M. Białoszewski, Stara proza; Nowe wiersze, Warszawa: Czytelnik, 1984.
Z tomu „Donosy rzeczywistości"
Jazda do Otwocka
czerwiec 1963
Raz jechałem od Otwocka (4 czerwca, wczoraj). Ledwie pociąg ujechał Stadion i rusza dalej, aż tu lecimy na siebie. Już zahamował. A że się zmiarkował. Bo co? Trzask! trzask! wychylamy się oknami, z mowami: co? kto? Ktoś, pod (ten nasz). Ale z domysłami. Wypadali. Zastawiali miejsca teczkami, torbami albo z rezygnowaniem. Ja stoję. Ci polecieli. Ten pijany-podpity zastawił na oknie, poleciał. Bo już wypatrzyli:
wleciał
lecę wyciągnąć!
no leży — mówią, powtarzają, pokazują, na peron
— ale jak wleciał, że aż nogami prawie pod przód pociągu
— ale że tak zahamował
— więcej miał szczęścia jak rozumu. Mnie tu każą siadać:
— siadaj pan, wolne, widzisz pan, polecieli — siadam, siedzę — wrócili tamci, ten podpity od teczki i ci; ten staje u okna. Jeszcze jeden — też z tych — wraca, to jego teczka, bo tamten mu ustąpił, znajomy.
a ten pan?
z tą panią...
Odezwała się coś o tym wyciąganym. Ja też coś.
Okazało się — to jej mąż. Ten z teczką. Nie ten w oknie. Ale i tak nic (nie ma tu do zrozumienia). Wszyscy chcieli ze wszystkimi, najwięcej nasz podpity:
— żołnierz (bo wpadł żołnierz)... aaa... no wyciągałem... nogi mu wpadły, ale jak on się tam przedostał, o, głowa ledwie przeszła — i powtarza, i znów — o! zegarek, pasek mi pękł przy tym wyciąganiu, ale mu nic tam chyba nie jest, chyba żebra, za to to ręczę, oczy w słup, ale tak to cały, no, chyba nic, pewnie nic, zaraz go nieśli
— a mówił co?
— nie, oczy w słup, o tak, pewnie żebra, albo i to nie, zaraz go podprowadzili tu na komisariat na peronie...
— co tam wiadomo, jak oczy w słup
e, jakby co, toby co, a tak, to sam szedł, znaczy prowadzili go
co pan, panie... sam szedł! czterech go niosło, widziałem
— co pan mi mówi, ja go wyciągałem: pan widział (to do drugiego), ja wyciągałem, byłem przy tym, pasek mi pękł, o! od zegarka, sam tam byłem, znalazł się! patrzcie! widział, że nieśli!... ja niosłem, owszem na peron to żeśmy go wynieśli, ale dalej sam...
— co tam dalej, czterech go niosło, oczy w słup, i sam dalej! też pan, panie
panie, tam oczy w słup, z samego strachu
jakby mu wlepili, toby się poderwał
to co, będzie siedział?
— tam będzie siedział, wiadomo, czy żyje?
nie żyje, nie żyje, sam go wyciągałem
dużo pan wie
a pan wie
pijany musiał być
pijany-podpity na to, i do mnie, i do tej pani:
a co, trzeźwy to nie wpadnie?
wpaadnie — potakuje ta pani
— za pijanym diabeł chodzi — mówi podpity i nachyla się do mnie — za pijanym diabeł chodzi
— w saperkach był... wyciągali go, postawili, oczy w słup i się przewrócił... wiadomo co? ale pewnie nic, pijany...
Rozsuw drzwi, z zamachem. Skrzypce. Ten od teczki głupio w śmiech, ten siedzący, ten podpity, objaśnia. Pan. Starszy. Skrzypek. Kolejowy. „Szła dzieweczka do laseczka". Nie pamiętam: drugie, trzecie? Czwarte: ,,Budiet słońce". Ten szczerzy zęby i szczerzy. Od teczki. Ten gra. Ten gada:
— w saperkach, sam wyciągałem — a co? — pyta ten, co gra
wpadł, żołnierz... — i opowiada. Ten dokłada. Ten dokłada. Ta też swoje. Skrzypek nie przerywa. Dopytuje się. Mówią mu i mówią. Dogrywa. Przerywa. Melodię. Sam opowiada. Jak to kiedy indziej. Też jechał. Nagle pociąg podskakuje, staje jak wryty. Ano ktoś pociągnął za hamulec. Bo ktoś wpadł. Lecą. Leży. A... tu noc... tu świecą. Tego... a! — Gra. A ten szczerzy zęby. Do gęby tego. Co gra. Obertasa „Kaśka, Maryśka". Ten od teczki, śmiejący się, gada do grającego. Grający gra. Przerywa. Do śmiejącego. Coś. Gada. Gra. Tamten coś do niego. Ten gra. Obficie. Skończył. Nie zbiera pieniędzy. Po takich zbiegach wypadków... Już jest w drzwiach. Nagle podpity. Mu:
co pan gra? co? co pan gra? żebranina
panie, za Niemców mnie nie zmusili do pracy i teraz mnie nie zmuszą
poszedłby pan do pracy, jeszcze pan może...
cooo... mam swoje sześćdziesiąt
— a wygląda pan na pięćdziesiąt! (a nieprawda) Nagle kobieta woła:
— o! leży drugi na peronie!
Aż i ja dopadłem okna. Oni przede mną. Falenica. Leży, leży. Pod białym papierem. Dużym (nic nie widać). Ci z drugiej strony przedziału nie dowierzają. Podpity informuje:
no leży, przykryty gazetą
nie gazetą, a papierem
chachacha! — przedział na to.
Jednak zdenerwowani. Palą. Ta pani wyciąga papierosa. Pali. Ja też. (Bo i bez tego.)
— co za fartowna jazda!
Tamci (z przeciwka) nie do końca wierzą. Podpity dowodzi:
— tak, rąbanka leży... a co może leżeć pod papierem na dwa metry? co? cielak?
Nareszcie zgoda. Wiara. I że fart. Pijak mówi:
— jeszcze będzie trzeci
Nie chcą. On grozi. Grajek zniknął. W Józefowie druga kobieta z tamtych okien woła:
— o, trzeci! leży
Wszyscy w tamte okna. Ja też. Teraz my nie wierzymy. Patrzymy, patrzymy. Jeden pan pół z uśmiechem mówi:
e, niee, ten się rusza Jedziemy już. Faktycznie się ruszył.
ruszył się
żywy
Pijany
ach... no tak — wszyscy się uspokajają. Podpity wstał. Do drzwi.
lepiej wysiąść wcześniej, radzę, to pechowy kurs
idź pan, co pan — śmieją się, krzyczą, ale podejrzezają.
radzę wysiąść! przed Otwockiem, ja tam wysiadam.
— co pan straszy, co pan straszy — palą. Wysiadł w Świdrze.
Oczywiście w obydwu miejscach, gdzie byłem, w Otwocku, naopowiadałem się, co było. Pod noc wracałem. Coś czułem. Naprzód. Że w Falenicy. Niby. Wychodziło na to zresztą, że nic z tego. Tyle godzin. Gdzie by leżał! Ale sam peron. A teraz, w odwrotną stronę, będzie bliżej. Ten peron. Okna. I jeszcze pomyślałem sobie, że skoro taki duży biały papier. Pewnie z bufetu. Ale go nie rzucą nigdzie, tak, ani nie wyrzucą. A że on leżał blisko dworca, pod ścianą. To papier na pewno jest. Złożony. Wetknięty w szparę, w kąt, blisko. Uważałem. Stałem w oknie. Wypatrzyłem. Sam cieszyłem się z odgadnięcia, i z siebie, że czego mi się chce, ale że jestem ponad to w sobie. Czyli — stać mnie na to. Peron był oświetlony. Papier był wetknięty (złożony) w szparę muru koło rynny i nieczynnych drzwi.
Pogrzeb siostry Marii Franciszki
1964
Wybieramy się we trzech: Le., Misio Holender i ja — do siostry Marii Franciszki do szpitala. Taki nagły podryw w południe. Ale Le. zlatuje do skrzynki, wraca z listem.
— Już po wszystkim. Idziemy do niej na Piwną. List od Marii Gratii: „...czuwaliśmy przy niej do ostatka".
Pamiętam, jak raz wieczorem porządkowała książki w bibliotece. Byłem wtedy sam u niej. Przy półkach złapała się za serce.
— Co? Brak tchu? Co siostrze?
— Tak, tak. Przejdzie. I zaraz była normalnie.
Ostatnio był u niej Misio. W szpitalu. Coś pytał. Ona na to:
— Misiu, ja przecież umieram. ,
Dzień był słoneczny, zimno wiejący. Stare Miasto w ostrym odcięciu. Narożnik Piwnej dwa razy jaśniejszy.
Leżała w kaplicy Św. Franciszka, na katafalku, nisko, bez trumny, nogami do wejścia, bosa. Le. dotykał ją, sprawdzał, czy była sekcja. Musiałem wyjść. Na kościele zakonnice w grupkach, i osobno, i jakby przypadkowo — modliły się. Zdawało mi się, że one tu to inna sprawa, a ona tam — inna. Wreszcie wyszli Misio i Le. Le. do mnie po cichu:
— One się modlą wszystkie cały czas za nią.
— Tak? — zdziwiłem się, a od początku wiedziałem że one o nią.
Wszystko było brązowe, zimne.
Dwudziesty któryś kwiecień. Kościółek w Laskach pełen niewidomych i przyjezdnych. Trumna na ziemi, zwykła skrzynka. Zakonnice śpiewają „Dies irae, dies illae". Ksiądz kończy mszę, mówi o siostrze Marii Franciszce Irenie z Jezierskich Tyszkiewiczowej (na klepsydrze wszystkie te dane, po śmierci wszystko się liczy).
Wyruszamy. Ściemnia się. Czeka koń z furą. Sześć sióstr chwyta trumnę i na furę. Welony, rękawy symetrycznie poruszyły się. Zapalają się świece.
„Dobry Jezu a nasz Panie" i fura z trumną, z pochodniami, z ludźmi, ze śpiewem wchodzi między drzewa, jeszcze gołe, jedzie drogą, droga nieprosta, kręci, piach pachnie, czuje się go pod nogami, fura skrzypi, ciemno, świece, gacki latają, gałęzie, gałęzie, skręty...
światłość wieczna niech jej świeci
...gdzie królują wszyscy święci.
Laskiem — laskiem — z kościoła na cmentarz. Trumnę nieśli najwięcej Le. So. i Miś Holender. Jużeśmy ją pod przewodem wysokiego księdza wpuścili do grobu (ja stałem naprzeciw przy grobie Tyszkiewicza, jej męża, Brata Michała z III Zakonu, rozstrzelany w 1944, ona dopiero po wojnie wstąpiła). Więc poszło już — bo tak sobie życzyła — odśpiewanie na grobie rezurekcyjnego: Gloria Tibi Trinitas (ulubione jej i Le., oni zgadali się, Jan XXIII skasował, a szkoda), no więc wszystko gotowe, ziemię uklepują. Nagle: - Cicho, to się liturgia odprawia...
Dlaczego nie pokazali?
Cicho...
— Mogliby pokazać...
Cicho...
Po co ja tu przyjechałam?
Cicho...
— Dlaczego nie pokazali? Mogliby pokazać.
Mazepy
z roku chyba 1964
Wstępujemy z Le. do katedry. Bocznym wejściem, od Dziekanii. Na kościele ksiądz wybiera z tacek, z puszek. Gruby, krewki. Do worka. Patrzymy — po schodkach, w kaplicy literatów, wystawa współczesnych witraży, makiety. Przed kaplicą na klęczniku, ale do innego ołtarza klęczą obok siebie, modlą się, ręce na anioła, dwie trusie. Oglądamy. Pusto. Tylko jakaś w okularach chodzi, starszawa, przystaje, ogląda. My oglądamy. Nadchodzi krewki sługa puszek bożych. Wchodzi do kaplicy. Odmyka puszkę, podstawia wór. Trusie się modlą, bokiem, z dołu, z klęcznika zerkają. Ta w okularach zwiedza makiety, przychyla się, mamroce, coś sprawdza. Proboszcz chrobocze (puszką). Trusie spoglądają, rąk nie rozkładają. My się zabieramy. Proboszcz się ogląda, zamknął wór. Trusie zerkają. Ta w okularach mamroce, coś palcem pociera, po makiecie. My stajemy. Trusie zamierają. Proboszcz rzuca wór. Ta w okularach szybciutko pazurkiem drap-drap-drap drapie. Proboszcz nadlatuje.
Co pani robi? Co za zeskrobywania?
Obraza boska takie robienie czegoś.
Proszę stąd wyjść, to są dzieła sztuki.
Ta dalej pazurkiem i krzyczy:
Mazepy!
Ten ją odpycha. Ta się nie daje. Echo potrzaskuje. Jeden spląt. My wryci. On ją łap. Ona w krzyk. On ją do wyjścia. Bocznej kruchty. Trusie wryte. Krzyki. Łomoty. Trzaski. Proboszcz wyrzuca tamtą, wraca, łapie za wór:
— Profanuje, to nasłana, chciała zdrapywać — nasłana...
Trzyma wór za klapy. Schodzi. My stoimy. Trusie zrywają się z klęczek.
I do nas, bokiem, z przegięciami:
— Ona tu specjalnie. Ksiądz ją zna. My też ją znamy. To jakiś świadek Jehowy — mówi jedna, a druga mówi:
Nieraz tak tu podczas nabożeństwa stoi i patrzy. Jakby się miała do gardła rzucić. Tak jej się boję.
To klątwa dopiero — mówi Le. — ja tak patrzę, co z tego będzie, a to taki nagły skandal.
— Ale jak drapała.
My też tak spoglądamy, spoglądamy, ale już wiemy, nie od dziś, co ona tu robi. Ona tu przychodzi wciąż na przeszpiegi, donosy.
Dobrze, że mam teraz jechać z pielgrzymką do Częstochowy, będę miała spokój od niej. Bo już naprawdę się bałam, że mi się do duszenia rzuci. Tak się modliłam.
Ja też się ostatnio modliłam i też do Matki Boskiej. Widzę Matka Boska taka cierpiąca. Modlę się, modlę z tymi swoimi cierpieniami do jej i nagle słyszę jej głos „to do mnie... a do Syna?"
Bitnik
20 maja 1965
Niedziela, wieczór. Ja w czerwonej pierzynie. Adaś siedzi na boku tapczana; Lu. na leżance. Puk-puk. Kto? Ylka z młodym poetą z ręką na temblaku, tutejszym, i z Bitnikiem z brodą z Ameryki. Z miejsca zachwyceni. Młody tutejszy siada w cieniu blisko drzwi, Ylka z drugiego boku tapczana, Bitnik prawie w moich głowach,, tylko obok. Ma brulion. Zobaczył mój brulion. Chciał. Dałem. Tyle zrozumiał, co widać. I zaraz pokazał swój brulion. Wykres rodzinny ze strony matki, z Rosji, bo stamtąd wraca. I dzisiejszy wiersz. Ylka mówi z zapałem:
— Kawiarnia... w kawiarni — napisał dziś tu... kawiarnia... Przeczytaj...
Po angielsku, ale przeczytał. Kończyło się „professeur Chopin", po francusku. Śmiał się. Ylka tłumaczyła się przed nami, że brak jej słów po angielsku,, prawie wszystkich, ale tłumaczyła:
— Kawiarnia... o kawiarni... siedzieliśmy przedtem... nastrój... Artur jest nim zachwycony... — Bitnik chodził po ciemnych kątach, a było ich... i świecił sobie-zapałkami, oglądał moje ściany z tym, co wisi. — U Artura w skarpetkach wskoczył na biurko i zaczął oglądać bibliotekę, jak tylko przyszedł...
Lu. powiedział, że bardzo ładną... śliczną grupę tworzymy z tą pierzyną ze mną w tym oświetleniu (z boku). Przesiadł się na tapczan. Mój. Między Ylką a moją głową. Bitnik chodził. Siadał na trzcinowym fotelu. Trzeszczącym, podartym. Przesiadał się. Mówił o sobie, że-jest globtroter. Ylka tłumaczyła zaraz:
— Globtroter... wszystko chce poznać... wiedzieć.... był już... wszystkie kraje chce...
Lu. komentował do Ylki ją samą, a potem — na zmianę — Bitnika. Do niej i do nas, tylko na Bitnika pokazywał oczami i całą głową.
— Kabotyn.
I że nie rozumie. Ale zaraz się poprawił:
— E... pewnie rozumie... Kabotyn jak jest po angielsku?... to we wszystkich językach tak samo... Professeur Chopin... żeby to przynajmniej był Żyd...
— Jest — kiwnęła głową Ylka — matka była... Lu. popatrzył na Bitnika. Bitnik patrzał po nas. Śmiał się. Uśmiechał. I śmiał.
Adam się śmiał. Lu. się śmiał. Ylka się śmiała. Ja też.
Jak już szli, Ylka chciała, żeby Adam szedł z nimi do nich po książkę Bitnika i już żeby mi ją przyniósł zaraz do czytania. Bo: O! Co to za książka! Nie ma jej po polsku. Ale ona czytała po angielsku i niewiele rozumiała, ale bardzo ją przeżywała.
Wszyscy... wszystkie
maj 1965
Ostatniego płci męskiej wysiudały. Zostały same. Nie było ich mało. Była i ta w okularach, co sepleni, intelektualistka, tak zwana. Zagrały w kręcenie butelki, która wypadnie do naga. A celowały, żeby intelektualistka. A ta chętnie. Zawsze chętnie. Więc wszystko dobrze i dotąd, i przedtem, i potem też. Tylko akurat na godzinę zakłócenie. Zaklepywanie. W ileś naraz. Ale potem pończoch szuka. Schowały. To ona tak jak naga szukała, tak buch w futro i na komisariat. Był mróz. Wraca z milicjantem. Milicjant pyta
— to kto panią gwałcił?
— wsyscy, wsyscy — pokazała, on popatrzył: siedzą same kobity, dziewuchy, to się obrócił i poszedł.
Panu malarzowi F. z Dukli w Moskwie nareszcie — bo wystawa — w „Aganioku" zreprodukowali Góralkę na całą stronę. Cieszył się, pokazywał, posyłał. Żeby się liczyli. I racja. Życie to ułatwia. Niejedno takie. Ale nigdy nie wie się, w co trafi. Trafiło w parter, w Kluszczynę, w dawną kumę malarzowej, pani F. Zerwały ze sobą, bo Kłuszczyna nie za mądra a nie za skromna, a nim zerwały, to ona do pani malarzowej, jak to jednemu o, obraz zreprodukują, i to gdzie, a co on, wart czy co? jej to krzywda, bo nic o niej nie piszą, a ona tyle książek napisała i się nie chwali,
to pani malarzowa
— co pani napisała? tyle książek, niech pani choć pokaże jedną
— Nie mam... ani jednej, wszystkie poszły, wszystkie, sprzedałam, wszystkie, wszystkie.
Podpalaczka
1966
Le. wrócił z Żarnowca. Opowiada, jak to było. Wie od swojej ciotki, świadka.
— „Szczęść Boże, sąsiedzie. Daj Boże szczęście, sąsiado. Bóg zapłać" i na drugi dzień mnie kurwa spaliła.
Sąd na to (bo to w sądzie) do świadka-oskarżonego:
Kobieto, coś ty chciała zrobić, tyś chciała ludzi upiec.
O nie, proszę wysokiego sądu, jak gdzie się nie świeciło, to pukałam w okno i wołałam: „wstawajcie, palicie się!"
Prawda. Uprzedzała.
Sąsiada dobra była, dobra.
Zapowiadała przedtem, że jak Pan Jezus z grobu wstanie — to będzie! Bo to na Wielkanoc. Kropacz sobie zrobiła ze starych pończoch, ze starych szmat, namoczyła w przeddzień w ropie, zawiesiła na zielonym drążku, założyła gumiaki z cholewami, no i płaszcz, i prochowiec podgumowany. Widły do jednej ręki, kropacz do drugiej i szła. Przykładała do strzechy. Podpierała się widłami. Od Kubusia do Paszów się pali, na Pochapówce, na Giersiówce się pali. A tu strzelanie, ludzie myślą, że wojna, bo chłop naskładał w stodole we wsi kul, granatów, całe taśmy cekaemu. Konie rżą, chcą się urywać, ludzie dojść nie mogą, bo to bicie, konie się nie spaliły, nie zadusiły, były rozstrzelane. Od ciotki Honory wynosili swetry, ogień ich z domu wyganiał, do okna pukał, kwoka nie chciała wyjść, ale ją deską przeciągli. Kanarek się spalił, zapomnieli. A tak — wszystko się uratowało. Podpalaczka szła i podpalała. Nie było jak dojść. Każdy się bał. Dopiero jej ciśli łopatę pod nogi, się przewróciła. (Na drugi dzień ciotka do Józka: „Józek, bój się Boga, te zęby!" Poszedł Józek, pogrzebał, wyjął z popiołu. Sczerniałe. Ale dobre.)
Proszę sądu, ona nie paliła sama.
Co świadek Honorata Pa. przez to rozumie?
— Kobiecie samej źle na świecie, jakby mąż siedział przy niej, nie przy kochanicy, to jakby ją widział, że kropacz robi, to jakby wziął kropacz, jakby dał jej w pysk, toby ją otamował.
Mąż na rowerze przyjechał; trafił, jak ją brali. Został, bo siedem dzieci. Ją zwolnili. Wróciła. On był. I tak mąż wrócił do żony. Znów dobra sąsiada. Kłania się.
Od tamtej się odzwyczaił. Ale ta i tak nie była ukarana, a Honorata, która potem u nich była, siedziała, jadła, była pochwalona przez Ligę Kobiet:
— To jest głęboko życiowe i społeczne wytłumaczenie.
Chłop od wybuchu w stodole nic nie dostał. Kary. A tak to mówili, po odszkodowaniu:
Żeby to człowiek tak parę razy w życiu się palił, I wiedział, co mówić, toby się dorobił.
Rozgrywa. Falenica
styczeń 1967
Rozprawa małżeńska Czesi z K...wiczem. On do Kałuszyna pojechał z ramienia. Ona z dzieckiem tu. W Falenicy. W nowych blokach. Na Frenkla (miał szczęście być uczczony, bo Falenica ma ulic przecież nie tysiąc).
Esio okularnik z żoną i moi państwo O., i oni. Chodzili do siebie. U nich przecież niedawno byłem na Wigilii z tymi trzema małżeństwami. Nagrywaliśmy siedzenie przy stole. Czesia była ubrana. Ładnie. Siedziała. Mówiła o tym, o owym. On śpiewał, potem, jak skończyli politykę. Głosu nie miał nazbyt. Melodii też nie. A śpiewał, śpiewał. I potem słuchał się z taśmy i słuchał. Podobno od tego zajścia jej on nie dochodził do niej do łóżka. I tak zostało.
Latania tamtych nie pomogły. Nim jeszcze ten rozpad nastąpił. A już tuż po Wigilii. Czesia w rozpacz, w oskarżenie. Oni na niego. Aż on na nią. Bo tak ją rzucał, rzucał, chociaż mu prała. Ale się nie rozprowadzali. Więc ci im radzą i radzą: rozprowadzić się. Rozkwaterowanie. Już do siebie, ani be, ani me. A razem. A dziecko jest. A pranie, gotowanie jej i dla niego. To on — zgoda, ona nie. To on przestał być elegant. I mówi. Do Esia. Esio do moich państwa O. A O. do mnie. Że Czesia przyznała się, że podczas stosunku czytała gazetę.
Perpetuum ideale
czerwiec 1967
Można by coś konkretnego. Już. Teraz. On mi na to:
Nie załatam tych dachów w Józefowie, a trzeba.
Co to ma jedno do drugiego?
Ma. Tu nie ma mowy o ćwierośrodkach.
Ile razy to powtarzasz? — ja na to.
Tu musi być załatwiona całość.
Czyli zarobki, remont, teatr, cyrk, pedagogika, wszystkie połączenia.
Muszę.
Ale za co coś zacząć?
To jest problem.
Nie możesz gdzieś iść pracować?
Do biura?
Dajmy na to.
A kto z nią zostanie?
A inni nie zostawiają?
Tu trzeba razem.
Co, jesteście zrośnięci?
Jak ona na dzwonek wpada w kompleks.
To nie ma wyjścia, no.
No, trudno.
I co się zmieni gadaniem?
Musi zmienić się. Muszę zadziałać.
Dobrze, ale przez ten czas teraz zamiast tego powtarzania już byś coś zrobił.
Nie mogę tak.
Notować.
Nie mam co notować. Pamiętam.
Pamięć zawodzi.
Widzisz, to sprawa warsztatu. Jak kto ci ma zapisać obrót na pięcie, to nie zastąpi tego słowami.
Ale to tylko to jest?
Widzisz, specyfika wymaga...
I znów tłumaczysz się z tego, czego nie ma, a chodzi o pozytywy.
Kiedy, jak rodzice mi zachorowali... Tak, było strasznie, ale kiedy to... A potem wieś, dwa lata.
A przedtem była okazja.
To nam utrudniali.
Nie prosiłeś, nie ogłosiłeś.
Byli. Nawet ktoś napisał.
I kto co wie?
Ja nie chciałem, mnie nie zależało, mnie podnieca sama robota.
Ale tak to ludzie nic.
Kontakty... miałem... aktorów, ministrów, nie wierzę w kontakty.
No, jakby tak wszyscy chcieli, toby nikt nigdy.
Widzisz, ty sobie wyrobiłeś firmę.
Każdy wyrabia. I wciąż mowa za mową.
— Kiedy mam cały dom na głowie, tam światło, reflektory, tu ona wysiada...
— Zawsze są przeszkody. Chodzi o to, żeby,-, nie tłumaczyć się, a żeby szło.
— Nie mam szczęścia.
— I znów gadanie. Rozumiem, wygadać się, chociaż po co tyle.
Tu chodzi o istotne rzeczy.
No słowa, słowa, ciągle.
— Kiedy widzisz, jak próbowałem na przykład z tłumaczeniami, to mnie wykiwali.
— Wszędzie są odpady, zresztą to tak z tą pracą lepszą jest właśnie. Ta gorsza — biuro, przykro, pewnie.
— Tak na dobrą sprawę to ja w kupie pracowałem parę miesięcy.
To dlaczego tak mało zarobiłeś?
Wcale nie tak mało, ja wiem, o co mi chodzi, mam plan, tylko nie chcą mi dać szansy, nikt nie chce zaryzykować.
A co masz do pokazania? Masz tekst?
Dałem im, to przyjęli, rozbiło się o aktorów.
To cyrk, a masz pokazać innym, nie tym.
Po to, żebym mógł pokazać, to muszę najpierw mieć gdzie pokazać.
Tu, w tym pokoju, masz czterdzieści czy pięćdziesiąt metrów.
Nie, moja konwencja w tej przestrzeni się nie mieści.
Zamiast tak gadać, mógłbyś pisać dalej opowiadania niewielkie. Warto.
— Kiedy ja nie przykładam do tego wagi.
Wieniec z materaca
4 października 1967
Le. uczy w Milanówku.
Jego szkoła uczciła Prusa. Bo mieszkał w Milanówku w 1911 roku. Odsłonięciem tablicy. Postanowiono zaprosić Iwaszkiewicza. Żeby odsłonił. I potem przy okazji spotkał się z młodzieżą w szkole. Le. jako plastyk szkoły przy okazji i w ogóle malarz wziął na siebie stronę dekoracyjną. Jeden bliski znajomy Le. podjął się zrobić wieniec z dębowych liści na tablicę Prusa. W międzyczasie obaj z Le., kiedy byłem na Żoliborzu, sprzątnęli mój stary tapczan, zestawili i nakryli do spania nowy, który dostałem metodą przesuwu od Olgierdów (oni mają dziecko) i który stał pół roku z lenistwa, mojego, pusty.
W przeddzień odsłonięcia przez Iwaszkiewicza pojechali do Milanówka. Znajomy najpierw zaczął robić bazę pod wieniec, żeby było w co wbijać liście. Wyjął nagle z nylonowej torby — po jednym krytyku, który przyniósł do obejrzenia jeden obraz „zachętowaty" — moje pakuły z tapczana. Te sprute. Co na nich spałem trzynaście lat. Owijał to i zbijał papierami klozetowymi i drutami. Taśm klozetowych zabrakło. Zbierali, jakie tylko były w szkole. Wysypał torbę lokówek. Do spinania liści. Wszystko szło dobrze. Lokówek zabrakło. Jedna nauczycielka wytrząsnęła wszystkie z głowy.
Trzynaście. — Wróciła potargana do domu. Le. zbierał na tacę od uczennic. Lokówki. Ale i tak trzeba było przez woźną dokupić o 9 wieczór od inicjatywy prywatnej sto sztuk. Na drugi dzień wieniec wisiał. Przyszły delegacje. Sztandary. Grały orkiestry. Iwaszkiewicz wysiadł z samochodu. Odsłonił. Telewizja kręciła. Rozmowa z uczennicami była. Udało się. Nawet słońce.
Dziś trzeci dzień. Od nocy deszcz. Nie wiadomo, co z wieńcem. Chyba się rozkleił, pakuły wypadły...? Zobaczymy. I co? się wydało?...
Pytam (a już jest 18 listopada): - no i jak wieniec?
— wisi... ślicznie wygląda.
29 marca 1968 roku:
— wisi.
To samo ciało
(Rózga Klapczyna)
lato 1968
Le: opowiada. Zionęła miłością zmysłową. Na spowiedzi:
— Proszę księdza, ja taka grzesznica jak Magdalena. — A to i pokutuj jak Magdalena.
Jej matka mówiła o niej:
— Moja Rózga to święta.
Rózga (od Róży), czarne palące oczy, drobniutkie rysy, miała urodę, to połowa świętości.
A czy to słuszny pogląd? — pytam.
Masz brzydkich świętych? — Le. mi na to. — Masz tą — Mateczkę Kozłowską... Brzydka, zezowata, i co? Muszą się zejść, to uduchowienie i piękno.
Wszystkie te tryptyki, święte witrażowe — mówi Le. — te dziewiętnastowieczne brzydsze. Aniela Salawa musi być w jakimś owalu. Ten owal jej dobrze zrobi.
No? — ja pytam.
No to ci mówię, że Rózga z tej świętości miała dziecko. Nie wiadomo z kim. Ale umarło. No i wziął ją dobry chłop. Franciszek Klapka. Tak. Ale pracował jako nafciarz w Borysławiu. Z taką paką dobrą sraką, Rózga znalazła sobie wtedy dwóch. Urama. I Norbercia. Norbert na weselu Klapkę pchnął nożem. Rana się zaleczyła, ale tuberoza została.
Co?
— Gruźlica. Bo dziabnął w klatkę. Z tego Klapka umierał...
— No i? Umarł, tak?
— Żal mu było umrzeć, żeby Rózgi nie ukarać.
— Nie nie ukarać, znaczy?
— No i spisywał jakieś testamenty, i Rózga go podała do sądu o rozwód i o podział majątku. No i tego, no i sąd na niego, że biedną kobietę, chorą, bo ona miała astmę, ale mówili, że gruźlicę, że on ją chce tak skrzywdzić. Dwóch Różdżynych adwokatów pyskowało na niego. Tylko się odszczekiwał „Przedślubne dziecko, przedślubne dziecko." No i umierał Klapka, zlany śmiertelnymi potami, po księdzu i po wszystkim. I prosił Rózgę, żeby mu w tych śmiertelnych potach była żoną, i Rózga była mu w tych śmiertelnych potach żoną. Rózga na siebie lubiała wszystko powiedzieć. Ale tutaj nie chciała do końca powiedzieć, jak to było. Tylko, że sprowadziła Norbercia do domu, a Norberciu był krawcem, sprowadził do domu maszyny: Pfaff und Singer. Bo to będzie ten Bach (koncert na dwa klawesyny, jak powiedziała jedna klawesynistka). Ale i do Urama chodziła, bom widział, bo klęczała przy nogach, a on był na leżaku. Odprowadzałem ciotkę. Pokazuję. Pytam, ,,co w tej Rózdze jest?" „E, nic nie ma, co by było". Raz podczas okupacji okradli wujka Józka. Po kradzieży okazało się, że wujek Józek w domu w tę noc nie nocował, a wujenka mówiła, „a był u kurwy,, i już, był u kurwy, był u kurwy, i już". Ciotki mówiły, że nie, ale jakby doszli do ścisłych porachunków, to ja nie wiem. Ta piękna Alfreda.
To ta Alfreda?
On mówił na wszystkie ta Alfreda. Od „szabelka brzdękła, Alfreda jękła". Jej siostrę cioteczną, Marysię Goleńki, Salki córkę, obsiadły dzieci i chłop, co nic, tylko dzieci robił. Miała w jednym roku dwoje dzieci. Przechodziła przez wodę. Nogi sobie zaziębiła. Penicyliny nie było. Galopujące suchoty. No i umarła. Zostało troje dzieci: Januszek, Bernadetka, a trzeciemu to ja nie wiem. Rózga zabrała te dzieci, bo tamten od zimnych nóg chciał się żenić od razu. Norbert musiał trochę na te dzieci tym Pfaff und Singer maszynować. Kończyła się wojna. Ona chciała pożyczyć książkę, ja nie wiedziałem jaką. Ona mówiła „taką, jak uważa dla mnie". I było tak w tej Anuli, bo to tytuł Anula, że ta Anula w szpitalu, gdzieś do zakładu poprawczego ją brali, była brudna, policjant, lekarz rozbierał, ona mówiła: „popatrzcie się, jąkam piękna".
A ta wzięła to do siebie?
Wzięła. Mówiła „takąś dobrą książkę mi dał, o mnie i na mnie". No i tych troje dzieci kochało bardzo tego kochanka Różdżynego. Zwłaszcza Januszek. A i on, Norbercio, też go pokochał, że nie mogli bez siebie żyć. Aż tu nagle buchło, że Norbert się żeni z dziewczyną z Bobrki, od Rózgi, od Rózgi się wyprowadził, mieszka pod Krosnem, a Rózga głupieje. No i tego — Rózga poszła z Januszkiem, jak Norbert szedł do pracy, zaczaiła się w krzakach, jak Norbert szedł. „O widzisz", i Januszek wyleciał, no i rozdzierająca scena, „tato, tato". Od razu na ręce tamten go wziął. Ciotka Genowefa opowiadała. To nie do opowiadania. No i te sceny się powtarzały. Za każdym razem Januszek dostawał grube pieniądze. Januszkowi dał. A Rózdze nie dał dostąpić do siebie. No i zapowiedzi wyszły.
— Zapowiedzi?
— Tak. Wesele było w sobotę. Pogoda się udała. Siedzieli wszyscy, pod południowymi ścianami, a dzwony z Bobrki na ślub biły. Norbert brał ślub. Rózga okna pozamykała. W domu się zamknęła. Ale szlochy i pła-eze było słychać — Honora mówi — jak te dzwony. Wniebogłosy Boga wzywała. Na swoją krzywdę. Skarżyła się do moich ciotek, „coście za ludzie, że bez tego wytrzymujecie? Przecież to nikt bez tego nie wytrzymuje". I Honora złośliwie: „Ano, Róziu, potargaj się bez tego". A ciotka Genowefa: „jaki chleb wdowieński ciężki, o słodki Jezu, jaki chleb wdowieński ciężki". I do mnie się też skarżyła: „Lesiu, gdzie on mnie całował, nie było miejsca, po nogach, po stopach, jakem pończochy zdejmowała, po kolanach". Jeszcze to po latach Genowefa komentowała głosem drobiowym albo jak ta kocica. „Jaka ta Rózga głupia, że to za nadzwyczajną rzecz uważała, przecież to to samo ciało, innego ciała nie ma, to samo ciało, przecież to samo ciało, jaka ta Rózga głupia, przecież to jest to samo ciało, to samo ciało". Bo przecież mądrzejsza była od Rózgi. Bo Rózga miała te lęki, że nie to samo ciało, ona przyjmowała grzech na prawach grzechu. Umawiała się z sobą, że to jest gorszy grzech. Przecież u Jana od Krzyża jest, że lęki, a przez te lęki jest grzech wzmagany jeszcze.
No i moja matka chleb piekła. Przyszła Rózga Klapczyna. Bo chodziła od domu do domu. I skarżyła się na Norberta. Matka piekła chleb, miała taką polanicę, powiedziała: „Rózga, jak bym chwyciła tę polanicę i przybiła ci nią z góry na dół, tobyś się uśmierzyła. Wzięłabyś se Boga na pomoc, Rózga. Jak bym poszła. No tak, żeby nikt nie widział. Do kościoła. W kaplicy, gdzie, tak bym buchła krzyżem, jak bym zaczęła się żalić przed Bogiem. Na siebie". Ona stała, chciała dłużej tego kazania. Ale matka powiedziała: „Rózga, idź już, będę chleb wsadzać".
U niej na ganku pierwszy raz-em widział Adama i Ewę. I później dopiero stwierdziłem, że to była reprodukcja Dürera.
— A skąd u niej to?
— O, ja wiem? To nie były domy wieśniacze, to była arystokracja robotnicza, nafciarze. Pamiętaj, że to bardzo było, bardzo. No i stałem w kościele żręckim w Niedzielę Palmową, przygnieciony śmiertelną chorobą matki, ruszyła procesja, zaśpiewali „Idziesz przez wieki", patrzę, idzie ze świecą kobieta bardzo ładnie ubrana, pełna harmonii, no i jak oderwała od palącej świecy oczy, poznałem, że to Rózga. No i zaprosiła mnie od razu do siebie na obiad, żeby do niej pójść. Jak tylko przyszła, poszła od razu do trzeciego pokoju, ostatniego, bo tam spał Januszek, w pierzynach, wrócił ze szkół. Marusia miała przyjechać w Wielki Wtorek, bo już była lekarką w Zakopanem. A trzecie dziecko — czekała na list albo na przyjazd, że może wieczorem przyjedzie albo będzie jutro list. Jedliśmy rosół. A Rózga już dużo nie mówiła o sobie. Nie oczerniała się, jak moja ciotka mówiła. Powiedziała tylko, że „za wszystkom Boga przeprosiła, a te dzieci tom przyjęła jako pokutę, a teraz to żyć bym bez nich nie mogła i one beze mnie. I tylko to było prawdą, co twoja matka powiedziała: Jak bym poszła, jak bym buchła". Mówiła: „Nic nie chcę ponad to, co mam. Nie, nie chcę. Nic".
I raz przez dzieci przysłała mi kawałek tortu jeszcze.
Ani się nie zestarzała. Ani urody nie straciła. I pożar jej nie ruszył, choć był wkoło. Nieszczęścia jej nie ruszyły. Tylko te, co sama sobie sprowadziła.
Hippisy
początek grudnia 1968
Leżałem świeżo po remoncie ścian z sufitem. Po cyklinach. Mi fundniętych. Goło po starym stylu i Le. wstawił garnitur. Siedem mebli. W paski. Od tapicera. Z Egiptu, paski srebrnoniebieskie. Nowy tak zwany gramofon stereo. W grudniu leciutko po południu. Puk--puk. Le. wpuścił. Wchodzi. Na otwarcie podłogi. Z brodą, długie włosy, blond, kulawy, z przedziałkiem. A la Pan Jezus. Tyle że w kocu dziura przez głowę. Taka szata. Jednakowa naokoło. W deseń. Nie zdejmowana. Podobno i w lecie. Tych innych też. Wpuścił, bo są.
Drugi za pierwszym w damskich futerkach. Szczątkowo.
Trzeci w indiańskim pasku. I czwarty.
Leżałem. Patrzałem. Czekałem. Czekali. Stali. Ja w końcu z domysłem, że to nie napad. Niech się rozbiorą. Oni nie. Niech siadają. To tak. Usiedli na garniturze. Rzędem. Czwarty się rozparł. Trzeci w okularach (futerka). Drugi, najmłodszy, troszkę dłubał w nosie. Pierwszy mówił. Że właściwie oni nie hippisy. Zerwanie ze szkołą, domem, rodzicami, kulturą europejską, i zaraz cytat z Platona. Le. wszedł, usiadł naprzeciwko. Podrzucał zarzuty. Ja też to, owo. Z góry lat. No i w dopytki. Bo ten pan Jezus o samych celach, duchowościach. Mówi, mówi, a ja o to, z czego żyją.
— Czasem coś się namaluje i sprzeda, czasem wydrukuje.
— A gdzie mieszkacie?
Piętnaście osób w Ożarowie.
— A co na to milicja? — pytam. No tak, trudności. Oni myśleli, że się ze mną porozumieją. Rozmawiali z panem Kantorem. Mówił, że znajdą ze mną wspólne idee. Przysłał ich tu. I z panem Stażewskim.
Ja, że jestem stary sceptyk. Bo oni chcą doskonałości. Wspólnoty. Siedzą i milczą. U siebie. Potem malują, grają, piszą. Ale do niczego nie wracają, nie poprawiają. Bo niby nie warto, się nie da. Ja im coś, Le., że powinni iść do Przybosia, to znajdą wspólne idee. Pan Jezus mu na to:
Pan zupełnie jak mój ojciec.
Ojciec pana nie jest artystą... a może jest. Dążą do czystości. W ogóle dążą. Ja i Le., że trudno.
Oni, czyli on:
Żeby pokonać namiętność, trzeba jej ulec, ulegamy.
No to już Rasputin.
On jeszcze że:
Najważniejsza jest miłość.
Na co Le.:
— O... Teresa z Avila (po pół roku poprawił, że z Lisieux).
W końcu zapraszają. I do Ożarowa. I na Foksal.
— To właściwie nie heppening.
Będzie druga grupa. Też z piętnaście osób.
— Znanych wam?
— Zupełnie nie. Będziemy siedzieć naprzeciw siebie. W milczeniu. Długo. Będziemy się w siebie wpatrywali. A potem zaczniemy robić każdy co innego.
Zaczęli wychodzić. Podawał rękę tylko pierwszy. Reszta nie. Rzędem.
Akurat był znajomy, pod ich wyjście. Le. w śmiechu:
— Jestem im właściwie życzliwy, źle trafili. Po remoncie.
— Myśleli, że „tu miejsce utajenia". Le. mówi:
— W razie czego to im powiem, że ja jestem tak erotyczny, że tylko bym łap za siedzenie. Jak będziesz to pisał, to to napisz. Medytacje (to ich słowo).
Le. dalej się śmieje.
— Ci siedzieli i nic. Tylko raz się poruszyli, jak po sznurku, kiedy się ostro zaatakowało ich mistrza. Wtedy bronić!... To ci panowie w tużurkach, co jeżdżą po Paryżach, bawią się nimi, no tak, używają ich. Pojechałbym tam. Ale nie na heppening. I ty też nie. O nie!
— Nie nie.
Znajomy mówi:
— Ja raz ich widziałem w tramwaju na Żoliborzu, ten ich mistrz, jeden barczysty blondyn i trzeci, jechali, nagle nie wiem co, ale jedna baba do nich, że coś tam, nie wiem, o co chodziło, oni się zaczynają tłumaczyć, ale baba robi raban to oni myk i na plac Wilsona. Uciekają. Ale, że ten kulawy, tamci się odwracają, patrzą, że nie może, nie nadąży, to się wracają, na ręce go i z nim myk w Krasińskiego.
Na Foksal ktoś był, ale pod koniec. Podobno grali. Coraz napotykałem informacje o nich. Le. też. Sypło się. Przemek spotkał jednego na imieninach. Poeta A. T. na ulicy mi mówi, że oni mają wspólną kasę. Bardzo przestrzegają dyscypliny podziału. Podobna grupa osiadła na południu Polski i uprawia ziemię. Ci też chcą.
W klasztorze na Piwnej Le. mówi:
— Byli tu hippisy?
— Byli. Taki jeden z dzwonkiem. Pożyczał Teresę z Avila.
O!
Podniety miłości bożej.
Ledwie wszedłem do Wandy, mówię, że byli, a ona o nich. I o Ewie. Córce. Zdała maturę.
— W zeszłym roku strasznie chciała być hippiską — mówi Wanda — ja jej tłumaczę. A ona mi mówi, że jest dziewczyna-kwiat. Ona musi żyć. Być wolna. Więc ja jej na to: ja też chcę być wolna, też chcę żyć, ja też jestem matka-kwiat. To Ewa mi na to, że rzućmy to wszystko, natychmiast, obowiązki, zarobki, rzeczy, mieszkanie, i wyjdźmy na ulicę. Bądźmy wolne. Był wieczór. Ja myślę sobie: co mam robić? Rzućmy wszystko, mówię jej, dobrze, tak jak jesteśmy, w szlafrokach wyjdźmy na ulicę. I już byłyśmy na schodach, schodziłyśmy, rzuciłyśmy wszystko. Tylko ja sobie nagle przypomniałam, że na trzecim piętrze mieszkają przecież ...owscy, to wstąpimy do nich, niech przyłączą się do nas. I wstąpiłyśmy. I tylko przez to nie wyszłyśmy.
Półpasiec — noga — ząb
Sprawozdanie z tryptyku chorobowego za styczeń i luty 1970
27 lutego 1970
Budzę się, przeginam do picia na lewo, do płyty na prawo, a tu coś w dołku... o... żołądek? żołądek przejdzie. Płyta idzie i nie bawi, bo to coś na prawo, wątroba?
Tak. Bo co? Bańka. Niby lepiej. Wstaję, chodzę. Niby znormalniałem. Jadę na Żoliborz do Ady i Romana, ale jak już mi tam wygodnie i płyty idą, i oni siedzą, a ja leżę i gadamy, to właśnie to. Więc wstrzymuję się od pysznego mokrego sernika i od środków uśmierzających też, bo mogą właśnie na wątrobę. Ale trochę biorę. Sernika też. Potem narady z nimi. Po półtorej, dwóch godzinach, czy to nie sernik? Bo jednak coś jakby żołądek. Potwierdzają. Chyba. Lepiej nie jeść. Ale potem jak nie jadłem, a uśmierzające spróbowałem troszkę, to czuję: wątroba. Mówię. Roman mówi:
Wątroba to poważny ból, ja się na tym nie znam,
No chyba trochę poważny.
— Nie umiem ci poradzić, słyszałem, że o tu, kleszczowy ból, ale to jest ból poważny.
— Ale ja mam tu coś, o, swędzi, wysypka, czy to może mieć związek? Chyba nie.
— Chyba nie.
Roman siedzi. Jest rano. Mówię:
— Wezmę coś na uśmierzenie, bo inaczej ciężko wstać, a mam i Związek dziś, i do Przemka...
Zrobiło mi się lepiej. Załatwiłem. Jestem u Przemka, świetnie, płyty idą, nawet bawi mnie jedna pani z dworku spod Łowicza, bo akurat wpadła cała w wyrazach twarzy. Było na co patrzeć, czego słuchać. Ale kosztowało to Przemka kilkaset złotych starego długu. I potem nagle — ból. No tak. Zaszkodziło. Znów.
Tylko co? — radzę się Przemka — jedzenie?
Chyba jedzenie.
— Ale może nie jedzenie, a leki, wolę spojrzeć prawdzie w oczy.
— No może, nie bierz na razie.
— No tak.
Wraca Teresa. Daje coś na wątrobę. Lepiej mi na samą myśl. Przychodzą do nich znajomi. Ja leżę, bo mi kazali. Teresa z Przemkiem. I dali coś jeszcze. Od niebolenia wątroby. Goście oboje lekarze. On mi patrzy na oczy. Pyta mnie i ich, czy nie żółte.
— nie
— czy nie żółte w dzień, dobrze się państwo przyjrzeli?
— nie, nie żółte
a apetyt jest? może mdli? wymiotowanie było?
nie — ja na to
nie — Teresa się śmieje. Akurat jem, bo Teresa mi dała kaszkę. Świetna.
Bo może być żółtaczka. Zakaźna. Bo znów zaczyna panować.
— znów?
znów.
Ja się rozklejam. Na śpiąco. Bo podziałały uśmierzające. Oni omawiają kogoś innego, chorego, czy zabieg robić, czy nie, czeka w szpitalu. Potem jeszcze telefon, bo matka Kasi od Piotrusia (byliśmy tu razem dopiero co na Sylwestra) dostała wylewu.
Zostaję u Teresy i Przemka. Zasypiam. Oni idą (jadą) do domu. Ja tu zostaję, w pracowni. Oszołomienie. Spanie. Rano bolenie, coś biorę. Potem herbatę. W końcu, bo ile leżeć, bo boli, wstaję. Jakby mniej. Piąta rano. Świat w dole. Sztywny biały (minus 25 stopni). Nastawiłem cichutko płytę. Lepiej mi. Siadam. Kręcę się. Słucham. Ano lepiej. Przychodzi on. Dobrze. Ale jak dzwoni Teresa i o mnie pyta, to mnie już boli, psiakrew. Radzą do lekarza. Ja się boję. Szpitala. Macham.
— Za nic. Nie. Już mniej boli.
Ale Teresa upiera się wzywać. Przemek też. Mam stracha. Wyrzuty. Z tego i z tego chcę zwiać.
Wracam do domu.
Zaczekaj, tylko Teresa...
Teresa mówi:
— Mowy nie ma. Do rana musisz leżeć. Weź na uśmierzenie.
Biorę. No i mnie rozkłada. Sennie. Zimno. Gdzie ten dom. Dzwonią w sprawie tego biedaka sprzed zabiegu i tej biednej matki po wylewie. Wstyd mi. Teresa i Przemek radzą się Wandzi. Wanda wpada na pomysł związkowej lekarki, że przyjdzie, jak poprosić. To blisko.
Gracja Węgierka mieszka o dziewięć pięter niżej na tych schodach. Taki zbieg okoliczności. Od dwu czy trzech dni. Zadzwoniliśmy do niej. Przyleciała windą. Wpadła na ten sam pomysł. Nasza lekarka związkowa dobra i miła. Poprosić. Gracja jutro tam będzie. Naznosiła mi lekarstw. Kupiła książeczkę o wątrobie, dała miód. Miód nie szkodzi.
W nocy znów sam śpię, budzę się, piąta, boli, lecę po herbatę, ruszam się, lepiej, płyty. Dopiero potem nowy napad. Bolenia. Mówię do Przemka:
— No tak, to koniec, wysiadka różnych rzeczy, teraz ograniczenia, z wątrobą źle, zdaje się, że i nerki mi nawalają.
Poszedłem jednak w natchnieniu kąpać się. Teresa zauważyła wysypkę.
Dla wszystkiego niczym jej nie zmniejszaj na razie, nie smaruj, niech pani doktór zobaczy.
Może to coś ma do rzeczy...
Może ma.
Może to po prostu uczulenie na te któreś leki, od których pewnie i boli, wolę myśleć najgorzej.
Goście się przesuwają. Kicia-Kocia z Solnej i Nicei, jedna i ta sama, tylko na zmianę, o gotyckim wyglądzie. Jak się potem okazało, nie podobał się jej ten ton szpitalny. Zaprzyjaźniona pani, żona tego pana od zabiegu, w dziwnym nakryciu głowy.
— To był hełm — wyjaśniła mi w parę miesięcy potem, kiedy byłem przytomny, bo wtedy nie, widziałem profile, pochylone z dwóch stron stołu, w rozmowie ćwierćgłosem. Telefony. Gracja dowozi windą macę.
— Macę można.
Malarz, mówił o pisaniu wierszy, swoim, szedł na zebranie. Dnionoce. Ja w ogłupieniu. Oni wszyscy tacy dobrzy, subtelni. Niesłychane to wszystko razem. I to, że mnie tu trzymają, mało tego, nie puszczają, dbają: tu jestem wzruszony, tu boli, tu złość, tu smutno, że koniec takiego jak dotąd życia; teraz to życie gorsze? a może jakoś będzie, zwykle się układa w końcu.
— Maksymalnie udana egzystencja — to Ludwik nie tak dawno powiedział o mnie do mnie, na wychodząco, w drzwiach..
No tak. Ale to moje niezwykłe życie. Dobre. Mimo iluś marzniętych zim, lat niedojedzeń. No, w końcu i śmierć. Kiedyś będzie.
Tak. To tak. Ale co przedtem? Zna się te dojrzewania. Z obserwacji. Może się uda na nie tak źle.
Ale przecież nie omijały mnie i te złe. I to spadały nagle. Jak te bomby i wciąganie w wodę. Nieraz popadało się w popłoch. Potem pocieszenie się, że to jeszcze nie to złe, przedłużenie sobie dobrego mniemania o sobie z wyglądu. Aż nagle. Ząb. Ząb. Jeden, drugi. Wypluły. Z bułeczką i mlekiem. Jak złe sny. Potem i ten przód głowy. Ze środkiem. Łysym. Potem odwrócenie się ode mnie, potem ustąpiła mi miejsca jedna, bo młoda i byłem zmęczony, pewnie, ale zaraz za tydzień chłopaczek — ustąpił. No tak, chłopaczek. Ale dlaczego aż dwa razy w kupie?
Na trzeci (straciłem rachubę) dzień na tym jedenastym piętrze przychodzą Teresa i Przemek ze spotkania z Wandą. Z aparatami nowymi do grania, w pudlach na wysokość piętra.
Wandzia postawiła diagnozę — półpasiec.
Przemek rozpakowuje aparaturę, ustawia, przestawia, łączy i rozłącza, nastawia. A tu się nie chce nastawić. Nie gra. Alarm u Czechów. Bo to od nich. Ma przyjechać inżynier Czech na piątą. Jednocześnie czekamy na lekarkę. I jednocześnie na poetę z żoną. Muzykoman, ma być drugie spiknięcie. Oczywiście pomyliło im się, czy to Przemek z Teresą do nich, czy oni tu. Ale telefon. Wyjaśnienie. Przychodzi on. Mały z siwą bródką. Z szesnastoma kwartetami Beethovena, z ogromnym poematem. To do słuchania, to do czytania, tu zaraz, na głos.
Boimy się, że Czech nie trafi albo nie przyjdzie. Pani doktor może lepiej żeby nie przychodziła. Zachorowała, jak się okazało. Na migrenę. Zjawiła się inżynier Czech. Reguluje. Zjawia się żona poety. Z flakami. Dochodzi
Kicia-Kocia z wykrojami najmodniejszych damskich spodni z Francji, i na słuchanie. Jest nawet Mikołaj, domowy potomek. Gracja dojeżdża windą. Poeta domowo usiadł w fotelu, bujanym:
— Ja poproszę o kieliszek wódki, dobrze?
Teresa daje. Stawia sobie na wysokim stołku. Potem drugi. Potem piją razem. Z inżynierem Czechem. Teresa pyta:
— Przemku, czy nie ma Dworzaka? Żona poety szepce do mnie:
— Żeby ta bratnia dusza już sobie poszła.
Wreszcie — po pierwszym kwartecie Beethovena — czytanie. Godzinne. Ale z uprzedzeniem, że tyle.
Kicia- Kocia, Teresa i Mikołaj siedzą za stołem. Gracja na moim łóżku — na szańcu — jak mi doniesiono, czyli w nogach. W moim polu widzenia (choć przymknąłem oczy). A poza polem, za głowami, żona poety, na stołeczku.
pilnowała cię, żebyś nie spał — usłyszałem potem.
tak?
— nie, nie, ja tak żartuję.
Pilnowałem się sam. Po tych uśmierzających dwa razy traciłem orientację. Na chwileńkę. Gracja mówiła:
— Dwa razy ci się tak troszkę, ale tylko troszkę rozluźniały usta, bo ja pilnowałam, ale natychmiast się mobilizowałeś i byłeś znów skupiony.
Doszli jeszcze, po poemacie, Zbigniew i Małgorzata, literacka para. Też byli tu na Sylwestrze. Szedł Beethoven. Dalszy. Poeta pytał mnie;
słuchał pan?
tak.
i co?
Coś mówiłem. Potem jego żona:
— no, i niech pan powie coś, bo temu mojemu brodaczowi zależy.
Mówię coś.
ale...
I znów, potem on:
— ale...
Ja znów w uśmierzonym nastroju tłumaczyłem. I tak zeszło do nocy.
Na czwarty dzień była pani doktór, spojrzała na wysypkę.
— Półpasiec.
Radość, oklaski. Na cześć pani doktór, moją i Wandzi. Więc mogę. I wszystko jeść, i pić, i w ogóle. Co za ulga, co za radość. Co za noc. Płyty. Popęd. Jazda do Garwolina. Na dożywienie się. Do mamy. Na zastrzyki z różnych witamin B. Właśnie.
Z jednego B (w ubezpieczalni) wyszedłem raz na bolącej nodze, źle jakoś, myślę, ale przejdzie. Tu śnieg, tu humor, tu mróz, tu telewizja, tu wyraj, tu mama daje jeść, w kółko. Czytania. Komforty. Ciepełko. Aż jedna garwolińska ciotka powiedziała do mamy:
— Widzisz, aż mu chorobę wymyśliłaś, żeby mu dogadzać i żeby pobył.
Bo nie znała. Niektórzy inni za to znali. Tego półpaśca. Dziwnie dużo, jak na tę nazwę.
Zeszło dwa i pół tygodnia. Czas wracać. Tu mróz nad ranem minus 28 stopni. Tu zwały śniegu. Tu moja noga coś nie tego. Idę. Niosę pakę. Z jedzeniem. Boli. Oj, psuje mi się znów. Oj.
Pociąg to pociąg. Ale wysiąść nie mogłem prawie. Warszawa — piekło — ruch — kostropacizny — parę wstąpień do sklepów. I dowlokłem się. Jak co? Półdrewno — półnerwik. Paraliż syberyjski. Schody. Tak, tak. Dom. Buch. Dobrze, że Le. był, że żyje. Że się po przemówieniu odmówiliśmy. Akurat nadaję się do gniewu. I tak bym się nie przejmował, gdyby i co, ale bym gadał, kazał, prosił. Zresztą to tak źle nie bywa nigdy. No więc znów duch jakiś. We mnie wstąpił.
Dalej było dobrze. Ale co się wyjdzie, to kulawo.
Więc uniki. Ale trzeba. Sklep. Blisko. Za to schody — po schodku, i to w zgięciach, na sykach. A ulica. Coraz inaczej, fatalnie. Mróz — kostropato, nie mróz, błoto — ślizgi. Kasza, zawsze kupy, i ludzi, i świństwa z nieba.
Aż nagle przeszło. I zaraz.
Raz rano. Znów śnieg. Przyszedł Boguś. Przewracał się od antygrypowych, bo wziął coś eksperymentalnie na szybkie przejście. Ja na chodzie. On idzie.
— Przepraszam cię, że tak krótko — zarzuca się plecakiem. Kożuch, na nogach dziwne buty.
Ja ledwie pomyślałem: „Jak dobrze, że mnie nie boli". A tu — pyk pyk...
Nasłuchuję: ząbki. Czy ten pulsik to przypadek, czy coś zapowiada?
Zapowiada.
Zdążyłem jeszcze spisać siedemnaście stron wierszówki lirycznej, czyli epiki domowej na wieczór. A tu i płyta już drażni. To ja w strach. Biorę na ból, na sen. Nadzieja. Może rano odmieni. Rano pierwsze co — to niby ja i obok (coś opakowane?). Aha. Ja i głowa. Ja i boli. Ja i boli głowa. Ej. To jestem ja i boli głowa od zęba, czyli ja z bolącym zębem. Śpię dalej. Bo co robić. Budzę się — boli albo wiem, że ma. Zasypiam. Żeby do dentystkowej godziny. Przesypiam. Wiedziałem, że na wieczór siły opadną. I tak. Ale bóle dopadną. I tak. Ciemno. Zimno. Boli. Która? Zrywam się. Lecę. Bliziuchno. Siódma, już siedzę na nagłym fotelu.
— Korzeń, boli, do wyrwania, chyba, bo co? — mówię uprzejmie.
— Resekcji o tej porze już nie robimy. Przyleciałem na drugi dzień. Szybko poszło. Choć część zastrzyku uciekła. I uprzedzenie (to ta moja dentystka, z tikiem, ale lubię ją, dobra):
— No, trochę będzie bolało, bo opuchnięte, musi — i już te kleszcze i już ja. Stękam.
o…
Ona:
— boli?
Ja:
— a...
Ona:
już.
Ja:
O, dziękuję.
Na drugi dzień wpadłem w radość. Miałem to spisać. Ale z Otwocka prosto wpadłem do Teresy i Przemka.
Byłem w euforii.
Teresa nie dowierzała od czego, bo zapytała. A ja na to:
— Bo przestało boleć!
Antyśnieżyzm
wiosna 1970
Po ciężkiej zimie z potwornym śniegiem (padał jeszcze 2 maja) zimny dzień po deszczu; stoją chłopy przy budce z piwem, jeden powiedział:
— oho, zanosi się na śnieg
i o to go pobili.
Cykl „Ulizesy”
18 maja 1970
Pielęgniarka do pielęgniarki przyszła w zwykłe goście w Otwocku w maju po południu, ta nalała tej, co przyszła, wódki, i sobie, i tak gadały, ja byłem też, nie piłem, dzieci przelatywały, ta dolała tej, co przyszła, znów, a ta, co przyszła, tak opowiadała.
Sedes
Jechały dwie na służbę do Warszawy. W przedziale. Od Otwocka. Z początku nie słuchała. A potem zaczęła słuchać:
U mnie musi być czysto.
U mnie też.
Sedesy muszą być w porządku.
Ja pilnuję też. Kto wchodzi, wychodzi.
Wie pani, wchodzi u mnie jeden starszy pan, w płaszczu, nawet przyzwoity z wyglądu, inteligentny, z paczką w gazecie, prosi o kabinę. I potem siedzi. Siedzi i siedzi. I nie wychodzi. Ja wreszcie pytam go „co pan tak siedzi?" A on słyszę, coś skrobie i stęka. Mówię „niech pan już nie siedzi, niech pan wyjdzie". On nic, tylko znów skrobie i stęka. Wołam do niego, on nic, otwieram, patrzę, a on tak stęka i odkręca deskę klozetową. Ja mówię „panie, co pan robi, idę zawołać milicjanta". To on mówi „niech pani nie idzie, niech pani mi odstąpi ten sedes za pięćdziesiąt złotych". Ja mówię, żeby to zostawił i prędko wyszedł, to on mi mówi, że mi zapłaci sto złotych. Nie zgodziłam się. Ja jestem uczciwa.
No pewnie, i jeszcze co by powiedziała ta druga, jakby przyszła.
Nie, proszę pani, on chciał mi zostawić, bo miał ze sobą w gazecie, stary sedes, pęknięty i nie biały, nie drewniany.
Co pani powie?
— I niech pani sobie wyobrazi, mówię o tym wszystkim do Józka. Józiek mówi, że taki drewniany sedes to kosztuje nie pięćdziesiąt, nie sto złotych, ale sto pięćdziesiąt. I nigdzie nie można go dostać.
Masaż
Pielęgniarka pielęgniarce. Ta co przyszła. Opowiada.
— Przychodzi do mnie pan. Elegancki, po czterdziestce, żeby mu masaż zrobić...
Do gabinetu?
Do gabinetu. Masaż to masaż. Chce, no dobrze. Więc rozbiera się. Pokazuje kurteczkę, o proszę, firma na metce, Wiedeń, tyle i tyle. Zdejmuje spodnie, pokazuje, tu takie guziczki, tu to, ze Szwajcarii, za dolary. Rozmowny, ożywiony, ja czekam. Zdjął koszulkę. Amerykańska, sprowadzona za dolary. Został w czerwonych majtkach. Też sprowadzone, też za dolary, naszywka firma, proszę, zdejmuje, pokazuje. Nagusieńki, zażywny, fiuteczek tyle o... kładzie się. No, masować. Masuję. Dobrze. Piersi, plecy. Mówi:
— Niżej.
Dobrze niech będzie niżej. Brzuch... to sadełko różowiutkie. Dobrze. Tak. I mówi:
Wie pani, ja od czasów powstania, taki kompleks: może by jeszcze niżej... tam...
Nie — mówię — niżej... o, nie!
On czyściutki, wymyty — mówi.
Nie — mówię — niech pan z tym zgłosi się gdzie indziej. — Widzi, że nie da rady, ubiera się, dziękuje, mówi, że dobrze było, zadowolony, no i wychodząc kładzie mi na biurku dwadzieścia złotych... No coś takiego... po co mi te pieniądze, nie cierpię takich spraw z pieniędzmi. Bo żeby położył sto złotych, bo zadowolony, ale on dwadzieścia. I jeszcze mówi.
Zastrzyk
— Teraz, w tym moim nowym sanatorium — mówi pielęgniarka podejmująca tamtą winem i mnie, dolewa, jej, sobie — panuje moda dawania zastrzyków domięśniowych na leżąco. Wchodzą do gabinetu i kolejno kładą się, no i normalnie, pupą do góry i już. Ale przychodzi ci starszy taki pan, całkiem już starszy, rozpina się i układa się nie pupą do góry, a mniej więcej boczkiem. No to ja się przechylam do niego i robię mu zastrzyk. Wstaje, zapina się i mówi:
— Dziękuję i przepraszam siostrę, jeżeli się za bardzo rozpiąłem i coś tam było widać.
Mówię potem do tamtych, a one:
— Oooo... ten... stary, hoo — on znany z tego...
Tło eks
— No, ty masz specjalne szczęście.
— Do ekshibicjonistów, tak, pokazało mi się już czterech.
— W różnych miejscach? — pytam..
— No tak. Zaczęło się od tego w Warszawie, kiedy chodziłam na kurs i mieszkałam na Polu Mokotowskim, w baraku, ten to zawsze wieczorem czatował, jak pielęgniarki wracały z miasta. Potem w pociągu do Lublina. Tak, wieczór, w korytarzu pusto, w ogóle mało osób, patrzę, co mi się w szybie odbija, bo facet stał przedtem, przyglądał się, trzymał teczkę i w tej szybie... odsłonił teczkę... no...
— A ty?
— Ja się wróciłam w drzwi przedziału i tak zasuwając drzwi zacząłem się śmiać... tak... cho-cho cho-cho! A potem szłam z Ziorkiem koło ogrodnika, ktoś z parteru woła, kiwa ręką, myślałam, że na Ziorka, bo go tu tak w Otwocku znają, a to młody chłopak, między tymi doniczkami kiwa dalej, ja spojrzałam mimo woli na te doniczki, a ten — masz ci los — macha...
— W doniczkach?
— Z tym machaniem, jesteśmy z Jackiem na Śródmieściu, czekamy na brzegu na pociąg, tak już przy tunelu. Za nami tylko młoda dziewczyna czeka, też stoi oparta i je, taka zamyślona, je, je, a tam za nią w tunelu już facet, zarośnięty, tak przed nią profilem stoi i macha — tak patrzę na nią i myślę sobie: przecież będzie jej głupio, jak zobaczy, ja już się tym nie przejmuję, ona je i je kanapkę i nic nie wie, ja się rozzłościłam, podchodzę i mówię: „A przestańże pan, do diabła ciężkiego, machać, już idę po milicjanta!", i zląkł się, schował, mój mąż dopiero spostrzegł, co jak, pyta, co za awantura, bo się gdzieś tam zagapił...
Rozpęd w niedopięciach
Wieczorem zaraz, tegoż 18 maja, jak tylko wróciłem z Otwocka, przyszedł Le., prawie równo, i zaraz puk-puk... Lu. i Lu. To ja wszedłem do łóżka i im to opowiadam. Le., że
— te Ulizesy.
— Właśnie — przytwierdza Lu. — masz cykl.
— Koleżanka mieszka na Brackiej przy Zgoda, zawsze tam mieszkała — mówi Lu. — i opowiada nam, że jest wieczór, ona się wychyla na podwórko, a tu jeden załatwia się na środku, to ona zdenerwowała się, wyskoczyła, zaczęła krzyczeć na niego, to on się zląkł i zaczął uciekać, dalej... nie zdążył nawet przestać, chciał się dopiąć, to ona mu dalej wymyśla i go goni, to on ucieka, taki niedopięty, a ona też w szlafroku jakoś, zaniedbana, bo tak nagle wyskoczyła... była zdenerwowana, a on uciekał, i do Nowego Światu, Nowym Światem, ona za nim i dopiero opamiętała się tak jakoś, jak zobaczyła, że blisko już są hotelu Bristol.
Dziwimy się. Le., ja, Lu. i Lu.
— To daleko się zapędzili, trzeba przyznać — oblicza Lu. — Zgoda, przyłożyć Nowym Światem to wylot Chmielnej, a Bristol to naprzeciwko Ogrodu Saskiego. Sporo...
Garwolineum
Czerwiec 1970
W Garwolinie wielkim mieście jest kościołów chyba dwieście
— Tak było w książce dla dzieci, czytałem — mówi pan Antoni, garwolak.
Wracam ze spaceru po Garwolinie, mówię:
— Jest neonik z noclegami
— a to ten Maszyński — mówi pan Antoni — tylko ciekawe, czy to ojciec prowadzi czy syn
— e, chyba syn — mówi Mama — gdzie by ojciec
I wychodek podziemny jest — mówię — wielkie miasto
a, to pilnuje go Baculewicz — na to pan Antoni — burmistrz
jak to?
no, był burmistrzem po wojnie zaraz
to tak nisko upadł?
— nie umiał czytać, jak przyszło pismo tajne, to dał sekretarzowi, żeby mu czytał na głos, ale zatkał mu uszy, żeby nie słyszał.
Nieodmaglowane kwiaty
Szła Mama na imieniny Janiny. W Garwolinie. Ma ogródek, ucięła kwiaty. Te i dodatkowe, dla sąsiadki tej solenizantki.
— bo ma ołtarzyk, z Matką Boską, stara, ma magiel, niech ma.
Patrzę: Mama wraca.
— co? — pytam.
— a bo spotkałam sąsiadkę, rozmawia ze mną, przypomniałam sobie, że ona też Janina, a mnie na imieniny przyniosła kwiaty, nie wypada, trzeba dać.
Po chwili:
dobre te czerwone kamienne goździki?
dobre.
Po trzech godzinach Mama wraca:
Byłam w trzech miejscach, ale nic nie jadłam, bałam się z tym żołądkiem, dawały, bałam się. Zimna piekła ciasto, gorąco, a goście u niej byli już.
to jak?
no właśnie, ja ją pytam: „to co pani im dała, jak pani teraz dopiero piecze ciasto?", „a dałam", no i nawet ciasta się bałam, bo ciepłe. Ale idę do tej starej maglarki, a ona „ojej, takie kwiaty, dziękuję, ale niech pani przyjdzie do mnie z bielizną, niech pani do tamtej nie chodzi, ja mam elektryczny, łaszczą się i chodzą do tamtej, bo nie pięć, a trzy złote, ale za to same muszą kręcić, dziś wraca od niej jedna, z bielizną na plecach, pytam: co, ona rozwija, pokazuje, utytłana w smarach, maglowały, zagapiły się, magiel przeszedł swoje, spadł, nie mogły go podnieść, bo to jak samochód, niech pani tam nie chodzi, ja pani odmagluję". Ale ja jej na to — mówi Mama — że po co mi za kwiaty przychodzić, a ona od początku „niech pani nie chodzi do tamtej, ja pani odmagluję te kwiaty".
Spięcie wiekowe i futrowe
Wynikło coś przy śniadaniu, kto ile może. Zjeść. Mówię Mamie (bo to w Garwolinie):
— Ledera to smaruje chleb masłem i smaruje, i tak długo, ja patrzę i pytam w końcu, a ona mi na to, że chce, żeby było grubiej niż chleba.
— I jak to? I może to zjeść?
— Może. Na herbatę to mówi, jak spytać, czy jedna cukru, „nigdy nie za słodka". Tylko jej to idzie w energię.
— Ta nasza sąsiadka, obok, ta stara, to jak pójdzie do rodziny się opalać, to zaraz mówi „jestem głodna" i dają jej dwa kotlety, w ogóle zjada podwójnie, i ciągle — opowiada pan Antoni, mąż Mamy.
To jej to pewnie idzie w energię? — pytam.
Gdzie tam — Mama się kurczy i zaczyna swój teatr — o, tak chodzi, powłóczy nogami, gruba, ale musi.
Widocznie musi.
Spotykam ją — mówi Mama — mówię coś „mój syn", ona na to „to ile pani syn ma lat?", „a czterdzieści osiem", to ona „co?" i zabrała się, i poszła, nie obróciła się... ona myślała — że ja mam ile? — Mama się śmieje — ale to ona taka inteligentna... Gienia ją zna.
Zna? — pyta pan Antoni.
Genia z Radości? — pytam.
Tak, były razem w sanatorium na płuca, Gienia opowiadała „ty nie myśl sobie, że ona taka tego, zadziera nosa". Jak ona do Gieni „Gienia", to Gienia nic, jak ona „pani Gieniu", to Gienia „słucham, proszę". Myślała, mówi Gienia, że tak o, zwyczajnie ubrana, ale jak przyszła potem Gienia i jak ją tamta zobaczyła w futrze, to postawiła oczy podobno.
Zagadnienia społeczno-gospodarcze
Pan Antoni (wciąż jestem w Garwolinie u Mamy) mówi:
U nich w Rybniku to tam na święta, to jak kupują ryby, to dwadzieścia kilo
idź tam
— tak, bo rodzina przyjeżdża; jak kiełbasy, to ileś pęt, szynki dziesięć kilo
i zjedzą?
pewnie zjedzą, nie wiem
i po co tak?
a bo Marylka mówi, że u nich tak wszyscy
to jak wszyscy w Rybniku, to i ona musi?
Musi
Przychodzi Marylka z córką.
Dzień dobry, ciociu
siadajcie, akurat jemy obiad, zjecie...
dziękujemy
ale tam, zjecie
Jedzą. Jemy. Marylka o mnie w telewizji. A potem, że bierze piętnaście kilo kaszy dla znajomych.
A po co?
braknie
e tam
braknie, ciociu, w całych Katowicach też braknie
e
szukałam, nie ma
a tu jest
liści bobkowych też nie ma
a tu są, tu wszystko jest; mięso na targu, bez ogonka, trochę droższe, ale jakie chcę i nie czekam
u nas to stoi się od wpół do trzeciej w nocy, ciągle
i pani też stoi? — pytam.
stoją, wszyscy stoją
— no to samiście sobie winni, bo jakbyście zaczęli od ósmej, toby było od ósmej
ano tak, ale co poradzić
i tak tyle godzin?
— nie, no, przychodzę, zaczekam, aż ktoś stanie za mną, zamówię, idę do domu, ta za mną czeka, aż ktoś za nią, zamawia, idzie
— i co? to w końcu stoi zawsze tylko jedna osoba?
— no... — Marylka niezdecydowana — tak się robi. Nieraz, jak tłok, to pogonią, rozgonią. Raz zajechali w nocy, był ogon, powiedzieli, że pobiorą na wykopki...
Pomogło?
Pomogło. Przez dłuższy czas nie było ogonów. — Bardzo dobry sposób — chwalimy z Mamą. Marylka potakuje, pan Antoni na pół, Marylka poszła z córką, my z Mamą dalej o tym, że dobre, ale pan Antoni:
— E... to nie w porządku z ilością, jakby było mięso dostarczone w ilości, toby nie trzeba było...
Świnia złodziej
— Chodziła od domu do domu i kradła innym jedzenie, gdzie tylko było — mówi pan Antoni, mąż Mamy, bo znów jestem w Garwolinie, znów zima, mróz, śnieg w porcelanę.
Co, co? — bo się zagapiłem.
wszystkim kradła
kto?
— chodziła po całym mieście — mówi Mama — słyszałeś? no, świnia złodziej
ciotki Spyrkowej — mówi pan Antoni. — to komu kradła?
świniom.
— Ale jak ona sobie otwierała chlewy? — dziwi się Mama.
o tak — Pan Antoni podnosi nos dwa razy. — Ryjem... ze skobla...
ryjem? to cwana świnia, co? — Mama znów podziwia — musiała być tłusta
gdzie tam... chuda
chuda? — wołamy z Mamą.
strasznie chuda...
a co te inne świnie na to? były, jak ona była?
były, patrzały...
i nic?
leżały i patrzały?
no... — domyślam się — bo one były tłuste... to leżały i patrzały...
no tak, aż ciotka Spyrkowa ją sprzedała jednemu, zaraz ją upasł, ważyła 257 kilo
Wigilia
1971
Jot pojechał do Rembertowa do rodziny na Wigilię, którą ja ze złości przespałem razem z Pierwszym Dniem, ze złości na Le., i nawet Misio Holender przy puszczonej przez Le. głośno płycie rezurekcyjnej zakręcił się po moim pokoju:
nie zaprosi pan nas na Wigilię?
na Wigilię... ee... śpię, niee...
— bo w zeszłym roku było tu we trzech tak świetnie — mówi zaczerwieniony bidny Misio, udźwięczając „w" w „świetnie" z lwowska, bo go lwowianka w Holandii uczyła polskiego; a sam po awanturze mu przez Le. o to ciągłe kupowanie do Lejdy tylu polskich książek:
— i po co tyle tego świństwa wozić i wozić?
wrzucił do klapy śmietnika świeżo przywiezioną płytę.
co to było?
coś gregoriańskiego chyba — mi mówi.
— bo ja to wybieram, jak co tłukę, jednak, tak jak i Studjocha.
— a ja nie — Misio na to.
A huk wyrzutu słyszałem przez drzwi tylko i zaraz Le. krzyczał:
— ja zaraz mogę wszystkie płyty wywalić.
Aż się przeląkłem. Bo ma takie dobre. Ale nie. A on też nie wybiera. A przedtem już byli źli na siebie, jak wychodzili.
— No, wychodź! — słyszę zgrzyt i jeszcze przekręt, i jeszcze znowu, i coś, i przekręt, już z tamtej strony, ja tu z Jot. Co dopiero przyszliśmy i nas Le. pytał:
nie wychodzicie?
nie.
A była środa. Mieli przyjść moi środowi. No i przeczucie mnie gna do drzwi. A tu zamknięci. Śmy. Na trzeci zamek, od którego klucza nie mam. Raz już tak zrobił mi, jak chciałem wyjść. Wtedy miałem chęć rąbać drzwi. Nie było czym. A raz zamknął na trzeci klucz, jak byłem nie w domu. Więc nie mogłem się dostać. Żoliborz — tramwaj — dopadniecie schodów — bezsilność — wio w tramwaj i na Żoliborz. Wtedy stwierdziłem, że tego drugiego (od zewnątrz) nie przewidziałem, i że może gorsze jest od tamtego — wewnątrz. Przerwa była długa. Zapomnienie pokryło pyłem trzeci zamek. Aż tu złość. Na Le. Wyjaśnienie przez drzwi Tadziowi, Agnieszce i jeszcze komuś:
Le. mnie zamknął.
Niechcący czy figiel?
Figiel.
Więc w Wigilię wbrew tradycji. Nie przeprosiny. Nie opłatek. A po ciemku wsypianie się w wyro...
Jot w Drugi Dzień zjawił się zdetegowany, zdewigiliowany. Ja mu swoje. A on:
— Chciałem posiedzieć z matką. A tu Wiesiek do mnie „każdy przyjeżdża z żoną, tylko ty bez żony". Zalała mnie krew. Złapałem za gęś ze stołu, za szyję, i trzepnąłem go przez mordę. Zamachnąłem się drugi raz i go przez ramię. I już nie mogłem tej gęsi na szyi cofnąć do zamachu, żeby mu dołożyć. Bo żebyś wiedział...
Wiedziałem od razu, jak zaczął o tym zamachu gęsią za szyję, że ta szyja.
— jak ta szyja się wydłużyła, ale jak!
— właśnie właśnie, od razu sobie wyobraziłem.
ale jak, żebyś widział...
i co?
— Zostawiłem gęś, a Heńka w krzyk, że biała koszula na nic, tyle pieniędzy na nic, „ojej", to ja za salaterkę ze śledziami w oliwie i jej na głowę, tak ociekała... mówię ci...
z cebulką?
z cebulką.
a Wiesiek?
a nic...
nie odezwał się?
ani słówkiem.
a ona?
— ona też nic, tylko „całe uczesanie na nic, całe uczesanie na nic".
O paniach doktor
Przychodnia W. Czekali do załatwienia. Został przedostatni. Przy drzwiach. Drzwi się otwierają. Pani doktor w kożuchu z trenem, w rzęsach, w powiekach, przekręca klucz.
Chłopak — pacjent urodziwy, dwumetrowy, skłania się, że brak czasu. Mu. Pani doktor gestem palcem na wysokości paska:
— Kochany... Chciałbyś, żebym z głodu padła... Za siedem minut zamkną stołówkę.
Idzie do wyjścia. Za klamkę. Jeszcze się odchyla.
— No, co stoisz przy drzwiach, i tak cię nie będę widziała, tu — przez holik do wyjścia — usiądź... poczekaj.
A druga taka sama w telewizji! Tyle że czarna. Sprawa serio. Chodzi o poświęcenie nerki przez Zapasiewicza (gra pozytywne, zdrowe typy, proste, i raptem u Hanuszkiewicza hrabiego). Reżyser przekornie takiej nie wymyślił. Czyż to taki model?
Pani redaktor docent od reformy języka naukowego. Zwierza redaktor od telewizji. W fotelu. Cała w przegubach. Zmysłowo.
— Gdyby tylko synonimy...— z lubieżnym przyciszeniem — a przybliżenia...
Pani redaktor od TV:
— rozumiem.
Lala Tralala
20 czerwca 1972
Agnieszka, czyli Jagienka, darła malutkie koty z Li., przyprowadzonym tu raz, drugi przez Tadzia. Może i Li. ma w sobie coś. Oglądał obrazy Le.:
— Nic.
Tośmy mu donieśli. To jak był za rok, to Le. wziął do tańca do Mszy h-moll Bacha Anię Cesarską i chciał jej zadrzeć kieckę. Na Li. Ale ona się kapła w porę. A z Agnieszką, czyli z Jagienką, to prawie nie koty. Bo nie było o co. A poza tym też nie tyle koty, ile malutkie urazy wisiały między nimi w powietrzu, to znaczy między Jagienką a Krzysiem, co przeszło potem w uznanie.
— Ja ci powiem — mówiła mi po półtora roku — oni mi się wtedy mylili.
W każdym razie po wyjściu Li. Tadzio pokazuje zdjęcia, Jagienka zła jeszcze na Li. mówi na jednego:
o, to jest przyjemny chłopiec.
przecież to Li.
taaak?
Sama lalologika
A ja? A manekiny? Dziś? Idę Tylną Marszałkowską.
— Trochę wyładniały — przystaję — mają druty, całe zmywaki na głowach, to im dobrze robi.
Bawię się w wybory urody. Wszystko to za chude. Bo znam to towarzystwo nago. Raz nakryłem piętnaścioro. Nic nie mieli. Żadnej płci. A chude, a łyse. Ale w spodniach, no... Dziewuchy gorsze, od nóg, przesada z tą sarniością. Staję, patrzę. Na przestrzał. Ci. Tam ci.
— O!
Z tamtej strony Juniora, od przodu Marszałkowskiej, stoi dwoje. Ona czeka na niego, nieco bokiem, on patrzy w sklep.
— Może — myślę se — tak jak ja myśli... i obserwuje to bractwo, a mnie ma za sztucznego jak ja jego, ale to żarty, no i tak sobie stwierdzam:
— o, to to jest przyjemny chłopiec...
A on nic. A ona czeka. A ja patrzę. A on sztuczny.
Mimo wszystko bardzo perfidne myśli domyślały mi się do głowy. Po prostu monumentalizmy.
Nic takiego. To i tak lepsze od skrytej spirytofilii (seansiki, seansiki).
Ja państwu coś powiem. Człowiekowi w pewnym wieku niejedno, co się trafiło, pasuje. Czy w pewnych okolicznościach.
Oj, oj, trzeba uważać. Bo od jednego rodzaju lal do drugiego rodzaju lal nie tak daleko.
I o tym coś wiem. Razem z całą bezwstydną połową Krakowa, oglądającego za ogonem na świeżo zbombardowanym dworcu na posadzce przy 20-stopniowym mrozie urocze, pięknie zbudowane i rozebrane, po prostu pornograficzne lale Trzeciej Rzeszy.
Admini
początek lipca 1972
puk
kto?
administracja
Wsunęli się.
ile otworów?
raz, dwa, trzy
łazienka?
jest
balkonów?
jeden
pawlaczy?
dwa
kuchnia
tam mieszka, nie ma
— pan musi wycyklinować podłogę — to ona. (Opiekunka bloku w drzwiach wyjścia, pali.) A on, łysawy, sztywny, w przedpokoju w rozglądzie. Ona sroga, elegancka, raptularzuje, on jej daje dane, ona bierze, opiekunka nic, ja w drzwiach czwartych na twierdzy progu pokoju w piżamie, ona do niego:
łazienka?
z wanną
w złym stanie? on wgląda
— nie, w dobrym i do drzwi
co to?
gaz, kuchenka
będzie pan musiał ją usunąć
ale to sublokator i przecież
pan odpowiada, to musi być usunięte
co tam tak — nic nie brak?
on zagląda
prysznice, sitka
a to? tu co? — to jej wgląd w to.
— brak — mówię — umywalki, wpadł raz gościowi widelczyk, rozkręcił, żeby wyjąć, rozwaliło się w kolanku, zdjęło się wszystko
— przecież to okropnie wygląda
— jak będę miał teraz w lecie pieniądze, kupię, wstawię
— a ta podłoga? czarna, jak tu wszystko zniszczone on:
— trzeba wycyklinować
zagląda do pokoju
było odnawiane dwa lata temu
trudno, trzeba
— wycyklinować — to ona — tu szafy trzeba wyremontować, w ogóle musi pan i stolarkę
— dobrze, ale to stopniowo
— straszny stan, te deski, poza tym tu... w przedpokoju
te deski — on na to — musi pan usunąć
to sublokatora, maluje, potrzebne mu
musi pan usunąć
tak, to jego — potakuje opiekunka
jak wróci, to powiem, uprzątnie
uprzątnie, uprzątnie, wszystko tu trzeba doprowadzić do ładu — i łapie, ona, za te deski, a że na nich skarpetki Le., to ona za skarpetki, z rozpędu — tak zapuścić, tak zniszczyć, dlatego że nie prywatne, a państwowe — spojrzała na skarpetki, odłożyła.
proszę pani, ja to naprawdę... — chcę tłumaczyć, bezsens argumentacji, ale co tam, zresztą ona już dalej:
dostanie pan pisemko, musi pan, ta podłoga, te ściany
— proszę pani, przecież to kilka rzeczy robi, wystarczy brak szyby w drzwiach do pokoju, brak umywalki, brudna podłoga i już to robi wrażenie, że z wszystkim źle...
— proszę pana, nie, nie... tak nie można... musi się pan dostosować
— poza tym — mówię — to już i 13 lat
— proszę pana, jak ludzie mieszkają, jak dbają zawsze
— no, tam gdzie są kobiety
— to nie ma nic do rzeczy... musi pan się dostosować, inaczej grozi panu eksmisja poza granice Wielkiej Warszawy
ale przecież nie tak od razu, proszę pani, eksmisja
to zależy od nas i my decydujemy
— no tak, bo
Urwałem.
Sny
jesień 1972
Kiedy miała się rozpocząć wojna, mojej mamie przyśniły się wielkie portrety dostojników państwowych na niebie.
Pani Azjani
Sen, 11 października w dzień
— Nie wpuszczać ich, nie wpuszczać ich! — mówi i siedzi na tapczanie (moim) Przemek po zamknięciu (moim) drzwi za... aż nie wypada mówić... kim.
— Ci młodzi to tylko pieniądze, tak, to wyjdzie na wierzch — mówi do Le. i do mnie zdziwionego, że nagle ci młodzi tacy i że on, Przemek, poza swoją naturą — poczekaj do września, poczuje, że wrzesień, będzie chciał pożyczki, a potem się wyprze; potem się wyprze. Ja już tak miałem. Dałem. A potem się powypierali.
Nagle ruch, zmiana, niby ja, niby leżę, ale w drzwi (moje) ktoś puka, nie pyta, wchodzi, ktoś z Le. Le. krzyczy i ktoś też:
Miron! Miron! pani Azjani do ciebie. Pani Azjani. Pani Azjani...
Co za pani Azjani? — chcę pytać, ale nie wypada, po lewej stronie dużo mojego pokoju, ta ćwierćzasłona z gałganów, może ręczników.
Nie znam żadnej pani Azjani — ale to po cichu myślę, patrzę na nią, wiek — 42, 43, blond z podniszczonkiem.
Pani Azjani czeka. Pani Azjani...
Robię ruch do swoich o piżamę, bo mam na sobie podartą koszulinę.
Pani Azjani (jednak coś sobie przypominam) mówi bez miny:
Niech pan zmieni koszulę i porozmawiamy.
o tych przekładach
tak...
Przekłady — myślę sobie, dopasowuję, no... może — pewnie.
Le. łapie od kogoś, a ja od Le. koszulę z kanarkowego ręcznika z Garwolina (frote). Potem, pac! spodnie od piżamy.
— Góra! — krzyczę, że niby spodnie niepotrzebne, ale myślę sobie po chwili, że może się przydadzą i biorę do ręki, też frote, kolory... różowo-pomarańczowe... patrzę, a te spodnie z kawałków ornatów, oczywiście starych...
Pani Azjani czeka, a ja się budzę. Biedna pani Azjani.
A może nie taka biedna. One są takie uparte, że pewnie mnie gdzie dopadnie. I to nie wiadomo gdzie, w której umowie na jawę-niejawę.
22
11 marca 1973
— panie motorniczy, czy 22 skręca?
nie, jedzie precz prosto.
proszę pana, tak się mówi do wroga; należy powiedzieć „będzie jechał nadal przed siebie". Tak trudno o prawidłowy język...
tyle niepoprawności, to przez ten napływ ludzi z różnych stron.
Dwie w tramwaju
To nie wie pani? Odkryli. Przy wykopkach na trasie eŁ. Na skarpie dwa piętra w dół, cztery kobiety w maglu.
Jak to w maglu?
— No, pomieszczenie. Żyły ze strachu. Nie wychodziły. Tak im zostało. To wszystko wpływ wychowania. Od powstania. I po.
A co robiły?
Kręciły magiel. Dla zabicia czasu.
To nie rozmawiały ze sobą?
Po co? Żeby były nieporozumienia? Zresztą i tak nie umiały, bo babka była głuchoniema.
Nie mówiła pani.
— Jak to? przecież od tego się zaczęło. Wie pani. Słynny przez powstanie domek Pniewskiego. I to obok. Jak Mokotów przeszedł na Śródmieście, to wtedy babka zeszła na dobre. Zgarnęła te dzieci, co zostały... Z rodziny. Może nawet nie z rodziny. Z kamienicy. Znała teren. Bo była tam za popychle od kręcenia. Ułemna niezamężna.
To nie wychodziły?
Ze strachu.
— Ani razu?
— Raz ze strachu, a dwa, że zasypało na dwa piętra w górę.
Raczej w dół.
Dlatego teraz odkryli. Zajechał buldożer i odkrył. — A co jadły?
Grzyb...
Pieczarki?
— Phi. Po co zaraz pieczarki. Tak trudno o grzyby? U mnie w łazience postawiłam stołeczek na miedniczce. Po jakimś czasie patrzę, jedna noga zrobiła się słoniowa. Z grzybów.
— To po ile miały lat?
— A liczmy. Od 44-go do dziś, to we wrześniu skończą 29.
— No a jak były w różnym wieku?
— No to dodać jeszcze. To coś koło trzydziestki mniej więcej, co najmniej po trzydziestce.
To ile ich?
Trzy i ta ciocia-babcia.
No i co? i tak siedzą? ciągle siedzą?
— Gdzie tam. Te dziewczyny się zaraz rozleciały ze strachu, nie wiadomo gdzie. Babcię przenieśli do Domu Starców, nawet nie zauważyła.
A skąd to wszystko wiadomo?
A bo ta babka prowadziła na razie dzienniczek.
Z tomu „Szumy, zlepy, ciągi”
Spiszę wszystko
Leżałem w niedobrościach żołądka, przełyku. Za dużo soków, oranż, cytrusfruit, mleka z puszki gęste... czekolada... a tu: puk puk... pupupupupu — ten od arii z kurantem, potem tatata tatata tatata, trzy po trzy...
Co i raz tak od miesiąca na zmianę. Leżę... oj, te soki z mlekiem... chcę spać, ale tu tatata... tatata... akurat wybuch zgagi, na trzecie tatata, bałem się, że... ale przeszło...
Przypomina mi się monolog do mnie z przedwczoraj:
ludzie zarabiają, i sto, i dwieście tysięcy
no no
— to są pieniądze do zdobycia, u nas łatwo o pieniądze
— co ty...
— znajdę amatora... może ten Andrzej... on coś chce sześćdziesiąt kilometrów od Warszawy, a drugie pół... trzeba spółkę... co... pieniądze trudno utrzymać, nie zacząć zarabiać...
— spółka od zarobków... to są sumy — trochę się zabezpieczam co do siebie, choć wiem, że nie ma potrzeby, drobne sumy są niebezpieczne, ale takie grube...
R. nachyla się i jeszcze ciszej, i jeszcze prędzej tłumaczy, tłumaczy...
Na drugi dzień wieczorem kurant od arii. Czasem otwieram. Otwieram. Oczy pływające, ale sam się trzyma. Jot wchodzi. Siada. Głowa to na kołdrę, to na bok, tak zawsze.
— jedź ze mną na Niską, tam zostawiłem przekaz na osiemdziesiąt siedem tysięcy... a ten drań Jurek może podjąć, bo piliśmy, oni mnie wysłali po wódkę, ja uciekłem, teczka została, jestem prosto stamtąd... Jestem już zmęczony. Jot mówi:
— jestem pijany, widzisz, jedź ze mną po ten przekaz, bo on może podjąć za mnie
e... tyle pieniędzy?
no nareszcie przyznali mi te zaległe renty
— jedź sam, to blisko rogu P-P i W-Z, nie jesteś taki pijany, ja chcę spać
— już wyrzucasz, jestem bez grosza... Dałem papierek. Ledwie się udało zostać.
Za parę dni wpada R. Jest akurat mama Ani S. R. tłumaczy:
trzeba odkupić willę, i to szybko
zwariowałeś
— tu nie trzeba się bać sumy, ludzie tyle zarabiają, i to ile ludzi, co to jest w Polsce sto pięćdziesiąt tysięcy czy sto dwadzieścia?
— ale skąd wziąć?
— od tego głowa, trzeba na pół znaleźć amatora, chyba już mam, a to drugie pół...
Potem, po dwóch dniach, Jot, wpuszczony, siada, głowa w pochył.
— nie mam ani grosza... wracam z Wołomina, teraz rodzina mnie pilnuje, bo mam mieć te pieniądze... już wiem, kupię samochód. Będziemy jeździli, chcesz? Będziesz? Będziemy się rozbijać... Rozbijemy się, co? Zabijemy się...
co? po co?
no... zabijemy się razem
coś takiego... idź...
Wiem, że przypadki są głupie, kompromitują, tfu-tfu! odpukać...
A pukania szły. Dziobały. W ścianę. Bo Le. nie grozi, nie ma go. Aż wpadłem w humor. Zgaga sięgła szczytu, a ja se myślę tak:
— dziesiąta... noc... spokój, pójdę się wyrzygać, puszczę płytę i będę pisał... wszystko to, wszystko...
Tylko żeby nie brali tak tego wszystkiego na serio. Osoby mogą być prawdziwe, tylko mogą im się zmieniać nazwy. Jak metryki. I sytuacje.
A to jak wtedy z tą prawdziwością?
Trzeba brać jeszcze raz przykład ze szmaragdu, który hrabina podbiła zieloną bibułką, żeby się wydawał prawdziwszy.
Kirkut
Już przed tramwajem skręcił mi głowę klimat. Miałem być zdechły. Byłem dniem ujęty, robiła wszystko ta sobota, robiła, co mogła, a mogła dużo, i zrobiła.
Szedłem Karolkową do Lu. pod piętrami drzew, pod wodą nieba, między zieleniami niższymi, szedłem powietrzem i mówiłem pół na głos:
— nie chce się wierzyć, że też tu w Polsce może być aż tak... Najlepszy dzień roku, najpiękniejszy... jednak sierpień... dzień, jakiego nie było.
Tydzień temu Lu. był u mnie, mówił:
— byłem na swoim cmentarzu... zajrzałem od Młynarskiej na żydowski... przez dziurę w murze... czarno... tak zarosło... jakieś poruszenie... postacie... zamajaczyły. Wycofałem się, bo się bałem
— co? łobuzy?
— no... tak, przecież tam zawsze ktoś... przechodzą z ewangelickiego, przez mur. Może przyjdziesz w sobotę wcześniej, i byśmy poszli... sprawdzili. Przy okazji Tatarską, i Powązki...
no, no
ocalało co jeszcze może
no...
W dziurze muru było czarno. Czarna ziemia, aż wilgoć. Gęsto w górze, w środku można iść, pnie, pnie, nagrobki, gęściutko. Pnie-nagrobki, stoją, leżą.
— co to? — Lu. pokazuje na błyszczące dwa czy trzy szczyty nagrobków.
Trójkątne szczyty, błyszczą czerwono.
— korony Dawida — skojarzyło mi się, ale na gettowo, wstydziłem się głośno.
Czy Dawid miał koronę, i aż taką? Może... Salomon to tak... no, ale nie aż, jakby się zdawało. Plan świątyni mnie zawiódł, taka mała, ale skoro Troja ma wielkość kamienicy...
Ale tu dodatkowo. Jeden Żyd napisał dobrze, że z tym Salomonem tyle cmokania, przez tyle wieków, cały świat tym zarazili, że podziwia, a co to był ten tron jego przy tronie Dariusza. Ale żydowska przesada...
— wiesz... to słońce, ale... idziemy, pod nogami du-du-du patrzę
Ryfka... Łaja
bo i po polsku
malowane cyfry — czerwoną farbą — 141, 157, i to dopiero to w prześwitku zachodzącego słońca tak świeci na koronach nagrobków w tej czerni, pustce, ciszy.
Dalej dżungla.
Jedna dróżka. Tylko.
Ani skręcić w bok. Zarośnięte. Im dalej idziemy, tym gęściej. Grobów wciąż gęściutko.
— to aż tak, gęściej niż gdzie indziej
— aż tak... może taki przepis, a może po prostu stwierdzili: narodu tyle, trzeba chować gęsto.
Znów co i raz te trzycyfrowe czerwienie, ale już nie w słońcu.
— wywożą
— e — ja na to — gdzie, pewnie to oznaczone nagrobki tych, co się zgłosiły rodziny...
— zgłosiły się — potem cicho — i teraz wywiozą
e...
dziecko, znaczyliby aż tak?
Idziemy jedyną ścieżką, trochę zgniłą, którą się da. Nigdzie indziej się nie da. Tak zarośnięte, zawalone. Skołtunione. Coraz gęściej. W drzewa, krzaki, zieleń. We wszystko. Coś usiłowałem, nie pamiętam, dać krok, sprawdzić ręką, na co Lu.:
— nie da się, to jak dno... z mułem.
Troszkę mniej zwarte od góry, za to wyżej, i tarasowało, i piętrzy się.
I drzewa, i nagrobki. Ze schodkami — coraz schodki — schodki — a tam za nimi — wyżej — dżungla nie do odgadnięcia... zagrodzona splotami.
— liany.
Już i schodki nie puszczają.
— tam są pewnie ci biedniejsi — mówi Lu. — pomyśl, że to wszystko było na gołym piachu, bez drzewka, jak wtedy byłem, te trzydzieści, czterdzieści lat temu, to było co? przechodzili od tej części cmentarza do tamtej, i te zawodzenia?
Sądny Dzień
chyba, o właśnie...
Trafiamy raz na grób odwiedzany. Kwiat. Data powojenna. Napisy różne. Polskie też. Mieszane. Zatrzymujemy się.
— Mirabela — odczytuję.
— ładne... i nazwisko, dobrze pomyślane architektonicznie, z sensem te spiętrzenia.
Troszkę wstępujemy na schodek, na drugi.
— ona umarła najpierw — mówi Ludwik — bo widać, to potem dostawione, ale dobrze dokomponowany odpowiednik
ona umarła przed
przed wojną, trzydziesty piąty.
Było obejście. I jest. Ale patrzę, że lian splątanych do ziemi na grubość półtora metra.
tu trzeba by siekierą
idziemy dalej? nikogo nie spotkamy?
chyba nie
spokój...
zresztą jest nas dwóch
lepiej nie. Szliśmy dalej.
tam Okopowa?
— Chyba tam... tak równolegle do Młynarskiej, ale i ja tracę pewność. Czekaj, tak szliśmy... tam Mirabela.
Na dole, na jednym przyschodkowym nagrobku, napis. Odcyfrowujemy.
— popatrz, ta grafomania, po polsku — „pięć wiosen żyła, mężnie sławiła"
— stawiła — poprawia Ludwik.
— „...stawiła skroń losom.
Ale co nieba, to oddać trzeba niebiosom".
— „Nieodżałowanej pamięci Henryki London". Popatrz: pięć lat.
Czytam i spisuję:
— „Urodzona 18 września 5617 r., zgasła 19 marca 5622 r". Według rachuby żydowskiej
— te daty przyszłościowe, z mirabelami też ładnie, bo przecież deptałeś na ewangelickim.
Bośmy przedtem byli na ewangelickim. Na skręcie cmentarza, patrzę, śliweczki.
jak one się nazywają?
mirabelki.
Trafiliśmy na część patriotyczną. Cała kwatera. I pomnik z mieczami.
— „Zginęli w 39 roku w obronie Warszawy" — odczytuję — a to te Virtuti Militari.
Ludwik poprawia:
— Krzyż Grunwaldzki... to już jednak coś innego. Dziwi nas każde napotkane ze śladem po wojnie. Bo był koniec narodu. Potem dżungla. Wszystko zarosło. A tu dalsze ciągi.
Niektóre nagrobki mają odkrytą płytę wierzchnią. Widać jakby skrzynię.
z piaskowca
a w niej tuleję
to to trumna
to? tak na wierzchu? nie
nie nie
— a tu — Ludwik bada — przymocowana płyta do pionu. Chociaż piaskowiec i tu, i tu. Z przezorności. Żydowski brak zaufania
— coś tu jaśniej, eleganciej, zbliżamy się chyba do bramy Okopowej
— tak.
Alejka półkolem, półkolem. Długo. Zalatuje coś przyduszonego. Z któregoś miejsca paraboli odkrywamy widok na ceglaste, sterczące
— kominy?
— cztery
— budyneczek wkopany, może to ta mykwa dla trupów
— albo krematorium
— stąd ten zapaszek, chodźmy szybciej
— e, trudno, nie boję się, wszystko jedno
— no tak — godzi się Ludwik.
— podobno był taki nagrobek powojenny — mówi Lu. — który sprzątali, a właściciel stawiał nowy, i znów kradli, i on znów stawiał.
o, płacząca w prześwicie
postać... tak, był taki kamieniarz przed wojną
żydowski?
— żydowski. Przemycał te figuratywne. Udało mu się kilka. Ale rozbijali mu tutaj
— a jednak... o, tam druga kamienna płacząca
— a jednak te dwie zostały. Odczytujemy napis na jednym grobie.
— wiersz, znów, po polsku. Pomyśleć, że jednak aż tak... do zastanowienia. Przecież tu się nie udaje. Ta polszczyzna widocznie z potrzeby, tu nie ma przed kim grać.
Schylam się. Ludwik odwrócony. Bierze mnie za rękę.
jeszcze większa niespodzianka, zobacz
śmietniki... dwa
— dwa, ze śmieciami, ktoś zaufał, że da się uporządkować, pomyśl, w tym wszystkim
— no, niby niektóre groby
— gdzie — Ludwik nachyla się, łapie za chwasty — gdzie tu porządek, gdzie tu się da, co, kamienie, zobacz jakie, o. Wszystko zarasta. Zawierzyła, ale jak ona to uprzątała...
Ludwik śmieje się i patrzy na dwa kubły ze śmieciami równo ustawione.
— zapłaciła
tak, uwierzyłem od razu, w to, że kobieta.
Wybucham śmiechem na całego.
ćśśś.
Parę razy mnie ciszył. A jeszcze tu, blisko bramy. W końcu taras z grobami najlepszymi. Niżej, jak pod burtą okrętu, miejsce wolne, ziemia, bałagan, mur, brama zamknięta, buda z muru, piesek poszczekuje, mały, schowany. Stąd?
stąd
wróćmy
chyba
może otworzy, ale nie, nie wyjdzie
e...
będzie chciał za otwarcie
to się da mu
to sie da
ale nie wychodzi
— wróćmy, byle przed nocą, żeby trafić
chyba trafimy
tam ciemno, od Młynarskiej
nie trafisz? ee
— a ty masz orientację, no zobaczymy. Nikt nie wychodzi. Ludwik nawraca do tej, co zapłaciła.
— uwierzyła w porządek... uwierzyła, tak jak nauka... też wierzy.
Zobaczyłem empirowy pomniczek, z czterech stron lwie główki, mokrawo, mieczyki, porzucone? podlewane? Wąż wetknięty w pysk, i w drugi.
— mokro, węże, chyba czynna.
Idę tam. Popić lekarstwo. Ludwik za mną. Puszczam wodę z trzeciego lwa.
— jest
— no widzisz, teraz lwu odpadła szczęka... naprawili. Tylko teraz wygląda jak owieczka.
Popijam. Ludwik idzie na drugi bok pomniczka, odczytuje:
— „ku czci..." — tu nazwisko i imię kobiety.
Myślę sobie: dlaczego studnia akurat w grobie? Ale to empire, sto pięćdziesiąt lat, a rury i tak osobne. Mówię:
piję z grobu, ale to nic
e, pewnie.
Potem Lu. odczytuje:
„wodotrysk ku czci..."
ach, więc to nie grób
— wo-do-trysk.
Nigdzie nie ma takiego, na żadnym cmentarzu.
— jestem jej wdzięczny
— warto, wodo-trysk. Po żydowsku wymyślone.
Wspinamy się na rufę cmentarza. Od razu Zamenhoff.
Ludwik Zamenhoff. Ten Zamenhoff?
ten, ja myślałem, że on gdzieś dalej czy w środku
toś już był przy nim?
— tak... a on na samym brzegu, pierwszy. Wróciliśmy po mimowolnych znakach. Nawet szybko. Już się ściemniało. I to od Młynarskiej porządnie.
— gdzie byśmy nocowali? Noc ciepła. Tam w środku?
o, dziura jest aż tam — mówi Ludwik, idzie po nagrobkach, tych leżących, ja też, podskakują, pukają, trzeba się śpieszyć — a jakby było ciemno, tobym cały czas jej szukał tylko dotąd i z powrotem w prawo... macałbym tak i macał... i by zeszło pół nocy
musimy się śpieszyć, żeby nam dziury nie zamurowali
jak te mazepy
ach, ja myślałem o przyjściu drugi raz, a ty, że już
teraz, zanim co...
Jak potem opowiadałem to Jadwidze, matce Ani S., Tadziowej S., to mówiła:
— a to nawet byłoby ciekawe.
Młynarska, stary nieznany odcinek, ludzie nad kocimi łbami. Po lewej murki, fabryczka?
— tu mieszkać
— w tej kamienicy — poprawiam się — kamieniczka za ludźmi, na prawo... a teatr gdzie?
tu — pokazuje Ludwik na fabryczkę.
siedzą jak właściciele ulicy
ja bym też tak siedział
no pewnie... pies nieruchomy... jak te, przez które przechodziliśmy wtedy od Kobyłki do Marek, w księżycu
— tu mają prawdziwy rynsztok, jeszcze pośrodku — Ludwik pokazuje wjazd do bramy.
Potem skręt w lewo. Potem Ostroroga. Coś i nowego. Reszta stare. Jak via Appia. Okruchy i zielsko. Po prawej mury cmentarza. Kilometrami.
— ale ładniejsze
— piękne... za szybko idę — mówi Ludwik. Słońce zaszło. Ciepło. Bez powiewu. Rajsko.
— a co to za budynek? — to jeszcze na Młynarskiej Lu.
— co? ten front?
— zapatrzyli się vis a vis na kaplicę Halpertów.
Teraz widzę coś znów nowego, niby stylowego, monument frontu, tu — nad tymi kocimi łbami naprzeciw cmentarza, którego? czy to jeszcze żydowski, już nie ewangelicki, może katolicki?
w stylu mahometańskim
pewnie, sąsiedztwo działa.
Bo zbliżamy się do cmentarza mahometańskiego.
— to mur katolickiego — tak tak.
Ludwik rozpamiętuje tamtą od kubłów.
— te nieufności żydowskie, i te ufności... uwierzyła... wiara jest ślepa... ale jakoś mi się nie chce jej równać z nauką, chcę ją ocalić. Wiara. Z wiarą trudno. Nauka potrzebuje dowodów. Wiara nie.
Zbliżamy się do zakrętu w Tatarską. Jest. I odnoga do torów. I tory. Wszystkie trzy jezdnie w kocich łbach. Zbiegają się w trójkąt. Z Tatarskiej w Ostroroga — zakręt działa, co i raz samochód wiu... bu-bu-bu... trzęsie się.
Mur idzie Tatarską. Potem załom, potem w Ostroroga. Naprzeciw mur, murki. Wylot w tory i w nie zabudowane — pusty, drzewa. Tory puste. Blisko. Na murze skręcającym z Ostroroga w tory namalowany fachowo obok jakiegoś napisu duży czarny koń w biegu. Odwrotnym niż samochody. Które wciąż mijają się z koniem, objeżdżają nas bu-bu-bu... Pierwsze reflektory... Szaro-ciepło... Na chodniku zakrętu dziki skwer z trawy, zielska, po brzegach ma dwa piękne drzewa.
— usiąść tu się da? — macam grunt tego skwerku — e, da...
Siadam jak na materacu. Lu. obok. Mur cmentarza przed nami. Wyciągamy do niego nogi, a głowy odkręcamy w bok, w tył, do konia. Pusto, ale prócz samochodów jednak nadchodzi dwóch. Rozmawiają. Przechodzą nad nami. Potem od Tatarskiej para młodych.
— na oknie tego budyneczku od cmentarza tatarskiego zobaczyłem pierwszy raz w życiu dojrzewające pomidory, przedtem nie wiedziałem, że z zielonych mogą być czerwone, że tak się robi — kładzie na oknie.
Uliczka między cmentarzami była obliczana przedtem.
— a może tu — mierzy Ludwik palcami — prawie żadnego wylotu... tylko śmiecie, wchodziłem po czymś, dopiero dalej robiło się przejście.
Tam Wola. Budy. Tu Parysów. Powązki. Mistinguett. Z wizji Ludwika. Jak był mały. Darły się głośniki. Niedziela. Upał.
Ça c'est Paris... ça c'est Paris
Mistinguette śpiewała. Prawdziwa (z płyty?). Ale jeszcze się zdawało, że ona idzie po murze.
— cmentarza
na Ostroroga?
ona długo szła... aż mogła dotąd
to co? tu jest główny punkt, środek kosmosu?
— tu... może być tu... a to nawet nie jest skrzyżowanie — popatrzał na trzy zbiegi, na konia. Zrobiło się ciemno. Ktoś znów mijał nam nogi.
— myślę o prawdziwym pięknie, harmonijnym tu w porównaniu z tamtejszym ciągiem
— o tak.
W 1941 i 42 roku, kiedy zamknęli część Okopowej, bo getto, a można było tramwajem tranzytem, ale nie było na tramwaj, ja z Leszna, kolega z Dzikiej odwiedzaliśmy się, raz ja jego, raz on mnie, i wieczorem odprowadzaliśmy się tyłami cmentarzy: Młynarską, Ostroroga, Tatarską, Powązkowską, zawsze do połowy drogi, do piątej bramy, od Tatarskiej. Tyle było śniegu, wiatru i puchy. Wywieźli go do Oświęcimia. Zginął.
Wstaliśmy. Tatarską. Do pętli Powązkowskiej. Rozlana, sama Powązkowska. Aż zagubił nam się wylot Piaskowej.
nie ma już chyba
zatkali. A gdzieście z Lucynką podlewali kwiaty?
Ludwik idzie zapatrzony. Takie podlewanie w wyobraźni. Wyobrażonych kwiatów. Jak szli na spacer z matką, dawno, dawno. Bo tu mieszkali. Długo. Od rodzeń się prawie do wojny.
Zajrzeliśmy w czwartą bramę:
— też gęsto — zdziwiłem się.
— też gęsto
od grobów.
— tu nie ma skrawka gołej ziemi teraz, tu był cały pasek... ja tu miałem działkę, to szybko fiufiufiu, i już znudziło się...
To wyobrażone podlewanie. Nie wiem, czy to chodziło o chryzantemy, wianki, mrozy. Bo stały z tym na tej ziemi, tam to trzymały.
Teraz nie wiem. Jak szliśmy, było oczywiste. Ludwik odmierzał, sprawdzał. Burakowska. Skręciliśmy.
— kocie łby są i rynsztok ten sam.
Resztki posesji, domków po lewej, tej, co mieszkał. Tłumaczy, gdzie kto, czyje co.
— o, masz nawet iluminację na przyjazd cara, bo pytałeś, jak to było. A tak — pokazał na zagrodzone do reperacji kocie łby, zagroda drogowa w poprzek i dwie latareczki, niskie — i też w poprzek, jak to sobie wyobraziłeś, a ja przez chwilę uwierzyłem, ale to było wzdłuż, nad rynsztokiem... odbijało się w rynsztoku.
Za latarenkami siedział człowiek. Spał. Przed człowiekiem coś pompowało wodę czy wypompowywało. Samo.
Posesja Ludwika i ta obok żywe. Pili wódkę. W trawie.
— prawdziwe życie jeszcze.
Ludwik pokazywał okna. Te swoje wtedy z tamtej wojny. Teraz oświetlone, trzy, ktoś kogoś całuje w rękę, ruch, imieniny?
idziemy sprawdzić Piaskową?
tak, czy wylot?
— właśnie, to niedaleko tej Burakowskiej, już ja ją znam — powiedział Ludwik znacząco.
Burakowska szła od Powązkowskiej. Do Piaskowej. A Piaskowa na tle obwodowych torów szła do skrętu. I po skręcie wpadała w Powązkowską.
Wąziutka. Murki. Drzewa. Z kożuchem z kurzu. Nic się nie zmieniła. Wylot był. Przed wylotem murek, brama, napisy. Ludwik stanął. Studiował.
— Biuro Spisów. Główny Urząd Statystyczny. Tu? To tu stwierdzają, że najwięcej dziennikarzy umiera na zawał
— tu wszystko
— i ten orzeł na tablicy na Piaskowej... to i dla nich ona ważna.
Paluska
Wtorki nie tyle zbladły, ile zrzadły. Przychodzą późno, na raty, w mijanego.
Ale zawsze.
Le. lubi we wtorki mówić spod lampy. Albo czytać. Tadzio z Tadziową siedzą na moim wyrku, Le. czyta pod lampą:
— „…ja mam dwoje dzieci, Rogera i Sally. Jak tam się czuje ciotka, matka Wasza, czy zdrowa".
Która ciotka? co to? list?
Moja matka. List od kuzynki z Ameryki.
No, to jak, to ona nie wie, że twoja matka tyle lat nie żyje?
właśnie... — Le. czyta dalej — „przeczytajcie ten list na krowie...", nie, „jak kto umie".
czytać?
tak.
co ty czytasz?
— ja też tak sobie właśnie myślę, co ja czytam? „Przyślę Wam mleka w proszku, trzeba rozmieszać dwie łyżki mleka w pół litry wody, można pić do kawy albo z samą wodą, trzeba zagotować..."
— Kuzynka? Co ona, zwariowała?
— Mleko w proszku z Ameryki? Po co?
— no — Le. bezradny — „niech Was Bóg ma w Swojej opiece, Mary Paluska, the Dżersej City", o, dalej jest po angielsku, niech pani czyta.
Tadziowa tłumaczy:
— „ja... niedawno wieczorem... przeglądałam swoje papiery i znalazłam ten list... przeczytałam go... i uznałam za dobry. Jadwiga pisała, żeby przyjechać. Ja... bym przyjechała z wycieczką Orbis... tego roku w lecie. Tylko Wy napiszcie najpierw. Ja piszę po amerykańsku. Mój syn Roger ma 23 lata, skończył college, jest dziennikarzem, zarabia, nie jest żonaty. Moja córka Sally ma dwadzieścia dziewięć lat, skończyła college. Mój mąż Józef jest na emeryturze. On mi pozwala przyjechać do Polski na ten pobyt. Bądźcie wszyscy zdrowi, niech Wam Bóg pomaga. Mary Paluska".
Na drugi dzień coś żeśmy z Le. wydziwiali.
— Ona pisała kiedyś do mamy: Solemska. A sama podpisuje się: Paluska, bo mąż Paluszka. Jej matka podpisywała się Soluska. A może to jej ciotka.
One Solińskie z domu?
Ich ojcowie to bracia mojego ojca.
Aha... ale co ona z tym mlekiem w proszku?
No, wariatka czy co?
Fantastka w każdym razie.
Za dzień czy dwa znów Le. zagląda do listów Mary. Bo okazało się, że listów więcej niż jeden. Plus listy od siostry Le. z Żarnowca, bo przysłała całą kopertę swoich pisań z Mary, bo Mary nie znała adresu tu.
ach, to tyle, cała koperta
ano cała koperta
a co twoja siostra?
pyta, co i jak, i żebym napisał
a sama orientuje się w tym? bo to trudne
może się orientuje
o...
a może nie
chyba nie, biedna.
Okazało się, że się świetnie orientowała, tylko my gapy. Le. odcyfrowuje datę na kawałku listu, tym po polsku.
1658
e... 1600?
tak wygląda, a może to nie szóstka?
gdzie by szóstka
może dziewiątka, 1959
59?
59.
Dziwne. A potem co?
— A potem po amerykańsku, już na odwrocie, na tej samej ćwiartce, i data 1973.
— Czyli dobra?
Czyli dobra.
To skąd tamto 58? Omyliła się.
Pewno, jak ona taka wariatka, z tym proszkiem, albo i to naprawdę pisane w 58 roku
o... wiesz... ojej, możliwe. Ale żeby na jednej kartce dalszy ciąg po czternastu latach
— właśnie, dlategom myślał, że 1600 z czymś
— to wtedy był najazd szwedzki... W każdym razie baba f antastka
coś w niej jest
aż mnie zaintrygowało
mnie też.
Przyszły nowe papiery z Żarnowca, czyli listy, z listów wyleciały mapy, mapki, plany zwiedzań. Ale wszystko po angielsku.
— Tu trzeba by Miśka albo idź do tej Ani i Tadka, jedź
no, może
albo Przemek. On przyjdzie?
ma przyjść
ale czy przyjdzie?
zobaczymy
— to jedź tam, bo ona tu mi się nagle zwali, ma już adres, a ja nie chcę, boby była zaszokowana. Jedź do Tadka. Czekaj, coś może zrozumiemy... of the old... to pewnie stary... stary kraj... tak, i o Żarnowcu. Niech już ją zobaczę w Żarnowcu
a daty?
24 czerwca
o rany, to już zaraz
— to już zaraz, ja się tu zabarykaduję albo wyjadę do Krakowa, jej tu nie wolno wpuszczać.
Przemek przyszedł. Opowiedzieliśmy mu o Mary z Ameryki.
— Przeglądała stare papiery, natknęła się na swój list z 59 roku i na tej samej stronie, lu go, teraz w 73-cim, dalej pisać. Ale już przez ten czas zapomniała, co umiała po polsku.
— Zaraz, zaraz — Przemek śledzi ostatni list Mary po amerykańsku — ona pisze, że nie umie pisać po polsku
a umiała
no tak, ale mówić umie
o, no
to i tak.
Okazało się, że terminy wycieczki dwa. Teraz, i drugi, jak nie teraz, to z drugą wycieczką, też Orbisu, 22 lipca.
Przemek czyta, przez okulary, dokładnie, tłumaczy, przymierza.
— „Moja córka ma dwadzieścia dziewięć lat i wyszła za mąż..." czy jak wyszła za mąż. Może być i tak, i tak. A może to i to.
Jak ona pisze po angielsku?
Tak jak po polsku.
Przemek znów tłumaczy. My potwierdzamy. Ale on jest dokumentny, więc wszystko się rozbiera z cofaniami, nie po razie, i nie trzech.
— Nawet ona sympatycznie z tego wygląda — stwierdza Przemek, siedzi na tle okna, w fotelu. — Przyznaje się, że nie umie lepiej.
Potem Przemek chciał jeszcze raz czytać wszystko. Ale Leszek powiedział:
— Starczy.
Potem była Ania Tadziowa. Czytała i to jeszcze raz.
— Tak, to czytałam.
I najnowszy list. A może i ten najnowszy był już wiadomy. Nie mogliśmy z Le. do końca ustalić kolejności.
— „My stąd... z Jersey-City nigdzie nie wyjeżdżałyśmy".
— Siedzą w tej dziurze-city, świata nie widziały. Ale Przemek powiedział, jak spojrzał na mapki:
— Ojej, to ona w samym piekle — i pokazał na miastową gęściochę.
Pytałem potem jej samej, jak to jest. Ich dziura ma parę tysięcy. Ale czy to ciąg miastowy? Niby tak, ale nie potwierdziła jasno. Może trzeba było lepiej pytać, a to akurat ulica; lenistwo.
Kartkę Leszek zawiesił na drzwiach w dwóch językach
Mary Paluska
Maryna Paluszka
i wskazania z adresem.
One będą miały tam z Orbisem i nocleg, i wszystko.
Ale przygotował jej aż trzy miejsca noclegowe. U katoliczek. Słał tam Marka. U Przemka w pracowni. I na Piwnej u Marii Gratii.
Kartka powisiała dzień i pół drugiego. Ja byłem zaszyty u siebie, płyty szły cicho. Le. uciekł na miasto. Termin przeszedł.
22 lipca przyjedzie, a to mnie już nie obchodzi, mnie tu nie będzie, niech ona przyjedzie do Żarnowca.
Ona pisze o Łękach Dukielskich i o Kobylanach, że to zapamiętała.
Bo jej ojciec i Leszka z Kobylan. Ma w planie. Kobylany zresztą za lasem od Żarnowca.
— A jak ona... czy to Jadwiga ją zaprosiła?
— Ano Jadwiga, bo do Olki przyjechał brat z Ameryki. I tak, o, Olka z Janką: „zaproście, zaproście". Parę lat nie pisała nic.
— A odkąd przedtem?
— O... tak kiedyś z nudów, po wojnie zaraz, usiadłem i napisałem do nich, i odpisali, nawet coś chcieli przysłać, ale mama nie chciała słyszeć. Przysyłali ciotce i tej drugiej, do Kobylan. A potem te kartki, ludowe stroje, do Rogera
to ten Roger?
ten, był zachwycony, tego mu trzeba było
toś sam sobie namotał
o tam, ja...
Przyszedł lipiec. Le. bał się choroby siostry, bo chora, ale jakoś nie najgorzej, teraz ruch z Mary, pojechał do Żarnowca. Ja nareszcie sam. Upały. Zjeżdża Holender. Jakaś narada z Włodkiem. Wio na pociąg. Znów sam.
A i ja przedtem się wybierałem z Leszkiem. Już nawet się ubrałem, ale potem
— nie, nie pojadę.
Zostałem na tapczanie.
Na drugi dzień znów dopakowuję tę samą teczkę. Znów zostaję. Tak tydzień, dwa, rezygnacja, z teki wyjąłem wszystko.
Tadziowi, Agnieszce ogłosiłem, że jadę. Wszyscy myśleli, że ja dawno tam. Nikt tu nie zachodził. Roman pukał. Ale i do niego doszło. Nawet Jot gdzieś się zapodział, nie na długo.
Wreszcie myślę sobie: czas się pokazać.
Pokazałem się Romanowi. Wpuściłem Jota. Zadzwoniłem do Tadziów. Zrobił się ruch. Pukanie. Zapotrzebowania.
Dowiedzałem się, że Tadzio w Żarnowcu. Agnieszka chyba też.
Ale draka. Trzeba jechać. Przespałem się. A może, skoro Ania mówiła, że Tadzio zaraz wraca, a Agnieszka nie wiadomo na pewno, czy tam jest — może nie jechać?
Niedziela. Puka Tadzio. Otwieram. Najnowsze ploty z Żarnowca.
— Tam tylko o Palusce. Czekają. My mamy ją tu przywitać. Już jutro. Do Żarnowca przyjedzie 4 sierpnia.
— To co robić?
— Agnieszka jest. Będzie tydzień jeszcze. Jedź na samą Paluskę.
Ale jak ona 4 sierpnia dopiero?
To co? Długo?
Obecność Agnieszki przesądziła.
We wtorek przyszła mama Ani, Jadwiga.
— Paluska przyjechała, Ania po nią wyszła, podobno sympatyczna, ubrana nawet skromniej od innych, tamte mają na sobie różne rzeczy. Jedna, co mieszka w pokoju z Paluską, zaczęła się rozbierać przy Ani i samych klejnotów zdjęła z siebie tyle, że trzeba by miednicy...
Przyleciał Tadzio. Odprowadził mnie do przedziału pociągu. Siedzieliśmy w pierwszej klasie. Weszła Cyganka z chłopakiem, synkiem. Od razu ożywienie, częstowanie.
Cyganka się naopowiadała, że ona do męża, bo on w wojsku.
w wojsku
po co Cygana do wojska — współczuliśmy.
na dwa miesiące
a... no to...
Bała się lasu. I że daleko. Ona przyzwyczajona do Warszawy. Mąż Kwiek.
z tego rodu? króla?
tak
a czy na przykład wam wolno żenić się z nie-Cyganami?
— tak. Jak król żył, to nie, on nie dał.
Jakżeśmy już trochę ujechali. Cyganka powiedziała:
— żeby tak prawdę powiedzieć, to ja na gapę
— to pierwszą klasą chyba gorzej — mówią panowie z przedziału, ale ja na to:
— tylko tak, jak już, to całkiem.
I opowiadam o Cymi, jak jechała z Wiednia do Rzymu przez Triest na gapę. Ma sposób. Śpi. I to robi swoje. „Potem inni też na gapę, też przez Triest. Ale dlaczego oni też przez Triest?" — dziwiła się Cymi.
Więc o tym Cygance. Cyganka poznała się na tym. Konduktor był sympatyczny. Wiedział o wszystkim. Jeszcze radził. Pilnował. Informował:
— to za Sandomierzem pierwsza stacja.
Zajechałem do Żarnowca taksówką. Z Krosna. Bo dowiedziałem się od Tadzia, że tak zajechał Misiek. Odnawianie mieszkania, bo już wiedziałem od Tadzia, z daleka widoczne, choć urwane. Pół domu odnowione, pół nie. Sień tak. Na cytrynowo. Pokój mój, czyli tam gdzie spał Tadzio, zawalony gratami z odnowionego pół domu. Reszta na trawie, przed gankiem. Misiek się krząta przy kwiatkach. Leszek woła Agnieszkę. Głos Agnieszki z sieni. Nie uwierzyła. Wszedłem. Zobaczyła, uwierzyła. Musiała się przenieść z pokoju Miśka Holendra do siostry Leszka, Jadwigi, dom obok
chciała pani, to pani ma
trudno... opłaca się.
Do pokoju po niej wraca Misiek. Z pokoju mojego. A ja do mojego po Miśku. Potem Agnieszkę podglądali.
— To mycie to nieszczęście.
Z Bartkiem, najmłodszym, Agnieszka w przyjaźni, panią Jadwigę chwali, średniego też.
Lały deszcze. Ziemia miękła i miękła. Nie było jak chodzić. Pojechaliśmy taksówką, Le., Agnieszka i ja, do Tarnowca, widzieć rzeźbę Matki Boskiej. Samochód utknął. Szliśmy, góry — doły, w błocie, ja narzekałem, zostawałem, taksówka czekała w brei. Zaszliśmy. Otarliśmy pocztówki do wysłania o figurę. Taksówkarz zajechał inną drogą. Znów potem padało. Ziemia jak galareta. Myślałem, że się cała rozstąpi. Że ewakuują ludzi. Zboże rosło do ziemi. Nijak zbierać. Choć żniwa zaczęli, i brnęli.
A tu Amerykanka.
— Amerykanka na wersalce. Będzie. U Jadwigi
— no pewnie, nie tu
— ale ty znów — Le. do mnie — że tu, że ona przedłuża pobyt, bo oni mi muszą postawić wychodek i zrobić schody. Z jej okazji. Inaczej nie doczekam się nigdy ani wychodka, ani schodów.
Schody i wychodek dawniej były. Tylko — te się rozkruszyły, rozpadły, a wychodek rozleciał, przewrócił.
Na tych schodach pamiętam matkę Leszka, jak sobie odpoczywała. Właśnie od tej strony — na Duklę, nie od ganku. A do wychodka jak się zlatywało — z górki — to pies latał, szczekał, miał zajęcie, miał obok budę, był na łańcuchu.
Teraz tu po psie śladu. Stodoła rozebrana. Matka nie żyje, gospodarstwa nie ma, trawa ma jak rosnąć, a i dom jakoś się staraniem Le. i Misia trzyma, ażby się matka w grobie zdziwiła, bo w szpitalu do mnie to wątpiła.
Więc Leszek dociskał o schody i o wychodek. Ile razy przyszła Jadwiga albo Bartek, albo Marcel, ten średni, to Le.:
jak mi nie zrobicie schodów i nie postawicie wychodka, to ucieknę, to mnie tu nie będzie.
jak ona będzie wychodziła, jak nie ma schodów. I gdzie będzie chodziła, jak nie ma wychodka.
A jak wychodzili, to on do mnie:
— mów im, mów. Że ona tu musi mieć i schody, i wychodek, że przedłuża pobyt, a jak nie będzie schodów i wychodka... Idź do Jadwigi i powiedz to, idź teraz.
A jak przychodziła, to on znów:
— mówię ci, że jak nie będzie schodów
Jadwiga na to:
do schodów trzeba robotników
a wychodek
— wychodek to Marcel, jak będzie miał wolne, albo stary...
Le. pokazał mi drzwi. Nowe.
widzisz, jakie ładne
ładne, pałacowe
i jak się dobrze zamykają. Hejnarski zrobili, jak trzeba, jak chciałem. Podwójne, to podwójne. Z szybkami, to z szybkami. Ale ile musiałem się nagadać, żeby przywieźli i wstawili. Teraz ten wychodek — to samo.
Le. pilił i pilił. Uwziął się o wychodek. Schody odstawił. Któregoś dnia poszedł do Krosna. Misiek z nim. Gadamy z Agnieszką w kuchni, wpada Bartek.
— To gdzie ten ustęp postawić, wujek? Nie ma wujka, to niech pan pokaże.
Patrzymy po sobie z Agnieszką.
— a potem, jak wujek przyjdzie?
— musi być teraz, bo teraz Marcel ma czas.
Wychodzimy. Radzimy. Ustalamy:
— wiem, że Leszek coś mówił, że tu, bo tu była gnojówka — pokazuje Agnieszka.
— wujek mówił, że chce wyżej, od drogi
— o, od drogi, gdzie! tu...
Ustalamy. Wracamy. A tu już huk. Już wychodek się zbija, stawia. Wraca Le. z Miśkiem. Mówimy:
widzicie, teraz trzeba zacząć im o schodach.
Bartek wpada i znów pyta.
no, jak już stoi
— stoi, ale można go przestawić, na razie jest przenośny
— przenośny?
Na drugi dzień jeszcze bili i bili. I stanął. Na stałe. Deszcze przestały akurat lać. Zapowiedzieli w telewizji zmianę na całego, na długo. Dotrzymali — trzeba przyznać — w pełni.
Posłużyło to schodom i tarasowi.
— Mają być schody — mówi Le. do Jadwigi cały dzień.
— to robotnik potrzebny
to wziąć, nie umiecie? zapłacę
stary by pomógł.
I od szóstej rano zaczęły się szury, hurgoty, mielenia, nowe bicia, mieszania. Schody się lały, bo to beton, stopień za stopniem. Wódka co i raz. Bo ten, co robił, świetny majster, ale pijak. Trwało to półtora dnia. Niebywałe. I szalunki. I beton. I taras. Usłyszałem końcowe picie, coś do Agnieszki
— pani szefowa...
I nim wstałem, zastałem nie dopite kieliszki.
— udawałam, że piję, pan Leszek też...
— dla spokoju, oj, jak nie lubię tego, ale oni muszą pić na miejscu. A temu nie tyle chodziło o zapłatę, co o picie, a i tak, co zarobi, to przepije, a świetny fachowiec
świetny, i co za tempo
bo oni się zlękli, że się nie zdąży...
W niedzielę przyszli Hejnarski, ten od drzwi, chrzestny ojciec Leszka, wpadł w humor, a gadane ma. I o szpitalu, i o tym, że był czołgistą, i to w tamtą wojnę
— to była nowość...
i o tym, że stolarzem został samorodnie, w starszym wieku
— dwadzieścia sześć ganków w Żarnowcu, wszystko moja robota.
Był i nafciarzem, a rolnikiem też przecież.
cztery zawody — mówię Agnieszce. Agnieszka daje kanapki do wódki, serwetki
to do buzi
— ja wiem — Hejnarski na to — ja umiem się zachować przy stole, ja bywał na świecie... w różnych miejscach — i śmieje się
— ale drzwi dobre, Lesiu
dobre
a jak chodzą!
W poniedziałek Agnieszka natarła garnek jabłek, po holendersku. Pół dnia to trwało.
— po co aż tak dokładnie?
— pan Misiek uważa, że tak trzeba.
Potem ją odprowadziliśmy na pociąg, do pierwszej wody. Bo koniec lipca. Musiała. Woda, czyli Jasiołka, wezbrana.
Misiek do Jadwigi o swoim pokoju, bo umył podłogę, że jednak ładniej by było, jakby odnowić.
— pewnie
— tylko jak to teraz zacząć, jak podłoga czysta
— a gazetami dokładnie założyć.
— Wszystkie „Tygodniki Powszechne" mi wyciągnął — mówi Le. z łóżka wieczorem, jakżeśmy wrócili z odprowadzki.
Na żółto, ale nie tak jak salonik i sień, ciemniej. Pomalował. O północy mówię:
to nie trzeba drugi raz?
pewnie trzeba, bo nierówno.
I do trzeciej rano trwało drugie malowanie.
Le. zły. Że nie może rozłożyć swoich obrazów. Chce uciekać. Do Warszawy, Krakowa. Zniknął.
— jest w Jaśle — Misiek na to, bo Jadwiga już uwierzyła, że w Warszawie. W pokoju Miśka okazały się dziury, które trzeba zakleić.
— wezmę Bartka, to mi zaklei.
Bartek zakleił. Trzeba było znów malować. Wszystko szło w odwrotnej kolejności. Meble, obrazy, rzeźby, kilimy porozwłóczane po domu, po trawie. Ale po trzech dniach zaczęło wszystko wracać, cichnąć.
2 sierpnia późno wieczorem Le. leży na łóżku. Jadwiga wpada z listami. On nie widzi.
— już przyszłaś, będzie gadanie, ja zmęczony.
Ale ona pewna siebie. Ja wołam:
— są listy
— są?
— od Mary. Zajechała do Krakowa. Już tam jest. Pisze, że by przyjechała tu, ale ktoś po nią musi przyjechać
— skąd wiesz, co pisze
— Misiek przetłumaczył
— to on tam siedzi?
— listonosza spotkałam po drodze, dwa dni chodził pijany bez listów, teraz z całym plikiem, siedzi ze starym i pije, i ma zacząć roznosić po Żarnowcu
teraz? w nocy?
taki plik ma... mówi, że teraz w nocy
ale kto pojedzie po Paluskę? mnie boli ząb
Jędrek pojedzie
kiedy?
teraz wsiądzie, rano zajedzie, akurat
chce jechać?
taki kinder? co to dla niego! Przychodzi Jędrek.
pojedziesz? teraz masz pociąg
o dwunastej, a może o dziesiątej z czymś
o dziesiątej nie ma, tym późniejszym
— to akurat na raniutko, i tak za wcześnie będzie ją budzić
to pójdę się ogolić.
Wrócił ogolony.
zajedziesz, poczekaj do siódmej
wiem, dowiem się najpierw o hotel, gdzie wycieczka z Ameryki
właśnie — Le. z łóżka na to. — Ja mu wszystko powiem, tylko wy stąd wyjdźcie.
Wychodzimy, Jadwiga, Misiek i ja. Zamykamy za sobą drzwi.
Misiek coś mówi. Ja też. Ale Jadwiga
— ćśśś — chce słyszeć, co Le. do Jędrka mówi. Nasłuchujemy.
— wejdziesz, ładnie się ukłonisz, w rękę nie całuj, bo w Ameryce nie całują, powiedz „jestem synem Jadwigi, przyjechałem z Żarnowca, nie wiem, jak mam do pani mówić, bo pani właściwie jest moją ciotką..."
— wszystko dobrze — mówi Misiek po otwarciu drzwi — ale w rękę niech pocałuje, one na to czekają.
Potem bierzemy się do drugiego listu. Od Agnieszki. Poszła szybko po przyjeździe do Ani, i jak najdokładniej o Paluskiej wszystko, od koloru oczu do wysokości obcasów, usposobienie, mówienie. Le. czytał najpierw sam, potem mi podał list z łóżka
— czytaj.
Usiadłem obok, na jednym z pięknych krzeseł, bo tu same ładne i piękne rzeczy, i dokoła. Jadwiga o Agnieszce i Tadziu powiedziała:
— Szukają piękna.
A potem Tadzio słyszał z łóżka zza drzwi, kiedy Le. i Misio poszli do Krosna, jak Jadwiga wpadła do sieni z ludźmi, korzystając z luzu sytuacyjnego, i szybko im objaśniała:
— tu Konopnicka... tu Siemaszkowa... tu Jan Dwudziesty Trzeci... tu Laura.
List Agnieszki zadowolił wszystkich. Nawet Leszka. Powiedział:
— dosyć dokładnie opisana.
Były nawet podane bagaże.
Chociaż za niewiele godzin mieliśmy Amerykankę zobaczyć sami.
3 sierpnia pogoda, upał. Inny kraj. Mija południe. Mija trzecia, czwarta. Idę do Jadwigi, ona natchniona coś pitrasi. Obliczamy, o której będą.
— pewno na ósmą, pociąg z Krakowa przychodzi na ósmą
— tak, to będą po ósmej, przed dziewiątą
— wcześniej nie będą. Taras i schody wystygły ładnie, taras duży — mówię.
Wracam. Siedzimy. Le. zamknął dom na wszystkie spusty, żeby go nie zaskoczyła. Założył drzwi od ganku sztabą. Słońce świeci. My w kuchni. Nagle bicie w drzwi, pięściami, w te ze sztabą.
oho... Mary
przyjechała.
Patrzymy na siebie. Bicie w drzwi dalej. I krzyk Bartka:
przyjechali!
idź. Misiek, otwórz.
Sam Bartek, na razie.
przyjechali
to kto z nią?
— nie wiem — i poleciał.
Nie wiemy, czy kto z rodziny, czy kobieta, czy Amerykanka.
tobie wypada iść do niej — mówię do Le.
jest czas
— ale żeby nie za późno
— jest czas.
Potem Le. mówi:
— ona się tak dopytywała o moją gerlsę, bo ona pewnie ma dla niej jakie majtki, ja wam mówię.
A tu gerlsy nie było i nie ma. Gers-frind. Czy frind. Najpierw pytała Anię, czy to nie ona. Do Jędrka mówił Le. wczoraj:
— jakby pytała o gerlsfrind, to powiedz, że była i wyjechała.
Przy Agnieszce jeszcze Le. powiedział, że ktoś pytał, gdzie podział czy gdzie wysyła swoją babę. Ja się śmieję. Agnieszka patrzy, zawsze pogodzona co do Le. wedle jogi. A on:
bo co, nie baba pani jest?
baba
i co, nie swoja?
— swoja — przyznała Agnieszka
Teraz Le. goli się wolniej niż zwykle.
— ja wam mówię, że ona największy parol zagięła na mnie
— oczywiście — godzimy się, i Misiek, i ja.
— ona mnie ciekawa najwięcej, ja tu główną rolę gram...
Wpada rozogniona Jadwiga. Za nią Bartek.
z kim przyjechała?
z jakąś-ci Ireną
co za Irena? rodzina?
— ja nie wiem, chyba rodzina, zaraz, niech usiądę — i tak jak nigdy nie da się na usiąście namówić, tak tu klap na ławkę w sieni.
Stajemy przed nią. Pytamy:
— to ona z Ameryki czy nie?
— ja też ją pytam: „tyś z Ameryki czy z Kobylan?" Ona mówi „z Kobylan"
widocznie z Kobylan
a wystrojona... tamta przy niej to skromna
a Mary jaka? — pytam — sympatyczna?
sympatyczna
— to co? to z tą Ireną widocznie też korespondencja?
widocznie — i Jadwiga odchodzi.
ona już pojechała, ta Irena, z córką
dokąd?
do Kobylan
to ona naprawdę z Kobylan
i taka wystrojona
no a co.
Poganiamy Le. Że można zwlekać. Ale żeby w miarę. On się nie daje. W końcu nam każe posprzątać do reszty.
— ławę do stajni
— po co? — zaperza się Misiek — po co ławę zabierać, jak tu potrzebna zawsze
— nigdy mi niepotrzebna, po co mi ta ława
— tobie niepotrzebna, a gdzie miskę stawiać? myć garnki?
— ławę wynieść, stół z ganku też wynieść, do stajni
— na ganku i tak bałagan — Misiek czerwony cały, chodzi, lata szybciej niż zwykle i szybciutko mówi, ma ten język polski opanowany — na ostatnią chwilę trzeba było wcześniej powiedzieć, a nie teraz.
Le. się ubiera. W biały garnitur. Upatrzony we Włoszech.
— Tydzień koło niego chodziłem. Ładnie mi tak?
— ładnie — mówię, ja, bo Misiek zły i w sieni.
— Marynarkę tak czy narzuconą? — i wychodzi do ganku.
— tak
— e — i narzuca — stół sprzątnijcie... Wracam. Misiek lata po sieni zły.
— żeby moja matka tak tu przyjechała, toby to wyśmiała.
— że niby na wierzchu tak, a...
— a bałagan jak diabli, wyśmiałaby to.
Stół uprzątamy.
o, a tu tyle szkła, po co to szkło? Tyle czasu tu stoi. Co z tego, że stołu nie będzie. Bez stołu jeszcze gorzej — i Misiek łapie za szkła, ja za te drugie.
ostrożnie, bo to ciężkie — iw pocie czoła wynosimy szkła do stajni. Stół wyniesiony na trawę. Ja go myję. Misiek:
o, tak dobrze
ława zostanie.
Wychodzę za dom z drugiej strony. A tu Le. W białej narzuconej marynarce. Jeszcze tu chodzi, po trawie, zaciera ręce.
— jeszcześ nie poszedł?
A on się śmieje i zaciera ręce, i chodzi. W końcu siadam. Misiek coś tam robi. Ale już mu troszkę przeszło. Wchodzi Le.:
Nawet może ją i polubię, tą Mary. Babsko... światła nie chciała dać zapalić, ma kompleks starzenia się. Pytała przedtem Wiśki, jak Leszek wygląda, czy młodo. A jaką gwarą mówi okropną „portki... corne". Chodź, Miśku, bo ona ciebie ciekawa.
Poszedłem i ja.
Bo Le. zapalił świece na stole w sieni na tle drzwi Hejnarskiego. Puścił kadzidła, te, co zwiózł Misiek. Fotele, dymy. Świece się palą. Ja mam czekać, potem witać, jak wejdzie.
No to
— nie — mówię — idę za wami. Dom tak zostaje. Uroczyście. I sam.
Ano, Mary jak Mary. W okularach. Siedzi. Gada. Śmieje się. Całuję ją w rękę. Le. na to
— o, pocałował.
Mary w śmiech.
— a może ty — mówi do niej Le. — obrażalska, a ja nie wiem.
— ja mam syna dorosłego, to ja nie obrażalska. Idziemy zwiedzać dwór Leszka. Mary, co przestąpi który próg, to
o
o
mojemu synowi toby się to podobało A na kuchnię .
o... takie w Ameryce modne...
— I spełniło się... — mówi Le. wieczorem — i Amerykanka na wersalce...
Pogoda trzymała się. Ja w deszcze, w te błota, galarety jeszcze się trzymałem. Teraz tylko spanie. Albo czytanie o Lourdes, o Salette, o cudach. Z trudem udało mi się zacząć omijać obiady o ich porze, wywracać dzień i noc, wydłużać doby. Bo już mnie ta normalność męczyła. Aż skarżyłem się:
— za szybkie tempo dnia i nocy, wstawań, kładzeń się.
Le. naszykował Paluskiej stertę prezentów. Obrusy, kilimy, portiery, wszystko piękne. Chiński obrusik.
i chiński obrusik? — dziwił się potem Tadzio.
i portiery
te portiery, co wisiały
tak.
Le. mówi:
— Ja jej daję, a ona mówi „ podoba mi się, jak dajesz, to ja biorę". I bierze.
Ale Ania o niej:
— Hojna. Dała mi dziesięć dolarów.
Jadwiga przyszła i mówi:
— Ona do mnie powiada „ty się nie bój, ja się poznałam na tym, ja też mam honor, ja też jestem Solińska, ja tego twojego bojsa to ubiorę". Ja do niej, że nie chcę nic, a ona, że sweter przyśle jemu, ja nie chcę...
W niedzielę pojechały taksówką do Kobylan. Znalazły się Ireny. Różne. Jak się żegnała, odprowadzały ją rzędem Solińskie i Solińszczanki, i płakały podobno.
Nad wieczorem zagrzmiało. Prędko, zaturkotały fury, ciągniki. Jedne za drugimi. Ze strachu po miesiącu deszczów. Zwozić co się da z pola. A tu ucichło. I znów upał i słońce.
W poniedziałek Paluska leżała podziębiona. Po Krośnie ją gonili przecież też. Przedtem tyle Polski, Zakopane, Gdańsk, Poznań, Szczecin. Pilota nazywały generałem. Do Morskiego Oka podchodziły. Sapały.
Le. nalał kieliszek dobrej wódki, na talerzyk obok dwie kanapeczki. I do Miśka.
— masz jej to zanieść. Ma wypić. Koniecznie. I zjeść. Powiedz, że Leszek kazał, że to dobrze zrobi. I popraw jej poduszkę, żeby mogła na pół siedzieć.
Poszedł Misiek. Dał. Wypiła. Zjadła. Poduszkę poprawił. Chwaliła Leszka.
— Teraz nie zjem obiadu. Jadwiga gotuje. Tu drzwi zamknęli i ja nie wiem, co tam robią...
Otworzył jej drzwi, żeby widziała. Po południu przyszła Jadwiga.
martwi się, czym pojedzie do Krakowa
do Krakowa?
— bo tam ta ich wycieczka. Chce taksówką. Powiedziała, że zwróci, ale ja nie wiem.
Zaczęli z Leszkiem przekomarzania, narady.
— może ją odwieźć Jędrek
— mogę i ja, tylko że ząb mnie trochę boli, ale pewnie pojadę
to po co Jędrek?
czekajcie
— kilim i te portiery odłożyła — mówi Jadwiga — mniejszy kilim i obrusy zapakowała
to nie weźmie?
ja nie wiem
— pewnie paczkę zrobi i każe se wysłać.
Potem Jadwiga jest jeszcze raz.
— dom obfotografowała, pole też, bo tej Wandzie musi wszystko opowiedzieć, pokazać
to siostra?
siostra
Jędrek macha ręką, odlatuje.
— i chce jakieś obrazy, chodzi za mną i nic, tylko pypcie i pypcie
— pykczer — poprawia Misio.
Wieczorem odjeżdżam. Paluska kiwa mi od domu Jadwigi ręką.
— zobaczymy się w Warszawie — mówię.
Schodzę w dół. Le. mnie odprowadza. Kawałek łąką. Podlatuje Jędrek.
— to jak z tą taksówką?
— ja mogę dać — mówi Le. — sto złotych, Misiek drugie sto.
Jędrek macha ręką, odlatuje.
W najbliższą niedzielę w Warszawie wpadł Tadzio: — Paluska odjeżdża, będzie teraz u nas, idę po nią
— chyba nie przyjdę.
Ale poszedłem. Paluska opowiadała. O wycieczce. Z humorem. Pokazała obrazek, malutki, Matki Boskiej Częstochowskiej.
— Leszek chciał mi dać dwie, mówi „weź to i to", a ja do niego „ po co mi dajesz dwie? jedna w sam raz dla mnie, do walizki".
Potem z walizki, innej, u Ani i Tadzia przechowywanej, wyjmowała resztki
to dla Jadwigi
to dla Bartka...
Bo Ania i Tadzio wybierali się w Bieszczady. I do Żarnowca.
W kilka dni później dostałem list od Ani.
„Najpierw przykrości — torbę z aparatem fotograficznym Tadka i prezentami pani Paluskiej dla Leszka (ołówki, notesy, długopisy dla Leszka, suknia dla Jadwigi) zostawiliśmy na dworcu w Warszawie przy kasie. W Częstochowie dzwonienie przez pół godziny. Ale torbą już ktoś się zajął".
Mniejsze lato
8 września o świcie otworzyłem balkon. Znów ciepło. Bardzo.
W sztachetkach balkonu odbija się niebo?
Nie, a może? Nie, to latarnia. Ale niebo pół żółtawe, a pół go to chmura w kolorze balustrady i reszty. Reszta to wielka topola i dwa kominy z wycineczkiem włoskiej ambasady, będzie żółta za ileś minut, tam śpią gołąbki, na gzymsie!
O tej porze w czerwcu, lipcu — z tym, że ta pora wtedy łapie mnie wcześniej, nocy zawsze wtedy nie ma.
może jest?
jest... a nie, już nie, bo niebo
już ucieka, ucieka, szkoda...
Teraz — przedwczoraj — pomyślałem, że dopiero co było dnia dużo, stało w miejscu coś letniego, od nieba, a nagle urywa się, zmiana, dnia mało
— czy to tak zawsze? czy tak mi się w tym roku zdaje?
Przychodzi Agnieszka.
— jaki dzień się zrobił krótki... ale jak nagle... zauważyłeś?
no no
ale nigdy jeszcze tak nie było
nigdy.
A pewnie było.
Niech nam się zdaje, to też przyjemność.
Więc w tych długich dniach o świtku nieraz wystawiałem siebie na balkon. Oglądałem, liczyłem drzewa. Swieżunie, szumne albo nie, tylko stoją wszystkie liście, ani drgnie żadne.
— Ogrody Izabelli.
Bo jak założyła z Ferdynandem w Hiszpanii ogród, to było wielkie co.
Drzewo to kultura — powiedział raz Jaś Lebenstein.
Dlaczego ci Arabi tak za tą Grenadą płakali? — pytam niedawno Le.
A bo zielono, drzewa, tego nie mieli za bardzo gdzie indziej.
To aż tak to można podnosić? Cieszyć się? Sławić?
Staję na balkonie — uciecha jest — pachnie, kurzu jeszcze nic, dzień nie nadgryziony, ulica ludzi się nie nabyła, wietrzyk owiewa ciepło; stoję w placu, w mieście, wysoko i powietrze mnie obwiesza po cichu. A za uszami mam swój pokój, idzie Palestrina. Albo tak jak teraz — Vivaldi. Albo nie.
Dziś Vivaldi znów mi się odbierał na smakowo. Mocny jak grzybowy sos. Taki przykład. Couperin — wydawał mi się zawsze charakterystyczny. A inni niektórzy bezstronniejsi, na abstrakcję. A tymczasem każdy jest charakterystyczny, mocny w smaku albo taki delikatny, że aż spleśniały w dobrym sensie i leczniczym. I każdy jest osobny.
Przed wojną domy
— te pudła!
wydawały się i mnie, i innym trochę nijako-bezsmakowe, a w dziesięć lat później, w piętnaście przechodzę, i aż mnie stawia w miejscu:
— ojej, jakie one charakterystyczne, jakie w stylu, swoim smaku.
A wszystko z tej radości, że mi nic nie dolega i że mi zabrali szwajcarski zegarek, a ja się nie przejąłem. No i że ciepło. No i że jestem zdolny. I że jestem sam.
I adapter nie popsuty. A tam już szare raniutko, tramwaje, motor, pierwsza wrona, pierwsi ludzie.
Muzyka stanęła.
— Nie przygłuszać! Wiem.
Miotła. Słychać. Tramwaj się gniewa.
Miotła.
Tramwaj.
Miotła.
Tramwaj.
Nosorożec autobusowy — pod oknem.
Grób babci pra
Siostra rodzonej pra.
Bywała gosposią po majątkach.
— niech babcia pra wsiądzie w dorożkę
moją, w dwa krzesła pałączasto wypięte. Wsiadła.
i óna powiedziała
a dlaczego babcia pra mówi óna?
Nie wypada tak mówić ciągle „babciu pra" i „babciu pra" — Mama do mnie trochę później.
w tym kapeluszu z piórkiem to babka Oklęcka jest August III Sas.
oho, babka Oklęcka na weselu twojego ojca to tak się rozbawiła, że rzucała poduszkami.
Pamiętam ją z nożem nad gołym indykiem na Widok, w kuchni u rodziny.
Oddali ją przed drugą wojną do Dobroczynności. Chodziłam tam z ciotką Józią. Kocie łby. Bozieńki z porce-
lany.
Babka pra skręca korytarzem — widzimy: zwolniony ruch, ale krzyk jak w pawilonie papug.
ta zupa pomidorowa dziś niedobra
o czwartej nam tu już dają kolację
ta to sobie dodaje, dwa lata.
A ta leży jak faraonka. Obok druga faraonka, trzecia. Albo jak krokodyle. Sztywne.
Uciekała nieraz przez kaplicę do nas, na plac Napoleona.
— Jak się miało pięć lat, to wchodziło się na słup, mówiło się prędko wiersz
a ze słupa
skacze dupa
i buch na ziemię.
To było w trzy lata po Wiośnie Ludów.
— Zenuś?
— Miron, syn Zenona — bo już się dowiedziała.
Umarła w okupację, pochowana u męża, w grobie z płytą jak się patrzy, ławka, słupki. On był ostatnim jej mężem. Umarł o czterdzieści pięć lat wcześniej. 1898. Wydało mi się nagle dziwacznie dawno w 1963 roku, jak byliśmy tam na Powązkach, z Adasiem i mamą jego, i Tatą moim, Zenusiem.
W cztery czy pięć lat potem Sabina mówi, bo ja coś pytam o ten grób:
nie ma
co?
— nie ma grobu Oklęckich. Zachodzę tam w pewną niedzielę... szukam, nie ma, cały zabrany, ze wszystkim
— cały grób? płyta? słupki?
wszystko, ja też nie chciałam wierzyć...
to jak? kto ukradł?
— nie wiem, ścieżka w tym miejscu wydeptana, na ukos, bo pamiętasz, że to był grób narożny
— teeż
mówię ci, usiadłam i płakałam... Baba cmentarna słyszała, pytała, i dobrze, co szkodzi, ja specjalnie tak głośno... nie wiadomo, kto się dokładał do tego zniknięcia...
tak, wiesz, ja sobie teraz przypominam, że widziałem na jednym nagrobku między nowymi literami ślady starych, kutych.
Minęło. Znów w trzy lata. Sabina siedzi na tym samym fotelu po Lederze, ja na tej samej kanapie po Olgierdzie. Sabina sprawdza aniołka:
— wiszę?
— co?
— no, jestem tam? a, jestem, dobrze. Bo aniołek do młodej Sabiny podobny.
Mowa o grobach. Zaczęta w drzwiach przez Sabinę
— jakbym teraz umarła, tobym miała miejsce na Bródnie
— co?
Leszek wlatuje, dopina mankiety.
— zabraniam tak mówić
no tak, powiedziała mi w kancelarii, za rok już nie będzie nic
paskudztwo... świństwo... groby i groby... Chrystus powiedział „niech umarli grzebią umarłych"
tak tak, to był działacz. Co z placem po babce pra?
grób Oklęckich?
tak
grób jest
stoi
ten stary?
tak
to jak?
— i ja myślałam, ale go nie było parę lat, jeździłam tam przecież. Przychodzę raz... stoi, jak dawniej. Wszystko, nic nie brak
— dziwne... odnieśli?
— ja wtedy miałam rację, że głośno płakałam przy tej babie.
Snitki
Śniło mi się, że przyszła Jadwiga czytać dramat Nieszczęście na stacji. Przeraziłem się, bo to miało być z życia. Zaczynało się jak proza. Ale już się w to wdałem. Już ja ciskam się po pustym dworcu. Schodki, stojaki z rozkładami jazdy. Grożą dwa niebezpieczeństwa. Jedno, to już wiem, zwierz. Słyszę i uciekam. Lew chodzi i ryczy. Megafonowe
Uniknąłem jakoś spotkania ze lwem. Może była przerwa wśnie. Potem jechałem sypialnym. Przedział wielki, okniska. Wszyscy na półkach. Ja na swojej. Obsługa rozdaje ściereczki, kładą na stoliczkach. Przychodzą salowe i mówią:
— po co te ściereczki mają leżeć, niech panowie sobie wezmą i schowają,
Biorę i chowam przez uprzejmość.
A tu rozdają siatki. Salowe znów na to:
— i to też można złożyć, o — biorą to do rąk, ale nie ma co składać.
— o... i wywrócić na drugą stronę.
Ale siatka, każda, ma zaszyty wylot. Nie da się wywrócić. Ale one chcą. Ja się dziwię, bo jak można przefilcować zamkniętą przestrzeń. Lecę, żeby pomogły im to wytłumaczyć jakieś autorytety. Są dwa. Stoją (to już jest sala). Jeden to nawet Jan Józef L. Prowadzę ich do tych siatek, ale nie doprowadziłem, bo się przebudziłem po drodze na schodku.
Tysiąc lat księcia.
Małe przyśnicie
z całości
tysiąca lat snów wszystkich ludzi
narodu polskiego
Południe, lato, buja się ciepło, siedzę w polu, jest rok 1022, ale czasy są przed Mieszkiem, książęta panują i dziedziczą jeden obok drugiego, zagmatwane to, ale bardzo mnie obchodzi, a sporo nie wiem, chyba pszczoły buczą, rajsko, nie ma domów, idą miedze, idą, pod górkę, daleko, w głowie mi ten wykres genealogiczny piastowski, horyzont jest krechą, prapoprzeczną, a od tej pra rozchodzą się książęta młodsi, wchodzą, w tę stronę, z górki, miedzami, zagonami, każdy zagon należy do innego księcia; jeden książę, młodzian lniano-włosy, siedzi naprzeciw mnie, pytam go
— to jak: Rymko dostał więcej od Świtka?
— więcej
— a Świtek nie jest młodszy?
a tak
a jak Bielko umarł, to kto po nim dostał?
a nie wiem
nie? a nie Przecław?
może
ale czy Bielko umarł przed rozdziałem czy nie?
nie pamiętam
chyba po
może.
Patrzę na te miedze, po horyzont i z powrotem, zielenie pod podmuchami ciepła, zależy mi, żeby ustalić, ale książę gapa albo mu nie zależy, a ja z tego dopytywania zaczynam wytykanie palcami od głównej krechy miedzami do księcia, z dotykaniem księcia.
— a Świtko?
nie pamiętam — i troszkę się cofa, jest chyba w krótkich majtkach.
Świtko ma tyle co i... Rymko? — i łapię księcia za rękę, a książę ręce do siebie:
— nie wiem.
Jednak koło nas coś stoi, cień, nad nami — bo my nisko — stoi samotny pojedynczy wychodek, polny, rajski, brzęczący.
a Bielko nie umarł przed Świtkiem?
Bielko? — książę się zagapią.
Patrzę, że na lewo, trochę w dół, rów, jeden z podziałowych, za rowem łączka pod boczną górką, takie jak w sadzie drzewa, a pod nimi moja Mama na sukience, w kostiumie usiadła do opalania, nic się nie zmieniło, powiew nami huśta, ziemia, dobrze, i jest takie dawno, i jest, i ja niby coś wiem o tych rodach i podziałach, w wykresach... niby widzę... o... a niczego się właściwie nie mogę dowiedzieć i wciąż za wygraną nie daję, biorę księcia za łokieć:
a Przecław na pewno ma tyle co Świtko?
chyba
a Bielko?
nie wiem.
A ja się budzę, blaknę, pewnie na swoim.
1939
5 września, we wtorek, Ojciec wpadł do mieszkania:
— Pakujemy się i wyjeżdżamy
Co?! Zaraz? Nie.
Nie jadę."
Ja też nie jadę.
— Ale mowy nie ma o zostaniu, całe ministerstwo jedzie.
— Czym?
— Samochodami pocztowymi. Już, już. Nie tracić czasu.
Mama zaczęła ustępować i wpadła od razu w rozważania Ojca, co brać.
— kołdry, pościel
palta zimowe, ubrania
Wszystko mnie przerażało.
po co kołdry?
— jak to po co? Nie wiadomo, na jak długo jedziemy ani jak daleko.
Oni wiedzieli z zeszłej wojny, co kiedy trzeba i na co kiedy pora przychodzi. Tylko na bombach się nikt nie znał. Taka nowość. W gazetach była sensacja: „Warszawa przeszła chrzest bombowy". Nie widzieliśmy do tej pory żadnego urąbanego domu. Tymczasem Ludwik, którego miałem poznać za pół roku, malutka Ludmiła i reszta rodziny już w przeddzień zostali trafieni na rogu Kercelaka i siedzieli w piwnicy.
Pakowanie było żmudne, trudne, długie i też było pierwszyzną, po której miały być rozmaite pakowania, przeprowadzki, wynochy, ucieczki, powroty, tułaczki. Bogata przyszłość.
To, co szykowało się teraz, miało się nazywać rajza. Nazwa nie za szlachetna, ale to z ironii, przezwisko. Czające się w bliskości czasu określenie okupacja na razie było mi nie znane.
Tobołów było siedem, wydaje mi się. Wszystkie duże. Przeważnie podługowate w prostokąt.
— Mizię trzeba odwieźć do Nanki.
Mizia siedziała na krześle zaniepokojona. Biała kotka z czarno-siwym ogonem i łatką nad ogonem, i jeszcze jedną małą — nad łopatkami.
Mizia 11 listopada 1932 roku przyprowadzona była na Karolkową do naszego drewniaka w ogrodzie przez Nankę i przeze mnie. Bo właśnie Nanka na schodach znalazła Mizię kilka dni temu. Nakarmiła ją i zatrzymała z myślą o mnie. Akurat poszedłem na swoje stare śmiecie, gdzie się mieszkało — jak narzekała Mama — na kupie dziesięć lat, a gdzie została Nanka z Michałem i Dziadek (umarł w 1938 roku). Więc poszedłem sobie akurat na róg Leszna i Wroniej, wchodzę do kuchni, Nanka mówi:
— Jest kotka dla ciebie, tam śpi, między komodą a łóżkiem.
To miejsce było moim magazynem. Tam budowałem z klocków gramofony, za które śpiewałem. Tam przygotowywałem teatr dla Matki, Nanki i Sabiny, one siedziały i gryzły pestki, a ja zza kulisy pocieszałem, że zaraz się zacznie. I tam chowałem tramwaje ze zwykłych kawałków opałowych, tyle że z numerami. Bo tramwaje kochałem (samochodów nigdy). I kochałem procesje. Więc porobiłem sobie dużo, ale to dużo chorągwi na patykach, z glansowanego papieru, dobierane kolory, niektóre miały szarfy do niesienia — też z papieru. Miniaturuchny. Składałem to w pudełkach po gilzach Michała „dwuwatkach" z „Sokołem".
Wyjechałem na letnisko, wracam, a Nanka (ona za mojej pamięci nie wyjeżdżała na letnisko) ogłasza mi po moim wejściu, żeby przykrość mieć za sobą:
Twoje chorągwie myszy zjadły.
Wszystkie?
No tak, są tylko strzępki.
Tam na stosiku z drobiażdżków, a właściwie na gałgankowo-gazetowym słupku (mam taki teraz między skrzynią z Bachem a etażerką, bo to się samo robi, jak się robi miejsce) leżała w kłębek zwinięta niedorosła Mizia. Jeszcze bez imienia. Miała różowawe, prawie przezroczyste uszy, jedno ucho było zadrapane. Pogłaskałem ją, mruknęła i spała dalej. Potem z Nanką szliśmy Lesznem, koło Kercelaka, trochę w dół, przez kocie łby, było błoto, wisiały flagi. Niosła kotkę Nanka, bo ja się wstydziłem, co miałem sobie potem do wyrzucenia. Mizia ani nie bała się ulicy, ani nowego miejsca.
Jak ją nazwiemy — mówię — może Micia? Mama na to:
To lepiej Mizia.
Dobrze Mizia miała u ogrodnika. Gorzej na placu Napoleona. W chwilach „marcowych" nie szła do czarnej, tropikalnej, potwornie wielkiej komórki na spanie na pierzynie, tylko przemykała się po korytarzu i wyła. Na próżno, bo jak tu koty miały wejść, chociaż może by i miały, tylko trzeba było wyć i czekać. Ale to by przeszkadzało ludziom, bo tu same mieszkania były, klitki nad pocztą i ministerstwem poczt; więc Mama goniła Mizię ze ścierką albo z bamboszem. Korytarze były szerokie strasznie, jeździły nimi sąsiadki na rowerze, a baby, jak myły podłogę na święta, tak zwana sotnia, z fundy poczty, to na raz ich poszło z kubłami i ścierami w jednej falandze z pięć, lały wodę, szczotowały i ścierały w takim tempie, że bez przerwy posuwały się szybko naprzód, z wielką wrzawą.
Korytarze szły w kwadrat. Pośrodku tego wielkiego kwadratu — tylko od okien — było kwadratowe pseudopodwórze, zamknięte samo w sobie z pięciu stron, bo i dna nie miało, bo zamiast dna szło w piramidę do wysokości drugiego piętra szkło przykrywające kotłownię z kominem pośrodku. Komin wystawał nad kwadrat, miał na sobie kulę z siatki, poznawało się po niej, czy mży. I z widokiem na to i na okna, te mieszkalne i te naprzeciw, niższe, pełne klekotu maszyn do pisania, echo jak w ciepłym słoju, i pań dość zadbanych i pilnych. W dużej mierze mieszkanek naszego poddasza i klientek Mamy.
Ach, te upały, ciasnota, Mama klęczy przed klientką w lustrze, szpilki w ustach, te kiecki, te narady...
Z widokiem na to więc siadywała codziennie na parapecie w słońcu biała Mizia, komplementowana przez biuralistki. Miała powodzenie u kotów i u ludzi. Chociaż raz jej ktoś wąsy przyciął. To nasze piętro, najwyższe, z betonem na płask nad głowami, niby trzecie od frontu, a naprawdę siódme — było tropikiem. Jak ktoś do nas szedł, to już na piątym piętrze czuł się niedobrze, zaczynało się wachlowanie gazetą i „uff!", na szóstym napadał gorąc i poty, na siódmym rąbało jak siekierą w łeb. Lokatorzy nie zamykali w lecie drzwi, panie zawieszały zasłonki, siadały w progu po turecku, nasz sąsiad owijał się na podłodze w mokre prześcieradło.
Z sufitu i ze ścian kapały pluskwy, dużo, wszędzie. Z tapczanu zwieszało się na podłogę, a potem na korytarze wychodziło się z tenisowymi rakietami do wachlowania, spacer w stronę wylotu — takiej szpary na rogu pierwszego i drugiego korytarza, szpary na płaski betonowy nieduży dach, nie ogrodzony niczym z żadnej strony. Tam ciągnęło Mizię.. A ta komórka, do której Mama wpuszczała Mizię, była taka, że zasychało natychmiast wszystko w nosie i w człowieku, a głowę jakoś pchało w tył. Wieczorem, po nagrzaniu, po pierzynę Mama wlatywała biegiem i pędem wyskakiwała. Mizia mogła. W pierzynie. Bo egipska. Jednak, z pochodzenia.
I w tej chwili sobie uświadamiam, że moje wizje świątyni egipskiej, tych coraz niższych i ciemniejszych pomieszczeń, coraz suchszych... dzień, upał nieludzki, piasek obsypuje ściany, a tam ciemno, ciemniej, duszno, duszniej, kapłani idą w procesji albo na tajemne nabożeństwo, zebranie, kontemplację, tęskniłem nieraz za tym chyba, bo sobie to usilnie wyobrażałem, i że ja też tam idę, kontemplować... opłaca się wszystko... ciągły zawrót głowy — więc to chyba są wizje z tamtej komórki-landary. Na pewno.
Jak one obie bały się bomb. Mizia i Nanka. Było gorąco, słońce, cudo-niebo, kamienice stały nad brukami pod złotymi niebieskościami i wprawiały siebie i nas w szczęśliwość rozpylenia i krzywych linii, czegoś zębatego od dołu (bruki, bruki). Wydaje mi się, że to aż szło, poszło, Ogrodowa, pamiętam, czasem jak magiel kołowy z kamienicami na zębach. Taka wyraźna, ciężko napierająca perspektywę, i cały dół z kamieni. I taka świąteczna i leniwa. I taka jak ta Mizia z Nanką, bo ostatnie, co dla niej, to wojna — a tu pierwsze co, to wojna i bu-rum, łubudu. Potem to jej pasowało, wybohaterszczała. Właściwie tam słyszałem najwięcej bomb wtedy. Mizię odniosłem. I tak została. Miaucząca w okienku w dachu. Nanka ją wołała, Mizia odzywała się, ale bała się dojść na czworakach, Nanka bała się iść do niej, bomby waliły, paliło się. Nankę wzięła Sabina do Olka na róg Ogrodowej i Wroniej, na parter, tam przesiedziała Nanka na krześle blada, z atakami wątroby ostatnie dni oblężenia, a 25-go cały czas miała ręce przy uszach i schylała tylko głowę. Ocalała. I Sabina też. I Olek. Mizia zaginęła. Olka żona zabrana była przez Zosię Romanowską na Grochów, na Kawczą, do siostry i szwagra. 8 września zjechali wszyscy do piwnicy. Z pierwszego piętra ocalała tylko siostrzenica Zosi, która po niej przyszła tu mieszkać, na Leszno, drzwi obok drzwi Nanki. Po oddaniu Mizi i zajściu na Ogrodową spotkałem Zosię, wsiedliśmy w tramwaj, taki jeszcze elegancki, i na rogu Trębackiej i Krakowskiego Zosia wysiadając żegnała mnie, całowała:
— No... może się nie zobaczymy...
Była moją trzecią, chociaż nie prawdziwą ciotką, stale obecną.
U niej z podręcznika francuskiego słyszałem pierwsze wytworne słowa:
la poule — kura
le coque — kogut
Le chat sur le toit — kot na dachu.
Zosia pracowała w Kasie Chorych na Mariańskiej, jak siadała do ceraty z obiadem u Nanki w kuchni, to zaczynała:
— U nas dziś w budzie...
Na francuski długo nie chodziła. Mówili, że zapisała się, żeby znaleźć męża. Nie znalazła. Nigdy. Zakochała się w kuzynie Nanki, który u Nanki w pokoju zamieszkał z poręki ciotki Józi, bo on i ciotka Józia (i moja babka) z Warki. To z góry jej, Zosi, powiedziała tak niby ją kochająca ciotka Józia, jak się romans rozwinął i Zosia do niej
— ciociu, chyba ciocia teraz naprawdę moją ciocią zostanie
— e... Zosiu...
Była romansowna, nasz sąsiad Walentino, bo miał loczki aż za kołnierz, jak wpadł do nas w palcie po drodze, a Zosia akurat w palcie była do wyjścia, było widno i niedziela, i na tle drzwi w czasie rozmowy, uśmiechów, lansad jakoś już z nią się chyba umawiał i brał ją za włosy, to ona nie uchylała się specjalnie. Ale nie miała szczęścia.
— Jak wyszła ze szpitala, to kupiła kwiaty i zawiozła lekarzowi na imieniny. On ją wpuścił do przedpokoju — opowiada Mama — przyjął kwiaty, podziękował i „przepraszam panią bardzo, ale muszę wracać do pokoju, bo mam gości". A ona liczyła na to, że ją też przyjmie. Lubiła się opiekować różnymi osobami, przepadała za dziećmi. Była znana i towarzyska. Miała pokój, a Józio i Olek za ich kawalerskich czasów spali w jednym wyrze w kuchni i przypalali sobie mleko na śniadanie, bo lubili. Przeważnie ich tam widywałem w gaciach, obaj brzydcy. Wymyślali sobie z Zochą: „żeby cię pierwszy tramwaj przejechał!"
„Dziewiątka" — ciężko zapatrzona i starawa w wyrazie numeru — szła Lesznem, spod okien, w dal, w Leszno, w zbieg, albo na odwrót, pod okna i pod kamienice (takie wrażenie), i kocimi łbami niżej, niżej, szerzej, szerzej, w ujście, w fale, w pióra i orgie Kercelaka z Okopową. Tłum rozstępujący się na dwie strony, sztuczne kwiaty na brukwiach wachlują widokiem, tramwaj przejeżdża i żywioł się schodzi w sobie.
No więc — czasem przejeżdżał kogo tramwaj — nagle krzyk — bieg — tłum i trup pod papierem w rogu naszej bramy... Sporo było tego.
Więc Zosi czasem, jak braciszki nie wrócili, zdawało się, że pogotowie, któregoś przejechał tramwaj — zlatywała w popłochu w szlafroku... Ale nic.
Pójście do ciotki Józefki na Ogrodową było moim naddatkiem — widocznie nie było tak źle z godziną, a może... może to był poniedziałek, 4-go. I chyba tak. Pasuje. Poniedziałek ma cieplejsze zabarwienie. Jest zaniedzielowany. A jeszcze po niedzieli 3 września 1939, alianckiej, manifestacyjnej, Francja i Anglia „wypowiedziały wojnę Niemcom". U cioci Józi sublokatorka pani Janina szyła (potem latała na wygnaniu do Niemiec z Nanką w drewniakach po śniegu trzydzieści kilometrów dziennie do fabryki i z fabryki). Była krawcową. Czasem przychodził do niej rozwiedziony mąż, siedział w palcie na łóżku, bo i nie na długo, a tu ciasno.
Ciotka Józia szyła koszulę na specjalnej maszynie bieliźniarskiej. Długo to nie trwało. Syreny, tak jak i teraz dzieci potrafią, zawyły. Niebo zaczęło buczeć bu-u-u. A potem ziemia i miasto walić się na siebie i trząść, i łyski, i kurz w oczy, pewnie wymyślony, z huku.
Zejdźmy na dół — nie od razu, ale po iluś takich zarządziła ciocia Józia.
Tak, lepiej zejdźmy — pani Janina, zebrała się też do drzwi.
To było czwarte piętro. Zeszliśmy drewnianymi stopniami, poręczami, na każdym piętrze wnęka i lampka gazowa (racja, to po to te wnęki na Poznańskiej, a nie na figury). Schody krzyczące, śmierdzące, gęste, ściany jeszcze gęstsze i w dziaby, ciapy, zdarcia olejno malowane, a po ścianach zawsze wchodząco, schodząco przyklejeni starzy i stare, małe, po poręczach żydowskie dzieci, dużo... drobne, czarne, rude... jadą, wiszą...
Zatrzymujemy się na podeście parteru — u wylotu parterowego korytarza. Wylot do bramy. Drugiej bramy, na drugie podwórko. Żydzi, starzy, średni, dzieci, Żydówki w mrówczanych perukach (to mnie się to z mrowiskiem kojarzyło, ale sam z siebie nie wiedziałem, że to sztuczne włosy na łysych głowach, Mama mnie oświeciła). Żydzi na schodach, Żydzi w bramie, w korytarzu, w głębi korytarza. Bomby to bliżej, to dalej walą, bruk kurzy echem, Ogrodowa maglowana, panika, podskoki dachów kamienic nad kocimi łbami, z rynsztokami... Łyski, dygoty. Żydzi nie mogą ustać w miejscu. Po bramie chodzą. Po korytarzu chodzą bokami. Gadają, echo się w bramie miota. Bomby biją. Żydzi głośniej. Ciocia Józia „och, Jezu, Matko Boska". Żydzi gardłują, echo aż charczę... łubudu!... ciotka Józia w długiej na pół łydki, szerokiej czarnej spódnicy bęc między Żydów, Żydówki, na kolana na środku korytarza, składa ręce, spódnica jak przestraszony indor w rozłożeniu... Łubudu... buu... Bomby...
Zdrowaś, Mario...
Żydzi w bramie przechodzą pod ścianą na lewo, na prawo, na lewo, szwargotanie beczkuje, my z panią Janiną u brzegu Żydów korytarzowych. Żydzi korytarzowi zalegli drzwi mieszkań, chodzą pod ścianami dokoła ciotki Józi, gadają i krążą, a ciotka Józia czarna w klosz od dołu, nieruchoma, ze złożonymi rękami, duża... co głośniej bomba, to ona głośniej
— Zdrowaś, Mario, łaskiś pełna...
I wtedy Żydzi głośniej. I co? Wyszedłem potem na Ogrodową, a tu... jak po rezurekcji: dużo było, śladu nie ma.
Ja i Artur S. w Paryżu
Było akurat po deszczu. I akurat sobota. Czyli neonów cztery razy tyle co zwykle, bo liczą się odbicia. Umówił mnie Józio Cz. z Arturem S. w wielkiej kawiarni na rogu Saint-Germain i Saint-Michel. Zajrzałem do kawiarni. Jasno. Lustra. Tłum. Uciekłem sprzed drzwi. A że był siusiak blaszany obok — wstąpiłem. I tam przez dziurki w blasze zobaczyłem ucho z nasadzonym beretem Artura S. Wyskoczyłem za nim uszczęśliwiony. Wiedziałem, że pierwsze, co w Paryżu, to mnie zapyta o postać Żyda w Osmędeuszach, czy nie odskakuje z tym Dostojewskim od innych. Bo zawsze o to ostatnio mnie pytał. No i padło:
— Proszę pana, czy ten Żyd w Osmędeuszach jednak słusznie mówi tytułami Dostojewskiego, czy to nie odstaje od tych innych postaci?
Nie, dlaczego... Każdy może mieć swoje fumy...
zaraz pokażę panu Notre-Dame, bo jest blisko.
Przeszliśmy most.
oto ona
o, jaka mała
no, co pan chce...
Potem umawialiśmy się na niedzielę.
— Niech pan przyjdzie do Luwru. Na dwunastą. Najlepiej umówmy się przy Giocondzie. Niech pan pyta „pardon, monsieur, ou est Gioconde?" albo krócej „pardon, monsieur, Gioconde?" Nie... jeszcze lepiej „monsieur, Gioconde". Niech pan pyta w ogóle tylko „Gioconde? Gioconde?"
— o...
W hotelu wyjąłem z kieszeni lekarstwo i zdziwiłem się, że takie jest, jakie było w Warszawie. Nic się buteleczka nie zmieniła. Cała podróż samolotem. Ito, że Paryż. I ja w nim, nie wiadomo po co — bo jaki pożytek z tego? Więc nic się nie zmieniło. Ja też nie. Drugie objawienie miałem w wychodku. Ciekła woda i było zatkane ścierką.
— wszędzie te same sposoby.
A przecież z drugiej strony byłem trochę Europejczyk, bo w autobusie z lotniska dwie panie tu bywałe zastanawiały się, co to takiego widać, tak oświetlone.
Na co ja:
— to Łuk Triumfalny, tylko z boku
— a, tak, tak, ma pan rację, to Łuk Triumfalny z boku.
Tak samo raz objawiłem Amerykankom, że Neapol widziany od morza tak się ładnie spiętrza. Znałem to z filmu.
— nie zauważyłam tego, ale ma pan rację
— tak — przyznała druga — teraz sobie przypominam.
Z hotelu wyszedłem w niedzielę rano pierwszy raz na Paryż jako tako spokojnie, planowo. Ulica. Wysokie drzewa. Kamienice za kamienicami. Autobusy zielone. Pustawo. Słychać kroki. Miała być na końcu Madeleine. I była. Od razu mnie zdziwiły kolumny. Że takie ogromne, słoniowate. Kamienne. Jeszcze nie wiedziałem, że w Paryżu wszystkie kościoły są z kamienia. Nikt mi tego nie objawiał. A Madeleine ze zdjęć w rojowisku samochodów wydawała się niczego. A tu — grzmot.
Główne wejście do końca mnie speszyło. Schody wielkie — po nich wlatuje harcerzyk w krótkich majtkach, choć to styczeń. Wchodzi pani na czarno. W drzwiach olbrzymi czerwony plusz z akselbantami. W środku dużo świeczek, ludzi. Wieje klasycyzmem, Napoleonami. Prędko uciekłem. Zalazłem na drugą stronę Sekwany. Sekwana zielona i wąziutka. Między betonami w korytku. Trzeba podejść całkiem, żeby ją zobaczyć. Na bulwarze Saint-Germain ani śladu Prousta. Innego dnia wlazłem w kupę w biały dzień. Napatoczył mi się jakiś ogromny dworzec po drodze. Brzydki, zastawiony przedziwnymi szafami, wielkimi jak zagrody. Zacząłem latać po jednej hali, drugiej, żeby rozwikłać zagadkę tego umeblowania i dotrzeć do istoty tego dworca. Czułem, że przez to spóźnię się do Giocondy. I nie mogłem się powstrzymać. Dworzec nie dał się cały obwąchać. Do zagród nie dało się wejść. Musiałem to zostawić tak, jak było. Tyle rzeczy na świecie stoi, leży, tyle ludzi chodzi. Ale czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal. W Tuileriach żwir. I w Ogrodzie Luksemburskim. I w wielu miejscach. Wyczytałem później już w Warszawie przypadkowo, że to Napoleon III tak — gdzie się dało — sypał żwir, wydłubywał płyty, żeby było jak najmniej materiału na barykady. Nie cierpię żwiru. Nie wlazłem przez to do Ogrodu Luksemburskiego. Tylko podkradłem się pod najbliższe rzeźby i zwiałem, bo nieciekawe. Wiele mi się wydało takich nieciekawych. Nawet te na moście mnie rozczarowały. Plac Zgody mnie męczył za każdym razem.
Więc przed Luwrem żwir, pełno matek z wózkami. Na ścianach skrzydeł wiszą rzędami, czyli stoją i siedzą gęsto solidne Couperiny, Rousseau'y, Woltery. Zawrotne ilości. Podchodzę do jednej z matek pochylonej nad dzieckiem
— pardon, madame
przestraszyła się, ale ja spytałem o
entrée au musée
entrée du musée?
i pokazała.
Wpadam na deptak Luwru. Ten gościnny. Nie trzeba pytać, bo jakoś wiadomo. Architektura wnętrza żenująco kolorowa. Widzę tłumek, pewnie przed Giocondą. Od tłumu odbija postać z rozkrzyżowanymi rękami, w palcie
z kołnierzem z wydry — jak określił Lu. brwi sobole nastroszone
tutaj nie można się spóźniać.
Gioconda ma przed sobą kwadracik z palików i pluszowych balasków. Balaski przed Giocondą niby są od kradzieży, od kamieni, bo ktoś niedawno cisnął. Ale to nie ten sam, co porąbał Pietę Michała Anioła.
Arturowi S. było ciągle za gorąco w wydrach. Na wystawie stu obrazów Utrilla między pluszowymi balaskami przeciskaliśmy się każdy z paltem przed sobą. Artur mówi w pewnym momencie:
— pan zauważył, że zwracają na nas uwagę jako na cudzoziemców, bo rozmawiamy po polsku?
— tak.
Widzowie byli zajęci sprawdzaniem, jaka to ulica. I to wszyscy, i przy każdym Utrillu. Ale potem zrozumiałem na przykładzie. Wyznam, że to powszechne. Mnie też obchodziło, jaka ulica jest tu i tu na obrazku.
Po paru dniach potrafiłem objaśniać Arturowi, gdzie jesteśmy.
— pan jest pierwszy raz i pan lepiej orientuje się ode mnie, a ja przecież tu rok mieszkałem
— plan
— o właśnie.
Siedzimy w metrze.
— trzeba się uczyć planu Paryża —- mówi Artur, rozwijamy wielką płachtę, ale okazuje się, że już wysiadamy. Artur łapie palto, bo i w metro zdejmował. Łapiemy rozwiany plan i lecimy w szklane drzwiczki.
Nie pomogły Arturowi plany. Zawsze pytał o ulicę, po pięć razy, nim dopadł
zaraz zapytamy
pardon, monsieur...
niech pan, na Boga, nie mówi „sze", tylko „szie"!
Mnie to „szie" niewiele pomogło.
Raz u Lecha Emfazego Artur S. postanowił zorientować się nieco w systemie zapisów nutowych. Staszek P. otworzył partyturę symfonii Haydna.
— o, Haydna to nawet widać symetrie, nie tylko słychać
— tak, rzeczywiście
i chyba na tym się skończyło.
Na ciemnej ulicy wieczorem Artur S. mówi:
— trzeba wprawiać się w języku, spróbować piosenki po francusku — zdejmuje kapelusz, macha nim i od razu śpiewa jakieś „Sur le pont d' Avignon".
Na Giocondę wtedy nie popatrzałem. Trochę ze wzgardy, że taka oklepana. A trochę z uprzedzenia Tytusa Czyżewskiego, który do Lu. powiedział złośliwie o Giocondzie
— to piernik.
Aż raz stanąłem. Spojrzałem. Żaden piernik. Byłem tak oczarowany, zawstydzony.
Nie, nie... Są rzeczy, których nic się nie czepi...
Artur S. zaraz wtedy w niedzielę przeprowadził mnie na Stare Miasto, między Żydów.
— jak można w takim drogim hotelu.
Hotel nazywał się „Grand Hôtel du Nord", był mały, ludzi się widywało rzadko. Pani, starsza, tłumaczyła długo Arturowi, na końcu powiedziała:
de midi à midi
pytam go:
co mówiła?
— a, że od południa do południa.
Znów on pyta o coś, ona mówi, mówi i kończy:
de midi à midi
co? — pytam
nic ważnego, od południa do południa.
I tak jeszcze raz.
Hotel był ciasny, wąski. W wychodku siedziało się z kolanami na drzwiczkach. W windzie, jak jechałem z Józiem, tośmy się ledwie zmieścili. Wietrzyć tu się nie chciało. Śmierdziało wiecznie niedopałkami. Okno pojedyncze, hałas, bo główna trasa do Hal, od trzeciej w nocy. Raz w te trzy i pół godziny ciszy ktoś szedł środkiem ulicy i śpiewał:
My, pierwsza brygada...
Gdzie ja jestem? — pomyślałem sobie, leżąc na kwadratowym tapczanie z głową na strasznym paryskim wałku. W suficie lustro.
Artur mówił:
— ja wiem, po co im wszędzie te lustra, już ja ich znam jak zły szeląg.
Ale co do tego języka. Po polsku na ulicy Rosier u pani Rose z Warszawy kupowałem codziennie nocne zapasy: kilka bananów, butla mleka, kilo pomarańczy, dwie czekolady. To wszystko tanie. A nie byłem za biedny.
Żydówki przychodziły do pani Rose, wdawały się w gadanie między mną a nimi o Polsce, o getcie. A potem mówiły
— oj, to ja już te zakupy dokończę po polsku!
Pani Rose spytała:
— to pan był podczas tego... tej... revolution w Warszawie?
A u Artura od szmuglowanych zegarków kupowaliśmy dla mnie szwajcarski zegarek. Artur S. ustalił:
— Musi pan sobie kupić zegarek. Dobry. I tanio. Bez zegarka zawsze będzie się pan spóźniał.
W kupnie pomógł mi pan Piotruś. Tak ustalił Artur. Artur uliczny, mało młodszy od Artura S. chodził po Rosier zdenerwowany. Najpierw niby pana Piotrusia nie poznał, potem, że
— dziś nic z tego
po polsku oczywiście, ale zaraz powiedział:
— no, to chodzimy szybko, dziś zły dzień, o, tu, do sklepu z płytami.
Weszliśmy, ale Artur natychmiast kazał wychodzić. Był wylękniony, zdenerwowany.
— chodźmy do cukierni.
Wchodzimy. Stoimy przy drzwiach, bo Artur wciąż patrzy w ulicę, obraca się trochę do mnie, trochę do gabloty:
— ciasteczko?
I natychmiast zapomina o propozycji. Pieniądze dałem, zegarek wziąłem. Wychodzimy. Artur zdenerwowany.
Któregoś dnia mijaliśmy go z Arturem S. On do Artura S.:
— i po co pan wraca do tej Polski?
— a pan po co tu siedzi? I handluje na ulicy? Pan jest pasożytem.
Puenty Paluskiej
Kiedy od swojej siostry Jadwigi Le. nie miał długo wieści, napisał do pani L., tej, co „Lesiu, widziałam, kupy jak kołacze...", nauczycielki. Sprawdziła przez kogoś. Załatwiła mu i zegar. Odpisała. A on o niej we wrześniu do mnie:
— Z panią L. źle... co to będzie z jej siostrą, jak sama zostanie? Jak ona będzie żyła?
— a starsza o wiele?
— o sporo... zawsze wyglądała staro i biało... odkąd pamiętam. I moja matka dziwiła się na jej widok w kościele: „taka biała". Wejdzie się, to siedzi, nie odzywa się, śpi. Coś tam pani Jadwiga z nocniczkiem. Poda, nie poda. W końcu noc, trzeba się wynosić. Tamta nieruchoma.
Tymczasem zaraz za Le. i Miśkiem z Żarnowca przytłukł się telegram: „Hejnarski umarł..." Zaraz po Hejnarskim list, a w liście: „Pani L. umarła".
— Chodzi, chodzi, jak wtedy kiedy moja matka miała umrzeć, tak chodziło wokoło — mówi Le.
Na Zaduszki był pogrzeb siostry Le.
Okazało się, że ona na pogrzebie Hejnarskiego wszystko już sobie załatwiła z księdzem. Nie chciała umierać, ale na śmierć się przygotowała sumiennie.
— Był i stary z nią u spowiedzi — mówi Le. — potem sam chodził ciągle.
Jak mu Le. o nowej żonie, to on:
— co ty mi chcesz taką krzywdę zrobić?
Chciała przystąpić Jadwiga i do ostatniego namaszczenia, ale to tak nie można. Pogrzeb zrobił jej kościół za darmo, jako zasłużonej i aż tak lubianej przez księdza, że nie mógł śpiewać przed wyprowadzeniem, bo mu w gardle zebrało na żal.
Le. był u państwa Koch. Nocował, dniował. I u ciotek. Genowefa, ta od „to samo ciało", nie poszła na pogrzeb, bo kto zostanie w domu, wszystkich swoich wysłała.
Ciotka Honorata mało się rusza.
— Z nią już nie jest tak dobrze, miała chęć nie żyć, ale ja jej kazał jeszcze. Nie poszła na pogrzeb, bo okropnie się boi przeziębienia. Najmniejszego. A ciotka Maryna, też rodzona siostra ich i matki, najstarsza, dobrotliwa, świętowała, jak jej mówiły:
Wisia umarła
to ona
zawiąż mi tam chustkę, bo mi wieje
to one
słyszałaś? umarła Wisia, w Żarnowcu
czekaj no, bo mi tam źle zapięłaś...
I nic więcej. A przecież u Jadwiśki raz tak się zezłościła za nią na jej męża, że podobno ją najpierw zatkało, a potem zaczęła krzyczeć na jakimś kurzym czy kogucim zapianiu.
Więc Le. wracał późno w noc z Krosna. Idzie zza rzeki, idzie przez wodę na okrągło mostkiem, wchodzi pod skarpę, widzi w żywym płocie między jego ogrodem a ich zmarłej siostry i szwagra — stoi ktoś.
— wchodzę coraz wyżej — patrzę... chyba moja siostra... bo tak nieraz stała za życia, ale gdzie by ona... przecież nie żyje... podchodzę bliżej — stoi w żywym płocie. Moja siostra, trudno... Bo kto? Ale jeszcze bliżej idę, a widzę od dołu spodnie — aha, to nie moja siostra, bo nie kładła... to chłop. Podchodzę, Szamocze się. Nie może z tego żywego płotu wyjść.
— panie, pomóż pan, bo ja idę na stację
— a na którą stację pan chce? Do Turoszówki to daleko, i noc, a pan podpity
ja do Łomosówki pod Łańcutem
ohoho... Co pan, to gdzie pan zajechał?
a gdzie ja jestem, nie pod Łańcutem?
— o, proszę pana, nie, między Krosnem a Jasłem.
No i zanocował w pokoju holenderskim, tam gdzie Leonowi nocnik z kupą rozbił się o kratę i rykoszetem wszystko w niego poszło, aż krzyczał
— ratujcie biednego!
bo myślał, że okno, i już, a krata mu umkła.
Le. w piecu nie palił. W żadnym. Bo to pogrzeb, stypa, narodu, rodziny. To brał do siebie a to Stefkę, od tego umierającego dziecka w 44 roku tu na ucieczce, w niecce na chleb, a teraz na cmentarzu i z tym dzieckiem, pięknym kawalerem, i ze sześcioma chyba starszymi była, potem stała i czekała, i trzymała w ręku siedem czapek. A to ciotkę Genę zabrał. A to kulawego przyrodniego brata, co się cieszył, że jeszcze jeden do roboty przyjechał. Na mnie. No, miałem wtedy dwadzieścia siedem lat. Ale ja przyjechałem na co innego. Na uczucia. I na sztukę.
No i przyjazd się udał. Przyznacie. Za bardzo. Skoro mija — ile? — dwadzieścia cztery lata, a on za ścianą... że aż złości, bo jest i jest.
A wyjechałbyś!
A ty nie możesz! — on mi odpala.
No i nocował w tym zimnie, bo wtedy była zima, choć Zaduszki, piętnaście stopni mrozu, a nie jak teraz, a to pięć, a to siedem ciepła, a tu już Sylwester. Jak w Paryżu. I to tym lepszym. Le. nakrywał się pierzynami i czytał. Najgłówniejszą lekturą był pamiętnik pani L. Z Jedlicza. Kazał jej na sam koniec opisać dzieje swoje, kogo z ciekawych ludzi spotkała. Klobasę, Lorkę, Łukasiewicza... A ona o nich nic. Owszem, o różnych. I o sobie. I o wojnie. Nawet dużo zmieszczone, pakownie, ale patetycznie, czasem ogólnikowo, czasem bez dystansu do siebie, na ogół w stylu „Lesiu, widziałam". Chociaż przechodzą różnice, przechodzą... i pakowne to, ale... takie montowane specyficznie zwrotami-buforami, dziewiętnastowiecczyzną od grzesznej strony...
Przywiózł ten pamiętnik. Był wtorek i on o pogrzebie, i z tym. Bo we wtorek wyjazd i w dwa potem wjazd, na świeżo zdanie sprawy grupie. Całe piękne. I docenione. Razem z pamiętnikiem nauczycielki.
— Zasłaniałem okna i czytałem po nocach, i śmiałem się jak głupi na głos, bałem się, że mnie kto podpatrzy, co ja robię, tu pogrzeb siostry, zwariował czy taki zwyrodniały? Ale mówię wam, że dobrze robiłem, że czytałem, bo mnie ciekawiło i odwracało uwagę, ale zaraz tak rozśmieszało, że musiałem, no gdzie tknąć, sami widzicie. Ten pamiętnik był naszykowany dla mnie. U siostry pani L. w Jedliczu. Bo poszedłem zaraz tam po to.
Pytam go:
Co? a ta siostra co teraz? chyba już w ogóle mumia?
Co? Mumia? — Le. na to. — Ja wchodzę, a ona żywiutka, oczy jej świecą — „witam szanownego pana", i dalej mnie prosić, zabawiać...
pana siostra Jadwiga i moja siostra Jadwiga — mówi — obie umarły teraz, możemy sobie podać ręce — i podała.
proszęż szanownego pana, myśmy z siostrą w Krośnie miały salony w krzakach bzu, myśmy tam zamiatały, przyjmowały gości.
W pewnej chwili zaczęła śpiewać kuplety Zbierzchowskiego:
sery, likiery, damska pończoszka...
I podrygiwała sobie.
— widzi pan, to lustro zasłoniłam, bo jak siostra miała umrzeć, pokazało mi się w nim coś brzydkiego, taka zdzira.
— bo proszęż szanownego pana, my jesteśmy z domu...
I opowiadała. I chciała dalej. Wesolutko. Rusza się.
Nie śpi?
Gdzie tam.
— Wyzwoliła się.
— Ona by miała do powiedzenia. Do opisania. I co. I chęć.
Namów ją. Niech kończy za siostrę pamiętnik.
Ona by poszła na to.
No...
Paluska dostała od Le. pocztówkę z Częstochowską, na odwrocie cytat „I zabrał ją Pan spośród nieprawości" i wieść o śmierci Jadwigi. I telegram od Jędrka, którego wołała Ksander i nim się chwaliła przed wycieczką. A Ksander, bo tak na imię miał jej stryj. Podobny. Ale nic więcej nie opisali jej, bo i nie chcieli, bo jak, po co. Ale jej było mało. Trzeba przyznać, było tej wieści za skąpo. Napisała do Holandii. Misiek poruszony. Bo zaprzyjaźnił się na swój sposób, ale prawdziwie z tą Jadwigą. A nie wiedział, bo Le., tak jak mnie o Adasiu powiedział za rok, tak tu chciał oddalić, rozpylić, bo Misiek napisał: „Myślałem, że to jest sprawa delikatnej przyszłości".
Więc myślałby, że kiedyś tam... ale baba żyje, gotuje, chodzi, na Święta bym go zbył... o, byle czym, a jakby doszło do wakacji, to, no... to już bym mówił „o, to było jednak dosyć dawno"
i przeszłoby samo w sprawę delikatnej przeszłości
a żebyś wiedział, a tu baba Ameryka popsuła, musi wiedzieć.
Przyleciał Tadek.
— list od Paluskiej. Znikąd nie może się dowiedzieć, jak to z tą Jadwigą było i jak się skończyło. Opłakuje ją bardzo
niech ją diabli
trzeba jej co odpisać
odpiszcie
— no dobrze, o pogrzebie coś z tego, co pan opowiadał
— o pogrzebie nie trzeba.
Odpisali jakoś. Nie najkrócej. Żeby coś miała. Ona do Le. Bo zdobyła adres. Rada — pisze — że zdążyła poznać taką ciekawą i dobrą siostrę stryjeczną — a kto to ta Irena? Czy to półrodzina, czy żadna?
co ja jej będę tłumaczył
napisz, że pół
— kiedy ona nie pół, bo ona z ojca Kaifaszka. A jej matce jeszcze całkiem co inne. ...ińska z niej żadna. Ale co ja będę o tym do Paluskiej. Ta Mery to ciekawa wszystkiego. Ona zresztą jest bezczelna.
— No, nie taka bezczelna...
— Ja ją pytam przed dworkiem, bośmy szli do muzeum:
a ty czytałaś co Konopnickiej?
nie — ona na to grubo, śmiało
a wiesz, kto to był?
— niee — ona na to dalej śmiało
— to ćśśś... nie przyznawaj się do tego tutaj i jak wejdziesz. A wiesz co o Mickiewiczu?
— niee...
Tadziom zaraz odpisała. Do Le. chyba skarżyła się, że jak ma pisać po polsku, to wszystko jej się rozpada. Le. stawia wniosek:
— Trzeba drzwi pilnować, bo jak te posągi wolności ruszą, jak tu te Ameryki zjadą, to niech Bóg zachowa — aż się złapał za twarz.
Śnieg zalewa,
śmierć zalewa, zawiewa
A potem topola-sokora będzie miała wciąż jeszcze dwadzieścia osiem liści albo trzydzieści jeden. Pewnie, że sparszywiałych na twardo jak figura. I śnieg. Czyli obca sprawa. Pokrowcowa.
I co? Przespałem się raz, przespałem dwa dni — i śnieg! taki popłochowy. Od razu rzuciłem wróblom rozmaitości na balkon, gołębiom bułkę, na dół, w śnieg. Ale po bule w śniegu przejechał w nocy z hałasem rozgarniacz. Topolę też zaskoczyło, zamalowało. Skok. Choroba się wlecze, wlecze, nagle siup — na tamten świat. Tak było teraz z siostrą Le.
Siedziała, bo jej wygodniej, o szóstej rano. Rozmawiali. Zdjęła z palca obrączkę:
— żebyście nie musieli zdzierać mi potem, bo to niemiłe, masz tu, schowaj dla Bartka, jak będzie miał osiemnaście lat.
On schował obrączkę, poszedł zamiatać sień, chłopcy byli koło domu. Zamiótł, wchodzi, coś do niej mówi. Ona patrzy i nic. Półtora roku było choroby, i jeszcze mówiła o przyszłych wakacjach. Ale on patrzy, a ona oparła o stół głowę, i wielki oddech. Cisza. Uniosła głowę. Znów o stół. Oddech. I tyle.
Pogrzeb był huczny. W same Zaduszki. Ludzie ją lubili. Ksiądz mówił:
— umarła zwyczajna kobieta, a skąd tyle płaczu?
— To jednak może być i tak — mówię do Le.
— Jestem bardzo zadowolony z tej śmierci. Że taka. A to ma wielkie znaczenie.
— No pewnie. Dlatego się pocieszam. Że nie musi się dusić.
— To dużo wiadomo — Le. się śmieje.
— No, ja wiem, że nie wiadomo, ale to, że różnie...
To jest przymusówka
no tak
mus, nic się nie wybiera
wiem
— przymusówka
— wiem, ale
— będzie, co dadzą
tak...
Ona nie chciała umierać.
— Twoja siostra? Ja się nie dziwię. Co z nami będzie?
Ale się przygotowała.
Tak. I wierzyła, że jeszcze się uda z rok. To co?
— Nie chciała umierać, i już. Ja nie wiem, czy ona dojrzała do śmierci.
Ee...
Nie jestem pewien.
— Była dobra dla ludzi, nikomu nie rzucała kłód pod nogi.
— To to tak.
— Jak podśmiała się z Wacusiowej, to zaraz była gotowa ją z Wacusiem przyjąć na mieszkanie.
— To wszystko tak, ona ludziom nigdy nie wadziła.
— Agnieszka, jak mówiła o swoim nocowaniu, że „taki kłopot", to powiedziała „tu nijakiego kłopotu nie ma".
Na wszystko zgoda
to co? mało? co oprócz ludzi?
mnie chodzi jeszcze o co inne...
domyślam się... sama z sobą
— no właśnie. Niepotrzebnie mi powiedzieli jeszcze. W ostatnią niedzielę przyszło do niej do szpitala trzydzieści sześć osób, czekali na korytarzu, ona siedziała w oknie, odwrócona, podparta łokciami, ręce przy oczach, i nie chciała nikogo widzieć, prosili ją „Wisiu, spójrz tu na nas", nie pomagało, ciotka Genowefa stała i prosiła! „Wisiu, odwróć się na chwilę", a ona, palce przy
oczach... i nie odwróciła się
może jej się płakać chciało i...
Toteż właśnie...
Matka Le.
Przejeżdżaliśmy wtedy przez Żarnowiec. Z panem S. K., malarzem z Krosna, i księdzem S. Był 1960. Matka Le. chorowała od wiosny. Le. woził ją po szpitalach, nie było nadziei. Teraz patrzymy: karetka szpitalna przed domem.
— niech pan zatrzyma samochód — wołamy — kto poleci się zapytać, o, ksiądz najlepiej.
Ksiądz Salambo buch w żywopłot i pod jabłoniami wpada w ganek, chwilę go nie ma, wraca:
— panią S. zabierają właśnie do Krosna do szpitala. W tej chwili się myje.
Za jakie dwa dni pan S.K., malarz, mówi do mnie:
powinniśmy odwiedzić panią Bronisławę, bo możemy jej już więcej nie widzieć
tak, chodźmy do szpitala, ja mam nawet misję od Leszka. Żebym był ja i pan świadkiem testamentu
— o... dobrze, ale jak tu zacząć...
— o to chodzi. Mówiłem mu, że jak to zacząć, a on uparł się, „mama sama o tym zacznie".
I miał rację. Na sali ponuro, łóżek sporo. Nie wiedziałem, które łóżko.
— O... jest pani — mówi malarz K.
Spojrzałem na czarną i wychudłą postać, która usiadła na nasz widok, bo leżała. Nie poznałem.
Umówiliśmy się z nią na drugi dzień, że będziemy my i rejent. Bardzo jej na tym zależało.
— A czy tu możliwie?
— tu wszyscy dobrzy...
— a pani jak się czuje? boli co?
— nie boli.
— Leszek przyjedzie... jak tylko będzie mógł.
— Leszkowi choroba się znudziła. Wisi też się znudziła, jeszcze prędzej
ale przychodzi?
— znudzona moją chorobą.
Było coś jeszcze o dachu, o domu
— Leszek nie naprawi, a by trzeba dach naprawić... ale gdzie on tam się tym zajmie.
Umarła za trzydzieści pięć dni.
Leżała w domu. Leszek z jednej strony, Jadwiga z drugiej. Na koniec trzymali ją za ręce. A ona wołała:
— Trzymajcie mnie mocniej. Nic nie czuję. Już idę do grobu.
A Leszek o dach zadbał. Z Holendrem cały zmienili. I o ogród zadbał. I o trawę, i o pokoje, i zjeżdżają tam, i Misio dudra w ogrodzie, jak mu Le. pozwoli. Bo pyta:
— Pozwolisz mi trochę podudrać w ziemi? — nie może zwalczyć holenderskiej natury, i nie chce. Ludziom to się u nas podoba. Le. często zły o to w Żarnowcu. A w Warszawie zły o książki. Ostatnio były ustawione na wysłanie do Holandii na nazwiska pań, ciotek, bibliotekarek, w szarych paczkach dookoła przedpokoju. Papier szumiał rano godzinami. Potem w nocy światło w przedpokoju, krzesło pod pawlaczem, wyjmowania, ubijania. Szumy, szare papiery rozfalowane, odpływy i przypływy. W saloniku Le. tak pozagracane, pospiętrzane, że strach. Jak co gdzie się włoży, to długo czekać na dobrą wolę Le. albo na przypadek wysypania się na widok. Misio ostatnio szukał drugiej płyty Vesperów Monteverdiego. Le. tak to kocha, ostatnio nie chował płyt nawet do koperty. Nawet Vesperów, nawet z Monsaratem i Solesmes nie chowa, a trzyma tak, a jak co na tym, pod tym, to też trudno, mówi z łóżka
— nie mam już siły.
Misiek pozbierał. Ja raz zbierałem, chowałem, to nakrzyczał, a jak ułożyłem do kupy drugi raz, to wystawiał odtąd płyty na parapet, prawie na blachę, okna w lecie zostawiał otwarte, zawsze lubi zostawiać, jak wyjeżdża. W zimie też lubi
— pluskwy wyginą.
Nieraz Włodek pilnuje dwa miesiące tych otwierań. Tylko w najgorszą burzę zamyka i zaraz leci odemknąć, bo jakby go ten nagle nakrył na zamykaniu, toby miał a miał.
No i wtedy padało troszkę na obwoluty, czasem sypały się manne kaszki z tynku. Mówię o tym do Przemka.
— Ale dlaczego on tak? — nie mógł zrozumieć. Teresa mogła:
— Nie wiesz? dbają, a on nie chce, niech się sypie, leje...
A mama Le. była łagodna, choć nie poufalili się z nią za bardzo, bo nie mówiła za dużo byle czego, nie ośmieszała się, pomyślała, nim co powiedziała, i była sprawiedliwa. Na targu brali ją za hrabinę Bobrowską, a hrabinę na furze za wieśniaczkę, obie na furach. A jednak krowy jej chciały coś z powagi odjąć. Raz takie błoto. Krowy lecą drogą między zbożami, wypadają na łączkę pod domem, jedna za drugą kłusem. Któraś z pękiem fasoli. Za nimi pędem, z kijem w górze, z krzykiem pani Bronisława. Żeby im nie dać wyrwać po drodze. A i tak ją oszukały.
Pasałem te trzy krówska czerwone. Kapryśki. Rano od szóstej do dziewiątej. Co drugi dzień ja. Bo co drugi dzień Le. Były świetne wrześniowe rana, czytałem Dyla Sowizdrzała po krzakach. Ale krowy mi nie dały. W trzy strony tak się zaraz rozchodziły i w takich odległościach, że nim przeleciałem od pierwszej do drugiej, to trzecia już kradła, co mogła, pierwszej we łbie już było to samo, a druga uciekała pędem, ale buraki całymi pękami wyrywała po drodze i z tym w pysku gnała, nie puściła. Wiedziały, że nie walnę kijem. Były niemożliwe i urocze. Nieraz chodziły koło mnie, pozwalały się sobą zachwycać, wkładały gębę do papierowej torby nie prując jej i wyjadały moje śniadanie.
A o siebie się bały. Raz zachciało nam się z nudów i upału kąpać i myć. Jedną Kapryśkę wzięliśmy w troszkę większy dołek, żeby się zamoczyła nie do brzucha, ale wyżej, to tak się przelękła, że się topi, oczy nieprzytomne, rogi latają, jeden mnie bęc! w obojczyk, bolało z miesiąc.
Ten Bóg
zajmująca osoba
Były tyły września. Jechaliśmy z Krosna do Iwonicza taksówką. Ja, fotograf pan Stach, malarz pan Koch i ksiądz Salambo, gospodarz jazdy. Jak zwykle, szofera wziął takiego, który jeszcze go nie wiózł — choć to mało możliwe — albo takiego, któremu spłacił już raty za poprzednie jazdy. Zawsze brał taksówki, zawsze płacił część, potem brał innego szofera, jak ujrzał na postoju wierzyciela, to oddawał tak, że zostawał jeszcze winien dwadzieścia złotych, albo wołał — objedźmy dokoła, dokoła.
Liście w słońcu i kurzu; jeszcze ich sporo... pogoda... Humor... Ksiądz Salambo któregoś poprzedniego dnia wyjątkowo zabrał mnie autobusem.
Gruby, mały, pod pięćdziesiątkę, w byle jakim palcinie, wypchanym, teka mało się nie okoci. Tu gruszka, tu tomik Konopnickiej, tu brudna koszula z kiełbasą, wiersze na bibułkach, jego własne, na przykład o Cygance, sypią się z kieszeni.
W taksówce do Iwonicza opowiada:
— A wiecie, tu raz, o, w tej kapliczce, zamknęli starego Żyda z brodą, tak że widać go było przez te szyb-
ki, i puścili wieść:
— Bóg Ojciec ukazał się w kapliczce rozumiecie panowie, co za okazja? nie Chrystus, ale Bóg Ojciec, to się nie zdarza. Jak ludzie zaczęli lecieć, patrzeć — jest. Dopiero potem, ano, otworzyć z kłódki, wypuścić starego Żyda z brodą.
Tak, bo Bóg Ojciec pokazał się jako krzak w ogniu Mojżeszowi, co go tak przestraszył, słup przez pustynię, no, w raju to był początek. Tylko głos Mojżesz słyszał... Potem błagał on i inni. Bóg powiedział, że przejdzie jako chmura, ale będzie widziana dopiero z tyłu, po przejściu. Potem jednak dał się namówić. Na grubo. Mojżesz rozmawiał z nim twarzą w twarz. Mało tego. Pytał, czy inni
tak — Bóg zgodził się — cała starszyzna, siedemdziesięciu dwóch sędziwych Żydów, niech wejdzie tu, do arki, dostąpią tego, co chcą...
Mojżesz zleciał, ogłosił, podniósł się rejwach. Młodsi biorą starców pod pachy, pomagają iść. Bo to na górze, góra nieniska, pewnie kamienie, osty...
Mała godzinka
Koniec listopada. Ruch. Niecała czwarta po południu. Samochody. Spieszę się, a tyle przejść przez jezdnię. Bp muszę zdążyć obrócić na Wybrzeże — do doktora Jasia — i z powrotem w domu być na piątą. Ale jestem na dobrym chodzie, to mnie bawi, i iście, i tłok, i sklepy.
Na rogu pogapiłem się na jasnowłosego światowida regulującego ruch.
— Nie omijać drobnych przyjemności, nawet kiedy malutko na to czasu.
I wstępuję do księgarni radzieckiej po płyty. Nadłożone trochę drogi, ale się opłaca. Bo będę wracał Tamką, to teraz Ordynacką i schodkami. Po drodze podoba mi się.
— A gdzie ta kaplica?
Nie ma. Rozebrana. Miałem jej żałować. A teraz prawie się nie zauważa braku.
Agnieszka mieszka w kamienicy na Wspólnej od urodzenia. Traktuje tę kamienicę z podwórkiem jako oczywistość. Zna się na tym, owszem. To, że tam rzadko jest, to inna sprawa. Ale jaka byłaby ta kamienica jeszcze inna, gdyby zbombardowali, spalili. Nagle nie ma. Jak z człowiekiem. Nagle ważne jest życie, bo umarł.
To są grube efekty.
Ale może taki gruby podział na to, co jest, i na to, czego nie ma, ma sens.
Jestem już na schodach Ostrogskich, skręcam w Tamkę. Ślisko. Pogranicze mroziku.
— Ale czy to, czego nie ma, w sensie tym, że było i nie ma?
Miało być w tym?
— A może podział na rzeczy, które są i nie są ani nie były?
Ale jak tu wiedzieć, co było, a co nie? Albo w tym samym czasie na innej planecie, albo w Australii, albo w NRD. No, mówią o tym, uczą, to się wierzy... No tak, a jak mówili, że ileś pokoleń temu Bóg jak słup prowadził kupę ludzi przez pustynię, wierzyli w to na tej samej zasadzie.
Zlatuję Tamką w dół. Nieba tu dużo. Bliższe. Chmury półwieczorowe.
Przestrzeń... ćmawość... człowieka to zaraz przygnębia, a Boga nie. Dobrze być Bogiem. Nie boi się przestrzeni, czasu ani wypadków. Materia jest ciągiem katastrof, bo to wynika z jej kitoszenia się. Przez kitoszenie zalęga się niechcący życie. No, te różne chwile. Te marne trwania, trwanka. A Bóg nie. Spokój... Skupienie.
Patrzę w to niebo
— ,,A duch boży unosił się nad wodami."
Więc był, wszędzie, ale jakieś jego jądro było tu i tu...
Przesuwało się. A reszta — to jakby macki czy radar.
Macki... to potwór. Bóg jest potworem potworów? Nie. On jest wszędzie, ale nie jest materią. Nie chciał nią być nigdy. Jest tylko duchem.
A duchów się nie boję, duchy są rzeczą przyjemną.
Więc
„duch unosił się nad wodami"
jak motyl?
radosny...
To niepoważne określenie?
No, czuł w sobie moc woli, chęć robienia czegoś. Zaczął robić wszechświat, te światła, ciepło, bo go też gnębiło? Nie, to z radości, z nadmiaru energii.
Światła. Sklepy. Tamka to świetna ulica. Bo idzie w dół. A na końcu Wisła.
— I jak wygląda Wisła? — spytała mnie u mnie o piątej Jadwiga, mama Ani, ociemniała.
— A byłem nad nią, ale jej nie widziałem. Miałem ją nawet w oczach. Kiedy wlatywałem po schodach do doktora Jasia.
Zosia leżała na kanapie. Mama Zosi się krzątała w kuchni, w przedpokoju.
— Nie poznałam pana w pierwszej chwili.
Tak — mówię — bo coraz trudniej mnie poznać.
Nie, nie, pan dobrze wygląda.
O, właśnie, za dobrze.
Zaokrąglony...
To to...
A wiadomo, zęby, których nie ma.
Jasio się śmieje. Zosi błyszczą oczy. Mama Zosi wygląda jak zawsze na rokokową damę. Oni się mało zmieniają od lat. Ale jak im to powiedzieć, to mówią
— o tam... daj spokój
gdziee...
A może mają swój dobry dzień. Siadam, mówię:
Takie miasto to łakoma rzecz.
Aaa — Zosia na to.
Sklepy... Nawet i tu można dużo kupić, oglądać. A jak było po wojnie... Przypomnijcie sobie. I jak to z pozorów pomału robi się rzeczywistość.
A tak — potwierdza Jasio, który zawsze mówi to, co myśli, nie uznaje konwencji udawania.
A wiecie co — promienieje Zosia — jaka przewaga jest tamtych czasów nad tymi?
No?
Że byliśmy wtedy młodsi, o... — i podnosi się.
A ha ha — Jasio na to. — Ale wystrzeliłaś z grubej berty...
Co tu dużo mówić — Zosia idzie nastawić wodę, wraca — ile rzeczy człowiekowi wtedy się podobało, dlatego że był młody.
— To racja.
— Nawet wojna, w 39 roku miałam dziesięć lat, i jak miała wojna wybuchnąć, to modliłam się, mama mi kazała, „Boziu, zrób, żeby nie było wojny", a potem po cichu „żeby była, żeby była".
Miałem mieć humor, radość później, wieczorem. Trochę miałem. Jeszcze i tak najwięcej zaraz po powrocie.
Ale wybuch był w tym leceniu w dół i potem pod górę Tamką. Ale to stara tradycja i prawo. Z wybuchem, zanim się co zacznie. Z przeżyciem czegoś, co ma być. Te wszystkie Wigilie, Wielkie Soboty, żydowskie piątki wieczorem ustalone są na tym doświadczeniu.
Frywole — 2
Grudzieństwo
Grudzień, i są grudy. Wyszedłem. Półbiałe, siwo-brudne, przymazane. Jak śledzie. Ślisko na tej beczce.
Niebeczkowo na Marszałkowskiej niby. A ja dziś ją w tym zobaczyłem obco. I właśnie przytoczoną. I że to miejsce, jej, moje, sklep, brama, powinno być nie tu, dlatego że to tu i zawsze tu, a kręcić się po ziemi za ciepłym słońcem. Byłem na poczcie telefonować. Telefony też dziwne stworzenia. A jeszcze szeregowe. Połyskują, chłodzą, a do tego robią siupy. Łykać wszystko. Przypiąć się do każdego ucha. Ucho jest ciepłe. Pępowina. Rodzi się rozmowa, rozmówka za rozmówką, całe mioty.
W spożywczym z samoobsługą furtka z panią z maszyną rudududud, niezmienna pętla dokoła bułek i toreb. Wiraże. Grzebania. Mijanki. Zewnętrzne towary wieją oknami, drzwiami, same są zimne, bo puszki, blachy, sery w srebrach. Wyjście drugą furtką z drugą panią rutututu. Niewinne, a z tymi paniami, rano, wieczór, rano, wieczór, postarzeliśmy się tak o piętnaście lat. Zawsze tym sposobem można niezauważalnie dojść do Bolesława Chrobrego.
Po południu wyjrzałem: niebo żółte.
O, racja, to ta okazja, co to tylko jak śnieg, może nawet specjalny, zlasowany, a jednak całe jego połacie są, świecą. Jak na moim skwerze. I one robią coś tam lustrowego z niebem. Niebo oklapłe, krótkie. Z koloru jak przyjezdne. Śnieg się nie nabył jeszcze. Świeży towar. Banany. Egzotyka z odwrotnych stron.
A szumu dokoła połcia! Grudy się dały stratować. Pies szczeka, jakby szczekała mokra bielizna. Ludzie wsiąkli. Wietrzę. I wietrzę. I znów otwieram. Pocieplało. Topola malutka. Ani jednego listka. Nic. Ściemnia się. Skwer maleje, bo połcia ubywa. Szum kipi. Potem na śniegu krechy, pozadrapywane lustro rańsze.
Le. wyszedł na długo. Grałem. Pisałem. Święciłem wieczór i huzia w noc! Leżę. Puszczam już stare Boże Narodzenie. Po ciemku. Goście? Gość? Czy to dym? Potem Le. wrócił, poszedł spać. Znów zgasiłem światło. Czy to ktoś przyszedł? Rozsiada się na łóżku. Może ściana tylko podeszła, poczuła się zaproszona. Te jaśniejsze rzeczy w nocy mają tupet. A okno? Okno bije poświatą przez gruby gałgan. Jednak połeć. A może ma się pod koniec nocy? Bo nie było tak jasno. Leżę. Cisza. Na łóżku siedzi. W dole szurają śniegiem, szufladują go. Puszczam płyty. Adwent. Przyjście. Tam zbierają i zbierają. Z placu. Ciemno z plamą w miejscu stoi. Tą w ramach okna. Ta plama przejaśnia się i gasi, raz odchodzi, raz chyba jest, kitosi się. Licho wie co. Kto to? Aż się zmęczyłem. Palę światło. A to dopiero druga. Pchanie śniegu nareszcie ucichło. Poszli spać. Wszyscy. Nad ranem więcej mi żal tych przymuszanych do śniegozbioru. Patrzę za gałgan w szybę. A wody. A świeci. I połeć jednak jest. I świeci. To i ściana pchnęła się w odwiedzinki, w majaki, przespała się na siedząco.
A może to kto inny? Póki mniemam, wiem. A niech tylko przejdzie to. Zaczynam nie wiedzieć. Do końca życia. Na zapas. I zwątpienie w tył też idzie. Cofa się, cofa.
Frywole — 3
Technika kuszeń
Skupienia. Ześrodkowania.
Pisać o tym. W tym być. Kim? Nie z nastroju, nie nawet z samego napięcia, nie tym; a starającym się być cierpliwym. Czy się staram? Mało. Niewysoko pcha mnie chcenie, żeby zasłużyć się sobie i tym na pisanie.
Listopadowe, grudniowe krótkie dni sprzyjają. Wpadaniom szarego blasku, bo na nie długo i przez grube zasłony, jak przez sita, dzień cedzony. Bije w podłogę. Odbicia. Ja z łóżkiem w sześcianie. Świat się chce wlać. Naokoło za oknem żywioł. Lód świeci. Tu rozpuszczenia. Spód na słupach. Na palach. Tyle się wlało. Osada. Ja w łóżku i te inne graty, ciuchy dookoła. Błyszczymy i zarastamy. A właściwie wisimy z blaskiem. Możemy mieć wizję. Ze siebie nawzajem. I mamy. Świat odbił. A płyniemy my i ani kroku.
Jak ma być dobrze, to ma być zmęczenie. Jest. Od długiej przytomności oczy gubią ścisłość. Starania nie te. A za to polot zmysłów. Graty na ścianach to łapią. I grają. Dla mnie. Ta wzajemność.
Sjesta obrazów. I różności. Wieszak. W kącie kanciaste niewdzięczności z płótna, listwy, lewe strony. Robi się ćmawo, bo o to łatwo. I już wdzięczna rola. Profil. Znam go. Znam cię, szatanie. To takie przezwisko. Przegięty. Spojrzenie skacze. On się porusza. Kusi.
O anioły trudniej. Ale i one zstąpiły na ziemię i używały z tutejszymi córami. Był wypadek, w Biblii. Teozoficzne serafiny wlepiły się w błoto, w krew, żeby poczuć. A goście Abrahama, ci skrzydlaci przy stole, narazili dom, gospodarza i siebie, bo wpadli na siłę, chłopy, obcy, i chcieli się dobierać do tych trzech. Bo młodzi, piękni, i nowość, i skrzydła. A to podobno była sama Trójca. Abraham obronił. Więc dostało się najwyższym, najświętszym. Pewnie, że po co się ucieleśniali.
— Wiem, żeś sztuczny, płaski, podejść — rozpuszczasz się w konkret, a wierzę. Trochę chcę. Nie ma okazji, jak tak być w jaskini u siebie, to przymierza się i do tego. Można od razu do razu nawet nabrać smaku.
Miało być uduchowienie, natchnienie. I jest, ciągnie się. Ale cielesność robi psikusy. Duchy też. Chce się ich jak dymu, i to już grzeszek. Potem się ściemnia. W oczach ciemność mruga, błyska. Burza nieraz idzie. Ta omamowa. Duchy się kłębią, a to już wymiary wypukłe i zmienne.
Bosch. No tak. To z tego. I inni. I naprawdę ci, co siedzieli po kątach świata. Tacy, siacy, pustelnicy. Nie pomoże jeść mało i sucho. To czasem sprzyja. Im się właśnie takie różności ulatniały z kamienia zamyślenia. Dymiły, krążyły nad głową. Cieliły się i kusiły.
Nie ulegali? Nie wiemy, co którzy, kiedy. O tych, co wiemy, że święci, to wiemy, że odpychali z trudem, że aż nie mogli; że w końcu świętymi zostawali, ale ulegali nie raz i nie dwa, nim co. Że pewnie im w końcu te dokuczania dogadzały. Można było oczekiwać na to, owo, na zamęt. Nawroty. Oczy głupieją, ręce chcą też, łapią się za sam dotyk. I to starczy. A są i nowości, i intrygi, bo wymiany. Te majaki i wymysły potrafią się kłócić z sobą, wypychać. Z zazdrości o pustelnika. Faustowi dymiło na ogniu ze słojów, garów, a ciuchy, rozhuśtywania, kołdra puchnie, puchnie pod palcami, nabrzmiewa, rodzi, jak ją dotykać, te korpusy, fragmenty. Uszy wrzucić w morze chęci. Będzie szum i spiętrzenie siebie.
Święta, Sylwester 1973
Pani Helena K., malarka, zrobiła mi cztery rysunkowe portreciki łóżkowe w różnych wychyłach i pozach papierosowych jeszcze w starej pościeli
— o, tu narysuję dziurkę po papierosie
bo była, zawsze jest, gdzie bym nie nocował, i nigdy jej się nie da ukryć.
Nową pościel sprawiły mi — jak kiedyś już — polskie kobiety. Na czele z Jadwigą. Ania Tadziowa dobierała kolory, bo przecież tamta tylko światła widzi. I dobrze. Prześcieradło niebieskie bez deseni. Kołdra, poduchy, jasiek w jasnoniebieskie na żółtawym, w odłamki i w duże niebieściunie turkusowate serca do góry nogami, z niebieskim czubem u ostrza, czyli nie tam gdzie Serce Jezusa ma ogień. W aureolach le rocaille.
Nawleka mi to wszystko Le., bo ja zmęczony. Potem puścił nową rzecz. Misiek przywiózł. Pogrzeb opatki. Le. świece zapalił. Przyszedł Tadzio. Rozdał prezenciki. Mnie sok jugosłowiański pomarańczowy. Sobie otworzył osobną puszkę. A cmokał, stękał, sam zachwyt. Ja go rozumiem. W swoich seansach, kiedy sięgnę po sok grejfrutowy, to zawsze po nim stękam i rżę z otrząsaniem. Potem coś jadł. Na tej pace cały czas, po Romanie, co mam w niej płyty, co Tadzio i Le. z piwnicy ją wnosili, co szparami Malina trochę polała herbaty i tak się wstydziła, biedna, że odechciało jej się mówić. Między płytami za to znalazłem okruchy. Przedostały się same. Z tymi więc gorzej. Bo to jak wszy. Jak zaraza. Do zwalczania albo do cudu. Zresztą z wszami też — wedle ploty — Chrystus miał do czynienia. Stała baba po prośbie pod kościołem. On wychodził z kościoła, pewnie nie sam — masz, żebyś miała co robić — i dał żebraczce całą garść wszy, na pewno nagle rozmnożonych z jednej. Może nasze prusaki, robale tam się zakitosiły.
A im więcej gatunków zdycha, tym więcej powstaje nowych. Katastrofa rosła odwrotnie proporcjonalnie do możliwości naprawienia. Jak z nakładami książek. Coraz gorzej, coraz świat bardziej psieje. Coraz więcej tego wszystkiego. Aż nagła heca z naftą. Brak.
Przy świecach nagle zobaczyłem sens mojego nowego garnituru łóżkowego. Zrobił się mistyczny. I wzory, i turkusy. Migdałowe serca w zimnych ogniach Ducha Świętego. Ale ile do tego trzeba było okrasy: opłatka, Dies irae, Holandia, rokoko. Le. i ja, i. ten pokój. Potem Le. dalej coś puszczał, zgasił świece. Patrzę, gdzie oni są, czy nie. Bo coś gdzieś ciut dymi, ale o wiele słabiej niż moje zjawy. Więc te dymki, jak sprawdziłem, to Tadzio na romanówce, zamyślony, słuchający, już niegłodny chyba, i Le. w bieliźnie.
Potem Le. chciał szykować dalej. A ja, że idę spać. On
strup zły, musimy wyjść!
przecież nie ukrywam.
Chciał zamawiać na święta Tadzia, Malinę. Ja, że nie wiem, co będzie. No i spełzło na niczym. W końcu przepraszałem Tadzia, jak szedł, a on
— to nic, i tak było dobrze, napiłem się, najadłem, nasłuchałem.
Potem przebiłem gwoździem po teatrze puchę jugosłowiańską, nagle poczułem zapach żywych pomarańczy. Zdziwienie. To można zachować? Po dwóch godzinach już uleciała sensacja.
A zacząłem od pani Heleny, malarki. Ona wychodząc mówiła:
— pozowałam malarzom i rzeźbiarzom do Jakuba Mniejszego, do Jezusa, do Kopernika, do świętej Teresy
Le. pyta:
do której?
a nie pamiętam.
Ja za to jej przedtem o ociepleniu się, to od pół wieku, bo do XIII wieku było właśnie tak. Potem oziębienie. I że lody się topią, przybywa co roku trzecia część milimetra. Potem o tym do Lu. i Lu., bo siostra Lu. też Lu.
— o, akurat, zmierzą!
Lu. i Lu. w śmiech.
— no, tak chybocze, chlupocze — ja od razu przekonany.
— i nie wierz Edkiewiczom. Nie wierz Edkiewiczom. Bo to wiadomości od Edkiewiczów. To są te instytucje, to jest groza instytucji.
— Proszę pani — wyjaśniał Lu. znajomej przez telefon — pani powiedziała, że ja nie lubię literatów. Ja nie lubię instytucji literatury. — I dodał: — Ale pani jest instytucją.
Święta — te łańcuchy świąt — w tym roku ze zrostami niedzielnymi, tyle że poprzeponiedziałkowe, ale Gierek idzie na rękę — mówią. Sklepy pełne towarów. Ogony mniejsze. Udało się z pogodą. Elegancka. Ciepło. Cały czas. Śnieg się kasował, wysychał na wafle, na kości. Jeszcze wczoraj kopnąłem Jadwidze, żeby wiedziała. Ona też kopła. Jeszcze mocniej. Le. z Miśkiem ledwie wyjechali, już wrócili. Ja zły o to. Obrażony.
Le. mówi:
myślałem, że uda mi się ani jednej kolędy nie usłyszeć, i psiakrew, po Świętach, w Krakowie, wchodzę do Franciszkanów, a tu szopa, gipsy, klęczą pod tymi żłóbkami, a z chóru nagle ,,Lili-lili-la". I w drugim kościele to samo. ,,Lili-lili-la"
a mnie się udało, że nie słyszałem — mówię. Życzenia świąteczne złożyłem tylko pani w kiosku, w bramie, bo ją lubię. Noworoczne tylko Jadwidze przez telefon dla dziadka, bo ma dziewięćdziesiąt cztery lata, a ja miałem tam wstąpić w nocy, więc uprzedziłem, że nie.
I tyle.
Sylwester c.d.
Pisałem w międzyczasie sporo. O jedenastej wieczorem pukanie w ścianę. Znam hasło. Ale czyje?
— Może to Adam?
Wiem, że nie żyje. Ale nie widziałem martwego. Miałem te żarty ze sobą po jego śmierci, na świeżo, że jednak żyje, że udawał albo że nieporozumienie, stoi na schodach, dobija się, w brązowym palcie. Tak i dziś. Przyjechał na Sylwestra. Podpity. Znów to hasło.
Może Cymi? Teik nie. Agnieszka albo Malina? To hasło Agnieszkowe. Tak. A nie: Leszkowe, Leszkowe. O! już pukanie i w drzwi. Idę, doubierywam się.
— zaraz, zaraz!
Oni u siebie. Misiek i głos Le. Otwieram: Malina.
— można? my na chwilę. Spałeś? Przepraszam, przepraszam
— nie spałem, wchodź
jest Tadzik, zaraz — wróciła wyjrzeć w swoich lwich psach — Tadzik pobiegł szukać Wojtka. Wojtek zginął nam. Szedł tu już i nagle nie ma go.
To ten — Le. doczłapał do pokoju — co tak siedzi, nic nie mówi?
Syn Berbery.
Mruczek, kuli się w dywanik.
Malina się śmieje. Le. ogląda się do drzwi niepewny. A to Tadzio.
— Nie ma go, znikł, obleciałem dookoła, nigdzie śladu.
Chciał być osobno, gdzieś iść — mówi Le.
Właśnie — zgodzili się. Mówię im:
— Myślałem, że to Adam może, jak było pukanie w ścianę.
— Co ty! — Tadzio się dziwi.
— No, wiem, ale może się coś zmylić na odruch. Bo rytm. Potem myślałem, że Agnieszka, a to Malina. A i że Leszek, że jego rytm, ale on tu, a to tam.
Mój. Bo to ja.
Tam?
Ja w ścianę nie pukałam
tak, ja nie byłem tu, a tam
aha? no tak
Posiedzieli do niecałej dwunastej. Z plecami o mój tapczan, na podłodze. Zasnęliby. Ale się zerwali. Le. wstrzymywał.
— musimy do naszych rodzin — Tadzio zakołował do drzwi. Malina za nim w psach, lwach, blada, ręce w kudłach.
ja wprawdzie nie mam żadnej rodziny, ale idę.
O dwunastej Le. do mnie:
Patrz, ta poczwara kupiła wino i odkorkowuje.
— Butelka już dawno stała — woła pyskato Misiek i robi parę bul-bul-bul.
Le. w łóżku.
ta holenderska natura, nie może jej zwalczyć.
Misio mu podaje. Kładzie się też:
masz
nie chcę, może szkodzić
nie szkodzi, trochę takiego nie
może zaszkodzić
Z Nowym Roczkiem
iidź ty
no, ja specjalnie.
Na tym dowcip się urwał. Strzelali. Tamci. Ci zasnęli. Ulica tupała. Baby coraz któraś, pijane, histeryczne
— cha cha cha cha cha cha
Wreszcie kłótnie z jedną parą. Idą w Kredytową. To ona krzyczy? Staję w drzwiach balkonu. Nie, to tu któraś, od wieżowca.
— milicja!
— on idzie, idzie! nie idź!
Milicja była. Czyli jeden szedł właśnie pewnie z dyżuru w budzie włoskiej. Drugi ukazał się na rogu placu.
— milicjaa! — patrzę, to pod wieżowcem, ona krzyczy, on w sweterku, szarpią się. Milicjant leci biegiem z hukiem. Za nim biegiem tamta para z Kredytowej:
— niech pan się nie wtrąca! niech pan się nie wtrąca!
Ale milicjant miał osobistą chęć. Dopadł do pary podwieżowcowej. Po prostu on ucieka, ona goni.
— on go uderzył — krzyczy wieżowcowa, w futrze, w ondulacji; niby tego, co szedł z drugą w Kredytową. Nie boją się, pewnie nie było tak źle. Milicjant jednak zainteresowany, nie daje się od wtrącania odciągnąć parze z Kredytowej. Szarpie sweterkowego, sweterkowy chce uciekać, szarpie go wieżowcowa. Ucieka w bramę do Marszałkowskiej. Ona w krzyk:
— zoostań!... zooostań!
Za nim milicjant. Za milicjantem ta z Kredytowej i ten, co ż nią, co woła:
— niech pan się nie wtrąca. To prywatne życie.
Ta z Kredytowej do tego sweterkowego już zza mojego węgła, już zniknięci:
— ja z tobą nie pójdę, ja z tobą nie pójdę!
Milicjant nie chce dać uciec. Ta w futrze krzyczy, chociaż nie leci dalej:
— zoostaań!
— panie, co pan się wtrąca, to prywatna sprawa, były dwie pary i teraz się tu zmienia
Ja muszę się wtrącać
Ja z tobą nie pójdę
Zoostaań!
Zamknąłem balkon. Coś jeszcze szło. Z Adasiem nie było problemu. W rok, jeszcze w dwa po jego śmierci. Ale teraz? Ja zmieniony, zęby, lata idą — już osiem bije. O nie... — chyba że i on jako żywy się przechował, lata mu szły — zawsze choćby niepewność o własny wygląd... po nagłym skoku niewidzenia. Ale jeżeli zestąpił na klatkę z przesłania astralno-magicznego po tych lustrach strunowych, to ma wciąż dwadzieścia dziewięć lat. Na to się nie piszę. Zawsze jest zmęczenie. Z każdym. Za dużo o jedną całą fizjonomię, fizjologę, fizyczność.
Oddycha się z ulgą, jak się zostaje z samym sobą. Lustrowcy, widmowcy, te latawce nad kołdrami, kołdrospychacze, bo i tacy są, kołdra puchnie, puchnie, robi przesuw. Potem się okazuje, że to ja się przesuwam. Czyli mną przesuwa. Coś. Życie i zmęczenie. Życzenia i złudzenia. O jedną, i to o całą fizyczność za mało. Zawsze o całą jedną. Tak, że i to źle, i to.
A w pół? Właśnie, właśnie. Ale to wymaga kształceń dojść, wpraw.
1 Maj 1935
W 1935 jako szczeniaczek poleciałem na pochód pierwszomajowy. Nadchodził wieczór. Pochód z placu Saskiego przewalał się w wąską Wierzbową. Z szumem, w tej ciasnocie. Mokro, zimno, deszcz, tłok, huk, śnieg i krzyk
policja!
policjaa!
policja!
Popłoch. Sztandary idą, zbijają się w kupę. Na chodniku tłum rzuca się do ucieczki, czarno, śnieg, mnie pchają w załom tyłu Opery koło Trębackiej. Ostatkiem sił zapieram się o ścianę, a już pchające się i pchane jak fala chałaty, pejsy, mycki walą się na kupę. Patrzę z przerażeniem, bronię się. Szybkie uspokojenie. Teraz chałaty podnoszą się. Kolejno. Z pomocą. Jedne spod drugich. W przekładańcu. Tak jak padali, tylko odwrotnie i wolniej.
Na placu Teatralnym błoto, pochód się rozpuszcza, ktoś przemawia z estrady, tłumek otaczający, na sztachetkach poszarpane wieńce, w rynsztoku czapki, bambusy po sztandarach.
Ulica Leśna
Przed wojną nieraz gadaliśmy z kolegą oparci o łańcuchy uliczne koło Grubej Kaśki, u wylotu Leszna, Rymarskiej i Przejazd. Przechodzili co i raz przechodnie i pytali z akcentem takim i siakim, ale zawsze żydowskim
przepraszam, gdzie tu ulica Leszna?
tu na wprost
przepraszam, ulica Leśno?
tu na wprost
przepraszam, gdzie tu Leśno, Leśna?
tu na wprost
ulica Leśna?
Leszna, Leśna?
1945 rok
W lutym 1945 roku czynny był w Warszawie tylko jeden sklep — na rogu Chmielnej i Szpitalnej. W tym sklepie stały trzy worki: z kaszą, z mąką i z solą. I nic więcej.
Nim wojna się skończyła, Marszałkowska nabrała wigoru. W jamach po bramach zaczęli handlować, czym się dało. Między kręcącymi się ludźmi chodził Turek z ciastkami przed sobą. Zatrzymany 1 sierpnia 1944 roku tramwaj koło Hożej miał na czerwonym boku napis „kawiarnia". Wchodziło się do środka, siadało na ławce i piło kawę zbożową. W Alejach Jerozolimskich sterczała w poprzek, nad rowem kolei przechylona, ni to wielka krata, ni to wielki ruszt po nowym dworcu. Bliżej Żelaznej było odludnie. W lecie o zachodzie wychodziło w Aleje Jerozolimskie dwoje starych ludzi, typowo śródmiejskich, z krową. Paśli tę krowę do zapadnięcia nocy nad wąwozem kolei, bo tam rosła bujna trawa.
W rok później było to już niemożliwe, ale było jeszcze możliwe trzymanie kozy w loży teatralnej teatru Bogusławskiego, oczywiście w gruzach. Właścicielką kozy była samotna dziewczyna. I też w tej loży na drugim piętrze mieszkała.
Wtedy redakcja „Wieczoru Warszawy" wysłała mnie na zdobycie „Prudentialu", czyli dzisiejszego hotelu „Warszawa". Wtedy był to dziurawy szkielet. Moja redaktorka działu miejskiego, która rok wcześniej sypiała w zabarykadowanym mieszkaniu w sienniku i której mąż po powrocie do Warszawy chodził w papierowym ubraniu, dowiedziała się, że jednak jest dojście na szczyt. Wysłała mnie i fotografa. Stanęła na korytarzu redakcji i wołała za mną:
— Panie Mironie, tylko niech pan nie spadnie!
Dojście na szczyt nie było proste. Do piątego piętra szło się gładko, po wypalonej klatce. Dalej były strzałki „tędy". Trzeba było dostać się na inne schody po kilku żelaznych belach nad przepaścią, czyli przejść trzy metry nie patrząc na dół, jak po linie, obłapić słup betonowy, przewinąć się i przejść znów nad puchą. Wyżej szły schody, częściowo wypalone, częściowo zawalone gruzami, ze strasznymi dziurami w ścianach. Na dwunastym piętrze znów strzałki „tędy", zmiana schodów, przejście po belach bez trzymania nad przepaściami. I wyżej coraz gorsze schody, coraz więcej gruzów, coraz mniej ścian. Fotoreporter pokazał mi wronie gniazdo.
— A teraz będziemy pełzali.
I pełzaliśmy. Strach patrzeć na boki, bo od razu widać było Wilanów. Dobrnęliśmy do tarasu. Tam leżało piętnaście kafelków z podpisami. My podpisaliśmy szesnasty. Pośrodku sterczał zgięty wpół maszt telewizyjny. Fotograf kazał mi się na ten maszt wdrapać do pozowania.
wyżej!
jeszcze wyżej!
To była dobra szkoła pokonywania lęku przestrzeni. Schodzenie okazało się gorsze od wchodzenia. Trzeba było zsuwać się na siedząco. W chemigrafii spaskudzili całą dokumentację. Musieliśmy powtarzać eskapadę.
Na Żurawiej na czwartym piętrze ktoś założył plantację tytoniu. Wydało się dzięki temu, że dom się zawalił.
Na rogu Nowogrodzkiej i Marszałkowskiej pod ilomaś piętrami gruzów podawało się elegancko mokkę, orkiestra grała La Cumparsitę i Jalousie. Na rogu Alej i Starynkiewicza, w uboższym lokalu, z napisem ,,kawiar", bo „nia" się nie zmieściło, mandolinistka i gitarzystka siadały na koszu pod barokowym aniołkiem na tle szarego papieru i co wieczór śpiewały
Warszawo, ty moja Warszawo, tyś miastem mych marzeń i snów.
Odstrychnięcia
Nie zawsze pasuję do tego wszystkiego, co jest. Moje bycie jest wtedy inne albo niepewne. Nie chodzi mi tu o czucie się gorsze ani o osłabienie. Nawet nie o rozchwianie uliczne, choć to zahacza o tego zeza, ostatnio ulica mi nieraz zawróci w głowie, na krótko. A tak to czuję się w sobie. Ale były wieczory, że nie mogłem w siebie wskoczyć. Kołowałem nad sobą, obok sytuacji, w końcu dawałem spokój. Siedziało się, rozmawiało. Ale oni i wieczór, i mieszkanie sobie, a ja sobie nie całkiem.
Ciągnęło się to tygodniami. Miesiącami. Tak, że ustawiłem się w tym odstrychnięciu jako tako, żyłem w tym, brałem to odstrychnięcie za rzeczywistość, bo w końcu myślałem, że inaczej się nie da i że może w ogóle to nigdy o wiele inaczej nie szło.
A teraz na ogół idzie to wpasowanie. Nie zauważyłem, kiedy naszło. Czyli kiedy ja naszedłem na swoje miejsce. Tylko to sobie uprzytomniłem raz i drugi. W stanie liryczno-intelektualnym. Prawie z rozumu i domysłu. To może różnica nie taka znów. I znowu — jak zacznę to wałkować — to mogę wpaść w obawę, że tamto to było coś.
A taka norma?
Ale że pisze mi się w tej normie i źle nie powodzi na duchu, to i spokój. Nie jest mi nijako. Odstrychnięcia najdą mnie jeszcze, nie ma obawy. A wtedy ja będę nachodził na sytuację, i będą mijanki. Jedno bardzo wyraźne odstrychnięcie zdarzyło mi się kilka lat temu wieczorem w wielki mróz w Otwocku.
Wyszedłem od moich O. z domku, po schodkach, z górki, w drzewa, do furtki, w las. Było biało i ciemno. Od śniegu i nocy w Otwocku ćmawej, a już na moim kursie bezlampowej całkowicie. Kurs był na pawilon babski, na zapiaszczonej w lecie, a teraz zakopanej śniegiem uliczce Zamenhoffa, Zamenhoff pasuje do niej tak jak ona do nazwy ulica. Liczyłem na światełka w pawilonie babskim Buczka. Doktor Jaś miał tam dyżur. Nie było późno, co nie miało znaczenia na kursie. Na kursie był zamarznięty śnieg, noc, pagóry, sosny i bezdroża na skróty. Do światełka daleko.
Wyskoczyłem z siebie na pewno już u państwa O. Po wyjściu od nich byłem trudny do załapania. Szukanie drogi, pagórowatości, włażenie na sosny, heca z otwartą bramką, w którą zawsze trudno mi trafić. Marznięcie na drętwo, porcelanowo. To wszystko razem wypychało mnie za siebie.
Przy czym nic mnie nie bolało, nic mi nie było, byłem nawet tak jakby w humorze, nogi mnie niosły, gęba się powiększała od zimna, trafianie szło trudno, długo. Bo ja na tle Otwocka i ja na tle siebie. Tak, że i ta gęba, i te nogi miały dodatkowe kończyny, opatulenia, maseczki z oczami. Ręce potykały się z gałęziami i parkanami. Ręce miały mieć oczy, a nie miały. A oczy dawno zgłupiały.
Zaszedłem. Wszedłem. Na pięterko. W ciepełko, w oświetlenia. Czuję, że coś to gorzej niż ciemno i mróz. W gabinecie Jasia nie ma. Idę do sióstr.
— jest pan doktor w pokoju pani F. — i jeszcze dwóch pań, lepszych.
Pani F. urządzała dopiero co Mikołajki. Ubrała jedną pacjentkę na diabełka, w trykot z ogonem, drugą opatuliła gazą na anioła, dała im kosz z upominkami. Upominki od różnych dla różnych. Z wierszykami, dowcipami. Ci różni, czyli wszyscy, zebrali się w świetlicy, ileś rzędów krzeseł, w pierwszym rzędzie doktorzy, honorowi goście. I co? Pani F. w coraz gorszych wypiekach. Dowcipy okazały się i takie, i siakie. Na przykład — wręczanie upominku od kogoś komuś łysemu, z estrady, z czytaniem kartki na głos:
a najlepiej mają łysi,
nic im nie stoi, nic im nie wisi.
Pani F. żegnała mnie wtedy fioletowa, przepraszała, że może nie wszystko udane, ale to tak trudno, naprędce...
Więc teraz szedłem do pokoju, gdzie ona i te dwie panie przebywały jako pacjentki, a doktor Jaś po obchodzie.
— O... — wchodzę, oni siedzą, coś ktoś popija, w świetle biały fartuch, rozwijane materiały. Uśmiechy.
— Chodź, chodź, napijesz się herbaty?
Odśmiecham się, staję na tle drzwi, coś odpowiadam i tylko pilnuję się i patrzę na nich, czy nic po mnie nie poznali. Przekręcam się zupełnie w sobie. I tak jakbym stał do góry nogami.
Raz miałem sen, jak byłem bardzo mały, na Lesznie. Że na stołku w kuchni siedzi Nanka, gdzieś zaraz obok Matka, pewnie i Ojciec, i Dziadek, i Sabina. Drzwi od pokoju zamknięte. W pokoju ciemno i nikogo. Jak nie raz bywało. Nagle drzwi się otwierają. Powoli, pokój ciemny. Przerażenie mnie zagarnia w sam środeczek wszystkich najbliższych, stoję koło stołka, między nimi. Jesteśmy zbici w jedną gromadkę, jak do dawnej fotografii. Żeby się zmieścić w tym strachu. Tym razem. Drzwi się do reszty otworzyły, patrzę na klamkę i nie wiem, czy zobaczyłem, czy wiedziałem, że zobaczę małą postać wchodzącą na próg, taką małą jak dziecko, z ręką u klamki. Z przerażenia dostałem zawrotu głowy. Zawrotu całego siebie i przy tym stołku między moimi bliskimi zupełnie się przekręciłem: góra — dół. I koniec snu.
A tu było bez powodu. Bezinteresownie. U pani F.
Potem chwila rozmowy, na stojąco chyba, cały czas towarzysko, na uśmiechach. Kolorowo. Jasno. Troszkę głowę uniosłem wyżej. Jeszcze wyżej. I trochę lepszy, ale dobrze ze sobą minięty pożegnałem się i buch w ciemno, mróz, śnieg ubity, bo tego z góry nie było — na Otwock, Zamenhoffem, między sosnami — sosny — śnieg — ciemno — dalej — dalej — sosny — śnieg. — ciemno — nagle jaśniej — druty — lampy — szopy za drutami — daszki — pod daszkami maszyny, takie od żniw, od ogrodów, od hodowli. Myślę sobie
co to jest? gdzie ja jestem? co to za gospodarstwo? To nie wygląda na Otwock.
Idę w przód. Ale coraz głupiej. Sosny są. Ale te druty, światła, szopy z maszynami? Idę i staję. Staję i patrzę. Cofam się. Wzdłuż drutów. Patrzę idąc w tył. I dziwię się. Nie znam tych okolic. Staję.
— Skąd te druty, i tyle lamp?
Znów przekręcam się i idę powoli naprzód. Przystaję. Tyle śniegu. Śnieg podbija oświetlenie. Maszyny pod daszkami mroźnie świecą. Dochodzę do skrzyżowania. Dwóch dróg między sosnami, parkanami. Stoję i myślę
gdzie ja jestem? Co to za miejscowość? Ale jak to może być tak blisko znanego?
Cofam się wzdłuż drutów. Patrzę. Staję. Odwracam się i idę szybko.
— Tam musi być Otwock i dworzec. To wszystko złudzenie złudzenia.
Jestem gdzieś w znajomym miejscu. Śnieg świeci w oczy od lamp. Myli. I te szopy, druty, maszyny.
Skręcam w uliczkę i tak jakbym zaczynał się domyślać.
— Tu to gdzieś tam trzeba, tak, tak, już wiem, a tu Buczek, ale skąd gospodarstwo w Buczku?
I nagle objaśnienie:
— Po prostu gospodarstwo w Buczku, sanatoryjne, ogród, zaplecze, szopy, maszyny przecież mają i świnie, i różne urządzenia. Wszystko się zgadza. Nawet druty. Zawsze druty tu szły. A na tyle lasek.
Siwa niedziela
W marcową deszczową niedzielę przed południem wyszedłem z domu w goście; zaraz za rogiem uświadomiłem sobie, że to pora nudy, kłótni, rodzinnych beczek z kwasami, gwałtu i morderstwa.
Na Jasnej już czułem mijanych rzadkich na przykro. Znajomy? Półznajomy? Ten siwy? I przed dyżurną apteką na Szpitalnej idzie dawny mój sąsiad. Siwy. Ale go poznaję. On mnie nie pozna. Nie poznał, Albo było mu tak wygodniej, jak i mnie.
Zaraz dalej za wysepką idzie — tak, to on — kolega z młodzieżowej redakcji. Był taki szczupły. Toczy się do taksówki. Sapie. A wiem, że wyszedł z tej bramy obok, bo tu mieszka. Taksówki na postoju stały, bo i ta pora, i po podrożeniu. Aż poczułem ulgę, za niego. Bo wiem, że mu się chce jechać tym nie z samego bogactwa, bo sapie. Miałem mu krzyknąć
— cześć
ale ani mu w głowie było kogo spotkać, dałem spokój, przeszedłem na róg Kruczej i Alej
— o rany!
Temu skinąłem głową, ale on mi nie skinął
— racja, on ma krótki wzrok.
Znam go. Trzydzieści lat. Podziwiałem niedawno w świetle latarni, że taki wciąż z niego jasny blondynek, a to stary dziad, siwy w świetle dnia, kurzy faję. Uciekłem.
Wkręciłem się w podziemną karuzelę z przejściami i buch w tramwaj do Hożej, ale i ja się zmieniłem i zmęczyłem. Chcę się oprzeć o kant ławki, bo wszystkie kanty zajęte. Szczęśliwie baba koło mnie puściła, i z biletem do przodu, za kasownik
łubudu!
ja łap za kant ławki po niej, myślę sobie:
jak wróci tu, to już dawno zajęte, na tym polega szybkość i życie.
Ale nie obróciła się nawet. Tam stoi. Ma doświadczenie.
Ja teraz powinienem przedziurkować bilet swój. E, nie. Na jeden przystanek? Nie warto. Już wysiadam. Stoję do przejścia połowy Marszałkowskiej. Koło mnie inne osoby. Czerwone światło dalej. Samochody wiuu! i wiuu! Przeleciały, pusto, a tu czerwone. Trzeba, żeby ktoś pierwszy. Za nim inni. Złamią.
Ja pierwszy. Tym razem. Czerwone trwa. Za mną walą inni. Ale nim doszedłem, zzieleniało.
Ale patrzę: już idzie czwarty, wysoki, z gołą głową, chodnik pustawy. W czarnym palcie. Też siwy. Całkiem. Jak negatyw siebie sprzed piętnastu laty. Tamten z fają też negatyw. Same negatywy. W deszczu, półdeszczu. Białe upiory. Nawet nie usiłowałem mu się kłaniać ani go unikać. Wiedziałem od razu, że mnie ani nie pozna, aniby nie chciał. Szedł jeszcze jeden, nie byłem pewien, czy nie mijałem go dawniej jako młodego. Ale już mi się myliło. Spojrzałem w Marszałkowską od Hożej: idzie czarna postać od stóp do głów, niewieścia, rozchwiano, rozpięto, blond włosy, czy jakaś półzakonnica? nie, suknia w falbanach, ale ilu, futro, bo to futro na tym, rozpięte, majta się. Młoda. Młoda? Jasna twarz. W pudrach. Elegancka, i to bardzo. Pasowało mi na starszawą, nonszalancko-zmęczoną. A tu młoda i bogata? Teraz takie bywają. I to z domu.
Idę już Hożą, skręciłem, nie sprawdziłem. Wchodzę pod rusztowania. Przede mną rozmachana duża kobieta w palcie z wciętą talią i kloszem. Idzie, stuka obcasami. Minę ją — myślę sobie. Ona zmęczona nieco, ale prędka. Ja zmęczony nieco, ale prędki, przynajmniej w tej chwili. Mijam. Dalej trzech młodzieńców. Z daleka ciężkawi. Na mijanego — nie bardzo. Jeden pluje, drugi mówi brzydko. Za nimi, osobno, bardzo młody i naprawdę na pół łysy
ojej — myślę sobie.
Wchodzę do Jadwigi, mówię o wszystkim od tyłu.
z dziewiętnaście lat, i półłysy
dziewiętnaście i już? — dziwi się
właśnie
a co będzie potem?
no...
A potem o tej czarnej w futrze rozpiętym, do ziemi,
— a, to podobno — mówi Jadwiga — redaktorka B. tak chodzi ekscentrycznie.
— Tak? Pewnie ona. Ale to ile by ona miała lat, no, prawie sześćdziesiąt, a myślałem, że młoda.
Idę do przedpokoju. Przede mną Jadwiga. Wyciągnięte ręce... wolno, czasem obije się o framugę. Ja też się czasem obiję, choć widzę. Ciemno. Idę wolno, bo za nimi. Bo jeszcze przed nią idzie jej ojciec, ma dziewięćdziesiąt cztery lata, drobi kroczki, ale idzie świetnie, wygląda na siedemdziesiąt lat albo sześćdziesiąt pięć, pewnie, że bardzo źle słyszy.
Oj, te suwy czasu!
oj, te niedziele.
— Wiesz, dobrze, że nie widzisz, to ma swoje zalety.
Jadwiga zastanawia się tylko troszkę:
— Może masz rację...
Święte obrzydzenie
Był ze mną Tadzio na moim wieczorze wtorkowym na KUL-u. W środę przed południem jeszcze raz zwiedziliśmy Stare Miasto lubelskie, na mokro; bo wczoraj na sucho. Kościół koło autobusiarni, na pochyłości, jezuicki, ze spiętrzonymi attykami w podziałach na prostokąty, typowy renesans lubelski. Idziemy zwiedzać. Od progu tłok. Nad tłumem ksiądz ze stułą, z rozpostartymi rękoma:
— ... i nie święty Grzegorz, uczony i pisarz, nie święty Augustyn, ten doktor Kościoła, który mógłby z łatwością kompromitować dzisiejszą naukę, ale właśnie święty Józef, rzemieślnik, prostaczek, Józef, którego dzień dziś obchodzimy, jego obrał Kościół dziś za patrona.
Wchodzimy w środek Starówki. W wąskim przecisku na podwórko rusztowania, duże sienie wejściami do siebie, a nad nimi od jednej do drugiej kilka desek i maty, jako daszek ochronny przed tynkiem, który ma chęć sypać się z góry, a i przed cegłami: widać, że też lubią same spadać. W uliczce pod murem obronnym zwalają dachówki. Na nas też. Za to przed kościołem z tamtym kazaniem był cichy, zagrodzony żelazami kwadracik z napisem „strefa niebezpieczeństwa".
Idziemy odwiedzić piękne skrzyżowanie czterech uliczek. Krzyżują się w mijanego, krzywo, grubo, z wypukłościami, bo grube narożniki, nabrzmiałości. Wczoraj tu był pies, samochód, baba z chłopem stali i gadali; dziś pusto i deszcz. Mury żółciutkie. Podlatuje żółciutki piesek, wbiega do swojej bramy. Tadzio za nim. Przemawia. Piesek patrzy i słucha, czeka na wpuszczenie. Ciemna sień. Zabytkowa. Przedtem mijaliśmy dwa żółte pieski uwiązane przed sklepem. Każdy czyj inny. Przy jednym był trzeci, luźny, do towarzystwa, też żółty.
Sprawdzamy w katedrze dwa obrazy. Na jednym niby klęczy, niby leży, niby w kościele polska dama w różowej barokowej sukni. Bardzo długa. Modli się z książeczki i podpiera łokciami, przez co pupę ma wypiętą, nad pupą kokarda. Po prawej panowie polscy, zaaferowani. Wyżej obłoki i wielki ruch na niebie.
— tam było napisane — mówi Tadzio, bo studiował tabelę w kruchcie — o bitwie pod Chocimiem
to to?
nie wiem
ale gdzie tu się biją?
ruch jest na niebie.
Na drugim obrazie dama (ta czy nie ta?) klęczy i wyciąga ręce do świętego, który w komży z obłoków pokazuje jej krzyż z Chrystusem. Z głębi na pierwszy plan ucieka jej kochanek, piękny, młody, nagi szatan. Wychodzimy spod portyku katedry. Nagle widzę pod nogami napis „ścieraj pychę moją".
coś podobnego, w 1958 roku, zauważyłeś?
datę? tak... no właśnie
to miał niecałe siedemdziesiąt
— aha, no tak — Tadzio też oblicza — myślałem, że więcej
kim był? kto to? — Stanisław, i tyle
jest imię?
jest, i te daty.
Nagle zrywamy się przez jezdnię. Bo jedzie. Trolejbus „50" — tylko tym jeździliśmy, żeby nie zabłądzić. I wio na dworzec.
— znów śmierdzi
— aha.
Wchodzimy na peron, jest w załomku tyłów dworca ławka. Siadamy.
— i tu śmierdzi też — mówię
— a coś ty myślał, że to nie przepełza przez taki budynek na drugą stronę?
Trochę myślałem, że nie.
Ledwie się pogodziliśmy z potężnym cuchem, idzie jeden, mija innych, znalazł nas oczami. Stanął. Ale znów my. Idzie prosto na nas. Wiadomo. Jak byłem ze Swenem nieraz, to nas zaczepiali. Jak chodzę z Lu., to nas zaczepiają. Raz szliśmy Lesznem, blisko jezdni. Jechał dorożkarz. Wtedy jeszcze kursowały dorożki. Mija nas. Nachyla się, jak może najniżej
idźta do fotografii!
obydwa! — dokrzykuje.
Jak jestem z Tadziem, to też stanowimy żer. Ten lubelski, w czapie i nieprzejednanym palcie, oczy ma w zmarszczkach, nos nieruchomy, Tadzio określił, że
— jak przylepiony, jak z parafiny
— Leszek jestem — i ręka do Tadzia
— Leszek jestem — ręka do mnie.
Witamy się. Widzę, że już go Tadzio częstuje klubowymi. Wyciągnął sporta, a mnie wpycha do paczki tego klubowego.
Jak masz na imię? — pyta Tadzia
Tadek
Tadeusz i Telimena!
I zaczyna staropolski wierszyk o temacie sprośnym. Tadzio woła:
— Biernat z Lublina!
Śmiejemy się, bo co robić. Ten nas dotyka, kiwa się to nad Tadziem, to nade mną, prawie się kładzie na głowy albo bierze za włosy, paluchami za twarz. Odsuwamy go. Bo się ślini. Bez przerwy. Bo bez przerwy gada. Deklamuje nowe sprośności.
Czekam z utęsknieniem na pociąg. Ale każda sekunda nieapetyczna. Nawet kompromitująca. By była. Gdyby nie brak przejęcia.
Ciągnę Tadzia
chodźmy, nadjeżdża.
Ale ten się czepia dalej
Na piwo.
Ja daję dziesięć i Tadzio drugie. Patrzy na Tadzia rękę
obrączka? żonaty?
tak
— to z którego ty jesteś roku?
Tadzio kłamie
— z pięćdziesiątego
— o, to tak wcześnie? Ja tam się nie ożenię. Ja jestem z trzydziestego siódmego, a zwariowałem w sześćdziesiątym.
Tłoczek, zbitki, parowóz wjeżdża z szumem, głuszy.
— Leszek jestem — ale już się odłączamy, on robi cześć przechodzącemu milicjantowi. Milicjant odrabia krótki ruch ręką. Nareszcie. Kłopoty z miejsca inne. Tłok zupełny. Bo to z Hrubieszowa. Na korytarzu nawet nie ma jak stać. Przeciskamy się do innego wagonu. Tłok. Do połowy. Nagle luz. Patrzę: Tadzio gdzieś uleciał. Zaglądam. Jakaś pusta przegroda, a on z teczką pokazuje:
chodź tu, jest gdzie usiąść
a co to?
przedział z piwem.
Ano tak. Stoliczki.
— nie — mówię — tu nie, coś ty! Chodźmy do pierwszej klasy, dopłacimy.
Poszliśmy. Usiedliśmy. Teraz już był kłopot tylko z nudą jazdy. Za to było miejsce na wspomnienia o Leszku z peronu, bez Leszka, bez ślinienia się.
to najgorsze — mówi Tadzio o tej pianie z ust — obrzydliwe.
a jak ta — Jadwiga Śląska? — pytam siebie i jego — możemy w tej chwili lepiej ją docenić, jak ona do tych szpitali, albo trędowatego, zatrzymała powóz, usadziła go obok siebie. Damy dworu były zaszokowane. I nie myśl, że ona to z przyjemności. Ona miała do tego wszystkiego święte obrzydzenie, ale postanowiła pokonać. No a jaki taki nagle do niej „Leszek jestem". I czepia się, i gada jej brzydkie wyrazy, dotyka. Mogła pokonać obrzydzenie, ale musiała politykować wobec jego nachalności i głupoty, musiała, nie?
— no tak...
Sam by do niej nie podszedł. Bo taka dama, skromnie ubrana, ale księżna. Z orszakiem. Więc nieśmiałość. Skoro jednak sama by go zaczepiła, i do niego z miłością, to on do niej po swojemu, to ona co? A wiadomo, że sobie radzili. Ci święci. Chociaż nie zawsze.
Biłgoraj
Ja siedzę w Kobyłce. Ty rozbijasz się po Biłgorajach — śmiał się Swen. — Ja nie jeżdżę do Biłgoraja.
Pojechałem. Prawie prosto z Kobyłki. Jako pracownik „Świata Młodych". Na reportaż z harcerskich obozów. Był rok 1950. Do samego Biłgoraja pociąg normalny nie dojeżdżał. Trzeba było poczekać na ciuchcię. Było ciepło i nudno. Przyszła. Wsiadłem. Ruszyła. Jechała i jechała. Słońce świeciło. Potem spochmurniało. Coraz granatowiej. Grzmoty. I burza. Jedziemy. Ludzi nie tak wiele. Pola, lasy, rżysko z kopami zboża. Biją pioruny. Naokoło nas. Aż strach. Ludzie patrzą za okna. Żyto, żyto. Snopy. Kopice. Pioruny. W jedną piorun trrrach... Stanęła w płomieniu. Z drugiej, obok, wyszedł człowiek. Schował się i ocalał.
— Ale miał szczęście!
Dojechaliśmy. Pioruny odeszły. Deszcz przeszedł w deszczyk. Biłgoraj. Wysiadłem i patrzę. Komin fabryczny, dużo drzew, bele drewna, szyny ciuchci i deszcz. Pytam o moje dwie miejscowości — wcale nie tu.
— Źle pan wsiadł. Musi pan kolejką do końca i tam dopiero wsiąść w pociąg normalny...
Więc znów. Kolejka. Stacja kolei dużej. Czekanie. Jazda. Trafiłem wreszcie. W lesie rozfalowanym w pagóry i dołki obóz harcerek. Było ich sto dwie. Urządziły mi nocleg w białej pałatce. Dały kołdrę. Na drugi dzień pobyłem tu, pojechałem do obozu harcerzy. Znowu las. Spotkanie. Wypytywanie. Popołudnie, późnawo — czas na stację. Kilka kilometrów przez las. Nie do tej stacji, od której przyszedłem, ale do jeszcze innej, bo najbliżej. Zacząłem szybko iść przez las. Las duży. Pachniał. Drzewa wysokie. Teren falisty. Zegarek pogania. Zaczynam galop. Górą. Dołem. Górą. Drzewa. Drzewa. Korzenie. Piach. Zapachy. Lecę i lecę. Zlatuję w wąwóz z szynami. Stacyjka. Zawiadowca jako jedyny kolejarz. Jeden tor. Maleńki czerwony budyneczek. Ponuro.
Przepraszam, czy pociąg nie odszedł?
Właśnie odszedł. Na Lublin?
Tak.
— Pięć minut temu.
No tak, słyszałem, tylko myślałem, że może w stronę odwrotną... a nuż...
— A następny?
— Następny będzie dopiero jutro.
— O rety!
Aż mnie ciarki przeszły.
— Ale niech pan się nie martwi. Będzie niedługo przejeżdżał towarowy, zatrzymam go dla pana. Dojedzie pan do samego Lublina.
— O, świetnie, dziękuję.
Stałem na peroniku. Chodziłem. Las. Budyneczek. Szyny. Las. Coś słychać. Wychodzi zawiadowca z czerwoną chorągiewką
— nadjeżdża — mówi i daje znak, pociąg skrzypi, zgrzyta, całkiem nie zdążył stanąć
— gdzie?
— byle gdzie — radzi zawiadowca — tu. Wgramoliłem się do szpary pokazanego wagonu. Na klęczkach otworzyłem więcej zasuwę i wsunąłem się do środka. Nie wiem, czy powiedziałem coś.
Zobaczyłem, że jestem w środku czyjegoś życia. Nagle. Mężczyzna nijaki w średnim wieku stał nad garnkiem na kuchni. Garnek kolebał się w takt pociągu. On obierał kartofle, powoli, jeden za drugim, i wrzucał do garnka. Nie wiem, czy mi coś mruknął. Może nie. Usiadłem pod ścianą na ławie. Bo była. Pod tą od tych drzwi co nimi wlazłem. Siedziałem i patrzałem. Oprócz stołu, kuchni, dwóch krzeseł, ławy było jeszcze łóżko. Na łóżku spał pod kocem głową do ściany drugi. Nad łóżkiem wisiały dwie reprodukcje z pism. Trochę śmierdziało papierochami, trochę betami.
Tamten obierał kartofle, jeszcze długo. Zaczęły się gotować. On nad nimi stał. Później usiadł, chyba patrzał w garnek. Ten drugi przekręcił się głową do tamtego. Coś zagadali do siebie. Po niemiecku. Ale nie o mnie raczej. I znów nic. Pociąg kołatał. Ja wyglądałem przez szparę. Wekslowaliśmy. Jazda nie szła tak szybko. Towarowy. Przystanęliśmy. Czekanie. Czekanie. Wreszcie pisk, brzęk, ruszamy. Tory, tory. Niemiec jeden nad kuchnią. Drugi czyta gazetę. Znów gdzieś przystajemy. Stoimy. I ruszamy. Rozkołysani. Kartofle się kołyszą w garnku.
To co? Co oni tu robią? Skąd ten pociąg? Ze wschodu. A wschód to granica. To pewnie ze Związku Radzieckiego. Tak mi ktoś potem wyjaśniał. Do Niemiec. Przewozi stąd tam. Coś tam. Potem z powrotem coś innego. A ci tak jeżdżą, mieszkają. Konwojenci.
Torów zrobiło się dużo. Lublin? Możliwe, że Lublin. Dużo torów, coraz więcej. O! I domy. I ludzie. Lublin.
Wiejski reportaż
Lato 1950. Redakcja „Świata Młodych". Zebranie. Naczelny mówi:
— Trzeba zrobić reportaż z 22 Lipca z którejś drużyny wiejskiej... o — i szuka na mapie — dajmy na to stąd... województwo krakowskie, powiat Proszowice. Ale dla wszystkiego najpierw pojedziesz, Miron, teraz i zorientujesz się, co z tą drużyną.
Pojechałem. Pociągiem. Od pociągu autobusem. Od autobusu kawał drogi piechotą, w upał płytkimi wąwozikami w piachu, górą szło zboże, pełne maków, motylki fruwały, piach kurzył, słońce piekło, rozpierzone akacje się pióropuszyły. Bo tam nie było lasu ani lasku, ani zagajnika. Tylko co kawałek drogi akacja, placek cienia, trudno dostępny, bo przeważnie w zbożu albo pół nad drogą, i znów piach, upał.
Dobrnąłem. Szkoła. Kierowniczka. Co z drużyną?
Marnie. Prawie nie istnieje. Była. Ale dzieci nie bardzo przychodziły. Trzeba robić w polu, paść krowy.
Zacząłem chodzić od chałupy do chałupy i po pastwiskach, po tych krowach, umawiałem się, namawiałem.
W końcu na drugi dzień nazbierałem ich trochę. Siedzieliśmy na szkolnym ganku. Zastanawiałem się z nimi, co na tego 22 Lipca zrobić. Ale nie bardzo to szło. Śmieli się z byle czego. Powiedziałem, że przyjadę. Pisać reportaż.
Wróciłem do Warszawy. Redaktor naczelny od razu ustalił, że muszę mieć pomoc. W organizowaniu. Za jakieś dwa dni wyruszyliśmy z koleżanką. Zdaje się miała na imię Hela. Jechaliśmy długo pociągiem. Słońce dopiekało, pchało się do wagonu. Nawet ta Hela nie była taka ciężka towarzysko. Pogodna. Potem wsiadło się w autobus. A potem wynajęliśmy furę. Drabiniastą. Koń się wlókł, my usiedliśmy w poprzek z nogami majtającymi się między szczebelkami. Słońce cisło nam głowy, koń rozkopywał piach, koła kurzyły. Hela trzymała na kolanach płaszcz. Jechaliśmy w kłębach kurzu, w upale, wąwozikami. Wyżej zboże, miedziane i blond, i maki, maki i rozpierzone akacje. Gorąc, duchota, piach, ale swojsko. Co spojrzę na Helę, to coraz ciemniejsza, coraz grubiej wytatuowana kurzem, tym szlachetnym kurzem, lipcowym, przyzbożowym, małopolskim. Co za spokój.
Dojechaliśmy.
Łatwiej jakoś poszło. Zleciały się na szkolny ganek dziewuchy. Koleżanka Hela od razu ustala:
— Słuchajcie, dziewczęta, tak drobić do rytmu, i para za parą, niech jedna drugą weźmie za szyję i śpiewajcie, o tak: tralalalala tralalalala!
Wzięła jedna drugą za szyję, parami, śpiewały i tańczyły.
I to był pierwszy numer.
Na drugi dzień kręcili się nawet i chłopcy. Trochę się zastanawiałem, co i jak, radzili mi chyba wyścigi z jajkiem na łyżce, czy na jednej nodze. Aż tu zjeżdża trzecia osoba z redakcji. I to ważniejsza od nas. Niejaki Janek K. Łysawy, grubawy, starszy od nas, wesoły i zawsze pełen inicjatywy. Pamiętam, że drugi ważny numer — to były wyścigi w workach. Od razu chłopcom wytłumaczył. Były próby. Szedł kurz. Chichy — śmichy. Wieczorem siedzieliśmy z nim i z Helą w stodole. Właścicielka stodoły była niestara, bardzo szczerbata. Kręciły się koło niej jej dzieci. Kolega Jerzy usiadł koło niej, czy ona koło niego. Wziął ją za rękę. Patrzał na nią śmiejąco. Dzieci latały. Światło elektryczne się paliło w stodole. W końcu my z Helą wyszliśmy, dzieci chyba poszły spać, a Jerzy ze szczerbatą, roześmianą dziąsłami gospodynią zostali na belce rozromansowani.
Co się działo dalej, nie pamiętam. 22 Lipca był albo na drugi, albo na trzeci dzień. Kolega Jerzy chyba wrócił do Warszawy przed uroczystością. Coś tam było, bo musiało. I opisane też było. Pamiętam tylko, że po tym wszystkim chyba było mi nudno. Kręciłem się po wsiowatym pokoju kierowniczki szkoły i wlokło się to święto. Przez radio szła Salome Ryszarda Straussa. Pierwszy raz słyszałem, więc podsłuchiwałem. A Hela i kierowniczka postanowiły umyć głowy i tak się tym zajęły, tak zaczęły to omawiać i szykować się, i bratać w pokoju obok i w kuchni, że tylko mi to zostało, na tym pamięć się urywa: drzwi, one za drzwiami, tu Salome, graty, nudno... kwiatki... i marzenie o Warszawie.
Pan Mozart, pan Bach, pani Reginka, ja
Ktoś krzyknął „Figaro!" i Mozart modulując gamy zaczął wpadać w melodię z Figara. Potem oklaski i okrzyki „Brawo, Mozart! Brawo, Mozart!" To było dawno temu w Pradze.
Teraz w nocy leżę, a Bella Dawidowicz gra jego sonatę. Nie wiem, dlaczego ta płyta działa na mnie aż tak wzruszająco za każdym razem. Trochę wiem, ale tylko trochę. Tę płytę nie tak dawno kupiłem. Spytałem wtedy, dlaczego ta Bella Dawidowicz tak ucichła. Od tamtej szopenowskiej nagrody.
— To nie wiesz, że załamała się potem ciężko? Po prostu zachorowała.
I zaraz w niedużo dni idę, a tu na parkanach afisze z nią. Świeże. Czerwone. Ucieszyło mnie to, choć nie poszedłem.
Nie tak długo potem mówię o tym Tadziowi, a on na to
— Bella Dawidowicz umarła.
A Mozart? U Przemka czytałem raz w nocy opowiadanie Hessego, był tam w loży pan Mozart. Kilkanaście dni temu Le. daje mi malusieńką książeczkę:
— Masz, poczytaj sobie Podróż pana Mozarta do Pragi.
Tak go wszyscy kochamy. Biali i czarni, Japończycy. Pewne niecywilizowane plemię indyjskie odwiedzili kontaktowcy, puszczali im różne muzyki, poważne, lekkie, i nic. Puścili Mozarta. Od razu zaczarowanie, jeden z wodzów wyniósł nawet taboret, żeby słuchać w skupieniu. W Australii z jakimiś Papuasami to samo. Mozart to jeden z głównych punktów zgody. Tak jak piramidy. Tylko Mozart jest czysty, bo co do piramidy Cheopsa na przykład, to jeszcze Herodotowi kapłani egipscy zwierzali, że do ich czasów nieomal imię Cheops jest omijane.
Więc uwielbiamy Mozarta jako Mozarta i jako pana Mozarta. Osobiście. Wyjątkowo. Od iluś pokoleń. Różni pisali, wspominają go, wskrzeszają, byleby żył dalej — jako pan — osobiście.
— W Hadze — opowiada Misiek Holender — jeden pan codziennie przed południem grał na fortepianie u siebie w domu Mozarta i słuchała go codziennie bawiąca się na schodach dziewczynka od sąsiadów. Raz nie było nic słychać. Dziewczynka czekała zdziwiona. Aż wychodzi ten pan, zakatarzony, chyba do doktora, i mówi smutnym głosem: „pan Mozart dziś nie będzie grał, bo jest bardzo chory".
Jeszcze kilka lat temu i pan Mozart, i pan Bach siedzieli i pisali, pisali, i grali, i zapisywali nowe utwory, nieznane koncerty na skrzypce, na klawesyny, płyty z Brandenburgii, z Drezna przychodziły, przychodziły premiery, szły za premierami prawykonania.
I jeszcze nie napisali wszystkich. Jeszcze coś tam zostało. Mamy szczęście. Byłem u Przemka, on wychodził, ja zostałem sam w pracowni.
— Masz, poczytaj sobie Mozarcinę. — I tam było o tym występie w Pradze.
Któregoś dnia słuchaliśmy Kunst der Fuge. Dziewiętnaście wariacji.
— Na tym się urywa — mówi Przemek — jego syn napisał o, widzisz, „Tata", i przekreślone „Tata", a jest „Jan Sebastian Bach umarł".
Pani Mozartowa dostała w Badenie wiadomość o śmierci męża i natychmiast wróciła do Wiednia, ale było po pogrzebie. Zaraz była niedziela. Poszła na grób męża z jego przyjacielem. Ale wtedy — te parę dni temu, w pogrzeb — padał duży deszcz, z tych kilku osób on ostatni uciekł za którymś rogiem zza karawanu, bo lało, i z panią Mozartową w niedzielę już nie wiedzieli, gdzie grób.
Ale to niemożliwe
co?
no, jak to?
To tak jak Reginka. Bohaterka z mojego tomiku i ze swojego życia. Sąsiadka. Nie byłem na jej pogrzebie. Umarła nie obok. Na nowym mieszkaniu rok temu. W Wigilię. Gosia od windy usłyszała coś głośno włączonego. Pompa? Motor? Nagle wpada w swoje drzwi, zrozumiała
— Reginka — to był jej straszny oddech. Siedziała w swoim pokoju na krześle.
Ale teraz ja w nocy idę na schody, stoi szafa, szuflady nie podomykane, prawie z każdej wystaje stanik, koszula.
to chyba Reginki — myślę sobie, pomyliło mi się, że tu nie mieszkają, bo ta szafa na ścianie między moimi a ich drzwiami.
Nagle otwierają się ich drzwi. Reginka coś poprawia, patrzy w dół, w tych otwartych drzwiach. Przechodzi mnie dreszcz.
— przecież umarła. Nie umarła? — i odstawiam niepokój, robię pół kroku w jej stronę, widocznie jakoś znowu żyje, to dobrze, świetnie, i kłaniam się, i idę do niej, głośno
dzień dobry, pani Reginko! — ona nic, schylona, ale wciąż na żywo, w ruchu, w otwartych drzwiach, ja jeszcze się kłaniam
dzień dobry, pani Reginko! — ona nie patrzy, zaczyna może nawet zamykać drzwi, a ja zaczynam się orientować, ona blednie, leżę na tapczanie, nie byłem na schodach.
— a czy pan wie, że pan żyje?
— taaak? — i blednę.
Mozarta bardzo lubię — mówiła Reginka — w Mińsku kupowałam... tam leżą płyty — i pokazywała na pawlacz.
weź pod uwagę — mówi Boguś — że wykonanie na płycie jest bez żadnych zmian, nie żyje.
Wiem. No dobrze. Spróbujemy jeszcze raz Belli Dawidowicz. Z pewną odmianą, niespodzianą, bo odezwał się ten ptak, fujarkowy, przedświtowy z mojej topoli między baziami. Bazie wiszą i wiszą. Pomalutku. Rozwieszają się dalej. Teraz doszły inne ptaszki.
pani Bellu! pani Bellu, niech pani... prosimy... już
pan Mozart
ćśś
pani Mozartowa
— nie ma jej o co szarpać, zajmować się grobami, a co? z grobów te sonety?
— pani Mozartowa nie żyje
a
i ten pan?
tata, przepraszam, pan Bach
panie Mironie, niech pan nie robi takiego nastroju
a dlaczego nie? wszystko zepsuł!
no tak, i dałbym się nabrać. Przecież umrę. I też — no —
Swen w swojej bramie, jakeśmy go odprowadzali, ja i Cymi, mówi do Cymi
mieszkasz w mieście Mozarta
na co Cymi wykrzywiła się
co mam z Mozartem?
Pani Bella skończyła na bis.
— Brawo pan Mozart!
Ktoś krzyknął „Figaro!" i pan Mozart zaczął.
Baziowo
z 10 na 11 kwietnia 1974
Wyszedłem dziś rano na ulicę i przypomniałem sobie, żeby zerknąć na moją topolę stamtąd z dołu i trochę z daleka. Wydała mi się nie taka duża, w ogóle nieduża. Aż przystanąłem
ile pięter?
na stare licząc trzy na nowe — cztery
no i wyższa od innych drzew.
Potem gapiłem się z progu balkonu. Wszystko ruszyło przez półtorej doby dalej. Na kasztanach punkciaki czy jak to nazwać — rzuty, osobniaki? Bo to już liście, ale każda rodzinka liści osobno, nie za bardzo rozwinięta; drzewo w tym sztywne, trochę sztuczne.
Topola była obwieszona, prawie kapała tymi baziami. A dziś znów się z nią zrosły. Patrzę, badam: można to wziąć na perskie oko za brzydki modrzew. Już wiem: listki, wszędzie, zaczajone, miejsce przy miejscu. Zaraz wyrosną, topola się rozindyczy, zrobi się duża, głośna, ruchoma, stanie do ślubu, zielona i w białym, bo zacznie się pierzyć. Tak. Ale to już dzieci, rozdmucha, pozbędzie się i cała reszta czasu jej. To teraz ona panna młoda, zanim co.
Jest południe. Tak, tak, ludzie też wyraźnie się zmieniają, skolorowieli, zeswobodnieli, tyle ich i idzie, i siedzi.
Popędzam ich
jeszcze!
zmieńcie się więcej! prędzej I topolę
liście!
pierz się!
i nagle zatykam się
— nie! niech idzie tak wolno, wolno, więcej uciechy.
W dzieciństwie te lichy-bazie na chodniku, jedne całe, drugie rozdeptane, aż bucha w nos, zbiera się, wącha, prawie je... cały tajemniczy okres. W zimie sobie przypominałem wtedy kiedyś:
— kiedy te bazie? kiedy na drzewach niepełno, a już tyle leży i pachnie... jesień? nie, coś nie pasuje, lato nie, wiosna? chyba wiosna.
Od bazi do kołtuna
A może i Baśce się pomyliło? I to była wiosna i bazie na nią tak leciały, a nie lichy prawdziwe. Baśka się brzydziła lich. Mówi, że stała w ogrodzie — ta, którą widziała wtedy, w dzieciństwie, dorosłą jedną — pod drzewem i zlatywały na nią liszki, a ona stała nieruchomo. Umarła zaraz i leżała w tym pokoju, gdzie teraz poczta.
— Była zupełnie żółta, bałam jej się.
Mama Basi opowiada o jednej gospodyni, też stąd:
— Zanim dała świniom jeść, sama musiała najpierw spróbować. Mówili, że jej ryj z tego wyrośnie. I wyobraźcie sobie, że wyrósł. No, zrobiły jej się potem takie usta w ryj.
A kiedyś zgadało się w tym samym domu o kołtunie. Że nie wolno obciąć, bo pokręci. Ktoś mi pokazał od razu ręce do tyłu.
— Wiadomo, że głupi przesąd, ale była u nas służąca Julcia w czasie wojny. Miała kołtun. Ścięła. I naprawdę ją pokręciło. Akurat Niemcy już wyszli, to ona, jak tylko usłyszała samolot, to pokręcona wylatywała na podwórko
— o, narzeczony po mnie jedzie!
Zimny wieczór
Późno wieczorem pod rozbudowującą się wciąż gęstwiną, w alejkach, między fontanną a ambasadą włoską z budką milicjanta, pani w krzyk, ktoś we wrzask, chłop coś trzaska, dziecko na cały skwer z wylotami echa:
mamo! ratunku!
ona:
ratunku!
po czym nic, dziecko płacz urwało, ona, od razu normalnie, głośno, ale normalnie, pod gąszczem w ochłodzonej aurze klaruje tamtemu
— męża... pan... męża — nie wiem, co on męża, i czy to mąż co pewien czas coś usiłował, ona jak papuga w zimnej zieleni
— ty się nie wtrącaj, moje dziecko, ty się nie wtrącaj Słychać ciekawość ludzi, bo podlot butów i stają, ale temat w kółko
pan... męża... mąż... ty się nie wtrącaj
Idę i ja patrzeć, zasłania topola, krzaki, noc
męża... — i tak wciąż.
Tamten, co cos... o mężu, odpowiada, ona odpowiada, ludzie rezygnują, ktoś tam, co przejdzie, przystanie, pójdzie.
Fontanna i samochody, rzadkie, ale starczy dojazd, poszum — uniemożliwiają wyjaśnienie tekstu. Kładę się, okna zamykam, chłodno, słyszę: nagle druga kulminacja, troszkę mniej efektowna. On jej pełną parą, ona jemu na to też. I dalej on normalnie. Ona normalniej. Szum informacyjny. Długo tak. Trochę wymiecenia z Kredytowej. Głównie śmietniczek, bo porozstawiali rytmicznie, widzę trzy, te od święta, czwartą w głębi, już na Małachowskiego. Krótko nic, płyta, płyta się kończy, a tam nie jeden ten średni czarny śpiewak, ale dwa, drugi jeszcze głośniejszy, rozfiukańszy, bije o mury, o jezdnię echem, ma gamę w górę, w dół tamten stały śpiewa swoje, z Kredytowej wraca biegiem pogłos tamtego... gdzieś inne... z Ogrodu, zza domów, ciszej, te się mylą, sobie, może też i odbiciami. Piękne zamieszanie. Nikogo nie ma. Koncert aż roznosi plac. To słowik.
Co car na pożar, a co IBL?
— Co? Znów rodzi?! — Nieślubne. Katarzyna. Ktoś doniósł carowi. Krzyknął jeszcze
Dosyć tego! Wygonię tę sukę! Uduszę... — zerwał się i leci przez korytarze. Ale ktoś drugi zdążył wylecieć szybciej, rzucić ogień w graty, znał gust cara.
Pali się! — krzyk, car usłyszał, skręcił do pożaru, lubił, gasił, to potrwało, zapomniał, po co leciał.
Zdążyła urodzić. Dziecko łap, oni, i takie gołe na niedźwiedzie futro, pokazują Katarzynie, zabierają, któraś pani, od razu, w powóz i na zawsze, Katarzynę za ręce, za głowę, przebierają, ubierają, lu na fotel, siedzi, jakby nigdy nic. Car od ognia idzie, wchodzi. Pani w sukni, siedzi, cienka, uśmiech, wita.
Pani z dzieckiem jest wiadoma. Potomkowie wiadomi. W Polsce. Było i drugie splątanie. Car Aleksander załatwił potomkini męża, Polaka, odwiedził jego dom w podróży
— panie hrabio, pan weźmie za żonę — nie był hrabią, ale już był
najjaśniejszy panie, ale jest jedna przeszkoda, pani jest prawosławna
tę przeszkodę łatwo usunąć, przejdzie na katolicyzm.
Przeszła. Hrabiami byli. Hrabiów, hrabianki rodzili. Została polską matroną, wybitną, dobrą, znaną, sławioną. Miała wnuczkę dobrą, wybitną, świątobliwą. Msza za nią, po okrągłych latach. Wnuczki tej wnuczki, znanej, półudanej, jak dobrej — nie wiem, nie było. Byliśmy my. Z wtorku. Wróciliśmy. Tu wspominki.
A przedtem Tadzio od Ani, która weszła w IBL, do mnie, że siedzieli, sesja, rada, o Micińskim, w IBL-u, IBL w Pałacu Staszica, na pierwszym piętrze. Na trzecim wybucha pożar. Nie wiadomo skąd. Książki płoną. Korytarz w płomieniu. Ktoś do tamtych na pierwszym, w drzwiach:
Pożar jest na trzecim piętrze! — i zniknął.
Na to prowadząca osoba:
proszę państwa, kontynuujemy?
kontynuujemy! kontynuujemy!
Kontynuowali. Nie przerwali. Siedzieli. Poważni. Aż strażacy zlecieli i jednak, jak to oni, sikać lubią na zapas, jak już zaczną, więc i tu, a tu Miciński, referat, siedzą twardo.
— Proszę państwa, proszę opuścić... musimy... Opuścili. Bez ośmieszań się. Nie sprawdzili. Nie polecieli.
Ja o tym Agnieszce. Jak Le. te rodowody nieboszczki od mszy ruszył, pożar i cara, że ten poleciał, to Agnieszka powiedziała:
— nie tak jak ci iblowcy.
— To był poważny pożar, no... — zaręczała jeszcze w tydzień potem Ania.
— byłaś tam?
— nie, słyszałam, zupełnie poważny pożar, duże straty, całe piętro, korytarz czarny...
— A pan po powstaniu — pyta Jadwiga — panie Julianie, był wywieziony? Gdzie pan był?
Julian z fotela ślubnego Ledery na tle kotary coś dojada i sposobem przyrodzonym sobie, sylaboosobnym, podnosowo-mamranym odpowiada z opóźnieniem:
— w Mi — la — nów — ku
ale to zapisać, jak?
ano Tadzio, że
nutami.
10 lipca
Jak to nie trzeba się zarzekać. Myślałem o tym braku szacunku dla własnego cierpienia. Tymczasem po dobrych, pięknych dniach z dobrą pogodą na dobitek i po dobrym spaniu przebudziłem się na boleniu. Wątroba? Czy nerki? Z początku znośnie. Potem gorzej. Po trzeciej rano. Przykładam worek z gorącą wodą. Nic. Atak narasta. Płyta idzie, czytam coś, kryminał, ale wszystko przestaje bawić. Resztki udawania przed sobą pryskają. To nie jest ból, z którym da się przeżyć kilka godzin jako tako. Chwilami kleszczowy, jakby łapa mnie ściskała i wtedy troszkę odłączam się od siebie. Gorszy kłujący. Wtedy krótki oddech, zamykam oczy. Okropne. Ból nie jest jednym ciągiem. To są igły, co jakieś pół sekundy, może częściej. Ale nawet i te przerweczki wydają się ważne. Staram się być mocny. Nie z bohaterstwa, tylko z musu. Otwieram oczy. Tak jakby lepiej. Wydłużam oddech. Też lepiej. Duchowo. Duch chce być mocny. A tymczasem poty się ze mnie leją strasznie. Ciało mdłe. Nie wytrzymuje. Wiercę się na czworakach. I chodzę. Wielkie krople potu, potem strugi. Potem ból się zmniejszył, bardzo. Spokój. Za pół godziny przymierzam. Ból nie boli? Boję się wyobrażenia. Wyobrażam sobie. Boli. Zaczyna gorzej. Drugi atak. Znów mija po pół godzinie.
O jedenastej rano jechałem tramwajem. Nic mnie nie bolało. Tylko został gruby osad. Tramwaj przecina Aleje Jerozolimskie, słońce żółte, półciepłe. Z przyzwyczajenia spoglądam na tę stronę Ochoty. W jednym rzucie. Żółta. Znana. I niedobra. Aż mnie przeraziła. To aż tyle z nią niedobrych skojarzeń? Tyle było widoków z głodem, z zimnem, strachem.
— Ale ile!
Jedna ściana cierpienia. Już tramwaj przeciął skrzyżowanie.
Wróciłem po południu do domu. Wchodzę, obchodzę ostrożnie, z niepokojem i z pewnym szacunkiem łazienkę, okolicę łóżka.
— Aha, to są te miejsca niedawnego niedobrego.
Boję się własnych kroków, chodzę koło swojego łóżka jak koło niewypału. Strach, ostrożność, niepewność. I jednak ten rodzaj podziwu. Dla porannego siebie. To byłem ja, męczący się. Tu.
Pędy, rytmy
To nie tylko to, że Mozart przyśpiesza bicie serca. A w ogóle sprawa rytmu, tempa. Czekam w aptece, przede mną już tylko jeden pan, załatwiony. Nagle pakuje się ktoś z numerkiem na odbiór.
Jeżeli będzie pod ręką ten lek, to nie wypadnę z toku — myślę sobie.
Ale aptekarka szuka, szuka — tu — nie ma, weszła do drugiego pomieszczenia. No tak, to jest to. Opadek. Potem zwracała się, ona sześćdziesięcioletnia, pewnie zaraz będzie na półetacie, do drugiej, pięćdziesięcioletniej: „pani magister", co mnie podirytowało; zupełnie jak Anna Jagiellonka, do którejś z sióstr w liście:
„Wasza Królewska Mość, tak mnie zęby bolały i ucho, że już nie wiedziałam, co robić..."
Rozbawiło mnie trochę, że tamta pięćdziesięcioletnia miała dwa łańcuszki złocone od okularów do szyi, pewnie żeby nie zgubić. Ale ta niby-potrzeba, niby-ozdoba robiła jej tylko dwa razy tyle fałd na gębie i pod gębą. Tak to wszystko w pewnym wieku służy złemu, jak wszystko w młodości dobremu.
Co do tego rytmu, uniesienia. Rano puściłem chóry Palestriny. Zapaliłem papierosa, puściłem ogień do popielnicy, stare zapałki zajęły się, ogień szedł w górę, chóry w górę. Nagle zapałki — przedwcześnie zgasły. Uniesienie straciło tempo.
Potem leciałem przez jezdnię i wysepkę do tramwaju, mijałem się z lecącymi. W ostatniej chwili trochę podstawiłem nogę jednej pani już za mną. Nie zdążyłem na rytm. Na pewno jej coś zepsułem.
Któregoś dnia po południu wróbel przyleciał na balkon i ćwierkał. Głośno, miarowo, co półtorej sekundy ćwierk. Pomyślałem, że za dużo tego dobrego. Ale co? Będę straszył? Może odleci. Odleciał. Przyleciał i znów. Spróbowałem straszyć, wiedząc z góry, że to na nic, nawet odwrotnie: wtedy myślą, że ktoś coś im daje, da. Najgorzej mnie martwiło, że mi zagłuszy inne ptaki, autobusy, drzewa. Nagle wszystko, było lepsze od tego jednego miarowego ćwier! ćwier!
A co będzie, jak się tu sprowadzi na stałe? Na zimę? Poszedłem do łazienki, tam było mniej ćwierku, mówiłem do siebie
— kto się nie prosi, ten dostaje.
Potem otwieram balkon, patrzę na gołębie. Właściwie to spełniają moje wymagania. Siedzi ich ileś na latarni. Nieruchomo. I czeka. Rano trochę pogruchają, ale potem ich nie ma, gruchanie lepsze od tego ćwiru.
Na drugi dzień było wszystko w porządku. Wróbel ten i ów trochę poćwierkał. Ja się nie zezłościłem. Nie wpadłem w zły napęd, bo wróbel nie wpadł. Czyli co? Nie zawsze uniesienie wywołuje uniesienie. Nieraz odwrotnie. Tyle że zawsze działa.
Ujścia
Budziłem się na początku nocy i chciałem dalej obliczać czas, ten ze snu. Nie dało się dalej spać.
— zaraz, tam był najpierw już sierpień, a potem okazało się, że... dwudziesty drugi, dwudziesty trzeci, więc chyba dwudziesty któryś lipiec, jeszcze.
Bo tak mi żal było, że się skończył. Chociaż w tym roku parszywy jak zmokłe futerko. Zacząłem jeszcze raz liczyć, pewien, że taki lipiec jeszcze.
— więc dwudziesty drugi był w niedzielę, nie, w poniedziałek, to dwudziesty trzeci, oj... ucieka, ucieka ten lipiec, zaraz, to już noc, wtorek, zaczęty, nie, nie, jeszcze da się coś ratować, trzydziesty...
— niby da i niby nie.
Poszedłem gotować jajka, które mi przed swoim wyjazdem przyniosła Agnieszka. Bo tylko to zostało, resztę wyjadłem w budzeniach się, prosto z łóżka, z nachyleniami po ciemku, po ciemku tu, bo tam przechodził cały dzień. Jedno jajko w dodatkowej torebce było malutkie.
no tak, te, co ona mi przyniosła, to co innego. One zawsze umieją kupować, obdarzać.
A tu masz dwie kostki masła, wiem, że nie lubisz, ale się mogą naprawdę przydać.
I przydały się do pierwszej jajecznicy, też jak raz tu nic nie było.
Baśka ...owa dała mi raz, choć to ona była w sanatorium, a ja odwiedzający, cytrynę do domu w torebce. W nocy leżę i myślę sobie: zjadłbym tę cytrynę, ale ją obierać...
Przeczucie jednak kazało sięgnąć. Sięgnąłem po ciemku w dół. Wyjąłem z torebki cytrynę. Była w bibułce.
— no tak obrana, gotowa.
Nie nudziłem się z Baśką, aż dziwne. Ale czy teraz bym na przykład z Agnieszką — gdzieś na dłużej — nie popadał w zmęczenia, takie zmęczenia samym sobą? Kiedy Baśka leżała po śmierci na swoim tapczanie, w ligninowych aureolach, ja w swoim pokoju obok — bo oni, rodzina, rozlecieli się w różnych sprawach pogrzebowych, lał deszcz, dom pusty, wieś, byliśmy sami. Więc ja w swoim pokoju myślałem sobie:
no tak, leży Baśka, była pod moim wpływem, chociaż miała osobność, osobowość, ze swoimi nawykami, uwielbiana i dobra, chociaż nagle tamtej Mańce, która nam wyświadczyła grzeczność właśnie, wódki nie dała, choć Mańka patrzała na karafkę na stole i powtarzała:
tak bym się dziś napiła wódki
Baśka nic
tak bym kieliszek chociaż wypiła
Baśka nic. Jedziemy, wracamy. Mańka poszła.
— co ty tak, nie słyszałaś?
— nie dałam jej, bo tak się napraszała.
W tych leżeniach wtedy, jej po śmierci, myślałem sobie:
no tak, w dużej mierze mój produkt intelektualny tam leży martwy.
Odczułem wtedy ją jako część leżącego siebie, jako istotę stworzoną przeze mnie, aż tak...
Aż siebie karcę za te zarozumialstwa, faustowości; nie tak do końca, idzie o prawdę. A ci moi teraz, wtorkowi? Jak by to było ze zmęczeniem? Na dłużej? Osobniejsi? Ja starszy, i od nich o wiele, i od siebie wtedy.
Było już ciemno, ostatniego wieczora w szpitalu, w seperatce. Baśka bierze się za jajko, które zaniosłem pielęgniarce, ugotowała, przyniosłem, troszkę poleżało
— co ona mi dała za jajko? idź jej odnieś, zupełnie zimne.
Odniosłem. Coś z tego powtórzyłem. Pielęgniarka ani słowa. Wróciłem. Baśka dostała ataku
serce, jak mi bije, zobacz
a nigdy nie kazała sprawdzać
zadzwonię po Lusię
nie nie
zadzwonię.
Przyjechała Lusia. Odwiozła mnie. Leżałem w palcie u siebie. Za pięć godzin telefon, drugi atak, i koniec, z tym, że jeszcze Baśka mówiła do Luśki (jej siostra, lekarka):
— głuptasie, nie płacz... tam radio, pamiętajcie... że niby oddać, tej małej obok.
Jedno jajko latało. Z tych od Agnieszki. Bo zawsze sprawdzam na ucho, przed wrzuceniem. Więc jednak. Ale ileś dni leżały u mnie. Nie wiadomo do końca. Nie wrzuciłem. Za drugie jajko posłużyło to małe, jednak. Przypomniałem sobie sny.
— Ani się bez niej obejść — mówiłem do tych swoich we śnie. — Gdzie czego nie tknąć ona, ta pani Rochefoucauld czy Sévigné — i u Prousta ona. Czytam jej list, mam przed sobą, prawdziwy.
„My, starsze kobiety na dworze królewskim" — że niby nie bardzo co już mają robić. Właśnie. Może dlatego ustaliła to misterium. Z narzeczoną Chrystusa. Prawosławne. Cerkiew, przed cerkwią skwer, śpiewają chóry, prowadzą ją. Blondynka, rozpuszczone włosy. Powtórzyć to, ale jaka scenografia? Któraś, może Malina, przymierza na głowę coś jakby hełm, coś na świętą Genowefę, Joannę d'Arc, coś z Matejki.
— ach, to tak, jak u córki Leszka Białego?!
Chrystus nie potrzebuje żadnej narzeczonej. I przy nim jakieś chóry, swaty. On porywa. Ona wariatka, święta, porwana. Wcale nie chce być żadną narzeczoną, wstydzi się, strasznie. Chóry po ukraińsku wymyślają
— kurwa!
Aż tak? — myślę sobie. To misterium ma się odbyć niedługo, ale o której? Tu cerkiew, tu skwer, tu kościół, katolicki. Podchodzą do bab w chustach, z koszami, stoją na skwerze, sprzedają
— o której to nabożeństwo w cerkwi?
— my nie wiemy, my katoliczki, co nas to obchodzi...
W przedziale pociągu chyba mam rozmowę z młodym dosyć niby-księdzem, o rzekach, przejeżdżamy przez coś akurat, most? o ujściach, ja, że ta nazwa nie pasuje mi.
— nie czuję tu ujścia
— ech, to wpada do tego, to razem do tego, same ujścia
— tak? ale to nie tak jak z tymi świniami w Świnoujściu, tamte to płyną — uśmiecham się do niby-księdza — oczywiście tylko metaforycznie
— nie, nie! właśnie od tego nazwa, dosłownie
— jak to? i tak pełna ich woda? płyną żywe i aż rzeka robi się fioletowa — szukam drugiego koloru — różowawa?
no, no, częściowo tak, w nurcie...
a gdzie ten nurt, z tej strony, i szeroki?
no i niech pan nie myśli, że te świnie i knury się nie wstydzą, one są też tak prowadzone, i jak takiego knura i świnię prowadzą do siebie, to one się strasznie wstydzą, wyrywają się, uciekają aż z tej wody, w ogrody...
Pani mówiła nam w najmłodszej klasie, na Nowolipkach, gdzie miałem kolegów Żydów tylu, że nie było lekcji w Sądny Dzień: „Ma być symbolem zmartwychwstania". Jajko. Obrałem. Pisałem. Takie było zwięzłe w smaku, dotyku.
Warto snuć dalej? Dla badaczy?... pisań? snów?... Sen. Byłem mały. Była pogoda. Podwórko. Miałem kolegę Żyda, trochę młodszy ode mnie. Różowawo. Lato. Dzień. To jego ojciec z tym drugim Żydem, w zrujnowanej bramie, wygląda na czterdzieści, a ma szesnaście... Niby ten ojciec.
głupoty! — patrzę na profil dorosłego, może mieć trzydzieści, czterdzieści, pięćdziesiąt. Z brodą, w mycce, w chałacie, ten drugi też, obaj teraz z drugiej strony, na podwórku, w interesach, załatwianiach. Ten ojciec tego, co z nim tu siedzimy koło desek, robi nagły ruch głową, potem ręce w górę, ajajaj... Ja wpadam na pomysł, siedzimy w kucki czy po turecku, robię teatr, głową majt! w prawo majt! ręce w górę, i
ajajaj... aa... a miśne gemajde a frume aj mamcie oj fene oj jake... oj myynde eee ajajaj a kim na hejo ajndeko kakao zwei zemu zweidekopyto ajajaj
śpiewam, śpiewam, coraz wyżej, i on też, kolega, unosimy ręce, unosimy się, patrzę, a on wyżej, naprzeciwko, nade mną wisi w uniesieniu, jak jogin, ja się staram. Obaj śpiewamy to samo, z mijaniami oczywiście, chociaż on śpiewa słowa prawdziwe, a ja wymyślone.
Ona ma sto lat... sto osiemnaście... może sto dwadzieścia...
to co? to niby ta synowa Mickiewicza? — pytam w śnie obok, kogo? Le? Bo ta synowa Mickiewicza była na jawie teraz w Warszawie, odwiedziła moją dawną szkołę, bo imienia Mickiewicza, tylko dlatego, naciągnęli babę, wydali biuletyn, przysłali, że była wzruszona, z nauczycielkami, jedna moja. Była z zięciem, swoim, który opowiadał o swoim teściu, ta synowa Mickiewicza, czyli on o synu wieszcza, o Józefie, którego zdążył jeszcze zobaczyć Wyka. A Le. w tym śnie do mnie, przy Tadziu, przy Włodku
ona jest prawdziwa Balladyna, Goplana, zagraj z nią w Teatrze Polskim, bo o to chodzi, że ona prawdziwa... dożyła
— a czy przytomna? rusza się jakoś?
— o, jeszcze jak, rozmowna, dowcipna, jeździ, przyjechała ze mną, z nią zagraj, idź, spróbuj pogadać, tam leży w łóżku, no, posłałem jej na podłodze w pokoju obok, idź, zobacz, idź...
Idę. Zaglądam. Chyba puste. Posłanie. Na podłodze. A może ktoś tam się przewraca na bok? Bo to tak nieraz jest. Zaglądam. Schylam się.
— nie... puste...
Raj
1 sierpnia
Jot pukał, nie otworzyłem. Na pół spałem, na pół nie. Może nie spać?
— Dziś już sierpień, otworzyli czytelnię. Pojadę za Aleje, po kryminał, za Alejami są różne atrakcje. Słońce świeci. A może jest ciepło?
Jot zapukał. Otworzyłem. Czasem, bardzo rzadko, do czegoś się przyda. Ale potem to wykorzystuje. Kłamie.
Wie, że wiem, ale kłamie na siłę, robi wymówki o nieotwieranie. Albo mówi, że ktoś był i mu coś przez drzwi mówił. A nie było nikogo. A wtedy, co mi miał coś załatwić i ja miałem do niego wstąpić, to on czekał. Byłem, nie czekał. Kiedy zaprzeczać, to on na to
Kto tu był?
Nikt.
Aha... już!
Dlaczegoś nie czekał?
Czekałem.
Nie. Pukałem. I nic.
— Nie słyszałem. Byłem. Słuchaj, a ta gruba pani to twoja dozorczyni?
— Nie, to jej pomagierka. W fartuchu?
— Tak, w zielonym. Siedziała z drugą babą, siwą. Ale was obrabiały!
— Tak? Dobrze.
— Słuchaj, ty będziesz miał tu komisję.
— Idź ty z takimi wiadomościami!
— Zobaczysz, mówiła dozorczyni.
— Ty zawsze albo coś z milicją, albo z administracją, albo że ktoś zaczepił, że czyha, że donosi. Wciąż.
— No bo tak jest.
W dawnych wiekach toby dawno Jotowi łeb ucięli. Za takie wieści.
W ogóle zastanawiające. Taki Jot. Tyle razy skompromitowany. I co? I nic. Dlatego może, że tyle razy. Ale wiem, że z innymi też tak bywa. Teraz pewna nasza znajoma naraziła nam się. To ona doradziła pani Steni ten numer z Tadzia płytami. Bo pani Stenia chciała zająć telewizor. Na to nasza znajoma do niej — bo nocowała nieraz u Jany, a i podbiła sobie Stenię, czyli mamę Jany — więc mówi do niej:
— po co telewizor, zająć sto płyt.
Teraz do nich nie przyjdzie. Ani tu. Bo niby jak? Ale po namyśle wpadłem na to, że ma wytłumaczenie. Telewizor był stary. Więc gdyby Stenia zajęła telewizor, przepadłby Tadziowi u niej. A o płyty ruszył energią. Zresztą Le., jak ja mu o tym, to on:
miały rację...
bardzo słusznie, miała rację...
I tak to idą kompromitacje i złagodnienia. Momenty ostre, a potem powoli wszystko się utrząsa w życiu jak w worku.
Wyleciałem na świat i wleciałem w raj. Dosłownie. Pogoda jak w raju. To ciepło mnie niosło, podkładało się, pieściło, karmiło, głaskało, gładziło słodko. Ulica falowała rozkoszą. Tak w tym roku jesteśmy niesyci ciepła, zalodowaceni, zastraszeni, że ta pogoda co teraz aż nas odbudowuje psychicznie, odkompleksia. W tramwaju rozsiadłem się, bo luźno. I tak dobrze. Siedzieć i jechać, i potem wysiąść za MDM-em prosto w raj, w półpowiew, przejść przez jezdnię pod filary. Zawiozłem torbę pełną zużytych kryminałów. Mój bukinista od dwóch tygodni ma kiosk w boczku bramy pod filarami. Takie potrójne ukrycie. Po tylu dniach straganowych. Oczywiście książki wystawia i przed wystawkę i póki ciepło, a i z przyzwyczajenia, jest przed sklepikiem. Wita mnie z uśmiechem:
— Bardzo się cieszę, jak pan przychodzi. Proszę, niech pan sobie szuka, wybiera.
Mówię do niego w progu jamy z książkami:
— Ale ciepło, co? jak w raju.
— Tak. Ale my już nie tacy.
On ma sześćdziesiąt lat. Bo tydzień temu klient o coś go pytał. A on na to, że ma sześćdziesiąt lat. Skończył właśnie. Klient nie pytał o to. Ale on to chciał odpowiedzieć. Mnie jeszcze do tej kopy brak ileś, ale w rachunku z grubsza jestem ten z tamtych lat, niby. Co tu się wyłamywać. Choć Le. się nie daje, na siłę pcha w młodość. Co przy dobrym wyglądzie nie jest takie głupie, bo ludzie rówieśni i starsi pchają w starość. Więc ja panu bukiniście, łysemu bez włoska, skręcam:
Dawniej było cieplej.
No...
Tak nam się zdawało.
— Teraz zimniej — on o roku zeszłym i tym. Urywam, bo co. Grzebię w książkach. Słyszę, że przyszli jacyś z czymś, na co pan bukinista
— proszę panów, to nic niewarte, teraz to pan to może dać na śmietnik.
Wyszedłem potem, pytam.
— Myśleli, że będą zbierali pieniądze do wieczora. Tyle tomów. No, nie każdy się orientuje, co kiedy warte
— właśnie.
Zeszłym razem, kiedy ukucnięty grzebałem w książkach, nachylił się nade mną poufnie:
a przepraszam, a pan właściwie jaki ma zawód?
ja... zajmuję się literaturą...
— Aha — wyprostował się i znów wszeptał w jamę z książkami i ze mną, aż mu zaświeciły okulary: — a pan nie prowadził żadnego interesu?
nie
sklepu z czymś?
nie, nie
— a, to przepraszam.
Teraz chodził ode mnie do stoiska zewnętrznego, gdzie była pani. Pierwszy raz ją widziałem.
— Słuchaj, Marzena...
— No, to to wybrałem — mówię — te cztery — między innymi pamiętnik Konopackiego. Zachęciła mnie data, 1817, 1818.
— Proszę bardzo. To może być kwita?
— Tak, do widzenia.
— Proszę przyjść, czekam.
Na przejściu przez Piękną spojrzałem w Piękną — Co to? drzewa, ale skąd ta zieleń, ta faktura. Jak sierść. I taka zamknięta. A może zmęczenie, złudzenie. Rezygnuję z zielonego światła, robię kursik w prawo, sprawdzić. Akacje. Bo to chyba akacje. I nagle wyłaniają mi się zza mojego węgła dalsze. Ale olbrzymy. Zwierzęta. Prawielbłądy, do potęgi, zielone. Zielonogarbne. Na nogach pni. Coś przedziwnego. Idę, patrzę, prawie nie wierzę. Co to za miasto? za kontynent? Patrzę w lewo za plac, w głębi widać inne drzewa, po tych wybrykach wspaniałości wypełzłe z koloru, sztywne, przełysiałe. Więc nie złudzenie. Tak mnie to ucieszyło. Potem mijam różnych ludzi. Te dawne przesądy z nieopalaniem miały swój sens. Białość. Nagi biały człowiek. Nagle. W upał. Tak. Ci nasi przodkowie mieli dużo wysmakowanych, wypróbowanych perwersji. Upał, taki raj jak dziś wydobywa dziwne rzeczy i u ludzi. Wyolbrzymia. Fragmentaryzuje, kadruje, aż chciałoby się zatrzymać, sprawdzić. Wszystko w kwiecistościach, w paski, świetliste, we włosach, grzywach. Może gdyby taki raj trwał dłużej, zaczęłyby nie tylko drzewa dostawać sierści, ale i ludziom by się coś zmieniło.
U Węgrów w chłodnawym dole pytam o płytę
— ta... z tym Bachem, pierwsze piętro, za przegrodą, tak — do tej pory Węgierka łapała w mig moje określenia, nagle na moje
— tu, ale nad tym wyżej
ręce jej w górze kołyszą się pytająco
wyżej
znów nie wie
Wyżej.
Druga jej podpowiada
— Wyżej!
Trafia.
Wobec tego kupuję tę płytę, choć ten repertuar mam. Dam komu. Ciągnie mnie kupowanie płyt. A potem w domu denerwuje, że za dużo. Skąd brać miejsce? Wyjmuję kilka, odkładam
— rozdam...
W księgarni dokupiłem jeszcze jeden kryminał. Mam skłonność do dużości, do nadmiaru. Dobrze, że w pisaniu nie, że ćwiczyłem się latami, jak batogami. Strzegły mnie dobre oczy i rozumy. Lu. pilnował.
To mnie nie wolno?
Nie wolno.
Upał wciąż opychał nas radością. Bujał Warszawą w perskich hamakach między wieżowcami. Chwilami zdawało mi się, że mogę się położyć i to ciepło mnie zniesie. Pochyliłem się nad mijaną książką
— Sienkiewicz? nie Sienkiewicz — na okładce, z brodą — On. Ej, nie. Też! Żeby Sienkiewicza nie rozpoznać do końca!
Troi się. Troi się wszystko. Raduje.
Labirynt pod ziemią to labirynt. Wieczne źródło radości. Takie źródło w kwadrat. Zalewane ludźmi. Za Alejami siedzą, gdzie się da, przy PKO, pod knajpą, na tarasikach, na ławkach, na wazonach, ci w cieniu, ci w słońcu. Jedna z zielonymi powiekami, przechylona do opalania w tył, jak z tataraku, jak sadzawka. Mehoffer, tyle nastroju i hecy takie jedne powieki, oddane ciepłu.
Dalej ludzie za ludźmi. I ludzie przed ludźmi. Ludzie w szkłach, w szybach, wchodzą, w domy towarowe, wszystkimi przezroczystościami. Drudzy wchodzą, wychodzą w prawo, placyki, Chmielna, prześwity, kąty, zakamary, sklepy, sklepy, kino, samochody, stragany, koszule, koszule, bluzy, włosy, kwiaty, torby, spodnie; pasy, kolory, kiece... włosy, włosy, bluzy męskie, damskie, bluzy, koszule, idą, lezą, świecą, siedzą, przechodzą. Znów jestem w dole. Chłodniej. Babka klozetowa z po-echem do kogoś
— proszę pana ostatni papier wszędzie zabrakło proszę pana
Rym typu a — b — c — a.
Wyszedłem w górę. Kupuję faszer. Plaster. Odczytuję, czy to nie to co wtedy, bo raz takie jadłem, i dobre, i poszedłem znów, jest, ale czytam napis „morszczur", kupiłem, z tym, że z obrzydzonkiem. Klapło na podłogę, chlapło. Na szczęście. Teraz czytam „morszczuk"
— ach... noo... — kupuję, świetne.
„Fri-Fri". To taka kielbaskiarenka na gorąco, od której zapach niesie i niesie. Na koszulach mijańcy mają „tip-top", Miki, remont czy jak tam... ta cywilizacja... może ona nie jest znów taka poważna. Ostatecznie...
Szenwalda
15 października 1974
— Jest cały zestaw pań — wołała do mnie pani Anna, gosposia
— tak? — witałem całując ją w rękę
— cały zestaw pań.
Pani Anna coś wnosi i opowiada o pobycie w Belgii.
Bo to ja mam dziś imieniny, ty nie uznajesz. Ale śmiać mi się chce, że trafiłeś — mówi Jadwiga
w ten zestaw? — i witam się z paniami, z dziadkiem.
Jadwiga przyjmuje od rana wizyty, telefony. Rozbawiona. A tu ja z Otwockiem, że myślałem, że pojedziemy i wrócimy na szóstą na Berberę.
A bo ona miała przyjść na szóstą?
Nie?
To ten ma przyjść na szóstą.
— To za tydzień, to Berbera może przyjść wcześniej
— no właśnie, trzeba by być od piątej
— no tak, bo tak jej żałowałem osobnego dnia na to jej krótkie czytanie artykułu, ale wiesz, że ja teraz z nikim się nie umawiam
chyba się nie obraziła
chyba nie
po głosie nie było słychać
— może tobie dam klucze i przyjdziesz na plac Dąbrowskiego na piątą
— dobrze
jakoś z Julianem otworzycie, wytłumaczę ci klucze po kolei... A, słuchaj, co to była za ciocia, stara Żydówka?
to moja teściowa, Aryjka, spisała się dobrze, kiedy było trzeba.
Ano tak... A ja byłem pewien, że stara Żydówka, malutka, czerwone oczy, wzruszyłem się, że jeszcze jedna, której się udało uciec z getta, ale myślę se, co oni o tej cioci nie mówili...
cha cha cha cha!
to chyba na starość robi się ta wspólna stara rasa
ona ma dziewięćdziesiątkę.
No tak, to przy tym stole było wesoło i syntetycznie. Malutka staruszka, głuchy Korbiński, dziewięćdziesięcioczteroletni dziadek, i te panie.
Jadwiga chodzi, tu coś mi podaje, tam uprząta, jest żywa, opanowana.
— Pojechałabym z tobą, ale te telefony, raz na rok, niektórzy czekają na to, i mnie to zajmuje, już trudno, chyba że...
nie, nie... bo i ta piąta, klucz
no tak, tak, trzeba zostać. A może ty zostaniesz?
— Nie, nie. Jadę. To jak w indiańskich powieściach. Spotykają się, radość. I zaraz muszą się rozdzielić na dwie drogi na ileś czasu. Muszą. I ja muszę.
— Jak musisz....
— Bo postanowiłem. A postanowienie nie daje namysłu. Zdziwiło mnie dziś. Postanowienie jako idea. Że taka silna. To niby we mnie. I ze mnie. Ale tyle mnie jest jeszcze tego, którym ono rządzi
to życzę przygody
no...
Byłem trochę odstrychnięty i na humorze. Doszedłem do dworca od Emilii Plater, zleciałem w podziemia i stanąłem przed kasą z samopoczuciem odwrotności. Zawsze schodzę od Świętokrzyskiej. Ale to nie tylko to.
Coś źle?
Ale co? Nie, złudzenie pomyłki, że prawa jest lewą. Gdzie tu się zacznie przygoda? Żeby tylko nie za duża. Młoda pani pyta przede mną kasjerki:
Czy pociągi normalnie chodzą?
oho! — myślę sobie.
Normalnie.
Proszę Otwock powrotny.
To nie u mnie.
A! jednak prawą za lewą.
Mimo odstrychnięcia od siebie zdołałem sprawnie lewo przywrócić lewu, a prawe napuścić w swoje prawe.
Do przedziału wpadł za Wisłą zapach liściopadowy, Zaduszki, zamknięte okna, a on wisi, a jedziemy, to i z nami jedzie. Gdzieś jednak wysiadł. Kiedy sosny się rozwawrzyły, rozanieliły.
W dzisiejszym stanie siebie nie całkiem w sobie różne zjawiska nabierają niepewności, i to im silniejsze. Rzeczywistocha ulatnia się w oczach, ale coś tam wymienia elementami.
Wysiadły cztery niebieskie
co one, zwariowały?
piąta, szósta...
To może ma być to hasło wywoławcze przygody. A już mi się pisało o babach na niezestawie.
Na dalszych stacjach niebiescy chłopcy, baby, dzieci. Świecą chabrowo. To modne po prostu. Świecą, żeby się nie gubić.
Pociąg się tak rozkokosił, lata po czubkach szyn. Może zacznie przepuszczać, przeskakiwać? Tylko oni, zdaje się, dosyć dbają o dokładność kół i szyn nawzajem.
Potem się dowiedziałem, że wcale nie tak. Że czekają do ostatniej chwili. Że to na samym końcu. Naprawy torów. Do Grodziska. Aż był wybuch skandalu.
Taki upadek!
My, kolejarskie państwo.
Do taksówki spierała się pani z dzieckiem z inwalidą o pierwszeństwo. Grube numery. Pod górkę do Witka i Romy wypadłem między koguta i kury. Kolorowe, jakby ich wiatr zerwał z drzewa przed chwilą. I takie w zachowaniu. Jedna się usunęła. Kura-liść. Inne nie. A i ta się nie bała. Inna rzecz, że to im powiedziałem:
— Nie bójcie się. Dziobcie.
Nie było nikogo. Zszedłem z górki i liśćmi do Szenwalda.
Był moim towarzyszem od szczenięcych zabaw — Jadwiga mi mówi, jak ja potem o tern. — Nie mówiłam ci?
Szenwaldowa była na moim teatrze. Gruba, ale ładna, jeszcze młoda.
— Teraz choruje na oczy.
Bokami. Liście-pozostajki, tam wyżej, dużo jeszcze. A tak spód ciemny, maź, i raz kałuża, dwa kałuża, to prawa, to lewa, ale nie z symetrią. Stamtąd — idzie czy jedzie? — szerokie, czarne, wolne. Białe u góry. Jak jedzie, to koń z furą, a to to biała gwiazda na pysku. Jak idzie, to zakonnica i to jest kornet.
Trajda się. Zakonnica. Mają tu swoją willę. Obejście. Do tyłu przytyka klata z perliczkami, indyczkami pana W., sąsiada Romy i Witka, co to nienawidził kotów, psów. Oni kochali. On truł, bił. Bez przyłapania go na tym. Tak to się sobie kłaniali. A tu co raz kot albo pies wyłapywał drób. Witek płacił. Bez słów. Pan W. przynosił to zdechłą kurę, to perliczkę.
— A ten pana kot to jak usiadł przed moją klatką, to tak siedzi i siedzi, perliczki go się coraz więcej boją. Aż któraś z tego strachu się zapędzi pod siatkę i kot złapie.
I złapał. Pan W. rzucił zdechłą. Witek płacił. Koty trzy bez udziału niczyjego sparszywiały.
Wyliczyłem, że po trzeciej pięć, dziesięć będzie wracała z pracy z Szenwalda Roma. Błoto. I ona. Z liśćmi u boku.
Na tej twojej Szenwalda to zawsze można spotkać Chochlika ze Skierką.
no...
— Romantyczna.
— Romantyczna.
— Nie zapomnę, jak was szukałem. Najpierw pani Lalunia myła wam okno, was nie było. Potem się ściemniło, chodzę po Szenwalda, błoto. Idzie pani Lalunia z koszykiem. Tak jakby się zanurzała, potem w bok, potem idzie, czci kałużę. Ukłoniłem się.
— nie ma ich jeszcze.
I szła pogodna, bez śladu niecierpliwości. A ile tędy do Baśki w takie wieczory się nalatałam. I Adam tu pracował u wylotu. W Krasickim. Jako wychowawca.
A wiesz, że ta ulica bardzo mi się podoba.
Masz rację, Romciu.
Jak liści naździera za dwa, trzy dni, to będą sterczały goławe drzewa z rowu, z kijami na boki, będzie błoto kołowało, kije z resztką ozdób, szprychowe, jazda, jazda, zakonnico! Goplano! Romciu! Polsko, pra, mo, kra, kra, popielowa, ludowa.
Roma podszydza z siebie:
— Któregoś wieczora późno wracam ci ze szkoły, aha, mam w podręczniku ciebie, to heca, ja się z tego uczę, jesteś tam, a ty tu. Przychodzisz.
Wiersze?
Muszę ci pokazać.
— Nie, widziałem w Świdrze. Na wieczorze autorskim. Uczennice mnie przywitały w progu wierszem, bardzo osobistym, na raty, coraz wstawała inna. Bądź co bądź osoba. A to na osobę jedną pisane. Ale co było?
— A, ano wracam, już noc. Od torów wchodzę w Szenwalda. Oświetlone. Ładnie. Dobrze. Ja taka rozradowana. „Jestem na Szenwalda". U siebie. A obejrzałam się za siebie, nikt nie szedł. Przed sobą nie mam nikogo. Idę zadowolona, mówię do siebie: „no, tutaj to już mi nic nie grozi". I w tej chwili wypada z tego, o, lasku, taki tam lasek, zza tych drzew, jak ja już skręcam w swoją ulicę. Już dom, już brama zaraz, a ten ci sadzi do mnie takimi ciężkimi krokami. Ja niosłam ze sobą dwie torby. To uciekać? Jak? Nie dałoby rady. To już stawiam te torby i staję. On też staje i mówi „cho-no!", ja do niego „odczep się!", a on coś majdruje, ze scyzorykiem może, mówi „mam brzytwę". To ja myślę sobie, fizycznie jeszcze nic się nie dzieje, ale niech za blisko podejdzie, to jak go zdzielę parasolką, bo miałam, przez łeb, to myślę, że by dwa razy starczyło. Ale mówię do niego: „czego, łobuzie? już cię wypuścili!" A on trochę zgłupiał, bo myślał, że o nim wiem, znam go. „A skąd wiesz?" On pyta. A ja już się nie zdradzam, że nie wiem. „Wiem". I próbuję do tyłu troszkę. Znaczy cofam się. On stoi. Widocznie jednak zgłupiał, a w ogóle nie wiadomo, co on chciał.
no tak, pijany?
tak...
i tak się cofałaś?
— tak się cofałam, a on stał, a ja coraz więcej od niego się oddalam, w pewnym momencie odwróciłam się przodem i gnam... wpadam w bramę tu, do zakonnic, na górkę, i obserwuję z górki, myślę sobie: „przeczekam, goni mnie czy nie?", nie goni, nie szuka, postał tak, postał i poszedł.
Tak to w Otwocku się rozmawiało, tak to było. A ja o tym innym. A nim innym, to Jadwidze. Bo lecę, szósta, siedzą na ławce z Julianem. Bo nie otworzyli? Nie, nie siedzą. Ani na podwórku, ani na schodach. Wchodzę. Jadwiga sama.
— Wyobraź sobie, że Julian natychmiast pootwierał z wszystkich kluczy.
No no, a Berbery nie ma?
Berbera nie przyszła. Pewnie przyjdzie.
Chyba tak.
Nie przyszła. Chyba się nie obraziła. Prawda wypłynie, i to za kilka dni. A ja cały czas na falach ludzkości. Do pociągu fale, tłumy. Z pociągu na peron wyniosły mnie fale. Po schodach idę — ze mną, nade mną. Idę. Idziemy. Wchodzimy. W wieczór. W Aleje. My. Potop. Spełzamy w tunel. Zalewamy. Wypełzamy. W tramwaj. Z tramwaju. Światło. Jedno, drugie. Cały czas na falach ludzkości. Przez jezdnię. Po jezdni. Dopiero tu, na moim podwórku, odczułem pojedynczość, odłączyło mnie.
Nonmariano
Rano wywędrowałem aż na róg Gęsiej. Tam też życie, sygnały, praca, praca. Z przesiadkami.
Łańcuchy białych dziewięciopiętrowców z koronami w zęby, z fortecami na czubkach szczytów. Tyle naniosło się po wymordowanych Żydach. Nazwa nic. Biało, to gęsio. Ale gęś mały ptak jak na te wymiary. Smok. Paw. Smocza. Pawia. Anielewicza z gęsi. Tego od getta. Otruł się na Miłej. W maju. Z całą resztą dowództwa.
Wracam pod arkadami, patrzę pod nogi
— mozaika?
— mozaika.
Ile to lat? Cud na Nowolipkach — bo to obok — kiedy był? pięćdziesiąty ósmy? no.
Pod następnymi arkadami, róg tras, cukiernia postawiła na wystawie naturalnej wielkości kolorową dziewicę w zbroi. Styl mocno ortopedyczny. A ortopedia po skosie naprzeciw. Ma swoje: gorset, noga, sztuczna szyja, kolory północne, nadgotyk. Ale czy Orleańska lubiła ciastka? Surowa, surowa, a na ciacha się rzucała Musiała mieć feblika. Kto wie — może od tego głos patronek wyblakły, spełzły na niczym?
Pod trzecimi arkadami, w podziemiach toaletowych co spojrzę na kamień podestu, to płaskorzeźba
— nadepty, ściery
— ejże, tak?
— rycerz z żoną .
— a tam niżej?
no, zwierzę, nie? duże
tu to nie rycerz z żoną, tu orzeł
orzeł? orzeł — ale aż tu?
A potem to już od gęb się roi, tych, co są i co nie są, w domu i nie. Pod stołem. Na owinięciu płyty.
Moczy niebo. Liście polizane. A te zostanę ładne. I jeszcze dużo. W głębi Ogrodu mokrego Saskiego — tak spojrzeć — tak ujrzeć. Zieleń. Ziemia. Bezludzie. Zieleń. Ziemia. Pucha. Wyspa z ludźmi. Czeka na tramwaj. Wsiada. Przelatuje. Prosto, prosto. A przed wojną przecież jak one się wykręcały, wpraszały, te tramwaiki.
Wsiadałem z Marianem na Dzierżyńskiego do mnie — jedno pęto. Chcę dziurkować. Marian głową na nie. Ja:
— Masz rację, jak sam jadę, to nieraz nie dziurkuję. Czasem warto. Gra w traf.
Marian do wysiąścia czeka z odpowiedzią
— nie o to chodzi, po prostu nie ma sensu płacić za jeden przystanek
— masz rację — bo co tu, czym kontrolować?
Marian śle uśmiech pewności. Co mu się zdarza.
A jakby tak pan kontroler? Albo nagłych dwóch. On bez pieniędzy. Z logiką. I co?
Ciepłe zorze
Kiedy ciepłe wstają zorze w listopadzie, to dobrze, dobrze. Amerykańskie, do rewii. A to rewie miotły, wron. Topola powiewa kilkunastoma listkami, a one wyglądają na kartki ostrzegawcze „nie siadać", na przykład, „nie śpiewać".
A zaśpiewał przed wronami, to i siedzi tam gdzieś. Olśniło mnie, że to zimowy. Zimowa? Zimorodka, jemiołuszka, zimorodziczka, ta słowiczka zimy.
Niebo dalej na wolnym ogniu. Trzyma się.
Potrzymać „na wolnym ogniu" — przepis głosi na torbie z zupą. Wolny ogień. Wolny strzelec. Wtedy rozumiałem, że tu chodzi o „dzień krwi i chwały", ale kropelka zakłócenia pewności była. Na nieprędkim. Na powolnym. Nie pasuje. To już nie to.
Raz poszedłem do fryzjera.
— Pan będzie łaskaw długo.
— Ale czy chodzi panu o to — obwiązuje mnie fartuchem — że pan chce włosy strzyc na długo, czy żeby pana długo strzyc?
Odpowiadam poważnie i krótko. Przecież to oni powymyślali te terminy. Nie ja.
Szoferzy w Otwocku też potrafią za niezbyt tanie pieniądze tak narzekać na trasę, na mus, na objazd, na błoto, że ja, ten pasażer, ten winny, już nie wiem, jak się tłumaczyć. Za cały Otwock. I nagle wykrywam, że to ja jestem z Warszawy, a oni z Otwocka.
Zimorodek, okazuje się, jest duży. Zrozumiałem, że coś tak jak gęś. Kto by przypuszczał?
Zorze nad Zamkiem. Nie może mi ten Zamek zejść z ekranu. Pierwszy raz go widziałem na czysto. Z okien mojego Związku zajmuje teraz pół wysokości. Czerwony. Niebieskie niebo w pogodę. Dobre razem.
I jakby się przyjechało do innego miasta. A jeszcze prosto z domu, jak z pociągu, iść w te zorze, nieba róż.
W kopalni błota
Zaczynały się trzy dni świąt, bo teraz modne takie zestawy. W sklepach dogorywało najście. A ja połączyłem swoje zakupy z odwiedzeniem Tadzia i Ani w wieżowcu na Chłodnej. Wymyśliłem sobie zupełnie nową trasę. Miałem skręcić z Alej Jerozolimskich w Marchlewskiego. Okolica wyglądała niepokojąco. Ciemno, pustawo, pozagradzane, rozkopane. Najpierw myślałem, że w ogóle tam przejścia nie ma. Ale jakieś osoby wchodziły w zakręty, zagrodzenia, pomosty nad wąwozem kolejowym. I ja się w to wdałem. Za którymś załomem z drewien i metalowych pali prawie wszyscy skręcali do peronów Ochoty. A tylko dwie młode panie przecięły tory tramwajowe i szły przejściem bardzo niepewnym. Nie było żadnych wskazań ani zabronień, żadnych tablic, strzałek. Nie stał żaden milicjant, nie jechał żaden tramwaj. Świeciły w żółtym świetle wertepy w błocie. Przejście było kręte, błoto się powiększało. Trzeba było iść teraz kładką w mazi. Coraz gorszej. Młodsza pani chciała wracać. Grubsza, z torbą z zakupami szła naprzód.
— Czekaj, chodź.
Błoto świeciło. Groźnie. Ale wielki pomost dochodzący prawie do Chmielnej obiecywał koniec przeprawy.
— O, widzisz — mówiła grubsza.
Szły, ja je minąłem. Z pomostu było do wyboru: wdać się w kładkę i iść na środek jezdni, bardzo świecącej, bardzo w kożuchu błota. Albo wejść do bramy, oświetlonej, pustej, przez szczątek kamienicy wyjść na tył w niewiadome. Tam też była kładka. Ale zdawało mi się to ślepą ścieżką. Nie było kogo spytać. Ani żywego ducha, ani psa, ani kota. Poszedłem kładką, na ukos, w niewiadome i coraz gorsze. Obie panie zostały z namysłami na pomoście i patrzyły, co będzie. Ja zacząłem lgnąć coraz gorzej do błota. Zobaczyłem przed sobą breję bez końca. Żółto i czarno. Wydawało mi się, że wrócić już za późno. Rzuciłem się z energią naprzód, zapadałem w mazi po kostki i głębiej. Panie z pomostu parę razy głośno coś krzyknęły, a ja myślałem, że dalej jeszcze ileś kroków będzie po kostki — no trudno — i bach! na przełaj! A tu błoto do pół łydki. Usłyszałem urwany śmiech. Brnąłem dalej. Przez błoto filmowe, takie pomarszczone, z krokodylami. A może biblijne od słynnego potopu. Bo podobno były zalewy wody, a potem błoto. W warstwach starego, sprasowanego błota odkopano przecież te orszaki z koronami na głowie, z harfiarkami. Przedpotopowe.
Kiedy wydobyłem się na płytsze tereny, nie było którędy iść. A jeszcze czekał mnie spory kawał zagrodzonego. Zdecydowałem się iść torami tramwajowymi. Nadal nic nie jechało, nikt niczego nie zabraniał. Nikogo tu nie było. W mokrych i ciężkich buto-nogawkach, podobnych do pary wyłowionych z potopu zwierząt z czasów Noego, z uwieraniem, ze żwirami na lepko i gęsto wydobyłem się na chodnik między ludzi, ale nie nadawałem się do pokazywania. Najpierw się wstydziłem. Potem poczułem się zmęczony. Do apteki nie wstąpię. Trzeba bokami do domu. Do Tadzia nie pójdę, bo bym ich skompromitował przed lokatorami w windzie. Zresztą trzeba z tym prosto pod kran i powiesić wszystko do wyschnięcia.
Po przejściu kilku przecznic oswoiłem się jednak ze swoim widokiem od dołu. Nie było takich znów wielkich świateł, ludzie się nie oglądali. Pomyślałem sobie, że normalnie spotyka się różnych robotników od różnych robót w brei. Wróciłem na Kasprzaka do apteki. Ostatecznie załatwiaczki widzą mnie raczej od połowy w górę. Potem jedna pani z pieskiem mnie goniła
— proszę pana, niech pan wróci...
Wróciłem.
— Okropna gapa z pana! — I wręczyła mi jeden z leków, na który w pośpiechu nie zaczekałem.
— Dziękuję bardzo.
Więc okazuje się — można normalnie rozmawiać. Jestem przecież Mironem dalej, niepijany, mowa czynna. A to, że od kolan w dół nie w porządku — to co? A w ogóle od początku ustawiłem to na drobiazg — dojść, zdjąć, umyć. I bez śladu. Ani mnie to nie boli, ani mnie z tym pod mur nie stawiają, nie aresztują, nawet nie gwiżdżą. To tylko dłuższa chwila efektu. Wsiadłem do autobusu na dwa przystanki. Usiadłem przy drzwiach, ale frontem do ławek naprzeciw, na ławce na kole. Ktoś dyskretnie spojrzał mi na nogi, ale ja byłem w dystansie do efektu. Na Marszałkowskiej byłem zmęczony i zupełnie ośmielony.
Dzień gniewny
Wszystko dobre, co się dobrze kończy. Życie źle się kończy. Więc jak?
Na szczęście nie zawsze myśli się o zakończeniu tego kryminału.
Ale kiedy boli albo łapie słabość, to się myśli.
Od dwóch tygodni nie bardzo dobrze chodzę. Mam napady bólu nóg na ulicy.
Berbera pisała artykuł o bólu. I ja tam coś przytaczam. Kiedy nie boli, są namysły ze sformułowaniami. Trzeba było Berberze wejść na moje bóle brzucha przedwczoraj albo dzisiaj. Jeden krzyk, zapisany po prostu, lepiej powie niż teorie. A potem, jak trochę możliwiej, kilka zdań teorii, ale z trzymaniem się za flaki praktyce. A na końcu ulga, że przeszło. Posłuchać tych trzech etapów. Łapie mnie słabość ogólna. I wtedy pesymizm. Że zalewa mnie fala stałej niemocy, podchodzi i tu! Albo że to już początek końca. Jakiegoś. Jakiego? Wiem w takie dni, że koniec istnieje. Wierzę.
Dnia jednego,
Dnia gniewnego
Czas popiołu dojdzie swego.
To nie jest ten dzień jeden. Ale to jest jeden z tych wcześniejszych gniewnych dni. Teraz mogę pisać. Dwie godziny temu bałem się, że z wyczerpania mogę tracić powoli przytomność. Zaczynało mi się mącić w głowie i żołądek bolał, i siły nic a nic.
W niedobrym stanie przedwczoraj polazłem do czytelni za Żelazną Bramą, potem z wielkim wysiłkiem do Tadzia i Ani. Na Chłodną przy trójkątnym placu Pod Lwem. Daleko. Przy Żelaznej. Tam troszkę posiedziałem, dali mi dziurawca. Wziąłem Tadzia ze sobą. Wieczorem polepszyło mi się. Wczoraj półbudziłem się z ulgą:
— mam trzy żołądki i żaden nie boli — i przewracałem się na bok, bo to chyba był jeden żołądek od leżenia na lewym boku, jeden od leżenia na prawym, jeden na plecach — trzeba ciepła, ciepła.
Ale dziś ciepło nie pomagało.
Szedłem do Tadzia przez Halę Mirowską w środku. Potem za Halą, między puchą, wieżowcami a odbudowywanymi remizami, w zimie i z bólikiem, powłócząc nogami, pomyślałem sobie o tych Halach, o Chłodnej źle. Tyle tu życia mi zeszło. Tyle w głodzie, chłodzie, w kłopotach, strachach, nudach. A i te przedwojenne lata trzydzieste, szkolne, a co szkolne, to nie takie dobre. Ile trudu, wstydu, lęku. A lata dwudzieste — słoneczne, ciepło w cieniu. A jak tak sięgnąć drugą łopatą, to byle nędzy i zimna. Zimna klamka, śmierdząca mrozem, zima i palta. Brzydkie ciotki. Palta. Szafy. Gzymsy. Buzie. Zęby od dentystki. Parasolki rozkładane kapią. Tyle fizyczności, brzydoty, chorób, nieżurnalowości. Pytałem Mamy, dlaczego te w żurnalach są takie smukłe, wysokie.
— Ano, takie modele.
A dlaczego te, co do nas przychodzą, są inne?
Takie są...
Białe drzwi, zatrzaski, albo czarny, albo machnięty olejno na biało z niechlujstwa. Klamka najgorsza. Brzydka, pochyła.
Raz Nanka i Matka poszły na Kercelak. Przed południem. W zimie. Kercelak był blisko. Tramwaj już jeździł Lesznem. Przejeżdżał ludzi. Co i raz krzyki. Trup w bramie pod papierem.
Było biało i sino. Sino. I taki odblask na suficie w pokoju. Matka i Nanka wzięły kosze, takie jak teraz modne damy noszą.
— Zamknąć cię?
Miałem ze sześć lat. Nie lubiłem zamykania mnie. Nigdy nie byłem zamknięty. Tym razem, zamiast powiedzieć, że zamknę się na zatrzask, zgodziłem się
— no, dobrze — wiedząc z góry, że będę żałował.
Zamknęły mnie i poszły. Przez spory czas zajmowałem się czymś. Potem udawałem, że nic mi nie jest. Bo zimne, nędzne południe przeciągało się na klamce. Nie mogłem już znieść zamknięcia. Byłem w kuchni. Z kuchni wypadłem do pokoju i w stronę brzydkiej, zimnej ściany w niebieski deseń wołałem do sąsiadki
— proszę pani... proszę pani! — a wiedziałem, że jej nie ma, że jest w swojej trafice aż na Bagateli. Przestałem wołać. Pod tą ścianą stało łóżko zrobione i podrzeźbione przez dziadka, na tym łóżku się urodziłem.
Przed tym łóżkiem ukląkłem, zacząłem popłakiwać, przeżegnałem się
— Ojcze nasz, któryś jest w niebie, święć się imię Twoje, przyjdź królestwo Twoje...
Chyba zaraz po wstaniu z klęczek usłyszałem na korytarzu głosy, tupania, dobijanie się do zamków.
— Wracają! — Szybko obtarłem oczy, stanąłem spokojnie w kuchni
One tupały, otrzepywały śnieg, stękały.
No i co? — spytała Nanka stawiając kosz.
Nic...
Dziś rano otworzyłem balkon i zajrzałem z daleka w dół. Mgławo, pustawo. Uleciało półmrozkowate powietrze. Topola z resztką liści, pod nią zbite w kupę gołębie, A w środku i z boku jednocześnie babina w palcie. Sypie im żarcie.
— Tak, to to...
— to cała ta strona
dnia zimnego,
zamkniętego...
Dzień uprzejmy
Rano półmgiełka. Rano teraz przesunęło się pod południe.
Kartka na drzwiach:
„Niech pan przyjdzie do Związku, do pani S., w sprawie mieszkania i zapomogi".
— Mieszkania? A, racja, Le. złożył jakieś podanie od nas obu o rozluźnienie mieszkaniowe, ministerstwo odmówiło, a teraz...
A zapomoga? to jeszcze coś dadzą? Mam dziś siłę. Zlatuję do taksówki. Bo stoją aż ze cztery.
— Proszę pani... — zaczynam mówić do szoferki, sprawdziłem uważnie, że kobieta.
Podlatuje do mnie w słońcu pani w czarnym palcie i kapeluszu
— dokąd jedziesz?
Zaglądam jej pod rondo, a to Gosia Olgierdowa. — a, to ty
no dokąd jedziesz?
dokąd chcesz? — mówię
nie, nie, w którą stronę ty?
Siadaj.
Siada.
na plac Zamkowy — mówię
— o, to ja sobie tam wysiądę do księgarni
— a chciałaś jak przedtem?
na Senatorską
no to przecież
nic, nic, chciałam z tobą pogadać
— ja też... miałem do was dzwonić, chcą tego wieczoru u was
Chodzi o wieczór mój, autorski.
— dobrze, można zawsze. Wiesz, pracuję teraz koło ciebie, jak przechodzę, to patrzę
jeszcze jedna podglądaczka!
no, właśnie.
Skręcamy z jezdni w jezdnię, ślisko, jasno.
— Ale piękny dzień dziś, co?
— tak — patrzę na Krakowskie Przedmieście, lśniące listki wiatr przepędza przez jezdnię — elegancko, zachodnioeuropejsko.
Gosia się śmieje.
— Dlatego, że te listki.
Koniec perspektywy. Czerwony Zamek. Wysiadamy.
— Mógłby tak zostać
— mógłby...
Na górze w sekretariacie pani Halina S. i druga pani witają mnie
— o, jest pan
— o, właśnie, jak to dobrze, to ja byłam u pana
— panie Mironie, niech pan siada — jak pan się czuje?
— źle ostatnio było, przeszło
— a co?
— żołądek, trudno się zginać, ale dobrze już
— niech pan mi powie, bo chcę od pana samego usłyszeć, co pan by chciał, optymalnie, z mieszkaniem? Leszek razem z panem?
może lepiej osobno, bo jest zgoda, ale ciasno
tak, więc Leszek żeby blisko
pracownię żeby miał
— właśnie, pracownię, a pan... tylko muszę uprzedzić, że teraz w Śródmieściu mieszkań nie ma
— ja tobym chciał zostać na placu Dąbrowskiego
— aha, więc Leszek pracownię możliwie blisko, a pan by chciał zostać, to pan jest przywiązany do placu Dąbrowskiego
— tak
— Leszek jest?
— wyjechał
na ile?
na kilka dni
— niech pan do mnie przyjdzie i musi pan koniecznie złożyć wniosek o telefon
— oj, może nie
— będzie pan mógł włączać telefon na pół godziny dziennie, a co będzie, jak pan będzie sam i pan zachoruje?
— no tak
— my panu we wszystkim pomożemy.
Poczułem się nie opuszczony, nawet przy całej życzliwości pani Haliny i innych ludzi zląkłem się nadmiernej życzliwości losu.
Potem znów miałem siłę. Po południu. Zszedłem kupić śmietnik. Do dużego sklepu gumowego. Światła, kolory szczoteczkowodozębowe, landrynowe, ludzie, stosy materacyków po 140 złotych i droższe też.
Przed barykadą z materacyków młoda pani coś zwija i mówi z dobrą znajomością do ekspedientki
— proszę pani, muszą być przecież pewne granice nielogicznego myślenia.
Patrzę, wchodzi z panem w okularach mała pani w kapeluszu. Przyglądam się: Śląska? Ona z uśmiechem do sprzedającej:
— Czy ma pani może...
Nie dosłyszałem, sprawdzam: Śląska czy nie Śląska? Odchodzę, lustruję strój — brązowy, spodenki, żakiecik, no, może być Śląska. A pan? w okularach, na poziomie. Jeszcze patrzę na twarz.
— Śląska? Chyba, a może nie? Poszła z panem w głąb sklepu.
— Ale dlaczego nie mam pewności?
A wczoraj ją obmawialiśmy. Najpierw ja jej dałem rolę w Ocaleniu Conrada. Jadłem lody. Od Jadwigi. A potem, nic nie wiedząc, przyszła Malina.
— Śląska była w telewizji, ale... bo ja wiem...
— Dlaczego?
Bez kubła na śmiecie wyszedłem, myśląc o Śląskiej, dlaczego niepewność, czy to ona, patrzę, a tu zaraz dalej na tle ściany, na podwyższonku w reflektorze, nad tłumkiem kręcą się dwie wte, we wte, szybko, na zmianę
— nakręcają, ale co?
Tak niby robią mijanie się w tłumie? ale przecież w kółko te same dwie, bo poznaję ludzi. Podchodzę. One się kręcą. Przygląda im się również dwóch milicjantów z baletowymi wygibaniami z podziwu i komentarza.
Słyszę komentarz nie ich, a prawdziwy, do tych pań na desce, od tych mijanek.
— Rewia mody — a ten pan ma mikrofon. Stoi niżej, pod drzwiami sklepu. Bo to pokaz strojów na zimę z tego sklepu. One w tym sklepie. Szybko się przebierają i nadchodzą na zmianę, po jednej, po dwie. A jest ich jednak razem cztery. Szybko się ruszają. Po dwa razy prezentują za to na sobie każdy komplet. Jedne patrzą w tłumek, inne w obiektywność, w przestrzeń. Oczy wyraźnie omalowane, dobrze, po egipsku jak gdyby. Bo o tę wyrazistość wieczorową uliczną chodzi.
Rozochociłem się na iście dalej. Kręcę się po wszystkich kantach, skrzyżowaniach. Tłumy u świateł, tłumy czekają na tramwaj. Nie ma żadnego. Długo. Lecę do autobusu. Jedzie. Dużo. Zapchany każdy. Tłum ogromny. Nic nie ubywa. Wracam na wyspę. Nic. „Dwójka". O, ale jaka zapchana, normalnie luźna. Dalej nic. Połaziłem po okolicach pawilonów, po pawilonach. Rakowe walizki. W kolorze, w fakturze. Raki po ugotowaniu oczywiście. Nóżki z pończochami nad głowami. Manekiny w wielkich kudłach modnych, w tłoku, też idą, pchają się, mylą, schody jadą, na schodach stoją, rewia, ale to zakupy, życie, piętra, szkła, moda, tłok, bogactwo z zająknięciem.
Wracam. Mijam i tak Murzyna na piętach fioletowego, przed nim Chinka, do taksówki. Mijam dwie Chinki. Rozgadane. Słucham, a one gardłowo, melosylabowo.
— Inne, Mongołki?
Zaraz obok baby z dziećmi w wózkach. Drą się na cały głos. Chyba po węgiersku.
Zaglądam do płyt, a tam puchy. Dosłownie nikogo. Lada, dwoje za ladą, z uśmiechami, i płyty, i bezruch. Nie rozumiem. Zawsze takie ogony. A jeszcze wieczorem? Byłem tu w dzień, i buchnęło na mnie nagle:
A słowo ciałem się stało
i mieszkało...
Psiakość, to już?
— no i nie udało mi się ominąć kolęd — a co będzie w grudniu?
Na rogu Świętokrzyskiej nie to, co było te trzy kwadranse temu, nie to, czekam na przejście, ciemnowato, też nie rozumiem. Szczyt tak szybko minął? No, już koło mnie polonez się zebrał, ale na średnio, a tramwaje — całe rzędy, i puste.
— a może wszystkie zepsute?
Bo wyglądają jak rząd werand, które pchają się od Ogrodu Saskiego. Po kubeł wstąpiłem. Z plastyku. Cytrynowy. A jeszcze bieliznę zaniosłem do pralni, dziwiąc się samemu sobie
— coś podobnego!
Ale to dlatego, że to na schodach naprzeciw moich i tam chodziłem z Reginką, żeby jej pomóc nieść od prania do prania. Reginka zawsze mi się przysługiwała. Ta bielizna w walizce to może jedyne, co ja jej, nie ona mnie.
Ale będę miał co opowiadać
— coś takiego...
A swoją drogą, co może nie jestem piewcą Marszałkowskiej?
Markiza się zemściła.
Poeta wyszedł z domu i nie wrócił.
Ale o tym w następnej książce.
Z tomu „Rozkurz”
Majowe przejście
Maj i nie zimny
Wiosna dalej wybucha
Ostatnio intryguje mnie Chrystus nie jako tylko człowiek, ale jako Bóg wcielony. Nierozwikłana sprawa dwóch natur w jednym. Żeby zrozumieć mysz albo krowę, trzeba ścieśnić się w mysz albo krowę, wejść w jej żywot, urządzenia biologiczne i mózgowe. Bóg wmieścił się w aparat człowieczy, niepewny, nietrwały, strachliwo-bohaterski. To był trud.
Z Le. mam już normalne gadania. Bo i o tym było rozprawianie.
Chciałem się przekonać, jak to było ze stworzeniem świata. Kiedy światło?
Le. podał mi Biblię Wujka. Czytałem. Światło drugie.
— „Na początku Bóg stworzył niebo i ziemię. A ziemia była pusta i próżna, i ciemności były nad głębokością, a Duch Boży unosił się nad wodami. I rzekł Bóg: Niech się stanie światłość. I stała się światłość. I ujrzał Bóg światłość, że była dobra, i przedzielił światłość od ciemności. I nazwał światłość Dniem, a ciemności Nocą".
Więc to dlatego światło wydaje się pierwsze, bo stworzenie nieba i ziemi jest jakby w ekspozycji. Działanie zaczyna się, kiedy „Duch Boży unosił się nad wodami". I rzekł Bóg: „Niech się stanie światłość". Podaję pierwsze słowa. Bóg jeszcze nie wie, co to będzie, nagle widzi, co to jest, aha, podoba mu się, zatrzymuje to, oddziela, nazywa.
Adam i Ewa nie rozróżniali dobrego i złego. Tacy byli niewinni. Wiedzieli tylko, że jest drzewo wiadomości dobrego i złego, ale mają z niego nie jeść owoców, bo pomrą. Oni jednak nie wiedzieli, co to znaczy. A nie było powiedziane, że nie mają, to nie mogą. O szatanie jakby nic. Są zwierzęta. Jest wąż. Śliski, kręty, wpełza na drzewo i pyta: „Czemu wam Bóg przykazał, żebyście nie jedli z każdego drzewa?"
I to pytanie jest pierwszym złem. Zaistnieniem zła. Puszczenie w ruch podejrzenia. Oni jeszcze są niewinni. I odpowiadają. Ale on im mówi, że nieprawda, że umrą. Wąż kłamie. Ale boi się, że samo zaprzeczenie to mało. Swoją zazdrość przerzuca na Boga: Bóg nie da im jeść z tego drzewa, bo wie, że jak z tego drzewa zaczną jeść, to nie tylko nie umrą, ale staną się jako bogowie. I na to ludzie się nabrali. Dlatego pycha jest pierwszym grzechem głównym.
Bóg mówi do węża: „Położę nieprzyjaźń między tobą a niewiastą". Wąż został tu wyróżniony między zwierzętami jako wyjątek. Kościół katolicki uznał niewinność i pokorę Marii za spełnienie tej nieprzyjaźni. Maria chyba aż nie rozróżniała dobra od zła, była istotą jakby sprzed bytu Szatana, sprzed pierwszego grzechu.
Bóg po rozróżnieniu światła od ciemności stwierdził, że światłość jest dobra, a po stworzeniu drzewa z wiadomościami stwierdził, że ono ma i dobre, i złe. To znowu jako rozróżnienie. A rozróżnienie dało pole do popisu woli. I wąż poznał się na tym rozróżnieniu. Bóg lubił dobre, to on to drugie. Bo chciał być inny od Boga. W rozróżnianiu zaczyna się grzech. I chęć bycia rozróżnionym już jest pychą.
Późnym wieczorem Le. układał mój życiorys dla wydawnictwa, co jego bawiło, a mnie trochę złościło. Chodziłem od łóżka na balkon i z powrotem. Przyszedł Tadzio z przepisanym moim brulionem. Przerwał życiorys. Wyszliśmy przed pierwszą w nocy do Maliny. Ale w jej oknie ciemno, więc wróciliśmy do Ogrodu Saskiego.
Wynikło gadanie o filmikowaniu, o ich graniu, o moim niegraniu; ja, że ograniczenie mimiki przez brak zębów, czyli przez unikanie ruszania ustami. On, że to niepotrzebny kompleks. Ja, że to rzecz obiektywna, istniejąca.
ale nikt nie zwraca na to uwagi, nikt tego nie wie poza tobą
ale ja wiem, mnie to sprawia przykrość, i to wystarczy. Poza tym sprawa wieku. Nie da się już postaci wyabstrahować, bo kojarzy się z wiekiem. To ciąży na stosunku do innych postaci.
Usiedliśmy pod starym, grubym kasztanem i Tadzio zaczął o Agnieszce i o Aninie. Ale ja starałem się, żeby temat się nie rozwinął, i obróciłem w żart dalsze tego rodzaju problemy.
A tych problemów jest dużo.
Oj, dużo.
— Każdy z nas ma swoje pewne chody dla innych zupełnie niezrozumiałe.
— I to zupełnie — potwierdza.
— Ale czy to lepiej, gdyby było wszystko dla wszystkich zrozumiałe?
— Może i nie.
— Przecież to uciążliwe wiedzieć, co kto może, czego nie może. Dlatego imponują nam jogowie.
I tęsknimy za naturą tak niewiadomą, niepoznawalną jak Bóg.
Jedzenie wiadomości jest samozniszczeniem.
Noc bez wiatru, pochmurna, ciepła i bujna. Pachną zielska, pierwsze skoszone trawy. I ta pustka. Też pachnie.
— O, chodźmy, na ten plac Żelaznej Bramy, tu pochodzimy alejkami, to Graniczna — pokazałem pasek asfaltu wzdłuż wieżowca.
Tak, to jest Graniczna.
Nie, tfu, Przechodnia.
Przechodnia.
— O, i to nie tu, a to, masz prawdziwą starą jezdnię, kostka, szyny tramwajowe na wprost i z wykrętem, o, a Ptasia też jest dopiero tu, nie tam, to wszystko w ukosach, tak prędko się zapomina.
Wyszliśmy na ten nowy skwer, nocny plac Żelaznej Bramy, przed przekręcony pałac z lwami, których nie było.
— pusto tu, nie tak, jak myślałem
— toteż ja się dziwiłem, po czym ty tu tak chcesz chodzić
— e, chodzić to tu było dawniej po czym
— po takim kawałku?
— ale ile na tym kawałku było ludzi, o, są alejki, no nie tyle, co myślałem, za mało, to są te krzaki, co mi urosły do iluś w wyobrażeniu.
Wyszliśmy na boczną łączkę, zielone przejście, ku Królewskiej.
— to tu znajoma księżniczka wchodziła na pierwsze piętro schodami uklepanymi z gruzów na wierzchu
— tu? stał dom?
— tu, i to szła między kwitnącymi liliami, rosły aż do pierwszego piętra. Tam mieszkała
— to było w czterdziestym piątym?
— a gdzie tam, w sześćdziesiątym. Chodź na Próżną, pokażę ci chrapiące podwórko.
Nie było tym razem chrapania, ale ktoś westchnął. Podwórko jest ciaśniutkie i wysokie dookoła. Piękne w wykroju z perspektywy zadartej głowy
— można by tu zrobić bardzo dobry teatr.
Naprzeciwko kilka bram, niektóre połączone, jedna zakręcająca. Między nimi przejście i podwóreczka miniaturowe, ze śmietnikami. Wszystko to otwarte od tyłu, tam wielkie przestrzenio-bloki. Tadzio roześmiał się
— rozkrojone mysie jamy — i zaczął otwierać drzwi do schodów z napisem „prosimy zamykać i wycierać obuwie".
To obudziło psa. Cofnąłem się w bramę. On nie
pies na górze
ale hałas
On też do bramy, a tu z góry ktoś
— akuku!
Wylatujemy na Próżną. Czy to dziecko, czy to nie na nas
— akuku!
i teraz to jakby z oświetlonych okien po drugiej stronie ulicy
akuku!
i tam nie śpią
tak, wszędzie życie
— zaczajone, czyhają tylko, jak popatrzeć, to tu się pali, tam. Tu ktoś się odzywa
— o, śpiewają te radzieckie
— wejdźmy na to podwórko koło kościoła. Jak tu jasno
— a to co? pałac czy kotłownia?
— połączenie z tych lat, taki był styl.
Nagle śpiew. Tak jakby z kościoła.
głośnik?
nie
Tadzio przybliża się do bocznych drzwi. Świeci się dziurka od klucza, śpiewają. Idziemy sprawdzić od przodu
pozamykane
ekskluzywne!
— wrócić sprawdzić? czy nie? lepiej, niech tak zostanie?
— sprawdzić!
Śpiewają. Patrzę na zegarek.
— Dobrą porę wybrały. Druga piętnaście w nocy.
— I tu życie, utajone. Co one śpiewają? Taki walc.
Na początku innej posesji najpierw nic, potem ogromny słup i betonowy cokolik z numerem niby domu „69". Dalej pusto i nagle z dwóch stron strzelają ściany na pięć pięter. Oba ogryzki. Zamieszkałe. Potem niebo, przerwa. Kawałek domu znów.
Drzewo!
Jakie wysokie. Ono by nie wyrosło aż tak, tylko te ściany.
Oczywiście.
— Jakie to drzewo?
— Topola. O, i druga? Druga obok. Jeszcze wyższa. Podejdźmy. Tak, druga. Dwie siostry. Jadzia i Krysia. Zazdrosne o siebie. Patrz, jak się nienawidzą.
— Ale nie mogą się rozstać.
Nie mogą. Tylko się przewyższają. I z tą oficyną.
A dalej nic nie ma, tylko tu one, między tymi troszkę dalej i już by nie musiały
— Na tym polega. Tyle razem przeżyły. I one, i te resztki oficyny... I te zazdrości o wysokości. Przystajemy przy klepsydrze.
— przeczytałem najpierw „Józefa". Jakaś Józefa. A to było: „W 40-letnią rocznicę śmierci Józefa Piłsudskiego odprawi się Mszę św. w Katedrze 12 maja".
— widziałeś to?
— nie, to teraz przykleili.
Rozwidniło się powolusieńku, a uparcie, z przynagleniami.
W domu usłyszałem deszcz. Otwarty balkon. Szum. Huk, ulewa. Jedna. Potem mniej. Potem znów. Ulice płyną. Bujnie jak w raju. W przerwach śpiewy ptaków. Błysk. Piorun. I ulewa. W łazience majowa mucha. Przebudziła się, bo zapaliłem światło.
Port Praski
19 maja wieczorem i w nocy
Moja babka Białoszewska żyła 52 lata. Jestem starszy od mojej babki.
Umarłym lata nie idą...
Tak się zdaje.
Umarli starzeją się o wiele szybciej. Od pochowania odlatują od nas w odwrotnym, coraz większym kwadracie odległości. W gwieździe. Coraz mniejszej.
Zaszedłem do was tunelem i Parkingową, tak nowocześnie — to u Felka i Maliny. — Już zdejmuję buty, na skarpetce ta sama dziura. Nie ma na to rady?
Nie ma, trzeba po prostu wyrzucić. Czekaj, Felek ma niesłychaną ilość skarpetek. Z pięćdziesiąt par. Idę wybrać. Felek, są tylko jasne?
Z całych są tylko jasne.
To jednak.
— To nic, zaraz mu kupię, który numer nosisz?
— Nie wiem.
To nie ma znaczenia, elastyczne — woła Felek od książki, matematycznej, przygotowuje się do sesji, włosy ma długie, spięte z tyłu.
U nas się skarpetek nie ceruje, a na Zachodzie cerują. Dwudziesty pierwszy wiek za pasem, a ze Szwajcarii przysłali Gracji używane cerowane skarpetki.
— Cerują — na to później Jadwiga — i dlatego się bogacą.
Malina pyta:
Cy chcesz soku pomidorowego?
Nie nie.
To płyn cytrynowy z lodem. Już ci robię.
Jak ty obrywasz te kawałki lodu... ile, jak prędko...
To zaraz zrobi się zimne, bo woda gotowana ciepła.
Tak, kubek ciepły, tu woda ciepła, a tu już zimno, jak szybko, to tak z lodowcem idzie, prawda?
— Tak, tak prędko.
— Chyba ten lodowiec się cofnął, albo się rozpuszcza.
— Na pewno, zrobiło się tak tropikalnie. Wiesz, Tadzik zaprowadził mnie do synagogi na Zielone Świątki, ołtarz ubrany w liście, ale było już po nabożeństwie.
On tę synagogę traktuje jako swoją własność.
Tak, zupełnie, założył tę czapeczkę Felka.
O, jak mycka.
— I zupełnie nie różnił się od Żydów, takie same włosy, taki sam nos, potem zaczął rozmawiać z jednym Żydem, po przyjacielsku, pytam go „twój znajomy?", „nie, widzę go pierwszy raz". Co to za święto, te ich Zielone Świątki?
Nie pamiętam.
Podobno takie samo jak nasze.
E...
— Tadzio tak mówił. Nie?
— Zesłanie Ducha Świętego? Tam nie ma Ducha Świętego. Jest Duch Boży, ale to Bóg.
I ten Żyd tak do Tadzia mówił „to takie samo jak u katolików".
Więc już nic nie wiecie, ani ty, ani Tadzio, ani ten Żyd. Upadek.
Usiadłem na czarno-białym okryciu na tapczanie, obok książki.
— Co czytasz?
Wiesz, Agatę Christie. Nigdy nie mogę się domyślić, kto zabił.
To dobrze. Byliśmy w Aninie. Tadziowi się spodobało. Anula zupełnie dobra, tylko nie trzeba się na nią boczyć
— On z zazdrości. Ja też. To wszystko zazdrość
— Le. powiedział, że każde z was jest dla niego medium na pewne bliskie mu osoby albo na pewne strony jego własnej natury. Agnieszka spełnia mu tę pannę ze dworu, dumną, stylową, miał ją w sobie, ten dworek Konopnickiej... „Malina", powiedział, „bliska mi, bo żywa, ma pohukliwości Siemaszkowej".
— A to nieprawda, pozory.
— Niezupełnie, bo to różnie, zależy kiedy, nasze zachowania się, gesty... są jednak nasze.
— Tak, może tak.
— My ich się nieraz wypieramy, ale one wchodzą w naszą osobowość.
— Chyba tak.
Na początku wieczoru stanąłem w progu Le.
— Pójdziemy do Wandy?
— Do Wandy? Koszula nie czysta...
Wyjdziesz?
Akurat pytasz, jak nie miałem.
Nie wyjdziesz?
Teraz?
A kiedy?
Nie ogolony-m.
Idziesz?
— Nie, nie pójdę nigdzie. Mam napisać list do Miśka. Mam uprać koszulę. Trzeba się trzymać dyscypliny.
— Ale maj ucieka. Godzina ucieka. Słowiki i żaby.
— Chcesz posłuchać słowików i żab, chodź, ja cię zaprowadzę. Miałem nie wyjść, ale wyjdę.
Myślałem, że mnie prowadzi do sadzawy w Ogrodzie Saskim, aleśmy ją minęli. Bez żab. Oglądam się
— To woda czy łabędź?
— Łabędź. Raz mnie tu w nocy łabędź napadł. Taki był zły.
— Ładna brama, wstąpmy.
Dozorczyni rozkłada ręce, szczerbata, majowa.
Co pani nam zamyka drogę?
A co, nie wolno?
Chcieliśmy obejrzeć bramę, bo ładna.
— A proszę bardzo, brama ładna, oświetlona, obielona.
Le.:
— Wiesz, jakie to są sklepienia? Na żagielkach. Lampa śliczna. Miejsce na portret. A tam dalej... o, brzydziej proletariacko.
To o podwórku. Ktoś na balkonie. Może się obrazi? A może też napadnie na swoje? Bo i tak bywa.
— O, tu też miejsca na portrety.
— Proszę, proszę — mówi radosna dozorczyni w letniej sukni do dwóch panów skręcających na schody z bramy, o coś pytali.
W bramie i w ileś osób trzeba głośniej. To ja głośniej
— Powinien tu być pani portret, w tym owalu.
A powinien, ale kto namaluje? Nie ma kto.
Le. przestępuje żelazny drąg progu
Artysta powinien, artysta!
Dozorczyni wychodzi za nami
Co z tego wszystkiego, jak rozbiorą.
Rozbiorą?
— Wszystkie takie rozbierają. Po co komu stary grat.
Le. mówi:
— Warszawa pozbywa się tego, co w niej dobre.
— Nie można o tym napisać?
— To piszą, i nic.
— Jak Dąbrowska w tych ciężkich stalinowskich czasach napisała o niepotrzebnych zmianach nazw ulic,
To była Dąbrowska. Coś znaczyła, Maria Dąbrowska. Samo nazwisko dobrze brzmi. Nałkowska też jeszcze znaczyła, bo chyba tak?
Tak.
Wyspiański, co za nazwisko, niby od wyspy. Do tego Stanisław, i Kraków. A wygląd?
Krakowskie Przedmieście. W aptece z urządzeniami, meblami, po magistrze Klawem. Le. ogląda boczne drzwi
— Tu są drzwi — bo za Klawego w drewnie były, prawdziwe — wiesz, to te same. — Podchodzi, ogląda, magistry się uśmiechają zza mahoniów. — Jaki zamek śliczny, i tak się zamyka, z zakręcaniem.
Le. spojrzał na kino
Rodzinny gang. Miałem na to iść. Włoski.
To zaraz dlatego dobry?
— No, jednak włoskie filmy są lepsze od innych.
Widać między gałęziami bokiem front kościoła. Ciepło stojące. Ludzie nie marznący.
— We Włoszech tak jest stale.
Ale jednak jak to jest rzadziej, to większa radość.
Nie powiem, to się nie znudzi.
Wygoda, ja też wolałbym ciepło stale.
To zaraz lepiej żyć, poruszać się, malować, farby szybciej wysychają. Jednak zawsze najwięcej maluje się w lecie.
Tak? Aha... pejzaże. ,
Nie tylko. Kościół. W środku ma w lecie najlepszy nastrój. Ludzie wychodzą z zakryć, ciepło bucha.
Le. pokazuje na zbocze Mariensztatu, całe na biało, kwitnące.
— To te kasze, które tak kochała siostra Maria Franciszka.
— Ale ile ich tu, wystarczy popatrzeć na te za wszystkie.
Z drugiej strony na wysokościach Zamek, w drzewach, oświetleniach, widok od Wisły, znany z tylu zdjęć, malunków, przez trzydzieści lat nieobecny, nagle jest.
— Nareszcie dowiedziałem się, kto to Ryx.
Toś nie wiedział? To przodek Przemka.
Nie pisał pamiętników?
A nie wiem.
To po takim przodku powinno się mieć więcej... nawet szczęścia.
Ale że taki pokój owiec, a tyle wykształcenia, obycia.
No, u Potockich usługiwali hrabiowie i książęta. Sami niby tytułu nie mieli. Nie przyjmowali żadnego.
— Mieli rację.
Oni chcieli od razu królewski, i się nie udało.
Szczęsny liczył...
Głównie stary, Salezy
To on tą Komorowską?
On on
— Pozwalał sobie na wszystko. Szczęsny z Komorowską wzięli ślub po cichu?
Po cichu.
Aha, to stary o to... no tak.
Ale byli świadkowie, ze szlachty.
To nic. Tylko że co, nie można było ślubu unieważnić? Nie lepiej? Zaraz zabijać?
Unieważnienie dostali. I tak. Po fakcie. I to takim grubym. Mógł to samo wcześniej. Nie umiał czekać. Chciał już.
Most. To dokąd ty mnie prowadzisz?
Na Port Praski.
Aaa...
Szumna Wisłoszosa. Od samochodów. Za nią w dole i do góry oświetleniowce. Rojne i spocone w środku. Wylot uliczki, ślad po rozbiórce na plecach solnej rogatki. Od przodu ruszt, to uszanują. Przed szosą w dół i do góry drzewska, wspaniałe, trawa, ścieżki, zielska. Wisła. Duża woda. Świecąca. Pełna siebie, po brzegi. Nieduży most. Na odnogę. Odnoga dalej się rozdziela na ileś, daleko świeci to, odbija. Wyspa stąd sterczy.
Jak ta od Hamleta. Wiem, że to nie wyspa.
To nie zejdziemy?
Za mostem.
Za mostem. Na lewo w dół ciemno.
To nie zejdziemy?
Szumią pędzące.
Tu zejdziemy. Ostrożnie.
Zlatujemy.
W dół na prawo.
Ścieżki. Ciemno. Spląt. Gąszczyki. Coraz szerzej od drzew. Zaraz za nimi cała wielka woda. Idziemy. Ścieżki kręcą. Ognik. Leży dwoje w trawie. Gada. Le. podskakuje.
— Op! Bym się przewrócił. To i tak... że ci. Bo pusto. Zawsze tu teraz pusto. Głupi prażanie tu nie przychodzą.
To właściwie środek miasta — z drugiego brzegu piętrzy się Warszawa, wywyższa, włazi w górę, po skarpie, po wieżowcach, świeci, spada, topi się w wodzie, drży, cała, od góry do dołu, gasi, zapala, zmącą, i od początku...
Nagle idzie na ciemnym tle ciemna postać, szybko, długie włosy...
— Idzie Hamlet.
— Nawet podobny.
Teraz już dużo drzew. Wierzby. Pękami. Po dziesięć, po piętnaście z jednego miejsca. Wysokie.
Powąchaj.
Mięta. Niedorosła.
Przyroda nie była przygotowana na taki wybuch.
To znaczy?
Nie jest tak, że wszystko aż drży?
E...
— Sam nie byłem przygotowany, a wpadłem w niezwykłość.
Rozgnieć.
Eukaliptus.
O, teraz powąchaj.
— Pachnie Bożym Ciałem.
— I nikt nie przychodzi. Nie korzysta.
Bo rano praca. Chociaż nie, siedzą przy tych swoich meblościankach, telewizorach do dwunastej, zamiast tu. Przed wojną jednak był ten zwyczaj chodzenia późno.
Bo w Młodej Polsce to pejzaż...
Upadło.
— I to mają wyrżnąć. Zmienić. Ulepszyć. Mają zrobić bulwar. Po co tu bulwar? Co tu ulepszać? No powiedz, co tu jeszcze można zrobić? Tylko gnoju nawieźć, żeby jeszcze lepiej zarosło.
— Tylko. To ci, co rozbierają stare kamienice. Zawsze ludzkość była taka?
— Zawsze.
— A te po dworach, no to one może nie niszczyły, nie przeinaczały, bo było za trudno.
— Mogli.
No tak. Ale to zaraz Iłłakowiczówna. Córka Konopnickiej . Zofia od Zofiówki. Mało ich było.
Jednak dużo. Ostatnia marszałkowa. Musisz ją policzyć. I wicehrabina. Pokazywała jakieś tam rośliny.
Co ona wiedziała?
Co my wiemy? Siedziała w tym wszystkim. Sama.
Siedziała.
Wielka woda wciąż idzie za drzewami. Miga. Miga.
Przecież tu raz przejść wystarczy.
Raz na całe życie?
No pewnie.
— I się zapamięta. No tak, piramidy raz się ogląda. Mekka i Medyna też raz. Ci, co byli, noszą jakieś odznaki czy welony.
— Co to tam świeci tak równo? Brzeg wody? Czy coś dodatkowego?
Brzeg wody, piasek.
Podeszliśmy. Buty wchodziły w głąb.
To statki tak chlapią, jak przejeżdżają.
Dotknąłem Wisły. Le.
Ja tu wszystko zpam. Tam idą ścieżki. Kwitnie dziko róża. Raz wyleciała rójka pszczół i zawisła na drzewie, trójkątem.
O, szósta osoba przeszła. Bo od mostu do mostu tamtych dwoje, my i Hamlet.
Hamlet znów nas minął.
— Cienie, lampy. To księżyc? Nie. Od lampy.
Księżyc jest.
A jest, pół. Ale nie świeci. Zagłuszony.
Świeci.
Woda, woda, drzewa migają. Ścieżka kręci. Ciemno, ciepło
Jaki zapach od pokrzyw.
Mieć takie miejsce.
To tu długo się idzie. Gdzie most?
Daleko.
I mieć taką dużą wodę.
Tu się zaczyna uroczysko, święty gaj.
Zrobiło się jeszcze kulminacyjniej. I wtedy zobaczyłem most.
— Jaki wielki.
Kolejowy.
— Jak rzeźba. Nowoczesna. O, pociąg, jak się odbija cały w Wiśle...
— jakie złote
— ale jakie wydłużone, jakby płynął w poprzek cały most, cała Wisła. To wygląda stąd jak jedna rozkosz... a to zwykła jazda do Otwocka.
Znów jechał pociąg, zwalniał, świecił w poprzek wody, zajmował sobą szerokość, przystanął, cisza, ruszył...
Podeszliśmy pod most. Dziurawy wzdłuż. Przeświecający. Szum, nachodzi. Jedzie. Prześwieca. Drzewa powiększają się. Świecą. Ruszają. Płynąco.
— Cyrk.
— Ale dobry. Królestwo podwodne...
— Zupełnie.
Zaszliśmy za most, między kolejowy a Poniatowskiego. Przejście przez wybieg piaskowy. Na szosie między wodą, nami a stadionem stał milicjant z wozem. Dalej domki na uroczystości. Krany z wodą.
Mało kto wie, że można się tu napić.
Nylonowe łodzie, nie idziemy na most?
Nie lubię mostu.
Wracamy?
Tak. Tą samą drogą.
Wróciliśmy. Ale Le. mnie wyprowadził na autoprzeloty.
— Po co tędy?
W lewo w dół uroczyska. W prawo w dół uroczyska.
— Bo cię chcę zaprowadzić na świstakówkę.
Byłem tu dawno. To tu te odnogi. Jeszcze nie świeciły. Zapachniały.
Chcę sprawdzić, czy będą żaby.
No są.
Są, masz.
Trochę cicho, mało, nie, teraz lepiej. Zmienia się.
Bo odbija się o pociąg.
O drzewa.
Właśnie.
— To świeci szosa? skarpa? a ja myślałem, że Wisła. Jak tu się mylą odgłosy żab, samochodów.
To ta dzika odnoga?
Chyba ta.
Znów są głośniej. O tak, wpadają w trans. One tak jak te baby na bazarze. Cisza cisza, któraś tam kumka. Jedna zaczyna „cy-try-ny, cy-try-ny". Druga „cy-na-mon". Trzecia, czwarta. I „cy-na-mon-cytry-ny-u-bra-nia, cy-namon-ubra-cy-nia-try-ny-cy-bra-cy-try-na-mon... ke-ke-ke... ke-kra-ke".
Znów Hamlet przeszedł, on szuka w nocy, pewnie, nie chce tak zwyczajnie w dzień.
Bo też trzeba mieć odwagę, żeby szukać w dzień, pokazywać siebie w świetle po dwudziestce
po trzydziestce
po dwudziestce.
Zeszliśmy nad odnogę, drzewa gęsto, a woda czarna, stoi, drzewa czarne, Le.:
— O, tu można usiąść, nie ma na czym, można usiąść i marzyć...
— I marzyć? Co to znaczy marzyć? O czym? Tu marzyć? O tym, co widać?
No tak. Zapatrzeć się.
To skupienie, coś w stronę kontemplacji.
Taki bierny stan.
— Doktór Jaś mnie raz zapytał: „Ty lubisz marzyć?" Ja byłem zaskoczony: „Co to znaczy?" A on: „Ja jak zasypiam, to marzę". „A o czym?" „O ludzkości, żeby jej co poprawić".
To on myślał.
No właśnie. Marzenie to panienki o królewiczu.
Kopciuszek.
Chodziliśmy. Żaby się zanosiły to szczekaniem, to nakręcaniem. Druga woda zaświeciła.
— O, to miejsce lubię, usiądźmy.
Usiedliśmy na przygiętej gałęzi.
Coś tu pachnie, jakby tanie wino.
Może leży butelka.
I jeszcze coś, po spoceniu... zostawili.
Masz rację — poniuchałem.
Było słychać i słowika.
Słabo coś ten słowik śpiewa, i daleko, w kilku miejscach.
To kilka. Żaby głuszą.
Głuszą.
Co to za ślady? Dużych zwierząt.
Tu biegały zające, sarny.
Nie, to dwie krowy.
O, konie milicyjne.
Tak, od kopyt, a co? jechali?
Jechali.
Widziałeś teraz?
Nie, kiedyś tu.
Zrobiło się jaśniej. Co?
Boś się rozpatrzył.
A nie księżyc?
I księżyc, tu nie ma lamp.
Księżyc, tak, to od niego te cienie?
Od niego.
To już się zapomina, co od księżyca...
Ruszyliśmy. Drzewa w pąkach. Łąki. Wody. Le.:
— Ten słowik to czasem tylko się odzywa.
Samochody szumią.
— Pójdziemy do kolei. Do stacji „Stadion". Przynajmniej ja. I wysiądę na Powiślu.
— To i ja.
— Dawniej to tu było. I pary. I chodziły zalecajki tędy. Teraz gdzie...
Iw kurewskim świecie upadek?
Pewnie. Ani pijany nie leży. Ani bezdomnego. O, tu spotkałem wtedy w czerwcu tego, co go wypuścili z więzienia. Pokażę ci, gdzie palił ognisko.
Jeszcze raz stanęliśmy nad czarną wodą.
Wyszliśmy z pociągu na skarpę, za Smolną.
Dobrze tu mieszkać w tym wieżowcu.
Dobrze.
A tu co za okna? hale? drukarnie?
„Gromada". Że też ludzie nie wpadną na to, że można bez gazet.
Ale jak chytrze narosło od razu tych domków, okien, mieszkań, maszyn, gęściocha...
O, maszyny stwierdziły, że trzeba pracować społecznie, i umilkły.
fi?