotny, jak tylko samotny może być mężczyzna, kiedy nie ma przy sobie ukochanej kobiety.

Myśl o uniwersytecie dla synów nasuwa się Mi- chajłowowi przypadkiem, akurat tego dnia, gdy razem z Alewtiną jadą do Zagorska (Alewtiną uwielbia zwie­dzanie cerkwi) i tam włóczą się razem po ulicach i zauł­kach. Idą na wieczorne nabożeństwo, śpiewają, i to całkiem nieźle, w każdym razie nie jest to tak okropne jak klawesyn. Chodzą, patrzą, słuchają, a w głowie Michaj­łowa coraz mocniej kiełkuje ta przypadkowa myśl. Pod wieczór, kiedy padają już z nóg, decydują się zanocować tutaj, w Zagorsku, i cudem niemal zdobywają miejsce w nędznym i obskurnym hotelu. Ściany szare. Pokój bez żadnego wyrazu. Jedzenie pod psem i jedyna radość to gorąca i mocna herbata. Alewtinę ponosi złość: gdyby był z nimi matematyk, wróciliby jego samochodem — to 24

jasne, trzeba było jechać we troje — jak stuknie trzy­dziestka, najlepiej spać w domu, do diabła z romanty­ką... I na dodatek ten śnieg z deszczem. Kaszkowaty śnieg rozpryskując się bije o parapet.

Jedno, czego bym nie chciała na starość — ponuro odzywa się Alewtina — to umrzeć w takim hotelu.

1 dodaje zrzędliwie:

Ależ to dziura.

A po chwili:

Jakie koszmarne są te ściany.

Ściany rzeczywiście wyglądają obskurnie. Tapety wi­szą w strzępach. Pościel co prawda jest czysta, ale od łóżka wionie ubóstwem, samotną starością i nędzą, a na tle tej czystości tym bardziej rzuca się w oczy całe ubóstwo. Tymczasem Michajłow niczego nie dostrzega albo prawie nie dostrzega. Opętany jest tylko jedną myślą, która opanowuje go bez reszty — widzi swoich obu synów w słoneczny dzień (ale upał!), jak wchodzą po stopniach do wysokiego, zwieńczonego iglicą gmachu uniwersytetu — młodszy ściska pod pachą zeszyty, właśnie przystanęli: tak, spotkali się na schodach w prze­rwie między zajęciami, starszy coś mówi („...Kończę wykłady o drugiej. Zjemy razem obiad?” — „Dobra." — „Tylko się nie spóźniaj!” — i obaj się śmieją) — po­chłonięty tym idyllicznym obrazkiem, Michajłow mówi odruchowo, a brzmi to jak głębokie westchnienie:

Cudownie!... — W tym momencie mityguje się, zauważa wreszcie podły hotelowy pokój, widzi Alewtinę, która rozbiera się i z wyrazem obrzydzenia kładzie spódnicę na krześle. Michajłow stara się zatuszować jakoś i usprawiedliwić ten nieopatrzny okrzyk entuzja­zmu. Odzywa się:

A moim zdaniem wcale nie jest tu tak najgorzej... Mnie się podoba.

Alewtina mówi z sarkazmem:

Wiesz, Michajłow, szczęśliwy z ciebie człowiek.

Słucham? — Nie wyczuwa ironii.

Szczęśliwy jesteś — dla ciebie lepszy rydz niż nic.

Zastanawia się, czy nie rozebrać się całkiem, lubi spać

nago — waha się, walczy z pokusą, po raz kolejny przygląda się czystej pościeli - i mimo wszystko kładzie 2 Mukanin 25

się do łóżka w bieliźnie. Michajłow też się kładzie. I znów niemal natychmiast lśniące schody uniwersytetu prze­słaniają mu widok hotelowych ścian — na schodach stoją obok siebie jego synowie, rozmawiają, a z góry ukośnie padają ostre złote promienie słońca. Mając przed oczyma ten obrazek, Michajłow dochodzi do wniosku, że teraz niczego mu już do szczęścia nie trzeba — rodzina jest, dzieci ustawione i w gruncie rzeczy on przeżył i odwalił swoje życie (była nawet miłość, choćby ten wieczór, czegóż chcieć więcej).

Tymczasem waha się również Striepietow: jest próżny, ambitny, pewny siebie, nic więc dziwnego, że przy takich kwiatuszkach byle d/obiazg przyprawia go o chorobliwe cierpienia... Ten zdumiewający fakt, że Alewtina nie od razu (a powinna absolutnie od razu!) wybiera właśnie jego zamiast jakiegoś tam Michajłowa, od którego nieznośnie cuchnie politurą, dotyka go do żywego i matematyk Striepietow zupełnie nie pojmuje niezdecydowania Alew- tiny — jaki tu może być wybór? O czym w ogóle mówić, moja mila?... Michajłow to przecież, zdaniem Striepietowa, ograniczony i niemrawy „meblarz". kombinator, brzu­chaty kierownik; może posiada nawet duszę, nawet nie pozbawioną głębi, ale to tylko natura, wiejskie pocho­dzenie, spuścizna po dziadku chłopie, a nie prawdziwa, intelektualna głębia. Michajłow drażni go swoimi ma­nierami, szczególnie kiedy z wyrazem zmęczenia siada po gospodarsku, opiera łokcie na stole, tak jakby wszyscy dookoła nic tylko popijali herbatkę, a on od świtu do nocy orał, i teraz, proszę bardzo, dawać mu tutaj kapuśniak z wieprzowiną. Nieokrzesany prostak.

Siedzą rozdzieleni stołem. Striepietow popija kawę z dobrze mu znanej filiżanki z namalowanym czerwonym bocianem i widzi przed sobą Michajłowa, który też pije kawę (i tamtą filiżankę, z błękitnym bocianem, Striepie­tow zna doskonale — niekiedy pije z niej, a z tej, którą trzyma teraz, cedzi wtedy kawę „meblarz”). Striepietow jest dowcipny, błyskotliwy, zawsze nadaje ton rozmowie, potrafi raz po raz wywołać i wykrzesać dźwięczny śmiech Alewtiny, a nawet aprobujący w pewnej mierze cudzy dowcip uśmiech Michajłowa; lecz triumfując w sztuce konwersacji, ostatecznego triumfu Striepietow nie odno-

26

i w ^^l»> f *?'0*

si. I nie jest dla niego sekretem ani zagadką, czy ten gru­bas Michajłow zostaje czasem czy nie zostaje na noc u Alewtiny — owszem, zostaje.

Coś późno zaczynasz wracać — Striepietow słyszy w domu spokojną i chłodną wymówkę żony: trzecia to już jego żona i przypuszczalnie ostatnia. — Późno zaczynasz wracać...

- Ale na obiad przychodzę punktualnie.

Ona śmieje się samymi oczami, jej nie zwiedzie. Patrzy na Striepietowa tak, jak patrzy doświadczony sanato­ryjny lekarz na bezwolnego i rozkapryszonego przez swoją chorobę pacjenta.

- Wieczorami wracasz późno, mój kochany.

On słabo się jeszcze broni:

- Ale spać chodzę o przyzwoitej porze.

- Tylko dlatego, że od rana masz wykłady. 1 tylko dlatego, że masz taką żonę jak ja.

Jej zimne oczy śmieją się. Stawia przed nim na nocnej szafce buteleczkę z jakąś cuchnącą miksturą. Mówi tonem opanowanym, tonem nie znoszącym sprzeciwu:

Najwyższy czas. Jura, przeprowadzić kurację bromkową. Twój system nerwowy już od ponad miesiąca domaga się leczenia.

Niczego się nie domaga.

Nie wpadaj w panikę, mój drogi, kuracja nie będzie długa...

Żona z zawodu jest lekarzem, w dodatku psychiatrą, i dla Striepietowa pozostaje tajemnicą, jak dalece żona kpi sobie z niego, a jak dalece faktycznie chce go wyle­czyć, zresztą “nawet nie próbuje tego dociekać. Myślami jest gdzie indziej. Jest tam. Zastanawia się, dlaczego w żaden ludzki sposób nie udaje mu się pokonać ,.me- blarza” — pije te śmierdzące krople i kolejny raz anali­zuje całą sytuację i rolę, jaka przypadła mu w udziale: całkiem prawdopodobne, że ten tępak Michajłow i Alew­tina (która, szczerze mówiąc, też nadmiarem rozumu nie grzeszy) czekają czy łudzą się, że on, Striepietow, ofia­ruje uroczej poetce rękę i serce tudzież kawałek miejsca na odpowiedni stempelek w dowodzie osobistym ro­bił to przecież już trzykrotnie, a dla ludzi, jeśli były trzy razy, może być i czwarty. Jak nic go ożenią. Do nich

27

I

I

(MHQE

HI

łftrlrj»»w** » i * \.v.. . . .. •

to podobne. Striepietow przewraca się na łóżku i klnie, na czym świat stoi. „Nie mogę zasnąć! — Bierze bute­leczkę z kroplami, wstrząsa nie wiadomo po co. — Czy ty przypadkiem nie dałaś mi czegoś pobudzającego?” — „Nie dałam” — ze snu, ostro, odpowiada żona. „To dlaczego nie mogę zasnąć?” — „Spij, śpij, nie marudź.” Przez krótki czas, trwało to pewnie z pięć dni, Mi- chajłow obrzydł mu już do takiego stopnia (siedzieć z tym ograniczonym typem twarzą w twarz i czekać, aż ogra­niczona poetka raczy ocenić, który z nich jest lepszy —

0 Boże!), że Striepietow poważnie się zastanawia - a może się ożenić? W końcu układał i układa swoje życie według własnego widzimisię i niejeden raz kusił los, bo akurat miał na to ochotę, a od tych śmierdzących kropli

1 tak zdrowszy nie będzie. Jak żyć, to żyć. Striepietow swego czasu chorował na różyczkę, miał pęknięte biodro, siedział piętnaście dni w areszcie, był pogryziony przez chorego na wściekliznę nowofunlandczyka; po tym wszy­stkim z powodzeniem może zafundować sobie jeszcze jedną przyjemność — małżeństwo z poetką. Będzie ją mieć i w nocy, i nad ranem, i jeśli najdzie go wielka chęć, to nawet w biały dzień, a w każdym razie „meblarz” ulotni się z jej mieszkania jak kamfora. W końcu jednak Striepietow opamiętał się, i to w samą porę. Dość już tych żon; nawet imiona trudno spamiętać. To ogłupienie trwało niedługo, i tak wystarczająco — jakieś pięć dni, a szóstego dnia uprzytomnił sobie, że i Alewtina, i wie­czory u niej po ślubie od razu i nieodwracalnie utracą cały swój magiczny urok. Jak to przyjemnie (ale właśnie od czasu do czasu) przyjść do niej, kiedy człowiek jest roz­trzęsiony, czuje się zaszczuty przez wrogów i urażony w swojej ambicji, a nerwy ma napięte jak struny, w któ­rych jeszcze grzmią, pobrzmiewają czyjeś głuche, gniew­ne okrzyki — przyjść, wypić kawę, rozprostować nogi i powoli, powoli, powoli odprężać się. Życie jest zbyt gorączkowe. Nie nadążasz ze wszystkim. Żonie trzeba powiedzieć, że idziesz na zebranie do stowarzyszenia matematyków, matematykom — że masz dzisiaj wykład, studentom, nie tracąc czasu, trzeba coś zadać i zwolnić ich do domu; kto jeszcze pozostaje na liście zobowią­zań? — pierwsza żona: wystarczy zadzwonić do niej

28

i uprzedzić, że teraz nie może wpaść, dbpiero po po­wrocie z zagranicy. To będzie jej bardzo na rękę, byle tylko przywiózł ubranko dla syna, pióro dla syna, kom­plet slajdów dla syna, a dla niej jakiś wystrzałowy ciuch, i ledwie poleci do lustra go przymierzać, on ukradkiem wetknie chłopakowi gumę do żucia... Wszystko wyjaśnić, wszędzie podzwonić, a potem zniknąć. Przepaść. Roz­płynąć się. Nie istnieje taki człowiek, rozumiecie, po prostu nie istnieje. I wtedy pojechać do Alewtiny, usiąść tam, z ulgą rozprostować nogi, o niczym nie myśleć i słuchać:

Odchodzą w morze okręty.

Wzywa je w dal biała droga...

deklamuje zawodzącym głosem Alewtina, przypomina to wycie wilczycy w księżycową noc, ale jednak cóż to za głos, jakie wyczucie poezji. Nawet teraz, z dala od Alew­tiny, odgrodzony od niej nocą i kilometrami ulic, Strie- pietow słyszy nagle brzmienie jej głosu i odczuwa coś na kształt owego rozprężenia, a to wystarczy — oczarowanie tym głosem łączy się z działaniem wymyślnej mieszanki bromków i waleriany — i Striepietow wreszcie zasypia.

Rywalizacji o względy kobiety, a tym bardziej ry­walizacji poniżającej, Striepietow absolutnie nie uznaje: wie, że podoba się kobietom, i dzięki tej świadomości albo prędko osiąga cel, albo z lekkim niesmakiem równie prędko rezygnuje z „walki o babę"... Oczywiście można rozpocząć prawdziwą grę i pójść na całość, można wprowadzić Alewtinę w środowisko matematyków oszalałaby z zachwytu, od dawna aż rwie się do tego. Można ściągnąć czy po prostu sprowadzić Alewtinę na uniwersytet na swój wykład, można nawet zabrać ją ze sobą do Paryża na kolejne sympozjum, jako sekretarkę, istnieje taka możliwość — która kobieta oprze się per­spektywie dwutygodniowego pobytu na Montmartre?... Ale Striepietow się waha: naturalnie, wszystko to jest do zrobienia, tylko tkwi w tym coś uwłaczającego i żałos­nego, tkwi wyraźne i jednoznaczne uznanie faktu, że

29

nic może poradzić sobie z „meblarzem” i musi speku­lować na atrybutach ludzkiej próżności i snobizmu. Wstyd. A jednocześnie — tu Striepietow jest wobec siebie zupełnie szczery nie ma pewności, że cała ta ciężka artyleria odniesie pożądany skutek i że, na przykład, po paryskich mgiełkach jesieni Striepietow znów nie spotka u Alewtiny „meblarza”. który jak na zawołanie pojawi się wraz z pierwszym śniegiem. A wielce prawdopodobne, że tak właśnie się skończy. To byłoby całkiem nie do zniesienia, cios w samo serce.

Zresztą, czy warto?” — Striepietow krzywi się. Ko­lejny raz powtarza sobie, że Alewtina jest głupia i po­strzelona, nie przebiera w znajomościach i upaja się wzniosłymi słowami, zupełnie jak nieokrzesany dzikus, który przez całe życie był nieokrzesanym dzikusem i za­ledwie wczoraj dowiedział się i poczuł, że istnieje niebo i piękno, i Bóg. Taka właśnie jest. Jak ci, co to zaledwie zeszli z drzewa, od razu podnoszą wrzask i hałas, cał­kowicie pewni i przekonani, że przed nimi nikt o istnie­niu nieba i piękna, i Boga nawet nie słyszał.

Nagle uświadamia sobie, że jest zazdrosny — no tak, on jedzie sobie samochodem, siedzi za kierownicą, a oni zostali tam we dwoje — i oto jedzie do domu, i czuje najbardziej prymitywną zazdrość o Alewtinę, jest za­zdrosny i narasta w nim złość...

3

Michajłow i Alewtina zbliżyli się do siebie od razu i ja­koś szybko, choć szybkie było to pewnie tylko dla Michajłowa, bo przecież w istocie zegar odmierzał im godziny, czas płynął. 1 być może domyślając się, że dla niego tempo było szybkie, Alewtina od razu (pierwszego wieczoru), usprawiedliwiając to tempo, mówi:

Ze mną tak bywa. Wpadnie mi nagle w oko męż­czyzna — i wtedy idę na całość.

Wyjaśnia:

- Jestem kobietą wolną i samotną. Męża nie mam, a chciałoby się zaznać trochę pzułości, prawda? — 1 po

30

jej oczach widać, że za tymi słowami nie kryje się nic zdrożnego, tylko jej własne, intymne i całkiem zrozu­miałe tęsknoty kobiety samotnej.

To jasne, chciałoby się czułości — pośpiesznie przytakuje Michajłow. — To jasne.

Znajomość z Alewtiną jest wygodna. Co prawda mieszka daleko: to sporo czasu i jazda metrem, ale metro i czas się nie liczą. Michajłow przyznał się, że jest żona­ty, że ma dzieci, dzięki czemu sytuacja jest jasna, po­nieważ absurdem byłoby przypuszczać, że Alewtiną żywi wobec niego jakieś ukryte zamiary, że chce go złowić czy usidlić — chcesz, to przyjdź, nie chcesz, to jak uważasz.

Jak tu przyjemnie u ciebie — mówi raz, podnosząc do ust filiżankę z kawą. — Nawet nie wyobrażałem sobie, że może być tak przyjemnie. A wiesz, że z początku czułem przed tobą obawę: ja w ogóle boję się kobiet.

Wiem — śmieje się Alewtiną. — Wszystko wiem.

A Michajłowa wprawia w zachwyt jej swoboda i natu­ralność. Alewtiną ma przyjaciółkę, nawet sympatyczną, ale od razu widać, że nic tylko patrzy, jak tu złapać chłopa czy męża — te jej lepkie spojrzenia, ta wybujała kobiecość, to ustawiczne podkreślanie samotnego ma­cierzyństwa. Alewtiną ma również przyjaciół. Pogrążona w rozmowie z Michajłowem, nagle przerywa i nie prze­chodząc nawet do drugiego pokoju, na jego oczach, tłumaczy już tamtemu przez telefon: „Nie mogłam. Byłam zajęta. Jestem kobietą, mój miły, wybacz mi", a wszystko to robi ani na jotę nie przyśpieszając ani nie zwalniając swojego zwykłego rytmu życia i. oczywiście, nie denerwując się i nie rumieniąc. Właśnie ta jej zdol­ność — nie obrazi ciebie i nie zniechęci tamtego wprawia Michajłowa niemal w zachwyt.

- Pięknie sobie z nimi radzisz - mówi pewnego razu. gdy akurat tak się składa, że do Alewtiny ktoś przy­chodzi — przyszedł, posiedział, wypił kawę, a potem, cały w skowronkach, wyszedł, przekonany, że Michai­łów to po prostu jakiś poczciwy grubas, zupełnie przy­padkowy gość. Dziwak wychodzi z poczuciem triumfu, chociaż Alewtiną zachowywała się powściągliwie, trak­tując obecnego tu Michajłowa gościnnie i uprzejmie, i oczywiście nie tłumacząc, że Michajłow to kuzyn

31

z Leningradu, właśnie przyjechkł i, niestety, nie ma gdzie przenocować.

- Radzę sobie? — nie podoba jej się to niedelikatne określenie.

- No, tak mi się wyrwało. Przepraszam cię. — Michajłow szybko się wycofuje. A jednocześnie uśmiecha się do niej porozumiewawczo, jakby mówił: proszę, jacy naiwni są ludzie, dziwadła, ale my oboje jesteśmy ludźmi rozsądnymi, więc tym bardziej powinniśmy się spotykać i przyjaźnić. Michajłow uśmiecha się kpiąco.

Teraz uśmiecha się tak dosyć często, spogląda na jej życie jakby z góry, jakby z życzliwą pobłażliwością, jak dorosły człowiek patrzy na bawiącą się dziewczynkę — uśmiecha się kpiąco i nie zauważa, że z wolna on sam wrasta w owo życie. Pewnego razu Michajłow jedzie do Alewtiny wyłącznie po to, żeby dowiedzieć się, jak poradziła sobie z mężem pijaczyną (poprzednio nie zdążyła dokończyć — przerwano im — a jest bardzo ciekaw), kiedy indziej na przykład z zainteresowaniem wysłuchuje ploteczek o jej przyjaciółce, tej z lepkim spojrzeniem, a jeszcze innym razem przyjeżdża właściwie bez powodu — po prostu wieczór jest jakiś smętny, nie bardzo wie, co ma ze sobą zrobić, a do domu wcale mu niepilno.

Raz w miesiącu — to oczywiście rzadko, to nawet nienormalne; raz na tydzień — to chyba z kolei zbyt często; Michajłow waży całą rzecz w myślach i wreszcie wyznacza sobie limit — dwa razy w miesiącu, maksimum trzy — czas Michajłow ma wyliczony niemal co do minuty, jest człowiekiem zajętym, obar­czonym rodziną, a w dodatku dosłownie rozrywanym przez klientów („Bardzo prosimy, tylko szafkę i regalik. Bardzo prosimy, czekamy o ósmej, a przed południem pan nie może?” — nie, przed południem absolutnie nie może, musi być w fabryce), dlatego dwa razy w mie­siącu to umiarkowanie, ale wystarczająco często, uznaje Michajłow, aż kiedyś Alewtina zauważa na głos:

- A więc w kwietniu mam na miłego już nie czekać? Więc teraz dopiero w maju? — i patrzy z uśmiechem, bez pretensji, a w każdym razie jej nie okazuje. Michaj­łow jest dotknięty tym, że go rozszyfrowała, i to roz­

szyfrowała jakby całkiem obojętnie. Alewtina patrzy na niego z uśmiechem i z pewną dozą współczucia, że jest taki zajęty i zaganiany, jak wszyscy zwyczajni ludzie, i nawet wybacza mu tę zwyczajność. Michajłow jest urażony. Odwiedza ją jeszcze w tym samym tygodniu, potem jeszcze dwukrotnie i znów przekonuje się, jak tu u niej przyjemnie. I kiedy pewnego razu u Alewtiny pojawia się nieznajomy mężczyzna, nowy gość, Michajłow nagle odczuwa satysfakcję stałego bywalca tego domowego ogniska. Błogie to uczucie: Michajłow zachowuje się też jak stały bywalec — prosi o kawę, kręci się po mieszkaniu, swobodnie, ze znajomością rzeczy buszuje na półce z książkami. Wtedy po raz pierwszy uzmysławia sobie, że właściwie w pewnym stopniu mieszka już w tym mie­szkaniu — wrosłeś tu, bratku! — ma tutaj swoje ulu­bione zbiorki wierszy, swoją filiżankę, z której pije kawę, i fotel, na którym siada najchętniej, też jakby swój. W porównaniu z dwoma innymi ten lotel wydaje się Michajłowowi o wiele bardziej przytulny i stoi w naj­dogodniejszym miejscu — stąd widać w lustrze część przedpokoju: można zobaczyć, na przykład, kiedy ktoś wchodzi. I nawet uczucie do Alewtiny, a z początku było raczej umiarkowane, nie jest wcale ciepłą przystanią czy, powiedzmy, cząstką życia, ponieważ tą ciepłą przystanią i cząstką życia staje się samo jej mieszkanie i przedmioty zajmujące swoje określone miejsce, i fotel, i książki, i fi­liżanka do kawy. A ów nowy gość — to Striepietow. Nie, wcześniej też był jakiś nowy gość, ale tylko przemkną! i natychmiast zniknął, a następny — to już właśnie matematyk.

Michajłow orientuje się nagle, że jego kolej i pora minęły i teraz w to samo życie wrasta Striepietow Striepietow przychodzi, Striepietow dzwoni. I przypu­szczalnie matematyk też bezwiednie przyzwyczaja się i też początkowo patrzy na życie Alewtiny z wysoka i z kpiącym uśmiechem, i może również wyznacza już sobie limit — dwa razy w miesiącu. Zbieżność i po­dobieństwo rozwoju ich uczucia nie budzi wątpliwości. Alewtina miała wieczory poetyckie na Krymie za­trudnili ich tam całą grupę: piosenkarzy, poetów, ga- wędziarzy-humorystów. A matematyk spędza! na Kry-

mie urlop. Resztę Michajłow sam może sobie dośpiewać. Również ich pierwszy wieczór. Po namyśle Michajłow dochodzi nawet do wniosku, że matematyk w gruncie rzeczy jest o wiele lepszy niż, przypuśćmy, gawędziarz- -humorysta z tego samego zespołu czy, na przykład, konferansjer (nachalny i nieznośnie irytujący typ - pożyczałby od Michajłowa piątaki i swobodnie rozpijał butelczynę: „No to, bracie, parę szybkich!” - zapewniając przy tym, że z niego dusza człowiek, czego

o Michajłowie nie da się powiedzieć). Matematyk nie jest jeszcze najgorszy, przynajmniej jest spokój.

Teraz Alewtina znajduje się w nowym i nie najko­rzystniejszym świetle, jak to zwykle bywa, kiedy czło­wiekowi przychodzi dokonać wyboru. Na nią zwrócone są oczy. Nie dość, że zawiera znajomości, nie dość, że przeżywa miłość, a potem rozczarowanie, więc daje odprawę — ona po prostu reżyseruje cały przebieg wydarzeń, pociąga za sznurki, przędzie nić, tak jak przędła kądziel jej prababka. „Nie, Michajłow. Dziś jestem zmęczona." — „Tylko na chwilkę” — zapewnia Michajłow. „Nie, nie. Mam dziś gościa. Ten matema­tyk” — swobodnie i bez ogródek wyjaśnia do słuchawki telefonicznej, stanowczo i bez cienia zakłopotania od­wlekając spotkanie z Michajłowem w najlepszym razie

0 tydzień. Cóż, nie ma rady. Zwyczajnie spławiają go, i to bez ceregieli — niby dla jego dobra. Alewtina sama przędzie wątek powieści, sama stawia ostatnią kropkę

1 sama częstuje cię gorzką pigułką, nie czekając, aż nagle odejdziesz i tę pigułkę jej przyjdzie połknąć.

Michajłow chwyta się jeszcze różnych sposobów, dzwoni teraz częściej albo nagle wpada do niej nie za­powiedziany, bez uprzedzenia („Przechodziłem właśnie obok i pomyślałem sobie, wstąpię na moment”), ale tym bardziej obcesowo bywa wypraszany. Alewtina nie kryję złości: „Wiesz, Michajłow, chyba zbytnio się tu zado­mowiłeś, wszystko ma swoje granice.”

- Przecież akurat przechodziłem obok, no i pomy­ślałem sobie...

Skończ już.

Nie wierzysz, to zaraz ci wszystko wyjaśnię - jechałem od Pawieleckiego do klienta, który mieszka...

Uspokój się, Michajłow. Jesteśmy przecież doro­śli! — Alewtina czuje rozdrażnienie. Zawsze przyjmowa­ła go jak najlepiej. Czytała mu wiersze. Parzyła dobrą kawę. Uczciwie i szczerze go kochała, folgując bez reszty jego uciążliwym, trzeba przyznać, zalotom. I wystarczy — gdyby nie ona jego, to on ją lada dzień by porzucił, prawda?... Oboje w napięciu milczą i może po raz pierwszy tak naprawdę widzą się i rozumieją nawza­jem — takie zrozumienie w istocie następuje w momencie radykalnej zmiany we wzajemnych stosunkach, kiedy jedno zaczyna cierpieć.

Takie buty — bezmyślnie odzywa się Michajłow i powtarza, na ile może zamykając się w sobie i z pozoru beznamiętnie: — Takie buty.

Alewtina poklepuje go po ramieniu. Ale w jej głosie brak jakiejkolwiek czułości.

Głowa do góry, Michajłow. Nic takiego się nie stało, póki cierpimy, to jeszcze żyjemy.

Nader mądre — mruczy Michajłow.

Trudno zaprzeczyć. Wiersze piszę nie nader mądre, ale sama jestem niczego sobie.

Całuje go w policzek i dodaje serdeczniej:

No dobrze, Michajłow, idź już do domu.

Czekasz na kogoś?

Czekam, nie czekam — niech cię głowa o to nie boli.

Niech tam — kiwa głową.

Rozsądny jesteś.

Michajłow wychodzi. Został wyproszony — to jasne i równie dotkljwie jasne jest dla niego co innego - otrzymał policzek, i to siarczysty, i teraz powinien, wdzięczny za naukę, odejść jakby z zadaną do domu lekcją, zniknąć. Tak bywa, nie on pierwszy. Zdobywają doświadczenie i pędzą dalej przez życie, śpieszą się i patrzą, gdzie by teraz wykorzystać to doświadczenie, uznając, że ich cierpienia i wszystko, co przeżyli, należą do przeszłości. Ale sprawa polega na tym, że dla Mi­chajłowa nie jest to tylko Alewtina i tylko doświadcze­nie, a w żadnym wypadku przeszłość —■ to miłość lub

prawie miłość, i na dodatek w ostatnim akcie życia (Michajłow ma czterdziestkę, a należy do tych, co uwa­żają, że czterdziestka to już ostatni akt). Dlatego Mi­chajłow niby odchodzi, ale nie całkowicie.

Początkowo znika. Nie ma go. Lecz po upływie dwóch tygodni dostarcza Alewtinie (kiedyś go o to prosiła) przez robotników elegancką komódkę, oczywiście ra­chunek jest załączony — żadnych, przepraszam, pre­zentów. Załączona jest też karteczka — zrobione tak, jak sobie życzyłaś, wybacz, że wyszło dość drogo (w rze­czywistości cena jest zaniżona, przystępna, co rzuca się w oczy). Alewtina dzwoni. Tylko dziękuje, nic więcej. Ale i nie mniej. Michajłow jest oficjalny, chłodny i oznaj­mia jej (chociaż ona wcale go nie zaprasza), że w naj­bliższym czasie będzie bardzo, bardzo zajęty.

Nie zdołam się wyrwać.

Rozsądny jesteś — mówi Alewtina nie bez ironii. I wcale go nie zaprasza. Czeka, co też powie teraz, zapędzony w ślepy zaułek.

A on mówi:

Słuchaj, może potrzebujesz szafkę do kuchni? Wła­śnie uruchomiliśmy nową produkcję: pojemne i nowoczesne.

Mijają dwa kolejne tygodnie, a on nie zjawia się i nie dzwoni. Otrzymawszy kuchenną szafkę, ona sama dzwo­ni do niego.

I Michajłow, to dla mnie krępujące. Dlaczego tak tanio?

Taka jest cena. To drewno poza gatunkiem.

Nie rób ze mnie idiotki.

Jak chcesz — śmieje się Michajłow — możesz zamawiać meble gdzie indziej.

Teraz wypadałoby zmienić temat. Michajłow mówi:

Wczoraj w telewizji szedł archiwalny film Budowa

nie oglądałaś? Ten aktor jest podobny do mnie.

Ale chyba przystojniejszy? — nie oszczędza go Alewtina.

- Przystojniejszy — Michajłow zgodnie przytakuje i zgodnie się śmieje.

Tak samo jak ty godzinami milczy?

- Tak samo. Milczy przez cały czas. — Michajłow śmieje się. — Szczególnie, że to niemy film...

36

I znów nie odwiedza jej i nie dzwoni. Pewnego razu jednak przychodzi, ale niejako on, Michajłow, lecz jako zwykły znajomy, meblarz, z którego usług gospodyni czasem korzysta. Striepietow naturalnie siedzi tutaj. Ale obecność Striepietowa wcale Michajłowa nie porusza — jest opanowany, rzeczowy i widać, że do niczego nie rości sobie prawa. Pyta o zdrowie, w skupieniu ogląda, czy właśnie tak wkomponowały się nowe meble, w po­rządku, właśnie tak, wkomponowały się znakomicie — któż lepiej wszakże mógłby znać wnętrze tego mieszka­nia — i wychodzi, zostawiając ich samych, nie zaba­wiwszy tam nawet dziesięciu minut. Niebawem Alewtiną idzie do szpitala na operację wyrostka. Michajłow od­wiedza ją, przynosi jakieś jabłka, pomarańcze, ale nie więcej od innych (też odwiedzają, też przynoszą), i je­dynie udaje się na rozmowę z ordynatorem, w wyniku której ordynator sam operuje Alewtinę, ponieważ należy ona do osób bojaźliwych i nie chce, żeby operowali ją sympatyczni studenci-praktykanci. Michajłow nie wy­staje pod oknami szpitala. Nie przemyka się chyłkiem do sali, obok „czekoladowych” siostrzyczek, żeby zamienić parę słów z Alewtiną. Nie narzuca się. Robi po prostu tyle, ile powinien dobry znajomy. Nie więcej, ale też nie mniej. I kiedy Alewtiną wychodzi wreszcie ze szpitala, zaprasza go do siebie — przyjmuje go półleżąc, jeszcze nie wróciła całkiem do sił. Są sami. Michajłow zaparzy! kawę dla siebie i dla niej i teraz rozlewa do filiżanek parujący, aromatyczny płyn, Alewtiną zaś obserwuje jego powolne ruchy i, lekko odrzuciwszy głowę na poduszkę, wypowiada jakby przełomowe zdanie:

Jesteś jednak prawdziwym przyjacielem, Michaj­łow. — Te słowa są jak gdyby obnażone i przez to nie brzmią zbyt przekonująco, ale sens pozostaje — jesteś jednak prawdziwym przyjacielem, Michajłow. Bez wy­krzyknika.

Michajłow milczy. Alewtiną przygląda mu się, jak przyglądamy się ludziom, którzy wracają po długiej nie­obecności — lubi tak spojrzeć na człowieka, zdawałoby się nowym okiem, i na nowo człowieka odkrywać. Po chorobie wiele rzeczy sprawia radość. Wypijają po lam­pce wina. Alewtiną dostaje rumieńców.

Kocham cię, Michajłow, kocham jako człowieka, wiesz, to zupełnie coś innego niż przedtem. — Alewtina jest nieco zażenowana. Łapie się na tym, że powiedziała już za dużo, ale dostrzega to tylko ona — on jeszcze nie.

- Cieszę się — mówi.

A ona starannie waży teraz każde słowo.

- ...Kocham, ale, wiesz, absolutnie nie mam ochoty na łóżko. Na nic nie mam ochoty. — Teraz uśmiech Alewtiny. staje się przepraszający i nieśmiały. 1 słowa dobierane są ostrożniej. — Nie czujesz się dotknięty?

Nie.

Naprawdę?

Naprawdę.

- Wiesz, Michajłow, jesteś złoty człowiek.

Michajłow w milczeniu parzy świeżą kawę — znów

piją. Potem zbiera się do wyjścia. Alewtina zatrzymuje go — chce mu przynajmniej przeczytać parę wierszy.

- Co prawda jestem jeszcze bardzo osłabiona. Wiele nie przeczytam, ale chociaż kilka.

Czyta te, które kiedyś chwalił. Teraz, też chwali. Potem wychodzi. Wychodzi i jakby wynosi stąd wreszcie to, co chciał wynieść. Jak długo Alewtina może go w podzięce raczyć wierszami? — wiersze z wolna utracą znaczenie i wagę wyrazu wdzięczności, a ona popadnie w swego rodzaju zależność od Michajłowa. Na razie Alewtina je­szcze nie wie o tym. Michajłow za to wie już doskonale. Co zaś dotyczy subtelnej sprawy osobistych kontaktów Alewtiny, to ze szczętem zakasuje on wszystkich tych matematyków, fizyków i liryków, słowem — każdego. Michajłowa chwilami nawet zdumiewa, jak łatwo dają prowadzić się na pasku i, naiwniacy, bez cienia obawy pozwalają sobie na luksus takiej znajomości — on przecież prowadzi jasną grę, w otwarte karty, i choćby jutro może to skończyć i przysłać rachunek, tamci zaś nie obawiają się, nie lękają niczego.

No i zaczyna się (właśnie teraz) owo wspomniane prze­siadywanie naprzeciwko siebie, każdy z filiżanką kawy w ręku — obaj, i Striepietow, i Michajłow, zostali, rzec można, zaakceptowani i uznani, co przypuszczalnie na­ruszyło nieco rozplanowane harmonijnie życie Alewtiny, 38

lecz Alewtina akceptuje tę dysharmonię. A czas płynie. Striepietow nadal uśmiecha się kpiąco uśmieszkiem s t a- ł e g o bywalca, ale jest pewna zmiana — matematyk wyraźnie się denerwuje. Michajłow zaś dalej robi swoje: po cichutku i skromnie, bez natarczywości zaczyna się wślizgiwać: układ „ja tobie, ty mnie" jest Jasny i nie­skomplikowany, ale jedynie dopóki nie przejdzie w stan nieświadomego uzależnienia. Któryś z gości, niech go diabli, zepsuł Alewtinie magnetofon — drobiazg, kom­pletne głupstwo! — Michajłow niby przy okazji przy­pomina sobie o tym głupstwie. Mówi jej przez telefon:

Słuchaj, akurat jest teraz u mnie klient, inżynier od telewizorów i tej całej techniki. Przysłać go?

Och, Michajłow, to nie wypada.

Nic się nie przejmuj, Aleczka. Ma wobec mnie spore zobowiązania. Będzie szczęśliwy, że w ten sposób choć trochę się odwdzięczy.

Dziękuję, Michajłow...

Tylko nie waż się dawać mu rubla za fatygę. — Michajłow śmieje się. Wcale nie ma akurat teraz takiego klienta, wymyślił to na poczekaniu, ale się śmie­je. Szpera w swoim notesie i znajduje, co prawda nie inżyniera, tylko technika (co za różnica), ale rzeczywiście od telewizorów i innych domowych maszynek, i rzeczy­wiście ma on wobec Michajłowa zobowiązania — krótko mówiąc, za trzy dni magnetofon Alewtiny jest w ideal­nym stanie. Przy okazji krążki są wymienione na nowe. Przy okazji zostaje wyczyszczony i naoliwiony silnik. Przy okazji jeszcze prezent — dwie taśmy z najnowszymi nagraniami. Kiedyś z kolei Alewtina wzdycha - nie udało jej się zapisać na subskrypcję zbiorowego wydania dzieł Maupassanta, zapłaciłaby nawet potrójnie, ale jak je zdobyć (wzdycha ot tak, mimochodem, bez żadnej in­tencji, jak to często wzdychają sobie kobiety zarówno przy Striepietowie, jak przy Michaiłowie, jak i przy innych znajomych). Michajłow słowem się nie odzy­wa, ale nazajutrz znów szpera w wytłuszczonym no­tesie, znajduje księgarza i za tydzień Maupassant leży u Alewtiny na stole. Oczywiście nie bezpłatnie: oczywi­ście nie jest to żaden krępujący i zobowiązujący prezent, ale przecież Alewtina nie musi biegać, szukać, uganiać

■■■■Iii. Lvv.v v

się — człowiek sam przyjeżdża do niej i na miejscu całkiem niedrogo sprzedaje. Michajłow mógł bez trudu podkupić te książki i po prostu podarować jej, ale sza­nuje delikatność uczuć. Michajłow przędzie nić, to oczy­wiste, ale przędzie subtelnie, zachowuje dystans i roz­snuwa ją wysoko pod sufitem, rozumiejąc i przezornie zgadując, że prezenty przytłaczają i obdarowywany czy obdarowywana mogą czuć się zażenowani i wcześniej czy później zapragną wyzwolić się z pajęczyny. Alewtina docenia jego poczucie taktu. I nie dostrzega utkanej pajęczyny. I nie pragnie wyzwolenia. Pewnego razu w łóżku, po zbliżeniu, Alewtina, osłabiona jeszcze po niedawno przebytej grypie, mówi:

- Jesteś nadzwyczaj sympatyczny, Michajłow.

Czuje się speszony. Zawsze peszą go jej pochwały, bo

zdaje sobie sprawę, że nie jest ani elokwentny, ani przy­stojny i trudno mu się równać ze Striepietowem, on jest tylko zwykłym człowiekiem z żyłką handlową zdobytą w salonie meblowym i przy meblach. Nakrywa się prze­ścieradłem (krępuje się swojego dużego i tłustego ciała), lecz Alewtina natychmiast spostrzega to, powstrzymuje jego ruch i przyciągając prześcieradło do siebie, mówi ze śmiechem:

- No, czego się wstydzisz — jesteś miły, miły, naj­milszy, kocham cię. — I dodaje: — Masz takie przyje­mne ciało.

To ty masz przyjemne ciało.

Co, co?

Przecież słyszałaś...

Nie, powtórz. Wydusić z milczka taki komple­ment to sukces i do końca życia można już uchodzić za brzydulę! — Śmieje się. Wstaje i naga, szczęśliwa, idzie do kuchni, żeby zaparzyć dla nich obojga mocnej herbaty, i chce, żeby widział, jak będzie szła niosąc tutaj herbatę.

Tak oto uczucie się odradza; dziwne, ale daleko dziwniejsze, w jaki sposób się odradza: najpierw drobne upominki i dyskretnie wyświadczane przysługi — to jedynie określone posunięcie, stosunkowo precyzyjne i przemyślane, to dźwignia, która podnosi wartość Mi- chajłowa w oczach Alewtiny. Niebawem jednak Michaj­łow dochodzi do wniosku, że dawanie jest radością. To 40

miłość. Wynurza się z pradawnych, niemal jaskiniowych czasów owa cześć oddawana kobiecie i załatany, zwy­czajny człowiek o nazwisku Michajłow nagle poznaje to odczucie i odgaduje, że to właśnie ono, chociaż nie zaznał go nigdy dotąd. Znał je oczywiście z kina, ale uważał, że tego rodzaju uśmiechy i dary losu są wyłącznie efektem męskiej inteligencji, umiejętności zdobycia kobiety czy utrzymania jej przy sobie. Michajłow jest zaskoczony. Wsłuchuje się we własne ja — czy to uczucie jest rzeczywiście takie podniosłe, jak mu się wydaje, takie czyste. Akurat w tym czasie robi dla. Alewtiny ten niezwykły stolik na jednej nóżce (sam wpada na pomysł, sam kreśli szkice i model, a potem najskrupulatniej dogląda wykonania), i akurat w tym czasie robotnicy w fabryce zaczynają na prawo i na lewo gadać, że z Michajłowa baba ciągnie, ile się da. Michajlowa guzik to obchodzi. Nie dostrzega plam. Dostrzega natomiast co innego — Striepietow przegrał.

Jest wieczór, Striepietow siedzi tu po raz ostatni i są to już ostatnie chwile — matematyk wstaje i oznajmia, że czas na niego.

A ja może napiję się jeszcze kawy — odzywa się Michajłow.

Ja też! — podchwytuje Alewtina.

Striepietow zaś, taki mądry i taki nieoceniony, wstaje

i wychodzi. Idzie po schodach i z wściekłością powtarza:

No i wygrał, tępak... No i wygrał!

Michajłow słyszy to. Matematyk zostawił szalik, wy­biegł zbyt szybko, zbyt podminowany — musiał czegoś zapomnieć, więc Alewtina wysyła za nim Michajłowa niech go dogoni i odda. Michajłow bierze szalik (Alew­tina uśmiecha się: „Czekam, kochanie, wracaj zaraz")

i zwaliście, w ciężkich podskokach pędzi po schodach za Striepietowem, i wtedy właśnie słyszy uwagę o „tępaku" poszczególnych słów nie rozróżnia, ale sens można zro­zumieć, tak jak można zrozumieć to rozgoryczenie męż­czyzny. Dogania, oddaje mu szalik — już przy drzwiach klatki schodowej.

Aha — mówi tamten. Dziękuję. I odchodzi. A Michajłow wraca na górę.

- ...W ten sposób oblicza się równania różniczkowe Lagrange'a. Czy wszystko jasne? — Milczenie. — Czy wszystko jasne? — powtarza Striepietow spokojnym tonem (właśnie prowadzi wykład), robiąc w tym mo­mencie i akcentując wymowną pauzę. — Proszę bardzo! Pani!... Nie, pani! — wskazuje palcem i wywołuje stu­dentkę, nazwiska nie pamięta. — Proszę przyjść do tablicy i pomóc mi w obliczeniach. Proszę, proszę. N o, śmiało. — Lekki szumek. Studenci ożywiają się. Wy­brana ofiara podchodzi do tablicy i Striepietow podaje jej kredę. Dziewczyna słuchała wykładu, notowała pilnie, ale zaskoczenie wprawia ją w pewien stan zaćmienia umysłu i kompletnego odrętwienia.

- No?

Dziewczyna milczy. Striepietow nie patrzy na jej twarz — ujmuje jej rękę, która ściska kurczowo kredę, i wodząc tą ręką po tablicy, zaczyna pisać wzór. Potem uśmiecha się i puszcza rękę, jak puszcza się dziecko, żeby zrobiło samodzielnie kilka kroków. Dziecko robi dwa, trzy kroki i, jak to dziecko, przewraca się. Striepietow znów ujmuje rękę dziewczyny i znów pisze. Wreszcie daje jej święty spokój.

Kontynuujemy — mówi. Zmartwiali studenci (ka­żdy odczuł te chwile przy tablicy jakby na własnej skórze) przyszli już do siebie i przezwyciężywszy pewne znużenie drugą godziną wykładu, natychmiast pochylają się nad notatkami. Wszyscy uwielbiają Striepietowa. Młody. Przystojny. Nie tak znów wiele trzeba, żeby stać się idolem. I na dodatek ta jego subtelna ironia — ironiczny stosunek do ich młodych i surowych umysłów stał się już nawykiem Striepietowa, co nie oznacza, że w głębi ducha nie liczy się z nimi. Owszem, liczy się. Po prostu jest rozstrojony nerwowo. Nie zna przyczyny, ale wie, że to nerwy.

A w domu, wieczorem, będzie już czekać na niego żona, która bardzo umiejętnie i sympatycznie stwarza jednocześnie atmosferę rodziny i domowego sanatorium. Lekarz psychiatra to nie przelewki. Oschła, oszczędna w słowach i w wydatkach — i oczywiście kochająca —

42

leczy go przede wszystkim specjalistyczną terminologią medyczną, mimochodem i przelotnie informując o ludz­kich cierpieniach. Striepietow mógłby już chyba nawet sam prowadzić wykłady o tym, jakie są początki i obja­wy (a on ma te objawy) nieżytu żołądka, jak na tych tkankach tworzą się wrzody i guzy i jak stopniowo cała ta zdobycz dwudziestego wieku kończy się niepowstrzy­manym przyrastaniem komórek. Striepietow jest boja- źliwy (sam o tym wie i z rozkoszą czerpie z tego korzy­ści), na myśl o śmierci drży jak łania, jak jelonek, chociaż bywa też, że potrafi śmiać się ze swoich lęków. W domu się leczy. W domu żyje. W domu z pełnym zaufaniem powierza swoją psychikę żonie. Ale właśnie dlatego czasami po całym dniu pracy wcale nie śpieszy się do domu. Nie jest to wszystko takie proste. Nie jest to bynajmniej jednoznaczne. Striepietow ceni sobie dom, nawet bardzo, ale nie śpieszy się i odwleka chwilę powrotu, aż nadto dobrze wiedząc, co go tam czeka. Te trochę czasu między pracą a domem stara się wykorzy­stać na pełne odprężenie i relaks — przynajmniej raz w tygodniu, przynajmniej czasami, poświęca godzinę dla ducha. Właśnie ten czas wytchnienia nazywa duchówką.

A teraz duchówki brak — przegrał z „meblarzem”

i już trzy albo cztery miesiące nie widział Alewtiny. I na­wet nie dzwonił do niej. Z perspektywy trzech miesięcy Alewtina przestała już jakby być Alewtiną; im dalej, tym silniej kojarzy się ona i łączy tylko z tym słowem. Życie jest zbyt gorączkowe, żeby zaprzątać sobie myśli i obar­czać pamięć wizerunkiem narwanej, pretensjonalnej, piersiastej poetki, która zawodzącym głosem czyta wier­sze. Ale zamiast niej, zamiast realnej kobiety, w pamięci odżywa i rozrasta się słowo „duchówka", nawet jego cień, zapuszcza korzenie, bujnie się rozgałęzia i potęż­nieje, tak jak rozgałęzia się bujnie i potężnieje wielkie drzewo i jego cień. Staje się pojęciem, staje się dźwię­cznym i majestatycznym słowem i wypełnia świado­mość Striepietowa, domagając się tam, w jego świado­mości, swojego własnego miejsca i swojego udziału. Alewtina czy nie Alewtina - - to nieważne; ważne, że

43

istniała duchówka, której teraz zabrakło — i dlatego Striepietow tak się męczy.

Ulubiony profesor (ściślej mówiąc, ten, którego Strie­pietow jest oczkiem w głowie) zauważa:

- Żle pan wygląda, Jurij. Coś panu dolega?

- Ależ nie, właściwie jestem zdrowy. Może trochę nerwy...

Co takiego?

Nerwy.

A gimnastyka?

Nienawidzę gimnastyki.

- To niedobrze. — Spotkali się na korytarzu. Spa­cerują razem — stary wykładowca i młody wykładowca. Studenci, pojedynczo i grupkami, i całymi ławicami, omijają ich i dają zielone światło. Ulubiony profesor opowiada tymczasem o ćwiczeniach jogów. O tym, jak to zdrowo pić z rana gorącą przegotowaną wodę. O tym, jakie to ważne trenować miarowy, głęboki oddech w po­zycji Lotosu. Natomiast pozycja Kobry gwarantuje in­tensywną i regularną pracę przewodu pokarmowego. Striepietow słucha i nie może wyjść z podziwu: co to za pokolenie, umieją fascynować się byle czym. Wiary w dawnym jej znaczeniu już nie ma, ale zdolność wie­rzenia jeszcze nie zanikła i nie wymarła, stąd biorą się takie dziwadła... Striepietow rozmawia dalej, a jedno­cześnie czuje, że te upragnione dwie, trzy godziny du- chówki nieubłaganie się zbliżają — ten wolny czas mię­dzy pracą a domem jest coraz bliżej — a on, Striepietow, nie ma dokąd pójść.

Nie ma dokąd — i Striepietow przebiega pamięcią wszystkie możliwości, ale to jedynie namiastki i oryginału nie zastąpią. Jest na przykład młodziutka doktorantka, Wiria; i zakochana, i sympatyczna, i z własnym mie­szkaniem, a mimo to o żadnej duchówce nie ma tam mowy. Ciągle wydzwania. Zawraca głowę. Wypytuje

o żonę. Najważniejsze zaś,, że wszystkie lub prawie wszystkie jej rozmowy dotyczą spraw nauki, dysertacji, oponentów — czym gwałtownie podsyca i tak dość już rozbudzone ambicje Striepietowa, a wszak ambicjom też należy się odpoczynek: konia, na którym jedziesz, nie można od świtu do nocy zacinać. Istnieje też inny wa-

riant: manicurzystka, trzydziestoletnia, bystra, daje wszy­stko, co trzeba, i nie pyta, o co nie trzeba. Ale ta ma z kolei brata — nadęty, przeczulony typ. który ni stąd. ni zowąd sprowadza nagle podpite hałaśliwe bractwo i już po dziesięciu minutach koniec relaksu, koniec duchówki. Znów nie to.

W istocie jednak nie jest to kwestia manicurzystki. aspirantki czy ich podpitych braci i sióstr — rzecz w tym. że jego, czterdziestoletniego wykładowcę, od dzieciństwa zwariowanego na punkcie wierszy Lermontowa, ciągnie do Alewtiny, wyłącznie do niej. Wygląda to na miłość, a może to rzeczywiście miłość czy pewien rodzaj miłości. Duchówka musi być prawdziwą duchówką — to chyba sprawa indywidualności i jakiegoś fenomenu, bo prze­cież nie każda kobieta nadaje się do tego, podobnie jak nie każda kobieta nadaje się na żonę. A jeśli impulsem są wiersze, to nie jest to zwykłe, płaskie uczucie, nie żaden kaprys czy zachcianka; tkwi tu wewnętrzny ból. bądź co bądź duchówka pochodzi od słowa „duch" i na przykład niektórzy staruszkowie na swoim ostatnim, szpitalnym materacu rozmyślają właśnie o jakiejś swojej własnej duchówce; dzieciństwo zresztą to też duchówka.

I zgoła nie bez powodu ten ograniczony, a może taki przebiegły Michajłow budził w nim chwilami nawet sympatię. Też w końcu człowiek i też się szarpie. W każ­dym razie Striepietow nie żywi i nigdy nie żywił do Michajłowa uczucia wrogości, które tylko patrzeć, jak ugodzi (może ugodzić) w samo serce, kiedy pomyślisz, że on jest teraz z tą kobietą, z twoją kobietą, wiesz o tym. on również wie, co dzieje się z tobą, obaj wiecie o sobie, wszyscy troje wiecie o sobie wszystko albo przynajmniej się domyślacie.

- Coś czuję, że tobie też życie daje w kość rzekł kiedyś Striepietow do Michajłowa (Alewtina pisała na maszynie swoje wiersze).

Oj, daje...

- I też tylko tutaj możesz się odprężyć?

Michajłow uśmiechnął się, nie odpowiedział, jakby nie

chciał się odsłaniać.

- O czym mówicie? - spytała Alewtina odrywając się na chwilę od pracy.

O kim — zaśmiał się Striepietow. Mimo woli zagadnął wtedy Michajłowa z prawdziwą życzliwością — i momentalnie przystopował, nie posuwając się za daleko. Był to chwilowy przypływ sympatii i na tym się skończyło, wspólne przesiadywanie zaś trwało i wtedy nawet dość intensywnie, aż do czasu gdy Michajłow, ta chytra sztuka, jakimś cudem ostatecznie wysadził Striepietowa z siodła.

Dziwne to jednak uczucie, jeśli to, naturalnie, uczucie, i dziwna miłość, jeśli to w ogóle miłość — nie przestaje zastanawiać się Striepietow. Śpieszy się (po wykładach) do instytutu, gdzie co dzień prowadzi konsultacje. Pędzi samochodem, bo czas nagli. Plan zajęć ma napięty — zaraz po konsultacjach półtorej godziny w Centrum Obliczeniowym, później znowu uniwersytet i dopiero potem będzie mógł pojechać... Właściwie dokąd będzie mógł pojechać? Bieda w tym, że zwykła knajpa to dla Striepietowa żadna duchówka i nawet nie dlatego, że zie­je tam nudą, i nie dlatego, że przy sąsiednim stoliku znajdzie się na pewno jakiś bywalec, hałaśliwy facet na delegacji, znawca życia i cen. Ani dlatego, że nagle, co jeszcze bardziej dokuczliwe, przysiądzie się nachalny snob-inteligent rodem z Petersburga, którego można ścierpieć tylko pod warunkiem, że pije się jak smok. a przecież już zdrowie nie to. Striepietow w ogóle nie jest człowiekiem specjalnie towarzyskim. Do Alewtiny wcale by nie chodził, gdyby spraszała ludzi, choćby zabawa była szampańska — dla innych to może odpoczynek, dla nie­go — wprost przeciwnie. Duchówka — to odosobnienie. Duchówka — to spokojne sam na sam. Ale nie samo­tność i dlatego potrzebna jest Alewtina i czytanie wier­szy, i kawa, i coś w rodzaju miłości...

Kilka metrów przed skrzyżowaniem Striepietow o ma­ły włos nie najechał człowieka. Gdzieś z przodu zderzyły się chyba ciężarówki, ale do Striepietowa to nie docie­ra — ulica wygląda jak zwykle, tylko skądś dochodzi przytłumiony brzęk tłuczonego szkła; ludzie jednak, słysząc nagle ostry zgrzyt hamulców, uciekają bezładnie z jezdni, byle szybciej na chodnik, byle nie przegapić

46

takiego widowiska. Śpieszą się. W tym pędzie na miejsce kraksy jakiś mężczyzna, nie rozejrzawszy się lub ro­zejrzawszy nieuważnie, a może z powodu ogólnego zamieszania, pakuje się Striepietowowi prawie prosto na maskę — Striepietow hamuje, lecz mimo to potrąca przechodnia prawym błotnikiem. Mężczyzna aż pod­skakuje, ale nie przewraca się, tylko, na szczęście, zostaje odrzucony — na ułamek sekundy zawisa w powietrzu — i ląduje wreszcie poza obrębem niebezpieczeństwa, wy­grażając Striepietowowi pięścią i nie szczędząc mu oczy­wiście przekleństw. Striepietow sztywnieje. Nie jest w sta­nie się poruszyć. Zatrzymał się tuż przy krawężniku. Siedzi obejmując rękami kierownicę i głęboko oddycha usiłując zapanować nad nerwami i przezwyciężyć stres.

W jeden z takich dni — a wszystkie są do siebie podobne — Striepietow trafia do Alewtiny; otóż to — trafia, nie planując sobie nawet wcześniej, że może wstąpi na chwilkę i popatrzy, co tam u nich, może wypije kawę — nawet ta nieśmiała, świadcząca o pełnej kapi­tulacji myśl nie zdążyła zakiełkować mu w głowie. Jakby z przyzwyczajenia Striepietow chowa kluczyki od sa­mochodu i znużony idzie do niej na górę. Wieczór jak wieczór. Pora duchówki. Ten spryciarz Michajłow jest oczywiście tutaj, wybraniec, obsypywany pieszczotami.

Popatrz, kto nas odwiedził! A ja zapomniałam już nawet, jak on się nazywa! — woła Alewtina.

1 dopiero w tym momencie Striepietow uzmysławia sobie wyraźnie, gdzie i do kogo przyjechał.

- N-no tak... Można się poznać na nowo. Szmat czasu — flegmatycznie i bez krztyny polotu dowcipkuje „meblarz”.

- Chcesz kawy? Alewtina wyciąga dla Striepie- towa filiżankę z bocianem, nalewa kawę i mówi ze śmiechem: Długo cię tu nie było. ze cztery miesiące, co?

Striepietow wściekły jest na siebie za tę swoją wizytę. „Niepotrzebnie tu przyszedłem" myśli. Oburzenie i ambicja zamykają mu w podobnych przypadkach drogę powrotu wracał przecież i do naiwnych szczebiotek,

47

i do brzydul, i do „zdrajczyń”, i nawet do kobiet wyrachowanych, ale nigdy wtedy, gdy we własnych i w cudzych oczach nie sprawdził się i poniósł porażkę. A tutaj jest właśnie taka sytuacja. To dla niego całkiem nowe. Bez entuzjazmu przebiega myślą tych kilka z da­wien dawna opracowanych powiedzonek, którymi miał od razu zabłysnąć — zdania obmyślane w samotności wydawały się bardzo dowcipne, tymczasem tutaj są całkiem nie a propos i nie na miejscu i przypominają cudownie odkrywcze objawienia we śnie, które rankiem, po przebudzeniu, okazują się zaskakująco bezbarwne i banalne. Alewtina zaś jeszcze go prowokuje, pytając bez ogródek:

- Jak tam żona, Juroczka, żyjesz z nią dobrze?

- Staram się — odpowiada Striepietow.

I nadal zastrasza cię i leczy?

- Tak — odpowiada chłodno — zastrasza i leczy. Od dawna już czuję potrzebę, żeby mnie zastraszano i le­czono.

Ale chyba nie za to ją kochasz?

Milczy.

- To znaczy, że jesteś strasznym egoistą, Juroczka!

- Jestem czy nie jestem — ostro mówi Striepietow (zauważył ich czułą, porozumiewawczą wymianę spoj­rzeń) — ale moja żona podoba mi się.

Rozmowa urywa się. Striepietow zanadto podniósł głos.

Michajłow odchrząkuje i powoli odzywa się:

- A ja mam teraz na głowie kłopot — starszy syn zdaje w tym roku.

Alewtina zostawia Striepietowa w spokoju (dawno już pora) i zaczyna podkpiwać sobie z Michajłowa:

- Na uniwersytet, rzecz jasna?

- Tak...

- Ty, Michajłow, masz jednak wielkie aspiracje — jak syn ma zdawać, to już obowiązkowo na uniwersytet.

- Sam chce.

- Czyżby?

- Sam wybrał. Chce zostać matematykiem. — Mi­chajłow spogląda na Striepietowa i uśmiecha się - przecież to jego niwa.

48

Piękny zawód — sucho i krótko komentuje Strie- pietow.

Tak. Chłopak jest zakochany we wzorach.

Matematyka to, na szczęście, nie wzory — równie sucho wyjaśnia Striepietow. Dość ma tej pustej gada­niny, a ściślej biorąc ma dość siebie samego w tej atmosferze pustej gadaniny. Zaraz stąd wyjdzie. Wstać, wyjść — i wreszcie skończyć z tym. Mimo to nie wychodzi. Co więcej, oni przechodzą do drugiego pokoju, a on siedzi nadal, absolutnie bez sensu, jakby na coś czekał. Alewtina w pokoju obok rozkleja jakieś wiersze (przygotowuje nowy zbiorek) — woła do pomocy Mi- chajłowa, a ten widocznie przewraca słoik z klejem, bo Alewtina żartuje: „No, to iście niedźwiedzia przysługa!" Przyklejają te wiersze i szczebioczą do siebie. „Michaj- łow, to żadna robota — natychmiast przyklej na nowo tę linijkę!” — dobiega jej surowy głos. A Striepietow siedzi

i siedzi, i tylko pokornie chwyta filiżankę z dopitą już prawie kawą, jakby chwytał się ostatniej szansy.

Pójdę już chyba — mówi zaglądając do nich.

Jeszcze po małej kawie i obaj się zmywamy - proponuje Michajłow.

Zmywamy się” — Striepietow aż się krzywi. Nie musi wcale czekać na „meblarza”. to wręcz głupie i po­niżające, ale siły woli starczyło mu tylko, żeby powiedzieć: „Pójdę już chyba”, powiedzieć obojętnie i z godnością. Zaledwie jednak pojawia się cień szansy, żeby jeszcze zostać, znów siada i siedzi, jakby tylna część ciała przy­rosła mu do krzesła.

Nic w tym znów takiego osobliwego, że po kawie ra­zem schodzą na dół. Idzie Striepietow, a za nim schodzi Michajłow.

Wsiadaj. — Striepietow otwiera drzwiczki samo­chodu; może podwieźć „meblarza" do metra, tak jak podwoził kiedyś.

Dłuższy czas jadą w milczeniu. Stricpielowa ciąglc dręczy uczucie upokorzenia i oddaje tu sprawiedliwość Michajłowowi, który taktownie ani słowem nie komen­tuje jego poniżającego powrotu do kobiety.

Niepotrzebnie przyjechałem odzywa się raptem Striepietow.

Cisza. Michajłow chwilę milczy, potem mówi:

Dlaczego niepotrzebnie — może właśnie dobrze trafiłeś?

W tym momencie Striepietow nie zwraca jeszcze uwagi na słówko „może”, które prześlizguje się tutaj po raz pierwszy i wydaje się tylko wtrąconym od niechcenia, łagodzącym ozdobnikiem. Ale dosłownie zaraz Michaj­łow używa go powtórnie i mówi coś zgoła nieoczeki­wanego:

Kto wie, może rozstanę się z Alewtiną. Na dobre się rozstanę.

- Koniec miłości?

- Nie... Ale już wystarczy...

A to dlaczego?

- O dzieciach trzeba pomyśleć... Czekają mnie wkrótce trudne chwile. Gorący okres. Teraz mam zamiar myśleć tylko o dzieciach.

Chce jeszcze coś powiedzieć, ale milknie, na razie milknie. A Striepietow też milczy. Kiedy zbliżają się do stacji metra „Biełorusskaja” (tutaj, tak jak to bywało, ma wysiąść, a Striepietow pojedzie dalej), Michajłow znów zaczyna mówić:

■■ Na matematykę trudno się dostać, wiem o tym. Nie mógłbyś mi czegoś poradzić, może podsunąć kogoś, kto dałby korepetycje?

Szczerość za szczerość.

- Zastanowię się.

Wiesz, mój syn to nie jakaś tam ciemna masa — dobitnie podkreśla Michajłow. — Uczy się świetnie. Ale warto się zabezpieczyć.

Jasne, że warto. Zastanowię się.

Michajłow wygramolił się już z samochodu. Nachyla się ciężko, całym ciałem — dziękuje za podwiezienie.

Słuchaj, Jura, spotkajmy się, to obgadamy spra­wę. Kiedy przyjdziesz do Ali?

Striepietow czuje się lekko zakłopotany, ale nie chce dać tego poznać po sobie.

- Nie wiem. Może w czwartek... Ale całkiem mo­żliwe, że już w ogóle więcej tam nie przyjdę.

Jeżeli Michajłow wspomniał, że zamierza odejść to znaczy, że faktycznie odejdzie; pomyślunek ma ciężki, ale słów na wiatr nie rzuca i jeśli jego słowa brzmią nie całkiem jednoznacznie, to po prostu nie dopowiada wszystkiego

i oględnie dobiera słowa, ale na wiatr ich nie rzuca. Po ledwie uchwytnych oznakach Striepietow domyśla się. że Alewtina nic nie wie o tym, co zostało powiedziane w sa­mochodzie, a więc, jak widać, nie wie, że Michajłow od niej odchodzi; dojrzało to poza jej plecami... Teraz ta gra, jeśli to rzeczywiście gra, jest czymś zupełnie nowym

i Striepietow nie chciałby uczynić tu błędnego posunięcia czy kroku. Czwartek. Przyjechał, ale będzie powściągli­wy. Przyjechał, lecz będzie małomówny.

Striepietow odczuwa dużą ulgę i odpręża się nerwowo, kiedy okazuje się, że Alewtiny nie ma w domu. Drzwi otwiera mu Michajłow, zaprasza do środka, Alewtiny nie ma.

Pojechała do telewizji: proszono ją. żeby zaprezen­towała swoje wiersze, co było dla niej i zaskoczeniem,

i ogromną radością — taki zaszczyt, a wróci gdzieś za trzy godziny, wyjaśnia Michajłow, dopiero co wyszła. Czwarty program. Dziewiąta trzydzieści. „A więc posłu­chamy dziś Alewtiny ze szklanego ekranu.” Duża twarz Michajłowa promienieje — szczerze cieszy się z jej sukcesu.

Bądź co bądź, dla Ali to reklama. To dowód uznania. To pomoże jej szybciej wydać książkę!

- Pewnie — żywo reaguje Striepietow. Też bardzo się cieszę...

Striepietow może w istocie cieszy się, ale przede wszy­stkim jest teraz zdezorientowany, zastanawia się. czy fa­ktycznie była taka rozmowa w samochodzie, czy to nie wytwór jego fantazji, oczywiście nie sama rozmowa, ale jej sens i znaczenie czy to wszystko prawda? A mo/e to tyl­ko złudzenie, jakiś rodzaj psychozy?... Striepietow nerwowo zapala papierosa. Starając się zachować milczenie i spo­kój, chce odczekać, przycupnąć na boczku, ale niemal w tej samej chwili nie wytrzymuje i wypuszcza próbny balon.

- Przecież mieliśmy pomówić o twojej sprawie.

Tak kiwa głową Michajłow. Zaraz...

SI

Milczenie narasta szybciej i ciąży bardziej, niżby sobie Striepietow życzył.

- Ala zaparzyła kawę. Pij, jeszcze gorąca — mówi Michajłow. — Ona dopiero co wyszła.

I znów milczenie. Obaj piją kawę.

Jurij...

Striepietow czuje, że Michajłow podniósł na niego wzrok.

Tak.

Bardzo jesteś zajęty?

Dosyć. — Striepietow ma się na baczności, za­bezpiecza sobie ewentualny odwrót. — Ale jak trzeba, to zawsze trochę czasu się wykroi, prawda?

Michajłow milczy — najwidoczniej Striepietow ze zdenerwowania zbyt skwapliwie wyszedł mu naprzeciw, a to zwykle budzi czujność i skłania do dłuższego namysłu. Striepietow podnosi do ust filiżankę i czuje, że Michajłow przygląda mu się bacznie.

To znaczy, masz czas?

Znajdzie się... („Przecież mam, ty sukinsynu, mam czas, mam ochotę, mam wszystko — no, czego jeszcze zwlekasz?”)

Wreszcie Michajłow decyduje się, rzeczywiście nie ma co dłużej zwlekać.

Chciałbym, żebyś to ty dawał korepetycje mojemu synowi, ty sam, rozumiesz, Jurij?

Jasne.

I żebyś przygotował go jak należy do egzaminów.

Jeśli faktycznie uczy się tak dobrze, to jest to do zrobienia.

Uczy się świetnie.

Teraz obaj odczuwają ulgę i skrępowanie zarazem — najważniejsze jest już uzgodnione, ale pozostają jeszcze szczegóły i zwyczajne, ludzkie, cementujące przyjazne stosunki słowa — nie da się ich uniknąć i pora już na nie. Przyparty do muru Michajłow powiedział, co miał powiedzieć, i oklapł nagle — Striepietow .wyczuwa, że Michajłowowi jest jakoś nieswojo. Teraz Striepietow przygląda mu się bacznie.

- Może zaparzę kawy, chcesz? — przerywa milcze­nie. Ale raptem go olśniewa i wyciąga z teczki butelkę

francuskiego koniaku. — To lepiej wypijmy. Prezent od Francuzów. Skoro gospodyni nie ma, będziemy pić we dwóch.

Wypijmy. A dla niej zostawimy.

Oczywiście — uśmiecha się Striepietow. — A mu­simy? (Rozmowę skończyli, teraz można trochę pożar­to wać.)

Co?

Czy musimy zostawiać? Butelka lubi parę.

Michajłow nie odpowiada uśmiechem.

Musimy, musimy. Trzeba dla niej zostawić. Będzie jej przyjemnie. — 1 oznacza to nie tylko przesadną lojalność flegmatycznego Michajlowa. nie tylko jego rezerwę wobec żarcików i poufałości, które mogą rozmyć każdą konkretną sprawę (trudno zaprzeczyć — mogą!),

i nie tylko jego zawodową rzeczowość przy oficjalnych rozmowach — oznacza to jeszcze coś, ale co? 1 nagle Striepietow odgaduje: oficjalnej rozmowy wcale jeszcze nie skończyli; jeszcze nie kropka.

Striepietow ponagla; żart okazał się niewypałem, lecz bliskość nawet tego niewypału, niedalekie już odprężenie ułatwia mu rozmowę i Striepietow (w innej sytuacji nigdy by nie spytał) pyta:

A więc odchodzisz od Alewtiny?—Jednocześnie na twarz wypływa mu badawczy i sondujący rozmówcę, konwencjonalny uśmiech, którego wieloznaczność ma go uchronić od wszelkich niespodzianek. Ale żadnych nie­spodzianek nie ma. Michajłow mówi:

Odchodzę.

Koniak rozlany. Wypijają po kieliszku, potem jes/cze po jednym, nie trącają się -- dystans zostaje zachowany. W pewnej chwili Striepietow już chciał się trącić, ale Michajłow swojego kieliszka nie podniósł i wyraźnie nie zamierzał podnosić.

Michajłow wypija. Potem nabiera tchu. A potem oznajmia:

Mam jeszcze jednego syna.

- Też będzie zdawał na uniwersytet?

Tak... Ale nie teraz. Jest w dziewiątej. Za rok.

W tym momencie Striepietow nie może już nie spoj­rzeć Michajłowowi prosto w oczy: co za chłop... Strie-

53

I \v\

pietow przez chwilę, dwie oblicza sobie, jakby oblicza! cenę: jedno lato na egzaminach wstępnych — mówi się trudno, ale za rok chciałby mieć wolne wakacje i święty spokój, chciałby uciec gdzieś, wyjechać. Dwa lata pod rząd w miejskim upale to żadna przyjemność, ale właśnie ta nieprzyjemność (i Striepietow teraz to pojmuje) uma­cnia i ugruntowuje ich cichą umowę.

Czy nie za dużo wymagasz? — wybucha nagle śmiechem.

- Nie za dużo. — Michajłow jest poważny. — Nie sprawi ci to aż tak wiele kłopotu: drugi syn też uczy się dobrze.

- Wierzę, że masz tylko dwóch synów?

- Dwóch. — Na twarzy Michajłowa pojawia się nareszcie może nie uśmiech, ale chociaż półuśmiech — po raz pierwszy w ciągu całej rozmowy. Striepietow rozlewa koniak. Chwyta kieliszek, a Michajłow obserwuje go

i widzi, jak jego smukłe, kształtne dłonie na moment zastygają efektownie na ciemnowiśniowym blacie stołu. „Moje chłopaki mają takie same ręce" — stwierdza Michajłow w myśli. 1 nagle mówi:

- Chciałbym, żeby moi synowie byli dobrymi ma­tematykami. I żeby w ogóle byli podobni do ciebie.

- To nie kpiny?

Nie. Słowo daję.

- Mężczyźni rzadko prawią sobie takie komplemen­ty-

Milkną i tym razem milczenie jakby kładzie kres, jakby stawia kropkę w ich długich pertraktacjach.

- Dobrze — odzywa się Michajłow (i wzdycha). — Dopijmy. Ala i tak nie lubi niczego mocniejszego.

- Jasne, że nie — od razu ci mówiłem.

No to siup.

No to siup.

Michajłow podrywa się.

Godzina!

- Co?

Michajłow dźwiga z krzesła swoje zwaliste ciało i po­stąpiwszy głośno dwa kroki, od których aż dźwięczy szkło na regale, włącza. Na czwartym programie już trwa wieczór poetycki: najpierw produkuje się młodziutki

długowłosy poeta. Następny to poeta wojennego poko­lenia. Wreszcie zapowiadają Alewtinę —jest na ekranie, recytuje: „Kocham! I niebo jest gwiaździste. Kocham! I los już nie istnieje...” Doczekawszy się swojej wielkiej chwili, zaczyna mówić tym swoim zawodzącym głosem, a oczy jej, jak zwykle, wilgotnieją. Ale oto jej głos już nie razi ucha, zawodząca intonacja staje się jakby kanonem

i formą obowiązującej umowności, i stopniowo Alewtina oddaje się bez reszty poezji i swojej recytacji, i teraz jej głos wprost urzeka. Recytuje dobrze. Mówi o miłości —

0 tym, że miłość jest silniejsza od życia i nawet p o- przędza życie: kiedyś, gdy na Ziemi nie było jeszcze człowieka, nie było ani roślinności, ani najmniejszych żywych organizmów, wyłącznie kamienne głazy, już wtedy w tym jałowym i martwym tlenowym świecie żyła miłość — cóż za obrazowość myślenia — śmigała niczym zajączek pośród dziewiczych skał i nagich głazów. Alew­tina ma świadomość, że teraz ją widzą. Ma świadomość, że teraz jej słuchają. Ma świadomość, że teraz ją kochają. To powoduje nowy przypływ, wręcz eksplozję energii

1 Alewtina z wilgotnymi oczyma, w poetyckim ferworze zaczyna recytować swój kolejny, bodaj najlepszy wiersz —■ jest również o miłości.

Michajłow ciągle nie może się zdobyć, żeby poinfor­mować ją o tej chronologicznej drobnostce („Dzisiaj nasz ostatni wieczór, kochana!”). Słowa naturalnie są już z góry ułożone, ale przez gardło przejść nie chcą. Wresz­cie nie ma już wyjścia i za chwilę będzie musiał wy­powiedzieć te słowa.

Hej, Michajłow! Coś ty dzisiaj taki osowiały?

Nie daje mu spokoju.

- No, nie bądź nudziarzem. Nie bądź staruchem. Nie bądź dziwakiem. Może napijesz się kieliszeczek?

Alewtina zachłystując się z zachwytu opowiada: minął dopiero tydzień, zaledwie tydzień, a już są echa jej występu w telewizji, nadchodzą listy („Co za listy! Naiwne, a mimo to ile w nich serca — masz pojęcie. Michajłow, jakie listy od prostych ludzi!") rozpiera ją radość, a Michajłow wtrąca tylko jakieś zdawkowe

55

mmmmmm gggjgip

A

słówka, myśląc jedynie o tym, że powinien już ostudzić ten jej entuzjazm, uczynić choćby pierwsze zdecy­dowane posunięcie.

Ale wtem dzwoni telefon i Alewtina wciąż z takim samym przejęciem i ożywieniem (uwielbia telefony) rzuca się do aparatu, a Michajłow traci teraz szansę pierwszego zdecydowanego posunięcia, lecz zyskuje chwilę na za­stanowienie. Krótką chwilę, ale to mu wystarczy. Kiedy więc Alewtina odwraca się do niego i (zasłaniając dłonią słuchawkę) oznajmia półszeptem: „Dzwoni koszykarz. Chce tu wpaść z żoną” — Michajłow kiwa głową.

Zaproś ich.

Po co?...

Alewtina znów mówi do słuchawki, a Michajłowowi nasuwa się niezbyt uderzająca oryginalnością myśl, że odejść przecież trzeba, ale w każdej sytuacji życiowej łatwiej i prościej jest odchodzić w obecności kogoś postronnego, pod byle pretekstem. I bardzo możliwe, że nadarzy się sposobność obrazić się na tego gadułę koszykarza: nie ulega wątpliwości, że ten nie odmówi sobie i raz i drugi przejedzie się po Michajłowie, skry­tykuje jego meble. I wtedy nic tylko udać obrażonego, wyjść i może nawet nieźle byłoby trzasnąć drzwiami, a później — wyłącznie przez telefon i na odległość; po­tem to już łatwiej. Albo może, kto wie, podłęży się sama Alewtina, wtrąci jakieś słówko nie na miejscu (przy ludziach kusi ją, żeby pożartować sobie z Michajłowa), a może to będzie żona koszykarza, babą z jęzorem nie od parady i niewyparzoną gębę — Michajłow nie wie, jak sprawy się potoczą i pod jakim pretekstem odejdzie, ale wie z całą pewnością, że dokonać tego sam na sam z Alewtiną będzie o wiele trudniej.

...Dlaczego milczysz?

Co? — budzi się z zadumy; jakby siedział w innym pokoju.

- Wiesz, kochany, jesteś dziś wyjątkowo rozmowny.

Mhm.

I dalej milczy. Jest zdenerwowany.

Kiedy oni przyjdą? — pyta.

- Wcale nie przyjdą — śmieje się Alewtina. — Do

licha z nimi. Nudziarze. Powiedziałam, że jestem zajęta.

56

Śmieje się, teraz, powiada, przed nami cały wieczór i noc: sami, tylko we dwoje, kochany, żadnych ludzi, pełny luz i swoboda. Michajłow prędko przytakuje tak, to wspaniale, cały wieczór, noc, tylko we dwoje. Obawia się jej intuicji, obawia się kobiecego przewrażli­wienia; jeśli ona wyczuje coś, zanim zdąży jej to powie­dzieć, wtedy na pewno nic już nie powie, nie zdoła.

- Tak, najlepiej tylko we dwoje — podchwytuje. — Pewnie, że najlepiej.

Ugłaskana jego czułymi słowami, Alewtina nie domy­śla się niczego. Co więcej, zaczyna się nagle śpieszyć — nastawia jak zwykle przyciszoną muzykę, gasi światła poza jedną lampką, wszystko to nie zwlekając, byle prędzej, i, roześmiana, znika w łazience, zostawiając Michajłowa sam na sam z nagim faktem. Słyszy plusk wody. Nawet ten plusk brzmi dzisiaj natarczywie i po­śpiesznie. Michajłow siedzi w półmroku, przy stłumionej muzyce, kompletnie ubrany i kompletnie niezdolny ru­szyć sprawy z martwego punktu. Alewtina jest już obok niego, w nocnej koszuli, podniecona, oczy jak wielkie czarne wiśnie.

- No co? Zamierzasz spać w marynarce? A może masz czyraki?'— Śmieje się.

A on milczy.

- No, marsz do łazienki!... Michajłow!

Nie wyczuwa i ciągle się nie domyśla — zresztą dlaczego miałaby się domyślać? — całuje go; pod koszu­lą falują jej piersi; z głowy, z krótko ostrzyżonych wło­sów skapuje wo^a. Alewtina szepcze:

- Wiesz, jestem dzisiaj w cudownym nastroju. Wy­daje mi się, że od lat nie przeżywałam czegoś podobne­go — ogromnie cię kocham...

1 nadal szeptem dodaje:

- A ty nie masz coś dzisiaj humoru? Prawda?

Michajłow nie musi szukać wybiegów, zachodzi tu

idealna zgodność tego, co myśli, i tego. co mówi tak, oznajmia spokojnym głosem, coś nie mam humoru. Może to zmęczenie. A może nerwy.

Taki już z ciebie staruszek? czule żartuje Alew­tina.

- Może i tak.

57

A \W

Alewtina delikatnie ściąga z niego marynarkę, ale wyrozumiałości dla niego i dla jego zmęczenia starczyło jej dokładnie na jedną chwilkę, i znów zaczyna się śpieszyć („Wspaniałe dostałam dziś listy, prawda?”), rozpina kołnierzyk, jednym ruchem ściąga mu przez głowę ko­szulę („No, kochany, nie każesz mi chyba zdejmować sobie spodni — przedtem, jak sądzę, musiałabym ścią­gnąć ci buty!”), i tak Michajłow. po trosze zmuszany, po trosze zachęcany, stoi w łazience pod prysznicem, z góry leje się woda, chyba nawet zimna. Niech będzie. Ostatnia noc. Michajłow łapie się na tym, że nawet nie chce mu się regulować wody, jest, jaka jest.

Leżą obok siebie w łóżku i Alewtina szepcze:

- Tylko nie od razu. dobrze? Mam ochotę poga­dać. — A Michajłow też, podobnie jak ona, odczuwa po kąpieli miłe rozleniwienie, ociężałość w całym ciele i pra­gnienie trwania w bezruchu.

Mówi dalej szeptem:

- ...Nie myśl sobie, wcale nie przewróciło mi się w głowie od tych wierszy i od listów do telewizji — no,

może odrobinkę ale w ogóle to wszystko się nie liczy,

najważniejsze, że mi z tobą dobrze.

Nagle zaczyna płakać.

- Nie mam nikogo poza tobą.

Michajłow przywykł już do jej egzaltacji, a jednak powolutku, krok za kroczkiem, rozczula go to i roztkli- wia. Ale, jakby dla równowagi, z jednej strony słyszy jej słowa, a z drugiej — widzi teraz siebie samego w tym zmysłowym półmroku. Duży, zwalisty mężczyzna, aż łóżko zapada się od ciężaru jego ciała; ręce tego męż­czyzny leżą (spoczywają) na okazałym brzuchu; twarz z surowymi zmarszczkami człowieka praktycznego, za­opatrzeniowca; całości obrazu dopełniają przylizanc od czapki i od całodziennego zabiegania włosy. Taki jest teraz, tak lata zmieniły tego szczuplutkiego i anemiczne­go chłopaczka, niejadka, którego marzeniem były sanki na metalowych płozach. Wspomnienia rozrzewniły go. 1 nagle Michajlowa ogarnia strach na myśl, że kocha Alewtinę i że nikogo, być może, oprócz niej nie kochał, a poza nim został już kawał życia.

- Nie płacz -I uspokaja ją.

- Nie wolno nawet popłakać? — głos Alewtiny brzmi niespodziewanie wesoło i dobiega gdzieś z boku; dopiero teraz zaczyna się to i przeciąga, i trwa; potem Alewtina stawia nieodzowną kropkę nad i: całuje go. Podziękowanie. Siada. Dobrze znajomym ruchem wsuwa stopy w klapki i ospale, jakby powoli przechadzając się po lesie, idzie do kuchni, żeby zaparzyć kawę. Szumi gaz. Słyszy głos Alewtiny. lekko zniekształcony przez noc i odległość, i długie przedtem szepty: „Są jeszcze jabłka — chcesz?" — „Aha.” Michajłow leży i wodzi wzrokiem po ciemnych ścianach. Lampka nocna dawno zgaszona. Wodzi wzrokiem i rozmyślnie, chcąc usłyszeć, jak to będzie brzmieć w czasie przeszłym, wypowiada: „Tu przychodziłem do mojej kobiety” — chce z tych bezwzględnych słów zaczerpnąć odwagi, ale z miejsca, momentalnie milknie i ucieka przed napływającą falą bólu i prawdy.

Oboje ostrożnie manewrują w ciemności filiżankami, odstawiają je i znów podnoszą do ust.

- To wspaniałe, że jesteśmy razem. — Alewtina wypija łyk kawy. — Wydaje mi się, jakbyśmy już ze sto lat byli ze sobą.

I dodaje (jeden łyk, drugi, trzeci):

- Na początku myślałam sobie: co prawda, facet nawet jest sympatyczny, ale pora już to skończyć.

I ciągnie dalej:

- ...Wszystko dlatego, że nie lubię się przywiązy­wać — mój mężulek tyle napsul mi krwi, że nie mogła­bym już żyć razem z kimś pod wspólnym dachem, dla­tego chciałam z tobą zerwać, pamiętasz?

Pamiętam.

- To już było postanowione. A potem lak jakoś się złożyło, że wróciłeś. Zabawne?

Alewtina wciąż mówi. Nie milknie ani na chwilę. Odzywa się z czułością.

- Ja przecież nie potrzebuję wiele. I nikt inny nic jest mi potrzebny.

\

- Tak — wtrąca Michajłow.

Będzie upływać czas, lata i zimy, rok za rokiem — a my spokojniutko będziemy się starzeć, prawda?

W zupełności zdając sobie sprawę, że w tym momencie to niedelikatne i trywialne, i nawet po części krzywdzące, Michajłow mówi:

- Mało to facetów miałaś przede mną?!

Ja?

- Przecież nie ja. — Mówi to i dziwi się własnym słowom: przygotowane od dawna, wreszcie przecisnęły się przez gardło, znalazły swoje ujście. Dalsze słowa wypowiada już niczemu się nie dziwiąc, też z góry zaplanowane są jedynie następstwem poprzednich: - Gdzieś tu leżą moje dokumenty. Rano mogę je zapo­mnieć...

- Co?

- Dokumenty.

Michajłow wstaje. Boso i zdecydowanie, i znaczą- c o człapie do jej biurka. Potrąca w ciemności krzesło. Klnie pod nosem. Kręci się przy biurku (szuka kwitów i specyfikacji — kiedyś przypadkiem zostawił je u Alew- tiny i oczywiście musi je teraz zabrać). Znajduje. Zna to mieszkanie na pamięć. Chowa papiery w czeluść teczki, długo i cynicznie hałasując nimi w nocnej ciszy, jakby były z blachy.

Kładzie się. Jest przygotowany na rozmowę i czeka, co teraz nastąpi, a tymczasem nie następuje nic.

- Co ty wyprawiasz, zwariowałeś? — pyta Alewtina. I gładzi go po głowie, jak gładzi się kogoś najdroższego i kochanego. Tylko tyle i znów jak gdyby nic się nie zmieniło, czas przędzie dalej swoją nić, kręci się odwie­czne wrzeciono. Michajłow przygasł. I stopniowo serce zaczyna bić w sennym rytmie. Alewtina pochyliła się nad nim i szepcze:

- Mój kochany. Zazdrosny jesteś? Ty głuptasku...

Michajłow zamyka oczy. Kto ją zrozumie? A ona

jakby zawisła nad nim — gładzi jego powieki i gdzieś z góry szepcze: „Będzie upływać czas, kolejne zimy — ciekawe, dlaczego najbardziej lubię cię zimą — czas będzie mijać, a my będziemy się starzeć.”

Michajłow nie wie, czy spał --- pewnie godzinę lub półtorej się zdrzemnął. Za oknem poranna szarówka. Słońce jeszcze nie wyjrzało.

Wstaje. „Spij" — mówi do Alewtiny, kiedy ona samym poruszeniem ciała i ledwie wyczuwalnym zaniepokoje­niem śpiącego człowieka, nie otwierając oczu, pyta, co i jak teraz, kiedy przyjdziesz, kochany?... Nie odpowiada. Mówi tylko:

- Śpij. Poradzę sobie. Po co masz wstawać?

Z przymusem je śniadanie. Jest senny, rozbity i zły sam na siebie, że niczego Alewtinie nie powiedział.

Wraca do pokoju, żeby wziąć teczkę i zabrać papie­rosy — zapala, lecz wychodzi nie od razu (to magia tego pokoju), staje przy oknie. Plecami wyczuwa, że Alewtina patrzy na niego: kołdra naciągnięta po brodę, po same usta, ale jej oczy, choć senne — patrzą. Coś ją widać tknęło, coś przypłynęło do niej i dopełzło, jak z wolna przypływa i dopełza do śpiącego człowieka podsumowa­nie minionego półtora roku... Patrzy. No i dobrze.

Michajłow też patrzy — w okno. Dopala. Patrzy z jakimś gwałtownym wzruszeniem — pole i parów, i dwa dźwigi, i nie wykończone fundamenty domu — spogląda teraz tak, jak spogląda człowiek w dniu rychłego wyjaz­du, kiedy pragnie wchłonąć i utrwalić w pamięci obraz tej ziemi, na której kto wie, czy postawi kiedyś jeszcze stopę, czy wróci, bo życie jest krótkie, a troski, nurt życia i wagony metra kołyszą cię i unoszą niczym suche drewienka. Michajłow ubrał się. Wyszedł. Jednostajny szum windy (nacisnął guzik i ruszyła w dół, popłynęła) uświadamia Michajłowowi, że tak czy owak, życie trwa dalej.

5

Trzy, może cztery razy Alewtina telefonuje, ale to już jak gdyby wcale nie ona. tylko jakaś odległa więź z blakną- cymi wspomnieniami.

- Nie mogę. jestem zajęty, bardzo zajęty.

Nie możesz czy nie chcesz?płacze w słuchawkę

61

MMMMMM** ( - x i

i oczywiście zaczyna urządzać histerię albo raptem na­zywa go starym, tłustym wieprzem, który budzi w niej jedynie wstręt. Obrazić do żywego, dźgnąć w samo serce: czasami to pomaga i mężczyzna z wściekłości albo i ura­żonej ambicji zjawia się u byłej przyjaciółki, żeby od­powiedzieć na obelgi lub usprawiedliwić się. nie zdając sobie sprawy, że mimo wszystko jednak przyszedł. Ale Michajlow nie przychodzi. Cisza. Potem kolejne trzy, cztery telefony, ale on ma się teraz na baczności - słuchawkę podnosi Wiera Jemielianowna i z. na poły zawodową zjadliwością oznajmia towarzyszce Alewtinie Niestierowej, że Michajłowa nie ma (pierwszy telefon), że Michajłow jest w terenie (drugi telefon) i że Michajłow jest na oddziale czy coś przekazać, jeśli to sprawa s 1 u ż b o w a... Telefony milkną. To koniec. Michajłow już wie albo się domyśla, że Ala dała za wygraną i teraz przywyka i przywiązuje się do Striepietowa, podobnie jak kiedyś przywykała i przywiązywała się do niego. Koniec. Alewtina jeszcze przez jakiś czas pojawia się co dzień w jego myślach (z nawyku i z potrzeby, by mieć się na baczności), ale potem jej twarz, jej postać, jej obraz przesuwają się za linię horyzontu i odchodzą w rejony, które nazywa się różnie, ale najczęściej — przeszłością.

1 tam, już w owej przeszłości, zajmują wyznaczone dla siebie miejsce.

W tym samym czasie odbywa się zwięzła, bo spodzie­wana, rozmowa telefoniczna ze Striepietowem — uzga­dniają, kiedy i gdzie: zajęcia zaczęłyby się w tym tygo­dniu. tak, Jurij?

- Słuchaj, Jurij, dowiadywałem się. Ponieważ jesteś docentem, będę ci płaci! pięć rubli za godzinę. A więc, dziesięć za jedno posiedzenie...

Jak to - — masz zamiar jeszcze mi płacić? - W gło­sie Striepietowa słychać i uśmiech, i ironię.

Oczywiście, Jurij. Bezwzględnie.

No, no...

Uzgodniwszy sprawę, Michajłow odkłada słuchawkę i zapala papierosa — myśli o tym, że docentowi Strie- pietowowi trzeba będzie płacić z największą punktualno­ścią. W ich wzajemnych stosunkach nie może być żad­nych niedomówień. Z upływem czasu (a będzie on pły-

62

nąć i płynąć) słowa dewaluują się; czas dewaluuje i słowa, i rozmowy, takie już jego prawo, ale nie zdewaluuje tych dodatkowych stu czy prawie stu rubli na miesiąc.

Do widzenia — mówi Michajłow do portierki.

- Do widzenia, Pawle Wasiliewiczu.

Michajłow wraca do domu.

- Chodź no tutaj — woła starszego syna. I normal­nym, spokojnym głosem oznajmia mu, że począwszy od jutra rozpoczyna zajęcia ze znanym matematykiem Strie- pietowem i jeśli tylko potraktuje to poważnie i nie okaże się głąbem, to na pewno dostanie się na uniwersytet i, całkiem możliwe, że przez długie lata będzie uczniem tego wybitnego naukowca.

Siedemnastolatek patrzy nieśmiało, jakby wylęknio- ny'

- Będziesz jeździć do niego do domu we wtorki i czwartki na szóstą.

- To daleko, tato?

Tym nie musisz się przejmować. Najwyżej powtó­rzysz sobie w metrze jakieś twierdzenie.

Młodszy ma więcej śmiałości. Pyta:

| A ja?

- Ty będziesz miał zajęcia w przyszłym roku. W dzie­siątej klasie.

Na koniec tej rozmowy trafia żona; wróciła właśnie ze sklepu.

Matematyk może z niego dobry, ale czy to dobry nauczyciel?

- Co?

- Czy dobry nauczyciel?

Bądź o to spokojna.

Żona kiwa głową.

- Skoro tak postanowiłeś, nie mam oczywiście nic przeciwko temu... Dwadzieścia rubli na tydzień? To znaczy osiemdziesiąt rubli miesięcznie.

Dziewięćdziesiąt rubli miesięcznie.

Żona znów zgodnie kiwa głową. Oczywiście, przecież w miesiącu są cztery i pół tygodnia. Żona z reguły za­chowuje się wobec Michajłowa potulnie i zgodnie taką potulność i zgodność charakteru przejawiają niezbyt pewne siebie kobiety wobec męża, którego działania są

6.1

zawsze trzeźwo przemyślane, słuszne, przesączone przez doświadczenie i dobrze opłacane.

Tego lata starszy syn Michajłowa bez najmniejszego trudu, co więcej — wręcz znakomicie — zdaje egzaminy na uniwersytet.

Dla Michajłowa najbardziej nieprzyjemna w jego pra­cy jest konieczność czołgania się; otyłość i pokaźny brzuch nie pozwalają mu przykucnąć, a w dodatku poruszać się w tej pozycji. Trzeba robić użytek z kolan (upływający czas oddala nas. rzecz jasna, od dzieciństwa, ale potem niepostrzeżenie i subtelnie z powrotem pro­wadzi nas do niego swoimi ścieżkami). Po to, żeby móc poruszać się na czworakach swobodnie i bez narażania się na śmieszność, Michajłow wyprasza z pokoju gospoda­rzy. Pod tym względem jest zasadniczy i nieprzejednany. („Przepraszam, ale muszę zostać sam. Lubię się skupić. Państwo mi przeszkadzają.” — „Mamy wyjść?” - „Tak.”) Plastikowy metr dynda mu na szyi. Michajłow wymierza długość ścian, wielkość wnęki, odległość do kaloryferów i szerokość listew przy podłodze. Co jakiś czas Michajłow prostuje się i, klęcząc, wpisuje do notesu liczby. Teraz kolej na wysokość. Michajłow jest cały mokry, ale nie przerywa. Żeby zmierzyć wysokość, gra­moli się na chybotliwą składaną drabinkę, drabinka skrzypi pod nim i popiskuje...

- Proszę tutaj! — Michajłow woła gospodarzy. Ocie­ra pot. Przychodzą oboje. Są podenerwowani oczekiwa­niem i tą niemiłą sytuacją łamiącą reguły gry (spodzie­wali się przecież, że będą do upojenia dyskutować i do upojenia naradzać się), wchodzą więc teraz. Wycierając chusteczką kark, Michajłow zaczyna referować im swój projekt: jeśli chcą mieć biały regał do samego bal­konu, siłą rzeczy dyktuje to pewien styl pokoju - a zatem musi być biały stolik i choćby ze dwa jasne krzesła.

Jeśli pan tak uważa... — Gospodyni uśmiecha się konfidencjonalnie.

Michajłow zapisuje.

Gospodyni przymila się do niego. Ma na sobie ele-

64

gancki kolorowy szlafroczek. Głowa prosto od fryzjera. Brwi podmalowane.

- Wie pan, tak też sobie myśleliśmy: jeśli już s a m Michajłow przyjedzie i sam to obejrzy, wszystko bę­dzie zrobione gustownie i szybko.

I tanio? — uśmiecha się ironicznie Michajłow.

Ależ nie, rozumiemy, że to musi swoje kosztować.

Gospodarz, który stoi obok, wtóruje:

Tak nam powiedziano — zdajcie się całkowicie na gust i rękę Michajłowa.

Gospodyni z uśmiechem potwierdza:

Rzeczywiście tak nam powiedziano.

Jak zawsze w takich przypadkach, zwykłą koleją rzeczy, po tych komplementach zespolona w organiczną jedność, dobrze wyważona dusza gospodarza i gospodyni pała chęcią upojenia się swoją własną szlachetnością. I cudzym upokorzeniem. Oni to umieją. Uważają to za absolutną konieczność — a więc, do kuchni — a im dłużej i energiczniej protestujesz, tym oni usilniej i, jak im się zdaje, serdeczniej nalegają. Michajłow od dawna zna te zwyczaje i nie odmawia. Od wielu już lat nie krzywi się i nie uważa tego za upokorzenie, tak jak człowiek nie uważa za upokorzenie tego, co nieuchronne.

Proszę odpocząć, Pawle Wasiliewiczu...

I znów przypuszczają szturm:

Nie, nie. Trzeba zrobić małą przerwę. Pan po prostu musi zrobić sobie przerwę. — Gospodarz i gospodyni obstępują go uśmiechnięci. Gospodyni lekko dotyka go swoim bujnym biustem — figlarka.

Mimo wszystko, żeby postawić kropkę nad i, Michaj­łow musi jeszcze spytać i zanotować.

Czy zamierzają państwo umieścić w meblościance telewizor? (Potem gotowi awanturować się, że jest ina­czej niż u Zaruckich, a chcieli niby tak samo.)

A jak pan radzi?

Jeśli to ma być pokój dziecinny, raczej bym nie polecał. Zechcą państwo na przykład oglądać wieczorem jazdę figurową na łyżwach...

Tak, tak, całkiem słusznie.

- A więc zdecydowane — to będzie pokój dziecinny?

- Tak.

65

A

Michajłow robi jeszcze trzy, cztery konkretne notatki, a oni oboje znów obstępują go i teraz już bez ogródek ciągną prosto tam. Do kuchni. Gospodarz z miejsca wpada w znany stereotyp: swój chłop (inteligent, ale nie separuje się, jest za pełną demokracją), i szerokim, swo­bodnym gestem odbija czystą. Zakąska już przygotowa­na. Michajłow również. Można zaczynać. Michajłow jest lekko skrępowany; to śmieszne, ale za każdym razem wydaje mu się, że swoją odmową dotkliwie urazi ludzi.. Już dawno by się rozpił, ale zawsze pilnuje się, twarda zasada — dwa, trzy kieliszki, nie więcej. Dziś jeszcze ma jednego klienta w Sokolnikach i jednego koło dworca.

- A czy to prawda, podobno ma pan wyższe wy­kształcenie? — interesuje się gospodyni.

Plasterek kiełbasy więźnie mu w gardle. Przełyka z tru­dem i kiwa potakująco — tak, to prawda. Teraz natu­ralnie dopytują się, jaki kierunek. Odpowiada krótko i monosylabami. Gospodarz tymczasem — a czasu ubywa i wódki również — rozluźnia się i zaczyna mówić impertynencje, bezwiednie zresztą; nie uświadamia sobie tego i jest przekonany, że wyraża Michajłowowi swoje uznanie.

- No proszę — zerka spod oka na żonę — trzeba pracować. Człowiek ma zawód potrzebny ludziom. A twój mąż — dwieście dwadzieścia na miesiąc i koniec, kropka...

Snuje rozważania. Siedzi taki elegancki, dobrze sy­tuowany. w błogim rozanieleniu po alkoholu, nigdzie nie musi się śpieszyć, a naprzeciwko — w wytartej mary­narce, w brudnych spodniach, spocony, niewyspany, z poszarzałą twarzą, ledwie żywy ze zmęczenia siedzi Michajłow, który naturalnie, jak im się wydaje, nic tylko lekko zbija forsę. Niech im będzie...

W pobliżu domu, już po Sokolnikach i po trzech dworcach, Michajłowowi robi się słabo. Nie pierwszy to raz, a jednak budzi lęk. Dlaczego w pobliżu domu, dlaczego o n i zawsze umierają tuż koło własnego do­mu — czy to osłabienie po tych wszystkich wizytach, strata formy? Michajłow leniwie zastanawia się nad tym i oblizuje wargi. Kiepsko, bracie. Nic dojdziesz, bracie. No to się doczołgasz... Siedzi na stopniach klatki scho-

66

dowej i miękko osuwa się po ścianie. Poręcz jest tuż, tuż. a dosięgnąć nie da rady. No tak... Zaczyna powoli czoł­gać się po schodach. Myśli, czy nie wezwać kogoś na pomoc, ale przecież na pewno zalatuje od niego wódką, obejdzie się. Takie ciekawostki rozchodzą się w cztero­piętrowym bloku nad podziw szybko i nieodwracalnie: do dzieci też to dociera. Drobiazg. Tylko na drugie piętro... Przesuwając na przemian to kolana, to ręce. Michajłow pokonuje kolejne cztery stopnie. Dla Michajłowa naj­bardziej nieprzyjemna jest konieczność czołgania się. Schody. Jeszcze ociupinkę, jeszcze kawalątek, zwykła mówić jego owdowiała matka, kiedy oboje, ona i mały chłopiec, ciągnęli pod górę pół worka mąki na sankach 1 drewnianymi płozami, a on nigdy nie przypomniał matce, jak zdobywała tę mąkę, żeby tylko wyprowadzić Paszeńkę na ludzi. Dobra... No, a teraz wstać. Teraz otrzepać się. Naciska guzik dzwonka.

- Znów piłeś. Pawle — mówi żona, czyni mu wyrzu­ty ledwie dosłyszalnym szeptem, bo już późno i dzieci śpią.

_ Tss! — Michajłow wsuwa się do mieszkania po­dejmując tę codzienną szeptaninę w przedpokoju.

Przełożyła Anna Walenko

Antylidcr

1

Zdradzał go wygląd. Kiedy Kurienkow był na kogoś zły, twarz mu ciemniała, robiła się smagła, jak gdyby czoło i policzki pokryły się stepową opalenizną. Chudł. Poza tym można by powiedzieć, że robił się wręcz mały.

i No i co teraz? — groźnie spytała Szuroczka. I do­dała, wpatrując się w jego opaleniznę:

Uważaj no, Kurienkow!

Ze skruchą wzruszył ramionami i coś wymamrotał. Jadł właśnie i przeżuwał. Szuroczka znów mu się przyj­rzała. (Czasem, jeżeli podejrzenia jej były niesłuszne — a to także się zdarzało — uspokajał ją właśnie sposób mówienia Tolika, czuły i nieśmiały. Szuroczka mówiła:

Uważaj no, Kurienkow!

Na co on odpowiadał zmieszany:

Nie bój nic, Kurienkowa...

Było to bardzo sympatyczne.)

Teraz jednak nie odpowiedział. Po kolacji zaś poszedł się kąpać i poprosił o wyszorowanie pleców, co także było dla Szuroczki symptomem i zapowiedzią. Komuś obcemu objawy te mogły się wydać błahe, ale przecież żona do­brze zna swego męża. W ciasnej łazience Tolik napusz­czał prysznicem tyle pary, że było mu gorąco jak w saunie, za to zewsząd kapały krople. (Szuroczka nie­raz go za to łajała, gdyż ściany pokrywały się wilgocią: „Wygodnicki! Poszedłbyś lepiej do łaźni!...”) Wygrzaw­szy się, Tolik wysunął głowę za drzwi i przywołał Szuroczkę, żeby mu wyszorowała plecy. Wyglądało na

to, jak gdyby zupełnie opadł z sił: stał, nagi i chudy, cały jakiś zmalały, i jęczał, żałośnie prosił, by mu natrzeć plecy, jak mały chłopczyk, który jest chory i który prosi, by go umyć, choćby z litości. Szuroczka sprzątała na­czynia. Na widok jego wysuniętej głowy, pogderała chwilę, ale oczywiście wyszorowała mu plecy, przy czym znów spostrzegła, że pociemniała mu nie tylko twarz, ale całe ciało. Nagle zrobił się śniady.

Teraz Szuroczka już prawie nie miała wątpliwości, że Kurienkow kogoś znienawidził. Po zastanowieniu wy­typowała, kogo mianowicie — Tiurina: Tiurin pojawił się w ich paczce stosunkowo niedawno, jakiś rok temu, a już się wyróżniał. 1 rzeczywiście, od razu jakoś szcze­gólnie go polubili: był wesoły, rozmowny, silny fizy­cznie i w dodatku miał samochód. Mógł podwieźć czy odwieźć.

Kiedy majster grzebał w telewizorze, obowiązkiem Szuroczki było zapisywanie i obliczanie uszkodzeń pod jego dyktando. Szuroczka jednak, chwyciwszy w palce ciemne skrzydełko kalki i podłożywszy je na nowo pod kartkę, nagle wstała. Poszła dzwonić; ostatecznie prze­cież martwiła się o męża, a ładnej i w dodatku pulchniut­kiej kobiecie wiele uchodzi. Szuroczka o tym wiedziała. Nawet nerwowi klienci (to była ich pora przed obiadem) milczeli. Wydało jej się nagle, że ci ordynarni ludzie przycichli umyślnie. Dodzwoniła się szybko. Ku­rienkow pracował w administracji domów mieszkalnych i w porze obiadowej zazwyczaj wpadał do domu.

- Kurienkow! — wrzasnęła Szuroczka w słuchaw­kę. — Dzisiaj zebranie rodzicielskie w szkole nie zapomniałeś? I zapłać za mieszkanie. I za telefon! Za telefon!...

Jeżeli mąż jakoś szczególnie Szuroczkę niepokoił, za­sypywała go rozmaitymi poleceniami albo mu bez po­wodu, na wszelki wypadek, wymyślała. W okresach, kiedy ciemniała mu twarz, obarczanie go zleceniami było bardzo korzystne.

Wieczorem Szuroczka zadzwoniła do Ziminów porozmawiała i z Anią Ziminą. i z Alikiem. „Mojego

69

SINI

tylko się pośmiali. Nie przywiązywali żadnej wagi do jej ..symptomów”, a Tolika lubili. Jak tu zresztą nie lubić — to przecież przyjaciel z dziecinnych lat! Ziminowie, a po­za tym Ola Zlotowa. Marinka, Giena Skobielew teraz mieszkali w wielkich, wielopiętrowych blokach, a daw­niej — w starych moskiewskich kamienicach i kamie­niczkach, które stały w tym samym miejscu i z których już nic nie pozostało, jeżeli nie liczyć ich dawnych mieszkańców, ale przecież i oni dorośli. Dawni chłopcy i dziewczynki z tych podwórek — oto. kim byli.

Oczywiście w paczce starych przyjaciół wielu rzeczy Szuroczce brakowało. Nie umieli inteligentnie i ciekawie rozmawiać, nie umieli się dobrze ubrać — nawet Alik Zimin, jazzman, jeżeli się wystroił, wyglądał trochę jak papuga. Ale nic można od ludzi za wiele wymagać. Subtelność, gust i umiejętność prowadzenia rozmowy Szuroczka znajdowała u innych ludzi, za to w sta­rych przyjaciołach ceniła właśnie przyjaźń, pamięć dzie­ciństwa i to, że można do nich przyjść w każdej chwili. Odłożywszy słuchawkę, Szuroczka myślała o nich i robiło się jej lżej na sercu: jakoś to będzie.

Jakże ja cię kocham, Tolik — wykrzykiwała sama jedna w pustym pokoju. („Jakże cię kocham, kiedy jesteś cichy, spokojny. Jakże cię kocham, kiedy jesteś do­bry!" to właśnie znaczyły jej słowa.) Szuroczka by­wała sentymentalna, czasem egzaltowana.

Żeby nie odstępować męża, Szuroczka poszła razem z nim kupować prezent dla córeczki. Szli pod rękę w stronę uniwersamu, ale gdy tylko weszli na jezdnię, jakieś auto, hamując na śniegu, zaczęło ich przyciskać do krawężnika. Początkowo zwolnili kroku, potem się cof­nęli. a potem już z gniewem podnieśli oczy na kierowcę i... wybuchnęli śmiechem: Wasilij! Jak zawsze przyjaciel­ski i czarujący Wasilij Tiurin natychmiast podjechał do krawężnika, nawet wjechał na zaśnieżony chodnik, po czym otworzył drzwiczki i wysiadł. Natychmiast też z uśmiechem wyciągnął rękę do Kurienkowa: cześć, To- la, pogadajmy chwilę, zapalmy sobie. Sylwestra mieli obchodzić u Ziminów i o tym właśnie rozmawiali. Stali przy samochodzie. Być ulubieńcem to niełatwa rzecz

70

i możliwe, że Wasilij Tiurin wyczuwał jednak, iż ktoś w głębi duszy żywi do niego niechęć, ale nic wiedział, kto mianowicie.

Zaciągając się papierosem, Tiurin powiedział z pewną troską w głosie:

- Zabawimy się... Żeby tylko nie było jakiejś bójki. Nikt się nie upije, jak myślisz?

W przeddzień wspólnej biesiady zabrzmiało to wręcz dziwnie, jak gdyby w sylwestra nie wolno było nawet wypić.

Kurienkow odpowiedział niegłośno i zwyczajnie, i tyl­ko w swoim imieniu, że on się nie upije, na co Wasilij Tiurin uśmiechnął się od ucha do ucha.

- Oczywiście, że ty nie. O ciebie. Tolik. jestem spokojny. — Nadal się uśmiechał i wypytywał o nastrój, a potem nagle powiedział z namysłem: Ja chyba nie pójdę do Ziminów — jeszcze nie wiem...

Kurienkow odpowiedział znowu niegłośno i po prostu:

- Może i ja nie pójdę. Zobaczę.

A Szuroczka trzymała go pod rękę: słuchając ich rozmowy, czuła na plecach i ramionach lekkie dreszcze.

I Nie, Tolik, ty musisz pójść koniecznie. Cóż to, z poważnych ludzi mam tam być tylko ja jeden? — Wa­silij Tiurin przy pochlebiał się Kurienkowowi; nie byli przyjaciółmi, nie byli też jakimiś szczególnie poważnymi ludźmi — wcale nie musieli przebywać w swoim to­warzystwie, szczególnie na noworocznym przyjęciu. Szu- roczce, gdy tego słuchała, zrobiło się nawet żal Wasilija, że tak się chce przypodobać. — Przyjdź. Tolik po­wtarzał Tiurin. — Wypijemy. Pogadamy. Lubię, kiedy opowiadasz o życiu, Anatolij!

Teraz już się otwarcie podlizywał: że niby ty i ja, my dwaj. Może z każdym tak rozmawiał, ożywiony przed bliskim przyjęciem zatrzymywał samochód, a potem gadał i bratał się. Szuroczka zauważyła także, że po­wiedział „Anatolij", a nie „Tolik"... Czemu Wasilij Triurin nie chciał zrezygnować ze wspólnego przyjęcia, było niejasne (skoro miał takie przeczucie!). Wasilij żył z Marinką Kniaziewą. zeszli się niedawno i było jasne, że mógł obchodzić sylwestra u niej. Pojawił się w ich paczce właśnie dzięki Marincc.

71

| \\\ \ |

| j i. L . li

No. ja idę do sklepu — powiedziała Szuroczka. Odeszła kawałek i obejrzała się: oni także już się żegnali, uścisnęli sobie ręce i to oczywiście Wasilij chciał podać rękę, nie mógł się bez tego obejść. Wasilij wsiadł do samochodu, wyprzedził Szuroczkę, pomachał jej; był silnie zbudowany — kiedy siedział za kierownicą, pierś wydymała mu się jak balon. Jej Kurienkow, który przy Wasiliju wyglądał jak cherlak, też poszedł swoją drogą. Szuroczka i jego odprowadziła spojrzeniem — nie od razu skierował się do administracji, gdzie pracował jako ślusarz-hydraulik, ale najpierw skręcił do budki z piwem. Zima była mroźna, ale ta piwiarnia wspaniała: piwo podawano grzane, były i obarzanki, i sucharki. Przed wejściem do sklepu Szuroczka obejrzała się jeszcze raz: Kurienkow stał już przed budką i sączył piwko.

Kurienkow czuł się mniej więcej tak. jak człowiek przeczuwający nadchodzącą chorobę. Wręcz się męczył. Machnąłby ręką na tego całego Tiurina. do diabła z nim, ale nieszczęście polegało na tym, że uczucie złości na­rastało teraz samo przez się, było nie do opanowania. Stał, sączył piwko, a w piersiach czuł pieczenie. Na po­zór jednak spokojny, opanowany, wypił trzy kufle. Zazwyczaj wypijał dwa. Piwo nie zagłuszyło złości i Ku­rienkow niezadowolony powlókł się do pracy, gdzie wysłuchał wymysłów szefa — nie odszczekiwał, był człowiekiem spokojnym i cierpliwym.

Toteż nie tylko go zwymyślano, ale w dodatku za­walono robotą — jeszcze po zmroku wciąż chodził po mieszkaniach, załatwiał wezwania; nie po raz pierwszy zwalano na niego cudzą robotę. W administracji uważano go za człowieka dobrodusznego, naiwnego, który nie potrafi wykorzystywać swego fachu.

Ale i praca nie zagłuszyła złości; po powrocie do do­mu hydraulik, wychudły i pociemniały na twarzy, kręcił się teraz po własnym mieszkaniu i machinalnie spraw­dzał krany — snuł się po kuchni, po pokoju. Córka i żona wkrótce zasnęły i wtedy męczył się w kuchni, miękko i niespiesznie spacerując w wełnianych skarpet­kach. Co chwila chwytał się ręką za brzuch: czuł tam

72

pieczenie. W nocy nasiliło się, podeszło prawie do serca.

Nie mogąc zasnąć do późnej nocy, poszedł do żony; był zziębnięty po długim chodzeniu, a żona była ciepła, rozgrzana snem i kołdrą. Przytulił ją, była zadowolona, odszedł — i wrócił znowu. Wziął ją w ramiona, ale kiedy pół godziny później znów dotknął jej piersi, Szuroczka już nie na żarty się rozgniewała: „Zostaw mnie. na mi­łość boską — zupełnie jak siedemnastolatek! Dosyć już!” — teraz i on powiedział jej brutalnie i ostro: ma dać mężowi, co mu się należy, to przecież normalna rzecz. Ale i potem przewracał się z boku na bok, nie mógł spać i znów wyszedł do kuchni. Chodził i palił, a pieczenie w piersi dokuczało mu coraz bardziej. Słyszał pochra­pywanie żony; Szuroczka teraz spała jak kamień, a on wciąż obmacywał się pod żebrami, jak gdyby określając zasięg pieczenia i próbując je usunąć. Palił i popatrywał za okno, gdzie sypał drobny śnieg.

Przyjęcie jeszcze się na dobre nie rozkręciło, kiedy Wasilij Tiurin zaczął się denerwować: dowcipkował nie­zręcznie, jakoś nerwowo, a inni goście wsadzali mu szpi­le i dopingowali. Kiedy zaczął się chwalić swym samo­chodem i swym talentem zdobywania pieniędzy, Alik Zimin, gospodarz, krzyknął (też oczywiście żartem):

Ej, stary, czego tak mielesz jęzorem?

- Bo chcę! — natychmiast zareplikował Wasilij Tiu­rin i zaczął z Alika pokpiwać. Szuroczka z Kurienkowem siedzieli na drugim końcu stołu, obok żony Alika Zimina, jakby nieco na uboczu. Szuroczka już się nie denerwo­wała. Myślała nawet, czyby nie zadzwonić, powiedzmy, do krytyka filmowego Panowa (oto, kto ładnie mówił i ze smakiem się ubierał: zamszowa marynarka, sztruksy) z życzeniami noworocznymi — mogło to wypaść nie­zręcznie, ale mogło też być bardzo na czasie.

Poza tym Szuroczka spostrzegła, że Kurienkow, wciąż dolewając jej do kieliszka, sam jakoś nagłe i szybko się wstawił i nie bardzo wiedział, co się dzieje — chwała Bogu, pomyślała Szuroczka, jako że Tolik, kiedy się upił, był dobry i spokojny. Siedział cichy i pobladły od alkoholu. Co prawda próbował niegłośno śpiewać, ale

zaczęto na niego psykać z prawa i z lewa, gdyż w syl­westra niekoniecznie trzeba śpiewać, a zresztą było jeszcze za wcześnie — i wtedy całkiem ucichł.

Szuroczka (postanowiła nie dzwonić, rozmyśliła się) sama mu wtedy powiedziała: nie śpiewaj, Tola, zamknij się, proszę, lepiej idź i zadzwoń do córki. I Kurienkow posłusznie poczłapał do sypialni, gdzie Ziminowie mieli telefon; usiadł tam zgarbiony i Szuroczka słyszała, jak próbuje trafić palcem w tarczę. Wreszcie się dodzwonił. „Leżysz?...” — zapytał córkę. „Jeszcze nie.” — „A lekcje odrobiłaś?" — „Jakie lekcje — są ferie!" — „M-m... p-przepraszam, córeczko. Podpiłem sobie i już g-głup- stwa plotę..." — tu odłożył słuchawkę i Szuroczka była zadowolona, że jest takim dobrym mężem: taki posłusz­ny i do domu zadzwonił na pierwsze jej słowo.

Kurienkow także był zadowolony: wprawdzie mocno się upił, ale jednak z córką porozmawiał. Był zadowo­lony, że mu się to udało. I już pojawiła się myśl, czy nie pójść do domu, do córki, niech piją bez niego, ale w tym momencie znów zaczęło go piec w piersiach i chwiejnie wrócił do pokoju, gdzie panował hałas i zgiełk, a libacja coraz szybciej zmierzała do punktu kulmina­cyjnego. W kolorowym telewizorze, na który nikt nie patrzył, szedł noworoczny program Ogoniok; goście właśnie pili jakiś toast, a widząc zbliżającego się Ku- rienkowa, zawołali:

Chodź tutaj, Tolik! Stuknijmy się! — Byli już tak podchmieleni, że nawet do słonia by zawołali: „Chodź, słoniu, stuknijmy się!”, i Kurienkow chciał odejść, ale oni wołali go, wyciągali kieliszki i wrzeszczeli, a podpity wspólny ich ulubieniec Wasilij Tiurin, zupełnie nie a pro­pos i jakby sam szukając guza, wykrzykiwał:

Jeżeli komuś nadepnąłem na odcisk, to niech po­wie otwarcie. Wyjdziemy na ulicę i pogadamy jak męż­czyzna z mężczyzną!

Wszyscy zachichotali, a roześmiany Wasilij stał i po­prawiał krawat nad leciutko sterczącym wczesnym brzuszkiem. Jego krzepka bycza twarz była rozpalona od wódki.

- A wyjdziemy! Zaraz teraz wyjdziemy! — powie­dział do niego Kurienkow i na widok tych dwóch 74

dzielnych rycerzy wszyscy znowu wybuchnęli śmiechem: Kurienkowa, który zbladł i był już mocno pijany, błagali, by usiadł i napił się mocnej herbaty albo, jeszcze lepiej, żeby zjadł coś tłustego. Jednakże Wasilij Tiurin i Ku- rienkow już ruszyli do drzwi, a wtedy akurat na ekranie telewizora pojawiła się Ałła Pugaczowa w cieniutkiej chuście i zaśpiewała, uśmiechając się uroczo rzadkimi zębami. Wszyscy patrzyli: wszyscy byli jak zaczarowani. Zaniepokoiła się tylko Szuroczka; znała przecież swego męża, więc chciała wstać i rzucić się za nim, ale nie mogła: szampan jak gdyby przycisnął ją do krzesła, Szu­roczka jak gdyby nie miała nóg. Pomyślała, że Kurien- kow, bestia, jednak ją spił, przechytrzył. Zamachała rękami, zaczęła nawet krzyczeć, że niby nieważna teraz Pugaczowa, lećcie na dół! — ale nikt nie zwracał uwagi, wszyscy słuchali piosenki. Krzyknęła jeszcze raz. Pozba­wiona władzy w nogach, nie mogła wstać i tylko prze­siadała się stopniowo z krzesła na krzesło w stronę okna, żeby wyjrzeć: wszyscy palili, w pokoju było nadymione, więc uchylono okno.

Kurienkow uderzył Wasilija, ledwie wyszli z bramy na ulicę, a wyszli w samych marynarkach. Był mróz i pod nogami chrzęścił noworoczny śnieg: dokoła ani żywej duszy. Wasilij Tiurin pośliznął się, ale utrzymał się na nogach:

Coś ty, Tolik? — powiedział zaskoczony, ciągle jeszcze nie biorąc Kurienkowa poważnie: sądził, że Tolik po prostu za dużo wypił, a przy tym był od Kurienkowa

o wiele silniejszy — ale Kurienkow zasyczał z wście­kłością:

Wszyscy już cię mają dosyć, ty gnido, zjeżdżaj na swój południowy zachód i tam rozrzucaj forsę.

Co?... Na pewno wcale tak nie myślisz, upiłeś się, Tolik? — Wasilij postąpił krok naprzód z rozpostartymi ramionami, chciał z pijacką serdecznością objąć Kurien­kowa, a może nawet pocałować na mrozie, ale Kurien­kow, kiedy ten się zbliżył, podetknął mu pięść pod samą twarz.

Teraz zaczęła się bójka — Tiurin bił mocniej, ale Kurienkow z większą zaciekłością, dwa razy upadł i pod­niósł się: obaj mieli rozbite twarze i ciężko dyszeli. Tiu-

rin w głębi duszy ciągle jeszcze myślał, że na pewno ktoś inny w ostatnich dniach dolewał oliwy do ognia i że głu­pi, miły, pijany Tolik jest tu raczej podstawioną osobą. Tiurin nie czuł złości. I kiedy Kurienkow runął w śnieg, powiedział, spluwając krwią:

- Popamiętaj na przyszłość!... — i odwróciwszy się, ruszył ku bramie, nie chcąc dobijać przeciwnika, a z bra­my właśnie wyskoczyli ich rozdzielać Marinka Kniaziewa i Giena Skobielew. Wyskoczył także oczywiście gospo­darz — Alik Zimin. Z okna poganiała ich wychylona Szuroczka, krzycząc: „Biją się! Szybciej — biją się!” Tiurin zaczął chaotycznie tłumaczyć, że on się tylko bronił, że Tolik jest drań i nie ma co ich godzić jak równego z równym, a wtedy Kurienkow się zerwał, jakoś błyskawicznie do nich podleciał i roztrącając stojących uderzył Tiurina w twarz, uderzył mocno i obraźliwie. Wasilij Tiurin rzucił się do swego samochodu. Zdążył wskoczyć i zatrzasnąć drzwiczki przed samym nosem Kurienkowa, który znów się do niego rwał, wściekły i niespożyty. Samochód ostro zawrócił i rozbryzgując śnieg pomknął na drugą stronę ulicy; kożuch i czapkę Wasilij miał, na szczęście, w samochodzie i teraz pojechał przed siebie, do szesnastopiętrowego punktowca, w któ­rym mieszkała Marinka Kniaziewa. W tej dzielnicy nie miał więcej dokąd jechać. Zrozumiawszy, że pojechał do niej (dalej trzeba będzie świętować we dwoje), Marinka pobiegła za samochodem, po drodze otulając się chustą.

Wasilij Tiurin, sympatyczny i wesoły facet, w taki właśnie sposób zniknął z ich paczki. Wszyscy uznali, że za bardzo się obraził: między przyjaciółmi różnie przecież bywa. Marinka Kniaziewa popłakała, ale Tiurin, o czym wiedziała, tak czy inaczej zamierzał za jakieś dwa, trzy tygodnie wrócić do rodziny, która mieszkała gdzieś na południowym wschodzie — wiedziała o tym tylko Ma­rinka. Płakała dlatego, że chciała go mieć u siebie jeszcze chociażby przez dwa tygodnie. Wszystko jednak się skończyło, kiedy Wasilij jeszcze raz przyjechał po coś, czego u niej zapomniał; spędzili razem noc, długo roz­mawiali — i odszedł na zawsze. Ktoś — chyba Alik Zi­min — dzwonił do niego, zapraszał, ale Wasilij się nie pojawił.

Potem dopiero wyszło na jaw, że kiedy Wasilij Tiurin poleciał do samochodu, a Marinka pobiegła za nim, kiedy wszyscy, rozmawiając o bójce, zaczęli wracać do Zimi- nów. żeby jakoś kontynuować zabawę. Kurienkowznimi nie wrócił. Co prawda pomachał im ręką, że niby zaraz przyjdzie. „Ochłonę trochę...” — krzyknął, drżącą ręką przykładając śnieg do rozbitych warg. Ale nawet kiedy ochłonął, nie przyszedł.

Prawie biegiem przeciął jezdnię. Ulicą jechał zupeł­nie pusty noworoczny trolejbus i z wielką szybkością przemknęły dwie taksówki, kiedy Kurienkow przechodził przysypaną śniegiem szeroką jezdnię. Biegł, kuląc się w samej marynarce i białej koszuli z kołnierzykiem lekko zabrudzonym krwią. Po przejściu na drugą stronę natra­fił na odbite w śniegu ślady Marinki Kniaziewej. Machi­nalnie szedł ślad w ślad, dopóki nie dotarł do podjazdu.

Kiedy Marinka otworzyła, natychmiast wcisnął się w drzwi, udaremniając ich zamknięcie, po czym rzucił się do kuchni — do Tiurina, gdzie obaj zaraz znów puścili w ruch pięści, a potem sczepili się, usiłując wykręcić so­bie nawzajem ręce. Ze stołu spadła serweta wraz z za­stawą i Marinka Kniaziewa, bijąc Kurienkowa po twa­rzy, zaczęła krzyczeć, że wezwie milicję.

Wzywaj!... — odgryzł się Kurienkow i dalej na­cierał, wciąż jeszcze był w ataku, podczas kiedy Wasilij Tiurin bił się już bez zapału, zmęczony głównie hałasem i krzykami. Na sekundę się rozdzielili i stali z za­ciśniętymi pięściami, dysząc jak zgonione zwierzęta. — Forsą szastasz, wynocha! — ponuro wycedził Kurien­kow. Kipiała w nim taka wściekłość, że przerażona nagle Marinka odeszła na bok, przycichła i już się nie rwała do telefonu.

Wreszcie Tiurin oklapł — poczłapał z kuchni do pokoju, otworzył tam swoją walizkę i wrzuciwszy do niej bieliznę, szczęknął zamkiem. Spakował się. Włożył ko­żuch, czapkę i nie odezwał się do Marinki ani słowem. Za to przy wyjściu zatrzymał się i powiedział do Ku­rienkowa z krzywym uśmiechem:

Nie masz pojęcia, jak się naprawdę szasta pie-

77

a \\\ 1

niędzmi, Tolik. I nie zachowywałem się po chamsku — ktoś ci nagadał... — i wyszedł, a Marinka Kniaziewa pochlipywała.

- Nie rycz — powiedział Kurienkow. —Jak nie ja, to kto inny by go wysiudał...

Przegnawszy faworyta, Kurienkow ruszył z powrotem; przeciął szeroką jezdnię, przepuszczając teraz w prze­ciwnym kierunku pusty trolejbus. Bolała go rozbita twarz. Widział już wesołe okna, za którymi trwała zabawa. Z jednego okna wychyliła się Szuroczka i gro­ziła mu pięścią.

Przez jakiś czas Kurienkow chodził skruszony: naj­większym wstydem napawało go to, że się upił i rozrabiał właśnie w sylwestra. I przecież ma już trzydzieści lat, nie jest chłopcem. Szczególnie winien czuł się wobec Szu- roczki; potulny i skruszony, z rzadka tylko próbował powiedzieć coś na swoje usprawiedliwienie.

B No, powiedz, Szura — mówił cicho — czemu jednemu wszystko wolno: i pieniądze, i przechwałki.

I jeszcze go wszyscy lubią, poniżają się...

Miał tak nieporadny sposób tłumaczenia się i uspra­wiedliwiania, że Szuroczka zaraz go przycisnęła: a niby kto się przed Tiurinem poniżał? Coś ty znowu wymy­ślił?... Lubili go, to prawda, ale nikt się nie poniżał. Wte­dy Kurienkow zaczął się wykręcać, że wypił za dużo, i sam nie wie, jak to się stało, ale te wykręty jak zwykle wprawiły Szuroczkę w jeszcze większy gniew. Nawet trzepnęła go swą silną dłonią w kark. Trzepnęła, a on, jak zwykle, zniósł to w milczeniu.

Cóż z ciebie za wyrodek! — mówiła Szuroczka ze złością, a on siedział cicho.

Wyjaśnienia trwały długo.

- Uwierzyłabym, gdybym cię nie znała!... Ale to przecież nie pierwszy raz, nie pierwszy! Już ja cię znam! — krzyczała Szuroczka, a on milczał i wciąż kiwał głową: tak, zawiniłem.

Kiedy Szuroczka mówiła: nalejcie mu oleju do gło­wy! — przyjaciele jej nie rozumieli. Szuroczka wręcz wychodziła z siebie, przypominając im jakieś przypadki

78

związane z Kurienkowem, ale dla nich nie były to wy­darzenia tego samego gatunku. „Każdemu się może zdarzyć!” „Oszalałaś -— czemu ty go tyranizujesz?” Przy­jaciele dzieciństwa nie przywiązywali wagi do rzadkich przecież wybuchów Tolika. „Cóż to, czy chłop nie może się od czasu do czasu upić?” Naprawdę zresztą uważali, że wtedy po prostu za dużo wypił, co się przecież zdarza.

Co więcej, żona Alika Zimina nazwała Szuroczkę nudziarą. Od czasu do czasu skarżyły się sobie wzajemnie na swych mężów, jak to żony, ale i w skargach należy mieć umiar. Zdaniem żony Alika Zimina Szuroczka mocno przesadzała.

Grunt to spokój! — mówiła.

Ale Szuroczka nie mogła być spokojna, wiedząc z opo­wiadań Tolika, jak powstaje w nim paląca niechęć do człowieka i jak nic nie może na to poradzić. W prze­szłym czy pozaprzeszłym roku rozzłościł się na jakiegoś szczęściarza tak dalece, że sam się przeląkł swej złości: w nocy, w łóżku, usiadł nagle i rzekł do Szuroczki:

Nie pozwól mi tam jutro iść, Szura! Nie pozwól! — I Szuroczka mu nie pozwoliła.

Teraz zadzwoniła do teściowej.

Mamo, Tola znowu się bił.

O Boże!

- Mamo, raz czy drugi mu się upiekło, ale przecież w końcu trafi do więzienia!

Teściowa mieszkała za miastem. Obiecała przyjechać i porozmawiać, ale nie przyjechała. Nawet ona, matka, sądząc po jej westchnieniach, przypuszczała, że wyda­rzyła się zwyczajna bójka po pijanemu, poradziła, żeby nie pozwalać mu pić, a zwłaszcza pić na kaca, w duchu zaś sądziła, że do czterdziestki synowi wszystko to przejdzie. Nikt nie chciał zrozumieć Szuroczki. W punk­cie naprawy telewizorów Szuroczka siedziała za ladą; stanowisko to uważano za odpowiedzialne i modne, ale przecież z klientami się nie pogada. Wreszcie tłum klientów się przewalił. Majstrowie poszli na zaplecze i zaczęli grać w domino. Szuroczka odprężyła się. Na lewo od lady stały trzy telewizory na pokaz (pośrodku kolo­rowy — proszę, jaka świetna robota!), we wszystkich

79

trzech szedł wczorajszy mecz hokejowy i gwizd był taki, że bębenki pękały.

Ale chociaż nie wolno ich było wyłączyć, można było na jakiś czas ściszyć fonię.

Stary majster, kiedy Szuroczka opowiedziała mu o mę­żu, pokręcił głową:

Taak. Zarozumialec ten twój mąż.

Nic podobnego! Skąd! — I Szuroczka kolejny raz zaczęła tłumaczyć, że Kurienkow wcale nie jest zarozu­miały i nawet nie obraźliwy.

I oczywiście, gdy tylko nadarzyła się okazja, Szurocz­ka pomknęła do ukochanego człowieka — do krytyka filmowego Panowa; był to kulturalny pan lat około czterdziestu pięciu, który kiedyś dawno temu przyniósł do naprawy swój telewizor i zaraz nawiązał znajomość z Szuroczką. Ożenił się późno i, jak sam mawiał, jeszcze niezupełnie zżył się ze swą rodziną. Często wysyłał żonę z małymi dziećmi na wypoczynek nad morze lub do teściowej na wieś i sam także, jak mówił, odpoczywał duchowo, jeżeli odwiedzała go Szuroczka. I oczywiście Szuroczka więcej i częściej niż innym opowiadała mu

0 swym Kurienkowie.

Tak a tak, znowu się pobił, oznajmiła zaraz po przywitaniu i rozpłakała się, na co krytyk filmowy Panów nie rzekł ani słowa. Potem pogładził piękne siwawe wąsy

1 powiedział:

Ależ to degenerat. Oddaj go do czubków.

Jeszcze czego — odparła chlipiąc Szuroczka — za­raz do czubków!

Krytyk filmowy pospiesznie westchnął:

Wybacz.

Rozmowa nie zawsze im się od początku kleiła. Mil­czeli jakiś czas, Panów wypalił papierosa, po czym przygarnął Szuroczkę; w ogóle był człowiekiem serdecz­nym i dobrym. Ale Szuroczka nie miała teraz chęci na pieszczoty, chciała porozmawiać, i stanowczo zażądała kawy — chcę kawy i już, a kiedy poszedł do kuchni pa­rzyć tę kawę, Szuroczka swym ulubionym zwyczajem wpakowała się do łóżka. Oboje od jakiegoś czasu roz-

80

i **& v-* t w i*4 .#

i-Hite flAflLfc" «2tt», ^ ' #0*. ”*•■ ^ Al' u'-- ^ *^fż¿»1 ^->‘ 'W Si j> .4ł'V;' •+<?'"*AsJt y/* i ' ■V • ."■(: ;J.\A iM^ •'• ' . ’V ;'V V ' -'. S^Mn

mawiali popijając kawę w łóżku. Krytyk przyniósł dwie filiżanki na ładnej tacy z rysunkiem przedstawiającym Rygę, i sącząc parzący słodki napój, Szura przypomniała:

On nie jest żadnym dziwadłem, nie żyłabym z idio­tą. (Przypomniała, że jej Tolik ma szczególny charakter.)

Krytyk filmowy Panów chrząknął ironicznie, ale nie potrafił tym razem powiedzieć czy doradzić nic sensowne­go — mruknął tylko to, co się zazwyczaj mówi, że niby z wiekiem wszystko przechodzi. Szuroczka sama o tym wiedziała. I zażądała, żeby Panów wczuł się w sytuację, żeby się nie wykręcał. Wtedy Panów powiedział co in­nego — że może nie powinna dźwigać krzyża aż na samą górę. Może by Szuroczka, skoro się tak boi, rozwiodła się i wyszła za mąż za kogoś innego, za rówieśnika. Dopóki jest jeszcze młoda, dodał czule, na co Szuroczka znów się rozgniewała i przypomniała swemu niepojętnemu przy­jacielowi, że boi się nie o siebie, ale o Kurienkowa, że kocha Kurienkowa i raczej na nikogo go nie zamieni.

Przecież właściwie jest spokojnym człowiekiem. I córkę kocha. I, nawiasem mówiąc, tak jak ty lubi muzykę.

Muzykę?

Tak... — I Szuroczka chyba po raz dziesiąty powtórzyła, że zdarza się, iż jej Kurienkow popija przez miesiąc czy dwa, ale jest dobrym hydraulikiem, nie pi- janicą czy jakimś naciągaczem, wyciągającym od klien­tów pieniądze.

Krytyk filmowy Panów odprowadził jak zwykle Szu- roczkę do trolejbusu, postał chwilę i popatrzył jej w ślad. Ona machała z trolejbusu ręką, chociaż ją potrącano. Panów pomyślał o niej i o Toliku Kurienkowie, którego nigdy w życiu nie widział: pomyślał o tym, jak dobre są dramaty w filmie i jak niedobre w życiu, kiedy zdarzają się tuż obok nas.

W domu Kurienkow właśnie dał córce kolację i teraz razem zmywali naczynia. Kurienkow był taki łagodny i zgodliwy, że serce Szuroczki nieco odtajało. Smagłość zniknęła mu z twarzy i już nie wydawał się chudy: wyglądał zwyczajnie. Szuroczka już, już chciała w pierw­szym porywie powiedzieć mu coś czułego, ale się roz­myśliła: noworoczna bójka była jeszcze zbyt świeża w pa-

mm* tf

ą ii § '§ Jffi

«w* **

tJLlji Jt> ||I M|«i|

i *: fcfe* # w# • JW !&• p sLi i

v*

i .HIkIb £

mięci, należało okazać surowość, i Szuroczka powie­działa:

Uważaj no, Kurienkow!

Kiwnął głową. Zmywał, więc tylko kiwnął: nie bój nic, Kurienkowa. Teraz się o mnie nie bój. I uśmiechnął się łagodnie.

Minęły jednak trzy miesiące, no, może cztery, i oto w pogodny wiosenny dzień Szuroczka zadzwoniła z pra­cy do krytyka filmowego Panowa i powiedziała, że chyba znów się zaczyna: Kurienkow gromadzi w sobie złość.

Nie nudzisz się w życiu — odpowiedział Panów wzdychając, co już weszło mu w zwyczaj. Jak gdyby też niósł na barkach część jej krzyża. Rozmawiając z nią przez telefon, nie zapominał, że czasem Szuroczka siedzi w jego łóżku i w obnażonych rękach trzyma filiżankę kawy.

Wysunął przypuszczenie: słuchaj, a może twój Tolik jest zazdrosny o nowych w waszej paczce. Możliwe, że (nawet podświadomie) chroni przyjaciół dzieciństwa i sa­mą pamięć o dzieciństwie — takie rzeczy się zdarzają, jest nawet specjalny rodzaj odchylenia psychicznego (nie powiedział: choroby). Ale Szuroczka zaprzeczyła. Szu­roczka powiedziała: nie. To prawda, że się przyjaźnią, można rzec, od dzieciństwa, ale ich paczka powiększała się z roku na rok i nie o wszystkich Kurienkow był zazdrosny.

Szuroczka przypomniała sobie, jak będąc dziećmi je­ździli na grzyby. Pokłóciła się wtedy z Anką, przyszłą żo­ną Alika Zimina — a Alik i Gienka Skobielew je godzili. Nagle wszyscy krzyknęli przerażeni: Tolik skaleczył so­bie w krzakach nogę zardzewiałą puszką po konserwach. Próbował wyssać krew, ale za nic nie mógł trafić piętą do ust. Wszyscy skręcali się ze śmiechu. Piętę starannie umyto, po czym Alik Zimin i Szuroczka na zmianę wys­sali mu krew. Inni nie chcieli.

Ranka przypominała ciemne wydęte usta. Tolik bez przerwy krzyczał, że go łaskoczą. Siedział oparty o pień,

82

głowę zwiesił na bok, na prawe ramię, a długie białe włosy spływały mu w dół. Rzadko się wtedy strzygł.

3

...Czyż ten Syropiewcew jest lepszy od innych? — pytał Kurienkow i zdmuchiwał pianę z kufla. Chciał się wygadać.

Pili piwo pod budką, w ich ulubionym miejscu, naj­lepszym, jak uważali, w całej dzielnicy i w całym wielkim mieście. Było to naturalne wzniesienie, porośnięte czę­ściowo dekoracyjną zielenią i krzewami, a i sama budka była czysta i schludna. A w dodatku ten widok: w dole rozciągał się szeroki, zaprojektowany z rozmachem plac, gdzie trolejbusy zataczały koło i gdzie wyraźnie widocz­ni ludzie z siatkami czy teczkami przechodzili tam i z powrotem. Ludzie ci, gdyby ich zatrzymać na sekundę, wyglądaliby jak na obrazie.

Czy ten Syropiewcew jest lepszy od innych?... — I to robi, i tamto. Wszędzie się pcha, chociaż go nie proszą.

Alik Zimin uśmiechnął się:

No, lubi się chłop pokazać, i co w tym złego?

Uśmiechnął się także Giena Skobielew, dopijając ku­fel:

Czego się go czepiasz — zazdrościsz mu?

Alik dodał:

Jak tylko pojawi się przy nas facet z samocho­dem, staje ci kością w gardle!

Na takie stwierdzenie Kurienkow zaniemówił: mógł przysiąc, że żyguli nie ma tu nic do rzeczy. Zdarzało się, że Kurienkow kogoś nie lubił, ale nigdy nikomu nie zazdrościł, czego jak czego, ale tego gówna w sobie nie miał.

Nie zazdroszczę, po prostu nie mogę patrzeć, jak wy mu w tyłek włazicie.

Roześmieli się, wcale nie obrażeni, a Alik Zimin poklepał Kurienkowa po ramieniu. W tym momencie podeszła z tyłu Szuroczka, która zbliżała się do nich

83

powoli, żeby usłyszeć rozmowę, chociaż jej fragmenty. I chyba usłyszała. Powiedziała mężowi, żeby szedł do domu, chociaż wiedziała, że lubi tak postać z przyja­ciółmi. Nawet podniosła głos — chodź do domu!... I Kurienkow oczywiście poszedł, ale najpierw Szuroczka zaciągnęła go do sklepu, niech poniesie zakupy.

W domu milczał i wtedy Szuroczka spytała wprost:

- Znów się wściekasz... na Syropiewcewa?

Nie odpowiedział; Szuroczka uporała się z naczyniami i usiadła przed telewizorem. Lubiła przed snem oglądać film w swej ulubionej pozie: opierała się dużymi piersia­mi o stół i podpierała ręką głowę. Była dużą kobietą i gdy przyjmowała tę swoją ulubioną pozę, w ich maleń­kiej kuchni robiło się ciasno. Film był o wojnie.

- Daj mi przejść... — powiedział Kurienkow gniew­nie, wstając i przeciskając się za Szuroczką po filiżankę herbaty. — I przecież chodzi nie z byle kim, ale z Olką Złotową...

Wyrwało mu się to mimo woli (o Syropiewcewie) i Szuroczka natychmiast się rozdarła:

- No i czego się na niego wściekłeś, cholero! Przy­stojny facet, chodzi, z kim chce! Ona jest przecież roz­wiedziona!

Kurienkow zmilczał, ugryzł się w język. Żona obejrzała film i poszła spać. Córka też się położyła. A on wciąż myślał o tym samym, hodował w sobie niechęć, póki się nie zorientował: znów to samo nieszczęście! Położył się, ale nie mógł spać, wciąż obmacywał swą wątłą klatkę piersiową: palenie zaczynało się w okolicach żołądka, ale Kurienkow wiedział, że teraz będzie się podnosić, z dnia na dzień podchodzić coraz bliżej do serca. I nagle zaję­czał, jakby go bolał ząb.

Rano, kiedy wychodzili z domu, przy skrzynkach na listy zatrzymał ich sąsiad Tukowski, człowiek niemłody i rozumny. Nazywał się Wiktor Wiktorowicz. Kiedyś w młodości Tukowski dwa razy odsiadywał wyrok. Wiadomo było, że napatrzył się tam różnych rzeczy i oko miał bystre i doświadczone. Najpierw wyjął ze swojej skrzynki gazety. Przywitał się i porozmawiawszy

84

chwilę z Szuroczką, nagle, dosłownie ni stąd, ni z owąd. zwrócił się do Kurienkowa:

Dobry z ciebie chłopak, Tolik, ale po twoim za­chowaniu (nie gniewaj się na starego) i nawet po twojej twarzy widzę — będziesz siedzieć w ciupie.

A to dlaczego? — zapytał Kurienkow i Tukowski się zmieszał, a po chwili (musiał przecież coś odpowie­dzieć) jakoś niechętnie dodał, że losu się nie oszuka, choćby się było nie wiem jak ostrożnym.

Ani moja matka, ani ojciec nie siedzieli i ja też nie będę siedzieć — z odcieniem obrazy i wyzwaniem w gło­sie rzucił Kurienkow, a stary tylko pokiwał głową.

I już zwracając się do Szuroczki, dodał:

Uważaj na niego, Szura...

To nie pańska sprawa! Starszy człowiek, a takie rzeczy gada! — odgryzła się Szuroczką, chociaż rozmo­wa była zupełnie spokojna i dobrosąsiedzka.

Wiktor Wiktorowicz Tukowski oczywiście nie nalegał. Tylko kiwnął głową — rozumie się, nie moja sprawa, przepraszam. Zaczął się jakoś spieszyć i odszedł. Wszedł na swoje czwarte piętro i chyba już zapomniał, co powiedział, przecież poranne rozmowy często wypływają po prostu z nastroju. Ale właśnie po tym, jak oblatany sąsiad tak nieprzyjemnie krakał, Szuroczką stała się niespokojna, zadzwoniła do swego ukochanego Panowa i powiedziała, że się denerwuje i że Kurienkow chyba znowu gromadzi złość: wtedy to właśnie krytyk odrzekł wzdychając:

i Tak, Szuroczko. Nie nudzisz się w życiu...

Umówili się i przyszła do niego do domu. Wypili niewiele, kochali się jeszcze mniej, po czym Szuroczką od razu zaczęła mówić o tym, co ją nurtowało: boję się, że mój Tolik trafi do więzienia. Co począć i jak temu zaradzić, jeżeli byli więźniowie już teraz biorą go za swego. Boję się, że go wsadzą, powtarzała. Głos jej drżał, a Panów spytał niedelikatnie:

Jak to — to on jeszcze nie siedział?

Nigdy!

Naprawdę? — powtórzył krytyk i wtedy pokłócili się z Szuroczką. Ona się nawet obraziła. Nie raz i nie

pięć razy opowiadała mu od samego dzieciństwa prawie całe swoje życie, on zaś zapominał jej opowieści, nie pamiętał albo plątał: jak gdyby lubił nie rozmowy z Szu- roczką, tylko ją samą. Szuroczka zaś do rozmów z mą­drym, subtelnym człowiekiem przywiązywała dużą wagę i można by rzec, że właśnie za nie pokochała Panowa. Co prawda również ubierał się dobrze, ze smakiem. Temu także nie mogła się oprzeć.

Szuroczka znów mu przypomniała: jej Kurienkow jest człowiekiem cichym, spokojnym, ale czasem (raz na rok, raz na dwa lata) robi się jakby zazdrosny i zaczyna żywić niechęć do kogoś, kto się zbytnio wyróżnia. Gdy ktoś się wywyższa nad innych — Kurienkow go nie lubi. Jeżeli Wasilij Tiurin wyróżniał się, powiedzmy, modną gada­niną, beztroską oraz pewnym nadmiarem pieniędzy, którymi szastał na prawo i lewo, to jeszcze wyraźniej wyróżniał się inżynier Syropiewcew, który niedawno pojawił się w ich paczce: był bardzo przystojny. Poza tym także miał samochód.

Ten twój Tolik tego nie lubi, tamtego nie lubi — powiedz, czy on przypadkiem nie za wiele sobie pozwala?

Sam go o to zapytaj.

Krytyk zapalił papierosa i powiedział:

Myślę, że jest zawistny.

E, nie.

Po prostu umie to ukryć...

Wcale nie! — rozzłościła się Szuroczka (Panów w tym momencie siedział ze zwieszonymi nogami na tapczanie i palił, Szuroczka półleżała). W gniewie ze­rwała się z tapczanu i wymachując ręką zaczęła opowia­dać o tym, że Kurienkowowi zupełnie obojętne są pie­niądze, ciuchy czy samochód.

Ależ to przecież antylider! — wykrzyknął Panów.

Cóż to takiego?... Psychopata?

Coś w tym rodzaju. — Panów kiwnął głową. I za­raz zapytał, czy w dzieciństwie, w szkole, Kurienkow nie bijał prymusów i ładnych chłopców, którzy podobali się dziewczętom. Czy jako dziecko nie wdawał się rozmyśl­nie w bójki? Istnieje bowiem taki typ człowieka (smutne to, a nawet straszne), który kształtuje się już w dzie­ciństwie. — Szuroczko, nie przecz, powiedz: tak, tak! — ale

i tym razem Panów nie miał racji. Kurienkow i Szuroczka rośli razem, na jednym podwórku, Tolik był chłopcem spokojnym, nie miał skłonności do bójek, a już na pewno nie czepiał się ładnych chłopców. Zauważyłaby to. Już jako mała dziewczynka była spostrzegawcza.

A jednak to się wiąże z dzieciństwem — upierał się Panów.

Szuroczka zdenerwowała się, dostała dreszczy; na uli­cy wpadała na przechodniów. Po powrocie do domu powiedziała:

Wiesz, Kurienkow, co mówią o tobie mądrzy lu­dzie — jesteś antylider.

Kurienkow od razu posmutniał.

Kto to mówi?

Tacy, co się na tym znają.

Szuroczka umyślnie postraszyła go nieznanym słowem, żeby na siebie uważał.

Przed spotkaniem z Panowem Szuroczka wybrała się po nóżki wieprzowe, które chciała przygotować z okazji urodzin Marinki Kniaziewej. Dostała nóżki nieoczeki­wanie szybko. Marchew też kupiła i zostało jej dużo czasu, toteż, wybrała się do Panowa, gdyż łagodne rozmowy z nim uspokajały ją lepiej niż waleriana. Pomknęła do niego jak na skrzydłach i już na progu za­lała się łzami:

Serce mnie boli...

Miała złe przeczucia, skarżyła się i Panów dał jej do zrozumienia, że jej Tolik niemal od samego dzieciństwa miał odchylenia od normy.

Byłbyś wręcz szczęśliwy, gdyby on okazał się wa­riatem.

Nie o to teraz chodzi — szczęśliwy czy nieszczę­śliwy. Kiedy mają być te urodziny? (Szuroczka bala się, że Kurienkow wybuchnie właśnie na urodzinach.)

Pojutrze...

Panów powoli sączył koniak; wypiwszy kolejny kie­liszek, uśmiechnął się:

Głuptasek z ciebie, Szuroczka. Im szybciej go przyskrzynią, jeżeli jest rzeczywiście taki. tym lepiej. Lepiej dla ciebie. Jak długo można żyć na wulkanie?!

Ale tu Szuroczka wpadła w pasję:

Przyskrzynią? — rzekła. — Widzicie go, jaki szyb­ki!... Ja go kocham, to mój mąż, zapomniałeś o tym? Rodzina to rodzina, musimy jeszcze córkę wyprowadzić na ludzi!

Panów złagodniał, zaczął ją uspokajać:

- W której klasie jest twoja córeczka? — Miał krótką pamięć, jedno i to samo musiała mu opowiadać wiele razy.

- W której, w której — w szóstej!

Panów westchnął ze współczuciem, a potem włączył magnetofon; chciał posłuchać muzyki i trochę się od­prężyć, a na taśmie nagrana była, o dziwo, ta sama piosenka, którą tak lubili śpiewać Tolik i Alik Zimin. Szuroczce łzy nabiegły do oczu. Usiadła na łóżku i ukryła twarz w dłoniach. Panów uznał, że tak ją wzruszyła piosenka, zaczął mówić, jaka to Szuroczka jest wrażliwa na muzykę, jaka jest subtelna i kobieca. Jego pieszczoty rozczuliły Szuroczkę jeszcze bardziej, łzy płynęły stru­mieniem, a czas już było iść, i tak się już zasiedziała. Ubierała się pospiesznie, a ten niezgrabiasz ją całował. Także się rozczulił. Szuroczka już po wyjściu przypo­mniała sobie, że zostawiła u niego w lodówce świńskie nóżki. Wróciła już z ulicy, zadyszana.

1 właśnie wtedy, widząc ją znowu. Panów jakby w olśnieniu powiedział, żeby pogadała ze swym Tolikiem otwarcie. Był zdania, że może Kurienkowowi brakuje właśnie zrozumienia. Niech się zwierzy Szuroczce, niech otworzy przed nią serce.

- Co? — zapytała Szuroczka. Nie od razu zrozumia­ła; wpychała paczkę do torby i ciężko dyszała.

Szczerą rozmowę trzeba było jednak odłożyć; przy­szedł Alik Zimin z żoną, Ania Zimina pachniała drogimi perfumami. We czworo wypili trochę wódki, posiedzieli, pogawędzili — dwie rodziny, to zawsze jest wspaniałe. Najpierw Alik grał im na saksofonie, potem na gitarze — Kurienkow lubił tego słuchać i Szuroczka też ubóstwiała takie chwile; siedziała przytulona do żony Alika, a podchmieleni mężowie siedzieli obok. Szuroczka zapo-

mniała o nadciągającym nieszczęściu, było jej dobrze: myślała, że jutro też będzie ranek, niebo się rozchmurzy i zalśni oślepiającym błękitem.

Kiedy odprowadzili gości, którzy zasiedzieli się do późna, Szuroczka, wciąż w tym samym nastroju, przy­tuliła się w łóżku do męża; Tolik, Tolik, powtarzała, ale on odwrócił się do ściany. To się jeszcze nigdy nie zdarzyło i Szuroczka wpadła w złość. Ty taki, owaki, krzyczała (szeptem), użyłeś sobie gdzieś na boku, a teraz nie chcesz patrzeć na żonę?... W gniewie zepchnęła go z łóżka. Wyszedł do kuchni. Wyszedł i palił tam bez przerwy. Ale Szuroczka i tam za nim poszła: przyznaj się! Jeszcze raz szturchnęła go w plecy. Milczał, palił, i wtedy Szuroczka zaczęła tłuc naczynia: jedną po drugiej ciskała na pod­łogę filiżanki, dopóki córka, która do późna w swym pokoju kuła bajkę, nie wpadła z krzykiem: „Mamo! mamo!...” — „Kładź się spać!” Córka wyszła, coś wykrzykując. I dopiero wtedy Szuroczka uspokoiła się wreszcie, ucichła. Wzdychając skrycie, zmiotła w kąt skorupy. Na szczęście córka wkrótce usnęła. Oni też się położyli. Leżeli, odwróceni do siebie plecami.

Długo milczeli, po czym Szuroczka odwróciła się i wy­szeptała mu w samo ucho: „Spróbuj tylko chociażby palcem tknąć Syropiewcewa! Nie chcę być żoną ska­zańca!...” Kurienkow aż się wzdrygnął, że Szuroczka odczytała jego myśli jak własne. Zwinął się w kłębek. Milczał. Potem zatrząsł się drobno. Odwrócił się do Szuroczki, zrobił się rozmowny i czuły, ale ona już nie miała chęci, co to za pieszczoty, kiedy czas spać. I tu przypomniała sobie radę Panowa. Zrobiła się miła, ser­deczna, wyszeptała:

Tolik... Powiedz, powiedz, co zamierzasz... Zaufaj mi...

Całowała go w szyję, gładziła czule i Tolik się zwie­rzył, że tak, znów go pali w piersiach i boi się wybuchu, szczególnie jeśli pójdą na te urodziny. „Ach, Tolik..." — szeptała Szuroczka, wstrząśnięta tym, jak słuszne były jej przeczucia i jak słuszna rada ukochanego człowieka. Panów był bardzo mądry. Ale jaki ten Tolik skryty (przecież tak go prosiła, żeby nie wszczynał awantury, tak błagała)...

- ...Już chciałem się jutro wyparzyć, i żebyś mi wyszorowała plecy.

Tolik!

- Nie tknę go, nie tknę! Obiecuję. Opowiadam ci przecież, żebyś wiedziała...

Oboje byli ucieszeni, ona — z jego zaufania, on — z jej zrozumienia. Mówili do siebie pieszczotliwymi słowami. Długo i chaotycznie rozmawiali i nawet poczuli głód — półnadzy wyskoczyli z łóżka, poszli o tej późnej godzinie do kuchni, ale i tam, postawiwszy na gazie czajnik i nakroiwszy kiełbasy, mówili jedno przez drugie: „Nie pójdę na te urodziny...” — „Powiesz, że jesteś chory.” — „Tak, tak właśnie zrobimy!” — „Jakże ja cię kocham, Tolik, kiedy jesteś dobry. Jak ja cię kocham!” — wy­krzykiwała Szuroczka, szczęśliwa, że zrzuciła brzemię z ramion, a on, także szczęśliwy, odpowiadał: „A ja?... Ja cię też kocham.”

Marince Kniaziewej udało się odesłać córkę do babki, więc można było pohulać do późna, o czym Marinka zawiadomiła telefonicznie. Szuroczka właśnie robiła ga­laretkę z nóżek. Ona zrobi nóżki, ale niech Marinka upiecze swój wspaniały kulebiak z kapustą, to jej spe­cjalność. Jeżeli Marinka się postara, kulebiak będzie pyszny, a nakryć do stołu pomoże jej żona Alika Zimina, no a picie zorganizują oczywiście panowie. W ich sklepie może nie być wódki, więc niech Syropiewcew z Olką Złotową pojadą do centrum i tam kupią, potem się rozliczymy. Syropiewcew ma samochód, logiczne więc, że po wódkę pojadą oni. Tym sposobem oboje z Olką będą mieli swój udział. Szuroczka była zaaferowana, doradzała, a serce się jej ściskało: serce ćmiło.

Tolik powiedział, że jest chory, już rano, chociaż przyjaciele go namawiali, a Marinka groziła, że Się obrazi. Tolik trzymał się twardo, ale dzień jest długi — dzień się jeszcze nie skończył. Szuroczka Kurienkowa robiła nóżki, usiłując o niczym nie myśleć, i piła walerianę — do obia­du zużyła całą buteleczkę. Pod wieczór była zdenerwo­wana do ostatnich granic — przyszedł namawiać Tolika Alik Zimin, ale Tolik i jemu się oparł, zuch! Częściowo pomogło to, że Tolik rzeczywiście źle się poczuł. Po­ciemniał na twarzy, miał dreszcze. I temperatura, jak

90

gdyby na zamówienie, podskoczyła do trzydziestu ośmiu.

Ucieszył się, kiedy to stwierdził. I powiedział jak zwykle:

I Teraz, Kurienkowa, nie bój nic... — i zaczął się rozbierać. Wcześnie położył się do łóżka.

Kazał córce zjeść kolację, sam nie jadl. Leżąc obejrzał mecz w telewizji, ale nie do końca, miał zbyt silne dre­szcze. Tymczasem urodziny Marinki szły pełną parą. Byli tam i Ola Złotowa, i Syropiewcew, i Alik Zimin z sak­sofonem i z gitarą, i Giena Skobielew, który zawsze przychodził ze swą zezowatą żoną. Szuroczka zaniosła im nóżki, posiedziała z godzinkę, wypiła kilka kielisz­ków — i do domu. Nie, najpierw wszyscy razem stamtąd zadzwonili: pijemy twoje zdrowie, Tolik, szybko wracaj do zdrowia. Usłyszeli jego głos, a potem w słuchawce była cisza. I Szuroczka pędem pognała do domu — na szczęś­cie mieszkali niedaleko siebie — stara, zżyta moskiewska paczka. Kiedy Szuroczka wpadła do domu, Tolik w łóż­ku bredził, bełkotał jakieś bzdury. Mówił o swoich dawnych skokach na bok, o jakichś kobietach. Cały płonął.

W nocy nadeszło przesilenie, temperatura spadła, i rano Kurienkow leżał w łóżku słaby, ale już uśmiechnię­ty. Szuroczka nie poszła do pracy, siedziała obok. po­dawała Tolikowi herbatę i opowiadała, jak wczoraj u Ma­rinki Kniaziewej pili jego zdrowie. Interesował się, jak tam było i kto był. Szuroczka opowiedziała szczegółowo, ze smakiem.

Tak — wzdychał Kurienkow — miałem pecha.

A Szuroczka myślała — on może miał pecha, ale jej. Szuroczce, na pewno się udało. I Syropiewcew miał szczęście, i Ola Złotowa można rzec. że im wszystkim się udało.

A jednak Kurienkow wybuchnął i Szuroczka po raz pierwszy wtedy pomyślała, że może to prawda, iż losu się nie oszuka (to. co się zdarzyło, było dla niej zbyt nie­oczekiwane). Nagromadzony w Kurienkowie i jak gdyby nie znajdujący ujścia ładunek /la dal o sobie /nać: nie minął nawet tydzień, kiedy Tolik. jeszcze słaby, wdał się

91

w autobusie w awanturę, która następnie, stoczywszy się po stopniach, przeobraziła się w bójkę uliczną. Kurien- kow nikogo tam nie znał i nie wiadomo zupełnie, dla­czego się wtrącił. Kiedy go przewrócono na asfalt i za­częto kopać, puścił w ruch jakiś twardy przedmiot, który nawinął mu się pod rękę. Taki głupi przypadek.

Potem się okazało, że na ziemi leżała nóżka wytwor­nego stolika na czasopisma, którą ktoś w zamęcie upuścił czy zgubił. W sali sądowej wytworna nóżka, kiedy ją podniesiono w górę, wyglądała jak maczuga. Wyrok był natychmiastowy i sprawiedliwy. Kurienkow w liczbie innych uczestników zajścia dostał dwa lata więzienia, ale

o złagodzonym reżymie: rok plus rok.

W sądzie wyglądał na zagubionego: nigdy się nie bił w autobusach i nie rozumiał, jak się to stało. Publiczności było niewiele, przyszli tylko przyjaciele. Szuroczka pła­kała niemal głośno: dotrwała do końca. Kiedy im ze­zwolono na widzenie, zapuchnięta i brzydka, bez końca pytała:

Tolik! TolikL. no jakże to tak?!

On niepewnie rozkładał ręce; ostrzyżony, z wytrze­szczonymi oczyma. „Nie wiem, jak to się stało” — załkał krótko, kiedy Szuroczka wspomniała o córeczce.

Panów pocieszał Szuroczkę, był bardzo troskliwy i to on między innymi wyjaśnił jej, że jakkolwiek jest to tragedia, nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Tak czy inaczej kiedyś skończyłoby się to więzieniem, więc Szuroczka powinna się cieszyć, że drobna uliczna bójka nie była krwawa, bo wtedy rezultat byłby gorszy, a Kurienkow w więzieniu niech się nad sobą zastanowi, póki nie jest za późno. Jest przecież niegłupi, a ma

o czym myśleć. Powinien się cieszyć ze szczęśliwego przypadku. Mogło się przecież zdarzyć, źe okaleczyłby kogoś znanego, jakiegoś wybitnego człowieka, przecież właśnie takich ludzi nie lubił i przeciw takim gromadził złość — czyż nie lepiej się stało?... „Więc znaczy, że dobrze się stało?” — spytała Szuroczka. „Ja tego nie powiedziałem.” — „Wynika z tego, że dobrze się stało” — powtórzyła Szuroczka z goryczą i bólem, nie mogąc za

92

nic pogodzić się z myślą, że najlepszym miejscem dla jej Tolika jest więzienie.

Napisała do niego na Wschodnią Syberię list pełen czułych słów, jakimi do siebie przemawiali, i nowych, które wymyśliła, łykając łzy. List kończył się najważniej­szym, a najważniejsze teraz było — wrócić żywym i zdro­wym. Znaczyło to, że teraz, tam, Tolik musi wreszcie zachowywać się spokojnie. „Uważaj no, Kurienkow..."

Odpisał, że, oczywiście, niełatwo mu się przyzwyczaić do tutejszych warunków, ale przecież i tutaj są ludzie, i że się przyzwyczaja. A ona źle śpi i niepokoi się niepotrzebnie, w tym sensie wszystko jest dobrze, i także zakończył list umownym zwrotem: „Nie bój nic, Kurienkowa...”

Nie zezwolono im na widzenie, toteż Szuroczka pisała do niego listy i wysyłała paczki. I oczywiście przekazy­wała pozdrowienia od przyjaciół; Wiktor Wiktorowicz Tukowski, przeczytawszy adres więzienia, powiedział Szuroczce, żeby się nie martwiła, tam jest taki reżym — zezwolą im na widzenie w następnym roku.

Kiedy Tolik i Szuroczka, zaprzyjaźnieni ze sobą od dzieciństwa, pobrali się, było to takie zwykłe, tak natu­ralne, że Szuroczka miała wrażenie, iż nic się nie zmieni­ło. Nawet wesela nie urządzali. Po wyjściu z urzędu sta­nu cywilnego wypili nieco najpierw u Ziininów. potem u Gieny Skobielewa. A potem poszli do kina. Obejrzeli świetną francuską komedię. Szuroczka dużo się śmiała i była szczęśliwa. Wtedy także ubóstwiała kino. Kiedy film się skończył, Szuroczka na zakręcie ulicy, gdzie zawsze się żegnali, powiedziała do Kurienkowa:

No to na razie.

Chyba o czymś zapomniałaś roześmiał się Tolik.

Oj! — połapała się Szuroczka.

I oboje wybuchnęli głośnym śmiechem.

Drugi rok kary Kurienkow odbywał już jakby na wol­ności — w małym miasteczku syberyjskim, trzysta ki­lometrów od obozu karnego. Był pracowity i pilny. Był też spokojny. Pracował w swoim zawodzie, jako hydrau­lik, i nikt go nie pilnował. Nie miał tylko prawa opu­szczania miasteczka i co tydzień musiał się meldować na posterunku milicji.

Mogli się już zobaczyć. Było jasne, że teraz zezwolą im na widzenie. Już i Alik Zimin pytał ze zniecierpliwieniem w głosie:

- Czemu do niego nie pojedziesz, Szura?

Paczka, którą przyjaciele wspólnie przygotowali, była wspaniała.

I Giena Skobielew, i Marinka Kniaziewa — wszyscy mówili: jedź, pozdrów go, odwiedź biedaka, ale Szu- roczka wciąż się nie wybierała. Czekała. Rzecz w tym, że Tukowski, który najlepiej orientował się w psychice Tolika, radził, by wykorzystać zezwolenie na widzenie nie teraz, ale później — kiedy zaistnieje konieczność.

- A kiedyż ona zaistnieje? — pytała Szuroczka.

- Sama poczujesz — odpowiadał bywały sąsiad. (To samo radził i Panów, powtarzając, że widzenie nie jest po to, by się zobaczyć, ale po to, by pomóc. Jak gdyby się zmówili z Tukowskim, chociaż wcale się nie znali.)

I rzeczywiście: nagle przyszedł od Kurienkowa list, suchy i krótki, i serce Szuroczki ścisnął znajomy ból.

Szuroczka poprosiła o urlop, zostawiła córkę pod opieką Oli Złotowej i puściła się w daleką drogę. Serce jej nie oszukało: Tolik wyraźnie schudł i twarz miał ciemną. Przy spotkaniu Szuroczce krew stukała w skroniach. Płakała.

Tolik mieszkał w baraku, w dwuosobowym pokoju i na trzy dni pobytu Szuroczki kierownictwo przeniosło Tietierina do kogoś innego, żeby Kurienkowowie czuli się swobodniej i lepiej — ale Szuroczka nie czuła się dobrze. To prawda, że i tutaj byli zwykli ludzie, ale jej Tolik znalazł się akurat we wstrętnym otoczeniu, gdzie

dominował i popisywał się niejaki Bolszakow. (Odsie­dziawszy wyrok za grabież, Bolszakow także oczekiwał wyjścia na wolność.) Był to potężny chłop o silnych, owłosionych rękach i zarośniętej piersi; gdy spotkał Szuroczkę w korytarzu, bez zastanowienia ordynarnieją zaczepił. Szuroczka natychmiast nazwała go chamem. Nawet się zamachnęła.

Bolszakow, pospolity rzezimieszek, przed wyjściem na wolność chciał zdobyć sławę bandyty i w tym celu pomiatał otaczającymi go ludźmi, terroryzował ich i ze szczególną przyjemnością urządzał drobne rozprawy. Niemal z upojeniem bił tych, którzy nie zwrócili długu lub zwlekali ze zwrotem, tych, którzy chcieli pożyczać, i innych, którzy zaglądali do baraku, by wyżebrać dwadzieścia kopiejek na piwo — jak gdyby dodawał sobie odwagi przed wyjściem na wolność. Na wolności Bol­szakow (chętnie o tym mówił) zamierzał być uczciwym, całkowicie zresocjalizowanym obywatelem. Co więcej, zamierzał raz na zawsze zapomnieć o przeszłości. Miał dobrą żonę, dorosłe mądre dzieci. Liczył więc ostatnie dni. W knajpce „Wostok", jedynej w miasteczku, Bol­szakow zawsze zachowywał się jak gospodarz. Żył z Ła- risą, starszą kelnerką.

Knajpa okazała się straszną dziurą i orkiestra była nędzna, toteż Szuroczka, kiedy tam przyszli z całym towarzystwem, powiedziała krzywiąc się, że nie tańczy: nie umie. Ale wszyscy inni byli weseli, podnieceni. Wkrótce oczekiwała ich wolność i powrót do rodzin w parszywej knajpie, pod wieczór, było to szczególnie odczuwalne. Jedli dobrze i dużo, nawet jej Kurienkow jadł tyle, ile nigdy nie jadał w domu. A nonszalancko rozparty Bolszakow delektował się życiem: spoglądając ponad butelkami i zakąskami, polecił swemu kompanowi Rafikowi:

Zatańcz z Nadią, Rafik. Kelnerka też człowiek, też ma chęć.

Potem zwróci! się do Kurienkowa.

A ty, Tola, obsłuż moją zatańcz z nią. ona to lubi. Ja dziś jestem jakiś ociężały.

95

Rafik poszedł tańczyć. Kurienkow także zatańczył z Łarisą, kochanką Bolszakowa, chociaż Szuroczka czu­ła, że mu się to wcale nie podoba. Zawsze wiedziała, kie­dy mu się coś podobało. Obok Szuroczki siedział przy stole Tietierin — łysiejący, silny mężczyzna, a przecież także przytakiwał Bolszakowowi jak młokos czy lizus. Szuroczka przejrzała ich wszystkich na wylot. Kurien­kow wrócił do stołu, ale orkiestra grała i grała bez ustanku, i widocznie po to, by Bolszakow znów go nie posłał, Kurienkow powiedział:

- Więcej tańczyć nie będę... Nie bądź taki klawisz, Wiaczesławie Pietrowiczu.

Bolszakow spojrzał na niego leniwie i z niezadowole­niem — a tobie co się znowu stało? Chrząknął ironicznie, a Kurienkow (nagle pociemniał) już otwierał usta, by powiedzieć coś jadowitego, ale Szuroczka była w pogo­towiu, Szuroczka tak trąciła go nogą i tak błysnęła oczami, że jej Tolik natychmiast zamilkł. No i dobrze. No i w porządku... Tolik w milczeniu wypił kieliszek, siedział spokojnie, a jednak Szuroczka wyśledziła, jak trochę później trzymał się za brzuch, chcąc przytłumić to swoje pieczenie.

Kiedy wrócili z restauracji do baraku (i gdy tylko przyszli do pokoju i zostali sami), Szuroczka powiedzia­ła Kurienkowowi wprost: musisz wytrzymać! Jak wró­cisz do domu, to inna sprawa, niech piecze, jeżeli inaczej nie możesz. A tu bądź cierpliwy, bo Bolszakow to nie Syropiewcew czy jakiś inny... Szuroczka już nie wypy­tywała, co i jak. Już doskonale znała męża. Szuroczka i Kurienkow leżeli na twardym więziennym łóżku, było cicho, a ona pouczała męża, nie żałując ani słów, ani czasu:

- Uważaj. Znam ja twoją podstępną naturę, Tolik! — i podpierając się na poduszce, wygrażała swą silną pięś­cią.

Kiedy następnego dnia Bolszakow, już podpity, za­wołał Kurienkowa do swego pokoju, by razem napić się wina, Szuroczka i teraz była ostrożna — zapraszają, to trzeba iść i nie ma co krzywić gęby. Tym bardziej, że to blisko: pięć kroków korytarzem. Nie drażnij go, Tolik: posiedzisz, wypijesz kieliszek i spokojnie pójdziesz. Szu-

96

roczka podmalowała się i poszła z nim: nie zostawi go samego, nie po to przyjechała. Przyszli. Bolszakow już pił i oczywiście się popisywał, zmuszał Rafika do tań­czenia lezginki, której ten nigdy w życiu nie tańczył. Do ich osady wina i wódki prawie nie przywożono. Ale tu było jedno i drugie. Szuroczka nie spuszczała Kurien- kowa z oczu. Jak gdyby uczyła go: jeżeli chcesz wrócić żywy, wytrzymasz, nie jesteś dzieckiem, nie trzeba było tu trafić. I rzeczywiście: popili u Bolszakowa i nawet pośpiewali, czas płynął.

Już się mieli rozchodzić, kiedy Rafik, wzburzony i cały mokry po kolejnej lezgince, wystąpił ze skargą. Narzekał, że życie tu jest bezbarwne i pod presją milicji, a w do­datku miejscowy fryzjer odbija mu, Rafikowi, ukochaną kobietę. Mówił chyba o kelnerce Nadi. Skarga została przyjęta. Bolszakow, silny i syty, postanowił zrobić porządek; wstał. I wszyscy oni wstali i też wyruszyli uczyć rozumu miejscowego figara. Fryzjer mieszkał nieda­leko.

Szuroczka nie poszłaby i nie puściłaby Kurienkowa — posiedzieli dwie godzinki przy, winie i wystarczy — ale Bolszakow jakoś bardzo grzecznie i nawet kulturalnie powiedział do wszystkich:

No cóż, przyjaciele, przewietrzymy się pięć minut na dworze, a przy okazji pogadamy z tym figarem.

Przyszli do jakiegoś czyściutkiego i zamożnego dom- ku. I rzeczywiście, szli drogą bez pośpiechu; i tak przyjemnie się oddychało cierpkim sosnowym aroma­tem. Ale ledwie doszli, Bolszakow zaczął bić fryzjera w jego własnym domu, w dodatku natychmiast, bez wstępów — tylko się przywitał. Szuroczka oniemiała i z całej siły wczepiła się w ramię Kurienkowa. Wszyscy w milczeniu przyglądali się rozprawie. Weszli i stali przy samych drzwiach. Bolszakow właśnie po to ich przypro­wadził — lubił, kiedy podziwiano jego siłę. Pięści miał ogromne.

Żona fryzjera uciekła do drugiego pokoju, żeby nie patrzeć, i zasłaniając rękami twarz wykrzykiwała tam po każdym usłyszanym ciosie. Kiedy fryzjer wczołgał się pod fikus, Bolszakow go wyciągnął i uderzył tak, by ten w tamtą stronę więcej nie pełzał. Nie kopał fryzjera.

Prawdopodobnie wiedział, że mógłby zabić; rękami też zresztą nie bił całą siłą. „Dosyć, Wiaczesławie Pietrowi- czu” — zaczął błagać nawet Rafik; jego piękny wróg i rywal poniewierał się na podłodze w strasznym stanie. „Dosyć już, Wiaczesławie Pietrowiczu...” — „Poczekaj, trochę go kolnę” — i Bolszakow niezbyt mocno pchnął leżącego w pośladek nożem, który jakoś bardzo szybko i zręcznie wydobył z kieszeni. Przystojniaczek fryzjer le­żał na brzuchu. Rękami osłaniał głowę. Kiedy poczuł ukłucie, wrzasnął, ale się nie odwrócił i nie odsłonił głowy, jak się nie odsłania wrażliwego miejsca. Nadal trzymał ręce na głowie: I czekał, kiedy napastnicy, nasyciwszy się zemstą i jego poniżeniem, odejdą. Wreszcie odeszli.

W baraku, jak gdyby kontynuując wieczór, wszyscy razem znów siedzieli u Bolszakowa; Szuroczka ciągle jeszcze była jak sparaliżowana — przyszła tam machi­nalnie i machinalnie usiadła przy stole. Siedzieli kołem. Pili. Rozczulony Bolszakow zaczął pokazywać przysłane z domu fotografie: na wszystkich był jego najmłodszy syn, który się właśnie ożenił. Podobny do Bolszakowa młody człowiek, schylając w półukłonie modnie odzianą postać, wkładał młodej żonie na palec obrączkę. Było zdjęcie z szampanem. Było zdjęcie rodzinne. Było zdję­cie, na którym młodzi po wyjściu z urzędu wsiadają do przybranego wstążkami auta. To zdjęcie naprawdę spo­dobało się Kurienkowowi — był na nim kawałek mo­skiewskiej ulicy: jak gdyby bardzo znajome domy i w od­dali budka, chyba z piwem. Wszyscy oglądali, chwalili chłopca, chwalili pannę młodą, nawet rodzinę, kiedy nagle Kurienkow, w przypływie ostrej tęsknoty, wybu­chnął:

- No, dosyć już tego dobrego — czego wy mu w ty­łek leziecie?

- Komu? — zapytał Rafik.

- Komu, komu — tej małpie. — Kurienkow po­wiedział to niegłośno, ale wyraźnie i w całkowitej ciszy. Bolszakow słyszał, tak jak słyszeli wszyscy. Kurienkow, nie mogąc się opanować, natychmiast wyszedł, trzaskając drzwiami w gniewie ni to na siebie samego, ni to na cały rodzaj ludzki, a Szuroczka oczywiście pognała za nim.

98

Dopędziła go w korytarzu baraku: otwierał drzwi do pokoju.

Szuroczka nie spała całą noc. Drżała od stóp do głów z niepokoju, a nazajutrz trzeba było wyjeżdżać. Całowała go drżącymi wargami. Leżąc obok to przykazywała mu, to ze łzami prosiła:

Tolik, pohamuj się... Dla naszej córeczki, słyszysz, Tolik?!

Obiecał. Powtarzał — dobrze, dobrze. Szuroczka to szeptała pieszczotliwie, to groziła. Czasem nagle wy­krzykiwała w ciszy uśpionego baraku:

Uważaj no!...

Rano przed odjazdem Szuroczka poszła do kiero­wnictwa. Prosiła o przeniesienie Kurienkowa do innego baraku albo do innej osady, nawet w zupełnej głuszy. Nie była głupia: nikogo nie sypnęła, tłumaczyła tylko, że Kurienkow męczy się w jednym miejscu, męczy się i de­nerwuje, może się załamać. Tamci dziwili się: ależ co pani mówi, on taki spokojny, najlepszy ze wszystkich. Ale Szuroczka nalegała. Nie znała przepisów, ale wiedziała, że jest ładna, że się podoba mężczyznom, że jest ubrana ze stołecznym szykiem, nie byle jak. Uśmiechała się, nawet uroniła łezkę. Krótko mówiąc, obiecano jej.

Kiedy jednak wróciła, uskrzydlona, by porozmawiać z Kurienkowem i dać mu ostatnie wskazówki, tam, w ba­raku, wybuchła już bójka, w której jej spokojny Tolik i Bolszakow porżnęli się nożami. Stało się to rano; star­cie nastąpiło błyskawicznie i błyskawicznie się zakoń­czyło; obaj szli naprzeciw siebie korytarzem i Tolik uderzył pierwszy. Można powiedzieć, że uderzyli jedno­cześnie. Rozdzielono ich. Natychmiast się wyjaśniło, że Tolikowi udało się lepiej — cios tralil w ramię i Kurien­kow mniej więcej swobodnie mógł nawet ruszać ręką. Bolszakow otrzymał ranę co prawda niegłęboką, ale w brzuch. Nawet nie bardzo musiano ich rozdzielać, rozeszli się sami, bez hałasu i krzyku. Każdy siedział w swoim pokoju.

Jak ty mogłeś?! Jak ty mogłeś, Tolik?! krzyczała Szuroczka, a on siedział na łóżku, skruszony, przycichły. Po tym wybuchu od razu osłabł: i fizycznie, i moralnie. Kajał się żałośnie: tak, stało się. Mamrotał coś w tym

99

\ X, V..

/ K V\ \

rodzaju, że gdyby nie uderzył pierwszy, byłoby gorzej. Szuroczka płakała:

- Przecież mi obiecywałeś, Tolik.

Sprawę udało się zatuszować. Kurienkow poszedł do pracy, a Bolszakow leżał w swoim pokoju, gdzie były felczer Tietierin przemył mu ranę, opatrzył i trzy czy cztery dni robił mu zastrzyki z antybiotyku. Szuroczka była zdenerwowana: wyjeżdżała i nie miała pojęcia, jak się to wszystko skończy. Nie mogła zostać dłużej, wrę­czono jej już przepustkę na wyjazd.

Bolszakow, który przeleżał trzy dni niby to przezię­biony, zupełnie się zmienił. Stracił tupet i ciągle prosił kolegów, by przekazali Kurienkowowi, że on nie żywi do niego żadnej złości, zresztą nigdy jej nie żywił, Tolik przecież chyba o tym wie. Kurienkow, wkręcając mie­dziane krany i dzwoniąc narzędziami, kiedy mu to prze­kazywano, spluwał: niech się nie trzęsie, więcej go nie tknę, a na co mi on, takie gówno. Dalej też wszystko ułożyło się pomyślnie. Wszyscy zachowywali się cicho i ostrożnie, wszyscy chcieli wrócić do domu, a było jasne, że za nożową bójkę dołożono by wszystkim bez różnicy. Meldować się na milicję Bolszakow mimo go­rączki chodził sam, bez opieki, wykazując wyjątkowe samozaparcie.

Jakieś pogłoski o awanturze jednak chyba przeciekły, a może podziałała prośba Szuroczki, w każdym razie Kurienkowa rzeczywiście wkrótce przeniesiono. Umiesz­czono go w zupełnie głuchym syberyjskim miasteczku. Przeniesiono go bez żadnej nagany. Mógł to być zwykły zbieg okoliczności, jako że z zabitego deskami miaste­czka przyszło zapotrzebowanie na kilku wykwalifiko­wanych ślusarzy. Kurienkow, rozstawszy się z Bolsza- kowem i jego kompanią, napisał do Szuroczki z nowego miejsca, że teraz jest o wiele lepiej. Spodobało mu się tam. Napisał, że barak jest taki sam i robota ta sama, ale okolica piękna, cicha. Załączył też swoją fotografię: zaokrąglił się, dobrze wyglądał, a wygląd był przecież dla

100

Szuroczki głównym symptomem jego stanu ducha. Fo­tografia to potwierdzała.

Mimo to jednak Szuroczka napisała w liście: uważaj no, Kurienkow!

Napisała także o tym, że ich córeczka Gala rośnie i że po ukończeniu ośmiolatki ma przed sobą pierwszy wybór — albo będzie robić maturę w dziesięciolatce, albo pójdzie do technikum wieczorowego. A skoro już ma pracować, czy nie byłoby dobrze, gdyby poszła do war­sztatu naprawy telewizorów, tam gdzie pracuje Szuro­czka; praca jest przyjemna, czysta. List ciągnął się bez końca. Szuroczka napisała też o przyjaciołach, którzy przesyłają pozdrowienia i czekają na jego powrót, teraz już prędki. Napisała oczywiście o Aliku Ziminie, któ­remu urodził się drugi syn. Napisała o Gienie Skobie- lewie i nawet o Marince Kniaziewej, która ma nowego forsiastego przyjaciela.

Nie napisała tylko o jednej sprawie: o tym, że zbrzydła. Szuroczka, kobieta pulchna, o miłej twarzy i schludna, nigdy nie była pięknością; należała do tych niebrzydkich kobiet, które w wieku trzydziestu czterech—trzydziestu pięciu lat nagle zaczynają się starzeć z nie. wyjaśnionych przyczyn. Może odbiły się na niej troski. Utraciwszy nagle swój zalotny wygląd, Szuroczka i zbrzydła, i zbyt­nio się roztyła. „Zbabiałam" — mówiła przechodząc obok lustra w przedpokoju. Miłość z Panowem także się skończyła. Można było uważać, że się rozstali. Szuro­czka często płakała.

Panów miał ochotę na spotkania z nią coraz rzadziej, a ostatnio stale już powtarzał, że jest zajęty, chociaż Szuroczka wiedziała, że jego żona i dzieci właśnie wy­jechały i że dogodniejszego momentu, by porozmawiać

o ostatnim liście Tolika, już nie będzie. 1 czyż nie ceniła w Panowie przede wszystkim jego mądrości? Tak się przyzwyczaiła we wszystkim go radzić, że teraz nie miała już z kim rozmawiać. Po kilku jej uporczywych telefo­nach krytyk zgodził się porozmawiać, ale tylko na jakiejś ławeczce na skwerku. A była wiosna; ławki zaledwie obsychały po odwilży i deszczach. Jeszcze pamiętały

101

A

śnieg. Panów słuchał Sżuroczki niechętnie, list przeczytał bez zainteresowania, tylko przesunął po nim oczyma.

I powiedział:

Takie już jego przeznaczenie... — I dodał: - Niepotrzebnie tak się o niego martwisz, Szura, tak się męczysz.

Ze szczerej rozmowy nic nie wyszło. Szuroczka nie wygadała się i była jak chora, jako że nie miała do kogo pójść. Kontakt ze swoimi, z paczką Alika Zimina i Marin- ki Kniaziewej, był zbyt zwyczajny i codzienny, a zresztą oni nie umieli prowadzić wnikliwych rozmów. Nie umieli się wczuwać w psychikę — analizować tego czy innego postępku. Zaprosiliby ją do siebie, powiedzieli „pluń na wszystko” i wyciągnęliby butelkę wódki. W najlepszym wypadku Marinka Kniaziewa poszłaby z Szuroczką do kina. A tyle to Szuroczka mogła zrobić sama. Nie tego jej było trzeba. Wielu mężczyzn zalecało się do niej, proponowało romans, ale ona kochała tego, kogo ko­chała. Przywykła do jego siwiejących wąsów, do jego głosu — lecz z Panowem już się skończyło, kropka, i Szuroczka zastanawiała się z goryczą, czyby się nie związać z dziennikarzem Tieriechowem — także był kulturalny i chyba rozumny. Ostatnio, bez końca przy­nosząc i zabierając swój telewizor, Tieriechow porozu­miewawczo uśmiechał się do Szuroczki i w jego oczach był znajomy, bardzo wymowny błysk —- zresztą nie on jeden, byli inni, różni, praca w zakładzie stwarzała możliwości nie tylko obcowania z kulturalnymi ludźmi, ale i wybierania spośród nich. Ale czy z Tieriechowem będzie tak samo? Szuroczkę tremo wała sama zmiana. Niełatwo jest skoczyć w bok. Jeszcze bardziej peszyła ją zmiana w niej samej: straciwszy urodę, utraciła też swą dawną pewność siebie. Ten mądry Tieriechow spotka się z nią raz czy dwa i na tym się skończy.

- ...Pójdę już. Gorąco tu jakoś — powiedziała z ob­razą Szuroczka, wyjmując Panowowi z rąk list i wstając z ławki.

Panów przytaknął:

Tak, parno. Gorąca ta wiosna.

Na urodzinach u żony Gieny Skobielewa Szuroczka

bez powodu, by tak rzec, na równej drodze, nagle się rozpłakała. Przyjaciele z dzieciństwa zerwali się z miejsc i zaczęli ją pocieszać: jedni podsuwali walerianę, inni radzili: grzmotnij sobie kielicha. Nie lubili, kiedy bliscy ludzie płaczą. Chcieli już nawet zakończyć przyjęcie, ale ona powiedziała stanowczo: nie, nie, bawmy się dalej. Uroczystość trwała; teraz pito za zdrowie Tolika, za jego powrót, za Szuroczkę, jak gdyby to były jej urodziny, a nie żony Gieny Skobielewa. Pomarańcze, tworzące na stole stosik, przyblakły. I pieśni, które Alik Zimin grał na saksofonie, były smutne. Śpiewali o tym, jak tęsknią, jak wyczekują ukochanego i temu podobne.

Prawdopodobnie łzy na urodzinach były jakby prze­czuciem, gdyż chyba po trzech dniach Szuroczka dostała od Tolika list, który jej się nie spodobał. List był bardzo króciutki i suchy. Szuroczka natychmiast wysłała od­powiedź, w której po mnóstwie czułych zaklęć grubo wykaligrafowała ich zwykły okrzyk: „Uważaj no, Ku- rienkow!...” — i było to łzawe wołanie z oddali, błaganie.

5

Przeczucie nadal ją dręczyło: po nocach Szuroczka bu­dziła się od ucisku w sercu albo szybko wyskakiwała i łóżka nie wiadomo po co. Nie miała z kim porozma­wiać. W ciągu dnia w zakładzie czuła się tak samotna, że chciało jej się płakać. Tkwiła za ladą, klientela po obie- dzie była jakaś ospała, zupełnie nieciekawa, czasem kłótliwa. Na trzech dużych ekranach telewizyjnych, z których jeden był kolorowy, pokazywano tresurę delfina i tłumaczono, że ten delfin już rozumie człowieka. Delfin skakał przez obręcz. Ponieważ zaś wszystkie trzy telewizory stały obok siebie, wyglądało to tak. jakby od razu trzy delfiny (w środku blękilnobialy) równocze­śnie i precyzyjnie skakały przez obręcz. Zdawało się, że już trzy delfiny rozumieją człowieka.

Pod dyktando majstra Szuroczka zapisywała uszko­dzenia. Wypisywała kwit za kwitem. Ludzie przychodzili.

103 _____

4 XW \ \

Ludzie przynosili telewizory. Do gardła podeszły jej mdłości i Szuroczka zrozumiała, że dłużej nie wytrzyma. W sposobnej chwili wyszła; po drugiej stronie lady wśród klientów zaczęło się niezadowolenie, które niebawem miało przejść w wymyślania. Ale Szuroczka pomyślała, że niech sobie krzyczą.

Poszła do starszego majstra i poprosiła, by ją zwolnił. Rozpłakała się i opowiedziała o swym przeczuciu i poprosiła o zwolnienie, by odwiedzić męża.

- Ale przecież niedawno jeździłaś. Ze też ci się chce wydawać tyle forsy — tam i z powrotem, taki kawał drogi!

Majster pogderał, ale się zgodził;

Jedź z Bogiem.

Wieczorem Szuroczka wstąpiła do swego bywałego sąsiada Wiktora Wiktorowicza Tukowskiego, który sam kiedyś siedział w więzieniu. Mieszkał dwa piętra niżej. Szuroczka zajrzała do niego tak po prostu, ze zmartwie­nia, a okazało się, że zrobiła bardzo dobrze, chociaż nie spodziewała się już niczego dobrego na zakończenie tego smutnego dnia. Siwy Tukowski i jego żona, również siwiuteńka, przyjęli Szuroczkę ciepło i serdecznie, oka­zało się, że również posiadają swoistą kulturę. Poczęsto­wali ją herbatą z ciasteczkami i przesiedziała u nich cały wieczór, to płacząc, to z zapałem opowiadając o To- liku. Po raz pierwszy po długim czasie mogła się wy­gadać.

Kładła nacisk na swoje przeczucia; serce jeszcze nigdy jej nie zawiodło, wie na pewno, że Tolikowi jest teraz ciężko, i dlatego chce pojechać. Już się spakowała.

Proszę wypić jeszcze filiżaneczkę, pani Szuro — serdecznie krzątała się przy niej żona Tukowskiego.

Tukowski zaś, wysłuchawszy jej do końca, spochmur- nial:

Nie jest ważne, że znów się kogoś czepia, waż­ne — kogo konkretnie.

Tak, tak — przytakiwała Szuroczka.

Chodzi o to, żeby się nie naciął.

Tukowski wyjaśnił to: aż dziw, że z takim charakte­rem Tołik jakoś potrafił do tej pory pozostać cały i zdrowy tam, między tą zbieraniną bandytów, złodziei i sutenerów. Tam jest przecież zupełnie inaczej niż na wolności. Prościej. I jak tylko się natnie na prawdziwego drania — koniec. Dotychczas po prostu miał szczęście. Ten cały Bolszakow i Rafik, o których opowiadała, to drobne płotki, zwykli durnie, nieszkodliwe rozrabiaki. Tukowski zapalił.

Kiedy żona na chwilę wyszła, by zaparzyć świeżą herbatę, Tukowski powiedział cicho i jak do własnej córki:

Nieszczęśliwa z ciebie kobieta, Szuroczko. Boję się, że on żywy nie wróci.

Powiedział to tak, jakby miał proroczą wizję. I zapy­tał:

Ile mu tam jeszcze zostało?

Cztery miesiące i dziesięć dni.

Stary aż zagwizdał — oho!

Córce Szuroczka powiedziała: jadę do ojca, co mu od ciebie przekazać? I córka, jak zeszłym razem, zaczerwie­niła się i nic nie odpowiedziała. Wyrosła bardzo przez ten rok i zrobiła się niezgrabna. Już wszystko rozumiała. Zaczerwieniona odeszła do swojego pokoju: mijał już drugi rok, a ona ciągle się wstydziła ojca-przestępcy.

Załatwić wyjazd udało się Szuroczce szybko, ale po­nieważ urlop miała już wykorzystany, musiała wziąć dziesięć dni bezpłatnego. Osiem dni na podróż tam i z powrotem. I dwa dni tam.

Tukowski nie mylił się: w ciągu tych dwóch dni Szuroczka widziała swego Tolika ostatni raz.

Zabite deskami miasteczko było raczej osadą. Barak zresztą był zwyczajny, jak to barak, podzielony na nie­wielkie pokoje, a za ścianą, jak i w czasie poprzedniej wizyty Szuroczki, ktoś hałasował i klął. Tak samo stały łóżka, i nawet szary koc z dwoma poprzecznymi pasami był jakby kopią tamtych koców — tak że dziwić mogła tylko samotność Kurienkowa. No i dziwiła. Jej Tolik mieszkał w pokoju sam, podczas kiedy inni mieszkali po dwóch, a nawet po trzech. Kiedy Szuroczka. wskazując na

105

\ \\\ \ \

sąsiednie łóżko, spytała, gdzie jest sąsiad, Kurienkow nie odpowiedział, potem coś mamrotał, plótł bez sensu i do­piero pod naciskiem Szuroczki wyznał:

- A tak. Nie chciał ze mną mieszkać.

Dlaczego?

Nie wiem...

Kurienkow był przybity, twarz miał oczywiście chudą i ciemną. I Szuroczka naturalnie już wszystko wiedziała. Doświadczenie jest drugą naturą. Szuroczka nie traciła czasu. Powiedziała Tolikowi, że chce zajrzeć do ich sklepu, i szybko wyszła na dwór. Rozejrzała się. Musiała zapytać o drogę, pójść w górę ulicy i znów zapytać — i wreszcie dotarła na miejsce. Poproszono, by usiadła. Podano filiżankę dobrej herbaty i zapytano, jaka tam w Moskwie pogoda. Wszystko to było nawet miłe prócz najważniejszej rzeczy: tutejsze kierownictwo nie zdążyło się jeszcze przyjrzeć Kurienkowowi i nikt nie rozumiał Szuroczki. Zupełnie nie rozumiał.

- Jest cichy — powiedzieli. — Tak, pani mąż jest spokojny. Po cóż go gdzieś przenosić?

Drugi facet, który siedział na lewo, był zupełnie młody, wrażliwy. Zaproponował jej herbatę i powiedział, żeby się nie denerwowała. Nie ma żadnego niebezpieczeństwa.

I dodał z uśmiechem: gdybyż to wszyscy byli tacy jak pani mąż. Tak, pomyślała Szuroczka, spokojny. Tak, pomy­ślała, gdybyż to wszyscy byli tacy... Wróciła do baraku bynajmniej nie uspokojona. Serce jej się ściskało, gdyż w baraku coś niewidzialnego już się zagęszczało wokół jej Tolika. W baraku coś się działo. I Szuroczka czuła to przez ściany.

Tolik zaś milczał — nie, nic szczególnego się nie dzie­je. Tak, pokłóciłem się. Tak, jak zwykle, co za różnica z kim.

W czasie jej poprzedniego przyjazdu starcie także nara­stało powoli, ale przynajmniej zewnętrznie ludzie dokoła byli widoczni i zrozumiali. Tutaj Tolik był sam. Co wię­cej, w baraku go unikano. Był już jak gdyby napiętno­wany czymś — czy przez kogoś. Przeciwko Kurienko­wowi nie tylko coś zamyślano czy knuto, ale już posta­nowiono, tak że nawet ktoś, kto by do niego podszedł lub po prostu zapaliłby z nim papierosa, byłby jak 106

napiętnowany. Kurienkowa bojkotowano: odsunięto go.

I kiedy szedł korytarzem, z Szuroczką czy sam, idący z przeciwka patrzyli w przestrzeń, jak gdyby Tolika wcale nie było. Szuroczka wszystko to widziała. Ani jeden się nie przywitał. Ani jeden nie skinął głową.

Zrozumiałe więc, że cały dzień spędzili razem. Kilka razy wychodzili na spacer. A potem znów siedzieli w po­koju.

- Tolik — prosiła Szuroczka —ja cię przecież dobrze znam, opowiedz, co się stało...

1 powtarzała:

Tolik, to przecież nie pierwszy raz.

On tylko machnął ręką — to długa historia i nie ma co jej opowiadać. Po chwili milczenia Szuroczka zaczęła mówić sama. Opowiedziała o znajomych, o tym, jak niedawno spotkali się u Skobielewów. Opowiadała o za­kupach i wydatkach, opowiedziała o córce, która już ma chłopca, chodzą do kina, dziewczynka dorasta, tylko patrzeć, jak zostaniemy dziadkami. „Ja tak zbrzydłam przez ten rok, że naprawdę nadaję się na babcię." I tu Szuroczka, jak to potrafią kobiety, znów czule i nie­oczekiwanie poprosiła:

Tolik, opowiedz mi wszystko...

Ale Kurienkow milczał.

Próbowała łzami, próbowała krzykiem i wymysłami, aż Kurienkow w końcu krzyknął:

Odczep się!

Jutro wyjeżdżam — powiedziała. (Było to i przy­pomnieniem, i ostatnią próbą.)

Nie odpowiedział.

Jutro, Tolik...

A on na to:

Chodź, pójdziemy do kina.

Klub mieścił się w małym, szarym baraku, ludzi było mało; masową widownię stanowili głównie chłopcy, któ­rzy o zachodzie słońca grali w piłkę nożną. Operator wy­chylił głowę i zawołał: „Ej, ludzie, chodźcie na tilm!" „Sam oglądaj!" — odkrzyknął ktoś, ale potem zebrało się ze dwadzieścia osób, które leniwie powlokły się na film, w ich liczbie i Kurienkow z Szuroczką. Sala była okropna (oczywiście żadnego porównania ź ich osiedlem ani nawet

z tamtym syberyjskim miasteczkiem, gdzie Kurienkow siedział przedtem), i Szuroczce zrobiło się smutno. Po­myślała sobie, jak też tu żyje jej Tolik.

Szuroczka, mimo że była taką kinomanką, odprężyła się dopiero w połowie filmu. Bohater pływał jachtem, potem pojechał obejrzeć plantacje i nieoczekiwanie po­znał swoje nieślubne dziecko: w swoim czasie nie kochał dziecka, a teraz je pokochał — Szuroczka nawet uroniła łzę. Nie odrywała oczu od ekranu i rozczuliłaby się jeszcze bardziej, gdyby jej nie przeszkadzano. Jakaś dziewucha, siedząca z tyłu, łuskała pestki i wypluwała łupiny jak gdyby umyślnie Szuroczce za kołnierz. Sala była prawie pusta. Mogłaby z tymi pestkami usiąść trochę dalej. „Nie jest pani w stodole!” — półgłosem zwróciła jej uwagę Szuroczka, a dziewucha, która siedziała z chłopakiem, coś odpyskowała. Chłopak się roześmiał. Plucie ustało, ale nieco później, podczas muzyki i najbardziej lirycznej sceny, dziewucha chyba się zapomniała, bo łupiny po­sypały się nagle na ramiona, na głowę i za kołnierz Szuroczki. Szuroczka się rozzłościła. I jeszcze bardziej rozzłościł się Kurienkow: gwałtownie odchylił się do tyłu i chwycił chłopaka za klapy: „Uspokój tę swoją idiotkę, bo jak ja plunę, to się rok będzie myła!” Tak to wysyczał czy wychrypiał, że Szuroczka nie poznała jego głosu. Położyła uszy po sobie. Jej Tolik, taki delikatny, stał się brutalny. Tymczasem staruszka bileterka zagwizdała jakimś gwizdkiem. Zapalono światło. Zjawił się milicjant. Dziewucha z chłopakiem niechętnie przesiedli się na lewą stronę widowni, prawie całkiem pustą. Światło zgasło i operator, żeby ludzie nie stracili ani fragmentu, puścił film od początku; Szuroczka obejrzała się raz czy dwa — dziewucha znów wypluwała łupiny, ale już w pustkę; przed nią nikogo nie było i w promieniach projektora łuski pestek leciały niby nieustająca fontanna. Mimo to Szuroczka wyszła z klubu raczej zadowolona i odprę­żona; bardzo lubiła kino.

Tolik — powiedziała. — Niezły film, prawda? Czemu nic nie mówisz?

Odpowiedział, że tak, niezły. Jakoś zbyt szybko się z nią zgodził. Szli obok siebie w milczeniu. A przecież dawniej Tolik bardzo lubił dyskutować o filmach.

108

Wrócili do baraku; nieprzytulny więzienny pokój nie mógł być miły, ale wypili butelkę dobrego wina, które przywiozła Szuroczka, zgasili światło i położyli się. Poło­żyli się wcześnie. Chcieli mieć więcej czasu dla siebie: długo, długo leżeli przy sobie. Ale i teraz Szuroczkę nagle ogarnął strach. „Tolik, czy drzwi są zamknięte?" - „Zamknięte.” Za przepierzeniami (z obu stron pokoju) słychać było hałas, głosy. Po korytarzu też ktoś chodził, skrzypiały buty i Szuroczka zamierając co chwila myślała tchórzliwie, że to chodzi ów nieznajomy. Ten, który jest tak groźny, że ludzie dokoła nie tylko nie chcą pomóc jej Tolikowi, ale boją się nawet podejść, nawet przywitać, by nie rozgniewać tamtego. Próbowała wyobrazić sobie jego twarz. Zdawało się jej, że ten człowiek mieszka w samym końcu korytarza naprzeciw umywalni, w po­koju o nie malowanych drzwiach, z numerem siedem; chciała wiedzieć chociaż cokolwiek. „Tolik, jak on wy­gląda?”— spytała nagle. Kurienkow nie odpowiedział. Łagodnie musnął ręką jej wargi i powiedział: „Ciszej..." Zapalił papierosa.

Tolik, mnie jest zimno.

Zostało jeszcze trochę wina. Wypijemy? — Po omacku, ale zręcznie nalał w ciemnościach wino. Ostroż­nie odszukawszy swoje ręce, stuknęli się szklankami. Tolik znowu zapalił. Czule gładził Szuroczkę po skroni, a ona milcząc zaczęła sobie przypominać tych ludzi — ich twarze. Tych, których widziała przelotnie, kiedy szli do umywalni z ręcznikami na szyjach. Odtwarzani pa­mięcią szli i szli jak na filmie, a Szuroczka przypatrywała się im: twarze były niewyraźne. Usnęła ukołysana migota­niem tych twarzy i huśtających się w ruchu ręczników.

Obudziła się bez żadnego powodu. Otworzyła oczy - było ciemno, było mroczno (nie od razu uprzytomniła sobie, gdzie jest), ale Tolik był obok, Tolik nie spal. i Szuroczka, omdlewając ze strachu, szepnęła: chodźmy, Tolik, pospacerujemy po ulicy, chodźmy...

Jak to — pospacerujemy? — zapytał. - Przecież jest noc.

To nic — szeptała czule — w młodości przecież spacerowaliśmy po nocach.

Zaczęli się ubierać. Było raczej ciepło. Rzeczywiście.

109

pomyślała Szuroczka, jutro jadę, czasu mamy mało, a na spacerze będziemy razem. Chciała, żeby Tolikowi było dobrze. Las zaczynał się niemal od razu za domami. Latarni nie było — ciemne uliczki i szeregi domków z płotami ledwie majaczyły w świetle księżyca. Szuroczka znów zaczęła mówić o znajomych, którzy go tam, w do­mu, pamiętali i wyczekiwali,, ale Kurienkow ciągle mil­czał, i Szuroczka nagle wpadła w złość.

Czemu ty jesteś taki jakiś śnięty? — wykrzyknęła.

I dodała łagodniej:

- Otrząśnij się, Tolik. Jeszcze tylko trzy, cztery miesiące — i będziesz w domu. 1 napijesz się z chłopcami piwa pod budką!

Przytaknął: tak, jeszcze tylko cztery miesiące.

Na skraju lasu zawrócili i znów w prześwicie ciemnych zarośli zobaczyli domek, w oknie się świeciło, a za firanką ktoś grał na harmonii. Podeszli bliżej. Tolik uprzedził, że ludność tu jest poważna, silna, na więźniów z obozu patrzy krzywo, niektórzy nawet berdanki mają w domu, niby to na polowanie. „O Boże” — wyrwało się Szu- roczce. „Można ich zrozumieć...” — powiedział Kurien­kow. Ale noc była cicha i sam mimo wszystko podszedł do domku całkiem blisko. Oparty o płot, słuchał tęsknej melodii harmonii. Szuroczka przytuliła się do niego. Kurienkow zapalił. Ale nagle niebo się przejaśniło, księ­życ wyglądał jak pomarańcza, wyczuł ich pies i zaszcze­kał. Zbudził go księżyc: szczekał uporczywie i ze złością. Muzyka umilkła, po czym harmonista wyszedł i ryknął grubym głosem, tak niepodobnym do smętnej melodii: „Kto tam?” Zapadła długa cisza, tylko liście szeleściły. Czuło się chłód. Kurienkow i Szuroczka odeszli nie odpowiadając.

Kiedy przyszli do baraku, Szuroczka poczuła, że zmęczenie jej przeszło i senność też. Ucieszyła się. Zaczęła żartować, a gdy się położyli, przywarła do męża. „Tolik, ja nie chcę spać ani odrobiny!” Pomyślała: niech mu będzie przyjemnie, przecież nie co noc żona jest tutaj. Tak się starała i wpadła w taki zapał, że zasnęli zupełnie umęczeni.

Kiedy Kurienkow wyszedł kupić chleba, Szuroczka zamyśliła się. Wstała nagle i szybko obszukała jego więzienny pokój, szukać było łatwo i oczywiście wkrótce znalazła zawinięty w szmatę nóż. Aż krzyknęła. Patrzyła na szary gałgan i nie wiedziała, co począć. Najpierw chciała nóż od razu wyrzucić, ale potem pomyślała: a je­żeli do niego przyjdą, jeżeli nie ma wyjścia, a on będzie szukać po całym pokoju, szukać i miotać się. Żeby mu tylko nie zaszkodzić. Ona jest kobietą, cóż ona tam rozumie... Z powrotem zawinęła nóż w szmatę i odłożyła na miejsce. Siedziała płacząc i Kurienkow, powróciwszy z chlebem, powiedział:

No, no, przestań. Co ci jest?

Szuroczka wypłakała się i znów się zamyśliła. Zaczęła go prosić. Ani razu nie podniosła głosu:

Tolik, proszę cię, nie zaczynaj z nimi — obejdź, ustąp, nie jesteś przecież dzieckiem, Tolik...

Dobra. Postaram się — obiecał.

A pół godziny później poprosił:

Ja tutaj... załatwiłem łaźnię. Wyszorujesz mi plecy?

Szuroczka aż drgnęła. I znów zaczęła płakać. Oczy­wiście, Tolik, powiedziała, oczywiście. Czasu było nie­wiele. Nadchodziła pora obiadu, a wieczorem Szurocz­ka musiała koniecznie wsiąść do autobusu, który nie­skończenie długo będzie ją wiózł na pociąg.

Łaźnię wynajął Tolik w pewnym prywatnym domku, płaciło się tam za wszystko rubla. Szuroczka pochwali­ła — bądź co bądź łaźnia jest oddzielna i niedrogo. Staruszkę, która napaliła im w łaźni, Szuroczka także pochwaliła za czystość. Dała jej dwa ruble zamiast jednego i staruszka odeszła. Łaźnia rzeczywiście była schludna, pachnąca zapomnianym aromatem sośniny i brzozy. Szuroczka ucieszyła się i nawet rozdokazywala. jak to bywa po długich, dręczących rozmyślaniach; kiedy się rozebrali, spytała żartem: nie masz żadnego tatuażu,

Tolik? Zaraz sprawdzę, czy nie masz na pośladkach pięknych pdń. I obejrzała się. Siedział na ławce już rozebrany i apatyczny.

Tola...

Nie poruszył się. jak gdyby nadal zatopiony w ciężkich myślach.

III

K W\ \ \

Tola...

Szuroczce ścisnęło się serce. Był bardzo chudy, nigdy taki nie był. Twarz ciemna. I całe ciało ciemne. Szu­roczka poczuła, że więcej go nie zobaczy. Już wtedy to przeczuła.

- Nieszczęście ty moje... nieszczęście! — zaczęła la­mentować. Tak wyglądała ta chwila w łaźni: on, chu­dziutki, jakiś taki maleńki, siedział na ławce, a obok, zalewając się łzami, stała Szuroczka, tłusta i biała. Zawsze była korpulentna, ale teraz stała się otyła; z płaczem rzuciła się ku niemu, chcąc jakby całym swoim wielkim białym ciałem ogrzać go, otulić i obronić. Para była gęsta. Zrobiło się gorąco. A Kurienkow ciągle siedział jak zamarznięty. Siedział bez ruchu z zaciśniętymi kolanami, jakby się wstydził. Ręce — bardzo chude — trzymał na kolanach.

Szuroczka umyła go jak małe, zamyślone dziecko, natarła plecy i dwa razy wyszorowała mu głowę. Potem umyła się sama. Kiedy wyszli, wyjęła grzebień i rozczesa­ła mu włosy. Wiatr je rozwiewał, suszył. Wiatr był słaby. Włosy Tolika zrobiły się jedwabiste, szedł przy niej, czysty

i wyprostowany. Uśmiechał się teraz.

Sam pobiegł do baraku, wziął bagaż Szuroczki i po­szedł ją odprowadzić. Od razu poszli do autobusu, gdyż czasu mieli zaledwie pół godziny.

Przełożyła Ewa Rojewska-Olejarczuk

Kluczariow i Alimuszkin

1

Człowiek spostrzegł raptem, że im bardziej jemu szczęści się w życiu, tym gorzej się wiedzie innemu człowieko­wi — spostrzeżenia dokonał przypadkowo, ba, nawet czuł się zaskoczony. I nie w smak mu ono było. Nie zobojętniał w końcu na tyłe, by radośnie świętować, podczas gdy za ścianą ktoś rozpaczliwie szlocha. Tym­czasem rzeczy miały się właśnie tak lub prawie tak. I nic nie mógł na to poradzić ani niczego zmienić, jako że nie wszystko da się zmienić i nie na wszystko można znaleźć radę. Wobec tego zaczął się do owego stanu rzeczy przyzwyczajać.

Pewnego dnia jednak nie zdzierżył, udał się do tam­tego drugiego i oświadczył:

Dobrze mi się wiedzie, a tobie nie... I to mnie drę­czy. Przeszkadza mi żyć.

Ten, któremu się nie wiodło, nie zrozumiał. I nie dal temu rozumowaniu wiary.

Nonsens — odparł. — Te sprawy nie mają ze sobą żadnego związku. Istotnie, nie wiedzie mi się, ale ty nie masz z tym nic wspólnego.

A jednak to mnie męczy.

Bzdura... Nie zawracaj sobie tym głowy. Żyj spo­kojnie.

Więc tamten odszedł. I żył dalej. I poniekąd dalej się męczył, gdyż temu drugiemu wiodło się coraz gorzej. A on nadal miał szczęście. Dla niego zawsze świeciło słońce, do niego uśmiechały się kobiety, jemu trafiali się

wyrozumiali zwierzchnicy, w rodzinie także panował spokój i harmonia. Wówczas człowiek rozpoczął w my­ślach dysputę z Bogiem.

- To niesprawiedliwe — oświadczył. — Wynika z te­go, że szczęście jednego człowieka okupione jest nie­szczęściem drugiego.

Bóg zaś spytał:

Dlaczego niesprawiedliwe?

Bo okrutne.

Bóg rozważał to w myślach dłuższą chwilę, po czym rzekł z westchnieniem:

Szczęścia jest mało.

- Mało?

- A tak... Spróbuj no sam jedną kołdrą okryć ośmiu ludzi. Czy duży skrawek przypadnie na każdego? -

I Bóg uleciał. Zniknął, nie dając odpowiedzi czy raczej dając taką, która nic nie znaczy. Ot, wykręcił się żartem.

Wtedy człowiek zaprzestał swych rozważań — jak długo ostatecznie można myśleć w kółko o tym samym? W końcu staje się to nużące. I to już właściwie cała historia. Ale w naszym wypadku istotne są szczegóły... Kluczariow był pracownikiem naukowym, bodaj mate­matykiem — tak, tak, matematykiem. Rodzinę miał zwyczajną. Mieszkanie także. I jego życie również upły­wało w zasadzie zupełnie zwyczajnie — okresy lepsze

i gorsze następowały po sobie na przemian, co w rezul­tacie dawało średnią, którą właśnie nazywamy „zwy­czajnym życiem”.

Na tle tej „zwyczajności” wyróżniał się Kluczariow bodaj tylko tym, że miał może nieco przesadnie kpiarskie usposobienie. Któregoś dnia wracając z pracy do domu znalazł na wydeptanej w śniegu ścieżce portmonetkę zawierającą dziesięć rubli czy coś koło tego. Powiedział sobie wówczas:

- Moje gratulacje. Dla tej jednej chwili warto było żyć.

I uśmiechnięty, rozbawiony, na miejscu, od ręki zre­dagował zwyczajne ogłoszenie: tak a tak, znaleziono portmonetkę, kto zgubił, niech się zgłosi... I u dołu dopi­sał swój adres. Karteczkę wcisnął na gwoździk tablicy ogłoszeń na najbliższym bloku. Była zima — żeby napi-

114

sać i umocować karteczkę, musiał postawić teczkę na śniegu. Karteczka trzepotała na wietrze, ale trzymała się mocno. W tym zaś, że ani tego dnia, ani nazajutrz nikt się nie zgłosił, nie było nic dziwnego — o wiele dziwniej­sze było to, iż następnego dnia kierownik zakładu, zrzę­da, dzierżymorda i człowiek jawnie nieżyczliwy, zapro­ponował raptem Kluczariowowi umieszczenie artykułu w poważnym czasopiśmie naukowym. W dodatku nie narzucając swego współautorstwa. Z tego właśnie po­wodu Kluczariow, wróciwszy z pracy do domu, już od progu oświadczył żonie:

No, zaczął się w moim życiu okres powodzenia.

Żona Kluczariowa była kobietą cichą i skromną, dlatego powodzenie we wszelkich jego przejawach nie­pokoiło ją, ba, nawet przerażało. Bardzo się na przykład przejęła, że nikt nie zgłosił się po portmonetkę.

Wieczorem, trochę później, żona oznajmiła Klucza­riowowi, że ma nowinę. Zapomniała o tym, ale teraz jej się przypomniało.

A-a — roześmiał się Kluczariow — dzwoniła twoja koleżanka?

Tak.

Prawda, jaki jestem bystry? — Żartobliwy przy­cinek dotyczył pewnej kobiety, z którą żona niegdyś razem pracowała i przyjaźniła się, a która do tej pory powodowana siłą przyzwyczajenia — uważała się za bliską koleżankę żony. Już od dawna pracowały każda gdzie indziej i od dawna się nie widywały, od czasu do czasu jednak dzwoniły do siebie. Rozmawiały o dzie­ciach. Albo o sprawunkach. Telefony stawały się coraz rzadsze. Niszczące działanie czasu powinno było sprawić, że ów szczątek kobiecej przyjaźni uschnie i zemrze śmiercią naturalną, na razie jednak żył, utajony w sznu­rze telefonicznym.

Żona nie odezwała się — było jej przykro, że przyjaźń usycha i że mąż jawnie sobie pokpiwa z telefonicznej formy owych koleżeńskich stosunków. Żeby złagodzić swoją złośliwość, Kluczariow zapytał jednak:

Co to za nowina?

115

| \\<\ HHH

1 wtedy żona oznajmiła, że Alimuszkin ma nieprzy­jemności w pracy. 1 w ogóle podobno ginie...

- Alimuszkin? — Kluczariow w żaden sposób nie mógł sobie przypomnieć, kto to taki. Wzruszył tylko ramionami. W zasadzie już się przyzwyczaił, że jego zapobiegliwa małżonka#gotowa jest troszczyć się o każ­dego, kto ma ręce i nogi. Potem jednak przypomniał sobie tamtego faceta. Widział go dwukrotnie. — Alimuszkin to ten taki dowcipny i błyskotliwy?

Ten — potwierdziła żona.

I zaraz dodała: może by Kluczariow postarał się jakoś wstąpić do niego do domu, odwiedzić go, zapisała nawet specjalnie adres. Mówiła tonem jak najbardziej serio. Ba, wzruszająco zatroskanym. Kluczariow odruchowo wziął od niej karteczkę z adresem i nie wytrzymał, sarknął. Kobiety to zaiste kapitalne istoty! Tylko one mogły wymyślić coś podobnego. Żeby przyjść do ledwie znanego faceta i powiedzieć: „Cześć, mój drogi, jak się masz, podobno giniesz?...”

Ale z jakiej racji miałbym go odwiedzać? Widziałem człowieka zaledwie dwa razy w życiu.

A ja tylko raz.

No cóż, to był ważki argument.

Zgódź się — nie przestawała nalegać żona -

o wiele bardziej wypada, żeby odwiedził Alimuszkina mężczyzna.

Wypada czy nie, i tak nie pójdę. Nie mam czasu.

Do kłótni nie doszło. Kluczariowowie byli zgodnym

stadłem. Żona nawet przyznała, że przesadziła, chcąc posłać Kluczariowa Bóg wie dokąd i po co. Zmienili temat i zaczęli rozmawiać o synu, uczniu dziewiątej kla­sy; syn odnosił wielkie sukcesy w sporcie, a ściślej, w gimnastyce sportowej.

2

Kluczariow zapomniałby o dziwnej prośbie żony, ale tego samego wieczora miała miejsce jeszcze jedna roz­mowa telefoniczna. Tym razem on sam zadzwonił do

116

swego przyjaciela Pawła. Jak to często bywa, zdanie czy jego fragment z jednej rozmowy trafia do drugiej i prze­wija się przez nią. Życie zdania jest krótkie, a niewyklu­czone, że takie zdanko pragnie pożyć nieco dłużej. Dla­tego też stało się, iż Kluczariow żartobliwie zagadnął swego przyjaciela na powitanie:

No, jak leci — nie giniesz?

Paweł odpowiedział: nie, nie ginę, skąd ci to przyszło do głowy?

Kluczariow roześmiał się, wyjaśnił, że zapytał ot, tak sobie, po prostu słówko jest teraz w modzie. Mają na przykład wśród swoich znajomych niejakiego Alimusz- kina, który akurat ginie.

Alimuszkina? — upewnił się Paweł. — Przecież ja z nim razem pracuję.

Nie może być!

Siedzimy w sąsiednich pokojach. — I Paweł dodał, że Alimuszkin to niegłupi facet, ale znalazł się w jakimś impasie. Dzieje się z nim coś niedobrego. W ogóle nie może pracować.

Dlaczego?

A licho go wie. To milczek. Co do mnie, to, szcze­rze mówiąc, wolę takich facetów omijać z daleka.

W tej kwestii zgodzili się całkowicie, Kluczariow także nie lubił milczków.

Już wolę moczymordów — oświadczył. Zaraz jed­nak wrócił do Alimuszkina. — Ale słuchaj no, co z niego za milczek, przecież to był fantastyczny facet! A jaki dowcipny!...

Paweł skwitował te słowa westchnieniem, po czym zacytował odwieczną i głęboką prawdę:

Co było, a nie jest...

Tego samego wieczora, przed położeniem się spać, Kluczariow wyszedł pospacerować wokół domu — żeby się, jak to nazywał, przewietrzyć. Chodził wydeptanymi w śniegu ścieżkami, a mózg wciąż mu świdrowały słowa: „Co było, a nie jest...” Nagle przyszła mu do głowy dziwna myśl: a co, jeżeli jemu zaczęło się szczęścić kosztem Alimuszkina? Przypomniał sobie o propozycji kierownika w sprawie artykułu. O portmonetce, ł uśmiech­nął się. Myśl naturalnie była niemądra. Zresztą prze­

ntorWtl

t!

lotna i w ogóle niepoważna. Trzymał mróz. Na niebie błyszczały gwiazdy. Kluczariow szedł, patrząc w górę, i myślał o tym, jak wiele jest gwiazd, jak ogromne niebo, i że te gwiazdy widziały tak wiele ludzkiego szczęścia i nieszczęścia, iż już dawno zastygły w swej obojętnej martwocie. Cóż je to wszystko może obchodzić? Nie będą się przecież do tego mieszać i obdarzać jednych powo­dzeniem, innych znów pechem.

Mimo to również i nazajutrz nie udało się Kluczario- wowi uwolnić od tej myśli, a oto dlaczego. Był zapro­szony do Koli Krymowa. Już w przedpokoju, zdejmując palto, usłyszał szybujące tu i ówdzie zdania: „Co? Nie słyszeliście o nowej miłości Koli Krymowa?” albo: „Za­raz przyjdzie nowa miłość Koli Krymowa” lub nawet, z odcieniem błazeńskiego, żartobliwego ostrzeżenia: „Odstawcie kieliszki. Nie ruszajcie butelki. Trochę cier­pliwości. W każdej chwili może się zjawić nowa miłość Koli Krymowa” — oto jakie odzywki krążyły wśród towarzystwa. Mężczyźni i kobiety liczyli mniej więcej po trzydzieści pięć lat, wszyscy też sądzili, że najlepszą formą wesołej zabawy towarzyskiej jest pokpiwanie sobie z gospodarza. Kola Krymów nie oponował, nawet mu to pochlebiało. 1 oto zapowiadana osoba wreszcie się zja­wiła. Jej nazwisko brzmiało Alimuszkina. Była bardzo piękną kobietą.

Kluczariow pośród ogólnego hałasu i gwaru biesiady zagadnął Kolę, czy aby nie zamierza się żenić. Byli przyjaciółmi. Kola Krymów (wobec Alimuszkinej tym­czasem prześcigano się w gościnności) odparł: tak, za­mierzam. Kola Krymów lubił jasne sformułowania. Stwierdził, że uciąć jeszcze jeden romansik ;— to by wyglądało na rozwiązłość. Natomiast jeszcze raz się ożenić — na poszukiwanie... W tej chwili okazało się właśnie, że jeden z gości przebrał miarę, więc Kola Krymów wyszedł, żeby go odprowadzić i wsadzić do taksówki. Dzięki temu doszło do krótkiej rozmowy Kluczariowa z Alimuszkiną.

Siedzieli blisko siebie, dzieliło ich puste krzesło Koli Krymowa. Kluczariow zagadnął ją tylko ot tak, z braku

118

lepszego zajęcia. Bez ubocznych myśli czy zamiarów. Zapytał:

No i jak się miewa ten pani Alimuszkin?

Do diabła z nim — odparła piękność — w kółko powtarza jedno i to samo: ginę, ginę...

Mendzi?

Mendzie nie mendzi, ale milczy godzinami.

Alimuszkina była w jakiś niemal bezczelny, zuchwały

sposób piękpa. Miała w sobie coś wyzywającego. Żadnej tak pięknej kobiety Kluczariow dotąd nie znał osobiście — widywał co prawda niekiedy podobne na ulicy, ale zawsze znajdowały się w towarzystwie, zawsze z kimś. Czasem nawet asystowało im dwóch mężczyzn.

Milczeli chwilę, po czym Alimuszkina podjęła roz­mowę. Przychodziło jej to bez trudu. Języczek miała nie od parady i śmiałe spojrzenie.

Powiem panu prawdę: przestałam go kochać. Za­mieszkałam u przyjaciółki. Dużo bywam u ludzi, szukam rozrywki. Bawię się.

A może to pani najpierw zamieszkała u przyjaciół­ki i bawiła się, a dopiero potem on zaczął ginąć?

Co pan! — zaprotestowała Alimuszkina. — Aku­rat na odwrót.

Widać było, że mówi prawdę. Więcej ze sobą nie rozmawiali, teraz Alimuszkina wdała się w pogawędkę z sąsiadem z lewej. Kluczariow zaś znów przypomniał sobie swoją myśl. Zastanawiał się: gdyby rzeczywiście wiodło mi się kosztem Alimuszkina, wpadłbym dziś jego żonie w oko. Okazja jak znalazł. Ale jej wpadł w oko Kola Krymów. Niestety.

Wyszedł od Krymowa trochę podpity i trochę przy­gnębiony, w nie najlepszym nastroju. Myślał o tym, co teraz powie żonie — nie uprzedził jej przecież, że się spóźni. Wyjął karteczkę z adresem Alimuszkina było to blisko — i... pojechał do niego, żeby mieć coś na włas­ne usprawiedliwienie. Alimuszkin spał. Zrobiło się póź­no, wieczorna wizyta była dziwacznym pomysłem. Klu­czariow nie wiedział, od czego zacząć.

119

K \X\

- Śpisz?... A ludzie powiadają, że giniesz — odezwał się jakby z wyrzutem.

Alimuszkin stał i milczał, kompletnie zaspany. Ziew­nął. Kluczariow wyczuł niezręczność sytuacji i przeszedł na pan.

Spodziewam się, że pan mnie pamięta... Znamy się przecież. Widzieliśmy się w bibliotece. I raz w towa­rzystwie. U wspólnych znajomych.

Alimuszkin skinął głową.

Tak, przypominam sobie.

Nie mógł zwalczyć senności. Ocknąwszy się na mo­ment, dodał:

Może herbatki?

- Nie, dziękuję. Ja tylko na chwileczkę — odpo­wiedział Kluczariow z uśmiechem. Uśmiechał się, jak można najprzyjaźniej. — Mowy nie ma. 1 tak jestem opity po uszy.

Po czym wyszedł.

Kiedy w domu żona powitała go wymówkami, że czuć od niego wódkę, Kluczariow uniósł się.

No wiesz! Może to nie ty sama mnie wysłałaś — dowiedz się i dowiedz się. Udał mi się ten Alimuszkin!... Przez niego dwie godziny sterczałem u Koli Krymowa (Kluczariow dosyć dowolnie rozłożył fakty w czasie), a potem jeszcze musiałem do niego jechać. Facet okazał się zdrów i cały. Rumieńce ma niczym panienka. 1 śpi jak suseł.

Kluczariow szedł korytarzem, wyłączywszy się z toku zajęć na minutę czy dwie, może nawet na dziesięć; uważał, że dzięki temu umysł się odświeża, dlatego też stąpał lekkim, sprężystym krokiem. Mijał właśnie drzwi dużego, elegancko urządzonego gabinetu — i akurat w drzwiach stali szef i zastępca. Dyrektor instytutu naukowo-ba­dawczego trzymał kapelusz w ręce. Zastępca był czymś rozzłoszczony i gwałtownie dowodził jakichś swoich ra­cji. A dyrektor z uśmiechem obracał jakby sprawę w żart.

Zastępca przypadkowo prześliznął się wzrokiem po przechodzącym obok nich korytarzem Kluczariowie.

Proszę, na przykład Kluczariow — i zdolny, i pra-

120

cowity, i ma tytuł doktora. A pan wciąż go trzyma na etacie szeregowego pracownika naukowego.

i Może to pan go trzyma — odparował dyrektor. Pokpiwał sobie wyraźnie.

Ja?

Oczywiście że pan — nie przestawał żartować dyrektor.

Kluczariow stał o krok od nich. Nie wtrącał się. Na ogół kroczył własną drogą. Jednakże odejść lub przejść mimo, gdy ktoś mówi o tobie głośno i patrzy wprost na ciebie, chybaby nie wypadało.

i Nie warto się spierać — wtrącił powściągliwie, półgłosem. — To ja sam się trzymam tego stanowiska.

Tamci uśmiechnęli się. Spodobało im się, że Klucza­riow nie jest natrętem. Dyrektor zakończył:

Spieszę się. Doprawdy bardzo się śpieszę — i ruszył do wyjścia.

Zastępca dogonił go ze słowami:

Już dawno byłby czas zrobić Kluczariowa kiero­wnikiem zakładu.

Więc niech go pan zrobi — odparł dyrektor.

W godzinę później — i nie wiązało się to w najmniej­szym stopniu z rozmową pomiędzy dyrektorem i za­stępcą, nadeszło absolutnie z innej strony: Kluczariow dowiedział się, że czasopismo przyjęło jego artykuł i że wkrótce zostanie on opublikowany. A wieczorem w do­mu żona znów oznajmiła: „Dzwoniła moja koleżanka. Mam nowinę” — nowina zaś sprowadzała się do tego, że tego biedaka Alimuszkina rzuciła żona. Odeszła od niego na dobre. Zamieniła mieszkanie. Korzystając z faktu, że Alimuszkin ginie („Jest zupełnie bezwolny. Cały czas jakby spał!”), owa piękność sobie załatwiła milutkie jednopokojowe samodzielne mieszkanko, a na wpół śpiącego Alimuszkina upchnęła w jakimś wilgot­nym, ciasnym pokoiku. I teraz Alimuszkin tam mieszka. „Tam ginie” — oświadczyła żona, a Kluczariow nie mógł nie skonstatować, że jego powodzenie i niepowo­dzenia Alimuszkina, tak jak poprzednio, idą w parze.

Nazajutrz wieczorem dotarła telefonicznie jeszcze jed­na wiadomość — nieszczęścia wszak także chodzą para­mi — Alimuszkina wywalono z pracy. Coś tam pokręcił 6 12|

czy zrobił nie tak. a w dodatku wyrzucił ważne papiery do kosza na śmieci. Mogli mu nawet wytoczyć sprawę sądową, ale żal im się zrobiło biedaka. Po prostu go zwolnili. Chodziło zresztą najwyraźniej nie o ważne pa­piery i kosz na śmieci — ospałość i bezczynność Ali- muszkina wszystkim się już sprzykrzyła, a kropla prze­pełniła jedynie czarę.

- Jak teraz żyje? — zapytał Kluczariow. Nie miał na myśli sfery życia duchowego Alimuszkina. Chodziło mu

o to. z czego, za jakie pieniądze.

Nie mam pojęcia — odparła żona. I właśnie dla­tego, że nie wiedziała, poprosiła, by Kluczariow wstąpi! do Alimuszkina i rozejrzał się w sytuacji. Wstąp, po­wiedziała, co cię to kosztuje? I przypomniała mu, jak kiedyś, dawno, widzieli go oboje w towarzystwie, i Ali- muszkin był najbardziej ożywiony ze wszystkich, dow­cipny i błyskotliwy.

Kluczariow spytał żonę:

- A gdyby nie był dowcipny i błyskotliwy, teraz — kiedy jest w biedzie — nie żałowałabyś go? •

Nie wiem.

Kluczariow podchwycił owo niepewne „nie wiem" i nie bez satysfakcji stwierdził:

- A przecież to niedobrze, kochanie. Żałujesz tylko wybranych.

Żona jednak dzięki kobiecej intuicji wybrnęła i z tej sytuacji. Powiedziała:

- Nie wiem... Gdyby nie był błyskotliwy i dowcipny, miałby inne zalety. Na przykład byłby cichy i senty­mentalny — takiego człowieka również żal.

A już rano zastępca dyrektora zaproponował Klucza- riowowi stanowisko kierownika zakładu. Powiedział to wprost, nie stawiając żadnych warunków — Kluczariow zaś odmówił; oświadczył, że nie chce spychać ze stołka szefa. Pozostając w lepszych czy gorszych stosunkach, przepracowali bądź co bądź razem ładnych parę lat. Jednakże jeszcze bliższe prawdy było to, że Kluczariow nie chciał zaprzątać sobie teraz tymi sprawami głowy — i tak bowiem czuł, że pomyślna passa trwa i że żadne 122

pożytki go nie miną. Miał wyraźne, choć niczym nie uzasadnione przeświadczenie, iż ktoś w górze mocno i pewnie ściągnął wodze i kieruje sprawami zamiast nie­go, Kluczariowa, a rozumie się wszak, że ten, co jest na górze, nie popełni błędu, już on się zna na rzeczy.

- Ciekawe — upewnił się zastępca — to znaczy, że nie chce pan zostać kierownikiem zakładu?

- Tak, bez urzędowych kłopotów łatwiej się żyje. Ja i tak dużo pracuję.

- Wiemy o tym.

1 Dużo pracuję, a na niczym więcej na razie mi nie zależy. — Kluczariow pozwolił sobie na szczerą odpo­wiedź. Badał jak gdyby i sprawdzał na wytrzymałość swoje powodzenie. W końcu zawsze może jutro oświad­czyć: proszę, teraz chcę. Dojrzałem. Zgadzam się.

Kiedy przyszedł do Alimuszkina, pierwsze pytanie, które zadał, brzmiało: jakim to sposobem, drogi przyja­cielu, trafiłeś do takiej dziury? Dlaczegoś się zgodził na zamianę mieszkania?... Alimuszkin nie odpowiedział. Wyglądał źle. Był ospały, bierny i wyraźnie niezdrów. Wymamrotał wpatrując się w twarz Kluczariowa:

- Ja... nie przypominam sobie pana.

Potem odwrócił się i zaczął patrzeć gdzieś w bok. W je­den punkt.

- Pamiętasz czy nie, co za różnica. Jak mogłeś się zgodzić na zamieszkanie w takiej norze?

Alimuszkin nie odpowiedział. Jego mózg pracował z pewnym opóźnieniem. Teraz dopiero, po zastanowie­niu, przypomniał sobie twarz gościa.

- Pan jest... Kluczariow?

- Tak.

Kluczariow tymczasem rozejrzał się dokładniej. Już przedtem wiedział, że senny Alimuszkin nie najlepiej wyszedł na zamianie, ale przez myśl mu nie przeszło, że żywego człowieka można wtrynić do takiej dziury. Po­koik był mały, odrapany, cały w zaciekach i bez mebli. Zardzewiałe łóżko i stół. I jedno krzesło. Obok, jak się okazało, mieszkał samotny staruszek, jego pokój przed­stawiał się równie odrażająco. Staruszek był chory, zamknięty w sobie i głuchy jak pień.

pul i

£

- Nawet w kuchni nie mówi mi dzień dobry — roz­wlekłym głosem oznajmił Alimuszkin. — Milczy,

- Ty też nie jesteś zbyt rozmowny.

- Tak...

Nastąpiła długa i uciążliwa pauza.

- Więc tak żyjesz?

Alimuszkin kiwnął głową — tak.

Wychodzisz gdzieś?

Nigdzie.

- No dobrze, przepraszam cię, a za co jesz i pijesz?

- Zostały mi jakieś ruble. Przejadam je.

- A dalej?

Nastąpiła jeszcze dłuższa przerwa. W końcu Alimusz­kin, zamiast odpowiedzieć, rzekł cicho:

- Gram — spojrzał na Kluczariowa (czy ten nie zacznie się śmiać) — gram w szachy...

Kluczariow nie roześmiał się, powiedział:

- To dobrze.

- O! — Alimuszkin wskazał oczyma maleńkie sza­chy. Szachownica była wytarta. Figury rozstawione. — Kiedyś grywałem. W dzieciństwie.

- Az kim grasz?

Z nikim... Tak... Sam ze sobą. Analizuję.

Kluczariow zaproponował, żeby zagrać, jako że mó­wić nie było o czym. Alimuszkin grał bardzo słabo; Kluczariow rozegrał z nim kilka partii i wyszedł. Był w parszywym nastroju. Czułby się lepiej, gdyby tamten grał bodaj średnio.

3

Zdarzyła się u Alimuszkina chwila szczególna. W czasie jednej z męczących pauz Kluczariow pomyślał: jak to się stało, że życie ludzkie ni z tego, ni z owego poszło na marne?... Był niegłupi i rozumiał, że to, co się przytrafiło jednemu, może spotkać i drugiego. Tak właśnie ludzie się rodzą. 1 tak umierają. Zapytał Alimuszkina:

- Powiedz, jak do tego wszystkiego doszło? Alimuszkin milczał, niezupełnie pojmował, o co cho-

124

dzi. Ale potem postarał się zrozumieć, na jego twarzy znać było wyraźny wysiłek, i opowiedział Kluczariowowi: no cóż, nic specjalnego się nie stało, nie zaszło, poczułem, że ginę, ot i wszystko.

To się zaczęło, kiedy żona odeszła?

- Nie... Wcześniej.

- A-a — ożywił się jakby Kluczariow — zaczęło się od nieprzyjemności w pracy?

Nie...

- Więc od czego?

Nie pamiętam.

Kluczariow przejawił zniecierpliwienie. Dość rozdraż­nionym tonem stwierdził:

i Ale przecież wszystko nie może raptem runąć ni z tego, ni z owego. Przypomnij sobie. Wytęż pamięć. Dla mnie to też jest ważne, zresztą dla każdego. Od czego się zaczęło?

Alimuszkin potarł czoło. Skrzywił się.

Nie... nie pamiętam.

Pora była iść, jako że pauza następowała za pauzą. Kluczariow poszukał wzrokiem — owszem, czajnik stał. Ale w imbryczku obok było tak mało esencji, że o her­bacie nawet nie napomknął. I wtedy właśnie zapropo­nował Alimuszkinowi, żeby zagrać w szachy. Bez trudu wygrał raz, drugi i trzeci. I wstał, aby wyjść.

- Na razie...

Alimuszkin tępo wpatrywał się przed siebie. Potem ospale sięgnął po długopis — chciał zanotować ostatnią partię, żeby poszukać własnych błędów.

- Podobno to jest pożyteczne — wymamrotał.

Tak właśnie wymamrotał: „Podobno to jest pożytecz­ne” — i te słowa, podkreślając jego ogólną o wiele większą bezużyteczność i pustkę duchową, zostały Klu­czariowowi w uszach. Nie mógł się od nich uwolnić. Dlatego gdy wrócił do domu. postanowił nie mówić żonie prawdy. Udało mu się to bez trudu, jako że zajęta była synem i córką sztorcowała akurat dzieciaki za jakieś przewinienia. Kluczariow poinformował jakby mimo­chodem:

125

.. .. / k \\\ \ \

Odwiedziłem Alimuszkina. Wiesz, wcale nie jest / nim tak źle. Bvl rozmowny. 1 zupełnie spokojny.

Tak.

Postanowił zająć się szachami, chce się im całko­wicie poświęcić.

Chwała Bogu, bardzo się cieszę.

Niedługo usłyszymy o arcymistrzu Alimuszkinie.

Kiedy ktoś słucha nas niezbyt uważnie, łatwo jest mówić. Więc Kluczariow dodał jeszcze na wszelki wy­padek tonem z lekka namaszczonym:

- Szanuję ludzi, którzy potrafią zacząć życie od nowa.

Dobra passa trwała, przypominała teraz złodzieja a re- bours. Antyzłodzieja. Przytrzymujesz lewą kieszeń, a on wsuwa ci coś do prawej. „Bierz, kochany, daję ze szcze­rego serca; bierz, nadeszła twoja szczęśliwa godzina.” W pracy wszyscy chętnie wdawali się z Kluczariowem w rozmowy i uśmiechali do niego. Mówiono o nim: to człowiek z przyszłością. Zastępca dyrektora też się uśmie­chał. I powiedział: no cóż, tak i tak, podwyższymy panu pensję, Kluczariow, o osiemdziesiąt rubli.

Dziękuję.

Sam czyniłem starania w pana sprawie. Dyrektor mnie poparł. Na początek podnosimy panu uposażenie

o osiemdziesiąt rubli.

Dziękuję.

Cenimy dobrych pracowników. A zwłaszcza skrom­nych.

I zastępca dodał (w zaufaniu — nie każdemu by to powiedział):

- Niektórzy ludzie rozpychają się łokciami. Intrygu­ją. Idą po trupach, byle tylko'zasiąść w wygodnym fote­lu. Nie lubię takich.

Pół godziny później zadzwoniła Alimuszkina — zdo­była skądś numer Kluczariowa do pracy i od razu trafiła na niego. Później przyznała się, że cichaczem przepisała telefon z notesu Koli Krymowa. Z jakiegoś powodu sądziła, że należy to zrobić cichaczem.

Przedstawiła się, przywitała i zaprosiła Kluczariowa do

126

siebie. Nie robiła wielkich ceremonii, była bowiem piękną kobietą i wiedziała o tym. Nie bawiła się w omówienia, nie odczuwała skrępowania.

Tamtego wieczoru — i zawiesiła głos; była to pauza charakterystyczna dla kobiety nowoczesnej — spodobał mi się pan.

Czyżby?

Słowo daję. Bardzo proszę, niech mnie pan odwie­dzi. Dzisiaj.

Kluczariow przyszedł i bynajmniej nie oniemiał na dźwięk jej głosu czy spojrzenia; nie lubił pięknych kobiet, nigdy ich nie znał. Tak było mu łatwiej i wygodniej żyć. Siedział w fotelu i oglądał mieszkanie — niczego sobie mieszkanko. Meble też ekstra. Kluczariow zapytał:

- A więc pani nie wychodzi za mąż za Kolę Kry- mowa?

Pytanie oznaczało: „Zaprosiła mnie pani — to taki kaprys czy może mały figielek za plecami Koli? A w ogóle jaką to grę rozpoczęliśmy?" Ale Alimuszkina odpowie­działa bez wykrętów:

Nie. Nie wychodzę.

Dlaczego?

Kola mi się nie podoba. Jest zerem. Nikim.

Więc niech pani uczyni go takim, jaki powinien być.

Nie warto tracić energii. Po co?

Kluczariow nie wszczął miłej, żartobliwej rozmowy, która prowadziłaby do określonego celu, choć bynaj­mniej nie był od tego. Zamiast jasno postawić sprawę, zachował się niezrozumiale. W sposób nie zaprogramo­wany. Nagle rozzłościł się na Alimuszkiną — oświadczy! jej dość brutalnie, że Kola Krymów jest „kimś", i to nawet .bardzo. I że porzucony Alimuszkin także jest „kimś”. 1 że powinna wyjść za mąż, a nie sama sobie mącić w głowie. Mówił, mając jednocześnie świadomość, że wyplata bzdury i nonsensy. Bądź co bądź. była kobie­tą i miała prawo wyboru.

W teczce, której nie otworzył, leżały dwie butelki wi­na. Kupił je specjalnie i wiedział, po co to robi. Ale coś go naszło, opętało, i oto teraz gadał głupstwa, bębniąc to samo w kółko — żeby wyszła za mąż. Alimuszkina miała

127

absolutni) rację, kiedy powiedziała (wychodził już i stał w drzwiach):

Ależ piła z pana — można umrzeć z nudów.

Z powodu owego nadmiaru powodzenia żona Klu- czariowa także czuła się trochę nieswojo. Była przestra­szona. Wyrażało się to u niej w ukrytym oczekiwaniu na jakieś nieszczęście, które lada chwila może się zdarzyć. Tak więc (nie podając oczywiście prawdziwej przyczyny tego kroku) postanowiła ściągnąć swoją matkę, czyli teściową Kluczariowa, na jakiś czas w gościnę. Niech pomieszka u nich. A nuż ktoś nagle zachoruje. Albo jeszcze coś się stanie, dodała nieopatrznie.

- Niby dlaczego coś miałoby się stać? — roześmiał się Kluczariow.

Kluczariow śmiał się, znów był dawnym Kluczario- wem, niefrasobliwym, skorym do żartów. Wydawało mu się śmieszne i zabawne, kiedy sobie uświadamiał, jak się zachowywał i co wygadywał u pięknej kobiety, która zaprosiła go do domu. „Ech, ty!” — podśmiewał się sam z siebie. Przypominał sobie jej usta i policzki, i roz­koszny dreszczyk przebiegał mu po krzyżu.

Zona zadzwoniła do niego do pracy (od siebie z biura).

- Słuchaj, przed chwilą telefonowała moja koleżan­ka. Znowu w sprawie Alimuszkina.

Ginie?

Przestań się wygłupiać.

Jakoś bardzo długo to trwa. Czasem zaczyna mi się wydawać, że jest nieśmiertelny.

- Daj spokój... — I żona jęła przemawiać do słu­chawki szeptem. Odczuwała jakiś nieokreślony lęk i dla­tego szeptała do męża: — Kochanie, bądź ostrożniej­szy... — I dalej: — Kochanie, nie wyrażaj się o ludziach z takim lekceważeniem, kochanie, gdybyś choć troszeczkę więcej myślał o innych —ja wiem, jesteś dobry i uczciwy, ale gdybyś tak pomyślał czasem o innych. — Wszystko szeptem. Skończyło się to. prośbą, żeby jeszcze raz odwiedził tego biedaka Alimuszkina, znów ten sam pomysł przyszedł jej do głowy.

Kluczariow tymczasem myślał nad czymś zupełnie

128

innym — jak by tu zamknąć gębę przyjaciółce żony; po cholerę wciąż się narzuca z tą swoją gadaniną, wciąż włazi w paradę i nie daje chwili spokoju?...

Trzymaj się — powiedział do żony.

Po pracy — cóż było robić? — wstąpił do Alimuszki- na, ale na „dzień dobry” nikt nie odpowiedział. Klu- czariow wszedł do pokoju — i twarz mu się wydłużyła. Odmalował się na niej wyraz zatroskania stosownego w danej sytuacji, albowiem Alimuszkin leżał w łóżku. Obok zaś stał biało ubrany mężczyzna. Lekarz.

Proszę z nim nie rozmawiać — rzekł. — Nie może mówić. Miał wylew.

Lekarz dodał, że wylew, czyli udar mózgu, nie był zbyt ciężki, ale bądź co bądź wylew to wylew. Stwierdził, że choremu potrzebny jest spokój. Spokój i cisza.

I opieka.

- Nie, nie — podniósł głos — pan, Alimuszkin, niech się nie odzywa! To i tak na nic.

Kluczariow zapytał:

Stracił mowę?

Na jakiś czas.

- I nie może się ruszać?

- Do ubikacji,' trzymając się ściany, jakoś dojdzie, ale nie dalej.

Kluczariow podszedł bliżej łóżka, ostrożnie przesta­wiając nogi, gdyż po podłodze spacerowały karaluchy. W pokoju było ciemnawo. Alimuszkin uśmiechnął się — jednostronnie, połową twarzy, jako że mięśnie drugiej nie- pracowały... Kluczariow zrobił minę: jak się masz, a to dopiero pech... Alimuszkin wyciągnął do niego rękę. Kluczariow uścisnął ją.

Lekarz był prawdopodobnie z pogotowia. Grzebał w papierach na stole. W końcu powiedział:

- Niech pan mi pomoże. Jest pan przecież jego przy­jacielem, prawda?

- Tak.

Tu, w tych papierach, jest podobno adres jego matki.

Matki? — zdziwił się Kluczariow.

- Ktoś powinien się nim opiekować.

^A szpital — czemu nie weźmiecie go do szpitala?

129

* .. . WtBM ■ i \\*\ X

A

Pobyt w szpitalu nic mu w zasadzie nie da. No i przewozić go w takim stanie nie byłoby wskazane.

Kluczariow kiwnął głową na znak, że rozumie. Po­dobnie jak wszyscy, uważał, że z lekarzami nie należy dyskutować. Upewnił się więc:

- To znaczy — wezwie pan tutaj jego matkę?

- Nie ja. Pan. — I lekarz, jakby także uważał, że Kluczariow własnym szczęściem zawinił wobec chorego biedaka, zatrzymał na nim surowe spojrzenie. Tak się w każdym razie Kluczariowowi wydawało, chociaż było to zwyczajne spojrzenie zabieganego, zmordowanego całodobowym dyżurem lekarza. — Pan ją wezwie. Ja muszę iść. Dwa razy przysyłałem już tutaj pielęgniarkę. Teraz dyżuruje przy cięższym przypadku.

Kluczariow znów skinął głową. Znalazł adres i wysłał długi telegram gdzieś w okolice Riazania. Poczta na szczęście znajdowała się dwa kroki od mieszkania Ali- muszkina i przy okienku nie było nawet dużej kolejki. Kluczariow skonstatował z, gorzkim uśmieszkiem: cóż, ma szczęście ten Alimuszkin.

Kiedy wrócił z poczty, lekarza nie było. Alimuszkin przeprosił za kłopoty, których stał się przyczyną, uczynił to ruchem ręki: co robić, wybacz, musiałeś o to i owo się zatroszczyć. Również za pomocą gestu zaproponował: może zagramy w szachy, jeżeli się nie śpieszysz. Sam sięgnął ręką do szachów, stały przy łóżku, w głowach. Kluczariow prawie nie patrzył na szachownicę. Prze­stawiał figury i spoglądał na podłogę, gdzie biegały lśniące, jakby pociągnięte lakierem karaluchy.

Wprost od Alimuszkina Kluczariow udał się do ko­leżanki żony ■— odszukał ją. Adres miał zapisany na karteczce: Mała Pirogowska 9, mieszkania 27. Znalazł go w notesie żony, notes zaś potajemnie wyciągnął żonie z torebki... Teraz przyszedł i przedstawił się: dzień do­bry, jestem Kluczariow. Pani przyjaźni się z moją żoną od wielu lat — prawda? — a my, choć to dziwne, dotąd się nie znamy.

Kluczariow mówił takim właśnie tonem, niemal przy­jacielskim. W rzeczywistości jednak był w stanie silnego

130

rozdrażnienia, które lada chwila mogło wziąć górę. Na razie jednak rozmowa dopiero się zaczęła.

- Bardzo mi przyjemnie — oświadczyła koleżanka żony. Była to kobieta tęga, nawet otyła, o powolnych ruchach. Kluczariow pomyślał, że istotnie nadaje się do tego, by wysiadywać przy telefonie całe dnie bez przerwy.

Z takimi manierami i z takim zadem. Zaczęła go już ogarniać irytacja.

1 Proszę wybaczyć, ale będę mówił otwarcie. Mam już dosyć pani bezustannych telefonów...

Co takiego? — Nie rozumiała. Myślała również powoli.

Kluczariow, starając się opanować, wyjaśnił:

Niech pani przestanie dzwonić do mojej żony w sprawie tego nieszczęsnego Alimuszkina. Proszę jej więcej nie niepokoić i nie szarpać jej nerwów. Proszę okazać trochę wyrozumiałości wobec zwyczajnej, w miarę szczęśliwej komórki społecznej, rodziny, której nie ma powodu obciążać wszelkimi nieszczęściami i przykro­ściami, jakie zdarzają się wokół.

Ależ ja nigdy nie myślałam, że moje telefony...

A czasem warto pomyśleć. Przecież to takie łatwe do zrozumienia — nie pozwala jej pani żyć spokojnie.

Koleżanka żony milczała, zbita z tropu. Kluczariow jeszcze raz przeprosił za szczerość. Potem zapytał:

A pani zachodzi do Alimuszkina?

Bardzo rzadko.

Więc niech go pani nadal czasem odwiedza. A nas proszę zostawić w spokoju — jasne?

Koleżanka żony była wyraźnie obrażona. Powolna, tęga kobieta uwielbiała rozmowy telefoniczne, a teraz pozbawiano ją takiego wspaniałego pretekstu do nich. Alimuszkin był jej najzupełniej obojęrtiy, ale przecież ludzie, a tym bardziej przyjaciółki, powinny o czymś mówić i pozostawać w kontakcie.

Kluczariow wyjaśnił jej jeszcze raz:

- Proszę zrozumieć, przez te pani telefony mojej żo­nie życie zbrzydło i nic jej już nie cieszy. Człowiek chce żyć i cieszyć się życiem, a pani w tym przeszkadza. I bez Alimuszkina mamy dosyć przyjaciół i krewnych, którzy także chorują...

131

mm— i

Powiedział wszystko i teraz czekał na odpowiedź. Kobieta wycedziła wreszcie przez zaciśnięte wargi:

- Więcej nie będę dzwonić.

- E, nie, tak się spraw nie załatwia.

- A jak?

Proszę do niej zadzwonić jeszcze raz i uspokoić ją. Niech pani wymyśli jakąś przyjemną wiadomość. Na przykład, że Alimuszkin wyzdrowiał, że jest energiczny i wesoły. Że wszystko u niego w porządku. I że wy­jeżdża... no, choćby na Madagaskar, w długą podróż służbową.

Na Madagaskar?

- Na przykład. Dla, że tak powiem, zamknięcia tematu. Żeby moja żona więcej o Alimuszkina nie pyta­ła — pojmuje pani?

Tak.

- Pójdę już, a pani do niej zadzwoni — na pewno dobrze mnie pani zrozumiała?

- Tak;

- Zatem życzę wszystkiego najlepszego.

I wyszedł. Na dworze sypał śnieg. Śnieg sypał teraz rano i wieczorem.

Kiedy Kluczariow wstąpił do Alimuszkina nazajutrz po pracy, ten leżał plackiem — bez ruchu i niemy. Na widok Kluczariowa zaczął chwytać ustami powietrze — chciał coś powiedzieć na przywitanie, ale uśmiechnąć się nie mógł. Teraz już i na półuśmiech nie mógł się zdobyć. „Miał drugi wylew. Lekarz mówił, że ciężki” — mamro­tała krzątająca się wokół Alimuszkina łagodna staruszka spod Riazania. Była to jego matka, wezwana telegra­ficznie. Kluczariow ją pocieszał. Dał jej również trochę pieniędzy na różne wydatki. Stara kobieta zakiwała głową jak kukiełka i rozpłakała się. „Niech cię Bóg ma w swojej opiece, kochany.” Kluczariow wyszedł, a ona została przy synu. Na głowie miała białą chustkę w gro­chy. Staruszka siedziała w zupełnym osłupieniu. Nie rozumiała, jaki to nieszczęsny, zły los sprawił, że jej syn, taki silny, taki wesoły, „co to się już wyuczył na inży-

niera", leży teraz jak martwy i nie może wymówić ani słowa.

Kluczariow bynajmniej nie chciał przestać myśleć i pa­miętać o Alimuszkinie. Pragnął jedynie uwolnić od tego żonę. Stała się już doprawdy zbyt nerwowa i przewra­żliwiona. Kluczariow orientował się. że choroba jest przewlekła, i postanowił, iż będzie od czasu do czasu Alimuszkina odwiedzał, ale żonie w ogóle o tym nie wspomni.

Nie wspomniał też i nie został zagadnięty, gdyż w do­mu panował hałas, rwetes i zamieszanie, krzyżowały się ożywione rozmowy — przyjechała teściowa.

Jej przybycie stanowiło uroczysty ceremoniał. Przy­wiozła prezent dla żony Kluczariowa. Dla jego syna. A także oczywiście dla córki. Upominki nie były zbyt kosztowne, ale za to starannie, pieczołowicie wybrane.

Nazajutrz zaś nie było potrzeby uciekać się do pod­stępów, jako że żona sama zaczęła:

- Wybacz, że wciąż ci zawracałam głowę i wysyłałam do tego...

- Do kogo? — wyraził zaciekawienie Kluczariow.

- Do Alimuszkina...

I żona obwieściła radośnie, że dzwoniła jej koleżanka i że wreszcie są jakieś dobre nowiny — u Alimuszkina wszystko się ułożyło. Znowu jest pełen energii i dowcipu... Zaczęła relacjonować szczegóły. Były one ciekawe i w pew­nym sensie nawet wyszukane, jako że przyjaciółka miłośniczka rozmów telefonicznych — postarała się uczciwie!

Włożyła całą duszę, gorliwość, ba. talent, w ostatnią racę, jaką miał rozbłysnąć temat, zanim zgaśnie. Teraz więc żona przekazywała Kluczariowowi wszystkie infor­macje. Była wesoła. Uśmiechała się. Mówiła i mówiła, usta jej się nie zamykały. A Kluczariow słuchał. Słuchał z pełnym zainteresowaniem. Spytał nawet.

- Dokąd, powiadasz, wybiera się w podróż służbo­wą?

Na Madagaskar...

I Kluczariowowie zaczęli mówić o czym innym, zwła­szcza że temat był podniecający i o wiele bliższy ich sercom. Syn. uczeń dziewiątej klasy, zdobył pierwsze miejsce w zawodach gimnastycznych na wszystkich pra­wie przyrządach. W ćwiczeniach na drążku uzyskał 9,7 punktu zadziwiający rezultat w tak młodym wieku. Zainteresowali się nim znani trenerzy. Młodego Denisa Kluczariowa zamierzano wysłać na zawody wszechzwiąz- kowe.

Zuch chłopak! — ucieszył się Kluczariow.

Żona oczywiście nie była specjalnie zachwycona, w jej oczach zamigotał znany Kluczariowowi strach, żeby się coś złego nie stało. Drążek to niebezpieczny przyrząd. Ale syn wtrącił się do rozmowy i uspokoił ją: nie bój się, mamusiu, dlaczego miałbym spaść, odjęliby mi za to dwa punkty. 1 roześmiał się. Znał swoją wartość. Ale jedno­cześnie był naturalny i wesoły. Chciało się o nim po­wiedzieć: Kluczariow, syn Kluczariowa.

4

W piątek u zastępcy Kluczariow wyraził zgodę. Wyraził zgodę w sposób ogólny, ale w istocie oznaczało to już „tak”. I oto zastępca oprowadzał Kluczariowa po po­kojach — no, jak tam przyszli pracownicy? Podobają się?

Owszem — odpowiadał Kluczariow. W instytucie organizowano nowy zakład, który miał powstać z po­łączenia dwóch laboratoriów plus wybrani pracownicy naukowi. Zakład jako taki powstawał po raz pierwszy, tak że Kluczariow, obejmując kierownicze stanowisko, nikogo nie wygryzał ani nie przeskakiwał w kolejce do awansu.

W tej chwili właśnie zaprzątnięty był takimi myślami. A zastępca rozpływał się, jaki to będzie wspaniały za­kład. Potężny. Nowoczesny. I, jak należy przypuszczać, zgrany — słyszy pan, Kluczariow?

Kluczariow powiedział:

- Trudno nie słyszeć, trzeci raz pan to powtarza.

- 1 powtórzę po raz setny. — Zastępca roześmiał się. — Chcę pana skusić.

Już pan to zrobił.

- A ja pana kuszę dalej, żeby się pan nie rozmyślił.

Tylko czy sobie poradzę?

- No, no. Niech pan da spokój!

Nie przerywając perory, zastępca w przejściu uścisnął rękę jednemu z pracowników naukowych i mrugnął dobrotliwie: pracujcie, pracujcie, nie będę was odrywał od roboty. Skinął jeszcze dwóm pracownikom i jeszcze jednemu podał rękę. Szli obaj z Kluczariowem wzdłuż rzędu biurek i gawędzili półgłosem.

I Niech pan sobie dobierze porządną sekretarkę. Widzi pan te trzy dziewczyny?

Tak.

- Niech pan zwróci uwagę na tę rudą.

Na tę ze smętną miną?

- Tak. Bardzo rozgarnięta. I sumienna. Wszystkie sprawy i wszystkie papiery będzie pan miał w najwięk­szym porządku.

Dziękuję.

Rozmawiali ściszonymi głosami. Potem wyszli na korytarz.

- A teraz do szóstego laboratorium — oświadczył zastępca.

Po drodze do laboratorium Kluczariow przystanął na chwilę i zapalił. Chciał coś powiedzieć i sądził, że lepiej powiedzieć to od razu. Raczej wcześniej niż później.

Jeszcze jedno maleńkie wyjaśnienie — zaczął. 4 Kiedy człowieka ktoś winduje w górę, zawsze siada mu potem na karku. Ze mną ten numer nie przejdzie.

Zastępca roześmiał się.

i I bardzo dobrze. Bądź niezależny.

- Ja nie żartuję.

- Ja także nie.

Zastępca poklepał Kluczariowa po ramieniu.

- Nie obawiaj się zawczasu. Nikt nie zamierza siadać ci na karku. Ja w każdym razie nie.

Zastępca był człowiekiem wesołym i skorym do żar-

tów. Tacy ludzie zawsze się dogadają. Po prostu Klu- czariow uważał, że w tej sytuacji powinien się mieć na baczności.

Gdy wrócił do domu, wszyscy już o wszystkim wie­dzieli — i w przedpokoju, i w pokojach wyczuwało się niemal fizycznie nastrój rodzinnego święta. Dzwonił już Kola Krymów z gratulacjami. Dzwonił Paweł w tej samej sprawie. Okazało się, że Kola i Paweł, a także inni znajomi, wybierają się dzisiaj do nich z wizytą. Teściowa promieniała. Cieszyło ją, że Kluczariowowie idą w górę.

- Przyrządzę wam na wieczór potrawę bogów! - oznajmiła. I rzeczywiście, wyruszyła do sklepu „Dary Przyrody", skąd przywiozła jeleni udziec. Wyglądał istot­nie bardzo okazale. Upieczony, ociekający tłuszczem, purpuroWoczerwony kawał mięsiwa na olbrzymim bia­łym półmisku wywoływał zniewalające wrażenie. W pie­cyku piekł się czterdzieści minut. Przedtem wysmarowa­no go dokładnie masłem, żeby wyciekająca pod wpływem wysokiej temperatury jelenia krew utworzyła rumianą, chrupką, samym widokiem drażniącą podniebienie skór­kę. Udziec był gotowy. Kluczariow szukał w sklepach wina. Kiedy wrócił, akurat zadzwoniła Alimuszkina.

Teściowa była niezadowolona..Kluczariow wdał się w rozmowę telefoniczną, ona natomiast uważała, że po­winien wyfroterować podłogę, a już w każdym razie otworzyć butelki — to przecież ostatecznie męska'sprawa.

Alimuszkina powiedziała:

- Chcę panu podziękować. — I wytłumaczyła, za co dziękuje Kluczariowowi — za to, że jej odradził, by nie rozpraszała się i wyszła za mąż. Ona zaś istotnie jakby nagle przejrzała i już znalazła sympatycznego mężczyznę z tytułem doktora, w dodatku wcale niestarego. Jest bardzo dobry. I bardzo ją kocha... Mówiła z ledwie uchwytną ironią i Kluczariow zrozumiał, do czego pro­wadzi. Nietrudno było to pojąć.

Oświadczył:

- Bardzo mnie to cieszy.

Jednocześnie teściowa oburzyła się:

- Cóż to on tak bez końca gada przez telefon!

Żona zaś wyjaśniła:

To sprawy służbowe, mamo.

Już ja znam te sprawy.

Mamo!

Kluczariow ciągnął:

Bardzo mnie to cieszy. — I roześmiał się. — A więc nie jestem więcej potrzebny?

Ależ dlaczego? — W głosie pięknej kobiety poja­wiły się wibrujące nutki. — Dał mi pan prztyczka w nos i miał pan rację. Doceniłam to. 1 nawet zmądrzałam. Ale przecież w przyszłości... mogą mi być potrzebne jeszcze inne rady.

Moje?

Teściowa stwierdziła:

Zdaje mi się, że się domyślam, o czym mowa.

Mamo, nie bądź podejrzliwa.

A ty go nie broń. Po co tyle gada, lepiej by podłogi wyfroterował.

- Mamo!

Alimuszkina powiedziała:

I Bardzo bym chciała mieć mądrego przyjaciela. Dziwi to pana? Po prostu mądrego i wiernego przyjacie­la. No?

Tak. — Kluczariow uśmiechnął się. — Tak, mą­drego i wiernego przyjaciela. Jak w kinie.

On to mówi o sobie?

Mamo!

I Nie zamierzam w najbliższych dniach zapraszać pana do siebie, ale czasem będzie pan do mnie przy­chodził, niekoniecznie wieczorem, chociażby w dzień powszedni, bodaj raz na miesiąc, dobrze?... A od czasu do czasu ja będę do pana dzwonić. Z prośbą o mądrą radę — zgoda?

Proszę dzwonić — powiedział Kluczariow.

Niech dzwoni. Proszę bardzo. Któregoś dnia ten miły głosik trafi na mnie — i wtedy usłyszy parę słów.

- Mamo! Jak ci nie wstyd? Dlaczego myślisz, że to koniecznie musi być kobieta?

A dlaczego miałabym myśleć, że mężczyzna?

137

A \\ \ \

Zgromadzili się goście. Przyszli — niektórzy pojedyn­czo, inni parami z alkoholem w teczkach i nie szczędząc życzliwych, serdecznych słów. Żona Kluczariowa pro­wadziła ich do stołu i wskazywała miejsca, uśmiechając się do wszystkich. Nie bała się już szczęścia, które nadeszło; na koniec pozbyła się uczucia, że wywoła ono gniew bogów i coś się stanie. Przywykła.

Odbicie tej właśnie przemiany duchowej dostrzegł Kluczariow na jej twarzy. I dlatego kiedy wreszcie do­szedł do głosu (wszyscy gratulowali mu głośno sukcesu), zaczął żartować z żony.

- Sukces to dobra rzecz — stwierdził, podnosząc w górę kieliszek — ale najprędzej przyzwyczaja się do niego ten, kto się go boi.

Zwrócił spojrzenie na żonę. Wszyscy się roześmiali.

- Brawo, tak powinno być! — zakrzyknął ktoś.

- Nie przeczę. Brawo... Ale ona już się przyzwyczaiła i teraz stale jej będzie mało. Będzie żądać wciąż nowych sukcesów — tak już jest skonstruowany człowiek...

- Nie będę — zaprzeczyła żona ze śmiechem. — Nie będę żądała. Boję się ich.

Goście się roześmiali. I zaczęli wołać:

- Będziesz! Będziesz! Będziesz żądała nowych sukce­sów!

1 jęli się trącać kieliszkami. Potem Kluczariow zapro­ponował toast, który brzmiał: „Za to, żeby wszyscy osiągnęli sukces!” Następnie jedli i pili, a pod koniec wieczoru żona Kluczariowa zaczęła pokazywać zdjęcia przedstawiające Denisa wykonującego trudne, skompli­kowane ćwiczenia. Zdjęcia przechodziły z rąk do rąk, były to bardzo efektowne fotografie. Jedna z nich na zawsze utrwaliła Denisa na drążku w chwili najwyższego wydźwignięcia. Syn zastygł na wyprostowanych rękach, wycelowawszy pionowo w górę szczupłe nogi gimna­styka. Ćwiczenie nosiło nazwę „słońce”. Żona Klucza­riowa pokazywała to zdjęcie po raz pierwszy. Dawniej wydawało się jej, że pokazując takie fotografie, kusiłaby los.

Goście rozeszli się, zadowoleni z gospodarzy, gospo­darze zostali, zadowoleni z gości. Żona i teściowa sprzą-

tały ze stołu. Teściowa nieco przebrała miarkę i teraz coś sobie nuciła pod nosem.

Kluczariow i jego żona leżeli w łóżku i w oczekiwaniu na sen po cichutku gwarzyli o różnych niezbyt ważnych sprawach. Najpierw ziewnął on, potem ona. Dzieci spa­ły. Była noc.

- To znaczy wyjeżdża? — zapytał Kluczariow, mając na myśli teściową. I znów ziewnął.

Już kupiła bilet.

- Na samolot?

- Dlaczego zawsze chcesz, żeby mama podróżowała samolotem?

- Hm... Komfort. Oszczędność czasu.

Milczeli chwilę. Potem Kluczariow ppwiedział, że ju­tro pójdzie do biblioteki, odbierze zamówione książki i zaraz potem zajrzy do Alimuszkina. Ciekawe, co tam u niego słychać.

- Wpadnę do niego jutro. Zorientuję się.

Żona odparła na to:

- Do Alimuszkina możesz więcej nie chodzić. Dzwo­niła moja koleżanka. Poleciał na Madagaskar.

- Już poleciał?

- Tak.

| Kiedy?

i Mówiła, że o dziesiątej rano. Powiedziała tak: przekaż mężowi, że Alimuszkin już poleciał. 1 że odpro­wadzała go matka.

Kluczariow nie odezwał się. Potem nagle zachciało mu się papierosa i wyszedł do kuchni zapalić. Żona już spala.

Przełożyła Wiesława Karaczewska

i vs.\ HM

a

Obywatel uciekający

Inni ludzie jakoś tam żyli, tylko oni trzej byli przegrani. Teraz zaś do wszystkich jego utrapień dołączyła się jeszcze ta parszywa myśl, że on, Paweł Kostiukow, przez całe swoje życie był niszczycielem. Zjadliwa, bzdurna myśl drążyła go, psuła mu krew, a wypowiedział ją przy ognisku jeden głupol, młody jeszcze, z ciętym językiem, zacietrzewił się, wymachiwał rękami: „Czego się pan wstydzi? — palnął. — My też przecie uciekamy!”

Tak się nad nim subtelnie natrząsał, tak sobie kpił, klaskał w ręce — młody jeszcze, zielony, a już taki wygadany. Na szczęście puste słowa prędko z człowieka spływają. Zapomni o nich, tak jak zapomniał o wielu innych, podobnych. Nie pierwszy to i nie ostatni raz.

Utykając szedł brzegiem strumienia i nawet nie wy­tężając wzroku dostrzegał tu i tam ślady ludzi: już tu byli! Potem z lewa od parowu — też bez żadnego wysiłku — zauważył, a raczej wyczuł rozległe miejsce, gdzie nie postała ludzka stopa. Niepokalana dziewiczość rozlewa­ła się jak zapach. Zapuścił chciwy wzrok w zarośla, w naturalną plątaninę pni, ale nic się tam nie poruszyło, jakby on, Paweł Kostiukow, i jego wzrok nic nie znaczy­li, jakby ich nie było. Patrzył tak, że zdawało się — serce za chwilę wyskoczy mu z piersi, a tam nie drgnęło nawet najmniejsze źdźbło: ciche zarośla żyły własnym życiem, omdlewały... Gdyby mu, choćby żartem, powie­dziano, że człowiek w gruncie rzeczy taki już jest, że niszczy akurat to, co lubi, gdyby mu przy ognisku wła-

140

śnie t o powiedziano, toby naturalnie uwierzy! i nawet wziąłby to do siebie jako rzecz oczywistą. Ostatecznie on też był człowiekiem.

- Do nogi! — krzyknął na psa.

Pies przyczepił się do niego jeszcze koło hotelu i wlókł się z tyłu. A dziewiczość działała drażniąco, wabiła, za gęstwiną zarośli majaczył ledwie widoczny, zupełnie nietknięty masyw wielkich drzew. Między gałęziami najmniejszego prześwitu: czyż mógł nie sprawdzić? Obej­rzał się na psa, gwizdnął władczo i krzykiem posłał go w las — pies skoczył, z ujadaniem pognał w stronę stło­czonych drzew, zatrzymał się na granicy nieprzebytej gęstwiny, zawrócił i niby to nic nie rozumiejąc przybiegł z powrotem.

- No, no, nie udawaj głupiego! — powiedział Ko- stiukow z niezadowoleniem i znowu krzykiem posiał psa w las, ale pies nie posłuchał.

Kostiukow roześmiał się ochryple i pomyślał, że nocą. kiedy będzie już leżał ciepło opatulony kocem w swoim hotelowym łóżku, iia pewno przypomni sobie tę scenę i zachowanie psa.

- No, zmykaj! — zawołał i zamachnął się na psa, odpędzając go.

Gdyby ten mądrala przy ognisku choć na chwilę zastanowił się nad tym, że ludzie, w ogóle ludzkość, żadnymi poszukiwaczami nie są i nigdy nimi nie byli, od razu by mu zrzedła mina — Kostiukow wrócił do swoich myśli. Taka jest prawda, nieprzyjemna prawda. Ludzie dlatego właśnie tak się rwą do nowego, że zbyt cuchną ich poprzednie czyny. Ludzie, być może, nigdy niczego nie szukali i nie szukają, tylko po prostu uciekają od swoich własnych śladów, od zniszczeń, których dokonali własnymi rękami, i ten smark przy ognisku niepotrzebnie robił sobie z tego kpiny. Ludzie nie chcą, nie życzą sobie widzieć, co oni tu nabroili, i pędzą tam, myślał Ko­stiukow, gdzie można jakoby wszystko zacząć od nowa. Na tym polega cała ich mądrość! Jeśli my, rozumują, odejdziemy stąd i zapomnimy, to i inni odwrócą się. odejdą i zapomną. Niestety! Nic z tego!

Kiedyś pociąg do przyrody był dla niego wszystkim na świecie — męczył go od najdawniejszej młodości

141

* W \ \ \ N

i gnał biedaka to w jedną stronę, to w drugą, to w trzecią. Ta-ak. to była prawdziwa pasja. Pracował jako inżynier budowlany, potem nazywano go inżynierkiem, potem całkiem się opuścił, ale znowu się podźwignął — praco­wał. opuszczał się i dźwigał, aż od pewnego czasu prze­stał się interesować tym. jakim słowem ludzie określają jego zewnętrzny poziom. Z upływem lat, mimo siwieją­cych skroni, namiętność w nim nie wygasała, lecz stawała się jakby płytsza, rozpadała się, przybierając coraz to inne oblicza, i być może właśnie w ustawicznej zmianie tych obliczy pioniera (i w przeżywaniu ich!) kryło się teraz całe niewymyślne duchowe życie Pawła Kostiukowa. Poza tym i okoliczności też, jak to się zwykło mówić, sprzyjały temu.

Mocno kulejąc ruszył prosto gliniastym parowem - śmigłowiec podchodził już do lądowania i należało się mieć na baczności. List (nie pamiętał, co z nim zrobił — czyżby go wyrzucił?) przyszedł wczoraj i Kostiukow nie spodziewał się po nim niczego dobrego, tak jak niczego dobrego nie spodziewa się człowiek, którego złapano na gorącym uczynku.

Urwał świerkową gałązkę, wsunął ją do ust i ma­chinalnie żując, patrzył. Wśród przybyłych pasażerów wolałby nie zobaczyć znajomej kobiecej figurki, zresztą po tylu latach figurka mogła się zmienić nie do poznania, czyli że i to też należało mieć na względzie. Od wielu lat Paweł Kostiukow nie usprawiedliwiał się już romanty- cznością swego koczowniczego bytowania, nie zwalał winy ani na pieski los, ani na zawziętość porzuconych kobiet, ani na cokolwiek innego — był, jaki był. Huk silników narastał. Kostiukow wolniusieńko szedł przed siebie oglądając się na lądujący śmigłowiec. W swoim życiu dość napatrzył się na te śmigłowce. 1 na kobiece figurki, przecinające zielone pole, napatrzył się również.

Wypluł przeżute igiełki i zapalił. Z daleka widział, że zaczął się nieśpieszny, ospały wyładunek, a pasażerów wysiadło tylko dwóch, na jego szczęście - nieznajo­mych. (Po męskich znanych mu sylwet­kach też się niczego dobrego nie mógł spodziewać — dzieci Paweł Kostiukow już sobie nie fundował. Nie chciał. We właściwym czasie wynosił się

142

i znikał, jednakże w młodości takiego doświadczenia oczywiście nie miał i dzieci naturalnie miał. Grzechy młodości, jak to bywa z wszelkimi grzechami, rosły, przybierały na sile i nagle wystrzeliwszy przekształcały się w przysadziste postacie chłopaków o znanych syl­wetkach. Tymczasem osiedla leżą blisko siebie, nie ma dokąd uciec. Natknąwszy się na takiego. Kostiukow z miejsca dawał mu trochę pieniędzy, ale chłopak ani myślał odczepić się od tatusia i wtedy Kostiukow za­czynał się denerwować. Przysadzistemu chłopakowi ta ojcowska szamotanina i inne podrygi bardzo się po­dobały. „Lubię drażnić tatusia!" — mawiał. A potem i drugi synek zjawił się na zmiennym helikopterowym horyzoncie.) Kostiukow ni to uśmiechnął się, ni to skrzywił na myśl o tej zadawnionej złożoności swego bytowania, zadeptał niedopałek i wreszcie zawrócił.

Do hotelu, jeśli iść przez młody świerkowy las. było niedaleko.

Kiedy wszedł do pokoju, Tomilin zamachał rękami:

- Nareszcie! Gdzie ty byłeś?

- Oglądałem glinę w parowie. (1 rzeczywiście oglądał glinę.)

- Gdzie?

- Koło lądowiska helikopterów.

Kostiukow usiadł. W pokoju było duszno. Tomilin wciąż czegoś nasłuchiwał, był wyraźnie wystraszony. (Kiedy na dole trzaskały drzwi, wzdrygał się.)

- Nie mogę tak dalej żyć. Już nie wytrzymuję ciągnął płaczliwie, a nawet jęczał. — Po diabła się z nią związałem? Zamęczy mnie...

Związał się Tomilin z kucharką Elzą. Związał się z nią za radą Kostiukowa i nie bez jego pomocy, tak że teraz wszystko, co mówił, było poniekąd jakby oskarżeniem Kostiukowa. Z początku Tomilin czuł się źle bez kobie­ty, a potem czul się źle z kobietą, istnieje taki gatunek ludzi i nic się na to nie poradzi: Tomilin się nic zmieniał. Podobnie jak Kostiukow. Tomilin byl obieżyświatem, ale pochodził z Moskwy, byl inteligentny, łagodny i lubił sobie pojęczeć. Lubił też wspominać. Dawno temu umar­ła mu żona Annuszka. kobieta młoda i ładna, i jakoby wyjątkowo czuła. Po jej śmierci Tomilin nie mógł dalej

143

A

mieszkać w Moskwie rzucił wszystko i oto od wielu już lat koczował ramię w ramię z Kostiukowem. Trzeci był Witiurka, też pięćdziesięcioletni i też samotny.

- Jak się związałeś, tak się rozwiąż.

- Jak?

- Jak się da.

- Ty jesteś cham, Paweł... Chamom żyje się łatwiej — powiedział Tomilin i dodał z udręką: — Mówię ci, Paweł, że ona mnie nie wypuści ze swoich szponów...

- Nie jęcz — osadził go Kostiukow. — Jeśli chcesz, to mogę z nią porozmawiać.

1 Niech cię Bóg broni! — Tomilin aż klasnął w rę­ce. — Niech cię Bóg broni! Tylko twojego chamstwa jeszcze brakowało...

- To czego chcesz?

- Nie wiem...

Za to Kostiukow wiedział. Wszystko naturalną koleją rzeczy zmierzało ku temu, ku czemu zmierzało zawsze, czyli do wyjazdu. Akurat oddali do użytku drugi dom mieszkalny, a należeli do tego gatunku ludzi, którzy dzisiaj popracują tu, jutro popracują tam, i w tym kryła się już jakaś swoista, zwyczajna prawidłowość. Kostiu­kow uśmiechnął się krzywo:

- No to co, zwijamy manatki?

A Witiurka się zgodzi?

Tomilin naturalnie wiedział, że Witiurka się zgodzi — pytanie było retoryczne, tak sobie po prostu zapytał, żeby pojęczeć. Kostiukow, jakby rzeczywiście zastana­wiał się nad odpowiedzią, popatrzył na puste w tej chwili łóżko Witiurki (mieszkali we trzech) i odpowiedział przewrażliwionemu Tomilinowi z kpiną:

- Dlaczego miałby się nie zgodzić? Przecież dom oddaliśmy.

Tomilin przypomniał sobie zmarłą żonę.

- Och, Annuszka, dlaczego mnie opuściłaś? Bez ciebie całe moje życie się załamało... — Dalej w znanej Kostiukowowi kolejności powinno było nastąpić: „Cze­mu ja nie umarłem razem z tobą” i „moja ty złociutka", i to i owo z przeczuć Annuszki, która powtarzała „tamtego chmurnego ranka" przed śmiercią: „Trudno ci będzie beze mnie, mój kochany." Przeklinając kucharkę.

Tomilin koniecznie musiał opłakać Annuszkę. Kostiu- kow zaczął go pocieszać. Dawno już przyzwyczaił się do słów Tomilina, dawno już przestał z niego pokpiwać: jedni piją portwajn, inni płaczą, jeszcze inni po prostu milczą — co za różnica?

Rozległo się ostre pukanie do drzwi. Tomilin mo­mentalnie umilkł (na szczęście, wspominając Annuszkę, nie wyjął tym razem jej fotografii i teraz nie musiał ich gorączkowo chować) i do pokoju wdarła się kucharka Elza. „A-a-a, kochasiu, ukrywasz się! Sprzykrzyło ci się, co? Za gruba jestem, co? A kiedy ci się zachciało miłości, to nie byłam gruba, tak?! — Purpurowa, potężna Elza parła przed siebie jak taran. — No nie, mój złociutki, pogadamy sobie!” Policzki jej drgały. Tomilin pisnął żałośnie:

Jestem zajęty, nie widzisz czy co?

Kucharka Elza nie widziała tego.

Zajęty? Bydlaku nieszczęsny! A Elzę wszyscy ko­chają, każdy uważa za szczęście poznać się z nią!

Nie wrzeszcz! — powiedział Kostiukow.

Ten też gębę rozdziawia, alimenciarz przeklęty!

Tomilin też się nagle nastroszył, zrobił ważną minę

i osadził Pawła ostro:

Paweł!

Oświadczył, że Kostiukow jest ordynarny, na co ten roześmiał się i wyszedł. Niech wyjaśniają swoje sprawy sami, bez niego. Co też zaczęli robić, „...żywiłam go. opierałam. Od ust sobie odejmowałam!” Głos Elzy wyrywał się z pokoju z impetem i hulał po całym piętrze niczym przeciąg. Kobieta ratowała. Kobieta, jak to zwykle bywa, próbowała ratować. Kostiukow szedł ko­rytarzem piętrowego typowego hotelu robotniczego — te pokoje znal *iż na pamięć, przyjeżdżał i wchodził do nich jak do własnego domu. 1 nieznajomi ludzie wyda­wali mu się bliscy. Natomiast znajoma twarz (gdzie­kolwiek by ją dostrzegł) budziła w nim nieufność zna­jomych twarzy wystrzegał się, węch i doświadczenie koczownika podpowiadały mu, że znajoma twarz przy­ciąga najpierw oczami, a potem czegoś się domaga, żąda.

(Jeśli zaś nie domaga się i nie żąda, to o czymś skrycie pamięta.)

Znalazł ich niedaleko. Na stosie chropowatej ce­gły miejscowego wyrobu siedziało niemal pół brygady (wśród nich był też wczorajszy papla). Kostiukow pod­szedł do nich z surową, ponurą miną — na jego widok młodzi umilkli, a Witiurka na prawach swojego czło­wieka brzdąknął w struny gitary i krzyknął:

- Brygadziście hip-hip-hura!

Wypili z okazji oddania w terminie domu. Kostiukow, któremu zrobiono miejsce obok Witiurki, wyczekał spo­sobnej chwili i powiedział półgłosem: „Zwijamy manatki! Co ty na to?” — „Też pytanie! Jadę z wami!” Kostiukow ani trochę w to nie wątpił, jednakże zawsze pytał, uprzejmie i bez nacisku, tak się już przyjęło. Witiurka, posiwiały pięćdziesięciolatek, zdumiewająco lekko prze­nosił się z miejsca na miejsce i nigdy nie tracił dobrego humoru. Swego czasu żona przepędziła go za pijaństwo i teraz, koczując, nie musiał wysłuchiwać jej wrzasków. Kostiukow lubił go i na jego słabostkę patrzył przez palce: Witiurka bywał niezastąpiony, jeśli tacy w ogóle istnieją. Grał przepięknie na gitarze i sam układał nie­wymyślne piosenki — artystyczna, nie stroniąca od kie­liszka, wesoła natura. Załatwiwszy sprawę, Kostiukow podniósł się z cegieł, Witiurka został, brzdąkał na gi­tarze i podśpiewywał:

Gorycz swoją w kieliszku utopię,

Ale tobie nie powiem ni słowa...

Jego brzdąkanie długo jeszcze dobiegało do uszu Kostiukowa, zdawało się płynąć obok niego w wilgotnym powietrzu, zresztą Kostiukow czuł się jeszcze tutejszy, jakby nie zamierzał wyjeżdżać. Nawet myślał o sprawach tutejszych, na przykład o tym, że mleka ze wsi jednak nie przywieziono, ale brygada jakby w ogóle tego nie zauwa­żyła, rio i fajno.

- Uciekasz? — zapytał kierownik, ledwie Kostiukow wszedł do pokoju.

Kostiukow uśmiechnął się i skinął głową.

- Wiedziałem, byłem pewny, że drapniesz. Ale od­waliłeś niezłą robotę, dzięki ci i za to.

To ja dziękuję, pracowaliśmy z przyjemnością.

A tamci dwaj też z tobą wyjadą?

Kostiukow skinął głową.

Wiedziałem, byłem pewien — powtórzył kierow­nik. — Jak tylko oddałem ci tamten list, od razu wiedziałem, że tak będzie.

Poszperał w szufladzie i wyjął list.

- Zostawiłeś go tu wczoraj. Masz. — Podał list Kostiukowowi. List przyszedł z Dolnego Płaskowyżu od kobiety, która pracowała jako malarz pokojowy. Nim dotarł do adresata, minęło sporo czasu, koperta uległa zniszczeniu, była rozerwana i list czytał każdy, kto miał na to ochotę. W kopercie znajdowała się fotografia dziewczynki mniej więcej dwunastoletniej, a tekst zawie­rał chaotyczne i żałosne groźby, że jeśli Kostiukow nie uzna córki dobrowolnie, sprawa zostanie oddana do sądu. — List przyszedł taki goły — powiedział kie­rownik znalazłszy odpowiednie słowo. — Moja żona z miejsca go przeczytała. Kobiety są okropnie ciekawskie, szczególnie jeśli w środku jest fotografia.

Jednakże jeśli chodzi o wyjazd, kierownik próbował mu go wyperswadować, a przynajmniej go odwlec.

Prosił Kostiukowa, żeby został choć do jesieni, za­pewniał, że go naturalnie nie wyda, a w ogóle to będzie najlepiej, jeśli on, jako kierownik, osobiście odpisze malarce, skoro już go znalazła, że taki a taki na budo­wie nie pracuje.

- To nieładnie kłamać — powiedział Kostiukow z dezaprobatą i roześmiał się.

- A uciekać to ładnie? — zapytał kierownik i również się roześmiał.

- Może i nieładnie, ale wesoło.

Chwilę milczeli.

-j Dokąd teraz pojedziesz?

- Co za różnica? Ręce wszędzie są potrzebne.

- Ręce masz złote. I głowę też nie od parady kierownik nie omieszkał jeszcze raz pochwalić Kostiu­kowa.

147

\ \u

Kostiukow nic na to nie odrzekł. Rozmowa nie miała już sensu. Kierownik zwrócił mu książkę pracy, potem wręczył mu też książki Tomilina i Witiurki. „Ej, trojko, trojko, mknąca niczym ptak! — zażartował i potem już zupełnie nie było o czym mówić. Kierownik powiedział jeszcze:

- Zapomniałeś tego listu? Czy specjalnie zosta­wiłeś?

- Co za różnica? — Kostiukow roześmiał się cicho i spokojnie. Położył na biurku przed kierownikiem naj­pierw list, potem fotografię, i wtedy na twarzy roz­mownego kierownika pojawił się z trudem maskowany wyraz zakłopotania i jakby rozdwojenia: z jednej strony był to człowiek, którego już niczym nie można było zaskoczyć, z drugiej strony, jak się okazało, można go było jeszcze zaskoczyć.

Kostiukow przypomniał ją sobie. Była to tłusta blon­dynka. W roboczym kombinezonie wyglądała jak be­czułka. Jej ulubionym powiedzonkiem było: „To ci dopiero!” Z Kostiukowem poznał ją Kola Żuków, pierwszorzędny operator buldożera i niezgorszy wałkoń. Wtedy tam przez cały tydzień sypał drobny kapuśniaczek, drogi rozmyło i kobieta („To ci dopiero!”) wciąż stra­szyła Kostiukowa, że urodzi. I rzeczywiście urodziła.

- Co za różnica? Niech pan się tym nie turbuje — powiedział Kostiukow do kierownika, wspaniałomyślnie zdejmując brzemię z cudzych barków. Miało to znaczyć: niech mnie skarży o alimenty, ja się przecież nie wy­pieram. Kiedy kobieta traci głowę, rozmowa z nią nie ma sensu.

Te kobiety, które przeważnie pochodziły ze wsi i ze­rwały z tak zwanym rodzinnym gniazdem, bardzo cier­piały i w gruncie rzeczy tęskniły za dawnym życiem, dlatego, rzecz oczywista, marzyły o tym, żeby zbudować sobie'własne gniazdo tutaj i Kostiukowa (na przykład) czy tam kogoś innego do tego nowego gniazda wciągnąć. Zdarzali się tacy mężczyźni, którzy nagle zaczynali tę­sknić do życia rodzinnego. On do nich nie należał. On widać rzeczywiście był z natury niszczycielem. Od tych kobiet od dawna dzielił go rów pełen obcości i chłodu, wypełniony ciemną wodą.

148

Żegnając się, podszedł do stołu kierownika i powtó­rzył:

- Niech mnie skarży o alimenty. Już się przyzwy­czaiłem do tego, że mnie obierają do czysta.

No, nie więcej przecież niż pięćdziesiąt procent — roześmiał się kierownik.

Nie więcej — Kostiukow również się roześmiał.

Wyciągnął rękę, kierownik uścisnął ją: cokolwiek by się

mówiło, przepracowali razem cztery miesiące.

- W razie czego przyjeżdżaj — oświadczył kierow­nik. — Przyjmę cię z miejsca i pomogę ci. No i w ogóle... — kierownik zaciął się.

Kostiukow powiedział: „Dziękuję!” W ostatnich cza­sach zwalniając się z pracy nie kłócił się, nie prawił impertynencji, nie palił tak od razu za sobą mostów. Zmieniał robotę za robotą, ale i ludzie też nie siedzieli na miejscu. ’

1 naturalnie należało się spodziewać, że w pewnym momencie ludzie zaczną się powtarzać. Kostiukow już nawet przeczuwał te coraz częstsze powtórzenia. Musiał być na to przygotowany albo skierować swe kroki dalej na wschód, w absolutną głusz.

Aż śmieszne, ale w ostatnich czasach przy każdej kolejnej zmianie pracy czuł się zakłopotany, jakby po­przednie zniszczenia pozostawiły ślad na jego twarzy, i nie tylko spotykani ludzie, ale i przyroda — strumyki, trawa, świerki — mogły te ślady odczytać.

W ciągu jakiegoś miesiąca kucharka Elza. kobieta osiadła i mocna jak samo życie, wycisnęła z Tomilina wszystkie soki i Tomilin czuł się okropnie. Za każdym razem przed wieczorem oczy mu zaczynały biegać jak u szaleńca. „Ja cię, mój drogi, nikomu nie oddam dobiegał zza drzwi głos Elzy. Ja cię żadnej innej nie oddam.” To już wyglądało na przeznaczenie. Do mło­dych kobiet Tomilin w ogóle się nie zbliżał, uważał, że kontakty z młodymi mają w sobie coś ze zdrady i obraziłyby pamięć jego Annuszki. Czyścioszek z na­tury, nie dążył od razu do intymnego zbliżenia. Dla dobrego samopoczucia wystarczyło mu łagodne słońce

149

rankami, a nawet zwykła przyjacielska pogawędka. Jed­nakże życie jest życiem i bez kobiety odczuwał ćmiący ból w sercu. Dla ukojenia tego bólu Kostiukow radził mu trzymać się bliżej działu gospodarczego i kucharek. Ale widać i tu trzeba było płacić.

- ...Muszę jechać z Pawłem — dobiegło zza drzwi. — Zrozum. No, proszę cię, zrozum, to konieczne — po­wiedział Tomilin, potem dodał tonem, jakim mówi się coś ważnego i ważkiego: — Zrozum, ja ciebie nie kocham.

Elza była nieubłagana.

To pokochasz.

Nie...

- A ja ci mówię, że pokochasz. Nie bądź taki chybki. Oglądałeś wczoraj film? Tam też jeden gagatek nie kochał, nie kochał, a potem jak się zakochał...

Rozmowa przeciągała się i Kostiukow, nie chcąc się wtrącać, minął drzwi i poszedł dalej korytarzem. Wyjazd, jak to wyjazd, każdy ma własne sprawy do załatwienia. Kostiukow poszedł na pierwsze piętro do Oli. Ola, geolog, była młodziutką, dwudziestopięcioletnią dziew­czyną.

1 Wyjeżdżam — oświadczył Kostiukow krótko.

Ola była w szlafroczku, świeżo spod prysznica, i na­turalnie czekała na niego, korzystając z chwili wolnego czasu i z tego, że współlokatorki (też młodziutkie, z ga­tunku entuzjastek) z okazji oddania domu do użytku gdzieś tam właśnie tańczyły. Współlokatorki, było ich dwie, piękne dziewczyny, nienawidziły Kostiukowa. Uważały, że Ola mogła sobie znaleźć lepszego mężczy­znę. Kostiukow, prawdę mówiąc, też tak uważał, od dawna już nie przypisywał sobie nic, co mu się nie na­leżało.

- Dokąd? — Ola zmieszała się. Zazwyczaj witała go głośnym okrzykiem: „O, kto przyszedł!”, kokietując go i zabawiając swoją niezwykłą miłością (do pięćdzie­sięcioletniego, niechlujnego, chrypiącego budowlańca), kokietując go i trochę bawiąc się w miłość, tak jak bawią się misiem syte dzieci, które wiedzą, że misiów jest dużo, a życie jest długie. Kostiukow nie ufał jej. Ale teraz, być może wskutek zaskoczenia, Ola speszyła się. Coś tam niewyraźnie bąkała, w jej słowach nie było zwykłej

150

kokieterii i mizdrzenia się. Pytała wciąż — dokąd, dokąd wyjeżdżasz, po co? — a Kostiukow wzruszał ramionami, dając tym do zrozumienia, że sam nie wie.

- Na pewno wiesz. — Ola nie wierzyła mu. Ola naturalnie nie należała do tych, co to wysyłają za mężczyznami listy gończe, ale Kostiukowowi tym bar­dziej nie uśmiechało się, żeby wlokła się za nim, bawiąc się w swoją miłość.

Jak się urządzę, to do ciebie napiszę — obiecał jej. Ola zrozumiała. I od razu oklapła. Miała delikatne dłonie, rodziców w Leningradzie, przywiozła ze sobą tomiki wierszy. Pewnie od dawna marzyła już o jakiejś niezwykłej miłości, pragnęła się zakochać, szukała. 1 zna­lazła. Wskutek wyczerpania i starzenia się, czego Ko­stiukow już nawet nie usiłował ukrywać, stawał się coraz bardziej małomówny (żeby nie gderać) i jego twarz przybrała raz na zawsze ów zacięty, sfatygowany wyraz, który jest jakoby typowy dla wszystkich pionierów. „A pamiętasz?” — zaczęła Ola. Jej słowa, wspomnienie, takie żywe, chwytające za serce: tamta noc i ta mgła w tajdze, kiedy oboje wychodzili z domu, jeszcze się kryli, jeszcze się nie dostosowali do jej sąsiadek, do zamknię­tych drzwi hotelowego pokoju, w które pukano, a cza­sem nawet kopano nogami.

Głos jej był nabrzmiały łzami, nie rozpłakała się jednak.

- Podaj mi wody — poprosiła. Siedziała jakaś za­gubiona, pewnie gnębiła ją myśl, że olo nadeszła chwila pożegnania i że dała się zaskoczyć. Gdyby wiedziała wcześniej, pożegnanie mogłoby wyglądać inaczej, bez­trosko, ironicznie, w pięknym stylu, a tutaj wyskakują na powierzchnię słowa zupełnie zwyczajne i żałosne, niemal mieszczańskie.

Ubrała się pośpiesznie i wyszli się przejść po tajdze. Siedzieli pod sosną — pośród tych sosen o białawych, sterczących z ziemi korzeniach, pod którymi ziemia jest zawsze zadziwiająco sucha nawet w odległości dziesięciu kroków od bagna. Gryzła źdźbło trawy i wciąż usiłowała nawiązać rozmowę, ale on milczał.

Nie dane mu było zaznać nawet najprostszej przy­jemności, jaką daje budowa popracował i już trzeba

ISI

I I \\\ 1

było iść dalej. Różni mądrale nawet tu potrafili prze­dłużyć satysfakcję, zdobywali uznanie lub zajmowali stanowisko, które się nagle zwolniło, ale jemu wszystko to zawsze było obce. Byl klasycznym typem pioniera, wy­łącznie. I niszczycielem, niech będzie. W jego krótko­trwałej satysfakcji nie było nic poza poczuciem nowości.

- Paweł...

- Powiedziałem przecież, że jak przyjadę, to napi­szę — odpowiedział ostro.

Rozmowa mogła przybrać nieprzyjemny obrót, ale na szczęście coś odwróciło ich uwagę — w dole, na drodze, upadł koń. Zwalił się ciężko, z rozpędu, rozchwierutany wóz zatrzymał się, a wiejska młódka, która powoziła, zeskoczyła na ziemię i wrzasnęła na całe gardło: „O, Boże móó-ó-ój!” Kostiukow dźwignął się z korzeni sosny, ale Ola powstrzymała go.

- Siedź.

Trzeba pomóc.

Obejdzie się bez ciebie.

I rzeczywiście, do wozu podeszło dwóch wychudzo­nych robotników. Pochylili się nad koniem. Twarze ich były niewidoczne. Koń, zaplątany w postronkach, tak strasznie rzęził, że przy każdym jego chrapliwym od­dechu poruszała się i skrzypiała wygięta hołobla. Młódce zwidział się w tajdze niedźwiedź, zepchnęła z wozu bańkę z mlekiem, które wiozła do ośrodka, i pognała na zła­manie karku, chłoszcząc konia, kręcąc głową na wszy­stkie strony i piszcząc. Gnała tak, że później w odle­głości pięćdziesięciu metrów od budowy nie potrafiła odciągnąć konia od potoku. „Przecież nie pozwalałam mu pić! Biłam go! Ciągnęłam!” Szlochała rozmazując łzy, przekonana, że za opitą kołchozową klacz teraz ją posadzą. „Nie posadzą cię, głupia! Nie bój się!” — śmiali się wychudzeni robotnicy, ale ona w żaden sposób nie mogła się uspokoić. Tymczasem robotnicy, już od kilku lat osiadli na tych terenach, wyplątali konia z postron­ków — z pagórka, gdzie rosły sosny, było wyraźnie wi­dać, jak cieśla Filip, nie zwlekając, odciął koniowi krzywym nożem połowę ucha: Podtrzymywał jego bez­władną głowę, a drugi robotnik podstawił zdjętą z wo­zu cynkową miednicę, żeby się nie pobrudzić. Dno

miednicy zabarwiło się i szybko znikło, krwi przybywało, ale niebawem jej strumień osłabł, krew zaczęła krzepnąć, lekko pieniąc się na brzegach. „W porządku” — po­wiedział cieśla, kiedy krew przestała płynąć i już tylko kapały pojedyncze kropelki. Robotnicy wyprostowali się i zwrócili do młódki: „W porządku.” „No widzisz, a ty beczysz, głupia!” Koń nie wstał, ale otworzył oczy, ożył.

Nogi miał podwinięte i teraz ostrożnie próbował je wyprostować i ułożyć pod sobą wygodniej.

Pokój wyglądał jak po pogromie. Kostiukow powie­dział: „Oho!” Pod prawym okiem Tomilina płonął szkarłatny guz, ale sam Tomilin, pożegnawszy się wre­szcie z Elzą, puszczony na cztery wiatry, uśmiechnął się.

Jestem najszczęśliwszym człowiekiem pod słoń­cem. Mów sobie, co chcesz, Paweł, ale ja naprawdę jestem szczęśliwy.

- Powiedziałbym raczej, że jesteś w czepku urodzo­ny.

O tak, masz rację!

Tomilin otworzył konserwy, postawił na stole butelkę portwajnu i w tym momencie do pokoju wparował Witiurka z dwoma pilotami helikopterów. Piloci oświad­czyli, że nie będą pić, bo dzisiaj lecą. Specjalnie ich nie namawiano. Zabrzęczały szklanki, zaimprowizowana bibka bardzo się udała, jak zwykle w takich wypadkach.

Nawet się nie spieszyli. Witiurka wyciągnął zeszyt ze starymi romansami, wpatrując się w zamazane, wytarte słowa, mówił, kto napisał melodię, i śpiewał fałszując.

Lotnicy wyszli. Wszyscy trzej zaczęli się zbierać.

1 Żegnaj, miły pokoiku! Ileż my ich zmieniliśmy! — wykrzyknął sentymentalny Tomilin. Kostiukow spako­wał plecak i swoją niewielką walizeczkę, pokręcił w ręku bambusową wędkę, którą połamała rozeźlona Elza, po­kręcił i wyrzucił. Witiurka, spakowawszy plecak, chował do futerału gitarę. Najdłużej szykował się Tomilin, wiel­ki pedant. Miał pakowną walizkę z mnóstwem różnych przegródek, bez końca rozkładał i porządkował swoje koczownicze skarby, była tam nawet przypięta kieszon­ka na pudełeczko z wykałaczkami.

153

H H HA i i flK I \\\ \ mm

L

6

Z pokojami Kostiukow rozstawał się łatwo, ale oko­lice, przyrodę zapamiętywał z bezsensowną, nadmierną dokładnością. Przy wyjeździe różne szczegóły tak mu się rzucały w oczy, że zdawało się, iż pamiętał nawet układ głazów na porohach, jak pamięta się układ gwiazd na niebie. To śmieszne, ale w potoku czy w rzeczułce dostrzegał nawet ich intymność i wstydliwość ruchów.

Do helikoptera podeszli o zachodzie słońca. Czekał ich lot z dwoma tankowaniami — postanowili lecieć do Ust-Tury, jak zawsze decyzję podjęli w ostatniej chwili. A w ogóle to było im wszystko jedno, dokąd lecieć, byle dalej. Pilot krzyknął: „Odsunąć się od śmigła!” Żółta kula słońca była już niewidoczna.

Żółta kula znajdowała się za świerkami. Kiedy wzbili się na pewną wysokość, znowu ujrzeli żółty krążek otoczony potężnym, jaskrawym, choć już do połowy ukrytym blaskiem. Nie trwało to jednak długo. Nabite na świerki słońce szybko zachodziło i żeby je znowu zo­baczyć, należałoby się wzbić jeszcze wyżej, ale to już nie było możliwe. Tajga szybko stapiała się z nocą. Nie­bawem zupełnie się ściemniło, tylko w kabinie lśniło białe światło, i Kostiukow zaczął się wpatrywać w pilota, którego kiedyś znał.

Kiedyś pilot był całkiem młody, a Kostiukow, wtedy trzydziestoletni, krzepki i nawet mocarny, właśnie prze­nosił się z niewielką wesołą giupą robotników prawie w samo ujście Sieriebrianki. Wtedy tamte okolice były uważane za zupełnie dzikie i pilot leciał niemal nad samymi czubkami świerków. Niepewny, wyszukiwał miejsce do lądowania, a Kostiukow wciąż nie zgadzał się i mówił: „Nie, dalej... Jeszcze dalej...” Młokos robił kolejne okrążenie i pytał: „Tutaj?” — „Nie. Dalej!...” Grupa wiedziała, że na Kostiukowa poluje żona, i śmiała się do rozpuku, a Kostiukow mrugał do nich porozu­miewawczo. Kostiukow był kierownikiem tej grupy, to były czasy! Pilot, zupełnie już zdezorientowany, pytał: „Może tu?”, a Kostiukow, za frajer dając grupie powód do nowego wybuchu radości, odpowiadał: „Jak pan chce, ale czy nie można by dalej?”

Teraz wyjął kartkę papieru i zaczął pisać list: „...zno­wu prosisz o pieniądze, ale ja nie mam pieniędzy. Mamo,

154

uwierz mi. Sama wiesz, że pieniądze się mnie nie trzy­mają. Ledwie starcza mi na konserwy...

Złamana noga wciąż mi jeszcze dokucza, pojawiły się drobne wrzody, które swędzą i nie chcą się goić. Bez przerwy się drapię, odwracam się od ludzi i drapię się. Był tu u nas jeden zasmarkany doktorek, to on powie­dział, że jak spadnie śnieg i nastaną chłody, to mi się polepszy. Zobaczymy. Ja jednak myślę, że i moja noga, i doktorek nie są warci złamanego grosza.

Powtórz to sąsiadkom, żeby Cię przestały podbechty- wać i napuszczać, bo nie mam pieniędzy, i niedługo pewnie w ogóle wykituję, w piersiach mi rzęzi, przed nocą mam takie zawroty głowy, że myślę, że się za­raz przewrócę, a jak się człowiek przewraca, to już koniec. Tylko w rękach jeszcze mam siłę i to mnie trzyma...”

2

- No, tośmy się dogadali! — powiedział kierownik w Ust-Turze, i coś tam jeszcze długo tłumaczył, nie domyślając się, jak dobrze znane są Kostiukowowi te okolice. Kostiukow przychodził zawsze na ziemie dzie­wicze, przysposabiał je nieco dla ludzi i odchodził, a po­tem ludzie nadciągali za nim. W tym sensie rzeczywiście chyba stawał się coraz bardziej przegrany, a rysy jego twarzy nabierały coraz bardziej jakiejś wilczej surowości i wydawało się, że między dziewiczością przyrody a su­rowością jego twarzy istnieje wyraźny związek przyczy­nowy. Czasami zwidywało mu się, że gdzieś za tajgą powinny być wzgórza i pole. Kiedyś dawno widział pośród pól wzgórza o zachodzie słońca, ich wierzchołki płonęły jak głownie, a same wzgórza były czarne, jakby oklejone czarnym papierem, dobrze to pamiętał.

Dogadawszy się z kierownikiem, Kostiukow wyszedł z biura i pokuśtykał („Ej, tutaj kuśtykaj!”— okrzyknięto go) do hotelu. Hotel był parterowy, Kostiukow wszedł do wnętrza i odnalazł pokój, idąc za dźwiękami gitary. Witiurka, akompaniując sobie, śpiewał romans:

155

Spotkałem panią i dawne dni Znów w martwym sercu mym ożyły...

Zaraził się od pilota idiotycznym przydechowo seple­niącym tonem i teraz będzie seplenił ze dwa tygodnie.

- No co? — zapytał Tomilin.

A Kostiukow, już rozluźniony, poklepał go po ra­mieniu:

- W porządku. Kierownik kazał nam skompletować brygadę.

- Pókiś się z nim targował, wystaraliśmy się o pokój. Pierwszorzędny pokój, nie uważasz?.Twoje łóżko pod oknem, zgoda?

- Przecież wiesz, że mi w piersiach rzęzi.

- No to się zamienimy.

Tomilin, jak zawsze na nowym miejscu, był zachwy­cony.

- ...Mamy sąsiada, popatrz, jaki morowy chłop. We czwórkę, rzecz jasna, będzie trochę za ciasno, ale stało się... Już się poznaliśmy, morowy chłop!

Kostiukow popatrzył na morowego chłopa — ten siedział na swoim łóżku i od tego spojrzenia kulił się, stawał się węższy w ramionach, mniejszy, kurczył się, a Kostiukow czekał, aż odezwie się pamięć. Nie ulegało wątpliwości, że tego człowieka już spotykał.

- Dzień dobry — powiedział odkaszlnąwszy człowiek siedzący na łóżku i jego nieśmiały głos wreszcie go zdradził: był to Komow, złodziejaszek. Krąg geologów, pilotów, robotników i kucharek prędzej czy później zawężał się, ludzie stopniowo zaczynali się powtarzać, zapamiętywało się twarze, i Komow był naturalnie w ta­kiej samej beznadziejnej sytuacji jak Kostiukow. I może nawet nie Komow działał w tej chwili Kostiukowowi na nerwy i nawet nie to, że był złodziejaszkiem, lecz samo to powtórzenie. Kostiukow nie zrobił awantury. Kostiu­kow czekał, aż wyjdzie Tomilin. Kazał mu się rozejrzeć za sklepikiem, zobaczyć, co za ludzie tu przebywają. Tomilin wyszedł. Witiurka nie przeszkadzał, brzdąkał na gitarze, wciąż jeszcze w błogim stanie upojenia. Przez otwarte okno wionęło latem. Kostiukow podszedł do Komowa i powiedział cicho:

156

Pakuj się...

- Ależ ja... Ja... proszę... mnie się to rzadko zda­rza.

Kostiukowa prośby nie wzruszyły. Możliwe, że Ko- mow był chory i od czasu do czasu nie mógł zapanować nad sobą i swoją słabością, ale bardzo możliwe, że po prostu chytrze i ostrożnie wyczekiwał odpowiedniej chwi­li. Kostiukow dopuszczał wariant paskudny i wariant żałosny, ale nie zamierzał wnikać w różnice między nimi. Pamiętał, jak Komowa bili. pamiętał, jak trudno po­wstrzymać rozwścieczonych robotników.

Pakuj się — powtórzył. — I idż prosto do heli­koptera, zrozumiałeś?

Komow pośpiesznie łapał swoje rzeczy, pakował się. mamrotał coś pod nosem i raz po raz z ukosa zerkał na starego znajomego. Przeszkadzali sobie nawzajem: Ko­mow wiedział o Kostiukowie, a Kostiukow wiedział

0 Komowie. lecz atut Komowa był słabszy i bity. i nic się tu już nie dało zmienić. Komow wstał, podniósł plecak. Westchnął, jak wzdycha się przed daleką drogą, żałośnie kiwnął Kostiukowowi głową i wyszedł. Trza­snęły drzwi, Witiurka ocknął się, ale zaraz znowu jak w półśnie zabrzdąkał na gitarze: „Spotkałem panią

1 dawne dni..." Na gazecie obok niego leżał bochenek chleba i ułożone jedna na drugiej puszki konserw.

Kostiukow wyszedł. Na ganku tuż przy wejściu sie­dział Tomilin, dokoła niego stali ludzie, jakieś osiem osób, usłyszeli o brygadziście i już się koło niego kręcili, obskakiwali go.

Kostiukow wziął z rąk Tomilina spis.

- Kogoś tu wpisał?

- Wszystko w porządku, Pawle. Wszystko jest lak, jak ty lubisz. — Tomilin chętnie zrzekł się swoich pełno­mocnictw.

Ale wcale nie wszystko było w porządku. Paweł Aleksiejewicz zaczął wykreślać. Ludzie, zorientowawszy się, że Tomilin nie jest żadnym brygadzistą, błyskawicznie otoczyli Kostiukowa. Czul na sobie ich gorące oddechy. Mówili jeden przez drugiego, zachowywali się nachalnie, byli wyraźnie zdenerwowani. Zaglądali mu przez ramię, jeden zaczął rozrabiać: „Jestem technikiem! krzy-

157

czai. Jestem technikiem i chcę być technikiem!" — a Kostiukow mu na to: technicy nie są potrzebni.

To co ja teraz zrobię?

A rób, co chcesz.

Tamten spuścił z tonu.

Pracowałem w fabryce... jako technik.

- Popracujesz jako murarz.

Drugi wymachiwał książeczką pracy i twierdził, że jest ekonomistą. Ale i on nie miał wyboru. Z czasem wszyscy oni gdzieś osiądą, znajdą pracę, tylko on, Kostiukow, nic nie znajdzie.

- Murarz — powiedział Paweł Aleksiejewicz i od­notował w spisie.

Kiedy wrócili do pokoju, Tomilin, ujrzawszy puste łóżko Komowa, urządził nagle, histeryczną scenę. „Wy­pędziłeś go, wypędziłeś?!” — wykrzykiwał płaczliwym głosem, co mu się często zdarzało. Na nowym miejscu Tomilin zawsze wpadał w zachwyt, który przechodził w hałaśliwe objawy sympatii do przypadkowych ludzi. Trwało to dzień albo dwa. Był gotów kochać wszystkich bez wyjątku. Jak gdyby zaczynał życie od nowa. „Taki sympatyczny człowiek, czemuś go wypędził? Spodobał mi się, taki fajny chłop, spokojny...”

Zamknij się...

- Przestańcie się wreszcie kłócić na nowym miej­scu — wtrącił się Witiurka.

- Ależ, Witia, tak żeśmy sobie szczerze porozmawia­li, nawet wypiliśmy za przyjaźń.

Witiurka nie tracił rozsądku.

- Jeżeli się jeszcze między sobą zaczniemy kłócić, to co będzie? Tu wszędzie naokoło same smarki, tylko my trzej jesteśmy dorośli.

- Dlaczego tylko my trzej? A kucharki? — zauważył Kostiukow i kiwnął w stronę Tomilina.

- Kpisz sobie?! — Tomilin aż zaskowyczał i rzucił się z pięściami na Kostiukowa.

Kostiukow odepchnął go lekko, Tomilin zachwiał się, stracił równowagę i klapnął na własne łóżko. Obaj z Witiurką wybuchnęli śmiechem, a Tomilin krzyknął żałośnie. Krzyknął cieniutko, jak czajka na jesieni. Miejsce było nowe i łóżko było nowe, ale życie było stare.

158

Bezduszni, nieczuli jego towarzysze pozostali bezduszni i nieczuli, nie rozumieli go. W poczuciu własnej bezsil­ności, niezdolny zrozumieć tamtych dwóch i wytłumaczyć im siebie, Tomilin wetknął twarz w poduszkę, wpił się w nią zębami i rozpłakał się, znerwicowany, słaby facet.

Kóstiukow uśmiechnął się półgębkiem, mrugnął do Witiurki porozumiewawczo: miej tu oko na tego psy­chopatę, i poszedł „poszwendać się po budowie", ale Tomilin podniósł z poduszki złą, zapłakaną twarz i krzyk­nął:

1 Kpisz sobie?! Ludzi wypędzasz?! Poczekaj, nie­długo sam będziesz stąd uciekał.

I dorzucił:

- Popędzisz na złamanie karku... W piątce jeden chłopak dziwnie jest do ciebie podobny, czy to aby nie twój synalek?

Paweł Aleksiejewicz był już w drzwiach, już zamykał za sobą drzwi, ale słowa przecisnęły się przez ledwie widoczną, zwężającą się szparkę i dogoniły go. Poczuł ucisk w sercu. Synowie ścigali go zajadlej niż kobiety.

Dla świętego spokoju, a także wychodząc z założenia, że zawsze lepiej wiedzieć, niż nie wiedzieć. Paweł Alek­siejewicz, rzecz jasna, nie mógł nie zajrzeć do piątki. Szedł korytarzem i patrzył w okna po prawej stronie. Szedł i serce w nim skowyczało, tak zapewne czuł się Tomilin, kiedy wcisnął twarz w poduszkę. Poczuł w sobie pustkę. Ust-Tura, dawno zapomniana i dlatego robiąca wrażenie nowej, prawie dzikiej, w jednej chwili straciła cały swój smak nowości.

- Można? — zapytał pchnąwszy drzwi. Chłopak był sam, leżał rozwalony na łóżku w butach.

Nie ulegało wątpliwości, że to nie jest syn Pawła Aleksiejewicza. Ale jego koledzy wszyscy jak jeden mąż byli nieobecni, i to budziło niepokój, jako że synowie trzymali się zawsze razem i ścigali swego ojca kupą. Kostiukow zatrzymał się na chwilę w drzwiach i na wszelki wypadek zapytał trzeba było o coś zapytać: Nie ma tu przypadkiem wolnego łóżka?

Nie ma. Wszystkie zajęte.

159.

*

Paweł Aleksiejewicz zapytał jeszcze:

A kto tu mieszka?

- Nie wiem.

A ty skąd jesteś?

A tobie, wujciu, o co chodzi? — krzyknął chło­pak. — Coś taki wścibski?

- A tak.

- Za „tak” można oberwać, wiesz?

Chłopak był nie w humorze.

Paweł Aleksiejewicz poszedł na budowę; droga była okropna, a dojazdy jeszcze gorsze. Za to odkrywka, skąd brano glinę na cegłę, znajdowała się bardzo blisko. La­tem człowiek godzi się na wszystko, nawet kiepskie drogi mu nie przeszkadzają. Nagromadzone w ciągu dnia ciepło działało kojąco, uspokajało. Górny wiatr, mocny i równy, nie zszarpany zmianą gór i dolin, nieporywisty, napierał na korony drzew, strosząc igły — od napięcia, które zaczynało się tam w górze, drzewo gięło się lekko, sprężało, a bliżej odziomka, nieruchome jak kolumna, ogromne, zaczynało dzwonić i drżeć.

Ale o spokoju nie było co marzyć. Do Kostiukowa (spostrzegłszy, że po budowie snuje się zamyślony czło­wiek, i szybko połapawszy się, kto zacz) podeszły i teraz kroczyły obok niego trzy dziewczątka w wyplamionych. połatanych dżinsach; poszeptały między sobą, pochi- chotały i wreszcie, nabrawszy odwagi, zaczęły go natar­czywie zagadywać: „Panie brygadzisto, jak pan się na­zywa? Panie brygadzisto, czy nie mógłby nas pan wziąć do siebie?” — na co Paweł Aleksiejewicz odpowiadał, nie kryjąc niezadowolenia: brygada już skompletowana, tak, całkowicie. (Potrzebni mu byli raczej mężczyźni, na te miastowe podfruwajki zawsze będzie czas.) Dziewczątka zaczęły się uśmiechać jeszcze szerzej, zaczęły strzelać oczami, nie zatrzymując się zapaliły papierosy. Wiedzia­ły, jak zabrać się do dzieła, i nie dawały za wygra­ną.

Och, panie brygadzisto, niech pan nie będzie taki... My chcemy pracować. Wie pan, skąd przyjechałyśmy?

Paweł Aleksiejewicz wiedział, skąd przyjechały, albo prawie wiedział:

- Idźcie do kuchni.

Już byłyśmy. Tam wszystko zajęte. Te ciotki nas łopatami przepędziły.

Dziewczątka trochę zwolniły kroku, ale wciąż jeszcze za nim szły.

Paweł Aleksiejewicz obszedł odkrywkę dookoła i już wracał, wszystko wokół przycichło i wtedy nagle serce jego po raz drugi zatrzepotało i zamarło — pod zieloną ścianą świerków, nieruchomo jak słup, jakby tu tkwił i jesienią, i zimą, i w wiosenne roztopy, stał Wasilij.

Ciao, tatku! — Wasilij zmężniał, rozrósł się w ra­mionach, twarz zrobiła mu się kwadratowa jak u matki Jakutki. Z oczu wyzierało mu jeszcze coś dziecinnego, ale nic dziecinnego nie było już w tym, jak stał. Wasilij nie przestępowal z nogi na nogę. Wasilij stał jak kamienny słup. Jakim sposobem odnalazł Pawła Aleksiejewicza, nie wiadomo, ale że go odnalazł, to fakt, i był z tego niezmiernie zadowolony.

Do całowania się nie pchał, po prostu uścisnął ojcu rękę i nie bawiąc się w ceregiele z miejsca oświadczył:

Jestem spłukany, tatku, daj na rozgrzewkę trochę waluty.

Przyzwyczajenie wszystko upraszcza, Wasilij nie po raz pierwszy łapał Pawła Aleksiejewicza i nie po raz pierwszy wyciągał od niego pieniądze. Sprawa była raz na zawsze nagrana. Wasilij wyciągał, ile mógł, a mógł niemało, i należałoby pewnego razu rozzłościć się, przerwać to i powiedzieć „szlus”, jednakże nawet Paweł Aleksieje­wicz nie zawsze i nie wszystko potrafił przerwać i po­wiedzieć „szlus”. Każdy człowiek ma jakieś słabe miej­sce, które z latami staje się coraz bardziej obnażone i wi­doczne. Mało czego Paweł Aleksiejewicz tak się wstydził, jak wstydził się myszkujących po jego śladach synalków. Właściwie to nawet trudno powiedzieć, żeby się wsty­dził — po prostu na widok ich pogodnych twarzy robiło mu się na duszy markotno i ciężko — skomplikowane uczucie. Dawniej płacił alimenty, teraz płacił nie wia­domo co.

Masz!

Paweł Aleksiejewicz dał mu na razie dwadzieścia rubli,

161

i v V» ^

ale wiedział, że początek to jest początek. Wasilij też to wiedział.

Trochę za mało, tatku, mógłbyś się jeszcze szarp­nąć, nie?

I zaczął strugać z siebie wariata:

Ja, tatku, chciałbym zostać takim samym roman­tykiem, jak ty. Prawdziwym człowiekiem tajgi! — Zwró­cił się do podchodzących dziewcząt. Lubił, żeby go słu­chano. Żeby słyszano jego urągliwą paplaninę: Patrzcie, jakiego mam tatusia! Prawdziwy człowiek tajgi! Kla­syczny! I wcale nieźle się jeszcze trzyma, no nie?

Potem ze śmiechem:

- Ale miejcie się z nim na baczności... Wiecie, ile on ma potomków?

- Przecież dałem ci pieniądze — wtrącił Paweł Alek- siejewicz uśmiechając się krzywo. — Zamknij się, na Boga...

- Och, jak ja bym chciał prowadzić takie roman­tyczne życie jak ty! — paplał Wasilij. I rzeczywiście chyba czuł dla ojca jakiś podziw. Pokrzykując i klepiąc się dłonią po łydce, wymieniał nazwy, opowiadał, ile to gór i rzek jego ojciec przewędrował (Uradnaja, Borzuń, Sieriebrianka, Usajak — kiedyś Kostiukow opowiadał

o tym małemu Wasilijowi i teraz własne słowa do niego wracały), Wasilij wymieniał nazwy gór i rzek, Wasilij opowiadał z zapałem, ile to się jego ojciec nawłóczył, jaką nosił z sobą kolekcję kamieni, ałtajskich amuletów, starodawnych grzebieni, monet, wydobytych razem z zie­mią tępą łyżką koparki. Zachłystując się słowami, nie wspomniał jednak o tym, że wszystkie te amulety i ka­mienie dawno się już gdzieś zawieruszyły i rozpłynęły wraz z przemijającą młodością Kostiukowa, i teraz nic już po nich nie zostało, jak nie zostało nic z młodości Kostiukowa. — Ja też będę taki jak mój tata! — za­kończył Wasilij.

Dziewczęta w połatanych dżinsach zachichotały. Dalej trzymały się razem. Osiąść gdzieś na stałe nie było spra­wą prostą. Niby to figlarne, nie zapominały jednak, co je tu sprowadziło, i poczekawszy, aż Wasilij umilknie, znowu zaczęły się umizgać do Kostiukowa, zagadywały go jedna przez drugą.

162

- Niech pan do nas przyjdzie w gości, mieszkamy w ósemce.

- Zapraszamy pana do ósemki, poczęstujemy pana herbatą z konfiturami, a pan nas za to przyjmie do brygady.

Szczebiocąc tak, nabierały odwagi. Stawały się coraz bardziej ożywione, śmiały się i rzucały spojrzenia na Wasilija, żeby dzielić i rządzić. Niech pan przyjdzie do ósemki, powiedziała rosła, niech pan pije herbatę, z kim pan chce, i kolacją pana poczęstujemy nie jesteśmy strachliwe, ale swojego synka niech pan ze sobą nie przyprowadza, będzie nam tylko przeszkadzał, za dużo paple...

- Synalek jest brutal — dodała najmniejsza z nich, blondyneczka. — 1 nierasowy. Nie umywa się do ojca.

- Ej, wy! — ryknął Wasilij, który lubił się popisywać, ale nie znosił, kiedy sobie z niego pokpiwano. — Ej, wy, śmieszki! Najpierw go dobrze poznajcie, to nie jest zabawa w chowanego!

Głuptasek!

- Jaki on głupi!

Kostiukow milczał.

Tak gawędząc zeszli z drogi i skręcili do hotelu. Tam stał Gieorgij — dla pewności czatował na Kostiukowa przy samym wejściu i Kostiukow zauważył go i poznał naturalnie od razu, tak jak się zauważa i poznaje to, na co się czeka.

- No, dopadłem go! — Wasilij z daleka wrzasnął do brata. Byli z różnych matek, ale często i chętnie trzymali się razem, kiedy potrzebowali pieniędzy.

i Brawo, Waśka! — odkrzyknął wesoło Gieorgij.

Cześć, tatku! Przetrząśniemy ci trochę kieszenie, nie gniewaj się na nas.

-| Ja już zrobiłem początek, dajmy mu dojść do sie­bie! — powiedział Wasilij i obaj wybuchnęli śmiechem.

Podeszli do hotelu. Na ganek wyszedł, wybiegł po­śpiesznie Tomilin w pomiętej, zleżałej marynarce. Bie­daczek, nie był pamiętliwy i już robił sobie wyrzuty, że ściągnął Kostiukowowi na głowę jego postrzelonych synków. Gestami dawał do zrozumienia, że to nie jego wina. Wszyscy przystanęli. Zapalili. Wasilij i Gieorgij. nie

163

^Ml S W

chcąc tracić okazji i korzystając z wesołego nastroju, umizgali się do dziewcząt.

Na przynętę obiecali, że Kostiukow przyjmie je wszyst­kie do brygady, zrobi to na pewno, jeszcze dzisiaj. Jak w ogóle mógłby odmówić, jeśli oni, jego synowie, po­proszą go o taki drobiazg.

Zaraz go weźmiemy w obroty! — zapewniał Gieor- gij. — Jakże mógłby nie przyjąć takich ślicznotek?

Wasilij mrugnął do nich porozumiewawczo, nagle jakby wyprzystojniał, uśmiechnął się i wtórował bratu:

- My możemy! My wszystko możemy!

Tomilin szepnął jadowicie nad uchem Kostiukowa: „No co?" Rozumiał, że tamtemu nie jest słodko, ale zdawał też sobie sprawę, że jemu, Tomilinowi, też nie będzie słodko, póki ci radośni szantażyści nie odlecą, póki nie zobaczy ich grubo ciosanych twarzy za pleksi- glasowym oknem helikoptera. „No jak, Paweł?” - zapytał jeszcze raz, teraz już pełen współczucia.

- Kiepsko! — odparł Kostiukow.

Oczy Tomilina momentalnie napełniły się żałością, głos mu drgnął.

- A ty myślałeś, Paweł, że tylko mnie bywa ciężko?

Nic nie myślałem.

- Paweł...

Ale Kostiukow przerwał mu, powiedział prawie szep­tem:

- Posłuchaj. Przekaż Witiurce, że polecę przez pła­skowyż na wschód, jak daleko się da.

Tomilin kiwnął głową. Zapytał:

A my?

- Decydujcie sami... Jeśli chcecie być ze mną, to się tu jeszcze kilka dni pokręćcie, ale do roboty się nie wynajmujcie, zrozumiałeś?

Gieorgij tymczasem zdążył skoczyć po butelkę - kiosk widniał nie opodal — rozlewał do szklanek (a nuż coś z tego wyjdzie) różowy portwajn z bąbelkami i jakby kontynuując paplaninę Wasilija, który już się nagadał do syta, opowiadał o różnych malowniczych szczegółach z życia ojca-pioniera.

- ...a ja byłem zupełnie maciupki. I tatuś, nim dał nogę, pogładził mnie po główce: „Nie potępiaj mnie,

164

synku, ja kocham tajgę i wolność." Tak mi powiedział. Kiedy, powiedział, dorośniesz, zrozumiesz mnie i prze­baczysz.

- O tajdze mnie też mówił — poważnie, z naciskiem oświadczył Wasilij tonem człowieka, który już się w tej kwestii wypowiadał.

Otóż to — ciągnął Wasilij. — 1 zapamiętajcie so­bie, dziewczęta, że mówił te słowa w różnych czasach. W różnych mieścinach. Dzieciom z różnych matek. To jest dopiero człowiek tajgi!

- A jak się poznaliście? — dopytywały się dziew­częta.

- Z Waśką? Czysty przypadek.

Gieorgij przepłukał gardło i mówił dalej. Wasilij szczy­pał swoje młode wąsiki.

Co tu dużo gadać, była to jego krew. Na swój sposób lubiąc Pawła Aleksiejewicza, tym chętniej natrząsali się z niego przy ludziach, hultaili się i wychwalali samych siebie, jednocześnie popisując się w zrozumiałej powsze­chnie roli porzuconych kiedyś dzieci. W święta albo w wolne dni, kiedy dopisywał im nastrój i brakowało pieniędzy, siadali w helikopter i zaczynali szukać ojca. Świadomi tego, że zawsze znajduje się gdzieś w pobliżu, szukali go spokojnie i — znajdowali.

- A ty dokąd, Pawle Aleksiejewiczu?

- Dobra, dobra — Paweł Aleksiejewicz poklepał Gieorgija po twardym jak skała ramieniu. — Gadajcie sobie o ojcu dalej, a ojciec musi iść pomyśleć o ludziach pracy.

I z trochę udawanym westchnieniem — niełatwy jest niby los brygadzisty! — Kostiukow wślizgnął się w drzwi hotelu, zostawiając na ganku i swoich synalków, j całą resztę ferajny.

Wszedł pośpiesznie do pokoju. Witiurka, z błogim uśmiechem na półotwartych ustach, siedział pochylony nad gitarą i spał. Tłumaczenie mu teraz czegokolwiek było bezsensowne, dlatego Paweł Aleksiejewicz nie tracił cennego czasu.

Paweł Aleksiejewicz lekko i jakby nawet z młodzień­czą werwą podniósł swoje rzeczy - nie rozpakował ich jeszcze, wyjął tylko ciepłe skarpetki, żeby zmienić prze- 165

/

moc/one. Teraz skarpetki wsunął do kieszeni. Wyszedł przez okno. zaraz za oknem zaczynała się.tajga i już po kilku krokach znalazł się w przepojonych zapachem butwienia gęstych zaroślach.

Szedł szybkim krokiem, jak zwykle utykając. Wiedział, że już jutro, na kacu, Wasilij i Gieorgij zaczną mu się najpierw skarżyć na matki, które w dzieciństwie ich nie lubiły, nie puszczały ich do kina („O mnie nawet się nie zająknie, a sama tylko patrzy, jak by się za mąż wy­dać!''), a potem, po klinie, zaczną się rwać na polowanie i prosić ojca, żeby im kupi! albo zdobył naboje. Będą skamleć o pieniądze ńa broń, na naboje, będą się za­bawiać z dziewczętami, pić i upijać je, a kiedy napatoczą się na oczy kierownikowi i kierownik powie: „Wynoście się!" — znowu przyda się ukoloryzowana opowiastka

o ojcu-pionierze, o ojcu-uciekinierze. Nie mrugnąwszy okiem skłamią, że przybyli tu, żeby się zaangażować do brygady Kostiukowa, ale Kostiukow, ich rodzony ojciec, nie chce ich przyjąć. W tym momencie będą wyjątkowo grubiańscy, kłamliwi i bezwzględni. Kierownik wezwie Kostiukowa, a Kostiukow, wiedząc z doświadczenia, co jego synkowie są warci na budowie, będzie'się długo, za­wile i głupio tłumaczył, kierownik zresztą bardzo szybko stanie po stronie ojca, w lot odróżniając starego łajdaka, który przynajmniej potrafi harować, od zdrowych by­ków, którzy jednak harować nie potrafią, i znowu powie: „Wynoście się!" 1 wtedy oni wreszcie się uciszą, spakują plecaki i zaczną żebrać, wyciągać od niego ostatnie ruble. Ale nawet wtedy odlecą nie od razu... Kostiukow, niewidoczny, szedł brzegiem lasu, żeby na lądowisko wyjść znienacka.

Dwa helikoptery, ze śmigłami przechylonymi na lewą stronę, szykowały się do odlotu, jeden już terkotał — to dopiero szczęście! — i Paweł Aleksiejewicz, utykając bardziej niż zwykle, ruszył pośpiesznie przez zielone wykoszone pole startowe. Nagle zatrzymał się. Mniej więcej sześcioosobowa grupka pasażerów, którzy przy­lecieli helikopterem, szła ścieżką, oddalając się od Ko­stiukowa; ostatnia szła kobieta. Mogła się obejrzeć. To

166

mogła być Ola. Kostiukow wyobraził sobie żywo, jak Ola ogląda się. potem szybko idzie w jego stronę. „Jestem!” — mówi dumna i podminowana swoją doros­łą, niebanalną miłością. Oto stoi w całej swej okaza­łości — o krok od niego, wymachuje beztrosko wali­zeczką, jej młode oczy śmieją się.

Nic prostszego, jak poczekać. Paweł Aleksiejewicz zapalił, pięć minut to tylko pięć minut. Mężczyżni z ple­cakami już zniknęli mu z oczu. Ola, jeśli to była Ola. szła ścieżką, wciąż jeszcze na otwartej przestrzeni, za chwilę i ona zniknie mu z oczu, skryje się w zaroślach, jak powinna zniknąć młoda długonoga postać kobieca z lekką walizeczką w ręku.

Paweł Aleksiejewicz podszedł do pilota.

- A-a, Paweł Aleksiejewicz, witam, dokąd to?

- Byle dalej.

Pilot roześmiał się: jasne. Wszyscy go tu znali, dla wszystkich było jasne.

- ...Lecę na starą bazę.

A za płaskowyż się nie da?

i Nie dociągniemy, niestety, co pan!

- No to podrzuć mnie do bazy, a tam, jak Bóg da, przesiądę się na drugi samolot.

Pilot gwizdnął.

Trzeba będzie łapać trzeci... Teraz lata się naokoło, to bardzo daleko. I nudno. Helikoptery latają tam teraz raz na pół roku.

- To mi właśnie odpowiada.

- W porządku. Tylko niech mnie pan nie popędza...

Może jeszcze ktoś przyjdzie. Do odlotu zostało jeszcze trochę czasu.

Pogawędziwszy pilot spoważniał, przybrał oficjalny wyraz twarzy i Kostiukow musiał się z tym pogodzić i czekać. Jak zwykle po drugim papierosie poczuł ostre bóle w brzuchu, a w plecaku nie miał nic do picia, żeby załagodzić ból. Zaczął szukać, skrobiąc palcami po dnie plecaka, potem przerwał to bezsensowne zajęcie i zapa­trzył się w zarośla, za którymi zaczynał się nieprzebyty las. Patrzył na pnie drzew, jakby chciał w sobie obudzić jakieś pragnienie - patrzył długo. W świadomości żyją ślady widzianej niegdyś przyrody, widoki, obrazy rze-

167

, * i . - MMIBMH \ v\

/ J I / ł _ i ; / l /

S<J

ezulek i wąwozów, tyle żc ludzie nie potrafią ich stamtąd wyciągnąć i przypomnieć sobie, dlatego nie wymieniają ich między sobą i nie przekazują innym, jak wymieniają i przekazują znane sobie myśli.

Czekając w udręce Paweł Aleksiejewicz przypomniał sobie, jak poruszała się po zielonym polu długonoga kobieca postać, jak zanurzała się w zaroślach. Przypo­mniał sobie też inną kobietę, nie Olę, ale też szczupłą, też inteligentną, czytającą książki. Była topografem z Briańska. Skończyła już trzydziestkę i o życiu wiedzia­ła wszystko, co trzeba wiedzieć. A Paweł Aleksiejewicz miał w sobie jeszcze tę szczególną siłę, co była, być mo­że, jedynie odblaskiem przyciągającej siły przyrody, któ­rą niszczył własnymi rękami. W chwili słabości opowie­dział jej pewnego razu o swoich synach, z początku śmiała się, ale potem, wrażliwa dusza, spostrzegła się i spoważ­niała. „Prześladują cię jak w tragedii greckiej” — po­wiedziała. Paweł Aleksiejewicz bąknął: „No właśnie!" — choć nie wiedział, co to znaczy. Budził się ranek, szary, bez słońca. Zupełnie już nie kryjąc swoich zamiarów, tamta kobieta powiedziała: jedźmy do Briańska, bę­dziemy tam żyć, skorośmy się oboje tyle nabiegali; doda­ła nawet, że mieszkanie, trzypokojowe, jest puste i czeka. Kobieta i tym razem próbowała ratować. Chyba nawet nalegała. A Paweł Aleksiejewicz postraszył ją tym, że meldunek jest meldunkiem, że synalkowie znajdą go wszędzie i że poawanturować się i pohulać w Briańsku będzie im nawet przyjemniej niż w tajdze.

- No, koniec — powiedział pilot, bez pośpiechu, uważnie podciągając rękaw, żeby spojrzeć na zegarek. — Czekaliśmy uczciwie. Możemy lecieć.

A Paweł Aleksiejewicz zauważył burkliwie, że już dawno czas.

Tam, za płaskowyżem, mogły być dziewicze ziemie i trawy, tam mogło być wszystko. Lecieli nad tajgą, którą od góry Paweł Aleksiejewicz znał prawie tak samo dobrze, jak od dołu. Dzisiaj był jedynym pasażerem. Przy każdym zakręcie rzeki pojawiały się szeregi postarzałych świerków, za każdym razem nowe. Był w nich jakiś sens. a nawet można się w nich było dopatrzeć oblicza z włas­nymi, swoistymi rysami. To wrażenie, jak zawsze, po-

168

magało mu żyć, i jakby wywyższało go ponad niego samego. I mimo to samotność zaczęła mu ciążyć, wsku­tek tej samotności poskarżył się pilotowi na bóle żołądka i pilot, co prawdą niezbyt skwapliwie, przez, okienko z kabiny podał mu manierkę z mocną zimną herbatą. Pilot był człowiekiem bardzo statecznym. Ale Paweł Aleksiejewicz jego również pamiętał jako bardzo mło­dziutkiego, sprzed jakichś piętnastu lat. Pilot dopiero zaczynał wtedy swoją helikopterową karierę, a Paweł Aleksiejewicz już wtedy uciekał przed żonami. Dzieliło ich ogromne doświadczenie życiowe. „Nazwisko?” - pytał pilot, żeby zapisać do notesu zgodnie z przepisami tamtych lat, a Paweł Aleksiejewicz syknął na niego — nie zapisuj, smarkaczu, bo dzięki temu żona odnajdzie mnie u dyspozytora. Nie mam nazwiska. Pilot zmieszał się, był to jeszcze zupełny żółtodziób, z puszkiem nad górną wargą, zapytał: „To jak mam zapisać? Przecież to obcią­żenie dla silnika.” — „Zapisz: osiemdziesiąt kilogramów mięsa” — odparł Paweł Aleksiejewicz, pilot jeszcze bardziej się zmieszał i milczał mnąc w ręku notes. A Pa­weł Aleksiejewicz stał i palił... W końcu zakłopotany pi­lot zawołał: „Obywatelu uciekający...” Z zakłopotania tak właśnie zawołał i nieśmiało, jak sztubak, powtórzył:

Obywatelu uciekający...

Czego chcesz?

Proszę wsiadać. Lecimy.

Minęło piętnaście lat, pilot wydoroślał, różnica w ich doświadczeniu życiowym znikła, tak jak należało się te­go spodziewać. Z pewnego rodzaju znudzeniem, z za­stygłą twarzą pilot solidnie i równo prowadził maszynę nad czubkami świerków, raz tylko krzyknął: „Lis! Wi­działeś tego przecherę?” — i roześmiał się krótko. Paweł Aleksiejewicz nie widział. Paweł Aleksiejewicz zaklął: przez nieuwagę prawie do dna opróżnił manierkę z zim­ną herbatą. „Uhm!” — powiedział pilot, ujmując ma­nierkę prawą ręką i wyczuwając jej lekkość.

Paweł Aleksiejewicz przypomniał sobie, że nie dokoń­czył listu do matki. Przeszukał kieszenie i znalazł ołówek, „...i nie wypominaj mi, że chcesz sobie kupić telewizor.

Pożycz gdzieś pieniądze, jeśli już koniecznie musisz ku­pić. Ja nie mam pieniędzy i nie pisz do mnie więcej. Mówię Ci, że niedługo wyciągnę nogi, nie męcz mnie. I są­siadom tak właśnie powiedz. Jesteś już stara, osiemdzie­siąt lat na karku, moja Ty ślepa staruszko, po co Ci telewizor, jakoś się bez niego obejdziesz. Twój Paweł.”

3

Przesiadając się z helikoptera na helikopter, Paweł Alek- siejewicz dotarł tym razem na sam kraniec świata, gdzie poczuł się spokojniej. Tę robotę znał szczególnie dobrze. Poszukiwania prowadzono na terenach dziewiczych — ziemię rwano i z prawa, i z lewa, obnażając pokład; w ostępach na niewielkim kawałku ścinano drzewa, a potem również wysadzano w powietrze, natknąwszy się na pochyłość czy byle jaki pagórek, żeby maksymalnie obnażyć i ogołocić ziemię. Żyła nie mogła zniknąć. Mia­ła ponad trzydzieści centymetrów grubości i dlatego w żaden sposób nie mogła umknąć. Na bagna i knieje została nałożona precyzyjna sieć kwadratów i tam, dokąd nie mogły dotrzeć oddziały poszukiwawcze, zostały zrzu­cone malutkie grupy po dwie-trzy osoby, z którymi utrzymywano kontakt za pomocą helikopterów. Ci lu­dzie brali próbki ręcznie. Nazywano ich próbnikami.

Początkowo Paweł Aleksiejewicz był w głównej gru­pie, ze strzałowymi, aż tu nagle nerwy odmówiły mu posłuszeństwa. Zaczął prosić, żeby go posłano gdzieś dalej, z małą grupą. Wciąż mu się zdawało, że go mogą odnaleźć. I w dodatku te nerwy. Doszło do tego, że nie mógł słuchać wybuchów, nie mógł patrzeć, jak wzlatuje w górę świerk — nieduży, młodziutki, podrzucony falą wybuchu wzbijał się w górę z ogromną bryłą zie­mi uwięźniętej w jego korzeniach. Wydawało się, że leci do nieba na niewielkim zielonym dywanie, nawet z gęstą zieloną trawą. Jednakże podczas lotu ziemia wraz z tra­wą coraz bardziej się osypywała i niebawem świerczek leciał już z nagimi korzeniami i jakby nie chcąc tam na górze pokazywać się w takim stanie, zawracał i szyb­

ko, jak pierzasta strzała, pędził czubkiem w dół. Paweł Aleksiejewicz nie odwracał się, póki biedne drzewko nie wbiło się w ziemię. Stał z otwartymi oczami i otwartymi uszami, a dokoła niego wciąż wzdrygała się ziemia od coraz to nowych wybuchów. Czasem tylko w gęstwinie, w wilgotnych, pachnących ostępach, występ skalny lub ogromny głaz z wodą w zagłębieniu wydawały mu się nagle wieczne, ponadczasowe, ale wiedział już, że to nieprawda. Świerki, strumienie, trawa — wszystko to czekało na człowieka naiwnej wiedzy, ale tamte czasy już się skończyły.

Dopiero kiedy się przeniósł do próbników, zaczął wieść życie osiadłe i spokojne, tak że teraz męczyło go tylko jedno — choroby. Za to —jaka cisza! Zawiadował robotami stary Apolinarycz, siedemdziesięcioletni, pilny, niezmordowany szermierz postępu, zakochany w Sybe­rii. Pracowali we dwójkę. Kopali próbne szyby, pionowe albo pochylone pod kątem, a czasem nawet podskalne, skąd brali grunt, żeby go potem odesłać do analizy chemicznej. Innej roboty tu nie było. Zaraz pierwszego dnia, a może nawet w pierwszej godzinie po przybyciu, Paweł Aleksiejewicz zwrócił staremu uwagę, że bądź co bądź pracował jako brygadzista, ale Apolinarycz tylko uśmiechnął się krzywo i odpowiedział mu tak samo, jak on odpowiadał wynajmowanym robotnikom:

Gwiżdżę na to, że bywałeś brygadzistą. Będziesz kopał szyby. Innej roboty nie ma.

I dodał:

A jak nie chcesz, to szoruj stąd. Masz dwa dni do namysłu. — Stary był dziwakiem, jednakże jego sztywnie ograniczenie nie było ani kaprysem, ani dziwactwem.

Dwa dni to były dwa dni, w które przylatywały tutaj helikoptery, po czym helikoptery znikały i nie pokazy­wały się pół roku, a czasem i rok: albo odlatujesz w, wyznaczone dni, albo zostajesz. Paweł Aleksiejewicz został.

Minęła jesień, minęła zima (zimą rozbijali wydobyty grunt na proszek, naklejali nalepki i nudzili się), mijała wiosna, przechodząc już w lato. Paweł Aleksiejewicz żył z kucharką Dżamilą, było ich wszystkich troje, trzy oso­by zagubione w tajdze i już nie zauważające, jak mija

171

/ li / / ); 1 lii i

dzień po dniu. Potężna krótkonoga Tatarka Dżamila smacznie i czysto gotowała. Paweł Aleksiejewicz, jak to się często zdarza, zszedł się z nią tak jakoś niepostrze­żenie dla samego siebie, w milczeniu. Dżamila była nieokrzesana, gderliwa, ale i czuła — można z nią było żyć i Paweł Aleksiejewicz żył z nią.

Mieli malutki furgon i nic poza tym — budzili się zazwyczaj przy akompaniamencie bojowych okrzyków Apolinarycza. Staruszek już od rana czuł się bojowni­kiem i wykrzykiwał:

- Wstawać! Do roboty! Tu miliardy leżą pod nogami, miliardy!

Albo jeszcze inaczej:

Tu jest pierwsza linia! Tajga nad tajgami!

Ponaglając, sam też się spieszył. Mimo swoich nie­dorzecznych okrzyków, pracował wytrwale i z odda­niem. Przygłuchy, niemal w samo ucho krzyczał Kostiu- kowowi, który już drgnął, już usiadł i przecierał zaspane oczy:

Prędzej! Jesteś babiarz i wałkoń. Trzeba kopać, kopać, planeta czeka, niech cię diabli porwą!

Podśmiewając się Paweł Aleksiejewicz jadł pośpiesznie śniadanie. Nawet się nie myli, tylko od razu szli i kopali szyby. Apolinarycz, na przekór swoim latom, kopał jak wściekły. Nie licząc się i nie chcąc się liczyć z czasem, kopał aż do zachodu słońca. Nie raz i nie dwa staruszek tak się zapamiętywał w robocie, że Paweł Aleksiejewicz musiał go szukać po ciemku, orientując się według przeraźliwych krzyków, a nawet wyciągać go z głębo­kiego szybu, bo Apolinarycz sam nie potrafił się już wydostać na powierzchnię. Czym to się dla starego skończy, było niemal pewne i z góry wiadome. Paweł Aleksiejewicz zrzucał mu na dół koniec sznura, stary obwiązywał się nim, potem brał do ręki łopatę, kilof

i woreczki z gruntem. „Ciągnij, ty kundlu! — krzyczał fanatyczny starzec. — Ciągnij! Mocniej ciągnij! Tajga nie lubi słabeuszy!” Na ogół jednak żyli w zgodzie i spo­kojnie, jeśli nie liczyć tych niedobrych dni, kiedy Paweł Aleksiejewicz nagle zaczynał niedomagać, bowiem stary nigdy nie chorował i w choroby nie wierzył.

Ten tydzień był właśnie niedobry. Paweł Aleksiejewicz

172

napił się stojącej wody, miał bóle brzucha i z trudem się poruszał.

- Jeśliś chory, to czemu się uśmiechasz?

- Co? — Paweł Aleksiejewicz wykrzywiał usta, a sta­remu wydawało się, że się uśmiecha.

Dlaczego się uśmiechasz?

Apolinarycz nie wątpił, że wszystko to są chytre wybiegi i że jego jedyny robotnik symuluje. Przed nocą sypał mu na dłoń różnokolorowe tabletki, a rano jakby nigdy nic wywrzaskiwał swoje:

Kop!

W tym tygodniu stary mniej niż kiedykolwiek przed­tem wierzył w chorobę Pawła Aleksiejewicza, podejrze­wając, że ten, być może, zamierza w tajemnicy przed nim zwiać: zbliżały się dwa helikopterowe dni.

Koło jedenastej, ledwie słońce zaczęło przypiekać, Pawła Aleksiejewicza nagle ogarnęła słabość. Póki kopał ziemię, czuł się jako tako-, ale kiedy się pochylił, żeby zgarnąć grunt do woreczków, pociemniało mu w oczach, zaczęło nim trząść, robota mu nie szła: przy każdym ruchu zahaczał ramionami o ściany szybu, natykał się na wystające kamienie i ranił się o nie. Zaczął się gramolić na powierzchnię. Wygramolił się z trudem. Postanowił odpocząć, nie tłumacząc się, żeby nie wysłuchiwać sta- rzykowych schrypniętych krzyków. Apolinarycz kopał za górką; nim wydłubie swoje dwa szybiki, on trochę poleży i przejdzie mu. Wrócił do furgonu. Dżamila chciała mu dać jeść, ale nie miał ochoty. Poprosił tylko

0 herbatę, siedział i pił. „Twoja chudnie” — powiedzia­ła Dżamila. Siedziała obok niego i patrzyła na niego czule.

... bardzo nawet twoja chudnie.

Jestem chory.

A nie pij więcej błoto, jak może człowiek pić błoto?

Nie będę — odpowiedział Paweł Aleksiejewicz

1 uśmiechnął się do niej.

Była nieprawdopodobnie krzepka, gruba, mówiła okropnym językiem, ale była łatwa we współżyciu. Ro­biła nalewki z dzikich jagód i paliła króciutką glinianą fajkę, nosiła szarawary i zgrzebną suknię z dużymi kieszeniami. Po herbacie (pił filiżankę za filiżanką) Paweł

Aleksiejewicz położył się, a Dżamiła wyjęła z kieszeni fajkę, żeby się nie połamała, i ciężko, długo kokosząc się

i wiercąc, legła obok niego. Głaskała mu czoło ocierając pot.

Twoja silny!

Z jego twarzy wyzierał ów cichy, nieustający ból, w którym ludzie prości wciąż jeszcze widzieli pewną niezwykłość, wyjątkowość.

Twoja silny. Twoja słodki... Mnie dobrze z twoja... Twoja silny i na pewno wyzdrowieje.

Co? — Paweł Aleksiejewicz ocknął się z drzemki.

Twoja dobry. Twoja miły. Moja nikogo nie lubić w życiu, jak lubić dziś — powtarzała Dżamila. Umę­czywszy się, zaczęła szybko i ciężko dyszeć i jeszcze dalej odsunęła glinianą fajkę. Paweł Aleksiejewicz przygarnął ją, chociaż był bardzo słaby. Po intymnym zbliżeniu Dżamila lubiła sobie poleżeć, teraz też leżała, patrzyła na świerki i w górę, w jeziorko nieba, mamrotała, omdle­wając z rozkoszy, chwaląc się i nawet czuląc do samej siebie.

Ja też jeszcze soczysty, nie? — mamrotała przy­mykając oczy. —Ja czterdziestka, ja nie dziewczynka, moja kobieta pociągająca, aha?

Uhm — powiedział Paweł Aleksiejewicz i uśmiech­nął się słabo. Przewrócił się na bok i na chwilę oparł twarz o chropowatą niską sosenkę. Przed oczyma ma­jaczyły mu wciąż strzępki oparów nad rozgrzaną bez­kresną, błotnistą gładzizną.

Dżamila poprawiła węgle w ognisku, żeby podgrzać krupnik. Krzątając się ociężale koło ogniska, pieściła teraz oko widokiem bladych płomieni, pełzających nad węgielkami, a Paweł Aleksiejewicz wstał z rozścielonego koca i ledwie powłócząc nogami poszedł w stronę fur­gonu. Słońce przypiekało, ale w furgonie panował przy­jemny chłodek. Tu w prawej przegródce mieszkali oboje z Dżamilą już ponad pół roku. A w pokoiku z lewa spędzał bezsenne noce niezmordowany Apolinarycz.

Stąpając ciężko, Dżamila weszła do furgonu i usiadła obok Pawła Aleksiejewicza, u wezgłowia.

- Mnie dobrze z twoja... Przywykłam do męski duch.

- Uhm?

Mnie dobrze z twoja.

Ja też przywykłem do ciebie — powiedział Paweł Ałeksiejewicz.

Leżał wpatrując się w pożółkłą gazę na malutkim okienku, za którym brzęczały roje umęczonych muszek.

Zachrzęściły gałęzie pod stopami Apolinarycza spie­szącego się na krupnik. Dżamila splunęła w kąt:

A ten... pfuj! Nawet nigdy nie posiedział razem z moja.

Bóg z nim, Dżamila... to już stary człowiek.

Nie od tego moja pretenzja... Mało-mało mówił, nic nie mówił, nie widział, czy ja chłop, czy baba. Nie widział, czy portki, czy szarawary. Dla niego tylko ro­bota, robota. „Kop, kop, planet ciebie nie zapomni!” — powiedziała umiejętnie przedrzeźniając Apolinarycza i ro­ześmiała się, zadowolona, że tak dobrze potrafi naśla­dować cudzy głos. I dodała: — Jak człowieka ja go mocno, bardzo lubić. Dobry on człowiek.

Następnego dnia Paweł Ałeksiejewicz poczuł się tak źle, że nie mógł się podnieść nawet wtedy, gdy usłyszał warkot helikoptera, chociaż liche lądowisko helikopte­rów znajdowało się bliziutko, za dwoma krzakami. Le­żał tuż obok furgonu na kolorowym grubym kocu. Obok stał czajnik. Paweł Ałeksiejewicz usiadł, wypił kilka łyków wprost z dziobka czajnika, wypluł herbaciane list­ki, i w tym momencie w hałaśliwym towarzystwie Apo­linarycza i Dżamili wynurzył się z zarośli pilot i Tomilin. „Paweł!” — zawołał Tomilin w biegu ściągając z ramion plecak, a Paweł Ałeksiejewicz, upuściwszy czajnik, z tru­dem dźwigał się z koca, żeby się przywitać.

Apolinarycz krzyczał:

Ej, ruszaj się!

Co?

Co, co! Jazda, nosić! — Apolinarycz pokrzykiwał teraz na Dżamilę. Oboje przenosili do furgonu konserwy

i koncentraty.

A Tomilin wycierał pięściami łzy radości.

Paweł... Ach, Paweł... No, nareszcie! — Zawsze chętnie użalający się nad sobą Tomilin opowiadał o nie­szczęściach, jakie przeżył w ostatnim okresie: połakomił się i zatruł się rybą, chorował, leżał w szpitalu, a w tym

175

czasie, kiedy się leczył i jadł szpitalną kaszę, w baraku wybuchł pożar, ogień strawi! wspaniałe, nie do znoszenia buty, spłonęła też stara, wierna walizka z mnóstwem kieszeni (spłonęły listy Annuszki: „Jej panieńskie listy do mnie, było ich cztery, taka przykrość, Paweł!”). Wśród niezliczonych nieszczęść Tomilin wymienił również to, że Witiurka ich porzucił: wdówka, sprzedawczyni w sklepie spożywczym („Okropny babsztyl, Paweł, mówię ci!”), omotała go chyba, razem się zabawiają, śpiewają ro­manse, wdówka też brzdąka na gitarze. „Jednym słowem, zostałem teraz sam jak palec. Jak tu żyć, Paweł, jak tu żyć?”

- A ja padłem, jak widzisz — oznajmił Paweł Alek- siejewicz obojętnie.

- 1 schudłeś tak! — zauważył Tomilin, wyraźnie zaskoczony.

Chwilę milczeli. Wywołana wzruszeniem spotkania, wypełzła dawna, beznadziejna chandra i nagle, może po raz pierwszy w życiu, Paweł Aleksiejewicz też się po­skarżył.

- Kiepsko... Już mi się chyba nie uda wyrwać z tych szybików — powiedział i zgrzytnął zębami.

- No co ty, Paweł, no co ty? A co ja pocznę, przecie ja do ciebie przyleciałem z nowym pomysłem. Cudowny pomysł!

Papierosów nie przywiozłeś?

Jak to nie?!

Apolinarycz i Dżamila nosili teraz do helikoptera gromadzone przez pół roku woreczki z próbkami gruntu. Pilot, ćmiąc białomora, chodził tam i z powrotem i z cie­kawością obcego oglądał skraj świata — był widocznie nowy, nawet na pewno był nowy już choćby dlatego, że nie znał Pawła Aleksiejewicza, a Paweł Aleksiejewicz nie znał jego. Obejrzawszy się na pilota, Tomilin nagle nachmurzył się, oko zadrgało mu od tiku, zaczął szep­tać:

Paweł... Słyszysz mnie, Paweł, wybacz mi, ale wygadałem się przed twoimi narwańcami, że jesteś tutaj.

Zwariowałeś? — Paweł Aleksiejewicz aż zgrzytnął zębami.

Wybacz mi, wiesz przecież, że jestem słaby... Wy-

176

pytywali mnie i tak, i tak. Jak szerszenie. Potem ten twój osiłek Waśka wziął mnie za hals i trząsł, i trząsł, wszy­stkie guziki mi poobrywał...

Tomilin westchnął. Dodał:

Żeby czasem jutro nie przylecieli helikopterem, te chamy!

Paweł Aleksiejewicz milczał.

A Tomilin gorączkowo wyłuszezał swój pomysł.

Chodź, Paweł, wrócimy do Rosji, wrócimy do dużego miasta, może nawet do Moskwy. Ja przecież Moskwę znam... będziemy tam sobie żyć we dwójkę. Wyobraź sobie na chwilę: dwóch spokojnych, starzeją­cych się kawalerów, rano wychodzimy do jakiegoś tam biura. Robota siedząca, czysta, prawie że dla emerytów. A po pracy spokojnie spacerujemy sobie po parku ze świeżymi gazetami w ręku, siedzimy na ławeczce...

Paweł Aleksiejewicz jęknął; zgiął się we dwoje z bólu, objął rękami podbrzusze, przez chwilę siedział taki sku­lony, potem dżwignął się z trudem i powlókł się w krzaki.

Zaraz wrócę... — zawołał ochryple, a Tomilin mówił dalej, nie będąc w stanie tak od razu się prze­stawić i przerwać swoich marzeń.

...Jak będziemy w Moskwie — ciągnął — to pój­dziemy na grób mojej Annuszki, nie bój się, za często tam chodzić nie będziemy, nie ma nic gorszego jak włóczyć się po cmentarzach, będziemy chodzić do cyrku, do operetki. Co ty na to?

W tajdze pociemniało, niebo zasnuło się chmurami, ciężkie świerki rozpoczynały swoją powolną, ponurą chwiejbę (jeśli nie będzie pogody, to helikopter jutro nie przyleci), Paweł Aleksiejewicz, przedzierając się przez zarośla, ledwie powłócząc słabymi nogami, znowu za­wołał:

Ja zaraz... Poczekaj!

Przylecieli jednak: Wasilij, Gieorgij, a z nimi, jako trzeci, nieznajomy, peszący się młodziutki chłopaczek, też syn Pawła Aleksiejewicza. Na imię mu było Andriej- ka. Świeciło słońce.

Jak się masz, ojciec! Jesteśmy, stary pierniku,

177

MHm| a \V\ \\\

A

pewnie miałeś nadzieję, że się przed nami ukryjesz?! — krzyknął ze śmiechem Wasilij, swoim leniwym, rozkoły­sanym krokiem kierując się wprost w stronę koca, na którym leżał Paweł Aleksiejewicz. Idąc wypinał pierś

i poruszał ramionami. Zaskakujące, ale Wasilij nigdy nie wyglądał ani na niewyspanego, ani na zmęczonego; twarz zawsze świeża, krew z mlekiem.

Umęczony bólami Paweł Aleksiejewicz drzemał, ale zaraz usiadł, strząsnął z powiek nabiegające z osłabienia łzy. Uśmiechnął się do synów i usiadł inaczej, oparł się plecami o pień. Teraz on widział ich, a oni jego. Wszyscy stali. Świeciło słońce. Trzeci, ten, którego zwano An- driejką, wydawał się speszony, gładził sypiące się, ledwie widoczne wąsiki. Paweł Aleksiejewicz pamiętał go jako zupełnie małego chłopczyka, miał wtedy chyba ze dwa lata, kiedy Paweł Aleksiejewicz uciekł z domu na zew tajgi. Naturalnie sporo wody upłynęło od tamtego czasu

i teraz mógł poznać swego syna tylko po imieniu.

Wasilij i Gieorgij zapalili. Dosłownie rzucili się na pa­pierosy — Wasilijowi aż się ręce trzęsły, kiedy z jakąś zajadłością wyciągnął wreszcie z pudełka zapałkę.

Pieniędzy, Wasia, mam bardzo mało — powiedział Paweł Aleksiejewicz cicho i jakby nawet przepraszająco.

Jak to?

Zarobki tu kiepskie.

Paweł Aleksiejewicz wyciągnął z kieszeni kurtki ruble, wszystkie, jakie miał.

1 wypić też nie ma co?

Nie ma...

Wasilij pochylił się, wziął pieniądze, gderliwie, z deza­probatą powiedział coś w rodzaju: sknerzysz, tatku. Ten trzeci okazał się nieoczekiwanie dobry. Twarz Andriejki (był z nich najmłodszy) na widok pieniędzy stała się pur­purowa.

Nie szkodzi, nie szkodzi — pocieszał braci weso­lutki Gieorgij. — Potrząśniemy tatkiem, tak bliżej ku wieczorowi. Jeszcze nim potrząśniemy! Ta drobnica przyda nam się na rozgrzewkę!

Paweł Aleksiejewicz tracił ostatnie siły i wolę, a oni tego nie rozumieli i tym mocniej wyzierała z nich nie tyle nawet niechęć, co nieumiejętność oszczędzania innego

178

człowieka. Andriejka patrzył na Pawła Aleksiejewicza inaczej: oto mój ojciec. Gładził wąsiki, był wyraźnie speszony, ale nawet on nie potrafił ukryć maskowanego z początku rozczarowania. Co prawda, przywitał się.

Podszedł do Pawła Aleksiejewicza. Chciał coś powiedzieć.

A ja — zająknął się — wyobrażałem sobie, że jesteś... taki mocny, wiesz, potężny.

Jestem chory — powiedział Paweł Aleksiejewicz patrząc na niego łagodnie.

Zapadło milczenie.

Przyleciałem tu nie po pieniądze, tylko żeby cię zobaczyć... słowo daję...

- Trzeba, koniecznie trzeba zobaczyć — podchwycił Wasilij. — Nasz ojciec jest niezwykły. Drugiego takiego może w ogóle nie ma. Zycie zna jak własną kieszeń, a już kiedy zacznie opowiadać o tajdze, to można się na śmierć zasłuchać.

Wtrącił się Gieorgij.

- Wiesz, tato, to ja spotkałem Andriejkę i poznałem go. Patrzę, koło koparki dziwnie znajoma gęba. Podejdę bliżej, myślę sobie. Oczy nie oczy, nos nie nos, a jednak coś w nim jest. Pytam — kto? skąd? — no oczywiście, braciszek.

- Ja nie przyleciałem z powodu pieniędzy — powtó­rzył Andriejka załamującym się basem.

Pracować naturalnie tu, na krańcu ziemi, ani im się śniło, nie po to tu przylecieli, i Apolinarycz bardzo się co do nich przeliczył — kręcił się koło nich, namawiał ich, nawet im się podlizywał: „Chłopaki... Nie chłopaki, tyl­ko orły... Popracujcie trochę", a chłopaki, ci dwaj, śmia­li się i mówili, że, niestety, nie mają czasu, a poza tym orły lubią latać, a nie pracować. Paweł Aleksiejewicz znowu zapadł w drzemkę. Pogoda ustaliła się piękna. Chłopaki naturalnie nudziły się. Zrozumiawszy, że kios­ku tu nie ma, a i pieniędzy u tatuńcia tyle. co kot napła­kał, zaczęli węszyć i niebawem odkryli nalewkę Dżamili. „Szatany, szatany!” — krzyczała Dżamila, na co oni znowu odpowiedzieli surowo, że nie szatany, tylko orły. Znaleźli też szklankę. Wyżłopawszy dwutygodniowe za-

179

i . W\ !\ \

a

pasy nalewki, orty z miejsca załopotały skrzydłami i za­częły naciskać na jedzących konserwy pilotów — to jednego, to drugiego: lećmy już z tej dziury, od kiedy to helikoptery zaczęły latać według rozkładu jazdy jak pociągi? W tym momencie Apolinarycz wpadł w fer­wor.

- Kopać! — wrzasnął. — Kopać, wałkonie!

Wrzeszczał i łapał ich za ręce.

Kopać!

Wasilij powiedział:

Co ty, stary puchaczu, rozum postradałeś?

- Kopać! — piszczał Apolinarycz. — Jakeście już przylecieli, to kopcie, co to, ja sam mam kopać szybiki?

- My ci tu zaraz wykopiemy szybik, ty łysa pchło — powiedział Wasilij — ale to będzie twój ostatni, więcej ci już nie będzie potrzeba.

Stary złapał za berdankę. Wrzeszczał, że tu jest tajga, że tu są bagna, a nie piwiarnia, i że położy każdego z nich na miejscu. W tajdze jak był, tak i jest jeden tylko gospodarz — tajga! I wypalił z pierwszej lufy tuż nad ich głowami. Gałązkę ścięło jak nożem, posypały się szyszki, potem igły i — wolniusieńko — liście.

- Nie żartuj, staruszku! — spokojnie oświadczył Gieorgij. — Zastanów się: kiedyż my mamy kopać, do odlotu helikoptera zostały trzy godziny.

- To pokopcie choćby trzy godziny! — wrzeszczał niezmordowany staruszek.

Ale oni nie chcieli kopać nawet trzech minut. Odebrali staremu berdankę, złapali naboje i poszli na polowanie. Żeby nie przegapić chwili odlotu helikoptera, nie odda­lali się od lądowiska, strzelali, gdzie popadło, wygłupiali się, wyrywali sobie nawzajem starą strzelbę. Andriejka, zawstydzony i zmęczony, szedł za rozhukanymi braćmi. Okrążyli bagno. Opadły z sił Paweł Aleksiejewicz leżał tymczasem na kolorowym kocu i pocił się obficie, cho­robliwie. Słyszał strzelaninę i co chwila otwierał oczy: „Nie odchodź ode mnie” — prosił Tomilina. Tomilin siedział obok niego.

Bojąc się o swoją berdankę, rzecz w lesie i niezbędną,

i dodającą prestiżu, Apolinarycz powlókł się za chłopa­kami, chodził na nimi krok w krok i błagał, żeby nie

180

marnowali naboi. Ze zdenerwowania zapomniał włożyć wysokie buty i teraz skakał z kępy na kępę. Wreszcie tamtym dwóm znudziła się zabawa. W drodze powrotnej stary szedł przyciskając berdankę do piersi, miał wra­żenie, że jest splugawiona.

Szli ścieżką gęsiego.

Co z ojcem? — zapytał Wasilij.

Hm?

Co z ojcem, pytam się ciebie!

Koniec z waszym ojcem — odburknął stary ze złością.

Niemożliwe.

W swoim życiu dość się napatrzyłem na ludzi z ta­kim rozstrojem żołądka. Lada chwila zacznie bredzić. Dobrze, jeśli pociągnie jeszcze dzień albo dwa.

S Umiera? — chłopcy stanęli jak wryci.

Apolinarycz powiedział:

Wasz ojciec, trzeba to przyznać, dobrze się w życiu napracował, uczciwie pracował, on umrze, ale może jego dzieci popracują, może zostaniecie, co?

Nie-e! — chłopcy byli jednomyślni.

Szkoda. — Apolinarycz pokiwał głową. — To zostańcie choć na dzień albo dwa, póki nie umrze. Przecież jesteście jego rodziną. Zawszeć to nieobce ręce zamkną mu oczy, nieobce ręce zakopią go w ziemi.

Ale Gieorgij w mig odgadł manewr starego.

Zostać na dzień-dwa? A następny helikopter przy­leci dopiero za pół roku! No nie. dziadku, szukaj głu­pich!

Stary wyszeptał:

By-dla-ki!

Starannie ukrywszy berdankę w furgonie, przyrzu­ciwszy ją łachami, Apolinarycz pośpieszył do kotła z bi­jącym sercem i trzęsącymi się rękami, żeby pojeść wysty­głego krupniku — przez to całe zamieszanie jeszcze nie jadł obiadu.

Chłopcy naradzali się stojąc o pięć kroków od Pawła Aleksiejewicza i pochylonego nad nim Tomilina. Roz­mawiali półgłosem. Andriejka zaproponował: a może zabierzemy ojca z sobą, tam go może podleczą? ..Zabrać go?" — Gieorgij zamyślił się. Rzucił niedopałek, pod­

szedł do Pawia Aleksiejewicza. położył mu dłoń na czole.

Wasilij rozmawiał z Andriejką:

Do szpitala! Tyle kłopotu! Ty wiesz, ile trzeba czasu, żeby go tam umieścić?

- Nie wiem...

Ano właśnie. A na mnie baba czeka, liczy dni, baba to nie to, co żona, zmyje mi głowę.

Podszedł do nich Gieorgij. prychnął:

Bresze stary. Nasz ojciec miałby wykitować z po­wodu biegunki?! To niemożliwe, nasz ojciec to siłacz...

- Właśnie też to mówię. Bresze ta stara pchła, chce nas tu zwabić. On tylko o tym marzy, żeby helikoptery odleciały bez nas.

Pierwszy pilot właśnie krzyknął z daleka:

- Ej, wy! Lecimy!

- Idziemy! Idziemy!

Żegnając się, leciutko poklepywali ojca po ramieniu. Andriejka miotał się, nie wiedząc, co robić; pochylił się nad leżącym, pocałował go — i przeganiając jeden drugiego wszyscy trzej popędzili do helikoptera. Zdążyli. Ledwie wtarabanili się do środka, helikopter wzbił się w powietrze. Drugi pilot chodził i kopał nogą pustą puszkę po konserwach. Miał jeszcze do odlotu jakąś godzinę-półtorej.

- Lećmy — namawiał Tomilin Pawła Aleksiejewicza. Rozgoryczony Tomilin klął wszystko jak leci: klął jego

synalków, klął tajgę, która wyssała z nich soki, i w ogóle klął takie życie, zapewniał, że nie chce porzucać Pawła Aleksiejewicza w nieszczęściu i nie porzuci go — cokol­wiek by się mówiło, są jak bracia. „Ty i ja, jest nas dwóch — powtarzał — nie mogę cię przecie zostawić, Paweł.”

Ja nie dolecę.

- Dolecisz, ja ci pomogę... Pojedziemy do jakiegoś dużego miasta.

Paweł Aleksiejewicz uśmiechnął się słabo.

- A co będzie z dziewiczymi ziemiami i trawami?

- Jakie tam ziemie, daj sobie z tym spokój. Jesteśmy starzy, Paweł, czas pomyśleć o duszy.

- Ta-ak...

- Dolecimy, Paweł, ja ci pomogę. Nie jestem znowu taki słaby, ty mnie jeszcze nie znasz.

Tomilin wciąż mówił. Był bardzo chudy, ale potem jego zapadnięte policzki rozpłynęły się i oddaliły — Paweł Aleksiejewicz zaczął majaczyć. Podskoczyła gorączka. Paweł Aleksiejewicz płonął, ale zdawało mu się, że od­czuwa przyjemny chłód tajgi. Nie przywidziały mu się ani olbrzymy, ani karzełki, ani stara posiwiała matka. Za­miast tego przywidziała mu się chłodna górska dolina i on sam w postaci białego motylka, jak leci na drugą stronę płaskowyżu, a dzieci z siatkami w rękach polują na nie­go. Były tych jego dzieci dziesiątki i setki — uczniowie w szkolnych workowatych mundurkach i dziewczynki- -podlotki w sukienkach, wymachiwali giętkimi siatkami i pędzili za bielinkiem, przecinając ze świstem powietrze wokół niego.

Tomilin, pochylony nad nim, powtarzał:

- Postarzeliśmy się, Paweł, nie możemy się tak dłużej tułać.

Tomilin wpadł w uniesienie:

- ...My też włożyliśmy swoją pracę. To my zbudo­waliśmy osady, my przysposabialiśmy do życia wszystkie te bagna, należy nam się odpoczynek, Paweł!

Dżamila płakała. Długo paliła i siedziała odurzona obok Pawła Aleksiejewicza, drapiąc się w policzek krót­ką glinianą fajką. Nie opodal Apolinarycz z nienasyco­nym apetytem robotnego człowieka dojadał krupnik. Brał świeży przywieziony chleb, jeden kawałek za dru­gim, i bezustannie sięgał łyżką do kotła. Paweł Aleksie­jewicz nagle wyciągnął się. Paweł Aleksiejewicz zaczął głośno jęczeć, potem ucichł. Paweł Aleksiejewicz konał.

Tomilin zrozumiał to i zapłakał. Obok płakała Dża­mila, kręcąc w rękach fajkę.

Drugi pilot krzyknął:

- Ej, lecimy!

Tomilin pocałował Pawła Aleksiejewicza i wolno pod­niósł się z ziemi. „Zegnaj, Paweł! — wymamrotał cicho, drżącym głosem. — Niech ci ziemia lekką będzie.” 1 ru­szył w stronę helikoptera. Idąc oglądał się za siebie. Łzy spływały mu po policzkach, zlizywał je i zlizywał. Pod­szedł do helikoptera, ujął za poręcz trapu, ale biegnąca

za nim Dżamila złapała go za rękaw i odciągnęła 1 krzy­kiem.

O co chodzi? — zapytał próbując się uwolnić.

A Dżamila krzyczała przeraźliwie:

Apolinarycz! Stary!

I znowu:

- Apolinarycz! — i mocno, kurczowo trzymała To- milina za rękaw.

Apolinarycz niechętnie zostawił swój ulubiony krup­nik i podszedł wolno do helikoptera. Z początku nic nie rozumiał. Pomyślał, że kucharka zaraz ucieknie, zosta­wiając go, starego człowieka, kompletnie samego, albo z rozpaczy zaraz coś ze sobą zrobi. Przeląkł się. Ale Dżamila nie zamierzała uciekać. Nie zamierzała nic ze sobą robić. Krótko i energicznie wyjaśniła, że „potrzebny jest jej dobry rozmowa, pieszczota” i ponieważ Paweł Aleksiejewicz umiera, niech tu zostanie przynajmniej Tomilin, w przeciwnym wypadku ona też poleci. Albo — albo. „Moja kobieta pociągająca — powtarzała spu­szczając oczy. — Moja pociągająca.” 1 wtedy Apolina­rycz zdecydowanie zastąpił drogę Tomilinowi — stanął między nim a helikopterem i krzyknął do pilota: „Leć sam! On zostaje!...”

Odejść od śmigła-a!

Silnik ryknął. Tomilin szarpnął się tu, tam, ale he­likopter już wzbił się w powietrze.

Apolinarycz machał ręką pilotowi. Paweł Aleksieje­wicz, wyciągnięty na kocu, był już nieżywy, lecz jeszcze nie martwy. Agonia ścisnęła mu gardło, zachrypiał, ale Bóg dał mu lekką śmierć. Przed przekroczeniem granicy Paweł Aleksiejewicz usłyszał warkot helikoptera: jak niegdyś, ujrzał dziewicze trawy i ziemie, i wydało mu się, że to on siedzi uśmiechnięty w pękatym brzuchu warko­czącego helikoptera i że to on, Paweł Aleksiejewicz, odlatuje dokądś, powtarzając: „Dalej, chłopcy. Dalej. Jak najdalej...”

Przełożyła Zofia Gadzinianka

Tam, gdzie niebo łączy się z górami

1

Gieorgij Baszyłow chciał wracać do domu: pragnął ciszy i bardzo chciał się znaleźć w swoim bujanym fotelu, żeby móc się bujać i bujać w pokoju nazywanym jego gabi­netem. Byli z wizytą u znajomych; podchmieleni goście znów zaczęli śpiewać jakąś zwykłą w takich razach, prymitywną, nieco wulgarną piosenkę, jak to bywa na ogół, kiedy ma się ochotę pokrzyczeć, pohałasować — i Baszyłow znów zaczął się krzywić, marszczyć, obej­mować rękami głowę: czyżby zatykał sobie uszy, by śpiew przeciętnych ludzi nie ranił jego subtelnego słu­chu? Wraz z upadkiem roli kantyleny w muzyce rozwi­nęły się różnorodne formy recytatywne. Ledwie zaś muzyka znalazła się na granicy pomiędzy wyśpiewywa­niem a wymawianiem tekstu — ach, dość, dość tych kpin, tego już za wiele!... A jednak nie: żona kompozy­tora wyjaśniła, że Gieorgij Baszyłow wcale nie jest urażony ich śpiewem, przeciwnie — czuje się winien. Tak, wyobraźcie sobie państwo, kompozytor czuje się winien temu, że w osadzie, z której pochodzi, w pewnej dalekiej osadzie leżącej tysiące kilometrów stąd, ludzie, czyli jego ziomkowie, w ogóle nie śpiewają.

...Wydaje mu się, że on jest temu winien. — Żona mówiła to zniżonym głosem.

Ale dlaczego? — pytali szeptem goście. Niektórzy nadal wrzaskliwie śpiewali.

Nie zwracajcie państwo uwagi. Bardzo proszę...

Oglądali się na niego: siedział przy wspólnym stole,

obejmując głowę rękami, pogrążony w milczeniu. Miał

185

a.n^A m

A

już dobrze po pięćdziesiątce. Jeszcze pół godziny temu śmiał się. żartował, był towarzyskim i nie pozbawionym wdzięku rozmówcą. Ktoś znacząco prztykał paznokciem w na pół opróżnioną butelkę. Przypuszczano, że muzyk trochę za dużo wypił: cóż, to się zdarza. I rzeczy­wiście, jeżeli Baszyłow przebierał miarę, jego udręka nasilała się, twarz co chwila wykrzywiał mu grymas, podczas gdy za stołem panował zgiełk i rozlegały się wesołe śpiewy. Pewnego razu zaczął chlipać i żona za­brała go do domu; tak właśnie wychodził, podtrzymy­wany przez żonę, obejmując oburącz siwowłosą głowę. Okazuje się, że wcale nie zatykał uszu. Kiedy sobie pod­pił, zdawało mu się, że jego wina wobec osady jest nie tylko widoczna, ale i olbrzymia, i za tę swoją winę ocze­kiwał jakiejś kary, może z nieba, i dlatego usiłował osłonić głowę — przed ciosem.

Z jednej strony on, z drugiej — kom­pozytorzy piosenek, jest’to proces, w którym on i oni działają jako współ­uczestnicy. Aleja się tym przynajmniej dręczę — powtarzał sobie Baszyłow, próbując odga­dnąć, jak zabrzmi w nocnej ciszy i ciemności czysty, wy­soki głos dziecka. Osada owa była całkiem nieduża, do­stępna ze wszystkich stron i bez trudu można ją było obejść dookoła, zwłaszcza latem. Osada, przeznaczona do prowadzenia procesu krekingowego oraz do likwida­cji zdarzających się przy tym pożarów, wydawała się za mała do tego celu. Pierwszy, drugi i trzeci — były tam zaledwie trzy domy, ustawione w kształt litery U, z tym, że otwarta część U była zwrócona w stronę widniejącego na wzgórzu zakładu. Gdyby użyć metafory, trzy domy były jakby pułapką, a jednocześnie było to jakby otwarte ucho, wchłaniające hałasy i dźwięki fabrycznych awarii: była to osada remontowa. Na tyłach trzech domów wznosiły się niewysokie góry.

Niewielkie miasteczko, niewidoczne, skryte za górami, leży w odległości jakichś dwudziestu pięciu—trzydzie­stu kilometrów od osady, a więc jak gdyby w ogóle nie istniało — miasto przez długi czas było dla małego

186

Baszyłowa mitem, czymś istniejącym i nie istniejącym, czymś w rodzaju geograficznego południa czy też, po­wiedzmy, zachodu. „Miasto? A gdzie to jest?” — pytał mały Baszyłow i odpowiadano mu: „Tam.” I wskazy­wano w stronę niewysokich gór.

Zakłady były w dużym stopniu zautomatyzowane, ale starego typu, tak że pożary zdarzały się i, co więcej, były przewidziane. Załogę stanowiło dwudziestu robotników, technik i inżynier oraz jeden technik remontowy i jeden remontowy inżynier — z uwagi na małą liczbę ludzi i fakt, że mogli się oni wzajemnie zastępować, w rze­czywistości wszyscy byli remontowcami. Kobiety pra­cowały tam również; razem z dziećmi i starcami w osa­dzie mieszkało około stu osób.

Nie zrodziły góry, oj, nie zrodziły góry niczego...” — życie na uboczu budziło, jak to się najczęściej zdarza, pociąg do dawnych czasów, do minionych dni z ich omszałymi uralskimi pieśniami, od których mocno za­latywało chorobami, kopalniami rudy i czujnym, wil­czym rzemiosłem poszukiwacza, a często wręcz rozbo­jem. Pili i śpiewali remontowcy przy długich stołach i oczywiście dzieciństwo upiększyło ich i uczyniło w oczach chłopca olbrzymami, wielkimi ludźmi, chociaż byli, jak należy przypuszczać, zwyczajni i źle ubrani, w smarach i sadzy, bezustannie palący i spluwający fabrycznym kopciem, który oblepiał płuca w czasie pracy. Baszyłow był mały, a oni byli ogromni. Ogromne były i góry, i domy. Wewnętrzną część U nazywano międzydomiem; zawsze była słoneczna i upalna, ale klony dawały cień i tam właśnie, w cieniu, wkopane w ziemię, stały trzy wspólne długie stoły, a obok nich ławy.

Dwoje nauczycieli z miasta, którzy przyjeżdżali do osady na miesiąc czy dwa, uczyło naraz wszystkich przedmiotów: „Przepisz to, chłopcze...” albo: „Przeczy­taj to, chłopcze...” — zaznaczając „stąd — dotąd", tak że Baszyłow nawet teraz pamiętał paznokcie swych pre­ceptorów, szeroki jak łopata palec mężczyzny i deli­katny, wytworny, z jakimś mlecznym wewnętrznym po­łyskiem paznokieć kobiety. Rozmaitym dzieciom z osady

wbijano do głów przedmioty z programu klasy drugiej, potem nagle piątej, trzeciej i nawet siódmej. Nauczanie nie było jednak takie najgorsze. Poza tym dzieci miały w sobie dość uporu, a Baszyłow był sierotą, co nadawało jego uporowi szczególny odcień — tak, ojciec i matka spłonęli w jednej z awarii, kiedy miał osiem lat, tak, osiem lat, mieszkał zaś u wujka, gdzie go karmiono, pojono i ubierano, tak, tak, u wujka karmiono go, pojono i odziewano, i w dodatku płacono ¡¡| niego w szkole muzycznej w ich miasteczku — tak było. Jednak ledwie rozerwał obręcz uralskich gór, miękką i łagodną, nawet czułą niczym ucisk lekkiej dłoni, ledwie wyjechał do stolicy i zaczął otrzymywać stypendium, co prawda maleńkie, przestał korzystać z ich pomocy. Nie chciał. Nie brał już od nich ani kopiejki. Wujek w tym czasie także się spalił. Wszystkim pozostałym mieszkańcom osady, którzy interesowali się losem Baszyłowa, tenże w nielicznych listach odpowiadał za każdym razem prosto i stanowczo, że ma pieniądze, gdyż w szkole muzycznej otrzymuje stypendium; powtarzał to słowo z naciskiem, póki nie podziałało i nie przekonało ludzi, póki nie przestały przychodzić listy.

Jego rówieśnik Gienka Koszelow także się liczył; Gienka Koszelow, kiedy jeszcze mieszkał z rodzicami, zawsze był urwisem, i nikt nie powinien był go nawet porównywać z Baszyłowem. Muzyczny ładunek osady wydawał się ogromny, ale tylko oni dwaj zostali muzy­kami. Zresztą czyż osada chciała ich wypuścić? Obaj właściwie nie wyjechali, tylko wyrwali się. 1 w pociągu nie odczuł braku śpiewu. Odczuł ciszę. A stukot kół pozostał rytmem.

Podobny do stukotu kół był w pamięci dźwięk noży, rytmiczny dźwięk-zgrzyt, kiedy kobiety skrobały trzy wspólne stoły, kiedy polewały je wodą z miedzianego wiaderka i kiedy po stole spływały strumyki, a Baszyłow był bardzo mały. Wyciągał się, ale nie mógł dosięgnąć do blatu stołu i nie widział, jak te strumyki niby strzały rozbiegają się na wszystkie strony. Widział tylko strużki na dole, jak spadają: toczą się i spadają ze stołu w kurz. „Oj, życie, życie!” — ciotka Alina, przyciskając obiema rękami ostrze noża, skrobała deskę po desce, dopóki stół 188

nie stal się czysty i biały, tak jak trzeba na stypę. Nie nakrywano go obrusem. Mały Baszyłow też będzie siedzieć przy tym stole; przywołają go — jego i Gienkę Koszelowa, zawsze niezbędnych i zapraszanych, a poza nimi jeszcze ze dwóch chłopców, żeby ich dziecięce głosy wplatały się w śpiew dorosłych.

Ten, kto umie śpiewać, ma obowiązki; może właśnie dlatego, z uwagi na dziecięcy profesjonalizm, nie ucieka! w góry, nie chował się tam i nie ukrywał przez cały dzień i noc, jak się to zdarzało dzieciom: wiedział, że jest stypa i że trzeba śpiewać. Śmierć ojca i matki była śmiercią samą w sobie, od stypy oddzielała ją cienka linia, chociaż to była ich stypa, stypa po nich. Nie ukrywa! swego czystego anielskiego głosu. Kiedy już wiele wypito i wiele zjedzono, ogromni remontowcy huknęli ulubione pieśni ojca, a on ich prowadził swym czystym głosikiem: nie zwlekał i nie spieszył się bardziej niż zwykle, prowadzi! równo i tylko zatrzymując się na wysokiej, niedostępnej dla dorosłych nucie, czekał na pomoc drugich tenorów, na podchwycenie melodii. Albo ogląda! się nagle: czy aby nie zapomnieli?... zaraz przecież dadzą mu harmonię, i jeżeli uda mu się zagrać dobrze, zaczną płakać. Do lez wzruszały ich pieśni, co nie by!o niczym dziwnym u re- montowców z ich osłabłymi od dymu i gazów gruczo­łami łzowymi.

Tamtego dnia pod wieczór zerwał się wiatr, niewielki, porywisty, i nad zastawionymi jadłem stołami zakołysała się latarnia. Chybotliwe światło co chwila padało na ła­wę, na której siedzieli Koszelowowie i Korolowie, a za nimi obie Grunine — Wasilisa stara i Wasilisa młoda. Stała tam wódka w jasnych butlach. 1 obok talerz z olbrzymimi czerwonymi kulami solonych pomidorów. Parowały kopiasto nałożone ziemniaki, kopiasto nasy­pano także jaj na twardo.

Wspominano ojca, ale szczególnie głośno sprzeczano się o matkę — o to, jak mogły brzmieć jej ostatnie słowa.

Ojciec był tak poparzony, że umar! od razu. matka zaś, jak się okazuje, jeszcze oddychała. Kiedy odwie­ziono ją do miasta, do szpitala, nagle odzyskała przy­tomność i ze wzburzeniem zaczęła coś bardzo szybko mówić. Udało się zrozumieć tylko tyle, że prosiła, by

posiać po rodzinę — natychmiast ktoś popędził z po­wrotem do osady po jej brata, ale zanim wuj małego Baszyłowa przyjechał, matka skonała. „Co? Co pani chce powiedzieć? Proszę mówić, proszę mówić!” — poganiał ją lekarz, ale matka, zacisnąwszy zęby, czekała na kogoś z rodziny, nieważne, dobrego czy złego, ale bliskiego, i nie powiedziała nic ani lekarzowi, ani otaczającym ją ludziom.

- Teraz można tylko zgadywać! No i zgadujemy... — Siergiej Fiodorowicz Korol ze smutkiem trącał się i ca­łował z babką Darią. Wszyscy zaczęli się głośno trącać kieliszkami, potem usiłowali całować małego Żorkę Ba­szyłowa, jemu zaś wstrętny był ich zapach, zapach po­żaru i fabryki, którym cuchnęli wszyscy, zwłaszcza ci poparzeni. Tak samo na pewno cuchnęli jego matka i ojciec, wiedział o tym, choć nie pozwolono mu podejść do nich blisko.

Fabryka była niewysoka, płasko rozrzucona w rozpo­czynającym się tu stepie, i w tej płaskiej nieruchomości rzucała się w oczy jedna tylko rzecz ruchoma i żywa: wzbijające się w górę kłęby dymu. Słońce świeciło, na stołach pod klonami stało jadło, a mamę i tatę pocho­wano — trzeba grać. Wczesny ranek, dokoła piją i śpie­wają — trzeba grać. Chłopiec zwiesił głowę nad harmo­nią, a ludzie, poparzeni, pijaniutcy, nagle zaczęli mówić wszyscy naraz, przekonywać go, że nikt i nigdy tak pięknie nie grał jak on. Mówili mu, że sam nie zdaje so­bie sprawy ze swojej wspaniałej gry, całowali go, ściskali, a gdy podnosił oczy, nad płaską fabryką słały się żywe, czerwone kłęby dymu.

W niepogodę albo na przykład późną zimną jesienią re- montowcy siedzieli u Jeriominów, którzy żyli hałaśliwie, prymitywnie, w pomieszczeniach nie podzielonych ścian­kami na mniejsze pokoje, toteż szybko można tam było rozstawić stoły na wiele osób, zamiast tych na dworze. Jeżeli Baszyłow wraz z innymi śpiewającymi chłopcami siadał twarzą w stronę szeregu okien, to i stąd widział poruszające się kłęby dymu. Raz w czasie stypy widział wciąż jeszcze nie ugaszony pożar. Dym był czarny, ście­lił się gęsto. Skomplikowana transformacja elementów folklorystycznych zaczęła się już wtedy, a potem zadzia-

190

łał czas: natarczywe wtręty z pogranicza różnych ga­tunków same przez się określiły syntezę ze środkami wyrazu współczesnej mu muzyki...

2

W ostatnich latach, jak mówiła żona, zaczął mieć swoje dziwactwa, tak, tak, to również sprawa wieku, tak, tak, zwłaszcza kiedy przekroczył pięćdziesiątkę i kiedy bu­jany fotel stał się jego ulubionym miejscem kompono­wania muzyki. Jeżeli pod oknami pijacy nagle zaczynali śpiewać i jeżeli chociaż jeden z nich miał głos, Baszyłow rzucał się do okna, otwierał je na oścież, słuchał idio­tycznych śpiewów — i irytował się. Pijani odchodzili swoją wesołą drogą, a kompozytor już przez cały dzień był zirytowany i zupełnie nie mógł pracować: ani kom­ponować, ani nawet słuchać muzyki. „Oni nie śpiewają... Oni nie śpiewają nawet na stypach” — powtarzał, mamrotał Baszyłow sam do siebie. Jeżeli zaś domownicy, na przykład syn, próbowali z nim rozmawiać, odgryzał się, nagle zaczynał na nich krzyczeć, chrypiał, a potem zamykał się w swoim pokoju, w gabinecie. Siadał w fo­telu, ale nie huśtał się. Mógł tak siedzieć bardzo długo, obejmując głowę rękami jak gdyby w strasznej rozpaczy. Czasem, na szczęście rzadko, zabierał ze sobą do gabinetu butelkę wódki i pił ponuro w samotności. Czasem zaś domownicy słyszeli, jak po wódce, a może już w trakcie picia, płakał.

Żona opowiadała, że przez cały dzień potem Baszy­łow był inny niż zwykle, a w nocy przychodził do niej. kiedy leżała już w łóżku, przytulał głowę i powtarzał szeptem:

Ty przecież wiesz, że jestem winien wobec mojej osady, winien.

Wiem, kochanie...

I pieszczotliwie gładziła go po głowie. Uspokajała go, przypominała o muzyce. Przecież płacz zniknął ze styp. ale pozostał w jego sonatach wiolonczelowych. Płaczliwe rozkołysanie linii melodycznej zawsze było jego silną

191

\ \ \ Si

stron;), nie tylko przecież on dawał coś muzyce — mu­zyka dawała też jemu.

Remontowcy śpiewali nie tylko na stypach — śpiewali przy narodzinach dzieci, śpiewali na swych nielicznych weselach, śpiewali w święta, śpiewali w niedziele i śpiewa­li po prostu tak. dla zabicia czasu w długie wieczory. To prawda, że wieczorami i z nudów śpiewały na ogół kobiety; kobiety nie potrzebowały tak bardzo jego aniel­skiego głosiku. Ale kiedy Baszyłow miał trzy lata i kiedy pod skrobiącymi stół nożami chodził pieszo w dosłow­nym tego słowa znaczeniu, remontowcy śpiewali także wcale go nie potrzebując. Śpiewali też dawniej, wcale

0 nim nie wiedząc, kiedy miał dwa lata i kiedy miał rok.

1 kiedy nie było go wcale, również śpiewali.

Głosy w osadzie były wspaniałe; jedynym, któremu Bóg poskąpił głosu, był głupek Wąsik — przeciwieństwo małego Gieorgija, którego głos w porównaniu z innymi był aż za dobry. Mały, z nikim nie spokrewniony przybłęda Wąsik mieszkał u Gruninów: hołubiono go tam. karmiono, pojono i żył sobie w osadzie jak ptaszę nie­bieskie, niepracujący, otoczony opieką, szczęśliwy czło­wiek. Jedyną rzeczą, której mu odmawiano, był śpiew. Ponieważ zaś w osadzie wszyscy jak jeden mąż mieli dobre głosy, ledwie remontowcy zaczynali śpiewać, Wą­sik doznawał straszliwych cierpień. Krok za krokiem podchodził do śpiewaków coraz bliżej. Stopniowo pod­dawał się czarowi śpiewu, duszę przepełniało mu wzru­szenie, otwierał usta, ale zaraz je zamykał: wiedział, że gdy się nie ma głosu, śpiewać nie wolno. Dręczony być może nie tyle pragnieniem śpiewu, ile chęcią bycia takim jak wszyscy i zjednoczenia się z innymi, Wąsik podchodził wreszcie zupełnie blisko: z przeciągłym myczeniem, wy­dając grobowe zduszone dźwięki, podskakiwał nagle do stołów pod klonami, gdzie początkowo śpiewający gro­zili mu palcem, a potem pięścią: „Zamknij się!... Ej, przepędźcie go, skoro nie potrafi milczeć!”

Wypędzano go, a mały Baszyłow śpiewał i śpiewał, głosem nabierając siły — oczy miał otwarte szeroko, jasno; nie przerywając śpiewu, znowu widział całą histo­rię od początku, kiedy Wąsik przybliżał się cichymi kroczkami, potem zatrzymywał się w pobliżu, a następ-

192

nie podkradał się i próbował niemo, bezdźwięcznie śpie­wać. Tylko otwierał usta. Ale z wysiłku, jaki wkładał w to, by się powstrzymać od śpiewu, ręce Wasika za­czynały drżeć, dłonie wykręcały się, następnie nerwowy tik przerzucał się wyżej, na twarz — po twarzy prze­biegały całe fale drżeń, dygotów, grymasów. Niema dusza, mając się czym podzielić, nie miała sposobu prze­kazania tego. Mały Baszyłow śpiewał, śpiewał jak wszy­scy w osadzie, nie myśląc o głupku. Kiedy zaś w czasie deszczu lub w mrozy siedziano u Jeriominów, myczącego Wasika już za pierwszym razem wypędzano za drzwi i więcej nie wpuszczano do środka.

Głos chłopca rozbrzmiewał czysto i bez załamań, a jeśli ktoś podchodził bliżej albo odchodził, nie miało to dla niego znaczenia. Śpiew płynął lekko i naturalnie, jak gdyby chłopiec po prostu oddychał. Mógł się przy tym uśmiechać lub całkiem prozaicznie drapać, ale twarz pozostawała jasna i głos brzmiał czysto. Później, gdy już miał swe miejsce we współczesnej muzyce, stał się skom­plikowany, krył się za dojrzałością rutyny, ale w dzie­ciństwie naturalność była najbardziej widoczną, jeżeli nie najmocniejszą stroną jego muzykalności. Kiedy długo grał na harmonii, wydawało się czymś zwykłym, że lu­dzie przychodzą jeść i pić wódkę, odchodzą, a potem wracają, siadają obok i wzruszeni płaczą; przyczyną były tu nie tylko ich osłabione gruczoły łzowe.

Oni wozili go do miasta i płacili za szkołę muzyczną, a kiedy wujek się spalił, również oni zebrali pieniądze na wyjazd do Moskwy, i Achtyński, największy siłacz, przystojniak o wspaniałym niskim głosie, zawiózł chłop­ca do stolicy. Achtyński zaczynał zawsze śpiewać nisko, jakby z daleka: Ciemna noc już spadła na u 1 i - i - i - c ę... — był uznanym autorytetem w intono­waniu pieśni, co prawda tracił dech przy wysokich nutach, ale za to był swobodny i pomysłowy w waria­cjach. Należał do zapoznanych twórców pieśni: do tych bezimiennych. Chociaż fizycznie był człowiekiem bardzo silnym, nie wszystko umiał, nie wszystko mu się uda­wało, toteż w pociągu wiele mówił i uczył wyrostka

Gieorgija życia: moskiewskiego życia, którego nie zna). Wiózł ze sobą pewną sumę zebranych w osadzie pie­niędzy. żeby je oszczędzić i dać Gieorgijowi później, kiedy trzeba będzie wynająć dla niego kgcik u jakiejś sędziwej, stojącej nad grobem babuleńki. Achtyński nie wiedział, że przy uczelniach są akademiki dla studentów z innych miast: akademik sprawił mu wielką i nieoczekiwaną radość.

Jechali w wagonie z przedziałami, by można było nie oglądać się na innych i spokojnie gadać o życiu: „W Moskwie, Gieorgij, ludzie rujnują się przede wszy­stkim na głupstwa: na wodę sodową, na lody. Człowiek w żaden sposób nie może sobie odmówić, a pieniążki płyną jak woda. Nie pozwalaj sobie na takie słabostki — uważaj!” — AchtyńsTci na stacjach nie opuszczał wagonu i tradycyjnie się bał, że w podróży ktoś ich gdzieś zaciągnie i obrabuje. Stanowczo i ostro odmówił zagra­nia w karty z zupełnie przyzwoitymi pasażerami, którzy wcale nie grali na pieniądze.

W Moskwie Achtyński zachwycił się piwem; był wstrząś­nięty jego smakiem i szczególnym, łagodnym rauszem, mimo to jednak nie pozwalał sobie w piwiarni na więcej niż jeden kufel. Wykrzykując z zachwytu, zapewniał — ty, Gieorgij, musisz dorosnąć i wtedy zrozumiesz, zro­zumiesz, ocenisz piwo, szkoda gadać, na pewno oce­nisz!... — a Gieorgij potakiwał mu bez entuzjazmu i nic z tego nie rozumiał: cóż, młodziak! Na egzaminach wstępnych Gieorgij kompromitował się raz za razem, ale ratował go słuch, muzykalność i to, że egzaminatorzy mieli ochotę przyjąć kogoś z takiego zapadłego kąta,

o którym nigdy nie słyszeli. Zdawał egzaminy długo, uparcie, drapieżnie i przez wszystkie te dni Achtyński zachwycał się jego punktami oraz piwem, które pił w pobliskiej piwiarni. W piwiarni była szafa grająca, która grała walce, co także zachwycało Achtyńskiego.

Dowiedziawszy się, że akademik przyznają nie tylko na czas egzaminów, ale na cały okres studiów, Achtyński zrozumiał, że sprawa załatwiona, że zrzucił ciężar z ple­ców, wobec czego zahulał za resztki pieniędzy. Nie wyła­ził z piwiarni przez trzy doby pod rząd, a kiedy wylazł, okazało się, że stracił głos. Minę miał mocno zdziwioną.

Rozkładał ręce. Zaczął chrypieć i mówić przez nos, i miał wielką nadzieję, że mu to przejdzie.

Po roku czy półtora w nieporadnym liście, jednym z listów stamtąd, poprzez przesiane oddaleniem wiejskie nowiny dotarła do Gieorgija wieść o Achtyńskim: oka­zało się, że siłacz na zawsze stracił głos. Był to czysty niski głos przypominający czarowną kantylenę, nasuwa­jący słuchaczowi myśli o nieprzemijających czasach,

o migotaniu złotych naczyń cerkiewnych i o rosłych, niepijących diakonach. Przykra to była wiadomość, ale Gieorgij żył już własnym życiem, dalekim od nich, nowym. Wziął tę wiadomość do serca jedynie jako wspomnienie, jak ukłucie doznane w dzieciństwie, ukłu­cie drobne, ale pozostawiające ból. Dwa dni później sędziwy wykładowca solfeżu zapytał: „Czemuś tak po­smutniał, Gieorgij?” — i chłopiec, wyrwany z zamyśle­nia, opowiedział trochę nieskładnie o swym zachrypłym ziomku. Staruszek słuchał i kiwał maleńką mądrą głów­ką. Potem powiedział:

- To smutne, że za wszystko trzeba płacić.

Tak — potwierdził Gieorgij.

- Przywiózł cię tu, urządził, pomógł — i właściwie zapłacił własnym głosem. Smutne.

Słowa te wydały się zarozumiałemu wyrostkowi nie­zbyt życzliwe. Zdziwiły go i dotknęły, jako że, potaku­jąc, oczekiwał jedynie słów współczucia. Gieorgij zaśmiał się nawet i natychmiast, z właściwą młodości zapalczy- wością, dodał, że rachunek jest niedokładny, że Achtyń- ski zapłacił przecież swoim głosem nie tylko za urządze­nie go w stolicy, ale także za piwo — chyba za „Żygu- lowskie”.

Stary nauczyciel szturchnął go w ramię:

Zaczynasz być złośliwy, Gieorgij.

Młody Baszyłow natychmiast się speszył: czyżby na­prawdę był złośliwy?

A staruszek ciągnął swój filozoficzny wywód:

- ...Można to widzieć, można nie widzieć, Ale uogól­niając — to przecież cala osada zapłaciła jego niezwy­kłym głosem za twoje wykształcenie. Za ciebie. Zapłacili, sami o tym nie wiedząc. To właśnie jest smutne.

W ten sposób po raz pierwszy olśniła Baszyłowa ta

195

myśl. Przyszła jakby całkiem przypadkowo, jakaś sztucz­nie wykoncypowana — w zwykłej rozmowie, w której sło­wa o niewidzialnym związku z osadą wydawały się tylko filozofowaniem, przejawem dziwactwa starego gadatli­wego nauczyciela. Był to zresztą moment znamienny — przy wyjściu z klasy Baszyłow stał z nutami w rękach, trochę zmieszany tą myślą, ale właściwie beztroski, uśmiechnięty, młody, a staruszek coś tam sobie gadał: słuchać go musiał, ale zastanawiać się nad jego słowa­mi — niekoniecznie.

Tak — mówił młody Baszyłow. — Tak, tak. Interesujące spostrzeżenie.

Po raz pierwszy Baszyłow pojechał do osady, kiedy skończył dwadzieścia dwa lata; przez całe studia nie odczuwał chęci odwiedzenia, zobaczenia osady: zdarzało się, oczywiście, że tęsknił, ale tęsknota nie była aż tak silna, by pójść na dworzec i kupić bilet. Pojechał jednak, co można by chyba tłumaczyć wewnętrzną równowagą, jaką osiągnął po ukończeniu konserwatorium. Migały słupy. Upajał stukot kół. (Nauka nie przychodziła mu łatwo i w połowie studiów przeszedł, na szczęście dość elastycznie, z klasy fortepianu do klasy kompozycji: nastąpił moment samookreślenia. Za to teraz kompo­zytor Gieorgij Baszyłow nie miał już wahań w swym jednoznacznie ukierunkowanym życiu.)

Ubrany był całkiem skromnie: nic rzucającego się w oczy, nic ekstrawaganckiego. Walizka. Szary, dobrze leżący garnitur i zwykłe moskiewskie półbuty, jakie noszono w tym czasie. Nie miał kapelusza ani czapki, był z gołą głową i mrużył oczy — panował upał.

Nie bez wzruszenia podszedł do trzech domków usta­wionych w podkowę — serce zabiło i Baszyłow nawet się potknął, wchodząc w „międzydomie”, gdzie przy drewnianych stołach pod klanami siedziały właśnie sta­ruszki i piły herbatę. Herbata była lipowa: w powietrzu unosił się aromat. Pierwszy przywitał się z nim któryś z Jeriominów, hałaśliwie, wesoło, i oto ludzie zaczęli podchodzić, poznawali go i Baszyłow witał się, witał, witał, a oni klepali go po ramieniu: zuch, Gieorgij,

196

przypomniałeś sobie, GieorgijL. Młody kompozytor nieustannie się uśmiechał. Zapraszano go do siebie, zapraszali ci i owi, ale na powietrzu, przy lipowej herbacie, było głośniej, bardziej swojsko i można było zobaczyć od razu więcej osób. Byli tu także ludzie zu­pełnie nieznajomi — z okien pierwszego piętra ci obcy patrzyli, jak jakiś przyjezdny siedzi w otoczeniu staru­szek i jak jeden za drugim, z radosnymi okrzykami, za­trzymują się przy nim przechodnie.

Wtedy właśnie, u szczytu, by tak rzec, jego powrotu, u szczytu i na samym wierzchołku jego uśmiechniętej młodości i ogólnej serdeczności, zdarzyło się coś nie­miłego, co tym bardziej utkwiło mu w pamięci. Stara Wasilisa, która ze starości straciła już zdrowe zmysły, przechodząc obok z miednicą upranej bielizny zatrzy­mała się o krok od pijących herbatę i zaczęła się uważnie przyglądać. A od zapachu lipy aż kręciło się w głowie. Nie spuszczając z Baszyłowa oczu, stara powoli i wyra­źnie powiedziała:

Ach, ty pijawko... wszystkie soki z nas wyssałeś!

Jakie soki, babciu? — zapytał z uśmiechem. Spo­kojny, zapytał — jakie soki? •Ł— już z góry wybaczając Wasilisie, jako że mówiła przez nią teraz starcza nie­życzliwość, którą należy wybaczyć. Uśmiechnięty i je­szcze bardziej wyrozumiały Baszyłow spodziewał się, że babka także się wzruszy i jakoś naprawi swe słowa.

Ale babka rozwrzeszczała się na całe swoje skrzypiące gardło:

Soki wyssałeś! Dusze nasze wyssałeś! — W tejże chwili podeszły do niej, rzuciły się inne staruszki, by ją uspokoić: coś jej perswadowały, a potem ją odciągnęły. Ludzie zaś oczywiście mrugali do młodego Baszyłowa, żeby nie zwracał uwagi, wiadomo, co robi z ludzi skle­roza! Uśmiechali się, jak uśmiechają się ludzie do dob­rego gościa, i znowu mrugali: zasiedziała się nasza staruszka na tym świecie, nie daj Boże tyle lat żyć...

Stara Wasilisa, którą odprowadzono do najbliższego domu, gdzieś tam, w dudniącej bramie, wrzeszczała: „Wyssał soki! Pasożyt!... Oko ma niedobre!” Głosy prze­walały się, huczały, potem przycichły, umilkły i wreszcie już uspokojoną staruszkę znów wyprowadzono na świat

197

boży. Podprowadzili ją do gościa, posadzili na ławce przy nim, i młody kompozytor powiedział serdecznie: „To przecież ja — nie krzyczcie, babciu.” Stara milczała. Baszyłow dotknął palcami jej brązowej, wyschniętej dłoni. Przed wiekową staruszką był wkopany w ziemię drewniany stół, na którym tak wygodnie byłoby położyć łokcie lub nawet oprzeć się piersią, ale klony stały pro­sto, stół był prosty i staruszka, nie opierając się, także siedziała wyprostowana. Lipowa herbata w jej filiżance wyglądała jak bursztynowa. Od początku zaczęto jej tłumaczyć, kto to jest Baszyłow —- to przecież nasz Gieorgij. Nie poznałaś?... „Żorka?” Widziała go i nie widziała. Wciąż wpatrywała się weń mrugającymi oczy­ma, drobno trzęsła głową, a jej syn, syn starej Wasilisy, sam już siwy starzec, tłumaczył jej, podpowiadał, po­magał: „No, powiedz, powiedz chłopcu dobre słowo — czemuś się tak wystraszyła?”

Muzyk, dotknąwszy brązowej dłoni, uśmiechnął się i wybaczył oczywiście starej wiedźmie puste, niezasłu­żone słowa. Tylko przy wieczerzy, kiedy dobrze podjadł i wypił sporo wódki, pośród ogólnej ożywionej rozmowy mignęła mu nagle szybka, śliska myśl — czy rzeczywiście są one tak puste, te jej słowa, od których był tylko jeden krok do prawdy — czy rzeczywiście są niezasłużone? Baszyłow rośnie z roku na rok; a czyż jęczmienny kłos, rosnąc, nie wyjaławia gleby? — tak mu się pomyślało, i to piękne porównanie z kłosem dotknęło i ukłuło młody umysł, który, jak wiadomo, jest przesadnie wrażliwy, a czasem przesadnie wstydliwy. Oczywiście przypomniał mu się Achtyński. Wystarczyło, by słowa staruszki na­brały jakiegoś sensu, przestały być puste, a już stały się znaczące i sens ich nabrał ostrości. Na razie jednak nie sprawiały bólu. Za stołem panował gwar i młody czło­wiek stopniowo się rozbawił: coraz bardziej podniecała go obecność Gałki Sizowej, tej Gałki, którą pamiętał jako małą dziewczynkę, a która teraz była młodą do­rodną kobietą, błyskała oczyma i piła wódkę. Dużo się śmiała, a on był w tym wieku, kiedy człowiek chwyta się każdego uczucia chciwie, radośnie, z ochotą: dopiero co stwierdził, że kocha kobiety, wszystkie, różne, i że szczególnie ceni miłość w podróży, na przypadkowym

198

noclegu, nawet najkrótszym. Ta myśl odsunęła inne i Baszyłow już nie dostrzegał przy stole staruszek. Myśl przyszła — myśl odeszła. Przepijał tylko do Gałki, ona przepijała do niego, śmiali się, ale potem nagle Gala zaczęła się spieszyć do domu. Odeszła, z naciskiem i znów ze śmiechem życząc mu spokojnej nocy...

A on został ze staruchami.

Pościelono mu u Czukriejewów; i kiedy Baszyłow zgasił światło — które zapalił wchodząc i znowu zga­sił — z czterech ścian i z głuchej wiejskiej ciszy wychy­nęła ku niemu pomniejszona upływem lat sypialnia jego dzieciństwa. Nie kwapił się do snu: leżał, uśmiechał się. Przypomniał sobie, że jest kompozytorem. (A przecież, gdyby został pianistą, zawsze by odczuwał niedostatek lat poświęconych instrumentowi: w porównaniu z innymi zaczął dość późno.) Uśmiechnął się... Cały barwny dzień odwiedzin w ojczystych stronach przesunął się przed nim jak na taśmie filmowej, na samym końcu której, skoro już cała przesuwała się przed jego oczyma, znów mignęła staruszka z trzęsącą się głową i gniewnym krzykiem. By­ła cisza, były ściany. Zamamrotawszy głucho, jak to bywa przed samym zaśnięciem, Baszyłow obrócił się na drugi bok i niegłośno odpowiedział. Odpowiedział jakby sta­ruszce i jakby nie jej, ale jeszcze komuś trzeciemu, kto mógłby ich rozsądzić:

: — Nie wysysałem soków...

Zasypiając słyszał przez otwarte okno rzadkie nocne letnie odgłosy, cykady, które pamiętał z dzieciństwa. By­ła za oknem także latarnia, którą pamiętał od najmłod­szych lat — latarnia świeciła jak dawniej.

3

Gienka Koszelow był śpiewakiem marnym, tu i tam dorabiał, ale chełpił się swym pijackim losem, jak to się zdarza czasem tym zupełnie słabym: on właśnie wysysał | osady soki, w tym sensie, że wyciągał i wyciągał pie­niądze od swych rodziców. Wyciągał, kiedy się uczył, a kiedy skończył studia, ciągnął dalej, jeszcze poganiał ich

199

w listach. Pił, co mocno zwiększało jego potrzeby. Potem zrozumiał, że picie jest szkodliwe, ale pił na­dal — i z coraz mniejszą nadzieją próbował się wybić jako wokalista, szukając sukcesu na estradach Pskowa, dokąd zaniosły go losy. Dopiero w ostatnim roku, kiedy rzucił estradę i zaczął koczować po restauracjach, poja­wiły się pieniądze i wreszcie przestał prosić rodziców. Doczekali się, chwała Bogu. A stara wariatka Wasilisa poplątała ich w swej sklerotycznej pamięci — wszystko jej jedno, na kogo krzyczy.

No jasne, jasne! Nie przywiązuję do tego żadnego znaczenia! Najmniejszego!” — Gieorgij nawet się za­śmiał, otwarcie i szeroko, chcąc pokazać, że nie ma za­miaru wyrównywać rachunków ze starą babą. Znów pił z nimi lipową herbatę. Uśmiechał się. Tutaj, a nie w żadnym innym miejscu, uciekał w góry, i tutaj, a nie w żadnym innym miejscu, o mało nie zabił go piorun... Im bardziej jednak Baszyłow się opędzał i im usilniej odsu­wał od siebie te słowa, tym silniej osiadały mu one w pamięci: oczywiście, poplątała, ale przecież krzyczała nie tylko o pieniądzach. „Wyssałeś nasze soki! Pieśni wyssałeś!...” — przecież to właśnie krzyczała staruszka do Gienki Koszelowa, przecież to właśnie krzyczała i do niego, Baszyłowa, choćby nawet przez pomyłkę, przy­padkiem. Oszalała, wygadywała głupstwa, nie krzyczała, ale wyła o „złym czarnym oku”, ale wszystko to nie jest takie proste, i przecież mimo głupstw i przesądnych alu­zji krzyczała, krakała, że ci dwaj, którzy odeszli z osady, wynoszą ich pieśni i ich muzykę coraz dalej i dalej — wysysają. Im więcej muzyki wynosili ci dwaj, tym mniej pozostawało jej tutaj, oto co krzyczała stara wiedźma, znów przypominając o jęczmiennym kłosie, który wyniszcza glebę. I czy to przypadek, że on, Ba­szyłow, nagle poczuł wyrzuty sumienia, a poczuwszy je, usiłował to ukryć, toteż pocieszające słowa ziomków nie łagodziły bólu, lecz ciążyły mu jak kamień. „No, jasne, jasne. Nie przywiązuję do tego żadnego znaczenia, najmniejszego!... I nie gniewam się na nią!” — Baszyłow nawet się roześmiał, rozmawiając z nimi, roześmiał się szeroko, otwarcie.

W połowie upalnego dnia on i Gałka Sizowa poszli

200

nad jeziorko, leżące trzy kilometry od osady. Przebyli je szybko. Pamiętał ścieżkę. 1 pamiętał zejścia. Ale jeżeli Gałka z każdą chwilą wydawała się młodemu kompozytorowi coraz bardziej dorosła, jeziorko wyda­ło mu się małe, płytkie. „I góry zrobiły się niższe...” — podzielił się z Gałką swą obserwacją, a Gałka, jak gdyby chcąc powiedzieć, że wszystko schodzi na psy, przy­taknęła obojętnie:

Teraz i śpiewają mniej.

Dlaczego?

Nie wiem... Achtyński już od dawna nie ma głosu, a wujek Pietia się spalił. Co prawda, kobiety śpiewają.

Gałka powiedziała, że stara Wasilisa nikogo nie zdzi­wiła, przecież ona często tak wyje! Odkąd wyjechali Baszyłow i Gienka Koszelow, babka całkiem sfiksowała: wyjdzie na drogę, siądzie na poboczu i nagle jak nie rozedrze się tam w księżycową noc, wyje i wyje w ślad za chłopcami, łamie ręce, czasem każe ich gonić, a tak przeklina, że wracająca z fabryki zmiana ogląda się na nią i rechocze — to dopiero ozór niewyparzony!

I Gałka zaśmiała się, przedrzeźniając babkę:

Łobuzy!

I znów się zaśmiała:

Uważaj: babka ma złe oko!

I powiedziała:

;— Zaczęli mniej śpiewać, jeszcze kiedy grałeś na harmonii: tak grałeś, że nie chciało im się śpiewać. („Nie zauważyłeś?” — „Czego?” — „No, że tak grałeś, że nie chcieli śpiewać...”)

Baszyłow przysunął się do niej, zmieniając temat rozmowy: on ją obejmował, a Gałka niby się wyrywała. Oboje się śmiali. Dziewczyna była dorodna, krzepka, cała w oczekiwaniu, kiedy ją ktoś obejmował.

Wrócili w porze poobiedniej; było cicho; Gałka poszła do domu; Baszyłow bez celu snuł się między domami. Samotny, wciąż natykał się na wspomnienia, tam i tu. Wzgórza (ich linia) rodziły niejasny niepokój, a kiedy odwracał oczy od wzgórz, niepokój tylko się wzmagał. Słysząc dziecięce głosy, wcisnął się do świetlicy, owej hybrydy szkoły i przedszkola, w której się uczył i w której teraz latem siedzieli tylko malcy: bawili się klockami.

201

Cisza. Grubo ciosane szkolne ławki stały pustką. Ba- szyłow siadł w jednej w nich — tej, w której rozwiązywał zadania o punkcie A i punkcie B, kiedy nagle rozległy się krzyki. Ukrył wtedy głowę w zeszycie, ale krzyki nie ustawały. Pamiętał, jak się zerwał, upychając w biegu książki w płóciennej torbie, i jak ktoś krzyknął na niego, gdy wyskoczył na zewnątrz: „Co on tu robi? Dlaczego on... Zabierzcie go!” Zaczęto chłopca wyprowadzać, ciągnąć za ramiona tak silnie, że wypadła mu torba. Baszyłow gubił po drodze książki, zeszyty, ołówki, czoł­gał się za nimi, podnosił, a ludzie wciąż ciągnęli go za ramiona. W dodatku zasłaniali mu twarz, zakrywali oczy, chociaż przestraszony chłopiec, instynktownie przeczuwając nieszczęście, i tak nie patrzył na boki, lecz tylko w ziemię, w ziemię, z której zbierał rozsypane rzeczy, zbierał i chował do torby. Przeniesiono ich

o dziesięć kroków od niego. Ojciec był bardzo popalony, matka mniej, ale i matki mu nie pokazano.

Wieczorem przyszła po pracy zmiana robotników, i wieczór był zwyczajny, i oni już nie byli olbrzymami w kombinezonach, a on nie był małym chłopcem: dorosły człowiek, autor sonaty fortepianowej, którą wkrótce zaczną z szacunkiem nazywać Pierwszą, Baszyłow stał w prostej szarej marynarce i patrzył, jak się zbliżają, jak przechodzą obok. Szli trójkami, dwójkami, ale dopiero po półgodzinie, kiedy się umyli i usiedli przy stołach, zobaczył ich z bliska — umyci i w świeżych koszulach remontowcy rozsiedli się pod klonami, gdzie ustąpiono im część miejsc, a dokoła zaraz zaczęła się krzątanina; była i butelka przed jedzeniem; zapalili papierosy, za­dymili. Baszyłow był wśród nich gościem. „To Gieorgij. Już się całkiem wyuczył... Już jest muzy­kiem” — mówili do siebie z aprobatą. A on odpowiadał z gotowością, i było to jak powtórzenie, gdyż mówili tymi samymi słowami, jakimi rozmawiały z nimi i o nich staruszki. „No, jak się żyje w Moskwie, Gieorgij?” — pytali. Pytali o filmy. I o metro. I o członków rządu. Rozmowy ówczesnych lat. A on się uśmiechał. Odpo­wiadał.

Ci, którzy dorośli w czasie jego nieobecności, siedzieli przy oskrobanym stole niechętnie, niedługo: młode po­kolenie. Ledwie uścisnąwszy rękę i spojrzawszy mimo­chodem na „muzyka”, odchodzili. Za to starzy znajomi, starcy ¡'dojrzali mężczyźni, choć mocno zdziesiątkowa­ni — jedni się spalili, inni umarli — siedzieli przy stołach dokładnie tak jak dawniej i flegmatycznie rozmawiali

o pożarze, który się niedawno zdarzył. Sieriożka Ko­rol — on się przecież spalił przy ostatnim, pożarze — człowiek nie kot, spalił się i nie ma go, a dla niego, dla Gieorgija, był naturalnie Siergiejem Wiktorowiczem, niemłodym, krzepkim jeszcze chłopem — nie pamię­tasz? — tak mówili i wypytywali.

Panowała opinia, że Siergiej Wiktorowicz Korol, cho­ciaż popalony, mógł wyżyć, tylko że w szpitalu, w mieś­cie, strasznie się załamał. Możliwe, że po pożarze nastą­piły u niego jakieś zmiany w mózgu; w szpitalu w dzień krzyczał i szalał, a w nocy tak zatęsknił, że postanowił uciec: wylazł przez okno. Był w bandażach, cały popa­rzony i słabo widział. Ale czy Siergiej Wiktorowicz Ko­rol spadł z trzeciego, czy z drugiego piętra? Szpital miej­ski był trzypiętrowy, nie, dwupiętrowy, zaoponował Czukriejew, i wszyscy zaczęli się trochę sprzeczać, fleg­matycznie i z namysłem: z trzeciego piętra to zro­zumiałe, ale czy człowiek może się zabić spadając z dru­giego? Rzadko bywali w mieście i nie pamiętali, jak wygląda szpital. Okazuje się, że: Siergiej Wiktorowicz Korol nie rozbił się na śmierć — leczono go, zszywano, krojono, wsadzano w gips, zdejmowano gips, znów kro­jono, a umarł dopiero po miesiącu i to z trudem, sporo im zadał roboty, krzepki był z niego chłop. Nadal dysku­towano, kiedy ochrypnięty Achtyński przyniósł harmo­nię. Mocno postarzały i wychudły Achtyński, którego uroda wyrodziła się w długi zdziwiony nos, przytaszczył z domu — z czyjego? — tę samą harmonię, także postarzałą, i trzymał ją na kolanach. Achtyński już od dawna nie śpiewał. Czekał cierpliwie na chwilę, kiedy gość zagra, nie popędzał, ale siedząc dotychczas wśród kobiet nie brał udziału w rozmowie o poparzonym Korolu. Kobiety go wypytywały, szarpały, a on chrypiał im cicho, że Gieorgij zaraz zagra, a myśmy r a z e m

203

jechali pociągiem, a jakie tłumy ludzi w Moskwie, ale jakoś żeśmy się przeci­snęli. a jakie piw o!... — dobiegało do uszu młodego kompozytora ochrypłe dudnienie. A remonto- wcy mówili o ostatnim pożarze.

Remontowcy zaśpiewali Wychodziła para młoda, po­tem Rozgrzebały kurw potem Gotowiznę, następnie nie­skończenie długą pieśń Życie przeszło — tu zabrakło im tchu, zmęczyli się, ale znów pili, jedli, znów śpiewali, wszystko się zmieszało, kieliszki, nakrycia, szklanki, i po bardzo długim czasie nadeszła chwila, kiedy Gieorgij Baszyłow, jak gdyby się wreszcie połapał, zauważył, że wcale nie śpiewają piosenek Twój koń i Jesień, które najlepiej mu się udawały, kiedy jako dziecko grał na harmonii. Siedział w tym momencie podany do przodu i pojadał plasterki smażonej kiełbasy, a napomknął

o tym mimochodem, chyba nawet sam poprosił, by zaśpiewać Konia: ktoś zaczął, ale bez powodzenia. Dziw­ne było, że starzy remontowcy nie śpiewali: nie śpiewali, nie pamiętali, jak gdyby pieśń z ich pamięci starto i wy­deptano, jak się wyciera i wydeptuje trawę przy wejściu do domu. „No, wyciągajże!” — krzyczały kobiety na męż­czyzn i ktoś znów spróbował, ale znów się nie udało. W ciszy dało się słyszeć, jak zachrypiał z wysiłkiem Achtyński. Rozległy się śmiechy, ktoś podał Achtyń- skiemu harmonię — zasuwaj, muzykancie! Harmonię podawano sobie z rąk do rąk, przekazano ją wreszcie przez stół Gieorgijowi — wziął. Jakaż była lekka. I jaka ciężka w użyciu!... Uśmiechnął się, jakby chciał powie­dzieć, że dawno nie miał jej w rękach. Dawno nie próbował. Zaczął od zapomnianego przez nich Konia, ale i z towarzyszeniem muzyki Konia nie podchwycili, i znów kobiety zaczęły wołać: „Wyciągaj!” — ale znów na próżno: była to pieśń, której już nie śpiewano. A muzyka aż się teraz prosiła, jak gdyby chciała wypo­wiedzieć wszystko, co się w tych ludziach działo, chociaż wypowiedzieć nie mogła.

Baszyłow zmienił tonację, splatał melodię pieśni z dość odległym tematem muzycznym. Przeszedł nagle na rytm kupletowy, z którego narodził się porywający motyw szlagieru; przebój zadźwięczał szybko, mignął i umarł,

204

ale Baszyłow jeszcze raz powrócił do wariacji i prze­śliznął się po nim, jak gdyby drażniąc. „Świetnie! Świe­tnie!..." — krzyknęli, wrażliwi na muzykę, ale on znów skręcił melodię i zanurzył się w niezbyt dla nich zrozu­miałe głębie. Trzymając się zasad sonaty, przegrał bez pośpiechu melodyjkę Konia, zastosował dysonans i roz­winął motyw, po czym nasunęły się same przez się zdumiewające wariacje. Uśmiechał się. Klony stały bez ruchu. Kilka kroków na lewo słuchały harmonii Gałka Sizowa i jej chorowita mama — Gałka mrugnęła: uwol­nię się od mamy i przyjdę, graj.

Grał i ponad harmonią spoglądał na bladożółtą la­tarnię fabryki, gdzie ospale płonęły przepracowane gazy.

Było jak dawniej, i jak dawniej śpiew dostojnie się urwał, kiedy z tyłu zamyczał głupek Wąsik, na którego zaraz zaczęto krzyczeć. Ale Wąsik trafił już w pole widzenia i Baszyłow zdążył zobaczyć twarz swego ró­wieśnika: bezwąsą, dziecinną twarz idioty. Jak dawniej.

Wąsik cierpiał, bojąc się, że go wygonią, toteż zatrzymał się w odległości pięciu kroków, zamarł i niemo poruszał wargami: śpiewał. Kiedy ludzie znów wzięli się do jedzenia, siadł wreszcie przy stole i już go nie przepę­dzano. Podsunięto mu gorące kartofle. Baszyłow po­gładził Wasika po głowie, ten rozpłynął się w uśmiechu, a dokoła słychać było szuranie talerzy i szczęk noży.

Nie zauważyłeś?” — „Czego?” — i wtedy właśnie, przy stole, nie wytrzymał, wstrząśnięty tym, że pieśń jest tak zdeptana, a dla pijanego nie istnieje świętokradztwo, tak jak nie istnieją zakazy, musi się całkowicie upewnić i uwierzyć. Kiedy po wielu kieliszkach zagrał znowu, jego gra pod wpływem wypitego alkoholu stała się o wie­le ostrzejsza. Nie . był to eksperyment umyślny czy, powiedzmy, na pokaz, ale pijany wie swoje, i palce muzyka też wiedziały, co wówczas grał, chociaż grał na zakurzonej, obszarpanej, nędznej harmonii. Grał Powia­ły z południa, melodię znaną także pod tytułem Pow iały wiatry, znaną i śpiewaną już dziś przy tym stole — grał jakby nie angażując się, podając zupełnie prościutką przygrywkę, jak gdyby miał zamiar zaraz odłożyć har-

205

A

monię, wypić kieliszek, potem drugi, a ci, którzy pod­chwycili melodię, niech śpiewają! Jednakże Baszyłow, le­niwie przegrawszy motyw, nie przerwał gry: było to jak wstęp fortepianowy, kiedy wiolonczela czy altówka mil­czy, a pianista wyrywa się nieco do przodu. Najpierw pokazał formę, a następnie wariacją przydał starej pieśni więcej wigoru i życia, dosłownie roztapiając melodię w strumieniu trioli. Rozdzwonił harmonię, bawił się, widział, że słuchają go już ze zdziwieniem, toteż dodał jeszcze dźwięczności, podczas gdy basy umyślnie i nieco ironicznie przytupywały za skowrończą pospieszną to­nacją. Trzeci wzlot ubarwił wspaniałymi, nieco chłod­nymi konfiguracjami a la fortepian: nie zaszkodzi trochę przepychu. I dopiero w czwartej, minorowej wariacji pozwolił słuchaczom na bezpośrednie doznanie: ożywił ukrytą w muzycznym temacie nutę niepokoju i bez zwło­ki, za jednym zamachem wypuścił melodię na swobodę, pozwalając jej załkać, a im popłakać. Nie, krzyków zachwytu nie było. Zresztą nie oczekiwał krzyków. Lu­dzie zamarli. Uciszeni, nadal jedli pomidory, jajka, chleb, poruszając rękami w zwolnionym tempie, odprę­żeni: melodia ze swymi łkaniami tkwiła już w ich wnętrzu: dwie kobiety bezgłośnie płakały. I oczywiście nikt z nich nie mógłby teraz podchwycić czy choćby zanucić tej pieśni. Podchmielony Baszyłow jeszcze raz przeszedł się po melodii, podreptał jakby w miejscu, a potem, jasno i otwarcie obwieszczając śmierć pieśni, zakończył jasną lakoniczną kodą.

Między pierwszą i drugą wariacją, kiedy otworzył się malutki prześwit, mieli jednak możność, słomkę, któ­rej się mogli uchwycić: w tym szczególnym momencie oderwania wydało się dziwne, że podsumowaniem całej tej muzyki, jeżeli nie liczyć samej melodii, okazał się leciutki motyw, motywik, który podpity Baszyłow zaczął nagle wygrywać dwoma palcami, i oczy ludzi ożywiły się. Wydawali się podniesieni na duchu. I oczywiście zaśpie­waliby, ale on nie pozwolił. Prawdopodobnie tak było i w dzieciństwie: on wychwytywał skądś z głębi ludową melodię, brał ją z całego krzaka — melodie nie rosną samotnie — brał i wyciągał jej wnętrze na widok publicz­ny, a potem doprowadzał do takiej doskonałości, że

206

nie mogli z nią sobie poradzić — pozostawało tylko zamknąć usta. Ich głosy jak gdyby gasły jeden po dru­gim. Umilkli. 1 czasem intonowali pieśń, której on jeszcze nie grał. Czasem także godzili się niechętnie i próbowali śpiewać jednocześnie z nim. Baszyłow miał wtedy chyba osiem lat. Ale już wtedy był ukierunkowany. Instynktem, palcami, wrażliwą skórą policzka już wyraźnie wyczuwał niebezpieczeństwo, kiedy ustąpić znaczyłoby dać zagłu­szyć własną osobowość, toteż zderzając ze sobą głosy kobiet, z dziecięcą chytrością zmieniał melodię i zaczynał grać do wtóru. Mężczyźni milczeli w oczekiwaniu. Ko­biety gubiły melodię. A mały Baszyłow ciągle dokazywał na swojej śpiewnej harmonii i jakby dla zabicia czasu, dla przedłużenia zabawy powstawało wsparcie melodii — ówczesne jego dziecięce wariacje, wprawdzie nieśmiałe i dziecinne, iskrzyły się jednak, błyszczały, odpychając kobiece głosy, nie dając im ani kawałeczka, ani piędzi muzycznej przestrzeni, na której pieśń mogłaby na nowo okrzepnąć i przeżyć. Już w dzieciństwie zabijał ich śpiew. „Nie zauważyłeś?” — zapytała Gałka wtedy, nad jeziorem, a on odpowiedział pytaniem: „Czego?...”

Zdawało się, że osada nie trzyma nikogo siłą, toteż wyjść z niej cicho było sprawą najłatwiejszą z łatwych: tylko za dom, a dalej nikogo się już nie spotka. Poszli w stronę gór — góry były niewysokie, z dolin dolatywał zapach wilgotnej trawy. Ukrywał, że jest żonaty, i kiedy Gałka o to zapytała, odpowiedział:

Nie.

A ktoś chyba mówił, że się ożeniłeś...

Z jakichś niejasnych powodów uparcie ukrywał to przez pierwszy i drugi rok, i dopiero na trzeci, nabrawszy odwagi, zaczął się przyznawać znajomym, że jest żonaty. Możliwe, że był to podświadomy lęk przed osadą: lęk przed przyznaniem się do osobistych przeżyć. Dla Gałki nie było sprawą zbyt ważną, czy jest on żonaty, czy nie — nie robiła żadnych planów i on o tym wiedział. Siedząc w ostnicy śmiali się z tego, że ręce Gałki, robotnicy, wcale nie są słabsze niż ręce muzyka, chociaż Baszyłow miał dłonie dość silne. Pachniało stepem. Życie

wydawało się proste i łatwe, jak łatwo jest rosnąć trawie, a ostnicy wyrastać ponad trawę i kołysać się. I zmierzch był taki prosty, zwyczajny. Wracali zmęczeni — szli wolno, dziwiąc się, jak daleko zabrnęli. Osada miała dziwną właściwość: choćby się od niej odeszło tylko kil­ka kroków, miało się wrażenie, że się odeszło daleko.

Wyjadę stąd — oświadczyła Gałka. — Nudno się tu robi...

Zapytał:

- Dokąd?

Zobaczymy.

U Czukriejewów czekała nań ta sama schludna izba. Pościelono mu przy otwartym oknie — przez okno też wszedł, jako że było już późno. W czystości izby czuł się jak puch w powietrzu. Czukriejewowie nie mieli dzieci: syna Andriejkę, rówieśnika Gieorgija, gdy miał sześć lat, zabił piorun: szedł właśnie razem z Baszyłowem, a w do­linach niewysokich gór było pełno tulipanów. Baszyłow wówczas nie widział błyskawicy i chyba nawet nie usły­szał pioruna, a Andriejka po prostu się potknął, upadł i twarz zrobiła mu się szara. Czukriejewowie nie mieli więcej dzieci i kochali Baszyłowa, przenosząc cząstkę miłości z syna na tego, który był z nim razem w chwili uderzenia bezgłośnego pioruna... Nazajutrz Baszyłow miał wyjechać, leżał w czystej pościeli przy oknie, pul­sowały mu zmęczone nogi, leżał i uśmiechał się: ojczyzna.

Oczywiście będziesz spać u nas. Nie ma gadania!” — powiedział Czukriejew od razu, gdy Baszyłow przyje­chał.

I żona Czukriejewa dodała: „Rozumie się.”

4

Bał się wybuchu z dołu, a ciosu z góry — nie były to puste słowa, jako że wiązał się z nimi obraz, obrazek z życia, niemal fakt.

W pewnym stopniu to się już kiedyś zdarzyło, wyja­śniał. Był wybuch w tych właśnie zakładach, kiedy szedł do osady, przechodził obok i po wybuchu jakaś deska 208

upadła obok, o krok od niego, z hałasem; ta obok, a następna upadnie celnie, może przecież upaść i trafić w skroń, i to byłby właśnie ten cios z góry, pod którym on, muzyk, natychmiast zginie. I zaraz jakby w jego zastępstwie zaczną krzyczeć dzieci. Małe albo nawet nowo narodzone — czerwone, otwarte, maleńkie usteczka. One zaczną krzyczeć, a wyobraźnia oczywiście dorysuje, że to nie zwyczajne piski i krzyki, ale chór, one śpiewają, tak, całkiem małe, tak, w pieluszkach, tak, noworodki z czerwonymi, otwartymi maleńkimi ustecz­kami, śpiewają, i wychodzi na to, że on, muzyk kame­ralny, je odkupił: okazuje się, że on się nie boi, ale pragnie tego ciosu z góry, uderzenia deską, jak gdyby bezgłośnego pioruna, żeby upaść i zaryć się w ziemię szarą twarzą...

Syn Baszyłowa, młody przystojny inżynier, który oczy­wiście odwiedził przed Nowym Rokiem rodziców, żeby im powinszować i poprosić o pieniążki, opowiadał, że wyobraźnia ojca nie poprzestaje na śpiewających nowo­rodkach — a propos, czy nie ma tam w podświadomości cichutko śpiewających aniołów? Opowiadał, że w po­bliżu domu i na ulicy było cicho, zupełnie cicho, ale starzejącemu się kompozytorowi wydało się, że na ulicy dopiero co śpiewano. Niestety, niemłoda wyobraźnia płata figle. „Dopiero co ktoś tam śpiewał, tak, tak, słyszałem: przechodzili jacyś ludzie, prości ludzie, chyba malarze, i śpiewali!... — upierał się Baszyłow, już moc­no zdenerwowany. Biegał po mieszkaniu tam i sam, wreszcie podchodził do okna w swoim gabinecie. Ostroż­nie je otwierał i wystawiał głowę. Stał i nasłuchiwał.

Syn tymczasem także się denerwował; syn, który przy­jechał, by wyciągnąć trochę pieniędzy, i czekał na dogo­dną chwilę, teraz już napięty, wściekły, wyskakiwał na klatkę schodową i pukał do sąsiadów, którzy mieli zwyczaj hałaśliwie obchodzić wszelkie święta: „Hej! Znowu ktoś u państwa wrzeszczał?” — „Nikt nie wrzeszczał." —

Co?” A zza drzwi znowu: nikt nie wrzeszczał, było cicho, przysięgam, martwa cisza! — i rzeczywiście: ci­sza... cicho... i tyka zegarek na ręku.

I wtedy syn, młody i przystojny inżynier, wracał, pil zimną wodę i znajdował starzejącego się ojca w gabine- 209

\ A X\\ \ \

6 ¡11 i

cie, przy uchylonym oknie. Ojciec wychylał przez okno swą posiwiałą głowę, nasłuchiwał.

Syn podchodził bliżej i pytał:

Co ci jest, tato?

- Nic...

Syn dotykał ścian; gabinet był obity dźwiękochłonną gąbką. Kompozytor, co zresztą zrozumiałe, pragnął ciszy.

Gabinet Baszyłowa był mały, fortepian mieścił się w nim z trudem, ale na szczęście były tu dwie głębokie wnęki: w jednej stał kosztowny sprzęt odtwarzający, w drugiej fonoteka, płyty z muzyką klasyczną. Niewielki bujany fotel kołysał się miękko, a jednak przecierał dy­wan, za co żona nieraz robiła wymówki, ale on lubił się bujać właśnie na miękkim dywanie, a nie na twardych klepkach parkietu, które z zemsty czasem nieprzyjemnie skrzypiały. Baszyłow lubił komponować w fotelu. Na kolanach stosik papieru, w ręku długopis. Tak właśnie komponował — pisał nutę za nutą i huśtał się bezgłoś­nie. Przy fortepianie improwizował jedynie pod wieczór, zmęczony.

Stopniowo i niełatwo zdobywając sobie uznanie jako kompozytor, Baszyłow, częściowo właśnie z tego wzglę­du, wiele koncertował. Napisana muzyka powinna być grana. Zrozumiałe też, że sonaty na skrzypce i obie so­naty wiolonczelowe, z których później najwyżej ceniono Drugą, wykonywano z towarzyszeniem samego Baszy­łowa; swoją grą kompozytor jak gdyby przekonywał zarówno skrzypków, jak i wiolonczelistów, przekonywał długo i uporczywie, dopóki sonaty nie zaczęły mówić same za siebie. Jednak nawet wtedy, gdy sonaty zyskały własne życie, także je wykonywał. Nie zaliczano go wprawdzie do wybitnych pianistów, niewątpliwie jednak posiadał własny określony styl wykonawczy. Miał nie więcej niż trzydzieści pięć lat, kiedy pewnego razu w cza­sie koncertu w Pskowie, w przerwie po pierwszej części podszedł do niego, a właściwie podskoczył, jakiś czło­wiek.

Dzień dobry — pisnął radośnie; niewysoki, z ostry­mi przedwczesnymi zmarszczkami, należał do osób, które ciągle powtarzają: dzień dobry, i znów: dzień dobry, 210

z rozczuleniem spoglądając prosto w oczy, jakby chcieli powiedzieć: proszę, z jakim artystą rozmawiam. Roz­czulał się, omdlewał niemal, i Baszyłow spostrzegł, że drżą mu ręce.

Pamięta mnie pan? — pytał, lecz Baszyłow oczy­wiście nie pamiętał, dopóki nie wyjaśniło się, że to wła­śnie jest Giennadij Koszelow, niezbyt udany śpiewak, przysłowiowa czarna owca osady. I oczywiście Koszelow także poznał pianistę nie z twarzy, lecz z nazwiska, z afisza. „Tak się ułożyły nasze losy. Pan jest już wielkim muzykiem, a ja niczym, zupełnie niczym” — z pośpie­chem mówił Koszelow, przyskoczywszy do niego w prze­rwie koncertu, i Baszyłow czekały że ten zaraz, za chwilę poprosi go o pieniądze.

Nie poprosił jednak. Poprosił o rozmowę i Baszyłow pomyślał, że dopiero w czasie rozmowy na pewno po­prosi o pieniądze — nawet wziął ze sobą pewną sumę idąc na kolację; znów się jednak omylił. Koszelow nawet w czasie rozmowy poprosił o coś innego — chciał śpie­wać w restauracji, w skromnej restauracji, i nie była to zachcianka, nie był to chwilowy kaprys, ale rezultat przemyśleń, rezultat, który oznaczał, że Giennadij znalazł własną drogę: wedle stawu grobla. Byłby szczęśliwy, mogąc śpiewać w restauracji, tak, tak, szczęśliwy, upra­wia muzykę i niczego innego mu w życiu nie trzeba, tu właśnie odnalazł swą życiową drogę. Sęk tylko w tym, że życie jest skomplikowane i że zanim znalazł tę drogę, pokłócił się ze wszystkimi tutaj, w tym maleńkim Pskowie. Dlatego też chciałby zamienić Psków na Pod- moskowje — nie, nie, on wie, że dostać się do Moskwy jest trudno, drogo! Nawet by o to nie prosił! — będzie całkiem szczęśliwy w podmoskiewskiej restauracji, na­wet w niedużej.

Prosił kompozytora i pianistę Baszyłowa, by ten wstą­pił do Odincowskiego Komitetu Wykonawczego obwo­du moskiewskiego i szepnął słóweczko, żeby nie byli tam zbyt surowi i ułatwili zwykłemu śmiertelnikowi nazwis­kiem Koszelow przeniesienie i zameldowanie. Tam. w Komitecie Odincowskim, trzeba sprawę trochę po­pchnąć. Najlepiej przywieźć ze sobą na pół godzinki jakiegoś dostojnika, na przykład wpływowego gościu ze

:n

a Vv\

a

związku kompozytorów, a ten wypowie się w superla­tywach o Baszyłowie, a w związku z nim także o Kosze- lowie...

Baszyłow obiecał; nie tylko obiecał, ale także wszy­stko załatwił, gdyż nie mógł usunąć z myśli małego śpiewaka i jego cichych, błagalnych słów: „Jest nas tylko dwóch z Remontowej. Kto mi pomoże, jeżeli nie pan, Źora...”

Gieorgij” — poprawił wówczas Baszyłow machinal­nie, chociaż nie wstydził się wcale swego dawnego imie­nia.

Tak, tak, oczywiście, Gieorgij, widziałem nawet na afiszu: «Gieorgij Baszyłow»” — spiesznie poprawił się Giennadij.

Po roku zaś Koszelow, który przeniósł się do Pod- moskowja, z wdzięczności zaprosił Baszyłowa do restau­racji, w której teraz śpiewał: wedle zwyczaju chciano tam kompozytora napoić, nakarmić, ugościć, Baszyłow jed­nak długo się wymawiał, twierdząc, że jest zajęty. Ale i teraz piekąca pamięć o Remontowej zwyciężyła, Ba­szyłow wyraził zgodę, wykroił trochę czasu i odwiedził daleką podmiejską restaurację pod nazwą bodajże „Ko- gucik”. Wbrew wszelkim oczekiwaniom spodobało mu się tam. Żył wtedy z żoną i synem pogrążony w codzien­nej monotonnej pracy, chyba nawet w nudzie, a tutaj, odprężony, posiedział przy ładnie nakrytym stoliku, smacznie zjadł i wypił. Hałaśliwy podrzędny zespół i śpiewający Giennadij w muszce też mu się właściwie spodobali, chociaż nie obeszło się bez posmaku tandety, zwłaszcza przy pseudocygańskich zapowiedziach, naj­widoczniej bardzo modnych w restauracyjnym towa­rzystwie:

Dla naszego gościa, znanego kompozytora Gieor- gija Baszyłowa, zespół wykona pieśń Jechałem na jar­mark... — wykrzykiwano z maleńkiej estrady, co spra­wiało, że gościowi zbierała się w ustach kwaśna, wstręt­na ślina, ale orkiestra grzmiała, Giennadij śpiewał i wciąż nowi ludzie wychodzili na parkiet, tłum wpadał w eksta­zę; robiło się coraz głośniej.

Baszyłow, wyrwawszy się wreszcie z kwaśnego nastro­ju, zobaczył tych ludzi z bliska: jedni nucili do wtóru,

212

inni tańczyli objęci, w milczeniu, uszczęśliwieni muzyką i chwilą. Nie miał złudzeń. Widział i takich, którzy byli kompletnie pijani, gestykulowali, wyli, nie umieli sklecić nawet kawałka melodii, co wyraźnie przypomnia­ło Baszyłowowi bezgłosego, cierpiącego głupka Wasika. Jeden z pijaczków ciągle tkwił mu przed oczyma; wresz­cie zsunął się z krzesła pod stół i leżąc tam płakał. Zapomniano o nim. Wokół niego były tylko nogi, męskie i kobiece. Te gorzkie, płynące za stołem, a właściwie pod stołem łzy były wprawdzie drugiego gatunku, ale były to także łzy, ludzkie łzy. I jeszcze jedno: jakkolwiek mało tego było w grzmiącej pieśni, okruszyna muzyki jednak się w niej kryła; rozmazana po tekście, rozkrzyżo- wana, niewyraźnie powtarzająca się w refrenie, przega­niana tam i sam, jednak żyła, i nie było to tylko nagim rytmem akompaniamentu, nie było samym plugastwem. Baszyłow siedział przy stoliku, palił. Już wtedy ograniczał palenie, to był trzeci papieros tego wieczo- r u. Baszyłow myślał: muzyka to muzyka, czyżbym więc był takim intelektualistą? czy snobem?... Jak gdyby nę­kał sam siebie coraz silniejszymi kuksańcami: a czyż ja nie chcę napisać piosenki czy muzyki do lirycznego fil­mu? Czyż ja nie chcę podarować ciepła proste­mu człowiekowi, który się zmęczył, spracował, nastał w kolejkach, który nie ma czasu szukać wzniosłych doznań w moich sonatach i triach?... Tak czy też prawie tak myślał wówczas kompozytor.

Pieśni powstały w pół roku. Baszyłow nie przeszedł do szeregów dwulicowców uprawiających pseudofolklor, nie został też oczywiście kompozytorem muzyki lekkiej, ale kilka pieśni napisał; wśród nich kilka udanych.

Oczywiście prawdziwi muzycy rajcowali tego roku nad tym, dlaczego Gieorgij Baszyłow, zrywając z tradycją (która jeszcze wczoraj była modą), usunął ze swego nowego kwintetu saksofon sopranowy, zastępując go jeszcze bardziej tradycyjnym fortepianem: tak. muzycy rajcowali, dyskutowali, zachwycali się, ale o wiele większa liczba ludzi, niepomiernie większa, choć nie znająca się na muzyce, z zachwytem przyjęła tego roku nową piosenkę Topole pamiętają mnie chłopcem. Natychmiast podchwy­ciła ją estrada. Radio nadawało Topole bez przerwy

213

■■■■

i już studenci śpiewali ją w podmiejskich pociągach przy gitarze. Wstydząc się trochę i po prostu na wszelki wypadek, Baszylow już z góry opublikował ją pod pseu­donimem.

Dwie /. tych pieśni w dowód pamięci o dawnych cza­sach i przyjaźni podarował do pierwszego wykonania Giennadijowi Koszelowowi, a kiedy obie się spodobały i stały się przebojami. Giennadij po raz pierwszy trafił z nimi do radia; zaśpiewał je tam, nagrał, a raz wkręcił się nawet na mały ekran do specjalnego programu o no­wych rozwijających się talentach: to było szczęście, nie­oczekiwane szczęście! Więcej nigdzie go nie zapraszano, ale Koszelow i tym był wstrząśnięty. Teraz wiedział, że nie żył na próżno. Wiedział na pewno, że jakkolwiek by się stoczył, do końca życia będzie miał co odpowiedzieć wytykającym go palcami znajomym. Długo nie mógł przyjść do siebie. („Nie — mówił mu Baszyłow —- nie mogę, w żaden sposób nie mogę...") Giennadij wprost szalał, bezustannie wówczas dzwonił, zapraszał kompo­zytora do restauracji, gdzie będą go podejmować co­dziennie i codziennie będą mu śpiewać, a jeżeli szlagiery są mu wstrętne, on, Giennadij, świetnie to rozumie: zaprasza Gieorgija Baszyłowa na poniedziałek albo, powiedzmy, na środę, kiedy orkiestra nie gra i w knajpie jest zupełnie cicho — można po prostu posiedzieć i coś zjeść. Baszyłowowi zaczęły ciążyć te zaproszenia i nie chciał już słyszeć o „Koguciku”.

Za oknami siąpił wtedy deszcz. Po jedenastej w pustej i prawie ciemnej restauracji, przy jednym tylko słabym żyrandolu, podejmował go Giennadij i dwaj jego graj­kowie z gitarami i saksofonem, trochę podpici i bardzo pochlebieni znajomością z takim gościem. Wokół nich uwijały się, przysiadały i też próbowały ochryple śpiewać młodziutkie kelnerki, czasem nawet ładne. Z ulicy za­glądała przez okna, bębniąc w szyby, jakaś młoda para bez parasola, błagając, by ich wpuszczono do środka. Puste stoliki i pojemny półmrok restauracji tworzyły nastrój, czas stał w miejscu, było cicho, a Giennadij, siedząc przy stole, śpiewał przyciszonym głosem.

214

Był wrażliwy, nie narzucał się, nie pchał z tymi pio­senkami, z piosenkami Baszyłowa, i tylko między innymi pieśniami zaśpiewał jedną z nich, zaśpiewał w natchnie­niu. Baszyłow był podchmielony, zapytał, czy Giennadij wie, jak ta pieśń powstała.

Nie kontrolując się, powtórzył:

Wiesz, skąd się wzięła?

Oczywiście — z gotowością odrzekł Giennadij. Wyrwał z rąk grajka gitarę, zabrzdąkał, a potem, akom­paniując sobie, czystym, bez odrobiny chrypy głosem zaśpiewał marszowy wstęp do Drugiej sonaty wioloncze­lowej. Całkiem nieźle uchwycił korelację tonacji, a prze­cież to one nadawały melodii charakter. A potem — to było jeszcze bardziej zdumiewające! — zaśpiewał odległy pierwowzór tego wstępu, melodię osady, którą Baszyłow prawie już zapomniał.

- Zuch! — pochwalił Baszyłow.

Słowo upraszcza, i jeżeli Baszyłow mówił, że „wyko­rzystał melodię osady”, nie oznaczało to wcale, że bezpośrednio wplótł jakąś melodię w tkankę muzyki: chodziło tu nie o jakieś szperanie w zbiorku wiejskiego melosu ani nawet nie o pamięć, chodziło o dość skom­plikowane folklorystyczne wtręty, przy których nagle powstawała, wzmagając się w repryzach, urzekająca, czarująca Baszyłowowska muzyka: nie bez patosu pisa­no w artykułach krytycznych, że muzykę tę charaktery­zuje owa długa zaduma nękająca każdego, bez względu na epokę.

- Zuch!...

Giennadij, rozpromieniony pochwałą, błyskawicznie wychylił kieliszek i zaśpiewał zachowane w pamięci wiejskie linie melodyczne tego tematu: śpiewał i wyraź­nie się delektował umykającą, obumierającą polifonią; Baszyłow zaś, paląc, myślał o jego wrażliwości muzy­cznej, o tym, że głos ma prościutki i niezbyt silny, a szko­da. Odprężył się, wypił jeszcze kieliszek; chyba wypił za dużo i już ze szczegółami znów opowiedział o odwie­dzinach w osadzie, a zwłaszcza o krzykliwej starej Wa- silisie, której zdaniem oni obaj. muzycy, wysysają z ro­dzinnych stron soki.

- To o mnie ta wiedźma krzyczała. O mnie

215

- -a V x\

a

Giennadij śmiał się, a Baszyłow kręcił głową — nie tylko

o tobie.

Zagłębiony we wspomnieniach, powiedział nagle:

A wiesz, Giena, oni przestali śpiewać właśnie te pieśni, które ja dobrze grałem... Dziwne, prawda?

I znów Giennadij go zaskoczył: powiedział, że to nic dziwnego, że teraz na przykład, dopiero co, on zaśpiewał praosnowę pieśni Baszyłowa — i co? — a to, że w po­równaniu z Baszyłowowską jest jakaś wyblakła, posta­rzała, i śpiewać jej jako oddzielnej pieśni oczywiście nie ma się ochoty.

Baszyłow zapytał, już z większą wiarą w jego mu­zyczną intuicję:

Dlaczego, Giena?

Gdybyś był śpiewakiem, od razu byś to wyczuł.

Śpiewałem jako chłopiec...

Pisząc pieśń, zebrałeś z mleka najdelikatniejszą śmietankę. Chłopy i baby zaczynają śpiewać jakby swoją pieśń, śpiewają, ale twoja lepiej nadaje się do śpiewania, jest bardziej kunsztowna: staje im w poprzek gardła — przeszkadza, nawraca w swoje koryto...

I co?

Albo milkną, albo śpiewają twoje...

Rozmowa urwała się, bo Giennadija odwołano, by

spróbował szaszłyków — tak, tej nocy już drugi raz pieczono szaszłyki specjalnie dla gościa. Gość tymcza­sem (niepotrzebnie mu to przypominano!) nieoczekiwa­nie sposępniał: tak naprawdę Baszyłowowi było nieprzy­jemnie, że Giennadij tak łatwo zrozumiał i w dodatku tak lekko i po prostu potraktował to, co bolało: kiedy wyrywasz z pijanych rąk gitarę, śpiewaj, ale nie pouczaj. Wokół Baszyłowa stały w półmroku puste stoły. Cicho... Muzyka nie wznosi się o stopień wyżej, jeżeli nawiązuje do form, z których uszło już życie. Myśl Giennadija jest jasna i nie pozbawiona głębi, ale rozporządził się daw­nym bólem Baszyłowa jak szaszłykiem, jak dziewczęta­mi. Baszyłow nie okazał niezadowolenia, ale słowa małego śpiewaka stały się ową kroplą, która drąży kamień.

Słyszał ich głosy — tak, węgiel drzewny,-tak, specjal-

216

nie przywieziony!... oczu nie masz! wodą pokrop, żeby mięso się nie spaliło!...

Popularność Baszylowa w świecie muzycznym w tym czasie wyraźnie wzrosła, dawał koncerty autorskie, a ze­społy kameralne śledziły jego pracę bez przerwy i już w roku powstania z pośpiechem wprowadzały w życie jego sonaty i tria. I fakt, że jego muzykę rozchwyty­wali także kompozytorzy piosenek, świadczy! również

o szczególnym uznaniu. Ale przecież tak czy inaczej jego muzyka szła do ludzi. Popularyzacja nie tylko nie za­sługuje na lekceważenie, ale jest wręcz niezbędna, i Ba- szyłow, syn jednopiętrowych odrapanych domków, do­skonale to sobie uświadamiał. Tak było i tak będzie: kompozytorzy pieśni czerpią przede wszystkim z klasyki, ale jeżeli współczesny kompozytor jest coś wart, czemu nie wziąć i od niego. Przypomniał sobie: w pociągu, przy herbacie, kiedy jechał do Kijowa — właśnie tam poznał nadawaną przez radio piosenkę i uśmiechnął się. Skom­plikowanymi chwytami sztuki on, Baszyłow, stworzył na osnowie melosu osady kwintetowe scherzo, z którego z kolei przedsiębiorczy i zdolny kompozytor estradowy ulepił swe maleńkie arcydzieło. Pieśń rzeczywiście była niezła i w osadzie nie będą już więcej śpiewać ciężkiej, głębokiej pieśni-pramatki, lecz zaczną śpiewać właśnie te nowe kuplety; koło się zamknęło, Baszyłow od dawien dawna nie gra już na harmonii, nie tworzy już pieśni, ale jego muzyka mimo to nadal uderza i uderza w osadę.

Na mnie już czas, pójdę.

Przecież Giennadij zaraz wróci...

Ale gość z nieoczekiwaną stanowczością powtórzył, że jest późno, że na niego już czas, i nie czekając na kolejną porcję szaszłyka, wyszedł.

Kiedy w kilka lat później Baszyłow postanowił odwie­dzić osadę, przewidywał, że dawnych pieśni już nie usłyszy i powiedział do żony: „Jadę na ruiny pieśni."

Nie będziesz się nudzić?” —- spytała. Nie od razu odpowiedział, myśląc właśnie o muzyce, która wyfrunęła z jego kwintetu i za pośrednictwem piosenkarzy i radia niewątpliwie dotarła już do osady. Liryczny i czuły prze-

mm* wmmi m

a

bój już rozbrzmiewał w jednopiętrowych domkach usta­wionych w podkowę, ludzie go zapamiętali i pozostał im w uszach na długo, bo inaczej cóż to by był za przebój? Kompozytor muzyki estradowej ma milionowe nakłady, z którymi nie może rywalizować żywy śpiew. Nowo­czesność dotarła i tam, nie śpiewali, ale nastawiali płytę, rozkręcali na cały regulator, a obcy i słodki głos pio­senkarza zalewał całą przestrzeń „międzydomia”.

Nie będziesz się nudzić?” — i wtedy Baszyłow po­stanowił zabrać ze sobą żonę, może właśnie dlatego, że jechał na ruiny pieśni. Stuknęła mu czterdziestka, był w samym rozkwicie i jechał pokazać żonie ślady przeszłości. Pojechali samochodem, dzięki czemu ich podróż już od samego początku stała się wycieczką turystyczną: po drodze dużo fotografowali, zwiedzali, wysyłając przyjaciołom pocztówki z każdego noclegu — od stolicy do Uralu na własnych czterech kółkach. Ledwie się pojawiły zaczątki gór, Baszyłow już opowia­dał żonie, jakie dziwne bywają te góry zimą albo w czasie deszczu: zgładzone, miękkie wierzchołki ural- skich gór. Pogoda się ustaliła. Za samochodem ciągnął się ogon gorącego białego pyłu. (A pieśni oczywiście nie będzie.) Żona zauważyła, że im dalej na południe, tym bardziej góry stają się płaskie i pozbawione grzebieni, niczym zwykłe wzgórza. „A w dolinach wiosną oczy­wiście kwitną tulipany! A jakie zdrowe powietrze!..." — zachwycał się Baszyłow, starając się nie tyle przeżyć zachwyt, ile przekazać go jej. Lewą ręką trzymał kie­rownicę, prawą pokazywał. Odcinał się w swym opo­wiadaniu od pokrewieństwa z tymi stronami i był raczej czymś w rodzaju przewodnika; nie, nie, nie będzie nudno.

W trzech domach po dawnemu toczyło się życie, ludzie chodzili, witali się, wyglądali przez okna.

A pod klonami było opustoszałe miejsce — jeden zbity z desek stół zniknął zupełnie, drugi zwalił się na bok, utracił połowę desek, i tylko trzeci, ostatni, trzymał się jeszcze, stary i zgrzybiały.

- Tutaj śpiewali — mówił Baszyłow do żony, nie­oczekiwanie dla samego siebie nadal trzymając się tu- 218

rystycznego tonu, który zresztą naprawdę ułatwiał po­godzenie się z odejściem minionych czasów. Baszyłow jak gdyby wiedział wszystko z góry: wiedział, że stoły są sta­re, że ławy zgniły i że pieśni się tu już nie śpiewa, ale jak gdyby nie starość i nie brak śpiewu były teraz najważ­niejsze, lecz ta prosta, przychodząca z wiekiem prawda, że wszystko przemija. Mądrość, ale nie gorycz. Baszyłow wyraźnie się spieszył, by pokazać wszystko żonie, i było zrozumiałe, czemu się spieszy, nie zasmucony, ale jakby pełen świadomości, że te stoły i ławy, choć stare, chwiej­ne i przegniłe, zasługują jednak na podziw, że jakoś wytrwały i stoją. Baszyłow dotykał ręką — przecież to stół, przecież stoi i naprawdę jest czego dotknąć dłonią, i przecież zupełnie niedługo przyjedzie być może inny człowiek, przyjedzie, przywlecze się, zakurzony, ale ani dotknąć, ani zobaczyć nie będzie już czego. Od czasu do czasu Baszyłow prosił, by i żona dotknęła stołu.

Wracali ze zmiany, myli się i właśnie tutaj siadali... Olbrzymi ludzie, jedli, pili herbatę, filiżanka za filiżanką, bez pośpiechu i długo...

Opowiadałeś, że śpiewali na stypach— też tutaj?

Tutaj! Wszystko tutaj! — I Baszyłow szeroko roz­łożył ręce, zachęcając żonę, by sobie wyobraziła, do­rysowała w myślach ludzi, siedzących za tymi oto długi­mi stołami. Zaczął ich zaraz rozsadzać. Wyjaśnił, że chłopiec z harmonią siedział zazwyczaj tutaj, tam mężczyźni, tam zaś — kobiety o wysokich głosach. Nieboszczyk? — powtórzył pytanie żony — nieboszczyk w tym czasie był oczywiście na cmentarzu. Myślisz, że jak stypa, to nieboszczyk powinien leżeć na stole? Nie, moja kochana, stypa odbywa się zaraz po pogrzebie. On. Baszyłow, od dzieciństwa śpiewał na stypach i nie może się mylić — wybacz. Nie, nie, karawaniarz z pochodnią to z filmu, u nas nie ma żadnych karawaniarzy u nas po prostu dużo piją, dużo jedzą, no i śpiewają.

Klony także się zestarzały; przy takim upale ich wątły cień nie chronił świętego miejsca. Ale Baszyłowowie nic odchodzili — żona miała szerokoskrzydły kapelusz, a on trzymał nad głową gazetę, osłaniając się przed słońcem, a drugą ręką wymachiwał, by podkreślić swe słowa, swe uczucia. Nie powstał między nimi rozdżwięk; jak to bywa

219

■■■■■a | M[

Ł. I i L I A lit t

w dobrych małżeństwach, to, co utraciło jedno z nich, traciło i drugie; żona Luba w oczach wprost traciła te stoły, te ławy i postarzałe klony z ich wątłym cieniem.

Z domu stojącego po lewej stronie wyszła bez pośpie­chu staruszka; szła w ich kierunku.

Swym bystrym okiem Baszyłow rozpoznał w niej ciot­kę Czukriejewą, właściwie zaś „babkę Czukriejewą”, tak się bardzo postarzała; mimo wszystko jednak była to ona.

- Skądeście?

- Babciu Alino, nie poznajecie? To ja, Gieorgij.

- Oj! — klasnęła w dłonie.

Poznawszy go, babka Czukriejewą zaterkotała szybko, zapraszając ich do domu. „Oj, a jaką ty masz żonę! Prawdziwa piękność!...” — powtarzała, znów ciągnąc ich do domu, ale Baszyłowowie odmówili. Wytłumaczyli staruszce, że są przejazdem, że przyjechali samochodem, jak gdyby to wykluczało sprawę poczęstunku i noclegu. Powiedzieli, że wpadli tylko na chwilę. Staruszka nie zrozumiała, ale kiwnęła głową. „Ale herbatę wypije­my?” — zapytała i zawołała na kogoś.

Zawołała jeszcze raz wysokim głosikiem, jak ptaszek, po czym z domu wypełzła na słońce i podeszła do nich druga staruszka — z czajnikiem w rękach. Słońce równo przypiekało i staruszki, i wątłe klony, i odległe góry. „Ale herbatę jednak piją!” — mrugnął Baszyłow do żo­ny. Był świetnym obserwatorem, dostrzegał wszystko.

I kiedy babcia Czukriejewą przyniosła dla wszystkich szklanki, Baszyłow aż krzyknął, widząc ten brak roz­machu i dalszy upadek — cztery szklanki, cóż to za mizerna herbata? — na co staruszki pokiwały głowa­mi -— tak, tak, picie herbaty też się kończy, życie się kończy, herbata też. One, stare, teraz tylko we dwie piją herbatę. Westchnęły obie. Powiedziały, że starcy spalili się lub pomarli, a przecież młodzi wszystko robią po swojemu, inaczej.

- Stoły się zawaliły — ubolewał w tym samym tonie Baszyłow.

Ten jeden się na razie trzyma, więc ostrożnie przy ^ nim siadamy — z brzegu...

Siedli z brzegu wszyscy czworo, żona Baszyłowa 220

strzepnęła przedtem kurz z rozchwierutanej ławy. Powoli pili herbatę, przegryzając cukrem.

Przecinając „międzydomie”, od czasu do czasu prze­chodzili nie opodal mieszkańcy domów, których upływ czasu bardzo odmienił — nieznajomi albo zupełnie młodzi; niektórzy podnosili na przybyszów oczy. A bab­ka Czukriejewa, babka Alina, ciągle opowiadała — we dwie pijemy herbatę, również we dwie czasem śpiewamy, nawet słuchają tych naszych starych pieśni, ale nikt nie zawtóruje. Herbatę we dwie, pieśni we dwie... Staruszki zagłębiły się we wspomnieniach o tym, co za ludzie byli dawniej, jak i przy jakich pożarach się spalili, a Baszy- łow, coraz bardziej wzruszony, podrzucał im wciąż nowe nazwiska:

- A Korol?... A Achtyński, co to był za siłacz, co za chłop!

1 Spalił się — kiwały głowami staruszki; nie wie­działy obie, po co się zjawił, by wspominać po tylu la­tach, ale czuły, że widocznie było mu to potrzebne: wspomnienia... Podpowiadały sobie nawzajem zapomnia­ne imiona i nie zapomniane daty, a Luba słuchała ich okrzyków z niewyraźnym uśmiechem.

Baszyłow obejrzał się na żonę i trącając ją w łokieć, westchnął głośno:

Tak, nie zastałaś nikogo... nie miałaś szczęścia.

I staruszki przytaknęły ze zrozumieniem — tak, tak, nie zastała, czas leci i leci.

Starych jest całkiem mało, powiedziały, a Gałka Si- zowa wyszła za mąż i gdzieś wyjechała; i ona także, pomyślał Baszyłow. Dopił herbatę. Nagle poraziła go myśl, że właściwie wszystko bez wyjątku już tu obejrze­li — wydawało się, że będzie tego tak wiele, a okazało się tak mało!

Poczuł się nieco zmieszany. Pomyślał, że żona z pew­nością jest już od dawna znudzona: niewysokie góry, „międzydomie", zmarniałe klony i dwie staruszki przy herbacie — co tu jeszcze oglądać?... Żona Luba właśnie na niego spojrzała, nie, nie, jest wrażliwa, w żadnym wypadku nie poganiałaby go, nie wstałaby od stołu. Spojrzała tylko — pomóż mi. podpowiedz, co teraz wy­pada zrobić, skoro wszystko już obejrzeli ś-

m y?... Baszyłow sam był nie mniej zdziwiony: uważał, że wszystkiego było tu tak dużo. Nie rozumiał, jakim spo­sobem t o zmieściło się całkowicie w niecałej godzinie czy półtorej.

Hej! — krzyknęła babka Czukriejewa.

Z domu stojącego po lewej stronie wyszedł na sło­neczny skwar dziadek Czukriejew, ten, który w czasie poprzedniej wizyty, prawie dwadzieścia lat temu, przy­gotowywał Baszyłowowi posłanie i układał go spać jak syna. Baszyłow drgnął. Wstał natychmiast i już z daleka uśmiechnął się powitalnie, ale babka Alina zaraz go surowo ostrzegła — nie idź za nim, nie rusz go. „Dla­czego?" — „Nie ma po co.” Podano Baszyłowowi jeszcze jedną szklankę herbaty. Okazało się, że stary Czukriejew zdziecinniał. „I bardzo się zrobił nerwowy — uprzedziła babka Alina — a ostatnio to aż by gryzł jak pies, jeżeli się go ruszy...” Czysta pościel, mleko na stole, otwarte okno — wszystko to teraz wraz ze starcem przechodziło obok, coraz dalej i dalej...

Zastanawiając się, czy nie odjechać, nie ruszyć z po­wrotem teraz, zaraz, póki nie ogarnął go smutek, Ba­szyłow stał i muskał dłonią pień klonu. Opił się herbatą po dziurki w nosie. Żona Luba rozmawiała ze starusz­kami.

Rozmawiała z nimi żywo i z pewnym zainteresowa­niem, ale oczywiście, gdyby tylko Baszyłow dał jej znak, natychmiast zaczęłaby się żegnać. Chcąc odnaleźć choć cokolwiek, Baszyłow podszedł do przewróconego stołu i przysiadł na jego starych deskach: tu siadywał jako chłopiec i śpiewał. Podniósł głowę i przechylił ją na bok, jak to robią często dzieci. Niebo było błękitne, bez jednej chmurki. Patrzył na wzgórze, patrzył na stepową trawę— coś wyzwalało mu się w duszy, ale wyzwalało się nie­mrawo, niemo.

Przecież w myślach, gdziekolwiek by się utkwiło spoj­rzenie, powinna powstawać muzyka: przestrzeń powinna się odzywać lekko i sama przez się. Chcąc się upodobnić do siebie dawnego, nie tylko przechylał na bok głowę, ale mrużył oczy, żeby stały się mniejsze, młodsze, oto wzgó-

222

rza, trawa, oto zaraz powinien się odezwać męski chór, potem kobiecy, a wówczas wzbiłby się nad nimi wszy­stkimi głos chłopca. Baszyłow patrzył: jednak mimo że czepiał się jakby chropowatej przestrzeni, wzywał, wciąż ciągnęły się przed nim nieme wzgórki. Słyszał tylko pulsowanie w skroniach.

Gieorgij! Co ty tam robisz? — zawołała żona.

Siedziała o dziesięć kroków dalej przy starym, jedy­nym tu stole. Teraz było widać, że nudzi się w towa­rzystwie staruszek.

Zaraz...

Patrzył tam, gdzie niebo łączyło się z górami. Ta wyryta w pamięci falista linia żyła w nim stale. W wiel­kich i małych miastach, w Bucharze i w Kijowie, wy­starczyło zamknąć oczy, a linia wzgórz rodziła melodię, zanim zdążył o czymkolwiek pomyśleć. Chyba jednak ta falista linia owocowała we wspomnieniach, tylko i jedy­nie we wspomnieniach. Zabrał ją ze sobą. I tutaj, na jawie, to miejsce niczego już nie rodziło. Było wypite, wyczerpane, jak bywa wypita woda, której zresztą było niewiele. Duchowy pył osypał się jeszcze wtedy i jakby przemieścił, przeszedł w chłopca Zorę, gdzie żył, ujaw­niając się w muzyce i jako muzyka — same zaś wzgórza i rysunek widnokręgu, i droga, i ciemne zarośla głogu muzyki już więcej nie rodziły. „Wszystko wyssałem..." — pomyślał Baszyłow; było mu żal i nie żal tego oniemia­łego pejzażu.

Gieorgij — zawołała żona.

Baszyłow wstał z desek. Otrząsnął się — tak, tak, jest gotów do odjazdu. Kiedy wstawał, deski zaskrzypiały starczo.

Już mieli odjeżdżać, ale zatrzymali się jeszcze, gdyż na terenie zakładów wybuchł pożar, niezbyt wielki, ale najprawdziwszy pożar, ostro przypominający dzieciń­stwo. Ogień i woda znów nabrały znaczenia, czas w my­ślach Baszyłowa skoczył w tył, a żona Luba mogła zobaczyć to, o czym nieraz słyszała, ł teraz nic ich nie rozdzieliło. Obejrzeli pożar do końca — Luba zdener­wowała się, przejęła, a było już późno, ściemniło się. Przenocowali w samochodzie na rozłożonych fotelach.

I wczesnym rankiem odjechali.

223

A \\\

Co on tam zdążył wypić, wyssać, dwa, trzy łyczki? Natomiast przeboje — toż to pompy, wypompowują setki metrów sześciennych, niszczą, rujnują, bogacą się, zadzierają wysoko głowę, zastępu­jąc sobą samą istotę i mimo woli siebie za tę istotę uważając. My się przynaj­mniej dręczymy swoją cząstką winy... Nawykłe do takich widoków oczy same patrzyły tam, gdzie pionowe linie kominów podkreślała długa, parte­rowa budowla z metalowym srebrzystym dachem: tam zaczynały się pożary. Uważano, że raz do roku pęd powietrza przy kompresorach zderza ze sobą silnie dro­bne kamyczki i krzesze iskrę. „Patrz!” — mówił Baszy- łow do żony. Nie rozumiała. „Patrz! Patrz!” — wska­zywał palcem: przez jedno z okien tego długiego parte­rowego budynku sączyły się cienkie strużki pary; to wła­śnie był początek. Strużki syczały, wiły się powoli, wzbi­jały się w górę, na pozór niewinnie. Fiu-fiu-fiu-fiu-fm.

Gdzie mam patrzeć? — Luba widziała tylko dwóch mężczyzn w kaskach i waciakach, którzy ciągnęli białe gumowe węże. Wydawali się tu zupełnie nie na miejscu, miało się wrażenie, że ciągną te szlauchy bez potrzeby i nie dostrzegają niepewnych strumyczków białego dymu, podobnego do pary. Strużki tymczasem gęstniały, zaczy­nały się kłębić, i jedno okno w budynku nagle głucho trzasnęło, po czym zamiast białej pary buchnęły z niego czarne jak węgiel kłęby dymu, a wraz z nimi cały rój iskier. „Oj!” — krzyknęła żona; teraz już wiedziała, gdzie patrzeć.

Brzęknęło jeszcze jedno okno, ale dźwięk był inny, gdyż szybę wybito od wewnątrz. Wysunęła się stamtąd jakaś głowa i wrzasnęła: „Topór!”'— i znów wrzasnęła, i prawie natychmiast podała topór kobieta w kombi­nezonie, która przybiegła na krzyk. Kobiety w kombi­nezonach dopiero teraz stały się widoczne. Siedziały na ławeczce obok gotowego wylecieć w powietrze długiego srebrzystego budynku. Siedziały twarzami do pożaru, tyłem do Baszyłowa i jego żony. Było ich sześć. Siedziały

224

i jak gdyby czekały na swoją chwilę — żeby coś podać, pomóc.

Płomień miotnął się w górę; zagłuszając brzęk pęka­jących szyb, rozległ się charakterystyczny ryczący od­głos — płomień przysiadł, a potem znów wystrzelił. Ogromny, jak gdyby stanął dęba. Żona nie wiedziała, ale Baszyłow wiedział, że z popękanych kominów wylały się kałuże naftowych półproduktów i zajęły się ogniem. Oho, jak buzuj e!... Na lewo! I tam się pali! I tam! A co mu przeszkodzi, jak jest taki wiatr i susza!... O, jak się hajcuje! Ale płomień! Patrzcie, już zakładów nie wi­dać! — zakłady było widać, ale w umyśle Baszyłowa rozbrzmiewały krzyki minionych lat, sprasowane w peł­ne4 podniecenia wołanie chłopców, w chlipanie słabych staruszek, które nie brały udziału w gaszeniu i stały na tym samym pagórku: głosy dawnych pożarów.

Kiedy płomień osiągał wysokość kominów, zdawało się, że całe zakłady rzeczywiście zaraz wylecą w powie­trze, ale było to złudzenie optyczne: płomień znajdował się z przodu i wszystko zasłaniał.

Baszyłow obejrzał się: dwie staruszki, on i żona — tylko oni się przyglądali.

Patrz! Patrz! — Teraz żona szarpała Baszyłowa za rękaw: zrozumiała, co robią ci dwaj, krzątający się ze szlauchami na tyłach budynku. Tupiąc buciorami, męż­czyźni rzucili się wściekle w stronę bocznej linii ognia: nakierowali lśniące miedziane nasadki, jednocześnie wbi­li w ogień dwie strugi wody zmieszanej z pianą gaśni­czą — i płomień, niemal krzycząc z bólu, buchnął bia­łymi puszystymi kłębami. Obaj krzyczeli. Przez okropne wycie płomienia przebijały się ich straszne, ordynarne wyzwiska, które teraz zupełnie nie dziwiły — słowa były na swym właściwym miejscu. Teraz się okazało, że kobiety wcale nie siedzą na ławeczce — na siedząco ciągnęły, szarpały, prostowały zaklinowane szlauchy. Teraz ciągnęły je stojąc. Rozhuśtywały gumowe węże i pociągały je z krzykiem.

Rozległ się łoskot: wyleciał w powietrze przegrzany rezerwuar, kryty i na szczęście stojący z dala od innych zbiorników. Wybuchł i deski jego platformy wirując

225

MMHHittiaKI W \

a

także wzleciały pod niebo — to zawsze było widowisko­we; raz Baszyłow widział, jak razem z deskami wyleciał w powietrze kot banalnej ty­grysiej maści. Kot koziołkował, a potem już nie koziołkował — lecz po prostu szybował, rozpłaszczony, z wyciągniętymi łapami, wyjący w powietrzu jak syrena. „Nie uwierzysz — powiedział Baszyłow do żony. — O, tu­taj wyleciał!" .Kiedy dotknął jej ramienia, drgnęła.

Z okna, w którym zaczął się pożar, wylatywały teraz bezustannie purpurowe kłęby: rzecz w tym, że parterowy srebrzysty budynek sam się nie palił, jedynie wychlusty- wał ze swych tylnych okien na ziemię rozbiegający się ogień. Paliło się w środku. Tam, w ogniu, przedzierali się mężczyźni; nie mogli wprawdzie ugasić, ale udało im się dotrzeć do bramy i otworzyć budynek od wewnątrz. Brama awaryjna była dość szeroka. Rzuciły się do niej natychmiast kobiety z toporami. Z okręconymi szmatami głowami, podobne z daleka do szmacianych lalek do­mowej roboty, zaczęły rąbać przepierzenia, a stamtąd, gdzie nie sposób było oddychać w dymie, przerąbywali się w ich kierunku mężczyźni. Dusili się, ale się wreszcie przedarli. Jeden wyskoczył z bramy — czarny, dymiący, krzyknął na kobiety, po czym te posłusznie odrzuciły topory — drewniane won! — i bosakami, długimi bosakami, trzymając po dwie, trzy jeden bosak, krzy­cząc z wysiłku, wywlokły drewniane przepierzenia na zewnątrz. Kobiety odciągały długie płonące deski na trawę i rzucały jak najdalej, a potem znów biegły do bramy i znów chwytały to, co zaczepiali im na bosakach tam, w ogniu, czarni mężczyźni. Deski płonęły chwilę i na mokrej trawie wkrótce gasły. Zamieniały się w brzyd­kie, ubożuchne, osmalone głownie.

Mniej potężna, ale bardziej niebezpieczna strefa po­żaru była tam, gdzie płomień chlustał z okien budynku na tylną stronę i gdzie ogień natychmiast się przerzucał z drewnianych skrzyń na rozlane kałuże smarów i od­padów. Ci dwaj w kaskach, ze szlauchami, stojąc twardo blisko zbiornika z gazolem, nie pozwalali się przemknąć ogniowi, który parł i parł, zżerając po drodze kałuże smaru i buchając od kałuży do kałuży. Ale i tu widać już było przesilenie. Do wszystkich odgłosów pożaru

226

dołączył się rytmiczny klekot — zaczęła pracować pom­pa: piana wzdymała się, pokrywała płomień i odziewała go w białą koszulę.

Pozbawiony drzewa ogień we wnętrzu budynku uci­chał. Jednak w prawej części pożar przed zagaśnięciem jeszcze zdążył zagarnąć zdobycz: kłęby pary i dymu zmieszały się i prawa część dachu nagle odleciała, po czym buchnęła do nieba cała chmura iskier i ognia, oznaczając wzlot pożaru, ale jednocześnie także jego koniec. Pożar skończył się wraz z tym ostatnim wybu­chem. Zapadła długa cisza, w której ugaszony budynek stał i patrzył pustymi oczodołami okien. Snuły się wokół niego ciche i słabe dymki.

Ofiar nie było. Ciężarówka, czekająca tam w pogo­towiu, odjechała do miasta pusta. Zmierzchało się.

Zakłady były ogrodzone niewysokim murem, w murze była dziura, a z dziury szybko wypływał biały mętny potok. To płynęła woda, która ugasiła płomień. Baszy- łow wyjaśnił żonie, że woda będzie ciekła jeszcze długo: całą noc. A nawet gdy wsiąknie, zostawi wilgotny, bia­ławy ślad, na którym nie wyrośnie trawa.

Po swym autorskim koncercie w Wiedniu Baszyłow zatrzymał się u kompozytora S. i spędził u niego trzy dni. Wyobraźnia muzyczna wiedeńczyków stała się co prawda nieco uboższa, niemniej jednak pozostali oni jednymi z najwrażliwszych znawców muzyki, co w całej rozciąg­łości odnosiło się także do S., zdolnego i nieco melan­cholijnego kontynuatora tradycji mahlerowskich.

Kiedy po obiedzie panie poszły zwiedzać Wiedeń i ro­bić zakupy, Baszyłow i S. wypalili po papierosie i zaczęli muzykować. Baszyłow wpadł na pomysł przeprowadze­nia małego eksperymentu, postanowił niejako wypróbo­wać swą nową rzecz: ukończył właśnie kwartet i chciał wypróbować swą muzykę na wrażliwym cudzoziemcu. Pierwsza, druga i czwarta część kwartetu były bardzo udane, trzecia nie dorównywała im poziomem i chcąc się zabezpieczyć, Baszyłow wprowadził do niej stare, prze­platające się ze sobą tematy osady Remontowej nie chodziło tu o melodię, raczej o praosnowę, o to. co się

Bas/ylowowi udało wydzielić, sięgając w muzyce do prymitywizmu, który w niej wyczuwał. Powstał wówczas wspólny dla wszystkich części, jak gdyby rytualny pier­wiastek; powstał melos, pozaosobisty, nieprzekładalny, stojący ponad człowiekiem i władczo go pochłaniający: kwartet był gotowy. Pół żartem, pół serio Baszyłow zaproponował, by S. wybrał z utworu to, co jest według niego najlepsze. A właściwie problem polegał na tym, która część jest najsłabsza i z której można byłoby zrezygnować, gdyż kwartet był teraz niewątpliwie zbyt rozciągnięty i niejednolity.

Fortepian oczywiście nie jest w stanie przekazać brzmie­nia instrumentów smyczkowych, ale pytanie było jasne i Baszyłow zasiadł do przepięknego fortepianu w ogrom­nym gabinecie S. z oknami wychodzącymi na cichy plac. Grał nieco ospale. Efekt zaś był nieoczekiwany: po wysłuchaniu wiedeńczyk natychmiast wskazał na trzecią, „wiejską” część, ale niejako na najsłabszą, lecz najlepszą. Był przejęty. Nawet wykrzykiwał z zachwytu. Powiedział impulsywnie, że przecież mają czas, dopóki nie ma żon: zaraz dzwoni do swych przyjaciół i zagrają to, jeżeli kwartet jest zapisany.

W brulionie. — I Baszyłow wyznał: — Ale ja sobie nie poradzę nawet z drugimi skrzypcami.

Jedną chwileczkę — rzekł wiedeńczyk.

Przyjaciele przyjechali szybko, kwartet odegrano i wie­deńscy muzycy, po pierwszym odegraniu kompozycji, hałaśliwie pili wino i mówili o niezrównanej trzeciej części.

To muzyka, która zapada w duszę! Zapada! Zapa­da! — powtarzał gruby wiolonczelista.

Baszyłow czuł się pochlebiony. Ale któryś z nich znów powiedział z pochwałą: „...wnętrze!” — czy też: „...głę­bia!" — i natychmiast dała o sobie znać kropla starej trucizny. Baszyłow sposępniał: tak, to pó prostu tylko przypadek, pierwsza próba, głupstwo, kolejny raz się potwierdziło, że właściwie żadnej szczególnej muzyki w nim, w Baszyłowie, nie ma, że jest on tylko wrażliwą pijawką, wysysającą melos własnej osady. Jest krzewem, co rozrasta się i zieleni tym bardziej, im bardziej ubożeje gleba. Krzewem, który ją chcąc nie chcąc wysusza. Czy

228

naprawdę? Baszyłow poczerwieniał, zmienił się na twa­rzy.

Możliwe, że uderzyło mu do głowy nieznane naddu- najskie wino, w każdym razie rozgadał się: opowiedział ni stąd, ni zowąd, jak powstał muzyczny splot tematów w trzeciej części. Opowiedział, że istnieje chyba jakaś określona i na swój sposób tragiczna więź z osadą i że tam tego niezwykłego tematu muzycznego niestety już nie ma, ponieważ jest on tutaj. Było to jak wyznanie winy. Spuścił głowę. Oni jednak niczego nie zrozumieli. Wówczas zdenerwowany Baszyłow zagłębił się w szcze­góły: opowiedział o dzieciństwie w Remontowej, o drew­nianych stołach i nawet o wymysłach zdziecinniałej starej Wasilisy, która intuicyjnie wyczuła, że on, Baszy­łow, swój rozwój muzyczny, swoje twórcze sukcesy wysysa z muzyki osady i unicestwia tę muzykę. Wiedeń­czycy wysłuchali opowieści z niezwykłą uwagą. Zabłysły im oczy, ożywiły się twarze. Zupełnie nic nie zrozumieli.

Jakaż to poetyczna legenda! — wykrzyknęli.

Gieorgij, jest pan poetą! — oświadczył S. z kieli­chem w ręku.

Zmieszany tym niezrozumieniem, Baszyłow zaczął tłumaczyć, że tu wcale nie chodzi o legendę: jak by nie było, wywodzi się stamtąd i owo muzyczne zubożenie sam widział, widział jego etapy od przyjazdu do przyjazdu, i proszę mi wierzyć, wolałbym tego nie widzieć, nie wi­dzieć — mówił o dręczącej dokuczliwości tej wiedzy dla każdego artysty, o brzemieniu, o ciężarze, głos mu drżał, a wiedeńscy muzycy patrzyli na niego tkliwie, ze współ­czuciem, ale bez zrozumienia. Milczeli. Któryś powie­dział cicho:

Metafizyka...

Przyszły panie i Luba, żona Baszyłowa, widząc, jaki jest czerwony i domyślając się, o czym była mowa, na­tychmiast zapomniała o zakupach i włączyła się w trudną rozmowę: tak, tak, panowie mają rację, Gieorgij jest poetą! Co się tyczy osady, Gieorgij jest wielkim, wielkim poetą!... — szkoda tylko, że Luba mówiła po niemiecku drugi raz w życiu, a Baszyłow był w zbyt złym nastroju, by poprawiać jej niemczyznę. Milczał. Luba zaś, plącząc słowa, upierała się teraz, że muzyk Baszyłow już jako

229

i«»,! i u nm ni a \}\\ \ \

&

niemowlę widział pożary, rozszalałe i okrutne pożary. Mówiła łamanym językiem o remontowcach, o wylatu­jących w powietrze zbiornikach, o spalonych ludziach i wkrótce wiedeńczycy doszli do wniosku, że kompozytor urodził się i spędził dzieciństwo na linii frontu, w zgiełku działań wojennych. Przybrali smutne miny. Kiedy Luba umilkła, gruby wiolonczelista powiedział, że wojna to nieszczęście, wielkie nieszczęście.

Grzech jest wspólny, a jego własne udręki nie sa nawet miarą jego przewi­nienia, a juz na pewno nie próbą ze­pchnięcia winy na kompozytorów mu­zyki estradowej, którzy niszczą po sto­kroć bardziej i nieświadomie. I chyba to już nie jest sam grzech, ale jego na­stępstwo, że muzyka rozpadła się na Baszyłowów i kompozytorów piosenek. Nie ma co się licytowa ĆL. W drodze powrot­nej, kiedy Luba już mocno spała, Baszyłow w nocy wyszedł zapalić na korytarz wagonu, gdzie od pewnego czasu świetnie mu się myślało w czasie częstych podróży. Stukot pędzących kół, szarpnięcia na zwrotnicach, a je­szcze bardziej rozmyte w nocnym mroku stacyjki z ich surową monotonią i zapachem podkładów stały się dla Baszylowa pewną namiastką osady Remontowej. Stał przy oknie. Nie było to żadnym wysubtelnieniem, lecz po prostu wiążącą nicią. A bezsenność w pociągu i odrobina nie wyjaśnionego nocnego niepokoju całkowicie harmo­nizowały z mentalnością Baszyłowa: i tym razem nie upłynęło nawet pół godziny samotności, kiedy pojawił się wspaniały pomysł. Tak, czwartą część kwartetu w ogóle odrzuci, trzecią, wiejską, wzmocni i jeszcze bardziej pogłębi — gorycz goryczą, a muzyka muzyką. Niech kwartet będzie trzyczęściowy, trudno! Trzecia część wła­śnie, a nie inne, była najlepsza i jasne, że nią, tą najlep­szą, trzeba zakończyć.

Kiedyś, wykonując wraz z Guszczinem swą sonatę skrzypcową, Baszyłow w jakiś szczególny sposób odczul widownię: wydało mu się nagle, że koncertu słucha któ- 230

ryś z mieszkańców osady. Było to prawie niewiarygodne: koncert kameralny, w dodatku nowoczesny, dość trud­ny. a poza tym w Leningradzie, ale mimo całej tej niewiarygodności Baszyłow bardzo się przejął. Może to przypadek, może ktoś im odstąpił bilet, różnie przecież bywa, ale oni są tutaj, są przecież tak muzykalni, oto co się zaczęło szamotać w świadomości Baszyłowa. Sala słuchała w skupieniu. Skrzypce prowadziły partię. Ba­szyłow potakiwał im narastającymi akordami i gotując się do solowych pasaży ciągle myślał o. tam, w środ­kowych rzędach, on czy ona na pewno są tam.

Następny utwór byl także jego kompozycji, sonata fortepianowa — Baszyłow trochę się uspokoił i grał. rozmyślając, że może któreś z dzieci, dorosłe już, przy­jechało czy też nawet przeprowadziło się do Leningradu i przyszło dziś na koncert. Oni są tak muzykalni ta myśl dopingowała go i jego uspokojona dusza rozpłynęła się w nagłym przystępie uczucia, które nie tyle zabarwiło melodię, ile zachwiało jej równowagę, powodując nie­bezpieczny wirtuozerski wzlot. Ręce muzyka były wysi­lone do ostatecznych granic. 1 ratując utwór czy też siebie samego, Baszyłow zrobił rzecz nieprzewidzianą: wprowadził dla równowagi nowy temat i zharmonizował go ex promptu, dzięki czemu sonata otrzymała jeszcze jedno niewielkie andante, a Baszyłow zdobył sławę ory­ginalnego wykonawcy.

- Improwizujesz jak jazzman, bracie! — powiedział Kiesza Guszczin, który znał sonatę i kiedyś opracowywał jej finał na skrzypce.

-To niechcący — śmiał się Baszyłow.

-| Będę się bał z tobą grać - kręcił głową skrzy­pek. — Jazzman, daję słowo!

Im częściej zwidywał się Baszyłowowi cios / góry. wzlatująca i koziołkująca w powietrzu deska, która spa­da, spada, spada i wreszcie trafia go w głowę, w skroń, tym bardziej się pogłębiało jego poczucie winy: obwiniał się ciągle, nie znaczyło to jednak, że wini tylko siebie. Zona kompozytora opowiadała, że nie opuszczał swego bujanego fotela, ale nagle zaczął w soboty i niedziele

otwierać okno w swoim gabinecie. Im wystarczy tylko powtórzenie, mówił rozdrażniony. Mówił, że oni potrze­bują uproszczenia, prymitywu, to było zawsze i wszędzie. Fuga w cerkwi i taniec na ulicy, a więc zawsze, nawet w cerkwi, potrzebowali powtarzającego się wkuwania, zaledwie się tylko oderwali od pramatki muzyki. Z wieku na wiek kuplety w teatrach, marsze na pogrzebach, tańce w parkach i jak oślepiająco biały szczyt tego wtłaczanego rozwoju — dzisiejszy światowy szlagier — potrzebują powtórzeń, powtórzeń, powtórzeń...

Okno pozostawało jednak otwarte.

- Znowu! Co niedziela się przeziębiam, zamknij okno — mówiła żona Luba. — Jeżeli nawet ktoś coś zaśpiewa, będzie to pijacka piosenka, tak banalna, że ty pierwszy się oburzysz...

1 Jeżeli będzie banalna, sam zamknę.

- O Boże — mówiła żona.

Zapadał zmierzch, okno pozostawało otwarte i Baszy- łow idąc spać ciepło się okrywał. W ciemności ściany najpierw znikały, a potem zupełnie przestawały istnieć. Świat stawał się bezprzedmiotowy. Luba nie sprzeczała się i mężem — może zasypiając czekał jeszcze, że pod oknami rozlegnie się śpiew, a może przy ciemnym otwar­tym oknie miał wrażenie, że cały świat dokoła to jego osada.

W nocy robiło się zbyt zimno. Żona Luba budziła się; skulona i drżąca wchodziła do gabinetu i zamykała okno.

6

Baszyłow zachorował i poczucie winy ogarnęło go zno­wu. Struł się wtedy w restauracji gotowanymi rakami, mocno się nacierpiał, ale chociaż mdłości i wymioty wreszcie ustąpiły, ciągle jeszcze żle się czuł i leżał w łóżku z temperaturą. Resztki zatrucia dokuczały mu atakami: słyszał w nocy czyjeś kroki, to znów szczekanie psów. Pod wieczór dostawał gorączki, a życie wydawało się niepewne, wiszące na włosku. 1 Baszyłow znowu uznał, że

jest winien wobec osady. I że tylko bawił się w chowa­nego i sumieniem, ale nie udało mu się schować. Nie pocieszało go powszechne doświadczenie i ryzykowna myśl, że kompozytorzy przeszłości tak samo czerpali i wyniszczali glebę, nie przynosiła ulgi. A rachunek wydłużał się, uciskał i jakże tu go zapłacić, skoro z sa­modzielnie skomponowanej pierwszej i drugiej części nowego kwartetu kompozytorzy piosenek nie wzięli ani jednej nutki — spryciarze, co za węch! Za to z energi­cznego fatalnego tematu trzeciej części różni nie znani mu ludzie porobili błyskotliwe, pełne radości życia piosenki, jedną po drugiej, co najmniej siedem sztuk; piosenki były napisane z talentem, podobały się i rok po roku rozbrzmiewały wesolutko z estrady i z radia, i — po­wracając zwykłą drogą — głuszyły i dobijały wiejski żywioł muzyki. W kącie czaił się surrealistyczny obraz. Kompozytorzy piosenek byli teraz jedną wielogłową żywą istotą — ich głowy kołysały się, śpiewały gamy, a noc ciągnęła się w nieskończoność. Baszyłow cierpiał. Nie opuszczała go gorączka.

Nie rozumiał, gdzie się znajduje; zdawało mu się, że w pociągu, i jedzie tam, do osady — chory, wstawał z łóżka i po ciemku usiłował podejść do okna. Zataczał się. Gorączka wzmagała szum w głowie, który przecho­dził w ciche postukiwanie i jednostajny stukot kół — mrok za oknem przypominał mrok za oknami wagonu, kiedy późną nocą rozsunie się białe zasłonki, a pociąg gna pełną parą.

Pośród nocy, przeplatając się z myślą o śmierci, zrodziło się podejrzenie, że ma dług wobec mieszkańców osady; zabrał wspólną własność, a więc powinien ją zwrócić. Ale jak? Bardzo możliwe, że w rozmaitych powrotnych działaniach różnych artystów, na przykład w Tołstojowskim sprostaczeniu i powrocie do ziemi, także tkwiła ciężka nuta poczucia winy, zadłużenia, za którym kryl się ból. Aż go zatkało to odkrycie. Takie myśli nie powinny go nawiedzać. Muzyka jest zbyt autonomiczna i każda ostra myśl rodzi się jednocześnie z inną, która równoważy, łagodzi tę pierwszą. On, mu­zyk, poddał się tej myśli tylko przez zaskoczenie, jest chory, płonie od gorączki. Nagle wydało mu się. że

233

postąpi słusznie, jeżeli pojedzie do Remontowej i wyszu­ka tam kilku chłopców i kilka dziewcząt obdarzonych słuchem muzycznym, rokujących nadzieje.

Ożywił się: kilka razy do roku będzie przyjeżdżać do osady uczyć dzieci, a w czasie jego nieobecności będzie z nimi choćby po trochu ćwiczyć babka Alina — babka Czukriejewa, ona ma taki słuch! Góry będą stać, trawa będzie się wspinać na góry. Baszyłow poderwał się i aż usiadł na łóżku. Przecież babka ma i słuch, i zna pieśni, jest w niej zaczyn dawnej wielogłosowości — oto braku­jące ogniwo, które połączy jego pełną poczucia winy myśl z rzeczywistością, ona, babka Alina! Można ją namówić, przekonać, ubłagać, można wreszcie naprzy- wozić jej prezentów — Baszyłow leżał w gorączce, poci! się, mówił gorączkowo, coraz bardziej zagłębiając się w szczegóły.

- ...Chciałbym — tłumaczył żonie Lubię — żeby oni tam żyli swoim zwykłym życiem, a dodatkowo żeby uprawiali swe dawne śpiewanie. Niech śpiewają od dzie­ciństwa. Wystarczy nawet nieduży dziecięcy chór. Osada jest niewielka — wytworzy się mikroklimat... Luba! dorastaliby i śpiewali, jak się śpiewało od wieków...

Oczywiście — mówiła żona Luba.

- A obok śpiewających dzieci żyliby dorośli.

Oczywiście.

- Muszę spłacić dług osadzie — słyszysz?

Oczywiście — mówiła żona Luba przy jego łóżku, w nocy. Wiedziała, że jest chory, że ma gorączkę i że jego myśli zmienią się, kiedy wyzdrowieje. Czyż warto było mu się teraz sprzeciwiać? Zresztą niechby nawet pojechał do osady. Po takiej przejażdżce wróciłby nie­wesoły, zmartwiony, może nawet załamany, ale wido­cznie raz na dziesięć lat ten wyjazd, to zmartwienie i za­łamanie były mu potrzebne. Luba była mądrą kobietą. Luba była mądrą żoną. Rozumiała, że jeśli mąż chce gdzieś jechać, to niech jedzie — najważniejsze, żeby się tam nie przeziębił.

Po wyzdrowieniu Baszyłow nie mógł doczekać się la­ta — najlepszej pory na wyjazd.

Chciał się tam znaleźć jak najszybciej, toteż jechał nieznośnie długo, dwukrotnie nocując w motelach i czy-

234

tając przed snem powieści, które zazwyczaj czytywał w podróży. Ale czytało mu się także źle. Kiedy zaś prze­jechał Wołgę pod Syzraniem i prostą drogą, kilometr za kilometrem, zaczął się zbliżać do Uralu, ogarnęło go zdenerwowanie. Drogi zrobiły się marne, moteli już nie szukał, nocował w samochodzie, a narastające niezado­wolenie nagle zwracało się przeciw niemu samemu. Cią­gle sobie powtarzał, że jedzie tam za późno.

W czasie choroby myślało mu się lekko. Za to teraz, za kierownicą, miał wrażenie, że niepotrzebnie jedzie samochodem, że powinien był chyba przyjechać jak zwykły śmiertelnik pociągiem, żeby dotrzeć do osady pieszo jak zwykły zmęczony człowiek, a nie jak turysta, żeby bolały go ramiona i nogi, żeby chciało mu się her­baty — człowiek pokryty zwykłym ludzkim kurzem, nie turystycznym. Denerwował się coraz bardziej. Już sama —

podróż wydawała się złym znakiem, miał przeczucie klęski: nagle znikały słowa, jak zwykle pracowicie i uczci­wie przygotowane. Miał przykrą chwilę, kiedy wyobraził sobie, jak przejdzie obok trzech ustawionych w podkowę I fi

domów, ruszy w kierunku garaży, jak nawiąże wreszcie rozmowę z ciotecznym wnukiem Czukriejewów i jak ten wcale go nie zrozumie i wykrzyknie:

Dzieci do chóru? Jeszcze czego!

Baszyłow zapyta — czy to źle uczyć dzieci muzyki?

- A po co? — zapyta z kolei tamten i wszystko skończy się tak lekko i szybko — i słowa się rozsypią.

I potwierdzi się, że Baszyłow był tej nocy chory, miał gorączkę i snuł nierealne plany, nie licujące z jego wie­kiem. Przewidział nawet obrazę, kiedy na zakończenie cioteczny wnuk Czukriejewów popatrzy nań nagle przy­mrużonymi oczyma, jak na chytrego faceta ze stolicy, który nie wiadomo w jaki sposób, ale oczywiście chce ubić interes i pochwycić zarobek w swe wypielęgnowane mu­zykalne dłonie.

Droga jednak jest drogą i kiedy Baszyłow jechał wciąż jeszcze w kierunku Uralu, zdarzył się inny znak, wspa­niała chwila: przytrzymując kierownicę, jechał nie po asfalcie, ale tonął w białym pyle. w tym samym, w któ­rym kiedyś wlokły się przedpotopowe półciężarówki, a je­szcze dawniej furmanki i może prapradziad Baszyłowa umiz-

235

ZHpgą

gał się do jego praprababki, może przekrzykiwali się z wolno pełznących wysokich wozów, a pył kłębił się przy ziemi. Echo przeszłości uskrzydliło go. I Baszyłow puścił wodze fantazji, jak to się zdarza, kiedy człowiek prze­kroczy pięćdziesiątkę, i kiedy minąwszy zenit własne ,vja" stopniowo rozmywa się w powszechnym ludzkim losie, kiedy zanika gorycz nieuniknionej śmierci. Zwolnił, przymrużył oczy, była to piękna chwila: udało mu się wyobrazić sobie na zakręcie drogi te wysokie wozy, kobiety w białych chustkach i nawet sterczące widły z wypolerowanymi jasnymi trzonkami. Ujrzał skwarne południe i trzmiele, huczące nad wozami, i praprababkę, leniwie łuskającą pestki dyni. Kompozytor zamierał z rozkoszy, miękko trzymając kierownicę i jadąc pylistą drogą.

Stołów nie było; na ich miejscu sterczały z ziemi resztki podtrzymujących je słupków, zgniłe, nie sięgające Baszyłowowi nawet do kolan. Z ławek też już niewiele zostało: z sześciu ocalała jedna, przy tym była zwalona i jednym końcem spoczywała na ziemi. Był też burzan. Klony całkiem się zestarzały. Baszyłow stał obok i palił.

Kiedy dwie nieznajome kobiety, przecinając „między- domie”, wyszły wieszać bieliznę, a jedna z nich przeszła całkiem blisko koło Baszyłowa — nie wytrzymał, przy­witał się i spytał, czy jest w domu babka Alina, to znaczy babka Czukriejewa.

A kto to? — kobieta nie wiedziała. Wypytawszy go dokładnie, przypomniała sobie po zastanowieniu, że babka Alina umarła już pięć lat temu; po chwili przy­pomniała sobie jeszcze więcej — babka umarła, ale dziad jeszcze żyje, jeszcze i do zakładów chodzi, pomaga. Te­raz jest na zmianie... 1 dopiero wtedy kobieta zaintere­sowała się, z kim mówi. „Wychowałem się tutaj...” — i Baszyłow pokrótce opowiedział o sobie, ale kobieta przyjechała do osady zaledwie dwanaście lat temu, za­domowiła się co prawda, ale nie była rdzenną mieszkan­ką: nie znała Baszyłowa, nie pamiętała. Tak, coś jej się obiło o uszy. Podniosła miednicę z bielizną. Nie zapro­siła Baszyłowa na herbatę, nie zaprosiła go nawet, by

236

posiedział pod dachem. Powtórzyła tylko, że dziad Czu- kriejew niedługo przyjdzie razem ze zmianą.

Dziękuję — powiedział Baszyłow.

Rozrósł się tu burzan, a główna ścieżka biegła przez „międzydomie” bokiem — z daleka, i poznał dziada Czukriejewa tylko dlatego, że na niego czekał; dziad zapuścił białą brodę. Przeszła cała zmiana — Czukriejew szedł na końcu; Baszyłow zawołał:

Siemionie Iwanowiczu...

Baszyłow przedstawił się i zupełnie nieoczekiwanie dziad Czukriejew, ruchliwy i bardzo żywotny, od razu powiedział — tak, tak, Gieorgij, to świetnie, żeś przy­jechał, oczywiście, że pamiętam, widzisz, jaką stary ma pamięć! I dodał, że zaraz zmyje fabryczny brud i przyj­dzie — pogadamy!... I jakoś dziwnie, jakoś zbyt łatwo i szybko poznał Baszyłowa — a może nie poznał? Wy­mienił jego imię z taką łatwością, z jaką się je wymienia, rozstawszy się wczoraj czy przedwczoraj. Baszyłow sie­dział i czekał z pewnym zdziwieniem; czekał niedługo: już po kilku minutach dziad pojawił się znowu.

Przysiadł w kucki, a kompozytor siedział na resztkach zwalonej ławy; kiedy ¡zaś Baszyłow zaproponował pa­pierosa, stary Czukriejew odpowiedział swobodnie, że pali własne, nie, nie, zawsze własne — i rzeczywiście wyjął papierosy. I zapalił.

Może chcesz zanocować? — zapytał prawie od razu. — Proszę bardzo! Gospodyni mi umarła, miejsca jest dosyć.

Prześpię się w samochodzie: jestem przyzwyczajo­ny...

Trochę się zawahał, czy spać w samochodzie (z uśmie­chem przypomniał sobie wybielony pokoik, gdzie sypiał w dzieciństwie).

Jak chcesz — ciągnął dziad Czukriejew. — W razie czego — proszę bardzo. Drogo nie biorę: pół rubla.

Pół rubla? — Baszyłow podniósł oczy.

Tak. W mieście przecież za łóżko biorą po ru­blu. — Czujnie i twardo patrzył na kompozytora.

Baszyłow aż się roześmiał, prychnął — nie poznałeś mnie naprawdę, dziadku. Przecież ja jestem Baszyłow,

Żora Baszyłow.

237

I I \ \X\W

No jasne żywo zgodzi! się dziad Czukriejew. - No i właśnie pomyślałem, może Gieorgij zechce zano­cować.

Baszyłow powoli i jakby zastanawiając się powiedział: Mieszkałem tu kiedyś. Wychowałem się tutaj.

Na co dziad Czukriejew pokręcił głową:

To wszystko jedno.

1 powtórzył: pół rubla za noc — to niedrogo...

Dopaliwszy papierosa, dziad wyrzucił niedopałek i od­szedł. Nie, to było zdumiewające, jak szybko odszedł, taki zwinny, uśmiechnięty, rzeczowy staruszek. Baszyłow nie rozzłościł się. Baszyłow także się teraz uśmiechał - zdziwionym i przepraszającym uśmiechem. Baszyłow nadal siedział na zwalonej ławce; dziad wypalił papie­rosa o wiele szybciej niż on.

Możliwe, że dziad Czukriejew uznał jednak, że zbyt sucho rozmawiał i rozstał się z tym samym Zorką Baszyłowem, którego kiedyś prał pokrzywą. Wychylił się przez okno i zawołał:

W razie czego zajdź do mego ciotecznego!... Jest tam — przy szopach!

Zawołał i zniknął. A Żorka Baszyłow, który przekro­czył pięćdziesiątkę i był już dobrze siwy, siedział i palił. Było ciepło. Nieliczne drobne obłoki nie szpeciły wyso­kiego nieba.

Cioteczny” oznaczało ciotecznego wnuka, siostrzeń­ca. Baszyłow próbował przypomnieć sobie jego twarz albo przynajmniej wyliczyć, który to mógł być, ale nic się nie ostało w pamięci. Dopaliwszy papierosa, wyruszył w kierunku szop: szopy z pewnym nawet rozmachem zostały przerobione na garaże, byli tam ludzie. Stały ! chyba trzy samochody, motocykle z przyczepami - rodzaj parkingu. Wszystko było wyraźnie widoczne w słoń­cu. „Wzbogacili się!” —> pomyślał Baszyłow nie bez lokalnej dumy. Zatrzymał się jednak. Źle wybrana chwila mogła stać się klęską całego pomysłu. Kolnęło go złe przeczucie, ale są przecież spotkania, które dojrzewają długo i których nie da się uniknąć; co więcej — które można zrozumieć tylko wtedy, kiedy człowiek podpo­rządkuje się im do końca.

Mężczyzna ten miał trzydzieści lat czy nieco więcej

i oczywiście nie znał Baszyłowa. Silny, dobrze zbudo­wany, robił coś przy motocyklu: prostował pogięte koło. potem pochylał się nad motorem, który napełniał wszy­stko wokół przeraźliwymi dźwiękami i gryzącym biała­wym dymem spalin. Początkowo Baszyłow stanął dy­skretnie z boku. Potem usiadł na belce i obserwował.

Młody mężczyzna właśnie zapalił i Baszyłow, opano­wując pewne wzruszenie, przysiadł się bliżej, poprosił

0 ogień, po czym bez pośpiechu i jak gdyby nawet melancholijnie zaczął opowiadać, że się tu wychował

1 mieszkał jako chłopiec, że teraz jest muzykiem, że przypomniał sobie rodzinną osadę i oto właśnie przyje­chał. „To dobrze — z szacunkiem powiedział ciote­czny. — Trzeba odwiedzać rodzinne strony." Spojrzał na swój motocykl, czy nie wziąć się znowu do pracy. Potakiwał, kiwał głową, ale mimo to w jego potakującej intonacji było coś niepokojącego, a i spojrzenie bynaj­mniej nie było melancholijne, jak gdyby chciał spytać: wiem, że przyjechać w rodzinne strony jest przyjemnie, ale tak naprawdę — to czy tylko po to przyjechałeś?

Jestem przecież muzykiem...

Tak, tak — potakiwał tamten.

Jestem muzykiem — powtórzył Baszyłow prze­chodząc do sedna sprawy i zaczął mówić o muzyce, pieśniach, które tu śpiewano, kiedy on, Baszyłow, był małym chłopcem. I to jak śpiewano, i przecież on także, taki mały, śpiewał wraz z nimi. Dłużej nie powstrzymywał wzruszenia — zaczął mówić z pośpiechem, opowiedział

o długich, zbitych z desek stołach, o starych pieśniach. Gdy się patrzyło stąd — domy wyglądały jak dawniej! Może dlatego tak się zapędził.

Początkowo cioteczny wnuk słuchał, z rzadka, ale z uwagą potakiwał i kiwał głową. Ale nagle się znu­dził, oklapł i zaczął spoglądać z ukosa na czerwony autobus, który zbliżał się coraz bardziej i pięćdziesiąt kroków od nich zahamował przy krytym wiatą przy­stanku. Z autobusu wysiedli ludzie z zakupami: nieśli pudełka z obuwiem, zawiniątka, siatki z prześwitującymi przez oczka pomarańczami, o których dawniej nikt w osadzie nawet nie słyszał — nie chodziły tu zresztą

autobusy. Baszyłow nie wyciągał pochopnych wniosków z tego względnego dobrobytu — to by było zbyt proste. Autobus zawrócił i odjechał. Ludzie przechodzili obok. z niektórymi cioteczny wnuk Czukriejewa wymieniał leniwe powitania.

Baszyłow poczekał, aż znów zwróci na niego uwagę,

i kontynuował:

- Marnie jest teraz z muzyką w osadzie, całkiem źle. Nie śpiewają...

Jak to nie śpiewają?

Nie śpiewają.

I Baszyłow wyjaśnił, że to wcale nie zarzut. Więcej: jest gotów dopatrywać się w tym własnej winy, którą można rozumieć i określić jako winę nieobecno­ści, winę nieuczestniczenia — kurczowo przełknął ślinę; przemógł trudną pauzę i podchodząc,z drugiej strony, podsumowując, powiedział wreszcie, że w osadzie są dzieci, że dzieci są wrażliwe na muzykę i że chór dzie­cięcy mógłby być dla niego spłatą zaciągniętego długu. Lub odkupieniem jego winy, winy mimowolnej, jako że jeśli artysta wysysa soki z gleby, na której wyrósł, to jest to zjawisko rozpowszechnione i nie można uważać tego procesu za winę jednego poszczególnego człowieka. W zdenerwowaniu mówił zająkliwie. Powtórzył to, co mówił o chórze. I chyba właśnie wtedy cioteczny wnuk, zmęczony tym niezbyt zrozumiałym wielosłowiem, wy­krzyknął:

Dzieci?... Do chóru?

I roześmiał się.

Niezwykłej tej rozmowie zaczęli się stopniowo przy­słuchiwać inni remontowcy; jedni naprawiali motocykle, inni samochody, jeszcze inni coś robili w garażu. Po­deszli bliżej. Zrobili sobie przerwę na papierosa. I ro­ześmiali się wszyscy, kiedy cioteczny wnuk mrugnął porozumiewawczo, a potem zażartował, że przyjezdny gość to człowiek mądry i dlatego nie tylko dzieci, ale nawet stare babki z osady chciałby zwabić albo nawet zapędzić do chóru. Roześmiali się, a Baszyłow przy­pomniał sobie, jak dojeżdżając tu zobaczył zarośla głogu

i jak postanowił schować tam, w kłujących krzakach, samochód, a wraz z nim swą turystyczność, i przyjść do 240

osady pieszo jak prosty człowiek. Oni się śmiali i było im wszystko jedno, czy Baszyłow przyszedł, czy przyjechał. Nie rozumieli, o czym on mówi. A niebieskie niebo było nieruchome. Bez jednej chmurki. Wyśmiawszy się i wy­paliwszy papierosy, ludzie znów wleźli do szop-garaży. „Daj mi pompę!” — „Zaczekaj. Mnie też na razie potrzebna!...” Głosy milkły i w błękitnym powietrzu słychać było tylko uderzenia metalu o metal. Cioteczny wnuk manipulował kluczem do nakrętek, zręcznie i mo­cno dokręcając klapę motocykla. Pogwizdywał przy pracy. Baszyłow ciągle jeszcze siedział na belce o dwa kroki od niego.

Klęska pomysłu była oczywista, ale Baszyłow nie mógł przerwać rozmowy: widocznie nie wszystkie przygoto­wane od dawna słowa z siebie wyrzucił i te słowa dławiły go wewnątrz. I już z pewnym naciskiem powiedział, że jeżeli ktoś by chciał swego syna czy córkę kształcić w kierunku muzycznym, on, Baszyłow, jest zawsze do usług, choćby od jutra: jest gotów dawać lekcje.

Cioteczny przestał pogwizdywać.

Przyjeżdżałbym często — nalegał Baszyłow. - Z radością bym je uczył, tak, tak, oczywiście bezpłatnie.

Cioteczny obejrzał się na przybyłego z na nowo na­rastającą podejrzliwością:

Głupstwa jakieś pleciesz, wujaszku! Po co miałbym swojego chłopaka uczyć muzyki? Może on nie ma ani słuchu, ani głosu...

Ale przecież na prowincji bardzo lubią uczyć dzieci muzyki.

Co to, to nie!

Baszyłow nalegał dalej:

I dzieci lubią się uczyć.

Cioteczny uśmiechnął się i nagle, jak gdyby go olśniło, zawołał:

Muzyka, muzyka, bez końca nudzisz — w kółko powtarzasz jedno i to samo!

I pewną ręką włączył tranzystor — oto masz muzykę.

Było to jak w kinie, jak w złym filmie, kiedy dwaj ludzie w całkowitej zgodzie ze scenariuszem dyskutują ze sobą, dwaj filozofowie w zwyczajnych lichych marynar­kach. Ten z kluczem francuskim powiedział: ..Muzyka.

muzyka w kółko powtarzasz jedno i to samo!" — powiedział i wyciągnął rękę, żeby włączyć pod gołym niebem tranzystor, tranzystor był pod ręką i właśnie tu, przy szopach, okazał się bardzo na miejscu. Ale tak było rzeczywiście: radio tranzystorowe było w motocyklu, który cioteczny naprawiał, i oto, jak w złym filmie, w szmirze na tematy obyczajowe, cioteczny wnuk wy­ciągnął spracowaną rękę i włączył. I trafił w sedno.

I aksamitne dźwięki wiolonczeli popłynęły także jak na zamówienie, nie o pogodzie czy o piłce nożnej, ale wła­śnie wiolonczela, sonata-arpeggione, sonata dla przyja­ciela z jego nie istniejącym instrumentem, żeby stworzyć, a potem umrzeć. Tutaj góry przechodziły w step. Wśród białych miotełek ostnicy tym piękniej rozbrzmiewał Schu­bert, i dławiące żądło melodii wbijało się w bębenki uszne tym boleśniej, tym słodziej. Ale zbieg okoliczności stał się całkowity. Cioteczny znów szczęknął klawiszem, jak szczęka się kluczem w zamku, otwierając skrzynię ze skarbem. Szczęknął i w programie czwartym, w audycji

o muzyce współczesnej, zabrzmiał kwartet Baszyłowa. Kompozytor oniemiał, słysząc własną muzykę. Oto teraz otrzymał odpowiedź.

To jest muzyka! Ile chcesz muzyki!...

Właśnie z tymi słowy szczęknął przełącznikiem, jakby chciał powiedzieć: mamy tu wszystko, wszystko.

I dodał:

A za pół godziny w programie „Majak" będzie jeszcze fajniej: piosenki!

Udzieliwszy gościowi odpowiedzi drogą, by tak rzec, okólną, cioteczny wnuk przeszedł w dziedzinę psycholo­gii. Nagle pociemniał na twarzy i ze złością skierował kroki ku Baszyłowowi —- kompozytor zupełnie się tego nie spodziewał.

Nie, zbliżywszy się do twórcy muzyki kameralnej, cioteczny nie złapał go za klapy, jak by to zrobił przedstawiciel osady w tym złym filmie, w tej szmirze, nie, on wyraził tylko swoje własne zdanie. Przybliżył się

i powiedział brutalnie:

Czego tu chcesz?

Baszyłow milczał; nie pchaj się do nas, zajmuj się sam 242

swoją muzyką — oto co wyczytał w pociemniałej twarzy i w oczach ciotecznego wnuka Czukriejewów.

Cioteczny przybliżył się jeszcze bardziej i dodał:

Zabieraj się stąd!

I Baszyłow odszedł, właśnie odszedł stamtąd. Był tak nieoczekiwanie obrażony, skrzywdzony, poniżony, wzbu­rzony, że oniemiał. Wstał, ale przecież, jeżeli się wstało, trzeba dokądś iść, no więc szedł, szedł, szedł, najpierw prosto, a potem w kierunku tego wzgórza, za którym już nie było gór, tylko równa stepowa ostnica. Szedł miaro­wo, a ziemia się kołysała. Dzwonił skowronek. Nie o to chodziło, że Baszyłow przekroczył pięćdziesiątkę i był, jako muzyk, stosunkowo wątły, podczas gdy tamten, trzydziestolatek, wyglądał jak młody byk, był młody, krzepki i miał silne pięści — chodziło o obrazę. Tamten krzyknął — i Baszyłow odszedł. I jego kroki sucho szeleściły. Był tak obrażony, że zapomniał, iż tu jest jego dzieciństwo, tu jest jego ojczyzna, tu są jego matka i ojciec. (I że on także ma prawo powiedzieć tamtemu: zabieraj się stąd!... Te i inne odpowiednie słowa nasuną mu się później. A teraz wspaniały gmach Baszyłowa na­dal się rozpadał, waliły się sufity, ściany, chwiały się. padały kolumny.) Szedł stepem i znów zapytywał swym żałosnym głosem, szczególnie żałosnym, gdy odtwarzał go sobie w pamięci: „Czy to źle uczyć dzieci muzyki?" — „A po co?" pytał z kolei tamten i znów się śmiał, śmiał się z całego serca, i cała scena ciągnęła się dalej, gdyż Baszyłow jak wszyscy, którzy proszą, siłą bezwstydu tkwił w miejscu, nie odchodził, tylko dalej mówił o babce Czukriejewej, o babce Alinie, że szkoda, iż już nie żyje. Chciał w jakikolwiek sposób przedłużyć rwącą się roz­mowę, a cioteczny zawołał nie bez złośliwości:

Przyjechał tu do nas z Moskwy strasznie chytry muzyk — chce z naszych staruszek zrobić chór! -

I wszyscy się roześmiali, to było już szyderstwo, ciote­czny złośliwie przekręcał fakty. Scena w pamięci wciąż trwała, i im bardziej się stawała bolesna, tym dłużej się ciągnęła obok tych budek, szop, przerobionych na gara­że, gdzie wszyscy przestali już naprawiać swe motocykle z przyczepami i wyleźli na słońce. Zaczerwienieni od opalenizny, palili i podśmiewali się: patrzyli na zupełnie

im obcego człowieka, który przywlókł się tu w najgorszy upał, nie wiadomo po co, w każdym razie nie dlatego, że jest bardzo mądry.

Szedł długo; marsz nie złagodził bólu. Najprawdopodobniej Baszyłow nie zauważył, kiedy zawrócił. Szedł kołem przez rozległe przestrzenie ostnicy, skręcał i oto już kroczył z powrotem: dopiero wtedy się zorientował, że idzie wzdłuż niskiego ogrodzenia za­kładów, kiedy nagle usłyszał cienki, wciąż narastający dźwięk. Poznał go od razu. Rozległ się niewielki wybuch, potem drugi silniejszy. Fiu-fiu-fiu-fiu.

Dźwięk narastał; gorąca, znana z dzieciństwa fala otulała wszystko wokół, ale Baszyłow nie zaczął biec, choć nie było nic haniebnego ani w strachu przed pożarem, ani w ucieczce z tego miejsca. Wyraźnie słychać było trzask ognia. Z góry chłostało piaskiem, potem upadł arkusz dykty, wielki, kwadratowy, wyrzucony falą j gorącego powietrza. Płonący po brzegach arkusz poszy­bował i upadł trzy kroki od Baszyłowa, a dopiero potem krok od niego runęła deska. I nagle olśniła go myśl, że osada zaraz go zabije, jego, który unicestwił jej pieśń. Cóż za finał! I czyż można się gniewać na tę serię wybuchów, czyż można się gniewać na wściekłość obra­bowanych? Czyż nie jest to owa zwartość, treściwość powtarzającej się uparcie frazy muzycznej, kiedy resztki motywów zlewają się z wielką przewagą możliwości ryt­micznego ostinato? Baszyłow nie chciał wpadać w rozpacz. Zaraz jego, muzyka, zabije oderwany odłamek komina albo wyrzucona w powietrze deska, trafi w skroń - on runie na ziemię, na trawę, w kurz, wierzgając nogami, i w tej samej sekundzie, w tej samej chwili osada niepostrzeżenie i sama przez się odzy­ska muzykę. Tak zrodziła się myśl o niemowlętach. Odnawiając i odnawiając same siebie, nowo narodzone zaraz po przyjściu na świat popiskują i wrzeszczą dziw­nie, ostro, na całe gardło, już niosąc w sobie muzykę: popiskują, płaczą, krzyczą, wrzeszczą, rosnąc i z roku na rok zestrajając się w śpiewający chór. Nowy i potężny chór dzieci zagrzmi w tej samej chwili, w której on zginie. Zaczął iść zupełnie wolno. Bał się, ale myślał: niech umrę, jeśli to ma im pomóc. Myślał: niech przestanę istnieć.

244

Oczy mu zwilgotniały. Szedł wolno, zupełnie wolno wzdłuż niskiego muru zakładów, oczekując kolejnego wstrząsu powietrza i odwetu. Opuścił głowę. Jednakże potężny, najważniejszy wybuch, jaki zazwyczaj przy­chodził po małym, którego oczekiwał Baszyłow i którego w napięciu oczekiwały otaczające wzgórza, nie na­stąpił.

Kiedy Baszyłow się obejrzał, nie było już nawet ognia.

Stało się jasne, że źródło wybuchów zablokowano i że wielkiego pożaru nie będzie. Mury zakładów są już poza nim. Baszyłow wolno szedł w kierunku klonów.

W „międzydomiu” wsiadł do samochodu i wyjechał poza granice osady.

Po godzinie uspokoił się i zmniejszył prędkość, droga nie była asfaltowa i trzeba było oszczędzać samochód.

Odezwało się też doświadczenie, doświadczenie pięćdzie­sięciu z górą przeżytych lat, w świetle których i pożar był jedynie kolejnym pożarem, i spotkanie z ciotecznym wnu­kiem Czukriejewów stało się zwyczajnym konfliktem, star­ciem, niczym więcej. Wszystko zaczęło wyglądać proś­ciej. Tak głupio się obrazić i wyjechać!... Baszyłowowi zrobiło się wstyd: był w rodzinnych stronach i nie po­żegnał się.

Zawrócił.

To była mądra decyzja: wrócić. Nie zważając na ciemność, Baszyłow wjedzie w „międzydomie" i postawi samochód w zwykłym miejscu. Przecież nikt mu nie jest potrzebny. O zmroku ze spokojnym sercem wypali pa­pierosa na tej na wpół zwalonej ławie i ódjedzie. Tak będzie lepiej.

Mając już przedsmak tego, jak będzie tam palić,

Baszyłow przypomniał sobie o jedzeniu: zwolnił zupełnie i kierując jedną ręką, drugą sięgnął do zapasów i wy­ciągnął zawiniątko z kanapkami, jaja na twardo, pomi­dory. Jadł, nie spieszył się. Zachód przybladł. Niebo stawało się coraz ciemniejsze. Baszyłow wyjął także termos — i też poradził sobie jedną ręką. Popijał kawę, którą na jego prośbę zaparzono mu jeszcze rano w re­stauracji w Miednogorsku. Kawa była gorąca, chociaż zaparzono ją dwieście kilometrów stąd.

* \\\ X ■ n

1 wreszcie siedział na zwalonej ławce, na tym jej końcu, który jeszcze jako tako się trzymał. Osada spała. Noc była ciemna i gęsta, tak że ławkę Baszyłow odnalazł niemal po omacku.

Teraz się wyłączył: nadszedł moment pożegnania i nad­szedł ów miękki duchowy spokój, przy którym nie trzeba niczego więcej, tylko siedzieć bez ruchu i nie spłoszyć tej chwili. Nie przyjedzie tu już więcej, a to pożegnanie jest oczywiście także wybaczeniem.

W gęstniejącym mroku Baszyłow usłyszał, jak bije mu serce: ukazał się księżyc i nadał nocy wysoki ton. Księ­życa ubywało, był jasny. Baszyłow wypalił papierosa i odprężony siedział bez ruchu — może nucił, tak, półgłosem, zupełnie cicho śpiewał zapamiętaną z dzie­ciństwa pieśń, kiedy nagle w ciszy usłyszał ostrożne i lękliwe dźwięki — ktoś mu wtórował.

Jeżeli Baszyłow był siwym mężczyzną, to Wąsik byl zupełnym staruszkiem z rzadziutką siwą bródką: w bia­ławym świetle księżyca wyglądał bardzo staro. Baszyłow poznał przygłupka i ten, natychmiast milknąc, poznał Baszyłowa także. Widocznie poznał gościa już wcześniej, a usłyszawszy, że ten śpiewa, podszedł, zakradł się cicho w nadziei, że chwilę posłucha, jeżeli Baszyłow go nie przegoni.

Obaj chwilę milczeli. Potem Wąsik bardzo nieśmiało poprosił:

- Piewaj, piewaj! (Śpiewaj, śpiewaj.)

Baszyłow czule pogładził go po ramieniu i głupek zamyczał z zadowoleniem; a kiedy gość, jak w dzieciń­stwie, pogładził go po głowie. Wąsik usiadł przy zwalo­nej ławce wprost na ziemi; uśmiechał się; zaczął się skarżyć:

- Modzi niją. Daniej nik nie nie nił. (Młodzi biją. Dawniej nikt mnie nie bił.)

Baszyłow jeszcze raz pogładził go po głowie: biedaku.

- 1 pieni nie piewają, nidy. Tynko ja. (I pieśni nie śpiewają, nigdy. Tylko ja.)

- Zaraz zaśpiewamy. Tylko cichutko. Wąsik. Zaśpiewali półgłosem — i cicho, cichutko myczał

Wąsik, starając się nie fałszować. Zaśpiewali Wychodziła para młoda, potem Powiały z południa, potem Gotowiznę, 246

a potem długą, nie kończącą się Życie przeszło. Tę pieśń dośpiewali do końca tylko dlatego, że Wąsik ją pamiętał i mycząc niewyraźnie przypominał Baszyłowowi słowa; on zaczynał, a Baszyłow podchwytywał. Dźwięki były straszne, ale głupek dobrze wiedział, że trzeba śpiewać cicho — było to chyba jedyne doświadczenie, jakie wyniósł ze swego długiego nieszczęsnego życia. Kiedy Baszyłow się zmęczył. Wąsik śpiewał dalej sam, ale je­szcze ciszej. Noc omdlewała. Na niebie wisiał jasny księżyc. Głupek wysmarkał się głośno i Baszyłow przyj­rzawszy mu się zobaczył, że Wąsik płacze. Swoim prze­ciągłym myczeniem i prosił, i jakby nalegał, ostatni śpiewak, zły i ze strasznym głosem, ale śpiewał — i Ba­szyłow, wpadając w spóźniony patos, pomyślał, że nie wszystko stracone. Wąsik przysunął się: siedział na ziemi obejmując kolana, o krok od muzyka. Baszyłow siedział obok na zwalonej ławce. Zaśpiewali jeszcze raz Goto­wiznę, a potem Powiaty z południa. Chwila, w której zabrzmi wysoki czysty głos dziecka, zbliżała się w ciszy i ciemności niedosłyszalnie, sama przez się.

Przełożyła Ewa Rojewska-Olejarczuk

Wartki nurt rzeki

1

Po namyśle, a namyślał się długo i uparcie, Ignatjew mimo wszystko wysiadł z metra na stacji „Kropotkin- skaja”.

- Ho, ho — powiedziała Marina otwierając drzwi. —

' Co za gość!

Poprowadziła go przez długi, kiszkowaty korytarz, poczuł, że skręcają najpierw w lewo, potem w prawo, mijając po drodze kuchnię; takich zapachów nie pamiętał od wieków. Marina uśmiechała się. Szepnęła Ignatje- wowi, żeby mówił ciszej albo na razie wcale się nie odzywał, bo sąsiedzi znów będą psioczyć. Szła jednak swobodnie, nie rozglądając się na boki. W ślad za nimi korytarzem snuły się duszące i słodkie zapachy wspól­nego, wielorodzinnego mieszkania.

Pokój był duży, lecz zagracony i w opłakanym sta­nie — tutaj właśnie mieszkała Marina. Należała do tych kobiet, które nigdy nie dochrapią się własnego mieszka­nia, z reguły nie wychodzą za mąż i nie potrafią nawet zdobyć się na drobny remont — była inżynierem-pe- chowcem. Tak zwykła mówić o sobie. Wieczorami bez entuzjazmu grywała na fortepianie. Sąsiedzi nie znosili jej, ona ich również. Należała do owych samotnych, beznamiętnych kobiet, które z dnia na dzień coraz bardziej zaniedbując swój dom i swoje życie, mimo wszystko ciągle łudzą się zwodniczą nadzieją na przy­padek albo na jakiś cud i... czekają. Zresztą może już wcale się nie łudzą... 1 nie czekają...

Marina pochwyciła jego spojrzenie.

Jak widzisz, te same pałace...

Widzę.

Ignatjew usiadł, oparł łokcie na stole; nie wiadomo czemu pokiwał głową i odezwał się:

Mam zmartwienie.

Urwał wyczekująco.

Zmartwienie?

A może to nieszczęście — sam nie wiem.

I opowiedział. Opowiedział w paru słowach: jego żona zaczęła się puszczać.

No, no, brawo, Sima!...

Ignatiew chłodno spytał, co w tym zabawnego, ale Marina bez słowa dalej zaśmiewała się, ostro i niemal histerycznie. Najwidoczniej czas ją tak zmienił — stała się nerwowa i rozchichotana; czas ją zdemaskował — Ma­rina śmiała się zjadliwie i bez żenady, nie troszcząc się zbytnio o to, czy swoim śmiechem urazi rozmówcę, czy nie.

No, brawo, Simoczka-SimaL.

Ignatiew ponownie spytał:

Co w tym zabawnego?

Jak to co? Używał sobie życia chłoptyś, hulał, dokazywał, a teraz bums: przyszła jego kolej, niech teraz on pocierpi...

Mówiła dalej ze śmiechem:

Ta-ak. Chyba nie sądziłeś, że będę ci współczuć i leczyć rany... Biedaczek. A więc i tobie życie daje prztyczki.

Marina przybrała teraz poważny wyraz twarzy, uda­jąc, że niby rozumie jego sytuację i że mu współczuje. Chyba nawet westchnęła. Ale w gruncie rzeczy z ledwo­ścią tłumiła nerwowy chichot, co naturalnie było wi­doczne. Ignatjew zmarszczył brwi. Milczał. Pomyślał, że przyszedł pod niewłaściwy adres. Pamiętał, że wycho­dząc z metra wcale nie miał ochoty iść do niej i zdecy­dował się dopiero po długich wahaniach.

...Biedaczku, cierpiętniku mój. Ale może po prostu w Simie obudziła się -— nazwijmy to tak — sympatyczna kobieca kokieteria, może nic fizycznego, żadnej erotyki tam nie ma.

Może.

Różnie to bywa... Ludzie pasjonują się teatrem, kochają sztukę —i doskonale wiedziała, że jątrzy ranę — ludzie normalnie obcują ze sobą, a ty od razu bijesz na alarm.

Uśmiechnął się.

- Czy wyglądam na panikarza?

- To po coś do mnie przyleciał?

- Nie przyleciałem, tylko przyszedłem. Zwyczajnie, przyszedłem, żeby z kimś pogadać.

Marina zaparzyła kawę. Ignatjew patrzył tymczasem po żałosnych, prowokacyjnie gołych ścianach z porwa­nymi tapetami. W pokoju wszystko zostało bez zmian: tu zamarł i zatrzymał się czas ich gorączkowej młodości — nawet żelazne łóżko było to samo, nawet powojenny ogromny budzik. Oswajając się z tym na nowo, apa­tycznie wodził dokoła wzrokiem: nieźle by trzeba się nagłowić i dobrze rozejrzeć, aby zorientować się, co tutaj przez ten czas przybyło. Ignatjew, trzymając filiżankę, popijał małymi łyczkami kawę. A Marina, która miała teraz nie dwadzieścia, lecz trzydzieści pięć lat, odstawiła swoją kawę na bok („lubię zimną”) i znów z nerwowym chichotem podjęła:

- Człowiek to jednak interesujące stworzenie... Pa­miętasz, kochałam chłopaka ze szkoły morskiej, Kolę. A marynarz Kola wyjechał sobie. I zostałam na lodzie.

Głos jej zabrzmiał niemal piskliwie.

- Byłam dziewicą — śmiechu warte!... A ty krążyłeś dokoła, poczułeś łatwą zdobycz, prawda? Prosta sprawa: ja byłam sympatyczną, lekko już podstarzałą panną, a ty — dobry kogut, chojrak na całego!... Oczywiście migiem zawróciłeś mi w głowie, wziąłeś swoje i już zacząłeś się zmywać, tak, tak, podkreślam: zacząłeś, pamiętasz?

- Co tu teraz wspominać?

Marina podniosła głos.

- A jednak powiedz mi — pamiętasz czy nie?

Ignatjew milczał. Tam, gdzie ona z lubością doszuki­wała się dramatu, żadnego dramatu nie było. Ale sa­motnej kobiecie w zagraconym pokoju z porwanymi

tapetami nie wytłumaczy się tego; zresztą, czy warto?

W wyobraźni widziała uwodziciela, a żadnego uwodzi­ciela też nie było, był tylko — taki sam głupi jak ona ■- dwudziestoletni smarkacz; szamoczący się chłopak, który nie wiedział jeszcze, gdzie się zaczepić, czego się uchwy­cić, gdzie przegryźć coś na chybcika.

Pamiętasz? — Skrzywdzona i opuszczona wysta­wiała teraz jakby rachunek, może jemu, a może życiu.

Ignatjew wciąż milczał.

A ja pamiętam. Dobrze wszystko pamiętam. Sza­lałam wtedy i wściekłości, chciałam cię odzyskać i chyba zwyczajnie, po babsku, złapać, tylko sumienie mnie dręczyło: bądź co bądź Sima była moją przyjaciółką...

Marina uśmiechnęła się i ciągnęła dalej:

1 Przyjaciółka, a ja tutaj odbijam jej chłopaka...

Powiedz, Sima nie wiedziała o niczym?

Nie wiedziała.

Marina znów się uśmiechnęła. Ale twarz miała złą.

A teraz czasami myślę: może trzeba było machnąć ręką na przyjaciółkę i ostro się do ciebie, kochaneczku. zabrać? Wiesz dlaczego?

Dlaczego?

- Dlatego, że... widzę, słabeusz z ciebie. Tylko z po­zoru jesteś taki twardy. Grasz swoją rolę. co? Odpowiada ci moja koncepcja?

Średnio.

I Nie zaprzeczaj. Coś w tym jest. Z dziewczyną innego poradziłeś sobie łatwo. I ze wszystkimi, którzy są dla ciebie obcy. o tak, z obcymi bez trudu sobie ra­dzisz, prawda?

Ignatjew podniósł się do wyjścia — przyszedł, żeby się wygadać, a musi słuchać. I dobrze mu tak: nie ten adres wybrał.

Marina również poderwała się z miejsca.

No, no, Sieroża... Nie przejmuj się tak. I wybacz mi. dobrze? Rozgadałam się — co baba, to baba. prawda?

Może zrobię jeszcze kawy?

.— Dziękuję, nie chcę.

To nieprawda, chcesz. Chcesz! Chcesz!

Podeszła bliżej. Nerwowo zachichotała. Nagle przy­warła do niego, ni to do policzka, ni to do marynarki, pocałowała go.

* \\\ \ \N

Nie martw się, Sierioża. Jestem pewna, że nie ma tam między nimi nic poważnego. Simka to świetna dziewczyna.

Powtórzyła:

- Simka to naprawdę świetna dziewczyna. Przecież znam ją od lat.

łgnatjew pożegnał się i wyszedł.

Marina zdziczała — pomyślał i pokiwał głową. — A przecież była taka wrażliwa, delikatna i to wszystko rozwiało się jak dym...” Na ulicy łgnatjew przystanął. Lubił tak właśnie przystanąć, pomyśleć trochę i znaleźć jakieś efektowne wyrażonko, które podkreślałoby niejako osobliwość chwili. Nawet trudno by to nazwać przyzwy­czajeniem, raczej — naturą, był po prostu takim czło­wiekiem. I chociaż to całe nieszczęście boleśnie odczuwał na własnej skórze, teraz też nie mógł sobie tego odmó­wić — i przystanął. Od góry do dołu powiódł spojrze­niem po tym ciemnym trzypiętrowym domu, w którym Marina zapiekła się w swojej złości i przywiędła; zobaczył stary dach, zobaczył gzymsy i okna (i siebie, jak stoi sam ze swoim nieszczęściem pod jej domem) i rzeki głośno:

To jest życie.

Była zima; mroźno. Mijającej go, opatulonej w chustę staruszce wydało się, że łgnatjew woła ją i pokazuje jej coś w tym domu, może coś ciekawego. Staruszka nie­dosłyszała na jedno ucho. „Co?... Co takiego, kocha- neczku? — zaniepokoiła się. Wytężając słuch, jednocześ­nie co i rusz spoglądała za siebie, czy nie zbliża się trolejbus, bo w taką gołoledź gotów jeszcze na nich najechać. — Co, co takiego, kochaneczku?” łgnatjew, jakby wręcz zobowiązany powtórzyć, rzekł:

To jest życie, babciu.

Że co?

Życie, powiadam.

Niedosłyszę, kochaneczku.

Z dawnych przyjaciół był jeszcze Szestopierow, ale ten już teraz całkiem należał do ludzi, co to lubią mówić sami, a nie lubią słuchać. Kiedy człowiek szpera w pa­mięci, to oczywiście nikt nie przychodzi mu na myśl, i oto łgnatjew stał w ten zimowy wieczór na ulicy 252

i zastanawiał się, do kogo pójść. Ludzie się zmieniają,

o tym przekonał się już dawno.

Znajomych i przyjaciół miał aż nadto i bynajmniej nie sprawiał wrażenia człowieka samotnego. Byli zwyczajni koledzy, i to nawet dość serdeczni; były też znajo­me małżeństwa. Ludzie jak ludzie. Ale Ignatjew prze­widywał, że tam rozmowa niechybnie stałaby się kło­potliwa: nie wiadomo, co powiedzieć, a co przemilczeć; kłopotliwa, a może nawet żenująca dla ludzi, którzy do wczoraj mogli patrzeć na ciebie nie unikając twojego wzroku. Nie, to musi być właśnie ktoś z przeszło­ści, ktoś z tych zapomnianych.

Czołem, Szestopierow! Kłania się Ignatjew - odezwał się, dzwoniąc z budki telefonicznej na rogu i nie mogąc sobie odmówić efektownego poniekąd wstę­pu. W odpowiedzi padło z wyrzutem w głosie pyta­nie: — To naprawdę ty, Siergiej? Wreszcie dałeś jakiś znak życia!...

Chciałbym wpaść do ciebie, pogadać.

Od roku już tak się zbierasz, żeby wpaść i pogadać.

- To już rzeczywiście cały rok minął?

- Może nawet dwa... A może trzy.

Zaczęli żartować. Ignatjewowi nagle ostry i gwałtowny ból przeszył serce i cały entuzjazm mu minął.

- Dobra, kiedyś, w tych dniach wpadnę — obiecał: przyparty do muru nawet przyrzekł: tak. zjawi się na pewno, i odwiesił słuchawkę.

Wrócił do domu.

- Mamy jeszcze nie ma — oznajmił syn.

- Wiem — odparł Ignatjew miękko i jakby tłuma­cząc ją przed synem.

Siedli do kolacji.

- Jak tam lekcje?

- Odrobiłem.

- Nienudno ci samemu?

- Nie... Byłem na dworze, trochę poczytałem.

Żona przyszła o pierwszej w nocy. Nie miała ochoty

na rozmowy.

- ...No i co się stało? Rzuciła, cisnęła torebkę i zdjęła płaszcz. Ignatjew poznał oczywiście, że piła.

Syn nie spał trzeba mu oddać sprawiedliwość.

chłopak dawno już, pierwszy, przeczuł nadchodzące /miany. co może przypominałoby mistykę, gdyby nie było tak realne i rzeczywiste.

Mamo dobiegł z ciemnego pokoju jego głos.

Co, kochanie?

Posiedź ze mną. Zaśpiewaj mi.

Sima nagle zirytowała się.

- Małe dziecko jesteś? Co to, masz pięć latek?

- Mamo!

- Nie ma mowy. Spij!

Prawdopodobnie była faktycznie zmęczona. I pełna wrażeń. Poza tym wiedząc, że czuć od niej winem i pa­pierosami. nie chciała pewnie zbliżać się do niego (chło­pak lubił się przytulić). Po chwili wahania zamknęła drzwi do jego pokoju, przechodząc z oświetlonego kory­tarza w półmrok, a syn zasypiał tam, obrażony i na­burmuszony.

- Porozmawiamy sobie — rzekł krótko Ignatjew. —

Nie pójdę spać, dopóki nie porozmawiamy.

- Chcę się umyć. — Pilno jej było wycofać się do łazienki.

Postąpił krok w jej kierunku — natychmiast deli­katnie go odsunęła.

Pozwolisz mi się umyć?

Spoza jej pleców w przelocie rozbłysła plama lustra w łazience i zalśniła emalia wanny. Ignatjew zdążył jeszcze tylko rzucić:

- Mimo wszystko porozmawiamy sobie dzisiaj.

- Oczywiście! — Uśmiechnęła się już zza drzwi.

Przeżyli razem piętnaście lat i wydawałoby się, że I

ostatecznie zaczynają osiągać to apogeum spokojnego rodzinnego życia, kiedy nie ma i nie będzie już żadnej odmiany; czy poczucie stabilizacji nie jest probierzem ludzkiego bytu? Jeszcze trochę i można powoli zbliżać się ku starości — tak się wydawało. Przez piętnaście lat żona — domatorka, zapobiegliwa gospodyni — pędziła z pracy do domu, gdzie mąż, syn i telewizor wystarczali jej za wszystko, nic więc dziwnego i szczególnego w tym, ; że przez te lata Ignatjew przywykł podkpiwać sobie z mężów cierpiących czy narzekających na życie rodzin- j ne. Zresztą nie bardzo wierzył w te wszystkie cierpienia.

254

Z łazienki dochodził szum i pluskanie wody. Żona podśpiewywała sobie:

Wartki bieg rze-eki,

A dokoła ostry żwi-ir...

Właśnie o tę piosenkę dopominał się syn, odmówi­ła mu, a teraz chyba bezwiednie nuciła ją półgłosem. Piosenka była raczej smutna. Ale w głosie Simy dźwię­czały jeszcze resztki wesołego ożywienia, czego nawet nie starała się maskować. Poślizgnęła się i krzyknęła z roz­bawieniem. Stojąc pod prysznicem w wannie, zdołała jakoś nie upaść i utrzymać równowagę, znów zaczęła śpiewać: brzmieniem głosu nadawała piosence ton lek­kich i niewybrednych kuplecików.

- No to jak — z przymusem spytał przy herbacie — mężczyźni ci zasmakowali? Czy może wódeczka?

Sama jeszcze nie wiem.

Wzruszył ramionami.

- A ja chętnie bym się dowiedział.

W ciągu tych dwóch tygodni próbował rozmawiać z nią tak i owak, ale wieczorna rozmowa bywała bez­ładna, nie kleiła się albo szybko kończyła się kłótnią i wykrzykiwaniem wzajemnych pretensji, co niczego nie wyjaśniało ani nie rozstrzygało. I tak to szło. Tak powtarzało się co wieczór, rzadziej — w nocy. Jej odpowiedź, jeśli już dochodziło do konkretów, sprowa­dzała się w kółko do jednego: dobrali się w pracy w wesołym gronie.

I co wy tam robicie?

- Pijemy, tańczymy — o Boże, co robią chłopy i baby, jak znajdą się razem?

Różne rzeczy robią.

- No więc właśnie robimy różne rzeczy.

Mało ci było za młodu, co?

Sima, nie odpowiadając wprost, zaczynała kłamać. Ignatjewa doprowadzało to do szału, nie tylko dlatego, że kobiety — dość ich posłuchać — kłamią nieudolnie. Sima usprawiedliwiała się i słowami, i wibrującym, odpowiednio modulowanym głosem.

- ...1 co w tym strasznego — żyłam, żyłam, żyłam

255

i nicżegd wokół nie dostrzegałam. Ludzi nie znałam. Życia nie znałam... Znajomi z pracy od dawna chodzili wieczorami do teatru, do kina, bawili się — tylko ja się izolowałam.

Zrobiła minę, jakby miała się rozpłakać.

Po prostu sprawia mi to przyjemność, mój miły... i co w tym strasznego?

Jeśli trwa to nie jeden dzień, kłamstwo wyczuje się od razu. Wychwyci się w każdym słowie, choćby najba­nalniejszym. Ale on tylko powtórzył za nią:

- Słusznie, co w tym strasznego, jeśli sprawia ci to przyjemność?

Sima wstała, ruszyła do pokoju.

- Przepraszam cię, chce mi się spać. Padam z nóg.

Tak jak wczoraj i jak przedwczoraj nie drgnął nawet,

żeby iść za nią; posiedział jeszcze, potem uzmysłowił sobie, że to przecież noc, i przeszedł do swojego pokoju, gdzie miał tapczan. Po tej utarczce łgnatjewa ogarnęła nagle apatia. 1 kroki jego też wyraźnie stały się apa­tyczne. Swego czasu, dawniej, lgnatjew nie unikał ani niewinnych rozrywek, ani flirtów, a i teraz, jeśli nada­rzała się wyjątkowa okazja, nie odmawiał sobie drobnej uciechy, ale w gruncie rzeczy był mężczyzną, który już zakosztował życia, wyszumiał się i teraz wiódł żywot pod każdym względem przykładny i spokojny. Miał rodzinę, miał syna, miał żonę, miał swój fotel i swoją filiżankę do herbaty. Miał nawet swoją drobną namięt­ność, taką zwyczajną, domową — kolekcjonowanie al­bumów malarstwa.

Idąc do siebie, usłyszał głos Wit'ki:

Tato.

lgnatjew wsunął głowę w ciemność za uchylonymi drzwiami i rzekł surowym szeptem:

Ani słowa, śpij...

* * *

Oboje, żona i syn, spali. lgnatjew nie spał; miarowym krokiem krążył po ograniczonej przestrzeni, jakby wy­dzielonej w tym pogrążonym we śnie mieszkaniu na jego nocne wędrówki — po pokoju i kuchni; cały czas palii. Przypomniał sobie, jak dziś rano poczuł ochotę, by po-

256

wiedzieć coś efektownego; teraz znów nadarzała się po temu okazja i kiedy przechodził koło owalnego lustra w przedpokoju, powtórzył, innym co prawda już tonem:

To jest życie...

Pokonując zażenowanie, przyjrzał się własnemu od­biciu: szukał zmarszczek na twarzy. Uważał, że w ciągu tych dni miały prawo pojawić się zmarszczki, choćby się zarysować, ale żadnych zmarszczek nie było. Ignatjew zdawał sobie sprawę, że jest człowiekiem dojrzałym — trochę próżnym i trochę pozerem: należał do ludzi, którym wydaje się, że ich zachowanie i życie nieustannie obserwują ukradkiem krytyczni widzowie, mimo że tacy widzowie w ogóle nie istnieli. I oto nie ulegało wątpli­wości — żadnych zmarszczek nie było. Ani zmarszczek, ani serce nie bolało, choćby odrobinę...

Zamyślił się. Jeśli żona zaczyna hulać i zdradzać nas, przeżywamy konkretne emocje.

Jeśli żona jest chora, również przeżywamy konkretne emocje. Tak zostaliśmy stworzeni, tak ulepieni.

Ale co robić, które z tych emocji stłumić, jeśli, przy­puśćmy, żona i zdradza, i jest chora? Ogarnia nas kon­sternacja... Przez moment Ignatjew poczuł rozgoryczenie, że jest takim sobie przeciętnym człowiekiem i z powodu własnej przeciętności nie potrafi sprostać tym uczuciom, a w każdym razie jeśli już nie sprostać, przynajmniej wziąć sobie to do serca. Ogarnęło go rozgoryczenie, że jemu, Ignatjewowi, Bóg nie ofiarował nic więcej niż całej reszcie — dał, co dał, i kropka.

Kiedy napatrzył się już do syta na swoje odbicie w lustrze, zgasił światło, zrzucił kapcie, żeby nie szurać, i ostrożnie, niemal na palcach, wszedł do pokoju, gdzie spała żona. Zbliżył się do łóżka. Oczy szybko oswoiły się z mrokiem. Sima, wyraźnie ostatnio szczuplejsza, spała teraz, a on właśnie pragnął jej powiedzieć coś miłego, może coś niesłychanie czułego, ale nie znalazł słów; wyciągnął rękę, chciał pogłaskać, lecz cofnął się w obawie, że ją zbudzi.

Na samą nawet myśl o tym, że jego bliscy współ­pracownicy mogliby współczuć mu lub, na przykład,

257

* \\\ \ \

a

szeptać za plecami, że żona ich młodego kierownika zaczęła się puszczać, łgnatjewowi robiło się nieswojo — był człowiekiem na stanowisku. Ale milczenie też mu ciążyło. Byli wśród nich ludzie, niekoniecznie jacyś wyjątkowi, z którymi żył w najlepszej komitywie, i to nie od dziś. Przy pierwszej sposobności Ignatjew, jakby mimochodem, spytał Tulcewa, czy to możliwe, że zwy­czajnej, skromnej kobiecie nagle i gwałtownie zmienia się charakter z powodu, przypuśćmy, choroby.

- U kobiety wszystko jest możliwe — roześmiał się zawałowiec Tulcew.

Głęboka myśl.

Więcej już Ignatjew nie pytał.

Zadzwoniła Marina. Z właściwą sobie zaradnością zdobyła jakoś numer jego telefonu.

- ...Ignatjew, posłuchaj uważnie. Słuchasz mnie, Sie- rioża? — trajkotała. — Ja przecież pracuję tuż obok Si­my, dwie przecznice dalej. Wstąpiłam do jej biura i rap­tem spotykam na korytarzu Simę — och, ach, kopę lat! „A wiesz — mówi Sima — wybieramy się do teatru...” Ja na to: „Można z wami?” Jednym słowem, wprosiłam się do ich paczki. Towarzystwo, mówiąc szczerze, nie­wysokich lotów... Wieczorem pokręcę się między nimi, popatrzę, zorientuję się, jak i co, chcesz?

- No to skocz tam — powiedział obojętnie.

Marina dodała jeszcze ze skruchą w głosie:

I nie gniewaj się na mnie za wczorajsze: nagada­łam głupot.

Dobra już, dobra.

- Nie gniewaj się. Trochę mnie poniosło.

Dobra.

Odłożył słuchawkę.

A wypaliwszy papierosa, zadzwonił do żony do pra­cy — telefon długo milczał, aż wreszcie w słuchawce odezwał się gruby kobiecy głos. Pewnie była to jedna z tej wesołej paczki.

- ...Sima zbiera teraz pieniądze na teatr.

- Ch-cholera. Co jest, ona tam najważniejsza u was, czy jak?

Właśnie.

Kobieta przy telefonie była nastawiona agresywnie.

258

- A pan ma coś przeciwko temu?... Raz na sto lat pojawia się dziewczyna z fantazją i już ją osadzają i tłam- szą. Sima to dusza towarzystwa. Niech mi pan wierzy: jesteśmy wszyscy szczęśliwi, że Sima przyłączyła się do nas...

Słuchawkę przejęła żona. Ignatjew spytał, jak się czuje.

- Nieźle.

- Miło słyszeć. Kiedyż to znowu macie teatr - jutro?

Dzisiaj.

- A po teatrze znów nocne życie?

- Możliwe.

Z winkiem?

A co to za wieczór bez winka? — Żona roześmia­ła się, a tam, po drugiej stronie słuchawki, zareagowa­no na jej słowa wesołymi okrzykami i śmiechem.

Syn oglądał telewizję. Ignatjew przysiadł obok, objął go za ramię i razem z nim obejrzał film.

Ale o dziesiątej wieczorem wyszedł oczywiście na dwór. Świecił księżyc. Śnieg chrzęścił pod nogami. Igna­tjew okrążył dom dwa razy, potem jeszcze dwa i wreszcie zobaczył ją — lekarka, niosąc na ramieniu narty, wy­chodziła z klatki schodowej. Mieszkała w sąsiednim domu, dziewięciopiętrowcu — ich rejonowa lekarka.

Jakiś czas szli obok siebie bez słowa.

- No i co? — spytał wreszcie Ignatjew.

Tak... Znów się potwierdziło.

Ignatjew, podobnie jak wczoraj i jak przedwczoraj, nie uwierzył. Ściślej mówiąc, tak jak to bywa w nieszczęściu, właśnie uwierzył, i to bez wahania, ale na głos wyraził wątpliwość:

- Sima czuje się teraz dobrze. Przynajmniej tak twierdzi.

- A jednak to prawda.

- Ale... Ile czasu... Będzie operacja czy nie?

- Pozostał jej najwyżej miesiąc życia. Od wątroby przerzuty poszły już wszędzie nie ma co operować.

Sima nie wie?

259

a Hi

Oczywiście, że nie. Co prawda w rentgenie - przecież byłam tam z nią ledwie się nie zdradziłam. Nawet nasz rentgenolog. Sofia Siemionowna — a, wie pan; ta kobieta widziała już niejedno — nawet ona z tru­dem zachowała spokój i potem w korytarzu szepnęła do mnie: „O mało co nie krzyknęłam.”

Czy będzie miała bóle?

Dopiero pod koniec.

Lekarka z nartami na ramieniu poszła dalej, a Igna­tjew znów, tak jak wczoraj i jak przedwczoraj, został sam ze swoim zmartwieniem. A księżyc świecił...

Ignatjew natknął się na Marinę w drodze do pracy, przy metrze. Zdjęła swoje ładne wełniane rękawice z wro­bionymi kogutami i dla rozgrzewki chuchała w ręce.

- Nie mam dla ciebie miłych wieści — no, chcesz posłuchać?

Znów pochuchała w dłonie.

- Towarzystwo dobrało się takie, że proszę siadać: amory kwitną. Bawią się na całego. Sima, jak wszystko wskazuje, spała z Krasikowem...

Ignatjew drgnął.

- Może zresztą wcale nie spała — pośpieszyła dodać Marina — a on tylko plecie trzy po trzy. Przechwala się... Nie połapiesz się w tym. Pracują wszyscy razem i zabawiają się razem. Teraz przystawia się do niej No- wożyłow, jest tam taki typek.

Ignatjew milczał.

- ...Widziałam, jak się całowali. Nowożyłow trzymał jej twarz w dłoniach i gruchał jak gołąbeczek.

Ona nie protestowała?

- Jak by tu powiedzieć? Prawdę mówiąc, nie zauwa­żyłam.

- A przyglądałaś się dobrze? — spytał nagle ze złością.

- Starałam się.

Milczeli chwilę.

Co to za faceci?

- Takie wymoczki. Siedzą, żłopią wino i tylko pa­trzą, która się wstawi, a wtedy już na amen przyklejają

260

się do niej: jadą ją odprowadzać albo zabierają taksówką do siebie. Normalna zakrapiana prywatka.

Marina musnęła go ręką — rękawicą z wrobionym wzorem.

Co, ciężko ci?

Skrzywił się niewyraźnie. Czas było do pracy - Ignatjew należał do ludzi, którzy spóźniają się tylko w absolutnie wyjątkowych przypadkach.

- Simka tak ucieszyła się na mój widok — Marina mówiła cichym, jakby zbolałym głosem. — Tak się ucie­szyła. „To jest — przedstawiła mnie — moja przyjaciółka sprzed lat. Teraz — powiada — znów staniemy się nierozłączne.”

Siedziałaś tam do końca?

-j Tak. Mnie też zaraz obskoczyli, ale szybko się wycofali — miałam przecież swoje zadanie.

- Nauczyłaś się ustawiać chłopów?

Fakt, nie przeczę.

Ignatjew zapalił.

- Zadanie ■— powtórzył w ponownym przypływie niepohamowanej złości. — Zadanie... A tobie tylko w to graj. Poleciałaś wywąchiwać cudze nieszczęście. Miesz­kasz jakv w kurniku — lepiej byś przykleiła tapety, pomalowała sufit, za remont się wreszcie wzięła zamiast łazić na popijawy!

Ignatjew rzucił niedopałek i nie oglądając się ruszył po schodach do metra. Skostniał zupełnie. Mróz był trzaskający.

Ignatjew szedł prędko. Nogi same go niosły, śpieszył się i teraz jakby bał się zatrzymać.

Wstąpił do działu Wani Korniejewa.

Masz. — Ignatjew podał mu album. — Chciałeś przecież Niestierowa, udało mi się zdobyć.

O, bogowie! — Wania Korniejew, poeta-lingwista i kolekcjoner albumów malarstwa, najpierw poczerwie­niał, potem zbladł. — Jak to zdobyłeś? Jakim cudem?! O, bogowie, ja nawet... Niewiarygodne...

I już nie dbając dłużej o pozory, Wania Korniejew złapał album, kurczowo wpił się w niego palcami, aż mu

s

pobielały. Nie dalej jak wczoraj zdesperowany rozmyślał i snuł marzenia o albumie Niestierowa. Śniło mu się, że wykrada album pewnemu sąsiadowi z tej samej klatki schodowej we śnie Wania Korniejew dokonywał tego przez balkon. 1 oto teraz taki zbieg okoliczności, jakby mu się wyśniło. Wania Korniejew wpadł w otępienie i dłuższą chwilę, zwykle aż nazbyt gadatliwy i ożywiony, nie mógł wykrztusić słowa; wreszcie odzyskał mowę.

Ja... Ja zupełnie nie wiem, jak się odwdzięczyć.

Podpowiem ci. — Ignatjew usiłował się uśmie­chnąć. I wyjaśnił: — O ile dobrze wiem, masz kogoś w sądzie rejonowym. Jakąś babkę czy ciotkę. No więc, muszę się natychmiast rozwieść.

- Jasne! Oczywiście! — wykrzyknął, i to zaskaku­jąco donośnie, Wania Korniejew, poeta-lingwista i ko­lekcjoner; jasność sprawy przywróciła Wani dobry hu­mor: podejrzewał, że będzie go to kosztowało o wiele więcej. Zapomniał już, że Sima zapraszała go z żoną na święta, że raczyła pierożkami i wódką. Zapomniał, że w tym domu, podchmielony, długo i głośno śpiewał. Kolekcjonerowi malarstwa trzeba też wybaczyć, że nie zapytał nawet o przyczynę rozwodu: zapomniał teraz

o wszystkim. — No jasne!... Oczywiście, mam w sądzie rejonowym ciotkę! Załatwi ci rozwód w jeden dzień, w jedną godzinę, w jedną sekundę, jak tylko napiszesz pozew. Nie! Nie! Ona sama ci napisze...

- To zbyteczne. — Ignatjew wyszedł; nigdy nie mógł znieść widoku kolekcjonerów, którym trzęsą się ręce.

Śpieszył się.

Zadzwonił do Mariny do pracy.

- Zwariowałeś... Przecież mamy wspólny telefon z kierownikiem: do nas się dzwoni tylko w przerwie obiadowej! — sprawiała wrażenie zagniewanej.

- Nie tak znów często do ciebie wydzwaniają - osadził ją z miejsca.

- Nie bądź gburem.

Przystąpił do rzeczy.

Posłuchaj, jeśli już zabrałaś się do śledzenia mojej żony, rób to sumiennie. Wywiedz się jak najwięcej. Pro­szę cię: jak najwięcej... Muszę znać szczegóły.

Zmienił ton. Przypomniał sobie, że z kobietą można

262

i tak, i owak, ale najlepiej zmieniać intonację głosu, tak jak zmienia się krok. Zaczął prosić:

- Marinoczka... Postaraj się... Dowiedz się wszy­stkiego... Dla mnie.

Marina przerwała mu:

- A czego mam się dowiadywać? Wiem już dość po tamtym razie. Ale ty wcale nie chciałeś słuchać.

Przecież odszedłeś...

- No więc?

Skończyli się bawić koło północy. Rozeszli się, a Simka pojechała do Nowożyłowa. Taksówką. Wzięli ze sobą butelkę...

- Kawaler?

- Jaki tam kawaler. Stawiał sprawę jasno: żona z dzieckiem wyjechała, niby to na Białoruś, na miesiąc.

Chata wolna... A Simka tylko w kółko nudziła: „Butelkę wziąłeś? Masz butelkę?”... Aż się robiło niedobrze. Jak­bym rybę zepsutą zjadła.

- No, no. Znalazła się Magdalena...

- Nie zrozumiałeś mnie: obrzydliwe było to, że tak przy wszystkich, nawet moja obecność jej nie krępowała.

Ani za grosz. A przecież przyjaźniłyśmy się kiedyś.

Była pijana?

- Nie za bardzo.

Spieszył się. W przerwie obiadowej skoczył taksówką do domu i z powrotem i raz dwa obróciwszy, teraz znów, niemalże biegiem, pędził do Wani Korniejewa. poety- -lingwisty i kolekcjonera. Tak się śpieszył, że taksów­karz, gwałtownie otworzywszy drzwiczki, musiał krzyk­nąć za nim: „Hej!... A forsa?” Więc klnąc pod nosem zawrócił, żeby zapłacić. Kiedy wbiegł wreszcie do Wani Korniejewa, wytrząsnął przed nim z teczki albumy ma­larstwa, wszystkie, jakie tylko miał — wytrząsnął je na biurko. „To dla ciebie, Wania. — I żeby nie było żadnych wątpliwości, dodał: — Prezent." Z kilku albumów zsu­nęły się obwoluty, ale to już było bez znaczenia. Ignatjew ruszył do wyjścia.

- Śpieszę się. Na razie! — Nie zdążył nawet zauwa­żyć, czy Wani Korniejewowi zatrzęsły się ręce czy może nogi, czy też z nadmiaru wzruszenia Wania zaczął trząść się na całym ciele, bo dar był iście królewski... Nadal

263

\ \\\ \ \

H

w pośpiechu Ignatjew wszedł do gabinetu zastępcy dy­rektora (w tym celu musiał zbiec piętro niżej), gdzie udało mu się oznajmić spokojnie i w miarę możliwości zwięźle:

Absolutnie nie mogę. Rezygnuję z delegacji.” —

Dlaczego?” — „Żona jest chora.”

Zastępca powiedział:

Godne podziwu... Po raz pierwszy, muszę przy­znać, słyszę, żeby ktoś rezygnował w wyjazdu do Francji z takiego powodu. W porządku. Wyślemy Zubariowa.

Żona, o dziwo, była w domu: z pracy przyszła pun­ktualnie, może nawet trochę wcześniej. Ostatnio po powrocie z pracy rzadko zastawał ją w domu. Chłopak uczył się mamrocząc pod nosem zadane lekcje. Sima właśnie wyszła z jego pokoju. Była w szlafroczku.

Wit’ka ma kłopoty z zadaniami. Trzeba by mu pomóc... A ty dlaczego tak późno?

Ja? — Nie zdołał powstrzymać się od ironii.

To nie jest wymówka... Może coś się stało?

Nagle spostrzegł, że żona mówi monotonnym gło­sem — głucho i bezbarwnie. 1 z poczuciem winy.

Zjesz kolację sam, dobrze?... Zmęczona jestem: chodzę i na stojąco zasypiam.

Ignatjew posiedział z Wit’ką — sprawdził mu lekcje.

Kiedy Wit’ka zasnął, Ignatjew — wśród kompletnej ciszy — zrobił sobie herbatę i zjadł w samotności kolację: jajko na twardo i kiełbasę.

Gdy idąc do siebie mijał jej pokój, zauważył przez uchylone drzwi, że Sima leży nieruchomo, z głową wtuloną w poduszkę. Bez pośpiechu otworzył drzwi; bez pośpiechu wszedł. Kryjąc uczucie złośliwej satysfakcji, jak to lubią robić mężczyźni, z pełnym opanowaniem i spokojem podszedł do niej i łagodnie zapytał:

Co ci jest?

Głos miał co prawda łagodny, ale nie zmieniało to faktu, że był głęboko przeświadczony i czuł, iż Sima nie zdoła go roztkliwić; tamta złość brała w nim jednak górę.

Sieroża, znów coś jest nie w porządku. Żołądek mnie boli. Byłam dzisiaj u lekarza...

264

Mówiła, nie odwracając twarzy, zduszonym głosem. Leżała na brzuchu, twarzą do poduszki.

1 co powiedziała lekarka?

Powiedziała, że nie jest dobrze. I kazała mi przyjść jutro.

Zapytał, wciąż tak samo spokojnie:

Jesteś pewna, że to coś z żołądkiem, a nie trochę niżej?

Zauważył, jak drgnęły jej ramiona.

...Różnie to bywa. Przecież nie robię ci żadnych wyrzutów. — Ignatjew czym prędzej złagodził ton. — W życiu wszystko się zdarza.

Sima zasnęła.

A Ignatjew zadręczał się myślami. Wziął środek na­senny, ale nic to nie dało, i znów tłukł się w te i we w te. z kuchni do pokoju; zakręcając, za każdym razem z po­czuciem beznadziejności skracał swoją jednostajną wę­drówkę: było mu tutaj ciasno, źle i ciasno. W lustro już nawet nie spoglądał. Zamknąwszy dokładnie drzwi do pokoju, włączył tranzystor, słuchał, byle tylko czymś zająć myśli. A potem ni stąd, ni zowąd wpadł gwałtownie do pokoju śpiącej żony i z wściekłością zaczął ją szarpać. Wykrzykiwał syczącym szeptem: „Zaraz cię tu w jednej koszuli za drzwi wygonię! Przepędzę!” Zdawało mu się, że wygonienie za drzwi jest równe napiętnowaniu i strasznej hańbie. Gorączkował się. Tylko za młodu urządzał awantury i szamotał się z kobietą i teraz zapomniał już, jak to się robi.

Co?... Co się stało?... — Od światła Sima mrużyła oczy, zakrywając je ręką (a może osłaniała twarz przed uderzeniem).

Co?... Zaraz ci powiem — co. Nawet idiota by się domyślił, co robiłaś do trzeciej w nocy. — Określił to mocno i dosadnie. — Myślisz, że nikt o tym nie wie — zapomniałaś chyba, że mężczyźni lubią się chwalić swoi­mi zdobyczami.

Ależ, posłuchaj...

Jąkała coś na swoje usprawiedliwienie, ale on wy­ciągnął ją siłą z łóżka i teraz popychał w stronę drzwi. Popychał silnie, już na powrót opanowany. „Ja... My... Piliśmy kawę..." — zmyślała naprędce, byle tylko jak­

kolwiek się wytłumaczyć, ale on ostatnim mocnym ru­chem gwałtownie trącił ją, wypchnął na klatkę schodową. Była w koszuli nocnej, starej i zniszczonej, nic więc dziwnego, że w dwóch, trzech miejscach materiał na­tychmiast pękł, porwał się, wywlokły się długie nitki i koszula wisiała na niej w strzępach obnażając blade ciało. Może były i siniaki. Zamknął za nią drzwi. Ale po niedługiej chwili otworzył — uświadomił sobie, że jest zima. Sima stała z rękami przyciśniętymi do piersi. Mu­siał wyjść i wciągnąć ją z powrotem do mieszkania.

- Chodź — syknął przez zęby.

- Byłam tylko z takim jednym od nas... na kawie... Poszłaś w obieg. 1 skończmy o tym.

Mimo tego zajścia Sima dość szybko i bez kłopo­tu zasnęła: już po piętnastu, może dwudziestu minu­tach Ignatjew usłyszał jej równy oddech, nie ulega­ło najmniejszej wątpliwości — spała. Ignatjew zaś nie zasnął już do rana. Chodził. Pił herbatę.

Dzień rozpoczął się od zebrania w sprawie wyburzenia jednopiętrowego budynku, który należał do ich insty­tutu.

O zachowanie prawa własności instytut już nie jeden rok wojował z komitetem rejonowym. Tym z komitetu, utartym zwyczajem, wyjaśniano i udowadniano, że bu­dynek przedstawia wartość zabytkową: argument rze­czowy, choć, niestety, banalny. Zdobyto jakieś świa­dectwo, co prawda wątlutkie, że obiekt jest typowy dla architektury XVIII wieku. I dowiedziono niemal, że w tym domu nocował raz przejazdem książę Bagra- tion — wysyłano do komitetu kolejne, coraz bardziej agresywne pisma.

W komitecie zaczęto się wahać. Ale wszelkie wahania ustąpiły z chwilą, kiedy okazało się, że ma tędy przebie­gać (co było już niezależne ani od komitetu, ani od instytutu) nowa arteria, według projektów — istne cudo. Tym samym spór został rozstrzygnięty: instytut stracił budynek. Ale, utraciwszy budynek, instytut chciał ra­tować choćby swój honor i teraz właśnie toczyła się narada nad tym, żeby instytut sam podjął uchwałę

o rozbiórce, uprzedzając decyzję odgórną.

Przewodniczył zastępca dyrektora. Ignatjew, po nie 266

przespanej nocy. i twarzą poszarzałą ze zmęczenia i z prze­palenia, siedział obok niego.

...Towarzysze — powtórzył zastępca podnosząc głos. — Towarzysze, nasza placówka naukowa, zapew­niam was, doskonale może się obyć bez tych kilku pomieszczeń.

- Dwadzieścia pokojów! — krzyknął ktoś.

- Tak, dwadzieścia, no i co z tego...

Podniosła się ogólna wrzawa.

- A co z Bagrationem? — zawołał ktoś spod okna.

Ależ, towarzysze... Po pierwsze, brak niezbitych dowodów, że książę Bagration rzeczywiście nocował w tym domu. Po drugie, w komitecie obiecano, że przy­dzielą nam jakiś budynek w pobliżu instytutu. Zapadła specjalna decyzja: posiadamy gwarancje, towarzy­sze.

Zastępca skinął w stronę tęgiej kobiety z komitetu miejskiego — ona wiedziała, co mówić.

Ale gadatliwy zawałowiec Tulcew był szybszy, pierw­szy doskoczył do stołu prezydialnego.

- ...Przez tyle lat powtarzano nam w kółko to samo, a teraz chcą wszystko na odwrót. A co, do diabła, z naszą historią?... Wybaczcie, towarzysze, ale proszę odnoto­wać w protokole moją osobistą wypowiedź.

Nieoczekiwanie rozległy się oklaski. To znaczy, nie­oczekiwane było to przypuszczalnie dla Ignatjewa - siedział apatycznie, jakby przykuty do krzesła.

Niedawno — ciągnął dalej Tulcew — wybrałem się na Kulikowe Pole...

Zastępca nie wytrzymał.

- A co tu ma do rzeczy Kulikowe Pole?

- Jak to co?... Pozwolić wam dziś zburzyć dom Ba- grationa, to jutro gotowiście...

- Jaki tam dom Bagrationa?! Książę spędził w nim jedną noc, i to też nic pewnego!

Czy dacie mi mówić?

Na sali zapanowało wzburzenie. „Dajcie mu powie­dzieć!”, „Ginie stara Rosja!". „Dlaczego zamykacie lu­dziom usta?!" Możliwe, że ten dom szczególnej, nawet znikomej wartości nie przedstawiał, ale mimo to ludzi poniosły nerwy. Z pięć osób podniosło ręce szykując się

do oratorskich wystąpień — • a jeśli to się nie uda, chociaż pokrzyczą sobie z miejsca. Zastępca wpadł w popłoch. Zaczął już żałować, że zwołał ludzi nie po obiedzie, tylko przed — jasne, głodnego daleko trudniej o czymś prze­konać. nawet jeśli to drobiazg, gdy wtem ktoś odezwał się cicho:

- Wyburzają.

Glos był cichy, szczególnie kiedy powtórzył:

- Ludzie, wyburzają...

Ten, kto to powiedział, siedział przy oknie — zauwa­żył przypadkiem; był tak zaskoczony, że oznajmił to cichym okrzykiem, i wtedy wszyscy, jeden przez drugiego, zaczęli się przepychać, cisnąć do okien. Igna- tjew również podszedł. Między głowami kolegów zoba­czył, że dom rzeczywiście wyburzają, a ściślej mówiąc, co najmniej w połowie już wyburzyli. Budynek wyglądał teraz jak ułamany ząb. Kawałek dachu i jedyne ocalałe okno na piętrze nie wiadomo jakim cudem jeszcze się trzymały. Tymczasem ogromna metalowa kula znów się rozkołysała nabierając zamachu, żeby zadać cios, być może ostateczny. Już podjechał buldożer.

Ignatjew wyszedł: wyszedł cicho, właśnie w tym mo­mencie. Prześlizgnął się wzrokiem po karkach kolegów, którzy stali przyklejeni do okien (musieli jeszcze wszy­stko omówić i jednak podjąć uchwałę), i wyszedł. To wtedy chyba po raz pierwszy Ignatjewowi nasunęła się myśl o wartkim nurcie rzeki. „Życie jest niby wartka rzeka. Nurt cię porywa — i koniec śpiewki” — pomyślał

1 w tej samej sekundzie, jednocześnie, stwierdził w duchu, że całkiem bystrze i w odpowiedniej chwili opuścił to rozgadane bractwo. Stwierdził też, najzupełniej logicznie, że po bezsennej nocy przydałaby się filiżanka mocnej herbaty. I w tym momencie nagle coś się w nim załamało.

2

Osiem dni — mówili z wyrzutem. — Okrągłe osiem dni.

A Ignatjew w żaden sposób nie mógł pojąć, dlaczego osiem. Nie zgadzał mu się rachunek.

2*8

Wreszcie zorientował się, że oni brali pod uwagę dni robocze, wyłączając soboty i niedziele — dla nich tylko to się liczyło; ponieważ oni, ci, którzy przyszli, byli od niego z pracy. Zastępca dyrektora, a wraz z nim grubaska z komitetu miejskiego. I chojrak-zawa- łowiec Tulcew, którego zabrali z powodu jego przyjaźni z Ignatjewem... Przybyli z wizytą całą trójką — Sima otworzyła im drzwi, spokojnie przywitała i wskazała ręką na lewo: „Jest tam, w pokoju... Podziwiajcie!” I oto teraz podziwiali.

- Ta-ak — odezwał się zastępca dyrektora. — Ależ to obrazek.

Prawdziwe pobojowisko.

I tylko grubaska z komitetu z miejsca uderzyła we właściwy ton (zawsze uderzała we właściwy):

- Sierioża, nie chcemy być natarczywi i niedyskretni, ale, widać, coś musiało się z tobą stać, jeśli od ośmiu dni nic tylko... pijesz.

Wypowiedziała to kłopotliwe słowo, przebrnęła przez nie; kiedy ktoś jeden znajdzie wyjście z kłopotliwej sytua­cji, pozostali czują się tak, jakby sami też znaleźli z niej wyjście. To rozwiązało im języki; mówili, zdawało się, wszyscy naraz. Ignatjew niby w półśnie słyszał ich i wi­dział; ale nie mógł widzieć siebie — od dawna nie golo­ny, potargany, z przekrwionymi oczami, w wymiętym ubraniu leżał rozwalony na tapczanie... Zastępca grzmiał, wskazując na niego palcem.

g Nie, nie, trzeba mu przynieść lustro, i to jak największe — niech popatrzy tylko na siebie.

A zawałowiec Tulcew przysiadł na brzeżku tapczana i, nachyliwszy się do Ignatjewa, szeptał:

- ...Masz świetną rodzinę. Masz wspaniałą żonę. W pracy wszystko idealnie — co się z tobą dzieje, po­wiedz, przecież jesteśmy przyjaciółmi.

Ignatjew wymamrotał:

Już nawet wypić człowiek nie może.

O! — rzekł tylko zastępca.

Ignatjew (teraz zobaczył sam siebie) głośno i ze skru­chą westchnął.

Weszła Sima.

Nie cackajcie się z nim. Weźcie go lepiej w obro­ty! — odezwała się surowo.

Próbujemy — odparł Tulcew.

- ...Pije, wyleguje się, palcem nie ruszy — ciągnęła Sima. — Nawet dzieciakowi w lekcjach nie pomoże. Po zakupy ani razu nie poszedł.

Tulcew pokręcił głową.

Coś z tobą, bracie, niedobrze...

Wszyscy umilkli.

Pora było się zbierać i zastępca powiedział na od­chodnym:

- Nie mam zamiaru cię tu pouczać — nie jesteś dzieckiem. Ale uprzedzam: jeśli nie przyjdziesz do pracy, podpisuję twoje wymówienie.

Wyszli. Sima odprowadziła ich i teraz łomotała w kuch­ni naczyniami.

Niespodziewanie wrócił Tulcew. Wyszeptał mu do ucha, chociaż byli sami:

Sierioża, pij, pij, jeśli nie możesz rzucić tak od razu. Pij, ale koniecznie przyjdź jutro do pracy, rozumiesz?

Spieszył się. Chciał tu interweniować na własną rękę, ale jednocześnie chciał też dołączyć do tamtych dwojga, którzy już wyszli.

Sieroża — szeptał — jak Boga kocham, wymówie­nie już podpisane — do diabła, przecież to bumelanctwo, osiem dni!... Przyjdziesz, prawda?

Przyjdę — skinął głową Ignatjew.

Jutro, pamiętaj, Sieriożka, jutro. I posprzątaj to. — Kopnął jedną z butelek pod tapczan, gdzie stuknęła z brzękiem o inne. — Pij u ludzi, pij w knajpie, byle nie w domu... Nie masz forsy, to pożyczę.

I znów niemal błagalny szept:

- Przyjdź. Słyszysz, Sieriożka, jutro...

Wybiegł.

Ignatjew wstał. Stąpał z wysiłkiem i miał wrażenie, że wybiera się gdzieś bardzo daleko — a wybierał się do łazienki, wziął nawet maszynkę do golenia. Przysiadł na skraju wanny i golił się, tępo wpatrzony w sam róg lustra. Wydawało mu się, że to właśnie początek dnia, a tym samym — początek życia. Setki razy oglądał w kinie podobne sceny, które w uproszczeniu można by 270

nazwać początkiem albo, na przykład, przeło­mem. Zrzucił wymięte spodnie. Napuścił wody do wanny, ale rozmyślił się — wziął prysznic. W pokoju nie zdołał sprzątnąć, skończyło się na dobrych chęciach: chwycił butelkę, tę, która stała najbliżej, jakoś wyłowił spod tapczanu następną, a potem, do reszty osłabiony, znów położył się na tapczanie.

Sima! — zawołał.

No?

Zjawiła się natychmiast. Słyszała, oczywiście, że się golił.

Jutro idę do pracy — oznajmił.

Rozpłakała się.

Naprawdę?

Naprawdę.

Przesunęła dłonią po jego włosach. Przelotna; nie udawana czułość.

Sierioża... Przecież mi wybaczyłeś, to powiedz, dlaczego pijesz?

Mówiła z płaczem:

No tak, zawiniłam, to prawda. Coś mnie opętało. Ale to już przeszłość, wszystko minęło, Sierioża. Prze­cież przyznałam się do winy, przepraszałam cię, ale jak chcesz, dalej będę błagać, żebyś mi wybaczył...

Przysiadła obok, na brzeżku. Tak samo siedział Tul­ce w.

Rozumiem, piłeś, boiszukałeś zapomnienia, wszy­stko to rozumiem, ale teraz już przestań, proszę cię. mój kochany.

Gwałtownym ruchem ręki otarła łzy płynące po jej łagodnej twarzy.

Nie, Sierioża, spójrz na mnie, nie odwracaj się. Chcę widzieć twoje oczy...

Objęła go, obróciła mu głowę twarzą ku sobie; nazy­wała to: wejrzeć w duszę. Zobaczył jej oczy, potem wychudłe ręce i ramiona mizerniała z dnia na dzień, tu liczył się każdy dzień, nie było świąt ani niedziel.

Zeszczuplałaś mruknął.

Nic dziwnego — muszę być teraz na diecie. Chwi­lowo. Przecież sam wiesz... Zresztą smukła sylwetka jest ostatnio w modzie. Chyba chciałbyś mieć zgrabną żonę?

Wstała.

Spójrz tylko, jak schudłam. Jeszcze trochę i będę miała figurę jak młoda dziewczyna.

Znów siadła blisko, obok niego.

- I zapomnij wreszcie, zapomnij o tym wszystkim — niepotrzebne mi już żadne towarzystwo, żadne teatry, żadne wino. — Okryła go. Podwinęła z boków kołdrę. — Śpij. I o niczym nie myśl. Wszystko się między nami ułoży. Ja w to wierzę...

Powtórzyła dźwięczniejszym głosem:

- Wierzę w to, słyszysz? Na pewno się ułoży. Będzie tak jak dawniej.

Od drzwi obejrzała się jeszcze i powiedziała z uśmie­chem:

Rano zaparzę ci kawę, dobrze?

W pracy morzył go sen i jedynie od biedy można było powiedzieć, że Ignatjew siedzi — w rzeczywistości ledwie trzymał się na krześle. Pomimo to do przerwy obiadowej dotrwał i stwierdził nawet, że w pracy jest mu o wiele łatwiej niż w pustym mieszkaniu, gdzie tylko siedział albo spał. Tu chociaż mniej rozmyśla. Co prawda i tutaj obliczał dni i mimo woli sięgnął wzrokiem w przyszłość, tak jak zagląda się w cudze okno, i ujrzał te rozpaczliwie puste wieczory, kiedy zostaną już tylko we dwóch z sy­nem, sami. Ale owo okno, dziwna rzecz, wcale nie było cudze — było jego własne. Wizja tych dni mgliście przemknęła mu tylko przez głowę. I zniknęła.

Po obiedzie mimo wszystko zasnął, tak jak siedział, ale okazało się, że przez cały czas czuwano nad nim. W odpowiednim momencie przyleciał Tulcew. Żwawy zawałowiec zaczął go tarmosić.

- Sieriożka... Posłuchaj najświeższych nowin: wiesz, tak windowali tego Gumyrina, a tu nagle — bęc — wydało się, że nie ma stażu. Patrz, jaki spryciarz: wpro­wadził w błąd całe kadry!...

Szturchnął Ignatjewa.

- Nie śpijże, do cholery! — 1 dodał szeptem: — No, brawo. Trzymaj się.

Ignatjew podniósł wzrok i zobaczył przy wejściu,

272

w drzwiach, zastępcę dyrektora. Zastępca wstąpił do ich działu i w przelocie uzgadniał z kimś jakieś produkcyjne sprawy, ale nawet jeśli rzeczywiście przyszedł tylko po to. nie ulegało wątpliwości, że przy okazji obserwuje Igna- tjewa — dlatego Tulcew starał się utrzymać Ignatjewa w formie, też niby to omawiając z nim coś ważnego, byle tylko ten nie zasnął albo, co gorsza, nie spadł z krzesła.

Zastępca oddalił się w miarę zadowolony. W każdym razie słowem się nie odezwał zostawiając Ignatjewa w spo­koju: rozumiał — bądź co bądź pierwszy dzień.

Brawo, chłopie! — szepnął Tulcew już głośniej i po przyjacielsku ścisnął Ignatjewa za łokieć.

Odszedł.

Dopiero tuż przed samym końcem pracy znów wy­rwał go z drzemki: zadzwonił Wania Korniejew. Tele­fon Ignatjew miał, dzięki Bogu, na biurku — nie trzeba było wstawać, starczyło wyciągnąć rękę.

Siergiej?

Tak.

Słuchaj uważnie: tę babkę z sądu mamy już cał­kowicie w swoich rękach. Całkowicie i bez reszty. Ale żeby wszystko było na mur, potrzeba jeszcze trochę cza­su. A propos, nie mógłbyś przypadkiem zdobyć gdzieś albumu Picassa?...

Do Ignatjewa docierało to wszystko z trudem i jak przez mgłę: kompletnie nie mógł zrozumieć, o czym Wania Korniejew mówi. Pomyślał nawet, że może już traci słuch.

Co takiego?

Picasso...

Wania Korniejew, poeta-lingwista i kolekcjoner, byl człowiekiem uprzejmym, to nie ulegało wątpliwości. Ale był równocześnie człowiekiem natrętnym. Już wówczas, otrzymawszy owe upragnione albumy, natychmiast, rzecz jasna, zorientował się, że jego kolega Ignat jew wcale nie musiał ich specjalnie zdobywać, lecz przyciśnięty twardą, można powiedzieć życiową koniecznością od­stąpił i poświęcił swoje własne. Kolekcjoner kolekcjonera nie tylko rozumie, ale i wyczuje. Wśród albumów Igna­tjewa powinien być jeszcze Picasso (o tym Wania Kor­niejew wiedział) i mało prawdopodobne, że Ignatjew

273

iKMM

pożałował tu czy poskąpił: przypuszczalnie album spadł, zsunął się z półki za regał i poniewiera się w kurzu. Nie tam jest jego miejsce. Więc co by kosztowało Ignatjewa, nawet przy jego zmartwieniach i załataniu, spojrzeć za ten regał?... Wania Korniejew nie ujął tego tak obcesowo, mogło to wszak zabrzmieć nieuprzejmie czy wręcz nie­taktownie. Wania Korniejew powtórzył tylko:

- Picasso... Potrzebny mi Picasso.

- Tak, tak, Picasso — apatycznie przytaknął Igna- tjew i odłożył słuchawkę. Ściślej mówiąc, upuścił ją.

O co właściwie chodziło i tak nie zrozumiał: ciężki był ten pierwszy dzień.

Wieczorem wrócił do domu nieźle wstawiony. Kiedy Sima zobaczyła go znów w takim stanie, wpadła w istną furię.

- Proszę bardzo, baw się, hulaj, zdradzaj mnie — możesz się mścić, jeśli tak ci na tym zależy, ale nie wpę­dzaj sam siebie do grobu!

Kto go tam wie, myślała, może to z chęci zemsty.

- ...nie masz prawa rujnować sobie zdrowia. Pamię­taj, że jesteś głównyin żywicielem. Jeśli już nie o sobie, to chociaż o własnym dziecku pomyśl!

Nazajutrz zaś z samego rana Sima Skończyła z wszel­kimi niejasnościami i rozpamiętywaniem w duchu wza­jemnych uraz i przystąpiła do działania. Czekać, co dalej, ani nie chciała, ani nie była już w stanie. Tkwiła tu jakaś prawidłowość: im wyraźniej Sima chudła, tym stawała się bardziej kategoryczna w słowach i stanowcza w spo­sobie bycia, nawet jeśli chodziło o drobiazgi. Z prze­strzeganiem ścisłej diety radziła sobie teraz bez tru­du. Żyła z zegarkiem w ręku — liczyła godziny, zaży­wała lekarstwa skrupulatnie, co do minuty. Dosłownie w oczach przeobrażała się w człowieka z charakterem, nic więc dziwnego, że w konsekwencji oświadczyła mu pew­nego ranka, że wnosi do sądu sprawę o rozwód,

Taki jak teraz nie jesteś potrzebny ani mnie, ani mojemu synowi.

Sima stała pośrodku pokoju, a Ignatjew leżał rozwa­lony na tapczanie.

- Słyszałeś, co powiedziałam?

Spytała jeszcze, jakby dla pewności, dopiero potem wyszła. Rozkojarzona myśl Ignatjewa skupiła się na tym uderzającym kontraście: nie tak dawno on zamyślał roz­wód poza jej plecami, cichaczem. Sima tymczasem pro­wadzi grę w otwarte karty — zakasowała go.

Wieczorem (jakimś cudem wysiedział w pracy jeszcze jeden dzień) Sima uczyniła kolejny krok, tym razem nie tyle uczciwy i prawy, ile raczej prawny: zabroniła Igna- tjewowi wchodzić do jej pokoju bez pukania i nie w kon­kretnych sprawach — tak to zakomunikowała. I pod żadnym pretekstem nie wolno mu wchodzić do pokoju chłopaka — jak koniec, to koniec.

- Powtarzam: nie waż się wchodzić do Wit’ki - pijaństwo pozostawia w dzieciach urazy psychiczne, wiesz o tym.

Po czym dodała:

- I nie pij w domu. Pij sobie, gdzie chcesz, nawet na ulicy, za rogiem.

Trzeba przyznać, że Ignatjew, choć sam nieświadom tego, z separacją pogodził się nie od razu. Co chwila wchodził do niej (zawsze przedtem pukając), przestępo- wał w progu z nogi na nogę, mruczał coś pod nosem, usiłował o coś pytać. W ogóle zachowywał się raczej głupio. Niekiedy spotykali się w kuchni.

Jak się czujesz? — pytał ochryple i odwracał twarz, żeby na nią nie chuchać.

Albo:

-- Niebrzydka dziś pogoda. Może poszedłbym z Wit'ką na spacer?

Sima mówiła dobitnie:

Wracaj do swojej nory.

I dodawała:

- Dopóki nie skończysz z piciem żadnego pobła­żania. A jeśli nawet na dobre z tym skończysz, i tak uwierzę nie od razu. Niech upłynie rok...

- Żelazny charakter chrypiał.

- A co myślałeś.

Późnym wieczorem Sima weszła do niego (najpierw zapukała) i, nie patrząc nawet, czy leży twarzą do niej. czy odwrócony do ściany, podeszła do regału charakte-

275

mm i

rystycznym, posuwiście lekkim krokiem człowieka, który gwałtownie chudnie.

Potrzebny mi jest Picasso...

Mówiła rzeczowym, ostrym tonem — to już stało się drugą jej naturą.

- Byłam u Korniejewa. Obiecał, że pomoże mi za­łatwić rozwód, i prosił o album Picassa, więc gdzie go masz?...

Ignatjew leżał jak zwykle, zobojętniały na wszystko, pogrążony w zupełnej apatii; teraz leżał na lewym boku, a godzinę temu na prawym. Po pracy chodził pić do swojego dawnego przyjaciela Szestopierowa, stamtąd wracał prosto do domu i walił się na tapczan. Z trudem rozchylił powieki i zobaczył żonę, która wspinając się na palce zaglądała za regał. Nie zdziwił się. Nie miał czemu się dziwić: tak długo byli razem i te piętnaście przeżytych wspólnie lat tak organicznie związało ich ze sobą, że kiedy nadeszła jej kolej i pora, żona obrała identyczną drogę załatwienia rozwodu. Ona również wolała obejść górę, zamiast wspinać się na nią. Zwróciła się do tegoż Wani Korniejewa i może nawet w tych samych słowach prosiła go i ponaglała.

Wreszcie Sima znalazła album, strąciła z niego paję­czynę i wyszła, niosąc go przed sobą w delikatnych, szczuplutkich dłoniach.

Odezwała się jeszcze z nutką ironicznego triumfu w głosie:

- Śpij, kochanie, śpij — weszłam tu w konkretnej sprawie.

Godne podziwu były jej drobne intryżki — nie kobie­ty, lecz właśnie żony, choć żony ubiegającej się o rozwód. Sima niemal co dzień podsuwała mu gazety, w których podejmowano'walkę z alkoholizmem oraz z plagą pi­jaństwa. Gazety, a zwłaszcza książki, zostawiała koło kuchenki gazowej, gdzie Ignatjew rano parzył sobie herbatę i wypijał małego klina. Jak każdy, kto raptem staje się człowiekiem silnej woli. Sima straciła swoją dawną subtelność; jej umysł, teraz zbyt oschły i pozba­wiony elastyczności, koncentrował się tylko na jednym — książkę na przykład zostawiała otwartą właśnie na tej stronie, a nie parę stron wcześniej, przed umoralniającą

276

scenką. Sima dokładała też starań, żeby opisowi rozpadu rodziny towarzyszyła ilustracja: zarośnięty alkoholik w stanie kompletnego zezwierzęcenia wymachuje pięś­ciami, a po kątach chowają się jego biedne, wystraszone dzieci.

- Czołem, Szestopierow! Kłania się Ignatjew — witał się z dawnym przyjacielem zjawiając się w progu jego mieszkania mniej więcej zawsze o tej samej porze, póź­nym popołudniem (po pracy). Było to zapuszczone, zarośnięte brudem kawalerskie mieszkanie. Ale Ignatjew właściwie wcale go nie oglądał. Wypowiedziawszy po­witalną formułkę, szedł prosto do zapuszczonej kuchni. Działał bez pośpiechu, ale i nie ociągał się. Wydoby­wał z teczki butelkę i w chwilę później już mył sobie szklankę.

A samotny i smętny Szestopierow niemal z miejsca zaczynał swoją zwykłą śpiewkę:

Tak, bracie, kobieta — to tajemnica.

Cichy Szestopierow snuł na głos rozmyślania:

Wiele zastanawiałem się nad tym, rozważałem... Teraz, bracie, wierz mi, znam się na kobietach...

Ignatjew pił, pił z uczuciem błogiego spokoju. Słowa Szestopierowa, siedzącego naprzeciw, płynęły monoton­nie i cicho, tak jak płynie pobliski strumień, na który można wcale uwagi nie zwracać i jego szumu nie słyszeć.

1 ...Jeśli natomiast kobieta ma nogi iksowate, mo­żna spodziewać się po niej wszystkiego. Najgorsze są takie kobiety pod czterdziestkę — namiętności już zwykle w nich wygasają i dopiero wyłazi cała , per- fidia.

Ta-ak — ni w pięć, ni w dziewięć wtrącał Igna­tjew — z krzywymi nogami — to jasne.

Ale istnieje też, bracie, inna zależność: jeśli ma tęgie uda, to kobieta bez charakteru, z natury łakoma, oporu nie stawia. .Takie zwykle bierze się bez ceregieli...

Ignatjew zapadał w odurzenie i siedział pogrążony jak­by w półśnie; patrzył w okno, czasem spoczywał wzro­kiem na postaci przyjaciela - i tak patrzył. Ludzie się zmieniają. Szestopierow był kiedyś wesołym chłopakiem.

277

świetnym kumplem, ale ożenił się niefortunnie, co wyszło na jaw nader szybko: po pół roku, a może nawet wcze­śniej żona uciekła z geologiem. Ani myślała wrócić. Ani myślała zostawić choćby karteczki z kilkoma w miarę gładkimi słówkami. Jej ucieczka była dla Szestopierowa szokiem: biedak nie rozumiał, jak mogło do tego dojść. Uznał, że w przyszłości podobny błąd nie ma prawa się powtórzyć. Uznał, że musi gruntownie poznać kobiety.

I oto od dziesięciu z górą lat zajmował się teorią.

- Pójdę już — rzekł Ignatjew wstając z miejsca. Ruszył do drzwi, a jego dawny przyjaciel, cokolwiek

zdziwaczały w swym kawalerstwie, odprowadził go do windy.

- Zostań jeszcze — poprosił.

- Nie mogę — na dziesiątą muszę być w domu.

- Żona czeka? — spytał Szestopierow smutno i za­zdrośnie, i jakby coś ścisnęło go za gardło.

Ignatjew nie odpowiedział.

Wróciwszy na dziesiątą, Ignatjew postał przed klatką, potem zaczął chodzić dokoła bloku. Sypał śnieg. Czekał Ignatjew niedługo — lekarka w swetrze, z nar­tami na ramieniu, właśnie szła w jego kierunku.

Szanując cudzy czas, Ignatjew od razu przystąpił do rzeczy.

- Sima chodzi. Z pracy nie rezygnuje... I jakoś na nic się nie uskarża.

W jego głosie zawsze brzmiała nadzieja, choćby nikła; ale nadziei być nie mogło.

- Tak, tak — kiwała głową lekarka — często spo­tykamy się z chwilową poprawą. Bardzo często. To tylko wskazuje, że zbliża się koniec.

Stali na mrozie ze trzy minuty.

- ...Ale ona nie ma bóli.

- Ma bóle — na razie niezbyt silne, wczoraj mi się skarżyła. Dałam jej tabletki z opium — oczywiście, nie zna ich składu.

Po chwili dodała:

- Na szczęście, choć to słowo nie na miejscu, pańska żona ma silną wolę.

Lekarka spojrzała na przyprószony śniegiem tor nar­ciarski. Ignatjew powinien był sam zorientować się.

278

że jest mróz, a ona ma na sobie tylko sweter, i że stoi z nartami.

Dziękuję pani. i Nie ma za co. — Lekarka westchnęła. — Trzeba dbać o zdrowie, nasze życie trzyma się na włosku.

Przypięła narty i ruszyła po śniegu szybkim, raźnym krokiem, wymachując kijkami i balansując całym cia­łem. Wyraźnie zaczynała już tyć.

Wsobotę z samego rana przyszła Marina — Ignatjew słyszał, jak we dwie z żoną rozsiadły się w kuchni przy herbacie. Okazało się, że przez cały ten czas widywały się i dzwoniły do siebie. Co więcej, okazało się. że odnowiły dawną przyjaźń. Piły herbatę trajkocząc:

...przyjaźń zwykle przemija. 1 tylko młodzieńcze przyjaźnie bywają wieczne.

Prędzej czy później musiałyśmy się zfiów spotkać — tak było nam pisane, prawda, Marinoczka?

5 Sima, może się wybierzemy na jakiś film?

W przypływie uczuć chyba się ucałowały.

Kiedy Ignatjew wślizgnął się do kuchni po herbatę. Marina przywitała go sucho. Odwróciła wzrok w stronę swojej filiżanki, jakby ta filiżanka z herbatą była dla niej ciekawsza od żywego człowieka. 1 od razu obie kobiety zgodnie umilkły, dając do zrozumienia, że już obgadały i samego Ignatjewa, i całe jego postępowanie, że. oczy­wiście, potępiły go i odcinają się od niego.

Ignatjew niestosownie i trochę bez sensu zagadnął:

- A przecież ja hm-m... też jestem dawnym przy­jacielem.

Nie odezwały się słowem.

Wycofał się do swojego pokoju, a one wzięły się za pranie. Najpierw nad czymś debatowały, potem w ła­zience plusnęła mocnym strumieniem woda i z miejsca zaterkotała pralka. Sobotnia pustka przytłaczała Igna­tjewa, a tamto terkotanie i odgłosy ich wspólnej pracy (nie wiadomo czemu było im tak wesoło) dopadały go bez przerwy, pomimo szczelnie zamkniętych drzwi.

Złapał teczkę, włożył do niej butelkę i poszedł do Szestopierowa do zarośniętej brudem kuchni, gdzie

27s>

wytrawny znawca kobiet, kawaler, siedział jak zawsze w zupełnej samotności; chyba czytał.

Z zadowoleniem zamknąwszy książkę, Szestopierow niemal natychmiast wsiadł na swojego konika. Jego zielonkawe oczy zwilgotniały.

- ...Jeżeli kobieta ma twarz i szyję usianą pieprzy­kami, z reguły jest oziębła. Trzeba ją brać siłą. Działać przez zaskoczenie — zgadzasz się?

Powiedzmy.

1 I jeszcze pewien niuans: kobiety tego typu naj­bardziej pobudliwe są nie po zachodzie słońca, jak inne, lecz wręcz na odwrót, z rana...

Żona, która rzuciła Szestopierowa, pozostawiając tak wyraźną skazę na jego psychice, już dawno temu urodziła dwoje dzieci. Żyła i od dawna ze zmiennym powo­dzeniem wojowała o mieszkanie, o podwyżkę, o modne ciuchy i o to mikroskopijne, ale swoje własne miejsce pod upalnym i jednym dla wszystkich słońcem. Prawdopo­dobnie nie miała pojęcia, jak zmienił się ten wesoły chłopak, jej były mąż.

- Nie widziałeś się z nią ani razu?

- Z kim?

Z żoną. Z byłą żoną.

- Pięć lat temu — zaczął wspominać Szestopierow — napisała do mnie list. Chciała niby się spotkać, niby tak po prostu połazić, pogadać o życiu. Odmówiłem. Znam przecież ten typ kobiet. To dla mnie już miniony etap — mam rację?

Ignatjew pomyślał, że jego, Ignatjewa, niebawem też czeka samotność — może to będzie inaczej, a może zupełnie tak samo. Co prawda, identycznych przypad­ków nie ma, ale czy wiadomo, w którą stronę pchnie go los lub jak on sam nim pokieruje i jak to się skończy. Pomyślał też: nie śmiej się pochopnie z innego.

- ...Główne wyznaczniki charakteru kobiety to jej piersi, pośladki i kolana — zgadzasz się? Nic tak nie świadczy o kompleksach kobiety, o braku pewności siebie, jak jej pośladki...

Od czasu kiedy żona odeszła, Szestopierow nie miał żadnej kobiety i wcale zresztą nie szukał kontaktów, przygotowywał się tylko; był teoretykiem. Był czysty

280

i niewinny jak anioł. Ignatjew wyłączył się myślami — cicho, z niezmąconym spokojem pił zapatrzony w okno: sypał śnieg.

W domu od razu zwalił się na tapczan i zasnął, a obie kobiety, które już do tego czasu uporały się z praniem, teraz wzięły się za sprzątanie — robiły to ochoczo i na wesoło. Sima ścierała kurze, a Marina chodziła za nią z odkurzaczem.

A pamiętasz, jak byłyśmy w Ugliczu? Wsadzono nas do pokoju razem z jakąś chrapiącą babą...

Ale jęczała...

Jęczała?... Ona umierała we śnie! Sama nam potem mówiła: „Dziewczynki, trzy razy w nocy umieram!”

Zatrzymały się obie w przedpokoju — szczuplutka Sima i dorodna w porównaniu z nią Marina. Na moment przerwawszy sprzątanie, śmiały się serdecznie, promie­niowały radością, bo nagle wróciła przeszłość: były to nie tylko wspólne wycieczki i przyjaźń, i Uglicz, i chra­piąca baba — była ich młodość.

Ach! Odkurz przy okazji u niego. — Sima uchyliła drzwi do jego pokoju.

Czy warto?

Warto, bo potem roznosi brud po całym mieszka­niu.

Sima leciutko popchnęła przyjaciółkę.

Nic się nie bój. Nażłopał się i śpi... Zaraz po roz­wodzie zamieniam mieszkanie. Będzie sam jak palec i wtedy niech sobie pije.

Przecież.on rozpije się na dobre.

A tutaj się nie rozpije?... Przysięgam ci, Mari- noczka, mogłabym to znosić, przymykać oczy, ale on mi Wit’kę marnuje.

I dodała z ironią:

- Nie martw się o niego. Straci! już resztki woli złapie go jakaś litościwa duszyczka.

Sima poszła myć kuchenkę. Marina pchnęła drzwi i wkro­czyła z odkurzaczem do pokoju Ignatjewa lękać się czy krępować rzeczywiście nie było powodu, spal pijackim snem. Marina włączyła odkurzacz: hałasy już nie mąciły

281

mu snu. Można by szafę przewracać. Można by tłuc w drobny mak lustro. Marina, wciąż jeszcze rozrzewnio­na romantycznymi wspomnieniami o Ugliczu, nagle ze zwykłą sobie energią usiadła na tapczanie i wpatrując się w twarz śpiącego, pomyślała: „A przecież ja kochałam tylko c i e b i e...” — co wcale nie było prawdą,

o czym sama najlepiej wiedziała, ale teraz było jej przyjemnie tak myśleć. Od czasu tamtego romansu z Ignatjewem pędziła niełatwe życie kobiety samotnej. Bywało różnie. Już dawno wyzbyła się młodzieńczych sentymentów.

Raptem przeszyła ją pewna myśl. Niemal przerażo­na, Marina wyłączyła odkurzacz i błyskawicznie wypa­dła z pokoju.

- Nie mogę — powiedziała przepraszająco do Si­my. — Jakoś mi tam niezręcznie...

Co?

- Mówię, że mi niezręcznie. Lepiej sama idź i sprząt­nij u niego, a ja wymyję kuchenkę. Nie znoszę widoku pijanych...

Sima machnęła ręką.

- A, pal go sześć. Niech gnije w brudzie. Weźmy się lepiej za kuchnię.

Ignatjewa rozbudził okrzyk Simy, kiedy, zajrzawszy do niego, zawołała głośno:

- Hej!

Otworzył oczy.

- Hej, Ignatjew! Informuję cię, że wyznaczono już termin sprawy rozwodowej.

Stała przed nim, wiotka i taka stanowcza.

- Kiedy? — wychrypiał sennie.

- Za miesiąc. Jedenastego... Mam nadzieję, że nie będziesz stawiał przeszkód, robił uników, żeby odwlec sprawę, i w ogóle się wygłupiał?

Po chwili namysłu odparł:

- Nie będę.

- Chwała ci za to.

I zawołała w stronę kuchni:

Marina! Zaparz mu kawy w nagrodę za uległość! Taki jest dzisiaj miły, że troszkę go rozpieścimy...

Ociężały, jeszcze nie na dobre rozbudzony, lgnatjew z trudem wstał i powlókł się do kuchni. Dały mu fili­żankę parującej kawy.

Żona podsunęła cukiernicę, a on, śledząc wzrokiem ten ruch, patrzył na jej cienkie, niemal jak zapałki palce — w tamtej rozmowie zapowiadała, że osiągnie figurę młodej dziewczyny. Ale to należało już do przeszłości: teraz miała figurę dziecka; ważyła pewnie też niewiele więcej. Patrzył na żonę chyba zbyt badawczo — nie uszło to uwagi Mariny.

I jakimś nienaturalnym, dotąd niespotykanym u niej tonem, nieśmiało, a zarazem z lisią chytrością, spytała:

Sima, a właściwie u kogo się leczysz? Kto jest twoim lekarzem?

Zagorujko.

Aha... Podobno to dobra lekarka. Doświadczona.

Tak. I bardzo życzliwie się mną zajęła.

Wracając do swojej nory, lgnatjew znów usłyszał ci­chy, wciąż tak samo nienaturalnie brzmiący głos Mariny:

Sima, może byśmy tak zrobiły mały remont?

Remont?

No tak... Mieszkanie będzie lśnić jak nowe.

Jestem teraz za słaba, Marinoczka. Nie dam rady.

Ja pomogę...

Wieczorem Sima dostała ataku. lgnatjew spał i nie słyszał, tym bardziej że Sima tłumiła jęki: umiała pano­wać nad sobą.

A-ach... — przyciskając ręce do brzucha, jęczała przez zaciśnięte usta.

Marina spytała:

Wezwać lekarza?

Nie trzeba. Zagorujko uprzedziła, że co pewien czas mogę miewać ataki. Ale to minie.

Podać ci coś?

Tabletki. Są tam, na półce. I wody.

Proszę.

283

i W\ v \

Dziękuję ci. Dopilnuj, żeby Wifka poszedł w porę spać, dobrze? Muszę się trochę położyć, w głowie mi się kręci.

Sima jęczała, potem jęki ustały, zasnęła. Wkrótce zasnął też Wifka; Marina sprawdziła mu lekcje i pun­ktualnie o jedenastej kazała iść spać. Usłuchał od razu, bez protestów.

Wszyscy spali. Marina zajrzała do każdego pokoju. Dotykała ścian. Oglądała odstające tu i ówdzie tapety — mieszkanie było ładne. Bez pośpiechu sprzątnęła w przed­pokoju, wytarła ślady butów i resztki stopniałego śniegu, który w dzień naniósł z dworu Wifka.

Potem weszła do Ignatjewa. Spał. Marina chwyciła szczotkę, ostrożnie wymiotła śmiecie, po czym wyniosła do przedpokoju i schowała do szafy puste butelki. Na pościeli Ignatjewa spostrzegła okruchy chleba, ponie­wierał się tam nawet kawałek zeschniętego na kamień sera. Marina przewaliła Ignatjewa na bok i strzepnęła wszystkie okruchy. Przewracając śpiącego, chwytała go swobodnie i bez ceregieli, tak jak chwyta się łatwą zdobycz — ruchy jej były pewne, a on spał mocno.

Rano Marina przyszła z rolkami tapet. Energicznie przystąpiła do zdzierania starych tapet, które odchodziły z łatwością, wesoło trzeszcząc, jakby tylko czekały na kobiecą rękę. Marina zawinęła rękawy bluzy i jej pulchne białe ręce uwijały się i śmigały to tu, to tam. Ignatjew, parząc herbatę, przypomniał sobie zapuszczony pokój Mariny, gdzie żyła jak w kurniku i gdzie od wieków nie robiła remontu, ale powstrzymał się od ironicznych komentarzy, burknął coś tylko ze złością. Od rana wprost pękała mu głowa. 1 cały czas prześladowała go cicha, ale uporczywa myśl: obejrzeć fotografie. Kręcił się po całym mieszkaniu i zupełnie nie mógł sobie przypomnieć, gdzie leżą zdjęcia, a trzeszczenie zdzieranych tapet, ożywione głosy kobiet i ich krzątanina nie pozwalały mu się skupić.

Sima była pewna, że szuka wódki.

Nie masz co szukać. Niczego nie znajdziesz.

Czego nie znajdę?

Właśnie tego.

Pomyślał, że faktycznie niczego tu nie znajdzie. Za­czął się śpieszyć.

Tak... To ja wychodzę...

Marina od razu podchwyciła:

- Idź, idź. Niedługo jedenasta — twoi kumple już w pełnym składzie czekają pod sklepem.

Roześmiały się obie.

Kiedy się ubrał. Sima podeszła i wsunęła mu pie­niądze.

Kup jeszcze jedną butelkę.

Po co?

Potrzebna mi.

Ale po co?

Przecież mówię — potrzebna.

I znowu obie się roześmiały.

Kiedy Ignatjew wrócił, przeznaczenie dodatkowej bu­telki wyjaśniło mu się od razu — Marina sprowadziła już trzech robotników. „Gospodarze”, to znaczy Sima, Wit’ka i Marina, przykrywali meble starymi gazetami, a robot­nicy malowali sufity przy pomocy specjalnego rozpyla­cza. Dwóch stało na drabince ochlapując sufit, a trzeci był zajęty przy wiadrze z farbą — podnosił szybko wiadro i dźwigał w ślad za drabinką. Skończywszy malować sufit, robotnicy poprawili w najbardziej wi­docznych miejscach rozeschnięty parkiet. Zrobiło im się gorąco; rozebrali się do pasa — muskularne, silne chło­paki około dwudziestki. Pracowali solidnie i raźno. Pogwizdywali piosenki. Przez okna wdzierało się ja­skrawe mroźne słońce i aż przyjemnie było patrzeć na tych chłopaków — uosobienie życia. A obok nich cho­dziła, krzątała się jego żona — sucha i przeraźliwie wychudzona.

Ale się uwijacie! — mówiła z podziwem Sima.

Chłopaki jak się patrzy! — wtórowała jej Marina.

Marinie zebrało się na marzenia. A może po prostu

wstąpił w nią nowy duch.

Tutaj postawisz fortepian. Tak, tak, właśnie tutaj! Uwielbiam muzykę. Uwielbiam grać wieczorami.

Rozpostarła wysoko ręce i mówiła dźwięcznym gło­sem:

...Najprzyjemniej zacząć od maleńkiej sonaty. Ci-

2K5

I l. mi HflflH

cho. Powoli. Prawda?... Tam-tam-tam-tam. Tam-tam- -tam-tam. 1 nie słyszysz ani sąsiadów, ani samolotów...

Sima uśmiechała się.

Fantastka z ciebie. Zwyczajna fantastka. Jaki tam fortepian?

Marina była duszą tego, co się tu działo, była jakby ponad nimi wszystkimi i sprawowała rządy — ener­giczna, czynna, wszędzie obecna, rządziła, doglądała roboty.

- Chłopaki! Załatajcie dokładniej tę szparę.

- Ale nie mamy klepek.

- Naszykowałam wam tu kilka — pracujcie sumien­nie, chłopaki! Sumiennie!

Robotnicy skończyli i pogwizdując swoje melodyjki zabrali się i poszli. Kobiety i Wit’ka siedli do kolacji.

Ignatjew wyszedł.

- ...Najbardziej skomplikowana jest dusza kobiety nieco po trzydziestce, zgadzasz się? Wie już wtedy aż nadto wiele o życiu, ale wybaczyć i zrozumieć, jak wy­baczają i rozumieją kobiety czterdziestoletnie, jeszcze nie potrafi.

- Co, co? — dopytywał się Ignatjew, chociaż i tak nie słuchał.

Przypomniał mu się stary dowcip o tym, jak to przy kieliszku rozmawiają o kobietach; kiedyś wydawał mu się baal/o zabawny. Tutaj, zupełnie jak w tym starym dowcipie t/c też zebrało mu się po wódce na wspomin­ki), międ/Ą nim i Szestopierowem istniał ścisły i' spra­wiedliwy pod/tal pracy: jeden popija, drugi rozprawia

o kobietach... Prawdziwie jak w raju. Dziwna rzecz, chociaż miał okazję zaobserwować to już wcześniej, Ignatjew dopiero teraz zauważył, że teoretyk nie pije.

Ignatjew nalał mu.

- Nie, nie — gwałtownie odmówił i równie gwał­townie odsunął szklankę Szestopierow.

- Dlaczego?

- Po co mam pić? Od wódki człowiek się starzeje. Ani się człowiek obejrzy, jak go wódka wykończy.

Umilkli.

286

Po chwili Szestopierow rzekł lekko skruszonym gło­sem, wyjaśniając jakby sedno sprawy:

Nie mogę być mężczyzną zużytym... Spodziewam się jeszcze przeróżnych wyjazdów w delegacje — może będą ze mną flirtować młode dziewczyny, a ja co? Nie, nie, teraz nie mam prawa pić...

I dorzucił dla ścisłości:

Czekają na mnie młodziutkie Sybiraczki albo, powiedzmy, Urałki. Może czekają młode Francuzki lub Włoszki — więc nie mogę marnować się przez wódkę, zgadzasz się?

Ignatjew wrócił do domu wyjątkowo późno: Marina, po całym dniu nieustannej pracy, wyszła, a Sima i syn spali. Było cicho. „Już po północy...” — pomyślał Ignatjew i, dobrze wstawiony, nie odważył się zapalić światła.

Chwiejąc się stał w mroku przedpokoju.

Przez pomyłkę albo przez zapomnienie wparował do pokoju Simy; zdjął wcześniej buty, dzięki czemu wszedł prawie bezszelestnie. Zbliżył się do łóżka. Noc była księżycowa — widział wyraźnie twarz żony i widział znaczące się pod prześcieradłem jej ciało, drobne jak ciałko dziecka. „Przegoni mnie” — uprzytomnił sobie i chwiejnym krokiem opuścił pokój. Księżyc pomógł; tylko raz potknął się o krzesło.

Dotarł do kuchni i postawił czajnik na gazie — czuł pragnienie. Włączył światło. Kiedy szukał esencji, foto­grafie nagle same wpadły mu w ręce — leżały na zwykłym miejscu, pośród starych listów.

- No, nareszcie! — Cały się rozpromienił.

Ucieszył się tak, jak cieszy się dziecko, kiedy odnajdzie

swoją zabawkę; nie posiadał się ze szczęścia.

A jednak znalazłem!... Brawo, staruszku!

Wśród wszystkich fotografii niewiele było zdjęć żony.

Zaczął je wybierać i układać chronologicznie.

Najpierw Sima studentka...

Nie, najpierw uczennica z warkoczykami jest...

Teraz studentka. Teraz następowały fotografie, na których byli razem (początki ich znajomości) Sima

287

HHMNHHHNMi I nx\ ■ ■

a

uśmiecha się, a on, Ignatjew, stroi głupie miny... Teraz Sima doroślała. Ach, doroślała tak szybko, dochodząc do swoich obecnych lat; wszystkich zdjęć było na oko z piętnaście. Ignatjew policzył je — czternaście sztuk. Ułożone na stole, jedno przy drugim, nierównym rzę­dem, z daleka przypominały strumień. Ten strumień znów przywiódł mu na myśl rzekę, wartką rzekę, z której biegiem przepłynęło obok niego w niespełna piętnaście sekund całe życie żony; i porwał je nurt.

Ignatjew pijackim ruchem plaskał dłonią po rozłożo­nych na stole fotografiach, które nie zginęły i które (brawo, stary!) mimo wszystko odnalazł.

- Jesteś ze mną... Cała jesteś tutaj ze mną.

Pomyślał sobie, że teraz już nic ich nie rozłączy. I nawet poweselał.

Przełożyła Anna Walenko

Wszystko za nic

Żona stwierdziła któregoś dnia, że nieźle byłoby zmienić mieszkanie — całkiem rozsądny pomysł, może nie? — i oto Tkaczow już zaczął się stopniowo do niego przy­zwyczajać. Jeżeli bowiem ktoś ci coś takiego zapropo­nuje na wesoło, w dobrej wierze i bez ukrytej intencji wbijania szpilek, pragniesz się przyzwyczaić do tej myśli, w każdym razie na pewno spróbujesz to zrobić.

Chciałabym zamienić nasze dwupokojowe — po­wiada żona — na trzy pokoje.

Uśmiecha się i ciągnie dalej:

I broń Boże, żeby pokoje nie były w amfiladzie, jak u nas, tylko każdy z oddzielnym wejściem.

Cóż to — marzysjz sobie?

Niech będzie, że marzę... W każdym razie pora trochę pomyśleć o przyszłości, Maszeńka dorasta. Wiesz, jak lata lecą?

Tak... Maszka już ma czternaście.

Czternaście, piętnaście — czy tu o to chodzi? Ona lubi pobyć w samotności, stale zamyka swoje drzwi. Jeśli chcesz wiedzieć, mam zamiar kupić jej stanik.

To poważna sprawa.

Nie widzę w tym nic śmiesznego.

Wcale nie żartuję.

- Poza tym moglibyśmy czasem przyjąć gości po ludzku, to znaczy w pokoju. A nie w kuchni.

Żona mówi przekonująco, tak jak powinna mówić żona. Powodów, żeby polepszyć sobie warunki mieś/-

kaniowe, jest niemało — i wszystkie w istocie są uza­sadnione. Jeszcze więcej znaczy perspektywa drobnych, miłych sercu satysfakcji, które wynikają niejako samo­istnie z poprawy sytuacji życiowej. Jako że trzy pokoje to trzy pokoje. Trudno tę myśl wyrazić trafniej.

Tak więc Tkaczow do niej przywyka.

Za-mie-nić się •— powtarza powoli w duchu, przy­zwyczajając się do słowa i jego sensu. — Zamienić się... Niby głupstwo, a jak potrafi człowieka poruszyć” - myśli. I zaraz przywołuje się do porządku, pokpiwa sam z siebie.

Ale wcale mu się to nie udaje. Podniecenie bierze górę.

- Skąd ci przyszedł do głowy taki genialny po­mysł? — pyta Tkaczow żonę. Śmieje się. I patrzy na nią z napięciem.

Po czym znów pyta:

- Powiedz no, olśniło cię raptem czy co?

Pozwala sobie nawet na nie zaplanowany uścisk. Ot

tak, w przelocie.

Żona promienieje. Nie z powodu uścisków oczywiście (to ją drażni), lecz z powodu słów aprobaty, które wyrywają się mężowi mimo woli, ba, jest w nich nuta niedowierzania, co świadczy o aprobacie najwyższej. Najbardziej szczerej.

Chodzi o to, że Tkaczowowie — i on, i ona (każde u siebie w pracy) — awansowali, czyli, mówiąc ściślej, poszli w górę. Nie były to wielkie awanse, ot, o szcze­belek, oczko wyżej. Ale jednak. Oszczędności też się gromadziły powolutku — żona chciała kupić komplet „Helga”, uganiała się za nim, stale była w pogotowiu, wytrwale chodziła koło tej sprawy, aż nagle głos z góry szepnął jej: nie potrzeba wam „Helgi”, tylko mieszkania. Póki pieniążki są w ręku, dopłacić i zamienić dwupo- kojowe mieszkanie^ które macie, na trzypokojowe. To jest dopiero idea!

Śpisz? — pyta Tkaczow żonę.

- Nie.

Ale żona śpi, Tkaczow to czuje.

A on nie śpi. I lepiej, być może, niż ktokolwiek inny

290

uświadamia sobie teraz, że to żadna idea, cóż, jeżeli nawet, to marna i niska; nie odmieni ani ich życia, ani losu — niemniej jego nerwy są napięte. W lewym boku coś uciska, tchu nie można złapać. Serce kłuje, a przecież zaledwie stuknęła czterdziestka. Tkaczow wzdycha... Ale kropel nie zażywa, tabletek też nie łyka, nie ma sensu robić zamieszania po nocy. Żona nic nie zauważa. Śpi.

Oczywiście, ludzie zamieniali mieszkania i wczoraj, i przedwczoraj; nie wiadomo jednak, dlaczego dziś rzesza zamieniających się nasuwa Tkaczowowi myśl o słabości i mizerii kondycji ludzkiej. O niepewności wobec życia. I o innych podobnych sprawach. O tym, że człowiek przestał już oczekiwać czegokolwiek od siebie i zdał się wyłącznie na przypadek. To znaczy osiągnął pułap swoich możliwości. Piął się w górę, wspinał, drapał i nagle stop. Choćby nie wiem jak się starał, wyżej nie wlezie; no cóż, oczywiście, nikt nie jest bez grzechu, samochód też chciałoby się mieć, i oto już się stoi po kupon „Sport-loto”: „Bardzo proszę, niech mi pan objaśni, jak mam wypełnić. Co trzeba zakreślić?... Ach tak, dziękuję. Bo ja, widzi pan, pierwszy raz."

Takim właśnie ludziom przedstawi swoją propozycję Tkaczow — przedstawi tak, jak to robi człowiek, który ma pieniądze. On to nie to co tamci. On dopłaca. Brr. Całkiem niby kupczyk, który się dorobił...

Bzdury jakieś człowiekowi po głowie chodzą wyrywa się Tkaczowowi.

Przyśniło ci się coś? — pyta żona.

Wszystko to oczywiście już rano.

Tak. Jakieś banialuki.

Przyjemnie jest rankiem, idąc do pracy, karcić się w duchu i pokpiwać ze swych nocnych głupich wątpli­wości. Przyjemnie iść i myśleć: słoneczko świeci, wkrótce nadejdą leniwe majowe dzionki, więc czegóż jeszcze człowiekowi potrzeba? Boże kochany, nawet już niczego pragnąć w życiu nie wolno! Ledwoś zechciał czy za­pragnął czegokolwiek i zaraz sam siebie zadręczasz bez litości. Co z nas za ludzie, doprawdy. Przecież on. Tkaczow, nie zamierza nikogo nabierać ani oszukiwać,

291

lecz zwyczajnie, po prostu, uczciwie za-mie-nić się... Swoje własne, spółdzielcze mieszkanie przecież odda.

W tej sytuacji nic mu już nie pozostaje innego jak poczuć się pełnoprawnym posiadaczem swego dwupo- kojowego mieszkania. I czuje to. I powiada:

A jakże, posiadaczem, i nic w tym nie ma złego... Harowałem na nie jak wół. Harowałem, nie zbijałem bąków!

I splunąwszy na chodnik, dodaje:

- Wuj mi go w spadku nie zostawił.

Podniecony tym odczuciem (nowym dla niego), Tka-

czow włącza się do rozmowy Kuroczkina i Wani Zu- jewa — oderwawszy się od programowania, zmierza żwawym krokiem ku tym znawcom życia. Ale coś go powstrzymuje. Milczy chwilę. W końcu jednak się włącza.

- Planujesz zamianę?... A czym właściwie dysponu­jesz? — pyta go bez zapału Kuroczkin.

Tkaczow odpowiada: tak i tak, tak i tak.

Jasne... Ale czym dysponujesz?

- Powiedziałem przecież — dopłacę dodatkowo za metraż.

Dobra. Tylko czym dysponujesz naprawdę? — py­ta z naciskiem Kuroczkin.

Jak to — czym?

Tkaczow czuje, że musi mieć teraz bardzo głupią minę. Nie posiada jeszcze żadnego rozeznania w tej materii, a wyrwał się. Pośpieszył. Nie mógł spokojnie usiedzieć — posiadacz.

Kuroczkin stara się mu pomóc.

No dobrze — jakie masz podstawy, by sądzić, że ktoś się z tobą zamieni? Na czym opierasz to założenie?

Na czym opieram?

No tak — na czym?

Żeby nie czuć się jak skończony idiota, Tkaczow musi w sposób nieokreślony wzruszyć ramionami i uśmiech­nąć się. Co też robi. Wzrusza ramionami. Mało to jest podstaw, mało powodów, dla których ludzie zamieniają mieszkania?!

Wania Zujew, który dotąd milczał, pyta:

Masz spółdzielcze?

Tak.

Jaki wkład?

Tkaczow odpowiada: tyle a tyle.

No cóż — wyjaśnia zamiast Tkaczowa flegmaty­czny Wania Zujew — dysponuje tanim mieszkaniem.

1 sprawa staje się jasna.

Wiem. Znam te domy — kiwa głową Kurocz- kin. — Tandeta, a nie mieszkanie. Gówno.

. — Gówno — potwierdza Wania Zujew.

Cóż, wobec tego rzecz jest realna. Balkon przecież też jest do luftu.

I kuchnia gówniana.

Tkaczow nie od razu pojmuje, że tamci w ten po­gardliwy, upokarzający sposób akceptują jego zamiar. Uważają go za realny. Obaj — najpraktyczniejsi ludzie w całym zakładzie — tym pojemnym, pełnym treści słowem namawiają Tkaczowa i jego żonę, którym nagle zaświtał pomysł zamiany, zachęcają do niej. Udzielają im swego błogosławieństwa. 1 życzą powodzenia.

I łazienka, i klepka, i rozkład pokojów, i muszla klo­zetowa, i drzwi, i listwy — wszystko to tandeta. Gówno.

W domu Tkaczow uświadamia żonę, gdzie też, jak się okazuje, mieszkają już tyle lat, na co żona odpowiada, że owszem, wie o tym.

Od dawna? — zaciekawia się Tkaczow.

Dzisiaj się dowiedziałam.

Także w pracy.

Mhm.

Dosłownie tak się wyrazili: gówno?

Dosłownie.

I Tkaczowowie gratulują sobie wzajemnie tego nie­wielkiego życiowego odkrycia. Trzeba tu odnotować, że Tkaczow jest z lekka dotknięty. Obchodzi nieśpiesznie swoje skromniutkie lokum, wszystkie kąty, patrząc na nie teraz innymi oczyma. Ich pokój i pokój Maszeńki łączą drzwi — Tkaczow wchodzi i tam. Córka odrabia lekcje. Pisze. Na widok ojca przerywa w pół zdania i zaczyna rysować na kartce jakieś główki.

Przeszkadzam ci? — przytomnieje Tkaczow.

Nie, nie.

- Odrabiaj lekcje! — napomina surowo i wycofuje

się.

Przemierza krokami kuchnię i przedpokój, rozgląda się — mieszkanie jak mieszkanie. Oczywiście, nic nad­zwyczajnego. Widywał już naturalnie lepsze. Ale dawniej w nim, w Tkaczowie, to uczucie drzemało, drzemało i śniło sny. I oto rozbudzono je, rozdmuchano bez przy­czyny i bez specjalnej potrzeby, jedynie dlatego, że kie­dyś by je i tak obudzono, rozdmuchano w człowieku, jeśliby oczywiście nie wykorkował przedwcześnie, za młodu. Ale to już Tkacżowowi nie grozi.

I teraz każdy dzień wzbogaca go o jakąś cenną wiedzę.

Dowiaduje się na przykład, że istnieje biuro zamiany mieszkań i że należy się w nim zarejestrować, żona na­tomiast przynosi informację o ogłoszeniach na słupach i tablicach ogłoszeń. I tak dalej. Poznaniu nie ma końca. Ale naturalnie pewne elementy się powtarzają — oto Tkaczowa informuje ktoś o słupach' ogłoszeniowych, żonę zaś — o biurze zamiany. Okazuje się, że wszyscy wszystko wiedzą. I staje się już mniej więcej jasne, że Tkaczowowie kroczą drogą, którą walą nieprzebrane tłumy, i że jest ona zdeptana i wyślizgana dokładnie tak, jak powinna być taka droga zdeptana i wyślizgana.

No i dobrze. Jeżeli jedyny atut naszego mieszkania to jego taniość — powiada Tkaczow do żony — będą się do nas zgłaszać ci, co zbiednieli.

Kto?

Ci, co zbiednieli. (Te słowa nasuwają mu się nieoczekiwanie.) Ci, którzy chcą z droższego mieszkania przenieść się do tańszego.

Tak, tak — przyświadcza żona. — Tak, tak. — Rozumie już, co mąż ma na myśli.

Ci, których spotkało nieszczęście — ktoś, komu na przykład zmarł mąż. Albo znalazł się w więzieniu.

Tkaczowom robi się trochę nieswojo, ich życie płynie spokojnie, pozbawione silnych emocji. Tymczasem, wy­wlekając z głębi sumień obojga wrodzone poczucie uczci­wości, po pokojach zaczynają nagle snuć się ludzie w czerni (chociaż nikogo na razie’ nie ma), oglądając kąty, sufity, ściany, a Maszeńka kręci głową i spogląda na nich. Wdowy i wdowcy chodzą, chodzą, chodzą bez

294

końca, rozmawiając powściągliwie, smutno i spokojnie, tak jak przystoi ludziom w żałobie.

Coś tu chyba nie jest w porządku — mówi żona.

Akurat.

Wychodzi na to, że chcemy sobie poprawić wa­runki życiowe kosztem innych.

I to także jest swego rodzaju odkrycie. Do niego również trzeba przywyknąć, podobnie jak do wszystkich poprzednich, ale właśnie to przyzwyczajanie się jakoś Tkaczowom nie idzie, a raczej idzie, lecz z wielkim trudem, powoli.

Następuje wreszcie chwila, gdy żona pyta:

A może zdejmiemy ogłoszenia?

Zerwiemy ze słupów?

Tak.

Dlaczego?

Bo tak... To jakoś nie w porządku.

Ale jest już jasne, że nie mówi tego poważnie, ponie­waż kobiety z reguły nie wypowiadają się w sposób nie­zdecydowany, a jeżeli już tak robią, to znaczy, iż po prostu chcą, by je jeszcze raz utwierdzić w podjętej decyzji. Namówić. Uśpić ich wątpliwości. Tkaczow przy­pomina sobie letnią noc nad Kamą, łozy, łódkę i cichy, niepewny dziewczęcy głos. „A może lepiej nie?” — i je­szcze raz: „Może lepiej nie?” — a przecież co to znaczy „lepiej nie”, skoro planowali tę wyprawę cały tydzień, dziś zawczasu upewnili się, że babka śpi, i z właścicie­lem Tkaczow targował się o łódkę w nieskończoność, gdyż ten żądał o owej nocnej porze nie trojaka, lecz butelki, i był uparty, rozeźlony, nawet groził, że „przy- uważy, czyja to dziewucha”.

Za późno — powiada Tkaczow.

Co za późno?

i Za późno na zrywanie ogłoszeń. Kto jest zainte­resowany, ten już zanotował. W biurze zamiany także wywieszono nasz adres...

I zaczną się zgłaszać chętni.

Oczywiście.

Minutę, może dwie Tkaczowowie milczą.

- Myślisz, że jednak w końcu się zamienimy? („Może lepiej nie?”)

295

Zamienimy się.

I Tkaczowowi nieoczekiwanie dla niego samego nagle wraca spokój wewnętrzny. Denerwował się, przeżywał parę dni — i dość, ile można. Tak, buduje własny dobrobyt. Owszem, wygląda, że wznosi go na cudzym nieszczęściu — no i dobrze. Przecież to tylko pozory. Nie istota sprawy.

Teraz żona niespokojnie kręci się w nocy. I pyta szep­tem:

Śpisz?

Nie.

Ale Tkaczow śpi. To pewne. A ona nie śpi.

W dzień także nie znajduje spokoju; dzwoni biedaczka ze swego biura do niego do pracy i pyta: no i co? Może damy za wygraną? Może lepiej zrezygnować?

Ale Tkaczowowi wrócił spokój ducha.

- Moja droga — powiada do żony — bawisz się w teatr czy co?

Ja?

I Moim zdaniem wygłaszasz te swoje kwestie jak ze sceny. 1 przechadzasz się po scenie, może nie?

Tak jej odpowiada, kiedy żona dzwoni do niego drugi czy trzeci raz z rzędu -— ile razy można telefonować? '

I dodaje:

Trochę z tymi twoimi duchowymi rozterkami prze­dobrzyłaś.

Żona czuje się dotknięta.

Myślałam, że mnie uspokoisz.

Właśnie to robię.

Tkaczow odkłada słuchawkę, drepcze do swojego biurka i z całkowitym spokojem dalej układa program dla maszyny. Wykonuje to, za co mu płacą. Pracuje.

Dwie godziny później Tkaczow już oderwał się od pracy i myśli teraz o tym, że żona się zadręcza, a on nie. Śmieszna jest. Kobiety zwykle bywają praktyczne. Im, Tkaczowom, przybyło nieco pieniędzy, a komu innemu trochę grosza się rozeszło — no tak, to fakt nietrudny do zrozumienia, więc po co się zadręczać nad miarę? Za pięć lat, powiedzmy, jakiś taksówkarz, niezupełnie je-

296

szcze przytomny po pobycie w izbie wytrzeźwień, i jakiś pełen radości życia spekulant czy kanciarz zgniotą jego, Tkaczowa, między stalowymi maskami samochodów gdzieś na pasach i cześć. Jego małżonka skapituluje, podda się. I wiatr będzie trzepotał na tych samych słu­pach ogłoszeniowych białymi karteczkami z informacją, że żona pragnie zamienić trzypokojowe mieszkanie na dwupokojowe. Tak to już jest.

A więc pozwól przynajmniej pożyć spokojnie, póki jeszcze w ogóle żyjemy — mówi Tkaczow do słuchawki telefonu, rozmawiając z żoną.

Ale łapie się na tym, że słuchawkę już odłożył. I wy­powiada te słowa półgłosem do siebie samego. Zupełnie jak ta mamrocząca staruszka na tłocznej ulicy, co szła z pochyloną głową i na cały głos wygadywała pod adresem ludzkości wszystko, co o niej myśli. Zabawne...

Tkaczow wstaje. Podchodzi do praktycznego Kurocz- kina. Kuroczkin pali.

Widzisz, na czym rzecz polega. Będę się musiał zamienić z kimś, kto poniósł jakąś stratę.

Niekoniecznie — zaprzecza Kuroczkin.

No właśnie, ja powiadam to samo. — Tkaczow czepia się słowa. — Niekoniecznie.

Bywają różne sytuacje.

A moja żona, wyobraź sobie, wpadła na pomysł, żeby się tym zawczasu zamartwiać — chociaż nie jest znowu wcale taka sentymentalna. Normalna kobieta. Baba jak baba.

Tkaczow próbuje się roześmiać przy tych słowach. Udaje mu się to.

Moją też na to nabrali, wzięli ją pod włos. Taka litościwa — oznajmia Kuroczkin.

Co-o! (Nawet ta ścieżka jest już wydeptana, po­myśleć tylko!)

Kuroczkin rozumie okrzyk, który wyrwał się Tkaczo- wowi, jako pytanie. 1 chętnie wyjaśnia, w jaki sposób okpiono jego żonę.

Mieliśmy wszędzie kafelki. W łazience... 1 w ubi­kacji... Drogie draństwo.

Wiem. My też mamy.

Otóż to. A moja durna baba zupełnie się rozkleiła

297

i zapomniała im policzyć za kafelki. Bądź co bądź, proszę ciebie, zawsze to siedemdziesiąt rubelków.

Tkaczow czuje, że coś go chwyciło w uścisk jak w kleszcze i dźgnęło, jako że, jeśli przeżywasz coś takiego po raz pierwszy, musi cię dźgnąć. Ale nie. Na pół go nie przecięło.

...po sześciu miesiącach się tropnąłem. „Jak to nie wzięłaś? Nie policzyłaś im za kafelki?” A ona milczy. Tylko usta zacisnęła. Musiałem sam do niego pójść. Chociaż iść do ludzi po pół roku upominać się o pie­niądze to głupio jak cholera.

Ale poszedłeś?

A jakże?

I oddali?

No pewnie... Nie od razu oczywiście, trzeba ich było przycisnąć.

...Oto pierwszy telefon. Między ósmą a dziewiątą wie­czór, tak napisali w ogłoszeniu.

Żona Tkaczowa znajduje się akurat bliżej aparatu, Tkaczow jest w kuchni — nie ma to naturalnie znaczenia, ale rzuca nieco światła na ów drobny fakt, że żona nie podchodzi do telefonu. I nie podejdzie. A córki nie ma w domu. Telefon więc dzwoni jak szalony, a wdowa czy wdowiec na drugim końcu linii sądzą, że może ci, co zamieścili ogłoszenie o zamianie mieszkania, akurat wy­biegają teraz z łazienki, w pośpiechu narzucają na siebie byle co i śpieszą do aparatu, potykając się o własne nogi w kapciach.

Tkaczow! — woła żona.

I Tkaczow wolno podchodzi do aparatu. Telefon nie milknie, wdowa czy wdowiec, którzy chcą zamienić mieszkanie, mają mocne nerwy. Tkaczow również.

- Halo.

Ja w sprawie zamiany.

Męski głos wypytuje o mieszkanie — Tkaczow odpo­wiada. Następnie pyta o tamto, oferowane w zamian, a rozmówca odpowiada. I koniec. Nic więcej.

No to na razie.

Na razie.

Żona podnosi głowę i spogląda Tkaczowowi w twarz.

Jaki... jaki to był głos? (nieśmiało i cicho).

Męski.

Nie, nie o to chodżi... Jaki był?

Odpychający.

Jak możesz! — prawie krzyczy żona (wciąż jeszcze sądzi, że z pewnością dzwoniła wdowa lub nieutulony w żalu mąż).

Tkaczow uśmiecha się. Czuje nagle, że rozwija się, czyni postępy w tym dziele zamiany. Jako że szczególnie wyraźnie odczuwasz własny rozwój, kiedy ktoś (w tym wypadku żona Tkaczowa) drepcze w miejscu i nie rozwi­ja się. „Kobieta — mj^li Tkaczow — kieruje się wyłącznie emocjami, nigdy nic nie osiągnie. Niech sobie drepcze."

Tkaczow na chwilę się zamyśla, po czym sam siebie napomina łagodnie:

Jak na pierwszy raz, prowadziłem rozmowę cał­kiem nieźle. Ale...

Co? — ocknęła się jakby żona.

Wiesz, o czymś zapomniałem. Trzeba było zaprosić tego zakatarzonego typa. Niechby sobie obejrzał nasz pałac.

A oto pierwszy, który przyszedł na oględziny. Staru­szek. Dosyć sympatyczny. Ale aż piszczy do pieniędzy. Po pierwsze, chce, żeby wyrównać różnicę wkładów spółdzielczych — to rzecz normalna i oczywista. Ale oprócz tego żąda jeszcze dodatkowej dopłaty. Bez po­wodu. Z taką propozycją przyszedł i siedzi.

Tkaczow na razie, ma się rozumieć, podejmuje tę grę, ponieważ gdy gra jest dla człowieka nowa, podejmuje ją zwykle gwoii próby, tak już są te nowoczesne gry pomyślane.

...ale właściwie dlaczego miałbym panu dopła­cać?... Nie upieram się, że nie. Pytam z ciekawości powiada Tkaczow.

Dlaczego ma pan dopłacać?

No właśnie, dlaczego.

Staruszek skręca ogromną, niczym przed wojną, kozią nóżkę. Zapala ją bez pośpiechu i wyjaśnia:

A jakże, kochaniutki. Tak się praktykuje.

Nie pan pierwszy to wymyślił?

299

yJM

- Nie ja — śmieje się staruszek dobrodusznie. Tkaczow zaciekawia się.

- Wierzę, że tak się praktykuje, ale jaki w tym sens?

- No jak to? Chcesz przecież mieć trzy pokoje, to znaczy, że idziesz w górę. Marzy ci się coś lepszego. Tak czy nie?

Przypuśćmy.

- A skoro tak — można cię trochę oskubać, he- -he-he...

I staruszek (w rzeczy samej miły i dobroduszny) wy­dmuchuje potężny kłąb rudego dymu, spoza którego prawie go nie widać. Żona Tkaczowa podaje mu herbatę z konfiturami z pigwy. Smaczną herbatę. I bardzo się cieszy, że staruszek nie jest porażony nieszczęściem, ża- łośliwy, lecz nawet jakby wesoły.

Dzięki, kochaniutka.

Och, nie ma za co!

Za herbatkę dziękuję. Dobra herbatka. Jak dla swojaka zaparzyłaś.

Tkaczow wypytuje dalej:

- A więc, jeśli dobrze zrozumiałem, chcesz, ojczulku, dostać pieniądze za darmo. Ciężko ci związać koniec z końcem?

Pieniądze są potrzebne.

Na co?

E-e, kochany.

W rozmowie staruszek podtrzymuje każdy temat z wy­jątkiem tego jednego.

A nazajutrz przychodzi ona — w żałobie. Chociaż właściwie jest to ciemnoniebieski mundur Aerofłotu.

Kiedyś był ciemnoniebieski, to fakt, teraz wygląda jak czarny. Po pierwsze, nieźle dał mu się we znaki czas. Po drugie, Tkaczowowie mimo wszystko podświadomie oczekiwali, że będą do nich przychodzić i oglądać mie­szkanie osoby w żałobie — no i tak się stało.

Na głowie kobieta ma niebieską furażerkę z „orzeł­kiem”, i kiedy ją zdejmuje (a zrobiła to od razu), okazuje się, że przyszła ponętna jeszcze blondynka w żałobie, z lekką skłonnością do tuszy. Tkaczowowi na chwilę serce zamiera. Ale nieprzyjemne uczucie zaraz mija. I Tkaczow widzi, że kobieta zauważyła to i zrozumiała. W dodatku

300

nosi imię, które nie tak łatwo zapomnieć, jeśli jest się mężczyzną, i to mężczyzną wykonującym zawód zdecy­dowanie naukowo-techniczny. A tak właśnie jest z Tka- czowem.

Angelina — mówi kobieta, podając mu rękę.

To także zapada w pamięć. Dotyk jej ręki.

Pani do nas wczoraj dzwoniła? — upewnia się Tkaczow.

Tak.

Tuż po ósmej?

Tak. Punktualnie o ósmej.

Jest pani stewardesą?

Zgadł pan. — I kobieta uśmiecha się.

Rzeczywiście, trudno było zgadnąć.

Ale zgadł właściwie nie Tkaczow. Jego żona. Tkaczow dostał lekkiej kołowacizny — prowadzi kobietę z pokoju do pokoju, a usta mu się nie zamykają ani na sekundę.

... To przedpokój, to balkon, żeby pani mogła pooddychać świeżym powietrzem i powspominać uko­chany TU-104, to nasz pokój, a to ścianka o niezwykłej akustyce, żeby stukać do sąsiadów drugiego i siedemnas­tego każdego miesiąca, kiedy zaczynają omawiać swoje sprawy rodzinne, to... — i tak dalej.

Tkaczow nagle chwyta wzrok żony. Jej spojrzenie należy rozumieć: skończ tę gadaninę, popatrz na kobietę, jak ci nie wstyd...

Jeżeli człowieka ostro przywołano do porządku, nie trzeba wiele czasu ani inteligencji, żeby się zorientował, czemu stewardesa nosi ciemną chusteczkę na szyi. Trzeba natomiast przerwać potok wymowy. I Tkaczow go prze­rywa. Milknie.

Potem pyta cicho. Innym tonem:

Mąż był lotnikiem?

- Tak.

- Rozbił się?

Tak, przed rokiem.

Jej oczy mrugają, mrugają, usiłując powstrzymać Izę,

i udaje im się to.

Żona Tkaczowa wychodzi do drugiego pokoju i tam. odcinając się ostentacyjnie od całej sprawy, zaczyna głoś­no, z hałasem (denerwuje się) szyć. Dyk-dyk-dyk-dyk

301

i x\\

stuka i dygoce maszyna. Jest to jak gdyby tło dźwiękowe. Tkaczow i kobieta siedzą i milczą, a maszyna obok wy­konuje swoją pracę. Nadchodzi chwila olśnienia. Taka, którą się zapamiętuje.

Potem chwila traci ważkość, rozpływa się, i wtedy Tkaczow pyta:

- No cóż, Gelu... Zamienimy się?

Właśnie tak. Tkaczow, taki wrażliwy, współczujący jej nieszczęściu, świadom, że życie jest życiem (niestety!), zwraca się do niej, wypowiadając te konieczne, proste słowa. Bez słów nie można się obejść. Tkaczow uśmiecha się przy tym — cóż, rad jestem, że pani (ty) okazała(ś) się taka sympatyczna. I tutaj mimowolny podtekst odczy­tujemy tak: bez względu na to, jak potoczy się znajo­mość, on, Tkaczow, jest dobry, wrażliwy, ludzki i tak dalej. Wszystkie te subtelne informacje powinny zawrzeć się właśnie w jednym, zadanym bez szczególnego nacisku pytaniu:

No cóż, Gelu... Zamienimy się?

Tkaczow nie wie, dlaczego podoba się Geli. Nikt tego nie wie. A jednak czuje to i słyszy, odbiera niczym ta­jemny sakrament, chociaż żadnej tajemnicy w tym nie ma. Podobasz się kobiecie i koniec, podobasz się bez specjalnego powodu, a jeśli wymyślasz powody i nadajesz im jakieś mistyczne znaczenie, to tylko tak, z obłudy. Albo z zaskoczenia — żeś dostał taki podarunek od losu.

Czy Gela domyśla się, czy nie, że się podoba Tka- czowowi — taki problem oczywiście również nie istnieje. Domyśla się.

I oto już od kilku dni Tkaczow myśli o tym i zarazem nie myśli — ta myśl bowiem istnieje niezależnie. Oddziel­nie od Tkaczowa. Obok niego.

Tkaczow siedzi w kuchni. Przed chwilą wrócił z pracy.

Masza już śpi? Tak wcześnie?

- Byli w teatrze — wyjaśnia żona — całą klasą. Te popołudniówki są bardzo męczące.

Zmęczyła się?

Tak. I jeszcze potem nie wiadomo po co wybrali się do kina.

Nie warto było. Co za pomysł!

1 Przyszła z kina i od razu do łóżka. Usnęła jak zabita. Czekała na to przedstawienie dwa miesiące...

Żona mówi, mówi, mówi, a Tkaczow jej nie przerywa. Ale nie słucha oczywiście także.

Chociaż nie, je coś, przeżuwa miarowo.

Jestem zmęczony... A muszę jeszcze dzisiaj wybrać się do Angeliny.

Bądź dla niej serdeczniejszy.

Dobrze.

- I daj spokój z tymi swoimi żarcikami. Aha, obejrzyj dobrze podłogi — będziesz pamiętał?

Tkaczow przychodzi około dziesiątej — o dziesiątej wieczór, o tej samej co Angelina porze; miękkimi, ła­godnymi oczyma, takimi, jakie miewa się o dziesiątej wieczór, ogląda jej mieszkanie, kuchnię, narzutę na tapczanie — wszystkie te drobiazgi uzupełniają (i tworzą) osobowość kobiety. Bo nie widzieć kobiety w jej domu znaczy nie widzieć jej w ogóle. Tkaczow ma szczęście. Zobaczył.

- Teraz tutaj... A teraz tu. — Gela oprowadza go po swoich trzech pokojach, uśmiecha się, śmieje.

A tutaj można?

Niech pan wejdzie.

Tkaczow domyśla się, że dzieci dzisiaj nie ma w domu. ale zapytać, gdzie są i po co, nie odważa się. Zresztą nie warto, nie ma potrzeby. Jeśli jest was dwoje i waszą łódkę znosi ku wiadomemu brzegowi, kobieta już posta­ra się dać ci do zrozumienia, czy jesteście teraz sami w domu, czy też pora, byś wyszedł, lub nie —■ i tak dalej. Więc Gela, skończywszy rozmowę o metrażu i czynszu, powiada:

Musi pan iść. Już późno.

Tak, tak.

- Proszę się nie gniewać. Dzieciaki są na obozie sportowym. Spędzają tam wakacje.

Tkaczow pyta, gdzie. Gela odpowiada i dodaje, że to bardzo dobre miejsce.

Tkaczow pyta: w jakim sensie bardzo dobre?

Nie ma rzeki — mówi Gela. — Zawsze człowiek jest spokojniejszy. Od czasu wypadku męża stałam się przesądna.

- Chłopcy? — pyta Tkaczow. Zgadł.

- Tak. Skończyli dziewiątą klasę. I od razu na obóz sportowy — o niczym innym nie chcieli nawet słyszeć.

- Jak to — obaj skończyli dziewiątą?

- Są bliźniakami.

Coś takiego!

Na szczęście ten fakt rzeczywiście jakby wzbogaca Tkaczowa. I zadziwia. Chociaż istnieją zjawiska bardziej zadziwiające niż bracia bliźniacy, synowie znajomej. Ale jednak coś w tym jest. I raptem rodzi się wypełzająca z epoki kamienia łupanego i kosmatych skór pierwotna, przetrwała do naszych czasów radość. Gdyby nie to, Tkaczow nie zdobyłby się na wesołość, a tymczasem śmiał się i mówił, czując, że nie ma w jego słowach fałszu.

I nie będzie.

- A to dopiero!... Bliźniaki!? Chłopcy?

Tak.

1 kobieta w ułamku sekundy orientuje się, że jest szczery, więc (odprężeni) śmieją się oboje.

No co, co w tym śmiesznego? — pyta Gela i śmieje się.

A nic — odpowiada Tkaczow ze śmiechem.

Wówczas Tkaczow przyciąga Gelę, ona oczywiście

odsuwa się, odwraca twarz, usta, ale to już nic nie zna­czy. Stoją przytuleni (i przywarci) do siebie, i dla obojga wszystko jest jasne. Chociaż twarzy Gela wciąż nie chce pokazać.

Puść — szepcze.

Dobrze — odpowiada Tkaczow szeptem. I natu­ralnie nie puszcza. Ale nie przytrzymuje też siłą. I jeszcze stoją tak jakieś pół minuty, a potem Tkaczow wychodzi.

Za dwadzieścia pięć minut (tyle trwa droga) jest już z powrotem w domu.

- Bardzo ładne trzy pokoje. Osobne wejścia. I lodżia od strony podwórza — relacjonuje od progu Tkaczow.

304

I zmienia buty na domowe pantofle. Nie traci czasu.

Bardzo jesteś wesoły — mówi żona.

Z początku Tkaczow nie rozumie, skąd wieje wiatr — ma coś niecoś na sumieniu, więc lepiej nie rozumieć.

Dlaczego nie mam być wesoły, skoro mieszkanie jest warte, żeby się cieszyć. Wspaniałe podłogi! Trzy piękne pokoje...

Daj spokój.

O co ci chodzi?

Zachowujesz się jak... jak kupczyk!

Teraz Tkaczow pojmuje.

Milknie. Nie odzywa się. Zna swoją żonę — oczywiś­cie bywa różna, ale w tej chwili jest czyściutką dziew­czynką w białej sukieneczce; chce, żeby wszyscy ludzie zobaczyli, jak grzecznie potrafi słuchać mamy i cioci Paszy. I z chłopakami też się nie zadaje, mogliby jej przecież zabrudzić nowe pantofelki.

Żona mówi cicho:

Myślałam, że będzie ci nieprzyjemnie oglądać mie­szkanie... omawiać szczegółowe warunki... i tak dalej.

W mieszkaniu nie wyczuwa się nieszczęścia.

-— Czyżby?

Potem żona pyta:

No a Gela? Jak tam?

Normalnie.

Nie była zbytnio roztrzęsiona?

Nie grzebałem przecież w jej rzeczach. Obszedłem pokoje i tyle.

W ogóle się nie zdenerwowała?

Nie... Nawet mnie trochę kokietowała.

Tkaczow mówi tak i myśli, że oto udaje mu się —

i tu, i tam. I nic. Ma szczęście. Głos wypowiada słowa jak należy. Nie zdradza go. Oczywiście, nie po raz pierwszy; Tkaczowowi udaje się pomyślnie załatwić sprawę i tu, i tam, ale jednak coś leciutko nadgryza brzeżek jego sumienia niby drobnozęba mysz.

Jeszcze jedna rzecz. Jeżeli Tkaczow myśli i pamięta

o tym, to z pewnością przyzwoity z niego człowiek. Tego także nie zapomina sobie uświadomić.

Tkaczowowie leżą w łóżku. Zasypiają.

I nagle żona wraca do tego samego.

305

A

g

A fotografię widziałeś?

Co?

Żona wyjaśnia: fotografię męża Angeliny, no, tego lotnika, który się rozbił, przecież jego zdjęcie musi wisieć na ścianie.

Tkaczow mówi, że bądź co bądź minął już z górą rok.

I nie wisi?

Nie zauważyłem.

Widocznie źle patrzyłeś.

Tkaczow jest rozdrażniony.

- Może za życia też go nie było. U nas nie wisi moje zdjęcie.

I dodaje:

Zresztą niewykluczone, że było, a ona je zaniosła do zakładu fotograficznego, żeby powiększyli. I przy okazji podretuszowali.

Za kilka takich nie przemyślanych, szorstkich zdań Tkaczowa czeka teraz długa noc pełna cichych łez... Uświadamia to sobie za późno. Okrutne słowo już zadrasnęło, zakłuło — teraz żona zacznie płakać... Nic w tym strasznego, oczywiście. W końcu to nie pierwszy raz. I nie ostatni. Trzeba po prostu być przy niej, mówić jej dobre, czułe słowa, całować i dyszeć w ucho, tak jak to mają w zwyczaju tylko oni oboje.

Tak właśnie Tkaczow robi.

A żona płacze bezgłośnie i przemawia do niego, starając się uczynić lepszą, by tak rzec, jego najgłębszą istotę. Usiłuje poprawić jego wnętrze. Z myślą o przy­szłości. Przebudować je.

Jesteś dobry, dobry... Ale czasami bywasz nieta­ktowny. Niedelikatny.

Tak — potwierdza Tkaczow. — Racja. — Ponie­waż w tej sytuacji należy przytakiwać.

Niedelikatność rani, obraża ludzi. Zrozum — sze­pcze głos żony.

Tak.

Zrozum, że z Gelą sprawa wygląda tak samo. Gela jest miła, uśmiecha się do nas, ale tak naprawdę robi to wszystko wbrew sobie, zmusza się do tego.

Masz rację.

306

Przecież rozmawiasz z nią o metrażu, o wkładach, prawda?

Prawda.

Nawet nie zauważasz, jakie to wszystko'jest okru­tne...

Tego Tkaczow, być może, nie zauważa, zauważa natomiast co innego — to, że jego własna ukochana żona rozkleja się, nie, taje niczym zleżały śnieg podczas odwilży | powodu byle odmiany życiowej. Nawet nie odmiany '— samej myśli o niej. Ale przecież dożyła mimo tego przewrażliwienia prawie czterdziestu lat i pew­nie się już nie zmieni. Taka pozostanie... Tkaczowowi nagle przychodzi na myśl, że być może żona pragnie, jak się to dawniej mówiło, złagodzić w ten sposób jego gruboskórność, niewrażliwość nosorożca. I że najpew­niej on sam pozwolił jej się taką stać, bo wiedział: są i inni ludzie, którzy z pewnością przywołają go do porządku, zmiękczą, uronią łezkę — wezmą jego grze­szki . na siebie. I że dzięki temu właśnie istnieje jakaś równowaga. I że my, ludzie, tak zostaliśmy pomyślani. Od samego początku.

Chcesz wody? — Tkaczow na chwilę zapala świat­ło, żeby postawić przyniesioną filiżankę i nie upuścić jej.

Coś także przy tym zauważa. Kartki papieru. Na każdej po trzy duże prostokąty. Plan. Ich przyszłe trzypokojowe mieszkanie.

Szepcze do żony:

Ej, pani gospodyni, tam, na karteczkach, to pani meble rozstawiała?

Mhm — uśmiecha się niepewnie żona.

No i co? Udało się?... Nie ma pustych kątów?

No właśnie. Grała w tę grę — ustawiała meble w pro­stokątach narysowanych na papierze. Ustawiała je cier­pliwie, z namysłem. Cóż, mimo całego przewrażliwienia nie powinniśmy zapominać o rozlokowaniu wersalek i lodówki — być może i to również mieści się w ogólnej koncepcji natury ludzkiej.

Tkaczow gasi światło.

Trzeba spać. Spać — powtarza szeptem.

Czasami wyobraża ją sobie na trapie zaraz po wylą­dowaniu samolotu. I wypróbowuje (cichuteńko) brzmie­nie jej niezwykłego imienia.

Gela...

Albo wspomina. Te chwile, kiedy oglądał kuchnię (duża! — można tam nawet telewizor wstawić) — oglą­dał, oczy dokonywały swego dzieła, a język swego. Tkaczow mówił.

Jakich pani, Gelu, ma dorosłych synów! Ja mam córkę, ale jest dopiero w siódmej klasie.”

Wcześnie wyszłam za mąż, więc wcześnie się uro­dzili.”

Tak czy inaczej to zdumiewające — przecież pani jest młodsza ode mnie.”

Może wcale nie jestem młodsza?”

No, no!”

Chwilkę się przekomarzali. W końcu okazało się, że tak, jest młodsza o dwa lata.

A potem Tkaczow zapytał: trudno i sobie poradzić z chłopakami? Rzeczywiście tak trudno, jak to się zwykle słyszy?

Moje chłopaki to się tam lubią uczyć” — powie­działa Gela bezpośrednim, prostodusznym tonem, który nagle jakby wziął w niej górę, wydobył się ną powierz­chnię.

Co takiego?” — nie od razu zrozumiał Tkaczow. „Lubią się uczyć.'Obaj należą do wypożyczalni. Może pójdą na wyższe studia.”

Tkaczow przypomina sobie jej twarz — teraz, po dwukrotnym widzeniu, ta twarz wydaje mu się odro­binkę kanciasta, może nawet prostacka. Ale jaka ładna! Tkaczow czuje, jak od pięt po ściśnięte gardło wypełnia go coś, dla czego nie ma i być nie może nazwy, choćby ktoś tę nazwę wymyślił.

W pracy, podczas tradycyjnej, uświęconej popołudnio­wej przerwy na pogawędkę, Tkaczow kieruje się w stronę Kuroczkina i widzi, że w tej samej chwili Kuroczkin wstaje i rusza wprost ku niemu.

- No? — pyta.

Gdzieś wzdłuż kręgosłupa Tkaczowa pełznie strach — a może ten spryciarz wie i o tym, co niewiadome? To 308

oczywiście śmieszne, głupie, i tak dalej, ale może?

Zamieniam się... Sprawa rozkręcona na całego — niedbale rzuca Tkaczow.

Masz ciekawe oferty?

Tak.

To gadaj.

Kuroczkin wykazuje żywe zainteresowanie, a Tka­czow z ożywieniem opowiada mu o staruszku, który żą­dał dopłaty za nic; opisuje obrazowo starego, odciąga, jakby odwodzi na bok Kwoczkina z jego długim i czuj­nym nosem.

Staruszek?... Ten z machorką?

Tak. Ten, co sobie skręca kozie nóżki.

I ma czerwony kapciuch?

Tak.

Znam go! — niemal wykrzykuje Kuroczkin. - Doskonale go pamiętam.

Okazuje się, że staruszek próbował się zamienić także z Kuroczkinem — to zapalony amator takich pertrakta­cji. Jeden z tych, co to zamieniają się ze wszystkimi i nie zamienią się z nikim. Staruszek robi to z nudów. Takie ma hobby. Dziwactwo. Wiele jest w tej niewinnej zaba­wie ze starczego zdziecinnienia.

A drugi staruszek był u ciebie?

Który? — pyta Tkaczow.

O kuli... Nie było go?... No cóż. to znaczy, że ko­niec pieśni. Umarł.

Umarł?

Z pewnością. W przeciwnym razie też by przyszedł. W naszej dzielnicy zjawiał się jako jeden z pierwszych. Stary był nie do zdarcia. Oczywiście że zmarł. Na pewno i tam się zamienia.

Geli Kuroczkin naturalnie znać nie może. Już dwa lala temu zamienił mieszkanie, ona zaś owdowiała dopiero przed rokiem, ale mimo to Tkaczow czuje znów prze­nikliwy chłodek pełzający po plecach. Kio gq tam wie. tego Kuroczkina. Sw'iat jest mały, wszędzie są ślady, ludzie wszystko zdeptali.

I dlatego o Geli (bo nie opowiedzieć nie może) Tka­czow wspomina bardzo krótko, zwięźle.

A ta kobieta czego żąda? Różnicy wkładów?

309

- Tak — potwierdza Tkaczow. — Weźmie nasze mieszkanie i różnicę w gotówce.

- Nie stać jej już na utrzymanie większego mieszka­nia?

Chyba tak.

To znaczy, że zbiedniała.

Ale Tkaczow nie pozwala się złapać na haczyk, nie wdaje się w szczegóły.

- A tak, jako kobieta — sympatyczna? — I czujne nozdrza Kuroczkina drgają, poruszają się niczym listek na wietrze. Żyją i oddychają tą chwilą.

- Co?

Pytam, czy sympatyczna.

No nie, w te rejony Tkaczow nie pozwoli mu zboczyć. Z tego właśnie powodu odpowiada pytaniem na pytanie: żeby odwieść Kuroczkina od sprawy.

Jak to kobieta. Zwyczajna.

Ile ma lat?

Nie mam pojęcia. Jeszcze niestara.

Nie wiadomo, czy Kuroczkin zrozumiał, że go nie chcą dopuścić do sprawy, czy też sam porzucił zamiar właże­nia z butami do cudzej duszy. Ale widać, że dał za wygraną. I tylko jeszcze pyta na chybił trafił:

No a żona?... Już to przechorowała?

Jeszcze nie.

A w układankę się bawi?

Nie rozumiem?...

No, czy ustawia meble na papierze?

A, no jasne!

Obaj się śmieją. Pogadali.

A potem Tkaczow schodzi na dół, do automatu telefonicznego, który wisi przy wejściu, i dzwoni. Do niej, do Geli.

Jak się masz — wita ją. Zaczyna od razu na ty i nie wie, czy to zostanie zaakceptowane. Serce zaczyna pom­pować gęsty, ciężki miód.

Jak się masz — odpowiada Gela.

Poznałaś mnie po głosie?

Tak.

Zatem nie ma co dłużej zwlekać, oszukiwać ją i siebie.

1 Tkaczow nie zwleka.

Chciałbym cię odwiedzić, jeśli to możliwe. Nie żeby oglądać mieszkanie. I nie po to. żeby sprawdzać metraż. Po prostu przyjść do ciebie.

Przyjdź.

To trochę Tkaczowa peszy. Nerwy go zawodzą czy co? Nagle gotów jest zadowolić się małym.

Nie, nie, Gelu... Rozumiem, że nie w tych dniach. Nie chcę się narzucać... Ale jeśli tylko będziesz miała ochotę mnie zobaczyć...

Lepiej akurat w tych dniach — powiada Gela.

Tak?

Dopóki chłopcy są na obozie.

Wobec tego przyjdę dzisiaj — mówi Tkaczow, po­nieważ nie może się już wycofać.

A potem dodaje, że przyjdzie od razu po pracy. Nie na długo, na godzinkę, dwie. Ze przyniesie może jakieś wino. Słowem, wszystko, co się zwykle mówi w takich okolicznościach.

I oto przyszedł. Już siedzi przy niewielkim stoliku, a wokół niego krząta się kobieta, bez pośpiechu, spo­kojnie, tak jak może się krzątać trzydziestosiedmioletnia kobieta ze skłonnością do tuszy. Robi kanapki. Kieliszki są już wymyte, stoją i czekają, rozwierając małe, kruche pyszczki.

...za mąż drugi raz nie wyjdę — ciągnie Gela -• w ogóle na to nie liczę.' Za późno. To już nie dla mnie.

Ależ dlaczego — oponuje Tkaczow: cóż tu można wymyślić lepszego niż zaprzeczenie.

Nie. Wiek już nie po temu. Dwoje dzieci...

I co z tego?

Nie, nie. Nie zarzucam haczyka. Mówię uczci­wie — na małżeństwo nie liczę. Ale... mieć przyjaciela to bym chciała.

I Tkaczow pojmuje, że miał szczęście. Ponieważ Gela stawia sprawę w sposób taktowny i przemyślany najlepszy z możliwych. I być może naprawdę chodzi

0 przyjaźń — wcale nie trzeba tego słowa upraszczać

1 nadawać mu bardziej dwuznacznego sensu, niż ma.

311

\ \\\ \ U

I żadnych, naturalnie, dramatów. Jak dobrze! Właśnie to, czego najbardziej pragnął.

- Nie, nie. Nie wymagam przecież, żeby często przy­chodził. Ale jeśli czasem...

- No jasne — podchwytuje Tkaczow, żeby jej ułat­wić sprawę. — Człowiek nie może być sam. Od czasu do czasu musi z kimś pogadać. Wywnętrzyć się, zwierzyć...

- Tak — przejmuje znów wątek Gela. — Porozma­wiać. Szczerze, od serca. Masz rację.

Tkaczow myśli, że kiedy się już zamienią, będzie dosyć dziwnie przychodzić do niej nie tu, do tego, lecz do swego dawnego mieszkania. Dosyć dziwnie. A może nie?... Tkaczow wsłuchuje się w siebie, zagłębia w to, co zwykło się nazywać tak czy owak, najczęściej jednak sumieniem. Ale tam panuje spokój. Nic nie gryzie, nie kąsa. Zdu­miewające, lecz tak jest.

Tkaczow mimo woli odnotowuje w myśli, że zamiast tamtego mieszkania otrzyma to, i przesuwa oczyma (także odruchowo) po ścianie, po kątach, po ściance.

I nagle — dostrzega. A jego ręce są akurat zajęte nalewaniem wina.

No cóż. Dostrzega po prostu jego fotografię; okazuje się, że jest w domu, istnieje, nikt jej nie zdejmował, nie ruszał z miejsca. Tkaczow zwyczajnie nie zauważył dotąd fotografii, bo jest mała. Wielkości dłoni. Wszystko jak należy, ciemna ramka. I samo zdjęcie — lekko zamglone. I twarz. Twarz z gatunku tych, które budzą w ludziach żal, życzliwość i chęć, by powiedzieć: „Widać, że równy był z niego chłop.”

Tkaczow i Gela trącają się kieliszkami (ledwie doty­kając kieliszkiem kieliszka) i piją — przedtem, oczywiś­cie, to i owo już sobie powiedzieli. Parę miłych słów — dla niej, dla nich obojga.

Chcesz, to puszczę muzykę — proponuje Gela.

Co?

Muzykę. Po cichutku.

Gela zaraz znów smaruje chleb masłem — troszczy się na zapas. Spokojnie wodzi po kromce niezbyt ostrym nożem, ukazując to jedną, to drugą jego stronę.

A Tkaczow patrzy na nią. Na jej sylwetkę. Na ła­godne, miękkie ruchy.

I już rozumie, dlaczego sumienie mu nie doskwiera, nie gryzie go. Refleksje naszego bohatera sprowadzają się teraz do tego, że doznania jego, Tkaczowa, jego żony i Geli — wszystkie one wiążą się z żywymi ludźmi, z ży­ciem, bez względu na to, jak jest ono zawiklane czy uproszczone — tak, wiążą się z tą właśnie częścią egzystencji, pozostają po stronie życia. Życie. Światło. Sosny i polany. My to my, tak, tak, i już jakoś tam poradzimy sobie ze swoimi wzajemnymi stosunkami. Ułożymy je. A on, czwarty, jest tam.

Ot i masz, kochany, zamianę, z goryczą myśli Tka- czow, nie odrywając oczu od zamglonego portretu. Oto jakiej dokonaliśmy zamiany. I dlaczego tak wyszło, że mnie się dostało wszystko, a tobie nic?

Ale gorycz Tkaczowa to w istocie uczucie niezbyt głębokie.

Ostatnią myślą, którą poświęca Tkaczow tej sprawie (jako że później już nie będzie miał czasu na rozmyśla­nia), jest myśl o obłokach i skośnych promieniach słoń­ca. I wyłania się z niej trochę dziecinne, a trochę sen­tymentalne pytanie: gdzie jesteś teraz?... gdzie?... gdzie — powiedz.

Przełożyła Wiesława Karaczewśka



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Steffens Gunter BLIŻEJ SZCZĘŚCIA WSPÓŁCZESNA PROZA ŚWIATOWA
Spath Gerold KOMEDIA SERIA WSPÓŁCZESNA PROZA ŚWIATOWA SZWAJCARIA
Trifonow Jurij DŁUGIE POŻEGNANIE SERIA WSPÓŁCZESNA PROZA ŚWIATOWA
pr dom bilans operacji afganistan, Politologia UW, Współczesne konflikty światowe
20030825214316, Korporacje transnarodowe we współczesnej gospodarce światowej
Rola organizacji międzynarodowych w systemie współczesnej gospodarki światowej
procesy integracyjne we wspolczesnej gospodarce swiatowej
sekret alchemika Sędziwoja cz. 01, STUDIA JEZYK POLSKI, Współczesna proza polska
Stasiuk-Wędrówka Po Albanii, STUDIA JEZYK POLSKI, Współczesna proza polska
charakterystyka współczesnej gospodarki światowej i jej subsystemów, makroekonomia semestr IV, międz
współczesna gospodarka światowa, makroekonomia
sekret alchemika Sędziwoja cz. 04, STUDIA JEZYK POLSKI, Współczesna proza polska
sekret alchemika Sędziwoja cz. 02, STUDIA JEZYK POLSKI, Współczesna proza polska
pr dom. istota terroryzmu nowej generacji, Politologia UW, Współczesne konflikty światowe
Rola korporacji transnarodowych we współczesnej gospodarce światowej
5 Pojęcie i przyczyny globalizacji współczesnej gospodarki światowej
Referat Wojna iracko-irańska , Politologia UW, Współczesne konflikty światowe
Doctorow E L BILLY BATHGATE SERIA WSPÓŁCZESNA PROZA ŚWATOWA