Doctorow E L BILLY BATHGATE SERIA WSPÓŁCZESNA PROZA ŚWATOWA

E. L. Doctorow

Billy Bathgate


Część pierwsza

Rozdział 1

On to na pewno zaplanował, bo kiedy zajechaliśmy do portu, łódź już czekała z zapuszczonym silnikiem i widać było, jak burzy się fosforyzująca powierzch­nia rzeki. Nic nie świeciło: ani księżyc, ani żarówka w budce, gdzie powinien siedzieć kierownik przy­stani, nawet łódź miała wygaszone światła, no i samochód oczywiście też, ale wszyscy wiedzieli, gdzie co jest. Packard staczał się w dół nad wodę i koła prawie nie chrobotały po deskach, gdyż szo­fer Mickey naciskał hamulec; do trapu podjechał z otwartymi drzwiami i Bo z dziewczyną wciągnięto na pokład, zanim ich cienie zdążyły zamajaczyć w ciemności. Wszystko poszło bez oporu, zauważy­łem tylko ruch czarnych sylwetek, a jedyny dźwięk, jaki dosłyszałem, to mógł być stłumiony krzyk kogoś, kto się boi, lecz cudza ręka zasłania mu usta, zresztą zaraz trzasnęły drzwi, samochód odjechał z cichym warkotem i między łodzią a nabrzeżem rozwierał się wodny rów, chociaż nie minęła nawet minuta. Nikt mi nie zakazał, dlatego wskoczyłem na pokład i stanąłem przy relingu, jak łatwo zgad­nąć — z duszą na ramieniu. Zdolny był ze mnie chłopak (on sam to powiedział: zdolny chłopak, prędko się uczy), a teraz wiem, że również zdolny czcić i wielbić ową nieokrzesaną władczość, którą on przyswoił sobie gruntowniej od innych. Im­ponowała mi groźba, że w jednej chwili każdy w zasięgu jego wzroku może zostać skasowany i że na tym to wszystko polega. Dlatego tam się zna­lazłem i dlatego byłem rad, że widzi we mnie zdolnego chłopca, nieważne, czy on w istocie był, czy nie był maniakiem.

Poza tym, jak każdy niedorostek, byłem pewny siebie, co wynikało po prostu z przekonania, że zawsze potrafię się wywinąć, że w każdej chwili mogę umknąć przed nim, przed jego gniewem, zdolnością pojmowania i zasięgiem panowania, ponieważ umiem przesadzać płoty, śmigać przez zaułki, skakać po schodach przeciwpożarowych i tańczyć na dachach wszystkich czynszówek świa­ta, gdyby przyszło co do czego. Byłem zdolny —- wiedziałem o tym wcześniej od niego — chociaż gdy to powiedział, ofiarował mi coś więcej niż potwier­dzenie: przyjął mnie jak swego. Tak czy inaczej, wtedy o tym nie myślałem, po prostu nosiłem w sobie coś, z czego skorzystałbym w potrzebie: nie tyle pomysł, ile jakiś instynkt, przyczajony gdzieś w głowie na wypadek, gdybym musiał go użyć, bo przecież inaczej po co bym przeskakiwał reling, kiedy pode mną rozszerzał się pas połyskującej wody, jeśli nie po to, by poczuć na twarzy wiatr z ciemnej czeluści nocy i wód, obserwować z po­kładu, jak ląd się cofa i wyrasta przede mną wyspa świateł niczym ogromny transatlantyk, co prze­pływa obok, zostawiając mnie na pastwę wielkich i strasznych gangsterów mego życia i mojej epoki?

Dostałem proste instrukcje: kiedy nie każą mi robić czegoś konkretnego, mam się rozglądać, mieć uszy i oczy otwarte, niczego nie przegapić (on oczywiście nie użyłby aż tylu słów), w każdym ra­zie miałem stać się kimś, kto stale patrzy i słucha, bez względu na to, co będzie moim udzia­łem — miłość, niebezpieczeństwo, poniżenie czy śmiertelna niedola — nie wolno mi uronić ani ułamka chwili, nawet gdyby to była moja chwila ostatnia.

No i wiedziałem: wszystko musiało być zaplano­wane, mimo charakterystycznego wybuchu gnie­wu, który zamazywał obraz i kazał podejrzewać, że on działa pod wpływem chwili, jak na przykład wtedy, gdy dusił inspektora przeciwpożarowego i z rozmachem rozwalił mu głowę, chociaż z począt­ku uśmiechał się do niego z aprobatą dla jego spry­tu i przedsiębiorczości. W życiu czegoś takiego nie widziałem i myślę, że są zręczniejsze sposoby, ale jakkolwiek by się do tego zabrać — zawsze przy­chodzi z trudem, jego metodą zaś był brak metody. On tak jakoś skoczył do przodu, rycząc, z unie­sionymi rękoma, i całym swoim ciężarem przygniótł tego nieszczęsnego pierdołę, chwycił za gardło i rzu­cił na ziemię, że padając razem z nim, pewnie przetrącił mu kręgosłup, kto to wie?... Zaraz przyci­snął mu rozpostarte ręce kolanami i po prostu du­sił, wciskając kciukami tchawicę, a kiedy tamtemu oczy stanęły w słup i jęzor wyszedł na wierzch, grzmotnął jego głowę parę razy o podłogę, jakby rozwalał skorupę kokosa.

I wszyscy byli w strojach wieczorowych, musia­łem to zapamiętać: czarny krawat i czarny płaszcz | karakułowym kołnierzem, biały jedwabny szalik i ten jego perłowoszary kapelusz z równiutkim wgłębieniem na czubku, jak u prezydenta — tak wyglądał pan Schultz. Z kolei kapelusz i płaszcz Bo nadal wisiały w szatni. W Embassy Club odbywała się uroczysta kolacja w piątą rocznicę wspólnego rozkręcenia interesu z piwem, więc to musiało być zaplanowane, łącznie z zestawem dań, gdyby nie jedna rzecz, otóż Bo źle zrozumiał intencję ob­chodów i przyprowadził swoją nową ślicznotkę, a ja, nie wiedząc, o co właściwie chodzi, kiedy załadowano tych dwoje do dużego packarda, czu­łem, że dziewczyny nie było w planie. A teraz znajdowała się na pokładzie niewidocznego w ciem­nościach holownika z zasłonami w okienkach, nie mogłem więc zobaczyć, co się dzieje, ale docierał do mnie niewyraźny głos pana Schultza i chociaż nie rozróżniałem słów, mogłem stwierdzić, że nie brzmi radośnie, a jak podejrzewałem, oni niechętnie brali ją na świadka tego, co miało się stać z mężczyzną, którego być może darzyła uczuciem. Nagle usłysza­łem albo wyczułem odgłos kroków na stalowej drabince, odwróciłem się więc plecami do nadbu­dówki i wychyliłem za reling w samą porę, by dostrzec podświetloną fałdę zielonej, gniewnej wo­dy, lecz zaraz chyba ktoś zasunął zasłonę w iluminatorze, bo woda zniknęła. Za parę chwil usłyszałem powracające kroki.

W tych okolicznościach nie mogłem dalej uwa­żać, że mądrze postąpiłem wchodząc na pokład bez jego rozkazu. Tak jak my wszyscy żyłem na łasce jego nastrojów i nieustannie starałem się wymyślić sposób na wprawienie go w dobry humor. On wywoływał w ludziach impuls zażegnywania gnie­wu i kiedy tylko wykonywałem coś z jego polecenia, dwoiłem się i troiłem przygotowując jednocześnie w myślach argumenty na swoją obronę, gdyby niespodziewanie się rozzłościł. Przy tym wcale nie oczekiwałem, że rozpatrzy moje odwołanie. Uchwyciwszy się zimnego relingu płynąłem więc potajemnie przez kolejne minuty niezdecydowania i sznury świateł na mostach w tyle wzbudziły we mnie tęsknotę za dotychczasowym życiem. Lecz wtedy już znajdowaliśmy się na szerokich wodach przy ujściu rzeki i łodzią zaczęło rzucać i kołysać, aż musiałem stanąć w rozkroku dla utrzymania równowagi. Wiatr też się wzmagał, a od dzioba pryskał mi w twarz wodny pył, trzymałem się więc relingu, wsparty plecami o nadbudówkę, aż zaćmi­ło mi się w głowie na myśl, że bezmiar wód to ciel­sko potwora z innej planety, i z każdą chwilą w mojej wyobraźni dopełniał się obraz potężnej, tajemniczej i nieobliczalnej bestii tuż pod dnem łodzi, którą płynę. Gdyby nawet wszystkie na świecie statki złączyły się burta przy burcie, nadal stanowiłyby drobinkę na powierzchni falującego cielska.

Wobec tego postanowiłem się skryć i uchyliwszy drzwi, wślizgnąłem się bokiem, przyjmując wer­sję, że jeśli pisana mi śmierć, lepiej ją spotkać w środku.

Oto co zobaczyłem w pierwszej chwili, mrużąc oczy w ostrym świetle lampy zwisającej z haka u sufitu nadbudówki: Bo Weinberg elegant stał obok swoich pantofli w szpic, z pierwszorzędnej skóry, podczas gdy czarne jedwabne skarpetki z podwiązkami walały się poskręcane jak zdechłe węgorze. Jego białe stopy sprawiały wrażenie znacz­nie szerszych i dłuższych od butów, które przed chwilą zrzucił z nóg. Przyglądałem się jego nogom pewnie dlatego, że przy stroju wieczorowym bose stopy stają się intymną częścią ciała, rzadko wy­stawianą na pokaz. Napotkawszy jego spojrzenie zmarkotniałem, bo on na pewno myślał o tym samym: że kroczymy przez cywilizację na dziwnie ukształtowanych kończynach, z których każda ma u dołu pięć nierównych wypustek, częściowo po­krytych paznokciami.

Przy Bo klęczał dziarski i niewzruszony Irving, pedantycznie podwijając mu do kolan spodnie z czar­nym paseczkiem atłasu na szwach. Irving zauważył mnie, lecz nic po sobie nie dał poznać, jak zwykle. Był u pana Schultza człowiekiem od wszystkiego i robił, co mu kazano, zawsze z kamienną twarzą. Teraz podwijał nogawki. Łysiejący, z zapadłą klat­ką piersiową, miał cerę alkoholika, bladą jak pa­pier, a ja wiedziałem co nieco o pijakach na od­wyku, jaką cenę płacą za trzeźwość, jak muszą się nieustannie pilnować, nad czym stale boleją. Lubi­łem obserwować Irvinga, gdy coś robił, nawet jeśli nie było to nic specjalnego, jak teraz. Każda fałda podwijanych spodni była identyczna z poprzednią. Wszystko wykonywał skrupulatnie i bez zbędnych ruchów. Był profesjonalistą, lecz jego zawód pole­gał na nieuleganiu kaprysom losu, jaki sobie wy­brał, dlatego życie stało się dla niego profesją i sądzę, że w zwyczajnym świecie podobnie swoją posadę traktuje lokaj.

Częściowo zasłonięty sylwetką Bo Weinberga, pod przeciwległą ścianą kabiny, ale tak samo od­dalony od Bo, jak ja, w rozpiętym płaszczu, z nie­dbale zarzuconym białym szalikiem, w miękkim szarym kapeluszu zsuniętym na tył głowy, z jedną ręką w kieszeni marynarki, pan Schultz niedbale trzymał w drugiej pistolet wycelowany przypad­kowo w deski pokładu.

Oglądana scena tak mnie zdumiała, że aż ogar­nęło mnie wzruszenie zazwyczaj towarzyszące chwi­lom, które przejdą do historii. Wszystko kołysało się miarowo, to w górę, to w dół, lecz trzej męż­czyźni zdawali się tego nie zauważać, nawet odgłos wiatru docierał przytłumiony i odległy. We wnętrzu powietrze miało zapach smoły i oleju silnikowego, pod ścianami piętrzyły się zwoje grubych lin, przy­pominające piramidy opon, bloki do lin i inne części takielunku, na półkach zaś różne nie znane mi przybory: rożki, lampy naftowe, narzędzia nie wiadomo czemu służące, lecz z pewnością nie- 12

odzowne do wypraw żeglarskich. Silne wibracje potężnego silnika działały uspokajająco; gdy zamy­kałem drzwi, wyczułem drżenie pod dłonią.

Napotkałem spojrzenie pana Schultza, który nagle wyszczerzył mocne białe zęby i jego surowa twarz zmarszczyła się w łaskawym uśmiechu ap­robaty.

Oto niewidzialny człowiek — powiedział.

Byłem tak zaskoczony jego uwagą, jak gdyby

przemówiło do mnie kościelne malowidło, lecz za­raz odpowiedziałem uśmiechem. Młodzieńczą pierś wypełniła mi radość i dziękowałem Bogu za daro­wanie mi chwili, w której nie ważą się moje losy.

Popatrz no, Irving, mały zabrał się na przejaż­dżkę. Lubisz pływać, mały? — spytał.

Jeszcze nie wiem — odrzekłem zgodnie z pra­wdą, nie rozumiejąc, co go w mojej szczerej od­powiedzi rozśmieszyło, bo właśnie rozległ się jego tubalny śmiech, który moim zdaniem zupełnie nie przystawał do powagi chwili; wolałem już ponure miny pozostałych dwu mężczyzn. Powiem jeszcze coś na temat głosu pana Schultza, gdyż pan Schultz przeważnie głosem podporządkowywał sobie oto­czenie. Nie chodzi o to, że zawsze mówił gło­śno. On mówił z odczuwalnym naciskiem, z gar­dła dobywał mu się modulowany pomruk, zu­pełnie jak z instrumentu muzycznego, aż na­suwało się skojarzenie, że jego płuca, gardło i nos tworzą pudło rezonansowe, gdzie powstaje dźwięk. Głęboki baryton z miejsca przykuwał uwagę, zwła­szcza gdy samemu chciałoby się mieć podobny głos, chyba że pan Schultz gniewał się albo śmiał tak jak teraz, wówczas jego głos nieprzyjemnie zgrzytał w uszach — może zresztą dlatego wy­dał mi się wtedy nieprzyjemny, ponieważ zo­stałem włączony do zabawy kosztem skazanego na śmierć.

Na ścianie kabiny przymocowana była wąska ławka czy półka, na której przysiadłem. Cóż takie­go mógł zrobić Bo Weinberg? Niezbyt dobrze go znałem. Był z niego taki błędny rycerz, rzadko wpadał do biura na Sto Czterdziestej Dziewiątej ulicy, nie robił kursów samochodem ani tym bardziej ciężarówką, ale zawsze zdawał się być w centrum każdej akcji, podobnie jak pan Dixie Davis, adwokat, albo Abbadabba Berman, geniusz rachunkowości — w każdym razie na wysokim szczeblu zarządzania. Podobno był w służbie dyp­lomatycznej pana Schultza, negocjował z innymi gangami i dokonywał morderstw w obronie inte­resów. Był jednym z gigantów i obawiano go się prawie tak jak pana Schultza. Teraz miał już odsłonięte nie tylko stopy, lecz także łydki do kolan. Irving wyprostował się i podał mu ramię. Bo Weinberg zaś wsparł się o nie, niby księżniczka na balu, i delikatnie, ostrożnie zanurzał po kolei stopy w balii pełnej rozrobionego cementu. Oczywiście ledwo przestąpiłem próg, od razu zauważyłem, jak w cebrzyku faluje cement, nieudolnie odwzorowu­jąc ruchy morza: rzadka masa przelewała się mia­rowo, gdy wysokie fale huśtały łodzią.

Dawałem sobie radę w niespodziewanych sytuac­jach, przechodząc burzliwy chrzest, jednak nie byłem, szczerze mówiąc, przygotowany na coś takiego. Świadomość, czego będę świadkiem, ode­brała mi pewność siebie. Nie umiałem przyglądać się z obojętnością, jak człowiek naprzeciw mnie szykuje się do podróży bez prawa powrotu i wokół jego stóp zastyga kamienny blok. Usilnie starałem się rozgryźć tajemnicę tego wieczoru, który nie­szczęśnikowi w kwiecie wieku wybijał podzwonne echem samotnych boi ostrzegawczych, gdy wy- ^ 14

pływaliśmy w morze. Sam czułem brzemię skazań­ca, obserwując, jak Bo Weinbergowi podstawiono z tyłu drewniane krzesło kuchenne i kazano usiąść, następnie podać ręce do związania. Skrzyżował dłonie i w przegubach Irving okręcił mu je nowym, sztywnym sznurem do bielizny, jeszcze z załama­niami, prosto ze sklepu. Między pięściami wiązał supły przypominające wycinek kręgosłupa. Skrępo­wane dłonie opuścił na kolana i mocował do ud linką biegnącą ósemkami, to górą, to znów dołem, wreszcie trzy czy cztery okrążenia sznura przywią­zały Bo do krzesła, żeby nie mógł unieść kolan. Dwa razy linka została przewleczona przez ucha balii i przy nodze krzesła powstał ostatni węzeł, akurat w chwili gdy zabrakło sznura. Całkiem możliwe, że Bo widywał w przeszłości podobne popisy zręcznoś­ciowe na kimś innym, gdyż przyglądał się z nie­jakim podziwem, jak gdyby teraz też nie on siedział zgarbiony na krześle, ze stopami zanurzonymi w twardniejącym cemencie, na pokładzie holow­nika wypływającego bez świateł wzdłuż nabrzeża Coenties, poza nowojorski basen portowy, na At­lantyk.

Nadbudówka miała kształt owalny. Otoczony barierką właz, przez który wprowadzono pod po­kład dziewczynę, znajdował się z tyłu, w środkowej części łodzi. Metalowa drabina prowadziła stamtąd przez kolejny właz do sterówki, gdzie, jak sądziłem, kapitan czy raczej sternik sumiennie wypełniał swoje obowiązki. Nigdy dotąd nie płynąłem niczym większym od łódki wiosłowej, dlatego napawało mnie otuchą, że zwykły statek jest tak przemyślnie skonstruowany, w zgodzie z prawami morza, i że w ogóle istnieje ów prosty środek lokomocji, udos­konalany od zarania dziejów. Kołysało coraz gwał­towniej, każdy musiał więc się zakotwiczyć i pan Schultz przysiadł na ławeczce dokładnie naprzeciw

mnie, a Irving, uchwyciwszy się drabinki prowadzą­cej na górę do sterówki, przypominał pasażera w wagoniku metra. Od jakiegoś czasu ciszę za­kłócały jedynie fale i odgłosy silnika pośród uroczy­stego milczenia przywodzącego na myśl skupienie widowni na koncercie muzyki organowej. Wtedy właśnie Bo Weinberg ocknął się i zaczął rozglądać, żeby dostrzec, co tylko dało się dostrzec, kto jest w pobliżu i jak wyjść z tej sytuacji. Jego ciemne oczy tylko przez krótkie mgnienie patrzyły w moją stronę, gdyż stanowiłem maleńki wycinek łuku, po którym przesuwał się jego wzrok. Odczułem niewia­rygodną ulgę, ponieważ nie ponosiłem ani nie chciałem ponosić żadnej odpowiedzialności za mo­rze przewalające się z charkotem, za topiel, w której nie da się oddychać, za lodowaty chłód wody i za jej czarną otchłań bez dna.

W ciemnym wnętrzu kabiny, gdzie zielonkawym blaskiem ćmiła pojedyncza latarnia, zapanowała między nami wszystkimi taka zażyłość, że gdy tylko ktoś się poruszył, wszyscy inni natychmiast to zauważali. Tym razem mój wzrok przykuły drobne czynności pana Schultza, który wrzucił broń do obszernej kieszeni płaszcza, następnie zza pazuchy wydobył srebrne pudełko z cygarami, wziął jedno cygaro i po schowaniu z powrotem pudełka odgryzł koniuszek i wypluł. Podszedł do niego Irving z za­palniczką, którą uruchomił jednym ruchem kciuka, na moment przed podaniem ognia szefowi. Pan Schultz lekko pochylił się do przodu, obraca­jąc cygaro, żeby je należycie przypalić. Poprzez odgłosy morza i terkot silnika słyszałem, jak z sy­kiem wciąga dym; na jego brwiach i policzkach obserwowałem odblask płomienia, który podkreś­lał jeszcze bardziej jego dominację, w specyficznym świetle jednej z jego zachcianek. Potem płomień zgasł, Irving wycofał się, pan Schultz zaś znowu

rozparł się na ławce, z rozżarzonym cygarem w kąci­ku ust, wypełniając kabinę dymem, który niezbyt przyjemnie było wąchać w łodzi na pełnym morzu.

Możesz uchylić okno, mały — powiedział.

Ochoczo spełniłem jego prośbę, odwracając się,

i klęknąwszy na ławce sięgnąłem dłonią pod za­słonę, żeby zwolnić zatrzask świetlika i wpuścić powietrze. Poczułem dotyk nocy: na dłoni osiadła mi wilgoć.

Ależ ciemna ta noc — zauważył pan Schultz.

Wstał i podszedł do Bo, który siedział twarzą

w stronę rufy. Przykucnął naprzeciw niego, niczym lekarz przed pacjentem.

Popatrzcie tylko, przecież Bo się trzęsie. Ej, Irving! — zawołał. — Jeszcze długo to będzie twardniało? Zimno człowiekowi.

Niedługo—odrzekł Irving. —Jeszcze chwilę.

Jeszcze tylko chwila — powiedział pan Schultz, jak gdyby Bo potrzebował tłumacza.

Potem uśmiechnął się przepraszająco, wstał i po­łożył przyjacielską dłoń na ramieniu Bo.

Wówczas ten odezwał się i jego wypowiedź szczerze mnie zaskoczyła. Żaden z chłopców na posyłki ani żadna zwyczajna osoba nie przemówiła­by tak w jego sytuacji. Dopiero wtedy zrozumia­łem, że bez względu na to, co dotąd mówił pan Schultz, ci mężczyźni poruszają się w sferze wyjąt­kowego zuchwalstwa, jakby w innym wymiarze. Być może on tylko dawał wyraz swojej rozpaczy albo w tak ryzykowny sposób próbował przykuć niekłamaną uwagę pana Schultza; nawet przez myśl mi nie przeszło, iż człowiek w jego sytuacji mógłby spodziewać się, że choć trochę może wpły­nąć na to, kiedy i w jaki sposób nastąpi jego śmierć.

Wiesz, co ty jesteś, Dutch? Kurwa męska i tyle — powiedział.

Wstrzymałem oddech, lecz pan Schultz tylko pokręcił głową i westchnął.

Najpierw się płaszczysz przede mną, a potem mnie wyzywasz.

Nie płaszczyłem się, kazałem ci tylko puścić dziewczynę. Mówiłem do ciebie jak do człowieka. Ale z ciebie jest kurwa męska, nic więcej. Jak nie masz komu ciągnąć druta, to wysysasz stare kon­domy. Takie jest moje zdanie o tobie, Dutch.

Dopóki Bo Weinberg na mnie nie patrzył, mo­głem go obserwować. Z pewnością miał tupet. Był przystojnym mężczyzną o lśniących czarnych wło­sach gładko zaczesanych do tyłu, bez przedziałka, z twarzą smagłą o rysach nieco indiańskich, z ładnie wykrojonymi pełnymi wargami i wydatnym pod­bródkiem. Na jego smukłej szyi dobrze prezento­wał się każdy kołnierzyk czy krawat. Nawet przy­garbiony pod ciężarem wstydu i bezsilności, z prze­krzywionym czarnym krawatem i w smokingowej marynarce niedbale zarzuconej na plecy — przez co stracił dumną posturę i tylko spoglądał spode łba — w moich oczach zachował jednak klasę i splendor wielkiego gangstera.

Nagle, w jakimś chwilowym pomieszaniu lojal­ności, a może w głębi ducha osądzając, zauważy­łem, że nie uzasadniono aktu oskarżenia, i zaprag­nąłem, by pan Schultz miał w sobie nieco elegancji tamtego człowieka z nogami w balii. Prawdę mó­wiąc, pan Schultz nawet w najlepszym ubraniu wydawał się niechlujny. Cierpiał na niedobór pre­zencji, tak jak inni ludzie miewają słabe oczy albo krzywicę. Musiał zdawać sobie z tego sprawę, bo nieważne, czym się akurat zajmował, drugą ręką podciągał spodnie, unosił podbródek luzując sobie kołnierzyk, otrzepywał marynarkę obsypaną po­piołem z cygara albo zdejmował kapelusz, żeby go wymodelować kantem dłoni. Całkiem bezwied-

nie cały czas próbował dopasować się do ubrań, jak gdyby porażało go wieczne niezadowolenie z własnego wyglądu, i to do tego stopnia, że człowiek nabierał przekonania, iż ciuchy świetnie by na nim leżały, gdyby ich bez przerwy nie mię­tosił.

Częściowo zawiniła jego postura. Miał krótką szyję i powolne ruchy. Myślę teraz, że subtelność czy też elegancja sylwetki, zarówno u mężczyzn, jak i u kobiet, zależy od długości szyi. Kiedy ma się długą szyję, wiele z tego wynika, na przykład właściwa proporcja wagi i wzrostu, naturalna wy­niosłość, dar patrzenia prosto w oczy, pewna sprę­żystość grzbietu, długi krok — ogólnie biorąc, taki rodzaj fizycznego zadowolenia z własnych ruchów, które prowadzi do osiągnięć w sporcie albo wzbu­dza zamiłowanie do tańca. Natomiast krótka szyja zapowiada różne schorzenia metafizyczne, z któ­rych każde może spowodować nieprzystosowanie do życia, znajdujące ujście w twórczości artysty­cznej, wynalazczości, budowaniu fortuny, jak i w morderczych napadach gniewu chorej duszy. Nie twierdzę wcale, że jest to absolutna reguła ani nawet hipoteza, którą można udowodnić lub oba­lić; owo twierdzenie nie pochodzi ze świata nauki, jest raczej odzwierciedleniem rozsądnie brzmiącej obiegowej prawdy. Może sam pan Schultz tak to podświadomie odbierał w swoim genialnym wy­czuciu sytuacji, ponieważ wiedziałem o przynaj­mniej dwóch morderstwach, jakie popełnił oso­biście; w obydwu obiektem napaści była szyja: uduszenie tamtego inspektora przeciwpożarowego i sprawne załatwienie pewnego szefa totalizatora w West Side — facet właśnie pechowo golił się, rozparty w fotelu u fryzjera w hotelu Maxwell na ulicy Czterdziestej Siódmej Zachodniej, kiedy pan Schultz go dopadł.

M

Dlatego myślę, że jego odpowiedzią na ów poża­łowania godny brak elegancji były inne sposoby wywarcia na kimś wrażenia. W końcu jego dusza i ciało wiele miały ze sobą wspólnego: przede wszystkim gruboskórność, która nakazuje nie zwa­żać na przeszkody, tylko je taranować. Do tego właśnie nawiązał Bo Weinberg swoją uwagą na temat pana Schultza.

Pomyślcie tylko — zwrócił się do wszystkich obecnych. — Napuścił tego śmierdziela makaro­niarza na Bo Weinberga, niesłychane! Na człowie­ka, który wystawił mu Vince’a Colla i który trzymał Jacka Diamonda za uszy, żeby on mógł wpakować mu lufę do ust. Na człowieka, który załatwił Maranzana i który kupił dla niego respekt tych z Unione wart dobry milion dolarów. Który wyko­nywał dla niego wszystkie duże numery i wymyślił, jak ustawić Harlem, bo on sam był za głupi, żeby to wymyślić, który podał mu fortunę na talerzu, zro­bił go, psiakrew, milionerem, że nawet wygląda na coś więcej niż jebany złodziejski pomiot — ten śmondak z rynsztoka. Tępy muł. Słuchajcie, w koń­cu mogłem się tego spodziewać, że wywlecze mnie z restauracji, i to przy mojej narzeczonej. Kobiety, dzieci, nieważne, on ma gdzieś, co mu tam; a widzie­liście, jak ci kelnerzy się zwijają? Irving, nie było cię tam, szkoda że nie widziałeś: kelnerzy starają się nie zauważać, jak on się obżera, w tym swoim gar­niturze z Delancey Street kupionym z próżności.

Pomyślałem sobie, że teraz się coś stanie, a ja wolałbym tego nie oglądać — zacisnąłem powieki i instynktownie przylgnąłem plecami do zimnej ścianki kabiny. Jednak pan Schultz nie okazał prawie żadnej reakcji; na twarzy malowała mu się obojętność.

Ty nie mów do Irvinga — brzmiała jego odpowiedź. — Ty mów do mnie.

Mężczyźni rozmawiają ze sobą. Jak się coś nie zgadza, rozmawiają. Kiedy wynika jakieś niepo­rozumienie, wysłuchają jeden drugiego. Ja tam nie wiem, skądżeś ty się wziął. Nie mam pojęcia, w jakim zaropiałym i śmierdzącym brzuchu żeś się ulągł. Bo z ciebie jest gówniany wypierdek. Ty przykucasz jak małpa i drapiesz się po dupie, Dutch. Może byś się pobujał na gałęzi, co? Wiuu, wiuuu, Dutch. Hej-ho!

Pan Schultz odezwał się bardzo cicho:

Bo, powinieneś to na tyle rozumieć. Mnie już przeszła złość. Już mnie nic nie rusza. Nie szkoda ci nerwów?

Wrócił na swoje miejsce pod cienką ścianką kabiny, dokładnie naprzeciw mnie, jak człowiek, który stracił zainteresowanie dyskusją.

Na widok zgarbionych pleców Bo Weinberga i jego spuszczonej głowy przyszło mi na myśl, że to naturalne: facet, który miał władzę, rzecz jasna broni się jak może; tym bardziej należało się spo­dziewać takiej fanfaronady po zabójcy, który prze­cież ze śmiercią miał do czynienia na co dzień; to był jego żywioł zawodowy, tak jak płacenie rachun­ków albo zakładanie kont. Własna śmierć nie bardzo różni się od śmierci innych. Wszyscy ci gangsterzy byli czymś w rodzaju nadludzi — życie, które wybrali, obdarzyło ich nieustraszonym du­chem wojowników — lecz to, co usłyszałem, było pieśnią skazańca. Przecież Bo najlepiej ze wszyst­kich orientował się, że jego los jest przesądzony; jedyna jego nadzieja w śmierci szybkiej i bezboles­nej i wtedy zaschło mi w gardle, ponieważ nabrałem pewności, że on dokładnie do tego zmie­rzał, właśnie to starał się osiągnąć: spowodować wybuch złości pana Schultza, która rozstrzygnie

o czasie i sposobie umierania.

Wnet pojąłem tę niezwykłą powściągliwość od­

powiedzi, równie przekonywającej jak bezwzględ­nej. Pan Schultz wymazał swoją własną osobowość i przedzierzgnął się w cichego autora zdarzeń, zawodowca bez twarzy. Zezwolił, by słowa wypo­wiedziane przez Bo go zniszczyły, mimo to trwał w zamyśleniu i bezruchu, bezstronny, wedle klasy­cznej maniery swego giermka, Bo Weinberga, który klął, złorzeczył i wygłaszał tyrady, przez co zdawał się wcieleniem pana Schultza.

Wtedy po raz pierwszy uświadomiłem sobie, jak rytuał śmierci burzy porządek wszechświata: na­stępują nagłe zamiany ról, całkiem na odwrót, aż się w oczach mąci, przy tym migocze jakiś wewnętrzny przebłysk, który nawet daje się odczuć, niczym zwarcie w przewodach.

Mężczyźni rozmawiają, jeśli rzeczywiście są mężczyznami — Bo Weinberg mówił teraz całkiem innym tonem i ledwie go słyszałem. — Prawdziwi mężczyźni szanują przeszłość. Spłacają swoje długi. Ty nigdy nie wyrównałeś swego długu, najpoważ­niejszego długu, honorowego. Im więcej dla ciebie robiłem, im bardziej byłem dla ciebie jak brat, tym mniej znaczyłem w twoich oczach. Powinienem był wiedzieć, że to zrobisz, zresztą wyłącznie dlatego, że z ciebie jet zwykły kanciarz, który nigdy mi godzi­wie nie zapłacił, który nikomu jeszcze godziwie nie płacił. Broniłem cię, z dziesięć razy uratowałem ci życie, tyrałem na ciebie, i wszystko jak zawodo­wiec. Powinienem był wiedzieć, że ty w taki sposób załatwiasz zobowiązania, że Dutch Schultz w ten sposób się rozlicza, rozgłasza najpodlejsze łgarstwa, byle tylko kantować, byle zrobić w wała, hochsztap­ler za dychę.

Ty zawsze miałeś gadane, Bo — odrzekł pan Schultz. Wypuścił dym z cygara, zdjął kape­lusz i wyrównał go kantem dłoni. —- Masz lepsze gadane niż ja, boś chodził do szkół. Z drugiej

strony, ja mam głowę do rachunków, więc wszyst­ko się wyrównuje.

I wtedy kazał Irvingowi wprowadzić dziewczy­nę.

Wchodziła na górę, najpierw jej blond ondulacja, potem biała szyja i ramiona, jak gdyby wynurzała się z oceanu. Przedtem, w ciemnym wnętrzu samo­chodu, nie miałem okazji się jej przyjrzeć. Była bardzo smukła w swej mlecznobiałej sukni wieczo­rowej na dwóch cienkich ramiączkach, do cna przerażona ciemnym i usmarowanym wnętrzem łodzi, pobladła w niewoli, rozglądała się z takim przestrachem i zmieszaniem, że pierś wypełniły mi przepowiednie jakiejś okropnej deprawacji, w któ­rej nie chodzi jedynie o seks, tylko o klasę, i jak na potwierdzenie moich odczuć z gardła Bo Weinber- ga wyrwał się głuchy jęk. Bo obrzucał właśnie pana Schultza stekiem najpaskudniejszych przekleństw, napiął więzy i szarpał swoje krzesło na wszystkie strony, aż pan Schultz sięgnął do kieszeni płaszcza i celnie trafił rękojeścią swego pistoletu w ramię Bo. Zielone oczy dziewczyny otwarły się szeroko, podczas gdy Bo zawył, podniósł z trudem głowę i z wykrzywioną bólem twarzą nakazał dziewczy­nie, żeby nie patrzyła, żeby się odwróciła i nie patrzyła na niego.

Za nią po schodach szedł Irving, który złapał ją, gdy kolana się pod nią ugięły, i posadził w kącie na złożonej płachcie brezentu, oparłszy plecami o zwo­je lin. Siedziała bokiem, z podkurczonymi nogami i odwróconą głową. Śliczna dziewczyna — teraz mogłem już to zauważyć — o pięknym arysto­kratycznym profilu, tak go sobie zawsze wyob­rażałem. Wąziutki nosek, pod którym rysował się uroczy dołek, tuż nad wargami. Jej usta, oglądane

z boku, były pośrodku pełne, przy kącikach zaś przechodziły w cieniutką kreseczkę. Wydatny zarys podbródka, szyja giętka jak u łabędzicy i — tu odważyłem się przenieść wzrok niżej — szczupła, delikatna kibić oraz piersi nie skrępowane żadną bielizną — o ile się nie myliłem. Jej drobne piersi rysowały się wyraźnie pod lśniącą bielą jedwabnej kreacji. Irving przyniósł jej futrzaną pelerynkę i okrywał gołe ramiona. Nagle zrobiło się nam wszystkim duszno i zauważyłem u dołu jej sukni zaschniętą plamę.

Złapało ją rzyganie — wyjaśnił Irving.

Tak mi przykro, panno Lolu — powiedział pan Schultz.—Na łódce zawsze jest duszno. Irving, może daj coś do picia. — Z kieszeni płaszcza wyjął piersiówkę w skórzanym etui. — Nalej trochę pannie Loli.

Irving stanął w rozkroku na kołyszącym się pokładzie, zdjął metalową zakrętkę, uważnie nalał sporą lufę i podał kobiecie.

Śmiało, panienko — rzekł pan Schultz. — To dobra słodowa whisky. Pomaga na żołądek.

Nie mogłem pojąć, dlaczego oni nie widzą, że zemdlała, ale widocznie mieli lepsze rozeznanie, bo głowa poruszyła się, otworzyły oczy i po krót­kiej chwili, gdy jej spojrzenie błądziło, mój chłopię­cy romantyzm spotkała zdrada: dziewczyna sięg­nęła po kieliszek, trzymała go przez moment, oglą­dając badawczo, następnie podniosła i wychyliła duszkiem.

Brawo, kotku — zawołał pan Schultz. S Wiesz, jak się do tego zabrać, co? Założę się, że potrafisz wszystko, no nie? Co? Mówiłeś coś, Bo?

Jak rany Boga, Dutch wyszeptał Bo. — Przecież to już skończone, już po wszystkim.

Skąd, nie bój się, Bo. Włos panience z głowy nie spadnie. Daję ci słowo. Teraz, panno Lolu —

24

ciągnął — widzi pani, że Bo ma kłopoty. Jak długo jesteście ze sobą?

Nie patrzyła na niego ani nie odzywała się. Zwiotczała jej ręka na kolanach. Wypadła z niej metalowa zakrętka i potoczyła się w szparę po­kładu. Irving natychmiast ją podniósł.

Nie miałem przyjemności spotkać pani wcześ­niej, dopiero dziś wieczór; on nigdy pani nie przy­prowadził, chociaż było jasne, że Bo jest zako­chany, mój wieczny kawaler Bo, mój poskramiacz serc, było jasne, że wpadł po uszy. I rozumiem dlaczego, ja wszystko rozumiem. Ale on nazywa panią „Lola”, a ja jestem pewien, że nie tak pani na imię. Znam wszystkie dziewczyny imieniem Lola.

Irving przeszedł do przodu, podał panu Schul- tzowi butelkę i szedł dalej, a raczej właśnie wspinał się, gdyż napotkawszy grzbiet fali, dziób łodzi powędrował w górę, uchwycił się więc drabinki i razem z nami wszystkimi czekał, obserwując dziewczynę, która nie odzywała się, podczas gdy pokład osuwał się w dół, tylko zastygła z dwoma strużkami łez spływającymi ukradkiem po policz­kach. I cały świat był wodą, wewnątrz i na ze­wnątrz, bo ona milczała.

Ale jakby nie było — ciągnął pan Schultz — kimkolwiek pani jest, widzi pani, jakiej biedy napytał sobie Bo. Zgadza się, Bo? Pokaż jej, że w życiu już nie zrobisz różnych rzeczy. Bo, pokaż, że więcej nie wykonasz najprostszych czynności, nie założysz nogi na nogę, nie podrapiesz się w nos. O, tak, on może sobie krzyczeć, może wrzeszczeć, ale nie może podnieść nogi, nie ro­zepnie paska ani rozporka, on właściwie nic nie może, panno Lolu. Pomału, pomału zabiera się z tego świata. Więc powiedz mi teraz, kocha- neczko. Po prostu jestem ciekaw. Gdzieście się

25

poznali obydwoje? Od kiedy to jesteście papużki nierozłączki?

Nie mów mu! — zawołał Bo. — To nie ma z nią nic wspólnego! Słuchaj no, Dutch, szukasz przyczyny? Ja ci mogę podać przyczynę, bo wszyst­kie możliwe przyczyny sprowadzają się do tego, że z ciebie jest złamany kutas.

Ooo, jak się nieładnie wyrażasz — przerwał pan Schultz — i to przy kobiecie. I chłopcu. Tutaj są kobiety i dzieci, Bo.

Wiecie, jak na niego mówią? Niedoszły. Nie­doszły Schultz — Bo krztusił się od śmiechu. — Wszyscy się jakoś nazywają, to on też. Niedoszły. Handluje kocimi szczynami, które nazywa piwem, i nawet nie zapłaci. Śrubuje haracz, ma tyle forsy, że sam nie wie, co z nią robić, ale zawsze natnie wspólnika na parę groszy. Taki ogromny interes, piwo, związki, polityka, a on się do tego zabrał jak do prowadzenia sklepiku. Mam rację, Niedoszły?

Pan Schultz pokiwał głową w zamyśleniu.

Posłuchaj, Bo — powiedział. — Ja stoję tu, a ty siedzisz tam, już po tobie, wobec tego kim wolałbyś w tej chwili być, wytworny panie Bo Weinberg? Rzucasz się na pracodawcę? Gdzie twoje dobre maniery?

Bodajbyś na śmierć zajebał własną matkę — powiedział Bo. — Bodajby twój ojciec żarł końskie gówno z rynsztoka. Bodajby ci podali własnego syna na stół w charakterze pieczonego prosiaka z jabłkiem w gębie.

Ależ Bo — pan Schultz powędrował spoj­rzeniem ku górze. Uniósł ramiona z rozpostartymi dłońmi, zwracając się do niebios. Potem znów spojrzał na Bo i po obu bokach ręce opadły mu z głośnym klaśnięciem. — Poddaję się — mruk­nął. — Trudno. Irving, jest tu jakaś wolna ka­juta?

Od strony rufy — odrzekł Irving. — Z tyłu — wyjaśnił.

Dziękuję. Panno Lolu, pozwoli pani.

Pan Schultz podał ramię siedzącej kobiecie, jak gdyby właśnie byli na dansingu. Jęknęła z prze­rażenia i skuliła się, byle dalej od jego ręki. Pod­ciągnąwszy kolana pod suknią, odchyliła się w tył, aż pan Schultz bacznie przyjrzał się swojej dłoni, jakby chciał odgadnąć, dlaczego jego ręka okazała się tak odrażająca. Wszyscy spojrzeli na jego dłoń; Bo też patrzył spod ściągniętych brwi, wydając dziwne stłumione dźwięki. Z wysiłku poczerwie­niały mu uszy i kark, gdy próbował rozerwać więzy Irvinga. Pan Schultz miał grube, krótkie paluchy i pulchny wzgórek pomiędzy kciukiem i palcem wskazującym. Źle utrzymane paznokcie. Na każ­dym palcu tuż za kostką rosły mu rzadkie kępki czarnych włosów. Jednym ruchem postawił kobietę na nogi, aż krzyknęła głośno, i trzymał ją za nadgarstek, gdy odwracała się twarzą do Bo.

Widzisz, panienko? — zapytał, nie patrząc na nią. — Skoro on nie chce ułatwić sprawy, my musimy zrobić to dla niego. Żeby już mu nie zależało, jak przyjdzie czas. Żeby to było dla niego wybawieniem.

Popychając dziewczynę przed sobą, pan Schultz zszedł na dolny pokład. Słyszałem, jak się pośliz­nęła, rozległ się krzyk, lecz zaraz pan Schultz kazał się jej zamknąć, krzyk przeszedł w długi cichy skowyt, zatrzasnęły się drzwi i słychać było tylko wiatr i plusk wody.

Nie wiedziałem, co robić. W dalszym ciągu tkwiłem na bocznej ławce, przechylony, kurczowo trzymając się jej rękami, i czułem, jak drżenie wibracji silnika przenika mnie aż do kości. Irving odchrząknął i wszedł po drabinie do budki ster­nika. Zostałem z Bo Weinbergiem, który spuścił

głowę sam na sam ze swoją udręką. Nie chciałem zostawać z nim w odosobnieniu, ruszyłem więc w ślad za Irvingiem do drabiny i począłem wspinać się tyłem, stawiając pięty na kolejnych szczeblach, ale znieruchomiałem w pół drogi i odwróciłem się, bo Irving zaczął rozmowę ze sternikiem. Kiedy wyjrzałem, panowały ciemności, rozpraszane jedy­nie nikłą poświatą kompasu czy innego przyrządu do nawigacji, i dostrzegłem ich obu, jak wpatrują się w dal z wysokości mostka; rozmawiali spog­lądając na morze, podczas gdy łódź zbliżała się do niewiadomego celu podróży.

Tak się składa — rzekł Irving swoim szorst­kim zgrzytliwym głosem — że ja też robiłem na wodzie. Jeździłem motorówkami dla Dużego Billa.

Poważnie?

Jasne. Zaraz, ile to będzie? Z dziesięć lat temu. Dobre miał łodzie. Z silnikami Liberty; za­suwały trzydzieści pięć węzłów z ładunkiem.

Pewnie — przytaknął sternik. — Znam te łodzie. Pamiętam „Mary B”. Pamiętam „Bettinę”.

Właśnie — odrzekł Irving. Były jeszcze „Galway” i „King Fisher”.

Irving! — zawołał Bo Weinberg ze swojej balii.

Przybijało się tutaj — ciągnął Irving — ła­dowało skrzynie i w mig było się z powrotem w Brooklynie albo przy Canal Street.

Tak — przyświadczył sternik. — Mieliśmy wszystkie nazwy i numery. Wiedzieliśmy, które łodzie są Billa, a które możemy ścigać.

Co takiego? — zdziwił się Irving i wyobra­ziłem sobie, że wypowiada te słowa z lekkim uśmieszkiem w ciemności.

No tak — mówił sternik. — Pływałem wtedy na łodzi pościgowej CG dwa-osiem-dwa.

A niech mnie! — powiedział Irving.

28

Patrzyłem, jak przepływasz. Cóż, do diabła, nawet dyplomowany porucznik wyciągał wtedy niewiele ponad stówę miesięcznie.

Irving, na Boga! — krzyknął Bo.

On umiał się zabezpieczyć. To mi się właśnie u Billa podobało. Nie zdawał się na los szczęścia. Po pierwszym roku nie musieliśmy nawet nosić ze sobą gotówki. Wszystko na kredyt, jak paniska. Co tam, Bo? — usłyszałem na koniec wołanie Irvinga ze szczytu drabiny.

Załatw mnie, Irving. Błagam cię, przystaw mi lufę do głowy.

Wiesz, że nie mogę, Bo — odparł Irving.

On oszalał, to maniak. Torturuje mnie.

Przykro mi — cicho odrzekł Irving.

Ten irlandzki kundel pograł z nim jeszcze gorzej. I ja go dla niego załatwiłem. I myślisz, że jak to zrobiłem, wieszałem go może na haku? Myślisz, że trzymałem go tak, żeby się nacieszyć? Nie, bach-bach, załatwiłem go od razu. Zrobiłem to miłosiernie — stwierdził Bo Weinberg. — Mi-ło- -sier-nie — powtórzył łamiącym się głosem, który przeszedł w łkanie.

Mogę ci dać się napić, Bo — zawołał Irving z góry. — Chcesz czegoś łyknąć?

Ale Bo chlipał i zdawał się nie słyszeć; Irving odszedł po chwili.

Sternik włączył radio i kręcił gałką, dopóki nie rozległy się jakieś głosy. Słuchał przyciszonej roz­mowy niczym muzyki. Ludzie coś mówili. Inni odpowiadali. Podawali swoje pozycje. Nie cho­dziło im o tę łódź.

To była czysta robota — mówił Irving do sternika. — Dobra robota. Nigdy nie przejmowa­łem się pogodą. Wszystko mi się podobało. Lubiłem przybijać, gdzie chcę i kiedy chcę.

Jasna sprawa — odrzekł sternik.

Wychowałem się na City Island — powie­dział Irving. — Na świat przyszedłem tuż obok doków. Gdybym się wtedy nie załapał, tobym wstąpił do marynarki.

Bo Weinberg jękliwie powtarzał słowo „mama”. Raz po raz, mama i mama.

Lubiłem fajrant po nocnej robocie — ciągnął Irving. — Trzymaliśmy łodzie w hangarze na Sto Trzydziestej Drugiej ulicy.

Jasne — odrzekł sternik.

Płynęło się w górę East River tuż przed świtem. Całe miasto śpi. Słońce widać najpierw na mewach: nabierają bieli. Potem Brama Piekieł zmie­nia się w złoto.

Rozdział 2

To przez żonglowanie się tam znalazłem. Cały czas kręciliśmy się koło magazynu na Park Avenue, to znaczy nie tej sławnej i bogatej Park Avenue, tylko na Park Avenue na Bronxie, takiej obskurnej ulicy bez wyrazu, gdzie mieściły się garaże, jednopię­trowe warsztaty mechaniczne, zakłady kamieniar­skie i od czasu do czasu trafiał się drewniany dom z wyasfaltowanymi ścianami, który udawał muro­wany. Był tam bulwar z nierówną brukową na­wierzchnią, przecięty szerokim wykopem oddziela­jącym centrum od peryferii; tamtędy mknęły po­ciągi linii New York Central, dziesięć metrów poniżej poziomu ulicy, z ogłuszającym jazgotem, do którego zdążyliśmy przywyknąć. Czasem od podmuchu falowały trawy i trzęsło się ostro za­kończone ogrodzenie z kutego żelaza nad torami, wtedy w pół zdania milkły rozmowy i zaczynaliśmy od nowa, kiedy ustał hałas — a cały czas kręci­liśmy się tam po to, by podejrzeć wjazd ciężarówek z piwem. Chłopaki odbijali centówki od ściany albo grali w kapsle na chodniku, albo palili pa­pierosy kupowane po trzy sztuki za centa w kiosku ze słodyczami przy Washington Avenue, albo zwy­czajnie tracili czas na próżne domysły, co by było,

gdyby pan Schultz ich kiedyś zauważył; w jaki sposób sprawdziliby się jako prawdziwi gangsterzy i jakim gestem kładliby na stołach kuchennych nowiutkie studolarówki dla swoich matek, które się na nich wydzierały, i dla ojców, którzy ich prali po dupie — a ja przez cały ten czas ćwi­czyłem żonglerkę. Żonglowałem wszystkim: kamy­kami, pomarańczami, pustymi zielonymi butelka­mi po coca-coli, żonglowałem bułkami, które krad­liśmy jeszcze ciepłe ze skrzynek na wozach piekarni Pechter Bakery, i ponieważ żonglowałem właściwie bez przerwy, nikt mi z tego powodu nie dokuczał. Ja jeden to umiałem, więc tylko czasem mi prze­szkadzano: ktoś próbował wybić mnie z rytmu kuksańcem albo złapać w locie pomarańczę i uciec. Po prostu byłem z tego znany; moje żonglowanie traktowano podobnie jak nerwowy tik, który czło­wieka wyróżnia, ale trudno go za to winić. A kiedy nie żonglowałem, robiłem różne sztuczki ze znika­niem monet, które pojawiały się raptem w brud­nych uszach kolegów, albo ćwiczyłem triki kar­ciane z tasowaniem lub z podkładaniem asów, dlatego nazywali mnie Mandragorą, od tego cza­rodzieja z komiksu w piśmie Hearsta „New York American”, czyli faceta z wąsami, ubranego w cy­linder i smoking. Ta postać mnie w ogóle nie interesowała, tak samo jak magia, tu nie chodziło

o magię, nigdy nie zależało mi na tym, liczyła się zręczność: to były takie same ćwiczenia, jak prze­chadzanie się krokiem linoskoczka po ostro za­kończonych prętach z kutego żelaza, podczas gdy pode mną pociągi mknęły z hukiem w podmuchach kurzu, albo jak salto w tył, młynki czy chodzenie na rękach — jak wszystko, co kusiło moją wy­obraźnię i spryt. Miałem ścięgna z gumy i sokoli wzrok, biegałem z wiatrem na wyścigi, umiałem wsłuchiwać się w ciszę, a inspektora szkolnego 32

wyczuwałem, jeszcze zanim skręcił za róg, raczej więc powinni nazwać mnie Fantomem, od innego bohatera komiksu w „New York American” Hear- sta, noszącego hełm od razu z maską i obcisły purpurowy strój jak z lanej gumy; towarzyszył mu zawsze wilk. Ale to były przeważnie niezbyt roz­garnięte dzieciaki i nawet do głowy im nie przyszło, żeby mi dać przezwisko Phantom, nawet kiedy już jako jedyny z nich przepadłem w Królestwie Gang­sterów, o czym oni stale marzyli.

Magazyn przy Park Avenue był jednym z wielu utrzymywanych przez gang Schultza w celu skła­dowania piwa, które przewozili ciężarówkami z Union City w New Jersey i z innych punktów na zachodzie. Kiedy zajeżdżała ciężarówka, kie­rowca nie musiał nawet trąbić; wrota otwierały się

i wpuszczały ładunek, jak obdarzone inteligencją. Ciężarówki były z Wielkiej Wojny, wciąż pomalo­wane na wojskowy kolor, ze ściętą maską i po­dwójnymi kołami z tyłu i z przekładnią wydającą chrzęst łamanych kości. Skrzynie ciężarówek miały po bokach poziome żerdzie, które „na chłopski rozum” wzmocniono deskami pod brezentowym pokryciem, starannie rozpiętym, wręcz z podziwu godną dyskrecją, by zasłonić ładunek, jak gdyby nikt się nie domyślał, co to takiego. A przecież ledwo ciężarówka skręciła za róg, smród piwa było czuć na całej ulicy; słonie w zoo na Bronxie tak samo roznoszą wokoło swój ciężkawy zapach. Mężczyźni, którzy wyskakiwali z szoferki, nie byli zwykłymi szoferami w czapkach z daszkiem i w dre­lichowych kurtkach; nosili płaszcze, kapelusze

i mieli zwyczaj przypalać papierosy w osłoniętych dłoniach, podczas gdy inni wyznaczeni ludzie wpro­wadzali ciężarówki w głąb ciemności wewnątrz magazynu (mieliśmy taką ochotę tam zajrzeć). Przywodziło mi to na myśl wojskowych, co wra­

cają z patrolu na ziemi niczyjej. Chłopakow pod­niecała władza, jaką ma oficer zaopatrzenia,

i każde napomknienie o wojskowej samowystar­czalności — dlatego niczym stado umorusanych gołębi pocztowych, które gruchają, puszą się i wzla­tują z trzepotem, kręciliśmy się tam, gdy tylko do naszych uszu dobiegał jazgotliwy chrzęst i widzie­liśmy skręcającą zza rogu uśmiechniętą maskę ciężarówki.

Oczywiście była to jedna z wielu lewych hur­towni piwa należących do pana Schultza, a my nie mieliśmy pojęcia, ile ich jeszcze posiada, jakkol­wiek zdawaliśmy sobie sprawę, że musi ich być sporo. Poza tym tak naprawdę to żaden z nas nie widział go na oczy, choć nie traciliśmy na­dziei. Czuliśmy się tymczasem zaszczyceni, wi­dząc, że nasze sąsiedztwo odpowiada mu; by­liśmy dumni, że ma do nas zaufanie, i w rzadkich chwilach przypływu braterskich uczuć, kiedy prze­stawaliśmy skakać sobie do oczu, wydawało nam się, że jesteśmy częścią czegoś wyjątkowego i że z pewnością nie umywają się do nas dzieciaki z innych dzielnic, nie mogąc pochwalić się hurtow­nią lewego piwa ani jej kulturową otoczką, z nie ogolonymi mężczyznami o zaczepnych spojrze­niach i z komisariatem, gdzie gliny uważały za swój punkt honoru nigdy nie wysadzać nosa na świeże powietrze — chyba że zadziała siła wyższa.

Moje szczególne zainteresowanie budził fakt, że nawet po uchyleniu prohibicji pan Schultz nadal prowadził swój interes. Sądziłem, że piwo, po­dobnie jak złoto, jest towarem niebezpiecznym, mimo legalizacji, albo że ludzie kupowaliby inne, lepsze piwo, gdyby on ich nie terroryzował, co aż zapierało dech, bo znaczyło w gruncie rzeczy, że pan Schultz uważa swoje przedsiębiorstwo za nie­zależne królestwo, rządzone według jego własnych

praw, nie zas według nakazów społeczeństwa; wszy­stko mu jedno, czy coś jest zgodne z prawem, czy nie, on prowadzi interesy tak, jak uważa, i roz- pierdoli każdego, kto mu stanie na drodze.

Tak więc widzicie, za kim byliśmy z całego serca

i duszy w tamtych czasach wpisanych w historię Bronxu. Po wyglądzie tych chudych, zasmarkanych

i brudnych chłopaków z popsutymi zębami nie dało się poznać, że istniały wtedy takie rzeczy jak szkoła, książki i cała nieodłączna cywilizacja doros­łych, odpływająca w siną dal na fali Wielkiego Kryzysu. A już najmniej po mnie. I wtedy pewnego dnia — pamiętam, że było niesamowicie duszno; taki upalny lipiec, że powiędły chwasty pod żelaz­nym ogrodzeniem i znad brukowej kostki unosiły się fale rozpalonego powietrza — wszyscy chłopcy leniwie rozsiedli się w rzędzie pod ścianą maga­zynu, a ja stałem po drugiej stronie wąskiej uliczki, nad torami, pośród zielska i kamieni, i demonstro­wałem swoje ostatnie osiągnięcie: żonglerkę ze­stawem przedmiotów o różnej wadze. Podrzucałem dwie gumowe piłeczki, pomarańczę, jajko i czarny kamyk — Galileuszowy fortel, w którym cała rzecz polega na uzyskaniu płynności mimo wszystko, na utrzymaniu apogeum dzięki rytmicznym, lecz zróż­nicowanym ruchom; jest to sztuka wymagająca tak rozwiniętej samodyscypliny, że im lepiej wychodzi, tym mniej godna podziwu wydaje się nie wtajem­niczonym. Wiedziałem więc, że żongluję sam i rów­nież sam doceniam popisy żonglera. Po chwili zapomniałem o chłopakach i zastygłem wpatrzony w szare upalne niebo, podczas gdy dobrane przed­mioty wznosiły się i opadały w moim polu widze­nia, niczym układ planet na orbicie. Żonglowa­łem też własnym ja, w równoległej duchowej roz-

35

grywce, jako sztukmistrz i widz jednocześnie, dlate­go nie miałem głowy do spraw otaczającego mnie świata. Nie obchodziło mnie na przykład, że dwu­drzwiowy lasalle skręcił zza rogu Sto Siedemdzie­siątej Siódmej w Park Avenue, po czym zaraz podjechał do krawężnika koło hydrantu i stanął tam z silnikiem na chodzie, a zaraz po nim po­jawił się buick roadmaster z trzema mężczyznami w środku, minął bramę magazynu i zatrzymał się na rogu Sto Siedemdziesiątej Ósmej, wreszcie wielki packard skręcił zza rogu i podjechał pod sam wjazd do magazynu i gdybym patrzył w jego stronę, wypełniłby mi całe pole widzenia. Chłopaki wstawali właśnie i otrzepywali tyłki, kiedy przed­nimi drzwiami wysiadł jakiś mężczyzna i od ze­wnątrz otworzył drzwi z tyłu. Ukazała się postać w dwurzędowym garniturze z białego lnu, nieco wymiętym i obwisłym, z marynarką zapiętą na niewłaściwy guzik i niechlujnie rozluźnionym kra­watem. Ocierając sobie twarz wielką chustką, stanął przed nami niegdysiejszy chłopak z sąsiedzt­wa, Arthur Flegenheimer, obecnie znany światu jako Dutch Schultz.

Rzecz jasna mijam się z prawdą mówiąc, że tego wszystkiego nie widziałem, bo oczywiście nic mi nie umknęło, dzięki niezwykłej podzielności uwagi, jaką byłem obdarzony. Udawałem jednak, że nie zdaję sobie sprawy z jego obecności i nie dostrze­gam go, wspartego łokciami o dach samochodu, obserwującego z uśmiechem dzieciaka, który żong­luje z półotwartymi ustami i oczami zwróconymi ku niebu, niczym cherubinek pogrążony w adora­cji Stwórcy. Wtedy zrobiłem coś niezwykłego: odrywając wzrok od mojej orbity, zerknąłem na drugą stronę ulicy i pozwoliłem, by na mojej

twarzy odmalowało się zwykłe ludzkie zdumienie w rodzaju: „O rany, to on, we własnej osobie,

i patrzy właśnie na mnie!” Jednocześnie nie zaprze­stając miarowych ruchów ramion, wysłałem po kolei w kosmos moje miniaturowe planety: dwie piłeczki, pomarańcza, jajko i kamyczek odbyły pożegnalną rundę po orbicie i w równych odstę­pach czasu poszybowały do tyłu, ponad ogrodze­niem, by wylądować na torach New York Central poniżej. Zastygłem unosząc puste dłonie, ze spoj­rzeniem pełnym teatralnej grozy, zresztą prawdę mówiąc nie całkiem udawanej, podczas gdy wielki człowiek śmiał się i klaskał, zachęcając swoich ludzi do tego samego — co skwapliwie uczynili. Wtedy pan Schultz kiwnął na mnie palcem, rzuci­łem się więc biegiem na drugą stronę jezdni, okrą­żyłem auto i tam, na dworze mego króla, gdzie na jednym skrzydle stanęła rzędem moja banda chło­paków, na drugim packard z otwartymi drzwiami, pośrodku zaś zionęło otworem ciemne wnętrze magazynu, stanąłem z władcą twarzą w twarz

i obserwowałem, jak wyjmuje z kieszeni plik no­wych banknotów, gruby niczym pół żytniego bo­chenka. Wyłuskał dziesiątkę i zamaszyście wlepił mi ją w dłoń. Kiedy wpatrywałem się w milczący owalny wizerunek Alexandra Hamiltona, uwiecz­nionego osiemnastowiecznym stalorytem, po raz pierwszy usłyszałem donośny, zgrzytliwy głos pana Schultza, lecz w błysku oszołomienia wydało mi się, że to pan Hamilton przemówił, niby postać z komiksu, która ożyła, aż wróciłem do rzeczywi­stości i pojąłem, że słyszę wielkiego gangstera moich marzeń.

Zdolny chłopak — powiedział na zakończe­nie do swoich ludzi, do mnie, do siebie, a może do wszystkich, potem mięsiste łapsko zabójcy cere­monialnym gestem łagodnie chwyciło mój policzek,

brodę i kark gorącym dotykiem, by się po chwili cofnąć. I zaraz plecy Dutcha Schultza zniknęły w ciemnej czeluści magazynu piwa i ze skrzypie­niem poczęły zamykać się za nim wielkie drzwi, aż wreszcie grzmotnęły z głuchym łoskotem.

Dalszy rozwój wypadków unaocznił mi, co niesie ze sobą nagle objawione przeznaczenie: natych­miast otoczyli mnie chłopcy, wlepiając wzrok, po­dobnie zresztą jak ja, w nowiutki banknot dzie- sięciodolarowy, który spoczął płasko w mojej dłoni. Zdałem sobie sprawę, że mam nie więcej jak pół minuty do momentu, gdy padnę ofiarą zbioro­wości. Ktoś rzuci kąśliwą uwagę, inny walnie mnie w plecy — rozgorzeje złość i uraza, pojawi się wspólny zamiar podzielenia skarbu i dania nauczki, by dowieść, że jestem nędznym gównia­rzem, co wyżej sra, niż dupę ma,' i za to trzeba rozwalić mi łeb.

Patrzcie! — zawołałem.

Wysunąłem rękę z banknotem w ich stronę, lecz w rzeczywistości mój szeroki gest miał zatrzymać zacieśniające się koło, gdyż zanim nastąpi atak, zwykle otacza się ofiarę ciasnym kręgiem; to takie umyślne naruszenie naturalnego terytorium danej osoby. Ująwszy w palce szeleszczący banknot, najpierw dożyłem go wzdłuż dwukrotnie, potem ciasno w poprzek, aż zmalał do rozmiarów znaczka pocztowego, i wtedy zrobiłem hokus-pokus prze­kładając dłonie, strzeliłem palcami i dziesięcio- dolarowy banknot zniknął. Ach, wy żałosne palan­ty, pierdolone stado, że też musiałem, biedny sie­rota, do was dołączyć; wy drobne złodziejaszki, żerujące na młodszym rodzeństwie, wy gnojki, za wysoko mierzycie, nie dla was życie z przestęp­czego geniuszu; bydło z tępym wzrokiem, bez polotu, z głupkowatym wyrazem na gębie i nie­chlujnie zgarbionymi plecami jak u małp — chuj 38

wam wszystkim w dupę. Przypisuję was na zawsze do wynajętych pokoi, wrzeszczących bachorów i nie rozgarniętych żon, skazuję na powolną śmierć w nieprawdopodobnym zniewoleniu, na drobne przestępstwa i nędzne zarobki, na oglądanie rzędu cel w bloku więziennym do końca waszych dni.

Patrzcie — zakrzyknąłem, wskazując w górę.

Ich spojrzenia powędrowały za moją ręką, gdyż spodziewali się, że wyczaruję banknot z powietrza, tak jak to często robiłem z ich monetami, kulkami, króliczymi łapkami, i w mgnieniu ich łatwowier­ności, kiedy próżno gapili się w górę, dałem nura z okrążenia i popędziłem w diabły.

Kiedy już biegłem, nikt nie dałby rady mnie dogonić, zresztą paru próbowało. Przeciąłem Sto Siedemdziesiątą Siódmą do Washington Avenue, potem skręciłem w prawo i pobiegłem na południe, podczas gdy jedni ścigali mnie tuż za plecami, inni równolegle, drugą stroną ulicy, niektórzy zaś roz­pierzchli się po bocznych uliczkach, w nadziei że wypadnę prosto na nich, ale ja pędziłem naprzód po prostej, żeby na dobre ujść pogoni, i tamci od­padali jeden po drugim, ciężko dysząc. Na wszelki wypadek zmieniłem kierunek i nareszcie byłem sam. Znajdowałem się pod torami kolejki elektrycz­nej El nad Trzecią Aleją. Przystanąłem w drzwiach lombardu, rozsznurowałem trampek i wepchnąłem weń rozłożony banknot, jak najgłębiej. Następnie zasznurowałem but i pobiegłem dalej. Biegłem dla samej radości biegania i rozbłyskiwałem w słońcu niczym kolejne klatki filmu, mijając w pędzie wąskie prześwity na przemian z pasemkami cienia od torów w górze, i czułem na sobie migające wiązki słonecznych promyków, króciutkie błyski w oczach, przypominające dotyk dłoni pana Schultza.

Przez kilka następnych dni byłem jak odmie­niony: cichy, zgodny i posłuszny. Nawet pokaza­łem się w szkole. Któregoś wieczoru próbowałem odrabiać lekcje i mama podniosła wzrok znad swego stolika zastawionego szklankami, w których nie było wody, tylko ogień; na tym polegała żałoba, że elementy życia ulegają transformacji, napełniasz szklankę wodą i hokus-pokus, pali się świeczka. Powiedziała „Billy”, czyli moje imię, „Billy, coś się stało, coś ty przeskrobał?” To była fascynująca chwila i ciekawiło mnie, czy potrwa, lecz zaraz przeminęła, z powrotem uwagę mamy zaprzątnęły świeczki. Znów się odwróciła do swego emaliowa­nego kuchennego stołu ze światełkami. Wpatry­wała się w płomyki, jakby z nich czytała, jak gdyby każdy z tańczących płomieni słał do niej list w języku jej religii. We dnie i w nocy, zimą i latem czytała z płomieni, którymi zastawiła cały stół. Trzeba zapalać tylko jedno światełko na rok, ale ona pamiętała ze wszystkich sił, potrzebowała ilu­minacji.

Usiadłem na żelaznych schodach przeciwpożaro­wych, czekając na wieczorny wiaterek, i dalej snułem odmienione myśli. Ja wtedy nie miałem wcale innego zamiaru niż pożonglować sobie pod składem piwa. Moja tęsknota była z natury taka sama, jak u wszy­stkich, wynikała z charakteru okolicy. Gdybym mieszkał obok stadionu Yankee, wiedziałbym, któ­rędy gracze wchodzą do szatni, albo gdybym miesz­kał w Riverdale, może pomachałby mi burmistrz, wracający z pracy do domu swoim policyjnym samochodem; zależy, jaka kultura panuje w twoim miejscu zamieszkania. Nam nie chodziło o nic więcej, a może nawet o mniej, bo gdyby na przy­kład, zanim przyszliśmy na świat, do kina Fox Theatre na Tremont Avenue przyjechał Gene Autry ze swoją westernową kapelą, żeby pograć między

seansami filmu, w którym występował — wtedy to byłoby nasze i już, nieważne zresztą, co to by było, ważne, że jest nasze, że zaspokaja naszą własną potrzebę rozgłosu, która polega po prostu na zaistnieniu w świecie, na tym, że ktoś nas zna albo że oglądane przez nas widoki widział też ktoś bardzo — albo chociaż trochę — sławny. Że nasza ulica jest znana. I tylko o to chodziło, tak przy­najmniej uważałem. Nie planowałem przecież, że każdy dzień mego życia obiboka będę spędzał na nieustannym żonglowaniu, dopóki nie zjawi się pan Schultz — to się po prostu przytrafiło. Ale teraz dostrzegałem w tym przeznaczenie. Świat działa na zasadzie przypadku, lecz każdy przypa­dek może mieć wagę przepowiedni. Siedziałem tyłkiem na parapecie, z nogami na zardzewiałych żelaznych szczeblach i przed zeschłymi łodygami w doniczkach rozwijałem moją dziesięciodolarów- kę, potem ją składałem i raz po raz sprawiałem, że znikała, a ona ciągle pojawiała się z powrotem, żebym znów ją rozwijał.

Dokładnie po drugiej stronie ulicy znajdował się Dom Dziecka założony przez Maxa i Dorę Dia- mondów, znany wszystkim jako sierociniec. Był to budynek z czerwonej cegły, z granitowym wykoń­czeniem naokoło okien i wzdłuż dachu; od frontu miał szerokie, zakręcające z dwóch stron schody, które zbiegały się przy drzwiach wejściowych nad sutereną. Dzieciaki całymi stadami obsiadały stop­nie albo z ptasim świergotem rozkładały się na nich u góry i u dołu, albo biegały w górę i w dół po obu stronach, zjeżdżały po poręczach, nieustannie zmieniając swój układ odniesienia, zupełnie jak ptaki, miejskie ptaki, wróble albo kawki. Tłoczyły się na schodach, wieszały na balustradzie, jak gdyby ten budynek był Maxem i Dorą Diamond, którzy właśnie wybrali się z dziećmi na spacer

zaczerpnąć świeżego powietrza. Nie miałem pojęcia, gdzie one się wszystkie upychają. Budynek był za mały na szkołę i za niski na kamienicę czynszową, lecz swoim wyglądem dawał do zrozumienia, że starczy mu terenu, żeby rozciągnąć się wszerz, co się po prostu na Bronxie nie zdarzało, nawet w rodzinie Diamondów lub jej spadkobierców. Ten dom miał jednak w sobie osobliwy ukryty rozmach i obskurny majestat. Przysporzył mi więk­szości przyjaciół dzieciństwa, a także kilku zna­czących doświadczeń seksualnych. Właśnie zoba­czyłem, jak idzie ulicą jeden z trudnych wycho­wanków, mój stary kumpel Arnold Smieciarz. Pchał przed sobą dziecięcy wózek załadowany tajemniczymi skarbami zebranymi w ciągu całego dnia. Smieciarz pracował do późna. Obserwowa­łem, jak ciężki wózek podskakuje na schodach prowadzących do sutereny, poniżej reprezentacyj­nych schodów od frontu. Smieciarz nie zwracał uwagi na młodsze dzieciaki. W ciemności otwo­rzyły się drzwi i zniknął.

Kiedy byłem młodszy, mnóstwo czasu spędzałem w sierocińcu. Tyle tam przebywałem, że mogłem kręcić się po wszystkich salach, jak jeden z wycho­wanków, prowadzić takie życie jak oni, nazna­czone dziedzictwem bolesnych siniaków. I nigdy nie patrzyłem przez okno na swój dom. To było bardzo dziwne, że poczułem się jednym z nich, bo przecież miałem matkę, która wychodziła z domu i wracała tak jak inne matki. W zasadzie cieszyłem się czymś na kształt życia rodzinnego, łącznie z trzaskaniem drzwiami i płaczem aż do świtu. Spoj­rzałem za siebie na kuchnię rozświetloną świecz­kami pamięci przez moją matkę. W zmroku ogar­niającym mieszkanie i ulicę ten jeden pokoik lśnił blaskiem niczym gmach opery. Zacząłem się zasta­nawiać, czy moja wielka szansa nie wywodzi się

42

przypadkiem z czasów dawniejszych, niż myślałem, i z bliskości sierocińca z jego osobliwą mocą. Tak jak gdyby jakaś pełznąca lawa dotarła stamtąd na drugą stronę ulicy i narastała rok za rokiem, by mój dom zbliżyć kształtem do jeszcze jednego przytułka Maxa i Dory Diamondów.

Oczywiście dawno przestałem się tam bawić, wolałem włóczyć się u stóp wzgórza po drugiej stronie Webster Avenue, gdzie zbierały się bandy chłopaków w moim wieku, bo sierociniec wydał mi się miejscem w sam raz dla dzieci, czym zresztą faktycznie był. Ale nadal utrzymywałem kontakt z paroma trudnymi dziewczynami i w dalszym ciągu lubiłem odwiedzać Arnolda Smieciarza. Nie wiem, jak miał naprawdę na nazwisko, ale co to zmienia? Każdy dzień swego życia poświęcał na wędrówki po Bronxie, podnosił klapy śmietników i znajdował różne rzeczy. Myszkował po ulicach i w zaułkach, na klatkach schodowych, pod scho­dami, na zapuszczonych placach, na podwórkach od tyłu, na zapleczu sklepów i w piwnicach. Praca nie była lekka, bo w tamtych latach naszego życia starzyzna była w cenie i działała też konkurencja. Zbieracze śmieci patrolowali ulice z dwukołowymi wózkami, handlarze starzyzną z tobołami na ple­cach, akordeoniści, włóczędzy, pijacy, a także ludzie w zasadzie nie zbierający rupieci, chyba że się akurat na jakieś natknęli. Ale Smieciarz to był geniusz, zbierał rzeczy zostawiane przez innych śmietnikowców, dostrzegał wartość przedmiotów, których najgorszy uliczny włóczęga na dnie upo­dlenia nawet by nie dotknął. Miał coś w rodzaju wrodzonego zmysłu topografii, różne dni miesiąca zwabiały go w różne okolice i uważam, że sama jego obecność na ulicy wystarczała, by ludzie zaczęli wyrzucać różne rzeczy na schody albo przez okno. Długie lata jego zbieractwa przyzwyczaiły wszyst-

43

kich, że należy to respektować; on nigdy nie chodził do szkoły, nie wykonywał obowiązków, żył tak, jakby był sam na świecie, i wspaniale to odpo­wiadało temu grubemu, małomównemu chłopcu

0 dużej inteligencji, który znalazł własny sposób na życie. Przyświecał mu jeden cel, tak szalony

1 graniczący z obsesją, że aż zmuszał do zasta­nowienia: „dlaczego ja nie wpadłem, że można tak żyć?” Kochać to, co zepsute, obdarte, uszko­dzone. Kochać to, co nie działa. Kochać to, co pogięte, wyszczerbione i zdekompletowane. Ko­chać to, co śmierdzi i nikomu by się nie chciało tego oczyścić z brudu, żeby ustalić, czym właści­wie jest. Kochać to, co ma nieokreślony kształt, niewiadomy cel i nieodgadnioną funkcję. Kochać i nie porzucać.

Porzuciłem swoje odmienione myśli i zostawiłem matkę z jej światełkami, przesadziłem poręcz scho­dów przeciwpożarowych i zbiegłem po szczeblach, mijając okna, w których sterczeli ludzie w let­niej bieliźnie, by wreszcie zawisnąć na ostatnim szczeblu przed skokiem na chodnik, aż w końcu puściłem się biegiem. Szerokość ulicy pokonałem zakosami, potem chyłkiem skryłem się pod grani­towe schody Domu Dziecka założonego przez Maxa i Dorę Diamondów, następnie zbiegłem do sutereny, gdzie Arnold Smieciarz miał swój kan­torek. Unosił się tam zapach popiołu i przez wszystkie pory roku było ciepło jak w popiele. Ostre suche powietrze pachniało węglowym pyłem i wyziewami gnijących ziemniaków czy cebuli, które wolałem bez dwóch zdań od wilgotnej woni górnych pięter, gdzie czuć było siki pokoleń dzie­ciaków. Tutaj Smieciarz zajęty był włączaniem nowych nabytków do wielkiego spisu swego życia. Powiedziałem mu, że chcę pistolet. Nie miałem najmniejszych wątpliwości, że mi go dostarczy.

44

Jak pan Schultz opowiadał mi później, wspo­mnienie pierwszego razu aż zapiera dech: trzymasz w ręku ten ciężar i w myślach kalkulujesz, że gdyby oni mi tylko uwierzyli, tobym im pokazał — jesteś wtedy dawnym sobą i nic się nie zmienia. Jesteś pętakiem z mentalnością pętaka, oczekujesz od nich, że ci pomogą, że cię nauczą, jak to się robi. Taki jest początek, nieprzyjemny, no i ta chwila jawi ci się jako nagroda, którą może zgarnąć każdy, niczym bukiet panny młodej. Wtedy co się dzieje: pojmu­jesz, że jeśli nie uda ci się nad tym zapanować — zginiesz. Ty stworzyłeś sytuację, ale broń niesie własny ładunek gniewu, który każdy może wyko­rzystać — i to właśnie bierzesz do siebie, niczym gniew, że oni ci coś takiego zrobili, ci ludzie, którzy wpatrują się w twój pistolet, i to jest ich największą winą, że są tymi, na których wyciągnąłeś broń. I w tej chwili przestajesz być pętakiem, odnalazłeś gniew, który tkwił w tobie cały czas; doświadczasz przeistoczenia, już nie musisz grać, jesteś wściekły, bardziej wściekły niż kiedykolwiek w życiu, i pierś wypełnia ci ryk furii, podchodzi do gardła — w tej chwili przestałeś być pętakiem, masz w ręku pisto­let i jest w tobie gniew, jest na swoim miejscu, a tamte skurwysyny wiedzą, że już po nich, jeżeli nie dadzą ci tego, czego żądasz. To znaczy, jesteś w tej chwili tak kurewsko wściekły, że sam siebie nie poznajesz, bo niby dlaczego miałbyś poznawać, skoro jesteś nowym człowiekiem, Dutchem Schul- tzem, jeśli taki kiedyś istniał. I potem niespodzie­wanie wszystko idzie jak trzeba, jak po maśle; to właśnie zapiera dech, zupełnie jak wtedy, gdy rodzi się mały sraluch, wyłazi na powietrze i dopiero po chwili ryczy, że istnieje, i oddycha świeżym, rześkim powietrzem życia na ziemi.

Oczywiście w tamtym czasie nie rozumiałem tego tak dokładnie, ale ciężar w mojej dłoni dawał

IreiËaiSHI

mi pewne pojęcie o facecie, którym miałem się dopiero stać; samo trzymanie tego w ręku przy­dawało dorosłości. Niczego w związku z tym nie planowałem, ale myślałem, że może pan Schultz mnie zatrudni, i chciałem być gotów, wyposażony, tak jak mi się wydawało konieczne, bo to był mimo wszystko rodzaj inwestycji. Nie miał wpraw­dzie kul i trzeba go było czym prędzej oczyścić i naoliwić, ale mogłem przynajmniej trzymać go w wyciągniętej ręce, wyjmować magazynek i cho­wać z powrotem, wsłuchując się w miły trzask, mogłem też się przekonać, że spiłowano numer seryjny, czyli broń należy do bractwa, a Smieciarz to potwierdził, mówiąc mi, gdzie ją znalazł — w podmokłym bagnie Zatoki Pelham, daleko na północnym Bronxie, w czasie odpływu, z lufą wetkniętą w muł, niczym nóż do gry w pikuty.

A najbardziej podniecająca była jego nazwa, bo to był pistolet samopowtarzalny, bardzo nowoczes­ny, trochę ciężki, lecz zgrabny, i Smieciarz powie­dział, że jego zdaniem będzie działać, jeżeli znajdę do niego kulę — Smieciarz żadnych nie miał — i po cichu, bez ceregieli, przyjął cenę, jaką zapropono­wałem: trzy dolary. Zabrał moją dziesiątkę, sięgnął do jednego z pojemników, które trzymał równo ustawione, i wydobył stamtąd ukryte pudełko po cygarach El Corona ze wszystkimi swoimi pie­niędzmi. Wydał mi resztę w postaci siedmiu bardzo wymiętych i zużytych banknotów jednodolaro- wych, dobrze znanych z widzenia, i dobiliśmy targu.

Tego wieczoru byłem w cudownym nastroju hojności i wielkoduszności, podczas gdy moją prawą kieszeń wypełniał ciężar skrytej ambicji. Jakby na potwierdzenie moich przeczuć dziura w kieszeni pozwalała wsuwać pistolet tak, by krótka lufa dotykała zewnętrznej powierzchni uda, 46

kolba zaś tkwiła poprzecznie w worku kieszeni, jakby był szyty na miarę. Wróciłem do mieszkania i dałem matce pięć dolarów, co stanowiło mniej więcej połowę jej tygodniówki w pralni przemys­łowej na Webster Avenue.

Skąd to masz? — spytała, gniotąc w dłoni banknoty i uśmiechając się do mnie niewyraźnie, by zaraz wrócić do ostatniego rozdziału swojej księgi świateł rozłożonej na stole. Wtedy, schowawszy pistolet, wróciłem na ulicę, gdzie chodniki zdążyli opanować dorośli, zamieniając się miejscami z dzie­ciarnią, która siedziała po domach. W gromadnym życiu społeczności sąsiedztwa z czynszówek panował pewien porządek, pewna zasada odpowiedzialności matek i ojców, teraz więc grano w karty na schod­kach przed domem i dym cygar ulatywał w powietrze letniego wieczoru. Kobiety w szlafrokach przysiadły na stopniach schodów jak dziewczyny, z podciąg­niętymi kolanami, pary zaś spacerowały, to w świetle ulicznych latarń, to w ciemności. Bardzo wzruszyła mnie ta idylla biedoty. Oczywiście, gdy spojrzałem w niebo, było czyste jak łza, tylko część nieodgad- nionego firmamentu wcisnęła się między zarysy dachów. Cały ten romantyzm przywiódł mi na myśl moją przyjaciółkę Rebekę, wiotką, zwinną dziew­czynkę, czarnowłosą i ciemnooką, z delikatnym ciemnym meszkiem nad wydatną górną wargą.

Sieroty były już w środku, światło błyszczało w oknach gwiazdkami diamentowego odblasku, a ja stałem na zewnątrz i słuchałem wrzawy, głoś­niejszej po stronie chłopców, potem odgłosu dzwonka, wobec tego przeszedłem ścieżką na nie­wielkie podwórko z tyłu i tam czekałem w kącie, na zapuszczonym placyku do gry w piłkę, wspar­ty plecami o łańcuchy ogrodzenia — i dopiero gdzieś po godzinie większość świateł na piętrze zgasła. Wtedy podniosłem się, przeszedłem do dra­

binki przeciwpożarowej i podskoczyłem, żeby chwycić się dolnego szczebla. Podciągnąłem się wyżej i szczebel po szczeblu zwinnie wspinałem się po czarnej drabinie mojej miłości. U samej góry przeskoczyłem na parapet, bez siatki ochronnej poniżej, wszedłem przez otwarte okno sali dru­giego piętra, gdzie spały najstarsze dziewczęta — od jedenastu do czternastu lat — i tam znalazłem w łóżku moją przyjaciółkę, małą wiedźmę, której czarne oczy nie były zamknięte i nie zdradziły najmniejszego zaskoczenia, gdy w nie zajrzałem. Podobnie jej koleżanki z sali uznały, że to nic nadzwyczajnego i nie ma o czym mówić. Poprowa­dziłem ją wzdłuż szpaleru ich oczu do drzwi, które wiodły na strych, gdzie było coś w rodzaju sali gier, z przepisowymi rzędami plansz i tarcz do lotek, połyskującymi w ciemności letniej nocy. W kąciku pod spadzistym dachem, za drzwiami, przystaną­łem i żarliwie pocałowałem Rebekę, wkładając dłoń za dekolt jej nocnej koszuli, żeby pogładzić pączki jej piersi wierzchem dłoni, potem trzymałem w dłoniach jej małą jędrną dupkę, której kształt poddawał się mojemu dotykowi przez cienką baweł­nę nocnej koszuli, następnie, zanim się do reszty zatraciłem, gdy byłem pewien, że jej pozycja prze­targowa jest w tej chwili najmocniejsza, uzgodni­łem godziwą cenę i z mego uszczuplonego pliku wyłuskałem banknot jednodolarowy, po który sięg­nęła i zmięła w garści. Potem przykucnęła, wreszcie usiadła na podłodze bez najmniejszych ceregieli i czekała, podczas gdy ja stawałem to na jednej, to na drugiej nodze, żeby zdjąć spodnie i resztę od pasa w dół, drżąco i niezgrabnie jak na sztuk­mistrza, zastanawiając się cały czas, jakie to dziwne, że mężczyźni, czyli pan Schultz i ja, starannie składamy pieniądze, nieważne, czy nasz plik bank­notów jest gruby, czy chudy, natomiast kobiety,

czyli moja matka i Rebeka, gniotą je w kulkę i ściskają kurczowo w garści, bez względu na to, czy siedzą pogrążone w smutku nad płomykami świec, z głową owiniętą szalem, czy też leżą na podłodze i dają dupy dwa razy za dolara.

Rozdział 3

Kiedy łódź przybiła do brzegu, czekały w stru­gach deszczu dwa auta z zapuszczonym silnikiem. Dobrze by było, gdyby ktoś wydał mi jakieś instruk­cje, ale pan Schultz tylko wpakował dziewczynę, która wcale nie miała na imię Lola, na tylne sie­dzenie, sam usiadł obok niej i zatrzasnął drzwi. Nie wiedząc, co mam robić, podążyłem w ślad za !rvingiem do drugiego auta i wsiadłem za nim do środka. Na szczęście zmieściłem się — z przodu, pośrodku. Co prawda przyszło mi siedzieć tyłem do kierunku jazdy, naprzeciwko trzech barczystych gangsterów, którzy ledwo się tam mieścili. Irving miał teraz na sobie płaszcz i kapelusz jak inni, i wszyscy trzej wpatrywali się w przednią szybę ponad ramionami kierowcy oraz siedzącego obok mężczyzny, obserwując samochód przed nimi. Nie­zbyt przyjemne uczucie jechać w ścisku z uzbro­jonymi facetami. Szczerze pragnąłem znaleźć się gdzieś poza zasięgiem wzroku pana Schultza albo zupełnie sam, na przykład w wagoniku kolejki El | Trzeciej Alei, gdzie podróżując samotnie czytał­bym sobie reklamy w ćmiącym świetle żarówek, podczas gdy kolejka kołysałaby się, przejeżdżając ponad ulicami, daleko na obrzeżach Bronxu. Pan

Schultz popełniał czasem uczynki pochopne i nie­rozsądne; obawiałem się, że i ja się do nich za­liczam. Łatwiej zaakceptowali mnie przywódcy organizacji aniżeli szeregowcy. Lubiłem sobie wy­obrażać, że jestem kimś w rodzaju współpracow­nika gangu, i jeśli rzeczywiście tak było, to musia­łem być jedynym, ponieważ specjalnie dla mnie stworzono taką funkcję, co powinno dać do myśle­nia tym głąbom, lecz chyba wcale nie dało. Za­stanawiałem się, czy tu nie chodzi po prostu o wiek. Pan Schultz miał lat trzydzieści parę, pan Berman zaś był nawet starszy, ale z wyjątkiem Irvinga wszyscy mężczyźni byli ledwo po dwudziestce. Dla kogoś, kto liczy sobie dwadzieścia jeden lat, ma dobrą pracę i widoki na awans, piętnastolatek jest zwykłym pętakiem i jego obecność przy załatwia­niu interesów jest czymś co najmniej niestosow­nym, żeby nie powiedzieć głupim, w każdym razie uwłaczającym godności pozostałych. Jednym z wy­kidajłów w Embassy Club był Jimmy Joio, który pochodził z Weeks Avenue, o krok od mojego domu. Jego młodszy brat był w piątej klasie razem ze mną, co prawda powtarzał ją już trzeci rok, kiedy ja tam przeszedłem, jednak ilekroć spoty­kałem Jimmy’ego, traktował mnie jak powietrze, chociaż musiał znać mnie z widzenia. W obec­ności tych uzbrojonych facetów w jednej chwili mogłem poczuć się jak jakiś bezczelny przybłęda, nawet nie jak chłopiec, tylko jak karzeł albo jakiś błazeński pokurcz, na tyle zwinny, by zawsze ujść przed sforą wielkich psów króla. Jeśli pan Schultz coś lub kogoś polubił, ów pupil żył pod jego ochroną; wiedziałem jednak, że muszę umoc­nić swoją pozycję także wśród reszty, chociaż nie miałem pojęcia, kiedy ani jak tego dokonam. Siedziałem skulony, starając się nie uderzać ko­lanami w ich kolana, i nie czułem się najlepiej.

51

Nikt się nie odzywał, ale praktyczne wyczucie tych spraw podpowiadało mi, że przecież byłem świadkiem kolejnego morderstwa popełnionego przez pana Schultza — morderstwa najbardziej skrytego i z pewnością najstaranniej ukartowa- nego. Rozmyślałem więc, czy dobrze na tym wyjdę i stanę się współpracownikiem godnym zaufania, czy też znalazłem się w niepewnej sytuacji. Tym­czasem jechaliśmy z powrotem Pierwszą Aleją

o godzinie drugiej w nocy. Nie podobało mi się to wszystko i wolałbym w tym nie uczestniczyć, byłem jednak na tyle głupi, że sam się w to wpierdoliłem. Tańcowałem, jak pan Schultz mi za­grał. Boże, Boże. Nogi miałem jak z waty i czułem mdłości, jak gdybym nadal znajdował się na łodzi. Przyszedł mi na myśl Bo, który być może nadal szedł na dno z otwartymi oczami i rękoma na karku. Aż nie mogłem już myśleć racjonalnie, tak chciałem wiedzieć, co stanie się z tą panną Lolą, bo ona też była świadkiem, a zabójcy przeważnie nie lubią świadków; czułem też, że jej rola w tym jest szczególna, no i potrzebowałem jej sprytu. Z drugiej strony, po co ta panika? Przecież ona wciąż żyje, nie?

Nie podobał mi się mój stan ducha, wyjrzałem więc przez okno, by chłonąć strukturę miasta, solidność ciemnych brył budynków i kolory świateł na skrzyżowaniach, odbijane przez lśniącą czerń ulicy. Miasto zawsze dawało mi poczucie bezpie­czeństwa, ilekroć potrzebowałem. Przypomniały mi się własne ciągoty do władzy. Jeżeli nie mogę zaufać własnym instynktom, w takim razie nie gram w tej samej lidze, co pan Schultz. On działa bez większego namysłu — i pomyślałem, że ja też tak muszę. Wiodły nas instynkty, do tego stopnia, że skoro ufałem sobie, powinienem ufać jemu. Miałem poczucie trójwymiarowego zagrożenia; za- H I 52

grożeniem byłem ja sam, zagrożeniem był mój opiekun i zagrożeniem było wszystko to, co mu groziło w tym jego życiu przedsiębiorcy, który za­bija. A w dodatku jeszcze gliny. Czwarty wymiar. Uchyliłem szybę i wdychałem świeże nocne po­wietrze, żeby się rozluźnić.

Samochody zmierzały w stronę centrum miasta. Przejechaliśmy Czwartą Aleję, potem tunel, który prowadził na wiadukt okalający dworzec Grand Central, następnie wtoczyliśmy się na Park Ave­nue, prawdziwą Park Avenue, mijając nowy hotel „Waldorf-Astoria Towers”, ze słynną Peacock Alley i nie mniej słynnym szefem sali Oscarem,

o którym wiedziałem z artykułów w piśmie „Mir­ror” — bezcennego źródła informacji. Potem skrę­ciliśmy w lewo, w Pięćdziesiątą Dziewiątą ulicę, wlokąc się za tramwajem, którego dzwonek brzmiał w moich uszach jak gong na meczu bokserskim. Później podjechaliśmy do krawężnika przy Central Parku, gdzie padał cień generała Tecumseha Sher- mana na koniu mozolnie wspinającym się w stru­gach deszczu, które spływały także z piętrowej fontanny po drugiej stronie placu, tworząc płyt­kie rozlewisko: koń generała musiałby niechybnie w nie wdepnąć, gdyby generał miał ochotę na kobietę z koszem owoców, stojącą ponad wszyst­kim, jeśliby akurat tego owocu zapragnął. Nigdy nie lubiłem miejskich pomników; w Nowym Jorku figury te wyglądają okropnie obco, bez sensu, wręcz fałszywie i głupio. Cokolwiek by mówić o Bronxie, nie znajdziesz tam generałów na koniach, które stają dęba, ani dam z koszami owoców albo żoł­nierzy stojących nad estetycznie skomponowanym zwaliskiem umierających kolegów lub wznoszących ramiona i karabiny w niebo. Ku mojemu zdumie­niu drzwi się otworzyły i zajrzał do środka pan Schultz.

Dobra, mały — powiedział, po czym złapał mnie za rękę i wyciągnął z samochodu.

Kiedy tak stałem na placu Grand Army Plaża i mokłem na deszczu pośród wodnego świata, pomyślałem, że oto przyszła kryska na fantom żonglera-sztukmistrza z gangu; znajdą mnie z twa­rzą w błotnistej kałuży pod krzakiem w Central Parku i jeśli głębia umierania miała być miarą osiągnięć, byłem może coś wart dla psiej mordy, która wyciągnie mnie z kałuży i zliże błoto z mart­wych oczu. Ale on poprowadził mnie pospiesznie do pierwszego auta i powiedział:

Zabierzesz panią do jej apartamentu. W żad­nym wypadku nie wolno jej telefonować, uważam, że raczej nie będzie próbowała. Ma się spakować. Zaczekasz przy niej, aż przyjadę. Niedługo. Zostań z nią; ktoś zadzwoni po ciebie z dołu, wtedy ją sprowadzisz. Kapujesz?

Kiwnąłem głową, że tak. Podeszliśmy do jego samochodu i dopiero gdy woda zaczęła skapywać z ronda jego kapelusza, sięgnął na tylne siedzenie po czarny parasol. Otworzył go, schylił się do wnętrza samochodu — powierzył mi parasol, a po­tem dziewczynę. To była urocza chwila: nas troje pod parasolem; ona patrzyła na niego z niewyraź­nym tajemniczym uśmieszkiem, on zaś uśmiech­nięty głaskał jej policzek. Potem zanurkował do wnętrza auta i jeszcze nie zdążył zamknąć drzwi, kiedy smochód z piskiem opon odbił od krawęż­nika, a zaraz za nim drugi.

Zostaliśmy pośrodku ulewy. Przyszło mi na myśl, że nie mam pojęcia, gdzie panna Lola zamieszkuje. Z jakiejś przyczyny zakładałem, że teraz wszystko zależy ode mnie i że ona nie wykaże cienia dobrej woli, tylko zwyczajnie zaczeka, żebym ją zaprowa­dził. Ale ona ujęła mnie pod ramię, oburącz, i sku­lona przy moim boku, pod ogromnym czarnym

54

parasolem, który grzechotał niczym werbel, po­ciągnęła mnie truchtem na drugą stronę Piątej Alei, lśniącej w strugach deszczu rozpryskujących się na jezdni. Wyraźnie zmierzała do hotelu „Savoy-Pla- za”. I oczywiście zaraz przez wahadłowe drzwi wybiegł portier ze służbowym parasolem i niepo­trzebnie ruszył w naszą stronę, chyba że chciał zademonstrować własną troskliwość, i po chwili znaleźliśmy się w wyłożonym dywanami, jasno oświetlonym, lecz przytulnym hallu, gdzie jakiś facet we fraku i spodniach w prążki uwolnił nas od tamtego. Na ślicznej twarzyczce panny Loli odmalował się rumieniec podniecenia i roześmiała się, spojrzawszy w dół na przemoczone pozosta­łości swojej kreacji, z wdziękiem przeczesała pal­cami mokre włosy i strzepnęła dłoń na dywan, następnie przyjęła należne słowa powitania od recepcjonisty:

Dobry wieczór, panno Drew.

Dobry wieczór, Charles.

A także uprzejmy salut policjanta, który stał sobie w towarzystwie kolegów zatrudnionych w ho­telu, co zwykł robić w tak paskudne noce na służbie. Ja natomiast nie śmiałem spojrzeć w jego stronę, tylko czekałem z zaschniętym gardłem, jak też ona wyjaśni moją obecność. Każdy policjant z daleka rozpoznawał we mnie ulicznego łobuza, starałem się więc nie zerkać w tył, na wahadłowe drzwi — to i tak na nic by się nie zdało — wybrałem kręcone schody za okratowanym szybem wind, bo chociaż prowadziły w górę, mogły wskazać mi też drogę w dół. Modliłem się, by pan Schultz wiedział, co robi, modliłem się o wyrozumiałość, a nawet

o spryt panny Loli — panny Drew — kimkolwiek była i cokolwiek przeżyła podczas tej nocy, gdy śmierć poniósł mężczyzna na tyle jej bliski, że chodziła z nim do restauracji i do łóżka. Ale ona

55

niczego nie wyjaśniła, tylko zabrała klucz, jak gdyby noc w noc wracała o tak późnej porze, w towarzystwie obcego wyrostka w zdartej tandet­nej kurtce z imitacji zamszu, roboczych spodniach wojskowo-marynarskich i z fryzurą w stylu „bronx pompadour”. Wzięła mnie pod ramię i wprowa­dziła do windy, tak jak gdyby zawsze spędzała noce w moim towarzystwie. Drzwi się zamknęły i win­dziarz bez pytania zawiózł nas na właściwe piętro, ja zaś uprzytomniłem sobie prostą prawdę, że każdy ma tu coś na sumieniu prócz osób najwyżej postawionych — i na moje myśli padł straszliwy cień odkrycia, że dla tej panny Drew, która właśnie patrzyła na mnie okrutnymi zielonymi oczami, to była cholernie klawa przejażdżka holownikiem.

Ten hotel był taki: otworzyły się drzwi windy i od razu znaleźliśmy się w apartamencie. Podłoga to był goły parkiet na wysoki połysk, tylko na przeciwległej ścianie wisiał tkany gobelin, na któ­rym widniały szeregi rycerzy na koniach, a każdy koń stawał dęba w identycznej pozycji, zupełnie jak zawodnicy Rockettes przed gwizdkiem. W tym pokoju nie stały żadne meble, ponieważ to był przedpokój. Można tam było najwyżej zapaść się w głąb którejś z rozstawionych po kątach dwu amfor sięgających człowiekowi do pasa i znaleźć się pośród chodzących w kółko greckich filozofów, którzy zawijali się w pofałdowane prześcieradła, a może raczej całuny, zważywszy, w jakim byłem nastroju. Wolałem jednak podążyć za nową panną Drew, która z rozmachem otworzyła podwójne, sięgające sufitu drzwi po lewej stronie i pomasze­rowała przez krótki korytarz, gdzie na ścianach wisiało pełno obrazów olejnych w różnych od­cieniach brązu, wszystkie drobno spękane. Dalej

po lewej stronie znajdowały się otwarte drzwi, które minęła, i zaraz dobiegł przez nie męski głos, wołając:

Drew?

- Muszę zrobić siusiu, Harvey — odpowiedzia­ła rzeczowym tonem i nie zatrzymując się skręciła za róg, po czym usłyszałem odgłos otwierania i za­mykania drzwi. Zostałem sam naprzeciw otwartych drzwi, ukazujących wnętrze prywatnej biblioteki z przeszklonymi gablotami na książki, drabiną na kółkach, ogromnym globusem w ramie z polero­wanego drewna, ze światłem dwóch mosiężnych stołowych lamp o zielonych kloszach, z obu stron miękkiej kanapy, na której siedzieli obok siebie dwaj mężczyźni, jeden trochę starszy od drugiego. Moją uwagę zwrócił fakt, że starszy trzymał w ręku stojącego ptaka tego młodszego.

Niestety zagapiłem się na nich.

- Myślałem, że nie wrócisz na noc! — zawołał starszy facet, patrząc na mnie, lecz nadsłuchując kogo innego. Wypuścił, co miał w ręku, podniósł się z kanapy i poprawił muszkę pod brodą. Z tego Harveya był wysoki przystojny mężczyzna, bardzo dobrze ubrany — w tweedowy garnitur z kami­zelką, do której kieszeni włożył dłoń, jak gdyby coś go zabolało pod ubraniem, ale kiedy podszedł bliżej, nie wyglądał na cierpiącego, właściwie zda­wał się całkiem zdrów i w pełni sił. Mało tego, on budził respekt, gdyż bez namysłu ustąpiłem mu z drogi. Kiedy mnie mijał, krzyknął mi nad uchem:

Nic ci nie jest?

A ja zauważyłem ślady grzebienia na jego wło­sach sczesanych za skroń; ach ten Harvey.

Wyjaśnienia nie leżały w zwyczaju mieszkańców tej planety, co ułatwiało sprawę. Atmosfera zda-

57

wała się tu nieco przerzedzona, ale przeciez nie­potrzebny był żaden wysiłek. Facet na kanapie chwycił dwoma palcami narzutę z kanapy i zarzucił na siebie. Podniósł wzrok i roześmiał się w sposób, który dawał do zrozumienia, że jesteśmy wspól­nikami, a ja zorientowałem się, że on też pochodzi z klas pracujących, tak jak ja. Nie zauważyłem tego na pierwszy rzut oka. Zdaje się, że miał umalowane rzęsy czarnych oczu, które patrzyły śmiało, czarne włosy zaś gładko zaczesał bez przedziałka. Jego kościste szerokie ramiona przykrywał narzucony sweter, jaki noszą studenci, w kraciasty jasnobrą- zowoszary wzorek, z luźno związanymi z przodu rękawami.

Ponieważ całe to zdumiewające doświadczenie zgotował mi pan Schultz, pomyślałem, że lepiej będzie, jeśli przypilnuję jego spraw. Przeszedłem korytarzem, który zakręcał parę razy, i znalazłem Harveya w dużej, wyłożonej miękkimi dywanami, biało-szarej sypialni, większej od trzech sypialni na Bronxie razem wziętych. Przez uchylone drzwi z taflą lustra zobaczyłem płaszczyznę białych kafel­ków. Z łazienki, gdzie była Drew, dobiegał odgłos wody lejącej się do wanny, dlatego Harvey musiał mówić bardzo głośno, gdy tak siedział na brzegu ogromnego łoża, z nogą na nogę i papierosem w palcach.

Kochanie? — zawołał. — Opowiedz mi, gdzie byłaś i co robiłaś. Chyba nie dałaś mu kosza?

Nie, najdroższy. Ale on już nie istnieje w mo­im życiu.

A cóż on takiego zrobił! Przecież tak za nim szalałaś.

Harvey powiedział to z krzywym smutnym uśmieszkiem.

On umarł, jeśli chcesz wiedzieć.

S8

Harvey wyprostował się i uniósł głowę, jakby sądził, że może się przesłyszał. Nie odezwał się jednak, tylko odwrócił i utkwił wzrok we mnie, siedzącym w kącie na krześle z szarym aksamitnym obiciem; zobaczył chłopca, który tak samo nie pasował do otoczenia, jak poprzednio w bibliotece, lecz teraz w świetle tej nowiny, jakby zaczął istnieć. Wobec tego wyprostowałem plecy specjalnie dla niego i gapiłem się równie bezczelnie.

Natychmiast wstał i wszedł do łazienki, zamyka­jąc za sobą drzwi. Podniosłem słuchawkę telefonu stojącego na stoliku koło łóżka i przez chwilę nasłuchiwałem, dopóki nie zgłosiła się telefonistka, i wtedy się rozłączyłem. To był biały telefon. Nigdy przedtem nie widziałem białego telefonu. Nawet przewód miał okręcony białą tkaniną. Na wielkim łóżku, o wezgłowiu z białym obiciem, leżało chyba z pół tuzina puchatych poduszek z koronkowymi falbankami. Wszystkie meble były szare, łącznie z grubym dywanem, a lampy, schowane za wy­stający gzyms, oświetlały sufit i ściany. Tej sypialni używały dwie osoby, ponieważ książki i czasopisma leżały na obu nocnych stolikach, a po obu stronach łóżka stały ogromne białe szafy na wygiętych nóż­kach, mieszczące ubrania jego i jej, oraz dwie iden­tyczne komódki, z jego koszulami i jej bielizną. Do tej pory wiedziałem o bogactwie tyle, co wyczy­tałem w prasie brukowej, i wydawało mi się, że potrafię je sobie szczegółowo wyobrazić, ale roz­maitość wartościowych przedmiotów w tym pokoju była zdumiewająca. Pomyśleć tylko, ile różnych rzeczy potrzebują bogaci ludzie — na przykład dłu­gich kijków z łyżką do butów na końcu, swetrów we wszystkich barwach tęczy, tuzinów par butów na różne okazje, kompletów szczotek i grzebieni, rzeźbionych pudełek z garściami bransoletek i pier­ścionków, złotych zegarów z wahadełkiem zakoń-

59

czonym kulką, które wychyla się w jedną stronę, a po chwili w drugą.

Otworzyły się drzwi od łazienki i wyszedł Harvey, niosąc w wyciągniętych rękach suknię panny Drew, jej bieliznę, pończochy, buty, wszystko zwinięte nie­dbale; wrzucił cały ten majdan do kosza, otrzepał dłonie i widać było, że coś go gryzie. Odszedł daleko w kąt pokoju, otworzył jeszcze jedne drzwi i zniknął za nimi zapalając światło. To była gar­deroba, wyszedł stamtąd z walizką, którą rzucił na łóżko, po czym usiadł obok, znów założył nogę na nogę, skrzyżował ręce na kolanach i czekał. A ja czekałem z tyłu na krześle. Nareszcie pani opuściła łazienkę, owinięta w duży ręcznik, któ­rego róg zamotała tuż pod obojczykiem, na głowie miała drugi ręcznik niczym turban.

Sprzeczka dotyczyła jej postępowania. On mówił, że ona zachowuje się dziwacznie i niekonsekwent­nie. Sama nalegała, żeby przyjąć to zaproszenie na jutrzejszy wieczór. Nie mówiąc już o regatach podczas weekendu. Czy ona chce, żeby opuścili ich wszyscy przyjaciele? Mówił bardzo rozsądnie, lecz stracił we mnie słuchacza, ponieważ panna Lola-panna Drew przedstawiała swoje argumenty podczas ubierania. Stanęła koło szafy, pozwoliła, by opadł z niej duży ręcznik. Okazało się, że jest bardziej smukła i ma dłuższą talię, niż się spodzie­wałem — być może też jej dupa była nieco bardziej płaska i miękka. Dostrzegłem wyraźnie zarysowaną linię kręgosłupa, delikatną i dziewczęcą — jak u mojej niedomytej małej Rebeki. Te same części ciała co u Rebeki dawały w sumie znajome ciało kobiety. Nie wiem, czego się spodziewałem, w każ­dym razie stwierdziłem, że jest zwykłą śmiertel- niczką, ze skórą zaróżowioną od gorącej kąpieli. Włożyła pas do pończoch i stawała to na jednej, to na drugiej nodze, by delikatnie, lecz sprawnie,

60

wciągać przezroczyste pończochy, które podciągała i wygładzała, uważnie prostując szwy, aż wreszcie opuściła po kolei stopy przebierając paluszkami i przypięła pończochy do metalowych sprzączek zwisających z koronkowego pasa, czemu towarzy­szyły płynne ruchy bioder. Następnie wsunęła jedną stopę, potem drugą w białe jedwabne maj­teczki i podciągnęła je, strzelając gumką w pasie. Z tak wypraktykowaną sprawnością ubierają się kobiety, żywiąc odwieczne przekonanie, że majtki to ich bojowy rynsztunek wobec świata, skuteczny przeciw wojnom, zamieszkom, klęskom głodu, po­wodzi, suszy i łunie podbiegunowej. W miarę moje­go patrzenia coraz więcej było zakrywane; biodra znikły pod spódnicą zapinaną na zamek błyska­wiczny, stopy wsunęły się w pantofelki na wyso­kich obcasach i wtedy, ubrana od pasa w dół, z ręcznikiem na głowie, zaczęła się pakować, pod­chodząc to do szuflad i szafy, to z powrotem do walizki. Prędko podejmowała decyzje i energicznie wcielała je w życie, mówiąc cały czas, że ma w nosie, co sobie pomyślą jej znajomi, co to w ogóle ma do rzeczy, ona ma zamiar spotykać się z kim­kolwiek zechce i on o tym dobrze wie. Po co w takim razie robi jej awanturę? Całe to jego skomlenie zaczyna ją nudzić. Zamknęła wieko skórzanej walizy i zatrzasnęła dwa mosiężne zamki. Wydawało mi się, że słyszałem wszystko, co zaszło między panną Lolą i panem Schultzem we wnętrzu holownika, lecz najwyraźniej coś mi umknęło; oni zawarli jakiś pakt i ona zamierzała dotrzymać słowa.

Chodzi mi o jakiś ład, o potrzebę ładu — mó­wił ten facet, Harvey, wyraźnie nie wierząc, że ją przekona. — Wszystkich nas zniszczysz — mru^; nął. — To znaczy uważam, że tu nie chodzi o jakiś mały skandal, prawda? Z ciebie jest bardzo sprytna,

bardzo niesforna mała diablica, ale kochanie, są jakieś granice, wierz mi. Wpadniesz po uszy i co wtedy? Będziesz czekać, aż przybiegnę na ratu­nek?

Koń by się uśmiał.

Usiadła przy toaletce goła do pasa, zdjęła z głowy ręcznik i parę razy przejechała grzebieniem po krótkich włosach, umalowała usta, potem odszu­kała stanik, zapięła go i włożyła bluzkę, ze dwie bransoletki, naszyjnik, wstała i po raz pierwszy spojrzała w moją stronę. Odmieniona kobieta, panna Lola-panna Drew, której oczy zdradzały straszliwy zamiar. Gdzie to ja widziałem kobietę, która tak się ubiera, na kremowo i seledynowo, żeby uciec z wymarzonym mordercą?

No i jedziemy; jest trzecia w nocy, a my prujemy Trasą 22 poza miastem, w górach, gdzie nigdy nie byłem. Siedzę z przodu, koło Mickeya, kierowcy, natomiast pan Schultz i ta pani jadą z tyłu, z kie­liszkami szampana w dłoniach. On jej opowiada historię swego życia. Dobre sto metrów za nami jadą drugim autem Irving, Lulu Rosenkrantz i pan Abbadabba Berman. To długa noc w cyklu mojej edukacji, a przecież tyle się jeszcze wydarzy. Jadę w góry, pan Schultz pokazuje mi świat. On jest jak prenumerata pisma „National Geographic”, tyle że jedyne cycki, jakie widziałem, były białe; widziałem kontur oceanicznego łoża i kontur białej panny Drew, a teraz widzę zarysy czarnych gór. Po raz pierwszy rozumiem, jakie miejsce w świecie zajmuje miasto — co powinno być dla mnie oczy­wiste, ale nigdy na to nie wpadłem, nigdy dotąd nie wyjeżdżałem z miasta, nigdy nie czułem odleg­łości ani nie wyobrażałem sobie, że to jest przystań naszej wodnej podróży, tam wpełzamy na brzeg, 62

grzejemj ¡>ię w sioncu, pojaaamy nie troszcząc się

o resztki, odprawiamy tańce i pozostawiamy ska­mieliny naszych odchodów, zanim się przeniesiemy w czarne góry, gdzie wieją górne wiatry i nie pada deszcz. Oczy mi się zamykają i ostatni dźwięk, jaki do mnie dociera, to gwizdanie wiatru w szparze szyby uchylonej ruchem korbki; może niezupełnie gwizdanie, tylko taki świst, który wydaje człowiek, kiedy chce sobie pogwizdać pod nosem. I basowy pomruk ośmiocylindrowego silnika. I chrapliwy śmiech pana Schultza, który opowiada, jak oszu­kiwał przy grze w kości, gdy był chłopcem. I od­głos opon na mokrej nawierzchni autostrady. Wszystko to atakuje mój bezbronny umysł, podczas gdy ja kulę się i pozwalam, by głowa mi opadła na piersi. Słyszę ostatni śmiech, lecz nic nie po­radzę, jest trzecia nad ranem, zaraz zaświta najbar­dziej niesamowity poranek mego życia, a ja jeszcze oka nie zmrużyłem.

Rozdział 4

Z artykułów Waltera Winchella wiedziałem, że pan Schultz jest ścigany: ścigały go władze federalne, ponieważ nie płacił podatków od tych wszystkich pieniędzy, które zarabiał. Pewnego dnia policja zrobiła najazd na jego kwaterę główną przy ulicy Sto Czterdziestej Dziewiątej Wschodniej, włamali się siekierami i znaleźli obciążające dokumenty od tego interesu z piwem. A jednak widywałem go na własne oczy i tamtego dnia poczułem dotyk jego dłoni na policzku. To dość imponujące zoba­czyć we własnej osobie kogoś, kogo się zna tylko z gazet, ale spotkać kogoś, o kim gazety piszą, że jest poszukiwany, to dopiero ma posmak czegoś niezwykłego. Jeśli gazety pisały, że pan Schultz się ukrywa, widocznie tak było, ale „ukrywanie się” większość ludzi pojmuje jako ucieczkę nocą i nie- wychodzenie z kryjówki przez cały dzień, podczas gdy tak naprawdę to polega na pozostawaniu niewidzialnym. Jeżeli ktoś ani nie ucieka, ani się nie chowa, a jednocześnie jest ścigany, w takim razie ten ktoś po prostu zostaje na miejscu i tylko kontroluje zdolność dostrzegania go przez innych ludzi — i to jest dopiero sztuka. Oczywiście można to osiągnąć machając w powietrzu dolarami: po­

kazujesz dolara i stajesz się niewidoczny. Lecz w dalszym ciągu to jest trudna i niebezpieczna gra; to nie zawsze wychodzi, nie na zawołanie. Nie udałoby się na Manhattanie, gdzie urzędowali pro­kuratorzy federalni, którzy postanowili dopaść pana Schultza za oszustwa podatkowe. Lepiej po­wiodłoby się na Bronxie, na przykład w okolicy składu piwa. Doszedłem do wniosku, że ta sztuka najlepiej udałaby się w samej kwaterze głównej gangu po nalocie policji dokonanym na żądanie prokuratury federalnej.

Oto co się wydarzyło pewnego letniego dnia, kiedy chłopiec imieniem Billy jechał po Webster Avenue uczepiwszy się tramwaju, który zgrzytając przetaczał się na południe, w stronę ulicy Sto Czterdziestej Dziewiątej. Niełatwo było podróżo­wać w ten sposób; palce miały do dyspozycji tylko jeden uchwyt: wąski parapet pod oknem z tyłu bądź z przodu, jeśli tramwaj jechał w przeciwną stronę. Wówczas okno było duże i należało się uczepić w pozycji skulonej, żeby nie wystawać, bo kiedy motorniczy zauważył cię we wstecznym lus­terku, mógł rozhuśtać wagon, wprawić go w drga­nia elektrycznym hamowaniem, tak że nie było siły, musiałeś odpaść, czy coś jechało za tobą, czy nie — to było skurwysyństwo. Mało tego, na zderzaku znajdowały oparcie tylko palce stóp, przez co tak naprawdę to człowiek po prostu przyklejał się całym ciałem i tak jechał. Dlatego, gdy wagon przystawał, należało koniecznie zesko­czyć i poczekać, aż znowu ruszy, nie tylko przez to, że uczepiony stojącego tramwaju człowiek naraża się na nieprzyjemności i byle glina może podejść i zdzielić go pałką po dupie, ale po prostu żeby nabrać sił na dalszą jazdę w pozycji wiszącej. Nikt nie ma ochoty odpaść, kiedy ta zaraza zasuwa rozpędzona, zwłaszcza po Webster, bo to jest ulica

65

fabryk, magazynów i garaży, zakładów mecha­nicznych i stolarni; baraki ciągną się tam bez końca, toteż prędki tramwaj rozpędza się między przystankami i rzuca nim jak cholera; łomocze po szynach, iskry lecą spod kół i pałąka, który po­biera prąd z drutów rozpiętych nad torowiskiem. To fakt, że niejeden chłopak poniósł śmierć podczas jazdy na gapę z tyłu tramwaju. Mimo wszystko to był mój ulubiony sposób przemiesz­czania się, nawet gdy miałem — tak jak teraz — dwa dolary w kieszeni i stać mnie było na bilet za pięć centów.

Przytulałem się do wielkiego cielska tramwaju, aż dojechałem na miejsce i zeskoczyłem w biegu, trochę onieśmielony celem mojej podróży. Wcale nie miałem adresu głównej kwatery z ulicy Sto Czterdziestej Dziewiątej, dlatego przez kilka dłużą­cych się godzin łaziłem w górę i w dół po wznie­sieniach aż do Concourse na zachodzie i z po­wrotem na wschód, nie mając najmniejszego po­jęcia, czego właściwie szukam w tym prażącym upale — lecz poszczęściło mi się, bo zobaczyłem dwa auta, lasalle coupé i czterodrzwiowego buicka, stojące obok siebie na parkingu koło zamkniętej budy z hamburgerami zwanej White Castle, nie­daleko skrzyżowania z Southern Boulevard. Każdy samochód z osobna nie zwróciłby mojej uwagi, lecz razem wyglądały znajomo. Obok White Castle stał wąski czteropiętrowy biurowiec o nieokreślo­nym kolorze ścian i zalepionych brudem oknach. W środku śmierdziało szczynami i zbutwiałym drewnem. Nawet jeśli była tam jakaś tablica infor­macyjna, to całkiem nieczytelna. Rozpierała mnie radość. Opuściłem budynek i po drugiej stronie ulicy przysiadłem na krawężniku pomiędzy dwoma zaparkowanymi ciężarówkami i czekałem na to, co zobaczę.

To było bardzo interesujące. Jak na moje wy­czucie, zbliżało się południe — promienie słońca połyskiwały na drutach wysokiego napięcia, cięża­rówki wypuszczały rozkwitające biało obłoczki spalin z rur wydechowych, w gorącym powietrzu topniał asfalt i nawierzchnia ulicy wgniatała się pod piętą mego trampka zostawiając ślad przypo­minający rogal księżyca, na którego widok dobry detektyw mógłby stwierdzić: „Tutaj siedział, tu opierał piętę”, i z głębokości żłobienia wywniosko­wałby, że działo się to koło południa. I co jakiś czas zjawiali się różni osobnicy, przeważnie w sa­mych koszulach bez marynarek, i znikali właśnie w tym budynku. Jeden wysiadł z autobusu za rogiem, inny z samochodu, który czekał przy kra­wężniku z zapuszczonym silnikiem, jeszcze inny podjechał żółtą taksówką, lecz wszyscy zasuwali w wielkim pośpiechu, z napięciem na twarzy, biali i czarni, niektórzy kroczyli, inni gnali biegiem, jeszcze inni utykali, ale najważniejsze, że wszyscy nieśli szare papierowe torby, gdy wchodzili, wy­chodzili zaś z pustymi rękami.

Myślicie pewnie, że łatwo znaleźć taką torbę leżącą na chodniku albo na bocznym podjeździe czy w śmietniku, ale z jakiegoś powodu na Sto Czterdziestej Dziewiątej ulicy wcale tak nie było i żeby zdobyć taką torbę, musiałem poszukać sklepu spożywczego, wejść i wydać na coś pienią­dze. Potem zawinąłem brzegi torebki, tak jak tamci, przejechałem palcami parę razy, że widać było załamania, następnie wziąłem głęboki wdech i chociaż znajdowałem się tylko o jedną przecznicę dalej, począłem sadzić susami jak tamci faceci, żeby się wczuć w sytuację. Nieźle się spociłem. Popychając kolejne drzwi, znalazłem się w zaszcza- nym korytarzu i zacząłem wspinaczkę po drewnia­nych schodach, które skrzypiałyby nawet pod stąp-

67

nięciem karalucha. Wiedziałem, że znajdę ich na samej górze — tylko to miało sens — wchodziłem więc wyżej i wyżej, z coraz większą lekkością. Na ostatnim piętrze było w dachu okno z zardzewiałą kratą, na końcu korytarza zaś znajdowały się stalowe drzwi, dziwnie pokiereszowane, z licznymi wgnieceniami i urwaną klamką; pchnąłem je jed­nym palcem, otworzyły się i wszedłem.

Nie wiem, czego się spodziewałem, w każdym razie zobaczyłem krótki pusty korytarz ze zbut­wiałą podłogą i jeszcze jedne drzwi, tym razem nowe, nie pomalowane stalowe drzwi z wizjerem, które nie ustąpiły pod naciskiem. Wobec tego za­pukałem, cofnąłem się o krok, żeby było widać moją torbę — i czekałem. Czy oni słyszeli, jak mi serce wali, gdy czekałem, żeby mnie wpuścili: głoś­niej niż młot, głośniej niż siekiera szczerbiąca stal, głośniej niż tupot policyjnego oddziału na drew­nianych schodach czterech pięter.

Trzasnął zamek, drzwi się uchyliły, no i raz kozie śmierć — znalazłem się w przyjemnym dużym po­mieszczeniu z kilkoma wysłużonymi biurkami, a przy każdym biurku siedział człowiek, przelicza­jący paski papieru albo stosy banknotów, i wszyscy ślinili palce podczas tej roboty; dzwonił telefon, a ja stałem przy kontuarze, który mi sięgał do piersi. Patrzyłem na to wszystko podając torbę i starałem się nie przejmować facetem, który otwo­rzył mi drzwi — metr osiemdziesiąt wzrostu, do tego głośno oddychał, głośno i chrapliwie. Poczu­łem od niego czosnek i nie wiedziałem jeszcze, jak się nazywa, a był to Lulu Rosenkrantz, z wielką głową i potarganą czupryną, którą przydałoby się skrócić, z małymi oczkami, właściwie niewidocz­nymi spod krzaczastych brwi, ze złamanym czer­wonym nosem, z fioletowymi policzkami, zapad­łymi od śladów po ospie — i za każdym podmu-

68

chem czosnku z jego gardła wyobrażałem sobie, że on zieje ogniem. Nie dostrzegłem nigdzie pana Schultza; do kontuaru podszedł łysy człowiek z podwiniętymi rękawami koszuli, ściśniętymi gum­ką nad łokciem, przez moment przyglądał mi się ciekawie, wziął torbę, wywrócił i opróżnił. Pamię­tam wyraz jego twarzy na widok wysypujących się na kontuar babeczek Dugana pakowanych w celo­fan po dwie: nagle zbladł i w jego oczach odmalo­wał się przestrach. Głupi był, kiedy tak usilnie sta­rał się zrozumieć wszystko w ciągu tej sekundy, kiedy potrząsał odwróconą torbą, czy coś z niej jeszcze wyleci; wreszcie na wszelki wypadek zajrzał do środka, żeby odkryć tam jakąś sztuczkę.

Co to, kurwa, jest?! — wrzasnął. — Co mi tu, kurwa, przynosisz?!

Ludzie przerwali pracę i ucichli, paru z nich się podniosło i przyszło popatrzeć z bliska. Lulu Ro- senkrantz stanął tuż za moimi plecami. Staliśmy tak wszyscy w milczeniu, wpatrując się w babeczki. Wcale tego nie zaplanowałem; nie kupowałbym ich, gdybym znalazł torbę na ulicy. Nadmuchałbym ją, żeby wyglądało, że niby coś niosę, a kiedy robi się takie coś z papierową torbą, wiadomo, że można nią huknąć, grzmotnąć w nią jak perkusista; jedną ręką trzyma się wylot, a drugą wali w dno. I załóż­my, że tak bym zrobił: strzelił torbą przy tym facecie, bo w końcu nie wiadomo, co przyjdzie do głowy takiemu łobuziakowi jak ja — no i to byłby mój koniec. Dwunastu facetów runęłoby na pod­łogę, a Lulu Rosenkrantz grzmotnąłby mnie pięścią w łeb. Potem, kiedy już bym leżał na podłodze, postawiłby mi stopę na plecach, żebym się przypad­kiem nie poruszył, i dokonałby mojej egzekucji jednym strzałem w potylicę. Teraz już to wiem, lepiej nigdy znienacka nie robić hałasu w obecno­ści tych ludzi. Ale ponieważ musiałem jednak coś

69

kupić, wybrałem czekoladowe babeczki w polewie waniliowej, bo takie akurat lubię. Może wydawało mi się, że będą miały podobny ciężar jak kupony totalizatora albo pliki banknotów ściśnięte gum­ką — w każdym razie oburącz zgarnąłem je z półki w sklepie i rzuciłem sprzedawcy na ladę. Nie zastanawiałem się wcale, tylko zapłaciłem, przebie­głem kawałek ulicą, potem na górę po schodach, dostarczyłem babeczki poza stalowe drzwi, przed oczy jednego z najkrwawszych rewolwerowców w Nowym Jorku, do kwatery głównej liczbowych machlojek pana Schultza. I to było bezbłędne, tak jak moje żonglowanie, kiedy to odrzucałem kolejno za siebie pomarańczę, kamyk, dwie gumowe piłki i jajko — szerokim lukiem, jak z pulsującej fontan­ny, ponad płotem na tory New York Central. Tym razem też wszystko mi się udawało, cokolwiek bym zrobił, aż sam byłem zdumiony. Bezwiednie prze­czuwałem, że bez względu na to, jak moje życie na tym świecie się potoczy, będę miał coś wspólnego z panem Schultzem — a teraz nabierałem pewności, że może to mi pisane. Dziwne uczucie, jakby na moje życie padł czar, co między innymi oznaczało, że wymyka mi się ono z rąk.

Akurat w chwili, gdy tamte mózgi wagi ciężkiej stały jak wryte, rozważając Istotę Babeczki, z po­mieszczenia w głębi wyszedł pan Schultz, poprze­dzany tubalnym brzmieniem swego głosu, a także postacią człowieka w prążkowanym garniturze, zajętą pakowaniem jakichś papierów do teczki.

Znalazł mi się adwokat pieprzony; i za co ja ci płacę?! — krzyczał pan Schultz. — Masz załatwić jedno: dogadać się. Prosta sprawa, zwykły układ, co mi tu wciskasz jakieś prawnicze pierdoły, rób, co do ciebie należy, przestań mi tu chrzanić, bo nie wytrzymam. Prędzej bym się sam wyuczył na ad­

wokata i załapał do palestry w każdym ze stanów, zanim ty ruszysz dupę w mojej sprawie!

Pan Schultz był w koszuli z krótkimi rękawami, bez krawata, za to miał szelki, a w dłoni miętosił chustkę, którą ocierał sobie szyję i uszy, napierając na swego adwokata. I wtedy właśnie po raz pierw­szy mogłem zobaczyć pana Schultza z bliska, pod­czas gdy słońce nie świeciło mi w oczy. Prze­rzedzające się włosy sczesane gładko do tyłu, bar­dzo wysokie czoło, ciężkie zaczerwienione powieki, poczerwieniały nos, jakby miał katar albo cierpiał na alergię, kwadratowa szczęka i szerokie, niepoko­jąco ładnie wykrojone usta, z których dobywał się głos zbliżony do ryku:

Zostaw na chwilę te papiery i mnie posłu­chaj! — tu skoczył i zamaszystym ciosem posłał w kąt teczkę z dokumentami. — Widzisz, co ja tu mam? Dwadzieścia biurek. Widzisz tych, co siedzą przy biurkach? Mam dziesięciu ludzi. Mówi ci to coś, te puste biurka? Spychają mnie w kanał, ty jełopie, ty mecenasie w dupę jebany! Tracę graczy, tracę dojścia, tracę ludzi, bo odchodzą do tych pierdolonych makaroniarzy! Od półtora roku jestem, kurwa, wyłączony, ty harwardzki wypierdku! Kiedy ty popijasz herbatkę z panem prokuratorem, oni mnie tu puszczają z torbami!

Prawnik był wyraźnie poruszony; aż poczerwie­niał na twarzy z powodu tej teczki. Pobiegł ją podnieść i pozbierać papiery. Kucnął, żeby wszy­stko wpakować z powrotem. To był jeden z tych facetów o jasnej cerze, którzy rumienią się z powo­du obrazy godności. Zwróciłem uwagę na jego bu­ty, błyszczące czarne sznurowane pantofle z rzęda­mi maleńkich ozdobnych dziurek.

Dutch, tym razem to nie ty prowadzisz roz­grywkę — powiedział. — Spotkałem się z naszym

nowym przyjacielem z senatu stanowego i sam widzisz, ile zdziałał. Dotarłem do trzech najlep­szych obrońców z Waszyngtonu, mój najlepszy człowiek nad tym pracuje, doświadczony adwokat obrońca, brał udział w wielu rozprawach i wszy­stkich zna, ale nawet on podchodzi do tego z rezer­wą. Ciężka sprawa, weszli w to Federalni, a na nich nie ma sposobu. Niestety, rzecz wymaga czasu i musisz się z tym pogodzić.

Pogodzić się! — wrzasnął pan Schultz. — Po­godzić się?!

Pomyślałem, że jeśli ma zabić, zrobi to teraz. Wydał z siebie stek przekleństw, które w jego ustach brzmiały nieomal jak litania. Chodził w tę i z po­wrotem, to przemawiając, to wrzeszcząc. Pierwszy raz byłem świadkiem gniewu pana Schultza i pa­trzyłem zafascynowany. Obserwowałem nabrzmia­łe żyły na jego szyi i nie mogłem pojąć, dlaczego adwokat nie czołga się przed nim ze strachu. Z niczym podobnym się dotąd nie spotkałem; ta gwałtowność wydawała mi się szczytem wszyst­kiego. Nie rozumiałem, tak jak inni, że to nie był świeży gniew, tylko taki nieco zużyty, jak w rodzin­nej kłótni; to znaczy stale obecny, dlatego było w nim coś z ceremoniału. Nagle, ku mojemu zdumieniu, pan Schultz zbliżył się do kontuaru dokładnie naprzeciw mnie, gdyż zauważył babe­czki. W trakcie swojej przemowy chwycił jedno opakowanie, rozerwał, odkleił karbowany papie­rek, w którym każda osobno się piecze, i z po­wrotem ciągnął przerwany wątek, konsumując cze­koladową babeczkę w waniliowej polewie. Zresztą robił to właściwie bezwiednie, jak gdyby jedzenie było jednym z przejawów jego gniewu, a wszystko, co robił, wynikało z elementarnej żarłoczności, dla której nie ma nazwy. I tyle wystarczyło facetowi trzymającemu pustą torbę; zagadka Sfinksa wyjaś­

niona. Wrócił do pracy, inni też się szybko ro­zeszli do swoich biurek, Lulu Rosenkrantz nato­miast cofnął się pod drzwi, usiadł na trzcinowym krześle, przechylił je, aż się oparło o ścianę, wy­trząsnął z paczki papierosa old gold i zapalił.

A ja stałem, wciąż żywy, i dla nich wszystkich już byłem swój, co najmniej przez najbliższe parę chwil. Pan Schultz nawet mnie nie zauważył, lecz jedna para przenikliwych, ubawionych oczu widzia­ła i pojmowała wszystko, nawet bezczelny geniusz mojej ambicji, jak sądzę. Ich spojrzenie, bezpośred­nie i śmiałe, zwróciło moją uwagę na mężczyznę przy biurku koło okna pod przeciwległą ścianą. Patrząc na mnie, rozmawiał przez telefon. Prowa­dził cichą, dyskretną rozmowę, w której wcale nie przeszkadzały mu wrzaski pana Schultza. W nag­łym przebłysku pojąłem, że z całą pewnością to jest wielki Abbadabba Berman, mózg operacji finan­sowych pana Schultza, być może dlatego, że uśmie­chał się do mnie nieznacznie poprzez całe to zamie­szanie i hałas, ponad głowami innych, a nawet jak rozmawiał przez telefon, wykazywał niesłychaną koncentrację umysłu. Obrócił się nieco, podniósł rękę i w powietrzu narysował cyfrę, po czym człowiek w prawym końcu pomieszczenia wstał i natychmiast wypisał na tablicy szóstkę. Naraz wszyscy mężczyźni przy biurkach zaczęli rozrywać banderole na swoich stosach zakładów i rozrzucać świstki po podłodze, jak gdyby właśnie odbywała się jakaś abstrakcyjna parada na cześć Lindbergha. Jak mi później tłumaczył, szóstka była ostatnią cyfrą przed przecinkiem w liczbie szans na wy­graną, skalkulowaną na podstawie ilości zakła­dów, w pierwszych trzech wyścigach dnia, według obliczeń totalizatora Tropical Park w Miami na Florydzie. I to jest pierwszy element w numerze, który wygra tego dnia. Następny element tego

numeru uzyskuje się w ten sam sposób z następnych dwóch wyścigów. Ostatnia cyfra przeważnie po­chodzi z dwóch ostatnich wyścigów dnia. Mówię „przeważnie”, bo jeśli akurat bardzo wielu graczy obstawiało wygrany numer, jeśli na przykład pod­suwały go różne astrologiczne senniki, z których lubią korzystać gracze, pan Berman dzwonił w osta­tniej chwili do wspólnika pracującego na wyścigach i robił zakład, dzięki czemu nieznacznie zmieniała się liczba szans w totalizatorze, zmieniała się ostat­nia cyfra numeru wygrywającego, wreszcie sam numer zmieniał się w całkiem inny, rzadziej ob­stawiany. W ten sposób dochód pana Schultza na dany dzień był zapewniony i honor gangu uratowa­ny. Całe to szachrajstwo wymyślił pan Berman i dzięki tego rodzaju pomysłom zasłynął jako Abbadabba.

Natychmiast przypisałem mu całą potęgę jego reputacji, widząc, jak napisał w powietrzu cyfrę, która pomimo hałasu i zamieszania pojawiła się zaraz na tablicy. Kiedy skończył rozmowę telefoni­czną, wstał od biurka, lecz okazał się niewiele wyższy niż na siedząco. Nosił żółty letni garnitur dwurzędowy i kapelusz panama zsunięty na tył głowy. Rozpięta marynarka wisiała na nim w spo­sób, który zdradzał pewne skrzywienie pleców; od razu zauważyłem, że on ma coś w rodzaju garbu. Chodził kiwając się w obie strony. Koszulę miał jedwabną w ciemniejszym odcieniu żółci i blado- niebieski krawat przypięty srebrną spinką. Zasko­czyło mnie, że ktoś ułomny lubi ubierać się tak ekstrawagancko. Spodnie na szelkach nosił pod­ciągnięte tak wysoko, że na pozór nie miał wcale klatki piersiowej. Kiedy podszedł do kontuaru, niewiele wystawał ponad blat, zupełnie jak ja po swojej stronie. Miał piwne oczy, w otoczce meta­lowych okularów. Nie czułem się zagrożony ich

spojrzeniem, które pochodziło chyba z krainy czys\ tej abstrakcji. Obie piwne tęczówki miały blado- niebieską obwódkę. Nos miał ostro zakończony, z kępkami kręconych włosków wystających z nozd­rzy, spiczastą brodę i wąskie usta o chytrym wyra­zie; w kąciku ust tkwił niedopałek papierosa, poru­szający się to w górę, to w dół przy mówieniu. Położył szponiastą dłoń na opakowaniu babeczek i zezując na mnie przez dym z papierosa, spytał:

Mały, a gdzie kawa?

Rozdział 5

W następnej minucie zbiegałem w dół po schodach, powtarzając w myśli: ile czarnych bez cukru, ile z cukrem, ile ze śmietanką, ile z cukrem i śmie­tanką. Puściłem się biegiem wzdłuż ulicy Sto Czter­dziestej Dziewiątej w stronę jadłodajni „Boule­vard”; prześcigałem samochody, zgrzytanie bie­gów, klekot kopyt dorożkarskich kobył, cały zgiełk ruchu ulicznego, który gwałtownie przetaczał się przez godziny szczytu zwykłego roboczego dnia i rozbrzmiewał w moich piersiach niczym śpiew chóralny. Zrobiłem gwiazdę, potem dwa salta w po­wietrzu — nie wiedziałem, jak inaczej podziękować Bogu za pierwsze zlecenie, jakie otrzymałem od gangu Dutcha Schultza.

Jak zwykle brałem rzeczywistość trochę na wyrost. Przez kilka dni żyłem na pograniczu cierpliwości wszystkich i przeważnie wysyłano mnie na ten sam krawężnik obserwacyjny, od którego zacząłem. Pan Schultz nawet mnie nie zauważał, a kiedy mnie wreszcie dostrzegł, jak zamiatałem świstki zakładów z podłogi, wcale nie przypomniał sobie żonglera. Spytał Abba- dabbę Bermana, kim jestem do kurwy nędzy i co tu robię.

Po prostu jeden chłopak — odparł pan Ber­man. — Nasza maskotka na szczęście.

Z niewiadomych przyczyn ta odpowiedź zadowo­liła pana Schultza.

Może się przydać — mruknął i znikł w swoim pokoju. Wobec tego co rano jeździłem tramwajem po Webster Avenue, jak ktoś jadący do roboty, i jeśli kazano mi coś robić, skoczyć po kawę albo zamieść podłogę, zaliczałem ten dzień do udanych. Przeważnie pana Schultza nie było; wyglądało na to, że pan Berman prowadzi interes. Miałem mnóst­wo czasu, by docenić, że to on podjął decyzję. Pan Schultz dokonał oceny, ale Abbadabba Berman mnie zatrudnił. Potem, w dniu kiedy postanowił zapoznać mnie ze szczegółami gry w numerki, moje terminowanie niebywale zyskało na znaczeniu, wzrosło moje poczucie własnej godności — przesia­dywałem na krawężniku spokojnie i cierpliwie.

Gdy pana Schultza nie było, życie stawało się męczące. Rano przybiegali gońcy z papierowymi torbami i do południa wszystko było dostarczone. Od pierwszej zaczynały się gonitwy na wyścigach, co godzinę lub co pół godziny na tablicy pojawiały się nowe cyfry i magiczna konstrukcja liczbowa była gotowa przed piątą, o szóstej zaś kram się zamykał i wszyscy się rozchodzili. Kiedy przestęp­cza działalność toczyła się bez przeszkód, było bardzo nudno. Niesłychanie dochodowo, lecz nud­no. Pan Berman zwykle wychodził ostatni, ze skórzaną teczką, która zapewne mieściła wpływy z całego dnia. Ledwo zdążył wyjść z budynku, podstawiano czterodrzwiowe auto, w które on wsiadał i odjeżdżał. Zwykle spoglądał na mnie, siedzącego na krawężniku po drugiej stronie ulicy, i ze zrozumieniem kiwał mi głową przez okienko. Dzień pracy nie kończył się dla mnie, dopóki on mi nie kiwnął. Próbowałem nauczyć się czegoś ze

77

wszystkich drobnych znaków i zakamuflowanych wskazówek. Ta twarz w małym trójkątnym okien­ku, często przesłonięta chmurą dymu z papierosa, była dla mnie zakodowaną instrukcją na wieczór. Pan Berman był jakby drugim obliczem pana Schultza; obydwaj stanowili w moim życiu dwa bieguny: z jednej strony gniewna żądza władzy, z drugiej ciche i spokojne zarządzanie grą w numer­ki. Jako ludzie nie mogli być bardziej różni. Na przykład pan Berman nigdy nie podnosił głosu, tylko mówił półgębkiem, gdyż w drugim kąciku ust tkwił mu nieodłączny papieros. Głos miał przepalo­ny papierosowym dymem i z chrypką -— poszat- kowany niczym linia składająca się z punkcików. Odkryłem, że muszę uważnie słuchać, co on mówi, bo nie dość, że nie krzyczał, to w dodatku nigdy dwa razy nie powtarzał. Przy tym jego widoczne kalect­wo — garb, niezdarny chód — sugerowało pewną kruchość, fizyczną ułomność, którą maskował sta­rannym i dobranym kolorystycznie ubiorem. Nato­miast pan Schultz brutalnie tryskał zdrowiem, miotał się pod wpływem chwilowych nastrojów i zachcianek, których nie tuszował ani nie równo­ważył żaden strój.

Pewnego dnia koło biurka pana Bermana zna­lazłem parę świstków papieru różniących się od innych i upewniwszy się, że nikt nie patrzy, podnios­łem je i schowałem do kieszeni. Wieczorem, w po­bliżu domu obejrzałem je; to były trzy kartki papieru, a na każdej widniał kwadrat podzielony na szesnaście pól, a każde z nich wypełniała inna liczba. Wpatrywałem się w nie przez chwilę i coś zauważyłem — liczby tworzyły taką samą sumę, nieważne który rządek się dodało: poziomy, piono­wy czy po przekątnej. Każdy z kwadratów zaś był zupełnie inny; on wymyślił zestawy liczb, które działają w ten sam sposób, i nigdy się nie powtó-

78

rzył. Nazajutrz, kiedy miałem okazję, obserwowa­łem go i zobaczyłem, że jego praca to w gruncie rzeczy rodzaj obijania się. Siedział cały dzień i robił obliczenia przy biurku. Sądziłem, że ma to coś wspólnego z interesami, lecz interesy nie wymagały od niego aż tyle, nic z tych rzeczy, jego zajmo­wały liczby z dziedziny łamigłówek. Pan Schultz nigdy nie próżnował — o ile mi wiadomo — nie potrafił myśleć o niczym innym poza interesami. Zauważyłem natomiast, że Abbadabba Berman żył i śnił liczbami; to było silniejsze od niego. Był tak samo bezbronny wobec liczb i ich potęgi, jak pan Schultz zniewolony przez własne ambicje.

Przez cały tydzień mojego pętania się w pobliżu pan Berman nie zapytał mnie, jak się nazywam ani gdzie mieszkam, ile mam lat czy coś w tym rodzaju. Tak czy owak miałem zamiar skłamać, jednak pytanie nie padło. Jeśli się do mnie zwracał, to zawsze per mały. Pewnego popołudnia zapytał:

Ej, mały, ile rok ma miesięcy?

Powiedziałem, że dwanaście.

Dobrze, powiedzmy, że każdy miesiąc ma swój numer, na przykład styczeń to jeden i tak da­lej, kapujesz?

Powiedziałem, że tak.

No to dobra, nie mów mi, kiedy się urodziłeś, tylko weź numer miesiąca i go dodaj do numeru następnego miesiąca, masz?

Faktycznie, dodałem. Imponowało mi, że ze mną rozmawia.

Dobra, teraz pomnóż sumę przez pięć, masz wynik?

Chwilę pomyślałem, potem odparłem, że tak.

Dobra, teraz pomnóż wszystko przez dziesięć i dodaj dzień swoich urodzin, masz?

Jasne, że miałem.

Teraz powiedz mi wynik.

Powiedziałem, dziewięćset pięćdziesiąt dziewięć.

Dobra — odrzekł. — Dziękuję za informację. Masz urodziny dziewiątego września.

Oczywiście się zgadzało i uśmiechnąłem się z uznaniem. Ale on na tym nie poprzestał.

Powiem ci, ile masz drobnych w kieszeni. Jeżeli zgadnę, to wszystko wygrywam, dobra? A jak się pomylę, to dodam ci tyle samo i będziesz miał dwa razy tyle, co poprzednio, w porządku? Odwróć się i policz, tylko tak, żebym nie widział.

Powiedziałem, że nie muszę liczyć, bo wiem, ile mam.

Dobra, podwajasz tę sumę w myślach. Masz? Miałem. Posiadana suma wynosiła dwadzieścia

siedem centów, po podwojeniu pięćdziesiąt cztery.

Dobra, dodajesz trzy. Masz?

Pięćdziesiąt siedem.

Dobrze, teraz pomnóż to przez pięć. Masz? Dwieście osiemdziesiąt pięć.

Dobra, odejmij sześć. Masz? Powiedz mi wynik.

Powiedziałem mu, dwieście siedemdziesiąt dzie­więć.

Dobra, przegrałeś dwadzieścia siedem cen­tów, mam rację?

Miał rację.

Potrząsnąłem głową z podziwu i uśmiechnąłem się, chociaż gardło miałem ściśnięte i czułem, że się uśmiecham nieszczerze. Oddałem moje dwadzieścia siedem centów. Może po cichu liczyłem, że mi je da z powrotem. Ale on schował je do kieszeni, odwró­cił się tyłem, usiadł przy biurku i zostawił mnie | moją miotłą. Wtedy uświadomiłem sobie, że to już taki umysł: gdy chciał poznać moją datę urodzenia czy sumę posiadanych pieniędzy, zabierał się do tego właśnie tak, a nie inaczej. A co by było, gdyby zechciał poznać mój adres? Albo numer mojej

szkoły? Wszystko można wyrazić liczbami, nawet imię i nazwisko, jeśli każdej literze przypisana jest jakaś liczba, jak przy szyfrowaniu. Myślałem, że to tylko rozrywka, a to był system pojmowania świa­ta. Poczułem się trochę niepewnie. Oni obaj wie­dzieli, jak zdobyć to, czego chcą. Nawet ktoś, kto spotykał pana Schultza po raz pierwszy i nic o nim wcześniej nie słyszał, w jednej chwili kojarzył, że stawanie panu Schultzowi na drodze grozi śmiercią lub kalectwem. Natomiast Abbadabba Berman kalkulował, obliczał szanse; może i miał niezbyt sprawny chód, ale liczył błyskawicznie, dlatego wszystkie wydarzenia i ich skutki, wszystkie prag­nienia i środki do ich realizacji jego umysł prze­kładał na język liczb, co oznaczało, że nigdy niczego nie przedsięwziął, jeśli nie wiedział z góry, do czego to prowadzi. Zastanawiałem się, który z nich jest najlepszym przykładem dla chłopca, który po pro­stu chce się rozwijać i do czegoś dojść. Obaj reprezentowali nieugiętą osobowość dorosłych.

I spróbuj sam wymyślić taki magiczny kwad­rat liczbowy, to wcale nie takie trudne, jak od­kryjesz już, o co chodzi — rzekł pan Berman i odkaszlpął sucho w chmurze dymu z papierosa.

Mniej więcej po tygodniu albo dwóch wyskoczy­ło coś pilnego; pan Berman wyprawiał dokądś pracowników z biura, innych przez telefon, aż zabrakło mu ludzi. Kiwnął na mnie pisząc coś na kartce: okazało się, że to adres przy ulicy Sto Dwudziestej Piątej i imię George. Natychmiast zrozumiałem, że będę miał chwilę wytchnienia. Nie zadawałem żadnych pytań, nie spytałem nawet, jak tam dojechać, chociaż nigdy przedtem nie byłem w Harlemie. Postanowiłem jechać żółtą taksów­ką — niech kierowca trafi sam. Za moje sprząta-

81

nie i sprawunki uzbierałem cztery dolary z napiw­ków; uznałem, że podróż taksówką to dobra inwes­tycja, ponieważ będę mógł pokazać, jaki jestem szybki i solidny. Jednak nigdy przedtem nie jeź­dziłem taksówką i byłem nieco zaskoczony, kiedy stanęła na moje skinienie. Odczytałem adres tak, jakbym całe życie rozbijał się taksówkami, wsko­czyłem do środka i zatrzasnąłem drzwi. Wiedziałem z filmów, jak należy postępować z taksówkarzami. Nie dałem po sobie poznać, jak rozsadza mnie radość, ale nie dojechaliśmy nawet do rogu, gdy siedząc rozparty pośrodku tylnego siedzenia obite­go popękaną czerwoną skórą, doszedłem do wnios­ku, że to jest mój ulubiony sposób podróżowania.

Przejechaliśmy Grand Concourse i most Sto Trzydziestej Ósmej ulicy. Pod adresem, który do­stałem, znajdowała się cukiernia, nie opodal skrzy­żowania ulicy Sto Dwudziestej Piątej z Lenox Avenue. Kazałem kierowcy zaczekać, tak jak ludzie w filmach, lecz on odparł, że dobrze, jeżeli mu już zapłacę tyle, ile ma na liczniku. Zapłaciłem. Kiedy wszedłem do cukierni, do razu poznałem, że to George stoi za ladą, ze spuchniętym, podbitym okiem i czerwoną szramą na policzku. Przez palce przeciekał mu topniejący lód, całkiem jak łzy. Był Murzynem o jasnej karnacji, siwych włosach i rów­no przystrzyżonym wąsem. Wyraźnie pobladły, wręcz wstrząśnięty. Pozostała dwójka, a może trój­ka mężczyzn, którzy nie wyglądali na jego klientów, już raczej kumpli, siedziała przy barze. Też byli czarni, na głowach mieli robocze wełniane czapki mimo upalnego lata i wcale nie ucieszyli się na mój widok. Zachowałem spokój i starałem się zachowywać jak prawdziwy pośrednik w intere­sach. Wyjrzałem przez okno na czarnych przechod­niów, którzy przyglądali mi się z ulicy, i zauważy­łem, że szyba z taftowego szkła jest pęknięta na

82

pół wzdłuż przekątnej, a koło stoiska z gazetami, na zużytym linoleum podłogi walają się odłamki szkła. Taksówka przy krawężniku wydawała się przepoło­wiona na dwie nie przystające części, nic do siebie nie pasowało, nic nie łączyło się jak należy; ta mała cukierenka oderwała się od pana Schultza niczym kawałek kontynentu dryfujący po oceanie. George sięgnął do pojemnika na lody koło kranu z wodą sodową, wyjął brązową papierową torbę zrolowa­ną u góry zgodnie ze zwyczajem, i rzucił ją na marmurowy blat.

Nic nie poradzę, teraz pracuję dla nich — po­wiedział, przykładając sobie lód do twarzy. — Po­wtórzysz mu to, słyszysz? Widzisz, co się stało, jak chciałem dobrze. Powtórz mu. I jeśli o mnie chodzi, to czort z nim, też mu powtórz. Do diabła z białymi.

Wróciłem na Bronx, ściskając oburącz papiero­wą torbę, do której nawet nie zajrzałem. Wiedzia­łem, że w środku są setki dolarów, ale nie za­glądałem, tak byłem szczęśliwy, że mam przynaj­mniej jakąś oficjalną funkcję gońca. Myślałem

0 tym, co przydarzyło się George’owi z cukierni, ale w gruncie rzeczy to mnie nie obchodziło, byłem zbyt zadowolony, że udało mi się osiągnąć cel bez przeszkód i bez strachu, a George nie zakwes­tionował moich referencji ani nie zrobił osobistego przytyku, nawet w gniewie, tylko potraktował mnie po prostu jak kolejnego wysłannika pana Schultza, jak zawodowca, którego twarz nie zdradza żadnych emocji wobec bólu i nieszczęścia, bo przyszedł wyłącznie po gotówkę, dostał ją i kropka, i teraz telepie się przez most nad rzeką Harlem, a serce wypełnia mu wdzięczność za darowaną przygodę

1 urodę życia. Rzeka toczyła przemysłowe błoto, a palniki acetylenowe w przybrzeżnych warsztatach błyskały jak brylanty w lipcowy poranek.

Rozdział 6

Oczywiście cieszyłem się, że z nimi przestaję, lecz dla gangu Dutcha Schultza to wcale nie był dobry czas, dobre czasy miały nadejść dopiero wtedy, gdy Dixie Davis — tak nazywał się ten adwokat, na którego pan Schultz ciągle krzyczał — opracuje dla pana Schultza plan oddania się w ręce Prokuratury Okręgowej Stanów Zjednoczonych. Kiedy nie zgłę­biło się zagmatwanej natury tych spraw, to zdawało się zupełnie bez sensu, że pan Schultz zamierza dać się postawić w stan oskarżenia, a tymczasem miota się po pokoju — raz nawet usiłował rwać sobie włosy z głowy — bo jeszcze nie może tego zrobić. Prawda była taka, że dopóki nie został aresztowa­ny i wypuszczony za kaucją, nie mógł doglądać swoich interesów. Nie mógł też jednak sam się zgłosić i przyznać do winy, dopóki nie miał jakichś gwarancji prawnych, które pomogą mu wygrać proces. Pomocne byłoby na przykład wyprowadze­nie się z Nowego Jorku, ponieważ, na nieszczęście, nowojorska prasa rozpisywała się o jego przestęp­czej działalności i skład ławy przysięgłych, dobra­ny spośród miejscowych obywateli, z góry byłby doń uprzedzony. To właśnie leżało u podłoża długotrwałych negocjacji pomiędzy jego adwoka­

tem a prokuraturą okręgową. On chciał mieć jakieś gwarancje przed zgłoszeniem się na policję i dopóki ich nie miał, nie można było go aresztować, w związ­ku z czym był wolny.

Mówił mi, że przestępczy proceder, jak każdy inny interes, rozwija się tylko pod okiem właś­ciciela, ponieważ nikomu nie zależy tak jak właś­cicielowi, i stały dopływ zysków to jest jego zmart­wienie, tak samo jak branie pracowników do galo­pu, a przede wszystkim rozwijanie interesów, po­nieważ — jak mi wyjaśnił — dzisiejszy biznes nie utrzyma się dzięki wczorajszym metodom; jeśli się nie rozwija — zamiera. Interesy to coś, co żyje; jak przestaje rosnąć, to usycha, nie mówiąc już o tym szczególnym biznesie, gdzie nie chodzi o proste prawa podaży i popytu, tylko o subtelność samego zarządzania i umiejętność dyplomacji. Same zyski wymagają osobnego działu kontroli, a ludzie, na których człowiek ma polegać, to wampiry, łaknące pieniędzy jak świeżej krwi, i kiedy nie ma cię na miejscu, żeby zrobić, co trzeba, obracają się przeciw tobie, nabierają wody w usta, rozpływają się we mgle. W działalności poza prawem musisz być stale na świeczniku, inaczej odwrócą się od ciebie i cokol­wiek zbudowałeś, zostanie ci odebrane. Tak na­prawdę, to im jesteś lepszy, im pewniej pogrywasz, tym bardziej jest oczywiste, że skurwysyny będą chcieli ci wszystko zabrać. Nie miał tu na myśli tylko przedstawicieli prawa; chodziło mu o kon­kurencję. Pole działalności było wysoce konkuren­cyjne i wcale nie przyciągało dżentelmenów. Jeżeli znajdą twój słaby punkt w umocnieniach obron­nych, atakują cię tam bez ustanku, czyli nawet jeśli masz jednego zalanego wartownika, który na przy­kład śpi na służbie, albo takiego szeregowca, który da się zwabić do zajęć innych niż trzymanie warty, nie mówiąc już o twojej własnej nieobecności na

stanowisku — o tym w ogóle nie ma mowy — wtedy jesteś po prostu skończony, bo tamci już przejechali czołgami przez tę lukę, nieważne, gdzie była — i to jest twój koniec, oni się ciebie nie boją, a bez ich strachu przed twoją osobą jesteś nikim na ziemi niczyjej; zostanie z ciebie tyle, że nie wiadomo będzie, co włożyć do trumny.

Brałem ten niepokój do siebie, bo niby jak mogłem inaczej: siedziałem na przeszklonej weran­dzie jednego z tych piętrowych domków z czerwo­nej cegły na City Island, razem z wielkim człowie­kiem, który zwierzał się ze swych myśli i obaw sierocie imieniem Billy, dziecku szczęścia, korzy­stającemu z nagłej i zaskakującej otwartości szefa. Od nierozpoznawania mnie przeszedł do przypomi­nania sobie tej chwili, kiedy zobaczył, jak sprawnie żongluję po drugiej stronie ulicy. Jakże mógłbym odmówić wzięcia części jego problemów na własne barki, by odciążyć jego serce i poczuć w sobie cię­żar jego odpowiedzialności — taki nieprzemijający smutek i dokuczliwe poczucie straty, wewnętrzny szloch z powodu niesprzyjających okoliczności, bohaterską wytrwałość i przenikliwość w ogląda­niu świata? A więc to była jego sekretna kry­jówka, gdzie przebywał wówczas, gdy nie odwiedzał swoich strzeżonych rewirów — prywatny dom z czerwonej cegły, taki sam, jak inne domy z płas­kim dachem, typowe dla tej dzielnicy, tyle że akurat tutaj był on jedyny w uliczce parterowych zabudo­wań, na wyspie, która zaliczała się jeszcze do Bronxu — no i ja byłem jedną z niewielu osób, jakie

o tym wiedziały. Irving oczywiście też, bo to był dom jego matki, i jego stara matka — kobieta

o wiecznie wilgotnych dłoniach Ł# też wiedziała, bo gotowała i normalnie prowadziła dom w cichej bocznej uliczce z kilkoma ozdobnymi drzewami, jakie zwykle sadzi się w miejskich parkach; pan ^ 86

Berman też wiedział, ponieważ to właśnie on pew­nego popołudnia zabrał mnie na przejażdżkę, gdy jechał jak co dzień do pana Schultza, żeby prze­jrzeć rachunki i sprawdzić obliczenia. Podczas gdy obaj się tym zajmowali, ja siedziałem na ogrodzo­nym podwórku z tyłu domu i doszedłem do wnios­ku, że wszyscy sąsiedzi z tej samej ulicy i jej najbliższych okolic też musieli wiedzieć, bo przecież trudno się nie zorientować, że ulicę odwiedza ważny gość, skoro przy krawężniku dzień i noc stoi ciemny samochód z dwoma facetami w środku. W zasadzie to była mała mieścina, taka nadmorska osada, nieważne, że w nowojorskim stylu. Nie miała wiele wspólnego z wybrukowanym krajobrazem Bronxu, pełnym czynszowych kamienic, rozległych bara­ków, torów kolejki ponad dachami i ręcznych wózków handlarzy. To była wyspa słońca i jej mieszkańcy na pewno czuli się wybrani, ponad wszystkim innym, tak jak ja w tej chwili. Roz­koszowałem się swym dostępem do życiowych przestrzeni, widokiem na cieśninę Sound, która w moich oczach była jak ocean — daleki horyzont szarego morza, przemieszczającego się łagodnie i leniwie, tak samo jak przemieszczałyby się kamie­nie i żwir, gdyby ziemia przyciągała je z mniejszą siłą; majestat monumentalnego cielska, zbyt wiel­kiego, by mieć jakichś wrogów. Po sąsiedzku, zaraz za łańcuchowym ogrodzeniem, znajdowała się przy­stań z wszelkiego rodzaju żaglówkami i motorów­kami na podpórkach, albo spoczywającymi w prze­chyle na piasku. Kilka żaglówek unosiło się na wodzie przy molo, lecz moją uwagę przykuła łódź wypolerowana na wysoki połysk i gotowa do rejsu: szybka łódź, wykończona lakierowanym maho­niem, z siedzeniami obitymi wytłaczaną jasną skó­rą, z połyskującą mosiężną ramą przedniej szyby, z kierownicą jak w samochodzie i małą amerykań­

ską flagą przy sterze. I dostrzegłem przerwę w ogro­dzeniu, po drodze z domu na molo, tuż przy brzegu, i ścieżkę wprost na nabrzeże, gdzie czekała łódź, i wiedziałem już, że to jest kunsztownie przygotowa­ny odwrót pana Schultza, gdyby przyszło co do czego. Jakże urzekało mnie życie wymagające tyle trudu, życie buntownicze wobec rządu, który cię nie uznaje i chce cię zniszczyć, dlatego musisz zbudować sobie ochronę za pomocą pieniędzy

i ludzi, rozwijając linie obrony, opłacając sojusz­ników, patrolując granice. Zupełnie jak w państwie, które chce się uniezależnić, musisz na wszelkie sposoby — sprytem, siłą woli i męstwem — trafić potwora w ślepie, w samą źrenicę.

Lecz poza tym wszystkim budowanie życia na niebezpieczeństwie, na stałym zagrożeniu śmier­cią — oto co mnie najbardziej pociągało i zapewne mieszkańców tej wyspy, którzy nigdy by nie donie­śli, bo ich zaszczycała jego obecność, dając wgląd w sprawy życia i śmierci, taki sam, jak w chwilach uniesienia lub olśnienia, jakiego najlepsi z nich doznawali w kościele albo przy narodzinach ro­mantycznej miłości.

Jak Boga kocham, na wszystko musiałem sam zarobić, przyszedłem znikąd i sobie wszystko za­wdzięczam — mówił pan Schultz.

Przez chwilę rozważał tę prawdę, paląc cygaro.

Jasne, że zdarzały mi się pomyłki, w ten sposób człowiek się uczy, ale siedziałem tylko raz, w wieku siedemnastu lat. Wysłali mnie na wyspę Blackwell za napad. Nie miałem adwokata i wsadzi­li mnie bezterminowo, to znaczy miałem wyjść w zależności od dobrego sprawowania, no i to było nawet w porządku. Mówię ci, gdybym wtedy miał któregoś 1 tych wybitnych adwokatów co teraz, to pewnie bym dostał dożywocie. Dobrze mówię, Otto? — roześmiał się, lecz pan Berman zasnął

w fotelu, z kapeluszem zsuniętym na twarz. Myślę, że parę razy słyszał już narzekania pana Schultza, jakie to on ma ciężkie życie.

W każdym razie nikogo nie całowałem w du­pę, żeby tylko stamtąd wyjść. Byłem twardy jak skurwysyn i dawałem im popalić. Nie mo­gli wziąć mnie i wysłać do poprawczaka w głąb stanu, na taką farmę, gdzie zasuwasz przy kro­wach i całym tym gównie. Byłeś kiedyś w po­prawczaku?

Nie, proszę pana.

Mówię ci, to nie przelewki. Byłem wtedy niewysoki, mniej więcej jak ty teraz, chudy, mikry pętak, a tam siedziało od cholery wielkich łobuzów. Wiedziałem, że od razu muszę sobie wyrobić repu­tację, tam gdzie to ma znaczenie, skąd twoja opinia bierze początek. Rozrabiałem za trzech, nikt mi nie mógł podskoczyć. Szukałem okagi, żeby się bić. Sadziłem się do największych zabijaków. Biedne te skurwysyny, co ze mną zaczynały. Niejeden tego pożałował. Nawet udało mi się dać nogę z tego pierdla, to nie było trudne, przelazłem przez druty

i siedziałem w krzakach dzień i noc, zanim mnie znaleźli. Dołożyli mi za to parę miesięcy, a na dodatek dostałem uczulenia przez taki trujący krzak i łaziłem później cały wysmarowany maścią, jak wkurwiony żywy trup. Kiedy wychodziłem stamtąd, wszyscy byli szczęśliwi, mówię ci. Nale­żysz do gangu?

Nie, proszę pana.

No to jak ty chcesz do czegoś dojść? Jak chcesz się czegoś nauczyć? Ja zatrudniam ludzi z gangów, bo tam oni przechodzą trening. Słyszałeś

o gangu Żabojada Hollowa?

Nie, proszę pana.

O Boże. To najsławniejszy z dawnych gangów na Bronxie. Ech, ta dzisiejsza młodzież. To był

89

gang pierwszego Dutcha * Schultza, nie wiedziałeś

0 tym? Największego z ulicznych zabijaków, jaki w ogóle żył. On by ci odgryzł nos. Wyrwał jaja z korzeniami. Mój gang dał mi jego imię, jak wróciłem z poprawczaka. Taki tytuł honorowy. Na znak, że odsiedziałem swoje, zaliczyłem szkolenie

1 twardy ze mnie skurwysyn. Od tamtej pory wszyscy mówią o mnie Dutch.

Odchrząknąłem i powędrowałem spojrzeniem ponad krzewami ligustra w stronę wody, gdzie ma­ła łódź z trójkątnym żaglem kołysała się wśród migotliwych fal.

Teraz też są jakieś gangi — powiedziałem — ale to głupie gówniarstwo. A ja nie chcę płacić za cudze błędy, tylko za własne. I uważam, że teraz, żeby przejść szkolenie, trzeba się załapać u samej góry.

Wstrzymałem oddech. Nie śmiałem na niego spojrzeć i spuściłem wzrok. Czułem zapach jego cygara.

Hej, Otto — zawołał. — Do diabła, nie śpij, bo wiele tracisz.

Co? Tak sądzisz? — mruknął pan Berman spod kapelusza.

Nie wszystko wydarzyło się naraz, tylko działo się przez kolejne dni i noce, bez żadnego rozkładu czy planu, to była kwestia chwili. Za każdym razem jechaliśmy na miejsce samochodem i podczas jazdy, kiedy się tak patrzy przez okno na życie, które do tego doprowadziło, świat w twoich oczach nabiera dziwnych właściwości, na przykład, jeśli jest słone­cznie, to słońce świeci zbyt jaskrawo, a jeśli jest noc, to najczarniejsza. Cała struktura świata wydaje się współuczestniczyć w spisku z twoją wyobraźnią

| „Dutch" przezwisko określające Niemca. (Przyp. tłum.)

90

i całkiem naturalne otoczenie nagle staje się nie­naturalne z powodu przedziwnie bezwzględnego moralnego podporządkowania temu, co robisz. Takie było moje życzenie, szkoliłem się u samej góry. Pamiętam na przykład, jak wysadzono mnie na rogu Czterdziestej Dziewiątej i Broadwayu, kazano pokręcić się tam i mieć oczy otwarte. Tyle tylko zostało mi powiedziane, ale było ważne. Jeden z samochodów przyspieszył i więcej go nie widzia­łem, drugi zaś, z panem Bermanem w środku, pojawiał się skręcając zza rogu co kilka minut, pojedynczy czarny chevrolet, czterodrzwiowy i kan­ciasty, nie zwracał uwagi pośród innych czarnych samochodów, żółtych taksówek z szachownicą po­lujących na pasażerów, piętrowych autobusów

i prawie pustych tramwajów. Ani kierowca Mickey, ani pan Berman nie patrzyli w moją stronę przejeż­dżając obok. Wywnioskowałem z tego, że ja też nie powinienem wodzić za nimi wzrokiem. Stałem w progu restauracji Dempseya, która nie była jeszcze otwarta dla gości; musiała być zaledwie dziewiąta albo wpół do dziesiątej rano i cały Broadway sprawiał wrażenie odświeżonego, poot­wierano budki z gazetami, napojami i hot-dogami oraz parę sklepików sprzedających małe ołowiane Statuy Wolności, lecz niewiele prócz tego. Po drugiej stronie ulicy Czterdziestej Dziewiątej na piętrze mieściła się szkoła tańca, wielkie okno było uchylone i ktoś grał na fortepianie „Bye, Bye, Blackbird”. Na Broadwayu jest lokalna społecz­ność i można zobaczyć z rana przy dopiero co otwartych budkach i barach jej przedstawicieli, ludzi mieszkających w czynszówkach ponad por­talami kin, wychodzących z psami na smyczy, żeby kupić rozkład gonitw i „Mirror”, a potem butelkę mleka. I dostawców piekarni, którzy wnoszą poje­mniki z bochenkami chleba i worki bułek do

sklepów spożywczych, albo ciężarówki z rzeźni, skąd faceci wynoszą na plecach połcie surowej wołowiny i wrzucają na pochylnię prowadzącą do podziemi restauracji. Cały czas obserwowałem

i zwróciłem uwagę na zamiatacza ulic z wielką miotłą, ubranego na biało, tylko z kolorową wstąż­ką przy kapeluszu, jak ładował końskie odchody, papiery, śmieci i odpadki z nocy na Broadwayu wielką szuflą do swego śmietnika na kółkach, zupełnie jak gospodyni sprzątająca w kuchni. W chwilę później zatankowana polewaczka sprys­kała ulicę, by lśniła świeżością, i prawie jednocześ­nie dostrzegłem, jak zapala się rząd żarówek naoko­ło Stanowego Kinoteatru Loewa o parę przecznic dalej, gdzie Broadway styka się z Siódmą Aleją. W blasku słońca trudno było odczytać biegnące na budynku „Timesa” przy Times Square napisy tytu­łów dnia. Czarny Chevrolet znów przejechał i tym razem pan Berman na mnie spojrzał, aż poczułem niepokój; bardzo chciałem zobaczyć to, co powinie­nem, ale ruch uliczny był taki jak zwykle — nie­zbyt wielki, ludzie na chodnikach zaś podążali załatwiać swoje sprawy bez nadmiernego pośpie­chu. Przeszedł mężczyzna w garniturze i krawacie, niosąc skrzynkę jabłek na ramieniu, ustawił ją przy rogu ulicy, wraz z napisem JABŁKA 5 CENTÓW. Robiło się coraz cieplej i przyszło mi do głowy, że może to, czego szukam, znajduje się w witrynie za moimi plecami, gdzie widniało duże, powiększone zdjęcie Jacka Dempseya na ringu w Manili, z wielo­tysięczną widownią, i inne zdjęcia tego wielkiego człowieka, który ściska ręce sławnych ludzi, artys­tów, takich jak Jimmy Durante, Fanny Brice czy Rudy Valee, lecz nagle w oknie restauracji zobaczy­łem odbicie biurowca z naprzeciwka. Odwróciłem się, żeby popatrzeć: na wysokości czwartego czy piątego piętra człowiek z wiaderkiem i gąbką wdra­

pał się na parapet, przypiął swój pas bezpieczeństwa do haków wmurowanych w ścianę, naprężył pasy

i namydloną gąbką począł zakreślać wielkie łuki na szybie. Wtedy zauważyłem innego człowieka na parapecie innego okna; miał zamiar robić to samo. Obserwowałem tych ludzi myjących okna i z jakie­goś powodu wiedziałem, że właśnie na to mam patrzeć, na ludzi myjących rano okna, wysoko nad ulicą. A na chodniku pod nimi stał znak ostrzegaw­czy, rodzaj rozstawianej planszy nawołującej prze­chodniów do wzmożonej uwagi, gdyż trwają prace na wysokości; myjący okna rozstawili znak w imie­niu swego związku zawodowego. Przeszedłem na drugą stronę, stanąłem na południowo-zachodnim rogu ulicy Czterdziestej Dziewiątej i Siódmej Alei

i obserwowałem pracujących w górze. Dwóch stało na podeście zwieszonym z dachu, jakieś piętnaście pięter nad poziomem ulicy, i zauważyłem, że to konieczne, gdyż górne okna są zbyt szerokie i nie objąłby ich pas bezpieczeństwa. I właśnie ten po­dest, na którym znajdowali się dwaj ludzie, ich gąbki, szmaty i wiadra, nagle się przechylił; jedna z bocznych lin strzeliła w powietrzu jak bat i dwóch ludzi poczęło zsuwać się w dół, wymachując ręko­ma. Jeden z nich koziołkując spadał wzdłuż ściany budynku. Nie wiem, czy krzyknąłem i czy ktoś jeszcze to widział albo słyszał, ale kiedy ten czło­wiek leciał i od śmierci dzieliło go kilka pięter, cała ulica już wiedziała. Zamarł ruch, jakby każdy z pojazdów zatrzymała niewidzialna ręka. Rozległ się zbiorowy pisk grozy na widok nieuchronnego nieszczęścia, dobyty z gardeł wszystkich przechod­niów w kwadracie paru ulic, jak gdybyśmy wszyscy cały czas zdawali sobie sprawę, co się dzieje po­nad naszymi głowami, na tle nieba, dlatego w chwi­li gdy coś zakłóciło harmonię kompozycji, wszyscy zorientowali się od razu. Wtedy spadające ciało,

93

rozciągnięte płasko i poziomo, uderzyło w dach samochodu zaparkowanego przez budynkiem, wy­wołując huk eksplozji, okropny wybuch mięśni na szkielecie, i aż jęknąłem widząc, że on jeszcze żyje. Facet się ruszał na wgniecionym metalu pod sobą — pokrętne gramolenie z połamanymi kość­mi — jak gdyby na rozgrzanej blasze wiła się dżdżownica, dopóki zdumiewająca żywotność nie umknęła z ciała w drganiach palców.

Minął mnie gliniarz galopujący na koniu po Czterdziestej Dziewiątej ulicy. Drugi pomywacz jeszcze znajdował się na wysokości; zwisał z piono­wo zawieszonego podestu, machał nogami, roz­paczliwie próbując znaleźć dla nich jakieś oparcie, które przecież nie istniało; krzyczał, podczas gdy platforma bujała się w obie strony, pod kątem nie dającym mu żadnych szans na przeżycie. Co trzy­ma człowiek w ramionach, piętnaście pięter nad ziemią? Czego chwyta się całą siłą mięśni swych palców? Czego trzymamy się w tym świecie zdra­dzieckich głębin, który roztacza przed nami bez­denne przestrzenie powietrza, wody, brukowanej ziemi, która otwiera się pod nami, pękając jak od grzmotu o szczególnym natężeniu? Ze wszystkich stron nadjeżdżały zielono-białe auta policji. Na wysokości ulicy Pięćdziesiątej Siódmej skręcał w Broadway wóz strażacki z drabiną. Z trudem chwytałem oddech, zafascynowany katastrofą.

Hej, mały!

Za moimi plecami przystanął chevrolet pana Bermana, tuż przy krawężniku. Otworzyły się drzwi. Przebiegłem krótki dystans, wsiadłem za­trzaskując drzwi za sobą, i kierowca Mickey ruszył.

Nie gap się, mały, niech głąby się gapią — powiedział pan Berman, czułem, że zawiódł się na mnie. — My nie pracujemy w branży turystycznej. Masz gdzieś stać, to stoisz i koniec.

Podczas tej przemowy powstrzymałem się od spojrzenia w tylną szybę, chociaż mnie korciło, bo zdawałem sobie sprawę, że oddalam się samocho­dem po Broadwayu i już nic nie zobaczę. Zebrałem dość siły woli, by się nie wiercić, tylko siedzieć ci­cho na tylnym siedzeniu i patrzeć przed siebie.

Szofer Mickey trzymał obie dłonie na kierow­nicy, chyba że zmieniał biegi. Gdyby kierownica była tarczą zegara, on trzymałby ręce na godzinie dziesiątej i drugiej. Jechał ze średnią prędkością, lecz nie powoli; nie rywalizował z ruchem ulicz­nym, tylko go wykorzystywał, bez gwałtownych przyspieszeń albo zajeżdżania komuś drogi. Nie próbował przeskakiwać skrzyżowania na żółtym świetle ani ruszać z piskiem opon na zielonym. Mickey był szoferem, niczym więcej, ale właśnie o to chodziło. Kiedy się go obserwowało, czując pod sobą płynny ruch auta, wyraźnie pojmowało się różnicę pomiędzy prowadzeniem samochodu i kie­rowaniem nim z wprawą zawodowca. Sam tego nie umiałem, bo niby skąd, wiedziałem jednak, że Mickey poprowadzi płynnie i bezpiecznie, zarówno przy szybkości stu mil na godzinę, jak i przy trzydziestu — że samochód wykona każde jego polecenie. W tamtej chwili, kiedy miałem jeszcze przed oczami scenę śmiertelnego upadku nieszczęs­nego pomywacza, fachowość Mickeya odbierałem jak niemy wyrzut, potwierdzający słuszność uwag pana Bermana.

Nie wydaje mi się, żebym za życia Mickeya zamienił z nim chociaż dwa słowa. Myślę, że wstydził się swojej mowy. Cała jego inteligencja umiejscowiła się w mięsistych dłoniach i w oczach, którymi spoglądał od czasu do czasu z zawodową uwagą we wsteczne lusterko. Były jasnoniebieskie. Na głowie nie miał ani jednego włosa, tylko fałdy tłuszczu na karku, w który często miałem okazję się

95

wpatrywać. I dwa pulchne obwarzanki uszu. Był bokserem, który nigdy nie wyszedł poza eliminacje wstępne w walkach klubowych. Jego największym osiągnięciem był nokaut, którym powalił go Kid „Czekolada” w jednej ze swoich wczesnych walk na początku kariery, w wieczornych zawodach w sali Jerome Arena, dokładnie naprzeciwko wejścia na stadion Yankee. W każdym razie tak słyszałem. Nie wiem czemu, ale zebrało mi się na płacz za nas wszystkich. Mickey zajechał na West Side, do jakiegoś garażu dla ciężarówek, i podczas gdy pan Berman i ja poszliśmy na kawę do knajpy po dru­giej stronie ulicy, Chevrolet został zamieniony na inny samochód, który po około dwudziestu minu­tach ukazał się z Mickeyem za kierownicą. To był nash, z zupełnie innymi, pomarańczowo-czamymi tablicami rejestracyjnymi.

Nie umiera ten, co nie grzeszy — powiedział mi pan Berman w lokalu. — A ponieważ ta reguła dotyczy wszystkich, możemy więc wszyscy się tego spodziewać.

Następnie rzucił jedną z tych swoich kwadrato­wych łamigłówek na stół, żebym się trochę roze­rwał. To był kwadrat z szesnastu pól, piętnaście było ponumerowanych i trzeba było ustawić je w kolejności, przesuwając kwadraciki. Chodzi o to, że ma się tylko jedno wolne pole do manipulacji, żeby wszystko znalazło się na swoim miejscu; wolne pole zazwyczaj umieszczone jest tak, że nic człowiekowi nie wychodzi.

Ale jak mówię, to był rodzaj rekrutacji; wszed­łem do środka i zapisałem się. Pierwsza rzecz, któ­rej potem trzeba się nauczyć, to brak zwykłego porządku dnia i nocy. Są tylko różne rodzaje światła, cząsteczki natężenia, nie istnieje zatem 96

powód, by w jednym świetle mieć więcej do roboty aniżeli w innym. Najczarniejsza, najcichsza godzina to była tylko pewna odmiana światła.

Nikt nie starał się wyjaśniać, dlaczego coś się dzieje, i nikt nie próbował niczego usprawiedliwiać. Wiedziałem, że pytań zadawać nie należy. Rozu­miałem natomiast, że obowiązują ścisłe zasady etyczne, chociaż dalej istnieją wszystkie zwyczajne urazy i anse, całe gniewne poczucie sprawiedliwości, wszelkie podziały na dobro i zło, pod warunkiem że wpierw przyjmie się całkowicie odwrócone realia. W takich realiach jednak przyszło mi pracować. Najłatwiej wszystko pojmowałem, kiedy rozma­wiał ze mną pan Schultz; wówczas na parę chwil wszystko stawało się jasne. Uznałem, że jak na razie wiem, o co chodzi, chociaż brakowało mi jeszcze wyczucia, a właśnie wyczucie rodzi genialne pomy­sły, co mógł stwierdzić każdy, kto choćby przelotnie zetknął się z panem Schultzem.

Tymczasem potrafiłem sobie wyobrażać różne akcje z taką intensywnością, że chyba je nawet przewidziałem, na podstawie cichych popołudni spędzonych w ogródku domu na City Island. Opo­wiem teraz o Embassy Club pana Schultza. On był właścicielem tego interesu, zresztą jednego spośród wielu. Nazwa lokalu wręcz rzucała się w oczy, wymalowana pochyłym pismem na fantazyjnym baldachimie u wejścia, przy ulicy Pięćdziesiątej Szóstej Wschodniej, pomiędzy Park Avenue i Le­xington Avenue. Z rubryki plotek towarzyskich wiedziałem wszystko o nocnych lokalach i o ich stałych bywalcach; znałem nazwiska — niekiedy zabawne, jak to u ludzi z wyższych sfer — wiedzia­łem, że wszyscy się prawdopodobnie znają: gwiazdy filmowe i aktorzy przychodzący po pracy, piłkarze, pisarze i senatorowie. Wiedziałem, że odbywają się tam czasem przedstawienia z udziałem tancerek

albo czarnych śpiewaczek bluesowych, i wiedzia­łem, że każdy lokal zatrudnia wykidajłów do wy­rzucania niepożądanych gości i dziewczyny — sprzedawczynie papierosów krążące po sali, ubrane w siatkowe pończochy i takie ładne okrągłe czape­czki. Wiedziałem, mimo że nie widziałem tego na własne oczy.

Dlatego cieszyłem się, że wysłali mnie tam do pracy: sprzątałem ze stołów. To przechodzi ludzkie pojęcie — ja, dzieciak, pracuję w śródmiejskim lokalu nocnym! Ale w ciągu tygodnia mojej pracy nie zdarzyło się nic, co dorównałoby moim oczeki­waniom. Po pierwsze, nie zjawiła się ani jedna sławna osoba. Przychodzili ludzie, żeby zjeść, wy­pić, posłuchać małej orkiestry i potańczyć, ale ci ludzie się nie liczyli. Wiedziałem o tym, ponieważ rozglądali się wokół, szukając znanych twarzy, które przyszli obejrzeć z bliska. Przez większość wieczorów w lokalu było dość pusto aż do jedenas­tej, gdy rozpoczynał się program artystyczny. Całą salę oblewało wówczas błękitne światło: zarówno siedziska pod ścianami, jak i stoły z niebieskimi obrusami otaczające niewielki parkiet-scenę bez kurtyny, gdzie grał zespół, jednak nie żaden z tych sławnych: dwa saksofony, trąbka, fortepian, gitara

i perkusja. Wtedy na salę wchodziła dziewczyna z szatni, ale te z papierosami już nie, i żaden reporter nocnego życia nie zjawiał się, by za- szargać dobre imię sławnych ludzi, żaden Walter Winchell ani Damon Runy on: lokal zdechł, ponie­waż nieobecny był pan Schultz, bo nie mógł. To on przyciągał klientelę. Ludzie lubią być blisko waż­nych wydarzeń albo tam, gdzie będzie się coś dziać. Lubią mieć coś do powiedzenia. Barman stał za barem z założonymi rękoma i ziewał. Przy najgorszym z możliwych stoliku koło drzwi, gdzie był przeciąg, siedziało co wieczór dwóch zastępców

98

prokuratora okręgowego Stanów Zjednoczonych nad szklankami koktajlu z limonek, którego nie ruszali, tylko zapełniali popielniczki, a ja z obo­wiązku je sprzątałem. Nawet nie spojrzeli w moją stronę. Nikt mi się nie przyglądał, gdy występowa­łem w mojej króciutkiej brązowej marynarce i musz­ce. Byłem tak niepozorny, że nie budziłem niczyich podejrzeń. Dobrze sobie radziłem w świecie noc­nego klubu i rozpierała mnie pączkująca duma, że nawet kelnerzy starej daty zdają się mnie nie zauważać. Przez to byłem cenny. Ponieważ umieścił mnie tam pan Berman, z tym samym poleceniem, co zwykle: mieć oczy otwarte. Zastosowałem się do polecenia i zobaczyłem, jak głupio pogrywają lu­dzie odwiedzający nocny lokal; jak oni lubią, kiedy flaszka szampana kosztuje ich dwadzieścia pięć dolarów, a kierownik sali przydziela im stolik w odpowiedzi na wciśnięty w dłoń dwudziesto- dolarowy napiwek, chociaż jest tyle wolnych stoli­ków, że mogliby poprosić o którykolwiek z nich, a kelner zaprowadziłby ich tam za darmo. Sala była wąska, z otwartą sceną, i orkiestra występowała pomiędzy dwoma rzędami stolików. Każdy z muzy­ków był szelmą, nawet śpiewająca dziewczyna, która trzeciego czy czwartego wieczoru podała mi coś w zwiniętej dłoni — to był skręt, wessałem się więc w niego, naśladując tamtych, i poczułem taki ostry i gorzki smak herbaty, jakby w gardło wlewał mi się żar. Zakaszlałem i oczywiście rozległ się śmiech, lecz oni śmiali się życzliwie. Z wyjątkiem śpiewaczki, muzycy byli biali, niewiele starsi ode mnie, i nie wiem, co o mnie myśleli. Mogli sądzić, że zarabiam na opłacenie studiów. Cokolwiek myś­leli — nie wyprowadzałem ich z błędu; brakowało mi tylko rogowych okularów w stylu Howarda Lloyda i przebranie byłoby kompletne. Natomiast w kuchni rzecz miała się inaczej. Szefem był Mu-

99

rzyn, który palił papierosy, prósząc popiołem kot­lety na patelni. Zawsze miał pod ręką tasak na postrach kelnerów i innych maluczkich, gdyby mu któryś ubliżył. Pałał bezustannym gniewem, a cza­sem wybuchał niczym płomień na rozlanym tłusz­czu. Jedynym człowiekiem, który się go nie bał, był stary kulawy Murzyn, co bez mrugnięcia zanurzał ręce w mydlanym wrzątku do zmywania. Blisko ze sobą współpracowaliśmy, ponieważ to ja znosiłem mu brudne talerze. Doceniał, że zeskrobuję z nich resztki. Obaj byliśmy profesjonalistami. W kuchni trzeba było uważać, bo podłoga aż lśniła od tłusz­czu, jak w warsztacie samochodowym. Na ścianach siedziały leniwe karaluchy, zupełnie jak przyklejo­ne, lep zwisający z żarówki był aż czarny od much, a czasem nawet po blacie przemykała mysz, albo

i dwie, od jednego pojemnika z jedzeniem do drugiego. Wszystko to odbywało się za obitymi skórą, wahadłowymi drzwiami z owalną szybką, wiodącymi do spowitego błękitnym światłem Em- bassy Club.

A jednak, kiedy tylko mogłem, przystawałem, żeby posłuchać śpiewu murzyńskiej dziewczyny. Miała słodki, cienki głos i śpiewając wpatrywała się w dal. Ludzie zawsze wstawali do tańca podczas jej występu, bo kobiety lubiły te jej piosenki o po­rzuceniu, samotności i utracie kochających męż­czyzn, którzy nie pokochali z wzajemnością. „Mój ukochany odszedł do innej i dla niej śpiewa swe tęskne pieśni.” Stała przy mikrofonie i śpiewała, prawie nie gestykulując, być może z powodu tych liści herbaty, które wypaliła, i raz po raz, przy zupełnie nieodpowiednich słowach, podciągała swo­ją jedwabną suknię bez ramiączek, jakby w obawie że któryś z jej nieopatrznych gestów obnażył piersi.

Następnie, co rano między czwartą a wpół do piątej, przybywał pan Berman, świeżutki jak po-

100

ranek, w ubraniu o artystycznie dobranych pa­stelowych kolorach. Do tej pory prawie wszyscy zdążyli już wyjść: ludzie prokuratora okręgowego Stanów Zjednoczonych, kelnerzy, grajkowie, cho­ciaż lokal był wciąż ostentacyjnie czynny i najwy­żej krawężnikowy glina dopijał jednego na koszt firmy, z czapką na blacie baru. Do moich obowiąz­ków należało ściągnięcie obrusów i postawienie odwróconych krzeseł na stołach, żeby dwie sprząta­czki, które przychodziły z rana, mogły odkurzyć pod stołami, a potem zmyć i nawoskować parkiet do tańca. Po czym byłem proszony na dół, do skromnego biura o ścianach wyłożonych drewnem, w końcu korytarza obok drzwi awaryjnych, za którymi znajdował się kanał odpływowy, skąd po żelaznych schodach można było się wydostać na chodnik bocznej uliczki. I w tym biurze pan Berman przepytywał mnie, przeglądając całonocne rachunki. Oczywiście nie zauważyłem dotąd nic specjalnego, pomijając fakt, że dla mnie nocne życie Manhattanu w ogóle było czymś nowym. W ciągu tego krótkiego tygodnia wszystko robiłem na od­wrót, bo zaczynałem pracę wieczorem, by skończyć

o poranku i spałem w ciągu dnia. Oglądałem życie na pewnym poziomie i osobliwy przepływ pienię­dzy, nie zarabianych i zbieranych, jak przy ulicy Sto Czterdziestej Dziewiątej, tylko wydawanych — rozmienianych na błękitne światło, wykwintne ciu­chy i beznamiętnie śpiewane piosenki o miłości. Widziałem, że dziewczyna z szatni płaci za swoją pracę panu Bermanowi, a nie odwrotnie, lecz wyraźnie to się jej opłacało, ponieważ każdej nocy wychodziła z innym mężczyzną, który czekał na nią pod markizą na zewnątrz. Ale pytanie pana Ber­mana dotyczyło czegoś innego. Oczami wyobraźni widziałem moją przyjaciółkę, małą wiedźmę Rebe­kę, w pantoflach na wysokim obcasie i w obcisłej

sukni z czarnej koronki. Tańczyła ze mną w rytm piosenek śpiewaczki. Pomyślałem, że chyba nawet podziwiałaby mnie ubranego w krótką marynarkę pikolaka. Kładłem się spać w biurowym pokoiku, po wyjściu pana Bermana, i śniłem o kochaniu się z Rebeką bez konieczności płacenia. W moim śnie byłem gangsterem i przez to kochała mnie na tyle mocno, że cokolwiek robiłem, sprawiało jej przyje­mność. Co zupełnie nie obchodziło pana Bermana. Często budziłem się rano cały zaklajstrowany przez sen i to stwarzało problem prania. Rozwiąza­łem sprawę jak rodowity mieszkaniec Broadwayu: znalazłem na Lexington Avenue chińską pralnię, a skarpetki, bieliznę, koszulę i spodnie kupowałem sobie na Trzeciej Alei, pod torami El. Przypo­minała mi moją ulicę. Przez ten tydzień byłem zadowolony z życia. Przekonałem się, że w mieście jest całkiem miło, podobnie jak na Bronxie, tyle że Bronx do tego nie aspirował. Po prostu ulice, a rozkładu ulic można się nauczyć; poza tym miałem pracę za dwanaście dolarów tygodniowo, wypłacane mi z kieszeni pana Bermana za to, że sprzątam talerze i mam oczy otwarte, chociaż nie wiem na co. I po trzecim czy czwartym dniu pracy jedynie z rzadka stawał mi przed oczyma widok ciała faceta, który mył okna, koziołkującego w dół, wzdłuż ściany biurowca na Siódmej Alei.

Sypiałem pod ziemią, we wspomnianym biurze, na rozkładanej kozetce, i koło południa wycho­dziłem po żelaznych schodach na ulicę, skrę­całem za róg i szedłem parę przecznic dalej, do Lexington Avenue, gdzie znajdowała się kafejka, w której taksówkarze jedli lunch, a ja pierwsze śniadanie. Jadałem duże śniadania. Kupowałem bułki dla staruszków, których właściciel kafejki próbował wykopać za obrotowe drzwi. Rozmyśla- 102

łem o moim przygotowaniu do życia i nie znajdo­wałem nic nagannego, może z wyjątkiem niepo- jechania w odwiedziny do matki. Raz zadzwo­niłem do niej, na numer telefonu w cukierni na rogu, ale nie wiedziałem, czy przyjdzie. Piętna­ście minut trwało, zanim ktoś ją odnalazł i przy­prowadził.

Wspominam to wszystko jak spokojny, reflek­syjny przerywnik.

Któregoś wieczoru mogłem wreszcie zameldo­wać panu Bermanowi, że był Bo Weinberg z przy­jaciółmi, zjadł z nimi kolację i zapłacił grajkom za parę numerów na zamówienie. Nie rozpozna­łem go, ale wszyscy kelnerzy rzucili się w po­drygach. Pan Berman nie wyglądał za zaskoczo­nego.

On jeszcze tu przyjdzie — powiedział. — Nieważne, z kim usiądzie przy stoliku. Uważaj, kto będzie wtedy przy barze, koło drzwi.

Tak też zrobiłem, parę dni później, gdy Bo znów się pojawił z ładną blondynką i jeszcze jedną do­braną parą: eleganckim, modnie uczesanym blon­dynem w towarzystwie brunetki. Zajęli najlepszy stolik, koło orkiestry. I wszyscy klienci, którzy przyszli tego wieczoru dla osobliwej przyjemności obcowania z kimś sławnym, stwierdzili chyba, że dopisało im szczęście. Nie chodziło tylko o to, że Bo był przystojny, choć nie da się temu zaprze­czyć , wysoki, postawny, smagły, nienagannie zadbany, z olśniewająco białymi zębami — lecz

o to, że on skupiał na sobie całe światło, aż błękit zmieniał się w czerwień i wszyscy inni na tej sali byli jakby mniejsi i niewyraźni w porównaniu z nim. On i jego towarzystwo nosili stroje wieczo­rowe, jakby przyszli z jakiegoś ważnego miejsca,

na przykład z opery albo ze spektaklu na Broad­wayu. Ukłonił się temu i owemu, niczym właściciel całej tej knajpy. Muzycy zjawili się wcześniej niż zwykle i rozpoczęły się tańce. I wkrótce cały lokal Embassy Club wyglądał tak, jak — moim zda­niem — powinien wyglądać nocny klub. W ciągu paru minut zrobił się tłok, jak gdyby zbiegło się tam całe New York City. Ludzie podchodzili do stolika Bo, żeby się przedstawić. Facet, z którym Bo przyszedł, okazał się słynnym graczem w golfa, ale ja nie znałem go z nazwiska. Golf to nie był mój sport. Kobiety śmiały się i zaciągały papiero­sem raz czy dwa, a kiedy już go gasiły, natychmiast zmieniałem popielniczkę. To było dziwne — im więcej osób się schodziło, im głośniej rozbrzmie­wały śmiechy i muzyka, tym większy zdawał się Embassy Club, aż w końcu wydał mi się jedynym istniejącym światem, to znaczy bez żadnego otocze­nia ulic, miasta czy kraju. Dzwoniło mi w uszach; ja tam tylko sprzątałem, lecz czułem osobistą satysfakcję, gdy zjawił się sam Walter Winchell i usiadł na kilka minut przy stoliku Bo. Zresztą nie przyglądałem mu się, bo zasuwałem jak głupi. Później nawet sam Bo Weinberg zwrócił się do mnie, żebym poprosił kelnera o przyniesienie świe­żych napojów ludziom z prokuratury okręgowej, siedzącym w przeciągu przy drzwiach. Wywołało to wybuch wesołości. Dobrze po północy, kiedy towarzystwo postanowiło coś zjeść i podszedłem do ich stolika, żeby położyć na talerzykach małe czerstwe bułki za pomocą srebrnych szczypczy- ków, co już potrafiłem robić z wielką wprawą, musiałem zwalczyć ochotę pożonglowania trzema czy czterema z tych bułek w rytm muzyki; w owej chwili zaś leciał Limehouse blues. „Chłopcze, mój chłopcze z bielonego domku, odchodzisz drogą, jak inni przed tobą...”

104

Lecz mimo wszystko nie zapomniałem instrukcji otrzymanych od pana Bermana. Mężczyzna, który przyszedł tuż przed Bo Weinbergiem i usiadł na końcu baru, to nie był Lulu Rosenkrantz z nastro­szonymi brwiami ani Mickey z przerośniętymi uszami, nie był to żaden z tych, których widywa­łem przy ciężarówkach albo w biurze na Sto Czter­dziestej Dziewiątej, w ogóle nikt z organizacji, kogo bym rozpoznał. To był niski, gruby typ w dwurzędowym, perłowoszarym garniturze o sze­rokich klapach, z zielonym krawatem do białej koszuli, i wcale nie siedział długo; wypalił ze dwa papierosy, a pił mineralną. Wydawał się zasłucha­ny w muzykę, na swój cichy, prywatny sposób. Z nikim nie rozmawiał i pilnował swojego nosa. Filcowy kapelusz położył na blacie baru.

Później, kiedy do kantorku w suterenie, na­przeciwko studzienki odpływowej, z wyjściem na boczną uliczkę, zajrzało światło poranka, pan Ber­man podniósł wzrok znad kwitów i rachunków, i wpatrując się we mnie zza okularów swymi ciem­nymi oczami z jasnobłękitną obwódką, spytał:

No i co?

Zauważyłem, że tamten typ używa własnych zapałek. Zostawił pudełko w popielniczce i wyło­wiłem je ze śmieci za barem, kiedy facet już po­szedł. Lecz nie nadszedł jeszcze czas na przedsta­wianie dowodów. Należało jedynie dokonać pod­stawowej identyfikacji.

Przyjezdny — stwierdziłem. — Mafiozo z Cle­veland.

Nie dane mi było pospać tego ranka. Pan Berman wysłał mnie do budki telefonicznej i wy­kręciłem numer, jaki mi podał, odczekałem, aż sygnał powtórzy się trzykrotnie, i odwiesiłem słu-

105

chawkę. Wracając przyniosłem Kawę i bułeczKi. Przyszły kobiety i posprzątały klub. Zrobiło się przyjemnie i cicho; zgasły wszystkie światła prócz jednej lampy nad barem, nie licząc blasku słońca przesianego przez gęste zasłony na drzwiach fron­towych. Między innymi nauczyłem się, jak być pod ręką w sposób widoczny i jak być pod ręką nie rzucając się w oczy. Wybrałem ten drugi sposób, chyba jedynie na tej podstawie, że pan Berman chwilowo nie był skłonny odzywać się do mnie. Usiadłem na górze, przy barze, sam w porannym półmroku, zmęczony jak cholera, lecz nie bez dumy z dokonania użytecznej identyfikacji. Wtedy nagle pojawił się Irving, co oznaczało, że gdzieś w pobliżu jest pan Schultz. Irving stanął za barem, wrzucił trochę lodu do szklanki, potem pokroił na ćwiartki limonkę i palcami wycisnął sok, następnie dolał nieco wody sodowej z syfonu. Kiedy skru­pulatnie dopełnił tych czynności i na blacie baru nie został żaden ślad prócz krążka wilgoci, Irving wypił swoją lemoniadę jednym haustem. Następnie umył szklankę, wytarł barową ścierką i odstawił na miejsce pod ladą. W tym momencie przyszło mi do głowy, że moje samozadowolenie świadczy

o głupocie. Wynikało ono z przekonania, że panuję nad tym, co mi się przydarza. Wtedy Irving pod­szedł do frontowych drzwi, bo od kilku minut ktoś stukał w szybę. Wpuścił inspektora przeciwpoża­rowego, który nieopatrznie wybrał właśnie ten, a nie inny moment, no dlaczego, skoro w powietrzu wielkiego kamiennego miasta, w łagodnym blasku poranka, akurat niósł się cichy szept, że jeden ważny gość ma umrzeć, a inny właśnie umiera? Jak gdybyśmy byli pustynią, na której rozkwitają maleńkie kwiaty na znak spełnienia prastarych klątw dawnych plemion. Zobaczyłem to, zanim się dopełniło, zanim doprowadził do tego błąd w ro-

106

zumowaniu; spostrzegłem, do jakiego stopnia ro­zumowanie może być błędne, a założenia niebez­pieczne, że brak rozeznania grozi śmiercią i że ten człowiek zapomniał, czym jest w istocie inspektor przeciwpożarowy, jakie miejsce zajmuje w teorii inspekcji i w hierarchii pożarów. Irving miał już naszykowane pieniądze z własnej kieszeni i w ciągu minuty pozbyłby się natręta, ale akurat pan Schultz szedł z biura po schodach na górę, z porannymi wiadomościami. Innym razem pan Schultz mógłby autentycznie podziwiać tupet faceta i wysupłać parę dolarów. Albo mógłby powiedzieć: „Ty kuta­sie złamany, jak śmiesz tu się pakować i pierdolić głupoty”. Mógłby powiedzieć: „Masz jakieś żale, to pogadaj z kierownictwem”. Albo: „Wykonam jeden telefon i tak ci dadzą po dupie, że popa­miętasz, skurwysynu”. Ale tak się złożyło, że wydał swój ryk gniewu, powalił go, zmiażdżył mu tcha­wicę i użył kręgu tanecznego,, by roztłuc mu czaszkę jak skorupę jajka. To był młody facet z kręconymi włosami — tyle go widziałem żywego w tym świetle — może parę lat starszy ode mnie, żona i dziecko na Queensie, kto wie? Może podob­nie jak ja miał życiowe ambicje? Nigdy nie widzia­łem, żeby kogoś zabito tak blisko mnie. Teraz nie powiem nawet, jak długo to trwało. Chyba długo. A najbardziej nienaturalne z tego wszystkiego były odgłosy. Odgłosy nieokiełznanych emocji, jak cza­sem w sytuacjach łóżkowych, tyle że tym razem stanowiły hańbiące poniżenie samej idei życia, upokorzenie jej po wsze czasy. Pan Schultz wstał z parkietu i otrzepał spodnie. Nie miał na sobie ani jednej plamki krwi, chociaż wokół głowy na podłodze widniały strugi i rozpryski. Podciągnął spodnie, przygładził włosy dłońmi i poprawił kra­wat. Przy tym ciężko dyszał. Wyglądał, jakby się miał za chwilę rozpłakać.

Zabierzcie stąd tę kupę gówna — rozkazał zwracając się również do mnie, po czym wrócił na dół.

Nie byłem w stanie się ruszyć. Irving kazał mi przynieść z kuchni pusty kubeł na śmieci. Gdy wróciłem, złożył ciało, przywiązując marynarką głowę do nóg tego gościa. Teraz myślę, że musiał złamać facetowi kręgosłup, żeby go spakować tak ciasno. Ku mojej uldze, marynarka przykrywała głowę. Ciało było jeszcze ciepłe. Wsadziliśmy zło­żonego trupa dupą w dół do śmietnika z ocyn­kowanej blachy, a dookoła powtykaliśmy słomiane wióry, które chronią przed stłuczeniem butelki francuskich win w skrzyniach z drewna. Pięściami przybiliśmy wieko i wystawiliśmy kubeł koło innych pojemników, akurat gdy ulicą Pięćdziesiątą Szóstą podjeżdżała śmieciarka. Odpadki z restauracji i innych zakładów wywożą prywatne przedsiębior­stwa; miasto zabiera tylko śmieci mieszkańców. Dwóch śmieciarzy stoi na chodniku i podaje po­jemnik trzeciemu, stojącemu na stercie śmieci, spię­trzonej na skrzyni ciężarówki. Facet wywala za­wartość i podaje pusty śmietnik tym na ulicy. Wszystkie kubły wróciły na miejsce — prócz jed­nego — i gdyby nawet wokół zgromadził się tłum gapiów, którego oczywiście nie było, bo któż by oglądał w rześki poranek wywożenie śmieci z mi­nionej nocy, gdy warczy silnik ciężarówki, a po­jemniki grzmocą w chodnik z niedbałym łomotem towarzyszącym tej profesji, nikt nie zauważyłby, że śmieciarka odjeżdża z jednym pełnym pojem­nikiem zagrzebanym pośród smrodliwych pozosta­łości szampańskiej nocy, i nikomu by się nie śniło, że za godzinę lub dwie śmietnik spocznie zako­pany przez spychacz pod zwałami budzącymi wście­kłe pożądanie mew kołujących nad wysypiskiem Flushing Meadow.

Zmartwienie Irvinga i zmartwienie Abbadabby Bermana wynikało z faktu, że to nie było zapla­nowane. Widziałem po ich minach. Co prawda na twarzach nie malował im się strach przed niespo­dziewanymi komplikacjami, niegodny zawodow­ców. Chodziło o to, że takich drobnych cwaniacz­ków, którzy miewają różne wielkie wyobrażenia, a w gruncie rzeczy to nie mają pojęcia, co znaczy władza i pieniądze, nie ma potrzeby zabijać. Przede wszystkim ten facet nie był z branży. Po chwili nawet pan Schultz sprawiał wrażenie zmartwio­nego. Wciąż jeszcze trwał poranek, a on już zdążył wypić parę kolejek winiaku, które mu Irving ser­wował przy barze. Wyglądał ponuro, jakby zdawał sobie sprawę, że to jest krzyż, który wszyscy będą musieli dźwigać, łącznie z nim samym. W intere­sujący sposób odgrodził się od swojej własnej po­rywczości.

Ja nie mogę się z tym patyczkować, kiedy już mi nawet podskakują ci z ulicy — oświad­czył. — Irving, pamiętasz Normę Floy, tę pizdę, co mnie nacięła na trzydzieści pięć tysięcy dola­rów? I zwiała z instruktorem konnej jazdy? No i co wtedy zrobiłem? No co? Ja się z tego śmiałem. Hak jej w smak. Oczywiście jak dopadnę kiedyś tę słodką blondyneczkę, to wybiję jej wszystkie zęby. A może i nie. I o to chodzi. A tacy jak on wywlekają to, kurwa, na ulicę. Znaczy inspek­torzy przeciwpożarowi. I co dalej, może jakiś listo­nosz?

Mamy jeszcze czas — odrzekł pan Berman.

Może i mamy. Ale wolałbym już wszystko inne. Ja mam dosyć. Muszę z tym skończyć. Za dużo się nasłuchałem adwokatów. Otto, wiesz przecież, że władze federalne nie dadzą mi nawet zapłacić tych podatków, co im jestem winien.

To prawda.

Chcę jeszcze raz spotkać się z Dixiem. I chcę jasno postawić sprawę Hinesowi. A potem niech się dzieje, co się ma dziać.

Nie jesteśmy bezbronni — zauważył pan Berman.

Właśnie. Załatwimy parę podstawowych spraw, które musimy załatwić, na to wygląda. A potem znikamy w bajkowej krainie. Wtedy pokażę tym skurwysynom jebanym. Wszystkim. Ciągle jestem Dutch Schultz.

Pan Berman zabrał mnie na dwór i stanęliśmy przy krawężniku obok pustych pojemników na śmieci. Powiedział mi następującą rzecz.

Załóżmy, że masz liczby od jednego do stu, ile warta jest jedna liczba? Wiadomo, że jedna może być warta jeden, a inna dziewięćdziesiąt dziewięć, czyli dziewięćdziesiąt dziewięć jedynek, ale każda z nich pod rząd ma zaledwie wartość jednej setnej stu, kapujesz?

Odpowiedziałem, że tak.

Dobra — ciągnął. — Teraz odejmij dziewięć­dziesiąt z tych liczb i powiedzmy, że zostało ci dziesięć, nieważne których, niech będzie, że masz pięć pierwszych i pięć ostatnich. Ile jest warta każda z nich? Nieważne, co ta liczba wyraża, liczy się jej udział w całej puli, kapujesz?

Przytaknąłem.

Więc im mniej liczb, tym więcej każda jest warta, mam rację? I nieważne, co ta liczba wyraża, ona jest na wagę złota w porównaniu ze swoją zwykłą wartością, kiedy tylko ją przenieść w oto­czenie innych liczb. Rozumiesz, na czym to polega?

Powiedziałem, że rozumiem.

Dobrze, dobrze, pomyśl sobie o tym jeszcze. Jak dana liczba może wyglądać na jedno, a znaczyć

110

drugie. Ostatecznie można by sądzie, ze liczba to liczba i już. Ale dałem ci prosty przykład, że tak nie jest. Chodź, przejdziemy się. Wyglądasz okro­pnie. Jesteś zielony na twarzy. Musisz się prze­wietrzyć.

Skręciliśmy na wschód, minęliśmy Lexington Avenue i szliśmy dalej, do Trzeciej Alei. Powoli, bo tak chodził pan Berman. Kołysał się trochę na boki. Odezwał się:

Powiem ci moją ulubioną liczbę, ale chcę, żebyś wpierw zgadł, która to może być.

Odrzekłem mu:

Nie wiem, proszę pana, nie zgadnę. Może to taka liczba, z której można zrobić wszystkie inne?

Nieźle — odparł. — Ale do tego nadaje się każda liczba. Nie, moją ulubioną liczbą jest dzie­sięć. Wiesz dlaczego? Zawiera równą ilość liczb parzystych i nieparzystych. Składa się z cyfry i z bra­ku cyfry, który niesłusznie nazywa się zerem. Ma w sobie pierwszą liczbę nieparzystą, pierwszą pa­rzystą i pierwszy kwadrat. Pierwsze cztery cyfry, które obejmuje, dodane do siebie sumują się do niej samej. Dziesięć to moja szczęśliwa liczba. Masz swoją szczęśliwą liczbę?

Pokręciłem głową.

Zastanów się nad dziesiątką — powiedział. — Chcę, żebyś pojechał do domu.

Wyjął z kieszeni plik banknotów.

To twoja pensja za sprzątanie ze stołów, dwanaście dolarów plus osiem za wymówienie. Jesteś zwolniony.

Zanim zdążyłem zareagować, ciągnął:

A to dwadzieścia dolarów ekstra, bo umiesz czytać nazwy włoskich knajp na pudełkach za­pałek. To twoje pieniądze.

Wziąłem je i złożyłem przed schowaniem do kieszeni.

Dziękuję panu.

A teraz — mówił dalej — masz tu pięćdzie­siąt dolarów, które ci daję, pięć dziesiątek, ale to są moje pieniądze. Rozumiesz, jak to jest, że ci je daję, ale są nadal moje?

Pan chce, żebym panu coś kupił?

Zgadza się. Moje wymagania są takie, żebyś mi zaraz kupił sobie nową parę spodni albo dwie i ładną marynarkę, koszulę, krawat i sznurowane buty. Widzisz te trampki, co masz na nogach? To była dla mnie osobista obraza, że przychodzę rano, patrzę, a tu pomocnik kelnera w eleganckim lokalu Embassy Club cały wieczór chodzi w tramp­kach do koszykówki, z resztkami sznurowadeł, zwisającym językiem, a na dobitkę palec wygląda mu przez dziurę. Masz szczęście, że niewiele-osób patrzy na nogi. Ja akurat zwracam uwagę na takie rzeczy. Chcę. żebyś spalił te trampki. Chcę, żebyś się ostrzygł, bo wyglądasz jak zmokły pies. Kupisz walizkę i do tej walizki włożysz nową, świeżą bieliznę, skarpetki i książkę do czytania. Chcę, żebyś kupił prawdziwą książkę z księgarni, nie komiks, nie pismo ilustrowane, tylko prawdziwą książkę, i włożysz ją do walizki. Kup sobie okulary do czytania tej książki, jakby przyszło co do czego. Rozumiesz? Szkła takie jak moje.

Ja nie noszę okularów — powiedziałem. — Mam doskonały wzrok.

Pójdziesz do lombardu i zobaczysz, że mają tam okulary ze zwykłymi szkłami. Zrób tak, jak mówię i już. Poza tym nic nie rób. Odpocznij parę dni. Rozerwij się, spróbuj się zabawić. Mamy czas. Gdy cię będziemy potrzebować, poślemy po ciebie.

Stanęliśmy właśnie pod torami kolejki przy Trzeciej Alei, u stóp schodów. Zapowiadał się kolejny dzień letnich upałów. Policzyłem w myś- 112

lach pieniądze w mojej kieszeni, dziewięćdziesiąt dolarów. W tym momencie pan Berman wyłuskał jeszcze dziesięć.

I kup matce coś ładnego—powiedział, a jego słowa brzmiały mi w uszach przez całą drogę do domu.

Rozdział 7

O tak wczesnej godzinie pociąg na Bronx był pusty. Siedziałem w wagonie sam, zaglądając ludziom w okna mijane po drodze. Migały mi wnętrza cudzych pokoi, jak gdybym robił zdjęcia: biało emaliowane łóżko przy ścianie, okrągły dębo­wy stół z otwartą butelką mleka i z talerzem, stojąca lampa z marszczonym abażurem pod osłoną celo­fanu: chociaż było rano, nadal paliła się żarówka nad zielonym miękkim fotelem. Ludzie wyglądali z okien, z łokciami na parapecie, gapili się na przejeżdżający pociąg, jak gdyby co pięć czy dzie­sięć minut nie przejeżdżał taki sam. Jak to jest, kiedy te pokoje wypełnia drgający łoskot, aż tynk się sypie ze ścian? Te szalone kobiety wywieszały pranie swoich rodzin na sznurkach pomiędzy okna­mi i suszące się majtasy łopotały, gdy przejeżdżał pociąg. Nigdy przedtem nie przyszło mi do głowy, że w Nowym Jorku wszystko jest tak spiętrzone, że nawet tory kolejowe biegną ponad ulicą, miesz­kania znajdują się jedno nad drugim, a pod ulicą też jeżdżą pociągi. Wszystko w Nowym Jorku ma różne poziomy; całe miasto zbudowano na skale, a ze skałą można wszystko. Można budować dra­pacze chmur, można drążyć tunele metra, wbijać

114

stalowe pale i kłaść w powietrzu tory kolejowe w poprzek ludzkich mieszkań.

Siedziałem z rękami w kieszeniach spodni. Roz­dzieliłem pieniądze po połowie i trzymałem je w obu dłoniach. Z jakiegoś powodu dłużyła mi się podróż powrotna na Bronx. Jak długo mnie nie było? Nie miałem pojęcia. Czułem się tak, jakbym jechał do domu na urlop, jak żołnierz, co spędził rok we Francji. Wszystko wydawało mi się inne. Wysiadłem przystanek wcześniej i poszedłem na zachód, w stronę Bathgate Avenue. To była ulica targowa; wszyscy robili tu zakupy. Przechodziłem zatłoczonym chodnikiem, pomiędzy ręcznymi wóz­kami przy krawężniku i straganami przy kamieni­cach, a każdy sprzedawca oferował konkurencyjny towar w postaci takich samych pomarańczy, man­darynek, nektarynek, śliwek i brzoskwiń, w takich samych cenach: osiem centów za funt, dziesięć centów za funt, piątka za sztukę, trzy za dziesią­taka. Wypisywali ceny na papierowych torebkach, które wywieszali niczym flagi na drewnianych żer­dziach za każdą skrzynką owoców czy warzyw. Ale to im nie wystarczało. Musieli swoje ceny wykrzyczeć. Wołali: „Spójrz, paniusiu, mam naj­lepszy towar, jędrne grejpfruty i świeże brzoskwinie prosto z Georgii!” Zagadywali, prawili pochleb­stwa, a kobiety na zakupach odpowiadały im ze śmiechem. Poczułem się nieco lepiej w tym niewin­nym, zagonionym, może trochę kanciarskim życiu. Na ulicy panował gwar, trąbiły ciężarówki, dzie­ciaki przebiegały z jednej strony ulicy na drugą, a u góry, na schodach przeciwpożarowych, siedzieli bezrobotni mężczyźni, ubrani w spodnie i baweł­niane podkoszulki, i czytali gazety. Arystokracja wśród kupców miała prawdziwe sklepy, do których się wchodziło i kupowało kurczaki jeszcze z pió­rami, świeżą rybę albo karkówkę, albo mleko,

115

masło i ser albo łososia czy wędzoną rybę i pikle. Przed sklepami dla wojskowych na stelażach mar­kiz wisiały garnitury, gdzie indziej sukienki powie­wały na stojakach ustawionych przed wejściem. Na Bathgate ubrania też kupowało się okazyjnie; za pięć dolarów albo za siedem czy dwanaście można było dostać dwie pary spodni z marynarką. Miałem piętnaście lat i sto dolarów w kieszeniach. Wie­działem z całą pewnością, że w tej konkretnej chwili, w życiu składającym się z codziennego utrzymania, jestem najbogatszą osobą na Bathgate Avenue.

Na rogu była kwiaciarnia i wszedłem tam, żeby kupić matce doniczkowe geranium, bo to był jedyny kwiat, którego nazwę znałem. Nie miał specjalnego zapachu: pachniał tak jak ziemia albo warzywo, ale właśnie tego rodzaju rośliny ona sama kupowała, a potem zapominała podlewać — i usychały na schodach przeciwpożarowych za kuchennym oknem. Geranium miało zielone, mięsiste listki i czerwone pączki, które jeszcze nie rozkwitły. Wiedziałem, że geranium to nie jest odpowiedni prezent, ale za to był naprawdę ode mnie, a nie od Abbadabby Ber­mana, przemawiającego w imieniu gangu Schultza. Czułem się trochę nieswojo, idąc do domu, na moją ulicę. Lecz kiedy skręciłem za róg obok cukierni, moim oczom ukazały się dzieciaki od Maxa i Dory Diamondów, biegające w samej bie- liźnie pod spryskiwaczem przytwierdzonym do hyd­rantu pożarowego. Ulicę zamknięto; była dopiero jakaś dziesiąta rano i wszystkie biegały w kółko przemoczone i z głośnym piskiem — głównie malu­chy. Ich połyskujące ciałka były wspaniale szybkie i zwinne. Oczywiście kilkoro starszych dzieci miało prawdziwe wełniane kostiumy kąpielowe: grana­towe spodenki w połączeniu z górą na szelkach, takie same dla chłopców i dziewczynek, z jedna-

116

kowej sieroco-granatowej wełny. Nierzadko świe­ciły w nich dziury. Były też zwykłe dzieciaki z czyn­szówek, przemieszane, każde we własnym kolorze, i czuwające matki, które chętnie też wbiegłyby pod wodę, tylko im nie wypadało. Wodne kropelki tworzyły tęczowy parasol nad czarną jezdnią. Szu­kałem wzrokiem mojej przyjaciółki, małej wiedźmy Becky, lecz wiedziałem, że jej tam nie będzie. Prędzej by umarła, niżby ktoś ją przyłapał pod spryskiwaczem, podobnie zresztą jak inni spośród trudnych wychowanków. Na to by sobie nigdy nie pozwolili, bez względu na upał. Nie wypadało im, tak samo jak rodzicom; to była sprawa god­ności, poza tym co tu dużo mówić — dla mnie też. Ja, najpoważniejszy ze wszystkich, wszedłem ze słońca na ciemne podwórko mojego domu, by stąpając mrocznym korytarzem po odłupanych ośmiokątnych kafelkach, mijać mieszkania wśród których wyrosłem w moje życie.

Matka była w pracy, o czym wiedziałem. Mógł­bym zaglądać do wszystkich pokoi świata — nie ma drugiego takiego domu jak mój. W kuchni był pożar: emalia na stole wypaliła się pośrodku w zarys dużego jaja, wokół którego łuszczyła się farba. Mimo to paliły się świeczki, równo usta­wione w szklankach. Czasem, w chłodną pogodę, kiedy wiatr wdzierał się przez szpary w okiennych ramach, pod drzwiami i przez szyb zsypu, płomyki kładły się to w jedną, to w drugą stronę, tańczyły i migotały w nieregularnym rytmie. Teraz płonęły równo, lecz chyba było ich więcej niż ostatnim razem i wywołały we mnie takie uczucie, jak gdybym wpatrywał się w kandelabr; chociaż sta­łem, wydało mi się, że leżę na podłodze, patrząc na majestatyczny firmament świateł. Moja matka miała w sobie coś z majestatu. Była wysoka, wyższa ode mnie. Nawet wyższa od ojca — przypomnia­

łem sobie, spojrzawszy na ślubną fotografię na biurku w pokoju, który służył matce za sypialnię, kiedy pościeliła tapczan. Przed laty przekreśliła kredką na szkle postać mężczyzny z fotografii. A przedtem wyskrobała jego twarz. Ona robiła takie rzeczy. Jak byłem mały, myślałem, że wszyst­kie dywany mają kształt męskich garniturów. Przy­biła jego garnitur gwoździami do podłogi, niczym futro łownego zwierzęcia, skórę niedźwiedzia lub tygrysa. W domu stale unosił się zapach wosku, płonących świec, dymiących knotów.

Z kuchni wchodziło się do klozetu — ciemnej komórki tylko z muszlą, bo wanna była w kuchni, przykrywana ciężką drewnianą pokrywą na zawia­sach. Postawiłem tam geranium, żeby matka za­uważyła.

W pokoiku, gdzie spałem, znalazłem coś nowego: zniszczony, niegdyś elegancki, wiklinowy wózek dziecięcy. Zdawał się wypełniać cały pokój. Miał powyginane kółka i chybotał się, kiedy popchną­łem go w przód i w tył. Ale opony były umyte i białe, a budka podniesiona — taki przytwierdzany daszek z ozdobnymi zapięciami z obu stron, który można rozkładać lub składać w zależności od pogody. Z tyłu budki ukośnie biegł rząd dziurek, rozświetlonych słońcem wpadającym przez okno. W wózku leżała stara szmaciana lalka. Może matka znalazła jedno z drugim na ulicy, a może kupiła od Arnolda Śmieciarza osobno i sama włożyła lalkę do wózka, i wciągnęła po schodach do miesz­kania i do mojego pokoju, żebym to właśnie znalazł, gdy wrócę.

Nie stawiała zbyt wielu pytań i wydawała się

zadowolona, że mnie widzi. Moje nadejście po­dzieliło jej uwagę. Gdyby palące się świece działały

jak telefon, można by powiedzieć, że prowadziła jednocześnie dwie rozmowy; słuchała mnie jednym uchem, na wpół zwrócona do świec. Zjedliśmy kolację jak zwykle, siedząc przy klapie nad wanną, i kwiaty ode mnie stanowiły swoisty punkt central­ny: wyraźniej niż inne rzeczy dawały jej do zrozu­mienia, że dostałem pracę. Powiedziałem, że pra­cuję jako pomocnik kelnera, a nocami pełnię obo­wiązki stróża. Mówiłem jej, że to dobra praca, bo dostaje się mnóstwo napiwków. Tyle jej powiedzia­łem i chyba mi uwierzyła.

Ale oczywiście tylko na lato, bo we wrześniu pójdziesz znów do szkoły — odrzekła, podnosząc się, żeby poprawić pozycję którejś ze świec. Przy­znałem jej rację, lecz dodałem, że muszę się od­powiednio ubierać do pracy, jeśli chcę się w niej utrzymać, wobec tego w sobotę po południu, kiedy wróciła ze swojej pracy, pojechaliśmy trolejbusem wzdłuż Webster Avenue do Fordham Road i po­szliśmy kupić mi garnitur u I. Cohena. To był jej wybór; powiedziała, że tam mój ojciec kupował dobre gatunkowo rzeczy w dawnych czasach. Miała też niezły gust. Poza domem nagle przeistoczyła się w zaradną i rzeczową matkę, a mnie ulżyło z kilku powodów, między innymi dlatego, że nie umiałem kupować sobie ubrań. Wyglądała też w miarę nor­malnie, włożyła swoją najlepszą sukienkę w duże fioletowe kwiaty na białym tle i zaczesała włosy pod kapelusz, że nie było widać, jakie są długie. Jednym z moich zmartwień, jeśli chodzi o matkę, były jej włosy, których nigdy nie ścinała. Panowała moda na krótkie włosy, lecz ona nosiła długie i rano, kiedy szykowała się do pracy w pralni przemysłowej, splatała je w warkocz, który upinała na czubku głowy i wbijała weń mnóstwo długich ozdobnych szpilek. Trzymała je na swoim biurku w słoju po śmietanie. Ale wieczorem, kiedy wyką-

119

pała się w kuchni przed snem i szykowała do spania, nie mogłem uciec od widoku długich, posi­wiałych czarnych włosów rozrzuconych na podusz­ce; część z nich opadała aż na podłogę, inne dostawały się między stronice Biblii. Martwiły mnie też jej buty. Ponieważ stopy miała obolałe od stania przez cały dzień w pracy, rozwiązała ten problem nosząc białe męskie półbuty, które pasto­wała co wieczór przez okrągły rok i twierdziła, że takie buty noszą pielęgniarki — jeśli już wspomi­nałem coś o tym w przypływie złego humoru. Kiedy się sprzeczaliśmy, moje uwagi wywoływały jej uśmiech. Jeszcze bardziej zamykała się w sobie. Ze swej strony nie robiła mi żadnych przytyków, była na to zbyt rozkojarzona, zadawała tylko czasem jakieś pytanie, w którym niepokój roz­praszał się razem z jej uwagą, zanim zdążyła do­powiedzieć do końca pojedyncze zdanie. Lecz tego sobotniego popołudnia, kiedy szliśmy po Fordham Road, wyglądała bardzo dobrze i prawie cały czas zachowywała się tak, jakby spędziła ze mną dzień od samego rana. Wybrała jasnoszary, jednorzę­dowy letni garnitur, z dwiema parami spodni, ko­szulę firmy Arrow z usztywnionym kołnierzykiem, żeby nie wywijały się rogi, i malinowy krawat, za­kończony równo, nie w szpic. Sporo czasu spędziliś­my w sklepie I. Cohena i obsługujący nas starszy pan udawał, że nie widzi, jak jesteśmy biedni, nie za­uważał wyglądu moich trampek ani białych butów mojej matki. Ten niewysoki pulchny mężczyzna z centymetrem wiszącym na szyi jak modlitewny szal, mógł wiedzieć co nieco o dumie biedaków. Lecz kiedy moja matka otworzyła portmonetkę i pokazała gotówkę, którą jej dałem, wydawało mi się, że dostrzegam na jego twarzy pewną ulgę, jeśli nie ciekawość: kim jest ta wysoka, przystojna pani, która przyprowadziła dzieciaka w łachma-

120

nach i kupiła mu za osiemnaście dolarów garnitur z dodatkami jak gdyby nigdy nic. Może pomyślał, że jest bogatą ekscentryczką, która wzięła mnie z ulicy w odruchu filantropii. Wiedziałem, że tego wieczoru powie swojej żonie, iż jego praca czyni zeń filozofa, ponieważ co dzień natura ludzka okazuje się pełna niespodzianek, a o życiu da się powie­dzieć tyle, że nikt nie zrozumie go do końca.

Sklep I. Cohena dokonywał niezbędnych po­prawek i podwijał mankiety spodni na poczekaniu, lecz powiedzieliśmy, że wrócimy za jakiś czas. Poszedłem więc razem z matką pod górę w stronę Grand Concourse. Znalazłem sklep obuwniczy Adlera i kupiłem sobie nowe czarne trampki z ład­ną, grubą podeszwą, a potem wybrałem półbuty: też czarne, sznurowane, z dyskretnie podwyższony­mi obcasami ze skóry, w stylu tych, jakie widzia­łem na nogach Dixiego Davisa, adwokata pana Schultza. Na to wydaliśmy następne dziewięć do­larów. Buty miałem w pudełku, a trampki na nogach — i szliśmy dalej Fordham, aż doszliśmy do Schraffta. Tam dołączyliśmy do śmietanki Bronxu na popołudniową herbatę. Zamówiliśmy małe kanapki z sałatką z kurczaka, na chlebie bez skórki, herbatę dla matki, a dla mnie lody czekoladowe z wodą sodową. Wszystko to zostało ustawione na ażurowych serwetkach z papieru przez kelnerki w czarnych mundurkach, z koron­kowymi fartuszkami w taki sam wzorek jak na serwetkach. Byłem uszczęśliwiony, mogąc zajmo­wać się czymś takim z moją matką. Chciałem, żeby się dobrze bawiła. Podobał mi się restauracyjny gwar i brzęk talerzy, zaaferowane, ruchliwe kel­nerki balansujące z tacami, popołudniowe słońce, które wpadało przez okno od frontu i ożywiało czerwień dywanu. Podobały mi się szerokie skrzydła sufitowych wentylatorów, obracających się z wolna, 121

jak przystało w dobrym lokalu. Powiedziałem mat­ce, że mam w kieszeni pieniądze i chcę jej też kupić nowe stroje — całe mnóstwo — i buty wygodniejsze dla jej stóp, i że możemy, jeśli tylko zechce, zaraz pójść kawałek dalej, do domu towa­rowego Alexandra, przy tej samej ulicy: Fordham Road koło Grand Concourse, głównego skrzyżo­wania Bronxu. Lecz ona zainteresowała się koron­ką papierowej serwetki i z zamkniętymi oczyma wodziła palcami po wzorkach, jakby była niewi­doma i czytała alfabet Braille’a. Naraz odezwała się; nie wiem, czy dobrze usłyszałem, lecz bałem się poprosić, żeby powtórzyła.

Mam nadzieję, że wie, co robi — brzmiały wypowiedziane przez nią słowa. Jak gdyby jeszcze “ktoś siedział przy stoliku. Głos był jakby cudzy. Nie wiem, czy powiedziała to do siebie, czy wyczy­tała z dziurek wytłaczanej serwetki.

W każdym razie włożyłem jej tego wieczoru czterdzieści dolarów do portmonetki, przez co zostało mi niewiele ponad dwadzieścia pięć. Zauwa­żyłem, że przyzwyczajam się do dużych sum; ob­chodzę się z banknotami tak, jakbym to potrafił . / od kołyski. Prawda, że człowiek bardzo szybko j przyzwyczaja się do pieniędzy, i niezwykłość faktu . posiadania szybko mija i traci znaczenie. A jednak tygodniowa pensja mojej matki w pralni wynosiła dwanaście dolarów i te pieniądze wciąż wydawały mi się ogromne, to znaczy oceniałem ich wartość I w dotychczasowy sposób, podczas gdy moje własne, I niewspółmiernie wysokie zarobki tej wartości nie j miały. To był pomysł Abbadabby Bermana. Miałem ( nadzieję, że dolary włożone do jej portmonetki na- jj biorą wartości dolarów z jej pensji. W sąsiedztwie rozeszła się wieść, że mam pieniądze. Kupowałem

122

wingsy całymi paczkami i nie dość, że je w kółko paliłem, to jeszcze wszystkich częstowałem. W lom­bardzie przy Trzeciej Alei, gdzie kupiłem szkła, znalazłem dwustronną kurtkę drużyny sportowej, po jednej stronie czarną, ale po wywinięciu na drugą stronę — presto: biała kurtka. Kupiłem ją i dumnie nosiłem wieczorami. Drużyna nazywała się The Shadows i na pewno nie pochodziła stąd. Nazwa była wyszywana ozdobnie, białymi literami na czarnym tle i czarno na białym.

Nosiłem więc kurtkę i papierosy, i nowe tramp­ki — przypuszczam, że także swój nowy sposób bycia, którego być może nie umiałem w sobie dostrzec, lecz inni świetnie zauważyli. Dla każdego z mojej ulicy reprezentowałem nowy rodzaj aryt­metyki, nie tylko zdaniem dzieci, ale i dorosłych. To było śmieszne, bo chciałem, żeby wszyscy zdali sobie sprawę z czegoś, co i tak wiedzieli; a jedno­cześnie nie chciałem być kimś innym, niż byłem, czyli chłopcem żyjącym w przedłużeniu praw dzie­ciństwa, rozpuszczonym dzieckiem dobrze znanej wariatki, które jednakowoż ma w sobie jakiś za­datek, jakiś rys zwiastujący przyszłe osiągnięcia, i bystry nauczyciel albo inna wola boska zapali w tym jednym mózgu iskierkę płomiennej przyszło­ści życia, z jakiego będzie dumny cały Bronx. Chodzi mi o to, że dla bardziej wnikliwych doros­łych —- ludzi mi nie znanych do tego stopnia, że nie wiedziałem, czy w ogóle mnie zauważają, cho­ciaż mieszkają obok albo widują mnie w cukierni bądź na szkolnym boisku — byłem przykładem przezwyciężania złego losu, bo w moim rytmie chodu kryła się nieprzeciętność, w typowym za­graniu przejawiała się urocza inteligencja, która choćby na chwilę dodawała patrzącemu otuchy, zresztą bez żadnego związku z jego własnymi prze­konaniami: chociaż źle się dzieje, to zawsze istnieje

123

szansa, że Ameryka jest jedną wielką żonglerską sztuczką i wszyscy jakoś unosimy się w powietrzu, przechodząc nie z ręki do ręki, lecz od ciemności do światła, od dnia do nocy — ciągle jednak w bożym świecie.

Tak czy owak, nastąpiła wyraźna zmiana, bez względu na moje życzenia. Człowiek czuje, kiedy jest kimś, i na ulicy odbiera różne dyskretne syg­nały, że inni o tym wiedzą. Zupełnie jakbyś wstąpił do seminarium: drobne błyski w oczach mijanych ludzi mówią, że oni dostrzegają cię i nie chcą mieć z tobą do czynienia albo też teraz cię widzą i przez chwilę poświęcają ci całą swoją uwagę, w zależ­ności od swoich przekonań religijnych, a może i politycznych. W każdym razie cię widzą i za­stanawiają się, w jaki sposób im zagrażasz, czy można cię wykorzystać, i od tej pory załapujesz się do systemu.

Jednocześnie, ma się rozumieć, nikt nic nie wie­dział: z kim przestaję i gdzie pracowałem. To były sprawy drugorzędne w porównaniu z mityczną przemianą mojej pozycji społecznej. Orientowali się oczywiście ci, którzy też byli w to zamieszani, lecz oni z zasady nie okazywali cienia zainteresowa­nia, ponieważ po pierwsze, na te sprawy przycho­dzi czas, po drugie, w oczach zawodowca wciąż byłem pętakiem. Dlatego na mojej ulicy to, o czym mówię, było pewnego rodzaju doświadczeniem du­chowym, i gdyby nie publiczne życie, prowadzone latem, mogłoby wręcz umknąć wszelkiej uwadze. Chodzi mi o to, że nigdy nie miałem złudzeń, iż ktokolwiek zdaje sobie sprawę z wagi doświadczeń, które stały się moim udziałem, zanim nastąpił mój powrót do domu. Nikt nie miał pojęcia, że żyłem w samym środku tematów dla prasy brukowej, k 124

ukryty pod warstwą farby drukarskiej, albo jak lis zaczajony w gąszczu liści na stronie rozrywek umysłowych — a jednocześnie w samym środku doniesień agencyjnych z tamtych czasów.

Lecz pewnej nocy usiadłem na tarasie sierocińca, w kurtce „Shadows” na białą stronę, z dwójką moich przyjaciół — Rebeką Wiedźmą i Arnoldem Śmieciarzem — i właściwie byliśmy sami, bo młod­sze dzieciaki zaprowadzono do łóżek, ponieważ mi­nęła już dla nich godzina policyjna. Nastała taka chwila pośród letniej nocy, kiedy niebo jest jeszcze jasnogranatowe, na ulicy nie pali się latarnia, robi się ciemno i zewsząd dobiega hałas, bo okna są otwarte, grają radia i trwają rodzinne sprzeczki. Zza rogu wychynął zielono-biały samochód lokal­nego posterunku, podjechał do krawężnika i stanął w pobliżu z cicho warczącym silnikiem. Wymierzy­łem spojrzenie w gliniarza z samochodu, a on powędrował wzrokiem po schodach aż do mnie i w wyważony sposób dał mi odczuć swoją apro­batę. Wydało mi się, że wszystko zamarło, chociaż oczywiście wieczorny rejwach trwał nadal. W ostat­nich promieniach słońca czułem, że moja kurtka świeci. To światło unosiło mnie nad ziemią, a poli­cyjny samochód też zdawał się oddalać, od ciemno­zielonego nadwozia nad oponami aż po biały dach. Nagle w oknie auta odwróciła się głowa i powie­działa coś do ukrytego przed moim wzrokiem kie­rowcy — i obaj gliniarze się roześmieli, rozbłysły przednie światła, jakby ktoś oddał strzał, i auto odjechało.

To była chwila, kiedy w tym dziwnym świetle zdałem sobie sprawę z pierwszego gniewu, o którym mówił mi pan Schultz. Jak gniew wstępuje w czło­wieka, przychodząc mu w sukurs niczym dar na­tury. Poczułem furię, po której poznaje się prze­stępcę. Rozpoznałem ją, chociaż mnie naszła, gdy

125

siedziałem zadowolony z innymi półdziećmi na schodach Domu Maxa i Dory Diamondów. Naj­wyraźniej coś, czego pożądałem i jednocześnie wzbraniałem się przyjąć — ten szczególny rozgłos z dziecięcych pragnień był moim udziałem. Ponad wszelką wątpliwość stałem się obywatelem innego rodzaju. Złościłem się, ponieważ nadal uważałem, że tylko ode mnie zależy, kim będę, a nie od tych pierdolonych glin. Złościłem się, bo nic w tym świecie nie jest tymczasowe. Byłem wściekły, bo pan Berman wysłał mnie do domu, z kieszeniami napchanymi forsą, z jednego tylko powodu: żebym pojął wartość pieniądza — a ja się wcześniej nie zorientowałem.

Przypomniały mi się teraz jego słowa, że powi­nienem się rozerwać, a kiedy będę potrzebny, to mnie znajdą. Stałem wtedy u stóp schodów do kolejki i właściwie go nie słyszałem; dlaczego nie słyszymy rzeczy, które nam mówią? W minutę później wbiegłem po schodach i wrzuciłem piątkę do automatu, który pokazał mi w pełnym świetle, pod szkłem powiększającym, jak wielki jest bizon amerykański.

Dlatego tamtej nocy zrobiłem coś, czego nigdy przedtem nie robiłem: wyprawiłem przyjęcie. Uzna­łem, że to najlepszy sposób, żeby się pokazać. Przy Trzeciej Alei znalazłem bar, który sprzedawał piwo małoletnim po niewygórowanej cenie, zakupi­łem więc baryłkę i wypożyczyłem do niej kranik. Smieciarz zawiózł wszystko, pod przykryciem, na jednym ze swoich wózków, i łomocąc po schodach, wciągnęliśmy piwo do piwnicy, bo przyjęcie wy­prawiałem właśnie tam. Odwaliliśmy kawał roboty, uprzątając ten skład rupieci na tyle, że dało się ustawić ze dwie stare kanapy, żeby było na czym '26

siedzieć i żeby zostało trochę miejsca do tańca. Ze swojej strony Śmieciarz zapewnił wysokie, zaku­rzone szklanki, z których popijaliśmy piwo, i starą maszynę grającą Victor z tubą w kształcie muszli, całą paczkę gramofonowych igieł i pudło płyt z muzyką do tańca. Zapowiedziałem mu, że płacę za wszystko, co dostarczy. Tego wieczoru prag­nąłem płacić wszystkim za wszystko, nawet Bogu za powietrze, którym oddycham. I wyprawiłem przyjęcie dla trudnych wychowanków Domu Maxa i Dory Diamondów, kiedy wszyscy wychowawcy i kierownik poszli spać. W końcu zjawiło się może dziesięcioro czy dwanaścioro dzieciaków, w tym moja przyjaciółka Rebeka, która przybyła, podob­nie jak parę innych dziewczyn, w koszuli nocnej, ale miała, a jakże, kolczyki w uszach i szminkę na ustach. Wszystkie dziewczyny były umalowane, zresztą tym samym kolorem szminki, oczywiście z tego samego źródła. Strasznie celebrowaliśmy to piwo, pochodzące chyba z magazynów pana Schultza, bo rzeczywiście przypominało rozwod­nione szczyny, ale ponieważ było piwem, dawało nam pożądany smak dorosłości i zepsucia. Ktoś włamał się do kuchni i wrócił z trzema wałkami salami i kilkoma bochenkami białego chleba w opa­kowaniu z pergaminu, Śmieciarz zaś pogrzebał w jednym ze swoich kubłów i wydobył kuchenny nóż oraz uszkodzony stolik. Zrobiono kanapki i rozlano piwo. Częstowaliśmy papierosami wszyst­kich, którzy mieli ochotę, i w suchym piwnicznym powietrzu, pełnym woni popiołu i drobin pyłu węglowego fruwających w żółtym świetle starej, stojącej lampy, paliliśmy wingsy, popijaliśmy nasze piwo bez pianki, jedliśmy i tańczyli, przy znajo­mych głosach czarnych śpiewaków z lat dwudzies­tych, którzy zawodzili swoje powolne piosenki

o miłości wyrażanej w dwuwierszu i jednowierszo-

127

wych gorzkich postanowieniach; piosenki o świń­skich nogach w galarecie, o pasażerach na gapę,

o ojcach, co popełnili błąd, o matkach, co popeł­niły błąd, i o ludziach czekających na pociągi, które dawno odeszły. Chociaż żadne z nas nie umiało tańczyć niczego, z wyjątkiem głupawych pląsów nauczanych piętro \vyżej, muzyka narzu­cała nam krok. Smieciarz usiadł przy gramofonie Victor i kręcił korbką; wyjmował płyty z białych papierowych kopert i nastawiał. Tylko tym się zajmował, siedząc na stole, gdzie dla wygody po­łożył poduszkę. Nie tańczył ani z nikim nie roz­mawiał, lecz wszystko działo się za jego przyzwo­leniem, w jego piwnicy, co świadczyło, że na swój sposób bywał spragniony towarzystwa, chociaż nie pił piwa ani nie palił, tylko pojadał, zasłuchany w trzeszczącą muzykę ze swoich przeogromnych zbiorów płyt. Trąbki, klarnety, kontrabasy, for­tepian i perkusja, pogrążone w smutku zakocha­nia. Dziewczyny najpierw tańczyły ze sobą, potem ciągnęły chłopaków, żeby z nimi tańczyli. Nasze przyjęcie było bardzo poważne; dzieci Bronxu lgnęły jedno do drugiego, przy słodkich dźwię­kach czarnej muzyki, przepełnionej wolą godziwego życia, tutaj, w sierocińcu. Lecz powoli wszystko zaczęło wyglądać inaczej, bo dziewczyny odnalazły całe kolekcje ubrań w wielkich pudłach, gdzieś w zakamarkach zbiorów Arnolda Smieciarza, a on nie miał chyba nic przeciwko temu. Wobec tego wystroiły się wszystkie, kładąc kreacje na nocne koszule; przymierzały ciuchy, przebierając w kape­luszach, sukniach i pantoflach na wysokim obca­sie, które wyszły z mody — aż wszystkie zadowoliły swe gusta. Moja mała Rebeka miała na sobie takie koronki w stylu hiszpańskim, aż do kostek, i prze­świtujący różowy szal z dziurkami w kształcie łez, w każdym razie tańczyła ze mną na bosaka,

natomiast chłopcy znaleźli marynarki grubowato- wane na ramionach i lakierki z wydłużonym czu­bem, do tego szerokie krawaty, które wiązali sobie na gołą szyję. Dzięki temu, wśród dymu papie­rosów i dźwięków jazzu, wszyscy staliśmy się tacy, jakimi chcieliśmy być: tańczącymi w kurzu Embas- sy Club z naszej przyszłości, w przebraniach skry­wających nieśmiałą dziecięcą miłość, i odkrywa­liśmy, że nie tylko otwartość umysłu podoba się naszemu Bogu, lecz również zwinność bioder, od­najdujących swój rozkołysany rytm.

Dużo później Rebeka i ja usiedliśmy na jednej z kanap. Ona założyła nogę na nogę i majtała brudną stopą, podczas gdy spod rąbka czarnej, koronkowej sukni wystawała jej nocna koszula. Inne dzieciaki już poszły. Uniosła ramiona, odgar­nęła z karku czarne włosy i zrobiła z nimi coś dziwnego, co dziewczyny robią z włosami, żeby trzymały się tak, jak one chcą, bez widocznej przyczyny i wbrew prawu grawitacji. Może byłem troszkę pijany, a może oboje byliśmy. Nasz taniec zresztą też był przytulany i rozgrzewający. Paliłem papierosa, a ona wyjęła mi go z palców i wciągnęła dym, tylko raz, potem wydmuchała bez zaciągania i włożyła mi papierosa z powrotem między dwa palce. Teraz dopiero zauważyłem, że ma pomalo­wane rzęsy i powieki, a na jej wargach zostały nieco wyblakłe resztki szminki, że kołysząc nóżką, rzuca mi spojrzenia z ukosa swymi oczami jak czarne winogrona, no i ta jej biała szyja z zarzuconym po­dartym szalem w kolorze przybrudzonego różu — nie byłem na to przygotowany ani ostrzeżony; to się stało z minuty na minutę. Płynąłem przez odmęt intymności, jak gdybym dopiero co ją spotkał albo dopiero co utracił, lecz na pewno tak, jakbym

129

nigdy jej nie pierdolił na poddaszu. Aż mi zaschło w gardle; była tak niesamowicie, dziecinnie piękna. Do tej pory byłem gospodarzem przyjęcia, wielkim szefem całego wieczoru, potwierdzającym własne znaczenie i darzącym względami. Wszystkie tańce... no cóż, w końcu zdawałem sobie sprawę, że każdy wie o moich pożądliwych wypadach schodami przeciwpożarowymi, ale przecież to był sport, ja jej płaciłem, jak rany! Chyba się na nią zagapiłem, bo odwróciła się, ze spuszczonym wzrokiem, macha­jąc stopą w szaleńczym tempie... Wszystkie tańce, które przetańczyłem z nią — i tylko z nią — zali­czały się do ceremonii posiadania. I to dziecię prastarej wiedźmy pojęło wcześniej ode mnie, że wszystko teraz dzieje się w głębi serca, jak gdyby mój awans w wiadomym świecie naraził nas na niewyobrażalne konsekwencje, które w owej chwili stanęły nam przed oczyma, niczym daleka groźba, zachmurzony horyzont. Oni wszyscy z pewnością to rozumieli, kurwa, każdy z tych dzieciaków, podczas gdy mi się wydawało, że po prostu słodko i miło spędzam czas.

W każdym razie, gdy wszyscy wyszli, położyliśmy się na tej samej kanapie bez ubrania. Wszyscy inni zasnęli. Nawet Śmieciarz, w którymś ze swoich kubłów w całkowitym odosobnieniu. W ciemnej piwnicy, pełnej kurzu i pyłu, ja leżałem biernie na plecach, Rebeka zaś na mnie. Nadziała się na mnie, wciągając głośno powietrze, co zresztą poczułem na szyi — taki powiew wiatru. Powoli, niezgrabnie, odnajdowała na mnie swój rytm, a ja okazywałem cierpliwość, pozwalając jej na to. Przez chwilę moje ręce błądziły po jej plecach, a zaraz potem ściskały pośladki. Palcami zgłębiałem czarną miękkość; wie­działem, że jest czarna, tak samo, jak jej włosy. Delikatny czarny puszek u dołu jej pleców pro­wadził wprost do szpary pomiędzy półdupkami.

130

Wtedy umieściłem palec w niedużym krążku dziurki w dupie i jak unosiła biodra, to ją tam dotykałem, a jak opadała na mnie, to ściskałem jej jędrne pośladki. Kiedy tak się na mnie unosiła, jej włosy łaskotały mi twarz, a kiedy opadała, czułem je koło ucha, całowałem więc jej policzki, gdy przystawała, czułem też jej usta na szyi, jej twarde koniuszki piersi na klatce i jej mokre uda na moich. Wreszcie nie byłem już w stanie sobie przypomnieć, jak się to wszystko zaczęło; ona dokonywała pewnych odkryć, które relacjonowała mi prawie bezdźwięcz­nie, pojękując wprost w moje ucho, a potem wpadła w jakąś panikę i zgubiła rytm, a ja wokół kutasa poczułem ściskanie w jej wnętrzu i kiedy sięgnąłem palcem, dotknąłem wylotu dupki, zacis­nęła się wokół mnie i odpuściła, zacisnęła i odpu­ściła, w takim samym rytmie, w jakim jej wnętrze ściskało i odpuszczało mojego kutasa. Nie mogłem tego dłużej znieść i wygiąłem się, żeby wejść w nią jak najgłębiej, podnosząc się i opadając, wraz z ciężarem jej nieżywego ciała, z taką samą werwą, jak gdybym to ja był na wierzchu. Wkrótce równo podskakiwała na moich piersiach i udach, za każ­dym razem wydając głuche pomruki, dopóki nie dostosowała się do mojego rytmu, najpierw nie­zdarnie, potem płynnie, dokładnie naprzeciw: spo­tykała mnie wpół drogi, zostawiała tam, gdzie się spodziewałem, i to było tak nie do wytrzymania rozkoszne, że wstrzeliłem się w nią, a potem przy­tulałem ją dłońmi, podczas gdy pulsując spusz­czałem się w jej mlecznobiałą dziecinną postać, tak głęboko, jak tylko mogłem wejść. A ona otaczała mnie ramionami, żeby mi dobrze poszło, a potem zapanował pokój między nami. Leżeliśmy w pełnym zaufaniu do siebie, które nie wymaga słów ani pocałunków, tylko spokoju i wolnego, łagodnego, jednoczesnego odpływania w sen.

Rozdział 8

Obudził mnie powiew chłodnego powietrza na nagiej skórze i przyćmione szarawe światło, zwia­stujące poranek w piwnicy Domu Dziecka Maxa i Dory Diamondów. Obok tapczanu leżał na pod­łodze kopczyk czarnych i różowych koronek, jak gdyby czarownica porzuciła swą postać cielesną. Moja kochanka wróciła na górę do swego dzie­ciństwa. Sieroty instytucjonalne mają swój wypra­cowany spryt i wiedzą, jak nie dać się przyłapać. Przyszło mi do głowy, że to niezłe szkolenie dla dziewczyny gangstera. Zastanawiałem się, ile lat człowiek musi mieć, żeby móc się ożenić. Leżąc tak, rozmyślałem nad własnym życiem, które zmie­niało się tak bardzo, tak prędko, że ledwie mogłem nadążyć. A może w tym wszystkim chodziło o jedno: skoro ja odmieniłem się pod wpływem pana Schultza, Becky odmieniła się dzięki mnie, i to w jednym, wydłużonym przebłysku wspólnego przeżycia. Nigdy przedtem nie miała orgazmu, w każdym razie nie ze mną, ale byłem prawie pewien, że z kimś innym też nie. Ledwo zaczynały jej rosnąć włosy na cipie. Dorastała po to, żeby do mnie pasować.

Boże jedyny, co ja wtedy czułem do tej tajem­niczej, osieroconej panienki! Do tej oliwki śród­ziemnomorskiej, zwinnej małej wiedźmy z małymi cycuszkami, której ciało wyginało się w łuk, pupkę porastał meszek. Ona tak borykała się z trudami życia, jak tylko kobieta potrafi. Podobałem się jej! Zachciało mi się z nią ścigać: wiedziałem, że jest szybka — dałbym jej fory, bo byłem starszy, i mogę się założyć, że byłby to niezły wyścig! Widziałem, jak skacze ze skakanką, bez wytchnienia, z różnymi sztuczkami, na jednej nodze albo z przeskokiem, albo z podwójną przerzutką; przeskakiwała przez dwie skakanki, kręcone w przeciwnych kierunkach, i robiła to w szybszym tempie i dłużej od wszyst­kich. Potrafiła też chodzić na rękach i zupełnie nie przejmowała się, że opada jej spódnica i wszystkie chłopaki mogą oglądać na niej białe majtki. W po­wietrzu machały jej smagłe nogi, kiedy tak para­dowała wzdłuż ulicy. Była sportsmenką, gimna- styczką. Chciałem nauczyć ją żonglowania — ją i siebie jednocześnie — jak żonglować we dwójkę, aż rzucalibyśmy do siebie sześcioma kręglami szy­bującymi w górze między nami.

Lecz przede wszystkim chciałem jej coś kupić. Próbowałem wymyślić, co by to mogło być. Nad­słuchiwałem. Znałem sierociniec równie dobrze, jak własny dom; mogłem tam dalej leżeć albo się szwendać, i z każdym sygnałem wyczuwalnym w atmosferze przesiąkniętej stęchłym piwem potra­fiłem odgadnąć po wibracjach budynku, która jest godzina. Rozpoczynała się poranna krzątanina w kuchni. Dopiero świtało. Podniosłem się, złapa­łem ubranie i tylnymi schodami dotarłem do ła­zienki chłopców. W dziesięć minut później wy­szedłem w świeżość nowego poranka, z lśniącymi włosami po niedawnym strzyżeniu, w kurtce „Sha­dows” wywróconej na białą stronę i ze śniadaniem

133

w garści, śniadaniem w postaci świeżej bułki zwę­dzonej z dużego wora pozostawionego przed świ­tem na platformie dostawczej obok ciężarówki z piekarni Pech tera.

Było tak wcześnie, że wszyscy jeszcze spali, nawet moja matka. Ulice były puste i ciągle paliły się latarnie pod bielejącym niebem. Kiedy szedłem w stronę Trzeciej Alei, wpadł mi do głowy pomysł, że powinienem pozaglądać w okna lombardów, upatrzyć coś, a potem kupić, już za dnia. Chcia­łem kupić Becky jakąś biżuterię, może nawet pierś­cionek.

O tej porze wszystko było jeszcze pozamykane, nawet kiosk z gazetami pod stacją El. Poranne gazety leżały w belach, tak jak zrzucono je z cię­żarówek. Wiedziałem, że duży tytuł w „Mirror” dotyczy właśnie mnie, choć jeszcze go nie zoba­czyłem. Przeczułem atrakcyjność słów, zanim zdą­żyłem przeczytać: POTWORNE MORDERSTWO GANGSTERA. Pod spodem widniało niewyraźne zdjęcie trupa w fotelu fryzjerskim. Myślałem, że ucięli mu głowę, dopóki nie przeczytałem, że ma głowę owiniętą we fryzjerskie podgrzane ręczniki przesiąknięte krwią. Jakiś szef od gier liczbowych na West Side. Byłem pod takim wrażeniem, że nawet wysupłałem trzy centy, by je zostawić na ziemi przy gazetach, i dopiero wyciągnąłem egzem­plarz z artykułem.

Czytałem, jakby to było o mnie. Najpierw w cie­niu torów El, a później, nie całkiem pewien, czy wszystko dobrze zrozumiałem, wszedłem w smugę światła padającego spomiędzy torów w górze. Wy­prostowałem gazetę i jeszcze raz przeczytałem, w łagodnym świetle poranka, o morderstwie dnia, uskutecznionym przez gangsterów, co wiernie opi­sano w „Mirror”. Na żadnym z poziomów nic się nie ruszało; nie przejeżdżał tramwaj ani trolejbus.

134

Na brukowanej alei trwała przemienność światła i cienia, jakby dozorca więzienny przejeżdżał swoją pałką po prętach krat poszczególnych cel, aż od patrzenia rozbolała mnie głowa, od patrzenia na biel na przemian z czernią zadrukowanej strony, ponieważ wiadomość z gazety dotyczyła mnie oso­biście.

Bo oczywiście wiedziałem, czyja to sprawka; niewiele o tym napisali, tyle co w tytule i w podpisie pod zdjęciem, ale czytałem to w intensywnym napięciu, nie tylko jako czeladnik tego samego fachu, lecz — można rzec — z tego samego warsz­tatu. Czytałem o moim mistrzu, a dowodem dla mnie był brak dowodów. Ja wiedziałem; wręcz szukałem nazwiska pana Schultza, zastanawiając się, dlaczego tam nie widnieje. Po mojej pierwszej nocy miłosnej na tym świecie byłem jak ogłuszony i nie myślałem precyzyjnie, tak jak gdyby każdy mieszkaniec Ziemi wiedział to, co ja, jednocześnie zdając sobie sprawę, że nikt nic nie wie, a już zwłaszcza gazety. Wróciłem i wyszarpałem egzemp­larz „News”, w którym widniało prawie takie samo zdjęcie, bez żadnych dodatkowych informacji; po­tem sięgnąłem po „Herald Tribune”, jedną z tych szmat z ambicjami, i tam wcale nie wiedzieli więcej od innych, chociaż użyli więcej słów. Nikt nie wiedział. Każdego dnia w tygodniu zabijano gangs­terów, lecz opinia publiczna gubiła się w domysłach, kto był sprawcą i dlaczego. Granice wpływów krzyżowały się potajemnie, sprzymierzeńcy stawali się wrogami, wspólnicy rozdzielali się i dosłownie każdy mógł zostać zabity przez kogokolwiek z branży, w którykolwiek dzień. Natomiast dzien­nikarze i gliny potrzebują świadków, zeznań, dowo­dów, żeby natrafić na ślad i dojść, jak to się stało. Mogą stawiać różne hipotezy, ale potrzebują czasu, by rzecz rozstrzygnąć, podobnie jak historycy bada-

135

ją gruzy, gdy umilknie wrzawa. Z kolei ja wiedzia­łem od razu, jak gdybym tam był. On użył tego, co znalazł pod ręką. Zaimprowizował całą rzecz pod wpływem gniewu. Chodzi mi o to, że przecież nie sadza się faceta we fryzjerskim fotelu, żeby go zamordować; zastaje się go u fryzjera i łapie za brzytwę. On kompletnie stracił panowanie, tak samo jak z inspektorem przeciwpożarowym. Zała­pałem się do gangu wielkiego Dutcha Schultza u schyłku jego imperium; on tracił kontrolę. Tam, na pierwszej stronie gazety, widniał krwawy portret maniaka, no i co ja, kurwa mać, miałem robić?! Czułem się wrobiony w sposób, który był chyba nie fair wobec mnie. Właściwie to on zawiódł moje zaufanie i od tej pory już niczego nie zdołam się od niego nauczyć oprócz samounicestwienia.

Oblałem się lepkim potem i wypełniło mnie nieznośne, przeraźliwe uczucie mdłości. W takich przypadkach ma się po prostu ochotę rzucić na ziemię i zacisnąć pięści, nic innego nie jest możli­we. Rozejrzałem się wokół i wyrzuciłem gazety do kosza, jak gdyby mogli mnie zaaresztować za samo ich posiadanie, albowiem wskazują na mój współ­udział.

Usiadłem na progu jakichś drzwi, opuściłem głowę między kolana i czekałem, aż przejdą mi te okropne mdłości. Po paru minutach czułem się lepiej; już się nie pociłem, tylko ogarnął mnie chłód i mogłem odetchnąć. Być może właśnie w tym momencie obudziła się we mnie sekretna pewność, że zawsze będę umiał się wywinąć, że mogą mnie szukać, ale nigdy nie znajdą, bo znam więcej dróg ucieczki, niż im się kiedykolwiek śniło. Lecz świado­mie myślałem tylko o jednym: że pan Schultz bardziej mi zagraża, gdy jestem z dala od niego, niż wówczas gdy znajduję się przy nim. Zrobi jeszcze jeden taki numer, o którym nie będę nic wiedział, \36

złapią mnie i zamkną. Właściwie chodziło o wszyst­kich, o pana Bermana też — im dalej się od nich trzymałem, tym bardziej byłem bezbronny. Całkiem paradoksalne wrażenie; lecz nie można przecież dyskutować z uczuciami. Jeżeli nie ma go w zasięgu mego wzroku, to jakże mam umknąć, skoro nie wiem, kiedy się rzucić do ucieczki? Tu i teraz wiedziałem, że muszę wrócić do gangu, bo tam znajdę siłę, która mnie obroni. Siedząc pod torami El uważałem, że przebywanie z dala od nich jest luksusem, na który nie mogę sobie pozwolić. Trzy­manie się od nich z daleka jest niebezpieczne.

Uznałem, że nie myślę logicznie. Dla uspoko­jenia postanowiłem się przejść. Szedłem tak, szed­łem i powoli docierało do mnie, że świat przeżył nie takie historie. Nad moją głową huczała prze­jeżdżająca kolejka El, na ulicach pojawiły się samo­chody i ciężarówki, ludzie, którzy mieli pracę, szli do roboty, dzwoniły tramwaje, sklepikarze otwie­rali swoje sklepy, a ja napotkałem jadłodajnię, wszedłem do środka i siadłem przy ladzie, ramię w ramię ze współobywatelami mego świata, wypi­łem sok pomidorowy i kawę, poczułem się trochę lepiej i zamówiłem dwa jajka sadzone z boczkiem na grzance, pączka, i jeszcze jedną kawę, po czym wypaliłem w zamyśleniu papierosa i doszedłem do wniosku, że nie jest źle. On mówił kiedyś przy mnie do pana Bermana: „Wygląda na to, że musimy załatwić dwie podstawowe sprawy.” Jedną z nich byli czyściciele okien, spadający piętnaście pięter w dół, a druga sprawa do załatwienia... To było zaplanowane morderstwo w ramach interesów, tak samo zwięzłe i trafiające w sedno, jak przekaz telegraficzny. W końcu ofiara była z tej samej branży. Konkurencja. Dlatego morderstwo miało znaczenie symboliczne dla tych paru ludzi, którym pan Schultz przekazywał wiadomość. Jednocześnie,

137

ponieważ narzędziem była brzytwa, wszyscy zainte­resowani: ci z prokuratury, reporterzy kryminalni, wtajemniczone gliny i grube ryby z Tammany * — właściwie wszyscy, z wyjątkiem konkurentów — są­dzili, że sprawcą musiał być kto inny, bo Dutch zostawiłby inną wizytówkę. Tak zamordowałby Murzyn albo mściwy Sycylijczyk, w każdym razie tego rodzaju zabójstwo mogło być dziełem każ­dego.

Wszystko to było raczej pocieszające, tylko że teraz zacząłem mieć pretensję, bo odesłano mnie na czas, gdy zapadały ważne wyroki. Niepokoiłem się, że moja pozycja uległa zachwianiu bez mojej wiedzy, albo, co gorsza, że sam ją od początku przeceniałem. Szedłem więc z powrotem Trzecią Aleją, czując się znów tak samo niewyraźnie-jak przedtem, i z identyczną potrzebą powrotu w po­bliże pana Schultza. Dziwny miałem nastrój. Po porannym morderstwie w Embassy Club byłem zielony na twarzy. Może nie powinienem. Może uznali, że się nie nadaję. Po chwili zacząłem biec. Pędziłem do domu przez smugi światła i cienia. Wbiegałem na górę po dwa stopnie na wypadek, gdyby podczas mojej nieobecności nadeszła ważna wiadomość.

Lecz nie było żadnej wiadomości. Matka stała, upinając sobie włosy. Obrzuciła mnie zaciekawio­nym spojrzeniem, z rękoma uniesionymi za głowę i z dwoma długimi, ozdobnymi szpilkami w zębach. Nie mogłem się doczekać, kiedy wyjdzie do pracy.

Jej ślamazarność doprowadzała do furii, zupełnie jakby każda jej minuta trwała dłużej niż u innych ludzi; jak gdyby ona poruszała się we własnym pełnym godności czasie, stanowiącym jeden z jej dziwacznych wymysłów. Nareszcie zamknęły się za nią drzwi. Z głębi szafy wyciągnąłem moją nową używaną walizkę, a raczej skórzaną torbę, która zatrzaskiwała się u góry, podobnie jak kuferek lekarza, tylko była dużo większa. Spakowałem swój garnitur od I. Cohena, sznurowane pantofle, koszulę i krawat, okulary w stalowej oprawce, cał­kiem jak u pana Bermana, trochę bielizny i skar­petki. Spakowałem swój grzebień i szczotkę do zębów. Nie kupiłem jeszcze książki z prawdziwej księgarni, ale przecież mogłem to zrobić w centrum miasta. Musiałem jeszcze odepchnąć ten okropny wózek dziecinny, który upodobała sobie moja matka, żeby sięgnąć pod łóżko, gdzie schowałem pistolet. Włożyłem go na dno, pod wszystkie rzeczy, zatrzasnąłem zamek, zapiąłem sprzączki i posta­wiłem walizkę przy drzwiach. Sam usiadłem na warcie w oknie, przy schodach przeciwpożarowych. Byłem przekonany, że przyjadą po mnie właśnie tego ranka. Uważałem, że powinni — to było dla mnie naglącą potrzebą. Niemożliwe, żeby nie przy­jechali. Dlaczego pan Berman kazał mi kupić nowe ubranie, jeśliby mieli zamiar mnie zostawić? A poza tym — za dużo wiedziałem. Wiedziałem, co się dzieje, i co więcej — wiedziałem, co się ma wydarzyć.

Jednego tylko nie wiedziałem i nie umiałem przewidzieć: jak oni do mnie dotrą? Jak odgadną, gdzie jestem? Wtedy zauważyłem, że podjeżdża wóz patrolowy z tutejszego komisariatu i zatrzymuje się przed moim domem. Pomyślałem: no tak, już za późno, wszystko skończone, zgarniają nas po kolei; to przez niego, to on nas wszystkich załatwił.

I kiedy wysiadł ten sam bezczelny glina, który niedawno podjechał wieczorem i się na mnie gapił, doświadczyłem mocy prawa, powagi munduru i rozpaczliwego poczucia odgrodzenia od przyszło­ści. Nawet szybki i sprytny cwaniak w takich chwilach drętwieje ze strachu, bezbronny i pora­żony wizją katastrofy, jak zwierzę znieruchomiałe w blasku samochodowych reflektorów. Nie wie­działem, co robić. Na dole glina zniknął w wejściu do budynku i ciemną klatką schodową szedł po schodach na górę; słyszałem jego kroki. Gdy zaś wyjrzałem na ulicę, z samochodu wysiadł drugi gliniarz i stanął z założonymi rękami, oparty

o schody przeciwpożarowe. Dopadli mnie. Ster­czałem pod drzwiami, nadsłuchując kroków. Potem usłyszałem sapanie. O Jezu! I zaraz walił w moje drzwi pięścią ten skurwysyn. Otworzyłem. Stał w ciemności, wypełniając całą szerokość wyjścia, zwalisty, gruby glina i ocierał chustką siwiznę na skroniach, a potem brzeg czapki.

No dobra, pętaku — oznajmił, wielki i ciem­noniebieski, jak to zwykle gliniarze, obwieszony tym wszystkim, co oni noszą przy pasku: broń, pałki, bloczki mandatów, naboje...

Jesteś poszukiwany, nie pytaj mnie dlaczego. Ruszaj się.

Tutaj streszczę, co pan Schultz mówił mi o tym morderstwie, bo nie potrafiłbym nawet zabrać się do przytaczania jego słów. Trzeba zrozumieć, jak się musiałem czuć w jego obecności, gdy okazywał mi zaufanie, mówiąc o najtajniejszych sprawach. Najpierw uniesienie połączone ze zgrozą, aż mo­mentami człowiek nie słyszy szczegółów, tylko wpatruje się w twarz mówiącego i dziwi się własnej zuchwałości, bo znalazł się na linii jego wzroku

140

i ma nadzieję, że on nie dostrzeże tego najgłębszego z pragnień, by dorównać mu umysłowo; by w my­ślach mówić jego głosem, co jest — rzecz jasna — niemożliwe. Lecz słuchając tych zwierzeń, oszoło­miony z dumy, że jestem ich odbiorcą, pamiętałem swoją panikę z wczesnego poranka. Czułem się głupio, ponieważ okazałem pewną nielojalność i zwątpiłem w niego i w jego zdanie o mnie. A z jego słów, pomimo faktycznie improwizowa­nego charakteru okazji, jaka nadarzyła się u fryzje­ra, dawało się wyczuć, że to było słuszne. Tak słuszne, jak zorganizowana akcja, tylko że pla­nowe akcje często się nie udają, więc to było lepsze od przygotowanego uderzenia, on zaś zorientował się natychmiast, że to genialne posunięcie, gdyż załatwia wiele spraw za jednym razem, a wszystkie sprawy się zazębiają — dlatego jak zawsze w ko­rzystnym interesie, potrzeba nieco szczęścia, odro­biny inspiracji — w każdym razie był to maj­stersztyk: praktyczna korzyść i poezja skutecz­ności, solidnie podbudowane jedynie słuszną moty­wacją zwykłego dochodzenia sprawiedliwości. On był bardzo dumny z tej roboty. Myślę, że przestał wyrzucać sobie brak opanowania z inspektorem przeciwpożarowym. I mówił, że nie było w tym nic smutnego; żadnego skrywanego bólu, żadnej żałoby, jak przy Bo, nic aż tak osobistego. Po prostu tak się złożyło, że Irving wskazał palcem tamtego faceta, podczas gdy pan Schultz korzystał z uciech w burdelu położonym o dwie minuty drogi z hotelu „Maxwell”. Świętował swój powrót z Syra­cuse, gdzie oddał się w ręce prawa, wpłacił kaucję i opuścił salę sądową, już nie ścigany. Świętował powodzenie pierwszej fazy planu, racząc się pierw­szą lampką w towarzystwie wesołych kobietek, no i ~ musiałem mu przyznać czyż w życiu może być coś wspanialszego? (Tak jakbym miał

141

pojęcie, jak to jest: zjawić się ponownie w swoim dawnym życiu, być dawnym Dutchmanem, od zakurzonych pantofli aż po przybrudzony perło- woszary kapelusz.) Ale to była faktycznie pełnia szczęścia, dobry znak, że on mógł zwyczajnie tam pojechać i załatwić sprawę, podczas gdy zwykły fryzjer strzygł tego skurwysyna jak gdyby nigdy nic. I w momencie gdy przechylono fotel, klient był właśnie całkiem gotów do golenia. Szef od gier w numerki trzymał gnata na kolanach, pod pele­rynką w paski, jaką mu zawiązali — tak zresztą robi mnóstwo facetów — a dwóch z obstawy sie­działo w korytarzu, czytając gazety pod palmami w donicach, tuż za szklanymi drzrwiami zakładu fryzjerskiego. Tak wyglądały okoliczności. Jeden ochroniarz zerknął ponad gazetą i zobaczył Lulu Rosenkrantza, który stał nad nim ze szczerbatym uśmiechem, łypiąc spod bujnych brwi, tuż obok Irvinga, przytykającego wskazujący palec do ust. Chrząknął, żeby dać znać koledze, i obaj, po błyskawicznej wymianie spojrzeń, zwinęli gazety i wstali w nadziei, że ich natychmiastowa i jedno­głośna decyzja „pierdolić lojalność” znajdzie po­słuch u tych dwóch sławnych i znakomitych postaci. Tak się istotnie stało, pozwolono im znik­nąć w obrotowych drzwiach hotelu bez żadnych żalów, ale musieli zostawić gazety. Zaraz po ich odejściu Irving i Lulu siedli pod palmami, żeby sobie poczytać, chociaż gwoli prawdzie — jak twierdził pan Schultz — Lulu czytać nie umiał. Jednocześnie tamtejszy fryzjer, który zwykł strzyc tylko znaczniejszych ludzi po godzinach, pojąwszy znaczenie ceremonii oglądanej przez szklane drzwi zakładu, zawinął nagrzany ręcznik wokół twarzy klienta, niczym wokół formy z rosnącym ciastem, żeby wystawał tylko czubek nosa, i po cichutku odszedł z zawodu przez lustrzane boczne drzwi

142

prowadzące na zaplecze, a potem na ulicę, mijając z cichymi przeprosinami innego fryzjera, który właśnie wchodził w białym fartuchu z krótkimi rękawami. To był pan Schultz we własnej osobie, obdarzony grubymi, choć niezbyt muskularnymi rękoma, porośniętymi czarnym włosem, krótką i grubą szyją oraz granatowym cieniem na policz­kach golonych pośród męczarni dwa razy w ciągu dnia. Dutchman zbliżył się do czekającego w po­zycji poziomej klienta, owinął go w dodatkowe na­grzane ręczniki, naśladując poczynania usłużnego fryzjera — i w okolicach nozdrzy nasączył je płynem z małej buteleczki bez naklejki, którą prze­widująco, choć bez głębszego zastanowienia, poży­czył od burdelmamy. I krzątając się wokół fotela z cichymi pomrukami aprobaty, kiedy się przeko­nał, że wszystko gra, pomacał pod pelerynką, zabrał gnata z bezwładnych palców, zręcznie po­łożył obok, uniósł warstwę ręczników ponad brodę jak do golenia, starannie zawinął je do góry, od­słaniając gardło, i wybrał z półki pod lustrem otwartą brzytwę. Przekonał się, że jest idealnie naostrzona i powiódł nią bez wahania w poprzek odsłoniętej szyi, tuż pod szczęką. Kiedy cieniutka nitka krwi powoli rozszerzała się w uśmiech, ofiara zaś zaczęła niemal pytająco poruszać się w fotelu: nieznaczne ściągnięcie ramion, podkur­czanie kolan — przytrzymał łokciem usta owinięte ręcznikami i zawijał, warstwa za warstwą, wilgotne nagrzane ręczniki, które znajdował cały czas pod ręką w chromowanym parowniku tuż za fotelem, dopóki nie ukazała się przebijająca różowość — barwa powolnego, .nieśmiałego wschodu słońca, przesiąkająca warstwę ręczników.

Miał czas, by bacznie umyć dwunastocalową brzytwę, złożyć ją i wrzucić do kieszeni na piersi obok grzebienia i rzuciwszy pogardliwe spojrzenie

w głąb korytarza — jak gdyby siedziała tam wi­downia złożona z przedsiębiorców gry w numerki, ich bankierów, księgowych, akwizytorów i jeleni — obtarł rękojeść Smith & Wessona pasiastą pele­rynką i włożył go z powrotem w dłoń ofiary, dłoń zaś ułożył na kolanach, pelerynkę obciągnął na całym ciele i wycofał się przez lustrzane drzwi, które zatrzasnęły się głośno na tejże scenie, pozo­stawiając dwa fotele fryzjerskie, dwa trupy i dwie strużki krwi, plamiące podłogę z kafelków.

Nie było w tym nic przerażającego — mówił mi pan Schultz, nawiązując do tytułu w prasie, który przykuł moją uwagę. — Te głupie gazety pierdolą. Nigdy cię nie zostawią w spokoju. To było piękne i profesjonalne, że bardziej nie można. W każdym razie tego skurwysyna zabiły praw­dopodobnie krople usypiające. To znaczy... on się ruszał, ale tak samo lata kura po podcięciu gardła. Kury latają, jak się im poderżnie gardło, wiedzia­łeś o tym, mały? Ja to widywałem na wsi.

Część druga Rozdział 9

Pierwszego ranka stanęliśmy na schodach wiodą­cych do sądu i patrzyliśmy z góry na miasteczko, na most ponad górskim strumieniem, na pola i pastwiska otoczone wzgórzami. Wszystko się zieleniło, na zboczach kwitły bzy, zieleń pól przy­bierała ciemniejszy odcień, z głębokiego błękitu nieba świeciło słońce, krowa muczała w oddali i w moich uszach brzmiało to jak pieśń głosząca radość życia na łonie natury, a Lulu Rosenkrantz mruknął:

Ja tam nie wiem... Co tu się robi, żeby pójść na spacer?

Nigdy dotąd nie byłem na wsi, najwyżej w Van Cortland Park; ale podobały mi się zapachy i sło­neczne światło, podobał mi się spokój przestworzy nieba. Pojąłem przy tym, jak praktycznie ludzie wybierają miejsce osiedlenia. W oddali hodowano to, co potrzebne do życia — zboża i trzodę — samo miasteczko zaś, Onondaga, siedziba władz okręgo­wych, stanowiło rynek zbytu. Osadę zbudowano na zboczach wzgórz ponad polami upraw, a stru­mień spływał z gór przez sam środek miasteczka. Nikt mi nie zabronił, wobec tego wybrałem się na wycieczkę aż do starego, rozklekotanego drewnia­

nego mostu i obserwowałem wartką wodę, płytszą na skalnych progach. Kiedy patrzyło się z góry, strumień wydawał się szerszy; bardziej przypomi­nał rzekę aniżeli górską strugę. Potem, o parę przecznic w górę strumienia, znalazłem opuszczony tartak, z walącymi się szopami z drewna, zastygły­mi w pozycji, w jakiej dobry wiatr je rozpłaszczył. Tartak byl od dawna zamknięty, ale jeszcze świad­czył o czyichś dawnych ambicjach i przedsiębior­czości w wykorzystywaniu zasobów naturalnych,

o czym uczyłem się na geografii w szkole, lecz nigdy w pełni nie doceniałem. Chodzi o to, że czło­wiek nigdy w pełni nie doceni znaczenia zwrotu „zasoby naturalne”, dopóki nie zobaczy drzew na górskich zboczach, wartkiego strumienia i przy­brzeżnego tartaku. Dopiero wtedy zaczyna rozu­mieć, widzieć sens tego wszystkiego. Co wcale nie znaczy, że sam tęskniłem do takiego życia.

Mnóstwo ludzi przeżyło życie i umarło w mia­steczku Onondaga. Oni pozostawili po sobie domy — od razu umiałem powiedzieć, które domy pochodzą z dawnych czasów, bo były drewniane. Ludzie na wsi mieszkali w domach z drewna — jeden dom obok drugiego — wielkich i pudełko­watych, pomalowanych ciemnobrązową bejcą albo odpryskującą szarą farbą, ze smołowanym dachem, wykuszami i gankiem, gdzie gromadzono drewno na opal. Co jakiś czas trafiał się dziwaczny dom z basztą w jednym rogu, zwieńczoną czymś w ro­dzaju czapki uszanki, z krzywo wykrojonymi ok­nami, z dachówkami we wzorek i z żelazną kon­strukcją dekoracyjną na obrzeżu dachu, jak gdyby mieli tam problem z gołębiami. W każdym razie to też Ameryka, jak powiedziałem do Lulu Rosen- krantza, lecz on nie bardzo mi wierzył. Przynaj­mniej budynki publiczne były murowane; gmach sądu zbudowano z bloków czerwonego kamienia, 146

z granitowym wykończeniem, które przywodziło mi na myśl Dom Maxa i Dory Diamondów, z tym, że sąd był większy, miał łukowato zwieńczone okna i drzwi, a także okrągłe kanty — tak samo zaokrągla się niekiedy sprawiedliwość — natomiast trzypiętrowa Szkoła Okręgu Onondaga z takiego samego, szczególnej brzydoty kamienia, jak gmach sądu, oraz Biblioteka Publiczna (instytucja jedno­pokojowa) wykończone były kamiennymi blokami, jakby w celu pokazania, że tutejsi ludzie trak­tują czytanie bardziej serio niż w rzeczywistości. Potem gotycki kościół z szarego kamienia, na­zwany skromnie kościołem Ducha Świętego, czyli jak na razie jedyny obiekt w tym miasteczku, jaki udało mi się znaleźć, nie nazwany imieniem tego Onondagi, Indianina, który najwyraźniej zapadł ludziom w pamięć. Na trawniku przed gmachem sądu stała jego statua; przysłaniał oczy, patrząc na zachód. Kiedy panna Lola-panna Drew po raz pierwszy wyszła się przejść i zobaczyła statuę, długo pozostawała pod jej wrażeniem. Wpatrywała się w nią, aż pan Schultz się zirytował i ją od­ciągnął.

Największą budowlą w miasteczku był hotel „Onondaga” oczywiście. Pięć pięter czerwonej cegły, w samym sercu dzielnicy handlowej, jeśli tak ją można nazwać, gdyż liczne sklepy byty poza­mykane, z napisami na wystawach „do wynajęcia”, a tych kilka samochodów zaparkowanych przed­nimi oponami na chodniku to były stare poczciwe fordziki, modele A lub T, lub farmerskie półcię- żarówki z łańcuchową przekładnią i bez drzwi. W Onondadze niewiele się działo; właściwie to nasz przyjazd stanowił wydarzenie, co dotarło do mnie, gdy stary hotelowy Murzyn z najprawdziwszą ra­dością zaniósł moją walizkę do mego prywatnego pokoju na najwyższym piętrze i nawet nie zaczekał

na napiwek, który miałem zamiar mu wręczyć, tylko nie wiedziałem ile. Tam mieliśmy się wszyscy zatrzymać, na piątym piętrze, które pan Schultz wynajął w całości. Każda osoba miała dla siebie co najmniej jeden pokój, bo inaczej to by nie wyglądało, jak należy, powiedział pan Schultz, spoglądając na pannę Lolę-pannę Drew. Wobec tego ona miała własny apartament, a reszta po­jedyncze pokoje, tylko pan Berman miał jeszcze jeden pokój, do którego zażyczył sobie dodatkową linię telefoniczną, żeby nie korzystać z centrali hotelowej.

Rano, kiedyśmy dotarli na miejsce, powaliłem się na łóżko. Otworzyłem drzwi, a tam — o rany! Łazienka z ogromną wanną i kilka białych cieniut­kich ręczników wiszących na drążku, a lustro na całą wysokość drzwi. Łazienka była tak duża, jak nasza kuchnia w domu. Podłogę miała wyłożoną małymi ośmiokątnymi kafelkami, jak nasze klatki schodowe na Bronxie, tylko tutaj było bez porów­nania czyściej. Moje łóżko było miękkie i szerokie, a wezgłowie, zrobione z drewna klonu, przypo­minało pół wielkiego koła ze szprychami. Miałem fotel do czytania, z lampą na stoliku tuż obok, i biurko z lustrem, a w górnej szufladzie biurka znajdowały się wgłębienia na gotówkę i inne drobne przedmioty, które łatwo zgubić. Okna za­słaniały prześwitujące firany, zasuwane pociągnię­ciem sznurka, a za nimi czarne zasłony, takie same, jak w mojej szkole, gdzie zasuwało się je szczelnie przed pokazem slajdów albo filmów; wtedy trzeba było zapętlić sznurek pod parapetem. Koło łóżka stało radio, które trochę chrypiało i w ogóle nie łapało żadnych stacji.

Byłem zachwycony tym luksusem. Położyłem się do góry brzuchem na łóżku o dwóch poduszkach i białej narzucie pikowanej w fantazyjny wzorek:

148

rządki maleńkich sutek bawełnianych, a każda z nich, pod dotykiem moich palców, przywodziła mi na myśl Becky. Leżałem z rękoma pod głową i parę razy rzuciłem dupą w górę, wyobrażając sobie, że oto ona mnie dosiada. Prywatne hotele to są sensowne miejsca. W korytarzu piętro niżej zauważyłem stolik do pisania listów, z papeterią, którą można było sobie wziąć, i pomyślałem, że za dzień lub dwa napiszę do niej list. Zacząłem rozmyślać, o czym jej opowiem: czy mam się usprawiedliwiać, czy nie, za to, że zostawiłem ją bez pożegnania, i tak dalej, lecz cisza przerwała moje myśli. Usiadłem. Panował całkowity spokój, nienaturalna cisza; w pierwszej chwili wydawała się częścią luksusu, wkrótce dała się odczuć jako obecność istoty, która chce zawrzeć znajomość. Wcale nie sądziłem, że ktoś mnie obserwuje — nic z tych rzeczy, raczej podejrzewałem, że próbują mi się objawić pewne społeczne wymogi, wpisane na przykład we wzorek na tapecie, w nie kończące się rzędy miseczkowatych jaskrów albo meble z klo­nowego drewna ustawione w ciszy, niczym ele­menty tajemniczego rytuału, który czeka, aż go należycie dopełnię. Usiadłem wygodniej. W szuf­ladzie bocznej szafki przy łóżku znalazłem Biblię

i pomyślałem, że ktoś ją tam zostawił przypad­kowo. Ale zaraz się zorientowałem, zważywszy na schludny i uporządkowany wygląd pokoju, że książka jest częścią wyposażenia. Wyjrzałem przez okno, które w moim pokoju wychodziło na po­dwórze; miałem niezły widok na płaskie dachy sklepów i magazynów. W Onondadze nic się nie poruszało. Za hotelem było wzgórze porosłe sos­nami, przesłaniające całe niebo.

Rozumiałem, jak musi czuć się Lulu Rosen- krantz. Brakowało nam tego życia, jakie znaliśmy, ochrypłego od głośnych dźwięków, napędzanego

149

mechanicznie, z odgłosem klaksonów i dzwonków, zgrzytaniem kół o szyny, piskiem opon — no i cała ta zbieranina różnych ludzi na zbyt małej prze­strzeni, gdzie dopiero mogłeś poczuć się wolny

i mieć wszystkich w nosie. Ale on miał przynaj­mniej Mickeya albo Irvinga, no i lata lojalności wobec gangu za sobą, podczas gdy mnie nie miał kto pocieszyć. Nikt dotąd nie powiedział mi, co ja mam robić w Onondadze. Myślałem, że już skończyła się dla mnie kariera chłopca na posyłki, lecz nie byłem pewien. Wiedziałem o różnych rzeczach, co groziło śmiercią, jeśli się nie zdobyło wpierw zaufania. Nie po raz pierwszy znalazłem się w sytuacji, gdy przyczyny zaufania z mojej strony przeciwstawiam rozmiarom niebezpieczeństw, jakie mi grożą. Zawsze będę taki; ilekroć czułem się zadowolony z przebiegu spraw, w przekonaniu, że wiodę swoje zaczarowane życie bezbłędnie, stale musiałem pamiętać, że znikomy błąd może prze­sądzić o odmianie mego losu, nawet bez mojej wiedzy. Byłem notorycznym wspólnikiem przy morderstwach. Mógłbym zostać aresztowany, od­być proces i dostać wyrok śmierci. Lecz to jeszcze nie wystarczało dla zapewnienia sobie pozycji. Po­myślałem o Bo Weinbergu i otworzyłem drzwi na wyściełany dywanami korytarz. Nie dostrzegłem żadnych oznak życia. Wszystkie pokoje były za­mknięte. Wróciłem do swojego i przekręciłem klucz, tak by nie zakłócać ciszy, która dokuczyła mi do tego stopnia, że postanowiłem się czymś zająć, wobec tego wypakowałem nowy garnitur ze sklepu l. Cohena, z dodatkową parą spodni, i rozwiesiłem w dużej, zakurzonej szafie ubraniowej; koszule, resztę rzeczy i pistolet ułożyłem w szufladzie komo­dy, następnie wstawiłem pustą walizkę do szafy, usiadłem na brzegu łóżka i miałem wszystkiego do­syć. Po części wynikało to z faktu, że kiedy się czło-

150

wiek dokądś wybierze, po przyjeździe wszystko wydaje mu się takie tajemnicze. A może — mówi­łem sobie w myślach — nie jestem przyzwyczajony mieszkać samemu; mieszkałem sam dopiero od jakichś dziesięciu czy piętnastu minut i jeszcze się nie przyzwyczaiłem. W każdym razie mój po­ranny optymizm zdążył mnie całkiem opuścić. Jedyna rzecz, która mnie cieszyła, to był karaluch wędrujący po ścianie między rzędami jaskrów, ponieważ odkryłem, że hotel „Onondaga” wcale nie był jedynym zbiegiem niesprzyjających okolicz­ności.

Pierwsze parę dni spędzałem przeważnie sam. Pan Berman dał mi pięćdziesiąt dolarów w bank­notach o niskim nominale i kazał je wydać w róż­nych miejscach. Łatwiej było to zlecić niż wy­konać; Onondaga nie obfitowała w dobra do­czesne tak jak Bathgate Avenue. Tamtejsze sklepy to były nienaturalnie ciche, ciemne wnętrza z pus­tymi półkami, oddzielone od siebie przestrzenią sklepów, które zamknięto i zabito deskami. Wszed­łem do „Dziesięć i pięć centów” Bena Franklina

i to było coś strasznego. W Nowym Jorku kradłem w najlepszych sklepach typu „Dziesięć i pięć cen­tów”, wiedziałem więc, jak powinny wyglądać — ta nora zaś była smętna i uboga; właściciel palił tylko jedną żarówkę w głębi, a wiejskim dzieciakom, które wchodziły do środka, w bose stopy wbijały się drzazgi zbutwiałej podłogi. Tam prawie nic nie można było dostać. Kupiłem garść metalowych samochodzików oraz policjantów na motocyklach

i rozdałem. Znalazłem sklep z odzieżą damską

i kupiłem słomkowy kapelusz z szerokim rondem dla matki, potem zaniosłem go w pudle na pocztę

i wysłałem najbardziej kosztownym sposobem. Na-

151

potkałem sklep z biżuterią i kupiłem kieszonkowy zegarek za dolara.

Przez szybę drogerii zobaczyłem Lulu i szofera Mickeya, siedzących przy ladzie z kranem wody sodowej i pijących przez słomkę mleko ze słodem. Ciągnęli łyk i patrzyli z boku na szklankę, ile jeszcze zostało im tej tortury. Bardzo mnie ucie­szyło, że oni dostali od pana Bermana takie samo zadanie. Kiedy wyszli z drogerii, śledziłem ich dla wprawy. Stanęli niezdecydowani przed wysta­wą, na której był traktor. Natknęli się na kiosk z gazetami, ale sam mogłem im już wcześniej powiedzieć, że tu nie można dostać gazet nowo­jorskich. Wyszli i zapalili cygara tak zleżałe, że płonęły długim jasnym płomieniem jak pochodnie. Lulu był zdegustowany. Mickey musiał go uspoka­jać. Kupili dwudziestopięciokilowy worek cebuli

i porzucili go w śmietniku. Weszli do sklepu ogól- nowojskowego i przez szybę widziałem, jak wy­bierają koszule, czapki i sznurowane buciory, któ­rych nigdy nie spodziewałem się zobaczyć na ich nogach.

Drugiego dnia szału zakupów moja wyobraźnia skapitulowała. Wtedy przyszło mi do głowy, że ten sam cel osiągnę, zawierając przyjaźnie, wobec tego kupowałem lody gromadce dzieciaków, która za mną łaziła, a potem, w niedużym parku naprzeciw gmachu sądu, pożonglowałem trochę trzema różo­wymi piłeczkami z gumy. W Onondadze wszędzie pętały się dzieci; to były jedyne ludzkie istoty, jakie widywałem po południu, jedyni ludzie bez żadnego zajęcia, ubrani w spodnie na szelkach, bez koszuli, na bosaka, z piegowatymi twarzyczkami; mrużąc oczy od słońca, przypominali mi moją ulicę i pełen dom sierot, lecz wykazywali mniejsze poczucie humoru, mniej byli skłonni uśmiechać się lub ska­kać do góry z radości. Radość traktowali serio,

obserwując w skupieniu moje żonglowanie, lecz cofając się, gdy chciałem im pokazać, jak to się robi.

Tymczasem spośród osób niedostępnych oczom pan Schultz z panną Lolą-panną Drew byli naj­ważniejsi. Dzień i noc trwały korowody służby do jego apartamentu. Zastanawiałem się, co ona robi, by sprawić wrażenie, że w jej pokoju kto­kolwiek zamieszkuje. Potem zreflektowałem się: przecież ona nie zawracałaby sobie tym głowy. Próbowałem odgonić od siebie myśli o niej, ale to było trudne, zwłaszcza nocą, kiedy leżałem w swoim pokoju na łóżku, paląc wingsy i słucha­jąc bardzo cicho muzyki tanecznej z chrypiącego radia. Było mi przykro, że widziałem ją nago; zbyt dużo już wówczas wiedziałem, by wyobrażać ją sobie w myślach. Właściwie to na wspomnienie

o niej czułem mdłości. A potem się wnerwiłem. Ona mi dobitnie uświadomiła, jak mało wiem

o kobietach; z początku myślałem, że ona jest nie­winną istotą o błękitnej krwi, ofiarą, która trafia przypadkiem w sam środek okropieństwa gangster­skich porachunków, lecz potem, w jej apartamen­cie w hotelu „Savoy-Plaza” stało się jasne, że ona dawała dupy najlepszym z nich. Myślałem, że dziwkami zostają tylko kobiety z marginesu, lecz okazuje się, że bywają też bogate dziwki i ona się do nich zalicza. W małżeństwie zdegenerowanym przez wyrafinowaną rozwiązłość ona była nieobli­czalna, lubiła iść na całość, to znaczy we wczes­nych godzinach rannych siedzieć w packardzie, wiozącym ją cholera wie gdzie, i pić szampana z facetem, który właśnie zabił jej chłopaka. Ktoś inny mógłby uznać to za nikczemność z pewną dozą ryzykanctwa, lecz nie zauważyłem w jej oczach odbicia tego rodzaju myśli, obserwując ją w zaci­szu sypialni, gdy wiadomo, że kobieta szykująca

153

się do wyjścia odstania swe prawdziwe oblicze — podczas przebiegłych starań przed wystawieniem się na sprzedaż, bez potrzeby wdzięcznego siedze­nia, z kolanami razem, albo stania z jedną stopą wysuniętą nieco do przodu i lekko odchyloną w bok.

Nie wyszli stamtąd przez całe bite dwa dni, nawet dla zaczerpnięcia świeżego powietrza. Póź­nym rankiem trzeciego dnia dostrzegłem ich, jak wychodzą z hotelu. Trzymali się za ręce. Zaniepo­koiłem się, że pan Schultz mnie zauważy, jak stoję na chodniku, żonglując dla gromadki dzieciaków. Ale on nie dostrzegał niczego poza nią; wsadził ją do samochodu obok Mickeya, który trzymał otwar­te drzwi, i zaraz sam wsiadł do środka. Wyraz twarzy pana Schultza dawał do zrozumienia, że przez dwa dni i dwie noce spędzone w łóżku z panną Drew ona sporo zyskała w jego oczach. Kiedy odjechali, pomyślałem: no cóż, jeżeli ona ma przeżyć, mimo śmiertelnego zagrożenia, gdyż za dużo wie o tamtej morskiej przejażdżce, to rzeczy­wiście tylko w ten sposób. A zresztą to śmiechu warte, bo ona jest taka nieobliczalna, że nawet nie przyszło jej do głowy coś tak prozaicznego jak przetrwanie.

Ale pod koniec drugiego dnia humor mi się poprawił dzięki zaproszeniu na kolację przy dużym okrągłym stole w hotelowej jadalni, gdzie wszyscy byli obecni: pan Schultz z panną Lolą-panną Drew po prawicy, z lewej Abbadabba Berman, no i my wszyscy: Lulu, szofer Mickey, Irving i ja, rozsa­dzeni półkolem naprzeciwko. Pan Schultz był w do­skonałym humorze i wydawało mi się, że wszyscy z gangu się cieszą, że jesteśmy razem; może tylko ja trochę tęskniłem za domem.

Przy dwóch czy trzech pozostałych stolikach

siedziały pary w starszym wieku. Ludzie ci zerkali

154

w naszą stronę, a potem pochylali się ku sobie rozmawiając, a w obramowaniach okien ukazy­wały się twarze przechodniów, zastępowane przez coraz to inne twarze. W drzwiach co minutę poja­wiały się uśmiechnięte gęby człowieka z recepcji

i boya, starszego Murzyna. Pan Schultz był tym wszystkim zachwycony.

Kochasiu! — zawołał kelnerkę. — Opowiedz mi o waszej piwniczce!

Myślałem, że to dziwaczne żądanie, dopóki dziewczyna nie odpowiedziała, że mają tylko Taylor New York State w butelkach z zakrętkami, co rozśmieszyło go tak, jakby wiedział o tym cały czas. Kelnerka była młoda, pulchna, pryszczata, ubrana w strój, jaki widziałem u kelnerek od Schraffa przy Fordham Road: czarna sukienka z białymi dodatkami i mały wykrochmalony czepek na głowie; była tak zdenerwowana, że ciągle coś upuszczała, nalewała nam wodę do szklanek aż po wrąbek i tak dalej, a ja pomyślałem, że ona w każdej chwili może wybiec stamtąd z płaczem. Panu Schultzowi to nie przeszkadzało, zamówił dwie butelki czerwonego Taylora New York State. Wiedziałem, że Lulu i Mickey woleliby piwo, jeśli już nie coś mocniejszego, ale obaj nic nie mówili. Żle się też czuli w krawatach.

Za sprawiedliwość — powiedział pan Schultz, unosząc kieliszek, i stuknął się z panną Lolą-panną Drew, która spojrzała na niego i roześmiała się, czarująco gardłowym śmiechem, jak gdyby on żartował, a potem wszyscy stuknęliśmy się kie­liszkami, nawet ja, z moją szklanką mleka.

Nasz stół stał na środku sali, dokładnie pod żyrandolem z przezroczystymi żarówkami, które dawały światło przyćmione, lecz jednocześnie po­wodujące odblask, dlatego trudno było powiedzieć, jak kto właściwie wygląda, a ja bardzo chciałem

155

zobaczyć, jak wyglądają ludzie, co pieprzyli się jak szaleni przez ostatnie czterdzieści osiem godzin; chciałem jakichś dowodów, czegoś namacalnego, co mógłbym wykorzystać w moich abstrakcyjnych wyobrażeniach nasyconych zazdrością — lecz nic takiego nie istniało, przynajmniej w tym świetle, szczególnie trudno było przyjrzeć się twarzy panny Loli-panny Drew, ona była tak oszałamiająco pięk­na, z krótkimi złotymi włosami, oczy miała takie zielone, a skórę tak białą, że patrzyło się na nią jak pod słońce. Nie dało się jej przyjrzeć w tym blasku i aż w oczy kłuło, gdy człowiek patrzył dłuższą chwilę. Całą swoją uwagę poświęcała panu Schultzowi i wpatrywała się w niego, ilekroć ot­worzył usta, zupełnie jakby była głucha i musiała czytać z ruchów jego warg.

Kolacja składała się z pieczeni, ziemniaków puree

i fasolki szparagowej oraz koszyczka z pieczywem, masła i keczupu na środku stołu. Jedzenie było dobre, gorące, a ja zgłodniały. Wsuwałem szybko, zresztą wszyscy jedliśmy szybko i zapamiętale. Pan Schultz poprosił kelnerkę, żeby przyniosła jeszcze jeden półmisek pieczeni, i dopiero kiedy zaspokoi­łem pierwszy głód, zorientowałem się, że panna Lola-panna Drew nawet nie tknęła kolacji, tylko siedzi pochylona, z łokciami na stole, pochłonięta obserwacją naszych wilczych apetytów, gdy z wi­delcami w zaciśniętych pięściach przeżuwamy, mlaszcząc niemiłosiernie, i raz po raz sięgamy, żeby nadziać kromkę chleba na widelec. Wyglądała na zafascynowaną. Kiedy znów podniosłem wzrok, uniosła swój widelec i zacisnęła w pięści. Chwytała go na różne sposoby, żeby przekonać się, jak to jest, potem przełożyła sobie kawałek pieczeni na talerz i pomału podniosła na wysokość oczu. W tym momencie wszyscy ucichli, obserwował ją z uwagą cały stół, lecz ona zdawała się tego nie zauważać.

156

Opuściła widelec i zostawiła sterczący w kawałku mięsa, jak gdyby była sama i właśnie rozmyślała

o czymś bardzo odległym. Sięgnęła po serwetkę, rozpostarła ją i położyła sobie na kolanach. Wtedy spojrzała na pana Schultza ze słodko-roztargnio- nym uśmiechem, potem na swój kieliszek, który on czym prędzej napełnił. Następnie rozpoczęła jedze­nie. Widelec przełożyła do lewej dłoni, w prawą wzięła nóż; odkrajała kawałek, nóż odkładała, brała widelec w prawą rękę i podnosiła do ust na ząbkach widelca maleńkie kawałeczki pieczeni z ziemniakami puree. Była to czynność wyko­nywana z demonstracyjną dystynkcją i obrzędową starannością; podobnie nauczycielki w szkole wy­pisują słowa na tablicy, wymawiając je sylaba po sylabie. Kiedy wszyscy utkwiliśmy w niej wzrok, sięgnęła po swój kieliszek, przytknęła do ust i wy­piła łyk całkiem bezgłośnie. Specjalnie się wsłuchi­wałem: żadnego siorbnięcia, mlaśnięcia ani gulgo­tu, aż zastanawiałem się kiedy już odstawiła kieliszek — czy rzeczywiście przełknęła trochę wina, czy nie. Musiałem przyznać, że to był naj­bardziej przygnębiający pokaz dobrych manier, jaki zdarzyło mi się oglądać. Chociaż była piękna, w jednej chwili straciła dla mnie wszelki powab. Lulu Rosenkrantz zmarszczył brwi w sposób, który mógłby przerazić zawodowego mordercę, następnie wymienił spojrzenia z szoferem Mickeyem, Abba- dabba zaś wlepił wzrok w obrus, ze smutkiem malującym się na twarzy; nawet niewzruszony Irving spuścił oczy, lecz pan Schultz kiwał głową, wydymając wargi, jak gdyby właśnie padł ważki argument. Pochylił się do przodu, potoczył wzro­kiem wokół stołu i rzekł tonem, który pewnie wydawał mu się modulowany:

Dziękuję, panno Drew, za te cenne uwagi, które jak sądzę, mają przyczynić się do tego, że-

157

byśmy dla naszego dobra lepiej pilnowali własnej dupy.

Natychmiast zorientowałem się, że zaszło coś ważnego, lecz nie śmiałem zgadywać, co to takiego, dopóki nie znalazłem się sam w swoim pokoju, w łóżku przy zgaszonym świetle, gdy świerszcze z pól Onondagi wybijały głośny rytm pulsu nocy, jak gdyby noc była wielkim cielskiem, tak jak morze, w którym różne stworzenia zamieszkują, kochają się i umierają. Panna Lola-panna Drew gardziła wspomnieniami. Teoretycznie została wzię­ta do niewoli, ryzykowała życie. Lecz nie miała najmniejszego zamiaru być więźniem. Miała coś do zaoferowania. Oczywiście pan Schultz miał rację mówiąc, że powinniśmy tu pilnować własnych tyłków, niczym podróżnicy w obcym kraju pod rządami dyktatora. Lecz wszystkich przy stole zdumiało, że on trzyma! jej stronę. Odegrała tę swoją idiotyczną pantomimę, przekonana, że robi laskę, dając przykład nieszczęśnikom, którym się w życiu mniej powiodło, a on, zamiast dać jej po gębie, co każdy inny prawdopodobnie by zrobił, przyjął to i wręcz docenił. W ich odczuciu został nadany komunikat, że ona jest niejako dopusz­czona do gry i tak już zostanie.

Nie wiedziałem, rzecz jasna, czy mam rację i czy każdy faktycznie tak myślał, ale doświadczenia mojej kariery u pana Schultza świadczyły o tym, że on ma słabość do osób, które go podziwiają, na­śladują, przywiązują się do niego i w różny sposób są od niego zależne, czy będą to ambitne dzieciaki, czy kobiety, którym zabił kochanków. Ona była w końcu wojenną branką, rozkosznie cenną dzięki miłości Bo Weinberga. Moje myśli krążyły wokół kwestii, czy pan Schultz, idąc z nią do łóżka, dostawał triumfalnej erekcji i kochał się z kobietą, jednocześnie pastwiąc się nad martwym Bo?

158

Nazajutrz z samego rana do moich drzwi za­stukał pan Berman i kazał mi się ubrać w nowy garnitur, włożyć okulary i spotkać się z panem Schultzem w hallu za kwadrans. Wyrobiłem się w dziesięć minut i starczyło mi czasu, by pobiec za róg na kawę z pączkiem. Wróciłem akurat, kiedy wszyscy wychodzili. Mickey siedział w packardzie, obok niego wsiadał Lulu Rosenkrantz, z tyłu zaś sadowił się pan Schultz z panną Drew. Wskoczyłem do środka.

Podróż nie trwała długo, właściwie tylko skręcili­śmy za róg do Narodowego Banku Onondagi, który mieścił się w wąskim budynku z piaskowca z dwoma podłużnymi zakratowanymi oknami i ko­lumnami z trójkątnym zwieńczeniem nad drzwia­mi. Mickey zatrzymał się po drugiej stronie ulicy

i siedzieliśmy w aucie z zapuszczonym silnikiem wpatrując się w budynek.

Kiedyś miałem okazję poznać tego Alvina Pincusa, który pracował z Przystojniakiem Floy- dem — odezwał się Lulu. — Z niego był kasiarz jak się patrzy.

No i daleko zaszedł — odrzekł pan Schultz.

Ale jakiś czas nieźle sobie radzili.

Zastanów się, Lulu — powiedział pan Schultz — jaki sens dobierać się do forsy aku­rat tam, gdzie ją trzymają pod kluczem? Trzeba być skończonym durniem. Ten twój gówniany kryminalista nie liczy się jako podmiot gospo­darczy — oświadczył, poklepując skórzaną teczkę na kolanach. — No dobra, panie i panowie, wy­siadka.

Wysiadł pierwszy, przytrzymał drzwi pannie Drew i mnie.

Nie miałem pojęcia, czego ode mnie oczekują. Kiedy wysiadłem z samochodu, panna Drew powie­działa:

Poczekaj chwilę — i poprawiła mi krawat. Cofnąłem się instynktownie.

Po prostu bądź miłym chłopcem — powie­dział pan Schultz. — Ja wiem, że to niełatwe.

Od moich czarnych sznurowanych pantofli rósł mi bąbel na pięcie, a stalowa oprawka okularów ze zwykłymi szybkami szkieł piła mnie za uszami. Zapomniałem oczywiście kupić książkę, o której mówił mi pan Berman, dlatego chwyciłem się ostatniej deski ratunku i w lewej dłoni miałem Biblię z hotelowego pokoju. Moją prawą dłoń złapała panna Drew i ścisnęła, kiedy przechodziliśmy za panem Schultzem na drugą stronę ulicy.

Świetnie wyglądasz — powiedziała.

Byłem niepocieszony, że nawet w butach z dys­kretnie podwyższonymi obcasami nie dorównywa­łem jej wzrostem.

To komplement — dodała. — Nie bądź taki nachmurzony.

Bardzo jej było wesoło.

Wprowadzono nas obok zakratowanych okie­nek na zaplecze, gdzie prezes banku wyszedł zza biurka i serdecznie ściskał dłoń pana Schultza, podczas gdy jego wzrok prześlizgiwał się po nas wszystkich, taksując chłodno. Był tęgim mężczyzną z mięsistym podbródkiem i grdyką, która chodziła mu jak pompa hydrauliczna, gdy tylko zaczynał mówić. Za jego plecami znajdowały się otwarte drzwi i stalowa krata, a za nią zamknięte pomiesz­czenie, stanowiące w istocie duży sejf z masywnymi drzwiami teraz otwartymi na oścież i z mnóstwem szufladek w środku, przypominających przegródki na poczcie.

Doskonale, doskonale — rzekł prezes po dopełnieniu ceremonii przywitania, podczas której pan Schultz przedstawił mnie jako swojego adepta, a pannę Drew jako moją guwernantkę.

160

Proszę siadać, bardzo proszę, nieczęsto goś­cimy w naszym miasteczku tak sławne osoby. Mam nadzieję, że się państwu u nas spodoba.

O, tak — odrzekł pan Schultz odpinając teczkę. — To dla nas letni wypoczynek na łonie natury.

No cóż, to akurat możemy państwu polecić. Kąpiel w rozlewiskach, strumienie, gdzie pełno pstrągów, dziewicze lasy... — Tu strzelił spojrze­niem w stronę skrzyżowanych nóg panny Drew. — ...parę niezłych widoków ze szczytów wzgórz, jeśli lubią państwo piesze wędrówki. Dobre świeże po­wietrze, można oddychać do woli — oświadczył

i wybuchnął śmiechem, jakby udało mu się powie­dzieć coś zabawnego. Paplał tak jeszcze przez chwilę, raz po raz spoglądając na teczkę, którą pan Schultz właśnie umieścił na jego biurku i odchylił klapę, żeby następnie jednym ruchem wyrzucić paczki zielonych na zielone sukno blatu biurka. W tej samej chwili bankier nagle zapomniał języka w gębie, chociaż jego pompa hydrauliczna praco­wała jeszcze siłą rozpędu.

To było mnóstwo pieniędzy; więcej niż kiedykol­wiek widziałem na oczy, lecz okazałem większą powściągliwość aniżeli bankier i nie dałem po sobie poznać, że oglądam coś niezwykłego. Pan Schultz oznajmił, że chce otworzyć rachunek czekowy na pięć tysięcy dolarów i umieścić równowartość w sej­fie jako depozyt. Po chwili wezwana została star- szawa sekretarka bankiera i wśród wielkiego zamie­szania i wymiany uprzejmości oboje z bankierem wyszli przeliczyć łupy, podczas gdy pan Schultz rozsiadł się wygodnie i zapalił świeże cygaro z pu­dełka na biurku bankiera.

Mały—zwrócił się do mnie—zauważyłeś, ile jest czynnych okienek?

Jedno?

Zgadza się. Jeden siwy urzędnik siedzi tara

i czyta gazetę. Jakby tu weszli kumple Lulu, to nawet nie napotkaliby strażnika w drzwiach. Wiesz, jakie ten gość musi mieć rezerwy? Hipoteki od zapyziałych farm? Spędza całe dnie, wyprzeda­jąc powiat Onondaga po dziesięć centów od dolara. Mówię ci. Całą noc oka nie zmruży, tylko będzie rozmyślał o tej gotówce w moim depozycie. Co ona sobą przedstawia. Dajmy mu tydzień, góra dziesięć dni. Odezwie się do mnie.

A ty pójdziesz na wszystko, co on zaproponu­je — wtrąciła panna Drew.

Do diabła, pewnie. Masz przed sobą ukocha­nego dobroczyńcę tego zadupia.

Zapiął guzik swego ciemnego garnituru i strzep­nął niewidoczny pyłek z rękawa. Wetknął cygaro do ust i pochyli! się, żeby podciągnąć skarpetki.

Załapię się tutaj i mogę startować do Kon­gresu.

Chciałabym coś wspomnieć na inny temat, ale przyrzeknij, że nie będziesz się dąsać —■ powiedziała panna Drew.

Co? Nie. Użyłem niedobrego słowa?

Mówi się „adoptowany”, od słowa adopcja.

A co ja powiedziałem?

Adept. To co innego, tu chodzi o młodego, zdolnego...

Wtedy wrócił bankier, zacierając ręce, cały roz­promieniony, położył przed panem Schultzem ja­kieś formularze do podpisu, zdjął skuwkę pióra wiecznego i osadził ją na drugim końcu, podał pió­ro przez szerokość biurka — i cały czas paplał. Zamilkł jednak, gdy rozległo się skrzypienie staló­wki przy podpisie; wszystkie dokumenty podpisy­wano w skupieniu, niczym jakiś międzynarodowy traktat. Potem weszła starszawa sekretarka z po­kwitowaniem i książeczką czekową, odbyła się ko-

162

lejna runda wymiany uprzejmości, podczas której powtarzaliśmy „do zobaczenia”, „dziękuję”, i „słu­żę uprzejmie”. To fakt, że pieniądze budzą w lu­dziach radość, wprawiają ich w histeryczne roz­radowanie; nagle ludzie dbają o ciebie i życzą ci jak najlepiej. Bankier nie zwracał dotąd większej uwagi na nikogo prócz pana Schultza, lecz teraz nagle rzekł:

Powiedz mi, młody człowieku, co czyta dzi­siejsza młodzież?

Tak jakby go to naprawdę obchodziło. Odwrócił trzymaną przeze mnie książkę, żeby przeczytać tytuł. Nie wiem, czego się spodziewał, może fran­cuskiej powieści, w każdym razie był szczerze zaskoczony.

Doskonale, synu, doskonale — oznajmił, poklepał mnie po ramieniu i zwrócił się do mojej guwernantki: — Moje gratulacje, panno Drew. Sam prowadzę drużynę skautów i z taką młodzieżą nie musimy obawiać się o przyszłość tego kraju, nie­prawdaż?

Odprowadził nas do drzwi frontowych, nasze obcasy zaklekotały na marmurowej posadzce, prze­maszerowaliśmy jak w procesji, samotny urzędnik wstał, gdy go mijaliśmy.

Do widzenia, z Bogiem — rzekł bankier, machając nam na pożegnanie ze schodów.

Lulu otworzył nam drzwi auta, usiedliśmy z tyłu i kiedy tylko Lulu zajął miejsce z przodu, Mickey zapuścił silnik, wrzucił bieg i odjechaliśmy. Dopie­ro wtedy pan Schultz zapytał:

O co tu, kurwa, chodzi?—i sięgnął nad panną Drew, żeby wyrwać mi z rąk Pismo Święte z hotelu „Onondaga”.

W samochodzie zaległo milczenie i słychać było tylko szelest kartek. Wyglądałem przez okno. Zjeż­dżaliśmy powoli w dół prawie opustoszałej głównej

163

ulicy. Tutaj, na wsi, mieli na przykład sklepy zpaszą. Siedziałem ubrany w nowy garnitur z długi­mi spodniami i w buty o podwyższonych obcasach, moje udo stykało się z udem pięknej panny Drew na tylnym siedzeniu luksusowego prywatnego auta należącego do człowieka, który jeszcze parę ty­godni temu istniał dla mnie tylko w podszytych strachem marzeniach, i byłem strasznie nieszczęś­liwy. Opuściłem szybę do końca, żeby wypuścić za okno dym z cygara. Nie miałem żadnych wątpliwo­ści, że zaraz zdarzy się coś niewyobrażalnie okro­pnego.

Ty, Mickey... — odezwał się pan Schultz.

We wstecznym lusterku ukazały się błękitne oczy

szofera Mickeya.

Staniesz przy kościele na wzgórzu, zaraz zobaczysz wieżę — nakazał pan Schultz i zaśmiał się cicho. — Jedyna rzecz, o której żeśmy nie pomyśleli — przyznał i położył dłoń na kolanie panny Drew. — Czy mogę złożyć moje gratulacje, podobnie jak tamten gość z banku?

To nie moja zasługa, szefie — odparła. — Nie miałam z tym nic wspólnego.

Pan Schultz pochylił się, żeby spojrzeć na mnie, siedzącego za panną Drew. Uśmiechał się szeroko, szczerząc wielkie zęby, które wypełniały mu całe usta.

Naprawdę? Sam na to wpadłeś?

Nie miałem szans odpowiedzieć.

A widzisż? — mówił do panny Drew. — Ja dobrze wiem, jakich słów używać. Ten chłopak to jest, kurwa, mój najzdolniejszy adept.

I w ten sposób zostałem zapisany do Niedziel­nego Studium Biblijnego przy kościele Ducha Świę­tego w Onondadze, stan Nowy Jork, podczas dłużącego się w nieskończoność lata 1935 roku. Po to, by wysłuchiwać oracji na temat poczynań

różnych gangów na pustyni, o tym, jak ścigano ich z mocy prawa, o ich rozróbach i przewałkach,

o sposobach, na jakie się nawzajem rolowali, i o mo­cno przesadzonych wymaganiach, jakie sobie sta­wiali. Taki był mój błogosławiony los w pod­ziemiach kościoła, gdzie pot spływał z kamiennych ścian, a moim kolegom z klasy ciekło z nosów, bo mieli katar. Koleżanki i koledzy nosili wyblakłe spodnie na szelkach albo wyblakłe kwieciste su­kienki, zawsze o numer za duże, pod ławką zaś machali nogami, obutymi albo i nie, w każdą cholerną niedzielę. Niby tak dużo osiągnąłem i tak daleko zaszedłem, a równie dobrze mógłbym prze­bywać z powrotem w domu sierot.

Lecz niedziela była tylko najgorszym z siedmiu dni; przez cały tydzień zajmowaliśmy się dobrymi uczynkami. Odwiedzaliśmy szpital, przywożąc sło­dycze i kolorowe pisma na oddziały chorych. Gdzie­kolwiek był jakiś czynny sklepik oferujący coś na sprzedaż, zaraz wchodziliśmy do środka, żeby to coś» kupić, pod warunkiem, że nie są to części zamienne do traktora. Milę za miastem znajdowało się mini-pole golfowe; kilkakrotnie jeździłem tam z Lulu i Mickeyem. Cała nasza trójka naprowadza­ła piłkę przez małe drewniane pochylnie, rynny i zjeżdżalnie — nawet się w tym trochę wyrobiłem i wygrałem parę dolarów od tamtych, lecz kiedy pewnego dnia Lulu zachował się niesportowo i zła­mał swój kij na kolanie, postanowiłem więcej tam nie jeździć. W miasteczku, ilekroć się pojawiłem, zawsze zbierała się gromadka wsiowych dziecia­ków. Szły za mną po ulicy, kupowałem im więc cukierki, lizaki i lody, podczas gdy pan Schultz wyprawiał przyjęcia dla ich rodziców pod auspic­jami Ligi Amerykańskiej albo na kościelnych im-

165

prezach wykupywał wszystkie ciasta domowej ro­boty i stawiał ciasto i kawę dla każdego. Z nas wszystkich on jeden zdawał się cieszyć długimi dniami nudy. Panna Drew wynalazła stajnię z koń­mi wierzchowymi i każdego ranka zabierała pana Schultza na konną przejażdżkę; z okna korytarza na szóstym piętrze obserwowałem, jak podążają stępa wiejskimi drogami na pola leżące odłogiem, gdzie ona dawała mu lekcje jazdy. Poczta raz po raz dostarczała różne duperele, które ona zamawiała przez telefon z pewnego wykwintnego sklepu w Bo­stonie: ekwipunek jeździecki dla nich obojga, twe- edowe kurtki ze skórzanymi łatami na łokciach, jedwabne szaliki, ciemnozielone kapelusze z sukna z maleńkimi piórkami nad otokiem, buty i spodnie jeździeckie ze lśniącej skóry — takie specjalne spodnie w kolorze lawendy, rozszerzane na bio­drach. One jej akurat pasowały, bo miała długą talię, a z tyłu była nieco spłaszczona, lecz nie pasowały wcale na krępego pana Schultza, który nie miał w nich sportowej sylwetki, żeby nie powiedzieć dosadniej. Oczywiście żaden z nas, nawet pan Berman, nie ośmieliłby się zwrócić mu na to uwagi.

Pora, którą lubiłem najbardziej, to był wczesny poranek. Zawsze wstawałem pierwszy, następnie szedłem kupić gazetę „Onondaga Signal”, którą mogłem poczytać przy śniadaniu w małej herbacia­rni, gdzie serwowano również przekąski; znalazłem to miejsce przypadkiem, w którejś z bocznych uliczek. Właścicielka sama zajmowała się wypieka­mi i podawała bardzo dobre śniadania, lecz z nikim nie podzieliłem się tą informacją. Myślę, że ja jeden z nas wszystkich czytałem „Signal”, gazetę niewątp­liwie nudną, z wiadomościami dla rolników, kalen­darzową wiedzą i poradami, jak robić przetwory, ale mieli tam rubrykę z komiksem „Fantom” oraz „Abbie i Slats”, co dawało mi przyjemne złudzenie

kontaktu z prawdziwym życiem. Któregoś ranka na pierwszej stronie znalazła się historia o tym, jak pan Schultz wykupił od banku zbankrutowane gos­podarstwo i oddał rodzinie, która je utraciła. Kie­dy wróciłem do hotelu, przy krawężniku stało więcej niż zwykle zaparkowanych starych samo­chodów, a w niewielkim hallu siedzieli lub prze­chadzali się mężczyźni w ubraniach roboczych i kobiety w domowych sukienkach. Od tej pory hotel był ciągle obstawiony, w środku albo na zewnątrz; co najmniej ze dwóch farmerów z żona­mi, a czasem nawet dziesięciu, w zależności od pory dnia. Jedno zauważyłem u tych ludzi: kiedy byli szczupli — to do przesady, a jak grubi — to też wyjątkowo. Pan Schultz był zawsze uprzejmy, jak z nimi rozmawiał; brał ich na rozmowę do stołu w rogu hotelowej jadalni, jakby tam mieściło się jego biuro, parę minut słuchał, co mają do powie­dzenia, potem zadawał kilka pytań. Nie wiem, ile razy załatał hipotekę — prawdopodobnie ani razu, dał im raczej pieniądze na opłacenie rat za dany miesiąc albo parę dolarów „na odegnanie wilka spode drzwi”, jak to ujmował. Odbywało się to w taki sposób, żeby nie zranić ich uczuć; udawał, że robi z nimi interesy. Zapisywał wszystko i kazał się zgłosić następnego dnia, a wtedy Abbadabba Berman wypłacał żywą gotówkę w małych brązo­wych kopertach, w swoim biurze na piątym piętrze. Pan Schultz nie chciał grać możnego dobroczyńcy; okazywał wiele taktu.

Fascynowało mnie, jak wieś może być taka piękna, a zarazem w niewidoczny sposób tonąć w kłopotach. Wędrowałem w stronę rzeki, przez most, a potem coraz dalej i dalej — w miarę jak przyzwyczajałem się do otoczenia i nabierałem pewności, że nic złego nie spadnie na mnie z błękit­nego nieba, z ukwieconych wzgórz, z napotkanego

167

kawałek od drogi domostwa, na które składał się dom, szopa i jedna lub dwie sztuki bydła w pobliżu. Tutaj, w głębi stanu, jasne było, że każde miasto ma swoje granice, a potem zaczyna się pusta droga, która wymaga zamiłowania do podróży. Otuchy dodawały mi ustawione w równych odstępach słu­py telegraficzne połączone zwieszającymi się druta­mi przewodzącymi elektryczność. Byłem równie szczęśliwy widząc namalowaną białą linię, biegnącą wytrwale środkiem drogi, przez wszystkie wzniesie­nia i załomy terenu. Przyzwyczaiłem się już do słomianego zapachu pól i powiewu świeżego nawo­zu, docierającego niespodziewanie od przydrożnej plamy upalnego słońca. I po raz pierwszy odkryłem, że pozorną ciszę wypełniają rozmaite odgłosy natu­ry: podmuchy i szum wiatru, zagadkowy chrobot, trzaskanie gałązek, gardłowe pomruki, chrzęst chrząszczy, bzyczenia, łoskoty, skrzypienia, syki i chlupot — a wszystkie te dźwięki dochodziły nie wiadomo skąd. Przyszło mi więc do głowy, podczas tych moich wycieczek, że wpierw czuje się zapach i odgłosy życia, zanim się je zobaczy; że właściwie w przyrodzie wzrok jest najmniej doskonałym wśród zmysłów. Mnóstwa rzeczy można się na­uczyć z krajobrazu, który tajemniczo rozciąga się przed tobą. Obserwowany widok nie oferował żadnych udogodnień cywilizacyjnych na styku po­między nie ozdobioną niczym ziemią i wszechwład­nym niebem, dlatego do głowy by mi nie przyszło, że mógłbym poczuć się jak zwyczajny szczur kamie­nic czynszowych i miejskich slumsów. Lecz wów­czas rozpocząłem już penetrowanie piaszczystych ścieżek i bocznych dróg bez ubitej nawierzchni. Pewnego dnia kroczyłem szeroką kamienistą ścież­ką, kiedy do moich uszu dotarł niepokojący dźwięk, który nie miał nic wspólnego z wiejskimi odgłosami. Brzmiał potężnie, jak pomruk zmotoryzowanej i 168

armii. Wdrapałem się na wzniesienie, lecz ujrza­łem jedynie chmurę kurzu, unoszącą się znad da­lekich pól, a potem przed nosem wyrosły mi czarne auta i traktory wiejskiej biedoty, zaparkowane na poboczu, natomiast większość, na moje oko, obywateli Onondagi przemierzała pola w tuma­nach kurzu wznoszonych przez ciągniki, kombajny i ciężarówki, które wykopywały ziemniaki, kwintal za kwintalem. Maszyny sypały kartofle w ruchome taśmy i na skrzynie ciężarówek, a za nimi szli zgięci w pół ludzie i zbierali pozostawione przez maszyny bulwy do jutowych worków, które ciągnęli za sobą po ziemi, a niektórzy, powodowani nędzą, nawet na czworakach pospiesznie przemierzali zagony — mężczyźni, kobiety i dzieci. Parę z nich rozpozna­łem z zajęć w szkółce niedzielnej w kościele Ducha Świętego.

Wówczas to uświadomiłem sobie zasięg strategii pana Schultza. Przedtem zastanawiałem się, jak ludzie mogą dać się tak nabrać, bo to, co robił, było całkiem oczywiste. Lecz on wcale nie usiłował nikogo oszukać — nie musiał — to nie miało żadnego znaczenia, że ci ludzie znają go jako grubą rybę wśród nowojorskich gangsterów. Nikt tu i tak nie kochał Nowego Jorku. Co on tam robił, to jego sprawa, bo tutaj okazał swoją dobrą wolę. Nie liczyło się nawet to, że wiedzieli, o co mu chodzi, byle dalej czynił dobro na skalę dorównującą jego reputacji. Oczywiście, że można było przejrzeć na wylot jego intencje, ale tak właśnie zdobywa się poparcie mas; każdy czyn musi być dokonany na odpowiednio wielką skalę, niczym napis na niebie, żeby widać go było z odległości paru mil.

Pewnego wieczoru, przy kolacji, skonstatował:

Wiesz, Otto? Prezesowi Zarządu tygodniowo wypłacałem tyle, ile to wszystko kosztuje. Tutaj nie ma żadnego pośrednika, który podbijałby cenę —

ucieszył się na tę myśl. — Mam rację, Otto? Działamy bez pośredników; jajka prosto z kurnika.

Roześmiał się, bo w Onondadze wszystko szło tak, jak się spodziewał.

Ale ja zauważyłem, że Abbadabba Berman nie podziela takiego optymizmu. „Prezes Zarządu” to był pseudonim pana Hinesa, człowieka Tammany. Zanim Federalni zdążyli wszystko popsuć, pan Hines wynalazł gliniarzy, którzy byli zbyt cwani, by im to wyszło na dobre, i obsadził nimi Staten Island; poza tym urzędników niewłaściwie pojmujących swoje obowiązki, emerytowanych sędziów, a na dokładkę kupił w wyborach najłagodniejszego i naj­bardziej pokojowego prokuratora okręgowego w historii miasta Nowy Jork. To fantastycznie uprzyjemniało robienie interesów. W owym czasie jednak oni próbowali wyplątać się z trudnej sytua­cji. Poza tym gang został wyrwany z naturalnego środowiska; nie mieli wystarczającego doświadcze­nia w działaniu zgodnie z prawem i nie można było liczyć, że postąpią jak należy. No i do tego panna Drew. Ona niewątpliwie dodawała splendoru wszel­kim przedsięwzięciom, bo zauważała sprawy wpaja­ne wychowującym się w jej środowisku. Jak roze­grać instytucje dobroczynne, w jakiej formie się to zwykle robi, co należy, a czego nie wypada. Na pozór dobrze jej szło przydawanie szlifu Dutch- manowi, żeby trudniej było tutejszym ludziom bez cienia wątpliwości pomyśleć o nim „gangster”. Bo ona była wartością X. Zamiast liczby pisze się li­terę. Pan Berman nie darzył liter specjalnym szacun­kiem, a teraz obserwował pannę Drew z kamiennym obliczem, jak panna Drew skubie swoją sałatkę prawą ręką, a lewą pod stołem dotyka pana Schul- tza w wiadome miejsce, co zresztą nie mogło już bardziej rzucać się w oczy, ponieważ pan Schultz podskoczył na krześle, rozlał wino i kaszląc w ser­

wetkę, czerwony na twarzy, oświadczył, w momen­cie gdy wybuchnęła śmiechem, że jest, kurwa, pierdolnięta.

Daleko w głębi jadalni siedzieli samotnie w kącie Irving, Lulu i szofer Mickey. Nie wyglądali na szczęśliwych. Kiedy pan Schultz głośno krzyknął, Lulu nie patrzył w tamtym kierunku, dlatego za­skoczony zerwał się z miejsca, sięgnął za pazuchę i rozglądał się nerwowo, dopóki Irving nie położył mu ręki na ramieniu. Panna Drew podzieliła nasz gang, została wprowadzona hierarchia: co wieczór nasza czwórka siedziała przy jednym stole, przy innym zaś Lulu, Irving i Mickey. Wziąwszy pod uwagę tempo życia w Onondadze, pan Schultz wyjątkowo dużo czasu spędzał z panną Drew i ze mną, lecz przeważnie z panną Drew. Czułem się niepotrzebny, odsunięty na boczny tor, wy­obrażam sobie więc, jak muszą się czuć chłopaki. Pan Berman na pewno to rozumiał.

Oczywiście kiedy nowojorska prasa się zwiedzia­ła, czym zajmuje się tutaj pan Schultz, nasza sytuacja prędko miała ulec zmianie, niczym w ataku gorączki, lecz póki co nie miałem o tym pojęcia, wszystko wydawało mi się przedziwne i oszołamia­jące. Na przykład to, że panna Drew mogłaby być moją matką, a pan Schultz ojcem — tak mi przyszło na myśl — nie, to było nawet coś gorszego niż myśl: ja to odczułem, kiedy pewnej niedzieli uczestniczyli­śmy we mszy w kościele katolickim Św. Barnaby, z samego rana, żebym zdążył do protestanckiej szkółki niedzielnej w kościele Ducha Świętego. On zdjął wtedy kapelusz, a ona nakryła głowę szalem z białej koronki. Siedzieliśmy wszyscy w tylnej ławce, w największym skupieniu, zasłuchani w mu­zykę organową, której nie cierpię i nie trawię,

171

bo wwierca się w uszy, onieśmielając ogłuszającymi akordami cnoty, albo podstępnie drąży kanały słuchowe dźwiękami pobożności, i do tego ten wielebny w jedwabnych sukniach, który machał kadzidłem pod biednym gipsowym skrwawionym Chrystusem na złotym krzyżu, no mówię wam, nie tak wyobrażałem sobie życie przestępcze, a wyda­rzyły się rzeczy jeszcze gorsze od tych, które zna­łem, bo po mszy w tym kościele, na stoliku przy drzwiach, pan Schultz zapalił świecę w małej szklan­ce za duszę Bo Weinberga, ze słowami „a co, u diabła”, a potem na dziedzińcu wielebny pognał za nami. Nie pomyślałem, że ubrani w kolorowe jedwabie księża na ambonie widzą, kto jest na widowni, okazało się, że oni jednak widzą, dostrze­gają wszystko. Ten ksiądz nazywał się wielebny Montaine, mówił z obcym akcentem i oznajmił, że „bahzo mu przijemnie nas widzieć”, energicznie po­trząsnął moją dłoń, a potem on i panna Lola-panna Drew rozmawiali po francusku. Był francuskim Ka­nadyjczykiem, z niewielką ilością sterczących czar­nych włosów, które sczesywał na bok, żeby przy­słonić łysinę, co mu się, rzecz jasna, nie udawało. Czułem się idiotycznie, zapomniałem języka w gę­bie, utyłem od jedzenia na śniadanie naleśników, w ramach kosztów do zwrotu, i smażonej polędwicy w sosie jabłkowym na kolację, nosiłem moje oszu­kane okulary, uczęszczałem do kościołów, czesałem włosy, chodziłem domyty i schludny, w ubraniach, które wyszukiwała dla mnie panna Lola-panna Drew — to zresztą osobna historia. Ona zajęła się zamawianiem ciuchów w moim rozmiarze aż z Bos­tonu, stałem się czymś w rodzaju projektu, który realizowała, jak gdyby naprawdę była za mnie odpowiedzialna, coś niesamowitego. Kiedy kiero­wała na mnie swoje intensywne spojrzenie, nie dostrzegałem w nim wyraźnych rysów charakteru;

172

ona chyba nie była w stanie odróżnić udawania od rzeczywistości, a może była na tyle bogata, że każde udawanie mogła brać za rzeczywistość, aleja —ja już zupełnie straciłem rozeznanie, co to znaczy ucieczka. Wręcz nie czułem się sobą, za dużo się uśmiechałem, wystawiałem się jak jakiś dupek, w dodatku zniżyłem się do różnych sztuczek, których na pewno nigdy bym nie robił ubrany w kurtkę „Shadows”, na przykład podsłuchiwałem, nadstawiałem ucha pod­czas rozmów, całkiem jak glina na podsłuchu, żeby tylko wywęszyć, co jest właściwie grane.

Na przykład pewnej nocy w łóżku poczułem dym z cygara i dobiegły mnie jakieś głosy, wyszedłem więc na korytarz i stanąłem tuż pod uchylonymi drzwiami pokoju pana Bermana, który on zmienił w biuro, i ostrożnie zajrzałem do środka. Siedział tam pan Schultz, w szlafroku i w kapciach; było bardzo późno i rozmawiali przyciszonymi głosami. Gdyby mnie tam złapał, wiadomo, co by zrobił, bez dwóch zdań, ale miałem to w nosie. Zostałem członkiem gangu, uciekłem razem z nimi — myś­lałem sobie. Jaki sens mieszkać na tym samym piętrze hotelu, co Dutch Schultz i z tego nie skorzystać? Przynajmniej moje zmysły nie stępiły się jeszcze, a to zawsze coś. Cofnąłem się w cień i słuchałem.

Arthur — mówił pan Berman — wiesz, że ci chłopcy poszliby za ciebie pod ścianę.

Nie muszą iść pod ścianę. Nie muszą nic robić, tylko mieć oczy otwarte, uchylać kapelusza na widok dam i nie obmacywać pokojówek. Czyja tak dużo wymagam? Przecież im płacę, tak czy nie? Mają darmowe wczasy, jak pragnę zdrowia, czego jeszcze marudzą?

Żaden słowa nie powiedział. Aleja ci mówię, co wiem. To trudno wytłumaczyć. Te maniery przy stole i inne tego typu sprawy są dla nich uwłaczają-

173

ce. Jakieś dwadzieścia mil stąd jest gospoda. Może powinieneś dać im się wyżyć co jakiś czas?

Na głowę upadłeś? Tyle starań, a jak myślisz, co się stanie, jeśli wdadzą się w bójkę o jakąś kurwę przy barze? Tylko tego nam brakowało: interwencji policji stanowej.

Irving do tego nie dopuści.

Niestety, Otto. Mówimy o mojej przyszłości.

Zgadza się.

Przez chwilę trwało milczenie. Odezwał się pan Schultz:

Chodzi ci o Drew Preston.

Dotychczas nie dane mi było poznać tej pani z nazwiska.

Coś ci powiem: zadzwoń do Cooneya, każ mu skombinować parę męskich filmów i projek­tor; niech to tu przywiezie.

Arthur, jak by ci to powiedzieć... To są poważni, dorośli mężczyźni, może i myślenie nie jest ich mocną stroną, oni jednak myślą i niepokoją się o swoją przyszłość, tak samo jak ty.

Jezu kochany — westchnął.

Mimo wszystko — rzekł pan Berman.

Mówię ci, Otto, tu nawet nie chodzi o pienią­dze, ona ma więcej forsy, niż ja będę miał kiedykol­wiek, ta jest inna. Mogę cię zapewnić, że jest trochę zepsuta, jak wszystkie z tej sfery, ale jak przyjdzie czas, to dam jej trochę popalić i na tym się skoń­czy, obiecuję ci.

Oni pamiętają Bo.

A cóż to znaczy? Ja też go pamiętam, też jest mi przykro, jest mi bardziej przykro niż innym. A że

o tym nie rozpowiadam, to co?

Tylko się nie zakochaj, Arthur — powiedział pan Berman.

Po cichu wróciłem do mojego pokoju i położyłem do łóżka. Drew Preston była rzeczywiście bardzo

174

piękna, smukła i poruszała się tak, jakby nie do końca była świadoma swego wdzięku, zwłaszcza w chwilach gdy nie myślała o sobie, jak wówczas gdy jeździliśmy na wycieczki. Zupełnie jak młode kobiety z rysunków w dziecięcych książeczkach z mocno nadwerężonej biblioteki Domu Diamon- dów, gdzie większość książek pochodziła z ubieg­łego stulecia, była łagodna, miła i wczuwała się w mowę małych leśnych zwierząt — można to było wyczytać z jej ślicznej twarzy w chwilach zamyś­lenia, kiedy zapominała, gdzie się znajduje i z kim. Wówczas dzióbek jej ust, wydatny niczym dziób łodzi, rozciągał się w uśmiechu, a jasne zielone oczy, które potrafiły wpatrywać się arogancko, z nie­odpartą ciekawością lub wręcz z podłą impertynen­cją, skrywały się skromnie pod rzęsami. Wszyscy byliśmy jej poddanymi, nawet filozoficznie usposo­biony pan Berman, starszy od każdego z nas, przy tym fizycznie upośledzony, z czym nauczył się żyć i o czym przypominał sobie wyłącznie w obecności smukłej, pięknej kobiety. Lecz to wszystko czyniło ją niebezpieczną. Ona była niezrównoważona, pod­dawała się nastrojom chwili, wchodziła w rolę, jaką narzucało jej otoczenie. I kiedy o tym rozmyślałem, zdałem sobie sprawę, że wszyscy nie przywiązywali­śmy wagi do nazwisk; kiedy pastor spytał mnie

o nazwisko przy zapisywaniu do szkółki niedziel­nej, odpowiedziałem „Billy Bathgate” i patrzyłem, jak zapisuje to w księdze; nie zdawałem sobie wówczas sprawy, że to mój chrzest w gangu, bo mam już nazwisko, którego mogę używać, kiedy mi przyjdzie na to ochota, tak jak Arthur Flegen- heimer mógł przeistoczyć się w Dutcha Schultza, a Otto Berman uchodził w pewnych kręgach za Abbadabbę. Nazwiska były czymś w rodzaju tablic rejestracyjnych, które można zmieniać na samocho­dach, ponieważ nie są częścią ich konstrukcji, lecz

zawiesza się je tymczasowo, dla potrzeb identyfika­cji. W końcu panna Lola z holownika i panna Drew z hotelu okazała się w Onondadze panią Preston, dlatego miała nad wszystkimi przewagę, chociaż musiałem przyznać, że pomyliłem się w ocenie podczas odprowadzania jej do „Savoy Plaża”: hotelowy recepcjonista przywitał ją jako pannę Drew niekoniecznie dlatego, że takie nosiła panień­skie nazwisko — chociaż o ile wiem, w tej sferze kobiety zamężne zachowują panieńskie nazwi­ska — tylko dlatego że jako weteran swego zawodu mógł ją znać od dzieciństwa i mimo że była już za dorosła, by nazywać ją po imieniu, od zbyt dawna przechowywał o niej urocze wspomnienia, żeby zwracać się do niej po nazwisku. Może dochodzenie prawdy wcale nie było potrzebne ani nawet rozszyf­rowywanie czyichś przezwisk; może to był tylko mój fioł, że musiałem o wszystkim posiadać wiedzę ostateczną i nic nie mogło ulegać zmianie. Ja sam się zmieniałem — popatrzcie, dokąd zaszedłem, patrz­cie, czym się zajmuję: co rano wkładam okulary, które niczego nie powiększają, i co wieczór zdej­muję je jak ktoś, kto nie może się bez nich obejść, chyba że kładzie się spać. Szkoliłem się na gang­stera, dlatego musiałem zaliczyć również studiowa­nie Pisma Świętego. Byłem dzieciakiem wychowa­nym na ulicach Bronxu, mieszkającym na wsi jak lord. To wszystko było bez sensu, lecz przecież nie miałem żadnego wpływu na rozwój wydarzeń.

I kiedy sytuacja ulegała zmianie, czy ja również musiałem się zmienić? Tak, odpowiedź była twier­dząca. Wobec tego przyszło mi do głowy, że być może wszelka identyfikacja jest sprawą tymczaso­wą, ponieważ życie składa się ze zmiennych sytuacji. Pomyślałem: oto mam wdzięczny temat do roz­ważań. To była moja własna teoria identyfikacji tablic rejestracyjnych. Jako teoria, dotyczyła wszy- 176

stkich — zarówno zdrowych na umyśle, jak i szaleń­ców — nie tylko mnie. Z moją teorią przestałem niepokoić się osobą panny Loli-panny Drew-pani Preston tak bardzo jak pan Otto Abbadabba Ber­man. Miałem nowy szlafrok kąpielowy, może powi­nienem go włożyć i kiedy pan Arthur Flegenheimer Schultz pójdzie spać, zapukać do drzwi Abbadabby i powiedzieć mu, co znaczy X. Tylko o jednym musiałem pamiętać: co sprawiło, że się tu w ogóle znalazłem? Sekretne postanowienie i skrywane ta­lenty. To nigdy nie może się zmienić.

Spatem do późnej godziny jak nigdy, co zauważy­łem natychmiast po przebudzeniu, widząc zalany światłem pokój i białe firanki w oknach, jak ekrany tuż przed początkiem filmu. W korytarzu warczał odkurzacz, usłyszałem też podjeżdżającą od pod­wórza hotelu dostawczą ciężarówkę z przekładnią łańcuchową. Wstałem z łóżka i chociaż kończyny miałem ociężałe, dokonałem ablucji, ubrałem się i w niespełna dziesięć minut byłem już w drodze na śniadanie. Kiedy wróciłem do hotelu, przed wej­ściem stał zaparkowany buick roadmaster, w któ­rym Abbadabba Berman czekał na mnie.

Hej, mały — zawołał — chodź, przejedziemy się.

Usiadłem z tyłu, na jedynym wolnym miejscu pośrodku, między lrvingiem i Lulu Rosenkran- tzem. To nie było najlepsze miejsce, bo kiedy pan Berman usiadł z przodu i Mickey zapuścił motor, Lulu wychylił się do przodu i z wyczuwalnym napięciem spytał:

Dlaczego ten gówniarz ma jechać z nami? Pan Berman nie kwapił się z odpowiedzią, tylko patrzył przed siebie i Lulu opadł na sie­dzenie koło mnie, posyłając mi mordercze spoj-

178

rżenie, lecz wyraźnie zwrócił się do wszystkich pozostałych:

Ja mam dosyć tego całego gówna, ja pierdolę, co mnie to wszystko obchodzi.

Pan Berman wiedział o tym, rozumiał i nie potrzeba było go o tym zawiadamiać. Przejeżdżaliś­my obok gmachu sądu powiatowego i wtedy od krawężnika odbił samochód policji Onondagi i po­dążył za nami. Rzuciłem spojrzenie w tył, żeby się upewnić, i już miałem coś powiedzieć, ale mój instynkt mnie powstrzymał. We wstecznym luster­ku regularnie pojawiały się jasnobłękitne oczy Mic- keya. Ramiona pana Bermana ledwo wystawały ponad oparcie przedniego siedzenia; jego kapelusz z powodu garbu znajdował się bardziej z przodu, niż powinien, lecz dla mnie ta postawa oznaczała mądrość i spryt, gdyż w jakiś sposób wiedziałem, że ten samochód policji za nami to jeszcze jedno,

0 czym on wiedział i nie musiał być informowany.

Mickey przejechał po rozklekotanych deskach

mostu Onondagi i pruł dalej. Wszystko zdawało się przypieczone i wypłowiałe w blasku południa,

1 w samochodzie zrobiło się gorąco. Po kilkunastu minutach zjechał z ubitej szosy na wiejskie po­dwórze i roztrącił protestujące głośno i z trzepotem stado kur, minął ze dwie hasające kózki, potem skręcił za stodołę i silos, by wreszcie nabrać prędko­ści na długiej i wyboistej polnej drodze, gdzie pod kołami chrzęściły kamienie, a z tyłu ciągnęła się chmura kurzu. Zatrzymał się przed ogrodzonym domkiem, z bramą zamkniętą na kłódkę. Po chwili usłyszałem odgłos hamowania samochodu policyj­nego, trzaśnięcie drzwi i minął nas policjant, który zaraz otworzył na oścież bramę z tablicą „wstęp wzbroniony”, żebyśmy mogli wjechać.

To, co wziąłem w pierwszej chwili za domek, okazało się podłużnym barakiem, w którym policja

179

z Onondagi ćwiczyła strzelanie z pistoletu. Nie było tam podłogi, a ściana w głębi była ziemnym nasy­pem, który uformowano w kształt pagórka albo raczej wału. Pod sufitem biegły druty pomiędzy krążkami linowymi przez całą długość budynku, niczym sznury od bielizny. Gliniarz wyciągnął z po­jemnika papierowe tarcze, przyczepił je do drutów i posłał w stronę ziemnego wału, następnie usiadł przy drzwiach, przechylił się z krzesłem, ustawia­jąc je na dwóch nogach i począł robić sobie skręta, Lulu Rosenkrantz zaś bezceremonialnie podszedł do barierki, wypakował swoją czterdziestkę piątkę i zaczął z niej walić. Poczułem, że rozsadza mi głowę, rozejrzałem się i zobaczyłem, że inni mają na uszach skórzane tłumiki; dopiero wtedy dostrzeg­łem ich stertę na stole, nałożyłem je więc czym prędzej i dodatkowo przycisnąłem dłońmi, podczas gdy szalony Lulu rozniósł cel na strzępy, zostawia­jąc w powietrzu zapach prochu i echo eksplozji dużego kalibru, które zdawało się rozsadzać ściany budynku i zaraz ściągać je na miejsce z powrotem.

Lulu przyciągnął tarczę do siebie i nie bawił się w jej studiowanie, tylko przypiął nową i posłał w głąb strzelnicy, w pośpiechu ładując pistolet, aż upuszczał na ziemię naboje, tak pilno mu było do drugiej rundy, i znów strzelał raz po raz, jakby się z kimś kłócił i musiał podkreślać swoje argumenty gestem palca wymierzonego w przeciwnika; pomie­szczenie wypełnił przeciągły ryk kanonady i tego mi było za wiele — wyszedłem na dwór i stanąłem w słońcu, oparty o błotnik. W uszach dzwoniło mi na kilka nut jednocześnie, jak klakson w packardzie pana Schultza.

Kanonada ucichła na moment, lecz kiedy znów się zaczęło, usłyszałem starannie odmierzone strza­ły. wystrzał, pauza, następny. Potrwało to chwilę, potem pojawił się pan Berman, niosąc dwie papiero-

we płachty tarcz, podszedł i położył je obok siebie na masce buicka.

Na tarczach widniały nadrukowane czarnym tuszem zarysy głowy i tułowia człowieka; jedna z nich była podziurawiona kulami, nie zawsze celnie, z wyrwą pośrodku klatki piersiowej, aż przez dziurę widziałem słoneczny refleks na masce samo­chodu pod spodem. Druga tarcza miała nieduże precyzyjne otwory rozmieszczone niemalże według wzoru: jeden pośrodku czoła, po jednym w miejscu oczu, po jednym w ramionach, jeden pośrodku klatki piersiowej i dwa w okolicy żołądka ponad linią pasa. Żaden strzał nie był chybiony.

Kto jest lepszym strzelcem? — zapytał mnie pan Berman.

Odpowiedziałem bez namysłu, wskazując na drugą tarczę z nieomylnie rozmieszczonymi ot­worami:

Irving.

gfcr. Skąd wiesz, że to Irving?

On wszystko robi w ten sposób, bardzo starannie, niczego nie zmarnuje.

Irving nigdy nie zabił człowieka —- powie­dział pan Berman.

Ja bym wolał nigdy nie musieć zabijać — od­rzekłem — ale jeśli już przyjdzie co do czego, chciałbym to zrobić w ten sposób — tu wskazałem tarczę Irvinga.

Pan Berman oparł się o błotnik, wytrząsnął z paczki old golda i włożył go do ust. Wyjął następnego i poczęstował mnie. Przyjąłem. Podał mi zapałki i przypaliłem obydwa papierosy.

Gdybyś się znalazł w opałach, wolałbyś, żeby Lulu był z tobą i opróżniał magazynek waląc w co popadnie — powiedział. — Przekonasz się, że w takiej sytuacji wszystko odbywa się w ciągu paru sekund.

Wyciągnął rękę i odginał palce po kolei, aż rozpostarł całą dłoń:

Bam, bam, bam, bam, barn i po wszystkim — ciągnął. — I już. Nie zdążyłbyś wykręcić numeru telefonicznego. Nie dałbyś rady wyzbierać drob­nych z reszty w automacie.

Poczułem się jak cnotliwe chłopię, lecz obstawa­łem przy swoim. Spuściłem wzrok na ziemię koło moich butów.

Mówił:

Nie rozmawiamy o damskich tajnikach haf­tu, chłopcze. Tu nie potrzeba staranności.

Staliśmy razem i on milczał przez chwilę. Było upalnie. Dostrzegłem ptaka krążącego wysoko, bardzo wysoko, w białości upalnego, lecz bez- słonecznego dnia; nurkował niczym model szybow­ca i miał rudawe albo rdzawe upierzenie. Ślizgał się leniwie w powietrzu, to w tę, to znów w inną stronę. Wsłuchiwałem się w pyknięcia pistoleto­wych wystrzałów.

Oczywiście — przyznał pan Berman — czasy się zmieniają. Gdy patrzę na ciebie, widzę, co kryje się w kartach; należysz do przyszłego pokolenia i możliwe, że tobie życie postawi inne wymagania, będziesz potrzebował innych umiejętności. Moż­liwe, że wszystko pójdzie elegancko i gładko, ludzie będą załatwiać sprawy po cichu, bez strzelaniny na ulicach. Wtedy zmniejszy się zapotrzebowanie na takich jak Lulu. I gdyby rzeczywiście coś takiego nastąpiło, może nawet nie będziesz musiał niko­go zabić. |— Spojrzałem na niego, a on posłał mi uśmieszek swoich ust przypominających lite­rę V. — Myślisz, że to możliwe? — spytał.

Nie wiem. Z tego, co widzę, to mało praw­dopodobne.

W którymś momencie każdy sięga po książki, k Liczby nie kłamią. Czyta liczby i widzi, że tylko k 182

to ma sens. Tak jakby cyfry stanowiły język, jakby litery w języku zamienić na cyfry, dlatego to jest przez wszystkich rozumiane w ten sam sposób. Traci się brzmienie liter; nieważne, czy brzmią one nosowo, gardłowo, czy podniebiennie, albo jak E czy A. Wszystko, co mogłoby cię zmylić bądź oszukać melodią, obrazem, z którym się kojarzy, wszystko to odpada, tak samo jak akcent, i masz zupełnie nowy sposób pojmowania, język liczb, i wszystko staje się jasne i przejrzyste. Tak jak mówię, przyjdzie czas na czytanie liczb. Czy wiesz, do czego zmierzam?

Chodzi o współdziałanie — odpowiedziałem.

Dokładnie. To, co stało się z kolejnictwem, jest świetnym przykładem. Popatrz na koleje, ist­niało ze sto kompanii kolejowych podrzynających sobie nawzajem gardła. A teraz ile mamy? Jedną na każdy region kraju. W dodatku one mają swoje przedstawicielstwo związkowe do załatwiania spraw w Waszyngtonie. Wszystko elegancko, bez hałasu, wszystko pod kontrolą.

Wciągnąłem papierosowy dym i uczułem w klatce piersiowej i w gardle niewątpliwy przypływ euforii, jakby zagrożenie ze strony mojej własnej siły. Słuchałem właśnie przepowiedni, lecz nie byłem pewien, czy to przepowiednia czegoś nieuchron­nego, czy planowanej zdrady. I dlaczego miałoby to być istotne, skoro wiedziałem, że mnie cenią?

Wszystko jedno, jakkolwiek to się potoczy, musisz opanować podstawy — oświadczył pan Berman. — Cokolwiek by się działo, musisz wie­dzieć, jak masz się zachować. Już powiedziałem Irvingowi, że powinien ci pokazać to i owo. Jak oni skończą, przyjdzie na ciebie kolej.

To znaczy co? Ma pan na myśli strzelanie?

Trzymał w dłoni samopowtarzalny pistolet, któ­ry kupiłem od Arnolda Śmieciarza. Był wyczysz-

183

czony i naoliwiony, ani śladu rdzy, a kiedy go wziąłem do ręki, zobaczyłem, że ma magazynek, a po ciężarze poczułem, że jest naładowany.

■— Jak masz go nosić, to noś — powiedział pan Berman. — Jak nie, to nie chowaj go w szufladzie komody pod bielizną. Cwany z ciebie dzieciak, ale jak wszystkie dzieciaki robisz głupstwa.

Nigdy nie zapomnę, kiedy pierwszy raz człowiek czuje w dłoni pistolet, podnosi go i pociąga za spust; i ten przestrach wywołany żywym kopnię­ciem w kość ramienia. Jesteś obdarzony władzą, to nie ulega kwestii, to jak inwestytura, pasowanie na rycerza, i nawet jeśli nie jest to twój wynalazek, projekt albo dzieło, przynosi ci zaszczyt, bo spoczy­wa w twojej dłoni, nawet nie musisz wiedzieć, jak działa, bo za najlżejszym dotknięciem twojego pal­ca w płachcie papieru dwadzieścia metrów dalej pojawia się otwór, jak więc nie podziwiać samego siebie, jakże nie kochać błyskawicznie reagującego sprawcy. Byłem pod wrażeniem, byłem przerażony; sprawa polega na tym, że broń ożywa, jeśli się z niej strzela, rusza się — nie miałem o tym pojęcia. Próbowałem spamiętać wszystkie wskazówki, sta­rałem się oddychać jak należy i przyjmować właś­ciwą postawę, celując wzdłuż wyciągniętej ręki, lecz zajęło to cały dzień, prawie cały tydzień codzien­nych ćwiczeń, podczas których tłukłem ziemne grudki niczym porcelanę, zanim wreszcie zżyłem się z bronią, oswoiłem ją ciepłem dłoni i nauczyłem się trafiać tam, gdzie chciałem. Mój wrodzony talent koordynacji ruchów, żonglerska sprężystość ra­mion, siła mięśni nóg i doskonały wzrok dostoso­wały się do normalnego poziomu zwykłych wy­czynów i zacząłem trafiać w cel, tam gdzie kie­rowałem wzrok; zabijałem wszystkich, na któ-

184

rych patrzyłem, drobnym ruchem palca wskazują­cego. W ciągu paru krótkich popołudni nauczyłem się celować i strzelać w środek czoła, w czyjeś oko, ramię, serce albo brzuch, tak jak planowałem. Irving przyciągał z powrotem tarczę, zdejmował i odmierzonymi ruchami rozkładał na stole, na poprzedniej tarczy. Otwory się pokrywały. Nigdy mnie nie pochwalił, lecz nigdy też nie znudził się przy moim szkoleniu. Lulu nawet nie raczył spoj­rzeć. Nie znał moich planów, które polegały na tym, że chciałem osiągnąć precyzyjność Irvinga, wspo­maganą własnymi umiejętnościami, że mógłbym w każdej chwili stracić postawę, opuścić dłoń, wycelować tak jak Lulu w eksplozji karzącego gniewu i zrobić dziury w tych samych miejscach. Wiedziałem również, co powie, jeśli tego dokonam, że strzelanie do papierowych celów gówno znaczy, że niech będzie, pójdę wykonać konkretną robotę, kiedy ktoś podnosi się z krzesła w restauracji i pistolety ludzi, wycelowane w moją stronę, wy­glądają jak polowe „osiemdziesiątki ósemki”, któ­rych lufy zioną tak samo groźnie jak Gruba Berta na platformie wagonu, no i wtedy zobaczę, jak to jest.

To dziwne, ale podobne podejście wyczułem u gliniarza, który codziennie przyjeżdżał, żeby otworzyć bramę, a potem pokiwać się na krześle i robić sobie skręty. Dopiero drugiego dnia na strzelnicy zorientowałem się, że on jest szefem całej policji; ma na czapce taki szlaczek, jakiego nie nosi żaden inny glina w miasteczku, nawet sierżanci, a jego ramiona w koszuli z krótkimi rękawami były ramionami starszego mężczyzny, który kiedyś był sprawny; mięśnie brzucha miał zwiotczałe. Pomyś­lałem, że szef policji mógłby zająć się czymś pożyte­czniejszym niż otwieranie osobiście bram strzelnicy ludziom z miasta, którzy go przekupili, a potem

185

gapienie się jak na widowisko, lecz przecież w Onondadze brakowało mu wszystkiego, tylko nie czasu. Nie miało to nic wspólnego z piastowaniem odpowiedzialnego stanowiska, on po prostu przy­glądał się chłopakowi. Kiedy wystrzelałem swoją kolejkę, przypomniał mi się szef policji za moimi plecami, który uśmiechał się nieznacznie; jeszcze jeden człowiek, wtopiony w wiejskie tło, pracuje dla swojej instytucji, jak Wielebny Montaine, niezau­ważalny, lecz urządzony w życiu i zadowolony ze swego losu. Zapach dymu z papierosa szefa policji nie dał mi zapomnieć o jego obecności: siedział sobie jak złakniony rozrywki farmer, oglądający z ganku wojskową paradę.

Lecz po raz pierwszy od chwili przyjazdu do Onondagi czułem, przez te kilka dni, kiedyśmy strzelali po kolei, że wykonuję dobrą robotę. Nie mo­głem się doczekać, kiedy tam znów pojadę, a wieczo­rami schodziłem na kolację wygłodniały, wciąż dzwo­niło mi w uszach od gwałtownych wybuchów, a w my­ślach czułem jeszcze zapach prochu. Oni wyraźnie starali się mnie w to wszystko wciągnąć i musiałem przyznać, że w pozornym chaosie życia pana Schul- tza faktycznie wszystko było dobrze zorganizowa­ne; z jaką cierpliwością przygotowywano każdy szczegół, począwszy od podporządkowania się pra­wu, po zaspokajanie przyszłych potrzeb. Oni pro­wadzili swoje interesy na odległość, jednocześnie zaznaczając swoją obecność w wiejskiej osadzie na północy stanu, osądzając własne problemy na włas­ny sposób, a przy okazji on zabrał pewną ślicznotkę na przejażdżkę. To było coś w rodzaju żonglerki, prawda? Wszystko w powietrzu i nie może upaść. Bardzo lubiłem strzelać z pistoletu. Wydawało mi się, że jestem najmłodszym strzelcem wyborowym w historii gangsterstwa. Nie wiem, czy posuną­łem się aż do przechwałek, lecz nocą w łóżku

186

rozmyślałem o tych prostakach z sąsiedztwa, którzy gonią mnie wzdłuż Washington Avenue; o tym, jak by to było, gdybym teraz nagle zatrzymał się w biegu i wycelował pistolet trzymany w dłoni, z wyciągniętym ramieniem i patrzyłbym, jak jeden przez drugiego potykają się i rozpełzają, niektórzy nawet pod samochody, byleby tylko umknąć przed mym wzrokiem. Ten obrazek wywoływał mój uśmiech w ciemności.

Lecz inne wymyślone sytuacje, w których po­służyłem się pistoletem, nie były wcale do śmiechu.

Powinienem tu zaznaczyć, że działy się wówczas różne rzeczy z dala od życia, które tu opisuję; sprawy, w których bezpośrednio nie uczestniczy­łem. Pan Schultz nadal zbierał działkę za „ubez­pieczenie”, nadal sprzedawał piwo, rządził związ­kami czyścicieli okien i kelnerów; parę razy zniknął na dzień lub dwa, udając się do Nowego Jorku, lecz przeważnie prowadził interesy na odległość, co nie mogło być specjalnie wygodnym sposobem prowa­dzenia spraw dla osoby podejrzliwej, do jakich niewątpliwie należał: podejrzewał wszystkich, prócz najbliższych współpracowników, zresztą do nich też nie miał zaufania, jeśli nie mógł mieć ich na oku. Mnóstwo razy słyszałem, jak wywrzaskuje coś w słuchawkę specjalnego telefonu pana Bermana; ściany były zbyt grube dla poszczególnych słów, lecz ogólny wydźwięk docierał: natężenie głosu, intonacja, barwa. Zupełnie jak ten facet, który obudził się na dźwięk ciszy, bo mu pociąg nie przejechał pod oknem, nie mogłem sobie miejsca znaleźć, jeśli któryś dzień nie niósł z sobą brzmienia jego podniesionego głosu.

Mickey często robił wypady, jeżdżąc na długiej trasie do Nowego Jorku i z powrotem w ciągu jednej

doby; czasami zaś pojawiali się inni faceci w innych samochodach, których znali chyba wszyscy oprócz mnie. Jedli obiad w towarzystwie Irvinga i Lulu przy tym drugim stole — myślę, że były to jakieś dwie-trzy nowe twarze na tydzień. Na tej podstawie zacząłem doceniać rozmiary całej operacji: wypła­cana im tygodniówka musiała być imponująca i we­dług mnie, pan Schultz chyba już wyszedł na swoje po stratach, jakie odniósł, gdy był ścigany. Trudno było ocenić te sprawy, gdyż on stale przedstawiał się jako skrzywdzony, zdradzony i zrobiony w wa­ła. Pan Berman cały czas przeglądał księgi i cza­sem pan Schultz dołączał do niego i obaj naprawdę dużo czasu poświęcali temu zajęciu, zazwyczaj późno w nocy, i kiedy pewnego razu mijałem otwarte drzwi biura pana Bermana, po raz pierwszy zobaczyłem tam sejf oraz leżące obok sflaczałe worki i domyśliłem się, że wszystkie pieniądze trafiają tutaj, naprzeciwko mojego pokoju. Ten fakt wydal mi się niepokojący. Prócz symbolicznych sum, jakie tego dnia zdeponował dla celów politycz­nych, pan Schultz nie trzymał konta w banku, ponieważ mógłby zostać pozwany, a pieniądze skonfiskowane po wytoczeniu mu zarzutów prze­stępstw podatkowych. Tak nakazywała zwykła ostrożność, ponieważ Federalni sporządzili akt oskarżenia na podstawie wydruków z maszyny liczą­cej i kuponów zakładów znalezionych niestety pod­czas najazdu na biuro przy ulicy Sto Czterdziestej Dziewiątej. Dlatego podstawową sprawą dla księ­gowych było załatwianie wszelkich płatności gotó­wką: wpłaty gotówką, wypłaty gotówką, pensje dla pracowników też w gotówce —i to był gotówkowy biznes i zyski pana Schultza stanowiły żywą gotów­kę. Miałem którejś nocy sen o wielkim przepływie gotówki, której to przybywało, to ubywało, a po plaży uganiał się pan Schultz i zbierał pakunki

forsy, które zaraz wpychał do parcianych worków niczym kartofle. Zdawałem sobie sprawę, że to sen, nawet gdy jeszcze śniłem, ponieważ nasza wieś znalazła się nagle nad morzem, w każdym razie musiała być w tym jakaś cząstka prawdy, bo jak on skończył zbieranie i uzbierał wiele zaworkowanej, czy też zadołowanej gotówki, ona zamieniła się w skarb, lecz we śnie nie wiedziałem, gdzie skarb jest ukryty, zresztą nie wiedziałem tego również po przebudzeniu.

Mniej więcej w tym czasie adwokat pana Schul- tza, Dixie Davis, którego miałem okazję widzieć w biurze gry w numerki, przybył z Nowego Jorku i zajechał pod hotel „Onondaga” czterodrzwiowym nashem, prowadzonym przez nie znanego mi człon­ka gangu. Dixie Davis był dla mnie przykładem dobrze ubranego faceta; kupiłem sobie pantofle na wzór jego butów, a teraz zauważyłem, że ma na nogach buty specjalnie dobrane na wakacje poza miastem, z czymś w rodzaju siateczki na wierzchu; jasnobrązowe, z kremową siateczką od sznurowa­deł aż po czubek, no i nie wpadłem w zachwyt na ich widok, chociaż przypuszczam, że musiały być prze­wiewne podczas upałów. Miał na sobie dwurzędo­wy garnitur w kolorze jasnej opalenizny, który nawet mi się podobał, z krawatem w paski o bla­dych odcieniach błękitu, szarości i różu, które określiłbym jako sprytnie dobrane, lecz najlepszy ze wszystkiego był jego słomiany kapelusz, który włożył sobie na głowę, gdy wysiadał skurczony z samochodu. Ja akurat schodziłem ze schodów, dlatego ujrzałem najpierw pana Bermana, który też był niezły w doborze kolorów, jak wita gościa tuż przed obrotowymi drzwiami. Dixie Davis miał ze sobą teczkę, która sprawiała wrażenie obrzmiałej

zawartością tajników problematyki prawnej. Był jakiś inny od swego wizerunku, który mi został w pamięci; być może obawiając się spotkania z panem Schultzem, stracił pewność siebie, kiedy tylko przestąpił próg. Zdjął swój słomkowy kape­lusz, rozejrzał się trochę nerwowo, a teczkę ściskał oburącz. Chociaż uśmiechał się dobrodusznie, za­uważyłem, że jest po miastowemu blady, wcale nie tak przystojny, jakim go zapamiętałem jeszcze w uczesaniu „pompadour", trochę fałszywie szcze­rzył zęby i jego zachowanie było wymuszone. Uśmiechał się w taki sposób, że usta układały mu się w podkówkę; na Bronxie mówimy: „Śmieje się tak, jakby żarł gówno.” Dokładnie taki uśmiech miał na twarzy, gdy przechodził z panem Bermanem do windy.

Pan Schultz był uwiązany całe popołudnie, dlate­go poprosił Drew Preston, żeby wystąpiła w roli mojej guwernantki. We dwoje odbyliśmy naradę, stojąc przed małym muzeum Indian, które mieściło się w budynku sądu z rudego kamienia; wchodziło się tam od podwórza, po schodkach w dół do sutereny.

Słuchaj — powiedziała — tutaj mają tylko parę przepasek na włosy, ze dwie dzidy i niewiele więcej. I tak nie ma tu nikogo, kto by docenił, jaką jestem świetną guwernantką. Chodź, pojedziemy lepiej na piknik, co ty na to?

Odpowiedziałem, że na wszystko się zgadzam, pod warunkiem że to nie ma nic wspólnego z nau­ką. Zaprowadziłem ją w boczną uliczkę, gdzie właścicielka mojej herbaciarni, o której nikomu nie mówiłem, przyrządzała takie dobre rzeczy, i kupi­liśmy kanapki z sałatką z kurczaka, owoce i napole- onki, potem ona kupiła w monopolowym butelkę wina i udaliśmy się pod górkę, na wschód od miasteczka, na spacer po okolicznych wzgórzach.

190

Przechadzka trwała dłużej, niż się spodziewałem. Sam badałem okolicę na zachodzie i północy wśród pól uprawnych, wzgórza zaś wydały się bliższe niż w rzeczywistości. Dawno już zeszliśmy z wybruko­wanych ulic i cały czas wędrowaliśmy pod górę zakreślającymi wielkie koła ścieżkami, polną drogą na szczyt wysokiego wzgórza wznoszącego się na tyłach hotelu „Onondaga”, które wyglądało tak samo, jak z mojego okna; bliskie, jakby w zasięgu ręki, lecz równie odległe, zwłaszcza gdy odwróciłem się i spojrzałem w dół na dachy miasteczka, i skon­statowałem, że zrobiliśmy szmat drogi.

Szła przede mną, co normalnie obudziłoby we mnie żyłkę współzawodnictwa, lecz tym razem podobało mi się oglądanie gry mięśni jej wydłużo­nych białych łydek. Ledwo przekroczyliśmy rogatki miasteczka, odwinęła i zdjęła swoją spódnicę gu­wernantki, po czym przerzuciła ją przez ramię i wtedy serce przestało mi bić przez chwilę, ale ona miała pod spodem szorty, takie fajne dziewczęce spodenki, i kroki jej długich nóg były bardzo pociągające; chód miała wypraktykowany: głowa w dół, machanie wolną ręką, pośladki w opiętych szortach poruszające się to w górę, to w dół, które prędko stały się dla mnie znajomym widokiem. Szła żwawo pod górę, długonoga, w skarpetkach na małych, wąskich stopach obutych w pantofle na płaskim obcasie. Potem zamiast stromizny był już równy teren i zeszliśmy ze słońca w cień sosen, gdzie droga przeszła w ścieżkę. Weszliśmy w las, całkiem odmienny świat, o podłożu grubo wy­ściełanym suchymi szpilkami sosnowymi w kolorze brązu. W nieruchomej ciszy trzaskały wysuszone gałązki. To był taki brązowy świat, do którego słońce ledwo przedzierało się przez gęstwinę sos­nowych koron wysoko w górze i zostawiało zaled­wie nieregularne plamy i smugi na leśnym poszyciu.

Nigdy dotąd nie wchodziłem tak głęboko w las, to znaczy na Bronxie mieliśmy różne dziko zarośnięte tereny, z chwastami wybujałymi jak drzewa, z gęst­winą jak dżungla, lecz nie rozciągały się one aż na taką odległość, by można było wśród nich za­błądzić. Nawet najbardziej zaniedbane zakątki zoo na Bronxie nie dawały mi odczuć tego co teraz: że znajduję się w głębi czegoś w rodzaju jaskini czy pieczary. Nie zdawałem sobie dotąd sprawy, że w las można się tak bardzo zagłębić.

Drew Preston sprawiała wrażenie, że wie, dokąd idzie. Znalazła coś, co nazywała dawnymi prze­cinkami drwali, wobec tego ufnie szedłem za nią, aż napotkaliśmy wiele nasłonecznionych polanek, które wydały mi się odpowiednie na piknik, lecz ona wcale się nie zatrzymała, tylko szła dalej w stronę szczytu wzgórza i wtedy zorientowałem się, że musieliśmy przewędrować ładnych parę mil od miasteczka, ponieważ usłyszałem plusk wody, i za­raz dotarliśmy nad rzekę Onondaga, która w tym miejscu była płytka i niewiele szersza od strumyka, że nawet można było przejść przez nią po wy­stających z dna kamieniach. Tak właśnie uczyniliś­my i pomyślałem, że ona chce się zatrzymać właśnie tutaj, lecz szła dalej, stromo pod górę przez ciemny las i już miałem ochotę ponarzekać, bo w nowych trampkach skarpetki obcierały mi stopy, a komary cięły po gołych łydkach. Miałem na sobie nowe lniane szorty jak lord, koszulkę polo z krótkimi rękawami, w biało-niebieskie paski, którą ona dla mnie wybrała. No i weszliśmy wreszcie w równinny obszar naturalnego parku wśród zbrązowiałych lasów, gdzie szum wody zdawał się narastać, a ona zatrzymała się o parę metrów ode mnie i w oślepia­jącym świetle dnia jej sylwetkę zwieńczała słonecz­na korona. Kiedy podszedłem bliżej, ujrzałem, że stoimy na skraju wielkiego, zalanego słońcem

wąwozu, w którym grzmi wodospad. Woda spadała w takiej masie, że aż pieniła się bielą, rozpryski­wana na głazach po drodze. To miejsce właśnie wybrała na piknik i tam usiedliśmy na porośniętej mchem krawędzi ściany wąwozu, z której wystawa­ły splątane korzenie, jakby znała to miejsce i do­kładnie wiedziała, jak tam trafić.

Rozpakowaliśmy kanapki z pergaminu i roz­łożyliśmy prowiant na jej spódnicy, którą rozpo­starła na ziemi. Odkręciła zakrętkę butelki czer­wonego wina New York State i była na tyle taktowna, a może na tyle beztroska, by przyjąć, że ja też napiję się z butelki, tak jak ona. Tak też zrobiłem, lecz przedtem zdjąłem okulary — i sie­dzieliśmy w milczeniu, pijąc i pojadając, wpatrzeni w zdumiewająco piękny, ryczący wodospad i białe kamienie połyskujące od słońca. Na samym dole unosiła się tęczowa mgiełka, jak gdyby to nie woda, lecz światło spływało kaskadą i rozpryskiwało kolo­rowo. To musiało być najbardziej sekretne ze wszystkich miejsc. Miałem wrażenie, że gdybyśmy tylko tam zostali, bylibyśmy wolni, pan Schultz nigdy by nas nie znalazł, bo nie przyszłoby mu do głowy, że takie miejsce w ogóle istnieje. I cóż mi chodziło po głowie w tym romantycznym otocze­niu? Co mogłem jej powiedzieć? Gdy zwróciłem się ku niej, natychmiast zauważyłem, że milczy­my nie wspólnie, lecz osobno. Siedziała z po­chylonymi ramionami, pogrążona w medytacji, oddając się prywatnym rozmyślaniom. Zapomniała

o mnie, o jedzeniu i trzymając butelkę wina pomię­dzy kolanami, zapomniała dalej mnie częstować. Odniosłem z tego taką korzyść, że mogłem gapić się na nią bezkarnie, nie zwracając na siebie uwagi; najpierw więc oglądałem jej uda. Wiecie, jak uda rozpłaszczają się w pozycji siedzącej, zwłaszcza jeśli nie są specjalnie muskularne, i w ostrym słone-

n

cznym blasku jej uda były miękkie i po dziew­częcemu mlecznobiałe, z maleńkimi błękitnymi żył­kami o takiej delikatności, że nieco wstrząśnięty doszedłem do wniosku, iż ona jest młodsza, niż myślałem. Nie miałem pojęcia, ile ma lat, lecz towarzystwo, z którym się zadawała, i fakt, że była mężatką, kazały mi traktować ją jak dojrzałą kobie­tę. Nigdy mi nie przyszło do głowy, że ona mogłaby na swój sposób dojrzeć przedwcześnie tak jak ja. Była zaledwie dziewczyną, wyraźnie starszą ode mnie, lecz wciąż dziewczyną w wieku może dwu­dziestu, może dwudziestu jeden lat. Pani Preston ze złotą obrączką na palcu. Wystarczyło popatrzeć na jej białe ciało w promieniach słońca. A jednak prowadziła życie wymagające takiego doświadcze­nia, że praktycznie przy niej byłem dzieckiem. Nie chodzi mi tutaj wyłącznie o to, że dzięki swej niezwykłej urodzie zdobywała dostęp do samych szczytów władzy i deprawacji. Wybrała sobie aku­rat takie życie, podczas gdy mogłaby — biorąc pod uwagę jej skłonność do medytacji — zostać powie­dzmy zakonnicą albo aktorką na scenie. Zastana­wiałem się natomiast, skąd ona wiedziała o istnie­niu tego właśnie miejsca. Skąd tak dobrze znała lasy. Albo sztukę konnej jazdy. Przypomniało mi się, że jej zboczony mąż Harvey marudził coś

0 regatach. W takim razie znała się i na żeglowaniu po oceanie, zażywała kąpieli na pustych plażach

1 jeździła na nartach w europejskich uzdrowiskach Alp; w ogóle zażyła wszystkich przyjemności tej planety, bo można podróżować na gapę, dokąd dusza zapragnie, pod warunkiem że się wie, gdzie owych przyjemności szukać, i ma się wprawę w ko­rzystaniu z nich. Na tym polega zamożność; to praktyczna wiedza o tym wszystkim, która pozwala używać życia dla siebie. Dlatego obserwując ją, uprzytomniłem sobie, jak daleko sięga moja własna

194

ambicja, i z powodu owej wiedzy poczułem pierw­sze ukłucie bólu, gdyż miałem już pewne wyob­rażenie, ile dotąd traciłem, ile traciła moja matka, która już nigdy tego nie zazna, ile stracić mogła ciemnooka mała Becky, gdyby nie to, że ją kocha­łem i zabrałbym ją ze sobą, by przebyć wszystkie zamykane kłódką parkany, jakie stanęłyby mi na drodze.

Zacząłem boleśnie uświadamiać sobie bliskość Drew Preston; doskwierała mi jej samotność, którą się otoczyła jakby z lekceważeniem. Zauważyłem, że wyczekuję, aż obdarzy mnie wreszcie uwagą, której bardzo potrzebowałem, lecz nie śmiałem się upomnieć. Do tej pory zdążyłem przestudiować ją wzrokiem aż po profil twarzy. Upał podczas wędró­wki sprawił, że odgarnęła włosy z czoła, odkry­wając je w pełni: zaokrąglenie w kolorze kości słoniowej, gładkie niczym rzeźba. Słoneczne pro­mienie odbijające się od lśniących kamieni prze­świetlały jej oko na wskroś, aż po owal zielonej tęczówki z plamkami złota, które zlewały się, od­bijając blask, a całe oko wydawało się powiększo­ne, i wtedy zauważyłem, że płacze. Płakała cicho, patrząc poprzez łzy, które zlizywała z kącików ust. Odruchowo odwróciłem wzrok, jak zwykle robimy w momentach, gdy niechcący jesteśmy świadkami gwałtownych emocji. I dopiero wtedy usłyszałem, jak siąka nosem i przełyka, jak zwy­kły chlipiący śmiertelnik, i łamiącym się głosem poprosiła mnie, żebym jej opowiedział, jak zginął Bo Weinberg.

Wcale nie miałem ochoty o tym mówić, zresztą tak jak teraz, ale opowiedziałem, teraz więc też opowiem. Wtedy o tym powiedziałem, muszę za­tem opowiedzieć jeszcze raz.

On śpiewał Bye Bye Blackbird.

Wpatrywała się we mnie, podczas gdy poniżej

grzmiał wodospad i migotała tęcza. Wyraźnie nie rozumiała.

„Zapakuj bagaż moich trosk, odchodzę w dal, śpiewając w głos, żegnaj, Czarna Ptaszy­no” •— powiedziałem. — To znana piosenka.

I po chwili, jakbym uważał, że nie można tego lepiej wyjaśnić, zaśpiewałem jej:

Zapal mi lampę i pościel łóżko, będę dziś późno,

Żegnaj, Czama Ptaszyno.

Dość wcześnie zaczął to nucić, jeszcze jak pan Schultz był z nią pod pokładem, a ja stałem w pół drogi na dół, zapierając się piętami i łokciami

o szczeble przyśrubowanej drabiny, która to wzno­siła się, to opadała w rymie kołysania się holownika po falach. Zupełnie jakby Bo podchwycił melodię w warkocie silnika albo wyciu wiatru, jak to często bywa, że mechaniczne lub naturalne odgłosy wokół nas przyjmują w naszych myślach brzmienie popu­larnej piosenki. Uniósł głowę i próbował wypros­tować ramiona; śpiew najwyraźniej dodał mu sił, odwrócił uwagę i dał poczucie panowania nad sytuacją poprzez piosenkę, tak jak w chwilach, gdy nucimy coś przy pracy lub próbujemy skoncent­rować się w ciszy. Odzyskał nieco równowagi ducha, odchrząknął i zaśpiewał trochę głośniej, lecz wciąż jeszcze bez słów. Na moment umilkł, odwrócił się na tyle, na ile mógł, i nie widząc mnie, lecz czując moją obecność, zawołał:

Hej, mały, chodź no tutaj, pogadamy chwi­lę — i zaraz nucił dalej, pewien, że wkrótce pojawię się przed nim.

A ja nie chciałem być jeszcze bardziej zamieszany w całą tę historię, niż byłem, znajdując się w tej

samej nadbudówce, co ten umierający człowiek. Zdawało mi się, że w stanie, w jakim się znalazł, może zapaskudzić wszystko dookoła; nie miałem ochoty uczestniczyć w żadnym z jego doświadczeń: w modlitwach, prośbach, błaganiach i ostatnich życzeniach. Nie chciałem przez tę godzinę, która mu wybiła, znajdować się w jego polu widzenia, jak gdyby jakaś część mojej osoby miała przez to uto­nąć w głębinie. Niezbyt chwalebne to wyznanie, lecz tak się właśnie czułem: całkowicie wyłączony, nie będąc ani świętym, ani księdzem od rozgrzeszania, ani rabinem od pociechy, ani siostrą miłosierdzia. Nie chciałem w żaden wyobrażalny sposób brać udziału w tym, co go czekało; nawet jako postronny obserwator. Lecz nie miałem wyjścia i oczywiście zszedłem z drabiny, by stanąć na deskach kołyszą­cego się pokładu, gdzie mógł mnie widzieć.

Skinął mi głową, rzucając spojrzenie spode łba. Wyglądał zaskakująco niechlujnie; wszystko w nie­ładzie, smoking, nogawki spodni, wyciągnięta na wierzch koszula, marynarka wybrzuszona na ple­cach, jakby miał garb, gęste czarne włosy opada­jące na bok... Kiwnął mi głową z uśmiechem i powiedział:

Masz niezłe widoki, mały, oni wiążą z tobą duże nadzieje, wiesz o tym, mówił ci ktoś? Z ciebie jest taki mały zwinny chujek, nigdy w życiu nie zostaniesz grubasem, a jak podrośniesz o parę cali, możesz startować w wadze piórkowej.

Pokazywał w uśmiechu równe zęby, bielejące na tle smagłej twarzy, w której wysoko osadzone kości policzkowe nadawały jego syberyjskim oczom skoś- ny wygląd.

Z doświadczenia wiem, że drobni faceci nieźle zabijają i przez to ich akcje rosną, bo widzisz, to cię ustawia wyżej — tu rzucił głową w górę, dając do zrozumienia, że chodzi mu o nóż.

Jak używasz rewolweru, to on kopie w górę, możesz na tym skorzystać, ale jeżeli faktycznie jesteś taki cwany, jak mówią, zajdziesz tam, gdzie będą ci robić manikiur, codziennie ładna dziew­czyna będzie ci czyścić i polerować paznokcie u rąk. Ja mam co prawda metr osiemdziesiąt pięć, ale zawsze zabijałem inteligentnie, nie torturowałem i nie pudłowałem. Facet jest na odstrzał? Bach, gasisz mu światło. „Dutch, pokaż, który to”, i bach, zrobione, po wszystkim. Nie ceniłem nikogo, kto lubiłby tę robotę, chyba że chodzi o dumę z wykonywania czegoś bardzo trudnego, bardzo niebezpiecznego, bardzo dobrze. Nigdy nie pod­niecał mnie dreszcz emocji. Dam ci jedną radę od starego Bo. Ten twój szef długo nie pociągnie. Popatrz na jego zachowanie, on się za bardzo daje ponieść emocjom, jak można mu ufać, skoro to nieobliczalny, pierdolony maniak, który ma w du­pie cudze uczucia. To znaczy odczucia ludzi, którzy się liczą, którzy są tak samo twardzi jak on i mają silniejszą organizację. Między nami mówiąc, mają też lepsze pomysły na przyszłość niż też szaleniec. On już należy do przeszłości, mały. Wiesz, co to znaczy? Jest skończony, a ty, jeżeli jesteś taki sprytny, jak mówią, to posłuchasz mnie i sam zobaczysz. To ci mówi Bo Weinberg. Irving tam na górze wie o tym i się niepokoi, ale on słowa nie piśnie, zbyt daleko zaszedł, jest gotów do przejścia na emeryturę i nie będzie teraz zmieniał barw klubowych. Aleja go szanuję i on mnie też. Wie, co zrobiłem w życiu, ile dokonałem, ile warte jest moje słowo, Irving ma szacunek dla tych spraw, a ja nie mam do niego żalu. Ale on będzie pamiętał, wszyscy będziecie pamiętać, ty też, mały. Chcę, żebyś przyj­rzał się Bo Weinbergowi i pojął, jak potwornie się obeszli z tym człowiekiem. Popatrz mu w oczy, jeśli potrafisz, i żebyś nigdy go nie zapomniał, przez całe

życie, bo za parę minut, za parę krótkich minut, on odnajdzie spokój i będzie po wszystkim; więzy przestaną się wpijać, nie będzie mu zimno ani gorąco, nie będzie się bał ani cierpiał poniżenia, nie będzie zadowolony ani spragniony czegokol­wiek. W ten sposób Bóg wynagradza okropną śmierć, że zsyła ją na czas i czas płynie dalej, tylko umieranie jest skończone i osoba spoczywa w poko­ju. Ale jesteś świadkiem, mały, że to nie w kij dmuchał, ale tak to jest, będziesz pamiętał i Dutch będzie wiedział, że pamiętasz, i niczego więcej nie możesz być pewien, bo jesteś skazany na dożywot­nią pamięć krzywdy, jaką wyrządzono człowiekowi nazwiskiem Bo Weinberg.

Odwrócił wzrok. I wtedy zaskoczyły mnie słowa piosenki śpiewanej mocnym barytonem, buntow­niczo ochrypłym: „Spakuj bagaż moich trosk, od­chodzę w dal, śpiewając w głos, żegnaj, Czarna Ptaszyno, tarara rara pa pa pa para, żegnaj, Czarna Ptaszyno. Nikt mnie nie rozumie i nie kocha, powiadają tylko, że mam pecha. Tarara rara, za­pal mi lampę, przyjdę dziś późno, Ptaszyno, żeg­naj...” — tu potrząsnął głową z zaciśniętymi po­wiekami, by wyśpiewać wysoką nutę na koniec. „Żeeegnaaaj.”

Potem głowa mu opadła i mruczał piosenkę cicho pod nosem, z powrotem pogrążony w rozmyś­laniach, jakby nie zdawał sobie sprawy, że nucąc akompaniuje własnym myślom. I kiedy urwał i za­czął mówić znowu, nie zwracał się już do mnie, tyl­ko do jeszcze jednego Bo, który siedział przy nim, być może wśród szykownej elegancji Embassy Club, przed nimi szklanki z napojami, i obaj snują wspominki:

No i ten facet tam jest, za zamkniętymi drzwiami w Grand Central Building, chyba na dwunastym piętrze, tak? Dookoła ludzie i wia- 200

domo, że trzyma w pokoju cały arsenał, ma tam biuro z recepcją, w absolutnie legalnym, zadbanym budynku pomiędzy Park Avenue i Czterdziestą Szóstą. Tak to wygląda. Ale oni o tym wiedzą i zdają sobie sprawę z trudności; ten Maranzano całe życie się tym zajmował. To, o czym roz­mawiamy, nie jest propozycją jakiegoś pętaka, a ludzie z Unione wiedzą, że do takiej roboty potrzeba asa pik. Przychodzi do mnie Dutch i mó­wi: „Słuchaj, Bo, nie musisz tego robić, to jest taka włoska specjalność, że oni czyszczą swoje szeregi co jakiś czas, ale poprosili o przysługę i chcą właś­nie ciebie, poza tym nie zaszkodzi, jeśli nam będą winni duży numer”, wobec tego mówię „oczywiś­cie”, to znaczy byłem zaszczycony, bo ze wszy­stkich gnatów wybrali mojego. To wyglądało tak, że jeśli numer by mi wyszedł, do końca życia chodził­bym w chwale, po jednej akcji, jak sierżant York. Widzisz, ja lubię dotrzymywać słowa. To znaczy, lubię dobrze zjeść i wypić, przespać się z ładną kobietą, lubię konie i zielone sukno, lubię wejść do pokoju i sprzątnąć znienacka, lecz przede wszyst­kim nie lubię zawieść zaufania, to jest najczystsza rozkosz, czysta przyjemność bycia sobą, kiedy ktoś mówi „nie chcę tego ani tamtego, chcę Bo Weinber- ga”, kiedy ktoś mnie pyta, a ja kiwam głową, że tak, sprawa jest załatwiona tak samo szybko, czysto i sprawnie, jak kiwnięcie głową. Oni o tym wiedzą i uważają sprawę za załatwioną, bo tak się stanie, i kiedy przeczytają o tym w gazetach następnego dnia czy tygodnia, będzie to jeszcze jedna nie rozwiązana zagadka ze świata rządzącego się włas­nymi prawami, jeszcze jeden wdzięczny temat dla brukowców. Idę wobec tego na spotkanie i nie wymienię jego nazwiska, ale on tam jest i pyta głosem z gardła, które jeszcze się goi po pode­rżnięciu, czego potrzebuję, a ja mówię: „Skombinuj

mi cztery odznaki policyjne, to wszystko.” Zdziwio­ny unosi brwi, lecz nie odzywa się słowem i następ­nego dnia mam już odznaki. Zbieram moich chłop­ców, prowadzę do sklepu z odzieżą i wszyscy ubieramy się jak detektywi śledczy, w płaszcze i kapelusze, następnie wkraczamy do biura, jednym ruchem otwieramy portfele z odznakami, „policja, jesteście aresztowani”, i wszyscy idą pod ścianę, a ja otwieram drzwi. Facet siedzi za biurkiem i powoli podnosi się z fotela, nie bardzo wiedząc, o co chodzi. Ma ponad siedemdziesiątkę i porusza się dość niemrawo, ja staję oparty o jego biurko i oddaję strzał dokładnie w oko. Dopiero zaczyna się zabawa, bo ten budynek ma długie marmurowe korytarze i echo wędruje po tej ziemi niczyjej, przez otwarte drzwi, wzdłuż korytarzy, przez klatki scho­dowe i szyby wind, dookoła świata. Strzał słychać wszędzie i wszyscy dają nogę: moi ludzie, te palanty spod ściany, każdy gna ile sił, byle do windy albo schodami po trzy stopnie. Zanim • udaje mi się stamtąd wydostać z trefnym gnatem w kieszeni, słyszę trzaskanie drzwi na wszystkich piętrach i okrzyki zgrozy. Tak bywa, gdy ludzie wiedzą, że stało się coś okropnego, i w panice krzyczą. Ja też tracę głowę i zbiegam w dół po schodach, potem biegnę do góry, wreszcie gubię się w tym kurewskim budynku z krętymi korytarzami. Szukając wyjścia, wchodzę do pakamery, nie wiem, którędy wiać, zabłądziłem, i jakoś, nie wiadomo jak, kiedy już jestem na parterze, wcale nie wychodzę na ulicę, tylko na peron dworca Grand Central. Jest szósta wieczór i jak to o szóstej ludzie rozjeżdżają się pociągami w różne strony, czekają, aż otworzy się bramka na peronie; wśród tego zgiełku słychać zapowiedzi pociągów, włączam się więc w tłum czekających na pociąg siedemnasta trzydzieści dwie i wsuwam gnata jakiemuś gościowi do kieszeni.

202

Słowo daję, właśnie tak zrobiłem, do kieszeni płaszcza; on trzymał w jednym ręku teczkę, a w dru­gim złożony „World-Telegram”, który miał zamiar sobie poczytać, i kiedy otworzyła się bramka i na­parł tłum, poszło tak łatwo, że nawet niczego nie poczuł, a ja wycofałem się spokojnym krokiem, podczas gdy on sforsował bramkę i wzdłuż peronu ruszył do bitwy o miejsce siedzące. No i wyobraź sobie tylko: „Cześć, kochanie, już jestem!”, „O Boże, Alfredzie, co ty masz w kieszeni... ależ to pistolet!”

Uśmiał się serdecznie, aż w oczach stanęły mu łzy. Jedna z cenniejszych chwil pośród rajskich uciech wspominania, a ja, chociaż śmieję się razem z nim, podziwiam jednocześnie, jak prędko myśl może nas unosić w różne strony, bo przecież opowieść jest podróżą światła w przestrzeni. W każ­dym razie z pewnością on mnie przeniósł gdzie indziej; opuściłem wznoszący się i opadający na falach pokład, czułem w powietrzu woń paliwa. Znalazłem się nagle na Grand Central i w mojej głowie to ja podrzucałem gnata Alfredowi do kieszeni płaszcza, lecz jednocześnie moje dłonie na białym, wykrochmalonym obrusie bawiły się kartonikiem zapałek w eleganckim Embassy Club, a chuda śpiewaczka śpiewała Bye Bye Blackbird, na zewnątrz zaś, na Manhattanie, czekały przy krawężnikach limuzyny, śląc rozrzedzony dymek w powietrze zimowej nocy.

Stałem się obiektem jego uważnej obserwacji.

No i z czego się cieszysz? — zapytał. — Myś­lisz, że to takie śmieszne, co, cwaniaku?

Opowieść dobiegła końca, podobnie jak przy żonglowaniu, kiedy podrzucona kula za chwilę zacznie spadać, lecz jeszcze waha się, jakby świado­mie, by zaraz spaść z prędkością światła z nieba.

203

Życie zaś traci swój urok i sprowadza się do tego, co uda ci się schwytać w dłonie.

Myślisz, że to takie śmieszne, gówniarzu? To był facet, który w swoim czasie dbał o bardzo wielu ludzi. Sam spróbowałbyś przetrwać w tej roli aż po kres żywota, przez czterdzieści lat, dopiero mógłbyś się śmiać. On był makaroniarzem z zasadami, nie jakimś obleśnym wariatem jak Coli, w którego nic, tylko ładować równo, do oporu. Nie takim jak Coli, ten irlandzki wypierdek, morderca dzieciaków, dla którego jedna śmierć to mało. A ja załatwiłem Colla! — wykrzyknął. — To ja sprawiłem, że bluz- gał krwią, gównem i rzygami w tej budce telefonicz­nej! Trrrach! W jedną szybę. Trrrach, w drugą. Zabiłem go! To jest fakt, ty zafajdany szczeniaku, czy ty wiesz, co to znaczy?! Co to znaczy być do tego zdolnym?! Jest się teraz w Galerii Sławy! Zabiłem Salvatore Maranzana! Zabiłem Vincenta Colla, Wściekłego Psa! Zabiłem Jacka Diamonda! Zabiłem Dopeya Benny’ego! Zabiłem Maxie Stier- mana i Wielkiego Harry’ego Schoenhausa, zabiłem Johnny’ego Cooneya! Zabiłem Lulu Rosenkrantza! Zabiłem Mickeya szofera i Irvinga, i Abbadabbę Bermana, i zabiłem Dutchmana Arthura!

Wpatrywał się we mnie wybałuszonymi oczyma, jakby zaraz miał rozerwać krępujące go więzy. A potem chyba nie mógł już na mnie patrzeć.

Zabiłem ich wszystkich — powiedział, zwie­szając głowę z zamkniętymi oczami.

Później szeptał do mnie:

Zaopiekuj się moją dziewczyną, nie pozwól mu nic jej zrobić, zabierz ją, zanim on zdąży ją załatwić, przyrzekasz?

Przyrzekłem, po raz pierwszy w życiu okazując miłosierdzie. Wówczas już silnik pracował na ja-

204

łowym biegu i holownikiem wściekle rzucało na falach oceanu; nie miałem pojęcia, że one też muszą okazywać swój gniew i żywotność pośród bezden­nych odmętów. Po drabinie schodzi Irving; obser­wujemy wraz z Bo jego oszczędne ruchy, podczas gdy otwiera dwuskrzydłowe drzwi kabiny i w po­śpiechu mocuje od zewnątrz. Nagle podmuch świe­żego powietrza rozwiewa smród cygara i oleju silnikowego. Znajdujemy się jak na otwartej prze­strzeni; w przyćmionym świetle rzucanym przez lampę w kabinie widzę wysokie fale wzburzonego morza i czarne gardziele głębiny. Przy barierce rufy stoi Irving, otwiera bramkę i zgrabnie przymoco­wuje z boku. Łodzią tak zarzuca, że wracam na swoje miejsce na ławce w rogu nadbudówki, gdzie zapieram się piętami o stalowy pokład, a rękoma się wczepiam w zagłębienia ścianek. A Irving to praw­dziwy marynarz; nie zwraca uwagi na silne kołysa­nie ani na bryzgi wody, które moczą mu nogawki spodni. Wraca do kabiny, posępną twarz opryskał mu wodny pył, przerzedzone włosy przykleiły się do połyskującej łysiny. Nie prosi mnie o pomoc, tylko sam chwyta ocynkowaną balię i sprawnie wciąga na drewnianą paletę na kółkach, wkopując ją nogą głębiej i głębiej pod balię, wreszcie napiera całym swoim ciężarem, przytrzymuje jedną nogą wózek i ciągnie balię na środek tej platformy. Dziwnie suchy chrzęst przywołuje myśl, że gdyby nie tkwiły tam nogi, można by balię wywrócić, postukać w dno i posadzić idealną cementową rzeźbę balii do prania, być może nawet z odlewem nazwy produ­centa. Kolana Bo zostały boleśnie uniesione do góry, a głowa opadła mu jeszcze niżej —jest jakby złożony wpół — lecz Irving natychmiast to na­prawia, umieściwszy przedtem kliny pod czterema gumowymi kółkami wózka. Otwiera stalowe pudeł­ko z zestawem narzędzi, wyjmuje rybacki nóż

i przecina więzy Bo, odplątuje linki i pomaga mu wstać z kuchennego krzesła i stanąć w balii na wózku na pokładzie holownika na powierzchni Oceanu Atlantyckiego. Bo dygocze, jęczy, wykrzy­wiają mu się zdrętwiałe nogi, więc Irving woła mnie i każe podtrzymywać Bo z drugiej strony — o rany, tego właśnie wolałbym nie zaliczać w moim gang­sterskim szkoleniu, tylko nie to: czuję ciężar bez­władnego ramienia Bo na moim karku, jego gorący oddech, wilgoć potu przesiąkającego pachy jego czarnego smokingu ślizga mi się po szyi, jego dłoń trzepocze, chwyta mnie za głowę niczym szpony, wpija się we włosy, łokieć drąży mi łopatkę, pobu­dzony rozgorączkowany człowiek wspiera się na mnie całym swoim ciężarem, jęcząc mi nad głową i dygocząc na całym ciele. Tak zostałem podporą człowieka, którego pomagam zabić. Jesteśmy jego jedynym oparciem. Opiera się, życie mu drogie, Irving pociesza go:

No już dobrze, Bo, wszystko będzie do­brze — spokojny i łagodny jak pielęgniarka, wyko­puje klin spod prawego kółka, a przed nami wiado­mo: pusty pokład; nakazuje mi zrobić to samo z klinem po mojej stronie. Wykonuję polecenie szybko i dokładnie. Szybko toczymy Bo w stronę otwartej bramki, przy której puszcza nas i chwyta się metalowej bariery. Usiłuje złapać równowagę, stojąc w zacementowanej balii i jeżdżąc niezgrabnie to w tył, to w przód jak początkujący wrotkarz, krzyczy przy tym: „Aaaaa... Aaaaaa...” Jego ciało wygina się od pasa w górę, gdy tak walczy o utrzy­manie pozycji pionowej, a ja z Irvingiem stoję z tyłu i patrzę. Wreszcie udaje mu się stanąć w miejscu i zatrzymać ruch ogumionych kółek. Z nogami w zastygłym cemencie, kołysząc się nieznacznie, poczuł się na tyle pewnie, by podnieść wzrok i uj­rzeć otwarty pokład i morze powyżej — za chwilę 206

poniżej — w tę czarną noc szalejącego wichru. Nadwerężone ręce rozszalały nocny wiatr niemal wyszarpuje mu ze stawów, a on głęboko oddycha i widzę, że poruszają mu się głowa i ramiona; uniósł głowę, stając twarzą w twarz ze światem nieopisanej okropności i chociaż przez wycie wiatru nic nie słyszałem, wiem, że śpiewał piosenkę, którą pory­wał morski wicher. To była jego pożegnalna pieśń, jaką każdy nosi w sobie do końca, i Bo Weinberg doszedł właśnie do kresu swojej tragicznej samotno­ści. Silnik nagle zwiększył obroty i łódź szarpnęła do przodu. Pojawił się pan Schultz w samej koszuli i spodniach z szelkami, zaszedł go od tyłu, uniósł stopę w skarpetce i pchnął nią Bo w dolną część pleców. Ręce straciły oparcie i ciało bezskutecznie próbowało odzyskać równowagę. Przechylony w tył spadł do morza i ostatnią rzeczą, jaką widziałem, były uniesione w górę ramiona, białe mankiety koszuli i blade dłonie wyciągnięte ku niebiosom.

Rozdział 12

Kiedy skończyłem, nie odezwała się słowem. Wrę­czyła mi butelkę wina. Odchyliłem głowę, żeby pociągnąć łyk, i kiedy ponownie spojrzałem w jej kierunku, nie siedziała już przy mnie, tylko zsunęła się po omszałym zboczu i dzięki szczelinom w skale oraz wyrastającym z nich młodym sosenkom, spu­szczała się w dół po ścianie wąwozu. Przebyła dwie trzecie drogi i zniknęła we mgle wodnego pyłu.

Zastanawiałem się, czy przypadkiem nie zamierza popełnić jakiegoś głupstwa. Czy moja opowieść nie była zbyt sugestywna. Nie wyjawiłem wszystkiego, na przykład tego, ze gdy kapitan rozmawiał z Irvin- giem, Bo Weinberg błagał mnie, żebym zszedł na dół zobaczyć, co się z nią dzieje. Tak zrobiłem i usłysza­łem co nieco, niezbyt wiele, bo wszystko zagłuszał silnik. Przez kilka minut podsłuchiwałem pod drzwiami kabiny, do której pan Schultz ją za­prowadził, a potem wróciłem na górę powiedzieć Bo, że z nią wszystko w porządku, tylko pan Schultz chodzi w tę i z powrotem, wyjaśniając swój punkt widzenia. Ale chciałem go po prostu uspokoić.

Zachciało ci się prawdziwego życia? — słysza­łem, jak krzyczy pan Schultz. — Proszę bardzo, panieneczko, tak to wygląda!

Potem przez chwilę nic nie mogłem usłyszeć. Przykucnąłem w przejściu i już miałem zrezyg­nować z podsłuchiwania, kiedy znów dobiegł mnie jego głos:

Nie obchodzi cię to, co nieżywe, prawda? Pomińmy szczegóły, ja ci mówię, że on już nie żyje. Rozumiesz? Potrafisz zapomnieć, może nie? Zdaje mi się, że już zapomniałaś, mam rację? Czekam na odpowiedź. Albo mówisz tak, albo nie. Co? Nic nie słyszę!

Musiała mu odpowiedzieć tak, chociaż nie do­słyszałem. A wtedy pan Schultz odrzekł:

Ach, to niedobrze. To bardzo niedobrze dla Bo — tu się roześmiał — ponieważ gdybym uwie­rzył, że go kochasz, mógłbym zmienić zdanie.

Chwyciłem jej spódnicę, strzepnąłem i zrzuciłem w dół, by patrzeć, jak ginie w wodnej mgle. Czego się spodziewałem? Że ją znajdzie, włoży na siebie i wdrapie się z powrotem pod górę? Nie postępowa­łem rozsądnie. Przesadziłem krawędź, odwróciłem się plecami do wodospadu i zacząłem schodzić jej śladem. Było trudniej, niż się spodziewałem; prze­konałem się o tym prawie natychmiast, ledwie moja głowa znalazła się poniżej krawędzi urwiska, kiedy ułamał się korzeń, o który oparłem stopę, i o mało nie spadłem na sam dół. Nie odpowiadało mi wgapianie się w skałę o trzy cale przed nosem. Cholerne kamienie obcierały mi łokcie i kolana. Panicznie bałem się schodzić, nie wiem właściwie dlaczego, może to był lęk, że ona zostawi mnie tam na zawsze, albo że ktoś ją znajdzie, zabierze, zrobi jej coś złego. Jakiś leśny wariat, który tylko czyha na okazję. Ale to było coś więcej; obawa, że to ona go napotka, nieświadoma tego, co może się jej stać, nadzieje się na niego tam, gdzie się akurat czai w swojej zatęchłej jaskini. Niektóre pędy sosen lepiły się od żywicy, która przylegała do dłoni

209

ułatwiając chwytanie. Prażyło mnie w plecy; im niżej schodziłem, tym większy dokuczał mi upał. Po drodze napotkałem skalną półkę i zatrzymałem się dla odpoczynku. Grzmot wody był ogłuszający, jak przy zsypywaniu węgla do piwnicy. Zejście z półki okazało się trudniejsze niż wejście na nią. Poniżej rosło coraz mniej sosenek, których mogłem się chwycić. Wkrótce nie było ani jednej i trzymałem się ściany wciskając noski trampek w szczeliny i palce w wyżłobienia. Wreszcie, całkiem nagle ogarnęła mnie mgła, zrobiło się chłodno i zauważy­łem wystające głazy, na których dawało się stanąć, wobec tego krok po kroku zszedłem po spięt­rzonych głazach na sam dół, gdzie stałem w białej mgiełce, a słońce nade mną zdawało się blade i niewyraźne.

Wodospad huczał po mojej prawej ręce, o jakieś dwadzieścia metrów dalej; tu był jego ostatni, najdłuższy odcinek, niewidoczny z góry. Zaświtało mi dopiero, że to przecież spadająca woda żłobi wąwozy; to znaczy, niby każdy o tym wie, ale praktycznie to było pierwsze zjawisko przyrod­nicze, które z bliska obserwowałem w działaniu. Czytałem też o dinozaurach, ale czymś zupełnie innym jest na przykład znaleźć ich kości. Woda płynęła wartko obok miejsca, gdzie stałem na stromym brzegu z kamieni i piasku. Strumień miał tu nie więcej niż dwa i pół metra szerokości, ale i tak z tego, co widziałem po prawej i po lewej stronie, tutaj był najszerszy. Jej spódnica leżała na ziemi, gdzie ją rzuciłem. Zwinąłem ją pod pachę i poszedłem w lewo, oddalając się od wodospadu, i wkrótce znów stąpałem po kamieniach, prze­skakiwałem przez wodną kipiel z jednego na drugi, w dół górskiego zbocza, i czułem się, jakbym zstępował w głąb planety. Wtedy minąłem zakręt i zobaczyłem podłużny skalny występ w kształcie

grotu strzały; leżało na nim jej ubranie, buty i skarpetki. Zeskoczyłem tam, podbiegłem do kra­wędzi i poniżej ujrzałem czarną głębię przejrzystej wody, całkiem nieruchomej, z wyjątkiem pojedyn­czego zawirowania z dala od brzegu.

Wydawało mi się, że tak długo wpatrywałem się w wodę, że każdy, kto pod nią przebywał, musiałby dawno wypłynąć lub utonąć. Byłem przerażony, zrzuciłem trampki i koszulę, gotów skoczyć; nie pływam zbyt dobrze, lecz sądziłem, że potrafię zanurkować, jeśli będę musiał, i w tym momen­cie tafla się wzburzyła i ona wyskoczyła na po­wierzchnię, unosząc głowę i ramiona, i krzycząc, czy też wciągając głośno powietrze, co brzmiało jak okrzyki bólu, podczas gdy woda spływała z jej ramion, następnie odrzuciła ręce za siebie, ułożyła się na powierzchni i dryfowała na plecach z rozpo­startymi ramionami, oddychając ciężko, jej nogi zaś znikały, bezwładnie zanurzone w czarnej głę­binie.

Po chwili stanęła prosto i zaczęła potrząsać głową, poprawiając włosy. Potem popłynęła na boku, znikając mi z oczu, by się zaraz pojawić tam, gdzie nie patrzyłem. Wspinała się na skalną półkę; jej białe ciało połyskiwało od wody, miała zsiniałe wargi i szczękała zębami. Popatrzyła na mnie tak, jakby nie wiedziała, kim jestem. Zwinąłem koszulę w wałek i zacząłem nacierać ją, podczas gdy stała ściskając kolana, z rękami skrzyżowanymi na pier­siach. Rozmasowałem jej plecy, nogi z tyłu i po chwili wahania również pośladki, potem nogi z przodu, a ona stała, przyciskając dłonie do ust

i trzęsła się, dopóki nie zrobiło jej się cieplej. Następnie, drugi raz w życiu, obserwowałem, jak pani Preston się ubiera.

Niewiele mówiła w drodze powrotnej. Szliśmy wzdłuż strumienia, który stawał się coraz płytszy, błądził wśród drobnych kamyków i wreszcie roz­lewał się po równinie. Byłem pod wrażeniem i nie śmiałem się odezwać z własnej inicjatywy; czeka­łem, aż ona coś powie. Czułem, że jesteśmy pewnego rodzaju sprzymierzeńcami, lecz tylko warunkowo, ponieważ wpierw muszę dorosnąć. Czułem się nie uświadomiony, cnotliwy, głupi i dziecinny. Znów wędrowaliśmy przez brązowy iglasty las, minęliśmy wyrąb i wyszliśmy na łąkę. Spytała:

On naprawdę prosił cię, żebyś mnie bronił?

Tak.

To bardzo dziwne — stwierdziła.

Nie odpowiedziałem.

-i- To znaczy, że uważał mnie za niezaradną — wyjaśniła.

Przystanęła w miejscu, gdzie przez gałęzie prze­świtywało słońce, żeby zerwać mały błękitny kwia­tek, zwieszający główkę w kształcie dzwonka.

A ty mu to obiecałeś?

Tak.

Podeszła do mnie i zatknęła mi kwiatek za uchem: wstrzymałem oddech, dopóki nie przesta­łem czuć jej dotyku. Ona roztaczała bardzo dyskret­ną, lecz wyraźną aurę atrakcyjności, ta pani Pres­ton, bez względu na to, czy ktoś był akurat w po­bliżu, czy nie.

Och, nie rusz — powiedziała. — Jesteś tak diabelnie ładnym chłopcem, wiesz o tym?

Tak o mnie mówią — odparłem.

Parę minut później zbiegliśmy na piętach po obłożonej drewnem stromiznie, by znaleźć się na polnej ścieżce, a potem na ubitym trakcie wiodą­cym w dół zbocza do miasteczka Onondaga. Szed­łem z tyłu, żeby móc przyglądać się jej w słońcu. Rozkręciły jej się włosy i wyschły na gładko, tak 212

jak je machinalnie przeczesała palcami. Nie miała na twarzy ani śladu makijażu, lecz wydatne usta odzyskały naturalny kolor, cera zaś nabrała ru­mieńców życia. Wciąż jednak się nie uśmiechała

i miała zaczerwienione oczy od pływania. Zanim dotarliśmy do hotelu, spytała mnie, czy mam dziew­czynę. Odpowiedziałem, że mam, na co ona odrzek­ła, że ta dziewczyna to musi być szczęściara, ale tak naprawdę to jej pytanie wywołało we mnie poczucie winy, ponieważ nie myślałem już wcale o małej Becky, która teraz wydała mi się niezbyt inte­resującą smarkulą, tylko myślałem o niej. Przeraża­ła mnie ta leśna przewodniczka, niczym jakiś trener z gwizdkiem na sznurku; po raz pierwszy dotarło do mnie, jaką parę oni tworzą z panem Schultzem. Ona obnażała się przed rewolwerowcami, przed wodą

i słońcem, to życie ją rozbierało. Zrozumiałem, dlaczego z nim poszła, to nie było tak jak z matkami

i ojcami w ich codziennym życiu, nie było tu mowy

0 miłości, nie zamieszkiwali w świecie rządzonym przez miłość. Oni pieprzyli się i zabijali w rozległym, ziejącym pustką świecie dorosłości, gdzie króluje przerażenie.

Rozmyślałem o niej bez przerwy, od chwili kiedy weszliśmy do swoich osobnych pokoi i położyłem się na łóżku. Późnym popołudniem było duszno

1 czułem się otępiały. W hotelu „Onondaga” pano­wał upał i zaduch, w otwartych oknach zwisały nieruchome firanki. Nagle firany zszarzały, pociem­niały, na moment rozświetlił je intensywny błysk

i rozległ się głuchy pomruk dalekiego grzmotu. Ona podobała mi się teraz o wiele bardziej niż dotąd

i zdawałem sobie sprawę, że nawet mogę się w niej trochę podkochiwać, zresztą jak biedny chłopak miałby się jej oprzeć po przeżyciach, które mu zgotowała. Oczywiście nie straciłem głowy i wie­działem, że bez względu na to, co czuję, będę

ukrywał swoje uczucia, skoro chcę jeszcze trochę pożyć na tym świecie. Zamknąłem oczy i znów widziałem ją, jak wychodzi z wody w rozlewisku za wodospadem, ze zsiniałymi i zmarszczonymi sut­kami, z jasnymi kosmykami włosów łonowych ociekających wodą. Tym razem pomyślałem, że oglądam kogoś, kto próbował umrzeć, chociaż oczywiście nie miałem pewności, gdyż ona miesz­kała w rozleglejszym świecie i poddawanie się osądom nie leżało w jej naturze. Zastanawiałem się, co by się stało, gdyby jej zażyłość z panem Schult- zem przeważyła nad znaczeniem moich zwierzeń

i gdyby ona powtórzyła mu moją relację. Ale mimo wszystko czułem, że nic mu nie powie, ma zbyt niezależny charakter i żyje samotnie wśród włas­nych tajemnic; taka już jest, wyłącznie sama decy­duje i sama ze sobą rozmawia, bez względu na to, jak ponętnie blisko znajduje się w danej chwili. Uznałem, że wreszcie wyraziła należycie zwykły ludzki żal, i pomyślałem, że być może właśnie dzięki temu tak ją nagle polubiłem albo raczej próbowa­łem to sobie wmówić, nieważne; może i nie bardzo to pasowało do obrzmiałego narządu, który nagle znalazł mi się w ręku i który umiał podejmować własne decyzje, tak jak ona, pośród chaosu moich myśli. Podjąłem postanowienie — jeszcze zanim wziąłem prysznic w dużej białej łazience, jaką miałem na własny użytek, i ubrałem się na wieczór w swój garnitur, krawat i okulary — że moje uczucia się nie liczą i nie wpłyną na moje poczucie sprawiedliwości, którego wymaga ode mnie życie. Naprawdę przyrzekłem Bo Weinbergowi, że się nią zaopiekuję i będę jej bronił. Teraz kiedy jej o tym powiedziałem, będę musiał dotrzymać słowa, ale mając na uwadze zarówno ją, jak i siebie, miałem nadzieję, że nie zajdzie taka potrzeba.

Rozdział 13

Na tym etapie naszego pobytu w hotelu „Onon- daga”, jak na każdej kwaterze zajmowanej przez dłuższy czas, żołnierzom zapewniono specjalne za­opatrzenie, by ich jadłospis bardziej przypominał jedzenie domowe. Pan Schultz załatwił dostawy z Nowego Jorku i raz w tygodniu zajeżdżała ciężarówka, przywożąc befsztyki, schab, płaty cielę­ciny, ryby w kawałkach lodu, wyroby garmażeryj­ne, gatunkową gorzałę i piwo, poza tym co parę dni ktoś jeździł do Albany, gdzie lądował samolot z Nowego Jorku ze świeżymi bułeczkami, rogalami, tortami i ciastem oraz ze wszystkimi gazetami. W hotelowej kuchni uwijano się w podskokach, ale

o dziwo nikt nie narzekał, zdaje się, że wszyscy stracili zdolność obiektywnej oceny. Nikt się nie obrażał, nie unosił dumą ani honorem, wszyscy na wyścigi chcieli gotować dla pana Schultza i mu usługiwać, podając dostarczone przez niego po­trawy, i nawet korzystali z okazji, by podnosić swoje kwalifikacje, ocierając się o wielki świat.

Kolacja stała się rytuałem, jakbyśmy byli rodzi­ną, która pod koniec dnia spotyka się o określonej porze, aczkolwiek przy różnych stołach. Kolacje przeciągały się czasem do późna i często były dla

pana Schultza okazją do wspominków. Bywał wów­czas bardziej rozluźniony niż zwykle, chyba że wy­pił za dużo — stawał się wtedy zgryźliwy i nie­przyjemny, gromił nas wzrokiem, jakbyśmy zbyt dobrze się bawili, ignorując jego osobę, albo ze zbyt wielkim smakiem zmiatali smakołyki z naszych talerzy. Zresztą lubił dokuczać, prosząc o cudzy talerz, żeby wybrać z niego najlepsze kawałki dla siebie. Zrobił mi tak parę razy i zawsze mnie to rozwścieczało, odbierając apetyt. Raz nawet pod­szedł do tamtego stolika, żeby zabrać befsztyk z ich półmiska, zupełnie jakby nie umiał być bezintereso­wnie hojny i gościnny, bo zaraz mu się wydawało, że odbierają mu wszystko, co najlepsze. W takie wieczory kolacja bywała wyjątkowo nieprzyjemna; panna Drew przepraszała i wychodziła, kiedy tylko jej się coś nie podobało. Dotykała nas do żywego myśl, że on żałuje nam jedzenia, które wkładamy do ust; rozgrzebywanie czyjejś porcji zwyczajnie upo­karzało i takie wieczory wcale nie były miłe.

Ale tak jak mówię, przeważnie przy kolacji był trzeźwy i w dobrym humorze, jak gdyby dni, podczas których w Onondadze, stan Nowy Jork, demonstrował swoje pogodne nastawienie i zdol­ność do poświęceń, sprawiały, że czuł się pogo­dzony ze światem. A tego wieczoru akurat wiedzia­łem, że uda mi się zjeść wszystko, co nałożę sobie na talerz, ponieważ przy naszym stole mieliśmy gości: Dixie Davisa, który najwyraźniej odłożył swój powrót do Nowego Jorku, i księdza z katolickiego kościoła Św. Barnaby, ojca Montaine. Podobało mi się, że kiedy ksiądz przyjechał, zatrzymał się naj­pierw przy stoliku koło drzwi, żeby przywitać się z Mickeyem szoferem, Irvingiem, Lulu i z kierowcą Dixie Davisa, który z nimi siedział, zamienić z nimi parę słów i pożartować dobrodusznie, z księżowską jowialnością. On był dość energiczny jak na bożego 216

sługę, zacierał ręce z entuzjazmem, gdy coś mówił, tak jakby wydarzyć mu się mogły tylko dobre rzeczy; aż tryskał ambicjami względem swojej nie­zbyt zamożnej parafii, bowiem Sw. Barnaba był niewielkim kościółkiem w nadrzecznej okolicy, gdzie uliczki były najwęższe, a domy ciasne i po­budowane jeden obok drugiego, poza tym wznie­siono go z drewna zamiast z kamienia, jak kościół Ducha Świętego na wzgórzu, chociaż w środku był równie przestronny i nawet bardziej ustrojony malowanym gipsowym Chrystusem i wszystkimi świętymi rozwieszonymi wzdłuż ścian.

Menu składało się z rostbefu, dobrze wypieczo­nego, tak jak lubię, szparagów, za którymi nie przepadam, frytek domowej roboty, grubo pokro­jonych, zieleniny w sałatkach, których z zasady nie tykam; było też prawdziwe francuskie wino, do którego zdążyłem nabrać upodobania, tym razem jednak nie mogłem go posmakować, z tego samego powodu, dla którego Drew Preston została posa­dzona z drugiej strony stołu, jak najdalej od pana Schultza. Siedziałem po lewej stronie pana Schultza, po prawej zaś wspomniany ojciec Mon- taine. Z lewej strony miałem Dixie Davisa, a Drew Preston siedziała pomiędzy nim i panem Berma­nem. Dixie Davis paplał bez opamiętania; być może został objechany podczas popołudniowego spotkania, może mylnie skomentował przepisy pra­wa albo jego opinia nie spotkała się z uznaniem, w każdym razie usta mu się nie zamykały; powo­dem tego mogło być równie dobrze sąsiedztwo najpiękniejszej kobiety arystokratki, jaką kiedy­kolwiek widział na oczy. Miała na sobie prostą czarną suknię, podkreślającą smukłość jej szyi, otoczonej pojedynczym sznurem pereł, a w każdej z nich odbijała się iskierka światła hotelowego żyrandola. Opowiadał pani Preston o początkach

swojej prawniczej kariery, o tym, jak skromnie zaczynał; snuł wspominki z histerycznym samoza­dowoleniem, podczas gdy ona kiwała uroczą głów­ką, by go zachęcić, i jednocześnie nakładała sobie rezolutnie na talerz wszystko, co popadnie, a także opróżniła kilka kieliszków wina, którego z radością dolewał, zachwycony jej towarzystwem, usiłując oczarować ją faktami ze swego nikczemnego żywo­ta. Ja tam nigdy nie przechwalałbym się wysiady­waniem po kiepskich knajpach w okolicy sądów magistrackich i podlizywaniem się lichwiarzom od kaucji, żeby dawali mi cynk, kiedy jakiś frajer był oskarżony i potrzebował adwokata. On w ten sposób zaczynał, zdobywając sobie klientelę wśród stałych bywalców sądu zamykanych za grę w nu­merki, i biorąc po dwadzieścia pięć dolców od uderzenia sędziowskiego młotka.

- Reszta jest już historią — oświadczył ze swoim wyszczerzonym krzywym uśmiechem.

Zauważyłem też, że siedzi zgarbiony, z głową do przodu i opadającym lokiem, i w ten sposób przez niechlujną postawę marnuje efekt elegancji swojego ubioru. Nie wiem, dlaczego poczułem taką niechęć do tego mężczyzny, prawie go nie znałem, ale siedząc koło niego i obserwując, jak zapuszcza żurawia w dekolt Drew Preston, czułem, że powi­nienem był usiąść przy drugim stole, z Irvingiem, Lulu i chłopakami, nie z tym intelektualistą, który nie raczył się do mnie ani razu odezwać, nawet nie zauważył, że siedzę z jego prawej strony.

Naraz wyjął z portfela zdjęcie, widniała na nim kobieta w biustonoszu i szortach do opalania, która mrużyła oczy, wystawiając się do słońca, oparłszy dłonie na szerokich biodrach. Na nogach miała pantofle na wysokim obcasie i specjalnie ustawiła się we wdzięcznej pozycji. Położył zdję­cie przed Drew Preston, która przyglądała się, nie 218

biorąc go do ręki, jak gdyby to było ciekawe zjawisko przyrodnicze, w rodzaju świerszcza lub modliszki.

- To moja narzeczona — oświadczył.—Aktor­ka, Fawn Bliss. Może pani o niej słyszała?

- Niemożliwe — odrzekła Drew Preston. — Chyba nie mówi pan o Fawn Bliss?! — wykrzyk­nęła, wypowiadając to nazwisko z takim niedowie­rzaniem, że prawnik z pewnością przyjął, że jego rozmówczyni nie posiada się ze szczęścia, mogąc siedzieć z nim przy jednym stole.

To właśnie ona — oznajmił Dixie Davis szczerząc zęby i wpatrując się w zdjęcie z ckliwą adoracją. Drew Preston napotkała moje spojrzenie, oczy jej zabłysły i zrobiła zeza, aż zacząłem się śmiać; nie miałem pojęcia, że jest do tego zdolna, lecz w tej samej chwili spostrzegłem, że dokładnie naprzeciw pan Berman patrzy na mnie sponad swoich okularów. Nie musiał nic mówić ani nawet kiwać głową, od razu zorientowałem się, że słucham niewłaściwej rozmowy. Pomimo postanowienia, że będę czujny, nie mogłem oczu oderwać od pani Preston; ta prawda przeniknęła mnie do szpiku kości, bo aż mi chrupnęły kręgi szyi, gdy niechętnie odwracałem się w stronę ojca Montaine i pana Schultza.

O, ale pan musi odbyć duchową podhóż — z ożywieniem prawił wielebny, podczas gdy jedno­cześnie jadł i pił, jego słowa przypominały więc to, co właśnie pojadał. — Musi pan zwhócić się

o katechizm, musi pan usłyszeć Dobhą Nowinę, musi pan się oczyścić, przejść egzamin, przygoto­wać się do przyjęcia Ducha Świętego. Dopieho wtedy może pan przyjąć krzest i przejść kon- fihmację, dopieho wtedy może pan przyjąć sakha- ment.

Jak długo wszystko to trwa, ojcze?

A, to zależy. Rok, pięć lat, dziesięć? Jak phędko otworzy pan sehce na wielką tajemnicę.

Ja to potrafię szybciej, ojcze.

Nie śmiałem spojrzeć na pana Bermana, bo on by się natychmiast zorientował, że nie wiem, o co chodzi. Kiedy zapoznaliśmy się z wielebnym na chodniku przed kościołem, wybraliśmy się w któ­rąś środę do Św. Barnaby na wieczorek bingo

i pan Schultz rzeczywiście poprowadził parę razy grę, ogłaszając magiczne liczby kulek, które wpa­dały do kubka, i robiąc wielkie halo, gdy ktoś wygrał dolara albo dwa. O, tak. A potem naszeptał coś do ucha księdzu, który z entuzjazmem ob­wieścił błogosławioną szczodrobliwość pana Schul- tza: otóż pan Schultz ufundował wielką nagrodę wieczoru w wysokości dwudziestu pięciu dolarów. Zgotowano mu owację, którą przyjął skromnie, unosząc w górę dłoń z głupawym uśmiechem, podczas gdy ja z panem Bermanem siedzieliśmy z tyłu i rozmyślaliśmy o kuponach bingo. Pan Berman wziął taki kupon, każdej literze nadał wartość numeryczną i pokazał mi sposób na po­prawienie swoich szans po każdym wyczytaniu numerka, a potem opisał różne metody szachro­wania przy uczciwej grze. Kompletnie się nie spo­dziewałem, że będzie miał do mnie pretensje, bo nie domyśliłem się, że gra w bingo to pierwszy krok do nawrócenia.

Ksiądz odłożył nóż i widelec i wciąż przeżuwając oparł się wygodnie. Spojrzał na pana Schultza spod gęstych brwi, uniesionych z duszpasterskim współ­czuciem i niedowierzaniem.

Droga od religii żydowskiej do Kościoła Świętego to wielki przełom.

Nie taki znów wielki, ojcze, wcale nie taki wielki. Gramy w tej samej drużynie. Niby dlaczego wasi szefowie noszą jarmułki? Zauważyłem też, że

220

wy często opowiadacie o naszych chłopcach i czyta­cie naszą Biblię. Nic wielkiego.

O, ale właśnie o to chodzi: jak czytamy, co uznajemy, na tym to polega, phawda?

Ja tam znam chłopaków, katolickich chłopa­ków, z którymi się wychowywałem, prowadziłem interesy, dobrze mówię, Otto? — odrzekł pan Schultz, spoglądając na pana Bermana. — Na przykład Danny Iamascia, Joey Rao. Oni myślą tak samo jak ja, wyznają te same zasady, co dobre, a co złe, tak samo szanują swoje matki. Przez całe życie stan moich interesów zależał od katolickich biznesmenów, jakżeby inaczej, ojcze, a oni musieli liczyć się ze mną, no i dogadywaliśmy się jak rodzeni bracia.

Z namaszczeniem, które w sam raz pasowało do jego wzniosłych uczuć, napełnił księdzu winem kieliszek. Wszyscy zamilkli.

Ojciec Montaine posłał mu spojrzenie pełne ty­powo francuskiej nagany, następnie sięgnął po kie­liszek i go opróżnił. Ocierał potem usta muśnię­ciami serwetki.

Oczywiście — rzekł bardzo cicho, jak gdyby mówił o czymś, co lepiej przemilczeć. — Przewiduje się specjalne przypadki, kiedy religijna dojrzałość przychodzi szybciej, w inny sposób.

Nareszcie ksiądz zaczyna mówić. Chodzi mi o sposób skrócony — powiedział pan Schultz.

Iw takim przypadku, no nie wiem, musimy zaufać, że to naprawdę początek zawierzenia się Panu Jezusowi Chrystusowi.

Daję ojcu słowo, że szczerze mówię, co myślę. Sam podjąłem ten temat, prawda? Podejmuję trudne decyzje. Potrzeba mi siły. Widzę, jak ludzie, których znam, czerpią siłę ze swojej wiary, i to mi daje do myślenia, ja też potrzebuję takiego wsparcia.

Jestem zwykłym śmiertelnikiem. Lękam się o życie tak jak inni. Zastanawiam się, po co właściwie to wszystko. Staram się być wspaniałomyślny, czynić dobro. Ale podoba mi się ten sposób zdobywania dodatkowej przewagi.

Rozumiem, mój synu.

Może w tę niedzielę — powiedział pan Schultz.

Po kawie Drew Preston przeprosiła i wyszła, a po paru minutach przyjęcie się skończyło. Pan Schultz zaprosił ojca Montaine na szóste piętro hotelu, gdzie zasiedli obaj w jego apartamencie, pili kanadyjską whisky z butelki stojącej na stole, palili cygara i miło spędzali czas jak starzy przyja­ciele. Kiedy zajrzałem do nich, nawet wyglądali podobnie! obaj zwaliści, bez szyi, i obaj niechlujnie obsypani popiołem. Siedział tam z nimi Dixie Davis. Reszta gangu zebrała się w biurze pana Bermana; rozsiedli się z ponurymi minami, nie mówiąc zbyt wiele. Nareszcie ksiądz poszedł do domu, wszyscy przenieśli się więc do apartamentu pana Schultza. Nikt nie zwoływał zebrania, nic z tych rzeczy, wszyscy po prostu weszli i usiedli. Siedzieliśmy w absolutnym milczeniu, podczas gdy nasz szef chodził w tę i z powrotem, wykładając nam swój sposób rozumowania.

- Mickey, przecież kapujesz, no nie? Mickey też w końcu zrozumie: ja muszę być przygotowany, nie mogę ryzykować, potrzebuję pomocy zewsząd. Kto to wie? Kto wie? Pamiętam, ładnych parę lat temu ten Patrick Devlin zrobił na mnie nieliche wrażenie; pamiętacie, bracia Devlin przerzucali większość piwa na Bronxie, a myśmy dopiero zaczynali i chciałem dać mu nauczkę. Z niego był twardy zawodnik, powiesiliśmy go za kciuki, pa­miętasz, Lulu? Ale on nie wiedział, o co nam

222

chodzi, myślał, że go zabijemy, i darł się, że chce księdza. To mnie ruszyło. Nie chciał matki, żony ani nikogo, tylko księdza, bo myślał, że umiera. To mi dało do myślenia. To znaczy, w takich chwilach szukasz tego, co daje siłę, prawda? W końcu żeśmy poprzestali na zasmarowaniu mu oczu flakami i gównem zdechłego szczura i przy­klejeniu tego plastrem. Zostawiliśmy go tak wi­szącego we własnej piwnicy, żeby go tamci zna­leźli, ale zanim go znalazły te głupie chuje, to już zdążył stracić wzrok. Ale nigdy nie zapom­niałem, że chciał księdza. Takich rzeczy się nie zapomina. Lubię tego małego kanadyjskiego żabo­jada, lubię jego kościół. Mam zamiar położyć na nim nowy dach, żeby nie ciekło w podniosłych chwilach, to mi sprawia radość, rozumiecie? Cieszę się za każdym razem, jak tam wchodzę: nie rozu­miem łaciny, ale hebrajskiego też nie, więc co za różnica? Jest jakieś prawo, co zabrania być jednym

i drugim? Jezus był jednym i drugim, Jezu kochany,

o co chodzi? Oni każą się spowiadać, nie powiem, żebym był tym zachwycony, za przeproszeniem, ale poradzę sobie z tym, jak przyjdzie czas. To nie może dotrzeć do mojej matki, Irving, ani to twojej, matki nie powinny o tym wiedzieć, one nie rozumie­ją. Nigdy nie podobali mi się starcy przesiadujący w synagodze, kiwający się w przód i w tył, każdy mamrocze coś do siebie pod nosem, po swojemu, głowy się kiwają, zgarbione ramiona. Ja tam lubię odrobinę godności, lubię jak wszyscy coś razem śpiewają, jak wszyscy robią to samo jednocześnie, lubię porządek, wtedy to coś znaczy, że wszyscy klękają w tym samym momencie, to przydaje światła Panu Bogu. Czy to zbyt głębokie jak dla ciebie, Lulu? Popatrz no, Otto, jaki on nieszczę­śliwy, popatrz na jego minę, on się zaraz rozpłacze; powiedz mu, że wciąż jestem Dutch, powiedz, że

223

nic się nie zmieniło, nic się nie zmieniło, ty głupi Żydu!

Tu obdarzył swego rewolwerowca niedźwiedzim uściskiem, śmiał się, klepiąc go po plecach.

Wiesz, jak to jest na procesie, no nie? Wiesz, że trochę się jest w nerwach, kiedy mają na ciebie haka. I tyle. Ot i wszystko. To nie żadne ostatnie namaszczenie, jak Boga kocham.

Nikt się nie odezwał, żeby coś odpowiedzieć, z wyjątkiem Dixie Davisa, który cały czas kiwał głową na znak zachęty i popierał każde słowo swoim pustym uśmiechem. Wszyscy inni oniemieli ze zdumienia; w końcu to był zdumiewający dzień. Pan Schultz nadal przemawiał, ale kiedy tylko wyczułem odpowiedni moment, wyśliznąłem się stamtąd do swego pokoju. Pan Schultz uwielbiał przesadę; każdy, kto z nim pracował, powinien

o tym wiedzieć. On nie znał umiaru, wszystko ciągnął do oporu, dlatego sprawy, które rozpo­czął tutaj w ramach interesów, jak zresztą cały pobyt, chciał wykorzystać do maksimum. We wszystkim był tak samo przesadny, jak w gniewie. Nawet mi do głowy nie przyszło, że grozi nam jego utrata, bo zostanie księdzem: on tylko potrzebował dodatkowego zabezpieczenia, tak jakby się dodat­kowo ubezpieczał, zresztą sam o tym mówił, i dla kogoś, kto nie był zbytnio religijny i nie uważał, że jest tylko jedno wcielenie Boga, że Bóg prze­jawia się tylko w jednej jedynej postaci, on na swój przesadny sposób miał rację. On zawsze chciał mieć wszystkiego więcej i gdyby przyszło nam zostać tu dłużej, prawdopodobnie zostałby również członkiem zgromadzenia Kościoła Prote­stanckiego pod wezwaniem Ducha Świętego. Bóg świadkiem, że stać go było na to, świadczyła

o tym jego codzienna radosna żarłoczność. Pan Schultz odczuwał przymus przywłaszczania, sil­

niejszy aniżeli jego przebiegłość, co nim powo­dowało, i to przez cały czas, bez względu na miejsce pobytu. Przywłaszczał sobie bary z niele­galnym wyszynkiem, rozlewnie piwa, związki zawo­dowe, gry w numerki, nocne kluby, mnie, pannę Drew, a teraz przywłaszczał sobie katolicyzm. To wszystko.

Nie dość że proces pana Schultza rozpoczynał się w pierwszym tygodniu września, to jeszcze miało go poprzedzić jego religijne nawrócenie. Za jednym zamachem podwoił liczbę najważniejszych ceremo­nii swego życia, żeby nam dać do myślenia. Na­stępne dni były pełne zajęć: pojawił się nowy adwokat, którego przedtem nie widziałem: dostoj­ny, godny siwy dżentelmen, który wyraźnie nie miał nigdy do czynienia z gangsterami ani z kupio­nymi przez nich ludźmi. Mogłem to stwierdzić na podstawie jego dystynkcji i powagi w zachowaniu oraz staroświeckich okularów, które same trzy­mały się na nosie lub dyndały na czarnej wstążce, gdy z nich nie korzystał. Świadczył o tym również fakt, że przyprowadził z sobą młodego asystenta, również adwokata, który nosił ich teczki. Za sprawą nowo przybyłych zwołano całodniową kon­ferencję za zamkniętymi drzwiami w pokoju pana Schultza, a następnego ranka wszyscy złożyli wi­zytę w sądzie. Przygotowania do inicjacji religij­nej pana Schultza wymagały natomiast spotkań z ojcem Montaine w kościele. Do tego dochodziły jeszcze zwykłe interesy, dlatego wszyscy miotali się w różne strony, oprócz Drew Preston i mnie.

226

Dlatego któregoś ranka znalazłem się na grzbie­cie żywego konia pośród wiejskiego pejzażu, kur­czowo ściskając wodze, co zresztą wydawało mi się nader marnym zabezpieczeniem, próbowałem więc rozsądnie przemówić do tego bardzo wysokiego bydlęcia o szerokim grzbiecie, które udawało, że mnie nie rozumie. Myślałem, że konie są raczej głupimi zwierzakami. Kiedy powiedziałem coś, żeby przyhamował, on rzucił się w cwał, a kiedy chciałem go przynaglić, żebyśmy dogonili pannę Drew na siwej źrebicy, zatrzymał się, schylił łeb i począł skubać słodkie źdźbła bujnej trawy. Jego grzbiet mnie nosił, jednak był to jego grzbiet. Przeważnie podskakiwałem na nim w tempie pod­rzucania, by się uchronić przed upadkiem, podczas gdy Drew Preston obok mówiła mi, jak mam trzymać kolana i jak piętami zapierać się w strze­mionach — wyższa szkoła jazdy, do której nie byłem całkiem gotów — albo po prostu siedziałem sobie w słońcu, omijając wzrokiem pasące się bydlę, którego szyja wyginała się spadziście, aż głowa nikła całkowicie i tylko słyszałem, jak wiel­kimi zębiskami wyrywa kępy traw i przeżuwa trzonowcami, podczas gdy szerokie pole rozciągało się pomiędzy mną i jedyną ludzką istotą w zasięgu mojego wzroku. Ten koń wyglądał dość zwyczaj­nie: gniady z niemal czarną plamą między oczami i na zadzie, lecz był mistrzem przewrotności. Było moim zdaniem okrutne ze strony pani Preston, że postarała się, by koń mnie upokarzał. Nabrałem nowego szacunku dla Gene’a Autry’ego, który nie tylko tak umiał jeździć na koniu, że ta sztuka zdawała się łatwa, ale jeszcze śpiewał przy tym w miarę czysto. Jedyną moją pociechą było to, że nie widział mnie nikt z gangu. Kiedy zostawiliśmy konie w stajni farmera i szliśmy do miasteczka piechotą, uwielbiałem czuć ziemię pod obiema sto-

227

parni i dziękowałem Bogu za słońce dnia i za to, że wciąż żyję, choć utykam nieco i boli mnie zadek.

W mojej herbaciarni zjedliśmy późne śniadanie. Nikogo tam więcej nie było, kobieta zniknęła w kuchni, mogliśmy więc rozmawiać dosyć swo­bodnie, ja i pani Preston. Cieszyłem się niesamo­wicie, że znów mogę być z nią sam na sam. Ani razu nie roześmiała się z moich zmagań na grzbie­cie wierzchowca; wydawała się szczerze przejęta moją nauką i uważała, że po kilku lekcjach będę już całkiem dobrym jeźdźcem. Przyznałem jej rację. Wyglądała bardzo pięknie w swojej jasnej jedwab­nej bluzce z dużym kołnierzykiem i dekoltem, i w granatowym aksamitnym żakiecie do konnej jazdy, ze skórzanymi łatami na łokciach. Niespiesz­nie zjedliśmy płatki na mleku, jajka i grzanki, wypiliśmy dwie filiżanki kawy i paliliśmy moje wingsy, gdy nagle ona zadała mi osobiste pytanie i wpatrywała się we mnie z tak intensywną koncen­tracją, jak gdyby nikt nigdy w życiu nie zaintere­sował jej do tego stopnia. Wiedziałem, że tak samo słucha i wpatruje się w pana Schultza, ale mi to nie przeszkadzało. Uważałem, że jej uwaga po­święcana mi to dla mnie wielki przywilej i radość, byliśmy przyjaciółmi, w zażyłości, i nie wyobraża­łem sobie innego miejsca, w którym pragnąłbym się znaleźć: tylko tutaj, w herbaciarni, z dala od cudzych spojrzeń, podczas gdy razem jemy śniada­nie i swobodnie rozmawiamy ze sobą, chociaż to nie było tak całkiem naturalne, ponieważ sytuacja zmusiła mnie, bym grał przed nią tak błyskotliwie, jak tylko umiałem.

Powiedziałem jej, że pochodzę ze środowiska przestępczego.

Czy to znaczy, że twój ojciec jest gangsterem?

Mój ojciec dawno temu gdzieś zniknął. Mam na myśli sąsiedztwo.

W jakiej okolicy?

Pomiędzy Trzecią Aleją i Bathgate na Bron- xie. Na północ od Claremont Avenue. Z tej samej okolicy pochodzi pan Schultz.

Nigdy nie byłam na Bronxie.

Wcale się nie dziwię — powiedziałem. — My mieszkamy w czynszówce. Wanna jest w kuchni.

„My” to znaczy kto?

Moja matka i ja. Matka pracuje w pralni. Ma długie siwe włosy. Myślę, że jest przystojną kobietą, a w każdym razie mogłaby nią być, gdyby

o siebie zadbała. Jest bardzo porządna i czysta, nie o to mi chodzi. Ale ona jest trochę stuknięta. Dlaczego właściwie o tym opowiadam? Nigdy o niej nikomu nie opowiadałem i teraz mi głupio, że tak mówię o własnej matce. Ona jest dla mnie bardzo dobra. Kocha mnie.

. — Nie wątpię.

Ale z nią jest nie wszystko w porządku. Nie zależy jej, żeby ładnie wyglądać albo mieć przyja­ciółki, albo coś sobie kupić czy znaleźć sobie faceta, nic z tych rzeczy. Ma w nosie, co sąsiedzi o niej pomyślą. Ona tak jakby mieszkała we własnej głowie. Mówią, że jest wariatką.

Zdaje się, że miała ciężkie życie. Jak dawno odszedł twój ojciec?

Byłem bardzo mały. Nawet go nie pamiętam. Był Żydem, tylko tyle wiem.

A twoja matka nie jest Żydówką?

~t- Jest irlandzką katoliczką. Nazywa się Mary Behan. Ale ona woli chodzić do bóżnicy zamiast do kościoła. To jedno z jej dziwactw. Wchodzi na górę i siedzi w synagodze z kobietami. To jej przynosi ulgę.

A ty jak masz na nazwisko? Przecież nie Bathgate.

Powiedzieli ci?

Tak, jak zapisałeś się do szkółki niedzielnej u Ducha Świętego. Teraz wiem, skąd ci się to wzięło — uśmiechała się do mnie.

Myślałem, że chodzi jej o to, skąd wziąłem nazwisko, od Bathgate Avenue, ulicy obfitości, ulicy owoców ziemi. Lecz jej chodziło o lądowanie w nieodpowiednim kościele. Domyśliłem się dopie­ro po chwili. Próbowała powstrzymać śmiech z wła­snego dowcipu i patrzyła na mnie pytająco, czy się nie obrażę.

Wiesz, nigdy mi to nie przyszło do głowy — powiedziałem — że idę w ślady mojej szalonej rodziny.

Roześmiałem się, a ona mi zawtórowała. Uśmia­liśmy się oboje, uwielbiałem jej śmiech: niski i melo­dyjny, jak głos dochodzący spod wody.

Potem, już na pustej ulicy, gdzie niemiłosiernie przygrzewało słońce, bez żadnych wcześniejszych ustaleń skierowaliśmy się oczywiście w stronę prze­ciwną niż hotel. Zdjęła żakiet i przewiesiła go sobie przez ramię. Patrzyłem na nasze odbicia, ciemne, prawie bez koloru, które majaczyły w szybach pustych sklepów z napisami „Do wynajęcia”. Ulica zaś płonęła światłem. Czułem, że tego ranka udało mi się poznać Drew Preston taką, jaka pewnie była w gtębi duszy, bez żadnego udawa­nia ani wywołanych winem emocjonalnych intro- spekcji. Czułem, że ją znam głębiej, niż sięga jej olśniewająca powierzchowność, aż prawie o tym zapomniałem, tak samo jak ona musiała zapom­nieć, gdyż pokazała, jaka jest naprawdę. Pomyśla­łem, że rozumiem ją tak samo dobrze, jak ona sama; jak kogoś, kto pozostaje sobą, nawet gdy inni starają się go sobie podporządkować. Ci z gangu mogliby sądzić, że ona odgrywa filan- tropkę, dlatego tak im to uwłaczało, lecz naprawdę byta jeszcze bardziej niebezpieczna, bardziej wraż-

230

[iwa duchowo, i myślę, że we mnie interesowało ją to samo: że na swój sposób postępuję tak samo jak ona.

Minęliśmy kilka przecznic. Umilkła. Co jakiś czas rzucała mi spojrzenie. Potem nagle wzięła mnie za rękę i trzymała, kiedy tak szliśmy. Akurat wtedy, gdy przypisałem jej pewną elementarną wrażliwość, musiała ścisnąć mnie za rękę w biały dzień, niczym narzeczona. Strasznie mnie to zmie­szało, ale nie mogłem jej urazić, wyrywając dłoń. Obejrzałem się, czy nie ma na ulicy kogoś znajo­mego. Odchrząknąłem.

Może nie odpowiada ci twoja pozycja — po­wiedziałem.

Jaka pozycja?

Jesteś przecież moją guwernantką.

Tak myślałam, ale zdaje się, że przez cały ten czas ty się mną opiekowałeś.

Zgadza się. Prawdę mówiąc, jak dotychczas świetnie radziłaś sobie sama — odrzekłem i w tej samej chwili pomyślałem, że zabrzmiało to fał­szywie. — Ale chyba będę musiał dotrzymać słowa, jeśli się wpakujesz w tarapaty —■ dodałem na przeprosiny.

W jakie tarapaty?

No, na przykład, skoro nie należysz do tego światka, lepiej żebyś nic nie wiedziała ani nie widziała — wyjaśniłem. — Oni nie lubią świadków. Nie lubią, jak ktoś ma na nich ha­czyk.

Ja coś na nich mam? — zdziwiła się, jakby to było trudne do pojęcia.

Co nieco — odparłem. — Z drugiej strony nikt spoza gangu o tym nie wie, dlatego twoja sytuacja jest trochę lepsza niż w przypadku, gdyby na przykład prokuratura okręgowa wiedziała, że byłaś wtedy na łodzi, i chciała się dowiedzieć, co

231

zaszło. Wtedy znalazłabyś się w poważnym nie­bezpieczeństwie.

Zamyśliła się.

Nie mówisz jak jeden z iiich — stwierdziła.

Bo nie jestem. Jeszcze. Próbuję się wcią­gnąć — odrzekłem.

On ma o tobie bardzo wysokie mniemanie, mówi same dobre rzeczy na twój temat.

To znaczy co?

No... że jesteś bardzo sprytny. I że masz jaja. Zresztą nie jest to wyrażenie, za którym przepa­dam. Mógł powiedzieć, że jesteś odważny, zuchwały albo nieustraszony. Mógł powiedzieć, że jesteś śmiały. Czy mogę cię spytać, ile masz lat?

Szesnaście — odrzekłem nieco sobie dodając.

Coś takiego. Coś takiego — mówiła, przy­glądając mi się, a potem spuściła wzrok.

Milczała przez chwilę. Puściła moją dłoń, co przyniosło mi ulgę, chociaż jednocześnie pragnąłem dalej ją trzymać za rękę.

Powiedziała:

Musiałeś w takim razie zrobić dla nich coś ważnego, że się o tobie dowiedzieli i wybrali ciebie spośród wszystkich innych.

Jakich innych? To nie jest tak, jak przy zdawaniu na Uniwersytet Harvarda, proszę pani. Akurat udało mi się zwrócić ich uwagę i tyle. Złapałem kontakt. Oni, znaczy ten gang, robią to, co im w danej chwili pasuje. Wykorzystują, co mają pod ręką.

Rozumiem.

Znalazłem się tutaj tak samo przypadkowo jak ty.

Nie wiedziałam. Myślałam, że się do nich

w jakiś sposób zaliczasz.

Zeszliśmy w dół nad rzekę, przystanęliśmy na

moście przy drewnianej barierce i patrzyliśmy w dół

232

na wodę rozpływającą się w płytkich rozlewiskach i toczącą się wartko pomiędzy skałami i kamie­niami.

Może ja rzeczywiście coś na nich mam—ode­zwała się wreszcie pani Preston — a ty nie?

Jeżeli się nie załapię — odrzekłem — wtedy tak, mam na nich haczyk. Gdyby kiedykolwiek postanowili coś przeciwko mnie. Tak. Nigdy nie wiadomo, co zrobi pan Schultz. Stanę się dla nich niebezpieczny wówczas, kiedy on mnie za takiego uzna.

Odwróciła się, żeby na mnie spojrzeć. Wyglądała na zmartwioną, mógł nawet czaić się w niej strach, nie byłem jednak pewien: w jej jasnozielonych oczach załamywało się słoneczne światło, pulsując kolejnymi falami upału. Jeżeli ona obawiała się

o mnie, wcale mi to nie było na rękę, raczej mie­szało mi szyki. Uważałem, że skoro ona w swoim czarującym życiu wykazywała lekkomyślną pew­ność siebie, powinna mi pozwolić na to samo. To mógł być ten niebezpieczny moment naszego przymierza, kiedy wyszło na jaw w całej rozciąg­łości, że istotnie coś dla siebie znaczymy. Nie mogłem znieść myśli, że ona mnie uważa za ofiarę, jagnię pośród wilków, chciałem jej dorównać. Sam przed sobą udawałem, że ona się lęka o siebie.

Wcale nie sądzę, żebyś miała powody do niepokoju — powiedziałem z szorstką stanow­czością w głosie. — Jeśli się nie mylę, pan Schultz ma wszelkie podstawy, by ci ufać. A nawet gdyby ich nie miał, to możesz być pewna, że długo by nie szukał, tylko raz-dwa znalazłby jakiś dowód, że zasługujesz na zaufanie.

Naprawdę? Ale dlaczego?

Dlaczego? Ależ panno Lolu, to znaczy panno Drew, to znaczy pani Preston... Dlaczego?

Naraz poczułem, że ją ranię, i miałem wyrzuty

233

sumienia. Chciałem jej pokazać, że jestem mężczyz­ną i mój sposób rozumowania jest toporny i męski. Jednocześnie cofnąłem się od niej o krok na tym drewnianym moście i ona już wiedziała, o co cho­dzi, znów się uśmiechała i ja też się roześmiałem; rzuciła się w przód, żeby mnie chwycić za rękę, i właśnie usiłowałem się wyrwać, gdy poczęła się dopytywać:

Ale dlaczego, dlaczego, no powiedz, po­wiedz — prosiła usilnie jak mała dziewczynka, ciągnąc mnie przy tym w swoją stronę.

Staliśmy razem. Odpowiedziałem, czując na twa­rzy jej gorący oddech:

Bo jak każdy wie, chyba opfócz ciebie, pan Schultz ma słabość do blondynek.

A skąd to wszyscy wiedzą?

Jak to skąd?! — odparłem. — Nawet gazety

o tym pisały.

Nie czytuję gazet — wyszeptała.

Zaschło mi w gardle.

Skąd masz w takim razie dowiadywać się

o wszystkim, jeśli nie z gazet? — spytałem.

A o czym powinnam się dowiadywać? — rzu­ciła, patrząc mi w oczy.

•— Może i nie potrzebujesz nic wiedzieć, bo nie zarabiasz na życie — powiedziałem. — Ale nie­którzy z nas próbują zdobyć fach i muszą wiedzieć, co się akurat dzieje.

Kolana uginały się pode mną, byłem pokonany, upał mnie dobijał i czułem się tak, jakbym niknął w jej oczach. Pragnąłem jej takim ogromem żądzy, który odczuwałem w całym ciele, jak przenikający mnie ból, niczym gorąco własnej krwi. Pragnąłem jej w koniuszkach palców, w kolanach i w mózgu, na całej twarzy i w najdrobniejszych kostkach stóp. W tym momencie tylko mój kutas pozostał niewzruszony. Pragnąłem jej w głębi podniebienia,

234

gdzie płacz chwyta za gardło, gdzie słowa się potykają i łamie się głos.

Oto co się akurat dzieje — powiedziała. I po­całowała mnie w usta.

W niedzielny poranek wszyscy zjawili się, do­myci i zadbani, przed kościołem Św. Barnaby; nawet Lulu w granatowej dwurzędowej marynarce, uszytej w taki sposób, by jak najskuteczniej ukryć wypukłość kabury z pistoletem pod lewą pachą. To musiało się odbywać w ostatnim tygodniu sierpnia; szykowała się zmiana pogody, niczym inny rodzaj światła. Na wzgórzach naprzeciw okna mego pokoju korony niektórych drzew liściastych pobladły i nabrały żółknących plam, a tutaj, przed kościołem, wzdłuż ulicy hulał wiatr od rzeki, aż parafiankom, które wspięły się na stopnie kościoła, długie spódnice oblepiły nogi. Mój letni garnitur przewiewało i podczas czekania przed wejściem diabli wzięli moje pracowicie przygładzone uczesa­nie: wiatr potargał i zmierzwił mi na głowie sko­rupę z brylantyny Vitalis.

Drew Preston nie wyrzekła się swego wakacyj­nego kapelusza, który zakrywał przede mną jej oczy. Włożyła białe koronkowe rękawiczki, ledwo zakrywające przegub dłoni. Miała na sobie czarną, skromną suknię, pończochy ze szwami we właści­wym miejscu i czarne pantofle na płaskim obcasie, przez co w tym otoczeniu była prawie niewidoczna. U jej boku pan Schultz nerwowo skubał mały biały goździk wpięty w klapę, rozpiął się, żeby poprawić spodnie, wtedy odkrył, że kamizelkę ma zapiętą na niewłaściwe guziki, wobec tego porozpinał ją i zapiął jak należy, potem poprawił marynarkę na ramionach, strzepnął z rękawa wyimaginowaną nitkę, następnie zobaczył, że rozwiązało mu się

235

sznurowadło, i właśnie miał się schylić, gdy postu- kał go w ramię pan Berman, wskazując samochód, który wychynął zza rogu i z zapuszczonym silni­kiem stanął przy krawężniku.

On tu jest — powiedział pan Schultz i po chwili jeszcze jeden samochód, coupe, wyjechał zza rogu, minął nas i zaparkował przy wylocie ulicy, wreszcie pojawiło się trzecie auto, podjechało bardzo powoli i zatrzymało się tam, gdzie właśnie staliśmy. Czarny chrysler z oponami ukrytymi w osłonie błotników. Myślę, że to był model na zamówienie; nigdy przedtem nie widziałem podob­nego samochodu. Pan Schultz wystąpił naprzód, a my wszyscy staliśmy za nim w szeregu, podczas gdy wysiadło dwóch ponurych facetów i przyjrzało nam się w nieomylny sposób: tak ludzi traktują tylko gangsterzy albo gliny. Oceniają prędko chłodnym spojrzeniem zawodowców. Obaj kiwnęli głowami panu Schultzowi, Lulu i Irvingowi; jeden z nich wbiegł po schodkach i zajrzał do kościoła, podczas gdy drugi rozglądał się na prawo i lewo, oparłszy dłoń na tylnych drzwiczkach auta. Potem ten pierwszy kiwnął koledze ze szczytu schodów i ten drugi otworzył drzwi samochodu, w których ukazał się chudy, raczej niski, lecz wytwornie ubra­ny mężczyzna, i pan Schultz, który dotąd cierpliwie czekał, niemalże z pokorą, podszedł i objął go z radością. To był ktoś, kogo znałem ze zdjęć w „Mirror”, lecz nawet teraz, mimo że upłynęło już tyle lat, nie wyjawię jego nazwiska. Rozpo­znałem go natychmiast: blizna pod dolną szczęką, opadająca powieka, falujące włosy; ledwie go zo­baczyłem, odruchowo cofnąłem się za czyjeś plecy, byleby tylko uniknąć jego wzroku. Miał cerę po­ciemniałą, lecz wciąż niemalże żółtawoziemistą, niczym kwiat lawendy. Był mniejszy i drobniejszy, niż sobie wyobrażałem; nosił dobrze skrojony,

236

jasnoperłowy garnitur jednorzędowy, i uścisnął dłonie Abbadabby Bermana, Lulu i Mickeya, po czym objął lrvinga i został przedstawiony Drew Preston. Gardłowym głosem oznajmił, że bardzo mu miło ją poznać, i patrząc w niebo oznajmił:

Cóż to za piękny dzień! Chyba zdążyłeś odbyć przedtem naradę z II Papa!

I wszyscy się roześmieli, a zwłaszcza pan Schultz: jemu to imponowało, że facet o takiej pozycji zgodził się przybyć z Nowego Jorku, żeby wystąpić w roli ojca chrzestnego, przemawiać w jego imieniu i oficjalnie przedstawić go księdzu, który przyjmie go do Kościoła.

Tak to wszystko działa, katolik o mocnej pozycji musi zeznawać jako coś w rodzaju świadka. Myś­lałem, że to będzie ktoś spośród członków gangu, jak na przykład John Coonney albo nawet Mickey, jeśli nikogo nie ma pod ręką, bo właściwie gang był samowystarczalny i gdy czegoś potrzebował, umiał to zorganizować z własnych zasobów, dlate­go nie miałem podstaw do przypuszczeń, że tym razem będzie inaczej. Lecz wystarczyło mi spojrzeć na Lulu Rosenkrantza, który stał za panem Schul- tzem promieniejąc z zadowolenia. Cały gang był w tym momencie nastawiony pokojowo, wszystko nabrało sensu. Oni niepokoili się tym nawróce­niem, tak samo jak z powodu dziewczyny, jakby Dutch miotał się w różnych kierunkach po omacku, lecz on ich znów zaskoczył. Można się było do­myślać, że zechce być wprowadzanym przez naj­znakomitszych ludzi nie tylko po to, by ich w ten sposób unieszkodliwić, lecz by dostąpić zaszczytu w sensie politycznym, co oznacza zdobycie pewnej pozycji. Zauważyłem, że to jest z jego strony być może swoiste posłuszeństwo, lecz także w pewnym stopniu chodziło mu o dowód uznania ze strony człowieka tak samo wpływowego. Byłem zadowo-

237

lony; uważałem, ze to właśnie miał pan Berman na myśli, mówiąc o nadejściu takich czasów, gdy wszyscy zaczną odczytywać liczby — już nad tym pracowali podczas tego rytuału przyjaźni. To było właściwie coś w rodzaju publicznej aprobaty, w po­rannym cieniu majestatycznego kościoła, kiedy zbożna wiara szykowała się do procesji, to były pierwsze zwiastuny nadejścia nowego świata. Ci faceci myśleli, że on zajmuje się religią, a w istocie chodziło przecież o gang, i pomyślałem, że w sumie to było bardzo sprytne posunięcie ze strony pana Schultza — choć prawdopodobnie nie bez pomocy pana Bermana — by zrobić taki użytek z własnych ślepych odruchów. Człowiek mniej więcej tak samo wyrafinowany jak przesądny spędzał czas na wsi w nietypowy dla siebie sposób, biorąc lekcje konnej jazdy u arystokratki, lecz stale dawał upust swej zachłannej, niespożytej przedsiębiorczości.

Tego ranka bardzo chciałem uwierzyć w ogrom możliwości pana Schultza. Potrzebny mi był jakiś porządek jego władania, chciałem, żeby wszystko znalazło się na swoim miejscu; on sprawował sku­teczne rządy tyranii i pragnąłem, by sprawował je dobrze, pewną ręką. Nie chciałem, by popełnił jakiś błąd, tak samo zresztą wolałem, by gangster­skie życie płynęło harmonijnie; jak gdyby skrzywie­nie jego wizji stanowiło zagrożenie dla istniejącego porządku. Na tym polegał mój niewybaczalny grzech myślenia, moje podskórne szaleństwo uzur­patora. Kiedy tam stałem, w myślach sprawdzałem siebie samego w poszukiwaniu słabości, nieświado­mych objawień, błędów w zachowaniu, utraty prze­zorności — i niczego nie znajdowałem. Mój patro­lujący umysł nie wykrył niczego prócz ciszy i spo­koju, żadnej podejrzliwości.

W tej samej chwili rozdzwoniły się dzwony ko­ścioła Sw. Barnaby, jakby na potwierdzenie moich

238

nadziei. Serce zabiło mi żywiej i doświadczyłem gwałtownego przypływu radości. Choć nienawidzę dźwięku kościelnych organów, zawsze lubiłem od­głos dzwonów, rozbrzmiewający po ulicach. Dzwo­ny zawsze fałszują, lecz może dlatego właśnie przypominają prapoczątki muzyki. Mają w sobie ten bezczelny, radosny brzdęk, który kojarzy mi się ze zwoływaniem wiejskiego zebrania przed jakimś prymitywnym obrządkiem, na przykład masowym pierdoleniem na sianie. W każdym razie niewiele emocji wytrzymuje próbę czasu, zwłaszcza samoza­dowolenie; no i kiedy tak tam stałem, a powietrze drgało od dźwięków, mogłem ogólnie ocenić moją pozycję i zdobyć pewność, że jest ona lepsza o tej porze lata aniżeli na początku, że wrosłem w sze­regi gangu i chyba zasłużyłem nawet na większy lub mniejszy respekt ze strony innych, a jeśli nawet nie respekt, to przynajmniej nieme przyzwolenie. Mia­łem smykałkę do odpowiedniego zachowywania się w towarzystwie dorosłych; wiedziałem, z kim na­leży rozmawiać, kogo przechytrzyć, a przed kim trzymać gębę na kłódkę —• aż sam byłem zdumiony, że przychodzi mi to wszystko z taką łatwością, bez uprzedniego planowania, za to przeważnie z oczeki­wanym efektem. Potrafiłem studiować Biblię i strze­lać z pistoletu. Wykonywałem wszystko, o cokol­wiek mnie poprosili. Mało tego, potrafiłem rozpo­znać niezbyt wymowny geniusz pana Schultza i wy­razić go słowami, to znaczy — unikać wywoływania jego gniewu. Abbadabba Berman był niesamowicie spostrzegawczy; zaskoczył mnie z tym moim samo­powtarzalnym w taki sam sposób, polegający na przewidywaniu przyszłości, jak w przypadku do­kładnego rozeznania, gdzie mieszkam, kiedy po­służył się gliną z Bronxu, żeby mnie odszukać. Lecz nie czułem już strachu. Poza tym on tak bardzo poświęcał się mojej edukacji: nie zaszedłbym tak

daleko, gdyby on faktycznie wiedział o mnie wszy­stko i czytał w moich myślach, podczas snu czy na jawie, i zdawał sobie sprawę, jakie ukryte moce drzemią tam, wyznaczając mój przyszły los. Nawet gdyby wiedział o mnie dokładnie to, czego najbardziej się obawiałem, a ja wciąż chodziłem po świecie i w dodatku dojrzewałem do spełnie­nia jego oczekiwań, musiał mieć wobec mnie jakiś plan, a mój sekret i tak pozostawał w ukryciu. Ale mimo wszystko nie podejrzewałem, że wiedział, raczej sądził, co bardzo istotne, że ja go właśnie wyprzedziłem i że jego ułomność polega ostatecz­nie na tym, iż wie wszystko z wyjątkiem tej klu­czowej sprawy.

Wobec tego uznałem, że wszystko idzie jak z płatka, radością napawało mnie samo przebywa­nie w tym towarzystwie: czułem, że nie ma dla mnie rzeczy niewykonalnych, jestem zdolny i zajdę wyso­ko, a Drew ma rację, jestem diabelnie ładnym chłopcem. Kiedy dostojny gość wchodził po scho­dach do kościoła wraz z panem Schultzem, wręcz nabrałem ochoty, by ktoś mnie przedstawił, żebym przynajmniej został dostrzeżony, chociaż niby wcześniej sam postanowiłem wtopić się w tło. Wca­le mnie nie lekceważono, wiedziałem, że w ferworze podniosłych chwil czasem pomija się grzecznościo­we gesty. Stałem tuż za plecami tych wielkich ludzi, wpatrując się w ich fryzury z tyłu; wraz z nimi znaj­dowałem się na linii wznoszącej, wspólnie ze sław­nymi gangsterami z moich marzeń. Byłem wspania­łomyślny, przychylny każdemu, nawet ostatnim, u stóp frontowych schodów, na końcu procesji, która powoli wstąpiła w progi kościoła i zatrzymała się na czas trwania zwykłej ceremonii, czekając, aż ojciec Montaine wyjdzie zza ołtarza, powita pana Schultza i wprowadzi go do wnętrza, co miało symbolizować jego wejście w szeregi katolików.

240

Wszystko to trwało dłużej, niż ktokolwiek mógł przypuszczać. Abbadabba z powrotem zszedł ze schodów na chodnik, żeby sobie zapalić. Podałem mu ogień, osłaniając zapałkę dłońmi, podszedł do nas Irving i oparliśmy się wszyscy trzej plecami

o należącego do gości, olśniewającego chryslera

o opływowej linii, zaparkowanego przy krawęż­niku, i ignorując inne samochody po obu stronach ulicy, skierowaliśmy wzrok na kościół Św. Barnaby

o ścianach z belek i drewnianej wieży. Dzwony właśnie przestały dzwonić, choć wybrzmiewały jesz­cze echa ostatnich dźwięków, ciszej i ciszej, i naresz­cie dobiegł moich uszu inny dźwięk, dobywający się z wnętrza kościoła: muzyka organowa. W tej samej chwili Irving wygłosił o Dutchu Schultzu najbar­dziej krytyczną uwagę, jaką zdarzyło mi się słyszeć z jego ust.

To oczywiste — oznajmił, jak gdyby kon­tynuował zaczętą rozmowę — Dutch myli się co do jednej sprawy: on nie ma pojęcia, dlaczego sta­rzy Żydzi modlą się w ten sposób. Może gdyby wiedział, toby tak nie mówił. Mały, a ty znasz wyjaśnienie?

Nie jestem mocny z religii — odpowiedzia­łem.

Ja też nie jestem zbytnio religijny — przyznał Irving — ale to, że oni się kłaniają, pochylają i ani chwili nie usiedzą spokojnie, ma jedno proste wyjaśnienie. To tak samo, jak z płomieniami świec, ci starcy modlący się w synagodze są jak płomienie, które kołyszą się na wszystkie strony, kładą na bo­ki, każdy z nich kiwa się i pochyla jak światełko świecy. Chodzi o to, że płomykowi duszy w każdej chwili grozi zdmuchnięcie. I w tym cała rzecz — oświadczył.

Wiesz, Irving, mówisz ciekawie — stwierdził pan Berman.

241

Ale Dutch nie ma o tym pojęcia. Wie tylko tyle, że mu to przeszkadza — dodał Irving cicho.

Pan Berman uniósł łokieć, by dłoń z papierosem znalazła się na wysokości ucha, czyli przyjął ulu­bioną pozycję do rozmyślań.

Ale kiedy on twierdzi, że chrześcijanie robią wszystko jednocześnie, to ma rację. Oni mają scentralizowaną władzę. Razem śpiewają, modlą się chórem, siadają, wstają, klękają wszyscy naraz, oni działają w sposób uporządkowany, pod kontrolą. Dlatego on tutaj ma rację — przyznał pan Berman.

Kiedy wreszcie coś się zaczęło dziać, znalazłem się w jednej z przednich ławek, obok Drew Preston, czyli tam, gdzie chciałem się znaleźć. Przekonywa­łem sam siebie, że wszystko jest w porządku, i nic jak dotąd się nie stało, prócz tego, że zostałem dopuszczony do tajemniczego świata jej trosk. I to wszystko. Nie okazała, że mnie dostrzega, co mnie ucieszyło i zabolało jednocześnie. Na ślepo kart­kowałem książeczkę do nabożeństwa. W kościele jej twarz pod rondem kapelusza nabrała rumieńców w miękkim blasku witraży i przypominała mi

o bardziej odpowiedniej dla mnie, chwalebnej roli jej chłopca-obrońcy. Ale tak strasznie mi się chciało ją pierdolić, że ledwo trzymałem się na nogach. Nie wiedziałem, jak ja przeżyję to nabożeństwo. Pan Schultz mówił, że to forma skrócona, zastanawia­łem się więc, jak musi wyglądać dłuższa wersja. Właściwie to po raz pierwszy w życiu pojąłem znaczenie słowa „wieczny”.

Z całej trwającej w nieskończoność ceremonii zapamiętałem bardzo niewiele. Po pierwsze, że pan Schultz przeszedł przez wszystkie stadia, od chrztu przez komunię aż do bierzmowania, z rozwiązanym sznurowadłem. Po drugie, kiedy jego zacny ojciec

chrzestny, stojąc tuż za nim, na polecenie ojca Montaine położył mu dłoń na ramieniu, pan Schultz o mało nie wyskoczył ze skóry. Może zwróciłem uwagę na te dziwne rzeczy, dlatego że wszystko odbywało się po łacinie, i dopiero kiedy coś faktycznie się działo, patrzyłem uważniej. My­ślę, że ojciec Montaine był jedynym człowiekiem na świecie, któremu pozwolono wylać panu Schul- tzowi na głowę dzbanek wody, w dodatku nie raz, a trzy razy, i który nie poniósł z tego tytułu żadnych konsekwencji. Dokonywał tego w sposób — moim zdaniem — zachłanny i pełen liturgicznego zapału, podczas gdy pan Schultz za każdym razem parskał i gromił go spojrzeniem zaczerwienionych oczu, próbując ukradkiem przygładzić sobie włosy.

Ostatnią zapamiętaną rzeczą z tego poranka była obecność przy mnie zdumiewająco pięknej panny Drew, która w moich oczach tym bardziej stawała się uosobieniem niewinności, im bardziej diabelskie myśli chodziły mi po głowie. Zdawała się chłonąć muzykę kościoła, aż ogarniał ją blask świętości, jak figurę świętej w zakonnym habicie, umieszczo­ną w ściennej niszy. W pewnym sensie mój roz­pędzony świat zawirował niczym piłeczka, którą z zapałem żongluje Bóg. To, że ona nie zauważa mojej obecności u swego boku, potwierdzało moje przeczucie o naszym serdecznym przymierzu. Wie­działem, że nie zdołam już dłużej się oszukiwać, jakobym wcale za nią nie szalał i nie miał zamiaru wyrzec się dla niej wszystkiego — i w tym momen­cie, kiedy grzmiały organy, a zgromadzenie wier­nych wznosiło nąjpobożniejszą pieśń, ona uniosła do ust dłoń w białej rękawiczce i ziewnęła.

Część trzecia Rozdział 15

Wkrótce miał zacząć się proces. Dalej ćwiczyłem strzelanie i byłem chłopcem na posyłki u Dixie Davisa, który rezydował teraz na szóstym piętrze. Pewnego ranka, kiedy dostarczyłem jego list urzęd­nikowi w sądzie, zabawiłem tam przez chwilę, żeby pozaglądać przez małe okienka do wnętrza sądo­wych sal. Żadna nie była zajęta. Nikt mi nie zakazywał, wobec tego wszedłem do Sali nr Jeden i usiadłem. Pomieszczenie było raczej przestronne i nie zatłoczone, w przeciwieństwie do posterunku policji na przykład. Ściany pokryte boazerią, duże okna, uchylone dla świeżego powietrza, i jasne klosze kulistych lamp, zwisające na łańcuchach z sufitu. Wszystkie meble naszykowane dla sędzie­go, ławy przysięgłych, prokuratury, obrony i pub­liczności. Było bardzo cicho. Słyszałem tykanie ściennego zegara za ławą sędziowską. Wydawało mi się, że sala sądowa zastygła w oczekiwaniu. Czułem, że za tym czekaniem kryje się bezgra­niczna cierpliwość. Zrozumiałem, że prawo ma zdolność głoszenia przepowiedni.

Przyłapałem się na tym, że bawię się myślą

o uznaniu pana Schultza za winnego. Wyobraziłem sobie, że strażnicy wyprowadzają go, czerwonego

245

z wściekłości, a cały nasz gang stoi i nic nie robi. W wyobraźni widziałem, jak wreszcie po raz ostatni majaczy mi jego zbrodnicza postać poprzecinana skrzyżowaniem łańcuchów w tylnym okienku kare­tki więziennej. Było mi bardzo przykro.

Muszę powiedzieć tu o Dutchu Schultzu, że gdziekolwiek by się ruszył, wszędzie kreował zdra­dę własnej osoby, produkował zdrady na każdym etapie swego życia, wykrywał zdrajców, bo taką miał naturę; oni różnili się zachowaniem, posturą, lecz nosili wspólne oblicze zdrady — i on wtedy rzucał się na nas, mordując. Nie to, żebym nie wiedział, jak mogłem tego nie wiedzieć. Co wieczór zjeżdżałem windą, by zająć miejsce przy wspólnym stole rodziny Schultz, i siedziałem tam wijąc się z miłości i strachu, trudno powiedzieć z czego bardziej.

Na kilka dni przed procesem pojawił się czło­wiek nazwiskiem Julie Martin, którego najwyraź­niej znał cały gang oprócz mnie. Był zwalistym mężczyzną z obwisłymi policzkami, które mu się trzęsły, gdy mówił, przewyższał wzrostem pana Schultza i Dixie Davisa, lecz poruszał się o lasce i na jednej nodze nosił kapeć. Miał bardzo małe oczy, aż trudno było ustalić ich kolor, był nie ogolony, gburowaty, z głosem donośniej szym nawet niż głos pana Schultza. Nieokrzesany i niechlujny, miał kark pokryty kępkami czarnych kręconych włosów, a za paznokciami ogromnych dłoni czarny brud, jakby spędzał życie przy naprawianiu samocho­dów.

Drew Preston wymówiła się od kolacji prawie natychmiast i zaraz mi ulżyło, że sobie poszła. Ten facet zwiastował kłopoty. Pan Schultz traktował go z sardonicznym szacunkiem i zwracał się do niego per panie prezesie. Nie wiedziałem zresztą dlaczego, dopóki nie przypomniałem sobie, że pan

246

Schultz prowadził interes z pobieraniem opłat od restauracji na Manhattanie, w ramach Miejskiego Stowarzyszenia Właścicieli Restauracji i Kawiarni. Julie Martin z pewnością tym kierował, dlatego był prezesem, i ponieważ większość modnych śródmiej­skich restauracji przyłączyła się do stowarzyszenia, łącznie z Lindy’s, Brass Rail, Steuben’s Tavern i nawet Jack Dempsey’s, facet był w mieście grubą rybą. Ale to przecież nie on wrzucał przez okna śmierdzące bomby, nie rozumiałem więc, dlaczego ma brudne paznokcie, dawno nie był u fryzjera i dlaczego ogólnie nie wygląda jak dobrze pro­sperujący gangster.

Pomijając sporadyczne wrzucanie bomb smrodu, ściąganie haraczu z restauracji odbywało się w spo­sób niewidoczny, jeszcze bardziej niewidoczny niż gry hazardowe, a przynosiło prawie takie same dochody. Podczas gdy goście delektowali się kola­cją w najlepszych knajpach Broadwayu, podczas gdy staruszkowie wysiadywali w barach nad kub­kiem kawy albo przesuwali do kasy tace wzdłuż podgrzewanej lady, gdzie bez przerwy paruje goto­wana marchewka i kalafior, interes kwitł wspania­le, choć bez rozgłosu, w czasie dyskretnej rozmowy prowadzonej przez ludzi, którzy nigdy, podczas żadnej z wizyt składanych w restauracjach, nie bywali głodni.

Pan Schultz opowiadał Julie Martinowi o dniu swego wejścia do Kościoła katolickiego, przechwa­lając się, któż taki go wprowadzał. Julie Martin nie okazał zbytniego podziwu. Zachowywał się po chamsku i dawał do zrozumienia, że ma ważniejsze sprawy na głowie. Na stole stała butelka whisky, jak zresztą ostatnio co wieczór, a on nalewał sobie po pół szklanki i wychylał, jakby pił wodę. W pew­nej chwili upuścił na podłogę widelec i wrzasnął na kelnerkę: „Ej, ty!”, gdy przechodziła z tacą brud-

247

nych talerzy. O mało ich nie upuściła. Pan Schultz zdążył już polubić tę dziewczynę, to była ta sama, której żaden hojny napiwek ani przyjazne pogadu- szki nie zdołałyby przekonać, że wcale nie zagraża jej każdego wieczoru utrata życia. Pan Schultz mówił mi, że ma ambicję ściągnąć ją do Nowego Jorku, żeby pracowała w Embassy Club — świetny dowcip, zważywszy, jakie przerażenie on w niej wywoływał.

Wstyd, panie prezesie—mówił. — To nie jest żadna pomywaczka z pańskiego związku. Jest pan teraz na wsi i proszę grzeczniej.

A, tak, widzę przecież, że to wiocha — od­rzekł basem zwalisty facet i wydobył z siebie przeciągłe beknięcie.

Znałem chłopaków, którzy posiedli tę umiejęt­ność, lecz sam nigdy jej nie ćwiczyłem; to broń prostaków, zresztą pociąga za sobą podobną zdol­ność przeciwnego końca układu pokarmowego.

I kiedy tylko skończę ten parszywy obiad, a ty wydusisz to, co masz ważnego do powiedzenia, bo po to w końcu zapierdalałem taki kawał drogi, to wreszcie zabiorę się w cholerę z tej twojej zabitej wiochy, czego już nie mogę się doczekać.

Dixie Davis posłał w stronę pana Schultza pod­szyte strachem spojrzenie.

Julie to prawdziwy nowojorczyk — powie­dział z tym swoim uśmiechem w podkówkę. — Z dala od Manhattanu wariuje.

Jest pan pyskaty, wie pan o tym, panie prezesie? — rzekł Dutch Schultz, spoglądając nad kieliszkiem wina.

Nie czekałem na deser, chociaż miał być kompot z jabłek, tylko wróciłem do pokoju, zamknąłem drzwi na klucz i włączyłem radio. Na koniec i tak usłyszałem, jak wychodzą z windy i idą do apar­tamentu pana Schultza. Przez moment ich głosy

248

rozbrzmiewały jednocześnie, jak w pieśni rozpi­sanej na różne partie. Potem trzasnęły drzwi. W moim dziwnym stanie ducha przyszło mi do głowy, a nawet zrazu wydało się dość rozsądnym pomysłem, że w jakiś sposób to ja byłem przyczyną tego sporu, że moje tajemne wykroczenie wywołało wybuch metafizycznego dutchmaniakalnego gnie­wu, który przypadł właśnie na tę chwilę i został mylnie skierowany przeciwko innemu z jego ludzi, też wartościowemu, tak jak wartościowy był Bo. Nie znaczy to wcale, że darzyłem sympatią tego zwalistego, kulawego prostaka. Nie wiedziałem dokładnie, o co poszło, jednak sprawa musiała być poważna, skoro docierały do mnie głośne hałasy, nawet jeśli nie słyszałem poszczególnych słów, kiedy wymknąwszy się z pokoju stanąłem na korytarzu pod drzwiami. Wściekła kłótnia przerażała mnie, ponieważ odbywała się tak blisko, niczym odgłos grzmotu tuż obok, podczas zbliżającej się gwałtow­nie burzy. Chodziłem w tę i z powrotem, z pokoju na korytarz; sprawdziłem, czy drzwi Drew są zamknię­te — nie chciałem, by została w to wmieszana. Gdy tylko w radio rozległ się trzask, zaraz myślałem, że to wystrzał, i wybiegałem znowu.

Wszystko to ciągnęło się przez godzinę albo i dłużej. Nagle — musiało być już koło jedenas­tej — rzeczywiście usłyszałem strzał. Kiedy go słychać naprawdę, nie ma żadnych wątpliwości, dokładnie wiadomo, co się wwierca i penetruje zakamarki uszu. Kiedy ucichło echo, dotarła do mnie cisza zwiastująca, że we wszechświecie ubyło jedno istnienie. Tyni razem, w rozdygotanej rzeczy­wistości tego, o czym wiedziałem, usiadłem jak sparaliżowany na krawędzi łóżka, nie mając dość siły, by wstać i zaryglować drzwi. Siedziałem ze swoim załadowanym pistoletem w dłoni, trzymanej na kolanach pod poduszką.

O co mi chodziło, Kiedy przyjeżdżałem tuiaj z tymi mężczyznami prowadzącymi swoje okrutne interesy w hotelach na północy stanu? Czy tylko chciałem zrozumieć, tylko zrozumieć? Kilka krót­kich miesięcy wstecz nie wiedziałem o ich życiu kompletnie nic. Próbowałem uwierzyć, że oni robi­liby to samo beze mnie. Ale już za późno, a oni są tacy dziwni, tak nieobliczalni. Wszyscy wystar­towali od tego samego pomysłu, gdyż najwyraźniej rozumieli się nawzajem i odpowiednio reagowali, lecz ja coraz mniej pojmowałem i ciągle nie byłem gotów, by ten pomysł rozgryźć.

Nie wiem, ile minut minęło. Drzwi rozwarły się na oścież i stanął w nich Lulu Rosenkrantz, kiwając na mnie palcem. Zostawiłem pistolet i pognałem za nim korytarzem do apartamentu pana Schultza. Meble były poprzesuwane, krzesła przestawione, ten Julie Martin leżał w salonie całym cielskiem na blacie stolika do kawy. Jeszcze nie umarł, tylko leżał na brzuchu, z trudem łapiąc powietrze, z gło­wą zwróconą w bok i opartą policzkiem o zwinięty hotelowy ręcznik; drugi starannie zrolowany ręcz­nik miał pod głową, żeby wsiąkała w niego krew. Oba ręczniki prędko zabarwiły się czerwienią, pod­czas gdy on się dusił, krew płynęła mu z ust i nosa, a ramiona zwisające poza stolik próbowały znaleźć jakiś punkt oparcia. Ukląkł na podłodze i szarpał się do tyłu, próbując wierzgać jedną nogą obutą, drugą bosą, jak gdyby chciał się podnieść; jakby myślał, że jeszcze uda mu się uciec albo odpłynąć. Wykonywał coś w rodzaju spowolnionej żabki, lecz tylko unosił potężne plecy, by zaraz opaść pod własnym ciężarem. Irving donosił nowe ręczniki z łazienki, żeby je układać pod stolikiem, gdzie krew spływała z blatu na podłogę, a pan Schultz stał, wpatrując się w to olbrzymie żółwie cielsko poru­szające kończynami, z oczami zachodzącymi mgłą, 250

jak oczy topielca, i odezwał się do mnie bardzo cicho i spokojnie:

Mały, ty masz dobry wzrok, a żaden z nas nie może znaleźć łuski; możesz jej dla mnie poszukać?

Pełzałem po podłodze i pod kanapą znalazłem mosiężną łuskę, jeszcze ciepłą, kaliber trzydzieści osiem z jego pistoletu, który nawet był widoczny za pasem między połami jego rozpiętej marynarki. Rozluźniony krawat zwisał mu poniżej kołnierzyka, lecz jakimś sposobem właśnie w tej chwili on aż promieniował spokojem i uporządkowaniem po­śród całego bałaganu krzepnącej krwi i nie dokoń­czonej śmierci. On był spokojny i zamyślony. Po­dziękował mi uprzejmie za łuskę, którą wrzucił sobie do kieszeni spodni.

Dixie Davis siedział w kącie obejmując się ramio­nami i jęczał, jak gdyby to on otrzymał postrzał. Ktoś cicho zapukał do drzwi i Lulu wpuścił pana Bermana. Dixie Davis skoczył na równe nogi i krzyknął:

Otto! Zobacz, co on mi zrobił, patrz, co on mi zrobił!

Pan Schultz i pan Berman wymienili spojrzenia.

- Dick—zwrócił się do prawnika pan Schultz— ja cię bardzo przepraszam.

Żeby mnie narażać na coś podobnego! — mó­wił Dixie Davis, wyłamując palce. Był blady i się trząsł.

Przykro mi, mecenasie—rzekł pan Schultz. — Ten skurwysyn ukradł moje pięćdziesiąt tysięcy dolarów.

Ja, członek palestry! — lamentował Dixie Davis, zwracając się do pana Bermana, który przyglądał się rytmicznym ruchom agonii rozwalo­nego ciała. — I on to robi przy mnie, kiedy ja tu stoję?! W pół zdania wyjmuje broń i strzela facetowi

Tylko spokojnie, panie mecenasie — odrzekł pan Berman — tylko spokojnie. Nikt niczego nie słyszał, wszyscy śpią. Oni tu się wcześnie kładą w Onondadze. My się tym zajmiemy. Pan tylko pójdzie do swojego pokoju, zamknie drzwi i o wszy­stkim zapomni.

Widziano mnie z nim przy kolacji!

On zaraz po kolacji wyjechał — oznajmił pan Berman, patrząc na umierającego. — Odjechał. Odwoził go Mickey. Nie wróci aż do jutra. Mamy świadków.

Pan Berman podszedł do okna, wyjrzał zza firanki i zasunął zasłony. Podszedł do drugiego okna i zrobił to samo.

Arthur — odezwał się Dixie Davis — czy ty zdajesz sobie sprawę, że za parę godzin tu się zjawią federalni prawnicy z Nowego Jorku i będą spraw­dzać ten hotel? Czy ty rozumiesz, że za dwa dni zaczyna się proces? Za dwa dni?!

Pan Schultz nalał sobie drinka z karafki na kredensie.

Mały, zabierz pana Davisa do pokoju. Po­łóż go spać. Daj mu szklankę gorącego mleka albo coś.

Pokój Dixiego Davisa znajdował się na samym końcu korytarza, koło okna. Musiałem mu poma­gać, tak się trząsł. Musiałem ściskać jego rękę, jakby był zniedołężniałym staruszkiem, który nie potrafi się poruszać o własnych siłach. Zsiniał ze strachu.

Jezu, Jezu — powtarzał.

Wybrylantynowana grzywa opadła mu na czoło.

Cały był spocony i wydzielał nieprzyjemny za­pach cebuli. Usadziłem go w fotelu przy łóżku. Na biurku w pokoju piętrzyły się stosy teczek z aktami. Spojrzał na nie i począł obgryzać pa­znokcie.

Ja, członek palestry stanu Nowy Jork — ma­mrotał. — Urzędnik sądowy. Na moich oczach. W mojej obecności.

Pomyślałem, że może pan Berman ma rację: znikąd nie dochodził żaden dźwięk. A gdyby cokol­wiek było słychać poza naszym piętrem, zaraz zacząłby się rejwach. Wyjrzałem przez okno koryta­rza: ulica była całkiem pusta. Lampy świeciły pośród ciszy. Usłyszałem, że otwierają się drzwi, i kiedy się odwróciłem, w głębi korytarza, w smudze światła padającego z tyłu, stała bosa Drew Preston w nocnej koszuli z białego jedwabiu. Drapała się po głowie i zaspana uśmiechała troszkę głupawo. Nie będę tu opowiadał o moim pobudzeniu zmysło­wym; wepchnąłem ją z powrotem do pokoju, za­mknąłem za nami drzwi i natarczywym szeptem kazałem jej być cicho i wracać do łóżka. Za­prowadziłem ją do sypialni. Na bosaka była mniej więcej mojego wzrostu.

Co się stało, czy coś się stało? — spytała głosem ochrypłym od snu.

Powiedziałem, że nic, i nakazałem, żeby przypad­kiem rano nie pytała o to samo pana Schultza ani innych. Ma zapomnieć, zapomnieć — przypieczęto­wałem moje instrukcje pocałunkiem w spuchnięte od snu usta i ułożyłem ją spać, wdychając jej upoj­ny zapach skondensowany w pościeli, niczym za­pach łąk, któreśmy wspólnie przemierzali, i położy­łem dłoń na jej małych, wysoko osadzonych pier­siach, wtedy ona się przeciągnęła uśmiechając się, jak zwykle sama do siebie, a ja zdążyłem w tym czasie wyjść i po cichu zamknąć drzwi, podczas gdy na drugim końcu korytarza otwierała się winda.

Z windy wytoczył się Mickey, ciągnąc ciężką drewnianą balię z metalowymi okuciami, robił to tak cicho, jak tylko się dało. Pomyślałem o małym windziarzu i schowałem się za zasłoną — lecz

253

Mickey przyjechał sam. Wciągnął balię na korytarz, zgasił światło w windzie i zaciągnął kratę, nie całkiem dokładnie.

Gang był w swoim żywiole; cała sprawa polega na tym, że gdy już należysz, to nie lękasz się gwałtow­nej śmierci, w jej obliczu zwijasz się tak, jak nigdy by nie zdołał zwykły śmiertelnik: nawet ja, prak­tykant, półżywy ze strachu i przerażenia, potrafiłem wykonywać rozkazy, myśleć i działać zgodnie z nadrzędną koniecznością. Nie wiem, co oni zro­bili z ciałem, żeby się już nie poruszało, w każdym razie zległo na stoliku, całkiem martwe, a Irving rozścielał egzemplarze gazet nowojorskich i „Onon- daga Signal” na dnie balii. Ktoś zawołał „raz, dwa, trzy!” i mężczyźni zwalili ciało Julie Martina ze stolika do kawy na gazety. Śmierć jest bru­dna, obrzydliwa — takie mieli do tego podejście: Lulu marszczył nos, a Mickey nawet się odwracał, kiedy obaj taszczyli ten wór ludzkiej padliny. Pan Schultz zasiadł w fotelu, z rękami na oparciach, jak Napoleon. Nawet nie spojrzał w ich stronę. Myślał na wyrost, planował. Geniusz jego instyn­ktu podpowiadał mu, że chociaż jego morderczy akt nastąpił nagle i znienacka, to dobrze wybrał czas i dlatego wielcy gangsterzy nigdy nie wpada­ją, chyba że za obliczenia, blankiety rachunków, prawo podatkowe, książeczki czekowe i inne abs­trakcyjne sprawy nie podlegające ocenie moralnej, podczas gdy morderstwo rzadko ich obciąża. Sprzątanie nadzorował Abbadabba, kuśtykając w tę i z powrotem tym swoim kaczym chodem; kapelusz zsunięty na tył głowy, w ustach papieros. To właśnie pan Berman pamiętał, że trzeba od­szukać laskę i położyć obok zwłok. Zwrócił się do mnie:

Mały, stań w hallu i patrz, czy ktoś nie zauważy strzałki.

¿Diegiem scnodami przeciwpożarowymi po irzy stopnie, piętro za piętrem, zataczając hiki na podes­tach, i wszedłem do hallu, gdzie windziarz drzemał na krzesełku pod dużą pnącą rośliną, z założonymi rękami i spuszczoną głową. Podobnemu zajęciu oddawał się za swoją ladą recepcjonista, koło skrytek pocztowych. Hall był pusty, tak samo jak ulica. Obserwowałem wskazówkę windy i po minu­cie strzałka zaczęła wędrować po obwodzie koła, minęła jedynkę i przesuwała się dalej, aż do piwni­cy. Wiedziałem, że na hotelowym podwórzu czeka już na nich samochód, i że szczegóły, których nie zdołałbym przewidzieć, zostały dawno obmyślone. To było dość pocieszające, bo po tym fakcie byłem już wspólnikiem, że nie wspomnę innych moich problemów. Kiedy winda wróciła i zatrzymała się na parterze, otworzyły się drzwi, Mickey przytknął palec do ust i wysiadł, zostawiając windę, tak jak ją zastał z zasuniętą mosiężną kratą, i wśliznął się na schody przeciwpożarowe, a ja po minucie głośno zakasłałem, by obudzić windziarza. Był nim siwy Murzyn, który zawiózł mnie na szóste piętro i ży­czył dobrej nocy. Mógłbym pogratulować sobie okazanego sprytu i zimnej krwi, gdyby nie to, co stało się później. W apartamencie pana Schultza został Lulu, żeby poustawiać meble, a po chwili w drzwiach stanął pan Berman z pękiem kluczy i stertą czystych ręczników ze schowka pokojówki. Podziwiałem ich profesjonalizm w każdym szcze­góle; przyszło mi na myśl, że ta zbrodnia została popełniona jakby na takiej dziecięcej tabliczce do rysowania: trzeba podnieść kartkę i rysunek znika. Nareszcie pan Schultz energicznie wstał, jakby otrząsnął się z odrętwienia, i przeszedł się po pokoju, by sprawdzić, czy wszystko wygląda jak należy, w końcu stanął wpatrzony w dywan koło stolika do kawy, gdzie wsiąkła ciemna, poczerniała

plama z mniejszymi plamkami dookoła jak księży­ce na orbicie planety: krew byłego prezesa Miej­skiego Stowarzyszenia Właścicieli Restauracji i Ka­wiarni. Potem podszedł do telefonu, obudził recep­cjonistę i powiedział:

Mówi pan Schultz. Mieliśmy tu wypadek i potrzebuję lekarza. Tak, jak najszybciej. Dziękuję.

Byłem zaskoczony i trochę zaniepokojony, mój umysł usilnie starał się pojąć coś, co jawiło się jako niejasne przeczucie, że nie wróży to dla mnie niczego dobrego. Wszyscy inni w tym pokoju okazywali kompletną obojętność. Pan Schultz przez parę minut wyglądał przez okno i w momen­cie, gdy usłyszałem warkot nadjeżdżającego ulicą samochodu, odwrócił się od okna i kazał mi stanąć przy stoliku. Pan Berman usiadł i odpalił papierosa od poprzedniego, do mnie zaś podszedł Lulu, jakby chciał ustawić mnie trochę inaczej, bo najwyraźniej stanąłem nie tak, jak potrzeba. Ustawił mnie, lecz nadal trzymał mi dłoń na plecach, i dokładnie w chwili gdy mnie wreszcie olśniło, o ułamek sekundy za późno, wydawało mi się, że wyszczerzył zęby, błyskając jednym złotym, aczkolwiek może przy tej okazji moje wolne myślenie było błogo- sławieństem, bo kiedy się zamachnął, nie miałem możliwości okazać niczego poza całkowitą lojalnoś­cią i poświęceniem. Wśród tych mężczyzn nie poskutkowałyby lamenty „dlaczego ja, dlaczego?” Oślepiający ból odebrał mi głos, ugięły się pode mną kolana, a przed oczami eksplodował gwiezdny blask, zupełnie jak w opowiadaniach bokserów. Po chwili zwijałem się, jęcząc i śliniąc się od szoku, obiema dłońmi trzymając się za nos, ozdobę mojej twarzy, a przez palce obficie leciała mi krew wprost na poplamiony dywan — i tak przyczyniłem się do zatuszowania ostatniego detalu w błyskotliwie ode­granym przez gang Schultza przedstawieniu śmierci

256

w aspektach praktycznych. Moja krew mieszała się z krwią zabitego gangstera; gdy tak cierpiałem, wściekły z powodu doznanej krzywdy, wtedy usły­szałem stanowcze pukanie wiejskiego doktora do drzwi.

Pamiętam, co ten cios w twarz uczynił z moją świadomością upływu czasu. Ledwo poczułem ból, natychmiast wydało mi się, że rana jest zadawnio­na, a rodzący się we mnie gniew wynika z pradaw­nego postanowienia, że muszę się im odpłacić, wyrównać rachunki — wszystko to przyszło mi do głowy w ciągu krótkiej chwili paraliżującego bólu. Kiedy usłyszałem odgłos strzału, pomyślałem, że mógłby równie dobrze dosięgnąć mnie, natomiast teraz sądziłem, że nie zasłużyłem na złamany nos. Byłem prawdziwie zrozpaczony i uważałem, że podle mnie wykorzystano, lecz gniew dodawał mi odwagi. Poczułem przypływ nowych sił do speł­nienia moich słusznych ambicji. Przez całą noc trzy­małem na twarzy worek z lodem, żeby nie oszpeciła mnie opuchlizna i żeby Drew Preston nadal uważa­ła, że jestem ładny. Rano twarz wyglądała lepiej, niż się spodziewałem: lekko podpuchnięta, nieco podkrążone oczy, co wcale nie musiało być efektem mordobicia, tylko nocnej rozpusty.

Jak zwykle poszedłem na śniadanie i odkryłem, że gryzienie sprawia mi ból i mam spierzchnięte wargi, lecz poprzysiągłem sobie, że po trudach tej potwornej nocy będę zachowywał się z taką samą nonszalancką obojętnością, jak tamci. Wyrzuciłem z moich myśli widok unoszącego się i opadającego bezwładnie trupa. Gdy wróciłem, drzwi do biura pana Bermana po przeciwnej stronie korytarza by­ły otwarte. Napotkałem jego wzrok i zobaczyłem, że gestem zaprasza mnie, bym wszedł i zamknął drzwi.

257

Rozmawiał przez telefon, przytrzymując słuchawkę brodą i uniesionym barkiem i sprawdzał ze swoim rozmówcą jakieś wydruki z maszyny liczącej. Od­łożył słuchawkę i wskazał mi krzesło obok biurka. Usiadłem w jego gabinecie, niczym petent.

Przenosimy nasz kram — oznajmił. — Wie­czorem się wyprowadzamy i zostanie tu tylko pan Schultz z adwokatami. Pojutrze zaczyna się dobór ławy przysięgłych. To nie wyglądałoby dobrze, gdyby podczas procesu kręcili się chłopcy, zwłasz­cza że ściągnie tu prasa.

Przyjadą dziennikarze?

A co ty myślisz? To będzie tak, jakby w Onon- dadze szalał rój szerszeni. Oni wszystko oblezą.

„Mirror” też?

Mówię: cała prasa. Dziennikarze to ziemne robaki, bez poczucia przyzwoitości, bez honoru i za nic mają etykę postępowania. Gdyby on był zwyk­łym Arthurem Flegenheimerem, myślisz, że po­święcaliby mu tyle uwagi? Za to nazwisko Dutch Schultz świetnie pasuje do nagłówka.

Pan Berman pokręcił głową i wykonał gest, unosząc dłoń i pozwalając jej opaść na kolano. Nigdy nie widziałem go tak zmartwionego. Tego ranka nie był tak wytworny, jak zwykle; miał na sobie robocze spodnie, koszulę z krótkimi rękawa­mi, szelki i kapcie. Jeszcze nie ogolił swojej spicza­stej brody.

O czym to ja mówiłem? — spytał.

Ze się wyprowadzamy.

Przyjrzał się mojej twarzy.

Nie jest tak źle — powiedział. — Garb przydaje charakteru. Boli?

Potrząsnąłem głową.

Lulu dał się ponieść. Miał puścić ci z nosa krew, a nie złamać nos. Wszyscy żyjemy w ciągłym napięciu.

Nie ma sprawy — powiedziałem.

Nawet nie muszę dodawać, że to wszystko było wielce niefortunne.

Rozejrzał się po biurku w poszukiwaniu papiero­sów, znalazł paczkę z ostatnim, zapalił, oparł się wygodniej w swoim obrotowym krześle i założył nogę na nogę, trzymając papierosa na wysokości ucha.

- Tak bywa, że życie toczy się prędzej, niż zdążysz je zaksięgować, a już na pewno tutaj; to nie jest naturalna kolej rzeczy, dlatego musimy jak najszybciej mieć ten proces z głowy i wrócić tam, gdzie nasze miejsce. W związku z tym właśnie coś chcę powiedzieć. Pan Schultz będzie teraz bardzo zajęty, cały czas na świeczniku, zarówno w sądzie, jak i poza nim, a my nie chcemy, żeby zaprzątał swoją uwagę czymkolwiek innym niż problem do rozwiązania. Czy twoim zdaniem to ma sens?

Przytaknąłem.

No więc dlaczego ona nie może tego pojąć? To są poważne sprawy, nie możemy sobie pozwolić na żaden błąd, musimy uważać. Wszystko, czego od niej chcę, to żeby się stąd zmyła na parę dni. Niech jedzie do Saratogi, zobaczy wyścigi konne, czy ja tak dużo wymagam?

Chodzi panu o panią Preston?

Ona chce zobaczyć proces. Wiesz, co się stanie, jak ona wejdzie do sali. To znaczy, czyjej to nie przeszkadza, że zrobią jej zdjęcie i napiszą „tajemnicza nieznajoma”, albo jakiś inny cholerny idiotyzm, kto ich tam wie, co wysmażą? I że jej mąż się dowie? Już pomijam, że pan Schultz jest żonaty.

Pan Schultz ma żonę?

Ma w Nowym Jorku uroczą żonę, która na niego czeka i się o niego martwi. Tak. Po co zada­jesz takie pytania? My wszyscy jesteśmy żonaci, mamy gęby do nakarmienia, rodziny na utrzyma-

259

niu. W Onondadze każdemu z nas było ciężko jak diabli i wszystko pójdzie na marne, jeśli miłość zwycięży.

Wpatrywał się we mnie uważnie, lecz nie starał się w cwany sposób wybadać moich reakcji lub myśli, jakie można odczytać z wyrazu twarzy. Powiedział:

Wiem, że z panią Preston spędzałeś więcej czasu niż ja albo chłopcy, i to od pierwszej nocy, kiedy odprowadziłeś ją do domu i miałeś na oku. Dobrze mówię?

Tak — odrzekłem.

Zaschło mi w gardle, lecz nie mogłem przełknąć śliny, bo on by zauważył, że chodzi mi grdyka.

Chcę, żebyś z nią porozmawiał, wyjaśnił, dlaczego usunięcie się na jakiś czas leży w interesie Dutcha. Zrobisz to?

Czy pan Schultz chce, żeby ona wyjechała?

Chce i nie chce. Zostawia to jej. Wiesz, by­wały kobiety — mówił trochę jakby do siebie. — Zawsze jakaś jest. Ale przez wszystkie nasze wspól­ne lata nie widziałem go takim jak teraz. Co jest, on sam przed sobą nie przyzna się, że wie lepiej, że ona powala mężczyzn jak kręgle, co jest?

Wtedy zadzwonił telefon.

Dotychczas mnie nie zawiodłeś—powiedział, obracając się z krzesłem i sięgając po słuchawkę. Rzucił mi spojrzenie znad okularów. — Nie prze­rżnij i tym razem.

Wróciłem do pokoju, żeby się zastanowić. Nie mogło się lepiej ułożyć, jakby na potwierdze­nie moich pragnień wyzwolenia się od tego życia i od zadania, które sobie wybrałem. Już w chwili gdy kazał mi z nią porozmawiać, dokładnie wie­działem, co zrobię. Oczywiście zdawałem sobie

260

sprawę z niebezpieczeństwa. Czy to były moje własne myśłi o wolności, czy też działałem pod jego wpływem? Naprawdę czyhało niebezpieczeństwo, oni wszyscy byli żonaci; zdeterminowani i nie­obliczalni, szaleni, zapalczywi dorośli, Bóg wie jak bardzo zdeprawowani. Prowadzili trudne życie i uderzali znienacka. A pan Berman nie powiedział mi wszystkiego, nieważne, co mówił, nie wiedzia­łem, czy mówi za siebie, czy również w imieniu pana Schultza. Nie wiedziałem, czy tym razem mam pracować dla pana Schultza, czy spiskować w jego najlepszym interesie.

Gdyby pan Berman był ze mną całkiem szczery, odczułbym zadowolenie, że uważa mnie za najlep­szy mózg w całym zespole; zlecał mi zadanie, którego nikt inny nie wykonałby lepiej, łącznie z nim samym. Ale gdyby wiedział, jak się sprawy mają pomiędzy panią Preston a mną, użyłby w roz­mowie ze mną takich samych słów. Jeżeli chciano nas załatwić, to przecież jasne, że nie w Ononda- dze. Jeżeli pana Schultza już na nią nie stać? Jeżeli uznał mnie za zbędnego? On mordował pracujących dla niego ludzi na odległość. Wiedziałem, że istnieje następująca możliwość: wyjeżdżam po to, by umrzeć, bo on poznał sekret mego serca i wobec tego mnie zabija, albo moja nieobecność w zasięgu jego wzroku zostaje uznana w jego wyobraźni za zdradę, co kończy się tak samo.

A jednak, czy te spekulacje nie odzwierciedlają po prostu mojego stanu ducha? Nigdy by mi coś podobnego nie przyszło do głowy, gdybym miał czyste sumienie i wyłącznie chciał robić postępy. Ocknąłem się przy pakowaniu. Miałem teraz mnós­two ubrań i piękną walizkę z miękkiej skóry z mo­siężnymi zatrzaskami i dwoma dodatkowymi pas­kami. Starannie złożyłem swoje rzeczy — nowo nabyte przyzwyczajenie — i próbowałem wyobra-

261

zic soDie pierwszą chwilę, która się nadarzy, ze Dy porozmawiać z Drew Preston. Poczułem skurcze w gardle zwiastujące wymioty, co natychmiast rozpoznałem jako objaw skrajnego przerażenia, lecz nie ulegało kwestii, że wykorzystam sposob­ność najlepiej, jak umiem. Wiedziałem, co powie Drew. Powie, że nie chciała mnie zostawić. Powie, że ma wielkie plany dla swego diabelnie ładnego chłopca. Powie, że mam powiedzieć panu Ber­manowi, że jest gotowa pojechać do Saratogi, pod warunkiem że weźmie mnie ze sobą.

Tego wieczoru Drew towarzyszyła panu Schul- tzowi podczas wizyty w sali gimnastycznej szkoły okręgowej, gdzie on wydawał wielkie przyjęcie z okazji końca lata dla wszystkich mieszkańców Onondagi, a ja opuściłem hotel wraz z resztą gangu. Nawet nie wiedziałem, dokąd się udajemy, tylko tyle że jedziemy z całym majdanem dwoma samo­chodami, a za nami — odkryta ciężarówka z Lulu Rosenkrantzem siedzącym z tyłu przy stalowym sejfie i stercie materacy. Przez cały pobyt na wsi nie zdołałem przywyknąć do nocy, taka była czarna, nie lubiłem nawet wyglądać przez okno, bo było nieubłaganie ciemno. W Onondadze lampy uliczne nadawały sklepom i budynkom nieokreślony kształt, a zaraz za miasteczkiem nieskończona noc zapadała niczym ogromny bezmiar niewiedzy, wzrok przez to nie przenikał, nie miało to żadnych wymiarów ani przezroczystości, jak noce nowojorskie, nie zapo­wiadało nadejścia dnia, jeśli tylko się cierpliwie poczeka, i nawet podczas pełni księżyca widać było tylko czarne zarysy gór i mleczną czerń pól, któ­rych jakby nie było. Najgorsze, że właśnie wiejskie noce są prawdziwe, kiedy przejeżdżasz most na rzece Onondaga i przednie światła odnajdują białą

262

wstęgę wiejskiej drogi, dopiero zdajesz sobie spra­wę, jak nikłym, migoczącym szlakiem podążamy pośród tej bezwymiarowej ciemności, niczym ktoś nie całkiem martwy w swoim grobie, komu nie ro­bi specjalnej różnicy, czy ma oczy otwarte, czy zamknięte.

Obawiałem się swojej gorliwej zależności od pana Schultza. Jego dominacja ciążyła nad moimi myś­lami. Można żyć decyzjami podejmowanymi przez innych i urządzać sobie życie na pozór rozsądnie, dopóki pierwszy przebłysk buntu nie odkryje ich prawdziwego charakteru, czyli tyranii. Nie podo­bało mi się, że Drew jest tam z nim, podczas gdy mnie wiozą jak bagaż. Odległość nie była wielka, tylko dwanaście mil czy coś koło tego, co z za­skoczeniem odczytałem, rzucając okiem na licznik, gdy już dojechaliśmy na miejsce, lecz czułem, że z każdą milą słabnie mój związek z Drew Preston, a wcale nie miałem pewności, czy jej uczucia przetrwają.

Podjechaliśmy pod nasz budynek — nigdy się nie dowiedziałem, kto go znalazł, wynajął czy ku­pił — było to mieszkanie farmera, chociaż bez żadnego gospodarstwa, tylko ten drewniany dom z krzywym gankiem, usytuowany na nasypie, nagle wznoszącym się ponad drogą. Z ganku na szczycie stromizny, wcale nie na skraju drogi, tylko ponad nią, widać było drogę na wschód i na zachód. Za domem, na wzgórzu jeszcze bardziej stromym, rósł las czarniejszy niż noc, jeśli to możliwe.

To była nasza nowa kwatera, którą po raz pierwszy oglądaliśmy w świetle latarki. W środku panował nieprzyjemny zapach, który kulturalnie określa się jako „zaduch”, czyli zapach drewnia­nego, opuszczonego domu, z zamkniętymi, zbut­wiałymi okiennicami. Mieszkały tam zwierzęta, które zostawiły swoje odchody, teraz wyschnięte

na proszek. Wąskie schody prowadziły od wejścia na górę, a krótki korytarz pod schodami — do kuchni, gdzie w zlewie znajdowała się zdumiewają­ca rzecz: ręczna pompa, z której najpierw pociekło, a potem rozległ się chrypliwy chrzęst rdzy i błota, na który przybiegł Lulu i rozkazał:

Przestań się opierdalać, do roboty! Wyszedłem na dwór do ciężarówki i pomogłem wnieść materace i kartony pełne zapasów i narzę­dzi. Wszystko robiliśmy przy latarce, dopóki Irving nie rozpalił ognia w kominku w dużym pokoju, co niewiele pomogło; na podłodze leżał sztywny mart­wy ptak, który musiał wlecieć przez komin. Po prostu coś wspaniałego, bez dwóch zdań, aż po­myślałem, któż by wolał życie w wyściełanym dywanami hotelu, skoro może zamieszkać w ta­kim historycznym dworku amerykańskich Ojców Założycieli.

Późnym wieczorem pojawił się pan Schultz, z dwoma dużymi brązowymi torbami, pełnymi pudełek z chow mein i chop suey, które ktoś przy­wiózł z Albany. Potrawy nie umywały się do prawdziwego chińskiego jedzenia z Bronxu, ale i tak wszyscyśmy się ucieszyli. Irving znalazł jakieś ga­rnki, żeby to podgrzać, i dostałem solidną porcję wszystkiego po trochu, chow mein z kurczaka na stercie parującego ryżu i chrupkich pieczonych kluseczek, chop suey na drugie, orzeszki litchi na deser. Papierowe talerzyki zmiękły i nasiąkły, co nam wcale nie przeszkadzało; to był dobry, sycący posiłek, chociaż bez herbaty. Do picia miałem tylko wodę ze studni, podczas gdy pan Schultz i inni popijali whisky, najwyraźniej nie mając nic przeciw­ko temu. W pokoju od frontu płonął ogień i pan Schultz zapalił cygaro, rozluźnił krawat i od razu zauważyłem, że poprawił mu się nastrój i nawet dobrze się czuje w tej kryjówce, gdzie nie musi 264

nic robić na pokaz, jak przez długie tygodnie w Onondadze, a rano znów będzie musiał. Myślę, że przebywanie z powrotem w ukryciu było dla niego smutną pociechą, bo zgadzało się z jego wyczuciem sytuacji: otaczano go ze wszystkich stron.

Nie musicie się, chłopcy, martwić o Dutch- mana — powiedział, gdy już wszyscy rozsiedli się pod ścianami. — Dutchman dba o swoich. Nie ma co rozpamiętywać Dużego Julie, po co macie za­przątać sobie głowę. Albo takiego Bo. Oni nie byli lepsi od Vincenta Colla. To były zgniłe jabłka. A was kocham, chłopaki. Dla was zrobiłbym wszy­stko. Tak jak powiedziałem już dawno, moja polisa nie wygasa. Któryś dostanie postrzał, wsadzą go albo, nie daj Boże, załatwią, nie ma zmartwienia, zadbam o wasze rodziny, tak jakbyście cały czas dla mnie pracowali. Wiedzcie o tym. Wszyscy, łącznie z małym tutaj. Moje słowo zobowiązuje. Dutchman jest pewniejszy niż Ubezpieczenie na Życie Prudential. Teraz ten proces, ale za parę dni będzie po krzyku. Kiedy Federalni przez całe lato opierdalali się na plaży, myśmy tutaj nie próż­nowali. Opinia publiczna jest po naszej stronie. Szkoda żeście nie widzieli tego balu dziś wieczór. To znaczy, i ja, i wy balujecie inaczej, jak już wrócimy do miasta, to dopiero zabalujemy, ale tu­taj te chamy były zachwycone. W szkolnej sali gimnastycznej, przystrojonej krepiną i balonikami. Ściągnąłem jedną z okolicznych kapel, wiecie, banjo i skrzypki, żeby skocznie przygrywała po ichniemu. A co, u diabła, sam tańczyłem. Tańczyłem z łnoją laleczką w tym tłumie odświętnie wyszorowanej bidy. Bardzo się do nich przywiązałem. Na wsi nie spotkasz cwaniaków za dychę, tylko pracowity naród; harują, aż padną. Ale oni mają swoje atuty w ręku. Prawo to nie żaden majestat. Prawo jest

^i i HB

tym, co uważa opinia publiczna. Mógłbym wam powiedzieć to i owo na temat prawa. A pan Hines jeszcze więcej. Jak mieliśmy w kieszeni najważniej­sze komisariaty albo sądy magistrackie czy proku­raturę okręgową na Manhattanie, to nie było prawo? Załatwiliśmy człowieka, żeby jutro mnie bronił; on by mnie nie zaprosił do siebie do domu. Rozmawia przez telefon z prezydentem. Ale za­płaciłem jego cenę i on będzie po mojej stronie tak długo, jak potrzeba. O to mi chodzi. Prawo to haracz, który płacę, prawo to moje koszty bieżące. Te dranie — sędziowie, prawnicy, politycy — mó­wią: „to jest zgodne z prawem, a tamto nie”. A kim oni są, jak nie wspólnikami gangsterów, tylko robią to tak, żeby nie ubrudzić rąk! Macie dla nich szacunek? Taki szacunek was wykończy. Zostawcie szacunek dla samych siebie.

Mówił cicho, modulując swój donośny, ochrypły głos nawet tutaj, dwanaście mil od Onondagi, w domu, którego można nie za«ważyć przejeż­dżając, nawet w dzień. Może sprawił to półmrok ognia w kominku; prywatne zwierzenia w intymnej atmosferze, gdy pośród nocy słyszy się tylko własne myśli, a widzi tylko cienie.

Ale wiecie, to jest pewien zaszczyt — mó­wił. — W końcu ludzie już od jakiegoś czasu li­czą na Dutchmana. I jednak wielki świat przyje­chał tu za mną, jakby Onondaga to był inny okręg wyborczy. Począwszy «d mojego nowego najlepszego przyjaciela ze śródmiejskiego gangu, co przyjechał parę dni temu. W takim razie jestem mocny. Widzicie? Mam różaniec. Cały czas go noszę. Zabiorę go z sobą do sądu. Cóż za miły wieczór, niezła ta gorzała. Jest mi dobrze. Czuję spokój.

Na górze były dwie małe sypialnie i kiedy pan Schultz odjechał do miasteczka, poszedłem spać do jednej z nich, położyłem się w ubraniu, na materacu leżącym na podłodze, z głową w świetliku, i próbo­wałem uwierzyć, że przez mętną szybkę widzę gwiazdy na nocnym niebie. Nie pytałem, dlaczego jedna sypialnia jest moja, skoro są tylko dwie, i to nieduże; pewnie zakładałem, że to mi się należy jako chłopcu z guwernantką. Gdy obudziłem się rano, na materacach spało w ubraniu dwóch gości, których nie rozpoznawałem, chyba że po broni w kaburach, które zawiesili na kołkach drewnia­nych drzwi. Wstałem, sztywny i zmarznięty, poszed­łem na dół, potem na podwórze. Zaledwie świtało. W tej chwili wydało mi się wątpliwe, czy świt rzeczywiście ukaże się ponownie; na razie rozpływał się w jakiejś nieokreślonej wilgoci, jak gdyby nie całkiem gotów, lecz w tej bielejącej ciemności coś się wyróżniało. Na drodze, około dwudziestu metrów poniżej naszego domu, na wysokości mego wzroku, człowiek, w którym rozpoznałem Irvinga, siedział na słupie telegraficznym i podłączał przewód, taki sam, jaki biegł koło moich nóg pod górę do drzwi. Potem spojrzałem na drugą stronę drogi i zoba­czyłem biały dom wykończony na zielono i amery­kańską flagę zwisającą z wysokiego masztu na dziedzińcu, a w sosnowym lasku za domem stało kilka bardzo małych domków, też białych z zielo­nym wykończeniem, a pod jednym z nich czekał czarny packard, zaparkowany przodem do drogi, z oszronioną przednią szybą.

Przeszedłem na tyły naszego domku na wzgórzu i znalazłem idealne miejsce do dłuższej medytacji podczas sikania. Wyobraziłem sobie, że gdyby przyszło mi tutaj mieszkać, mógłbym stworzyć taki sam monumentalny wodospad jak ten, który znala­zła Drew Preston podczas naszego spaceru. Zdaje

się, że pan Schultz kumuluje siłę ognia, jeśli dobrze pojąłem obecność dwóch chrapiących nieznajo­mych na górze. Zauważyłem też, że ten walący się dom na wzgórzu daje dobrą widoczność na drogę z obu stron. I ktoś, kto wystawi lufę pistoletu maszynowego z okna samochodu, nie może po prostu śmignąć obok, roznosząc go seriami. Wszy­stko to interesowało mnie ze względów technicz­nych.

Lecz za kilka godzin wyjeżdżałem, nie wiedząc, na jak długo i w jakim celu. Moje życie przestało należeć tylko do mnie; nieważne, co postanowiłem, nie byłem na tyle dziecinny, by wyłącznie tym się kierować. Zeszłego wieczoru, kiedy wszyscy siedliś- my przy kominku, uważałem się za jednego z nich, nie za indywidualistę z własnym torem myślenia, tylko współuczestnika posiłku, którym dzieliliśmy się w opuszczonym domostwie-kryjówce. W sła­bym świetle mógłbym uchodzić za dorosłego, za gangstera, który na zawsze wstępuje na tę drogę,

i może bardziej niż dźwięk dzwonów zasygnalizo­wało to cichy koniec mojej tymczasowej deter­minacji, ostudziło zapał mego wewnętrznego prze­konania, że zdołam umknąć panu Schultzowi, gdy tylko zechcę. Teraz uważałem, że teren jest bar­dzo po ich myśli, bardziej przypomina ich natu­ralne środowisko niż jakiekolwiek z oglądanych dotąd miejsc. Nie mogłem się doczekać, kiedy wszyscy wstaną. Pętałem się dookoła, głodny. Tęsk­niłem do śniadań w mojej herbaciarni i do „Onon­daga Signal”, gazety, którą lubiłem czytać przy jedzeniu, i tęskniłem do mojej dużej białej łazienki z gorącą wodą w prysznicu. Myślałby kto, że całe życie mieszkałem w wytwornych hotelach. Staną­łem na ganku i zajrzałem w okno dużego pokoju. Na stole z desek stała licząca maszynka pana Bermana, telefon gorącej linii, który Irving właśnie 268

podłączał, było tam kuchenne krzesło z wysokim oparciem i na poczesnym miejscu, na środku podłogi, stał sejf przedsiębiorstwa pana Schultza. Wydało mi się, że sejf wysyła do mnie błyski, jako bezdyskusyjny ośrodek przewrotu ostatnich dwu­dziestu czterech godzin. W moich myślach stanowił nie tylko schowek na gotówkę pana Schultza, lecz również kasę pancerną świata liczb Abbadabby.

Zauważył mnie Irving i zaprzągł do roboty. Musiałem pozamiatać podłogę i przetrzeć wszystkie okna, żeby można było przez nie coś zobaczyć. Narąbałem drewna do kuchenki, przez co nos za­czął mi pulsować bólem, poszedłem do sklepu od­ległego o milę i kupiłem papierowe talerze i mleko w butelkach na śniadanie dla wszystkich. Przeby­wałem na łonie natury, że bardziej nie można, jak jakiś pieprzony skaut na obozie. Irving odjechał packardem razem z Mickeyem i komendę objął Lulu. Kazał mi iść na tyły domu i wykopać latrynę. Był tam ustęp, moim zdaniem świetnie nadający się do użytku, ale Lulu uważał, że uwłaczałoby mu używanie cudzego wychodka, dlatego musia­łem wziąć łopatę i wykopać dół w leśnym prze­świcie, powyżej domu. Wkopywałem się w miękką ziemię, coraz głębiej i głębiej, aż na obolałych dłoniach wyskoczyły mi bąble, zanim wreszcie ktoś mnie zastąpił. Wydawało mi się, że wyobraziłem sobie wszystkie możliwe niebezpieczeństwa zwią­zane z przestępczym życiem, lecz nie uwzględniłem śmierci od wypróżniania. Dopiero kiedy wrócił Irving i raz-dwa zbudował niewielki tron z sosno­wych desek, przypomniało mi się, jaką godność może nieść praca wykonywana z klasą, nieważne w jakim celu. Irving był tu dla nas wszystkich przykładem.

Doprowadziłem się do porządku, na ile pozwo­liły mi prymitywne warunki, i około dziewiątej

rano pojechałem z panem Bermanem i Mickeyem do Onondagi. Siedzieliśmy w zaparkowanym sa­mochodzie, na placu, naprzeciwko gmachu sądu. Prawie wszystkie miejsca do parkowania zajęły fordy model T i A oraz ciężarówki z przekładnią łańcuchową, które zjechały się z okolicznych wio­sek. Farmerzy w czystych, wyprasowanych robo­czych spodniach i żony farmerów w niemodnych kwiecistych sukniach i słomkowych kapeluszach wchodzili po schodach, by złożyć przysięgę ławni­ków. Zobaczyłem rządowych adwokatów z tecz­kami idących pod górę .od strony hotelu, zauwa­żyłem Dixie Davisa kroczącego z wielką powagą u boku starszego dostojnego prawnika z dynda­jącymi na wstążce okularami bez oprawki, a za nimi, parami albo trójkami, człapali faceci, którym z kieszeni marynarek wystawały notesy, pod pa­chami nieśli zrolowane gazety, a swoje odznaki prasowe zatknęli za opaski kapeluszy. Uważnie przyjrzałem się reporterom, gdyż bardzo chciałem rozpoznać tych z „Mirror”: czy to był ten w rogo­wych okularach, pokonujący schody po dwa stop­nie, czy ten z rozluźnionym krawatem i rozpiętym kołnierzykiem koszuli? Mogłem tylko zgadywać, bo reporterzy nigdy nie pisali o sobie, oni byli bezcielesnymi słowami świadka, tworzącymi obra­zy, które widzisz, i opinie, które podzielasz, lecz nie zdradzali własnej tożsamości, niczym magicy żonglujący słowami.

U szczytu schodów kręcili się fotoreporterzy z dużymi aparatami Speed-Graphics, lecz nie robili zdjęć ludziom wchodzącym do budynku.

Gdzie jest pan Schultz? — spytałem.

Przemknął do środka pół godziny temu, kiedy te pajace jeszcze jadły śniadanie.

On jest sławny — stwierdziłem.

Wiele hałasu o nic — odrzekł pan Berman.

Wyjął plik banknotów studolarowych i odliczył dziesięć.

Jak już będziecie w Saratodze, nie spuszczaj z niej oka. Będzie czegoś chciała, zapłać za to. Ona ma swój własny rozum, co może być kłopotliwe. Jest tam taki lokal, Brook Club. Jest nasz. W razie jakichś problemów, pogadaj tam z człowiekiem. Rozumiesz?

Tak — odpowiedziałem.

Wręczył mi banknoty.

To nie na twoje prywatne zakłady — za­znaczył. — Jak chcesz zarobić parę dolców dla siebie, powiedz, gdy będziesz dzwonił do mnie co rano. Będę coś wiedział, dam ci znać. Rozu­miesz?

Tak.

Podał mi wygnieciony kawałek papieru ze swoim tajnym numerem telefonu.

Same kobiety, czy same konie, to już niebez­pieczne. Ale jedno z drugim po prostu zabójcze. Jeśli poradzisz sobie w Saratodze, mały, uwierzę, że wszystkiemu podołasz.

Oparł się wygodnie i zapalił papierosa. Wy­siadłem z samochodu, wyjąłem z bagażnika moją walizkę i pomachałem na do widzenia. W owej chwili zaświtało mi, że rozumiem, jakie ograni­czenia doskwierają panu Bermanowi. Siedzi w sa­mochodzie, bo nie wolno mu znaleźć się bliżej sali sądowej, nie może też jechać tam, dokąd by chciał, i to czyni go żałosnym, garbatym czło­wiekiem w zbyt jaskrawym stroju, palącym papie­rosy old gold; to były jego dwie słabości w życiu zdominowanym przez arytmetykę. Kiedy obejrza­łem się, by napotkać jego spojrzenie zza szyby samochodu, doszedłem do wniosku, że on nie może funkcjonować bez Dutcha Schultza, jak gdy­by był częścią jego osobowości — zresztą wyka-

271

zywal w tym wielką błyskotliwość — równie zależny, co potrzebny. Pomyślałem, że pan Ber­man w ciekawy sposób steruje tym geniu­szem siły, który raz utraciwszy impet, straci wszystko.

W chwilę później na plac wjechał piękny, ciemno­zielony, czterodrzwiowy kabriolet i dopiero po chwili zorientowałem się, że za jego kierownicą siedzi Drew. Nie wyhamowała całkowicie, tylko mijała mnie z niewielką prędkością, cisnąłem więc walizkę na tylne siedzenie, a sam wskoczyłem na stopień. Wrzuciła drugi bieg i nabierała prędkości, ja zaś przesadziłem drzwiczki, by wskoczyć na przednie siedzenie, i odjechaliśmy.

Nie oglądałem się w tył. Przejechaliśmy główną ulicą koło hotelu, z którym się w duchu po­żegnałem, i pędziliśmy w stronę rzeki. Nie miałem pojęcia, skąd wzięła auto. Mogła robić, co jej się żywnie podobało. Siedzenia obite były jasnobrą- zową skórą. Ruchomy dach z beżowego płótna na chromowanych stelażach był złożony z tyłu, two­rząc zagłębienie. Tablica rozdzielcza zrobiona była z drewna z mnóstwem sęków. Rozsiadłem się, kładąc jeden łokieć na drzwiczkach, drugi na opar­ciu, a ona odwróciła się do mnie z uśmiechem.

Opowiem, jak Drew Preston prowadziła samo­chód; to było takie dziewczęce, kiedy zmieniała biegi, pochylała się do przodu, z białą dłonią na gałce przekładni, jej smukła noga w udrapowanej

sukience naciskała sprzęgło, a jednocześnie opusz­czała nieco ramiona i zagryzała wargę, pochłonięta wykonywaną czynnością, prostując ręce w łok­ciach. Na głowie miała jedwabną chusteczkę za­wiązaną pod brodą i widać było, jak się cieszy, że ma mnie w swoim nowym samochodzie. Zaturko- taliśmy na drewnianym moście i dojechaliśmy do rozwidlenia dróg, które biegły na wschód i na zachód; skręciła na wschód i Onondaga była już tylko kościelną wieżą pośród dachów w zielonym gnieździe drzew. Potem wjechaliśmy na wzgórze

i miasteczko zniknęło mi z oczu.

Przejeżdżaliśmy tego ranka wśród pagórków

i między jeziorami, które opływały drogę z obu stron, przejeżdżaliśmy pod baldachimem sosno­wych gałęzi i przez małe pobielone wioski, gdzie jedyny w okolicy sklep był jednocześnie urzędem pocztowym. Prowadziła z zapamiętaniem, oburącz ściskając kierownicę, i sprawiało jej to taką przy­jemność, że aż zachciało mi się ją wyręczyć w pro­wadzeniu wozu i poczuć, jak ogromna ośmiocylind- rowa maszyna pędzi, posłuszna ruchom moich rąk. Jednak moje dotychczasowe szkolenie gangsterskie nie objęło nauki prowadzenia samochodu i wola­łem udawać przed samym sobą, że potrafię jeździć, tylko wcale nie chcę, zamiast poruszać z nią ten temat. Chciałem jej dorównać — cóż za skrajnie absurdalne pragnienie towarzyszące mojej słabości do niej. Teraz dziwię się, jakim byłem bezczelnym chłopakiem i jak nienasycone były moje ambicje. Lecz tamtego ranka, podróżując wśród przepięk­nych krajobrazów naszego stanu, musiałem zdawać sobie sprawę z tego, jak bardzo oddaliłem się od ulic wschodniego Bronxu, gdzie świat przyrody przejawiał się w grudkach końskiego nawozu roz­jechanych kołami samochodów i w wysuszonych badylach chwastów, koło których uwijały się świer-

goczące stadka miejskich wróbli. Musiałem się dopiero przekonać, co to znaczy oddychać powiet­rzem rozgrzanych w słońcu gór, cieszyć się życiem

i dobrym jedzeniem, mieć w kieszeni ponad tysiąc dolarów, a umysł zahartowany wspomnieniem ohydnych morderstw współczesnego świata. Byłem teraz twardym chłopakiem, za pasek wetknąłem prawdziwy pistolet i w duchu żywiłem przekona­nie, że nie powinienem odczuwać wdzięczności za to, co mnie spotyka, tylko brać, co dają, bo to mi się należy. Czułem, że to wszystko ma swoją cenę, i ponieważ nie wyrównałbym rachunku nawet płacąc życiem, postanowiłem wykorzystać dany mi czas. Przyłapałem się na tym, że jestem na nią zły; raz po raz spoglądałem w jej stronę, wyobrażając sobie, co bym jej zrobił. Przyznaję, że cieszyły mnie różne podłe i sadystyczne wyobrażenia, zrodzone z gorzkiej chłopięcej rezygnacji.

W końcu zatrzymaliśmy się, oczywiście tylko dlatego, że ona tak chciała. Popatrzyła na mnie, wydała z siebie belcanto westchnienia kapitulacji

i nagle zjechała z głównej drogi, podskakując na nierównościach między drzewami i na wystających korzeniach, i zatrzymała auto ledwie poza zasię­giem widoczności przejeżdżających samochodów, w gaju wysokich drzew, których korony sprawiały, że kiedy tak siedliśmy wpatrzeni w siebie nawzajem we wspólnym odosobnieniu, oboje byliśmy pocęt­kowani gorącymi promieniami słońca na przemian z cieniem; chwilami w jaskrawym blasku, chwilami w mroku ciemnej zieleni.

Wyjątkowość Drew polegała na tym, że ona nie od razu zabierała się do rzeczy, tylko wolała wpierw całować mnie po żebrach i chłopięcej bladej klatce piersiowej; ściskała moje nogi i głaskała po udach z tyłu, pieściła moją dupę i ssała brzegi uszu

i wargi. Robiła to wszystko tak, jakby tylko o to jej

chodziło, wydawała z siebie przy tym ciche pomruki aprobaty i zadowolenia, będące czymś w rodzaju komentarza do tego, co robiła, zupełnie jakby kon­sumowała mnie niczym jakąś potrawę lub napój. Wcale nie musiała mnie podniecać; który chłopak w tej sytuacji potrzebowałby dodatkowych pod­niet? Byłem obrzmiały już w chwili, gdy zatrzymała samochód, i tylko czekałem na jakiś znak z jej strony, że ja też biorę w tym udział, lecz nic takiego nie następowało, aż moje rozpalone pragnienie zaczęło sprawiać mi dotkliwy ból; myślałem, że zwariuję. Zacząłem się wiercić i dopiero wtedy za­uważyłem jej przystępność; w trakcie tego wszyst­kiego ona tylko czekała, kiedy odkryję jej abso­lutną gotowość znieruchomienia i posłuchania dla odmiany mnie. To było takie dziewczęce z jej strony, ta nieoczekiwana powściągliwość i uległość, że nie siliłem się na wyszukane sztuki, tylko byłem sobą, co wywołało jej śmiech radości ze wspólnego spiskowania; to nie było podniecenie, tylko raczej zadowolenie z własnej szczodrobliwości, że oto ma w sobie tego chłopca. Objęła mnie nogami, a ja kołysałem nas w przód i w tył na tylnym siedzeniu, ze stopami wystającymi poza otwarte drzwi, a kiedy się zaspokoiłem, objęła mnie ramionami tak mocno, że ledwie mogłem złapać oddech, i całowała ze szlochem, jakby właśnie przydarzyło mi się coś okropnego, jak gdybym był ranny, wobec czego ona, w rozpaczliwym przypływie współczucia, pró­buje odwrócić bieg wydarzeń.

Potem pobiegłem za nią, całkiem nago, przez zarośla w jakieś cudownie zielone miejsce, które ona odnalazła całkiem przypadkowo, z tym swoim darem skupiania świata wokół swojej osoby, dzięki czemu wszystko wydawało mi się tak pięknie ze- środkowane właśnie w tym miejscu, gdzie być powinienem: gonić jej jasną sylwetkę migoczącą | 776

za drzewami, przedzierać się przez gąszcz, uni­kając bolesnych razów sprężystych gałązek, wśród dźwięcznego świergotu stada niewidocznych pta­ków, wyrażających zdziwienie, że tak późno swe miejsce odnalazłem. Potem schodziliśmy niżej, gdzie ziemia zmieniała się w mokradło, a powietrze stawało bardziej duszne. Machinalnie opędzałem się od komarów i chciałem dogonić ją wreszcie

i dalej się z nią pieprzyć, a ona mi odpłacała rojem wściekłych żądeł. W końcu napotkałem ją, gdy kucnąwszy oblepiała się pacynami błota. Poczę­liśmy ciskać mokre placki w siebie nawzajem, a potem wędrowaliśmy w głąb ciemnego lasu trzy­mając się za ręce niczym dwoje dzieci z bajki, którym grozi straszliwe niebezpieczeństwo, zresztą byliśmy jak dzieci. Wreszcie znaleźliśmy się nad brzegiem stojącej wody, tak czarnej, że nigdy czar­niejszej nie widziałem, i oczywiście ona natychmiast w nią weszła, dając mi znaki, bym podążył za nią. Jezu, ależ to cuchnęło: ciepłe i mętne bajoro, w któ­rym czułem pod stopami muł i wodorosty. Przebie­rałem nogami, żeby nie zapaść się w bagno, i po­śpiesznie stamtąd wylazłem, podczas gdy ona prze­płynęła kawałek na plecach i dopiero wygramoliła się na brzeg na czworakach cała pokryta takim niewi­docznym śluzem. Jej ciało było śliskie, zresztą tak samo jak moje; położyliśmy się na skraju bajora

i wszedłem w nią gwałtownie, trzymając jej blond główkę w błocie i pompując śluz. Zapadaliśmy się coraz głębiej w smrodliwe bagnisko, spuściłem się, lecz ciągle trzymałem ją na wznak, nie pozwalając się ruszyć; pozostawałem w niej wsłuchany w jej głośny oddech tuż koło ucha. Kiedy uniosłem głowę i spojrzałem w zielone oczy pełne panicznej obawy przed nieodwracalną stratą, stwardniałem w niej znowu i ona zaczęła się poruszać. Tym razem mieliśmy czas; trzeci raz wymaga czasu,

i odnalazłem w niej jakiś pierwotny głos, niczym śmiertelne rzężenie, przenikliwy aseksualny po­mruk, powtarzający się miarowo, kiedy ją posu­wałem, aż stał się drżący i płaczliwy niczym strasz­liwy krzyk rozpaczy, a potem ona wrzasnęła tak przeraźliwie, że zaniepokojony odsunąłem się, by spojrzeć jej w twarz. Miała wykrzywione usta, aż pokazywała zęby; spojrzałem w zielone oczy bez wyrazu, które zmętniały, straciły zdolność widze­nia, jak gdyby jej umysł otępiał, a ona sama cof­nęła się w czasie, poprzez dzieciństwo do chwili narodzin i dalej w nicość. Przez moment to nie były oczy, dopiero miały się stać oczami, a na razie brakowało im duszy.

Jednak już wkrótce uśmiechała się do mnie, całowała mnie i ściskała, jakbym zrobił dla niej coś cennego, przyniósł jej kwiaty albo coś.

Kiedy wspinaliśmy się z powrotem pod górę, odpadały z nas grudki wysuszonego błota, a ona się ze śmiechem odwróciła, by pokazać mi się z tyłu; były cała czarna, jakby złożona z dwóch połówek, z których tylko przednia była ładnie wyrzeźbiona i wypolerowana. Nawet jej złota głów­ka wydawała się dwuczęściowa. Nie można było nic poradzić, musieliśmy wrócić do bajora i ona wypłynęła dalej niż poprzednio, nalegając, bym popłynął za nią. Dalej woda była chłodniejsza, głębsza i rozlewała się szerzej za kępą drzew. Płynąłem równo z nią, popisując się kraulem opa­nowanym na basenie yMĆA. Wyszliśmy z wody na przeciwległym brzegu, opłukani z błota i trochę mniej oślizgli.

Zanim doszliśmy do samochodu, zdążyliśmy wyschnąć, lecz i tak ubieranie się było nieprzy­jemne, jakbyśmy wkładali ubrania na skórę spa- kk. 278

loną na słońcu. Pachnieliśmy mętnym bajorem, jak żaby; odjechaliśmy, starając się nie opierać w fote­lach i kilka mil dalej napotkaliśmy zajazd, gdzie wynajęliśmy domek kempingowy. Wzięliśmy tam prysznic, szorując się nawzajem dużą kostką bia­łego mydła, a potem stojąc przytuleni pod stru­mieniem wody. Następnie położyliśmy się na łóżku

i ona zwinęła się w kłębek u mojego boku, a ja otoczyłem ją ramieniem. Gestem przylgnięcia stwo­rzyła chwilę naszej najprawdziwszej bliskości, ponieważ w tym swoim skuleniu jakby ujęła sobie życia i stała się moją rówieśnicą, pełną wyszuka­nych dążeń, jak to dziewczyna chłopaka. Dzieliła nas tylko granica dwóch ciał i długie życie przed nami, pełne straszliwych niespodzianek. Dlatego czułem coś w rodzaju bojaźliwej dumy. Wiedzia­łem, że nigdy nie posiądę kobiety, którą miał pan Schultz, tak samo jak on nigdy nie poznał kobiety Bo Weinberga, bo ona zaciera swoje ślady, nie zostawia pamiątek, dostosowuje się do wymogów chwili, biorąc sobie gangsterów albo chłopców, za­leżnie od zmiennych wybryków duszy. Ona akurat nigdy nie napisze pamiętników, nawet jeśliby do­żyła sędziwego wieku; nigdy nie opowie swego życia, ponieważ nie potrzebuje niczyjego podziwu, współczucia ani zdumienia, i ponieważ wszelki osąd, z miłością włącznie, wymaga języka płynące­go ze spokoju ducha, ona zaś nigdy nie poświęci czasu na jego naukę. Kiedy już wszystko to roz­pracowałem, poczułem przypływ uczuć opiekuń­czych w tym domku, gdzie pozwoliłem jej drzemać na moim ramieniu, podczas gdy sam obserwowa­łem muchę zataczającą najwymyślniejsze pętle pod dachem, i zrozumiałem, że Drew Preston rozgrze­sza; dostajesz rozgrzeszenie w zamian za przyszłość spędzoną razem z nią. Niewątpliwie ona nie wy­każe zainteresowania przedsięwzięciem, które ma

na celu zachowanie nas przy życiu, dlatego będę musiał działać za nas dwoje.

Przez resztę dnia jechaliśmy wśród gór Adiron- dacks, aż zbocza wzgórz złagodniały, krajobraz przyjął wygląd bardziej zadbany, i wczesnym wie­czorem wjechaliśmy do Saratoga Springs ulicą, która całkiem bezczelnie nosiła nazwę Broadway. Jednak z czasem dostrzegłem w tym pewien sens: miasto przypominało Nowy Jork sprzed lat, przy­najmniej tak sobie go wyobrażałem w dawnych czasach. Były tam szykowne sklepy z nowojorskimi nazwami i z markizami w paski, opuszczonymi w zachodzącym słońcu; spacerujący po ulicy ludzie w niczym nie przypominali mieszkańców Onon- dagi, nie było wśród nich ani jednego rolnika. Po ulicach jeździło dużo pięknych samochodów, niektóre z szoferami w liberii, a w długich hotelo­wych podcieniach siedzieli, czytając gazety, ludzie wyraźnie bogaci. Pomyślałem, że to dziwne: wczes­nym wieczorem nikt nie ma nic lepszego do roboty niż czytanie gazet. Wreszcie zameldowaliśmy się w naszym hotelu „Grand Union”, najwspanial­szym ze wszystkich, z najrozleglejszym podcieniem. Boy zabrał nasze walizki, inny zabrał samochód do zaparkowania, a ja zauważyłem, że ulubiona gazeta nazywa się „Raing Form”; na kontuarze leżała cała sterta numerów z jutrzejszą datą i z ku­ponem dla obstawiających gonitwy na następny dzień. W gazecie nie było żadnych wiadomości z wyjątkiem informacji o koniach. W sierpniu w Saratodze nikt nie interesował się niczym poza końmi i nawet gazety starały się do tego dosto­sować, dając wyłącznie tytuły o koniach, końską prognozę pogody i końskie horoskopy, jakby świat zamieszkiwały same konie, nie Ucząc tych paru

ekscentrycznych przedstawicieli gatunku ludzkie­go, którzy zbierali się, by poczytać o końskich dokonaniach.

Rozejrzawszy się po hotelowym hallu, dostrzeg­łem ze dwóch osobników, których zainteresowanie końmi mogło być nieszczere: dwóch źle ubranych facetów w sąsiadujących fotelach bezmyślnie prze­glądało gazety, gdy ich spostrzegłem. Recepcjo­nista rozpoznał pannę Drew i ucieszył się, że nareszcie dojechała, bo już się o nią martwili — mówił z uśmiechem, a ja zorientowałem się, że ona wynajmowała pokoje na cały miesiąc wyści­gów, czy z nich korzystała, czy nie. O tej porze roku przyjechałaby w to miejsce bez względu na to, czy pan Schultz jej tak kazał, czy nie. Wjechaliśmy na górę, do ogromnego apartamentu składającego się z kilku pokoi, i natychmiast za­uważyłem, jak ciasne i skromne pomieszczenia ofe­rował hotel „Onondaga”. Na bocznym stoliku stał wielki kosz owoców z karteczką od kierownictwa hotelu, był tam też bufet z tacą kieliszków na cienkich nóżkach, z karafkami białego i czerwo­nego wina, kubełkiem lodu, kanciastą butelką z rżniętego szkła, która wokół szyjki miała me­talową plakietkę na łańcuszku, z napisem „Bour- bon” — druga taka sama butelka miała napis „Scotch” — obok zaś stał niebieski syfon z wodą sodową. Światło sączyło się przez wysokie okna prawie od samej podłogi, a wielkie obracające się powoli wentylatory u sufitu chłodziły powietrze. Łóżka były ogromne; dywany grube i puszyste. Może to dziwne, lecz wcale nie podziwiałem w tym momencie pana Schultza, ponieważ żadna z tych rzeczy nie pojawiła się za jego sprawą.

Drew ogromnie ucieszyła moja reakcja na ten luksus, zwłaszcza kiedy sprawdziłem miękkość łóż­ka, rzucając się na nie plecami, a ona upadła na

281

mnie i turlaliśmy się tak w obie strony, mocując się dla zabawy, chociaż naprawdę testowaliśmy nawzajem swoją siłę. Wcale nie była niezdarą, ale dość prędko udało mi się rozłożyć ją na łopatki, aż musiała powiedzieć:

Nie, proszę, nie teraz. Mam plany na ten wieczór, chcę ci pokazać coś cudownego.

Wobec tego przebraliśmy się na wieczór w letnie białe rzeczy. Ja włożyłem lekko wymięty biały lniany garnitur dwurzędowy, który sprowadziła dla mnie ze swego sklepu w Bostonie, a ona — elegancki jasnoniebieski lniany żakiet i białą pliso­waną spódniczkę. Strasznie mi się podobało, że ubieramy się w swoich sąsiadujących pokojach przy otwartych drzwiach; byłem zachwycony pozo­rami zażyłości w naszych wspólnych przygotowa­niach do wyjścia razem. Minęliśmy hall pełen wieczornych spacerowiczów, włącznie z parą zna­jomych mi obszarpańców, i kiedy wyszliśmy na dwór, wieczór okazał się ciepły: z nagrzanego chodnika unosiły się w chłodne niebo fale gorąca, wobec tego zaproponowała, żebyśmy poszli na piechotę.

Przeszliśmy na drugą stronę alei i zauważyłem, że kierujący ruchem policjant ma koszulę z krót­kimi rękawami. Nie umiałbym serio traktować policji, która tak się ubiera. Nie miałem pojęcia, co to takiego, to obiecane cudowne miejsce, które chciała mi pokazać, lecz pomyślałem, że lepiej przestać bujać myślami w obłokach. Wspaniale byłoby przebywać z nią nadal w leśnej gęstwinie, lecz teraz mijamy porządnie utrzymane trawniki

i ukryte w cieniu potężnych drzew ogromne rezy­dencje. Znajdowaliśmy się w zadbanym, szacow­nym uzdrowisku. Kusiło mnie, by patrzeć tylko na nią, tak byłem zaślepiony jej olśniewającą obec­nością; nieomal zapomniałem o realiach. Lecz ani

282

jedna ze spotykanych po drodze osób nie omiesz­kała zwrócić na nią uwagi, co napawało mnie głupawą dumą. Trzymaliśmy się za ręce i ciepło jej dłoni wzbudziło we mnie niepokój, skojarzyło mi się z pulsowaniem jej krwi, wywołując w moich myślach wizje okropnej zemsty.

Nie chcę ci sprawić przykrości — powiedzia­łem — ale lepiej pamiętajmy o naszej sytuacji. Puszczę teraz twoją rękę.

Ale ja nie chcę.

Później znów będziemy się trzymać. Ale teraz proszę cię, puść. Chcę ci o czymś powiedzieć. Jak na moje oko zawodowca, jesteśmy śledzeni.

A po co? Jesteś pewien? To takie teatralne — odrzekła, oglądając się. — Gdzie? Ja tam nikogo nie widzę.

Czy mogłabyś się nie odwracać? Niczego nie zobaczysz, uwierz mi na słowo. Dokąd my właś­ciwie idziemy? Tutejszym glinom nie można ufać, gdy cała forsa tutaj pochodzi z Nowego Jorku.

Na co?

Na ochronę praworządnych obywateli, któ­rych właśnie oboje udajemy.

A przed czym należy nas chronić?

Przed takimi jak my. Gangsterami.

Czy ja jestem gangsterem? — spytała.

Zależy, jak na to spojrzeć. W każdym razie jesteś dziewczyną gangstera.

Jestem twoją dziewczyną •— powiedziała po namyśle.

Dziewczyną pana Schultza — odparłem.

Dalej szliśmy spacerkiem w ten cichy wieczór.

Pan Schultz jest bardzo pospolitym człowie­kiem — stwierdziła.

Wiesz, że on jest właścicielem Brook Club? Ma niezłe chody w tym mieście. Myślisz, że on ci ufa, kiedy nie ma cię na oku?

Ale przecież dlatego ty tu jesteś. Mój cień.

Poprosiłaś o mnie — odparłem. — Co ozna­cza, że będą intensywnie śledzić nas oboje. On jest żonaty. Wiedziałaś o tym?

Po chwili odpowiedziała:

Tak, chyba tak.

No i w jakiej cię to stawia sytuacji? Masz jakiś pomysł? Chciałbym ci przypomnieć, że on popełnił śmiertelny błąd, kiedy wyjął Bo z restauracji w two­jej obecności.

Poczekaj — przerwała.

Dotknęła mojego ramienia i stanęliśmy naprze­ciw siebie w ciemności obok wysokiego żywo­płotu.

Ty myślisz, że on jest pospolity? Tak uważali wszyscy, których spotkała śmierć. Tamtej nocy, kiedy wyszłaś z pokoju. Pamiętasz, jak posłałem cię z powrotem do łóżka?

Tak.

Oni wtedy pozbywali się trupa. Tego grubego faceta z laską. Ukradł jakieś pieniądze. Nie był to żaden człowiek-kryształ. To znaczy uważam, że to nie była wielka strata dla ludzkości. W każdym razie stało się.

Biedny z ciebie chłopak. O to więc chodziło.

Mój nos. Pan Schultz kazał Lulu mi przyło­żyć, żeby wytłumaczyć jakoś plamy na dywanie.

Chroniłeś mnie. — Poczułem jej chłodne usta na policzku. — Billy Bathgate. Strasznie mi się podoba twoje przybrane nazwisko. Wiesz, że ja kocham Billy’ego Bathgate?

Pani Preston, ja za panią szaleję, że ledwo na oczy patrzę. Ale nie mówię o tym, nawet staram się o tym nie myśleć. To nie był dobry pomysł, żeby tu przyjeżdżać. Myślę, że może powinniśmy wynieść się z tego miasta. Ten człowiek zwyczajnie zabija.

Jeszcze o tym porozmawiamy — powiedziała, biorąc mnie za rękę i skręciwszy za róg minęliśmy jakieś niskie zarośla, by wejść do jasno oświetlo­nego pawilonu, dokąd tłumnie podążali inni ludzie, a do wejścia podjeżdżały samochody, niczym przed koncertem.

Stanęliśmy pod rozległym namiotem, gdzie oświe­tlenie stanowiły gołe żarówki, i obserwowaliśmy konie prowadzone w kółko po piaszczystej ścieżce, a każdy z nich miał przerzuconą przez grzbiet aksamitną derkę z numerem. Ludzie stojący wokół mogli wyczytać w swoich programach wszelkie informacje na temat danego konia i jego pocho­dzenia. To były młode koniki, nigdy nie brały udziału w wyścigach i wszystkie wystawiano na sprzedaż. Drew tłumaczyła mi wszystko szeptem, jakbyśmy byli w kościele. Cały czas zżerał mnie niepokój i prawie nienawidziłem jej za to, że za­prowadziła mnie w to miejsce. Ona nie potrafiła się skupić na tym, co ważne. Jej umysł nie funkc­jonował, jak należy. Zauważyłem, że konie mają błyszczącą sierść, wyczesane ogony, niekiedy pod­noszą łby pomimo uzdy czy wodzy, za które są trzymane, inne zaś kroczą ze spuszczonymi głowa­mi, w każdym razie wszystkie mają niewyobrażal­nie cienkie pęciny i przepiękny rytmiczny chód. Wodzono je za nos, wychowano, by zrobić na nich interes; teraz szkoli się je do wyścigów. Nie decy­dowały o swoim życiu, ale miały naturalną grację, która przypomina mądrość nabytą z wiekiem, aż spostrzegłem, że mam dla nich pewien szacunek. Roznosiły w powietrzu przyjemny zapach siana, który uwydatniał ich zwierzęcą wielkość. Drew wpatrywała się w nie z uwagą graniczącą z osłu­pieniem. Nie odzywała się, lecz wskazywała pal-

285

cem, gdy jakiś koń wydawał jej się wspanialszy od innych. Z jakiegoś dziwnego powodu budziło to moją zazdrość.

Zauważyłem, że ludzie obserwujący konie byli starannie ubrani w sposób nawiązujący do wy­ścigów. Mężczyźni nosili jedwabne krawaty; kilku z nich miało w ręku długą fifkę jak prezydent Roosevelt, w każdym razie wszyscy zadzierali nosa, co kazało mi także trzymać się prosto. Nikt nie dorównywał pięknością Drew, chociaż to wszystko byli ludzie o długich szyjach, szczupli i wypro­stowani, wychowani tak, by okazywali pewność siebie, aż pomyślałem, że dobrze byłoby mieć program, w którym mógłbym wyczytać informacje na temat danego osobnika i jego pochodzenia. W każdym razie nieco się rozluźniłem. Uspokoiłem nerwy. Przebywałem w nieprzeniknionym królest­wie ludzi uprzywilejowanych. Gdyby pojawił się tu jakikolwiek gangster, byłby widoczny z daleka. Poczułem na sobie parę dyskretnych spojrzeń, chociaż miałem ubranie dobrane według wyrafino­wanych gustów bogatej Drew i zadałem sobie trud noszenia oszukanych okularów. Wydawało mi się, że doprowadzam ich węszącą podejrzliwość do ostateczności. Przeszło mi przez myśl, że Drew wie, co robi, stwarzając swój własny świat, tak samo jak pan Schultz to czynił, zresztą w sposób raczej nieprzemyślany.

. Po paru rundach dookoła konie zostały odpro­wadzone przejściem do pomieszczenia przypomina­jącego amfiteatr, o ile dobrze widziałem: mój punkt obserwacyjny wymagał patrzenia pod kątem. W za­sięgu mego wzroku znajdowały się rzędy siedzeń oraz konferansjer. Drew dała mi znak i znaleźliśmy się na zewnątrz, w pobliżu rzęsiście oświetlonego wejścia, gdzie szoferzy czekali przy swoich samo­chodach, po czym weszliśmy do amfiteatru, by

286

oglądać te same konie z wysoka, na rozświetlonej reflektorami arenie aukcji, podczas gdy konferan­sjer czy też licytator obwieszczał ich zalety. Potem konie stały trzymane za uzdę przed jego podium, a on prowadził licytację, lecz o ile mogłem się zorientować, licytowali nie ci, którzy siedzieli w rzę­dach krzeseł amfiteatru, tylko stojący tu i ówdzie inni zatrudnieni tam pracownicy, odbierający po cichu dyskretne znaki od swoich mocodawców

i licytujący w ich imieniu. Wyglądało to bardzo tajemniczo, a wymieniane sumy wprawiały w osłu­pienie, skacząc do wysokości trzydziestu, czterdzie­stu, pięćdziesięciu tysięcy dolarów. Nawet konie płoszyły się od tych liczb i wiele z nich uznało za stosowne wypuścić z siebie grudki nawozu przed wejściem na ring. Po takim wypadku pojawiał się Murzyn w smokingu, z motyką i szufelką, i prędko usuwał ten kamień obrazy z pola widzenia.

I na tym polegała cała impreza. W ciągu trzech minut zobaczyłem wszystko, co chciałem zobaczyć, lecz Drew wciąż było mało. Tam gdzie staliśmy, przewijał się wędrujący tłumek ludzi przyglądają­cych się sobie nawzajem, którzy nieświadomie od­wzorowywali wędrówkę koni po arenie w dole. Drew spotkała znajomą parę. Potem podszedł jakiś mężczyzna i po chwili Drew została otoczona ga­datliwą gromadką przyjaciół, lecz w żaden sposób nie napomknęła, że jest ze mną. Dzięki temu znów mogłem się wczuć w rolę cienia, jaką miałem grać od początku. Pogardzałem nimi: witające się kobie­ty udawały, że się całują, lecz w istocie stykały się policzkami na chwilę i całowały powietrze w oko­licach ucha przyjaciółki. Wszyscy cieszyli się, że widzą Drew. Ja czułem się jak piąte koło u wozu. Wydawało mi się, że któryś chichot dotyczy właśnie mnie — podejrzenie zupełnie bez sensu, z czego zresztą zdawałem sobie sprawę — wobec tego od-

287

wróciłem się, oparłem o barierkę i spoglądałem z góry na konie. Zastanawiałem się, co ja tutaj robię. Czułem się całkiem osamotniony. Pan Schultz zatrzymał przy sobie Drew przez parę tygodni, ja zaś byłem czymś nowym i interesującym zaledwie przez parę dni. Popełniłem błąd, odkrywając swoje obawy, gdyż nie obchodziły jej wcale. Opowiedzia­łem jej o śmierci Julie Martina, co zrobiło na niej takie samo wrażenie, jakbym opowiadał o tym, jak sobie stłukłem kolano.

Nagle pojawiła się przy mnie, objęła za ramiona i razem obserwowaliśmy prezentację nowego konia na arenie. Nie minęło pół minuty, a ja znowu byłem po uszy zakochany. Wszystkie moje pre­tensje się rozwiały i nawet wyrzucałem sobie, że zwątpiłem w jej stałość. Powiedziała, że powin­niśmy zjeść kolację, i zaproponowała pójście do Brook Club.

Myślisz, że to dobry pomysł?

Pójdziemy tam, gdzie powinniśmy —r- odrzek­ła. — Dziewczyna gangstera i jej cień. Jestem strasznie głodna, a ty?

Wzięliśmy więc taksówkę do Brook Club, który okazał się eleganckim lokalem z markizą nad wejściem od samego krawężnika, drzwiami z rżnię­tego szkła i ścianami wyłożonymi skórą. Taki lokal dla miłośników koni, utrzymany w ciemnozielonej tonacji, z abażurami małych lampek na stołach, a na ścianach zdjęciami upamiętniającymi głośne wyścigi. Trochę większy od Embassy Club. Szef sali spojrzał na Drew i czym prędzej zaprowadził nas do stolika w pierwszym rzędzie, tuż koło niewielkiego parkietu. To był właśnie człowiek, z którym miałem się kontaktować w razie potrzeby, lecz traktował mnie jak powietrze. Zamawiała Drew: na początek koktajl krewetkowy, potem befsztyki z polędwicy, podsmażane ziemniaki i zie-

288

loną sałatę z anchois. Nie zdawałem sobie sprawy, jaki jestem głodny. Drew zamówiła butelkę czerwo­nego francuskiego wina i nalała mi trochę, chociaż sama wypiła prawie całą. W klubie panował pół­mrok i gdyby nawet byli tam jej znajomi koniarze, nie dostrzegliby jej w ciemnościach rozpraszanych jedynie przez nisko umieszczone lampki w abażu­rach. Poprawił mi się nastrój. Ona siedziała ze mną przy jednym stoliku; spowijało nas własne światło i myślałem o tym, że miałem z nią stosunek, że poznałem ją cieleśnie, że doprowadziłem ją do orgazmu i że chcę zrobić z nią to wszystko jeszcze raz. Pragnąłem tego tak, jakby tamto się nigdy nie wydarzyło, z takimi samymi pytaniami pod jej adresem, fantazjami i wyobrażeniami o jej kształ­tach, jak gdybym patrzył na aktorkę grającą w fil­mie. Od tej chwili zacząłem rozumieć, że seksu nie można zapamiętać. Można pamiętać sam fakt albo otoczenie, czy nawet jakieś szczegóły, lecz sam seks wymyka się z pamięci, ta jego wewnętrzna prawda; z natury jest to coś ulotnego: można zapamiętać anatomię i wrażenie, czyli do jakiego stopnia to nam się podobało, lecz czymkolwiek to właściwie było — wykazaniem się, stratą, wyrokiem za miłość, od której zamiera ci serce jak podczas egzekucji — w mózgu nie pozostają obrazy tamtych chwil, tylko chłodna konstatacja, że to się wydarzyło i odtąd upłynął pewien czas, zostajesz więc z zarysem postaci, który chętnie byś znów wypełnił.

Wtedy z podium dla orkiestry zeszli muzycy: byli to moi znajomi z Embassy Club, ten sam zespół, z tą samą szczupłą, rozmarzoną śpiewaczką, która podciągała sobie wieczorową suknię bez ramią- czek. Usiadła na krześle z boku i kiwała się w rytm pierwszego utworu instrumentalnego; napotkałem jej wzrok: uśmiechnęła się do mnie, pomachała, cały czas kiwając głową w rytm muzyki, a ja po- i f

czułem się strasznie dumny, że mnie rozpoznała. Jakoś zawiadomiła o mojej obecności pozostałych członków zespołu: odwrócił się do mnie saksofo- nista, kiwając swoim instrumentem, perkusista ze śmiechem zaglądał, komu to dotrzymuję towa­rzystwa, i zakręcił młynka pałeczkami w moją stronę, przez co poczułem się jak w domu.

To moi starzy znajomi — wyjaśniłem Drew, przekrzykując muzykę.

Cieszyłem się, że mogę się jej pokazać od innej strony, jako „człowiek światowy”. Pomacałem po kieszeniach, chcąc się upewnić, że nie zgubiłem tysiąca dolarów od pana Bermana, bo uznałem za stosowne postawić zespołowi kolejkę, kiedy skoń­czą numer.

Pod koniec kolacji Drew była nieco zawiana i siedziała z łokciami na stole, podpierając brodę dłonią, i wpatrywała się we mnie z uśmiechem przywiązania skierowanym w przestrzeń. Poczu­łem się jeszcze lepiej: półmrok nocnego klubu podnosi na duchu. To jest coś w rodzaju schronie­nia w ciemności kontrolowanej, w przeciwieństwie do otwartych przestrzeni czarnej nocy, kiedy ciąży nad tobą całe prawdziwe niebo niezgłębionych możliwości. Muzyka brzmiała tak czysto i obra­zowo; grali standardy, jeden po drugim, i wyśpie­wywane słowa miały mnóstwo znajomych znaczeń, pasujących do sytuacji, a melodia każdej solówki jasno podkreślała radosną prawdę. Tak się na przykład złożyło, że jedna z piosenek nosiła tytuł Ja i mój cień, co rozśmieszyło nas oboje: „Ja i mój cień, kroczymy w dal aleją” brzmiały szelmowskie słowa piosenki, co wydało mi się sekretną wiado­mością od współspiskowców, aż nie zdziwiłbym się, gdyby na salę wkuśtykał pan Berman. Wiadoma sprawa, jak zwykle nie czułem się bezpieczny z dala od pana Schultza. Drew miała dobry pomysł, żeby 290

przyjść właśnie tutaj. Gdyby nas śledzono, robiliś­my właśnie to, co należy: lojalnie jedliśmy kolację w jego klubie, by pieniądze do niego wróciły. Tu było jego terytorium i ponieważ poczułem się bliżej niego, przestałem się obawiać.

Postanowiłem nie bać się więcej, tylko powierzyć nasz los kaprysom Drew, samemu być do jej dyspozycji w myśl interesów pana Schultza. Ona z pewnością wiedziała więcej ode mnie i to, co odbierałem jako brak zmysłu praktycznego, stano­wiło siłę jej osobowości. Ona naprawdę umiała się znaleźć i przy całej swej zuchwałości wciąż pozo­stawała przy życiu. To fakt, że w Saratodze była względnie bezpieczna. Ja w gruncie rzeczy wcale nie opiekowałem się nią ze względu na pana Schultza. Nie wiedziałem, czyj to był właściwie pomysł, żeby ona tu przyjechała, ale teraz uznałem, że ona z łatwością mogła sobie załatwić tę podróż upie­rając się, że zostanie w Onondadze, podczas gdy pan Berman naciskał, by wyjechała.

Pary zaczęły tańczyć na małym parkiecie koło naszego stolika i kiedy ona chciała zatańczyć ze mną, zdecydowanie oznajmiłem, że czas wracać. Zapłaciłem rachunek, zasięgając u niej rady co do napiwków, i po drodze zostawiłem barmanowi pieniądze na poczęstunek dla zespołu. Wzięliśmy taksówkę do hotelu „Grand Union” i ostentacyj­nie ruszyliśmy do osobnych drzwi naszych przyle­gających pokoi, lecz ledwo znalazłszy się w środku, pobiegliśmy z chichotem spotkać się w otwartych drzwiach między nimi.

Lecz spaliśmy we własnych łóżkach i kiedy zbudziłem się rano, znalazłem na poduszce kartkę: Drew poszła na śniadanie z przyjaciółmi. Pisała, że mam wykupić członkostwo klubu i spotkać się

z nią na wyścigach, to pójdziemy na lunch. Podała mi numer swojej loży. Bardzo mi się podobał jej charakter pisma: bardzo równe, zaokrąglone litery, które zdawały się drukowane, a nad każdym „i” stawiała kółeczko.

Wziąłem prysznic, ubrałem się i zbiegłem na dół. Tamtych dwóch nie było. W stojaku z prasą zna­lazłem kilka prawdziwych gazet, które zabrałem ze sobą przed hotel, gdzie zasiadłem w dużym wikli­nowym fotelu i przeczytałem wszystkie. Skład ławy przysięgłych został ustalony. Obrona ani razu nie skorzystała z przysługującego prawa sprzeciwu. Dziś zacznie się sam proces i potrwa, według zacytowanej wypowiedzi prokuratora, najwyżej tydzień. „Daily News” zamieścił zdjęcie pana Schultza i Dixie Davisa, jak naradzają się pochy­leni ku sobie w korytarzu przed salą sądową. „Mirror” pokazał pana Schultza schodzącego po schodach z szerokim, sztucznym uśmiechem na twarzy.

Opuściłem hotel i szedłem wzdłuż Broadwayu, aż znalazłem aptekę z budką telefoniczną. Roz­mieniłem banknot na garść drobnych i poprosiłem telefonistkę o połączenie z numerem, jaki dał mi pan Berman. Do dziś nie mam pojęcia, jak on załatwił sobie numer telefonu, o którym firma telefoniczna nic nie wiedziała, w każdym razie odebrał po pierwszym sygnale. Powiedziałem mu, że dojechaliśmy do miasta zgodnie z ustaleniami, poszliśmy na aukcję roczniaków i mamy zamiar spędzić dzień na wyścigach. Poinformowałem go, że pani Preston spotkała tu swoich znajomych, niepoważnych ludzi, z którymi nic tylko prowa­dziła niepoważne rozmowy. Mówiłem, że zjedliśmy kolację w Brook Club, ale nie czułem potrzeby ujawnienia się tamtejszemu człowiekowi, bo wszyst­ko szło jak z płatka. Powiedziałem mu całą prawdę,

292

bo zdawałem sobie sprawę, że i tak będzie to wszystko wiedział.

Dobrze, mały — odrzekł. — Chcesz obgadać sprawę zwrotu kosztów własnych?

Pewnie — powiedziałem.

Jest koń wystawiony na trzeciej pozycji w siódmej gonitwie. To niezły typ i bardzo dobrze płacą.

{— Jak się nazywa?

A skąd ja mam wiedzieć, zajrzyj do pro­gramu; zapamiętaj tylko numer trzy, chyba potra­fisz zapamiętać trójkę, co? — Jego głos zdradzał rozdrażnienie. — Co zarobisz, to sobie zatrzymaj. Zabierzesz z sobą do Nowego Jorku.

Do Nowego Jorku?

Tak, pojedziesz pociągiem. Będziemy cię po­trzebowali w związku z pewną sprawą. Jedź do domu i tam czekaj.

A pani Preston? — spytałem.

W tej samej chwili włączyła się telefonistka, prosząc o kolejne piętnaście centów. Pan Berman kazał mi podać numer telefonu, z którego dzwonię, i odłożyć słuchawkę. Tak zrobiłem i prawie natych­miast zadzwonił.

Usłyszałem trzask pocieranej zapałki i zaraz potem odgłos wydmuchiwania z płuc dymu.

Już drugi raz wymieniasz czyjeś nazwisko.

Przepraszam — powiedziałem. — Ale co mam z nią zrobić?

Gdzie ona teraz jest? — spytał.

Je śniadanie.

Jedzie tam paru twoich kolegów. Prawdopo­dobnie spotkasz ich przy torze wyścigowym. Może któryś nawet cię podrzuci na dworzec, jak ładnie poprosisz.

To właśnie zaprzątało moje myśli, gdy w kółko wędrowałem ulicami Saratogi, skręcając za róg, by

293

zaraz skręcić ponownie, jak gdybym szedł w kon­kretne miejsce. Dali mi tyle pieniędzy, zdecydowa­nie więcej, niż zdołałbym wydać w ciągu jednego czy dwóch dni; to wystarczyłoby na tydzień rozrzut­nych wydatków; rachunki hotelowe, restauracje, zakłady w totalizatorze, jeśli Drew miałaby ochotę zagrać dla zabawy. Coś się odmieniło. Albo oni naprawdę potrzebowali mnie w Nowym Jorku, żebym wrócił pierwszy i się rozejrzał, albo chcieli usunąć mnie z drogi, w każdym razie coś się na pewno zmieniło. Może po usunięciu Drew z pola widzenia pan Schultz dał się przekonać, że ona stanowi niebezpieczne ogniwo; może jego poczucie alienacji było tylko odzwierciedleniem jej uczuć. Pan Berman zdaje się uważał, że pan Schultz jest niebezpiecznie zakochany, lecz kiedy się nad tym zastanowiłem, mniej więcej po pierwszym tygo­dniu, ilekroć widziałem ich razem, pan Schultz przeważnie ignorował Drew, ona stała się dla niego rodzajem wizytówki na pokaz, ozdobnika jego własnej osoby, a nie kimś, za kim świata by nie widział, kogo wciąż ściskałby za rękę albo troszczył się w taki ujmujący i głupi sposób, jak zwykle po­stępują ludzie zakochani. Jakakolwiek decyzja by zapadła, wypadało mi założyć, że nic dobrego z niej nie wyniknie. Jestem dumny z tego chłopca, którym wówczas byłem. On myślał, zdrętwiały z przerażenia; jak zapewne wiecie, najszybciej myśli i kojarzy bezrozumne ciało, które reaguje bez­błędnie, bo nie wpływa na nie charakter, tak jak wpływa na rozum. Najbardziej prawdopodobne wydało mi się to, co najgorsze, bo nie pamiętałem powrotu z ulicy do hotelu ani hotelowego hallu, dopiero odnalazłem się w hotelowym pokoju, z na­ładowanym pistoletem w ręku: trzymałem broń. Czyli to mi chodziło po głowie. Najgorsze, że on zwrócił się przeciwko niej, potrzeba mu więcej

śmierci; tak szybko zużywa śmierć, że potrzebuje jej coraz częściej i częściej. Co ona by powiedziała, co by mu uczyniła, gdyby on nie mógł się bronić, przygwożdżony przez prawo, a jego gang rozpierz­chłby się we wszystkie strony jak po wybuchu bomby: zostałby samotny i porzucony, jak jedno z tych wrzeszczących wniebogłosy chińskich dzieci podczas bombardowań, kiedy walą się domy i gruz sypie na głowę.

To było osobliwe, że pan Schultz znał na wylot mechanizm zdrady, z wyjątkiem sposobów wpro­wadzania jej w życie: radosnej twórczości niena­syconych dusz nas wszystkich. Inaczej po cóż by Abbadabba fatygował się, żeby podać mi numer konia? Panu Schultzowi brakowało wyobraźni, myślał konwencjonalnie, Drew miała rację — był pospolity. Mimo wszystko musiałem wziąć na sie­bie ogromną odpowiedzialność wykonawczą, mu­siałem spowodować pewien obrót spraw, skłonić ludzi, by postępowali, tak jak ja chcę, chociaż nie miałem kompletnie żadnej władzy. Kiedy się nad tym zastanowiłem, ludzie w filmach, którzy powo­dowali jakiś bieg wypadków, mieli swoich pomoc­ników i sekretarki. Na karcie leżącej obok mnie wypisana była lista usług hotelu „Grand Union”, łącznie z masażystą, fryzjerem, kwiaciarnią, biurem kolei Western Union i tak dalej. Miałem cały hotel do swojej dyspozycji. Wziąłem się w garść, podnio­słem słuchawkę i jak najniższym aksamitnym gło­sem, naśladując nosową wymowę przyjaciół Drew Preston, poinformowałem hotelową telefonistkę, że chcę się skontaktować z panem Harveyem Pres­tonem w nowojorskim „Savoy Plaża”, natomiast jeślibym go tam nie zastał, mam spytać o jego aktualny numer telefonu, być może do Newport. Odkładałem słuchawkę drżącą ręką, ja, żongler niebywały. Przypuszczałem, że zlokalizowanie Har-

295

veya pewnie trochę potrwa, z pewnością zastanę go w łóżku w towarzystwie, w jakim gustuje, za­dzwoniłem więc do obsługi hotelu, która z szacun­kiem przyjęła moje zamówienie na melon w mio­dzie, płatki zbożowe, śmietankę, jajecznicę na bocz­ku, parówki, grzanki, budyń, drożdżówki, mleko i kawę — po prostu przeleciałem całe menu. Usiad­łem w fotelu przy otwartym oknie, wcisnąłem pistolet pod miękkie siedzenie i czekałem na śniada­nie. Wydawało mi się, że koniecznie muszę siedzieć nieruchomo, jak zwykle człowiek robi w gorącej kąpieli, żeby w ogóle wytrzymać. Mickey będzie prowadził i prawdopodobnie przyjedzie z nim Ir­ving, bo cokolwiek zamierzali zrobić w Saratodze, wymagało precyzji i może też cierpliwości; miało być czymś zręcznie przeprowadzonym, ze smutnym zakończeniem — nic skandalicznego. Lubiłem ich obu. Byli cisi, spokojni i do nikogo nie żywili urazy. Obce im były narzekania. W duchu mogli mieć jakieś obiekcje, lecz robili, co do nich należy.

Rozmyślałem, co powiem eleganckiemu Harvey- owi. Miałem nadzieję, że znajduje się gdzieś w po­bliżu telefonu. Który mógłby nawet być biały. Wysłucha mnie, gdyż sam odczuwał powierzchow­ną troskę o bezpieczeństwo Drew przez całe lato, stale otrzymując pocztą nowe rachunki, wyciągi z kont bankowych i zrealizowane czeki. Przedsta­wię się jako wyraziciel woli jego żony. Będę bardzo rzeczowy. W owej chwili nawet w myślach nie przejawiałem osobistego zainteresowania panią Preston, z całą pewnością nic nie mogło zabarwić brzmienia mojego głosu miłością lub winą. Co wcale nie znaczy, że mógłbym kiedykolwiek poczuć się winny wobec Harveya. Zresztą pomijając to wszystko, w tej sytuacji straciłem wszelką zdolność odczuwania miłosnej słabości podszytej erotyz­mem; przerażenie powoduje wzruszający jej zanik.

Nie dość że nie pamiętałem kochania się z Drew, to nie umiałem sobie nawet tego wyobrazić. Ona mnie nie interesowała. Rozległo się pukanie do drzwi i z moim śniadaniem wjechał wózek, który pod białym lnianym obrusem miał rozkładane skrzydła, przeobrażające go w stół do obiadu. Jedzenie podano na ciężkiej zastawie ze srebra. Melona umieszczono w srebrnym naczyniu z lodem. Ze­szłego wieczoru nauczyłem się od Drew, że nie należy przepłacać, i z nonszalancją pozbyłem się boya z pokoju. Usiadłem, czując na grzbiecie twar­dość pistoletu i wpatrywałem się w to ogromne śniadanie: to tak, jak gdybym przenosił ze sobą Bathgate Avenue, gdziekolwiek się znalazłem. Słod­kie owoce ziemi rozciachane na moim talerzu. Tęskniłem do matki. Chciałem znów włożyć moją biało-czarną kurtkę ze znakami drużyny The Sha- dows. Chciałem kraść towar z wózków ręcznych i kręcić się koło składu piwa, gdzie mógłbym cza­sem spotkać wielkiego pana Schultza.

W południe, kiedy już spakowałem walizkę i zo­stawiłem ją na dole u szefa obsługi, spytałem

0 drogę na wyścigi konne i udałem się tam na piechotę. Musiałem przejść mniej więcej milę od hotelu szerokim bulwarem wzdłuż dwupiętrowych stojących blisko siebie ciemnych domostw z gan­kiem. Od frontu widniały znaki „Tu parkować”

1 mieszkańcy wylegli na ulice, żeby zapraszać samo­chody na swój podjazd. Wszyscy w Saratodze chcieli zarobić trochę grosza dla siebie, nawet właściciele tych wielkich domów o stromych da­chach. Większość ruchu kołowego podążała w stro­nę wewnętrznego parkingu wyścigów, a na każdym skrzyżowaniu kierowali ruchem policjanci w koszu­lach z krótkimi rękawami. Nikt nie okazywał

297

pośpiechu; czarne samochody poruszały się w tem­pie dostojnym i nikt nie używał klaksonu ani nie starał się wskoczyć z boku do kolejki. To był najlepiej wychowany ruch uliczny, jaki zdarzyło mi się oglądać. Wypatrywałem packarda, chociaż wiedziałem, że go tu nie ma. Jeśli oni wyruszyli wczesnym rankiem, to nawet z Mickeyem za kiero­wnicą zajadą tu koło południa. Znienacka dostrzeg­łem zielony dach trybuny niczym jakiś udekorowa­ny proporcami zamek wśród drzew — i właśnie znalazłem się na torze wyścigowym. To był dzień święta i ludzie gromadzili się osłonięci od słońca kapeluszami panama i parasolkami. Nosili ze sobą lornetki, mężczyźni żarłocznie wczytywali się w pro­gram. To miejsce nie dorównywało wielkością stadionowi Yankee, lecz w lokalnej skali impono­wało wielkością; drewniana konstrukcja pomalo­wana na biało i zielono. Trochę przypominała dawne, dystyngowane wesołe miasteczko, z rabata­mi kwiatów wzdłuż alejek. Stanąłem w kolejce po bilety klubowe i powiedzieli mi, że mnie nie wpusz­czą, bo jestem nieletnim bez opieki. Miałem ochotę wyjąć swój pistolet i przytknąć lufę do nosa tego faceta, lecz zamiast tego poprosiłem starszawą parę

o kupienie mi biletu i przeprowadzenie przez bram­kę, co uprzejmie uczyniła. Jednak było to poniżają­cym rozwiązaniem dla zaufanego wspólnika jed­nego z najbardziej niebezpiecznych gangsterów w kraju.

Potem, kiedy już wspiąłem się po schodach na trybunę i podszedłem, żeby po raz pierwszy rzucić okiem na rozległy owal toru wyścigowego, natych­miast poczułem się jak u siebie w domu; to był ten rozkoszny szok, kiedy z głębokiego cienia spojrzysz na zalaną słońcem murawę boiska do rozgrywek baseballowych albo futbolu. Teraz zauważyłem, że wyścigi konne też mają coś takiego, jeszcze zanim

298

rozpoczną się sportowe zmagania: przeczucie nad­chodzącej chwały zwycięstwa, dotkliwe oczekiwa­nie na oficjalny wyścig na torze jeszcze nie oznaczo­nym, lecz już zapełnionym wyobrażeniami gonitwy aż do linii mety, w odwiecznym blasku światła i powietrza. Poczułem, że dam tu sobie radę; cieszyłem się z nieoczekiwanego przypływu pewno­ści siebie, wynikającej z przebywania w znanym otoczeniu.

I tak, przytłoczony ciężarem potwornej odpowie­dzialności, stałem sobie w ów piękny dzień, kiedy chyba cała śmietanka towarzyska przyszła zagrać, zresztą pospólstwo też. Zwykli ludzie robili zakłady na dole i stali w słońcu przed barierką, żeby zobaczyć z wyścigu tyle, ile się dało, podczas gdy bogaci gracze siedzieli w cieniu na drewnianej trybunie, dzięki czemu mogli uważniej śledzić gonit­wę. Z przodu trybuny znajdowały się miejsca hono­rowe, wykupione na ten sezon przez polityków i zamożne sławne osoby. Jeśli w danym dniu nikt ich nie zajmował, można je było tymczasowo wyna­jąć za łapówkę wręczoną bileterowi. Wreszcie nad trybuną górowały drogie loże klubowe, gdzie praw­dziwi znawcy sportu zasiadali przy stolikach i posi­lali się przed rozpoczęciem wyścigów. Dostrzegłem tam Drew, siedzącą samotnie przy dwuosobowym stoliku; stał przed nią kieliszek białego wina.

Wiedziałem oczywiście, że bez względu na to, co jej powiem, za nic w świecie nie zechce wyjechać, dopóki się nie nasyci końmi. Wiedziałem też, że jeśli zacznę z nią rozmawiać o niebezpieczeństwie, w jakim się znalazła, albo okażę obawę, jej oczy odwrócą się ode mnie, myśli gdzieś powędrują, ona sama odpłynie duchem, zaćmi się w jej oczach blask, jaki pojawiał się na mój widok. Podobała jej się moja przedwczesna dojrzałość. Podobała się moja zawadiackość ulicznika; lubiła chłopców

299

śmiałych i szarmanckich. Wobec tego powiedziałem jej, że mam pewny typ na siódmą gonitwę i zamie­rzam postawić wszystko, co posiadam, żeby mi star­czyło na zaopatrywanie jej przez całe życie w czeko­ladki i jedwabną bieliznę. To miał być żart, ale jakoś wypowiedziałem to głosem pełnym napięcia, z więk­szą werwą, aniżeli zamierzałem, niczym deklarację mojej dziecięcej miłości, aż rozbłysły jej zimne zielone oczy. 1 oboje usiedliśmy tam w milczeniu i wielkim smutku, jak gdyby ona własnym sys­temem pojmowania odczytała wszystko, czego nie odważyłem się jej powiedzieć. Nie mogłem się przemóc, żeby na nią spojrzeć, patrzyłem więc na zalany słońcem tor wyścigowy: długi, szeroki, pięk­nie utrzymany owal wygrabionego toru ziemnego z białym ogrodzeniem, w jego środku zaś biegł owalnie tor trawiasty z przeszkodami, który w swo­im środku miał rabaty białych i czerwonych kwia­tów oraz staw z prawdziwymi łabędziami, a wszy­stko to otaczał sielski krajobraz bujnej zieleni z pogórzem Berkshire w oddali na wschodzie. Lecz dostrzegałem jedynie owal i wodziłem oczami po zamkniętym obiegu toru, jak gdyby to był nieskoń­czenie wielki kadłub łodzi, jak gdybym nie oddy­chał swobodnie przestworem powietrza, tylko du­szącymi wyziewami silnika diesla w kabinie holow­nika, a każda chwila, jaką przeżyliśmy od tamtego czasu, była tylko moim urojeniem: tymczasowym zawieszeniem wyroku w postaci ogromnego, wzno­szącego się morza, które dyszało i czyhało, by pożreć nocną zdobycz, a ludzie, którzy umarli, ledwo ich poznałem — jeszcze żyli.

Powoli zapełniały się stoliki i choć żadne z nas nie było głodne, posililiśmy się zimnym łososiem i sałat­ką ziemniaczaną. Wreszcie na torze znaleźli się jeźdźcy w brązowych myśliwskich pelerynach, za­grała trąbka i rozpoczęła się parada koni dosiada-

300

nych przez dżokejów. Mijali nas powoli, by za­trzymać się na dalekim zakręcie, gdzie wzniesiono bramki startowe. Rozpoczął się pierwszy wyścig dnia i mniej więcej co pół godziny odbywał się następny na dystansie mili — raz dłuższym, raz krótszym — po obwodzie wygrabionego toru ziem­nego. Konie widać było przez moment, gdy star­towały, a potem zlewały się w pędzącą masę, nie do odróżnienia bez lornetki, jak gdyby pojedyncze falujące zwierzę gnało wzdłuż dalekiego odcinka toru, zresztą wcale nie tak znów szybko, i dopiero z bliska można było wyraźnie odróżnić galopujące ile sił, przynaglane smagnięciami wierzchowce. Były diabelnie szybkie, gdy mijały nas w pędzie, by prze­ciąć linię mety przed trybuną, a dosiadający ich dżokeje stawali w strzemionach. W tłumie panowa­ło podniecenie, w trakcie gonitwy rozlegały się natarczywe okrzyki, lecz był to inny rodzaj dopingu niż na meczu baseballu, kiedy Lou Gehrig swoim trafieniem rozstrzyga o zwycięstwie. To nie był żywy, radosny oddźwięk, urywał się zresztą nagle, jak z bata strzelił, z chwilą gdy pierwszy koń przekraczał linię mety. Wszyscy odwracali się ty­łem, żeby popatrzeć w swoje wykresy i przez następne pół godziny zrobić nowe zakłady, tylko wygrani dawali upust radości, rozkoszując się zwy­cięstwem. Kompletnie nikogo nie obchodził sam koń; może tylko właściciela, który wychodził przed trybunę, żeby pozować do zdjęć w towarzystwie dżokeja i konia przystrojonego girlandą goździ­ków.

A ja wiedziałem, co miał na myśli pan Berman mówiąc, że liczą się tylko numery nadane po­szczególnym zwierzętom biegnącym wokół toru i oznajmiające wysokość wygranej cyfry na wiel­kich tablicach przed trybuną. Konie były biegający­mi numerkami, liczbami szans, nawet dla bardzo

301

bogatych właścicieli stadnin, którzy je hodowali i kupowali na aukcjach roczniaków, wystawiali na wyścigach i wygrywali dzięki nim ciężką forsę.

Lecz tak się złożyło, że wszystkie te wrażenia docierały do mnie tylko przez kąciki oczu, na skraju uwagi, bo opuściłem Drew na chwilę, a później wróciłem i zaprowadziłem do loży, gdzie zostawi­łem ją samą. Poszedłem rozejrzeć się wśród znajo­mych i nieznajomych twarzy z marginesu, ponie­waż tym razem to nie był zamknięty pokaz jak poprzedniego wieczoru, to był wielki zjazd wszyst­kich nierobów świata. Widziałem, jak ludzie stra- ceńczo wpychają swoje dwa dolary do okienka, widziałem, jak ubrani w podkoszulki ściskają w słońcu swoje kupony, jakby to była dla nich przepustka do nie wiadomo czego, jedyna droga ucieczki. Nigdy nie widziałem twarzy tak poblad­łych w pełni dnia, a na każdym poziomie trybuny, po obu strzydlach, obecni byli mężczyźni, którzy wiedzieli więcej od innych: mówili kątem ust i zna­cząco kiwali głowami jak handlowcy. To była taka tania życiowa poza, podczas gdy inni popijali z wy­sokich szklanek koktajle z lodem albo raczyli się lufami czystej. Wszyscy żądali od życia zbyt wiele, dlatego zbyt wiele przegrywali, stając w szran­kach zakładników, czyli robiących zakłady w de­mokratycznej ceremonii wygrywania lub straty na trzeszczących deskach trybuny ze starego drew­na.

Poprosiłem Drew, żeby nie schodziła na dół do padoku popatrzeć na konie przed wejściem na tor; niech siedzi w loży, która ma numer i gdzie wszyscy ją znają, dokładnie obok loży gubernatora na wysokości mety, i zadowoli się patrzeniem przez lornetkę.

Nie chcesz, żebym stawiała?

Stawiaj, ile chcesz. Pójdę za ciebie do okienka. 302

Daj spokój.

Popadła w głębokie zamyślenie i znieruchomiała; wokół niej zapanował bezruch, który odczytałem jako coś w rodzaju żałoby.

Potem się odezwała;

Pamiętasz tego człowieka?

Którego człowieka?

- Tego z okropną cerą. Którego on respektuje.

Z okropną cerą?

Tak, on przyjechał do kościoła samochodem, z ochroniarzami.

A, ten człowiek, oczywiście. Jak mógłbym zapomnieć tak okropną twarz...

On mi się przyglądał. To znaczy, nie przy­stawiał się, nic takiego. Ale patrzył na mnie i wie­dział, kim jestem. Musiałam więc go wcześniej spotkać.

Wydęła usta i potrząsnęła głową, spuszczając wzrok.

Nie pamiętasz? — spytałem.

Nie. To musiało być wieczorem.

Dlaczego?

Dlatego że w każdy wieczór mego cholerne­go życia jestem zalana.

Zastanowiłem się przez chwilę.

Byłaś z Bo?

Zdaje się, że tak.

Wspominałaś o tym kiedyś panu Schultzowi?

Nie. Myślisz, że powinnam?

| Myślę, że to ważne.

Naprawdę? To takie ważne?

Tak, myślę, że dosyć ważne.

Powiesz mu o tym, dobrze? — powiedziała i uniosła lornetkę akurat w chwili, gdy na to- rze paradowały konie wystawione do następnej gonitwy.

Kilka minut później zawitał do łoży posłaniec w uniformie, dzierżąc w dłoniach ogromny bukiet dla Drew, całe naręcze kwiatów o długich łodygach. Przyjęła bukiet i jej twarz nabrała rumieńców. Przeczytała bilecik ze słowami: „Od wielbiciela”, tak jak podyktowałem. Zaśmiała się i rozejrzała dookoła, jakby szukając nadawcy tej przesyłki. Zawołałem portiera, wsunąłem mu do ręki pięcio- dolarowy banknot i kazałem przynieść dzbanek z wodą, co wnet uczynił i Drew wstawiła kwiaty do dzbanka ustawionego na krześle obok. Nastrój jej się poprawił, jacyś ludzie z sąsiedniej loży uśmiecha­li się i rzucali odpowiednie uwagi, i wtedy pojawił się następny umundurowany posłaniec, tym razem z tak okazałą kompozycją kwiatową, że umiesz­czono ją w wiklinowym stojaku, niczym kwitnące drzewko, z którego kwiaty sterczały jak z kukury­dzianej łodygi, poprzetykane wielkimi zielonymi liśćmi jak wachlarze. Kwiaty były żółte i błękitne, miały dzwonkowaty kształt i krótkie ogonki, a bile­cik głosił: „Zawsze Twój”. Teraz Drew śmiała się radośnie, uszczęśliwiona niespodzianką, jak ktoś, kto dostał pocztówkę Walentynkę albo niespodzie­wanie wyprawiono mu urodzinowe przyjęcie.

Nie mam pojęcia — odpowiedziała, gdy jakiś pan wychylił się i spytał, co to za okazja.

A kiedy dostarczono jeszcze większe i okazalsze przesyłki numer trzy i cztery — ostatnia była kompozycją z tuzinów róż o długich łodygach — cała loża po prostu tonęła w kwiatach, Drew zo­stała otoczona bukietami. W sąsiednich lożach goście okazywali rozbawienie i ciekawość; ludzie wstawali z miejsc, żeby zobaczyć, co się dzieje. Przez trybunę przeleciał szmer zainteresowania i zewsząd schodzili się ludzie, żeby o coś zapytać albo się wypowiedzieć. Niektórzy myśleli, że to gwiazda filmowa; młody człowiek chciał się dowiedzieć, czy

ma poprosić o autograf. Miała teraz wokół siebie więcej kwiatów niż zwycięzca pucharu wyścigów. Trzymała kwiaty, była nimi otoczona i — co ważniejsze — otaczali ją ludzie, którzy przyszli zobaczyć, co to za sensacja. Część z nich to byli jej znajomi, miłośnicy koni, usiedli obok, żeby trochę pożartować, a jedna kobieta przyprowadziła dzie­ci: dwie małe dziewczynki z blond fryzurkami na pazia, ubrane w białe sukieneczki z kokardą, białe skarpetki i białe lakierki — milutkie, nieśmiałe dziewczynki. Drew zrobiła dla nich małe bukieciki i zjawił się fotoreporter z lokalnej gazety, robił zdjęcia w blasku flesza, wszystko szło doskonale. Spytałem matkę dziewczynek, czy nie miałaby ochoty na lody, i pobiegłem je kupić, a przy okazji w barze klubu zamówiłem kilka butelek szampana z kieliszkami, wskazując na kartę klubową z nazwis­kiem Drew, żeby barman nie robił mi trudności. Wkrótce Drew świetnie się bawiła w swojej loży wśród kwiatów, a ja cofnąłem się o krok i zauważy­łem, że nawet organizatorzy wyścigów spoglądają z toru do góry, zupełnie jakby tam zasiadała królowa w ukwieconej loży, z małymi dziewczyn­kami w roli paziów, otoczona ludźmi wznoszącymi toasty, by ją uhonorować.

Wszystko więc szło jak z płatka; miały jeszcze nadejść pudełka z czekoladkami z hotelowej cukie­rni. Po prostu nie chciałem, żeby choć przez chwilę była sama, miałem jeszcze inne atuty w rękawie, gdyby zaszła potrzeba. Stałem z tyłu i wiedziałem, że wszystko, com uczynił, było bardzo dobre, musiałem tylko się postarać, by trwało; jak dłu­go — nie miałem pojęcia. Może jeszcze przez jeden wyścig, może dwa. Sądziłem, że to raczej niepraw­dopodobne, by zawodowcy zdecydowali się działać na zatłoczonym torze wyścigowym, żeby zachciało im się uzupełnić historię wspaniałych wyścigów

305

zabójstwem w nie wyjaśnionych okolicznościach. Gdyby wcześniej sprawdzili hotel, zastaliby tam całkiem jasne wskazówki: jej rzeczy nie były spako­wane, wcale nie uciekała. Lecz jakże mógłbym mieć pewność, skoro nie wiedziałem wszystkiego. Chcia­łem otoczyć ją przenośną tarczą, niczym fontanną żonglowanych piłeczek, albo tysiącem wirujących skakanek, czyli fajerwerkami kwiatów i życiem niewinnych dzieci bogaczy.

No i tak wyglądała sytuacja. Wreszcie, chyba podczas piątej gonitwy, kiedy konie pokonywały daleki odcinek toru i uniesione były wszystkie lornetki, czyż mógłbym nie zauważyć, że jedna lornetka w słońcu przy barierce zwrócona jest w przeciwną stronę? Jak można się nie zorientować w mignięciu załamanych promieni słońca, że spog­ląda się w głąb tunelu, za którym tkwią oczy tego, kto na ”as patrzy, że poprzez szalony kontrast światła i cienia, wśród wycia zachłannego tłumu ktoś po cichu bada nas wzrokiem? Odwróciłem się i zbiegłem po drewnianych schodach na sam dół i minąłem okienka kasowe, gdzie czekała zdumie­wająco duża liczba graczy, wsłuchując się w spra­wozdanie z gonitwy nadawane przez głośnik, choć przecież wystarczyło zrobić parę kroków, wyjść na zewnątrz i zobaczyć wszystko na własne oczy. Wszędzie na podłodze walały się wyrzucone ku­pony zakładów i gdybym był o parę lat młodszy, pewnie zacząłbym je zbierać, tylko dlatego że jest ich tak dużo, podobnie jak innych przedmiotów leżących na ziemi, które można kolekcjonować. Lecz tu i ówdzie kucali nad nimi dorośli: rozgar­niali, podnosili i wyrzucali z powrotem; żałośni, przegrani nieszczęśnicy, desperacko wypatrujący cudu: wygrywającego kuponu, który ktoś wyrzucił przez pomyłkę.

Z przodu przed trybuną natychmiast owionął

306

mnie podmuch popołudniowego upału. Słońce ośle­piało blaskiem, lecz ponad ramionami pokrzykują­cych ludzi zobaczyłem zlewające się sylwetki koni, które minęły nas grzmotem kopyt. Naprawdę było je słychać ponad wrzawą, dudniący tętent i wyraźny świst batów. Czy konie biegły, by wygrać, czy raczej uciec? Odnalazłem Irvinga z Mickeyem przy barier­ce. Dla całego świata wyglądali jak zwykli obywate­le pasjonujący się sportem, w kraciastych marynar­kach, z futerałami lornetek przewieszonymi przez ramię, a Mickey miał dodatkowo kapelusz z szero­kim rondem skrywający łysinę i maskujące oczy okulary przeciwsłoneczne.

Fatalnie osłabły na prostej — rzekł Irving. — Wszystko w nogach, nic z serca. Jak jesteś dobry, przegnasz w ten sposób wyścigowego konia niecałą milę—oświadczył i przedarł kilka kuponów na pół, po czym wyrzucił do pobliskiej śmietniczki.

Mickey nastawiał ostrość lornetki zwróconej w stronę trybuny.

Jej loża jest na wysokości mety — powiedzia­łem.

Zauważyliśmy. Brakuje tam tylko flagi państ­wowej — stwierdził Irving swoim głosem zbliżonym do szeptu. — Co się tam właściwie dzieje?

On się bardzo cieszy, że ją widzi.

Znaczy kto?

Pan Preston. Pan Harvey Preston, jej mąż.

Irving popatrzył przez lornetkę.

Jak on wygląda?

Wysoki facet. Starszy.

Nie widzę go. Co ma na sobie?

Może ja spojrzę — powiedziałem, trącając Mickeya w ramię.

Dał mi swoją lornetkę i kiedy nastawiłem ostrość, i tak bliska ujrzałem ją, gdy z niepokojem spo­glądała za siebie, że miałem ochotę zawołać, że

307

jestem tutaj, na dole, i wtedy zadziałał czar mojego życia, bo tam, gdzie patrzyła, faktycznie pojawił się Harvey, zbliżał się, machając do niej. Po chwili już otaczał ją ramionami, a ona tuliła się do niego, potem stanęli na odległość ramion i uśmiechali się do siebie, on coś mówił. Wyglądała na szczerze uszczęśliwioną spotkaniem, powiedziała coś i oboje popatrzyli dookoła na morze kwiatów, potrząsał głową wznosząc obie dłonie, a ona się zaśmiewała, wokół nich zaś kłębił się tłumek i jeden mężczyzna klaskał jakby w uznaniu dla szerokiego gestu.

Miłość to wielka rzecz — powiedziałem, — To ten w marynarce z madrasu z brązowym jedwab­nym fularem.

Z czym?

Oni tak nazywają te chustki, co je noszą zamiast krawata.

Widzę go — oznajmił Irving. — Trzeba było dać nam znać.

A skąd niby miałem o tym wiedzieć? — od­parłem. — On się zjawił w południe. Tutaj jest teraz ich sezon. Skąd miałem wiedzieć, że oni praktycznie wykupili to cholerne miasto?

Parę minut później cała loża zdawała się unosić: lewitacja ludzi i kwiatów, podczas gdy Drew i Har­vey zdążali do wyjścia. Machał do ludzi jak jakiś polityk i obsługa pośpieszyła do niego, by w razie czego być pod ręką. Wpatrywałem się w Drew niosącą wielkie naręcze kwiatów; nie wiem dlacze­go, ale wydawało mi się, że porusza się w tłumie z taką ostrożnością, że aż skojarzyła mi się z ko­bietą z dzieckiem. Takie było moje pierwsze wraże­nie z tej odległości bez pomocy lornetki, moje niewyraźne wrażenie. Kiedy zniknęli w przejściu na schody, przedarłem się z Irvingiem i Mickeyem przez tłum pod trybuną obok kas i patrzyliśmy, jak tamta grupka schodzi po schodach. Harvey

308

miał tam zaparkowany samochód, wpuścili go przez bramę, gdzie nie ma wjazdu. Drew odwróciła się i stanęła na palcach, żeby się rozejrzeć; próbowa­ła mnie odszukać, co było ostatnią rzeczą, jakiej sobie życzyłem, lecz Harvey szybko wsadził ją do samochodu i sam wskoczył za nią. Mówiłem mu: żadnych glin, jednak stało tam paru żołnierzy armii stanowej w bryczesach i ze skórzanymi paskami skrzyżowanymi na piersiach, w tych fajnych fil­cowych kapeluszach w skautowskim kolorze oliwki z nieodłącznym rzemiennym paskiem pod brodą. Ci faceci odbywali służbę głównie dla ozdoby, na wypadek, gdyby pokazał się gubernator albo ktoś taki, lecz byli potężnie zbudowani i nieprzekupni, bo cóż takiego tamci mogliby im dać w zamian — autostradę? Sytuacja była niejednoznaczna; nie podobało mi się zmarszczone czoło Irvinga. Gdyby przyszło im do głowy, że ona się boi i ucieka, oboje znaleźlibyśmy się w okropnych opałach.

O co tu chodzi? i— spytał Irving.

Rozrywki snobów — odrzekłem. — Oni nie mają nic lepszego do roboty i tyle.

Przyspieszonym krokiem, lecz nie biegiem, Ir­ving i Mickey opuścili park bocznym wejściem i podążyli do swojego samochodu. Nalegali, bym jechał razem z nimi, i uznałem, że nie mam wyboru. Kiedy wsiadaliśmy do packarda, otworzyłem sobie tylne drzwi, żeby usiąść z tyłu, i ku swemu za­skoczeniu zobaczyłem siedzącego tam pana Ber­mana. Wciąż zamierzał zrealizować swój numer. Nie odzywałem się, on też milczał, ale wiedziałem, że teraz mam do czynienia z jego gniewem. Irving powiedział:

Pojawił się mąż.

Mickey włączył się do ruchu ulicznego i przed następnym skrzyżowaniem dogonił tamten samo­chód. Jechał za nim, utrzymując dyskretny dystans.

309

Byłem tak samo zaskoczony, jak wszyscy, kiedy tamten wóz nabrał prędkości i pędził na południe od miasta. Nie zatrzymali się nawet, żeby zabrać z hotelu jej rzeczy.

Całkiem nagle skończyła się Saratoga i znaleźliś­my się na wsi. Jechaliśmy za nimi przez jakieś dziesięć czy piętnaście minut. Potem spojrzałem w bok przez szybę i pojąłem, że znajdujemy się w pobliżu lotniska: samoloty, jedno i dwupłatowce, stały zaparkowane niczym samochody. Kierowca Harveya skręcił tam, a my minęliśmy wjazd i zje­chaliśmy z drogi pod drzewa, skąd widać było hangar i kawałek drogi pasa startowego. Skarpeta wskaźnika wiatru na krańcu pasa startowego zwi­sała bezwładnie — ja czułem się podobnie.

W samochodzie zapadło straszliwe milczenie, silnik cały czas pracował. Wyczuwałem, że pan Berman kalkuluje współczynnik szans. Tamci pod­jechali do samolotu z pojedynczymi silnikami, który miał drzwi otwarte tuż pod skrzydłem. Ktoś, kto już znajdował się w środku, podawał im ręce, ułatwiając wsiadanie. Znowu Drew obejrzała się, by spojrzeć w tył, i znowu Harvey zasłonił jej widok. Ciągle trzymała w ramionach bukiety kwiatów.

Wygląda, że ta damulka dała nogę — stwier­dził pan Berman. — Nie wiedziałeś, co się święci?

Akurat — odparłem. — Tak samo, jak się spodziewałem, że Lulu zaprawi mnie w nos.

Co ona sobie myśli?

Nie boi się, jeżeli o to chodzi — powiedzia­łem. — To jej towarzystwo tak właśnie podróżuje. Prawda jest taka, że ona już od pewnego czasu się zbierała, żeby prysnąć.

Skąd wiesz? Mówiła ci o tym?

Nie w aż tylu słowach. Ale mogłem wyczuć.

No... to ciekawe — zastanawiał się przez chwilę. — Jeśli się nie mylisz, to rzeczywiście

310

wszystko zmienia. Mówiła coś o Dutchu, miała pretensje, czy coś w tym rodzaju?

Nie.

To skąd wiesz?

Po prostu wiem. Jej to zwisa.

Znaczy, co?

Nic. Na przykład zostawiła przed hotelem nowiutkie auto. Możemy je zabrać, ma to gdzieś. Jej na niczym nie zależy, ona nie ma tego natural­nego strachu jak większość dziewczyn, które się spotyka... ani nie zazdrości, nic takiego... Ona robi to, na co ma ochotę, aż jej się znudzi, i wtedy robi coś innego. I tyle.

Znudzi?

Przytaknąłem.

Odchrząknął.

Oczywiście — oświadczył — to jest rozmowa, do której nigdy nie wolno wracać.

Zamknęły sif drzwi kabiny.

A co z tym mężem? Czy on może narobić nam kłopotów?

Z niego jest taka cukrowa wata — stwier­dziłem. — A tak w ogóle to opuściłem siódmą gonitwę i nie miałem szans postawić na tego pewniaka, co pan mi dał. To miała być moja wypłata, to miała być moja szansa na duży za­robek.

Z hangaru wyszedł mężczyzna, chwycił oburącz śmigło, rozruszał je i odskoczył, gdy silnik zapalił. Potem dał nura pod skrzydło, wyciągnął bloczki spod kół i samolot zakołował na pas startowy. To był piękny srebrny samolot. Na moment zatrzy­mał się, z łopoczącymi lotkami i sterem spraw­dzającym kierunek wiatru, aż wreszcie wystarto­wał. Po chwili już szybował w powietrzu. Widać było, jaki jest lekki i delikatny, kiedy się wznosił, szybował i drżąc przemierzał otchłań nieba. Po-

311

chylał skrzydła i jaśniał w słońcu, a potem przyjął nowy kurs i trudno było go dojrzeć. Kiedy go obserwowałem, zatracał swe kształty, niczym coś, co płynie. A potem pomyślałem, że jest jedną z tych nitek, co pływają mi czasem po powierzchni oka. Wreszcie zniknął w chmurze, lecz ja ciągle coś czułem w oku.

Będą jeszcze inne wyścigi — stwierdził pan Berman.

Część czwarta

Rozdział 17

Kiedy wróciłem, w tej samej chwili zorientowałem się, że pobyt na wsi uszkodził mi zmysły. Wszędzie czułem zapach spalenizny, oczy mnie piekły i ogłu­szał harmider. Wszystko było popsute i rozlatywało się, kamienice nadgryzł ząb czasu, puste place zawalone były gruzem i odpadkami. Jednak naj­poważniejszym ze wszystkich objawem, wyraźnie świadczącym o uszkodzeniu mózgu, było wrażenie, że moja ulica zmalała. Że jest taka żałosna, po­kornie wciśnięta między domy. A ja nadszedłem w moim pogniecionym od upału garniturze z białe­go lnu z nastroszonym kołnierzem i w rozluźnio­nym krawacie, bo postanowiłem dobrze wyglądać w oczach matki; chciałem pokazać, jak sobie świet­nie radziłem przez lato, a w efekcie byłem wymięto- szony po długiej podróży. W Nowym Jorku była upalna sobota, a ja czułem się zmęczony i słaby. Skórzana waliza swoim ciężarem wyrywała mi ramię ze stawu, lecz pod spojrzeniami innych ludzi zorientowałem się, że typi razem też się mylę w wyczuwaniu spraw, bo wyglądałem za dobrze: nie byłem kimś, kto powraca do domu, tylko obcym. Nikt na wschodnim Bronxie nie miał takich ubrań, nikt nie posiadał skórzanej walizki z dwoma

paskami na klamerki. Wszyscy mi się przygląda­li; dzieciaki przerywały grę w klasy lub w piłkę, dorośli siedzący przed domem milkli na mój wi­dok, a ja mijałem ich, krocząc obok, z uszkodzo­nym zmysłem słuchu. Wszystko wokół zamierało, jak gdyby cisza osaczała mnie duszną atmosferą goryczy.

Lecz najgorsze miało mnie spotkać, dopiero kiedy pokonałem wysokość schodów. Drzwi nasze­go mieszkania nie domykały się, bo zamek się zepsuł. Była to pierwsza z całej serii ledwie zauważa­lnych zmian na gorsze, które nastąpiły w moim świecie, gdy mnie nie było. Kiedy pchnąłem drzwi, roztoczył się przede mną smętny widok ciasnego wnętrza o niskim suficie, w tym samym stopniu znajomy, co zdecydowanie nienormalny: wybrzu­szone linoleum na podłodze, meble, z których wyłażą i zwisają kłaki, martwa roślina na schodach przeciwpożarowych, a w kuchni cała ściana i sufit osmalone w miejscach, gdzie świeczki mojej matki płonęły zbyt gwałtownie. Kuchenny stół palących się szklanek teraz akurat nie pełnił swojej funkcji; blat był pokryty stożkami, grudkami i kałużami zastygłej białej stearyny z niewielkimi czarnymi wgłębieniami i wyrwami, które przywiodły mi na myśl model Księżyca w planetarium. Ani śladu mojej matki, chociaż cały czas tam mieszkała, co mogłem stwierdzić: jej słój z długimi ozdobnymi szpilkami do włosów stał tam gdzie zwykle; jej fotografia jako młodej kobiety u boku mojego ojca, którego sylwetka została przekreślona kredką, a twarz starannie usunięta za pomocą nożyczek, to wszystko tam było, i parę jej ubrań zwisających z drzwi szafy w sypialni, a na półce — pudło na kapelusz, który przysłałem z Onondagi. W środku był kapelusz zawinięty w bibułkę, tak jak przyjechał ze sklepu.

W lodówce było parę jajek, połówka czerstwego żytniego chleba w papierowej torebce i butelka mleka z nieświeżym kożuchem.

Zapaliłem światło, usiadłem na podłodze pośrod­ku tej siedziby zagubionej kobiety i jej utraconego syna i ze wszystkich kieszeni powyciągałem złożone banknoty składające się na nasze bogactwo. Roz­prostowałem je i ułożyłem według nominału, potem wyrównałem plik, poklepując z wszystkich stron rozpostartymi dłońmi. Wróciłem ze wsi posiadając niewiele ponad sześćset pięćdziesiąt dolarów: resztę z budżetu na podróż do Saratogi, którą pan Berman pozwolił mi zatrzymać. To była ogromna suma pieniędzy, lecz mnie to nie wystarczało; żadna suma nie wyrównałaby rachunku za pobożne i wysoce moralne życie w wierze oraz kąpiele w kuchennym zlewie. Włożyłem gotówkę do walizki, a walizkę do szafy. Znalazłem przy tym parę starych portek przetartych na kolanach, podkoszulek z dzianiny i moje stare sznurowane trampki Nat Holman z dziurawymi podeszwami. Przebrałem się w te rzeczy i zaraz poczułem się nieco lepiej. Usiadłem na schodach przeciwpożarowych, zapaliłem papie­rosa i zacząłem.przypominać sobie, kim jestem, tylko że po przeciwnej stronie ulicy stał mi przed oczami wybudowany z cegieł i piaskowca Dom Dziecka Maksa i Dory Diamondów, który wkrótce zdominował moje myśli. Wetknąłem papierosa w kącik ust, dałem susa bokiem przeciwpożaro­wych schodów, zszedłem po drabinie i zawisłem przez chwilę na rękach, by po chwili opaść z wyso­kości około trzech metrów na chodnik. Dopiero przy lądowaniu spostrzegłem, że jestem nie całkiem tym samym fantomem zwinności, co przedtem. W kolanach poczułem więcej niż wstrząs po zwyk­łym skoku, tak samo w drobnych kostkach stóp. Na wsi dobrze się odżywiałem i pewnie przybrałem

315

nieco na wadze. Rozejrzałem się, żeby sprawdzić, czy mnie ktoś obserwuje, i przeszedłem na drugą stronę ulicy, na tyle wolno, by ukryć skłonność do utykania. Po schodkach zszedłem do sutereny siero­cińca Diamondów, gdzie mój przyjaciel Arnold Smieciarz, który sprzedał mi pistolet, siedział w swoim zakurzonym królestwie i zbierał wszystko, co znalazło się w zasięgu naszych rąk strącone z wyżyn wyższej użyteczności.

Ten mój flegmatyczny przyjaciel!

No i gdzieżeś był? — zapytał, jak gdybym przez wszystkie te lata mylił się, uważając go za głupka; cóż za dar wymowy, a przy tym urósł: zapowiadał się na wielkiego, grubego faceta jak Julie Martin. Wstał, żeby się ze mną przywitać, upuszczając blaszane garnki, które z brzękiem potoczyły się po cementowej podłodze sutereny, a on uśmiechał się, ten ociężały geniusz.

Milo było zatem znów znaleźć się w piwniczce, zapalić papierosa i opowiadać Arnoldowi Smiecia- rzowi zmyślone historie, podczas gdy on badał jeden po drugim tajemnicze i trudne do ziden­tyfikowania obiekty nieorganiczne, żeby ustalić, do którego pojemnika powędrują. Nad głowami sły­chać było odgłosy stóp sierot z przytułku Diamon­dów i ich tupoczące zabawy rozbrzmiewały echem w fundamentach, przez co stłumione gulgotanie słodkich dziecięcych igraszek skojarzyło mi się z wodą, która tryska z głębi ziemi. Właściwie po­myślałem sobie, że powinienem wrócić do szkoły. Byłbym w dziesiątej klasie: ulubiona liczba pana Bermana, zawierająca jedynkę i zero, poza tym wszystkie cyfry potrzebne do wyrażenia dowolnej liczby. To była przelotna myśl; pomysł, jaki ci przy­chodzi do głowy, gdy jest ci przykro i opadasz z sił.

Lecz kiedy wszedłem na górę spojrzeć na starą salę gimnastyczną i sprawdzić, czy nie ma tam

316

jeszcze kogoś znajomego, na przykład niewysokiej czarnowłosej dziewczynki-akrobatki, spowodowa­łem konsternację, zakłócając rytm ich zabawy. Zapanowała taka sama cisza, jak wówczas gdy z walizką szedłem po mojej ulicy. Dzieci, które wydały mi się teraz strasznie dziecinne, wpatrywały się we mnie w ciszy, która nagle zapadła w sali gimnastycznej. Po lśniącej podłodze toczyła się piłka do siatkówki, a nie znana mi wychowawczyni, która ściskała w ręku gwizdek umocowany na plecionym sznurku wokół szyi, zbliżyła się, by mi powiedzieć, że to nie miejsce publiczne i obcym wstęp wzbroniony.

Tak wyglądał pierwszy zestaw informacji po­twierdzających bezpodstawność moich oczekiwań. Nie mogłem wrócić tam, gdzie byłem, bo istniały dwie odmiany podróży: ja wyruszyłem na północ stanu po górzystych drogach, podczas gdy ludzie z mojej ulicy podróżowali w obrębie komórek czasu swego istnienia. Dowiedziałem się, że Becky wyjechała; adoptowała ją rodzina z New Jersey. Powiadomiła mnie o tym dziewczyna z jej piętra: ta Becky to szczęściara, bo ma teraz własny pokój — a potem kazała mi wyjść, bo nie powinienem wchodzić na piętro dziewczyn, to nie wypada. Wobec tego poszedłem na poddasze, gdzie dopóki nie zorientowałem się, że ją kocham, płaciłem tej kochanej małej za dawanie dupy. Zastałem tam kierownika, który malował zielone linie na planszy do gier zręcznościowych. Wstał i grzbietem dłoni trzymającej pędzel otarł z twarzy pot w miejscu, gdzie musiało go swędzieć, i powiedział mi, że jestem łobuzem z ulicy, zaraz policzy do trzech, i już mnie tu nie ma, a jeżeli jeszcze raz mnie zobaczy na terenie posesji, to mi nogi z dupy powyrywa, potem wezwie gliniarzy, żeby zrobili to samo.

Łatwo sobie wyobrazić, że to był dość inte­resujący powrót do domu, ale naprawdę mnie zezłościło, że byłem taki wrażliwy i głupi spodziewa­jąc się czegoś, nie wiadomo czego, po tej okolicy, z której przecież uciekłem gdzie pieprz rośnie. W ciągu następnych dni zorientowałem się, że gdziekolwiek się ruszyłem, cokolwiek zrobiłem, ludzie zaraz o tym wiedzieli: może nie w szcze­gółach, lecz na tyle, by karmić swe mityczne wyob­rażenia o gangsterach. Zdobyłem reputację. Na rogu, w sklepie cukierniczym, gdzie kupowałem co rano i co wieczór gazety, w upalnym zmierzchu na progach kamienic i przez całą drogę do Bathgate znano mnie z widzenia; to, kim byłem i co zrobiłem, roztaczało nade mną poświatę, gdy szedłem ulicą. Rozumiałem, że to w ich tłumie oświetla mnie niczym blask; otaczało mnie coś w rodzaju hańby. Znałem to uczucie z autopsji: zawsze był w sąsiedztwie ktoś taki jak ja, o kim słyszało się od innych chłopa­ków, i to dopiero wtedy, gdy już skręcił za róg. Mówili, że trzeba się go obawiać i nigdy z nim nie zadawać. W takich okolicznościach przebieranie się w stary strój dzieciaka, co umie żonglować, było pretensjonalne, wróciłem więc do ubioru głoszące­go mój sukces. Poza tym nie chciałem zawieść niczyich oczekiwań. Jak już jesteś w gangu, to na zawsze — mówił mi pan Schultz i nie groził mi w tym momencie, tylko raczej litował się nad sobą. Żebym pomyślał, że to podejrzana propozycja. Ale już nie teraz, nie teraz.

Oczywiście podsumowuję tu smutne wnioski z kilku kolejnych dni. Na początku tylko przeraże­nie; najgorszy szok spowodowała moja matka, którą ujrzałem w parę godzin po przyjeżdzie. Szła ulicą popychając brązowy dziecinny wózek z wik­liny i natychmiast wiedziałem, już z daleka, że jej urocze roztargnienie zmieniło się w coś gorszego.

318

Nieuczesane siwe włosy fruwały na wszystkie stro­ny, im bardziej się do mnie zbliżała, tym okropniej­szej nabierałem pewności, że jeśli nie zastąpię jej drogi i nie przemówię do niej, nie zareaguje w żaden sposób, tylko minie mnie obojętnie. Zresztą później to była wciąż zabawa w chowanego. Najpierw na jej twarzy odmalował się gniew, bo wózek natrafił na przeszkodę, potem uniosła wzrok i przez chwilę czułem, że jej umysł odbiera mnie z pełną ostrością, że zobaczyła mnie, lecz wiedziała tylko tyle, że powinna mnie rozpoznać, bo to ważne. I dopiero wtedy, gdy serce zamarło mi na nieznośnie długą chwilę, obudziłem się znowu do życia, rozpoznany przez pełną godności wariatkę Mary Behan.

Billy, to ty?

Tak, mamo.

Wyrosłeś.

Tak, mamo.

Z niego jest duży chłopak — powiedziała do kogoś tam, kto miał słuchać.

Wpatrywała się teraz we mnie z taką intensyw­nością, że aż musiałem się do niej zbliżyć, by ujść z zasięgu jej pałającego wzroku. Objąłem ją i poca­łowałem w policzek; nie była tak świeża i czysta, jaką ją zawsze znałem, tylko roztaczała cierpki zapach kurzu ulicy. Zajrzałem do wózka i zobaczy­łem zbrązowiałe liście sałaty, starannie rozścielone na dnie niczym lilie wodne, i kolby kukurydzy, i rozsypane pestki arbuza, wciąż otoczone śluzowa­tym miąższem. Nie chciałem się dopytywać, co to jest według niej. Nie uśmiechała się i nie życzyła sobie pocieszania.

O mamo, mamo! Jednak kiedy wózek znalazł się już w domu, wywróciła go, wysypała odpadki na gazetę, zwinęła jak w papierową torebkę i wstawiła do kuchennej śmietniczki, która jak zwykle cze­kała, aż zadzwoni dozorca na znak, że można ją

319

wstawić do małej windy na śmieci. Odetchnąłem więc | ulgą. Musiałem się przyzwyczaić, że ona miewa różne nastroje, zmieniające się jak pogoda, i za każdym razem, gdy jej aura ulegała poprawie, sądziłem, że to już na dobre, że problem z głowy. Wtedy znów się chmurzyła. W niedzielę pokazałem jej wszystkie posiadane pieniądze, co chyba jej się podobało, następnie poszedłem kupić artykuły po­trzebne na porządne śniadanie, po czym matka przyrządziła to po staremu, wspominając nasze wspólne upodobanie do jaj sadzonych. Wykąpała się i ładnie ubrała, potem uczesała i upięła włosy, żebyśmy mogli razem pójść na spacer aleją Clare- mont, potem po schodkach do parku Claremont posiedzieć na ławce pod wysokim drzewem i prze­czytać niedzielne gazety. Ale nie zadała mi żadnego pytania o lato: gdzie byłem, czym się zajmowa­łem — co nie wynikało z braku ciekawości, tylko z milczącej wiedzy, jak gdyby wszystko to już wcześniej słyszała i niczym nie mógłbym jej za­skoczyć.

Zdążyłem już do tej pory poczuć okropny ciężar winy przez zaniechanie; ona tak wyraźnie cieszyła się z oddalenia od najbliższego sąsiedztwa, siedząc wśród spokojnej zieleni parku. Obawa, że moje wyczyny mogły jej zaszkodzić, że przeze mnie czuła się wykluczona ze społeczności tak samo jak ja — w ogólnym odczuciu byliśmy złą rodziną: wariatka wychowała łobuza — sprawiła, że byłem bliski płaczu.

Mamo — powiedziałem. — Mamy teraz wystarczająco dużo pieniędzy, żeby się wypro­wadzić. Co myślisz o nowym mieszkaniu w tej okolicy, blisko parku, może udałoby się znaleźć budynek z windą i mielibyśmy widok na zieleń z każdego okna. Widzisz, jak z tamtych domów,

Skierowała wzrok we wskazanym przeze mnie kierunku i przecząco pokręciła głową, kilkakrotnie. Potem siedziała wpatrując się we własne dłonie złożone na kieszonkowym wydaniu książki trzy­manej na kolanach i jeszcze raz pokręciła głową, jak gdyby musiała przemyśleć pytanie i odpowie­dzieć na nie raz jeszcze, jakby pytanie ciągle się pojawiało i nie wolno było pozostawić go bez odpowiedzi.

Posmutniałem do tego stopnia, że zaprosiłem ją do restauracji; byłem gotów na wszystko — nawet zaproponowałem jej kino byle tylko nie wracać na naszą ulicę: nie mogłem znieść myśli o tym. Byłem tak zagubiony, że tylko w miejscach pu­blicznych czułem się jak w domu: tam gdzie coś się działo, mógłbym matkę ożywić, rozśmieszyć, zachęcić do rozmowy, żeby znów zaczęła być moją matką. Na skraju parku złapałem taksówkę i ka­załem szoferowi jechać aż na Fordham Road, do tego samego Schraffta, gdzie piliśmy herbatę tego dnia, kiedy pojechała ze mną kupować ubrania. Musieliśmy zaczekać, aż zwolni się stolik, lecz kiedyśmy usiedli, dostrzegłem jej zadowolenie, że znów znalazła się w tym samym miejscu, bo zapa­miętała je i była zadowolona z pretensjonalnego wystroju wnętrza, sugerującego pewną dystynkcję, oferowaną poczciwym ludziom przez dobre kie­rownictwo. Tylko że teraz, rzecz jasna, uznałem ten lokal za nędzną budę z podłym jedzeniem w znikomych porcjach. Z rozbawieniem pomyśla­łem o obfitych posiłkach spożywanych wraz z gan­giem w hotelu „Onondaga” — i jak oni by się czuli, gdyby przyszło im jadać u Schraffta, wśród wier­nych kościoła ze Wschodniej Fordham Road. Jaką minę miałby Lulu Rosenkrantz. gdyby kelnerka postawiła przed nim malutką kanapkę z ogórkiem na chlebie bez skórki i wysoką szklankę mrożonej

321

herbaty ze zbyt małą ilością kostek lodu. A potem zrobiłem błąd wracając myślami do naszej bef­sztykowej kolacji z Drew Preston w Brook Club. Przypomniałem sobie, jak wyglądała, siedząc na­przeciw mnie, podparta na łokciu, kiedy nieco wstawiona chłonęła mnie wzrokiem i uśmiechała się z rozmarzeniem. Poczułem, że czerwienieją mi uszy, podniosłem wzrok i ujrzałem, że matka przygląda mi się w taki sam sposób, z przerażającym podo­bieństwem, aż przez chwilę nie wiedziałem, gdzie jestem ani z kim, i wydało mi się, że one się znają — Drew i moja matka. Poprzez jakieś na­łożenie ich wizerunków miałem wrażenie, że są przyjaciółkami, poza tym miały podobny wykrój pełnych warg i ich oczy też mieniły mi się, prze­nikały... Moim przekleństwem była miłość, która nie rozróżniała, tylko łączyła je nierozerwalnie. Wszystko to zdarzyło się w krótkiej chwili, lecz nie pamiętam teraz, bym kiedykolwiek czuł się tak samo katastrofalnie zdany na własne źródła infor­macji: zrzucałem upierzenie żółtodzioba i usilnie starałem się wyswobodzić ciałem, duszą i rozu­mem. Zmieniałem upierzenie i próbowałem się wyrwać — ale nie sercem, nie sercem. Naraz wstąpił we mnie gniew: na co, na kogo — nie wiedziałem; może na Boga, że nie działa tak szybko i pewnie jak ja, najedzenie na moim talerzu. Moja matka nudziła mnie, pogardzałem tą pożałowania godną egzystencją, do której się przypisała. To niesprawiedliwie, że byłem zmuszony wrócić do beznadziejnej nudy życia rodzinnego, że tak mnie zdegradowano po wykonaniu ciężkiej pracy zgod­nej z moimi przestępczymi skłonnościami. Udało mi się! Czy do niej to nie dociera? Lepiej niech nie stara się mnie powstrzymać. Nikt mnie nie powstrzyma.

Potem wiadomo: przyszła kelnerka z pytaniem,

322

czy jeszcze coś podać, no i wtedy prosi się o ra­chunek i wychodzi.

W pierwszy poniedziałkowy poranek po moim powrocie matka jak zwykłe wyszła do swojej pracy w pralni, co kazało mi sądzić, że jej szaleństwo było kontrolowane, czyli to wcale nie szaleństwo, tylko przemijająca odmiana roztargnienia, które znałem od zawsze. Wtedy zajrzałem do wiklinowe­go wózka i zobaczyłem tam ułożone jak w gnieź- dzie skorupki od jajek z naszego niedzielnego śniadania. I pierwszy raz, lecz nie ostatni, w ciągu jednej sekundy moje samozadowolenie zmieniło się w rozpacz. Zastanawiałem się, zresztą robiłem to później wiele razy, co było częścią całego cyklu bez końca, czy nie powinienem może przestać się oszukiwać i stawić czoła prawdzie, że coś trzeba z tym zrobić i może lepiej poszukać jakiegoś leka­rza, niech ją zbada i leczy, zanim pogorszy się jej na tyle, że trzeba będzie zamknąć ją w zakładzie. Nie wiedziałem dokładnie, jak się do tego zabrać ani kogo się poradzić, ale zdawało mi się, że pan Schultz ma starą owdowiałą matkę, którą się opie­kuje, więc może on mógłby pomóc, a może nawet gang ma własnych lekarzy, tak samo jak adwoka­tów. Tak czy owak, do kogo miałem się zwrócić? Tutaj już nie należałem, nie zaliczałem się do sierot ani do ludzi z sąsiedztwa; gang był wszystkim, co miałem, nieważne, o co mi ostatecznie chodziło i nieważna chwilowa nielojalność: należałem do nich, a oni do mnie. Jeśli miałem jakieś pragnie­nia — opuszczenia mojej matki, uratowania mojej matki — wszystkie koncentrowały się na panu Schultzu.

Lecz nie dawał mi żadnego znaku, zresztą po­zostali też; wszystkiego dowiadywałem się z ga-

323

zet. Nie ruszałem się z domu — wychodziłem tylko po gazety i paczkę wingsów, czytałem każdą gaze­tę, która wpadła mi w ręce. Kupowałem wszystkie, rano i wieczorem: to się zaczynało późną nocą, kiedy wychodziłem do kiosku pod kolejką El na Trzeciej Alei i kupowałem wczesne wydania gazet z następnego poranka, a potem rano szedłem do sklepu ze słodyczami na rogu, po późne wydania, następnie w południe udawałem się do kiosku po wczesne wydania gazet wieczornych, aż wreszcie wieczorem szedłem na róg, by kupić wydania ostatnie. Rządowe oskarżenie wydawało mi się nie­podważalne. Mieli dowody na piśmie, mieli ze­znania z Wewnętrznego Biura Przychodów, które objaśnia prawo podatku dochodowego, oni fak­tycznie się zasadzili. Strasznie się denerwowałem. Kiedy pan Schultz stanął na podium, wydawało mi się, że jest nieprzekonywający. Wyjaśnił, że jego adwokat udzielił mu błędnej porady, że jego adwokat po prostu popełnił błąd, a kiedy tylko jego adwokat wyjaśnił swój błąd, wtedy pan Schultz z radością dołożył wszelkich starań, żeby spłacić każdy grosz, który był winien, jako patriotycznie nastawiony obywatel. Lecz to nie wystarczyło rzą­dowi, który postanowił go ukarać. Nie byłem pewien, czy nawet prosty rolnik uwierzy w tę kulawą historyjkę.

Podczas gdy czekałem na wiadomości, starałem się dostrzec dobre strony w obu wyrokach, gdyż w ten sposób przygotowywałem się do późniejszych wydarzeń. Gdyby pan Schultz poszedł do pudła, wszyscy bylibyśmy od niego uwolnieni tak długo, jak długo by siedział. To byłby prawdziwy luksus, którego nie sposób sobie odmówić. Sama myśl

o uwolnieniu od niego! Ale jednocześnie w cicho pracującym zegarze mego przeznaczenia poszły w drzazgi moja wiara i upór. Jeżeli coś tak zwy- 124

czajnego i pospolitego jak władza rządu potrafi rozchrzanić moje życie, w takim razie moje tajemne chody u prawdziwego wymiaru sprawiedliwości w świętym wszechświecie zwyczajnie nie istnieją. Jeżeli zbrodnie pana Schultza były tylko ziemskimi zbrodniami, w takim razie świat składał się z rzeczy, które mogłem zobaczyć, natomiast moje pogwiz­dywanie pod nosem z racji wiary w niewidzialne uzdolnienia było jedynie produktem mojego umysłu. Nie do wytrzymania. Ale jeżeli on się wywinie, jak tylko on się wywinie, ja wracam na pierwszą Unię strachu i pełen chłopięcej wiary i drżącego zaufania dotrę do właściwych wniosków co do wybranych przeze mnie niebezpieczeństw. Czego zatem chcia­łem? Jakiego wyroku, jakiej przyszłości?

W sposobie mojego czekania odkryłem odpo­wiedź: co rano spoglądałem na ostatnią stronę „Timesa”, sprawdzając rozkłady rejsów statków pasażerskich. Chciałem po prostu się dowiedzieć, jak nazywają się te statki i dokąd płyną, no i było ich mnóstwo do wyboru. Miałem nadzieję, że Harvey Preston opracował trasę; zacząłem nawet go lubić. Pokazał klasę w Saratodze i teraz też nie widziałem powodu, dla którego miałoby mu się nie udać. W myślach obserwowałem Drew przechy­loną przez liny przy świetle księżyca, wpatrującą się w srebrzący się ocean, zatopioną w myślach o mnie. Wyobrażałem ją sobie w szortach i bolerku, jak gra w ping-ponga na tylnym pokładzie oblanym słońcem, zupełnie tak jak dzieciaki grały w sie­rocińcu na dachu. Jeżeli się myliłem, jeśli pan Berman, Irving i Mickey przyjechali tylko po to, żeby ją zabrać, albo porozmawiać z nią w imieniu pana Schultza, to w takim układzie kto stracił? Ja straciłem Drew, moją Drew.

W środowych popołudniówkach adwokaci przed­stawiali podsumowania swoich wystąpień, w czwar-

325

fliK: _

tek sędzia wydał instrukcje ławie przysięgłych i aż do wieczora ława uzgadniała werdykt. Późnym wieczorem udałem się na Trzecią Aleję i zobaczy­łem, że pan Schultz figuruje w tytułach dodatków specjalnych wydanych zarówno przez gazety po­ranne, jak i popołudniowe: uwolniono go od wszel­kich zarzutów.

Wydałem dziki okrzyk radości i począłem tań­czyć i skakać dookoła kiosku z gazetami, podczas gdy pociąg łomotał mi nad głową. Patrząc na mnie nie można było się domyślić, że kiedykolwiek wierzyłem, iż ten właśnie człowiek zamierzał mnie zabić jeszcze tydzień temu. Na zdjęciach pokazano go z bliska, szeroko uśmiechał się do obiektywu w „Mirror”, całował swój różaniec w „American”, a w „Evening Post” obejmował ramieniem głowę Dixie Davisa, by zamaszyście ucałować go w czoło. „News” i „Telegram” pokazały, jak obejmuje ra­mieniem szefa ławy przysięgłych, mężczyznę w ro­boczym kombinezonie. 1 wszystkie gazety cytowały uwagi wygłoszone przez sędziego po wysłuchaniu werdyktu ławy przysięgłych:

Panie i panowie, przez wszystkie łata, odkąd zasiadam na ławie sędziowskiej, nigdy nie byłem świadkiem takiego braku poszanowania dla prawdy i jej dowodów, jaki państwo dziś okazaliście w tym miejscu. Jak mogliście, po wysłuchaniu aktu oskar­żenia starannie przygotowanego przez rząd Sta­nów Zjednoczonych, uznać oskarżonego niewin­nym i wolnym od wszelkich zarzutów? Do tego stopnia zachwiało to moją wiarą w mechanizm sprawiedliwości, że mogę jedynie wyrazić obawę

o przyszłość naszej demokracji. Zwalniam was bez podziękowań Sądu za wasz wkład w sprawied­liwość. Przynosicie wstyd i hańbę.

Moja matka zachowała pierwszą stronę „Mirror” z uśmiechniętym obliczem pana Schułtza i zło-

326

żyła ją tak, że widać było samo zdjęcie. Ułożyła je w wózku i podciągnęła mu kocyk aż do pod­bródka.

A teraz opowiem o popijawie, która trwała przez dwa dni i trzy noce w burdelu na ulicy Sie­demdziesiątej Szóstej Zachodniej, między Colum­bus Avenue i Amsterdam Avenue. Wcale nie twier­dzę, że wiedziałem, kiedy jest noc, kiedy dzień, a wszystko przez te ciemnoczerwone aksamitne zasłony w oknach i cały czas zapalone światło lamp w abażurach z frędzlami oraz kandelabrów z rżnię­tego szkła. Dokładny czas nie miał po chwili większego znaczenia. To był dom z piaskowca, a najbardziej w pamięci utkwił mi wydatny, nieco postarzały i trzęsący się zad pewnej kurwy, która uciekała po schodach piszcząc z udawanego stra­chu, podczas gdy jakiś typ próbował ją schwytać, lecz poleciał na pysk i szorował buźką po scho­dach, gdy tak zjeżdżał: wpierw nogi, potem roz­postarte ramiona. W większości dziewczyny były młode, ładne i szczupłe; niektóre miały wkrótce dosyć i sobie poszły, zastąpiły je nowe. Było tam mnóstwo facetów, których nie rozpoznawałem; impreza miała być niby tylko dla tych najważniej­szych, lecz szybko rozniosła się wieść i nie ogolone twarze ciągle się zmieniały: na drugi dzień — czy też noc — zobaczyłem nawet gliniarza w pod­koszulku i szelkach podtrzymujących granatowe portki, a kurwa w jego galowej czapce zsuniętej zawadiacko na tył głowy całowała mu bose stopy, jeden palec po drugim.

Kobiety zaśmiewały się, gdy przerażający faceci podszczypywali je i łachotali, i nie okazując cienia strachu szły z nimi na górę, niczym nieustraszone sobowtórki Drew, gotowe wpuszczać w siebie mor-

327

derców. Byłem oszołomiony tą liczbową transfor­macją wartości — przeliczaniem uczuć na numery; w kącie pokoju dostrzegłem chytry uśmieszek na twarzy pana Bermana za zasłoną tytoniowego dymu. W dużym salonie na dole trzy albo i cztery kobiety uczepiły się pana Schultza z wszystkich stron: przysiadły mu na kolanach, na poręczach jego fotela, podgryzały go w uszko, błagały, by z nimi zatańczył, a on się śmiał, pieścił je, pod­szczypywał i zabawiał się z nimi. Zauważyłem nadmiar różnych ciał, ale nie rozróżniałem osób, widziałem tylko pomieszanie z poplątaniem: ob­fitość piersi, konstelacje sutków, mnogość brzu­chów, półdupków i plątanina długich nóg. Pan Schultz zauważył, że się przyglądam, i wysłał dziewczynę, żeby mnie wzięła do łóżka. Niechęt­nie odłączyła się od wesołej kompanii, żeby mnie zaprowadzić na górę, co spotkało się z nieodzow­nym wybuchem wesołości ze strony moich ko­legów, którzy postarali się zmienić tę okazję w coś bardzo nieprzyjemnego dla mnie i dla tej kobiety też, bo pałała gniewem, czując się poni­żona z powodu mojego wieku i znikomego znacze­nia. Oboje nie mogliśmy się doczekać, kiedy wresz­cie nastąpi koniec: to nie należało do obchodów, świętowanie odbywało się gdzie indziej. Dla mnie to było okropne, jak można traktować seks anty- seksualnie i z pogardą młócić się niecierpliwie... Po wszystkim wypiłem prawdziwy manhattan, który przynajmniej był słodki z chrupiącą wisienką na dnie.

Madame, która zarządzała tym biznesem, prze­bywała głównie w kuchni na zapleczu, na parterze. Była bardzo nerwową kobietą; wiem, gdyż usiadłem z nią na krótką pogawędkę. Było mi jej szkoda, bo pan Schultz po pijaku przyłożył jej za wyima­

ginowaną obrazę i miała podbite oko. Potem prze­praszał i dał jej nową studolarówkę. Madame była filigranowa i on przezywał ją Mugsy, może z racji podobieństwa do pekińczyka, którego stale trzy­mała na kolanach. Miała drobną twarz z zadartym noskiem i oczami jak guziki, pośród kręconych, wysoko upiętych, lecz cienkich rudych włosów, a szczupłe, nieduże ciało ubierała w czarną su­kienkę i pończochy, które trochę rolowały się w okolicach kolan. Miała niski głos jak mężczyzna. Zamieniliśmy parę słów, podczas gdy okładała oko kawałkiem surowego befsztyka. W piecyku znajdo­wały się wszystkie sztuki broni, które ludzie musieli przy wejściu oddać na przechowanie. Myślę, że ona przesiadywała w kuchni również po to, by zapobiec bezsensownej strzelaninie w jej domu, jeśli komuś zachciałoby się postrzelać. Jak mogła temu zapo­biec taka mała kobietka, nie mam pojęcia. Miała personel składający się z murzyńskich pokojówek, które nadawały bieg sprawom: zmieniały pościel, opróżniały popielniczki, zabierały puste butelki. Miała też zastęp gońców, też czarnych, którzy wchodzili tylnymi drzwiami, niosąc zapasy drin­ków, piwa i gorzały, kartony papierosów i gorące dania obiadowe w metalowych pojemnikach z po­bliskich barów albo śniadania opakowane w tek­turę; była cały czas spięta, ale wszystko miała doskonale zorganizowane niczym generał, który umie planować i wykorzystywać podległe mu od­działy: zbiera tylko meldunki od czasu do czasu, by wiedzieć, jak rozwija się bitwa. Pożonglowa- łem trochę jajkami w skorupie ugotowanymi na twardo, a ona miała taką pewność, że mi się nie uda, że aż się roześmiała, kiedy żadnego nie upu­ściłem — chyba mnie polubiła: chciała się wszyst­kiego o mnie dowiedzieć, jak się nazywam, gdzie mieszkam, a ja wszystko opowiedziałem, jak do

329

tego doszło, że taki miły chłopiec jak ja przystał do tak plugawego zawodu, co ponownie ją roz­śmieszyło. Uszczypnęła mnie w policzek i poczę­stowała czekoladkami z fikuśnego metalowego pudełka trzymanego stale pod ręką, na którym widniały sceny przedstawiające mężczyzn w spod­niach do kolan kłaniających się kobietom w roz­łożystych krynolinach.

Jednak ta cała madame Mugsy świetnie rozu­miała, skąd bierze się moja skłonność do pętania się po kuchni i z wielką delikatnością i taktem zasugerowała, że ma dla mnie coś specjalnego, egzemplarz najbardziej godny pożądania, miano­wicie świeżą dziewczynę — chodziło jej o młodą nowicjuszkę w zawodzie. Wykonała telefon i po godzinie znalazłem się w małej sypialni na pod­daszu z faktycznie młodą dziewczyną, jasnowłosą,

0 okrągłej twarzy i wysokiej talii, trochę nieśmiałą

1 sprężystą w dotyku, która spędziła ze mną w łóżku całą noc lub raczej ciche godziny, które uchodziły za noc — i na szczęście jej młodość potrzebowała tyle samo snu, ile moja.

Czułem smutek i brakowało mi pewności siebie i za bardzo się sobą przejmowałem, by w pełni cieszyć się tą hulanką. Tam na Bronxie, kiedy wyczekiwałem końca procesu, miałem przemożną chęć ponownego złączenia się z gangiem; do każ­dego z nich czułem miłość, a pewna konsekwencja ich zachowań budziła moją wdzięczność, że w ogóle istnieją. Teraz jednak, gdy już się z nimi połą­czyłem, odwrotną stroną wdzięczności było po­czucie winy. Badałem oblicza pana Schultza i in­nych, by się przekonać, jakie mam notowania. W uśmiechu złotych zębów wyczytywałem to wy­rzut, to oczyszczenie z zarzutu.

Lecz wtedy właśnie — sądzę, że była to druga noc — zorientowałem się, że nie ja jeden znajduję się 330

I w stanie dalekim od ekstazy. Pan Berman ob­warował się w salonie od frontu i siedział tam, czytając gazety i sącząc brandy. Często wychodził, żeby telefonować z publicznych automatów, i pod­czas gdy Lulu ćwiczył swoje nieokrzesanie na ko­lejnych paniach, z których żadna nie omieszkała poskarżyć się dyrekcji, Irving rzadko się oddalał, lecz tylko raz zamanifestował radość z celebro­wania okazji: zdjął marynarkę, rozluźnił krawat, podwinął rękawy i w charakterze barmana ser­wował drinki wszystkim znajomym i nieznajomym z branży kryminalnej, którzy załapywali się na krzywy ryj. Pojąłem wreszcie, że główni dowódcy oddziałów pana Schultza czekają: oni nie robili nic poza tym, a całe to celebrowanie okasji nie jest pod koniec drugiego dnia żadnym wesołym przyję­ciem dla mężczyzn, którzy wiele razem przeżyli, tylko czymś w rodzaju deklaracji dla całej branży, oficjalnym zawiadomieniem, że Dutch powrócił. Cała radość, wesele i ulga po odniesionym zwy­cięstwie ustąpiła miejsca balowaniu jak na imprezie promocyjnej.

Nawet pan Schultz zaczął szukać takiego miejsca w domu, gdzie mógłby w ciszy oddać się rozmyś­laniom, a ja akurat przypadkiem minąłem jedną z łazienek, gdzie zanurzony w gorącej mydlanej wodzie, pykał dymem z cygara w powietrze pełne pary i poddawał się przyjemności mycia mu pleców przez madame, czyli Mugsy, która siedziała przy wannie na drewnianym taborecie, bawiła go roz­mową i żartami, jak gdyby wcale jej nie przyłożył poprzedniego dnia.

Podniósł wzrok i mnie dostrzegł.

Chodź no tu, chłopcze, nie wstydź się.

Usiadłem na pokrywie deski klozetowej.

Ta tutaj Mugsy to moja adeptowana, Billy, czy już się poznaliście?

331

Odpowiedzieliśmy, że owszem.

Wiesz, kim jest Mugsy, mały? Wiesz od kiedy się znamy? Ja ci powiem — powiedział. — Jak Vince’owi Coilowi odbiło i polował na mnie po całym Bronxie, po prostu szalał, żeby mnie dopaść, jak sądzisz, gdzie ja spędziłem cały ten czas?

Tu?

Tylko że wtedy miałam dom na Riverside Drive — wtrąciła madame.

Coli był durny jak cholera — stwierdził pan Schultz. — On się nie znał na urokach życia, nie wiedział, jak wygląda burdel z klasą, dlatego kiedy pierdolnięty Coli latał jak głupi i strzelał do wszyst­kiego, co się rusza, trafiając bary, hurtownie i kluby, ja siedziałem sobie jak pluskwa w dywanie u mojej Mugsy, miło spędzałem czas, nie powiem. Moczy­łem się w wannie i dawałem umyć sobie plecy.

Tak było — poświadczyła kobieta.

Mugsy to równa babka.

Bo jak nie... — wtrąciła Mugsy żartobliwie.

Skocz no po piwko, laleczko — poprosił pan Schultz pławiąc się w kąpieli.

Zaraz wracam — odrzekła, wycierając dłonie ręcznikiem. Opuściła pomieszczenie i zaniknęła drzwi.

Dobrze się bawisz, mały?

Tak, proszę pana.

Trzeba wypompować ci z płuc to czyste gór­skie powietrze — oświadczył z krzywym uśmiesz­kiem. Zamknął oczy. — 1 trzeba przenieść ci serce z powrotem w jaja, czyli tam gdzie powinno być, gdzie jest bezpieczne. Czy ona coś mówiła?

Kto?

Kto, kto — przedrzeźniał.

Pani Preston?

Zdaje się, że tak miała na nazwisko.

No więc mówiła mi, że pan jej się bardzo podoba.

Tak mówiła?

Bo pan ma klasę.

Poważnie? Tak powiedziała? — spytał i na twarz mu spłynął uśmiech zadowolenia. Oczy miał zamknięte.

W lepszym świecie — powiedział. — Gdyby to był ten lepszy świat... — urwał. — Podoba mi się sam pomysł stworzenia kobiet, cieszę się, że można je zbierać jak muszle na plaży, te małe różowe i te pokręcone, w których słychać zew oceanu. Jest jeden problem, jest problem... — po­trząsnął głową.

Parujący wrzątek i kafelki w łazience odmieniły jakoś jego głos, że nawet kiedy mówił coś po cichu, dudniło echem jak w grocie. Wpatrywał się w sufit.

Wydaje mi się, że można się w kimś naprawdę zakochać, to znaczy jest to możliwe, tylko jak się jest takim dzieciakiem jak ty, bo wtedy się nie wie, że cały świat jest czymś w rodzaju burdelu. Strzela ci coś do głowy i dobra. Przez resztę życia jesteś uwiązany do niej i wyobrażasz sobie, że ta czy tamta, która właśnie podchodzi z podobnym uśmie­chem, to ona. A ta to ją zastępuje. Przelatujemy tę pierwszą, nie bardzo zdając sobie z tego sprawę, potem odchodzimy, a ona staje się tą, której szukamy przez całe życie, wiesz?

Tak — odpowiedziałem.

Do diabła, z niej była dziewczyna na pozio­mie. Drew. Żadna tania dziwka, nie jakaś tam wywłoka. Miała takie słodkie usta, wiesz, o co mi chodzi — powiedział, ciągnąc swoje cygaro. — Ale znasz to określenie „letnia przygoda”? Smutno przyznać, ale nie było w tym nic więcej. Oboje mamy własne życie, do którego musieliśmy po­wrócić.

Spojrzał na mnie, żeby sprawdzić reakcję.

Ja muszę prowadzić interesy — ciągnął. —

333

A przetrwałem w tej branży, dlatego że ich nie lekceważę.

Usiadł w wannie i płaty piany uczepiły się czar­nych włosków na jego piersi i przedramionach.

Pomyśleć tylko, ilu z branży przetrwałem i z czym musiałem się borykać. I to dzień w dzień. Złodzieje, kapusie. Cokolwiek zbudujesz w pocie czoła, oni będą starali się wykraść. Wielki Julie. Mój kochany Bo, mój kochany Bo. Jak ten Coli,

o którym wspominałem. Wiesz, ile warta jest lojal­ność? Wiesz, ile dzisiaj wart jest lojalny człowiek? On jest na wagę złota. Ja byłem dobry dla Vincenta Colla. A on wziął i zaprzepaścił kaucję, którą za niego wpłaciłem. Wiedziałeś o tym? Ja tam nigdy nie zaczynam. Ja jestem z tych dobrodusznych gości, których inni lekceważą. I zanim się obej­rzałem, ten szaleniec wypowiedział mi pieprzoną wojnę, aż musiałem się ukrywać w burdelu. Prawdę mówiąc, trochę to przeżyłem, bo tak nie postępuje mężczyzna. Ale musiałem zyskać na czasie. Pew­nego dnia, w środku całej tej zawieruchy, przy­mknęli Vincenta na trochę pod jakimś tam zarzu­tem, a ja zrozumiałem, że to moja szansa. Wobec tego przyczailiśmy się, czekając, aż wyjdzie. On, rzecz jasna, wiedział, że czekamy; poprosił swoją siostrę, żeby go odebrała, i wyszedł z jej dziecia­kiem w ramionach. Kapujesz, o co mi chodzi? Wycofujemy się więc, nie jesteśmy barbarzyńcami. Przerobił nas i musimy poczekać na następną okazję do walki. To taki przykład. Ale ten pierdol­nięty Irlandczyk cywilizowane zasady miał gdzieś. W niecały tydzień późńiej wytacza się zza winkla Bathgate Avenue, z opuszczonymi szybami, i po­luje na mnie, a ja akurat przebywałem w okolicy, chcąc odwiedzić starą matkę i zanieść jej bukiet kwiatów. Ja mamę odwiedzam sam, może to głupie, to znaczy wiem, że tak, ale ona żyje w zupełnie

334

innym świecie i ja nie chcę jej obrazić, dlatego idę sam z ładną wiązanką, którą właśnie kupiłem. Idę po zatłoczonej ulicy, kłaniam się na prawo i lewo ludziom, którzy mnie znają, ale mam ten szósty zmysł, kapujesz. A może zauważyłem coś w oczach człowieka nadchodzącego z naprzeciwka, bo wpa­trywał się w coś za moimi plecami? Dałem nura pod stragan z owocami: świszczą kule, pomarańcze pryskają w powietrze, brzoskwinie też, a arbuzy eksplodują jak rozwalone czaszki. Ja leżę, spadają na mnie skrzynki śliwek, grejpfrutów i gruszek, spływa po mnie sok, aż wydaje mi się, że dostałem. Jestem cały mokry, normalnie to byłoby śmieszne: leżę i spływa na mnie sok owocowy, gdyby nie rozdzierający krzyk kobiet i dzieci, to w końcu ulica matek i dzieci, na Boga, wiesz, kobiety z wóz­kami na bazarze. Nagle auto odjeżdża, ja wstaję i widzę ponad straganem, że ludzie gdzieś biegną, matka zawodzi po włosku, a w przewróconym wózku leży posiekane dziecko, śpioszki całe we krwi, krew na czapeczce, Jezu kochany, te pier­dolone skurwysyny zabiły dzieciaka w wózku. I wtedy ktoś pokazuje na mnie i przeklina, wy­obrażasz sobie? Jakbym to ja zastrzelił niemowlę!

I muszę dawać stamtąd nogę, bo ludzie lecą za mną z wrzaskiem! No cóż, kiedy to się stało, poprzy­siągłem sobie zabić Vincenta Colla za wszelką cenę, tak nakazywał mi honor, przysięgałem uro­czyście. A tu prasa obsmarowuje mnie równo, mnie, Dutchmana, bo prowadzę wojnę z tym sza­lonym maniakiem, i na tym polega cały dowcip. Na mnie spadają winy Vincenta Colla, jak gdybym nie ostrzegał wszystkich dookoła, jak gdybym nie próbował wszystkim powiedzieć „uwaga”, to mnie właśnie winią za to, że byłem chybionym celem, że to nie mnie zamordowali, tylko tamto niemowlę, kiedy od początku winę ponosił ten irlandzki pies,

335

od samego początku, kiedy założyłem za niego dziesięć patyków, a on zwiał; dziesięć patyków! A potem trafiał moje ciężarówki i składy. To był z mojej strony pożałowania godny błąd, że go po pierwsze w ogóle wynająłem. Musiałem go do­paść, poprzysiągłem sobie, że go załatwię. To była kwestia przywrócenia w świecie tej moralności, jaka mu pisana. Wiesz, jak tego dokonałem?

Rozległo się pukanie do drzwi i nieduża madame weszła z tacą, na której stały dwie butelki piwa i dwie wysokie szklanki, i postawiła ją na taborecie.

Właśnie opowiadałem o Vincencie — zwrócił się do niej. — To było tak proste, prosty pomysł. Proste pomysły są zawsze najlepsze. Pamiętałem, że on i Owney Madden lubili dużo gadać, to wszystko.

Z tego Owneya był prawdziwy dżentelmen — powiedziała madame, przypalając sobie papierosa.

Absolutnie tak — przyznał pan Schultz. — Całkowita racja, dlatego nie wiem, on chyba miał coś na Owneya, bo w przeciwnym wypadku dlacze­go taki facet z klasą jak Owney w ogóle by z nim przestawał? Nie było to więc takie trudne. Do biura Owneya wysłałem Abe Landaua, żeby sie­dział z nim całą noc, dopóki nie zadzwoni telefon. Jak zadzwonił, Abe przyłożył Owneyowi lufę i na­kazał: proszę mówić, panie Madden, niech pan go trzyma na linii; a mieliśmy tego gliniarza, który namierzył telefon. No i ten irlandzki śmieć roz­mawia z budki telefonicznej w drogerii Excelsior przy skrzyżowaniu ulicy Dwudziestej Trzeciej z Ósmą Aleją. W ciągu pięciu minut zajeżdża tam wysłany przeze mnie samochód, ale on ma dwóch facetów siedzących przy kontuarze z wodą sodową, lecz oni widzą lufę thompsona i już ich nie ma, gnają po ulicy, mało nóg nie pogubią —■ odtąd nikt ich więcej nie widział — a mój człowiek szyje

336

z automatu po obu stronach budki, że Vincentowi nawet nie udaje się otworzyć drzwi; padł dopiero wtedy, gdy wyleciały z zawiasów. A w biurze Owneya Abe słucha wszystkiego przez telefon, wszystko słyszy, a potem zapada cisza w słuchawce, przerywa więc połączenie i mówi: „Dziękuję, panie Madden, bardzo przepraszam za kłopot.” W ten sposób żeśmy załatwili irlandzkiego psa, bodajby jego flaki smażyły się w piekle po wsze czasy.

Pan Schultz umilkł i usłyszałem, jak ciężko oddycha, wytężając pamięć. Zabrał piwo z tacy i wypił duszkiem. Dla mnie to był pocieszający przykład, że ludzie mogą wytrzymać każdą stratę, pod warunkiem że pozostaną wierni sobie.

Następnego ranka zszedłem na dół i natychmiast było dla mnie jasne, że coś się stało. Nie stwier­dziłem obecności żadnych kobiet, drzwi do poko­jów były pootwierane. Dobiegł mnie odgłos odku­rzacza. W kuchni zastałem Irvinga, który napełniał kubki kawą; podążyłem za nim do salonu od frontu i zanim zdążył zamknąć mi drzwi przed nosem, zobaczyłem, że odbywa się zebranie: może ze dwunastu albo i więcej mężczyzn — a każdy z nich całkiem trzeźwy.

Kazano mi się przespacerować, wykonałem więc polecenie: chodziłem w tę i z powrotem bocznymi uliczkami o numerach na siedemdziesiąt, od Co­lumbus Circle do Broadwayu. Mijałem miejskie kamienice z piaskowca i kamienia wapiennego z wysokim gankiem i wejściem do piwnicy ukrytym pod schodami. Wszystkie do siebie przylegały, przez całą długość ulicy aż do skrzyżowania; żad­nych alejek pomiędzy domami, żadnych przerw, tarasów widokowych ani prześwitów, żadnych pu­stych działek, tylko nieprzerwana ściana zamiesz-

kanych domów. Czułem się osaczony przez kamien­ne fasady i przesłonięte okna, poza tym było mi zimno. Nie wychodziłem na dwór przez dwa dni i trzy noce, a teraz wydało mi się, że przyszła prawdziwa jesień. Porywisty wiatr pomiatał śmie­ciami na ulicy, a platanom na małych ogrodzonych pólkach żółkły liście, jak gdybym przywiódł za sobą ze wsi pomór dla drzew, jak gdyby za mną wlokło się zimno, nieważne, dokąd bym wyruszył. W tej chwili czułem, że nigdy nie powinienem był opuszczać miasta, bo już nie czułem się w nim tak jak w domu. Z każdej szpary w chodniku wyrastał jakiś chwast, na każdym rogu ulicy gruchało stadko gołębi, po drutach między słupami telegra­ficznymi śmigały wiewiórki jak zwiastuny utajonej Przyrody, mali szpiedzy zwiastujący inwazję.

Oczywiście miałem za złe wykluczenie mnie z cze­goś, co wyraźnie wyglądało na obrady w sprawie interesów. Chciałem wiedzieć, co mam robić, żeby się na mnie poznali, bo nieważne, co i jak dobrze robiłem, zawsze odsyłano mnie na ławkę rezerwo­wych. W końcu powiedziałem, że to pierdolę, wróciłem, ale zebranie się już skończyło, goście wyszli, a w pokoju od frontu został tylko pan Berman i pan Schultz, w garniturach i krawatach, jak trzeba. Pan Schultz przemierzał pokój, mięto­sząc w dłoni różaniec, co źle wróżyło. Kiedy w ko­rytarzu od frontu zadzwonił telefon, sam pobiegł odebrać i w chwilę później wkładał marynarkę i kapelusz. Stanął w drzwiach wejściowych po­bladły ze złości. Ja stałem w drzwiach do salonu.

No i co ma teraz zrobić mężczyzna? — zapy­tał mnie. — No powiedz. Żeby dali mu spokój, żeby mógł w spokoju zbierać owoce swojej pracy. Kiedy to wreszcie nastąpi?

Pan Berman zawołał od frontowego okna:

Dobra jest!

Pan Schultz otworzył wtedy drzwi i zamknął je za sobą. Podbiegłem do okna, rozchyliłem zasłony i widziałem, jak chyłkiem wsiada do samochodu; Lulu Rosenkrantz osłaniał ulicę z dwóch stron, rozejrzał się więc uważnie, zanim wsiadł obok kierowcy, i samochód sprawnie ruszył z miejsca, by wkrótce zniknąć za ulotną chmurką spalin.

Mała madame Mugsy weszła niosąc pod pachą pudełko po butach, które postawiła na stoliku do kawy. Zawierało ono wszystkie rachunki i faktury, dlatego zasiadła z panem Bermanem, by je przej­rzeć — niczym para krasnoludków z bajki: stary cieśla i jego żona staruszka, wydmuchujący tajem­niczo siwe kółka dymu, ku zdziwieniu dziecka, podczas rozmowy we wspólnym języku liczb. Ze­brałem z podłogi kilka gazet głoszących: burmistrz La Guardia ostrzegł Dutcha Schultza, że jeśli ten pojawi się w obrębie pięciu nowojorskich dzielnic, zostanie aresztowany, natomiast Thomas Dewey, prokurator ze specjalnymi uprawnieniami, oświad­czył, że przygotowuje akt oskarżenia Dutcha Schul­tza za umyślne niepłacenie podatku dochodowego. A więc na tym wszystko polegało. Wszystko na­wiązywało do wyroku sądu na północy stanu. Piszący redaktorzy byli zbulwersowani. Nigdy nie czytałem artykułów odredakcyjnych, ale nazwisko pana Schultza powtarzało się w nich od góry do dołu, każdy z redaktorów domagał się jego skalpu i każdy polityk, którego udało się dopaść dzienni­karzom i autoryzować cytat, był podobnie zbulwer­sowany. Zbulwersowani byli kontrolerzy, człon­kowie rad osiedlowych, prokuratorzy, przedstawi­ciele komisji budżetowych, komisarze policji, za­stępcy radnych, nawet jeden porucznik w departa­mencie zdrowia był zbulwersowany; nawet prze­chodzień w reportażu „News” pt. Człowiek z ulicy. To sprawiało interesujące wrażenie, że wobec ogól-

339

nego gniewu, twarz oczyszczonego z zarzutów pana Schultza wygląda bezczelnie, niegodnie

i kpiąco.

To się należy za straty — mówiła madame do pana Bermana, który sprawdzał dokładnie jakiś świstek papieru — boście chłopaki rozwalili z tuzin porcelanowych talerzy; pewnie pan nie był uprzej­my tego słyszeć, kiedy oni ciskali w siebie moimi wedgwoodami.

A to? — zakwestionował pan Berman.

Koszty ogólne.

Nie lubię obliczeń szacunkowych. Wolę so­lidne liczby.

Ale te koszty są faktyczne, to idzie na amor­tyzację! Pan spojrzy, o tu, kanapa, na której pan siedzi, widzi pan te plamy? Tego się nie wywabi, wino nie schodzi. Będę potrzebowała nowych obić, a to tylko przykład. Jak by tu panu powiedzieć, panie Otto, pan mi tu nie sprowadzasz młodzień­ców z YMCA.

Czy ty przypadkiem nas nie naciągasz, Mugsy?

To bardzo podła uwaga. Wiesz pan, dlaczego Dutch do mnie przychodzi? Bo jestem najlepsza. To jest firma z klasą, żadnej tandety. Podobają się panienki? Podejrzewam, że tak, bo to są panienki z rewii, a nie żadne kurwy z ulicy. Podoba się obsługa i umeblowanie? Jak pan myślisz, jak ja to wszystko zapewniam, ściboląc każdy grosz? Do­staję to, za co płacę, i pan tak samo. Tydzień zajmie mi doprowadzenie tego miejsca do użytku, żebym je mogła znów otworzyć. To jest czas stra­cony, chociaż opłacam wszystko: czynsz, łapówki, lekarzy, elektrownię. Coś panu powiem, to podbite oko wam daruję. Na koszt firmy.

Pan Berman wyjął gruby plik banknotów i zdjął z niego gumkę. Odliczył studolarowe banknoty.

340

Tyle i ani grosza więcej — oświadczył prze­suwając pieniądze po blacie stolika do kawy.

Kiedy wychodziliśmy, kobieta dalej siedziała na kanapie, przesłaniała oczy dłonią i płakała. Auto czekało przy krawężniku. Pan Berman kazał mi wsiadać i sam wsiadł za mną. Nie rozpoznawałem kierowcy.

Jedź spokojnie i ładnie — zwrócił się do niego pan Berman.

Przejechaliśmy Broadwayem, potem skręciliśmy w Dziewiątą Aleję i przejechaliśmy obok Madison Square Garden, a później na zachód w stronę rzeki

i w dół, wzdłuż doków, co mnie na moment przeraziło, lecz wkrótce pojąłem, co robimy: minę­liśmy nabrzeże Żeglugi Dziennej na rzece Hudson, gdzie parowiec z kołem napędowym brał pasaże­rów na przejażdżkę, następnie skręciliśmy na wschód ulicą Czterdziestą Drugą, później znów na północ Ósmą i tak dalej; jeździliśmy po obwo­dzie prostokąta wokół obszaru zwanego Piekielną Kuchnią, to bliżej, to znów dalej od centrum, na zachód i na wschód, ze trzy albo cztery razy, aź wreszcie zatrzymaliśmy się na ulicy Czterdziestej którejś Zachodniej niedaleko rzeźni. Zauważyłem samochód pana Schultza zaparkowany kawałek przed nami, przy południowej strome ulicy, przed samym budynkiem dużego kościoła z piaskowca z przyległym probostwem i boiskiem szkolnym.

Kierowca nie wyłączył silnika. Pan Berman za­palił papierosa i powiedział mi następującą rzecz:

Nie możemy rozmówić się z przewodniczą­cym przez telefon. Osobiście też nie chce z nami rozmawiać, nawet z Dixie Davisem, który zresztą jest teraz w Utica, gdzie zeznaje w postępowaniu wyjaśniającym godny ubolewania zgon naszego drogiego współpracownika. Według mego roze­znania jesteś jedynym, który może się do niego

341

dostać, ale musisz się przyzwoicie ubrać. Umyj twarz i włóż czystą koszulę. Będziesz musiał zoba­czyć się z nim w naszym imieniu.

Natychmiast poczułem się lepiej. Kryzys obej­mował także mnie.

Czy to pan Hines? — spytałem.

Wyjął notes i zapisawszy adres wydarł kartkę, by mi ją wręczyć.

Zaczekasz do niedzieli. W niedzielę on przyj­muje ludzi w domu. Możesz mu powiedzieć, gdzie jesteśmy, gdyby miał dla nas wiadomości.

To znaczy gdzie?

O ile wiem, będziemy rezydować w hotelu „Soundview" w mieście Bridgeport, stan Connec­ticut.

Co mam mu powiedzieć?

Zobaczysz, że jest miły i łatwo nawiązuje rozmowę. Wcale nie musisz mu nic mówić.

Pan Berman znów wyjął swój plik banknotów. Tym razem, po zdjęciu gumki, rozłożył plik w dru­gą stronę, z tysiącdolarówkami na wierzchu. Od­liczył dziesięć i wręczył mi ze słowami:

Włóż je do białej koperty, zanim do niego pójdziesz. On uwielbia czyste białe koperty.

Złożyłem płasko tysiącdolarowe banknoty i wsu­nąłem je głęboko do kieszeni na piersiach. Miałem jednak uczucie, że strasznie odstają, cały czas więc wygładzałem z boku ubranie. Siedzieliśmy w samo­chodzie, spoglądając wzdłuż ulicy na czarnego packarda. Odezwałem się:

To chyba niezbyt dobry moment do rozmo­wy o sprawach osobistych...

Faktycznie, nie najlepszy — przyznał pan Berman. — Może to coś takiego, w czym pomoże ci padre, jak skończy z panem Schultzem. Może tobie bardziej się powiedzie.

A co pan Schultz tam robi?

Prosi o bezpieczną przystań. Chce, żeby zo­stawiono go w spokoju. Ale według mego roze­znania, chociaż sam nie jestem zbytnio religijny, oni dadzą mu się wyspowiadać, potem komunia i tak dalej, ale zapewnianie kryjówki nie zalicza się do ichnich sakramentów.

Wyglądaliśmy przez szyby na pustą ulicę.

Jaki masz kłopot? — zapytał.

Moja matka jest chora i nie wiem, co mam robić — odrzekłem.

A co jej jest?

Ma coś z głową, zachowuje się jak nienor­malna.

A co takiego robi?

Różne dziwactwa.

A czesze się?

Co?

Pytam, czy czesze włosy. Dopóki kobieta się czesze, nie masz powodu do obaw.

Odkąd wróciłem do domu, to się czesze — powiedziałem.

Wobec tego może nie jest aż tak źle — od­rzekł.

Oczywiście skłamałbym, gdybym powiedział, że wcale nie myślałem o tych dziesięciu tysiącach dolarów w mojej kieszeni i co by się stało, gdybym tak po prostu z nimi uciekł, spakował rzeczy, zabrał matkę na dworzec i wsiadł z nią do pocią­gu, by odjechać gdzieś bardzo daleko... Jezu, dzie­sięć tysięcy dolarów! Pamiętałem dział „Biznes- -Okazja” w „Onondaga Signal”: można kupować gospodarstwa na setkach akrów za jedną trzecią tej sumy; jeden zakątek kraju dawał pojęcie o ca­łości. Albo moglibyśmy kupić sklepik czy kawia­renkę, coś bezpiecznego, gdzie dalibyśmy radę zapracować na przyzwoite utrzymanie, a po godzi­nach obmyślałbym naszą przyszłość. Dziesięć tysię­cy dolarów to była fortuna. Nawet złożone na koncie oszczędnościowym przynosiłyby dochód.

Jednocześnie byłem pewien, że nie zrobię nic w tym stylu; nie wiedziałem jeszcze, jak postąpię, przeczuwałem jednak, że moja własna „biznes-oka- zja” dopiero da o sobie znać. Dla zwykłego zło­dzieja życie nie niosło żadnych blasków, zresztą nie upadłem tak nisko, a kimkolwiek był ten, kto zaczarował moje życie, nie zrobił tego z powodu mojego tchórzostwa i skłonności do zdrady. Pró-

344

bowałem wyobrazić sobie, co pomyślałaby o mnie Drew Preston. Ona nie zdołałaby pojąć takiej małostkowości i nie miałoby to nic wspólnego z moralnością; ona po prostu nie rozumiałaby, dlaczego miałbym się ukradkiem wycofać w bez­pieczny zaułek życia, bo jej zdaniem obrałbym zły kierunek. A jaki był właściwy kierunek? W stronę kłopotów. W stronę zniewalających okoliczności. To był ten sam kierunek, w którym podróżowałem od chwili tamtej jazdy na buforach tramwaju wprost do siedziby totka pana Schultza przy Sto Czterdziestej Dziewiątej ulicy.

Dlatego mimo że złodziejskie pomysły chodziły mi po głowie, nigdy nie traktowałem ich poważnie; mój prawdziwy problem polegał na zabezpieczeniu tej niewiarygodnej ilości pieniędzy. Z moich włas­nych ciężko zarobionych sześciuset dolarów ułoży­łem stosik w walizce stojącej na górnej półce w ściennej szafie w sypialni, ale to w żadnym wypadku nie wystarczyłoby, dlatego łażąc na czwo­rakach po podłodze, sięgnąłem pod spód kozetki, gdzie sypały się trociny, i zrobiłem tam niewielkie wgłębienie, następnie zrolowałem banknoty, owi­nąłem je gumką i ukryłem pod łóżkiem. Potem przez trzy dni prawie nie wychodziłem z mieszkania. Bałem się, że nieopatrznie zdradzę swój sekret wyrazem twarzy: ludzie wyczytają w moich oczach pieniądze, lecz głównie nie chciałem zostawiać mieszkania bez nadzoru. Robiłem zakupy i biegłem do domu. Kiedy potrzebowałem świeżego powie­trza, siadałem na schodach przeciwpożarowych, a wieczorem, kiedy matka już ugotowała kolację, bardzo uważnie śledziłem jej ruchy, kiedy zapalała swoją „szklankę pamięci”, ponieważ od chwili mojego powrotu wróciła do dawnych zwyczajów, co wieczór jedno światło, i trzymała je zapalone, żeby lepiej rozumieć, co było do zrozumienia.

345

Drugiego dnia wyskoczyłem do sklepiku z cukier­kami i za grosik kupiłem białą oficjalną kopertę, potem nazajutrz rano, wykąpany, uczesany i w czy­stej koszuli, postanowiłem nie ryzykować prze­jazdu na Manhattan w stroju wskazującym na posiadanie gotówki. Włożyłem lniane spodnie od garnituru i kurtkę „Shadows” na czarną stronę, po czym złapałem kolejkę z Trzeciej Alei do centrum. Założyłbym się o nie wiem co, że nikt inny w tym pociągu nie wiezie w kieszeniach spodni dziesięciu tysięcy dolarów; na pewno nie otępiali robotnicy kiwający się w jednakim rytmie na wiklinowych siedzeniach ani otwierający drzwi konduktor, ani motorniczy w budce na przodzie, ani tym bardziej ludzie w oknach mijanych czynszówek. Mógłbym się założyć, że jeśli w następnych wagonach nie jedzie jakiś cwany uczniak, nikt w całym pociągu nie wie nawet, czyja twarz widnieje na banknocie tysiącdolarowym. Gdybym nagle wstał i oznajmił, że mam przy sobie taką sumę w gotówce, ludzie odsunęliby się ode mnie jak od wariata. Te szczenia­ckie refleksje jednak wzmogły mój niepokój i za­miast dojechać na miejsce pociągiem, wysiadłem przy Sto Szesnastej ulicy i zainwestowałem własne pieniądze w taksówkę, która dowiozła mnie na skrzyżowanie Sto Szesnastej z Ósmą Aleją, gdzie przewodniczący James J. Hines utrzymywał swój apartament.

To ciekawe, jak okropnie zaniedbane, obskurne

i nędzne było jego sąsiedztwo u stóp Wzgórz Momingside z nieodłącznie przepełnionymi śmiet­nikami, gdzie na każdym rogu stało paru Murzy­nów grających w moniaki, a jak imponujący i pięk­nie utrzymany był dom, w którym on mieszkał: niczym przy Park Avenue. W drzwiach portier uprzejmie odpowiedział na moje zapytania i no­woczesna winda samoobsługowa z polerowanymi

346

okuciami z mosiądzu zawiozła mnie na trzecie piętro. Jednak nędzne życie zdążyło dotrzeć tu przede mną: znalazłem się u wylotu korytarza, na samym końcu kolejki czekających mężczyzn; stali w półmroku całkiem jak w ogonku po darmową zupę. Ludzie w takiej kolejce stoją blisko siebie, w rozkroku, w napięciu obserwując tych na począt­ku, jak gdyby ruch naprzód zależał wyłącznie od natężenia uwagi. Jednak kolejka posuwała się bar­dzo powoli i gdy tylko ktoś załatwiwszy swoją sprawę szedł do wyjścia, wszyscy wpatrywali się w niego, jakby chcieli odgadnąć z wyrazu jego twarzy, czy mu się udało, czy nie. Trzydzieści albo czterdzieści minut zajęło mi dotarcie pod otwarte drzwi apartamentu wielkiego człowieka. W ciągu tego czasu wyobrażałem sobie siebie samego, który całe dotychczasowe życie spędził w ubóstwie. Rok po roku stawał w kolejkach i szukał jałmużny. Kurczyłem się w swoim ubraniu, mój umysł powoli dostrajał się do mentalności żebraka. Niosłem temu człowiekowi pieniądze, jednak musiałem tam stać w dusznym korytarzu i czekać na swoją żebraczą kolej.

Wreszcie znalazłem się w przedpokoju lub też hallu, gdzie siedziało kilku strapionych mężczyzn

i mięło w dłoniach kapelusze, niczym w poczekalni do gabinetu lekarskiego. Przyłączyłem się do nich

i przesuwając się z krzesła na krzesło, zbliżałem się do upragnionego wnętrza, dokąd ostatecznie zosta­łem zaproszony, i przestąpiłem podwójne odrzwia do recepcji. Jeden mężczyzna przy biurku i jeszcze jeden koło niego dokładnie mi się przyjrzeli; roz­poznałem w nich podobieństwo wypisz-wymaluj do otoczenia, w którym przyszło mi przebywać przez ostatnie parę miesięcy: faceci, co to słychać, jak myślą. Pan Berman nie czuł potrzeby mnie instruować. Osiągnąłem wiek, w którym mogłem

uchodzić za bezrobotnego wyborcę, nie znałem okolicy, przy tym byłem domytym chłopcem, który stara się wyglądać jak najlepiej mimo nędzy.

Jestem synem Mary Kathryn Behan — po­wiedziałem ufnie. — Odkąd ojciec nas porzucił, ciężko się nam wiedzie. Matka pracuje w pralni, ale choroba nie pozwala jej dłużej pociągnąć w tej pracy. Ciągle powtarza, że muszę w jej imieniu powiedzieć panu Hinesowi, że ona zawsze głosowa­ła na Demokratów.

Odźwierne psy wymieniły spojrzenia i ten stojący ruszył w głąb korytarza. Nie minęła minuta, a już wrócił, by eskortować mnie tą samą drogą, obok jadalni z przeszklonymi kredensami z porcelaną, salonu wypełnionego masywnymi meblami i czegoś w rodzaju bawialni obwieszonej cytatami w ra­mach, ze stołem do bilardu, następnie wprowadzo­no mnie do wyściełanej dywanami sypialni całej w draperiach, która pachniała jabłkami, winem

i wodą po goleniu; w otoczeniu panowała charak­terystyczna atmosfera pomieszczenia, w którym nie otwiera się okien. I tam, na pościeli zwieńczo­nej górą poduszek, w ciemnoczerwonej podomce, z której wystawały łyse nogi starca, leżał James J. Hines we własnej osobie, przywódca okręgu Tammany.

Witaj, chłopcze — przemówił znad gazety. Przykrywał ciałem całe łóżko. Miał duże stopy,

sękate i z grubymi odciskami na podeszwach, ale prócz tego był całkiem przystojny, z gładko za­czesanymi siwymi włosami, z rumianą, lekko kan­ciastą twarzą o drobnych rysach, z bardzo jasno­niebieskimi oczyma, które wpatrywały się we mnie całkiem przyjaźnie, jak gdyby faktycznie był w od­powiednim nastroju do wysłuchania każdej histo­rii, którą zdecydowałbym się opowiedzieć, bez względu na opowiastki, które już usłyszał tego

348

ranka i które go jeszcze czekały w ciemnym koryta­rzu do windy. Nie odzywałem się. On czekał, wreszcie spytał zaskoczony:

Chcesz opowiedzieć swój kawałek?

Tak, proszę pana — odrzekłem — ale nie mogę, bo na karku czuję oddech tego pana tutaj. On mi przypomina mojego kuratora.

To wywołało uśmiech na jego twarzy, który znikł pod wpływem mojej śmiertelnej powagi. Nie był głupi. Gestem spławił swego stronnika i usłysza­łem, jak z tyłu za mną zamykają się drzwi. Śmiało podszedłem do jego łóżka i wyjąwszy z wewnętrznej kieszeni kopertę, umieściłem ją na kołdrze obok jego dużej, mięsistej ręki. Utkwił we mnie z trwogą niebieskie oczy. Zrobiłem krok w tył i obserwowa­łem ruch jego dłoni. Najpierw w zamyśleniu po- stukał palcem wskazującym. Potem całą dłonią wśliznął się w głąb koperty, bo nie była zaklejona,

i palce, chociaż łopatowate, zręcznie wyciągnęły szeleszczące banknoty i poczęły wachlować się nimi niczym po rozdaniu kart, co w końcu było, jakkol­wiek by patrzeć, imponującym popisem giętkości ścięgien starca.

Kiedy podniosłem wzrok, pan Hines spoczywał na swojej poduszce wzdychając, jakby przygniótł go życiowy ciężar nie do zniesienia.

A więc on wciąż ma na tyle tupetu, żeby użyć chłopca, byle tylko do mnie dotrzeć, wredny skur­wysyn?

Tak, proszę pana.

Gdzie on znalazł dzieciaka tak godnego za­ufania?

Wzruszyłem ramionami.

Czyli żadna Mary Behan nie istnieje?

Ależ tak, jest moją matką.

Z ulgą przyjmuję tę odpowiedź. Wiele, wiele lat temu załatwiłem posadę służącej pewnej zacnej

349

młodej Irlandce, która pod tym nazwiskiem przyby­ła do Ameryki. Była w wieku mojej najmłodszej córki. Gdzie mieszkasz?

Na Bronxie w dzielnicy Claremont.

Tak jest. Zastanawiam się, czy to nie ta sama osoba. Była wysoką dziewczyną uroczej postury, przy tym cicha i skromna — typ dziewczyny, który uwielbiają siostry zakonne — wiedziałem, że tylko patrzeć, a znajdzie męża, ta Mary Behan. A kim jest łajdak, który porzucił taką kobietę?

Nie odpowiedziałem.

Jak nazywa się twój ojciec, chłopcze?

Nie wiem, proszę pana.

Ach, rozumiem, no tak. Przepraszam.

Parę razy kiwnął głową, zacisnąwszy wargi. Lecz zaraz przybrał pogodniejszy wyraz twarzy.

Ale przecież ona ma ciebie, prawda? Wy­chowała zdolnego syna z awanturniczą żyłką, któ­rego pociąga życie pełne niebezpieczeństw.

Istotnie, tak jest—odpowiedziałem, naśladu­jąc rytm jego przemowy, czego trudno było unik­nąć.

Jego sposób mówienia był silnie związany z oso­bowością polityka; był pierwszym politykiem, ja­kiego poznałem, lecz po stylu, w jakim zmuszał do wyrażania własnych myśli jego językiem, po­znałem, że musi być dobry.

Ja też byłem zdolny w twoim wieku. Może trochę bardziej postawny, jako że pochodzę z rodu kowali. Ale z podobną młodzieńczą skłonnością do ryzyka — zawiesił głos. — Nie potrzeba ci mojej pomocy, prawda? Sam zabierzesz matkę z tej pralni i zadbasz, by w spokoju i pośród wygód spędziła resztę smutnego życia?

Tak, proszę pana.

Tak myślałem, lecz chciałem mieć pewność. Jesteś sprytnym chłopcem. Może płynie w tobie

350

brudna krew irlandzka. A może żydowska. To by wyjaśniło, dlaczego przebywasz w fakim towarzyst­wie.

Umilkł i wptrywał się we mnie.

Jeśli to już wszystko, proszę pana... — ode­zwałem się. — Wiem, że tam czeka kolejka do pana...

Jakby nie usłyszał. Wskazał mi krzesło koło łóżka, na którym miałem usiąść. Obserwowałem, jak jego duża dłoń zwija wachlarz banknotów i wkłada je do koperty.

Zapewniam cię, że nic mnie bardziej nie smuci niż odrzucenie tak hojnej gwarancji serdecznej przyjaźni — oświadczył i przesunął kopertę w moją stronę. —• To są cudownie szeleszczące banknoty

o najszlachetniejszym nominale. Rozumiesz chyba, że mógłbym je przyjąć, ale jemu by od tego nie przybyło. Rozumiesz? Ale ja nie zrobię czegoś podobnego. Powiesz mu. o tym? Wyjaśnisz, że James J. Hines nie czyni cudów? Sprawy zaszły za daleko, panie Behan. Jest ten mały republikanin z wąsikiem. I on nie ma w sobie krztyny poetyckiej duszy.

Błękitne oczy wpatrywały się we mnie, dopóki nie domyśliłem się, że mam zabrać tę kopertę. Tak zrobiłem; wsunąłem ją w kieszeń spodni.

Gdzie on odkrył syna Mary Behan, na ulicy?

Tak.

Powiedz mu w takim razie, że przynajmniej tym wywarł na mnie wrażenie. A jeśli chodzi

o ciebie, wiesz, że życzę ci długiego życia pełnego sukcesów. Ale z nim samym — koniec. Niech go diabli wezmą. Myślałem, że zrozumie, co znaczyła ta nieprzyjemność na północy stanu. Myślałem, że wyrażam się jasno. Nie wiesz, o co mi konkretnie chodzi, prawda?

■ — Nie, proszę pana.

Nie szkodzi, nie muszę mu wykładać kawy na ławę. Powiedz mu tylko, że nie mogę już mieć z nim nic wspólnego. Nasze wspólne interesy to prze­szłość. Powiesz mu to ode mnie?

Tak jest.

Wstałem i ruszyłem do wyjścia.

To bardzo znacząca chwila, kiedy forsa nie wchodzi — powiedział pan Hines. — Miałem nadzieję nigdy nie doczekać tego dnia — podniósł swoją gazetę. — Nasz przyjaciel oczywiście nigdy nie pojmie takiej introspekcji, lecz ma cenionego współpracownika, pana Weinberga. Kto wie, może to był właśnie początek. Kto wie, może początkiem był dzień, kiedy spotkał ciebie.

Początkiem czego?

Uniósł dłoń.

Przekaż moje najgorętsze pozdrowienia mat­ce i powiedz jej, że o nią rozpytywałem — oznajmi} i zanim zdążyłem zamknąć za sobą drzwi, pogrążył się w lekturze swojej gazety.

Po powrocie na Bronx udałem się do sklepiku z tytoniem pod kolejką El przy Trzeciej Alei, kupiłem paczkę wingsów, dostałem garść drobnych na telefon i zamówiłem rozmowę zamiejscową z hotelem „Soundview” w Bridgeport, stan Connec­ticut. Żaden pan Schultz nie był tam zameldowany ani pan Flegenheimer, ani pan Berman. Poszedłem do domu i po wejściu na piętro zastałem otwarte drzwi, a w środku mężczyznę pracującego dla któ­rejś z kompanii telefonicznych, przepasanego cha­rakterystycznym pasem, z którego zwisały wszelkie narzędzia; z powagą instalował nam telefon obok kanapy w dużym pokoju. Wyjrzałem przez okno i tak, jak się spodziewałem, na ulicy nie było

zielonego samochodu kompanii telefonicznej; w ży­ciu go tutaj nie widziałem. Mężczyzna wyszedł z takim samym szacunkiem, z jakim pracował; bez słowa. Frontowe drzwi zostawił uchylone. Biały pasek na tarczy, gdzie zazwyczaj wydrukowany jest numer telefonu, był pusty.

Włożyłem kopertę z pieniędzmi Hinesa z po­wrotem w materac, usiadłem na nich i oddałem się rozmyślaniom. Wydawało mi się, że odkąd za­dałem się z panem Schultzem, prześladują mnie te prędkie istoty, które wszędzie starają się do­trzeć przede mną i wiedzą przy tym więcej niż ja. To one wynalazły telefony, taksówki, linie kole­jowe ponad ulicami, kluby nocne i kościoły, sale sądowe, gazety, a także banki. To było całkiem oszałamiające, że w ich świat wchodziłem od uro­dzenia; obnażony do żywego wyślizgiwałem się kanałem dróg rodnych, by odbyć chrzest w po­staci zamaszystego klapsa — niby wylatujący w górę korek od szampana. Dlatego odtąd życie mnie oślepiało, a nic nie miało w gruncie rzeczy sensu. No i co ja mogłem teraz poradzić na ich tajemni­cze poczynania?

Minął niespełna kwadrans i już zadzwonił tele­fon. Ten dźwięk brzmiał dziwnie w naszym małym mieszkaniu: głośno niczym szkolny dzwonek. Sły­szałem, jak rozlega się w całym korytarzu i wędruje po schodach.

Masz ołówek? — spytał pan Berman. — Po­dam ci twój numer. Możesz teraz dzwonić do mamy z każdego miejsca w Stanach Zjednoczonych.

Dziękuję panu.

Podał mi numer. Jego głos brzmiał nieomal dobrodusznie.

Oczywiście z nikim się stamtąd nie połączysz, ale też nie musisz płacić rachunków. No więc? Jak poszło?

Opowiedziałem mu, co wynikło z mojej rozmowy z panem Hinesem.

Próbowałem was złapać — wyjaśniałem. — Powiedzieli, że was tam nie ma.

Jesteśmy w Union City w stanie New Jersey, zaraz po drugiej stronie rzeki — oznajmił. — Widzę nawet Empire State Building. Opowiedz to jeszcze raz, tym razem ze szczegółami.

On mówi, że to za wiele jak na jego siły. Mówi, że to przez faceta z wąsikiem. Nie chce, żebyście się z nim więcej kontaktowali.

Jaki wąsik? — to był głos pana Schultza. Słuchał z drugiego aparatu.

Republikański wąsik.

Dewey? Prokurator?

Myślę, że chodzi o niego.

A to skurwiel! — stwierdził.

Był zdumiewający. Głosy większości ludzi brzmią cieniej przez telefon, ale pan Schultz miał tonację tak samo bogatą jak zwykle.

Czy ja potrzebuję, żeby on mnie informował, że pierdolony Thomas E. Dewey siedzi nam na karku?! Co za kawał skurwysyna. Bodajby żarł własne gówno, w dupę jebany. Nie chce forsy?! Nagle po tylu latach nie pasują mu moje pie­niądze? Zniszczę tego skurwysyna, wezmę forsę i wsadzę mu w zęby, każę mu ją zeżreć, niech się zadławi, a potem rozetnę mu brzuch i całego wypcham forsą, niech sra pieniędzmi, już ja go załatwię!

Przepraszam cię, Arthur, momencik.

Pan Schultz cisnął swoją słuchawką, a w moim uchu dzwoniło, jak stąd do New Jersey i z po­wrotem.

Jesteś tam, mały?

Proszę pana, póki co, to ja trzymam tę kopertę i denerwuję się.

Na razie zostaw ją w bezpiecznym miejscu — odparł.

Słyszałem, jak pan Schultz awanturuje się obok.

Wszystko zorganizujemy w ciągu paru dni — zapewnił pan Berman. — Nigdzie nie wyjeżdżaj. Będziesz nam potrzebny, a nie chciałbym zaczynać poszukiwań.

Taka więc była moja sytuacja podczas upalnych dni babiego lata, gdy fontanna przed Domem Diamondów co rano tworzyła tęczę niczym aureolę ponad spryskaną ulicą, po której z wrzaskiem biegały dzieciaki. Czułem się ponuro. Każdego dnia moja matka wstawała i w miarę po cichu wy­chodziła do pracy, przez co w naszym życiu zaist­niała chwiejna równowaga. Lecz nie podobał jej się telefon na stoliku koło łóżka, wobec tego poradziła sobie z tym, stawiając przed nim oprawioną foto­grafię, swoją i mojego pozbawionego twarzy ojca. Kupiłem dla nas elektryczny wachlarz, który obra­cał się w tę i z powrotem o sto osiemdziesiąt stopni, podniecając płomienie świec w szklanych pojem­nikach w kuchni, ale też słał co jakiś czas zimny podmuch w stronę moich pleców bez koszuli, podczas gdy siedziałem w dużym pokoju, czytając gazety. Miałem mnóstwo czasu na rozmyślania

o tym, co powiedział pan Hines. On posiadł praw­dziwą mądrość; ta chwila, gdy pieniądze przestają wchodzić w grę, jest naprawdę doniosła. Moje dni z panem Schultzem odliczałem zabójstwami; strza­ły z pistoletu, szloch i pękające czaszki rozbrzmie­wały w mojej pamięci niczym dzwony, lecz ciągle coś się jeszcze działo: trwał przepływ pieniędzy. Pieniądze wpływały i wypływały cały czas, bez ustanku, jak przypływy i odpływy morza; ich ruchy były tak samo stałe i niezmienne, jak ciche obroty ciał niebieskich wokół wędrującej Ziemi. Natural­nie skoncentrowałem się na przychodach, o które

355

zawsze najgłośniej wyrażano obawy, podczas gdy pan Schultz walczył o utrzymanie kontroli, mimo że był ścigany i miał kłopoty natury prawnej, pomimo trudności w prowadzeniu interesów na odległość, złodziejskiej natury jego poruczników i zdrady zaufanych współpracowników. Jednak wypływ pieniędzy był tak samo ważny; te pieniądze szły na zakup broni i na zaopatrzenie, na ad­wokatów, gliniarzy i przekupienie biedaków. Forsa szła na kupno posiadłości, na pensje i różne rozry­wki, i utrzymywani z niej ludzie nie mieli wątp­liwości, od czego zależy ich dobrobyt: od takiego nasilenia jasności, jakiego oczekują od swojej gwia­zdy przewodniej. O ile było mi wiadomo, pan Schultz nie korzystał z fortuny, którą niewątpliwie zdołał zgromadzić przez lata. Z pewnością ją zgro­madził, ale w swoim życiu zupełnie tego nie okazy­wał. Podejrzewałem, że musi utrzymywać gdzieś dom albo mieszkanie na boku, gdzie zamieszkuje jego żona; wiedziałem, że oni muszą mieć dużo ładnych rzeczy, ale żadna z nich nie przylgnęła do niego jak stygmat bogactwa, który nosili ludzie zasiadający w lożach wyścigów w Saratodze. On nie szafował bogactwem, nie wyglądał na bogacza ani nie zachowywał się jak człowiek bogaty. Z tego, co sam zaobserwowałem — pomyślcie: na wieś pojechał otoczony ludźmi i dbał o ich codzienne utrzymanie; czasami wybierał się na przejażdżki konne i szafował pieniędzmi, tak jak się po nim spodziewano, ale wszystko to robił dla przetrwa­nia. Nie wynikało to z jego indolencji czy poczucia swobody, że ma do tego prawo; od chwili kiedy go pierwszy raz zobaczyłem, cały czas się ukrywał, pędząc życie tułacza: mieszkał w pokojach hotelo­wych i melinach, wydawał forsę po to, by mieć jeszcze więcej. Musiał robić pieniądze dla zachowa­nia ciągłości, albowiem tylko ciągłe ich pomnażanie 35(i

gwarantowało, że dożyje chwili, kiedy będzie zara­biał jeszcze więcej.

Dlatego właśnie odmowa przyjęcia tych dziesię­ciu tysięcy przez pana Hinesa stanowiła fundamen­talne odwrócenie porządku. Nieważne, jak zatrzy­muje się przepływ gotówki: czy przestaje wpływać, czy wypływać. Wynik jest tak samo katastrofalny i stanowi zagrożenie dla całego systemu, zupełnie jakby Ziemia przestała się obracać. Według wyjaś­nień nauczyciela, który zabrał nas do planetarium, wszystko by się wtedy rozleciało.

Przyłapałem się na tym, że chodzę po pokoju tak samo jak on; byłem autentycznie podenerwowany. Wiedziałem już, co Hines miał na myśli mówiąc

o początku: chodziło mu o koniec. To był istotny fakt, że ja nigdy nie widziałem pana Schultza u szczytu potęgi, nie znałem go w czasach, gdy miał wpływ na bieg wydarzeń i wszystko układało mu się tak, jak chciał. Wkroczyłem w jego życie z chwilą, gdy już nie wszystko funkcjonowało w zgodzie z jego interesem. Obserwowałem wyłącznie jego działania obronne; nie pamiętam ani jednej chwili, kiedy nie byłby zmuszony toczyć walki. Wszystko, co każdy z nas robił, wynikało z jego woli prze­trwania. Cokolwiek kazał mi zrobić — a ja usłucha­łem — służyło jego przetrwaniu. Odbieranie opłat za zakłady, chodzenie do szkółki niedzielnej, nawet mój rozkwaszony nos, nawet spanie z Drew Pres­ton, zabranie jej do Saratogi i uratowanie z jego szponów służyło w gruncie rzeczy sprawie jego przetrwania.

Nie pojąłbym tego wszystkiego w tamten dzień, na brukowanym podjeździe koło hurtowni piwa, kiedy trzeci z kolei samochód cicho podjechał do krawężnika i chłopaki zbliżyli się zdjęci grozą, ja zaś żonglowałem dwoma piłeczkami, poma­rańczą, jajkiem i kamykiem w hołdzie dla na­

szego wielkiego gangstera z Bronxu, który się wzniósł, a teraz upadał. I „mój” okres w życiu Dutchmana przypadł na czas spadania.

Po chwilowej ciszy, która trwała może dwa dni, telefon dzwonił regularnie. Czasami moim dyspo­zytorem był pan Berman, czasami pan Schultz — wybierałem się wtedy załatwiać sprawy, których natury na ogół nie rozumiałem. Prasa dalej się rozpisywała na ten temat. Wobec tego codziennie, podczas jazdy metrem do centrum, próbowałem w gazetach znaleźć odpowiedź na pytanie, czym ja się właściwie zajmuję: czytałem opis działań Biura Specjalnego Prokuratury. Pewnego ranka pojecha­łem do Embassy Club, który w dzień wyglądał obskurnie ze spłowiałą kanapą i zmatowiałymi okuciami z brązu. Drzwi otworzył nieznany męż­czyzna, wcisnął mi pudełko po whisky Dewar’s White Label i kazał spływać. W pudełku były rachunki księgowe, kwity z maszyny liczącej, listy służbowe, faktury i tak dalej. Zgodnie z in­strukcjami udałem się na stację Pennsylvania, wło­żyłem pudełko do skrytki, wrzuciłem monetę i wy­słałem klucz niejakiemu panu Andrew Feigenowi do hotelu w Newark, stan New Jersey. Następnie przeczytałem w „Mirror”, że specjalnie powołany prokurator wydał nakaz zatrzymania dokumentów Miejskiego Stowarzyszenia Właścicieli Restauracji i Kawiarń w związku z tajemniczą śmiercią byłego prezesa, Juliusa Mogolowskiego alias Julie Mar­tina.

Innego dnia znów wbiegałem po zawilgoconych, skrzypiących schodach na tyłach Ósmej Alei, by odszukać bokserskich szkoleniowców od Stillmana przy pracy. To znany ośrodek sportowy i z radoś­cią składam tam wizytę, tylko nie wiem, co mam

358

zrobić prócz wręczenia jednego z banknotów tysiąc- dolarowych komuś, kto nie wiem, jak się nazywa ani jak wygląda. Na ringu dostrzegam czarnego mężczyznę o lśniącej skórze, pięknie umięśnionego, w skórzanym pancerzu na głowie. Wyprowadza ciosy, podczas gdy otacza go sześciu facetów wy­krzykujących dobre rady — taka sama proporcja, jak w drużynach piłki wodnej. „Ładuj prawym, Nate, dobra, raz-dwa, tak trzymaj.” Z tej rasy mężczyzn wywodził się Mickey szofer, rasy o ster­czących uszach, spłaszczonym nosie, oślepłym oku. Jej przedstawiciele mają charakterystyczny chód, robią uniki i spluwają do wiadra, i właśnie: worki treningowe i szeleszczące po podłodze nasmarowa­ne podeszwy... Pojmuję urok takiego życia, ono się toczy w niewielkich pomieszczeniach, podobnie jak życie religijne, całe jest zawieszone w gęstym zapa­chu męskiego potu; pot jest naturalnym środowis­kiem egzystencji, podobnie jak sprawiedliwość. Oddycha się wspólną wiarą, która tkwi w starej skórze, w ścianach... aż nie mogę się powstrzymać: łapię skakankę i skaczę tak z pięćdziesiąt razy. Kiedy to się dzieje, nie muszę szukać swojego człowieka, to bardzo proste, to on mnie zauważa. Jeden z facetów instruujących boksera na ringu podchodzi w dresie, którego bluza nie całkiem zasłania mu owłosiony biały brzuch, i wita się ze mną na zasadzie „dawnośmy się nie widzieli”. Otacza mnie śmierdzącym ramieniem, które zbliża mi głowę do jego otwartej dłoni, podczas gdy podążamy razem do wyjścia.

W gazetach nie wyczytałem wskazówek, które pomogłyby mi poradzić sobie z tym typem; polega­łem na wyczuciu, że to wszystko trzyma się kupy: wysiłek ćwiczących był morderczy.

Następny tysiąc przypadł urzędnikowi w biurze kaucji sądu magistrackiego, gdzie zaczynał karierę

359

Dixie Davis. Facet okazai się nieduży i łysy; niedo­pałek cygara wędrował muz jednego kącika ust do drugiego, podczas gdy oczy śledziły wyjmowanie banknotu z portfela. Przyszła mi do głowy refleksja, że John D. Rockefeller rozdawał wyłącznie dziesię- ciocentówki. Na skrzyżowaniu Broadwayu z Czter­dziestą Dziewiątą, w majestatycznej siedzibie Lo­kalnego Biura nr 3 Związku Czyścicieli Okien i Pracowników Brygad Naprawczych, nie ma aku­rat człowieka, któremu mam dać następny banknot tysiącdolarowy, wobec tego czekam na drewnia­nym krześle koło barierki, naprzeciw biurka, przy którym kobieta z czarnym pieprzykiem na górnej wardze marszczy brwi z jakiegoś powodu: być może naruszam jej sferę prywatności, bo widzę, jak mało ma do roboty. Okno za jej plecami jest wysokie, szerokie i całkiem nie umyte; przez jego brudną powierzchnię wędrują nogi Jasia Wędrowniczka w cylindrze i z monoklem z reklamy whisky Johnny Walker na dachu budynku po drugiej stronie ulicy: ogromne czarne buty z cholewami unoszą się i opa­dają, wędrując w powietrzu nad Broadwayem.

Prawdę mówiąc uwielbiałem ten czas, przeczuwa­jąc, że moja pora nadchodzi. Przyczyniła się do tego jesień — miasto poważnie szykowało się na przy­jście zimy. Inaczej padało światło, było jaskrawe, ostre; przez to w powietrzu czuło się napięcie, dach piętrowego autobusu numer sześć lśnił zimno-jask- rawym blaskiem. Przejechałem się statecznie, w obawie przed śmiercią. Na rogach przewalał się tłum pod ulicznymi lampami z brązu ozdobionymi małą sylwetką Merkurego, rozbrzmiewały policyj­ne gwizdki i klaksony, piętrowy autobus wciąż zmieniał biegi, nad witrynami sklepów i hoteli powiewały flagi — a wszystko to dla mnie, na mój triumfalny przejazd. Upajałem się urokami miasta, do którego on nie miał wstępu; przez minutę albo

360

dwie ono było moje i mogłem z nim zrobić, co chciałem.

Zastanawiałem się, jak długo on jest w stanie stawiać opór, jak długo potrafi się kontrolować i nie wystawiać na próbę przyjętych przez nich rozwiązań, bo oni znali jego meliny, wiedzieli, gdzie mieszka jego żona, znali jego samochody i jego ludzi, a teraz, bez Hinesa, skończyły się układy na komisariatach i w sądach. Mógłby wsiąść na prom Weehawken, mógłby przejechać Holland Tunnel, mógłby przejść most Jerzego Waszyngtona. Mógł­by zrobić bardzo wiele rzeczy, ale oni już wiedzieli, gdzie on jest, i gdyby się stamtąd wyniósł — wie­dzieliby od razu, dlatego Nowy Jork zmienił się w warownię-miasto otoczone murem z bramami na kłódkę.

Gdzieś po tygodniu rozprowadziłem połowę z dziesięciu tysiącdolarowyh banknotów. Jeśli dob­rze rozumiałem, to nie było w ramach opłat za usługi; przeważnie stanowiło gwarancję ciągłości, małe opatrunki na ciele organizacji, ponieważ Tho­mas E. Dewey upuszczał krwi: odkrył kilka kont bankowych Dutcha Schultza, otwartych na fał­szywe nazwiska, i je zamroził, opieczętował księgi browaru, którego Dutch był właścicielem, jego asystenci przesłuchiwali funkcjonariuszy policji i in­ne osoby, których nazwisk nie ujawniali prasie. Ale jeśli znalazły się pieniądze na ten cel, musiały istnieć też pieniądze na odbudowę od dołu, wypłata za wypłatą, no i ktoś musiał ich dokonywać. W końcu są sposoby, nie wmawiajcie mi, że Mickey nie może ruszyć tyłka. A Irving — nie umiałby stać się niewidzialnym? Na porannym spotkaniu w salo­nie burdelu było dwudziestu albo i dwudziestu pięciu chłopa; nie wszyscy pojechali do Jersey, organizacja funkcjonowała. Dwudziestu pięciu to nie stu czy dwustu, ale zawsze. Interes się kręcił:

zredukowany w ciężkich czasach, o zmniejszonym zasięgu, ale wciąż podły i morderczy, z dużymi pieniędzmi na adwokatów.

Tak to widziałem, albo raczej tak by sprawy wyglądały, gdybym to ja prowadził ten interes. Byłbym cierpliwy i brał na przeczekanie, nie ryzy­kowałbym — i przez parę tygodni, chyba nawet do połowy października, tak właśnie to wyglądało. Lecz ja nie byłem panem Schultzem: on zaskakiwał wszystkich, zaskakiwał sam siebie; chodzi mi o to, że dlaczego nagle czytam, iż całe piętro w „Savoy Plaza” zostało zdemolowane, gdyż do mieszkalne­go apartamentu wdarł się złodziej lub grupa wła­mywaczy, dokonując szkód wycenionych na dzie­siątki tysięcy dolarów; pocięte obrazy, pozrywane tapety, potłuczona porcelana, rozszarpane książki i prawdopodobnie kradzież przedmiotów znacznej wartości, której nie udało się ustalić, ponieważ zamieszkujący apartament pan Harvey Preston z małżonką—to właśnie on jest dziedzicem fortuny założycieli kolei — przebywają za granicą i są w tej chwili nieosiągalni?

Wtedy pewnego wieczoru, zgodnie z otrzymany­mi instrukcjami wsiadłem w kolejkę El z Trzeciej Alei na Manhattan, następnie w tramwaj jadący przez całe miasto aż do przystani promu przy ulicy Dwudziestej Trzeciej Zachodniej i stanąłem na pokładzie najbardziej olśniewającego swoim ogro­mem statku na świecie; statku, który codziennie przewozi tysiące ludzi z tak nieżeglarską stabilnoś­cią, że aż przywodzi na myśl pływający budynek — część nowojorskiej wyspy odciętą dla wygody oby­wateli i puszczoną w kurs przez rzekę. Stanąłem na pokładzie; pachniało tam, tak jak w autobusie albo wagoniku metra, gdzie do blatów poprzylepiane są gumy do żucia, a papierki od cukierków walają się pod trzcinowymi krzesełkami. Dla stojących pasa­

żerów wiszą pętle do trzymania i wszędzie pousta­wiane takie same druciane kosze na śmieci jak na rogach ulic. Pod stopami czułem drganie ciemnych wód zatoki, chlupot żywego, wygłodzonego ocea­nu. Spojrzałem w tył na Nowy Jork i widziałem, jak odpływa w dal; wtedy pomyślałem sobie, że wybie­ram się w ostatnią podróż skazańca.

Powiem tu jeszcze jedno, chociaż mogę kogoś obrazić, bo moje przybicie do nabrzeża Jersey, z szeregiem barek wypełnionych węglem, na kot­wicy, z dymiącymi cegielniami, z całym zachodnim horyzontem przepełnionym kominami, rurami, ogromem pojemników ze schodkami naokoło w piekielnych rafineriach — to wszystko nie dawa­ło mi wystarczającej gwarancji gruntu pod nogami, jakiej oczekiwałem. Przed wjazdem do portu czeka­ła żółta taksówka, a taksiarz zamachał mi, kiedy podchodziłem, i otworzył drzwi przede mną. Kiedy wsiadłem, okazało się, że to Mickey; przywitał mnie niesłychanie wylewnym kiwnięciem i sprytnym do­daniem gazu, które wcisnęło mnie w fotel.

Żeby dostać się do Newark, trzeba przejechać Jersey City; zdaje się, że rząd robił jakieś rozróż­nienie między nimi, lecz ja sam nie widziałem żadnej różnicy: oba miasta stanowiły nużące przedłużenie Nowego Jorku, jego smutny cień po drugiej stronie rzeki. Łatwo było stwierdzić, że chcieli z tego zro­bić Bronx albo Brooklyn: mieli tam bary, tramwaje, warsztaty i magazyny, ale w powietrzu czuć było inny smród, sklepy miały staromodny wystrój, szerokość ulic była nie taka, jak potrzeba, a ludzie sprawiali wrażenie, że sami nie wiedzą, gdzie się znajdują, bo sprawdzali oznakowania na rogach ulic, żeby zapamiętać swoje położenie. Płaskość terenu wpędzała w depresję; to był wręcz pomniko­wy przykład wygnania. Mógłbym się założyć, że pan Schultz dostawał tutaj cholery w poszukiwaniu

363

odrobiny komfortu, spenetrował po kolei okolice Union City, Jersey City i Newark, by znaleźć najlepsze okno, przez które mógłby sobie wyglą­dać i zawsze widzieć Empire State Building.

To było bez wątpienia cmentarzysko; zbyt szpet­ne, by na nim mieszkać. Mickey zatrzymał się przed barem na ulicy nie wyasfaltowanej, tylko z białawą nawierzchnią z cementu i z drutami tramwajowymi i telefonicznymi, które wisiały nad wszystkim, ni­czym luźna pajęczyna — wysadził mnie i odjechał. Lokal nazywał się „Palace Chophouse and Ta­vern”. Właściwie mogę się przyznać, co chodziło mi po głowie: wszystko wskazywało na to, że pan Schultz został wykluczony z prowadzenia intere­sów w Nowym Jorku, również żaden z jego zaufa­nych współpracowników nie śmiał ryzykować tam dłuższego pobytu. To znaczy, jako jedyny wolny strzelec, tylko ja mogłem swobodnie kursować, dlatego wzrosła moja wartość dla gangu i uważa­łem, że powinni uczynić mnie pełnoprawnym człon­kiem. Wykonywałem coraz bardziej odpowiedzial­ne zadania i nie widziałem powodu, dlaczego moim źródłem utrzymania mają być sporadyczne premie, które wpadają mi co jakiś czas; to nieistotne, jak bardzo są szczodre. Jeśli chodzi o moją osobę, oni czynili zbyt daleko idące założenia — całkiem bezczelnie polegali na mnie, a przecież wiadomo, że nie płacili za to ani grosza. Chciałem dostawać normalną dolę i uważałem, że jeśli pan Schultz mnie przypadkiem nie zamorduje, mogę czuć się upoważniony do takiego żądania. Ale kiedy wszed­łem w głąb baru, skręciłem za róg i minąwszy krótki korytarz, znalazłem się w niewielkim pomieszcze­niu bez okien, gdzie pan Schultz, pan Berman, Irving i Lulu Rosenkrantz siedzieli przy stoliku pod ścianą — jedyni konsumenci — wiedziałem już, że nie poruszę tej sprawy. To dziwne: nie chodziło

364

o strach, bo brawurowo przygotowałem się na jego przezwyciężenie, tylko o utratę wiary. Nie wiem dlaczego, ale ledwo rzuciwszy na nich okiem wie­działem od razu, że już za późno, by prosić o cokol­wiek.

Pokój, w którym siedzieli, miał seledynowe ścia­ny i dekoracyjne lustra, metalicznie zmatowiałe, a górne światło wszystkim twarzom nadawało żół­tawy odcień. Jedli befsztyki, na stole zaś stały butle czerwonego wina, które w tym świetle miało kolor czerni.

Przysuń sobie krzesło, mały — powiedział pan Schuitz. — Jesteś może głody albo coś?

Powiedziałem, że wcale. Wyglądało na to, że schudł, zmizemiał, a jego usta wykrzywiały się w całkiem nieregularnym grymasie. Musiał się czuć podle represjonowany; zauważyłem również, że wywijają mu się rogi kołnierzyka od koszuli, poza tym mógłby się ogolić.

Odsunął talerz z obiadem, którego prawie nie tknął, i zapalił papierosa, co też o czymś świadczyło, bo gdy czuł, że wszystko ma pod kontrolą, palił cygara. Inni jedli dalej, dopóki nie okazał, że czekanie, aż skończą, przerasta jego cierpliwość. Jeden po drugim odkładali noże i widelce.

Hej, Sam — zawołał pan Schuitz i z kuchni przybiegł Chińczyk, by pozbierać talerze. Wrócił z filiżankami kawy i półlitrową butelką śmietanki. Pan Schuitz obrócił się i patrzył, jak kelner wraca do kuchni. Potem powiedział:

Słuchaj, mały, jest taki jeden skurwysyn, co nazywa się Thomas Dewey, wiesz o tym, prawda?

Tak, proszę pana.

- Widziałeś go na zdjęciu — ciągnął pan Schuitz wyjmując z portfela zdjęcie wydarte z gaze­ty. Plaśnięciem rozpostarł je na stole. Prokurator od specjalnych poruszeń Dewey miał ładne ciemne

włosy z przedziałkiem pośrodku, zadarty nos i wą- sy, do których nawiązał pan Hines: niewielki, szczotkowaty wąsik. Ciemne, inteligentne oczy pana Deweya patrzyły na mnie tak, jakby on nie miał wątpliwości, jak świat powinien być urzą­dzony.

W porządku? — spytał pan Schultz.

Przytaknąłem.

Pan Dewey mieszka przy Piątej ulicy, w któ­rymś z tych domów z widokiem na park.

Kiwnąłem głową.

Podam ci numer. Chcę, żebyś tam był, kiedy on wychodzi rano, i patrzył, dokąd idzie i z kim. Chcę znać godzinę jego wyjazdu i wiedzieć, o któ­rej wraca z pracy do domu i kto z nim wtedy jest. On reżyseruje swój spektakl z biura w Woolworth Building przy Broadwayu. O to się nie martw. Chodzi tylko o wyjazdy z domu po pracy i powroty do domu. Interesują mnie wyjazdy i powroty. Jak myślisz, dasz sobie radę?

Spojrzałem po twarzach wokół stołu. Wszyscy, nawet pan Berman, spuścili wzrok. Splecione dło­nie trzymali na stole, zupełnie jak dzieci w ławkach. Odkąd wszedłem do środka, nikt się nie odezwał oprócz pana Schultza.

Tak sądzę.

Tak sądzisz! I to ma być postawa, której od ciebie oczekuję? Że „tak sądzisz”? Rozmawiałeś już z którymś z nich? — zapytał, wskazując kciukiem blat stołu.

Ja? Nie.

Bo ja się spodziewałem, że w tej organizacji znajdzie się ktoś z jajami. Że mogę jeszcze na kimś polegać.

Ale, szefie... — odezwał się Lulu Rosen- krantz.

Lulu, ty się, kurwa, zamknij. Nie dość że

366

jesteś odrażający, to jeszcze do tego głupi. Taka jest prawda o tobie, Lulu.

Arthur, to nie tak — wtrącił się pan Berman.

Spierdalaj, Otto. Ja tu obrywam z prawa i z lewa, a ty mi mówisz, że coś jest nie tak? Czy to w porządku, jak mi łoją dupę?

Porozumienie polega na czymś innym.

Skąd wiesz? Na jakiej podstawie to mówisz?

Zapadła decyzja, żeby to przekazać prokura­turze; oni w tym grzebią.

To ja w tym grzebię, grzebię w tym, bo mam zamiar to zrobić.

Zawarliśmy z tymi ludźmi porozumienie.

Na chuj mi porozumienie.

^ Nie pamiętasz, jak on przejechał setki mil, żeby stanąć za tobą w kościele?

O tak, pamiętam. Zjawił się, żeby mi okazać wielką łaskę, którą we dwóch z papieżem mi, kurwa, wyświadczają. A potem siedział i wpierdalał moje żarcie, chlał moje wino i nie powiedział słowa! Ani słowa. Dobrze to zapamiętałem.

iM Może nie chodziło o słowa. Tylko o samą jego obecność.

Jego w ogóle mało co słychać, bo nie ma strun głosowych. Trzeba, żebyś się schylał i nadstawiał twarz śmierdzącej czosnkiem gębie, a nawet wtedy to niewiele daje, bo skąd masz wiedzieć, o co cho­dzi: coś mu się podoba, inne nie podoba — wszy­stko jedno, nie masz pojęcia, co on sobie myśli, nie wiesz, na czym stoisz wobec niego. On się zdaje na prokuraturę! Skąd wiesz, na jakiej zasadzie? Umiesz mi wyjaśnić, co ten skurwysyn myśli sobie w danym wypadku? Ja tam ci zawsze mówię, że coś mi się podoba, a jak nie, to też wszyscy, kurwa, o tym wiedzą; już taki jestem i tak to się powinno od­bywać, a nie tam jakieś tajemne uczucia, że w ogóle nie wiadomo co o tym sądzić i jaka jest prawda.

367

Pan Berman zapalił papierosa; w uchwycie palca wskazującego i kciuka schował go w garści.

To kwestia stylu, Arthurze. Musisz patrzeć ponad tymi sprawami, rozgryźć ich filozofię. Oni mają taką filozofię, że ich organizacja jest nienaru­szona. Możemy korzystać z niej, z jej ochrony. Połączymy się z nimi, razem wybierzemy zarząd i zasiądziemy w nim, z prawem głosu. Taka filozo­fia za tym stoi.

Dobra, filozofia może jest w porządku, ale zauważyłeś? To mnie ściga Dewey, ten psi pomiot. Jak myślisz, kto nasłał na mnie Federalnych? To mnie on trzyma zębami za kostkę.

Musisz zrozumieć, że oni są zainteresowani naszymi problemami. To także ich problem. Wie­dzą, że kiedy Dewey powali Dutchmana, kolej przyjdzie na nich. Arthur, proszę cię, miej do nich odrobinę zaufania. Oni prowadzą interesy. Może i masz rację, może trzeba w ten sposób. Powiedział, że zbadają sprawę, jak się do tego zabrać, ale tymczasem chcą się nad tym jakiś czas zastanowić. Bo sam wiesz, i oni też wiedzą, że nawet gdy ober­wie zwykły krawężnikowy glina, całe miasto się burzy. A to jest przecież najważniejszy prokurator, codziennie figuruje w gazetach. Bohater dla mas. Mógłbyś wygrać bitwę, ale przegrać wojnę.

Pan Berman nie przestawał mówić; chciał tym uspokoić pana Schultza. Kiedy wygłaszał konklu­zje swoich argumentów, Lulu mu przytakiwał mar­szcząc brew, jakby właśnie miał to samo na końcu języka. Irving siedział z założonymi rękami i spusz­czonym wzrokiem; jakakolwiek decyzja zapadnie, on się jej podporządkuje, jak do tej pory, jak zawsze, aż do końca swoich dni.

Nowoczesny człowiek interesu dąży do więk­szej efektywności przez połączenie sił — powie­dział pan Berman. — Wstępuje do stowarzyszeń

368

branżowych. Bo przez połączenie z większymi od siebie jest silniejszy. Uzgadnia się metody, ceny, obszar działania; rynek jest w pełni kontrolowany. Zwiększa się skuteczność. I proszę bardzo: liczby rosną. Nikt z nikim nie walczy. A ta część, która teraz do kogoś należy, jest więcej warta niż cała pula, cały ten kram z przeszłości.

Zauważyłem, że pan Schultz powoli się rozluź­nia. Pochylony w przód ściskał krawędź stołu, jakby lada moment miał go przewrócić, lecz po chwili oparł się z powrotem na krześle, następnie złapał się ręką za głowę, jakby go bolała. Ten dziwny gest niezdecydowania bardziej niż wszystko inne kazał mi wtrącić cienkim głosem:

. — Przepraszam pana, ale chodzi o tego człowie­ka, o którym pan wspominał: tego, co był w koś­ciele. Pani Preston powiedziała mi coś na jego temat.

Opowiem trochę o tej chwili, w której myślałem, że zdaję sobie sprawę z tego, co robię — a może raczej o tym, jak to teraz odbieram — ponieważ właśnie w tej chwili klamka zapadła. Rozmyślam

o ich śmierci i sposobie umierania, ale raczej o chwi­li, która przesądziła sprawę, i o tym, skąd to się wzięło: nie z serca i nie z głowy, tylko z ust, z tego ośrodka słowotwórstwa, źródła pochrząkiwaó, stę- kań, jęków i krzyków.

Ona go znała. To znaczy, nie tyle go znała, co kiedyś go poznała. Tylko że niezupełnie pamięta, gdzie się spotkali — mówiłem. — Inaczej sama by

o tym wspomniała. Lubiła wypić — wyjaśniłem, spoglądając przelotnie na Irvinga. — Sama mi opowiadała, że jak się wypije, to się wszystkiego nie pamięta, no nie? Ale tam na ulicy przed kościołem Sw. Barnaby — zwróciłem się do pana Schultza — w momencie gdy pan ich sobie przedstawił, wydało jej się, że on na nią patrzy, tak jakby ją rozpo-

369

znawał. Pomyślała sobie, że musieli się już gdzieś przedtem spotkać.

W „Pałace Chophouse and Tavem” zaległa taka cisza, że słyszałem oddech pana Schultza; jego potężny oddech był mi tak samo znajomy, jak jego głos, jego myśli, jego charakter. Powolny wdech i szybki wydech rozlegały się w rytmie na raz-dwa z długimi przerwami, podczas których zdawał się zastanawiać, czy ma w ogóle oddychać.

Gdzie ona go poznała? — spytał niezwykle spokojnie.

Jej zdaniem to musiało być z Bo.

Obrócił się na krześle, spojrzał w oczy panu Bermanowi, oparł się wygodnie i wkładając pięści do kieszeni obciągnął na sobie marynarkę, a na jego twarzy zawitał szeroki uśmiech.

Słyszałeś, Otto? Gramolisz się i gramolisz po omacku, a przez cały czas drogę pokazuje ci dzie­ciak.

W następonej chwili skoczył na równe nogi i przyłożył mi z boku w głowę, chyba przed­ramieniem. Nie wiedziałem, co się dzieje, nagle straciłem orientację, pokój zawirował — myślałem, że nastąpiła eksplozja i ściany walą się na mnie — widziałem, jak sufit się podnosi, a podłoga skacze w moją stronę, poleciałem do tyłu razem ze swoim krzesłem i po upadku leżałem ogłuszony. Chciałem uchwycić się podłogi, bo byłem pewien, że się rusza. Wtedy poczułem straszliwe, dudniące ciosy w boku, jeden po drugim —jak się okazało, on mnie kopał. Próbowałem się przeturlać gdzieś dalej, wrzesz­czałem słysząc szuranie krzeseł i przekrzykujące się głosy, aż go odciągnęli. Dopiero później to do mnie dotarło, kiedy odtworzyłem w pamięci ich słowa: „To dzieciak, na Boga, dosyć, o Jezu, szefie, do­syć” — naglącą, pełną napięcia gadkę dla okiełz­nania przemocy.

Przetoczyłem się na plecy i zobaczyłem, ze wy­szarpnął się z ich uchwytu i trzyma ręce w górze.

Już dobrze — powiedział. — W porządku. Już mi przeszło.

Rozluźnił kołnierzyk, obciągnął marynarkę i u- siadł z powrotem na krześle. Irving i Lulu ujęli mnie pod ramiona i w jednej chwili stanąłem na nogach. Było mi niedobrze. Podnieśli moje krzesło, posadzili mnie, a pan Berman podsunął mi kieliszek wina. Uniosłem go oburącz i z trudem upiłem odrobinę. Dzwoniło mi w uszach, a z każdym oddechem czułem ostry ból w lewym boku. Siedziałem prosto: wówczas ciało szybciej przywyka do tego, co je spotkało, chociaż się na to nie godzi. Wiedziałem, że jeśli się wyprostuję i będę płytko oddychał przez nos, ból nieco ustąpi.

Pan Schultz powiedział:

No więc, mały, to było za to, że mi od razu nie powiedziałeś. Słyszałeś, co mówiła ta pizda, i trzeba było zaraz przyjść z tym do mnie.

Rozkaszlałem się suchym, urywanym kaszlem, który był wyjątkowo bolesny. Przełknąłem jeszcze trochę wina.

Dopiero teraz była okazja — skłamałem.

Musiałem odchrząknąć, bo załamał mi się głos.

Nie chciałem mówić płaczliwym tonem. Chciałem, by w moim głosie brzmiała uraza.

Zajmowałem się pańskimi sprawami, o które pan prosił, i tyle.

Zaraz, daj mi dokończyć. Ile ci zostało z tych dziesięciu grubszych, co miałeś rozprowadzić?

Drżącymi rękami wyjąłem z portfela pięć tysięcy dolarów i położyłem na białym obrusie.

W porządku — odrzekł i zebrał wszystkie banknoty prócz jednego. — To dla ciebie — powie­dział, przesuwając go w moją stronę. — Zaliczka za miesiąc. Od dziś masz swoją gażę: dwieście pięć-

371

dziesiąt tygodniowo. Na tym polega sprawiedli­wość, rozumiesz? Na lanie zasłużyłeś tym samym, co na to — potoczył spojrzeniem wokół stołu. — Nie słyszałem, żeby ktoś z obecnych powiedział mi cokolwiek na temat naszego kolegi po fachu.

Nikt się nie odezwał. Pan Schultz nalał wina do wszystkich kieliszków, a swoje zaraz wypił z głoś­nym mlaskaniem.

Teraz mi lepiej. Nie czułem się dobrze pod­czas tego zebrania. Wiedziałem, że coś tu nie gra. Ja nie umiem się z nikim łączyć. Nie mam pojęcia, od czego zacząć. Nigdy nie zawierałem porozumień, Otto. Nigdy nikogo o nic nie prosiłem. Wszystko zdobyłem sam. Ciężko pracowałem. A jestem tu, gdzie jestem, ponieważ robię to, na co mam ochotę, a nie to, czego chcieliby inni. Ty mnie łączysz z tymi z mafii i co? Mam nagle dbać o ich interes? Cudzy interes? Ja mam w dupie ich interesy. O co chodzi z tym całym gównem? Nie mam zamiaru się poddać i nie obchodzi mnie, ilu prokuratorów siądzie mi na karku. Próbowałem ci to wytłuma­czyć. Tylko że brakowało mi słów. A teraz je odnalazłem.

To może być bez znaczenia, Arthur. Nasz Bo lubił się zabawić. Mogło do tego dojść na wy­ścigach. Albo w klubie. Możliwe, że to nic nie znaczy.

Pan Schultz pokręcił głową z uśmiechem.

Drogi Abbadabba. Nigdy nie przypuszcza­łem, że świat liczb sprzyja marzeniom na jawie. Człowiek daje mi słowo, ale to nie jest jego słowo. Człowiek pracuje dla mnie przez wszystkie te lata i tylko się zdążę odwrócić plecami, już przeciw mnie spiskuje. Ja tam nie wiem, kto mógł do niego dotrzeć. Komu w całym Cleveland przyszłoby to do głowy?

Pan Berman był bardzo poruszony.

372

Arthur, on nie jest głupi, to człowiek interesu, rozpatruje możliwości i idzie po linii najmniejszego oporu, taka jest cała filozofia połączenia. Nie musiał zobaczyć dziewczyny, żeby się zorientować, gdzie jest Bo. Okazał ci szacunek.

Pan Schultz odsunął się od stołu. Wyjął z kieszeni różaniec i zaczął go miętosić. Różaniec przesuwał się w kółko, zawisł na chwilę wahania i począł wędrować w przeciwnym kierunku, wymykając się swobodną pętlą, dopóki nie został ciasno zebrany w garść.

Więc kto pokierował Bo? Ja rozumiem twoją cenną filozofię na wylot. Widzę, jak cały pierdolony świat przeciwko mnie spiskuje. Widzę człowieka, który wprowadza mnie do swojego kościoła, czyni mnie swoim bratem, obejmuje mnie i całuje w poli­czek. Czy on mnie kocha? Ci ludzie nie czują do mnie większej miłości niż ja do nich. Może to sycylijski pocałunek śmierci? No, powiedz mi.

W ten sposób zacząłem śledzić Thomasa E. De- weya, oskarżyciela publicznego, wyznaczonego spe­cjalnie do zrobienia porządku z gangsterami, który w przyszłości miał zostać prokuratorem okręgo­wym, gubernatorem stanu Nowy Jork i republikań­skim kandydatem na prezydenta Stanów Zjedno­czonych. Mieszkał w jednej z kamienic, których okna wychodziły na Central Park, nieco na północ od „Savoy Plaża”. W ciągu tygodnia zdążyłem nieźle poznać całą okolicę. Łaziłem, wałęsałem się i przechadzałem, zwykle po stronie parku, po ulicy, wzdłuż parkowego muru w cieniu platanów. Czasa­mi zabawiałem się, próbując nie nadepnąć na szpa­rę pomiędzy ośmiokątnymi płytami trotuaru. Wczesnym rankiem słońce padało wzdłuż wschod­nich ulic, napełniając je stopniowo światłem i strze­lając ogniem na skrzyżowaniach niczym promienna broń Bucka Rogersa. Wciąż myślałem o strzelani­nie. Słyszałem strzały w perkotaniu ciężarówek, widziałem je w promieniach słońca, odczytywałem w liniach nakreślonych przez dzieciaki kredą na chodnikach, wszędzie w mojej głowie rozbrzmiewa­ła strzelanina, gdy śledziłem oskarżyciela publicz­nego w celu wystawienia go na zabójczy strzał.

374

Wieczorem słońce zachodziło nad West Side i ka­mienice z elewacją z piaskowca świeciły w oknach złotem zachodu, bielą zaś na fasadach. Wtedy z góry na dół pokojówki w mundurkach zaciągały okna zasłonami albo spuszczały zasłony.

Czułem się wówczas osobą bardzo bliską dla pana Schultza. Byłem jedynym, który współpraco­wał z nim z głębi duszy: najbliższy współpracownik ubolewał nad jego zamiarami, a najbardziej lojalni giermkowie-ochroniarze cierpieli wskutek poważ­nych obaw. Byłem jedynym, który nosi tego czło­wieka w sercu, i tak się właśnie czułem. Muszę wyznać: podniecało mnie, że właśnie ja na własnej skórze doświadczyłem jego jaskiniowych występ­ków. Uderzył mnie, potem kopał w żebra, a teraz czułem do niego prawdziwą miłość. Wybaczyłem mu, chciałem, żeby mnie kochał. Zdawałem sobie sprawę, że jemu uchodzi wiele rzeczy, które nie uszłyby nikomu innemu. Na przykład dotychczas nie przebaczyłem Lulu Rosenkrantzowi złamanego nosa, a jak wszystko sobie dobrze przemyślałem, to wcale mi się nie podobało, jak pan Berman wyłudził ode mnie dwadzieścia siedem centów ucie­kając się do jednego ze swoich tanich matematycz­nych trików w biurze zakładów losowych przy Sto Czterdziestej Dziewiątej, kiedy nie bardzo jeszcze wiedziałem, o co chodzi w organizacji. Od tamtej pory pan Berman zawsze był moim mecenasem; nie skąpił mi pomocy, szkolił mnie, a jednak nie mogłem mu wybaczyć straty chłopięcych paru grosików.

Skutecznie kogoś śledzić można jedynie wów­czas, gdy samemu nie zwraca się niczyjej uwagi: twoja postać wtapia się w tło. Kupiłem skuter i ubrałem się w przyzwoite spodnie i koszulkę polo. Jeździłem tak dzień lub dwa, potem ze sklepu zoologicznego wziąłem szczeniaka i prowadzałem

go na smyczy. Niestety, ludzie wyprowadzający wcześnie rano swoje zwierzaki przystawali, żeby pochwalić, jaki jest śliczny, a ich psy obwąchiwały jego merdającą dupkę. Niedobrze. Musiałem go oddać. Dopiero kiedy pożyczyłem na kilka dni od matki wiklinowy wózek, zawiozłem go taksówką na miejsce i przechadzałem się, niczym starsze dziecko opiekujące się najmłodszym rodzeństwem, poczu­łem wreszcie, że to właściwy kamuflaż. Za parę groszy kupiłem od Arnolda Smieciarza lalkę w ba­wełnianym czepeczku, który osłaniał jej twarz. Ludzie lubili wychodzić z dziećmi wcześnie rano; czasem niańki w białych pończochach popychały szykowne, dobrze resorowane wózki z siateczką chroniącą maleństwa przed owadami, wobec tego ja też kupiłem siateczkę i owinąłem wokół budki. Wówczas, jeśli nawet trafiłaby się jakaś wścibska staruszka, i tak nie mogłaby zajrzeć do środka. Czasem spacerowałem, a czasem po prostu siedzia­łem na ławce po drugiej stronie ulicy, naprzeciw jego domu, to popychając lekko wózek, to przycią­gając go do siebie i kołysząc delikatnie na połama­nych resorach. W ten sposób dowiedziałem się, że najlepszą porą jest wczesny ranek, gdy kręci się najmniej ludzi, a rozkład zajęć jest sztywno prze­strzegany. Bez wątpienia poranne pojawienie się pana Deweya było najlepszą porą, żeby go sprząt­nąć.

A lalka podobała się mojej matce. Sprawiło jej przyjemność, że razem z nią wchodzę w świat jej wyobraźni. Przeszukała swoją cedrową komodę w poszukiwaniu niemowlęcych ubranek — moich ubranek — i przebierała lalkę w kaftaniki o za­pachu stęchlizny i czepeczki, w które ubierała mnie piętnaście lat temu. A jak widzicie, wszystko to było wyrazem niewinnej nieświadomości morderstwa, kochałem matkę za tę nieświadomość morderstw

376

wokół niej, właściwą zaniepokojonym prorokom, bardzo ją kochałem za jej stateczne szaleństwo, które wybrała, by cierpieć za morderstwa z jej życia miłosnego i kiedy tylko ogarniały mnie wyrzuty sumienia z powodu wykonywanej pracy, wystar­czyło, bym pomyślał o niej, i z powrotem czułem siłę mego wewnętrznego postanowienia, mogłem więc ufać, że wszystko się powiedzie, że skończy się tak, jak to sobie wymarzyłem.

Właściwie powiem od razu: chociaż tok wyda­rzeń spoczywał częściowo w moich rękach, nie miałem zamiaru zbrukać ich krwią. Zdaję sobie sprawę, że takie zapewnienie brzmi obłudnie, dla­tego niniejszym przepraszam wszystkich krew­nych pana Deweya, jego dziedziców i spadkobier­ców za uczucia odrazy, jakie mogę wywołać, jed­nak to są wyznania z szalonych i trudnych chło­pięcych lat i nie widzę tu najmniejszego powodu, by kłamać.

To dziwne, ale najbardziej głupio się czułem wobec pana Bermana. Ta chwila, którą wybrałem w „Pałace Chophouse” na wyjawienie tego, co mi powiedziała Drew Preston, musiała wydać mu się aktem zdrady, chwilą jego upadku. To był koniec wszystkiego, co planował, kiedy jego człowiek nie daje się ostatecznie wciągnąć w nowy układ, który on przewidział: w świat rządzony przez liczby, w których stanowią one język, jakim zostaje napisa­na całkiem nowa księga. Kiedyś ów elegancki garbus o szponiastych palcach opowiadał mi o tym pomyśle:

Tak mówi księga, to znaczy tak można by to ująć: bierzesz wszystkie liczby, mieszasz je, mie­szasz, a potem rzucasz wysoko w powietrze, niech padają, gdzie chcą, a wtedy zmieniasz je z powro­tem w litery i masz już całkiem nową księgę; nowe słowa, nowe pojęcia, nowy język, który dopiero

377

musisz zrozumieć, pełen nowych znaczeń i nowych zdarzeń... to zupełnie nowa księga.

Cóż, to była niebezpieczna propozycja, jeśli się nad nią głębiej zastanowić, czyli X: wartość, której on nie mógł się podporządkować, liczba nieznana.

Ale w ostatnim spojrzeniu, jakie mi rzucił sponad okularów, gdy jego brązowe oczy rozszerzyły się aż po błękitne obwódki, w jednej chwili przejrzał wszystko na wylot, a jego wzrok wyrażał rozpacz­liwy wyrzut. Jakże schludnie uporządkowany jest rozum, jak głęboko znieważa go zewnętrzny chaos. Ten nieduży człowiek miał odwagę; błyskotliwie zbudował sobie życie wykorzystując pojedynczy talent i zawsze był dla mnie dobry, nawet gdy przebiegle mnie pouczał. Zadaję sobie teraz pytanie, czy moje małe słówko szepnięte mądrzejszym rze­czywiście robiło różnicę, czy przypadkiem nie było­by lepiej dla pana Schultza, gdyby upadał z pełną świadomością swojej sytuacji, jak Bo Weinberg, jeśliby przypadł mu jednak ten zaszczyt. On zaś chyba do końca nie wiedział, co go trafiło. Wszyst­ko jedno, teraz myślę sobie, że on cały czas wiedział i może właśnie dlatego rozgłosił swój zamiar zgła­dzenia prokuratora. To był akt samobójczy w każ­dym przypadku, czy to było realne, czy nie. Stało się tak, jak sam powiedział: podsunąłem mu słowa, których cały czas szukał, by określić swój stan ducha. Że w wieku lat — ilu? Trzydziestu trzech? Trzydziestu pięciu? — wyzbył się wszelkich okolicz­ności łagodzących, że chwila, w której skumulowały się wszelkie czynniki działające na jego zgubę, dawno przeminęła, a jego życie wisiało na włosku niczym bezpiecznik, który zaraz wysiądzie.

A ja myślałem, że dostarczam poufną wiadomość zaufanym ludziom; ważną wiadomość, której nie wolno zlekceważyć, chociaż próbowałem, i on rozu­miał, że próbowałem, dlatego mnie sprał. Dobrze

378

znałem ich obu. Ona sprowadziła mnie z powrotem do roli chłopca w huczącej otchłani, która ich dzieliła. „Powiesz mu o tym, dobrze?” — poprosiła i nadstawiła mi swoją lornetkę, żebym zobaczył paradę maleńkich koników skręcających rzędem wokół soczewki.

No i nadszedł czas mojego sprawozdania. Jest późna noc w tym samym pomieszczeniu na zapleczu „Pałace”, gdzie ściany mają kolor seledynowy, a oprawione w ramy zmatowiałe lustra, umiesz­czone w równych odstępach, ze smugami odpadają­cego srebra, przywodzą na myśl efektowną nowo­czesność drapaczy chmur, ich hierarchię łuków, która przypomina szereg ładnych dziewczyn na wzniesieniu sceny, z uniesionymi wysoko kolana­mi. Siedzimy wszyscy w żółtawym świetle przy tym samym stole nakrytym nieskazitelnie czystym obru­sem i zanim ja się tam zjawiam, jest już tak późno, że wszyscy są po kolacji i zamiast bogatych na­kryć talerzy, filiżanek i spodeczków mają przed sobą chudziutkie papierowe taśmy z maszyn liczą­cych — swoją odwieczną fascynację. Właśnie minę­ła północ, zauważyłem to na błękitnie neonowym zegarze nad barem, kiedy wchodziłem do środka. Północ. Chwila sprawiedliwości lgnie do chwili miłosierdzia. Północ — najlepsze z imion Boga.

W tej właśnie chwili wreszcie się z nimi jednoczę. Jestem jednym z nich: zaufanym kolegą. Przede wszystkim czuję swoją sprawność, zaznaję słod­kiego uczucia, że jedno wiem, i to wiem doskonale. Po drugie, ogarnia mnie złośliwa przyjemność kon- spirowania, poczucie siły płynące z samego plano­wania zabójstwa kogoś, kto być może w danej chwili całuje żonę na dobranoc, czyta sobie w łóżku albo myje zęby. Jestem pięścią wzniesioną w ciem­

ności, wyczuwam go, bo niczego się nie spodzie­wa. Zapłaci życiem, by dowiedzieć się tego, co ja wiem.

Każdego ranka wychodzi z domu o tej samej porze.

Godzina?

Za dziesięć ósma. Zawsze czeka samochód, ale wysiada z niego dwóch tajniaków, którzy idą z nim, a samochód jedzie z tyłu. Dochodzą do Siedemdziesiątej Drugiej, gdzie on wchodzi do drogerii Claridge i telefonuje z budki.

Codziennie?

Codziennie. Zaraz za drzwiami są dwie budki po lewej. Samochód jedzie za nim i czeka przy krawężniku, a goryle na zewnątrz, dopóki on nie skończy rozmawiać .

Czekają na zewnątrz? — dopytuje się pan Schultz.

Tak.

A co jest w środku?

Jak się wchodzi, to po prawej jest saturator z wodą sodową. Przy ladzie można dostać śniada­nie. Codziennie mają inne danie specjalne.

Duży tam tłok?

O tej porze nigdy nie widziałem więcej niż jedną, dwie osoby.

A potem, co on robi?

Wychodzi z budki, macha facetowi za ladą i opuszcza lokal.

Ile w sumie czasu tam spędza?

Nigdy więcej niż trzy albo cztery minuty. Wykonuje tylko jeden telefon do swego biura.

Skąd wiesz, że do biura?

Słyszałem. Wszedłem do środka przejrzeć

tygodniki. On im mówi, co mają robić. O tym, co

przez noc przemyślał. Ma niewielki notes i czyta ze

swoich notatek. Zadaje pytania.

A dlaczego wychodzi z domu, żeby zatelefo­nować? — pyta pan Berman. — W dodatku w dro­dze do pracy, skoro za kwadrans i tak się z nimi zobaczy?

Nie wiem. Żeby więcej zrobili.

Może obawia się podsłuchu? — podsuwa Lulu Rosenkrantz.

Prokurator okręgowy?

Wiem, ale on się zna na podsłuchach, może po prostu nie chce ryzykować telefonowania z włas­nego domu.

Przez cały czas spotyka świadków — stwier­dza pan Schultz. — Jest bardzo tajemniczy: wpro­wadza ich od tyłu albo jakoś tak, że w razie czego nie wiadomo kto narobił hałasu. Tyle to ja już wiem o tym skurwysynie. Lulu ma rację. On zastosuje każdy trik.

A jak z drogą powrotną? — pyta pan Ber­man.

Pracuje do późna. Wychodzi różnie, czasami nawet o dziesiątej wieczór. Podjeżdża samochód, on wysiada i w ciągu sekundy jest już w korytarzu swego domu.

Nie, mały dobrze to wykombinował — mówi pan Schultz. — Najlepiej rano. Ustawi się dwóch gości z tłumikami przy ladzie, nad poranną kawą. Czy stamtąd jest jakieś wyjście?

Są tylne drzwi prowadzące na korytarz bu­dynku. Można stamtąd zejść do piwnicy i wyjść na ulicę Siedemdziesiątą Trzecią.

|§jj No dobra — mówi, kładąc mi dłoń na ramieniu. — Dobra jest.

A ja czuję ciepło jego dłoni i jej ciężar, dla mnie to dłoń ojcowska, znajoma, pęczniejąca ciężarem dumy, a on w tym czasie promienieje mi prosto w twarz. Widzę, jak usta rozchylają mu się w uśmie­chu, widzę duże zęby.

Pokażemy im, co jest zakazane, no nie? Pokażemy im, jak daleko wolno się posunąć. A ja będę cały czas w New Jersey i ze smutną miną powiem, że osobiście nic nie miałem przeciw temu człowiekowi. Mam rację?

Ściska mnie za ramię i wstaje.

Będą mi dziękować — mówi do pana Ber­mana. — Na koniec będą dziękować Dutchma- nowi za to, że ukrócił zuchwałość, wspomnisz moje słowa. To właśnie oznacza efektywność, Otto. Właśnie to.

Obciąga poły marynarki i idzie do toalety. Nasz stolik stoi w rogu, skąd rozchodzą się pod kątem prostym jasnozielone ściany. Siedzę naprzeciw ścian, plecami do drzwi prowadzących do baru, lecz mam przewagę, bo zmatowiałe lustro poz­wala mi wejrzeć dalej w głąb korytarza niż ko­muś, kto siedzi pod lustrem i patrzy na wprost. To szczególna moc luster, które pokazują coś, czego inaczej tam by nie było. Widzę niebieski blask neonu podświetlającego zegar nad barem, ogarniający przejście do ciemnej tawerny. Jest czymś w rodzaju księżycowej poświaty na po­wierzchni czarnych wód. I nagle zdaje mi się, że cicha woda marszczy się niespokojnie. Jednocześnie ścierka barmana zawisa w próżni nad ocynkowa­nym barem, pod kranikami od piwa kuflowego. Dotarł do mnie dźwięk, który usłyszałem: fron­towe drzwi od ulicy otworzyły się i zamknęły z nienaturalną delikatnością.

Skąd wiedziałem? Już wtedy gdy tylko pierw­sze źdźbło odprysnęło od pokrzyżowanych pla­nów morderstwa? Być może uwierzyłem, że nasza konspiracja przywołuje moce, które przerastają daną chwilę, niczym modły czarnej mszy: złe od­wraca kierunek i teraz pała nienawiścią w naszą stronę; chce nas posłać do diabła. Coś jest w tej 382

pierwotnej postawie pochylenia w fotelu: wzdłuż całego kręgosłupa ciało pręży się do skoku.

Z tłumikami... — powtarza Lulu, mając na myśli swoje przyszłe życie.

Pan Berman po prostu obraca się w stronę wyjścia, a wzrok Irvinga podnosi się wraz ze mną, ponieważ właśnie wstaję. Dostrzegam, jak staran­nie uczesane są rzadkie włosy Irvinga, jak gładko ułożone. Następnie jestem już w małym przejściu do kuchni na zapleczu. Odnajduję drzwi dla panów. Uderza mnie słony smród publicznego klozetu. Pan Schultz stoi przed pisuarem na szeroko roz­stawionych nogach, podparłszy się pod boki, aż wzdyma mu się tył marynarki, a jego lanie wznosi się łukiem i wpada dokładnie do odpływu, wydając przy tym ów bogaty, pienisty dźwięk właściwy dumnemu mężczyźnie oddającemu mocz. Chciałem mu powiedzieć, dlaczego to wszystko — ta akcja — to okropnie przestarzałe metody. A kiedy słyszę strzały, wydaje mi się, że prąd poraził go przez penisa, że on popełnił błąd, o którym czytałem w książkach poświęconych odkryciom. Że sikał podczas burzy, kiedy błyskawica z sykiem może unieść się z ziemi złocistym tęczowym łukiem i po­razić cię niczym artyleryjski pocisk.

Ale jego nie poraża prąd, jego wklinowało razem ze mną w niewielką kabinę. Stoję na postumencie toalety, a jego ramię przyciska mnie, kiedy on próbuje wyciągnąć zza pasa swój pistolet; nawet nie mam pewności, czy on wie, że przy nim jestem. Ma broń odbezpieczoną, mierzy w sufit, a drugą ręką robi rzecz zdumiewającą: próbuje zapiąć rozporek. Nie słyszymy eksplozji. One nas koły­szą miarowo, rozbrzmiewają w uszach, przeciągle dźwięczą wzbierającą katastrofą, a ja sięgam do kieszeni kurtki „Shadows” po pistolet, lecz zaplątał mi się w podszewkę i muszę go wyszarpywać tak

samo niezdarnie, jak pan Schultz. Dociera już do mnie zapach prochu — gorzki, siarczany zwia­stun, że już po wszystkim, wpełza szparą pod drzwiami niczym gaz trujący i wówczas pan Schultz na pewno zdaje sobie sprawę, że nie ma tutaj żadnej ochrony, zostanie zabity na sedesie. Gwałtownie otwiera kantem dłoni drzwi kabiny, potem drzwi toalety i dociera do mnie jego krzyk — dobywa się z niego donośny, nieartykułowany ryk gniewu, gdy on sam rzuca się naprzód i unosi ręce do strzału i przez dwoje drzwi, którym podmuch ognia nie pozwala się zamknąć, widzę jego czarną, owalną plamę potu pod pachą, widzę, jak brnie naprzód, aż znika mi z pola widzenia, widzę sele­dynową ścianę korytarza i słyszę niższy pomruk nowego kalibru, również kiedy on wtacza się z po­wrotem w moje pole widzenia, by zaraz wygra­molić się z powrotem, zostawiając niesamowitą mapę otworów w swoim ciele, na ścianie wąskiego przejścia, podczas gdy drzwi domykają się powoli.

Nie znacie gwałtowności życia, jeśli nigdy nie rozbrzmiewał wam w uszach huk wystrzału. Czło­wiek wówczas jest w stanie sprostać wszystkiemu, odrzucić wszelkie zasady. Wysoko nad sedesem jest małe okienko jak lufcik tuż pod sufitem. Używam łańcucha od rezerwuaru i staram pod­ciągnąć się tak, żeby do niego sięgnąć. Otwiera się do dołu, na dwóch zawiasach, i jest o wiele za małe, by się przez nie wydostać, wobec tego wysu­wam wpierw stopy, wymachując nimi do góry i za­czepiając kolejno, następnie skręcam się, by wy­sunąć nogi, potem biodra, potem obolałe żebra, aż wreszcie puszczam się i lecę z uniesionymi rękoma, jak Bo w mroczną otchłań, zsuwam się i spadam na ziemię. Nieźle się rąbnąłem, ziemia jest posy­pana żużlem, tak jak nasyp kolejowy. Składam się w chińskie osiem, czuję ostry ból. Skręciłem nogę 384

w kostce, a w dłonie powbijały mi się ostre od­pryski. Serce mi chyba wysiadło, bo wybija z furią urywany rytm, jakby zgubiło własny; wędruje mi po klatce piersiowej, by wreszcie ulokować się w gardle. To jedno słyszę. Kulejąc, pędzę alejką, w kieszeni kurtki trzymam broń jak prawdziwy gangster w akcji, wyglądam zza rogu „Pałace Chophouse and Tavern” i w głębi ulicy kiwa się, nabierając prędkości, czarny samochód bez świa­teł. Waha się chwilę, by zaraz zniknąć w mrocznej uliczce, a ja obserwuję go i czekam, lecz nie za­wraca. Ponieważ nie zawrócił, schodzę z chodnika, wdeptuję w rynsztok i długa boczna ulica pod drutami tramwajowymi jest pusta, dokąd sięga mój wzrok.

Słyszę wówczas moje własne pochlipywania. Ot­wieram drzwi baru i zaglądam do środka. W błę­kitnym świetle i blasku butelek wije się dym. Głowa barmana unosi się ponad ladą, widzi mnie i wpada w panikę. To jest śmieszne, strach rozśmiesza. Kuśtykam w głąb lokalu, skręcam, mijam krótki korytarz ostatniego namaszczenia i zanim mój wzrok ogarnia całość, czuję w po­wietrzu spaleniznę i wilgoć krwi, nie chcę oglądać tej rzeźni, nie chcę się unurzać w tym nieszczęściu po nagłym ataku zarazy. Tak się na nich za­wiodłem; zaglądam, niemalże potykam się o Irvin- ga, który leży twarzą w dół, w dłoni trzyma znie­ruchomiały pistolet, jedną nogę ma podciągniętą, jakby wciąż ich gonił. Przestępuję go i zaraz obok widzę Lulu Rosenkrantza: siedzi przyszpilony wy­strzałami do ściany, bo nie zdążył wstać z krzesła, które przechyla się do tyłu, niczym fotel u fryzjera. Głowa Lulu wspiera się o ścianę, a jego włosy sterczą gotowe do ostrzyżenia. Czterdziestka piątka

spoczywa mu w otwartej dłoni na kolanach, jakby to był jego penis, a on sam wpatruje się w sufit niewidzącym wzrokiem faceta, który się intensyw­nie onanizuje. Jestem straszliwie zawiedziony, nie odczuwam żalu, lecz pretensję, że zginęli tak łatwo, że żyli tak nieostrożnie. Czuję okropne rozczarowa­nie, że pan Berman opadł bezwładnie na stół, dotyka blatu policzkiem, a jego garbate plecy wy­pychają materiał marynarki w szkocką kratę w po­szerzającej się dziurze krwi. Ramiona ma rozpostar­te, a policzkiem przyciska do stołu swoje okulary uczepione jednego ucha; drugi zausznik sterczy, odstając od skroni. Pan Berman też mnie zawiódł, jestem oburzony, znów zostałem sierotą bez ojca. Czuję, jak wzbiera we mnie przypływ nowej fali osierocenia, bo odeszli tak nagle, jakbyśmy niczego wspólnie nie przeżyli w naszym gangu, jakby nasze rozmowy były tylko złudzeniem, a sekwencja na­stępujących po sobie wydarzeń i tego, co kto kiedy powiedział, była jedynie chwilową niewiarą w Śmierć, która położyła na nich łapę w momencie, gdy nasza arogancka niewiara pozwoliła nam bez­czelnie uwierzyć w nasze istnienie, jakbyśmy byli czymś, czego wcale szlag nie trafi w jednej chwili, nie pozostawimy też po sobie trwałej pamiątki w postaci smużki dymu czy też mocnego brzmienia ciszy po skończonej piosence.

Pan Schultz, rozciągnięty płasko na plecach, na podłodze, wciąż żył. Miał stopy zwrócone lekko na zewnątrz i z chwilą gdy nad nim stanąłem, utkwił we mnie wzrok. Minę miał śmiertelnie po­ważną, a twarz lśniła mu od potu. Dłoń wetknął za pazuchę marynarki, niczym Napoleon pozujący do portretu, i wydawało się, że tak władczo panuje nad całą sytuacją, aż kucnąłem nad nim i odezwa­łem się zakładając, że on całkiem racjonalnie zdaje sobie sprawę ze swojej sytuacji, co okazało się fet 386

nieprawdą. Spytałem, co mam robić — wezwać gliny, zabrać go do szpitala —i byłem gotów na jego rozkazy, w pełni świadom powagi jego stanu, spodziewałem się poniekąd, że poprosi mnie, bym mu pomógł wstać albo go stąd zabrał — w każdym razie to on zdecyduje, co należy zrobić i jak. Spoglądał na mnie z takim samym spokojem, jak dotychczas, lecz po prostu nie odpowiadał, był w szoku z powodu tego, co mu uczyniono, że nawet nie odczuwał bólu.

Ale w tym samym pomieszczeniu rozległ się jakiś głos. Usłyszałem go wreszcie, niczym gryzący za­pach prochu przełożony na słowa — brzmiał zbyt cicho, by go zrozumieć. Jednak wargi pana Schultza nie poruszały się, on tylko się we mnie wpatrywał, jak gdyby — zważywszy na moje uczucia — jego beznamiętny wzrok rozkazywał mi słuchać. Spró­bowałem więc zlokalizować źródło niepokojących, przerywanych dźwięków: skąd pochodzą. Przez chwilę sądziłem, że to mój własny urywany oddech przez gile w nosie, wobec tego otarłem smarki rękawem, łzy osuszyłem pięściami i wstrzymałem oddech, ale znów usłyszałem to samo. Strach przy­prawił mnie o drżenie kolan, gdy odkryłem, od­wracając się na piętach, że to Abbadabba w swym grymasie posyła słowa wzdłuż stołu. Aż wrza­snąłem, bo nie podejrzewałem, że żyje — myślałem, że to jego wypowiedź pośmiertna.

Wtedy wydało mi się to całkiem naturalne, że ich podział funkcji objawi się także w takiej chwili, podział na mózg. i mięśnie: jak długo będzie żył pan Schultz, pan Berman będzie myślał za niego i mówił to, co pan Schultz chciałby powiedzieć, bez względu na to, jak dalece śmierć dotknie jego własne ciało. Pan Berman oczywiście jeszcze żył — chociaż ledwo, ledwo — gdy w moim umyśle zaświtał inny pomysł, który przyjąłem za logiczne

387

wyjaśnienie. Być może był on reakcją na myśl, że to ja ich rozłączyłem. Położyłem głowę na blacie, obok jego głowy, i powiem tu wszystko, co on powiedział, chociaż nie mam pojęcia, ile czasu zabrało mu wyartykułowanie każdego słowa, z dłu­gimi przerwami, jak gdyby tymczasem szukał od­dechu, tak jak człowiek przeszukuje kieszenie w poszukiwaniu pieniędzy, których nie może zna­leźć. Czekając, wgapiałem się w granatowe kolum­ny cyfr na jego taśmach z maszyny liczącej rozło­żonych na stole. Tam było mnóstwo liczb. Potem, żeby się upewnić, że dobrze słyszę, obserwowałem, jak słowa formują się w jego ustach. Trudno byłoby mi udowodnić całkowitą niewinność jego oświadczenia. Zanim skończył, dobiegł mnie dźwięk policyjnych syren, jemu zaś mówienie spra­wiało taką trudność, że umarł z wysiłku.

Dobra ■— powiedział. — Trzy, trzy. Dwa razy w lewo. Dwa, siedem. Dwa w prawo. Trzy, trzy.

Kiedy spostrzegłem, że pan Berman nie żyje, albo że znowu nie żyje, podszedłem do pana Schultza. Miał teraz zamknięte oczy i jęczał. Zdaje się, że odzyskiwał świadomość tego, co się stało, a ja nie miałem ochoty go dotykać, bo był wil­gotny; byl zbyt żywy, by go dotknąć. Ale wsadzi­łem mu rękę do kieszeni marynarki i wymacałem klucz, który zabrałem, wytarłszy krew o jego mary­narkę, następnie odszukałem różaniec w kieszeni jego spodni i włożyłem mu go do ręki. Następnie, słysząc syreny podjeżdżających od frontu wozów policyjnych, wymknąłem się do łazienki i ponownie wylazłem przez okno, jeszcze raz zadając tortury moim żebrom i zwichniętej kostce. Przy wjeździe z głównej drogi uliczka zapełniała się światłami, postaciami biegnących ludzi i podjeżdżającymi sa­mochodami. Odczekałem minutę albo dwie i z łat-

388

wością wmieszałem się w tłum, po czym sterczałem po przeciwnej stronie w wejściu do sklepu ze sprzętem radiowym i patrzyłem, jak wynoszą ciała na noszach przykryte prześcieradłami, a barman wyszedł na rozmowę z wywiadowcami policji i wtedy wynieśli pana Schultza przytroczonego na noszach, z podłączoną kroplówką osocza, którą niósł sanitariusz. Rozbłysły lampy Speed-Graphics, a rzucone przez fotoreporterów na ziemię zużyte żarówki eksplodowały niczym strzały z broni pal­nej, przez co mieszkańcy z sąsiedztwa, którzy wyszli w koszulach nocnych i szlafrokach, żeby sobie popatrzeć, aż odskoczyli nerwowo — i tłum­nie wybuchnęli śmiechem. Powoli odjeżdżała na sygnale karetka z panem Schultzem i paru męż­czyzn podbiegło kawałek za nią, by zajrzeć przez tylne okienko. Morderstwa są interesujące i przy­prawiają ludzi o takie samo podszyte strachem bicie serca, jakie powinna w nich wzbudzać religia. Po ujrzeniu czegoś takiego na ulicy młode pary idą do łóżka i się kochają, ludzie czynią znak krzyża i dziękują Bogu za swoje letargiczne życie, staruszkowie będą wieść rozmowy nad filiżankami naparu z cytryny, ponieważ morderstwa są jak wskrzeszone do życia kazanie, które trzeba prze­analizować, rozgryźć i posmakować; prawią nie­śmiałym o niebezpieczeństwach buntu. Morderstwa postrzegane są jako chwilowe zstąpienia Boga, dlatego dają otuchę, radość i poczucie bezgrzesz­nego spełnienia parafianom, którzy latami będą

o nich prawić każdemu, kto będzie skłonny ich wysłuchać. Przesunąłem się w stronę rogu ulicy, następnie szybkim krokiem oddaliłem bocznym zaułkiem, jak najdalej od miejsca zdarzenia, potem okrążyłem „Palace Chophouse and Tavern” pro­mieniem dwóch bocznych uJic. Kiedy nic to nie dało, powiększyłem promień okrążenia i zrobiłem

jeszcze większe koło, w ten sposób na Trenton Street odnalazłem hotel „Robert Adams”, cztero­piętrowy, z zardzewiałymi schodami przeciwpo­żarowymi. Z łatwością prześliznąłem się obok urzędnika, który drzemał za ladą recepcji, i pokuś­tykałem po schodach na czwarte piętro, po czym spojrzawszy na numer klucza, który zabrałem panu Schultzowi z kieszeni, pozwoliłem sobie wejść do iego pokoju.

Światła były zapalone. W szafie, za jego wiszą­cymi ubraniami, znajdował się sejf: mniejszy od tego, który pamiętałem z kryjówki w drewnianym domu nie opodal Onondagi. Nie udało mi się go od razu otworzyć. Czułem zapach jego ubrań, pachniały jego osobą, cygarami, napadami gnie­wu — i dygotały mi dłonie. Czułem się okropnie, było mi niedobrze, dlatego parę minut upłynęło, zanim rozpracowałem kombinację: w prawo do trzydziestu trzech, dwa razy w lewo dookoła na dwadzieścia siedem i dwa prawe okrążenia z po­wrotem na trzydzieści trzy. Wewnątrz małego sejfu znajdowały się paczki banknotów spięte gumką: realny byt tych wszystkich numerków na taśmie wydruku. Wymiotłem je stamtąd i upchnąłem w eleganckiej walizce ze skóry aligatora, którą Drew Preston zamówiła dla pana Schultza we wczesnej fazie ich szczęścia na północy stanu. Banknoty wypełniły ją szczelnie; bardzo mnie za­dowalała ta solidna i budująca geometria liczb. Uroczysta radość zagrała mi w piersi, albowiem naturalnie pragnąłem okazać wdzięczność Bogu, skoro tylko odkryłem, iż nie obraziłem Go, bowiem żaden błąd nie stał się moim udziałem. Na odgłos kroków kilku osób gnających po schodach zatrza­snąłem klamerki, zamknąłem sejf, zasłoniłem go ubraniami pana Schultza, przesuwając je na wie­szakach, wyszedłem przez okno i wspiąłem się po 390

schodkach przeciwpożarowych. Tę noc 23 paź­dziernika 1935 roku spędziłem na dachu hotelu „Robert Adams” w Newark, w stanie New Jersey, chlipiąc i szlochając niczym skrzywdzona sierota, aż wreszcie usnąłem blednącym świtem, gdy na wschodzie zobaczyłem znajomą sylwetę Empire State Building.

Pan Schultz odniósł śmiertelne obrażenia i zmarł w Szpitalu Miejskim Newark tuż po szóstej następ­nego wieczoru. Jeszcze zanim umarł, salowa przy­niosła mu tacę z kolacją i zostawiła ją w pokoju, bo nikt nie dał jej innych instrukcji. Wyszedłem zza parawanu, za którym się cały czas ukrywałem, i wszystko zjadłem: rosół, pieczeń wieprzową, go­towaną marchewkę, kromkę pszennego chleba, drżącą porcję galaretki z limonek i popiłem herba­tą. Potem trzymałem go za rękę. Był już wówczas w stanie śmierci klinicznej i leżał cicho, tylko szeroka, naga, okropnie pozszywana pierś unosiła mu się i opadała, lecz przedtem godzinami — właściwie całe popołudnie — był w malignie i bez przerwy coś mówił, krzyczał, płakał, wydawał roz­kazy i śpiewał piosenki. A ponieważ policja starała się dowiedzieć, kto do niego strzelał, przysłali stenografa, który robił zapis jego majaczenia.

Za swoim parawanem znalazłem w zasięgu ręki notes'pielęgniarki, a w nim parę kartek do medycz­nych zapisków, a w górnej szufladzie białego, me­talowego stolika, którą bardzo powoli wysuną­łem — ogryzek ołówka. I ja też zapisałem, co on mówił. Policję interesowało, kto go zabił. Ja wie- 392

działem, wobec tego wsłuchiwałem się w mądrości całego życia. Uważałem, że pod koniec człowiek wygłasza najlepszą sentencję, na jaką go stać, czy jest przytomny, czy nie. Wyobrażałem sobie, że utrata przytomności jest tylko pewnym kodem. Moja wersja nie zawsze pokrywa się z oficjalnym zapisem; jest bardziej wybiórcza, nie stenografo­wana. Są w niej przekręcone słowa i błędy spowo­dowane moimi emocjami. Ograniczał mnie też wy­móg pozostawania nie zauważonym przez osoby, które wchodziły do pokoju o różnych porach. Tam panował chwilami duży ruch; siedział steno­graf, policjanci, lekarz, ksiądz i prawdziwa żona pana Schultza z rodziną.

Zapis stenografa dostał się do gazet i w ten sposób Dutch Schultz został do dziś zapamiętany przez swoje przewlekłe i gadatliwe umieranie, cho­ciaż wywodzi się z takich kręgów kulturowych, gdzie śmierć z reguły nagle zabiera mężczyzn, którzy zresztą nigdy nie mieli tak znów wiele do powiedzenia. Ale on całe życie monologował, nigdy nie był takim milczkiem, za jakiego się uważał, nie sądził też, że do tego stopnia nie potrafi formu­łować swoich myśli. Teraz sobie myślę, jako ten, który z jego życiem związał swoje, że cokolwiek robił, było sztuką: mordowanie i język, który to nazywał. Jemu nigdy nie brakowało słów, bez względu na to, co udawał. I ten monolog o morder­stwie jego samego, który wyraża ukryte żądze, jest mało poetycki. Faktycznie to on żył jak gangster i mówił jak gangster, a kiedy umarł, krwawiąc z zaszytych dziur w piersi, umarł od gangsterstwa intelektu, bo ono z niego wyciekło. Zmarł, dawku­jąc siebie w wypowiedziach, jak gdyby śmierć można było zagadać albo jakbyśmy wszyscy zro­bieni byli ze słów i kiedy umieramy, dusza mowy oddziela się i ulatuje we wszechświat.

Nic dziwnego, źe zachciało mi się jeść. Gadał przez ponad dwie godziny. Siedziałem tam i dobrze poznałem topografię tego parawanu. Myślę, że materiałem był muślin, naprężony za pomocą ta­siemek na zielonym metalowym stelażu, który można było przesuwać na czterech niewielkich gumowych kółkach, a jego słowa malowały mi się na tym ekranie prześwitującej tkaniny, a może na moim nie zapisanym umyśle, w każdym razie robiłem zapiski, przeszkadzał mi tylko starty grafit ołówka, który musiałem odsłaniać, odsuwając drewno pazurami. W każdym razie przytoczę tutaj to, co usłyszałem pomiędzy godziną czwartą i szóstą po południu, 24 października, aż do chwili gdy wreszcie, lecz jeszcze nie na zawsze, umilkł.

O, mamo, mamo — powiedział. — Och, prze­stań, przestań, przestań. Proszę, zrób to szybko, z biglem, błyskawicznie. Proszę, szybko i błyska­wicznie. Z powrotem łapię wiatr w żagle. Dobrze sobie radzisz z systemem kresek i kropek. Czyj to numer w twoim notesie, Otto: 13780? O, o, ciastko dla psa. A gdy się zadowoli, to sobie poswawoli. Przestań, nawet się nie znamy. Rękawica pasuje do tego, co mówię. K.O., nokaut, kakao. Wiem. Kto do mnie strzelał? Sam szef. Kto do mnie strzelał? Nikt. Przestań, Lulu, i on mnie później goli. Ja nie krzyczę, ze mnie poczciwy precel. Spytaj Winifreda w departamencie sprawiedliwości. Nie mam poję­cia, dlaczego do mnie strzelali, poważnie, nie wiem. Mówię uczciwie. Jestem uczciwym człowiekiem. Poszedłem do łazienki. Byłem w łazience i kiedy sięgnąłem po... podszedł do mnie chłopak. Tak, on mi to dał. No nie, on mnie odcina, spadkobiercę jego woli, czy może tak być? Syn ojca? Proszę, ładujcie za mnie. Przyładujecie? Ile dobrych, ile złych? Przepraszam, ja nic do niego nie miałem. On był kowbojem w jednej z tych codziennych ^ 394

bójek siedem razy na tydzień. Żadnych interesów, meliny, kumpli, nic, bierze się tylko to, co po­trzebne. Poproszę zastrzyk. To jest z fabryki. Ja nie chcę harmonii. Chcę harmonii. Nie ma drugiej tak ślicznej jak ty, dziewczyno, którą zwą Marie. Po­ślubię cię w kościele, tylko proszę, pozwólcie mi po swojemu. Wpuśćcie mnie do okręgowej fabryki ognia. Nie, nie, nas jest tylko dziesięciu, a was jest gdzieś z dziesięć milionów, ustawcie więc swój biznes, a my rzucimy ręcznik na rozejm. Proszę, podnieście mnie, przesuńcie, to jest dymany komu­nistyczny strajk! Ja dalej nie chcę tego zawalidrogi, nie ma sensu robić zamieszek. Chodnik miał ciężkie chwile i niedźwiedzie w kłopotach, a ja z tym skoń­czyłem. Dajcie mi nad tym zapanować, wyrzucę go przez okno, wydrapię mu oczy. Moje ma złocone brzegi, aż te śmierdzące szczury się włączyły! Matko, proszę, nie pękaj, nie łam się. O tym nie należy mówić. Podnieście mnie, koledzy. Uwaga, strzelanina jest trochę bezładna, a takie strzelanie ocaliło człowiekowi życie. Przepraszam, zapom­niałem, że jestem powód, nie oskarżony. Dlaczego on po prostu się nie wycofa i nie odda mi kontroli? Mamo, proszę cię, teraz mnie zabierz. Nie upuść mnie. Zaraz niebiescy dadzą nogę. Oni są Angli­kami i to w takim typie, że ja nie wiem, kto naj­lepszy, oni czy my. Niech pan będzie łaskaw dać laleczce dach nad głową. Jak Boga kocham! Umiesz grać na forsę, a dziewczyny grają w to miękką piłeczką i robią sztuczki. Pokazała mi, jak byliśmy dziećmi. Nie, nie i już. Nie wie, o co chodzi, i mówi nie. Chłopak nigdy nie płacze ani nie napada na tysiąc raz. Ale słyszycie? Weźcie trochę forsy z tamtego schowka, bo potrzebujemy. Zobaczcie, jak się przedtem udawało, tego nie ma w książkach. Uwielbiam skrzynki świeżych warzyw. Bardzo proszę, panie strażniku, postawić mnie natych­

miast na nogi. Słyszy pan? Proszę obalić kumpli Chińczyka i dowódcę Hitlera. Najlepiej zawsze postawić na matkę i nie daj się za szybko złapać Szatanowi. Za co do mnie strzelał ten wielki gość? Podnieście mnie. Jak to zrobicie, możecie od razu lecieć i wskakiwać do jeziora. Ja wiem, kim oni są, to na pewno ludzie Francuzika, trzeba uważać. Och, odeszła mi pamięć. Los mi się odmienił, potem wrócił i znowu odszedł. Zachybotałem się. Nie masz na niego nic, a my mamy to na jego zawołanie. Umieram. Chodź no, panienko, wy­ciągnij mnie stąd, szaleję za tobą. Gdzie ona jest, gdzie? Oni nie pozwolą mi wstać, ufarbowali mi buty. Otwórz te buty. Jak mi niedobrze, dajcie mi wody. Otwórz to i potłucz, żebym mógł cię do­tknąć. Mickey, proszę cię, wsadź mnie do samo­chodu. Ja nie wiem, kto to mógł zrobić. Każdy. Zdejmij mi uprzejmie buty, bo mają kajdanki. Papież mówi różne rzeczy i ja mu wierzę. Ja wiem, co robię z moją kolekcją papierów. To grosza niewarte dla takich dwóch jak ty i ja, ale dla zbieracza to jest fortuna. Bezcenna. Pieniądze to też papier i trzyma się go w sraczu! Patrz, ciemny las. Zaraz się obrócę — proszę, obróć się do mnie plecami. Billy, tak mi niedobrze. Uważaj na Jim- my’ego Valentine’a, bo to mój kumpel. Uważaj na swoją mamę, zatroszcz się o nią. Ja ci mówię, z nim nie wygrasz. Policja, proszę mnie wyciągnąć. Za­łatwię sprawę polubownie. No jazda, otwierać mydlane przewody. Kominiarze. Chcecie rozmów, gadajcie do miecza. Oto francusko-kanadyjska fa- solówka na ołtarzu. Chciałem zapłacić. Jestem gotów. Całe życie czekałem. Słyszycie? Niech mnie zostawią w spokoju.”

Podczas strzelaniny w „Pałace Chophouse” za­atakowano też znanych członków gangu Schultza na Manhattanie i Bronxie; dwóch zginęło na miejscu, w tym szofer Mickey, który naprawdę nazywał się - Michael O’Hanley, a trzech poważnie raniono. Reszta gangu prawdopodobnie się rozpierzchła. Przeczytałem o tym w porannych gazetach na stacji Newark linii Pennsylvania, oczekując pociągu na Manhattan. W żadnym ze sprawozdań nie wspo­mniano o mnie: zeznania barmana nie zawierały wzmianki o żadnym chłopaku w kurtce „Sha­dows” — i dobrze, lecz na wszelki wypadek wsta­wiłem walizkę do przechowalni bagażu, a kurtkę zwinąłem i wyrzuciłem do kosza na śmieci, zgodnie z założeniem, że nie wszystko, co barman opowie­dział policji, musiało zaraz znaleźć się na łamach prasy. Następnie wyszedłem i złapałem taksówkę, która zawiozła mnie do Szpitala Miejskiego Ne­wark, ponieważ zdołałem sam siebie przekonać, że póki co najbezpieczniejszym miejscem była sala, gdzie leżał pan Schultz.

Lecz teraz on nie żył i musiałem radzić sobie sam. Spojrzałem mu w twarz, w głębokim odcieniu śliwki, usta miał lekko otwarte, a oczy wpatrzone ku górze, jak gdyby chciał jeszcze coś powiedzieć. Na chwilę uległem złudzeniu i zdawało mi się, że coś powie. Potem się zorientowałem, że sam mam otwarte usta, jakbym ja też miał coś do powie­dzenia, wobec tego w myślach błyskawicznie od­byłem z nim całkiem normalną rozmowę, taką między nami, na którą było już za późno: jego spowiedź i moje rozgrzeszenie, a może odwrotnie, w każdym razie takie rozmowy odbywa się tylko z umarłymi.

Wykuśtykałem stamtąd, zanim nadeszły pielęg­niarki i go odkryły. Odebrałem walizkę na stacji i przejechałem pociągiem na Manhattan. Noc była

chłodna dla chłopca bez kurtki. Złapałem trolejbus jadący przez miasto do stacji El i wróciłem na Bronx przed dziewiątą wieczór. Nie udałem się wprost do domu, tylko wszedłem od podwórza na teren Domu Dziecka Diamondów i skierowałem kroki do sutereny, gdzie Arnold Smieciarz słuchał w radiu „Wyśnionej Sali Balowej”, przeglądając stare pisma ilustrowane „Collier’s”. Bez wdawania się w szczegóły oznajmiłem mu, że muszę coś zadołować, a on zrobił mi miejsce w swoim naj­głębszym, najciemniejszym pojemniku. Dałem mu dolara. Potem wróciłem tą samą drogą, którą przybyłem, robiąc okrążenie do Trzeciej Alei i do­tarłem do domu od frontu.

Później przez całe tygodnie przesiadywałem w mieszkaniu i nie byłem w stanie się ruszyć. Nie to, żeby mnie coś bolało, na takie coś wziąłbym aspirynę. Czułem się tak, jak gdybym ważył tysiąc funtów: wszystko wymagało ogromnego wysiłku, nawet siedzenie na krześle czy oddychanie. Przy­łapałem się, że spoglądam na czarny telefon w ocze­kiwaniu, że zadzwoni. Od czasu do czasu podno­siłem nawet słuchawkę, żeby się przekonać, czy na drugim końcu kogoś nie ma. Siadywałem z moim samopowtarzalnym pistoletem wetkniętym za pas — właśnie w taki sposób pan Schultz nosił broń. Obawiałem się, że z chwilą, gdy położę się do łóżka, będę miał złe sny, lecz spałem snem niewiniątek. Tymczasem przez Bronx wiała jesień, wiatr szarpał framugi okien i liście z Bogu wia­domo jak dalekich drzew ślizgały się zasuszonymi brzegami po naszej ulicy. A on spoczywał umarły, oni wszyscy umarli.

Wspominałem ostatnie słowa pana Bermana skierowane do mnie i nurtowało mnie, czy znaczą 398

one coś więcej aniżeli cyfry kombinacji zamka. To były słowa zachęty. Tyle sam umiałem powiedzieć: on coś próbował przechować, przekazywał dalej. A więc to były słowa otuchy. Ale zaufanie może iść w dwie strony: może oznaczać albo nieznajo­mość rzeczy, albo całkowite zorientowanie, wiedzę trwającą od zawsze i nigdy nie zdradzoną; te jego spojrzenia sponad okularów — wzrok nauczyciela, który nauczał każdym gestem.

Wyrobili we mnie silnego, mocnego ducha — ten mój umarły gang. Co działo się z umiejętnościami człowieka, który umierał, jeśli na przykład umiał grać na fortepianie, albo, jak w przypadku Irvinga, potrafił wiązać węzły? Albo rolować w górę no­gawki czy też z łatwością kroczyć po wzburzonym morzu? Co stało się z danym Irvingowi darem precyzji, z jego wyważoną kompetencją w każdej dziedzinie, którą tak bardzo podziwiałem? Gdzież podziała się ta abstrakcja?

Matka najwyraźniej nie zauważała mojego stanu, tylko zabrała się za gotowanie tego, co lubiłem, poza tym zaczęła naprawdę sprzątać w mieszkaniu. Zdmuchnęła świece i wyrzuciła cały swój majdan świateł. To było nawet dosyć śmieszne: kiedy ktoś umarł naprawdę, porzuciła żałobę. Lecz ja tylko połowicznie zdawałem sobie z tego sprawę; pró­bowałem coś postanowić, co mam dalej zrobić ze sobą. Myślałem o powrocie do szkoły i siedzeniu w klasie, żeby się nauczyć wszystkiego, czego da się w klasie nauczyć. Potem przyjąłem to za komen­tarz do smutnego stanu mojego umysłu, że też w ogóle rozważałem taką możliwość.

Co jakiś czas rozpościerałem mój zapis prze­chowywany w kieszeni, prostowałem strony i od­czytywałem jeszcze raz, co pan Schultz miał do powiedzenia. Jego bredzenie załamywało. Nie było

w nim prawdy historycznej ani wiadomości dla mnie.

Moja matka znalazła taki sklep na Bathgate Avenue, gdzie sprzedawano muszelki. Przyniosła do domu papierową torbę tych małych brązowych, pokręconych — niektóre nie były większe od różo­wego paznokcia — i zaczęła realizować kolejny ze swych szalonych pomysłów, który polegał na okle­jeniu muszelkami telefonu, z użyciem kleju mode­larskiego, który znalazła w pobliżu jednego z tych starych modeli wyżłobionych w drewnie balsa, którego nigdy nie ukończyłem. Zanurzała wyka­łaczkę w buteleczce, rozprowadzała połyskliwą kapkę na brzeżkach malutkiej muszelki i przykle­jała ją do telefonu. Na koniec cały aparat łącznie ze słuchawką był pokryty muszelkami. Wyglądał raczej pięknie, cały w bieli, różach i beżach, po­skręcany i pomarszczony, jakby tracił swoją pier­wotną formę, jak gdyby kształt wszelkich rzeczy niknął wskutek naszej dbałości. Przyczepiła mu­szelki nawet do przewodu, aż wydawał się sznurem podwodnych świateł. Przyłapałem się na tym, że płaczę z powodu mojej szalonej matki, na myśl

o tym, jak wspominał ją James J. Hines: wysoka, postawna, myśląca, śmiała młoda imigrantka. Uważałem, że przez jakiś czas ona z pewnością uszlachetniała mojego ojca, on zaś rozświetlał ją w ich niewątpliwie wzajemnej miłości, zanim dał nogę. Miałem teraz pieniądze i nigdy nie będę musiał jej opuszczać. Przysiągłem, że zostanie ze mną i będę się nią zajmował do końca życia. Ale coś nie potrafiłem nadać sprawom biegu, nawet nie udało mi się jej nakłonić do porzucenia pracy. Zdaje się, że nie widziałem przed nami zadowala­jących perspektyw. Czułem się bardzo samotny przez jej dziwne podejście do przedmiotów: świec,

obrazków, szmat ze starych ubrań, uszkodzonych lalek i muszelek. Któregoś wieczora wróciła do domu, taszcząc akwarium, bardzo ciężkie, aż miała kłopoty z wniesieniem go po schodach, lecz jej twarz pałała rumieńcem wyraźnej satysfakcji, kiedy po­stawiła szklany pojemnik na nocnym stoliku przy łóżku, napełniła go wodą, po czym delikatnie zanu­rzyła telefon. Jak ja kochałem moją stukniętą matkę! Była taka piękna i tak mi było przykro; czułem, że ją zawiodłem. Sądziłem, że ona się nie zmieniła, ponieważ nie udało mi się wywalczyć dla nas ostatecznej sprawiedliwości. Pieniądze w wa­lizce po drugiej stronie ulicy to było mało: nie wierzyłem, że wynagrodzą wszystkie moje wysiłki intuicyjnego spiskowania, chociaż oczywiście nie wiedziałem, ile tego było. Nawet uszczuplone mie­sięczne wpływy z przedsiębiorstw pana Schultza wystarczyłyby na życie przez parę lat, mój Boże; gdybym tylko podbierał równowartość dwóch pen­sji matki z pralni, mielibyśmy na wszystko, czego tylko moglibyśmy potrzebować, lecz ja się okropnie niepokoiłem: nie możemy zanieść tego do banku

i będę musiał cały czas kombinować, jak to za­bezpieczyć, a zużywać to będziemy po troszeczku, żeby tylko nie zwrócić na nas czyjejś uwagi,

i przez to właśnie miałem poczucie niedostatku. Myślałem, że skoro to ma coś zmienić, no to już dawno powinno, wskutek samego faktu posiada­nia. Lecz nic takiego nie nastąpiło. Wtedy zo­rientowałem się, że nawet gdy on nie żył, ja wciąż uważałem, że to są pieniądze pana Schultza. Ode­brałem je zgodnie z poleceniem pana Bermana, a teraz po prostu czekałem na dalsze instrukcje. Nie odczuwałem spokoju, który powinien mnie ogarnąć po zrealizowaniu wszystkich marzeń. Nie miałem z kim pogadać, nie znałem nikogo, kto powie-

401

działby mi przynajmniej, że dobrze się spisałem. Właściwie tylko umarli mężczyźni z mojego gangu mogliby kiedykolwiek docenić ogrom moich do­konań.

Pewnego wieczoru kupowałem gazety w kiosku na Trzeciej Alei pod kolejką El, gdy podjechał de soto i otworzyły się drzwi. Zostałem otoczony przez kilku mężczyzn: dwóch wyszło ze sklepiku | cygarami w tej samej chwili, kiedy dwaj inni wysiedli z samochodu. Mieli, nieokreślony wyraz twarzy charakterystyczny dla kryminalnego rze­miosła. Wystarczyło, że jeden z nich kiwnął w stro­nę otwartych drzwi samochodu i zaraz włożyłem gazety pod pachę, by natychmiast wsiąść. Po­wieźli mnie przez całe miasto aż do Lower East Side. Wiedziałem, jak ważne jest zachowanie zimnej krwi i niedopuszczanie myśli o tym, co może się mi przydarzyć. Przemyślałem sobie wszystkie moje posunięcia w minionym roku i nie mogłem pojąć, w jaki sposób się o mnie dowiedzieli. Nawet nie dałem mu dobrze mi się przyjrzeć na stopniach kościoła. Zrozumiałem właśnie, że popełniłem straszliwy błąd, nie zostawiając matce listu z in­strukcjami, który mogłaby otworzyć jedynie w sytu­acji, gdybym nie wrócił do domu, gdybym umarł nie wracając do domu, do matki.

Zatrzymali się w wąskiej uliczce czynszówek, lecz oczywiście nie pozwolili mi się jej uważnie przy­patrywać. Ulica była słabo oświetlona, na twarzy czułem poprzeczne cienie schodów przeciwpożaro­wych. Weszliśmy na ganek. Potem wspinaliśmy się po schodach przeciwpożarowych.

Nagle znalazłem się w kuchni, pod zwisającą z sufitu gołą żarówką, naprzeciw człowieka, który rozsiadł się przy niewielkim, przykrytym ceratą stole, niczym bogaty wujek, co wpadł z wizytą. Ten

402

facet wygrał wojnę gangów. Oto co zobaczyłem: dwoje dość przenikliwych oczu, o niezbyt wybu­jałej inteligencji, zresztą jedno z nich przesłaniała ciężko opadająca powieka. Naprawdę miał okro­pną cerę — teraz zobaczyłem to z bliska — a blizna pod szczęką była przeraźliwie biała. Cokolwiek by mówić, miał wygląd jaszczurki. Jego najlepszą cechą zewnętrzną był profil głowy z zaczesanymi do tyłu falującymi czarnymi włosami. Miał na sobie dobrze skrojony płaszcz zarzucony na trzy­częściowy garnitur człowieka interesu. Kapelusz trzymał na stole. Miał wymanikiurowane paznok­cie. Poczułem zapach wody kolońskiej. Reprezen­tował zupełnie inny styl zła aniżeli pan Schultz. Poczułem się tak, jakbym wkroczył w całkiem inne sąsiedztwo, choć niezbyt oddalone od mojego. Bardzo uprzejmie wskazał mi miejsce, żebym usiadł naprzeciw niego.

Przede wszystkim, Billy — odezwał się bardzo łagodnie, jakby cała ta konwersacja była godna pożałowania. — Zdajesz sobie sprawę, jak nam przykro z powodu Dutchmana.

Tak, proszę pana — odrzekłem.

Przeraziłem się, że zna moje imię. Nie chciałem

figurować w jego rejestrze.

Miałem dla niego ogromny podziw. Dla nich wszystkich. Znałem ich od nie wiem ilu lat. Taki człowiek jak Irving; nie znajdziesz mu równego.

Nie, proszę pana.

Usiłujemy odnaleźć przyczynę tego wszyst­kiego. Chcemy pozbierać z powrotem jego chłop­ców i złożyć coś do kupy, wiesz, na wdowy i dzie­ciaki.

Tak, proszę pana.

£'— Ale napotykamy trudności.

Maleńkie pomieszczenie robiło wrażenie zatło-

403

czonego z powodu mężczyzn stojących za mną

i tych stojących za nim. Dopiero teraz zobaczyłem odsuniętego w kąt Dixie Davisa, papugę od gada­nia, który siedział skulony na drewnianym krześle, ściskając kolana i dłonie pomiędzy nimi, żeby mu nie latały. Jego kosztowny garnitur w prążki miał ciemne mokre plamy pod pachami, a twarz adwo­kata lśniła pod powłoką potu. Znałem te objawy; to było ostatnie namaszczenie. Króciutkim spojrze­niem dałem mu znać, że go rozpoznaję, gdyż po­jąłem, kto mnie zidentyfikował, co oznaczało, że wszystko, co sprzedam jako prawdę, oni już dawno znają, i pomyślałem, że nie warto strugać cwaniaka

i próbować ukryć cokolwiek.

Odwróciłem się do tego, co mnie przesłuchiwał. Wydawało mi się istotne, by siedzieć prosto i utkwić w jego oczach jasne spojrzenie. On wyciągnie takie same wnioski z mojego zachowania jak z moich wypowiedzi.

Radziłeś sobie nieźle; tak cię oceniali, o ile dobrze rozumiem.

Tak, proszę pana.

Może znajdziemy zajęcie dla bystrego chło­paka. Czy przynajmniej masz się czym pochwalić na pamiątkę tej przygody? — spytał, siląc się na obojętność, jak gdyby nie chodziło tu wcale o moje życie.

No... — odrzekłem — ja się dopiero wcią­gałem. Dostałem się na listę płac na tydzień przed­tem i on mi dał zaliczkę na dwa tygodnie naprzód, bo moja matka zachorowała. Dwieście dolarów. Nie mam przy sobie, ale mogę podjąć z banku zaraz z samego rana.

Uśmiechnął się, na chwilę uniosły mu się kąciki ust i podniósł rękę.

Nie chcemy twojej wypłaty, chłopcze. Ja

mówię tu o interesach. Oni je prowadzili nie zawsze zgodnie z zasadami. Pytałem, czy możesz nam pomóc w ustaleniu, na czym opierał się ich interes.

O rany... — odpowiedziałem, drapiąc się po głowie. — To raczej działka pana Davisa. Ja tylko przynosiłem kawę albo papierosy, jak ktoś potrze­bował. Oni mnie nigdy nie wpuszczali na zebrania albo jak się coś działo.

Siedział naprzeciw mnie i kiwał głową. Czułem na sobie wzrok Dixie Davisa, intensywność jego spojrzenia.

Nigdy nie widziałeś żadnych pieniędzy?

Chwilę się zastanowiłem.

Tak, raz widziałem, na ulicy Sto Czterdziestej Dziewiątej — odparłem. — Widziałem, jak liczą dzienny utarg, a ja wtedy sprzątałem. To zrobiło na mnie duże wrażenie.

Duże wrażenie?

O, tak. Takie coś może się przyśnić.

Marzyłeś o tym?

Co noc — odrzekłem, patrząc wprost w kap­rawe oko. — Pan Berman powiedział mi, że zmie­nia się sposób prowadzenia interesów. Że będą potrzebować sprytnych, cichych ludzi o dobrych manierach, którzy skończyli szkołę. No to wracam do szkoły, a potem pójdę na studia w City College. Później się zobaczy.

Pokiwał głową i umilkł na dłuższą chwilę, patrząc mi w oczy, podczas gdy podejmował decyzję.

Szkoła to niezły pomysł — orzekł. — Może­my zajrzeć do ciebie od czasu do czasu, zobaczyć, jak sobie radzisz.

Uniósł rękę dłonią do góry, a ja jednocześnie wstałem. Dixie Davis przesłonił twarz rękami.

Dziękuję panu — powiedziałem do człowieka,

który rozkazał uśmiercić pana Schultza, pana Ber­mana, Irvinga i Lulu. — To zaszczyt pana poznać.

Odwieziono mnie całego i zdrowego na Trzecią Aleję, z powrotem na miejsce, i wypuszczono przed sklepikiem z cygarami. Dopiero wtedy ogarnęło mnie przerażenie. Usiadłem na krawężniku. Ręce miałem czarne — tam gdzie zwilgotniałymi dłońmi dotykałem trzymanych gazet. Z dłoni odczytywa­łem fragmenty tytułów, kawałki słów. Nie miałem zielonego pojęcia, co też może mi się przydarzyć nazajutrz. Albo byłem wolny, albo też moje dni były policzone. Zwyczajnie nie wiedziałem. Sko­czyłem na równe nogi i zacząłem wędrówkę uli­cami. Spostrzegłem, że drżę, ale nie ze strachu, tylko ze złości na samego siebie, że się bałem. Myślałem: a niech mnie zabiją. Czekałem na odgłos silnika wiadomego auta zabójców, które z piskiem opon wypadnie zza rogu; szyby powędrują w dół. Lecz wówczas spróbowałem wyobrazić sobie, co ja takiego ich zdaniem zrobiłem, żeby mieli mnie zabić. Oni mnie nie zabiją, tylko będą śledzić. Oto co sam bym zrobił, gdybym nie wiedział, gdzie jest forsa.

W istocie dowiedziałem się o czymś bardzo cie­kawym: gazety szacowały majątek pana Schultza na sześć do dziewięciu milionów dolarów. Do banków wpłacono jego znikomą cząstkę. „Zjedno­czenie” niczego nie znalazło, chociaż szukali. Prze­jęli interes, ale chcieli też przejąć pieniądze — chcieli przejąć interes od podstaw.

W końcu to dziwne, ale naraz rozbawiły mnie względy okazywane mi przez innego z wielkich ludzi, równie niebezpiecznych. Pomyślałem, że fak­tycznie moje dni mogą być policzone, lecz obudził się mój duch współzawodnictwa. Uznałem, że prze- 406

żywam klęskę gangu w całkiem niezdrowy sposób. Roztrząsałem ich śmierć. Lecz przecież nic nie przeminęło, to trwało nadal. Pieniądz jest nieśmier­telny, wieczny, a jego miłość nieskończona. Od­czekałem kilka dni, potem zszedłem do sutereny Arnolda Śmieciarza, kiedy wyruszył po swój łup,

i znalazłem sobie odosobnione miejsce, na wypa­dek gdyby ktoś nagle wszedł do środka, i w po­wietrzu pachnącym popiołem, z tupotem dziecię­cych nóg nad moją głową, przeliczyłem gotówkę w walizce ze skóry aligatora. Długo liczyłem, było tego o wiele więcej, niż przypuszczałem, przytoczę tu dokładną sumę. Parę godzin zabrało mi przeli­czenie: tam było trzysta sześćdziesiąt dwa tysiące sto dwanaście dolarów. Zabrałem je jako moją działkę

i ułożyłem pod fragmentami wózków dziecięcych, starymi gazetami, połamanymi zabawkami, list­wami łóżek, rurami od piecyka, butami w papiero­wych torbach, zwałami ubrań, garnkami, patel­niami, szybami okiennymi, częściami od jakichś maszyn, palnikami acetylenowymi, śrubokrętami bez trzonków, młotkami, piłami bez zębów, pu­dełkami po butach pełnymi obrazków od gumy balonowej, flaszkami, słoikami, buteleczkami dla niemowląt, pudełkami od cygar, w których były smoczki, maszynami do pisania, zdekompletowa­nymi saksofonami i trąbkami, skórą zdartą z bębna, powyginanymi piszczałkami, uszkodzonymi organ­kami, kijami do baseballu, okrętami w potłuczo­nych butelkach, czepkami kąpielowymi, czapkami

i odznakami skautów, przypinanymi znaczkami z kampanii polityków, świnkami skarbonek, powy­ginanymi rowerkami na trzech kółkach, pleśnie­jącymi kolekcjami filatelistycznymi i maleńkimi flagami na wykałaczkach, ze wszystkich państw świata.

Następnie wróciłem, rzecz jasna, do moich od­ręcznych zapisków tego, co powiedział, przestudio­wałem je i odnalazłem w nich moją kwitnącą wizję życia, dzięki wielkiej nagrodzie. Byłem zbyt niecier­pliwy — zaczarowany los odkrywa się powoli, rozwija, rozpościera faliście i płynie wprost ku słońcu, niczym ukwiecona planeta. Usłyszałem głos pana Schultza, powtarzający „zdolny chłopak, zdo­lny chłopak” — i istotnie nim byłem! Ponieważ w jego wypowiedziach odnalazłem kupę pieniędzy, forsę jego delirycznych namiętności zamkniętą tam jak w zagadce wariata. Studiowałem ten zapis sporządzony moją ręką i dowiedziałem się wreszcie, co on chciał mi powiedzieć. Mówił, że gdzieś będą pieniądze dla pani Schultz i dla jego dzieci, w zna­nym im miejscu, lecz znaczenie jego życia i jego geniuszu kazało zadać pytanie: dlaczego miałby się tak rozdrabniać przez te wszystkie swoje lata? Wobec tego wszystko dawało się odnaleźć w kolej­nych stadiach jego kryminalnej kariery, tak samo jak w otoczeniu jego miejsc zamieszkania. Dla przetestowania tej możliwości wybrałem się pewnej nocy z Arnoldem Smieciarzem, po długich tygo­dniach siedzenia w klasach szkolnych, co miało przekonać wiadome osoby, że nie warto mnie śledzić. Rozbiliśmy kłódkę do starego opuszczone­go magazynu piwa przy Park Avenue, gdzie kiedyś stałem i żonglowałem, w drganiach przejeżdżające­go pociągu zanurzyliśmy się w ciemność tak czarną, jak gdyby zgasły ognie w piekle, i tylko szczury ocierały nam się o kostki, gdy w wilgoci historii starych przeładowni piwa znaleźliśmy wśród śmie­ci i gówna wprost ze snów Arnolda, przy słabym świetle jego latarki, nie zaszpuntowaną beczkę, wyładowaną po brzegi walutą Stanów Zjednoczo­nych, i Arnold załadował beczkę na wózek i wiózł

ją do domu po kocich łbach, podczas gdy ja szedłem przodem i stawałem w cieniu bram... Od tej pół­nocnej godziny zostaliśmy partnerami pewnego przedsięwzięcia na skalę przemysłową, które trwa po dziś dzień.

Lecz nie chcę wcale sugerować, że to mnie zadowoliło. Przecież im bardziej go osaczano, tym więcej chował pod siebie — nie znałem go czy co? Przestudiowałem jeszcze raz zapis głosu jego ducha

i dowiedziałem się tego, co chciał mi przekazać: im ciaśniej świat go osaczał, tym szybciej zgarniał swoją fortunę pod siebie. Im gorzej się miały sprawy, tym więcej gromadził na zaś. Zwoływał do siebie swój majątek: akcje, obligacje, żetony z kasyn, żeby trzymać więcej i więcej w zasięgu ręki, podczas kolejnych dni zagłębiania się w nie­bezpieczeństwo. I w końcu zadołował to wszystko, tam gdzie nikt nie domyślał się nawet jego obec­ności, i gdyby nigdy nie udało mu się tam znów dotrzeć, wszystko to miało zginąć wraz z nim, chyba że napatoczy się ktoś na tyle cwany, by to odnaleźć.

Wiedziałem już wszystko, lecz wszystko wymaga­ło ogromnej dyskrecji. Wróciłem zatem do szko­ły — przecież uznano to za dobry pomysł! I chociaż było to tak uciążliwe, że najodważniejszy był pękł, wysiadywałem w klasach szkolnych sam na sam z moją edukacją, poza tym mnóstwo czasu spędza­łem ciężko pracując po szkole w sklepie rybnym za pięć dolarów tygodniowo. Nosiłem biały fartuch poplamiony codziennym pryskaniem krwi i udało mi się przetrwać jedynie dzięki założeniu, że wszy­stko, co robię, jest obserwowane.

Po niespełna roku od śmierci pana Schultza człowiek o nieświeżej cerze został oskarżony i po­stawiony przed sądem przez Thomasa E. Deweya, następnie wsadzony do więzienia. Wiedziałem wy­

starczająco dużo o gangsterskich zasadach, które dostosowuje się do okoliczności: zmieniają się prio­rytety, od nowa definiuje się problemy, pojawiają się też całkiem nowe zagadnienia, bardzo pilne ze względu na kryminalną efektywność. Dlatego już wówczas mogłem bezpiecznie pojechać w górę stanu. Ale mnie się nie spieszyło. Zwyczajnie wie­działem to, co wiedziałem. I podczas moich lekcji w szkole zaświtało mi nagle coś ważnego: otóż żyłem pośród kręgów takiego gangsterstwa, o jakim mi się nawet nie śniło — gangsterstwa południków

i równoleżników. Wynikająca stąd prawda narodzi­ła się oficjalnie dopiero po paru latach, wraz z początkiem drugiej wojny światowej, lecz tym­czasem poczułem inspirację do zostania prymusem, tak samo jak celująco zdałem egzaminy ze strzelania do celu i z nie wykrytej zdrady. Udał mi się skok do Liceum Towsenda Harrisa na Manhattanie dla wybitnych uczniów, wśród których znalazłem się, ku mojemu bezwstydnemu zadowoleniu, bo na to Uczyłem. Później —jeszcze wyższy skok, na uczelnię zrzeszoną w Ivy League, której nazwy przemyślnie nie wymienię, gdzie sam opłacałem swoje czesne w rozsądnie wyliczonych ratach gotówkowych. Skończyłem tę uczelnię z wyróżnieniem, a potem szkolenie oficerskie jako podporucznik Armii Sta­nów Zjednoczonych.

W roku 1942 człowiek z brzydką cerą uzyskał akt łaski od gubernatora Thomasa E. Deweya, który wsadził go za kratki jeszcze jako prokurator okrę­gowy. Odesłano go do Włoch w podzięce za pomoc, której podobno udzielił przy zabezpieczaniu grani­cy wodnej miasta Nowy Jork przed nazistowskimi sabotażystami. Lecz ja wówczas służyłem ojczyźnie za morzami, dlatego nie mogłem odzyskać skarbu wcześniej niż po powrocie z wojny do domu, co

nastąpiło w roku 1945. To mniej więcej wszystko, co powiem na ten temat, chociaż czytelnik-złodzie- jaszek sam odkryje prawdę dla siebie, bo w końcu każdy i każda wie, że dwa i dwa to cztery, zresztą ja nie mam nic przeciwko temu, ponieważ oczywiście pojechałem i zabrałem to, co znajdowało się do­kładnie tam, gdzie myślałem. Cała fortuna pana Schultza odzyskana. Miała postać zwiniętych obli­gacji skarbu państwa oraz szeleszczących bank­notów o szlachetnym nominale, ulubionym przez pana Hinesa, a wszystko to było upchnięte w sejfie, popakowane w worki pocztowe. Moja dusza wete­rana wojny była poruszona ich jeszcze przedwojen­ną oryginalnością; to było coś takiego, jak piracki skarb — pomnik odwiecznej chciwości. Kiedy na to patrzę, doznaję podobnych uczuć jak podczas oglądania starych portretów bądź nagrań nieżyją­cych, lecz ciągle wziętych piosenkarzy. Żadne z tych uczuć nie powstrzymało mnie przed aktem przy­właszczenia.

Zauważam tutaj, że zbliżam się do końca historii przygód chłopca. Kim z grubsza jestem, czym się zajmuję, czy jestem kryminalistą, czy nie, gdzie i jak mieszkam — to wszystko musi pozostać moją tajemnicą, ponieważ zyskałem pewien rozgłos. Wy­znam jednakże, że wielekroć od chwili mojej inicjacji próbowałem rozrzucać w powietrzu liczby, ażeby opadły w postaci liter, by powstała nowa książka, w nowym języku bytu. To mówił kiedyś pan Berman, a kiedyś może to faktycznie się ziści: perwersyjna propozycja faceta od numerków. Star­czy je rozrzucić, bez względu na ich praformę, hieroglify, zapis liczydła, prędkość światła, licz­by całkowite i ułamki, liczby realne i urojone, licz-

by nieskończoności i liczby nicości. Ja w każdym razie tego dokonałem, naprawdę, i ciągle mi się to układa w imię Billy’ego Bathgate’a, którym sam siebie uczyniłem i którym chyba zostanę na zawsze, no i przestaję wierzyć, że ten trik łatwo wykonać.

Jednak pociesza mnie, że opowiedziałem tutaj całą prawdę o moim życiu u boku Dutcha Schultza, chociaż pod pewnymi względami moja opowieść różni się od tego, co przeczytacie w starych wy­cinkach prasowych. Opowiedziałem prawdę wyra­żoną w słowach i prawdę nie ujawnioną, która także zamieszkuje w słowach.

I muszę tu opowiedzieć o czymś jeszcze, co zostawiłem na koniec, ponieważ to jest źródło całej mojej pamięci, wydarzenie, które nie uwalnia od zarzutów chłopca, którym byłem, lecz może na chwilę odroczy wypisanie go z nieba. Padam na kolana w najgłębszej czci, gdy o tym pomyślę; dziękuję Bogu za życie, które mi ofiarował, i za radość mojego przestępczego życia, i strach mego istnienia. W pierwszą wiosnę po śmierci pana Schultza zamieszkaliśmy z matką na ostatnim pięt­rze w pięciopokojowym mieszkaniu z oknami od południa, wychodzącymi na piękne drzewa, alejki, trawniki i place zabaw w Claremont Park. W pe­wien sobotni majowy poranek rozległo się pukanie do drzwi i okazało się, że stoi tam mężczyzna w jasnoszarym uniformie szofera, trzymając za uchwyty wiklinowy kosz. Nie wiem, co pomyślałem sobie o jego zawartości — bielizna czy coś — lecz matka minęła mnie i odebrała kosz, jak gdyby się go spodziewała. Była teraz pewna siebie i budziła szacunek, dlatego szoferowi wyraźnie ulżyło, bo przedtem jego twarz zdradzała ogromny niepokój. Matka miała na sobie prawdziwą czarną suknię

doskonale dobraną do jej figury i modne pantofle, które na nią pasowały, i pończochy, a włosy mia­ła ładnie obcięte, by okalały jej uroczą, pogodną twarz — i po prostu odebrała niemowlę, bo oczywi­ście to było ono: mój syn z Drew, rozpoznałem go od pierwszego wejrzenia. Zaniosła go w głąb na­szego mieszkania w porannym słońcu i ułożyła w dziurawym wiklinowym wózku, który zabraliśmy z poprzedniego domu. W tej właśnie chwili od­czułem, że nastąpiła drobna poprawka w sprawied­liwym wszechświecie i moje życie chłopięce mam za sobą.

Później było, rzecz jasna, trochę zamieszania: musieliśmy wyjść i kupić butelki i pieluszki, bo małego dostarczono bez żadnych instrukcji, a moja matka dość wolno przypominała sobie, co trzeba zrobić, podczas gdy on płakał i wymachiwał rącz­kami. Nawet dość szybko dostosowaliśmy się do niego i myślę teraz o tym, jak lubiliśmy wracać z nim na wschodni Bronx i spacerować w słonecz­ny dzień pchając wózek po Bathgate Avenue, kiedy przekupnie wykrzykiwali swoje ceny przy straga­nach zawalonych piramidami pomarańczy, wino­gron, brzoskwiń i melonów, świeży chleb leżał na wystawach piekarni z elektrycznymi wiatrakami w szybach wysyłającymi w powietrze gorący zapach pieczywa, w sklepach nabiałowych stały rynienki ze świeżym masłem i biały ser w drewnianych skrzyn­kach, a rzeźnik nosił pod fartuchem gruby sweter, wychodząc z lodowni z kawałkami mięsa w per­gaminie, na rogu kwiaciarka spryskiwała wazony z pękami ciętych kwiatów, wokół biegały dzieci, rozgadane staruszki niosły torby z zieleniną i kur­czakami, kilkunastoletnie dziewczęta przykładały sobie do ramion białe suknie na wieszakach, kiero­wcy ciężarówek w podkoszulkach rozładowywali towar, trąbiły klaksony i całe życie miasta zwra­

cało się ku nam z przywitaniem, zupełnie tak samo, jak za naszych dawnych szczęśliwych chwil, zanim mój ojciec uciekł, gdy rodzina chadzała na spacery po tym właśnie targowisku, tym bazarze życia — Bathgate — w epoce Dutcha Schultza.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Spath Gerold KOMEDIA SERIA WSPÓŁCZESNA PROZA ŚWIATOWA SZWAJCARIA
Trifonow Jurij DŁUGIE POŻEGNANIE SERIA WSPÓŁCZESNA PROZA ŚWIATOWA
sekret alchemika Sędziwoja cz. 01, STUDIA JEZYK POLSKI, Współczesna proza polska
Steffens Gunter BLIŻEJ SZCZĘŚCIA WSPÓŁCZESNA PROZA ŚWIATOWA
Stasiuk-Wędrówka Po Albanii, STUDIA JEZYK POLSKI, Współczesna proza polska
sekret alchemika Sędziwoja cz. 04, STUDIA JEZYK POLSKI, Współczesna proza polska
sekret alchemika Sędziwoja cz. 02, STUDIA JEZYK POLSKI, Współczesna proza polska
makanin Władimir ANTYLIDER WSPÓŁCZESNA PROZA ŚWIATOWA
Współczesna polska proza kobieca, polonistyka, 5 rok
Proza 20-lecia jako tradycja literacka dla powojnia, Polonistyka, 08. Współczesna po 45, OPRACOWANIA
2. Proza odwilzowa starszych generacji, LEKTURY, ZAGADNIENIA lit. współczesna
2. Proza odwilzowa starszych generacji, LEKTURY, ZAGADNIENIA lit. współczesna
24.Proza rozrachunków inteligenckich – problematyka i innowacje, Filologia polska, wiedza o literatu
Proza Edwarda Stachury i Edwarda Redlinskiego, LEKTURY, ZAGADNIENIA lit. współczesna
Proza Wojenna, Polonistyka, 08. Współczesna po 45, OPRACOWANIA
Proza po roku 1956, LEKTURY, ZAGADNIENIA lit. współczesna
Białoszewski proza, proza współczesna
labirynt nad morzem, proza współczesna
Współczesna polska proza kobieca, polonistyka, 5 rok

więcej podobnych podstron