Steffens Gunter BLIŻEJ SZCZĘŚCIA WSPÓŁCZESNA PROZA ŚWIATOWA

Günter

Steffens

Bliżej szczęścia

Często - mawialiśmy „częstawo” - życzyłem sobie, aby była zamknięta we mnie nie tylko tak, jak to pojmuje liryka, lecz tak cieleśnie jak mała rosyjska lalka w większej. Znacie te lalki. Każde poruszenie moich płuc, mojego serca, żołądka, przepo­ny i kiszek, każdy skurcz i rozkurcz śluzowatych ścian mego wnętrza, które by ją otaczało, stałoby się dla Baby, „Biby”, „Bibababy” ślimaczo-wilgotnym, posuwistym, czułym gła­skaniem i muskaniem, tkliwie ociekającym ślinieniem.

W gorączce wzajemnej skłonności język nasz skręcał się niekiedy w jakiś prywatny, dziecięco-dziecinny żargon. Tak oto wpadło mi na myśl, aby ją, mającą okrągłą twarz, nazwać Ostrogłową, a potem stopniowo przekształcałem to miano w Ostrokrzew, Pstrokrzew, Pstrokacza i Pstroczkę. Od tego ostatniego zaś przeszedłem do Sroczki i przez to powróciłem do normalnego, powszechnie znanego języka, aczkolwiek nazwę tę wymawiałem gardłowo, na sposób staroniemiecki czy też cudzoziemski. Gdyby zaś ona znała nazwę bladej ćmy,

o której przeczytałem przed kilku dniami, nazwę „piórodu- szek” - z pewnością nadałaby ją mnie, przez cały czas bowiem naszego wspólnego pożycia zawsze była przekonana, że jestem pisarzem i że spłodzę ogromną liczbę niezwykle doniosłych książek.

Pióroduszek, wyszeptałem kilka razy, tak jakby to ona do mnie mówiła. Chciałem móc teraz mówić i bełkotać jak prawdziwe dziecko. Przekrzywiłem głowę i rozciągnąłem usta wszerz. Od razu zapłynęły mi oczy i nos, zaczęło z niego kapać, a że nie miałem już chusteczek, nawet papierowych

(bez zapachu mięty, te są tańsze), wytarłem go w palce, oblizałem je, trochę otarłem o mój czarny golf, lecz że pozostały ślady, starałem się je wyssać. Jednakże i to niezupeł­nie mi się udało.

Wy, starzy znajomi - którymi pogardzam tak, jak może Wy mną gardzicie (chociaż - podobnie jak inni Waszego pokroju, z wiersza, którego nie znacie - błyszczeć możecie dopiero teraz, gdy ja jestem w mroku) - wszyscy przecież wiecie, że umarła przed trzema laty. Lecz także nikt z Was nie wie, że miejsce, z którego wtargnęła w nią śmierć, było tym samym właśnie, w które ją po raz pierwszy pocałowałem; zupełnie jakbym na samym początku własnymi ustami zaszczepił jej śmiertelną truciznę. Niektórzy z Was byli przy tym obecni, nie wiem jednak, czy ktokolwiek spostrzegł, jak przykucnąw­szy za nią rozpostarłem parę wielkich, czarnych skrzydeł

i powoli powstałem, uniosłem małą głowę na długiej szyi, a moje skośnie osadzone, zimne oczy długo celowały, nim moja szyja wygięła się ku niej łukiem i ostre jak igła usta pośrodku mojej głowy spadły na małe znamię na jej lewym ramieniu.

Jeszcze długo potem mawiała, że dotknąłem je tak łagodnie „jak ptak” i że od tej chwili zawsze była gotowa bez wahania ulecieć stąd ze mną tam, gdzie zawsze „miłość zda się kochankom ostoją”.

W czasie następnych dwunastu, trzynastu lat - których nieprawdziwą piękność tym jednym zdaniem przekreślam, dążąc ku brzydkiej prawdzie - mała jasnobrązowa wypukłość na jej białej skórze bujnie się rozrastała, nieustannie przy tym ciemniejąc, aż wreszcie stała się niemal czarna i tak duża _ i gruba jak człon kciuka.

Co, doktorze M.? Czy nie powiedział pan, że to nic groźnego, ponieważ nie widać białych punktów, tylko czerń, a raczej czarniawą szarość na całej powierzchni? W taki mniej więcej sposób miał się pan wyrazić; nie słyszałem tego, w ogóle starałem się, by jak najmniej, gdy o to szło, słyszeć i widzieć. Spostrzegłem tylko, jak idąc pod naszymi oknami, na chwilkę przystanęła. Światło i cień przepołowiły jej uśmiechniętą

twarz: światło wczesnojesiennego słońca i cień szerokiego okapu dachu. Być może już (albo jeszcze) wtedy chciał pan ukryć przed nią gorszą wiadomość. Przed nią i przede mną, któremu wówczas równie mało zależało na powzięciu tego podejrzenia, jak i teraz, chociaż z innych przyczyn. Wówczas ze strachu, dzisiaj z obojętności.

Mogło być przecież również tak, że Tobie, Stara, powiedział coś zupełnie innego, że ten „Hoppdiquax” zaciągnął Cię w kąt między zamkniętymi drzwiami a ślepą ścianą i - nawet tam cicho szepcąc - nazwał to prawdziwym mianem, o którym dowiedziałem się dopiero po pewnym czasie.

Czy poznałem je w tamten wieczór, kiedy znamię obejrzał ów dostojny starzec z Düsseldorfu, spędzający urlop w Zugspitz- dorfie? Zdaje mi się, że był internistą, chyba emerytowanym profesorem.

Nie było mnie przy tym, znowu miałem możliwość drukowa­nia i w tym czasie chodziłem w moim pokoju tam i z powro­tem, od okna do zapełnionej książkami przeciwległej ściany, a Walc Ravela, pod batutą René Leibowitza, jak codziennie w tym okresie, nieustannie towarzyszył moim spacerom więź­nia. Słuchałem tego utworu dosłownie od rana do wieczora, obojętne - pisałem czy nie pisałem. Gdy tylko rozbrzmiały ostatnie takty, przestawiałem głowicę adapteru, podobną do głowy żmii, z powrotem na pierwsze, ślepe rowki zdartej płyty

i od nowa z uwagą wytężoną do tego stopnia, że odczuwałem ją jak zbliżający się skurcz, przysłuchiwałem się jej brzmieniu, zająkliwie i jakby z trudem wyzwalającemu dobroczynne oddziaływanie tego tańca.

Usłyszałem, jak wróciły i przeszły do kuchni, ona i Stara; doczekałem zgrzytu końca płyty, a potem poszedłem do nich. (Przypominam sobie, iż wchodząc miałem wrażenie, odczu­wane już nieraz uprzednio, że górna część mojej twarzy musi wyraźnie nie pasować do dolnej. Doznawałem tego nieraz, a teraz coraz częściej. Gdy usta, chociaż drżące boleśnie, udawały pogodny spokój, oczy i cała górna część twarzy nie sprawiały wrażenia takiego męczącego zakłamania. Czuję to. Lecz w jaki sposób? Po wietrze. Tak, górą i tylko górą zdaje się

wyraźnie wiać; wieje wokół oprawy oczu, otaczającej, a nie mogącej osłonić powiększonych i wybałuszonych gałek, te zaś pod wpływem bijącego w nie zimna rysują się tak wyraźnie, iż zaczynam mniemać, że je widzę; tak to odczuwam.) Powiedziały, że starszy pan podszedł z nimi do okna czy też przed drzwi, aby lepiej widzieć. I zaraz zaczął się tak dziwnie chwiać, że z obu stron chwyciły go prędko za ręce, aby nie upadł. Należało sądzić, że wstrząsnęło nim to, co ujrzał; lecz dał im do zrozumienia, że wypił sporo czerwonego wina „Kalterer See” i że ten mocny produkt trochę go wziął.

Diagnoza była jednoznaczna i może wymienił ją wstrętnym ludowym słowem, którego nie chcę tutaj wypowiadać. Nazwę precyzyjnie określającą dany przypadek miałem poznać dopie­ro nieco później, w ów ranek mianowicie, gdy badał ją inny profesor (profesor C z Innsbrucku). Lecz to, czy dzięki temu, czy tamtemu, czy też żadnemu z nich, a dopiero - niemal na ostatku - dzięki chirurgowi (doktorowi Q, tamże) poznałem uczony termin, niechaj pozostanie równie niewiadome, jak jest. Pewne, że nim zdołałem zapomnieć, wpadł mi na myśl Melanchton, Melanchton.

I chociaż się przed tym broniłem, moja głowa natychmiast zaczęła układać kalambury, zarówno z pustych dźwięków, jak

i z ich biologicznych, humanistycznych czy innych znaczeń,

i przez dobre pół godziny nie dała się odwieść od prób (co prawda bezowocnych) ułożenia z jednego i drugiego słowa, a może jeszcze i z trzeciego, które się prędko znalazło, jakiegoś amalgamatu, który pasowałby do słownictwa Finnegana, jak „wallinstone” czy „wallingstone” (tak czy tak, czy jeszcze inaczej, nie mogę sprawdzić, nie mam już książek, ani jednej książki, od bez nuda roku. Książki należały do mojego dawniejszego życia. Jak to dawniejszego? Sądzę, że one, książki, należały do mojego życia).

Ta zabawa dwoma czy trzema słowami i ich trzema czy czterema głoskami, chociaż była nie na miejscu, miała jedno­cześnie w sobie coś dla mnie pocieszającego, a to dlatego że jak gdyby nie mogło mi się nic poważnego przydarzyć, bo o ile byłem zawsze na nią gotów, o tyle z drugiej strony chętnie bym z niej zrezygnował. Równie dobrze mógłbym powiedzieć: Ponieważ duch bytujący we mnie (nie mam w zwyczaju mówić

o sobie „mój duch”, my bowiem możemy należeć do ducha, lecz nie on do nas), ponieważ więc ten duch tak był przesycony wszelkim sobie podobnym, czym się ustawicznie żywił i tu­czył, ponieważ tak był zaplątany w swoich nieprzewidywal­nych zabawach i igraszkach, że się następnie w swym wnętrzu (a było ono zresztą moim, danym mi od niego) wstydził.

0 tym, że właśnie z tego zagmatwanego stanu rzeczy wywio­dłem coś w rodzaju wiary, iż mamy nieco więcej widoków na ocalenie od innych, nie powinien wiedzieć, aby nie czuł się zagrożony w swoim przekornym władaniu. Nie przepuściłby mi tego i ukazałby mi wyraźnie, że to jakaś hybryda, że to nic innego, tylko lekko zeświecczona forma wiary w opatrzność

1 przeznaczenie.

Stąd strzegłem się, aby przed samym sobą nie zdawać sobie sprawy z tego, co mnie niekiedy skłaniało, aby - czy to w kawiarni, czy też w przedziale wagonu kolejowego, tak że przypadkowi świadkowie musieli być zaskoczeni - szybko i gwałtownie zamknąć oczy; dla nich bez przyczyny, a tak naprawdę to z przerażenia, bo w takich chwilach wyczuwałem nagle niebezpieczną bliskość jakby gotowego do skoku zrozu­mienia, że wszystko to jest jedynie wyobrażeniem, iż ktoś zostanie oszczędzony ze względu na mnie, że tylko ze względu na mnie zostanie ochroniona ona.

Czy nie mógłbym niejednokrotnie zrezygnować z tego ducha, gdyby był moim? Gdybym ja go posiadał, a nie on mnie i gdybym nie był przezeń opanowany. Tak się jednak sprawy między nami mają, że, odwrotnie, tylko on mógłby ze mnie zrezygnować, a zdaje się, ciągle nie ma na to ochoty, ów duch mieszkający w upiorze.

Melanoma - nie miała jeszcze tej nazwy ani tym bardziej ładnego, cudzoziemskiego (szwedzkiego?) żeńskiego imienia, jakie otrzymała - gdy ujawniła swoją zabójczość: „malignę”; nasi tyrolscy znajomi ochrzcili ją eufemistycznie „gizd”, ona sama zaś nazywała ją „moja mucha”, podobno jednak (już w czasie naszego pobytu w Hiszpanii i przynajmniej raz wobec Margot) miała ją nazywać również „mój rak”; tego jednak nie słyszałem,, czy też nie chciałem słyszeć, albo uznałem za powód do śmiechu i zaraz o tym zapomniałem - melanoma

dawała obfity wysięk, już od wczesnego lata, od naszego ostatniego powrotu ze Szwajcarii.

Niewiele albo i nic nie pomagało wystawianie jej przez cały dzień na wiatr i słońce, w którym jaskrawo błyszczała. Zapro­ponowałem, aby zbudować dla niej na noc przewiewną klatkę, powiedzmy, z pudełka do zapałek, w którym porobiłbym dziurki - dałaby się łatwo umocować za pomocą plastra. Wówczas, zabezpieczona od uciskania, tarcia i innych podra­żnień, mogłaby spokojnie schnąć. Już widziałem ją wysuszo­ną, zmatowiałą, pomarszczoną w fałdy.

Uśmiechnęła się na mój pomysłowy projekt, dotknęła mej twarzy i powiedziała: Kocham cię.

Możliwe, iż to rankiem następnego dnia, na rzeźbionym stołku obok łóżka, używanym przeze mnie zamiast nocnego stolika, znalazłem kartkę, którą od tamtego czasu przechowy­wałem, nigdy jej powtórnie nie oglądając. Jeśli wpada mi przypadkiem w rękę, zamykam prędko oczy - tak, mam wiele powodów, aby od czasu do czasu zamykać oczy - i gwałtownie ją odwracam.

A jednak widzę ją przed sobą, tym wyraźniej, im mocniej zaciskam powieki. Nieopanowaną, niedbałą, tak właściwą sobie kreską nagryzmoliła eksplodujący bukiet róż, otaczający słowa: „Tak Gę kocham, że chyba rozprysnę się zaraz na drobne kawałki”; ostatnie słowo podkreślone trzy razy (kreski leżą pod nim tak nieporządnie jak nieraz pnie drzew na leśnych drogach), a za nim trzy wykrzykniki, trzy źle zrobione wrzeciona nad trzema równie nieudanymi kółkami.

Również listy, które gdzieś chowam przed sobą, widzę teraz często bez pomocy oczu. Wiele z nich kończy się stereotypo­wym zwrotem: „A teraz pocałuj mnie w dupę”, a koniec podpisu „Twoja Baby” wygląda, dokładnie mówiąc, jak litera j, bądź też brzmi „Bały” z y na końcu. Obok widnieje często jak gdyby egipska kaczka (więc z profilu, lecz oko, ludzkie oko, en face), a łańcuszek łez spada przez istniejącą tylko w wyobraźni powierzchnię, na której stoi ptak, prosto w otchłań. Nigdy nie udało się jej jako tako ładnie rozmieścić tekstu na kartce czy adresu na kopercie; a poza tym wiersz „Kto nigdy nie jadł swego chleba w łóżku, ten nie wie, jak gryzą okruszki” uważała za autentyczną pieśń harfiarza.

Zawsze ogarniał mnie rozpaczliwy wstyd, gdy cokolwiek umiałem lub wiedziałem choć trochę lepiej niż ona. Z biegiem czasu nasiliło się to do tego stopnia, że nawet gdy jestem sam w czterech ścianach, zdaje mi się przy tego rodzaju wspomnie­niach, że za chwilę się uduszę. Chwytam się wówczas za szyję, za serce, korpus i głowę odrzucam do tyłu, bezgłośnie otwie­ram szeroko usta (tak jak to czyniła Weigel w największym bólu w Marce Courage; oglądaliśmy to razem, Gigi, „Gigimu- se”, przyjmuję, że nie będziesz już chciała o tym wiedzieć; ale będziesz musiała o tym wiedzieć, ja wygrzebię jeszcze inne rzeczy o Tobie i o mnie, gdy przyjdzie na to czas i miejsce; również wspomnienia, które tak jak i te nie będą dla mnie na tyle lekkie, abym się nie miał zaraz dusić).

Tak jedne, jak i drugie powodują duszenie się, zwłaszcza że prawie nigdy nie nadchodzą pojedynczo, każde dla siebie i każde po kolei, tak że zawsze trzeba by się bronić tylko przeciwko jednemu, co i tak byłoby wystarczająco trudne. Zjawiają się zawsze w większej liczbie, albo prędko się groma­dzą, poplątane, zbrylone, zbite w pewnego rodzaju poire d’angoisse, który wdziera się do jamy ustnej, do gardła, tam się powiększa i twardnieje, twardnieje, aż myśli się, że to już koniec. Lecz właśnie w tej przedostatniej chwili zatrzymuje się, trochę mięknie i, słabiej czy mocniej dysząc, człek, lepiej czy gorzej, ciągnie dalej.

Gdy zdjęła białą bluzkę i obnażyła lekko opalone ramiona, uniósł pan w górę, profesorze, krótkie ręce i prawdopodobnie skierował pan również swój wzrok ku wysokiemu sufitowi. (Czy był to sufit stiukowy? Z tamtego pokoju przypominam sobie jedynie masywne biurko z nadstawką o licznych półkach

- staromodny mebel, który w ulotnych myślach przyrówny­wałem do fortepianu pewnego przyjaciela, a ten porównywa­łem z fortepianem pewnej przyjaciółki.)

Wykonał pan jeszcze jeden, niemal równie przerażający gest. Gdy się pan już przypatrzył, zakleił pan znamię cienkim plastrem - przy czym wcale nie zrobił pan tego tak delikatnie jak ptak; powiedziała mi po wyjściu, że sprawił jej pan ból, przyklejając go swoimi krótkimi, wymanikiurowanymi palca­

mi. Milczał pan, a potem powiedział „tak” w ów specjalny sposób, którego nie znoszę: nie wydychając głoski, lecz wciągając ją przy wdechu, a wreszcie stwierdził pan, źe trzeba to na dużym obszarze radykalnie wyciąć. Przy tych słowach zatoczył pan w powietrzu krąg za jej plecami, a potem wykonał drastyczny gest kopania łopatą, co przeniknęło mnie dresz­czem, który starałem się ukryć przed nią, spoglądającą nie na pańską gestykulację, lecz na moją twarz.

Tymczasem jeden jedyny przymiotnik zdawał się, chociaż nie wszystko, to przecież wiele naprawiać, gdy polecił nam pan następnie pewnego chirurga, którego nazwiska natychmiast zapomniałem, ponieważ całą uwagę skupiłem na tym właśnie przymiotniku. Powiedział pan bowiem: Profesor takitoataki jest naszym najlepszym specjalistą w chirurgii kosmetycznej. Kosmetyczna - właśnie o to słowo szło. Bo czyż, powiedziałem sobie, komuś skazanemu doradzano by takie rzeczy?

Jeszcze nad tym rozmyślałem, gdy już przeszedł pan do niewymuszonej konwersacji i z głupim charmem starszego pana spytał: He właściwie pani ma lat, łaskawa pani, jeśli mi wolno zapytać?

Odpowiedzieliśmy oboje. Ona powiedziała: Równe trzydzieś­ci dziewięć. Trzydzieści dziewięć, odparłem ja. Że jednak rozpocząłem o dwie sylaby później, liczbę wymieniliśmy jednocześnie. Uznałem, że zabrzmiało to trochę gorliwie, co mnie rozgniewało, więc z rozmyślną zuchwałością zacząłem pana mierzyć wzrokiem od stóp do głów.

Pamiętam pana jako niskiego, energicznego sześćdziesięcio- piędolatka; szerokie, błyszczące, ciemnobrązowe buty; jasno­szare, przesadnie zaprasowane spodnie; kitel lekarski zapięty pod samą szyję; opalone dłonie i twarz; krótko obcięte siwe włosy - lecz nie będę się upierał, że obraz ten ściśle odpowiada prawdzie. Binokle dobrze by go uzupełniały; czy nosił pan binokle? Albo okulary, najlepiej bez oprawki? A może ani jednych, ani drugich? Nie wiem również, czy mam rację, przypisując panu ową wesołą młodzieńczość uśmiechu, jaką starczej twarzy potrafi przydać sztuczne uzębienie. Może mylę tutaj pana z innym profesorem, tym z Dtisseldorfu, albo jeszcze z kimś innym, z owym starym marynarzem, który do niedawna był moim współtowarzyszem w pokoju szpitalnym. Ciągle zaskakuje mnie to, że najczęściej bardzo ubogo brzmią fachowe wypowiedzi znanych specjalistów. (Czy miał pan już

przyjemność słyszeć, jak różni słynni dyrygenci rozprawiają

o muzyce?) Nie wątpię, profesorze, że należy pan do lumina­rzy swego zawodu; skromny lekarz w naszej wsi mówił o panu niemal ze czcią. Lecz wydawało mi się niemal niegodnie naiwne pańskie rozwodzenie się o tym, ile zła może wyrządzić ramiączko biustonosza. Jak to, pomyślałem, wystarczy zaled­wie tyle, aby sprawy zaszły tak daleko?

Zbliżył pan swe krótkie, szerokie dłonie i z wymowną łagod­nością, jakby szło o coś trudnego do przyjęcia, powiedział pan: Ucisk powoduje przeciwciśnienie, łaskawa pani. Dla podkre­ślenia swoich słów tak mocno ścisnął pan swoje dłonie, że obie zmieniły barwę, a dla wyjaśnienia dorzucił: To tak samo jak ze studentami, którzy znowu zajęli się protestowaniem.

Na koniec uśmiechnął się pan, a ja oddając uśmiech postara­łem się, aby wyrażał ni to niezobowiązującą uprzejmość, ni to lekceważenie. Nie wiadomo, jak pan rozumiał owo protesto­wanie, jako inicjujący ucisk czy jako wywołane przeciwciśnie­nie, czy po prostu jako dowolny zwój jakiejś nie kończącej się spirali.

Nic nie odpowiedziała, spytała tylko, czy po operacji będzie musiała pozostać w szpitalu, i jak długo.

Rozkładając ręce, powiedział pan: Tak, łaskawa pani, to będzie z pewnością nieuniknione. Lecz niedługo. Złamanie nogi trwa dłużej.

Miała nieprzemożny wstręt do szpitali. Niewiele brakowało, a wolałaby umrzeć. Wynikało to stąd, że nie potrafiła znieść, aby obce osoby, choćby tylko z racji ich zawodu czy z obo­wiązków służbowych, zabiegały koło niej. Po mistrzow­sku umiała przed takimi osobami ukrywać, jak się naprawdę czuje. Potrafiła przez cały czas wizyty trzymać się prosto; lecz zaledwie zamknęły się drzwi za lekarzem wraz z jego orsza­kiem, opadała bezwładnie, wijąc się z bólu. Tak się rzeczy miały, kiedy chorowała na kamienie nerkowe, a także wkrótce potem przy urodzeniu naszej córki Sanny. Potrafiła się obro­nić z niezmierną uprzejmością przed najmniejszą choćby chęcią pomocy ze strony pielęgniarek; mimo bólów zapewnia­ła z promienną twarzą, że ma się zupełnie dobrze, żeby nie robić sobie z nią żadnych kłopotów i, obiema rękami broniąc się przed jakąkolwiek pomocą, wołała: Przecież pani jest

zupełnie wyczerpana, siostro, to widać, a jeszcze chce się pani mną zajmować. A dręczyły ją przy tym te kamienie nerkowe tak bardzo, że kilka minut później, gdy byliśmy sami, mówiła mi, spoglądając na okno, że przynajmniej raz dziennie tak się czuje, iż chciałaby przez nie wyskoczyć.

Przede wszystkim ogarniała ją prawdziwa panika na samą myśl, a była to pierwsza myśl związana z pobytem w szpitalu, co zrobi, gdy nie będzie mogła pójść do klozetu: Przecież nie potrafię się wysrać, gdy taka specjalnie dla mnie przyjdzie z basenem i prawdopodobnie będzie czekać, aż się wreszcie załatwię. No, po prostu nie potrafię. A, być może, będzie w dodatku stała przy mnie, uśmiechając się uprzejmie.

Ech! chyba nie, powiedziałem.

Ależ tak, muszą przecież na wszystko uważać, a jak trzeba, zaraz wynosić. Jej brwi uniosły się wyżej nosa w błagalnym wyrazie; szczupłe, proszące dłonie. Patrzałem w bok, a dopóki jej nie widziałem, udawało mi się rozsądnie jej perswadować. Jeśli nawet nie da się inaczej, to przecież i tak wszystko minie, i to, odważyłem się zażartować, nadzwyczaj prędko, jeśli wziąć dosłownie pańską wypowiedź: „złamanie nogi trwa dłużej”, która przecież musiała jeszcze dźwięczeć jej w uszach. Nie odzywała się ani słowem, a ja przez cały czas czułem, że stała obok mnie zupełnie nieruchomo. Zaryzykowałem i zno­wu na nią spojrzałem; nic innego nie wpadło mi na myśl. Opuściła brwi i powieki, a błagalna mina zmieniła się w chmurnie przekorną. Zawołałem na nią z cicha, a ona powoli, powoli zaczęła wykonywać jeden tylko z początku ruch; przesuwała nogą po asfalcie przed portalem w jedną i drugą stronę, a jednocześnie, niemal mrukliwie i bez intona­cji pytającej, powiedziała: Czy nie sądzisz, że mogliby mnie zaraz potem puścić do domu. Przytrzymałem nogą jej nogę i jeszcze raz cicho wymówiłem jej imię. Wtedy uniosła wzrok, lecz spojrzała mimo mnie, a miała teraz minę przestępcy uważnie się wsłuchującego w coś, co tylko on, i to dopiero po raz pierwszy, pojmuje: z trudem i powoli wyłaniające się zrozumienie własnej sytuacji. Po chwili wykonała przeczący ruch głową i powiedziała, nie do mnie, lecz tak, że jeszcze mogłem to usłyszeć (mój słuch już wówczas zaczął szwanko­wać, a ona i Stara - mam na myśli jej matkę, profesorze - nazywały mnie „głuszcem”): Lecz nie z nim i jego brutalną łapą ani z jego kosmetykiem.

Zawiózł nas tam Herbert swoją taksówką, a*teraz zapropono­wał, abyśmy pominęli tę całą profesorską bandę (przed którą odczuwał trwożny respekt, daremnie przezeń skrywany) i nie­zwłocznie pojechali do jego „doktorka”, a że ceniliśmy sobie jego rady, udaliśmy się natychmiast do pana, doktorze O.

Po drodze Herbert, rozmowniejszy ode mnie, opowiedział, że kiedyś usunął mu pan guza, także raka (czy naprawdę powie­dział „także”?). Sprawa okazała się jednak zupełnie niegroź­na. Bo inaczej nie byłoby mnie teraz tutaj (czy naprawdę powiedział dosłownie tak: „bo inaczej nie byłoby mnie teraz tutaj”?). Rozpiął koszulę na piersiach, aby pokazać nam to miejsce, lecz ja nie spojrzałem, nigdy nie mogłem patrzeć na rany, blizny i podobne rzeczy, nawet moje własne, i zawsze gdy inni chcieli mi koniecznie pokazywać swoje, starałem się, możliwie nieznacznie, spoglądać w bok. Zostawił koszulę rozpiętą i mówił dalej, podczas gdy już szliśmy korytarzami. Nikt nie musiał nas prowadzić; wszyscy tam go znali, a on orientował się w budynku. Jeszcze nigdy nie miał tak dobrze jak swego czasu w tym szpitalu, całymi dniami i tygodniami w porządnie zasłanym łóżku, a i nigdy też jeszcze nie jadł tak dobrze. Wiesz, dziewczyno - powiedział - chciałbym móc pójść zamiast ciebie.

Zatrzymała się i rzekła: Nie, a po krótkiej pauzie jeszcze raz, ciszej: Nie. A potem prędko: Najbardziej chciałabym, żeby mógł mi natychmiast usunąć tego gizda, a potem - dłonie jej klasnęły i otarły się, jedna w górę, druga w dół, jakby w geście ucieczki - galopem, galopem, z powrotem do Ehrwaldu.

Bajeczne historie o panu, doktorze, usłyszeliśmy od innych wyczekujących. Jedną jeszcze pamiętam.

Podobno przybyła do pana z Wiednia małżeńska para, dwoje zastrachanych ludzi; mówiła tylko kobieta, i to tak zdawkowo płynnie jak żebrak powtarzający historię swojej nędzy, skarży­ła się panu, że jej mąż (którego wyobrażałem sobie jako drobnego, zahukanego, milczącego człowieka, takiego, co tylko siedzi i wpatruje się w swoje dłonie splecione między kolanami), że jej mąż ma od dawna takie okropne bóle tu,

w ramieniu, a żaden ze stołecznych lekarzy, którzy go badali, nie potrafił mu pomóc. Lecz sława pana doktora dotarła już do miasta stołecznego (powiedziała nieco po staroświecku „mias­to stołeczne”), więc wreszcie udali się pociągiem pospiesznym do Innshrucku w nadziei, że on znajdzie radę i pomoc. (Wyobrażam sobie, jak mąż potakiwał głową, a nawet może sięgał ku bolącemu ramieniu, nie dotykając go jednak wy­raźnie.)

Legendarne w tej historii było jednak nie tylko to, że pan natychmiast znalazł i z niewielkim trudem usunął tak długo i bezskutecznie szukaną przyczynę bólu - drut do robótek, który tkwił w ramieniu mężczyzny. (A może była to igła do cerowania? Obojętne, co to było, cała historia i tak podejrzanie przypominała jedną z owych anegdot, przypisywanych z upły­wem czasu rozmaitym znanym osobom.)

Jeszcze bajeczniejsze wydawało się mi to, że najwidoczniej żaden z konsultujących lekarzy nie skorzystał z rentgena przy stawianiu diagnozy, jak gdyby przypadek ów odnosił się do czasów, gdy jeszcze nie było ani tego rodzaju aparatury diagnostycznej, ani szybkich pociągów. Od tamtej więc chwili małżeństwo owo zostało skazane na ahasweryjską tułaczkę, niby para duchów, którą pan - i to zupełnie nie przeczuwając takiego stanu rzeczy - wyzwolił z klątwy. Wdzięczny a zdzi­wiony zaprzęg jeszcze tego samego dnia mógł powrócić do Wiednia.

Widzisz? powiedziała, jeszcze tego samego dnia. A więc i ona, zdawało się, niczego nie zauważyła, słuchając tej historii; ani ona, ani Herbert, ani jej matka. (Stara sądziła tylko, że i pan jest chyba takim „Hoppdiquaxem”. Był to swego rodzaju tytuł honorowy, bardzo rzadko przez nią udzielany.)

Na słuchaniu tego rodzaju opowieści minął nam czas oczeki­wania pana; nie powiem, aby zleciał nam szczególnie prędko. Niewątpliwie przyszedł pan bezpośrednio po operacji, po jednej z dziewięciuset do tysiąca operacji, które, wedle swych własnych słów, przeprowadzał pan przeciętnie w ciągu roku. Wydał mi się pan niewiele wyższy, lecz znacznie młodszy od profesora, od którego przyszliśmy. Brak było panu zupełnie owej dziarskości i dokładności, która tak mnie u niego uderzy­ła. Blond włosy miał pan zmierzwione na głowie przechylonej

na ramię; podobnie jak często ja to robię, lecz nie na prawe, a lewe. W kącie ust tkwił panu papieros, nawet gdy pan mówił, z długim, wyginającym się ku dołowi popiołem. Na rozpiętym fartuchu i na dole nogawek jasnoszarych spodni zauważyliśmy kropki i bryzgi świeżej krwi, których pan zapewne nie do­strzegł. Podszedł pan prędko ku nam i na długą chwilę pochylił nad lśniącym wilgocią znamieniem, nie wyjmując z ust papierosa, o którym pan chyba zapomniał; lecz popiół nie spadł, nie spadł na nie.

Tak, co to jest, mógłby pan z całą pewnością powiedzieć dopiero wówczas, gdyby zostało zbadane przez instytut pato­logiczny. Wypuścił pan papierosa z ust prosto do popielniczki podstawionej z boku przez usłużną rękę. Ręka i popielniczka natychmiast znowu zniknęły z mego pola widzenia, a pan zaczął kartkować w małym, cienkim kieszonkowym kalenda­rzu. Potem, po krótkim wahaniu, powiedział pan: A więc pojutrze, dobrze? Pojutrze to usuniemy.

Cichym, bezbarwnym głosem powiedziała, że najbardziej chciałaby od razu mieć to już za sobą.

Uśmiechnął się pan na to, a nawet przytaknął, lecz zaraz pomachał przed naszymi twarzami małą, czarną książeczką i zdecydowanie potrząsnął głową.

A czy będzie mogła potem także zaraz wrócić do domu, spytała z trochę wilgotnymi oczami, wymówiła z naciskiem słowo „także”, prawdopodobnie przypominając sobie usłyszaną przez nas historię o drucie.

Wcale się nam nie podoba, że chce pani zaraz nas opuścić, nieprawdaż, siostro Notburgo? odparł pan, popadając tym samym po raz pierwszy w znaną manierę lekarzy, w ton niezobowiązującej poufałości, chętnie stosowanej wobec nie­pełnoletnich, cudzych dzieci. Powiedział pan to z półobrotem głowy do tyłu, gdzie stała siostra i uśmiechała się z zawodową słodyczą. Teraz poklepał się pan po kieszeni fartucha, potem po drugiej, w której coś zatrzeszczało, skinął głową, uśmiech­nął się i powiedział: Chyba że pani tego koniecznie chce.

To jej nie wystarczyło i tak długo nastawała, aż jej pan to solennie obiecał, niemal przysiągł.

Gdy podawał pan dłoń jej, potem mnie, a wreszcie Herberto­wi, za każdym razem pańskie krzepkie przedramię wynurzało się z rękawa fartucha i po trzykroć spostrzegłem z niepotrzeb­

ną uwagą, bez mała z napięciem, że jasna skóra na nim była gęsto obrośnięta czerwonymi włosami.

Połowa października, lecz słoneczna i tak ciepła jak w pełni łata. A mimo to Stara miała na sobie swoją dziwaczną, dzianą na drutach czapkę ze zwisającym na lewo chwastem, swój najbardziej zimowy płaszcz i długi szal z grubej wełny, którego jeden koniec zwieszał się przez ramię i plecy aż do pasa. Chodziła nieustannie tam i na powrót między tym krańcem korytarza, w którym my siedzieliśmy czekając, a odległymi drzwiami, za którymi operowano jej córkę, ani razu jednak nie zbliżyła się do samych drzwi. Opodal nich krok jej stawał się powolny jak we śnie; zaczynała balansować na palcach i lekko pochylała korpus do przodu, przez co chód jej zaczynał sprawiać wrażenie skradania się. Potem odwracała się, lekko kołysząc, i wracała ku nam coraz szybszym, lecz cichym krokiem.

Lecz gdy wynoszono turkusowozielone, plastikowe wiaderko, w którym znajdował się usunięty nowotwór (domyślałem się tego, bo na ścianie naczynia grały cienie w dziwnie kołyszącym ruchu), była znowu w pobliżu drzwi. Zamachała jedną ręką w powietrzu, jakby miała mokrą dłoń i chciała z niej strzepnąć krople wody, i jeszcze idąc ku nam, zawołała: Ależ on masę wydął, z tego zwisa cała broda.

Im więcej, tym lepiej, mruknąłem słabo i tym sądem, o które­go duszności wcale nie byłem przekonany, usiłowałem stłu­mić nieprzyjemne skojarzenie, wspomnienie zgniecionej, po­fałdowanej od wyschniętej wilgoci kartki z jakiegoś francu­skiego czasopisma. Widniała na niej meduza, trzymająca portugalską galerę w potężnych mackach, zwisających jak długa, skłębiona broda poza dolny brzeg kolumny. Tytuł artykułu brzmiał La meduse qui tue, a podtytuł mówił, że już wielu skończyło w jej „bras bleus”. (Przed laty znalazłem tę kartkę na dalekiej nadbrzeżnej promenadzie, wkrótce wyko­rzystałem znalezisko w jednym z moich wciąż fragmentarycz­nych opowiadań i od tego czasu o tym nie myślałem. Miało to być dziesięć opowiadań, tomik pod tytułem „Znane wydarze­nia”. Już wówczas zapytywałem sam siebie, a jeszcze dzisiaj, albo dopiero dzisiaj jest to prawdziwe pytanie, czy jeszcze zdołam to kiedyś dokończyć, czy jeszcze cokolwiek będę

chciał ukończyć. Gdybym miał pod ręką lustro, roześmiałbym się sobie w twarz. O mało, a powiedziałbym, że już nie mam żadnego. Lecz właśnie niedawno podarowano mi kieszonkowe lusterko, cały niemal kompletnie wyposażony neseser, do którego należy.)

Spoglądałem za pielęgniarką, która skręciła z wiadrem w bocz­ny korytarz. Powiem dokładnie; spoglądałem na zawiązany na jej plecach pasek fartucha; energiczny krok pielęgniarki wpra­wiał kokardę w drżenie, a pasek wydawał się tak mocno nakrochmalony, że nie zdziwiłbym się, usłyszawszy jej brzęk. Chyba w tym czasie zbliżył się niepozorny, niedbale, niemal licho odziany człowiek, którego nagle ujrzałem tuż przed nami. Stał na rozkraczonych nogach i uśmiechał się, jakby ogromnie zadowolony, a jego nieduże, lecz ciężkie ciało unosiło się i opadało na czubkach zabłoconych butów. Trudno by odgadnąć, że był jednym z lekarzy. Ten tłusty, mały facet stał obok stołu operacyjnego, z rękami w kieszeniach, dziw­nym sposobem był kimś, kto powinien tam stać, więc bez namysłu obarczyła go zleceniem, które teraz wesoło spełniał: Mam przekazać, że gizd został usunięty, a ona zaraz przyjdzie. Spoglądał jeszcze przez chwilę, ciągle unosząc się na palcach i uśmiechając, i dodał: Mam jeszcze powiedzieć, że wszystko jest w porządku, czuje się dobrze.

Usta jego coraz bardziej się rozszerzały; było mi nieprzyjem­nie, cały ten człowiek był mi niemiły.

Nagle zadarł głowę do góry, tak że widziałem pręgi fałd na jego szyi, a z niewidocznych ust wydobyła się seria cichych, gulgoczących i syczących dźwięków; pomyślałem sobie, że były skierowane do niezbadanej instancji, władającej nad sufitem korytarza, sufitami pokoi, pokrywami chmur i błęki­tem nad nimi. On jednak wyprostował głowę, potem trochę ją opuścił, na chwilkę opuścił również powieki i cicho się przedstawił, z czego zrozumiałem jedynie tytuł. Nie miałem najmniejszej ochoty podrywać się z miejsca. Wreszcie - nie spojrzałem dokąd - poszedł sobie. Jeszcze raz, wydało mi się, posłyszałem nasilające się gulgotanie i syczenie.

Mogłem się mylić; sądzę, że w owym czasie byłem skłonny do omyłek. Może też epizod przebiegł trochę inaczej, trochę mniej jasno i wyraźnie, nie chciałbym, aby to, co mówię, brano zbyt dosłownie. (Jednakże wszystko było podobne, zupełnie podobne, o tym mogę Was zapewnić.)

Stało się coś decydującego, może nawet rozstrzygającego, to poprawia nastrój.

Gdy jednak wyszliśmy z łagodnego oświetlenia ostatniego korytarza na jaskrawe światło na zewnątrz, wzmocnione po­nadto oślepiającymi refleksami odbitymi od metalowych cielsk na parkingu, znowu miałem powód do lęku przed nieopanowaną.grą moich myśli. Przypomniała mi się dawno przebrzmiała agonia, śmierć mojej matki. (Czymkolwiek to być mogło, na co umarła, „zabarwiło jej dłonie na niebiesko, dwa twarde atramentowoniebieskie wachlarze, które krzyżo­wały się pod jej obwisłymi piersiami”; tak mniej więcej to opisałem gdzie indziej.) To samo przeciwstawienie mroku wnętrza nachalności niezmiernego blasku na wolnym powie­trzu połączyło obie tak odległe od siebie chwile, kiedy to opuszczałem szpital niegdyś w Kolonii, i teraz w Innsbrucku, w jeden moment przerażenia. Tylko jeden moment: w uspo­kajającym, soczyście brązowym wnętrzu restauracji, w której na jej propozycję jedliśmy, prędko to minęło.

Sama to zaproponowała, nikt więc nie miał sobie nic do zarzucenia. Ona sama wydawała się w tak świetnym humorze, w jakim nie była już od dawna.

Dopiero w dobrą chwilę po obiedzie zjedzonym w wesołym nastroju (a ja zauważyłem to pierwszy), jej prawa dłoń, w której trzymała papierosa nad filiżanką kawy, zaczęła silnie drżeć. Drżenie to natychmiast objęło również blado i chorobli­wie lśniący przegub, a potem całą rękę w długim, przejrzyście białym rękawie bluzki. Kątem oka ujrzałem, że jasnoszara gąsienica popiołu spadła do jej kawy i ruchem wywołanym własnym upadkiem krążyła w niej powoli.

Niewiele brakowało, a byłbym otworzył szeroko usta i zatkał je całą dłonią, aby powstrzymać wyrywający mi się krzyk. Obcym mi, bezsilnym, jakby rozmiękczonym głosem wyszep­tała coś, czego nie zrozumiałem. Prawdopodobnie zapewniała

o swoim żalu, że musimy zaraz jechać do domu, zamiast, jak zaplanowała, zatrzymać się jeszcze trochę w staromiejskich uliczkach. (Może jeszcze przypominasz sobie, Herbercie, co powiedziała, bo chyba do Ciebie, kierowcy, się .zwróciła, podczas gdy jedno z nas gwałtownie skinęło na kelnera

o rachunek i płaciło.)

Pewna normalizacja naszego życia nastąpiła po diagnozie uniwersyteckiego instytutu. A więc nie ma przerzutów? Od­ważyłem się uznać za oczywiste to, co przecież było prawie niewiarygodne, że najgorsze i najskrajniejsze znowu nas, ledwo dotknąwszy, minęło.

(Czy nie wiedziałem, że następuje to zawsze, bez żadnego wyjątku? Mam na myśli nie tylko biologiczność, nie tylko chorobę i śmierć. Godziło się, bym o tym wiedział; a czyż nie wiedziałem? Tak.)

W tym czasie nie odczuwała żadnych bólów. W dobrym, jak się zdawało, nastroju jeździła regularnie taksówką na naświet­lania, w których tylko jedno było jej niemiłe - nieustanna ruchliwość aparatury. Przywodziło jej to na myśl bezokie, pojmane zwierzę. Niewidzialną i niewidzącą skuteczność.

Nieraz jechał z nią jeden z nas; przynajmniej dwa razy, jak się to okaże, a prawdopodobnie częściej, jak przypuszczam, ja. Musiałem dosyć długo czekać. Pokój był skromny, jak wszyst­kie poczekalnie, jakie poznałem. Ludzie wysiadujący w nich wyglądają na należących do szczególnej, nigdzie indziej nie spotykanej rasy. Są to ci, którzy tak oto poczynają sobie z ilustrowanymi czasopismami: zostawiają „napoczęte” krzy­żówki, napoczęte rozwiązują dalej, pozostawiają je nie rozwią­zane albo rozwiązują na siłę („nad moim bzu r kiem brzęczała muecha”)«,

Biorę jeden tygodnik po drugim, tu i tam rozdzieram, wydzie­ram małe kawałki i połowy stron, wyrwane wkładam na oślep do czasopism, a te starannie układam w stos pośrodku uszko­dzonego stołu.

Na blacie widnieją gdzieniegdzie resztki bezbarwnego lakieru; ich kontury, które ktoś obwiódł długopisem, tworzą nieznane wyspy i kontynenty. (Czy nie powinienem nadać owym terytoriom nazw? Byłoby to zajęcie w sam raz dla mnie. Jak, na przykład? Przyszłoby mi ich na myśl dosyć w najkrótszym nawet czasie oczekiwania. Najmniejsza, rozumie się, otrzyma­łaby drogocenną nazwę Orplid. Lecz inna, duża, nazywałaby się Desperia albo Desperanza. Rozważam to; słyszę głos śpiewający „Mój kraj, który błyszczy w oddali”; sięgam już do

fcksaseni, w której musi być coś do pisania, wreszcie rezy­gnuję.)

Moja prawa noga wsparta na palcach drży szybkim rytmem. Powiedziała: Zatrzymaj maszynę.

Zaczynam wydłubywać sobie brud zza paznokci.

Gdy wreszcie przyszła na nią kolej, opuściła poczekalnię, rzucając przez ramię ostatnie spojrzenie, a ja wyszedłem do sieni, długiego i bardzo wąskiego przejścia o wielu drzwiach, nieustannie otwierających się i zamykających w widocznie zsynchronizowanym ruchu. Często musiałem przyciskać się do ściany, aby przepuścić kogoś przechodzącego mimo. Przy­najmniej tuzin pomocnic w białych fartuchach nieustannie śpieszyło się od drzwi do drzwi.

Jedna z nich - pamiętam dobrze, że miała także rude włosy, lecz ciemniejsze i nie tak bujne jak ona - za każdym razem, gdy w swojej krzątaninie przemykała obok mnie niby wahadło, muskając krótkim, rozpiętym fartuchem, wyraźnie obdarzała mnie spojrzeniem. Poczułem lekkie podniecenie. Arsenały tego świata są przecież dobrze zaopatrzone, pomyślałem podekscytowany i powiedziałem sobie, że w takim razie zawierają chyba również dla mnie to i owo. To i owo, to i owo, powtarzałem w pewnego rodzaju myślowej przyśpiewce i ile­kroć zbliżała się do środka swej drogi, którą stanowiłem ja, nieruchomy, wysuwałem nieco do przodu dół ciała. Teraz za każdym razem ocierała się o mnie silniej, biodrem lub nogą. Złajałem się za podochocone bicie serca, a przyśpiewka w mo­jej głowie zmieniła nagle tekst, rytm i barwę dźwięku i teraz brzmiała: Przecież będzie zdrowa, przecież będzie znowu zdrowa.

Rachunek za to, co nazywaliśmy „pierwszą serią” (lecz drugiej już nie było), wystawiała mi również owa ciemnoruda. Trwało to długo, a ona siedziała trochę bokiem przy małej niskiej szafce na kółkach, tak że na jej włosy patrzyłem zupełnie z góry. Musnąłem je przelotnie, potem powoli jeszcze raz, i uniosłem je nieco, nic nie ważące, chociaż wypełniały mi całą dłoń.

Dopiero gdy je puściłem, oczywiście nie tak, by po prostu

26

opadły, lecz zniżając dłoń uważnie i pomału - dopiero wów­czas gwałtownie zwróciła twarz wzwyż ku mnie, z bezgłośnie rozwartymi ustami, podając mi pokwitowany już rachunek, a jednocześnie jednym drobnym ruchem głowy rozkołysała swoje włosy. Po chwili przecież znieruchomiały znowu, tyle źe (te włosy), niby czerwony szron, spoczęły tuż nad jej oczami.

Zapłaciłem dwunastoma banknotami, chociaż mógłbym to uczynić również trzema. Lewą ręką ująłem jej dłoń, a prawą wyliczałem pieniądze. Było to długotrwałe zajęcie, a jedno­cześnie sprawiało mi przyjemność wygładzanie rozłożonych banknotów, sztuka po sztuce, na jej dłoni. Ręka jej pozostała nieruchoma, lecz druga, oparta w tym czasie na kolanie, z trudem opanowywała drżenie, gdy moja dłoń przesuwała się wzdłuż tamtej, by wreszcie, gdy odliczyłem: „dwanaście”, ująć ją za odkryty łokieć i ścisnąć. Wówczas nie dająca się już opanować dłoń wpiła paznokcie w kolano. Rozluźniła je wprawdzie natychmiast, lecz usta pielęgniarki pozostały otwarte, a oczy zamknęły się. Zamknęły się na dwa tempa.

Pierwsze polegało na normalnym opuszczeniu powiek; w dru­gim nastąpiło ich dociśnięcie, tak że górne rzęsy wyprostowały się i zaczęły trochę sterczeć.

Z trudem opanowałem uczucie spodziewanej radości, które wydawało mi się zuchwałe, opierało się bowiem na założeniu, że po krótkiej przerwie - zaledwie kilkudniowej, najwyżej dziesięcio lub czternastodniowej - powinna się zacząć druga seria naświetlań, co jej chorobę uczyni przyczyną mojej rozrywki, chociażby tylko na ten krótki czas. (Już raz, dawno temu, zgrzeszyłem podobną zuchwałością, gdy pierwszą noc, którą musiała spędzić w szpitalu z powodu swoich nieszczęs­nych kamieni nerkowych, uczyniłem swoją pierwszą nocą z Fleur, którą zwałem również „Klaczką” lub „Sową”.

Piliśmy. Była to zupełnie pospolita popierdółka. Później musiałem iść do klozetu. Gdy wróciłem, leżała na swoim miejscu - to znaczy na miejscu B, w ogromnym łóżku, z lewą ręką pod głową, prawą nogą podkurczoną, z wyprostowanymi prawą ręką i lewą nogą; w przepisowej, że tak powiem, pozycji, takiej samej, w jakiej się później dla mnie narysowała w otoczeniu samych kutasów, świecznik w kształcie kutasa, ilustracja w otwartej książce, kutas, tapety i dywan ze wzorem

27

\V\ V V

. « i i i fittei i. 1 . i i ( , ■ • ;• -

i kutasów; więcej przyszło jej wówczas do głowy niż mnie teraz w pośpiechu, bo nie chcę już o tym dłużej mówić, przynajmniej nie tutaj.)

Przez cały ćzas zachowałem milczenie, i oto stałem już na progu małego biura. W tym momencie prędko podeszła do mnie i powiedziała niemal szeptem: A więc teraz do tegotoate­go. Przy czym między „więc” a „teraz”, a być może również między „teraz” a „do” zrobiła pauzę, datę zaś wymówiła tonem pytającym.

Jednakże nie przerwałem jej, nie wpadłem jej w słowo w mo­mencie, w którym zdawało się, jakby specjalnie dla mnie zawiesiła głos, nie powiedziałem, że czas do rozpoczęcia drugiej serii wydaje mi się za długi, nie zaproponowałem jakiegoś wcześniejszego terminu ani sposobniejszego miejsca, lecz ciągle milczałem.

Jej szept miał w sobie coś spiskującego, i to nie tylko w lekkomyślnym sensie, którym chętnie bym się zadowolił. A czy to, że gdyśmy się wreszcie w drzwiach od siebie odwrócili, jej twarz i kark napłynęły rumieńcem, było czymś zwykłym w takich okolicznościach, czymś, co moglibyśmy sobie nawzajem łatwo i chętnie powiedzieć? Może przecież miało znaczenie o tyle większe i inne, że żadne z nas nie powinno było tego wypowiedzieć? Mianowicie że wiedziała więcej ode mnie, że już widziała koniec, i to rychły; ona, bliska przecież współpracowniczka tego doktora od promieni.

Nie chcę się dalej posuwać, nie chcę podejrzewać, że już była w pogotowiu i niejako chciała zgłosić swoją opcję.

(A gdyby jednak tak było? Jeśli ja potrafiłem spekulować jej chorobą, którą raczej winienem był uważać za rekonwalescen­cję, to czy ona, obca, nie mogła spekulować jej śmiercią?)

Mimo że był to listopad, utrzymywała się lśniąca, słoneczna pogoda. Gdy tylko wyszedłem na dwór, musiałem opuścić oczy; asfalt bądź co bądź oślepiał trochę mniej. Poszliśmy do samochodu, w którym już czekała. Wsparła głowę na dłoni i zdawało się, że patrzy na wprost, na tył samochodu stojącego przed naszym. Za lekko zakurzoną szybą jej włosy, zda się ciemniejsze niż zwykle, spływały krętymi pasmami na błękit- nobiałą dłoń. Szliśmy do samochodu bardzo wolno, niemal wlokąc się. Kosztowało to pięć razy mniej, niż sądziliśmy -

powiedziałem do Herberta. Każemy jej zgadywać. Na pewno będzie myślała, że wiele więcej. Potem jej powiemy i będzie się cieszyła.

Lecz zamiast okazać radość, skryła przed nami twarz w dło­niach i zaczęła gwałtownie szlochać. Pochyliliśmy się nad jej drżącymi plecami i wlepiając w siebie przerażone oczy, zaczę­liśmy tłumaczyć, przepraszać, uspokajać, wylaliśmy nad skur­czoną w sobie postacią całą rzekę łagodnych frazesów, aż wreszcie dłonie jej oderwały się od twarzy, a szloch, po wielokrotnym ucichaniu i powracaniu, w końcu ustał. Wybaczcie, wybaczcie, proszę - powiedziała z trochę wymu­szonym uśmiechem. Jej mokrą twarz pokrywały smugi rozpu­szczonego tuszu do rzęs. I właśnie widok tych szarych, zygzakowatych skaz zmartwienia na jej powleczonej różowoś­cią i fioletem skórze sprawił mi taki ból, że musiałem chwycić się dłońmi za łokcie i, niby w jakimś ataku, zgiąć się wpół z przyciśniętymi do brzucha rękami. (Jednakże znalazłem czas i sposobność, aby o tym powiedzieć sobie w myśli. Teraz jesteś, powiedziałem z pewnym szyderstwem, teraz jesteś prawdziwie złożony jak scyzoryk.)

Ona zaś wpadła mi wprost w słowo, mówiąc: Ja przecież wiem, z jaką myślą to uczyniliście. Ale proszę, już nigdy nie róbcie takich rzeczy.

Dosłownie tak to powiedziała.

Dlaczego jednak, dlaczego z taką goryczą przyjęła zupełnie niewinny wybieg? Było to niepokojące i jeszcze długo po tym wydarzeniu pozostało we mnie uczucie nagłego przygnę­bienia.

Trudno było choćby w najmniejszym stopniu być na to przygotowanym. Wydawało się, jak gdyby coś w niej zasadni­czego, niemal podstawa jej istoty, dotychczas pozwalająca w pewnym stopniu komuś, kto znał ją tak jak ja (a może choćby tak jak Wy), przewidzieć jej postępowanie, stała się naraz, skutkiem tej drobnej przyczyny, porysowana, pokru­szona. A może była w rezultacie już zupełnie rozpadła i zbu­rzona?.

Może słuszniej byłoby powiedzieć: Zmieniła się, została za­mieniona na inną. Weszła tu w grę i wywołała to jakaś

29

IHHHH

niewidzialna, potężna dłoń, a była to chyba ta sama dłoń, która nieco później, zaciśnięta w pięść, rozbiła ją na moich oczach. Przemienioną w ten sposób opanowała niezmierna ruchli­wość. Zaledwie godzinę dłużej niż trwanie nocy wytrzymywa­ła w ciszy naszego małego mieszkania na południowej stronie starego, tyrolskiego, wiejskiego domu, które dawniej (czuję, ze powinienem powiedzieć „niegdyś” lub „przed tym”) tak czule nazywała „naszą stajenką”. (Podobno trzysta lat ma ten dom o murach jak w fortecy, które każdy z licznych parapetów okiennych upodabniały do małego stołu. Całymi latami leżały na nich liczne skoroszyty z moimi wiecznymi fragmentami i blakły na słońcu tak, że ich zieleń stawała się szara, a różo­wość „spopielałym różem”.)

Nasze śniadania w nędznej a przytulnej kuchni, nasze śniada­nia, które od dawna, gdziekolwiek akurat mieszkaliśmy (w Hamburgu, Ehrwaldzie, Ennetbürgen, Puerto de la Selva, Vezia i znowu w Ehrwaldzie), tak bardzo przedłużaliśmy jedząc, rozmawiając, paląc i znowu jedząc, że najczęściej trzeba było z tego powodu rezygnować z obiadu - te niezmier­ne bankiety śniadaniowe, szczytowe punkty wszystkich dni naszego żyda, trwały teraz krótko. I tak zaledwie raz za­brzmiał słaby oddźwięk naszych potencjalnie nieskończonych dawniejszych rozmów, które niemal zawsze rozpoczynały się od pierwszych lepszych przedmiotów i spostrzeżeń (słowa i gesty, zachowanie się i stroje, domy i wnętrza, książki i obrazy, muzyka i inne hałasy) i obnażały je, krytykowały, wprawdzie z nieodpowiedzialnością tego rodzaju rozrywek, jako przejawy i odzwierciedlenia stosunków, które są takie albo właśnie nie są takie, ale w każdym bądź razie powinny być inne. Czasami odczytywałem również jakiś krótki urywek, który w czasie ubiegłonocnej lektury nasunął mi coś na myśl (zasypiałem, z góry desząc się na śniadanie, przy którym poruszę tę kwestię).

Teraz zupełnie się to zmieniło i moja radość przechodziła w najczarniejsze rozczarowanie, gdy widziałem, jak niemal zrywała się od stołu, a po chwili przechodziła przed kuchen­nym oknem w jednym ze swoich dwóch ponch (tym koloru bordo albo czarnym, którego podszewkę zdobiły małe koloro­we kwiaty).

Po słonecznej jesieni spadł wreszcie tam w górze, tysiąc metrów nad poziomem morza, pierwszy śnieg i zimowe buty 30

pozostawiały drobne ślady jej lekko drepczącego chodu na dróżce wiodącej przez ogródek ku małej furtce, oddzielającej dom od ulicy. Czasami próbowałem idąc omijać je, czasami zaś zadeptywałem delikatny trop moimi szerokimi zelówkami.

Dokąd chodziła, dokąd gnało ją z takim pośpiechem?

Szła, jakby popychana, do szynku (kręgielnia z barem), który obok przedsiębiorstwa taksówkowego prowadził Herbert i je­go siostra Ewa (nazywała ją „lwi” lub jakoś podobnie). Myła tam nakrycia, polerowała szkło, niekiedy gotowała, jadła tam niemal zawsze, od czasu do czasu usługiwała również gościom. Wiele godzin, które niegdyś (albo przed tym) spędzała w po­dobny, a przecież zupełnie różny sposób ze mną, obecnie trawiła z rodzeństwem, do którego niekiedy przyłączał się jeszcze o wiele młodszy brat, beniaminek Paweł, chłopak

o niezgrabnym wdzięku, w wyszmelcowanym kombinezonie,

, ale z dokładnie wyszorowaną twarzą i dłońmi. Porozumienie między nimi przechodziło w niemal bezgraniczną zażyłość równie szybko, jak nasz wzajemny stosunek żmieniał się w obcość.

Ta przemiana, owo odwrócenie się i oddalenie, to była jej przeinaczona istota. Wskutek tego, między innymi, nie uda­wała nam się już zwykła dziecięca paplanina, będąca nie tylko wyrazem wzruszonej czułości, jakąśmy wobec siebie odczuwa­li, lecz także naszego dystansu wobec tych, których - obojęt­ne, czy dzieliła nas od nich różnica wieku, czy też nie - nazywaliśmy „dorosłymi” lub „prawdziwymi dorosłymi” (z czego wynikło, że nas samych nazywaliśmy „dziećmi”, a to w stanach uczucia wewnętrznego znużenia, jak choćby w owo dawno minione popołudnie, kiedy to jeden z naszych space­rów zawiódł nas niespodzianie do małej wioski Selva de Mar).

Chcę o tym opowiedzieć, i to nie w nawiasach. Zaczęło się to wielką ciszą. Również nasze kroki na zelówkach z łyka nie zakłóciły sjesty na nierówno wybrukowanych uliczkach. Szepcząc zgodziliśmy się, że jest to najpiękniejsza miejsco­wość, jaką kiedykolwiek widzieliśmy; i było to do nas podob-

ne, że z miejsca zareagowaliśmy rozważaniem, czyby się jeszcze raz nie przeprowadzić - tutaj.

(Jednakże - z powodu, którego jej oczywiście nie wyjawiłem - tak na serio nie można byłoby mnie skłonić do zmiany Puerto de la Selva na Selva de Mar. Ruch turystyczny w Puerto był mi po części wstrętny, po części zaś bardzo miły. Tylko jemu przecież zawdzięczam różne przygody, jak choćby tę z blon­dynką, której samochód miał numer departamentu siedem­dziesiąt pięć. Stała na balkonie w bardzo oszczędnym stroju kąpielowym, a gdy ujrzała, jak nadchodzę, wyłącznie dla mnie wykręciła pirueta. Wystarczyło, że przypomniałem sobie od­robinę francuskiego i zawołałem ku górze: Je voudrai un café, ma belle, a już usłyszałem ją na schodach, już była przy dizwiach. To ci historia.)

Lecz nie tylko to było przyczyną, dla której nie podtrzymałem tematu przeprowadzki. Przypomniałem sobie i jej pewien ustęp z Adorna, sądzę, że pierwotnie było to przemówienie, w którym wypowiadał się on na temat wiersza Morikego Na wędrówce i wspomniał Obietnicę szczęścia, która w pomyśl­nym przypadku mogła się rozpocząć od przybycia do jakiegoś starego osiedla. (Jest to owa „promesse de bonheur”, którą w oswabadzającej antytezie do uprzednich antyseptycznych estetyk z winkelmannowską włącznie Stendhal zdefiniował piękno.) Co prawda Adorno wyraźnie mówił o starych nie­mieckich miasteczkach (przy czym z pewnością myślał

o Amorbach z lat swej młodości). Mnie jednak obcość hiszpań­skiej wioski wydawała się jeszcze bardziej pasująca pod tym względem.

Tak myślałem i powiedziałem, a ledwo to wyrzekłem, gdy wszystkie słowa - Stendhala, Morikego, Adorna i moje własne na naszych oczach stały się ciałem. Rolę jednego z głosów, tego, który wędrowcowi u Morikego przejawił się jako cały chór słowików, który różom kazał zajaśnieć „jasną czerwie­nią”, przejęło w naszym doznaniu niedorosłe, jasnowłose dziewczę, stojące w grupie starszych niewiast piorących w mil­czeniu bieliznę w prastarym, kamiennym korycie. Lecz dzie­wczę się nie poruszało. Ze schyloną głową i opuszczonymi oczami zdawało się całkowicie zatopione w śledzeniu jakiegoś powoli blednącego, uciekającego wyobrażenia. Żadna z nie­wiast mu nie przeszkadzała. Być może z powodu dziewczęcia milczały te tak zazwyczaj gadatliwe kobiety. Może z szacunku 32

dla przywilejów piękności i we wzruszonym wsłuchiwaniu się w obietnicę, która im już nigdy się nie spełni. Jasne włosy, kontrastujące z matowozielonym, szarym i czarnym tłem, błyszczały niewiarygodnie pomarańczowo i jasnoczerwono. Nie szedłem normalnie, lecz za każdym krokiem bardzo wysoko podnosiłem pięty. W ten sposób wszedłem z nią na most nad bezwodnym, zarośniętym zielenią łożyskiem stru­mienia, na bardziej północny z obu mostów, z którego widać było z niewielkiej odległości ten drugi, południowy. Rozpięty był między dwoma gęstymi i ponurymi szeregami domów, które wydały się nam nie zamieszkane. W tych okolicach często domy biednych ludzi wydają się nie zamieszkane i niezdatne do zamieszkania, dopóki, nieraz dopiero po kilku dniach, nie zauważy się, że jednak istnieje w nich życie. Most był najwidoczniej już od długiego czasu nie do użytku. Duże jego fragmenty odpadły (albo zostały odstrzelone w czasie „guerra dvil”, zwanej oficjalnie „guerra de la liberatión”); kamienie leżały pod spodem, w cienistej zieleni, i już pokry­wała je wegetacja. Tymczasem z resztek łuku spływały dzikie pnącza, gęsto splecione, jednakże nie sięgając dna; dwie lub trzy szerokości dłoni nad nim latorośle niby końce loków wywijały się ku górze. Tak to wszystko trwało. Zwyczajna hipertrofia natury, mruknąłem. Nie wiem, czy mnie usłysza­ła; szelest wywoływany przez jaszczurki mógł chyba zagłuszyć mój głos.

W tym ekstatycznym momencie powiedziała - również cicho, lecz głośniej niż ja i niż szeleściły jaszczurki: Co oni wyrabiają z nami, dziećmi. (Kim byli „oni”, nie wyjaśniliśmy, były to jakieś moce, organizatorzy wszelkich czarów, do których należały pod pewnym względem - a więc także, lecz nie wyłącznie - triki i kuglarstwo.)

Ponieważ wszystko, cokolwiek by to było, niechybnie wywo­łuje we mnie reminiscencje kulturowe, zacząłem już tymcza­sem filozofować w myśli o rodzaju „idealnego” lub „heroicz­nego” krajobrazu w dawnym malarstwie. Nie powiedziałem jednak o tym ani słowa. (Nie dlatego, iż zakłóciłoby to nastrój, jak wszelkie niewczesne komentarze, o tym nawet nie pomy­ślałem. Prawdopodobnie chciałem to jedynie odłożyć do wieczora lub do następnego śniadania w „Akwarium”, jak nazywaliśmy nasze ówczesne mieszkanie przy Calle de la Cuesta ze względu na zielono pomalowane ściany. Poprzedza-

. L : / u ,■ II

to ono oba „czerwone pokoje” w Hamburgu i bezimienne mieszkanie w Vezia, po którym nadeszło i to ostatnie.)

Wszystko to teraz przeszło, minęło całkowicie i już nie powróciło, nawet w przybliżeniu. Nie przesadzę wiele, gdy powiem, że wyglądaliśmy teraz niemal jak dwoje obcych, przez przypadek mieszkających w tym samym domu i niekie­dy spotykających się. Albo jak lokator i sublokator, lokator i sublokatorka, odczuwający wobec siebie pewną nieśmiałość, ponieważ nic ich nie łączy albo niemal łączy, niemal by łączyło, a właściwie to miało ich łączyć. Moje powtarzane propozycje odprowadzenia jej do Herberta i „lwi” czy dokąd­kolwiek odrzucała bez ogródek. Wolałaby, aby mnie przy tym nie było, mówiła równie nieśmiało i niezręcznie, jak ja pyta­łem. Udało mi się jedynie uzyskać zgodę na przychodzenie po nią późnym wieczorem do kręgielni, jeśli będę tego koniecznie chciał. 1

Jeżeli uprzednio nawet w czymkolwiek nieco przesadziłem, to teraz wyrażę się chyba zbyt słabo, mówiąc, że byłem zirytowa­ny aż do bólu. Teraz już w ogóle nie mówiłem do niej, nie żebrałem o jej przychylność - bo, jak dobrze czułem, w rzeczy­wistości wcale mi jej nie odebrała przez przemianę swej istoty, w której o tyle tylko brała udział, że właśnie jej się przydarzyła; teraz bowiem już się to dokonało i była już kimś innym. Z kim więc rozmawiałem, do kogo przemawiałem tak błagalnie? Z inną. Do innej.

Jakiejś innej przedstawiałem swoje bezsilne propozycje: Zna­lazłem coś ładnego do odczytania; jakie to by było przyjemne, w ciepłej kuchni, przy dużym dzbanku kawy. Albo: Przez radio mają nadawać Sinfoniettę Janaczka; lub Pierwszą Mahlera, tę z powolnym marszem opartym na motywach Frère Jacques, tak ją lubisz. Albo: Wiesz, widzę wiele słabych miejsc w Arendtowskich przekładach wierszy Aleixandre’a; miałbym ochotę spróbować razem z tobą, czy nie potrafilibyś­my zrobić tego lepiej.

Aż do zatraty pragnąłem ujrzeć ją wreszcie, jak znowu krzyżu­je drżące ręce i sadowi się z wewnętrznym zadowoleniem, jakby uczucie to zgęstniało w prawdziwy piernat.

Lecz cokolwiek proponowałem, ona patrzyła tylko na mnie długo i poważnie, i to tak, jak gdyby widziała mnie stojącego w wielkiej odległości, tak daleko, że nie mogłaby mnie usłyszeć, nawet gdybym krzyczał.

Teraz, w krótkiej chwili między poprzednim ustępem a tym tutaj, którą zużyłem na wkręcenie nowej kartki w maszynę i zapalenie papierosa, znowu ujrzałem nas, stojących w długim przedpokoju, na chodniku, przymocowanym przeze mnie do podłogi, ponieważ stale zaplątywał się w nogi Sannie, która nie chodziła, tylko pędziła. Stała przy drzwiach wyjściowych, z ręką na klamce, i spoglądała na mnie. Lecz chociaż położy­łem dłoń na jej ramieniu, była bardzo daleka i mała. Miała na sobie czerwone poncho i kolorową chustkę na głowie. Tylko patrzyła na mnie, usta miała zamknięte, a wargi nie poruszały się. Widziałem to mimo wielkiej odległości i chociaż to widziałem, wiedziałem przecież, że coś do mnie ze wszystkich sił krzyczy, czego jednak z powodu tejże odległości nie mogłem usłyszeć. Nie potrzebowałem słyszeć, bo wiedziałem.

Wołała do mnie: Człowieku, co ty mówisz? Czy nie widzisz, co się dzieje, i nie wiesz, co nadchodzi?

Prawdopodobnie tylko Tobie zawdzięczam to, Stara, że zda­rzyły się jeszcze dwa lub trzy wieczory, złudne oczywiście, zdające się zapowiadać coś, jakby nawrót minionego.

Nie sądzę, abym to spowodował dlatego, że raz i tylko ten jeden jedyny raz zacząłem w mojej bezsilności bez opanowania płakać, a wreszcie porwała mnie wściekłość. Moja pamięć nie pozwala mi na odtworzenie nawet przybliżonego obrazu tego, co zaszło. Obawiam się, że krzyczałem na nią, groziłem jej, iż zrobię to i to, jeżeli „nie opamięta się”. Zdawało się, że nie wzruszyły jej moje łzy, że rozdrażnił ją mój gniew. O ile dobrze pamiętam, jej suche oczy powiększyły się na tle pobladłej twarzy, pamiętam też, że sięgnęła po duży wazon o kolorze i połysku jej włosów, mój pierwszy dla niej urodzinowy prezent, i zasyczała do mnie, że wówczas mnie zabije. (Sądzę, że rzeczywiście powiedziałem, iż ją zamknę.)

Nie, to raczej Twoje poważne, lecz ciche upomnienie, że mogłaby przestać traktować mnie „jak kogoś obcego”, spo- a«

H ■■¡■I I WM

wodowało te ostatnie chwile miłej złudy. Wprawdzie, o ile sofcie przypominam, nie odpowiedziała Ci, tylko znowu miała te nieruchome, nieosiągalne oczy, ale musiało ją to jednak prześladować.

Tak, Tobie, której tak niechętnie cokolwiek zawdzięczam, zawdzięczam z pewnością to, że mogłem jej od późnego wieczoru do wczesnego ranka czytać Majorat (Hoffmanna). Miała upodobania do gatunku grozy (Maturin, Stoker, Collin, Bleakbouse Dickensa). Zawsze byłem dobrym lektorem i pró­bowałem poprzez dykcję wydobyć z tej historii wszystko, a jednocześnie przez cały czas drżałem o szczęście, które mi się trafiło. Moja obawa, że nie wytrzyma tak długo, jak tego pragnąłem, powiększała się w miarę upływu czasu, druga połowa bowiem czy trzecia część tekstu nie przypadła jej do gustu, i słusznie, z powodu pewnej zawiłej suchości. Następnego wieczora - byłem sam w moim pokoju i znowu chodziłem tam i z powrotem od okna do ściany z książkami - słuchałem radiowego odtworzenia Gurre-lieder, na które da­remnie ją zapraszałem. Lecz w przerwie między recytatorem a pompatycznym końcowym chórem z nieoczekiwaną radoś­cią usłyszałem, jak z przyległego pokoju kilkakrotnie zawoła­ła: Jakie to ładne. To już było dużo; myślałem, że nie ma jej w domu.

Innego zaś wieczoru, musiało to być wkrótce potem, doprowa­dziłem nawet do tego, że mimo jej początkowego oporu zajęliśmy się tłumaczeniem Aleixandre’a; była to niewymu­szona zabawa. Zachwyciły nas słowa „el celeste toro en tierra”, którymi, zdaje mi się, kończył się jeden z wierszy.

Były to tylko ulotne przerywniki. Niepohamowanie uwalniała się od wszystkiego, co niegdyś było jej bliskie, a co teraz spostrzegała zapewne tylko w perspektywicznym zmniejsze­niu, powodującym, że nie mogła zrozumieć, co też w tym wszystkim niegdyś widziała. Tak sobie myślę, ale skąd mogę wiedzieć, czy tak właśnie było? W tym melancholicznym odosobnieniu i oschłości przetrwało tylko jedno: rytuał, nasz rytuał.

Pokoje zawsze były położone obok siebie, a łączące je drzwi

pozostawały na jej życzenie otwarte w ciągu nocy bądź zupeł­nie, bądź lekko uchylone (w przypadku gdy jeszcze pisałem na maszynie; wówczas, nawiasem mówiąc, to, co nazywałem „moją główną sprawą”, aby nie mówić „główne dzieło”. Skończyłem już wtedy brudnopis i miałem pełne osiemnaście stron przepisanych na czysto, po trzydzieści trzy wiersze na stronie i okrągło pięćdziesiąt pięć znaków w wierszu).

Gdy zamknęła swoją książkę (mogło to wówczas być coś Collina, Melmoth albo „Berliner Kindheit... ” Benjamina), zgasiła światło i obróciła się do snu na bok, przesyłała mi cmoknięciem trzy całusy. Zaczęło się to przed co najmniej dziesięcioma laty. Zwykle też ja odpowiadałem czterema całusami, na co ona wołała, nie, nie, trzy, i powtarzała swoje pocałunki. Teraz ja odpowiadałem dwoma cmoknięciami. Nie, nie, trzy razy, wołała i jeszcze raz powtarzała cmoknięcia. Na to odpowiadałem już poprawnie, a ona, zadowolona, żądała: Teraz razem, trzy razy, już. I cmokaliśmy w duecie. Na koniec jeszcze raz głęboko wzdychała i wkrótce ogarniał ją sen.

Kiedy zaczyna się umieranie - a wydaje mi się teraz, że wówczas zaczęła już umierać - rodzi się jednocześnie mniej lub bardziej długotrwały proces, w którym umierający (mogący zresztą przejawiać, jak właśnie ona, szczególne, powiedzmy, hektyczne ożywienie) przemienia się na powrót z człowieka

o określonych indywidualnych, społecznych, Historycznych cechach w nagie zwierzę, z którego opadło wszystko, jak wytarte domino o szarym poranku po balu. Nic dziwnego, że z trudnością go poznajemy. Lecz my jesteśmy dlań prawie równie obcy jak on nam; ponieważ my pozostaniemy tym, czym byliśmy, podczas gdy on niepostrzeżenie, być może niepostrzeżenie dla siebie samego, prześlizgnął się w inne pole siłowe. Często spojrzenie jego spoczywa na nas długo, nieru­chomo, z nieosiągalnej dali, spojrzenie zwierzęcia, i jak tamto wymowne, lecz w języku, którego nie rozumiemy. Długo potem, gdy już od dawna zgasło, sądzimy, że wiemy, co mówiło. Ono o coś pytało. Pytało: Co, to jesteś ty? Więc ja także jeszcze jestem? Albo: Co, jeszcze jesteś tutaj? Więc ja także jeszcze tutaj jestem?

Mój drogi, stary Keiigrafie. Pisząc to, myślałem o tym, jak niegdyś oglądaliśmy ostatni fotograficzny portret Gerharta Hauptmanna. Przyglądałeś się długo i uważnie (zawsze miałeś słabość do tego głupiego poety), a potem, podnosząc wzrok, powiedziałeś w zamyśleniu: Jak zwierzę.

Ja tego nie spostrzegłem, a i później tego nie widziałem, lecz od tamtego czasu nieraz przypominałem sobie Twoje słowa. Nie tylko dlatego, że za każdym razem kojarzyły mi się z nazwiskiem Hauptmanna (Hauptmann; jak zwierzę; Keil- graf), nie było to częste. Były one dla mnie ściśle związane z myślą o śmierci, która mnie często nachodziła i jeszcze teraz prawie mnie nie opuszcza. Tak doszło do tego, że również ani Ty, ani Hauptmann już nie wychodzicie z mej myśli (śmierć; jak zwierzę; Keilgraf; Hauptmann) i Ty jesteś współwinny, jeżeli plotę nonsensy, mówiąc: Człowiek nie umiera; to, co umiera, jest zwierzęciem; a jeżeli zwierzęciem nie. było, to nadszedł właściwy czas, w umieraniu, aby się nim stało.

Jakaż pogoda. Taka piękna jak ona ostatnio, rozpłomieniająca się w gaśnięciu.

Wyszedłem z nią na łąkę, na łąkę rozciągającą się za domem i obok niego, przylegającą do ściany, przy której spałem, ku której się obracałem, gdy już zakończyłem swój dzień, gdy zamykałem oczy i brałem do ust róg prześcieradła, dopóki nie zauważyłem, że go zaśliniłem. Wtedy wypluwałem go, lecz wkrótce chwytałem znowu, zaciskałem na nim zęby, ssałem go, teraz w pełni świadomości, że był on tym, czego chciałem, czego potrzebowałem; chłodną wilgocią, nie dającą się ogrzać moim oddechem, w każdym razie nie na długo.

Szliśmy w poprzek łagodnie wznoszącej się płaszczyzny, przez dcho szumiącą trawę, kryjącą w swej grubej gęstwie sidła, z których derpliwie trzeba było wyswobadzać stopę; inaczej się nie dało, szarpanie powodowało jeszcze gorsze zaplątanie. Paskudztwo; „przyroda, przyroda”. Tak, lecz człowiek musi się śmiać, śmiać się i kląć, kiedy „toto” trzyma bucik, który - z trudem balansując na drugiej nodze i drżąc z niecierpliwości

- trzeba derpliwie uwolnić, jeśli nie chce się go zostawić w splątanej gęstwie; niech go przyroda zatrzyma. Spojrzałem na jej twarz, z boku i trochę z dołu, bo była w najwyższym punkde trawiastego pagórka, a ja szedłem trochę pochylony,

pilnie uważając na gąszcz pod nogami, w któryin nie chciałem u więznąć. Ujrzałem jej ocienioną twarz. Uśmiech, ani spokoj­ny, ani uspokajający. Na jej lewy policzek padał refleks „kwietnego koszyczka”. („Kwietny koszyczek” był to jej szlafrok. Już nie wiem, kto go tak nazwał. Sama? Ja sam? Z pewnością nie „lwi”. Już prędzej Margot.) Poniżej refleksu desenia przypominającego kwietną łąkę zobaczyłem sam „kwietny koszyczek”. Ujrzałem lekko podciągnięty lewy rękaw i jej prawą rękę wspierającą ramię, na którego łopatce zrobiło się ostatnio nabrzmiałe stwardnienie. Doktor M. nazwał je „obrzmieniem wywołanym pracą”. (Nie inaczej określił później chirurg z Innsbrucku pojęcie „rozedmy płuc”. Jednakże takie eufemistyczne czarowanie nazwami już dla swojej próżności było podejrzane.)

Ale to przyszło później niż owo południe, w którym szliśmy w poprzek łąki do rogu utworzonego przez dwa zbiegające się spróchniałe płoty. Jeden z nich zaznaczał granicę pól sąsiadu­jącego od wschodu gospodarstwa, drugi zaś, teraz na wpół rozwalony, odgradzał niegdyś i chronił łąkę od drogi. Miałem zamiar przejść w tym miejscu przez dyle i odejść stamtąd. Tylko na godzinę, jak powiedziałem; na trzy godziny wedle skrytego zamiaru.

A ją zostawić samą? Tak, zostawić ją samą.

Proszę was, cóż tutaj znaczy samą? Samą, w każdym bądź razie ze Starą, z psem, a może nawet z Sanną; czy to znaczyło samą? A gdyby ona nie czuła się tego dnia troszkę gorzej, to na pewno już dawno poszłaby do swoich przyjaciół, do Herberta i „lwi”, do tej całej gromady, do swojej „nowej rodziny”, jak miałem zwyczaj mówić z pewną goryczą, przy której przez swoje nieustanne gotowanie, zmywanie, podawanie i sprząta­nie musiała wreszcie nabawić się tego obrzmienia, w domu bowiem, wśród swej starej rodziny, już prawie nic nie robiła. Nie, to przecież ona była tą, która pozostawiła mnie samego, ona się odwróciła, a nie odwrotnie, i teraz doszło do tego, że potrzebowałem kilku godzin poza naszą zatrutą sferą. Potrze­bowałem ich pilnie, aby z dala od niej móc sobie od nowa wmówić, źe w tych przemianach chodzi tylko o dokuczanie, które wkrótce minie, wkrótce stanie się przeszłością. Wkrótce już, wmawiałem sobie, nasz obłąkany mikrokosmos znowu się zregeneruje, znowu będzie wiadomo, na czym się stoi, i, wszystko, wszystko będzie znowu dobrze. (Dobrze zna-

czyfo nic innego jak to, że wszystko będzie znowu tak jak przedtem.)

Grubo nałożone na kształt bąbli kolory, wszystkie przedmioty wokół nas błyszczały.

Lecz gdy się któregokolwiek z nich dotknęło, spostrzegało się swoją omyłkę. Nie był gorący, a bąble nie były spowodowane upałem. Był mokry, zaledwie trochę nagrzany. Nawet ognisty brąz parkanu, przez który przejdę, wydawał się na wskroś przesiąknięty wilgocią. Tak samo jak i biel, tu i ówdzie widniejąca na brązie. Gdybym się dokładnie nie przyjrzał, mógłbym o łańcuchu drobnych, białych pereł, niedbale owi­niętym kilkakroć na drewnie, pomyśleć w uspokajająco kon­wencjonalnym stylu, że to było pismo. Linijki tak nieporząd- nie biegnące jak jej, tak małe jak moje, i całkowicie nieczytel­ne. Chwyciłem oburącz za górną żerdź i poczułem perłowatą grubość nieznanych znaków, które zdawały się pod moimi palcami poruszać, jak gdyby ciągle dalej pisano, a nowe słowa popychały stare przed sobą, jak w dalekopisie. Był czas, abym się stąd oddalił.

Każdego wieczoru zadawałem sobie trud uodporniania moich oczu, moich uszu na to, co się w pobliżu mnie odbywało. Mieszkanie było małe i często byłem w pokoju, w którym się to działo. Nie widziałem tego ani nie słyszałem, ale byłem zmuszony wyobrażać sobie to, czego nie widziałem, nie dyszałem.

Jasność wypełnia raptownie romański łuk okna i nagle czyni je widocznym - jej raptownie obnażone ramię w półmroku izby. Powolne uderzenia sękatych, starczych palców w okolicę poniżej jej barku - palców Starej, która wieczór w wieczór szuka tam zmian, mając nadzieję, że ich nie znajdzie.

Potem szmer ich głosów, przy którym cisza w pokoju zaczyna wrzeć.

Tego także nie słyszałem, obawiałem się jednak, że przecież kiedyś usłyszę - i to nie tylko tak .jak niedosłyszalne stukanie palców w jej ciało - i występowałem przeciw temu, chrząkając. Aż kiedyś odpowiedziała. Wyraźnie, szyderczo znienacka

orzedrzeżniła mnie i także chrzakneła. Ściaenałem warei

Gdy w końcu twarde palce znalazły to, czego szukały, przy­szedł nam z pomocą doktor z owym słowem, z tym pięknym jak poranek neologizmem, a ja natychmiast uwiesiłem się na nim jak na lince nad przepaścią, w której się pieniło. Zwisała, lecz trzymała; na razie.

Mogłem więc teraz powiedzieć: A więc zaraz się połóż, słyszysz:* Tylko żadnych już nadmiernych wysiłków, a o- brzmienie zniknie. Mój Boże, obrzmienie wywołane pracą, nic więcej; a jakiż to wspaniały termin. Ci przyrodnicy nawet mnie nauczą jeszcze respektu.

Uśmiechnąłem się wtedy, jak myślę, dostatecznie szyderczo, by mnie po tym poznała; ach, ten mój.

Jak więc się to stało, że nie było w jej oczach ani iskierki, podczas gdy wszystko wokół nas wprost szalało od światła tą późną jesienią, która u progu zimy przyniosła nam niezwykłe lato?

Szedłem, szedłem prędko, lecz miałem wrażenie, że stąpam w miejscu. To, co się poruszało, to nie byłem ja, lecz szczytowa ściana domu, ta, przy której sypiałem, zbliżająca się do mnie szybko i chwiejnie. Została obrócona w moją stronę, a jednocześnie B. odsunięto ode mnie przez szczyt pagórka i przyciągnięto do tego chwiejnego muru. I ona bowiem zdawała się nie wykonywać żadnych ruchów. Jej niewidoczne dla mnie stopy mogły być przybite do jakiejś szyny albo beznadziejnie zaplątane w pędach pod gęstą trawą. To sama łąka osuwała się powoli pod dom, a przytwierdzona B., której opuszczona głowa pozostała nieruchoma i której jedna ręka delikatnie podtrzymywała drugą, zniknęłaby wkrótce pod murem, przejawiającym skutkiem chwiania się sporą elastycz­ność; wystarczyłoby, aby położono B. cokolwiek na płask, choć trochę. Temu jednak nie musiałbym się już przypatry­wać, przesunęła się już bowiem przede mnie ściana frontowa i zasłoniła mi widok na to, co się mogło odbywać z boku. Również i ta ściana chwiała się, najwidoczniej cały dom stał się chwiejny. I gdy tak przesuwała się mimo mnie, środek fasady wysunął się w moim kierunku jak pierś kochanki w chwili ostatecznego oddania i brania. Jeszcze tylko parkan pola graniczącego od zachodu, i znowu ja zacząłem się poruszać: w dół, ku wsi. Hamując wpierałem podeszwy w stromą drogę

. - W\v^-WV

i KKtlfcm , obśłizgiwałem się i obsuwałem coraz dale j z godnym uwagi uczuciem lekkości, rozchwianego dygotania we wszyst­kich kościach, tak że mamrotałem do siebie, iż jestem arleki­nem. Z gęstym obłokiem pyłu wokół butów dotarłem do Placu Marona ze studnią. Wypływający z niej z nieustanną gwałtow­nością strumień wody jak muskularna, a zupełnie srebrna ręka zanurzał się w korycie, w którym często prały kobiety, otaczając ją zaczerwienionymi, krótkimi, silnymi rękami.

Ręka ta zdawała się zupełnie nieruchomo wspierać o dno koryta studni, a ja sam na długą chwilę stanąłem zupełnie spokojnie, aby na to patrzeć i pomyśleć o czymś, o czym chętnie myślałem, mianowicie że szybkość im jest większa i im bardziej przeto staje się sobą, tym bardziej jednocześnie staje się swoim przeciwieństwem, i to zupełnie dosłownie. Wyobraź sobie koło, Sanno, koło ze szprychami - powiedzia­łem G zupełnie niedawno. Dopóki się nie obraca, możesz włożyć między szprychy laskę, gałąź albo palec. Lecz gdy obraca się ono bardzo prędko, to już nie widzisz, że ma ono szprychy, i gdybyś o tym nie wiedziała, widząc je uprzednio, pomyślałabyś, że ich nie ma, że jest to gładka tarcza. Wtedy bowiem jest tych szprych tyle, że już nie ma przerw między nimi. Nie, naprawdę ich nie ma, możesz to przecież spraw­dzić. Spróbuj wsadzić między nie laskę, byle nie palec, nie da się, bo szprychy bez przerw między nimi nie są już szprycha­mi, lecz tarczą.

Przestań, zawołałaś śmiejąc się, z błyszczącymi oczami, prze­stań, można od tego dostać zawrotu głowy.

Zauważyłem, że uśmiechałem się do nieruchomo spływającej ręki. Lecz gdy to spostrzegłem, już mi przeszło. Bowiem jak nagłe gorąco, przeszła mnie myśl, że dopiero co pożegnaliśmy się. Nie na godzinę i nie na trzy, lecz na zawsze. Czułem to, lecz dopiero teraz zrozumiałem, czym było. Pożegnanie. Przeszedłem przez płot, który nas ogradzał - chociaż był zmurszały i stratowany, od jak dawna go pamiętaliśmy - i zostaliśmy odwróceni od siebie. To właściwie nie była myśl i wcale nie wymagała pomyślenia, tylko jaskrawa oczywistość, a byłem pewien, że i jej musiała się ona nasunąć, z opóźnie­niem, jak mnie, a może nawet od razu, na miejscu. Zresztą

śmierć w tym nie występowała; wedle tej pozamyślowej oczywistości byłoby to pożegnanie na zawsze, nawet gdyby pozostała przy życiu. Ale to też byłoby śmiercią, nie tą, lecz jakąś; wystarczy rodzajnik określony zmienić na nieokre­ślony.

Jak jednak mogłem, mimo iż coś zauważyłem, chociaż jeszcze nie wiedziałem co - jak mogłem tak łatwo, tak swobodnie odejść stamtąd pełen pychy, machając kończynami jak jakiś arlekin? Dlatego że każcja oznaka katastrofy zawsze zapowiada jednocześnie jakąś nową wolność, w której oczywiście mrowi się od dwuznacznych oczekiwań? Wszystko niepewne, z pew­nością wszystko niepewne. Wolność jest niepewna, zawsze, a trwoga i nadzieja mieszają się w każdym oczekiwaniu. Odrobina rzeczywistości, niechby nawet katastrofalnie rozpa- dłej, blokuje możliwości i w pierwszych, siarkowych rozbły­skach w żaden sposób nie można poznać, czy to, co one tak niepewnie zapowiadają, nie będzie ze swej strony równie katastrofalne jak ów rozpad. (Z trudem powstrzymałem się od napisania wprost, że to, co zapowiadają, będzie przynajmniej równie katastrofalne jak ów rozpad. A ponieważ i teraz nie wiem jeszcze, co byłoby lepsze - chociaż, jak zawsze przy trudności decyzji, zdążyłem sobie dokładnie obciąć paznokcie

- niech będzie napisane i to, i to. Bo tak czy tak, zawsze w nadziei jest i trwoga, a w trwodze i nadzieja.) Były to wprawdzie jedynie nieistotne myśli, nie wymagające głębsze­go rozważania. Musiałem jednak iść aż do Lermoos i tam potrzebowałem niemal całej nocy, aby je przytłumić; wiele więcej niż trzy godziny. Spędziłem je w barze dużego hotelu, kierując wzrok ciągle na bezkostnie miękką postać małej kobiety w białym spodnium (córkę właściciela kina), a myśli przeciwko myśleniu, aż stało się tak miękkie i bezkostne jak ona.

Kiedy wreszcie wróciłem do domu, B. leżała, nie śpiąc, w łóżku, a Stara podała mi filiżankę bulionu. Bulion był oczywistością. Lecz dopiero przyjęcie mojej propozycji odczy­tania pewnego ustępu z Zielonego Henryka było dla mnie oznaką, słabą oczywiście, że nie tylko wróciłem, ale że przy­szedłem do domu, a tym samym, że nie było pożegnania na zawsze. Nastrój działał tylko tak długo, jak długo udawało mi się łudzić, że łagodny uśmiech, którym odpowiedziała na

f

propozycję, nie był inny niż ten poprzedniego południa. Ani spokojny, ani uspokajający, sygnalizował tylko ze zmęczoną wyrozumiałością rozpoznawanie; ach, ten mój.

Stara codziennie chodziła przez kilka godzin z jednego końca wsi na drugi. Cel tych wyjść był jaskrawię przeciwstawny mojemu. Gdy opuszczała dom, to nie dlatego, aby „nawiedzo­ną” atmosferę na kilka godzin zamienić na neutralne powie­trze, którym, właśnie dla jego neutralności, łatwiej było oddychać. Nie, szła do ludzi, aby nie rozmawiając z nimi, a w każdym razie nie „o tym”, być mniej samą.

Gdyby mnie ktokolwiek „o to” zagadnął, co się zresztą nie zdarzyło, to odpowiedziałbym jakimś bagatelizującym burk­nięciem albo co najwyżej mruknął: Ach, wszystko będzie w porządku lub coś w tym sensie. Nie tylko dlatego, że wierzyłem w to, w co koniecznie chciałem wierzyć, i że bałem się, iż ktoś mógłby się odważyć coś „o tym” powiedzieć, wiara ta bowiem żyła tylko ślepotą wierzącego, ten zaś żył dzięki niej, co musiało wywoływać lęk, że najmniejsze światełko zapalone przez kogoś wtrąci mnie w ciemności. Zachowanie się moje było z pewnością głębiej uzasadnione przez jeszcze coś innego, i to dwojakiego rodzaju. Po pierwsze, w ogóle nie wytrzymuję zbyt wiele rzeczywistości, znoszę ją źle, gdy zbyt na mnie napiera. Z drugiej strony działał tu pewien rodzaj wstydu. Próbowałem ukrywać nasze nieszczęście, ponieważ się go wstydziłem. Wstydziłem się go przed innymi, przede mną, nawet przed nią. Spróbowałbym je ukrywać przed wszystkimi nawet wówczas, gdybym miał niemal pewność, że właśnie przez moje milczenie i ukrywanie dopiero naprawdę je wywołam i spowoduję nieodwracalność katastrofy. Przyjmij­cie to, proszę, dosłownie tak, jak piszę, włącznie z wynikający­mi z tego naprawdę nie gającymi się zakwalifikować konsek­wencjami, jak choćby ta, że nigdy nie wezwałbym lekarza. Podziurkowałbym pudełko od zapałek i przymocował plas­trem na ognisku schorzenia. W żadnym wypadku nie wystuki­wałbym palcami po jej ciele, aby mieć zupełną pewność, że nie znalazłem tego, na co musiałbym wynaleźć takie słówko, jak to

o „obrzmieniu wywołanym pracą”. Lecz gdyby później zaczę­ła mieć trudności z oddychaniem, to z pewnością przyszłaby mi na myśl „rozedma płuc” albo nawet coś lepszego. Widzicie

teraz, jak może się wieść komuś zdanemu na mnie, nawet gdybym to był ja sam. A gdyby nieszczęście stało się zupełne, gdyby nastąpiła katastrofa, to wówczas wcale bym się nie dziwił. Nieszczęście, zło, „fin de partie” są tym, czego oczekuję, z czym zawsze się liczę. Właśnie dlatego muszę nieustannie zamykać przed tym wszystkie czworo oczu, te niebieskie i te drugie, Beckett. Mógłbym niemal pomyśleć, iż mam to we krwi, odziedziczone po matce. Wydaje mi się, że ze swym wiecznym bólem głowy oczekiwała ona nieustannie jakiegoś nieszczęścia. Ale również B. była taka sama. Wystar­czyło posłyszeć, jak wołała na dziecko. Przywoływała je tylko do jedzenia. Lecz to zwykłe matkom wołanie u niej zawsze było bliskie przejścia w krzyk przerażenia, jak gdyby spodzie­wała się, że Sanna leży na bruku ze zmiażdżonymi członkami. Mówiłem, że pozwoliłbym jej umrzeć, że nie spróbowałbym uczynić niczego dla zapobieżenia temu, zmusiłoby mnie to bowiem do wtajemniczenia kogoś, jakiegoś lekarza, który może potrafiłby pomóc, i ponieważ zbyt bym się wstydził przyznać do nieszczęścia, które wprawdzie uważałem za coś jedynie normalnego, za jedyne, czego można oczekiwać (tak że wydawałoby mi się nonsensem przeciwstawienie się temu; przeciwstawiać można się jedynie samemu życiu, w którym nieszczęście jest czymś normalnym), ale przed czym, mimo to, nauczyłem się tak skutecznie zamykać oczy (wszystkie czwo­ro, niebieskie i te drugie, Beckett), że aż do końca, do chwili gdy nastąpiło i jeszcze przez pewien czas potem, mogłem je uważać za coś zupełnie niemożliwego. (Mam nadzieję, że jest to jasne. Jeżeli nie, to chyba dlatego, że wkalkulowaliśmy jedną parę oczu za mało. Musi być jeszcze jedna para oczu; niebieskie, te drugie i jeszcze jedna para, i .to są dopiero te, które się nie zamykają. Lecz nie posiada ich nikt. Utkwione są nieustannie jedynie w monotonną, monochromatyczną pełnię okropności. Prywatnemu nieszczęściu nie poświęcają ani jed­nego spojrzenia.)

Tymczasem Stara chodziła po wiosce w zupełnie innej myśli niż ja, zatrzymywała wszystkich i pozwalała się zatrzymywać przez wszystkich, mówiła i skarżyła się każdemu, na wszyst­kich ulicach i placach, we wszystkich izbach, z kamienną twarzą i ruchliwymi ustami. Mogę ją dostrzec innymi oczami,

45

U LU

lecz zanim zacząłem ten ustęp, niepotrzebnie użyłem niebie­skich; gdy przerwałem na chwilę, położyłem prawą rękę obok maszyny do pisania i patrzyłem z góry na dłoń, wykręciłem ją bowiem grzbietem do dołu, aby mi nie było zbyt wygodnie. Ujrzałem ją idącą w dół stromą drogą. Widziałem ją przecho­dzącą z lewej strony drogi, graniczącej z brzegiem maszyny, na prawą, gdzie szła naprzeciwko niej inna stara kobieta, Berta Bregenz. Stanęły pośrodku drogi i zaczęły rozmawiać. Potem rozeszły się, trudno było im się rozstać, i Stara weszła do domu Spielmannów. Przez ciemną sień płynęła do niej jaśniejsza plama. Włosy Sanny. Niemal codziennie bawiła się wtedy z dziećmi Spielmannów, Tomaszem i Andi. Stara schyliła się nad nią, wygładziła jej włosy, kilkoma krótkimi ruchami poprawiła jej sukienkę na siedzeniu, jeszcze prędko coś powiedziała i weszła w otwarte drzwi kuchni, w której już ją oczekiwała Hanni. Niewątpliwie pozostała w kuchni długo, lecz już w następnym momencie widziałem ją znowu na drodze i znowu zatrzymującą się. Nie opodal bowiem domu z tablicą pamiątkową ku czci Ganghofera spotkała się z wraca­jącą z zakupów Margot. Nie wiedziałem, która z nich więcej mówiła. (Jedna ze szwagierek Margot umarła na raka, „zde­chła jak bydlę”. Amputowano jej jedną pierś, po czym opanował ją wzmożony apetyt seksualny. Zaczęła molestować . swojego męża, ten jednak, jak powiadano, zeszpeconą szorst­ko odtrącił.) Gdy przypomniałem sobie tę historię, ujrzałem Starą rozmawiającą już z obiema paniami Wilhelm, ze starą w sklepie z pamiątkami, a w kawiarni z młodszą, która prawdopodobnie zdążyła już tego samego przedpołudnia po­rozmawiać o tym z Margot, ponieważ sąsiedni sklep spożyw­czy, w którym tamta miała zwyczaj robić zakupy, również należy do Wilhelmów. A teraz oto i główna ulica ciągnąca się od prawego rogu maszyny w poprzek mojej dłoni. I na niej przystanęła Stara jeszcze kilka razy, lecz tych, z którymi rozmawiała, znałem tylko z widzenia. Herbert wrócił swoją taksówką ze stacji kolejki na Zugspitze, zatrzymał się koło krawężnika i wychylił przez okno wozu. W tle jego roześmia­nej twarzy widziałem już żółtą fasadę domu, w którym mieszka i ordynuje doktor M. Stara przeszła w poprzek jezdni, długi szal zwisał niemal nieruchomo z jej pleców.

Gdy spostrzegłem, jak znika za żółtym murem, zamknąłem dłoń w pięść, a wszystkie te sceny i jeszcze kilka skupiłem

w jedną, w której Stara, w czapce z chwastem i szalu, stała na Placu Marcina przed srebrnym ramieniem studni nieprzerwa­nie „płynącym i spoczywającym”. W ręce trzymała metrowe­go papierosa, zaciągając się nim mocno, a jednocześnie mó­wiąc do grupki osób otaczających ją półkolem. Stali przysłu­chując się jej z pochylonymi na bok głowami. Rzemieślnicy, chłopi, handlarze, oberżyści, kobiety, personel. Była tam i „cukrowa laleczka”, wioskowa kurwa. Monstrualny papie­ros służył Starej jako wskazówka. Na kogo go skierowała, ten mówił. Przeważnie były to tylko słowa pociechy, lecz jakiś kobiecy głos krzyknął ponad rzędem głów i ramion jedno słowo: nafta. Potem nastąpiło objaśnienie: W jednej z gazet pisali, że pewna stara kobieta z jakiejś wsi opodal Innsbrucku sama się wyleczyła za pomocą nafty, a teraz pomaga nią innym, lekarze już się nad tym trudzą. Czy mówiącą nie była Berta Bregenz? Tak, kerozyna, mruknęła Stara. Użyła rzadko stosowanego słowa, jakby miało to uczynić cudowne działanie wiarygodniejszym, Herbert zatrzymał się i zawołał: Załatwię wam to, dobra? I pojechał dalej, w kierunku kolejki na Zugspitze albo przełęczy. Na peryferii ukazali się obaj miej­scowi lekarze, „Hoppdiquax” zawsze potrafił powiedzieć coś pocieszającego. Lecz drugi, na którego Stara natychmiast skierowała swoją dymiącą wskazówkę, rzucił jej tylko przyta­kująco roztargnione spojrzenie i szedł dalej. Lecz teraz do zebranych podszedł również chirurg z Innsbrucku. Powie­dział: To z pewnością nie będzie nic poważnego, lecz niczego nie zaniedbujmy. A wytrząsnąwszy z rękawa małą, czarną książkę, coś w niej zapisał i dodał: Pojutrze, dobrze? Pojutrze to zbadamy. Jego jasne ubranie całe było ozdobione, jakby spryskane czerwonymi gwiazdkami. Tak, najpierw słychać było tylko pocieszające słowa ze strony „Hoppdiquaxa”. Przeciwnie lekarz z Monachium, który również teraz nadszedł i zaczął mówić, nim Stara dała mu znak. Był z nią na ty, bo przyjaźniła się z jego matką i niegdyś kołysała go na kolanach. Musisz wiedzieć, powiedział, że jeszcze z tym nie mieliśmy sukcesów. W tych przypadkach operujemy tylko ze względu na bliskich, aby później nie myśleli, źe czegoś zaniedbano.

Po tych słowach mogłem rozwiązać zebranie, które zostało przecież zwołane tylko mym potępiającym zdziwieniem, tym, że ta Stara - tak zapisałem niegdyś w moim notatniku - wyniosła to „na targowisko w tego rodzaju sposób”.

Przysłał pieniądze, dużą kwotę, i to z wielką gotowością, można powiedzieć, radośnie. Ucieszyłby się dobrą wiadomoś­cią, że u nas źle się wiedzie. Gdyby B. wyzdrowiała, byłby bardzo rozczarowany. Jej śmierć, na którą nie żałował pienię­dzy, była naszym upadkiem. Możliwość tego musiała go napawać chorobliwą rozkoszą. Nie było trudno o drżenie i Łzy, był naprawdę wstrząśnięty i niewykluczone, że gdy się o niej dowiedział, zaczął się krztusić i dostał jednego ze swoich ataków kaszlu.

Jest zatruty jak jakiś królewski bękart. Spowodował to jego ojciec, który długo nie chciał go uznać. Ojciec był ogromnym, jasnowłosym mężczyzną, a syn jest drobny i ciemny. Obok starego wyglądał jak jego krótki cień rzucany przez wysoko stojące słońce. Przypominam sobie, że kiedyś tak pomyśla­łem, a metafora ta wydała mi się trafna i rozbawiła mnie. Trzeba jednak zrozumieć syna. Ojciec, póki żył, zawsze mu przeszkadzał. Radował go więc teraz widok upadku podob­nych ojcu, a nikt nie był do niego podobniejszy niż B. Może zresztą wystarczyło być tylko tak dużym i blondynem jak ja. Mogę sobie dokładnie wyobrazić, jak już drżała mu noga z pragnienia wparcia się w moje plecy, gdy będę leżał na ziemi, powalony śmiercią B., obiecując 'dlań tym samym podwójny tryumf. Lecz nie chcę się dłużej zajmować spekulacjami na temat kompleksu Alberyka. Nie zależy mi na tym.

A teraz Alberyk napisał list. Zapowiadał swój przyjazd, odkładając go zarazem na czas nieokreślony. Jest bardzo zmęczony i koniecznie potrzebuje wypoczynku. „Ale dołożę wszelkich starań”, pisał, i w tych słowach zawierała się obietnica jego odwiedzin.

Wybierał się właśnie z „Bladym Płomieniem”, swoją żoną, do luksusowej szwajcarskiej miejscowośęi, w której corocznie spędzał kilka zimowych tygodni. Wyobrażaliśmy sobie, jak tam było, opierając się przy tym na wieściach, których źródła nie mógłbym z całą pewnością podać; przypuszczalnie jednak pochodziły one od samego Alberyka. Wedle nich większą część każdego dnia spędzał na terenach narciarskich - z naj­droższym, jaki był, instruktorem, podczas gdy ona nie opusz­czała przyciemnionego, na ile się dało, pokoju hotelowego,

aby nie narażać mlecznej cery swej ozięble pięknej, żądnej podziwu, czarno obramowanej twarzy. Wieczorami zaś upra­wiali w odpowiednich restauracjach, barach „conspicious consumption”. Conspicious but not conspicious enough, przynajmniej nie dla niego. Startując z bardzo niskiego pozio­mu, wspiął się stosunkowo wysoko, lecz właśnie tylko stosun­kowo, a nie ponad wszelkie odniesienia, jak członkowie najwyższej „leisuire class”, których zawsze kilku tam bawiło, a wielu nawet mieszkało stale. Tak wysoko nigdy nie sięgnie, nawet gdyby stanął na palcach, powiedziałem, a B. ze śmie­chem zawołała: Ach, mój biedny braciszek. Zdawało się, że z kącików jej oczu łzy trysnęły na boki małymi łukami. Nie należało się łudzić tym, że on „uczyni wszystko”, aby przyje­chać. Gdy ktoś nie mówi po prostu, że zrobi to a to, łecz gładko obiecuje zrobić wszystko, to można być prawie pewnym, że nie zrobi nic. List Alberyka był tylko glejtem dla niego i „Płomienia” na niezakłócone spędzenie wolnego czasu. Myśl

o tym, że u nas, wedle wszelkich przewidywań, sprawa ulegnie dalszemu pogorszeniiu, mogła podziałać na niego jedynie stymulująco jak jakaś ostra przyprawa (która zresztą wyciska łzy równie łatwo jak snnutek). W każdym razie będą wracali ze Szwajcarii przez naszą\ austriacką, górską dziurę, aby zoba­czyć, jak daleko zaszli: śmy. Ach, to łaskotanie w zakamarku serca podczas długiej jazdy - czy może przybędzie się już za późno, czy też na odwrót, zastanie się pacjentkę w nieoczeki­wanej lepszej kondycji, czującą się dobrze w najskandalicz- niejszy sposób. (Takie rozczarowujące zwroty przecież się zdarzają. Czy nie zapowiedziano mi kiedyś,telegraficznie śmierci ojca, której już od dawna wyczekiwałem, i czy całej długiej drogi z północy nue odbyłem z nadzieją, że nie będzie już żył, gdy przybędę, co c >szczędzi mi obrzydzenia wywołane­go widokiem zdychającej go starca? Lecz gdy wszedłem do mieszkania wypełnionego świergotem falistych papużek, sie­dział przy stole, pakował sobie do ust - jeszcze trochę zezwierzęcony przez pokoi naną śmierć - pachnące smarne ziemniaki i zaprosił mnie d o jedzenia.) Z pewnością również Alberykowi byłoby miłe pćtóne przybycie, jestem zmuszony' zrozumieć i to. Z jaką rozkoszą demonstrowałby później konieczny smutek. Niewątp liwie jego zachowanie się tak by go samego wzruszyło, że 2¡demaskowanie jego kaszlącego i parskającego żalu jako ukrytego w płaczu śmiechu odraacił-

by ze szczerym oburzeniem. Radosne serce zdolne jest do takich rzeczy. Gdyby mu natomiast czyniono wyrzuty z powo­du opóźnienia przybycia i przedkładania własnej potrzeby I wypoczynku, to ten podziemny karzeł spojrzałby tak boleśnie w oślepiające światło jak wytropione jaskini owe zwierzę i argu­mentowałby, że gdyby przybył do nas natychmiast ze wszyst­kimi oznakami zaniepokojenia i pośpiechu, dopiero by przez to uświadomił B. krytyczny stan jej zdro wia. Jakie to praw­dziwe.

Tylko aby niczego nie zaniedbać, chciał doktor O. zbadać owo I błahe obrzmienie. Wobec tego B. pojechała z Herbertem do j Innsbrucku. Miało to potrwać długo,, z pewnością będzie jeszcze w mieście czyniła świąteczne za kupy, przecież był już dwudziesty drugi.

Mogłem więc, jak często dawniej, posiedzieć kilka godzin I w „Café Leitner”. Czytywałem tam af oryzmy Schlegla, expo­sé w sprawie reklamy papierosów, a ra:z nawet napisałem jedną stronę „Głównej sprawy”, przedstawiającą zapełniony mebla­mi pokój jako krajobraz, ze zrolowanym dywanem jako powalonym drzewem, którego boi się rogacz, będący stołem

o cienkich nogach, nad którym wznosi się stojąca lampa, której abażur znowu jest koroną dr;æwa, i tak dalej.

Tym razem nie czytałem, nie pisałe:m, tylko przypatrywałem się powolnemu zmierzchaniu nad Wettersteinem, dopóki kelnerka, zdająca się zupełnie nie inieć serca do tego, co robi, ! nie zaciągnęła zasłon z rozjuszonymi gryfami. Wtedy wysze­dłem.

Dom był nie oświetlony, kuchnia ciemna i zimna. Więc jeszcze nie wróciła. Stara prawdo podobnie chodziła wciąż po wsi, a Sanna, za którą nagle mocno zatęskniłem, pewno znowu była u Spielmannów.

Najpierw zapalić światło, powiedziałem głośno. Lecz gdy sięgnąłem do wyłącznika, wsrtrząsnął mną nagle zimny dreszcz, tak że ręka nie trafiła, potem drugi, dopiero za trzecim razem zabłysło światło, a pies wyczołgał się ze swojego kosza stojącego obok wygasłego pieca, przeciągając się, drżąc i łasząc.

Usiadłem nie zdejmując palta i nie patrząc sięgnąłem lewą ręką

nisko w dół, ku głowie psa, ku najdelikatniejszej ze znanych mi rzeczy: kudłatej skórze na jego czaszce; palce mogą czasami tego pożądać.

Zaskakująco cicho weszła Stara.

Gdzie byłeś? spytała.

Powiedziałem gdzie.

Obeszła stół dookoła i starannie przysuwając sobie krzesło, usiadła tak, że była dokładnie naprzeciwko mnie, zupełnie dokładnie naprzeciwko. Pierwsze, co powinna była teraz uczynić, aby było tak jak zazwyczaj, to sięgnąć po papierosa. Nie zrobiła tego. Widziałem jej kamiennie stare, brunatne dłonie, które zamiast robić to, do czego przywykły, spoczywa­ły niezwykle płasko na stole, ona zaś powiedziała: Baby chce jeszcze coś kupić. Miną pewno dobre dwie godziny, zanim wróci.

Tak właśnie sobie pomyślałem.

Przed chwilą rozmawiała przez telefon z O., oto, co miała mi do zakomunikowania. Informowała mnie ze zwięzłością agencji telegraficznej. Toteż przy czwartym zdaniu powie­działa wszystko: On mówi, że nie ma żadnej nadziei.

Co? Co? spytałem.

Lecz od tej chwili mówiłem trzema głosami, jednym głośnym i. dwoma dalszymi, które słyszałem tylko ja. Głosy te same w sobie nie były niczym nowym, odpowiadały one oczom (głośny - niebieskim i tak dalej); nowe było tylko to, że teraz bardziej niż zwykle kontrastowały ze sobą, że można by powiedzieć, zdawało się, iż jakby odstąpiły od siebie i zupełnie się rozpadły.

Co? spytał pierwszy, słyszalny głos.

Przecież zrozumiałeś, powiedział drugi, więc po co pytasz. Trzeci na razie jeszcze milczał.

Cztery, najwyżej sześć tygodni, powiedziała Stara powoli i wyraźnie;

Przecież to niemożliwe, zawołałem pierwszym głosem. Natychmiast wtrącił się drugi: Mówisz jak wszyscy, a przecież lepiej od wszystkich wiesz, że to zupełnie możliwe!

Więcej, powiedział trzeci. To jest w najwyższym stopniu

prawdopodobne, to jest zupełnie normalne jak wszystko, co okropne. I ty to wiesz, wiesz, wiesz, gderał. Gdybyś tego nie wiedział, i to już od dawna, miałbyś o jeden głos mniej. Przemawiam w tobie dopiero od czasu, gdy o tym wiesz. Mogę równie dobrze powiedzieć, że wiesz o tym dopiero od czasu, gdy w tobie przemawiam.

Powiedział, że muszę cię teraz o tym zawiadomić, źe trzeba, abyś teraz o tym wiedział, powiedziała Stara i wreszcie sięgnęła po papierosa.

Tak, tak, usłyszałem moją głośną odpowiedź i zauważyłem jednocześnie, że oparłem się dłońmi o blat stołu, o jego kant, i dwa razy pochyliłem się ku przodowi.

Ponieważ to zauważyłem, drugi głos mógł szyderczo zaatako­wać: Ach, teraz pewno naśladujesz Japończyków oglądanych na filmie. Oni też się tak pochylają, gdy mówią „hoi-hoi”, czy jak to tam u nich brzmi.

Tego nie było dosyć; trzeci głos musiał mi ze smakoszostwem przypomnieć musilowski pomysł książki, w której osoby we wszystkim byłyby ukształtowane według ich własnych remini- scencji,które ich jednak nie przypominają.

Ta literacka paplanina jest tu doprawdy nie na miejscu, zawołał drugi głos z taką wściekłością, że niemal dał się dyszeć.

Słychać było jednak tylko Starą, która mówiła coś, co i ja także mógłbym powiedzieć, tylko że bezgłośnie: Może to nawet dobrze, że nie tak prędko wróci, bo będziesz miał trochę czasu. Musisz się wziąć w garść, słyszysz, ona nie powinna niczego poznać.

Tak, tak, odparłem znowu, ale tym razem odjąłem ręce od I stołu i zaniechałem jakiegokolwiek poruszania górną częścią korpusu. Głos numer dwa, ze śmiechem: Daj spokój, daj spokój, nie zadawaj sobie trudu.

Stara: Drugiego będzie druga operacja.

Wyciągnąłem prawą rękę daleko ponad stół i jakby z otwartej dłoni wysunąłem argument kontrujący: Po co, jeżeli już nie ma żadnej nadziei?

Wszystko milczało: Stara wzruszyła tylko niepewnie ramio­nami.

Wstając od stołu, powiedziałem: To jest zupełnie niemożliwe.

Ał głos drugi powtórzył: Naprawdę, mówisz tylko to, co się w takich razach zwykle mówi.

Na to numer trzeci, pouczająco: W sytuacjach skrajnych pozostają człowiekowi tylko najbardziej konwencjonalne sło­wa. Albo milczenie. Dlaczego? Takie bowiem sytuacje są dla niego niewspółmierne.

Więc milcz, milcz, rozkazał numer drugi, drżąc z wściekłości.

Chwyciłem mój czekan i zacząłem chodzić po kuchni tam i z powrotem, podczas gdy Stara gotowała kawę. Jedna z desek w podłodze trzeszczała w pewnym miejscu, i jak zawsze, stąpałem na nią z rozmysłem. Potem była dziura po sęku, a ja wierciłem w niej stalowym szpicem czekana. Zwracałem wzmożoną uwagę na przedmioty w kuchni. Spoglądałem na nie i wymieniałem natychmiast ich nazwy. Kocioł na wodę z wgnieceniem, powiedziałem. Pogrzebacz, który zawsze chciałem rozgrzać do czerwoności tylko w tym celu, aby to zobaczyć. Ruro od pieca, z twoim wytartym srebrzystym brązem. Tak, teraz zacząłem do przedmiotów przemawiać. Ty psi koszu, wy brudne koce, zawsze przewieszone do połowy przez brzeg, bo Maks wyłażąc z kosza zawsze was trochę wyciąga. Kalendarzu ścienny, z twoimi zdjęciami lodowców, wodospadów i różnym przepychem przyrody, jakże nienatu­ralna jest natura sfotografowana. Teraz jednak sam byłem tym wzruszony, wszystko bowiem, co widziałem i wymieniałem z nazwy, poruszało mnie niemal do łez. Musiałem wywoływać nazwy i przemawiać, aby słowami wszystkie te przedmioty zatrzymać i przytwierdzić, ponieważ zdało mi się, że grozi im niebezpieczeństwo rychłego uniesienia się w górę. Czy już się nie podnoszą? Czy delikatna, lecz mocna sieć nie spowiła całego urządzenia kuchni, czy już się nie zaczęło ono skupiać, zostało bowiem uniesione jak sieć pełna ryb, wyciągnięta z morza? A to nie oznaczało nic innego jak fakt, że żart się skończył. Kiepski żart, bo tylko złudna potulność przedmio­tów, ich udawana tylko stałość ukołysała nas i napełniła ospałym zaufaniem do pewnej, chociaż skromnej miary bez­pieczeństwa w naszej egzystencji. Poszedłem na środek izby i wbiłem czekan w szczelinę między dwiema deskami, aby przygwoździć sieć. W dalszym ciągu usilnie przyzywałem przedmioty, aby im przypomnieć, czym są, i że nie jest ich sprawą ulatywanie stąd i pozostawianie nas czy też tylko mnie w pustce, której nie można znieść, w pustce, jakby to zapewne

mM I

wyraził trzeci głos, niewspółmiernej. Skrzynko na chleb, z wiecznie nie domkniętym, nieznośnym wiekiem. Wy, gu­mowe rękawiczki, pokryte węglowym pyłem, stara skrzynio pełna drewna. Filiżanko do kawy, moja filiżanko, lekko wyszczerbiona.

Filiżanka, parując, stała na stole. Dotarłem na moje miejsce, lekko zataczając się, od ruchu bowiem, do którego, jak odczułem, zabierały się kuchenne sprzęty, od ruchu wszyst­kich przedmiotów oddalających się ode mnie, zakręciło mi się w głowie. Widziałem, że Stara zauważyła niepewność moich kroków, a nie znając prawdziwej przyczyny, zaczęła się martwić, czy będę umiał nie dać B. niczego po sobie poznać. Uśmiechnąłem się do niej, aby jej pokazać, jak bym to zrobił, gdyby B. tutaj była. Usiedliśmy znowu naprzeciwko siebie i piliśmy przyrządzoną przez nią kawę, niemal tak gęstą jak sos. Chwyciłem się za czoło, jakby mnie bolało, lecz nie bolało. Poruszałem ciężko głową tam i sam, wsunąłem dłoń między kołnierzyk koszuli i szyję, jakby mi było trudno oddychać, i głośno wypuściłem powietrze. To znowu chwyciłem się z lewej strony piersi i ciężko i głośno oddychałem. Rzeczywiś­cie odczuwałem moje serce jak nieustające obciążenie. Lecz wydałem się sobie grającym samego siebie, grającym rolę człowieka będącego w mojej sytuacji, i to grającym źle. Jakiś pozbawiony uzdolnień komediant, któremu polecono wyrazić rozpacz, smutek, bezradność. Możliwe było, że jeszcze nie doszedłem do tego, aby doznawać czegoś dającego się zaszere­gować, i wyczuwałem tylko jakiś zupełnie amorficzny niepo­kój, a nawet nie to, lecz coś całkiem nieokreślonego, nie dającego się określić, niewyrażalnego; że jednak instynktow­nie zacząłem od dzielenia bezpostaciowo dręczącego na dające się nazwać składniki, ponieważ wtedy stałoby się to w każdym razie łatwiejsze do zniesienia, dopiero wtedy; dałoby się to w ogóle znieść. I w ten sposób usiłowałem przez wyrażenie czegoś, czego jeszcze wcale nie doznawałem, dojść jakoś do owego czegoś, tak trudno wskutek tego wyrażalnego. Rozwa­żań tych nie snułem dopiero teraz, po upływie długiego czasu, lecz od razu, wówczas gdy piłem ze Starą kawę, i od razu przyniosły mi one pewną ulgę. Natychmiast jednak spisałem ją sobie na straty. W żadnym razie nie szło mi po prostu o ulgę, 54

chyba że o taką, która raczej jest zbawieniem, a którą, jak myślałem, można znaleźć właśnie w najwyższym nasileniu cierpień, które są mi teraz przeznaczone. Czy szło więc o to, aby ich objawy, chociaż nieudolnie, imitować tak długo, aż wreszcie będę ich naprawdę doznawać? Lecz wtedy byłoby przecież śmieszne chwytać się za czoło i ciężko oddychać. Wtedy jedynymi wystarczającymi wzorami byłyby wrzaski egzotycznych płaczek i krzyki „O! o! o! o!” Persów w tragedii Ajschylosa.

A jak było z kobietą naprzeciwko mnie, która mi się teraz wydała tak obca jak pierwsza lepsza stara kobieta? Patrzyła w dół i nie robiła żadnego ruchu zbędnego przy piciu kawy i paleniu papierosów. Prawdę rzekłszy, wiedziałem o niej tyle co nic, bo przy całej swojej potwornej gadatliwości była jednak dokładnie zamaskowana. W swoich głupich i samochwalczych historiach stylizowała się zupełnie, jako ich bohaterka, a zara­zem narratorka, na starą damę, którą ukształtowały roaring twendes w Berlinie (a Berlin jest w jej ustach nazwą magiczną, którą wymawia zawsze z chrypiącą emfazą). Język jej w ogóle nie zna umiarkowanego sposobu wyrażania. Nic nie jest u niej zwyczajnie gorące lub zimne, lecz musi być albo „piekielnie gorące”, albo „zimne jak lód”, a jeżeli ktoś krzyczy, to krzyczy z reguły „jak przypiekany” (a wymawia ona to wówczas naprawdę nie ostro, lecz ostro jak brzytwa). Za tą kratą z żeliwnych stereotypów trudno ją dostrzec. Wydaje się szykowna, mądra, trzeźwa, i to wielu osobom. Zamiast umrzeć, mówi „wykitować”, również gdy ma na myśli własną śmierć.

Nie potrafię powiedzieć, mogę tylko pytać, czy krzyknęła przy zapowiedzi śmierci, datowanej niemal tak dokładnie jak egze­kucja. Czy upuściłaś słuchawkę tak, że długo zwisała i lekko kołysząc się, przekazywała owe jednakowe, obojętne dźwięki z odległego pokoju, znamionujące nienaruszoną sprawność aparatu? Czy ujęłaś potem Twoją starą głowę w Twoje stare ręce i czy napierałaś całym ciałem na Twoje cztery ściany w ekstatycznym, niemal orgiastycznym pragnieniu wciśnięcia się w nie, stania się jednym z tworzących je kamieni?

Mogę o to tylko pytać.

A teraz jej opanowanie, podobne do niemal fatalistycznego

55

. —————^——-

spokoju. Jeżeli było grane, to było grane tak doskonale, że nie mogło być chyba niczym innym niż wyrazem i odzwierciedle­niem jej rzeczywistego usposobienia.

Tymczasem na mnie samym, jak się to okazało zaraz po powrocie B., maska prostoduszności leżała o wiele lepiej niż ta druga, którą przewidywałem dla mej przyszłej twarzy, tak iż musiałem się podejrzewać, że jeszcze niezupełnie pozbyłem się wszelkich nierozsądnych nadziei co do niej i mnie. Najprawdopodobniej było chyba tak, że my oboje, Stara i ja, nie byliśmy jeszcze w stanie zrezygnować - chociaż lekarz, który badał B., „aby niczego nie zaniedbać”, teraz miał ją po raz drugi operować, aby „potem nikt nie pomyślał, że nie uczyniono wszystkiego”. Nie da się zrezygnować, nie da, dopóki pozostał choćby cud, „najukochańsze dziecko wiary”, wiary mogącej się na przykład chwytać butelki nafty, litrowej butelki kerozyny.

Tego wieczoru B. jaśniała obcą, zdystansowaną i dystansującą pięknością; i spójrz, wszystkie przedmioty, które jeszcze niedawno chciały się unieść i odlecieć, dla niej były bliskie i posłuszne. A i ja także, jak nagle zauważyłem, stałem się od tej chwili niczym innym jak jej wasalem. Została bowiem wybrana, była wybranką Tanatosa, który jeśt panem życia. On ją naznaczył, opromienił blaskiem ukochanej Pana. Dlate­go tak jaśniała. Można jej było jeszcze tylko składać hołdy. A ona mnie nie odtrącała, lecz okazywała swoje względy, zapewniała o swojej łasce i obdarzała swoim dostojnym uśmie­chem, wyczułem jednak wyraźnie, że nie było to nic innego, jak tylko czysta przychylność i łaska, którą wedle upodobania może zapewnić lub cofnąć. Poznałem, że czarne, ozdobione kwiatami poncho, w którym siedziała na brudnobarwnej, wytartej, kuchennej kanapie, przestało już być swojską częścią odzienia, o którym zawsze myślałem tylko, że jest ładne i nic więcej. Był to płaszcz narzeczonej na czarne wesele, które tego dnia się rozpoczęło, i gdy powiedziała: To jest odpowiednie, wezmę je, wydało mi się, że przeczuła takie jego przeznacze­nie. Nie zdjęła go już, ponieważ chciała jeszcze wyjść do swojej „nowej rodziny”, której służącą zapragnęła być ona, pani, w ekstatycznej pokorze wobec głupiego, nieświadomie prze­

stawiającego kręgle, życia. Nie mogłem jej zatrzymywać, nie mogłem już tego chcieć; ja, który nie zdołałem powstrzymać jej przed zupełnie inną drogą.

Długim, władczym ruchem ręki sięgnęła przez całą szerokość stołu. Sięgnęła po papierosa, nic więcej; lecz była to tylko maska banalności, za którą prawda lubi ukrywać swe nie dające się znieść oblicze. Byłoby jedynie czymś stosownym, gdybym uległ nagłej słabości w kolanach i ukląkł, aby tę zbyt białą rękę, samym gestem i wcale jej nie chwytając, zatrzymać w jej drodze i skłonić się nad nią do pocałunku, który jednocześnie nie byłby niczym innym jak gestem lęku.

Tak jaśniała wkraczając w noc, która teraz nastąpiła, noc najbardziej nocną w moim życiu. Najbardziej nocną, ponie­waż nie była to, czego się lękałem, grafitowa ciemność - rozpościerająca się nade mną przygniatająco i dławiąco - lecz stopniowany błękit, w którego głębi oznaki dnia ponad wszel­ką perspektywą gubiły się aż do nicości. I w ten dopiero sposób stawała się odwróconym światłem, wywróconym dniem, nocą. Stuwatowa lampa z zielonym abażurem świeciła w dół, na rzeźbione krzesło, służące mi za nocny stolik, na zieloną szklankę z uchem, wypełnioną wodą, niebieskie pudełko papierosów, białą książkę (Dziennik Pavesego), czarną zapal­niczkę, mój czarny notatnik. Leżałem na lewym boku, z głową wspartą na dłoni, czułem płaskie uderzenia rozkurczów serca

0 cienkie, elastyczne pręty jego klatki i próbowałem być zupełnie cicho, skurczyłem się niemal w usiłowaniu uniknię­cia najmniejszego choćby szmeru - nie po to, by nie zagłuszyć słabych odgłosów, śpiącego w sąsiednim pokoju życia - lecz aby nie odstraszyć od siebie nocy, jaką wreszcie chciałem całą przyjąć w siebie niczvm homoerotycznego inkuba, którego błagałem z drżącą usilnością, aby teraz, już, wszedł we mnie. Lecz moje podniecone napięcie coraz to wywoływało we mnie urywany, szczekliwy kaszel, a dźwięk ten, za każdym razem jeden dźwięk, unosił się przede mną jako czarna plama

1 ulatywał na środek pokoju, gdzie pękał.

Miałem tej nocy ciężkie zadanie do odrobienia: nauczyć się podwójnej lekcji. I musiałem to zrobić jeszcze tej nocy, więcej czasu nie wolno było stracić. Utraciłem już wszystkie lata mojego życia, reszta liczyła się tylko na tygodnie, „cztery,

najwyżej sześć'*, O jakimś „później”, uzasadniającym drugą operację, ponieważ nie mogła ona przynieść żadnej zmiany, nie można było myśleć.

Chwyciłem czarną książkę, otworzyłem na ostatnim zapisku (fragment z Dziennika Pavesego) i poniżej, zupełnie powoli i jak najbardziej kaligraficznie, zapisałem: „Odwrócenie. Per astra ad aspera”. Długo spoglądałem na napisaną linijkę; potem przekreśliłem ją równie powoli i starannie, jak napisa­łem. Nie zadowoliłem się zwykłym przekreśleniem, lecz pogrzebałem słowa pod gęstą do nieprzejrzystości siecią gir­land, arkad, rombów i meandrów. A w myśli wymawiałem przy tym wielokrotnie słowo „najwyżej”. Potem odwróciłem kartkę i na następnej, zupełnie u góry, po lewej stronie, napisałem: „Pentezileja”; lecz po krótkim wahaniu znowu skreśliłem i również pokryłem siecią falistych i zygzakowatych linii. Wreszcie, jak mogłem najciszej, wydarłem kartkę z no­tatnika i szerokim ruchem siewcy rzuciłem ją w powietrze, a gdy bujając jak liść opadła na podłogę, w tym samym twardym rytmie powtarzałem w myśli: „najwyżej” i „po­tem”; ,najwyżej - potem, najwyżej - potem, najwyżej - potem”.

W tym wahadłowym rytmie rozdźwięczało się nieopisanie głośno gwałtowne przypomnienie podwójnej lekcji, danej mi właśnie przez sens tych dwóch słów. „Najwyżej” było słowem raz na zawsze odbierającym znaczenie jasnemu blaskowi wszystkich minionych lat mojego żyda - a wraz z „potem” (nie, przedtem, a to z chwilą, gdy się już dokonało) w ogóle musiało się żyde skończyć; jej, moje, każde. Jego trwanie było więc teraz ograniczone do amplitudy wahadła, od owego „najwyżej” do tego „potem”; droga życia myślnika o długości od czterech do sześciu tygodni („najwyżej”).

I tak oto powstała pierwsza część lekcji w nauce; widocznie żyde może się wypełnić nie tylko w czasowym rozwoju kanonicznego żydorysu, lecz także w koncentracji, w skupio­nym momencie, trwającym od czterech do sześciu tygodni („najwyżej”). (Bo czyż czasowe rozdęde życia jest czymkol­wiek innym niż najnikczemniejszym nadmiarem? Pytałem sam siebie i wspominałem owego mistrza sztuki kulinarnej, ku którego chwale opowiadają, że dwadzieścia pięć tysięcy gra­mów szynki wygotował do pięciuset gramów szynkowego ekstraktu.)

A teraz druga część lekcji: Jeśli możliwe jest takie ścieśnienie życia w nieznacznym przedziale czasu, co byłoby przecież jedynie podniesieniem normalnie letniej temperatury istnienia do tak wysokiego napięcia, że musiałoby ujawnić się ostrze­gawczym piorunem u drzwi domu, to śmierć nie jest już panem życia; mogłoby ono jednak przyzwać ją przez nagą, bezbronną decyzję (jak Pentezileja), więc jedno i drugie, życie i śmierć, uwolnione od aberacji czasu, byłyby na wskroś identyczne, i już nigdy nie musiałoby życie uderzać w to gorszące „potem”.

Lecz w tym momencie moich spekulacji zostałem nagle rzucony na plecy (dosłownie na plecy, bo łokieć ręki, na której się wspierałem, obsunął się, a ja jednocześnie opadłem, robiąc ćwierć obrotu, aby nie uderzyć podbródkiem w wygiętą łapę poręczy krzesła), rażony myślą, w dokładnym sformułowaniu brzmiącą: Gdybyśmy mieli choć osiem lat życia, tylko osiem lat wspólnego życia, jakim chcieliśmy żyć.

(Zupełnie nie wiem, skąd przyszła mi do głowy liczba osiem; łatwiej byłoby pomyśleć o czterech do sześciu latach, „najwy­żej”.) Rozpostarłem dłonie tak szeroko, jak tylko zdołałem, i położyłem je sobie na twarzy niby chłodzące kompresy. Chłodziły, lecz nie suszyły, ponieważ same były wilgotne, chociaż nie takie mokre jak - teraz dopiero to spostrzegłem - moja twarz.

Nim jeszcze o tym pomyślałem, a już zrobiłem dalszy ćwierćobrót, leżałem więc teraz na prawym boku i, jak zawsze w tej pozycji, włożyłem do ust róg prześcieradła, mój róg prześcieradła, wpatrując się w gruboziarnistą biel tynkowanej ściany, której niemal dotykałem czołem. Zamknąłem oczy, lecz natychmiast je znowu otworzyłem, wyplułem zaślinione prześcieradło i wymamrotałem: Biedny chłopie, nędzny chłopie.

Znowu obróciłem się na drugi bok i prędko połknąłem dwie czy trzy zielono-czerwone pigułki leżące w cieniu mojej szkla­nki; chciałem spać. Choć nie było już czasu do stracenia, chcia­łem spać. Zgasiłem światło i znowu przybrałem moją pozycję do snu, z prześcieradłem w ustach. Spałem zresztą krótko.

Później tejże nocy, której w słabości mojej omal nie uczyniłem znowu nocą taką jak inne, leżałem ponownie wsparty, na lewym boku, i teraz czytałem, czytałem Dziennik Pavesego,

59

bliski mi prze* swoje spoufalenie się ze śmiercią. Jednakże czytałem linijka po linijce, jak obowiązkową lekturę, nie bar­dzo zauważając, co czytam. Wsłuchiwałem się nie w żądny śmierci głos Pavesego, tylko w chód mojego leżącego na krześle zegarka. Chodził zbyt cicho, abym mógł go usłyszeć. Pomimo to słyszałem go bardzo wyraźnie; jakby tykał zgodnie z każdą sylabą niezrozumiałego tekstu, i to tak, jakby małym, srebrnym młoteczkiem uderzano w małe, srebrne kowadełko. Ten jas-ny zgiełk od-pę-dził ciem-ny czas, i wydało mi się, że cały sens stron Pavesego zawiera się w tym tykającym następo­waniu i ucieczce srebrnych sylab, tak iż wcale nie trzeba się było bardzo martwić o treść jego zdań.

A jeszcze trochę później (a' może już znacznie później) biała książka leżała znowu zamknięta na krześle, a ja zamiast niej otworzyłem czarną i w stanie, który mogę określić tylko jako głęboko podniecony spokój, przez dobrą godzinę byłem zajęty pokrywaniem następnej Wolnej strony rysunkiem, jednym z tych rysunków wielkości dłoni, które od kilku lat miałem zwyczaj kreślić niekiedy w notatniku. (Kórfiz chwalił te kartki tak często i tak bardzo, że z biegiem czasu sam zacząłem je uważać za coś więcej niż warsztatowe odpadki i błazeństwa. Za najlepszą ze wszystkich uznał jednak właśnie tę kartkę, po­wstałą owej nocy, krótko nad ranem. Zginęła mi razem z notatnikiem.)

To, iż leżałem w łóżku, było tylko pozorem tej prawdy, że gdy już nie mogłem iść dalej, już nie chciałem iść dalej, opadłem na niski pagórek. Pagórek był porośnięty. Trawa, krzaki, ale wszystko wysuszone, brązowe, wypalone, owiane lekkim wiatrem pachnącym słodkim dymem. Więc łąka naprawdę wsunęła się pod dom, do domu? Leżałem podparty, na lewym boku, zupełnie uległy temu końcowi wszystkiego. Myślałem sobie nad słowem najulubieńszym z moich słów, od czasu gdy tylko co przestałem nosić krótkie spodenki, nad słowem „przeznaczenie”, jednym z tych słów z przedrostkiem „prze”. Myślałem nad tym z uśmiechem i chociaż na słodkim, przenikliwym wietrze było chłodno, niemal z przyjemnością wtuliłem się w suchą, zdechłą roślinność. Już nic mnie nie spotka, ponieważ spotkało mnie już wszystko, co mnie spot­kać mogło. Koniec, ten koniec, był nie do odróżnienia od

doskonałości, i w ten sposób wszystko stało się statyczne, stało się nieprzewidzianym bezruchem, bezkresnym końcem bez trwóg, melancholicznym napawaniem się, końcem.

Pagórka nie było widać. Widniała czarno ocieniona dolina. Czerń, stworzona przez długopis, gruntowała dwie trzecie małej powierzchni, górna trzecia część była białą szarością. Kilka zmiętych, kruchych tworów uwydatniało się jaśniejszą barwą wśród czerni - blaszane lub papierowe odpadki. Być może dolina była tylko zwałowiskiem śmieci. W szarzejącej bieli powyżej zdawały się polatywać twory tego samego rodza­ju, tyle że na jaśniejszym de były ciemniejsze, a poza tym większe od tamtych. A może tylko patrzącemu wydawały się większymi, ponieważ się zbliżały, niesione wiatrem, czy też lecąc o własnych siłach, jeśli tylko były ptakami, co okazało się zupełnie możliwe, ptakami z osmalonym, poszarpanym upie­rzeniem albo innymi latającymi zwierzętami na wcześniejszym etapie ewolucji, o pokiereszowanych ciałach, ale pełne straszli­wej siły życia; cóż ja wiem.

Cóż wiem ja; cóż Wy wiecie. Także to wszystko można było nie tyle zobaczyć na kartce, ile raczej ujrzeć w niej. Był to pewien rodzaj nieformalnego Goi i - jakbym nie miał żadnych innych zmartwień (bo i nie miałem innych w owej późnonoc- nej czy też wczesnoporannej godzinie) - rozważałem z całą powagą tytuł „Capricho osiemdziesiąt dwa”. Odrzuciłem go jednak i przez chwilę wahałem się między dwoma innymi: „Przedświtem” i „Lękiem przed świtaniem”. Lecz poniecha­łem i tych, bo wprawdzie już świtało, ale wcale się tego nie bałem. Nawet roześmiałem się cicho do siebie, gdy ostatecz­nie, najdrobniejszym, jak potrafiłem, pismem postawiłem tylko pod spodem datę, datę dwudziestego drugiego dwunas­tego i moje inicjały.

Z trudem tylko i z przerwami udawało się nam upodabniać do naszego dawnego obrazu; nie wiem, czy wystarczyło to, aby przekonać Sannę, że jesteśmy tymi samymi, których znała. Drzewko zostało ubrane jak zazwyczaj. Lecz tym razem, a jak wiecie, był to ostatni raz, B. musiała to zrobić sama, bo jak tylko zobaczyłem, że zaczęła je ubierać, ogarnęło mnie takie drżenie rąk, iż nie były zdolne zrobić nic, tylko skryć się między nogami i tam zacisnąć się, dłoń na dłoni.

Pomiędzy jej palcami widziałem błyszczącą i migoczącą srebr­ną lametę, a chociaż obrzucała nią gałązki dużymi ilościami, wcale srebra nie ubywało, tak jakby jej pałce zaplątały się i teraz poruszały gwałtownie tylko w beznadziejnym zamiarze wyswobodzenia się. Nagle znieruchomiała i z uśmiechem, gubiąc spojrzenie w ciemnych głębinach gałęzi, powiedziała zupełnie cicho: Gdybyś wiedział, co właśnie sobie pomy­ślałam.

Wsunąłem ręce jeszcze niżej między nogi i spytałem tonem zupełnej beztroski, tak jakbym przewidywał jakiś rozweselają­cy pomysł, chociaż tak samo dokładnie wiedziałem, co to było, jak wy teraz: No co? Co pomyślałaś? A gdy milczała, zacząłem nawet na nią nalegać, w nadziei, że tego nie powie: No, powiedzże już, co takiego.

Nic nie odrzekła, tylko znowu zaczęła poruszać swymi ople­cionymi srebrem palcami.

Jak zazwyczaj, prezenty dla Sanny zostały ustawione na małej komódce w stylu secesji, między oknami, a gdy dziecko po swojemu przycupnęło przed nimi, aby móc pierwszym-spoj­rzeniem ogarnąć ich całość i wszystkiego dotknąć ruchem posiadacza, my, jak zwykle, patrzyliśmy na to z boku, uśmie­chając się w milczeniu.

Również później w czasie wieczerzy nic nie wyszło poza utarty zwyczaj. Skromna kolacja, coś, co się dało prędko przyrzą­dzić, a i to, że nikt z nas nie jadł wiele tego wieczoru, było normalne. Niezwyczajne natomiast, że ja i B. jeszcze wyszliś­my późną porą z domu.

Zaprosił nas do swojego lokalu, zamkniętego już zresztą, Herbert. Przyszedł po nas, a w słabo oświetlonym wnętrzu zastaliśmy jeszcze kilkoro zaproszonych gości, nie wiem już kogo. Zauważyłem dobrze, że B. starała się jak najszybciej upić; dosłownie wpadała w odurzenie. Nie próbowałem jej w tym przeszkadzać, nie zatrzymywałem jej ręki, niemal bez przerwy wyciągniętej po kieliszek z szampanem, który Her­bert ochoczo ciągle napełniał. Nie, ani w tym, ani w niczym innym nie byłbym jej już przeszkadzał. Dużo tańczono, B. tańczyła niemal do wyczerpania, a ja patrzyłem na jej wibrują­ce nogi o niezwykle szczupłych, słabych pęcinach.

Długo siedziałem z Herbertem przy małym, bocznym stoliku.

Wszystkimi palcami mazaliśmy w pokrywających go kałużach piwa i musującego wina. Na koniec kilka razy uderzyłem obiema dłońmi w porozlewany płyn i roześmiałem się.

Nad ranem, ciągle jeszcze siedząc przy tym samym stole, chociaż teraz sam, zaskoczony zostałem ciszą, wskazującą, że większość gości wyszła. Wsparłem się lewą ręką na mokrym blacie stołu, wyprostowałem się i bardzo powoli, starając się na wszystko zużyć jak najwięcej czasu, poszedłem do jasno oświetlonej kuchni.

Od razu zobaczyłem B. i Herberta stojących w drzwiach do spiżami i na ten widok natychmiast doznałem ostrego uczucia zazdrości. Gdybym jej nie znał, to ani przez moment nie mógłbym wątpić, że byli w najgłębszym porozumieniu, parą, prowadzącą właśnie najbardziej intymne rozmowy. (Lecz czy ją jeszcze znałem?)

Herbert opierał się o futrynę drzwi, a B. stała tuż przed nim, mówiła do niego z ożywieniem, uśmiechnięta, i kilka razy musnęła delikatnie albo tkliwie, w każdym razie delikatnie, jego granatowo mieniące się włosy.

Zobaczyli mnie, przelotnym, że tak powiem, publicznym wariantem uśmiechu, który jak gdyby na zawsze spoczywał na ich twarzach, dali mi poznać, że mnie widzą, ale jakbym był im naprawdę tak obcy, jak to sobie przez chwilę usiłowałem wyobrazić, zaraz się bez skrępowania znowu zwrócili ku sobie, z taką zażyłością, z takim zatopieniem się jednego w drugim, jakiego między nią a mną nie było już od wielu niezmierzonych dni.

Pochyliłem się w drugim końcu kuchni nad czymś w rękach „lwi” (nie potrafię powiedzieć, nad czym) i powiedziałem coś do niej (nie potrafię powiedzieć co). Nie było mowy, abym zbliżył się do spiżami. Teraz zacząłem także osądzać sam siebie, mówiąc sobie jednocześnie, że w tej sytuacji zazdrość byłaby doprawdy zupełnym absurdem i że uznanie uczucia, które mnie tak boleśnie zakłuło, za absurdalny zbytek, byłoby ratyfikowaniem zapowiedzianego przeznaczenia.

A gdy kłujący ból ustąpił, próbowałem go znowu pobudzić, aby móc sobie powiedzieć, że z jej powodu odczułem zazdrość, jak rzadko kiedy uprzednio, a dowodzi to jedynie, jak bardzo żyła, jak bardzo jeszcze żyliśmy, ona i ja; ale już mi się nie udało, już minęło.

MMIMifll

WydŚnij każdą kroplę z czasu, kwintesencję z każdej minu­ty. Już cztery do sześciu tygodni mogłoby wówczas znaczyć więcej niż osiem lat, jeśli swoim zwyczajem pozwolisz im ulecieć jak zapachowi z nie zamkniętej przez roztargnienie buteleczki perfum.”

(Był to jeden z zapisków z owego czasu w moim zgubionym notatniku. Wiele staranności włożyłem w tę konstrukcję, w to „mogłoby” i w to „nie potrwa”. Dlatego mogłem tę notatkę zacytować z pamięci dosłownie.)

(I jeszcze jedną notatkę mogę, z powodu długo rozważanego trybu warunkowego, wiernie zrekonstruować. Brzmiała ona: , Jej śmierć zabrałaby mi życie”.)

Jednakże im gorliwiej starałem się postępować zgodnie z dewi­zą o wyciskaniu i wydobywaniu kwintesencji, tym prędzej zdawał się upływać czas, tym pospieszniej zdawało się ulatniać z niej żyde.

Jeszcze raz tylko ciekłe kontinuum tego okresu skoncentrowa­ło się na jej cidesnej postaci i dumnym brzmieniu jej głosu. Ręce miała wyciągnięte, rozpostarte między kuchnią a stołem, przy którym siedziałem. W jednej dłoni, nad kuchnią, trzyma­ła za ucho dzbanek z kawą, w drugiej, nad stołem, moją nadszczerbioną filiżankę. I tak, w zamiarze podania mi jej, znieruchomiała i zadała pytanie: Umrzemy?

Słowo to nie było niczym nowym w jej ustach, słyszałem je nie po raz pierwszy, słyszałem również i nie zapomniałem, że kiedyś, gdy była jeszcze niemal dzieckiem, zaproponowała swojej matce z niewątpliwą powagą, aby razem zeskoczyły ze szczytu Corcovado, a wtedy byłoby wszystko dobrze. (Dobrze oznaczało nic innego jak to, że wówczas już nic by nie było.) Powtarzana zachęta była nie tyle votum przeciwko jej własne­mu, jednostkowemu życiu, ile przeciwko marnocie życia w ogólności. Tym razem jednak, ostatnimi propozycja kusiła podwójnie. Teraz bowiem pójście za nią oznaczało umrzeć w ostatniej chwili, aby w następnej nie zostać zabitym.

Ale to niemożliwe, powiedziałem, bo przecież mamy dziecko. Na ten zarzut, który dawniej sama podnosiła przedwko

egoizmowi swojego życzenia śmierci, teraz miała tylko nie­pewne wzruszenie ramionami.

Tym samym powróciła z odrętwienia do ruchu, tak że mogła zakończyć przerwaną czynność i najpierw napełniła moją filiżankę, a potem swoją.

Nie wracała do tego, do tego, co może było tylko powiększe­niem pewnego stosunkowo drobnego motywu, jej lęku przed koniecznym teraz pobytem w szpitalu. Ja jednak powierzyłem dyskrecji czarnego notatnika pewne życzenie, które wszystkie motywy powiększało do bezmiaru, pragnienie tellurycznej katastrofy, takiej, jaką nam się tak często po kuglarsku obiecuje. Teraz, sądziłem, nadszedł czas na koniec czasów, ponieważ zdawało się, że nadszedł czas jej końca. Wszelkie życie powinno zgasnąć wraz z jej żydem. Nie trzeba być jakimś pobitym tyranem, aby - przecież tryumfując w zwycię­stwie nad wszystkimi zwycięstwami - pragnąć, by śmierć najbliższych pociągnęła za sobą zagładę całego świata.

To, Sanno, że ostatnio zdawała się prawie o Tobie nie myśleć, a w każdym razie już nie otwarcie; że gotowa była wraz ze mną wymknąć się stąd niepostrzeżenie - nie powinno w najmniej­szym stopniu zmylić Twej pamięci o niej. Sądzę bowiem, że na koniec bardzo rzadko dostrzegała coś pojedynczego, a więc i Ciebie. Doszło chyba do tego, że widziała już tylko oczami trzeciego spojrzenia, wobec których to, co cząstkowe, a w czym oczy niebieskie i te drugie, za pierwszym i drugim spojrzeniem tak łatwo więzną i gubią się, rozpuszcza się w jakiejś całości, którą równie dobrze można by opisać jako tysiąckrotną jasność słońca, światło nie odbijające się od materii, lecz rozkładające ją, jak i jako jej negatyw, wchłaniają­cy ją razem z materią. Nie ma w tym wielkiej różnicy; tego patrzący nie może dostrzec, a tamto go oślepia. Lecz wówczas i ja byłbym dla niej trudnym do spostrzeżenia szczegółem. Tak więc przyszła mi do głowy myśl, że jej bezwstydnie lakoniczne pytanie, owo „umrzemy?”, wcale nie było skiero­wane do mnie, lecz że to tylko jej trzed głos, zharmonizowany z owym ślepym czy oślepionym spojrzeniem patrzącego na całość, owładnął jej słyszalnym głosem, zanim ów zdołał

k.“ M

powiedzieć coś innego. Jeżeli jednak tak było, to w rezultacie ona także wcale nie zauważyła, że to, ja powiedziałem, iż ze względu na Ciebie jest to niemożliwe, lecz sądziła, iż słyszy swój drugi głos, który ją jeszcze raz powstrzymał, mówiąc to, co zawsze dawniej jej mówił; że to niemożliwe ze względu na Ciebie.

Pierwszego stycznia pojechaliśmy wszyscy do Innsbrucku. Jedno z nas miało stale być przy niej, spać na drugim łóżku w jej szpitalnym pokoju; dla pozostałej dwójki Herbert zare­zerwował podwójny pokój w hotelu Europa.

Pierwszej nocy przed operacją byłem przy niej ja. Z miejsca wypakowaliśmy te trochę rzeczy przyniesionych ze sobą, zastawiliśmy nocną szafkę jej drobiazgami, aby utraciła nieco ze swej białej obcości, i B. zaraz położyła się do łóżka, a ja, już w piżamie, usiadłem obok niej. Wyznaliśmy sobie, że spoko­jem cichego pokoju, nagłym wyrwaniem się ze świata pełnego ludzi, świateł i dźwięków, z hallu wielkiego hotelu, który jeszcze tkwił w naszych oczach i uszach, cieszyliśmy się jak zakochana para, która już utraciła nadzieję, że będzie mogła się wycofać, a przed którą niespodzianie otwarła się prędko wykorzystana możliwość wymknięcia się.

Jakaś pielęgniarka przyniosła nam kolację o równie szarym

i smutnym wyglądzie jak, okazało się, i smaku. Spojrzała surowo na nasze papierosy, ale nic nie powiedziała. Ta mi wygląda na chorą, zauważyła B. i roześmieliśmy się. Przez chwilę cieszyłem się, że jestem tutaj, nie będąc chorym, że nikt tutaj nie ma prawa położyć na mnie ręki ani nawet zapytać mnie, jak się czuję. Aby móc sobie pozwolić na ten dobry nastrój, niestrudzenie stwarzałem w sobie przekonanie, że wbrew wszelkim lekarskim przepowiedniom mieliśmy bardzo duże widoki na wyjście z tego zdrowo. Bo i dlaczegóż nie? Przynajmniej pozostała nam jeszcze kuracja kerozyną, a by­łem zdecydowany zastosować ją, sekretnie, za plecami medy­cyny, tak tajemnie, tak skrycie jak miłość dwojga zakocha­nych, którzy wymknęli się z hałaśliwego świata i zaryglowali za sobą drzwi. I właśnie, że miała być jak miłość, zdawała mi się teraz wprost zapewniać jej skuteczność Przyszedł anestezjolog, zrobił, co do niego należało, zaordyno­wał środek nasenny, powiedział, że dyżurna pielęgniarka zrobi jej nad ranem zastrzyk, tak że już się nie obudzi przed

66

operacją, i wyszedł, ciągle się uśmiechając jak przyjazna gwiazda.

Wkrótce zasnęła, podczas gdy ja czytałem jakieś opowiadanie Czechowa, którego główną postacią ku memu nie bardzo uzasadnionemu, lecz nieustannemu zdziwieniu, jest mary­narz. Co ten marynarz tam czyni, pozostało dla mnie niewia­dome. Znowu miałem uczucie podnieconego spokoju. Teraz już to znałem. Ale w nieugaszonej żądzy formułowania, która również była mi swojska, sięgnąłem po notatnik, jak wszędzie bowiem, również i tutaj nie zapomniałem od razu położyć go pod ręką. Napisałem: „To jest tak, jak gdybym wszedł w nierealność. Czuję się w niej jednocześnie bezbronnie narażony i w osobliwy sposób chroniony.”

Dalej nie ruszyłem. Jakaś inna pielęgniarka weszła na palcach, stawiając długie kroki i uginając kolana, skinęła mi głową

i podeszła do jej łóżka. Potem podniosła strzykawkę ku światłu, a ja zobaczyłem kilka błyszczących kropel występują­cych z kanalika igły, jak z fontanny właśnie włączonej lub wyłączonej. Ubrałem się po cichu i siedziałem na brzegu łóżka, aż znowu ktoś przyszedł, tym razem jednak bez skrępowania głośno, głośno także pozdrawiając, i wywiózł ją głęboko uśpioną. Odczekałem jeszcze chwilę, stojąc twarzą do drzwi. Gdy miałem pewność, że już jej nie ujrzę na korytarzu, cicho i prędko opuściłem budynek.

Drogę do hotelu przebyłem pieszo. Na krótkim odcinku biegła wzdłuż nasypu kolejowego. O ciemnym, wczesnym, zimowym poranku, w którym wszystkie światła wydawały się odizolowanymi punkcikami, jak gdyby przeznaczone byty do oświetlania samych siebie, spotkałem po drodze tylko niewiele ludzi: trzęsące się, zgarbione, jakby kalectwem pokrzywione, bezbarwne sylwętki. Dopiero gdy się o nie niemal ocierało, można było dostrzec, że to zimno i apatia tak je powyginały

i powykrzywiały, a wypukłości i garby okazały się wypchany­mi torbami i teczkami. Teraz uległem zupełnemu przygnę­bieniu.

Zacząłem wywoływać w pamięci te nieliczne sceny, widziane przez B., zanim jeszcze zasnęła. Pierwszą pielęgniarkę, tę

o chorobliwym wyglądzie; smutną kolację na wyszorowanej, matowej tacy; podobne do zachodzącej gwiazdy, miłe oblicze

67

n ul ■ fri -ifiUMhll" r 1 V

/ . V

anestezjologa; mnie samego przy jej łóżku, a potem w moim, gdy przed zaśnięciem uniosła się jeszcze, aby móc mnie zobaczyć. Ileż jest takich i zupełnie innych obrazów, które w ciągu życia, niechby trwało ono tylko trzydzieści dziewięć lat, wnikają w człowieka? A często właśnie te błahe tkwią mocno w pamięci i ciągle się z niej wyłaniają (jak choćby ciemnoszary kapelusz mojego ojca, którego nie spuszczałem z oczu, idąc za nim przez niemal pustą, nieogarnioną, jasno­szarą ulicę wielkiego miasta, u boku mojej matki). Nic nie chroni nas przed tym, aby takie właśnie obrazy nie wypełniały kiedyś do ostatniej chwili naszej gasnącej już świadomości - takie, a nie te nieliczne, ważne, które się niegdyś widziało. Lecz może to być również fałszywe, takie odróżnianie ważne­go od błahego może być niedopuszczalne, mylące, a może właśnie wymagać przewartościowania. Można przypuszczać, że obfitość obrazów w każdym życiu, nawet takim, które trwa nieco krócej niż większość, jest niezliczona. Lecz jeśli pozosta­ła już tylko mała resztka życia, ńie więcej niż trzy do pięciu tygodni („najwyżej”) z całych trzydziestu dziewięciu lat - to czy nie trzeba się z tymi obrazami liczyć jak z ostatnim groszem? Czy nie staną się one wówczas cenne, ponad wszel­kim różnicowaniem na ważne i błahe (zresztą mogłoby ono komuś dodatkowo zatruć ostatnie godziny, bo nie ma się już czasu na poznanie, które może byłoby najistotniejsze, jedyne, na którym by zależało, poznanie, że właśnie te i dlaczego właśnie te obrazy, które się uważało za błahe, w rzeczywistości były najważniejsze)? Ale czy wówczas nie straciłyby wszystkie swojej wartości (jeśli zaś nic nie były waite, to oczywiście swojej bezwartościowości), tak że należałoby je roztrwonić jak resztkę pieniędzy? A potem, tak jak można by zamknąć dłoń

i powiedzieć, nie potrzebuję już pieniędzy, zamknąć oczy, te niebieskie i wszystkie inne, zanim zostaną zamknięte, i powie­dzieć, nie chcę już żadnych obrazów.

Wejście do hotelu znalazło się przede mną tak nagle i nieocze­kiwanie, że omal nie potknąłem się na progu. Padło na mnie obfite światło i z uczuciem ulgi, a nawet wybawienia, o ile to było możliwe, jeszcze silniejszym, niż gdy go ubiegłego wieczoru opuszczałem, wszedłem do hallu. Stara była już w płaszczu, aby móc natychmiast wyjść do szpitala. Chciała być na miejscu, gdy lekarz wyjdzie z sali operacyjnej; być na miejscu, gdy B. obudzi się z narkozy; być ną miejscu, podczas

gdy ja usunąłem się jak najbardziej na bok, aby móc się oddawać marzycielskiemu knowaniu, w którym odtąd grząz- łem coraz głębiej. Na swój sposób uczestniczyć w koócu świata.

Krótka informacja, że przebieg operacji potwierdził diagnozę, nie zdołała mnie ugodzić. Wszystko postawiłem na ostatni, sekretny środek miłosny. Tak przeze mnie w marzycielskich knowaniach wywyższony, stał się czymś nieskończenie więcej niż butelką nafty, do której prostoty nie miałem wielkiego zaufania, więcej niż litrową butelką kerozyny, różniącą się od tamtej tylko swoją zabawnie hochsztaplerską nazwą (jak gdy­by powiedziano „ten minerał”, zamiast „ten krzemień”), więcej również niż jakimkolwiek cudownym środkiem, mogą­cym coś znaczyć dla nieuczonej głowy Berty Bregenz. Był to środek tylko dla tego przypadku, naszego przypadku, a czer­pał swoją siłę nie tyle z samego siebie, ile z procesu jego stosowania w miłości i ukryciu, on sam był tylko katalizato­rem, który zaczął działać już niemal z góry, gdy skumulował miłość, intymność i leczenie.

Wobec takiej alchemii, takiego uszlachetnienia pospolitego surowca, że stał się czystym złotem, nie mogło mnie bardzo przejąć to, że ten chirurg (prawdopodobnie popryskany, ugwieżdżony krwią, tak jak go widzieliśmy po raz pierwszy, w przeszłości) wyszedł i zgodnie z oczekiwaniem powiedział: To koniec, jeszcze trzy do pięciu tygodni. Również relację pielęgniarki (Notburgi?) mogłem przyjąć z pewnym opanowa­niem. Gdy doktor po dwugodzinnym grzebaniu i odgarnianiu jeszcze nie miał zamiaru kończyć, zdołała tylko powiedzieć: Niech pan już przestanie, tó nie ma żadnego sensu, przecież wszystko jest już zupełnie czarne.

W następnych dniach niemal ciągle była przy niej Stara, w nocy także. Tylko późnym popołudniem przychodziła do hotelu na dwie lub trzy godziny, a ja szedłem do B. Resztę czasu spędzałem niemal wyłącznie z Sanną. Pies był razem z nami.

Kiedyś wyjechaliśmy taksówką do Amras. Czy jeszcze to pamiętasz, Sanno? A czy pamiętasz również dlaczego? Bo w pierwszych dniach Maks nie mógł w mieście zrobić kupki. Zbyt go podniecał uliczny ruch. Ilekroć właśnie chciał kucnąć, coś go nagle płoszyło. Było z tym gorzej niż swego czasu w Wiedniu, bo tam mieliśmy w pobliżu park; ale tego nie będziesz sobie mogła przypomnieć. Wreszcie zawołaliśmy na taksówkarza, a ja powiedziałem, jak się sprawa przedstawia, pies nie może się załatwić, a ja nie chcę, żeby wam zapaskudził wasz świetny hotel Europa, musimy więc dostać się gdzieś, gdzie jest spokojnie. No i zawiózł nas do Amras. Szliśmy w głębokim śniegu po zamkowym parku, aż Maks się załatwił, a potem udaliśmy się do wioski, która wyglądała jak wymarła,

i do jedynej, jaką tam zauważyłem, gospody, też sprawiającej wrażenie wymarłej. Miejscowość mogąca popsuć nastrój. Również stare sztychy, surowe podobizny zamku, wiszące na ścianach sali gościnnej, były ponure i działały przygnębiająco. Musieliśmy długo czekać, aż przyjechała taksówka i zabrała nas do miasta. Trudno mi było cokolwiek powiedzieć, aby Cię rozweselić. Cały tamtejszy koloryt wpędzał człowieka w mil­czenie, a wyglądało na to, że nie inaczej działał na tamtejszych mieszkańców. W każdym razie gospodyni nie raczyła otwo­rzyć ust, długo przypatrywała się nam w milczeniu wielkimi, ciemnymi oczami. Twierdziłbym nawet, że w jej spojrzeniu,

o ile mogę przypuszczać, było coś grożącego. Jednakże nastą­piła chwila, kiedy miałem nadzieję, że będzie dalej milczała, bo nie mogłem odeprzeć myśli, że jeżeli otworzy usta, to po to, aby mi przez niesłychanie białe zęby powiedzieć: Przecież pańska żona umiera, drogi panie, widzę to dobrze. I że jej oczy zabłysną przy tym zupełną czernią. I że potem, głośno się śmiejąc, wyciągnie ku Tobie rękę i zawoła: Twoja matka umiera, dziecko, spójrz na swego ojca, można po*nim to poznać, tu i tu, i tu. I że palcem, po którym poznać będzie można jego wielką moc, wskaże przy tym różne miejsca na mojej twarzy. Poszła jednak, niczego podobnego nie uczyniw­szy, a ja powiedziałem do Ciebie z pewnym trudem: Istnieje książka, opowiadanie, pod tytułem Amras. Nie wiem, czy mowa w niej o zamku, czy o wiosce, czy o jednym i drugim, bo jej nie czytałem. Ale jak słyszałem, także nie jest zbyt wesoła.

Wkrótce Maks przyzwyczaił się jednak do miasta i wtedy każdego ranka chodziliśmy do małej kawiarenki, do espresso, na skraju pewnej kolumnady. Pies kulał, bo miał między palcami pełno małych grudek lodu. Stawał przed drzwiami, ustawiał się ukosem do brudnej zimowej skorupy chodnika

i jak wspólnik dawał nam ruchem głowy znak, że byliśmy na miejscu. Nie można się było nie śmiać. A gdy potem unosiliś­my wzrok, widzieliśmy, że za oknem również śmieje się posługująca tam rano dziewczyna, a ona sprzymierzała się z psem i ze swej strony dawała nam znak, że przyszliśmy na miejsce i że mamy wejść. Potem szła przed nami ku ławce w rogu, na której zwykle siadaliśmy, i kładła na poduszce gazetę, aby utytłany, mokry, drżący Maks mógł się na niej położyć, wysuszyć i ogrzać, a Ty wydłubywałaś mu spomiędzy palców grudki lodu, a wy troje - Ty, dziewczyna i pies, wy, na godzinę lub dwie, czyniliście z życia zupełnie przyjemną rzecz, podczas gdy ja ponadto osiągałem stan zupełnie leciut­kiego podchmielenia gosserskim piwem. A raz spojrzałaś na mnie wielkimi oczami bardzo uważnie, tak, po prostu nerami słuchającymi w napięciu, i spytałaś: Czy chciałbyś ją mieć? Co? spytałem. A Ty dosłownie powtórzyłaś: Czy chciałbyś ją mieć? Ach, odpowiedziałem, chciałbym mieć tylko mamusię. A ponieważ czułem, że tak było rzeczywiście, mogłem sobie pozwolić na myśl, że jednak bardzo chętnie bym miał tę dziewczynę.

Potem w drodze powrotnej do hotelu nauczyłem Gę piosenki

o Rzymianach, którzy się rozzuchwalili, „simserim simsim- simsim”, i o panu Quintiliusie Varusie, „wauwau wauwau- wauwau” i „sznederengdeng sznederengdeng, sznedereng- deng”. Śpiewaliśmy ją z zapałem i maszerowaliśmy do taktu. Potem jeszcze nieraz robiliśmy to podczas naszych wędrówek po Innsbrucku.

Wkrótce pojawiły się trudności w oddychaniu.

Leżała na plecach, z rozpostartymi rękami, ściągniętym ku szyi podbródkiem i uśmiechała się do mnie. Tak ładnie leży, pomyślałem. Od czasu do czasu robiła wydech, jakby z naci­skiem, wzdrygała się i dosłownie chwytała powietrze, tak że

71

,\A:1

można by sądzić, iż ucieka ono przed nią, a ona je dogania ustami, ruchem całej głowy. Oczy jej powiększały się przy tym, a brwi unosiły, o milimetr tylko i na moment. Lekarz od niechcenia rzucił nam to słowo: „rozedma płuc”. Tego mieliś­my się trzymać. Na lewo od niej, u kantu łóżka, wisiała butelka, do której spływały sekrecje z rany. Sanna pochyliła się daleko w przód i ze wszystkich stron oglądała ją z chłodnym zainteresowaniem, ze zgiętymi rękami i dłońmi na kolanach. Nazywam ją Odradek, powiedziała B. Odradek? spytał lekarz. Troska ojca rodziny, rzekła, Kafka. Ach, ci literaci, zauważył

i uśmiechnął się. Gdy B. szła do klozetu, musiała butelkę brać ze sobą. Zdjęła ją z haczyka i powiedziała: Odradek, chodź. „A gdzie mieszkasz? Miejsce zamieszkania nieznane”, powie­działem. Idąc uśmiechnęła się do mnie przez ramię. Szła pochylona i bardzo wolno, z butelką w lewej ręce. Kawałek plastikowego węża, łączącego butelkę z raną, sterczał z boku spod narzuconego na ramiona szlafroka. Nie był to „kwietny koszyczek”, był różowy, bez wzorów. Usiadła na drugim łóżku, mając butelkę obok siebie, jakby dziecko, które w nieco odmienny sposób karmiła. Przyniesiono kolację. Chciałabym tylko wiedzieć, powiedziała, dlaczego Herbert uznał tutejsze jedzenie za takie dobre. Wzdrygnęła się przy wydechu i naty­chmiast z pośpiechem wciągnęła powietrze. (Znacznie póź­niej, na jednej z ostatnich stron czarnego zeszytu, zanotowa­łem: „Za każdym razem zdaje się, że chce z powrotem złapać to samo powietrze, które właśnie wypuściła, jak gdyby już innego nie było, jakby to było ostatnie powietrze, ciągle jedna

i ta sama porcja powietrza, którą wdycha, wypuszcza, wdycha”.)

Raz poszedłem z nią kawałek wzdłuż długiego korytarza, do jednej z nędznych poczekalni; nic poza smutnym zbiorowi­skiem tanich stołów i krzeseł. Coś podobnego może należeć do ostatnich widzianych przez kogoś obrazów. Siedzieliśmy tam chyba z kwadrans. Spostrzegłem czarny krzyż, kilka bardzo błyszczących fotografii gór i jezior i że - jak gdyby z dnia na dzień - jej włosy, gęsta, czerwona, połyskująca czupryna, po obu stronach przedziałka zmatowiały i zrobiły się cienkie, a sam przedziałek szeroki i zupełnie biały, zamarznięta struga od potylicy po czoło.

Już idąc do niej wyszukiwałem sobie w myślach i układałem, co mógłbym jej powiedzieć. Coś o psie. Coś o Sannie. Że

znaleźliśmy względnie cichą uliczkę, gdzie mógł się spokojnie załatwić. Zostawił tam już bardzo dużo śladów. Że Sanna była zachwycona wspaniałością naszej hotelowej łazienki. I coś

o naszych kolacjach w pokoju, o potężnych, błyszczących tacach, które przynosił dla nas kelner. Nie dało się lepiej wykorzystać czasu, którego już nie było do stracenia. Nie było co począć z tym drogocennym czasem. Tak prędko ulatywał.

| Jazda powrotna z Innsbrucku tak przypominała inne powroty stamtąd do domu, że odbyłem ją wciśnięty w oparcie i w złu­dzeniu, że podróż ta nie jest tą właśnie, lecz jedną z tamtych. A kiedy okrążaliśmy leżące w głębokiej dolinie jezioro - przy owej niesłychanie stałej pogodzie, która jednak wkrótce miała

1 się skończyć, jego lekko pomarszczona powierzchnia lśniła

I oślepiająco za oknami po lewej stronie wozu i tym razem ogarnęło mnie omamienie, że na długiej linie krążymy wokół

I kałuży w pępku świata. I jak za każdym razem spytałem Herberta, czy to jest Mittersee, czy też Blindsee, z nadzieją, że j powie, iż jest to Mittersee. On zaś odpowiedział, tak samo jak

I zawsze, śmiejąc się i potrząsając głową, że nigdy nie mogę tego

I poznać. Ale nie wiem, co powiedział, ponieważ tak byłem pochłonięty myślami, że nie docierały do mnie słowa.

Nigdy nie dotarła do mnie jego odpowiedź.

Trzy łyżki stołowe dziennie.

Tę pierwszą dałem jej, gdy tylko zostaliśmy sami. Chciałem czynności tej przydać czegoś, czego w moim przekonaniu prymitywny środek nie mógł sam z siebie posiadać. Jak to robiłem i czy mi się w ogóle udało, tego oczywiście nie potrafię powiedzieć. Mogło to przecież polegać choćby tylko na osią­gnięciu największego skupienia się, usilności, aby sama czyn­ność - zaaplikowania czegoś tam, niemal obojętne czego - stała się istotą rzeczy. Jeśli się to udało, jeśli mogło się udać - czy wówczas nie musiałoby przemienić czystej wody w naftę, a wobec tego czy nie musiało być zdolne również uczynić z kerozyny płynu, którego trzy łyżki dziennie dałyby takie wyniki, iż wydawałyby się cudem wszystkim, z wyjątkiem mnie?

Potem wróciłem do swojego pokoju, zapaliłem papierosa,

a drugiego wrzuciłem do kubła, ponieważ ten zapalony przeze mnie był siódmym wyjętym z paczki, więc gdybym następne­go nie poświecił, pozoslałoby ich trzynaście. Bałem się trzyna­stki dla jej złej sławy.

Wówczas również zacząłem ulegać pewnej nawyczce, której do tej pory jeszcze niezupełnie się pozbyłem. Początkowo polegało to na tym, że formułowałem określone życzenia lub obawy, a potem liczyłem sylaby zdania na palcach, stukając w kciuk kolejnymi palcami: wskazującym, środkowym i tak dalej. Jeżeli ostatnia sylaba przypadała na mały palec, a tym samym liczba dzieliła się przez cztery, to zdanie było prawidło­we, a to, czego pragnąłem lub obawiałem się, miało się spełnić.

Z biegiem czasu musiałem nieraz wobec innych ukrywać moją niestrudzenie liczącą dłoń i na długo stawałem się jakby nieobecny. Liczyłem: Ona nie umrze. Pięć, a więc źle. Ale I zdanie było oczywiście fałszywe. Winno brzmieć: Ona teraz j nie umrze. Też niedobrze, sześć. Lecz było to słuszne, bo co oznacza teraz? Teraz jest przeszłością, zanim zostanie wypo­wiedziane. Ona będzie żyła długo. No, osiem. W porządku. Lecz co znaczy długo? Dwa do czterech tygodni. Oczywiście, j to może być duży szmat czasu; ale ja już nie miałem wiele nadziei, że jeszcze się nauczę wydobyć z umykającego praw­dziwe jego trwanie. Będzie żyć jeszcze osiem lat. O, dobrze, osiem lat, osiem sylab, podwójnie dobrze. Próbowałem tego I również ze stwierdzeniami, z czymś, co nie było ani życzę- I niem, ani obawą, ale wydawało mi się czasami niepewne I

i wymagające wyjaśnienia. Na przykład: Jestem Leo. Cztery, I zgadza się. Albo: Wciąż jeszcze jestem Leonard. Zgadza się, I osiem. I teraz.zaryzykowałem zdanie: Ten środek pomoże. To I było za mało albo za dużo. Zresztą środek w ogóle nie był I właściwym słowem, przecież to nie był po prostu jakiś tam środek, nie tylko nafta, nie tylko kerozyna. Powinno to brzmieć: Miłosny środek pomoże. Dobrze, dobrze.

Wołała mnie.

Uniosła się, siedziała w łóżku wyprostowana i coś żuła, I jednocześnie uśmiechając się w konspiracyjny sposób. Zauważasz coś we mnie? spytała i zgrabnym ruchem prawej I

ręki otarła sobie wargi; lewa ręka już niezdolna do takiej zręczności spoczywała bezwładnie na jej łonie.

Uśmiechasz się, powiedziałem, masz się lepiej.

Uśmiech znikł, a jej oczy pozostały szeroko otwarte, ze spojrzeniem skierowanym donikąd. Skinęła głową kilkakrot­nie, powoli, wielka kapłanka i medium jakiejś wyroczni. Usiłowałem sobie przypomnieć, co to znane mi spojrzenie zazwyczaj orzekało; dawniej. Że była zła. I co jeszcze? Nic. Że była zła. Nic innego nie przyszło mi do głowy.

Już działa, rzekła.

Minęło zaledwie pół godziny, od chwili gdy jej to podałem, pierwszą łyżkę. Lecz naprawdę wyglądało na to, że czuje się lepiej. Oddychała spokojnie, siedziała w łóżku wyprostowana, bez widocznych oznak wysiłku. Trochę zjadła i kiedy powie­działa, że chce spać, położyła się z powrotem i obróciła na prawy bok, łatwo można by sądzić, że będzie to sen, od którego zaczyna się rekonwalescencja, sen witany przez leka­rza uśmiechem i krótkim przymknięciem oczu. On powoduje, że doktor zupełnie mimochodem mówi, iż przyjdzie znowu innego dnia.

Chodziłem po cichu tam i z powrotem od okna do ściany z ./książkami. Ułożyłem trzy zdania, bezgłośnie, ale z palcami na kciukach, z Wszystkimi palcami na obu kciukach, za plecami. To niemożliwe. Pięć. To możliwe. Cztery. Bo czemu nie? Cztery.

Było zupełnie cicho. Oddychała tak spokojnie, jakby już przestała oddychać. Czy już nie oddychała? Słyszałem tylko cichy, cmokający, suchy odgłos, który powstawał, gdy wyj­mowałem z ust papierosa, gdy wyciągałem go spomiędzy warg po każdym zaciągnięciu się. Był to teraz jedyny dźwięk rozdzielający nas. Siedziałem obok pieca, nie pozwalając sobie na żaden ruch, poza wahadłowym odchylaniem ręki od ust ku popielniczce po prawej stronie i z powrotem. Nie wstawałem, aby sie przekonać, jakim rodzajem snu spala tak cicho. Po słońcu widać było, że jednak jesi zima. Cienka bladożóha folia leżała na szerokim jak stół parapecie okna. Potem znikała, kładła się znowu skosnie przez biurko, na kurzu, ponownie się urywała, załamana na kancie i oddana, jak się to robi z takimi cienkimi foliami, pojawiała się wreszcie jeszcze raz, na zaku-

rAwym dywanie, i tam zdawał się /. niej unosić leciutki dym. Odwróciknn głowę w drugą stronę i wparłem wzrok w rząd książek: Jean Paul, Jeffers, Jimenez, Jouhandeau, Joyce, Jung-Stilling. W panującej ciszy dał się słyszeć bardzo daleki hałas, nieustanny, bezładny trzask głęboko w mojej głowie, jakaś zupełnie mc zorganizowana, jałowa działalność w mojej głowie, która zupełnie nie mogła rozpoznać, co tak hałaśliwe­go w niej się dzieje. Bez tego hałasu zdołałbym z pewnością na krótko zasnąć. Z nim może jeszcze łatwiej, gdybym się zupełnie poddał jego szumowi, bez chęci dostrzegania czego­kolwiek określonego, czegoś dającego się określić, gdybym ułożvł się na tym szumie, aby dać mu się zanieść w jego dal. Potem przecież nagle zahuczało głośny, już nie we mnie

i gdzieś daleko, lecz poza mną i zupełnie blisko, w odległości mniejszej niż pięć metrów. A był to również hałas zupełnie bezładny, akord wielu odgłosów, lecz można było coś przecież rozróżnić, to i owo, a przede wszystkim rzężenie, dławienie się, brzęk metalu.

Stanąłem w drzwiach jej pokoju i mogłem w nich pozostać, bo Stara była już na miejscu i trzymała jej pod brodą miskę. Ona znowu siedziała w łóżku, lecz tym razem mocno pochylona do przodu, ze zwieszoną głową, za którą wznosił się pogarbiony zarys jej pleców, jej ramion, już nie zarys ludzkiej postaci, lecz chropawego kamienia, jakiegoś znaleziska: widywaliśmy po­dobne nad morzem i w strumieniach. Oddychała ciężko

i głośno. Usta miała szeroko otwarte, a z warg i podbródka zwisały splecione pasma jasnożółtej cieczy. Podbródek jej drżał, a twarz mokro lśniła. Płakała. Drżącą prawą ręką daremnie usiłowała utrzymać swe długie włosy z dala od twarzy i nad miską. Ciągle jej uciekały, opadały przez krawędź miski, kołysząc się dotykały spływających nitek. Ciągle słysza­łem jej imię. Ktoś bez przerwy wymawiał jej imię takim tonem, jakim się przemawia do dziecka albo zwierzęcia, w trochę bezradnym usiłowaniu przyniesienia pociechy.

Nie wszedłem do pokoju. Zostałem w drzwiach, a potem znowu wróciłem na moje miejsce obok pieca. Potrzebowałem ciepła; w jej pokoju okna musiały być stale otwarte, bo spodziewała się, ze tq ułatwi jej oddychanie.

Znowu spała, lecz już nie tak spokojnie. Od czasu do.czasu wzdychała albo wydawała krótki okrzyk strachu, jakby ujrzała we śnie coś złego, i już teraz słychać było chwilami ów rzężący 76

szmer, który na koniec towarzyszył każdemu jej oddechowi. Z początku było jeszcze tak, że mogłem zanotować: „Nieraz oddech brzmi, jakby wdzierał się w nią silny wiatr i napotykał na swej drodze zasłonę z łańcuchów, które się wtedy poruszają z chrzęstem. Musiałyby to być zresztą łańcuchy drewniane, bądź też odgłos jest taki zmieniony, ponieważ są wewnątrz niej.” (Tak to mniej więcej, o ile sobie przypominam, zapisa­łem. Uważnie się przysłuchiwałem i długo zastanawiałem, bo koniecznie musiałem znaleźć na to odpowiednie wyrażenie, koniecznie.) Dla ostatniej fazy i zmiany odgłosu, który nie brzmiał już sucho jak łańcuchy, drewniane czy też inne, lecz śluzowato i błotniście bulgocząco, sama potem znalazła i wy­powiedziała określenie, szyderczą formułkę, którą jakby os­tatni raz wzniosła się ku nienazwanie strasznemu, zanim się w nim pogrążyła. Powiedziała: Woda wre. Powiedziała to z zamkniętymi oczami i szyderczo wykrzywionymi ustami. Jak gdyby odgłos dochodził z kuchni i jakby chciała nam zwrócić uwagę, że ktoś powinien zdjąć kocioł z paleniska. Patrzyłem w dół, tuż przed siebie. Słoneczna folia kładła się teraz aż do moich stóp, jednym rogiem leżała na moim lewym bucie. Lecz zamiast go zdobić, pokazywała tylko z nadmierną wyrazistością, jaki był brudny. Nie cofałem nogi, nie chcia­łem, by się okazało, że nie zdołam tego zrobić. To trochę złota bowiem - nie, nie złota, tylko jakiegoś taniego stopu - wydało mi się jakąś sprzączką, jakąś klamrą, przytwierdzającą mnie do ziemi, do życia. Nie próbowałem cofnąć nogi, zacząłem jedynie poruszać palcami w bucie. Oczywiście nie było to tak, jak być powinno, że mianowicie ruch moich palców stanowił­by zaledwie część drżenia ogarniającego nie tylko ze strachu, ljecz i ze wstrętu całe moje ciało. Nie drżałem, ale nigdy jeszcze nie odczuwałem mocniej niż w tym momencie strachu i odrazy przed życiem i skazaniem na życie. A gdyby było tak, jak trzeba, a nigdy nie jest, to góry dookoła musiałyby odezwać się echem na mój przestraszony, pełen odrazy, wściekły i płaczli­wy krzyk, by zdjęło łaskawie łapy ze* mnie i mojego brudu, i wreszcie samo zgasło, zamiast włazić tu i rozjaśniać swoim fałszywym blaskiem nasze gaśnięcie.

Próbowaliśmy jeszcze raz, najwyżej dwa, ale zawsze zaraz wymiotowała. Rozważałem, czy nie powinienem tegorozcień-

cac albo po prostu podawać jej wodę. Ale z pewnością by to zauważyła. W idzisz, nic potrafię tego zatrzymać w sobie, mówiła. Zdawało się, że zr ezygnow a ł a z tego z zupełna obojętności;}, a gdy przypomniałem jej, że już za pierwszym razem poczuła skuteczność, uniosła tylko lekko ramiona i brwi. Wówczas i ja się poddałem i tylko od czasu do czasu spoglądałem na zamknięte drzwi małej, brązowej szafki w ro­gu, za którymi stała butelka.

,,Mięta”, zapisałem w czarnej książce, ,,odżywia się miętą.” istotnie nie brała do ust prawie nic innego. Ssała miętę tak samo bez przerwy, jak ja paliłem. Na małym stoliku obok jej łóżka piętrzyły się zgniecione papierki po białych drażetkach. Przy jednej jego krawędzi leżały książki, których już nie otwierała. Bcrlincr Kindhcit..., Richard Fevcrel, Les petits bourgeois Balzaka, coś Collina. Na moim stole leżała biała książka, którą otwierałem tylko po to, by ją zaraz zamknąć; czarna książka; szklanka z uszkiem pełna wody, w której utworzyły się perełki; środek nasenny; dużo niebieskich opakowań, z których cztery do pięciu dziennie opróżniałem, przy czym jedną dwudziestą zawartości ofiarowywałem pieco­wi. Naturę morte.

Niespodziewanie zaczęła mówić o swojej siostrze Edycie, żyjącej o dziesięć tysięcy kilometrów od nas. Gdzie jest Edyta? spytała.

Krótko przedtem mówiła coś innego, a powiedziała to swoim głosem, swoim pięknym głosem, o który niegdyś miało się starać Radio Rio de Janeiro. Teraz mówiła głosem, którego jeszcze nigdy nie słyszałem. Brzmiał on tak, jakby w drodze na zewnątrz został w krtani zmiażdżony. Brzmiał jak głos wilka, którego nagle obdarzono zdolnością artykulacji, albo człowie­ka, który tę zdolność utracił. Głos kretyna, wioskowego głupca. Głos medium, w które wstąpiła dusza zmarłego. (id/ież jest Edyta? spytała owym głosem, a Stara odpowiedzia ­ła, jakby opowiadała bajkę: W Brazylii. W gruncie rzeczy ona powinna by była na to spytać swoim ćwierkającym sopranem: A gdzie to jest, ta Brazylia? Na co znowu Stara: To jest przepiękny kraj, daleko, daleko stąd. I polem ja: Sama stamtąd do mnie przyjechałaś, tylko już nie pamiętasz. Albo­wiem ,,iak wszelkie szczęście, tak i ona przyszła z daleka”.

Oczy miała szeroko rozwarte, ale przymglone mlecznym nalotem, jakąś cienko nałożoną emulsją. Jej usta, wyprężone na zębach, wykrzywiły się w bok, zupełnie się przesunęh w lewo i tam, w kąciku, powstał mały, okrągły otwór, z którego wydobywał się strumień dźwięków, gwiżdżących jak z wentyla, pozbawionych artykulacji, coś, czego nie mogłem zrozumieć. Usta jej opadły w bok, ale to jest za słabo powiedziane. Ona sama w sobie opadła, tak że już nic się w niej nie trzymało i całym jej ciałem, wszystkimi członkami trzęsło na łóżku, miotało i rzucało. Jak wiązką bielizny w bębnie pralki. To tylko prawda, gdy Wam mówię, że siedziałem obok, w nogach jej łóżka, i obmyślałem, jak na miłego Boga miałem coś takiego opisać, przedstawić, wypowiedzieć. Nie tylko o tym myślałem; myślałem, o ile wir szmat w mojej głowie można było nazwać myśleniem, wiele i o różnych rzeczach, nie pamiętam już o czym - ale myślałem również

o tym, jak coś takiego można by opisać, przedstawić, powie­dzieć; a była to nawet usilna myśl, zdawało się, że coś zależy od tego, czy wynajdę to, czy nie. 1 prawdą jest również (proszę pomyśleć tylko), że w tym momencie-przypomniał mi się rozdział o poborze do wojska z Feliksa Kr ul ki, zwichnięte członki i zdania w tym fragmencie. Jest to prawda i jeszcze coś jest również prawdą, mianowicie że znowu -przyszły mi na myśl pewne rysunki Hodlera, Ferdynanda Modleni, te same, które rozgniewały mnie już niegdyś u łoża śmierci mojej matki. Są to zielone i czarne karty, według tego, co pamiętam, na których próbował on sportretować śmierć; śmierć w śmier­ci swojej matki, swojej żony czy ukochanej, już nie wiem. Tak, należałoby to narysować niebieskimi, zielonymi i czarnymi kredkami, pomyślałem wówczas (a później napisałem ), a teraz znowu musiałem o tym myśleć.

Potem podszedłem do okna, do jednego z okien otwartych dniem i nocą, i mocno się wychyliłem. Od parapetu do ścieżki pod oknem nie mogło być wiele więcej niż pół metra. Śnieg leżał dosyć grubo, bez wysiłku mo/na było go dosięgnąć. Dotknąłem go, zanurzyłem w nim całą dłoń. To nie może być teraz, myślałem, przecież jest o tydzień za wcześnie, jeśli nie

o więcej, o dwa lub trzy. A potem pomyślałem: Gdyby to miało być teraz, niechże już minie. Czułem, że niewiele brakowało, a przeważyłbym się górną częścią ciała i wpadł głową w śnieg. Wyobraziłem sobie, jakby było, gdybym teraz zupełnie cicho

r

i m

SSUw

podał się do przodu, głową w śnieg, i tak pozostał, głowa w śniegu, w piasku, ukryta przed nie dającym się znieść. Przecież ona także się udusi. Tak wyraźnie sobie wyobrazi­łem, że mogłem jednocześnie widzieć z pokoju to, co by ze mnie stąd było widać: tyłek, sterczące w górę, rozkraczone nogi. Nikt by tego nie zauważył, Stara była zajęta przy B., owijała jej wstrząsane obcą siłą nogi o szczupłych, słabych pęcinach; zażądała tego, ja nie ‘zrozumiałem, ale Stara odga­dła, pobiegła do kuchni i natychmiast wróciła z mokrymi, parującymi ścierkami. Lecz gdy jeszcze myślałem, że tego, póki czas, nie zauważą i że nie wiadomo, czy B. w ogóle jeszcze cokolwiek zauważy, już przeszedłem do mego pokoju, te kilka kroków przez próg i do stołu, na którym czarna książka leżała obok białej i całej naturę morte z pudełek papierosów, szklan­ki z wodą i pastylek nasennych; otworzyłem ją prędko, jakby się paliło, i już raz zapisane zdanie wpisałem po raz drugi, lecz teraz bez trybu warunkowego: „Jej śmierć zabierze mi życie.”

Zdawała się nie pamiętać, co się z nią działo. Głos i zdolność artykułowania powróciły jej. Jednakże tylko niekiedy mogłem zrozumieć coś z tego, co mówiła. Mówiła bowiem teraz bardzo prędko i nie robiąc pauz między słowami. Zdania mknęły i szemrały, uroczo i zręcznie jak szeregi myszy i niemal zupełnie niezrozumiale. Zauważyła to sama, zauważyła, że jej nie rozumiałem, i powiedziała tak wolno, jak mogła: Mówię tak prędko. Ach, powiedziałem, przecież wiesz, ten mój słuch, zawsze mówicie, że jestem głuszcem.

Dyżurowaliśmy przy niej teraz na zmianę, Stara i ja. Siadałem w wielkim Wolterowskim fotelu, odkupionym przez nas od Alberyka, gdy przestał mu być potrzebny, „Płomień” bo­wiem chciał całe urządzenie domu zastąpić meblami wikto­riańskimi. Przed zimnem w pokoju owijałem się kołdrą, na zbyt jasną świadomość pomagało piwo, dziesięć butelek gosse- ra dziennie. Kładłem na stole przed sobą białą i czarną książkę, chociaż słabe światło nie wystarczało ani do czytania, ani do pisania. Kartkowałem książki w półmroku. (Cytuję z pewnego starego opowiadania: „Kto nie poznał podczas wlokących się godzin przerzucania gazety, książki czy jakiegoś innego przedmiotu w strachu, udręce i - nudzie, tak, nudzie, niechaj dziękuje losowi, że mu oszczędził takiego zabijania 80

czasu, i niechaj prosi, aby i w przyszłości uchroni! go przed koniecznością trzymania się tego, w najpełniejszym tego słowa znaczeniu trzymania się tego, dopóki nie nastąpi koniec złego, pustego, zabijającego czekania, obojętne jaki.”) Ja czekałem. Tak, zacząłem oczekiwać na jedyne, czego jeszcze można się było spodziewać. Że rzężenie jej oddechu, że to nieprzerwane rzężenie wreszcie ustanie.

Kilka jeszcze razy zdarzyło się, że musiałem ją prowadzić do kąpieli. Wzdłuż długiego korytarza, potem przez pokój San­ny, dwa stopnie w dół, do klozetu, do umywalni i znowu z powrotem. Z jednej strony wspierała się na moim czekanie, z drugiej na moim ramieniu. Już po pierwszych krokach tak gwałtownie łapała powietrze, jakbyśmy bez odpoczynku wspi­nali się ku Ehrwaldzkiej Hali, albo jeszcze wyżej - do wodo­spadu, albo aż tam, gdzie nigdy nie byliśmy, do Seebensee. Ach, i kiedyś, jeszcze raz uparła się, aby umyć jej włosy, czerwoną czuprynę, z której była tak dumna, a która teraz w ciągu niewielu dni przerzedziła się i miejscami zabarwiła tępą bielą. Wśród ciężkiego, niemal groźnego oddechu pochy­liła się nad umywalką, ja podtrzymywałem jej ciało, które niekiedy opadało między moimi rękami, a Stara zajęła się tymi włosami, lecz mimo mycia nie odzyskały już utraconego połysku.

Alberyk przybył z „Płomieniem”; tytko o kilka dni za wcześ­nie na to, by się spóźnić. Jak Wam wspominałem, powracając okrężną drogą przybyli do nas, jak to się mówi, mimochodem.

Twarz jego jest szeroka i płaska, a wszystko w tej twarzy wydaje się bardzo małe. Zmrużone oczy, które nie byłyby duże, nawet gdyby je wytrzeszczał. Nos nie szeroki, lecz spiczasty, choć cała twarz wygląda tak, jak gdyby ją, już gotową, lecz jeszcze miękką, spłaszczono kielnią. Jest to twarz stworzona do klęsk, twarz, której prawdziwym wyrazem byłby tylko płacz, szokujące łkanie, jakim musiałby wybuch­nąć ten człowiek, gdyby spostrzegł, że odkryto, za kogo się uważał, i zdradzono. Odkrywca nie wskazałby go wyciągnię­tym ramieniem, tylko kiwnięciem głowy i dłoni. A nie ogłosił­by tego głosem miażdżącym; wycedziłby tylko: Uzurpatorze, potworku, przecież masz jeszcze na sobie grudki ziemi z głęb­szych warstw. Postąpiłby zaś z nim tak mężczyzna rosły, jeden

I | MMI

z tych. wysokich blondynów, taki jak jego ojciec, który nie chciał go uznać. To, co mu ten stary uczynił, jest jawną krzywdą, zupełnie nie można tego zrozumieć. Chłopak ciężko pracował i mógłby sobie powiedzieć, że zasłużył na to, aby siedzieć w blasku wielkich żyrandoli, przed którym mruży oczy; nigdy przecież nie zdoła w to uwierzyć i będzie pełzał przed każdym maitrc d'hotel, jednocześnie pozując przed nim. A jeśli chodzi o ,,Płomień”, to uważa, że popełniła ona mezalians. Dlatego sprawia wrażenie ułomnego, wcale nim nie będąc.

Wracał więc z luksusowego gniazdka w Szwajcarii niczym rzeźnik, który dorobił się fabryki wędlin. Droga, futrzana czapka wydawała się równie szeroka jak plackowata twarz, wynurzająca się z brązowej wiatnwki o czerwonych i fioleto­wych zamkach. Nogawki jego drogich spodni kładły się bufami na drogich, futrzanych butach. Bogaty musi być bojar, który tak wyposaży! swego woźnicę. Zaprzeczycie, że nie ma już bojarów - ani bojarów, ani ich woźniców. Wiem. że o ivm wiecie.

Już od drzwi, które otworzyła mu Stara, słychać było jego ochryple ryczący głos i pierwszy kaszel. Zawsze jest zbyt głośny, to należy do syndromu, a nie wiem, czy jego kaszel to psychologia, czy tylko bronchit. (Przypominam sobie, jak po raz pierwszy byłem świadkiem jednego z tych ataków kaszlu. Właśnie na całe gardło wychwalał przyjemność kładzenia się do łóżka ze swoją sadystyczną kochanką, poprzedniczką „Płomienia”. Nagle wydął policzki, zabulgotał, parsknął przez nos, chciał utrzymać to, co miał w ustach, ale wargi mu się rozwarły i zobaczyłem, jak wylatuje spomiędzy nich mnóstwo dużych, żółtych karmelków w kształcie poduszeczek i rozbłyskuje w światłach drogiego lokalu; nie było 10 jednak nic stałego, lecz szampan.) Stale się martwi, że coś w jego mowie mogłoby go zdradzić, i ta niepewność jest słabością siły jego głosu, imitującej ojca, który był jeszcze głośniejszy, a jednak nigdy za głośny.

Płomień” od razu zajął pozycję;, w które) zastygł, dopóki znowu nie wyszli. Między zachodnim oknem a nogami łóżka, plecami do ściany, we wdzięcznej pozie i z odmierzonym uśmiechem. Czekała na chwilę wyjścia, jak na samolot Nie­mal o niej zapomniałem i prawie jej nie dostrzegałem.

zawsze, gdy się u nas zjawiał, ale nie wiem na pewno. Przez nieuwagę rozsypał trochę soli. Teraz musisz ją rzucić przez ramię, powiedziała B., bo inaczej przyniesie to nieszczęście. Nie, nie, zawołał ochrypłym głosem, trzeba temu koniecznie zapobiec, wystarczy tych ciosów, jakie nam i bez tego los wymierza. Zrobił przy tym ruch ręką w prawo, w kierunku łóżka, a jednocześnie spojrzał w lewo, w twarz Starej. Potem drugą ręką wziął rozsypaną sól. Tak jednak było nieprawidło­wo i B. skorygowała: Prawą ręką, bo inaczej będzie nieważne, prawą ręką przez lewe ramię, trzy razy. Musiało być tej soli sporo, bo dostrzegłem zupełnie wyraźnie, jak część jej polecia­ła na pokój, a część oprószyła mu ubranie. Potem ujrzałem, jak ściągnęły mu się ramiona, a głowa prawie się w nich schowała. Wydął policzki, zabulgotał, parsknął przez nos, chciał utrzy­mać to, co miał w ustach, ale wargi mu się rozwarły, i zobaczy­łem, jak spomiędzy nich wylatuje mnóstwo dużych, żółtych karmelków w kształcie poduszeczek i gaśnie w półmroku pokoju. Nie był to jednak szampan, tylko coś stałego; nie wiem co.

Spojrzała na mnie i powiedziała: Może byś zamknął okna? A potem do niego: Powinieneś chyba pójść do lekarza, to nie wygląda szczególnie dobrze, a prawdopodobnie w dodatku przeziębiłeś się.

Wahałem się, lecz ona zamknęła oczy i kiwnęła mi głową. Powiedziałem: Wiesz, B. ma teraz trudności z oddychaniem, jest to następstwo operacji. Chciałem dać mu szansę, lecz on z niej nie skorzystał. Powinien był odrzec, żebym zostawił okna otwarte, bo on przecież może włożyć płaszcz, lecz milczał. Oczywiście otwarte okna wcale jej nie pomagały, lecz moim zdaniem powinien był tak powiedzieć i nawet gdyby znowu wypadło to za głośno, nic by nie szkodziło.

Dopóki byli, mówiła wolniej niż zwykle i zdawała się oddy­chać z mniejszą trudnością. Lecz i jedno, i drugie musiało być dla niej podwójnie uciążliwe. Wedle swego zwyczaju, przy obcych trzymała się w garści. Alberyk i „Płomień” nie powinni byli zauważyć zbyt dużo. Dowodziło to, bądź co bądź, że zaliczała ich do obcych.

Zamknąłem okna. Przy ostatnim zatrzymałem się i spojrzałem na zewnątrz, na śnieg leżący na łące grubą warstwą. Łatwo sięgnąć doń dłonią. A także głową, jeśli się ponownie otworzy okno, wvchvli przez nie i odbije stopami od podłogi. Ale

iH

również i inną głową. Głową jak garnek, głową jak garnek, nawet gdy nic ma na niej futrzanej pokrywki. Głową o twarzy jak placek; wszystko, co jest w tej twarzy, to błahostka, otwory zaraz by się zatkały. Rzucić się na niego od tyłu, jakbym go chciał bodnąć, chwycić rękami za kark i przycisnąć. Wtedy mógłby długo kasłać i parskać. Nie, niedługo. A tam, w śnie­gu, dopiero miałby ciepło. Tam w śniegu dopiero by się • gorąca zagotowało w garnku. Tamci szarpią mnie z tyłu. Z tyłu mnie szarpią. Lecz zanim osiągną swoje, ja też dopnę swego. Dlaczego nie powiedziałeś, żebym zostawił okna otwarte. I dlaczego sól rzuciłeś nieprawidłowo, tak zwyczajnie lewą ręką sypnąłeś na pokój. To właśnie przynosi nieszczęście. Ale i to właśnie jest ostatnim ciosem losu przeznaczonym dla ciebie. Teraz wiesz, co się czuje, kiedy się człowiek dusi. Teraz już tego nie wiesz. O co wam chodzi? Chciałem tylko, żeby się dowiedział, jak to jest, kiedy się człowiek dusi.

W pokoju za mną zapalono światło, w czarnej i niebieskiej szybie ujrzałem swoją twarz, także czarną i niebieską, lecz na złotym tle i z kilkoma trochę zmienionymi sylwetkami w głębi. Usłyszałem za sobą słowa pożegnania. Będą nocować w Alpen- hofie. Alberyk powiedział, że są trochę zmęczeni.

Czas, którego nie było już do stracenia, został stracony. Prawie nie zauważyłem jego upływu. To, co jeszcze pozostało, to nie były już tygodnie, ani nawet jeden, tylko jeszcze dni, i to nie cztery do sześciu, a zaledwie dwa do czterech („najwyżej”). Jeszcze raz zmieniłem moje stare zdanie. Po trybie warunko­wym skasowałem teraz czas przyszły i napisałem: „Jej śmierć zabiera mi życie.” Nic nie poruszało mnie przy tym, tylko dążenie do dokładności, i już w trakcie pisania postanowiłem nie zapomnieć we właściwym czasie o ostatniej wersji: „Jej śmierć zabrała mi życie.”

W pewnym odstępie zapisałem poniżej: „Czas turkoce, nawet w najdalszych kątach słychać jego głos. Również budzik turkoce, gdy przyjdzie pora, a jego turkot zagłusza tykanie, które w tym czasie trwa dalej. Ale turkotanie nie dzieli czasu tak jak tykanie, nie podzielony zaś, jest on nie ograniczony,

nie ma go już, zanim jeszcze zupełnie minął, tak jak wylana do zlewu woda.”

Jeszcze raz trzymałem ją w ramionach. Staliśmy obok jej łóżka, lecz ona ledwie mogła ustać, i trzęśliśmy się oboje. Bałem się, że oboje upadniemy, gdy ostrożnie pochyliłem się do przodu i zgiąłem nogi w kolanach, aby posadzić ją na wiadrze, na niebieskim czy też zielonym, plastikowym wia­drze. Stara przesuwała je po dywanie, obserwując zmrużony­mi oczami, jak bokser przeciwnika w ringu, aby znalazło się we właściwym punkcie, gdy tylko się okaże, gdzie zakończy się ostatecznie ten chwiejny ruch, wykonywany nad nim przez nas niby obsceniczny taniec. Trwało to długo. Musiała być bardzo ciężka, bo zupełnie pozbawiona sił. Mnie jednak wydawało się, że w ogóle nic nie waży, rozumiecie, ani dużo, ani mało, ale zupełnie nic, a to było cięższe od wszystkiego. Była to jakby niezmierzona masa piany, niezmierzenie wielka, tak jak jawią się nam rzeczy w gorączkowych majaczeniach. Wydawało mi się, że jeśli spróbuję trzymać ją zbyt mocno, to moje ręce zagłębią się w tę nie stawiającą oporu pianę, utoną w niej, zostaną przez nią zakryte.

(Znacznie później, któregoś ranka, jeszcze na wpół śpiący, napisałem: ,,Są kobiety mające ciało jak z piany; piersi, biodra, uda, jak z piany. Taka była «księżniczka chamów», a także M. i przyjaciółka jednego z moich przyjaciół. Nigdy nie lubiłem tego gatunku. A teraz, w ostatnich dniach, również B. stała się taka. A przecież nigdy nie kochałem jej bardziej.”)

Jeszcze trzy chwile, nie było ich więcej. Oto pierwsza.

Stara i lekarz przy jej łóżku. On z boku, obrócony do mnie szerokimi plecami, zwieńczonymi czarnoszarą czupryną, ona w nogach łóżka. Wtem B. jak gdyby odkryła mnie na moim miejscu w drzwiach. Opierałem się o futrynę lewym ramie­niem i spoglądałem na nią z uśmiechem. Może to nonsens, ale teraz wydaje mi się ważne to, że miałem na sobie niemal czarną marynarkę na jasnoniebieskim golfie z lekko błyszczącego materiału. Patrzyła na mnie tak, jakby mnie nigdy przedtem

L

nic widziała. Potem wydęła wargi, opuściła kącik ust i kilka n»/\ powoli skinęła głowa. Jednocześnie spojrzenie jej równie powoli prześlizgnęło się po mnie aż do stóp, po czym wróciło w gorę, ponad moje oczy. Wszystko to razem wyrażało uznanie, podziw i doprowadziło mnie do przekonania, że w tym momencie była gotowa odlecieć z tym nieznajomym - jak niegdyś ze mną - bez wahania i wszystko jedno dokąd.

Druga.

Jest noc i znowu stoję w drzwiach łączących nasze pokoje. Światło jest słabe, lampa stojąca na stole została owinięta ciemną Chustką, jedną z jej chustek na głowę. Kiwa na mnie? Nie bardzo dowierzam słabemu światłu i nie ruszam się z miejsca. Teraz wyciąga także ku mnie prawą rękę, wyczeku­jąco, a ja podchodzę i zatrzymuję się o pół kroku od łóżka. Otwarta dłoń kiwa dwa razy, trzy, palce poruszają się niecier­pliwie. Jest to zaproszenie, a ja wreszcie ją rozumiem, wreszcie odważam się przezwyciężyć lęk i ją zrozumieć. Tak lekko jak to tylko możliwe, kładę moją dłoń na jej dłoni, moją prawą na jej prawej. Zamyka oczy i daje mi znak, że zrobiłem tak, jak trzeba. A potem widzę, jak brwi jej unoszą się, a twarz zaczyna drgać z wielkiego wysiłku. Jest to wysiłek jej lewej ręki. Chce unieść dłoń, tę lewą, lecz gdy zamierzam jej w tym pomóc, znowu zamyka oczy, ale tym razem potrząsa głową przecząco. Chce to zrobić sama. I bardzo powoli, niepewnie, chwiejnie, unosi się ta dłoń, wspiera i wciąga palcami na moją prawą, po czym obie jej dłonie dają mi znak, że teraz ja mam coś do zrobienia. Tym razem rozumiem natychmiast, a kiedy kładę lewą dłoń na wierzch tamtych trzech, ona znowu daje znak potwierdzenia. Jest to jakby początek zabawy, w którą bawi się z dziećmi, a przy której ciągle należy wyciągać najniższą dłoń i kłaść na górze, i to coraz szybciej, szybciej, aż coraz głośniej i głośniej klaszczące dłonie zaczynają piec, a dziecko zaczyna pokładać się ze śmiechu. Również nasze dłonie nieraz tak się bawiły z dłońmi Sanny, a może także ze sobą, bo przecież my sami byliśmy „dziećmi”. Teraz jednak pozostają spokojne, drżą tylko lekko, a ona spogląda z uśmiechem w dół, na tego sandwicza z czterech dłoni, i mówi tak wyraźnie i powoli, jak już od dawna nie mówiła: Kocham cię, czy ty mnie kochasz? A ja słyszę siebie odpowiadającego - to znaczy 86

"7* %Í3i * ■» J

teraz, teraz, po pięciu latach, gdy to piszę (muszę pisać po raz drugi, napisałem bowiem to już kiedyś, przed wielu miesiąca­mi, ale rękopis mi zginął), teraz znowu słyszę siebie odpowia­dającego i mówiącego TAK, moim nieznośnie wyrazistym głosem.

Ostatnia.

Ostatnia była taka, że B., gdzieś w podświadomości, zawołała

o pomoc. Byłem w kuchni i usłyszałem to przez dwoje otwartych drzwi i korytarz. Z kuchennej kanapy mogłem widzieć tylko jej lewą rękę, która obnażona i ładna leżała zupełnie nieruchomo, i również nieruchomą dłoń, z ostatnim pierścionkiem, jaki jej ofiarowałem. Nie, to było źle powie­dziane, że zawołała o pomoc. Ona nie wołała. Wymówiła jedynie to słowo cicho i w najmniejszym stopniu nie podnosząc głosu przy żadnej z trzech sylab.

Było to | rana, o poranku po owej nocy, kiedy przyzwała mnie kiwnięciem, aby trzymać moje dłonie i dać mi do trzymania swoje, i powiedzieć mi, że mnie kocha, i spytać mnie, czy ja ją kocham. Przez cały dzień pozostałem w kuchni. Spoglądałem tylko w stronę jej pokoju, o ile go było widać, na nią, o ile ją było widać, na jej nagą rękę i na dłoń z pierścieniem. Ani razu nie wyszedłem do sieni, nawet by pójść do klozetu. Szczałem do zlewu. Przyszedł doktor M., w alpejskim stroju, w podpię­tych spodniach, w fartuchu włożonym na wierzch. Przez pewien czas widziałem go całego. Postawił na krześle dużą, czarną teczkę i pochylił się nad nią. Wyjął 1 niej coś, czego nic mogłem rozpoznać, i położył to na siedzeniu krzesłu. Potem wyjął jakiś wąż i podszedł z tym do jej łóżka, ł cruz zobaczyłem także jego nogi, prawą, a za nią kawałek lewej, ciemnoszare spodnie, małą, matowa sprzączkę, ciemnoszare pończochy, ciężkie buty, czyste, lecz bez połysku, biały fartuch. Potem sylwetka zniknęła, a trochę wyżej, niż się przed chwilą znajdowała, ukazała się głowa, brązowa t warz, również brązo­we dłonie, trzymające bujającą się rurkę. Kapało z niej coś do miski. Potem doktor znowu ukazał się cały, w tym samym miejscu i pozycji co poprzednio. Rzężenie trochę ucichło, i zas

aa i ¡ 11

zaczął upływać nie tak głośno. Znowu głowa, wąż, miska, dało. Rzężenie stało się jeszcze cichsze.

Przyszedł listonosz i przyniósł mi list. Pisał do mnie Keilgraf.

O tym i o owym, i że moja stara firma w Hamburgu mą dla mnie nowe zlecenie. Położyłem otwarty list na kuchennym stole, wyjąłem nową butelkę piwa z lodówki i mruknąłem: Przyjadę, tak, przyjadę. Przeczytałem list jeszcze kilka razy. Zobaczyłem lekarza idącego ku wyjściu. Jakaś stara kobieta powiedziała: Wypompował jej to paskudztwo. Poznałem ją po płaszczu, po szalu, po czapce, wyprostowanej postawie, papie­rosie. Skinąłem głową.

Powiedział, że jeszcze pół godziny albo godzina. I na to skinąłem głową.

Znowu mogłem dostrzec jej dłoń, leżała w tej samej pozycji. Widziałem dłoń, pierścionek na palcu.

Stara kobieta przysunęła krzesło do jej łóżka i usiadła przed jej ręką, nie zasłaniając mi jej. Siedziała tak nieruchomo i patrzyła na zachód. Jej zgięta lewa ręka z kościstą, sękatą dłonią, trzymającą papieros, sterczała pionowo na tle ściany pomiędzy południowymi oknami, z których widziałem tylko lewe. Pano­wała teraz zupełna cisza. Musiałem bardzo wytężać mój słaby słuch, chcąc usłyszeć, jak upływa czas, którego rzężenie zdawało się teraz dochodzić jakby z większej odległości. Jeśli chciałem słyszeć głośniejszy dźwięk, musiałem go sam wywo­ływać, choćby stukając stawianą na stole szklanką*

Stara kobieta siedziała tam, ze spojrzeniem zwróconym na zachód, jak postawiona straż, która czyni, co jej rozkazano, za małe wynagrodzenie, a we wzorowej postawie.

Usłyszałem, jak włączyła się lodówka. Zanim ponownie się wyłączyła, zapomniałem o jej szumie.

Czy ta stara kobieta powie mi,gdy to się skończy? Czy też choć na chwilę zrobi z tego tajemnicę między sobą a nią? Weszła do kuchni i powiedziała: Czy ta kobieta w ogóle nie chce umrzeć? Podeszła do pieca i nastawiła wodę.

To juz cztery godziny, powiedziała.

Zbliżyłem się do lodówki, kucnąłem przed nią, jednocześnie przytrzymując się jej, i spojrzałem w głąb pokoju.

Woda zaczęła się gotować.

Piłem kawę, spoglądając na filiżankę, której krawędź, jak to zawsze u mnie, już po pierwszym łyku była ubrudzona. Jużod dawna zamierzałem zwrócić kiedyś uwagę, czy u innych było 88

tak samo. Obróciłem filiżankę dookoła, nie miała wyszczer­bienia . To nie była moja filiżanka. Zauważyłem, że zaczęło zmierzchać. Stara kobieta stała się sylwetką zupełnie płaską i czarną.

Znowu przyszedł lekarz. Obszedł dookoła krzesło, na którym stara kobieta zaraz znowu usiadła, i już nie mogłem go dojrzeć. Nie zapalałem światła w kuchni. Liczyłem butelki na stole, dotykając ich po kolei wskazującym palcem prawej ręki. Podniosłem list na wysokość wyciągniętej poziomo ręki, puściłem go, a on powoli opadł na kanapę. Tak, przyjadę, szepnąłem. Dzisiaj mamy dwudziestego szóstego, dwudzies­tego ósmego tam będę.

Pies wyszedł z kosza, przeciągnął się, ziewnął i bardzo powoli poszedł do jej pokoju. Patrzyłem za nim.

Potem zobaczyłem, że kobieta wstała. Stała tam, a przed nią było widać białą, pionową linię, futrynę drzwi. Ja także wstałem i czubkami palców obu rąk oparłem się na stole. Jak ktoś, kto chce przemawiać, pomyślałem. Stałem w tej pozycji, gdy szybkim krokiem wszedł mężczyzna w białym fanuchu. Już z daleka wyciągnął do mnie rękę.

Pierwsze formalności.

To była ta sama, ciągle ta sama facjata. Dlaczego się nie zmieniasz, przynajmniej teraz, gromiłem ją bezgłośnie. Czy nic nie potrafi cię zmienić? Można by się przecież przynaj­mniej teraz spodziewać, ze ta stara gęba zacznie się z należnych powodów prezentować może jako negatyw. Co było jasne - ciemne; co było ciemne - jasne. Białe źrenice.

Trochę blada, tak, trochę, teraz za dnia, niewyspana. Poza tym jak zawrsze. Dużo czoła i czaszki, mało twarzy. Dobrze znana poprzeczna bruzda u nasady nosa, a nad nią pionowa, z obu stron otoczona lekkimi wypukłościami i wklęsłościami, chmurna, Jupiter tonans, albo tylko wykrzyknik, wyciągnięty w gniewie na brudnym papierze. Trochę monumentalnie osadzony nos, u samej góry ostro załamany, a oprócz tego naznaczony blizną, wyżłobioną przed rokiem przez jakiegoś Szwajcara kuflem piwa. A więc jeszcze jeden znak gniewu, lecz innego, cudzego. Gigi powiedziała, że to wcale nie nos, że to raczej drugi kutas, pośrodku twarzy. Tak przy tym zmarsz­czyła swoją, że wyglądała jak plisowana (a Korfiz zgłosił pomysł, że nie byłoby źle, gdyby - jeśli już - nosić go na czubku głowy, tak aby w razie czego, nie potrzebując wiele gadać, od razu można było podnieść sygnał namiętności, co z miejsca gasiłoby wszelkie podejrzenia o czcze przechwałki; te padałyby tylko na panów w kapeluszach, choćby nosili je wysokie). Oczy. Nazywała je niekiedy „oczami jak sadzone jajka” i dodawała, że takimi oczami, mimo ich „psychospoj- rzenia”, w ogóle nie można niczego poprawnie zobaczyć, bo są na tojpo prostu zbyt wielkie. (To jedna z jej wcale nierzadkich

Yl

uwag, natychmiast mnie przekonujących. Czy nie zmniejsza się rozstęp między powiekami, gdy chce się na coś spojrzeć przenikliwie? Oczywiście, jeśli zmniejszyć go trochę bardziej, a czyni się to we wręcz przeciwstawnym zamiarze, następuje przysłonięcie spojrzenia, zatarcie konturów, a wreszcie pomy­lenie przedmiotu z jakimś innym.) A teraz uszy. Niezmiernie duże, większe niż nos, z luźnymi płatkami, które przy silnym wietrze powinny by właściwie łopotać. Również usta są duże „i uczynione jako usta”, miękkie i mocno wygięte, zrobione jakby dla innej twarzy. Małą czyni ją to, że dalej - poniżej ust, które wydają się przeznaczone do tego, by wszystko, co powyżej nich, skasować jednym stanowczym słowem - że dalej (a to znowu do niej pasuje) nie ma poniekąd już nic prawidłowego. Maleńki podbródek zajmuje niewiele więcej miejsca niż rynienka między nosem a górną wargą, a w swoich tłuściejszych latach łączył się bezpośrednio z krótką, brejowa- tą szyją. A teraz wyobraźcie sobie całość otoczoną włosami częściowo siwymi, w większości jednak jasnymi, z rudawym odcieniem, bujnie jeszcze krzewiącymi się na skroniach i z tyłu głowy.

Po ogoleniu się, długo patrzyłem w małe, rozstawiane lusterko w żółtych ramkach, gwałtownie odpędzając uczucie wstydu, że to robię.

Stara, już od dawna znowu nieruchomo wyprostowana na swoim stanowisku, podała mi przez uchylone drzwi kuchni imbryk z gorącą wodą i zieloną miską. Zabrałem to do swojego pokoju. Szedłem z ręcznikiem na zgiętym karku, patrząc pod nogi, tak że w bocznym pokoju, przez który musiałem przejść, wysoko położony i obramowany świecami kształt udało mi się dostrzec tylko kątem oka, jakby kanciastą bryłę topniejącego śniegu. Potem wszystko porozkładałem na moim ogromnym, oliwkowozielonym stole, staromodnym stole fryzjerskim, któ­ry B. kupiła za całe trzysta szylingów. (W ostatnich latach kupowała mi wszystko, nawet buty, tak że nie musiałem przy tym asystować ani przechodzić prób przymierzania.)

Trochę drżałem, czułem w sobie jakby nieustające pęcznienie i ciągnięcie po lewej stronie klatki piersiowej. Ryła teraz już od niemal dwudziestu godzin martwa. Gigantyczna, niebiesko- biała formacja minionej stałości, coś, co przypominało mi

flf*-I*¥■■$*'■\ ¡pK.¿V ISllffi1>gTt *wjnC\ '* * *\y*

"y w ^v‘ y,*ys^iif&S yy % f* "*

lpurihl£ '*vf ł #>4

okropnie i niekształtnie nabrzmiałą dłoń-chmurę, którą ujrza­łem przed sobą kiedyś jako dziecko. Dłoń mojej matki, podającej mi jakieś lekarstwo. Powiedziałem cicho pod nosem to, co podobno wówczas paplałem: Mam gorączkę, która tak pięknie śpiewa. Każda drobnostka, ta równie/., wywoływała teraz u mnie gwałtowne zapłynięcie oczu. Będę musiał przejść obok niej jeszcze raz, gdy za kilka minut opuszczę ten pokój na zawsze. Postanowiłem sobie dostrzec z niej, o ile możliwe, jeszcze mniej niż poprzednio. Nie chciałem już jej oglądać. Dotychczas przy każdej sposobności mówiłem, że jeśli jakiś człowiek umiera, to przestaje być tym człowiekiem, którego się znało i o którego się martwiło, bo istotne w człowieku jest to, że żyje et cetera. Myślałem i mówiłem to tak często, że i teraz musiałem tak pomyśleć, jednakże nie wydało mi się to już tak zupełnie przekonywające. Czy nie należy do życia również jego rozpadanie się, jego gnicie, cały ten proces materialnego przekształcania, aż stanie się ono prochem lub popiołem? Czy nie należałoby trwać przy ukochanej osobie, wpatrując się w nią aż do zupełnego przejścia jej w nieorgani- czność, i to - aby wszystko dokładnie widzieć 1 lekko przymrużonymi oczami, zamiast we wręcz przeciwnym zamy­śle opuszczać i przymykać oczy, tak że zasłona rzęs przepusz­cza tyle tylko światła, iż można przemknąć obok, nic niemal nie spostrzegając, lecz nie zawadzając o nią niechcący? Uświadomiłem sobie, że po prostu boję się tego tutaj, tego międzybytu, który już nie był tym, a jeszcze nie był tamtym. Odczuwałem strach, że w gnijącym będę musiał doszukiwać się śladów byłego. Że coś zmusiłoby mnie, abym jeszcze raz odezwał się do tego, co żadnego z wielu imion, jakie mu dawniej dawałem, nie mogło już nosić i dla którego nie znałem i znać nie chciałem już żadnego nowego imienia. A także, że w ciągu nocy mogło to jednak zyskać ową, tak często stwier­dzaną, promienność zmarłych, jakiej nie miało ubiegłego wieczoru, piękność, przed którą musiałbym się zatoczyć do tyłu, zasłaniając ręką oczy, przed „początkiem okropności”, podczas gdy byłby to przecież jej koniec. Był to również zwykły strach przed upiorami. Lęk, że nagle odpadną jej policzki, całe, w nienaruszonym stanie, jak gdyby wisiały na haczykach albo zawiasach, które w tych warunkach puściły.

I że bezgłośnie lub głosem surowym, ponurym i tak donoś­nym, że nie dałoby się tego wytłumaczyć tylko warunkami

. luli

iri%. & luk "i kft i ^

v i 4*» %*** (

»4hi

> ■- f itWfJiHjj j jmŁ »> fli m i f ł

Ifpiil

iw

|fa *■%ł BMW Jt m *> <* i

» f f t JMW»* 7

iPi i Wit ES?9

m jś. i Hi * 1%

Min tfr

r J

a'1 V '*! '» v

w*» »• t i

śL Z ‘ <

przestrzennymi, postawiłaby mi - ,,w imię naszej miłości” - takie żądanie, iż - mimo mej miłości - musiałbym odmówić spełnienia go.

Pilno mi było stąd odejść. Nie miałem ochoty rozmawiać z kimkolwiek, ale nie sądziłem, że uda mi się tego zupełnie uniknąć. Co chwilę słyszałem pukanie, otwieranie drzwi, słyszałem kroki składających kondolencje, którzy przystawali w progu jej pokoju, rzucali spojrzenie do wewnątrz, możliwe, że konwencjonalnym tonem wygłaszali konwencjonalną po­chwalę rozmieszczenia kwiatów albo nawet i ułożenia zwłok, po czym wracali do-kuchni, gdzie Stara, zamiast ich wyrzucić, częstowała kawą (przede wszystkim ową Marię, sprzątaczkę, która, po pierwsze, tak czy owak była do niczego, po drugie, całymi tygodniami zawczasu wietrzyła koniec, a po trzecie, przerywała nagle swoją pracę, wspierała się na kiju szczotki i, dosłownie węsząc nosem, nawet przepowiadała go, tak że umierająca niemal mogła słyszeć, a może i słyszała - cóż można wiedzieć, tak niewiele wiadomo - i chyba nie tylko wydawało mi się, że ten babsztyl, po czwarte, przychodził wówczas do swej codziennej pracy w nie dającym się ukryć dobrym humorze, aby stwierdzać zaistniałe tymczasem wyraźne lub tylko zauważalne oznaki postępu choroby, przyznające jej słuszność i powodujące jej skryte, jeśli niezupełnie jawne, potaknięcie głową o niewypowiedzianie wieloznacznym sen­sie, a od czasu do czasu - ciężkie westchnienie tego samego gatunku; a wszystko to bez złośliwości, a w każdym razie z nie większą ilością, niż się jej musi okazywać temu, przez kogo jest się opłacanym).

Moje niecierpliwe podniecenie nie było wolne od szczypty radości. Zaraz zjawi się Herbert, Herbert z taksówką, aby zawieźć mnie do Garmisch, skąd później, lecz nie od razu 1 „tylko nie zaraz, tylko nie natychmiast”, brzęczała we mnie pospolitość tego, co żywe - pojadę do Monachium i dalej na północ. Gdy już znajdę się w Garmisch, wcisnę mu w dłoń pieniądze i prędko go pożegnam, to, jak na początek, będę i tak już dosyć daleko. Najpierw ostrożnym, powłóczącym krokiem, aby w moich podbitych futrem zimowych butach (które mi kupiła sama, tak że nie musiałem w tym uczestniczyć i przechodzić prób przymierzania) nie zrobić sobie czegoś złego przy ślizgawicy, udam się do „Café Bischof”, Bischof albo Bischoff, naprzeciwko sklepu z książkami i materiałami

piśmiennymi. Może będzie tam pewna kelnerka, osoba bardzo pociągająca, typ zgrabnej, drobnej pani domu, w której I nieustannie jakaś inna jawnie czekała na podobnie usposobio- I nego partnera, aby wspólnie z nim gruntownie skodować I i zabrudzić wzorowo zaścielone i upiększone zdobnymi kapa- I mi i poduszkami łóżko. Nie miałem najmniejszego powodu, I by jechać dalej jeszcze tego samego dnia. Pomyślałem sobie I I prawdziwą ekscytacją, jak w końcu z zawilgoconego łóżka I rozejrzę się po pokoju, jak z papierosa trzymanego w nieco jeszcze drżącej ręce spadnie popiół na szkaradny i starannie , utrzymany dywanik przed łóżkiem, a sam papieros zostanie niedbale zduszony o ciemno polerowany dolny kant ramy i tak samo upadnie na podłogę. Nad plątaniną sukni, stanika, spodni i pończoch spojrzę w głąb pokoju, roześmieję się cicho pod nosem, łokciem trącę ją lekko gdzieś w okolicę pachwiny, drugą rękę wyciągnę patetycznym, ostentacyjnym gestem i powiem: Spójrz tylko, wszystko lśni i błyszczy. A ona? Odrzuci głowę do tyłu, otworzy usta i wybuchnie dzikim, ogromnym, nieposkromionym śmiechem.

Nie umyłem się; zawsze byłem trochę niedbały w sprawach pielęgnacji ciała, a cóż dopiero teraz. Można mnie było uznać za ogolonego, mimo mieniącego się kryształowo miejsca z jed­nej strony poniżej dolnej wargi. Jeszcze bardziej wstydziłbym się ogolenia nienagannego. Mężczyzna golący się w nieszczęś­ciu jest tak samo wstrętny jak kobieta wybierająca strój żałobny z takim samym zapałem jak koktajlową suknię, zawsze byłem tego zdania. Przez chwilę przypatrywałem się szarobiałej cieczy w misce, w której, ledwie dostrzegalnie, poruszały się jeszcze szczecinki. Jak za każdym razem, wydały mi się one widzialnymi dopiero pod mikroskopem pałeczka­mi, które są żywymi stworzonkami, są, jak przyzwyczaiłem się sądzić, stworzonkami par excellence; pomyślałem również

0 tym, jak przykuwały mnie ich rysunki w moich szkolnych książkach, a to z powodu złożonego ze wstrętu i przyjemności uczucia, że mam między zębami coś, co się wprawdzie pod ich naciskiem miękko ugina, lecz pozostaje nie zniszczone, a na­wet rusza się pod moim niepewnym gryzieniem, jakbym to w najnieprzyjemniejszy sposób łaskotał. Szybko odwróciłem wzrok i wstałem. Wyrzucałem sobie, że znowu pomyślałem

1 czułem coś, co już kiedyś, przedtem, myślałem i czułem. Nie chciałem już myśleć, czuć, widzieć ani wyglądać tak jak

przedtem, jak dawniej, jak zawsze. Chętnie wyszedłbym stąd prędko, z czarnymi włosami i brodą i w ubraniu, jakiego nigdy nie miałem; mrucząc obcym głosem słowa przeprosin - och, proszę wybaczyć, istotnie, istotnie, to bardzo smutne - prze­cisnąłbym się przez składających kondolencje i wypadł na dwór. Głęboko odetchnąć, unieść ręce, pozwolić im opaść, a potem zacząć się pakować. Nie umiałem tego robić (w naszych licznych podróżach zawsze ona pakowała walizki). Wrzuciłem więc do wielkiej walizy i do teczki części ubrania, neseser, rękopisy, wrzucałem, wciskałem i upychałem, co uważałem za potrzebne. Oczywiście żadnych książek oprócz mojej własnej małej powieści, od której ukazania się minęły już przeszło cztery lata, i innej jeszcze książki, zawierającej kilka moich krótkich tekstów. Co jeszcze? Nic.

Potem będę mógł iść, muszę jeszcze tylko zamknąć walizę i teczkę i mogę iść.

Lecz w trakcie tego uciążliwego zajęcia, utrudnionego w do­datku drżeniem rąk, które nie ustępowało - całe moje ciało lekko się trzęsło, czułem to jak mrowienie, nagle zatrzymałem się. Przyszło mi na myśl, aby zrobić coś, o czym w tej samej chwili wiedziałem, że będzie wyglądało na konwencjonalny, żałobny gest, jeden z takich, jakie uważa się za upozorowane. Czy nie było mi jednak zupełnie obojętne, co ktokolwiek będzie o tym myślał?

Teraz już poszło prędko. Zamki zatrzasnęły się, sprzączki zostały zapięte. Walizę, teczkę i maszynę do pisania postawi­łem razem na podłodze, tuż obok drzwi, w pogotowiu.

Potem przeszedłem tyłem przez próg do pokoju B. i kilka kroków w lewo, cały czas ze spojrzeniem wbitym w ścianę, aż stanąłem przed jej półką z książkami. W ten sposób nie mogłem zobaczyć tego, czego wcale nie chciałem oglądać. A i tak było mi wystarczająco duszno. Zapewniam was, że plecami wyraźnie czułem promieniowanie silnego chłodu, jak gdyby ciągnęło nim od niej niczym gorącem od pieca. I czy było to tak zupełnie, zupełnie niemożliwe, by się teraz, w tej chwili, tuż za moimi plecami wyprostowała? Może, aby mnie w napływie nagle wezbranej czułości objąć? Może, aby mnie udusić, bo odważyłem się jeszcze żyć, golić się, zapakować walizę i teczkę, a raczej upchać je rzeczami, jakie za potrzebne potrafi uważać tylko ten, kto zamierza, przynajmniej na razie,;

żyć dalej? Czy to wszystko było bardziej niemożliwe niż jej śmierć?

Szybkimi spojrzeniami obrzucałem rzędy książek. Ta nagła cisza. Ani jednego dźwięku z kuchni. Czy zaczęli milczeć, czy szeptali tak cicho, że do moich kiepskich uszu nie dochodził żaden glos? Brzęk odkładanej na spodeczek łyżeczki do kawy musiałbym przecież usłyszeć. Czy wszyscy wyszli? Czy wszy­scy razem, także i Stara wynieśli się, tak jak ja pragnąłem się wynieść? Teraz coś usłyszałem, pukanie, ale natychmiast poznałem, że to było moje własne serce 1 choć wydało mi się, że to serce za moimi plecami. Nie, serca nasze zachowywały się zgodnie z prawami natury, każde, jak mu według stanu rzeczy przypadało. Lecz cóż mógł mi pomóc głuchy dźwięk własne­go, pragnąłem wrzawy cudzego życia. Nic więc nie pomogło również to, że przełamałem się i kaszlnąłem, i szurnąłem butem po podłodze. Niechby zaśpiewał ptak albo, zgodnie z porą roku, przynajmniej zakrakał. Można było pomyśleć - i rzeczywiście pomyślałem tak, z dodatkowym wrażeniem, że moja komora mózgowa jest jakimś pudłem, dosłownie skrzyn­ką, która niematerialnie, a zarazem materialnie, wysunęła się nad jedną ze skroni i znajduje się teraz poza moją głową, ale tuż obok, jak jakaś astralna szuflada, zresztą płaska i o ośmiu rogach, tak jak trzeba - że jesteśmy oboje martwi, ona i ja, co byłoby przecież w porządku i prawdopodobnie najlepsze, lecz wówczas chciałbym przecież mieć tego pewność. Trudno wiedzieć, czy się nie jest martwym, jeśli się żyje.

Przez chwilę pudełko było na zewnątrz, nie wiem, jak długo. Pewno tylko przez kilka sekund, może przez sekundę. Był to stan zachwycenia, jeśli upieracie się przy solidnym słowie dla określenia rzeczy. Coś takiego zdarza się od czasu do czasu i wcale nie znaczy, że coś jest nie w porządku. A już posłyszałem także odsuwanie krzeseł w kuchni, to nie mogło być nic innego, po chwili również stłumiony kaszel i niewątpli­wie uderzenie metalu o metal, tłumaczące się tym, że Stara stawiając imbryk na płycie, upuściła go z wysokości jakichś dwóch centymetrów. Szuflada wsunęła się z powrotem na swoje dawne miejsce. Spostrzegłem, że stałem z głową lekko odchyloną do tyłu i spoglądałem na sufit, dokładnie tam, gdzie tworząc kąt, styka się ze ścianą. Przez cały więc czas przeby­wania w owym stanie, obojętne jak krótko czy długo trwał, oglądałem tylko tę lekko stonowaną biel, a więc tyle co nic.

99

mm i I ■■ \ I

i \ \ \ \

Biel bowiem, jeśli w ogóle jest jakimś kolorem, to kolorem śmierci; tak w każdym razie to ze sobą uzgodniłem; nie ma dyskusji.

Odsuwanie krzeseł przestrzegło mnie. W każdej chwili mógł ktoś wychodzić i dostrzec mnie przez wąski korytarz. Drzwi pokoju były szeroko otwarte, na wypadek gdyby jeszcze ktoś chciał na nią spojrzeć.

Hamsun, Fontane, liczne angielskie powieści z Maturinem, Collinem i Dickensem włącznie, potem mały tom Benjamina, między nim zaś a wielkim wydaniem Balzaka to, czego szukałem, moja mała książka w białej obwolucie z fioletowym oapisem - lecz biel nie była już zupełnie biała, bo życie tak często dotykało ją jej dłońmi. Wyjąłem książkę z półki i, w ten sam sposób, w jaki przyszedłem, pośpieszyłem z powrotem do mego pokoju. Położyłem ją na stole i pozwoliłem sobie przesadnie ciężko oprzeć się na chwilę oburącz na blacie i oddychać tak gwałtownie, jakbym wieleset metrów uciekał przed kimś lub przed czymś; jakiś osad zarozumiałości. Usiadłem w szczególnie dostojny sposób, wyciągnąłem obie ręce, tak że rękawy podjechały nieco do góry, i otworzyłem książkę, aby jeszcze raz spojrzeć na dedykację. Było to coś napisanego z niewymuszoną wesołością, pozwalającą wnio­skować, w jak dobrym nastroju musiałem być wówczas, na krótko przed naszym wyjazdem do Hiszpanii, gdzie przeby­waliśmy później znacznie dłużej niż rok; jakaś grzeczność, komplement i mimo największych wysiłków nie potrafię sobie uzmysłowić, jak brzmiała. Możliwe, że w jej beztrosce w ogóle już jej teraz nie rozumiałem. Na wyrwanej z bloku kartce napisałem prośbę, aby włożono jej tę książkę do trumny. Bardzo dziękuję i pozdrawiam, podpis. Napisałem to bardzo dużymi literami, kilka słów zajęło całą kartkę. W wiel­kości liter i w tym, że pisałem trochę niepewnie, tkwiła też i cała różnica, poza tym pismo było zupełnie takie samo,-jakie już od lat sobie przyswoiłem, takie, jakim, oczywiście zgodnie z przyzwyczajeniem, bardzo drobnym, napisałem niegdyś i te pogodne linijki dedykacji. (Kiedyś pismo moje było znacznie większe i pochylone w prawo, tak jakby się opierało o coś plecami. Później, zmieniając się z dnia na dzień - mógłbym niemal podać przybliżoną datę - stało się jednocześnie małe, niemal drobniutkie, i pionowe; wyprostowało się i już nie wpółleżało, lecz siedziało. Tylko podpis pozostał mi taki sam.

Od tamtego czasu moje ręcznie pisane listy stwarzały pozór, ze staromodnym obyczajem zatrudniam sekretarza, który pisze tekst, a ja potem tylko kładę podpis; często jeszcze potęgowa­łem tę mistyfikację, używając do podpisu grubo piszącego wiecznego pióra, ofiarowanego mi przez Fleur, tę namiętną kobyłkę, gdy całą resztę pisałem długopisem. Skąd się jednak wzięła ta zmiana mojego pisma, mogę tylko przypuszczać. Może była buntem przeciwko swobodzie, samozadowoleniu odchylonych do tyłu linijek - rzeczywiście, były to słowa w klubowych fotelach, takich, jakie szpeciły salon w mieszka­niu moich rodziców - może też była wyrazem finału, oddalania się od mojego ojca, kupca kolonialnego, a jednocześnie skut­kiem postanowienia, że od tej chwili wszystko, co napiszę, ma „siedzieć”,)

Gdy trzymałem przed sobą kartkę, aby jeszcze raz na nią spojrzeć, ogarnęło mnie głębokie obrzydzenie. To pismo, moje pismo, pozostało moim, ono również wcale się nie zmieniło. Dusiłem się, patrząc na ten charakter pisma, i z za­ciśniętymi ustami rugałem je w podobny sposób, co przed niewielu chwilami siebie. Czemu siedzicie prosto? To wcale nie jest o wiele lepsze niż wasze niegdysiejsze wpółleżenie. Godziłoby się wam jeszcze jedynie pochylenie w lewo, do przodu, tak, byście wyglądały jak przewracająca się, padająca postać. Moja.

Czy jednak przewróciłem się? Czy upadłem? Siedziałem oto na szerokim, rzeźbionym krześle, nawet oparty, chociaż tylko dlatego, że chciałem być jak najdalej od kartki, i mówiłem sam do siebie, że muszę się przewrócić, muszę paść, chociażby do przodu, na blat stołu, ciężko uderzając głową między rozpo­starte ręce. Albo, jeszcze lepiej, przy próbie ponownego zakradnięcia się do jej pokoju. Upaść w poprzek progu i tak pozostać, z głową zwróconą w bok, a gasnącymi powoli (nie, prędko, prędko) oczami obserwować jedno miejsce na fla- drunku starych desek podłogi. Może sprawi ono, że pod moim spojrzeniem powstanie morze, nad nim kilka stratusów i pół słonecznej kuli, i głowa topielca w bardzo słabych falach, spoglądająca w górę, ku temu kawałkowi słońca.

Próba jednak się udała. Tym razem nie przeszedłem przez próg tyłem, tylko od razu w drzwiach zacząłem się wpatrywać w podstawę najbliższego świecznika, zrobiłem krok w przód, pochyliłem się nisko i położyłem obok niego książkę, razem

z kartką. Dokonałem tego przy całkowitym skoncentrowaniu się na wykonaniu mojego zamiaru i przypominam sobie, że spostrzegłem, iż mam zupełnie nieruchomą twarz. Nic się w niej nie poruszyło, przeto jak gdybym stąd właśnie, z bezru­chu mojej twarzy, tak niespodziewanie zaczerpnął zdolność do skoncentrowanego, trzeźwego, niemal mechanicznego działa­nia, postanowiłem natychmiast uczynić i to ostatnie, co mi tu do zrobienia pozostało, dopóki byłem zdolny stłumić każdy ruch mięśni twarzy. Myślę, że nawet krótkie kaszlnięcie albo kichnięcie wszystko by obróciło wniwecz, natomiast, według mojej teorii, chrząknięcie nie mogłoby zaszkodzić. Przeniosłem więc mój bagaż wąskim przejściem między nią a regałem z książkami na korytarz, do drzwi wejściowych, przez które będę musiał już przejść tylko raz. Odchodząc. Zrobiłem to za jednym zamachem, bo nie mogłem zbyt polegać na tym, że długo zdołam panować nad twarzą. Waliza była zbyt ciężka, więc pchałem ją i posuwałem przed sobą, trzymając teczkę i maszynę do pisania z tyłu, w drugiej ręce. Dopóki nie przekroczyłem progu sieni, patrzyłem tylko na zielone i czarne wzory karo na walizie. Potem, w nagłej decyzji, obróciłem się i spojrzałem do pokoju, na owo obcią­gnięte bielą podwyższenie, na kwiaty, świece, na nią, a wresz­cie na śnieg za oknem. Jak biało. Twarz miałem nieruchomą.

Tak jak się spodziewałem. Ściskałem dłonie, również temu flejtuchowi Marii, wymieniałem słowa, drobną monetę, którą płaciłem za składane mi kondolencje. Ktoś ustąpił mi miejsce przy stole, a ja usiadłem bez ceregieli, otrzymałem filiżankę kawy i zacząłem w niej mieszać. Byłem wdzięczny Starej za gorący i mocny napój, który dobrze mi zrobił. Skinąłem jej głową, nawet uśmiechnąłem się i powiedziałem zdawkowo: Och, to świetnie robi.

Nic nie szkodziło, że twarz mi się poruszała. Nie szkodziło, że mówiłem zwykłe, codzienne słowa; nie udawałem spokojne­go, byłem spokojny.

I pozostałem spokojny, gdy spytałem o Sannę.

Jest jeszcze u Spielmannów. Hanni powiedziała jej o tym i przekazała złoty zegarek Baby, jako prezent od mamy. Stara siedziała na kanapie prosto jak kołek. Łokieć prawej ręki wsparła na lewej dłoni, a w prawej trzymała, kilka centyme­

trów od ust, papierosa. Dłoń jej nie drżała. Nie drżała i moja, kiedy zapaliłem teraz papierosa, gitana, który działa jeszcze lepiej niż kawa; przez całe przedpołudnie nie pomyślałem

0 posłużeniu się tym panaceum.

Stara powiedziała: Hanni tak tkliwie troszczy się o nią. (Zaakcentowała drugą sylabę słowa „tkliwie” - to tak samo należało do jej zwyczaju jak sposób siedzenia, a ja prędko spojrzałem, czy ma na głowie swoją wełnianą czapkę z chwas­tem, którą w zimnej porze roku miała zwyczaj nosić również

1 w domu. Czapka była na swoim miejscu.)

Po wyrzuceniu raczej z siebie niż wypowiedzeniu tego zdania - gdy wygłaszała pochwałę, zawsze czuło się w tym gotowość do walki, i tylko stworzona przez nią honorowa nazwa „Hoppdi- quax” nie godziła się z tym tonem i wypadała łagodniej - spojrzała dookoła niemal tryumfalnie, lecz nikt na to nic nie odpowiedział; zauważyłem tylko, że Maria, ten flejtuch, prędko opuściła głowę i krawędzią dłoni musnęła swą kwiecis­tą suknię, jakby chciała z niej coś strzepnąć.

Hanni zatrzyma ją u siebie do jutra, aż się to tutaj skończy, ona sama tak chciała, powiedziała Stara, w trakcie mówienia zaciągając się kilkakrotnie papierosem tak mocno, że w policz­kach powstawały ciemne zagłębienia, zaraz też wypuszczała dym, tak iż był jeszcze niemal biały i chwilami czynił jej twarz prawie nierozpoznawalną.

Otacza się mgłą, pomyślałem.

Myśl ta pozwoliła mi na zadanie pytania, które właściwie wcale nie powinno było być pytaniem: Ale chyba powinienem się jeszcze z Sanną zobaczyć, pożegnać się z nią na czas niewidze­nia, co?

Potrząsnęła głową, jakby chciała rozpędzić mgłę, która i bez tego już się przerzedziła. Nie patrząc na mnie, kilka razy wydała krótki, nieartykułowany dźwięk przeczenia i z takąż myślą kilkakrotnie zamachała dłonią trzymającą papierosa, tak że spadł z niego popiół: Lepiej nie, ona już wie, że odjeżdżasz. W ogóle to oboje nie jesteśmy teraz właściwym dla niej towarzystwem. A gdybyście się dzisiaj ze sobą zobaczyli, dopieroż by wybuchły płacze. A kto by je zaczął? Ty.

Możliwe że byłoby lepiej, gdybym obstawał za widzeniem się z Tobą. Oczywiście, wówczas nie mógłbym już dłużej nad

sobą panować. Nie wiadomo natomiast, jakbym zachował się później i z jakimi następstwami. Może oderwałbym się od Ciebie (może nawet tak łatwo, że Stara lub Herbert, lub oboje razem nie musieliby mnie od Ciebie odciągać), ponieważ postawiłem na samotność, bo uważałem za zbawienne pozo­stawienie wszystkiego za sobą, ludzi, wnętrz, rzeczy nałado­wanych wspomnieniami o niej jak prądem wysokiego napięcia (Uwaga! Grozi śmiercią!) i na przebywanie przez pewien czas tylko wśród obcych, wśród których potrafiłbym napełnić się siłami szyderstwa, nienawiści, odrazy i obojętności. A gdy­bym postąpił wręcz przeciwnie, co wydaje mi się przynajmniej niewykluczone? Wówczas powiedziałbym do Ciebie: Sralusz- ku, musimy teraz udać się w podróż, oboje. Potrzebujemy pieniędzy i muszę się rozejrzeć, gdzie będę mógł jakieś zarobić. Przede wszystkim dzisiaj w nocy pojedziemy wago­nem sypialnym, ty tak to lubisz, Frycku. Czy pamiętasz jeszcze tego zabawnego Francuza, konduktora w sypialnym z Genewy do Port Bou? Szy topsze sze wyspalasz, tudalatuda- latat? (Przy tym palcami prawej dłoni wybębniłbym grotesko­wy werbel tuż przed Twoimi oczami, co miałoby tę zaletę, że nie mogłabyś w tym momencie widzieć moich oczu.) Nie powinnaś zostawiać mnie teraz samego, Sanno, potrzebuję Ciebie. Być może, że będziemy musieli pojechać potem dalej, do Frankfurtu, Kolonii, Dusseldorfu. Będziemy wtedy mie­szkać w hotelach. Hotele, wyobraź sobie, Smierdziuszku! (W tym momencie zamknąłbym mocno oczy, rozdął nozdrza, ściągnięte w szpic usta zbliżył do nosa i odchylił głowę do tyłu, jakby doszedł mnie bajeczny zapach sosu prosto z Maison dorée.) Naprawdę musisz iść ze mną, bo inaczej Twojemu staremu ojcu będzie zbyt smutno. Zawsze będziemy mieli dosyć czasu na spacery i na kino, na telewizję, na muzea i tak dalej. Przecież to był dla nas obojga piękny dzień, kiedy byliśmy w Hamburskiej Galerii Sztuki, masz jeszcze ilustro­wany katalog. I jak chodziliśmy po Erikastrasse i sąsiednich ulicach i oglądaliśmy zabawne supraporty. Pamiętasz to sło­wo? Supraporta i nad drzwiami. I gdyby udało mi się Ciebie uwolnić, co prawdopodobnie nie odbyłoby się bez oporu Starej, i gdybym z początku przez pewien czas Cię męczył, tak jak to było w kilka tygodni później, gdy znowu się zobaczyliś­my, bo zdawałaś się zbyt lekko godzić z owym niemożliwym do przyjęcia, które się stało (po prostu chciałem Cię wtrącić 104

w żałobę, którą, jak uważałem, winna byłaś zmarłej, a nie widząc okoliczności łagodzącej w Twej większej sile życia odpowiadającej Twojej młodości, która jest przecież też przy­musem życia, myślałem, że nie zdołaliśmy wspólnie, ona i ja, zrobić „człowieka”), wybacz mi to, chciałem powiedzieć, że pomimo tego Twoja obecność ostatecznie jakoś by mnie uzbroiła, opancerzyła przed tym, na co później zostałem zdany sam, jak krab pustelnik, któremu zabrano chroniącą go muszlę. Bo może się zdarzyć, że słabszy niesie silniejszego. Albo że dwoje równie słabych ma siłę wytrwania i zniesienia tego, czego osobno żadne z nich nie zniosłoby bez szkody. Czy nie było tak z nią i ze mną? Czy nie było tak, że tylko dlatego nie padaliśmy, każde na swój sposób i na swoim miejscu, bo właśnie padaliśmy jednocześnie ku sobie i w ten sposób wzajemnie użyczaliśmy sobie oparcia?

Z ostatnich chwil w Ehrwaldzie pozostała mi tylko bezkształt­na breja wspomnień. I to, że kilka razy coś mnie prędko przeniknęło, jakby mała, błękitna fala, aczkolwiek równie szybko doganiała ją i pochłaniała nadciągająca ciężka wełna. Podczas jazdy taksówką do Garmisch, wśród swojskich skal­nych i lesistych ścian, trzymała się już nawet dobrze, dała tej ciężkiej prztyczka, skoczyła jej na grzbiet i kazała się jej nieść. Tylko słowo fala, którego nie potrafię zastąpić trafniejszym, podsunęło mi myśl, by nazwać ją błękitną. Była czerwona, świeciła „wyższą czerwienią”.

Ta mała czerwona fala mogła nie tylko przywołać powracającą myśl o moim skrytym zamiarze udania się do owej kawiarni, obojętne, czy doprowadzi to do tego, co sobie wyobraziłem, czy też nie. Potrafiła znacznie więcej. Od razu zrozumiałem, że uosabiała nie tyle jakieś określone oczekiwanie, ile raczej w ogóle oczekiwanie, coraz to powracające. Czego mogłem jeszcze oczekiwać, pozostawało zupełnie niejasne. Może tylko słyszenia i widzenia - słyszenia, widzenia, wąchania, dotyka­nia czegoś, cokolwiek by to było. Obce ulice, obce domy, obcy ludzie, obce przedmioty, a ponad wszystkim różnorodność światła.

Oto, co mi obiecywała mała czerwona, rozbłysła tą obietnicą.

I naraz przytoczyła mi nawet wiersz Borchardta: „Świat, chociażbyś jeszcze cierpiał, zaczyna się na nowo, wszystko jest

jeszcze twoje.” Lecz tego było już zbyt wiele, i ciężka, zupełnie czarna fala przywaliła ją, a piana trysnęła wysoko, aż do moich oczu.

Była tam i od razu naparła na mnie spojrzeniem podobnym do groźnego wypadu szpadą; i zapewne doszłoby do pojedynku, w którym moglibyśmy się łatwo wziąć za łby, gdybym nie uświadomił sobie w tej samej chwili, że na razie nie mógłbym przecież przyjąć takiej propozycji nagiego życia. Nawet trochę się przestraszyłem i z trudem przywołałem na lewą stronę twarzy przyjaźnie konwencjonalny uśmiech, jaki zwykle mia­łem na podorędziu. Z tym uśmiechem, prosto i uczciwie, jak mi się to właśnie udało, zamówiłem kawę, a potem gdy przeciskała się między stolikami, patrzyłem na jej nogi wyglą­dające spod falującej, ludowej spódnicy, nogi tak zbudowane, że chociaż miała płaskie buty, zdawało się, że mają wysokie obcasy.

Lecz obraz ten został zaraz przytłoczony i wyparty przez inny, wyimaginowany tylko, przez wyobrażenie grubawego pana po czterdziestce, siedzącego przy jednym ze stolików i z widocz­nym zadowoleniem przeglądającego kilka grubych książek, które rozłożył przed sobą. Było to wydanie dzieł Fontanego. Kupiłem je przed kilku minutami w sklepie z książkami i artykułami piśmiennymi po przeciwnej stronie ulicy, aby zawieźć je B. do Ehrwaldu; przeczytała niedawno EffieBriest, książka przypadła jej do gustu, więc chciała poznać także Poggenpuhlów, Stechlina, Mathilde Móhring. Próbowałem odszukać wzrokiem stolik, przy którym wtedy siedziałem. To musiał być tamten, tam, niedaleko drzwi. Kelnerka podeszła do niego, w falującej, ludowej spódnicy, przemykając się pomiędzy innymi stolikami, a ja patrzyłem na jej nogi. Zabawiałem się myślami, które już znacie; porozumieliśmv się prędko i nie tracąc wielu słów. Był to rodzaj wzajemnej adnotacji, i na tym już pozostało. Wkrótce potem ujawniła się choroba B.

Podając mi kawę, podeszła do mnie bliżej niż trzeba, a tacę przesunęła tak blisko mego lewego policzka, że wystarczyło, abym lekko obrócił głowę, co przecież mogło się niechcący zdarzyć, a moje usta musnęłyby wzdłuż jej rękę, będącą wzorem tokarskiej roboty, z wieloma zaokrągleniami i zwęże­

niami. Odchyliłem się nieco w prawo, pozwalając, by minęła mnie w nieco większej odległości. Coś tam jeszcze porządko­wała i przesuwała na stoliku, a potem bardzo prędko się cofnęła.

W tej samej chwili mało brakowało, bym się poderwał z prze­rażenia, krzycząc lub z niemo otwartymi ustami, z dłonią na szyi, jak ktoś dławiący się w ataku duszności albo tylko w śmiertelnym strachu. Opanowałem się jednak i myślę, że tylko ktoś bacznie mnie obserwujący spostrzegłby moje nagłe zesztywnienie, kompletny bezruch całego ciała, trwający za­pewne tylko kilka sekund. Istotnie, był to rodzaj ataku, a mój bezruch był drętwym strachem, w którym oczekiwałem na jego koniec. Był zupełnym przeciwieństwem tego, co się działo we mnie. Normalne procesy w mojej głowie, jakby pod wpływem silnego uderzenia, jakiegoś ogromnego wstrząsu, nabrały nagle tak szalonej szybkości, że groziło mi to zapar­ciem świadomości, w tym samym znaczeniu, w jakim mówi się

0 szybkości zapierającej oddech. Wspomnienia, cudze i włas­ne myśli, ciągle się zmieniając, przebiegały przeze mnie z oszałamiającą, zacierającą wszystko szybkością, jakby przez drzwi obrotowe, napierając bez przerwy, zderzając się, popy­chając, cisnąc, uciekając, goniąc. „Mille cose, una confusione nella testa” zawsze było moim zapasem, tandeciarskim skle­pem, z którego mogłem do woli czerpać, nawet ostatnio, kiedy próbowałem pracować nad „Główną sprawą”, w czasie długiej agonii B., mieszanina, od której w każdej chwili spodziewałem się owego nieoczekiwanego, przedmiotu poszukiwań piszące­go. Teraz powstało to przeciwko mnie, wściekle zawzięty w sobie tłum, który wpadł na mnie, aby mnie sobą zgnieść, udusić, pogrzebać. Czy o mały włos nie udusiła się również ta, która wkrótce zostanie pogrzebana, dlatego że zbuntowały się w niej pewne odrobiny, chociaż były one innego rodzaju,

1 zbuntowały się przeciw życiu w jej ciele? Moje życie umysło­we w zamian za jej życie cielesne, powiedziałem sobie i nawet poruszyłem przy tym ustami, chociaż bezgłośnie. Nie miałem wątpliwości, że dotarłem do jakiejś niebezpiecznej granicy, najniebezpieczniejszej, wiejącej na mnie chłodem, podobnym do tamtego, niedawnego, który szedł od niej i uderzył mnie w plecy. Pomóż mi, powiedziałem znowu bezgłośnie porusza­

jącymi się ustami i zupełnie nie zdając sobie sprawy z tego, do kogo się zwracałem.

Stała i rozmawiała z kimś przy moim stoliku. Uśmiechała się uprzejmie, do czego zobowiązana jest kelnerka wobec swoich gości. Uśmiechając się uniosła brwi i patrzyła na mnie pyta­jąco.

Piwo, powiedziałem. Zabrzmiało to niemal dokładnie tak samo, jak zabrzmiałby mój do nikogo nie adresowany krzyk

o pomoc, gdybym go wydał głośno, i może wzięłaby go za to samo zamówienie.

Już (jeszcze tym razem, pomyślałem) minęło. Tylko czułem się jeszcze otępiały, otoczony otępieniem. Było mi dobrze, miałem przyjemne uczucie, podobne temu, jakim zapowiada się przeziębienie.

Pierwszą butelkę opróżniłem dosyć prędko, zapaliłem, to mi jeszcze pozostało, proste przyjemności, wchodzące, że tak powiem, ustami; wystarczy tego na początek, a może i na całą resztę, obojętne, czy będą to lata, czy tylko dni. Zamówiłem nową butelkę.

Teraz kawiarnia była pełna. Spostrzegłem, że w całej sali nie zostało już chyba ani jednego wolnego miejsca. Nic w tym dziwnego, w Garmisch panowała pełnia sezonu. Tłum gości znajdował się w nieustannym, lekkim ruchu, złożonym z wie­lu pojedynczych poruszeń, lecz niuanse te były nieistotne, jeśli ogarniało się wzrokiem całość. Rzucając spojrzenie ku górze, wyobraziłem sobie, że z sufitu ktoś olbrzymią łyżką nieustan­nie miesza w sali, aby tłum nie znieruchomiał i nie „osiadł” i aby nie wygasła wesołość różowiąca policzki i obnażająca wszystkie zęby.

Spójrz na to, powiedziałem do siebie, a także przysłuchuj się temu wrzeniu, które do tego należy, gdzie się bowiem miesza, tam i wre. Patrz, przysłuchuj się: „Simple perception is pleasant”, powiedział artifex maximus. I oto naraz sformuło­wałem jasno, bezgłośnie, bezwiednie i tryumfująco zdanie: Nie jestem tym, który umarł. Czerwona fala wróciła.

Jakaś pani, o której mogę teraz powiedzieć jedynie, że miała czarną, matową suknię i dużą, srebrną broszkę, opowiadała

komuś przy stole, być może mnie, o swoich podróżach. Mam wrażenie, iż okazało się, że kiedyś, w różnym czasie, byliśmy oboje w tej samej miejscowości. Sporo wypiłem, stałem się rozmowny, piłem dalej i plotłem o różnicy znaczenia słowa „burro” po włosku i po hiszpańsku. Jeśli powie pani to we Włoszech, przyniosą pani masło, jeżeli zaś w Hiszpanii, to albo przyprowadzą osła, albo odwzajemnią się wyzwiskiem. Ten fragment jakiejś najwidoczniej ograniczonej konwersacji wynurza się z mej pamięci z jaskrawą jasnością, po czym znowu wszystko tonie w ciemności. Jest to jedna z nielicznych błyskawic, rozjaśniających mi chwilami ową spędzoną w Mo­nachium noc.

Inna ukazuje mnie i jakąś barmankę, która w czasie rozmowy ciągle chciała trącać się ze mną. Łgałem jej jak z nut, na poczekaniu wymyśliłem sobie zupełnie fałszywy życiorys. Mając w czubie, nieraz już tak robiłem. Przejawiałem wtedy ogromną zdolność zmyślania, bawiło mnie dopasowywanie sobie wziętej z powietrza egzystencji. (W taki sposób, przed wielu laty, przez cały wieczór wmawiałem w kogoś, że jestem pediatrą.) W tym przypadku udawałem zakamieniałego kawa­lera. Słyszę siebie, mówiącego: Nigdy się nie ożenię ani w żaden inny sposób nie będę się z nikim wiązał; wie pani, przecież w ten sposób zwiększamy powierzchnię wystawioną na ciosy nieszczęścia. I widzę, jak znowu chce się ze mną trącić kieliszkiem.

Później słyszę siebie jeszcze raz. Mówię: Dzisiaj o mało co byłbym uściskał konia. Nie, coś takiego, mówi ona i rozlega się śmiech, zdaje mi się, wielu osób. Tak, mówię, niestety, żadnego nie było. I znowu śmiech.

W nim tonie, wraz z nim przebrzmiewa owa noc.

Z nastaniem dnia przejaśniało również w mojej głowie i przed oczami, więc poznałem, że szedłem wielką ulicą. Na zewnątrz było już bardzo jasno, podczas gdy w mojej świadomości panował jeszcze pierwszy brzask, szarość rozjaśniająca się boleśnie powoli. Dlatego sporo czasu minęło, nim zauważy­łem, że było już niemal południe.

Bardzo się tym przestraszyłem, uderzyło mnie to jak cios w pierś, a zaraz potem nastąpił drugi, jeszcze silniejszy cios przerażenia, że to już w ogóle nie ma żadnego znaczenia, bo nie

ma już nikogo, kto mnie oczekiwał, kto żle spał, kto przedpo­łudnie spędził w niepokoju, imając się tego i owego, usiłując zrozumieć, czego właśnie chciało dziecko albo co mogły znaczyć linijki w tej czy tamtej książce. Potem witała zgnębio­nego i skruszonego, pełna wyrzutów, ulgi i radości, aż ulga i radość przeradzały się w szczęście i stawały tak wielkie, że to ogromne pole sił przyciągało i wciągało w siebie wyrzuty, aż rozchodziły się w nim i znikały. Najpierw jednak musiałem zjeść śniadanie, aby pozbyć się uczucia mdłości, nabrać trochę sił, a także zgubić przenikliwy zapach nocy. Usunie to także czerwonawą mgiełkę przesłaniającą mi oczy, których nie widziałem, lecz wiedziałem, jak wyglądają, czułem to. Zupa z kluskami wątrobianymi, sadzone jajka albo jajecznica na boczku, kawa, woda mineralna. Bez tego trudno by mi było wytrzymać jazdę do Ehrwaldu, z dwiema przerwami, jedną w Garmisch, drugą w Griesen, gdzie pociąg stał długo, aby celnicy mogli skontrolować wagony.

Odegrałem to do końca i powiedziałem sobie cicho, ja przyjdę, Biba, przyjdę, chociaż już dawno wróciła mi pełna świado­mość tego, że operowałem teraz możliwościami, które właśnie zostały wykreślone z katalogu możliwości. Wykreślone, lecz nie tak, jak ja miałem zwyczaj wykreślać to, co uważałem za „niemożliwe”, gęstą siecią krzyżujących się, ukośnych kre­sek, girlandami, arkadami, aż sam nie potrafiłbym ich zrekon­struować, lecz tak, że mogłem to, co skreślone, wyraźnie odczytać. I chyba zawsze, z zaćmionym spojrzeniem, będę to musiał odczytywać. (Dlatego świadomość jest kozłem w roli ogrodnika, gdy chce nas doprowadzić do rezygnacji z darem­nego, zwanego również bezsensownym, sprzeciwu wobec nie dających się zmienić stanów rzeczy. Jak gdyby daremność i bezsensowność nie były dwoma różnymi pojęciami. Dopóki nasza nieszczęśliwa świadomość nie zostanie nam całkowicie odebrana - świadomość dobra jest nieprawdziwa, a więc właściwie nie istnieje, tak samo jak może istnieć tylko nieczys­te sumienie, ponieważ czyste jest jego brakiem - dopóty nie będziemy uznawać zarówno niezmienności porządku wszech­świata, który wraz z życiem obciążył nas również śmiercią, jak i zmienności człowieka, ciągle nie pozwalającej nam żyć właściwie w obszarze między narodzinami a zgonem. Nie ma dyskusji, mój drogi Zarm.)

Wydawało mi się, że mam własną otoczkę z powietrza,

1 innego powietrza niż otaczające pozostałych ludzi, która powinna była być nawet widoczna. A chociaż składała się także tylko z powietrza, oddzielała mnie od nich całkowicie. Była środa, południe i wielu z nich szło w tym samym kierunku co ja, ocierali się o mnie, prowadzili swoje samocho­dy, widziałem ich asfalt, ich mury, ich okna, ich maszty i słupy z ich plakatami, ich kosze na śmieci, wystawy ich towarów, fasady ich urzędów, nagłówki gazet, głoszące ich sprawy. To wszystko były ich urządzenia i nie było żadnych innych. Ja także będę musiał się do nich przyzwyczaić, bo teraz nie było tu dla mnie niczego. Jak się to miało dokonać? Najmniej obce wydawało mi się to, co było obce najbardziej, ciężka pokrywa nieba nad tym wszystkim, która nie należała ani do nich, ani do mnie. I będzie to jeden z ich pociągów, którym pojadę wieczorem do Hamburga, ponieważ nic lepszego nie wpadło mi do głowy.

Ulica zaprowadziła mnie prosto do dworca, jednej z ich niepojętych budowli. Kupiłem papierosy, gazetę, popatrzy­łem na wystawione w księgami nowe tytuły, ponieważ zawsze to robiłem, wziąłem kilka prospektów ze skrzynki umieszczo­nej po lewej stronie okienka, a potem przeszedłem od kafete­rii, przez cały ciąg sal restauracyjnych, aż do ostatniej, do Sali Europejskiej, którą zawsze wyróżniałem, aby zamówić to, co zawsze zamawiałem, zupę z kluskami wątrobianymi, sadzone jajka albo jajecznicę na boczku lub szynce, kawę, wodę mineralną.

Czułem korzenne ciepło zupy, lecz jajecznicę musiałem moc­no posolić i popieprzyć, aby móc się w niej doszukać smaku. Kawę wypiłem czarną i nie osłodzoną. Gazecie poświęciłem teraz zaledwie bezmyślne spojrzenie na stronę tytułową. Na widok prospektów książek kilka razy wypuściłem powietrze przez nos, przy czym za każdym razem górna część mojego ciała nieco się unosiła. Czytanie tego to też była sprawa innych. Książki, w których otwarcie przeprowadzono najbardziej przekonywające porównanie zachowania się ludzi z zachowa­niem zwierząt, tak że to pierwsze okazuje się usprawiedliwio­ne przez drugie, jako coś przyrodzonego, porządek hałastry i struggle for life for ever, zmieniające się ukazywano jako niezmienne; dawało to widoki na pokaźny zbyt. Nic mnie to nie obchodziło. Lecz i to inne, które wcale nie zostało skreślone z wykazów, a co do którego sam tak długo miałem

nadzieję, że coś w nie wniosę, obchodziło mnie niewiele więcej. Czy więc zdołam jeszcze przeczytać powtórnie Jean Paula albo A la recherche...?

Najpierw przespać się, stracić chwilowo świadomość. Stać się bezwiednie oddychającym, ciężkim jak kamień, skurczonym w embrionalnej pozycji egzemplarzem mojego gatunku - to było moim jedynym celem, to mi mogło dać siłę do zawołania kelnerki z rachunkiem i podniesienia się z ławki, na której czułem się ciężki jak worek. Miałem środek potrzebny do osiągnięcia tego celu. Poklepałem się po kieszeni marynarki i coś zagrzechotało. Wyjąłem z niej kopertę, położyłem na stole i zacząłem liczyć znajdujące się wewnątrz małe, czarno- zielone kapsułki. Dwie z nich wystarczały, jak wiedziałem z doświadczenia, na krótki sen, który oczywiście nie ogarnie mnie tak prędko, jakbym sobie tego życzył, lecz przecież miałem gazetę, której obce wiadomości i dziwne komentarze może pomogą mi przetrwać czas oczekiwania, dopóki tekst, który postanowiłem czytać z takim zapałem, jakbym miał zamiar zainteresować się nim, w nadziei, że go zrozumiem, zacznie mi się rozpływać przed oczami. Kilka razy naumyślnie ziewnę, to wywołuje ziewanie mimowolne, aż wreszcie dojdzie do tego, że zapadnę się, zatonę. Wszystko to potrwa wpraw­dzie dosyć długo, przy trzech kapsułkach poszłoby znacznie prędzej. Musiałem jednak oszczędnie gospodarować zapasem. Co najmniej piętnaście, a jeszcze lepiej dwadzieścia tych tak uroczo błyszczących kolibrów - tak je w myśli nazywałem - chciałem zarezerwować na przejście w nieświadomość nie tylko czasową, w sen nieskończenie długi, czego wprawdzie akurat nie planowałem, ale z czym nieustannie się liczyłem. (Zakładałem, że taka dawka wystarczy, bo pamiętałem, jak Stara kiedyś powiedziała: Chyba nie sądzisz, że pozwolę, by się udusiła, raczej dam jej dziesięć sztuk tego środka, rozpusz­czonych w mocnym kakao.) Podobało mi się obliczanie dni, które miałem jeszcze przebyć, według tych małych, zsyłają­cych sen ptaszków, po odliczeniu tej gromadki, jaka była potrzebna do uśmiercenia mnie. Wynikało, że jeszcze parę tygodni, trzy, najwyżej cztery, i postanowiłem tyle jeszcze w każdym razie wytrzymać, tak jakby mi to zostało zapisane przez los. Postanowienie owo sprawiło mi krótką a silną przyjemność, którą w pierwszej chwili nazwałem masochisty­czną. Jednakże wkrótce cofnąłem to słowo. Jeśli bowiem

życie, szczególnie tego rodzaju, jakie widziałem przed sobą, oznacza cierpienia, to obowiązująca jest również odwrotność, i kto cierpi, ten żyje, jeszcze żyje, tak że zaraz powziąłem podejrzenie, iż cała ta algebra śmierci jest tylko wybiegiem, aby z pewnym wdziękiem wyłudzić dla mnie jeszcze pewien czas życia.

Popołudnie spędziłem w szarym, zniszczonym pokoju hotelo­wym. Bałem się tak bez bagażu i w takim stanie, w jakim się znajdowałem, z wyraźnie zaczerwienionymi oczami, w brud­nej koszuli i ziejący oparami alkoholu, pójść do któregoś z lepszych hoteli. Nie udało mi się zasnąć. Ogarnął mnie bezprzedmiotowy, lecz tym gorszy strach. Moja wylękniona świadomość obijała się o wszystko, co mnie otaczało, czuła starte kanty smętnego umeblowania i zadrapania wokół dziu­rek zamków jak własne rany. Nieznajoma umywalka wysuwa­ła się naprzeciw memu spojrzeniu, wzbudzając trwogę. W mo­ich uszach tkwił nieustanny gwizd, głos jakiegoś dziejącego się obok mnie niewidocznego ruchu. Z trudem wytrzymywałem w łóżku, którego sztywnej pościeli nie byłem w stanie roz­grzać. Przerażały mnie części mojego własnego ubrania, złożo­ne na krześle, i buty, równo ustawione na przytwierdzonym do podłogi chodniczku. Miałem wrażenie, że wszystko to ustawione jest na zupełnie poza tym pustej płaszczyźnie, za której zakrzywionym horyzontem nie może być nic oprócz jeszcze większej pustki. We dwoje można by się chyba z tego śmiać, śmiać się i całować. Teraz nie miałem kogo całować. Kilka razy już wystawiałem nogi z łóżka, aby uciec. Zdołałem jednak wytrzymać do zapadnięcia ciemności. Pojechałem nocnym pociągiem do Hamburga, lecz nawet w trzęsącym, przeszywanym światłami stacji przedziale sypialnego wagonu strach ów z rzadka tylko pozwalał mi na krótki sen z wyczer­pania.

Hamburg mnie nie powitał. Wchłonął mnie w siebie z chłodną uprzejmością. Plac Dworcowy kładł się pod moimi nogami, spokojny i w jakiś żółty sposób szary. Fasady Alei Kościelnej od Teatru Niemieckiego po winiarnię Nagła, z którymi, jak sądziłem, żyłem w intymnej znajomości, komunikowały mi.

A- wcale nie mają honoru mnie znać. Obojętnie otwierały się ulice przed niewyspanym mężczyzną, który nie obiecywał im zysku. Czy w gotowości, z jaką naroża domów dawały mi wolną drogę, nie kryło się nawet lekkie obrzydzenie? Nigdy jeszcze na dużej, handlowej ulicy nie widziałem tylu uwieszo­nych na sobie par, idących rozkołysanym krokiem. Dużo kroków, dużo głosów, a wszystkie głosy zdawały się wymie­niać czułości, wszystkie kroki dopasowywać do kroków part­nera. Na ulicy musiał panować ogromny, bezładny hałas. Widziałem ten hałas, lecz go nie słyszałem. Nie zauważyłem tego od razu, ale zauważyłem nagle. Naraz usłyszałem, że nic nie słyszę. Rozumiem przez to, że słyszałem tylko siebie, tylko moje kroki, a nie ogólny hałas, który widziałem. Niezwykle głośne kroki, wydające trzask. Spróbowałem stąpać bardziej miękko, ale to niczego nie zmieniło, każdy krok był trzaskiem, wystrzałem. To powinno było wywoływać zainteresowanie, lecz nie spostrzegłem, aby ktokolwiek coś zauważył. Nikt nie oglądał się na moje nogi. Powiedziałem coś, tak do nikogo, tylko na próbę. Powiedziałem głośno: Tak, to już tak jest. Dźwięk moich słów nie oddalił się ode mnie, zdawało się, że uderzył o coś, co go natychmiast odrzuciło z powrotem ku mnie, a również i to dosłyszałem głośniej, niż powinienem był, tak jak słyszy się własny głos, zatkawszy sobie uszy. Więc tak jest teraz, powiedziałem jeszcze raz. Dało mi to chwilową rozrywkę, ponieważ badałem sprawę dokładnie, aby móc ją umieścić w arsenale mych drobnych doświadczeń. Lecz moja wewnętrzna instancja, pilnująca nienaruszalności mego smut­ku, natychmiast spowodowała, by zasób ten już się nie powiększał. Odtąd szedłem jakby we własnej przestrzeni, oddzielającej mnie od innych, w której poruszałem się jakby w celi grubo wyłożonej watą o mglistej barwie. Tak zamknięty we własnym drżeniu, niepewnie przeciąłem plac przed ratu­szem; że jednak zawsze trudno mi było przemierzać duże, otwarte przestrzenie, niczego to nie oznaczało. Przez chwilę daremnie oczekiwałem, że przynajmniej przenikliwy pisk skręcających tam tramwajów otworzy ściany mojej celi. Ach tak, powiedziałem, to przecież będzie tu, i tak samo jak zawsze, po krótkim wahaniu, po nikłym oporze, puściłem się w drogę wąskimi wąwozami, prowadzącymi na Gansemarkt. Jak zwykle, potrzebowałem kilku sekund, aby odnaleźć na ^ nim pomnik Lessinga, chociaż dokładnie wiedziałem, w któ-

rym miejscu stoi; nigdy nie potrafiłem sobie tego wytłuma­czyć. Po drodze na Holstenwall miałem okazję pomyśleć

0 wielu osobach, poznanych tutaj w ciągu lat. Lokal, zwany niegdyś „Paletą”, przypomniał mi Fichtego, który niejako zakonserwował go w jednej ze swych powieści. Przypomniał mi również Jeanette, Jeanette „glaukopis”, zwaną przez Keilgrafa Daphne, i piankowe ciało „księżniczki chamów”, z którą fetowałem narodziny Sanny i która chciała pojechać ze mną do Kopenhagi, lecz ja nigdy nie lubiłem piankowatych. Przypomniał mi takża Barona, który zawsze wydawał mi się podobny do Wedekinda, a także to, że przyjaciel Jeanette, Piet, dał mu kiedyś w gębę. O wszystkich tych osobach

1 chwilach myślałem tylko w formie rejestracji, byl to jak gdyby spis zasobów. Przed jednym z licznych w tej okolicy antykwariatów przypomniało mi się, jak niegdyś z owym wysoko postawionym misterem - jakże on się nazywał, czy nie Coxwell? - jak zaszedłem tu z tym mister Coxwellem, ponie­waż chciałem kupić stary zegar, jeden z owych zegarów z malowanymi tarczami. Potem już go nie widziałem. Podob­no spadł z dużej wysokości do szybu klatki schodowej; znałem te schody, a dziewczynę, która go zbyt późno tam znalazła, znałem również. Holstenwall jest dosyć długą ulicą i długo szedłem trzaskającym krokiem wśród bezgłośnego hałasu ulicy, ciągle w kierunku straszydła Bismarcka, tak monumen­talnego, że nawet ja nie mogłem go przeoczyć, jak Lessinga na Gansemarkt; równie dobrze pasowałby u wrót do kafkowskiej Ameryki jak Statua Wolności, której, dla wyższej słuszności prawdy wobec pustego faktu, włożył on do ręki miecz. Zawsze to sobie w tym miejscu myślałem, w drodze do mojej dawnej firmy. Stąd było blisko już do wysokościowca, tylko przeciąć jeszcze dwie ulice i placyk przed budynkiem, zawsze wysta­wiony na wiatr, a o tej porze roku często pokryty nierówną warstwą lodu.

Potem, dear Fred, już podczas naszej pierwszej rozmowy po moim powrocie, gdy siedzieliśmy w rogu Pańskiego dyrektor­skiego, lecz skromnego pokoju na szesnastym piętrze, znowu coś się stało z moich słuchem. Nie zauważyliście niczego, ani Pan, ani Keilgraf, udało mi się to przed Wami ukryć. Ja przecież zauważyłem to natychmiast, nie dopiero wtedy, gdy

już trwało, zaczęło się bowiem trzaskiem, zupełnie cichym trzaskiem, delikatną detonacją. Pojawiły się dwie ryby, z obu stron, i jednocześnie pocałowały mnie w uszy swoimi łagodnie cmokającymi pyszczkami.

W tych warunkach z rozmowy nic nie wynikło. Coś tam referowałem i proponowałem, lecz od początku robiłem to źle, bo nie byłem zdolny przemyśleć argumentów i przez to tak się wkrótce zaplątałem, że rezygnując z rzeczowego uzasadnienia, pospiesznie wycofałem się z moimi propozycjami, które, tak nie przygotowane, musiały wydać się trochę dziwne. Keilgraf powiedział: W tym już od dawna jesteśmy dalej. Zabrzmiało to szorstko i niecierpliwie, a on już wstał, mały, tłusty i trochę trzęsący się w swoim tłuszczu, przypuszczał bowiem, że chciałem Pana jeszcze zatrzymywać, z moimi wyraźnie niedo- warzonymi propozycjami. Wobec tego przedstawił (zresztą za pomocą przestarzałego triku) Pańskie zacofanie jako stadium dojrzałości, które takie sprawy już dawno pozostawiło za sobą. Może jednak jeszcze nie wszystko byłoby stracone, gdyby te ryby, właśnie teraz - może aby mnie pocieszyć w mej bezrad­ności - nie pocałowały mnie tak ogłuszająco delikatnie w uszy, przez co dopiero teraz dały mi kompletnego mata. Z chwilą bowiem, gdy dotknął mnie ich pocałunek, Wy sami staliście się dla moich uszu rybami, mianowicie niemymi. Niemymi stworzeniami, poruszającymi ustami bez żadnego dźwięku. Mogłem jeszcze tylko pozwolić się wyprowadzić.

To nie znaczy, że świat stał się teraz dla mnie całkowicie niemy; pozostał mi jasny szum, możliwe że dalekiego morza, w którym żyło wiele ryb, nie mający końca wysoki dźwięk, bez żadnych wibracji. Ostatnim wyraźnie odcinającym się dźwię­kiem, jaki usłyszałem, był delikatny i czuły trzask, którym zostałem „wcałowany” do nowego stanu.

Pozwoliłem się wyprowadzić.

(Stan, który był wówczas dla mnie nowy, trwał za tym pierwszym razem tylko kilka minut. W następnych tygod­niach powracał często - a może słuszniej powiem, że to ja powracałem do niego często jeszcze w następnych tygodniach? Wtedy nieraz zatrzymywałem się w nim na dłużej - a może słuszniej byłoby w tym przypadku powiedzieć, że wtedy dłużej się w nim trzymałem? Nieraz i godzinami. Zawsze

następowało to w taki sam sposób i zawsze tak nagle jak za pierwszym razem - nie dało się tego przewidzieć. I zawsze równie nagle się kończyło. Ręce dyrygenta opadały w dół. Gwałtownie, niespodziewanie i z przerażającym skutkiem. Hałas całego świata znowu uderzał fortissimo. Mahler, Pierw­sza, ostatnia część, wejście. Tak kończyło się za każdym razem I a może powinienem powiedzieć, że zawsze tak się znowu zaczynało?)

Uprowadził mnie Keilgraf.

Nie wiesz tego, myślisz, że po prostu zaprowadziłeś mnie do swojego domu, lecz uprowadziłeś mnie, kogoś, kogo już nie można było powierzyć samemu sobie.

Zamieszkałem wtedy u Was po raz drugi. Znowu Twoja córka odstąpiła mi swój pokój, z osobną łazienką. Już więc to znałem i znałem również skrępowanie, podniecony niepokój, który nie ustępował, dopóki u Was przebywałem. Tylko nocą, gdy mogłem przypuszczać, że śpicie, oddychałem trochę swobod­niej. Uważałem za oczywiste, że moja obecność Was przygnę­bia i że to właśnie Wasze przygnębienie odczuwałem jako moje. Wydawałem się sobie takim, jakim, moim zdaniem, musiałem się Wam wydawać, stworem o odmiennym stanie skupienia niż inni ludzie, potworem ze zgęstniałego powietrza i skutkiem tego wymagającym nienormalnie wielkiej prze­strzeni, ponieważ granicami jego były otaczające go ściany, podłogi i sufity. Trzeba było wtargnąć do mego wnętrza, chcąc wejść do pokoju, w którym się znajdowałem. A ponieważ potrafiłem sobie wyobrazić, jak przeto trudno musiało być oddychać w mojej obecności, w Waszej obecności oddychałem z trudem. Gdy przychodziłeś do mnie, za każdym razem miałem wrażenie, że przed drzwiami bierzesz mały rozbieg, jednocześnie pochylając na chwilę głowę, potem odrzucasz ją do tyłu, a wysuwasz brzuch, aby w ten sposób śmiało wpaść do pokoju, i tym samym we mnie. Wydawało mi się jednak, że szczególnie uciążliwy jestem dla Twojej żony. W ogóle wyda­wała mi się jedną z tych kobiet, które sprawują straszliwą władzę dzięki swej słabości. Instrumentami jej władzy są jawnie okazywane cierpienie i ostentacyjna dobroć. Inne kobiety również bywają blade, u niej jednak liczyło się to podwójnie, bladość opromieniała ją jak ostrzegawcze światło.

nakazujące postępować wobec niej delikatnie każdemu, w przeciwym bowiem razie będzie musiał stać się świadkiem jej załamania. Zawsze widziałem stojącego lub chodzącego za nią astralnego stróża, z rozpostartymi, gotowymi do podtrzy­mania jej ramionami, i że niestety tutaj tego stróża nie było. Podszedłem do okna i poprzez mały, podobny do parku ogród ujrzałem oświedony wewnątrz wykusz, należący do jakiegoś biura. Duże pomieszczenie, pełne szaf na akta. Ktoś tam jeszcze pracował, młoda, możliwe że ładna kobieta. Widzia­łem jej głowę z półprofilu. Bez przerwy spoglądała w dół na coś leżącego z boku na jej stoliku. Kareta jej dużej maszyny do pisania przesuwała się przed nią tam i z powrotem. Między nią a mną padały strzępiaste płatki śniegu. „Silent snow, secret snow”, pomyślałem i zanuciłem pod nosem tak jak ów crooner, którego tak lubiła słuchać B., gdy śpiewał „Silent night, holy night”. Zaraz potem roześmiałem się. Wyobrazi­łem sobie, że ktoś (nie Ty, drogi Keiłgrafie, ale ktoś podobny do Ciebie z wyglądu) chce mnie namówić, bym przez kilka dni u niego mieszkał, a ja wymawiam się na wszelkie sposoby, a wreszcie mówię: Wie pan, najprzykrzejsze we mnie jest to, że ja bardzo dużo oddycham, nie zdoła pan sobie nawet wyobrazić ile, mon cher.

Po południu wyszedłem; och, niedaleko, tylko przez Mittel­weg na Milchstrasse. Ponieważ nie miałem już żadnych innych zmartwień, kupiłem tam sobie nowe wydanie Hólderlina. Gdy rozpiąłem płaszcz i marynarkę, aby zapłacić, ekspedientka powiedziała: Ma pan bardzo ładne szelki. Zdumiało mnie, że ktoś zauważył coś więcej niż moje, rzekomo puste, istnienie. Potem poszedłem jeszcze do Altpóseldorfskich Piwiarni, zja­dłem tam coś z kiszoną kapustą i kminkiem. Podobało mi się to, że tak siedzę i przyglądam się kobietom, otulony w ostatek mojego czasu. On mnie opancerzał, a ja postanowiłem wy­korzystać go do ostatka. Dopiero znacznie później zdumia­łem się, że nie było tam Fleur. Opowiadaniem o moim wyjściu doprowadziłem Was wieczorem do śmiechu, szczególnie Twoją żonę i córkę o twarzy Eurazjatki, z ukrytymi powieka­mi i ustami jak strączek. Mógłbym się był założyć, że niczego po mnie nie można było poznać. Lecz w tym chyba się pomyliłem. Gdy na chwilę bowiem zostaliśmy sami, powie- 118

działeś: Jeżeli dalej będziesz tak postępował, to nie pożyjesz nawet roku.

Następną noc spędziłem nie u Was, lecz w starym obrazie. Był to obraz flamandzki, pełen ludzi, a ja przedstawiałem w nim postać główną, punkt centralny, środek świata, którym był mały bar w pobliżu Davidstrasse. Fetowałem moje wesele z pewną dosyć znaną w dzielnicy kurwą. Bez trudu udało mi się zdobyć na wielką ku niej sympatię. Oczywiście nie byłem już wystarczająco dobry dla niej, ale może minąłby cały ostatek mojego czasu, zanim odkryłaby, że w żadnym razie nie zrobiła ze mną kariery. Wszyscy byli moimi gośćmi, a ja płaciłem resztą pieniędzy, które przysłał nam do Ehrwaldu Alberyk. Przyjaciółki mojej żony świeciły, jakby pod skórą miały świece. Namalować taką karnację ciała - o, to potrafili dawni flamandzcy malarze, a potrafili również malować owe łańcuchy górskie z ptactwa, dziczyzny i ryb, pod którymi, jak to się mówi, uginały się długie, masywne stoły. Wszystko to widziałem, nędzna współczesność zniknęła gdzieś w tyle. Tłuszcz ściekał w wąskie kanały między piersiami, wino sączyło się z kątów ust. Wygłaszano mowy, ja przemawiałem również. Potem cisnąłem kielichem o ścianę, a kapeluszem rzuciłem w świecznik i trafiłem. Wiedziałem, że trafię. W ogó­le tej nocy dysponowałem nadzwyczajnymi umiejętnościami. Bywa od czasu do czasu, że udają mi się rzeczy, których nigdy bym się po sobie nie spodziewał. Gdy żona odczytywała mi rachunek, zlizałem coś z jej piersi, tłuszcz albo wino. Czy nie umiesz śpiewać, powiedziałem stłumionym głosem w jej wilgotne ciało, taki rachunek należy wyśpiewać.

Oni jednak nie chcieli pozwolić, abym ostatnie moje dni roztrwonił na własny sposób. Zaczęli mnie już ścigać. Keilgraf zadzwonił do Korfiza, a ten nawet do Alberyka, który jednak powiedział tylko, że on „nie ma o niczym zielonego pojęcia”. Ze mnie można było wyciągnąć jedynie monologi Wallenstei- na. „Byłoż to możliwe?” mówiłem antykizującym stylem potężnych bohaterów. „Nie wolnoż mi już, czego bym chciał? Już się nie cofać, choć tego chcę?” Powinieneś iść do lekarza,

nalegał Keiigraf. Przytaknąłem głową i powiedziałem: „By­wają w życiu człowieka chwile, kiedy duch świata bliższy mu jest niż zazwyczaj.” To mi odpowiadało. Czemu nie miałbym pójść do lekarza? Może tam być zupełnie ciekawie.

Lekarz badał mnie długo, lecz jako internista nic we mnie nie znalazł, stwierdził tylko, że jest to przypadek dla psychiatry. Gdy wychodziłem, w przedpokoju pielęgniarka wskazała na zamek u moich spodni i powiedziała: Proszę zamknąć furtkę. Chyba się przesłyszałem. Długo nad tym rozmyślałem, a wre­szcie zdecydowałem, że musiała powiedzieć: Proszę zamknąć furtkę. Tak, to by się zgadzało.

Poliklinika psychiatryczna oddała mnie w ręce chudej lekarki w średnim wieku, która na moich oczach zdawała się w zastra­szającym tempie starzeć. Możliwe, że jeszcze dzisiejszego ranka była zupełnie młoda. Coraz to bardziej pogłębiały się zmarszczki, dzielące jej twarz na pionowe, skórzane sznury, twarz, zdolną człowieka całkowicie wyprowadzić z równowa­gi, gdyby nagle zrobiła się ładna, choćby tylko na chwilę, na długą chwilę.

Zrobiłem sobie zabawę z tego, że zaznajamiałem ją z moim stanem, że mówiłem o nim jak o jakimś przypadku, stał się bowiem on dla mnie przypadkiem. Lecz nagle ów obcy przypadek wydał mi się tak smutny, że zalałem się łzami. Uniosła do góry suchą rękę, a głowę odchyliła do tyłu, tak że rozwarł się kołnierzyk, odsłaniając żółwią szyję, i wygłosiła diagnozę: „całkowite rozprzężenie psychiczne”. Z taką samą przesadną wyrazistością rzuciła się na bloczek recept i coś mi zapisała, atosil i jeszcze jakieś dwa specyfiki, których nazwy zapomniałem. Byłem już w korytarzu, gdy zawołała na mnie i dała mi znak, abym wrócił, i szepnęła, tak, szepnęła do mnie: Zapomniałam panu powiedzieć, że jeśli zażyje pan to na jeden raz, to nie wystarczy. Rozumie pan, nie wystarczy. I jeszcze coś, proszę nie wracać do domu piechotą, to byłoby zbyt daleko dla pana, proszę wziąć taksówkę.

Poszedłem piechotą, tego przedpołudnia czułem się szczegól­nie dobrze. Wszystko, co się czyni, bardzo zyskuje, gdy się myśli, że robi się to po raz ostatni. Tylko nie trzeba być o tym zbyt mocno przekonanym. Ja przecież nigdy nie znalazłem się w niebezpieczeństwie zbytniego o czymkolwiek przekonania. Nawet gdy dokonuje się na mnie rzeczywistość, udaje mi się w nią nie wierzyć.

Nie mogło być dla mnie nic przyjemniejszego niż to, że w czasie psychiatrycznej kuracji, która miała trwać dziesięć dni, możliwie rzadko będę opuszczać łóżko. Być uwolnionym od kłopotów obcowania z moimi gospodarzami, uwolnionym również od wszelkiej odpowiedzialności za samego siebie, być upoważnionym do niemocy i uzbrojonym przeciwko natarczy- wościom życia dzięki prostej możliwości zamknięcia przed nimi oczu i udawania śpiącego - oto stan wart zachodu, bardziej może niż zgiełk tego, co i ja niegdyś nazywałem szczęściem.

W doskonałym humorze, wywołanym zarówno perspektywą takiej błogości, jak i świadomością, że w każdej chwili będę mógł pod jakimkolwiek pozorem przejść do pokoju obok, uwalniając Was od mojej, a siebie od Waszej obecności, dałem Wam pewnego rodzaju pożegnalne przedstawienie, zakończo­ne emfatycznym wyjściem. Naśladując lekarkę, wyrzuciłem prawą rękę w górę, cisnąłem diagnozę na parkiet, a potem wygłosiłem pochwałę: Doprawdy, bardzo uzdolniona psycho- patka, jaką dobrą Terzky byłaby dla mnie. I zaimprowizowa­łem: „Już ciemna noc, idź do swego pokoju.” Po czym jej głosem: „O, nie każ mi iść, pozwól mi zostać przy tobie.” Lecz ja, dodałem wstając, muszę teraz iść. Zażyłem już środki zapisane mi przez narzeczoną. Tak, właśnie zdecydowałem się poślubić tę wielce dramatyczną osobę. Bardzo mi się spodo­bała.

Działanie środków było takie, że pod ich wpływem niemal życzyłem sobie długiego jeszcze życia. To by dopiero było vita bez strachów witalności. Nie czułem już ściany pomiędzy mną a światem, wyłożonej watą ściany celi, oddzielającej mnie od przedmiotów. Znowu zbliżały się, dotykały mnie, lecz teraz one same miały powłoki z waty, więc ich dotknięcia były łagodne, a ich tępe pchnięcia tylko mnie łaskotały, tak że często musiałem się śmiać, lecz i śmiech był spokojny, nie rozwierał mi ust, tylko czerpał powietrze przez nos, krótkimi, cichymi staccato. Obcowaliśmy ze sobą, rzeczy i ja, w pota­jemnym szepcie, bez wyznań i poddawania się, i w ten sposób wystarczaliśmy sobie.

Przecież już nie skubie się szarpi, szepnąłem nie głośniej, niż oddychałem, i bardzo wolno zamierzyłem się na białe strzę­piaste płatki po drugiej stronie okna. Wirując, uciekły przed czułym klapsem. Nic, tylko życzliwość, życzliwość i pojedna-

nie na całej linii. Och, przecież wkrótce umrzesz, odpowie­dziano mi, i zewsząd rzuciły się szarpie na moją dłoń po tej stronie okna. Tak, wkrótce, szepnąłem ciszej, niż oddycha­łem, i zaśmiałem się jeszcze ciszej, niż szepnąłem. Wszystko mroczyło się we mnie, towarzysząc memu zmierzchowi. A ja wszystkie rzeczy wypychałem moimi antropomorfizmami, tak jak chciałem, bez najmniejszego oburzenia z ich strony. Ryby, które całowały mnie kiedyś w uszy, wypowiadały się jeszcze ciszej, niż ja się śmiałem: Nie ma nic gorszego niż być ichtiomorficznym, dopóki się jest takim cichym. Rybo, ryyy- bo, powiedziałem i zamierzyłem się na nie szerokimi, powol­nymi uderzeniami.

Przyszła Panna Strączkousta w towarzystwie swojej bladej mamy, a ja byłem w takim wspaniałym nastroju, że nie udałem śpiącego. Strączkousta zawiadomiła mnie, że przygotowuje saltimbocca i że jeżeli nie będę spał, to poda mi ją do łóżka. Bocca negra, powiedziałem z godnością i skłoniłem się przed nią oczami. Nie dało się ze mną rozsądnie rozmawiać. Szczęśliwe dni. Lecz co było w nich najlepszego, to owe siedemnaście książek, które pożyczyłem od Ciebie, drogi Keilgrafie, dzieła głupiego poety, do którego masz słabość, ostatnie autorskie wydanie, chronologicznie od Prometeidów do Atrydów. Ten człowiek miał wydolność kompresora. Ogromną przyjemność może sprawiać zajmowanie się książ­kami, których nie musi się czytać, bo w ogóle czytać ich się nie da. Delektowałem się szelestem tak wielu kartek. Myślę, że i po ciemku miałbym niewiele mniejszą przyjemność. Chociaż mógłby na nią ujemnie wpłynąć brak świadomości, że są pokryte tyloma setkami tysięcy słów, że są od tych słów zupełnie czarne.

Mógłbym tak jeszcze długo wytrzymać, lecz wkrótce się to skończyło.

Moja Terzky uznała, że oznaki rokują pomyślnie. Nie pytała mnie o nic. Powiedziała mi, że czuję się lepiej.

Na mój sprzeciw, że poprawa nie trwała dłużej niż kuracja - która była zresztą przyjemnością - nie zwróciła uwagi. Z bez­pośredniej bliskości uderzyło mnie spojrzenie, które przenio­sło mnie na najdalszy horyzont, tak że między naszymi oczami zdawała się rozciągać cała Nizina Północnoniemiecka i tam, na

jej krańcu, czułem się oczywiście dobrze. W każdym razie poradziła mi, abym spędził kilka tygodni w jakimś sanatorium w Harzu, którego nazwa sprawiała wrażenie, że składa się z samych ,,a”, i niewątpliwie miała brzmienie takie, iż od razu wyobraziłem sobie kilka wnętrz, w których umierania nie da się przeciągać zbyt długo.

Będą tam tylko brązowe, wyświechtane pokoje, a z kuli wielkości pięści nad wezgłowiem mojego łóżka światło będzie mżyło jak przez nieustanną mgłę. Będzie przecież tam również i salon, tak samo brązowy i wyświechtany - zarazem czytelnia, palarnia, pokój muzyczny; i tam będę czytał Heysego, Heyse- go lub Spielhagena, a nawet będę mógł przeczytać Das Abenteuer meiner Jugend i Im Wirbel der Berufung; tam również coś zacytuję ze starego zbiorku cytatów, powiem ze słodziutkim uśmiechem: „Chaque rat z młodych lat”; a jedna z nich uzna to za cudowne i włoży mi swoją mocno pomarsz­czoną łapę do rękawa, następnie podniesie odrapane wieko fortepianu i naprawdę, rzeczywiście zagra Griega i „fortepia­nowe kaczeńce” Sindinga; tak, zapanuje pełnia harmonii, jak powinno być w takim miejscu, śmiertelnie pięknym i pięknym dla umierania.

To było wspaniałe, to obiecywało, że będzie wspaniałe, i takie chyba by było, gdybym zdołał przekonać Alberyka do pokry­cia kosztów.

Przy brązowione, trochę zniekształcone dagerotypy moich wy­obrażeń o domu, w którym można uniknąć śmierci, nie żyjąc, a życia, nie musząc umierać, wcisnęły się, z siłą obietnicy, na pierwszy plan mej świadomości, tak że nie mogłem wątpić w ich rychłe urzeczywistnienie, chociaż wszystko całkowicie zależało od tego, czy Alberyk zechce pokryć rachunek za tę zabawę. Liczyłem na to, że nie zrezygnuje z okazji okazania swej potęgi przez wspaniałomyślność, jeśli mu zarazem stwo­rzę jeszcze jedną okazję - traktowania mnie ad libitum „z dołu w dół”. Mnie to było obojętne, uważałem, iż gardzę nim dostatecznie, aby móc się przed nim wspiąć na podłogę. Przed kimś, kim się gardzi, nie można się poniżyć (co zresztą znaczy, że nie ma prawie nikogo, przed kim mógłbym się poniżyć, to

jest, w danym przypadku, przed kim nie mógłbym wspiąć się na podłogę). Jednak, chociaż bardzo wlepiałem spuszczone oczy w czubki jego butów, sterczących spod nogawek lilipu­cich spodni w wielką kratę i przechadzających się przede mną tam i z powrotem; chociaż bardzo chciałem okazać również, że pożądam jego kopnięć w tyłek, huraganowego ognia lilipucich kopnięć, bijącego w biedną dupę Gulliwera - nie poszedł na to, nie dał się skusić. Nie zgodził się, nie rzucił mi opłaty, tych głupich kilku tysięcy. Daremnie czekałem na szyderczy sze­lest czeku, wydzieranego przez niego z książeczki. W ten sposób dał mi niepożądaną okazję odejścia w postawie pełnej godności.

Wyszedłem więc i wkrótce wstąpiłem do baru w pobliżu Dworca Głównego, lecz kapłanka, która przygotowywała mi trunek z takim namaszczeniem, jakby to był kubek cykuty, nie dała się omamić i spytała, dlaczego robię taką zrozpaczoną minę. Odparłem: Bo pani mnie nie kocha. Dlaczego mnie pani nie kocha? Przecież to byłoby takie łatwe. Dotknąłem kieszeni z pogniecioną kopertą, zawierającą kapsułki. Ptaki śmierci spały lekkim snem, w każdej chwili gotowe do ostatniego lotu. Do najgłupszych melodii z grającej szafy całymi godzinami nuciłem w kółko: Szak ra, szak ra, szak ratasa z młodych lat młodych lat młodych lat, ratasa młodych lat młodych lat, bęc; szak ra, szak ra, szak ratasa młodych lat młodych lat, młodych lat, ratasa młodych lat młodych lat, bęc.

Przyśpiew pasował równie dobrze do głuchego i głupiego akompaniamentu jadącego pociągu, ten jednakże pasuje w ogóle do wszystkiego.

Ratasa młodych lat młodych lat. Ponieważ nie było mi dane udać się do ciemnego domu, który mimo to gdzieś tam trwał, niszczejąc, w strefie mgły między życiem a śmiercią, niewiele się namyślając, pojechałem do mojego ojca, który od czternas­tu lat nieustannie umierał. Mianowicie od owego dnia, późną jesienią, kiedy zamiast przyjechać już za późno, albo właśnie na tyle wcześnie, by oglądać jego ostatnie chwile, przybyłem w takim właśnie momencie, że musiałem zjeść kolację z tylko co zmartwychwstałym, z jakimś ni to martwym, ni to żywym półzwierzęciem.

Papużki faliste wciąż tam były, może zresztą już inne. Ojciec

rozmawiał | nimi, rozmawiał również ze mną, ale, jak się zdawało, chętniej z nimi. Były takie, jakie być powinny, brały, co było; ja nigdy nie byłem taki, jak trzeba, rozumiecie, zawsze gardziłem tym, co było, zawsze chciałem tego, czego nie ma i czego prawdopodobnie być nie może, i przez to z jednego przewinienia popadałem w drugie, moja biografia była jednym łańcuchem przewinień. I to przy moich zdolnoś­ciach, bez wyjątku odziedziczonych po nim.

Było to dziwne, ale nigdy nie mógł się zdecydować, czy ma mnie uważać za swojego syna, czy też nie. Raz krzyknął do mnie, że nim nie jestem. Lecz moje zdolności podobno miałem po nim. A posiadając je, zawiodłem. Zaczęło się to już w szkołach. Uważano mnie za zdolnego; tak, gdyby tylko chciał, mówili nauczyciele. Z powodu mojej indolencji moja matka omal mnie kiedyś nie zatłukła wyściełanym zydlem. Jeszcze teraz widzę go nad moją głową, od spodu, sprężyny i parciane pasy i powoli opadający z tego na mnie duży wiechetek kurzu. Jako żołnierz również się nie wykazałem, ja, syn tego odznaczonego sierżanta na koniu, z grubą książką służbową, w szarej bluzie, spoglądającego z przybrązowiałej, trochę niezdarnej pocztówki, którą przed laty przysłał mojej matce znad Dźwiny. Napisał w niej swoim pismem kupca detalisty (cytuję), „całuję Cię w to miejsce, w które tak lubisz” (koniec cytatu). Znałem to miejsce, „w które tak lubiła”, poznałem je. To znowu było jednym z przewinień, które wynikały stąd, że mnie - ale nie tylko mnie, bo także ją, po której przeto mogłem odziedziczyć tę szczególną zdolność, zdolność do niezdolności zadowalania się tym, co jest dane - nieodparcie coś popychało do tego, co być nie powinno. Kilka razy musiałem powstrzymywać się od wymienienia mu tego miejsca; to było to miejsce, no przyznaj, że tak. Zacząłem malować, uważano mnie za zdolnego, mówił, że potrafię malować tak, że wyglądało to jak sfotografowane; lecz i tym wzgardziłem i malowałem tak, jakbym nie potrafił; a potem raptem zrezygnowałem, nagle, z dnia na dzień, cały mój kram sprzedałem, pooddawałem za grosze pędzle, płótna, farby.

I jak o wielkim szczęściu, zakomunikowałem, że już nie maluję. Zacząłem pisać. W moje uzdolnienia nie wątpił, miałem je przecież po nim, więc z pewnością musiałoby mi się

udać napisać coś, a) by wytrzymywało porównanie z budowa­nymi przez niego komódkami i tacami, które sporządzał z drewna, linoleum i trzciny, tak że znawcy wzdychali i mówi­li, „ten Szorsz to ma talent”. No i znowu nic; uparłem się pisać nie dla istniejących czytelników, lecz dla takich, jakich prawdopodobnie nie ma. A czy nie mogłem zrobić kariery w gospodarce? Czy nie płacił mi pewien przedsiębiorca cięż­kich pieniędzy za to jedynie, że raz na dwa tygodnie szedłem z nim na obiad i, można powiedzieć, między daniami wystaw­nego menu udzielałem mu rad? Byłem na właściwej drodze, niewątpliwie, również ożeniłem się - zamiast z tą niezrozumia­łą pianistką, przy której zdawałem się przez pewien czas upierać - z kobietą, z którą mężczyzna, taki jaki być powinien, mógł się porozumieć, z kobietą w jego guście, tak że kiedyś zwierzył mi się z wilgotnymi, mrugającymi powiekami, że z nią to nawet on „jeszcze by potrafił”. Ale znowu skręciłem z dobrej drogi, nie osiągnąłem wyznaczonego celu, a w dodat­ku rozszedłem się z kobietą taką jak trzeba, abv wziąć niewłaściwą - kobietę, która teraz nie żyła.

Chwycili mnie za ręce, on z lewej strony za lewą, jego żona (druga) z prawej za prawą, i jednocześnie pociągnęli mnie, posadzili na krześle między siebie, a potem on rozmawiał na zmianę ze mną i z falistymi papużkami, które chyba obydwie nazywały się Hans, jeśli tylko nie była to jedna papużka, bo i tej możliwości nie mogę wykluczyć. Jego oczy przypominały teraz oczy pewnych ptaków, zdawały się chwilami zaciągać błonką, jak gorące mleko, kiedy stygnie. Było z nim dosyć kiepsko, tak, ale po doświadczeniach z jego nudnym umiera­niem nie ważyłem się już na żadną prognozę, kiedy wreszcie ostatecznie zejdzie ze świata. Suwak u spodni miał rozsunięty na całą długość. Nie mógł go już zamykać z powodu lewo­stronnej ruptury wielkości połowy piłki futbolowej. Ciągle starał się zwrócić na nią moją uwagę. Powiedziałem mu, że B. zmarła, a on na to, popatrz, jaką mam przepuklinę, i objął ją obiema dłońmi, jakby chciał mi ją podsunąć pod uciekające spojrzenie (nigdy nie mogłem patrzeć na takie rzeczy, zdaje się, że już o tym mówiłem). Przypomniał mi się jego guzowaty, szaroniebieski kutas, który napawał mnie obrzydzeniem, gdy byłem dzieckiem. Przed kilku laty, kiedy znowu zdawało się,

126

że już naprawdę będzie z nim koniec, usunięto mu z moszny jedno jądro, aby zrobić miejsce na coś, nie wiem co, co się w nim obsunęło. No, więc precz z tym, pomyślałem, kiedy

o tym opowiadał. Szkoda tylko, myślałem teraz, że stało się to

0 wiele za późno; me genesthai, to jest to najlepsze, czegoś mnie pozbawił, jeżeli istotnie jesteś moim ojcem. Dużo sypiał w ciągu dnia, ze zmiętą, zmęczoną, starczą twarzą maleńkiego dziecka. Wieczorem był na tyle wyspany, że starczało to akurat na cały główny program telewizyjny, który, cokolwiek emitował, zawsze znajdował jego uznanie, ponieważ było to coś, co istniało, a nie mogło mu się pomieścić w głowie, że taki mężczyzna jak on, człowiek jak należy, mógłby taką ilość pieniędzy, jaką kosztował odbiornik, wydać na coś bezużyte­cznego. Dlaczego nie zdechłeś, no, jak to się stało, że nie ty zdechłeś, tylko ona, powiedziałem do niego w myśli, spojrza­łem na zażółconą biel w jego otwartym rozporku i zaraz odwróciłem wzrok. Pijąc wino, oglądaliśmy tego wieczoru film, jeden z wielu filmów według powieści Doktor Jekyll

1 Mister Hyde, francuski, to przypominam sobie dokładnie, z bardzo eleganckim doktorem, który w tej wersji nazywał się Cordelier, i z bajecznie trzęsącym się i dygoczącym panem Hyde, który również nazywał się inaczej, ale już nie pamiętam jak.

Spałem tam dwie noce, na kanapie w salonie. Przez cały czas dokuczał mi utrzymujący się w nim lekki opar wina. We wszystkich kątach, na wszystkich meblach spoczywały lalki wielkości żywych karłów. Miały brązowy kolor skóry, czerwo­ne i zielone fartuszki i spodnie, czerwone i zielone czapki

i opaski na włosach. Z poważnymi twarzami przyglądały się moim trudnościom z zasypianiem. Po obudzeniu się znowu je zobaczyłem, przy dziennym świetle także były ponure i szare.

Są one najwyraźniejszym wspomnieniem, pozostałym mi z tych odwiedzin, a przecież nie jestem pewien, wcale nie jestem pewien, czy rzeczywiście istniały; czy pan rozumie, doktorze Berger?

Młodych lat młodych lat, bęc. To, co słyszałem teraz, to były młoty parowe. Wyraźnie i jednoznacznie młoty parowe, drugi

127

* \W v ^

głos akompaniujący, towarzyszący pierwszemu, głosowi po­ciągu, którym wracałem do Hamburga, tak jak ów towarzy­szył mojej uparcie nucącej głowie. Sięgające niebios czarne młoty? Nie, tylko jeden. Był tylko jeden. W precyzyjnej, huczącej pracy. Ale i tego jednego nie było widać. Pociąg minął już czerń okręgu przemysłowego i jechał przez nieogar­nioną mokrą zieleń, gdzie nie było nic, nie tylko młotów parowych, ale nawet domu, w którym mógłby być najwyżej mały, ręczny młotek. Teraz zauważyłem, co to było. Ach tak, powiedziałem sobie, to jest moje serce, to jestem ja sam

i znowu jest tak, jakbym ja sam powodował cały hałas świata. Sądziłem, że będzie to musiało ustać z chwilą, gdy o tym pomyślałem, lecz nie ustało, i za każdym razem, gdy nie istniejący młot spadał w dół, opuszczał między moimi oczami a zielenią leciutką zasłonę, tak delikatną, jakby jej nie było,

i na ułamek sekundy przesłaniał wszystko, oczy i to, na co patrzały, szarością tak słabą, że trudno było stwierdzić jej ulotne istnienie. Istniała jednak. Było z tym ani gorzej, ani lepiej niż z inną oczywistością, tą mianowicie, że mimo iż przed pociągiem był jasny dzień, ja nieodparcie jechałem w ciemność, co daleko, u celu podróży zagęszczała się w czar­ny sześcian, w który miałem wjechać; tylko wykolejenie mogłoby mnie uratować. I tak jak ja sam wywoływałem hałas świata, tak sam byłem w nim światłem wywołujący cm ciem­ność, w której ono gasło. Przez chwilę miałem pewność, że jestem jedynym podróżnym, jedynym przeznaczeniem po­ciągu było zawieźć mnie w moją ciemność, że pociąg o tym wiedział; pociąg, nie maszynista.

Dali mi pieniądze. Prawdopodobnie porozumieli się co do tego oczami, z lewa i z prawa, przed moją twarzą, może on przesłonił oczy ową mleczną błonką, na co ona powiedziała, możemy ci dać tysiąc. Miałem nadzieję na więcej, na przynaj­mniej tyle, ile odmówił mi Alberyk, ale dobre było i to. Pozostało mi jeszcze coś do dokonania, i to nie byle co. Miałem przygotować się do umierania. Już dawno postanowiłem zamieszkać w pewnym hotelu na jednym z przedmieść Ham­burga, miejscu smutnym, a w dwójnasób smutnym o tej porze roku, w końcu lutego. Lecz właśnie to będzie sprzyjało moim zamiarom, w ten sposób może wystarczy tydzień albo niewiele

128

więcej. Chodziło o to, abym tak wykształcił w sobie świado­mość gniotącego mnie ciężaru, żeby przeważyła ona połączone siły tchórzostwa i chęci oczekiwania (które ciągle groziły zatrzymaniem mnie, zatrzymaniem tutaj) i dzięki temu pocią­gnęła mnie nagle w głębię, tak jak dzieje się to z kimś, kto niechcący zbytnio wychylił się z okna; aby jakakolwiek decyz­ja, której się po sobie nie spodziewałem, czy też wahanie w ostatniej chwili stały się bezprzedmiotowe. To przecież zupełnie wszystko jedno, czy skończę poprawnie sformułowa­nym zdaniem, choćby jak Crevela, „Je suis dégoûté du tout”, czy jęczeniem Iwana Iljicza „nie chaczu”, czy krzykiem, przebrzmiewającym „nie”, kogoś spadającego. Tak miało być. Kwestia skupienia, nic innego. Skupienie na czym? Na prawdzie, na niczym innym. Na jednej. Jedynej. Ostatniej, jaka pozostaje. To znaczy tej, która ostatnia przemija i nie pozostawia nic, tylko czczy minerał istnienia, nie potrzebujący żadnej prawdy.

/Ue przedtem chciałem jeszcze raz zobaczyć Ciebie, Sanno.

Nie było to daleko. Stara przeniosła się już z Tobą do naszego dawnego miejsca zamieszkania; mógłbym do Ciebie pójść piechotą, co najmniej raz, przed laty, odbyłem tę drogę na własnych nogach. Wziąłem jednak taksówkę.

Światło rozjaśniające nasze wspomnienia jest bardzo różne, a często zupełnie inne niż tamto, które oświedało wspomina­ne, gdy było ono jeszcze teraźniejszością. Musiało to być w szary, mokry, zaciągnięty niskimi chmurami dzień, lecz moje wspomnienie o tym spotkaniu z Tobą prześwietlone jest jaskrawym światłem, w którym zachowały się tylko najważ­niejsze kontury, drżąco ostre i tak ciemne, że sama istota czerni (coś jakby czarność) byłaby tu zbyt barwna.

Widzę więc sztywną, starą kobietę, która na moje życzenie, abym mógł spędzić noc przy Tobie, w Twoim pokoju, zachowuje się tak, jakby straciła całą zdolność słyszenia. Widzę więc Ciebie, trochę obróconą, trochę za bardzo skręco­ną w bok w czasie marszu - bo już znowu odchodzę od Ciebie, a Ty odprowadzasz mnie kawałek drogi, zwrócona ku mojej zapłakanej twarzy.

Nie, ani trochę nie wziąłem się w garść. Ani trochę opanowa­nia, ani trochę trzymania się. Opanowywać się, w każdej

129

i |.. I

sytuacji brać się w garść, cóż to za pospolita zasada. Oznacza to przecież pójście na zbyt wielkie ustępstwa wobec czegoś nie do pomyślenia, czegoś nie dającego się znieść. Ci, co w każdej sytuacji trzymają się i niczemu nie dają się wytrącić z równo­wagi, sami są częścią tego, co jest nie do zniesienia, i potrafią być opanowani, ponieważ w tym tkwią. Można powiedzieć, że ciężko jest załamać się, aż do niemożliwości ciężko. Bo to, czego nie można znieść, związane jest z całą siłą i pragnieniem życia, z całą siłą i pragnieniem tkwiącymi w głębi nas. Ale z załamaniem związana jest również nagroda. Kto się załamie, ten osiąga prawdę i doznaje radości. Ileż radości jest w rezy­gnacji. Sprzedać płótna, pędzle, farby, roztrwonić, pozbyć się ich. A wreszcie i maszynę do pisania odstawić, zostawić w spokoju, rękopisy zniszczyć, zarzucić gdzieś, pogubić. Lecz

i na tym nie poprzestać, bo to są tylko zaliczki. Nie z czegoś zrezygnować, a zrezygnować w ogóle. Roztrwonić nie tylko to, co jest, ale również i to, czego jeszcze nie ma.

Chciałem strącić Cię w otchłań. Chciałem, abyś się załamała, abyś zrezygnowała. Wtedy mógłbym paść na kolana, objąć Twoje nogi i błagać Cię, abyś dochowała życiu głupiej, wierzącej wierności.

Nie powiedziałaś mi jednak tego, co chciałem od Ciebie usłyszeć, a co, podobno, Twoja matka powiedziała niegdyś swojej matce. Nie zaproponowałaś mi, abyśmy razem skoczyli z jakiejś góry lub z jakiegoś mostu. Widzę Twoją twarz; idąc, zwróciłaś ją ku mojej, zapłakanej: małą, okrągłą, jasną buzię, w której nie ma nic, oprócz ostrych, drżących obrzeży oczu,

i słyszę, słowo w słowo, jak mówisz rzeczowym, wysokim, dziecinnym głosem to, co chętnie bym powiedział Tobie, gdyby tylko było potrzebne: Przecież ty musisz żyć, musisz żyć.

Pokuta za cudzą winę, że się żyje, polega na tym, iż pragnie się żyć.

Już wyciągnąłem notatnik z kieszeni, już miałem w ręce długopis, aby zapisać to zdanie. Stary nawyk, pomyślałem. Stary nawyku, porzuć mnie, już czas, byśmy się rozstali. Z powrotem schowałem notatnik i pisak. Powinienem był je wyrzucić, a nie chować. Sądzę, że tylko skutkiem lenistwa nie naprawiłem tego błędu natychmiast.

Od rana do wieczora trenowałem umieranie. Nie szło mi to ciężko, jestem do tego predestynowany. Mówiłem sobie: To, co widzę, nie jest warte wielkiego trudu podniesienia powiek. Spostrzegłem, że robiły się coraz cięższe. Lecz podnosiłem je, chociaż nieraz miałem już uczucie, że aby je unieść, do pomocy będę musiał użyć rąk. Trzeba jeszcze osiągnąć to, by stały się za ciężkie nawet dla moich rąk. A moje palce powinny zacząć brzydzić się dotykaniem tego, co widzę, a potem dotykania moich powiek. Dlatego musiałem wszystkiego do­tykać i oglądać, ile tylko mogłem. I słuchać, wąchać i smako­wać, jakbym się bezwzględnie uwziął na wszystko, co świat miał do zaoferowania moim zmysłom, co, sądziłem, mógł mi zaoferować. Szkoda, że zepsuł mi się słuch. Teraz dobrze byłoby mieć najwyższą wrażliwość zmysłów, taką, jaką posia­dają zwierzęta, wzrok kota, węch i słuch psa. Ale i tak musi mi się udać stwierdzenie, wszystkimi zmysłami, że lepiej byłoby zamknąć je radykalnie przed wszelkimi odbieranymi wraże­niami. W jedyny istniejący sposób. Zamknąć. Zamknąć wszystkie wejścia i odciąć się od świata. Musiałem sobie dowieść, że to była jedyna konsekwencja. Nie przez rozumo­wanie, w głowie miałem to już od dawna, nie prowadziło ono do niczego. Tylko dzięki temu, że wszystkie wejścia po raz ostatni szeroko otworzę, tak szeroko jak nigdy. To był trening umierania, na tym właśnie polegał. A potem już się dokona, wszystkie bramy same z siebie zamkną się, zapadną, zatrzasną w największej grozie. Jedyna konsekwencja. Bo cóż innego pozostaje komuś, jeśli nie chce wytrzymywać, wytrzymywać świata w tych nielicznych pozycjach, jakie w nim można przyjąć. Stojąc w nim, siedząc, leżąc. Jedną rękę wyciągając, podnosząc, zginając, opuszczając - w nim. Drugą rękę. Nogi. Głowę podnosząc, opuszczając, obracając - w nim. Kutasa podnosząc, opuszczając - w nim. Ditto głos. Albo w nim milknąć.

Otwórz oczy, co widzisz? Szarość we wszystkich kierunkach, na którą od góry napiera już noc. Szare światło, skokami biegnące przede mną nad mokrym asfaltem. Inne światło, żółte, łamiące się, otoczone mgłą, padające z co najmniej ośmiokątnej latarni. To chyba jedna z jego knajp, a ja z pewnością jeszcze raz tam wejdę, może dopiero wówczas,

gdy po raz dwudziesty przyjdę tutaj w moich treningowych spacerach, ale wówczas na pewno mam jeszcze kilka dni czasu. Mur fabryczny wysokości domów, czyniący swój szta­faż ze wszystkich idących wzdłuż niego ludzi. Kobieta w kształcie stożkowatej bryły, z obu stron której zwisają dwie mniejsze stożkowe bryły, nosicielka ciężarów. Inna, przecha­dzająca się tak, jakby istniały jeszcze królewny. Mała grupka na rogu, chłopcy czekający na coś, co istnieje. Czynią wiele niepotrzebnych ruchów rękami. Kilka kroków dalej, za szkłem, znajduje się już przyszłość. Mężczyźni, kobiety, hermafrodyci oddają się rozkoszowaniu nadchodzącym latem, pozwalają powietrzu, które wówczas będzie wiało, podziwiać ich nieskazitelne, plastikowe ciała w przyszłych kostiumach kąpielowych. Wiem, że niczego nie pominę. Samochodów prawie nie widzę. Muszę się starać, aby je zauważać, one też są czymś do brzydzenia się. A spojrzenia przez okna samocho­dów, zza osłony szyb są bezwstydne, wędrują po tobie jak po towarze. Niektóre są tylko haczykiem dla obcych spojrzeń. Lecz ja ich już nie chcę, mnie już nie zatrzymują. Nic z tego, co widzę, nie może mnie już zatrzymać, muszę to sobie wpoić. Strzeż się przed przyjemnością obojętnego przyglądania się, jest to ostatnia klamra. Oto na przykład przyjemność zajrzenia z dobrego ukrycia w oświedone okno pokoju, być może sypialni. Wchodzi kobieta. Otwiera szafę, zwykłą szafę, stoi z opuszczonymi rękami przed jej zwyczajnością i tępo patrzy do wnętrza. Twarz ma bardziej pustą niż powierzchnia kamie­nia. Drzwi pokoju znowu otwierają się, powoli, z wahaniem,

i teraz wchodzi mężczyzna. Ona rozpromienia się, lecz ja wiem, jaka jest znudzona, widziałem to. Inny pokój. Rośliny w doniczkach na parapecie nie bardzo zasłaniają widok, bo taki widok trudno jest zasłonić. Inna szafa w zwykłym gatun­ku. Nie muszę czekać na kobietę, która wejdzie i ją otworzy. Ona przyjdzie, musi przyjść, inna strażniczka takiego samego nieszczęsnego gniazda musi przyjść, otworzyć szafę i gapić się w jej wnętrze, ponieważ ta szafa tu stoi. Jednakowe, to jedynie eufemizm na określenie tego samego. Teraz idę podziemnym pr7£jściem, potem pochylnią na górę, przed frontem dużej fabryki, potem będzie ulica, którą jeżdżą ciężarówki od strony mostów na Łabie, a potem hotel. Na wykładanych żółtymi kafiami ścianach tunelu wiszą w ramach plakaty biur podróży. Niezmienny obraz niezmiennych wybrzeży wokół Morza

Śródziemnego, na których obudzą się do życia letnie maneki­ny mężczyzn, kobiet i hermafrodytów. Jedna część żółta, dwie części niebieskie, stan stały, płynny i gazowy; i hotele, wyglądające jak plastry odcięte z tego samego bloku, z pokoja­mi ustawionymi w szeregach, jeden nad drugim, w szeregach, jeden nad drugim, jak nisze grobowe na cementerio w Port Bou. To dobrze, gdy życie nie bardzo różni się od śmierci, zapominają wtedy o jednym i o drugim i mogą to wytrzymać. Przed pochylnią, po lewej stronie, pisuar. Na ścianie brązowe, oślizgłe nacieki. Wiecznie takie same sgraffita, oschłe symbole żądzy, ociekające kutasy, schematycznie nakreślone pizdy, które, rzecz szczególna, zawsze wypadają bardziej abstrakcyj­nie niż te pierwsze, i mało odkrywczy aksjomat „przyjemnie jest pierdolić”. Dopełń miary, idź jeszcze do baru hotelowego, aby i tam coś zobaczyć.

I co słyszysz? Nadstaw uszu, co słyszysz? Tę gmatwaninę niech rozplącze kto inny. Gęsta plecionka wielu głosów, które ktoś inny może policzy, tak mocno przyciska się do uszu, że słysząc ją, ma się wrażenie, że się nie słyszy. Zawsze potrafię wysłyszeć, że jest dzień, to odgłosy dnia tak się przyciskają do moich uszu. W ciemnoszarą pogodę można dzień lepiej słyszeć, niż widzieć. Żaden szczególny hałas z fabryki nie wciska się do tutejszego hałasu. To, co się w nim porusza, jest szare jak dzień. Stożkowata bryła, na której wiszą dwie mniejsze stożkowate bryły, idzie naprzeciwko mnie. Bryła zrzędzi głośno, prosto przed siebie. Zdaje się, że nie ma żadnych przerw między wykrzykiwanymi słowami; wyster- czają one z czubka stożka jak długi drąg, na który można się nadziać, lecz bryła przechodzi obok mnie; nie o mnie chyba chodziło, możliwe zresztą, że o nikogo. Nie, mówię ci, że to nie ta sama kobieta, ta nosicielka ciężarów, obie małe bryły to nie torby na zakupy, tylko dzieci. Przyznaję, że takie drobne różnice nie mają znaczenia. Kilku chłopaków na jakimś rogu gwiżdże za jakąś królewną. Za hołd odpłaca im niewdzięcznoś­cią. Muzyka, śpiew „cuando calienta el sol” tryska ze sklepu wystawiającego na bezsłoneczną ulicę nowe ubiory plażowe. Przed wystawą stoją dwie kobiety. Jedna mówi dużo i prędko, wypina pierś i kilka razy przesuwa przed nią dłońmi od środka ku bokom, potem wysuwa do przodu biodra i powtarza ten

sam ruch, przy czym kciukiem i palcem wskazującym pokazu­je niewielką szerokość czegoś tam. Druga potakuje i kilka razy mówi z wielką powagą: Właśnie, właśnie. W knajpie z co najmniej ośmiokątną latarnią obok wejścia nie przychodzi mi na myśl nic innego, niż wypić piwo jakiejś pokupnej, tutejszej marki, „Astra” czy „Holsten”. Nalewając z butelki do szklanki, przysłuchuję się cienkiemu, pluszczącemu dźwięko­wi. Kilka uciążliwych kroków dalej inny lokal tego samego gatunku, to samo w przebraniu innego, te same rozmowy, które słyszałem już w pierwszym. Wciąż trzeba słuchać tego samego, nie ma ucieczki. Ale tego przecież właśnie chcę, żarliwie tego pragnę, nie może mnie spotkać nic lepszego, z uwagi na cel ćwiczenia. Barman wygląda tak, jak się go sobie wyobraża, barmani bowiem dostawali się do wyobrażenia, a nie na odwrót, ono do postaci. Tak musi być, inaczej mogliby zamknąć swoje karczmy. Słyszę, jak mówi: Tylu lat, na ile wyglądasz, nigdy nie będziesz miał. Ale nie mnie miał na myśli, on też nie myślał o mnie.

Co za pogłos rozlega się w tym tunelu. Chciałoby się coś zawołać, zawołać ho, ho, albo „my ho head halls”, ale daję spokój. Jakiś młody mężczyzna albo hermafrodyta, idący przede mną pochylnią i wykonujący rękami mnóstwo niepo­trzebnych ruchów, śpiewa coś, czego, skutkiem zniekształce­nia przez pogłos, niemal nie mogę poznać, chociaż muszę tego słuchać przez cały dzień. Chcę słuchać. Także w barze hotelowym, którego miedziana czerwień może przyprawić

o bekanie, zanim jeszcze się coś wypiło, muszę znowu tego słuchać. Potem słyszę, jak ktoś obok mnie pyta: Czy on jeszcze żyje? A ktoś odpowiada: Tak, jeszcze żyje, z pewnością. Oni mówią nie o mnie, oni także nie mają mnie na myśli. Lecz ich słowa tak mnie wzięły, że potem niczego innego już nie słyszałem. Może się przesłyszałem.

Połóż dłonie, czubki palców na przedmiotach, co czujesz? Chłód. Kładę dłoń na trzonku noża i chłodzę ją, jednocześnie go ogrzewając. Plastikowej łyżeczki do jajek tylko dotykam, by odłożyć ją na bok. Potem biorę ją jednak, znienawidzony materiał jest idealny do mojego treningu, jak wszystko, co budzi we mnie obrzydzenie. Nie wiem, jak już daleko się posunąłem, nie chwytam, tak zwyczajnie, wszystkiego, do-

konuję wyboru, ponieważ nie wiem, w jakim stopniu mogę już na sobie polegać. Nie dotknąłem ręki kobiety, która przynio­sła mi śniadanie, chociaż nieraz obawiałem się, że bardzo by mi się spodobało dotknięcie tej białej skóry, pokrytej różowy­mi plamami, pewnego rodzaju skóry piekarki, jakiej zawsze unikałem. Coś takiego mogłoby cię może skłonić do dotknię­cia jakiejś innej skóry, która by ci się może na tyle spodobała, żebyś dotknął innej skóry, która by ci się tak spodobała, żebyś dotknął innej skóry, która może tak ci się spodoba, że mogłaby cię skłonić do dotknięcia innej skóry, która ci się spodoba, i już wszystko by się popsuło. Dosyć jest innych rzeczy do chwyta­nia, innych rzeczy tego Świata, na przykład mur fabryczny. Co czujesz? Mokro. Brudne mokro brudu. To jest dla ciebie dobre, to jest właściwy wybór, dotykając tego muru, dotykasz wszystkich murów wszystkich fabryk, gdzie wyrabiane są wszystkie rzeczy świata, jakich dotykasz, wszystkich murów tej smutnej okolicy, która też była dobrym wyborem w tej tak smutnej porze roku, że nie mógłbym wybrać lepszej. Przesu­wając dłonią po szybie wystawowej, pozostawiam na niej smugę mokrego brudu nad widoczną w głębi sceną plażową, nad prawdziwym suchym piaskiem pod kędzierzawą folią imitującą słońce. Dłoń mam ciągle mokrą. Osuszam ją niezna­cznie o kobietę idącą przede mną z, całkiem, zdaje się, wyłączonymi lub wygaszonymi zmysłami. Czuję lekki opór wielu krótkich, trochę sztywnych włosów. Kobieta ma na sobie stary, gruby płaszcz, którego nieforemność nadaje jej kształt bryłowatego stożka. Kto ci mówi, że to nie ta sama kobieta? Która? Ta pierwsza czy druga? To obojętne, lecz ani matka, ani nosicielka ciężarów nie wlecze ze sobą swojego ładunku o każdej porze dnia. Królewny z ostrożności bym nie dotykał, chociaż mógłbym chyba polegać na odstręczającym działaniu jej prymitywności. Kilku chłopaków z szyderczą usłużnością rozstępujie się, aby mnie przepuścić, a jeden z nich potrąca mnie z doskonale udaną niezręcznością. Czuję krót­kie, twarde uderzenie w biodro. On nie mówi nic, wykrzywia się tylko, lecz ja, ja mówię pardon. Jest to zakorzenione we mnie przyzwyczajenie. Od dziesiątków lat chodzę po świecie, nieustannie przepraszając ludzi za ich ruchy. Gdy nastąpi mi ktoś na nogę, mówię pardon. Już i do psów mówiłem pardon, ale to ja następowałem im na łapy. Aby nie zrezygnować zupełnie z dotknięcia ludzkiej skóry, podaję dłoń jakiemuś

i i

V \ * i

restauratorowi, którego, wydaje mi się, żc znam, przynaj­mniej od wczoraj lub przedwczoraj, chociaż wygląda tylko tak, jak zwykle wyobraża się sobie restauratorów. Dotknięcie jest nieprzyjemne, jego szeroka, pulchna dłoń jest mokra, a moja również jest mokra od piwa z knajpy, w której uprzednio byłem. Dopełń miary i dotknij jeszcze dłoni barmanki w hote­lu. Możesz to uczynić bez zastanowienia, jest to jedna z tych małych łap, wydoczonych z niczego, z niczego nadającego się do tłoczenia, posiadających dołeczki nad każdym stawem. To jest to, czego właśnie jeszcze ci brakuje. Dotknij i czuj brak wszelkich uczuć.

A teraz powiedz sobie, co czujesz. Małej, białej, galaretowatej łapy tej Kirke, której, przemieniającej mężczyzn w świnie, nie mogę sobie wyobrazić, nie było czuć niczym, chociaż odważy­łem się nawet dotknąć jej ustami. Jajko na śniadanie czuć było kartonem. W pobliżu fabryki czuć gumą. Przez odór ten nie może się przebić nawet zapach perfum dostawcy dworu, owiewający królewnę. Kobiety gadające i gestykulujące przed sklepem z konfekcją czuć esencjami najrozmaitszej pro­weniencji, konkurującymi ze sobą równie gwałtownie jak po­szczególne członkinie tego zgodnego chóru pizd. Chciałbyś powąchać pizdę? Nie wiem, czy byłoby to dla mnie dobre, to znaczy złe, mam na myśli, wystarczająco złe. Już od dawna żadnej nie wąchałem. Czy nie czuć jej tak, jak pewne miejsca na wybrzeżu Morza Śródziemnego, jak ową tam breję, szarą izieloną, oślizgłą mieszaninę życia i gnicia, macicę? Chodziłem tam i kucając mieszałem w tym jakimś kijem lub deską. Była to jedna z najprzyjemniejszych moich bezczynności. Nie, z te­go zapachu lepiej zrezygnuję. Chłopca na rogu, który chyba zawsze tam stoi - lecz mówię ci, to nie jest ten sam chłopak ani ten sam róg - chłopca mogę nie wąchać. On mnie, jak się wydaje, również nie, bo trąca mnie, jakby stało się to niechcą­cy, i krzywi się potem w milczeniu, podczas gdy ja mamroczę przeprosiny. W restauracji wszystkie potrawy czuć jednako­wo, jak gdyby cały świat był żywiony przez jedną wielką kuchnię. Otaczające mnie ciężkie powietrze przyjęło zapach mojego oddechu i zamiast go odświeżać, tylko go odtwarza. Gdy pochylam nieco głowę, miesza się z nim woń potu. Pocę się teraz w dzień i w nocy, w nocy i w dzień. Splatam palce

i wącham je jak bukiet kwiatów. Pachną przepoconą skórą, płcią i atramentem, jak u jakiegoś dojrzewającego chłopca. Wyciągam się, pościel znowu jest wilgotna. Wyprężam nogi

i powoli przeciągam dłonie między udami. Robią się wilgotne, a ja przykładam je grzbietem do nosa, najpierw jedną, potem drugą. Nie może być nic lepszego. Mam tego pełny nos.

A teraz jeszcze, co smakujesz. Nuże. Mam pełną gębę. Wypluwam róg prześcieradła, wypycham go z ust językiem, dławię się z przesadą. Ociekający, poskręcany knebel, mdło smakujący nieszczęśliwością, szczęściem nieszczęśliwych. Jaj­ko na śniadanie ma smak kartonu, tak samo pachnie, myślę, że niewłaściwie odżywiają kury. Te same potrawy nie smakują jednakowo w różnych restauracjach. Rano wycieram sobie śluz z kątów oczu i zjadam, ściągam zaschnięte na rzęsach

i powiekach jego grudki i także zjadam. Wieczorem, a szcze­gólnie kiedy się obudzę w nocy, mam między udami zebraną wilgoć, którą mogę zgarnąć palcami i zlizać. Smakuje mi to, że nic mi nie smakuje.

Siedziałem w dworcowej restauracji pierwszej klasy i zastana­wiałem się, co mówiłem w czasie całego mojego treningu i co może jeszcze powiem. Nie było tego wiele i ciągle to samo, a to, co może jeszcze będę mówił, nie będzie niczym innym.

Mówiłem dobry wieczór, dobranoc, proszę dać, proszę mi dać. Chciałbym. Proszę być tak uprzejmym. Dziękuję, bardzo dziękuję, serdeczne dzięki. Ile to wynosi, ile to kosztuje.

Płacę, już płacę, chciałbym zapłacić. Tak, nie. Proszę bardzo.

To zbędne. To nic nie szkodzi, nie szkodzi. Pardon, o, pardon. Proszę być tak łaskawym. Dzień dobry. Do widzenia.

Powiem, dobry wieczór, dobranoc. Może nawet powiem, do widzenia.

To będzie mój ostatni posiłek. Można to sobie powiedzieć, można nawet o tym wiedzieć, lecz uwierzyć w to nie można.

To znaczy móc uwierzyć, że wszystko, co było, nie istniało.

Gdy rozlatuje się przyszłość, wraz z nią wylatuje w powietrze

i przeszłość, a teraźniejszość i bez tego jest wyłącznie gramaty­cznym kłopotem, gramatycznym ciałem astralnym. Tak jest,

137 JR

ale nie da się w 10 uwierzyć. Nie zasadziłem żadnego drzewa, co to, to nie, ale zrobiłem dziecko, nawet, jak sądzę, dwoje, napisałem też jedną książkę, pozostawiając, jak się mawia, ślady mego ziemskiego pobytu. Lecz nawet gdybym napisał wszystkie dziesięć, które chciałem napisać, nic by to nie znaczyło i wraz ze mną przepadłaby wieczność. Inni tego nie dostrzegają, a i ty sam nie możesz uwierzyć w to, o czym wiesz. Dlatego siedzisz tutaj, na jakimś dworcu, w jednym z owych węzłowych punktów chwil tragicznych, patetycznych i do rozpuku śmiesznych, w punkcie zbornym uciekających, pun­kcie ucieczki powracających, w miejscu słodkich rozstań, gorzkich spotkań, i tu właśnie jesteś na swoim miejscu, jesteś tu słusznie, chociaż nie chcesz jechać żadnym z tych pociągów, których nieustanny szum słyszysz jak krew we własnych żyłach, a miejsce, dokąd byś chciał, a raczej dokąd byś pragnął chcieć pojechać, znajduje się gdzieś w bieli, między wierszami rozkładów jazdy. A ty siedzisz tutaj z ciężkim tyłkiem i z szu­miącą, szepczącą lekkością w głowie, która zdaje się od tego puchnąć jak balon, przytrzymywany przez cienki, słaby sznur, jakim stał się twój korpus między ciężkim tyłkiem, ciągnącym cię w dół, a wyrywającą się ku górze baloniastą głową. A cicho szumiący w twojej głowie gaz jest niemal wszystkim, co pozostało z twego myślenia.

Ta frykadela, przykryta sadzonym jajkiem, frytkami i z jakąś jarzyną obok, a wszystko to oblane jakimś brunatnym sosem, jest moim ostatnim posiłkiem. Byłaby nim również wówczas, gdybym tego nie chciał, nie mam bowiem już pieniędzy. Chcesz przez to powiedzieć, że ciągnąłbyś dalej, gdybyś miał na to pieniądze? Nie myślisz chyba, że się wstydzę przed tobą do tego przyznać, głosie numer trzy? Przecież o to tylko chodziło, aby wpędzić się w ślepy zaułek, aby nie było już dla mnie żadnego wyjścia, oprócz jednego, a to, co się stało,

i w jaki sposób, to przecież obojętne. Nie, nawet lepiej, że tak, im paskudniej, tym lepiej. Nic mi nie szkodzi przyznać wobec siebie, że gdybym miał czym zapłacić, przedłużyłbym trening o pewien okres. Powiedziałem, pewien okres, a teraz pytam sam siebie, jaki długi okres, i odpowiadam sobie, że to zależy, o jakiś nieokreślony okres, powiedzmy dwadzieścia lat, i teraz sam się śmieję przez nos z tej odpowiedzi, śmieję się dymem

jfrU n w j

| dziurek od nosa, dwa, trzy krótkie dmuchnięcia. Żadnych wyjaśnień już nie potrzeba, żadnych wyjaśnień, żadnych wyjaśnień. Brzęczenie w mojej głowie jest wystarczającym myśleniem. Postanowiłem palić, ile tylko potrafię, póki to jeszcze trwa, a moim ostatnim świadomym wdechem ma być zaciągnięcie się ostatnim papierosem. Na to mogę sobie pozwolić. Można wprawdzie powiedzieć, „żyję, aby palić” (Musil), ale chcę żyć, aby palić, tego powiedzieć nie można.

Obok pustego talerza położyłem kilka kartek papieru. Ofran- kowaną kopertę przygotowałem sobie już rano. Napisałem na niej adres Sanny, nadawcę, potem wziąłem się do listu. Zacząłem od zwykłego wstępu, a dalej pisałem, „proszę, wybacz mi”. Pisałem bardzo wolno, starannie, zupełnie spo­kojną dłonią, i dziwiłem się, jakie piękne było teraz moje pismo, zupełna kaligrafia, nawet przechyliłem trochę głowę, aby je podziwiać. Chciałem napisać jej coś o szarym sześcianie, w którym się znajdowałem. Chciałem jej napisać, że w tej szarości, której rozmiarów nie znałem, jest tylko jeden, jedyny barwny punkt, czerwony punkt, taki czerwony i taki mały jak główka zapałki. A ten czerwony punkt, chciałem jej napisać, który nieustannie podskakuje przed moimi oczami w szarym bezmiarze, to jesteś Ty, w Twoim ślicznym, czerwonym skafandrze. I co miałem jej jeszcze napisać? Tego nie wiedzia­łem. Tylko to, że potem miało być zdanie, które kiedyś postanowiłem napisać: Jej śmierć zabrała mi życie. Lecz nie napisałem go, nie napisałem już nic. Już nic nie będę pisał. Rozpoczęty list zgniotłem. Chciałem iść, nie robiąc z tego ostentacyjnego odejścia. Powiedziałem: Chcę płacić. Kelner coś powiedział. Powiedziałem: Proszę bardzo. On coś powie­dział. Powiedziałem: Dziękuję. On nic nie powiedział. Powie­działem: Dobry wieczór. On powiedział: Szczęśliwej podróży, proszę pana.

Opróżniłem kieszenie, a ich zawartość rozłożyłem na nocnym stoliku: papierosy, paczkę papierowych chusteczek do nosa, zapalniczkę, kopertę. Gdy wyjmowałem ją z kieszeni, ptaki zaćwierkały wewnątrz niej. Starym przyzwyczajeniem tak ułożyłem te przedmioty, że ich wzajemne położenie - kąty,

i i

V '

równoległe i przekątne, jakie z ich ułożenia wynikały - tworzyły zadowalający estetycznie wzór. Nawet niedopałki w popielniczce układałem w taki sam sposób. Robiłem to zupełnie nieświadomie. Spostrzegłszy, że i tym razem znowu tak się stało, próbowałem ten porządek zburzyć, jednakże mi się to nie udało; jakkolwiek w najrozmaitszy sposób przemie­szczałem te drobiazgi, zawsze wkradała się ta głupawa estety­ka, tak że wreszcie zrezygnowałem. Na dworcu kupiłem sobie torebkę herbatników, mieszankę. Położyłem ją otwartą na nocnym stoliku, wylotem w kierunku łóżka. Szklankę do mycia zębów napełniłem wodą i postawiłem obok torebki. Woda była zimna jak lód. Przyszło mi na myśl, że lepsza byłaby chyba letnia woda, więc napełniłem szkłankę ponow­nie z drugiego kurka. Miałem jeszcze nie przeczytaną gazetę, leżała na chodniku przed łóżkiem. Zamierzałem jak najwy­godniej poumieszczać sobie to wszystko - papierosy, herbatni­ki, gazetę. Zapaliłem nocną lampę i zaciągnąłem zasłony na oknach, chociaż nie było jeszcze ciemno. Potem rozebrałem się, a rzeczy starannie powiesiłem na krześle. Zastanawiałem się, czy jest jeszcze coś do zrobienia, lecz nic mi nie przyszło do głowy. Położyłem się do łóżka, ale po chwili wstałem, aby odlać się do umywalki. Odkręciłem przy tym kurek, tak że mocz spływał jako bardzo słaby roztwór. Długo nie mogłem odwrócić spojrzenia od mego odbicia w lustrze, po którym niczego nie można było poznać. Ciągle ta sama facjata. Po prostu nie zmieniłem się, a i teraz nic się na niej nie zaznaczało. Pomyślałem, czy nie umyć sobie jeszcze nóg i kutasa, ale zrezygnowałem z tego i pożegnałem oglądanego w lustrze faceta wspaniałym gestem, który przeszedł następnie w kilka ruchów dyrygenta. Orkiestra zaczęła grać, a ja stałem nagi przed lustrem i dyrygowałem jeszcze przez kilka taktów. Było to-Scherzo Brucknera. Znowu się położyłem, spojrzałem z łóżka na moje rzeczy, wiszące na krześle, i jeszcze raz wstałem, aby je zrzucić na podłogę. Buty stały obok siebie, piętami do łóżka, tak jak mi to B. wbiła do głowy, bo inaczej nie można by uciec w razie nawiedzenia we śnie przez jakieś złe moce. Stanąłem obok nich, starannie wymierzyłem, a potem kopnąłem je jak piłkę, tak że jeden poleciał aż pod ścianę. Potem znowu położyłem się i zapaliłem papierosa. Kapsułki w kopercie wytrząsnąłem z jej głębi na sam brzeg. Z bliska mocno błyszczały w świetle nocnej lampy. Zdziwiłem się, że

tyle ich było, o wiele więcej, niż będzie mi potrzeba. Po chwili przyszło mi na myśl, że to Stara uzupełniła mój zapas, kiedy przyjechałem, aby jeszcze raz ujrzeć Sannę. I jeszcze coś przyszło mi do głowy, coś, co należało jeszcze zrobić, więc wstałem i napisałem jej adres na dużej kartce, którą umieści­łem na środku stołu. Potem znowu położyłem się. Nie mogłem ukryć przed sobą, że teraz czułem się bardzo dobrze. Szczegól­na w mojej sytuacji była tylko pewna niewiarygodna myśl, którą wkrótce pochłonął niewyraźny szum w mej głowie. Rozłożyłem gazetę. Nieporęczne stronice wywołały okropny hałas. Zacząłem jeść herbatniki. Wielokrotnie odczytywałem pierwszy nagłówek. Jego sens nie docierał do mnie, zdawał się wytwarzać jedynie ciągły, gwiżdżący dźwięk, przechodzący przez moją głowę jak drut od jednego ucha do drugiego. Prędko odwróciłem stronę i gwizd ustał. Długo przyglądałem się jakiejś fotografii. Ktoś, czyje zdjęcie już niejednokrotnie widziałem, schodził po trapie, z podniesioną w pozdrowieniu dłonią, jakaś znana osobistość, na krótko przed zapomnie­niem. Jadłem teraz z wielkim pośpiechem, torebka prędko zrobiła się pusta. Chciałem napić się łyk lodowatej wody, była jednak letnia. Potem zacząłem zażywać kapsułki. Nie chcia­łem ich wziąć naraz, tylko w dozach po trzy sztuki, robiąc dziesięciominutowe przerwy, starczające akurat na wypalenie papierosa. Wydawało mi się, że gdzieś słyszałem, iż nie należy brać wszystkich jednocześnie. Gdy sobie o, tym przypomnia­łem, ujrzałem nagle sam siebie. Siedziałem w łóżku, szary w bladoniebieskim świetle, i gwałtownie się dławiłem. Nie dokonałem płynnego przejścia z krótkiego snu w długi, a dławienie się pociągnęło mnie w górę, ku życiu. Powiedzia­łem sobie, że oczywiście można by rzec, iż dławię się, aby żyć, może nawet że żyję, aby się dławić, lecz że nie można by było powiedzieć, iż chcę żyć, aby się dławić. Raptem moje oczy zrobiły się mokre. Poczułem, że się uśmiecham. Chciałem wymówić słowo opuszczony, chciałem przy tym usłyszeć, jak w czasie wymawiania tego mój głos się łamie. Powiedziałem: Opu. Wyszło to okropnie i głos mi się załamał. To właśnie chciałem usłyszeć. Odchrząknąłem i powiedziałem głośno: Samotny. Głos drżał. Strindberg nie obawiał się użyć tego słowa jako tytułu książki. Czy wiedza tego była mi potrzebna? Pochyliłem się bardzo nisko nad szklaną płytą stolika. Rzucała na wszystkie strony rozmazane promienie. Osuszyłem oczy

papierową chusteczką, a potem zacząłem czubkami palców mieszać w kółko w rozsypanych kapsułkach, jakby szło o to, aby dokonać wśród nich wyboru. Na następną dozę wybrałem te, które wydały mi się najbardziej błyszczące. Przemawiałem przy tym do nich czułym i pocieszającym tonem: Tak, ty, ty nie, może następnym razem, ale ty, i ty także, moja ptaszyno. Jeśli chciałem wziąć osiemnaście, a osiemnaście musiało wy­starczyć, to musiałem, przy ich wzrastającym działaniu, nie poddać się zaśnięciu przez pięćdziesiąt minut. Mogłem mieć tylko nadzieję, że mi się to uda, że wszystko z zaplanowaną śmiercią pójdzie gładko. Poczułem, że o umieraniu miałem chyba jeszcze mniejsze pojęcie niż o życiu. Najważniejszego człowiek się nie uczył, tak już to się działo, najważniejszego człowiek się nie uczył. Przez całe życie człowiek męczył się, aby nauczyć się najrozmaitszych rzeczy, lecz w żadnym planie studiów nie było tej jednej, o którą chodziło. Jak się umiera, zanim się zostanie uśmierconym? To byłoby studium, które­mu należałoby się poświęcić, gdy tylko świadomość otworzy swe oczy spoza nieświadomego zdumienia tych innych, nie­bieskich. Już po drugiej dawce poczułem senność. Spojrzałem w okno. Wzór na zasłonie poruszał się z dużą szybkością w górę. Składał się z samych rogów; długie szeregi wygiętych, bawolich rogów, lecz ani głów, ani tułowi, pozbawione ciał stado w czasie ucieczki. Uciekało ono przed moim spojrze­niem, lecz tym samym spojrzeniem mogłem je zatrzymać. Wziąłem trzecią dawkę. Teraz widziałem znikanie resztek światła zewnątrz zasłony. Nie, z zasłony; znikało z niej, jakby było zmywane. Zapaliłem nowego papierosa. Znikanie ostat­niego światła warte jest oglądania. Ale nocnej lampy nie będę gasił. Przypominała mi teraz jeden z lampionów, jakie w nie­które wieczory dzieci noszą po ulicach. Po czwartej dawce zaczęła wysnuwać z siebie podwórze, z wolna powiększające się. Nie miałem nic innego do roboty, jak przypatrywać się jego wzrastaniu i palić. Dzieci szły ulicą i śpiewały. Jeszcze odrobina światła sączyła się do środka, przefiltrowana przez zasłonę. Może był to już księżyc. Na łóżku rozróżniłem trzy śpiące postacie. Leżały, mocno się obejmując. Zobaczyłem czerwone włosy B. i jaśniejsze Sanny. Czerwone i jaśniejsze włosy spływały mi z obu stron przez ręce, którymi przyciska­łem ich głowy do mojej. Oddychaliśmy, jak mi się zdawało, niezwykle intensywnie; czyniło to wrażenie ogromnego i bez­

nadziejnego wysiłku. Przypomniało mi się, że dokładnie tak to sobie wyobrażałem. Pytałem sam siebie, jak to będzie dalej. Czy oddech stanie się słabszy? Krótszy? Czy może bez jakiego­kolwiek przejścia ustanie? Pytałem o to siebie, chociaż mogło to być nam obojętne, bo przecież nas to nie obudzi. Zesztyw­nieliśmy, ostygliśmy. Piece w domu wystygły. Pies wyszedł z kosza, przeciągnął się ziewając i powoli wszedł do pokoju. Trzęsąc się, podszedł do łóżka. Twarze i ręce śpiących, już bardziej niż śpiących, mocno bielały w półmroku. Psa ogarnia­ło wzrastające podniecenie. Trącał mordą nieruchomy kłąb na ' łóżku ze wszystkich stron. Zaczął tam i sam targać za rękawy, nogawki i poły piżam. Może z początku tylko dlatego, że był głodny. Albo chciał, żeby go wyprowadzono. Cofnął się nieco na środek pokoju i zaczął oszczekiwać leżących na łóżku. Jeszcze machał ogonem, jeszcze unosił kitę. Nagle przestał, aby złośliwie oszczać jej regał z książkami, w poprzek grzbie­tów dużych artystycznych albumów, które stały na najniższej półce. Z podniesionym ogonem krążył po pokoju, gubiąc po kawałku łajno. W pierwszej chwili nie mogłem powstrzymać śmiechu. Lecz nagle coś wyczuł. Zrozumiał, że nastąpił koniec świata. Skulił się, opuścił kitę, podwinął ją wobec grozy pozostawionej mu przez to, co już odeszło. A potem rozległo się wycie, wycie znane nam z licznych nocy, podczas których działo się gdzieś coś niesamowitego, albo tylko tak się nam zdawało, ponieważ wył. Nie, tak nie można, musi iść razem z nami na tamten świat. Może dodać mu trochę środka do ostatniego posiłku? A jeżeli wtedy coś poczuje i nie zechce gorzkiego żarcia? Albo jako jedyny przetrzyma to? Co tacy ludzie jak my wiedzą o małych psach? Nie pozostawało więc nic innego, tylko dać mu porządnie po łbie, siekierą, która musiała leżeć gdzieś tam przy porąbanych drwach, albo młotkiem, leżącym w kuchni, w kredensie. Gdzie? W kreden­sie. Tak, ale gdzie? w lewej czy w prawej szufladzie? Zdaje się, że w lewej. Przyniosłem go. Teraz musiałem przywabić psa, chodź, Maks, chodź, mój mały. Spojrzał na mnie i pomachał ogonem. Musiałem drapać go pod brodą, a jednocześnie przytrzymywać i celować młotkiem w czaszkę, w to miejsce, którego zawsze najchętniej dotykałem, ponieważ sierść miał tam najdelikatniejszą; jedwabiście gładką. Nie, tak gładką, że nic, co pamiętały moje dłonie, nie wytrzymywało z nią porównania. A młotek? Wyciągnę go zza pleców i opuszczę na

niego? Czy też będę wywijał nim na wszystkie strony, aby zmylić ofiarę? Wszystko odbyło się jak w teatrze cieni, artystycznie, rytualnie, na wschodni sposób, a skończyło miękkim, drgającym pogłosem gongu uderzonego gdzieś w oddali. Gazeta wyprostowała się, uniosła i pożeglowała nade mną. Zawisła na ścianie za moją głową, drżąc jak motyl. Potem opadła, przykrywając mnie. Zrobiło się ciemno, ale jeszcze sporo brakowało do egipskich ciemności matczynego łona. Mój krótki, urywany oddech utrzymywał ją nad moją twarzą, trochę ją wybrzuszając ku górze przed ustami. Przesunęła się nad kołdrą i ześlizgnęła na podłogę. Jeszcze nie wolno mi było zasnąć, wziąłem teraz dopiero piątą dawkę. Muszę się trzymać jeszcze przez dziesięć minut. Kontury przedmiotów zupełnie straciły ostrość i zaczęły teraz powoli coraz bardziej topnieć, co przypominało mi znikanie plastikowego kubka w ogniu nasze­go pieca kuchennego w Ehrwaldzie. Przypatrywałem się temu procesowi z wielką przyjemnością, a teraz, nie bez ochoty, podążyłem w jego ślady.

!§$* "" ■ ■'- • 3

#ff^

IfrfŁ ii

Znowu zaczynać. Jeszcze raz zaczynać od nowa. Zaczynać, jak zawsze się zaczyna, od spojrzenia, od spojrzeń tam i tu.

Wobec tego jednak, zacząłem to już przed kilku laty, pewnego niepozornego, a przecież niezapomnianego wieczoru w Ham­burgu, na długo przedtem, nim spróbowałem tego na inny sposób, mianowicie przez skończenie ze sobą (rozpoczynanie bowiem i kończenie to tylko dwojakiego rodzaju próby roz­wiązania tego samego problemu).

Początek. Duże, ciemne oczy nieustannie przypatrujące mi się w ledwie oświetlonej portowej knajpie, w której spotkaliśmy się po jakimś wernisażu, Ty, Korfiz, Keilgraf, jeszcze ktoś i ja. (Nie masz oczu ani dużych, ani ciemnych. Nieraz, jeśli chodzi

0 kobiety, myliłem się, gdy się zaczynało wzajemne zaintereso­wanie. Niektóre wydawały mi się duże, piękne, mądre,

1 dopiero znacznie później, kiedy wzajemny stosunek był tak ścisły lub tak luźny, że już nie miał znaczenia, poznawałem, że wcale takie nie były.)

Przez cały wieczór nie powiedziałem do Ciebie ani słowa; pamiętam o tym jeszcze teraz tak dobrze właśnie dlatego, że miałem na to ochotę. Lecz i z innymi prawie nie rozmawiałem. Usta miałem jak zasznurowane, byłem rozstrojony, nieswój. Czym to rozstrojenie zostało spowodowane, tego nie umiał-

l!? w1

*J‘vv ipck |n[ %* ■}%, 4 i

gienl dnia, przeciętnie długotrwałą i wlokącą się naradą roboczą w agencji, może widokiem eksponatów w Galerii, produktów jednego z owych równie niewątpliwych jak i bez­silnych talentów, tak uciążliwie dzisiaj licznych; a może też dlatego, że liryk, którego tam spotkałem, miał na głowie znowu czapkę z daszkiem, którą ma zwyczaj nosić, tak jak towar - znak fabryczny.

Lecz to jest już więcej, niż winienem był powiedzieć o tamtym wieczorze. Pożegnaliśmy się w nocy na ulicy - na jednej z hamburskich ulic, które w mojej pamięci zawsze są mokre od deszczu, chociażby w rzeczywistości były suche. Twoja drob­na twarz o dużych, ciemnych oczach, jakich wcale nie masz, była obrzeżona światłami jakiejś stoczni. Opuściłem wzrok i spostrzegłem, że miałaś krótką, czarną suknię z luźno zwisającym, owiniętym wokół bioder, srebrzyście błyszczą­cym łańcuchem. To jest sarna, gnu, pomyślałem na widok Twoich nóg, które wydawały mi się trochę słabe i dziecinne, w białych pończochach, jak pamiętam.

Poszedłem jeszcze kawałek z Keilgrafem. Nie, iżbym stał się rozmowny. Powiedziałem tylko: Korfiz ma niezwykłą żonę. To było wszystko.

Nic więcej. Wówczas jeszcze żyła B., i następnego albo trzeciego dnia pojechałem do niej, do domu, do Ehrwaldu.

Jeżeli to był początek, to kto go uczynił? Niepodobna roz­strzygnąć, czyje spojrzenie było pierwsze. A pierwsze dotknię­cie? Wyszło ono od Ciebie; mówię to na podstawie Twoich własnych słów. Ja bowiem tego nie zauważyłem albo nie zachowałem w pamięci. Dotknęłaś moich włosów, musnęłaś je, tak jak to zazwyczaj bywa na początku i jest wypróbowane, a ja tego nie zauważyłem albo o tym zapomniałem. Albo rozdmuchałaś to, pragnąc może naszej historii przydać nieco prehistorii? Nie chcę pytać dalej; obawiałbym się, że nie doszedłbym do końca, to znaczy do początku historii. Powie­działaś mi, gdzie i kiedy to się stało. Mniej więcej w rok po owym wieczorze w Hamburgu, również wieczorem, lecz w Wiedniu, gdzie Korfiz i ja współpracowaliśmy przy produk­cji jakiegoś filmu reklamowego. Przynajmniej raz poszliśmy jeść we troje, lokal nazywał się ,,Pod Białym Kominiarzem”.

Tam miało się to stać. Powiedziałaś, że gdyby nie było przy tym Korfiza, nie mogłabyś tego zrobić.

B. miała przed sobą jeszcze trochę więcej niż rok życia - niewiele więcej niż jeden rok z trzydziestu lat, jakie spodzie­wałem się jeszcze z nią przeżyć - i z perspektywą, iż wkrótce znowu będę przy niej, zażywałem tego, że byłem od niej daleko.

Widzę, że i o tym nie musiałem pisać. Koniec prehistorii.

A teraz rozpoczynać jeszcze raz. Znowu w Hamburgu, wie­czorem, nieco więcej niż rok po owym dniu w Wiedniu, kilka tygodni po śmierci B., kilka dni po tym, jak nie udał mi się finał, tym razem w Waszym mieszkaniu, w którym mnie przyjęliście. Rozpoczynać jeszcze raz, na przykład chwytem za kark, po czym przesunąć rękę ku górze i wczepić ją w gęstwę włosów, gdy spostrzeże się, że należy przydać odrobiny bólu.

Dobry początek, ja przecież zadowoliłem się położeniem mojej dłoni na Twojej, mojej lewej na Twojej prawej, leżącej na stole, pod lampą. Patrzyliśmy poważnym wzrokiem w dół, na żółtawo oświedone dłonie. Poruszałaś palcami pod moją dłonią, jak w powolnym trylu.

Czy wiesz, że bardzo wiele dla mnie znaczysz? spytałem. Nie odrywając spojrzenia od spoczywających na stole dłoni, po­trząsnęłaś głową i prawie niedosłyszalnie zaprzeczyłaś.

W napięciu, nie ma w tym przesady, w napięciu spojrzałem Ci z boku w twarz, która w tej samej chwili zdała się w nieoczeki­wany sposób zmieniać lub, co może będzie dokładniejszym określeniem, odsłaniać. To było tak, jakby dokonywała wobec Ciebie zdrady, popadając w jakąś ordynarność, której dotych­czas w niej nie spostrzegłem. Jeszcze przed minutą nic nie wiedziałem o zuchwałej stanowczości, uzewnętrznianej teraz przez Twoje silnie zarysowane, ciemne brwi. Nowy był dla mnie także jakiś zarys nosa i ust, który jednocześnie pojawił się przerażająco, a dla którego ja w moim przestrachu zdołałem chwilowo znaleźć jedynie słowo „pospolity”. Później nazwa­łem go upartym i bezlitosnym, i słusznie. Czyż nie zauważy­łem wyraźnie w Twojej twarzy twarzy innej kobiety, której imię zawołałem w myśli? Aby być dokładnym, jej usta w Two­ich, bo ograniczało się to do okolicy ust. I czy w tamtej

149

kobiecie nie nauczyłem się widzieć doskonałego ucieleśnienia owych cech? Ta inna twarz zaraz znowu się skryła pod Twoją „światową” urodą, jak ją trafnie określił Korfiz, później zaś uwidoczniała się tak rzadko i niewyraźnie, że z biegiem czasu niemal zupełnie o tym zapomniałem czy też prawie nie dostrzegałem.

Również Twój głos brzmiał tamtego wieczoru inaczej, obco, głucho, żałośnie, jak gdyby wtargnięcie, a raczej wynurzenie się tego, co ujrzałem, jego zatrważające pojawienie się w To­bie, sprawiło Ci ból. Można to oczywiście tłumaczyć zupełnie inaczej, lecz tak odebrałem Twoje słowa, gdy powiedziałaś: Masz ładne ręce.

W każdym razie zabrzmiało w tym udręczenie i zmęczenie, a Twoje palce znowu się poruszyły jak twarde, ciężkie do rozkołysania serca dzwonów. Przecież nie mógłbym przypisać tego podnieceniu czy pożądaniu, co by tylko potwierdzało zdanie madame de Beauvoir, które natychmiast przyszło mi na myśl, czy gdy kobieta mówi mężczyźnie, że ma on ładne ręce, to zachęca go do czułości?

I czy w takim razie nie musiałoby to być dla mnie bardzo pożądane?

Nie, nie odczuwałem wtedy innego pragnienia, niż aby się skończyło, abym mógł tę próbę przerwać i, jeśli to możliwe, uczynić niebyłą. Roześmiać się głośno i zawołać brawo. Dobrze to odegraliśmy, to wystarczy. Albo: źle, zupełnie źle, koniec.

Zamiast tego brnąłem dalej, poddałem się automatyzmowi sytuacji i postępowałem, jakbym koniecznie chciał Cię pocało­wać. Utrudniałaś mi to, pochylając głowę, przyciskając pod­bródek do szyi tym mocniej, im bardziej starałem się go unieść. Błogosławiłem Cię w duchu za ten opór, otwierający widoki na pata, jednakże nie ustawałem. Przez pewien czas poruszaliśmy się w milczeniu i sztywno na miejscu, słyszałem tylko nasze oddechy i gwałtowne uderzenia podeszwą, gdy któreś z nas dla utrzymania równowagi musiało zmienić pozycję stopy. Wreszcie ustąpiłaś na tyle, że zdołałem Cię zmusić do przejścia do przyległego pokoju, ku rekamierze, na której ze sztywnym posłuszeństwem usiadłaś do pierwszego uścisku. Kiedy Cię całowałem, Twoje wargi były rzeczywiście tak cienkie i tak napięte na zębach, jak to widywałem w tych chwilach, gdy Twoja twarz stapiała się z tamtą w jedno.

I Co to było? Czy odegraliśmy scenę erotyczną z wiktoriańskiej

I powieści, scenę, jaka prawdopodobnie nie zwróciłaby w niej

I uwagi szczególną śmiałością? Czy był to początek po nieuda-

I nym zakończeniu?

I

I Ani przestać, ani zaczynać, tylko kontynuować. Żadnego I strachu, prawie śladu zdumienia po przebudzeniu. Lekkie uczucie wstydu, zaraz usunięte, zdmuchnięte. Płaskie falowa- I nie powracającego świata. Przecież on wcale nie odszedł, ani I trochę. Ani nie odszedł, ani nie wraca. Wszystko słabe, I płaskie. Płaskie fale słabego światła czynią biel poduszki szarą. Blisko mej twarzy plamy i smugi popiołu, jeszcze bliżej czarna, prawie czarna, wypalona dziura. Głupio bać się z tego powodu. Bać się drobnostek, tylko drobnostek. Ale one rozbudzają, dopiero one naprawdę rozbudzają. Teraz zaczą­łem również wąchać. Wszystko tak, jak sobie wyobrażałem, bo i to sobie wyobrażałem. I to, że może się spalę. Może w ten I sposób dokonałbym tego? Trudno by mi było w to uwierzyć. Zgasł wewnątrz poduszki, właściwie nie zgasł. Rozpłynął się? Przestał istnieć. Bez śladu, niezupełnie bez śladu, wystarczają­co bez śladu. Nie mogłem uwierzyć, abym zdołał stać się mu podobnym. Pięć razy trzy jest piętnaście. Pięć razy trzy było przecież piętnaście ? Nie trzymałem się dostatecznie długo, nie wytrzymałem tych jeszcze dziesięciu minut, inaczej stałyby się one może ostatnimi. Osiemnastoma może bym to zdziałał. Może dokonałbym tego, gdybym piątą dawkę podwoił, potro­ił. Może. Lecz teraz i tego nie mogłem być pewien. Może nie chciałem zrezygnować z tych paru minut, nie sądząc, że będzie ich dla mnie zbyt wiele. Potem wszystko zaczęło się topić. Umywalka. Plastikowy kubek. Ten kubek to musiała być umywalka. Możliwe. Z przyjemnością patrzyłem na to rozta­pianie, ale za prędko to poszło. O tym, że zgasiłem lampę, już nie wiedziałem. Chciałem zostawić ją świecącą, lecz była wyłączona. Czy mój oddech zrobił się później krótszy? Albo ciężki? Lub słaby? Obojętne jaki, ja oddychałem, oddychałem bez przerwy. A jak długo? Któraż to godzina? Późno, już południe. Dopiero południe? Jakiś głos, kroki na korytarzu.

A jeżeli to było już trzecie popołudnie? Nie, wówczas wyważy­liby drzwi. Jeszcze jeden głos. Kroki ucichły. Odeszły, ale teraz poruszyła się klamka. Z pewnością już kilka razy

próbowali wejść do pokoju. Od tej chwili myślałem tylko

o najbliższym. Ze chciałem się stąd oddalić, że pojadę do miasta, jak gdyby nie było żadnego innego kierunku. Że nie mam już pieniędzy, skoro zapłaciłem rachunek za hotel.

Nie zapomniałem zabrać ze stołu kartki z adresem Sanny. Przed wyjściem przewróciłem poduszkę na drugą stronę. Nie mogłem przy tym powstrzymać śmie­chu.

Keilgraf wyjął duży, stary pugilares i zaczął w nim szperać. Ruchy jego małych, grubych dłoni dzieliły się na szereg faz, w których kolejno uzewnętrzniały się jego uczucia, wahanie, wyrzut, gorliwość, niechęć, lęk, ponowne wahanie. Opowia­dałem mu, jak to się stało, żesfuszerowałem koniec. Zrobiłem z tego zabawny wykład. Nadpalona poduszka. Bezgłośnie poruszająca się klamka. Odwrócenie poduszki. Powtórzyłem mój śmiech z tego powodu. Niektóre rzeczy opuściłem. Potem droga do domu, szara, wijąca się smuga pod moimi butami. Żółte ściany tunelu, które na zmianę, to z prawej, to z lewej strony, stawały mi na drodze. Coś bezkształtnie ciemnego, ciemny bezkształt, przez cały czas jazdy kiwający mi się przed oczami. Skinął ze zrozumieniem głową, zanim jeszcze powie­działem , że to był jakiś płaszcz. Droga z dworca. Mówiłem bez przerwy, aby ułatwić mu manewrowanie wypolerowanym od długiego używania pugilaresem, a raczej (nagle wpadło mi to słowo do głowy) sakiewką. Wyjął dwie pięćdziesiątki i przez chwilę trzymał je na wpół schowane między kolanami. Bardzo mu było przykro, że nie mógł dla mnie jak dawniej „rozłożyć czerwonego dywanu”, ale jego żonie bardzo szkodzi to, że ja bez przerwy palę. O, powiedziałem i lekko przechyliłem głowę. Tego nie zauważyłem, nie spostrzegłem, że to na nią tak źle działało, zdawało mi się tylko, że wygląda, jakby stale na coś cierpiała. Teraz on mówił dalej. Mam natychmiast iść do Korfiza, zastanę tam „szeroko otwarte drzwi”, zupełnie niedawno rozmawiał z nim o mnie. Opowiadał o „akcji ratowniczej - Leo”, o której już słyszałem. Natychmiast poczułem w sobie lekkie, radosne poruszenie, jakby się tam nagle cofnęło z miejsca coś, co mi zasłaniało piękny widok. Był to widok Ciebie. Będziesz tam obecna, będziesz się poruszała przed moimi oczami i cieszyłem się właśnie na ujrzenie tego 152

poruszania się, z jego coraz to wahającą się płynnością, z jego niedbałym lub udającym niedbałość wdziękiem.

Przy wysiadaniu z taksówki odpadł mi środkowy guzik mary­narki i poleciał w ciemność. Masz ci los, mruknąłem, akurat środkowy. Po tym nie mogłem się już dziwić, że wszystkie okna były ciemne i nikt nie otwierał. Większą część nocy spędziłem we „Why not” (byłej „Palecie”), ponieważ bałem się sam na sam z demonami jakiegoś pustego hotelowego pokoju. Lecz to był tylko jeden z powodów; drugi byl taki, że wolałem nie spać, chcąc być świadkiem toczącego się życia, pomijając stosunkowo drobną okoliczność, po mojej śmierci. Byłoby prawie dokładnie takie samo; aby móc je bez reszty smakować, musiałbym oczywiście być niewidzialny. Nie wy­starczyło, że starałem się być jak najbardziej niepozorny, bo mimo to jakaś kobieca postać zwróciła się do mnie i spytała: Coś będzie? To, co ma być, powiedziałem miękko. Błysnęła zębami.

Musiało być już późne przedpołudnie, gdy zjawiłem się u Was. W nagłym uniesieniu padliśmy sobie w ramiona, Korliz i ja, Ty i ja, a dzieci (Leda, siedem lat; Amanda, pięć) objęły nogawki moich spodni.

Zaraz potem sięgnąłem po książkę leżącą na wierzchu, którą wydało mi się, że poznaję, czarno-biały, zaczytany tom. Nie omyliłem się, na okładce miał grafikę Albersa, były to Minima Moraliu. Nie będziecie chyba twierdzić, że to Wy tak to naczytaliście, powiedziałem i otworzyłem książkę. Znalazłem aforyzm Regresje i zacząłem go czytać, ale musiałem prze­rwać, bo wiersze rozpłynęły mi się przed oczami, a i głos odmówił posłuszeństwa.

1 \ V

V

W ciągu następnych dni, jak mi to utkwiło we wspomnieniu, siedziałem nieruchomo niby bożek pośrodku Waszego miesz­kania, podczas gdy przejawy życia, w które wszedłem, krążyły wokół mnie z regularnością planet. Chodziliśmy spać zawsze bardzo późno, a ja cieszyłem się każdą godziną ukradzioną dzięki temu nocy. Nieraz już niemal nad ranem Korfiz podawał jeszcze kilkudaniowy, przyrządzony przez siebie posiłek, co również mnie cieszyło, choćby jarzyna trzeszczała w zębach, a zupy miały smak pomyj, przez co, jak się zdawało, uważał je za szczególnie „dobre”. O tym, co mimo to

IflBHliKiIM i AX\ k l i i ¿mmmmm Q

pozostawało z nocy, nie chcę wiele mówić. Płacz był jakby pewnego rodzaju drugim środkiem nasennym, posługiwałem się nim równie regularnie jak i tamtym pierwszym. Spałem krótko, dwie, trzy godziny, a budziłem się nagle, z gwałtow­nym biciem serca, które za każdym razem przebrzmiewało później w prędkim diminuendo. Za to sny, których od długiego czasu nie miewałem, powróciły. Jeden z nich chcę Ci opowiedzieć. Wydaje mi się, że zrobię dla Ciebie coś dobrego, gdy Ci go opowiem, dlaczego, nie wiem. Oto on.

Widziałem samego siebie, jak gdyby moje oczy odłączyły się ode mnie i znajdowały się o kilka metrów z tyłu. W ten sposób patrzyłem na siebie, siedzącego trochę z boku przy wspaniale zastawionym stole. Było to w odległej przeszłości, w okresie hiszpańskiego baroku, jak później spostrzegłem, a ja wygląda­łem na mnicha, siedzącego tam, z opuszczoną głową, z brodą wspartą na dłoni. Ostro migocące światło padało na twarze niezwykle pięknej pary w dworskich strojach. Trwała ożywio­na rozmowa, długo słuchałem ich głosów, nie rozumiejąc ani słowa. Wiedziałem, że tę promienną parę oczekiwała cudowna noc miłosna, taka, jaka nie powinna się albo nigdy kończyć, albo ciągle powtarzać. Ale wiedziałem również, że z pewnością się skończy i że nigdy się nie powtórzy. Wszystko było już ustalone; natychmiast po moim zniknięciu przybierze zawcza­su określony obrót. Ona była podobna do B., chociaż znacznie przewyższała ją pięknością. Także imiona miały takie same, łącznie z hiszpańską pisownią. Nazywała się Ana Moncada. Nazwisko nosiła takie samo jak mężczyzna, lecz nie byli małżeństwem. Mnie natomiast sen potroił. Byłem nie tylko mnichem, lecz także niewidocznym świadkiem, a jednocześ­nie i dzieckiem, które miało zostać tej nocy poczęte, a które ponadto miało być dziewczynką. Wszystko to nie było zadzi­wiające, tylko bardzo piękne i smutne. Dostojna para jaśniała szczęściem, chociaż i jej wiadomy był koniec. Ja przecież, świadek w podwójnej, widzialnej postaci, byłem przybity smutkiem i zazdrością. Pod jedną postacią widziałem siebie w drugiej, skrycie załamującego ręce i z zastygłym uśmiechem patrzącego między jaśniejącymi twarzami to na jedną, to na drugą, a jednocześnie czułem coraz silniejszy napór łez, grożący, że maska ta pęknie. Teraz mówili o moim przyszłym

imieniu. Miałem zostać nazwany po mojej matce, która umrze przy moich narodzinach. Zostało również postanowione, że mój ojciec mnie adoptuje, i usłyszałem, jak niezwykle uroczyś­cie wymówił moje pełne nazwisko, Ana Moncada y Moncada. Ujrzałem, jak się przed nim skłoniłem i coś do niego powie­działem, czego nie zrozumiałem, a czemu on zdawał się energicznie przytakiwać. Patrzyłem na niego, oczy moje otwierały się coraz szerzej, jednocześnie migocące światło zmieniło się w rozżarzone punkty, które powoli gasły, a potem obudziłem się w ciemności.

Gdy tylko robiło się jasno, siadałem na rekamierze albo w którymś z małych, kwiecistych foteli i czekałem na rozpo­częcie się codziennej krzątaniny. Zachowywałem się jak najci­szej, prawie się nie poruszałem; myślę, że bałem się, iż najmniejsze żywsze poruszenie momentalnie wyprowadzi mnie z równowagi, odbierze mi całe opanowanie. Najpierw pojawiały się dzieci i wykorzystywały mnie jako sprzęt gim­nastyczny, przede wszystkim jako konstrukcję do wspinania się. Szczególnie Amanda wyprawiała na mnie takie sztuczki, że obawiałem się, aby nie spadła. Zrobiła się z tego nowa, codziennie powtarzana zabawa. Mówiłem ostrzegawczo: Uważaj, Amanda, bo zlecisz na gębę. Na to ona wybuchała głośnym śmiechem i przedrzeźniała mnie, zabawnie przy tym przekręcając moje ostrzeżenie: Uważaj, bo zlecisz z gęby. Naprzykrzano mi się, a jednocześnie odczuwałem to jako wybawienie, że nie byłem już sam.

W tych pierwszych dniach niemal co wieczór zjawiał się jakiś młody mężczyzna, którego dla biednego wyglądu i nieśmiałe­go zachowania się nazwałem w myśli „kandydatem”. W na­szych rozmowach miał imię Hubsi. Korfiz traktował go jowialnie lekceważąco, a i Ty sama wydałaś go na nasz trochę grubiański śmiech, przynosząc dużą kopertę i mówiąc, abyś­my do niej zajrzeli - ale ostrożnie, ostrożnie, wstrzymując oddech. W środku nie było prawie nic, tylko odrobina ciemnoszarego pyłu. I oto dowiedzieliśmy się, że była to broda Hubsiego. Niedawno ogolił się po raz pierwszy w życiu i przysłał Ci zeskrobany meszek. Przypominam sobie także

■■Ml

I woje zabawne opowiadanie o lym, jak przyszedł kiedyś po

C.icbie na lotnisko. Już z daleka zauważyłaś jego bladą twarz w okularach o ciemnej oprawie, przyklejoną do szklanej ściany hali. Jak mucha, powiedziałaś, i że w pierwszej chwili odczułaś chęć natychmiastowego zawrócenia. Dziś jednakże pewien jestem, że nie wahałabyś się długo przed pójściem z nim do łóżka. Możliwe zresztą, że się tak i stało. A jeśli nie, to przypuszczalnie tylko dlatego, że, jak się kiedyś przyznał Korfizowi, odczuwał nieprzezwyciężoną, lękliwą nieśmiałość w sprawach płciowych. Często telefonował do Ciebie i wiódł z Tobą długie rozmowy. Moja obecność wyraźnie go niepokoi­ła, a Ty jeszcze ów niepokój podsycałaś. Ostatecznie mógł we innie widzieć jedynie wyróżnianego rywala. Musiało to być dla niego ciężkie. To, co wydarzyło się potem, w czasie jego ostatniej wizyty, zaskoczyło mnie przecież, szczególnie że nie zwracałem uwagi na to, co się działo, i zobaczyłem tylko zakończenie. Nie spostrzegłem, co robił, i prawie nie dotarło do mnie, że wyszedł z pokoju i nie wrócił. Nie wiem nawet, czy to Ty mnie później zawołałaś, czy z jakiegoś innego powodu poszedłem do kuchni. Tam ujrzałem go leżącego w płaszczu przed lodówką, z uniesionymi w górę kolanami, Ty zaś stałaś za jego głową i patrzyłaś na niego w dół. Pomyślałem od razu, że musiałaś mu coś powiedzieć, jakieś okropne słowa, które rzuciły go na ziemię. Teraz jednak stałaś zupełnie spokojnie i kilkakrotnie powtarzałaś obojętnym, prawie znudzonym głosem, aby wstał. On się nie poruszał, można by go było uważać za martwego, odrobina wyobraźni zmieniła go, gdy tak leżał skurczony w swoim ciemnym płaszczu przed białą lodówką, w człowieka zamarzniętego w śniegu. Nie wiem również, co nastąpiło potem. Zdaje mi się, że niepostrzeżenie

- w każdym razie niepostrzeżenie dla mnie - wyszedł z domu. Prawdopodobnie potem sądziłem, że był tylko pijany. Po jakimś czasie usłyszałem o nim jeszcze raz. Napisał do Ciebie list, że oczekuje na odlot samolotu do Genewy, gdzie miał objąć posadę, chciałby jednak, aby maszyna się rozbiła. Na moment znowu ujrzałem go leżącego, lecz tym razem na otwartej przestrzeni, na jakiejś wietrznej płaszczyźnie, z drżą­co powiewającymi polami płaszcza. Później nie myślałem już

o nim przez długi czas.

Pochłaniało mnie wiele innych spraw. Podjęte na nowo zajęcie i bliższa niż kiedykolwiek współpraca z Korfizem. W ogóle nowe życie z nim, z Tobą, do którego zacząłem się przyzwy­czajać. Rozmyślanie nad rychłym powrotem do mojej pracy literackiej. A potem nadszedł wieczór, kiedy to położyłem moją dłoń na Twojej, moją lewą na Twojej prawej, wieczór | „wiktoriańską” sceną miłosną. Teraz bowiem chciałem mieć również i to, chciałem wszystko mieć jeszcze raz. Znowu zacząć. Jeszcze raz rozpocząć życie od nowa.

Być może, że zachwyt Hubsiego i niby pozorna, śmieszna z nim rywalizacja miały swój udział w tym, iż tak zdecydowa­nie zbliżyłem się do Ciebie. Rywalizacje działają stymulująco, a może też przypuszczalna tylko, wyobrażona rywalizacja stała się przyczyną prawdziwej. Może. Nie wierzę jednak, aby coś w tym rodzaju wystarczyło, by popchnąć mnie do decyzji. Podjąłem ją pewnego popołudnia, w które Ty z Korfizem, jego asystentką Karoliną i dziećmi pojechaliście na wrzosowi­ska, by karmić dziką zwierzynę.

Nie czułem się w stanie uczestniczyć w niczym i pozostałem w domu sam. Nagła cisza w mieszkaniu natychmiast wypro­wadziła mnie z równowagi i gdyby nie to, że byłem ubrany jedynie w płaszcz kąpielowy, prawdopodobnie pobiegłbym za Wami. Nie istniejące natychmiast uległo materializacji i na­parło na mnie ze wszystkich stron, tak że zerwałem się i całym ciałem przylgnąłem płasko do najbliższej ściany. Niemal nieprzytomny ze strachu, że pod nagłym naporem czegoś, co nie istniało, utracę rozum i świadomość, uniosłem w jakimś rytualnym odruchu ręce w górę i z odchyloną do tyłu głową, z podbródkiem przyciśniętym do ściany, zacząłem bardzo prędko mówić. Zdaje mi się, że dopiero po jakimś czasie, chyba po kilku sekundach, zauważyłem, że mówiłem w kółko to samo. Chcę być tak martwy jak ty, powtarzałem, chcę być tak martwy jak ty. Po tym poznałem, że to była B., którą wzywałem jak jakąś potężną istotę. Usiłowałem przestać, ale mi się- nie udało, a próba doprowadziła tylko do tego, że zacząłem się tłumaczyć z mojego nieopanowania. Przecież tego nikt nie potrafi wytrzymać, powiedziałem, ale nie nor­malnie, tylko w dawnym dziecinnym żargonie, w martwym języku, w którym niegdyś rozmawialiśmy między sobą z B.

: \ < pfcI

4'? '»sjhiiii i* ]

i »» mfi ft lify 4 m lt*i

lwi •*%» S iMjk i

.'* |

y-a* w

El- i ^ 8®® W»

< * ł ■± i it,Jy $ « 9JH i % t

s% łhii jk9'

\ i iwf Mrift

%^ Al > JL y ( A, V ^ ntiP • m • ■■ w**A mm

R $ % wWk % % u k %

Pomyślałem, że teraz wreszcie coś się stanie, czego się jedno­cześnie bałem, drobne, ale centralne pęknięcie irozerwanie. Z podniesionymi rękami, macając po ścianie, wydostałem się 7 pokoju i ruszyłem wzdłuż korytarza wytapetowanego we wzory przypominające dżunglę. Drżały mi kolana, w nogach czułem nie dającą się opanować słabość, ale jednocześnie zdawało mi się, że spostrzegam pierwsze oznaki poprawy, że zaczyna mi przechodzić. I gdv jeszcze ciągle skarżyłem się w języku, z którego nie potrafiłem zrezygnować, zacząłem słyszeć jakiś inny głos, szyderczo mnie napominający: Nie rób scen. Głos ten powtarzał ciągle to samo. Nie rób scen, nie rób scen, mówił, i zapomnienie zaczęło działać.

To znaczy, zimno mojej skóry czy też jej zewnętrznej warstwy zacząłem odczuwać jako przyjemne i otrzeźwiające. Opuści­łem ręce, a nogom wróciła siła, chociaż jeszcze niecała, rozlewając się po nich jak płyn. Oszołomienie, jakie teraz odczuwałem, było niemal przyjemnością, a wkrótce wynikło zeń miłe zdumienie, orzeźwiająca ciekawość, która skłoniła mnie do przejścia przez całe mieszkanie, jakby na wystawie, jak gdybym miał nadzieję zobaczenia czegoś zupełnie nieocze­kiwanego.

To, co ujrzałem po wejściu do pokoju dziecinnego, nie było wprawdzie tak bardzo nieoczekiwane, lecz ściany z obrazkami za łóżkiem Ledy nigdy nie oglądałem z bliska. Były to same duże fotografie i niemal wszystkie ukazywały Ciebie. Teraz przypatrywałem się im po kolei, tak jak się ogląda ilustracje w podręczniku; chciałem się o Tobie dowiedzieć czegoś, czego jeszcze nie wiedziałem. Wiedziałem, że jesteś ładna, a w sprzy­jających chwilach nawet bliska piękności. Mimo to niewiele sobie obiecywałem, jeśli chodzi o Twoje ciało. Sarnie nogi, nogi gnu, małe piersi, w ogóle wszystko jakieś słabe, anemicz­ne. Tak to odbierałem. Teraz dowiedziałem się czegoś innego. Na wielu zdjęciach widać Cię było niemal rozebraną. W gwał­townym biegu wzdłuż plaży. Zwróconą ukośnie w kierunku patrzącego, osłaniającą oczy przed słońcem. Kilka wariantów tych ujęć. Miałaś w sobie to, co nazywa się fotogenicznością, a od początku (to znaczy od owego pierwszego spojrzenia,

o którym nie da się powiedzieć, czyim było) spostrzegłem w Tobie jakąś modelowość, odbicie zdjęć z pewnych czaso­pism, które leżały w Twoim pokoju. Teraz, po moim niemal wnikliwym, krytycznym obejrzeniu zdjęć za łóżkiem Ledy,

wszystko to nie było już w stanie oślepiać mnie czy odstraszać i gdy opuściłem pokój, powziąłem decyzję poznania ciała, które widziałem tu sportretowane, a jeśli to możliwe, zdobycia nad nim władzy.

Jednego z następnych wieczorów (mógłbym również powie­dzieć, następnego wieczoru, w naszej historii bowiem jest on dopiero drugim, jeżeli mianowicie pierwszym był „wiktoriań­ski”, a wszystkie poprzednie prehistorią i drobiazgami) prze­szedłem korytarzem i przez Twój pokój, jakby po przeciągnię­tej kredą linii, wiodącej prosto do Twego łóżka. Jeszcze czytałaś albo oglądałaś w „Elle” czy „Vogue” ilustracje, do których byłaś podobna. Gdy stanąłem w drzwiach, uniosłaś wzrok, a ja podszedłem prosto w Twoje spojrzenie, aż do łóżka, chwyciłem - jak sobie przypominam, z przesadną siłą - za kołdrę tuż pod Twoim podbródkiem i odrzuciłem ją jednym ruchem. Głowa Twoja uniosła się gwałtownie z po­duszki, jak gdyby coś Cię uderzyło lub ukłuło w plecy, i zaraz opadła z powrotem, a Twoja twarz rozpromieniła się. Powoli, w niewyraźnie obronnym, odpędzającym ruchu uniosłaś jedną dłoń, podczas gdy drugą, równie powoli i przez długą chwilę nadaremnie szukałaś kołdry odrzuconej daleko ku nogom.

Rembrandtowska Danae, „naga kobieta z rubinowymi bran­soletami uniosła się kusząco i uroczo z obfitych poduszek ku niewidocznemu Jowiszowi”; a ja pomyślałem o niej, bo nigdy nie zapominam o sztuce w zetknięciu z życiem; lecz to nie było takie jak tamto, tylko światło na Twoim i jej ciele wydawało się niemal takie samo.

Patrzyłeś na mnie jak na zastawiony stół, powiedziałaś nastę­pnego ranka, a w Twoim głosie dźwięczała jeszcze promien- ność Twojej twarzy. Ale to nie było zupełnie tak.

Powinienem był zawczasu o tym wiedzieć, bo od dawna tego doświadczałem. Za każdym razem pierwsze spojrzenie na nagie kobiece ciało nudziło mnie, rozczarowywało, otrzeźwia-

lo; przyznaję siv do tegO'. Za każdym razem - wszystkie ciała, tak/c te, które później kochałem. Są zbyt podobne do antycz­nych posągów i to czyni je, choćby im brakowało rzekomej doskonałości, równie nie podniecającymi na pierwszy rzut oka jak tamte. Nigdy nie omieszkam myśleć o sztuce przy zetknię­ciu z życiem, lecz pamięć o tym rodzaju sztuki nie służy życiu. Zresztą ciała kobiet są bardzo do siebie podobne. Zaczynam rejestrować: więc to jest to, to to, to lo, a wszystko lak blisko siebie, brodawki piersiowe odległe od siebie równo o oktawę, najwyżej o decymę, niedaleko od nich pępek, a potem już srom. Na pierwszy plan wybija się typowość, kanon. Trzeba się najpierw nauczyć nie zwracać uwagi, aby to szczególne, które pociąga nas do określonej kobiety, a przy pierwszym obnażeniu zdaje się odpadać z niej wraz z ubraniem, odkryć na nowo w nagiej.

Wielkanoc spędziliśmy w małej miejscowości nad Oste, gdzie już kiedyś raz byliście. Moje wspomnienie o tych dniach okrywa jasne, bialoszare światło. Ukazują się one w nim jako okres zwiększonej pewności siebie. Byłem niemal zupełnie pewny, że zacznie się nowy początek, także początek z Tobą. Mimo chwilowego oporu Korfiza, który prowadził, wcisnęłaś się na przednie siedzenie między niego a mnie; przez całą drogę czułem Twoją prawą rękę obejmującą moje barki, muskającą kark, łagodnie zagłębiającą się w moje włosy, i samo to odbierałem jako oszałamiającą zapowiedź przyszłego szczęścia.

Teraz mogłem wprawdzie zasypiać bez środków nasennych, ale wciąż jeszcze budziłem się bardzo wcześnie. Wtedy wycho­dziłem w zapiętym trenczu, z podniesionym kołnierzem, w poranny chłód, aby spacerować po długiej grobli. Były to samotne spacery w pustym, szarym, chociaż jasnoszarym krajobrazie, zrozumiałe więc, że i moje myśli przyjęły tę samą barwę, i tym sposobem w owej naturalnej jasnej szarości mogłem je znieść.

Zawsze było jeszcze bardzo wcześnie, gdy siadałem w pustej jadalni. Próbowałem czytać. Szło mi to jeszcze kiepsko. Również powieść kryminalna, którą pożyczyłem od Ciebie, nie potrafiła mnie zainteresować, prawdopodobnie dlatego, że nie mogłem skoncentrować uwagi na intrydze. Czytałem

jednak dalej, a przechodzenie od jednego wiersza do następne­go wydawało mi się podobne do skoku wskazówki sekundni­ka, który mnie zbliżał do chwili, kiedy wreszcie zjawisz się razem z dziećmi. Potem mijało sporo czasu, nim przychodził Korfiz. Jego czerwona twarz, promieniejąc, ukazywała się w drzwiach, a przez całą powoli przemierzaną drogę od nich do stołu klaskał w dłonie albo przynajmniej je zacierał.

Tylko raz zastałem Cię w jadalni, gdy wróciłem z mojego porannego spaceru. Kiedy wszedłem, podniosłaś się powol­nym ruchem, odwracając się w moją stronę, a jednocześnie pochyliłaś się nad stołem. Nie widziałem Twojej twarzy, bo włosy Twoje otaczały nie ją, lecz ogromny pistolet, z którego do mnie celowałaś. Zamiast huku wydobył się z niego mono­tonny, cichy szmer. Na moment łagodny tok moich myśli zwichrzył się gwałtownie i nie potrafiłem sobie uświadomić, że to, ku czemu szedłem, to nic groźniejszego niż kamera filmowa, a owo moje krótkie zmieszanie można było dostrzec na filmie, zaczynającym się od mego nieco krzywego, niepew­nego zbliżania się do stołu. Potem następował Korfiz, kadry ukazujące jego czerwoną twarz, wahające się kroki jego czer­wonych butów. Amanda przebiegła przed kamerą, a prerafae- liczna Leda pozowała przez chwilę w swej afektowanej manie­rze, za co Korfiz nazwał ją „gąską”. Film kończył się długim ujęciem powoli ciągnących chmur. (Lubiłaś chmury, często je również malowałaś, i należy wspomnieć, że podarowałem Ci Trois nocturnes Debussy’ego i mah lomik Baudelaire’a, zawierający biały wiersz o „merveilleuses nuages”, które ktoś naprawdę może lubić bardziej niż cokolwiek innego na świecie.)

W ciągu dnia Korfiz był najczęściej sam gdzieś w drodze. Szukał domu, chciał bowiem kupić w tej okolicy jeden z tych małych, czerwonych chłopskich domków. Dzieci znalazły sobie inne dzieci, z którymi spędzały cały dzień. A jak spędzaliśmy go my? Przysłuchując się naszym głosom; siedząc obok siebie; przechadzając się razem; znowu siedząc obok siebie i całując się. Siedzieliśmy ukośnie naprzeciwko siebie, a ja całowałem dzielące nas powietrze. To lubiłem najbardziej, dotknięcie ust - już mniej; w ogóle każde dotknięcie - mniej, ale ciągle myślałem, że nie powinienem Ci o tym mówić. Tłumiące działanie pierwszego spojrzenia na Twoje nagie ciało zgadzało się z dotychczasowym doświadczeniem. Lecz iu

161

\V\ kJi

niechęć zetknięcia się, lęk (nie, coś więcej), wewnętrzny sprzeciw przed posunięciem się dalej, przed zrezygnowaniem ze stanu, jaki zawsze uważałem za wstępną fazę erotycznego stosunku, były dla mnie czymś zupełnie nowym. Znałem długie wahanie, tym dłuższe, im bardziej mi na jakiejś kobie­cie zależało, ale to było coś innego. Teraz miałem ochotę bronić się przed Tobą, gdy wyciągając konsekwencje z moich pocałunków na odległość, na wpół wstawałaś i nachylając się zmuszałaś mnie do przyjęcia Twoich ust. Był to osobliwy, impulsywny, wstrząsający sam w sobie ruch, który przywoły­wał mi na myśl zabawkę, małe pudełko i sposób, w jaki wyskakiwała z niego główka lalki, umieszczona na spiralnej sprężynie. Również dookolne drżenie Twojej ładnej, małej głowy na wychylonej ukośnie szyi przypominało tamtą, lilipu­cią, na końcu sprężyny. Chwytałem błądzące przed moją twarzą usta wargami, przytrzymywałem je i mocno się w nie wczepiałem.

Wśród prezentów wielkanocnych dla dzieci była książka i w niej znalazłem wzór dla szarmanckiej sekstyny dedykowa­nej Tobie - odrobiny prymitywnego produktu wypełniającej mnie nerwowej nudy. (Tak, to był stan, który czynił mi tamte dni takimi przyjemnymi, ta rozedrgana nerwowym oczekiwa­niem nuda; a to, że nie byłem jeszcze gotów zaryzykować jej dla szybkiego spełnienia, ku któremu zaczęłaś napierać, wyni­kało z obawy, że mogłoby ono zupełnie ją przytłumić.) Podałem Ci ów hołdowniczy wiersz ukosem przez stół, a Ty odpowiedziałaś mi natychmiast i w taki sam sposób, skłoniw­szy głowę na ramię i wysunąwszy pomiędzy wargi koniuszek języka, uśmiechając się w zamyśleniu w czasie pisania. Co ja napisałem, już nie pamiętam (przyjmuję, że było to zapomnie­nie zamierzone); Twój wierszyk jeszcze pamiętam. Brzmiał on tak: „Tutaj zobaczyć można z bliska, co to za stwory, stare Lwiska. Mało ruchliwe, myślą wiele i mają mnóstwo seksapi- lu. Więc choć groźniejsze niż się myśli, wszystko im da ten, kto to krćśli”. Qest to zupełnie wierne, łącznie z poszerzeniem głoski w ostatnim wyrazie dla uzyskania rymu.) Tymi wierszy­kami z ich dziecinnością i niedostatkiem po raz pierwszy wmieszało się w moją skłonność ku Tobie wzruszenie, którego później już nie potrafiłem zupełnie stłumić. Różnicę wieku między Tobą i mną, równo dwudziestoletnią, odczuwałem jedynie jako zwykły fakt, niekoniecznie wywierający wpływ

na erotyczny związek. Teraz czułem jej wielkość, a w tym momencie wydała mi się ona jeszcze większa, powiększona przez pewną dziecinność, jaką zacząłem w Tobie odkrywać, która również Twój prawdziwy wiek (dwadzieścia siedem lat) czyniła tylko pozorem. Chyba wtedy powiedziałem do Ciebie po raz pierwszy „Mała”. Byl to zwrot, którego później często używałem. Zawsze się na to trochę obruszałaś, a raz powie­działaś smutnie gderliwym tonem: Zawsze, gdy mówisz do mnie „Mała”, to wiem, że niczego ode mnie nie chcesz. Tak jak Ty to rozumiałaś, miałaś chyba rację. Wzruszenie z pew­nością nie podnieca erotycznie, a jeśli się pojawia na samym początku albo jeszcze wcześniej (ciągle jeszcze nie potrafię zdecydować, co mam uważać za początek), jeśli więc pojawia się za wcześnie, może działać hamująco. Byłem jednak pe­wien, że nie tylko ten, lecz i drugi jeszcze budzący obawy moment, lęk przed dotknięciem, zdołam w mojej skłonności do Ciebie usunąć; jeśli to się uda, myślałem, stanie się znacznie silniejsza, bogatsza. Zresztą, już nazywałem ją miłością. Trzymałaś rozciągnięty między dłońmi jeden z Twoich dłu­gich, mocnych włosów. Jak mała perła, wisiała na nim kropel­ka śliny. Uniosłaś jedną dłoń, a kropelka zsunęła się w drugą stronę, podniosłaś drugą dłoń, kropelka zsunęła się z powro­tem. Przyglądałem Ci się. . Zdawało się, że ma to jakieś znaczenie, mniej więcej takie jak znana wymowa kwiatów, lecz nie pytałem Cię. Nagle puściłaś włos, a lalka znowu wyskoczyła z pudełka. Ale tym razem Twoja głowa nie drżała ani nie krążyła, sama zatrzymała się przed moją twarzą, Ty zaś powiedziałaś: Przecież jest tak, jakbyś już mnie miał.

Niemal w tej samej chwili wszedł Korfiz. Niewykluczone, że widział to i słyszał, co powiedziałaś.

Był wspaniale wyglądającym trzydziestoletnim mężczyzną i razem tworzyliście niezwykle przystojną parę, chociaż za­wsze Cię trochę przyćmiewał. Nie mogę sobie jednak w ogóle wyobrazić kogoś, kto w jego obecności nie zostałby zepchnięty w cień. Nie powoduje tego wyłącznie jego dosłownie dominu­jąca postać, jego jasnowłosy, niebieskooki ogrom. Jemu za­wdzięczał to, że na jakimś biennale w Wenecji niektóre panie spośród gapiów podeszły do niego z prośbą o autograf, biorąc go za nowego gwiazdora filmowego. Opowiadał o tym ze

163

szczerą próżnością, a ja mogłem sobie wyobrazić jowialnego dryblasa w otoczeniu panien Kórmendy, Lówenstamm i im podobnych równie wyraźnie jak i w innej scenie, przezeń opowiedzianej, w której to leżał na plaży, również gdzieś na południu, cała zaś klasa ciemnowłosych dziewcząt otaczała go i roztańczonym i rozśpiewanym kręgiem. Jeśli już ten fenotyp musi sprawiać innym trudność egzystowania obok niego - to I jego pobudzona takim sukcesem witalność wzmaga się do tak 1 absorbującej przestrzeń i powietrze siły, że wszelkie pozostałe I życie w jego pobliżu zdaje się nagle kurczyć i więdnąć. Lecz I w tym przejawie siły jest wiele pozoru, jego podstawa nie jest I pewna. Jest porowata, krucha. Z jednej strony za dużo tu i miękkości uczucia, z drugiej - melancholijnej bystrości. Gdy to dominuje, zmienia się on również dla oka i zamiast witalne­go mężczyzny widzi się przed sobą wrażliwego młodzieńca. | A kiedy przyjął tę postać, łatwo mogłem uwierzyć w to, co mi kiedyś powiedziałaś, a z czego wcale nie wynikało zaprzecze­nie jego niezwykłej bystrości. On jest zupełnie prostoduszny, I powiedziałaś, on zawsze będzie o wiele prostoduszniejszy od ciebie. Lecz dosyć, nie jego historię tutaj opisuję.

Ani nie Waszą, więc o charakterze Waszego związku nie będę mówił więcej, niż mi się wydaje konieczne. Chyba i wiedzia­łem o nim niewiele więcej, niż nieodzownie musiałem wie­dzieć, aby obliczyć moje własne szanse i przedsięwziąć własne kroki. Fakt, że nie starałem się głębiej zrozumieć Waszego wzajemnego stosunku, odpowiadał mojej zapamiętałej, a właś­ciwie nieprzezwyciężonej obojętności dla spraw innych ludzi. Składnik erotyczny niemal w nim nie istniał, manifestującej się płciowości jak gdyby w nim nie było, a raczej przejawiała się jak napięcie negatywne. Nie chciałaś tego' od niego, a w przepoczwarzonym stadium, w którym, po ośmiu latach małżeństwa i jako matka dwojga dzieci, ciągle się znajdowałaś, być może nawet przez długi czas wierzyłaś, że w ogóle tego nie chcesz. W rzeczywistości płonęłaś pragnieniem nie doznanej jeszcze rozkoszy; dowodził tego emanujący z ciebie powab. Tak jak doświadczenie, bowiem również samo jego tęskne przewidywanie przydaje twarzy kobiety, jej wyglądowi, owe­go powabu. Czy jednak w przejawiającym się u Ciebie nie było czegoś z owej żądzy dziecka, mordującego chrząszcze i na-

164

dmuchującego żaby dla jej zaspokojenia? Czy była to owa brutalność, która, zdawało mi się, wystąpiła na Twojej twarzy w ów wieczór, nazwany przeze mnie, oczywiście zupełnie fałszywie, „wiktoriańskim”? Są to pytania późniejsze. Zaczą­łem je sobie zadawać dopiero wówczas, gdy wszystko się skończyło, minęło, gdy powoli zacząłem rozumieć, że różnica między Tobą i mną, którą w miłej nudzie naszych wielkanoc­nych dni nad Oste z taką nadzieją rozważałem i oceniałem, była w istocie odległością nie do pokonania.

Pytania mogą daleko zaprowadzić, dlatego długo ich unika­łem. Nie spieszyło mi się iść dalej, by wyjść z migotliwej mgły początkowych obietnic i wstąpić w struktury spraw oczywis­tych, w każdym przypadku mocniejsze, jakiegokolwiek ro­dzaju mogłyby być. Ani razu nie zastanawiałem się nad przyczynami stałej niemal nieobecności Korfiza. Teraz szukał domu, co mi wystarczało, chociaż raczej słabo uzasadniało fakt, że nawet w dni świąteczne pojawiał się dopiero późnym wieczorem. Lecz wydawało się czymś powszednim, co zauwa­żyłem, od kiedy zacząłem u Was mieszkać. Po południu, gdy inni wychodzili z agencji, on zdawał się dopiero na dobre brać do pracy i najczęściej późną nocą, nieraz też dopiero wczes­nym rankiem wracał do domu. Mogłem się z tym zgodzić, gdy mówił, że w czasie dziennego ruchu nie ma wystarczającego spokoju, by wykonać, co do niego należy, a terminy naciskają. Było to najzupełniej zrozumiałe, a istotnie wiele jego prac powstało w nocy. Uderzała tylko regularność tej nocnej pracy. Ty jednakże zdawałaś się nie mieć nic przeciwko temu, nie miało to żadnego widocznego wpływu na nieco ociężały, gadzi wdzięk Twojego sposobu bycia (można mu było przypisać bliskie pokrewieństwo z ostentacyjnym spokojem, jaki wtedy już od kilku lat charakteryzował styl młodych ludzi) i zadowo­liłem się zarejestrowaniem tego jako okoliczności, która mi odpowiadała. Wcale nie pytany powiedział mi, że większość tych wieczornych i rannych godzin spędził nie w swoim pokoju w agencji, a na włóczeniu się po ulicach przylegających do Reeperbahn i lokalach Sankt Pauli, położonych nieco dalej w bok. Wieczór w wieczór i noc w nocr' I ak. Skinąłem lylko głową. Nie przyszłoby mi coś takiego nawet na myśl, gdybym w ogóle się zastanawiał, ale też nie było w tej wiadomości nic

Mma§ I jy

H i U

, 4N» » %> £>*£ i iĄ+ f «.a*

>-Jp MlM ł® ■■ JA >¿9 2* fi jk *'..' 'tog łii1*-

mmM my /1 f 4*

V

ciekawego, a już najmniej sensacyjności. Znalem nieco tamten rejon miasta, niewiele ciekawego tam znalazłem. Ach to, tylko to, pomyślałem, jakie to przygnębiające, jakie nudne, nudne w niewłaściwy sposób.

Późnym wieczorem w Wielkanocną Niedzielę, Korfiz, który dopiero co powrócił z poszukiwań, uparł się, abym poszedł z nim jeszcze do karczmy. Byli tam tylko młodociani lub zaledwie uochę starsi i zauważyłem, że go znali, chociaż nikt go nie powitał. Ich zwyczaj obywania się bez pozdrowień wydał mi się swego rodzaju pozdrowieniem. Moja obecność jak gdyby przez chwilę gniewała ich, potem uznali ją, a może i zapomnieli o niej. Po drodze od swoich stołów do grającej szafy musieli przechodzić obok naszego, jednego z tych zwyczajnych w wiejskich karczmach stołów, które przez dziesięciolecia służby nabierają takiego wyglądu i takież spra­wiają wrażenie przy dotknięciu, jakby sporządzone zostały nie z drewna, lecz z zastygłego, skamieniałego płynu, starego brązowego wosku albo ze spetryfikowanego syropu. Miałem wrażenie, że w miarę upływu czasu każdy z obecnych co najmniej raz podchodził do aparatu i że tytuły, które wybiera­li, wszystkie bez wyjątku były tajnymi wiadomościami i adre­sami hołdowniczymi, skierowanymi do Korfiza. Chyba mi się wydawało. Czy było także przywidzeniem, że w ich ograniczo­nych twarzach, pochylonych nad okienkiem, falującym kolo­rowym światłem, czytałem niemal uroczvstv wyraz świado­mości, że są przez niego obserwowani? Z pewnością nie tylko wyobrażałem sobie, że świadomość ta wpływała w pewien sposób na ruchy odchodzących i podchodzących do szafy. Uzewnętrzniało się to w lekkiej niepewności, trochę bezrad­nych ruchach, krótkim zawahaniu albo przyspieszeniu kro­ków, nagłym znieruchomieniu uniesionej ręki, dłoni. Zupeł­nie jakby w pobliżu Korfiza ciężkie, zadymione powietrze szynku zmieniało się w inną, mniej znaną i godną zaufania substancję o nieprzewidzianych zagęszczeniach i rozrzedze- niach, w których gubiła się odruchowa pewność kończyn. Więc to taki z ciebie szczurołap, pomyślałem niezbyt orygi­nalnie.

To jest zwierzyna, powiedział trochę bełkodiwie. Taka jak tutaj właśnie mu pasuje, młoda zwierzyna, tuż ponad osiem-

pjjjyl

naście lat, „o dobrym mięsie”, dodał. Zwrot ten nieco mnie zaszokował. Gdy tak siedział z lekko zaciśniętymi, dużymi dłońmi, szeroko opartymi po obu stronach kufla o blat stołu, wyobraziłem go sobie na moment jako sędziwego rozpustnika, a nawet ludożercę-smakosza, oczekującego na dymiącą rzeź- nicką miednicę, w której mu podadzą małą, uroczą niezgrabę, mającą właśnie trudności z przejściem obok. Nie uśmiechał się do niej, do nikogo się nie uśmiechał, jego uśmiech był rozproszony, bierny jak równomiernie i obojętnie rozsiane łagodne światło. Nieraz pojawia się w „rejonie”, i to wcale nierzadko, powiedział, a ja domyśliłem się, że dalej mówi

0 zwierzynie, o młodej zwierzynie, i że „rejonem” mogła być tylko ta część miasta, którą odwiedzał zwykle po wyjściu z agencji. Wówczas bywa trochę speszona, gdy mi się nawinie,

1 zupełnie nie zdaje sobie sprawy z tego, co się jej przydarzyło, powiedział, a zabrzmiało to równie szyderczo jak czule. Dzieciołap, smakosz, pomyślałem, sam teraz nieco zmieszany tymi wynurzeniami; wyobrażałem sobie jego noce bardziej na wzór tych, jakie niekiedy spędzałem w tym rejonie jako bardzo zdystansowany i najczęściej nieco osamotniony widz, i powie­działem mu o tym. Człowieku, odparł, tobie się to trafia tak samo jak i mnie. Młoda zwierzyna? spytałem ze zdumieniem. Pokiwał powoli głową, rozumiał to ogólniej. Bo ty już zawsze z daleka robisz tak, powiedział i uniósł obie dłonie we wzbraniającym geście. A ja, prawił bekając, robię tak. To mówiąc, odchylił dłonie w ten sposób, że tworzyły jakby skrzydła bramy otwierającej wjazd w jego ramiona; mnie natomiast przyszła na myśl otwarta paszcza olbrzymiej ryby, w którą całymi chmarami wpada wszelki morski drobiazg, nie wiedzący nawet dobrze, co mu się przydarza. Wieczór w wie­czór i noc w noc? spytałem. Tak, powiedział smakosz.

A więc nie tylko smakosz seksualny, lecz także i żarłok, oczywiście znacznie bardziej to drugie; ujawnił mi coś, co niemal przekraczało granice wiarygodności. Prawdziwe gro­mady, tym bardziej iż gardził kontynuowaniem, powtórzenia­mi, tak że pierwsze zetknięcie było prawie zawsze i ostatnim. Za każdym razem zamknięty krąg; spotkanie, połączenie, rozstanie; zdawało się, że nic nie pozostawało, może dlatego że to już było wszystkim, a może, iż było niczym. Nie miałem ochoty zastanawiać się nad tym, po prostu przyjmowałem, co mi mówił. Również wyznanie, że nie zależy mu na tym, jakiej

płfii jest zwierzyna. Chociaż nie spodziewałem się lego, wcale me byłem zdumiony, a i niezbyt zainteresowany, sądziłem, ze i tak dosyć dużo się dowiedziałem, i była to już tylko konwersacja, gdy spytałem go, czy jednak nie przedkłada któregoś z obu rodzajów. Zastanowił się, zaprzeczył, pomyślał jeszcze raz, potem powiedział, żc może z chłopcami jest to trochę łatwiejsze, mniej skomplikowane. Zrozumiałem to niejasno albo i wcale nie. Pozostawało jeszcze tylko jedno,

0 czym się chciałem dowiedzieć, mianowicie, czy Ty o tym wszystkim wiedziałaś; i dowiedziałem się - nawet nie potrze­bując pytać.

Wiedziałaś o tym tak dokładnie, jak to tylko możliwe, przed kilku laty sama pomogłaś mu wybrnąć z jakiejś przykrej sprawy. Opowiedział mi o tym: historię z pewnym chłopcem, egzemplarzem młodej zwierzyny, nieletnim, ,,o dobrym mię­sie”. Opowiadał jeszcze więcej, o sprawach starych, nowych

1 najnowszych, co było nudne, jak zazwyczaj tego rodzaju historie. Powiedział, że Ty jednak uważałaś to wszystko za przebrzmiałe, za coś minionego, co według Twego mniemania skończyło się chyba z dniem Waszego ślubu; tego wysłucha­łem jednak ze zdumieniem.

Potem zaczęło się owo smutne, bezkształtne wyciekanie czasu, ostatnia faza zbyt przeciągniętego wieczoru w knajpie. Korfiz przesuwał po stole swój kufel, pozostawiający za sobą ślad jak ślimak. Spoglądał nań jak na trop swoich nocnych wędrówek, smakosz przemienił się w młodzieńca, ten zaś z niezwykłym przy takich wyznaniach zażenowanym patosem powiedział, abym sobie nie wyobrażał tego fałszywie, nieraz jest to tylko długi pocałunek, a za każdym razem ma nadzieję, że znajdzie miłość, miłość, cokolwiek by nią było. Właściwie jest to onanizm, nie stał się dorosłym, jest onanistą. Wtedy pierwszy raz usłyszałem, jak to mówił; niezupełnie zrozumiałem i nie wnikałem, o co mu szło.

Na moje naleganie pozostaliśmy w tej małej miejscowości

o jeden dzień dłużej; gdyby tylko ode mnie zależało, nie powrócilibyśmy tak prędko do Hamburga. Ten pobyt za miastem wydawał mi się w rzeczywistości istnieniem na zewnątrz, czasem nie liczącym się naprawdę, postojem między rozpoczęciem a kontynuowaniem, który chętnie rozciaenał-

bym w nieskończoność. Zawsze przedkładałem pełne nadziei wahanie nad początek, wyobrażenie nad urzeczywistnienie, plan nad wykonanie. Natomiast kontynuacja sama w sobie jest zniszczeniem, niszczeją w niej możliwości; muzyka ginie po drugim takcie, po drugim zdaniu książka, po drugim oddechu życie. (Czy przypadkiem nie tu tkwiła przyczyna, iż Korfiz ciągle zaczynał od nowa, wieczór w wieczór i noc w noc, a nigdy nie potrafił kontynuować?)

Lecz nie powinna była również się skończyć.

W tym nie mającym wyjścia polu napięć między moją zwleka­jącą chęcią, moim wstrętem do kontynuowania i moim lękiem przed zaprzestaniem, historia nasza już w tych pierwszych tygodniach zaczęła się rozpadać na mnóstwo pojedynczych momentów, które wprawdzie przez swój rodzaj, nagromadze­nie i skupienie tworzyły pewną całość, całość aż monotonną, lecz nie wynikał z nich żaden rozwój, nawet nie rozwój kontynuacji, choćby zupełnie beznadziejny, kontynuacji bez kroczenia naprzód. Momenty statyczne; mogę również powie­dzieć, same początki, nie wychodzące poza siebie, początki sfuszerowane. (Brzmi to niemal tak, jakbym się tu zabierał do objaśniania jednego z moich dawnych literackich projektów, który nazywałem „Główną sprawą”, książki mającej się skła­dać wyłącznie z początków, z trzystu trzydziestu trzech różnych przemyśleń początku, dokładnie mówiąc przemy­śleń, których nieudolność jest im już wrodzona. Dlatego, lecz nie tylko, książka miała nosić tytuł „Prze”, od przedrostka, który zawsze bardzo lubiłem. Rękopis mi zginął, zarówno brulion, jak i trzydzieści stron czystopisu, do których ostatnio rzecz doprowadziłem. Wszystkie moje dawne rękopisy gdzieś mi zaginęły, a ja nie żałowałem ich, w każdym razie nie za bardzo. Jeśli jednak czeka mnie jeszcze dalsze życie - nie, tak daleko nie chcę się posuwać - powiedzmy, kontynuowanie, to być może jeszcze raz spróbuję stworzyć „Główną sprawę”, już jej oczywiście tak nie nazywając.)

Uważam za zrozumiale, że w tych warunkach (nie mówię teraz

o książce, i do niej mogłoby się to odnosić, lecz o naszej historii) niewiele może zależeć od zachowania określonego porządku. Przyjmijmy, że teraz nastąpiła sprawa przegubów

169 j

\ v X i | i

u rąk. Były to przeguby Twoich rąk, a rzecz miała się tak, że I próbowałem je pokochać. Bardzo śmiała próba.

Zwyczajne spojrzenie na przeguby - mam na myśli ich stronę wewnętrzną - wywiera na mnie odstręczające wrażenie. Jest to

bolesna awersja, połączona z jakimś innego rodzaju dresz- I

czem. Tam, gdzie widoczna jest owa rozgałęziona delta żył, I

owa wewnętrzność, obrzydliwość obnażonego życia przeziera !

przez estetyczną otoczkę, którą skóra szczelniej nad nim f

rozpościera w innych miejscach. Z obrzydzeniem wobec życia I

par excellence łączy się jeszcze strach przed śmiercią i jeśli nie p

spojrzę prędko w bok, nie pomyślę o czymś innym, to i

nieuchronnie następuje wyobrażenie zabiegu, którym można i

ją sprowadzić, krótkiego, cienkiego, ostrego jak nóż pocią- I

gnięcia przez tkankę, przez życie. (Wykrzywiam twarz, zamy- I

kam oczy, wciągam powietrze przez zęby.) Lecz wstręt przed I życiem wobec jego znikomości znacznie góruje nad lękiem.

Siedzieliśmy w restauracji, która pozostałaby nam na zawsze I

droga, gdyby nasza historia przyjęła wyśniony bieg. Jedliśmy I

tam. Często jadaliśmy w restauracjach w naszej dzielnicy, a ja i

to przebywanie z Tobą wśród ludzi za każdym razem odczu- i

wałem jako okoliczność chroniącą mnie przed Twoim dąże- I

niem do pełnego zespolenia, nasilającym się teraz z dnia na I

dzień. Chciałem Cię zwodzić, nie wiadomo jak jeszcze długo, i

lecz, naturalnie, nie powinno ono było ustać, czy choćby I

osłabnąć, wręcz przeciwnie, wiele pomysłowości wykazywa- t

łem, by je' wzmagać, wzmagać je, a jednocześnie odsuwać [

wybuch, była to agogiczna sztuczka z niezmiennym przyda- I

waniem momentów opóźniających. (Na takich rzeczach zna- I

łem się aż do wirtuozerii, nauczył mnie tego nieustanny lęk, że I

dokonania nigdy nie wyjdą poza moje wybujałe projekty. I Zawsze ponad takie rozczarowanie wolałbym rezygnację,

chociaż bałem się jej tak samo jak pogrzebania żywcem. Życie i przy takich wymaganiach stawało się z biegiem czasu coraz

trudniejsze. Bo jeśli chodzi o moje stosunki z kobietami, to i

wymagałem ni mniej, ni więcej, aby każdy nowy był nie tylko i

inny, lecz również silniejszy, nie tylko silniejszy, lecz także 1

zupełnie inny niż wszystkie poprzednie. „Powtórzenie, zapi- I

salem niegdyś, jest najsłabszą formą kontynuacji.” Potem i

dopisałem jeszcze: „najnikczemniejszą formą”. Możesz z tego *

wnosić, jakie oczekiwania odważyłem się wiązać z Tobą; nie | będę Ci się sprzeciwiał, jeśli zechcesz nazwać to nonsensem.)

Znowu nasze dłonie spoczywały obok siebie na stole, na nie uprzątniętym jeszcze restauracyjnym stole, nad którym nasze nadzieje, a przynajmniej moje, stały w owo popołudnie w zeni­cie, tak że później przemykałem się obok niego z opuszczonym wzrokiem, jak opieszały dłużnik, spotykający wierzyciela. Teraz światło było jaśniejsze, nie takie żółte, mniej łagodne i w nim nie zadowoliłem się już położeniem mojej dłoni na Twojej, mojej lewej na Twojej prawej, lecz obróciłem Twoje przeguby ku górze, to znaczy ich strony wewnętrzne, oba, zwróciłem je ku światłu i zacząłem je palcami dotykać, pieścić, z zamierzoną czułością, wbrew memu wrodzonemu wstręto­wi, aż ów doprawdy zmienił się w krańcową żądzę, spływającą po końce palców i dającą im siłę doznania. Trwało to długo, kelnerka chodziła tam i sam jak chmura, coraz to przesłaniając światło, lecz nie odważyła się podejść do stołu, by zeń uprzątnąć.

To szaleństwo, powiedziałaś ochrypłym, zamierającym gło­sem, a gdy wreszcie się to skończyło, wybuchnęłaś łzami, i raz po raz wspominając Korfiża, wyrzekałaś bez opamiętania: Tak być oszukaną, tak oszukaną. t

Powiedział mi później (bo i to mu wreszcie zdradziłem, gdy nie było już takiej rzeczy, którą bym przed nim taił), iż rozpacz ta wywołana została tym, że działo się to w sposób tak nieuregu­lowany. Ty jednak miałaś na myśli nie tylko rodzaj i sposób, lecz także i skalę, tego jestem pewien.

Dłonie nasze rozłączyły się powoli, z wahaniem. A potem nastąpiło nieokreślone, jakby szamańskie mamrotanie przy­siąg, w którym pozwoliłem przebrzmieć ekstazie.

Wielka to była obietnica, którą Ci wtedy dałem, a Ty naparłaś na jej spełnienie, naparłaś całym swym ciałem, rzucając nim we mnie w ciemnym korytarzu, tuż przy moich drzwiach. Gwałtowne uderzenie, mój płaszcz kąpielowy, jak pod nagłym podmuchem wiatru, poleciał na boki, a potem poczułem niespodziewany, a jednocześnie śmiesznie bezczelny chwyt za kutasa. W taki sposób nie udają się często dzieciom czułości, chcą kogoś pogłaskać po twarzy, a wychodzi z tego policzek. Dobrze, że było ciemno, bo mogłabyś z mojej twarzy wyczytać jedynie zaskoczenie, niechęć i odrobinę bólu. Mogłabyś rów­nież spostrzec, że dźwięk, jaki wydałem, był lękliwym śmie-

chem, zarówno wywołanym, jak i zniekszałconym przez te doznania. Stłumionym, wyszeptanym krzykiem zaatakowałaś mnie: Chcę, żebyś mnie pierdolił, chcę, żebyś mnie jebał, 'leraz naprawdę roześmiałem się w ciemności, roześmiałem się. jak nieraz dorośli śmieją się wobec zdumiewająco niesto­sownych powiedzeń dzieci, lecz bezgłośnie. Natychmiast tego pożałowałem, zląkłem się swojego błędu i ze zmieszania popełniłem drugi, głaszcząc Cię kilkakrotnie po plecach, dobre zwierzę, poczciwe zwierzę, znowu się przestraszyłem i wreszcie bezradnie, zrezygnowany, opuściłem ręce.

Nadszedł dzień, w którym musiało się to stać, określony, jakby zawczasu postanowiony dzień. Myślę, że w każdym intymnym związku istnieje taki dzień i gdy go się przegapi - obojętne, czy przez zwłokę, czy przez uprzedzenie faktu - to nie da się już tego zupełnie naprawić i nie może już być tak, jak mogłoby być.

Takie jego przeznaczenie zauważyłem już z rana, spostrze­głem też, że i Ty je poznałaś. Zbiegło się w nim kilka okoliczności, które z początku wcale nie wyglądały na szcze­gólnie sprzyjające. Umówiliście się na ten dzień z zaprzyjaź­nioną rodziną, co z pewnością przeciągnęłoby się do nocy, a ja w tym czasie miałem pozostać w mieszkaniu sam. Dzieci postawiły na swoim, że będą nocowały u przyjaciół, a Ty być może zrobisz to samo. Korfiz powiedział jak zazwyczaj, że wieczorem musi być w agencji, bo znowu musi dotrzymać jakiegoś krótkiego terminu. Dodał jeszcze, że na drugi dzień przed południem odbierze dzieci; gdybyś chciała rano wrócić do domu, nie będziesz musiała zrywać się zbyt wcześnie, a potem znowu wyjeżdżać. Wszystko to było samo w sobie uboczne, nie byliśmy zdani na jakieś specjalne układy. A jed­nak od razu wydało mi się ważne; jak gdyby przez te nieznacz­ne odchylenia od innych dni, dzień ów chciał się wyróżnić w naszej pamięci kilkoma dodatkowymi symptomami, tak abyśmy zawsze mogli powiedzieć, stało się to tego a tego dnia, w którym to a to było takie a takie.

Przeczuwana ważność dnia podnieciła mnie, lecz podniece­niem podszytym lękiem. Dzień był przygotowany, Ty byłaś gotowa już od dawna, ale ja wciąż jeszcze nie. Więc chociaż wiedziałem, że będzie to może błąd nie do naprawienia,

postanowiłem, z pozorną nieświadomością, przemknąć się obok tego dnia płatności. Zaraz po śniadaniu zacząłem pić, a potem piłem przez cały dzień; nie tylko dlatego, że miałem nadzieję, iż otępiające działanie alkoholu dobrze zrobi na moje podniecenie, lecz przede wszystkim dla wykorzystania tego otępienia jako alibi wobec Ciebie. (Jeszcze raz potem - przynajmniej raz - zrobiłem tak samo; o tym także opowiem.) Już po południu nadarzyła się okazja udania otępiałości w pojmowaniu. Tak odwlekałaś Wasz wyjazd, że wreszcie Korfiz z niecierpliwiącymi się dziećmi pojechał naprzód. Ty miałaś pojechać za nimi, gdy tylko zdążysz, ciągle jednak guzdrałaś się, jednocześnie rozmawiając ze mną przez kory­tarz i pootwierane drzwi. Starałem się odpowiadać Ci z pogod­ną naiwnością, wymawiając słowa jak lekko podpity. Co powinienem był zrobić, było oczywiste, tylko jedno. Rzucić Cię na Twoje nie pościelone jeszcze łóżko pod wpływem żądzy i niecierpliwości, zmuszającej mnie posiąść Cię właśnie teraz, gdy już przyszykowałaś się do wyjścia i miałaś za chwilę opuścić dom. Pozór przemocy uczyniłby wspomnienie tego tylko piękniejszym; później mogłabyś zawsze powiedzieć: Tego a tego dnia, gdy to a to było takie a takie, wziąłeś mnie siłą. Słyszałem, jak to mówisz; to, co powinienem uczynić, widziałem tak, jakby robił to ktoś inny, i wszystko to wydało mi się absurdalne, śmieszne, niemożliwe.

Weszłaś do mojego pokoju kompletnie ubrana, w płaszczu. Demonstracyjnie, z uśmiechem wyrzutu, spojrzałem na zega­rek; chciałem, aby pożegnanie wypadło krótko, Ty jednak nie pozwoliłaś na tym poprzestać, tylko usiadłaś mi na kolanach. Chciałem Ci w tym przeszkodzić, lecz mi się nie udało. Chcę teraz usiąść na tobie, powiedziałaś upartym tonem, a ten sposób mówienia tylko wzmocnił dziecinność postępowania. Że też ciągle musisz się zachowywać jak dziecko, pomyślałem z nerwową wściekłością, a omal nie powiedziałem tego głośno. Było w tej wściekłości smutne wzruszenie (nigdy nie potrafi­łem nikogo rozczarować, a szczególnie dziecka lub dzieciu- cha). Uczyniło mnie to zupełnie bezsilnym; smutek i wzrusze­nie są emocjami pasywnymi. W bezradności swojej nie spo­strzegłem, że zacząłem poruszać nogami, jak gdybyś napraw­dę była dzieckiem, a ja chciałbym Cię powozić konno. Hop, hop, powiedziałem, aby naprawić to przez parodię. Wreszcie nie pozostało Ci nic innego jak wynieść sie. robiąc dobra mine.

Gdj byłaś przy drzwiach, powiedziałem, abyś postarała się nie wracać do domu zbyt późno. Obróciłaś się, ja się do Ciebie uśmiechnąłem, a Ty zwróciłaś mi ten uśmiech jak blade odbicie.

Teraz zacząłem pić z zapałem i skupieniem, jakby chodziło

0 skończenie na czas jakiejś ważnej pracy. To, z czym miałem się uporać, było trudnym do zniesienia, niespokojnym zwąt­pieniem; że zaś wiedziałem, iż będę jeszcze potrzebował mojego alibi pijanego, myślałem, że najlepiej byłoby, gdybym jak najprędzej porządnie się zaprawił, abym, gdy wrócisz, spał już jak kloc. To mi się jednak nie udało, leżałem jeszcze bezsennie, gdy usłyszałem Cię przy drzwiach wejściowych.

Od razu poznałem, że teraz Ty udajesz pijaną. Tak, ten bełkot, chichot, zataczanie się już w przedpokoju, niewyraźne słowa i ruchy przynajmniej w połowie były odegranć. Słysza­łem, jak tak szłaś, jak weszłaś do mojego pokoju i, na wpół padając, osunęłaś się na dywan, opierając się skośnie górną częścią ciała o drzwi szafy. Zaczęła się rozwlekła wymiana obojętnych pytań i odpowiedzi. Czułem, jak na mojej twarzy zastyga maska prostodusznej uprzejmości. Chciałem, by Two­ja nadzieja wyparowała, by rozbiła się o cierpliwość anachore- ty, z jaką czekałem, aż pójdziesz do swego pokoju. Długo to trwało. Najwidoczniej postanowiłaś wytrwać i przetrzymać mnie, udawałaś na wpół śpiącą i niezdolną do ruszenia się z miejsca bez pomocy. Zauważyłem, jak przypatrywałaś mi się spoza opuszczonych powiek. Była to cicha, zacięta walka

1 czułem, że się w niej nie ostoję. Musiałem coś zrobić, musiałem Cię jakoś usunąć z pokoju. Próbowałem podnieść Cię z podłogi, lecz zrobiłaś się ciężka. Byłem nagi, a twoja głowa poleciała do przodu, między moje rozstawione nogi, i chwiała się bezwładnie. Jeszcze trochę ustąpiłem i powiedzia­łem: Pomogę Ci rozebrać się. Nie zdziwiło mnie, że z tym szło znacznie łatwiej. Ulżyłem sobie, wydając sześć nieartykułowa­nych mruknięć; zastąpiły one sześć sylab okrzyku: Przeklęta komedia. Wkrótce miałaś na sobie tylko wąskie figi i teraz udało mi się postawić Cię na nogach. Oczy miałaś zupełnie | zamknięte, a rzęsy Ci drżały. Próbowałem pociągnąć Cię do [ drzwi, lecz wówczas znowu stałaś się ciężka, jeszcze cięższa niż I poprzednio, aż nagle Twoje ciało wykonało półobrót, wym- I knęło mi się z rąk i upadło na moje łóżko. Przez chwilę stałem j nieruchomo, znowu mruknąłem, cztery i jeszcze raz cztery |

n w ** - ~

4i*'%# •itjj

£ r • •. .... >% -i .-■,. . .^l ^ V* - •* "'■? 1

* ]£’*■>■, jflBiŁ^gy %*$ If/k %■ I

ifiJfiNiPifi* ^

; » itjiłii^ ^.-***#§# 0 ** V* I

V;-^'a'ś. fl %f 3 a;, i -."•• if | i 14 * '*',->>*♦>’ ■'

- vV'.:vy •

t k* **

!Bii

■■■■'• ‘^lll ilHl&iycniKlISJ ł f t?(Sf* ?!

p . mm

11 • }f 9^ ■JPSf

w>rv

razy (znaczyło to: Oczywiście, tak myślałem) i usiadłem na brzegu łóżka. Teraz nie szło już o nic.

Bóg snu - czy jakieś inne bóstwo - ułożył Cię w korzystnej pozycji, lecz nic to nie pomogło. Drugi widok Twojego nagiego ciała pozostawił mnie równie zimnym jak pierwszy. Biała i niebieska skóra przypominała mi rozwodnione mleko. Mój chłód zdawał się oziębiać również powietrze w pokoju. Położyłem się obok Ciebie i okryłem oboje nas kołdrą. Ty jednak gwałtownym ruchem, jak to bywa we śnie, i zamaszys­tym, prawie gniewnym wierzgnięciem nogą odrzuciłaś ją. Czułem się teraz bardzo zmęczony i ze zmęczoną, smutną czułością zacząłem delikatnie głaskać Twoje ciało. Znowu dobrze się stało, że nie widziałaś mojej twarzy; sam byłem zadowolony, że nie mogłem jej zobaczyć. Pod moimi dłońmi przeciągałaś się, obracałaś, jak podczas snu, z zamkniętymi oczyma i drżącymi rzęsami. Ciągle Cię głaskałem, nie opuści­łem ani jednego cala kwadratowego. Uśmiechnęłaś się, roz­chyliłaś usta, a potem rozległy się w pokoju głosy ciche, silniejsze, a nagły obrót Twego ciała, jaki nieraz wykonuje się we śnie, podsunął mi pod dłoń Twoją pizdę. Ponury, zimny, współczujący, dopełniłem zwycięstwa drugiego stopnia, które jeszcze można było wynieść z mojej klęski, a które potwierdzi­łaś radosnym okrzykiem, z zamkniętymi oczyma i nagle znieruchomiałymi rzęsami.

Wyzierająca spoza tego smutnego tryumfu klęska ponownie zasiała we mnie zwątpienie, czy w ogóle jeszcze jestem zdolny do pełnego zwycięstwa. I tylko, by się o tym przekonać, przystałem na ofertę kobiety, podsuniętą mi przez zwyczajny przypadek.

Później wyraziłaś się o tym pogardliwie, że coś takiego to żadna sztuka: „Jak psy na ulicy”,powiedziałaś. Lecz psy,oile mi wiadomo, idą tylko za nakazem popędu, zespala je czysty popęd. Mnie natomiast ani nie pchał popęd, ani nie ciągnęła żądza; wspierała mnie jedynie chęć pozbycia się mych wątpli­wości. Musiała być wystarczająco silna, bo udało się. Krótko przed zakończeniem powstała pewna trudność, którą pokona­łem tylko dlatego, że przyspieszyłem je, mówiąc sobie po cichu, jako ostatni doping, pocieszające zdanie: To się zaraz skończy, zaraz będzie po wszystkim.

_ _ - I7£

»¿3 \ V v

Piersi miała niewielkie, lecz ich brodawki były obwiedzione dużymi, ciemnobrązowymi polami i na nie spoglądałem bez przerwy, w dół, bo nie chciałem widzieć jej twarzy. Widziałem więc, jak najpierw zaczęły się poruszać nieregularnie, drżąco, a potem powoli zaczęły zataczać kręgi coraz jednostajniej, coraz bardziej mechanicznie. Zaczęły wyglądać jak wirujące tarcze, które, jak się to mówi, trochę „biją”.

Nic mi nie pomogło zamknięcie oczu, może nawet było to jeszcze gorsze. Gramofon pracował. Na obu talerzach obracały się małe płyty o bardzo dużym, czarnym, nierowkowanym środku. Obracały się jałowo i trochę biły. Nie było słychać niczego poza jednostajnym szumem, szmerem deszczu,' wy­ciekaniem nie wypełnionego, nie dającego się wypełnić czasu. Nie udało mi się wyłączyć aparatu. Może niewłaściwie to robiłem, a może był uszkodzony. Przejął mnie lęk przed tym jałowym wirowaniem i jego szumem i uczynił przez nieskoń­czenie długą chwilę kompletnie niezdolnym do poruszania się. Dopiero wejście mężczyzny, na którego czekałem, przerwało ten okropny czar. Zdarzyło mi się to niedawno w agencji. A muzyczny automat? Szafa grająca w małym lokalu, do którego często zachodziłem z biura, nie wyłącza! się. Na kartce umieszczonej nad otworem wrzutowym widniał napis „nie­czynny”. Lecz właśnie to zdawało się zachęcać kelnera do włączania aparatu. Przypatrywanie się trzem, pokrytym róż­nymi symbolami, bez przerwy obracającym się tarczom najwi­doczniej go bawiło. Ten obraz czasu, jałowo upływającego w wieczność, od którego mimo wysiłku nie mogłem oderwać urzeczonych oczu, po raz pierwszy napełnił mnie strachem, który można by chyba określić zarówno jako strach przed śmiercią, moją śmiercią, jak i przed życiem, życiem nie moim, tylko abstrakcyjnie biegnącym obok mnie, a które tak samo biegłoby i beze mnie. Ratowałem się tylko tym, że prędko płaciłem i wychodziłem. Była to, mówię Ci, najzwyklejsza panika. Od tamtego czasu nic się nie poprawiło.

Wówczas trudność ta była dla mnie jeszcze stosunkowo nowa. Lecz daremnie usiłowałbym się ratować spojrzeniem na obcą kobiecą twarz, aby przekonać się, że ucieleśniona mechanika pode mną bądź co bądź coś w sobie miała, nawet jeśli to nie była Twoja twarz; zmienione w mechanizm ciało przykuwało moje spojrzenie i nie pozostawało mi nic innego, jak doprowa­dzić je jak najprędzej do spoczynku.

Zdarzyło się to na drugi lub trzeci wieczór po Twoim odlocie na Ibizę. Był to krótki wyjazd z dziećmi na ferie. Korfiz i ja nie mogliśmy się z Wami udać, bo tkwiliśmy w jednej z przeciąga­jących się prac nad wprowadzeniem nowych marek papiero­sów, czym się wówczas przeważnie zajmowaliśmy. Nie ma potrzeby dokładniej mówić o czasie Twojej nieobecności. Gdy wróciłaś, z każdej skroni zwisał Ci mały, cienki warko­czyk. Zbliżaliśmy się do siebie, Ty z dziećmi, ja obok Korfiza, a z każdym krokiem hala Hamburskiego Portu Lotniczego zdawała mi się coraz bardziej rozszerzać i pustoszeć. Już po tym mógłbym poznać, jak bardzo mnie obchodziłaś, dobrze bowiem znałem owo złudne wrażenie. Miałem je za każdym razem, kiedy pierwszy raz po okresie niewidzenia się spotyka­łem kogoś, na kim mi zależało. Sceneria spotkania (dworzec, lotnisko, łąka obok naszego domu w Ehrwaldzie) pustoszała i rozszerzała się; bliskie przedmioty (okienka bagażowni, kioski z gazetami, domy i parkany) odsuwały się na daleki horyzont. W ciągu niewielu dni Twoja białoszara skóra mocno zbrązowiała i dlatego przychodziłaś jak zwiastunka jakiegoś życia,w którym było tylko powietrze i słońce, a ściany i dachy zostały na zawsze usunięte.

Potem zobaczyłem warkoczyki i w tej samej chwili poczułem, jak gładka całość, którą w oczekiwaniu Twego powrotu odczuwałem przez całe przedpołudnie, zarysowała się, i gdy dalej poruszałem się w kierunku Ciebie, oddzieliła się ode mnie boleśnie jakaś mała, lecz ważna część mojej wewnętrznej postaci i dążyła w przeciwnym kierunku, w dal od Ciebie. Poskromiłem próbę ucieczki i wymieniliśmy oficjalny pocału­nek w policzek.

Jeszcze nigdy nie widziałem Cię w tym uczesaniu i to, co mi nakazywało cofnąć się przed Tobą, mogło być po prostu nieokreśloną przykrością wobec zmiany, jaka zaszła w Tobie w tym okresie, gdy byłaś daleko ode mnie, tak że nie mogłem ani uważać jej za coś powszedniego, ani ocenić jej znaczenia czy też braku znaczenia. Nie mogłem wiedzieć, że istotnie była sygnałem, i co sygnalizowała, lecz teraz wvdaje mi się. że wystarczyło, aby mnie ktoś wówczas zapytał, Ty sama, Korfiz albo ankieter z kwestionariuszem przy wyjściu z hali, a wie­działbym, co odpowiedzieć: Ach, to jest oznaka zdobyczy, zdobyło się łupy na wysepce, dwa warkoczyki to dwóch mężczyzn, to takie jasne, jak gdyby to były ich skalpy.

Lekko i ze śmiechem dałbym tę odpowiedź, a może tylko roześmiałbym się i zachował ją dla siebie; że jednak nikt nie spytał, pozostałem w stanie przeczuwania aż do Twojego ostatniego powrotu, tego z Hamburga do Santa Cruz. (Korfiz poszedł wtedy z dziećmi naprzeciw Ciebie, a ja pozostałem w restauracji pod pozorem zajęcia dla nas stolika. Twoja cera, lekko zbrązowiała w klimacie wyspy, po pobycie w Hamburgu bardzo zbladła i zszarzała. Pocałowaliśmy się w policzki, i usiadłaś. Zobaczyłem, że znowu masz na skroni warkoczyk. Tylko jeden, a był taki sam mały i cienki jak tamte dwa przed dwoma laty, chociaż tym razem łup był znacznie poważniejszy niż wówczas. Teraz już wiedziałem to, co poprzednio tylko przeczuwałem, i przypominam sobie, jak tam, obok Ciebie, przy jednym ze stolików w restauracji portu lotniczego w Los Rodeos, ogarnęło mnie zdumienie, że po tym pełnym chwały łowieckim wypadzie nie zaplotłaś wszystkich swoich włosów.)

Byłaś milcząca i zmęczona i zaraz po południu odeszłaś, aby wypocząć. Że nie było to zwykłe zmęczenie podróżą, zrozu­miałem również dopiero przy okazji tego późniejszego, waż­niejszego przypadku, kiedy "¡Twoja potrzeba spokoju i odosob­nienia się trwała nie dwa, trzy dni, lecz utrzymywała się tygodniami, aż Korfiz wobec mnie zauważył, iż jest to taki stan, w którym brakuje tylko, abyś jeszcze nas doprowadziła do dzielenia z Tobą swego „miłosnego bólu” (tak to nazwał). Zarówno za pierwszym, jak i za drugim razem była to faza przeżywania przyjemności i oczywiście intensywnością i trwa­niem odpowiadała samej przyjemności; za pierwszym więc razem nie było to nic nadzwyczajnego. Jeżeli jednak bardzo lubiłaś pogrążać się w czasowym osamotnieniu ze swoimi oszołomieniami wspomnieniem - lub wspomnieniami oszoło­mienia - (od razu chciałbym spytać, czy byłaś w stanie wyobrazić sobie, że wspomnienia potrafią osiągnąć tak po­tworne rozmiary, że samotność, w jaką kogoś wciągają, może zakończyć się jedynie wraz z życiem), to nie byłaś zbyt skłonna do zwykłego przemilczania swoich przeżyć. Nie to, byś miała je nam wykładać jak na tacy, przy czym mogłaby się ukazać ich mizerność, będąca często istotą takich przygód. Na ogół wolałaś mimochodem dawać do zrozumienia półsłówkami to bądź owo, tak że nie było wiadomo, czy uważać to za mniej lub

bardziej ważne, niż się wydawało. W każdym razie dodawało Ci to uroku. I tak powoli okazało się z Twoich napomknięć, że te dwa łupy na Ibizie to byli Amerykanin i Francuz, dwaj młodzi, weseli panowie. O Amerykaninie nie usłyszeliśmy wiele, tyle że można go było sobie wyobrazić jako koleżeńskie­go chłopaka, który rozgościł się w Twoim pokoju z tego rodzaju bezwstydem, jaki zwie się bezpośredniością, i nie­zmordowanie bawił się z dziećmi. Wcale to było korzystne, biorąc pod uwagę, że zdejmowatz Ciebie ciężar ustawicznego zajmowania się nimi, a jednocześnie odwracał ich uwagę od Ciebie i Francuza, którym się interesowałaś. Wprawdzie nie wspomniałaś o tym, lecz można było sobie to pomyśleć, a nie pojmuję, jak można by tego nie przypuścić. W każdym razie Francuz był faworytem, a dzieci nie były znowu aż tak zajęte, aby przynajmniej nie zauważyły, jak Cię raz pocałował. Na plaży. Ja też to widziałem w wyobraźni, dwie smukłe sylwetki na niebieskim i żółtym tle, niezbyt oddalone, tak że mogę sobie zupełnie dobrze wyobrazić również tę, której nie znam. Nagle odstęp między nimi znika, i można by wziąć je z odle­głości za jedną osobę, gdyby się nie wiedziało, jak jest w rzeczywistości, i nie spostrzegło, jak po chwili gwałtownie od siebie odskakują, a jedna, o sarnich nogach, o nogach gnu, biegnie ku morzu i znika, a druga pędzi za nią i też znika. Tak się to przecież robi, nieprawdaż? przecież inaczej tego w ogóle nie da się zrobić, zawsze się tak robi i jestem zupełnie pewien, że moja wyobraźnia nie popełniła najmniejszego błędu, że była to śmiesznie dokładna odbitka rzeczywistości. Trochę śmiałaś się z Francuza, z tego, co nazywałaś jego naiwnością, przecięt­nością; lecz potem Twój uśmiech jakoś znacząco się zmienił, tylko w kącikach ust, i powiedziałaś: Ale to ciało. Także i pod tym zwrotem można sobie coś niecoś wyobrazić, gdy jest się obdarzonym takimi kobiecymi biodrami jak ja albo tak wąski­mi ramionami jak Korfiz; potrafiłem sobie dokładnie odtwo­rzyć obraz tego młodzieńca, nie znając jego twarzy. Powie­działaś, że jest Francuzem z Południa, i zahaczyłaś o psycholo­gię narodów, a mianowicie, że gatunek ten jest zapalczywy, co na przykład przejawiło się w tym, iż niespodziewanie wybu­chła bijatyka. Bardzo to potępiłaś i skomentowałaś w tym właśnie sensie, dzięki czemu epizod ten wypadł najpełniej z wszystkich Twoich fragmentarycznych opowiadań. Była więc prawdziwa bijatyka, taka co się zowie, Gaston bowiem

nic był tam na plaży jedynym tego rodzaju. Te zawadiaki, wszystko faceci tacy jak Gaston, ruszyli na siebie w nagłej i gwałtownej akcji, o której tylko dlatego tak szczegółowo się opowiada, aby należycie przedstawić ohydę i śmieszność zajścia. I równie nagle jak zaczęli, tak uspokoili się i razem śmiali się i pili, tacy właśnie już są. Tak, a o co poszło? O co się bili? To nie zostało jednoznacznie ustalone, lecz myślę, że nie

o Korfiza ani o mnie. Wielokrotnie wzruszałaś swymi ładny­mi, szerokimi, brązowymi ramionami. O co się akurat bili? Przecież to wszystko są takie koguty. Nic nie wskazywało przeciwko, a wiele za, że bili się o Ciebie, że ta porywcza, męska młodzież o Ciebie wzięła się za łby pod słońcem Południa. Bo i dlaczego nie? Nietrudno mi było wyobrazić sobie Gebie jako kąsek, o który idzie walka. Czy jednak walczono o Ciebie, czy nie, czy Gaston zwyciężył, czy wcale zwyciężać nie musiał, w każdym razie wydawało się, że większą i lepszą część czasu na wyspie spędziłaś razem z nim. Z pewnością jemu to zawdzięczałaś chwilowe upodobanie do fioletowej cieczy o nazwie „Parfait d’Amour” i do piosenek Georgesa Moustaki, którego płytę gdzieś kupiłaś sobie wkrót­ce po powrocie i jeszcze w ostatnich naszych wspólnych dniach nastawiałaś dosyć często. Jej łagodnie szemrzące brzmienie za każdym razem wypełniało dom atmosferą tęsknoty, którą odczuwałem jako pełne wyrzutu napomnienie pod moim adresem, ani razu bowiem nie byłem taki jak Gaston, którego przecież miałem przewyższyć. Powiedział Ci po angielsku, please make me happv. co bvło zresztą wam sądzone. Zacyto­wałaś go dosłownie, na co Korfiz nagle się ożywił i z niemal trwożliwym zdumieniem spytał. Co? Ty? Jego? Spędziłaś z nim noc w pewnym hotelu w mieście Ibiza, który, o ile dobrze zrozumiałem twój opis, znam (kiedyś, już dawno, siedziałem tam z B. Spoglądaliśmy stamtąd na pomnik Vary de Rey i przysłuchiwaliśmy się kilku młodym ludziom, którzy gdzieś w pobliżu, lecz niewidoczni, grali na gitarach i śpiewa­li). No pięknie, poszłaś więc z nim do hotelu. Tak, lecz to samo w sobie nie miało z tym nic wspólnego, on nieustannie Cię o to prosił, ale niczego nie było, a później on płakał. To

o hotelu opowiedziałaś tylko mnie, Korfiz dowiedział się o tvm dopiero znacznie później, kiedy już nie tylko ja byłem zdrajcą, lecz doszło do tego, że wszyscy zdradzaliśmy się nawzajem. Przecież chyba nie wierzysz, powiedział do mnie Korfiz,

chyba nie wierzysz w to, że oni tam w hotelowym pokoju całą noc siedzieli naprzeciwko siebie i grzecznie rozmawiali. Poszli razem do łóżka i zabawiali się, a jeśli ona teraz mówi, że to głupstwo (pomachał przy tym lekceważąco ręką i opuścił kąciki ust, tak jak zrobiłabyś to Ty, gdyby Cię o to spytał), to znaczy, że nie wygodził jej tak jak ów Hans-Heinrich czy Fritz-Peter tam w Hamburgu i że nie zaspokoiła tej swojej cholernej chuci.

Temu można było oczywiście jedynie przytaknąć, a i wcześ­niej, gdyby mi coś takiego powiedziano, to nie oponowałbym; sam jednak wówczas, kiedy mi o tym wydarzeniu opowiada­łaś, wcale się nad tym nie zastanawiałem. Powiedziałaś mi to i to, dobrze, kupiłaś sobie później tę płytę, dobrze, ale poza tym powróciłaś do mnie, jak gdybyś w ogóle nie wyjeżdżała, a każdego ranka podchodziłaś do mojego łóżka, pochylałaś się nade mną i mówiłaś: Dzień dobry, piękny mężczyzno. Śmiałem się z tego i mówiłem: Ależ, Gigi, przecież nie jestem piękny.

A jednak jesteś pięknym mężczyzną, mówiłaś, a potem, uroczyście, z zamkniętymi oczami, podawałaś mi swoje usta.

Kontynuować, tkwiąc w miejscu. Ty wyraziłaś to inaczej. Wszystko ze mną robisz, z wyjątkiem jednego. Wszędzie wtykasz mi swojego kutasa, tylko nie w pizdę.

Siedziałaś przede mną na stole, a ja chwyciłem Twoją nagą stopę i nacisnąłem nią mój członek z góry ku dołowi, tak jak się zapala motocykl. Gdy odskoczył z powrotem i klasnął o mój brzuch, krzyknęłaś z zachwytu.

Przypomniało mi to inną scenę. Było to dawno, mogłem mieć wówczas trzynaście lub czternaście lat. Moja matka siedziała, czytając, przy stole. Prawdopodobnie były to wiersze Tagore, Rabindranatha Tagore, którego czerwone tomy tak wyraźnie pamiętam. Siedziała zupełnie nieruchomo, a światło stojącej lampy otaczało ją aureolą, w której jaśniała w półmroku cichego pokoju jak symbol tego wszystkiego, do czego można na tym świecie tęsknić. Zląkłem się i zaraz przestraszyłem się jeszcze bardziej, gdy poczułem, że kutas mi stwardniał. Czułem wewnątrz coś jakby śpiewne wibrowanie w słupach telegraficznych, które miałem zwyczaj dotykać, chodząc w po­bliżu domu. I jeszcze jedno na zawsze wiąże się z tą chwilą.

wrażenie, że głowę moją otoczyła rdzawa, mgliście jarząca się chmura pyłu, znana mi, jak sądziłem, z opisów czy ilustracji karawan ciągnących przez pustynię o wschodzie słońca lub w wieczornej zorzy. Cicho jak drapieżnik w kilku susach znalazłem się za spokojnie czytającą kobietą i nagle, w krótkim szale, za bębniłem twardym członkiem w polerowany,błysz­czący w świetle blat stołu, obok książki. Potem w pokoju znowu zrobiło się zupełnie cicho. Stałem obok niej w drżącym oczekiwaniu. Nie mogło być nic bardziej podniecającego niż czyniący wrażenie niemalże ospałości spokój, z jakim spojrzała w dół na mój członek i powoli usunęła go ze stołu przedramie­niem. Cóż to ma znaczyć, powiedziała cicho i poważnie, bez najmniejszego śladu oburzonego napomnienia, na które by­łem przygotowany, choć niezupełnie pewien.

Jestem przekonany, iż nastąpiło to w jakiś czas po innym wydarzeniu, które także teraz mi się przypomniało. Podejrza­łem ją. Zupełnie niechcący; wszedłem nie zauważony do ciemnego pokoju obok i właśnie chciałem zapalić światło, gdy przez uchylone drzwi spostrzegłem ją leżącą na kanapie. Miała na sobie ciemną suknię bez rękawów, a gdy tak leżała, widać było niemal całe jej bardzo białe nogi. Była piękna, cała dzielnica chwaliła jej piękność i nieprzystępność. Patrzyłem na nią, a po chwili spostrzegłem ciemną, skurczoną postać mego ojca. Klęczał w drugim końcu kanapy i całował, lizał jej nagie stopy. Wyglądał, jakby jakaś wewnętrzna siła przemocą zmieniła go w ciemny, szkaradny kłąb niewolniczego oddania. A ona z drugiego końca kanapy uśmiechała się, uśmiechała się lekceważąco, niemal ze wstrętem do tego niegodnego niewol­nika u jej nóg. Widok ten przestraszył mnie, w pierwszej chwili pozbawił tchu, lecz już w następnej był to przestrach radosny, trwożliwie wielka radość, i wiem, że gdy opuszcza­łem pokój równie niepostrzeżenie jak do niego wszedłem, uśmiechałem się triumfująco. Myślę, że mój ukryty w ciem­ności uśmiech musiał być bardzo podobny do jej uśmiechu. Może to ów triumf, jej i mój triumf, poddał mi osobliwą odpowiedź, jaką wówczas dałem jednemu ze szkolnych kole­gów, kiedy spytał o moich rodziców. Moja matka jest piękna, a ojciec buchalterem, powiedziałem. Mam opowiadać, co było dalej? Bo było i dalej. Kanapa znikła, leżeliśmy na nowo kupionym tapczanie (ten rodzaj mebla wszedł właśnie tu u nas w modę), a ona dała mi do bawienia się swoje piękne,

śmietankowej barwy piersi, mimo niezadowolenia ojca, który leżał obok niej z drugiego boku. Potem było lato i nadeszły liczne długie, letnie popołudnia, podczas których byłem tylko z nią na tapczanie. Nie wiem, czy mi się to podobało; było to nieuniknione. Tak, chyba i to mi się podobało.

Nie wiem, czy można powiedzieć, iż to wszystko nie należy do tego, nie należy do naszej historii. Opowiedziałem o tym, ponieważ nie podejmuję się tego rozstrzygać, i dlatego że należy to do niej przynajmniej w ten sposób, iż w czasie gdy byłem z Tobą, tak żywo sobie to przypominałem i że opowiedziałem o tym również Tobie (tak że zażartowałaś sobie z tego, robiąc aluzję do, wedle twych słów, „powszechnie znanej historii”, przy czym moją matkę nazwałaś tylko „starą maciorą”, a mojego ojca na zmianę „poczciwym księgowym” bądź „zacnym kupcem kolonialnym”).

Kontynuować. Od wczesnego letniego ranka siedziałem nad moimi rękopisami i próbowałem znaleźć w nich punkt wyjścia do dalszej nad nimi pracy. Wiele zdań, stron, fragmentów odczytywałem na głos. To, jak obco brzmiały, nawet te napisane na krótko przed śmiercią B., było przerażające. Tego ranka nie znalazłem nic, do czego-mógłbym nawiązać. Nie potrafiłem jednak znieść myśli, by zrezygnować z rozpoczęte­go i zacząć coś zupełnie nowego. Z tylu już rzeczy zrezygnowa­łem lub odkładałem je z roku na rok; musiałem wreszcie przy czymś wytrwać aż do ukończenia, aby samemu nie zginąć zupełnie i nie stracić do siebie wszelkiego szacunku. Zresztą sam nie wiedziałem, co nowego mógłbym zacząć. „Główna sprawa” pozostawała główną sprawą, niczego innego nie miałem. W każdym razie musiałem znowu pisać. Doszedłem do konkluzji, że muszę zacząć pisać, a nie zacząć żyć. Źyde przyjdzie już samo, gdy tylko już znowu będę pisał. Siedzia­łem nad moimi starymi rękopisami, tysiącem stron z fragmen­tami, sądziłem, że wiem, iż życie, za którym tęskniłem, zależało od tego, czy będę znowu pisał, pisał dalej, czy znowu podejmę moją pracę, i to natychmiast, jeszcze tego samego ranka, a jednocześnie czułem, że tego nie potrafię. Prawie się

nic ruszałem, twarz miałem pokrytą potem i gdy go ścierałem, natychmiast występował na nowo. Wielokrotnie, wściekłym, zduszonym, syczącym głosem wypowiadałem dewizę, której postanowiłem się trzymać: Primum scribere, deinde vivere. A gdy znowu starłem sobie z twarzy pot mej słabości, powie­działem głośno i z umyślnym napięciem uczestniczących w tym mięśni twarzy: Nulla dies sine linea. Lecz było to już zrozpaczone szyderstwo, wiedziałem dobrze, że już pierwsze­go dnia sprzeniewierzę się pięknemu postanowieniu i nie napiszę ani jednej linijki.

Primum vivere, deinde scribere, powiedziałabyś, nie tylko tego poranka, lecz tego szczególnie; a w gruncie rzeczy przyznawałem Ci w tym całkowitą rację, chyba o tym wiesz. Byłem bardzo daleki od dawania pierwszeństwa pisaniu przed życiem; przyjąłem to osobliwe hasło jedynie gwoli życiu, do którego miałem nadzieję stać się zdolnym dzięki pisaniu. Weszłaś do pokoju, niedbale zsunęłaś na bok teczki i poroz­rzucane kartki i usiadłaś na stole; stał się on już niejako stałym Twoim miejscem. Nie wiedziałaś tego, że Twoje nagłe wejście w tej właśnie chwili było brutalnym wtargnięciem, lecz nie jedyny to raz, kiedy musiałem sobie pomyśleć, że nie mamy już wiele widoków na to, aby zapanowała między nami harmonia tak jak dwa stworzenia bardzo różnych gatunków, powiedzmy kot i kałamamica.

Byłem zaskoczony, zmieszany, a gdy spojrzałem w Twoje oczy, zerwałem się gniewnie w oczekiwaniu dalszego naprzy­krzania się.

Ty płaczesz? Płaczesz?

Mając nadzieję, że wykręcę się kilkoma naiwnymi objawami współczucia, zacząłem wycierać Ci twarz. Odepchnęłaś mnie lekko od siebie, lecz zaraz chwyciłaś mocno za ramiona, przytrzymałaś na odległość wyprostowanej ręki i patrzyłaś na mnie zaczerwienionymi oczami poważnie i nieruchomo. Usły­szałem zatrzaśnięcie się drzwi mieszkania, usłyszałem oddala­jące się głosy dzieci i Korfiza, cichnące na schodach ich kroki, a w zapadłej potem ciszy, zupełnie z bliska, słowa: Wyjeżdża­my za miasto, może przenocujemy gdzieś w drodze.

No dobrze, pojedziesz więc teraz za nimi i gdzieś ich tam

dogonisz, a ja będę mial spokój, spokój, który był mi teraz bardzo potrzebny. Musiałem się jeszcze tylko dowiedzieć, dlaczego płakałaś, przekonać się, że nie było to nic poważne­go, i okazać jeszcze trochę współczucia. Sądziłem, że zrozu­miałem wszystko oprócz Twoich łez. Lecz oto na nowo pojawiły się w Twych oczach, a Ty niezgrabną, z trudem poruszającą się ręką pokazałaś najpierw na mnie, potem na siebie. Ty i ja? Więc i ja mam jechać? Nie wypowiedziałem tych pytań, może chciałem tylko potrząsnąć przecząco głową, bo właśnie już coś innego zamierzyłem na ten dzień. Lecz przebieg przyspieszonych usiłowań mego rozumowania, od niemalże niezrozumienia, poprzez zupełny brak pojmowania i ogłuszające przeczucie, do zrozumienia, był sam w sobie upadkiem, którego fazy z powodu szybkości były dla mnie nie lepiej dostrzegalne niż dla Ciebie. Gdy zrozumiałem, musiałaś to najwidoczniej po mnie poznać, zobaczyłem bowiem, jak energicznie i wymownie kiwasz głową, i usłyszałem, jak mówisz: Tak, ty i ja, sami. Było to runięcie i chyba wygląda­łem, jakbym dosłownie tu w pokoju upadł, oszołomiony, wściekły, a co najmniej niechętny, tak że spytałaś: A może chcesz się teraz wymknąć?

Powinienem był powiedzieć, że tak, zupełnie cicho, to by wystarczyło. Wewnętrznie krzyknąłem to, krzyczałem na Ciebie, przecież o tym wiedziałaś, inaczej byś nie pytała. Lecz Ty właśnie nie mogłaś czekać na kontynuowanie, na posunię­cie się dalej albo wreszcie na rozpoczęcie, obojętne, jak to określić. Musiałaś być pierdolona, koniecznie jeszcze dzisiaj, a nie jutro, pojutrze lub za rok. A ja w ogóle jeszcze nie żyłem, jeszcze nie wróciłem do życia, albo już nie żyłem, czy jak to nazwać. Leżałem na podłodze i krzyczałem na Ciebie, jakbyś podstawiła mi nogę.

Gdy jednak otworzyłem usta, tylko się usprawiedliwiłem, że jestem zupełnie zmieszany, a potem spytałem: A on? A Korfiz?

Powiedziałam mu o tym, odrzekłaś. Już nie miałaś zaczerwie­nionych oczu, prawie wcale.

Co mu powiedziałaś?

Wyglądałaś jak kamień, z którego wydobywa się głos. Wszyst­ko, powiedział głos. Że cię kocham. Że się kochamy i że chcę być z tobą sama.

Powtórzyłem moje pytanie, a głos z kamienia odpowiedział: On jest twoim przyjacielem i kocha nas.

Pojechaliśmy do Travemünde, a potem do Lubeki, gdzie razem spędziliśmy noc. Minęła ona jak tamta owego z góry ustalonego dnia przeoczonego szczęścia, którego kten przez Ciebie tylko wybrany dzień i tym razem nie mógł zapewnić. Próbowałem uwierzyć w jego silę, próbowałem obchodzić go z pogodą, której nie czułem. Już na nadbrzeżnej promenadzie w Travemünde szedłem, jakbym był od stóp do głów wypeł­niony kamieniami i żwirem, tak że gdy przeciskaliśmy się wśród sezonowych gości snujących się nieustannie po tych samych, ustalonych torach, ledwie mogłem poruszać nogami. A potem musiałem spojrzeć prosto w oczy przeznaczeniu rządzącemu tym dniem, w oczy Fleur, wpatrujące się we mnie z tarasu kawiarni. Nie dziwiło mnie to, że tam była, z końcem tygodnia, w lede. Od lat miała ten zwyczaj. Jednak to, że znalazła się luka w przepływającym tłumie i że powstała właśnie w chwili, w której znajdowaliśmy się tak dokładnie naprzeciwko siebie, że nasze spojrzenia musiały nas połączyć, musiały połączyć jak naprężona lina, która pokonała zarówno długi czas od naszej ostatniej nocy, jak i małą przestrzeń, jaka nas teraz dzieliła - było tym, co mi zniszczyło, sztuczne zresztą, naciągnięte nadzieje tego dnia. Nieruchome, wpatru­jące się oczy, którymi spoglądał na mnie odległy czas, gdy żyłem, i z których mogłem wyczytać, że teraz byłem martwy. Należało jeszcze tylko przetrwać ten dzień i zyskać nową siłę do mało prawdopodobnego zmartwychwstania. Nie powie­działem Ci tego, gdy mnie spytałaś, co mi się nagle stało, wytłumaczyłem się czymś innym, a poza tym znowu zacząłem pić, aby jeszcze raz mieć alibi. Na drugi dzień rano powiedzia­łem Ci, że przypomniała mi się B., choć prawie wcale o niej nie myślałem. Tylko raz, w nocy, gdy znowu samymi dłońmi wydusiłem z Ciebie okrzyk radości i kiedy potem zasnęłaś. Ze wszystkich sił próbowałem sobie wyobrazić, że jeszcze raz przychodzi i opuszcza swoje długie, czerwone, gęste włosy na moją bezsenną twarz, jakby chciała, abym się pod nimi udusił, uzyskał wieczny spokój.

To się jednak nie skończyło. Nie rezygnowaliśmy, chociaż wszystko tkwiło w miejscu. Aby powrócić do życia, snułem ciągle nowe plany. Postanowiłem znowu malować, czego już od dwudziestu lat nie robiłem. Z mojej inicjatywy wynajęliś­my pokój w starej wilii przy ulicy Rondeel, który miał być naszą „malamią”, jak go nazwaliśmy, nie chcąc używać pretensjonalnego słowa „atelier”. Pokładaliśmy w nim na­dzieję, że tu wreszcie odnajdziemy się nawzajem. Malowałaś tam na swoją pierwszą wystawę, namalowałaś również duży mój portret. Widać mnie tam było leżącego z obnażonym torsem na łóżku, z zamkniętymi oczami i głową złożoną na prawym ramieniu, podczas gdy przedramię wznosiło się pio­nowo, a dłoń zwisała nad głową jak daszek. (Była to pozycja, jaką często przybierała B., kiedy pisała przy kuchennym stole w naszym ehrwaldzkim mieszkaniu; tego jednak nie mogłaś wiedzieć.) Nazwałem ten obraz „Umierającym łabędziem”, lecz gdy ujrzał go Korfiz, powiedział: O, pisarz przy pracy. Tytuł był trafny, nie pisałem bowiem, nie pisałem ani nie malowałem, również i ten początek czy też wtórny początek nie powiódł mi się.

Jesienią pojechaliśmy razem na cztery tygodnie do Hiszpanii, mieszkaliśmy w Cadaqués, kąpaliśmy się w Castelldefels, odwiedziliśmy Barcelonę i omijaliśmy Puerto de la Selva, gdzie kiedyś mieszkałem wraz z B. Również ta podróż, w której pokładaliśmy pewną nadzieję - często oczekuje się od zmiany miejsca również ożywienia obumierających stosunków

- rozpadła się na wiele statycznych momentów, o których nie chcę Ci przypominać. Korfiz powiedział, że w czasie tych tygodni roztaczaliśmy wokół siebie „atmosferę wilgotnych chusteczek”. A w ogóle od czasu do czasu robił teraz do nas aluzje. Rzekł kiedyś: Nie ma dla mnie żadnego znaczenia, że pakujesz jej kutasa w pizdę. A innym razem, kiedy chciałaś się z nim rozwieść i wyjść za mnie, powiedział, że pragnie zostać z nami. Wymamrotałem na to tylko coś niewyraźnie zaprze­czająco.

Statyczne momenty, pojedyncze obrazki wspomnień. „Ma- larnia” ze stiukową rozetą na suficie. Twoja mała głowa na

ML

długiej, szczupłej szyi zwraca się ku mnie. Z początku uśmie­chałaś się otwartymi ustami (jak gdyby dla „Elle”). Mówię coś

0 powstającym właśnie obrazie, to potrafię, zawsze coś mi przychodzi na myśl, a jestem świetnym gawędziarzem. Wiele z Twoich obrazów podoba mi się. Jeden, zupełnie mały, z dziećmi Hiilsenbecków, coś jakby echo Rungego. Większy przedstawia owalny stół na łące, w polerowanym blacie odbija­ją się chmury i stado białych ptaków, lecących chyba bardzo wysoko, tak małe jest ich odbicie; podoba mi się poetyczny nonsens kompozycji nie wykraczającej jednocześnie poza to, co możliwe. W każdym obrazie znajduję coś dobrego, nie zapominając jednocześnie o moim obowiązku krytykowania. Myślę, że robię to naprawdę dobrze i bez blagi. Czasami wytaczasz przeciwko mnie szalenie śmiałe maksymy, które chwytasz z powietrza uroczo niezgi, nymi ruchami rąk, a wtedy - czy zechcesz mi to wybaczyc? - wtedy mogło się zdarzać, że nie słyszałem już Twoich ciężkich zdań, porwany elokwencją tych rąk. Najczęściej jednak wysłuchujesz mnie, a niekiedy oczy Twoje przybierają w takiej chwili wyraz niemalże uniżoności. Zdejmuję marynarkę i idę do łóżka. Jeśli jest ciepło, rozbieram się zupełnie. Malujesz dalej zniechęco­nymi pociągnięciami pędzla, podczas gdy ja wyciągam się w żółwiej ociężałości i wpatruję się w widniejące nade mną sploty białych gałązek, liści i kwiatów. Spostrzegam, że od czasu do czasu spoglądasz na mnie; wystarczy, abym chrząk­nął, a już pada spojrzenie, którego nie chwytam. Teraz każe mi tu zwyczajnie malować, myślisz; wiem o tym i próbuję trochę Cię zwodzić, lekko stękając, sapiąc, obracając się

1 przeciągając. Zdarza się nawet, że w pozornym zapomnieniu

o samym sobie zaczynam cicho pogwizdywać. To powinno wywołać na Tobie wrażenie, że wszystko jest w porządku, a tylko o tym nie wiedziałaś. Moja twarz nieustannie poddana jest naciskowi od wewnątrz; gdybym tylko mu ustąpił, rozto­piłaby się i wypadłoby ze mnie zalane łzami monstrum, Kaliban o bezradnych, dziecinnych oczach. Może obrócę się do ściany, do jedwabistej tapety o wzorze w białe kwiaty. Gdy wykonuję obrót, przyglądasz mi się szczególnie długo. Może naprawdę odczuwam teraz silne zmęczenie. Ponure zmęcze­nie. Kilka razy naprawdę w ten sposób zasnąłem. Inne popołudnia kończą się jedną z tych smutnych scen, w których szczytowym punkcie, nie dzielonym przeze mnie z Tobą,

oboje jesteśmy bardzo opuszczeni, a Ty, spoglądając w dal na mnie, zapewniasz mnie, że mnie kochasz.

Nasze powroty z „maiarni” do domu. Rondeel, ulica, a przy niej lokal o tej samej nazwie, w którym kilka razy jedliśmy. W którym opowiedziałaś mi tę historię bez słów. Historię z San Remo czy Ventimigli. Jakiś obcy młodzieniec ujął Cię w milczeniu za rękę, a Ty, również milcząc, poszłaś za nim. Potem w ciemnym załomie nastąpił długi, odbierający świado­mość pocałunek i rozstanie bez słów, gdy nadszedł jego pociąg. To było wszystko. Każde zabrało we wspomnieniu cząstkę drugiego. Wpadłem w zły humor, nie mogłem bowiem spodziewać się, abyśmy kiedykolwiek mogli zawdzięczać so­bie wspomnienie dające się przyrównać z tamtym.

Na lewo, w ulicę Marii Luizy. Przy niej znajduje się inny lokal, w którym często jadaliśmy. Powinny w nim jeszcze tkwić wspomnienia. Wspomnienia, same wspomnienia. Nie chcę jednak ich wyszukiwać. Już ulotna o nich myśl zupełnie mi wystarcza, otacza nagle moją głowę jak gęsta, skłębiona biała chmura, jak wonny dym ze staroświeckiej fajki, jaką może bym palił, gdybym był studentem w dawniejszych czasach, którym się zawsze czułem tam, przy stoliku, obok Ciebie, nie wiem czemu, taki śmiesznie ufny i zupełnie zadurzony w Twojej twarzyczce, a przybity świadomością bezsensu tego wrażenia. W pobliżu był kanał, nad którym stanęłaś i powiedziałaś: Daj mi sto marek, to skoczę. Nie potrzeba, odparłem. Daj mi sto marek, a skoczę, powtórzyłaś. Nie chcę, aby pieniądze się zamoczyły, rzekłem, a jeśli powiem, że dam Ci potem, to sądzę, że mi nie uwierzysz. Zgadza się, powiedziałaś, jesteś bowiem łajdakiem, masz w sobie coś łajdackiego.

A teraz w prawo. „Eppendorfer Baum”. Trochę zaniedbana letnia kawiarenka, która potem, zanim jeszcze wyjechaliśmy z miasta, została zburzona. Tutaj możemy jeszcze coś wypić, powiedziałaś. Tak się wyraziłaś, a mnie to stwierdzenie wyda­ło się trochę dziwne, bo przecież to oczywiste, że w lokalu można się czegoś napić. W zadumie spoglądałem na młodą gospodynię. Miała smukły tors, cienkie ręce i łydki, lecz uda silne i zuchwale wygięte. Wszystko to razem było lak nie dopasowane, że mogłoby wzbudzić we mnie niejakie podnie-

śflhflhbA % **

cenie, a nawet krótkie pukanie od wewnątrz w drzwi moich spodni (tak to po cichu nazywałem i nawet gdzieś zanotowa­łem'». Wówczas jednak wszelkie moje żądze były ulotne i słabe, miały w sobie coś ponurego, a odwrócenie się ze wzruszeniem ramion, na czym się prawie zawsze kończyło, zdawało się w nich już tkwić. Zapytywałem sam siebie, jak by to było, gdyby nagle ogarnęła mnie nieopanowana żądza do tej tak atrakcyjnie zdeformowanej Wenus. Naprawdę pomyślałem, „nieopanowana żądza”, dla szyderstwa z samego siebie. Miałbyś ochotę wsunąć jej chuja w pizdę? spytałaś. Zgodnie z prawdą odpowiedziałem, że nie, i miałem uczucie, że powinienem przepraszającym i ubolewającym tonem rzec: Wybacz, biedna Mała, że nie mam na to ochoty. W tym bowiem było całe nieszczęście, że, jak się zdawało, z dwóch potrzeb istniejących, według Merciera czy Camiera, bądź też obydwóch („potrzeba, którą się ma, i potrzeba posiadania takowej”), pozostała mi tylko ta ostatnia. Teraz stało się coś zdumiewającego. Z sekundy na sekundę przeszedł Cię jakby dreszcz chłodu. Przypominałaś piękne, słabe, młode drzewko uderzone nagłym porywem wiatru, ja zaś spostrzegłem, jak spokojne światło popołudnia rozsypało się na Twojej twarzy, Twojej szyi, Twoich ramionach i rozproszyło się wokół Cie­bie. Także Twój głos złamał się i nie wymawiał, lecz prószył słowa: Jesteś taki cudowny, jesteś taki cudowny. Mówiłaś jeszcze więcej, całą dziecinnie porywającą litanią uwielbienia. Powinno mnie to było cieszyć i móże nawet cieszyło. Chociaż nie chciałem jeszcze się z tym zgodzić, stało się jednak już chyba regułą, że wszelka radość natychmiast we mnie przema­kała, gasła i stawała się od wilgoci ciężka i bryłowata. (Przypo­minam sobie, że wieczorem tego dnia pozostawiłem Cię samą

i zamknąłem za sobą drzwi mego pokoju, aby otworzyć pewną książkę i odszukać zdanie „Twoje ręce są jak drzewka bez kory” czy coś podobnego. Wkrótce je odnalazłem, pomyśla­łem o Tobie i znowu podeszła mi do oczu jedna z moich perwersyjnych radości.)

Opodal kawiarni znajduje się księgarnia, jedna z trzech czy czterech księgarń, w których wówczas ciągle kupowałem książki. Witano mnie w nich tak, jak szynkarze witają bogate­go pijaka. W ciągu tamtego jednego roku kupiłem więcej

książek niż w poprzednich dziesięciu latach. Nic prawie w nich nie czytałem, a mówiąc sobie, że przeczytam później, sam w to nie wierzyłem. Nieraz ustawiałem wieczorem obok łóżka kilka tuzinów nowo nabytych książek, kładłem się

i kilka godzin spędzałem na otwieraniu jednego tomu po drugim, wąchaniu papieru i czytaniu tu i ówdzie kilku słów. Zawsze na początku odczuwałem przy tym zajęciu pewne zadowolenie, więc troskliwie zakładałem pod kołdrą stopy jedna na drugą i trochę cmokałem, aby to uczucie jeszcze zwiększyć. Jednakże po pewnym czasie nastrój mój się zmie­niał. Przestawałem cmokać, tylko wykrzywiałem usta jak przed wstrętnym jadłem, a stopy niespokojnie pocierałem, jedną o drugą. Istotnie miałem potem w ustach posmak, jakbym przez cały czas bezmyślnie i bez umiaru jadł jakąś mdłą strawę, coś jakby namoczony w wodzie marynarski suchar. Gasiłem światło i czasami wpędzałem się w sen, przemawiając do ściany przez zaciśnięte zęby w ten mniej więcej sposób: Zasrane, zasrane, zasrane. Czy to możliwe, że nikt nie widzi tej zasraności. Tej trzykrotnie, trzydziestotrzy- krotnie, trzystatrzydziestotrzykrotnie zasranej zasraności za- sraństwa. Jak się raz wdepnie w tę zasraność zasraństwa, to już nic nie pomoże. I tak dalej. A następnego dnia kupowałem jeszcze więcej książek. Od dawna stało się dla mnie jasne, skąd się brała ta mania. Należy ona do lemuryjskiego syndromu jakiegoś umrzeńca w moim rodzaju, który chce sobie wmówić, że jeszcze żyje. (Nie obawiam się, że z mojego specjalnego przypadku wyciągniesz wnioski uogólniające, szczególnie dla­tego że jest to mój przypadek i dlatego że z pewnością zdrowiej jest uważać go za tak specjalny, jak to tylko możliwe. Zresztą nie miałbym nic do zarzucenia nasuwającej się konkluzji, że wszystkie, wszystkie bez wyjątku, jakie tylko znamy, zjawiska życia należą do syndromu lemuryjskiego, podobnego do mojego; Kurnberger bowiem ma rację i życie wcale nie jest życiem, tylko że nie spostrzega trzy tysiące trzysta trzydzieści trzy razy zasranej zasraności swojego zasraństwa.) Wracając jednak do mojego własnego zasranego przypadku, to właśnie dlatego na wszelkie sposoby ulegałem szaleństwu, że przeży­łem B. Czyż nie otrzymałem znowu wszystkiego, czego po­trzebowałem? Moje dawne zajęcie przynosiło mi pieniądze (lecz byłem bliski ponownej jego utraty). Mój zasób książek powiększał się w ogromnym tempie (lecz nie mogłem już

191

czytać). Moje rozpoczęte rękopisy leżały przygotowane na stole i wystarczyło mi usiąść i je ukończyć (lecz nie siadałem

i nie kończyłem ich). I istniałaś Ty, chodziłaś koło mnie, moja dłoń spoczywała na Twoim karku, i było oczywistą sprawą, że kochaliśmy się (lecz nasza miłość nie kwitła).

Szliśmy naszą zwykłą drogą z ,,malami” do domu; o Cursch- mannstrasse, która biegła jeszcze dalej, nie mam nic do powiedzenia. Im bardziej zbliżaliśmy się do domu, tym bardziej rześko się czułem. Zmęczenie, które tak dotkliwie odczuwałem w „malarni”, ulatniało się i gdy idąc Cursch- mannstrasśe, przecinaliśmy Abendrothsweg, najczęściej zni­kało zupełnie. Cieszyłem się na wieczory, które podobały mi się, nie można bowiem było od nich oczekiwać niczego, poza nadzieją na następny dzień. Najlepsze z nich były tak do siebie podobne, że opowiadać o nich równie trudno jak o pozbawio­nym cieni szczęściu. Mógłbym tak przetrwać dwadzieścia lat: „Cały szereg, w pełni piękny”. Bez zastanawiania cieszyłem się tym, co mi przypadało. Telewizja do piwa, piwo do telewizji. Nie było dla mnie filmu zbyt pustego. Siedzenia, jak się to mówi, akcji, odzwyczaiłem się już od dawna, nigdy tak naprawdę nie wiedziałem, o co chodzi. Tak samo było w kinie czy w teatrze. Moja uwaga koncentrowała się na tym, jak aktorzy coś robili, a co robili, było mi obojętne. A jeśli i to nie mogło mnie zająć, to skupiałem się na rzeczach zupełnie ubocznych. Na odgiętej karcie kalendarza na ścianie w wiej­skim domu, na połowie szyldu jakiejś firmy, widocznego za zaparkowanym samochodem, na pofałdowanej w harmonijkę skórze pod kolanem. Kiedy tak siedziałem, tłusty i nic niewart

i bardziej wywietrzały niż piwo obok mnie, często mówiłaś: Nie bądź taki zadowolony, nie bądź zawsze taki zadowolony. To mnie bodło, bo nie było słuszne. Nie zawsze byłem tak zadowolony, jak zdawało się, że jestem w owe wieczory, były bowiem również dni, dni z Tobą. Codziennie powtarzane celowanie, aby spudłować, tak mnie wyczerpywało, że te­raz w moim krótkim, niebieskim płaszczu kąpielowym, obramowany oparciem fotela, byłem jak bryła ciasta, bezwład­nego, bladego ciasta, czującego, jak bezbronnie twardnieje w paskudnej, szerokiej misie. Gdy przychodził Korfiz, a teraz czasami wracał do domu wcześniej, zupełnie na Ciebie nie

zważałem. Niekiedy miałem wielką ochotę przy czołgać się do niego, jak pies do swojego wracającego do domu pana, ponieważ wybawiał mnie od przebywania sam na sam z Tobą. Miał lekko w czubie i obdarzał nas uśmiechem dobrodiwego boga, a i jego ruchy nie były ziemskie, poruszał się tak, jak ludzie w kosmosie lub pod wodą w najgłupszych telewizyj­nych sceneriach. No, aniołki, mówił. W jego obecności często zupełnie zapominałem o Twojej. Spostrzegałem Cię znowu dopiero wówczas, gdy wychodziłaś. Wypędzała Cię nasza hałaśliwa zgoda, niewymuszona żywość naszego wzajemnego obejścia, która owocowała, niby swego rodzaju produktem odpadowym, ową wstrętną jowialnością, z jaką zwracaliśmy się niekiedy także do Ciebie, gdy nam o Tobie coś przypomi­nało, skrzypienie trzeciego krzesła, głośny oddech trzecich ust, chwilowa irytacja z powodu jakiegoś niepokoju, jakieś poruszenie się na pograniczu naszego postrzegania. Bynaj­mniej nie byłem na to niewrażliwy, wraz z Tobą i w Twoim imieniu odczuwałem nieznośną sprzeczność z pozbawionymi polotu godzinami mijającego dnia i wszystkich poprzednich dni; z godzinami spędzonymi z Tobą, które przecież według tego, co się wie o miłości, powinny nam były mijać błyskawicz­nie. Niekiedy próbowałem brać się w karby, tłumiłem przeja­wy ulgi wywołanej wybawieniem, spoglądając nagle z poważ­ną miną w dół przed siebie lub w bok na Twoją twarz, bądź też szeroko otwartymi oczami bez wyrazu przez pokój na ciemne okno. Albo wykorzystywałem wszystkie moje komedianckie sztuczki, aby dać Ci do zrozumienia, że możesz bez obrzydze­nia i zmartwienia darować mi ten napad wesołości, że wszyst­ko między nami jest w porządku, nasza miłość będzie kwitła

i że wszystko Ci powetuję. Później, w trakcie rozmowy z Korfizem lub w czasie programu telewizyjnego zaczynałem głaskać i obmacywać moją szklankę do piwa, jakby to była część Twojego albo wiadoma część mojego ciała, a moja ręka Twoją. Tej pozornie nieświadomej działalności mojej ręki dawałem bardzo urozmaicony wyraz dwuznaczności i zmysło­wości, coraz to nawet wodziłem moim wskazującym palcem w krąg po obrzeżu szklanki, otwierając przy tym nagle usta

i wydając nimi bardzo cichy i urwany szmer. Całe to przedsta­wienie już nieraz produkowałem w obecności kobiet, od dawna należało ono do mojego repertuaru; nazywałem to „pucowaniem szklanek”. Kończyło się ono zawsze nieznacz-

9 - Sraffens

V V

nym, na wpół skrytym cofnięciem ręki, jak gdybym nagle uświadomi! sobie jej zdradzieckie poczynania. Potem, po małej przerwie, ostrzeliwałem Cię serią krótkich spojrzeń - błyskawicznych i, jak się spodziewałem, podniecających spoj­rzeń - na usta, ramiona, usta, piersi, ręce, piersi, usta, ramiona, szyję, usta, a wreszcie posyłałem dłuższe spojrzenie w Twoje oczy. Zmienny jak w kalejdoskopie, podkreślany nie rozumianymi przeze mnie stanami, krzykami i innymi odgło­sami kontrast tego, co działo się na ekranie za moimi plecami, widziałem w okrytych i obnażonych powierzchniach Twojego ciała i usiłowałem nawrócić się na wiarę, że to musi być przecież rozkosz dopomóc temu ponętnemu i znudzonemu ciału w osiągnięciu rozkoszy, której tak widocznie pragnęło. Na co mój trzeci głos prędko i z zarozumiałością odpowiadał: Ależ oczywiście, oczywiście, oczywiście. W każdym razie nie udawałaś się później do łóżka zupełnie niepocieszona, gdy Korfiz i ja ochoczo oglądaliśmy jeszcze koniec wieczornego programu, aż pudło pokazywało już tylko migotliwy wzór soli z pieprzem. W stanie lekkiego otumanienia gapiliśmy się w nie jeszcze jakiś czas, a wreszcie Korfiz z jakąś nieziemską, kwitującą powolnością wstawał, aby wyłączyć aparat.

Nie wszystkie wieczory stały na tym poziomie, w pełni piękny ich szereg bywał dosyć często przerywany.

Gdy Korfiz gotował dla nas - z kuchni dochodził jego śpiew - od razu opanowywała Cię owa lekka sztywność, wyrażająca w takich momentach pełną oczekiwania gotowość kobiety. Wówczas zgadzałem się na tradycyjny ceremoniał dotknięć

i pocałunków, cały czas mając nadzieję, że śpiew w kuchni ucichnie i przyjdzie Korfiz z jedną ze swoich pomyjowatych zup. Nieraz zachowywałem się tak, jakbym w korytarzu usłyszał jego albo któreś z dzieci, i gwałtownie przybierałem świętoszkowato beztroską pozycję. Bywały również godziny, w których wystarczyło, aby Korfiz wyszedł z pokoju na dwie minuty, a już napierałaś na mnie Twoim ciałem. Dostrzega­łem maleńką wątrobianą plamkę pośrodku nad twoją górną wargą, nadlatującą ku mnie jak drobina pyłu lub rdzawoczer- wony komar, widziałem Twoje ramiona zbliżające się ku mnie drżąco falującym ruchem, niby biały wąż. Niewiele brakowa-

ło, a przewróciłbym się wraz z krzesłem, chcąc przed nim umknąć.

Gdy Korfiz był poza domem, mogłem liczyć jedynie na nieobliczalność dzieci. Coraz to zdarzało się, że nagle spostrze­gałem któreś z nich, w milczeniu opierające się o futrynę drzwi

i spoglądające w głąb pokoju wielkimi, nieruchomymi oczami. Mimo tego niebezpieczeństwa, kiedyś w czasie wlokącego się, klejowatego mijania godzin, wstałaś szybkim, zdecydowanym ruchem i zaciągnęłaś zasłony na oknach, aby nikt nie mógł do nas zajrzeć z przeciwnej strony ulicy. Potem znowu usiadłaś plecami do mnie, kilkoma ruchami obnażyłaś się do połowy, również włosy odrzucając do przodu, aby odsłonić kark. Wszystko to miało w sobie coś kupieckiego, było jak umyślnie rzeczowe przygotowanie do zamówionej czynności, tak mniej więcej, jakbyś była u swojej fryzjerki, która miała ci umyć głowę. Dostrzegałem te przygotowania nie odrywając spojrze­nia od innej sceny, tej w telewizorze. Wpatrywałem się w nią usilnie, jakby mi z oczu wyrosły dwie długie, cienkie, upiorne ręce i wczepiły się w aparat małymi dłońmi idioty, opatrzony­mi pazurami, podczas gdy z boku, od strony Ciebie, inne, wściekłe ze zniecierpliwienia i równie idiotyczne, próbowały je oderwać. Również w odbiorniku rozgrywała się przede mną scena miłosna. Właśnie wszedł tamburmajor. Miał na sobie białe spodnie i chwilę stał nieruchomo w drzwiach. „Mąż”, powiedziała Maria z ekspresją. Zwróciłaś swą małą, drobniut­ką głowę trochę w bok i powiedziałaś: Co tam jest? I dodałaś: Nie tam, tu, tu gra muzyka. Musiałem obrócić się ku Tobie

i wyciągnąć ręce, a przynajmniej jedną, lecz gdy spełniłem nią najkonieczniejsze obowiązki wobec Ciebie, wykorzystałem ją tylko do tego, aby umiejscowić Cię w pozycji widza. To jest Woyzeck, powiedziałem dla usprawiedliwienia. Maria usunę­ła się ukośnie w prawo, ku dolnej krawędzi obrazu. Płaskono- sa, sennie-pożądliwa twarz. Z góry, od lewej strony opuścił się na nią tamburmajor. Hop! siup! to jest miłość, powiedziałaś, jakbyś przejęła drugi głos Marii. Nie sposób było wyrazić krócej niż Ty i Maria, co to jest miłość.

Od czasu do czasu telefonowała wieczorem do Ciebie Twoja matka i godzinami trzymała Cię przy aparacie. W pierwszej fazie naszej historii bardzo mnie to irytowało, że na tak długo odciągała Cię ode mnie, później zupełnie to polubiłem, bo Cię

T^V¿pj IM męgw jSęwy ■W

V*) -j| v*m> i illpM

THp m «W*!

% Ji\ m

X* i®*111||

% '»wi

f *■ cl ^

t A JB fk*ma f, !Ą ^

■■ JtL*." Jwa I i *

IIt

ig1)) fSSwS+w «m

ode mnie odrywało. Kiedyś - właśnie wróciłem do domu

i z uczuciem ogromnej skłonności do Ciebie, które w ciągu dnia i z dala od Ciebie wzbudziłem w sobie, od razu poszedłem do Twego pokoju, gdzie zastałem Cię w trakcie rozmowy z matką. Byłaś zupełnie naga i usadowiłaś się wygodnie, półleżąc, w jednym z małych, kwiecistych foteli, opierając stopy na niskim, wyściełanym zydelku. Uśmiechnęłaś się do mnie, a ja podszedłem cicho i pocałowałem Cię. Był to jedyny raz, kiedy miałem uczucie, że przywitałaś mnie niemal macie­rzyńskim gestem. Gestem zdającym się wszystko zapewniać, a niczego nie żądać. Powolnym, dziwnie spokojnym ruchem, wychodzącym ze stawu łokciowego, przyciągnęłaś moją dłoń do swojej prawej piersi, która, jak mi się wydało, spokojnie, powoli i ciepło wykwitła ku mnie. W tamtej minucie mógłbym Ci prawie bezdźwięcznie, skutkiem spokojnej szczerości, powiedzieć, że Cię kocham, ale chyba nie powiedziałbym tego nawet wówczas, gdyby Twoja matka nie mogła mnie usłyszeć. Minuta upłynęła. Puściłaś moją rękę, jednym ruchem przesu­nęłaś biodra trochę do przodu, rozkładając jednocześnie nogi tak szeroko na boki, że prawym kolanem mocno uderzyłaś

o regał z książkami. Potem zgiętą pod kątem dłonią ze sztywno wyprostowanym palcem kilkakrotnie, gwałtownie wskazałaś na swoją pizdę. Patrzyłaś mi przy tym w twarz, otworzywszy usta, i kiwnęłaś głową. Było to skinięcie, wyrażające Twoje „tak” i jednocześnie pytające o moje. W tym momencie pomyślałem sobie najrozmaitsze słowa. Najpierw, w odniesie­niu do Twojej dłoni, słowo „gotycka”. Potem na widok otoczonej niezwykle gęstym i ciemnym wieńcem włosów pizdy, pewną ilość określeń, dotyczących jej budowy, kształ­tu, wielkości, kolorów. Potem słowa na to, co miałem z nią, w niej, robić. Ten wybryk niemej, a jednocześnie dzięki swej wyrazistości grzmiącej w mej głowie artykulacji miał mnie zachęcić, podziałał jednak wręcz odwrotnie, a gdy zabrzmiały we mnie trzeszcząco rozdzielone sylaby słowa „dłubać” - masz w niej po-dłubać - byłem zupełnie gotów. Nie wiem już dokładnie, jak to się skończyło. Prawdopodobnie uśmiechną­łem się niepewnie, uczyniłem nieokreślony ruch ręką w kie­runku telefonu i wyszedłem z pokoju.

JHptjyhłjt $, Ł i

i *(.,• ®ł V Ł®

!s* >,:,*ifr^.' :*.9§ilgM*l % i,-!

'»v4 AS, jb pi

>}» JkMĄ U1 Ja IrMB a ii 4>*!i'|kl*włł'T3

k->

[WT»J «Illll i* • ;

1 r?Tif MlJi pw^lkj#« <a i

Mali ludzie używają największych słów. Zwróć uwagę, bez przerwy mówią „kocham cię”, „jestem nieszczęśliwy”, „do­prowadzasz mnie do rozpaczy” .W tym wspaniałym powszed­nim stylu musiałoby się o mnie wówczas mówić, że jestem „nieszczęśliwym mężczyzną”. Lecz czym byłaś wówczas Ty?

Nie byłaś nieszczęśliwa, ale i nie byłaś szczęśliwa, nie poszłaś ani jedną, ani drugą drogą. Byłaś próżnią dążącą do wypełnie­nia, dziurą dążącą do zatkania. Czy można się dziwić, że nalałem Ci do środka piwa, mówiąc, że nie wiedziałem, co innego miałem począć, że w ogóle nie wiedziałem, co z Tobą począć? Byłem pijany, kompletnie urżnięty i właściwie nie­przytomny. Później opowiedziałaś mi o tym i musiałem Ci uwierzyć. Równie dobrze, a może jeszcze słuszniej, mógłbym powiedzieć, że to Ty nie wiedziałaś, co począć ze mną. Przy tym musiałabyś rzucić się na ziemię, na której leżałem. Przyczołgać się do mnie, zamiast chodzić przede mną rozkoły­sanym krokiem. Miałem chyba jakieś przeczucie takiego stanu rzeczy, lecz gdy mnie ono tak mrocznie przytłaczało, klaska­łem w dłonie, aby je odstraszyć głośnym dźwiękiem. Zupełnie świadomie przebrałem miarę. Jak się zdaje, chciałem na nowo podjąć i prowadzić nie wyłącznie tego rodzaju życie, jakie wiodłem ostatnio, lecz takie, jakie utraciłem nie mniej niż przed dziesięciu laty, a mówiąc ściśle, jakiego nawet wówczas naprawdę nie posiadałem. Taki już jednak byłem, że teraz z oddali wołałem do swego niegdysiejszego ja, tego, które przeżyło romans z Fleur: „Być takim jak ty!” Było to beznadziejne, powinienem był o tym wiedzieć i wiedziałem

0 tym; a nawet, od czasu do czasu, w zmieniającym się kamuflażu moich rozlicznych wyrażeń, mówiłem. Lecz póź­niej znowu klaskałem prędko w dłonie pod pozorem, że wcale nie byłem na zawsze powalony na ziemię, że poruszałem się jeszcze, lub znowu tak samo wspaniale wyprostowany jak niegdyś, dalej próbowałem przypełznąć do Ciebie. Nie zbliży­łem się jednak, ponieważ nie rzuciłaś się dla mnie na ziemię.

Z ustami otwartymi i pustymi oczami, pożądliwie i kołysząco cofałaś się przede mną i w ten sposób w nic zmieniającej się odległości między nieszczęśliwym mężczyzną a kobietą w sta­nie pustki, oczekiwałaś, abym Cię dogonił. Taka była ta historia i taka pozostała przez cały czas jej trwania, ponad dwa lata. Myślę nieraz, że Z kilku historii, które opowiadam,

1 wszystkich, które mógłbym opowiedzieć, ta jest najbardziej

107 «

■■■■ ■ ' " I I 1 I

Ponieważ nie „jadłem” Ciebie, często jadaliśmy razem. Twoje usta wygięte w czasie jedzenia i spiczasto wysunięte do przodu. Długie nitki sera, wiszące między talerzem a Twoimi ustami przez cały czas, kiedy jadłaś zupę cebulową. Było to w „Kominku” z błazeńskim taperem, który ciągle zaczynał tak samo: Któż to przychodzi, któż to przychodzi. Twoje kanapki z jajkiem na śniadanie, z zimnym, miękkim jajkiem, ściekającym Q na talerzyk i między palce. Zanim zaczęłaś jeść, mówiłaś długo w Twój powolny, zająkliwy sposób

i wszystko stygło. Często w pozycji „grzecznego dziecka”, z dłońmi złożonymi na podołku i opuszczonym wzrokiem. Potem zalewające mnie bezradne uczucie, jakiś rodzaj płaczu w tyle oczu.

Twoja nie wyzwolona lubieżność. Kiedyś, w drodze do Othmarschen, do „Lupy”, aby obejrzeć Jules’a i Jima lub Mężczyznę i kobietę, obojętne, jakiś film z tego gatunku. Miałaś na sobie jasnoszary, obcisły płaszcz, w którym wyglą­dałaś, jakbyś zupełnie nie miała piersi. Uczennica z dobrego domu. Sztywnawo niezgrabne nogi, nogi, które nie przekro­czyły jeszcze progu. Dłonie, których nikt nie posądziłby, że splamiły się czymś innym niż atramentem. Opisywałem Ci, jak by to było, gdybyś wystąpiła jako striptizerka na Reeper- bahn. W tym właśnie płaszczu. Ten moment zaskoczenia, gdyby uczennica liceum nagle się przepoczwarzyła. Uśmiech, z jakim powiedziałaś: Właściwie mogłabym to robić. Pozna­łem po Tobie, że usiłowałaś poczuć na swej skórze spojrzenia mężczyzn. Może Ci się to udało. Z pewnością jakieś nagłe zastanowienie się przeszkodziło Ci poważnie kandydować. Przyszło mi na myśl, że sobie nagle wyobrażasz, jak proponu­jesz to okropnemu, blademu właścicielowi baru, jednemu z tych filmowych typów. Gdybyś się do tego przyznała, to z pewnością okazałoby się, że w tym momencie bardziej kuszące wydawało Ci się spędzanie wieczorów w jego lokalu niż ze mną i Korfizem, co zresztą uważałem za zupełnie słuszne. Trudno mi wyobrazić sobie kobietę, która nigdy nie

odczuwałaby takiej pokusy. Być otoczoną przez mężczyzn ze stojącymi kutasami, jak jakaś święta figurami fundatorów

i świecami. Nie jacyś piękni mężczyźni; sękate jak karpina draby z kuźni Wulkana. Tacy, którzy czynią kobiecie za­szczyt, gdy pożądają jej ciała. Jak w każdym uciśnionym, w kobietach nagromadziło się dużo szyderstwa, wściekłości, podejrzliwości, lekceważącej nienawiści wobec „nadbudo­wy”. A teraz taka jak Ty, z Twoim infantylizmem, Twoją nie wyzwoloną lubieżnością, z Twoim poczuciem niższości. Nie­raz, gdy tak szedłem z Tobą wśród innych przechodniów, stawało się dla mnie jasne aż do śmieszności, że to, czego potrzebowałaś, to nie był jeden mężczyzna, nie określony mężczyzna, ten czy tamten, a już z pewnością nie taki jak ja.

Wiedziałem o tym i zapominałem, znowu wiedziałem i znowu zapominałem. Jak można kontynuować, jeśli się w każdej chwili zapomina o tym, co się wie. Nieraz, gdy tak szedłem z Tobą wśród innych przechodniów, przerażała mnie materia­lizacja brutalnej siły życiowej w Twej godnej pożałowania bladej piękności. Proust nazwał „jeunes filles en fleurs” strasznymi materializacjami élan vital, czy jakoś podobnie. Prawda o delikatności kwiatów.

Włóczęga po przecznicach Reeperbahn w poszukiwaniu jakie­goś nikczemnego dessous. Uczennica chciała kupić pantalons ouverts czy coś w tym rodzaju. Och, dla mnie. Witryna sklepu z wystawioną odzieżą roboczą dla dam z „Salambo”, „Lido”, „Tabu”. Pomieszczenie za szybą ciemne, opuszczone. Całość tak wyświechtana i nędzna jakowe sklepy, zdające się niepoję­tym sposobem istnieć dzięki temu, że coraz to przychodzi jakieś dziecko, kupuje lukrecję i kradnie czekoladę. Przy otwieraniu drzwi rozlega się brzęczący dzwonek, jaskrawy klin światła wpada nagle w mrok wnętrza, ukazując polatujące drobinki kurzu i brodatą twarz starej kobiety, ciemniejącej w głębi. Omal nie zacząłem marzyć, zdobyłem się jednak na uwagę o zbyt wysokiej cenie. Poszliśmy dalej. Za mną szło po raz wtóry moje ja, gwizdnęło na palcach i zaśmiało się do mnie.

w

Zadałaś mi pytanie: Czy jestem podła? Powiedz, czy teraz uważasz, że jestem podła? Do diabła, a z jakiego powodu, powiedziałem chyba, a może tylko się roześmiałem. A Ty: Bardzo bym chciała być podła, dla Ciebie.

Powietrze takie, jakby chciało uczyć, jak stać się przedsiębior- j czym. Słońqp także nieważkie, barwy jasnej żółcieni kadmo­wej. Jedna z tych okolic, które, jak powiedziałaś, podniecają Cię erotycznie. Dla oka nic poza wielkimi szarymi płaszczyz­nami, poziomymi - ulic, pionowymi - domów. Wszystko zapaskudzone wszelkiego rodzaju wilgotnymi, mokrymi, schnącymi i wyschłymi rupieciami. Żelastwa, zupełnie za­rdzewiałego, powiedzmy dwa procent. Rozglądałem się za śladami emalii, resztkami emalii, powinny tu być, tu było ich miejsce. Cienka warstwa bieli tu i tam w długich szeregach okien domów mieszkalnych. Wymagające remontu okna war­sztatów remontowych. Bramy wjazdowe, podwórza, na po­dwórzach żelastwo. Oliwa. Próbowałem wyczuć stwierdzone przez Ciebie oddziaływanie i udało mi się to tak pół na pół, gdy przywołałem na pomoc niedokładne wspomnienie z Zoli. Żona fabrykanta szuka i znajduje najwyższą rozkosz w ocieka­jących potem i oliwą ramionach ostatniego z jego robotników na miłosnym łożu z pakuł i cuchnących szmat. Tak to mniej więcej było, zdaje mi się, i chyba podobnie Ci to opowiedzia­łem. Ulica, którą szliśmy, na końcu rozwidla się. Widzę tam mały placyk z pisuarem w żółtym jak mocz świetle tamtego dnia i słyszę Ciebie mówiącą marzycielsko: Nieraz wyobrażam sobie, że jestem gdzieś daleko, sama, bez pieniędzy i, aby żyć, muszę się sprzedawać różnym mężczyznom. Myślę, że to mogłoby mi się podobać. Odczułem lęk przed Twoimi możli­wościami, przed możliwościami którejkolwiek z kobiet. I wo­bec zrozumienia, że właśnie w tych możliwościach zawiera się coś z ich najskrytszego, najprawdziwszego życia. Tak myślisz, powiedziałem, mógłbym niemal rzec, że mogę zrozumieć Twoje uczucia. Lecz jednocześnie zdajesz sobie dobrze spra­wę, że to jednak nie byłoby czymś dla Ciebie. Nie spodobałoby Ci się. Na to Ty: Oczywiście, wiem o tym. Była to jedna z naszych codziennych, drobnych hipokryzji. Słońce świeciło, a ja zastanawiałem się, jak to jest, że ci sami, którzy twierdzą, że nas kochają, dążą do tego, aby wygnać z nas życie.

Nasze wycieczki do Manhagen, Jesteburga, Worpswede, we dwoje albo z dziećmi, za których ojca mnie wówczas brano. Jedna równie beznadziejna jak druga. Milczące krążenie wokół Manhageńskiego Stawu, zgęstniała cisza i rozpylony na mnie czar, gdy jakiś ptak musnął w locie wodę, gdy rybi pyszczek wywoływał na wodzie koła. Tu, tu i tam, tam. Mnóstwo ryb i wirująca, drgająca w letnim oparzę nad pokrytą rzęsą płaszczyzną chmara owadów. Czy to nie była łódka, zzieleniała i sczerniała ze zmurszenia łódka? Przecież ją wi­działem, widzę jeszcze teraz. Czasami zaczynała się poruszać, bez załogi, bez wiosłowania, przy kompletnie bezwietrznej atmosierze, sunęła przez nieruchomą, brejowatą wodę i dalej butwiała na innym miejscu. Nad brzegiem stał biały koń, należący do hotelu. Muchy kosztowały obrzeży jego oczu. Tak, od tej chwili już Cię nie kocham, oświadczyłem. Był to mój twardy zamiar. Odetchnąwszy, przechyliłem się do tyłu. Okropny hałas w szopie, w której jesteburska wiejska mło­dzież paliła papierosy. To była pomyłka, powiedziałem po­godnie. Ach, zamknijże japę, głupia Świnio, odrzekłaś. Dobry nastrój utrzymywał się do następnego śniadania, potem wszystko wlokło się dalej ze zwykłą beznadziejnością. Brudzą­ce twoje palce jajko nigdy Ci nie smakowało, dopóki nie wprowadziłem go na powrót do skorupki. Jak opętani oblaty­waliśmy worpswedskie galerie, odwiedziliśmy również atelier ceramiczne. Mieszkaliśmy u córki Heinricha Vogelera. Meble projektowane przez ojca. Wszędzie jego obrazy, impresjonis­tyczne, niemal ekspresjonistyczne i takie w stylu secesji, zmienny talent. Lśniąca mała szafka z książkami, które swego czasu zdobił dla pewnego snobistycznego wydawnictwa. Ca­łość tworzyła sferę wycofanego z obiegu, wlokącego się w o- drętwieniu życia, w której chętnie bym się pogrążył. Zacząłem czytać Daniela Defoe, lecz nie Robinsona, tylko Singletona czy też Jacka. Gdy dzieci podchodziły do moich zamkniętych drzwi, Twój głos zdumiewająco prędko odnajdywał wyraźną artykulację: Idźcie się bawić, mam coś do omówienia z Leo.

O zmierzchu okolica stawała się koszmarnym krajobrazem, gdzie obłąkani zabijali obłąkanych i byli przez obłąkanych zabijani. Z ich ust szeroko otwartych z radości i cierpienia unosiła się mgła, w której brodziliśmy. Co wieczór mniej lub bardziej niezręcznie wycofywałem się. Nocami trzymałem

ir*

la?jyyilŁ

«A *4J

201

w ramionach moje osamotnienie. Rano łóżko wyglądało tak, jakbym spał w nim z Tobą.

Ja, z wahaniem: Jeżeli mnie kochasz. Ty: Kocham cię. Ja, zdecydowanie: W takim razie kochasz trupa. Dialog, który w tych podobnych lub zupełnie innych słowach o tym samym sensie powtarzał się za każdym razem, gdy czułem się wykoń­czony, a więc bardzo często. I za każdym razem daremnie oczekiwałem na odpowiedź: No dobrze, więc właśnie tak jest, więc właśnie kocham trupa, bo czymkolwiek jesteś, muszę cię .kochać. Czekałem na to jak na czarodziejskie zaklęcie, które mnie natychmiast odmieni i wyzwoli. Nigdy tego.nie powie­działaś. Zamiast tego zawsze próbowałaś tylko mi perswado­wać albo pó prostu ignorować to, czym byłem. Wydawało mi się więc, iż chciałaś mnie kochać, że tak powiem, z pominię­ciem mojego ja, nie dlatego, lecz mimo że to byłem ja. Tak, jakbyś ofiarowując mi się, jednocześnie uparcie uciekała przede mną. Jednakże nie rezygnowałem, byłem zbyt słaby, aby moją nadzieję przestać wiązać z Tobą. Rozmawiałem z Tobą, wszystko zamieniałem w słowa, z których każde wydawało mi się i trafne, i zupełnie chybione, ponieważ ich znaczenie rozpływało się w drobiazgach. Byłem więc zmuszo­ny używać coraz więcej słów, które, wnosząc jakąś nową przejrzystość, niezawodnie zamącały tę uzyskaną poprzednio. Rozmawiałem z Tobą, wypełniałem Ci uszy moim bezczelnym głosem komedianta, a jednocześnie wyzwalały się także inne głosy, których nie mogłaś słyszeć, mój drugi i trzeci głos,

i wszystkie trzy bez przerwy i z zabójczą elokwencją rozpra­wiały o moim przypadku, a im dłużej to trwało, tym bardziej każda decyzja znikała z pola widzenia, pragnąłem więc, aby przyszła choćby ta, stanowiąca o beznadziejności. Lecz i ta nie zapadała albo zapadała co chwilę, natychmiast jednak była odwoływana, tak że wyrok i sprzeciw niemal zupełnie się przeplatały i stapiały w jedno jedyne powiedzenie. Można sobie to łatwo uzmysłowić pod żałosną postacią stworzenia w moim rodzaju, które nieustannie usiłuje odlecieć jednocześ­nie w dwóch lub trzech kierunkach i dlatego tkwi w miejscu, w stAłym, drżącym ruchu. A podobną i równie godną pożało­wania figurę tworzyliśmy oboje razem. Ty w ciągłym oczeki­waniu, że pokonany Twoją utrapioną obecnością padnę Ci

202

wreszcie w milczeniu w ramiona, ja z moją nadzieją, że kiedyś, teraz albo w następnym momencie, zbawisz mnie za pomocą pewnego rodzaju bezwarunkowej kapitulacji miłości przed jej przedmiotem. Cóż za para, cóż za parka. Tymczasem wielo­głosowy palaver toczył się nieprzerwanie dalej, cały mój oddech zdawał się na to zużywany, i sądziłem, że nie wytrzy­mam tego ani sekundy dłużej. Wiele razy byłem bliski pokaza­nia Ci przerażającego i wstrętnego widoku, którego wyobraże­niem już się rozkoszowałem, tak, rozkoszowałem - widoku mnie samego, a więc tłustego, bladego mężczyzny między czterdziestką piątką a pięćdziesiątką, który po wielogodzin­nym, znakomicie płynnym mówieniu przerywa w połowie zdania, może ostatniego w swoim życiu, powoli, jakby w głę­bokim transie, opada do tyłu w fotelu, małym kwiecistym fotelu, a potem z głową odrzuconą do tyłu nad oparciem, z odsłoniętym gardłem, zapłyniętymi oczami skierowanymi na sufit wybucha długim, żałosnym, wysilonym gulgotaniem: Gl-gl-gl-gl-gl-gl-gl-gl-gl-gl... Tym samym skończyłbym wre­szcie z wygodnym bełkotem i pomógłbym całej prawdzie, mojej całej prawdzie, jasno i wyraźnie dojść do słowa. Tego Ci oszczędziłem, przynajmniej tego. Ale mógłbym to przecież zrobić teraz, w tej chwili. Wstać i wyjść na ulicę, przejść dwadzieścia, trzydzieści metrów do najbliższego skrzyżowa­nia, tam się oprzeć o słup ogłoszeniowy, w jego cieniu, potem rozkrzyżować ręce, głowa do tyłu, gardło odsłonięte i: Gl-gl- gl-gl-gl-gl-gl-gl-gl-gl.. . Może wziąłby mnie ktoś za rękę. Oeh, nawet dwóch. I za obie ręce. I zabraliby za to.

Raz doprowadziłem do tego, że zawołałaś na Korfiza. Korfiza nie było, wyjechał do Monachium.

Twoja twarz wybuchła, zupełnie rozszarpana, krzyczałaś: Chcę do mojego Korfiza.

Wówczas stało się to, że go zdradziłem.

Przecież wróci jutro, powiedziałem. Słowa wydawały mi się w ustach ołowiem.

Chcę do niego, krzyczałaś, kocham go.

Albo pojutrze, powiedziałem. Ołów z trudem dał się poruszać. Czy myślisz, że on mnie kocha?

Nie wiem, co odpowiedziałem, to zresztą zupełnie obojętne. Byłem na sztuce teatralnej, jednej z gatunku zwanego well-

-made-plays. Prymitywna konsekwentność tych sztuk zawsze wydawała mi się głupia. Gdy jednak teraz rzeczywistość uprawdopodobniała teatr, ten czynił ją teatrem. Oczywiście niezupełnie, pozostawała wystarczająco bolesna. Na jej konto poszło, że coś ciężkiego, bryłowatego oberwało się we mnie

i teraz irytująco przewalało się tam i sam. Od czasu do czasu głucho uderzało o którąś ze ścian. Także zmierzch na dworze miał tym razem dodatnie znaczenie, tak jakby nadchodząca noc miała stać się nie tylko zwykłym intermezzem, lecz czymś ostatecznym. To się zbliża, powiedziałem sobie wyraźnie deklamatorsko, to nadeszło. Obmyśliłem krótki schemat wy­darzeń, poszło mi to bardzo prędko, mniej więcej tak: Czegoś jej brakowało, więc próbowała wyjechać. Wzięła sobie ko­chanka i wyruszyli razem. On ją zawiódł, a ona się załamała. Znowu chce wrócić do tamtego i bardzo to przeżywa. A teraz miała nadejść moja scena i zamieniając z Tobą z wahaniem kilka słów, których już nie pamiętam, przygotowywałem się do niej. Przeczuwałem, że go zdradzę, lecz jeszcze powstrzy­mywałem się przed tym, dlatego, między innymi, że jeszcze m| wiedziałem, w jaki sposób mam odpowiednio pokierować dialogiem.

Przecież wiem, że on mnie kocha, wiem o tym doskonale, powiedziałaś z przebiegłą, tryumfującą miną, jakbyś miała go w ręku dzięki jakiemuś pospolitemu, małemu trikowi.

Tak, żebyś nie mogła zrozumieć, mruknąłem „służąca”, odczułem to jak krótkie skrobanie w gardle, co zastępowało znane mówienie na stronie. Och, mieliśmy ten styl w sobie, a teraz znalazłem przejście do następnej fazy dialogu. Rozwlekle i szyderczo powiedziałem: Ach, jaki ja jestem szlachetny. Taki jestem szlachetny.

To było kiepskie, a więc dobre, bo takie sztuki są właśnie kiepskie.

Zdawało się, że niczego nie usłyszałaś. Marzycielsko rozwo­dziłaś się o miłości, o waszej zażyłości, brakowało tylko dekoracji z brzóz i małych, białych obłoków za Twoją prze­chyloną na ramię głową.

A więc jeszcze raz. Teraz byłem zdecydowany skończyć z tym kiczem za pomocą podobnych środków. Powiedziałem: Na­wet sobie nie wyobrażasz, jaki jestem szlachetny przez cały ten czas. Teraz jednak już nie chcę być szlachetny.

Tym razem coś usłyszałaś i spytałaś nieco niecierpliwie, bo Ci

przeszkodziłem, a i lekceważąco, co to właściwie ma znaczyć. Wtedy wygarnąłem wszystko. Mówiłem gwałtownie, niewy­raźnie, zająkliwie, od słowa do słowa popędzany życzeniem, aby przy następnym udało mi się przestać. Słowa padały w małych grupach, jak wyrzucane z kubeczka kości, słowa boleśnie śmieszne, a przed każdym nowym rzutem wahałem się, jak gdybym miał jeszcze możność zrezygnowania z niego. Mówiłem o jego „miłostkach” i nazwałem je „niezliczonymi i niewybrednymi”, a nigdy nie zdarzyło mi się mówić tak pustymi frazesami i tak beznadziejnie odlegle od rzeczywistoś­ci. Ponieważ hekatomby nie wywierają wrażenia, musiałem przytoczyć poszczególne przypadki, poprzyszywać małe kolo­rowe kłębki. Wymieniłem „jedną z agencji”, jeszcze „jedną z agencji”, historię z młodym szwajcarem, „mleczarzem, wiesz”, i z młodym wieśniakiem, który rankiem nagle zajrzał do izby, historię z innym „efebem”, która zupełnie niedawno wydarzyła się na jakiejś cichej nadmorskiej plaży', potem wspomniałem o Karolinie i o tym, że była dlań podczas „tego” trochę zbyt głośna. Powoli ogarniał mnie pewien zapał w trak­cie owej niszczycielskiej roboty, lecz zarazem rosło moje przerażenie tym, co robiłem. Cóż bowiem robiłem? Z atawis­tyczną wściekłością deptałem po jakiejś leżącej pode mną twarzy, brudną, bosą piętą wierciłem w jej oczodołach. Twarz nie miała jego rysów. Może by je miała, gdybym mógł żywić nadzieję na jakąś korzyść z popełnionej zdrady. Była to jakaś tam twarz, lecz miała jakieś podobieństwo do mojej, a im bardziej ją miażdżyłem, tym stawała się większa.

Kiepsko - dramatyczny duch na wiele godzin wprawił miesz­kanie po drugiej stronie moich drzwi w stan niepokoju. Jak mi się wydawało, potwór nieustannie gonił w dzikich skokach między łazienką a Twoim pokojem, a oprócz tego bez przerwy wykonywał rękami czy też skrzydłami koliste ruchy, wyraźnie słyszałem szum. Nagle zaczęła lecieć woda w łazience. Po pewnym czasie zacząłem przypuszczać, że nigdy nie przesta­nie. Takie rzeczy zawsze przyprawiają mnie o wariactwo, ale nie chciałem wyjść, aby tam zajrzeć. Wielokrotnie słyszałem odgłos bosych stóp, przechodzących z wielkim pośpiechem koło moich drzwi. Raz, na moment, dotarł do mnie Twój głos, przenikliwy, głośny, niezrozumiały, nagle zamilkł, a cisza po

205

nim stała się niemal głęboką dziurą, tak jak bezpośrednio po zgaszeniu światła robi się na chwilę szczególnie ciemno. Potem znowu dał się słyszeć szum, jakby obracanych wkoło pochod­ni. Natychmiast zadzwoniłaś do niego do Monachium i zażą­dałaś wytłumaczenia się, nie podając źródła informacji; nie, zdrajcę zdradziłaś znacznie później, gdy naprawdę nie miało to już znaczenia. Powiedziałaś mi potem, że płakał przy telefo­nie; w ten sposób i on przeżył małe załamanie. I na tym, można powiedzieć, wszystko ustało. Już kilka dni później znowu zaczęłaś się skarżyć, że chyba zwracam na Ciebie za mało uwagi, i ofiarowałaś mi różę, którą wystrzelałaś w wesołym miasteczku; och, dla mnie. Słodko dymiący ogień tlił się dalej, ani nie wybuchając płomieniem, ani nie gasnąc.

Omyliłem się więc za moimi drzwiami, kiedy ponuro nadsłu­chując, uważałem, że nadszedł koniec. Miałem więc rację, gdy za moimi drzwiami niedowierzająco nadsłuchując, wątpiłem, czy to, co się za nimi dzieje, jest poważne. Jak mogłyby moje wynurzenia wstrząsnąć Tobą do tego stopnia? Śmieszne słowa

o jego „niezliczonych i niewybrednych miłostkach” były przecież dla Ciebie od dawna znaną historią. Słuszniej bym powiedział, znaną, starą historią, ponieważ uważałaś ją oczy­wiście za zamkniętą, za kawałek skamieniałej przeszłości, i nie wiedziałaś tylko tego, że taką nie była. Tylko to. Owo „tylko” w moich rozważaniach wydawało mi się tak usprawiedliwione jak Twoje oburzenie niesłuszne, bo przecież miałaś swoją własną obecną historię, a przynajmniej przesadzone, gdyby się tę historię ze mną uważało za niepełną, a ponadto za właśnie zakończoną, można powiedzieć - za świeżo przebrzmiałą. Twoje nagłe uczucie do niego nie mogło być niczym innym jak atakiem grypy, którą się zaraziłaś ode mnie, a Twój wstrząs, gdy go zadenuncjowałem, nie był wstrząsem kochającej w ob­liczu zdrady ukochanego, a wynikał tylko - znowu „tylko” - z tego, że grunt, na którym czułaś się zupełnie pewna, zaczął się chwiać. Te dwa „tylko” i jeszcze kilka innych, jakie można by z nich wyprowadzić, dawały raczej nędzną sumę. Wstrząs­nęło Tobą podobne do szoku stwierdzenie o własnej bezsilnoś­ci. Władzy, której nie zyskałaś nade mną, nad nim nie miałaś nigdy; przynajmniej tego rodzaju władzy, na jakim Ci zależa­ło; wpadłaś więc przeto w panicznie wzrastające poczucie swej erotycznej niższości, które i bez tego nigdy Cię bez reszty nie

opuszczało. Było to zupełnie zwyczajne załamanie się zupełnie zwyczajnej kobiety. Małej kobiety, dysponującej parą mizer­nych piersi i niezbyt atrakcyjną pizdą i nieraz uśmiechającej się przesadnie, tryumfująco, jak gdyby rozporządzała oprócz tego jakimś pospolitym, małym trikiem, która zupełnie nagle stwierdziła, że to nie bierze. To ją wykończyło, tak nagle i zupełnie, jakby została wysadzona w powietrze. Było to takie ludzkie, że doprowadziło Korfiza do płaczu. Ja także płaka­łem, z tego samego powodu i jeszcze innego. Wśród tej powodzi wkrótce znowu się wyprostowałaś i wzięłaś nowy rozbieg; och, ku mnie, znowu ku mnie. Jakże ludzcy byliśmy wówczas wszyscy troje.

Uciekłem jednak krótko przed Bożym Narodzeniem. Wczes­nym rankiem, było jeszcze zupełnie ciemno, wziąłem taksów­kę i kazałem zawieźć się na wrzosowiska. Stara wyjechała z Sanną do Szwajcarii i pozostawiła mieszkanie do mojej dyspozycji. W szarości poranka poszedłem do łóżka. Kładę się do łóżka, gdy jestem zrozpaczony; kładę się do łóżka, gdy czuję się dobrze; kładę się do łóżka, gdy w mojej rozpaczy dobrze się czuję. Każdy problem gna mnie do łóżka. I w ten sposób niemal całe moje życie spędziłem w łóżku. Nie jest to co prawda zupełnie ścisłe, lecz coś w tym jednak tkwi. Byłem tak nieruchomy i cichy jak zwierzę w swojej jaskini, gdy czuje zagrożenie. Na zewnątrz przed oknem widziałem leżące przede mną nic. Wzrastająca jasność czyniła je tylko jeszcze bardziej widocznym. Próbowałem sobie wyobrazić coś, co by mi się spodobało, cokolwiek. Czyniłem różne wysiłki, lecz mi się nie udało, wszystko pozostało abstrakcyj­ne, pojęciowe. Zupełnie jakbym się tam w łóżku męczył nad skomplikowaną próbą wywołania orgazmu przez wyobrażenie sobie, że jestem kimś, kto potrafiłby sobie wyobrazić, że jest kimś, kto potrafi sobie wyobrazić coś, co przyprawiłoby go

o taką ochotę, że jeśli będzie przy tym usilnie trwał, to około południa może się zdarzyć, iż mu się to uda.

Popołudnie spędziłem w jakimś lokalu. Coś tam jadłem, bez ochoty, zdecydowany na brak ochoty. Dwoje starszych ludzi usiadło przy moim stole, zniszczone, skarlałe postacie, którym bieda długiego wspólnego życia nadała podobieństwo bliźniąt.

?.Q7

W k '

Mieli ze sobą duże plastikowe torby, tak pełne, że niemal pękały. Oczywiście świąteczne zakupy. Z jednej torby wysta­wało pudełko lamety. Ciężko oddychając usiedli i natych­miast, z nieruchomym uśmiechem słabości i w zupełnym milczeniu, zaczęli patrzeć w przeciwne strony. Doznałem pokusy, aby wyciągnąć spośród innych rzeczy to podłużne pudełko i obie wychudzone, nieruchomo uśmiechnięte głowy obwiesić lametą; lameta na czołach, uszach i, jak siano, w ustach. A potem trzykrotne hurra! on i ona niech żyją.

Po powrocie znalazłem na drzwiach mieszkania kartkę. Szu­kałaś mnie, teraz chcesz się udać do Jesteburga, a jeśli i tam mnie nie znajdziesz, to znowu przyjedziesz tutaj. Twoja Gigi. Moja.

Nie po raz pierwszy, i w żadnym razie nie po raz ostatni, chciałem od Ciebie odejść na zawsze. Byłeś taki cudowny, powiedziałaś na pożegnanie, a ten czas przeszły zdawał się ratyfikować mój plan. Chciałem wreszcie skończyć z tym błaznowaniem życia, przestać być tym, czym nie byłem, a wrzosowiska miały być moim szlakiem, wielodniowym kur­sem, abym wprawił się w znieruchomienie, skamienienie,

o którym, jako o ostatecznym moim celu, tak często Ci mówiłem, pełen współczucia i bez litości dla Twoich małych, wymagających oszczędzania uszu.

Wiadomość od Ciebie od razu wyprowadziła mnie z równowa­gi. Oczekiwałem Twego przybycia jak wydarzenia w wymia­rze patetycznym. Blada, chwiejąc się i z trudem oddychając, stałaś przed zamkniętymi drzwiami, szukając drżącymi palca­mi kawałka papieru, aby napisać na nim te nieumiarkowane słowa („Twoja Gigi”). Potem jeszcze ogromne trudności z przytwierdzeniem kartki do drzwi, i już znowu wskoczyłaś do sań, czarny błyszczący szal przed białą, biało oddychającą twarzą, a woźnica, potrząsając głową i sapiąc, popędził konie, dalej, dalej w poszukiwaniu mnie, w ciemność, w śnieg. Piękną, bladą kobietę z dalekiego miasta widziano dzisiaj wieczorem w okolicznych wioskach, i to wszędzie niemal w tym samym czasie, pojawia się i znowu znika, poszukuje kogoś, nie wiadomo kogo, lecz z pewnością jest to historia miłosna w wielkim stylu dawnych czasów, jedna z tych, które nigdy dobrze się nie kończą.

Gdy otworzyłem drzwi, stałaś u progu jak jedna z biednych,

anemicznych, zmarzniętych dziewczynek z nordyckich baśni. Nie miałaś nic do zaofiarowania, Twoje ręce były puste. Mogłabyś co najwyżej powiedzieć: Pomóżcie mi, drogi panie, piękny panie, a uczynię wszystko, co pan zechce. Nie wiem, czy wziąłem Cię za rękę i wciągnąłem do środka. Powinienem był to zrobić, może jednak byłem zbyt zakłopotany. Sądzę, że oboje byliśmy zakłopotani. Siedzieliśmy na krzesłach jak skamieniali. Namawiałaś mnie, abym wrócił z Tobą, to przecież straszne siedzieć tak samemu na tym pustkowiu. Ja się wzbraniałem, że przecież sam tego chciałem, więc nie może to być takie straszne. Udawałem, bo chętnie bym ustąpił, lecz przedtem trzeba by ze mnie wyciągnąć coś, co okazywało się

o wiele za ciężkie, bo chociaż nim potrząsałem, nie chciało się ruszyć. Ostatecznie osunąłem się na łóżko, a Ty położyłaś się obok mnie. Naciągnąłem na nasze twarze koc, chcąc, jak sobie powiedziałem, ukryć siebie czy też nas przed duchem pokoju. Nie wiem dokładnie, co przez to miałem na myśli, jakiegoś genius loci, którego mogłem obrazić przez uchybienie lub zaniedbanie. Koc był różowy, puszysto-przejrzysty, tak że docierało do nas światło elektryczne. Przez cały czas wpatry­wałem się w tę grubą, cielistą jasność, zupełnie niczego od niej nie oczekując.

Ponieważ nie „jadłem” Ciebie, poszliśmy coś zjeść. Potem odjechałaś. Obiecałem, że wkrótce wrócę. Smutna bezradność następnych dni. Albo bezradny smutek; tak, to brzmi lepiej, chociaż też niedobrze. Nieraz zostawiam to i po prostu piszę dalej niedbale, słowa są tylko nieustającym wzruszaniem ramion, bez nadziei, że cokolwiek z tego wszystkiego uchwy­cą. Ach, nawet śladu. Uporządkowałem książki w mieszka­niu. Książki Sanny i Starej, która nigdy nie czytała tych lepszych, ponieważ zawsze trafiało do domu tyle gorszych, a te szły na pierwszy ogień. Nie potępiam tego, jeśli się dobrze zastanowić, to są one bardziej udane, bo nie wysilają się, by coś w sobie zawierać, są więc najchętniej czytane. Potem chodzi­łem po pokojach, brałem różne przedmioty i kładłem na miejscu, siadałem na zmianę na wszystkich przeznaczonych do tego sprzętach. Na ekranie telewizora przez dłuższy czas jechał wprost na mnie samochód. Za kierownicą siedziała jakaś głupia babka, a obok niej pies, którego nazywała panem Schmitzem. Kołysała się z powściąganą rozwiązłością i śpie­

wała piosenkę na temat skierowanego do pana Schmitza pytania, czy to nie jest cudowne życie. Albo wspaniałe, albo przepiękne.

Teraz rozpoczęło się długie, powolne załamywanie. Świat rozpadł się na olbrzymie, miękkie, chwiejące się odłamy. Załamanie się bowiem pozoru przebiega oczywiście w sposób nieprawdopodobny i nawet wstrząśnięta świadomość musi się natrudzić, aby sobie uprzytomnić, że to, co się dzieje, to rzeczywistość. Przyglądałem się tylko przyglądaniem trochę niespokojnym, chociaż były to moje odłamy, a głowa, wokół której latały, moją głową.

Agencja zawiadomiła mnie, że niestety nie widzi żadnych możliwości dalszej współpracy ze mną, ponieważ nie chcę uwzględnić ich życzeń i nie zgadzam się na przewidzianą - nie, postanowioną - reorganizację firmy; podpisany Fred.

Nie chcę sobie przypominać, na czym właściwie miała ta zmiana polegać, był to wymyślny system, obłędnie wprost dokładny, ujęty w paragrafy w niemal luksusowej, czerwonej encyklice de rerum novarum, podającej tak oszałamiającą nomenklaturę tych nowych rzeczy, nowo powołanych, nowo zorganizowanych kompetencji, że skomentowany w załączni­ku katalog skrótów zdawał się znacznie przekraczać objętoś­ciowo wykaz nazwisk personelu im przydzielonego. Był to babiloński sen menedżera, groteskowy wybryk, a jeśli nawet nie użyłem tych właśnie słów, to przecież wyraźnie powiedzia­łem, że o to właśnie chodzi.

0 mojej klęsce zdecydował jednakże mój protest przeciw rezygnacji ze statusu wolnego współpracownika i odmowa przyjęcia normalnego stanowiska urzędnika. Musiałbym przecież wtedy, jeśli nie o w pół do dziewiątej, to przynajmniej między dziewiątą a dziesiątą zjawiać się w moim miejscu pracy

1 trwać tam przez wyznaczony czas. Być może, iż za to ustępstwo zwolniono by mnie z wszelkiej dalszej pracy. Moje bowiem ustawiczne, ostentacyjne lekceważenie wszelkich zwyczajów zarobkowego niewolnictwa, jakim usiłowałem do­głębnie odczuwaną „hańbę zarabiania pieniędzy” uczynić

sobie znośniejszą, od dawna gorszyło tych, którzy nie chcieli go uznać, nawet gdy rezydowali wysoko, na piętrze zajmowa­nym przez dyrekcję. Doskonale więc rozumiałem, ile to by dla nich znaczyło, gdyby zdołali mnie teraz 1 gdy z powodu wieku i pogorszonej sytuacji materialnej byłem zawodowo słaby - wreszcie oswoić i oglądać codziennie w moim komfortowym więzieniu. Nie życzyłem im jednak tego tryumfu, i już to samo wystarczyło, abym odmówił. Miałem jednak i inne po temu powody, całą masę powodów, z których wymieniam tutaj tylko najważniejsze. Nie chciałem dać się pozbawić względnie swobodnego dysponowania moim czasem, aby móc go spę­dzać razem z Tobą; nie chciałem zrezygnować z bezowocnie cieknących godzin w „malami”, z naszych długotrwałych namiastek posiłków w restauracjach, z naszych spacerów nad Alsterą i w parku Martini; to jeden powód. Drugi był ten, że nie chciałem dać sobie ograniczyć czasu i sił na pisanie, zrezygnować z takim trudem podtrzymywanej wiary, iż praca nad moimi pożółkłymi rękopisami była jedynie odroczona, a nie porzucona - to wydałoby mi się niemal surogatem samobójstwa, które może tylko dlatego mi się nie udało, że dawna mania potajemnie mnie powstrzymywała. Odmówiłem więc, a Fred, zaskoczony, nie dowierzający, rozczarowany, zareagował powstrzymującym gestem. Chło­pie, powiedz mi to jeszcze raz jutro, powiedział. Tego jednak nie zrobiłem, więcej już o tym nie mówiliśmy, ale mnie zrozumiał.

Wieczorem Korfiz płakał nad swoim piwem, rozumiał bo­wiem równie dobrze jak ja, że oznaczało to rezygnację, bo według obowiązujących w naszej branży kryteriów stałem się właściwie trupem i nie mógłbym w niej odgrywać nie tylko jakiejś istotnej, ale w ogóle żadnej roli. Zgodziliśmy się jednak, że moje dni w agencji, nawet w stanie doskonałego niewolnictwa, byłyby i tak policzone, że również i jego koniec jest sprawą już postanowioną i tylko korzystnej umowie zawdzięcza pewien okres ochronny, podczas gdy ja na urągo­wisko całemu otoczeniu, ufając w moją równie tajemniczą jak i niezawodną atrakcyjność, wzgardziłem jakimkolwiek pisem­nym zatwierdzeniem mojego stosunku pracy. Jak wiesz, okazało się, że mieliśmy rację. Asystenci zostali zwolnieni, a ich miejsce pracy, spełniające funkcję pewnego rodzaju

\

przedpokoju, zastawiono niezliczonymi meblami z całej fir­my, co było afrontem, o który można się było boleśnie porozbijać, i przez pewien czas droga do Korfiza przypomina­ła przesiekę w ścianie mebli; potem - ani minuty za wcześnie, aby nie zgasła w nim resztka chęci do pracy, jaką w nim chyba wyczuwano - otrzymał wypowiedzenie.

Na wiosnę towarzyszył żonie chorego przyjaciela na Teneryfę, aby pomóc jej w wyszukaniu domu; lekarze zalecili jej mężowi pobyt w cieplejszej strefie, a ponieważ i my od pewnego czasu nosiliśmy się z myślą przeniesienia się gdzieś na południe - myślą, która niepostrzeżenie i, można powiedzieć, bez udziału mojej głowy wyrosła z nieobowiązujących marzeń, na poły realistyczne stadium projektów przerodziło się w mocne po­stanowienie - bez chwili wahania skorzystał z okazji i wynajął Casa Tafuriaste, dom w dolinie Orotava, tani, obszerny, nieźle położony - czy mogliśmy chcieć czegoś więcej?

Zatelefonował i rozmawiał z Tobą, podczas gdy mnie zdawało się, że słyszę tylko szum wielkiej przestrzeni, dzielącej nas od niego, niby owację dalekiego tłumu. Przestraszył mnie ten nagły krok w realizowaniu projektu, którego w skrytości nigdy nie brałem poważnie, przynajmniej w odniesieniu do bliskiej przyszłości. Był to uroczy temat rozmów, a oczywiście urok ten jeszcze wzrastał, gdy zachowywaliśmy się tak, jakby rozmowa dotyczyła realnych możliwości i poważnych zamy­słów. Poddawałem się tej przyjemności bez szczególnego zastanawiania, zdając się na to, że Korfiz przeszkodzi każdej nierozsądnej próbie realizacji. Czyż nie zwracał nam ustawicz­nie uwagi, że prędko wyczerpałyby się nasze środki i że później nie mielibyśmy na wyspie szans zarobienia na życie? A mówił o tym nie tylko tak w ogólności, lecz wymieniał do najdrobniejszych szczegółów wszystko, co było wątpliwe w tej sprawie. I teraz właśnie on, na którego opór wobec naszego fantazjowania skrycie liczyłem, uczynił je faktem, tak że obecnie ja byłem tym niedostrojonym i od czasu do czasu sypałem zarzutami jak żwirem. On widział je i uznawał, lecz zdawało się, iż zdecydował się na pewnego rodzaju fatalistycz- ną pychę, którą zawarł w krótkim sformułowaniu, że tak właśnie wygląda „przygoda”. Traktuj to po prostu jak przy­godę, mówił mi wielokrotnie.

Przyczyną tej wątpliwej „przygody” był cały kłąb dążeń i oporów, a ja zadowolę się rozdzieleniem go na główne sploty, trzy główne sploty, jakie dostrzegam, a z których każdy znowu składa się z wielu splątanych wątków. Jeden powstał z tego, że my (Ty i ja) nadzieję na spełnienie naszego wpółrealnego, dosłownie wpółrealnego stosunku miłosnego coraz bardziej wiązaliśmy z pomysłem wpółnierealnego życia, jakie mieliśmy wieść na wyspie, z daleka od miejsca, gdzie zaczęliśmy, a bliżej słońca. Jakieś niemożliwe życie, nieprawdopodobne już w je­go urzeczywistnianiu. Za to, ile mu będzie brakowało realnoś­ci, tyle wedle naszej nadziei przybędzie mu naszej miłości. Mniej więcej tak to wyglądało.

Korfiz nic oczywiście nie wiedział o tej matematyce nadziei, lecz i jego rozsądek osłabiła miłość, miłość ku nam; wybacz liczbę mnogą, jest ona uzasadniona. Z biegiem czasu wyrobił sobie osobliwie ojcowską miłość do nas, i to był drugi główny splot w kłębie. Wystarczyło, że widział, jak zafrapował nas, a szczególnie Ciebie,'pomysł zamieszkania na wyspie, by jak dobry, lecz słaby ojciec, który nie może odmówić sobie zadowolenia ze sprawienia dzieciom radości, wbrew wewnę­trznemu przekonaniu, jakie milcząco z nim dzieliłem, wynajął Casa Tafuriaste. Postawił mnie wobec zrealizowanej „przygo­dy”, a ponieważ nie chciałem mu zupełnie popsuć uciechy z radości, jaką spodziewał się nam sprawić, a także dlatego że co do fatalizmu na dłuższą metę byłem nie do prześcignięcia, wątpliwości, które od czasu do czasu ujawniałem, były drobne jak żwir i tak naprawdę niczego nie mogły powstrzymać. Natomiast trzeci główny splot, który dopiero znacznie później odnalazłem w gmatwaninie kłębu, był dokładnym uzupełnie­niem pierwszego. Rzecz miała się tak, że jego miłość ku Tobie nie była taka sama, jaką żywił do mnie, a że ta miłość była realizowana także dosłownie tylko w połowie, jak nasza (Twoja i moja), tylko drugiej połowy brakowało do jej spełnie­nia. Tak, również on, on także doszedł do tego, by swoje nadzieje związane z tym uczuciem oprzeć na projektowanym nowym, niewiarygodnym życiu. Gdy nadzieje te wygasły, opowiedział mi o nich. Zakładam, że Ty przez cały czas o nich wiedziałaś.

Siedziałem w jednym rogu mojego pokoju i patrzyłem w drugi." To zdanie z jednej spośród trzydziestu bez mała książek, w których według mnie zawarta jest literatura - przez co wcale nie chcę powiedzieć, iż je mam, och, bynajmniej - to zdanie i jeszcze parę innych w jego sąsiedztwie czytam z uczu­ciem, że jest tu mowa bezpośrednio o mnie. Ono jedno wystarczyłoby niemal, aby opisać moje życie w ciągu ostatnich czterech, pięciu miesięcy przed odlotem. Musiałbym jedynie wnieść kilka koniecznych poprawek.

Nie siedziałem, lecz leżałem. Nie patrzyłem w którykolwiek kąt pokoju, tylko spoglądałem na ścianę z książkami lub na sufit, gdzie było mniej do oglądania niż w „malarni”, brako­wało bowiem rozety z białego stiuku. Rozpad świata był w pełnym biegu albo już się dokonał. Czułem moje serce, za każdym razem uderzające niby o jakąś uparcie przeciwstawia­jącą się masę; było tak podniecone, jak gdyby całkowicie pozbawiony wydarzeń stan był w istocie nieprzerwanym szeregiem okropnych wydarzeń. Czułem się zagrożony, jakby w każdej chwili mogli przyjść, aby mnie schwytać. Wewnętrz­nie nieustannie się zrywałem, nawet krzycząc, a poruszałem tylko niekiedy przez chwilę tam i sam głową, ruchem, jaki widziałem kiedyś u pojmanego niedźwiedzia, i zdawałem sobie sprawę, że go naśladuję. Coraz to próbowałem się zastanawiać. Chwileczkę, mówiłem sobie, chwileczkę, jak to właściwie jest? Lecz wszystko już przemyślałem, właściwie nie było o czym myśleć, wszystko stało się zupełnie jasne. Co należy robić, myślałem prawie tylko o tym, co należy robić, a w myśli tej brzmiał ton kompletnej rezygnacji. Chciałem to zmienić i pozbyłem się jej pytaniem: Więc co mam robić? A potem zacytowałem z owych równo trzydziestu książek: „Na honor i sumienie, tego nie wiem.” Cytowanie poprawiało mi nastrój, czułem się trochę lepiej, mniej samotny. Coraz to przychodziłaś i siadałaś koło mnie na łóżku. Uśmiechałem się do Ciebie, mówiąc sobie jednocześnie: Mam teraz na twarzy tak zwany bolesny uśmiech. Wiesz chyba, powiedziałaś, jakie to jest dla mnie okropne, gdy widzę cię tak całymi dniami wylegującego się. Potem poczułem jakiś impuls, jak gdybym chciał się poruszyć, krótkie, daremne drgnięcie mięśni ra­mion, muskulatury bioder i tyłka, jak u kaleki chcącego poruszać amputowanymi kończynami. Skończyło się ciężkim, głośnym westchnieniem. Moja popielniczka wypełniła się.

Fumo ergo sum, powiedziałem. Kilka razy przynosiłaś jakiś prospekt, gazety lub nowy miesięczny program „Lupy”. Kładłaś się w poprzek na moich nogach i dręczyłaś mnie, czytając mi jakąś szczegółową ofertę śrub o gwincie metrycz­nym z wszystkimi wymiarami i numerami katalogowymi, rozmaite nekrologi zamieszczone przez zarządy, załogi, człon­ków rodzin, jakichś tam ich bonzów i patriarchów, albo pełny program kina, z nazwiskami reżyserów, datami powstania i krajami produkcji. Blacha, wypowiadam blaszanym głosem. Miałem ochotę Cię stłuc. Za Tobą przychodziły dzieci, a Amanda wspinała się na mnie jak na górę, gdy Twój blaszany głos odczytywał następną serię przekrojów, zasług, tytułów i dat. Dochodziłem do zupełnie niemetaforycznego przekona­nia, że znajduję się w piekle. Aby mnie rozruszać, wpuszczałaś do mojego pokoju kota. Ten jak pocisk, jak czarna, natych­miast znikająca kreska, przebiegał przez pokój i chował się w niemal niedostępnym kącie za moim biurkiem (biurko jest dobre). Wyciągnąć go samtąd było nadzwyczaj trudno, a ja dręczyłem się myślą, że mnie na złość, po prostu dlatego, że jego żywotność kazała mu mnie nienawidzić, mógłby się tam oszańcować, tylko w postaci jakiegoś niewytłumaczalnego niepokoju, bo z czasem zapomniałbym o nim, aż pewnego dnia natknąłbym się na jego przycupnięty szkielet, z wciąż jeszcze żywymi oczami, żółtymi, okrągłymi tarczami, z wąski­mi, czarnymi elipsami w środku.

Nagle coś postanowiłem, ja coś postanowiłem. Ja, wśród rozlatującego się albo już rozleciałego świata, bez pracy, a wkrótce i bez pieniędzy, z moim tłustym, zaniedbanym, zawstydzającym ciałem, niemal niezdolny do poruszania się, leżący w łóżku, a jednak wypełniony trudnym do zniesienia martwiejącym podnieceniem, przykuty do łóżka zdecydowa­łem się, bo wydawało mi się, że nic innego nie pozostaje, na życie heroiczne. Tak nazywam to teraz, wówczas nie mógłbym sobie pozwolić na takie szyderstwo. Mniemałem, że podjąłem decyzję. Był to nowy pomysł reżyserski. Nigdy mimo usta­wicznych niepowodzeń nie zrezygnowałem z usiłowania kie­rowania własnym życiem, tak czy owak. Jeśli więc nie mogło być inaczej, to niechże, do wszystkich diabłów, ma ono po­smak tragiczny. Nie powinienem był wówczas tak ani mówić,

ani nawet myśleć, doprawdy należało unikać tego, co śmiesz­ne. Było dość trudno przeoczyć, że szło tylko o trzeźwą, zgod­ną z rozsądkiem konsekwencję, bez wszelkich udrapowań. Tak to w każdym razie Ci przedstawiłem, a uśmiech, jaki wó­wczas miałem na twarzy, w żadnym razie nie miał być tak zwa­nym bolesnym, tylko wyrazem mojego opanowania j co najwy­żej ponurego opanowania.

Życzyłem Ci szczęścia, Tobie i Korfizowi, ale nie udam się z Wami na Teneryfę. Ukazałem Ci jak na dłoni, w jakim stopniu byłoby to niemożliwe. Nie uważałem za konieczne uzasadnianie tego wielu słowami. Nie szło również o to, czy chcę wziąć na siebie konsekwencj e, czy też nie. Oczywiście nie chciałem. Miałem je ponieść, chociaż były ponure. Spieniężę wszystko^ co mam, i wyjadę do Frankfurtu. Jest tam wiele j agencji reklamowych i może któraś z nich da mi jednak coś zarobić. Widoki były oczywiście nikłe. Będę sam, w warun- 1 kach dosyć nędznych. I ujrzałem siedzący cień człowieka w niezbyt jasnym pokoju, otoczony, ale nie oświetlony, ; światłami przejeżdżających samochodów, z najbliższego sąsie- dztwa docierają do niego odgłosy obcego, wstrętnego i wywo­łującego zazdrość życia, i nastaje powoli noc, lecz jak w ciągu ; dnia ów człowiek nie miał żadnego powodu, by nie spać, tak teraz nie ma żadnego, by spać. W pokoju tym nie widać ani jednej książki, wszystkie zostały sprzedane, lecz sterta rękopi­sów leży na stole. Jest to znowu jakiś inny stół, lecz rękopisy są ciągle te same, trochę zalatujące stęchlizną. Okazało się, że już nie umiałem żyć, więc będę teraz tylko złem, koniecznym, aby zostały napisane słowa, których tam jeszcze wszędzie brako­wało, wdałem się bowiem w te ułudy, w te wizje mojego wygasłego życia, z których najbardziej zwodniczą byłaś Ty. Tak, tak będzie, do tego musi dojść, i czy nie było w tym swego rodzaju okropnego sensu, czy tego nie widziałaś?

Nie, nie widziałaś tego, w każdym razie stwierdziłaś, że ■ widzisz coś zupełnie innego, mianowicie że jestem twardy. Jak możesz być taki twardy, powiedziałaś płaczliwie. Kilkakrot­nie jęknęłaś głośno, a brzmiało to w jakiś nieokreślony sposób zwierzęco, jakby z wielkiej, otwartej paszczy wydobywał się bardzo niski ton, powolny, nie dający się dokładniej opisać strumień dźwięku. Tym akompaniowałaś moim słowom, mojej gadaninie, która znowu, jak zwykle, z nich powstała.

A potem spytałaś: Więc co się stanie ze mną, bez ciebie? Jest to

pytanie zadane nie po to, aby na nie odpowiedzieć, lecz mające działać jako ciężki wyrzut. Byłaś konkretniejsza: nie mogłaś malować beze mnie. Jeśli jednak pojadę z Wami, to będziesz malowała, i w ten sposób zapewnisz utrzymanie nam wszyst­kim, przecież tam nie trzeba zbyt wiele. Nie chciałem nadwąt­lać Twego świeżo zyskanego zaufania z powodu sukcesu Twojej pierwszej wystawy, która właśnie się zakończyła, sukcesu rzeczywiście zdumiewającego, lecz nie wiadomo było, czy się on powtórzy. Jednakże wypowiedziałem to ciche „lecz”. A Korfiz? spytałaś. Jesteś mu potrzebny, ja to dla niego za mało. Na to również trudno odpowiedzieć. Wreszcie wyjechałaś do mnie ze słowem z rodzaju tych, jakie Zachar Obłomowa nazywał „żałosnymi”, a którym tak samo nie potrafiłem się opierać jak i on. Było to słowo spoglądające na człowieka jak dziecko, jak pies, jak wzruszająca bajka. Powie­działaś: Przecież nie możesz mnie tak po prostu porzucić. Od razu poczułem, jak mi coś mdłego podjechało do gardła. Porzucić, to jest naprawdę żałosne słowo, takie, co może komuś odebrać głos, jak Zacharowi, i, jak jego, zmusić do odwrócenia się. Jeszcze raz wyjaśniłem, że rozstanie się z Tobą i z Korfizem wcale nie jest moim wolnym wyborem. W ogóle nie mógłbym się tu dopatrywać mojej decyzji, tylko nieszczęś­cia. Wreszcie powiedziałaś, żebym sobie szedł od razu, na­tychmiast, jutro lub pojutrze. Dopiero teraz naprawdę poczu­łem, jak bardzo obawiałem się rozstania. Zaoponowałem, że przedtem muszę załatwić różne sprawy, spieniężyć książki i to, i tamto, spostrzegłem, że chciałem odwlec pożegnanie, ile się tylko da, bo chociaż czas dzielący od niego zacieniony byłby tym, co nastąpiłoby potem, wobec samego rozstania musiałby być jasny jak światło.

Ze strony Korfiza nie mógł się mój tragicznie nastrojony rozsądek spodziewać żadnego poparcia. Był on w tym czasie zupełnie pochłonięty piękną manią swojej „przygody” - słowo to słyszałem teraz od niego po kilka razy dziennie, jakby chciał mnie nim zaszczepić. Musiało to skutkować i co najmniej wprowadzić mnie na powrót w stan niezdecydowa­nia. Cóż za różowy fatalizm. Później powiedział jeszcze, że jeśli nie polecę, to on także. Wówczas jednak ja zaprzestałem już moich sprzeciwów i przerzuciłem się na ostrożne mil­czenie.

Stara zaś, której o wszystkim dokładnie mówiłem, powiedzia-

ItifH

1 #1 * ij

1 9% w

i-yjafgai 3Milviłri

'' i Ij

*.N i«|

1S&iifiNNr If f14 *46

217

hi: Nie możesz go tak zostawić, on ciebie potrzebuje. Trochę mnie to jednak zdziwiło. Dlaczego nie powiedziała: Sanna cię potrzebuje, masz zupełną słuszność, musisz sobie znaleźć nowe zajęcie, ze względu na siebie i na dziecko. Lecz moje zdziwienie było bardzo nikłe.

Od czasu kiedy zacząłem mieszkać z Wami, z moją zastępczą rodziną, ograniczyłem się do comiesięcznego przekazywania pieniędzy na utrzymanie Sanny i przyjazdów z końcem tygod­nia do niej i do Starej. Nie co tydzień, tak z trzydzieści pięć na pięćdziesiąt. Wyjeżdżałem w sobotę po południu i pozosta­wałem do południa w niedzielę. Noc spędzałem w gospodzie przy szosie. Nic szczególnego właściwie się nie wydarzyło. Kilka popołudni spędziłem z Sanną w mieście, raz i Ty byłaś z nami i zaprowadziłaś nas do małego lokalu, który bardzo jej się spodobał, jednego z tych, gdzie nigdy nie ustaje grzmiąca, oszałamiająca muzyka nieszczęśliwych. 'Dwa albo trzy razy była u nas i spała w pokoju Ledy. Byliśmy z nią także raz w operze na Godzinie hiszpańskiej Ra vela i Mądrej Orffa. Przebywanie z nią ciążyło na moim nastroju, wówczas bardzo mi przypominała B., chodem, postawą, często pochyloną nieco do przodu głową, strasznie rozpływającą się twarzą, gdy z jakiegoś powodu, przez dorosłych uważanego za błahy, wybuchała płaczem. Nie wiedziałem dobrze, jak się wobec niej zachowywać. Chętnie bym coś zrobił, trudno powiedzieć co, lecz z pewnością byłoby to coś niepohamowanego, przera­żającego, jakiś niezrozumiały postępek mający zastąpić to, że wbrew kłębiącej się jak chmura wyobraźni, jaka mnie nieraz dręczyła, nie przycisnąłem jej do siebie i nie wyrzuciłem się z nią ze świata, bądź przez najbliższe okno, bądź też przez ścianę.

Często zapytywałem sam siebie, czy ją właściwie kocham. Myślę o kochaniu znaczącym coś więcej niż pozbawione kłopotów przywiązanie ojca do dziecka. A czy kochałem B.? A Ciebie? Może kochałem B. w ciągu ostatnich dziesięciu lub ośmiu lat, lecz przez cztery lub sześć pierwszych nie. Gdy zaproponowałem jej małżeństwo, w lecie po owej wiośnie, kiedy zaczęliśmy ze sobą sypiać, a stało się to w jednej z tych

f A

Wjt «Wl£ i 1

** - J^Ky jJWmpi

iaS *5**5 i *$*¿4** !

^JoiwWK^1 -sM. 'iv ii*

nK[t£ tiMM Jf *v > * 4 u#,?i '4 t^y *

1

m

mii

li»! miŁ %

.-$ TTv v., itlynd -TA *

»fe»

s

»w|>łifaęfsfeili

£j V

." * t kii

i] y i* ’

,J}. • •?!•*' • *•'

pospolitych knajp, jakie wówczas lubiliśmy, decyzję podjąłem zupełnie spontanicznie. Muszę powiedzieć, że byłem po paru wódkach. Nagle poczułem bezwzględną potrzebę sprawienia jej natychmiast jakiejś wielkiej radości. W tamtej chwili byłem gotów zrobić dla niej wszystko, cokolwiek by to było. To, co uczyniłem później, wydawało mi się jeszcze zbyt nikłe, lecz niewątpliwie była to największa radość, jaką mogłem jej wówczas sprawić. Przez kilka minut patrzyłem na nią z boku z takim uczuciem, jakbym się przygotowywał do wystrzelenia przez dach jak jakaś rakieta. Potem powiedziałem jej to. Ach, to było coś, a słońce za jej wstrząśniętą twarzą świeciło nie przez szybę, a przez wódkę. Z pewnością jednak nie wyłącznie wódka wzbudziła we mnie tę ogromną chęć sprawienia jej radości, nie, możliwe, że była to miłość, chociaż zawsze myślałem, że jeśli w ogóle zacząłem ją kochać, to dopiero znacznie później. Inne kobiety nigdy nie wzbudzały we mnie takich pragnień, w każdym razie nie w tym stopniu, nawet nie w zbliżonym. Zresztą nigdy jej nie powiedziałem, jak to wówczas było; nigdy mi to nie przyszło na myśl, co mnie teraz dziwi. W późniejszych latach, gdy byłem pewniejszy mej miłości do niej, często zdawało mi się, że kulminuje ona w uczuciu bezradnego szoku. Miłość ta - jeśli była to miłość, czego zupełnie nie wiem - czyniła mnie niemal niezdolnym do wypowiedzenia się, gdy jednocześnie myślałem, że to niewy- powiadalne, przez swój nacisk od wewnątrz, zaraz mnie nadmie jak monstrualny balon. Znajdowałem się w żałosnym stanie, w którym cierpiałem dlatego, że nie mogła mieć takiego życia, jakiego jej życzyłem. Nie z powodu mojej nieudolności, dla niej nie byłem nieudolny. Dlatego że takie życie nie istnieje. Było więc w końcu tak, jakbym dlatego się smucił, że zamiast tamtego, musiała mieć życie takie, jakie można mieć - więc dlatego, że żyła. To było właśnie owo wrażenie balonu.

Gdybym potrafił je wyrazić, to najwyżej w słowach: Kocham cię, a ty musisz żyć. Trzeba przecież uznawać różne rodzaje miłości, a ten byłby przeto moim, i w każdym razie jest najsilniejszym uczuciem, jakie poznałem. Jeżeli jednak można nazwać to miłością - wcale nie sądzę, że odpowiedziałem na to pytanie - wówczas kocham również Sannę, wprawdzie nie w tym samym stopniu, z pewnością nie, a przynajmniej jeszcze nie, lecz z taką samą bezradnością. Dla tandety, która przy­padnie jej w udziale i może jej wystarczy, jest według mnie za

219 J

\ X\ { V Mi

dobra. To mnie paraliżuje, a ponieważ przeciw tandecie nie potrafię nie uczynić, nie robię dla niej właściwie nic. Gdybym był religijny - powiedziałbym, niech ją Bóg prowadzi. Mo­głem być i byłem zadowolony, źe o dziewczynkę troszczy się Stara, ponieważ ja tego nie robiłem, nie chciałem robić, nie wierzyłem, abym potrafił robić. Zdumiewało mnie, jak ona to potrafiła, ta stara kobieta, cierpiąca na zaburzenia równowagi i inne dolegliwości, podczas gdy ja tylko od czasu do czasu przybywałem w odwiedziny i posyłałem pieniądze, dopóki je miałem. Ale pewnego dnia opowiedziała mi Stara, że Sanna spytała ją, czy wolno jej mnie kochać. Na co Stara odpowie­działa: Możesz go kochać, ile tylko zechcesz. Mógłbym wymyślić całe rozmowy między nimi dwiema, jakie musiały poprzedzić tę, i mówię Ci, że byłyby trafne, z pewnością. Ona oczywiście kocha to dziecko, kocha je jak babcia wnuczkę, to jest zrozumiałe. Czy nie udowadniała tej miłości dzień w dzień? Czegóż ona nie robiła dla dziecka; to była miłość (podkreśląm „to”, aby ją należycie odgraniczyć od innych rodzajów miłości, nie mogących wymagać takich świadczeń). Muszę ją podziwiać, ja tego nie potrafiłem. A jej dwie córki, B. i E., ta druga w Brazylii, czy nie kochała ich zawsze? Najchętniej jeździłaby nieustannie od jednej do drugiej, z Bra­zylii do Europy i z powrotem, aby tam i tu przychodzić z pomocą, łagodzić biedy, robić porządek, to znaczy znowu robić porządek, znikał on bowiem natychmiast, gdy tylko zamknęły się za nią drzwi. I to nie jest miłość? Z pewnością. Chcę tylko powiedzieć, że jest to na pewno nie tylko miłość, nie wyłącznie miłość, lecz jeszcze coś innego. Tak lubiła przychodzić z pomocą, łagodzić biedy, robić porządek, że całkowicie byłaby w stanie sama stwarzać potrzebę pomocy, biedę i nieporządek, aby móc je później usunąć. Musi bowiem mieć coś do ratowania, do naprawiania, bez tego nie może się obyć. A jaką postawę przybiera wówczas, gdy znowu zdoła pomóc w jakimś nagłym przypadku. Tryumfalną, chełpliwą. Biedna kobiecina nieustannie pracuje na te swoje aureole. Oczywiście najbardziej pożądane są przypadki chroniczne, musi więc hodować zależności, psychiczne deformacje, uzu­pełniające jej własne, aby nie brakowało jej przedmiotów miłości, jej rodzaju miłości.

Ponieważ o tym wiedziałem, zdziwienie, że doradzała mi przeniesienie się na Teneryfę, szybko minęło. Po godzinie już nie rozumiałem, jak w ogóle mogło mnie to zdziwić. Bo czego więcej mogłaby chcieć niż tego, abym wyjechał gdzieś daleko, a Sannę powierzył jej bez żadnych ograniczeń? Naturalnie przeniosłem na nią wszystkie prawa opiekuńcze, a wydawało mi się to niczym innym niż głupim sformalizowaniem i tak istniejącego stanu. Krótko porozumieliśmy się co do tego, że Sanna przyjedzie do mnie, do nas, już na Boże Narodzenie albo na Wielkanoc, a może na wakacje. To, że potem nie przyjechała, bardziej zdziwiło Ciebie, a szczególnie Korfiza, niż mnie.

Ciągle jeszcze byłem niezdecydowany, nie dowierzający. Gdy pewnego popołudnia znienacka pomachałaś mi przed nosem kupionymi przez siebie biletami lotniczymi, przebiegł mnie oczywiście lekki strach, lecz pomyślałem sobie tylko, że przecież mój bilet będzie można zwrócić. Datowane były na któryś dzień grudnia, pozostało więc jeszcze sporo czasu. Pozwalałem mu płynąć, dużo włócząc się po mieście. Miało to tę zaletę, że mogłem mniej przebywać z Tobą. Dwa razy zdarzyło się kilka godzin z kobietami, były to chwile trochę gorączkowej, parnej żądzy, po której wkrótce pozostała tylko resztka zapachu, jak po umyciu rąk w niezwyczajnej nam restauracji, kilka jakby wycinkowych obrazów zupełnie obce­go ciała w obojętnych wnętrzach i wspomnienie tego, że jedna z nich, gdy już byłem nad nią, kilka razy kantem dłoni silnie uderzyła mnie od dołu w kutasa. Poza tym wysiadywałem lub stałem w najpodlej szych knajpach i całą moją uwagę kierowa­łem na stałe lub ruchome szczegóły otoczenia, jakby chodziło

o to, aby wykryć ich najskrytszy sens. Myślę, że oczekiwałem w jakiś zagadkowy sposób pomocy, pomocy w ostatniej chwili, a to takiej, że nagle coś mnie oświeci, jakiś człowiek, jakiś przedmiot, coś stale dostrzeganego, nie zwracającego uwagi, co nagle się przede mną rozpadnie i da się rozpoznać.

Kilku mężczyzn przychodziło, wychodziło i wynosiło książki. Wyglądali tak, jakby nie wiedzieli, co to były za przedmioty, które zapakowali do kilku tuzinów worków i głośno tupiąc

znosili ze schodów. Sprzedałem je w antykwariacie na pniu, zatrzymując sobie tylko około pięćdziesięciu, które chciałem wziąć na Teneryfę (albo do Frankfurtu, jak ciągle jeszcze pozwalałem sobie w skry tości myśleć). Próbowałem odczuwać coś stosownego, lecz bezskutecznie; w tych dniach w ogóle nie odczuwałem niczego stosownego.

Nawet gdy przyszła odpowiedź od mojego ojca, nawet gdy przyszła listem poleconym. Napisałem do niego długi list z prośbą o pieniądze. Tam bowiem musiały być dla mnie pieniądze, nie jakaś ogromna kwota, ale wystarczająco dużo w stosunku do tego, co posiadałem. Miałem je wprawdzie otrzymać dopiero po jego śmierci i wiedziałem, że właściwie można się będzie do nich dostać tylko po jego trupie, lecz umierał już od piętnastu lat i ciągle nie był martwy, a ja potrzebowałem ich teraz. Nieraz pysznił się tym, czego to miałem się spodziewać, oraz ciągle rosnącą kwotą, bo zawarł dla mnie umowę długoterminowego oszczędzania. Podobno pokazywał B. książeczkę oszczędnościową, a i ja także miałem być przy tym. Zupełnie możliwe, ale z pewnością patrzyłem w inną stronę, bo żenowała mnie jego pyszałkowatość. List nie był pisany przez niego, to rozumiałem, bo już nie mógł pisać, co najwyżej stawiać drżące znaki; lecz nie napisała go również ona; dyktował go jakiś nieznany pan, którego stanowisko nie było podane i który „po podyktowaniu wyjechał”. Był upo­ważniony do powiadomienia mnie, że niczego godnego wzmianki już nie ma, ponieważ wszystko pochłonęła długo­trwała choroba mojego pana ojca. Poza tym moja część spadku została mi wypłacona już przed dziesięciu laty, wtedy a wtedy i tak a tak. (To się nie zgadzało, bo wtedy dziedziczyłem tylko po matce, a nie po nim.) Następnie zarzucał mi ów mężczyzna, że nigdy nie troszczyłem się zbytnio o mojego pana ojca. (To się zgadzało, nie mogłem, nie mogłem go znieść.) Przypomi­nałem sobie o nim tylko wówczas, gdy znajdowałem się w kłopotach. (To się nie zgadzało, bardzo często przypomina­łem go sobie, i to jak.) Na zakończenie proszono mnie, abym powstrzymał się od dalszych listów, a tym bardziej odwiedzin. Nie ma strachu, pomyślałem, i tak nie przyjechałbym. Mogłeś mi jednak odpisać po prostu przez nią, że już nic nie ma, że wszystko poszło, że dosyć już od ciebie dostałem i tak dalej.

Dlaczego zawsze musisz być taki śmieszny, jak wtedy, gdy zrzekłeś się sklepu i wysłałeś swoim klientom ową drukowaną kartkę, poczekaj, jakoś tak: Zdecydowałem się obecnie prze­kazać mój sklep w młodsze ręce i tak dalej. Można sobie wyobrazić to zdanie wygłoszone do mikrofonu przed olbrzy­mim tłumem pod lasem chorągwi. Że wszystkie zostały wydane, w to oczywiście nie wierzę, mógłbyś spokojnie przyznać, że ona je ma, bez najmniejszego ryzyka. Mogłeś mi napisać, a raczej kazać jej napisać, że nigdy nawet palcem nie kiwnąłem dla ciebie, a ona męczy się przy tobie bez przerwy, więc teraz ona wszystko dostanie; masz teraz za swoje i rób, co chcesz. Ani bym pisnął. Ale tacy już jesteście, ty, ona i wam podobni: śmieszni, tchórzliwi i nieprzewidujący.

Po południu przed odlotem schroniłem się z Sanną do małego baru. Nie odczuwałem nic pasującego do chwili, mówiłem, co się w takich przypadkach mówi, każdy mógłby to odgadnąć. Pożegnanie nie było trudne, prawie go nie odczuwałem, myślę, że i ona nie, chociaż nagle powiedziała mi, abym nie popełnił samobójstwa. W rzeczywistości wcale o tym nie myślałem, nie myślałem nic odpowiedniego. Słuchałem jedy­nie, niekiedy trochę niepewnie, lecz potem pchnięto mnie łagodnie we właściwym kierunku, i tak będzie się wszystko toczyć jeszcze długą chwilę, na jednym lotnisku, w samolocie, na drugim lotnisku i tak dalej. Opanował mnie nastrój ospałej ciekawości. Po prostu patrz, co z tego wyniknie, powiedziałem sobie. Przyszło mi na myśl słowo „niezobowiązująco”, a po­tem zdanie: Życie zawsze jest niezobowiązujące, ze śmiercią jest trochę inaczej. Śmierć, powiedziałem sobie w myśli, z bardzo długą, powoli obniżającą się samogłoską „e”, niby dłuuugą wygiętą szyją.

Kiedy wróciłem do domu, zrobiło się małe zamieszanie, bo nie mogłem znaleźć mojego biletu, musiałem go gdzieś zapodziać. W moim pokoju nie było już tylu rzeczy, żebym go mógł zarzucić. Lecz dałaś mi go, przypominałem sobie, zaraz potem gdy mi go pokazałaś. Widziałem w tym omen, który nagle spadł na mnie jak czarna sieć, że powinienem jednak, kierując się rozsądkiem, pojechać do Frankfurtu. Znalazł się jednak,

|

i i H *1

bilet lotniczy do Nierozsądku, Korfiz go znalazł, a czarna sieć znikła w górze.

Nie znikła zupełnie, wisiała nade mną tej nocy na połowie wysokości. Pakowałem się, ale ciągle robiłem długie przerwy, siadałem, kładłem się, paliłem. Wcale nie czułem się tak, jak ktoś rozpoczynający nowy etap życia, ruchy miałem słabe, powolne. Weszłaś do pokoju i położyłaś się obok mnie, w brązowym pulowerze. Musiałaś mnie namawiać, lecz pod­danie się wydarzeniom było wszystkim, co mogłem. Już nie wiem, co mi wtedy mówiłaś, nie pamiętam ani jednego słowa. Jak zawsze tuż przed podróżą, stałem się bardzo zmęczony. To mi pomogło, mogłem Ci trochę pobajać o tym, co może nadejdzie, daleko stąd, tam, w słońcu, w żółcieni i błękicie, może wreszcie wszystko się jeszcze spełni, Południe zawsze wywierało na mnie ogromny wpływ. Przy tym z coraz wię­kszym trudem wyciągałem rękę poza Ciebie, aby gdy palce namacały brzeg popielniczki, której nie widziałem, strząsać do niej popiół. Na krótko zasnąłem, obudziłem się zupełnie rozbity, z niemal niszczącym pragnieniem, aby spać dalej i móc o południowej wyspie śnić, zamiast tam lecieć. Korfiz przyrządził kawę tak mocną, że nie do spożycia, można było sądzić, że się nie rozpuściła, tworząc gęstą, rozmieszaną breję. Przyszła Karolina, aby odprowadzić nas na lotnisko. Miała twarz jakby obraną z łupiny, a ja pomyślałem bardzo wolno, słowo po słowie: Nie umyła się dziś rano, tylko obdarła ze skóry. Była to pierwsza od bardzo dawna myśl, jaka wydała mi się sensowna, dlatego tak dobrze ją pamiętam. Gdy wciągałem spodnie, zaciął się zamek błyskawiczny. Pociągnąłem zań gwałtownie, a wtedy puścił z boku i już się nie dał zaciągnąć do końca. W pierwszej chwili dojrzałem w tym tak poważny znak ostrzegawczy, że zacząłem drżeć. Od razu jednak przemogłem się. Nie, teraz chciałem, teraz chciałem do słońca, cokolwiek z tego mogłoby wyniknąć, chciałem siedzieć w słońcu, chcia­łem tego oczekiwać, siedząc w słońcu. Wszystkie moje spod­nie były już zapakowane, a walizy zamknięte i osznurowane. Obciągnąłem sweter niżej, tak że zakrył nie dopięte miejsce. Gotowe. Teraz byłem niemal zarozumiały. Chciałem siedzieć w słońcu, na jakiejś ławce, krześle, kamieniu, coś tam przecież

znajdzie się dla mnie, i z nie dopiętym rozporkiem ruszyłem w drogę.

Maszyna rzucała swój cień na białą, łagodnie pofalowaną powierzchnię chmur, cień o wyraźnych konturach, równie nieskazitelny był pierścień tęczy otaczający go barwami wid­ma. Tęczowy pierścień, czegoś takiego jeszcze nigdy nie widziałem. Jaki piękny sygnet dla towarzystwa lotniczego, pomyślałem.

Cień | jego barwny pierścień przysunęły się, potem nagle gdzieś zniknęły, a płaszczyzna zmieniła się w pogórze. Zlecie­liśmy, powiedziałem sobie z marzycielską zgodą. Otaczający mnie nieustający dźwięk zmienił się jakby za naciśnięciem guzika, zniżył się i ścichł. Czy znowu zaczyna mi się z uszami? pomyślałem obojętnie. Kołysałem się lekko na boki. To wszystko było nierzeczywiste. Czułem nierzeczywistość w skroni, między zębami.

Stożek góry z chmurami u dołu przedstawiał często oglądany obraz wielkiej eksplozji, lecz odwrócony; to, co w dole, było u góry; wyrwany, odwrócony, zestalony grzyb wybuchu. Nierealność, dwudziesty wiek w postaci skamieliny. Przebiegło nas drżenie, maszynę i mnie. Widok gwałtownie się splątał, migały szare, zielone, brunatne strzępy, nakrapia- ne biało-niebieskie prześwity. Wszystko to odpływało w lewo, w dół, wracało, znowu odpływało. Aż nagle wyskoczyła ku mnie ziemia i zapełniła całe okno.

Chwile z okresu, kiedy byliśmy tam razem, od grudnia do marca. Nie mogę się spodziewać, abyś zapamiętała te same momenty, na to sobie nie zasłużyłem. Są one więc moje, lecz tylko te, które mogłyby zostać naszymi.

Jazda do hotelu „Altavista”. Ja: Como se Haman las flores eon las hojas rojas? Taksówkarz: Flor de pascua, seńor. Jesteśmy na miejscu.

Hotelowa pływalnia. Leżysz na słońcu, bardzo biała, i dla mnie całujesz powietrze. Korfiz: Życie jak w czasie najgłęb­szego pokoju. Ty: Pokazać wam, jak pływa prawdziwy szczu­pak? Skaczesz, opływasz basen dookoła, Twoja mała głowa na powierzchni wody, Twój uśmiech opromieniający cały świat.

i i

Molo w Puerto de la Cruz. Tego poranku olbrzymie fale przyboju. Ty, podniecona: Chodź, musimy podejść zupełnie blisko. Stoimy, czubkami butów niemal dotykając mokrej części chodnika, i czekamy na następną falę. W pewnej chwili wyrosła przed nami na piętnastometrową wysokość, nie moż­na od niej oderwać oczu. Ponieważ nie jestem taki szybki, zdołała mnie jeszcze chwycić za dół spodni, gdy odskakiwałem ku Twej już oddalonej, roześmianej twarzy.

Lido San Telmo. Stoisz pod prysznicem, a ja obserwuję poruszającą się na Twoim brzuchu wodę, ruchy Twego brzucha pod wodą. Spoglądasz mi w oczy i rozpromieniasz się. Potem siadamy przy stoliku, a Ty przynosisz nam różności: rybę, fasolę, sałatę. Wieczorem kartka od Ciebie w moim pokoju. Dosłownie: „Taki piękny był ten dzień i Ty - dzięki Tobie.” Jakże wdzięczna jesteś, gdy się trochę o Ciebie zatroszczę.

Casa Iriarte. Siedzę przy oknie i piszę. Wchodzisz i mówisz: Czy chcesz teraz ciągle tylko pisać?

Tamże. Leżę na łóżku i czytam francuską powieść kryminalną z ubiegłego wieku. Wchodzisz, siadasz i długo patrzysz na mnie w milczeniu. Czekasz, wiem o tym. Ja, jak gdyby nigdy nic: W tym zachowało się jeszcze coś z Balzaka. Potem znowu długo patrzysz, wreszcie wychodzisz, a ja głośno oddycham, jak po jakimś wysiłku.

Casa Tafuriaste. Jest bardzo zimno i pada. Leżę w łóżku, ubrany, przykryty, z marznącymi dłońmi, i czytam Horkhei- mera Egoismus und Freiheitsbewegung. Okna są nieszczelne, z najbliższego parapetu krople deszczu pryskają poziomo i spadają w nogi łóżka. Trochę podkurczyłem stopy. Wcho­dzisz i kładziesz się obok mnie. Ty, utyskująco: Zawsze masz tyle na sobie. Ja contrę coeur, śmiejąc się: Ty także kładziesz się do łóżka w wełnianym ubraniu. To nie pomaga, znowu muszę wziąć się do smutnej czynności sprawiania ci rozkoszy, której nie dzielę. Zycie tutaj wcale nie jest takie nowe, tylko jeszcze gorsze.

La Orotava. Znalazłem sklep, gdzie można dostać takie filmy, jakie chciałaś, marki „Ilford”. Prowadzę Cię tam, a potem siedzimy w barze „Mozaika”. Ale ja chcę być sam z moim notatnikiem, abv trochę pisać. Mówię Ci o tym. Bierzesz to poważnie i posmutniała powoli wychodzisz. Krótka, paniomi- miczna wizja, w której widzę siebie między Tobą a mną,

z rozpostartymi rękami. Obracasz się i rzucasz ku mnie, opadasz na mnie i odtąd wszystko jest dobrze. Lecz nie, nie mogę wstać, aby wizję urzeczywistnić, nie mogę, a Ty odcho­dzisz w lewo.

Casa Tafuriaste. Malujesz na planowaną wystawę w Hambur­gu, pokazujesz mi jeden obraz, jeszcze mokry: Powiedz coś

0 tym, bo nie mogę dalej pracować. Wyrażam uznanie, krytykuję, udzielam rad. Jakże chętnie wszystko przyjmujesz. Tamże. Malujesz. Siadam obok Ciebie i czytam Ci kilka drobnych tekstów, nad którymi właśnie pracuję. Jeszcze w trakcie czytania żałuję tego, z uczuciem, że mało Cię to może obchodzić, że tylko Cię zanudzam. Nie wiem, czy słuchasz. Wyrażasz się z aprobatą, lecz to mi nic nie mówi.

Tamże. Całymi dniami ciągle Gurre-Lieder. Puszczam je wciąż jakby pod przymusem. Przykuwają mnie nawet wątpli­we pasaże, w których pobrzmiewa operetka, oto one: „Tak

1 aniołowie nie tańczą przed tronem Pana”, „Teraz ci mówię po raz pierwszy”. Powoli zaczynasz zwracać uwagę, przysłu­chujesz się. Raz cytujesz fragment „Jak dumny teraz i królew­ski jest Waldemar”, a potem wyrażasz życzenie dokładnego wysłuchania całości. Nie wiem, czy mi to dogadza. Jednak tak, dogadza.

Tamże. Przez wiele wieczorów czytam Lottę w Weimarze, którą kupiłem tutaj w kieszonkowym wydaniu. Ty również jesteś obecna, ale właściwie czytam to Korfizowi, którego książka bardzo cieszy. Szczególnie podoba mu się to, co w niej jest ironiczne, parodystyczne. Rzecz szczególna, widzi w tym pewien rodzaj skromności.

Tamże. Głośne czytanie wchodzi w zwyczaj, a ja się nim rozkoszuję. Po Lotcie czytam Prousta, pierwszy tom i prawie połowę drugiego, A la recherche... w przekładzie Ewy Rechel-Mertens (z małymi moimi poprawkami, jak na przy­kład z opuszczonymi przez nią czasownikami posiłkowymi). Wiele wieczorów, a znowu czytam właściwie dla Korfiza. Jest wystarczająco mądry, by chwalić właśnie braki książki. I tym razem wydaje mi się ona książką książek, najbardziej niezależ­ną książką, jaką znam.

Tamże. Opalasz się w patío, z nagą górną częścią ciała. Gdy spostrzegasz mnie w drzwiach, uderzasz kilka razy zapraszają­co dłonią w matę, obok siebie, podobnie jak się wabi psa. Pochylam się nad Tobą i przelotnie całuję Cię w lewą pierś.

227

7 . / ... m . ■ /W VK \

Zwracam Ci uwagę, że mogą nas zobaczyć sąsiedzi z dachu swojego domu. W tej chwili widzę panią Gonzales, wyłaniają­cą się na skraju dachu. Na de bardzo jasnego nieba sprawia wrażenie niemal czarnej, potężnej, groźnej. Trwa to zaledwie moment, bo zaraz znowu się cofa. Jej prędkie ukazanie się jest bardzo teatralne, jak w jakiejś tragedii.

Tamże. Słoneczna pogoda trwa, a Ty jesteś z Korfizem w patio, podczas gdy ja znowu słucham Gurre-Lieder. Wcho­dzisz i zatrzymujesz się w drzwiach. Masz na sobie bikini z gołębiobłękitnej wełny, prezent od Karoliny. Doskonale pasuje do Twojej skóry, teraz jasnobrązowej. Górna część da się rozsuwać na boki jak kurtyna. Rozsuwam ją. Moje dłonie zachowują się tak, jakby Cię kochały, a zresztą trochę Cię kochają. Bardzo oczekujesz czynnego podziwiania. Potem robimy długi spacer w dół, nazwaną przeze mnie „drogą Dzikiego Zachodu”, następnie dalej w lewo, aż do skraju Puerto de la Cruz. Stamtąd wracamy autobusem. W pewnej chwili uśmiechasz się do mnie, co zmusza mnie do spytania

o powód. Ty: Bo mi się tak bardzo podobasz. Mam wrażenie, że w Twoim uśmiechu jest ślad drwiny. Bardzo wolno przesu­wam dłonią po Twojej prawej ręce, pogrążony w myślach, że łokcie są ich słabym punktem, za mało wymodelowane. Ty: Gdy tak robisz, możesz mnie niemal podniecić. Ja czuję się niewyraźnie, bo za kilka dni masz odlecieć do Hamburga, by zająć się swoją wystawą. Czuję, jak wiele mi zależy na tym, aby mieć Cię blisko siebie. Lecz może sama Twoja obecność jest prawie wszystkim, czego od Ciebie chcę. Myślę to zupełnie wbrew woli.

Tamże. Czy ty także chcesz jeszcze ode mnie wszystkiego? Mówię coś potakującego, a jednocześnie zachowuję się, jak­bym sobie przeczył. Całuję Cię, lecz przelotnie. Siedzisz przed toaletką, ja stoję z boku za Twoim krzesłem. Wybuchasz ogromnym płaczem i krzyczysz: Przecież cię kocham, prze­cież cię kocham i chcę od ciebie wszystkiego. Trudno to znieść. Czuję się, jakby wszystko, z czego się składam, zlepiło się w jeden gruby kokon.

Tamże. Dwudziesty dziewiąty marca, wieczorem, jutro przed południem odlecisz. Siedzimy we troje w kuchni i chrzcimy obrazy. Jeden po drugim oglądamy Twoje nowe obrazy i próbujemy wyszukać dla nich tytuły. Jestem trochę pijany

i piję dalej, kawę z koniakiem. Pytam: A jakby pasowało „Ukaranie”? Inny obraz. Mówię: „Przed katastrofą”. Lotnisko Los Rodeos. Pożegnaliśmy się i już stoimy przy samochodzie. Wtedy jeszcze raz wychodzisz przed portal i machasz dłonią. Machamy. Wyglądasz bardzo szczupło w swoim jasnym trenczu, a jakie masz długie włosy, które jeszcze raz powiewają ku mnie, gdy odwracasz się, aby znowu wejść do środka.

A jak pięknie było później myśleć o Tobie, daleka ukochana, bez niepokojenia się Twoją stale żądającą, stale rozczarowaną obecnością, Twoimi słabymi miejscami, łokciami, przeguba­mi, Twoim miłym zwykle głosem, gdy stawał się blaszany i czytał katalogi i ogłoszenia albo nudnie opowiadał filmy i książki, tak że mógłbym Cię tłuc, niewzruszony nawet tym wszystkim, co było w Tobie wzruszające: dziecięcością, dzie- cinnością, która mnie paraliżowała, Twoim statusem uczenni­cy. Myśleć o Tobie w niezakłóconym, radosnym oczekiwaniu na Twój przyjazd do mnie, och, do mnie, na ten okropny moment, który będzie musiał wreszcie nadejść, kiedy to rzucisz się ku mnie, przewrócisz na mnie, w bezwarunkowej kapitulacji miłości wobec jej przedmiotu, a potem wszystko będzie dobrze, a tym samym dobre będzie i wszystko minione.

Tak byłem pochłonięty tym wyimaginowanym życiem, że ani razu nie mogłem go przerwać, aby do Ciebie napisać. Do tych, których kochałem, i tak pisywałem rzadko, znacznie rzadziej niż do innych: Przypuszczałem, że i bez tego wiedzieli o moich uczuciach do nich. Mogło się więc zdarzyć, że otrzymałem od Ciebie trzy listy, zanim zdobyłem się na odpowiedź. Mogłem zresztą napisać, że otrzymałem od Ciebie trzy listy, więcej ich bowiem nie było. Napisałaś je w ciągu pierwszych dwóch tygodni, podczas gdy ja milczałem. W następnych czterech tygodniach pisałem ja do Ciebie, także trzy razy, Ty natomiast milczałaś. Potem, w czasie ostatnich siedmiu tygodni Twojej nieobecności, milczeliśmy oboje. Ty niezupełnie, pisałaś do Korfiza, do dzieci, milczałaś tylko wobec mnie.

W pierwszym liście powiadomiłaś, że mieszkasz u Karoliny, w jej drugim pokoju. Że byłaś na wrzosowisku i wybierasz się

z Anetką do cyrku. Że Stara, jak to zawsze ona, gadała bez przerwy, „ta stara wężyca”, że wszystko tam jest puste, bez słońca i beze mnie.

Drugi list. Bez zmiany, pusto, a w dodatku wystawa została przesunięta i wernisaż ma nastąpić z początkiem czerwca. Bądź co bądź masz zamówienie na kilka portretów. Trudno jednak wytrzymać. Końcowe zdanie: „Bardzo mi Ciebie brak. Twoja Gigi”. Sensacyjna za to była dołączona kartka, z innego papieru, zapisana ołówkiem. Miała więcej niż rok, napisałaś ją w dniach Bożego Narodzenia, kiedy uciekłem na wrzosowisko. Pewno chciałaś mi ją wtedy wysłać, ale tymcza­sem zdążyłem wrócić. Myślę, że potrafię ją dosyć dokładnie przytoczyć. Od dwóch dni ciągle myślę o pięknych i smutnych chwilach, kiedy leżeliśmy obok siebie w obcym, pustym pokoju, a Ty nakryłeś nas oboje różowym kocem. Nigdy moje palce nie kochały tak ciepłej, miękkiej doliny na Twej piersi jak w tamtych minutach, kiedy tak długo Cię szukałam, aż wreszcie znalazłam. Tak mniej więcej, niemal dokładnie tak to brzmiało i na tym się kończyło, może nic oprócz tego nie przyszło Ci do głowy. Pisanie zawsze przychodziło Ci z trud­nością i gdy się nad tym zastanowiłem, mogłem te kilka wierszy traktować jedynie jako wynik nadzwyczajnej inspi­racji.

Trzeci list był właściwie nijaki. Kilka słów rzuconych w po­śpiechu na papier z wydrukowanym nagłówkiem Karoliny. Dlaczego nie piszę? Każdego ranka zbiegasz do skrzynki, a nigdy nie ma niczego ode mnie, chce Ci się wyć. Wkrótce będzie Ci potrzebny mój list. Teraz nie możesz więcej pisać, bo oczekujesz na pewną damę, którą masz malować.

Tak, zgadza się, obiecałem Ci tekst w tym rodzaju, jaki napisałem na Twoją pierwszą wystawę, kilka wprowadzają­cych zdań o Twoich pracach, około dwudziestu wierszy, które zostały wydrukowane na zaproszeniach. Skoro jednak wysta­wa została przesunięta o miesiąc, to nie potrzebowałem się tak bardzo spieszyć i nie musiałem z powodu tego głupstwa przerywać moich narkotycznych marzeń, moich marzeń

o przyszłym życiu z Tobą.

Niewiarygodne, nierzeczywiste życie było w wyobraźni oczy­wiście osiągalne. Wypełniała mnie łagodna pogoda. Codzien-

nie dłubałem kilka godzin przy moich drobnych tekstach. Majaczyło mi się do nich pewne zakończenie, miały tworzyć małą wiązankę, którą chciałem Ci wręczyć, gdy powrócisz, popatrz, zrobiłem to dla Ciebie, przyjmij ją łaskawie. (Chociaż tuż przedtem miałem uczucie, że moja pisanina nie mogła Cię chyba obchodzić. Lecz i to, również to, oczywiście zmieni się.) Po południu często włóczyłem się po Orotavie, od baru „Mozaika” do „Parady”, potem do „Bukłaku”, do „Niebie­skiej Knajpy”, a w drodze powrotnej, już koło domu, do „Playity”. Nie upijałem się, przyglądałem się tylko ludziom albo kartkowałem hiszpańskie czasopisma ilustrowane, które miałem wówczas zwyczaj kupować, i rozkoszowałem się za­mieszczonymi w nich głupkowatymi reportażami z życia towarzyskiego. Był to czas, kiedy wychodziła za mąż wnuczka dyktatora, tego groteskowo-okropnego jefe del estado. Wie­czory i pół nocy spędzałem z Korfizem w kuchni, znakomite godziny, jak sobie mogłaś wyobrazić, musiałaś bowiem - nieraz z wewnętrznym niezadowoleniem - zauważyć, jak dobrze zawsze się czułem w jego obecności, prawie zawsze. Wówczas rzadko rozmawialiśmy o Tobie. Gdy otrzymywał od Ciebie list, od razu czytał go na głos. Wiedział, że może to robić bez namysłu, bo w Twoich do niego listach nie było nic intymnego. Zadziwiająco barwne listy. Uważał je za coś niezwykłego i że są takie chyba dlatego tylko, iż liczysz na to, że będzie je czytał na głos. Powiedział: Naprawdę myślę, że ona cię kocha i z pewnością nie mógłbyś czytać głośno listów od niej. Ale, dodał rozbawiony, nie musisz ich natychmiast zanosić do swego pokoju, a może myślisz, że jak je tu zostawisz, to poznam ich treść? Tego w żadnym przypadku nie myślałem, zanosiłem je do pokoju, aby tam jeszcze raz spokojnie je przeczytać.

Od czasu do czasu miałem z dziećmi godzinę nauki języka niemieckiego i raz kazałem im napisać do Ciebie krótkie listy, kilka zdań, takich samych w obu listach, różniły się tylko jednym zdaniem. Amandzie poleciłem napisać: Korfiz cały dzień gotuje, a tłusty Leo zżera prawie wszystko sam. Lcdzic natomiast: Korfiz maluje przez cały dzień, tak że nie ma prawie nic do jedzenia, a tłusty Leo ciągle chodzi po kryjomu do Orotavy, aby tam się nażreć. Odpowiedziałaś: Jakiegoż 10 macie mądrego nauczyciela.

Malował całą serię swoich żółtych krzeseł, którą zaczął już

1 % • W łj

.•i ■< .->> «14 ■ ‘t -»2: f, ■«> 1% » my y 4

-v

y** jH «Br.p \ 'k % a A T tfl mmM

I Sar

1!£ ^ li IbSI

w Hamburgu. Chciał ją mieć jakiś właściciel galerii z Dussel­dorfu, lecz później nie mógł sobie o tym przypomnieć, a na listy nie odpowiadał. W sumie czternaście obrazów, a na każdym to samo żółte, wyściełane krzesło, lecz w innej perspektywie. Korfiz, jak zwykle przy pracy, dużo pił, teraz hiszpański koniak „Ciento y tres”. Widać było, że malował bez specjalnej ochoty, zupełnie nie przekonany do tego, co robił, i miałem wrażenie, że przebijało to w obrazach. (Zdawa­ło się, że w ogóle nie istniało nic, co robiłby zupełnie serio. Kiedyś spytałem go, czym by się zajął, gdyby nie musiał pracować zarobkowo. Malowaniem? Nie, nie. Potem, po długiej chwili, powiedział po prostu, że nie wie. Nie ustępowa­łem jednak, musi mu coś wpaść na myśl. Jeszcze dłuższa przerwa. Nagle rozpromienił się i powiedział, że może goliłby się trzy razy dziennie.) Twoje obrazy uważałem za lepsze niż jego. Nie dlatego, bym sądził, iż są to dzieła udane, takimi moim zdaniem nie były, lecz wydały mi się obiecującą zapo­wiedzią. On natomiast nie rozumiał, co w nich widzę, sądził jednak: „Gigimuse” - imię to dał Ci naśladując gromadkę muz w Lotcie w Weimarze z jej „Tillemuse”, „Museline” et cetera - „Gigimuse” i jej sprawy, jak się zdaje, po prostu dobrze stoją, sama odniosła ten sukces, a wiadomość o zamó­wieniach na portrety, jakie otrzymałaś, utwierdziła go w tym mniemaniu.

Wreszcie napisałem ów obiecany tekst, który tym razem wypadł jeszcze krócej niż pierwszy, dwanaście, może piętnaś­cie wierszy, coś w elegancki sposób nic nie znaczącego o Two­im specjalnym stosunku do surrealizmu, obłudna pomoc w zrozumieniu, kończąca się sugestywnym zapewnieniem

o bezpośrednim uroku i tajemniczym znaczeniu Twoich obrazów. (Korfiza bawiło, że zawodowa krytyka zupełnie bez oporu dała się zachęcić tym mydleniem oczu, tak samo jak za pierwszym razem, kiedy, bądź co bądź, oferowałem jej trochę więcej.) Wysłałem Ci ten tekst razem z listem, którego już nie pamiętam.

Już kilka dni później napisałem następny, a o nim mogę powiedzieć nieco więcej. Pisałem go wbarze „Mozaika” i jako podkładki użyłem najnowszego czasopisma ilustrowanego. Był słoneczny, przepełniony zapachem dzień, a mnie nagle

ogarnęło dzikie, ogłuszające niemal pożądanie Ciebie, a może zresztą tylko Twego lubieżnie zmienionego we wspomnieniu wizerunku. Przez cały nasz wspólny czas aż do tej chwili czegoś takiego nie doznawałem. Gdy pisałem, zdawało mi się, że między moimi oczami a listem zawisł tuman czerwonej mgły, a dzięki temu jego brzmienie było ekstatycznym opisem Twojego ciała, postępującym ekstatycznie i systematycznie od góry ku dołowi, gdzie raptownie i głęboko wdzierał się w trzeci wymiar, w jego najciemniejszą głębię. Był to w pewnym stopniu wilgotny, szyderczy kawałek prozy. Zaniosłem go od razu na pocztę, a kiedy wracałem, spotkałem Korfiza. Kupi­liśmy tutejszą gazetę i stąd wiem, że był to albo dzień, w którym miał upaść szef rządu Niemiec Federalnych, albo, co jest prawdopodobniejsze, następny, jeden bowiem z na­główków w gazecie brzmiał: „Brandt vencedor el le Bundes­tag.” Poszliśmy to uczcić do „Bar Fariña”.

I ty również, daleka ukochana, ucieszyłaś się z tego. Napisałaś

0 tym, napisałaś, dziwna rzecz, dzieciom. Poczta z Hamburga do Orotavy idzie, via aerea, około pięciu dni, tak że list nadszedł w połowie pierwszego tygodnia maja. Pisałaś: Tak cieszę się z tego, że Brandt zwyciężył. Albo pisałaś: Tak się z tego cieszymy. Jest to nieprawdopodobne, lecz niewykluczo­ne. W tym samym bowiem liście zawiadamiałaś dzieci, że poznałaś pewnego dziennikarza, bardzo sympatycznego, mi­mo że pracuje w przedsiębiorstwie wydawniczym, w którym z pewnością nie panowała radość z powodu zwycięstwa urzę­dującego kanclerza. (Bo i dlaczego nie?) Poza tym znowu trenowałaś jazdę samochodem, a - to tak ci się tylko wymknęło

- a ten inteligentny i sympatyczny dziennikarz zamieści mój tekst (moje dwanaście lub trzynaście, lub czternaście, lub piętnaście z piany powstałych linijek o Tobie) w jednej z gazet potężnej firmy, do której my wszyscy wprawdzie nie czujemy sympatii, lecz to, ostatecznie, jest obojętne, jeżeli tylko zosta­nie opublikowany. (D’accord.) List zawierał tylko tyle, lecz

1 to wystarczyło. Zgadzało się to z Twoją praktyką lustrowania możliwości, demonstrowania atrakcyjności (może nawet „podłości”), w którą Ty sama tak naprawdę nie mogłaś uwierzyć, a jednocześnie pozostawiania miejsca na domnie­mywanie zupełnej niewinności. Byłoby bowiem jeszcze pięk­niej, gdyby już nie dało się poznać nikogo, kto przypadkowo a szczęśliwie jest dziennikarzem, by nie zostać natychmiast

posądzonym, że się poszło z nim do łóżka. Oho! zawołał Korfiz, który od razu przeczytał list na głos, oho! mama ma przyjaciela, który uczy ją prowadzić samochód. Były to same błahostki, a i uwagi Korfiza niczego właściwie nie insynuowa­ły, dla domniemywania Twej niewinności pozostawało dosyć miejsca. Lecz coś mnie uderzyło, coś wyfrunęło z Twoich słów niby mały pocisk, nie większy od pyłku kurzu, lecz ostry, ostry, i trafiło mnie w sam środek serca, tam się otorbiło i bardzo powoli rosło.

Przedsięwzięliśmy pewną rzecz. Chcieliśmy zrobić coś wspól­nie, napisać książkę - bo i cóż innego mogło to być, skoro inicjatywa wyszła ode mnie - chcieliśmy napisać książkę

0 reklamie. Dopiero przed kilku dniami wyjechałaś, a my w świetnych humorach siedzieliśmy w kuchni, piliśmy koniak

1 natychmiast gruntownie omówiliśmy sprawę; Korfiz z miej­sca znalazł tytuł, książka miała się nazywać „Prezentacja” (pseudonim już także mieliśmy, KiL). Wymówiłem sobie tylko, że najpierw wykończę moje małe teksty, co mi poszło bardzo szybko, i wiązanka, którą umyśliłem sobie sprawić Ci radość przy powrocie, czekała gotowa. I tak pewnego ranka usiedliśmy w moim pokoju przy stole, na którym stała maszy­na do pisania, moja stara, teraz zaginiona „Erika”, z wkręco­nym papierem, duży dzbanek kawy, butelka „Ciento y tres”, potężna mosiężna czara jako popielniczka i adapter. Dla wytworzenia atmosfery puściliśmy Histoire da soldat i rozle­gły się trąbki: „Entre Denges et Denezy”.

Już wczesnym popołudniem mieliśmy gotowe pierwsze trzy strony, pewnego rodzaju paradę typowego personelu agencji w typowych kulisach, typowej chwili, decydującym momen­cie, gdy prezentuje zleceniodawcy swoje propozycje. Bawiło nas to, często musieliśmy przerywać, by uspokoić rozpierający nas śmiech, butelka była niemal pusta, czara wypełniona białymi i żółtymi niedopałkami, lecz nasze rozochocenie trochę osłabło, coś je ściągało ku dołowi. Czułem obecność tego małego pasożyta, który wniknął we mnie jak pocisk. Cokolwiek bym robił lub czegokolwiek bym zaniechał-on się mną żywił, ssał ze mnie opijając się do pełna, już był jak ziarenko ryżu i przewidywałem, że będzie rósł dalej, a gdy pęknie, może mnie to kosztować życie. Między wszystkimi

wierszami tych trzech stronic czytałem, niby interlineamą wersję myśli zaledwie pomyślanej: Co to ma znaczyć, masz w sobie taką rzecz, a zajmujesz się głupstwami. Również w Korfizie musiało coś utkwić, mogę to powiedzieć za niego. Kiedy Korf iz był pijany, jego szyja wydawała się cieńsza, niby jakaś tyczka, źdźbło, na którym kiwała się głowa, wyrzeźbiona w drewnie, lecz bardzo starannie wygładzona, a długie, rzadkie, żółte włosy wyglądały, jakby włożył na nią cienką jak pajęczyna sukienkę lalki. Teraz zobaczyłem w dodatku na jego twarzy niezwykle delikatny, błękitem powietrza cieniowany uśmiech, a z tym wszystkim podobny był do zrezygnowanego, dalekiego od świata klowna, którego jakbym poznawał, nie mogąc sobie przypomnieć, gdzie go już widziałem. Nazywa się Waldmann, powiedział.

Kto?

Nowy przyjaciel Gigi. Tak go nazywam, to nazwisko będzie do niego pasowało.

Waldmann?

Nie, powiedział o oktawę niżej, głosem bardzo stłumionym i niemal gniewnym tonem, Waid nie Wald, nazywa się Waidmann.

Poczułem w sobie tę rzecz, napompowywała się do pełna, przy czym rozdymała i kurczyła w jakiejś małej przestrzeni, pod­czas gdy ja próbowałem zdobyć się na beztroski uśmiech, jak gdyby nigdy nic. Korfiz patrzył w podłogę albo na czubki butów na swoich daleko wyciągniętych nogach (niebieskie spodnie, czerwone buty) i szkicował portret inteligentnego i sympatycznego dziennikarza Waidmanna.

Nie był więc według niego już zupełnie młody, jednakże młodszy ode mnie. Utworzony został według wzoru pewnego architekta, inżyniera czy też przedsiębiorcy budowlanego, który kiedyś wywarł na Tobie wielkie wrażenie. Twardy chłopak, powiedział Korfiz. Nie znałem go, nigdy go nie spotkałem. Dla mnie był nim ktoś inny, również nie znany mi, lecz którego raz widziałem. Mocna, pewna siebie twarz, powiedział Korfiz, a w ustach albo w nerwowej ręce (uśmiech­nął się przy przymiotniku) - fajka. A koszulę ma oksfordzką, z nakładką, i tweedową marynarkę, to jasne. Tweed, oczywiś­cie. Chłopak, wedle mej oceny o dziesięć lat starszy od Ciebie,

73S ii

\LV !y |

o dziesięć młodszy ode mnie, pochylił się prędko i zręcznie, już znowu na wpół wyprostowany, coś Ci podawał, jakiś czarny przedmiot, w którym po chwili rozpoznałem torebkę. Spadła więc na podłogę z wyściełanej ławki, na której siedzie­liśmy, jeśli nie zdążył chwycić jej jeszcze w locie, można się było tego po nim spodziewać. Z sukcesami, mówił Korfiz, taki, co idzie w górę, chociaż nie ponad średnie stanowiska, już wiesz. Już wiedziałem, znowu widziałem go przede mną, we mnie, i nie miałem wątpliwości, że podobny jest do tamtego, tego, którego widział Korfiz, do swojego modelu. Lecz diabli wiedzą, w jaki sposób spadła ta torebka, dzięki Twojej czy jego zręczności, oto pytanie. Podziękowałaś muza jego zręczną uprzejmość, uśmiechnęłaś się do jego jeszcze na wpół pochylonej twarzy self-made mana, na Twoje policzki wypłynął lemoniadowy rumieniec, syrop malinowy z chudym mlekiem, jeden do dziesięciu. Oczy zalała mi krótka, błyska­wiczna fala strachu niby balistyczna krzywa mego własnego, uderzającego i wracającego spojrzenia, gdy zupełnie nie przy­gotowany ujrzałem, że pojawia się u Ciebie ten sam aprobują­cy, filmowy wyraz uwodzącej uwodzicielskości, jaki dawniej, na początku, przywoływałaś dla mnie. Od tamtego czasu już go nie widziałem, tej obietnicy miłości, czy to, że się przyzwy­czaiłem, czy też - a ta możliwość jest prawdopodobniejsza - że tymczasem, trwoniąc się na mnie, siła Twoja osłabła. Dopiero teraz, gdy odnosiła się do kogoś innego, mniemałem, iż zdołałem ją zmierzyć, a tym, co mnie przestraszyło, była chyba jej gotowość.

Zdarzyło się to na pewnym wernisażu, na który poszedłem z Tobą niechętnie, i tylko na Twoje wielokrotne naleganie (były tam obrazy jakiegoś wiedeńskiego malarza o średnim rozgłosie. Jeden z jego obrazów, trochę idiotyczne opus, sama wówczas kupiłaś, a potem nadaremnie usiłowałaś odsprze­dać). Nagłe przypomnienie tamtego wydarzenia było jakby reflektorem rzucającym snop światła na moje ciemne wyobra­żenie o Twoim dalekim życiu, a na tej małej jasnej plamie natychmiast wyrosła moja niemal pewność, że właśnie musia­łaś spotkać znowu tego samego mężczyznę, który wówczas podniósł czy złapał czarną torebkę, a może nawet i strącił (jeśli sama tego nie zrobiłaś albo nie podsunęłaś mu jej tak, że musiał ją strącić i podnieść bądź złapać, zakładając, że wszyst­ko to nie było przypadkiem, pomyślnym przypadkiem, uła­

twieniem dzięki przypadkowi). Były to spekulacje, a najnie­prawdopodobniejszą ze wszystkich (a raczej jedyną zupełnie nieprawdopodobną wśród nich, wywołaną nagłym błyskiem światła, jednym błyskiem w ciemności) była ta, zakładająca ponowne z nim spotkanie. Nieprawdopodobne, w najwyż­szym stopniu nieprawdopodobne. Tak, lecz czy byłoby dla kogokolwiek o wiele prawdopodobniejsze to, co później, gdy wszystko wyszło na jaw, okazało się stwierdzoną prawdą? Że stało się to właśnie w tej samej galerii i w zupełnie podobnych okolicznościach, że ten mężczyzna przeznaczenia,ów fatalisty- czny Waidmann (dziwnie długo trwało, zanim pojąłem, że Korfiz dał mu wymowne nazwisko) zjawił się przed Tobą. Ten prawdziwy i właściwy, niepodobny oczywiście do żadnego z tamtych trzech: ani do tego, którego naszkicował Korfiz, ani do jego wzoru, owego architekta, inżyniera czy też przedsię­biorcy budowlanego, którego ani nie znałem, ani nie widzia­łem, więc i nie mogłem zobaczyć ponownie, ani też trzeciego, który wówczas był tak blisko mnie (a który, nawiasem mó­wiąc, także i mnie się podobał), z męskim, pewnym siebie wdziękiem, niemal u Twoich stóp. Tego, którego teraz wi­działem ponownie, w wyobraźni, na tym samym miejscu i w tej samej pozycji, a który może naprawdę nazywał się Waidmann (czemu nie) i był inteligentnym i sympatycznym dziennikarzem (czemu nie, tego także można się było po nim spodziewać, przecież bezmyślna rzeczywistość stwarza niekie­dy wzory, mogące kogoś skłonić do długiego i beznadziejnego wpatrywania się w nie, jak gdyby można się było w nich doszukać śladów sensu: przyznaję, że jest to frapujące). Lecz tak czy inaczej - niniejszym odbieram mu, posłańcowi, zwias­tunowi, nazwisko (jeśli takie, wbrew wszelkiemu prawdopo­dobieństwu, a jedynie dzięki łamigłówkom rzeczywistości i dla dopełnienia miary, istotnie nosi) i przenoszę je na zapowiedzianego, który wcale się tak nie nazywa (zawodu natomiast można tamtemu nie odbierać, czy jest architektem, inżynierem, przedsiębiorcą budowlanym czy też dziennika­rzem, Waidmann bowiem, prawdziwy Waidmann, jedyny prawdziwy Waidmann, nie jest nikim takim). Nikim takim. Również to okazało się we właściwym czasie. Nie ma żadnej z cech przypisywanych mu przez tych, którzy go nie znali; jest ode mnie młodszy nie o dziesięć, lecz o dwadzieścia pięć lat, a tym samym trochę młodszy nawet od Ciebie. Nie jest

twardym chłopakiem, nie ma sukcesów, och! w żadnym wypadku, nie pnie się w górę, choćby nawet do średniego pułapu, i nie wygląda na to, aby miał być inteligentny, w każdym razie ci, którzy mieli najlepszą po temu sposobność, wcale tego w nim nie stwierdzili (chociaż, jeśli o mnie chodzi, niechby miał jej nawet dużo, nigdy nie miałem dla niej poważania, pamiętałabyś jeszcze o tym, gdybyś chciała). Jak się wydaje, ma on czy miał tylko jedną jedyną cechę, lecz była to właśnie ta jedyna, o którą chodziło, więc to, że nie miał innych, nie było wielką stratą, a moim zdaniem, w ogóle nie było stratą; i teraz trochę mnie rozwesela, że on prawdopodob­nie nie podziela mojego zdania, a, co jest jeszcze zabawniejsze, Ty prawdopodobnie również nie. Jak gdyby nie było czymś bardziej niż wystarczającym być mężczyzną, kobietą, niczym więcej, zupełnie nie, i jednoczyć się w mitycznej prostocie w ogromny symbol życia, życia par excellence, które zupełnie nie wymaga inteligencji czy jakichś drugorzędnych, a nawet większych osiągnięć, i wobec którego taki zazdrosny frazeso- wicz, mędrkujący niewypał jak ja, po prostu się nie Uczy. (I w ten sposób, oczami danymi mi na to, abym widział, nauczony już przytoczonymi wyżej faktami, często się później widziałem w potężnie splecionej z nim jedności; lecz w tym układzie nie można Cię było już niemal poznać, bardziej niż siebie samą przypominałaś Fleur, a jeszcze bardziej niż Fleur, moją matkę; lecz nawet ona, moja matka, której ciało niemal mnie oślepia, gdy wstępuję do najgłębszych sal mojej wewnęt­rznej galerii, nie mogła się równać z tą bajeczną prasamicą, w jaką się zmieniłaś pod kozłem, co ja mówię, pod Waidman- nem, który był niczym innym i dlatego czymś znacznie więcej niż ja. Ani na chwilę nie zapominałem, że Twoja i jego real­ność mogła niemal wypełnić monumentalną figurę, którą wzniosłem; ani o ile mniej zdołałaby uczynić to moja, na której nagle obnażoną mizerność wykrzywiłem usta. A jeśli, powie­działem sobie, były wówczas chwile, w których sobie o mnie przypominałaś - a były, zrozumiałe, że były - to ze względu na prawo, na prawo życia, musiały one działać na Ciebie równie stymulująco, jak, powiedzmy, wiadomość, że w tym samym łóżku, w którym on, Waidmann, urządził ci tryumf, jakiego spodziewałaś się ode mnie, krótko przedtem wykitował jakiś stary mężczyzna.)

Korfiz napisał do Ciebie. Rzucając na papier przeznaczony dla Ciebie rysopis Twojego „pupila i nauczyciela jazdy”, taki, jaki usłyszałem z jego ust, i dodając wymowne nazwisko, chciał się wywiedzieć. Chociaż mogło się to wydawać nieistot­ne i żartobliwe, miało na celu sprowokowanie Ciebie,wycią­gnięcie dokładniejszych danych, poprawek, wiadomości, marginalii, jeśli możliwe, przyznania się lub zaprzeczenia. W oderwanym od świata skupieniu siedział przy kuchennym stole i stronę po stronie, kartkę po kartce szkolnego brulionu pokrywał dużym, wyraźnym pismem kupca detalisty. Bardzo dużo stron, bardzo dużo kartek. (Gdy go tak widziałem, nie mogłem nie pomyśleć o B.; w ogóle często przypominał mi B., także i w zupełnie innych okolicznościach; nie lubiłem tego, gdy sobie to uświadomiłem, byłem trochę zaszokowany. Ona również miała upodobanie do kuchni; gdy chciała, aby jej było szczególnie miło, opuszczała swe piękne pokoje i siadała w naszyche nędznych kuchniach, gdziekolwiek w tamtych latach mieszkaliśmy. Jak i on, tam również pisywała swoje listy, przy czym jej oderwanie od świata wydawało się jeszcze większe niż jego, gdy pisząc, kładła na stole lewe ramię i opierała na nim policzek, podczas gdy przedramię sterczało pionowo, a zgięta pod kątem dłoń zwisała nad głową jak mały dach, dach z białym, dymiącym kominem. Pisała dużo dłu­gich listów do ciotki, ciotki Aninhy lub po prostu Anny, swym wielkim, chaotycznym pismem. Myślałem wtedy często wbrew temu, co widziałem; nie jest szczęśliwa, myślałem, nie, bardzo szczęśliwa nie jest. A on, pomyślałem, również nie, mimo wesołości niemal stale rozjaśniającej mu twarz czerwie­nią i bielą. Jej gwałtowne napady radości życia również

o niczym nie świadczyły. Ona również używała podobnych jak on zeszytów i dokładnie tak samo jak on wyrywała potem zapisane kartki i wkładała je, takie jak były, z postrzępionymi brzegami, a dla ich liczby nie bez trudności, do kopert. Miałem wiele takich wydartych z brulionu listów od niej, zginęły mi. Lecz mówię o tym tylko na marginesie, chociaż wydaje mi się to ważne.)

Korfiz odczytał mi list, lecz prawie nie słuchałem, bo przecież już znałem jego treść, wiedziałem, że był to list gończy, pewien rodzaj listu gończego, i ponieważ bez przerwy myślałem tylko, to dobrze, tak będzie dobrze, przecież musi odpowiedzieć prawdą albo przejrzystym kłamstwem, czymś, co rzecz wyjaś-

239

■■■■■■KI l

ni, tak bądź tak, nie pozostaje jej przecież nic innego. Myśl ta dokuczała mi jak gadanina czyściciela klamek, opowiadające­go komuś plotki, a tymczasem musiało mi umknąć jakieś przejście, jakieś zwrotne miejsce w liście, byłem bowiem zupełnie zaskoczony, kiedy nagle doszło do mnie, że mowa jest, kto wie od jak dawna, o jakimś zupełnie innym mężczyź­nie, kimś, o kim jeszcze nigdy nie słyszałem. (Zupełnie możliwe jednak, że wcale nie było przejścia od jednego do drugiego i że to miejsce wprawiło Cię w nie mniejsze zdumie­nie niż mnie, w żadnym bowiem razie nie mógł Korfizem w czasie pisania listu kierować niezmącony rozsądek, dużo wtedy wypił; ja również wypiłem dużo, ale mniej od niego.) Nieznany mężczyzna tkwił tu, jakby był tu już od dawna, tylko niewidoczny, jak na ciemnej scenie, dopóki ktoś nie puścił na niego wszystkich świateł, teraz zaś zaczął się poru­szać i w marzycielskim zatopieniu wykonywać długimi koń­czynami dziwne, narcyzowskie gesty, bez celu, tylko dla ekspresji, i gdy coś mówił - a mówił coś, nie pamiętam już co - była to również tylko bezcelowa ekspresja, a wreszcie, w szczytowym punkcie przedstawienia zaczął sam siebie, jak ktoś zabłąkany zabłąkanego, głaskać i całować, wszystkie, może zresztą i nie wszystkie te partie własnego ciała, jakie mu udostępniało godne pożałowania ograniczenie naszej anato­mii. Wywierało to ogromne wrażenie, chociaż było jedynie niezbyt szczegółowym opisem, ociężałymi słowami w łańcu­chach składni, a gdy przyglądałem się czytającemu, tej niemal znieruchomiałej w szarobłękitnym uśmiechu twarzy dziwne­go, smutnego klowna, zacząłem powoli rozumieć, że to nikt inny, tylko on sam był tym, komu kazał przed Tobą występo­wać, że to był sam Korfiz, w postaci ukrytej zazwyczaj pod jego widzialną, jedyną widzialną powłoką i jedynie niekiedy spod niej nieco przeglądającą, w pewnych stadiach upicia się, a to dzięki owym na poły lewitującym ruchom płetwonurka, jakie można było wówczas u niego zauważyć.

No pięknie. Przedłożyliśmy Ci więc, Korfiz i ja, trzy rysopisy, a wszystkie trzy w podobnej, chociaż i różnej myśli, z zamy­słem prowokującym. Ja opisałem Ci Ciebie samą, Twoje własne ciało, lecz nie tak, jak je mogłaś oglądać w lustrze, nie takie, jakie było, lecz tak, jakie mi się pojawiło w pewnej chwili tęsknoty, zniekształcone przez moją żądzę, jak później przez zazdrość o Waidmanna, i tak samo nie do skorygowania

na żywym modelu. Oczywiście chciałem Qę w ten sposób pobudzić do podobnie niepohamowanego oświadczenia się za mną, za mną, którego obraz na odległość miałaś przed oczami równie fałszywie zmieniony jak ja Twój. Korfizprzed­stawił Ci hipotetyczny portret Waidmanna, niczym krymino­log ukazujący podejrzanemu domniemany przebieg przestęp­stwa. Lecz ukryty autoportret, który w tak zaskakujący sposób z tym związał, wydał mi się pomysłowym sposobem dyskretnego starania się. Starania się o Ciebie.

Wędki zostały zarzucone, czekaliśmy teraz, kiedy wreszcie któraś z nich się napręży, a nieustanne wyczekiwanie wyklu­czało oczywiście wszelkie inne czynności, przynajmniej wszel­kie poważniejsze. Jeszcze kilka razy próbowaliśmy dalej pisać, uruchomić zaprezentowany już przez nas personel agencji. Nie, nie wierzę, abyśmy próbowali tego serio. Nadszedł dzień, w którym przesunąłem maszynę do pisania z wkręconą czwar­tą kartką do tylnej krawędzi stołu, aby zrobić więcej miejsca dla filiżanek, kieliszków, dzbanka, butelki i wielkiej czary, która byłaby bardzo stosowna do zapalania w niej jakiegoś rytualnego płomienia, lecz służyła nam jedynie za popielnicz­kę. Od popijania przeszliśmy do pijaństwa, nastawiając przy tym płyty, jedną po drugiej, niemal wyłącznie późny roman­tyzm: Koncert skrzypcowy Brahmsa, fragmenty z Tristana, Pierścienia, Parsifala, pieśni Wesendoncka, przede wszystkim W cieplarni, Dziewiątą Brucknera, Dziewiątą fAahlera, Pieśni Mórikego, z muzyką Wolfa. Nieraz kilka popołudniowych godzin spędzaliśmy na Plaża w Orotavie, przed drzwiami małego, okrągłego pawilonu, naprzeciwko monumentalnej, malinowej fasady, za którą, jak mówiono, mieszkała jakaś samotna markiza, chociaż nigdy nie ujrzeliśmy nikogo z jej służby, a niestrudzenie przechadzająca się ludność okrążała nas jak wskazówki ogromnego zegara. Nie wiem dlaczego wydawało mi się, że z tej tak dystyngowanej przyjemności da się wysnuć nadzieję możliwości szczęścia. Było to oczywiście śmieszne. A od niedawna istniało jeszcze coś innego, z widoku czego czerpałem siłę dla jakiejś bliżej nieokreślonej, miłej iluzji. Była to roślina, pojedyncza zaledwie łodyga, cienkie, okrągłe, jasnozielone źdźbło, które pokazało się w kącie naszego klozetu i zdumiewająco prędko rosło. W ciągu kilku

MEpitłfrł te, i yititjHpt flhM arar« %

§K&&§ Śtw* i | Pc* •

MjMl m % % |p% A

® % ij? v

^ V* *4 1% j?!

kiji m ft ol syiiK ■

dni osiągnęło wysokość kolan i wygięło się na kształt dziecin­nego biczyka, dziecięcej wędki, aż do brzegu sedesu. Pomyśla­łem, że trzeba by je podeprzeć, podwiązać, lecz zgodnie z moim zwyczajem nie zrobiłem tego, poprzestając na stwier- I dzeniu, co należałoby uczynić. Zrobił to Korfiz, wbił gwoź­dzie w ścianę i podwiązał źdźbło, które szybko rosło dalej. Myśleliśmy już, że zobaczymy, jak sięga sufitu, lecz później, osiągnąwszy mniej więcej wysokość człowieka, stanęło i uschło; w ogóle nie było mowy o tym, aby ktokolwiek z nas, nawet dzieci, wyrwał ten suchy, ciemnobrązowy kij. (Moje omeny; w każdym okresie mojego życia stwarzałem sobie, frnipęTna rzecz, omeny; i wszystkie kłamały. Co prawda, nie wiem na pewno. Bo to, że na koniec zawsze nie udaje się, że każda historia okazuje się w końcu historią smutną, każda bez wyjątku, jest nieuniknione.) Nie specjalnie do omenów, lecz do moich najpewniejszych środków pokrzepiających należały od dłuższego czasu pewne fragmenty z literatury najwyższego lotu, fragmenty z Ala recherche.Berliner Kindheit, Mini­ma, Finnegan, fragmenty z Kafki, Becketta. Nie wiem - a jednak może potrafiłbym to wyjaśnić, lecz teraz to pominę - dlaczego tak często mogłem czerpać z ich lektury słabszą lub silniejszą wiarę, że wbrew wszelkim pozorom jeszcze nie mogło być po mnie, że jeszcze nie mogłem być bez reszty zgubiony. Oczywiście, wiara ta, przypuszczalnie trudna do uzasadnienia, rzadko trwała długo; niekiedy już szelest wy­tworzony zamknięciem książki wydawał się dalekim, odda­nym we mgle i przez tłumik strzałem, który ją zabijał. Czytałem Korfizowi Mummerehlen i Das bucklichte Mann- lein, Landarzt i Eine kleine Frau, Das Beruhigungsmittel, Das Ende i początek Molloy, i to działało, przynajmniej na mnie. Czytałem, jak zawsze kiedy czytam na głos, z ukrytym wstydem i lękiem, czy się przez to nie ośmieszam i czy nie ujawniam jakiegoś ciężkiego defektu życiowego, jakiegoś podstawowego braku, co mi przyniesie, i słusznie, jedynie szyderstwo i odrazę. Wiedziałem dobrze, że ze strony Korfiza niczego takiego nie musiałem się obawiać, lecz to mi wiele nie pomagało, gdy nie było bowiem nikogo, komu mógłbym podsunąć rolę szyderczego, przepełnionego obrzydzeniem słuchacza, brałem ją na siebie, w imieniu całego świata. Korfiz słuchał z wielką uwagą i bez żadnych zastrzeżeń. Nie znał ani jednej z tych książek i sam z własnej chęci nigdy by ich nie 242

poznał. Teraz jednak był jak drugi Kacper Hauser, zawsty­dzający swą większą znajomością ciemności tych, którzy zawsze żyli w jasności świata. (I w tym znowu przypominał mi B., która również tych samych książek i jeszcze kilku podob­nych nigdy by sama nie przeczytała, tylko kazała mi czytać je sobie na głos; to tylko na marginesie.) No dobrze, to tylko głośne czytanie; a co jeszcze robiliśmy, aby spędzać czas? Tak jak ja przesunąłem maszynę do pisania na kraniec stołu, Korfiz odsunął teraz na bok swoje ostatnio powstałe obrazy, trzy nadnaturalnej wielkości głowy, które z daleka przypomi­nały Bacona, podobnie jak ów - Soutine’a; pozował mu do nich imbecyl o łajdackim wyglądzie, jeden z pastuchów, którzy pędzili swoje kozy przez barranco obok naszego domu. Następnie przez kilka dni Korfiz zajmował się dużym garn­kiem srebrzystego brązu, malując kratę wejściowych drzwi, okucia wielkiej skrzyni w przedpokoju i jeszcze inne rzeczy, wszystko, co mu się wydało jako tako odpowiednie do tego rodzaju operacji. Przez pewien czas zajmował się również upiększaniem kuchni. Niesłychaną masę rynienek, garnków, łyżek i warząchwi, potrzebnych mu, jak twierdził, do jego prymitywnego kucharzenia, poumieszczał w dekoracyjny spo­sób nad piecem, a na pozostałych ścianach zawiesił kilka iluminowanych sztychów - starofrankońskie sceny rodzajo­we, niezmącone idylle i nieszkodliwe katastrofy. Można się było tylko domyślać, że wszystko to miało służyć Twej przyszłej radości. W tym czasie ja nie miałem nic lepszego do roboty, jak leżąc na podłodze dopatrywać się w wielce obiecu­jącym maserunku i zabliźnieniach starych desek różnych wcierek w stylu Maksa Ernsta albo rozpruwać powieść Juliu­sza Verne’a, naiwną historię o milionach księżniczki Begumy,

i wydarte z niej osobliwe drzeworyty nalepiać na arkusz papieru, z nigdy nie zrealizowanym zresztą zamiarem później­szego dorobienia do nich zupełnie innej fabuły. Przesiadywa­łem też godzinami w kuchni, spoglądając przez otwarte drzwi na białą sylwetkę miasta Orotava, szeroko rozciągniętą, ukoś­ną sylwetkę., która, wydawało się, lada moment ma zamiar oderwać się od żiemi i zsunąć do morza. Tak minęła pierwsza, stosunkowo znośna część czasu oczekiwania, w jaki zmieniło się nasze życie na wyspie.

Skończyła się ona pewnego ranka, już dobrze w maju, cichym klaśnięciem i niewyraźnym okrzykiem: Correos. Nie, to jeszcze nie był jej koniec, on się wtedy dopiero zaczął. Listonosz przez kratę drzwi, ohydną w swym świeżym pobrą- zowaniu, wrzucił na schody list. Tylko jeden list, i to nie do mnie adresowany, chociaż miałaś dostatecznie dużo czasu, aby mi odpowiedzieć, via aerea, list idzie pięć dni, wyliczyłem to sobie nie raz. W każdym razie jedna z naszych wędek drgnęła, linka się naprężyła, a teraz było tylko kwestią wykładni, czy uzna się połów za nędzny, czy też nie. Moim zdaniem nie. List był ciężki tym, czego w nim nie było, i pod ciężarem tego brakującego, zaraz po odczytaniu listu przez Korfiza, w naj­większym napięciu, uśmiechając się jak akrobata, powlokłem się do mojego pokoju. Tam wziąłem jedną z moich nielicznych książek i usiadłem z nią przy stole.

Tego nie wziąłem w rachubę. Ani słówkiem nie nawiązałaś do prowokacyjnego listu gończego, nie było ani potwierdzenia, ani sprostowania, ani zaprzeczenia, nic. Można by przypusz­czać, że jeszcze go nie otrzymałaś; chętnie bym w to uwierzył; brakujące znowu stałoby się tak lekkie, jak powinno być to, czego nie ma. Lecz pociecha ta nie była mi dana, bo odbiór listu potwierdziłaś, chociażby tylko przez nijaką pochwałę autoportretu Korfiza, wywróconego, że tak powiem, wnę­trzem do wierzchu. „Czegóż ty nie potrafisz”, napisałaś, jakby chodziło o coś w rodzaju ładnego, literackiego dodatku. Poza tym list był jednym lamento z powodu najrozmaitszych kłopotów z przygotowaniem Twojej wystawy, z drukiem plakatów i zaproszeń, trudności z ramiarzem, przy urządzaniu wnętrz galerii i tak dalej, a o wszystko musiałaś się troszczyć sama, do wszystkiego przykładać rękę. Tyle elokwencji wokół przemilczanej głównej sprawy; trudno byłoby sobie wyobrazić solidniejsze zeznanie: wszelkie wypowiedziane, pomyślałem, wydawałoby mi się łagodniejsze. Pod ogłuszającym uderze­niem pewności zaczęły mi drżeć przed oczami linijki bezmyśl­nie otwartej książki. Spojrzałem na zewnątrz, w głąb patio. Jego mury ściągały się w moich oczach, rozszerzały, ściągały, zgodnie z rytmem pulsu. Wyszedłem na wypełnionych pia­skiem, drżących kolumnach nóg i usiadłem na kamiennej ławce. Piasek przede mną ruszał się jak armia mrówek na

czymś potwornie skłębionym, pośrodku otoczonego murami kwadratu. Podniosłem nogi z ziemi i zdjąłem dłonie z powierz­chni ławki, na której się nimi wspierałem, bo kamień również drżał. Siedziałem tak przez pewien czas bez oparcia pod nogami, z boków i za plecami, lekko się chwiejąc, a ten idiotyczny sposób siedzenia podobał mi się, jakbym nie wiedział, jak się to robi. Podobało mi się także to, że marzłem, chociaż było ciepłe przedpołudnie, ciepłe, pochmurne, żółto- szare. Zaczęły mnie boleć kości w pośladkach, zdawało mi się, że słyszę, jak trzeszczą. Opuściłem stopy na ziemię, a dłonie na ławkę, kamień już się nie ruszał, piasek też nie, ani na ścieżce, ani ten w moich nogach, a mury, na które dopiero teraz znowu spojrzałem, mimo to pozostały na swoim miejscu. Poczułem ciepło. Potworne kłębowisko zmieniło się w zwykłą grządkę dziko rosnących roślin, którą Korfiz założył zaraz po naszym przybyciu. Oczami wyłuskałem z gęstwiny jakiś pojedynczy liść i nie spuszczałem zeń wzroku, uczepiłem się go mocno. Ach, te moje wątpliwości, powiedziałem cicho. Wszystkie gdzieś się oddaliły, rozleciały, rozproszyły. Lecz w czasie przyglądania się liściowi-ciemnemu, matowo połyskującemu krysowi z brązowymi plamami - udało mi się znowu je zwabić, nie bardzo, niezupełnie blisko, lecz wystarczająco, abym się zdobył na decyzję napisania do Ciebie jeszcze raz. List napisany przez Korfiza z pewnością nie wystarczył, przecież wszystko w nim musiało wyglądać jak czyste igraszki, a ten niepotrzebny ekshibicjonista i korfizjański Narcyz w końcu zupełnie przesłonił swoimi gestami ów również zbyt zabawny list gończy. Po prostu nie wzięłaś tego poważnie. Teraz napiszę do Ciebie jeszcze raz, i to zupełnie inaczej, tak mianowicie, że zamiast zbyt wiele, czyli wszystko, co możli­we, wyrazić tym wszystko mówiącym, wszystko ryczącym milczeniem, będziesz musiała powiedzieć, co było, ani mniej, ani więcej. Ach, te moje wątpliwości, właśnie że napiszę do Ciebie jeszcze raz, mój trzeci list, chociaż możliwe, że z bardzo łatwo dających się wyjaśnić przyczyn dotychczas nie otrzyma­łem odpowiedzi na mój drugi, ten ociekająco mokry wyraz nagłej żądzy, którą może byłoby lepiej wypocić w ciszy albo ofiarować jakiejś dziarskiej wakacyjnej kurwie z Lido San Telmo, zamiast przetwarzać ją na (kto wie) rozweselającą

i (kto wie) na inny sposób zachęcającą czytankę dla Ciebie

i jakiegoś Waidmanna.

li» Ul WnmwM

,.4S 4 • % $

ECSsAnpKC'»W1 4 **] V'v sit *¿4 *

Hit

'r*f

IMy &&■

mi ¡8* ł

Trzeci list pisałem w jednej z knajp obok „Drogi Dzikiego Zachodu”, przy stoliku z rdzy i popękanego marmuru; na ukos przede mną wisiała jedna z tych zasłon z koralików czy innych łańcuchów, znajdujących się w nieustannym, ledwie dostrzegalnym ruchu, niby skraj spódnicy tancerki, która jeszcze nie zaczęła tańczyć, a tylko jej zasłonięte ciało drży w napięciu (lecz co oznacza tu „jeszcze nie” i „tylko”), albo jak gdyby krył się za nimi Poloniusz, albo, wręcz przeciwnie, ucieleśnione szczęście o imieniu Fatima lub Zulejka. I gdy nawet wionie do wnętrza wiatr i pyłek niesiony wiatrem, odurzająco pachnący pyłek południa, co tu znaczy „nawet”. Nie zadałem Ci żadnych pytań, pisałem jak ktoś dokładnie we wszystkim zorientowany, że teraz przez swoją nową miłość dostałaś się, że tak powiem, w nowe pole sił, i mógłbym wprawdzie skarżyć się na to, lecz nie przeciw temu, szczęście bowiem ma zawsze prawo pierwszeństwa, a raczej jest ponad wszelkim prawem, i gdy pochyla się ono, tak rzadkie, nad nami, to winniśmy je chwytać, dać się mu pochwycić, bez oglądania się i bez zastrzeżeń, et cetera. Mówiłem tylko to, co myślałem (może wiedziałabyś o tym jeszcze, gdybyś chciała), lecz czułem, że wpadłem w zupełnie anachroniczny sposób wyrażania się, z pewnością śmieszny dla tych, o których bynajmniej nierzadkim, lecz zupełnie aktualnym szczęściu ostatecznie była mowa. Aby więc okazać się trochę lepiej przystosowanym, być może napisałem „pierwszeństwo prze­jazdu” zamiast „prawo pierwszeństwa” (szczęście ma pierw­szeństwo przejazdu), lecz już nie pamiętam, a nie mogłem tego zrobić lepiej. Pisałem dalej, że wiem również dobrze, iż szczęśliwi są okrutni wobec innych (a „okrutni” znowu było błędem nie tylko w tym sensie, jaki popełniamy, gdy, powie­dzmy, antropomoriizując, mówimy tak o grzechotniku, lecz

i dlatego, że każdy przybłąkany i rzetelny Waidmann naszych czasów uznałby je tylko za żart, przechyliłby głowę do tyłu

i zawołał: To przecież jest okrutne - prawda, prawda - a Ty, patrząc z podziwem na jego drgającą krtań, zawtórowałabyś mu śmiechem; pozostawiłem jednakże to słowo). Prosiłem Cię tylko - być może napisałem „usilnie”, dlatego prosiłem Gę usilnie - abyś uznała mnie za godnego jasnych i otwartych słów

i powiedziała mi, jak sobie wyobrażasz Twój stosunek do mnie w przyszłości, w tak zmienionej sytuacji, abym już teraz mógł się doń trochę pr?yzwyczajać; ja ze swej strony gotów jestem

fv\?^ W^w-Sf%sMuLi^^

} £*$ *jł ^ ! 1 fw)QII> CiV* f %J~ ♦•,%lwi»*ł "*••'• 4 !• ti*f

i ' ¿J >f<| WlKftH.P.y '\'m,T j “ttf£A m

^S5'f5i8ix$iwiiE*

fcwipPKi %% 4 m V>*‘£ Sm i*

% ■% Inni 2fV *ti *4 fa. li ^

IkSK¿rff “? SS7ft.Ys99 i^j* łw

S9ExS$5^ł IWiflrlt*w •#%> *%%

.J Jpj %1 j£ 'X£firn2 j ¥

*m » *• t CwM* •» 3 mI Jfc* iVf"kw ^f^V9Y^M§

*..? i*'*" >t| %r jł #;# lky>% w «

łłili KI %

''- •’--, §**-;•> *. ;•- • I

-■ 9 Y W0^

fm¿%SłjLiA,ftw w^py^y^r w jRPw ^.i

^¡¡¡a % ^i'~4. Swjf

li- jfelMI^ ^‘ji . $ 4 -v

na kontakt przyjacielski, towarzyski, bo i to ostatecznie mogłoby być warte zachodu, et cetera, et cetera (tak, tak, była to akuratnie zwykła w takich razach gadka o dobrej przyjaźni, która powinna trwać, a w tej sytuacji to właściwie od Ciebie powinno by było wyjść zaproponowanie jej, lecz ja Gę ubiegłem, zyskując przez to pozór przewagi, której bynaj­mniej nie posiadałem, a jednocześnie miałem świadomość, jak nie licuje z godnością mego wieku wygadywanie bzdur). Taki oto był ten list, który wrzuciłem kilka kroków dalej, w dół drogi, do jednej z tych skrzynek pocztowych w kształcie beczki, jakie istnieją w tym kraju; później może bym się już na wysłanie go nie zdobył.

Potem poszedłem dalej znajomą drogą, w pachnącym wietrze, pachnącym pyle, obok hoteli „Taoro” i „Belair” i w dół na molo, gdzie tym razem z nikłym skutkiem, wdychałem „owo specyficzne chloro-bromowo-jodowe tchnienie nieba i wol­ności”, o którym w pewnym miejscu pisał Gadda. Dalej w prawo, do „Cafe de Paris”. Wokół mnie hoi polloi, tak w drodze, jak i u celu, hoi polloi, to było to, czego teraz chciałem. Usiadłem przy barze, w kącie, obok wielkiego wazonu z bukietem kwiatów, a jedna z „zielonych żab”, jak Korfiz nazywał tamtejszych kelnerów ze względu na zielone kurtki, podała mi „San Miguel”, piwo, które zazwyczaj piłem, a do tego gratis oliwki. Może był to ów, który spodoba) się Korfizowi, jak to u niego, nagle, gwałtownie i przelotnie. (Ta zielona żaba z przewianą twarzą, powiedział. Było to jedno z jego zdumiewająco trafnych powiedzeń, ta twarz istotnie wyglądała tak, jakby wiatr zwiał jej wszystkie wypukłości z jednej strony.) Może zresztą nie był to ten. Przypatrywałem się jednemu z tych podobnych do ptasich głów kwiatów, jego grzebieniowi, dziobowi. Zauważyłem, że wpatrywanie się w szczegóły, obojętne jakie, dobrze mi robiło; równie chętnie przypatrywałem się listwie do opierania nóg, kawałkowi ład­nej, oderwanej listwy pod stopy. „Gastkowa ciocia” rozpo­częła pracę; w bardzo krótkim fartuchu koloru bzu manipulo­wała za bufetem, na którym spoczywały obficie ozdobione torty niczym klejnoty na wystawie u jubilera. Miała bajeczne podwozie, ze szczegółami mogącymi wydać się komuś godnie­jszymi obserwacji niż oderwana listwa pod stopy czy niepo-

trzebna piękność ptasiogłowego kwiatu. Nagle ogarnęło mnie pożądanie, jakiego, zdawało mi się, jeszcze nigdy nie zazna­łem, prawdziwy dreszcz żądzy. Źródła lub ujścia (albo obu, q%u) tego porywu próbowałem dopatrzeć się w tych niesłycha­nie ruchliwych, niemal kipiących pośladkach. Lecz nie, tonie było to, żądza szła od Ciebie. Lecz nie Ty byłaś jej przedmio­tem, skądże. Musiałem się z tym skryć w toalecie, naprawdę, ja, stary koń, musiałem schować się w tych bajecznie glazuro­wanych pomieszczeniach. Niby po to, aby usiąść na tronie; sądzę, że można by tak pomyśleć, będąc w lepszym nastroju.

I tam, salva venia, wytrzepałem kapucyna; i to nie raz; przynajmniej trzy razy musiałem się tam wymykać, co godzi­nę, jak trzecioklasista na pauzach; myślałem już, że można było to chyba po mnie zauważyć, sam się już nie poznawałem tego dnia. Cóż chcesz, historia mej miłości do Ciebie byłaby bez tego niekompletna (to znaczy, jeszcze bardziej niekom­pletna niż tak czy owak będzie, bo zupełnie kompletnych historii w ogóle nie ma, możesz być tego pewna). Była to jedna z niewielu rewerencji, jakie Ci okazałem (tak jak inna, podob­na, w czasie pewnej jazdy taksówką z Barcelony do Castellde- fels, kiedy Ci pozwoliłem, abyś mi go wytrzepała pod osłoną książki o Gaudim, którą ci właśnie kupiłem na zakończenie zwiedzania Sagrada Familia, tej wiązki zwariowanych kolb kukurydzy). Ależ co, ależ skąd, ależ nie, to nie Ty byłaś przedmiotem żądzy, chociaż szła ona od Ciebie. Nie było mowy, abym w samotnej swobodzie myślenia za zatrzaśnięty­mi drzwiami klozetu (jedwabiście błyszczący, gładki lakier

o barwie bzu, jeśli tylko tego połysku i koloru nie zostawił w mych oczach wibrujący widok tyłu „ciastkowej cioci”),

o nie, nigdy mi to z Tobą nie szło tak łatwo w czasie Twej nieobecności. Zupełnie inna, niemal obca para (mianowicie mężczyzna z galerii, mocny chłopak, którego przedtem uwa­żałem za Waidmanna, i kobieta, która zastępowała Cię przy mnie, powiedzmy we mnie, w czasie Twojej nieobecności, chociaż przypominała raczej pewną inną osobę niż Ciebie) usłała sobie wewnątrz mej głowy łoże koloru bzu i łatwo uczyniłaby mnie swoim agentem, gdyby mi się nie udało podsunąć tej roli komuś innemu, kto był wprawdzie całkowi­cie moją kreaturą (albo moją kreacją), lecz nie był zupełnie ze mną identyczny. Poprzez niego to, a więc kogoś trzeciego, doznawałem (agent agenta) podwójnie i potrójnie obcej rozko­

szy, która jednak, jak mi się wydawało - dziwna rzecz - tylko dzięki temu zdystansowaniu się, temu oddaleniu ode mnie, mogła mnie tak potężnie ogarnąć, iż (czwarte, piąte koło, kibic kibica) doszedłem do tego, że zupełnie materialny wyraz zawiłego, wyimaginowanego wybryku musiałem w mokrych, lepkich zgniotkach papieru wrzucać do sedesu. Nigdy, pomy­ślałem, nigdy nie doznałbym z Tobą (ja sam z Tobą samą) takiej rozkoszy jak ta, która wprawdzie przyszła od Ciebie, lecz mogłem jej doznać tylko przez tę sztafetę tworów zastęp­czych (poprzez które Cię kochałem, poprzez które Cię pierdo­liłem w butnej, żałosnej, sapiącej niemożliwości). Nie chcia­łem tego; za słabo powiedziane, było mi to wstrętne; i to za mało. Ręce mi drżały, a gdy podchodziłem do baru z uczu­ciem, że w dodatku właśnie muszę opanować napad agorafo- bii, spostrzegłem przez okno, że teraz także morze i niebo nad nim mają kolor bzu, i pomyślałem, powiedziałem, co za podłość, już się mroczy, jak gdyby miał to być szczególnie ciężki zarzut wobec mnie, że już zapadał zmierzch. Jak ta „zielona żaba” na mnie patrzy. To jest inny kelner, to inna zmiana; inna zmiana „zielonych żab”. I znowu porcja gratiso­wych oliwek. Na prawo ode mnie wazon i ściana; miejsce z mojej lewej strony było wolne, gdy weszła jakaś dziewczyna, młoda kobieta, którą widywałem przechodząc przed oknami jednego z licznych niemieckich biur handlujących nierucho­mościami, gdzie pracowała. Była to jedna z tych jakby zapóź- nionych w ewolucji, z ich quasi-prehistorycznymi ciałami

i fizjonomiami, które jak gdyby zachowały coś z płazów, a którym właśnie to daje wyższą, właściwie głębszą, prymityw­niejszą siłę niż uroda. Tak, to ta. Lecz jeśli to była ta, w takim razie musiałem w międzyczasie zmienić lokal; jestem odurzo­ny, byłem wówczas nieco odurzony. Tak, w lewo ode mnie ściana, ta z fotografią jakiejś znanej hiszpańskiej drużyny piłkarskiej, podobnej do sfory rasowych psów; miejsce z pra­wej strony było wolne, cały bar po mojej prawej stronie był wolny. Ona jednak wcisnęła się między moje kolana a sąsiedni hocker i tak stała z uwięzionymi biodrami, hockery bowiem były przyśrubowane do podłogi, z której jakby wyrastały, niby muchomory. Nie nastąpiło żadne objawienie, które by mi raptownie i jasno jak błyskawica uprzytomniło, że to zwierzę z arki, które przyszło do mnie i ocierało się o moje kolana, tak że sądziłem, iż słyszę jego mruczenie, zostało mi dosłownie

zesłano, aby wyciągnąć mnie z poniżenia, w jakim się znalaz­łem; nie, myśl ta musiała powstać później. W tamtej chwili było to ni mniej, ni więcej tylko nagłe utworzenie się w moim wnętrzu nowego organu, którego szybki i pochłaniający miej­sce wzrost dokuczał memu ciału skierowanym w głąb siebie nasłuchiwaniem, zdumieniem, a także lekkim odurzeniem

i nudnością, tak że siedziałem zupełnie cicho, bez ruchu, podczas gdy owo coś z nieodwracalną siłą rosło ku mojej szyi, przy czym wszystko inne we mnie zdawało się przyciskać do ściany, do ścian. Potem wygięło się w bok jak mocna sprężyna, zmuszając górną połowę mojego ciała, która nie dla stawienia oporu, lecz po prostu ze zdziwienia jakby trochę zesztywniała, do takiego samego ruchu, to znaczy do przechylenia się z lekkim skrętem ku stojącej obok mnie kobiecie. Ona oczywiście doskonale to zauważyła i obserwowała kątami oczu przyczajonym, nieruchomym spojrzeniem jaszczurki, nie pró­bowała ani się uchylić, ani cofnąć, tylko oczekiwała w opano­wanym napięciu, które zdawało mi się, że czuję, jak na mnie przechodzi przy kolanie lub nieco wyżej, w miejscu, gdzie dotykała mnie swoim udem czy biodrem. (Być może, a nawet prawdopodobnie, właśnie to napięcie, w taki sposób przenie­sione na mnie - na upokorzone, zranione, łaknące rehabilitacji Ja, którym byłem w tamtej chwili - wyzwoliło ów wielofazowy proces, jaki uważałem za konieczne tak drobiazgowo tutaj opisać, a który nie był niczym innym niż tym, co w dialogu filmowym lub w jakiejś z tych dwuszpaltowo drukowanych powieści, czytywanych właśnie przez kobiety - do nich, mimo prehistorycznego ciała, mogła się zaliczać i ta z przedsiębiors­twa nieruchomości - sprowadza się do zdumienia: To było silniejsze niż ja; albo to samo w trzeciej osobie.) Uczyniłem przeto niewiele więcej, niż oczekiwała, a w każdym razie mniej, niż sobie życzyła, gdy trochę naśladując jej usta, nadałem swoim kształt trochę miętusi, kryzowaty i wcisnąłem je między jej szyję a szeroki kołnierz swetra (wiesz, był to jeden z tych kołnierzy, które, miękko się układając, tworzą coś jakby osłonę szyi w średniowiecznym pancerzu). Na długą chwilę przytknąłem moje przedpotopowe usta do ładnie wyo- blonej moreny z mięśni, ciała i tłuszczu, w której głębi coś pukało, a podczas tego miałem wrażenie, że jej ciało stoi coraz bardziej stanowczo, mam na myśli, że to stanie coraz wyraź­niej zmieniało się w ustanie, w nieustępowanie, w którym

niemal niedostrzegalne drżenie wyrażało postanowienie tego ciała, aby się nie cofnąć ani zachwiać, cokolwiek mogłoby się stać. Po chwili zaczęła mówić. Usłyszałem głos tuż przy uchu, nieco w górze, a jednocześnie wyczułem go jako serię nierów­nych, przerywanych drgań pod moimi wargami. Prędko uniosłem głowę i położyłem na ustach wskazujący palec. Lecz ona tego nie zrozumiała, nie zrozumiała, że nie chciałem słów, jakiejkolwiek artykulacji, a w każdym razie nie pojęła, jakie to było dla mnie ważne. Uśmiechnęła się do mnie, szeroko, radośnie, w zryczałtowanej, domyślnej zgodzie na wszystko, co by mi jeszcze mogło przyjść do głowy - ale mówiła; nie była taką troglodytką, by uważać to za zbyteczne; tylko jej ciało było takie, można więc powiedzieć, że dostało jej się przez pomyłkę, a zatem i ona była niewłaściwą dla mnie z powodu nastroju, w jakim się znajdowałem. To, co mówiła, mogłoby się również znajdować w jakiejś z wiadomych zeszytowych powieści, które, być może, służą ich czytelnikom za wzorce pisania listów oraz za podręczniki konwersacji, a w której odpowiednie miejsce mogłoby brzmieć, powiedzmy tak: To było silniejsze od niego. Uśmiechnęła się: Czy zawsze tak pan robi? Spojrzał jej w oczy: To było silniejsze ode mnie. Spojrzałem w dal przed siebie i powiedziałem: Nie. Nie chciało mi się mówić, lecz teraz nie miało to już znaczenia. Niezupełnie uwierzyła w moje „nie”, nie wzięła go zupełnie poważnie, tylko przekrzywiła głowę w znany sposób, aby wyrazić powątpiewanie, które prawdopodobnie miało mi po­chlebiać. Obiecałem, że przyjadę do niej do biura, niedługo, nazajutrz albo za dwa dni, i od tej pory wielkim łukiem omijałem okna, za którymi siedziała.

Haniebna rana, jaką otrzymałem tego dnia, nie zamknęła się sama, nie zagoiła się w ciągu nocy. Zniekształciła obraz, jaki utworzyłem sobie z siebie samego, który tylko dzięki ciągłej, prawdopodobnie nawet i w nocy niezupełnie ustającej pracy restauracyjnej tak długo zdołałem ustrzec przed kompletnym rozpadem, i za jednym zamachem zrobiła zeń karykaturę. Zrozumiałem, że tym razem trzeba środka specjalnego, środ­ka natychmiastowego, aby go jeśli nie odtworzyć zupełnie, to przynajmniej uratować chociażby w najbiedniejszej, najnędz­niejszej postaci; zrozumiałem to natychmiast (nie głową, lecz

ciałem), ale ta troglodytka, która się stawiła jak na zawołanie - jak gdyby przywołana i popsuła całą grę jednym, jedynym, zbyt wczesnym ruchem inicjującym. Kilka dni później, to, do czego ona wydawała mi się już z daleka predestynowana, zdarzyło mi się z zupełnie inną, którą mógłbym uważać raczej za wcielenie wszystkich moich idiosynkrazji; lecz wiele mi to nie pomogło, może dlatego, że w ogóle już nic nie mogło mi pomóc.

Correos.

Przesyłka z kalesonami, dwie pary bardzo dekoracyjnych dla Korfiza i dwie dla mnie, o których można było jedynie powiedzieć, że były praktyczne i niezwykle obszerne. W każ­dym razie ten niepozorny, dziwnie matczyny prezent wydawał mi się oznaką, że zamierzałaś, jak by to powiedzieć, dbać

o ognisko domowe, aczkolwiek z pewną rezygnacją. Co może by mi wystarczyło. Co by mi wystarczyło. Nie zależało mi tak bardzo na Twoich ekstazach.

Correos.

Przyszło zawiadomienie, że na poczcie w Orotavie, w tym gmachu w monumentalnym stylu z roku mniej więcej tysiąc dziewięćset szóstego, lecz zbudowanym dopiero pięćdziesiąt lat później (monarchia to monarchia), czeka na mnie, adreso­wana bezpośrednio do mnie, paczka od Ciebie. Było to płaskie pudełko, w którym można by się spodziewać książki, zawiera­ło jednak strój domowy, najwyraźniej wschodni, którym mimo wielkiego brzucha mógłbym się dwa razy owinąć, jak Obłomow swoim chałatem. W obszernych fałdach nie było żadnego listu, tylko mała kartka z adresem pewnego wydawni­ctwa, o który Cię prosiłem, bo chciałem tam zaproponować „Prezentację”, naszą książkę, która ciągle jeszcze nie posunę­ła się poza pierwsze trzy strony. Niemal uwierzyłem już w mój ratunek, bo wreszcie znowu dostałem pocztę od Ciebie, a teraz okazała się ona jedynie haftowaną szmatą i karteczką z adre­sem, któremu przez zastosowanie wszelkich możliwych skró­tów nadałaś najsuchszą jak tylko się da postać. Pół linijki numerów i szczątków stów, bez najmniejszego dodatku, bez

?. * %WjffĘI^ V“ ' ** " > ■ *fl&%S|ii

pozdrowienia i bez podpisu. Brakowało nawet tego, co prze­cież również mogłaś skrócić do jakiegoś zakrętasa i inicjałów; wydało mi się to tak nieuzasadnione, iż w pierwszej chwili uznałem, że w ogóle nie będę wiedział, co o tym sądzić. Następnie pomyślałem, że chciałaś mi w ten sposób unaocz­nić, iż od tej chwili, ponieważ nie możesz liczyć na zupełne zniknięcie z mej świadomości, chcesz, o ile to możliwe, istnieć w niej tylko jako coś niemal zupełnie pozbawionego właści­wości, a jednocześnie dawałaś mi do zrozumienia, że już nie jestem dla Ciebie niczym więcej niż stukilogramową bryłą zbytecznej egzystencji, groteskowym trutniem życia do owi­nięcia, zapakowania, zamotania w załączony kwietystyczny habit, który przygotowywałaś do wysyłki prawdopodobnie z szyderczym śmiechem, a może przy współudziale (w śmie­chu i w pakowaniu) Twego nowego kochanka. Przypomnia­łem sobie również Twoją niemal wojowniczą niechęć do zwyczajowych form grzecznościowych, a także, że niekiedy oświadczałaś tonem brzmiącym z lekka tak, jakby było to fatalnym i śmiesznym brakiem, iż jestem „uprzejmym męż­czyzną”. (Sądziłem, że w tym resentymencie poznaję pewien młodzieńczo niezgrabny, a przy tym budzący silne obawy rys, wspólny Tobie i nie tyle Twoim rówieśnikom, ile nieco młodszej generacji. Jest nim pewna surowość, zdolna widzieć w ogładzie form towarzyskich jedynie maskowanie, kłams­two, a nie usiłowanie uczłowieczenia, surowość kierująca się przeciw zbędności, pośrednictwu tych form. Być może powo­duje to lęk, że można zostać zbytym i oszukanym co do istoty rzeczy. Lecz - jak zawsze, gdy tacy sądzą, że przeciwstawiają się złemu światu - stają się przez to, wręcz przeciwnie, jego najzawziętszymi poplecznikami. Bo przecież właśnie usunię­cie zbędnego jest sprawą, nad którą ten świat pracuje z całych sił, a kwintesencją wszelkiej zbędności jest człowieczeństwo.

I tak grupa, która chce być jego awangardą, zabija w sobie to, co wymaga pośrednictwa, traktując je tak, jakby było bezpo­średnie, a w ten sposób, powiedzmy to wreszcie, czyni z miłości transakcję zamienną. Bo i czym innym mogłaby jeszcze być, jeśli bez ceregieli chce się tylko tego, co w niej „jest sednem”? Ci pyskaci dialektycy, których ograniczone przez los mózgi tolerują tylko najgłupszą jednomyślność, ciągle chcą bez ogródek tego, „co jest sednem”. Zupełnie niedawno znowu widziałem to w książce mówiącej w imieniu

'".’WWyĘĄim-|V*\ t*

jf* łfiłiirlli! *« *

wRnnTilfflH

w*-* -feJug i

grupy, napisanej oczywiście przez nieco starszego już człowie­ka, który wiele wniósł do jej zbioru pieśni, a jest, nawiasem mówiąc, prawnikiem, adwokatem. Przykazuje ona z całą uprzejmością, że trzeba „z miejsca” mówić, „co jest sednem”

i czego się chce. To mnie przestraszyło. Zaraz zacząłem się trudzić nad wydobyciem słów z głębi krtani, lecz ani jednego, ani jednego bym nie wymówił, gdyby to było poważne. Rzadko słyszałem wzbudzający trwogę głos świata, przeciw któremu tamten całymi latami rozgłośnie pisał i śpiewał. Mógłby się w łaśnie od niego jeszcze czegoś nauczyć i przypu­szczalnie zrobi to. Ja jednak będę uważał, aby nie rozwinąć tutaj długiej dygresji o grzeczności, uprzejmości, o tym, co zbędne, co nie wymaga pośrednictwa - mowy zniekształconej smutkiem, wściekłością i trwogą, mowy nie do, lecz o i prze­ciwko potomności, bez nadziei na jej zrozumienie i bez prośby

o jej wyrozumiałość.)

Poszedłem do Korfiza, stanąłem przed nim z wyciągniętą ręką, a on jak zwykle dał mi tysiąc czy dwa tysiące pesetów. Już od miesięcy żyłem całkowicie na jego koszt. Mój dotych­czas jedyny wkład finansowy polegał na współpracy przy opracowaniu małego prospektu dla pewnej urbanización, mającej powstać w Candelaria; jednakże na moją propozy­cję zapłacono nam za tę pracę nie czekiem, lecz biletem na Twój lot, ida y vuelta, czarterową maszyną, przewożącą prospektowych nabywców projektowanych apartamentów. Moja na razie jedyna nadzieja, że kiedyś będę mógł zrewanżo­wać się Korfizowi za to, że mnie utrzymywał, a ponadto jeszcze wtykał w rękę gotówkę, opierała się na książce, która wcale nie wyszła poza trzecią stronę, na „Prezentacji”. Winę ponosiłem tutaj wyłącznie ja. Korfiz był gotów znowu podjąć pracę; już kilka razy próbował nakłonić mnie do powrotu do pisania. Ja jednak wykręcałem się; zajmowanie się teraz tą sprawą byłoby dla mnie tak mniej więcej obłąkańcze, jak gdyby Scott, konając w lodowej pustyni, zaczął się troszczyć

o optymalizację warunków życia w Kalifornii. (Muszę powie­dzieć, że Korfiz wprawiał mnie wówczas w zdumienie; zdawa­ło się, że nie przygniata go już żadna myśl o Tobie i o przypusz­czalnym Waidmannie. Był wprawdzie trochę oburzony na przesunięcie terminu Twojej wystawy i spowodowane tym odwleczenie Twojego powrotu, lecz nic nie wskazywało na to, aby wydawała mu się podejrzaną ostentacyjna wprost, według

'MkX

' *§ «*• 1¿« f * " ’

Wm^

H| igfip

j|¡

$&&•*♦#?* ¿tfilt ■ •¿'.', •■ 9 A iH I / 'V’ÍPlii

i V*-“TfwT ■Bi'l II >fc~1 t>V 1 !«., iiL ■& * i

^iwwliv^ *■ 'vtt JTmifct j

. '3^wsZ152! #5p>»*5'r'

V ®alf# M ira ^biMjll wH

moich pojęć, beztroska listów, którymi obdarzałaś jego i dzie­ci. Mogło się to tłumaczyć tym, że, jak mówił, nigdy mu nie pisałaś o niczym innym niż o tego rodzaju błahostkach.)

Z nonszalancją, którą łudziłem bardziej samego siebie niż Korfiza (przy czym czułem się jak biedny oberwaniec z daw­nych pism humorystycznych, który bez pończoch i koszuli, ale w kołnierzyku, krawacie, mankietach i kamaszach, wyko­nując różne gwałtowne ruchy dla odwrócenia uwagi od nędz­nego wyglądu i fatalnego kroju swego ubrania, usiłuje wśliz­gnąć się do wytwornego towarzystwa), wziąłem moje kieszon­kowe, jeden czy dwa zielone banknoty, i rozpocząłem krótką, lecz uciążliwą wspinaczkę do Orotavy. Tego dnia tam nie doszedłem. W połowie drogi zatrzymałem się i wstąpiłem do małego baru obok „Playity”. (Można by nieraz sądzić, że moje życie składało się wyłącznie z chodzenia od knajpy do knajpy.) Był to mały, dosyć ciemny lokalik w stylu chaty z bierwion i, jak mi się wydaje, nazywał się też „Cabaña”. Czy byłem tam kiedyś z Tobą? Nie pamiętam. Ale może poszłaś tam później z Waidmannem i może był tam jeszcze ten sam mężczyzna za barem, jeden z tych zwierzęco pięknych chłop­ców, nierzadko spotykanych wśród południowców. Zęby

i włosy miał o niepokalanej bieli i czerni, lecz gałki oczu jakby lekko osmalone. Umiał trochę po niemiecku, był przez pewien czas w Hamburgu, a tam odwiedzał nieraz pewien hiszpański lokal, który znałem, tak że oczywiście nie mogliśmy się dość nadziwić, że już wtedy tam nie spotkaliśmy się. Jakie to obrzydliwe. Lecz cóż było robić, on zaś uznał to nawet za powód, by z wielkopańskim patosem gospodarza zapropono­wać mi różne bebidas, jakich zazwyczaj niemal ze strachem unikałem. Wkrótce też odczułem skutek, który przypisałem tym podejrzanym płynom. Prostymi słowami, dla kompensa­ty wypowiadanymi z niesłychaną emfazą, zapewniał mnie, że czuł się w Hamburgu bardzo dobrze, uzasadnił to nawet, mianowicie tym, że łatwo jest tam „perdolić”. Spodziewałem się, że ta urocza bestia cieszyła się wielkim powodzeniem. Doskonale sobie to wyobrażałem. On wyraził się jeszcze bardziej obrazowo, wyginając ręce, jakby przyciskał kogoś do siebie zakrzywionymi palcami, czyjeś inne ciało, według mego wyobrażenia większe niż on, a potem wielokrotnie gwałtownie wysuwając biodra do przodu, presto, presussimo, ciągle przy tym trzymał w tej samej pozycji ową wyimaginowaną postać

i drżał z napięcia kracząc bez przerwy „perdolić, perdolić, perdolić'’. Estúpido, completamente estúpido; zdawało mi się, że mam przed sobą jedną z tych małpek-zabawek, które po nakręceniu zaczynają szaleńczo podskakiwać i uderzać w cym­bałki. Nasuwała się jednak refleksja, czy nie daje on raczej godnego zastanowienia przykładu. Zademonstrował mi bo­wiem, „co jest sednem”, wyraził się znakomicie jasno i krót­ko, a z pewnością był mężczyzną biorącym się do dzieła bez ogródek, kto zaś postępował inaczej, zostawał beznadziejnie zdystansowany. W mojej sytuacji powinienem posłużyć się tym jako nauką. Swoje własne zamroczenie wyniosłem w mrok na zewnątrz. Była to trochę mglista, niebieska szarość wokół głowy, która nie chciała ulecieć ode mnie, tak jak nie odlatuje chmara komarów, gdy już zacznie wokół kogoś tańczyć, albo jak aureola świętości od świętego. A zapach unoszący się w powietrzu również wypowiadał się w duchu danej mi przed chwilą nauki: szedł ciężkim, tępym przypły­wem od kwietnego muru po drugiej stronie drogi, który może jeszcze pamiętasz, a który zaczął już czernieć w nadchodzącej nocy. Gdy kluczyłem na skraju drogi, niezdecydowany, czy mam iść do Orotavy, czy też tylko do „Playity”, zdawało się, że zacząłem przyciągać jakieś auto, wyglądało na to, że rzeczywiście je przyciągam, bo gdy cofnąłem się o krok, zboczyło z drogi i jechało na mnie, jakby chciało przejechać mi po stopach. Postąpiłem jeszcze kilka kroków do tyłu, a ono powoli toczyło się ku mnie. Wreszcie na malutkim placyku zatrzymaliśmy się przed dwiema knajpami, a ja otworzyłem drzwiczki niedbałym gestem portiera. Pozostawała jednak w wozie. Światła z „Playity” i „Cabańy” połączone w słaby blask oświetliły pospolitego idola, biało-czerwono-złotą po­stać z ogromnymi, nieruchomo i bezgłośnie roześmianymi ustami. Lewą ręką wykonałem wyraźniejszy ruch zapraszają- co-wskazujący, a ona wysiadła. Gdy się wyprostowała, ukazały się przed mymi oczami kwiaty, rozwinęły liście, wyciągnęły łodygi. Kwiaciarka, jedna z tych masywnych kwietnych ko­biet z „Parsifala”, to znaczy tych, które widziałem niegdyś przymilające się do pewnego tenora (nazywał się Steland lub Stehland, był co najmniej taki gruby jak ja teraz, a pod ich naporem wykręcał się bezradnie i niezgrabnie na wszystkie strony). Byliśmy już w progu, kiedy powiedziała, że właściwie chciała mnie tylko spytać o drogę. Może to równie dobrze

zrobić wewnątrz, odparłem, nadając przy tym zapewnieniu

o moim doświadczeniu i gotowości usłużenia bardzo wielozna­czne brzmienie, które w lot chwyciła, co wyraziło się długim spojrzeniem, niestety, nie było to spojrzenie jaszczurki. Oczy­wiście powiedziałem to rzeczowo i, jak to ja, dosyć zwięźle. Była wstrętna. Od razu zamachała w wielkim stylu obnażony­mi rękami, o których sile nie można było wątpić. Za każdym razem, gdy je opuszczała, z lewej strony uderzała ciężka, złota obręcz, z prawej grzechotał gruby, złoty łańcuch. Wczepiła się we mnie oczami, które Fleur nazwałaby „szponiastymi” (pomyślałem o niej i o tym słowie), a które tylko w tym znaczeniu były przykuwające. A do tego ten długi, skośny zjazd od podbródka do krtani. Ciekawiło mnie, czy ten zwierzęco piękny „perdolec” nie odciągnąłby jej ode mnie ku sobie, lecz nic takiego się nie stało, była nie do odciągnięcia, ta na pewno nie, najwyżej powiedziałaby sobie, najpierw jeden, a potem drugi, i jednego po drugim pochwyciłyby te oczy, w których nie było żadnej tajemnicy, ani w ich głębi, ani na zewnątrz. Nawiasem mówiąc wcale mnie nie spytała o drogę, ani gdy trzymając ją za zwisającą rękę poprowadziłem obok zupełnie już czarnego kwietnego muru na plantację bananów, ani gdy ją odprowadzałem do auta, na kompletnie ciemny placyk, gdzie rozstaliśmy się bez pocałunku i bez słowa. Czy w ogóle całowaliśmy się? Nie, tylko ja ją, i nie w usta, lecz w piersi, brzuch, zaznaczone punkty celowania nad i pod zsuniętą ku talii kwiecistą suknią, a i to tylko niejako dla gwałtownego upewnienia się i stwierdzenia, można powie­dzieć, ustalenia koordynatów. Potem wszystko stało się już wyłącznie głupkowatą pracą tłuczka i moździerza, ślepym, opętanym szałem, w którym czułem się jakby ogromnie powiększony, stając się wcieleniem czegoś pod ponurym, ciężkim niebem nocy, czegoś niby sylwetka wybujałego do mamucich wymiarów pająka, którego nieświadomy, samemu sobie obcy kadłub unosił się i opadał między nogami, zdaje się nie należącymi do niego. Oszalałeś, oszalałeś, usłyszałem, jak kilka razy zawołała, jak gdyby z wielkiej głębi. Widocznie myślała jeszcze, że jestem człowiekiem. Ja tego o niej nie myślałem, gówno mnie obchodziła, a nawet jeszcze mniej, ale też i nie istniała taka, która by obchodziła mnie teraz więcej; jeśli sobie to roiłaś, nie było takiej wśród żywych. Auto znikło, tak szybko i zupełnie w gęstej czerni, jak gdyby za najbliższym

garbem terenu droga prowadziła prosto w dół do antypodów a ja poszedłem do domu, trochę tylko zmęczony, a jedyne doznanie, jakie jeszcze we mnie pozostawało, to uczucie ogromnej przyjemności. Zasnąłem natychmiast, potem obu­dziłem się i prędko zapaliłem światło, ale B. nie było. Pochyla­ła się nade mną, nienormalnie wielka, włosy rozpostarła na mojej twarzy, tak jak to często zwykła robić, a ja myślałem, że się pod nimi uduszę. Zupełnie wyraźnie słyszałem echo jej 1 imienia ze stosowanym przez nas przestawieniem głosek - I ’iba, ’iba - jeszcze wtedy, gdy już rozbłysło światło; może I wołałem ją przez sen, nie było jej jednak. Przypominam sobie, I że stwierdziłem to z zadowoleniem, a nie ze zmartwieniem, I a gdy przebrzmiało i echo, którego szukałem na suficie, jakby I tam musiało być dostrzegalne, może nawet w jej postaci, I zasnąłem znowu. Potem nagle zrobiło się zupełnie j asno, pełne światło dnia chwyciło mnie jak policyjny reflektor, a moje I spłoszone serce tłukło się wściekłym werblem.

Oparłem się na ręce. Poczułem, że prześcieradło pod moją dłonią było mokre, a w tej samej chwili zobaczyłem obok łóżka ] małą kałużę gęstej, kleistej cieczy. Poczułem także na ręce lekki, cieknący chłód. Nie mogłem w pełni zrozumieć, co się stało. Wychodziło to z mojego prawego łokcia, na którym 1 utworzył się miękki, dający się przesuwać guz, z małym otworkiem pośrodku, i z niego właśnie ciekło coś o barwie przezroczystego miodu. Przesiąkało przez rękawy moich ko­szul, marynarek, swetrów, przez wszystkie prawe rękawy, jakie miałem, i znakowało je sztywnymi plamami. Owijałem wokół tego miejsca ściereczki, a kiedy kładłem się do łóżka, układałem się tak, aby łokieć wystawał z boku albo za wezgłowiem. Każdego ranka znajdowałem na podłodze nową kałużę i rozcierałem ją pod splecionymi z łyka podeszwami moich alpargatas, jak miękkie korpusy pająków. W tym starym domu pająki były nie do wytępienia, a źródło na moim łokciu zaczęło powoli wysychać dopiero wiele tygodni potem, jak wypędziłaś mnie - chcę p>owiedzieć, mnie i Korfiza - z tego piekielnego raju. Ukrywałem ten dopust niby jakąś wstydliwą chorobę, myślałem sobie, że właściwie to powinienem mieć jakąś grzechotkę lub kołatkę, aby tam, gdzie przebywam, ostrzegać ludzi przed zbytnim zbliżaniem się do zadżumionej sfery wokół mnie. Byłem zresztą nastawiony na uległe podda­nie się tej dolegliwości, pomyślałem, że widzę w tym jakiś

sens, i zaakceptowałem go przemyślanym skinieniem głową. Osądziłem, że będzie zupełnie słuszne, jeśli teraz będę tak powoli żywcem butwiał, wypływał, gnił. Wynikło to z wro­dzonej skłonności przypisywania narwanemu biegowi wyda­rzeń jakiejś wyższej (lub głębszej) logiki. (Zapewne to właśnie urojenie doprowadziło mnie teraz do tego, by odwiedziny zmarłej i otwarcie się, odkrycie stygmatów na moim ciele datować na tę noc i poranek, noc i poranek po zawziętym, paroksyzmowym wybryku w bananowym gaju, chociaż te trzy czy cztery wydarzenia należałoby odnieść do dwóch lub trzech, może nawet bardzo od siebie oddalonych punktów na bezlitośnie rozciągającej się drodze, pomalowanej w zebrę nocy i dni, którą przemierzyłem w czasie, gdy Ty milczałaś, że aż huczało.)

Powiedziano - tak widnieje w trzecim tomie A la recher­che. .., który sobie niedawno wypożyczyłem - że milczenie jest siłą; w istocie, w całkiem innym znaczeniu, jest ono straszliwą siłą w ręce osoby, która czuje się kochaną.” (Narrator mówi

0 cierpieniach Roberta Saint-Loup, lecz brzmi to tak, jak gdyby mówił o mnie i za mnie, tak że oddając mu na chwilę głos do wygłoszenia będę jedynie kontynuował moją własną historię.) „Powiedziano też - mówi on - że milczenie jest męką zdolną przywieść do szaleństwa ludzi skazanych na nie w więzieniach. Ale cóż za męka - większa niż milczeć samemu

- znosić milczenie osoby, którą się kocha! Robert powiadał sobie: «Co ona robi, że tak milczy? Z pewnością zdradza mnie z innymi.» Powiadał sobie także: «Cóż ja takiego zrobiłem, żeby tak milczała? Może mnie znienawidziła, i to na zawsze.»

1 obwiniał sam siebie. Tak więc milczenie doprowadzało go w istocie do szaleństwa przez zazdrość i przez wyrzuty. Zresztą milczenie takie, okrutniejsze od więzienia, samo jest więzieniem, ściana niematerialna wprawdzie, ale nieprzenik­niona; próżnia, której nie może przebyć wzrok opuszczonego. Czyż istnieje straszliwsze światło niż milczenie, które ukazuje nam nie jedną nieobecną kochankę, ale tysiąc, a każdą dopusz­czającą się jakiejś innej zdrady. Czasem przez nagłą reakcję Robert myślał już, że to milczenie przerwie się nagle, że nadejdzie oczekiwany list. Widział, jak ten list nadchodzi, nadsłuchiwał każdego szelestu, już, niemal uspokojony, szep­

tał: «List! List!» I nasyciwszy oczy urojoną oazą tkliwości odnajdował się w istnej pustyni milczenia bez kresu.”*

Mówi: Pustynia. Też dobrze. Pustynność jest dobrym sło­wem. Ja jednak upieram się przy czarno-białym, pasiastym wzorze zastygłych w takim pustkowiu pór doby: jest to coś, co widzę. A potem widzę, że cała ta pusta przestrzeń nagle się odkształca, jak sztuka materiału rozciągana z obu końców; jest to próba, której nie wytrzyma, rozedrze się. Nadmiernie rozciągnięta, napięta między przeszłością a przyszłością pęka z ogłuszającym trzaskiem cienkiego, jedwabistego materiału. Ten hałas chyba rozsadził kuchnię.

W zapadłej potem ciszy okazało się, że wszystko pozostało na swoim miejscu, że idylla obrazków i kuchennych statków trwa nienaruszona. Również mroczniejąca sylwetka Orotavy po­została na swoim opadającym ku morzu stoku, światła za oknami drżały tak samo jak w każdy wieczór. Krzyczałem, musiałem krzyrzeć, krzyk zupełnie wyparł powietrze ze świa­ta, tak iż ten omal się nim, to znaczy mną, nie udusił, lecz pozostało to nie zauważone. Powiedziano by, że sobie tylko wyobraziłem, iż mój głos spowodował zejście lawiny nad dalekim Ehrwaldem; a ja widziałem, jak się tumani, jak gdyby to było uderzenie mojego oddechu. (Zawsze gdy moja sprawa staje się sprawą całego świata, zajmuje on stanowisko - zamiast zmienić swój bieg albo przynajmniej zginąć - że chodzi tu tylko o moją prywatną sprawę.)

Korfiz uśmiechał się, a ja czułem jego uśmiech na mej twarzy. Ponieważ Ty nie przerwałaś swojego milczenia, ja musiałem przerwać moje. Od dawna widziałem, jak to się zbliża, i bałem się momentu, który teraz nadszedł. I Ty musiałaś wiedzieć, że on przyjdzie, jeśli nie przerwiesz w porę milczenia. Musiałaś wiedzieć, że nie jestem mężczyzną, który pozostanie niemy na torturach. Ze skorzystam z prawa człowieka męczonego i będę bezwstydnie gadał, śpiewał, jęczał, skomlał i wył. (Tymcza­sem doszedłem do tego, iż afirmuję w moim życiu jedynie to, że będę gadał, śpiewał, jęczał, skomlał i wył, ile sił starczy.) Siedzieliśmy naprzeciw siebie jak każdego innego wieczoru, ponad małym kuchennym stołem moja uśmiechnięta twarz odbijała się w jego twarzy, czy też na odwrót, a ja mówiłem

* M. Proust, Strona Guermanteo. Przełożył Tadeusz Żeleński (Boy); PIW 1957, s. 137,138.

tonem gawędziarskim; o tak, kulturalnie, mimo wirującego ruchu w głowie, który moje i jego słowa porywał w niepamięć, zanim jeszcze przebrzmiały. Nieliczne tylko wyłaniały się później z głębin i osiadały na brzegu. Nie było jednak wśród nich tych pierwszych, które przypominamy sobie tak chętnie jak potomni nasze ostatnie. Prawdopodobnie były to jego słowa. Może się zdarzyć, że ktoś lekkomyślnie albo przez nieuwagę, mimo woli, łokciem poruszy wyłącznik, a momen­talnie świat, taki jaki jest, naładowany do ostatka, wyleci w powietrze. Krzyczałem po cichu, a jednocześnie hałaśliwie rozmawiałem. Chcę uznać za pewne to, co jest tylko prawdo­podobne, mianowicie że właśnie on rzucił uwagę, iż już dawno nie otrzymałem od Ciebie listu. Miasto jak zwykle wisiało na zboczu, wieczomo-niebieskie, a jakiś zasrany baryton śpiewał „Poczta nie ma dla ciebie listu” w sposób zupełnie staroświec­ki, lecz pięknie, naprawdę pięknie. Od jak dawna już nie widział mnie wymykającego się z listem do sąsiedniego poko­ju? „Czemu bijesz tak dziwnie, me se-erce, me serce”, śpiewał tamten.

Cztery lub pięć tygodni, powiedziałem i zdziwiłem się, że dało się to tak spokojnie wyrazić. Więc teraz, teraz usłyszałem siebie myślącego: teraz nadszedł czas, teraz będziesz śpiewał, no już, zaczynaj. Tak, teraz się z tym śpieszyłem. Gdy wreszcie nadchodzi coś od dawna grożącego, wybiega się mu naprzeciw, jakby ku czemuś wytęsknionemu.

To skutki jakiegoś Waidmanna, powiedziałem. Usiłowałem słowa ciężko naładowane wypowiadać możliwie swobodnie

i w tym celu gestykulowałem jak Francuz, mówiący que voulez-vous. Uśmiech jego - możliwe, że było w nim także odbicie wykrzywienia moich ust, które wyczuwałem - zdawał się teraz wydobywać z głębi jakiegoś transu.

W ogóle nie ma żadnego Waidmanna, powiedział, jakby szło

o jakiś pewnik, który dotarł doń z mistycznego źródła. Odpowiedziałem z miejsca: Wręcz przeciwnie, jest, i to tak bardzo, że mnie już nie ma. Przez chwilę rzeczywiście miałem wrażenie, że odpływam w jakimś morzu cienia, sięgającym mi już do ust. Odczułem dla Korfiza przelotną wdzięczność za to, że dał mi sposobność do tak dobrze dającej się sformułować odpowiedzi (sformułowanie zawsze daje minimum oparcia, dosyć często potrafiłem utrzymać się w ryzach tylko dzięki moim sformułowaniom).

Korfiz zawołał do mnie z brzegu. Przecież nie możesz brać tak poważnie tego, że przez kilka tygodni nic do ciebie nie napisała.

Nuże, śpiewaj, już pora, powtarzała bez przerwy moja myśl, akompaniując ostinato naszej kulturalnej rozmowie, a chociaż bardziej przysłuchiwałem się jej niż naszym słowom, uprzy­tomniłem chyba Korfizowi, że przecież nie wie, co mi napisa­łaś, gdy jeszcze istniałem, jeszcze przed tamtymi, szybko minionymi dniami, a tylko wiedząc, co ktoś powiedział, można ocenić znaczenie jego milczenia. Mniej więcej tak to powiedziałem, a może nawet dokładnie tak. Powinien był spytać mnie teraz o te listy, chciałem tego, a on, ciągle z tym somnambulicznym uśmiechem, zrobił, jak chciałem. (Tak, jest to raczej pewne, niż zaledwie prawdopodobne, że stało się właśnie dokładnie tak. We wszystkich niemal dialogach w mo­im życiu próbowałem przecież potajemnie nimi kierować, w większości wypadków z wynikiem pomyślnym. Jakby te rozmowy, narady i wypowiedzi wcale nie dotyczyły mnie, jakby w ogóle szło w nich nie tyle o sprawy życiowe, ile o ich własną formę. Istotnie, przypominam sobie bardzo niewiele, mógłbym powiedzieć, że nie pamiętam żadnych, które miały­by dla mnie większe znaczenie, i z pewnością zawsze kontrolo­wałem ich formę z niesłabnącą uwagą. Myślę, że powiem to samo, tylko innymi słowami, gdy dodam, iż zawsze wydawa­łem się sobie szczególnie obcy i daleki, gdy szło o coś bardzo mi bliskiego. Nie wiem, czy warte jest to wzmianki, lecz pozwala wyjaśnić nędzne życie.)

Zgodnie więc z moim skrytym pomysłem reżyserskim, Korfiz powinien był wykonać określone posunięcie i zrobił je, tak jak sobie życzyłem. Nie wzdragałem się więc, gdy wedle tego samego pomysłu stało się konieczne pokazanie mu listów. W przeciwnym razie nawet bym go unieważnił, przyniósł je nie proszony, a po drodze opracował jakiś inny.

Podawałem mu te kilka kartek, jak intrygancki sekretarz, lecz chociaż między nami znajdował się tylko wąski stół, tak że gdyby plunął mi w twarz, z pewnością by trafił, zdawało się, że moja wyciągnięta ręka nie sięga doń, że jak gdyby cofnął się w jakąś dymnoniebieską dal. Nie wykonując żadnego ruchu poza koniecznym, a za to przesadnie wyraźnie poruszając ustami powiedział: Przeczytaj mi to.

Później zauważył, że sobie nie przypomina, ja jednak wiem

dokładnie, iż przeczytałem mu te listy, jeśli nie in extenso, to przecież najistotniejsze miejsca, przynajmniej załącznik do drugiego, z którego wynikało, że kiedyś leżeliśmy razem pod pewnym czerwonoróżowym kocem. Pokazałem mu dowód rzeczowy, przeczytałem go na głos, dokonało się, kamień zaczął się toczyć.

Możliwe, że był już trochę pijany, bardziej niż ja, pił bowiem więcej i szybciej ode mnie. Różnica w pijaństwie trwała

i później, przez cały okres, który nastąpił po owym wieczorze, przez długi ciąg dni, w czasie których piliśmy tak dużo, iż chyba żadnej ze wszystkich ich godzin (licząc, że dzień ma ich dwadzieścia cztery) nie przeżyliśmy w stanie średniej (albo umiarkowanej, przeciętnej) jasności umysłu, uważanej za prawidłową. Różnica polegała według mnie na tym, że we mnie ciemność rozpościerała się nad jasnością, naciskając równomiernie, podczas gdy w nim jasność napierała na ciem­ność w nieregularnych odstępach i bezsilnie. Może tego rodzaju gradacja naszego prawdziwie potężnego opilstwa nie miała wielkiego znaczenia, lecz z pewnością nie było ono jednakie.

Gdy ciemność, ta otaczająca nas, o której łatwiej mówić, zaczynała jaśnieć - było to stopniowe przechodzenie od niebie­skiej czerni do szarego błękitu - wstawaliśmy chwiejnie, aby się położyć. Widzę tę szarość napierającą z murów patio na okno, niby jakaś emanacja, wydzielina kamienia, teraz bo­wiem często siadywaliśmy znowu przy stole w moim pokoju, ja z widokiem na zewnątrz (ponad pokrytą kurzem maszyną z wkręconą kartką, żółknącą czwartą stroną naszej książki), on zaś - na wnętrze pokoju. Widzę wielką postać zataczającą się w kierunku drzwi, długiego dryblasa, ociężale balansującego jak drąg na czole żonglera, oraz lampę kołyszącą powoli jego cieniem po ścianach i suficie. Wiem, że odwrócona twarz Korfiza jeszcze się uśmiecha. Wypiliśmy więc nasze dwie butelki „Ciento y tres” czy „Fundatora”; była to nasza przeciętna porcją od zapadnięcia zmroku, nie licząc tego, co już przedtem piliśmy w ciągu dnia (on wódkę, ja byłem wierny piwu). Zaczęliśmy, gdy tylko dzieci znalazły się w łóżkach. Rozmawialiśmy normalnym, konwersacyjnym tonem, potem coraz żywiej (może tylko ja) podniesionymi głosami (może to

był tylko mój głos), potem mamrocząc, wreszcie - wcale. W pewnym momencie muzyka zaczęła wstrząsać podłogą pod moimi nogami (tak że przyszedł mi na myśl pewien automat na pewnym hamburskim dworcu, aparat do masażu stóp, przy którym kiedyś spędziłem czas oczekiwania). Nastawiliśmy płytę z Zygfryda, finał pierwszego aktu, „muzykę karłów”, jak wyraził się Korf iz, potem scenę w lesie (owo, ,nie chciałam go już widzieć”) z akcentem młodzieńczo oburzonej niechęci przy „chciałam”, wstępy do Tristana, szczególnie drugi,

i pożegnanie Wotana, które znowu chciałem usłyszeć, tak jak to śpiewał George London, i to samo jeszcze raz („całuje w tobie bóstwo”, doprawdy, z tęskną słodyczą), i jeszcze raz cały program. Korfiz dyrygował kanciastymi, obłędnymi ruchami marionetki, rzucającymi cienie ńa drżące deski.

I naraz wleciał jakiś duży ptak, my zaczęliśmy go gonić, a cienie zupełnie się rozhukały, tak że znaleźliśmy się jakby zamknięci w czarnych płomieniach, w których musieliśmy, miotając się szaleńczo, zginąć, on, ja i ptak. (Byłoby to publiczne auto da fe - jeśli tylko prawdziwe było uczucie, jakie miałem w karku, a którego nie mogłem się pozbyć przez cały czas do Twojego powrotu, uczucie, że Korfiz i ja przez ten właśnie czas bez przerwy działaliśmy na oczach świata, że ta wyspa była niczym innym niż sceną, na której byliśmy poddani obserwowaniu przez całą ludzkość, a chociaż zacho­wywała się ona tak, jak gdyby nic nie widziała i zajmowała się swoimi sprawami, to jednak czułem jej ukradkowe spoj­rzenia.)

Teraz jednak chcę go znowu widzieć, jak balansuje w kierun­ku drzwi. To niezapomniane odpływanie mojego przyjaciela było wówczas z reguły ostatnim wrażeniem, jakiego doznawa­łem przed położeniem się spać. Stanowiło zakończenie progra­mu, który powtarzał się dzień w dzień od tego wieczoru, kiedy wykazałem mu czarno na białym, jak się rzeczy miały między Tobą a mną, mianowicie, że Ty - dla pewności odważyłem się stan faktyczny wyrazić tak prosto i niedokładnie - że ty mnie kochałaś i porzuciłaś (przy czym co najmniej taka sama słuszność co w słowach kochałaś, porzuciłaś, była zawarta w ruchu, jaki się dokonywał, a który teraz spostrzegałem w nieznośnym powiększeniu; jakieś morskiej natury porusza­

nie się w moim kierunku, jakiś oceaniczny przypływ, powta­rzany przez serce, i drugi, skierowany przeciwnie, odpływ, wraz z którym także bicie serca powoli się uspokajało). Może jednak zrobiłbym lepiej, określając odejście Korfiza (czasami przez drzwi do korytarza, czasami przez wiodące do kuchni) nie jako zakończenie dziennego programu, lecz tylko jako zapowiedź przerwy w nigdy nie kończącym się programie, coś takiego jak ta dziewczyna w variétés, idąca z nieruchomym uśmiechem przez scenę i pokazująca tablicę, na której widnie­je słowo „Przerwa”.

Trwała ona krótko i przesypiałem ją. Potem wkładałem mój chałat, wycierałem świeżą, zgalaretowaciałą kałużę obok mo­jego łóżka (ślad mego postępującego gnicia) i od razu spektakl zaczynał się tym samym numerem, którym przed kilkoma godzinami się skończył, a może właśnie się nie skończył, na przykład „muzyką karłów”; leżała jeszcze na talerzu; wystar­czyło, abym nastawił głowicę (podobną do głowy żmii). Podłoga drżała. Zdawało mi się, że usłyszałem, jak Korfiz szlocha w pokoju obok. Może się przesłyszałem w hałasie pieśni kowali. Brzmiało to tak jak szloch Borysa, w wykonaniu Szalapina, który słyszałem „spoza trzasku” starego nagrania, nie będąc zupełnie pewien, czy dobrze słyszę. Prawdopodobnie nie myliłem się. Lecz gdy Korfiz znowu się zjawił, gdy znowu wszedł tymi drzwiami, przez które wyszedł, albo też drugimi, miałem wrażenie, że to głowę samego boga słońca wniesiono na drągu. Siła odśrodkowa protuberancji rozciągała mu twarz i otwierała usta do okrzyku: Mam pomysł. Potem nastąpiły zamaszyste uderzenia wielkich dłoni po biodrach i słowa: Jakaż pogoda, jakiż dzień. Najpierw porządna porcja sadzonych jaj z boczkiem i garnek kawy (z przeciągniętym „a”), a potem idziemy się kąpać. Po tych słowach słoneczna gęba, rozszerzona do ostateczności, znieru­chomiała rozpromieniona, gdy, ostentacyjnie hałasując, zaczął manipulować przy kuchni. Wyobraź sobie, wyobraź tylko sobie, powiedział radośnie, że zlałem się do łóżka, coś podob­nego. Ale to tylko dlatego, że za długo piliśmy. Tak. Klepnię­cie po biodrach, by zająć miejsca, długie zacieranie rąk nad dymiącą patelnią z jajkami i zwykłe stwierdzenie, że to jest „życie jak w najgłębszym pokoju”. Drżenie, które go teraz opanowało, także nie było czymś szczególnym, już je u niego nieraz obserwowałem. Zdawało się brać początek z szyi i rąk

26S . . \ A \ V

i stąd rozprzestrzeniać na całe ciało. Wyglądał, jakby rozdzie­lanie jajek, krojenie chleba, podnoszenie filiżanki wymagało od niego wielkiego wysiłku. Czy była to jakaś choroba, nadmiar sił, zbytnia intensywność życia, czy nagła łapczy­wość, albo wreszcie tylko udawanie? Pomyślałem, że prawdo­podobnie wszystkiego po trochu, i patrzyłem w bok, dopóki nie nastąpiło uderzenie po biodrach na znak wymarszu. A potem nastąpiło to, tamto i owo, program szedł. Dzieci eksplodowały na dwór, zdając się udziesięciokrotniać dwa­dzieścioro dzieci, które rozsadziły skorupę mrocznawego do­mu i wyroiły się na światło. Potem upał, rzucający się na człowieka jak olbrzymie zwierzę o zapylonej sierści, czatujące na nas w barranco przed drzwiami (w „Barranco Tafuriaste”, który swoją nazwę miał zamienić na inną, jeszcze nieskazitel­ną, i nazywać się „Barranco de las animas”, na pamiątkę zagłady nas wszystkich, będącej właśnie w pełnym toku). Na moście wzięliśmy taksówkę. Kierowca zapytał jak zawsze: Plaża o playa? A la playa, brzmiała zwykle odpowiedź, po której następowała jazda zwykłą drogą. Dzieci, których teraz byłe» znowu tylko dwoje, śpiewały na tylnym siedzeniu: Solo tu-u-u-u-u mi amo-o-o-o-or... Piosenka była popularna dopie­ro od niedawna, nie wiem, skąd się tego nauczyły. Wysiedliś­my na rogu koło hotelu „San Felipe” i wkrótce rozstaliśmy się. Podczas gdy on z dziećmi kąpał się na Lido San Telmo, ja siedziałem uparcie przy barze w „Cafe de Paris”, jeśli tylko się dało, to (po prawej stronie) w najdalszym kącie, obok wazonu ze strelicjami. (Korfiz napisał Ci o tym moim zwyczaju, a Ty mu odpisałaś, że bardzo Cię ucieszyła wiadomość, iż tak wysiaduję w moich „ulubionych kawiarniach”. Uznałem to za wyraz współczującej życzliwości, na którą, ciesząc się, jak sobie mogę wyobrazić, pełnią życia, zdobyłaś się dla mnie

i która prawdopodobnie wyczerpała się w przelotnej myśli: Nie zazdroszczę mu tego, co czuje biedaczysko.) Gdzieś późnym popołudniem powstawał za moimi plecami lekki, szybko narastający zamęt, nadbiegały dzieci, a które pierwsze znalazło się u mety, uderzało ręką w metalową kolumnę mojego hockera. Wkrótce potem zjawiał się i Korfiz. Słońce zaczynało folgować, już przepyszną barwę nieba zamącała szczypta ciemności, a jednocześnie zdawało się zmniejszać również rozsłonecznienie Korfiza. Gdy tak siedział obok mnie ze zwieszoną głową, niewątpliwie miał w sobie coś z więdnącej

i

rośliny. Lecz pełne, puste, znowu pełne kieliszki przed nim zmieniały się w szybkim tempie, podczas gdy ja trwałem przy powolnym popijaniu piwa. Były to wówczas nasze heures bleues. W czasie tych godzin rzadko mówiliśmy o sprawie. Zadawaliśmy sobie trud, aby mówić o czymś innym niż o tym jednym, które przecież stało się dla nas jedynym. Gdy się nam to nie udawało, woleliśmy milczeć, lecz niekiedy osiągaliśmy cel zupełnie dobrze.

(Na przykład, kiedy Korfiz - podniecony tym natrętnym bukietem obok mnie - przedstawił pomysł seryjnego malowa­nia strelicji dla podreperowania naszej coraz groźniejszej sytuacji finansowej; zamierzenie, które później tak samo nie zostało zrealizowane jak nasza książka „Prezentacja”. Miały to być prędko smarowane akwarele. Liczyliśmy na masowy zbyt, dwieście sztuk tylko dla znajdujących się w budowie Apartamentos Tamara, których menedżera znaliśmy. Wspa­niały pomysł, z powodu którego pełniąca dyżur zielona żaba, ten z przewianą twarzą, lub któryś inny musiał mu podać nową podwójną, un otro doble, ta zaś umożliwiła mu wymyślić uroczą mistyfikację. Te idiotyczne portrety kwiatów miały być wypuszczane jako dzieło pewnej kobiety, oczywiście Hiszpanki, pewnej tinerfeña, i odpowiednio do tego podpisy­wane. Teraz już bawiliśmy się. Imię? Oczywiście popularne, specyficznie hiszpańskie, a więc naturalnie Carmen. Zapropo­nowałem nazwiska'Jorge i Bizete, Carmen Jorge v Bizete. Nie chciał o tym słyszeć. No dobrze, więc Bizeta albo Bizeto. Nic takiego, w ogóle bez nazwiska, Carmen i koniec, bastante. Un otro doble, por favor. Nie wierzyłem w jego wesołość, tak samo jak w moją, była tylko pokryciem, przejrzyście spoczy­wającym na czymś innym, co widziałem przezierające spoza blasku jego oczu, jak tępe, pozbawione światła jądro, a co musiało być mocno tkwiącą myślą o Tobie, o Tobie i o mnie, może i o Waidmannie, lecz na pewno o Tobie i o mnie. A wiesz, kim ona jest? spytał. Kto? Jego pytanie nie zdziwiło mnie, lecz przestraszyło. Carmen, powiedział uspokajająco, Carmen. Naturalnie, odpowiedziałem, pracuje w przemyśle tytoniowym, malowanie to tylko jej hobby, od razu poznać. Tak, powiedział, ale ona jest zakonnicą, piękną, młodą zakon­nicą. Otro doble. Otra cerveza también.)

Spostrzegliśmy kiedyś jakąś parkę siedzącą przy jednym ze stolików w głębi. Jedli coś, a siedzieli przy tym tak blisko siebie, że ledwo się mogli poruszać. Tak czuli się jednością, że nawzajem wkładali sobie kąski do ust. Otwarte usta pod wpółzamkniętymi oczami. Teraz wyjechała z Waidmannem na wieś na długi weekend, jedzą gdzieś przy stoliku z obrusem w czerwoną kratę. Powiedział to powoli, z lubością, po ojcowsku, życzliwie.

Chciałem kupić papierosy w pobliskim sklepie, który miał markę, jaką paliłem. Gdy wstałem, Korfiz opuścił głowę jeszcze trochę niżej i powiedział: Nie zostawiaj mnie na długo samego. Wymamrotał to pod nosem.

Skoro tylko dzieci znalazły się w łóżkach, zaczynała się znowu nasza codzienna, a raczej wieczorna, nocna pièce de résistan­ce, uporczywie kręcące się rozprawianie o tym jednym, jedynym, które za każdym razem przebiegało w niezmiennym porządku te same stacje, mijało te same punkty zwrotne, zaznaczone przez kilka wracających jak refren zwrotów. Wy­powiadał je Korfiz, wyłącznie on, a z powodu ich lakonicznoś­ci i ustawicznego powtarzania (ale chyba nie tylko dlatego) należały do stosunkowo nielicznych miejsc dialogu, zapamię­tanych przeze mnie dosłownie. Jak sobie przypominam, były to trzy lub cztery formułki. „Ta kurwa.” „Tego nie rozu­miem.” „Nie wierzę w to.” „Ona cię kocha.” Tak brzmiały w kolejności ich wygłaszania. Powiedziałem trzy lub cztery, ponieważ dwie ostatnie uzupełniały się i za każdym razem występowały w tak ścisłym ze sobą związku, że równie dobrze można je traktować jako jedną. Orzekały one, co następuje: Nie wierzę w to (mianowicie że jej znajomość z Waidmannem jest tym, co się nazywa aferą miłosną, albo - sentencjonalnie: „przecież Waidmann w ogóle nie istnieje”) i dlatego jestem przekonany, że cię kocha (to znaczy, jeszcze ciągle cię kocha). Albó też: Ponieważ cię kocha, nie wierzę w to (scilicet to z Waidmannem). Na tym za każdym razem koło się zamykało, dopóki nie zaczęliśmy następnego okrążenia, po tej samej drodze w kręgu potępienia, któremu ulegliśmy.

Wobec tego wydaje mi się nie tylko dozwolone, lecz już niemal konieczne, by postępować tak, jakby chodziło o jedną, rozcią­gniętą na całe tygodnie rozmowę, podczas gdy wszystko inne

było jedynie przerwą, antraktem, pauzą na wypoczynek, a co najwyżej - ponieważ już raz przyszło mi na myśl, by wspo­mnieć o programie - pewnego rodzaju programem ramowym. Wszystkie te godziny snu, euforie śniadaniowe, heuresbleues w „Cafe de Paris” i inne godziny, które ja tamże, a Korfiz z dziećmi spędzał na Lido San Telmo, a także późnoromanty- czna muzyka jako quasi- metafizyczny wymiar naszego dłu­gotrwałego obłędu były tylko dodatkiem, o którym nie trze­ba więcej mówić.

Później Korfiz przedstawiał to w ten sposób, że jakoby nakłaniał, przymuszał mnie do picia, że po prostu upijał mnie, aby wyciągnąć ze mnie, ile się tylko da, wszystkie szczegóły

0 nas obojgu. Być może chciał jedynie w ten sposób osłonić moje nieopanowane zdradzanie. Pobudzanie mnie było zupeł­nie zbyteczne. Byłem zdecydowany wydać wszystko. Nawet gdyby zasłonił mi dłonią usta, aby mi w tym przeszkodzić, wydusiłbym to z siebie. Z drugiej strony, możliwe iż wystar­czyłaby mi rozmowa z Tobą, nie wiem. Albo gdyby była jakaś trzecia osoba; tak, powinna by być trzecia osoba. Ponieważ jej nie było, musiałem się trzymać Korfiza. Teraz bowiem musia­łem o tym mówić, byłem tym zupełnie napęczniały, nie tylko moje usta, lecz całe ciało, siedziało mi to wszędzie pod skórą

1 napinało ją do pęknięcia. Tak, powiedziałem wszystko, nawet to najskrytsze, słowami, syntaktycznie, sukcesywnie, posłużyłem się językiem, lecz mowa była tylko kłopotem, a artykulacja szczytem bezradności, bo powinno to było ze mnie wytrysnąć jak z jakiegoś wrzodu, z jakiejś ogromnej rany, pulsujące, wyciskające się, wielokrotnie splątane i po­zwijane, szatańsko cuchnąc, parując i lśniąc wszystkimi bar­wami bezwstydu, różowo, szmaragdowo i błękitnie, a nad tym wszystkim od horyzontu do horyzontu jeden jedyny zupełnie obcy dźwięk skargi, którego już żadne słowo nie dogoni i żadna muzyka nie zdoła opromienić.

Mówiłem. Milczałem. Słuchałem, jak mówi.

A ona promieniała i wiła się z rozkoszy, powiedział w pewnej chwili.

Na to ja, konstatując: To się zdarzyło. Odezwałem się mimo uczucia mdłości, czułem się źle, bo może się zdarzyć, że ktoś promienieje i wije się z rozkoszy.

1 \JS|\ I i i

A potem miałem wrażenie, jak gdybym pochylony nad upako­wanym workiem wyciągał zeń kawałek po kawałku, coraz głębiej ze środka, z ręką wgłębioną po bark, na ślepo macając po dnie i chwytając, co było. A gdy wyciągałem rękę, pojawia­ły się też różne rzeczy, o których już nie wiedziałem, że były w worku. Teraz wszystko to leżało na wierzchu. Było mi jednak na rękę, że to wylazło, wszystko miało się teraz ujawnić.

Ona jest kurewką, powiedział Korfiz zdecydowanie, ale, bądź co bądź, jeszcze w formie zdrobniałej.

Zaprzeczyłem, niezbyt jeszcze stanowczo, proporcjonalnie do zdrobnienia.

Jest kurwą, powiedział.

Oto więc była pierwsza formułka w swej nieudolnej, lapidar­nej postaci, i teraz mój sprzeciw wobec niej rozwinął się w całą tyradę. Mogę powiedzieć, że broniłem Cię z wielkim rozma­chem, z dręczącą i udręczoną elokwencją. Nie, na odwrót, udręczoną i dręczącą. Wysunąłem argument, słuszny w po­dwójnym sensie, że nie wolno mu żądać od Ciebie ograniczeń, których sam sobie nie narzuca. Znowu, zupełnie jak wówczas gdy zdradziłem go przed Tobą, musiałem ustami napiętymi z zakłopotania, mamrocząc pod nosem, mówić o jego „niezli­czonych i niewybrednych miłostkach”. Znowu wydzierały się ze mnie te słowa, ciągnąc za sobą jeszcze inne, niby pochód groteskowych kalek, kroczących z karykaturalnym namasz­czeniem. Śmieszną dolegliwość atakującą natychmiast mowę, gdy tylko wkraczała w ten krąg tematyczny, odczuwałem jak bolesny węzeł w środku, nad nasadą nosa. Nie byłoby lepiej, gdybym powiedział „afery miłosne”, „przygody” czy „po- pierdółki”; jedno słowo równie fałszywe jak drugie. A byłem zmuszony użyć jeszcze więcej podobnych; „wierność”, „oszustwo”, „zdrada”, lecz również „równe prawa”; cała ta ułomna ekipa, gdy tylko ze sterylnym spokojem jakiegoś kodeksu wezwałem ją na pomoc, rzuciła się na uśmiechniętą postać przede mną, która miałaby wszelkie podstawy do dodatkowego skrzywienia kątów ust, czego wypatrywałem, podczas gdy węzeł w głębi mego czoła zaciskał się coraz boleśniej.

Mój rozmówca milczał. Mógłby mi bez obiekcji przyznać rację, pomyślałem. Ja na jego miejscu zrobiłbym to natych­miast. Przecież nie osądzałem go, w najmniejszym stopniu,

chciałem go tylko odwieść od tego, co powiedział. On jednak nie mówił nic, on już swoje powiedział.

Tymczasem posunąłem się aż do postulatu, że w ogóle kurwy nie istnieją, a prawdopodobnie już wówczas podniosłem głos i zacząłem chodzić po kuchni (albo po moim pokoju) tam i z powrotem. Nie może ich być, powiedziałem, bo oznaczało­by to fałszywe stosowanie moralnych mierników. Teraz, już osłabiony przymiotnikiem „moralny”, musiałem jeszcze wy­jąć z gardła rzeczownik „rozkosz”, aby wydać orzeczenie, że ten pierwszy niczego nie może zmienić w polu znaczeniowym drugiego, raz na zawsze. Tak, zawyrokowałem o rozdzieleniu ich od stołu i łoża. Zgodnie z tym, cokolwiek robiłby we wspomnianym polu znaczeniowym ktoś, kogo chciałoby się mieć wyłącznie dla siebie, należy to bez spierania się i osądza­nia przyjąć, nawet gdyby było tak bolesne, że aż zabójcze.

Skargi natomiast, skaargi (dla podkreślenia, za drugim razem kazałem zabrzmieć temu słowu od horyzontu do horyzontu) są poza rozważaniami dopuszczalności. Do tego dodałem jeszcze „miłość” i „szczęście”, tych dwóch klejnotów nie mogło tu zabraknąć. Gdy tym samym cała gromada była razem (nie wymieniłem tu wszystkich, jestem teraz zbyt podniecony, by sporządzać ich katalog), zaczęła się kręcić, z początku niepew­nie, zacinając się, karuzela moich stosownych rozważań, zdolna wprowadzić kogoś (przynajmniej jednego człowieka, to znaczy mnie) w ów podniosły stan ducha, w którym zmierzch w żaden sposób nie może się skończyć i w którym można wprawdzie wykryć, czym coś jest niezupełnie i czym może być, lecz nie to, czym jest, a czym nie jest. Nie, nie będę tutaj więcej o tym mówił, mam tego dość na zawsze. Nie zawiedzie mnie to dalej, jak i wówczas nie zawiodło, zamęt się nie przejaśni, podobnie jak przedtem, jest trwały, i już wtedy zamierzałem, a to nie raz, dać sobie z tym spokój. A teraz?

Nawet gdyby nie było jedynie pozorem, że opowiadam to wszystko Tobie, wcale by mi już nie zależało na wyjaśnieniu Ci czegokolwiek, skoro we właściwym czasie, to znaczy gdy stało się, a właściwie, zanim mogło się stać to, co teraz mogę jedynie opowiedzieć, nie potrafiłem Cię uwolnić od innej jasności, tej oświedającej Ci drogę, która Cię ode mnie odwiodła.

Ona jest naiwną poszukiwaczką szczęścia, powiedziałem, w każdym razie rzekłem coś podobnego, wracając od bezmia­ru splątanych perspektyw do szczupłej postaci, która je

271

I | w \ i i

otworzyła. Jednocześnie poczułem, jak bolesny węzeł w mojej głowie zaczął się rozluźniać, co przyniosło również ulgę mej lewej ręce, której palce przez cały czas musiałem złożonymi czubkami przyciskać do czoła tuż nad nasadą nosa. A ponie­waż jest poszukiwaczką szczęścia, powiedziałem, nie ma wątpliwości, że zna kierunek i wali prostą drogą. Przecież one wszystkie są teraz takie. (Sądziłem, że nie stracę ani jednego słowa, mówiąc nagle w liczbie mnogiej.) Wszystkie mają manię bezpośredniości. „Powiedz mi prędko, co jest sed­nem.” „W czym rzecz”, mówi Wittgenstein. Jest to rzecz, powiedziałem, rzecz bardzo istotna, trzeba tylko wiedzieć, gdzie, a potem walić prosto, owładnąć nią, wtedy się ją ma. Co można pomyśleć o kimś, kto, gdy tylko ją ujrzy przed sobą, odwraca się na pięcie, aby szukać jej w przeciwnym kierunku, tam gdzie jest jej przeciwieństwo, a może jedynie pustka? Szukać szczęścia w nieszczęściu lub w próżni? To, co jest tu, przed nosem, to musi być właśnie to, inaczej trzeba by w końcu przyjąć, że tego już nie ma albo ciągle jeszcze nie ma. Spostrzegłem, że znowu zacząłem o tym samym, usiadłem prędko i powiedziałem: Nie chcę się powtarzać. Chcę tylko stwierdzić, że w tobie nie znalazła tego, czego szukała, a we mnie również nie. Prowadziłem ją tylko jakimiś okrężnymi drogami, a nawet w przeciwnym kierunku. On natomiast, Waidmann - tableau. (Było to wyrażenie, którym posługiwa­łem się z upodobaniem, gdy chciałem zaznaczyć bezwarunko­we zaistnienie erotycznego kontaktu.)

Korfiz wykonał szeroki ruch ręką, jakiś quasi- liturgiczny gest: Zostawmy to z Waidmannem, o tym nic nie wiadomo. Tyle że go wynalazłem, a to pewnie i wszystko.

Dowodem jego istnienia jest moje nieistnienie, a tego znowu dowodzą listy, których do mnie nie napisała, a w nich możesz to wyczytać..

Ponowne szybowanie ręki, tym razem nieco krótsze: Zostań­my przy tobie i przy niej, przy waszej historii.

Przecież musisz ją znać, niemal od początku. Powiedziała ci

o tym.

Nie tak.

No, nie tak, bez szczegółów, ale jednak. Pomyśl tylko, co mówiłeś już przed dwoma laty, a potem ciągle powtarzałeś. (Spróbowałem go naśladować.) Nie ma dla mnie znaczenia, gdy wsuwasz jej chuja w pizdę. Już przemyślałem cywilne

konsekwencje. Jeżeli chcecie się pobrać, to ja w każdym razie chcę zostać z wami. To twoje słowa. Więc musiałeś o tym wiedzieć.

Nie tak. (Słowa i gesty były tak samo uporczywe. Pił bardzo prędko, do dna.) Tylko sondowałem.

A kiedy ja z nią - a właściwie gdy ona ze mną wyjechała na noc do Travemünde i Lubeki? Wiedziałem o tym i nie wiedziałem, powiedział uparcie i zamilkł na długo. Głowę miał nisko zwieszoną, a od jego głowy, jeszcze głębiej, zwieszał się bardzo długi cień. Jeszcze tera'z takim go widzę.

Coś tam powiedziałem, nic nowego, albo w ogóle nic. Na to on: Nie chciała mnie. Natychmiast włączył się jakiś śpiewający głos i ciągnął znaną arię („nie, jego serce było zimne”), coraz wyżej ze słowami („nigdy mnie nie kochała”), i znowu niżej, i jeszcze raz, z uczuciem. Byłem już od dawna przyzwyczajony do tego, że plątanina reminiscencji, dźwięki i obrazy z krań­ców przestrzeni i czasu mieszają się z obecnymi, często nawet pokrywają je, tak że nie wiem, czy swoje istnienie biorą ze mnie, czy może ja moje z nich, i co mam robić (myślę, ja, ja) w jednym lub drugim przypadku. Zauważyłem, że ostatnio bardzo się to nasiliło. Nagle przebił się pojedynczy głos, tenor Korfiza, aby zaśpiewać lub powiedzieć: Znasz jej brodawki piersiowe koloru kakao. Cały chór krzyknął radośnie, że to było szyderstwo. Nie potrafiłem przypomnieć sobie koloru, mógłby równie dobrze wymienić jakiś inny.

Korfiz mówił dalej, w głąb zwieszającego się zeń cienia, w którym od czasu do czasu błyskało małe, ruchliwe świateł­ko, jego wilgotne usta. Tylko widziałem, że mówił. Potem znowu zacząłem słyszeć. Jedno ze słów siłą swej osobliwej wybredności zdołało przebić otaczający mnie miękki, puchaty wał i z jego pomocą udało mi się, można powiedzieć, w pogło­sie dopiero co przebrzmiałego słowa momentalnie zrekonstru­ować jego kontekst. Kocham twoją obwisłą pierś, powiedział Ci, lecz Ty „umiejętnym ruchem” wymknęłaś się mu. Wymy­kając się „umiejętnym ruchem”, powiedziałaś, że przecież można się kochać również bez tego. Potem poszłaś o jedne, a może o dwoje drzwi dalej, do mnie. Och, do mnie. Mogło to być równie dobrze w mieszkaniu hamburskim jak i w Casa Tafuriaste. Mogło to się zdarzyć wszędzie, gdzie tylko byliś-

273

kVA i,

my, tjikżc w starej „Tortudze” w Cadaąućs lub w Pensión Juventus w Port Bou.

Nic wiem, czy coś powiedziałem, byłoby to wówczas tak samo obojętne jak teraz. Ruchliwe jak owad światełko znikło; jakieś zwierzę, mógł to bvć koliber tkwiący, furkocząc, w powietrzu przed jakimś kwiatem, chyba gdzieś odleciało, a może tylko skryło się głębiej wśród gałęzi. Korfiz w trakcie mówienia pochylał głowę coraz niżej, tak że zwisający cień przesunął się do przodu i wreszcie całkowicie skrył jego twarz. Tym jaśniej kładło się skoncentrowane światło na nielicznych wypuklo- nych punktach, na czaszce, na lekko zroszonej skroni. Niemal oślepiało i gdy mówił, lekko drżało. Teraz tylko słuchałem. Spostrzegłem, że była to mowa utykająca, lecz zacięcia nastę­powały nie między słowami (jak na przykład nieraz u Ciebie), co powoduje, że mowa wydaje się ciężka lub ociężała, lecz między zdaniami, które przez to biegły z przyspieszeniem ku końcowi, do kropki, doganiały następne zacięcie, a przy tym skutkiem pośpiechu pojawiło się, i to wielokrotnie, zwykle niemal zupełnie opanowane, zahamowanie. Słuchałem, tak przesadnie teraz uważny, jak tuż przedtem byłem rozproszo­ny. Związek między zdaniami nie rwał się, to byłoby zbyt silnie powiedziane, lecz był tak rozciągnięty, rozrzedzony, że nie zawsze mógł (on, Korfiz) podać go w zwykłym trybie normalnego mówienia. Myślę, że niezrównoważenie jego na­ruszonej świadomości popsuło mu wdrożony akt miarowego komunikowania. Tym samym zresztą, gdyby mi na tym w ogóle zależało, tłumaczyłbym sobie również utykanie, gwałtowność i jąkanie. Słuchałem, a on mówił.

Przychodzi do mnie do łóżka tylko po to, aby się ogrzać. Dlaczego, mówi, zawsze ci tak idiotycznie stoi. Oszalałbym chyba, gdybym się jeszcze raz do niej dobrał. Niechby wreszcie wróciła. Chcę być waszą ciotką, która wam gotuje, ale łóżka musicie sobie sami słać. Dobrze mówisz, lecz jesteś zbyt staranny, gdy mi tłumaczysz jak jakiś wyuczony psycho­log, jak lekarz. Leży w łóżku jak patelnia, nie uważasz? Czy spojrzałbyś na nią dwa razy, gdyby była jedną z kurw turysty­cznych w „Cafe de Paris”? Kocham ją. Chcę jedynie, aby znowu tutaj była. Ona zawsze chce być dziką kotką, jedną z wielkich kochanek stulecia, Matą Hari. Czy ułożyliście to między sobą? Czy powiedziała ci, wytłumacz mu wszystko, gdy mnie nie będzie? Kiedy wróci, musisz po prostu znowu

czytać wieczorami Prousta, jakby nic się nie stało. Ona ma po prostu za mało, ma po prostu wszystkiego za mało. Często sobie myślałem, on fantazjuje, gdy robiłeś taki cyrk z powodu jej obrazów. Musiałem używać tych rzeczy, prezerwatywy, prezerwatywy, tego ode mnie wymagała. Gdy byliśmy w Ca- daąućs i w Castelldefels, była wokół was jakaś „atmosfera wilgotnych chusteczek”. Już was podejrzewałem, że umówi­liście się, że, jak psychiatra, wszystko mi wytłumaczysz, gdy jej nie będzie. Robisz to dobrze, wyciągasz to ze mnie, lecz jesteś przy tym, według mnie, zbyt staranny. Nie mogę kochać. Tak, ty. Tak to wszystko rozbudowujesz. Nie mogę być waszą ciotką. Dręczysz mnie, nawet nie potrafię ci powiedzieć, jak mnie dręczysz. Jesteś najlepszym człowie­kiem (sic!), jakiego znam. Nie można brać ci za złe, gdy kogoś dręczysz, bo sam jesteś udręczony.

Mogę ręczyć za autentyczność tych zdań, niektórych nawet dosłowną („ona jest patelnią”, „oszalałbym chyba”, „chcę być waszą ciotką”, „ona zawsze chce być dziką kotką”, „Mata Hari”, „prezerwatywy, prezerwatywy”, „atmosfera wilgotnych chusteczek”, „jesteś zbyt staranny”, „nie mogę być waszą ciotką”, „jesteś najlepszym człowiekiem” (sic!). Za następstwo poszczególnych zdań oczywiście ręczyć nie mogę, w rzeczywistości były chyba jeszcze bardziej nieuporządkowa­ne. To, co tutaj przytaczam z jego wypowiedzi między pierwszą a drugą formułką (a więc niejako w drugim akcie tej dwuosobowej sztuki), jest zresztą pod względem ilości nie większą ich częścią niż wiadro wody z całego jeziora, lecz tak jak ono zawiera wszystkie składniki całości i tym samym przedstawia sobą zarówno niemal ginące oczom pomniejsze­nie, jak i, wręcz przeciwnie, powiększenie, z poręcznej bo­wiem próbki, z „oglądanej komórki” więcej można poznać niż z niewyraźnej całości. (Porównanie to jest oczywiście równie wadliwe jak każde inne, nie ma porównań doskonałych i, jeśli chcesz, możesz się z tego cieszyć, że to bądź co bądź przema­wia za światem.) Nie skończyło się to też na tym, ani drugi akt, ani jego część, z którą próbuję się tutaj uporać, ani w ogóle nic, bo koniec tak’części, jak i całości zgubił się w powolnym rozcieńczeniu. Tylko dlatego, że nie chciałem mu (Korfizowi) przerywać, czego i w rzeczywistości nie

275

\W ii I

zrobiłem, nie powiedziałem wtedy tego, co mogę teraz wtrą­cić. mianowicie że przy zdaniach, które umieściłem przy końcu poprzedniego ustępu, poczułem chęć, aby wyciągnąć rękę i wpaść mu w słowa okrzykiem: Przestań, nie wolno ci tego mówić, bo jestem zdrajcą, zdradziłem cię przed nią. I tak dalej. Nie zrobiłem tego, tak samo wówczas nie wpadłem mu w słowa jak i dzisiaj, chcę teraz tylko dodać, że przynajmniej chciałem to zrobić, i to we wspaniałym stylu, z wyciągniętą ręką. No, dosyć o tym.

To, co rzeczywiście się stało i, można powiedzieć, zmieniło scenę, było czymś zdumiewającym, przerażającym. Coraz głębiej zapadający się w sobie, zatopiony w cieniu, przekształ­cony w nierozpoznawalne, ciemne wzniesienie po drugiej stronie kuchennego stołu (wiem na pewno, że tym razem był to stół kuchenny) Korfiz nagle znowu się wyprostował (nie), zrzucił balast cienia (nie), rozsadził otoczkę cienia (tak), jak życie rozsadza skorupkę, kokon, kamień (tak, tak) i narodzi! się ponownie (tak) jako ktoś inny, kogo rozpoznałem dzięki opisowi, zamieszczonemu przez Korfiza w pewnym liście do Ciebie, w tym samym liście, który zawierał rysopis wyimagi­nowanego Waidmanna. Trochę podejrzany stwór, o którym ów list tak niespodziewanie informował, ale właśnie tylko informował, teraz na moich oczach, i to znacznie bardziej nieoczekiwanie, przybrał postać cielesną, postać mojego przy­jaciela Korfiza, który teraz, aż po najmniejszy mięsień i włók­no zdawał się niczym więcej jak jego medium i mimo ekscen­trycznego zachowania (a może właśnie dlatego) na podstawie opisu poznałem w nim bez wątpliwości tamtego. Tyle że ów wydawał mi się młodszy i szczuplejszy. To również teraz się potwierdziło. Rozsadzone cienie (właściwie, sądząc po ich czarnym ciężarze, powinno się było słyszeć ich grzechot) utonęły, nie wiem w jakiej głębi, a gdy on, uwolniony od nich, powoli odchylił się na oparcie krzesła, ujrzałem, że znaczna część jego i tak szczupłej sylwetki gdzieś się roztopiła, i zdawa­ło mi się, iż dostrzegam, jak w świetle spływającym po nim z góry, niczym woda po zboczu, dalej topnieje. Nie oczekiwa­łem jednak, że również opisaną w liście narcyzowską pantomi­mę ujrzę teraz na żywo. A właśnie to teraz się stało.

Z uroczystą powolnością (owymi podwodnymi ruchami, które

były zarazem podziemne i sprawiały wrażenie nieziemskich, a należały do nieomylnych znaków jego nietrzeźwości, jaka go właściwie od tygodni nie opuszczała, tak, iż ktoś nie znający go dłużej, uważałby to za jego normalny sposób poruszania się) zsunął z jednego boku szlafrok z barku i piersi. Szczupłość i mizerność barku sprawiała wrażenie ułomności. Spoglądał nań długo z powstrzymywanym uśmiechem; powstrzymywa­nym, myślę, jak powstrzymuje się z ostrożności oddech przy pochylaniu nad bardzo delikatnym kwiatem albo motylem.

Ów w tym sensie powstrzymywany uśmiech można ujrzeć na pewnych obrazach, które mi przyszły na myśl, portretach świętych i świeckich matek z ich ssącymi, śpiącymi, zdrowie­jącymi dziećmi. Tak że częściowe obnażenie, które oto doko­nało się przede mną, było dokładnie takie samo jak na wielu spośród tych obrazów. Można by pomyśleć, że wystarczy się dokładniej przypatrzeć, aby spostrzec jeszcze ciało dziecka, kobiecą pierś, ukryte za wielką dłonią. Lecz ta zaczęła się teraz poruszać, przesuwała się w górę i w dół, w lewo i w prawo, po czerwonawobrązowej od słońca skórze. Głaskał się. Również całował się. Usta i bark zbliżyły się ku sobie, dotknęły się bez widocznych trudności, a drżąco wysunięte do przodu wargi muskały nienasycenie wypukłość barku, tak niewielką jak gałka laski. Przy dłuższym patrzeniu działało to trochę hipno­tycznie usypiająco.

W mej niemalże ekstazie, zmianę, która położyła temu koniec, zauważyłem dopiero wówczas, gdy się już dokonała. Gdy moje postrzeganie ją uchwyciło, siedział już z rozpostartymi ręka­mi, przedramiona zgiął pod kątem prostym i uniósł ku górze (tak że znowu mogło się nasunąć skojarzenie z rozmaitymi świętymi i świeckimi obrazami), szlafrok, pod którym miał tylko wąskie, czarne kąpielówki, rozpiął szeroko i spoglądał po sobie. Zginał przy tym i wykręcał jedną z nóg, tak jak kobieta, sprawdzająca, czy nie przekręciła się jej pończocha.

To także odbywało się w kompletnej ciszy i trwało dosyć długo. Na tym skończyły się żywe obrazy i pantomimiczna bezgłośność.

Najpierw usłyszałem kilka razy krótki, chrapliwy odgłos, jaki powstaje wówczas, gdy ktoś powstrzymuje jakiś na pór w gar­dle lub w nosie, a który prawie zawsze brzmi jednakowo, czy chce się opanować śmiech, kichnięcie czy też płacz. Potem znowu zaczął mówić. Tonem pocieszającej perswazji powie-

277

■■h i v m

dział (do wykręcającej się i wyginającej nogi, do prędko unoszącego się i opadającego brzucha): Ona nie lubi mojego ciała. Ona nie lubi mojego ciała, powtórzył i dodał: Ale to nie szkodzi, ja je lubię, jestem onanistą. Ostatniemu słowu przy­dał coś z owego brzmienia, jakie mogło cechować głosy dobrych duchów z legend, gdy zdradzały swym ulubieńcom zaklęcie mające ich chronić i uratować. (Przyszło mi na myśl, że już raz tak się nazwał, już dawno, gdy chciał mi wytłuma­czyć swoją erotyczną aktywność. Było to w małej gospodzie nad Oste, omalże na początku tej historii. Oczywiście wów­czas wypadło to zupełnie inaczej.)

Zwrócił głowę ku mnie, spojrzał nabiegłymi czerwonawo oczami i kilka razy okropnie powoli skinął głową. To spojrze­nie, ruch głowy znowu przypomniały mi B., miała to czasem w twarzy w pewnych rzadkich chwilach, w których nie wiedziałem, co widziała, o czym myślała patrząc na mnie, ani czy jej uśmiech nie był zasadzką, z której mogło wyskoczyć coś zupełnie niespodziewanego. Nie pozostało mi nic innego jak miotając się z niepokoju oczekiwać na to, co zdawało się na mnie zamierzać w gęstwinie nieznanych, groźnych możliwoś­ci, jaką stawała się dla mnie niegdyś ona, a teraz on. Potem nigdy nic się nie działo, a może cofało się, nie ukazując. Może ona mnie oszczędzała, może on mnie oszczędzi. Mimo napa­wającego spokojem doświadczenia, jakie dotychczas wynio­słem z tych niebezpiecznych momentów, i chociaż z pewnoś­cią nie byłem w tej mierze zdany na Korfiza jak niegdyś na B., lęk przed nieznanym niewątpliwie pojawił się na nowo, choć nie tak silny jak wówczas. Nie odwracając ode mnie spojrze­nia, owijał się szlafrokiem coraz ciaśniej, aż pomyślałem, że go chyba rozedrze, i powiedział: Miałem nadzieję, że tutaj może ułoży się między Gigi i mną jakoś inaczej, jeszcze teraz, wreszcie teraz, po dziesięciu latach i dwojgu dzieciach. Liczy­łem na tę wielką zmianę, na inne życie, w innym miejscu. Pytałem ją, jeszcze na krótko przed lotem, czy to nam nie zaszkodzi, że ty będziesz z nami. Zamilkł na chwilę - może w oczekiwaniu, że spytam go o Twoją odpowiedź, lecz ja nie pytałem, nic nie mówiłem, czekałem tylko, czy niebezpieczne jednak nie wyskoczy, czy też i tym razem się cofnie - a potem rzekł: Nie dała mi wyraźnej odpowiedzi, właściwie żadnej.

Jeśli to było już wszystko, nie mogło mną wstrząsnąć. Jako nowość miało rzeczywiście znaczenie. Nie przypuszczałem, że Korfiz przeliczył się w takich samych nadziejach jak ja. (Podobnie ma się rzecz z obrazem i jego odbiciem w lustrze, co w pierwszym jest prawe, to w drugim lewe, odwrócenie nie usuwa identyczności.) Zaskoczyło mnie, że jeszcze uważał Wasz związek za możliwy do utrzymania. A że przy tym postawił na te same okoliczności co i ja, to naprawdę nie mogłoby mi przyjść do głowy. On natomiast, wedle jego słów,

o moim stosunku do Ciebie „wiedział i nie wiedział”. W każ­dym razie tylko coś mglistego, a z pewnością nic o lustrzanym odbiciu moich i jego oczekiwań w związku z „akcją Tenery- fa”, jak to teraz w myśli nazwałem. Dokładnie rzecz biorąc, w ogóle nic nawzajem o sobie nie wiedzieliśmy, ani on, ani ja, choć byliśmy pewni, że jesteśmy zażyłymi przyjaciółmi. Ty oczywiście wiedziałaś wszystko, musiałaś przecież o wszyst­kim wiedzieć. Teraz jednak przemyślałem to dokładniej i do­szedłem do wniosku, że każde z nas czegoś o innych nie wiedziało i wcale nie próbowało tego zmienić. Tego się bowiem nie robi. Wręcz przeciwnie, człowiek chroni się przed taką wiedzą, jak tylko może. Tylko w ten sposób można wytrzymać z innymi, podstawą przecież ludzkiego współżycia jest to, że się nawzajem nie znamy.

Wypiłem moją filiżankę do końca, resztę kawy zmieszanej | koniakiem i dawno wystygłej, napełniłem ją znowu, teraz tylko koniakiem, i powiedziałem dziarsko: Uważam, że nad­chodzi czas, abyśmy obaj razem poszli do urzędu stanu cywilnego.

Odwrócił się ode mnie, uciekł spojrzeniem i niebezpieczeń­stwo, które ukazało się chociaż tylko mgliste i niewyraźne, minęło.

Zamiast niego coś innego wychynęło z gęstwiny, druga formu­ła, która rozpoczęła trzecią fazę naszego biegu w kręgu potępienia.

Tego nie rozumiem.

Nie wykrzyczał tej formuły, tak jak i poprzedniej, nie podniósł głosu. Myślę, że w istocie to tylko mój głos od czasu do czasu rozbrzmiewał silniej, a kilka razy nawet najsilniejszym fortis­simo, na jakie mnie stać. Mówił głosem bardzo stłumionym,

279

niemal cicho, lecz tak, że mogłem wyłowić z tego cały ogrom oszołomionego, bezradnego cierpienia, które wydarło mu te słowa. (Nie, tyle cierpienia, całego jego bezmiaru nie mogłem oczywiście wyłowić, bo cierpienie to nie było moim.)

Tego nie rozumiem. Powtórzył to, a do nieustannego powta­rzania tego ograniczała się jego w trzeciej fazie. Poruszał się przy tym na swoim krześle jak ktoś, kto wzdryga się pod wpływem nagłego gorąca czy zimna albo raptownego zrozu­mienia czegoś, czemu nie sądzi, aby mógł sprostać, lecz także nie wie, jak tego uęiknąć, tak że nie jest zdolny do niczego innego, tylko do-tego rodzaju ruchów, w których impuls sam siebie ciągle wygasza Tak poruszają się więźniowie i tak samo patrzą w górę, na i iit, jak teraz robił to on. Głowa jego boleśnie odchyliła się do tyłu, podczas gdy światło lampy sufitowej (sama żai t . ka) w tym samym tempie prześlizgnęło się w dół po jego twarzv. <. powodu ruchu zobaczyłem tylko szybki, nagły rozbłysk jakiejś mokrej powierzchni.

Teraz krzyknąłem. Do diabła z tym lamentem. Mam tego wyżej uszu, czy ma brodaweczki brązowe jak gówno, czy zielone jak smarki, nie wytrzymam tego. Gdy pomyślę, że my tutaj robimy z siebie parę idiotów, a ona może właśnie teraz daje się zaspokajać Waidmannowi. Właśnie najlepsza na to pora. A może w tej chwili ucinają sobie pogawędkę o tobie i o mnie. Taka krótka rozmowa w przerwie to dobra rzecz. Nietrudno było poznać, ile dziennych dobles i nocnych szklanek pełnych koniaku przyczyniło się do doprowadzenia go do tego stanu. Stara stwierdziłaby po prostu, że wyje w nim nędza, jak gdyby tylko tyle można było o tym powiedzieć. Lecz to wytłumaczyłoby jedynie jego stan, z pewnością możli­wy do poprawienia za pomocą bulionu - który by mu z pew­nością z miejsca zaordynowała i przyrządziła - a więc wycie, nie nędzę. Na takich wyjaśnieniach mi nie zależało. Byłem wściekły, nie, bardziej naładowany wściekłością. Czy nie cierpiałem również ja, również ja? (Pozwól mi, proszę, ten jeden raz na ów tani patos.) Cierpiałem, lecz teraz nie czułem tego prawie wcale. Wściekłość wyrosła we mnie jak wieża z czerwonej cegły, a moje cierpienie zostało na razie przytrzy­mane, zamknięte na samym jej dnie. Ja natomiast (Jupiter tonans) otworzyłem gwałtownie klapę w dachu wieży i krzyk­nąłem na tego z zewnątrz: Czego, czego, czego nie rozumiesz? Z dołu dochodziły żałosne dźwięki. Z płaszczyzny cierpienia,

znajdującej się na tym samym poziomie na zewnątrz co i wewnątrz. Mógłbym był równie dobrze krzyknąć w głąb wieży. Prawdopodobnie otrzymałbym mniej więcej taką samą odpowiedź, jaką otrzymałem z zewnątrz. Przecież wiesz. Wstałem i zacząłem chodzić tam i z powrotem od mojego miejsca do jednego z rogów izby, w którym dwie do wysokości oczu pomalowane na brązowo ściany zbiegały się w pobliżu dużych, zielonych drzwi (byliśmy więc jeszcze, albo znowu, w kuchni, to wiem na pewno). Szedłem w kierunku tego kąta i patrzyłem weń (czułem to) coraz bardziej unosząc wzrok, tak szybko bowiem powiększał się w mych oczach jak jakieś wielkie stworzenie, które nagle wyprostowało się, by zagro­dzić mi drogę. W jednym miejscu farba złuszczyła się i chętnie bym na jasnej plamie coś zaznaczył, lecz Ty mnie już ubiegłaś i utrwaliłaś na niej długopisem Twój pomysł, jakąś bzdurną miłosną scenę. To zirytowało mnie jeszcze bardziej. Wydało mi się, że - gdy ja, opanowując w sobie głęboki ból, trudziłem się ze wszystkich sił w Twojej, bądź co bądź, poważnej sprawie - Ty nie miałaś w głowie niczego innego niż bazgranie takich idiotyzmów. Ujrzałem Cię siedzącą w szkolnej ławce z mych lat dziecinnych, z głową przechyloną na ramię, wysuniętym koniuszkiem języka, bazgrzącą z zamyślonym uśmiechem. Chodząc, założyłem ręce do tyłu, na sposób ludzi, którzy nie chcą dać zbić się z tropu ani stracić panowania nad sobą. Przed moim krzesłem przystawałem na chwilę, aby w nagłym zasko­czeniu uprzytomnić sobie, dlaczego jest puste i kto na nim siedział.

O tym wszystkim wiem jeszcze teraz i to wydaje mi się ważniejsze niż zapomniane brzmienie słów mojej mowy, w której z pewnością nie przytoczyłem niczego, o czym bym już kiedyś, i to nie raz, nie mówił. Teraz rozwijałem temat w mnogich wariacjach, a pod tym względem, przez ich zastosowanie, moje możliwości konstruowania nowych zda­wały się jedynie wzrastać. Sam się tym zdumiewałem, czując z satysfakcją, że mógłbym to robić w nieskończoność. Cały ten wysiłek służył jedynie wykazaniu z nieodpartą stanowczością, że w omawianej sprawie w ogóle nie ma niczego niejasnego ani niezrozumiałego, a z całą pewnością niczego w Twoim w niej udziale, którego Korfiz tak uparcie nie chciał zrozumieć. To przecież jest aż naiwnie jasne i zrozumiałe. Kilka razy wycią­gałem rękę zza pleców i trzymałem dłoń płasko w świede

lampy jako symbol zupełnej jasności sytuacji. Tableau, mówi­łem przy tym znowu, a raz nawet obracałem oświetloną dłoń, jak iluzjonista rekwizyt, gdy chce pokazać, że nic się nigdzie nie kryje i że wszystko dzieje się bez sztuczek, to znaczy ze sztuczkami.

Ale ja tego nie rozumiem, powiedział znowu. Cóż za żałosne słowa, a za każdym powtórzeniem wydawały mi się one żałośniejsze. Teraz brzmiały już jak wołanie o pomoc dziecka, u którego wysiłki nad rozwiązywaniem zbyt trudnego zadania wywołały beznadziejny zamęt w mało jeszcze wyćwiczonym mózgu. Ciężko mi być świadkiem takich udręk, za każdym razem doznaję wówczas pokusy, by bezpodstawnie płacząc, solidaryzować się z nimi, ten bek ofiar bowiem jest przecież jedynym stosownym wyrażeniem ludzkiego życia. Jesteś ża­łosną szmatą, powiedziałem z wyrazem lekceważenia, którego nie odczuwałem. Być może, nawet tupałem nogami. On nie zaprotestował, raczej zgadzał się ze mną, i to z ochotą. Tak, żałosną szmatą, beksą, robakiem. I dalej w tym stylu; mogłem w tym dosłyszeć swobodny, niemal wyzwolony oddech, będą­cy nagrodą za samopo niże nie. Nie patrzyłem na niego, nie odwracałem spojrzenia od mojej drogi, przy której skraju siedział, widziałem go i tak.

Potem zapomniałem o nim. Zginął z mojej świadomości na niezmiernie długie kilka minut, a wraz z nim całe wnętrze, określone miejsce, stały punkt, w którym znajdowaliśmy się. Poruszałem się w przestrzeni, która zdawała się jedynie moją własną emanacją, nie chodziłem już po brązowych płytach kuchennej podłogi czy starych pokancerowanych deskach w moim pokoju, lecz po gruncie wytwarzanym dopiero przez moje kroki. Nie mogło być pewniejszego; zasadą jego było pojawiać się na miejscu, gdy tylko opuszczałem stopę. Spos­trzegłem, jak za każdym razem natychmiast zbliża się ku mej podeszwie. Ten świetlany rodzaj spicia się coś w sobie miał. Od czasu do czasu rozbrzmiewał długi, tajemniczy akord smyczkowy, jaki mógł wydać tylko cały zespół wiolonczel, a który ukosem równomiernie prowadzonych smyczków wni­kał w moje ciało, mówiąc dokładnie, w miękkość nad biodra­mi. Była to jak najbardziej znośna, niejako uroczyście piękna metamorfoza bólu, jaki sprawiło mi Twoje odwrócenie się ode

mnie. Z napięciem patrzyłem na jego zagłębianie się, nasłu­chując, kiedy powróci. Nagle wszystko zrobiło się inne. Mała cząstka mojej uwagi uwolniła się i odleciała nieskazitelnym lukiem. Spoglądałem na nią, jestem niemal pewien, że istotnie uniosłem głowę i śledziłem wzrokiem jej drogę. W tym momencie wyraźnie odczuwałem odległość do przemierzenia, masy lądu i wody do przelecenia, które z przyciemnioną, zamazaną plastycznością uciekały w tył nisko w dole. Nie mogło to trwać o wiele dłużej, niż potrzebuje sen, by przesko­czyć z kontynentu na kontynent, i już zaczęła się obniżać, a w miejscu, gdzie się zniżała, wyrastało ku niej - całkiem jak ku moim stopom - podłoże, po którym kroczyły, a teraz prawdopodobnie zatrzymały się: łóżko, maleńkie łóżko koloru bzu, na którym maleńka, biało błyszcząca kobieta oddawała się maleńkiemu, brązowemu mężczyźnie. Tak, był zupełnie brązowy, natomiast jego kutas (mentulus czy bengala, by wreszcie powtórzyć to w innych językach) - niemal czarny, ona zaś była całkiem biała, a tyłek, który unosiła ku niemu a la anopheles daviger, miała świecąco biały. Tak to widziałem dzięki owej cząsteczce, która oderwała się ode mnie i z szyb­kością snu przeskoczyła morze i liczne kraje, aby mi unaocznić jednoczesność Twoich rozkoszy łoża (dla których, jak rzek­łem, był właśnie najlepszy czas) z jeremiadami Korfiza i moimi wiolonczelowymi bólami w ich brutalnej śmieszności. Zdołałem jeszcze uniknąć spustoszeń ciężkiego wstydu, przy­taczając jeden wiersz Pentezilei z mojego repertuaru, który niezawodnie musiał mi pomóc w dalszej emfazie i stylizacji. Pentezilea mówi: „To szczęście, wyznam, byłoby mi miłe”. To podziałało. Z miejsca opanował mnie niesłychany pomysł. Najchętniej od razu bym usiadł, by go urzeczywistnić. Siedze­nie niewątpliwie znalazłoby się równie prędko na miejscu jak ziemia czy łóżko. Lecz rozbiłem się o mój nieraz już wytykany brak', a mianowicie że nie byłem kompozytorem. Majaczyła mi się kompozycja na jeden lub kilka głosów solowych, z chórem lub bez i orkiestrą, a której tekst miał się składać z tego jednego wiersza. Poza tym nie wiedziałem nic więcej i - świadom mej niemocy - nie próbowałem wiedzieć więcej, poza tym że w trakcie utworu każde z tych sześciu (policzyłem je za plecami na palcach) słów po kolei lub w jakichkolwiek przesta­wieniach miało być podkreślone wszystkimi nadającymi się środkami. Teraz zająłem się wyłącznie natychmiast podjętą

próbą, która ku mej naprawdę ogromnej radości wykazała, że każde podkreślenie dawało pewien sens, z pewnością wart przetransponowania na muzykę. („To” szczęście, mianowicie to i żadne inne. „Szczęście”, a nie, powiedzmy to, ku czemu, jak twierdzi Nietzsche, zamiast niego dążymy. To „wyznam” mogło być także słabością. I tak dalej.) Tak, to miało sens i ożywiło mnie jak dobry omen, znak, że zbliża się moje zbawienie.

Takie ożywienie wywołuje jednak głód, jak zdrowa praca, a wraz z głodem natychmiast wróciła kuchnia i zabrałem się do wbicia kilku jajek na patelnię.

Ty też? Chcesz? Pytam, czy także chcesz?

Nie chciał, tylko zrobił uwagę, że mój smutny nastrój najwido­czniej nie odebrał mi apetytu. Nie było w tym dezaprobaty, raczej zdziwienie, a z pewnością domieszka ulgi, jak gdyby przez to zostało mu odjęte jedno zmartwienie.

Ach, Fizi, powiedziałem, trochę zagłuszony skwierczeniem patelni, ach, Fizi, nie zarzucam jej niczego, zupełnie niczego, tylko to, że pod działaniem Waidmannowego bengala, aby się wyrazić w języku Wolofów, kimkolwiek są, traktuje mnie po prostu jak nie istniejącego, czyli w ogóle nie traktuje, że po prostu pozwoliła mi upaść jak kolorowemu kamykowi, który wysechł w dłoni i dlatego stracił swój połysk. Takiego kamyka nawet się nie wyczuwa, otwiera się tylko dłoń i już go nie ma. Nie wierzę w to, powiedział. A za chwilę również: Ona cię kocha.

Był to - jak już mówiłem, ale pewnie o tym zdążyłaś zapom­nieć - sygnał do ostatniego etapu naszego bezwstydnego samoudręczania się we dwójkę, na które zostaliśmy skazani. To znaczy ostatni w cyklu, który tylko znowu kończył się swoim własnym początkiem, a po krótkiej przerwie rozpoczy­nał od nowa. Zdawało się, że nie ma wyjścia z tego kręgu, i mocno wierzę, że gdybyś nie wróciła, gdybyś po prostu została jeszcze dziś, po trzech latach, ciągle byśmy w nim tkwili.

Czy istotnie nie wierzył w to, co było oczywiste jak na dłoni? Czy istotnie uważał za pewne to, co impet Twego milczenia obalił bardziej zdecydowanie niż jakiekolwiek słowo? W koń­cu nie byłoby trudne uznać za fakt, że - chociaż ani wierzyłem,

ani nie wierzyłem, lecz wiedziałem - dałem się przez jego nieustanne wmawianie (pewnego rodzaju mówiona kołysan­ka, pomyślałem) opleść jakiejś połowicznej nadziei działającej nie tyle „ponad wiarą”, ile wbrew wiedzy, a której w ten sposób nie powinienem był nazywać. Wedle swej prawdziwej nazwy, którą teraz mogę jej dać, była to nadzieja łaski. Nie to, abym spodziewał się łaski od Ciebie (jak wiadomo, nie mógł­bym jej przecież od Ciebie przyjąć). Oczekiwałem takiej, która spłynęłaby na Ciebie i dla mego dobra uczyniła Cię swoim narzędziem. Korfiz powinien był o tym wiedzieć równie mało jak i Ty; i nawet jeszcze teraz, gdy o tym napisałem, wydaje mi się to zbyt prostackie. Musi jednak pozostać. A czy to, co teraz muszę powiedzieć, a do czego wówczas rzeczywiście ani nie mogłem, ani nie powinienem był się przyznać, również jest zbyt prostackie? Że mianowicie to nie tyle utrata Twojej osoby tak mocno mnie ugodziła - mogła być na Twoim miejscu każda inna, prawie każda - ile raczej przeczucie, że ta strata przypieczętuje moją od dawna z lękiem oczekiwaną niezdol­ność dalszego uczestniczenia w życiu i brania sobie mojej cząstki z tego, co miało do ofiarowania. Przeczuwałem to, wiedziałem o tym, lecz „nie można rezygnować, nie można, dopóki nawet cud nie pomaga”. (To moje słowa, moje własne słowa, gdy była mowa o zupełnie innej stracie, o śmierci B.; a to, że je w tym miejscu powtarzam, musi się tym wszystkim, którymi gardzę, poczciwym ludziom i innym łajdakom wydać czystym bluźnierstwem; właśnie dlatego nimi gardzę. Nie tylko dlatego.)

Raz jednak wydarzyło się co innego. Było to na krótko przed Twoim powrotem. Mówiłem w dół z mojej wieży, sam byłem wieżą, wspinałem się z przesadą na najgórnolotniejsze punkty widzenia, upojony jakąś folie de grandeur, w której rozpływa­ło się moje opilstwo. Ale ja tego nie rozumiem, ja tego przecież nie rozumiem, skomlał żałosny głos z dołu. Może znowu powiedział, że jestem „najlepszym” ze wszystkich ludzi, właśnie teraz wystawił mi równie haniebne świadectwo, że zachowuję się w tej sprawie „tak wspaniale, że uszy odpadają" (bo i to powiedział ten prostaczek). Spostrzegłem jeszcze dziwaczność tego powiedzenia - i, jak widzisz, zachowałem ją w pamięci - lecz to zdało się tylko potęgować moje upojenie

wielkością, niby jakieś bizantynizmy, a „żałosność” naduży- tego superlatywu nie mogła pohamować mnie, tak zawsze podatnego na to, co wzruszające w takich nieporadnościach. Jowisz zaciął się, głos mi skiksował i nagle spostrzegłem, że zażądałem od Korfiza, aby klęknął.

Przede mną? Miał paść przede mną na kolana? Lecz ja już nie byłem po prostu tylko sobą. Ja coś zastępowałem, reprezento­wałem coś i to mnie wywyższało. Stałem tu, na tej wyspie leżącej pośrodku świata, wystawionej na wszystkie wiatry tak jak i na oczy ludzi, których spojrzenia spoczywające na nas czułem; była ona tylko ciemnym pagórkiem, aby nas było lepiej widać, ze wszystkich stron, dokładnie na jego szczycie, który cały zajęliśmy z naszą katartyczną farsą. Daleko sięgają­cymi ruchami przecinałem powietrze, dzieląc je na potężne I segmenty. Poniżenie szczęścia, fiasko życia, lęk zrozumienia- nie tylko mojego szczęścia, mojego życia, mojego zrozumie­nia, które demonstrowałem, tak jak one były na mnie demon­strowane, ogarnęły mnie, jak proroka ogarnia mistyczne posłannictwo. Drżałem. Było to wzruszenie oświeconego mę­czennika. A jednocześnie jakaś szalejąca maszyna do liczenia w głębi mego ciała usiłowała podsumować katastrofalną liczbę moich strat i zaniechań. Bez przerwy powtarzała mi, że B. umarła (zmar-ła, klekotała), że mój ojciec mnie odepchnął, że straciłem moją pracę, że Ty mnie porzuciłaś, i wyliczała moje nie napisane książki, także te, których zaniechałem z ważnych przyczyn, wytrzaskiwała tytuły, „Rezerwat”, „Znane zaj­ście”, „Prze”, a potem już tylko powtarzała czasowniki: umarła, odepchnął, stracił, porzuciła.

Korfiz uśmiechał się teraz w milczeniu, marzycielsko, uparcie.

Klękaj. Przestań się wykrzywiać i klękaj, krzyknąłem. Kilka razy przeciągnęła między nami pomroka, niby fala deszczu za oknem. Potem zobaczyłem, że wstał. Stał wyprostowany, nie opierając się, obok krzesła. Kołysał się, oczywiście kołysał się i w krótkim przestrachu pomyślałem, że się przewróci, że upadnie jak długi. Lekko uginał i prostował kolana, chwiał się, całym ciałem zataczając małe kręgi, lecz trzymał się, jakby miał stopy przybite do podłogi. I uśmiechał się, oczywiście uśmiechał się.

Nie pasuje ci, jak tak krzyczysz, powiedział cicho. Ściana poza

nim zdawała się poruszać. Była to brązowa ściana z wnęką na zlewozmywak i barwnym sztychem powieszonym przez Kor- fiza, z biedermeierowską domową sceną. Całość pochylała się do przodu, gdy on balansował w tył, i odchylała się do tyłu, kiedy on znowu leciał w przód.

Głos robi ci się wtedy piskliwy i kiksuje, to nie pasuje do ciebie, Leo, powiedział, potrząsając głową, z przemyślaną dezaprobatą, tak jak się wydaje dobrze wyważoną estetyczną ocenę.

Dlaczego nie klękasz, krzyknąłem.

No właśnie, czemu nie klękał? Wtedy przecież wszystko byłoby załatwione, a ja mógłbym się uspokoić. Wystarczyło­by, gdyby przyklęknął, zamiast chwiać się w kółko na bez przerwy uginających się nogach. Czy nie był w stanie pojąć, że sam z siebie już nie mogłem przerwać błazenady, którą rozpocząłem? A może i w nim także tkwiło coś z owego śmiesznego bzika godności, jakim opętani są ludzie mali? Wszystko można z nimi zrobić, ale, na przykład, nie wolno ich dotykać. Zaraz wpadają w złość, szczególnie gdy sobie golną. Proszę mnie nie ruszać. Przypomniało mi się zdarzenie, jakie miałem kiedyś ze Starą. Wcale jej o to nie posądzałem. Coś tam świętowaliśmy, była jeszcze przy tym B., a ja akurat znowu rozpocząłem jeden z moich wysokich myślowych lotów. Par­łem na przebój niepowstrzymanym pędem. Nagle widzę, że Stara zaczyna się upierać przy jakichś przyziemnych poglą­dach, które właśnie, sądziłem, zostawiłem daleko za sobą. Uderzam na nie i chcę je usunąć. Ale mogę jej tłumaczyć, ile zechcę, a ona upiera się przy swoim. Przyprawia mnie powoli

o wściekłość, a wreszcie zupełnie tracę panowanie nad sobą. Chwyta mnie jakby zawrót głowy. Szybki ruch ręką i już trzymam jej nos między kciukiem a palcem wskazującym, kilka razy potrząsam jej starą nieoświeconą głową. Ona tylko syczy na mnie: Puść. Znasz mnie, wolno ci wszystko, tylko nie to. Tak zupełnie jej jednak nie znałem, ten okrzyk z samego dna poczucia godności bardziej ją w moich oczach poniżył niż mój nieopanowany napad na jej nos. Ach, zawołałem, może to jest jakiś święty nos, uświęcony nochal, nietykalny kinol? Byliśmy wszyscy trochę podpici i miałem ochotę przytoczyć jej moje spostrzeżenia na temat podobnych odruchów poczu­cia honoru u publiczności drobnomieszczańskich knajp, lecz B. dała mi po kryjomu znak. A teraz może znowu mój wielki,

287

L

k&m. w

szlachetny przyjaciel miałby nie być wolny od takiej niegodnej godności?

Nie potrafię powiedzieć, jak dalece ta wątpliwość przyczyniła się do tego, że zadałem mu pierwszy cios; może wcale. Z pewnością pięść, gdy go trafiła po raz pierwszy, wyskoczyła z masy kipiących motywów również i dla mnie zupełnie nieoczekiwanie, a tylko bezradność, która w tym momencie musiała mnie przepełniać, mogła dostarczyć koniecznej do tego temperatury. Trafiła go dokładnie w podbródek. Powiedziałem, że wyskoczyła, mówiłem o gotowaniu i konie­cznej do tego temperaturze; nie mogło to wszystko dziać się zbyt prędko, bo pozostawiło trochę czasu na odrobinę namy­słu. Celowałem dokładnie, „sygnalizowałem”, jak to się mówi (zdaje mi się) w bokserskim żargonie, musiałem widzieć padający cios, który zresztą próbowałem wyprowadzić z umiarkowaniem, wcale nie chciałem uderzyć go zbyt mocno. Ciągle stał nie chwiejąc się, jak mi się wydało, ani trochę bardziej niż przedtem.

Na kolana, krzyknąłem i uderzyłem go jeszcze raz.

Stał, chwiał się i uśmiechał jak dotychczas. Ręce wciąż miał opuszczone. Nie próbował ani bronić się, ani zasłaniać.

Nie pasuje ci to, Leo, powiedział, przy twoich małych pięś­ciach.

Po prostu stał i pozwalał się bić. Spojrzenie i uśmiech z począt­ku może wyrażały zdumienie, niedowierzanie, lecz to prze­szło, zdawał się przywykać do uderzeń. Miał czas się przyzwy­czaić, bo biłem i biłem, ciągle dokładnie w to samo miejsce, które prędko się zaczerwieniło. A było ono wciąż w tym samym punkcie, nie próbował go ode mnie odsunąć, wysta­wiał je prosto na mnie. Jakby wcale nie zwracał uwagi na to, co z nim robię, z zamyślonym lub nieobecnym wyrazem twarzy - patrzył w bok, na podłogę, chwilami może nawet sennie, ale to mogło być złudzenie. Zdawało się, że zupełnie go nie bolało, być może skutkiem otępiającego działania alkoholu. Ja rów­nież nie czułem bólu w dłoni, z pewnością zupełnie nie przyzwyczajonej do tego rodzaju pracy. Czemu nie klękasz, no klęknijże wreszcie, zawołałem.

Mało brakowało, a zacząłbym go błagać; może nawet to zrobiłem. Jak długo miało to jeszcze trwać? Biłem i biłem, jak wahadło, mechanicznie dokładnie, a wkrótce prawie że spo­kojnie, bo resztę rozdrażnienia wyładowałem na stole i wózku

288

pod herbatę. Na obu widać było skutki, jedna z desek stołu, trochę spróchniała, rozpadła się w kawałki, a plastikowy blat wózka pod herbatę złamał się i spadł. Przestraszyłem się, nie przypuszczałem, że martwe przedmioty będą mniej odporne niż Korfiz, i natychmiast zostawiłem je w spokoju. Już zupełnie nie wiedziałem, co robić, gdy nagle Korfiz obrócił się dookoła własnej osi i ciężko, z hałasem upadł na zlewozmy­wak. Na tym się skończyło. Nie pozostało mi nic innego, jak pomóc mu usiąść na krześle i samemu zająć z powrotem swoje miejsce. Minęło. W pamięci pozostał mi tylko matowy obraz, na którym siedzimy naprzeciw siebie w jakiejś niepewnej, jakby rozpływającej się postawie. Kilka zrezygnowanych ruchów po szklanki, po filiżanki, prawie albo w ogóle bez słów. Potem widzę przed sobą wnękę ze zlewozmywakiem. Nie zauważyłem, że z niej wystawał. Panowała teraz zupełna cisza. Nad Orotavą zrobiło się już jasno. Jeden z kantów zlewozmywaka był utrącony. Moje uznanie, pomyślałem, nie wiem jednak, czy rewerencja ta odnosiła się do Korfiza, czy do mnie samego. Pochyliłem się i przyglądałem odłamkowi, leżącemu na podłodze jak ząb olbrzyma. Przyszło mi na myśl, że da się z powrotem wstawić, i podniosłem go.

Przez pewien czas siedziałem z rękami wspartymi na stole i syciłem się uczuciem własnego ciężaru, spoczywającego w całości na moich przedramionach. Dotknięcie poranka, który nagle przedarł się do mnie przez ganek, wyzwoliło nawet ze mnie małą rezerwę pogody i niemal rozweselony patrzyłem na zniszczenia tej nocy, na stół, barek do herbaty, zlewozmy­wak. Więc rzeczywiście biłem mojego przyjaciela. Trzymał się bajecznie. Pasowało do tego zajścia jakieś atawistyczne wyo­brażenie o przyjacielskich rytualnych walkach, jakaś na płyt­kich skrajach świadomości szybko uciekająca fala, poranna pozostałość nocnego wzburzenia. Mam nadzieję, że chłopak dobrze teraz śpi, pomyślałem. Sam nie byłem śpiący, a może był to ów drugi stopień zmęczenia, kiedy się myśli, że można jeszcze działać w nieskończoność, a wystarczy się położyć, aby momentalnie zatonąć w głębokim śnie.

Wyszukałem rolkę bardzo szerokiej i mocnej taśmy samokle- jącej, pochodzącej jeszcze z hamburskiej agencji, i zabrałem się do naprawiania wózka pod herbatę. Pracowałem cierpli-

wic, w skupieniu, z zadowoleniem, jakie wedle mych przypu­szczeń odczuwali niekiedy rzemieślnicy minionych czasów. Macałem materiały, rozmawiałem z nimi, no chodźże, tak, już jesteś w porządku, tak, tak.

Weszła Leda i spytała, co robię. Naprawa wózka pod herbatę, powiedziałem. Spodobało mi się takie wyrażenie, naprawa barku do herbaty. Wydało mi się to szczególnie przyjemnym zajęciem, szczęśliwy człowiek, mogący całe życie spędzić na tego rodzaju pracach. Spoglądała na mnie przez chwilę, prerafaelicznie i sennie, a potem wyszła.

Lecz nagle skończyło się. Spokojnie jarzący się, staroświecki zapał rzemieślniczy zgasł, jak gdyby ktoś uderzył po nim mokrą, czarną szmatą. Opuściłem ręce, spojrzałem na jasno już świecące miasto, a mój wzrok na jego oślepiającej sylwetce umieścił banalne i nie do zniesienia zdanie: Lecz jak mam żyć bez nadziei na Ciebie. Myślałem o Tobie, z pewnością myśla­łem o Tobie, ale jednocześnie w jakiś nieokreślony sposób

o wszystkim, o czym można by mówić z nadzieją. Wyjrzałem na zewnątrz. Powoli, od prawej do lewej strony, odejmowałem wyrazy, ścierałem je po kawałku. Lecz jak mam żyć bez nadziei na. Lecz jak mam żyć bez. Lecz jak. Lecz oślepiająca kreska. Oślepiająco biała. Kolor i blask pozostały, ale ich sens się odwrócił. A potem po raz pierwszy pomyślałem jako

o zupełnym pewniku o tym, w co dotychczas nieśmiało wątpiłem. Że nie ma żadnej nadziei. Nie miałem na myśli nadziei związanej z Tobą, z pewnością nie, a także nie miałem na myśli czegokolwiek, o czym można by z nadzieją mówić. Szło o wszelką nadzieję. Przestała istnieć. Właściwie to nie była myśl, to była oczywistość (jedna z tych oczywistości, jakie uderzały mnie od czasu do czasu). Teraz wychodziła zupełnie bezmyślnie z tej oślepiającej sylwetki, w innym przypadku może bym wyczytał z niej jedną z owych oszukańczych obietnic szczęścia, o których teraz wiedziała, że są tylko efektami świetlnymi, opromieniającymi więzienne mury i tru­jące obłoki impresjonistyczną manierą. Odetchnąłem, była to wielka ulga, czułem się jak ktoś, kto ma już coś za sobą, kto czegoś się pozbył.

k. Lecz nawet prawdy, które pojmujemy, które nas przekonują,

nie pozostają przy nas; odbiera je nam następna chwila w nieustającej ucieczce chwil. Nic nie może bardziej przema­wiać przeciwko nadziei, która tym właśnie się karmi.

I; (Nie chcę wcale słuchać o tym, że to są przecież tylko projekcje, a jako takie wszystkie mają jednakową wartość, bo są jedynie projekcjami. W ten sposób usuwa się sprzed oczu każdą prawdę. Jeśli ktoś szczęśliwy wnioskuje ze swego stanu

o doskonałości świata, to ulega oczywistemu urojeniu. Nato­miast projekcje nieszczęśliwego odzwierciedlają, poprzez wszelkie zniekształcenia, prawdziwy obraz. Koniec dyskusji.)

Wszedł Korfiz. Uciążliwa, zakłopotana wymiana słów. Na­prawiłem wózek pod herbatę, powiedziałem, wskazując ręką. Stół doprowadziliśmy do porządku, po prostu przybijając pod spodem jakiś kawałek drewna. A ząb może da się przykleić. Uniósł brwi. Jaki ząb? - spytał. Wygląda jak gigantyczny ząb. Pokazałem mu. Popatrz, powiedział i wyprostowanym palcem wskazał na swój podbródek. Wyrastał z niego szaroniebieski kończasty wzgórek. Najbardziej zdziwiło mnie, że był taki spiczasty; pomyślałem niejasno o czarach jakichś zwierząt, którym zaczynają wyrastać rogi. Wyciągnąłem prawą dłoń. Spuchła jak poduszka, tam gdzie wystawały kostki, powstał szereg dołków, co jeszcze bardziej przypominało tapicerską wyściółkę. Musiało to być zabawne, gdy tak wzajemnie pokazywaliśmy sobie nasze obrażenia, lecz nie śmieliśmy się z nich. Ani z usilnie łagodnego sposobu prowadzenia rozmo­wy; nielicznych, miękko otulonych słów.

Czy nie zechcę pójść z nim do miasta, dziś nie jest dzień na kąpiel, już zaczyna się chmurzyć nad morzem, w sam raz na włóczęgę po knajpach, i tak dalej. Wszystko miękko otulone. Lecz uderzyło mnie to jak cięcie, jak cios zupełnie nie sygnalizowany. Dzięki niemu zrozumiałem, że wszystko to stało się nie do zniesienia, to codzienne podejmowanie na nowo życia, to ciągłe rozmawianie o pogodzie, krzyki protestu dzieci, które koniecznie chciały iść się kąpać, a potem bardzo prędko godziły się na zabawę z dziećmi sąsiadów. I perspekty­wa Twego bliskiego powrotu. To było najgorsze. Nie chciałem Cię już widzieć ani być znowu przez Ciebie widziany. Wystar­czyła nagła myśl o tym, aby mi odebrać oddech. Otworzyłem usta, a ona uderzyła mnie jeszcze raz jak pchnięcie wiatru w gardło. Nieomal nieprzytomny odpowiedziałem ciosami słów, które rozumiałem dopiero, gdy je usłyszałem. To, co wyrzucałem | siebie, było wściekłe, wszechogarniające, nała-

dowane agresją, między innymi bowiem i oprócz tego, że nie wytrzy mam Twego widoku i Twojego widzenia mnie, oświad­czyłem również, że już nie zniosę więcej jego wiecznego biadolenia. Nie byłem zresztą aż tak nieprzytomny, aby nie dostrzec w tym wywołanego próżnością wstydu mężczyzny, który dał się przewyższyć lepszemu Waidmannowi, oraz nie zauważyć, ile go tkwiło w moim panicznym lęku przed ponownym spotkaniem z Tobą; nie wywodzę tego dopiero teraz, z mojego obecnego spokoju. Dość, że chciałem zniknąć, zanim przybędziesz, nie mogłem już tkwić tu spokojnie. Już widziałem, jak stoję w jakiejś wystawionej na przeciąg dali, będącej jedynie punktem geograficznym mego bezradnego opuszczenia; tuż po wylądowaniu, w Hamburgu, we Frank­furcie lub w Zurychu. Ale nie miałem pieniędzy, pieniędzy na lot długości cztereęh tysięcy kilometrów, przecież musiałem brać kieszonkowe od Korfiza, aby móc pójść do „Playity” lub „Cabafiy”. Wobec tego miał mi dać również na lot. Już zrobiłem postępy w poniżeniu, w które rychło miałem popaść całkowicie. Stało się ono dla mnie już tylko dającym się pokonać uczuciem, niczym więcej.

Powiedział, nie. Nie pozwala na to. Więc co ja sobie myśla­łem? Dlaczego zawsze dawał mi tylko jeden albo dwa zielone papierki? Abym nie mógł wyjechać. Muszę z nim zostać. Chce być ze mną. Więc jestem twoim więźniem?

Tak.

No popatrz, popatrz.

Tak.

Już nie wiem, co było dalej. Tylko że wyszedł, że kazałem mu iść. Patrzyłem za nim. Co za obrażony tyłek, pomyślałem szyderczo.

Słyszałem hałasowanie dzieci. Potem przestałem je słyszeć. Stało się jakąś inną postacią ciszy. Rzuciłem się na łóżko, naciągnąłem kołdrę na głowę, róg prześcieradła włożyłem międży zęby. Chętnie bym teraz zasnął i właściwie powinno było mi się to od razu udać po nieprzespanej nocy. Lecz kilka minut później siedziałem już na skraju łóżka i trzymałem się go obiema rękami, aby opanować chwianie się i kołysanie, jakie mnie ogarnęło. Jakiś dziwny rodzaj wiatru zdawał się gorący­mi uderzeniami napierać na mnie przez ściany. Byłem mokry

od potu, który raz po raz zmieniał się z zimnego w gorący. Oddychałem ciężko, słychać to było wyraźnie; pomyślałem, że może mnie to jeszcze zdradzić, ale nie wiedziałem przed kim. Boję się, powiedziałem, szepnąłem. Czego? spytałem i natych­miast odpowiedziałem: śmierci. Tak, może teraz umrę. Rów­nież to powiedziałem na głos, coś zmuszało mnie do mówienia. Wstałem z pośpiechem. Teraz znowu słyszałem hałas, krzy­czały dzieci, wyrażając swój aplauz dla czegoś, co któreś z nich zrobiło, lecz w pierwszej chwili uznałem to za radosne potwie­rdzenie moich słów, że może wkrótce umrę. Nie mogły mnie usłyszeć, powiedziałem niezbyt głośno i ze świadomością bezsensowności takich rozważań. Zresztą wcale mnie to nie uspokoiło. Z wielkim pośpiechem, z dyszącym oddechem i drżącymi rękami zacząłem się ubierać. Wiedziałem, że przesadzam, że do mojego rzeczywistego stanu jeszcze coś dodaję, bo coś mi się w nim podobało. Nie byłoby w tym nic dziwnego, powiedziałem, gdybym teraz umarł. Byłem prze­cież ruiną (ciągle mówiłem na głos), byłem ruiną, te ostatnie tygodnie, te odurzenia i tak dalej. Zatrzymałem się na chwilę, aby powiedzieć to i powtórzyć ze specjalnym naciskiem. Te odurzenia. Miałem przy tym na myśli nie tyle te alkoholowe i słowne moje dysputy z Korfizem, ile muzyczne, którym oddawaliśmy się w równym stopniu, tak jakby to właśnie one niosły ze sobą śmierć. Uświadomiłem też sobie zaraz, iż z pewnym zadowoleniem spostrzegłem, że to ja ustanowiłem tę hierarchię. Szkoda mnie, pomyślałem, a i musiałem to powiedzieć, zmusiłem się jednak, aby się z tego roześmiać, a zaraz roześmiałem się jeszcze raz, aby odpokutować jeszcze jedno uczucie, do którego się przed sobą przyznałem, uczucie dumy z tego rodzaju umierania, poniekąd nieposkromionego, poniekąd pełnego życia. Przyszedł mi do głowy werset Dylana Thomasa, potem jeszcze jeden. Jednocześnie ubierałem się z coraz większym pośpiechem. Zdawało mi się, że trwa to nieznośnie długo, ciągle bowiem robiłem coś niewłaściwie i z wielkim trudem zdołałem po zapinać guziki. Gnało mnie urojenie, że chodzi o to, kto będzie pierwszy, śmierć czy ja. Gdyby mi się udało wyjść z domu na dwór, nim znalazłaby się przy mnie, może byłbym uratowany. Nie, jeszcze nie wów­czas. Dopiero gdybym odnalazł Korfiza. Tęskniłem do po­nownego ujrzenia go z taką niecierpliwością, jakby szło o po­jednanie z ukochaną, którą obraziłem, była to kwestia żyda,

a raczej kwestia, jak można umrzeć, nie pogodziwszy się z nim przedtem. Wszystko to było olbrzymią przesadą, lecz uwolnić się od tego nie mogłem, a chyba i nie chciałem. Gdy szedłem przez ganek ku schodom, jeszcze raz doznałem wrażenia, że jestem w moim pośpiechu hamowany, tym razem przez niezwykłą ciasnotę, która codzienną drogę tak długo czyniła niemal nie do przebycia, aż się zorientowałem, że była ona tylko projekcją zacieśnienia się mojej klatki piersiowej, zdają­cego się zatrzymywać serce. Powietrze na zewnątrz było1 następnym uderzeniem i przez kilka sekund myślałem, że pod nim padnę. Było gęste od pyłu, a oprócz tego przesycone, jak to się nieraz zdarza na Południu, zbytkiem zapachów, który można by przypisać raczej nadmiernej produkcji perfum niż przyrodzie. Długo czekałem, zanim znalazła się taksówka, która mnie zawiozła do Orotavy; wszystko trwało za długo dla mojej zrozpaczonej niecierpliwości. Jasny, lecz szaro przydy­miony dzień przeniósł mnie w pewne dni mego dzieciństwa, podczas których zawsze ogarniała mnie paraliżująca rozpacz, dni, kiedy moja matka robiła pranie, gdy (zawsze wtedy ze wstrętem piłem gorące, zalatujące zapachem ługu mleko, które mi podawała wymoczonymi, zmęczonymi dłońmi) nie­zależnie od wszelkich myśli wiedziałem jasno, jaki zły musi być ten świat, w którym zmuszona była wykonywać taką pracę. W Urbanización San Miguel prowadzono jakieś roboty budowlane, nad domami unosiła się bardzo biała chmura pyłu i zdawało mi się, że widzę sterczącą za nią jaszczurową szyję koparki. Widok ten od razu spotęgował wspomnianą rozpacz niemal do przerażenia. To szpetota uderzyła mnie tak nagle jak cios, szpetota tej maszyny, która wraz z legionem podob­nych sobie trwała w nieustannej ohydnej pracy, aby całą ziemię zamienić w jedną ohydną działkę dla jednego jedynego szpetnego osiedla. Jestem pijany, to dlatego, pomyślałem, wiedziałem jednak, że to nie dlatego.

Soy totalmente borracho, sabe usted, powiedziałem w mym nieopanowanym przymusie mówienia. Kierowca zachował się tak, jakby nic nie usłyszał, a ja powiedziałem coś innego. Przy knajpie „Mozaika” kazałem mu stanąć. Gdy wysiadłem i wy­prostowałem się, zobaczyłem, że mur jak zwykle oklejony plakatami Liceo Taoro przesunął się nagle w lewo. Szybko podszedłem, aby się go przytrzymać. To mi się udało, zdoła­łem nawet przeczytać plakat. Wyobraziłem sobie, co bym

powiedział, gdyby ktoś spytał, czy zrobiło mi się niedobrze. Tak, zobaczyłem bowiem koparkę, koparkę pracującą w chmurze pyłu, i to w dniu, kiedy moja matka pierze. Korfiza nie było wewnątrz. Skręciłem w wąską ulicę, prowa­dzącą do „Café Alemán”. Nie miałem jeszcze za sobą wszyst­kich strachów mej drogi. Teraz każdym krokiem rozdzielam nieprzerwany tłum szarych postaci. Patrzyły na mnie. Niektó­re z nich znałem, innych nie; nie zdążyłem ich poznać albo ich nie rozpoznawałem; a widziałem i takie, które znałem i zapo­mniałem; które opuściłem albo zostałem przez nie opuszczo­ny. One przecież wszystkie znały mnie i poznawały, ich spoj­rzenia nie pozostawiały żadnej wątpliwości co do tego, spojrze­nia potępiające i pełne groźby. Lecz postacie te wcale nie były takie natarczywe jak nędzarze, których mi z początku przypo­minały, żebracy i trędowaci, przez których mieszkania muszę przechodzić w jednym z moich często powracających snów. Dopóki szedłem pewnie, nie próbowały mnie zatrzymywać, lecz usuwały się na obie strony; czułem tylko miękkie, ustępujące muśnięcia, jakbym torował sobie drogę wśród gromady figur ze styropianu albo nadmuchiwanych lalek. To mnie podniecało, a chociaż było trochę niesamowite, łączyła się z tym niezwykła, sensacyjna przyjemność. Niewiele trzeba było czasu, aby przejrzeć sprawę, gdy zaś złudzenie minęło, niemal tego żałowałem. Zauważyłem, iż minąłem drzwi „Ca­fé”, więc wróciłem się. Tu też Korfiza nie było. Zawróciłem aż do centrum miasteczka, a gdy nie znalazłem go i w „Bar Parada”, poszedłem dalej w prawo.

Natychmiast ujrzałem Korfiza nadchodzącego z przeciwnego kierunku. Myślę, że nie zauważył mnie od razu. Ulica była tu szersza i przebiegała przez wzniesienie, na którym miały końcówe przystanki autobusy przychodzące z Santa Cruz i z miejscowości położonych dalej na południu. Szliśmy z dokładnie przeciwnych kierunków ku najwyższemu punkto­wi tego wzniesienia, obliczałem, iż akurat na nim spotkamy się, dokładnie na szczycie, ani przed nim, ani za nim, tak chciałem, według tego regulowałem mój krok i znowu miałem wrażenie, iż patrzę na scenę specjalnie zbudowaną dla tego spotkania. Łączyło się z tym doznanie jakiejś ogromnej różni­cy w wymiarach naszych i ludzi, którzy nas otaczali i musieli

przed nami ustępować, bo, oczywiście, trzymaliśmy się ściśle prostej linii. Byliśmy gigantami, tak, gigantami. Teraz mo­głem już dostrzec jego stopy, czubki jego czerwonych butów, boleśnie daleki wyraz jego twarzy. Zobaczył mnie i uśmiech­nął się, lecz był to uśmiech niejako ochrypły, jeśli pojmujesz, co przez to rozumiem.

Na drodze, w jej najwyższym, najbardziej eksponowanym punkcie, padliśmy sobie w ramiona płacząc i bełkocząc, a zupełnie nie wstydziłem się tego jawnego wybuchu uczuć, będącego przecież ni mniej, ni więcej tylko konieczną częścią działania, unaoczniającego ludziom żałosną prawdę życia, a dzięki któremu nasze własne życie stawało się niejako promienne.

Potem długo siedzieliśmy w „niebieskiej knajpie”, przy stoli­ku pod oknem. Wyobraź sobie, ciągle we łzach. Nie ścierałem ich, pozwalałem im stygnąć i wysychać na twarzy. Inni goście, obsługujący nas chłopak, wszyscy wyraźnie zadawali sobie trud, aby nie patrzeć, gdy bez wstydu, a nawet trochę wyzywająco i tryumfująco zwracałem ku nim moją mokrą, wysychającą twarz. Coraz to wstrząsał nami szloch, początko­wo utrudniający nam mówienie. Cóż to takiego mieliśmy sobie do powiedzenia wśród owych trudności? Delikatne, kojące słowa, zapewnienia o wzajemnej sympatii i wierności, rozcią­gnięte, zdeformowane wyrazy o zmiękczonych, zatartych spółgłoskach, jednocześnie też przelotnie, z opuszczonymi albo odwróconymi oczami głaskaliśmy się po ramionach, dłoniach i włosach. Tym razem i on pił piwo, więc już wkrótce na małym stoliku między nami stłoczyła się spora liczba pustych butelek. Do tego doszła jeszcze lekko żółtawa tonacja światła, kładąca się jak cienki laserunek na bruku i murach za oknem. Próbując jednym spojrzeniem objąć, przytrzymać ten widok i stolik z zimno połyskującymi butelkami i szklankami, i wielką, brązową dłonią wśród nich (dłonią Korfiza z silnymi, bardzo wypukłymi, żółtymi paznokciami, które zawsze wyda­wały mi się podobniejsze do paznokci u nóg niż u rąk), poczułem się uniesiony, można powiedzieć, spokojnym entuz­jazmem, który wbrew memu oczekiwaniu wcale od razu nie minął. Na czym się opierał, skoro wobec smutnego biegu rzeczy nie mógł mieć rozsądnych przesłanek? Mogę to powie­dzieć tylko w bardzo pospolity sposób. Na tym - że nie nadszedł, że ciągle jeszcze nie nadszedł zmierzch wszystkich

dni. Nie mam przez to na myśli niczego, co dałoby się określić. Nie licząc kilku nieznacznych zwątpień, ta tak słabo uzasad­niona podniosłość nie opuszczała mnie już do rana owego dnia, w którym przyszliśmy po Ciebie na lotnisko, do chwili - kiedy zobaczyłem Cię na końcu hali.

Brązowa dłoń wśród szklanek i butelek wysunęła się po prostu, na chwilę spoczęła na mojej, którą zupełnie przykryła, i znowu prędko cofnęła się ze stolika. Pewniejszym głosem powiedział: Nadałem telegram, aby przyleciała najbliższą maszyną, bo jesteś bardzo przygnębiony. Prawdopodobnie tylko się nań gapiłem. Co za historia. Czy to możliwe, żeby on kierował moją sprawą? Chcesz, żeby należała tylko do ciebie, i należy tylko do ciebie, powiedział. Będę wam gotował. Powtórzył mi dokładnie tekst depeszy. Kończyła się słowami: Leo bardzo zdeprymowany. Nic nie powiedziałem, a pomy­ślałem niewiele więcej. Co za historia.

Myślał, że powinnaś po prostu zabukować najbliższy lot rozkładowy. Przypomniałem mu, że musisz skorzystać z okre­ślonej maszyny czarterowej, aby mieć bezpłatny lot powrotny, który dla Ciebie wytargowaliśmy, i że ta maszyna nie lata co dwa lub co trzy dni, tylko pewnie raz w tygodniu, jeśli nie rzadziej. Poddałem mu pod rozwagę, że Twoja wystawa może nie była sukcesem i z tego powodu możesz nie mieć pieniędzy na normalny lot. To było mu teraz zupełnie obojętne, zakoń­czył rozmowę szybkim machnięciem ręki, niemal ze świstem przecinając powietrze między naszymi twarzami.

Maszyna, okazało się, latała tylko raz na dwa tygodnie, a w tym czasie poszedł jeszcze niejeden telegram od niego do Ciebie i na odwrót. Dwa lub trzy musiałem pisać za niego, bo za bardzo drżała mu ręka. Mnie też drżała, ale jednak trochę mniej. Nie chciał, abym kładł pod tekstem jego imię i pozdro­wienie, owo zwykłe,,całuję, Korfiz”, z trudem udało mi się go przekonać, aby pozostał przy tym zwykłym frazesie. Nastąpiło jeszcze jedno opóźnienie. Zapowiedziałaś swoje przybycie na dwudziestego dziewiątego czerwca, lecz dwu­dziestego ósmego nadszedł jeszcze jeden telegram, że lot został przesunięty o dzień. W ten sposób w dzień Twego przybycia minęło dokładnie trzy miesiące od chwili, kiedy odleciałaś. Korfiz z dziećmi wyszedł po Ciebie na płytę lotniska, podczas

gdy ja zastałem w restauracji, aby zatrzymać stolik. Był to tylko pretekst. Jeszcze raz żywiłem nadzieję na wszystko i bałem się pewności. Miałaś na sobie żakiet, którego nie znałem; w biało-niebieskie, wąskie pionowe paski; już z dale­ka nazwałem go masarskim żakietem. Cera, w klimacie wyspy łagodnie przebrązowiona, przez czas pobytu w Hamburgu zrobiła się bardzo blada i szara. Zamieniliśmy pocałunek w policzek. Gdy usiadłaś, zauważyłem warkoczyk na skroni. On dał mi tę pewność, której się bałem.

Teraz ostatnie chwile, ostatnie obrazy, w których mogę sobie uprzytomnić koniec naszej historii. Opuszczając halę, idziesz przodem razem z dziećmi. Zdajesz się ani ich, ani czegokol­wiek w swoim otoczeniu w gruncie rzeczy nie dostrzegać, jest to jakieś wybieganie, odchodzenie jakby po elastycznym podłożu, które, chociaż je widzę, może stwarzać tylko Twoja nieznana wyobraźnia. Między Tobą a mną idzie Korfiz. Nagle podnosi rękę do góry i wda: To nie ona, ona nie wróciła. Następny obraz jest taki: bardzo długo siedzę przy moim stole, podczas gdy Ty w drugim pokoju rozmawiasz z Korfi- zem. Piję, palę i przypatruję się zmianom oświedenia na murach patio. Czuję się tak nieruchomy jak ono, a ta nierucho­mość jest rodzajem uświadomienia sobie braku świadomości. Wchodzisz na krótko, siadasz przy stole i mówisz. Wiem, o czym mówisz, lecz prawie nie zwracam uwagi na Twoje słowa. Pamiętam jeszcze tylko kilka zdań. Brzmią one: Kaza­łeś mi tu całymi tygodniami usychać. Już zupełnie nie miałam odwagi dotknąć ciebie. To były najpiękniejsze miesiące w mo­im życiu, bo po raz pierwszy przekonałem się, że także coś potrafię.

W nocy wielkie erupcje w kuchni. Prawie nic o tym nie wiem, pamiętam tylko gwałtowne, ukośne ruchy, powtarzające się barwne wznoszenie i opadanie. Korfiz mi mówi, że ciągałem Gę za włosy po kuchni. Podobno godzinami złościłem się o to, że na wernisażu Waidmann odczytał na głos ów krótki tekst, jaki napisałem dla Ciebie, chociaż nie zostałem poproszony o pozwolenie. Zaczynam pisać jak opętany, w ciągu kilku dni piszę stronę od dwudziestej pierwszej do trzydziestej „Głów­nej sprawy”. Ciągle przeliczam wszystkie strony napisane na Teneryfie, sto dwadzieścia pięć. Wciąż powtarzam Korfizowi ich liczbę.

Ty również pracujesz jak opętana, sierpem karczujesz patio, 298

aż robi się zupełnie łyse. Także w domu zaczynasz robić porządek we wściekły, radykalny sposób. Łatwo to zrozu­mieć. Ale że natychmiast usuwasz roślinę, tę łodygę, która w czasie Twojej nieobecności wyrosła i uschła w klozecie, a którą Korfiz podwiązał i pielęgnował, wydaje mi się najbar­dziej nieludzkim postępkiem, z jakim się kiedykolwiek ze­tknąłem.

W szczytowym punkcie sporów żądasz od Korfiza i ode mnie, abyśmy opuścili wyspę. W najwyższej wściekłości krzyczysz: Wynoście się, macie się wynosić.

Potem następuje melancholijny spokój, w którym się wzajem­nie oszczędzamy. Ty ciągle na długie godziny kryjesz się w swoim pokoju. Korfiz czyni uwagę, że jest to przecież pułap, że w ten sposób zmuszasz nas do dzielenia z Tobą Twego „miłosnego bólu”.

Przez długie popołudnie odczytuję Korfizowi wszystko, co napisałem na wyspie. Widzę wyraźnie, że z trudem to znosi, lecz nie przestaję. Znowu muszę brać środki nasenne. W któ­reś południe mam nagle silny atak serca. Krzyczę, może bardziej ze strachu, Korfiz natychmiast zaczyna drżeć i pła­kać. Boli mnie naprawdę mocno, ale przez kilka minut przesadzam, robię z tego mające wzbudzić niepokój przedsta­wienie. Rzecz się nie powtarza.

Duszny spokój ostatnich dni, potem prawie nieme pożegnanie na lotnisku. Idę do maszyny nie odwracając się.

W czasie lotu, nad morzem, słyszę jakiś piskliwy, butny głos, powoli wymawiający zdanie Chateaubrianda: „II n’est de bonheur que dans les voies communes”.

Ci ludzie, nie, to Chateaubriand musiał się pomylić. Albo jego zdanie się zepsuło, zbutwiało z biegiem czasu. Albo źle je zrozumiałem. Chciałem, aby przemówił drugi głos, również piskliwy, łamiący się suchością. Już nie wiedziałem dokładnie, co miał powiedzieć. Że wszystko na ziemi to gówno, i jeszcze coś więcej, co, nie ma obawy, także nie jest lepsze. W tym sensie. Leopardi.

Czuwające ogłuszenie? Czuwający sen? Ciągle usiłowałem określić stan, w jakim się znajdowałem od chwili, gdy ujrza­łem G. podchodzącą do mnie w tym masarskim żakiecie. Albo od kiedy zobaczyłem warkoczyk na jej skroni, tylko jeden, nie dwa jak wówczas, gdy wróciła z Ibizy, ale ten jeden znaczył coś więcej. Lub od kiedy usłyszałem jej odpowiedź na pytanie Korfiza, kto się opiekuje obrazami, które pozostawiła w Gale­rii. A któżby? odpowiedziała pytaniem, a na jej ustach ukazał się zuchwały, wyzywający uśmiech, jaki już także kiedyś widziałem, a którym zdawała się okazywać, że rozporządza jakimś szczególnie pospolitym, małym trikiem. Od tej chwili mam nieustanne uczucie, że drżą wszystkie wewnętrzne ścia­ny mojego ciała, niebieskie, szare i różowe, jak boki jakiegoś nerwowego zwierzęcia. Albo od czasu innego dialogu, w któ­rym Korfiz spytał ją, dlaczego nie odpowiedziała na żaden z moich trzech listów. Tak się wstydziłam, powiedziała, a przy tym naprawdę zadrżały jej głos i usta, oczy zaś opuściła w dół.

W łaściwie to dopiero teraz, we wspomnieniu, usłyszałem to, ujrzałem, z całą dokładnością.

Świadomość braku świadomości?

Dziwiło mnie, że ludzie nie śmiali się ze mnie, gdy mijali mnie idąc swoimi szczęśliwymi drogami. Przechodzili obok, nie zwracając uwagi, i ginęli w głębi tunelu. Wynurzali się, powiększali się niewiarygodnie prędko, równie szybko znowu maleli i znikali. Ten spotęgowany efekt perspektywiczny był dla mnie nowy.

Czy był to rzeczywiście tunel? Pewniejszy będę, gdy powiem, że stałem obok drucianej siatki, dzielącej mnie od przechodzą­cych, lecz nie przypominam sobie, abym kiedykolwiek po­przednio widział tę część hamburskiego portu lotniczego. Stałem pośrodku między naszymi walizkami, a obok mnie stała gruba rolka wysokości człowieka, płótna, które Korfiz namalował na wyspie, seria żółtych krzeseł i kilka innych obrazów. Wylądowaliśmy przed pół godziną, a on poszedł do biura zakwaterowań, aby znaleźć pomieszczenie dla mnie. Sam chciał zamieszkać u pewnej przyjaciółki, która, jak miał nadzieję, pożyczy mu ponadto pieniądze.

Głęboki zmierzch i deszcz. Jechaliśmy drogą nad Łabą daleko za miasto, a ja spoglądałem w ociekającą ciemność i myślałem, że jest to pozostałość szczęścia, którego tutaj zaznała, a którą mi pozostawiła. Pozwoliłem sobie usunąć się w te płaczliwe myśli jak na wyściełane siedzenie wozu. Zatrzymaliśmy się przed małym hotelem, w którym miałem mieszkać, a Korfiz zaraz pojechał dalej, do swojej przyjaciółki Belli, która miesz­kała w pobliżu.

Zaraz naprzeciwko, po drugiej stronie ulicy, ujrzałem ciepłe, przytulne światła jakiegoś lokalu. Chciałem tylko wstawić walizki do pokoju i zaraz tam pójść. Zawsze tak robiłem; gdy przybywałem do jakiegoś hotelu, zostawiałem bagaż nie otwie­rając go i wychodziłem. Nawet nie zapaliłem światła. Stała przed szafą, jej mała głowa na długiej szyi wyglądała jak zaciśnięta pięść na groźnie wzniesionej ręce i krzyczała na 304

mnie: Wynoście się, wynoście się, macie się wynosić. Wynie­śliśmy się, powiedziałem cicho i pokornie i wyszedłem.

Żółte drewno, żółte światło i olbrzymia, żółta kobieta podająca mi piwo. Pieniądze w kieszeni starczą na dwa duże kufle, które chcę pić bardzo powoli. Pierwszy łyk jest falą zadowolenia, które skłania mnie do zdumionego i pełnego podziwu okrzy­ku: Ależ pani jest duża. Spora, co? Nie mówi tego tonem odpychającym, a jednak zbywającym, oczy na twarzy o jasnej cerze ma tak przejrzyste, jakby codziennie przy myciu się miała zwyczaj wyjmować je i dokładnie płukać. Niech pan przyjdzie do nas, panie pastorze, wda jakiś silny, męski ¿os i natychmiast głuszy <*o wielogłosy śmiech, niby mieszany chór. Idę do stołu ku błyszczącym oczom, lśniącym policz­kom, rozpalonym twarzom, które kiwają się podczas czynie­nia mi miejsca. Widoki na piwo, którego więcej już nie mogę sobie kupić, czynią mnie butnym. Jest to przyjęcie, jakiego się nie spodziewałem, ludzka społeczność przyjmuje mnie do siebie. Moje ciemne ubranie, mówię, jest znakiem radości, kolorem żałoby jest dla mnie biel. Dopiero co odleciałem od mojej żony, po prostu wyniosłem się, cztery tysiące kilome­trów nad lądem i morzem, i szczęśliwie wylądowałem. A po­tem doczepiam do tego bajecznie frywolną zaimprowizowaną historię, która spotyka się z wielkim uznaniem. Tylko przej- rzystooka olbrzymka, która w coraz krótszych odstępach czasu stawia przede mną piwo, uśmiecha się, jak mi się wydaje, surowo i podejrzliwie.

Ustawiam książki na szafie. Jednej brakuje, tomu Kafki. Tego z dziennikami, którego brak, sądziłem, najprędzej mógłbym odczuć. Przez chwilę muszę się zastanawiać, zanim przycho­dzi myśl, że podarowałem go G. I znowu potrzebuję chwili, by sobie przypomnieć, dlaczego to zrobiłem. Ze swojej podróży po szczęście przywiozła mi biedermeierowsko zdobiony kieli­szek do wódki. Stanęła przede mną, trzymając kieliszek w wyciągniętej ręce i nie mogąc wymówić słowa. Wreszcie wskazała kieliszek palcem i wyjąkała: Możesz sobie kiedyś coś do niego nalać. Może bała się, że cisnę nim jej w głowę. Znowu wyglądała tak jak jedna z biednych, anemicznych, marzną­

cych dziewczynek z nordyckich baśni. Chodziło to za mną; na karuzeli w mojej głowie kręciła się owa dziewczynka i w swym skostniałym niedostatku, z wyciągniętą ręką ciągle obok mnie przelatywała. Tuż za bestialskim babskiem, które energicz­nym krokiem udało się do klozetu, aby wyrwać uschłą roślinę, podwiązaną przez Korfiza, gdy była jeszcze zielona. Ty bestio, ty bestio, krzyczałem, a Korfiz powiedział mi, że ciągałem ją za włosy po kuchni (gwałtowne, skośne ruchy, powtarzające się barwne wznoszenie się i opadanie czegoś). Raz przecież chciałem także i ja stanąć przed nią tak jak ona przede mną i,

0 ile to możliwe, dostać się, niby powracająca figurka, do kręgu jej wspomnień. I tak, kiedy zacząłem pakować moje walizki, stanąłem przed nią, wyciągnąłem ku niej książkę

1 powiedziałem: Kiedyś możesz sobie z niej czytać, jeśli zechcesz.

Wspomnienia, Erynie.

Korfiz traktował mnie tak troskliwie jak chorego. Przyniósł mi trochę pieniędzy, lecz jego nadzieja, że Bella pożyczy mu większą kwotę, nie spełniła się. Mam się jednak nie martwić, już on zdobędzie, co konieczne. Mieliśmy wkrótce zabrać się do książki, naszej książki „Prezentacja”. Nie wiem, czy naprawdę na to liczył, czy tylko litował się nad moją rosnącą bezradnością.

A potem opowiedział mi coś, w co z początku z trudnością mogłem uwierzyć.

Widział Waidmanna. Pokazała mu go Bella, kiedy wsiadał do autobusu, którym jechali. Wsiadł na tej ulicy, przy której Korfiz mieszkał. Słuchaj, powiedziała, widziałam Gigi, jak z nim tu a tu tańczyła. Och, z nim nie tylko tańczyła, powiedział, zanim sobie to uprzytomnił, inaczej bowiem tylko by tak pomyślał. Na to ona prawie krzyknęła: Przecież nie | tym facetem. A potem mi go opisał. Młody człowiek między dwudziestką a trzydziestką. Szeroko rozstawione, jasne oczy („dalekie, jasne, wiotkie spojrzenie”, powiedział). Rzadkie blond włosy („jeszcze rzadsze niż moje”, powiedział).

Wszystko trochę ciastowate, a usta jak u „dojrzewającej ropuchy” (powiedział). Ogólne wrażenie: „ustawicznie lover- class”, co chyba miało znaczyć „specyficznie” (zawsze mylił te dwa słowa). Nie jest i nigdy nie był dziennikarzem, chyba jakąś młodszą pomocą w archiwum, według jego oceny wszys­tko pozostałe tylko przed nią udawał. Wreszcie nazwał go szczotką klozetową, zmiotką do kurzu. Był to oczywiście nienawistny wizerunek i wyraziłem moje niedowierzanie. Pozostał jednak przy swoim opisie, jeszcze go podkreślał i rozszerzał.

Następnego dnia uzupełnił swój opis. Miał go od pewnej przyjaciółki Belli, która dziwnym zbiegiem okoliczności pra­cuje w naszej dawnej agencji. Zna ona W. z jednego lokalu tanecznego, gdzie go znają wszystkie dziewczęta. Nadały mu przydomek „Sepleniuch”. Ma on zwyczaj zbliżać się do nich ukradkiem i bajać najrozmaitsze słodkie głupstwa. Prawie wszystkie od razu go stopują. „Odstaw się, Sepleniuchu, mówią, dobrze cię znamy.” Oczywiście od czasu do czasu któraś pójdzie na lep, może co prawda tylko dlatego, że akurat jest jej wszystko jedno.

Nagle pojąłem całą tę historię, w jednej sekundzie przejrzałem ją na wylot, musiałem ją tylko przesadnie rozbudować, aby opowiedzieć Korfizowi, który także od razu ją rozpoznał. Historia najpośledniejszego gatunku, jej prawzorem jest chy­ba ta o facecie, który baje jakiemuś głupiemu stworzeniu, że jest z branży filmowej, aby zyskać na atrakcyjności, jakiej sam sobie nie przypisuje, i który w końcu posuwa się tak daleko, że obiecuje naiwnej rolę albo nawet wspaniałą karierę, której nikt oprócz niego nie mógłby przed nią otworzyć. Dokładnie według tego schematu zabrał się do dzieła Waidmann, tyle że u niego rolę filmu odegrała prasa. Naturalnie zrobił się wobec tego dziennikarzem, a wreszcie zobowiązał się do wylansowa- nia mojego krótkiego tekstu, co jednak przekraczało jego możliwości. I tak dalej, jak to zwykle bywa w tego rodzaju historiach. Nie było najmniejszych wątpliwości, że moje odkrycie było czystą prawdą.

Nic tak nie umożliwia nam poznania jej jak zazdrość i zawiść,

te same siły, które pozwalają nam ujrzeć nie przewietrzane tajemnice rodziców. Tak, ujrzeć; jest to moment objawienia, w którym się przed nami odsłaniają. Dzięki tej historii również portret W., ukazany mi przez Korfiza, stał się przekonywają­cy. Gdyby był on „twardym chłopcem”, jakim ów sobie go wyobrażał, prawdopodobnie zrezygnowałby z wszelkiego udawania. Więc to nie jest mój Waidmann, powiedział Korfiz. Mój również nie. Ale to jest, powiedział, jej Waidmann. (Ostatni raz tak go nazwał; od tej chwili mówił o nim tylko „Hans-Heinrich” lub „Fritz-Peter”.)

Mówiliśmy jeszcze często o nim i o niej w następnych tygod­niach, kiedy oczekiwała na niego na wyspie. (Trzy miesiące musiała czekać, nim mógł wziąć urlop i przylecieć do niej; Korfiz sprzedał dwa swoje obrazy i posłał jej pieniądze, nazwał je „rentą na pierdolenie”. Lecz gdy W. znowu opuścił wyspę, Gigi już tam nie wytrzymała; wróciła i pojechała z dziećmi do Monachium, tak że mogli się nawzajem co kilka tygodni odwiedzać. Znacznie później dowiedziałem się od Korfiza, że pracowała tam jako sprzedawczyni w jakimś boutique’u; to była ostatnia wiadomość, jaką o niej słyszałem.)

Być może były chwile, w których żałosność tej afery sprawiała mi zadowolenie. Przypominam sobie, jak raz powiedziałem do Korfiza, że życzę jej „wszystkich nieszczęść świata”. Musiało to być w pierwszych tygodniach po naszym powrocie. Nieraz wówczas zasypiając lub budząc się widywałem stojącego prze­de mną mężczyznę z czarną chustką na głowie, zasłaniającą mu twarz. Mężczyzna stał samotny, na wyschniętym polu, był trędowatym z jakiejś opowieści, którą niegdyś czytałem. W owej opowieści przyszła do niego piękna, jasna pani, objęła go (w bezwzględnej kapitulacji miłości wobec jej przedmiotu) i pocałowała, i razem z nim odeszła ze świata. Lecz nie widziałem, aby podchodziła do mnie, zostawiała mnie stojące­go , aż się wreszcie odwracałem i odchodziłem ku horyzontowi. Za każdym krokiem podnosiłem wysoko nogi, a za każdym opuszczeniem stopy na suchą trawę obraz stawał się ciemniej­szy o jeden ton, aż wreszcie widać było tylko czarną płasz­czyznę.

Złe życzenie szybko mnie odeszło, a kiedyś próbowałem sobie wyobrazić, jak bym się zachował, gdybym nagle spotkał Waidmanna. Stałem przed nim, a on patrzał na mnie swymi jasnymi jak woda, wolimi oczami. Wtedy pochyliłem głowę jak stary służący i powiedziałem cicho tonem pytania: Młody panie? Czułem gwałtowne pragnienie tego spotkania, postą­piłbym dokładnie tak, jak sobie to wyobraziłem.

Zdumiewająco często widywałem na ulicach i w lokalach młodych ludzi, zdających się całkowicie pasować do opisu, jaki otrzymałem. Lecz mężczyźni ci, wszyscy bez wyjątku, nosili okulary, a gdyby Waidmann miał okulary, Korfiz by mi przecież o tym powiedział. Raz jakiś człowiek, mężczyzna w średnim wieku, chciał mi postawić piwo. Jakiś inny, obok niego, pochyla się, potrząsa głową i mówi: Nie widzisz, że on się przecież sam wykańcza? Ogarnia mnie strach, że to Waidmann; nosi jednak okulary.

W pobliskim parku znajduje się kawiarnia dla gości z ambicja­mi i tam w pierwszym czy drugim tygodniu poznałem Hildę, młodą kobietę o trochę wschodnim typie; twarz w jakiś sposób spokojnie, rozumnie piękna, czarne włosy uczesane jak u Egi­pcjanek na starych freskach. Gdy tylko wszedłem, objęła mnie spojrzeniem, skłoniłem się przed nią oczami, a ona uśmiech­nęła się poważnie i otwarcie. Usiadłem w dogodnym miejscu i kontynuowaliśmy nawiązane porozumienie. Obok niej sie­dział mały, łysy pan w moich latach, ona sama była, wedle mej oceny, w wieku G. Ściemniało się prędko, a biel jej oczu i zębów coraz silniej błyskała w moim kierunku. Także światło na łysinie mężczyzny podobało mi się; podobało mi się, że był; ma feblika do starszych roczników, powiedziałem sobie. Zgarbiłem plecy, ramiona wysunąłem do przodu i pomyślałem sobie, że zmierzch coraz mocniej mnie otulający łączy nas teraz jak zasłona z gazy. Potem wstali i przeszli obok mnie do drugiej sali, ja zaś zauważyłem, że zrobili to również inni goście. Zagadnąłem kelnerkę, a ona powiedziała: Tam odby­wa się teraz nasza publiczna dyskusja, jaką w tym dniu urządzamy co tydzień, jeżeli pan chce, może pan także wziąć w niej udział. Wziąłem więc udział, a tak mi się udało usiąść

przy dużym, okrągłym stole, że znowu miałem przed sobą błysk światła w jej oczach i na zębach. Tym razem odbijało się w nich światło licznych wielkich świec. Nagle poczułem się zupełnie swobodny i postanowiłem blask wszystkich obec­nych w sali zaćmić blaskiem mej wymowy. Już od dawna tak nie produkowałem się jako dyskutant; każda wypowiedź kogoś innego była lontem dla mego fajerwerku. To jest gorączka, mam gorączkę, pomyślałem. Wbrew przyzwyczaje­niu poruszałem rękami w szybkiej, przesadnej gestykulacji, a potem znowu kryłem je pod stołem, ściskając między kolanami. Nie chciałem, aby widziano, jak bardzo drżały. Spostrzegłem, że wewnętrzna postać Hildy wychyliła się z niej daleko i spoczęła na stole, dotykała mnie sobą, a moje nerwowo gestykulujące dłonie głaskały ją w powietrzu, i wi­działem, że to zauważyła. Potem zobaczyłem, jak łysy pan wstał: prędko obróciła uśmiechniętą bezgłośnie twarz w stro­nę, po której siedział, a on już mijał ją, przechodząc za jej krzesłem; zwróciła głowę w drugą stronę, a on już wychodził, jej niemy uśmiech uderzył go w plecy i niemal w tej samej chwili skierowała się całkowicie w moją stronę. Nie wrócił już, a kiedy towarzystwo się rozeszło, wyszliśmy razem. Gdy staliśmy obok jej małego samochodu na wysypanym żwirem parkingu, wszystko sprowadziliśmy do czegoś najzupełniej oczywistego. Wydaje mi się, że żadne z nas nie zadało żadnego pytania, a w ciągu całych dwóch tygodni, przez które to trwało, prawie o nic siebie nie pytaliśmy. Ja, na przykład, mówiłem: Mogę przyjść jutro. Na to ona odpowiadała: Będę w domu od szóstej. Albo mówiłem: Chyba nie będę mógł przyjść. Wtedy patrzyła na mnie i nic nie mówiła. O małego pana z łysiną także się nie pytałem, a ona nic mi o nim nie powiedziała.

Mieszkała tylko o kilka ulic od Belli i nigdy nie wychodziłem z domu razem z nią, ponieważ obawiałem się, że możemy spotkać Korfiza i jego przyjaciółkę; jemu o tym powiedziałem, lecz byłoby mi nieprzyjemnie, gdyby mnie widzieli znowu z kobietą nie starszą od G. Miała małe mieszkanie, w którym nie było nic wpadającego w oko. Oprócz książek; nie było ich wiele i prawie wszystkie w języku francuskim, wśród nich A la recherche..., lecz także i Thibault oraz jakaś wielotomowa

powieść Duhamela; była tłumaczką w jakimś instytucie. Gdy tylko znalazłem się w pokoju, podszedłem do małego regału i wziąłem do ręki tom Prousta. Ona stała trochę z boku i uśmiechała się, potem poszła do kuchni, przygotowała talerz kanapek i trochę się kręcąc, nakryła niski stolik przed swoim tapczanem. Usiłowałem opanować ręce, lecz książka skakała mi tam i sam, jakby w pokoju były jakieś niewidzialne istoty, jakieś dziecinne duchy, które tłocząc się do mnie z tyłu i z boków, trącały mnie w ręce i łokcie. Trzęsło się też całe moje ciało, nie tylko ręce; czułem nieustanne uderzanie nogawek o nogi; jak flaga przy słabym wietrze, pomyślałem. Gdy usiadłem obok niej, czułem się lepiej, utrzymywałem dłonie w maskującym drżenie ruchu albo ściskałem je między kolanami i huśtałem nogami, aby ukryć najgorsze. Tylko z rzadka zjadałem którąś z kanapek, a piłem jedynie wówczas, kiedy wychodziła z pokoju: nie był to przyjemny widok, gdy podnosiłem do ust filiżankę lub kieliszek. Spoglądając na siebie, uśmiechaliśmy się, lecz nie sądzę, abyśmy się kiedykol­wiek razem roześmiali, a i uśmiech nasz był poważny. Nie, to jej uśmiech mógł być poważny, mój był martwy; czułem, że był martwy, był strojem mej twarzy przywdzianym dla niej. Oddała mi się z naturalnością, jaka zaistniała między nami. Nazywała mnie „Ciul-dur”, lecz wymawiała to z francuska, tak że nie tylko brzmiało jak określenie rodzaju tonacji, lecz było jednocześnie aluzją do długotrwałości naszych zbliżeń. Miałem uczucie, jakbym w ogóle nie musiał kończyć, jak wędrowiec idący zaczarowaną drogą, która wydłuża się za każdym jego krokiem, tak że może iść nieustannie, nie dochodząc do celu. Pot kapał mi z włosów, z nosa, z podbród­ka, jak gdyby głowa na mojej szyi byłą nie dokręconym prysznicem. Czasami obracała głowę w jedną lub drugą stronę i chwytała te krople w otwarte usta. To ona kończyła, zaplatając mi dłonie na karku i sztywno wyprostowanymi rękami rozkołysując mnie, aż wraz z nią przewracałem się na bok.

W najbliższym czasie nie będę mógł przychodzić, powiedzia­łem, i aby zapobiec jej pytaniu, dodałem, iż chodzi o pewną pracę, której nie da się dłużej odkładać, i że muszę się na niej teraz bez reszty skoncentrować. Cztery, pięć tygodni, powie­działem. Odparła: Zadzwoń potem do mnie.

Zamknąłem się w moim hotelowym pokoju i z pełną desperacji decyzją wziąłem się do pracy, do pracy nad „Prezentacją”. W ciągu dwóch dni doprowadziłem rękopis z trzech do około dwudziestu stron. I to nie mogąc w sobie wzbudzić najmniej­szego śladu zainteresowania tą sprawą. Każde ze zdań układa­jących się z taką łatwością witałem jękiem przerażenia. Sie­działem na łóżku, stół z maszyną do pisania stał przede mną, notatki zebrane w ciągu wielu lat, obok mnie, na łóżku. To nie ja pisałem, nie ja obecny, lecz ten, którym byłem niegdyś; nic już nie łączyło mnie z dawnym materiałem, dawnym kręgiem tematycznym, dawną umiejętnością, z wykorzystywaniem zebranego doświadczenia. Praca, która sama z siebie dokony­wała się z taką upiorną łatwością, wydawała mi się pracą jakiegoś potępieńca, którego okropna pokuta polega na nieu­stannym powtarzaniu własnego niegdysiejszego życia. Ogar­nął mnie strach, zląkłem się ilości bieli w małej przestrzeni, białe łóżko, biała umywalka, biały papier, białe światło zza firanki. Trysnęły mi łzy, wydawało mi się, że będę wymioto­wał, i zatoczyłem się do umywalki, lecz okazało się, że się myliłem. Długo gapiłem się w lustro. Oczy wydały mi się silnie powiększone i niezwykle jasne - powiększone i wyblakłe, zobaczyłem, że schudła mi twarz. Drugiego dnia po południu wynikły trudności z pisaniem; co chwilę palce wpadały mi pomiędzy klawisze; czcionki zaczepiały się, zahaczały o siebie; gdy spojrzałem na słowa na papierze, były zniekształcone, niepełne, porozdzielane, wielu brakowało zupełnie; trafiały się linijki, w których nie dało się odczytać prawie żadnej sylaby. Próbowałem dalej pisać ręcznie, lecz dłoń mi jeździła na wszystkie strony albo nie ruszała się z miejsca, nowe litery stawiała na poprzednich lub nagle ślizgała się gdzieś daleko, a ja nie mogłem zapobiec opadaniu, wznoszeniu się i krzyżo­waniu linijek. Daremnie usiłowałem prawą dłoń wesprzeć lewą. Przypatrywałem się drżeniu i chwianiu rąk na serwecie, która pod nimi coraz bardziej marszczyła się i ściągała.

Brałem teraz inne środki nasenne niż na wyspie i w większych ilościach. Już nie dwie, lecz cztery, pięć tabletek, i to już od pierwszych dru. Leżałem w łóżku, z mokrymi oczami i twarzą i bez przerwy paląc, ze zrozpaczoną niecierpliwością czekałem na skutek. Wahałem się przed dalszym powiększaniem dawki.

312

Zdarzało się jednak, że zdawało mi się, iż w żaden sposób nie wytrzymam ze świadomością, która torturowała mnie zarów­no rekapitulacjami z przeszłości, jak doznawaniem teraźniej­szości i widokami na przyszłość, a wówczas niemal nieprzy­tomnie sięgałem po pudełko z pastylkami i szklankę. Wreszcie nadchodziło zamroczenie, ukojenie, wewnętrzny opatrunek. Mówiłem sobie wtedy, że morderca strzela tak długo, dopóki ofiara nie zemrze, ja zaś tabletkami wstrzeliwuję siebie w sen; jeśli ich nie starcza, to muszę także odpalić jeszcze jedną.

Budzę się,, bo coś jest w pokoju. Panuje głęboka noc, nie można nic dostrzec. Zapalam światło. Teraz widzę, że cała przeciwległa ściana pokryta jest kozimi głowami, jak nieraz ściany w wielkopańskich domach trofeami łowieckimi. Nie przeraża mnie to zbytnio. Równomiernie rozmieszczone kozy wytykają głowy przez ścianę. I równomiernie chwieją się w lewo i w prawo zwisające im z warg języki, ładne, różowo- czerwone, grube języki, niczym wahadła tyluż dokładnie tak samo nastawionych zegarów. Wypukłe oczy Pana przypatrują mi się. No, kózki, mówię. Tak, rozmawiam z nimi. Długo pozostajemy razem, nie spuszczając z siebie oczu.

Nachylone ciało kobiety, jak figura galionu na tle nocy. Widocznie stoi na stopniach schodów na prawo od mojego okna. Widzę tylko pochylony korpus, głowę z rozwianymi włosami i prawą rękę, którą teraz powoli unosi i wyciąga. Ma na sobie jasnoniebieską, powłóczystą szatę, pełna ręka jest obnażona, a w dłoni, zdaje mi się, że dostrzegam powiewającą cienką chustkę. Jest to piękność z ubiegłego stulecia. Teraz słyszę jej głos, piękny i silny głos. Hoo Idahooo, woła, hoo Idahoo.

Przy śniadaniu siadałem, o ile to możliwe, przy bocznym stoliku, aby inni goście nie mogli obserwować, jak piję kawę. Brałem filiżankę w obie dłonie i garbiąc się pochylałem nad nią, aby jak najmniej ją podnosić. Lecz mimo to dzwoniła mi

o zęby, a brunatny płyn, tuż poniżej moich oczu, groźnie burzył się aż po samą krawędź. Gdy później oglądałem się

lekko w bok, prawie zawsze czułem się przyłapany przez starą damę o łagodnych oczach, która podawała mi „Frankfurter Allgemeine” i pytała: Czy chce pan moją gazetę? Głos miała równie łagodny jak spojrzenie.

Śniadanie było wliczone do ceny pokoju i przeważnie stanowi­ło mój jedyny posiłek w ciągu dnia. Nie zjadałem go całego, tylko jedno jajko i pół bułki z masłem. W pierwszych dniach nieraz jadłem jeszcze wieczorem zupę u olbrzymki, potem zaprzestałem i tego. Z przezwyciężania głodu uczyniłem sobie sport; przezwyciężenie głodu było moim codziennym osią­gnięciem, z którego byłem dumny. Korfiz namawiał mnie, abym przynajmniej raz dziennie jadł coś „konkretnego”, lecz tego już nie potrafiłem. Zapach potraw wywoływał we mnie obrzydzenie, a ono było trudniejsze do przezwyciężenia niż głód. Łagodny zapach śniadania był wprawdzie znośniejszy, lecz po dwóch lub trzech próbach zjedzenia więcej niż połowy bułki musiałem to uznać za niemożliwe. Moje osiągnięcia w rezygnowaniu (z rezygnacją z Hildy włącznie) były jedy­nym, co mi zapewniało trochę szacunku wobec mej wewnętrz­nej wyrokującej instancji. Zacząłem klepać przed nią różne powiedzenia, a ona odebrała jak szyderstwo, gdy powiedzia­łem: Jedzenie i pierdolenie są upokarzającymi ustępstwami wobec życia. Usiłowałem myśleć o tym słowie w sposób skrajnie lekceważący (życie, życie, a w końcu coś, co w pew­nych gwarach brzmi „rzyć”). „Rzyć” nie ma dla mnie żadnej wartości. Niestrudzenie przekształcałem znane zwroty. Ucz się cierpieć, nie jedząc. Ucz się oddychać, nie żyjąc. Ucz się pisać, nie istniejąc. Ucz się krzyczeć, nie pisząc. Ucz się umierać, nic nie napisawszy.

Ucz się płakać bez, bez, nie wiem czego. Leżałem zupełnie cicho na prawym boku, patrząc przez zwykłą zasłonę wilgoci na dwie niebieskie książeczki na szafie, w których gdzieś to musiało tkwić, i jak kołysankę mruczałem sobie wiersze, które mówią, że kwiecień, maj i czerwiec są daleko i tak dalej. Popatrzyłem trochę bardziej w prawo, na brązowe książki, w których gdzieś musiała być opisana pozycja, jaką teraz przyjąłem, ręce skrzyżowane, ręce na barkach, aby, jak tam

napisano, stać się ciężkim, dostatecznie ciężkim, żeby zapaść w sen. Lecz właśnie tego tomu tam nie było, znowu przyszło mi na myśl, że podarowałem go G. Zeszła z szafy i gwałtowny­mi pociągnięciami kosy zaczęła kosić tropikalną roślinność pośrodku pokoju. Ja siedziałem na oknie i przypatrywałem się, jak karczowała patio. Miała na sobie bardzo oszczędne bikini, a ja próbowałem odkryć na bladym ciele jakieś ślady szczęścia, które musiało stać się jej udziałem w najpiękniej­szych miesiącach jej życia, kiedy to wreszcie przekonała się, że również coś potrafiła. Słyszałem, jak to powiedziała, a potem przeprosiła, że chce być sama, i poszła do swojego ciemnego pokoju, aby napawać się wspomnieniami. Ja również zgasiłem teraz światło i mruczałem bez słów: „kwiecień, maj i czerwiec są daleko”. Obracałem się lekko na oba boki, jak gdyby mnie bujano, kołysano, i długo powtarzałem, ciągle mrucząc: „kwiecień, maj i czerwiec, kwiecień, maj i czerwiec”. Zapro­siłem całą gromadę moich dawnych znajomych, aby podeszli do mego łóżka i oglądali mnie w mym upodleniu. Ach, jakże będą mną pogardzać. To znaczy, właściwie będą się bali, pogarda była po mojej stronie. O, niewątpliwie będą uważali moją słabość za dowód własnej siły, ich wiara, że władają życiem, umocni się, rozpromienią się w moim zaćmieniu. Lecz znałem ich tajony strach przed prawdą, która była we mnie i orzekała, że mogli się trzymać prosto tylko dzięki temu, iż ich mroczny, muliście chlupoczący mózg nie miał i nigdy nie będzie miał najmniejszego pojęcia o tym, co to jest życie, „rzyć”, życie, które z taką łatwością nazywają ciężkim, ponieważ nigdy nie spostrzegą, jakie trudne jest do zniesienia, gdy będzie im lekkie. Powiedziałem im to. Powiedziałem im znacznie więcej.

Tak, rzeczywiście, to wówczas zacząłem się przyzwyczajać do przemawiania do nich, raz do tego, raz do tamtego, raz do tej, raz do tamtej, czasami nawet poruszałem przy tym ustami, bezgłośnie, a chwilami również głośno, półgłosem, a gdy wokół mnie panował dostateczny hałas, przy silnym ruchu, szumiącym wietrze lub deszczu, krzycząc. Wszystko, o czym myślałem, musiałem w myślach komuś p>owiedzieć, cokolwiek przyszło mi do głowy, stawało się częścią nie kończącego się wykładu przy gremium wszystkich, których znałem; na żmia-

3IS

RMMMMMiHM

nę wołałem ich po imieniu albo zwykłym ty lub pan, a nieraz zwracałem się per państwo lub wy do kilkorga albo wszystkich naraz. Czasami przerzucałem się, niby skokiem, od jednej wypowiedzi do drugiej, w środku myślanego zdania zmienia­łem adresata i zdarzało się, że dopiero później ze zdumieniem uprzytomniałem sobie tę zamianę. Również zmieniał się cha­rakter i tonacja tego wewnętrznego przemówienia, które zdawało się przeciągać nawet w moje sny; stale oscylowało ono między obroną, atakiem, opowieścią, skargą i oskarżeniem, samooskarżeniem, pokornym błaganiem, wybuchem niena­wiści i wyszydzaniem. W swej nieustanności miało to coś wywołującego lęk i w ciągu wielu godzin, gdy z tymi tkwiący­mi we mnie przemówieniami zamknięty byłem w niemocie pokoju, otoczonej jego nieruchomymi, zupełnie obcymi przedmiotami (jego przedmiotami, a nie moimi), strach robił się przenikliwy, alarmujący, stawał się nieustannym, ostrym dzwonieniem trwogi. Daremnie usiłowałem wyłączyć je i wy­tworzyć w sobie taką samą niemotę, jaka mnie otaczała. Próbowałem zyskać przewagę przez znalezienie na to formuły. To, co we mnie tkwi, to przecież galopująca retoryka, mówi­łem. Lecz natychmiast musiałem powiedzieć to komuś inne­mu i spytać: Czy może mi pan powiedzieć, co oznacza ta galo­pująca retoryka?

Brak odpowiedzi. Nigdy nie usłyszałem żadnej odpowiedzi, lecz wcale mnie to nie dziwiło. To, co mnie nurtowało, nigdy nie stało się dialogiem, zawsze było tylko monologiem. Zawsze słyszałem tylko mój głos, ale też niczego innego nie oczekiwa­łem. I ostatecznie ustąpiłem, przysłuchiwałem mu się w bez­bronnym strachu jak urzeczony i - tak nieprzerwanie jak on mówił, jak oddychałem - wydzielałem, wypompowywałem z siebie trojaką wilgoć, jedną wyciekającą mi z oczu, drugą z porów i trzecią z łokcia. Owiązywałem go ściereczką, którą co rano płukałem, i przyzwyczaiłem się do rozścielania na poduszce ręcznika przed położeniem się, aby ją chronić przed moim potem. Więcej zrobić nie mogłem. W ogóle nie mogłem nic zrobić. Możecie mi powiedzieć, co będzie dalej? spytałem. Nie odpowiadali, to oczywiste, że nie odpowiadali. Chcę wam to powiedzieć, rzekłem, słuchajcie uważnie. Ja zdechnę. Wypłynę, wyciszę się, wsiąknę. Oprócz tego zgniję. Zgniję,

zbutwieję. Wyschnę, zwietrzeję. Poza tym zagłodzę się. Poza tym I nie, przedtem - przedtem zwariuję. Macie teraz.

Masz teraz, nic więcej nie może mi się przydarzyć. Już nic nie możecie mi zaszkodzić, pan także nie, nikt. To, że ciągle czuję się zagrożony, należy do mojego stanu. Zresztą w tej chwili czuję się zupełnie dobrze, ty głupcze, przecież ty nic nie rozumiesz, idioto. Wymyślę sobie dla was lepsze wyzwiska, mam na to czas. Bo potrwa to jeszcze jakiś czas, państwo to przeżyją. Nie, ty tego oczywiście nie przeżyjesz, ja to przeżyję, jestem tego bardzo ciekaw i oczekuję na to z prawdziwą przyjemnością. Wilgoć, w której leżę, przyjemnie teraz chło­dzi, chcę powiedzieć, aby nie dawać wam fałszywego wyobra­żenia, mokro, bo jest to już mokro, zupełnie mokro. Gdy tylko jest mi trochę lepiej, to znaczy gdy uczucie słabości i uległości nasila się, mokro to zmniejsza swą temperaturę i ofiarowuje mi chłód. Może oprócz tego zaziębię się, może przy zdumiewają­co zmniejszonej odporności mego marniejącego ciała zapadnę poza tym na prawdziwe zapalenie płuc. Umrzeć przy śpiewie jakiejś wspaniałej gorączki, to mogłoby mi pasować, zawsze lubiłem mieć gorączkę. Słuchaj, wydaje mi się, że już ją czuję. Wyciągam się jak długi, całą mą długością trzęsę się w mo­krym chłodzie, chcę powiedzieć zimnie, bo to jest już zimno, byście nie mieli fałszywych wyobrażeń. Lekko podciągam kolana i zaczynam cienko śpiewać: „Nie wie nikt i nie zgadnie, jak mi jest dobrze, jak dobrze”. Niepewny, zamglo­ny głos. Wiecie przecież, że nie umiem śpiewać, lecz ta nieumiejętność właśnie tu jest na miejscu, nie uważasz? Próbuję tak się poruszać, jakbym z moim niewydarzonym śpiewem stał na ulicy. Jakbym stał na ugiętych nogach, z opuszczonymi rękami, gdzieś na jednej z mokrych, zimnych ulic, i w takt pieśni (proszę powiedzieć, czy to nie Schumann?) dodatkowo uginał kolana. Widok taki, że tylko wyć, i wyję, beczę w nieopanowanej błogości: „Ach, gdyby o tym wiedzia­ła tylko jedna, tylko jedna”. A ty co sobie wyobrażasz, przecież nie mam na myśli ciebie.

Ucieszyłbym się jednak, gdyby mnie kiedyś odwiedziła w tym pokoju, którego nie potrafiłem nazwać „moim pokojem”

317

U&JM

(zawsze mówiłem „pokój”, gdy musiałem o nim wspomnieć, „idę do pokoju”, „jestem w pokoju”, co brzmiało tak, jakby w ogóle na całym świecie już nie było innego). Mogłaby bez ceregieli przyjść kiedyś, przyjeżdżała od czasu do czasu do Hamburga, do swojego Waidmanna, swojego Hansa-Heinri- cha czy Fritza-Petera. Powiedział mi o tym Korfiz. Raz pozostała tu przez cały tydzień czy dłużej, a w czasie kiedy pracował, całymi godzinami chodziła bez celu po mieście, tak powiedziała Korfizowi Karolina. Oczywiście nudziła się wte­dy, zawsze nudziła się, gdy była sama ze sobą, wiedziałem

o tym, niemal zasypiała ze znudzenia sobą. Czy nie mogłaby wtedy przyjść do mnie na godzinę? Nie chciałbym od niej oczywiście niczego więcej, tylko żeby chwilę posiedziała przy mnie i porozmawiała, coś w rodzaju odwiedzin u chorego. Bardzo pragnąłem nawiązać z nią przyjazny, pokojowy stosu­nek, przyjazny i pokojowy, nic więcej. Mogłaby mi opowia­dać, co by chciała, mogłaby opowiadać także o sobie i o Waid- mannie, czułem się w stanie wysłuchać tego z łagodnym uśmiechem. Później powróciłaby do miasta, kilka przystan­ków koleją miejską, i zdążyłaby na czas zjawić się przed wielką bramą, przed którą, jak powiedziała Karolina, oczekiwała na niego po zamknięciu biura. Wyobraziłem sobie, jak tam stała na ulicy - na jednej z hamburskich ulic, które wyobrażam sobie zawsze mokre od deszczu i w których dlatego odbijały się światła, palące się już o tej porze, bo zaczynał się zmierzch, przecież to już była jesień - i patrzyła na bramę, z której tłum czy mrowie urzędników, do których należał, wywala! się, wypływał jakby wylewany na schody.

Gdybym tak nie drżał nieustannie na całym ciele, to prawdo­podobnie drżałbym z tęsknoty, aby wreszcie zastukała do drzwi, poruszyła klamką i zapowiedziała się cichym głosem. Otworzyłbym jej i poprosił, aby chwilę jeszcze poczekała, abym mógł znowu wejść do łóżka. A potem niewątpliwie trochę niepewnym głosem zawołałbym, teraz wejdź i witaj. Nie próbowałbym przed nią ukrywać mego żałosnego stanu, może nawet zrobiłbym z tego małe przedstawienie, aby wyłu­dzić od niej odruch litości, gdyby ją dla mnie miała. To ostatecznie wyszłoby jej tylko na dobre, nasiliłoby tylko późniejsze ekstazy z Waidmannem, szczególnie gdyby opo-

318

wiedziała mu o tym wieczorem, gdyby opowiedziała o mnie

i o moim nędznym stanie. Takie rzeczy działają podniecająco

i niewątpliwie owo spotkanie z nieznajomym młodym człowie­kiem, o którym opowiadała w kilka dni po swoim powrocie, miało owo korzystne działanie; zaraz sobie to pomyślałem, zanim jeszcze skończyła mówić, a myśl ta była jak lekki atak zimnego dreszczu.

(Jeśli sobie dobrze przypominam - nie przysłuchiwałem się zbyt uważnie, chociaż z uwagą wystarczającą - zdarzyło się to w pewnym sklepie, prowadzonym przez znajomego Karoliny, marokańskie wyroby skórzane i tym podobne. Wszedł jakiś młody człowiek, wcisnął się, wślizgnął do środka przez ledwo uchylone drzwi, potrafię sobie wyobrazić jak. Od razu można było spostrzec, że coś z nim było nie w porządku, że właściwie to był na wykończeniu, jakiś maniak albo coś w tym rodzaju, ale już w ostatnim albo przedostatnim stadium, już bliski końca. Ten wstrząsający, marzycielski, zagubiony uśmiech na jego wycieńczonej twarzy. A jak on drżał; wytarte ciuchy, które, jak myślę, w ogóle nie mogły leżeć na takim ciele jak jego, od kołnierza po mankiety spodni znajdowały się w nieu­stannym ruchu, jak chorągiew na słabym wietrze. Prawie nie umiał powiedzieć, czego chciał, nie mógł mówić albo nie śmiał, kierował tylko, mniej lub bardziej milcząco, jej uwagę na małego pieska, którego trzymał na ręku i który również drżał, bądź z własnej siły, to znaczy z własnej słabości, bądź tylko wskutek drżenia swego pana. Był to wzruszający obra­zek rodzajowy, lśniący oliwkowym połyskiem człowieczeń­stwa. O to się zatroszczyli, psa nakarmili, dopasowali mu obrożę, wspaniały okaz w marokańskim stylu. To było to, czego chciał ów mężczyzna, zupełnie wychodził z siebie na widok takiej wspaniałości. Podarowali mu ją; mały kundel był wszystkim, co jeszcze posiadał. Niemal umierał z wdzięcznoś­ci, sądzę, że miał zupełnie mokre oczy; najwidoczniej zbliżał się jego koniec, tu się nie dało niczego uratować. I mógłbym się założyć, że najbliższa noc szczególnie się im udała, cudza nędza jest świetną przyprawą.)

no . .

MBj | H V

Za słabo bym się wyraził, mówiąc jedynie, że chętnie bym wyświadczył jej (albo jemu, albo obojgu) taką samą przysługę ja k ten młody człowiek z psem. W pewnych fazach bezsennoś­ci chęć, aby w tak wstrętny sposób przyczynić im rozkoszy, rozrastała się do rozmiarów jakiejś obsesji, przed którą ratowa­ło mnie tylko szybkie sięgnięcie po tabletki i szklankę z wodą. Teraz prawie się nie wahałem i w tego rodzaju gwałtownych przypadkach dozę, która tymczasem stała się moją normalną dawką, po prostu podwajałem. Osiem lub dziesięć białych krążków, które uważałem za wręcz dziecinnie nieszkodliwe, nie tylko ze względu na ich wygląd, lecz także, że można je było kupić bez recepty lekarza niby cukierki miętowe, nie wydawało mi się zbyt dużo dla kogoś, kto bądź co bądź przeżył niemal podwójną dawkę trująco błyszczących kolibrów śmier­ci. Leżałem wyciągnięty nieruchomo, z dłońmi wczepionymi w prześcieradło i czekałem. Pierwszymi oznakami działania było lekkie zmniejszenie się sceny przed moimi zamkniętymi oczami, jak gdyby kurtyny (niebieskie, słabo fosforyzujące kurtyny) zostały trochę zsunięte. Jednocześnie światło słabło, traciło swoją białą i żółtą siłę, a scena przez pewien czas pozostawała pusta w- łagodnym oświetleniu barwy dymu. Patrzyłem ze skupioną uwagą, oddech miałem spokojny, równomierny, a potem w zamglonym pomieszczeniu zaczyna­ła się powoli ukazywać biała postać. Nie była to jaskrawa biel, lecz kolor perłowej macicy, jaki mają różne czerwie, znajdo­wane nieraz przy przekopywaniu tłustej ziemi ogrodowej. Od razu wiedziałem, że to Waidmann stawał się tam widoczny,

i to tak widoczny, jakim nauczyłem się go ostatnio widzieć, już nie jako brązowego czy też czarnego fauna, jakim ukazał mi się raz na wyspie, maleńki z odległości czterech tysięcy kilome­trów, i w łóżku koloru bzu. Teraz łóżko było jedynie niewyraź­nym, ciemnym wzniesieniem w centrum sceny. Jego skóra nabrała owej czerwiowej czy też perłowej barwy. Obecnie widziałem go lepiej. Klęczał na łóżku, wyprostowany, dłonie na biodrach, ręce tak jak uda zgięte pod kątem, głowa mocno odchylona do tyłu, postawa pełna dumy. A przed nim, na podłodze, leżała na kolanach ona i modliła się do niego. Jej korpus, jak sprężyna z głową lalki, uniósł się przed nim, kołysał się, zataczał na wszystkie strony, jej głowa zakreślała kręgi przed jego sterczącym „robinet d’amour”, a krańcowo wysunięte do przodu wargi chwytały koniec bladego trzonka

o barwie i kształcie karczocha. Trwało to długo. Przyglądałem się im jak jakieś nadrzędne bóstwo kultowi tolerowanego przez siebie regionalnego bożka. Potem zasypiałem.

Scenę tę, gdy ją już razujrzałem, mogłem przywoływać, kiedy miałem ochotę, a w ciągu następnych nocy wiele razy okazała się środkiem pomagającym w zaśnięciu. Od niej prześlizgiwa­łem się w sny, o których już niewiele więcej mogę powiedzieć (a i już wówczas nie mógłbym powiedzieć o wiele więcej), niż że rozgrywały się w nich jakieś bardzo straszne, a jednocześnie radosne wydarzenia, wszystkie zaaranżowane w ciemno żarzą­cych się, sadystycznych barwach starych kościelnych okien lub pewnych obrazów z fin de sifccle’u, ostatniej wielkiej epoki radości. Tylko jeden z nich pozostał mi w pamięci. Jego sceną było tropikalne wybrzeże. Śpiąca kobieta leży na bardzo płaskiej wydmie, ku której z daleka płynie jakiś mężczyzna. Zbliża się on bardzo powoli wśród ledwo poruszających się fal.

To nie może być jego głowa, gdyż jest ciemna, o czarnych włosach. Również kobieta nie jest nią; jakaś kobieta, której nie znam. Leży z rozkraczonymi nogami i podciągniętymi kolana­mi i nie rusza się, podczas gdy on płynie wprost ku niej. Widać tylko jego głowę, nawet kiedy jest już blisko; ani ręki, ani ciała, ani żadnego pływackiego ruchu w wodzie. Głowa zdaje się zdążać ku niej o własnych siłach. A potem, nieco dalej, wynurza się z wody; ostatnia, łagodna, bielą piany pokryta fala wynurza ją na piasek, a ona, jak piłka, wtacza się bez ciała po skłonie lekkiego wzniesienia między jej rozchylone uda, jak w bramę, w której znika. Kolory tego snu: Mocny róż (jej ciało); piaskowoczerwony (wydma); ciemny fiolet (morze); bladooliwkowy (jego głowa) i czerń jego włosów.

Sny takie jak ten i tamte inne, z których nic więcej nie mogłem wynieść poza wywołujący lęk próg budzenia się, oprócz rozkosznegó dreszczu i barwnej poświaty, przydawały niekie­dy moim nocom pewnego blasku. Ale nawet pełne udręki noce, podczas których nie udało mi się wymknąć z mej pomieszanej, wylęknionej świadomości katastrofalnej rzeczy­wistości życia do mojego teatru snów, były o wiele lepsze niż dni. W nocy, za zamkniętymi na dwa spusty drzwiami pokoju,

321

hhhmhh e w *

czułem się przynajmniej w pewnym stopniu chroniony przed nieprzewidywalnymi zagrożeniami dnia, a zamknięty we mnie owad, ten motyl o grubym odwłoku, który od rana do wieczora dręczył mnie beznadziejną wibracją swoich skrzydeł, jakimś lataniem w miejscu, na kilka godzin uspokajał się. Do tego chyba nie dojdzie, aby w środku nocy zaczęto dobijać się do drzwi: najpierw pukać, potem walić, najpierw otwartą dłonią, później pięścią, jedną, dwiema lub kilkoma, podczas gdy trzecia, piąta albo siódma dłoń szarpnie za klamkę jak oszalała, bo ja oczywiście udaję, że śpię. Ale musiałbym chyba udawać martwego. Otwierać, otwierać, wołają, proszę otwo­rzyć. Nie ma ucieczki, wreszcie musiałbym przecież usłuchać, wchodzą, wdzierają się, pchają się do mnie. Kto? Obojętne kto, ktokolwiek, to może być każdy, ludzki klin, obce albo znajome postacie, lub te i tamte, każdy może być obecny, mogłaby być Stara albo Alberyk, a także Gigi, a u podstawy klina, w progu lub nieco za progiem, stałaby właścicielka hotelu o zadbanej blond twarzy i trzymałaby w dłoni spisane na papierze żądania, cały plik papierów, którym od czasu do czasu potrząsałaby w moim kierunku, a on by chrzęścił jak blacha. Tak, coś takiego mogłoby się zdarzyć, to byłoby zupełnie prawdopodobne, z tym że nie mogłoby się to stać w nocy.

Natomiast w dzień mogło się to zdarzyć, można się było tego w każdej chwili spodziewać, tego i innych rzeczy, prawdziwie nieprzewidzianych zagrożeń. Mój portfel zrobił się gruby od nie zapłaconych rachunków hotelowych. Pieniądze, które Korfiz dla mnie odkładał, a które ja przyjmowałem z ostenta­cyjnym bezwstydem, odczuwanym jako podwójny, zboczony do dwuznacznej przyjemności wstyd, ostatnio ledwie starczały na moje ciągle wzrastające zapotrzebowanie na papierosy

i środki nasenne. W pierwszych tygodniach Korfiz mógł jeszcze pokryć koszty mojego pobytu w hotelu, a raz udało mu się namówić osobę, której nie posądzałbym o większą goto­wość pomocy niż Alberyka, należała bowiem do jego klanu, by przysłała mi pieniądze, a nimi zdołałem opędzić niemal cały miesiąc. Poza tym jednak mocno przecenił swoje możliwości starania się o pieniądze, a ponieważ mimo niezaprzeczalnych kwalifikacji i korzystnego wieku, w jakim się znajdował, nie

udało mu się uzyskać nowego zajęcia, jego wsparcie stawało się więc coraz mniejsze i niepewniejsze. Od trzeciego, przedostat­niego miesiąca mego pobytu w hotelu miałem beznadziejne zaległości w płaceniu. Oczywiście, że starałem się możliwie jak najmniej pokazywać w obrębie hotelu, a poza tym, o ile to w ogóle dało się połączyć z niepokonywalnym drżeniem ciała, usiłowałem sobie nadać pozór naturalności. Każdy przy tym krok przez korytarze czy obok recepcji odczuwałem jak hochsztaplerską zuchwałość, w każdej chwili spodziewałem się, że spadnie jakaś dłoń na moje ramię, która mnie zatrzyma. Zresztą wcale nie musiał to być ktoś i hotelu, kto pierwszy by wystąpił przeciwko mnie; mógł być nim każdy, nikomu nie mógłbym odmówić do tego prawa. Może początek zrobi ta łagodna dama, która tak uporczywie proponowała mi swoją gazetę, równie uparcie przeze mnie nie przyjmowaną. Rysy jej twarzy, cały jej wygląd miały w sobie coś nieokreślenie wschodniego, z początku dziwiłem się nawet, że mówiła po niemiecku i że gazeta, którą mi proponowała, była gazetą niemiecką. Kultywowany pewny siebie spokój, jaki zdawał się jej właściwy, niemal już ociężały, smakoszowski, starczy spokój, mógł w kimś takim jak właśnie ja wzbudzić zawiść. Teraz nie mogłem się już pozbyć wrażenia, że pewnego ranka nie przyjętą przeze mnie gazetę podrze w moich oczach i powie gniewnym głosem: Tak dalej być nie może, on ustawicznie nie chce brać mojej gazety. To stanie się sygnałem, na który wszyscy w hotelu, goście, personel i właścicielka zjednoczą się

i załatwią mnie, zlikwidują, usuną.

Po śniadaniu - ciągle jeszcze, jeszcze tym razem się to nie stało

1 staram się jak najprędzej znowu przyjść do mego pokoju (nie, to nie jest mój pokój). Nieraz zastaję w nim dziewczynę, doprowadzającą go do porządku, usuwającą ślady mego nocle­gu; wtedy czekam w małym, bocznym korytarzu, w którym czuję się trochę mniej zagrożony. Gdy tylko opuszcza pokój, wchodzę pozornie spokojnym krokiem, lecz natychmiast przekręcam za sobą klucz dwa razy i z ręką na klamce stoję przez kilka chwil przy drzwiach, oddychając z ulgą. Jeśli teraz ktoś przyjdzie, będę mógł powiedzieć, że jestem chory (nie - słabiej - niezbyt dobrze się czuję), proszę mieć cierpliwość do jutra. Tym samym zyskuję odroczenie, noc i dzień, tyle mam

323

\ V v l l

w każdym przypadku, tego nikt mi nie może odebrać. Świado­mość tego wstrząsa mną jak nagła wielka radość. Już to znam, powtarza się to za każdym razem, histeryczny napływ szczęś­cia, który prędko mija, a potem robi się jeszcze gorzej. Wspieram się wyprostowanymi rękami o brzeg umywalki

i patrzę w lustro. Znowu chudszy, chudszy niż wczoraj. Z początku przebiega to powoli, teraz z dnia na dzień zdają się opadać ze mnie bryły ciała. Bądź co bądź coś, co idzie naprzód, coś, czego dokonuję. Gdybym nie musiał głodować, robiłbym to dobrowolnie. Zresztą właśnie tak czynię, chcę głodować, to, że przy tym muszę, nie wyklucza tego, że chcę. Przypatruję się mojej twarzy, obracam ją w obie strony, nagle zaczynam się zachwycać tą twarzą, porywa mnie ona i zwracam się do niej słowami G.: Dzień dobry, piękny mężczyzno. A potem przypominam sobie jeszcze coś innego, co powiedziała, i rów­nież mówię: Twarz jak miodowy krajobraz. Wobec tego ciskam w me oblicze zarzutem narcyzmu: Wyniszczony, zarozumiały, stary gracie. Spełniam tym wyłącznie pusty obowiązek, do którego się nie poczuwam. To też już minęło, musiała to być inna twarz albo ta sama, oglądana drugimi oczami. Teraz widzę, że oczy robią się mokre, a są one znowu moje. Spieszę się z koniecznymi przygotowaniami: rozścielam ręcznik na poduszce, na nowo obwiązuję łokieć. Do następne­go śniadania będę leżał w łóżku, cały dzień, całą noc, nikt nie będzie mógł mi w tym przeszkodzić. Będę próbował uspokoić się, będę próbował w spokoju przemyśleć moją sytuację. Aby rozmyślanie nie trwało zbyt długo, biorę najpierw pierwszą porcję tabletek.

Ciągle zamierzałem przemyśleć moją sytuację, lecz nigdy to mi się nie udało. Nigdy, nawet w tym okresie mego życia,

o którym tu nie ma mowy. Gdy tylko się do tego zabierałem, ogarniało mnie podniecenie, które niemal pozbawiało mnie świadomości, nie potrafiłem utrzymać myśli przy temacie, w bezładnej ucieczce przed nim rozbiegały się we wszystkie strony. Nie było więc w tym nic nowego, gdy i teraz tak się działo. W zasadzie stan, w jakim się znajdowałem, w ogóle nie był dla mnie czymś nowym. Zawsze miałem to w sobie, jedyna różnica, różnica oczywiście okropna, że teraz przychodziło również z zewnątrz. To, co wiedziałem, zostało mi dowiedzio­

ne, zostało na mnie popełnione, na mnie wykonane. Mogło mnie zniszczyć, ale nie mogło zaskoczyć. Zawsze miałem nadzieję, że w swojej najskrajniejszej brutalności zostanie mi to oszczędzone. Nie, że sobie wyobrażałem, bym mógł się przed tym obronić własną siłą; to inni sobie tak wyobrażają: miałem tylko nadzieję na odrobinę łagodności. Było dla mnie jasne, że nie mam do niej żadnego prawa, takiego czegoś w ogóle nie ma; uważałem przecież, że takie rażące traktowa­nie mogłoby mi zostać oszczędzone, bo przecież, bądź co bądź, 2yłem z ciągłym lękiem świadomości. Byli inni, którzy wydawali mi się bardziej potrzebującymi nauczki, a teraz ci stawią się z okrucieństwem nieświadomych i wygłoszą wulgar­ny nekrolog: Sam był sobie winien.

Tak jest, chciałem wymyślić dla nich przezwiska, może byłoby to zajęcie na czas, dopóki nie mogę zasnąć, bo środek wciąż jeszcze nie działa. Wściekłe, kiełkujące, pieniące się wyzwiska. Lecz nawet z kąta nic się nie da wyciągnąć, wszystko jest zbyt słabe. Wściekłość jest krótka, a i nienawiść nie da się długo utrzymać, najtrwalsza jeszcze jest pogarda. Jakże łatwo jednak i ona może się rozpłynąć w zwiększającym wszystko smutku, który trwa zawsze. On i strach mogący w każdej chwili przerodzić się w czyste przerażenie. Jakaś postać mająca dokładnie takie same jak i ja wymiary wykręca się ze mnie na całej mej długości i wtacza na mnie. Wykręca się jednym jedynym zamachem i wtacza na mnie, aby mnie przygnieść, udusić. Przykrywa mnie jak najdokładniej od włosów po podeszwy, jak gdybyśmy byli dwoma ciałami z tej samej formy.

Rozciągnięta fala, która ze mnie powstaje i na mnie opada. To inna próba powiedzenia tego samego. Kiedyś wszystko ze mnie wypłucze, wymyje i pozostawi mnie jak pustą powłokę. Nie zwariuję, lecz zidiocieję. Zidiocieję. Ponieważ nie jestem pewien, czy życzę sobie takiego rozwiązania, boję się go.

Dobrze, więcej o tym. Chcę o tym gatunku zbudować jeszcze więcej zdań. Dopóki głowa nie jest jeszcze wypłukana, nie

wymyta do pusta, można się nią nieraz posłużyć przy tworze­niu zdań. Na przykład takiego: Ponieważ nieustannie wierzą, że posiadają życie, nie wiedzą, że nie da się go mieć. Życie, którego się ani nie ma, ani nie potrzebuje, można oczywiście wytrzymać. Łatwo wam znieść moje życie. Jedyną formą posiadania życia jest odczuwanie jego braku. Nie - niemoż­ność zniesienia go. Aporia. Wcale nie jestem przekonany, że coś zgadza się w tym wszystkim, co tu teraz sobie mówię. Zdania załatwiają sprawę między sobą, one też nie mają życia. Piszę palcem w powietrzu słowo „aporia” i patrzę na nie. Jedno z tych szlachetnych słów, które rozetą przykrywają bezdenną pułapkę. Wyciągam dłoń i ścieram je.

Teraz jest znośnie, niemal jak w nocy; pawie oko mego dziennego strachu zamknęło się, skrzydła znieruchomiały. Więc i ja mogę zamknąć oczy. Przeciągają przed nimi miękkie, gęste opary, coraz gęściejsze, miększe, w których, jak spos­trzegam, tonę. Nie jest to pogrążanie się w dół ani tym bardziej upadek. Jest to poziome, a może ukośne tonięcie w dal, ciągle dalej przez miękkie i miększe, gęste i gęściejsze warstwy, aż wreszcie ląduję w krańcowym zgęszczeniu miękkiego i ostate­cznie uspokajam się, podczas gdy ono, to miękkie, dalej się ze mną unosi w jakimś zupełnie teraz bezładnym unoszeniu, w które jestem zupełnie opatulony, wpasowany. Czuję, jak moje serce traci siłę, teraz już naprawdę nie może iść dalej, myślę z radosnym lękiem, więc to jest tak, jego uderzenia gubią się jak westchnienie, z którym wrażliwa dama pada zemdlona, wreszcie powaliła mnie choroba, która wszystko zakończy, umrę. Jeśli to odbywa się w ten sposób, jest znośną sensacją. Lecz nawet gdy oni przychodzą, gdy pochylają się nade mną, gdy znowu podnoszą mnie delikatnymi rękami, będzie to piękne, długi, powolny ratunek i rekonwalescencja. Ciche, białe postacie, które przyglądają mi się z łagodną, ostrożną uwagą. Jedna podchodzi zupełnie blisko, twarz, otwarcie rozpostarta twarz bez żadnych zakamarków, jest dokładnie nad moją. Nie będziemy sobie mydlić oczu, dokto­rze, mówię, pan wie, że nie jestem chory, że to tylko moi idiotyczni znajomi tak mówią. Obaj wiemy, że to właśnie oni są chorzy, przecież właśnie dlatego mogą wytrzymać wszyst­ko, czemu zdrowy nie podoła, choroba ich uodparnia. Jeśli

chce pan mnie uratować, musi mnie pan wyleczyć z mego zdrowia. Niech mnie pan wyleczy ze zdrowia, doktorze, abym mógł żyć. Nieraz ma się szczęście i uda się takiego omotać. Nie potakuje mi, lecz uśmiecha się, to wystarcza, nieraz w fałszy­wym mniemaniu robią to, co właściwe. Coś kładzie się mocno

i ciepło na moich barkach. Jego twarz rozmazuje się w uśmiechu.

W nocy znowu przychodzą kozy. Tym razem ukazują się jako wzór tapety, tuziny koźlich głów z językami jak wahadła

i wywracających oczami. Przypominają mi ścianę pełną ma­łych szwarcwaldzkich zegarów. Ich języki poruszają się w takt piosenki wykonywanej przez jakiś podpity głos przy stole dla stałych gości, a w głosie tym pobrzmiewa niewyraźnie dialekt krainy jej pochodzenia. Rozweselony i z lekkim obrzydzeniem przysłuchuję się nieustannie powtarzającej się przyśpiewce: „Kacperku, Kacperku, nie przepędzaj ciągle pań, uroczych pań”. Coś kapie z ich języków i bród.

W tego rodzaju zjawiskach nie znajduję nic szczególnie zdu­miewającego. Przyzwyczajony jestem widzieć rzeczy, których nie ma. A w jaki sposób ich nie ma, skoro je widzę? To, co widzę, to jest; nie dam już sobie mydlić oczu, nie dam sobie wmówić żadnych fałszywych kryteriów. Tę morską kobietę, tę galionową damę pod oknem, niedawno niemalże mogłem powąchać, ów słony zapach morza, co też miało swoje uzasad­nienie, bo okno było uchylone z powodu ciepłej nocy. Jeśli takie zjawiska zdają się teraz nasilać, to również nie ma w tym nic zdumiewającego; przecież znajduję się w stanie wyjątko­wym, to tłumaczy wszystko.

Ponieważ nie jestem chory ani umarły, ani w jakikolwiek inny sposób uratowany, idę do pokoju śniadaniowego. Droga krótka, lecz dla mnie długa i ciężka. Wydaje się, że jeszcze dłuższa i cięższa niż dotychczas. Już nie tylko drżę, lecz także chwieję się. Zataczam się przez mały korytarz, jak gdybym szedł nie na szerokich zelówkach moich butów, tylko na wąskich płozach. Ściany z obu stron są uspokajająco bliskie, a oprócz tego mogę się wesprzeć na klamkach dwojga drzwi

327

UM V

znajdujących się po drodze, na drzwiach kabiny telefonicznej

i jeszcze drugich, nie przeznaczonych dla gości. Stan wyjątko­wy, to tłumaczy wszystko. Może dochodzić do tego jeszcze pewna słabość, bo chyba jednak za mało jem, a także pewne oszołomienie, bo teraz biorę środki nasenne również w dzień, a oprócz tego może zbyt dużo palę (palę przecież tak, jakbym miał na akord wypełniać niedopałkami wszystkie popielniczki znajdujące się w zasięgu moich długich rąk). Być może, wszystko jest możliwe, lecz wcale nie trzeba wyjaśniać mojego stanu wyjątkowego takimi powszednimi przyczynami. Zna­czyłoby to po prostu pozbawiać go dostojności. I bez tego mam dosyć powodów do zataczania się po świecie, tak przynajmniej sądzę.

Wyciąga do mnie gazetę. Życzy pan sobie? O tak, chętnie, dziękuję bardzo. To ją rozbraja. Tym razem jeszcze nie może jej podrzeć, jeszcze nie może mnie potępić.

Znowu się uszło, jeszcze jedno odroczenie uzyskane. Przekrę­cić klucz, raz, dwa razy. Stać w miejscu, odetchnąć, pokazać język zamkniętym drzwiom.

Lecz to, że zaliczyłem Gigi do moich prześladowców, jest jedynie pięknym urojeniem. Jakże miałaby mnie prześlado­wać, dla niej zupełnie zniknąłem z grona istniejących. Praw­dopodobnie nigdy nie myśli, że jestem przynajmniej jeszcze ręką, która przyjmuje jej listy i przekazuje adresatom. Korfiz nie chciał jej dać adresu Belli, więc listy przychodzą do moich rąk do hotelu. Do rąk należy jednak pewna udręczona głowa, pochylająca się (to zdaje się również należeć do mojego stanu wyjątkowego, zadziwiająco zmniejszona zdolność widzenia) nad listami, patrząc słabym wzrokiem, czy jednak chociaż jeden nie jest zaadresowany do mnie samego.

To się nie zdarzyło. Bo i o czym miałaby do mnie pisać? Tego nie wiem, tego nie wiedziałem, obojętne co, aby tylko znowu zaistniały między nami słowa, znak, że już nie odmawia mi istnienia, którego kontury, jak sądziłem, odczuwam jeszcze tylko jako ślad jakiegoś żrącego roztworu, jakim zdawała się je polewać, aby doprowadzić do ich zniknięcia. Ponieważ miała tak wielką nade mną władzę, nie pozostawało mi nic innego, jak błagać jąo łaskę. Ach, ta mała gęś, myślałem, sam dałem jej

tę władzę, przed którą teraz czołgam się w prochu; teraz dopiero ona naprawdę zapomni, że jest gąską, i będzie się brzydziła robaka wijącego się przed nią. Lecz to nie pomagało, jeszcze raz musiałem paść na ziemię przed jej milczeniem, musiałem jeszcze raz napisać trzy listy, na które nie otrzyma­łem żadnej odpowiedzi (nieraz można by sądzić, że skrzynka pocztowa jest tylko atrapą, za którą kryje się gręplarka).

Nawet gdybym chciał, trudno byłoby mi powiedzieć, co jej napisałem, poza tym że musiała to być bezwstydna żebranina

0 jakąś resztkę przychylności i że każda linijka, jakkolwiek by brzmiała, była niewidocznie zagruntowana uporczywie akom­paniującym tekstem składającym się z zaledwie dwóch słów, „pogrążam się”. Słyszałem je jak nieustanne, słodkie brzęcze­nie z jakiejś głębi i nadzwyczajnie mi się spodobały. Zdawało mi się, że nigdy nie słyszałem piękniejszych i że właściwie wystarczyłoby, abym napisał te dwa słowa, aby wszystko powiedzieć, wszystko zakomunikować, „pogrążam się, łączę pozdrowienia”; i gdyby ktoś przyjął te cztery sylaby z pięk­nym przyśpiewem ich samogłosek, z ich pełnym, łagodnie

1 nieubłaganie ciągnącym wokół ciężarem, to kimkolwiek by był, musiałby natychmiast, długimi, polatującymi skokami, pospieszyć mi z pomocą. Być może, że tych wspaniałych

i dokładnych słów użyłem w napisanym tekście raz lub wielokrotnie, albo raczej, że wyrastały one w nim od spodu; ponieważ jednak od dawna wiedziałem, że świat rzadko kiedy choćby jedną sylabę przyjął w jej pełnej wadze, zapełniłem wiele stron wszelakimi innymi słowami, ostatnim wezwaniem do skomunikowania się, którego słabości nie ukrywałem przed sobą.

Przez pewien czas nosiłem się z myślą, aby (i to już zupełnie poważnie, choć ostatecznie zrezygnowałem i z tego) zwrócić się do Waidmanna i prosić go o jego potężne wstawiennictwo u niej. Słuchaj, powiedziałby do niej, napiszże temu niewypa­łowi, temu trzęsącemu się starcowi kilka słów, cokolwiek, to przecież wszystko jedno, zdaje się, że coś z nim niedobrze. Myśl ta po prostu mnie upoiła, poniżenie stało się moim żywiołem, bajeczną kąpielą w błocie, a ja przechylałem głowę

i szeptałem zamierającym głosem: Młody panie. Bo chociaż wydawał się „zmiotką” i żółtodziobem, to przecież był bądź co bądź mężczyzną, a więc przypuszczalnie bardziej zdolnym

do wielkoduszności wobec słabszego niż kobieta, która okrut­nie mu odpłaci za uczucie znikomości, jakiego doznawała przy nim, kiedy odmawiał jej jednego jedynego środka, jaki mógł je od niej odsunąć. (Znowu przyszło mi do głowy, jak kiedyś powiedziała zupełnie w stylu odpowiedniej literatury, że dzięki tamtemu „po raz pierwszy odczuła całkowite potwier­dzenie swej kobiecości”.)

Tak, pogrążam się. Przecież nie pozwolicie mi pogrążyć się na waszych oczach. Nie, aby mnie ratować, dobrze wiem, że byłoby to nie dla mego dobra, gdybyś przyszła mi z pomocą; to raczej Ty mogłabyś sobie tak wyobrażać. Ratownik skacze, aby samemu się ratować, wiem o tym i na to liczę. Jeśli nawet, oczywiście bez niegodnej pewności, oczekuję od Was jakichś prób ratunku, to przecież wyświadczam Wam zaszczyt, nicze­go się po Was nie spodziewając. Niczego, a przynajmniej bardzo mało, wiem bowiem, jakim jestem łajdakiem. Ponie­waż wiem, kim jestem, tak mało spodziewam się po Panu, mój drogi. A teraz rusz się trochę, jeśli chcesz, niech Pan skacze, jeśli to Panu odpowiada, zacznijcie się ruszać, jeśli nie sprawi Wam to zbyt wiele trudu, przecież ja się pogrążam.

Napisałem jeszcze więcej listów do różnych adresatów, także do Alberyka, chociaż już miałem z nim doświadczenie. Prze­cież pogrążałem się. O tych listach również wiem niewiele, chyba nigdy dużo o nich nie wiedziałem; stawiałem się, wściekałem, żebrałem bez zastanowienia, niemal bezmyślnie. Wszystkie bariery mej wewnętrznej cenzury zostały opuszczo­ne, obalone, utopione. Wypełniało mnie jakieś nowe uczucie kompletnej bezwzględności. Było ono tożsame z tamtym uczuciem całkowitego wydania na łup. Cóż to za słowa. Było to cienkie, zwiewne upojenie. Lecz tak też nie mogę o tym mówić. Mówić o tym tylko jako o czymś, co jednocześnie słyszałem, widziałem i wąchałem.

Widziałem to jako wielką, wprost bezgraniczną płaszczyznę

o barwie jasnej, kipiącej bielą zieleni, jako substancję na pograniczu stanu płynnego i gazowego, a ten stan pośredni, to nieustanne przechodzenie z jednego w drugi było tym, co słyszałem. Albo odwrotnie, syczenie czy parskanie, które słyszałem, szmer podobny do tego, jaki wybiega z uroczo

otwartego kociego pyska, były źródłem tego, co widziałem. A oba, to widziane i to słyszane pochodziło może tylko od tego, co czułem, a co było moją słabością (bo można czuć swoją słabość, wiem to już od moich lat dziecinnych, kiedy zawczasu czułem nadchodzące omdlenie lub krwotok 2, nosa). Nie był to ten sam zapach, lecz bardzo podobny.

Nie znikał on przez cały dzień, a i ów szmer miałem bez przerwy w uszach, gdy siedziałem plecami do zamkniętych na dwa spusty drzwi wśród płasko pieniącej się dali i pisałem list za listem, chociaż właściwie to zupełnie nie mogłem pisać. Jakże miałem zmusić moją na wszystkie strony trzęsącą się, na wszystkie strony wymachującą rękę, której palce migotały przede mną jak nogi przemienionego Gregora Samsy przed jego oczami, aby znowu, jak niegdyś, stawiała spokojne, małe litery mego pisma, albo jak miałem wycelować w uciekające bez celu we wszystkie strony klawisze mojej maszyny i trafiać w nie w czasie ucieczki? A czy druga trudność była mniejsza? Myślę o trudności polegającej na tym, że musiałem się zmu­szać do syntaktycznej i komunikatywnej kultury, znajdującej się w krańcowej sprzeczności z tym, co miałem do powiedze­nia, bez której jednak utraciłbym tę i tak minimalną szansę, jaką ewentualnie mógłbym mieć przy mizernej, wyrodzonej, zmniejszonej przez strach i niechęć zdolności pojmowania adresatów, którą język prawdy, gdyby istniał, zupełnie by zgasił.

Nie ma go. Bo cóż miało znaczyć, gdy trzymając się stanu faktycznego napisałem: Jest ze mną niezbyt dobrze? Przecież każde słowo w tym było fałszerstwem, z wyjątkiem pierwsze­go. „Jest”. Aby nie można było powiedzieć „jest”, stara się język, który wedle metody Prokrusta ucina wszystko, co z niego sterczy. „Jest” nie powinno bowiem mieć głosu. Mógłbym zapewne powiedzieć to nieco mocniej, ale jak by to wyszło? Wobec takiego patosu jesteśmy otępiali albo rozdraż­nieni, zależnie od tego, czy pomijamy to jako hiperboliczny język potoczny, czy odrzucamy jako kicz; może też zdarzyć się, że uważamy to za sztukę i, jako taką, nie w pełni możliwą do przyjęcia. A może miałbym zrezygnować z artykulacji

i wypowiedzieć się w zapisanym krzyku albo zapisanym bełkocie? Gl-gl-gl-gl-gl-gl-gl-gl-gl-gl? Nie byłoby to niewłaści­we, a także stosunkowo łatwe przy mojej słabo reagującej ręce. Lecz właśnie skargi zwierząt zupełnie nie docierają do tam­

tych, chyba że chodzi o małe i salonowe stworzenia, pieszczo­ne idole ich bestialskiego kultu niewinności. Z innych zaś dźwięków, gl-gl-gl-gl-gl-gl-gl-gl-gl-gl, nie wywnioskowaliby

0 moim zdrowiu a swojej chorobie, lecz na odwrót, właśnie na odwrót, więc precz. Nie, „jest” nie miało głosu; nie miałem go-

Pisałem „Jest jest jest ze mną bardzo «lźe»”. Drugie i trzecie „jest” pokrywałem gmatwaniną kresek, a jeśli próbowałem je pisać na maszynie - ośmio- lub dziesięciokrotnie przebitym X. Potem tak samo postąpiłem z „bardzo” i napisałem nad tym „trochę”, jednak zaraz przekreśliłem, ponieważ wydawało mi się, że wyszło to zupełnie nieczytelnie spod mojej ręki chore­go, może umierającego starca, albo że wystukałem na maszy­nie „Trochę” lub coś w tym rodzaju. Zabrałem się do poprawiania słowa „lźe”, skracając jakoś 1, a przedłużając ź, lecz wyszła z tego gmatwanina. Skreśliłem przeto całe zdanie

1 z wielkim natężeniem głowy i ręki napisałem: „Jest ze mną trochę źle źle”. Ostatnie słowo znowu przekreśliłem.

Przez kilka dni zdawało się, że jest mi lepiej. O, zupełnie dobrze, powiedziałbym, gdyby mnie ktoś spytał, zupełnie dobrze, tyle że trochę drżę, jestem trochę słaby, tyle że źle śpię, źle chodzę, źle piszę, źle mówię, to wszystko.

Zaniosłem listy na pocztę. Dziesięciominutowa droga wiodąca prawie niewidocznie pod górę zabrała mi całe pół godziny. Wlokłem się wzdłuż ogrodzeń przydomowych ogrodów i częs­to musiałem przystawać, z dłonią na wilgotnych o poranku prętach, aby mój oddech mógł mnie dogonić, a jego powrót był jak ciężki szloch, pod którym ciało unosi się i trzęsie, już po ustaniu płaczu. Postanowiłem na przyszłość unikać budyn­ku poczty; zewnętrzne schody napędziły mi strachu, ktoś pomógł mi zejść, strach umiejscowił się w stawach kolano­wych. Nieliczne stopnie schodów do olbrzymki miały przynaj­mniej poręcze, gruby drąg, rurę po każdej stronie, coś, na czym mogłem się podciągnąć, a przy schodzeniu wesprzeć. Drzwi były otwarte, a ona uważnie i spokojnie obserwowała moje wspinanie się swymi ogromnie niebieskimi, ogromnie przejrzystymi, świeżo wypłukanymi oczami z północnej krainy.

Umówiliśmy się u niej z Korfizem, on zaś zmusił mnie, abym wreszcie zjadł coś „konkretnego”, przynajmniej zupę. Zgo­

dziłem się, lecz w połowie nie dojedzoną musiałem zostawić. Z obrzydzeniem patrzyłem, jak jej słonecznie żółte lustro matowieje i gaśnie pod tworzącym się na niej grubym kożu­chem. Nie gomę mówić, powiedziałem, a Korfiz, powoli, jakby powietrze stawiało mu wielki opór, potrząsnął głową. Mówiłem teraz tak, jak pisałem. Nie potrafię bodrze mówić, powtórzyłem, chyba słyszysz, że mówię zupełnie 1 ź e. Nie, jak to? spytał | niewiarygodnym zdumieniem w oczach.

A w czym szło mi lepiej?

Otrzymałem małe zlecenie, kilka tekstów dla reklamy radio­wej. Przekazano mi je w sposób niezbyt dla mnie jasny. Wykonałem zadanie z rutyną, którą wciąż jeszcze miałem (natomiast wszelką zdolność wyjścia poza nią, zdawało się, że utraciłem). Pisanie na maszynie było najtrudniejsze w tej sprawie, śmiesznie drobnej, jednakże agencja, małe przedsię­biorstwo, którego nazwy nigdy się nie dowiedziałem, z miejsca ukazała mi widoki na większe zlecenie w krótkim czasie, na „wielką koncepcję mody”, jak powiedziano. A że, moim zwyczajem, w każdej przepływającej gałęzi od razu widziałem ratowniczą tratwę, również teraz ujrzałem dostatecznie dużo, aby stworzyć z tego nowy obraz przyszłości. Znowu zaczynać. Jeszcze raz zaczynać. Jeszcze raz zaczynać całe życie.

Jeszcze raz zadzwoniłem do Hildy i pojechałem do niej. Sprawiało mi radość odgrywanie przed nią, że nie mogłem dłużej wytrzymać. Zresztą wkrótce to ukończę. Nie powie­działem jej co, a ona mnie też nie pytała, chyba że oczami, a więc w sposób niedosłyszalny. Długi, podwójny promień ciemnego światła, którym mnie trafiły. Potem wahające poja­wienie się uśmiechu na jej twarzy, jej sztywno wyprostowane ręce na moim karku, nagle rozpłomieniające się uczucie upojnego uwielbienia dla łagodnej, nienaruszonej gęstości jej skóry. Plenus venter non amat libenter; zawsze uważałem, że lepiej pierdoli się na głodno. Zmrużyłem oczy, pot pomiędzy moimi rzęsami wywołał przed nimi wschodzenie i zachodzenie mnóstwa małych, ruchliwych, mglistych słońc. Szło mi nie tyle o zamglenie spojrzenia, zatarcie konturów, ile o zmianę obiektu na inny. Chciałem ujrzeć G., chciałem w H. widzieć G. i widziałem ją. Zobaczyłem ją.

Gdy przyszedł Korfiz, leżałem w łóżku, przy zaciągniętych zasłonach. Powiedziałem mu, że chcę teraz na nowo podjąć pracę (miałem na myśli pracę nad „Prezentacją”, naszą książką). Podałem więc jakieś błahe usprawiedliwienie, jakiś pretekst, który zdał mi się dobrze ukrywać prawdziwy i nieza­przeczalny powód, dla którego leżałem w łóżku zamiast siedzieć przy maszynie. Teraz chcę go wymienić.

Zapaskudziłem łóżko. Biegunka. Jakiś inny rodzaj, myślę, z zespołu nie wysychających wydzielin mej skóry, oczu, łokcia - inny rodzaj i postać, w jakiej wychodziła ze mnie moja nędza, nie opuszczając mnie. Wypróżnienie nastąpiło z nagłością eksplozji, tak że zapaskudzenia nie udałoby się uniknąć nawet wówczas, gdyby nieopanowany śmiech, jakim zareagowałem na to zaskoczenie, nie umożliwił mi wyskoczenia w porę z łóżka. To dobrze, to zupełnie dobrze, powiedziałem, śmiejąc się, a potem dalej coś mruczałem, podczas gdy śmiech powoli gasł, jakby się kończył jego zapas. To dobrze, jak z konewki, jak z rozpylacza, jak ze szprycy, jak pełna kwiatów łąka, jak deseń w kwiaty, małe kwiaty koloru ochry na śnieżnym płótnie, albo jak ślady psiego moczu szeroko rozrzu­cone na śniegu, na śniegu parku zamkowego w Amras. Wywabiłem je, jak się dało, wodą i mydłem, podłożyłem pod prześcieradło ręcznik, a drugim ręcznikiem tarłem, z bolącym grzbietem, a pot kapał ze mnie niby deszcz z chmury. Potem zaciągnąłem zasłony i wyczerpany, oddychając siężko, położy­łem się na mokrym prześcieradle, aby je wysuszyć moim niemal równie mokrym ciałem.

Mgliście biała, na wpół przejrzysta zjawa pochyliła się nisko nade mną i spytała bezgłośnie: A jak nam dziś idzie? Zupełnie dobrze, odpowiedziałem w taki sam sposób, tyle że trochę drżąco, trochę słabo, tyle że źle śpię, źle chodzę, źle piszę, źle mówię, źle czytam i że po raz pierwszy od niepamiętnych czasów zesrałem się w łóżko, to wszystko.

To, że źle czytałem, odnosiło się tylko do zmniejszonej wydajności moich oczu; powinienem był właściwie powie­

dzieć, że źle widziałem, podczas gdy, wręcz przeciwnie, zdolność czytania, którą, jak sądziłem, już na zawsze utraci­łem, niespodziewanie została mi przywrócona. Znak powraca­jącego życia? Ach, było to tylko przelotne omamienie, trwało to zaledwie jedną noc i przedpołudnie. Zamiast sięgnąć po tabletki, z ociąganiem i bez wielkich nadziei, że podołam, zacząłem czytać Dialektik der Aufklärung. Pierwszą jedną trzecią znałem, czytałem ją po raz trzeci lub czwarty, teraz jednak - z niezbyt oczywiście solennym zamiarem poznania przynajmniej tej jeszcze książki w całości. Z drukowanych nonparelem odsyłaczy, uwag czy danych bibliograficznych (cokolwiek mogło to być) prędko zrezygnowałem, przedsta­wiały mi się jako zupełny pył czcionkowy. Lecz i w zasadni­czym tekście wiele słów mogłem tylko zgadywać, wszystkie, nawet niezbyt podobne znaki stawały się w mych oczach zupełnie jednakowe, a co chwila litery łączyły się w zagadkowe ligatury. Prawie mi to nie przeszkadzało, raczej bawiłem się tym, że te małe, zawsze tak sztywne figurki ożywiały się, jak rojące się żywe figurki zwierząt i ludzi, które nieustannie łączyły się, rozdzielały, podskakiwały w miejscu, kryły jedna za drugą i nagle ze skrzyżowanymi, splątanymi kończynami zastygały w niezrozumiałych, alegorycznych pozach. Dajcie spokój, dajcie spokój, nie męczcie się, mówiłem i dalej odgadywałem tekst, nie wysilając nadmiernie mej zdolności formułowania. Zupełnie zadowoliłbym się tą niedbałą lekturą, lecz gdy dotarłem do owego pomysłowego pasażu o Odyseuszu i śpiewie Syren, pojawiło się to samo przesadne podniecenie, które w mych lepszych czasach opanowywało mnie w tym samym miejscu. Wtedy za każdym razem musiałem przery­wać, aż oddech i serce jako tako się uspokoją; było to radosne wyczerpanie, tak samo teraz, jak niegdyś, jak gdybym poprzez te zdania, z całych sił pobiegł ku jakiemuś wspaniałemu celowi. Tym razem przemogłem się i zaraz zacząłem czytać dalej, lecz odtąd nie była to już lektura niedbała, było to wielce upojne czytanie, było to najsilniejsze doznanie szczęścia od bardzo długiego czasu.

Wziąłem ze sobą książkę do pokoju śniadaniowego, czuleni się przez nią chroniony nawet przed zamysłami mieszkanki Wschodu, którą w mej wyobraźni uczyniłem tymczasem

morderczynią własnego męża, pokrywającą teraz pozostawio­nym przezeń majątkiem koszty swego do pozazdroszczenia obumierającego życia.

Szczęście zawiera moment prawdy; rozwija się na usuniętym cierpieniu”. Nie mogę sprawdzić, tę książkę także wkrótce potem sprzedałem albo pozostawiłem w hotelu w czasie mej ucieczki, lecz tak czy jakoś podobnie przeczytałem owego ranka, a zdanie to od razu zaciągnęło za sobą zasłonę falującej wilgoci. Moje oczy już nie potrafią utrzymać wody; sformuło­wałem to spoza rozczapierzonej dłoni, moje oczy - wody, a moja dupa - sraczki, która także jest jak woda.

Grubawa łapa o delikatnej skórze, z lekko oliwkowozieloną karnacją, przekradła się obok mego talerza i zaraz cofnęła płaskim, falującym ruchem. Tam, dokąd sięgnęła, pozostała gazeta. Gazeta; jej gazeta; wieczna gazeta. Nie zapytała, położyła ją bez słowa na stole i wyszła niedosłyszalnym krokiem.

Lecz gdyby ta morderczym nababa spytała mnie, jak mi się teraz wiedzie - cóż bym jej odpowiedział? Nic. Albo powie­działbym „dobrze”. Albo rzekłbym „bardzo dobrze”. Bar­dzo dobrze, tylko trochę drżąco, trochę słabo, tylko że źle sypiam, źle chodzę, źle piszę, źle mówię, źle widzę i mam biegunkę, nieustanną biegunkę, to wszystko.

Z klozetu korzystałem tylko w nocy, gdy korytarze były puste i ciche; w dzień srałem do umywalki, siadając z boku na jej krawędzi, w skomplikowanej, trudnej do utrzymania pozycji, która jej zbytnio nie obciążała.

Wielkie trudności ze spłukiwaniem. Często musiałem sobie pomagać palcami albo rączką szczoteczki do zębów. Niemal bez przerwy puszczałem wodę i w kółko myłem ręce, wącha­łem je i znowu myłem.

Świadomość mego samotnego upodlenia nieustannie wykrzy­wiała, napinała mi usta, więc od czasu do czasu próbowałem

się temu przeciwstawić rozluźniającymi grymasami, którym przypatrywałem się w lustrze, wykonując niekiedy kilka wspaniale kwitujących gestów - jakiś energiczny zaprzeczają­cy ruch całą ręką albo zamaszyste uderzenie w kolano, jakbym już nie mógł opanować skrywanej wesołości. Jednakże zupeł­nie dosłownie traciłem przy tym równowagę i chwiejąc się, chwytałem albo umywalkę z przodu, albo oparcie fotela za sobą. Trwałem tak, dopóki nie minęło mnie pomroczne zjawisko o nierozpoznawalnej konsystencji i rozmiarach (szare skrzydło odległej armii czarnych duchów).

Kiedyś coś upadło, szczoteczka do zębów, myjka, wszystko jedno. Gdy się schyliłem, aby to podnieść, moje lekko ugięte kolana nagle (zbyt to słabe słowo dla wyrażenia tego) zupełnie zwiotczały, otrzymałem podwójne kopnięcie w tyłek, były to moje pięty, z którymi się zetknął, potem przewróciłem się na bok, a następnie niedaleko mych oczu ujrzałem ów przedmiot, spoczywający na tej samej szorstkiej, owianej wzbitym ku­rzem płaszczyźnie, na której sam leżałem. W,momencie gdy padałem, zdawało się, że odrobinkę podskoczył, a później, połyskując, leżał nieruchomo. Przez chwilę leżałem spokojnie obok niego, ułożyłem się wygodnie, wyciągnąłem, pocierałem policzek o dywan, wciągałem jego brzemienny snem zapach przeszłości (zapach dzieciństwa, kiedy żyło się przecież w bliż­szych, poufalszych stosunkach z podłogami i dywanami), zamykałem na całe minuty oczy, otwierałem je znowu i spoglą­dałem na połyskujący przedmiot z uczuciem czułości, uśmie­chałem się, śmiałem się do niego (zdaje mi się, że było to mydło).

Później, gdy wreszcie zmusiłem się do wstania, żarty mi przeszły. Chciałem to zrobić w zwyczajny sposób, sposób,

o którym niczego się nie wie (jakieś skomplikowane, a celowo współdziałające zginanie i prostowanie członków). Tym razem jednak nic z tego nie wyszło. Moje ciało jakby zmieniło się w obcy, ciężki jak kamień twór o nazwie „Wielki leżący” lub „Wielki strącony”, a daremne wysiłki podniesienia z podłogi tej monumentalnej figury wycisnęły mi ze skóry cały potok wilgoci. Nie byłoby wielkiej różnicy, gdybym został oblany wodą. Zrezygnowałem wreszcie ze wszystkich bezcelowych prób, przyczołgałem się do łóżka i, jak się dało najdalej, przerzuciłem się górą ciała przez jego kant. Potem chwydłei-i się jego tylnej bocznej ściany, zacisnąłem palce na jej krawędzi

i powoli, z wielokrotnymi przerwami, wciągnąłem dół korpu­su i nogi.

Z początku moje zdumienie ograniczało przerażenie tym, co się stało. Spodziewałem się, że coś podobnego nie powtórzy się. Już inne okropności przeszedłem bez następstw. Nie poruszając się leżałem brzuchem na łóżku, trzymając się ciągle rękami krawędzi jego tylnego boku i wspominając pewną okropną chwilę, w której przestraszyłem się, że oślepłem. Musiało to być krótko przed naszym odlotem na Teneryfę. Siedzieliśmy przy śniadaniu i nagle zgasło mi światło. Ciem­ność rzuciła się na mnie od przodu, a ja prędko spojrzałem w bok, lecz i tam było czarno. Pamiętam jeszcze, jak trzyma­łem wówczas dłoń przed oczami, aby chronić je przed tą czernią, jakby była jaskrawym światłem. Potem zawołałem: Nic nie widzę. Było zupełnie cicho. Nie mogli tego zrozumieć, a może uważąli to za żart. Nic nie widzę, zawołałem jeszcze raz. Nie mogłem usłyszeć, co mówili, lecz słyszałem niejako ich myślenie. No, oczywiście, myślelij jeżeli trzyma dłoń przed oczami. Oczy miałem szeroko otwarte, po raz pierwszy odczuwałem patrzenie jako bardzo intensywną czynność, lecz mimo wszelkich wysiłków nic nie mogłem zobaczyć, tylko że było ciemniej niż zazwyczaj za przyłożoną do oczu dłonią. Potem zrobiło się jaśniej. Jeszcze chwilę odczekałem, a gdy wreszcie odważyłem się opuścić dłoń, znowu było jasno, wszystko znowu wróciło. Lecz kiedy jeszcze za dłonią było zupełnie ciemno, pomyślałem: Jak mam teraz pisać? Dykto­wać? Komu? Może na taśmę magnetofonową? Śmieszne, przez cały czas nic nie pisałem, a wtedy to było moją pierwszą troską. Teraz się z tego śmiałem. Obróciłem się na plecy, aby móc się łatwiej śmiać. Teraz przecież nie jest tak źle, powie­działem sobie. Mogę usiąść przy stole i pisać, tylko muszę uważać, aby mi nie upadło na podłogę nic, co musiałbym podnieść, bo w końcu sam będę obok tego leżał. I te rozważa­nia były śmieszne, bo teraz tak samo nic nie pisałem jak i wówczas. Poza tym, to przecież minęło, był to tylko atak, który się nie powtórzy. Czułem się teraz dziwnie pusty i lekki, uświadomiłem sobie to uczucie i szukałem odpowiedniego porównania. Czułem się jak po umiarkowanym upływie krwi albo po omdleniu. Miałem to chyba po raz ostatni w pierw­

szych szkolnych latach, pewno w trzeciej klasie, później już nie. Teraz było to jakieś uczucie odmłodnienia, lecz właśnie to czyniło je smutnym, a moje oczy znowu nie powstrzymały wody.

Leżałem na łóżku, które zacząłem nienawidzić, w pokoju, który zacząłem nienawidzić, i patrzyłem w sufit, aby uspokoić oczy jego białą, narkotyczną pustką. Lecz w miejscach, na które spojrzałem, od razu wyrastały z niego obrazy. Obrazy jak z bardzo starych filmów, o jasnym środku i brzegach wyglądających na osmalone, jakby ktoś wrzucił je w ogień, lecz w ostatnim momencie zdołał je z niego wyciągnąć. Były to nie wykonane zdjęcia z mojego dawniejszego życia. (Jak to dawniejszego? Mam na myśli, z mojego życia.) Chwile, któ­rych w rzeczywistości nigdy nie mogłem w ten sposób oglądać, widziałem bowiem na nich poruszającego się samego siebie, tak jak widz ogląda na filmie dawnego aktora. Na jednym miałem czapkę uczniowską i stałem z moją niewiarygodnie wysoką matką na skraju ciemnej, egzotycznej puszczy, po­twornie urealnionej tapetą jakiegoś ówczesnego pokoju, chyba sypialni. Matka nachyliła się ku mnie nisko i powiedziała: Ach, mój książę, mój książę, mój blady książę. Lekko pochy­lając i skręcając głowę patrzyłem na nią skierowanymi trochę w górę oczami spod rzucającego deń daszka czapki, a moje spojrzenie ciągle zsuwało się z łagodnie oświetlonych wznie­sień w ocienione rozpadliny jej rozciągniętej twarzy. Niemal czarne włosy matki spadały na obraz (chyba lepiej byłoby rzec, że pozwalałem im spadać, nie po trafię tego rozstrzygnąć), a gdy na niego opadły (albo ja pozwoliłem im opaść), zrobiły się nieco jaśniejsze (może przeze mnie rozjaśnione) i stały się teraz włosami B., zsyłającą spokój, dławiącą zasłoną jej wło­sów (moja matka stała się B. albo B. moją matką, przeze mnie uczyniona moją matką, co byłoby tylko konsekwencją wyni­kającą | ich tajemnej identyczności, jaką zawsze wyczuwa­łem). W cieniu tej zasłony leżeliśmy sami, B. i ja, nasze, świecące własnym, wewnętrznym światfem, ciała. Była to zupełnie określona noc, określona noc grudniowa, która, jak sobie to wtedy od razu obliczyłem, minęła przed szesnastu laty. (Może chciałem odpędzić ten obraz, gdy sobie wyliczy­łem przez odejmowanie, siedemdziesiąt dwa minus pięćdzie-

siąt sześć, jego ogromną dawność, lecz mi się to nie udało.) Wróciłem od Fleur głęboko w nocy, z głębi nocy z Fleur, która odprowadziła mnie do ostatniego rogu przed naszym mieszka­niem. Tam, przed matowo oświetlonymi oknami zakładu fryzjerskiego rozstaliśmy się (lecz nie, to wyłącznie ja rozerwa­łem gwałtem łączącą nas więź, tak jak się rozdziera wzdłuż kawałek materiału, przy czym przeraźliwy dźwięk, który się nie rozległ, chociaż powinien, byłby w rzeczywistości krzy­kiem bólu, to bowiem, co nas łączyło, było przecież żywe jak skóra, jak żywa błona nocy, części nocy spędzonej wspólnie), a ona płacząc z bólu, ze skulonym z bólu, krzywo do przodu podanym ciałem pobiegła z powrotem wzdłuż ulicy, gdy ja przemierzyłem krótką drogę ód jednej części owej nocy do drugiej, w której przyjęła mnie B., tak jak to teraz znowu widziałem, jak musiałem znowu oglądać, jakby znowu mógł mnie pochwycić uciekły już odmęt. Nie zdołał przecież tego dokonać. Było to jakby zdarzenie obce, przeżyte przez niezna­nego, lecz wiarygodnego świadka, twierdzącego, że jest mną; wydarzenie, w którym on, w jakimś wcześniejszym wcieleniu, będąc, jak twierdził, również mną, został przez B. przyjęty, a raczej porwany, oderwany od wszystkiego i wessany w nią przez wir, przez jakieś nieustannie unoszące się wokół central­nej, ssącej pustki, stale odnawiające się i zmieniające wrzenie ciała, podczas gdy nad jego, więc moimi zgiętymi plecami huczał samum słów i dźwięków wyrażających oddanie i żąda­nie. Tak było, było to poświadczone, zostało mi ukazane, a mimo to było zupełnie nieprawdopodobne. Wszystkie te ilustracyjne dokumenty z mej przeszłości, które tu zobaczy­łem, brutalne rozstanie z Fleur, oszałamiające połączenie z B., egzaltowana scena z matką dowodziły jedynie, że niegdyś musiałem poruszać się w sferach, teraz przede mną zamknię­tych i wydających mi się niemal nierzeczywistymi, fantastycz­nymi. Zatrząsłem się wobec straty, którą teraz uświadomiłem sobie w szokujący sposób, marzłem, jakby dosłownie nastąpiła utrata ciepła. No tak, powiedziałem sobie, to było życie, a kiedy się je traci, robi się zimno. Powiedziałem to sobie z całą rzeczowością, lecz był to głęboki, bezdenny strach. Czy ta strata nastąpiła właśnie teraz, w chwili gdy ją tak lodowato i mrożąco odczułem? Czy tak, jak tego od dawna się spodzie­wałem, już przed więcej niż trzydziestoma miesiącami, gdy umarła B.? Albo jeszcze kilka miesięcy wcześniej, kiedy

zaczęła umierać? Nie, jeszcze wcześniej, zrozumiałem nagle, że stało się to znacznie wcześniej; całymi latami B. ukrywała to przede mną swoim życiem, zrozumienie tego, które i tak niekiedy docierało do mnie, łagodziła swoją obecnością. Bez­denność mojego strachu była bezdennością mej własnej pust­ki. Wiedziałem wprawdzie, że i ten pogląd także mnie opuści (tylko to, że nasze najgorsze poglądy nie utrzymują się, daje nam słabość dalszego wleczenia się), przywołałem jednak G., która przyszła, w mej wyobraźni usłuchała mnie i przyszła. Lecz jakże miała mi pomóc, nigdy nie mogła mi pomóc. Nie mogła nic więcej niż na moich oczach pójść wraz ze mną ulicą, zaczynającą się w Hamburgu, a po niewielu krokach kończącą przy molo w Puerto de la Cruz, na którego końcu morze od razu stanęło przed nami, jakby jakaś nie dająca się pomyśleć ręka przekręciła je z pozycji horyzontalnej w pionową. Gdy to tak wyraziście ujrzałem przed sobą, nie było we mnie nic, co by temu odpowiadało, tylko fascynujący smutek.

Im dalej się schodzi stromiejącą drogą, tym szybszy, jak wiadomo, staje się ruch w dół. Od pewnego punktu traci się możność regulowania jego tempa. Taki właśnie krytyczny punkt pojawił się i teraz, gdy przykucałem nad miską klozeto­wą. Zamierzałem usiąść na niej zupełnie powoli, lecz gdy osiągnąłem ów punkt, położony, zdawało się, o szerokość dłoni nad celem, odeszły mnie siły i opadłem na czarny pierścień z masy plastycznej, który zatrzeszczał pode mną, jakby się już łamał. Później za każdym razem śmiałem się, jak gdybym chciał odgrywać swoją utratę sił przed kimś przypa­trującym się temu. Ten sam punkt - wydaje mi się, że lepiej byłoby mówić o linii - ta sama magiczna linia sprawiała mi nowe kłopoty, kiedy chciałem wstać, przy czym musiałem ją przekraczać w odwrotnym kierunku, pod górę. Znowu zwra­całem się ze śmiechem i gestem komika ku nie istniejącym świadkom. Następnie zaczynałem się podciągać na rur/c przewodowej znajdującej się w lewym rogu za moimi plecami. Musiałem wielokrotnie zaczynać od nowa, byłem niewiary­godnie ciężki, chociaż z pewnością utraciłem już jedną szóstą lub piątą mej dawnej wagi, a często odgrywałem przed sobą czy przed widzami, że rezygnuję z wstania, gdy w skręconej pozycji, do jakiej byłem zmuszony, zatrzymywałem się, głowę

opierałem o rurę pomiędzy wzniesionymi do podciągania się ramionami, i z uśmiechem, który sam po cichu nazywałem upokorzonym, zrezygnowanym, pijanym, zamykałem oczy jakby na wieki. W tych warunkach trwało to bardzo długo, z pewnością wiele minut. Gdy jednak wreszcie minąłem tę niewidzialną linię, wystrzelałem nagle w górę, zataczając się, i z uczuciem niebezpiecznego braku ciężaru. Potem przez kilka sekund byłem zupełnie skołowany. Wydawałem sję sobie tak bezsensownie wielkim, jakby głowa moja sięgała niekorzystnych już sfer wysokości. Z tej niezmiernej wysokoś­ci musiałem się teraz zwrócić ku najniższej głębokości, aby podciągnąć»spodnie, które widziałem leżące u moich stóp w grubej, skłębionej ósemce, niby stos opadłych więzów. Nieraz, ledwo wciągnąłem je do góry, znowu spadały na dół, tak bowiem byłem wychudzony, że już nie wystarczało ich zapiąć, musiałem przymocować szelki albo zaciągnąć pasek tak mocno, że jego luźny koniec sięgał mi pleców. Inaczej osuwały się, nawet nie muskając moich niegdyś tak kobieco bujnych bioder. To znowu doprowadzało mnie do śmiechu, lecz ten śmiech wyrażał w istocie przelotną radość, krótkie zadowolenie; pozbycie się tego tłuszczu było przecież jakimś osiągnięciem.

W trakcie coraz szybszego upadku mego życia (nie zawsze udało mi się uniknąć tego hochsztaplerskiego słowa) nadszedł wkrótce ranek, kiedy nie mogłem wstać, to znaczy nie mogłem wstać w normalny sposób. Siedziałem na brzegu łóżka i wysy­łałem fale wysiłków w moje nogi, w oparte na krawędzi deski ręce. Czułem te fale, spływały z góry przez całe ciało, lecz nie było w nich siły, więc odpływały, odprowadzane przez stru­mienie mego potu, ani trochę nie unosząc mnie z łóżka. Teraz pojawił się strach, podobny temu, jaki ogarnął mnie kiedyś, kiedy nagle przestałem widzieć. Zrezygnowałem z tych prób, bezsilne fale mego wytężania się wyschły i tylko pot spływał w dalszym ciągu, podczas gdy ja rozglądałem się szukającym wzrokiem po pokoju, jak alpinista w trudnej ścianie.

To, co następnie uczyniłem, wydało mi się później wielkim natchnieniem. Przesunąłem się w bok, aż w koniec łóżka. Stamtąd mogłem wyciągniętą ręką dosięgnąć małego fotela i przyciągnąć do siebie. (Od tego dnia bardzo małe pokoje 342

A

okazywały się dla mnie bardzo często szczególnie wygodnymi, ponieważ wszystko w nich jest bliskie i stąd nawet przy zmniejszonej zdolności poruszania się ich mieszkańca stosun­kowo łatwo osiągalne. Takiteraz,nieruszającsięzmiejsca,na którym to piszę, mogę za pomocą mej laski inwalidzkiej otworzyć albo zamknąć okno. Tą samą laską mogę, nie wstając z łóżka, przyciągnąć zapalniczkę, jeśli zapomnę jej na stole. Strącam ją po prostu ze stołu i przesuwam po podłodze aż do łóżka, wszystko tym bajecznym przedłużaczem mojej ręki; naprawdę, komuś mogłoby to odebrać resztę chęci do życia; powiedziałem już, że nie zawsze mogę uniknąć takich hoch- sztaplerskich słów.)

Siedzenie fotela miało prawie tę samą wysokość co łóżko (mówię znowu o łóżku ówczesnym, o ówczesnym pokoju) i zdołałem (wówczas) bez szczególnej trudności przesunąć się z łóżka na fotel, a w końcu ostatnim wysiłkiem odepchnąć się od jego poręczy i wyprostować. Z początku pozostałem przy tej metodzie. (Później nie zawsze wystarczała.)

Tego samego dnia, najwyżej dzień później, po raz pierwszy upadłem na kolana, teraz rzeczywiście proces przebiegał

o wiele prędzej. Po prostu runąłem na kolana, osunąłem się na oba kolana jednocześnie, niby w ekstatycznej adoracji czegoś tam. Albo jak egzemplarz bydła rogatego uderzony kijem w podkolania przednich nóg. Gdzie i kiedy ja to właściwie widziałem? Pytanie to towarzyszyło moim rozważaniom, jak by tu się znowu podnieść. Klęczałem na zewnątrz przed progiem bocznego, chętniej przeze mnie używanego, wejścia do hotelu. Prawdopodobnie wracałem z apteki albo ze sklepu tytoniowego, a gdy chwyciłem za klamkę u drzwi, nie tylko aby je otworzyć, lecz także by się jednocześnie na niej wesprzeć, ustąpiła zbyt lekko, by móc służyć za oparcie, a ja powoli, lecz niepowstrzymanie osunąłem się na kolana. Poga­niacz bydła nie uderzył, tylko zupełnie łagodnie przyłożył kij pod moje kolana, a potem powoli wzrastającym naciskiem wgniótł mnie pod magiczną granicę mej słabości. Przeciw temu nic nie dało się zrobić, z na wpół sapiącym śmiechem uległem. Widziałem jego nieruchomą, skupioną, a może senną twarz, on był tym świadkiem mojej słabości, dla którego się roześmiałem. Musiało to być bardzo dawno, kiedy widziałem

L

go po raz pierwszy, jak teraz sądziłem, w kinie, na jakimś filmie, rozgrywającym się w Indiach albo gdzie indziej w Azji. Potem zauważyłem, iż byli jeszcze inni świadkowie, dwaj czy trzej mężczyźni w poplamionych kombinezonach, którzy stali w pewnej odległości na skraju jezdni. Stali nieruchomo obok siebie i ze spokojnym zainteresowaniem przyglądali się moim daremnym usiłowaniom stanięcia na nogach. Być może zakła­dali się między sobą, czy mi się to uda. Próbowałem podcią­gnąć się na klamce, lecz bezskutecznie. Może mógłbym zawołać na pomoc owych mężczyzn, lecz to zwróciłoby pewnie uwagę kogoś z hotelu, czego chciałem uniknąć. I tak przez cały czas dręczyła mnie myśl, że nagle może ktoś podejść do drzwi albo wychylić się przez okno i ujrzy mnie klęczącego. A zresztą czy usłuchaliby oni mego wołania o pomoc? Co by wówczas było z ich zakładem? Był słoneczny jesienny dzień, późne przedpołudnie i na chwilę zupełnie pogrążyłem się w zdumie­niu, że oto w świetle słońca, na ożywionej, ożywionej świadka­mi ulicy i można powiedzieć w samym środku cywilizacji, wyglądałem na niemal tak samo opuszczonego, jakbym znaj­dował się na którymś z najdalszych ziemskich pustkowi. (Dodam tylko, że ostatecznie udało mi się wstać, gdy na kolanach dokuśtykałem do ocembrowania zbiorników na odpadki, które miało odpowiednią wysokość i moc. Kiedy stanąłem, obejrzałem się, nie bez uczucia triumfu, jak sądzę, na mężczyzn w kombinezonach. Zdążyłem jeszcze zobaczyć, jak się odwrócili od siebie i rozeszli.)

Przypuszczalnie uważali mnie za pijanego, myśleli pewno, że właśnie szedłem z naprzeciwka, z porannego kufelka u olbrzymki. Przechodnie zaś, którzy dzień, najwyżej dwa dni później widzieli, jak upadłem na kolana pośrodku chodnika - znowu jednocześnie na oba, jakbym należał do jakiejś sekty modlącej się do słupów latarń lub skrzynek pocztowych, czy czegokolwiek, co tam mogło być w pobliżu - mogli żywić podobne przypuszczenia (poganiacza bowiem w turbanie, który teraz szedł obok mnie i w każdej chwili, kiedy tylko chciał, mógł mi położyć kij na zgięciach kolan, prawdopodob­nie nie mogli dostrzec).

W każdym razie Stara była przekonana, że odwiedzałem albo raczej nawiedzałem ją i Sannę tylko w stanie silnego upicia się, a o tyle nie odbiegało to daleko od prawdy, że byłem pijany głodem i środkami nasennymi, gdy trzęsąc się i chwiejąc, wspinałem się po schodach do ich mieszkania. Ona jednak obstawała przy tym, że było to upicie się. Zgodnie z jej zwyczajem uznawania tylko najprostszych wyjaśnień i uważa­nia wszelkich innych za wykręty i bzdury. (Jest to mankament wszystkich tak zwanych porządnych ludzi, skaza na ich, a możliwe że na wszelkiej porządności, ów „brak wyobraźni”, który według Hermanna Brocka jest tylko innym, lepszym określeniem głupoty „niewinnych”. Lecz właśnie temu bra­kowi zawdzięczają tacy ludzie pewną sympatię, jakiej nie mogłyby im zapewnić tylko ich zalety. W ich nie naruszonym bowiem żadną refleksją tłumaczeniu wszelkie sprawy okazują się zbawiennie proste, a poza tym potrafią oni dawać również jasne i zdecydowane rady.) Kto jednak jest tak łubiany i poszukiwany jako doradca, ma również zawsze wielu donosi­cieli. Mógłbym niemal dać głowę, że cały krąg tajnych agen­tów działał nieustannie, aby dostarczać Starej wiadomości

0 mnie. Kto jej doniósł, że kiedyś wielu pracowników kolei

1 pasażerów musiało mi pomagać wysiąść z pociągu, i to w dodatku na niewłaściwej stacji? Nie zdołałem podnieść się z siedzenia; gdy pociąg zatrzymał się na mojej, i dopiero na następnej zdołano mnie, jak wielki i delikatny ładunek, sprowadzić na peron i powierzyć czworgu umundurowanym ramionom. Przypominam sobie niebezpieczny połysk drogi do budynku stacji, poobijany stół w pokoju zawiadowcy, wypchaną czarną teczkę na okiennym parapecie, pojawienie się między teczką a moimi oczami dużej, ociekającej szklanki z wodą i wielokrotnie rozbrzmiewające nad moją głową zda­nie: Ten pan jest chory. Ach, skądże chory, był pijany, brzmiał komentarz Starej, która niezachwianie utrzymywała świat w swoim nieskomplikowanym ładzie. Nic wówczas nie piłem, tylko znowu nie byłem zdolny do uniesienia potworne­go ciężaru mego wychudzonego ciała, uniesienia nad zaklętą granicę między moją zwiększającą się słabością a zanikającą siłą. A kto mógł widzieć i powiedzieć jej, że pewnej nocy Korfiz z płaczem padł mi w ramiona w knajpie przy eppen- dorfskie j szosie? Nie znalazłem żadnych danych, aby Stara czy ktokolwiek z kręgu naszych wspólnych znajomych kiedykol-

345

UiA I |

wiek wstępował do owych „Bürger-Stuben”. Owej nocy i musiała to być jedna z ostatnich przed moją ucieczką - byłem zresztą istotnie pijany. Nie chciałbym właściwie obszerniej

o tym mówić, lecz widzę już, że nie uniknę zabawy opowiedze­nia tego dokładniej. Naprawdę, tym razem jest to dla mnie zabawa.

Byliśmy mianowicie pijani wszyscy troje już wczesnym wie­czorem, Korfiz, ja i Stara. Przebywałem u niej i u Sanny od południa, a po południu nieoczekiwanie zajechał po mnie Korfiz. Tak, zajechał ten wariat taksówką, trzydzieści marek z Hamburga, mniej więcej trzysta papierosów, mniej więcej sto pięćdziesiąt tabletek nasennych, dosyć prawie na cały tydzień. A miał zamiar również wracać taksówką. Zawołał: Jesteśmy bogaci, jesteśmy bogaci. Ten wariat dostał, tylko on wie skąd, dwieście marek, z których już dobra jedna trzecia - dosyć na tyle, aby mi kupić środki do życia na bez mała dwa tygodnie - była stracona albo tak jak stracona. Nie żeby mnie to bardzo zdziwiło albo zaskoczyło, a już zupełnie nie zdziwiło ani nie oburzyło, że upierał się teraz, abyśmy coś wypili w pobliskiej gospodzie. Pomysł był niemądry, głupi, lecz doskonale mogłem zrozumieć, że Korfiz nie zastanawiał się nad zamianą dni swojego życia albo też tygodni - mojego na kilka godzin, które wprawdzie miną prędko, ale za to nie w taki nie do zniesienia sposób, jak powoli wlokące się chwile. Cóż on uczynił? To, że swoje słowa, iż jesteśmy bogaci, urzeczywistniał na chwilę, bo przecież na dłużej nie mogło starczyć. Stara trzęsła głową nad takim wariactwem, ale tak była zachwycona wariatem umizgującym się do staruszki, że ze śmiechu zaczęło jej brakować powietrza. To też należało do chwilowego bogactwa. Jakiż on ma charme, powiedziała z podziwem, nazwała go ,,Hoppdiquax” i zawołała, że to (albo on) jest wprost niewiarygodne. W owej chwili była niewątpli­wie najbardziej pijana z nas trojga; z biegiem lat nauczyłem się trafnie poznawać, kiedy osiągała ten stopień; jej ciemnoskóra twarz robiła się wtedy nieco jaśniejsza, co mogło pochodzić stąd, że traciła swą ruchliwość, a tym samym wygładzała się nieco, w oczach zaś pojawiał się lekki wyraz przekory i goto­wości do walki. W takim stanie ograniczała się do upartego forsowania swego zdania, co chyba i na trzeźwo uważała za

jedyną prawdziwą, podstawową zasadę życia (w innym miej­scu wspomniałem mimochodem, jak doprowadziła mnie do takiej wściekłości, że ją dosłownie chwyciłem za nos). Tym­czasem Korfiz upił się do tego stadium, w jakim z reguły stawał się wszechdobrym, wszechlitościwym, wszechkochają- cym. Obejmował tę starą kobietę ramionami, przyciskał do siebie, całował w usta, obramowane pionowymi fałdami, niby zaszewkami. Zwariowany facet, mówiła tonem, w którym mieszało się napomnienie z aprobatą, zwariowany facet, a od czasu do czasu wydawała burszowski, basowy dźwięk, brzmiący jak początek szorstkiego, a przecież niezwykle kobiecego śmiechu. Był to na ogół harmonijny wieczór, w którym jednak również na ogół nie brałem udziału, tyle że siedziałem z nimi. Potem Korfiz i ja rzeczywiście wróciliśmy taksówką do miasta, lecz tam nie mogliśmy się tak od razu rozstać, a potem doszło do owej sceny w „Burger-Stuben”, w czasie której obserwował nas jakiś szpicel. Powiedziałem Korfizowi, jak się ze mną rzeczy miały, opowiedziałem mu

o magicznej granicy, o moich trudnościach ze wstawaniem, wyznałem mu mój strach, że wkrótce w ogóle nie będę się mógł poruszać, na co on zalał się łzami i zawołał: Kocham dę, nie chcę, żebyś się wykończył. Tak, to się zgadzało, trzymałem go płaczącego w ramionach, ciemna, błyszcząca twarz była tak blisko mojej, iż obserwujący nas szpicel sądził, że się całuje­my, co zresztą mogło się i zdarzyć, gdy szeptem naradzaliśmy się nad sytuacją.

Była beznadziejna. Już nie byliśmy bogaci; Korfiz miał nie­wiele więcej niż ja, ciągnął minimalnymi kwotami z dnia na dzień, nie mógł też już wspomagać G., którą bardzo rzadko widywał; ostatnie wsparcie, jakie uzyskałem od niego i z in­nych źródeł, dwa lub trzy razy banknot o małej wartości, pasek bardzo szeleszczącego papieru, załączony do jednego z listów, z bezradnymi, stereotypowymi wyrazami ubolewa­nia, zostało niemal momentalnie wydane na najkonieczniejsze „artykuły żywnościowe”. Mojej nadziei na ratujące zlecenie, ową „wielką koncepcję mody”, nie mogłem dłużej żywić, mała agencja okazała się niewypałem. Prawdopodobnie zau­ważyli coś podczas mojej ostatniej tam bytności, gdy wstałem z fotela z wysiłkiem ciężarowca i, ocierając się ramieniem

o ścianę, powlokłem się do wyjścia; od tamtego czasu sekretar­ka, której ładna, ciemnooka uwaga spoczywała na mnie jak dodatkowy ciężar, odczuwalny przy każdym ruchu, miała dla mnie tylko wymijające odpowiedzi; tratwa okazała się przeto tylko gałęzią, przepłynęła obok, ja tonąłem, a oni pozwalali mi tonąć.

Większa część moich skarżących się, wściekłych, żebrzących listów pozostała zupełnie bez odpowiedzi; zdawało się, że pochłonęła je gręplarka w skrzynce pocztowej. (Przez pewien czas naprawdę wyobrażałem sobie, że Alberyk swoją odmowę ubierze przynajmniej w kilka wytartych słów.) Mogę sobie przypomnieć tylko jedną odpowiedź, chociaż musiała być oprócz niej jeszcze jedna albo dwie. Do niej również załączony był szeleszczący banknot, lecz od piszącego spodziewałem się czegoś więcej niż kilku stereotypów, wynikłych z bezradności, nieświadomości, a może i obojętności. Mam dowody na to, że nie był ani bezradny, ani nieświadomy, ani obojętny; książka, którą przeczytałem, kilka listów, które otrzymałem, kilka rozmów, jakie ze sobą przeprowadziliśmy. Przede wszystkim jednak miałem w pamięci kilka fragmentów jego książki, a to dzięki jej sile wymowy, z jaką przedstawiała staczanie się pewnego wykolejeńca. A co teraz pisał mi jej autor? Podziwia­łem jego zdolność zidentyfikowania się z ową nieszczęsną postacią z powieści, on zaś napisał mi, że to, co mu komuniku­ję, jest wprawdzie straszne (albo przerażające, albo okropne), lecz takie rzeczy ludzi po prostu nie interesują, chcieliby oni widzieć, jak ktoś dokłada wszelkich wysiłków, aby sobie samemu pomóc, w przeciwnym razie odwracają się. Tak jakoś pisał mi w swoim Uście, a i jeszcze więcej w tym stylu.

Bo i cóż miał ci napisać, powiedział Korfiz. Tak, oczywiście, to, co mi napisał, było słuszne i wiedziałem o tym. A szczegól­nie ja nie miałem prawa oponować przeciwko temu, ja, który nikogo, nie wyłączając oczywiście samego siebie, nie ratuję. Oburzyło mnie tylko na moment, że on, właśnie on zdawał się przyznawać rację ludzkiej obojętności (która zresztą jest czymś więcej i czymś innym, a w tym innym również zazdroś­cią i nienawiścią; tak też ludzie prześladują przestępcę z za-

zdrością i nienawiścią, bo żyje on bardziej niż oni). Przez chwilę myślałem, że wcale nie chodzi o to, aby być zaintereso­wanym czy nawet współczującym, aby pomagać, lecz o to, by paść na własnym miejscu, jeśli ktoś drugi pada na swoim, ponieważ właśnie upadek jest wspólną prawdą i współrozpa- czą, jest jedynym możliwym ratunkiem. Cóż to za słowo, współrozpacz, usłyszałem, jak z jakiejś dali patetycznie docho­dzi jego echo i w lęku, że pełna refleksji chwila mogłaby mnie zaprowadzić zbyt daleko, w tym lęku, jaki zawsze nas ogarnia, gdy nasze myśli zderzają się z ich konsekwencją, prędko się opamiętałem i powiedziałem: Masz rację, cóż innego miałby mi napisać.

Nie buntowałem się już przeciw poglądowi, że nadmierne ilości zażywanych tabletek doprowadziły mnie do stanu ruiny, w jakim się teraz znajdowałem. Tabletki i to, że prawie nic nie jadłem. Przynajmniej zgodziłem się teraz, że były to przyczy­ny bezpośrednie, jedynie bezpośrednie, jak stanowczo myśla­łem, aby nie powiększać ich w stosunku do innych, tych głębszych, dalszych i godniejszych, które je wywoływały. Nie chcę, abyś się wykończył, powiedział Korfiz wśród łez, a ja mu obiecałem, że przynajmniej spróbuję zrezygnować z tabletek. Zgoda, to mu obiecałem, lecz to samo w sobie, rezygnacja, nie wystarczy, aby ujść zgubie, chociaż ją odwlecze. Zostało więc ustalone, czego mam zaprzestać, a nie - co mam robić.

Jeść, powiedział Korfiz, musisz znowu jeść.

I tego chciałem spróbować. Lecz jakiekolwiek miały być moje przyszłe środki żywnościowe, wkrótce zabraknie mi pieniędzy na ich kupno.

Hotel jest za drogi, oświadczył.

A jak mam go opuścić, nie zapłaciwszy rachunków, które mam w portfelu? Jest ich już cały plik, powiedziałem, gdy nim potrząsnąć, szeleści jak blacha.

Stara okazała się gotowa do opłacenia za mnie czynszu za tani pokój na najbliższy czas.

A jeśli nawet, zauważyłem, przeniosę się do jednej z tych podłych, melancholijnych klitek, jakie można wynająć za tanie pieniądze - nie mogę ci wyrazić, jak się tego boję, z pewnością kapie tam gdzieś obok z kranu, a to mnie niewątpliwie tak samo doprowadzi do obłędu, jakby mi kapało

Z

349

WRK &

prosto na głowę, ciągle dokładnie w tym samym miejscu - nawet gdyby mi się udało przezwyciężyć samego siebie i właś­cicielkę i wymknąć się z hotelu, a wprowadzić do klitki, miałbym w niej równie mało środków do życia jak i tu. Na całym świecie nie ma zajęcia, które mógłbym otrzymać w ta­kim stanie, w jakim teraz jestem. Ludzie uciekają ode mnie jak od trędowatego, dodałem i złapałem się za łokieć, z którego od kilku już dni nie ciekło.

Musisz nieco przyjść do siebie, odparł, potem znowu wszystko ułoży się lepiej.

Nie, powiedziałem, pójdę sobie, po prostu wsadzę ręce do kieszeni i powoli odejdę.

Włożyłem ręce do kieszeni i odszedłem powoli w kierunku południowym. Było to zupełnie proste, nie mogło być nic prostszego. Co się robi, jeśli nie chce się lub nie może gdzieś zostać? Odchodzi się. Tak sobie od bardzo dawna wyobraża­łem. Gdy mnie coś dręczyło obojętne, co to było w ciągu mego życia, szkoła, dom rodzinny, wojsko, życie, miłość czy praca, mieszkanie, miasto, kraj lub wszystko, „tylko wszystko”, po prostu wszystko, natychmiast zaczynałem sobie wyobrażać, że zostawię to za sobą, jeśli włożę ręce do kieszeni i powoli odejdę, ani nie odwracając się, ani nie spoglądając za siebie. Lecz dokładnie tak i tylko tak, z rękami w kieszeniach i bardzo pomału, wlokąc się, inaczej nie potrafiłem sobie tego wyobra­zić. Nie miałem więc przy sobie niczego, niczego już nie potrzebowałem ani nie chciałem, zamierzałem bowiem umrzeć po drodze, gdziekolwiek zdechnąć, gdy już nie będę mógł iść dalej z wyczerpania, głodu, pragnienia, gorąca lub zimna, tak chciałem skończyć w ten prastary i dziki sposób. Myślałem, że uda mi się znaleźć jakiś las wystarczająco duży albo jakąś długą, rzadko uczęszczaną drogę w jakiejś pustej okolicy, albo jakieś inne, pozbawione ludzi miejsce, gdzie umrę spokojnie, spokojnie i nie słyszany, jeśli na koniec nie będę mógł się powstrzymać przed wołaniem o pomoc. Najbar­dziej podobała mi się jednak droga, jakaś nieogarniona wzro­kiem droga, prowadząca przez nieprzejrzany las. „Umrę, przeczytałem kiedyś, w przydrożnym rowie, pełnym ze­schłych liści i zgniłej wody” (cytuję być może niezupełnie dosłownie). Tak i ja to sobie wyobrażałem, że liście powinny

być grube, zielone i soczyste. Byłem przekonany, że dojdę na właściwe, w pełni nadające się do tego miejsce, jeżeli tylko będę szedł ciągle w wybranym kierunku. Wokół mnie pory roku zmieniały się w błyskawicznym tempie, raz wszystko, wraz ze mną, było białe od śniegu, za chwilę zaczynało się lato, lecz już w następnym momencie wszystko było nagie i szare, padał gwałtowny deszcz, a potem nadchodził gwałtowny wiatr hamujący moje kroki, ja zaś nieustannie dążyłem swoją drogą, a wkrótce znowu wszystko się zmieniało, robiła się wiosna.

Przyglądałem się z łóżka sobie, idącemu tak moją długą, ostatnią drogą. Kazałem słońcu wschodzić na lewo od siebie, zataczać piękny łuk nad moją głową, a potem zachodzić po prawej. Od kiedy przestałem zażywać tabletek, prawie już nie sypiałem; aby być dokładnym, spałem około dwóch godzin na pięćdziesiąt. W ciągu czterdziestu ośmiu bezsennych godzin wypalałem około stu pięćdziesięciu papierosów. Gdy szedłem na śniadanie, postępowała przede mną jakaś dziwnie falująca postać, od stóp do głowy spowita w tkaninę w czarno-białą kratę. Zupełnie dokładnie widziałem wzór karo, natomiast zarysy postaci trudno było uchwycić, może wcale ich nie miała. Gdy dochodziliśmy do drzwi pokoju śniadaniowego, chwytałem poprzez nią za klamkę, ona zaś znikała. Śniadanie ciągle jeszcze było moim jedynym posiłkiem; kupiłem sobie małą, wędzoną kiełbaskę i kawałek chleba, lecz przy próbie zjedzenia tego zrobiło mi się niemal niedobrze i położyłem nadgryzioną kiełbaskę na sam tył szuflady nocnego stolika. Prawdopodobnie nie było to zupełnie właściwe jedzenie na początek po tak długim odzwyczajaniu się. Tak przynajmniej twierdził Korfiz. Przyszedł z Karoliną. Olbrzym i wysoka dziewczyna stali z zatroskanymi twarzami przy moim łóżku i wypakowywali zawartość wielkiej torby na zakupy, różne soki owocowe, paczkę herbatników, owoce, a przede wszyst­kim sporo pudełek z pożywieniem dla niemowląt - rozmaite rodzaje papek, zieloną, żółtą i czerwonawą papkę, bo to miało być akurat dla kogoś, kto musi się na nowo nauczyć jeść. Smakowało bardzo mdło, smakowało obrzydliwie, zupełnie nie smakowało, lecz pakowałem w siebie, łyżeczkę pt> łyżecz­ce, bo uważałem, że powinienem ze względu na tych, którzy mi to przynieśli, za ich troskliwą opiekuńczość, powtarzając

itaH

stylowo: Jedna łyżeczka za kochanego Korfiza, jedna łyżeczka za kochaną Karolinę, jedna łyżeczka za kochanego Korfiza. Potem zabrzmiała muzyka.

Towarzyszyła wszystkim godzinom moich ostatnich dni w tym hotelu, nie ustając nawet w nocy. Przede wszystkim była okropnie głośna. Musiały ją wykonywać jakieś olbrzymie orkiestry. Jakieś tutti, ciągle tylko forte i fortissimo, jakby niczego innego nie uznawały. Niekiedy rozpoznawałem kilka taktów, romantyzm, późny romantyzm, od dawna ulubiony. Potem nagle się zmieniło i teraz było to coś w rodzaju owych wykonań, które są jedynie aranżacją, aranżacją samą w sobie, „działaniem bez przyczyny”, Moody Blues, Pink Floyd lub coś podobnego. Ktoś tam mówił, bełkotał, sapał, dyszał jakby niezmiernie wzmocnionym szeptem albo krzyczał, jeden głos, kilka, cały tłum albo rozwiązujący się parlament, również śmiano się, jakaś kobieta śmiała się, jakby ją ktoś znienacka chwycił za piersi albo tyłek, a raz miałem wrażenie, że gdzieś z boku, na pierwszym planie oddzieliła się mała grupa, która konspiracyjnym szeptem knuła coś zabawnego lub groźnego. Całość tworzyła monstrualny kolaż, w którym mogło się znaleźć po prostu wszystko. Pojawiały się na przykład również głosy zwierząt, długo rozbrzmiewające, zagłuszające każdy inny dźwięk krzyki zwierząt, po których następowała krótka, wywołująca lęk cisza. Były to jednak odpowiednie zwierzęta, z dawnych magicznych czasów, bo takie dźwięki mogły wydawać tylko mityczne, święte zwierzęta ofiarne i bóstwa w postaci zwierząt, a krzyki potrzebowały całych tysiącleci, jakie minęły od ich przebrzmienia, aby dotrzeć do moich uszu. Do moich, a może-raczej do taśm magnetofonowych siostrzeń­ca gospodyni, który nagrywał je na nich razem z muzyką i innymi współczesriymi głosami i szmerami. Zupełnie nie wiedziałem, czy ma ona siostrzeńca, lecz nieustannie myśla­łem: To musi być jej siostrzeniec, z pewnością jest jej sios­trzeńcem.

Nigdy również go nie widziałem. Sam ze sobą ustaliłem, że mieszka on w lewo nade mną, za drzwiami naprzeciwko krótkich schodów, zaczynających się o kilka kroków od moich drzwi (nie, nie moich). Od czasu do czasu widziałem lub słyszałem wchodzącą po nich gospodynię, a miałem wrażenie, 352

fl

że wchodzenie na schody sprawiało trudność tej żwawej i wcale niestarej kobiecie, jakby szła wbrew sobie, z lękiem w sercu, popychana i ciągnięta nieprzezwyciężonym przymu­sem. Lecz to znowu popychało i ciągnęło moją myśl dalej, że ona go kochała, że kochała swojego siostrzeńca (bo tym on był, był jej siostrzeńcem, i basta, tak mi pasował). Była mu uległa, ledwo zamknęła za sobą drzwi, te drzwi w lewo nade mną, z głuchym westchnieniem padała mu w ramiona. Brązowe, szczupłe ramiona, bardzo biała koszula z podwiniętymi wyso­ko rękawami, nie bielsza jednak niż uzębienie odsłaniane w zuchwałym uśmiechu brązowej twarzy, jakim ją witał. A do tego ogłuszający hałas taśm, których nigdy nie wyłączał, nigdy. Był studentem, nauki ekonomiczne lub coś podobne­go. Taśmy były jego pasją, prawdopodobnie nazywał to swoim hobby. Magnetofon stał na środku stołu, wszystko inne spychając na boki, kilka książek i zeszytów, dużą filiżankę, do połowy wypełnioną czarną, zimną kawą, talerz z resztką śniadania i długopisem między nadgryzionymi kanapkami z wędliną. I co jeszcze? Popielniczka? Papierosy? Fajki? Nie, był niepalący i basta, miał tylko dwa grzechy. A ponieważ gospodyni nie umiała się obronić przed jednym, nie mogła mu odmówić uprawiania drugiego. Po prostu pokazywał swe uzębienie, a ona z zagłuszonym, zgubionym we wrzawie dźwięków westchnieniem osuwała się w jego ramiona. Goś­ciom zdawało się to nie przeszkadzać, a ja, z plikiem nie zapłaconych rachunków, które tylko dlatego jeszcze nie zżółk­ły, bo trzymałem je w mroku mego portfela, musiałem wszystko zmilczeć. Zresztą i tak bym milczał, bo właśnie to mi odpowiadało.

Nieład, który sobie wymyśliłem i tak konsekwentnie poukła­dałem, że wierzyłem w to niemal tak mocno, jakby działo się na moich oczach (tych cielesnych, a nie jakichś innych), był przesłanką tego, co rzeczywiście słyszałem dzień i noc,-w naj­mniejszym stopniu nie wątpiąc, że owo akustyczne pandemo­nium rozpościerało się przed mymi własnymi uszami. Bawiło mnie ono, bo i tak nie mogłem spać, towarzyszyło mym wlokącym się, nie kierowanym ruchom moich myśli, które zamęczały się tym, aby jednak znaleźć dla mnie jakieś inne wyjście, jakieś, o ile tylko możliwe, trochę mniej ostateczne niż odejście z rękami w kieszeniach. Ten chłopak robił to jednak trochę szaleńczo. Puścił nagle na swojej taśmie, z siłą

nic wiadomo ilu tonów, start olbrzymiej maszyny odrzutowej. Ja przecież nie mogłem odlecieć. Rozważałem, czy nie uciec do Hildy i nie opowiedzieć jej wszystkiego, tego wszystkiego

0 mnie, o co mnie nie pytała. Nie, na to się nie odważyłem, nagle zdało mi się, że pojąłem, dlaczego nie zadawała mi pytań, z pewnością coś przeczuwała, jakby doszedł ją powiew czegoś niewiadomego, z czym wolała się bliżej nie zapozna­wać. W ten sposób myśleć o Hildzie było zupełnie bez sensu. A myśleć o Fleur, tak jak to teraz robiłem, było zuchwałością. Mówiąc łagodnie, wystawiłem ją do wiatru, nie było to o wiele lepsze od morderstwa; jak mógłbym szukać u niej ratunku

1 w tę resztę życia, jaka jej pozostała, jeszcze raz wprowadzać zamieszanie? Lecz czy musiała to być koniecznie kobieta? Czy już nie było dla mnie innych adresów? Keilgraf ? Wyobraziłem sobie płochliwe zmieszanie, w jakie bym go wprawił. A Puika? A Oskar? Dawne znajomości, dawne przyjaźnie, które całymi latami w nie dający się zakwalifikować, a mnie właściwy sposób zaniedbywałem, tak że na myśl o nich od razu przy­pomniała mi się pewna scena filmowa, w której ktoś, niezupeł­nie do mnie podobny, nagle zrywa się i jak opętany zaczyna pisać listy. „Powołując się na naszą rozmowę telefoniczną sprzed dwóch lat”, zaczyna, przerywa i rozpoczyna drugi podobnym zwrotem, znowu przerywa, żadnego nie dokończył i wreszcie przestał. Skinąłem mu i też przestałem. Stało się również dla mnie jasne, że istotnie musiałaby to być koniecz­nie kobieta.

Później prędko się zdecydowałem i wyjechałem do Frankfurtu do Pip. Czy Pip była kobietą? Przynajmniej kiedyś nią była, była moją pierwszą żoną, tą samą, z którą nawet mój stary ojciec, jak sądził, „jeszcze mógłby”. Minęło już niemal dwadzieścia lat od chwili, kiedyśmy się rozeszli, i prawie już nie myślałem o niej tak, jak myśli mężczyzna o kobiecie, co oczywiście mogło wynikać z tego, że już nim nie byłem. Chcę powiedzieć, że nie byłem już mężczyzną, tylko czymś trud­nym do określenia, co teraz, wprawdzie w coraz szybszym tempie, lecz ciągle jeszcze powoli, męcząco powoli, spadało, obsuwało się, gniło. Po prostu uciekłem. Przy pomocy Korfiza wymknąłem się z hotelu bocznymi drzwiami z mniejszą z moich dwóch walizek i maszyną do pisania, przy czym

354

uspokajałem się myślą, na niczym oczywiście nie opartą, że ureguluję należność w najbliższym czasie. Większą część odzieży zostawiłem, wiele koszul, swetrów i kilka marynarek, których prawe rękawy wykazywały mniej więcej w połowie długości pewne zesztywnienie i zeskorupienie, natomiast nie­miłe źródło w moim łokciu, z którego to pochodziło, wyschło tymczasem całkowicie. Również kilka książek pozostało na szafie; lepsze, Prousta, Kafkę, sprzedałem w pewnym antyk­wariacie w pobliżu Dworca Dammtor.

Następną noc spędziłem jeszcze u Sanny i Starej, która wręczyła mi pieniądze na zapłacenie czynszu za pierwszy miesiąc za tani pokój w mieście. Zupełnie jej to odpowiadało, nie po raz pierwszy cieszyła się, że znikam z jej pola widzenia. W mroku wczesnego listopadowego rana wsiadłem do autobu­su, który zawiózł mnie na Dworzec Główny. Co ja mówię; wcale do niego nie wsiadłem, bez rezultatu trudziłem się, aby wspiąć się na dwa wysokie stopnie. Wciągnął mnie, z ogromną chęcią pomocy, konduktor; mój krzyk, gdy całą długością piszczeli przejechałem po żelaznych kantach stopni, który musiał przestraszyć śpiących w ciemnych jeszcze wiejskich domach, skwitował dodającym otuchy uśmiechem: Ech, co tam, już po wszystkim, już po wszystkim.

Wczesnym popołudniem przybyłem do Frankfurtu, nie zdo­byłem się jednak na odwagę, by od razu zadzwonić do Pip, i do wieczora krążyłem po okolicy, która moim zdaniem musiała być położona w środku centrum; nie znałem jej jednak, chociaż przez pewien czas mieszkałem w tym mieście.

Teraz jestem o tym niemal przekonany, że okolicy tej, po której przecież osobiście chodziłem, a raczej zataczałem się - teraz bowiem, chodząc, stale się zataczałem - w ogóle nie było. To znaczy, jednak była, była bardzo rzeczywista; lecz nie znajdowała się ani we Frankfurcie, ani gdziekolwiek indziej w świecie, tylko we mnie; to w sobie samym potykałem się mymi własnymi cielesnymi i obutymi nogami, a więc jednak w świecie, a nawet w najrzeczywistszym świecie, jaki mógł dla mnie istnieć. Była to okolica w sam raz do potykania się, nawet dla kogoś, kto pewniej by się czuł na nogach niż ja. Obszerny, pagórkowaty teren z mocno ubitej gliny. Nieliczne, nieregu­larnie porozrzucane, opuszczone domy i chaty o krzywych

355

\ V k v

fasadach. Tu i ówdzie między gliniastymi pagórkami płonęły małe, silnie dymiące ogniska, nad którymi wisiały czarne kotły albo piekły się na rożnach ryby; przez zadymione i zamglone powietrze dochodziły do mnie korzenne zapachy. Wokół tych ognisk toczyło się życie w jakiejś anarchistycznej błogości. Było to jedno jedyne uskrzydlone krzątanie się, wołanie, śmiech, śpiew i taniec. Niby w wigilię jakiegoś święta, która sama niespodziewanie zamieniła się w święto; ja jednak byłem przekonany, że dla tych ludzi w ogóle nie mogło istnieć nic poza świętami, tak że każde z nich było jednocześnie wigilią następnego. Kobiet prawie sobie nie przypominam, tylko polifonię ich śmiejących się i śpiewających głosów, nie milkną­cych ani na chwilę, a której dźwięczna gęstość zdawała się nie mniejsza od gęstości powietrza, w którym się rozlegała. Mężczyzn mogłem dostrzec wyraźniej, przynajmniej niektó­rych. Mieli długie, ciemne brody, a odziani byli wszyscy w jednakowe kaftany nieokreślonej, szarozielonej barwy. Kiedy mnie ujrzeli, zwrócili się ku mnie i zaczęli dla mnie tańczyć, klaszcząc przy tym we wzniesione nad głową dłonie i wyrzucając wysoko to jedną, to drugą nogę, tak że ukazywali olbrzymie zelówki swych niezgrabnych butów. Przypominam sobie także kilka psów wałęsających się jak cienie wokół ognisk, z pyskami przy ziemi, na której mogło się znajdować to i owo do zjedzenia.

Nie dziwiłem się temu, co widziałem, w owym czasie nie byłem chyba w stanie czemukolwiek się dziwić; możliwe że był to jeden ze składników mojej słabości. Lecz nawet w mej słabości miałem jeszcze tyle siły, by pomyśleć o czymś stosow­nym. Chagall, myślałem, słynna była przecież w tym mieście dzielnica żydowska. Pomyślałem nawet: Nigdy bym nie przy­puszczał, że to jeszcze może istnieć i że tak kiedykolwiek było. Lecz później już tylko mówiłem sobie: No popatrz, no popatrz.

W dzielnicy, do której potem dotarłem, nie było nic szczegól­nego; jakieś szare ulice jakiegoś starego miasta o zmierzchu listopadowego dnia. Znalazłem mały sklep, w którym kupiłem sobie dwie pary kalesonów, bardzo mi potrzebnych, te bo-

356

wiem, które miałem na sobie, stały się dla mnie zbyt obszerne

i nie tylko wisiały na mnie, lecz i zawadzały, majtając się w nogawkach spodni.

Dwie kobiety, które minęły mnie, idąc z naprzeciwka, mówiły do siebie za moimi plecami: Widziałaś? No, trudno było nie zauważyć. Że też tak wielu mężczyzn jest dumnych ze swego członka. To przechodzi ludzkie wyobrażenie.

Postarałem się obciągnąć sweter nieco niżej. Rozporek dawał się zasunąć tylko do połowy; w wilgotnej alkowie w Casa Tafuriaste, w której wisiały moje rzeczy, wszystkie zamki błyskawiczne popsuły się. Mój płaszcz zaś miał tylko jeden guzik, u samej góry.

Nie mogę ręczyć za nic, co tego dnia i tej nocy po nim widziałem i słyszałem, mogę tylko powiedzieć, że w całym moim życiu nic nie wydawało mi się realniejsze i że nie miałem najmniejszej wątpliwości, iż to wszystko było najprawdziwszą rzeczywistością.

Obie kobiety i ja oddaliliśmy się w przeciwnych kierunkach, głosy ich ucichły. Ale zaraz zawróciły, albo teraz były to inne, które za mną szły, następowały mi na pięty, głosy pozostawały zawsze w tej samej mniej więcej odległości za moimi plecami. Było ich teraz też więcej niż dwie i zdawało się, że przyłączają się do nich nowe. Gdy raz odwróciłem się, spostrzegłem akurat jeszcze jedną, jak przechodziła przez jezdnię i przyłą­czyła się do tamtych. W spowijającej wszystko szarości posta­cie ich wyglądały jednakowo bezbarwnie, jak ciemniejsze intruzje, na zmianę to skupiające się, to przechodzące w luź­niejszą formację. Ciągnęły za mną jak gromada równie natręt­nych co tchórzliwych stworzeń. Jak wilki, pomyślałem. We­dle mej oceny była to gromada kurw, lecz mogłem się mylić, już od kilku lat wydaje mi się, że coraz trudniej na pierwszy rzut oka z pewnością odróżnić kurwę od innych kobiet.

Z odległości, na jakiej się trzymały, nie mogłem zrozumieć, co mówiły, chociaż rozmawiały dosyć głośno, a często coś za mną wołały. Wiedziałem tylko, że ze mnie szydziły, że ciągnie za mną gromada szydzących kobiet, wszystko jedno czy były to kurwy, czy nie. Tylko raz dwie lub trzy zbliżyły się, podbie-

357

E i I I |

gły, słyszałem ich prędkie, drobne kroki, a potem nagły okrzyk, tak głośny, że go zrozumiałem: Więc nie zdołamy stwierdzić, czy naprawdę jest chory, Soniu? Zabrzmiało to jednak nie tyle jak pytanie, ile jak zachęta dla pozostałych, aby przezwyciężyły swoje tchórzostwo i zbliżyły się do mnie. Tamte jednak zatrzymały się, zostały z tyłu, wkrótce zrobiło się za mną zupełnie cicho. Nie obejrzałem się.

Wróciłem do dworca i szedłem (szedłem?) przed frontem obdrapanych hoteli, osłaniających jego bok. Znowu głosy za moimi plecami, tym razem wyczekujących taksówkarzy, któ­rzy szeptami kierowali mnie od drzwi do drzwi: Dalej, nie te, dalej, jeszcze dalej, jeszcze jedne dalej, następne, tak, te, te są właściwe, teraz wejść. Po schodach w górę. Nagle zawisłem nad hallem w powietrzu. Myślę, że chodnik usunął się spod moich nóg, a ja wisiałem z nogami na schodach, z bezsilnymi rękami na poręczy. Rozpięty płaszcz zwisał ze mnie, ciągnąc w dół, jednocześnie to samo widziałem przed sobą, jak jakąś głupią scenę z filmu. Czułem, że nie utrzymam się dłużej, czułem pod sobą pustkę, w którą runę. Tak zginąć, pomyśla­łem, i głosem stłumionym, trochę śmiejącym się zawołałem

0 pomoc (myślę, że nawet w godzinie śmierci wydam z siebie ten uspokajający, przepraszający śmiech). Przyskoczył portier

1 postawił mnie na nogi. Nie dałem mu napiwku, a on mruknął coś z niezadowoleniem; chętnie bym mu coś włożył w łapę. Ze wzniosłym uczuciem, że podarowano mi życie, poszedłem do łóżka (moja ultima ratio, iść do łóżka). Całymi godzinami według mego odczucia usiłowałem odcyfrować pismo, któ­rym, zdawało się, pokryta była tapeta. Było to egzotycznie obce, a jednocześnie bardzo znajome pismo, lecz nie mogłem przeczytać jego treści, chociaż ciągle wydawało mi się, że jestem zupełnie bliski odcyfrowania. Sądziłem też, że musi to być jakiś niesłychanie ważny tekst; nie, nie taki znowu ogromnie ważny. Poszedłem do klozetu, a kiedy tam siedzia­łem, kilka razy usłyszałem, jak ktoś podchodził do drzwi i wybębniał na nich palcami jakiś zabawny znak.' Kiedy wracałem krótkim korytarzem, wszystkie drzwi do pokojów były lekko uchylone, a z każdej szpary dochodziło mile wabiące sykanie, skoro się tylko do niej zbliżałem. Potem znowu leżałem i męczyłem się nad tym pismem na tapecie, lecz

358

była to męka łagodna, niemal wesoła. Nagle ujrzałem, źe drzwi szafy otworzyły się, wychliła się z nich jakaś głowa i spojrzała na mnie, po czym drzwi zostały znowu przymknię­te. Wstałem i zamknąłem je na klucz, na co spoza wszystkich ścian rozległ się cichy, brzękiiwy chichot. Bez trudu znalazłem wytłumaczenie tego wszystkiego, które wydało mi się w pełni wyjaśniające, po prostu oczywiste. Trafiłem do zajazdu artys­tów, przebywali tu magicy i iluzjoniści i próbowali robić sobie ze mnie żarty. Teraz jednak zorientowali się, że ich przejrza­łem, to odebrało im ochotę, dali mi spokój, więc zdołałem jeszcze na krótko zapaść w sen.

Rano zatelefonowałem do Pip. Byłem pełen wątpliwości, jak przyjmie mój telefon. Zgłosiła się, wymieniając tylko nazwi­sko, które ciągle było moim, a ja odpowiedziałem: Tutaj także. Z początku nie zrozumiała, lecz potem, ku memu zaskoczeniu, zawołała radośnie: Leo, Leolein. Zaraz przyje­chała po mnie na dworzec zgrabnym, czerwonym „Fiatem”. Czekałem na nią w tak zwanej kafeterii. Musiała mi pomóc wstać z krzesła. Od razu opowiedziałem jej wszystko, lecz to jej nie odstręczyło. Powiedziała: Możesz oczywiście zamiesz­kać u mnie tak długo, jak zechcesz. Pojechaliśmy do niej. Było to zwykłe, małe, komfortowe mieszkanie samotnej ko­biety na stanowisku. Od czasu naszego rozejścia się dosyć wysoko zaszła w reklamie, wcale bym się tego po niej nie spodziewał. Poprosiłem ją, aby użyła swoich dobrych stosun­ków w tutejszych agencjach i, jeśli to możliwe, załatwiła mi jakieś zajęcie. Tak, powiedziała, ale przedtem musisz trochę odpocząć, co najmniej tydzień. Siedzieliśmy razem przez cały dzień i rozmawialiśmy. Opowiedziałem jej dużo, lecz nie wszystko. Nieźle cię wzięła ta historia, zauważyła. Z jej opowiadań wynikało, że miała przyjaciela, znacznie od niej młodszego. Przyszedł zresztą później, a gdy mu mnie przed­stawiała, powiedziała po prostu, mój mąż, jakbym jeszcze nim był. Okazał się, jak to się mówi, bardzo swobodny, miał zgodnie z modą trochę monosylabowy, szorstki sposób mó­wienia. Powiedziałem sobie, że z pewnością musi być miłym chłopcem, lecz z wrażenia, jakie na mnie wywarł, nie mógł­bym wnioskować ani tak, ani przeciwnie. W ogóle nie wyzna­wałem się na tym nowym typie młodego człowieka. Wkrótce

poszedł. Czułem trud, jaki sobie zadawałem, by być dla niego szczególnie miłym, i chętnie bym się dowiedział, czy to podziałało; nic nie mogłem poznać, tego też nie, w ogóle niczego nie mogłem po nim poznać; lecz to oczywiście nie było ważne, dla żadnego z nas trojga, wcale nie powinienem o tym mówić.

Chcę jeszcze tylko powiedzieć, że mieszkałem u Pip trzy albo cztery tygodnie i że w tym czasie mój stan rzeczywiście znacznie się poprawił. Zaraz pierwszej nocy spałem ładne kilka godzin; w ciągu dnia wypiliśmy wspólnie butelkę whi­sky. Zbudził mnie donośny hiszpański głos. Wołał nieustan­nie: Veinte y dos, veinte y dos, veinte, veinte, veinte. Jedno* cześnie jakiś duży ciężar stoczył się ze mnie w wielkich bryłach. To są dzieci, zawołałem, a spadłe bryły dostały nóg i uciekły ode mnie przez szerokie wybrzeże ku jakiemuś morzu. Byłem zupełnie rozbudzony, a w następnej chwili usłyszałem zupełnie rozbudzonymi uszami, że znowu za­brzmiała znajoma muzyka, i to w pełnej sile głosu. Mam na myśli muzyczny kolaż z muzyki, głosów i innych dźwięków, który ostatnio słyszałem w hotelu, skąd uciekłem przed trzema dniami. Było to zupełnie albo niemal to samo. Siostrze­niec, pomyślałem, ten przeklęty siostrzeniec przyjechał za mną. Lecz nie, ten został u ciotki; po prostu jest więcej tego rodzaju wariatów. Czy muszą jednak znajdować się tam gdzie ja? Dom, w którym mieszkała Pip, był dużym blokiem czynszowym o trzech lub czterech tuzinach lokatorów, tym zaś również, dziwna rzecz, zdawało się podobać, że w głębo­kiej nocy - chyba nie minęła czwarta nad ranem - ktoś uprawia orgię dźwięków. Tak, uznałem to za osobliwe, lecz była to niewątpliwa, grzmiąca rzeczywistość. Słuchałem tego do jas­nego południa, niedzielnego południa, jak sobie przypomi­nam, a im się robiło jaśniej, południowiej, niedzielniej, tym mniej dziwaczną wydawała mi się ta sprawa. Przez pewien czas grało nie tak głośno, ale i tak zupełnie wyraźnie. Musiało to dochodzić z jednego z najbliższych mieszkań. Znowu muzy­ka, którą lubiłem, może nadawana przez radio. Włączyłem aparat, lecz nie mogłem tego znaleźć na żadnej stacji. Zabaw­ne, powiedziałem, jeden z twoich sąsiadów słucha Czwartej Mahlera, a ja nie mogę znaleźć, która to może być rozgłośnia. Stała przy oknie, wzruszyła ramionami. Oczywiście może to być również płyta albo taśma, macie przecież tutaj w domu 360

jakiegoś opętańca, który włączył aparaturę jużo czwartej rano. Nic nie słyszałam, powiedziała. Pozazdrościć ci mocnego snu. Dziwię się tylko, że nikt się nie skarży. Nie rozumiem, o czym mówisz, powiedziała. Czy teraz także nic nie słyszysz? Była Czwarta Mahlera, ale teraz znowu idzie Moody Blues czy coś w tym guście, wszystko to pomieszał na jednej taśmie. W ogóle niczego nie słychać, powiedziała. Nagle znowu jedno z owych świętych zwierząt zaryczało „el celeste toro en tierra”. A to, ten ryk musiałaś przecież usłyszeć. Słyszę tylko samochody, powiedziała, tutaj jest duży ruch. Wobec tego mam halucyna­cje, powiedziałem. Rzekłem to żartem, lecz gdy wymówiłem to słowo, o którym może już od lat nie słyszałem ani go nie czytałem, ani też sam nie używałem, a które teraz poddała mi chyba zupełnie mimowolna mechanika rozmowy, natych­miast z lekkim, wyzwalającym przestrachem poznałem, że powiedziałem prawdę. Ach tak, powiedziałem. Wiedziałem teraz, że od kilku dni miałem halucynacje, a gdy tylko to zrozumiałem,, pozbyłem się ich. (Poznałem jednak tylko złudzenia mojego słuchu, w żadnym zaś razie nie wnioskowa­łem z nich o złudzeniach wzrokowych, na które cierpiałem od dłuższego czasu. Chcę tutaj zauważyć, że jeśli wolno mi sądzić wedle własnego doświadczenia, nie jest się od tych omamów na zawsze wolnym, skoro się je raz przejrzy. Gdy tylko powrócą, ulega się im na nowo, tak wielka jest ich siła łudzenia, tak potężny jest idący od nich pozór rzeczywistości). Poprawiałem się zresztą zdumiewająco prędko, chociaż w pierwszych dniach zdawało się, że, wręcz przeciwnie, jest ze mną gorzej niż przedtem. Co rano, chcąc się podnieść, musiałem czołgać się na czworakach od tapczanu, na którym sypiałem, do małego fotela, gdzie podciągałem się do pionu w tak wielorako skomplikowany sposób, że muszę zrezygno­wać z próby dokładniejszego opisu. Krótkie drogi w małym mieszkaniu były dla mnie wyczerpującymi i ryzykownymi wędrówkami. Lecz tutaj byłem zdany na całkowicie płaski grunt. Każdy krok do góry lub w dół był nieobliczalnym ryzykiem. Więcej niż raz miękko i bezgłośnie osuwałem się na schodach domu, jak gdyby jakieś magiczne zaklęcie momen­talnie pozbawiło mnie kośćca. Gdy Pip spostrzegała, że znowu zostałem z tyłu, obracała się i potrząsając głową patrzyła na mnie ze swojej odległej wysokości lub głębi. Wytłumaczyłem jej, że musi mnie samemu pozostawić ponowne wyprostowa-

16 - Steffcns

361

nie się, bo nikt mi w tym nie mógł pomóc, potrzebowałem silniejszej podpory, niż mogłaby nią być ludzka ręka, kręciłem się więc na ziemi tak długo, aż znajdowałem coś odpowied­niego.

Minęło jednak zaledwie kilka dni, gdy przyjaciel Pip mógł powiedzieć: No, teraz znowu może pan iść. Powiedział to z silnym naciskiem na słowo „iść”, tak że jego uwaga w związ­ku z okolicznością, że większą część czasu spędzałem z jego przyjaciółką (która mnie w dodatku przedstawiła jako swego męża, jakbym nim jeszcze był) w jej mieszkaniu, stała się ogromnie dwuznaczna. Jakże źle mnie oceniał. Pozwalałem się karmić przez nią i to wszystko. Bez najmniejszych trudności przyzwyczaiła mnie, bym znowu jadł regularnie, i jadłem, nawet z ochotą, jakiej już od lat nie miałem. Dopóki byłem razem z Pip, nie zauważyłem jej umiejętności kucharskich, może posiadła je dopiero później.

Przyjmowałem jej dobrodziejstwa bez zastanawiania się. Po­zwoliłem nawet, aby mnie ubrała. Nastawała na to, nie mogła patrzeć, jak łażę (albo zataczam się, albo pełzam) w moich zaniedbanych, wiszących na mnie marynarkach i spodniach. Poza tym musiałem znowu trochę okazalej wyglądać, jeżeli chciałem mieć nadzieję na uzyskanie nowego zajęcia. Wielkich nadziei nie miałem, wiedziałem, że mój wiek (przed trzema miesiącami stuknęła pięćdziesiątka) był przeszkodą trudną do wzięcia. Nie uderzyło mnie też szczególnie mocno, gdy się nie spełniły, skinąłem tylko głową potakująco, a nawet niemal afirmatywnie.

Miałem już znowu zupełnie inne wyobrażenia o tym, co dalej miało być ze mną. Mianowicie nic. Były to znowu wizje mego końca. Teraz wyobrażałem to sobie tak, że pojadę do Mona­chium i tam umrę przed domem G., a właściwie domem jej matki, w którym mieszkała. Ponieważ nie znałem tego domu, mogłem go sobie wyobrazić wedle upodobania. Bałem się tylko, że w końcu okaże się, iż jest zupełnie inny. A od tego wszystko zależało; gdyby nie był taki, a przynajmniej podob­ny, nie udałoby się. Jest to stary, szaroczamy dom w pańskim stylu, ż supraportą, zdobnym frontonem i innymi ozdobami. Leży w sporej odległości od wysokiego ogrodzenia i bramy

o dwóch potężnych, kamiennych słupach. Inaczej nic z tego nie będzie, bo nie chcę, aby ona czy ktokolwiek inny w domu zauważył mnie, gdy będę tam ukradkiem łaził i spoglądał

w oświetlone okna. Oświetlone, bo będę tam łaził tylko wieczorami, przez wiele wieczorów, aż wreszcie dojdę do tego, że położę się w śniegu obok jednego ze słupów. Oczywiście muszą tam być krzaki, które mnie skryją, inaczej nic z tego. Śniegiem się nie martwiłem, o tej porze roku i w tej okolicy z pewnością będzie. Był nie tylko niezbędny, aby w nim zamarznąć, lecz także, abym go widział na dachu, gzymsach i ozdobach ciemnego domu, dopóki nie zamkną mi się oczy i wszystko zgaśnie wraz ze mną.

(Śmieszna stylizacja? Można to tak nazwać, sam to niekiedy tak nazywałem. Lecz pragnienie, aby swemu życiu, choćby u samego jego kresu, nadać pewien styl, wynika z potrzeby nadania mu sensu, a to osłabia zarzut stylizacji w tej samej mierze, w jakiej wzmaga podejrzenie wobec sensu.)

Pojechałem tam. Zobaczyłem ten dom. Wszedłem do środka, do środka. Zobaczyłem ją. Właśnie przyszedł Korfiz, było to na dzień przed Bożym Narodzeniem. Żądne sensacji dzieci cieszyły się z mego nieoczekiwanego przybycia. K. od razu poszedł do kuchni zrobić kawę. Piliśmy kawę i rozmawialiś­my. Później przyszła również jej matka. Co dalej? Nic, zobaczyłem ją. Dom nie był zupełnie taki, jak sobie go wyobraziłem. Od biedy jednak by się nadawał. Był śnieg.

Z ulgą, niemal radośnie, pożegnałem się z Pip. Ona również odetchnęła, już po czternastu dniach miała mnie trochę dosyć, moja ponuro rozmyślająca obecność przytłaczała ją. Dała mi trochę pieniędzy, przysłał je również Keilgraf, do którego zatelefonowałem, i z tym odjechałem. Nie mogło tego starczyć na długo, lecz nie myślałem ponad najbliższe dni. Trudno mi powiedzieć, abym w ogóle myślał. W głowie miałem jedynie niejasne, ciemno płynące podniecenie, w którym możliwość jakiegoś trwającego dłużej niż te nieliczne dni życia była jedynie możliwością jakiegoś cudownego ratunku, zjawi­skiem, które wobec każdej rozsądniejszej myśli musiałoby zniknąć. Potem zobaczyłem ten dom, nawet do niego wsze­dłem i ujrzałem ją, i był śnieg, śnieg umierania, śnieg koloru

363

k

śmierci, lecz dalej nie było nic. Święta, głupie nagromadzenie świątecznych dni, minęły mi niewyraźnie. Mieszkałem w ho­telu dobrej, średniej klasy tuż obok dworca, a jeśli go opusz­czałem, to tylko po to, aby usiąść w jednej z sal restauracji dworcowej (najczęściej w tak zwanej Sali Europejskiej, którą zawsze wyróżniałem) i przyglądać się fluktuacji publiczności. Byłem jak nieruchoma kamera, którą ustawił tam jakiś reży­ser, aby pokazać bez słowa komentarza beztroskę tego nieu­stannego, masowego ruchu życia.

Ze słabości, mówiłem sobie, ze słabości ciągnę dalej. Tą słabością jest siła, którą dały mi znakomite steki i zupy Pip.

Nowy rok rozpocząłem od pójścia do lombardu, gdzie zastawi­łem mój zegarek.

To, oczywiście, nic nie zmieniło w tym, że znowu nie mogłem zapłacić rachunku za hotel. Zadzwoniłem do Augustusa. Czy mam go nazwać starym przyjacielem, czy tylko dobrym, starym znajomym? Zadowolę się powiedzeniem, że jest on człowiekiem wzorowym, człowiekiem o miażdżącej wzoro- wości, którego wówczas znałem już od dwudziestu lat. Gdy go poznałem, był jeszcze wolontariuszem, ale już w tej samej potężnej firmie, w której tymczasem wspiął się do drugiego, a co najmniej trzeciego od góry stopnia w hierarchii, do niemal uroczyście cichego regionu w głównym budynku zarządu tego międzynarodowego przedsiębiorstwa, gdzie knuje się ponure intrygi, jakim podobne firmy zawdzięczają swoją świetność. Nazywałem go Babyface Augustus i taki pozostał, twarz wprawdzie miał wyraźnie starszą, ale zachował jej dziecinny wyraz, taki bowiem wzorowy życiorys jak jego przebiega poza wszelkimi wyciskającymi piętno doświadczeniami. Tak więc wkrótce po moim telefonie patrzyłem (wezwał mnie do siebie, do swej siedziby, a jakiś cicho stąpający pomocnik poszedł po mnie do hallu recepcyjnego i zaprowadził mnie do niego) w jedną z tych irytujących, a zawsze trochę nieprzyjemnych, nawet niesamowitych twarzy, w których wszystkie cechy są ze

sobą niezgodne, dziecięcych twarzy starców lub starczych twarzy dzieci u ludzi w średnim wieku, przypominających twarze liliputów, których kiedyś widziałem w czasie paździer­nikowego święta, i słyszałem, że żyją przeciętnie do trzydzies­tu pięciu lat.

Augustus był co prawda dokładnym przeciwieństwem takiego karła; wysokiego wzrostu, zadbany mężczyzna wskazał mnie, biedaczysku, fotel dla gości stojący przed jego biurkiem, tym samym gestem, jaki miał dla dostojnych panów, z którymi zazwyczaj się stykał. (Musiał się tym rozkoszować, o tak, robił sobie z tego uciechę, nigdy nawet nie marzył, że będę tak kiedyś przed nim siedział i siląc się na swobodny ton, prosił go

o małą pożyczkę.)

Z uśmiechem odchylił się do tyłu i potrząsnął głową. Pewno będziesz mnie uważał za bardzo twardego, powiedział, ale nie podam ci nad tym biurkiem nawet pięćdziesiątki. Uśmiechnąłem się również, przydałem nawet memu głosowi szczypty zadowolenia i odpowiedziałem: To byłoby oczywiś­cie trochę za mało. (Męczyłem się, usta miałem w uśmiechu trochę napięte, przez całe przedpołudnie łaziłem po bardzo zimowych ulicach Schwabing i Bogenhausen, aż wreszcie zdecydowałem się, by zadzwonić do niego z budki telefonicz­nej, zanim ostatnie drobne wydam na kilka suchych bułek.) Nie dostaniesz ode mnie ani feniga, powiedział. (Przypomniałem sobie, jak tego wolontariusza, który tymcza­sem tak wspaniale się przepoczwarzył, wspomagałem niekiedy małymi kwotami, aby mógł jakoś dociągnąć od dwudziestego któregoś do najbliższego ostatniego; przypomniałem o tym sobie, nie jemu; widziałem, że nie można było tego porów­nywać.)

Wiedziałem, że do tego dojdzie, powiedział. (Ciekawym skąd? Cóż mógł wiedzieć o ostatnich zmianach w moim życiu?)

Sam jesteś winien swej sytuacji, powiedział.

Czy nie mógłby równie dobrze oświadczyć, że jestem winien śmierci B.? Zaprotestowałem.

To go w najmniejszym stopniu nie stropiło. Powiedział: Po prostu wszystko pozostawiłeś własnemu biegowi.

Był to oczywiście zarzut, z jakim zetknąłem się nie po raz pierwszy, a który przecież zawsze dotkliwie odczuwałem. Zawsze miałem skłonność do pozostawiania wszystkiego włas­nemu biegowi. Wynikała ona z pewnego sceptycznego lekce­

ważenia całej sfery wydarzeń i postawę taką można by oczy­wiście kwestionować. Bezsporne natomiast wydawało mi się, że nikomu nie można przypisywać winy za to, że mu, obojętne z jakich powodów, zabraknie sił do trzymania się prosto (zakładając, że można nazywać siłą, co do czego mam wielkie wątpliwości, choćby zboczoną i zgubną, wyćwiczoną ludzką zdolność znoszenia życia, a nawet zgadzania się z nim). Nie powiedziałem mu niczego w tym rodzaju, zbyt byłem zmęczo­ny, pojmowałem również, że wcale by go nie wzruszyło. Dla takiego jak on byłoby to jedynie kiepską wymówką. Nie powiedziałem nic, tylko patrzyłem na niego, był potworem. Przez chwilę żal mi było jego dzieci, chociaż na pewno było im z nim znacznie lepiej niż Sannie ze mną. Nie jest on niczym szczególnym, tego nie chciałem powiedzieć w żadnym razie; być potworem nie jest niczym szczególnym. Monstrualna niewinność rozwinięta do kompletnego braku zrozumienia nie jest niczym innym jak normą: właśnie to czyni ogół tych, którzy jej odpowiadają, tych nieszkodliwych, poczciwych ludzi, podobnymi do jakiejś niszczącej siły natury, i apelowa­niem do kilku mętnych zasad nie więcej się u nich osiągnie niż u niej. Nie sprzeciwiałem mu się więc dłużej, udawałem nawet przed nim coś w rodzaju pokornej skruchy, aby może w ten sposób uzyskać jakąś drobnostkę, gdy w rzeczywistości do­znawałem raczej uczucia pychy.

Wygłaszał przepisowe kazanie umoralniające, a mnie przypo­minał się człowiek z pewnego opowiadania, o którym tam była mowa, że traktował życie po prostu jako ciąg następujących po sobie nagród i kar. Zacząłem się zastanawiać, kto to mógł napisać.

Nagle usłyszałem, jak powiedział: Uważam też za niesłuszne, aby twoja córka oglądała swego pijanego ojca.

Teraz zrozumiałem, skąd wiedział o mnie tyle, że mógł sobie wyobrazić, co się stało; poinformowała go Stara, co uczyniła na swój sposób, tylko jej informacje mogły go skłonić do tego rodzaju uwagi. A jeśli poinformowała Babyface Augustusa, to niewątpliwie także innych wspólnych znajomych. Lenę, która też mieszkała w tym mieście i zawsze była dobrze wobec mnie usposobiona. Właśnie postanowiłem ją odwiedzić; miała kon­takty z wydawnictwami i redakcjami, które już dawniej były mi przydatne. I innych. Rikego. I Owieczkę. I Oskara. Przypuszczalnie wszystkich podjudziła przeciwko mnie, może

tylko przez gadatliwość, bo nigdy nie mogła się przemóc, aby nie wykorzystać podatnego materiału. Tak jak dawniej mia­łem wrażenie, że jej szpicle wszędzie następowali mi na pięty, iż wszystkie moje drogi widziałem otoczone na wysokości stóp ich ruchliwymi oczami, tak teraz wydawało mi się, że wszędzie wyprzedzają mnie jej ostrzegające informacje. Nagle wypełnił moje uszy podniecający tykot staroświeckich aparatów tele­graficznych. To mnie rozwścieczyło. Bestia, krzyknąłem, obrzydliwa, stara bestia. Nie tylko że moje stany odurzenia i słabości z pełną świadomością (bo nie była znowu taka głupia, by nie wiedzieć, że musiało to być coś innego) fałszywie sprowadzała do zwykłego pijaństwa, lecz posuwała się nawet do tego, że podawała je za dowód mej nikczemności, siebie zaś i innych przedstawiała jako zupełnych abstynentów. Mój niemy okrzyk rozległ się nagłym uciskiem w żyłach na moim czole. Byłem jednak dostatecznie podniecony, aby temu nic nie rozumiejącemu, wzorowemu chłopcu wejść jednak w paradę.

Aha, powiedziałem, co prawda nie tak szyderczo i spokojnie, jak bym tego chciał, uważasz za niesłuszne, że dopuszczałem do tego, by moja córka oglądała swego ojca pijanego. Ja także. A tak rzeczywiście bywało. Ale widywała również i swoją matkę pijaną. Tylko nie mów teraz, proszę, de mortuis nihil nisi bene. A swoją babkę też w tym stanie widziała, co prawdopodobnie nieraz się jeszcze zdarzy, bo przecież miesz­kają razem. (Tu opisałem mu zwięźle, jak Stara upiła się kiedyś w obecności Sanny do tego stopnia, że - był to u niej jakiś tik - bez przerwy przeraźliwym głosem wołała swego ojca, uderzając się przy tym zakrzywionymi palcami obu rąk po głowie. Był to naprawdę okropny widok, owego wieczoru nie oglądaliśmy go z Sanną po raz pierwszy, Stara nierzadko miewała takie napady. Unaoczniłem mu to drżącymi rękami i skrzeczącym głosem. Tatkuuu, tatkuuu, krzyczałem w jej stylu, ale tak iż sprawiało to wrażenie, że tłumię głos.)

Pewna przyjaciółka, dodałem już spokojnym głosem, pewna przyjaciółka (była nią Gigi) musiała kiedyś odwieźć Sannę i kompletnie nieprzytomną Starą do ich mieszkania na wrzoso­wiskach i spędzić z nimi noc. A dodam, jeśli ci już o tym opowiedziała, iż twojemu sądowi, że jest to niesłuszne i tak dalej, tylko przytaknę.

Interesują mnie tylko fakty, powiedział zimno.

No tak, już żałowałem, że nie oparłem się chęci repliki. Przecież od dawna wiedziałem (a ta dawna wiedza była źródłem mej skłonności „pozostawiania wszystkiego własne­mu biegowi”), że potwory rządzą niewzruszenie - mógłbym też, mniej lub bardziej dokładnie, zacytować znane powiedze­nie: „kanalia jest i będzie panem świata”, lecz nie bardzo mi się ono podobało, twierdzę nadal, że są oni niewinni. Wiedzia­łem o tym, wiedziałem również, że ich niewzruszoność bazuje na uznawaniu tylko jednego kryterium, i to wyłącznie dla innych, nie dla siebie, bo owym kryterium są oni sami. Dzięki temu rozważaniu, które wcale nie było tak wyrażone jak tutaj - to mi nie było potrzebne - mogłem powrócić do mojej zrezygnowanej pychy za pokornie skruszoną fasadą i pozwolić mówić mu dalej, gdy ja sam znowu próbowałem przypomnieć sobie autora owego opowiadania, które skojarzy­ło mi się z Babyface Augustusem. Mówił, a ja jednak dosłysza­łem to: Najlepiej pomoże ci się, wcale ci nie pomagając.

Tak, tak, to do ciebie pasuje, pomyślałem prędko i znowu wróciłem do moich własnych rozmyślań. Jeszcze raz przerwał mi jakimś godnym uwagi zdaniem, które wyglądało na końco­wy wniosek, a w każdym razie było bardzo konsekwentne. Wtedy właśnie zejdziesz na psy, usłyszałem.

Tak, tak, to do was pasuje, pomyślałem, a gdy nagle zobaczy­łem, że chwyta za słuchawkę telefonu, a potem mówi swymi postarzałymi ustami dziecka, zacząłem do niego milcząco przemawiać. Gdybyś potrafił zrozumieć, co przed chwilą powiedziałeś, wówczas mógłbyś połączyć brutalność ze szcze­rością i przyznać, że nie jest to niczym innym jak zapamięta­łym życzeniem śmierci komuś, kto ośmielił się nie podporząd­kować niecnym prawom świata, których wzorowym przedsta­wicielem jesteś ty, i wzgardzić twoim szczęściem kastrata. Poza tym, mój drogi, zawsze i wszędzie jest nienormalne obstawanie przy doskonałości ustawy, będąc jednocześnie jej wykonawcą i ciągnącym z niej korzyści. Lecz gdybyś potrafił to zrozumieć, dodałem z wielkim pośpiechem - bo zdawało mi się, że spoza moich słów wyłania się zapomniane nazwisko autora - gdybyś potrafił to zrozumieć, nie powiedziałbyś tego, co powiedziałeś, jesteś więc niewinny.

Ciągle jeszcze rozmawiał przez telefon, gdy nagle szukane nazwisko stanęło mi przed oczami. Wydrukowane ładną antykwą, tak jak je niegdyś widziałem w antologii amerykań-

skich nowelistów, widniało teraz przede mną wraz z tytułem opowiadania.

Teodor Dreiser, Murzyn Jeff.

Opowieść o linczu, która wówczas przez kilka dni chodziła za mną, chociaż wcale nie wydała mi się arcydziełem.

(Spotkanie z Augustusem dlatego opisałem tak dokładnie, aby tym krócej móc wspominać o innych, które nastąpiły w najbliższych miesiącach. Choćby z Leną. Dała mi pienią­dze, jestem przekonany, że tyle, ile mogła. Lecz już w drzwiach dostrzegłem to szczególne uciekanie oczu, jakby chciały się skryć przede mną w tyle głowy. Bądź co bądź Lena jeszcze mnie wpuściła. Natomiast Owieczka rozpostarła w drzwiach swą drobną postać z ładniutką głową owcy, jak anioł w bramie raju, i rzuciła na mnie klątwę: Ani kroku za ten próg. Było to kilka miesięcy później, kiedy już chodziłem

o dwóch kulach. Potem, na ulicy, omal nie straciłem równo­wagi, śmiejąc się z tej sceny. W mojej sytuacji mogłem się równie dobrze śmiać, jak i robić cokolwiek innego. Niechże te przykłady wystarczą.)

Okazało się, że Augustus telefonował do pewnego urzędnika z opieki społecznej. Powiedział, że ten człowiek mnie oczeku­je, że mi coś doradzi i pomoże.

Zaraz tam poszedłem, lecz go nie ujrzałem. Jedynie jego rękę, która przez szparę w uchylonych drzwiach podała mi kartkę, skierowanie do jakiegoś złej sławy schroniska dla bezdom­nych.

Od drzwi przytułku zostałem jednak odprawiony przez bab­sko w białym fartuchu, z uwagą, że jeszcze jest zamknięte, że mam przyjść o tej a o tej godzinie.

Powiedziałem, że jest bardzo zimno, a nie wiem, dokąd pójść. Zamknęła drzwi bez słowa.

Zacząłem chodzić po ulicy w jedną i drugą stronę, otworzyć mieli dopiero za kilka godzin. Potem przypomniałem sobie, że mam w portfelu jeszcze parę znaczków pocztowych, i sprzeda­łem je w jakiejś kwiaciarni. Znaczki zawsze się mogą przydać, powiedziała kobieta i dała mi równowartość tak jakby w pre­zencie. Kupiłem sobie za to paczkę papierosów.

0 wyznaczonej godzinie znowu poszedłem w stronę dużego, żółtego domu. Jednakże nie przestąpiłem jego progu. Ujrza­łem bowiem stojącą przed nim grupę postaci, które znałem ze snów, a raczej z jednego snu, który od lat ciągle mnie nawiedzał, a w którym takie właśnie postacie i jeszcze inne w ich rodzaju napierają na mnie z obu stron długiej drogi, którą muszę iść, i z groźnym uśmiechem chcą mnie chwycić. Teraz zobaczyłem je przed sobą ucieleśnione i na ten widok przystanąłem po drugiej stronie ulicy, wyjąłem z kieszeni skierowanie i, trzymając ręce wyciągnięte w ich kierunku, powoli je podarłem na małe kawałeczki, które rzuciłem na ulicę.

Miałem takie uczucie, jakbym odniósł wielkie zwycięstwo,

1 odszedłem stamtąd uskrzydlony, co mnie prawdziwie roz­grzało w zimnie zapadającego wieczoru.

Najbliższe noce spędzałem w wagonach odstawionych pocią­gów. Siadałem w kącie przy oknie, ze spojrzeniem skierowa­nym na jeden z oświetlonych zegarów peronowych, w głębo­kim, niemal bezuczuciowym zdumieniu, że to miejsce na świecie zajmuję w nocy. Tak przesiadywałem pierwsze godzi­ny nocy. Później robiło się w wagonie ciepło. Wyciągałem się na ławce i nieraz zasypiałem na krótko. Gdy się budziłem, najczęściej okazywało się, że duża wskazówka zegara przesu­nęła się o niewielki kawałek. Nad ranem przychodził personel sprzątający. Zachowywaliśmy się wówczas tak, jakbyśmy się nawzajem nie widzieli.

Jednej z owych nocy ukradziono mi portfel. Chyba właśnie dopiero co zasnąłem, bo gdy obudziłem się z jakimś lękiem, wywołanym uczuciem, że zelżał bardzo lekki ucisk, a może wrażeniem słabego ssania, wskazówka była niemal w tym samym miejscu. Nie wiem, co mnie skłoniło do pomacania lewej strony marynarki, lecz właśnie to od razu zrobiłem. Była cienka, pusta, a ja gwałtownie odwróciłem ją na zewnątrz, tak że padło na nią światło lamp peronowych. Podszewka była rozcięta i zwisała jak brzeg szerokiej, otwartej rany. Potem po pierwszym bezradnym spojrzeniu dookoła zobaczyłem na podłodze coś białego; było to kilka złożonych razem karteczek

z notatkami (wcale bowiem nie zrezygnowałem ze zwyczaju robienia najrozmaitszych notatek). Obmacałem podłogę, lecz nic więcej nie znalazłem. Portfel zawierał paszport, kilka fotografii B. i Sanny orazdwa zdjęcia, które zrobiła mi G., gdy swego czasu spędzaliśmy Wielkanoc nad Oste.

Podniosłem podokienny stolik, rozłożyłem na nim odnalezio­ne kartki z notatkami i wniosłem zapis o mojej najnowszej stracie. Pamiętam jedynie, że było w nim słowo „demontaż”. Potem złożyłem doniesienie.

Ktoś, kto zauważył, że bezcelowo i niezdecydowanie wystaję w jakimś zakątku dworca, dał mi adres placówki pomocy. Był to dobry adres. Dopomożono mi w wynajęciu taniego pokoju w pensjonacie, zapłacono rachunek w hotelu i przez najbliższe dni wspomagano pieniędzmi i żywnością. Przez kilka dni pomagałem w biurze wielkiej firmy handlu bydłem, eksportu­jącej do Włoch. Wypisywałem na maszynie listy przewozowe, rachunki, wykazy wagi, czeki, pracując w niektóre dni po dziesięć do dwunastu godzin. Mogę powiedzieć, że byłem wysoko cenionym biurokratą, dopóki mnie potrzebowano. Za pośrednictwem urzędu pracy starałem się o posadę portiera w klinice dziecięcej. Wyobrażałem sobie, że w czasie nocnych dyżurów może nawet będę mógł coś pisać. Pracy tej jednak nie uzyskałem, wybrano innego starającego się, który taką funk­cję już pełnił. Z miejsca portiera w firmie ubezpieczeniowej zrezygnowałem, ponieważ była połączona z wydatkami na uniform, taki zwykły admiralski uniform, a także nie były przewidziane dyżury nocne. Potem urząd pracy nic dla mnie nie miał i przez kilka dni byłem pomywaczem w restauracji szybkiej obsługi przy Bayerstrasse. Nie wytrzymałem tego. Dziewięć godzin stania nad zlewozmywakiem i zmywania tac i naczyń powodowały silne bóle w plecach. To i złość z powodu niezwykle niskiej płacy wzmagały się wzajemnie i pewnego popołudnia cisnąłem na tacę pokrytą resztkami jedzenia otrzy­maną bluzę roboczą i pożegnałem się ze słowami, że za taką płacę to i pies nie chciałby szczekać przez godzinę, za to bóle, jakich się przy tym dostaje, mogą przyprawić o wycie dzień

i noc.

L

Nie bóle jednak, lecz nawrót dawnych lęków wywołał moje załamanie się pewnej nocy. Od czasu gdy rozpłynęły się moje nadzieje na uzyskanie miejsca portiera z możliwością pisania, a jednocześnie wyschły tymczasowe źródła dochodów, znowu zacząłem zażywać tabletki nasenne, te same co dawniej, a wkrótce również w tych samych ilościach. W nocy, o której myślę, pogląd mój, że to, co już uważałem za nowy początek, w rzeczywistości było tylko bezcelowym dreptaniem w miej­scu, przekształcił się w panikę. Przypominam sobie, w pokoju urządzonym tak jak przeładowany w idyllicznym stylu pokoik lalek zachowywałem się, jakby był on światem w stanie zagłady, jakby podłoga miała mi się usunąć spod nóg, a ściany

i sufit zawalić na mnie. Byłem obłąkany, niewątpliwie byłem obłąkany, a ostatnim wysiłkiem zanikającego rozsądku przy­znawałem to przed samym sobą.

W ostatnich godzinach owej nocy, w spokoju, z trudem wywalczonym i utrzymywanym, napisałem długi list o moim stanie i sytuacji. Był on przeznaczony dla monachijskiego lekarza, z którego matką była zaprzyjaźniona Stara (wspomi­nałem już o nim przed wielu dniami i stronami). Nie wysłałem tego listu pocztą; nie mogłem już tracić czasu, jaki zużyłaby na jego doręczenie; tego samego rana zaniosłem mu go osobiście; w ogóle napisałem go tylko w przewidywaniu, że nie udałoby mi się myśli lub słów, albo jednych i drugich, utrzymać w porządku wystarczającym dla ustnego przedstawienia moje­go przypadku. Podczas czytania listu lekarz podawał mi nad biurkiem, nawet nie patrząc na mnie, jedną chustkę papiero­wą po drugiej, gdy tylko bowiem znalazłem się w pokoju przyjęć, trysnęła z moich oczu i nosa delta strumieni, która wypływając bez przerwy, zalewała mi twarz i łączyła się na podbródku.

Doktor B. od razu skierował mnie na stacjonarne leczenie do kliniki chorób nerwowych. To ja sam przerwałem je po trzech tygodniach, ponieważ zwykła kuracja odwykowa zawiodła moje, być może zbyt wielkie, oczekiwania. Nadużywanie przeze mnie środków nasennych nie było przecież przyczyną aiej zguby, a co najwyżej mogło być uważane za przyczynę drugiego stopnia, przyczynę będącą w wielkiej mierze skut­kiem. Oczekiwałem ni mniej, ni więcej, tylko czegoś w rodzą-

ju prania mózgu, które, jak to nazywałem, uwolniłoby mnie od mego nienormalnego zdrowia i wreszcie obdarzyło ową chorą normalnością, która umożliwia ludziom (potworom) urządzać się w tym pełnym niespodzianek świecie. Lecz zamiast mi podawać czarodziejskie dekokty czy działać na mnie w jakiś inny oczekiwany przeze mnie sposób, zrobiono mi w ciągu pierwszych dni kilka zastrzyków, a potem przenie­siono do trochę zaniedbanego starego domu, w którym lekarz pokazywał się tylko raz na tydzień. Tam z dwoma lub trzema tuzinami innych pacjentów spędzałem dni w nagiej i nieprzy- tulnej sali, która z pewnością najpogodniejszego człowieka mogłaby wpędzić w melancholię.

Nie traciłbym ani słowa więcej na mój pobyt w tej klinice (może nawet mógłbym go zupełnie pominąć milczeniem, jak wiele innych rzeczy w tym czwartym, ostatnim etapie mego upadku), gdyby nie to, że właśnie tam, podczas ostatnich dni pobytu w beznadziejnej sali, zdarzyły mi się dwie rzeczy, podwójny, wewnętrzny zwrot, który, jak podwójny zwrot w tył, zdawał się sam siebie znosić. Lecz właśnie tylko zdawał się; bo może to być tylko pozór, że w kimś, kto zrobił pełny obrót, nic się nie zmieniło. Krótko mówiąc, ta zagmatwana sprawa polegała na tym, że niemal jednocześnie postanowiłem zrezygnować z pisania i napisać tę książkę, tę oto, i że ta podwójna decyzja nie była wewnętrznie sprzeczna. Drugi zwrot znosił pierwszy jedynie w dwojakim sensie, wskutek czego znosić znaczy również przechować.

Pisanie było ostatnim, czego się jeszcze mogłem wyrzec, jedynym, czego, chociaż także niepewną dłonią, dotąd się trzymałem. Teraz i z niego zrezygnowałem; nie spowodowało to jednak twardego upadku, nagłego runięcia. Nastąpiło łagodne tonięcie, osuwanie się w dół, podobne do opadania płatków śniegu na dworze, za oknami tego smutnego domu. Właśnie w owym ostatnim tygodniu lutego znowu zaczął padać, w sam czas dla mnie, abym mógł patrzeć na to całodzienne, jasno-ciemne opadanie od świtu do zmierzchu, spojrzeniem, które wydawało mi się zarazem spojrzeniem do wewnątrz, wglądaniem w samego siebie. Także we mnie zdawała się rozpościerać warstwa śniegu nad tym ostatnim,

1 czego mogłem zrezygnować, i delikatnie grzebać je pod sobą.

Padając powoli, śnieg pokrywał płaskie pole”, bez przerwy powtarzała moja głowa to zdanie, początek pewnego opowia­dania, jeden z najpiękniejszych, znanych mi początków. Kołysz się głowo, kołysz się i daj się ukołysać tym miękko opadającym falom z „a” i „o”, tylko z „a” i „o” w jasno-ciem- nej zmianie, z padaniem śniegu sylab, padaniem sylab śniegu. Ulegnij, zrezygnuj, nie ma nic piękniejszego niż rezygnacja, a śnieg, w sylabach i płatkach, w środku i na zewnątrz, ogrzeje cię tak, jak jeszcze nic cię nie ogrzało.

Och, to była rozkosz, zawsze byłem przecież podatny na nieporównywalną fascynację rezygnacją. Lecz akurat gdy zdawało się, że śnieg na mogile wewnątrz mej głowy osiągnął największą grubość, jego pokrywa rozdarła się i z rezygnacji z pisania, paradoksalnie i pozornie jej przeczącj naprawdę przecież jako jej wewnętrzna, wrodzona konsekwencja, wy­trysło postanowienie napisania książki, tej oto, nie innej, tylko tej. W szalonym entuzjazmie, jaki mnie natychmiast opano­wał, wybaczyłem sobie zauważoną natychmiast naiwność wyobrażenia o pisaniu jak za pierwszym lub ostatnim razem, pisaniu, które w pewnej mierze jeszcze albo już nie byłoby pisaniem. Postanowienie od razu przybrało kształt gotowego planu, a ja z miejsca napisałem pierwsze zdanie: „Wiecie przecież wszyscy, że umarła przed trzema laty.” Sam z siebie ubrałem je w formę przemowy, formę, jaką od kilku miesięcy przybierały wszystkie moje myśli, a która wszystkim im dawała charakter nieporadnych mów usprawiedliwiających, chociaż dla większości z tych, do których mówiłem, nie odczuwałem niczego poza współczującym lekceważeniem

i byłem jak najdalszy od tego, by komuś z nich czy wszystkim razem przyznać godność instancji sądzącej. Nikt jednak nie ma liczniejszych partnerów rozmowy niż człowiek samotny; zbierają się wokół niego wszyscy nieobecni, on zaś mówi do nich i mówi, pozwala im w myśli czasem odpowiadać, bo jest to w jego mocy, a swemu pragnieniu mówienia i odpowiada­nia, z którego jednocześnie sam się śmieje, ulega niekiedy zupełnie bez opanowania. Jest to zwyczaj człowieka samotne­go, nawet jeśli, jak ja, nie musi się dopiero dowiadywać o tym, co należy sądzić o przysięgach, o komunikowaniu się i zrozu­mieniu, którymi świat bez przerwy pcha się w głuche uszy, mianowicie nic, zupełnie nic; jest to jego zwyczaj i pozostanie to jego słabością, nawet jeśli równie dobrze jak ja wie, że nic

będzie usłyszany i że nie miałby żadnych szans zostania wysłuchanym. Postanowiłem trzymać się formy przemówie­nia, która mi się sama podsunęła, a jednocześnie wysnułem z niej zaraz tytuł roboczy i umieściłem go na górnym margine­sie strony: „Okólnik”.

Rozpocząłem już, lecz teraz skreśliłem pierwsze zdanie i zastą­piłem je innym, które napisałem już przed wielu laty i w zupeł­nie innym kontekście. Nie potrzebowałem go szukać, przy­pomniało mi się słowo w słowo i nie musiałem w nim niemal niczego zmieniać, aby je przystosować do nowego początku, którego zapisaniu towarzyszył nagły wytrysk fez radosnego smutku czy też zasmuconej radości: „Często - mawialiśmy «częstawo» - życzyłem sobie, aby była zamknięta we mnie nie tylko tak, jak to pojmuje liryka, lecz tak cieleśnie jak mała rosyjska lalka w większej.”

Od razu zacząłem pisać dalej, a miałem wrażenie, że tylko ograniczenie, wspólne z całym fizycznym światem, przeszka­dzało mi w jednoczesnym napisaniu wszystkich zdań tej książki (a byłaby to wówczas, jak myślę, oczywiście zupełnie inna, a prawdopodobnie i lepsza książka niż ta, którą istotnie napisałem w ciągu trzech lat, jakie minęły od tamtego po­czątku).

Wielki impet pierwszego rozpędu osłabł jednak bardzo szybko w atmosferze tego domu, która, jak mi się wydawało, stosow­niejsza była do wpędzenia jego mieszkańców we wszelakie stany chorobowe niż do wyzwalania z nich, wyczerpał się jeszcze tego samego lub najpóźniej następnego dnia.

(Niemal zapomniałbym o czymś, co mi się jednak wydaje warte wzmianki, ponieważ przez chwilę groziło zmianą zamia: ru, z jakim zacząłem tę książkę pisać. Potwory odezwały się. Na krótko przed opuszczeniem przeze mnie kliniki doręczono mi postanowienie sądu, który na wniosek Starej odbierał mi prawa rodzicielskie wobec Sanny (jak gdyby prawo rodziciel­skie wobec kogoś, czyjego życia jest się winnym, było jedynie prawem i jak gdyby instancja, która nie potrafi poprawnie mówić, była mimo to zdolna orzekać o prawie). Ale nie samo postanowienie zapaliło we mnie kłujący płomień - na jego widok odczułem, jak się wzbija we mnie - lecz sformułowanie, a jeszcze bardziej tonacja uzasadnienia, można bowiem było

375

. , . Ml Hi 11

usłyszeć w nim nie tylko dyktowanie, lecz i dyktujący głos Starej. „W żaden sposób”, stwierdzało ono, nie troszczyłem się o moją córkę, a owo „w żaden sposób” było jej językiem,

0 którym już kiedyś wspomniałem, że nie uznawał pośrednich środków wyrazu, że w nim nic nie było po prostu gorące lub zimne, lecz musiało być albo „piekielnie gorące”, albo „zim­ne jak lód”, tak że i w tym przypadku musiało brzmieć właśnie „w żaden sposób”, zamiast zwyczajnie „nie”. Słyszałem ją, jak wyrzucała z siebie te wzmacniające słowa, z należną, jak to było w jej zwyczaju, przesadą. Oczywiście podała również, że popadłem w „nadmierne użycie alkoholu”; przeczytałem to. Jednakże jako ukoronowanie wszystkiego widniało tam, że chwilowo przebywam w „szpitalu dla nerwowo chorych” - oczywiście zawiadomił ją o tym doktor B., a w tym ostatnim oświadczeniu, w tym, że tak powiem, miażdżącym ciosie, dostrzegałem triumfującą pogardę, z jaką go zadała, nie różniącą się niczym od pogardy motłochu wobec kogoś, kto wylądował „u czubków”. Była to chwila, w której dopiero co

1 zupełnie inaczej rozpoczęta książka mogła się w npjej intencji stać aktem zemsty. Lecz prawie natychmiast kłujący

i podjudzający płomień znowu zgasł, a gdy włożyłem prawni­czy dokument do teczki, do innych dokumentów, jakie wówczas jeszcze miałem, stało mi się to zupełnie obojętne, zupełnie obojętne, zapewniam.)

Dano mi trochę pieniędzy i poszedłem. Ciągle jeszcze padał śnieg. Gdy kupiłem papierosy i coś zjadłem, nie starczyło mi już na nocleg. Siadłem w poczekalni Dworca Głównego, przy jednym z kolorowych, plastikowych stołów, i przez kilka godzin pisałem bez przerwy i ze- spokojem, najzupełniej sprzecznym z moim położeniem. Kiedy wyrzucono mnie z poczekalni, ponieważ nie miałem biletu, zacząłem przecha­dzać się po hallu. Przepełniała mnie ogromna obojętność; nierzeczywistość świata odbijała się od zapisanych kartek w mojej kieszeni jak od pancernej koszulki. Potem hall zamknięto, ja zaś musiałem przenieść się ze spacerowaniem do przewiewnego przejścia przed torami. Było tak zimno, że od czasu do czasu chroniłem się w którejś z budek telefonicznych, aż wreszcie przezwyciężyłem lęk i wróciłem do odstawionych pociągów; nie miałem już przy sobie niczego, co opłacałoby się

376

ukraść. Znowu siedziałem w najciemniejszym kącie przedzia­łu i gapiłem się na świecącą żółto tarczę zegara na peronie. Nie byłem jednak zmęczony, w czuwającym napięciu oczekiwa­łem ranka. Byłem zdecydowany zrobić coś, co wedle wszelkiej rozsądnej miary musiałoby się wydawać kompletnym nonsen­sem. Z kilkoma ręcznie zapisanymi kartkami w lewej wewnę­trznej kieszeni marynarki (pierwszym ujęciem początku do miejsca, gdzie jest mowa o przedramieniu doktora O., którego „jasna skóra była gęsto obrośnięta czerwonawymi włosami”) będę antyszamhrował w wydawnictwach. To pierwsze ujęcie było znacznie krótsze niż obecne, o ile pamiętam, obejmowało siedem stron mego drobnego pisma. Jakich wyników mogłem się spodziewać po tak nikłej próbce? W ogóle nie zadawałem sobie takiego pytania. Postanowiłem, że tylko dlatego chcę jeszcze istnieć, aby napisać tę książkę; robienie czegoś innego, tylko aby utrzymać się przy życiu (cóż to za życie?), nie wchodziło już dla mnie w rachubę. Nigdy nie chciałem zadowolić się tym, aby życie roztrwonić na jego prostą repro­dukcję, na to było według mnie zbyt znikome, a teraz, gdy już zaczęło topnieć, nie miałem czasu do stracenia. W ukryciu w ciemnym przedziale podniecałem własne oburzenie na niszczącą przemoc świata, który czaił się na zewnątrz, aby wszelkie życie (także moje, moje przede wszystkim) zadławić swoim zrezygnowanym rozsądkiem, któremu wreszcie teraz chciałem przeciwstawić wyższą zasadę mego nierozsądku ze stanowczością kogoś nie mającego już nic do stracenia. Być może, raczej prawdopodobnie, a niemal na pewno, nie miałem żadnych szans; to mnie jednak nie przerażało, wzruszałem tylko ramionami w ciemnym kącie. Moja radosna i zrozpaczo­na hardość nie pozwalała mi zasnąć, ogrzewała mnie, tłumiła mój głód, kazała zapomnieć o pragnieniu. A jak nie będę miał już co palić, to będę podno‘sił z ulicy niedopałki, wszystkie piękne, długie niedopałki wzdłuż całej Ludwigstrasse, a po­tem Leopoldstrasse; włóczęga z rękopisem w kieszeni, schyla­jący się w tłumie przechodniów po niedopałki; wyzbyłem się wszelkiego wstydu wobec wyłupiastych oczu świata: uważa­łem raczej, że on powinien je ze wstydu opuścić przede mną.

Na placu Odeon znalazłem mały srebrny młotek z czarnym polerowanym trzonkiem. Niemal mnie to uszczęśliwiło. Zna­lazłeś taki śliczny, srebrny młoteczek, powiedziałem sam do

siebie, to chyba dobry omen. I zanuciłem pod nosem: Ach, ęa ira, ęa ira, ęa ira.

Mimo to najpierw poszedłem do wydawnictwa, którego praw­dopodobny brak zainteresowania nie miałby wielkiego znacze­nia. Było ono czymś w rodzaju sklepu z literacką biżuterią, również urządzenie wnętrz miało podobny charakter. Szef skierował mnie do lektora, który jednak miał być w firmie dopiero po południu. Zabijałem czas długim spacerem nad Izarą, alejami Tomasza i Henryka Mannów. W jednym z koszów na śmieci znalazłem, ledwo sięgnąwszy, czysto zapakowaną, jeszcze zupełnie świeżą kanapkę z pierwszorzęd­ną wątrobianką, znakomite bogenhauseńskie śniadanie szkol­ne. Bądź co bądź świat usiał moje drogi środkami żywnościo­wymi, przekornie ukrytymi, a mimo to tak łatwymi do znalezienia jak pisanki. Byłem w świetnym humorze. Z nadej­ściem popołudnia zrobiło mi się jednak trochę zimno, więc schroniłem się w sieni wielkiej kamienicy czynszowej, dopóki nie wypędziła mnie delegacja srogo spoglądających gospodyń. Nie obeszło mnie to jednak, bo był już czas, aby pójść z powrotem do wydawnictwa. Jak można było oczekiwać, lektor nie był zainteresowany moim projektem, zgodził się jednak, abym rozłożył kilka stron mojego rękopisu i odczytał krótki tekst. (Nawet rozweseliłem go na wstępie przybliżo­nym cytatem z Heinego, że Niemcy są niebezpiecznym naro­dem, gdy tylko się któregoś z nich poznaj to albo nawiązuje rozmowę o metafizyce, albo nawet wyciąga z kieszeni rękopis. Tę odprężającą uwagę powtarzałem potem zawsze, ilekroć musiałem wykonać trochę jednak krępujący ruch do kieszeni.) To się nawet da czytać, powiedział z powściągliwym uśmie­chem, gdy chowałem kartki do kieszeni. Następnie polecił mi inne wydawnictwo, wyraził jednak zarazem swoje przekona­nie, że moje postępowanie nie ma żadnego sensu w mojej realnej sytuacji, którą mu bez ogródek przedstawiłem. Odpo­wiedziałem mu, że wręcz przeciwnie, oddałem się realizmowi najwyższego stopnia, chyba że realizm miałby być tylko synonimem bezgranicznej, prawdziwie nikczemnej łatwości przystosowywania się. Czy jest to realistyczne ciągle chcieć tylko się giąć, a nigdy złamać? Nawet pomijając wedle dawnej, zresztą niezbyt realistycznej maniery, śmierć, przed którą

w końcu nie da się uciec przez uginanie się, uważałbym się za nie mniej złamanego, naginając się na przykład do stanowiska jakiegoś beznadziejnego portiera w admiralskim uniformie czy innego zgorzkniałego, rozpaczliwego popychadła świata, niż gdybym skończył w jakiś inny sposób, o jakim nie warto myśleć. Uśmiechnął się i na to, a gdy go z całym bezwstydem chciałem naciągnąć na kolację, uśmiechał się tylko dalej

i potrząsał głową. Prawdopodobnie jak większość ludzi uważał za swój moralny obowiązek nie odbieranie takiemu jak ja szansy dojścia do rozumu przez głód.

Znowu przy plastikowym stole w poczekalni Dworca Główne­go. Dalsze pisanie, aż do miejsca, w którym nieznajomy doktor w tak dziwnie niepokojący sposób zawiadomił o po­myślnym przebiegu pierwszej operacji B. Noc minęła niemal tak samo jak poprzednia w tym niezbyt zmiennym świecie.

Szedłem wzdłuż Ludwigstrasse i Leopoldstrasse (gdzie pod­nosiłem okazalsze niedopałki, do tego teraz doszedłem), po­tem skręciłem w Martiusstrasse, przeciąłem Angielski Ogród, a następnie przekroczyłem rzekę po moście, którego nazwy nie mogłem zauważyć. W wydawnictwie, do którego udałem się dzisiaj, poszło mi jedynie o tyle lepiej niż w pierwszym, że lektorka obdarzyła mój teraz już trochę dłuższy tekst wielkimi pochwałami, mnie samego zaś zielonym banknotem. Lecz właśnie jakością, jaką przyznała moim stronom, uzasadniała swoją odmowę; to było dla nich zbyt dobre; ja natomiast przypuszczałem, że właśnie dla tego wydawnictwa było to dostatecznie złe, ponieważ pisząc (zgodnie z moim założeniem miało to być pisanie jak za pierwszym lub ostatnim razem, a więc niejako jeszcze lub już niepisanie), nie zważałem na żadne literackie skrupuły.

Tego dnia już nie pisałem. Byłem zbyt zmęczony. Byłem włóczęgą, który zjadł pieczoną kiełbasę, wypił kilka piw

i kupił sobie paczkę papierosów, jak gdyby nigdy nic. Włóczę­ga, który już na wpół śpiący siedział w Sali Europejskiej dworcowej restauracji, dopóki jej nie zamknięto, a potem przeszedł na boczny Dworzec Holzkirchnerski, gdzie wsiadł

do odstawionego porannego pociągu do Lenggries i tam, wciśnięty w najciemniejszy kąt któregoś przedziału, wkrótce zapadł w głęboki sen.

Trzecie wydawnictwo; trzeci lektor (będę go nazywał Troja­kiem); trzeci wykład wprowadzający o mojej sytuacji; po raz trzeci cytat z Heinego; bardzo młody człowiek (Trojak) zdawał się promieniować skrajnym pośpiechem, jakimś wprost katastrofalnym brakiem czasu, tym bardziej niepoko­jącym, że siedząc, splatał nogi w jakiś rzucający się w oczy sposób, jakby chciał się tym uwiązać i zmusić do wytrwania. Nie wypowiedział się nieprzychylnie, aczkolwiek z całą rezer­wą, jaka zapewne obowiązuje lektora, gdy jakiś nieznany autor próbuje zainteresować swoją sprawą, w której wszystko jest jeszcze mglistym planem, niemal do niczego nie zobowiązują­cym wywodem. Tak, to winno zostać napisane, powiedział, czym przypomniał mi niepomyślność mojej sytuacji, więc kilkoma dalszymi uwagami przedstawiłem mu ją teraz trochę dokładniej. Człowieku, zawołał, przecież to jest okropne. Zerwał się z miejsca. Musiała to być chyba sztuczka magika uwalniającego się z więzów, która pozwoliła mu tak błyskawi­cznie rozpleść nogi. Zniknął w półmrocznej głębi bardzo wąskiego korytarza, a kiedy wychynął z niej na powrót, niósł pod pachą gruby plik papieru-. Proszę, powiedział, niech pan zrobi korektę, a potem mi przyniesie, a ja postaram się tymczasem zdobyć dla pana pieniądze. Potem, jakby chcąc ozdobić szarobiały, upstrzony drukiem papier, położył na paczce niebieski banknot i pociągnął mnie .ku drzwiom. Sam pan trafi na dół, powiedział, niech pan tylko ciągle skręca w lewo, tylko w lewo.

Trojak rzeczywiście zdobył dla mnie pieniądze; wnioski, jakie on i jedna z sekretarek wydawnictwa złożyli w mojej sprawie w różnych funduszach zapomogowych, odniosły skutek;

i znowu uwierzyłem w ratunek; niewiele było potrzeba, aby zbudzić we mnie tę wiarę.

Ale równie łatwo znowu ją utraciłem. Szybka pierwsza pomoc, jakiej mi udzielono, zwiodła mnie; potem sprawy rozwijały się tym wolniej. Niemal codziennie nadużywałem cierpliwości

sekretarki telefonicznymi pytaniami, czy taka lub inna decyzja już zapadła, czy są już dla mnie pieniądze. Dopóki ich jeszcze trochę miałem, mieszkałem w jakichś tanich pensjonatach w śródmieściu. Było to o wiele droższe niż wynajęcie umeblo­wanego pokoju, nie miałem jednak tyle pieniędzy, abym mógł opłacić czynsz za cały miesiąc, a jednocześnie zostawić sobie trochę na życie. Stwierdziłem, że im mniej ma się pieniędzy, tym więcej musi się ich wydawać, gospodarowanie bowiem z dnia na dzień, na jakie się jest wówczas skazanym, powoduje globalnie znacznie większe wydatki niż normalne. Tak więc wkrótce byłem znowu bez środków do życia, a ponura nerwo­wość, wywołana tym ponownym pogrążaniem się, nie pozwa­lała w dodatku na dalsze pisanie.

Pani W. (sekretarka) załatwiła mi pomieszczenie w schronisku dla mężczyzn, lecz to nie zatrzymało mnie w drodze ku dołowi, a nawet doprowadziło mnie pewnej nocy do dosłowne­go upadku, przy którym złamałem nogę.

Od pierwszej chwili czułem się w tym domu zagubiony. Nie było w nim wnętrza, którego ściany, sufit i podłoga nie zaczynały się po kilku minutach zaciskać na mnie, tak że zdawało mi się, że wyduszą mi powietrze z płuc. Wskazany mi pokój dzieliłem z chorobliwie gadatliwym starcem, który już na drugi wieczór, gdy odwróciłem się do ściany i udawałem śpiącego, aby uwolnić się od jego gadaniny, ukradł mi resztkę pieniędzy, oraz z młodszym mężczyzną, prymitywnym chło­pakiem. Chwalił się on z nie mniejszą gadatliwością, że jest członkiem rozgałęzionej w całym kraju, bardzo zakonspirowa­nej i niesłychanie brutalnej bandy.

Pewnego wieczoru ogarnęło mnie tak szalone pragnienie ciszy, snów albo braku snów, że, gnany nim, niemal popędziłem do łazienki i tam zażyłem moje tabletki, wszystkie na raz. Czternaście sztuk. Ponieważ nie miałem kubka, zażyłem je pod kranem ze złożonej w garść dłoni. Łykałem je, żarłem, piłem, jak łyka, żre, pije zwierzę u wylotu rynny. Potem rzuciłem się na łóżko, ukryłem głowę w dłoniach i przez zaciśnięte zęby żebrałem o prędką utratę świadomości.

Tegoż się i doczekałem, lecz w nocy musiałem jeszcze raz pójść długim korytarzem, tym razem do klozetu, znajdującego się

o drzwi dalej niż umywalnia. Zauważyłem, że zataczałem się

381

l ł

Z 3 RTT-

jak pijany, ciągle musiałem odbijać się od ścian, które na zmianę, to od lewej, to od prawej strony, zdawały mi się zachodzić drogę. Byłem z tego zadowolony; to bowiem zapo­wiadało łatwe ponowne zaśnięcie. Gdy wracałem, ściany zdawały się zachowywać jeszcze bardziej po wariacku. Od czasu do czasu widziałem swoje odbicie w szklanych drzwiach na końcu korytarza. Widziałem trencz, nagie podudzia i zbyt szerokie kolana poniżej skraju płaszcza. Potem obraz znikał, szkło stawało się czarne, a ja znowu musiałem się odpychać od którejś ze ścian, aby znaleźć się na mojej drodze. Wszystko to widziałem, mogłem sobie od biedy nawet wytłumaczyć, a z je­dynego ważnego dla mnie punktu widzenia uważałem za wprost pocieszające, tylko że trwało zbyt długo, niewiarygod­nie długo.

To natomiast, co zobaczyłem później, pozostało dla mnie niejasne. Czy ściana obok mnie - jedna z tych ścian, ta, która właśnie się znalazła obok mnie - nagle podniosła się? Słowo to brzmi zbyt wolno; pytanie winno brzmieć: Czy nagle wystrze­liła obok mnie? Chodzi mi o to, że raptem zamieniła swą długość na wysokość. Czy tak? A potem przez chwilę było zupełnie spokojnie, czy nie? Również ona, ta ściana koło mnie zachowywała się, jak sądzę, zupełnie spokojnie. Może nawet zasnąłem obok niej, stojąc jak ona, wspierając się moją -długością o jej długość. Później pokazały się jakieś głowy, nie wiedziałem skąd. Było ich kilka, lecz poznałem tylko jedną, należącą do młodego człowieka, którego widywałem często, lecz nie wiedziałem gdzie. Jego długie blond włosy jaśniały niemal promiennie. Uśmiechaliśmy się do siebie. Potem kołysano mnie, a ściana obok kołysała się razem ze mną. To było dobre, było tak, jak gdyby teraz wszystko miało być dobre.

Gdy się obudziłem, członek bandy stał pośrodku pokoju, spoglądał na mnie i grał muskularni swojej lewej, obnażonej ręki. Prawą miał okrytą, była ona uschnięta; natomiast lewa ogromnie umięśniona. Z powodu tych niejednakowych rąk nazwałem go skrycie Krabem sygnalistą. Kiedy go ujrzałem, najchętniej bym od razu znowu zasnął; myślę, że zdołałbym. Co się stało, powiedział, przynieśli cię w nocy, a teraz leżysz we własnych szczynach.

Próbowałem wstać, lecz nie udało mi się, chociaż nie odczuwa­łem zbyt silnego bólu. Potem przyszła kierowniczka schroni­

ska. Tymczasem zrozumiałem, że wracając z klozetu upadłem

i zostałem przyniesiony do łóżka. To też było zrozumiałe. Powiedziałem, że chyba nic poważnego się nie stało, prawdo­podobnie przy upadku uderzyłem się w kość biodrową

i wkrótce będę mógł wstać. Lecz leżałem we własnych szczy- nach, a ona to widziała. Przyznałem, że zażyłem tabletki. Powiedziałem nawet, że było ich szesnaście, nie wiem dlacze­go; pamiętam dokładnie, że było ich tylko czternaście. Poszła; po jakimś czasie udało mi się usiąść na kancie łóżka i włożyć spodnie, skarpetki i buty; stanąć jednak nie zdołałem.

W szpitalu, zaraz po prześwietleniu, chwycił mnie ból. Pokój wypełniony był ruchliwą gromadą ludzi w białych fartuchach. Czy mógłby mi pan powiedzieć, dlaczego tak boli? - zawoła­łem do jednego z nich. Uśmiechnął się i powiedział od niechcenia: Bo jest złamana. Ani przez chwilę nie myślałem

o takiej możliwości. Demontaż, powiedziałem sobie, demon­taż postępuje.

Nie, nie ma mowy, abym miał się jeszcze rozpisywać o opera­cji. Przebiegła bez komplikacji, a i w czasie dalszego mego pobytu w szpitalu nie zdarzyło się nic szczególnego. Jedyne,

0 czym może warto by mówić, to dni poprzedzające operację. W tych bowiem dniach - niewątpliwie skutkiem tabletek, które ostatniego wieczoru w schronisku dla mężczyzn połkną­łem, pożarłem, wypiłem - wróciły moje halucynacje i znowu dałem się im zwodzić, chociaż powinienem był właściwie wiedzieć, co się działo. Dostarczyły mi kilku sensacyjnych nowości. Na przykład bujną łąkę wdzierającą się pionowo przez okno obok mojego łóżka. I bardzo złośliwie spoglądającą karlicę w starohiszpańskim stroju dworskim, którą znałem z pewnego obrazu Velazqueza. Szła od okna, mijając moje łóżko, i patrzyła na mnie. Wołałem do niej coś miłego (no, więc zjawiłaś się, mała, lub coś w tym rodzaju), lecz to nie pomagało, miała do mnie jakąś pretensję. Przedostatniego wieczoru przed operacją dokonałem odkrycia, że jakaś banda planowała napad na szpital. Jednego ze swoich przemyciła już do pokoju jako pacjenta. Jego łóżko stało naprzeciw mojego. Lewa jego dłoń, owinięta w zakrwawiony bandaż, sterczała

383

1 I ■HHHHBHHI 11 HI HHH

.1 1 /,: jgaflMBi 1 Zmam

pionowo do góry, lecz ja wiedziałem, że druga, ukryta pod kocem, zaciśnięta była na śmiercionośnym żelazie i że to on da znak do ataku. Przez pewien czas słyszałem dziecinnie cienki, niewątpliwie zmieniony głos. Mówił: Uwaga, tatko strzela, uwaga, tatko strzela. Czy nie słyszycie? spytałem innych leżących w pokoju. Nie wiem, czy mi odpowiedzieli, w każ­dym razie nie wyglądali na zaniepokojonych. Doprowadzało mnie do szaleństwa to, że nie wierzyli w grożące nam wszyst­kim niebezpieczeństwo. Głos mówił: Idziemy, idziemy, naj­pierw wszystkich was wypierdolimy, a potem damy w czapę. Potem zwrócił się tylko do mnie: Ty, tam z tyłu, ty zarozumia­ły półgłówku, tobą zajmiemy się specjalnie, nakryjemy po­duszką twój zarozumiały pysk i udusimy cię tak powoli, że będziesz zdychał dwadzieścia minut, dokładnie dwadzieścia minut, przecież w ogóle nie możesz się bronić na twoim wyciągu. Nie chciałem umierać i podburzałem cały personel, lecz z pewnością wszyscy byli w potajemnej zmowie z wro­giem. Jakaś siostra, której ani przedtem, ani potem nie widziałem, podeszła do mojego łóżka i szarpnęła pętlę, na której wisiała moja noga. Czy to boli?, spytała, a potem uśmiechnęła się bestialsko i powiedziała: Tak, tak, to jest harfa bólów. Drżałem, próbowałem uwolnić się z wyciągu, chciałem uciekać. Następnie zawieziono mnie z łóżkiem do jakiejś izby w środek gąszczu białawo połyskujących szubienic (dopiero znacznie później zdałem sobie sprawę, że musiały to być stojaki, na których zawiesza się naczynia z wlewkami). Leżałem w tym lesie szubienic, dwóch pielęgniarzy trzymało mnie, podczas gdy bardzo mały lekarz, drobny jak mucha, skradał się do mnie z wielką strzykawką. Mordercy, krzycza­łem, chcecie mnie zabić, mordercy. Lecz już poczułem za­strzyk i przestałem się opierać. Tak, więc to jest właśnie tak, więc teraz umieram, pomyślałem. Zdaje mi się, że pomyślałem także o książce, której już nie napiszę. Po chwili poczułem, że upadłem, tak prędko i głęboko jak windą, a gdy znalazłem się na dole, zobaczyłem innych, samych martwych, wszystkich całkiem czarnych i w pozycji embrionów poukładanych jak cegły w murze bez łączenia spoiwem, a ten mur z ciał skądś znałem. Z wielką szybkością przesunąłem się do otworu w murze, a tak do niego pasowałem, że gdy się weń wcisnąłem, rozległ się bardzo cichy odgłos głaskania. Wszystko to sam

widziałem, słyszałem, odczułem. Nikt mi niczego o tym nie mówił.

Pięć tygodni później opuściłem szpital o dwóch kulach, a po dalszych dwóch tygodniach wróciłem o jednej kuli do innego, a był to szpital hamburski.

A co się działo w ciągu tych dwóch tygodni od zwolnienia mnie z jednego szpitala do przyjęcia w drugim? Z początku zupełnie nic, właśnie to. Zaledwie znalazłem się na zewnątrz, a już oto stałem o dwóch kulach pośrodku tej samej pustyni stagnacji, w której złamałem sobie nogę. Nie wróciłem do schroniska, nie, lecz stanąłem kwaterą w pensjonacie w rodzaju tych, w jakich już uprzednio mieszkałem. Tam przetrwałem koniec tygodnia. Znowu byłem w takiej sytuacji, że uratowałoby mnie tylko natychmiastowe wprowadzenie się do pokoju, w którym mógłbym przynajmniej przez kilka tygodni spokoj­nie żyć i pisać. Na to jednak, jak i przedtem, brakowało mi pieniędzy. (Resztka zasiłków, jakie otrzymałem podczas po­bytu w szpitalu, pozwalała mi tylko na wybór jednej z dwóch niemożliwości, mieszkania bez jedzenia albo jedzenia bez mieszkania.) Czułem się porozbijany, jakbym się potłukł

o ciągle powracającą starą myśl o ucieczce, ulubioną myśl

0 zwykłym odejściu, o prostym pożegnaniu, ponieważ teraz

1 ona była nieprzydatna, i uświadamiała mi moje coraz gorsze położenie, z moimi kulami bowiem nie byłem już w stanie wsadzić rąk do kieszeni i powlec się przed siebie (a inaczej nie potrafiłem sobie tego wyobrazić). Mogę tylko powiedzieć, że nagle znalazłem się na dworcu kolejowym i bez wahania kupiłem bilet do Hamburga. Nie będzie to pustym zwrotem, jeśli powiem, że nie mogłem się doczekać przyjścia najbliższe­go pociągu. Tupałem nogami, zaciskałem pięści i wciąż powtarzałem przez szczękające zęby: Przyjdź, przyjdź, no przyjdźże wreszcie. Było lato, lecz przez całą drogę szczęka­łem zębami i trząsłem się z zimna jak w gorączce.

(Chętnie bym sądził, że naprawdę marzłem, ponieważ ja

i świat, do którego już tylko pozornie należałem, byliśmy w rzeczywistości tak sobie dalecy, że jego atmosfera nie mogła mnie już ogrzewać. Przy myśli tej - chociaż jest w niej coś z prawdy - nie mogłem pozostać. Była zbyt zdecydowana.

Dopóki się żyje, tkwi się w jakiejś mrocznej zależności, w jakiejś nędznej cząstce części.)

Nie potrafię zadowalająco wyjaśnić wszystkiego, co mam tu opisać. Jestem jednak niemal pewny; że nagły wyjazd z Mona­chium - w czasie którego pozostawiłem mój bagaż, maszynę do pisania, rękopisy (oprócz kilku kartek zawierających po­czątek tej książki) w pensjonacie; a dodam jednocześnie, że nie zdołałem niczego z <tych rzeczy odzyskać - że to zaciekłe odrzucenie życiowego bagażu albo też życiowego balastu

i nieważka przez to ucieczka pociągiem, wybłaganym wśród tupania nogami i szczękania zębów, miały ten ukryty sens, aby samemu sobie usunąć grunt spod nóg. Nie chcę przeto wdawać się w spekulacje, dlaczego wysiadłem nie w Hambur­gu, lecz dobry kawałek wcześniej, w Uelzen, mieście na wrzosowiskach (jak dopiero później stwierdziłem, myślałem, że jest to Luneburg). To także była nagła decyzja, po której oczywiście mogło przyjść zastanowienie. Lecz trudno mówić nawet o późniejszym zastanowieniu się; prawie nie spostrzegł­szy tego, wstąpiłem do najbliższego hotelu i wynająłem pokój po uprzednim spytaniu o cenę i prędkim obliczeniu, że starczy mi na trzy dni pobytu.

W ciągu tych kilku dni nie wychodziłem nawet na krok | domu. Śniadanie jadłem bardzo długo, prawie do południa siedziałem przy stole, z dłońmi położonymi płasko na wiej­skim obrusie, a potem znowu kładłem się do łóżka, wpatrując się godzinami w mleczną pustkę, którą zdawało się wytwarzać moje spojrzenie, a chyba spodziewałem się, że co najmniej złamie mi ona serce. Oczywiście nie mogło mnie rozczarować, że ostatecznie nie dokonałem niczego poza dozowaniem nie­mal nie podzielonego czasu. Czy nie wzbudzałem w sobie ciągle (jak często było to „ciągle”) nadziei, że mój rozsądek wreszcie okaże się wystarczająco silny, abym sam się zabił,

i czy moja słabość za każdym razem nie okazywała się silniejsza? Gdy tak leżałem w łóżku, obrzydzenie tą słabością zdawało się docierać do wszystkich zakątków mego bardzo rozczłonkowanego ciała. Lecz nawet ono nie mogło jej prze­zwyciężyć, więc czwartego ranka zmusiła mnie jednak do pojechania do Hamburga, a potem jeszcze skłoniła, bym zadzwonił do drzwi Owieczki, byłem bowiem głodny i miałem ochotę na papierosa. Już opowiadałem, jak odpędziła mnie od swojego progu. A teraz muszę opisać, jak kilka godzin później

spotkałem się z Keilgrafem. On również okazał się oburzony tym, że nie chciałem nabrać rozsądku (to znaczy, rozsądku w jego pojęciu); nawet ludzie w jego rodzaju czują się obraże­ni, jeśli się nie chce pogodzić z ich rezygnacją. Ujrzałem go na Klosterstem, róg Benediktstrasse. Stanął raptownie, chwycił za moją prawą kulę i gniewnym głosem zawołał: Czego ty właściwie chcesz, samourzeczywistnienia? Oddałem mu kulę, zrobiłem z niej prezent i powiedziałem: Tak; wprawdzie nié nazwałbym tego samourzeczywistnieniem, teraz nie wiem, jak bym to nazwał, ale odpowiedź i tak się liczy. Wyciągnął portfel (sakiewkę) i powiedział: Daję ci wszystko, co mam przy sobie. Było tego dość, aby wynająć łóżko na dalsze trzy dni (tym razem w jednym z zajazdów przy Bremer Reihe) i znowu wpatrywać się z niego w pustkę, w której pokładałem moją daremną i bardzo już słabą nadzieję.

Potem poszedłem do szpitala. Każdy krok był małą męczar­nią. Z dnia na dzień bóle w operowanej nodze nasiliły się nie do wytrzymania. Muszę dodać, że miałem złamanie szyjki prawej kości udowej. Teraz okazało się, że gwóźdź, który mi wstawio­no w monachijskiej klinice, przebił kość i tarł o panewkę stawu. Prosta sprawa, piękna sprawa, powiedział lekarz, gwóźdź wyjmiemy, założymy dwie śruby, gotowe.

Tym samym załatwiłem już i tę nową operację. O ile z powodu pierwszej mówiłem o dniach poprzedzających ją, o tyle teraz, w związku z drugą, będę mówił tylko o tygodniach, które po niej nastąpiły. Gdy zliczam piękne okresy mego życia, niewie­le brak, abym te tygodnie rekonwalescencji, które spędziłem w małym szpitalu na wsi, umieścił na jednym z pierwszych miejsc. A to tylko dlatego (lecz cóż to znaczy „tylko”), że tam od pierwszego dnia pisałem z nie znaną dotąd ochotą, która budziła się we mnie każdego ranka, niemal nigdy nie słabła, a w dodatku miała zdumiewające uboczne działanie, gdyż zacząłem niemal kochać innych mieszkańców dużego pokoju (emerytowanego nauczyciela gimnazjalnego z jego faszyzują­cymi powiedzonkami; starego marynarza z jego dziecinnymi opowieściami o zadziwiającym nowym świecie i cudownych starych parowcach; nieuleczalnego alkoholika, który swemu szybko postępującemu upadkowi akompaniował skomlącymi dźwiękami na organkach). Keilgraf postarał mi się o maszynę

do pisania. Wspomnę zawczasu, że i ją wkrótce straciłem; musiałem ją gdzieś, nie wiem gdzie, zostawić w jednym z napadów pomieszania, jakie wówczas były częścią mego życia. Na razie jednak udawałem się z nią codziennie na trzy do czterech godzin do oddziałowej świedicy, aby przepisywać na czysto początek książki. Zacząłem jeszcze raz od samego początku, poprawiłem i rozszerzyłem istniejący tekst i snułem opowieść dalej. W dniu mego zwolnienia doprowadziłem ją do odcinka zaczynającego się odezwaniem do Keilgtafa, a koń­czącego zdaniem: „Człowiek nie umiera; to, co umiera, jest zwierzęciem; a jeżeli zwierzęciem nie było, to nadszedł właści­wy czas w umieraniu, aby się nim stało.”

Niemal ze zgrozą przypominam sobie teraz zuchwale triumfal­ny nastrój, który wzniósł mnie ponad nadchodzące dni. Czyż ten lot nie musiał skończyć się upadkiem, jaki potem nastąpił? Jeszcze raz dał mi Keilgraf pieniądze, a ja wziąłem je bez podziękowania, a nawet z zuchwałym uśmiechem, tak jakbym czterdziestoma pięcioma stronami przepisanego na czysto rękopisu, które razem z niemal całkowicie wyposażonym neseserem, ofiarowanym mi przez siostrę Wally, włożyłem do plastikowej torby, torby na zakupy z jakiegoś sklepu spożyw­czego, zobowiązał go do trybutu na moją rzecz. On także zdawał się sądzić podobnie, uczynił bowiem jeszcze więcej

i kupił mi małą czarną torbę podróżną, abym jakoś godniej wystąpił w Monachium. W Monachium, tak, z miejsca wróci­łem do Monachium, do Trojaka, aby pokazać mu, co tymcza­sem wyrosło z początku pewnego początku, który mu przed pół rokiem tak porywczo odczytałem.

Nigdy tego nie przeczytał. Przybyłem w niepomyślnej porze, w końcu września, targi książki były tuż, tuż. Katastrofalny

i bez tego brak czasu Trojaka zdawał się dochodzić do zenitu, tak że w ogóle nie miał on czasu, którego mogłoby mu brakować, a tym samym i takiego, jaki mógłby wykorzystać. Mimo że w moim własnym niegdysiejszym zawodzie dosyć często obserwowałem ów efekt permanentnego braku czasu (który jest jakoś spokrewniony z przemianą największej pręd­kości w bezruch), jeszcze przez cały tydzień trzymałem .się jedynej nadziei, jaką miałem, zanim poszedłem do wydawnic­twa, aby odebrać nie przeczytany rękopis.

Dłużej już nie mogłem utrzymać się ani w nadziei, ani w za drogim hotelu, ani też w moim ogólnie podniosłym nasttoju. Runąłem, spadałem bez zatrzymywania się, z niebezpiecznej wysokości, na którą się wzniosłem, w najniższą głąb. Gdy usłyszałem zatrzaskujące się za mną drzwi wydawnictwa, byłem już na dnie. Przez chwilę stałem, zastanawiając się, jaki wybrać kierunek. Na zachód, w stronę zniżającego się słońca; zresztą było to obojętne. Zielonawy skoroszyt z rękopisem zatknąłem za pasek spodni i ruszyłem; więc jednak w końcu po prostu odszedłem, chociaż bez rąk w kieszeniach. (Nawet gdy komuś spełniają się najskrytsze życzenia, to przedtem tak są zmienione przez liczne poprawki, że trudno je poznać.)

W jakimś parku - tak, nim opuściłem miasto, trafiłem po drodze na park-znalazłem torbę z winogronami. Były mokre, nie smakowały mi, właśnie dlatego, a poza tym były ż gatunku ciemnych, których nie lubiłem, lecz zjadłem je, czułem się do tego zobowiązany, ponieważ nie mogłem wiedzieć, kiedy znowu będę miał coś do jedzenia.

Czemu w ogóle jadłem? Również to było czymś nie przewi­dzianym w moich dawnych wyobrażeniach o odejściu. Ja­dłem, ponieważ wcale nie uważałem, że jestem zgubiony. Miałem raczej zamiar zgłosić się do jeszcze jednego wydawnic­twa, jeśliby mi się udało dotrzeć do dalekiego miasta, w któ­rym się ono znajdowało. I rzeczywiście znalazłem się tam. Lektor (młody pan Czworak) poradził mi, abym najpierw napisał dalsze dwieście stron, a potem zgłosił się ponownie. Ach tak, dwieście? Mniej więcej. W owym czasie zupełnie nie pisałem. Lecz mogłem sobie wyobrazić, że znowu zacznę, gdy trochę bardziej przywyknę do mojego nowego sposobu życia. Będę na przykład pisał w poczekalniach kolejowych. Albo za chroniącymi od wiatru ściankami wiejskich przystanków au­tobusowych. Będę z pewnością pisał, rękopis pięknie zgrubie­je, mój pasek od spodni był dostatecznie obszerny, by go pomieścić, a teraz stawał się jeszcze obszerniejszy. Nie, nie, wcale nie uważałem się za zgubionego.

Trafiały się także najrozmaitsze, dodające odwagi szczęśliwe przypadki. Kawałek drogi podwiozła mnie zmotoryzowana kurwa, bardzo przyjemna dziewczyna, która przez cały czas częstowała mnie ognistymi spojrzeniami z boku i papierosami. Byłem ogromnie zdumiony, gdy zauważyłem, że była na tyle głupia, aby czegoś ode mnie oczekiwać.

A kiedyś znalazłem monetę pięciomarkową pod grzejnikiem w hallu dworcowym. Zdążyłem ją porwać, nim nadeszła ekipa sprzątaczy, którą zobaczyłem z daleka.

Trzeba tylko mieć otwarte oczy, a wówczas wiele można znaleźć. Na przykład coś tak zdumiewającego jak kawałek sernika. Leżał na ławce na kartonowym talerzyku i tylko z jednego rogu był lekko nadgryziony. Po prostu usiadłem obok i zjadłem go. Gdzież to było, bym mógł wdzięcznie wspominać tę miejscowość? W Ansbach? W Wiirzburgu? Aschaffenburgu?

Usiłowanie zapamiętania wszystkich tych miejscowości i usta­lenie kolejności, w jakiej je mijałem, było zupełnie beznadziej­ne. Już w pierwszych dniach wpadł mi w ręce prospekt wycieczkowy, zaopatrzony w mapę, lecz gdybym naniósł na nią przebytą przeze mnie drogę, powstałaby tylko gmatwanina kresek. Poruszałem się po ziemi takim wariacko zygzakowa­tym kursem, jak pewne owady po powierzchni zastałych bajor.

Lecz pięciomarkówkę - to przecież jeszcze pamiętam - znalaz­łem na dworcu w Ingolstadt. A kiedy po raz pierwszy posze­dłem do Czworaka, mieszkałem właśnie w schronisku dla ubogich w Offenbach. Kazał mi on jednak czekać ponad tydzień i przez ten czas oczekiwania okrążałem go w mniejszej lub większej odległości, sypiając w coraz to innych schroni­skach okolicy, lecz nie potrafiłbym już oznaczyć tego kręgu. Było tam Rüsselsheim, Moguncja również, lecz które pierw­sze, to czy tamto, i co następowało po nich? W niektórych

miejscowościach byłem zresztą po kilka razy. Nie, uporządko­wanie tego zamętu jest beznadziejne- Wkrótce w ogóle prze­stanę o tym mówić.

Nawiasem mówiąc, gdy się czyta to, co napisałem, trzy i cztery ustępy przed obecnym, można by pomyśleć, że ciągle coś znajdowałem, to pieniądze, to ciastko, albo jak na początku, torbę z winogronami. Wcale tak nie było, w ciągu dwóch miesięcy, gdy byłem w drodze, nie znalazłem niczego; to, co wyliczyłem, było chyba wszystkim.

Nie, jednak nie. Kiedyś znalazłem rękawiczkę. Wspaniałą, ocieploną, skórkową rękawiczkę. Niestety nie tę co trzeba. Nie z tej ręki, którą trzymałem kulę i w którą marzłem.

Z marznięciem nie było jednak tak źle, pogoda jak na tę porę roku była bardzo łagodna, a gdy potem powoli robiło się coraz zimniej, pewien stary włóczęga podarował mi płaszcz, który noszę jeszcze dziś. Był to prawdziwie królewski starzec ze swym pewnym, dumnym krokiem, krzepkim, szczupłym ciałem, chudą, brązową, nieustraszoną twarzą. Wszyscy go szanowali. Przypatrywałem mu się kiedyś, jak coś podpisy­wał; ujrzałem, jak pewnie i z rozmachem napisał swoje nazwisko, potem postawił zamaszysty przecinek i z ogromną naturalnością dopisał słowo clochard. Clochard, kropka. Prze­bywał wielkie przestrzenie, był włóczęgą klasy międzynarodo­wej, a kiedyś, tak en passant, grał w pewnym francuskim filmie, w którym głównym bohaterem był właśnie taki jak on. Grał go Jean Gąbin. Zupełnie dobrze, powiedział ze słabym, pobłażliwym uśmiechem.

Poznałem jeszcze jednego króla, po którym oczywiście nie od razu można było spostrzec, że nim był. Pewnego wieczoru długo ugaszczał mnie piwem i wódką. Był to niski, barczysty mężczyzna, którego wyraźnego obrazu moje oczy nie mogły uchwycić nawet po godzinach; ciągle rozpływał się przed nimi, zdawał się nie mieć wyraźnych konturów. Nie było to

391

skutkiem wypitego przeze mnie piwa, a tylko w małej części wynikało z jego bezkształtnego niby chmura ubrania; nie, to dziwne rozmazanie było chyba czymś tkwiącym w jego wnę­trzu. Zresztą on także wyglądał bardzo zdrowo i krzepko, skórę miał jak bardzo stary ogrodnik, lecz nie był o wiele starszy ode mnie. Ciągle mówił do mnie: Kamracie, mój kamracie. Prawdopodobnie spytałem go, skąd pochodził, lecz zapomniałem, co odpowiedział. Nie miał owej godności co tamten, który z pewnością nie uznałby mnie za wartego takiego zwrotu; lecz mimo to był królem, wielkim człowie­kiem jak i ów. Od dziewiętnastu lat wędrował bez celu. Opowiedział mi o tym, a przede wszystkim o wzniosłym momencie wyruszenia w drogę. Był rzemieślnikiem, pracował jako czeladnik w jakimś warsztacie, a pewnego dnia po powrocie z pracy zastał swoją młodą żonę w ramionach innego. Nie potrafili się już oderwać od siebie, a ona tylko nań spojrzała, lecz jak spojrzała. Och, kamracie, mój kamracie, zawołał wstrząśniętym i wstrząsającym głosem. Lecz zaraz powtórzył ten okrzyk zupełnie innym tonem, pasującym zarówno do przebiegłego kawalarza, jak i dziecinnego gamo­nia, i opowiedział mi, że na to straszne spojrzenie i widok stanął na chwilę nieruchomo w progu- A potem po prostu zrobił w tył zwrot, raz na zawsze odwrócił się i odszedł od świata, w którym dzieją się takie rzeczy. Tak, od tamtej chwili był w drodze, a upłynęło tymczasem dziewiętnaście lat. Wy­mieniwszy tę liczbę zachichotał z zadowoleniem i zamówił dwa dalsze piwa i dwie wódki. Przy każdym zamówieniu natych­miast płacił, i to zawsze bardzo drobnymi monetami, które w nieprawdopodobnych ilościach wyciągał obydwiema ręka­mi z kieszeni marynarki. Zdrowie, mój kamracie, powiedział

i spojrzał na mnie z boku błyszczącymi, małymi, niedźwiedzi­mi oczami, a cała jego bezkształtna postać zdawała się trząść od teraz już naprawdę głupkowatego śmiechu. Nie zdołał mnie jednak oszukać, poznałem jego wielkość, byl królem. No tak, królem złamanym; lecz właśnie to, że był złamany, było w nim królewskie.

Mógłbym opowiedzieć jeszcze kilka historii, nawet zabaw­nych, ale nie chcę. Zresztą i zabawne opowieści przestałyby być zabawnymi, gdybym je opowiedział. W ogóle nie chcę już dużo opowiadać, przynajmniej nie teraz.

Przez pewien czas biegł obok mnie szczur. Tak, towarzyszył mi ładny kawałek drogi. (A gdzie to było? Nie wiem, może w Koblencji, lecz jest to przypuszczenie dosyć dowolne.) Szedł stale obok mnie na skraju mego kalekiego cienia. Nie umiałem poznać, czy był jeszcze młody. W każdym razie był miły, przemawiałem do niego, a jeśli się na chwilę zatrzymy­wałem, stawał i on i czekał na mnie. Lecz dosyć o nim. Wolę opowiedzieć o gąsienicy, którą spotkałem na jakiejś szosie. Tak, chcę jeszcze opowiedzieć o czymś z życia gąsienic, zanim wreszcie skończę całą tę długą historię.

Pewnego ranka miałem już dosyć ciągłego łażenia o kuli. Oparłem ją o jakiś słup, może z tablicą drogową, i poszedłem dalej. Przy następnym kamieniu kilometrowym stwierdziłem jednak, że nie będę się mógł bez niej obejść i tak prędko jak mogłem, wróciłem w wielkim strachu, że może już jej tam nie będzie. Jeszcze była. Chwyciłem ją i przez chwilę stałem, aby się trochę uspokoić. I wtedy ją zobaczyłem.

Lisiej barwy, o kocich włosach. Mały walec. Pięć i pół na pół centymetra, według wielokrotnej sumiennej oceny. Odcięta z kilometrowego zwoju biologicznej produkcji. Jak papieros, który chciałbym teraz mieć. Ciągnie swoją drogą pod prostym kątem do mojej i innych mnie podobnych idących tędy, których nie zobaczy, bo jak okiem sięgnąć jestem jedynym pieszym.

Chce więc przejść, a mówiąc ostrożniej, ciągnie ją albo pcha na drugą stronę obu jezdni rozdzielonych pośrodku białym pa­sem, tam gdzie stalowa szarość drogi przechodzi w jaśniejszy żwir pobocza, takiego, na jakim stoję. Za nim, tak jak i tu, trochę skąpej zieleni. Unosi się wdzięcznie nad szarą, lekko lśniącą płaszczyzną. Brąz na szarym, to musi podobać się każdemu, kto ma choćby najsłabsze poczucie estetyki. Gdyby miało to choćby trochę więcej sensu, chętnie bym ją posądził

o pozorną energię, o przekorną dążność do celu. Niby człowie­kowi, który, z rękami założonymi na plecy, pochylony do przodu i z opuszczoną głową, nie tracąc ani jednego spojrzenia w bok, toruje sobie drogę w poprzek najruchliwszej ulicy

wielkiego miasta. Lecz człowiek ów ani w połowie nie byłby w swoim przedsięwzięciu tak zagrożony jak ona. Postanowi­łem pozostać w tym miejscu tak długo, dopóki nie przejdzie na drugą stronę albo też nie zostanie na szlaku. Stanę sobie przy tym wygodnie, zapalę najlepszy z moich niedopałków i od czasu do czasu przenosząc ciężar ciała z nogi na nogę, będę jej towarzyszył wzrokiem. Oczywiście tylko wzrokiem. Choćby bowiem zagroziło jej największe niebezpieczeństwo, nawet nie drgnę, aby jej pomóc. Ostatecznie ruch na naszych drogach znam od dawna i dla jej pięknych, lisowatych, kocich włosów nie uczynię zeń mojej force majeure, którą z pewnością jest dla niej na jej szczeblu ewolucji.

Z początku idzie prędko naprzód. W rzeczywistości wydaje się, że to poruszanie się do przodu raczej odbywa się ponad nią, niż że jest wywoływane przez nią. Jest to falujący ruch światła i cienia, niczym ziarna na wietrze w słońcu, płynący, prosto jak strzelił, do przodu. Lecz to nie może odsunąć ode mnie troski. Troski o nią? No nie, o mnie. Tymczasem bowiem to, czy dojdzie cało na drugą stronę, czy też nie, uczyniłem moją wyrocznią. Nie ma tu nikogo, z kim mógłbym się założyć. Naprawdę, założyłbym się na naszą niekorzyść, zrobiłbym to. Lecz nawet gdyby był tu ktoś chętny do zakładu, czy chciałby trzymać stronę przeciwną?

Jest to życie gąsienicy.

Spróbujmy przecież poważnie obliczyć nasze szanse. Z grub­sza tylko, nie jestem matematykiem ani statystykiem, a oba­wiam się, że tylko wytrawny matematyk i statystyk ruchu drogowego mógłby podołać takiemu zadaniu.

Przyjmijmy, że ma ona do pokonania trasę mniej więcej pięciometrowej długości, ocena powinna się w przybliżeniu zgadzać. Byłoby to więc okrągło sto jej długości. A więc tyle, ile około stu osiemdziesięciu pięciu metrów dla mnie. I to w poprzek ruchu, który wobec niej jest zupełnie ślepy, przy szybkości od osiemdziesięciu do stu dwudziestu kilometrów na godzinę, z jaką tutaj bogowie protez pędzą w obie strony. Częstotliwość w tym miejscu i o tej godzinie? Znaczna, znaczna, więcej nie mogę powiedzieć, a to jest oczywiście stwierdzenie bardzo niedokładne. Trzeba by umieć obliczyć częstotliwość i jeszcze wiele innych czynników oraz ich wza­jemne zależności. Stosunek poszczególnych szybkości. Różne szerokości toczących się protez, które nam zagrażają. Częstość

poszczególnych typów. To i tamto i prawdopodobnie jeszcze całą masę innych wielkości.

Są to wartości przeciętne, to zrozumiałe, a wiem, jak są one nie wystarczające. Gdy pomyślę, jakie oczekiwania dla mojej drogi życia musiałyby wyniknąć z jakiejkolwiek odpowiedniej kalkulacji. Jakże wspaniale miałbym się teraz, zamiast stać tutaj z projektem zadania rachunkowego, którego rozwiązać sam nie byłbym w stanie, gdybym wiedział, ile składników trzeba w rzeczywistości uwzględnić.

Niemal w tej samej chwili, gdy o tym myślę, poznaję, że przynajmniej jednego składnika nie wziąłem pod uwagę, a który mógłby się okazać decydujący, mianowicie wiatru. Wiatru spowodowanego jazdą, włącznie z jego zróżnicowa­nym nasileniem. Nadchodzi on raz z jednej, raz z drugiej, a nieraz, dosyć często z obydwu stron naraz, a w takim przypadku oba wiatry muszą wywoływać, jak sądzę, prawdzi­wy cyklon. Dla mnie, gdy tak stoję na poboczu, z solidną kulą, na której mogę się wesprzeć, wszystkie te wiatry są oczywiście niewiele silniejsze niż chuchnięcie. Lecz ów maleńki, delikat­ny walec jest na moich urzeczonych, wpatrzonych oczach ciągle miotany w różne strony. I ostatecznie to ona jest moją wyrocznią, a nie ja jej.

W najwyższym stopniu zatrważająca jest konieczność przypa­trywania się, jak się nami bawią, jak się z nami obchodzą. Naszym jedynym szczęściem jest to, że gąsienica nie ma kości, które mogłaby sobie połamać, tak jak ja. Tu żaden człowiek nie ostałby się zdrowy. Wzdłuż i wszerz toczy się, sunie, ślizga się i szoruje po nawierzchni, niezliczone razy obraca się wokół własnych osi, poziomej i pionowej, zwija się, skręca, a to wszystko na obszarze całych metrów kwadratowych, które dla mnie byłyby wieloma ich setkami. Wprost nie do pomyślenia. Właściwie, mówiąc ściśle, nie ona to wszystko robi, tylko jej jest robione, z nią się dzieje, jej się przydarza.

Lecz to, co ona sama robi, jest dla mnie dostatecznie zdumie­wające. Oto ni mniej, ni więcej, tylko przy tym wszystkim idzie swoim kursem albo natychmiast go podejmuje, dokładny kurs na drugą stronę drogi, i to najwyraźniej do określonego punktu na tamtej stronie, tak że kąt, pod jakim się porusza w stosunku do miejsca, w którym stoję, nie pozostaje nie­zmienny, lecz z biegiem czasu to się wyostrza, to rozwiera, podczas gdy tor jej marszu jest zawsze prosty, uparcie skiero­

I

wany prosto ku celowi. Tak, jest uparta, uparta. Kiedy na przykład, jak to często się zdarza, zostaje obrócona o sto osiemdziesiąt stopni, czemu, u diabła, nie zaczyna iść na moją stronę jezdni? Drogę, przynajmniej z początku, miałaby krótszą, widoki na wyjście cało z tarapatów miałaby znacznie większe, a myślę, że żwir i zieleń po mojej stronie nie są gorsze niż po tamtej. Ale nie, ledwo furioso trochę ucichło, a ona na chwilę znieruchomiała, z miejsca robi w tył zwrot i własnym wiatrem kładzie się na kursie, wiatrem, który ma w sobie, wiatrem, który ją pędzi i steruje. Jej niedostrzegalną głowę wyobrażam sobie teraz jako głowę bawołu, głowę pędzącego bizona.

Przelatujące wozy, którymi dzisiaj powozi nasz los, coraz to na moment zabierają ją moim spojrzeniom. Widzę jeszcze, jak taki „Good Year”, „Firestone” czy „Phoenix” niemal ją muska, a może rzeczywiście muska jej jedwabisty, długi włos, albo nawet już ją rozpłaszczył - walec rozwalcował walec. Nie mogę się powstrzymać od krótkiego gwałtownego wciągnięcia powietrza przez zęby i pomyślenia ostatniej myśli: Teraz koniec z nami. Lecz oto już znowu się porusza mała, lisiobrą- zowa i bawologłowa w jakimś bliższym lub dalszym miejscu widowni, ustawia się nieomylnie na najkrótszy kurs i od nowa podejmuje dawny marsz.

Sprawa, nasza sprawa ciągnie się z dręczącym niezdecydowa­niem. Bez przesady dręczącym. Chociaż, być może, tylko dla mnie. Bo chyba nie mogę wiecznie tutaj tkwić? Chyba żebym miał składane krzesło albo coś w tym rodzaju. Albo gdybym zdołał wreszcie się zdecydować na zrealizowanie jednego z moich najdawniejszych i najpiękniejszych marzeń i po prostu się położył, raz na zawsze położył się gdziekolwiek, gdzie jest zielono. Oczywiście zawsze marzyłem sobie o soczy­stszej zieleni niż ta tutaj, nędznie rosnąca przy drodze wiodą­cej skądś dokądś i odwrotnie. O wybujałej, bagiennej zieleni, w którą dałoby się tak prawdziwie wbutwieć, nic nie potrzebu­jąc przy tym robić, tylko oddychać, dopóki byłoby to końiecz- ne. Wdech, wydech, wdech, wydech, koniec.

Co by się stało z moją gąsienicą, byłoby mi wtedy prawie obojętne..Nie byłaby już moją gąsienicą, moją piękną, lisowa- tą, kocią gąsienicą, moją bawologłową gąsienicą - wyrocznią. Pozostałbym zimny, czy skończyłaby szczęśliwie, czy nie. Tak, może spokojnie wdychając i wydychając powietrze mógł­

bym bez bólu myśleć o bólu nieznajomej kobiety, obok której przeszedłem na mej drodze, niedawno lub dawno, zależy, jak się to rozumie. Była to brzydka kobieta, jeszcze niestara, a już niemłoda, niezgraba o kosmatych blond włosach.

Stała na najniższym stopniu zewnętrznych schodów, prawdo­podobnie schodów jakiegoś dworca. Stopień wyżej, trochę z boku, stał koło niej czarnowłosy mężczyzna, prawdziwie czarny, zresztą wstrętny chłopak. W momencie gdy bez wahania czy też zatrzymywania się przechodziłem obok, kobieta wybuchła głośnym, nieopanowanym, niepowstrzyma­nym i niemal krzyczącym płaczem, zupełnie jak przerażone dziecko, i zawołała: Przecież nie możesz tego zrobić. I już ją minąłem. Mniej niż sekundę widziałem, jak jej twarz rozlazła się naraz we wszystkich kierunkach, i w ten sposób stała się pewnie jeszcze brzydsza. Nie, to nie jest pewne. Może stało się właśnie na odwrót i stała się z tego powodu po raz pierwszy w życiu piękna. I to już było wszystko, tylko obok tego przeszedłem. Lecz wspomnienie tego, często mnie od owego czasu nawiedzające, jakbym nie miał do dźwigania całej góry znacznie gorszych wspomnień, zniknie chyba dopiero wraz ze mną.

Ten wiatr. Oto w swej nieobliczalności rzuca nagle milutkim stworzonkiem wśród niesłychanych zawirowań, nie czynią­cych mu przecież żadnej szkody, dalej ponad wszelką nadzieję i najprostszą drogą do celu, jaki mu wyznaczyłem, na przeciw­ległe pasmo żwiru. Niewiele więcej niż dziesięć długości, niechby i dwadzieścia, dzieli teraz gąsienicę od tego, ku czemu dąży, od zieleni, w której przypuszczalnie nie zamierza zbu­twieć, a może? Dobrze jest coś zamierzać.

A potem wszystkie wiatry świata znikają, wszystkie naraz, a tylko jeden ją chwyta, lekko unosi i łagodnym łukiem rzuca między pierwsze źdźbła.

Małe szarpnięcie zaledwie, krótkie, trzęsące obsunięcie się pode mną i oto znajdowałem się w bliskiej dali, w Szwajcarii,

397

I K.;,. *

w jakimś hotelu, w potężnie okazałym hallu, tak że dziwiłem się niskiej cenie, za jaką można było tu przebywać, coś mi majaczyło o dwudziestu frankach. Wiedziałem, że przez pewien czas, czas bardzo ograniczony, będę mógł sobie na to pozwolić, lecz potem nie będę już wiedział, co dalej. Trochę mnie to niepokoiło, Lecz nie bardzo, prawie wcale.

Zbliżyła Się do mnie jakaś kobieta, zdaje się, że było to obok recepcji. Odezwała się do mnie z uśmiechem, nie wiem już, jakimi słowy. Podobała mi się, lecz nie wystarczająco, to znaczy nie za bardzo. Była w jasnym futrze, według mego rozeznania wyglądającym na drogie, w poprzeczne, grube wypukłości.

Mówiła dużo, między innymi że pracuje w mojej dawnej branży. Od razu wtrąciłem, że jestem, a raczej byłem, jej kolegą, i wymieniłem daleką firmę, w której ostatnio pracowa­łem. Powiedziała, że też w niej była. Wyjaśniłem, jak dawno stamtąd odszedłem, i spytałem, czy poznała tam tego i tego. Tak. A tego? tak, tak.

Zdawało się, że zna wszystkich.

W jednej ręce trzymała małą paczkę, a w drugiej duży dzwon. Spytałem, skąd go ma. Dopiero co kupiła. Dała mi go do ręki. Nie wiem, czy mówiliśmy jeszcze o czymś więcej. Miałem wrażenie, że wszystko popsułem, przez to że tak bardzo pospieszyłem się z nawiązaniem dialogu, chociaż wcale mi na tym nie zależało, tylko chciałem okazać się miłym, ani zarozu­miałym, ani głupim. Był to mój stary błąd.

Nagle uciekła, jak zakochana dziewczyna w dawniejszych powieściach i filmach. Trochę grubawa, nie tylko z powodu futra, biegła niezmiernie długim korytarzem, ja za nią, potem w górę pięknie wijącymi się schodami. Wszystko tu było bardzo wspaniałe, Grand Hotel w starym stylu.

Pani dzwon, pani dzwon, wołałem w biegu i wyciągałem go ku niej. Kilkakrotnie obejrzała się na mnie, uśmiechnęła, lecz go nie brała.

Wreszcie na jednym z podestów schodów, z takiej odległości, że oboje musieliśmy bardzo wyciągnąć ręce, wzięła ode mnie dzwon. Po chwili zniknęła.

Teraz zawróciłem i udałem się do kina, które, jak się zdawało, należało do hotelu. Umówiłem się tam z moją żoną. Tak, byłem znowu żonaty, lecz nie znałem mojej żony. Jeszcze nigdy jej nie widziałem.

Przyszła. Wiedziałem, że to była ona, a i ona zdawała się mnie poznawać. Również ona nie podobała mi się zbytnio. Mówi­łem do niej ty z pewnym skrępowaniem, przeszkadzało mi, że nie wiedziałem, jak ma na imię.

Kiedy wchodziliśmy, zauważyłem, że nie mam laski. Nie kuli, lecz laski. Musiałem ją zgubić po drodze. Powiedziałem jej

0 tym i poszedłem na poszukiwanie.

Szukałem w korytarzach i szatniach. Jakże wszystko było tu wytworne. Zupełnie nie mogłem się z tym oswoić. Z licznych wnęk wyłaniali się służący i inny personel. Nie znalazłem mojej laski, natomiast wiele innych o właściwej długości. Wziąłem jedną z nich, nikt mi w tym nie przeszkadzał. Była lepsza i droższa od mojej, lecz nie podobała mi się tak jak tamta, bo w połowie długości miała zgrubienie, jakby połknęła jabłko. A i nie dźwięczała tak ładnie jak moja, gdy stukałem nią w but, w lewy but, bo trzymałem ją w lewej ręce, tak jak przedtem kulę.

Długo błądziłem, zanim znowu znalazłem kino. Lecz jakież wąskie miało drzwi. Było to dziwne przy ogólnej tam wystaw - ności, z trudem się przecisnąłem. Potem zacząłem rozglądać się za żoną. Jak miałem ją znaleźć? Zapomniałem, jak wyglą­dała, jak była ubrana, nie znałem również jej imienia, by móc ją zawołać. Mimo to wcale nie byłem zdetonowany. W najgor­szym razie usiądę koło jakiejś kobiety, będę do niej mówił ty

1 to będzie ona.

Nagle ktoś się do mnie uśmiechnął i kiwał ręką ze stopnia schodów otaczających salę. To była ona, niewątpliwie. Teraz była ubrana inaczej, niesłychanie elegancko, w staromodnym stylu. Musiała być bogata, więc dlaczego nie dała mi pienię­dzy? A może nie wiedziała, że ich nie miałem, że po krótkim pobycie tutaj będę kompletnie czysty? Najbardziej podobał mi się niezwykle wysoki i szeroki zielonkawy turban, jaki miała na głowie. Teraz spodobała mi się trochę bardziej, lecz wciąż nie za bardzo.

Zawołała do mnie, że trafiła na ślad, i zaprowadziła mnie do magazynu, gdzie urzędował ogromnie stary totumfacki. Stary proponował mi rozmaite laski, ładne, nawet kosztowne laski, wszystkie jednak były dla mnie za krótkie. Mojej własnej nie było. Przyjdzie najbliższą pocztą, powiedział. Na taką bzdurę mogłem tylko pokiwać głową. Nie miało to dla mnie zresztą wielkiego znaczenia. Powiedziałem sobie, że przecież mogę

chodzić i bez laski, chociaż niespecjalnie dobrze.

Poszliśmy, moja żona i ja, z powrotem do sali. Tam, gdy uśmiechaliśmy się i rozmawiali tak jak i wszyscy, zauważyłem, że na jednej nodze nie mam ani buta, ani skarpetki. Sterczała naga z nogawki, nie wiem już, czy była to lewa, czy prawa. Przestraszony i wściekły schyliłem się ku mojej nagiej stopie i wtedy coś się chyba poplątało w mej głowie, cały szereg obrazów, których już nie mogłem rozpoznać, zbił się razem, jak wagony w katastrofie kolejowej, odpowiedni był też lęk, który mnie chwycił i poderwał.

Niski mężczyzna w białym fartuchu, który mnie wyrwał ze snu, stał w drzwiach i mówił: Niech pan zejdzie na dół, już świętujemy. No tak, świętowali teraz w domu, w którym zostałem umieszczony. Wstałem. Wcale nie miałem zamiaru spać, lecz często bywałem teraz taki zmęczony, że zdarzało się, iż niechcący zasypiałem, gdy tylko się na chwilę położyłem, tak w ubraniu i z laską inwalidzką u boku (nie kulą, nie laską, lecz laską inwalidzką u boku, tyle bądź co bądź przecież już osiągnąłem).

Był to właściwie dom starców dla psychicznie niesprawnych, lecz gościł nie tylko starych pacjentów, znajdował się między nimi nawet dwudziestopięcioletni mężczyzna upośledzony umysłowo; niesprawni psychicznie byli oczywiście wszyscy. Przebywali tam również hospitalizowani schizofrenicy i para­litycy. Zostałem w nim umieszczony, ponieważ nie wiedziano, co ze mną począć. Diagnoza, zapisana na żółtej karcie kartote­ki, brzmiała: „Rozstrój reaktywno depresyjny, wywołany przeżyciami”. Znacznie niżej umieszczono uwagę, że w chwili przyjęcia miałem przy sobie dwa fenigi.

Zszedłem na dół. Już tam siedzieli i świętowali. Był to koniec roku, okres, w którym święta się piętrzą. Pielęgniarz, który ściągnął mnie na dół, właśnie przemawiał. Usiadłem na moim zwykłym miejscu. Na stole stał talerz z jakimś ciastem, a przy każdym miejscu duża filiżanka z uchem, zapełniona nie jak zawsze do krawędzi kawą, lecz. w jednej czwartej białym winem. Obok mnie siedział mężczyzna w średnim wieku, jeden .z nielicznych, z którymi rozmawiałem. To znaczy, właściwie on rozmawiał ze mną. Zawsze, kiedy go spotyka­łem, wyciągał do mnie niemal pieniście miękką dłoń i mówił

mi, jaki będziemy mieli jutro dzień. Nigdy się nie mylił i zdawało się, że napełnia go dumą, gdy potwierdzałem jego dane. Nigdy mi nie powiedział, jaki jest dzień bieżący, interesowały go tylko dni jutrzejsze.

Po skończeniu przemówienia pielęgniarz zaintonował pieśń. Mężczyzna obok mnie nie śpiewał ze wszystkimi, ale od pierwszego taktu zrobił się bardzo podniecony. Drżał na całym ciele, twarz mu się rozjaśniła, oczy napełniły łzami, nagle zerwał się z krzesła i w najwyższej ekstazie zaczął wymachiwać rękami. Nie chcę więcej mówić o moim pobycie w tym domu; trwał on trzy miesiące, w czasie których nie zdarzyło się nic, czemu mógłbym poświęcić więcej słów.

Od dwóch lat mam znowu pokój, o którym nie wiem dobrze, czy mam mówić mój pokój, czy po prostu „pokój” lub „ten pokój”. Trochę zwariowana to wrażliwość, bo gdy mówię

0 nim komuś innemu, muszę przecież powiedzieć „mój pokój”, jeśli chcę, aby mnie zrozumiano. Jest to mały aparta­ment w zupełnie zwykłym domu czynszowym (dopomożono mi w jego uzyskaniu, sam nigdy bym temu nie podołał)

1 właściwie powinienem żywić dla tego pokoju uczucia raczej przyjazne, w nim bowiem napisałem większą część tej książki. W tymże jednak pokoju w ciągu tych dwóch lat spędziłem wiele nocy, podczas których zdawało się, że moje serce nie pracuje samo przez się, lecz jest poruszane obcą dłonią. Małą, niebieską dłonią, jak mi się wydaje, nieruchawą, niebieską, dziecięcą dłonią, która zamyka się i otwiera na rdzawoczerwo- nej, miękkiej piłce i znowu zamyka, a może także znowu otwiera się. Wydawało mi się, że ta dziecięca ręka poruszała się we śnie i że ja nie mogłem spać, ponieważ ona spała. Potem otwierałem usta, które były jakby obrzmiałe, lecz mimo że nigdy na noc nie domykałem okna, powietrze wciskające się do ust było ciężkie i ciepłe, takie, że można się było udusić. Teraz otwieram okno na całą szerokość. Nie muszę w tym celu wstawać, robię to moją laską (wciąż laską inwalidzką) z miej­sca, gdzie siedzę. Jest wieczór. Światło lampy stołowej pada na papier i piszącą rękę, na starzejącą się czaszkę, a to światło, papier, ręka i czaszka poruszają się razem niemal niedostrze­galnie naprzód, mgliście szarym i zupełnie pustym koryta­rzem, którego niewidoczny koniec nie wiadomo czy jest

blisko, czy daleko. Pewne jest tylko, że potem, na jego niezmierzonym końcu, światło zostanie zgaszone, a wszystko stanie się takie, jakby nigdy nie istniało, nigdy nie istniało. A jeśli będzie się miało szczęście, to zgaśnie ono tak nagle, jak gasi się stołową lampę, gdy wykonana została nocna praca i czuje się lub chciałoby się poczuć na karku lekki pocałunek, tak delikatny jak dotknięcie małego ptaszka.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Spath Gerold KOMEDIA SERIA WSPÓŁCZESNA PROZA ŚWIATOWA SZWAJCARIA
makanin Władimir ANTYLIDER WSPÓŁCZESNA PROZA ŚWIATOWA
Trifonow Jurij DŁUGIE POŻEGNANIE SERIA WSPÓŁCZESNA PROZA ŚWIATOWA
pr dom bilans operacji afganistan, Politologia UW, Współczesne konflikty światowe
20030825214316, Korporacje transnarodowe we współczesnej gospodarce światowej
Rola organizacji międzynarodowych w systemie współczesnej gospodarki światowej
procesy integracyjne we wspolczesnej gospodarce swiatowej
sekret alchemika Sędziwoja cz. 01, STUDIA JEZYK POLSKI, Współczesna proza polska
Stasiuk-Wędrówka Po Albanii, STUDIA JEZYK POLSKI, Współczesna proza polska
charakterystyka współczesnej gospodarki światowej i jej subsystemów, makroekonomia semestr IV, międz
współczesna gospodarka światowa, makroekonomia
sekret alchemika Sędziwoja cz. 04, STUDIA JEZYK POLSKI, Współczesna proza polska
sekret alchemika Sędziwoja cz. 02, STUDIA JEZYK POLSKI, Współczesna proza polska
pr dom. istota terroryzmu nowej generacji, Politologia UW, Współczesne konflikty światowe
Rola korporacji transnarodowych we współczesnej gospodarce światowej
5 Pojęcie i przyczyny globalizacji współczesnej gospodarki światowej
Referat Wojna iracko-irańska , Politologia UW, Współczesne konflikty światowe
Doctorow E L BILLY BATHGATE SERIA WSPÓŁCZESNA PROZA ŚWATOWA