Spath Gerold KOMEDIA SERIA WSPÓŁCZESNA PROZA ŚWIATOWA SZWAJCARIA

Gerold

Späth

Komedia

Masz tu kartkę papieru, weź tę kartkę papieru i opisz coś ze swojego życia albo napisz swój życiorys lub zapisz po prostu to o czym teraz właśnie myślisz, możesz napisać co chcesz lub opowiedzieć po prostu coś o sobie albo co chcesz. To się tak łatwo mówi.

Ja myślę teraz właśnie a merde. Myślę teraz fuck you. Po co mam ci coś napisać. Pisanie to twój przeklęty job, nie mój job. Mój życiorys gówno cię obchodzi. To jest tak pewne jak to że Murzyni mimo integracji rasowej dalej śmierdzą murzyńskim potem. Ja byłem w Nowym Świecie, uległem na krótko ogólnemu trendowi. Z mojego życia mógłbym ci tyle napisać, że nie starczyłoby mi i tysiąc tych twoich karteluszek. Ale to tylko moja sprawa i ciebie nic nie obchodzi. Powiadam nie. Nie chcę. Ty zarozumiały głupcze. Sam sobie skrob te swoje dyrdymały. Zabieraj ten swój świstek. Zjeżdżaj.

Erwin Vettiger

Pisarz oddziałowy w tutejszym przemyśle. Więcej nie chcę. Żonaty, jeden syn, urzędnik bankowy. Za czasów mojej młodości był kryzys i wojna. Gdyby nie to, pociąg­nąłbym w świat, przynajmniej na jakiś czas. Ale widać tak

nie miało być i człowiek się jakoś urządził. Od kilku lat powtarza mi się co pewien czas taki jeden sen. Wędruję mniej więcej z czterdziestoosobowym taborem przez Amerykę Północną. Przyjeżdżamy nad jakieś czyste je­zioro, rozległa dolina i ogromne błonia, piękne pastwiska i szmat ziemi ornej. Na niewielkich wzgórzach wszędzie naokoło soczyste lasy. Kraina ta leży na terenach Indian. Jakiś znający języki skaut pertraktuje z ich wodzami. Po siedmiu dniach przychodzi odpowiedź. Oczekiwali nas, myśmy się zjawili, możemy się w tej dolinie osiedlić. Ale plemię to nie chce za tę ziemię pieniędzy ani żadnych towarów. Mamy w trybie zapłaty nauczyć ich i ich dzieci czytać i pisać oraz wszystkich innych rzeczy, naszej cywilizacji. Oni zaś nauczą nas swojego języka i objaśnią nam swoją kulturę. Ta wielka dolina stanie się wzorco­wym przykładem pokoju. Tabor zostaje wchłonięty przez to plemię, plemię to zaś wchłonięte przez dawny tabor. Wszyscy mówią nowym językiem. Obrazki pokoju, jedna wielka radość i ogólne zadowolenie. Ale stopniowo ulega przyspieszeniu przepływ tych pięknych obrazków. Ja już wtedy na to nie patrzę, odwracam się ze zgrozą, bo znam te ostatnie obrazy. Brudny, kopcący dym, płomienie, trupy, rumowisko. Ostatni obraz nieruchomieje. Cała dolina zniszczona. Kobiety, dzieci, mężczyźni pomor­dowani, domy spalone, namioty, stodoły. W ciągu jednej godziny wszystko martwe i obrócone w perzynę, w biały popiół. Tak się kończy ten wciąż powracający sen. Zaczy­na się, już czuję, jak wozy pod plandeką trzęsą. Cieszę się na tę wspaniałą dolinę, na Indian, których wszystkich już znam, ich żony i dzieci, ich uśmiechnięte twarze, a dobrze wiem, jak to się skończy. Czemu za każdym razem wszystko ulega zniszczeniu, nie wiem. Nagle skądś we śnie trzask i cała dolina wraz z połami, łąkami i tym pięknym jeziorem zapada się jak kruchy lód pod wpływem ciepłego wiatru.

Pytam się sam siebie, czy coś w tym jest, że człowiek ciągle na nowo się rodzi.

Jeśli mam w kilku słowach opowiedzieć coś tak od środka jak z pamiętnika, to mogę tylko ze spokojnym uśmiechem powiedzieć: Proszę pana, niech mi pan przedmucha szatkownicę!

W środku bowiem coraz więcej prawdopodobnie ludzi jest dosyć pustych. Dlatego to wymyślono te uciążliwe rzeczy i wszędzie te nowoczesne urządzenia. Nic tylko ciągle porządkować i uwijać się. Ludzie dwoją się i troją jak szaleni, nie potrafią spokojnie żyć jak te poczciwe bydlątka, oni muszą, otóż to, nie potrafią inaczej.

Ja bym chciała mieć święty spokój. Nie mam sobie nic do zarzucenia. Moich czworo dzieci wyrosło na porząd­nych ludzi, mimo że mąż mi umarł niestety o wiele za wcześnie. Teraz przychodzą wnuki i się rozkoszuję urodą spokojnego życia i że po długiej chorobie, nogi i plecy, znowu jestem zdrowa i przeważnie nic mnie nie boli. Jeśli będę miała szczęście, to przede mną jeszcze ze dwa tuziny lat jak ukwiecone łąki. Trzeba to tylko rozświetlić słoń­cem, z siebie samej, tak jak słońce rozświetla ogród, w którym wszystko rośnie, nie tylko kwiaty, ale i rozmaite jarzyny. Roboty z takim ogrodem co niemiara, ale co to dla mnie. Na tyle mądry, a przy tym skromny człowiek powinien w końcu być, bo jeśli nie, to przez całe życie nie będzie miał nigdy ze swego mózgu i rozumu żadnego prawdziwego pożytku. Bo jeśli nie, to chciałabym wie­dzieć, po co człowiek w ogóle żyje.

Ludwig Bachmann

Proboszcz nazywał się Metzger.1 Tak więc ksiądz pro­boszcz Metzger zadzwonił do drzwi mieszkania. W porze obiadowej. Siedzieli w kuchni przy stole i właśnie jedli.

Odebrał telefon. Mnie nie było w domu. W kuchni przy stole matka, ojciec, siostra. Mój brat w artylerii, od siedemnastu miesięcy nie zdejmował munduru, ja od dziewięciu miesięcy w piechocie. Dzwoniono ze sztabu mojej dywizji. W zależności od religii telefonowano w takich wypadkach do katolickiego księdza lub do protestanckiego pastora w miejscu zamieszkania rodzi­ców albo żony Jeśli ktoś był żonaty. Ksiądz zasapał się po schodach. Ksiądz Metzger był ciężkim mężczyzną. Moja matka patrzyła w jego czerwoną twarz. Małe drobne kropelki potu. Powiedział, że dostał telefon ze sztabu mojej dywizji. Jakiś pan pułkownik, jakiś pan major, jakiś kapitan, jakiś podporucznik i kapelan. Na miłość boską! — ale moja matka nie powiedziała ani słowa, patrzyła tylko w jego czerwoną, spoconą twarz. Ksiądz powiedział: „Zawiadomiono mnie, że jakiś mały krępy żołnierz piechoty z waszej rodziny umarł zeszłej nocy, nagle i niespodziewanie”. Zupa dymiła w kuchni na stole. Ksiądz proboszcz Metzger się pocił. Jakiś mały krępy żołnierz piechoty z waszej szanownej rodziny umarł nie­stety nagle i niespodziewanie zeszłej nocy. Pogrzeb woj­skowy. Salwa nad grobem. Taka zabawa pułkowa. Marsz żałobny raz-dwa raz-dwa. Rzeźnicki marsz śmierci.

Angela Sutter

Mam teraz lat 17, wkrótce skończę 18. Nie mam ochoty jeść musztardy po obiedzie. Mówi się co najwyżej: on jest jeszcze zielony. Stwierdzam tylko: My młodzi mamy im dale), tym coraz mniejszą szansę. Szanse młodych jeszcze nigdy nie były tak znikome, wbrew wszelkim pozorom. Mówi się: Świat stoi przed wami otworem! Kształci się was, popiera, wywalczono tysiące praw dla waszego dobra, jeszcze nigdy młodzież nie miała tak łatwo, jeszcze nigdy młodzież nie była tak rozpieszczona, jeszcze nigdy świat nie był taki młody!

Czego to się nie mówi!

14

A ja widzę przyszłość tak zamurowaną jak zamuro­wany jest tu ten kraj. Wszystko jest już całkowicie zorganizowane. Ściany nie są już co prawda mokre jak w więzieniu, są nawet przyjemne dla oka. Ale zamknięty i wyizolowany jesteś bardziej niż kiedykolwiek. Jak na ironię mówią jeszcze, że z czasem przekażą nam świat lepszy, niż był on wtedy, gdy oni go swojego czasu od swoich starych przejmowali. Baj baju, będziesz w raju! Po pierwsze nie przekazuje się nam nic a nic, musimy się płaszczyć, bo w przeciwnym razie będziemy out. A po drugie to już nie jest świat, tylko mrowisko zawodowych niewolników. A po trzecie oni nam chcą wmówić, że to świństwo, którego narobili, to nasz świat.

Sorry, sir! Wystarczy mi tylko przyjrzeć się mojej szkole i temu jej destrukcyjnemu samozadowoleniu z jej jałowego biegu. Te reportaże o nieletnich w Nowym Jorku albo o tych świństwach z wielorybami, z ropą naftową, z Ameryką Południową i tak dalej są mi wcale niepotrzebne. Jestem zmuszona tylko patrzeć nauczy­cielom prosto w twarz, gdy nam, dlatego że się im za to płaci, sprzedają to paskudztwo, którym sami się dławią, te przekupione tchórze.

Co to jest „ten świat”? To wariackie społeczeństwo poganiane ciągle w kieracie przez tępych technokratów i perwersyjnych fetyszystów wysokiej wydajności?

Ja chcę być adwokatem dla młodzieży, jeśli tylko wytrzymam. W razie gdybym nie wytrzymała, zdecydo­wana jestem wyemigrować na tereny, które miejmy na­dzieję jeszcze długo będą „nierozwinięte”. Odkręcę jeszcze ten stopień zadanego mi osobiście okaleczenia przez panujące społeczeństwo przemysłowe i jego cywilizację. Pomimo tych wszystkich gwałtów i tego idiotycznego nacisku szkoda mnie na kulę w łeb, na taki totalny protest, jeszcze szkoda i miejmy nadzieję, że długo jeszcze będzie mnie szkoda.

Jürg Stâhli

Stahli Jiirg, lat 52, rozwiedziony.

Szkoła powszechna, szkoła średnia (przerwana), wy­kształcenie praktyczne kupno/sprzedaż, prowadzenie in­teresu (interes własnością ojca), ożenek w wieku lat 24.

W 25 roku życia przyłapanie żony na zdradzie małżeń­skiej, znokautowanie kochanka (domniemane zabójstwo), zdemolowanie mieszkania, ucieczka. Wyrok (ciężkie uszkodzenia ciała kochanka) i rozwód zaocznie.

Wstąpienie do Legii.

14 lat, 9 miesięcy, 11 dni w Legii.

W końcu ucieczka z powodu tych historii z désobéis­sance (bunt, na krótko przed przejściem w stan spo­czynku).

Od 40 do 42 roku życia: praca dorywcza we Włoszech i Austrii.

Od 42 do 44: na morzu (pod banderą grecką, liberyjską, panamską).

Od 45 do 49: powrót, wyrok (za służbę w obcej armii, kara z zawieszeniem), skonsumowanie spadku po rodzi­cach, praca dorywcza (skuteczne udaremnienie urzędowej próby ubezwłasnowolnienia mnie).

Hannelore Spiess-Goldener

Raz w życiu byłam naprawdę rozpieszczana jak wielka pani. Czy jak słynna aktorka albo śpiewaczka. Było to w dniu ukończenia nauki na modystkę. Pan Goldfell, mój najważniejszy szef, zaprosił mnie do lokalu, z całą pompą i paradą, razem z trzema innymi dziewczynami, moimi przyjaciółkami, które też ukończyły naukę. Zdałyśmy egzaminy końcowe. Jedliśmy w Zurychu w najlepszym wówczas hotelu pierwszej kategorii od godziny wpół do siódmej do dziesiątej wieczorem. Potem poszliśmy do

dzielnicy rozrywkowej, gdzie jeszcze nigdy nie byłam, gdzie moje przyjaciółki również jeszcze nigdy w nocy nie były. Pan Goldfell zachęcał nas, żebyśmy się napiły, czego tylko chcemy. Powiedział, że jego portfel jest dobrze wypchany. Piłam wtedy po raz pierwszy w życiu prawdzi­wego francuskiego szampana. Nigdy bym nie pomyślała, że szampan może tak podkręcić jak śrubokręt.

Gdy o wpół do trzeciej w nocy wróciłam do domu, ojciec mnie zbeształ. Nie mówił wiele, ale powiedział, że jestem pijana jak Świnia. Chciało mi się śmiać, ale on się nie śmiał.

Jestem teraz od 44 lat mężatką i moje dzieci, dwóch chłopaków i dwie dziewczyny, też już się pożeniły, mam już siedmioro wnucząt i zajmuję się obecnie znowu modniarstwem, ale tylko dla dobrych znajomych. Mój mąż nie jest z tego zadowolony. Mówi, że jego emerytura jest wystarczająco wysoka dla nas obpjga. Był w fabryce maszyn w Riiti majstrem w odlewni. Powiadam na to: Nie, gdybyś mi nawet stawiał szampana. Ale on oczywiście nie wie, o co chodzi.

Co poza tym? Niewiele. Człowiek powoli się starzeje, wiadomo. Życie to szybka łasica i go nie zatrzymasz.

Bert Spiess

Gdy się wie, jak trzeba było dawniej harować, kiedy się było prostym robotnikiem, to się też wie, że ogólnie rzecz biorąc czasy zmieniły się o wiele na lepsze. W tym sensie niesłuszne jest robić teraz przy każdej okazji związkowi zawodowemu czy partii wyrzuty, gdy coś tam teraz wychodzi nie tak, jak by się chciało. Powiadam, nieustępli­wość jest dobra, ale potrzebna jest także cierpliwość. Cierpliwość jest nieustępliwością na dłuższą metę. Ona rodzi róże, towarzysze, bo prezentów tak czy siak się nie dostaje. Wszystko, co człowiek ma, zostało wywalczone. Wiele wywalczone nieustępliwością i cierpliwością tych, którzy już nic z tego nie mieli. Trzeba myśleć z perspek­

tywy przeszłości o przyszłości. Nie wolno tracić nadziei. Bez nadziei nie ma bariery przed wkradającą się trucizną takiej mieszanki jak smutek i znużenie. Trzeba umieć temu sprostać i nie tracić nadziei, ma się wtedy grunt pod nogami. To jest najważniejsze, własny grunt pod nogami. Nie ma przecież sensu przejmować się każdym drobnym zakrętem w życiu. Toż wówczas człowiek sam by zeszedł na psy. Inni tylko na to czekają, kapitał od dawna na tym spekuluje, mimo że się gada o partnerstwie. Trzeba być mocnym, wówczas inni nie znajdą się w o wiele lepszej pozycji. Oni zawsze są ze sobą zgodni, zysk przecież daje siłę. Nie wolno dać się kupić. Bogacze od dawna są w związku zawodowym bogaczy. Ja już od młodości interesowałem się polityką, walką robotników i równo­uprawnieniem. Mam to po ojcu, który już w tamtych czasach nie dawał się tak łatwo ustawiać. Dość wcześnie wstąpiłem do partii i to jest moje doświadczenie. Ogólnie biorąc, źle człowiek na tym nie wyszedł. Trzeba dalej tak postępować i uważnie się przysłuchiwać, nie dać sobie w kaszę dmuchać.

Victor Eber hart

No i siedzą tu, te stare lubieżne sępy, a bandziochy i kutasy się im kiwają niczym zardzewiałe wahadła w tych roz­lazłych porach, wypełnionych prostatami. Palą tytoń, pociągają nosem i bąjdurzą o tym, jak to było pierwej, te stare dupy wołowe. Nienawidzę ich, ale ja też przecież jestem jednym z nich, mam 67 lat i z dnia na dzień zdycham coraz bardziej i coraz bardziej idiocieję. Pierwej! Co to wtedy nie było! Harowano grzeczniutko że aż hej, zamiast te świnie pozabijać i zadeptać, tych skurwysynów, tych wygadanych panów, co to zarabiają krocie. Co mieszkają w willach. Tylko mi tu nie pieprzcie trzy po trzy! Nas zdruzgotano na całej linii. Zniszczono nas. Nabrano tymi widokami na podwyżkę płac, na zwiększenie ilości wol­nego czasu, na zwiększenie świadczeń socjalnych i na takie

18

tam różne trele-morele. Teraz to mamy i jesteśmy stare pryki. Kiedy miałem 30 lat, tobym sobie poszumiał i po­szalał. A teraz co, cholera jasna! Mam słuchać tej waszej gadaniny, od której rzygać się chce? Wy już wpół zdechli bohaterowie życia! Ale się nie powieszę. Bo przecież słońce świeci. Bo nie muszę. Bo prędzej czy później, a może już jutro, i tak zawsze za wcześnie, się zdechnie. Srać na to! Fajnie tylko, że człowiek jeszcze nie zdechł, ale gdyby to miał już za sobą i już gnił, nie miałby nic przeciwko temu. Przecież nie można tego uniknąć. Ja piję od obiadu przez całe popołudnie aż do późnej nocy. Na to mi akurat wystarcza. Ale po co sobie człowiek przez całe dziesiątki lat flaki wypruwał? Moich troje dzieci sobie poszło. Moim obu żonom już to obrzydło. Czasem sobie jeszcze tylko pomarzę, a inni plotą bzdury albo hodują króliki lub te zasrane kundle, albo klną na swoje niewdzięczne dzieci lub chwalą się swoimi dzielnymi dziećmi, wprost sami młodzi bohaterowie, włażą też już potulnie i dzielnie w sidła. Na młodych durniach można polegać, ja wiem, a te skurwysyny wiedzą to jeszcze lepiej.

Reinhold Spitzer

Moim zdaniem w życiu zależy wszystko od właściwej chęci do życia. Komu tylko się choć trochę w życiu powiodło, temu światło nigdy nie miga, tylko płonie stosunkowo mocnym i spokojnym blaskiem i świeci. Dlatego większość filozofii, szczególnie te z nowszych czasów, jest tak strasznie pesymistyczna, bo tym, co je wymyślili, tak źle się w życiu wiodło, źe nieuchronnie wszystko musiało się im wydawać coraz bardziej bezna­dziejne. Już ze względu na samo państwo powinno się filozofom i artystom dać żyć jak krezusy, żeby ich nachodziły nieco mniej posępne, mniej zniechęcające do życia, a raczej pozwalające cieszyć się życiem myśli i żeby udawały im się takie same dzieła. Mówi się na przykład, że Mozart był pod tym względem prawdziwym wyjątkiem.

19

Pomimo biedy i nie kończących się kłopotów tyle pogod­nej muzyki. Ale to nieprawda. Ta pogoda jest tylko po­zorna, jemu było zawsze ciężko. Gdy jest prawdziwa, to akurat w danym momencie dobrze mu się powodziło, mógł wówczas, bo akurat miał pieniądze, żyć sobie beztrosko i komponować beztroskie rzeczy.

Trzeba by to jeszcze dokładnie zbadać. Ale w interesie wszystkich państw byłoby lepiej, gdyby się hodowało weselsze myśli, wszystkim ludziom byłoby wtedy lepiej. Czytam akurat parę strasznie czarnych książek, chodzi tu

o lektury obowiązkowe. Autorom tych książek musiało się powodzić pod psem, a to się łatwo udziela.

Reinhold Spitzer, iffczeń, lat 18, trzydzieści trzy minuty po północy.

Christina Kistler

Jestem ekspedientką, to mój zawód, którego się wyuczy­łam i w którym pracowałam w różnych branżach, w sek­torze tekstylnym, w handlu warzywami i owocami po­łudniowymi, w branży obuwniczej, w sklepie wyrobów skórzanych. Pochodzę z Oberlandu, mam 52 lata, jestem niezamężna, nigdy nie czułam potrzeby wyjścia za mąż, choć parę razy mogłam była wyjść, a zresztą co kogo obchodzi moje życie prywatne, dopóki baby tych z lep­szych sfer na wszystko sobie pozwalają, a nikt nawet słowa

o tym nie piśnie, choć wszyscy dobrze wiedzą, cała ta pipidówa.

Nie trzeba wymieniać nazwisk, i tak każdy wie, kto po kleptomańsku wszystko ściąga i zabiera ze sobą, kto chodzi na wyżerkę po kominkach, kto kąże psu i mężowi skakać na dwóch łapkach, to się czuje, co gdzie śmierdzi, ale wedle mnie niech sobie śmierdzi, ludzie w końcu śmierdzą, psy i świnie też przecież nie najlepiej pachną, całkiem na pewno jednak nie uciekają 9ię z tego powodu do płaszczyka moralności, do chusteczek i flakoników | pachnidłami. Tu w tym gnieżdzie obłudników gdyby

20

nawet ktoś zabił swoje własne dzieci, toby się ludzie do niego przysiedli i żarli pieczeń razem z nim, jeśliby tylko nie należał do tych zagranicznych sprzątaczy ulic, lecz do kasty porządnych obywateli. Ja jestem dobrą ekspedien­tką, bo to wszystko wiem i wszyscy się domyślają, że wszystko wiem. Z biegiem lat przestaje się widzieć ludzi poprzez rozmaite swoje własne sprawy, lecz czyta się w ludziach, jak się rzeczy mają, odczytuje się je z nich, nagle widzi się, czemu ta lub tamten tak a nie inaczej wygląda, albo odkrywa się przyczynę takiego czy innego ruchu ramieniem lub ręką, człowiek z czasem przestaje się dziwić. Gdy młodzi palą haszysz, to jest wielki krzyk, ale gdy pani taka a taka ćpa, to zakłada wielkie przeciw­słoneczne okulary i rozdaje napiwki.

Za 8 lat rzucę sklep i wybiorę się w podróż dookoła świata. Mówię 5 językami; angielskim, francuskim, hisz­pańskim, włoskim, niemieckim, płynnie. Bliskich krew­nych czy takich, z którymi utrzymywałabym kontakt, nie mam już od lat.

Nikolaus Ott

Komu i jak mam to wytłumaczyć, dlaczego popełniłem defraudację? Mogę tylko ciągle na nowo zwracać uwagę na to, że moi trzej wysoce inteligentni synowie bezwzględ­nie musieli dostać możliwie jak najlepsze wykształcenie. Czy mam w tej sytuacji zwracać uwagę na to, źe w tym kraju przy obecnej polityce oświatowej i szkolnictwa wyższego niemożliwością jest, aby takiej niskiej rangi urzędnik mógł swoje wysoce uzdolnione dzieci przy­zwoicie wykształcić, i że na Wschodzie u komunistów byłoby to możliwe bez żadnego ale?

Taka uwaga byłaby po prostu samobójstwem i to dopiero by nie przyniosło ani centa stypendium. U nas taką śmietankę jak stypendium spijają szejki, którym jest ono niepotrzebne. Każdy pierwszy lepszy bęcwał posyła swoje potomstwo na uniwerek, gdzie ci umysłowo nie-

21

dorozwinięci z samej tradycji rodzinnej zabierają miejsca tym rzeczywiście zdolnym. Potem zaczepiają się u papy albo dzięki witaminie B2 przechodzą do pracy w gospo­darce i tam znowu je blokują. Ale kto mówi, że ten system to świństwo i kurwa, a poza tym powoli działająca trucizna, ten wylatuje natychmiast na bruk i może zgnić. A więc lepiej jest i mądrzej, jeżeli się defrauduje, to znaczy: kradnie pieniądze. Bonzowie też kradną, tylko legalnie, i jest to tak zwana gospodarka wolnorynkowa.

Powiadam więc: Całymi latami defraudowałem pie­niądze, aby umożliwić moim synom studia.

Najstarszy jest fizykiem i matematykiem. Drugi che­mikiem. Najmłodszy biochemikiem i agronomem. Wszy­scy oni są teraz za granicą (w USA i na Kubie). Miałem łagodnych sędziów i dostałem tak zwany łagodny wyrok z zawieszeniem.

Nie powiedziałem sądowi, że defraudowałem na całego

i z cholerną przyjemnością. Po pierwsze było to pod względem intelektualnym genialne przestępstwo, bo przez jedenaście lat na to nieN wpadli i do tej pory jeszcze nie wszystko wyniuchaii, a po drugie w tym kraju można tylko po kryjomu i po cichu zadbać o to, żeby ogólny bilans się choć trochę zbilansował.

Dziś jestem małym, skromnym biuralistą na emery­turze, który swojego czasu z bardzo honorowych powo­dów defraudował pieniądze i jest ojcem trzech synów z uniwersyteckim wykształceniem. Dr dr dr Ott - de­fraudant. Z dumą, wy moi wielce nie szanowani panowie, z niemałą dumą!

Rita Gloor-Schubiger

Moje życie można szybko opowiedzieć, bo jestem jeszcze młoda. W wieku 21 lat wyszłam za mąż za przyjaciela z czasów dzieciństwa, który był mechanikiem i miał dobrą

państwową posadę. Wkrótce potem, jak zaszłam w ciążę, uległ on śmiertelnemu wypadkowi. Mój synek Walter ojca swojego, któremu też było na imię Walter, nigdy nie widział. Wszystko nagle się skończyło, jakby czarna dziura. Sama nie wiem, jak ja ten okres przetrzymałam. Wszyscy chcieli mnie pocieszać, ale on był martwy, leżał w trumnie tam w grobie, a ja byłam w piątym miesiącu. Bałam się, że dziecko dostanie szoku i będzie nienormalne. Ale wszystko poszło dobrze, urodził się chłopiec i jest zdrów i silny. Guido, mój kolega szkolny i mojego męża, nawiązał ze mną w jakiś czas po wypadku, gdy byłam jeszcze jak ogłuszona po tym szoku, stosunki na nowo

i w półtora roku potem się pobraliśmy. Guido wyrósł w podobnych warunkach, jego ojciec jest pedlem w szkole, ojciec Waltera kościelnym, a mój ojciec krawcem wojsko­wym. Guido doszedł do stanowiska nauczyciela szkoły handlowej, tak że po tym całym okresie nieszczęścia i ża­łoby ustawiona jestem lepiej niż przedtem. Co człowiek może na to poradzić, że musi umierać, czy za młodu

i nagle, czy jak jest już stary i całymi latami na jakąś chorobę. Jestem znowu w ciąży i cieszymy się oboje, także przez pamięć na Waltera, który na pewno przyznaje nam rację. Guido był przecież też jego przyjacielem z czasów dzieciństwa. Gdyby się wyskoczyło z dziewiątego piętra, gdzie mamy mieszkanie z galeryjką, w ciągu paru sekund wszystko by się skończyło. Ciarki mnie przechodzą, kiedy patrzę z naszego tarasu na dachu w dół na ten wyasfal­towany plac.

Hermann Ehrler

Gdy się zdarzyło, że spodobała mi się jakaś dziewczyna z reklamówki (przeważnie kolorowej), to dowiadywałem się, gdzie i jak i tak dalej. Nie musiałem zważać na nic, miałem duże ogrodnictwo z obrotem x milionów rocznie. Osiągałem go dzięki mojej przedsiębiorczości. Tylko dwa razy mi się nie udało z tymi modelkami z fotosów

23

reklamowych, wszystkie inne można było kupić, wyko­rzystać i skonsumować.

Moje życie składało się z bardzo ciężkiej pracy, ale za to też miałem dla odmiany wystarczające odprężenie.

Moja żona z tego powodu nie cierpiała (w sprawach małżeńskich). Mieliśmy trzech synów, którzy teraz pro­wadzą mój interes.

Miałem dopiero pięćdziesiąt trzy lata, gdy umarłem (na zawał serca). Było to za wcześnie, ale mimo to pozosta­wiłem po sobie dobrze rozwinięte i rozbudowane dzieło mego życia.

Właśnie dlatego, że tak wcześnie mi się zmarło, miałem podwójnie rację co do używania życia. Mogłem sobie na to pozwolić i ciężko też na to pracowałem. Moje przed­siębiorstwo jest moim dziełem. Zaczynałem od zera, a skończyłem na milionach.

René Scherer

Miał wtedy akurat jedenaście lat, gdy poszedł w odwie­dziny do ciotki i już następnego popołudnia na placu zabaw dla dzieci między blokami mieszkalnymi wdał się w bójkę z pewnym ośmioletnim zarozumialcem imieniem Jacques czy Jean. Na to nadeszło jakieś wielkie chłqpisko, prawdopodobnie ojciec tego małego, pyskatego despoty w okularkach w drucianej oprawie, i zadało mu dłonią na płask cios w głowę, tak silny, że go wprost poderwało. Gdy się ocknął, leżał w piaskownicy i się zdziwił. Ten maluch

i jego stary już sobie poszli.

Ból odezwał się dopiero później. Gdy usiłował wytłu­maczyć, czemu nagle nie może poruszyć ani ręką^ani nogą, nie mógł już także mówić. Ciotka go podniosła i zabrała stamtąd. Potem przyszedł lekarz. Później przychodziło coraz więcej lekarzy. Działo się to mniej więcej w trzy tygodnie po tym strasznym ciosie.

Od tamtej pory minęło trzynaście lat. Już nie próbuje niczego wytłumaczyć. Pewna starsza pielęgniarka lituj®

24

się nad nim. Zaciąga zasłony i raz w tygodniu bez słowa

i niejako z racji swojego zawodu robi co trza, żeby mu ulżyło. Ale on czeka już tylko na tę wielką możliwość, na szansę, żeby dostać do ust całe opakowanie tabletek. Czyha na swoją śmierć, nic innego codziennie nie robi. Z trzydziestoma tabletkami mógłby tego dokonać. Innej możliwości dla niego nie ma, choć tak bardzo jej przez całe lata poszukiwał, leżąc bez ruchu, z szalonymi myślami.

To ja jestem tym niemym paralitykiem o nazwisku René Scherer, któremu pewien obcy człowiek zadał przed trzynastoma laty ten unicestwiający cios. Nie chcę żyć. I to mi się uda.

Samuel Corrido Beck

Nikt mi nie wierzy, a już zupełnie nikt spośród rybaków. Raz wrzuciłem z powrotem do jeziora przepięknego, ważącego dobre siedem funtów tęczowego pstrąga.

Innym razem znów kapitalnego szczupaka, co najmniej trzydziestotrzyfuntowego, a dokładnie przed dziewięcio­ma laty, na jesieni, jedenastego listopada, wczesnym rankiem, jeszcze przy zupełnie płasko zalegającej nad jeziorem szarej mgle, gdy zatoka i brzeg były jakby nieco podniesione w górę, jakby* unosiły się w powietrzu, wciągnąłem z wielkim trudem do łodzi suma. Ogromnego suma, a to od lat była już rzadkość na tym jeziorze. Na pewno ponad pięćdziesiąt funtów miała ta bestia. Ale i tę rybę wypuściłem z powrotem do jeziora.

Mimo to jestem rybakiem, to mój zawód. Łowię wiele. Łowię wystarczająco. Tyle, ile przy normalnych połowach jezioro daje. Wiem, gdzie jest ryba, kiedy i jak głęboko, co bierze, a czego nie bierze, do jakiej wagi dochodzi. Za każdym razem jednak miałem uczucie, że mi to przyniesie nieszczęście, jeśli tę rybę zatrzymam. Jak temu rybakowi w bajce. Nigdy do tej pory jeszcze o tym nie opowiada­łem. Byłby to jednak grzech brzemienny w następstwa, gdybym zamknął te trzy wspaniałe okazy w skrzynce na


ryby. Jestem pewny, że inni rybacy też czasami wrzucają z powrotem do wody jakiegoś szczupaka czy inną piękną rybę. Nie wolno zabierać rybom ich królów i królowych, książąt i księżniczek, bo głębiny nic już nam nie dadzą. Trzeba mieć w sobie umiar i wyczucie dla tych wirów i prądów pod dnem łodzi. Tam się wiele dzieje, my nie mamy o tym nawet pojęcia. Trzeba wiedzieć, że to życie tu na ziemi jest za krótkie, żeby je upiększać świetnymi połowami i marnować na przechwałkach.

Agatha Eich-von Allmen

Urodziłam trzynaścioro dzieci, dla osiemnastu osób go­towałam, prałam, cerowałam i w ogóle. Miałam trzech mężów. Pierwszy wrócił z pierwszej wojny światowej po demobilizacji z suchotami i umarł, a ja zostałam z czworgiem dzieci. Piąte jeszcze się nie urodziło, w oborze trzy krowy i dwa cielaki, co w takiej sytuacji począć, gdy oprócz kupy roboty ma się jeszcze i serce? Mojemu drugiemu mężowi żona zmarła już dwa lata przedtem, miał z nią też pięcioro dzieci, tak że za jednym zamachem podwoiliśmy się, to tak, jakbyśmy wszyscy przeglądali się w lustrze. Miałam z nim sześcioro dzieci. Chłop był z niego na schwał, sprzedał swoją zagrodę, ja też zmuszona byłam sprzedać moje małe gospodarstwo już przedtem, kupi­liśmy sobie nowe, on miał wiele bydła i z czasem dokupił więcej ziemi i otworzył oberżę Pod Czerwonym Kwiatem. Na otwarcie zafundował każdemu gościowi kielich do moszczu, ręcznie malowany kielich ze złotym brzegiem i kwiatkami świetlika. Interes szedł dobrze, zawsze był duży ruch, ale w domu było dosyć rąk do pracy, i był też komendantem straży pożarnej, a potem nagle umarł na atak serca. W tym czasie już kilkoro dzieci poszło sobie z domu.

Potem poznałam mojego trzeciego męża, miałam z nim jeszcze dwoje dzieci. Z początku było dobrze, ale potem zaczął niestety pić i po pijanemu robił się straszny brutal. W miarę upływu czasu było z nim coraz gorzej i w końcu

26

musieliśmy go oddać na odwykówkę, ale to niewiele pomogło. Mąż mojej najstarszej córki przejął gospodar­stwo i oberżę, ja się przeniosłam do małego domku tuż obok, byłam już wtedy po sześćdziesiątce.

Ale jeszcze przez wiele lat miałam z nim prawie co tydzień wiele termedii, po pijanemu nie mógł nic w sobie utrzymać i wszystko zwracał i w ogóle, ale pyskowanie nic nie pomagało, nie pomagało także i to, że pisałam do karczmarzy, żeby mu już nic nie dawali. Dawali mu pomimo to. Tylko u mojej najstarszej córki nigdy już nic nie dostał. Najbardziej pomógł tu wiek. W końcu sam przestał, bo już nie mógł. Już od pół kieliszka był pijany i śmiertelnie chory. Ja już byłam prawie stara, on był młodszy ode mnie o osiem lat. Teraz jestem znów o parę lat starsza i ciągle jeszcze dokładnie tak samo chuda, jaka byłam przez całe życie.

Nieraz już nie wiedziałam, co będzie z dziećmi i z tym wszystkim, ale ludzie się między sobą znali i jeden drugiemu pomagał, kuzyn Arnold i inni, którzy teraz przeważnie już nie żyją. Życie to długi szmat czasu, a z drugiej strony krótkie, raz lepiej, raz gorzej. Już trzech synów mi niestety umarło na raka, o wiele za wcześnie, pierwszy po moim pierwszym mężu dochrapał się w handlu dyrektora, był bardzo poważany, i raz chciał mi kupić dom nad jeziorem, aleja wolałam zostać w Lenggis. Dwaj następni byli po moim drugim mężu. Oni też dość wysoko zaszli, jeden w przemyśle chemicznym w Bazylei. Reszta jeszcze żyje i jest zdrowa. Ja już od dawna jestem prababką. Wszystkie moje dzieci i większość wnuków pożenili się jak trza. Wiele rzeczy się w życiu robi, czego wcale nie musiałoby się robić,, ale człowiek spostrzega to zawsze dopiero potem albo nawet jeszcze później.

Lukas B. Mendel

O moim dzieciństwie nie mogę wprost mówić. Wszyscy nie żyją. Miałem piętnaście lat, jak chciano mnie zabić. To się wie, śmierć się czuje. Wojna i nędza, człowiek już nie jest

27

człowiekiem, ludzie już nie są ludźmi. Ilu ludziom mogło się udać uciec z transportu? Słyszałem o jednym, który był żołnierzem i leżał trzy dni pod trupami tak cicho jak nieboszczyk. Dopiero trzeciego dnia odważył się bardzo ostrożnie wyjść. Ja byłem jeszcze na wpół dzieckiem. Udało mi się wyśliznąć z wagonu i wyskoczyć. Byłem trochę pokaleczony, ale jak ja pędziłem! Była noc, ciemna. Nic nie widziałem, tylko pędziłem przed siebie i pędziłem. Czasy te przeminęły, ale to się nie skończyło. Miałem dopiero piętnaście lat, śni mi się to jeszcze dziś. Mam żonę i dzieci, wszystko się jakoś ułożyło. Sklep, cisza, trochę spokoju. Mieszkam tu już od dawna, to inny kraj. Ale wojna przecież była, i to wszystko też, te zbrodnie, ta nędza. Mam jedno wielkie pragnienie. Chcę spokoju.

O wiele więcej spokoju. Żadnej przemocy. Żadnej wojny. W kraju, gdzie spędziłem dzieciństwo, całowano z czcią zmarłych żebraków, jak dopiero co namaszczonych kró­lów. Ja się tego bałem. Ze strachu ślina robiła mi się w ustach kwaśna. Czy nie lepiej, żeby żywi się ze sobą całowali? Urodziłem się w złym czasie i w niewłaściwym kraju. Ci, co się urodzili po wojnie, mają lepiej. Wojna jest teraz tylko historią. Moje dzieci śpią jeszcze spokojnie. Ja nie mogę.

Wolf Holland

Tak, Geroldzie, muszę Ci powiedzieć, że więęej mi dawało zawsze życie przeżywane niż życie opisywane. Pytam się sam siebie i Ciebie, jak Ty wytrzymujesz z tyloma ludźmi naokoło siebie, tam gdzie ja kiedyś też żyłem i gdzie Ty ciągle jeszcze żyjesz, a gdzie nie ma właściwie miejsca do prawdziwego życia. Wszystko grało, grało, aż się w pro­cesie cywilizacji zgrało, wszystko jest już tylko wciąż tym samym rowkiem w tej samej, starej płycie, zwykłym powtarzaniem, filtrowanymi popłuczynami. Musimy zno­wu stać się dzikimi ludźmi, bo jak nie, to wszystko będzie miało w najlepszym razie jeszcze tylko zaprogramowaną

28

przyszłość, ale już żadnej perspektywy i żadnego życia. Bo to wszystko właśnie nie wystarcza, nawet aktywne wystę­powanie przeciwko temu tam nie wystarcza, przyjrzyj no się tylko skutkom naokoło i zobacz, jacy ci wszyscy ludzie są rozczarowani i wyczerpani, pozbawieni miłości i na­dziei. Ten tak zwany świat nowoczesny jest pełen ludzi martwych, którzy sprzedają swoje posłuszeństwo, swoją duszę i życie, a myślą, że sobie mogą w ten sposób życie kupić. Nie mogą, to się nie da. Całą ich wielką wolnością jest małe jasne piwo. Mają telefon i samochód, plastyk i szminkę do ust, kolę i tv, i całe to kolorowe śmiecie. A ono wcale nie jest potrzebne. Ja całymi miesiącami rąbałem drzewa na Alasce, byłem robotnikiem przez dwadzieścia godzin dziennie i dla Marie-Therese kiepskim mężem, jak każdy mąż, który zmuszony jest być kaleką. Ale to nie ta dwunastogodzinna praca Cię wykańcza. Wykańcza Cię z każdym żywym drzewem, które wycinasz, ta myśl, że je zabijasz, aby ci w Chicago i w NJ. mieli co dzień dosyć papieru na tę swoją pięćsetstronicową gazetę, pełną New World Times-śmiecia z wczorajszego dnia, które nikomu na nic się nie przydaje. Po to zabijasz żywe lasy i to Cię tak wykańcza, że jeszcze długo potem nienawidzisz samego siebie, żony i w ogóle wszystkiego. Nie możesz nawet tym z własnej woli wykastrowanym durniom powiedzieć, żeby sami podcierali sobie tyłek. Wszystkie szanse są tak przeciwko Tobie, że musisz z tym skończyć. Jeżeli wino jest octem, wylej je. Nie powiększaj kurewstwa tej tak zwanej cywilizacji. Jeśli jesteś wystarczająco mocny, to rób coś przeciwko temu, ale trzeba być niesłychanie mocnym, bo inaczej niepotrzebnie się wykończysz. Ja się wyniosłem. Potrzebna mi jest ta wolna przestrzeń, niedźwiedzie, jelenie i łosie w lasach, i rzeki pełne ło­sosi, wymieniam je na rynku po sześćdziesiąt centów za funt i z tego żyję, i więcej człowiekowi nie potrze­ba prócz ciepłej, aktywnej żony, dzieci, światła i po­wietrza.

Ty wiesz, gdzie mnie możesz znaleźć, Geroldzie. Tu wszystko jest tak pełne życia, że nie można w ogóle umrzeć. Nawet umarli pozostają tu jeszcze długo przy życiu, głęboko w ziemi, a przecież ciągle jeszcze są tu między nami, śmierć jest tu rzeczą normalną i nie jest

29

niczym złym. I to cudowne uczucie, że nie musisz się tu prawie wcale bać, to jest to.

Pakuj się, zanim Cię tam do cna nie rozwałkują, i przy­jeżdżaj tu razem z żoną i dziećmi. Potrzebny tu jest ktoś, kto napisze, czym właściwie jest życie. Ciebie musi brać ta oszałamiająca pokusa i Ty musisz ją odczuwać. Dopóki ją odczuwasz, to znaczy, że Cię jeszcze nie całkiem uziemili i możesz im się jeszcze wymknąć. Jeśli jej nie czujesz, to znaczy, że z Tobą też już koniec, to wspaniałe gorące życie wabiłoby Cię więc na próżno, nie byłbyś już wobec tego zdolny na nie odpowiedzieć. Byłoby to smutne, Geroldzie. Twój Wolf.

Hans Glogg

Nie przesadzajmy, nikt nie może poznać wszystkich. Ja mogę stwierdzić tylko tyle, że obskoczyłem mniej więcej połowę, w tym, oprócz czerwonych Chinek, wszystkie dorosłe.

Czy jesteś ostatnim kutasem na pokładzie, czy z bie­giem lat zostaniesz dzięki kursom zaocznym i dobrym stosunkom drugim oficerem: sztuka polega na tym, żeby zawsze cool uważać, aby nie złapać jakiej zarazy. Uważać tip-top na higienę, zawsze, czy jesteś goły, czy zalany w trupa. To jest ta sztuka i podstawowy warunek za­równo na okręcie, jak i w porcie. Trzeba wziąć kutasa porządnie w garść i wymyć. Dupę umyć. Ręce umyć. Dziewczynę najpierw obejrzeć. Nie włazić na każdą tanią dupę, choćby klaczka nie wiadomo jak radośnie świer- goliła. Jeśli trzeba, wcisnąć jej w rękę myjkę i mydło. Zawsze używać kondona, bo musisz być zdrowy. Kto się nie nadaje do roboty, jest out. Tak trzeba umieć rąbnąć w stół, o tak! Dziesięć butelek piwa i dziesięć kufli, i wszystko się przewraca, kiedy ja walę w stół, wszystko na iedną stronę. Jeśli się już tego nie potrafi, jest się out. Na morzu trzeba być na sto dwadzieścia procent. Ja już nie pływam, ale nie dlatego, że może jestem już nie na sto dwa-

Ti 30

dzieścia czy jeszcze więcej procent. Tylko miałem awan­tury, to wszystko. Koniec końców chronieni są na całym świecie swoi ludzi, to jest jasne. Dlatego jestem z powro­tem w tej zasranej kupie gnoju. Mój patent przepadł.

Ta zapadła dziura to ponura pipidówa. Szesnaście łat na morzu i teraz w takiej dziurze. Wy gotowane miesz­czańskie ogonki, wy wystrzępione białe kiełbaski. Wy pędraki. Ja piłem dżin jak wodę. Widziałem cały świat, ale takiej kupy układnych brownnoserów3 jak tu nie ma nigdzie. Wy w ogóle nie macie pojęcia, co to znaczy rypać i pierdolić, i walnąć w stół. Wy robicie te swoje dziatki z różańcem na kiełbasce, z kropidłem w dupie i z pro­gramem partyjnym w łapach. Was samych tak zrobiono, i to jeszcze po ciemku. Tak to wygląda. Można zdechnąć, jak się na was patrzy. Można po prostu zdechnąć. Musi się po prostu zdechnąć. Na całym świecie nie ma czegoś takiego jak wy. Tylko tutaj. Wy niedzielne poranne umyjrączki. Gdybyście nie byli taką zarazą, należałoby was wystrzelić w świat. Każdemu dziesięć dolarów w łapę i takiego kopa w dupę, że po wylądowaniu musielibyście się pytać, co to za kraj.

Ojciec Vitalis Wolf

Jesteśmy małym miasteczkiem, a przecież już nim nie jesteśmy.

Nie znamy jeden drugiego.

Nie pomagamy sobie wzajemnie — bo jakim cudem!

Prowadzimy handel i kłótnie między sobą naszym kosztem i na naszą korzyść: kosztem naszych serc, gruczołów, mózgów, nerwów.

Ze sprawnością ściskającej kciuki śrubnicy szantażu­jemy się wzajemnie bez litości papierami, planami, pod­pisami i przeważnie nienagannym sposobem załatwiania interesów.

Nie kochamy się nawzajem i boimy się jeden drugiego/ i boimy się w nocy, ale na nienawiść nas nie stać: na żaden zły śmiech.

Tylko na złe ploty, obrzydliwe uśmieszki, głośne be­kanie.

Nic nie pomoże modlitwa, kłamstwa się odbijają.

Wesołość powinna zapuścić tu korzenie, bo inaczej nowe niebo nigdy tu nie wyrośnie.

Ja jestem stary. Już nic nie mówię. Milczę. Mówią mi, że jest im brak moich kazań.

Będzie, co ma być, jeżeli jest coś, co powinno być.

Trzeba myśleć śmiało o tym, że nasz Bóg jest, być może, pustym kawałkiem gipsu na pokaz, może już od samego początku, a my nie jesteśmy nawet afirmującymi życie poganami.

Ja jestem. A więc ciągnę dalej, tak dalece, jak ciągnie każdy, kto żyje.

Jak długo jeszcze, tego nie wie nikt, tylko cofnąć się nie można, bo gdyby było można, to po tym wszystkim chciałbym się cofnąć i nigdy nie zostać spłodzonym, i nigdy nie przyjść na świat.

Berta Isler

Bardzo bym chciała kiedyś wieczorem znaleźć się znowu tam na górze pod zamkiem na podwórcu pod lipami i pa­trzeć na jezioro i na niebo z zorzą wieczorną i tymi wszystkimi subtelnymi barwami wody i powietrza dopóki nie nadejdzie noc. Wanilii pistacji i borówki. Przed zaręczynami i ślubem zawszeany się spotykali tam na górze na tarasie nad klasztorem kapucynów, przy prasta­rych olbrzymich lipach skąd widok na stare dachy w dole i groblę na jeziorze i na wysepki daleko na wodzie o barwie jakby płynnego mosiądzu czy srebra czy ada­maszku i gdzie w letnie wieczory zapach jeziora. Nie potrafię stąd odejść. Muszę muszę powinnam. Nie mogę. On tu jeszcze jest muszę zostać to wszystko jego towar. Zdaje mi się, że on czeka tam na górze ale on jest tutaj

32

czuję go jego oddech i delikatny zapach dobrych papie­rosów. Kiedy tańczą komary wygląda to jak jakiś dziwny przezroczysty cienki słupek dymu całkiem w górze nad drzewami albo jak chorągiew dymu z frędzlami czy jakby się kołysały nitki bujały w jedną i w drugą stronę i tam i z powrotem gdy już nie czuję jego zapachu i przystaję. Prowadzę tylko najlepszy towar tylko pierwszorzędne materiały. Accessoirs ręcznej roboty, klamry. Dalej przyj­muję także o każdej porze garderobę do chemicznego czyszczenia. Wciąż się kładzie wielki nacisk na najlepszą jakość w interesie, na tym punkcie jest on również bardzo wymagający i skrupulatny.

Arthur Wenger-Biisser

No pewnie, że prywatnie to mam bzika na punkcie krajów skandynawskich. Ten brud na Południu i to tak zwane legendarne usposobienie południowców, mus^ę powie­dzieć, że doprawdy nie wiem. Na Północy poznałem

0 wiele więcej swobodnych wesołych ludzi. Poza tym są oni jeszcze w stanie wykonywać jakościowo dobrą robotę

1 bez trudu utrzymywać w porządku wszystkie swoje życiowe sprawy. Pod tym względem również Południe chronicznie rozczarowuje. Mówiąc dosadnie po niemie­cku: są niestali i lenie od samego dzieciństwa! Już samo to mówi wszystko,, a jeśli do tego jeszcze widziało się te hotele! Dlatego od wielu lat jeździmy już tylko do Skandynawii.

Zawodowo to ja jestem jako wyższy urzędnik pracujący w administracji zbrojowni doskonale zabezpieczony. Ale wcale przez to człowiek się nie mniej w ciągu tych lat nawspinał, niż gdyby był w gospodarce prywatnej. Daw­niej w czasie urlopu zdobywałem szczyty na wysokości czterech tysięcy, wszystkiego razem dokładnie 31 podejść, ale teraz wypuszczam się już tylko raz po raz na lekką wycieczkę latem, jesienią, gdy z pogodą w górach jest najlepiej. Od kilku lat trochę też fotografuję i filmuję. Moja żona jest tak samo zdrowa i żwawa jak ja, zajmuje

33

się głównie ogrodem. W zimie od dobrych już dziesięciu lat biegamy sobie w terenie. Mieszkamy w domku jedno­rodzinnym, który wybudowali swojego czasu jej rodzice, gdy zwykły obywatel też jeszcze mógł się pobudować, bo to było jeszcze osiągalne. Mamy jedną córkę, która wyszła za mąż za obrotnego człowieka, który jako zięć bardzo nam odpowiadał i do dziś odpowiada. Dwa łata temu zostałem po raz pierwszy dziadkiem. Moja wnuczka to zdrowy jak rydz silny mały szkrab.

Oprócz córki mamy też jeszcze syna, Armina. Nie chcę tu przemilczać, że już od dawna riie mamy z nim nic wspólnego, odkąd skończył dziewiętnaście ’lat. On się wy rodził. Z całą konsekwencją więc postawiliśmy na niego krzyżyk. I to raz na zawsze. Z córką też byśmy tak postąpili, gdyby miała takie-skłonności. Ja przed nikim nie jestem odpowiedzialny, mam też swoje własne niezależne poglądy polityczne. Parę lat temu dałem się'raz namówić, aby wstawiono moje nazwisko na listę wyborczą do rady szkolnej. Zostałem też potem wybrany, z powodu wielu intryg jednak sprawowałem tę funkcję tylko przez jedną kadencję* Poświęcam państwu a więc społeczeństwu z ra­cji mojego zawodu i tak już dosyć godzin nadliczbowych. Poza tym człowiek powoli się starzeje i ja chcę sobą swobodnie dysponować.

Bezimienna

Zostałam spłodzona, lecz urodziłam się martwa.

Nie musiałam oddychać, pić, trawić. Nie nauczyłam się mówić ani chodzić. Nigdy się nie śmiałam i nigdy nie płakałam, nigdy nie chodziłam do szkoły, nigdy nie nie­nawidziłam i nigdy nie kochałam. Gdyby nie to, byłabym kobietą, w wieku mniej więcej dwudziestu lat, po ukoń­czeniu handlówki i po roku pobytu w Genewie albo Lozannie, sprzedawałabym w sklepie mojej matki, która jest wdową, eleganckie apaszki, guziki ręcznie utoczone z drzewa i rogu. Zakochałabym się, wyszłabym za mąż, w moim brzuchu urosłoby dziecko, urodziłabym je, cier-

34

piałabym, wyła z radości. Może więcej razy niż tylko jeden raz. Potem przyszłyby te długie lata, w których człowiek powoli odzwyczaja się od życia z drugim człowiekiem. Gdy zakrada się w jego życie wegetacja z dnia na dzień, z roku na rok. Pewnie bym zachorowała, potem wyzdro­wiała, znowu- zachorowała, i w wieku lat pięćdziesięciu trzech miała pierwszą ciężką operację, po której już nigdy bym nie doszła do siebie. W wieku lat pięćdziesięciu sześciu wykitowałabym pewnie na stole operacyjnym, wyrzęziłabym ducha. Umarłabym na raka macicy. Raka brzucha. Raka wątroby. Raka trzustki. Wszystko zżarte przez raka i niezmordowany chirurg, asystenci i siostry już tylko popatrują na siebie. Matka urodziła mnie martwą, moje życie nigdy nie zostało przeżyte, jakaś inna musiała je chyba wziąć na siebie albo jeszcze je przeżyje i przecierpi. Ja przebiegam je ciągle od nowa między jednym tchnieniem a drugim. Wiem, jakie by ono było, tak dokładnie, jakby rzeczywiście istniało, i czasami nie wiem, czy ono jednak nie istniało.

Otto Pfister

W domu było nas dziewięcioro dzieci. Gdy miałem czternaście lat, szkoła sięjlla mnie skończyła, musiałem iśę do pracy. W końcu dostałem się do sklepu towarów kolonialnych — do sklepu korzennego. Było to dla mnie szczęście. Praca mi się podobała bardziej niż wszystko inpe przedtem. Chwalić Boga czasy te minęły! Rodzice mpi już nie żyją. Z rodzeństwem nie mam prawie wcale kontąktu. Mój brat wyemigrował do Szwecji, siostra do Ameryki Południowej.

Dostałem się w końcu do tego sklepu, gdzie w żonie jego właśęiciela znalazłem macierzyńsko nastawioną do mnie przyjaciółkę!. Jestem tu od dwudziestu czterech lat. Wła­ścicielu tonął przed dziewięcioma laty podczas kąpieli. Przejąłetp sklep na dogodnych warunkach i wkrótce potem ożeniłem się z pewną znajomą dziewczyną, z którą 3* • ’ 35

chodziłem już jakiś czas. Jest ona dobrą żoną, zdrową i dzielną pomocnicą. Żona byłego właściciela również w sklepie pomaga.

Ale to wszystko nie jest właściwie interesujące. Sąsiad­ka po drugiej stronie uliczki jest o wiele bardziej interesu­jąca. Od czasu gdy jej mąż przeszło dwadzieścia lat temu umarł, jest ona, jak to się mówi, niespełna rozumu. Dalej prowadzi sklep, zaopatruje się w nim tutejsza filia pralni chemicznej. Nie bardzo idzie jej ten interes, idzie raczej dość kiepsko, nie widać tam nigdy zbyt wielu klientów. Co wieczór zawsze o zachodzie słońca, w zimie już o piątej albo i wcześniej, latem później, dopiero gdy zrobi, się ciemno, wybiera się ona do miasta. Można to dokładnie zaobserwować. Chce wyjść, ale nie wychodzi. Zbiera się do wyjścia, wszystko zamyka, ubrana jest w najlepsze swoje rzeczy, buciki, kapelusz, rękawiczki^ torebka i w ogóle. Ale nigdy nie wychodzi. Myślę, że ona właściwie nie chce wyjść. Wygląda to zawsze tak, jakby ją coś z tego sklepu wypychało, wychodzi na dwór, robi parę kroków przed siebie i staje. Tak jakby nagle nie wiedziała, gdzie jest i czego właściwie chce. Nigdy dalej nie idzie. Patrzy tak, jakby była duchem nieobecna i jakby czegoś szukała. Wygląda to tak, jakby się powoli budziła. Otwiera wów-. czas szybko sklep z powrotem i wślizguje się do niego. Tak dzieje się co wieczora, jak tylko pamięcią sięgnę. Dziwimy się, dokąd by też mogła pójść, gdyby wyszła. Poszłoby się oczywiście w takim wypadku ża nią, bo przecież nigdy nic nie wiadomo, chociaż w ciągu dnia nic po niej w ogóle nie widać. Dostaje kota dopiero wieczorem. W ciągu dnia jest zupełnie normalna. Jest nawet człowiekiem wyraźnie pogodnym i miłym z natury, i zawsze jest bardzo zadbana.

Thomas Moser

Mam żonę, która ma dopiero pięćdziesiąt lat, ja natomiast już ponad sześćdziesiąt pięć i oczywiście jestem w wieku starczym. Ona w ogóle potrafi robić wszystko lepiej. 36

Oczywiście lepiej gotować, robić na drutach, ścierać kurze, szyć .i tak dalej. Ale także lepiej prowadzić auto, lepiej czytać mapę, lepiej zarabiać pieniądze, lepiej czytać książki, lepiej nastawiać płyty, lepiej jeździć na nartach, lepiej pielić, lepiej czyścić broń, lepiej kupować bilety do kina, lepiej zwiedzać wystawy sztuki, lepiej zabawiać gości, lepiej rozmawiać na temat techniki, w ogóle lepiej paplać o kraju i zagranicy, i w łóżku jest też lepsza, nie mówiąc już o tym, że oczywiście lepiej umie pić. Szkoda gadać! Co ja tu jeszcze mógłbym w ogóle dodać! Nie wiem. Naprawdę nie wiem! Ale ona wie to na pewno, nie ulega wątpliwości, że ona to wie na pewno całkiem dokładnie!

Georgette Moser-Goddard

Wyszłam za mąż za swego dziadka. Inaczej nie można tego nazwać. Przy nim od wielu już lat wali mi się co sobota i co niedziela świat na głowę. Na przykład: chcę iść do kina albo po prostu gdzieś wyjść. On nie chce. Nawet ładny spacerek w niedzielę jest dla niego już za wiele albo po prostu wariactwem. Jest to kompletne wariactwo i zawsze typowo francuskie. Na przykład dyskoteka jest doprawdy całkowitym wariactwem. Dyskoteka jest dla młodych pomyleńców, naturalnie. Dyskoteka jest dobra na wszy­stko, tym potrafię mu dopiec. Ale także teatr, wernisaż czy jakaś wesoła zabawa z muzyką i tańcem: Wykluczone!* Kompletne wariactwo! Jest już stary. Ale na to nie wygląda. Jest sympatycznym panem aptekarzem. Wy­kształcony, sympatyczny pan, bardzo żwawy. Tak sądzą ludzie, tak o nim mówią. Zawsze bardzo uprzejmy i a jour. On zaś jest zasuszonym chrabąszczem. Skarabeuszem. Scarabaeus Pillendreus4 M. Gdy skończy pracę, robi się

zaraz z niego stary człowiek. Można by rzec, że jest on swoim własnym dziadkiem, naprawdę. Gazety i tv, nic poza tym. Ale mój syn jest taki jak ja, z życiem, mój mąż to wie. Tylko jeszcze nie jest żonaty, niestety.

Johann Heinrich Allemann

Gdy się naokoło rozejrzę, nawet po kolegach, słyszę przeważnie tylko narzekania. Ach, to straszne uganianie się przez całe życie! Co dzień wstawać skoro świt! Przez cały dzień te same twarze! Wieczorem człowiek jest na wpół omdlały i ledwo żywy, a jednak wciąż tylko ten sam jałowy bieg! Przez całe życie człowiek się zabija, i to po co, koniec końców o nic! Same kłopoty i zmartwienia i jeszcze trzeba być zadowolonym, jeśli jest się przy tym zdrowym!

Tym wiecznym malkontentom powiadam: Jesteście tu na niewłaściwym miejscu. Coście sobie właściwie myśleli. Ja też jestem robotnikiem, ja też zarabiam dziesięć, sto razy mniej niż bossy, ale ja wiem, co robię. Jestem człowiekiem z fachem. Nie jestem niezastąpiony, ale dopóki tu jestem, nie zastąpi mnie nikt, a już na pewno nie boss, dlatego tu jestem. Mam może chcieć być pasterzem kóz na afrykańskich stepach? Weźcie swoje problemy w swoje ręce, ludzie, i przestańcie marzyć. Wy możecie się bronić, Murzyn nie. Stąd nie da się uciec i nie warto, ludzie! Ja mam 62 lata, ale wiem, co będ£ robił na emeryturze. Całkiem na pewno nie skisnę z nudy. Jestem majstrem u Zieglera SA. Maszyny precyzyjne. Firma jest bardzo rozbudowana i dobrze zorganizowana, klimat jest w niej normalny, a problemy są w każdym zakładzie. Nasz najwyższy szef miał w życiu większego pecha niż inni, i nic mu nie pomogły te wszystkie jego pieniądze. Jest on w moim wieku. Najpierw przez całe lata różne historie z babami, a ostatnio urządza pielgrzymki do indyjskich szarlatanów. Kiedyś był przez pewien czas zwariowanym koniarzem, dopóki Ochrona Zwierząt z tym nie skoń­czyła. On jest jednym z tych, którzy mogą być zastąpieni,

38

on właściwie już został zastąpiony. Niczym się już nie zajmuje. Fabryka należy do niego, ale to już jest wszystko. W fabryce inni mają coś do gadania, i wcale nie najmniej majstrowie. Ja się nie dam wrobić w to nowomodne malkontenctwo. Mam swoje stanowisko, swoją pracę i od­powiedzialność. Bieda zaczyna się dopiero wtedy, gdy nie ma pracy, wtedy to dopiero nic się nie wskóra skargami i jękami. Z niczego nic nie powstaje.

Josef Geiser

Pewnego dnia nagle się spostrzegłem, że ona chodzi z innym. Musi to być ktoś młody, przy nim wydaje się sobie młodsza, pochlebia jej to. Nie wiem, jak do tego doszło i jak na to wpadłem, po prostu wyczułem, i bardzo mnie to ubodło, chociaż wiedziałem, że w gruncie rzeczy to wszystko jedno. Ale można by przecież o tym porozma­wiać, można by sobie wyjaśnić, nie jesteśmy przecież idiotami trzymającymi się kurczowo konwenansów. I nie to mnie wkurza,- że ona z naszego niewydarzonego małżeństwa się wycofuje, ale uważam, że zawstydzające jest to Jak ona się z niego wykrada. Przejawia się w tym ta obrzydliwa sztampa małżeństwa i zdrady małżeńskiej, jakbyśmy żyli w latach tysiąc osiemset dziewięćdziesią­tych albo tysiąc dziewięćset trzydziestych.

Kim on jest, nie wiem, nie chcę wiedzieć. Tylko parę razy na początku dałem jej mimochodem do zrozumienia, że o tym wiem. Dałem jej wszelkie szanse, ale ona nie reagowała. Wtedy zacząłem udawać głupiego, po prostu nie chciało mi się już nic jej dawać do zrozumienia. Dwoje więc popełnia jeden i ten sam błąd, tłumią coś, nie dają temu wyjść na wierzch. I tak to się kręci już od dość długiego czasu. Wszystko jest bardziej martwe niż śmierć, wszystko się zatkało, skamieniało. Mogę mieć właściwie tylko nadzieję, że kiedyś z jakiegoś tam powodu ona zacznie się ze mnie wyśmiewać, z tych rogów, które mi przyprawia, może by to pomogło, wówczas wszystko mogłoby się wydać. A tak, jak teraz jest, mógłbym co

39

najwyżej stać się pijakiem, albo w ogóle wysiąść czy coś w tym rodzaju. Ale to jest jakoś poniżej mojej godności. Więc ciągnę to dalej. Gryzę się tym, że ona może mnie uważa za takiego głupiego, jakiego udaję, i ten jej typ może też. Już nigdy od tamtej pory nie przyniosłem jej kwiatów.

Lotte Flimm

Gruber Albert, zdun, kamienicznik, dobry kupiec, w ciągu ośmiu lat ożenił się (bezdzietny, na moje szczęście!), umarł, mając pięćdziesiąt trzy lata cztery miesiące i jedenaście dni (na serce i wątrobę), piekielnie bogata szczęśliwa młoda wdowa. Ja, Lotte, z domu Flimm, rozwódka Jud, owdo­wiała młoda szczęściara.

Z yamasaki, harakiri i toyatsunem, z tą totalną su- pertechniką. bez pudła traficie w dziesiątkę i do celu! Wschodzi słońce królestwa kultury technicznej!

Pech dla mojego biednego Alusia! Szczęście dla mnie!

Wprawdzie zawsze należy myśleć o tym, że: nic nie jest wieczne! A jednak: Lotte, z domu Flimm, rozwódka Jud, wdowa Gruber. Precz z tego domu żałoby! Najlepsza jest terapia szokowa! (Potrzeba jej teraz rozrywki. Biedna kobieta, biedne stworzenie! Ja bym na przykład trochę sobie popodróżowała.)

Ja też. Najpierw prosto na Miami, drodzy żałobnicy, zostańcie w żalu nieutuleni, ludzie! /

Jeanne Briner

To jest straszne. Moja menstruacja trwa trzy tygodnie. To, co piszą w książkach, się zgadza. Sześć lat w tropikach j żaden lek nie skutkuje. Ja się wykrwawiam. Wyglądam dobrze, naprawdę ładnie i subtelnie. Bloody wet back! Ta płciowa strona mojego życia przejmuje mnie zgrozą. Jest

40

niepokojąca i nieprzyjemna i nic nie można na to poradzić. To przejdzie, powiadają. Ale nie przechodzi. Co tam le­karz wie! A tu człowiek wycieka. Siedzę w bagnie pełnym pijawek. Płacę krwawy haracz! Rodezja bierze sobie krwawą zapłatę, tak, tak. Cóż ja w tej Rodezji czy w Afryce Południowej zawiniłam? Mój mąż był rolnikiem, synem belgijskiego chłopa, on też nic nie zawinił, sadził, uprawiał, budował, żywił. Nikomu nie szkodził i z niczego nie ciągnął zysku. Jeden strzał i gotów, A wdowa się wykrwa­wia. Ja chyba jeszcze zwariuję, załamię się i zwariuję. To już trwa całe lata i nic na to nie pomaga. Och, żebym była lepiej tu została żoną rzeźnika zamiast jeździć do Brukseli. Kto mi może pomóc, nawet czas nie pomaga. Jak krew znalazła już sobie raz ujście, to cieknie i cieknie. Po nas kobietach powinni się zmiarkować, że my tam nie mie­liśmy co szukać. Nigdy. Inni powiadają, że nie trzeba było wpuszczać czarnych w niepodległość. Oni tak gadają, bo chcą tylko ciągnąć zyski z kraju, w którym nie mają nic do szukania. A mimo to szukają. Kompania płaci mi pieniądze za mojego zabitego męża. Żyję z mojego za­strzelonego męża i płacić będę za to swoją krwią, dopóki będę żyła.

Felix Kerner-Wieland

Moja żona nigdy nie otrzyma listu, w którym będzie napisane:

Moja Kochana,

nie potrafię tego pojąć. Zakochałem się.

Nie próbuj mnie zrozumieć. To nic przeciwko Tobie.

Jest to jak burza. Miłość! Rozsadza mnie. Moje życie

dopiero teraz się zaczęło. Nie potrafię Cię pocieszyć.

Bujam w obłokach.

Moja żona nie dostanie nigdy takiego listu. Jestem niezdolny do miłości. Nigdy miłości nie przeżywałem, nigdy miłości nie przeżyję.

Felix Kerner, naczelnik wydziału, lat 41, jeszcze bez­dzietny.

41

Byłam zaręczona, miałam 22 lata, byłam tuż przed ślubem, wyprawa była już zamówiona, wszystko według dobrych mieszczańskich wyobrażeń było w porządku. Pewnego wieczoru w sierpniu pojechaliśmy, mój narzeczony i ja, do Zurychu. Poszliśmy do kina, i gdyśmy już film obejrzeli, włóczyliśmy się jeszcze trochę po Starym Mieście, gdzie w ciepłe letnie wieczory jest zawsze wielki ruch. Na tym spacerze mój narzeczony zwracał mi ciągle uwagę na prostytutki, które stały przy bramach domów, na rogach i w ciasnych bocznych uliczkach. W końcu zrobiłam mu zarzut, że w każdej kobiecie, która przypadkiem gdzieś sobie stanęła, bo na przykład na kogoś czeka, widzi prostytutkę. On się upierał przy tym, że wszystkie kobiety, na które zwracał mi uwagę, uprawiają prostytucję, on to po nich widzi. Zapytałam go, co by było, gdybym tak ja stanęła na rogu, byłabym przecież przypadkowo czeka­jącą kobietą, o jakiej mówiłam, ale on wziąłby mnie za kurwę. On nie, powiedział, ale inni na pewno. No i kłótnia gotowa. Byłam oburzona. Powiedziałam, że chciałabym się o tym przekonać. „To spróbuj!” powiedział. Byłam tak wzburzona, że stanęłam wściekła, jako że przechodziliśmy właśnie koło małego parkingu, przy samochodach, pod­czas gdy on, początkowo protestując, obserwował w koń­cu tę scenę z niewielkiej odległości. Nie zdążyłam ustać przy tych autach jeszcze dwóch minut, gdy pewien do­brze ubrany pan, wówczas trzydziestojednoletni, zagadnął mnie ze swego samochodu i zaprosił na kieliszek. Pomy­ślałam sobie, że chyba, jak to się mówi, diabeł mnie opętał i ponosi, i tak też pewnie było, ale byłam wściekła i zawołałam do mojego narzeczonego, który stał za jednym z tych samochodów, „ciao!” i wsiadłam do wozu tego nieznajomego i odjechałam z nim.

W niecałe pół roku później wyszłam za mąż za tego dobrze ubranego pana, i przez wszystkie te lata nigdy nie żałowałam, że mnie tamtego wieczoru z wściekłości nagle poniosło.

To jest jak dotąd moim najdziwniejszym przeżyciem.

42

Mój pierwszy narzeczony jest do dziś tym samym nieżo­natym urzędnikiem magistrackim, i jest dla mnie zagadką, dlaczego ja się z nim w ogóle zaręczyłam.

Alexander Baumann

Człowiek jest stworzeniem, z którym można zrobić co się chce.

Jedni mówią, że jestem pedał, bo z samego strachu przed ciałem kobiecym i ręką kobiecą, ze strachu przed kobiecymi oczyma, przed twarzą kobiety i jej spojrzeniem, a także z respektu i onieśmielenia nie wziąłem sobie żony. Inni powiadają, że co tydzień jeżdżę do innego miasta, gdzie mnie nikt nie zna, i chodzę tam na baby, że wyczyniam różne bezeceństwa, wyuzdane i tak dalej, tracę tam całkowicie kontrolę nad sobą. A jeszcze inni powiadają, że jestem na wpół pedał, na wpół lubieżnik. Człowiek jest stworzeniem, z którego można zrobić co się chce. Dlatego mówi się także: nic z tych rzeczy. To typowy buchalterek, przez całe życie sra ze strachu w portki! I czy to są w ogóle portki, czy czasem nie maj­tki? On to wszystko sublimuje. W sobie tłumi. Przekie- rowuje czy jak tam. W każdym razie: wyżywać się nie wyżywa.

Stworzenie, z którego można zrobić co się chce. Ja już sobie jakoś radzę. Nie powiem, jak. Ale sobie radzę. Każdy sobie radzi. Czy sensem i celem życia jest przeżyć to życie jak bądź?

W moich dokumentach, w dowodzie osobistym na przykład, jestem urzędnikiem magistrackim, kawalerem, rzymsko-katolickim, urodzonym dnia, i to tam, a nie tam, wzrostu 178 cm, mam-brązowe włosy i oczy niebieskie. Znaków szczególnych ani śladu. Pierwsze lepsze stwo­rzenie, z którym można zrobić co się chce, stworzenie imieniem

43

Nikt nie musi mi wyjaśniać słowa bezsenność. Nikt lepiej niż ja nie wie, co to jest bezsenność. To nie sprawa tego ciepłego klimatu, jak wielu myśli, bo jeśliby tak było, mogłabym wiele spać. Pada przecież tyle, o wiele więcej niż dawniej. Przeważnie jest zimno. To zarozumiałość i bezczelność twierdzić, że każdy czytający człowiek znajdzie w końcu te dziesięć, 50 czy 100 książek, na których mu zależy, jeśli tylko przeczyta ich 2000 czy 10000. Ja przeczytałam niezliczoną ilość. Niemieckich, włoskich, hiszpańskich i trochę portugalskich. Najchętniej wspomnienia i dzienniki, a także wiele reportaży z podró­ży. Przez całe życie się cieszyłam, gdy w ciągu popołudnia znalazłam sobie lekturę na nadchodzącą noc. Bardzo często znajdywałam sobie dopiero gdzieś pod wieczór taką książkę, którą mogłam czytać, zanim zgasiłam lampę, i później, gdy po krótkim półśnie się budziłam. Niezliczona ilość książek. Ale tych moich dziesięciu czy 100 nie znalazłam i snu także nie. Sławni ludzie, którzy cierpieli na bezsenność, to Aleksander, Cezar, Cuccagna, Stockier ze Stotterdamu5, to jest dowcip, Dragut, graf Keyserling, który kupował Wariacje Goldbergowskie, captain James Cook, Simon Bolivar, Fremont, Quevedo, Rubruk, An­tonio Solfer, Abel Tasman, Ibn Battuta plus wielu innych. Mój mąż mówił, że także Fausto Coppi i jeszcze paru. Nie wierzę, żeby Stalin do nich należał czy Sandino albo Fidel Castro. Słynne kobiety, które cierpiały na bezsen­ność, są mi nie znane, tylko parę lunatyczek. Większość ludzi w prawdziwym życiu to duże dzieci. Gdy byliśmy proszeni w gości, to wystarczyło tylko popatrzeć na Amerykanów, większość z nich to nadziane wielkie dzieci i nic więcej, z rodziną, pieniędzmi, samochodami, garden- -parties, barbecue i z tymi swoimi firmami. Teraz to ja już nie czytam, nie słucham też muzyki z płyt, za bardzo naokoło słychać. Tyle ludzi tak nagle poumierało, wszy­stkich ich znałam. Mój mąż umarł najpierw. Ignazio

y

Ignoti-Weber, szef zakupów, miał dopiero 62 lata. Był urzędnikiem bankowym w Rzymie, zanim mu pewna duża firma zaoferowała tę posadę, powierzaną tylko ludziom godnym zaufania. Był łubianym szefem zakupów, praco­wał w kawie, pod koniec także w kar damom ie. Najpierw mieszkaliśmy w Rzymie, potem długi czas w Santos i Bo­gocie, na goniec dziewięć lat w Santiago de Guatemala. Niestety nie mieliśmy dzieci, ale wszędzie były to dla nas jeszcze piękne czasy. On był dobrym mężem. Nigdy nie było pomiędzy nami kłótni. Żadnych wyrzutów. Gdyby za każdym razem miało się mieć dziecko, już od dawna mielibyśmy na ziemi permanentne zaćmienie słońca. Poza tym prawdopodobnie zawsze jakieś ponad 80 procent dzieci nie było po urodzeniu witane akurat z honorami. Według mojego życiowego doświadczenia byli to prze­ważnie ludzie nieudani, bo nie pożądani na świecie. A tu się płodzi i płodzi. Urna z Ignaziem została przewieziona do Caltanissetty na Sycylię, gdzie jego rodzina ma wielki grobowiec. Mieliśmy zawsze wielu przyjaciół i znajomych, nie tylko ze sfery interesów. Wieleśmy się śmiali. Ja zostałam jeszcze dwa lata w Bogocie. Rok temu wróciłam tutaj. Tu wyrosłam. To wszystko. Zadeszczony, zimny, dość głupawy, martwy kraj.

Lydia Gut

Z moim mężem żyłam zawsze w zgodzie, tylko nie w karnawale. Karnawał doprowadzał go do szaleństwa, bo ja miałam bzika na punkcie karnawału.

Przez dwanaście lat, od kiedy się pobraliśmy, nie pozwolił mi ani razu pójść na bal karnawałowy. Ani razu na żaden bal maskowy. A ja mimo to w końcu poszłam. Tańczyłam całą noc. Ubaw po pachy. Zawsze miałam uczucie przytulności, gdy czułam ludzkie ciepło, pot, szminkę, dym z papierosów, perfumy, ten skondensowany rozkoszny miszmasz. A do tego jeszcze alkohol, hałas i muzyka taneczna. Swawola i gorąc. Nie puszczałam się jednak. Ściskałam się tylko i pozwalałam się ściskać.

45

Jakiś młody szykowny facet odprowadził mnie do domu. Oboje byliśmy zalani na wesoło. Było wpół do szóstej rano. Mąż na mnie czekał. Rzucił mi w twarz wszystkie moje rzeczy, najchętniej to by mnie chyba spoliczkował albo zabił. Poszłam do hotelu.

Na drugi dzień po tym wniosłam o rozwód. Nagle zrozumiałam. Źe to nie życie.

Rozwiedliśmy się. Mieliśmy jedno dziecko, dziewczyn­kę (zrobioną jeszcze przed ślubem po pewnej potańcówce na skraju lasu). Urządziłam dziewczynę (Janinę) i samą siebie dość dobrze (jako sekretarkę w zakładzie produk­cyjnym). Gdy doszła do pełnoletności, pojechała jako au-pair-girl do Anglii, a stamtąd w rok później do Afryki Południowej (Bloemfontein):

Zmarłam wkrótce potem (wypadek samochodowy). Od kilku miesięcy byłam dość ciężko chora. Nie chciano mi powiedzieć, co ze mną jest, ale ja wiedziałam i nie dałam się zwodzić. Miałam raka, czułam to. Trzeba jasno zdawać sobie sprawę, co nas w takim wypadku czeka. Nie należy dać sobie nic wmawiać ani samemu sobie wmawiać. Trzeba powziąć decyzję, to jest najlepsze. Bez przerwy tylko badali mi krew i mówili, że przez dłuższy czas muszą mnie mieć pod obserwacją, ale że to nic groźnego.

Engelbert Imhof

Najbardziej zwariowany dowcip, jaki od ponad 40 lat tu usłyszałem:

Podczas cotygodniowej gry w karty „Pod Różą” jeden z graczy, Jakob Meier, gdy karty zostały na nowo rozdane, nagle klapnął. Atak serca. (W jednej wersji przyjaciele chcą natychmiast się dowiedzieć, dlaczego ich stary kolega spadł z krzesła martwy. Stwierdzają, że jego ręka ściska

a) najlepsze karty

b) najgorsze karty,

jakie w ogóle można dostać. Komentarz: „Można zdech­nąć!" Ale ta wersja jest zła.) We właściwym dowcipie

46

idzie o to, żeby przekazać żonie rażonego apopleksją kolegi wieść o jego śmierci. Żaden z przyjaciół nie może się na to zdobyć. Wówczas zao darowuje się obecny także na tym wieczorku znany w mieście moczymorda, jeśli mu się w nagrodę zafunduje dobre winko i parę wódek. Wszyscy natychmiast się zgadzają. Po 10 minutach pijak ów jest już z powrotem. „Załatwione! Dawajcie wino!” Ale zanim to wino dostanie, musi opowiedzieć, jak tę delikatną sprawę załatwił. „A więc idę tam, naciskam guzik dzwonka, po chwili wychodzi żona Meiera, więc mówię «Czy pani jest wdową po panu Jakubie Meierze?» A ona mówi «Co! Jaką wdową?» Na to ja mówię «Założymy się»”.

A najlepszy dowcip, jaki tu kiedykolwiek słyszałem:

Na Dzikim Zachodzie karzeł metr czterdzieści wzrostu wchodzi wściekły do saloonu i wrzeszczy: „Co za idiota, któremu życie niemiłe, pomalował mojego konia zieloną farbą?” W saloonie zapada cisza. Wtem odwraca się od szynkwasu chłop jak niedźwiedź i mówi Oa. A ćó? Czerwona bardziej by ci się podobała?” „Nnnie” jąka mikrus „Chciałem tylko powiedzieć, że farba już wyschła”.

Naturalnie znam jeszcze parę innych bardzo dobrych dowcipów. Ale te naprawdę dobre są rzadkością.

Żyd wieczny tułacz zresztą nie nazywa się Ahaswer, tylko Johnnie Walker.

Jestem z zawodu doręczycielem pocztowym. Urzędni­kiem państwowym, czyli listonoszem i państwową ofiarą, jak my tu mówimy. Niebawem zrobię moją ostatnią rundę. Koniec. Będę się jeszcze tylko kłócić z moją starą. Już żadnych tam śmichów-chichów z innymi babkami.

Ruth Keller-Hug

Niektórzy pewnego dnia zwiewają, wymykają się ukrad­kiem. Mówimy wtedy: Poszedł w siną dał. Może dlatego, że już go więcej nie widać, a może dlatego, że on nie chce już nic więcej widzieć, wszystko mu obrzydło. Lepiej jest pójść w siną dal niż się wieszać albo swoją rodzinę i sa­mego siebie zastrzelić czy otruć, jak to się zdarza.

47

Codziennie człowiek chodzi do pracy. Jest to zawsze sprawa przezwyciężenia się, ze wstrętem, ale od młodości jest się jakoś do tego tresowanym. Trzeba przecież zarabiać pieniądze. Dwoje dzieci, mieszkanie, utrzymanie i w ogóle. Mój mąż poszedł w siną dal, nie wiem dokąd, na pewno do jakiegoś kraju, gdzie tanio i gdzie dużo słońca. Od dawna mi już nie płacił alimentów, zanim wyparował. Byliśmy już rozwiedzeni, już tak dalej nie szło. On pił, a ja ryczałam, byłam już nikim, i dziewięcioro dzieci, a wtedy I sześcioro. Na szczęście wyuczyłam się swojego czasu I odpowiedniego zawodu i znalazłam posadę.

Inne kobiety w mojej sytuacji mają może przyjaciela, ja I nie, to nie tlla mnie, nie chcę już nawiązywać żadnych I bliższych stosunków, już z nikim. Chciałabym, żeby I wszystko pozostało bez zmian. Sypiam źle, ale jestem jako I tako zdrowa. Dzieci też już są o parę latek od tamtych I czasów starsze. Jakże i ja bym nieraz sobie poszła w siną dal, ale to oczywiście niemożliwe. Człowiek zaczyna zdawać sobie z tego sprawę, jak tylko zada sobie pytanie, co by się wtedy w ogóle stało, choćby na przykład tylko z dziećmi. Nigdy bym tego nie mogła zrobić. Świat jest wprawdzie ogromny, ale tu się jest u siebie. Inni po prostu nie zadają sobie takich pytań, tylko po prostu niczym się nie przejmują, tak to wygląda. Co sobie taki jeden z dru­gim w nocy myśli? Co się robi, gdy się poszło w siną dal i gdzieś tam daleko na obczyźnie wysiada się z walizką?

W najskrytszych myślach często wtedy rozwodziłam się z mężem albo po prostu odchodziłam od niego. Może te najskrytsze myśli go najpierw coraz bardziej ode mnie odrzucały, aż w końcu całkiem przepędziły.

Luise Vecchio

Kocham mojego męża, zawsze byłam do niego przywią­zana, on może na mnie Uczyć, wspólnie rozbudowywa­liśmy sklep, po dziesięć albo dwanaście godzin dziennie, a czasami i dłużej byliśmy zawsze w pracy. Za osiem lat będziemy mogli przejąć ten dom. Klientela jest dobra

i nam wierna, i stale się powiększa. Po dziesięciu latach będziemy mogli sklep przebudować i powiększyć. Fala reformy postępuje naprzód, ludzie chcą się zdrowo od­żywiać i długo żyć. Ja wiem teraz, że mój mąż jakieś mniej więcej dwa razy w miesiącu pod byle jakim pretekstem chodzi na dziwki i wyprawia z nimi niesamowite rzeczy. Pozwalam mu na tę przyjemność. Godzę się na najbłah­szy pretekst. Jemu potrzebny jest ten wentyl, a ja mam spokój. Nie chcę tego wszystkiego narażać na szwank, jestem człowiekiem myślącym praktycznie. Za mało ko­biet myśli tak praktycznie jak ja. Nieoczekiwanie zara­biamy wiele pieniędzy, od pewnego czasu możemy sobie pozwolić na wspaniałe podróże, ostatnio także na piękny letni domek w Toggenburgu. Jeździmy tam co sobotę wieczorem i wracamy dopiero w poniedziałek wieczorem, a czasami wyjeżdżamy stamtąd nawet dopiero we wtorek wczesnym rankiem. Jest mi dobrze, jestem przyjemnie odprężona i taka lekka.

Lars Vecchio

Czy pamięta pan tę historię, w którą nikt nie uwierzył,

0 tym baranie, co to zabił swoją żonę, bo gdy mu się zdawało, że słyszy, jak wokół jego domku weekendowego, stojącego samotnie na skraju lasu, skrada się jakiś nocny marek czy włamywacz, zaczął obchodzić domek w lewo z ciężką szuflą od kominka w ręku, a żonę, której, szepcąc zdenerwowany, wcisnął w ręce grabie, wysłał w prawo -—

1 nagle, akurat przy stosie drzewa na opał, nadział się na nią: jakiś skradający się cień! Więc ze strachu i z zapartym tchem zadał jej straszny cios. Zabił ją za jednym zamachem.

Nie uwierzono mi. Doszła do tego ta okoliczność obciążająca, że opowiadałem psychiatrze, iż czasami miałem dziwną ochotę śpiącą obok mnie w łóżku żonę odurzyć eterem czy jakimś innym odpowiednim środkiem, żeby potem spółkować z nią, twardo śpiącą, na najroz­maitsze sposoby. Tej żabie w okularach, owemu psychia-

49

trze, nie przyszło nawet do głowy, że moja żona nic a nic by I wtedy z tego wszystkiego nie czuła i po obudzeniu się rano] nic by nie wiedziała. Byłby to więc akt humanizmu, jeśliby do tego doszło, nie mówiąc już o tym, że nigdy tego nie | zrobiłem.

Śmierć mojej żony i ta w ślepym zaufaniu rozpowszech-1 niana stara historia o takiej narkozie, którą mogłem tylko opowiadać, bo pragnienie to już przed laty wygasło, cała sprawa zatem już dawno upadła, przyniosły mi w końcu I osiemnaście lat więzienia za zamordowanie małżonki. Jestem doprawdy baran! Możliwe, że był to tylko pod-j much wiatru, który szeleścił i wirował.

Stosunki w więzieniu i mój stan są okropne. Nie wiem, jak to wytrzymam.

Jestem pewien, że był to tylko wiatr. Wszystko poszło do diabła z powodu takiego jednego bzdurnego szelestu w listopadzie.

Klara Bühler

Nie wiem, kiedy po raz pierwszy zwróciłam uwagę na te dzwony. Było to pewnego przedpołudnia. Nie wiem, czy to było wiosną, czy jesienią. Latem nie. Zimą również nie, to jest pewne. Było ładnie ciepło, nie gorąco. Nagle przed południem uderzyło mnie to, że dzwonią dzwony. Czemu dzwonią? zapytywałam siebie.

Był pogrzeb. Gdy ktoś umrze, zgłasza się to na ratusz. Meldunek ten idzie stamtąd do biura parafialnego. Potem wydzwaniają ten tak zwany ostatni znak. Przez kwadrans dzwoni dzwon sygnalizujący śmierć. Gdy umrze mężczy­zna. dzwoni wielki dzwon, wydzwaniający zwykle godzinę dwunastą, gdy kobieta lub dziecko — mniejszy dzwon, wydzwaniający godzinę jedenastą. Tak że całe miasto zawsze wie: Aha! Ktoś umarł!

Na pogrzeb dzwoni potem wszystkie siedem dzwonów. Przed południem, gdy cały pogrzeb stoi na cmentarzu i spuszczają trumnę do grobu, zaczynają dzwonić wszy­stkie dzwony. Od tamtego przedpołudnia, gdy uderzyło SO

mnie po raz pierwszy to dzwonienie pogrzebowe, chodzi­łam coraz częściej na pogrzeby. Dziś żadnego już nie opuszczam. Sama nie wiem dlaczego. Po prostu lubię chodzić. Lubię być wśród ludzi, ale nie wtedy, gdy jest wiele szumu i ruchu. Na cmentarzu zostawiają człowieka w spokoju, a mimo to jest się obecnym. Jest właściwie cicho, nawet gdy dzwony biją, a do tego tak jakoś godnie i przyjemnie. Ludzie są poważni, nie przesadni jak zwykle, gdy organizują spotkania towarzyskie.

Ja już wiem, że za moimi plecami się szepce. Jest mi to obojętne. Bardzo lubię przebywać na cmentarzu. Mój mąż mnie rozumie, chociaż on woli wesołe towarzystwo przy stoliku w lokalu. Na cmentarzu człowiek nigdy nie jest sam, jak na przykład podczas spacerów po lesie czy nocą, i każdy pogrzeb jest uroczystym, intymnym przebywaniem wśród milczących ludzi.

Alberto Casadai

Jest to historia człowieka, który nie dał się zamarynować, ani wtedy, kiedy miał osiemnaście lat, ani gdy miał dwa­dzieścia. Historia człowieka, który na czas wyruszył w świat, aby na obczyźnie szukać szczęścia. Chciał do Bra­zylii, w dorzecze Amazonki. W tym wielkim kraju czekały na niego kamienie szlachetne, żeby wydobył je z ziemi w postaci samorodków.

Historia człowieka, który utkrjął w Panamie. Nigdy nie ujrzał Brazylii na oczy, ani potężnej Amazonki. Nie wykopał ani jednego kamienia. Omamiła go piękna, młoda, ciemnoskóra kobieta, zdradził go popęd płciowy i wydał jej na łup. Człowiek ten wpadł we wszelkie możliwe zasadzki. Żona rodziła mu dzieci, on harował jako malarz pokojowy, elektryk, mechanik u Ameryka­nów w strefie Kanału, trzeba było mieszkać — Camino del Halcón —jeść, żyć. Do niczego nie doszedł, z roku na rok robił się starszy niż upływający czas. Nagle zjawił się niepokój wewnętrzny i coraz bardziej się potęgował, z roku na rok. Dwaj synowie mu się nie udali, była to także jego

wina, ciągle się kłócono, wyprowadzili się z gniewem. Dwie spośród trzech córek były podobne do matki, najmłodsza do niego. Najstarsza wyszła wcześnie za mąż za pewnego cwanego małego Juana, który handlował samochodami, oponami i częściami zamiennymi i prawdopodobnie już od samego początku był alfonsem co najmniej dwóch kurew. Rodziła mu co roku dziecko. Druga popadła na pewnego Anglika, pijaka, który był tłumaczem i pił, bo go pierwsza żona zdradziła i rzuciła. Trzecia żyła z wieloma przyja­ciółmi i z nich. Już z góry wiedział, gdzie wyląduje. Była to tylko sprawa czasu, sprawa taryfy, sprawa czasu taryfy.

Historia mężczyzny, który miał siebie coraz bardziej dość, który był tchórzem, bał się, mordował się, który był niczym, a z czasem stawał się jeszcze czymś mniejszym. Gdy po 29 latach, w wieku lat 50, stał się taki malutki, iż myślał, że niknie w oczach, że wkrótce już całkiem zniknie, niech mu będzie na imię Senzanome, wyskrobał resztę grosza i uciekł do domu..

Historia człowieka, który od pewnego czasu pracuje na budowie i wykonuje pracę, jaką mu wykonywać każą. Część z jego zarobku mu obrywają, dla opasłej żony w Panamie, o której on nie chce już myśleć. Nie ma żadnych wątpliwości, że ona jest już na utrzymaniu innego, a mimo to urywają mu dla niej część jego zarobku. Nie ma z nią już nic wspólnego i jego dzieci to jej wylęgi. Zapomniane. Nie chcę nić o nich słyszeć.

Pali za wiele, pije za wiele, wykończył się i dalej się wykańcza. Na próżno usiłuje sobie przypomnieć, jaki był szczęśliwy, gdy był dzieckiem. Ciągle na nowo usiłuje odczuwać to, co czuł jako dziecko, bo myśli, że był wtedy szczęśliwy. Może nie był nim nigdy.

Historia odpornego kiedyś mężczyzny średniego wzro­stu, który uczył się na narzędziowca, a wyruszył w świat i niczego się nie nauczył, wszystko przegrał, który jest już po pięćdziesiątce i z którym nikt nie chce przestawać. To, że u starego Biihlera i jego pomylonej żony znalazł schronienie, to już wielkie szczęście dla niego. Żona Biihlera przynosi mu herbatę albo kawę, przeważnie herbatę. Puka do drzwi pokoju i wchodzi drobnymi kroczkami do środka, stawia tacę na stole i robi przy­jemny wyraz twarzy starej panny, aby go rozweselić, co

52

sobotę, co niedzielę, zawsze przed południem około je­denastej. Ona i jej stary wiedzą, że ja w piątek wieczorem i w sobotę piję, a potem jestem chory i mam kaca. Gdy ktoś był długo w świecie i wraca, a do niczego nie doszedł, mówi się, że miał w życiu pecha, aha!

Pecha w życiu miał.

Bonjour, Monsieur Gauguin! Life is beautiful, tea is ready and sweet and warm!” Niech Bóg błogosławi tę cichą pomyloną kobietę i jej męża i niech jeszcze długo pozwala im dychać!

Leonie Figi

Mamy dom na wsi, na terenie dawnej plantacji konopi, coś za miastem, na łonie natury. Przez czternaście lat byłam dosłownie za osła, bo osioł to zwierzę juczne. Mój mąż jest dysponentem w spółce akcyjnej Tworzywa Sztuczne. Mamy troje dzieci, dziewczynkę i dwóch chłopaków.

Pewnego sobotniego przedpołudnia w styczniu przed [ trzema laty jadę do miasta, aby jak zwykle zrobić co­tygodniowe zakupy. Bagażnik i tylne siedzenie są prawie zawalone tym wszystkim, co zjada taka pięcioosobowa rodzina z psem i kotem. Tyle tego, mimo iż mój mąż jada I czasem w południe w stpłówce zakładowej, bo jako prokurent nie musi pilnować się tak dokładnie co do minuty jak niżsi urzędnicy czy robotnicy.

Item, mam na głowie gospodarstwo domowe, dzieci, cały dom. Najpierw ten cały rwetes bożenarodzeniowy, robi się to wszystko dla dzieci, potem to sylwestrowanie, człowiek jest doprawdy wykończony. Teraz ta sobota na początku stycznia. Córka i starszy syn jeżdżą razem, ze mną na zakupy, ale przy wyładowywaniu i wnoszeniu ich do domu pomaga mi już tylko córka, zaczyna się to już od rana, a mężczyźni siedzą sobie jak jeden mąż przy telewizorze, bo są akurat transmitowane jakieś zawody narciarskie. Nagle mnie to wkurzyło. Mówię do córki, że nie musi mi już pomagać rozpakowywać. Siada natu­ralnie zaraz też przed telewizorem, a ja ładuję wszystko

53

z powrotem do samochodu, pakuję pełną walizkę rzeczy, do tego wszystką gotówkę, jaka jest w domu, z pozostałą po dawnych podróżach wakacyjnych resztką obcych wa­lut włącznie, jak również moją własną książeczkę oszczęd­nościową. Potem staję pomiędzy aparatem telewizyjnym a moją rodziną i mówię, że już dosyć długo byłam za osła, że teraz wyjeżdżam, aby wiedzieli, co to znaczy prowadzić dom.

Naturalnie zaraz wielkie halo, ale ja wsiadłam do samochodu i za jednym zamachem pojechałam do Tessi- na. Tam dwa dni w hotelu, w poniedziałek do banku i z podjętymi pieniędzmi natychmiast dalej. Como, Me­diolan, Werona, Wenecja, Chioggia, delta Padu, Padwa, Ferrara, Bolonia, Florencja, Piza i tak dalej. Zaliczyłam całe Włochy. Każdą dziurę, jaka była mi znana ze sły­szenia albo skądinąd. W marcu wylądowałam w Palermo.

I co wieczór miałam święto.

Z Consenzy wysłałam pierwszą i ostatnią kartkę do domu, bo mój mąż musiał kiedyś w szkole nauczyć się na pamięć znanego wiersza, który zaczynał się tak: Nocą nad Busento pod Consenzą...6

Dokładnie na Wielkanoc byłam znowu w domu, dzie­siątego kwietnia. Nikt mi nie powiedział _ani słowa. Wszyscy tylko wywalali na mnie gały.

Były to najpiękniejsze miesiące w moim życiu. Od tej pory się ze mną liczą.

Herbert Vollenweider

Już tyle razy stawiałem sobie pytanie, czy z innymi też jest tak jak ze mną. Między mężczyznami nie można tego py­tania postawić tak wprost. Pytania, czy jest im lepiej bez żony.

Najpierw ma się przecież tak jakby nieczyste sumienie. Jest tak, jakby się ona stale wokół człowieka unosiła. W końcu wiele lat się ze sobą przeżyło. Znałem ją na pamięć, jak to się mówi, i ona mnie prowdopodobnie też. Przyszło to stopniowo.

Ostatoi okres jej życia i to wszystko jest jak za jakimś tumanem białej mgły. Człowiek nie może sobie znaleźć miejsca, wszystko musi zrobić sobie sam i tego nie robi. Nagle zaczyna brać tabletki nasenne, wkrótce już co wieczór, a przy tym do tej pory nie miał nawet czegoś takiego w domu. Zwariowane gwiazdy filmowe mają całe zapasy tabletek nasennych. Człowiek jest prawie jak w ukropie. Z początku wydaje się sam sobie mocno oszu­kany, tak było ze mną; Człowiek patrzy w lustro i widzi zagubionego pijaczynę. Dawniej mąż, teraz wdowiec. Jeśli żona zdradza, to przynajmniej jeszcze jest.

Człowiek myśli sobie: A więc zaczyna się teraz to długie czekanie na śmierć. Zmierzch życia. Cholerny świat!

Nie potrafię powiedzieć, jak się z tego sosu wydobyłem. Któregoś dnia powiedziałem sobie: Koniec! Albo zjem całą garść tabletek naraz!

Usunąłem jej fotografie, wszystkie pod prześcieradła do komody. Potem poszedłem do knajpy, a następnie spako­wałem walizkę.

Dziś mogę powiedzieć tylko tyle: Miałem dobrą żonę, przeżyłem z nią wszystkiego razem niezłych 35 lat. Ale życie toczy się dalej. Nie można przecież jeszcze ginąć. Dlatego powiadam, przy całym szacunku, chociaż jest w tym trochę przesady: Szczęśliwy ten, kto ma swoją wdowę. Możliwie głęboko w ziemi.

Kto tego nie rozumie, jest sam sobie winien.

Elsa Semper-Güntensperger

Co się tyczy istnienia człowieka, to pamiętaj, Tarzanie seniorze, że mądrale wykoncypowałi sobie, iż ta zdycha­jąca planeta, nazywana w wytłuszczonym cudzysłowie „błękitną planetą”, ma ponoć dopiero niecałe sześć miliar-

55

dów lat. Tak mało, a już się kończy. Pasuje ona do ciebie. Jeśli od zera zacnies licyć do miliarda i będzies dukał co sekundę dwie licby, tak stoi jak byk w każdym katechizmie i każdym notesiku rozliczeniowym roznosicielek mleka7, to skońcys osiemdziesiąt lat, zmęcys się i zgłupiejes, a jesce nie policys. W kawiecznym kaobliczu, kaPana kajest kataka roznosicielka mleka, co się puszcza na niebieskiej Drodze Mlecznej, jakaś nimfa nie nimfa. Według ciebie coś innego-brzemiennego-jedynie przeczuwanego.

Ta Cudowna Zmienna Gwiazda Mira Ceti, chociaż to tylko jedna z tych należących do dziewiątej, a maks. do czwartej kategorii, jest tak duża, że możesz w niej zmie­ścić cały ten twój system słoneczny z Karlmurksem8, Çheesaskreisstem9 ze wszystkimi poprzednikami i następ- cami-kaznodziejami szaleńcami włącznie plus Wenusicą diablicą — a mimo to10 nie jest nawet odpryskiem w oku. Tylko skąd to pobłyskuje i sygnalizuje?

Ujeździć zmieniający się księżyc. Akceptuję. Ja kobieta. On mężczyzna. Każdy ma swoje jarzmo. Księżyc jest również ujeżdżany. Prajaszczur też. Wieloryby, trybo lity. Dinoceratodipnoi. Wszystko funkcjonuje i nie, staje się. Informują cię, że jesteś wolny i dlatego nie jesteś wolny. Pozwól sobie na kolejny oddech. Quantité négligeable. Nie do pojęcia, że światli ludzie wierzą, iż człowiek jest czułym okiem poznania, które natura wreszcie sobie stworzyła, żeby obserwować samą siebie. Ale przecież można by też inaczej, mianowicie świat jako masochi­styczny świński pęcherz. Jemu to się nawet podoba, że się go niszczy. On chce i tego spróbować. Dlatego tak się napocił, aż wypocił sobie niszczyciela. Wyjaśnij mi, czemu ty ciągle snujesz te wyjaśnienia? Żeby cię na nich powiesić? Żeby cię przerzucić przez tę dżunglę? Szczęśliwego lotu.

Kupuję. Ale jeżeli wszystko jest takie jasne, to przecież trzeba zrozumieć, uświadomić sobie i to totalne nie­wolnictwo. Źe się jest wprzągniętym w system. W sieć, splot zależności. Co się nazywa oględnie związkami. Jeszcze nigdy nikt, kogo zapędzono do dżungli, nie wy­dostał się z niej. Życzliwość jest pozorem. Każdy wzlot w najlepszym razie ojcem następnego. Kto nam zjada wiel­kie zwierzaki? Przełknęłam. Mais tu n’es pas le bon Dieu. Toi, tu es beaucoup mieux. Tu Es Un Homme. Tak brzmi pewna francuska chanson, i Tarzan śmieje się zarozumiale. Udaje Homme. Prognoza w lecie na cały rok, jeśli ci się potem śnieg nie roztopi. Udawać wielkiego samca — specjalność każdego kopniętego zdechlaka. Być człowie­kiem natomiast, ja nie wiem, ale tego poczucia nie ma się zbyt często. The King of Création był nie do uniknięcia. Trzeba będzie chyba na to jeszcze trochę czasu. Prosty system. Przypadek Tarzana. To, co ogłaszasz za swój największy kaliber, nie jest nawet malutkim sraluchem ha pierwszym lepszym baobabie. Czy maleńka mrówka staje na baczność, gdy zwycięsko wypisujesz rakietą między­planetarną pomiędzy księżycem a słońcem EINSTEIN czy LIONARDO DA VINCITORE? Tarzan uczy się szybko i dużo, ale tylko tego, co jest w stanie rozpuścić jego spiritus. Jest on mindernova.11 Niech pan ryczy z całych sił niczym las pełen małp, monsieur!

Mimo to i coraz bardziej podziwiam, odkąd skończyłam sześćdziesiąt lat, Diega Velasqueza na jego wielkim autopor­trecie z głową, kołnierzem, łokciem, rękawiczką i szpadą. Jak już, to dumnie. Wprawdzie tylko śmierdziel, ale w każ­dym razie przynajmniej tyle i z fasonem. Beaucoup mieux.

Roswitha Hanke

Czy mam, czy powinnam się dziwić, że ujawniła się we mnie skłonność do niszczenia?

Gdy miałam dwadzieścia dwa lata, zniszczyłam swój autoportret, najlepszy, jaki kiedykolwiek namalowałam, i który również moja matka uważała za bardzo dobry.

Tak samo zniszczyłam inny obraz, namalowany na grubej tekturze, przedstawiający fantastyczne krzesła. Obraz, jakiego już nigdy w życiu nie widziałam.

Gdy byłam o parę lat starsza, jechałam kiedyś nocą moim starym gratem wzdłuż szeregu zaparkowanych na skraju ulicy samochodów. Małymi skrętami kierownicy wgniotłam z boku każdy wóz. Spore uszkodzenie bla- charki. Policja i prasa naliczyły dwadzieścia trzy uszko­dzone karoserie. Wcale mi po tym nie było lżej, nie, było mi tak jak przedtem.

Nie musiałam się niczego bać. Było to nocą albo nad ranem około trzeciej. Mój wóz był i tak kupą złomu z silnikiem żłopiącym olej jak smok. Kto by tam przy­puszczał, kto by podejrzewał kobietę?

Lata minęły od tamtej pory. A mnie wcale nie jest lepiej. Nie mogę tylko już sobie pozwalać na takie monstrualne karambole. Mamy dobrze utrzymane auto. Lśniący wóz. ON nim jeździ. ON jest PANEM MAŁŻONKIEM. On zarządza także naszymi dochodami. ON JEST PANEM.

Nierzadko mam ochotę stanąć nago w panto Iłach na szpilkach, w wysokich szpilkach i w niczym więcej, na rogu pod latarnią przy wielkiej bramie. Nic bym za to nie żądała. Za darmo, panowie! Wszyscy mężczyźni do mnie. Tylko ten jeden nie. Nie. ON NIE. Z NIM NIE.

Ulla Ziegler

Ponieważ miałam to szczęście urodzić się i wyrosnąć jako dziecko dobrze sytuowanych rodziców, a nadto po przyswojeniu sobie dobrego ogólnego wykształcenia dość wcześnie wyjść bardzo dobrze za mąż, pęd względem materialnym niczego mi przez całe życie nie brakowało.

Szczególną przyjemność sprawiało mi za czasów mo­jego małżeństwa być po wypiciu odrobiny alkoholu gentlemanlike, przy lekkim użyciu siły, dla zabawy, gwał­

coną przez mojego o 25 lat starszego męża. Inną przyjem­nością było dla mnie o dziwo ściąganie raz po raz różnych drobiazgów po sklepach i magazynach. Moje najskrytsze marzenie, trochę dziecinne marzenie, aby przeżyć szałową noc z jakimś olbrzymim, niezmordowanym Murzynem i naużywać sobie aż do zupełnego wyczerpania, niestety się nie spełniło. Umarłam na skutek porażenia prądem, spowodowanego krótkim spięciem — czy ja wiem zresztą czym — w podłączonym na stałe wprost do sieci wibra­torze, który po raz pierwszy wypróbowywałam. Miałam akurat 24 lata i §. Mój mąż, jak już mówiłam, znacznie starszy, ale jeszcze sprawny jak młodzieniec, potrafił ma się rozumieć z tego idiotycznego śmiertelnego wypadku zrobić tragiczny wypadek w gospodarstwie domowym.

241 roku to było zbyt mało, o wiele za mało. Przecież życie się dopiero tak naprawdę zaczęło. Jak można w wieku 24 lat i j roku umierać! Miałam wszystko. Co to za Bóg i co to za opatrzność! Jak to można 24 i \ letnią, opętaną na punkcie życia kobietę tak bez powodu killen, tak z zimną krwią! Ja kochałam życie jak zwierzę.

Manfred Ulissi

Jako człowiek uprawiający tak zwany wolny zawód po­winienem właściwie już dawno zmądrzeć. Gdy stałem się pełnoletni, nie wydarzyło się ku mojemu zdziwieniu nic. Gdy miałem 24 lata, poznałem kogoś, kto w mojej dziedzinie osiągnął sukces, ale miał już 33 lata. Pomyśla­łem sobie wówczas, że to jeszcze na razie nie dla mnie, że kiedyś do tego dojdę. Sukces przychodzi i latami, gdy będziesz miał tyle lat co on. Tak, i ta reszta w monecie brzęczącej! Ale w takim razie każdy pięćdziesięciolatek musiałby być już całkiem wygrany. Doszedłem do 33 lat i nic się nie zdarzyło. Ten, który osiągał sukcesy, był zawsze o jakieś 10,15 lat starszy ode mnie. Jemu sukces jakoś przypadał w udziale. Miał go pełne kieszenie. Cze- kałęm na wiek, w którym człowiek musi zacząć wygry-

59

wać, bo już dosyć długo czekał w kolejce i teraz sukcesy mu się należą z racji wieku. Wspaniale, wspaniale!

Pewnego dnia usłyszałem przysłowie, że Szwab musi skończyć aż 40 lat, zanim zmądrzeje; Wówczas zacząłem powoli godzić się z tym, że na sukces nie można czekać, tylko trzeba go zdobywać. Nikt z tych, co dostatecznie wcześnie zmądrzeli, tak na niego po prostu nie czekał. Oczy i klapka w głowie nigdy się w porę człowiekowi nie otwierają, bo zmarnowany czas na czekanie jest zmarno­wany podwójnie i potrójnie, gdyż tak zwany rynek woli właśnie młodych, beztroskich śmiałków niż takich już lekko podstarzałych. Młode cwaniaki nie mają nic do stracenia, dlatego nic w ogóle nie mogą stracić. Ci natomiast, co za późno zrobili się cwaniakami, zawsze właściwie tylko tracili i dlatego tracą i teraz, gdy w wielkim pośpiechu chcą wszystko nadgonić. Są już tak kurczowo spięci w sobie, że to nie może im się wcale udać. Taki to już zasrany los, ale to prawda.

Do marnowania czasu człowiek jest tresowany przez takich właśnie, którzy się też jedynie postarzeli i nic poza tym. Każdy, kto do czegoś doszedł za młodu, był przed­stawiany człowiekowi jako sprytny kanciarz, który pew­nego dnia spadnie ze swego wysokiego konia.

Tak że w końcu ani się nie widziało świata, ani nigdy nie zrobiłg się żadnego porządnego kantu. Tak to jest. Nie masz nic, ale przynajmniej coś miałeś. Wyścigi się skoń­czyły. Inni wyprzedzili cię o 20 lat. Zostałeś wy kołowany i doszedłeś do szwabskiego wieku z pustym workiem. Naturalnie mówi się „U nas nikt z głodu nie umiera”. Tak, tak, dajmy się ogłupiać tylko tak dalej! Naturalnie że nikt z głodu nie umiera, tylko że tego w ogóle nie dowiedziono. Pewnym jest, że tysiące po prostu zdychają. Zwodzono ich tymi chytrymi powiedzonkami i regularnie wykantowano, zabierając im najlepsze lata. Wszyscy to wiedzą, tylko nikt nie chce tego przyznać. Nawet ci wykaniowani wolą zdechnąć niż to przyznać, tak dobrze funkcjonuje ta tresura. Nawet sami przed sobą się nie przyznają, że zdychają. A cwaniaki udają świętoszków. „Cococota- kiegoT powiadają. „Nam przecież, ogólnie biorąc, po­wodzi się lepiej, niż kiedykolwiek ludziom się powodziło!” Znane powiedzonka. Same pieniądze to jeszcze też nie

60

wszystko. Nie samym chlebem człowiek żyje. Najważniej­sze, że się jest zdrowym. Wszystko to znamy! I mądry ma wszystko, a głupi nie ma nic. U nas nikt z głodu nie umiera, tak, tak! Tu się zasuwa ludziom najzwyklejszą lipę, żeby ich otumanić. Tu jesteś gładziutko i czyściutko, elegancko i gruntownie kantowany i wykańczany.

Nathalie Harlacher

Człowiek nie wie, kim jest, nie wie. Szkoda, że nie żyje się dłużej. Tak przez trzydzieści lat mieć lat trzydzieści. Życie brzydnie, gdy się wie, że się umrze. Niektórzy powiadają, L że byłoby to wprost nie do zniesienia, gdyby się tego nie I wiedziało. Inni, że wówczas, gdyby rzeczywiście nigdy nie było kresu.

Z początku takie przemyślenia nic człowieka nie ob­chodzą. Musi upłynąć jakiś czas, zanim się człowiek spostrzeże, że zaczął się zastój. Wtedy, tak wtedy to się powoli zaczyna i stopniowo postępuje coraz prędzej naprzód. A jednak im robię się starsza, tym odczuwam coraz młodziej, chciałabym. W wieku lat dwudziestu wspaniałe piersi, a ociekałam przebiegłością typową dla starych bab. Teraz po dojściu do pięćdziesiątki nie chcę już żadnych mądrości, żadnej rozwagi. To są tylko tłumiki. Ja, ta panna z wyższej sfery, która nie wyszła za mąż. Zasuszona kierowniczka szkoły. Całymi latami od­krywająca świat na nowo, jak filozofowie. Lecz przecież każde mędrkowanie staje się niechybnie pewnego dnia artykułem masowym i w tym samoobsługowym interesie. Pastylki. Środki podniecające. Wyprzedaż bubli. Co mi pozostaje? Co ze mnie pozostanie? Rozpalona wyobraźnia. Pamiętnik. Niezapominajki. Ze wszech stron szanowany członek wysoko wykwalifikowanego ciała pedagogicz­nego. Pustego ciała.

Gdy żyli jeszcze moi rodzice, miałam przynajmniej

Nie! Nic więcej! Nic więcej już nie powiem.

Simon Hunziker

Czy ktoś, kto widzi, jak ci idioci, co to potrafią się zawsze ze sobą spiknąć i dorwać do rządów, tak głupio trwonią pieniądze z podatków obywatela, jak tylko idioci głupimi być potrafią, czy ten ktoś chciałby się upodobnić do tych półgłówków albo też nadal tak szastać pieniędzmi podat­nika? Nie. Chyba że jest jednym z nich.

Czy więc taki ktoś, kto daje temu tak zwanemu no­woczesnemu, to znaczy zwariowanemu państwu wszy­stko, czego tylko to państwo bezczelnie od niego zażąda, nie powinien by się lepiej powiesić na pierwszej lepszej gałęzi, jeśliby jeszcze były drzewa, czy na pierwszym lepszym haku?

Tak. To by skróciło procedurę.

Czy ktoś, jeśli widzi, jak niezliczone dzieciuchy uparcie udają naród i co za kukły z jarmarcznych strzelnic robią politykę, to na ludowo, to na dostojnie, to wydając ustawy, to kierując państwem, i zgarniają zyski, będzie chciał mieć coś wspólnego z tą z jednej strony bitą po pysku ciemną masą, a z drugiej strony z tymi w ząbek czesanymi dupowłazami? Nie. Chyba że to swoje rozeznanie potrak­tuje jako dupołizusowskie zaproszenie do tańca merda­jących świńskich ogonków.

Czy ktoś, kto jakiemuś państwu daje tylko połowę tego, ile to przez profesjonalnie ukoturnowanych idiotów wy­chwalane pod niebiosa i jeszcze wyżej, ba, po trzykroć błogosławione państwo utrzymuje, że jest warte, nie po­winien lepiej zwinąć parasola i sklepiku, nie przepić swo­jego rozumu, codziennie wywrzaskiwać po dwanaście razy hurra! po ostatniej racie stanąć grzecznie na baczność i przykładnie a niepostrzeżenie zejść do masowego grobu i dorzucić jeszcze i tę drugą połowę tej jak na urągowisko nazywającej się państwem durnej bryi, temu dla tuczenia robaków, które chcą być uważane za polityków, dyploma­tów, wojskowych i urzędników, wymyślonemu w wielkich ilościach, proklamowanemu, zmonopolizowanemu i total­nie powiązanemu przedsiębiorstwu łańcuszkowemu? Tak. Bo jeżeli nic mu nie pomaga, to już mu nikt nie pomoże.

62

Czy ktoś, kto coś takiego widzi i otwarcie o tym mówi, i nigdy przenigdy, a im dłużej, tym mniej jest skłonny brać choćby nawet pod uwagę to, co to obłędnie kręcące się w kółko monstrum wraz ze wszystkimi swoimi implikacjami ma wspólnego z ludzkim pojęciem i rozumem, choćby nie wiadomo jakie wygłaszało deklaracje, zechce do tej swojej wypowiedzi dodać jeszcze choćby jedno jedyne słowo?

Ależ tak, oczywiście, kopru, lauru, tymianku, dodaj rozmarynu, cynamonu i szałwii, dodaj pieprzu, imbiru, czosnku^oli i estragonu do tego picu na wodę, puszczania krwi i bogobojności, do kwaśnej zupy wrzuć pleśni, kożuszek i strupieszyznę, proficiat, czas i towarzyszy! Po przerwie nastąpi ciąg dalszy tego wielkiego koncertu galatralala na burczybas, zadnią trombitę, doremifa-flet szczurołapa-skurwiela uwodziciela, rymcymcymbały i ska­czących, jak im rypce-skrzypce zagrają, na wszystkie tony według wciąż tej samej napuszonej partyturwy, tych samych nut, tylko wciąż nowi śpiewacy, wciąż nowi trębacze, rytownicy nut, hymniści i inni dumie, nabieracze i nabierani, rzępoły-szlifobruki gołe, dobosze, dyrygenci, niespożyci soloiści, chłopcy z chóru, midinetki, gardero­biane, hurrallelujabezemnie!

Z wskm pwżnm i srdcznm pzdrwnm Smn Hnzkr, drdc. pdtkw.

Hedwig Wälder

Jak ty możesz to znieść? Jak ty to znosisz? Tak mnie py­tają. Czy można to znieść, żyć latami w niezgodzie z własnym mężem? Tego przecież nie można! Tyle niena­wiści i zazdrości by mnie zabiło, powiadają. Już raczej kawałek drewna!

Ja przecież wcale tego nie znoszę. Ja się trzy razy dziennie zabijam.

Czas płynie. Co mam powiedzieć poza tym?

Myślę o tym, jakie by to było okropne, gdyby mnie znaleziono. Nawet gdy się zażyje truciznę, powoduje się nieczystości. Z człowieka cieknie. Kał i mocz, nawet

63

wtedy, gdy się przedtem całymi dniami pości. Zagłodzić się na śmierć i umrzeć z pragnienia.

Niemożliwością jest zniknąć bez śladu.

Przy całej nienawiści: byłoby to jednak szokujące dla krewnych i znajomych. Oni mają tylko pytania, nic więcej.

Nie powinno się wybiegać myślą poza swoją śmierć. Nie myśleć o otoczeniu, o ludziach, o tym, co sobie pomyślą. Ta straszna wewnętrzna zależność.

Powinno się wskoczyć do jakiegoś olbrzymiego tygla z płynnym ogniem, najlepiej, żeby nikt nie wuffeiał, bez śladu, tylko kilka pyłków popiołu.

Hugo Ramseier

Powiem tylko tyle: O święty Sankt Barwinku! One śmierdzą jak stary Priam albo kundel Odyseusza! Mam na myśli tutejsze kobiety. Idzie pan do sklepu, kupuje pan chleb czy ser — kto pana obsługuje? Kobieta, która śmierdzi! Albo sklep jest pełen gospodyń domowych, które śmierdzą! Tak samo śmierdzą kelnerki w tutejszych restauracjach. Cuchnie, śmierdzi — to się czuje!

Jestem nauczycielem. W typie Franciszka Schuberta, kawalerem, lubię śpiew i życie towarzyskie. Apetycznie czystego, ładnego, pachnącego ciała kobiecego, smacz­nego wszędzie i w każdym miejscu nie znajdzie pan prawie albo wcale w naszych mieszczańskich łożach małżeńskich, z łatwością jednak — aczkolwiek tylko za drogie pie­niądze — poza tym miasteczkiem. Sama rozkosz, na zamówienie! Muzyka, trochę wina i naprężona, jędrna, czysta, aktywnie ekstatyczna, absolutnie naga kobieta! Wolno im mieć na nogach tylko buciki, gdy przede mną paradują tam i z powrotem, dopóki nie wiem już cał­kiem na pewno, którą chcę mieć i obrać sobie za panią. Z początku można mieć pewne trudności. Początkujący zawsze są w jakiś sposób śmieszni i pożałowania godni, i dlatego zdani na wyrozumiałość i cierpliwość. Z czasem idzie im już lepiej, i dlatego też wkrótce zapalają się do

tego, czym jest prawdziwa kobieta. Kwiat rozkwita, płeć się ujawnia bez żenady z całą swą siłą.

Soczysta jak świeży owoc płeć, jeśli w stosunkach intymnych zwraca się uwagę na czystość, dyskrecję i pewne urozmaicenie w prezentowaniu jej, to rzecz najpiękniejsza w życiu. Cała ta przyjemność życiowa kosztuje co prawda, jak powiedziałem, pieniądze, ale nawet nie połowę tego, co życie małżeńskie. Przy czym od razu można wysunąć twierdzenie, że żonaci przypuszczal­nie nie rozwijają całej swej zmysłowości. Dla świntucha wszystko jest świństwem! Ale dla mnie cielesność jest ciągle na nowo niebiańską rozkoszą bez strachu i skruchy. Na wszelki wypadek tylko rzucam o północy każdego 9,

11 i 13 maja na tylne podwórze mojego kawalerskiego pałacu dziewięć razy garść czarnej fasoli —jako oiiarę dla ułagodzenia nocnych lemurów, to znaczy: w święta le- murii, kiedy straszą cienie zmarłych, rzadko z przyjaźni, przeważnie z zawiści.

Lucius Ziegler

Od dwunastu już lat w moim pozornie przyjemnym życiu ma znaczenie obecnie jeszcze tylko jedna myśl, dopóki nie zasnę: Zabiłem moją żonę. Jako inżynier elektryk nie potrzebuję, żeby mnie ktoś uczył, jak się coś takiego robi, żeby nikt się na tym nie poznał. Z morderstwa robi się nieszczęśliwy wypadek.

Miałem nadzieję, wprawdzie bez głębszego przekona­nia, że nie skończy się to śmiercią, w końcu to miała być znowu zabawa, podniecająca przygoda. Podsycałem w sobie to idiotyczne urojenie, że jej to może sprawi jakąś szczególną przyjemność.

Nikt mnie nie nakryje. Nie uwierzono by mi, patrzano by może na mnie tyłko krzywo i w końcu zamknięto w domu wariatów zamiast w więzieniu.

Żyję dalej, od tamtej pory nie dotykam już żadnej kobiety, moja głowa jest pełna jej, moje ciało, wszystko jest pełne jej. Otoczenie mi współczuje. Jestem więc szybko starzejącym się biznesmenem, który od tragicznej śmierci

młodej żony odizolował się, mimo że jego przyjaciele tak bardzo o niego dbali. Nawet ci, którzy z powodu różnicy wieku pomiędzy moją żoną a mną wygadywali o nas najrozmaitsze świństwa, bo w takiej zapadłej dziurze to i mieszczuchy karleją, nawet ludzie z wyższym wykształ­ceniem i czołowi biznesmeni, nawet ten gatunek przyjaciół współczuł mi całkiem na serio. Współczujcie mi, świętosz­ki, ale dajcie mi spokój z tym waszym gadaniem i plot­kowaniem.

Ucieczką był wówczas dla mnie sport, żeglarstwo, jeździectwo i lotnictwo, a teraz łowiectwo.

Człowiek, gdy ma coś powiedzieć, to rzadko mówi to, co powiedzieć powinien. Dlatego powiem tylko tyle: Jeżeli pan sądzi, że go pan pozna po tym, co mówi, to się pan myli. I jeżeli pan sądzi, że go pan pozna po jego dziełach, to też się pan myli. On jest niepoznawalny. Po prostu jest. I przemija. Jest przemijalny i zgodnie ze swoją istotą nie nadaje się do tego, żeby go poznać. To, co sam mówi, unosi się nad jego powierzchnią. To, co pan w nim poznaje, pływa po nim. Głębiej opada on dopiero wtedy, gdy jest martwy i wreszcie niemy, nie wcześniej. Co więc jeszcze mógłbym powiedzieć o sobie, o moim życiu? Ucieka się.

Arnold Tremp

Gdy raz w tygodniu, w sobotę wieczorem, wracam do domu na lekkim cyku, w ogóle wcale nie zalany, dochodzi zawsze do katastrofy, za każdym razem ta sama kata­strofa, a tymczasem nie ma jeszcze nawet wpół do je­denastej, a więc daleko jeszcze do godziny policyjnej, ale ona mi wymyśla od moczymordów, pijaków i świń, jestem nędznym łąjdusem, nicponiem i ladacem, zupełnie nie wiem, skąd jej się biorą te wyzwiska, nie potrafi przestać częstować mnie nimi, ja już z góry wiem, jak to idzie, cała ulica to wie, ona wyzywa mnie od moczymordów, łajdu- sów I łazęgów, dopóki głos jej się nie załamie, wówczas zaczyna duczeć, a ja ją pocieszam, i z początku ona nic nie chce o mnie słyszeć, ale z czasem się uspokaja, a ja znowu

jestem trzezwy. Ona też już przecież golnęła sobie parę kieliszków, ja to już od dłuższej chwili czuję, dlatego prawdopodobnie jest taka kąśliwa ai ja cichutki i nigdy nic nie mówię, ja wiem jaka mi jest ona potrzebna, była też po mojej stronie gdy wyrzucałem z domu naszą córkę razem z tym jej żigolakiem i oboje chcieli mi dać po łbie a ja musiałem się bronić jak szalony, stanęła wtedy przy mnie i wyrzuciliśmy tę naszą uroczą córunię i tego jej alfonsa elegancko za drzwi. Chodzi teraz już 24 rok do fabryki. Ja prowadzę mój warsztat mechaniczny do obsługi wszel­kiego rodzaju silników oraz wykonuję wszelkie roboty ślusarskie i tokarskie. Do mnie przychodzi się ze wszy­stkimi kłopotliwymi rzeczami gdy młodsi nie mogą sobie z nimi poradzić i powiadają, że nie mają czasu, bd chodzi

o wykonanie pojedynczej rzeczy, ale chodzi o to że oni sobie nie dają rady skoro tylko chodzi o jakąś rzecz która w te hipernowoczesne tokarki nie jest wprogramowana,

0 ręcznych robotach ślusarskich w ogóle już nie mówiąc,

1 nawinąć ładnie na nowo silnik to też dla nich za wiele, wtedy bierze się najlepiej nowy, niech kosztuje ile chce, to też teraz w modzie. Moja żona wariuje za psami odkąd nie mamy już córki, ale ponieważ chodzi do fabryki ja muszę pilnować obu kundli, przez cały dzień uganiają po moim warsztacie, złośliwy szpic i bękart po szarym sznaucerze, ale ja nic nie mówię. Mojej żonie jest ciężko na duszy że nasza córka zrobiła się taka i się włóczy jak ciele-mele z tymi wypomadowanymi typami, ja to dobrze po niej widzę, nawet jeżeli nic nie mówi. Człowiek ma chwała Bogu swoją pracę, bo inaczej za wiele by rozmyślał. Pracy nigdy dość.

Charlotte Unold

Najważniejszy list, jaki kiedykolwiek został do mnie napisany:

Najdroższa, a więc odchodzę, bez względu na to, czy myślałaś o tym, czy nie. Odchodzę, idę za słońcem. 5* 67

Będziesz sobie łamać nad tym głowę, ja też. Ale ja wrócę. Dlaczego, nie wiem. Dzieci już nie będą wtedy dziećmi i może mnie już nie poznają, nie będą chciały znać, kochać, witać. Jaki wrócę, nie wiem. Może jako żebrak. Bo żebrzę. Jest to postawa najbardziej człowieka godna: żebrać. Z otwartymi oczyma, z otwartymi ramionami.

Stałem przed lustrem i mówiłem sobie: Tam leży, w ka­setce, brzytwa, rewolwer. Idź, weź, pociągnij, i koniec. I wo­lałem, czort wie czemu! wolałem niczego nie ruszać, ale za to odejść. Zostawiłem za sobą wszystko, ale nie trupa.

E.T.A. Hoffmann: Trzeba być zawsze pijanym. — Dla­czego niby?

/a tego nie chciałem. Tylko spokojnie, cichutko, z zadowoleniem i w milczeniu. Odszedłem.

Nie gniewaj się na mnie. Tak bardzo Cię kochałem, że mi teraz serce pęka. Ale nie mogę zostać. Nie mogę.

Bądź łagodna, jak wrócę, Najdroższa, bądź dobra i łagodna. I, proszę Cię, nie daj się wprowadzić w błąd gadaniem i plotkami. Czas jest krótki. Bądź zdrowa. To wszystko, Najdroższa.

List ten leżał na stole, rano. Mojego męża już nie było. Ja z trojgiem dzieci. Było to czternaście lat temu. Dwoje najstarszych dzieci poszło już sobie z domu, przed czte­rema i dwoma laty, mają swoje własne mieszkania, naj­młodszy jest na Renie, uczy się za marynarza, chce później w Hamburgu albo w Rotterdamie pójść do szkół zawodo­wych. Wiem tylko, że mój mąż pojechał do Portugalii. Stamtąd dostałam kartkę, nieco później, bez podpisu. Potem już nic więcej. Ze wszystkimi problemami jako tako sobie poradziłam. Zaczęłam brać sobie mężczyzn, już wkrótce potem, nie dopiero po jakimś czasie, ale to nie to samo. Zgorzkniałam, wydaje mi się, albo po prostu postarzałam się. Nie wiem, gdzie on jest. Czy w ogóle jeszcze żyje. Nie chciałabym go już teraz widzieć. Roz­czarowałabym się i jego też bym rozczarowała. Jego list jest ważniejszy niż on sam. Kawałek papieru. Nie taki znowu ważny, tylko od czasu do czasu. Ale to od czasu do czasu nie mija.

Nigdy bym nie pomyślała. Jest to nie do zniesienia, a jednak tak, a jednak nie.

BSE

äss

Maria Schwvter

Mój ojciec wcześnie zmarł. Po jego śmierci mama zrezyg­nowała z prowadzenia interesu. Przy samych czeladni­kach, gdy nie ma już w zakładzie majstra, piekarnia musiałaby wnet podupaść. Mój brat Andreas wyuczył się na ślusarza i hydraulika. Naprawiał najrozmaitsze maszy­ny i nie miał w czasie kryzysu stałej pracy. Dlatego po śmierci ojca zażądał małej zaliczki i pojechał z Genui przez Ocean Atlantycki do Teksasu w USA, już w dwa miesiące po pogrzebie. Mama i ja zaczęłyśmy szyć koszule. Sposobem chałupniczym szyłyśmy męskie koszule, nocne koszule, śmiertelne koszule, regularnie po dziesięć godzin dziennie, w niedzielę osiem godzin. Mama miała przez swojego ojca dojście do fabryk tekstylnych, a potem dostawałyśmy pracę już bez znajomości. Mama trzy lata temu umarła. Przez ostatnie siedem lat była chora. Miała artretyzm i wiele innych dolegliwości, czasami silne bóle. Andreas ma teraz sześćdziesiąt cztery lata, jest prawie dwa lata starszy ode mnie i już od dawna ma drugą żonę, ale nie ma dzieci. Z pierwszą się rozwiódł. Była Meksy- kanką i nazywała się Estella de Cabezon. Fotografii tej drugiej już nie przysłał. Mama nie chciała nic o tym słyszeć. Od swoich sześćdziesiątych urodzin już więcej nie odpowiadał, ani na telegram, ani na nekrolog w gazecie. Mój radca prawny, pan Scheer, nie dostaje od niego żad­nych odpowiedzi. Na pogrzebie nagle mi się tak jakoś wy­dało, jakby mama mnie porzuciła. Wszyscy ludzie muszą kiedyś umrzeć, ale mimo to mnie się tak raz po raz wydaje.

Rosa Hefti

Mąż mój był człowiekiem praktycznym, ja natomiast miałam skłonności raczej marzycielskie, śniłam też rze­czywiście prawie co noc i często opowiadałam mężowi

69

moje sny. Był on na kolei kierownikiem pociągu. Raz śniło mi się, że leżę na szynach w lesie na trasie do Ratzachu i z daleka nadjeżdża pociąg z tymi swoimi reflektorowymi oczyma, a ja się nie mogę ruszyć, bo leżę pod czymś ciężkim, co mnie przygniata do ziemi, i w ostatnim momencie, zanim pociąg mnie przejedzie, widzę na przodzie lokomotywy za frontową szybą twarz Kobiego Langa, który był przyjacielem mojego męża i maszynistą. Mąż powiedział, że takie sny powinny być zabronione, i powiedział mi, że powinnam wreszcie skoń­czyć z tymi bzdurami. A ja wiedziałam, że mogłabym tak leżeć na trasie do Ratzachu na szynach i zanim by mnie pociąg przejechał, ujrzałabym akurat jeszcze za szybą przyjaciela mojego męża na przodzie lokomotywy, ja to wiem. Ale nie poszłam tam, przecież mi zabronił, nie chciał już nic słyszeć o takich bzdurach. Poszłam do lasu w Riiti, na to miejsce, gdzie tor do Riiti robi wiel­ki, długi zakręt na północ, i czekałam, i dobrze uważa­łam, kto poprowadzi lokomotywę. Był to Jakob Lang, musiał zostać przeniesiony na tę trasę, może spowodował to nawet mój mąż. Nie mogłam się już pozbierać ze śmiechu.

Hedwig Streng

Ze mną było tak, jak z tą oszukaną na śmierć kobietą w romańskiej pieśni, o której się śpiewa:

poszła na zamek do dozorcy więzienia bo jej mąż siedział w lochu poszła na zamek zamknęli go bo był winien pieniądze zakuli w kajdany

sprzedałam wszystko co miałam i przyniosłam

pieniądze

sprzedałam wszystko

proszę mówię tu są pieniądze wypuście go proszę tu są pieniądze 70

dozorca więzienia rzekł jak zadrzesz kiecki był kapitanem

dopiero gdy zadrzesz kiecki prędzej nie no zadzieraj kiecki

choćbyś wyjęła nie wiada ile pieniędzy

prędzej nie no zadzieraj kiecki

więc poszłam z nim do lochu

ale mój mąż był już zagłodzony i ledwo żywy

był mój mąż i cały w ranach

zamęczony przez dozorcę i jego diabłów

to byli oprawcy

zamęczony na śmierć i jak parszywy pies w tej swojej

dziurze

zamęczony na śmierć i umarł dozorco chodź ty parszywy psie do mojej dziury chcę cię w niej pogrzebać chodź tu Wypadłam w zimie nocą między wilki do lasu i wyłam jak wilki i jeszcze tu jestem Było to czterysta lat temu czas stoi jak słońce

w Biblii

dozorco chodź tu rozedrę cię na sztuki panie kapitanie jeśli jestem czarownicą będzie rzęzić gardziel twa twojego bachora wilki mi z brzucha wyżarły ty piekielny psie

żrą go dzień i noc a ja ciebie rozdzieram moje

ty nieszczęście i niedolo Czemu cię matka nie udusiła dozorco chodź tu rozedrę cię na sztuki panie kapitanie

Jakob Lang

Dobra, raz zrobiłem głupstwo. Ale wysłano mnie przecież potem przed czasem na emeryturę. Wtedy było to jeszcze możliwe na niektórych stacjach szybko kogoś rozłożyć, jak się miało służbę w pociągu osobowym i godziny szczytu już minęły. O wiele większe miało dla mnie znaczenie to, że akurat żona mojego najlepszego kolegi

71

wpadła mi pod maszynę. Jestem wyuczonym mechani­kiem, a teraz maszynistą w stanie spoczynku, to wszy­stko. Z żoną i dwiema na szczęście już dorosłymi córkami w czteropokojowym mieszkaniu w kamienicy, która na­leży do monsieur de Blćgranges, bogacza. Czynsz pła­cimy jednej z jego metres, pannie .Oberholzerównie, też nieźłe nadzianej. Z jej pieniędzmi mogłaby na pewno dostać młodego. Ale pieniądze są jej milsze. Koniec. Wtedy nie było przecież nawet rannych, a szkody ma­terialne były o połowę mniejsze, niż to roztrąbiły na cały świat gazety. To z żoną mojego kolegi było o wiele gorsze, ale dali mi wtedy tydzień wolnego, żebym doszedł do siebie.

Reiner Erbach

Jeśli twoja żona będzie chciała kiedyś mieć futro, to najlepiej zrobisz, jak kupisz jej świnię i jakiś dobry śro­dek na porost włosów.

Świnię?

Tak. Wtedy od razu zobaczysz, co to za skóra jest pod szczeciną.

Co?

A za pomocą środka na porost włosów określisz gęstość skórki i długość włosa.

Co ty mówisz?

Gęstość skórki i długość włosa, mówię. Całkiem zgod­nie z życzeniem twojej żony.

Mojej żony?

Tak, poczekaj. A mięso ze świni przehandlujesz. Albo sam zeżresz.

Taka była rozmowa pomiędzy moim ojcem a mną. W tę ojcowską radę zostałem zaopatrzony w wieku, kiedy nie miałem jeszcze nawet kochanki. Trzymałem się jej, im dłużej żyłem, tym bardziej. Nikt mi nic nie daje za darmo, ja nie daję nikomu nic za darmo, a tandeta jest tandetą, zresztą przeważa ona na świecie. Dowcip polega

na tym, że ja od dwudziestu lat rzeczywiście zarabiam pieniądze w branży futrzarskiej. Jak dojdę do pięćdzie­siątki, skończę z tym. Wyprowadzę się z tej potwornej dziury i z moją kochaną żoneczką będę sobie odpoczy­wać w spokoju tam, gdzie świeci słońce i gdzie futra noszą tylko kurwy.

Irene Zschocke

architektura dziś: jej sens to celowość i tak dalej, samo w sobie jest to na pozór cacy-cacy, pytanie tylko, w czyjej to chorej głowie lęgnie się ta celowość, czyim pomysłem I jest ten sens. przebiegłości nie uczą i o niej nie wspomi- I nają. nie mówi się o ukrytych celach, właściwych za- I miarach, planowanie zużycia, a nawet terminu rozbiórki I jeszcze przed pierwszym wbiciem łopaty w ziemię, pla- I nowanie totalne ponad wszelkimi przekonywającymi I planami.

znam pewnego architekta, który akurat na krótko jeszcze przed zamknięciem bauhausu obnosił się tam przez kilka króciutkich tygodni z kukułczymi jajami cudzych pomysłów, tymi mizemiutkimi walorami wszy­stkich od tamtej pory czarował i doskonale pasożytował na urozmaiconym mizerniutką zielenią szarym betonie, już nie per pedes, ale per bentleymercedes, ten szacher- -macher miliomisjonadziany. no cóż, wiadomo, że kto wtedy zdążył jeszcze wskoczyć do ostatniego wagonu właściwego pociągu, ten ma tu u nas przez całe życie wielki mir i wielkie żarcie, nie popłaca natomiast być zdania, ze wzniesiono już w tym stuleciu wszelkie możliwe sensowne i bezsensowne budowle, że zamiast dalej zabudowywać wolną przestrzeń, należałoby two- - rzyć przestrzeń wolną od zabudowy, w rolnictwie po­dobne procesy nazywają się trzebieniem wybujałych bocznych pędów.

na moich drzwiach mogłaby być przyczepiona pine­skami na wysokości oczu wywieszka: dr irene zschocke,

73

architekt, lat 31, wielojęzyczna, toptop, dzwonić trzy razy, poleca się z gorącym podziękowaniem, tylko źe prze­ważnie nie mam drzwi, mogłabym być szybko awansującą bigshot: zschocke, consultant architects. mogłabym - moi partnerzy rodzaju męskiego mogliby — się bawić w airconditioned stal-beton-szkło w bahrajnie, katarze, rijadzie. dżakarze. dosyć już przecież tych klatek dla królików, spółdzielczych komórek do wynajęcia, tych malowniczych gruzowisk, w rezultacie od momentu ukoń­czenia studiów konsekwentnie niezgodne z wykształce­niem prace dorywcze, przeważnie w przemyśle hotelar­skim, 6-8 miesięcy w roku spędzane tanio na podróżach, czasami w zupełnie nieobowiązującym towarzystwie, dziecko nie wchodzi w rachubę, byłaby to tragedia dla mnie i dla dziecka, to pozorne nieróbstwo wymaga siły i daje siłę. ojciec rozwiedziony i po burżuazyjno-kołtuń- sku znowu żonaty, najgorsze, co by go mogło spotkać, to martwa córka, ale od jego nowej żony, która jest młodsza ode mnie o dwa lata i stara się nie być do mnie podobna, nie jestem ani zrozpaczona, ani wesoła, niestety i nie całkiem też niezależna od ludzi, ciekawam tylko, jak będzie wyglądał świat i co się będzie działo za lat 9, także ze mną, gdy będę miała czterdziechę i ojciec może już nie będzie żył.

Sixtus Halter

Życie, myślałem — albo i nie myślałem — jakoś tam leci, i w prawdziwym życiu, w rzeczywiście przeży­wanym życiu człowieka z krwi i kości nie zdarza się nic takiego, co na przykład ciągle się przytrafia tym face­tom i kociakom w filmach. Nic decydującego. Nic to­talnie wstrząsającego. Nikt ot tak sobie nie robi się | godziny na godzinę czarnym lub białym czy zielonym albo czerwonym, dlatego tylko, że to czy tamto mu się zdarzyło. To istnieje tylko w filmach i powieściach, takie typy. 1 to prawda.

74

A jednak pomimo to się zdarza. Mnie się zdarzyło. Kiedy miałem trzydzieści siedem lat, jechałem raz w środkowych Włoszech koło jakiegoś wysypiska śmieci, które — oddzielone tylko wąskim rowem od drogi — śmierdziało i dymiło za skąpymi zaroślami. Wysypisko śmieci pełne szczurów. Ohyda.

Wtem wleciała do samochodu przez otwarte okno mucha i jakimś sposobem wpadła mi w usta, nawiał ją wiatr i zwiał w głąb mojego przełyku. Od tej pory mam w sobie muchę. Bydlę, które siedziało na grzbietach szczu­rów, na śmieciach, na najohydniejszym świństwie, na najobrzydliwszej zgniliźnie i ją żarło.

Ta mucha jest we mnie. Ja ją karmię. Nie jem i nie piję, jak z początku jeszcze myślałem, że ją w ten sposób utopię i uduszę, żywię ją i poję, kiedy jem i piję. Jestem obudową dla muchy.

Obudowuję mieniącą się zarazę, zwinną w locie, ordy­narnie bezczelną, pochodzącą z innego, obrzydliwego świata, nie do wytępienia, upadlające mnie zło. Po czło­wieku nie pozostało ze mnie ani śladu. Jestem inkubato­rem much. Żywicielem. Zgniłkiem. W mojej piersi mieszka owad wysuszający mnie. Jestem bezbronny. Niemi już nie pomoże. Moja istota już od dawna nie jest mną, tylko tym obrzydliwym zwierzakiem. Nie oddycham już dla siebie, lecz przeciw sobie. Gdy pewnego dnia ta mucha, która ma czas, podczas gdy ja coraz bardziej się duszę, nagle, brzęcząc jak szalona, ruszy do tańca jako muchoplujkowa śmierć, wyciśnie z siebie w konwulsjach musze jajka albo małe robaki...

Peter Bucher

Opowiem teraz historię życia Petera Buchera. Będzie ona jednak krótka, bo przecież żył on zaledwie czterdzieści trzy lata.

A więc: Jedyne dziecko, rośnie otoczone miłością, chuchane i rozpieszczane. Zwłaszcza matka liże go co-

75

dziennie po parę razy od stóp do głów. Chłopak rośnie. Po skończeniu szkoły chce być złotnikiem. Orfèvre. Wy rodził się, jego ojciec i dziadek byli farbiarzami, zdobyli swój zawód w Lyonie.

Peter zostaje oddany na naukę do znakomitego złot­nika. Po ukończeniu nauki — ze świetnym wynikiem! — młody złotnik przewąchuje sytuację u znanych mistrzów. W wieku dwudziestu sześciu lat żeni się i wcale jedno­cześnie nie otwiera warsztatu złotniczego, lecz wydzier­żawia szynk, diabli wiedzą dlaczego. Bawi się w szyn- karza, przesiaduje całe popołudnia i pół nocy w gryzącym dymie i wyleguje się do południa w łóżku.

Ale po dwóch latach jest goły, na szczęście. Ożenił się z kobietą z niewielkimi pieniędzmi, to znaczy jego żona odziedziczyła część domu, połowę domu mieszkalnego. Ma on teraz już dwoje dzieci i wprowadza się do tej części domu, i otwiera warsztat złotniczy, nareszcie. Ale oprócz tego, i im dłużej, tym częściej, handluje starymi zegarami, potem starymi meblami i tak dalej, słowem starociami. Inni robią na tym interes, on nie. Umiera mu matka. Ojciec wprowadza się do niego. Więc zaciąga pożyczki u krew­nych swej żony i w bankach i dokupuje drugą część domu, każe cały dom z zewnątrz odnowić. Z zewnątrz cacy-cacy, w środku bida z nędzą.

Klientela spostrzega, że coś tu śmierdzi. Jego żona wydaje teraz na świat trzecie dziecko. On jeździ po okolicy, sprzedaje aparaty dla głuchych, okulary dla głuchych i tak dalej, i skupuje stare graty, stołki, krowie dzwonki, stoły łupkowe, skupuje rupiecie. W domu nie ma pieniędzy i nic przyzwoitego do jedzenia, a on wałęsa się po wsiach i tuczy się, i to coraz bardziej. Nic nie można na to poradzić.

Ojciec go beszta, a on odpowiada ojcu, żeby zamknął gębę. Gdy żona mu coś powie, to jeszcze ma szczęście, jeśli nie zamaluje jej w pysk tak, że aż zaleje się krwią. Nie wiadomo już, co z nim począć. Przeważnie włóczy się | nim jakaś młoda kobieta, ale żona jest znowu w ciąży. Ojciec zamyka się w sobie, nic już wskórać nie może. Milknie, a że już niezbyt dobrze słyszy, zostaje kiedyś podczas spaceru potrącony przypadkiem przez furgo­netkę i ciężko raniony. W dwa dni później umiera

76

w szpitalu. Syn Peter przez to swoje nieróbstwo i włóczę­gostwo ledwo ma czas go pochować. U niego wygląda zawsze na to, że ma niesamowicie dużo pracy, same stresy i całą lawinę zamówień.

I oto stało się, w niecałe pięć tygodni później, nagle: Wjeżdża samochodem na drzewo i się zabija. Jedzie nawet wcale nie szczególnie szybko i pijany też nie jest. Prawdopodobnie przez małą nieuwagę. Trup na miejscu.

Żona wydaje jego czwarte dziecko na świat, a wierzy­ciele rozdziawiają gęby i robią wielkie oczy. Mówi się, że gdyby nie uległ wypadkowi, musiałby wiać. Miał długów jak pies pcheł. Co się nadaje do sprzedania, zostaje sprzedane za bezcen. Jego rodzinie potrzebna jest zapo­moga. Cały ten kram plajtuje.

Na szczęście on sam wykitował. Prócz dzieci i długów niczego na tej ziemi nie zrobił. Bez niego jest lepiej. Bez niego wszyscy czują się lepiej.

Jest to historia życia Petera Buchera, mojego syna, opowiedziana przez Petera Buchera seniora, jego ojca. Przyszłość: Żadnej!

Ewald Zäh12

Plują mi tym w gębę. Nie! Nie! Nieprawda! W ogóle nieprawda, że mieliśmy tu wtedy majora ZSha! Majora artylerii górskiej Ewalda Zaha! To wszystko niepraw­da. Czekał bowiem na próżno, aż wielki wujek Adolf wejdzie do tego miasta, mającego dwa figowe listki w herbie, ze sztandarami i fanfarami, tak jak Salomon do tej klempy Saby. Albo przynajmniej jego wspaniali wysłan­nicy. Oczywiście w imieniu zbudzonego narodu! Nigdy nie było żadnego Ewalda ZMha, pienią się, i ma to być sarkazm.

Żydzi to lepiej potrafili.

Co to jest a ryj czy k i niearyjczyk, tego nigdy dobrze

nie wiedziano. A dlaczego? Byli przecież i tak aryjczy- kami, ale tolerancyjnymi. Żadnych tam ogni świętojań­skich! Żadnych planów wielkomocarstwowych! Żadnego świętowania zwycięstwa za zwycięstwem! — Ach wy małe kundle! Zawsze tylko byście pouczali przez tych swoich wydzierających się krzykaczy!

Poeta tej pipidówy Hammerstem13 pieni się, aż mu się gęba wykrzywia, iż nigdy przenigdy to nieprawda, że nasze liczne stowarzyszenia podchwyciły te wielkie pienia piew­ców Rzeszy i piały na jej cześć razem z nimi. A w końcu anno 40,41 rozpiały się na cały świat. Wszystko to ma być oczywiście absolutną nieprawdą, hahaha! Nie, nie, za­cietrzewia się i wywala na mnie gały, myśmy tu nie mieli żadnego martwego psa do zakopania!

A to ścierwo! Ale nie tylko on!

Ta orkiestra dęta nigdy ponoć nie przestrajała rogów Donara14 na wielkoniemiecką nutę. Niesłusznie się ponoć twierdzi, że stare i nowe ględy plotły na ambonach głupstwa o ustanowionej przez Boga potędze nowych stosunków i porządków świata. Nikt, komu się w Wielkiej Rzeszy Niemieckiej nie podobało, nie był ponoć przez nas ekspediowany z powrotem przez granicę, nawet ci nie, którzy mieli w paszporcie to malutkie, zgrabniutkie jot. Myśmy też ponoć nigdy Wielkiej Rzeszy nie proponowali, żeby tym wiadomym niearyjskim świniom wtryniać w znak wodny to haczykowate, przypominające żydowski nos jot15.

I to ma być sarkazm. Ale ja powiadam: Żydzi to lepiej potrafili!

Czy myśmy, pytają, nie byli zawsze tak grzeczniutko neutralni, panie pułkowniku? Bo w środku kwitnie już tradycyjnie złoty umiar i owa sławetna miękka wygoda, więc myśmy się znowu tam usadowili. Śiiczniutko równo­mierna sprzedaż sprzętu wojennego na wszystkie strony

utrzymywała na świecie cudowną równowagę pomiędzy siłami zbrojnymi, nieprawdaż, i tym samym przecież w najgorszych nawet czasach te pocieszająco uspokajające perspektywy na równomiernie rozdzielony pokój. Haha- ha! panie pułkowniku Zah!

I cytuję dalej:

Bardzo rzadko ktoś stąd, z tej swojej handlującej, a jednak nie prowadzącej wojny brunatnej ziemi, tak się znów rwał do tej nowej, odżydzonej ojczyzny wszy­stkich wielkich ludzi! Przytłaczająca wielkoniemiecka większość pamiętała jeszcze swych ojców bohaterów, co to między czternastym a osiemnastym rwali się przez granicę do broni, do czynu i do śmierci, i dla­tego po cwaniacku czekała na to, że -Wielka Rzesza przyjdzie do niej. Bo jedno jest prawdą: Lepiej cze­kać!

Dzień ten nadejdzie!

Prawdą jest tylko to, że mój pies, wielki wielkonie- miecki dog wabiący się Wotan, został zapomniany w piwnicy mojego domu i dlatego tam zdechł, jesienią 43, gdy pewien major, dziś pułkownik, nagle się ulotnił. Tak jak rzeczy się miały i zgodnie z nową sytuacją na frontach ulotnić się było bardzo wskazane, bo rozglądano się już za jakimś kozłem ofiarnym, i potem z braku majora zado­wolono się tylko zdechłym Wotanem i powrotem po cichutku i po kryjomu po 45 zaginionego majora z czapką pułkownika na wojskowym łbie. Zamiast dać kopniaka w tę brunatną dupę!

Prawdą jest jeszcze ponoć także i to, że spośród 10,

12 rodzin imigrantów, które tu bardzo wcześnie, bo na początku lat trzydziestych, przywędrowały — wszyst­kiego niecałe 70 krzywonosych — pozostali tu tylko Krohnowie i dentysta Silberstein. I koniec końców nie ma oczywiście o czym gadać! Ostatecznie prochu tu nie wymyślono ani też nie dostarczono wszystkich armat, ani nikomu nie grożono żadnymi przyjaźnie nieprzy­jacielskimi działaniami, ani nic podobnego nie prokla­mowano. Te przeklęte wielkie czasy nikogo tu w ogóle, generalnie rzecz biorąc, nie utuczyły i już też przecież minęły.

On mnie jeszcze zostawi w spokoju, ten moczymorda,

przysięgam! Co ci zarozumiali, przemądrzali zasrańcy

o wielkich czasach wiedzą! Chciałbym nie być jeszcze taki stary.

Stary hitlerowiec, tak jest, zgoda. Stary narodowy socjalista, cichy i dumny! Wiedzący! Milczący!

Przyjdzie Jeszcze czas! Strzeż cię Bóg, ty Hammerster- nowskie plemię!

Jean (John) Zogg

Ha, pamiętasz jeszcze, jak ty im bez przerwy wbijałeś do mózgownicy, że się zakochałeś? Czy pamiętasz jeszcze?

I jak oni się naśmiewali, a potem jednak trzy razy grali z tobą, za każdym razem krótko po dziesiątej za jej domem, pod kasztanami. Wszędzie ciemno, całkiem cicho. Początek czerwca, rok chrabąszczy. Do późna w letnią noc: My! Obój, skrzypce, wiolonczela. Coś z Haydna i raz, zdaje mi się, graliśmy jakiś utwór Mozarta.

W niecałe pół roku później, w połowie listopada, Fritz mi ją sprzątnął sprzed nosa i się z nią ożenił. Ona idzie do niego, a raczej kładzie mu się, a on ją rżnie. Kolega nie kolega, faktem jest, że Schang Zogg został na placu jak obity pies. Koniec kropka! Pieśń skończona.

Czy mam wam teraz jeszcze opowiadać, czemu wyemi­growałem do Afryki Południowej, a później przez Austra­lię do Kalifornii, czy muszę to jeszcze rzeczywiście mówić? Czy miałem może tak jak ten młody Vogt z Lenggis pójść do Legii Cudzoziemskiej? Dać się zmarnować?

Dobra, ale ty nie masz pojęcia, czemu tu teraz znowu jestem. Ma się rozumieć, że mam forsy dosyć, żeby nie musieć pracować. Mnie się powodzi lepiej niż tobie, przez te dwadzieścia sześć lat zarobiłem w Kalifornii wiele twardych dolarów i regularnie kupowałem dobre papiery. Nigdy nie byłem żonaty, dzieci nie mam, żyłem oszczędnie, na niewiele rzeczy sobie pozwalałem. Możesz obejść cały daleki świat, jedno, co ci będzie zawsze oprócz pracy potrzebne, to pokój z łóżkiem, stół, krzesło i kawałek 80

lusterka do golenia. Więcej mi me potrzeba nawet teraz, tak się już wyćwiczyłem, chociaż mógłbym pozwolić sobie na wiele różnych rzeczy już choćby z samych tylko procentów. Pieniądze mają znaczenie głównie wtedy, gdy masz ich mało.

Ludzie częściowo mają rację, gdy uważają, iż wróci­łem po trzydziestu jeden latach nad to jezioro dlatego, że nigdzie nie mogłem znaleźć sobie miejsca i gryzła mnie tęsknota za domem. Dobra, ale kogo ja tu jeszcze znam? Kto mnie zna? Większość stąd wy wędrowała, niemało już pomarło. Poza tym wiele się też tak w ogóle znieniło.

Powiem ci coś, czego ty nigdy nigdzie nie usłyszysz: Siedem miesięcy temu zawarłem przypadkiem tam za oceanem znajomość z takim jednym młodym łepkiem, który też pochodzi z tych stron. Pracował jako kucharz w pewnym ćountry-clubie w pobliżu L.A. Ten człowiek, jego nazwiska nie powiem, ciebie znał, jak to się ludzie znają w takiej dziurze z dziesięcioma tysiącami łepków. Twoją córkę jednak, córkę twojej żony, znał inaczej, o wiele bliżej. On mi powiedział, czym ona jest i gdzie to uprawia. Powiadam ci: Ty nie masz pojęcia, stary rzępoło. Ale ja chyba tak. Na fujarze nie gram już od dziesiątków lat. Moja fujara już od dawna jest do niczego.

Odkąd jestem znowu w tych stronach,, jeżdżę raz w tygodniu do strefy francuskiej i za przezroczystym lustrem robię sobie dobrze. Nie mówię: I fuck her! Tylko się przyglądam, jestem tylko member of the Passiv Member Club. Ona ma w sobie wiele z twojej żony. Tym swoim typom wyświadcza dobrą service. Należy do tej wyższej klasy w cenniku. Nie wie, jak i dlaczego na nią wpadłem. Jestem po prostu rich American, to jej się podoba.

Jeszcze nigdy nie było mi tak dobrze jak teraz. Mimo to może za parę lat wrócę do Kalifornii albo na Florydę. Klimat jest tam lepszy, tam jest też dobra Medical Care, jak się jest starym. Jako obywatel o podwójnym obywa­telstwie mam wszystkie korzyści.

Ok. Nie będę tu nikogo czarował. Siedzę ciągle jeszcze w Los Angeles. Ale wszystko inne jest prawdą.

Zadowolony jednak nie jestem.

Madame X

Miałam 18 lat i byłam uczennicą szkoły przyklasztornej w Menzing, mieszkającą w internacie. Wyrosłam w Bar- barswilu.16

W Zurychu przed laty, gdy wracałam podczas letnich wakacji do domu z koncertu symfonicznego, zostałam po jedenastej zaczepiona na dworcu Stadelhofen przez jed­nego pana. Podszedł po prostu do mnie i powiedział: „Ile?” Popatrzyłam na niego, a on na mnie, w ogóle nie wiedziałam, czego chce. Nagle poszedł szybko dalej. Nikomu o tym nie mówiłam, a już tym bardziej wówczas, gdy wreszcie zrozumiałam, że ten mężczyzna wziął mnie za dziwkę i zapytał o wysokość kurewskiej taryfy. Musiał się chyba potem szybko zorientować, że nie byłam kurwą.

Dziś, w wieku lat 29, jestem nią, ale nie taką zwyczajną. Zarabiam tyle forsy, że mogę rozporządzać już dobrze wypchanym portfelem. Gdybym chciała, mogłabym każ­dej menzingskiej zakonnicy kupić superlesbijkę. Drogi,ale dobry żart. Lecz obligacje i akcje są mi milsze. Papiery są też lepsze niż kiosk, restauracja czy salon fryzjerski.

O takich ordynarnych sposobach zabezpieczania sobie egzystencji marzą tylko te mniej utalentowane, z którymi nie mam już żadnego kontaktu.

Mam dziewięcioletniego syna, ale nikt o tym nie wie. Na imię ma Markus i jest ulokowany w dobrym internacie. Wychowuje się w języku francuskim. Po paru kiepskich latach w Genewie mieszkam teraz w pobliżu niego i od­wiedzam go tak często, jak tylko mogę. Mam angaż na okrągło. Pracę, tak jest, to jest praca, będę wbijała do głowy każdemu, kto w to nie wierzy. Mam teraz eksklu­zywny angaż w najprzedniejszych kręgach. Trzeba się umieć urządzać. Kłopoty ma w gruncie rzeczy tylko ten, kto chce mieć kłopoty i kto sam kłopoty sprawia. Na to szkoda mi życia.

Tamtemu panu sprzed lat jestem wdzięczna do dziś, chociaż nie bardzo by pasował do mojej dzisiejszej

klienteli. Tym swoim losowym pytaniem skierował mnie co prawda w całkiem innym kierunku i dał mi powód na całe lata do kłótni z rodziną i Bógswie jakich kryzysów

i konfliktów. A przy tym chodziło tylko o to, że musieli się przyzwyczaić do tego, iż mają córkę, która pracuje jako barmaid. Wierzą w to do dziś.

Miałam właściwie być nauczycielką szkoły powszech­nej albo przynajmniej nauczycielką robót ręcznych. Po­wiedzieć mogę na to tylko tyle: „Salut! Vous ne savez pas quel merde vous avez derrière vous!”

Fritz Haslinger

Jak to powszechnie jest praktykowane, w wieku lat 65 pójdę na emeryturę. Ponieważ od ponad 15 lat mamy w Tessinie starą chałupkę, tak zwane rustico, które syste­matycznie urządzaliśmy i przystosowywaliśmy do wy­godnego mieszkania, będziemy wówczas od kwietnia da października tam mieszkać.

Jestem urzędnikiem elektrowni wodnej. Moja żona jest z domu Curti, a więc ze starego, zasiedziałego tu miesz­czańskiego rodu. Mimo to w sprawach politycznych jestem, socjaldemokratą. Mamy troje dzieci, dwóch chło­paków i jedną dziewczynkę, wszyscy troje są już dorośli. Starszy jest konstruktorem. On sam doczekał się już dwukrotnie potomstwa, dwóch córek. Córka, jako że jedynaczka, jest trochę nadęta. Pracuje w Genewie jako barmaid, co nam się wcale nie podoba, ale powodzi się jej dobrze. Młodszy jest mechanikiem w Baden i żonaty, ale dzieci jeszcze nie ma.

Po pracy jestem albo na jeziorze, żeby łowić ryby, albo muzykuję. Jestem członkiem Towarzystwa Symfonicz­nego pod wezwaniem Świętej Cecylii (2. skrzypce), gram jednak czasami na wypomóżki także w innych orkiestrach. Moim jedynym zmartwieniem jest zdrowie mojej żony. Ma ona niestety słabe czy raczej nerwowe serce. Ja jestem zdrów jak ryba. Haslingerowie to silny gatunek. Mój

83

ojciec ma 84 lata i ciągle jeszcze jest krzepki. W domu starców w Jonie ma dobre warunki. Mój dziadek umarł dopiero wtedy, gdy miał 91 lat. Nie podoba mi się tylko to, że od paru lat robi się w naszej dzielnicy coraz głośniej. Mieszkania tracą przez to na wartości. Również z tego powodu chcemy jakieś 6 do 7 miesięcy w roku mieszkać w Tessinie, a tutaj tylko w zimie, gdy działalność muzycz­na w Towarzystwie Symfonicznym i w innych stowarzy­szeniach jest najaktywniejsza. To odpowiada też mojej żonie, dobrze jej to zrobi.

Franz Vogt

Wychowywałem się na wzgórzach za miastem w „Lenggis” jako chłopski syn. Ośmioro dzieci i rzadko kiedy było jedzenia pod dostatkiem, i mną jako najstarszym wszyscy we wszystkim się wysługiwali. Chcieli zrobić tu ze mnie durnia. Być za pastucha i wczesnym rankiem pomagać ojcu kosić trawę, a potem w oborze, stajni i chlewie. W szkole śmierdzieć stajnią. Po szkole w polu albo z krowami na pastwisku, potem znowu kosić do wpół do dziesiątej, aż padałeś na pysk. Wykończyć mnie chcieli

i prawie by im się to udało, gdybym nie był Franz Vogt

i gdybym nie powiedział merde. Każde dziecko siłą roboczą i tym, co oni sobie pod wychowaniem wyobra­żają, te uciemiężone, niedorozwinięte małpoludy, które uważały się za wolnych ludzi i nawet tego nie dostrzegały, jak się ich trzyma ze wszystkich stron pod knutem.

Ale nie mnie! Zwykłym pociągiem z biletem trzeciej klasy pojechałem do Legii, w 17 roku życia. Tam się nauczyłem czegoś innego. Mając 27 lat zostałem obywa­telem francuskim, mając 32 lata captaine. W pełnej gali mundurowej z całym przynależnym do tego złotkiem spacerowałem im przed nosem, tym idiotom, podczas mojego pierwszego i ostatniego urlopu w tej mojej starej, zafajdanej dziurze. A ci tylko gębę rozdziawiali i wyba­łuszali gały. Nawet pułkownik Zäh, ten wypchany Göring,

nawet, major Humbert, taka druga dupa, nie odważyli się palcem ruszyć, choć dobrze wiedzieli, tak jak ja, że noszenie obcych mundurów jest zabronione.

A ja nosiłem, mogę powiedzieć. Mnie tu nie będzie żaden obcy ani nikt ze swoich szpanował. Ja mam za sobą Indochiny, i nie tylko Indochiny.

W trzecim roku wojny w Algierii w pewnej dziurze, jakieś 30 km na południe od Affreville, dosięgną! mnie niewypał, który nie był już niewypałem, gdy go chciałem rozładować.

Hans Christoff Ferragut

Tu spoczywa wraz ze swoim dyszlem kołodziej H. C.

Ferragut

W jesionowej trumnie, w ubraniu i w kapeluszu na

chłód.

Za bardzo niestety słuchał przyjaciela swegö

Więc świat już nie usłyszy o poecie H. C. F. dlatego.

Ta sentencja powinna być wypisana na moim nagrobku,

i przez dwieście pięćdziesiąt lat byłaby to święta prawda.

Nie” powiedział pisarz miejski Franz Xaver Ricken­mann. „Nie! Ta sztuka nie może być pokazana publicz­ności. Jest zbyt pospolita, Hannes, jest zbyt nudna, wierz mi, jest nieudana, jest zła, Hans, wierz mi, byłoby to niedobrze dla ciebie! Poprzestań na tych swoich kołach! Poprzestań na tych swoich wozach! Lepiej jeździć powo­zem, Hannes, niech inni ujeżdżają Pegaza!”

Pisarz miejski Rickenmann był moim przyjacielem, a szczere przyjacielskie słowa zawsze sobie wysoko ceniłem. Moja sztuka została zawinięta w papier pakowy i scho­wana głęboko w łóżku.

Teraz ją wydobyli, trochę poprawili i puścili na scenę. Miasto ma nagle poetę, że aż Europa się zdumiewa, a jej byk jak wół wytrzeszcza gały.

Nic dziwnego” powiadają Jle taka sztuka nie mogła

85

wtedy wyjść z szuflady! Ten człowiek wyprzedził swoją epokę o jedenaście pokoleń!”

Franzu Xaverze Rickenmann, przyjacielu i pisarzu

miejski

Co z ciebie był za baran, co za paskudna zakała, panie

dziejski

Co do pożytku obywatelskiego miałeś wprawdzie rację Jak każda dupa wołowa za swoich czasów Ale te czasy były chrome i chore na różne aberacje I już dawno umarły również dla takich jak ty kutasów!

Helmut Knecht

Jestem fryzjerem, golibrodą, przystrzygaczem, golarzem, barbierzem, balwierzem, modelarzem wąsów, cyrulikiem, coifTeur. Nich pan sobie nazwie ten zawód,jak pan chce. Mój ojciec tak zarabiał pieniądze, ja tak zarabiam pie­niądze. W wieku lat 15 oddano mnie w naukę, nie pytano, czy chcę.

Tu obciąć panu włosy uszy zostawić brylantynę wodę do włosów brzytwą nadać męski surowy sznyt czesać ondulować panie farbować myć nałożyć płyn do trwałej spienić wysuszyć gorący ciepły fen jasno i wyraźnie długie włosy krótki rozum wyszczotkowane ogolony uczesana spalone loczki wymuskane wyskubane przystrzyżone jak owieczki salon męsko-damski saloon.

Można by jednemu czy drugiemu zgolić raz ucho albo górną wargę. Zajęcza warga, nie ao usunięcia. Jednej czy drugiej spalić włosy na łysą pałę. Totalny depilator. Oskalpować? Proszę uprzejmie.

Mam syna, ale ja w każdym razie nie zmuszałem mo­jego syna, żeby poszedł w naukę. Został kalkulatorem technicznym. Bądź co bądź to nie rzemiosło!

Był czas, że wielu kolegów porzucało ten cały fryzjerski kram i porobili się agentami ubezpieczeniowymi. Ja przetrzymałem i prowadzę dalej ten interes. Tak to jest. W końcu go się sprzeda. Dopiero wtedy się przesiądę. 1 na tym koniec. To wszystko.

86

Anton Treidel

Chce mi się śmiać. Właściwie już od dawna powinienem nie żyć i być martwy, a żyję sobie w najlepsze i nie mogę powiedzieć, żeby mi się to nie podobało.

To, że jako czeladnik tokarski oblecę podczas mojej wędrówki pół .świata wzdłuż i wszerz, wyczytała mi z ręki na dziesiątki lat przed pierwszą wojną światową pewna Cyganka. Najpierw z lewej. W Marrakeszu czy w Ragusie, geografii już tak dokładnie nie pamiętam, przypominam sobie jeszcze tylko krajobrazy. Zawsze wiele słońca, człowiek jest całkiem oślepiony. Do tego zawsze cykady, jakby ktoś ostrzył piłę pilnikiem. Wszystko tam rośnie wcześniej i szybciej niż tutaj, jeżeli jest dosyć wody. Aleja chcę właściwie nawijać jak to się mówi o tej Cygance tę cygańską historię teraz zdaje mi się że było to w Sewilli przed jarmarkiem jak ona teraz ja sam swoją lewą rękę i nic nie widzi jej wielkie ciemne oczy i zapach kobiety, nie miała więcej jak dwadzieścia pięć trzydzieści lat ja ledwo po dwudziestce bierze moją prawą rękę ja już się wstydzę odciski zrogowaciała skóra tokarz to ma toż ja toczyłem prześliczne rzeczy mój kij wędrowny na przykład uto­czony jak kolumny w bazylice Świętego Piotra ale zwę­żany ku dołowi ona nic nie widzi szuka pochyla głowę jej włosy pachnie ładnie i nic nie znajduje mówi coś ja już jestem po kilku kieliszkach biorę ją pod brodę ona patrzy na mnie mówi Nic nie widzę Ty nie masz żadnej przyszło­ści Ty wkrótce umrzesz Wkrótce będziesz nieboszczyk Niech Macarena ma cię w swojej opiece Niech się niebo nad tobą zlituje Odejdź Jestem smutna To nie jest dobrze dla moich interesów Ja muszę wróżyć pogodne rzeczy Ty jesteś martwy Za tobą stoi śmierć Z tobą idzie śmierć mówi patrzę jej w oczy nie jest pijana i ja też jeszcze nie całkiem ona się boi wciska mi z powrotem pieniądze w rękę i patrzy w bok ja idę ociężale dalej na wpół ogłupiały i wkrótce jestem pijany jak bela pijany w trupa wtaczam się do jakiegoś burdelu i nic już nie wiem Macarena to ' Madonna sewilska w katedrze w Sewilli ze łzami na twarzy płacze raz do roku sram na to co mi ta Cyganicha

87

wyczytała z ręki, i na to czego mi nie może z ręki wyczy­tać niech ona lepiej uważa żeby mi nie wejść po raz drugi w drogę z tymi swoimi bzdurami to przeklęte cygaństwo wpycham im wszystkie palce pełne monety taką piczę trzeba porządnie zatkać ja nie będę już długo żył pod­palę im tę budę śmierdzi jak burdel całe miasto to sama cegła nie da rady biorę się do bitki bronię się jak szatan zanim zdechnę niech wiedzą kto to Anton Treidel jaki to kozak z tego młodego Treidla te cygańskie kurwy te hiszpańskie dupy arabskie co ja mam do stracenia nie mam nic do stracenia może to ścierwo ma rację jeszcze raz zaleję się na amen ja chcę żyć cholera jasna nie chcę zdychać w Sewilli jak ogłuszony karp ja wam pokażę wy tłuste kurewskie kupry wy przeklęte alfonsy i budzę się w parku z takim łbem i wszystko czerwone od zakrzepłej krwi, w głowie pełno dziur i wszystko w szramach i siń­cach i parę niezłych ran ciętych. Mieli noże, te psy alfonse. Ładnie mnie urządzili. Ale w sześć tygodni potem byłem znowu tutaj.

Siedem lat w drodze i im dłużej, tym rzadziej przycho­dziło mi do głowy, żeby wrócić do tej zakazanej dziury. Ale w sześć tygodni potem byłem tutaj.

Pierwsze, co robię, to trumna. Robię sobie wspaniałą trumnę ze wszystkim co trza w środku i na wierzchu. To było tak dawno temu, że już teraz prawie tego nie pamiętam. Nigdy już nie ruszałem się z tej dziury. Może dlatego jeszcze żyję, i dlatego, że od dziesiątków lat trumna jest gotowa. Przechowuję w niej pokrajane jabłka. W Afryce Południowej te Bury też, zdaje się, tak robią, ktoś mi kiedyś o tym mówił. Suszoną krajankę z jabłek i gruszek i w ogóle susz. Także fasolę, śliwki, morele, to wszystko zależy zawsze od tego, jaki jest rok, jaki urodzaj i jakie zbiory. Nie mam własnego sadu, kupuję te rzeczy zawsze od chłopa Blickensweilera w Schachen i suszę wszystko na glinianym piecu. Jestem kawalerem i przez wszystkie te lata codziennie w warsztacie. Mam dobre oczy i nie trzęsę się. Ta Cyganka dawno już pewnie nie żyje i zżarły ją sępy albo zgniła gdzieś w piachu czy błocie.

August (Guschti) Helbling

A tam, opowiem lepiej jedną historię. Dawniej, zanim pojawiły się wielkie barki motorowe, ładunki przewożono przez jezioro łodziami transportowymi. Są to takie krypy, które są dwa razy takie długie jak łodzie rybackie, ale też mają płaskie dno. Dwóch ludzi wiosłuje, jeden steruje, i jak ma się dobry wiatr, to można zawiesić płachtę na maszcie. Już mój dziadek miał taką łajbę transportową. Później mój ojciec. Często mnie ze sobą zabierali. Raz w wielki upał trzeba było przewieźć z browaru przez jezioro pełną łódź lodu w górę do Schmerikonu. Hotelarzom tam na górze pływają od roztopionego lodu piwnice z piwem, tak jest gorąco. Dobra, zaczynają ładować łódź, i to w E nocy, ze względu na upał. Ale noc jest ciągle zbyt ciepła. P Lód zaczyna ociekać wodą już przy załadunku. Około | drugiej odbijają. Cała łajba jest pełna bloków lodu i tro- I cin do izolacji. Jest to jedna mordęga, łódź jest przełado- I wana i ma taki kawał kadłuba pod wodą, że nad wodą I widać już tylko kupy trocin, a na nich, na dziobie, I stu litrową beczkę pod mokrymi workami. Beczka ta jest I pilną przesyłką dla hotelu Bad przy porcie w Schmeriko- I nie. Mimo morderczego wiosłowania dostają się z tym I ładunkiem w słońce i wtedy lód zaczyna oczywiście I topnieć. Trociny pęcznieją jak mokre proso. Zanim do- E tarli do Schmerikonu, jedna czwarta ładunku już stop- I niała. Stoją po łydki w papce: Ale tam im się powiada, że I mogą spokojnie zawracać, bo oni musieli coś przedsię­wziąć i w nocy sprowadzili świeży lód furmankami z Riiti, furmankami wszystko idzie o wiele prędzej, niech wyła­dują beczkę i szybko potem zawracają w dół jeziora, z na wpół roztopionym ładunkiem, oni do browaru zatelefo­nują. Na to mój dziadek „Nie chcecie lodu, nie dostaniecie piwa!” i płyną z powrotem w dół jeziora z tym wszystkim i z tą beczką na dziobie łodzi.

Zanim po południu około drugiej dotarli z powrotem do browaru, wszystek lód był już roztopiony. Razem z trocinami jest to jedna brunatna bryja, gęsta zawiesina od napęczniałych trocin. Sięga im to świństwo teraz już po

89

brzuch. Po drodze wpadli jeszcze, jak to w pełni lata, w krótkotrwałą burzę z porywistym wiatrem, tego im jeszcze tylko brakowało. Ze Schmerikonu naturalnie nie telefonowano. Telefonowanie było wówczas jeszcze skomplikowaną sprawą, i właściciel hotelu Bad był oczy­wiście zły, że mu nie wyładowali beczki. Browar zatem o niczym nie wie. Mój dziadek im to tłumaczy. A piwowar na to „Tylko mi tu nic nie opowiadaj! Wrzuciliście bloki lodu do jeziora, ponieważ była burza, wy patałachy, bo pływacie jak siekiery!” Mój dziadek na to „Nic żeśmy do jeziora nie wrzucali! Od siódmej rano stoimy w tym lodowatym świństwie” Piwowar na to „Nie opowiadaj mi tu byle co! To jest woda deszczowa!” A na to dziadek „W pełni lata pozaziębialiśmy się w tym świńskim sosie! Zaraź ci zakaszlę! Ładna mi woda deszczowa!” A piwo­war na to „To od palenia papierochów! Palisz za wiele! Zarobek za przewóz możesz sobie zapisać tym razem węglem w kominie!” A na to mój dziadek „Nie ma znaczenia! Za ten zarobek i tak byśmy sobie kupili przy tym upale beczkę piwa!” A na to piwowar krzyczy „Ach ty szczwany lisie! Ta beczka jest przecież o wiele więcej warta!” Ale oni już odbili od pomostu, piwowar nie może już nic na to poradzić, napoczynają beczkę i rechocą jak żaby. To jest ta historia.

Armin Salm

Ja tu ludziom jeszcze pokażę, tym prostakom, tej hołocie, kim ja jestem. Z jakiej gliny jestem ulepiony. Jestem George Roger Williamsborough Douglas Earl Mount- batten. Czy inni to wiedzą, jest mi obojętne. Ja to wiem. Narysowałem sobie moje drzewo genealogiczne i kazałem je oprawić w ramki, 1,20 na 80, pozłacane prawdziwym złotem. Nazywam się teraz akurat Armin Salm. Jako Armin Salm pracuję na oddziale spedycyjnym. Mój tym­czasowy zawód to pomocnik magazyniera. Któregoś dnia ja tym ludziom wyklaruję, kim jestem. Mój tytuł szlache-

cki chlasnę im w twarz jak zasrane pieluchy. Dochodzić bedę swoich praw. Jestem absolutnie najgenialniejszym człowiekiem wśród tych świń. Będę szalał, wszystkich mężczyzn w kajdanki bez chleba i wody. Wydam jubi­leuszowe przyjęcie i jeszcze przed wielkim pokazem sztucznych ogni każę wytruć wszystkich idiotów. Oni jeszcze poznają, co to są moje rozkazy. Jestem nowym geniuszem. Będę rozkazywał w dwunastu językach. Je­stem szlachcic nad szlachcicami. Potrafię wszystko, ale nie potrzebuję nic umieć. Mam czas, mogę czekać. Będę straszny w tej mojej wspaniałości i wszechmocy. Będę rządził, jak nikt przedtem czy kiedykolwiek potem nigdy nie rządził. Najpierw własnoręcznie posiekam siekierą kierownika magazynu i sekretarkę pisarza warsztato­wego, tę sprośną świnię. Wszystkie hale magazynowe podpalę albo zatopię. Ja wyklaruję ludziom, kto właści­wie się kryje za osobą pomocnika magazyniera A. Salma. Kto się teraz jeszcze niewinnie za nim ukrywa. Wszystkie najpiękniejsze główne ulice i to miasto, i wiele wielkich miast nazwę moim imieniem. Miasto George. Roger. Douglas. Great Mountbatten Town. Zlikwiduję moją firmę i zażądam wszystkich pieniędzy. Będę rządził mą­drze jak świat długi i szeroki. Ale w tym mieście, gdzie tylko niewielu chce mnie znać i gdzie obecnie jestem pomocnikiem magazyniera Salmem, rzadko kiedy będę okazywał łaskę. Nikt mi nie będzie rozkazywał i mnie obsmarowywał.

Bettina Dürr

Nigdy mi nikt tego nie powiedział nigdy mi nie powie­dziano kleszcze im powiemy pajęczaki mamy kleszcze niebezpieczeństwo krzak leszczyny pajęczakokleszcze mózg nikt mi nigdy nie powiedział przedtem nie powie­dziano mi nikt mi nie powiedział kleszczowe zapalenie mózgu niebezpieczeństwo nigdy nikt mi nie powiedział przedtem nigdy nikt teraz naokoło leszczynowe kleszcze

9!

niebezpieczeństwo zapalenie mówimy pajęczaki zapalenie nigdy nie powiedziano nigdy teraz to mamy kleszcze niebezpieczeństwo pajęczaki kleszcze mózg na krzaku leszczyny nigdy nikt kleszcze niebezpieczeństwo nigdy mi nie powiedziano nikt

Hanny Knobler-Iten

Ja bym mogła panu opowiadać a opowiadać. Na przykład taki jeden piękny życiorys według powszechnego stereo­typu upadłej dziewczyny, która w wieku lat 19 idzie sobie z domu, przez przypadek pakuje się w tę sytuację. Albo można zacząć jeszcze wcześniej, od 15 roku życia. Od jej łajdackiej rodziny. Mogła już wcześniej stoczyć się na złą drogę. Człowiek chętnie się uczy, jak to się robi, i zaczyna się pierwszy występ w jakimś podrzędnym nocnym klubie trzeciej kategorii. Ja to panu tak sobie opowiadam, a to się kłuło całymi latami. Opowiedzieć to można raz-dwa, ale było wcale nie takie proste. Na początku w tym nocnym klubie odkrycie. Pewien handlarz opon. Całymi latami stereotyp metresy nadzianego faceta. Jego żona dla rekompensaty odbijała to sobie z przyjaciółmi i młodymi przyjaciółkami, bogata panna, która mogła wszystko odziedziczyć. On na długo przed wojną przybył ze Słowacji, był laborantem, jeszcze całkiem młodym i abso­lutnie bez środków do życia. Jesteśmy teraz małżeń­stwem. Żona mu umarła. On ma teraz 76 lat, ale nikt by mu tyle nie dał, tak dobrze wygląda i taki opalony. Fizycznie i umysłowo był zawsze w formie. Nigdy mu nie byłam tak naprawdę niewierna, z prawdziwej miłości. Nie byłoby to w porządku i do tego jeszcze głupie. Jest inteligentny i konsekwentny. Z pierwszego małżeństwa ma syna i córkę. Córka od dzieciństwa jest biedna, od kiedy zachorowała. Syn jest młodszy i lekkoduch, ale można z nim wytrzymać. Mój mąż sam mówi, że jego dalekowzroczny interes zaczął się tak: Dwaj synowie pewnego starszego wiekiem chłopa byli u niego pomocni-

92

Ikanl magazyniera. Nie chcieli być rolnikami, a więc stary I Knobler tak czy siak prędzej czy później ziemię by I sprzedał. Zawarł więc z nim umowę o kupno i zagwaran- I tował w niej dobrze płatne posady jego obu synom do I końca życia. Jest tego 19 hektarów pięknie położonej I ziemi, na południowych stokach z pięknym widokiem. ■ 190 000 plus podatki i opłaty to była w tamtych latach I dobra cena. Tylko że mój mąż przy tej swojej inteligencji I przewidział już naprzód o wiele więcej. Dziś w pobliżu I tej ziemi metr kwadratowy sprzedawany jest w cenie od 240 do 280 jako teren budowlany klasy IA. Marżę łatwo sobie obliczyć. Handel oponami idzie dobrze, ale on zamawia jeszcze także preparaty odmładzające według swojej własnej recepty i robi na boku jeszcze różne inne interesy. Jego jedyna siostra, Ester, wyemigrowała do USA, w pewnym mieście w Kalifornii wyszła za mąż za ważnego polityka. Prawie co roku przyjeżdżała latem w odwiedziny i osiem lat temu umarła.

Tak, a teraz powiem panu, że to wszystko rzeczywiście prawda, ten cały życiorys jak z książki z obrazkami. Z kurwy zrobiło się z jego drugiej żony bogate pudło. Pochodzi ona z nędznych warunków, tak czy siak nie jest temu winna, wszystko to przypadek. Ja zaś jestem żoną młodszego syna Josepha Knoblera, a mianowicie Erwina Knoblera, dlatego to wiem. Myśmy to oszukaństwo tego wytwornego pana Diirra już dawno przejrzeli. Mój mąż wygarnął to temu eleganckiemu kanciarzowi z wielkim hukiem w biurze dyrekcji prosto w oczy i wypowiedział tę swoją dożywotnią posadę. Ten stary cap sprzedaje to swoje świństwo takim bogatym kozom, w sportowych samochodach. Przyjeżdżają one z daleka, również z szo­ferami, nawet z zagranicy. Wiara góry przenosi. On sam bowiem już od dawna poddaje się kuracji odmładzającej po kilka razy na rok. Gdy się go widzi, jak się ugania za tymi luksusowymi babami, to się wierzy, że to kawał paskudnego capa. Ma też odpowiednią do siebie. Od czasu do czasu może jeszcze zawsze pójść do męskiego burdelu, skąd taki pochodzi i dokąd chodzi, jak mawia mój mąż. Potem znowu udaje superwytwomisia, że aż nadziwić się nie mogę, jak on ten swój tyłek stroi. My to wszystko wiemy, bo mieszkaliśmy w jednym z tych

93

domów, jakie dostał w posagu. To tam, w piwnicy, magazynował te swoje środki odmładzające.

Naturalnie że mój teść też jest winien. Był dość dziwny - i zawsze zgryźliwy, już wcześnie owdowiał. Mimo to mój mąż ma rację. Takiemu krętaczowi i podrywaczowi jak stary Diirr powinno się pomóc wpaść do pierwszego lepszego koryta i jeszcze pod wodą przytrzymać. Mój mąż codziennie się denerwuje. Ma on co prawda znowu dobrą posadę, wszystko jest w porządku, ale byłaby przecież szansa zrobić z chłopskiej rodziny i robotniczej rodziny bogatą rodzinę z wielkim własnym domem i jakimś interesem czy jakąś małą fabryczką. Jest to jedno wielkie utrapienie, a mimo to mój szwagier Armin udaje, jakby był ponadto. A przy tym wygląda na to, jakby czasami się tym gryzł, tak gada od rzeczy i udaje czort wie kogo, i wydaje polecenia w języku angielskim. Skoro tego nie ma, powia­da, to powinno się o tym zapomnieć i pogrzebać na wieki. Takie podstępne ograbienie, do tego jeszcze starego człowieka, gdzie było tyle złej krwi, bo synowie nie chcieli być rolnikami, jest i pozostanie perfidną nikczemnością i czegoś takiego takiemu człowiekowi się nie zapomina. Nie można absolutnie nic na to poradzić, można się tylko przyglądać, jak ten stary kanciarz robi się niby to bez kantowania z każdym dniem coraz bogatszy dzięki swym brudnym interesom i tej ukradzionej ziemi. Powinno się właściwie za każdym razem, gdy się go widzi, rozcapierzać za nim palce jak diabelskie szpony i do tego po trzykroć mu złorzeczyć: Zdechnij! Zdechnij! Zdechnij!

Freddy Christen

Zjawiasz mi się akurat w samą porę. Przynajmniej raz bez obawy zostanie głośno powiedziane, co to jest dla czło­wieka za udręka, gdy go mieszają z błotem i nie może już dostać żadnej pracy. Dlatego zjawiasz mi się jak na zawołanie. Ja mam zawód i jeżeli już pracuję, to jakoś leci, inaczej nie warto w ogóle zaczynać. Mimo to muszę stale

94

od jednego dnia wypłaty do drugiego dokładnie liczyć jak liczykrupa, żeby nie popaść w długi. Wszyscy myślą, że ci młodzi samotni ludzie zarabiają forsy jak lodu, tylko ją przepuszczają. Ale co ja na przykład muszę płacić na same tylko podatki i że my młodzi puszczamy pieniądze z powrotem między ludzi, o tym ci obywatele nie mówią. A jaki to był dla nich wielki żer, gdy chciałem sobie zarobić trochę dodatkowej forsy i zostałem przy tym przyłapany na cle. Moje nazwisko znalazło się wtedy w pełnym brzmieniu we wszystkich gazetach. Ale gdy jakiś totalnie nadpłacany ciemny idiota urzędnik federalny zdefrauduje kilkaset tysięcy i od lat żyje sobie jak książę, tak że wszystko jest już przeputane, gdy go w końcu przez przypadek nakryją: To wtedy w gazecie są tylko jego inicjały i jego nie wsadzają do pudła, a już tym bardziej nie przepędzają w diabły, ba, dopiero wtedy zatrzymują go na dobre i wszystko staje się już tylko jedną wielką okolicznością łagodzącą, i wszystko tak prędko się prze­dawnia, że ty za tym nie nadążysz, tak szybko to idzie. Nie wolno nawet o tym mówić, bo cię poda do sądu za obrazę honoru i jeszcze mu przyznają rację.

To, co chciałem przeszmuglować, nie było nawet takie niebezpieczne, w każdym razie nic z tych mocnych narkotyków czy coś w tym rodzaju, było to coś całkiem niewinnego, ale mnie zapakowali na osiem miesięcy do kicia. Inni na długo przede mną robili na tym pieniądze, ale mnie od tej pory powodzi się paskudnie. Byłem wymieniany po nazwisku w pełnym brzmieniu we wszyst­kich gazetach, no bo nie jestem urzędnikiem, tylko nicponiem. Młodzi powinni tak czy siak pozostać na razie w kraju i oszczędzać, i być grzeczni, i płacić podatki, i odsłużyć wojsko i tak dalej. Pozostań w kraju i żyj uczciwie. Najgorsze, co możesz zrobić, to lewy kurs. Mówi się wtedy: Dobrze mu tak, nam też niełatwo zarobić od czasu do czasu parę tysiączków. Ale jak paskudnie mi się od tamtego czasu powodzi i że teraz w wieku dwudziestu trzech lat nie mogę dostać żadnej uczciwej pracy, o tym nikt nie chce wiedzieć. O tym nie piszą już w gazetach. Dlatego trzeba to teraz raz wreszcie wy walić na wierzch, co to jest za przeklęte świństwo. Ja już wiem, czym trzeba być, żeby mieć dobrą opinię. Trzeba być dupą

95

wołową i lizusem i nie za bardzo podpadać, wtedy będzie ci dobrze, bo wszyscy to dupy wołowe i lizusy od góry do dołu. Wobec tego nie wiem, co jeszcze zrobię.

Theodor Fröhlich

Jako dwudziestojednoletni student byłem po raz pierwszy w Paryżu.

Place Pigalle. Jakaś speluna, bo cóż by innego, ale przytulnie oświetlona. Stoliki z drzewa, jakaś rozmowna, miła pani. parę dziewczyn, wśród nich jedna, której do tej pory nie mogę zapomnieć. Wysoka, dobrze zbudowana, piersi, biodra, długie mocne nogi, piękna, inteligentna twarz, kształtne ramiona. Na wpół naga, ale nie w tani sposób, przeciąga się ta młoda prześliczna dziewczyna, pije trochę wina, śmieje się, żartuje, trochę paple, jest vif, sprytna, w dobrym humorze.

Kobieta pyta, czy chcę mieć tę dziewczynę. Jeszcze jak chciałbym, ale nie mogę, mówię: Non, i żałuję infiniment. Jest to sprawa pieniędzy. Nie mam pieniędzy. Robię z tego sprawę pieniędzy. Ale wcale tak nie jest. Pieniędzy mam dosyć. Po prostu tak nie mogę, żeby tam pójść i zerżnąć jak małpę tę najpiękniejszą dziewczynę, jaką kiedykolwiek w życiu spotkałem, a potem odejść i zostawić ją innym. Musiałbym to dziewczę wziąć w ramiona i nigdy więcej go z nich nie wypuścić. Nie mogę tego zrobić. Plotę byle co, prowadzę konwersację, piję. Dziewczyna znika, idzie na górę z jakimś młodym normalnym chłopakiem. Po pół­godzinie wraca na dół i znowu jest dokładnie tak samo jak przedtem.

Było to trzydzieści lat temu. Dziś jestem pięćdziesięcio­letnim nauczycielem gimnazjalnym, żonatym i dzieciatym, z domem i samochodem. Raz w życiu widziałem kobietę mojego życia. Najpiękniejszą kurewkę świata. Zapierała mi dech, nie mowę. Dziś jest ona może starą, wyranżero- waną jędzą. Cyce jak worki. Obwisły podbródek. Obwisły brzuch. A ja jestem kompletnym durniem i — jak to

96

powiadają? — szanowanym człowiekiem. Włażę na moją dość dobrze trzymającą się żonę, pozbawioną pikanterii, pachnącą dezodorantami, upudrowaną. Wszystko prze­mija. Ja też. Koniec.

A przy tym ta nie do przezwyciężenia, wydrążająca, wciąż od nowa dławiąca świadomość, że się w tym społeczeństwie przekazuje przede wszystkim wiedzę w celu zachowania tych zależności, tej struktury społecznej! Deprawuję półkaleki i robię z nich kompletne kaleki. Proces ten nazywa się nauczaniem w szkole średniej, wychowaniem w szkole średniej. Wmawiam im, że są wykształconymi młodymi ludźmi i ważnymi dla zacho­wania tego najlepszego ze światów, to znaczy naszego. Jeden na sto odrzuca te bzdury, może to być dobry początek, w każdym razie. Mnie wiążą pieniądze, wa­runki, tchórzostwo, wygodnictwo.

Monolog mającego wyniki, ulubionego nauczyciela, nie słyszany.

Jeśli nauczyciel nie jest w stanie przejrzeć na wylot złud, to żaden z niego nauczyciel, a już tym bardziej przed samym sobą. A jeśli tego, co przejrzał, nie jest w stanie przemilczeć, albo bardzo zgrabnie upiększyć, to w tym kraju nie będzie, nauczycielem, w każdym razie już wkrótce nim nie będzie w żadnej przez to społeczeństwo oficjalnie i legalnie założonej szkole. W momentach refleksji już nieraz zadawałem sobie pytanie, ile człowiek móże znieść, zanim go to rozszarpie. Trzeba by pewnie wyjść z założenia, że o wiele więcej ludzi tak powoli wariuje, że ani oni, ani ich otoczenie nie zauważają nawet, kiedy przekraczają tę granicę. Stąd wniosek: Prawdopo­dobnie stosunkowo nie tak mało znów wariatów uchodzi za ludzi zupełnie normalnych. Pocieszający wniosek.

Wilhelm Vogel

Ja wiem, co ludzie widzieli, co słyszeli, co wiedzą, co mówią, co robią,

7 Komedia

Widzieli:

parcelę, na której miał być zbudowany dom, maszyny budowlane, które wzruszały ziemię, kopały dół pod fundamenty, a przy tym na głębokości czterech metrów natknęły się na czysty piasek, kopały go ciężarówki, które wywoziły ten piasek Słyszeli:

Wilhelm Vogel, kierownik budowy, zgubił w dole podczas jednego ze swych zwykłych obchodów kontrol­nych swój jeszcze całkiem nowy chronometr lub że zgubione zostały jakieś drogie instrumenty pomiarowe czy części drogich instrumentów pomiaro­wych

z którego to powodu roboty ziemne zostały na krótki czas wstrzymane i pięciu ludzi zaczęło dokładnie prze­szukiwać dół decymetr kwadratowy po decymetrze że następnie jednak pomifno szukania bez rezultatu zaczęto pogłębiać ten dół że się akurat przy tym równie nieoczekiwanie co nagle pokazało złoże jakiegoś metalu Ludzie wiedzą:

że się dalej w tym grzebaliśmy, tak głęboko i coraz głębiej, aż się w końcu mówiło już tylko: Dziura. Albo: Każdy ptak17 ma swoją dziurę. Ptasia dziupla. Są gdzieś tam głęboko w dole i kopią w ptasiej dziupli.

I mówią:

przed laty grzebało się tu w tym pięciu ludzi pięciu ludzi z maszynami

grzebią się jeszcze, tam na dole, głęboko w głębinie powariowali, już pewnie nigdy stamtąd nie wyjdą, może nie żyją prawdopodobnie Robią: Nic nie robią obchodzą tę dziurę łukiem, boją się ostami raz widzieliśmy przed trzema czy czterema laty wysoko w górze buzię dziecka, ale ktoś pociągnął ją z powrotem w ciemność Jesteśmy zupełnie na dole^ ściany są czarne, niebo jest jasne, miejsca mało, usuwamy sobie ziemię spod nóg,

a ciągle występuje nowa ciemna ziemia, ale my kopiemy aż do samego dna, kopiemy dalej, jest ciemno, my kopiemy, bo co innego moglibyśmy robić?

Jakaś sympatyczna kobieta przynosi nam jedzenie. Wszyscy inni tylko się gapią. Niestety nie może nam się postarać o części zamienne. Jest to sprawa ceny. Nie szkodzi. My dobrze konserwujemy nasze maszyny. Nie strajkujemy nigdy. Wszystko należy do nas. Jeśli chcemy, to z całym spokojem przerywamy na chwilę.

Dr X.

Chociaż jest to poniekąd tajny protokół, nie zdradzam mojego nazwiska. Z tego samego powodu składam nastę­pujące oświadczenie:

Dokładnie jedenaście i pół roku temu, jako że byłem zakochany w peyvnej dziewczynie, niesłychanie rasowej piękności, która nawet do dziś jeszcze nie przekwitła, powaliłem od tyłu podstępnie na ziemię, a więc nie widziany i nie rozpoznany, pewnego letniego wieczoru (podczas weekendu) w niesłychanie sprzyjających oko­licznościach, zaślepiony zazdrością i rozwścieczony, mo­jego najgroźniejszego rywala, którego tu nazywam Mr. Y., i zaaplikowawszy nieprzytomnemu zastrzyk, pogrążyłem go na mniej więcej dwanaście godzin w głęboki sen. Bezpośrednio po zrobieniu tego zastrzyku, co się dokonało w dobrze osłoniętym miejscu za krza­kami, wysterylizowałem wyżej wymienionego tu Mr. Y., co, jak każdy wie, jest u mężczyzny tylko drobnym, ledwo wykrywalnym zabiegiem. Było to uczucie podnie­cające i słodkie. Znaleziono mojego rywala przed po­łudniem następnego dnia i mówiono o napadzie rabun­kowym.

A jednak pomimo to wymieniony tu Mr. Y. sprzątnął mi wówczas sprzed nosa wspomnianą wyżej piękność i się z nią ożenił. Najbardziej zdumiewające zaś jest to, że mają oni dwoje dzieci. Jakim sposobem, u licha? Gdyby on się 1 99

czegoś domyślał, to przecież właśnie dlatego by nie milczał, że ja mu w jakimś sensie wyłączyłem kranik szczęścia rodzinnego. A nie, że mu go nie wyłączyłem. Bo jakże to? Albo moja sztuka medyczna wówczas (w tym pośpiechu) zawiodła, albo mój rywal zrobił mnie i nawet jeszcze teraz robi wciąż w konia. Albo madame prokuruje to sobie poza domem. Dzieci nie wyglądają mi na adopcję, wszystko wydaje się być pod tym względem, że tak powiem, jak trza.

Marzę raz po raz o tym, żeby ją tak porządnie wziąć, nie codziennie, ale dobrze. Zresztą także i niektóre inne dosyć ładne, które widuję. Kto tego nie robi? Jest to bardzo złe, ale jedyne dla człowieka możliwe i dlatego najlepsze roz­wiązanie tego nierozwiązywalnego elementarnego pro­blemu: spółkowanie w myślach.

Przestawiłem się wówczas na psychologię/psychiatrię. Moja praktyka znajduje się jednak nie tu na miejscu, lecz w anonimowym wielkomiejskim skupisku dusz. Ja tu jeszcze tylko mieszkam.

Emilie Züger

Nie ulega wątpliwości, że samobójstwo jest taką rzeczą, która każdemu kiedyś tam przychodzi na myśl. Myśli się: Teraz jeszcze z tym trochę poczekam, dopóki dzieci nie podrosną. Jeszcze wytrzymam do wtedy a wtedy, i tak ciągle na nowo. W ten sposób człowiek się sta­rzeje, odwala jeden kawał życia za drugim aż do tego punktu, w którym tak czy siak zaczyna się całkiem wyraźnie umieranie. Pięćdziesiąt jeden procent. Parę dolegliwości, nic złego, ale całymi nocami człowiek zaj­muje się sobą. Ja mam teraz pięćdziesiąt sześć lat. Dzieci już sobie z domu poszły. Najchętniej cofnęłabym wszy­stko do tych czasów, gdy miałam lat dwadzieścia osiem albo dwadzieścia pięć. Żadnych dzieci i więcej pieniędzy niż wtedy, i nie tylko jeden mężczyzna; Nie wyszłabym także B mąż. Jeśli się spojrzy na to od wewnątrz, to 100

niczyje życie nie jest różowe. Nie jest to moje odkrycie, gdzieś to wyczytałam. Jest to prawda. Z największymi nawet na świecie chomikarzami złota nie jest chyba inaczej. Ale chomikarze złota, te chomiki złociste, mają życie pewnie bardziej ozłocone. To jedna strona medalu. A druga: Cholera jasna, zanim mnie szlag trafi, wszystko i tak diabli wezmą. Raz się żyje. Czego to my już nie mamy za sobą. Co nas może jeszcze spotkać. Tylko bez paniki. Nawet z szatańską pomocą nie można już nic więcej jak zdechnąć.

A oto taka jedna historia: Pewien już skończony mężczyzna, mniej więcej w wieku czterdziestu pięciu lat, skarży się przed obcą kobietą na swoje wszawe życie. Ona mówi: Głowa do góry! i oferuje mu siebie, na pocieszenie. Chodź, zrób sobie i mnie przyjemność! Ale on nie może. Jak to nie może? Bo się nie włazi na swego spowiednika, powiada on. Co! Spowiednika! A czemu nie?pyta ona. On: Bo się nie może. Ona: Ach, zapomnij o tym! Chodź! On: Ja nie mogę. Nie wiem, co bym innego mógł przy tobie robić jak nie spowiadać się. Ona: No to zapomnij o tym! Zjeżdżaj!

Z diabelską pomocą nie można już nic więcej jak tylko zdechnąć, ale to można z całą pewnością.

Bruno Good

My pochodzimy z okolic Lucerny. Jest nas trzech synów. Ja jestem ten średni, mam teraz 43 lata, jestem żonaty z Agnes Zogg. Ona jest z Marchii. Mam dwoje dzieci. To starsze jest biedne. Prawie nic nie widzi i ma uszkodzony mózg. Ale ja nie robię sobie wyrzutów. Medycyna udo­wodniła, że to nie ma większego znaczenia, gdy człowiek żonaty czasem sobie jednego golnie. Grupa krwi ma większe znaczenie. Poza tym, bądź co bądź ja się dłużej uczyłem niż moja żona. Mój starszy brat jest wysokim urzędnikiem w urzędzie celnym, ale rzadko u siebie bywąpiy. Mój młodszy brat kierownikiem warsztatów

101

w firmie Brown Boveri. Ja na kolei federalnej z pensją miesięczną i zapewnioną emeryturą oraz z wszystkimi innymi nowoczesnymi świadczeniami socjalnymi. W wie­ku lat 17 popełniłem błąd. Uwiodła mnie wtedy pewna trzydziestoletnia barmaid. Miała potem dziecko. Ale sąd w swoim orzeczeniu stwierdził, że to ona mnie uwiodła. Poza tym byłem pijany. Ona mnie upiła. Oddała dziecko pośrednictwu zajmującemu się adopcją dzieci. Nigdy jej już więcej nie widziałem. Dziecka również nie. Pojechała do Niemiec z samej wściekłości, bo jej nie musiałem płacić alimentów. Dziecko było chłopcem. Na tym pośrednictwie oddali je jakiemuś małżeństwu z Ameryki. Nie dostałem ani centa i adresu też nie. To jest ten błąd mojej młodości. A zatem mam syna w Ameryce. Nie zrozumiałby mnie, bo nie umiem po amerykańsku. Zresztą powodzi mi się jako tako. Na szczęście jestem dosyć zdrowy i teraz już tyle nie palę. Ale życie już takie jest, że się nigdy nie wie. Córka mogłaby na przykład być zdrowa i wszystko mogłoby być O.K. Ale każdy ma swój krzyż. Nie chcę o tym mówić. Moja żona jest w porządku. Ponieważ pracuję na kolei, niewiele może mi się na szczęście przydarzyć. Ojciec radził mi pracować na kolei. Jeszcze żyje, ale jest stary. Matka również. Nie poszedłem w naukę, ale z jakimś wyuczonym zawodem też bym się

o wiele lepiej nie ustawił. Mam w pracy kolegów z wy­uczonym zawodem, nie są ustawieni o wiele lepiej ode mnie. Moim hobby jest wędkarstwo sportowe. Zostałem wyznaczony przez związek kapitanem ekipy przy grupie oczyszczania jeziora i brzegu. Wyławiam np. zdechłe ryby, gdy jest okres tarła.

Axel Feith

Ja już od dawna wiem, że w radach i rządach, nawet je­żeli obradują one tylko w Brukseli czy w Bernie albo Luksemburgu, rozsiada się co najmniej 90% owego ga­tunku ludzi, który określa się słusznie mianem „cwa-

102

niaki”. Naród, wyborca, myśli sobie Bóg wie co o rzą- dzących, tymczasem nie kryje się za tym nic innego jak zajadła ambicja i całkowita prywata. Jeśli się ktoś w ten wir raz dostanie, nie potrafi już inaczej. Jeden drugiego wygryza, a tych biednych ludzi wodzą za nos. A przy tym każdy prowadzi sobie taki mały prywatny rachuneczek, w końcu zawsze w mocnej walucie. To się musi udać. I zawsze się udaje. Tyle, jeśli idzie o mój zawód. Ja już jako sekretarz ambasady w na pozór poważnej randze ministra obleciałem trochę to, co się nazywa światem. Geografia.

Prywatnie: wdowiec zadręczany troskliwością. Jedna córka, która zagadkowo wspaniale wydała się za mąż i nie ulega wątpliwości, że jej się tak samo przyprawia rogi, jak ona je przyprawia temu swojemu żwawiutkiemu mężul- kowi. Zrezygnowany, widząc daremność wszelkiego dzia­łania. Powinienem był już dawno być gdzieś na łonie natury ogrodnikiem. Zamiast tego czerpałem wędę nie­wodem. Nigdy też nie złowiłem ani jednego ogona. Elegancki, tak zwany dystyngowany pan, kiedyś w służbie dyplomatycznej, teraz w stanie spoczynku. Marzenie gospodyń domowych.

Umysłowo to już wieczór. Nawet jeszcze nie wstałem z łóżka. Nie mam na to czasu. Karl Kraus i szary człowiek mają rację. Szary człowiek powinien sobie gwizdać na to całe gadanie o uwikłaniu i obowiązku. Powinien po prostu się temu. oprzeć. Stworzyć sobie swój własny światek. Kandyd, je les sais depuis déjà!

Ferdinand von Allmen

Trzy razy już byłem poszkodowany przez pożar.

Byłem rolnikiem, a przy tym komendantem straży pożarnej, i gdy w samym środku lata pewnego upalnego popołudnia zapaliła się stara pusta stodoła, i to na moim terenie pożarniczym: przyjechała straż pożarna od sąsia­dów, która była prawie tak samo szybka jak moja, bo moja

103

drużyna była zajęta przy sianokosach i dlatego miała dłuższą drogę, gdy zabrzmiał na alarm róg pożarniczy. Nie ugasiliśmy tego pożaru. My, komendanci i drużyny, sprzeczaliśmy się zawzięcie, do której straży pożarnej ten pożar należy. Potem sam nie mogłem tego pojąć. Wtedy to ogień sparzył mnie po raz pierwszy.

Krótko potem moi trzej starsi chłopcy przynoszą do domu trzy wystrzelone patrony. Łuski po pociskach ze stanu amunicji jakiegoś działa piechoty, zabawka. I mój najmłodszy, nie mający jeszcze dwóch lat, dopada takiej pustej łuski i dłubie w niej zapałką, łebkiem z siarki. Jak tu nagle nie huknie, myślałem, że cały dom wyleci w powietrze. Mnie rzuciło na ścianę, a małego poraziło ślepotą.

Wtedy to po raz drugi w życiu zostałem poszkodowany przez ogień.

W parę lat potem leżałem sobie w południe po obiedzie na kanapie. Tylko chwilka odpoczynku, od wpół do szóstej byłem przy robocie, od piątej na nogach, rok w rok, jako że rolnik na średniej wielkości gospodarstwie nigdy nie jest w stanie się wyrobić. I nagle coś mnie wybija ze snu, coś gorącego w piersiach, i nie mogę krzyczeć. Jest to coś palącego, pali i pali, brak mi powietrza, nie mogę złapać tchu, a ogień mnie wypala. Spalam się i płonę, a nie mogę wstać. Jestem cały w ogniu, a nikt tego nie dostrze­ga, i wszystko wiruje i robi się niebieskie i szare, i czarne od ognia.

Oskar Kayser

Style życia, czyli tryby życia: żyć przyjemnie, żyć w troskach, żyć wesoło, używać w pełni uciech życia, żyć spokojnie, żyć z żądzą życia, żyć w rozgoryczeniu, w niezadowoleniu, w utrapieniu, na marginesie, szczęśliwie, na fali sukcesu, żyć w rozczaro­waniu , stłamszony przez przyzwyczajenie, żyć w poczuciu bezpieczeństwa, żyć aby żyć, jak człowiekowi strzeli do

104

głowy, z przyzwyczajenia, żyć w niewoli codziennych obowiązków, źle żyć albo dobrze, żyć w trudzie, żyć nieszczęśliwie, trwać na straconej pozycji, żyć dniem dzisiejszym, czyli z dnia na dzień, żyć w rozkoszach, żyć dźwigając cały świat na swych barkach, żyć wśród ciągłych kłopotów, żyć wciąż jak na huśtawce i tak dalej.

Rodzaje śmierci:

umrzeć z głodu, z pragnienia, rozbić się, zamarznąć, umrzeć na wszelkie możliwe choroby, umrzeć przypad- | kiem, mieć lekką śmierć, ulec wypadkowi, urrfrzeć na złamane serce, umrzeć młodo, umrzeć z własnej winy, umierać powoli, odebrać sobie życie, umrzeć na uwiąd starczy, z wyczerpania, ze śmiechu, z wewnętrznego zimna, z bólu nie do zniesienia i tak dalej.

Ja, Otto Kayser, były nauczyciel z zawodu i honorowy burmistrz, żyłem na różne sposoby, a pod koniec na wszystkie sposoby naraz. Umarłem też na wszystkie sposoby. Po czym się ukryłem jak ktoś, kto po pachnącej wilgocią i dojrzałą trawą, sianem i kwiatami zabawie ludowej odchodzi na stronę pod cieniste drzewa owocowe czy znika za wysokim stosem drzewa i szczap na opał i już więcej stamtąd nie wychodzi. Żeby to miało jakiś możliwie ludzki sens, chodzi o to, żeby innym się wydawało, że w tej całej bryi, w tej całej historii było też jednak trochę godności.

Ital Ineichen

Moje życie bratku to ci były czasy

Nażył ja sie namiłował ile w dziewkach krasy

Do wypitki do wybitki żołmierz na to łasy

Wydoiłem beczek huk z kupom że mówię ci Po mgle jest pogoda i słońce wnet świeci Lubiłem se zdrowo popić jako wszytkie zuchy Kiej-em sie zamachnoł wraz padały muchy

Byłem se ja chłopak łebski i krewki bij-zabij Nim mi dogodziły te przeklente Szwaby Rozpłatałem alabardom jedenastu łby

Za klapką mych portek dziołchy nie płakały Bo co by za pocieche z martwej kuśki miały Aliści kur już pieje iże mój czas minoł Bitwa jest wygrana alem ja w niej zginoł

Siedem*lat sie długich z wrogi potykałem Nim w Dornach18 na wieki życie postradałem Lepsze to niż połamańcem być i łbem posiwiałem

Tom piosnkę o życiu złożył w całość w rymy I na głos wyśpiewał szarpionc lutniej strunę W pieńset lat po bitwie kiej opadły dymy Ja Ital Ineichen z małej wioski Brunnen

Johann Kamm

Jakieś świntuchy roztrąbiły po domach, że mam najdłuż­szego i najgrubszego kutasa w całym mieście i jestem największym pocieszycielem gospodyń domowych bo kobiety mogą wyczyniać ze mną wszelkie brewerie jakie tylko zechcą a ze swoimi mężami wyczyniać ich nie mogą jeżeli tylko mi obiecają dywan do wytrzepania bo w całym mieście ja najlepiej trzepię dywany a przy tym jestem od tego jedyny i ładnie sobie w ten sposób zarabiałem zwłaszcza wiosną przed Wielkanocą i zimą po Bożym Narodzeniu a to z tymi gospodyniami domowymi to ohydne kłamstwo one mi za trzepanie dywanów płaciły

i podarowały czasem parę cygar bo ja lubię sobie popalić i nic poza tym. Ale o tym co te świntuchy nakłamały lu­dzie pamiętają a ja byłem zawsze kawalerem teraz po siedemdziesiątce już w dzień i w nocy tylko żona jednego doktora wyciągnęła raz przede mną na wierzch swoje cyce pełne i miękkie raz w moim życiu i wpakowała mi rękę w rozporek i ugryzła w szyję ale potem puściła i przestraszo­na przegnała mnie z krzykiem i nigdy mi już nie dała żadnego dywanu do trzepania ale nie powiem jej nazwiska ona teraz jest już też stara albo nie żyje nie widać jej już więcej na mieście. Ja zawsze byłem głupcem nikt mi nie musi tego mówić. Miałem ciężkie życie. Umarli mają dobrze. Za osiem miesięcy i czternaście dni będą według kalendarza moje 71 urodziny mój opiekun przyniesie mi wtedy w prezencie dwie butelki wina i tytoń do fajki. Jest on z urzędu i nazywa się pan Scheer. Ja się nazywam pan wielce szanowny pan Johann Kamm ale wolałbym być kimś innym i bogatym i z piękną żoną jak ta żona doktora przez cały dzień i noc robiłbym wtedy z nią to co się słyszy po knajpach gdy o kimś rozprawiają bo zrobił głupstwo i rzecz idiotyczną wtedy mówią że lepiej by było gdyby nic nie robił ale za to zdrowo ruchał baby i nie robił głupstw.

(Johann Kamm, zwany Hansem, przemilcza tutaj, że jest niestety dotknięty wadą popędliwości i w młodych latach nie mógł się powstrzymać od tego, żeby, zostawiwszy nieodpowiedzialnie dywany powierzone mu do czyszcze­nia, nie gonić w dzikiej złości uczniaków, przede wszyst­kim chłopców, którzy czasami sobie z niego kpili, i to gonić z często wyrażanym na głos wśród przekleństw zamiarem „dania im w dupę”, a więc porządnego przetrzepania im skóry. Uczniaki za każdym razem wołały „Hansie Kamm, nie dożyjesz lata, trzynastego maja będzie koniec świata!” Kamm, umysłowo niestety dość ograniczony, nie był i chy­ba i dziś nie jest w stanie, brać tej sztubackiej rymowanki tak niewinnie, jaką ona jest, wręcz przeciwnie, dawał/daje się nią wprawiać, chociaż jest mu ona już od dawna znana, ciągle na nowo w niepohamowaną złość. O ile mi wiado­mo, nie udało mu się dotąd nigdy złapać żadnego chło­paka i wyładować na nim swej niestosownej złości.

Jakob Scheer-Galtinger opiekun)

107

Jestem łazęgą. Nic na to nie poradzę. Ty sam uważaj. Włóczęgą miejskim. Prawdziwym miejskim Berberem. Tauregiem. To trzeba przyznać. Dokładnie przed dwu­nastu laty wszystko mi nagle w domu obrzydło. Już mnie to nie bawiło. Miałem tego po dziurki w nosie. Naturalnie że każdy chce wrócić. Nawet jeżeli się do tego nie przyznaje chce wrócić. Mieszkanie i automatycznie jedze­nie łóżko i pieniądze. Ale to też gówno warte. Ja znam wszystkie dobre przytułki. Wszystkie gdzie automatycznie dają na kwitki dobrze jeść. Kwitki wydawane są u księdza albo w urzędzie. Plus dwie marki albo pięć. Ja piję tylko najwspanialsze wina i najlepszy rum znad mórz południo­wych. Umarłych jest coraz więcej. Podszepty umarłych mają coraz większy wpływ na żywych. Jest nam coraz trudniej. Któregoś dnia będą mówili już tylko umarli. My automatycznie już tylko media jak w tych kuglarskich budach na jarmarku. Wszystko to podszepty i jeden dru­giego już nie słucha bo uszy należą do umarłych i w końcu my również. Stopniowo to szeptanie ustaje. Dziwisz się wtedy niezgorzej. Ja też potrafię myśleć. Mówię ci potem będzie cisza. JeśU kiedyś od ludzi będzie zależało żeby była cisza, to ci powiem. Teraz jestem zalany. Jestem człowie­kiem z żelaznym głosem. Moje nazwisko brzmi King przez k jak Krieg. Życie jest straszne ale poza nim nie ma nic. Ali men are dying. Mam pięćdziesiąt jeden lat i od dwunastu lat jestem na włóczędze. Nie chcę wiedzieć kim ty jesteś.

Sigrid Ackermann

Szliśmy za miastem przez pole i skrajem lasu, mój narzeczony i ja. Świat był piękny. Właśnie dopiero co rozmawialiśmy o tym, jak to chłopi w pewnych okolicach karzą figurę pewnego świętego, gdy im nie zsyła deszczu czy słońca, o które się modlili. 1 jak drwale prosili

108

przedtem drzewo, które musieli ściąć, o zgodę na to. Musieli widocznie wyczuwać strach tego drzewa przed śmiercią, to drżenie w pniu. Stwierdzono je później naukowo, zarejestrowano i zmierzono. Wyjaśniali drze­wu, jak ważne jest jego drewno dla postępu świata. Mój narzeczony i ja rozmawialiśmy sobie o tym, jak to łatwo musi być namówić takie piękne drzewo, żeby dało swoje życie i drewno na kołyskę. I jak ciężko czy wręcz niemożliwe, gdy powinno dostarczyć desek na trumnę. Doszliśmy do przekonania, że drwale prosili te drzewa prawdopodobnie dwa razy, o przebaczenie i o zrozumie­nie. Po pierwsze po cichu z powodu kłamstwa, z jakim musieli do nich podchodzić. Po drugie na głos, opowiada­jąc mianowicie tę historię o kołysce, to pobożne kłamstwo. Mój narzeczony i ja nieświadomie i niechcący podepta- ■ liśmy wschodzący siew, nawet tego nie zauważając. Wtem zjawił się chłop, właściciel tego gruntu. Wiem, że nazywał się Joseph Stoss. Był to gospodarz zagrody na wzgórzu Joseph Stoss. Bardzo się zirytował. Wycofaliśmy się do naszego samochodu i chcieliśmy odjechać. Ale to się nie dało tak od razu, a przynajmniej nie wystarczająco | szybko. Opony nie czepiały się miękkiego gruntu. Mój narzeczony był zbyt zdenerwowany. Wtem nadleciał z | przodu brązowy kamień polny. Ujrzałam wiele popęka­nych białawych odłamków szkła. Zrobiło mi się czarno przed oczyma. Czarno wszędzie naokoło i od tamtej pory już nic nie widzę i nie słyszę, i nie czuję. Minęły już dwadzieścia cztery lata albo i więcej. Na pewno mieli­byśmy dzieci, może już wnuki.

Karl Greith

To nie komunikat wojenny.

Byłem naganiaczem kurew w armii kardynała Schin- nera i u monsieur Alexandra, Francois I, Montgome- ry’ego i Gattamelaty.

Died servizi per cinque franchi!

Amo re Whore!

109

Jestem najbardziej wiecznym Żydem, jaki wywodzi się z Obervazu w Graubunden, skąd pochodzą najbardziej żylaste osiłki, i który nazywa się moczymordą Eisakiem Andermannem.19

Najlepszym kowalem na zachodzie jest od stuleci niejaki Jakob Ross20 Wackemail21 z Wadensweil, daw­niej tutaj, teraz w Colusie nad złotodajnym Sacramento, gdzie już jego i mój rodak Johann August był Generałem Dwunastnicą22 i panem wszystkich wzgórz, najzuchwal­szy ich stróż, co to na koń i już kontrolował ruch wszerz i wzdłuż czuj duch! Ja jestem Sutteranderwackermann.

Najbardziej lubię

w lecie: Pana Boga krążącego po morzu na dalekiej Północy, gdzie rosną najwyższe stopnie szerokości geo­graficznej i poziomki z bitą słodką śmietaną i tęgim gniewem w brzuchu

w zimie: Pana Jezuska, garnirowanego i posieka­nego w galarecie albo w sosie, do tego kartofelki z klopsem, kaszanka i wątrobianka i szczypta miramar- schu.23 Amen.

Uwaga! Baczność! Uwaga! Jack the Ripper znów wyszedł w nocy na łów choć nikogo nie złupił rozbabrał do naga i ukadukatrupił znów parę kurewek i striptizowych dziewek

O!

I die!

Już znowu jedno bloody good

I’m dying!

skończyło się bye-bye!

life

Czerpcie pełnymi garściami, wysysajcie krew litrami, jeśli chcecie mieć dobrze na świecie.

Spisuję to dla superkuperubawu, jestem już od jakiegoś czasu emerytem, mogę kłamać wbrew prawu, w czter­dziestym trzecim nauczyciel, teraz już tylko mojej żony ochędożyciel aż do jej śmierci brak trzy ćwierci, przedtem przez sto lat redaktor, potem przez pięćdziesiąt dochtor, na następne tysiąc lat fantasta-protoplasta, łowca uro­jonych pająków, poeta od zbijania bąków, jasnowidz wróżący z kart do taroka i kanciarz-gracz dla oka, człek ambitny, dążący do celu, jakich wielu, hej lance do boju, w ludowym stroju, świersz-cyk-cyk-piła-tracz, facecjoni- sta, kapryśnik i złośnik obsesjonista, co w piętkę goni jak sto koni i tak leci czas, wszystko już do piachu, brachu, my też, ba, ale nie ją.

W najbliższym czasie znoWu komunikat wojenny Fran- za Victora Karla Greitha,24 starego redaktora i sprawoz­dawcy ze wszystkich najważniejszych teatrów wojny, pól bitewnych, pól chwały i trzód tej ziemi wspaniałej, gdzie swędzi, tam się drapię.25

Alfred Oettinger

Podobno wciąż stroiłem kotły o ćwierć, a nawet o pół tonu za wysoko albo za nisko przed galowymi występami podczas wielkich uroczystości w miejskim kościele

ze stuosobowym chórem, trzydziestoma własnymi i pięt­nastoma dodatkowymi muzykami w orkiestrze i kościo­łem wypełnionym po brzegi.

Tak o mnie twierdzono.

I to, że jestem nerwowy. Czterdzieści sześć łat, a jeszcze kawaler, i właśnie dlatego taki nerwowy. Najbardziej nerwowy perkusista, jaki kiedykolwiek istniał.

Insynuacje! Podłe kłamstwo! Oni nie wiedzą, co mówią, Panie, ale nie przebacz im. Chamy! Kundle! Chuje złamane! Kapucyniarze! Pizdy zasrane! Jebaki własnych córek! Kazirodcy! Z hemoroidami i wrzodami u dupy. Robaczywe jaja z ropiejącymi kutasami i odbytami w strupach.

Zmiotę to śmierdzące łajno z oblicza tej ziemi, mówi Pan. Wytępię! Zdepczę na miazgę! Skruszę na proch! Wy nędzne robaki! Oczyszczę moje gardło z tego smrodu, jakim jesteście! Spalę was. Wy stare łajzy! Potopię! Wyduszę! Pozabijam! Kiepsko mnie znacie, wy mnie jeszcze nie znacie! Niech się Bóg zmiłuje nad waszymi popiołami!

Dorothea Rauch

Źle czy choćby przeciętnie gotować jest być może sztuką. Moja tak zwana instruktorka szkoleniowa nazwiskiem Marie Zgraggen z Maderanertalu twierdziła że opano­wała ją i potrafi się nią posługiwać. Ja nie. Bo znakomicie gotować to nie sprawa sztuki lecz usposobienia Tylko ktoś kto gotuje z nienawiścią może być dobrą kucharką. Znakomita kucharka nie gotuje lecz niena­widzi. Tylko nienawiść czyni człowieka należycie nie­ustępliwym

Wszystko się broni żeby nie zostać zjedzonym. Wszy­stko musi być przyrządzone i wyrobione dlatego istnieje nienawidząca kucharka Trzeba wszystko pokłuć/poobkrawać/posiekać/nadziać na rożen/zbić/oskrobać i tak dalej

112

Tylko dobra kucharka potrafi się właściwie za to przekorne draństwo wziąć i się z nim uporać tak że w końcu jest ono rade że zostaje przyzwoicie zjedzone a nie wyrzucone świniom do koryta Ślimaki opuszczają w słonej wodzie przeznaczoną do octu Ilotę z listków sałaty. To już jest znak Dobra gospodyni nienawidzi tego mięsa i jarzyn które się uparcie zamykają i nie chcą być zjedzone obojętnie czy przez usta ludzkie czy przez świński ryj. Ale ona już tę zgraję nauczy kto jest w kuchni mistrzem. Da im za swoje f nożem i maszynką do mięsa/warząchwią i wałkiem/pło- ■ mieniem i żarem. Krzyczeć musi ta hałastra na patelniach E i w garnkach na fajerkach wyć i rzęzić jak te biedne dusze w czyśćcu/jak potępieńcy, w piekle Musi się smażyć. Syczeć/parować/skwierczeć/pach­nieć/zwijać się. Musi się całkiem poddać Dopiero wtedy można to jeść i nie wolno mu przy tym ani pisnąć. Czegoś trzeszczącego w zębach i żylastego śmiertelnie nienawidzę Od lat już nie weszło mi nic nigdy do kuchni czego I bym nie pokonała/nie skruszyła. Ciągle jeszcze z saty­sfakcją wykładam wszystko do salaterek i na półmiski. Za każdym razem jest to dobre żarcie. Ja z natury jestem nieustępliwa

Dobra gospodyni doskonale wie jak możliwie najlepiej podsycać swoją nienawiść

Emil Speich

My budowniczowie organów pielęgnujemy właściwy spo­sób obchodzenia się zarówno z najmniejszymi, jak i z największymi piszczałkami, chociaż nie tylko jako ich budowniczowie. O ty święte trzydziestodwustopowe naj­niższe niskie C! Czasem wyobrażam sobie, jak będę umierał. W dzisiejszych czasach widzi się rozmaitych ludzi, jak umierają na filmach i w telewizji. Ja już sobie nieraz wyobrażałem siebie umierającego na różne spo-

113

soby. Potem jako trupa w łóżku Już tylko skóra i kości po długiej chorobie. Albo nie zmienionego, ponieważ zabra­nego niepostrzeżenie we śnie przez śmierć jak przez jakąś rękę, która wyjmuje ze stawu małą śniętą rybę. Albo roztrzaskanego na skałach. Przerażający skok w prze­paść. Straszne zderzenie czołowe. Udusić się w dymie, zaczadzić się. Zostać otrutym, zdychać całymi dniami z paleniem w jelitach. Wyć z bólu. Spalić się w ogniu, piec się żywcem i nie móc uciec. I tak dalej. Człowiek powinien móc się stopić całkiem bezboleśnie w ciągu sekundy, rozpłynąć się. Puszczam klawisz, i dźwięk znika wraz z ostatnim swoim ledwo uchwytnym pogłosem.

Nie chcę tu powiedzieć nic szczególnie mądrego, ale tylko tyle, że koło kwintowe się zamyka.

Hubert Osterwald

Kosmos mógłby być łupieżem spadającym z parszywego uwłosienia drapiącego się w trawiennym śnie, przerasta­jącego wszelkie ludzkie pojęcie olbrzymiego czkającego gbura — jak ja jestem czy mógłbym być kosmosem dla moich czerwonych ciałek krwi czy białych albo dla bakterii et cetera we mnie, na mnie. (Albo dla moich komórek, i gdyby wykształciły one sobie wolę i same podjęły twórczą działalność, to znaczy nie chciałyby już być takimi, jakimi chce je mieć mój system, wówczas wskutek tej samowoli komórek mój system by zginął, i komórki po większej części też.)

Albo, żeby zacytować wszechogarniającą przyrodę, brać ją taką, jaką jest: ten superpotencnadęciak nas wyrzygał wskutek tego, że pożarł niebo i piekło, to znaczy resztki dawnego królestwa, które było już i tak ześcibo- lone z resztki resztek reszty, i, jak to z tym „światem” bywa, nie mógł ich strawić. Zamiast wyrzygać, mógł nas też — ten permanentny biegunkowicz — pierdząc wysrać jak miotłę. Wobec tego mielibyśmy z nim wszystko i nic wspólnego. Teologowie — choć są na fałszywym tropie —

mieliby zaiste wówczas bardzo długą, bardzo nieprze- mądrzałą pamięć, a mianowicie o owych pięknych cie­płych flakowo-żołądkowych dniach w rajskich bebe­chach. Ale przejdźmy do spraw hic et nunc. Sensem życia jest po prostu życie, to jest możliwie dobrze życie przeżyć, to znaczy każdy podług sobie (pozornie) właściwej miary. Po to się człowiek rusza i broni. Stąd to ciągłe parzenie się, ten krzyk gwałtu-rety bij-zabij! Szczęście człowieka tegoż człowieka wyprzedza, żeby powiedzieć to pięknie po ludzku, o ten włos, który go — tak jak Achillesa w wyścigu z żółwiem — gna zawsze kłusem, utrzymuje ciągle w biegu, utrzymuje dopóty, dopóki się da, do­póki człowiek może. I NIGDY NIE POZWALA MU ZWYCIĘŻYĆ! Tik że właściwie nic nie wiadomo, bo co to jest wspomnienie! I gdyby się nawet wszystko wiedziało, to znaczy pamiętało — to co z tego? I tak się przeminie, to znaczy także bez młyna tej całej wiedzy i oczywiście tym bardziej bez tej całej wiedzy cząstko­wej. Quaestor mundi. Przejściowo. Investigators. Koło­dzieje. Nic nawet jako wspomnienie. Ja wprawdzie je­stem szewcem, nie robię jednak butów, łatam je też już rzadko kiedy, jeszcze tylko je sprzedaję. Niezliczona ilość stóp. Każdy but musi pasować i wytrzymać tyle kopniaków, ile sam wziąć obiecuje. (To, że mam wyczucie ludzkich nerwów i tętnic Ziemi i dlatego dopasowuję nie tylko stopy do butów, wcale ludzi nie dziwi, a mnie najmniej.)

Wszystko pięknie i ładnie, ale co ja w końcu z tego mam? Po cholerę mi to?

Albert Ignaz Mäder

Tylko na jedno słówko, i to leżące pomiędzy, pod, nad, wewnątrz, naokoło, blisko- i dalekoznaczne:

W jednym z wywiadów psycholog i psychiatra C. G. Jung powiedział, że w wieku lat jedenastu po raz pierwszy wyszedł z mgły, a więc uświadomił sobie siebie. Filozof Gottfried Wilhelm Leibniz według własnych oświadczeń 8* 115

już w wieku lat siedmiu nie tylko czytywał najtrudniejsze książki, ale i je rozumiał, a więc studiował, a zatem całkiem rozumiał. Nie ulega wątpliwości, że przez książki można zostać wyprowadzonym z mgły. Podobno niewiele jest takich książek. Ale przez takie książki można też zostać spalonym, bo to, co wyprowadza z mgły, prowadzi kon­sekwentnie jakby na słońce i coraz bardziej do niego przybliża. Przy czym pozostaje sprawą otwartą, w jakiej odległości od słońca właściwego danej jednostce znajduje się punkt zapłonu, eksplozji, czyli ognisko, w którym ona ginie w płomieniach. *

Punkt ten, bez względu na to gdzie go jednostka znajduje, jakkolwiek ucieka ona od niego nie przez odchylenie, to znaczy pozbycie się przewodnika, tj. przez obranie sobie innej działalności i drogi, określa jednostce granice jej zdolności poznawczych, u boksera można to przyrównać do przekroczenia tak zwanego progu wytrzy­małości, czyli wyczerpania się jego zdolności odbierania ciosów.

Trudno jest krążyć w pobliżu swego punktu zapalnego niczym księżyc słoneczny wokół słońca i nie ulegać jego sile przyciągania; nie mówiąc już o stałej ryzykownej, ale kuszącej próbie zakreślania coraz ciaśniejszej orbity wokół słońca. Słyszałem już też nawet, jak ktoś mówił: Ja sam jestem stuknięty, po co jeszcze mam się dawać zwariować filozofom i im podobnym!

Pomiędzy strzępkami mgły na skraju szczelnej ściany mgły, za którą większość ludzi się zatacza— które to zataczanie się nazywają oni życiem i mogą je niekiedy odczuwać jako przyjemne czy nieprzyjemne etc. — a bły­szczącą kulą słoneczną znajduje się wielowarstwowa, pusta sfera widzenia, przewidywania, błądzenia, ślepnię- cia, światła oraz kupek i pól popiołu. Kto się tam za­trzyma, tak jak ja, jest stale narażony na niebezpieczeń­stwo, dopóki nie stanie się popiołem, mogłoby się zda­wać, że w tym właściwym zakresie bytu i wszelkich horyzontów zdarzeń oraz pustych wszędzie pomiędzy nimi otchłani, w których ciemnieje i skrzy się nie koń­czący się śmiech huczącej ciszy tej właściwej pustki: Tamto i to jest jednym i tym.samym, mianowicie pustką,

o której jednak ja nie wiem, czy

116

Ojciec Gernot

Jest taka dobrze uzasadniona teoria, która mówi, że bliźniaki jednojajowe spotyka w bardzo wielu przypad­kach (ok. 95%) ten sam niemal wewnętrzny los, choćby nie wiadomo jak różne na pozór były okoliczności ze­wnętrzne.

Akceptuję tę teorię jako taką całkowicie, od czasu, gdy miałem sposobność (a tę ciągle na podstawie no­wych materiałów ponawiam) jak najdokładniej przestu­diować fachowe dowody, a więc podglebie naukowe. Fundament, mogę powiedzieć, a nawet muszę przyznać: jest dobry.

Jeślibym tę teorię dla mnie osobiście, który jestem jednym z takich bliźniaków jednojajowych, miał odrzucić, to z tego prostego powodu, że nie chciałbym jeszcze umierać (mój biedny brat bliźniak niestety już od dwóch lat nie żyje), dalej dlatego, że mam nadzieję należeć do tych ok. 5% wyjątków, które ta teoria dopuszcza.

W przeciwieństwie do mojego brata musiałem już jako dziecko obrać instynktownie tę moją drogę, na której wszystko, co było dla mnie (dla mojego umysłu, mojego ciała, mojej duszy, mego ogólnego samopoczucia) szkod­liwe, stale dokładnie zwalczałem stojącymi w danym czasie (to znaczy odpowiednimi do mojego wieku) do mojej dyspozycji środkami, wskutek czego też moje najbliższe otoczenie poczuwało się chyba do obowiązku, żeby w szczególnej mierze moje zdrowie chronić i się do niego przyczyniać.

Ukończyłem obowiązujące podówczas szkoły, uczęsz­czałem potem (co w mojej rodzinie — w środowisku robotniczym — absolutnie nigdy jeszcze się nie zdarzyło, ale moim rodzicom wydawało się dla mojej osoby odpo­wiednie) dzięki poparciu księdza proboszcza do szkół wyższych i wreszcie do seminarium duchownego dla księży i zakonników. Jestem zakonnikiem O. M. Cap., a więc kapucynem, i jako ojciec Gernot pełnię od lat (i mam nadzieję, że jeszcze przez wiele lat!) w tutejszym klasztorze funkcję administratora i kaznodziei, tę ostat-

117

nią w związku z różnorodnymi studiami teologicznymi i pracą badawczą. Trudne poczynanie i przedsięwzię­cie na tym naszym nieszczęsnym, jakby przez szatańską magię rozbitym, tak obrzydliwie doczesnym i brutalnie schamiałym, nikczemnie wegetującym ludzkim świecie. A przecież jest on ciągle w drodze do królestwa bożego, do świata boskiego.

Sepp Dürsteler

Moje życie trwało akurat pięćdziesiąt dwa lata. Nie jest to dosyć, ogólnie biorąc jest to wszystko inne niż dosyć, jeśli nawet czasami chciałoby się ten cały małpi gaj porzucić, na przykład w wieku lat trzydziestu sześciu czy czterdziestu, zdrów jak młody dzik na mokradle i nagle pragnienie, żeby nie żyć. Jest to gra posunięta aż do ostateczności. Od pięćdziesiątki zaczyna się ją przegrywać.

Z grubsza biorąc, niezgorzej sobie żyłem i z tego, co takim jak ja może w ciągu ich życia przypaść w udziale, niewiele sobie odmawiałem. Nie ma się przecież zbyt wielkich wymagań, chce się mieć tylko to, co każdy człowiek musi mieć, co każdy człowiek potrzebuje. Więcej niż dobrze zjeść i wypić, i paru kobiet i suchego ciepłego gniazda mu nie potrzeba, więcej nie ma nawet najbogatszy pasibrzuch za tę całą swoją kupę forsy. Cóż po żarciu, gdy brzuch jest pełny, i cóż po dziurze, gdy szlauch jest pusty. Pracowałem przy wywózce śmieci i przy tym też nabawi­łem się tej zarazy w brzuchu. Stoi człowiek z tyłu śmie­ciarki i wrzuca worki do wozu, opróżnia wiadra i wy­wraca pojemniki, i jest ciągle w tym ohydnym smrodzie, nie można przecież przez cały dzień wstrzymywać od­dechu, trzeba w końcu pracować. Mój brat Migg jeszcze żyje, chociaż jesteśmy bliźniakami. Ja przyszedłem o parę minut przed nim na świat, to się widziało na każdym kroku, jestem ten sprytniejszy, mógłbym zostać wielką figurą. On jest głupek, taka prawdziwa katolicka dupa wołowa w habicie, jest zupełnie nieodporny. Hipokryta.

118

Już jako mały gówniarz wiecznie tylko beczał jak owca, nie można go było nigdy nawet trochę mocniej dotknąć. Napleciono mu tyle głupstw i go w nich wychowano, że teraz on plecie bzdury. Jest to sama fałszywa moneta. Rozdaje ją i bzdurzy, i do tego jeszcze po kaznodziejsku, on nic innego nie zna, nawet całkiem na pewno wierzy w te wszystkie biblijne idiotyzmy, w przypowieści tego miga­jącego się od pracy włóczęgi z Nazaretu, który uciekł swoim starym od roboty, bo z tym bractwem ze świata subkultury i z wesołymi kobietkami było przyjemniej. Mój brat sypie sztuczne kwiatki, wącha je i myśli, że to fałszywe śmiecie pachnie rzeczywiście jak kwiaty. Sypie je nie tylko w Boże Ciało. Sypie zawsze, nawet rankiem w środę popielcową. Mógłbym go nieraz zabić. Prawie 2000 lat klechów i popów, i ciągle jeszcze pozwala się im żyć, jest to cud prawdziwy i jedyny. Nie zabija się ich. Nawet się ich opłaca, daje się im każdy kredyt, buduje się im kościoły i klasztory, ofiarowuje się pieniądze i dzwony, ażeby w każdy siódmy dzień mogli nam powiedzieć, jakie to grzeszne gówno jesteśmy i ile to jesteśmy im winni, i dlatego zaraz musimy im dawać, i że jest to łaska, tak jest, w imię boże i diabelskie. O cudowny cudzie nad cudami! Wykorzystuję z przyjemnością tę sytuację, żeby raz to jasno i wyraźnie powiedzieć. Człowiek jest ofiarą warun­ków, jeśli sam tych warunków nie weźmie w swoje ręce, dokładnie tak jest i dokładnie tak się działo. Bez głowy, a zamiast niej nasadzony pęcherz pełen chrześcijańskiej łatwowierności.

Mój brat dziwodureń tylko dlatego jeszcze żyje, że od samego początku przemykał się przez całe życie, że tak powiem, pod ścianami.

Mnie natomiast dopadła ta przeklęta, ohydna zaraza ze śmieciarki. Choć robiłem nie wiadomo co: piłem wódkę, jajka, miód, wino, tran i czort wie co jeszcze, a w końcu chodziłem po doktorach, wszystko to nic nie pomagało, poszarpało mnie to od środka, pokiereszowało solidnie od wewnątrz, zdychałem strasznie. Ale żyłem według swego gustu, nie dałem zrobić z siebie pokornego cielę­cia, żywiłem i hodowałem wszystko jak trza, mój brzuch i moją wściekłość, moje pijaństwo i moje chucie, wcale nie najgorzej.

Elisabeth Gabler

Gdybym nie miała tych dolegliwości, mogłabym wszystkie prace w domu wykonywać szybciej i gruntowniej, lepiej wykonywać. Kurz musi być starty, kurz się nigdy nie kończy. Okna nigdy nie są szczelne. Wszędzie przedostaje się kurz. Kurz jest jak powietrze, wprost mnie zatyka, jak sobie o tym pomyślę. Nie można na to nic poradzić. Ścierać i wciąż ścierać. Jest to beznadziejne. Można by sobie zetrzeć ręce do krwi. Do tego wszędzie to niedbal­stwo innych. W restauracjach czy w hotelach. U krewnych również, gdy ich czasami odwiedzamy. Ja biorę zawsze ściereczkę ze sobą, moją własną ściereczkę, taką specjalną szmatkę, żeby kurz można było dokładnie zdjąć. Czasami wprost trudno położyć się do łóżka, żeby zaraz sobie nie pomyśleć, Bóg wiejący ci ludzie są czyści. Czasami sobie myślę, że są ślepi, jako że wszędzie jest zawsze kurz, można się wprost od niego udusić! W powietrzu, na krawędziach, wszędzie, to się wdycha. Człowiek się tym wprost zapycha. Chciałabym choć z raz zobaczyć jakieś czyste pomieszcze­nie, jasne, bez kurzu, z wolnym od kurzu, czystym po­wietrzem. To ten przemysł tak go nanosi, nie my. My się szorujemy do krwi i nie możemy dać sobie z tym rady. Wpędzamy się w chorobę i przyprawiamy się o śmierć. Choćbyśmy nie wiadomo co robili. Czy przemysł jest dla ludzi, czy też człowiek jest dla przemysłu? Chciałabym to wiedzieć. Co oni właściwie badają? Jestem chora. Prze­mysł powinien nie tylko dymić z kominów, budować auta i zarabiać pieniądze, ale powinien służyć człowiekowi i choremu człowiekowi pomagać.

Martin Gabler

Moja żona ma 69 lat, a ja 74. Ona jest stuknięta. Nie może mi to być obojętne.

Jest chora na cukrzycę i ma już od wielu lat za wysokie ciśnienie. Czasami jest tak z nią źle, że musi interwenio- 120

wać lekarz. Znamy ten numer na pamięć. Wszyscy mają go w głowie.

Mój ojciec, również budowniczy fortepianów tak jak ja, jest już grubo po osiemdziesiątce. W rodzinie z jej strony nikt nie dożywa takiego wieku, ona jest już przecież najstarsza ze swego pokolenia.

Więc się ciągle boi, że to już koniec. Boi się śmierci. To zrozumiałe. Ona wie, jak z nią jest. Za każdym razem muszę się liczyć ze wszystkim.

Ja sobie spokojnie rozplanowuję życie. Kłopotów pie­niężnych nie mamy, jesteśmy dobrze zabezpieczeni na starość, mieszkanie i wszystko w najlepszym porządku. Przed południem chodzę na rynek po zakupy i na jednego, potem obiad i drzemka, potem znowu wychodzę z domu i spaceruję od trzeciej do piątej. Następnie czytanie gazet, a wieczorem telewizja.

Moja żona ciągle ściera kurze. Nie mieszam się do tego. Musi się odreagować. Wiecznie ze śmiercią przed oczami człowiek musi mieć jakieś odprężenie. Powinna mniej się krzątać, a więcej odpoczywać, tak jak ja. Wszystko sobie lepiej rozplanować. Ale rozumiem, że ona tego nie potrafi. Możecie mi mówić, co chcecie, to pod wieloma względami zależy od rodziny. Ja mogę spokojnie patrzeć w przy­szłość, u niej nikt nie dożył dłużej jak do 66 lat. Ona nie może patrzeć w przyszłość. Skąd więc miałaby brać ten spokój?

Nie próbuję nawet jej tego wytłumaczyć. Trzeba ją zostawić w spokoju. Lekarz też mówi: Brać regularnie lekarstwa i poza tym nie denerwować się. Dr Torenstein26 jest dobrym lekarzem, jesteśmy zadowoleni. W głąb jej cierpienia on wcale nie wnika. Nie można w to wnikać. Zrozumiałe, że ona musi się odreagować. Wygląda to na wariactwo, ale ona nie jest właściwie wariatką, chyba że każdy jest stuknięty na swój sposób.

Jest stuknięta, i u niej to widać. To wieczne nerwowe ścieranie kurzu nie jest normalne. To się rzuca w oczy. Ale co, jeżeli i ja jestem stuknięty? Po mnie nic nie widać! Ja sobie spokojnie czas rozplanowuję. Czyżby to już wobec tego miała być cała różnica?

Wanda Indermaur

Co mnie, jak się tak przysłuchuję, zawsze dziwi: Czemii właściwie ludzi nie dręczy to wszystko, co z jakichś tam powodów jest zwykle określane jako wydarzenia poru­szające właściwie cały świat?

Ludzie do mnie przychodzą i mówią o swoich proble­mach, i wszystko to są drobnostki, błahostki w porówna­niu z tymi sprawami, które poruszają cały świat. Czy jest gdzieś wojna albo czy gdzieś się zapoczątkowują lub dokonują wielkie zmiany polityczne, czy świat przez naukowe lub inne wydarzenia zostaje dosłownie posta­wiony na głowie albo dosłownie wywrócony na opak, jeśli wierzyć gazetom, radiu, telewizji — najwyraźniej nie obchodzi to nigdy bezwzględnej większości ludzi tak bardzo jak całkiem nic nie znaczące sprawy codzienne. Bo życiem dla tej bezwzględnej większości ludzi są nie sprawy poruszające cały świat, ale raczej sprawy codzienne; dla mnie również.

A jednak mnie to dziwi. Te wielkie środki masowego przekazu nie są widocznie tak naprawdę masowe, stwo­rzone przez większość i dla większości ludzi, lecz wzięte w pacht przez tych, którzy dokonują zmian na świecie, stawiają świat na głowie, wywracają go na opak, kupione przez nich, opanowane. Co oznacza: że manipulatorzy świata poruszają właściwie świat mimo mieszkańców świata. Zdaje się, że oni to wiedzą, i dlatego tej swojej czczej gadaninie próbują nadać poprzez wrzask w gaze­tach, bekanie w radiu i czarowanie w telewizji, pro czy contra, wartość rzeczy poruszających cały świat, tych właściwych. Rozdymajcie, rozdymajcie, aż pęknie!

Ja z trudem wprawdzie próbuję dociec, czemu wielka polityka nie ma prawie nic wspólnego z życiem codzien­nym pana Miillera i pani Meierowej, aczkolwiek tak przecież jest. Jak zadzwoni dzwon na alarm, ceny chleba idą w górę. Pan Müller i pani Meierowa jednak jakoś tam sobie zawsze poradzą, nawet jeżeli miliony Miiller- meierów przy tym zginą. Manipulatorzy świata jednak nigdy sobie bez Miillermeierów nie poradzą. Tak trzeba

122

to zazębianie się widzieć, a nie odwrotnie. Tylko dlaczego Meierowie i Mullerowie dają się zawsze nabrać? Czy dlatego, że idąc przez życie potykają się na drobiazgach? Czy to są te właściwe związki? Dziwi mnie ta olbrzymia zdolność do znoszenia trudu. Będzie ona zawsze, ponie­waż ciągle odrasta. Ale ta gra manipulatorów świata może nagle z tej sobie właściwej, opisanej i ograniczonej przez środki masowego przekazu, a więc względnie mało zna­czącej i właściwie hermetycznej przestrzeni wylecieć w świat codzienny, który jest tym właściwym światem, i za- inscenizować wielkie spustoszenie. Ja próbuję tym sko­łowanym ludziom, którzy przychodzą do mnie, aby się wygadać, aby znaleźć wreszcie we mnie jakąś słuchaczkę, która rzeczywiście ich wysłucha, powiedzieć właściwie tylko tyle, żeby na to rozdymanie wszystkiego przez manipulatorów świata nie zwracali zbytniej uwagi i nie dawali się tak bez końca zadręczać. Trochę więcej poczu­cia swojej wartości. I tak oto zachowuję właściwie moje własne. Wspólnota ludzi mających ciężki żywot. Wszystko właściwie to i tak tylko namiastka.

Jakiś cudzoziemiec

Midas był owym królem Macedonii czy Frygii, który rozpoznał pijanego, którego mu w pętach przyprowa­dzono. Był to sylen ze świty potężnego perkusisty Dio­nizosa, który walił w gong księżyca i słońca, i temu to Dionizosowi sylena odesłał. Dionizos w podzięce spełnił jego prośbę, żeby wszystko, czego się odtąd dotknie, obracało się w złoto. Ale ponieważ nawet fasola na talerzu, oliwki, ser i wino zamieniały się w złoto, skoro tylko Midas dotknął jedzenia i picia, wykąpał się na rozkaz Dionizosa w rzece Paktolos w Lidii, po czym złotodajność tej rzeki stała się słynna na cały świat.

Midas był także owym królem, który podczas zawodów muzycznych pomiędzy bogiem Panem, który grał na fletni, a bogiem Apollem, który grał na kitarze, przyznał wbrew opinii drugiego sędziego, który nazywał się Tmolos,

123

nagrodę zwycięzcy wielkiemu staremu Panów i. Próżny piękniś Apollo wpadł z tego powodu w gniew i sprawił, że królowi Midasowi wyrosły ośle uszy, po czym ten widy­wany był odtąd tylko w tiarze na głowie. Ale jego balwierz odkrył te uszy i powierzył szeptem tę tajemnicę pewnej jamie, z której wkrótce wyrosła trzcina, która już przy pierwszym wietrzyku nie mogła tego utrzymać przy sobie, tylko wdawała się w szelesty i szepty, a wiatr to oczywiście wszędzie potem rozpaplał.

Pewnego listopadowego wieczoru znalazłem się prze­jazdem w tym mieście. Chciałem tylko przenocować. W nocy, krótko po jedenastej, podczas małego spaceru po cichych uliczkach, stałem się świadkiem morderstwa. Dwóch krzepkich drabów zabiło jakiegoś starszego pana, i widziałem, jak go obrabowali. Wszystko to poszło bardzo szybko. O interwencji nie było co myśleć. Byłem całkowicie zaskoczony, a poza tym wobec tych dwóch wielkich, podejrzanych drabów byłem z góry skazany na przegraną. Więc czmychnąłem. Myślałem, że mnie nie zauważyli. Skierowałem się z powrotem do mojego ho­telu, przez chwilę zatrzymałem się przy porcie na brzegu, całkiem blisko hotelu. Chciałem się uspokoić, zastanowić, czy mam pójść do baru i porozmawiać o tej sprł,,,;? z barmanem. Czy zadzwonić na policję, anonimowo. Czy też porozmawiać o tym z portierem nocnym. Całkiem ci­chutko wyszeptałem w nocny chłód: Widziałem morder­stwo. Zamordowali go i obrabowali.

Wtem otrzymałem niespodziewanie tak silny cios w tył głowy, że zostałem zabity na miejscu. Nie wiem, dokąd zostałem zawleczony. Wiem tylko, że leżę na bagnistym dnie jeziora jakiś metr pod trzciną. Trzcina szepce o mnie. Wiatr szemrze. Ale nikt tego nie słyszy. Uważa się mnie od lat za zaginionego, poszukuje się mnie. Przypuszcza się między innymi, że jestem jednym z tych wielu, którzy szybko wychodzą wieczorem z domu i nigdy więcej nie wracają, tylko wieją. Moje nazwisko na wykazach pożół­kło już razem z papierem, zbladło, ja już go nie potrzebuję.

Nie jestem jedynym, który tu leży w ziemi, a tam na górze nic o tym nie wiedzą. Trzcina szemrze o mnie. Szepce, szeleści, migoce listowie, trawa, zarośla, jedno przez drugie. Zmarszczki na wodzie, wiatr. Nikt nie wie.

124

Pankraz Buchser

W naszej mieścinie był kiedyś młody chłopak, który nie uchodził akurat za rozgarniętego i też nim nie był i zauważony został dopiero wtedy gdy nagle doszedł do pełnoletności i dzięki spadkowi do dość dużego majątku. Różni ludzie nagle się obudzili i usiłowali naturalnie uszczknąć porządną porcję dla siebie z tego złotego placka. U tego słabo -rozgarniętego chłopca nie było to wcale takie trudne. Ale w końcu samym tym sępom sprawa przestała się wydawać bezpieczna. Znaleźli środki i spo­soby żeby się pozbyć tego już znacznie obłupionego głupka. Tak to urządzili że napędzili mu takiego stracha jakiego sami mieli. Chodziło o jakiś kawał nocnych rozrabiaków. Nic poważnego. Ale temu infantylnemu chłopakowi wystarczyło jeszcze tylko podszepnąć parę rzeczy za pomocą pogłosek a już go można było znakomi­cie podpuścić. Oczywiście on też chciał tej dziurze dać na swój sposób do wiwatu zanim wykorkuje. I rzeczywiście ni mniej ni więcej tylko wysadził w powietrze wyspę na jeziorze pod miastem i to z wielkim hukiem. Można rzec: Tak pięknie wyleciała w powietrze że to byłby doprawdy cud gdyby go przy tym nie rozerwało. O ile mi wiadomo cud się nie zdarzył. Ale mimo to lubię sobie wyobrażać co to by z nim dalej było gdyby jednak się uratował. Znałem go dobrze. Ze mną swojego czasu łowił nieraz z łodzi ryby gdy ja jeszcze łowiłem. Nie miałem wtedy jeszcze tej praktyki znachorskiej. Teraz łowi ryby już tylko Beck. Taki jeden stuknięty facet. Jest to typowe. Praktyka zna- chorska oficjalnie prowadzona nie saaby wtedy jeszcze tak dobrze. Tyle dolegliwostek co dziś nigdy jeszcze nie było.

Może wyjechał do Kanady. Było to w zwyczaju. Taka była moda. Może zamustrował. w Hamburgu albo w Rotterdamie i pływa sobie na jakimś frachtowcu po morzach jako takie zanieś-przynieś.

Miał jeszcze mimo wszystko o ile wiem ładny kawał grosza. Może do tej pory już wszystko wydał. Może został rybakiem na jakiejś wyspie w Zatoce Meksykańskiej. Może już dawno zapił się na śmierć. Może dotarł aż do

125

Rio i pcha po ulicach wózek z lodami albo sprzedaje smażone ryby czy rozprowadza pomiędzy ludzi kolę i mate. Może żyje w wielożeństwie jako kacyk pan małżo­nek na którejś z wysepek południowego Pacyfiku. Albo może jeszcze jako kawaler w południowej Francji.

Lubię sobie wyobrażać jak by to mogło z nim dalej być. Zapytuję karty i wahadło czy on w ogóle jeszcze żyje: I tak wahadło zaprzecza a karty mówią tak. Ale to nic nie znaczy. Im jestem starszy tym coraz mniej jasne wydają mi się jasne odpowiedzi. Za wiele tego pytania. Jestem już stary.

Krato

Widzę środkowe ostrze trójzęba i połyskującą na jego wierzchołku błyskawicę, zanim zgaśnie. Za nim we mgle zielone wzgórza, obie zielone wyspy, spokojną wodę pełną ryb, roi się od ryb.

Jak przez mgłę przesuwanie się chmur od wieczora do rana.

Nie pytano mnie, to był przywilej.

Kto zostawał, musiał zostać. Większość, prawie wszy­scy.

Kto odchodził, mógł odejść.

W południe daleko pod wzgórzami centrum świata.

Byłem taki wielki, że mogłem tylko pochylony przecho­dzić przez ich drzwi. Cezar nazywał się Tyberiuszem. Wygrywałem wszystkie walki, bo inaczej ta błyskawica nie mogłaby mnie oślepiać.

Widzę, jak rozbłyskuje to ostrze, widzę, jak rozbłyskuje. Za nim spokojną wodę i te obie zielone wyspy, i wzgórza, za każdym razem, gdy błyskanie gaśnie.

Musiałem wygrywać, jeśli chciałem żyć.

Byłoby mi wstyd umierać na oczach tylu łudzi. To ohydne upaść jak pijany na oczach wszystkich.

Chciałem twardo stać na nogach i wyjść bez potykania się i bez zataczania. Tak jest chlubnie.

126

Chlubnie wygrywałem, okrywając się sławą, wszystkie walki. Moje oczy widziały wszystko.

Widzę rozbłysk błyskawicy i jak ona gaśnie, wszystko. Krato widzi wszystko.

Moje nazwisko jest znane. Dawniej, nad jeziorem, nazywałem się Kilian.

Erna Richter-Eisenstein

Zabezpieczenie socjalnie nie jako cel, ale jako wafunek. Człowiek nie musi się obawiać, żeby to jasno i bez ogródek powiedzieć, że będzie musiał się prostytuować. Beethoven jako pucybut. Sterne jako prażalnik kasztanów. Gogol jako listonosz. Nie wiem. Bach jako rytownik nut. Na pewno. Van Gogh jako plakaciarz. Modigliani jako portrecista malujący porterty na poczekaniu w bistro na rogu. Brancusi i Giacometti jako pocieszyciele kobiet.

Prostytucja rozumiana jako przymus, że trzeba robić coś, co się rzadko kiedy tak naprawdę chce i czego się w gruncie rzeczy nie umie, co jednak robić się musi, bo trzeba zdobyć coś do jedzenia, jeśli nie chce się zdechnąć. Wiele robót, które się wykonuje, pociąga za sobą prosty­tuowanie się ich wykonawcy. Pytanie tylko, czy takie pra­ce musi się rzeczywiście wykonywać. Konieczność uszla­chetnia, robi z prostytucji ofiarę. Ofiara jest szlachetna.

Dawać pewność, że można będzie żyć. Możesz żyć. Ja cię ubieram, żywię, daję ci dach nad głową i łóżko, światło, wodę i ciepło. Napawa mnie to wstrętem, gardzę tobą i sobą, rób, co chcesz, ale rób teraz przede wszystkim to, co w gruncie rzeczy robić musisz, jako że jesteś właściwie muzykiem, malarzem, rzeźbiarzem. Nie jesteś ani prażal- nikiem, ani pucybutem, ani rytownikiem, ani listonoszem, ani naganiaczem. Ponieważ chcę ci pomóc być tym, czym właściwie jesteś, daję ci to, czego ci potrzeba, żebyś mógł być tym, czym już od dawna jesteś. Jestem twoją mece- naską (what a word!).

Cztery pokolenia wstecz moi przodkowie rozkręcili handel przędzą. Moja linia wygasa wraz ze mną, cho-

127

ciaż — ponieważ — urodziłam dwie córki, zamiast jednego syna i jedną córkę albo dwóch synów. Trzydzie­stoma procentami mojego majątku daję zabezpieczenie socjalne 7 artystom. Jest to najlepsze, co kiedykolwiek w życiu zrobiłam. Nie wiem, jak mogłam przeżyć 50 lat i czegoś takiego nie robić. Uważa się mnie za osobę lekko ekscentryczną. Gdyby jednak wszyscy bogaci ludzie byli na mój czy podobny sposób ekscentryczni, zaznaliby więcej szczęścia w tym swoim bogato-ubogim życiu i by­łoby więcej szczęścia i radości na ziemi. Ja sobie tym moim mecenatem nie kupuję niczego na pokaz. Prawie nikt o tym nie wie. Babcia bardzo lubi sztukę, powiadają. Tak. Babcia lubi nareszcie to, co zawsze uważała za rzecz oczywistą. „Zabezpieczenie socjalne” — co to za dziwne pojęcie w moich kołach. Jakże abstrakcyjne tutaj i jakże twarde niczym skórka chleba tam. Że piję, tak jest: piję! — to jeszcze nie powód, żeby mój mecenat (o rany!) stawiać pod znakiem zapytania (jak to za moimi plecami, co nie ulega najmniejszej wątpliwości, się robi). Pili oni zawsze wszyscy, i jeszcze piją, wszyscy Richterowie i wszyscy Eisensteinowie. Tylko wytworniej oczywiście. Ja zaś roz- smakowuję się obecnie w oszałamiającej pikanterii After shave i wody kolońskiej. Lepszej wódki niż ta cedrowo- zielona, lodowobłękitna, czysta jak spirytus nie znam, od kiedy przestałam pić whisky-koniak-wódkę-rum-mie- szanki-bimber.

Co oczywiście jest ekscentryczną przesadą. Ale babcia żyje, dzieciaczki! Żyje sobie nieźle, ta stara, zwariowana kwoka! Babcia ma w końcu jednak jeszcze szczęście w tym swoim życiu, nie tylko tę swoją przeklętą, wcale nie śmierdzącą kupę forsy, wy głupie łepki!

Katharina Sander

Świat nie jest oczywiście wcale smutny. Ten nasz świat natomiast z tymi swoimi problemami musi być jednak smutnym gnojarstwem. Każdy to wie. To co ci wiecznie

128

obłędnie zaharowani normalni idioci od pierwszej chwili wbijają ci do głowy z samego strachu przed życiem, to nic innego jak tylko to że ŚWIAT JEST SMUTNY. Ale oni mają przecież swoją pracę. W rzeczywistości są zastra- chani na śmierć. Mają te swoje kariery. Swoje rodziny. Swojego Pana Boga. Swojego złego diabła. Swoje kasy chorych. Swoje samochody. Swoje domy. Swoje wina. Swoje wódki. Swoje stowarzyszenia. Swoje dzieci. Swoje hobbys. Swoje kasy emerytalne. Swoją politykę. Swoje świństwa. Swoje wakacje. Swoje wolne wybory. Swoją telewizję. Swoją wiarę. Swoje telefony. Swoje książeczki oszczędnościowe. Swoje święte i nieświęte książki. Swoje wzorce. Swoje akcje i obligacje. Swoje odstraszające przykłady. Swój sport. Swoich bohaterów. Swoją sztukę. Swoją naturę. Swoją kulturę. Swoje małżeństwo. Swoją godność ludzką. Swoich dziesięć tysięcy idiotów. Jak to wszystko razem zliczysz to masz ten smutny świat. Ja się zaśmiałam na dom wariatów. Jestem jedyną normalną osobą. Miałam wtedy dziewiętnaście lat. Nie mogłam w kościele już dłużej strawić tej plugawej gadaniny naszego namaszczonego pomazańca-posłańca Pana. Roześmiałam się. W trakcie niedzielnej paplaniny zaczęłam się śmiać. Trzeba wiedzieć że co niedziela we wszystkich białych i na biało farbowanych państwach odbywają się najliczniejsze zebrania tych tumanionych tumanów w specjalnie do otumaniania narodu wzniesionych budowlach. Na ka­zalnicach zapienione gaduły a na dole chłepcące tę pianę paple. Miliony i miliony. Śmieszyło mnie to. Próbowali wypędzić ze mnie tego złego ducha śmiechu „złego ducha śmiechu”. Zaklinali go. Z czasem przestało to być dla mnie zabawne i przestałam się śmiać. Dopuściłam do głosu „złego ducha”. I tak zakwalifikowałam się do domu wariatów. Było to osiemnaście miesięcy temu. Od trzech tygodni jestem na wolności. Jeśli wetknie mi pan jeszcze jedną dychę napiszę panu jeszcze jedną stronę. Za setę mógłby pan mieć ode mnie różnych takich historyjek na całą książkę. Teraz będę przez parę dni jeszcze tutaj ale potem spływam.

Trawa — nie chcę mówić o tych dwóch tuzinach rodza­jów ani o tych wszystkich mchach i ziołach (niedźwiedzi czosnek, widłak et cetera) w niej i na obrzeżach, ani

o tych najrozmaitszych porostach na pniach drzew i ka­mieniach — rośnie w alei na kopczykach pod drzewami (12 świerków pospolitych /Picea excelsa/, 14 jesionów /Fraximus excelsior/, 5 orzechów /Juglaus nigra/, 16 lip /Tilia platyphyllos et grandi folia/, 3 kasztany jadalne /Castanea vesca albo sativa/, ponad 50 kasztanów zwy­czajnych /Aesculus hippocastanum/, 12 cisów /Taxus eubaccata, prawdziwe czerwone/, kilka buków /Buxus semper vivens/) i rośnie także pomiędzy różnymi krze­wami i w zaroślach (spośród których wymienię tylko: czarny bez /Sambucus nigra/, orzech laskowy /Corylus avellana/, forsycję, czyli złotokrzew /Forsythia suspen­sa/). Koszę pod drzewami i między krzakami tę rosnącą tam trawę i noszę ją danielom /Dama dama/ w wielkim parku zwierzyny płowej na północnym zboczu wzgórza zamkowego poniżej placu wysadzanego lipami. Pochodzę ze starej tutejszej rodziny mieszczańskiej. Jestem jej ostatnim męskim potomkiem. Na mnie wygasa generacja, która by mogła kontynuować ten ród.

Moje obie siostry są już po sześćdziesiątce, ale utrzy­mują wszystko w najlepszym porządku. Niezawodne i punktualne.

Z czasów szkolnych pamiętam jeszcze dobrze poezje Schillera. Nurka. Dzwon (który zresztą w tym wierszu nie dzwoni, jako że jest bez serca) oraz wiele miejsc z Wilhelma Telia. .

Dla dzieci jestem zawsze gotów przerwać tę pracę przy trawie w alei i recytować te wiersze. Jest to o wiele więcej warte niż umieć na pamięć pół rozkładu jazdy czy inne bzdury.

W zimie chodziłem do lasu. W las, jak mówią leśniczo­wie i mieszkańcy okolic zalesionych. Do pracy przy drzewie. Teraz już od lat tam nie chodzę. Te czasy minęły. Jest dużo trawy, i oni marnie płacą. Moje obie siostry

dobrze gotują. Leśniczowie to zarozumialcy, chociaż z przyjemnością byłbym leśniczym.

August Meił

Moje usiłowania, żeby z zawodu nauczyciela wydobyć dla dobra młodzieży szkolnej to, co najlepsze, gdy wkładałem w to wszystko, na co mnie tylko było stać, te trwające dziesiątki lat usiłowania. Dopóki nie zaczęły mi się zwi- dywać jaszczurki, zielone, niebieskie, koloru ochry, naj­pierw jaszczurki we śnie, we śnie dobywającym się jakby z głębi amfibii,przerażające, bo nie mogłem tym kolorową łuską pokrytym, obrzydliwym zwierzakom ujść, a tym bardziej tej głębi, z której one kipiały jak pęcherzyki gazu z mulistych stawów Islandii. Choć się stale starałem być najlepszym nauczycielem w szkole, najlepszym nauczycie­lem w mieście, w powiecie. Panna nazywała się Dora Egger i była niebywałej, porażającej wprost urody, oto dlaczego moje przerażenie było takie straszne, czarne i tępe, potężny cios w brzuch, gdy mnie zaprowadziła przed to swoje herbarium, bo było ono zamieszkane przez moje jaszczurki. Moje zmory senne nie mogły przeto na dłuższą metę pozostać nie ujawnione, zwłaszcza to moje gwałtowne przerażenie, połączone z odrazą i jej wołaniem

o pomoc, nie mogło pozostać nie zauważone, jakkolwiek wzdrygając się i sztywny jak szkło zmuszałem się, żeby te określane przez nią uprzednio jako szczególnie niewinne, ba, miłe jaszczurki dotknąć koniuszkami palców, przynaj­mniej choć jedną. Do mojego przedwczesnego przejścia na emeryturę mogła przyczynić się też i ta łagodząca okolicz­ność, że panna Dora Eggerówna z początku odpowiadała jak gdyby na to moje przerażenie tylko tą swoją niesłycha­nie oszałamiającą urodą i głośniejszym śmiechem. Moje usiłowania, żeby z mego zawodu, który był powołaniem, uczynić coś możliwie najdoskonalszego i temu powołaniu poświęcić przez wszystkie te lata wypełnione pracą nawet ewentualne życie rodzinne w poważnym stylu mieszczań­skim, też mogły się do tego przyczynić. Muszę z wielkim 9* 131

ubolewaniem prosić o wybaczenie, że nie mogę nie mówić

o tym wiecznym towarzystwie jaszczurek. Panna Dora Eggerówna niestety się wyprowadziła, jak przypuszczani zirytowana tą moją nieudaną próbą wyzwolenia się z tego. Nie brak było przecież obopólnego zrozumienia, zwłasz­cza że ja, jak tu cały czas było podkreślane, niezwykle się starałem i o ile mi wiadomo, w niczym nie zawiniłem. Jaszczurki mnożą, odkąd jestem sam, z trojgiem albo z czworgiem oczu, te swoje natrętne, żółwie pyski i źrenice tak strasznie głębokie.

Helene Spring

Kiedy mnie z wielką torbą skórzaną wysyłali na groblę na jeziorze jako przydatną osobę i w mieście po drugiej stronie przychodzą dzieci i wołają piękna Heleno i stały naokoło mnie one wiedziały że na imię mi Helena ale że nazywałam się właściwie Helene Spring nie wiedzą tylko kierowniczka zakładu i siostra Agnes i siostra Rita one mówiły piękna Heleno zatańcz wtedy tę wielką torbę z chlebem powszednim daj nam dzisiaj dla zakładu gdzie ja jako przydatna osoba odstawiałam tę wielką torbę skó­rzaną wtedy tańczę ale tylko trzy razy naokoło a one się śmiały i mówią piękna Heleno tańcz i ja tańczyłam to było piękne a one się śmiały i ja t'eż ale potem ten ból głowy coraz większy więc mnie już nigdy więcej nie posyłały na groblę na jeziorze do piekarza Wecka27 z tą wielką skórzaną torbą tylko muszę brać tabletki białe gorzkie popijać wodą nie mogę nagle już normalnie chodzić tylko ciągle jeszcze na krześle z wełnianymi kocami przy tylnym oknie wychodzącym na jezioro wzgórza zielone a w zimie białe i przede mną woda jeziora i kaczki statki też na wodzie i przejeżdżają przede mną te wielkie barki przez cały rok nawet w zimie lód i białe ale woda i te wielkie barki takie duże że mogłabym na nich tańczyć gdyby te wielkie barki nie były pełne gór piachu czy kamieni już

nigdy więcej nie tańczyłam ale nie byłam taka piękna jak dzieci zawsze wołały tylko gorzkie tabletki na ból głowy zawsze pięć białych rano pięć po południu białe wieczo­rem i nigdy nie mogę spać nawet w nocy nigdy w dzień i w nocy zawsze te dźwięki zawsze w głowie nie muzyka moje twarde zęby i skóra i kości moje paznokcie w łóżku coraz zimniejsze i od dołu w górę w nogach powoli brzuch już całkiem zimny.

Kurt Nef

Byłem najlepszym gimnastykiem, jakiego miejski związek gimnastyczny kiedykolwiek miał. W wieku lat dziewię­ciu dostałem się do'tego związku przez mojego ojca, który od młodych lat był gimnastykiem i sportowcem. Uprawiałem lekkoatletykę i oprócz tego gimnastykę arty­styczną. W wieku lat szesnastu wszedłem do drużyny gimnastyków. Musiałem się zdecydować na gimnastykę artystyczną albo na lekkoatletykę.

Naukę zawodu ukończyłem w sklepie nasion u mojego ojca i miałem dlatego zawsze wystarczającą ilość czasu na trening. Bardzo szybko robiłem postępy. W wieku lat osiemnastu byłem już w reprezentacji juniorów i awan­sowałem do mojego pierwszego spotkania w zawodach czterech krajów28. Szczególnie mocny byłem w zapasach, na poręczach i na koniu.

Jeden z przyjaciół mojego ojca z czasów młodości był złotnikiem. Miał sklep w Bazylei. Mniej więcej raz na rok wzajemnie się odwiedzali. Trzech kolegów i ja postanowi­liśmy pójść na ów słynny bazylejski karnawał. Po karna­wałowej pobudce29, gdy się zrobiło jasno i mieliśmy już za

sobą bazylejską zalewajkę i parę piw, natknęliśmy się w pobliżu rynku dość przypadkowo na przebudowany ostatnio sklep tego przyjaciela. Ja już się przedtem za nim rozglądałem, ale nie wiedziałem czy zapomniałem, że jest nowocześnie przebudowany. Poza tym było jeszcze cie­mno, musiałem go przeoczyć.

Sklep był wbrew oczekiwaniom oświetlony i otwarty. Ujrzałem przyjaciela mojego ojca, jak coś w nim robi. Ale kto akurat przed południem po karnawałowej pobudce będzie kupował biżuterię! Ktoś z nas powiedział: „Gang­ster!” Bo w ubiegłym tygodniu były w Bazylei dwa bandyckie napady z bronią w ręku. Czytało się o tym w gazetach. Gdyśmy wchodzili do sklepu, powiedziałem przeto dla żartu: „Ręce do góry i nogi za pas!” Sklep był pusty. Przyjaciel ojca drgnął i wlepił we mnie oczy, sięgnął przy tym do szuflady czy na półkę, wyrwał stamtąd rękę i strzelił. Ujrzałem żółty błysk i poczułem uderzenie w szyję i upadłem. Na podłodze był gładki, pilśniowy, ciemnozielony dywan. Przez chwilę widziałem z ukosa nad sobą twarz przyjaciela mojego ojca. Był śmiertelnie blady i wciąż coś wołał.

H. C. Erlicker

Skoro żyję w zadowoleniu i dostatku, nie mam potrzeby wymyślać sobie Boga, który byłby dla mnie łaskawy i źle się obchodził z moimi wrogami, a także trzymał ze mną, gdy ogień od pioruna strawi mi plony albo grad wybije mi pola, winnice i ogrody oliwne czy lew rozpędzi moje stada, a wilk rozerwie mi owce. Bóg, którego sobie stworzę, musi mi sam dostarczyć surowca, z którego go sobie ugniotę. Wkupić się musi u mnie od samego początku dobrymi uczynkami, które wyświadczy mnie i mojej czeladzi, dopiero wtedy może coś z nas być. Takiego Boga, który mi czyni zło i stawia wymagania, ja nie potrzebuję, życzę go moim wrogom jako diabła na kark.

Ale: Weselcie się, ludzie! Czego chcecie? Miejcie wszy­stko gdzieś. Nie zadręczajcie się tą ciężką od wzdychań

134

atmosferą. Narzekających śmierdzieli jest zawsze aż nad­to, we mnie budzą wstręt. Powinni raz wreszcie wszystko wyczkać, wypierdzieć i skończyć na jakiś czas z tym smrodem. Może będzie im wtedy lżej. Może wówczas zauważą, że najłatwiej jest, jak się wszystko bierze lekko.

Dawniej zjawiał się w cyrku w takim wypadku koń i opowiadał dowcipy, był to najlepszy numer i najdowcip­niejszy dowcip. Aż potem pojawił się wielbłąd, który znał lepsze dowcipy, był to najlepszy supernumer i najdowcip­niejszy superdowcip.

Dawniej wędrowałem z moją bimbrownią na kółkach przez sześć miesięcy w roku od zagrody do zagrody. Wędrowny gorzelnik, wynajmujący się bimbrownik. Te­raz obskakuję je w pięć tygodni, ale mój samogon wciąż jeszcze rozłoży każdego inspektora. Moja żona prowadzi sama w tym czasie gospodarstwo. Była to kiedyś wiejska gospoda obrośnięta winem, z ogródkiem na piwo. Teraz stoi ta knajpa na słonecznym placyku miejskim. Wybudo­wali tam nawet nowy kościół, stara kaplica była im nagle za mała. Przychodzi do mnie ksiądz, jakiś nowicjusz Proszę o ofiarę na budowę kościoła, tuzin cegiełek dziesięć franków, za setkę dwanaście tuzinów.

Ale pan przecież wcale nie potrzebuje cegieł, pan buduje przecież z betonu, panie ksiądz.

Taki jest zwyczaj, mówi jego wielebność. A doktor Torenstein ufundował sygnaturkę, już jest zamówiona.

Gdybym się nazywał Torenstein, to też bym ufundował dzwon, żałobny, skoro mnie już pan pyta, tak jest. Na podzwonne dla ofiar błędnych diagnoz. Na podzwonne dla błędów w sztuce lekarskiej. Co kosztuje taka sygna­turka?

Jaśnie przewielebny mówi: Trzydzieści tysięcy.

Odpowiadam: Ode mnie mógłby pan mieć sześćdziesiąt tysięcy.

Naprawdę?

Tak. Ale tylko wtedy, jeśli pan rozbierze tę rozpoczętą budowlę i nie będzie nam tu już więcej wyjeżdżał z tymi starymi pasterskimi gadkami owczarzy z wioski Betlejem i jej okolicy. Kiedyś przecież, w dwa tysiące latek po nich, powinno chyba nawet księdzu zaświtać w głowie coś takiego jak małe światełko, nie? A wtedy powinien mieć

135

przynajmniej na tyle pomyślunku, żeby dać sobie spokój z tymi starociami.

Robi takie oczy, Analfabetagammadelta. Petrus ryba w sieci.

Dać sobie spokój ze starociami, tak jest. Zarabiać pieniądze jakimś lepszym błazeństwem. Albo uczciwą pracą. Dawniej w cyrku występował koń, najdowcipniej­szy koń świata. Ten zarabiał na swój obrok. Można było się uśmiać. Jeśli człowiek może się uśmiać, to przynajmniej coś ma za swoje pieniądze i coś z życia.

Kościół został wybetonowany aż pod samo niebo. Sygnaturka pogrzebowa doktora bimboli beztrosko po chrześcijańsku nie z tej ziemi. Ksiądz teraz to imponujący wywijas z kropidłem od święconej wody, sprawiedliwy Jakub to opypłana sierota wobec niego. Najwięksi dra­maturdzy toż to zwykli naiwniacy w porównaniu z tymi intonatorami w kościele katolickim. Jego przewielebność nie musi już nad niczym łamać sobie ¿owy.

To jest kraj, jak babcię kocham! Co oni z niego zrobili i ciągle jeszcze robią! Najlepsze jest to, co było pierwej. Dopóki nie przyszedł ten przeklęty wielbłąd.

Ale weselmy się. Możesz być wesoły dopóty, dopóki ci wesoło. Bzdura na bzdurze i bzdurą pogania. Wiosna na całego, ludzie! Condommes, brzuchy, wózki z dziećmi. Podwójnie sprawdzone. Potrójna trójcogwarancja. Bliź­nięta. Trojaczki. Lato jesień zima. I miejmy nadzieję, że znowu.

Adam widział w raju pewne zwierzę, jak się wymyka i jak jednym susem wypada na wolność, i tyle je widziano. Co to była jednak za przebiegła bestia! Niech żyje ten nagły diabelski sus!

Monika Schnellmann

Rozgarnięta to ona nie była, nieszczególnie rozgarnięta, ale zdrowa. Umiała liczyć na użytek domowy, to w pełni wystarczało. Utrzymywała porządek, dbała o ojca, póź-

136

niej jeszcze także o teścia i o dzieci. Jej dzieci to grzeczne dzieci.

Do roboty była chętna. Jej mąż był stolarzem, mistrzem. Interes szedł raz lepiej, raz gorzej. Kłopotów nigdy nie brak. Ona pracowała. Niech sobie inni mądrze gadają. Teść umarł najpierw: Ojciec zmarł jej w pięć lat później. W jej rodzinie mężczyźni dożywają starości. Teraz dwaj starsi synowie są już w interesie. Interes znowu idzie dobrze. Starsza córka jest zaręczona, młodsza w Anglii. Starsi synowie są żonaci. Synowym na imię Annemarie i Claire. Dzieci jeszcze nie mają. Młodszy syn chce studiować, jeszcze chodzi do szkoły.

Przyjęto w dom pracownicę, która razem z Claire prowadzi biuro, a z Annemarie dom. Jest pracowita. Bardzo się przydaje. Potrzebnajest taka osoba, gdy matki nagle zabraknie.

Utonęłam w jeziorze. W lecie, pewnego letniego popo­łudnia. Ciągle jeszcze mnie szukają w górnym jeziorze, na odcinku Stampfu30, gdzie wydobywają żwir. Szukają mnie tam, gdzie pracuje czerparka, przeszukują wszystkie wyba- growane doły. Ale ja już od dawna jestem w zatoce. W ład­nej, miękkiej niecce. Prądu już nie czuję. Ani fal i sztormów. Dają sobie radę beze mnie. Dają sobie radę bez niej.

Marie Fries

Salve Maria. Jak leci?

O, nie pytąj. Człowiek musi być zadowolony.

Czy ciągle jeszcze boisz się po nocach? Nie, teraz już chyba nie.

Nie. Tylko troszeczkę. Czasami. Wilk już nie przy­chodzi co noc. '

Co za wilk?

Wilk. Siedzi w mojej lewej piersi. Trzeba wściekłym psom okręcić wokół szyi cienki stalowy drut i je powy­wieszać. Przyjemnie na to popatrzeć.

Ach! Czy nie mogłabyś mi tego jakoś bliżej wytłuma­czyć?

W prawej piersi mam zimnego żuka. Lodowatego żuka. On potrafi przepełznąć z piersi na brzuch. Pełznie zimny. Pełznie mi wszędzie i zimny jak lód między nogi. Sutka robi się twarda, sutka mojej prawej piersi. Tak jest. Czemu nie mówisz dalej?

Chciałabym rozpiąć ci rozporek i popatrzeć, jak się czują twoje jaja. Zna się przecież tych lepszych ludzi, którzy córkę i syna ukrywają daleko za granicą, bo to ćpuny.

Czemu ty teraz sobie o tym przypomniałaś?

Te biedne dziewuchy muszą się puszczać, żeby móc sobie codziennie kupować tę truciznę. Chętnie bym też sobie popatrzyła, czy twój kutas ładnie w meszku stoi. Co ty nie powiesz! I co jeszcze?

W dziesięć minut znaleźć się w Bizancjum. Podrywać na bazarze w Bizancjum forsiastych facetów i wszystko sobie kupować, co zechcę.

Byłaś już kiedyś w Bizancjum?

Nie. Ale w Sewilli, w Kartaginie, w Tarragonie, w Ge­nui, w Wiedniu. Dwa raży w Amsterdamie i w Hamburgu. Często pełznie ten zimny żuk z piersi na brzuch? Czasami lezie mi przez ramię i przez plecy w dół. Czemu chcesz to wiedzieć?

Jeszcze nigdy nie słyszałem o takim żuku.

Co to się dzieje z tymi młodymi ludźmi? Zawsze gdy widzę młodych ludzi, mają znudzone miny. A oni są przecież młodzi i żyją. Ja jestem już stara i pomarszczona. Mam zmarszczki wszędzie.

Ty też żyjesz, Mario.

Tak, ale mam zmarszczki wszędzie. Na twarzy i wszę­dzie. Ty wiesz już gdzie. My jesteśmy w wieku zmarszczek. Fafle sromowe to zabawne wyrażenie. Jebał je pies, niech łysieją. Wolę się śmiać.

Masz rację, Mario.

Ja nie wiem. Ale mimo to wolę się śmiać. Ty nie?

Ależ tak, Mario. Nie ma nic przyjemniejszego jak śmiać się.

Tylko troszeczkę. Zajrzeć ci w rozporek.

Chciałabyś, co, Mario? m

Tak. I na twoim kutasie pojechać do Bizancjum i przez bazar.

Ja wiem, że to się nie da zrobić, ale się nad tym zastanowię.

Cwaniak jesteś. Wio! Wio!

Joseph Lauterbach

Gdy się jest poważanym człowiekiem i ma się dobrze prosperujący sklep i sześcioro dzieci i najmłodsze jest córką nie ma jeszcze nawet siedemnastu lat i się po pracy wieczorami gdzieś potajemnie włóczy a teraz latem aż do nocy, to może to człowieka doprowadzić do wściekłości, to może to człowiekowi serce 'Zrujnować. „Kurwa”! wrzasnąłem na nią, tak bardzo mi już to wszystko dokuczyło i doprowadziło do wybuchów wściekłości.

16 sierpnia zwaliło mnie z nóg. Stara historia. Serce.

Karetka pogotowia. Szpital.

Ale to jest nie do wytrzymania. Nie mogę tu tak wciąż leżeć jak kloc, a tam w domu wszystko schodzi na psy i tonie w bałaganie. Jak nie ma w sklepie szefa firmy, zaufanie klienteli narażorie jest na szwank. Zaopatrują się u mnie rzemieślnicy, prowadzę sklep żelazny, rzemieślnicy mają wyczucie, szybko spostrzegają, że brak jest energicz­nego kierownictwa, bez którego w takim pierwszorzęd­nym sklepie nigdy dobrze się nie dzieje. Zresztą u moich synów także na razie jeszcze nie.

18. zażądałem lekarza naczelnego. Mówię mu jasno i wyraźnie, że ja tak tego nie wytrzymam.

Wykluczone!” powiedział. Ale musiał mnie źle zrozu­mieć albo kiepsko mnie znać. Ja zaczynałem jako skromny ekspedient, a teraz po dziesiątkach lat pracy własny sklep. Stałem się kimś, dokonałem czegoś, nie muszę się wcale swoją własnością zbytnio przechwalać. Item, nie pozwolę się w każdym razie przez takiego lekarza naczelnego objeżdżać. Jeszcze długo nie, nawet jeżeli mam za wysokie ciśnienie i uszkodzone serce i czort wie, jakie jeszcze

139

obrazy choroby. Oni są w stanie zrobić ze mnie w tym szpitalu raz dwa i zrobią śmiertelnie chorego starca. Po co jest się właściwie prywatnym pacjentem z takimi opłatami na kasę chorych, że aż włosy siwieją!

Na pańską odpowiedzialność!” powiedział.

Mówię mu, że jeżeli chce, może to mieć nawet na piśmie. Zabrała mnie moja żona i dwóch najstarszych synów. A więc we trójkę. Dlaczego od razu sklepu nie zamknąć, żeby zabrać mnie mogło to całe towarzystwo!

Po południu zrobiło mi się słabo. Natychmiast drzwi na klucz i do łóżka. Zawołali doktora Torensteina, to nasz lekarz domowy. Ale przyszedł za późno.

Cornelia Galloni-Zaugg

Co pan sobie myśli jakie ma pan prawo wypytywać ludzi. Ale co do mnie to już pan trafił pod właściwy adres. Ja wiem kto z kim się gzi, nigdy by pan nie uwierzył jak się tak na ludzi patrzy. Ale człowiek wie swoje. Ja i mój mąż pobraliśmy się przed dziesięcioma laty, on pracuje jako spawacz u swojego kuzyna, mamy dwóch chłopców, od tamtej pory jestem tutaj i wiem wszystko. Mam bowiem ten szósty i siódmy zmysł, który się u mnie rozwinął po pierwszym dziecku jak przewidziałam ten wielki pożar fabryki tworzyw sztucznych na trzy dni przedtem i sama nie mogłam w to uwierzyć. Dobrze to wie paru ludzi z tych lepszych państwa, mają się oni mocno przede mną na baczności. Pewni lepsi państwo już wiedzą, że ja wiem o nich i o ich chodach wszystko. Mogłabym tu wyliczyć wszystkie świństwa i jak jeden drugiego kantuje i takie różne rzeczy i sprawki. Gdyby się o tym dowiedziano, szlag by ich trafił. Prosty porządny człowiek nie ma przecież o tym pojęcia co to się nie wyrabia i nawet nie przypuszcza jak to mu się na grzbiecie tańczy. Po prostu by nie uwierzył. To nasze lepsze państwo nie na darmo jest lepszym państwem, ja to panu powiadam. Ich musi pan popytać, to jest coś dla pana, nie my. Do nich musi się pan

pofatygować i grzecznie z nimi porozmawiać. Wcale bym się tym nie zdziwiła co by tam wyszło na jaw. Nas i tak nikt

o nic nie pyta a jeżeli to tylko pro forma, to tylko tak wygląda. Ja wiem z której strony trzeba na to lepsze państwo popatrzeć, mianowicie od tyłu a nie od frontu. Od frontu nic nie widać, dlatego najchętniej codziennie by cię opieprzali. Więcej nie muszę już panu mówić, ja też potrafię trzymać język za zębami.

Vera H'áfelin

Z okna w pokoju przy dtzwiach wejściowych widać w dole na wskos Zürcherstrasse i światło regulujące ruch, po włosku „semáforo”. Za tym światłem jest wielkie skrzyżowanie, gdzie dawniej był Stadthofjplatz. Stara słynna Droga Wenecka z północnych Włoch przez prze­łęcze Bündnerlandu do Zurychu, Bazylei, Sztrasburga, Moguncji, Frankfurtu, Kolonii i do Flandrii tędy właśnie przebiegała. Dziś zbiegają się tu drogi z Churu, Glarusu i Sankt Gallen, ze Schwyzu i Lucerny, z Schaffhausenu, Zurychu, Winterthuru, Bazylei. Przed tym światłem, które ja widzę z okna, musi się teraz ciągle zatrzymywać cały ruch Zurychu i południowych Niemiec. Czerwony człowieczek na semaforze robi najpierw skok w dół i jest teraz żółty, potem skacze znowu i jest na dole, i jest zielony i idzie, przechodnie mogą tera? przejść przez jezdnię. Po drugiej stronie stoi słup ogłoszeniowy. Przy tym oknie lubię sLdzieć najbardziej. Dawniej liczyłam czasami ludzi i samochody. Można się zakładać o to, ile ludzi przejdzie pt&Z ulicę. W którym kierunku pójdą. Czy więcej kobiet niż mężczyzn. Ile samochodów skieruje się na groblę na jeziorze i następnie na autostradę. Ile skręci w Sankt Galler Strasse. Ale powoli zaczęło mi to przeszkadzać. Ciągle się to zmieniało i nie prowadziło do niczego. Wiele ludzi nie potrafi spokojnie przejść przez ulicę, tylko biegną, chociaż ten człowieczek wystarczająco długo jest zielony. W Nowym Jorku nazywa się to „walk” albo

141

don’t walk”. Niestety nigdy nie mogłam pojechać do Ameryki, za to często do Francji i Włoch, dawniej. Zawsze chętnie podróżowałam, gdy sobie dosyć zaoszczędziłam. We Włoszech nazywało się to „avanti” i „alt” albo „stop”, ale to było to samo. Lubiłam przebywać w tych krajach. W lecie ludzie są tu najładniejsi, trochę włoscy, o wiele weselsi, nawet ci starsi. Żeby tak być jeszcze młodą i nie chorą. Latem tak dużo nie czytam jak zwykle. Wyglądam oknem i chętnie podeszłabym bliżej i popatrzyła na te twarze z bliska.

Oskar Lenzinger

Brygadzista nazywa się Lenzinger, tym brygadzistą jestem ja, Lenzinger Oskar, lat 55, z żoną i dwojgiem dzieci, Rolf i Elsa, w wieku lat 24 i 19.

Ledischiff jest to barka na Jeziorze Zurychskim, na­dająca się szczególnie do transportu żwiru i piasku. Nic innego nie ma w dzisiejszych czasach do transportowania, tylko niekiedy to, co się wykopie, w zależności od tego, ile się buduje, zwłaszcza w kierunku dolnego brzegu jeziora. Dawniej prawie wszystkie towary przewożono jeziorem. Drogi wodne były od dawna najtańsze.

Ja byłem na statkach pięć lat, z początku, potem się ożeniłem i jednocześnie przeniosłem się do przeładunku. Moja żona tak wolała.

Na przeładunku załadowuje się statki i rozładowuje, już wtedy rzadko ręcznie, tylko czerparkami, jak częścio­wo nawet jeszcze dziś. Barki mogą zabierać bardzo ciężki ładunek, do 600 ton materiału. Wówczas kadłub statku zanurzony jest w jeziorze ponad trzy metry, aż do górnej linii, ponad powierzchnię wody wystaje już tylko płaski pokład ładowni. Przy przesypywaniu ładunku powstają czasami próżnie, czyli dziury w usypiskach. Te próżnie są niebezpieczne, gdy człowiek musi na te kupy piachu wejść, żeby przesunąć ruchomy przenośnik taśmowy. Wówczas te próżnie mogą się zapaść, wszystkim o tym wiadomo,

| 142

I niebezpieczeństwo to jest znane, trzeba uważać, bo wy- I starczy tylko mała nieostrożność. Mnie się ona niestety I przytrafiła, gdy kogoś zastępowałem, bo wchodzenie na te I góry «piachu nie jest moją właściwą pracą. Ale brygadzista I ponosi odpowiedzialność za całość, musi baczyć na to, I żeby praca szła, żeby przeładunek posuwał się naprzód.

Chętnie bym sobie jeszcze z dziesięć, dwadzieścia latek I pożył. Zawsze cieszyłem się życiem i bez wielkich prze- I chwałek na życie mi starczało, lubiłem sobie coś dobrego I wypić i zjeść do tego kawałek ryby. Praca zdaje się jest

I konieczna, ale parę innych rzeczy też. Naprawdę chętnie

I bym sobie jeszcze pożył, utopiłem się jednak w piasku,

I dosłownie. Wchodzę na taką wielką kupę i myślę sobie:

I Ostrożnie! Tam może.być dziura! A tu piach już się pode

I mną zapada i zjeżdżam w dół.

Tak to bywa, pożal się Boże, i on prawdopodobnie wie

I czemu, bo ja nie wiem.

Aloys Torenstein

Jest to niezmiernie gorzki tragizm życia sumiennego odpowiedzialnego chrześcijanina i lekarza, który stale bronił życia i tylko życia i przede wszystkim życia i nie­zbywalnego prawa do życia wszystkimi siłami swej osobo­wości, swej duszy, swego prawa do szacunku i godności, najbardziej gorzkim i najboleśniejszym tragizmem takiego życia jest nie cudza, lecz własna słabość, popełnienie przez siebie samego błędu, błędna postawa, zdrada wobec samego siebie. Całkowite sprawienie zawodu sobie, Bogu, ludzkości.

Jakby mnie diabeł majtnął ogonem, dałem się po dwudziestu czterech latach wierności małżeńskiej namó­wić w chwili słabości do hańby i nierządu. Bez potrzeby, nie myśląc o tym, co będzie potem, opętany, straciwszy rozum, w naiwnej, że tak powiem, niewinności. Inni powiedzą: w całkowitym zidioceniu. Zdumiał z lubież- ności.

A potem wszystko się zawaliło. Same opary mgły płynęły wokół mnie, gdzie tylko spojrzałem. Jak we śnie podjąłem się spędzenia płodu. Żyłem odtąd jak we śnie. jeden z moich przyjaciół, którego wielką troskę o moją osobę mogę pokornie uważać od tej pory już nie za przyjaźń, lecz tylko za chłoszczącą pogardę, po długiej rozmowie, w której więcej milczeliśmy niż mówiliśmy, uporządkował, jak to się mówi, wszystkie inne sprawy. Świat jeszcze nic nie wie. Ale ja jestem wykończony. Nie jestem chory, jak moja żona często przypuszcza. Nie jest to także przepracowanie czy reakcja na pogodę. Żyję i praktykuję jak zawsze: z całym zrozumieniem i wyczu­ciem. A przy tym jestem w zupełnej rozsypce. Nie ma we mnie siły wewnętrznej. Jeśli przeoczę w czaszce trupa znajdujący się tam gwóźdź, nie uważam teraz tego ani za dobre, ani za złe. Maltretowane dzieci leczę tak, jakby to były dzieci, które uległy nieszczęśliwemu wypadkowi. Nie ważę się ani pytać, ani powiedzieć coś jeszcze poza tym. Jestem skazany na milczenie, bo inaczej musiałbym uciec z domu i krzyczeć albo się podpalić. Już nie wierzę, wiem, że jestem potępiony.

Georg Landenberg

Przed kościołami i w kościołach można się natknąć na płyty grobowe w posadzce. Ludzie je obchodzą, bo pod taką płytą leży umarły człowiek. Ale czas nad nimi przemija, coraz mniej stóp się zatrzymuje, coraz więcej depce po tym, kamień, napis, obraz się zaciera. Żywi przychodzą i depcą po umarłych.

Ja leżę pod asfaltem. Nade mną toczą się koła.

We wtorek zapustny 1669 roku wieczorem po dziesiątej przyłapał mnie u swojej żony kowal, chłop bezrolny, wyrobnik Thummysen z Jony, i udusił, chociaż byłem o wiele wyższego stanu i on mógł doprowadzić się do zguby na szubienicy, gdyby jego żona przez następne osiem lat nie trzymała gęby na kłódkę. Potem umarła.

144

Mnie Thummysen zakopał jeszcze przed północą w fosie na południe od murów miasta. Ciągle jeszcze była zima i w fosie było trochę wody, na niej cal lodu. Przykrył mnie kamieniami i śmieciem. Nikt nie zwrócił na niego uwagi, był to pomylony świat, wszyscy pili i wrzeszczeli, żarli i rzygali bez miary przed popielcem.

Tak zniknąłem. Nigdy mnie nie znaleziono.

Ów kowal wyrobnik dożył lat 71, anno 1704, jesienią, pochowano go na cmentarzu za miejskim kościołem po chrześcijańsku. Moja żona przeżyła mnie o 24 lata. Czas jest bez znaczenia.

Leżę w fosie. Nikt o tym nie wie. Nasypano na mnie śmieci i kamieni.

Ja, Georg Landenberg, kupiec, mieszczanin, rajca, małżonek, ojciec rodziny, uduszony w morderczej złości przez wyrobnika Thummysena i zakopany haniebnie niecałe siedemdziesiąt kroków od mojego domu jak zdechły pies.

Hans Thalmann

Było to już dawno temu, ale dobrze jeszcze pamiętam pewne śmieszne zdarzenie, które co prawda wtedy nie " było wcale takie śmieszne. W jakiś sposób zaciąłem się w , prawą rękę i dlatego miałem na niej opatrunek. Spostrzegł go nauczyciel i zaczął się dopytywać, jak to się stało. Wiedzieliśmy, że był to człowiek dość skomplikowany, dlatego chciałem mu podać jakąś zwykłą przyczynę. Powiedziałem, że stało się to przy krajaniu chleba.

Wtedy rzekł: Ale ty piszesz przecież prawą ręką, jesteś więc praworęczny. Jako praworęczny bierzesz przeto przy krajaniu chleba nóż w prawą rękę, nie możesz więc wcale zaciąć się w tę rękę. Pokaż mi to!

Krótko mówiąc, z powodu tego głupiego skaleczenia zrobił się w końcu cały cyrk. On już od dawna miał mnie na oku, wyrzucił mnie nawet za drzwi, a później dostałem ni mniej ni więcej tylko od inspektora naganę za Iekcewa-

żenie i okłamanie członka ciała pedagogicznego. Na do­datek ten nauczyciel w parę lat później za jakieś nieoby- czajne sprawki sam wyleciał. Był zbyt niezdarny, żeby coś takiego zatuszować. Napisała mi o tym moja matka, byłem wtedy świeżo po technikum wysłany do Francji i Anglii, żeby uczyć się za granicą, jak to się u nas mówi.

To wszystko, jak powiedziałem, było już dawno temu, ale takie wspomnienia w człowieku pozostają. Przede wszystkim dobrze jeszcze pamiętam ten niebywały cyrk, jaki ów na wpół zwariowany nauczyciel urządził. Mie­liśmy z nim geometrię i algebrę. Mój ojciec, który był w męskim chórze, rozmawiał z przyjaciółmi z partii, żeby cała ta sprawa nie stała się jeszcze bardziej śmieszna. Ale dowcip polega na tym, że ja dziś już sam nie wiem, w jaki sposób się w tę prawą rękę zaciąłem.

O życiu w ogóle mogę powiedzieć, że prawie wszyscy ludzie robią się z czasem wygodni. Zwietrzała czy zgorz­kniała sól, można by rzec, jeśliby się chciało być dokład­nym. Ale tak źle nie jest, i mówiąc otwarcie każdemu w końcu chodzi o własną wygodę. Mnie mianowicie teraz też, dlatego na tym kończę.

Ida Vogelsang

Nikt nie będzie wiedział, nikt nie powinien wiedzieć, że czasami mi się zdaje, iż jestem częściowo obłąkana. Ma to na pewno jakiś związek z tym, że jako dziecko często chorowałam.

Gdy więc teraz na przykład ktoś ze znajomych umiera na serce, to potrafi to mnie tak wziąć, że przez długi czas ze strachem przeżywam wszystkie uderzenia mojego serca. Nocą nie mogę prawie wcale zasnąć, bo się boję, że serce mi też zaśnie i stanie. Ja wiem, że to wariacki pomysł. Ale tak jest.

Gdy ktoś z krewnych albo znajomych umrze na udar mózgu, moja głowa staje się szklanym naczyniem pełnym niesłychanie podatnej na uszkodzenia mechaniki precy- 146

zyjnej. Już mały wstrząs wystarczy, a coś się zacina i wszystko blokuje.

Czasami mam także raka, wówczas już nic się nie da zrobić, tak że mogę już tylko mieć nadzieję na jakąś inną, przyjemniejszą przyczynę śmierci. Często to trwa tygod­niami.

Nie mam także odwagi przejść przez ulicę, gdy ktoś został przejechany. Ale to nie jest takie straszne jak inne przyczyny śmierci.

Jeśli ktoś na przykład się powiesił, ja dokładnie wiem, jak on to zrobił.

Jakieś miasto, wieś,-gdzie dawno temu ktoś bardzo stary jako ostatni doczekał się w sposób łagodny śmierci, to by było pięknie. Gdzie na razie nikt nie umiera. Przez dziesiątki lat. Jeszcze nigdy nikt nie został tam pochowany w letargu i się potem obudził w tym straszliwym potrzasku i się udusił.

Że też człowiek zaczyna zazdrościć umarłym. Mieć to już za sobą.

Emma Roggli

Żyłam w szmatach i żyłam ze szmat. Ja szmaciarka. Surowce wtórne, mawiał co prawda zawsze mój syn, surowce wtórne. Biedny chory człowiek!

Kiedy wreszcie wynajdą odpowiedni środek na suchoty i wycieńczenie!

Ja już wkrótce nie dam rady. Wszystko kosztuje tyle pieniędzy. Pomocy człowiek nie dostaje. Jedna rozpacz. Jeśli chodzi o mojego męża, to po prostu nie mogłam już na to patrzeć. Kaszel, kaszel i krwawa piana, i ciągłe dyszenie i charczenie, i strach przed śmiercią w jego oczach. Bieda. Strach przed śmiercią w jego ramionach i w jego pazurach, straszna siła w tych konwulsjach. Było to przerażające. Konrad już też się zaraził. Długi czas nad tym myślałam, prawie nie mogłam już spać. Dałam mu wówczas proszek na sen i w nocy wbiłam mu gwóźdź w tył 10« 147

głowy, tam gdzie miał jeszcze włosy. Wybawiłam go. Był tf lat starszy ode mnie i od 14 lat chory. Doktor i kobieta, która go myła i ubierała, nic nie zauważyli. Ja o mało nie padłam, tak mi było słabo, gdy przy śrubo wy wali wreszcie wieko trumny.

Ale teraz będzie już niedługo znowu to samo. Nie mogę zrobić tak jak wtedy, zestarzałam się, jestem wewnątrz chora, a Konrad ma teraz 48 lat i kaszle, i już też nie może. Nie wiem, jak to dalej będzie. Nie mogę przecież.

(Sprawa podopiecznej Roggli Emmy, wdowy po Rogg- lim Johannie, z domu Seelmann, urodzonej w Walenstadt 14.2.1883, zmarła tu z pomieszania zmysłów 21 listopada 1956 r., pogrzeb ewangelicki, koszty pogrzebu ponosi w połowie Komisariat Pol., a w połowie Parafia Ew.

Protokół i akt zgonu spisali:

Edmund Bremser, pisarz miejski

Albert Scheyer, kierownik Ewidencji Ludności

Rudolf Bopp, przew. Parafii Ew.

E. Salzmann, kasjer Parafii Ew.)

Walter Brunner

Owszem, mogę to wyjaśnić. Musiałem po prostu skończyć ze sobą. Nie przez umieranie, lecz przez ból, przez ten okropny ból. Na ogół wie się, że nadejdzie kiedyś koniec, ale w tak diabelnie bolesny sposób nie chcę zdychać. Każdy bogacz każe się napompować morfiną jeśli się tak źle czuje jak ja. Ale dla takich jak my kasa chorych nie ma pieniędzy na wystarczającą ilość morfiny kiedy zachodzi tego potrzeba. Całe życie bulić na składki to tak, i trzymać pysk i marnieć, ale na tym koniec. Oni praktycznie ka­zaliby mi zdychać w samotności. Byłbym zdechł z głodu jak jakiś zacofany Hindus w głębi Indii. Zdechnąć z bólu i głodu to tak. Ale ja na to nie pójdę. Może ktoś kto wie że będzie potem rzeczywiście znowu zdrowy potrafi to wytrzymać. Ale przy raku krtani wszystko jest jasne. Kula

148

w lufę i gotów koniec dopóki człowiek potrafi jeszcze jako tako myśleć i wziąć się w garść i utrzymać karabin w ręku. Te mądrale mogą drzeć gębę ile tylko chcą. To ja mam raka krtani w ostatnim stadium, nie oni! Ja, nie oni, z bólu wariuję! Ja jestem mną i nikim innym. Samobójstwo zabija zawsze co najmniej dwoje ludzi, powiadają. Ale to nie­prawda. Ja zabiję siebie i moje bóle. Skończę ze sobą, nie z innymi. Mam do czynienia z bólami, a nie z przemądrza­łymi morałami. Tak czy siak wszyscy starsi ludzie są w głębi duszy tchórzami. Kiedyś każdy do tego dochodzi że powinien by właściwie ze sobą skończyć. Każdy to dobrze wie, ale żyje dalej bo jest na to za tchórzliwy. Ja sobie zawsze myślałem, iż to że można się zabić jest właściwie jakąś pociechą. Wielu na pewno też tak myśli, ale jednak tego nie robi. Człowiek sobie zawsze coś szybko wmówi i tego nie robi. A przy tym to nie ma wcale żadnego znaczenia co mówią starzy bo w ten sposób ukrywają tylko swoje tchórzostwo a młodzi przez te parę lat swojego życia mają jeszcze tak czy tak co innego do roboty. Byłoby śmieszne gdybym nie miał bólów.

Julius Zweifel

Wcale nie najmniejszą z moich obaw jest ta obawa, że pewnego dnia złapie mnie pośród wielu ludzi jakiś nie do opisania wewnętrzny, z zewnątrz niewidoczny ból.

Eksploduje jedna z moich nerek.

Rozerwie się wątroba.

Pęknie śledziona.

Przeżre mi żołądek.

Kiszki mi się poskręcają i się zaduszą, gdy będę akurat na wielkim placu pełnym ludzi czekał na przemówienie jakiegoś wybitnego człowieka.

Albo gdy będę w jakiejś wielkiej sali koncertowej czy teatralnej na przedstawieniu.

Albo gdy w jakiejś katedrze będę stał ściśnięty w tłumie.

Albo w stu innych okolicznościach, tam gdzie zebrała się masa ludzi, w napiętym oczekiwaniu zachowując się

149

mniej lub więcej spokojnie. Wtem wybucha mój krzyk wyciśnięty nagłymi niezmiernymi bólami, i nikt nie wie, czemu nagle krzyczę. Gdyby mnie pchnięto w plecy nożem albo ucięto mi rękę, widziano by krew, przyczyna mojego krzyku byłaby oczywista. Ale tak Krzyczę bez żadnego zewnętrznego powodu pośród tłumu, który nie będzie tolerował mojego wrzasku, nie mogąc zobaczyć jego przyczyny, jako że oczekiwanie tłumu nastawione jest na coś innego. Bardzo się mną zdziwi, a że ani mój ból wewnętrzny, ani mój krzyk z bólu nie ustanie, tłum po krótkim zamieszaniu uspokoi się i skieruje następnie swoją uwagę znowu na to coś innego, na co właściwie z przyjemnością czeka. Tłum sam sobie radzi.

Może być też i tak, że ten straszny ból złapie mnie wieczorem w jakiejś ciemnej pustej bocznej uliczce. Pa­dam z jękiem, miotam się, tarzając się we własnym ryku z bólu. A u wylotu uliczki, gdzie w jasno oświetlonej ulicy przewala się z hukiem wieczorny wielkomiejski ruch, paru przechodniów przystanie, spojrzy w ciemny wąwóz, coś tam zobaczy, ale nic wyraźnego, usłyszy ryk, pójdzie dalej. Ja też, gdybym był przechodniem spacerującym tam na tej ruchliwej ulicy, nie wszedłbym w tę mroczną uliczkę, lecz poszedłbym dalej w górę lub w dół tej jasnej ulicy.

Eddy Himpel

Pierwszej wiosny mojego życia dostałem się do brzucha mojej matki. Urodzony w styczniu. Mojego ojca już wtedy nie było, ślub nie odbył się na piśmie, w papierach i urzędach. Dzieciństwo, dzieciństwo. Ty się odbijasz najdotkliwiej. Matka pracuje w drukarni, pracuje w kuchniach hotelowych, pracuje w tkalni, pracuje za wiele, pracuje w domu towarowym, pracuje znowu w drukarni, zaharowuje się. Życie. Nauczyciele wmawiają matce, że będzie ze mnie dobry nauczyciel. Matka pracuje, będę więc nauczycielem, studiuję. Raptem na trzecim roku za niewielkie pieniądze mogę pojechać latem na trzy miesiące

ISO

do Kanady i USA. Matka haruje i płaci, haruje i jest dumna ze swego syna, który do końca września podróżuje po Ameryce Północnej i wkrótce będzie wielce wykształ­conym człowiekiem z doktoratem i nauczycielem szkoły średniej.

17 sierpnia spadłem z wysokiego na 12 078 stóp Hyndman Peak, odnogi Sawtooth Rangę, na północny zachód od miasteczka Ketchum w stanie Idaho, USA, jako przewodnik trzyosobowej wyprawy, z wysokości mniej więcej 11 000 stóp, na wysokości 10 000 stóp trup na miejscu. Oto mój życiorys.

Jasny gwint, co ja bym z mojego życia zrobił! Zupełnie coś innego niż te niezliczone jęczydła i stękajły, mięczaki ,i lizusy. Oni nie wiedzą, co to jest życie i że życie jest bezpowrotnie jednorazowe.

Stella Hansen

Zrezygnuj z wygranej, zanim kupisz los, potem jednak mimo to zgarnij ją do kieszeni, zdarzały się już przecież dziwniejsze rzeczy.

Jeszcze jedna recepta na pomnażanie nie tylko pogody ducha. Rozbieramy się, mężczyzna i kobieta, i mężczyzna wkłada najlepszy okaz swej namiętności w rozkosznie kobiecą gościnną okolicę tysiąc razy zaiwyzaiwyzaiwyza- zazaaanurzających się kutasów.

Udawaj mocnego byka, zorrosupermuszkierakietera, weź w garść krzesło, odłam jedną nogę i rozwal nią łeb swojemu kompanowi przy stoliku albo knajpiarzowi; a gdy już zostaniesz zasądzony na sto osiemdziesiąt cztery lata więzienia i zgodnie z prawem prawomocnie uloko­wany w tym więzieniu, po krótkiej pauzie wypoczynkowej wstań i pomaszeruj niezłomnie przez wszystkie stojące na przeszkodzie ściany i drzwi na wolność i na brzeg morza, które się prawdopodobnie przypadkiem w pobliżu prze­wala. Kąpiel przeważnie odświeża najsilniejszego nawet mężczyznę, niech on będzie jaki chce, brodaty, bez brody czy nie ogolony.

Prawdziwy znawca zna siebie gruntownie, na pamięć i na wylot.

Przy grze w karty zachowywać się następująco: Nie oszukuj sam siebie, wygrywaj. Ta reguła odnosi się do życia.

Każdy wie, że nie jestem córką stróża nocnego. Zara­biam na swoje utrzymanie spokojnie i sposobem manual­nym. Nie należy zapominać o tym, że może można by być wszystkim, co tylko możliwe, przeżyć wszystko, przegapić, ale że nie może, tylko całkiem na pewno będzie się starym,

o ile się być może przedtem nie umrze. Muzyka działa człowiekowi na nerwy, to jest dziedziczne.

Wesołe jest to dawanie lekcji fortepianu, kumoszki z Windsoru, niektóre wdówki, życie cygańskie. Odurzające. Przebitne. Obronnościowe. Z wyboru.

Kto kocha konie, jest też ponoć dobry na koniu, albo w końskich bobkach, sucharach dla psów, lisich ogonkach, borsuczych kitach, kozich bródkach, bananach, bura­kach, jodłowych szyszkach, zajęczych wargach, rybich klejach, wronich łapkach. Dalsze recepty, inspiracje, rady, propozycje, rekomendacje, bodźce o każdej porze twarde lub miękkie we wszystkich tonacjach kamertonu. Ręka to moje życie.

Werner Grauflf

Poszedłem w ową sobotę na dworzec sam, ale z całym wyposażeniem na średnio trudną wyprawę. Byłem alpini­stą amatorem. Normalnie chodził ze mną mój przyjaciel, w ów weekend jednak wypadła mu jakaś uroczystość rodzinna. Moja żona nie sądziła, że pójdę w góry sam. Ale we wrześniu, gdy jest dobra pogoda, trzeba po prostu iść, na wszystko ma się wtedy niesamowicie rozległy widok. Mieliśmy dwoje dzieci, dwie dziewczynki, półtoraroczną i czteroletnią. Priskę i Ruth.

Gdy moja żona chciała mnie w niedzielę wieczorem o wpół do szóstej, jak było umówione, z dworca odebrać, nie było mnie. Nie przyjechałem. Odczekała jeszcze dwa i 152

pociągi, po czym uznała, że coś się stało. Zadzwoniła do mojego przyjaciela, wyciągnęła go z tego uroczystościo­wego nastroju. Myśleli, że gdzieś spadłem. Ale równie dobrze mogłem nawiać. To się ponoć często już zdarzało. Przez Włochy do Afryki albo Ameryki Południowej czy Australazji.

Wysłano ekipy ratownicze, ale one wiedziały tylko mniej więcej to, dokąd owego weekendu zamierzałem w góry pójść. Glarnerland składa się wprawdzie tylko z jednej wielkiej głównej doliny na kierunku południowo- -zachodnim, ale gdy się chce przeszukać wszystkie boczne doliny i góry, trzeba na to wielu tygodni. Poszukiwania nie dały rezultatu i trzeba było je przerwać, po nagłej zmianie pogody już od rana było w wyżej położonych partiach wiele śniegu. Mój przyjaciel mimo opadów śnieżnych i wielkiego niebezpieczeństwa szukał jeszcze jakiś czas dalej na własną rękę. Zeszedł mu na tym cały urlop, ale to się na nic nie zdało.

Moja żona w niecały rok potem utopiła się razem ze swoją i moją dwójką dzieci w jeziorze za miastem. Sekcja jej zwłok znalezionych przez pewnego rybaka sportowego nazwiskiem Hotz czy Good wykazała, że była ona w po­czątku szóstego miesiąca ciąży, ¿le chyba nie z moim przy­jacielem, który się nią opiekował z przykładną troskliwo­ścią. On według orzeczenia lekarskiego całkowicie odpadał w przedbiegach. Poza tym z powodu dawno zaplanowanej i nie cierpiącej zwłoki zmiany pracy wyprowadził się już wtedy przed przeszło siedmioma miesiącami z miasta.

Bardzo bym chciał dokładnie wiedzieć, jak to było i co się tam stało. Nie wierzę w Chciałbym .wiedzieć, gdzie Wielka zagadka. Ja sam nie wiem, jak i czemu ja

Jacques Piller

Gdy mi lekarz wreszcie powiedział, że jestem beznadziej­nie zrakowaciały i pożyję, jak będę miał szczęście, jeszcze tylko rok, poszedłem tylko raz jeszcze na parę godzin do

153

biura, żeby poinformować ludzi i wszystko uporządko­wać. Powiedziałem także żonje, co ze mną jest. Trzeba brać sprawy takimi, jakimi są, bez względu na horoskop.

Zacząłem regulować sprawę mojego zgonu. Miałem jeszcze czas. Wybrałem sobie nawet nagrobek. Chciałem pokazać, jak taki skromny urzędniczek, mający trudności z chodzeniem, patrzy śmierci w oczy i potrafi z godnością umierać. Już jako dziecko, a także często później, miałem jakoś dziwne uczucie, że nie uważa się mnie za pełnowar­tościowego. Litość nie wystarcza człowiekowi do życia. Teraz chciałem im pokazać. Otóż jest taki jeden, nie mający jeszcze 55 lat, z żoną i dorosłą córką oraz z nie zadłużonym małym domkiem, a więc wszystko jest w jak najlepszym porządeczku, albo w każdym razie na to wygląda, i teraz nagle rak chce go zagrzebać pod ziemię. Ale patrzcie tylko, jak on się przy tym zachowuje. Patrzcie i podziwiajcie!

Naturalnie, że się człowiek boi. Wszystko mu odmawia posłuszeństwa. Wszystko jest do kitu. Ma się ochotę kogoś zabić, żeby mu ukraść życie. Człowiek się zżera. Właściwie to się umiera ze strachu.

Myślałem też: Jesteś cząstką natury, teraz więdniesz, obumierasz. Ale ponieważ jesteś nie tylko cząstką natury, lecz także rozumny, zdolny do myślenia, i przez to człowiekiem: Czy nie byłoby rozsądnie ¿po ludzku ten nie podlegający kontroli naturalnie-nienaturalny proces ob­umierania kontrolować, świadomie przyspieszać? Po ure­gulowaniu ostatnich spraw skrócić go w najprostszy sposób, zwany śmiercią dobrowolną? Natura przecież odrzuca wszystko, co już jest niezdolne do życia, niezdol­ne do regeneracji, nie ma już żadnej żywej przyszłości, dąży do rozkładu, dlatego właściwie nie jest już cząstką natury właściwej. Ale czy ja już właściwie nie jestem cząstką natury: Czy nie jestem w tym wypadku nawet zobowiązany działać już tylko zgodnie z rozsądkiem? Czy takie działanie nie byłoby wobec mnie i innych ludzi humanizmem najwyższej próby?

Najgorzej było na początku i potem od 8, 9 miesiąca. Wyobrażałem sobie siebie jako trupa na łożu śmierci, w trumnie, i stawałem się do tego wyobrażenia coraz bardziej podobny. Nagle nie byłem już kimś, kto wie, że

1S4

wkrótce umrze, byłem kimś, kto umiera, kimś umierają­cym z dnia na dzień coraz bardziej, razem ze swym bezużytecznym, bezsensownie zidiociałym życiem. To moje życie.

Ale wykaraskałem się z tego. Mam teraz 63 lata i ciągle jeszcze żyję. Fałszywa diagnoza. Jestem dureń, bo uwie­rzyłem lekarzowi i zrobiłem przed ludźmi z siebie durnia. Lekarze nic nie wiedzą, tumanią ludzi bezkarnie w najbardziej oszukańczy sposób i jeszcze bogacą się przy tym i są szanowani.

Jestem dureń przede wszystkim dlatego, że już wiele lat przedtem nie rzuciłem tego wszystkiego, musiałem się przecież potem i tak dać pomówić o to, że to wszystko było tylko trikiem, żeby móc bez większych trudności przejść przed czasem na emeryturę.

Jeszcze nigdy nie byłem tak w samym środku życia i jednocześnie z takim dystansem wobec „życia” jak teraz, chociaż wiem, że to będzie straszne, gdy prędzej czy później trzeba będzie kiedyś nieodwołalnie wykitować. Niedawno taki jeden się zastrzelił, co miał raka krtani. Znałem go tylko przelotnie, ale mogę go teraz zrozumieć. Takie powolne umieranie jest straszne. Ale gdy znowu do tego dojdzie... ja nie wiem. Wszystkich nas to czeka. On się jednak przypuszczalnie zastrzelił nie dlatego, że nie mógł już dłużej tej choroby wytrzymać, ale prawdopodobnie dlatego, że jego nie przeżyte do końca życie przy tym ostatnim znaku drogowym „Rak” wydało mu się nagle takie zasrane i oszukane, jakim też chyba było. Właściwie nie ma innego życia w tym kraju. Oszukiwać się będziemy codziennie coraz bardziej, dopóki tego wreszcie nie pojmiemy. Tumor to my! Pomimo wszystko nie zabijaj się, daj szansę czasowi. Wszystko zależy od czasu.

Erna Piller

Najcięższym okresem w moim życiu były owe miesiące, gdy mój mąż wykrył, że jest nieuleczalnie chory. Lekarz nie mógł już tego przed nim ukrywać. Nawet dzieci

155

poznawały to po nim. Wyglądał jak śmierć. Ten jego przenikliwy, zdumiony, puśty, pożądliwy wzrok. Nie wytrzymywał tego raka. Zaczął fantazjować. Odchodził od zmysłów. Napisał heroiczny życiorys, który był właści­wie „śmierciorysem”, bo obejmował tylko jego ostatni okres. Przepisywał gorączkowo ten „życiorys” prawie codziennie albo pisał go od nowa. W swojej fantazji wyszedł z tej choroby. Widział siebie jako kogoś, kto, że tak powiem, przeskoczył raka i śmierć na raka i teraz już zdrowy całkiem zwyczajnie się starzeje, w powolny i przyjemny sposób. Poza tym chciał chyba światu coś po sobie zostawić, coś ważnego. W rzeczywistości umarł w strasznych męczarniach. To znaczy lekarz dał mu w końcu tyle morfiny, że wreszcie nastąpił zgon. Z bólu rozdrapał już sobie do krwi cały brzuch. Obcinaliśmy mu bardzo krótko paznokcie, a potem jeszcze musieliśmy mu zakła­dać skórzane rękawiczki i go wiązać, bo inaczej rozorałby sobie z bólu brzuch. To był najgorszy okres w moim życiu.

Dziwna rzecz, ale zupełnie niespodziewanie zrodził on, że tak powiem, najpiękniejszy jak dotąd okres w moim życiu. Teraźniejszość. Jestem znowu „wolna”, jak to się mówi. Że przy tym rzeczywiście i dosłownie odkryłam samą siebie i poniekąd w końcu także, że tak powiem, przy okazji moją dupę, jest dla mnie nieprawdopodobną wprost niespodzianką. Gwiżdżę teraz na przykład gołym brzu­chem i cyckami na moralizującą pomadę. Tarzam się na­wet czasami w błocie i nie mam przy tym wcale wyrzu­tów sumienia. Doprawdy odżywam, odkąd przezwycięży­łam ten szok, jakim była jego śmierć. To znaczy przezwy­ciężam ten szok chyba właśnie wtedy, gdy odżywam.

Ja wiem, że — żeby to jakoś z czymś porównać — dryfuję lekko pijana przed siebie. Nie widzę jednak powodu, dlaczego nie miałabym pijana życiem dryfować nagle przez to pijane życie. Cały świat jakoś tam przed siebie dryfuje, a steru ani śladu. Ale on dryfuje chyba przed siebie nie tyle pijany, co raczej straszliwie zatruty, z brzuchem rozdrapanym do krwi. Wszędzie krew, zadra­pania i pręgi, widoczne i niewidoczne. Ale mnie to teraz nareszcie nic nie obchodzi. Nie rozumiem tych „morałów

o moralności”. Wcale nie chcę rozumieć. Może nie ma tu wcale nic do rozumienia i wszystko to bzdury. Nie mam

156

teraz już żadnych względów, mam jeszcze tylko siebie i wzgląd na siebie. Robię już tylko to, co chcę. Oszczędno­ści i emerytura mi wystarczą, dopóki nie nadejdzie koniec świata. Klnę jeżeli chcę i śpię jeżeli chcę i podróżuję jeżeli chcę. To się naturalnie kiedyś skończy, ale właśnie też dlatego, że myślę i wiem, iż to się kiedyś skończy. A do tej pory: Salut! i Götz von Berlichingen!31 i umierajcie I państwo jeden z drugim na miłość boską nadal tylko tak I naprawdę przyjemnie!

Karin Zuppiger

Moja historia jest historią kobiety, która uważana jest I przez ludzi za nieszkodliwą wariatkę.

To dla mnie wielka przyjemność, gdy mi się uda wiersz. I gdy skądś tam napłynie i przeze mnie wypłynie.

Dla zilustrowania:

Ponad wszystkim — nic nie istnieje.

Jestem i nie jestem tą istotką — mam nadzieję Która nie ma wglądu w świata dzieje W ową sferę co to światłem grzeje

O której wiem — że ona że ona

nie istnieje

Niewiele to mówi. Człowiek się męczy. Są to jednak przekonania, które wszystkim mogłyby pomóc. Trzeba próbować lepiej się wzajemnie zrozumieć.

Prowadzę dom i dla nikogo nie jestem ciężarem.

Mąż mój jest brygadzistą w elektrowni. Mamy dwoje dzieci, mieszkamy wygodnie, żyjemy co prawda nie bez codziennych trosk, ale w spokoju.

Nie szukam jakichś tam laurów. Nie chcę być niczym lepszym. Zapisuję wiersze, które w sobie słyszę. To już wystarcza, żeby zostać przez ludzi uznaną za lekko pomyloną. Nie mam im tego za złe.

Mąż trzyma moją stronę, dzieci mają co innego w gło­wie, kobieta, szczególnie prosta kobieta, musi się przede wszystkim zrealizować w głowie, potem dopiero jakoś same wyłaniają się widoki na jej ziemię obiecaną jako na nową cząstkę jej samej z niej samej.

Myślenie jest nasieniem. Kobieta musi je nosić, donosić, urodzić, tylko ona« to potrafi. Może to brzmi trochę fałszywie, ale nie jest to powiedziane dogmatycznie, tylko przecież dla unaocznienia.

Ja ani nie kocham, ani nie nienawidzę swoich dzieci. Jestem po prostu ich matką, ale bez przesady. Ani mnie to ziębi, ani grzeje.

Dominik Griitter

To nie do wiary. Pewnej soboty w pełni lata podczas gwałtownej burzy w odległości niecałych trzydziestu długości łodzi od zurychskich kamieni32 wypadłem z przewróconego nagłym porywem wiatru czółna do jeziora i już dalej nic nie wiedziałem. To błąd, jeśli się sądzi, że gdy się człowiek topi, to słyszy muzykę albo w każdym razie jakieś dźwięki, i że całe życie przelatuje mu jeszcze raz błyskawicznie przed oczyma jak film. Możliwe, że coś takiego przelatuje, jeśli na krótko przed utonięciem człowieka jeszcze wyciągną i przeciągną z powrotem na stronę życia, jest on może wtedy tak oszołomiony, że myli zbliżający się koniec z nowym początkiem. Mnie zupełnie zamroczyło. Nic nie widziałem i nic nie słyszałem.

Obudziłem się głęboko pod wodą w plątaninie roślin­ności jeziora i byłem muszlą, nie wiem jak długo.

Teraz jestem nagle rybą. Ale mnie nie złapią. Swojego czasu ja sam łowiłem. Nie wiem, co inne ryby wciąż do tego skłania, żeby płynąć w sieci i więcierze albo dać się w jakiś inny sposób złapać. Nie można przecież wszyst­kiego zapomnieć.

Z drugiej strony nie można naturalnie przy najlep­szych nawet chęciach zapomnieć tego, czego się nigdy nie znało.

Oskar Dobler

Postępuję według najlepszej wiedzy i wiary, dotrzymuję w jakiś sposób kroku czasom i różnym zmianom, jakie te czasy ze sobą niosą, przede wszystkim w mojej dziedzinie. Już mój dziadek był lekarzem, i gdy czynię porównania z praktyką dzisiejszą, między niektórymi rzeczami jest olbrzymia przepaść, ale czasami też prawie niespodzie­wanie koło się zamyka: Co dawniej było naturalnym środkiem leczniczym i zostało odsądzone od czci i wiary lub popadło w zapomnienie, powraca znowu na rynek w ekstraktach chemicznych. Badania postępują naprzód, niekiedy skokami, przeważnie jednak długo się wloką, a nierzadko kręcą się w kółko. To prawda stara jak świat.

Ludzie mają do mnie zaufanie, a przy tym dobrze wiem, ,że żyję z potencjału zaufania, jaki zgromadzili do pewnego stopnia mój dziadek i ojciec: W obecnych czasach może być trudniej zdobyć zaufanie na zapas, nawet jeżeli teoretycznie i praktycznie, a więc faktycznie ma się większą wiedzę medyczną. Jestem obowiązkowy i jako lekarz odnoszę sukcesy, mam kochającą żonę z dobrego domu i dwoje dzieci, własną praktykę, domek letniskowy w Engadinie i ze spadku odziedziczonego przez moją żonę drugi, mniejszy, w Tessinie. Ponadto jestem także mężczy­zną i człowiekiem, jeżdżę przecież dlatego do Zurychu albo na kongresy. Nie ma to nic wspólnego z podwójnym życiem czy jakimiś tam romantycznymi dyrdymałkami. Lekarz musi być lekarzem na okrągło, również w rodzinie. Nie jest to łatwe, także dla mojej o trzy lata starszej żony. Ja wiem, że ona czasami coś sobie wstrzykuje, ale mam to pod kontrolą, przymykam na to, ale właśnie tylko jedno oko. Elastyczność i liberalizm. Sądzę, że koledzy, u któ­rych podyktowane rozsądkiem usuwanie ciąży wywołuje

159

skrupuły, obrali sobie niewłaściwy job. Z dziećmi nie ma na razie i miejmy nadzieję, że jeszcze długo nie będzie żadnych szczególnych kłopotów. W sprawach społecz­nych jestem liberalny i neutralny, a przy tym orientacji oczywiście odpowiedniej do mego stanu. Jest się tym, czym się jest, i tak się też człowiek zachowuje.

Wiek: 46 lat; ojciec zmarł przed dwoma laty (wbrew rozsądkowi nałogowy palacz; pneumocarcinome), matka lat 68, mieszka z nieco młodszą panią do towarzystwa i zarazem pomocą domową we własnym, komfortowym mieszkaniu. Oboje teściowie nie żyją, ostatnio mieszkali w Wallis; on: emeryt, prof. prehistorii; ona: jego asy­stentka i była studentka; mieli troje dzieci, moja żona była najmłodsza.

Annemarie Dobler

Tajny papier to tajny papier, można być szczerym. Nikogo on nie obchodzi. Jestem nie zaspokojona. Gram żonę lekarza. Sterylną i białą aż po samą szyję. To mój obowiązek. Lepiej żebym była wyszła za mąż za dzien­nikarza, redaktora albo za jakiegoś innego humanistę z większym zrozumieniem dla moich zainteresowań angli­styką. Lekarz w takiej zapadłej dziurze! A co dopiero żona lekarza! Gwałt na samej sobie od rana do wieczora. On tego nie lubi. Był u nas taki jeden, który w zapałach miłosnych swoją żonę zabił. Całymi latami tych dwoje uprawiało najbardziej rozwiązłe praktyki seksualne, o jakich nawet mnie, żonie lekarza, się nie śniło albo po prostu nic nie wiedziałam. Jestem nie zaspokojona. Mam sobie może to pi zeklęte konto bankowe wpychać z przodu i z tyłu? Dwoje dzieci, 17 i 14 lat, Judith i Gerhard. Obowiązki małżeńskie. W głębi duszy nienawidzę tego wszystkiej , tan. nikt tego nie widzi. Moje życie wycieka. Obowiązki. Powoli będę się starzeć. Szanowańa żona lekarza. Kostnieć w dostojeństwie. Dusić się w atmosferze mieszczaństwa. Mam ochotę wszystko rzucić i rozpirzyć

160

mojemu staremu tę jego przeklętą praktykę. Finisterre! Ale jestem żoną lekarza. Szefową dwóch pielęgniarek w godzinach przyjęć. Mój mąż jest lekarzem. Yo la reina. Sterylna i sztywna. Odmiana dobrze robi, jest konieczna, nie może mi zaszkodzić przez tę chwilkę bujania w obłokach.

Charly Vögeli

Boże kochany czy przypominacie sobie że ja całymi latami byłem dla was durniem. Musiałem zawsze odstawiać pozorowanego przestępcę przyjaciele gdyście tresowali te swoje psy i szczuli na człowieka. Rozjuszali je żeby były ostre. Cangrande.33

Ja ciągle tylko ja! Wasz Cangrande.

Masz typową sylwetkę skradającego się złodzieja. Tak mówiliście, te twoje 155 centymetrów jest w sam raz. Ba a do czegóż to! Ażeby zniknąć? Ażeby uchodzić za zaginio­nego?

Zaginiony aha!

Toż to kłamstwo w żywe oczy! Toż to oczywisty szwindel ta głupota z obłudą. Nie nie utopiłem się w jeziorze. Ani też nie nawiałem jak Pfandler Stefan czy cukiernik Berner. Nie wpadłem też w żadną dziurę gdzieś w lesie. Znałem las i wyszedłbym z niego jeszcze nawet na dwóch złamanych nogach. Czemu mnie szukacie z tymi waszymi przeklętymi psiskami w trzcinie i w zaroślach i czort zafajdany wie gdzie jeszcze cholera jasna puśćcieże te swoje przeklęte kundle niechże raz wreszcie obwąchają wasze kundle zawszeście je przecież szczuli na mnie przyjaciele! Czy rzeczywiście jesteście aż tak głupi? Czy też udajecie tylko takich głupich? Myślicie że nie macie się czego obawiać. Tak jest. Te kundle mnie strawiły i wszędzie tu wysrały. A wy nienażarte gnojki jesteście

jeszcze bardziej parszywi niż te wasze przeklęte bestie. Ale ze mnie zrobiło się nie tylko psie gówno ja jestem teraz także w tych waszych kundlach. Cangrande.

Jakob Leo Kuster

Zaczynałem na Złotym Wybrzeżu, w Akrze. W dwudzie­stym roku życia z dwuletnim kontraktem.

Po czterech latach po raz pierwszy znowu w domu. Cztery miesiące urlopu w kraju plus gratyfikacja. Na­stępnie jeszcze dwa lata, potem w Kongo.

Po sześciu latach Konga jako assistant manager pew­nego niemieckiego przedsiębiorstwa do Sudanu.

Po trzech latach samodzielny. Jakob L. Kuster, przed­stawicielstwa generalne. Importer ną prawach wyłączno­ści, politycznie zabezpieczony. Oszukuje się i jest się oszukiwanym. Stała siedziba w Chartumie. Wykazany czysty roczny dpchód okrągłe 120 000 do 180 000 do­larów US. Ożywiona działalność handlowa, ruch w in­teresie. Przyjaciele: żadnych. Partnerzy. Zna się cenę. Tyle, jeśli idzie o sprawy zawodowe.

Prywatnie: jestem ożeniony z Niemką z Hamburga, dwóch chłopców. Przedtem x tuzinów kobiet we wszyst­kich szerokościach geograficznych. Parę razy miałem cholernego trypra, ale nie nazywam się Glogg, nazywam się Kuster. (Za każdym razem, gdy tak jak teraz pozwalam sobie na parę tygodni w kraju, ten syfilityk się koło mnie kręci. Zjechał kawał świata i tak dalej. A ściślej: zjechał na dno.)

Malarię złapałem wcześnie, wtedy jeszcze nie można było się przed tym uchronić. Moja żona natomiast jest do dziś bezproblemowo świeżutka. Ale ona też ma już w kościach te dziewiętnaście lat Afryki. Osobiście: mam sukcesy i jestem niezależny. Mimo to nie mam złudzeń. Jutro zamach stanu, i mogę wszystko stracić. Nie zadekla­rowane dochody inwestuję wyłącznie w Europie. Zgarnąć jeszcze raz tyle, żeby wystarczyło na dostatnie i wygód-

ne życie, potem albo jeszcze po raz ostami dobrze się obłowić i umieć to przemilczeć albo przekazać. To będzie zależało od moich synów.

Może wrócić tutaj, ale dopiero w podeszyłm wieku. Przedtem, dopóki człowiek zdrowy i krzepki, już prędzej do Indonezji.

Synów posłać do dobrych szkół, najlepiej do Stanów. Harvard, MIT.34 Albo ETH35 w- Zurychu.

Człowiek kruszeje. To nie tylko ten klimat, to jest w dużej mierze sprawa przyzwyczajenia. Ale także wiek sam w sobie, przyspieszone starzenie się. Człowiek wytrzymuje już coraz mniej. Brak już hartu, tego trzeba bać się najbardziej.

Mam teraz czterdzieści siedem lat. Od dwudziestu siedmiu lat oddalony o 500, a nawet 1500 mil od równika, to człowieka zżera.

Często mnie zwodzono, wiele rzeczy wyobrażałem sobie, inaczej. Ale jestem względnie zadowolony. Inni z | takimi samymi warunkami startowymi zostali już dawno zrujnowani albo stetryczeli. Mnie się udało. Ważne jest, żeby w końcu mieć czas nacieszyć się w spokoju swoimi osiągnięciami. Zabezpieczyć się i być na chodzie, niczego pod tym względem nie zaniedbać.

Verena Oberholzer

Kto przepuszcza okazję do zarobku, jest głupcem, nawet jeżeli interes ten jest mu już wcale niepotrzebny.

Ja kupiłam dwa domy (dwupiętrowe, z dwoma mieszka­niami na górze i wygodnymi pomieszczeniami na sklepy i interesy na dole), które przylegają do mojej posesji.

W jednym mieszka jeszcze teraz była właścicielka, sprze­dawczyni tego domu, z prawem mieszkania aż do śmierci.

Ta leciwa dama jest już po osiemdziesiątce, ale na razie nie I można z tym domem nic począć.

Inaczej z tym drugim. Sprzedawca upierał się przy prawie do mieszkania dla swojego bratanka i jego rodzi­ny, z terminem ustalonym na dziesięć lat od daty zawarcia umowy. Bratanek jednak już w rok po sprzedaży domu wyprowadził się z powodu zbyt wielkiego hałasu w tej dzielnicy, a zatem wygasło prawo do mieszkania. Z domem tym można było już wcześniej, niż oczekiwałam, coś począć.

Zaproponowałam kupcowi towarów łokciowych, który już na parę lat przed zmianą właściciela wynajął sobie tu sklep, żeby stosownie do ducha czasów lokal ten zmoder­nizować. Przypadająca na niego część kosztów wynio­słaby według mego obliczenia (pomagał mi w tym mój architekt) nieco ponad 150 000. A fonds perdu ma się rozumieć, bo moja propozycja zmierzała właściwie do tego, żeby się tego człowieka pozbyć. Miałam co innego na oku niż towary łokciowe, zwłaszcza że usytuowanie domu w pobliżu znajdującego się jeszcze wówczas w budowie shopping center zyskało tymczasem kolosalnie na warto­ści. Człowiek ten, tak jak się spodziewałam, odrzucił tę mocno przekraczającą jego możliwości propozycję, w związku z czym mogłam mu już całkiem spokojnie wypo­wiedzieć. Nie chciałam się uciekać ponownie do pod­wyższania czynszu, już raz podwyższonego zaraz po kupieniu tej nieruchomości. Wszystko rozwijało się więc zgodnie z moim życzeniem. Mogłam zaoferować ten lokal miejscowemu handlarzowi warzyw i owoców południo­wych. który był przez pewien czas moim dostawcą, stał się jednak dla mnie za drogi, i zaznaczyć przy tym, że bliskość wykończonego teraz już całkowicie shopping center gwa­rantuje niezliczoną ilość nowych klientów. Wahał się, bo moja cena nie była już oczywiście ową ceną, jaką zapłaci­łam ponad rok temu. Dałam przy tym do zrozumienia, że konkurencja, mój ówczesny główny dostawca, też już przejawia zainteresowanie, po czym sprawa potoczyła się już szybko naprzód i została sfinalizowana. Niektórych ludzi, nawet ludzi interesu! trzeba wprost wmanewrować w rentowną sytuację i tym samym w ich własne szczęście.

Ja na tej transakcji zarobiłam oczywiście ładną okrągłą sumkę i, ponieważ oprócz tego w dalszym ciągu prowadzę tak jak i przedtem mój wielki, odziedziczony po moim 164 £

rzutkim ojcu zakład, restaurację, zdobyłam ponadto do­godnego stałego dostawcę, jako że znaczną część sumy uzyskanej ze sprzedaży zostawiłam mu na zasadzie bar­dzo taniego kredytu, a zatem ciągłe jeszcze trzymam trochę rękę na pulsie.

Jest to przykład na to, jak można do czegoś dojść. Cale życie tak uważałam. Nie jestem specjalnie dumna, ale babskie uczuciowe marzycielstwo do niczego nie prowa­dzi, nauczyłam się tego od mojego ojca. Dobrze liczyć, perspektywicznie myśleć, zdążać prosto do celu. Wiedzieć, czemu i kiedy trzeba coś zrobić i to potem zrobić. Jest to w zasadzie proste.

Paul Altheer

Wszystko zależy od pieniędzy. Gdy masz pieniądze, wisisz na nich jak wisielec, gdy ich nie masz, to dopiero naprawdę wisisz.

Człowiek marzy. Każdy ma swoje marzenia. Ja chętnie bym najpóźniej w wieku lat 50 zakończył tu swoją dzia­łalność i zamieszkał gdzieś na południu nad morzem w białym domku pod chmurką z listowia i kwiecia kąci- ciernia. Spokój, przestrzeń, słońce, woda. Łowiłbym ryby i bawił się trochę w eon ta d ino. Króliki, kaczki, kury, parę owiec, kóz, może też ogródek warzywny dla żony, parę kwiatów, sad, może nawet pszczoły. Żeby cały dzień zawsze coś robić, ale nie za wiele, a czasem to i nawet nic nie robić. Marzenie to mogę jeszcze całymi latami udosko­nalać. Pewnego dnia będę miał 60,65, może 70 lat i ciągle jeszcze będę w punkcie udoskonalania go sobie, podczas gdy tymczasem ostrzę nóż o stal i ludzie nie widzą we mnie nic innego jak tylko jednego z 4 tu osiadłych rzeźników, wliczając w to końską jatkę.

Dawniej było nas 7. Mięso przychodzi teraz z chłodni. Jestem rzeźnikiem, bo już mój ojciec i dziadek byli rzeźnikami, Szwabami, którzy tu przywędrowali. Wtedy jeszcze samemu się zabijało, w swoim domu. Równic

165

dobrze mogli być szewcami, wówczas naprawiałbym pewnie teraz buty. Właściwie najchętniej to bym chciał mieć coś do czynienia z drukowaniem książek, ale wtedy powodziłoby mi się może nie tak dobrze. Rzeźnik dziś żyje sobie nieźle, jeśli jest rzetelny i ma swoją klientelę.

Ja wprawdzie nie mam jeszcze dosyć, ale mam pieniądze i niech ludzie o tym wiedzą, tego nawet nie można wcale ukryć. Gdybym miał już dosyć, wyprowadziłbym się już jutro. Wszystko bym wydzierżawił, tylko mieszkanie za­trzymał, ale poza tym nic jak tylko stąd precz. Trzyma mnie tu parę należności, a także parę zobowiązań, przede wszystkim zaś te dobre czasy.

Ewald Gruber

Gdy tak patrzę wstecz, jedynym moim poważnym błędem było to, że postawiłem na fałszywego konia politycznego. Jak wiadomo, Adolf H. wbrew oczekiwaniom nie wygrał tych wyścigów. Ucieszyłoby mnie to, gdybyśmy tu sobie zorganizowali taki gau36 według najlepiej funkcjonują­cego wzoru. Wszystko, cośmy widzieli, było pierwszo­rzędną robotą organizacyjną, znakomitą strukturą, o tyle więc bardzo pożądaną. Źe za tą fasadą zdarzały się rzeczy, których nie można było aprobować, prócz w najgorszym wypadku w ekstremalnej sytuacji wojny, było to po pierwsze nikomu nie wiadome, a po drugie niepotrzebne. Pewne jest jednak, że świat wyglądałby inaczej, wielu problemów byśmy nie mieli. Pomijając już to, że wszyscy pomimo wszystko są nacystami, oczywiście bez tej bojo­wej, pozwalającej im się do tego przyznawać odwagi, nieustępliwości i męstwa tamtych dawnych, prawdziwych oddziałów i zastępów.

No dobrze, był to zapewne błąd, zgódźmy się, że trzeba to w tej optyce rozpatrywać. Zwycięzcy mają, jak wiado­mo, zawsze rację. Dlatego nie powołano mnie, jak było

przewidziane, do gauleitungu, lecz pozostałem golibrodą, fryzjerem. Inni pozostali właścicielami domów towaro­wych, fabrykantami, sklepikarzami, geszefciarzami, pra­codawcami, pracobiorcami. Każdej chwili mógłbym wy­ciągnąć listę, długą listę, i wymienić nazwiska, że aż niektórym włosy by stanęły dęba.

No dobrze. Przebudowy tej dokonał ten osławiony gracz, co to przegrał wojnę światową, zapewne też tylko dzięki temu swojemu sławnie-niesławnemu zuchwalstwu. Są to cechy, które nigdy przenigdy nie będą wadami, lecz zaletami, jeżeli akurat nie ma wojny i nie ma się w poli­tyce światowej właściwych przyjaciół. Heil Himmelsrich- tung37, moi nowi państwo! Reguły gry i przegranej, tak jest!

Margrit Ullmann

Że też wszyscy szałowi mężczyźni muszą zawsze być już żonaci! Powiedziałam mu to. Że też wszyscy szałowi mężczyźni, których poznaję, muszą być już żonaci! Moi rówieśnicy to wszystko jeszcze dzieciuchy.

Powiedział mi, że nie mógłby mnie tak naprawdę kochać. Lubi mnie. Prawdziwie kochać może mnie tylko w tym jednym wiadomym momencie. Chce się mną delekto­wać jak dopiero co dojrzałym jabłuszkiem, bo on jest w najlepszych latach, ma doświadczenie. Chce mnie przy­gotować. Chce to wszystko naprawdę celebrować. Ma to być dla mnie całkiem wielka sprawa, prawdziwy introitus, uroczyste wprowadzenie, inicjacja. Z dziewczyny w ko­bietę. U innych dzieje się to bez przygotowania. Nawet dobrze nie wiedzą, co się dzieje, i dopiero potem ona stoi jak owca albo oboje jak te dumie, których ktoś zdzielił pałką przez łeb, coś w tym rodzaju. Mnie to się nie ma zdarzyć. Czytałam w jakiejś książce, że jest to wielka rzecz.

Ziemia drży, takie to jest uczucie. Nie ma porównania z samozaspokojeniem, które człowiekowi już i tak od sa­mego początku jest obrzydzane. Chciałabym robić to,

o czym on wciąż mówi, rozorać mu ramiona, gdy już do tego dojdzie. Boję się tylko trochę tego, że on może będzie chciał, abym wzięła jego penisa do ust, jak to niedawno widziałam w jakimś ilustrowanym czasopiśmie, które mi dał. Z przyjemnością sobie to co prawda wyobrażam, i zwłaszcza połykanie nasienia, co się nazywa „avaler le plaisir d’amoür”, ale in natura prawdopodobnie bym tego jednak nie chciała, chociaż ma się od tego ponoć ładnieć.

Nie wiem. To ma być podobno obłęd.

Dora Hagedorn

Dano mi do zrozumienia, zostało to powiedziane za moimi plecami, że jestem arogancka. Aleja arogancka nie jestem. Pomijając już to: Czy arogancja jest dozwolona czy nie? Jest to sprawa osobowości, charakteru, wykształ­cenia, a także w nie mniejszym stopniu zadbanego wyglą­du. Bądź co bądź mam ukończoną tę szkołę średnią, i mój mąż i ja dorobiliśmy się ładnego własnego domku i jakiego takiego dobrobytu. Jesteśmy dobrze zabezpieczeni. On jest wicedyrektorem pewnej wielkiej firmy handlowej w Zurychu, a ja od trzech lat należę do prezydium naszej komisji do spraw oświaty pozaszkolnej—szerokie, dające duże zadowolenie pole do potwierdzania się, którym zajmuję się już od dawna na podstawie przynależności partyjnej mojego liberalnie nastawionego męża, przedtem, przez dwie kadencje, jako zwykły członek, ale swojego czasu jako pierwsza kobieta w tej komisji.

Naszemu synowi pozwoliliśmy studiować. Miał być ekonomistą; ale potem, z początku bez naszej wiedzy, przeniósł się na agronomię i przed dwoma laty wyemigro­wał do Nowej Zelandii. Zarabia dobrze i jest jeszcze kawalerem.

Ponieważ mam brata w Sydney, w Australii, i kuzyn mojego męża jest w Singapurze dyrektorem działu za­

granicznego tamtejszej filii swojej firmy, będziemy mieli możność ich wszystkich odwiedzić, jeżeli w najbliższych dwóch, trzech latach polecimy kiedyś przy okazji do naszego Erwina do Nowej Zelandii. New Zealandma być przecież w przybliżeniu kombinacją Szwajcarii z Norwe­gią, krajobrazowo niepowtarzalna.

Peter Allenspach

Prawdopodobnie można powiedzieć, że jestem neuroty­kiem czy psychopatą albo Bóg wie czym jeszcze. Wszyst­kie moje kobiety, a miałem ich niemało, były już zdeflo- rowane, moja żona również, ale mi to powiedziała, i ja nie robiłem też z tego powodu żadnych historii. W wieku lat 31 nie jest się już świętym Alojzym ani cnotliwą Zuzanną.

Ale jak się raptem niedawno okazało, gdy trafiłem nagle przez przypadek na taki jeden absolutnie jeszcze nie zerwany kwiatuszek, po prostu mi nie wychodzi. Żona mówi, że muszę to zrobić, aby pozbyć się tego kompleksu, cała ta sprawa jest to nie rozwikłany węzeł z okresu dojrzewania. Jest więc całkowicie za tym, nie ma to dla niej żadnego znaczenia, a właściwie ma bardzo duże. A więc wszystko w porządku.

Ale ja nie jestem w stanie. Dozuję z dokładnością ułamka dziesiętnego, ale mi nie wychodzi. Ona rozpala się jak mały szatan, zupełnie już nie panuje nad sobą. Jest to w jakiś sposób przerażające. Z moimi 42 latami wydaję się sam sobie jakby największym patałachem na północ od Alp. Po prostu różnica jest za duża, ona jest za młoda czy ja wiem. Sprawa ta całkowicie mnie zdeprymowała. Dławiące uczucie strachu. Co ja mam robić?

Przede wszystkim musi minąć jakiś czas. Jeśli moja żona z jakiegoś powodu to z nią ukartowała, to nie mogło to być chytrzej zrobione. Ale ona nie ma z tym nic wspólnego, ja to wiem, ona mi pomaga, jest wyrozumiała, wie, że trzeba się tego pozbyć. Przede wszystkim jednak musi teraz, jak powiedziałem, minąć jakiś czas. Ma się te problemy!

169

Idź! powiedziałam. Musisz to zrobić! To jest okazja! Choćby cię miało z tego powodu wręcz rozerwać, musisz jej tę błonę w brzuch wbić! Jazda! Do roboty!

Ja już nie mogę, nie mogę z nim. Brzydzę się go, tego się brzydzę, brzydzę się jego nagiego włochatego podbrzusza, jego czerwonego prącia, wszystkiego. Jest to obrzydliwe. Ja jestem ze sobą o wiele czulsza i czystsza, i bardziej uczciwa. Wiem, źe jestem ładna i lubieżna i to jest wspaniałe. Jestem do tego stworzona. Kocham moje jędrne miękkie ciało, moją skórę, czuję się w sobie dobrze, kocham siebie. Jestem jak ta wspaniała dziewczyna z filmu „Cleo od piątej do siódmej” jednakże bez strachu przed śmiercią, z życiem przed sobą. Dziewczyna to cud pięk­ności, sama rozkosz, taka otwarta i rozłożysta. Słońce świeci, pada z niego deszcz ciepła i światła. Kasztany kwitną nie na próżno, gałęzie kołyszą się radośnie na wietrze, pachnie błękitem nieba, czerwienią i złocistą żółcienią. Niebo śpiewa. Kocham siebie bardzo, jestem szalona na punkcie życia, spragniona go, chcę je wchłonąć. Jest piękne i ja jestem piękna. Starym będzie się później. Te dwadzieścia latek, jakie ma się tak naprawdę dla siebie, w najlepszym razie! Chciałabym umrzeć, zanim zacznie się starzenie.

Nie rozumiem ludzi, którzy już nie chodzą do kościoła. Tu jest ten cichy spokój, ta skromna wzniosłość, w ciszy sam na sam z Bogiem albo wśród wiernych w niedzielę na mszy i na nabożeństwie. Z tego bierze się taki wewnętrzny spokój.

Czymże jest życie, zagonioną, ulotną sprawą, jeśli Bóg mu nie nada wagi, punktu ciężkości i ośrodka. Tyle jest

170

w nim rzeczy nieważnych, za którymi tyle ludzi przez całe życie się ugania, dopóki serce nie odmówi im posłuszeń­stwa. Mogliby mieć o wiele piękniejsze życie na ziemi. Wszystko idzie o wiele łatwiej. Człowiek jest bezpieczny pod Jego opieką, w Jego dobrotliwych rękach. Ja nie robię nikomu wyrzutów, ale żal mi tych wszystkich, którzy nie znają tego spokoju w Bogu. Wiele rzeczy na ziemi mogłoby być lepszymi albo stać się lepszymi. Mogę się tylko o nie modlić. Jaka szkoda. Pokój i zrozumienie są przecież jak oliwa, wszystko szłoby spokojniej, gładziej i przyjemniej. Dlaczego ten świat jest tak niezmiernie pełen innych rzeczy?

Często mnie to bardzo smuci. Bóg ma tak nieskończenie wiele czasu, ale Jego miłość jest równie długotrwała i Jego dobroć nieskończona. My jesteśmy tylko żałosne ziarnka piasku nad brzegiem morza, bez Niego dawno by nas ono

O moim życiu można powiedzieć, że jak dotąd przebiegało ono dość dokładnie według planu. Wykształcenie nie sprawiało mi żadnych trudności, cel był od samego początku jasny, nad moimi kwalifikacjami nie będę się tu długo rozwodził. Jestem racjonalistą, ale nie chciałbym bynajmniej określać mojego charakteru jako suchy czy nietowarzyski. Wręcz przeciwnie, nie jestem wcale ascetą, podróżuję też chętnie, doskonale potrafię oddzielać czas wolny od pracy.

Jako naukowiec zajmujący się badaniami biochemicz­nymi stoję, w sprawach dotyczących ludzi i tego świata, na pierwszej linii frontu. Nie wątpię w to, że uda nam się opanować procesy, które jeszcze parę lat temu wydawały się większości z nas nieosiągalne. Jest to prawda po­wszechnie znana, ale nowe wyniki muszą ją ciągle na nowo potwierdzać.

Ta specjalistyczna wiedza w mojej akurat dziedzinie,

zmyło.

Lothar Ott

gdzie nieprawdopodobne wprost związki stają się do­strzegalne i wy tłumacza lne, wywołuje czasem w człowieku uczucie, że jest on jednostką elitarną. Ja jednak zdaję sobie sprawę, że od najprymitywniejszego człowieka dzieli mnie zarówno bardzo wiele, jak i bardzo mało, tylko cieniutka ścianka, na przykład wypadek samochodowy z nieszczę­śliwym zakończeniem, myślę choćby o uszkodzeniu móz­gu i trwałym debilizmie. Ale człowiek jako taki jest zdolny rozwiązać swoje problemy w tej swojej ograniczonej przestrzeni w kosmosie, może nie dla wszystkich, ale dla większości, dla bardzo wielu. To jest mój punkt widzenia, który należałoby oczywiście dokładniej uzasadnić i roz­winąć. W tych ramach nie mogę jednak nic więcej na ten temat powiedzieć.

Melanie Ziiger

Nie jest tak, żebym tego też nie, myślę że można by różnie, bardzo rozmaicie, jednakże jak każdy właściwie człowiek mam swoje naturalne skłonności skoro maluję i lubię grać na fortepianie. W domu moich rodziców bywało zawsze wielu artystów którzy byli wówczas uchwytni ponieważ mój ojciec Gregor Fäh utrzymywał chętnie wszystkich artystów jako człowiek zakochany w sztuce z szeroko otwartym domem i rzeczywiście nie szczędził kosztów. Na mnie wywierali zawsze największe wrażenie malarze właściwie jeszcze większe niż muzykanci. Byłam jeszcze małą dziewczynką a przecież zawsze brałam w tym udział. Mój ojciec znał za młodu Ferdinanda Hodlera, ja pa­miętam Amieta, Klee, Daniotha, Pfistera, Auberjonois, Meyer-Amdena który mawiał nie należy bać się chaosu, trzeba się cieszyć. Morgenthałer malował mój portret na życzenie mojego ojca, byłam jedynym dzieckiem, niestety dość często trochę chorym, w ogóle nigdy pod względem zdrowotnym herkulesem. Z poetów bywał szczególnie często naszym gościem Meinrad Inglin niestety to już było jednak dość dawno temu, ale piękne czasy były też te moje

pobyty studyjne w Paryżu i Madrycie. Potem jednak w 14 lat po mojej matce umarł także nagle w lecie mój ukochany ojciec ale w tym smutnym momencie byłam już mężatką i mieszkałam tutaj, to też już było 24 lata temu. Muzyka fortepianowa jest piękna, maluję jeszcze chętniej ale wtedy gdy mogę. Mój drogi mąż Klaus przejął całą robotę administracyjną, lubi też czytać i podróżować gdy go coś zainteresuje dawniej chodził także chętnie w góry na wspinaczkę na słońce szczególnie jesienią a w zimie z nartami gdy tutaj było morze mgły, nie uważał tego jednak za uczciwe wobec tylu ludzi pod tą pokrywą mgły którzy nie mogą według swego widzimisię pójść sobie ot tak po prostu ze względu na pracę. Dla rekompensaty chodzi teraz często do solarium do sauny i na masaże, co jest też I wygodne i ponoć przyjemne chociaż nie na łonie natury. Gości miewamy dość rzadko, na rok połowę tego co mój ojciec przyprowadzał do domu w ciągu dwóch tygodni. Unikamy także teatru czy koncertu gdzie jest zawsze tak ciasno i brak osobistego kontaktu, mój mąż i ja wolimy spokój nawet pomijając już koszty, jako że mówiąc otwarcie nie mamy już tych samych beztroskich warun­ków jakie miał mój ojciec dzięki temu swojemu przedsię­biorstwu. Nie chcę jednak grzeszyć tą samą wadą, co większość zamożnych ludzi i narzekać jia wysokie koszty utrzymania. Jeśli nawet każemy sobie przynosić jedzenie z hotelu Speera to moje drogie przybory malarskie i płótna są jednak prawie zawsze procentowo najbardziej obciąża­jącą pozycją w naszym przeciętnie wystawnym dwuosobo­wym gospodarstwie. Mój mąż zna się na liczbach i śledzi co miesiąc dokładnie ten procent w stosunku do naszych dochodów i wydatków. Nie może to wciąż drożeć bo w przeciwnym razie muszę bezwarunkowo ściśle według tabeli kar się obnażać i być gotowa na bolesne odszko­dowanie w kotłowni na zasłużoną chłostę i karę cielesną a później w pracowni sama pociąć pod nadzorem jeden obraz. Ja to rozumiem nawet jeżeli takie sprawy są w jakiś sposób przygnębiające czuję przecież jakoś przy tym wszystkim spokojną rękę losu w tych dość niespokojnych czasach, mimo że przez te dokładnie 26 samodzielnych Jat sprzedałam dopiero trzy obrazy. Mój ojciec by powiedział że moim malarstwem nie można niestety zarobić nawet na

173

zimną wodę, jednakże żartem bo my mamy na nasze utrzymanie mam nadzieję że jeszcze długo nie będzie nam to potrzebne.

Kaspar Scheffeler

Całość to więcej niż suma jednostek. Tak więc na przykład dziesiątka to więcej niż jeden pomnożone przez dziesięć.

Mogę także udowodnić, że całość może być dokładnym przeciwieństwem swych poszczególnych części. Dowód: Następujące zdanie:

Stwarzam sobie mego BOGA z siedmiu DIABŁÓW. Albo odwrotnie. Ażeby przejść do praktyki:

Większość ludzi tutaj stwarza sobie swego diabła z Boga i z siedem razy siedem aniołów i archaniołów. Wcale tego nie zauważając, ma się rozumieć. Oszukują i mamią sami siebie. Diabeł jako całość śmieje się do rozpuku, w kułak, od ucha do ucha, na całe piekło.

Zresztą nie chcę się dalej wypowiadać. Wolę siedzieć cicho, tak jak się tylko da. Przepracowałem w sumie 49 lat w różnych bankach, ostatnie 26 w tutejszym największym, w dziale papierów wartościowych.

Prawdopodobnie przeprowadzę się jednak jeszcze do innego miasta. Wiem tu o wszystkim, rzygać mi się — za przeproszeniem — chce, gdy spotykam ludzi na ulicy. Na pewno to prawda, że koniec końców wszędzie jest tak samo, nie chcę na ten temat dyskutować. Jestem zmęczo­ny. Mam na myśli to, że jestem zmęczony w mojej głowie. Nie to, że nie potrafię myśleć, ale nie chce mi się myśleć. Nie mogę, najchętniej chciałbym mieć ciepło i tylko drzemać.

W ostatnich 15 latach współpracowałem dodatkowo z redakcją pewnego leksykonu. To jest czasami jeszcze naprawdę interesujące. Jeśli idzie o przynależność orgar nizacyjną, to byłem tylko w męskim chórze, teraz już nie, ponieważ musiałem wstąpić do tego stowarzyszenia tylko ze względów zawodowych. Teraz to odpada.

Adele Widmer

Wyznaję otwarcie, że miałam do tej pory w moim życiu wiele szans i właściwie zawsze szczęście. Urodziłam się jako dziecko zamożnych, a nawet jak na stosunki tutejsze bogatych rodziców i nie miałam dlatego, ale także i z tego względu, że jestem przecież raczej nieprzeciętnie inteli­gentna, nigdy żadnych trudności. Od czasu wyjścia za mąż mieszkam w domu, który dostałam od rodziców w pre­zencie ślubnym. Mój mąż jest kierownikiem firmy mojego ojca. Dzieci jeszcze teraz nie chcę, może później. Trzeba gorąco pragnąć dzieci, inaczej nie ma sensu. Przecież całe życie jeszcze przede mną. Czasami chciałabym być przez chwilę zwierzęciem, które ludziom nagle coś capnie, pół małego palca albo palec u nogi, na przykład piranią, jakie widziałam w Amazonce podczas podróży poślubnej. Cza­towałabym w głębi jeziora na kąpiących się, albo jako wilk, doskonale zamaskowany, czekałabym nocą w ulicz­kach na ostatniego pijanego przechodnia, powracającego późno do domu, i w jednym skoku odgryzłabym mu ucho. W psychologii głębi pewnie to coś znaczy, ja jednakże dzięki Bogu nie musiałam się jeszcze nigdy zbytnio przejmować tą czy inną opinią. Jest to bardzo ważne- i czyni człowieka niezależnym.

Ulrich Beda Teckel-Häfelin

Trzeba zrozumieć, że człowiek zgodnie ze swoją istotą nie ma skłonności do zmian, jeśli mu one nie obiecują korzyści osobistej i zysku. Człowiek jest egoistą, i gdyby nim nie był, już by nie istniał. Rewolucyjni naprawiacze świata są głupcami, którzy jednak także dążą tffcko do swego, całkiem egoistycznego celu, choćby ninffjła nawet rewo­lucja mas. Każdy chce tego, czego chce, dokonać w gruncie rzeczy dla siebie, obojętnie, czy głosi powstanie

175

masom, czy miłość bożą rybom. Masy i ryby są mniej lub więcej aktywnymi statystami. Lenin siebie, przede wszyst­kim samego siebie realizował, a dopiero potem rewolucję. Ach ta nadchodząca szczęśliwa epoka. Wyzwolenie ludu, likwidacja tyranii dla własnego zadowolenia. Jednemu pięknie kłoszący się łan zboża, drugiemu rewolucja. Wszystko to są altruistyc/uie zabawiające się dzieci, ale głęboko w środku zawzięte albo śmiertelnie nieszczęśliwe. Mówi się, że człowiek sam się musi zrobić kimś albo przynajmniej sobie pomóc. Jeden pomaga sobie w imię rewolucji, drugi, żeby tak rzec, w imię rolnictwa, to znaczy jako rolnik, trzeci jako fabrykant, czwarty jako piekarz.

Ja pomagam sobie od ponad trzydziestu lat jako projektant budowlany. Buduję wszelkiego rodzaju bu­dynki, domy mieszkalne, szkoły, restauracje i tak dalej. Projektuję place, całkowite przebudowy, restauruję ko­ścioły, wszystko jak nie w imię Boga, to w imię postępu albo w interesie wspólnoty czy jakiegoś związku lub gminy i lak dalej. Trzeba pojąć tę fundamentalną ludzką sytuację, a pojmie się wtedy i uchwyci niejako zasadę świata, jego mechanizmy i związki. Ludzie chcą motywacji i sami chcą być motywowani. Kupują rzecz nie dla samej rzeczy, lecz ze względu na możliwie szlachetne motywy. Naprawa, restaurowanie, odnowa, modernizacja, postęp przede wszystkim, wciąż tylko postęp, to jest szlachetne, pozy­tywne.

Czytałem gdzieś, że diabeł w jakimś starym podaniu wykrzyknął: „Mój rodzaj gówna odpowiada dokładnie ich bogactwom!" Nie jestem diabłem, ale w moim biu­rze każę nanosić na papier każdego rodzaju gówno, w zależność od życzeń klienteli, dość dokładnie określo­nych życzeń klienteli, muszę rzec. Nierzadko mam uczu­cie, że już szpetniej i bardziej gówniano, żeby tak rzec, nie można, ale zatrzymuję to dla siebie, i patrzcie tylko: bn się to wydaje szczytem postępu i najczystszym po­zytywem, niezależnie od tego, co by te słowa mogły oznaczać.

jednemu gap, tak jak drugiemu bogactwo. Co powiedzą inni, raórzy przyjdą po mnie, jest mi co prawda nie obojętne, ale tu i teraz gówno to dla mnie znaczy, jeśli za czterdzieści czy pięćdziesiąt lat uznają moje przebu-

176

dowy i tak dalej za złe i może nawet je całkiem zburzą. To wtedy po prostu ktoś inny zrobi na tej samej kupie gówna ten swój interes z samorealizacją.

Tylko diabeł, czytałem to też niedawno, sra zawsze na tę samą kupę. Pomyłka! Wszyscy! Jest przecież zawsze tylko ta sama kupa. Ja siebie nie zwodzę. Mam dość roboty z tym, żeby innych zwieść. Bo: Motywować znaczy co [najmniej w ośmiu wypadkach na dziesięć: Uwodzić. Zwłaszcza że przecież po pierwsze konkurencja też akurat na pysk czy na głowę nie upadła, a po drugie moi pracownicy, wśród nich nierzadko ojcowie rodzin, muszą mieć ciągle zapewnioną pracę i wynagrodzenie — przy czym to drugie jest w razie konieczności serwowane wahającej się jeszcze klienteli jako ta decydująca szla­chetna motywacja i sprawa tym samym może być wtedy łatwo doprowadzona do pomyślnego końca. Bo: Nikt nie chce być bezrobotnym ani spowodować bezrobocia. Każ­dy się boi. Ten, kto udaje w komisjach zleceniodawcę

i pracodawcę, jest przeważnie także sam tylko pracowni­kiem, pobierającym wynagrodzenie underdogiem pozor­nie na kierowniczym stanowisku, to znaczy na stosun­kowo długiej smyczy. Jego obroża go dusi, obciera, czuje on ją codziennie.

Chyba żaden człowiek nie ma prawa być z powodu tej swojej ogólnej podstawowej prawdy nieszczęśliwy. Trzeba ją znać albo przynajmniej się jej domyślać, nie należy o niej wciąż mówić albo jeszcze lepiej wcale nie mówić. Jeżeli coś jest „wobec niej” wskazane, to właści­wie: Milczenie. Złote, samozachowawcze, zbawienne, owocne milczenie. Milczące godzenie się, pełne obaw rozumienie.

Harry Schnier-Grellinger

Najbardziej znamienne punkty mojego rozwoju są:

1 — oderwanie się od domu rodzicielskiego, przede wszystkim od ojca, we właściwym czasie

|L2 »■ -

2 — ukończenie studiów (ekonomia, prawo) o włas­nych siłach; studenckie motto: Przegrywa się jeden proces, następne się wygrywa!

3 — ożenek (wielka wygrana)! Moja żona była służącą w domu moich rodziców i odeszła wraz ze mną, gdy się wyprowadzałem. Ona pracowała i mi pomagała, ja stu­diowałem)

4 — założenie i systematyczna budowa i rozbudowa sklepu (branża mody), który w ciągu trzech lat ogromnie się rozwinął (szczęście człowieka rzutkiego i odważnego. Święta prawda!)

5 — założenie w sumie 16 filii w ciągu 7 lat. Z 36 wspólnikami doskonale zorganizowanej sieci domów mody

6 — dzięki wykształceniu ekonomiczno-prawniczemu i pełnej sukcesów praktyce handlowej zasiadanie w róż­nych radach nadzorczych

7 — zakładanie jakby dynastii (5 dzieci, w tym 3 chłopców)

To wprost zdumiewające, jak prostą w gruncie rzeczy jest ta recepta:

1 — zdobądź się na odważny skok w młodych latach, w okresie, kiedy jesteś jeszcze świeży i nie znasz strachu przed porażką

2 — uczyń ze swoich przyjaciół i znajomych pierw­szych zadowolonych klientów swego na optymistycznej świeżości i pogodnej atmosferze opartego pierwszego małego sklepu

3 — nie kupuj nigdy towaru, który nie da się dalej sprzedać z co najmniej 30% zyskiem brutto (moja żona ma przy zakupach niezawodnego nosa). Bądź nieustępliwy wobec dostawców

4 — przestawiaj się zawczasu na nową produkcję, rozkładaj równomiernie ryzyko przez mądry rozrzut zwolnionego kapitału na inwestycje pozask lepowe (moja dziedzina specjalna!)

5 — nie popełniaj błędów twoich rodziców, trzymaj w kupie rodzinę nie siłą, ale zachętą

6 — dbaj o poważanie u szerokiej opinii publicznej za pomocą celowych akcji o charakterze kulturalnym i do­broczynnym. Bądź zawsze bliski klientowi, zgadzaj się

178

z Kiieniem, bądz uprzejmy dla klienta, dopóki klient cię słyszy i widzi. Dopiero ta reszta jest twoją sferą prywatną. Twoim znakiem firmowym niech będzie optymizm, świe­żość, pogoda, młodzieńczość. Sukces opiera się na umie­jętnym sprzedawaniu. Sprzedawać znaczy sugerować. Sugestia polega na promieniowaniu. Promieniowanie bazuje na optymizmie, młodzieńczości, świeżości, to zna­czy znowu na sukcesie. Trzeba mieć odwagę tę reakcję łańcuchową uruchomić. Ja na moje szczęście miałem tę odwagę.

Adolf Krohn

Na moje szczęście nie jestem na to skazany, żeby zarabiać pieniądze w tej dziurze. Nie jestem skazany na tę dziurę pełną kołtunów, robię swoje interesy poza tą pipidówą.

0 tyle jestem niezależny.

Dlatego moim najważniejszym obowiązkiem obywa­telskim jest odkrywać tu dziury, do których nikt się nie odważy podejść. Okropność, jak z nich śmierdzi. ¡Demo­kracja! — bo się porzygam, w najlepszym razie uśmieję! Ja wiem, kto tu ma coś do gadania i kto tu dyryguje, a kto musi tańczyć, jak mu zagrają. Na moje szczęście ja nie muszę taĄczyć. Jestem niezależny Adolf Krohn, hurt złomu i surowców wtórnych. Niech no by mi tylko spróbowali zagrać! Niechby tylko spróbowali! Ja ich wszystkich przeżyję! Te wszystkie czyściuchne brudne łapy. To wszystko jest haniebne. Głupota jest największą hańbą, bo ludzie są tak beznadziejnie głupi, a im głupsi, ma się rozumieć, to tym bardziej przemądrzali. Więcej mówić nie warto.

Ja zawsze najpierw pomyślę, zanim coś powiem. Pie­niądze i cyfry mam też co prawda w głowie, ale przy tym jeszcze honor w sobie i do tego godność osobistą, sumienie

1 rozum. Wszystko jest dziś możliwe, ale nie wszystko uchodzi. Dokładnie tu, w tym punkcie, człowiek albo stoi i chodzi, albo pada i czołga się. Wszyscy oni padają, 12* 179

wszyscy oni się czołgają. Dla mnie jest to zagadka, jak można tak bezmyślnie, głupkowato przemądrzale i bez­czelnie przeczołgać się jak robak przez życie. Wyjątki są rzadkością. Einstein powiedział: Pomysły są rzadkością. Też słusznie.

Eugen Ladn

Jeśli kiedykolwiek jakiś człowiek coś dla tego miasta zrobił, to Edgar Hengsteuscher, zasługujący na uznanie następca Zachariasa Ziinda, swego czasu redaktor naszej gazety lokalnej, radny miejski, członek partii, polityk, jeden z moich najlepszych przyjaciół.

Nie tylko że gruntownie i skutecznie zreorganizował tutejsze towarzystwo komunikacyjne po szczęśliwym zdy­misjonowaniu dotychczasowego, zacnego wprawdzie, lecz staroświeckiego prezesa Biihlera wraz z całym zarządem, ale jeszcze także nawiązał stabilne, trwałe stosunki w kraju i za granicą. Ściągnął znowu do miasta turystów, kongresy, rocznicowe zjazdy, życie, rozwój. Pieniądze. Są to obok rzemiosła i przemysłu niezmiernie ważne czyn­niki, jeśli jakieś miasto nie chce się zadowolić jedynie tym, że egzystuje na mapie!

Ponieważ miałem to szczęście tu w tym mieście po kilku gdzie indziej nieudanych startach nabrać nareszcie roz­machu na torze sukcesu, mój przyjaciel dał również i mnie okazję zrobienia czegoś dla naszego pięknego miasta w mojej specjalności, architekta i generalnego wykonawcy. Jestem człowiekiem interesu, ale mam także obywatelskie sumienie.

Jak statystyka i rzeczywistość wykazuje, w minionych 10 latach jeszcze nigdzie w promieniu 100 km nie wypro­dukowano, nie wyposażono i nie przekazano klienteli na własność ty hi nowych mieszkań, co ja tutaj. Nie chcę upajać się metrami powierzchni mieszkaniowej, ale liczba ich sięga dziesiątków tysięcy! Dałem tym samym miejsco­wemu rzemiosłu pracę i zapewniłem mu olbrzymi rozwój.

180

Źe rzutkim ludziom także przy tym coś skapnęło, jest rzeczą oczywistą. Tak jak ja na przykład, niech mi to wolno będzie z całą skromnością powiedzieć, jestem dziś przy moich akurat 45 latach urządzony, jako wielokrotny milioner, tak też nie gorzej jest urządzony niejeden rzemieślnik budowlany, w tym swoim nowym ubraniu w swoim nowym warsztacie i ma oprócz tego zaparkowany nowy wielki samochód przed swoją piękną nową willą I obok swojej nowej kamienicy czynszowej.

Dlatego też mam, i pewnie słusznie, pewien wpływ na różnoraki bieg interesów jak również pośrednio i przy niezbędnej dyskrecji, do czego się przyznaję, także na decyzje władz, na ile dotyczą one dziedziny moich intere- I sów. Prawdziwie żywotna demokracja musi być codzien­nie aktywnie przeżywana i ożywiana. Kto płaci podatki, nie potrzebuje robić z tego żadnej tajemnicy, że wywiera wpływ.

Rozwaga, pracowuosć, orientacja, zimna krew, odwaga w działaniu i pewna handlowa przebiegłość czy dyploma­tyczna zręczność, zresztą także przy dobieraniu sobie znajomości — to wszystko jest oprócz łuta szczęścia do tego potrzebne, i nie mówię tu zresztą chyba nic nowego.

Norbert Wettstein

Byliśmy niższym stanem średnim, mały sklep (wszystkim tu dobrze znany, a jeżeli nawet nie znany, to wszystko jedno). Gdy miałem dwadzieścia lat, już sam zarabiałem na życie i byłem Bóg wie jak z tego dumny, już zapomnia­łem, że zamiast chodzić do szkół wyższych, jak to zawsze sobie planowałem, i skończyć jakieś porządne studia, zdobyć wiedzę (stać się mniej niewiedzącym niż większość ludzi), zostałem oddany na naukę zawodu. W szesnastym roku życia na naukę zawodu! Bożeż ty mój! Co za niewolnictwo! Bo taki był zwyczaj. Ale jak się ma piętna­ście lat i pół roku, to się przecież nie ma jeszcze zielonego pojęcia! Można takiego przelewać jak wodę.

Nauka bankowości. Wypisywać kolumny cyfr. Odsetki. Wszystko, czego tam człowieka uczą, to: spokojnie zidio­cieć. Robić, czego żądają. Potem trzeba oczywiście zała­pać dobrą posadę. Tę dobrą posadę stale człowiekowi obiecują, ta dobra posada majaczy człowiekowi stale przed oczyma. Być pracowitym. Punktualnym. To przede wszystkim. A także poza tym nie wychylać się, wnet się ożenić. Natyka się już człowiek przecież gdzieś tam na jakąś miłą dziewczynę i bajdurzy jej omiłościomiłościo- miłości. Każda dycha byłaby już lepiej ulokowana w burdelu! Ale na wielkie szczęście małżeńskie dla miłych dziewcząt, które chcą być miłymi pannami na wydaniu, burdeli nie ma czy raczej już nie ma. Władza tak zarządziła. Nie w burdelu ma się poczynać to, co powinno przyświecać w ojojczyżnie. Żywcem cię peklują, w pasy drą i solą. Trochę płaczu, o tak, łzawe łezki, skropić kwiatki, ale ożenek musi być, mieszkanie, krewni: cały ten wielki cyrk, śmierdzi jak zgniłe ryby, ale wszystko z uśmiechem, z uśmiechem! Zgniłą rybą jestem ja. To tak zwane życie ma mnie od lat żonatego w garści. Wyjścia: nie ma. Zrobiłem jej nawet troje dzieci. Co za radość, hoho! I choć już ledwo zipię, wiem przecie, że potem będzie prokurent bankowy (po piętnastu latach każdy safanduła zostaje u nas nim mianowany automatycznie, udekorowany i oprawiony w ramki, dlatego mamy tylu zramolałych kodupolegów), nie będę już potem ryczał jak byk czy stawał dęba jak ogier albo wyłamywał się jak słoń, zerwę spokojnie i cichutko zawał serca z uschniętego drzewka tego mieszczańsko-kołtuńskiego życia urzędni­czego, i to jeszcze ma nawet znaczyć, że ci się dobrze powodzi. Co za żyyycie! Miłość i praca, tak jest, wdowa i dzieci. Już dziś rzygać mi się chce. Będę potem należał do różnych męskich stowarzyszeń dla w pełni zasłużo­nych, zrezygnowanych, znużonych życiem żabowołów i też czymś się łudził, ja wiem, i golnę sobie na to konto raz po raz jednego i będę robił minę poczciwego obywa­tela i wszystko lepiej wiedział, bo pierwej, za moich czasów, wszystko było lepiej, to jasne. To mi będzie wypełniało czas, a z biegiem lat być może już się tego wcale nie zauważa, i potem to czcigodne życie skoń­czonej dupy wołowej się skończy, miejmy nadzieję, to 182

tak zwane życie, o mój ty wielki dobry Boże! Proszę

0 łagodną śmierć. Zdechnąć heroicznie za nic, ale to za nic, nie odpowiada mi. Życie będzie już i tak przesrane

1 żałosne, bo jakże by inaczej? Trzeba było! Trzeba było! Szczęśliwy, kto nie wie. Tylko że właściwie wiedzą to wszyscy.

Wszystko wyrasta ze swego przeciwieństwa. Bardzo mądrze. Bagno pełne żab w takim razie chyba z uporczy­wie wtłaczanej wiedzy (czy zielonego pojęcia), że go nie powinno być, hoho! Tylko tak dalej! Dojrzewamy, doj­rzewamy!

Gabriel Diethelm

Miał dwadzieścia dwa lata, był starszym z dwu synów, dyplomowanym mechanikiem samochodowym.

Mógłby być szefem-juniorem w warsztacie samocho­dowym swego ojca. Niepyskaty, spokojny, przyzwoity.

Syn szefa. Dziedzic zakładu.

Jego ojciec był urodzonym zamordystą. Kapralem. Zupakiem. W obecności najmizerniejszego i najmar­niejszego ucznia musiał dawać się ojcu brać za pysk i ochrzaniać.

Lepiej, żeby był żebrakiem w Maroku.

Matka brała go często w obronę.

Pewnego dnia, podczas próbnej jazdy, rozwalił wóz klienta, w którym NIE ON naprawiał hamulce, i wysiadł z tego zmiażdżonego wraka lekko krwawiąc.

Motocyklista, który go te parę kilometrów z powrotem do warsztatu podwiózł, mówił potem, że miał wrażenie, jakby podczas jazdy ten na siodełku pasażerskim dostał nagle drżączki i cały się trząsł. Nieszczęśliwy wypadek, szok...

Podziękował motocykliście oszołomiony, blady, i nie poszedł wcale najpierw do warsztatu, żeby zameldować, że miał wypadek. Poszedł z miejsca do mieszkania obok i zaszył się w swoim pokoju.

Gdzie się niezwłocznie zastrzelił.

Wiem, jak to było. Bo to byłem ja. Więcej już ani słowa.

Xaver Diethelm

Nie można nic utrzymać, jest to jak przekleństwo. Przez całe życie ciężko harowałem. Nie czym innym jak potem i pracą dorobiłem się przez dwadzieścia lat rodziny, domu i warsztatu. Potem zastrzelił się mój syn, z powodu drobnostki, co za przeklęta głupota! A przy tym dostałby ten warsztat. Ten drugi jest jednym z tych, co to sobie wyobrażają, jakie by to powstało na ziemi mruczando, gdyby zebrać do kupy to wszystko, co ludziska dzień w dzień wygadują. Będzie muzykiem i gra na skrzypcach w różnych orkiestrach, ten jest do niczego. Żona ma od tej pory bzika na punkcie religii. Po co ja to wszystko dziesiątki lat budowałem, z takim trudem dzień po dniu rozwijałem. Gdzie tu w ogóle jest sens! Ludzie wywalają na mnie gały, jakbym to ja go zastrzelił. Tego mi jeszcze tylko teraz brakowało! Sprzedam ten cały majdan. Skoń­czę raz na zawsze z tą wieczną mordęgą. Nie chcę nic więcej słyszeć. Wyjadę do Hiszpanii albo Portugalii czy na Sycylię. Jakąś chatę z blachy nad morzem! Albo gospodarstwo, parę maszyn, kilkoro ludzi i jazda! Oliwki, winogrona. Tu już nic więcej. Precz stąd. Z czasem ja też kiedyś wikituję. Ale na razie jeszcze nie.

Gret Bigler

Niegdyś bogata dziewczyna, lat 46, od lat z rozkoszą przejadająca swój spadek i przewidująca już z góry koniec tej przyjemności. Te obłędne strachy teraz wciąż po 1*4

nocach, błąd za błędem, popełniony mimo woli i na marginesie, urasta teraz do olbrzymich rozmiarów i do­bija człowieka. Co to będzie jutro? Strach przed czasami, gdy nie będzie już pieniędzy w tym na pieniądzu i tylko na pieniądzu stojącym, z kloców zbudowanym świecie państw-mrówek. Wszystko ciasne i brak powietrza. Sy­stem milionów wzajemnie sobą uwarunkowanych biegów jałowych; wzajemnie uwarunkowanych, to jest to zabój­cze! Czas leci. Powinnam to wszystko brać mniej poważ­nie, te bziki. Każdy dzień kosztuje mnie tyle i tyle, a żadnych wpływów. Może to człowieka wpędzić w depre­sję, ale jednocześnie można by ją przezwyciężać jakąś celową pracą: przygotowaniem do ucieczki. Każdy wię­zień ma przede wszystkim niezaprzeczalne prawo: Prawo planować ciągle, dzień i noc, ucieczkę na wolność. Więź­niami są wszyscy. Tym, czym dla jednych kraty, dla drugich są przymusy o nazwach takich jak małżeństwo, interes, urząd, zawód, rodzina, honor. Ani słowa o na­turalnej godności. Natura i godność zostały zdławione i zastąpione honorem, rodziną, zawodem, urzędem, inte­resan, małżeństwem, strachem do szpiku kości, paraliżu­jącym aż do głębi duszy strachem przed życiem. Paraliżu­jącym, upokarzającym, zakuwającym w niewolę, zżerają­cym każdego i degradującym go do rzędu powolnego sługi wszechmocnym strachem przed życiem, rosnącym jak zakalcowate ciasto, jak wzbierająca gdzieś w dołku fleg­ma, przytłaczającym wszystko swoim brzemieniem. Ciem­ność i otchłań. Niemal niezauważalnie dygocący strach. Człowiek rozpacza, zdycha, nie może mieć chyba nadziei na łagodny obłęd. „Przykro mi, ale nawet pan nie może zawsze wygrywać”, powiedział ktoś do Hemingwaya, my­śliwego polującego na grubego zwierza. „Naprawdę mi przykro. Jest pan przecież dobrym człowiekiem. Żegnam pana. I niech pan sobie nie przestrzeli głowy”. Mój ostami kochanek, dopiero 25 lat, a już do niczego. Trzy tygodnie temu. Jak on się cały drżący do mnie tulił, wstrząsany strachem, cichutko okropnie jęcząc. Już tak wcześnie idzie się do diabła, coraz wcześniej. Ja faktycznie miałam jeszcze akurat szczęście. Bogaci nigdy się nie zmęczą tym, że są bogaci, owa! bogaci, to było kiedyś. Zanim spadnę komuś na kark ciężarem, sama odpadnę.

18S

Mam pięćdziesiąt sześć lat. Dobrze mi się wiedzie. Miej­sca, w którym się obecnie od dwudziestu trzech lat znajduję, nie chciałbym opuścić.

Jak miałem trzydzieści jeden lat, opuściłem moją dwu­dziestosiedmioletnią wówczas żonę, syna (teraz ma dwa­dzieścia osiem lat) i dwie córki (bliźniaczki, teraz mają po dwadzieścia pięć lat) w sposób nieprzyzwoity, haniebny. Ulotniłem się potajemnie, zwiałem. Po pewnym czasie nieustabilizowanego życia znalazłem tę miejscowość tutaj, gdzie od tej pory mieszkam i praktykuję (stomatologia). Nikt nic nie wie. Ja zaś jestem na bieżąco. Moje doku­menty nie wzbudząją wątpliwości.

Czego mi teraz tak .boleśnie brak, to tej panicznej siły do podjęcia decyzji, jaką wtedy powziąłem jakby nigdy nic i zrealizowałem. Już bym tu nie był, dawno byłbym już z powrotem, znowu tam. Życie tak czy inaczej odczuwane i tak czy inaczej przeżyte, nigdy nie przezwyciężona samotność aż do samego końca.

Philip Krauer

Uczciwym można być tylko wobec samego siebie, a i to nie zawsze. Trzeba ostatecznie przecież żyć także trochę złudzeniami. Ściśle biorąc, wszyscy w jakiś sposób zawo­dzą. Żadne koło nie obraca się tak naprawdę na okrągło.

Po cichu przyznaję się, że mój job w telewizji interesuje mnie jeszcze tylko o tyle, o ile chciałbym utrzymać go bez zbytniego wysiłku aż do końca. Czasy młodych głodnych wilków już minęły. Inni kierownicy działów też nic innego nie chcą jak tylko jakoś tam dotrwać do ostatniej rundy i nie paść przy tym na pysk.

Moje argumenty są a) wobec moich stałych i luźnych współpracowników natury technicznej; b) wobec moich

186

tak zwanych przełożonych natury kulturalnej ; c) wobec samego siebie ludzkiej natury. Ja wiem, że w gruncie rzeczy jestem do pewnego stopnia i właściwie tym samym całkowicie skorumpowany. Wiem także, że inni również są skorumpowani. Ka^dy jest skorumpowany. Nikt do­prawdy nie robi tego, co robić powinien, i mnożą się wymówki. Tu się nie da nic zmienić, chyba że się z tego wysiądzie.

Czego to ja nie robiłem! Odczepiłem się od żony i dzie­cka, bo się dusiłem w tej przeklętej atmosferze cebulko­wego wzorka. Przepłoszyłem wszystkich krewnych. Wy­siadłem. Dzień i noc wywracałem ten cały kram do góry nogami. Praca, pomysły, zmiany! Wszystko to lipa! Czło­wiek potrzebuje pieniędzy, żeby żyć, to wszystko, bo wszystko kosztuje pieniądze. Dlatego chcę utrzymać ten mój job. Absolutnej bezkompromisowości nie ma. Bez­kompromisowy nie był nawet Picasso ani Michelangelo, ani Joyce, ani Molière, ani Pasolini. Honegger bezkom­promisowy? Fellini bezkompromisowy? Pollock, Rothko? Koń by się uśmiał. Czego więc chce się ode mnie, do diabła! Czego ja akurat mam od siebie chcieć, ja, taka dupa!

Enrico Martell

Tarcza i broń, i mądrość życiowa sługi: Źejest on bardziej pewny siebie i opanowany niż jego pan i chlebodawca.

Ma lepsze maniery, więcej wie, ma lepsze rozeznanie. Również co do samego siebie i co do swojej pozycji.

Góruje nad swoim panem.

Pan i chlebodawca jest jego uczniem, który ma wpraw­dzie władzę rozkazodawczą i wnioskodawczą, ale jest zależny od niego.

Służący czy butler, jak mówią Anglosasi, nie da się wyprowadzić z równowagi, pozbawić zimnej krwi. Jest on uosobieniem człowieka, jakim musiałby być czy byłby pan i chlebodawca, gdyby go było na to stać.

Służący nie jest bynajmniej służalczy, lecz jest na wskroś giętkim jak stalowa sprężyna wzorcem dla swego pana, przy czym ten akceptuje ten stan rzeczy bez urazy. Służący musi się jednak godzić z tym, co jest jedyną jego „skazą”, że jego pan jest tym, który mu daje chleb. Jest do tego zmuszony. Bo inaczej nie byłby służącym, lecz bez wątpie­nia sam zamożnym panem, to znaczy: doskonałym zamoż­nym panem. Jego własny służący miałby w tym wypadku niezwykle ciężko. Byłoby mu trudno spełniać wyżej wymienione wymogi, nieodłączne od losu i stanu sługi.

Jestem służącym czy butlerem w domu pewnego sto­matologa, który jest już lekko posiwiałym kawalerem, człowiekiem raczej aseksualnym, nie tyle niewykształco­nym, co trochę jednostronnie wykształconym, rzeczywi­ście odpowiednio zamożnym, przeciętnie sentymental­nym, politycznie naiwnym. Nazwa mojego zawodu brzmi wprawdzie nie „służący” czy „butler”, lecz „kucharz”, którego to też zawodu, naturalnie przed wieloma laty, zgodnie z obowiązującymi przepisami związku zawodo­wego i ówczesnymi rozporządzeniami urzędowymi się wyuczyłem i następnie go przez pewien czas w kilku ekskluzywnych hotelach północnej półkuli zachodniej wykonywałem.

Gottlieb Kalin

Zawsze mówiłem: bankierzy to świnie! Taki bank to lubieżna jak kozioł świnią. Ja zawsze byłem robotnikiem. Wyuczyłem się mojego zawodu i doszedłem w tym zawodzie do brygadzisty i majstra. Jestem z zawodu odlewnikiem. Przed wypadkiem przepracowałem w tym zawodzie 28 lat u Lercha i Spółki. Teraz jestem stróżem nocnym w pewnym wielkim banku, który wsadził pienią­dze w fabrykę Lerch i Spółka. Po tym wypadku nie mogę już pracować jako brygadzista i mistrz giserski. Nadaję się akurat jeszcze tylko na nocnego dozorcę bankowego. Wieczorem pociągiem do Zurychu, potem o kiju do

188

banku. Jakoś tam zakuśtykam. Każdy stróż nocny ma swój rejon. Ja jestem stróżem nocnym na A5, to znaczy pilnuję splamionych krwią sztab złota i skradzionej brud­nej forsy, pieniędzy uciekających od podatków, pieniędzy oszustów, mnie tam nikt nie zabajeruje. Obstaję przy swoim: bankierzy to świnie! Mam na myśli nie dyrektora A lub B albo C czy prokurenta XY z działu papierów wartościowych. Mam na myśli bankierów w ogóle, a prze­de wszystkim wielkich bankierów. Jednym jedynym pod­pisem zrobić błyskawicznie jakby od niechcenia te swoje 5,10 milionów toż to świństwo. Oni powiadają: zarobić! Ale to nie jest zarobione, ani jeden cent nie jest tu naprawdę zarobiony, to inni go zarobili, na przykład Murzyni w Afryce Wschodniej. Jest to wieczne przeklęte świństwo! A ja siedzę teraz za stalowymi drzwiami i pil­nuję tego świństwa. Tak to jest.

Nie jestem na tę posadę skazany. Ja zawsze pracowa­łem. Mam także swoją rentę z ubezpieczałni i tak dalej, a i dzieci już poszły sobie z domu. Ale w moim wieku trzeba po prostu jeszcze coś robić, bo się popadnie w melancholię i w wieku lat 60 będzie się już starcem. Nigdy by mi doprawdy nie przyszło do głowy, że akurat ja będę kiedyś odsiadywał te swoje godziny,w takiej jaskini gno­mów. Nie chcę mieć z pieniędzmi i bankami nic wspólnego. Nasze książeczki oszczędnościowe i te rzeczy były zawszę sprawą mojej żony. Ja nie chcę nic o tym wiedzieć. Również o podatkach i tak dalej. Pieniądze i złoto to tylko zgryzota i zgroza! Nie chcę mieć z tym nic do czynienia, bo też nie można nic na to poradzić. Świat na to zdechnie. Najpóźniej za dwa lata definitywnie z tym skończę. Może jeszcze przedtem będę miał tego po dziurki w nosie.

Mario Grolimund

Uczeń. Mechanik samoch. Palący. 9 lat szkoły, 2,5 roku szkoły rzemieślniczej, teraz jeszcze pół roku nauki. Potem końcowy egzamin. Gówniany zawód. Naprawiać innym

189

ludziom gabloty. Psychowehikuły. Oliwić i smarować, chuchać i dmuchać, diabłu rogi pucować i ogon zaplatać w warkoczyk. Dlatego że akurat tu było wolne miejsce na naukę zawodu, gdyby nie to, byłbym może dziś mechanikiem rowerowym albo zecerem. Czekam tylko na to, żeby skończyć 20 lat i uzbierać z parę tysiączków. Mój ojciec wtedy nie będzie miał już nic do gadania. Będę mógł sam o sobie decydować i wyjadę do Ameryki. Do Kalifornii. Z językami mam niewiele problemów. New Zealand i w ogóle Australia będą wchodziły w rachubę może później, teraz leżą jeszcze za daleko od głównej trasy. Najchętniej chodziłbym przecież do gimnazjum, ale mojego starego nie było na to stać. Za mało po­myślunku, nie pieniędzy. Kto gada, bo coś wie i ma coś do powiedzenia, to dla niego głupi gaduła. Wezmę wizę turystyczną i wypuszczę się do New Yorku, Atlanty, New Orleans, Dallas, żeby najpierw zobaczyć coś z tego kraju. Koniec z tym kulejącym tu małym kramikiem. Nie chcę się już w wieku lat 25 przewracać z bezsenności z boku na bok. Tarzanie się w bagnie trosk to zupełnie, ale to zupełnie nie dla mnie. Ale oni chcą człowieka zmusić, diabelską przemocą chcą ci tak życie zatruć, jak im je zatruto. Nigdy się nie nauczyli bronić, i teraz myślą, że jesteś taki jak oni. Ten zasrany wiek 19 zatruwa świat. Jeśli nie zwiejesz, będą cię mieli w garści. Po prostu człowiek musi.

Eugen Sack

Nie mnie opowiadać głodne kawałki. Jestem biraowni- czym, mam 57 lat, żonaty, jedna córka, też już zamężna (ale jeszcze nie ma dzieci, zamieszkała w Sztokholmie, jako żona dyrektora holenderskiego lmpexu).

Moje przedsiębiorstwo budowlane z równe 80 sta­łymi pracownikami i przeciętnie 30 robotnikami sezo­nowymi jest największe w okolicy, a przede wszystkim jest wynikiem ciężkiej wieloletniej pracy moich rąk. Po

190

ukończeniu szkoły wyuczyłem się najpierw na mura­rza, potem na trudnych studiach wieczorowych ukoń­czyłem budowlankę. Mój ojciec był robotnikiem arse­nału, moja matka córką listonosza. Było nas pięcioro dzieci i żyliśmy dosyć skromnie. Ale w arsenale ojciec miał przynajmniej państwową, pewną posadę i nie mu­siał z własnej kieszeni wydawać na ubranie robocze i buty.

Był bardzo poważany i dbał o to, żebyśmy mój brat i ja nie poprzestali na wykształceniu zdobytym w szkole powszechnej. Brat jest dzisiaj prokurentem bankowym z tytułem wicedyrektora. Ja oprócz nawału pracy w przedsiębiorstwie mam słabość do muzyki, chocież nie gram na żadnym instrumencie.

W mojej płytotece faworytem jest Mozart.

Zostałem członkiem odpowiedniego towarzystwa i ko- responuję stale z ludźmi o tych samych zainteresowa­niach. Na podstawie wieloletnich badań odkryłem, razem z moim dobrym przyjacielem, prawnikiem z Konstancji, że Mozarta pogrzeb dla ubogich nie był niczym hańbiącym, lecz w jego czasach sprawą normalną. Posiadam do chwili obecnej 8 w sumie autentycznych rękopisów (autografów) Mozarta (3 kartki nut i 5 stron listów). Miałem niesły­chane szczęście. Na więcej nie można mieć wcale nadziei. Po pierwsze nowy materiał z trudem wychodzi na jaw, po drugie znane okazy idą przez fundacje do zbiorów publicznych.

Beatrice Scotti

Lat 72. Wyrosłam w pobliżu Incisy, około 30 km na południowy wschód od Firenze, 9 dzieci, nigdy dosyć miejsca, nigdy wystarczającej ilości łóżek, nigdy dość jedzenia. Ojciec manovale, niewykwalifikowany robot­nik, matka praczka, sprzątaczka. W wieku lat 12 do Firenze do signore Baldachiniego. Za służącą. Po trzech tygodniach przez Baldachiniego złapana i uwiedziona,

191

najpierw od tyłu, taka Świnia, bo się bał. Moje życie jak z ilustrowanego romansu w zeszytach. Nie mam jeszcze 13 lat, a już kurwa, ciągle jeszcze w Firenze. Putana bellissima.38 Ta Świnia Baldachini łapie mnie, jego przy­jaciele z policji, wiesza mnie w piwnicy za nogi, ta perwersyjna Świnia. Umieram. Po trzech czy czterech dniach budzę się nocą na wyschniętej trawie. Rankiem znajduje mnie taki jeden jak mój ojciec, robotnik rolny czy pachciarz, karmi mnie i chędoży. Ucieczka do Renaty, pierwszej i jedynej putana in solida. 39 Ale muszę jej słuchać. Ona też jest Świnia. Z Firenze za ukradzione pieniądze do Genovy, Romy w wieku lat 21 w Milano. Ulica, pokój, burdel, pokój, pokój. Muszę robić, czego sobie życzą, płacą mi albo mnie oszukują. Tak to jest, mówię otwarcie, broniłam się. Po czterech latach rok w Paryżu. Z powrotem do Romy. Piczę nadstaw. Dupę nadstaw. Gębę nadstaw. Nadstaw się. Bicie. Sranie. Rzyganie. W 32 roku życia do Szwajcarii. Robotnica w fabryce. Przynajmniej tutaj. 28 lat pracy od 7 do 12 i od godziny pierwszej do 6 albo praca na zmiany. Zawsze pokój, fabryka, pokój, fabryka. Robotnica cudzoziemka. Przędzalnia bawełny. Nici, kurz, hałas. Bez dziecka, co sobotę pijana. Czasem przyjaciółka odstawia mi mężczy­znę. Nie chcę już mężczyzn. Są brutalni i śmierdzą. W 60 roku życia mieszkanie, oszczędności i emerytura, mój mały luksus, sama. Już bez obawy przed nędzą, nie umrę z głodu. Strach przed starością. Nie chcę umrzeć za 5 czy 10 lat. Teraz panika, nie rozumiem. Nic mnie nie goni, tylko ja sama siebie, wściekły głód. Ale mężczyźni mnie nie chcą. Tak było, dopóki nie skończyłam 67 lat. Che pazzia! Teraz mam 72 lata. Znajduję mężczyzn, starych i młodych. Specjalnych mężczyzn. Pazzi. Ale są czyści i się dostosowują. Boję się tylko, że każą mnie zamknąć w zakładzie dla obłąkanych. To mi się pewnie nie przydarzy, ale ciągle się boję. Moje wargi, moje zęby, mój język. Żyję w strachu. Jak mam to wytłumaczyć? Co mam powiedzieć? Pytam się: Czy to ma być człowiek i to ma być świat?

Najstarszy syn z rodziny budowniczych, u której byłam dwanaście lat pomocnicą domową, zaczął mnie nagle zaczepiać, gdy skończył osiemnaście, dziewiętnaście lat. Droczył się ze mną. Stara panna, przekwitły kwiatek, pruderyjna czerstwa bułeczka i tak dalej, a potem mnie jednak zgwałcił. Przyszedł do mojego pokoju i mnie zmusił. Musiałam się rozebrać i obmacywać go, i wszystko z nim robić. Groził mi. Przez trzy miesiące przyszedł do mnie sześćdziesiąt osiem razy, to było straszne.

Nagle się skądś dowiedział, że utrzymuję córeczkę mojej zmarłej siostry. Mój szwagier krótko po urodzeniu córeczki zostawił ją na lodzie i wyemigrował za ocean. Ja posłałam moją małą siostrzeniczkę do internatu w Men- zingen i wysyłałam ją na wakacje w góry. To kosztuje wiele pieniędzy, bo zapomoga urzędowa jest niska i wy­kręcają się od niej jak mogą. Moja siostrzenica miała wtedy trzynaście lat, teraz ma piętnaście i podobna jest do swej matki, i jest bardzo grzeczna. Na imię ma Erika. Chce być nauczycielką, i na pewno tego dopnie. On się tego wszystkiego dowiedział i napisał mi list, i nagle, z dnia na dzień, już więcej się nie pokazał.

Droga Agnes,

wybacz mi, proszę, ja nic o tym nie wiedziałem, nikt nic nie wie. Ty jesteś na ty z aniołami, a tego po Tobie nie widać. Masz bardzo dobre serce, Ty się nie targujesz, dajesz wszystko. Twoje serce jest wspaniałomyślne. Wstydzę się, przebacz mi! Nie przeklinaj mnie. Szanuję Cię i wysoko cenię. Nie pogardzaj mną, proszę. Twój Eugen Sack.

Wkrótce potem wypowiedziałam. Nie mogłam tam dłużej zostać. Ten list jest najpiękniejszym świadectwem. Nie wydaję się sama sobie lepszą niż inni ludzie, tylko w duszy jestem dumna i pełna tryumfującej radości.

Jest dość ciężko. Niewiele miałam szczęścia, ale to wielkie saczęście mam. Czasem nie mogę się opanować

I

i płaczę ze szczęścia. Nie chciałabym być nikim innym, chciałabym tylko mieć lżejszą pracę niż teraz w fabryce tworzyw sztucznych.

Arlette HGflinger

Czytałam o pewnym człowieku, który był w Polsce Żydem i miał akurat 13 czy 14 lat, gdy wybuchła wojna światowa. Przeżył obóz koncentracyjny w Treblince, a także war­szawskie getto, uciekł, udało mu się przebić do partyzan­tów i do Rosjan, przeżył wojnę. Mając lat 19, 20 był rosyjskim oficerem. Mógłby być kimś w tej hierarchii tam w Rosji czy w Polsce, ale uciekł, tym razem do Ameryki. Był Żydem. Chciał wyjechać. Wszyscy wyginęli, tylko on nie i jego babka w Nowym Jorku.

Zaczął od nowa, był domokrążcą, handlarzem ulicz­nym, windziarzem, portierem. Potem został antykwariu- szem i szybko się wzbogacił. Ożenił się z Amerykanką i miał z nią 4 czy 5 dzieci, a gdy już byli wystarczająco bogaci, opuścili Nowy Jork, uciekli z wielkiego miasta, kupili sobie dworek w zacisznym miejscu w południowej Francji czy na Korsyce.

Spokojne życie na wsi. Ale zaskoczył tę rodzinę pożar lasu, wszystko się spaliło, zwęgliło, żona i dzieci zginęły. Jemu udało się uratować czy też w dniu katastrofy akurat go tam nie było. Znowu wszyscy zginęli, tylko on nie.

Wówczas zaczął wszystko spisywać, bał się, że mogłoby to pójść w zapomnienie, że mogłoby to zniknąć razem z nim, jakby nigdy tego nie było. Człowiek ten powiedział teraz, po tym wszystkim, co go spotkało i już nic więcej przydarzyć mu się doprawdy nie mogło, że czuje się silniejszy niż kiedykolwiek. Jeździł po świecie i wygłaszał odczyty, opowiadał swoje życie i mówił ludziom, że nigdy nie powinni tracić nadziei, on jest żywym przykładem siły żywotnej człowieka ciężko doświadczonego, prześlado­wanego przez nieszczęście.

Dziwię się nieludzkiej postawie tego człowieka. Jest on nieludzko mocny w braniu. W braniu bólu i pieniędzy.

Każdy ma to, na co zasługuje. Jako dziecko miałam paraliż dziecięcy i dostałam się tu do tego zakładu opiekuńczego dla niepełnosprawnych. Trochę mogę po­magać w biurze i w szwalni. Mam dopiero 34 lata, ale już dawno chciałabym nie żyć. Uważam to nieszczęście za nie do zniesienia. Tak samo jak nie do zniesienia jest człowiek, który może wytrzymać tyle nieszczęść i potem jeszcze tym frymarczy i spekuluje, daje się przez nieszczęście utrzy­mywać. Wojny oczywiście on nie zrobił. Ale może podpalił ten las. Albo i nie podpalił, ale nie było mu to nie na rękę.

Nienawidzę takich typów bez umiaru. To potwory. Oni nie cierpią naprawdę, ciągną tylko za sobą obsceniczne ślady nieszczęścia. Ich drogi ucieczki to pręgi na boleśnie wykrzywionym obliczu tego świata. Ja chyba też bym prawdopodobnie uciekła, gdybym mogła. Kto by nie uciekł? Ale kogo na to stać?

Erich Weber

To już minęło dziewiętnaście lat od tamtej pory, gdy w karnawałową noc poszedłem w siną dal. Był wielki bal maskowy w tę sobotnią karnawałową noc, spodobała mi się wówczas bardzo pewna piękna maseczka, Cyganka. Tańczyliśmy całą noc. Tańczyliśmy przytuleni do siebie. Ona jednak nie chciała zdjąć maski, ani o dwunastej w nocy, ani o drugiej nad ranem. Doprowadziła mnie do tego, przyznaję otwarcie, że się na nią napaliłem. Po co jest noc karnawałowa? Właśnie dopiero co skończyłem dwa­dzieścia lat i byłem dość wygłodniały, a ta Cyganka miała wszystko co trza i pokazywała dość dużo. Była rasowa i bardzo dobrze zbudowana, jak my to mówimy. Odpro­wadzałem ją o czwartej rano do domu, ciągle jeszcze miała maskę na twarzy i nie chciała jej zdjąć. Ja nalegałem naturalnie na to, wiadomo, czego od niej chciałem, i ona także była przecież dość gorąca babeczka, w każdym razie zaczęła się bronić dopiero wtedy, gdy sięgnąłem jej ręką dosyć głęboko pod kostium. Mieszkała przypadkiem w pobliżu mojego domu, powiedziała, że jest w tym mieście 13* 195

dopiero od dwóch tygodni. Było zimno, padał lekki śnieg, musieliśmy przejść koło domu moich rodziców, gdzie jeszcze wtedy mieszkałem. Gdyśmy mieli przechodzić akurat koło furtki ogrodowej, zdjęła nagłe maskę i rzuciła mi ją w twarz. Była to moja matka. Myślałem, źe mi głowa odpadnie. Zaczęła na mnie krzyczeć jak szalona. Wrze­szczała, że jestem lubieżnik, rozpustnik, ogier na kobiety. Obrzuciła mnie wszystkim co najgorsze, ale teraz mnie przyłapała na gorącym uczynku, i wyśmiewała się ze mnie, jej twarz była wykrzywiona. Wbiegłem do domu i za­mknąłem się, jak ogłuszony spakowałem walizkę i wy­prowadziłem się jak złodziej, przez okno.

Teraz mam lat trzydzieści dziewięć. Miejsce zamiesz­kania Mexico City. Wszystko odcięte. Oni nic o mnie nie wiedzą, nawet tego, gdzie jestem.

Bernhard Hess

Dobre planowanie pomaga pokonywać trudności.

Możliwe, że trzeba mieć do tego predyspozycje, co mnie to obchodzi, w każdym razie pewnego dnia postanowiłem odebrać sobie życie. Postanowienie, które po pierwsze przyniosło mi ulgę, chociaż oczywiście już od samego początku przewidywałem, źe potrwa ona tyle, co słomiany ogień.

Każdy zna co najmniej jeden sposób, w jaki ludzie odchodzą zżycia, które jak wiadomo nie jest dobrowolne,

i idą tak czy siak na nieuchronną śmierć. Na przykład wieszają się, przy czym mnie akurat to utarte on dit, że kto się wiesza, ten ma ostatnią erekcję i ostatni orgazm, odrzuciło od stryczka. Nie wybrałem też tej iście męskiej śmierci od kuli, tak wstrętną była mi myśl o krwi, odpryskach kości i galarecie mózgu. Wybrałem tabletki nasenne.

Decydującą rzeczą, ma się rozumieć, był niezrozumiały motyw. Tu dopiero zaczynało się właściwe planowanie, moje małżeństwo przecież było stosunkowo udane, miesz­kałem stosunkowo dobrze, byłem stosunkowo po miesz-

196

czańsku z żoną i dzieckiem szczęśliwy. Nie żywiłem do nikogo żadnej nadmiernej urazy, miałem tylko jeden tajemny powód: znienawidziłem nagle to nudne życie według rozkładu godzin i czułem się jak mucha na lepie, był to obłęd. Ale subiektywnie wystarczający powód nie jest na pewno w takim wypadku przekonywającym po­wodem dla wszystkich. Po tym nagłym momencie olśnie­nia i powzięcia decyzji nie chciałem już żyć, co więc należało zrobić?

Zaplanować samobójstwo. Wydawało mi się to wspa­niałym, właściwym zadaniem życiowym, i czyż nie prze­jawia się ono, nie przebija się gdzieś w jakiś sposób przy każdym planowaniu?

Po pierwsze zacząłem chodzić na kurwy i rzeczywiście szczęśliwie przy tym odżyłem. Ma się rozumieć, że zaraz potem zaczęła się wielka małżeńska awantura,’•która tak naprawdę to nie ustała nawet po sądowym przeprowa­dzeniu rozwodu, ale przeszła przynajmniej w pewnego rodzaju stan zawieszenia broni. 1 : 0 dla mnie. W firmie zaproponowano mi wkrótce potem tak zwane łatwiejsze stanowisko, żebym się trochę wydobył z tego odmętu stresów i mógł wypłynąć na wierzch. 2 : 0, bo forsa była podczas tych przewidzianych miesięcy przejściowych jeszcze ta sama, i ja nie dałem po sobie poznać, że ich przejrzałem, iż odstawili mnie na boczny tor. Odstawia­łem, przestrzegając reguł gry, tego już niezupełnie facho­wego pracownika, tego już nie w pełni rzutkiego, jakiego by chcieli widzieć, bo takim mnie teraz widzieli. Kto nagle zaczyna pić, kurwić się i ucieka od rodziny, ten nie jest już zapewne zdolny odstawiać kierownika działu, nie mówiąc już o tym, żeby rzeczywiście nim być. Zdarza się, że w 42 roku życia ktoś się wykańcza, przyglądają mu się wtedy tam na górze, na tych wyższych piętrach, tylko przez pewien określony czas i mają na pewno rację, bo może się wykończył nie tyle z powodu problemów rodzin­nych, ile dlatego, że nie potrafił sprostać wymaganiom w miejscu pracy, nigdy tak naprawdę nie potrafił im sprostać. Słuszniesłusznie. 3 :0 dla mnie. Albo 4:0, bo już przedtem znacznie podwyższyłem moje ubezpieczenie na życie i uregulowałem niby to przypadkiem wszystkie inne sprawy. Ostatecznie człowiek już się nauczył swojego

197

zawodu. Moja żona i córka będą mi chyba bardzo wdzięczne po tych wszystkich planowo zainscenizowa- nych tak zwanych brzydkich scenach i po tych przypusz­czalnie męczących miesiącach sądownie przeprowadza­nego rozwodu. I też były.

Zacząłem się teraz, wciąż według planu, czuć często niezdrów, śmiejąc się w duszy. Firma potraktowała mnie poważnie, wprawdzie jeszcze tylko pozornie, i posłała na badania. Lekarze dali się z łatwością postawić przed zagadką, a zwłaszcza psychiatrzy. Psychiatrzy zresztą są nawet bardziej stuknięci niż my w jakiś sposób z tym naszym hyziem. Bardzo prędko przyszły te z takim utęsknieniem wyczekiwane tabletki uspokajające.

Nie można było do tego dopuścić, żeby mówiono o samobójstwie; nawet ubezpieczenie nie powinno. Musiała to być omyłka, pożałowania godny nieszczęśliwy splot okoliczności, wypadek. Przecież wysłany dopiero przed trzema tygodniami przez swoją firmę do sanatorium na kurację pan Bernhard Hess, upoważniony do podpisów kierownik działu sprzedaży na Zachód, był już na naj­lepszej drodze do polepszenia. Za dwa dalsze tygodnie byłby znowu w formie, byłby nowym człowiekiem.

Zaplanować samobójstwo do końca, jako skutek uwa­runkowanego na pozór osobowością zrządzenia losu

i ciosów losu przedstawić je jednak nie jako takie, lecz jako tragiczną pomyłkę Parek w okresie zdecydowanego powrotu do zdrowia i sprzedać je, zrobić na nim dobry interes — to wielce satysfakcjonująca praca i doskonała sztuka dyplomowanego kupca, proszę państwa, czy mi państwo wierzycie czy nie!

Heidi Blöchlinger

Kiedyś czytałam o jakimś niemieckim kadecie marynarki, który pewnego wieczora wypadł niepostrzeżenie na peł­nym morzu za burtę gdzieś daleko od wybrzeża brazylij­skiego. Dopiero rano zauważono, że go nie ma, na co kapitan kazał temu statkowi szkolnemu zawrócić i po-

198

płynąć z powrotem tym samym kursem. Po jakichś 22 godzinach znaleziono tego kadeta żywego i uratowano go. Powiedział sobie, mówił później: Teraz już ze mną koniec, ale zanim całkiem nastąpi koniec, będę jeszcze płynął, dopóki będę mógł. Płynął ekonomicznie. Unosił się wła­ściwie tylko na wodzie, żeby możliwie jak najdłużej nie opaść z sił. Miał szczęście, bo morze było.spokojne i woda stosunkowo ciepła. Po pewnym czasie ogarnął go jednak nieopisany wprost strach, a najbardziej obawiał się nie tego, że prędzej czy później nadejdzie niechybnie wyczer­panie, lecz tego, że postrada zmysły i wykończy się ze strachu. Ze strachu przed strachem.

Nieopisane było potem to porywające uczucie szczę­ścia, gdy nagle ujrzał wyłaniający się na horyzoncie okręt

i zbliżający się do niego, coraz większy. Jego okręt. Ratunek.

Moje życie to pływanie na pełnym morzu. Ja wypadłam kiedyś za burtę daleko od wszelkich brzegów. Nikt nie zauważył, że mnie nie ma. Żaden okręt nie zawraca. Woda nie jest ciepła, jest zimna. Na próżno przeszukuję hory­zont, na próżno przeszukuję horyzont. Przeważnie jest ciemno. Nadejdzie wyczerpanie. Strasznie się boję, nie mam żadnej nadziei. Jestem gotowa umrzeć, ale ze szczęścia. Przeżyć kiedyś tak dogłębnie wybawienie, ratu­nek, ogromne szczęście, i pęknąć wprost z tej radości. Ale ja muszę płynąć. Nawet śmierć mnie nie wybawi, tylko 4 zgasi. Prócz strachu i obawy nigdy w końcu nic nie zaznałam, nic znaczącego nie odczułam, nie przeżyłam. Miliony płyną, dryfują na tym samym morzu strachu. Ale: Mai de muchos consuelo de tontos. To też kiedyś wy­czytałam. Po tym morzu dryfuje nieszczęście i zalega na jego ciemnym dnie, gdy stanie się już wystarczająco ciężkie i opadnie. Gromadzi się tam. Piętrzy się wysoko jedno na drugim. Wszyscy , to wiedzą albo się tego do­myślają. Ale nikt nie patrzy w głębinę. Wszyscy płyną.

Jako wychowawczyni przedszkola zajmuję się dziećmi. Czasem kupuję sobie parę butelek dobrego wina, prze­ważnie w sobotę. Mam wprost niemożebne zachcianki

i jestem przeważnie sama. Gotuję sobie wtedy coś dobre­go do jedzenia. Potem jem i piję przy świecach i pięknej muzyce. Potem się rozbieram i wyzwalam. Piję i śmieję się,

199

płaczę i płynę czasami całkiem na powierzchni. Ale już od zawsze było za wiele strachu. Nagromadził się. Pokrywa strachu leży nad światem jak brudny od popiołu i sadzy śnieg. We wszystkim, co człowiek sobie pomyśli, czego się dotknie i co robi, jest strach. Większość przedmiotów na świecie jest nie z jakiegoś tam materiału, lecz ze strachu. Nawet idee są ze strachu. Nawet ta nieodłączna głupota.

Strach i głupota łączą się nawet szczególnie często. Niewyczerpane surowce. Jest ich coraz więcej, jak w baśni tej wszystko dławiącej konfitury z kipiącego bez przerwy garnka. Ja mam tego w sobie wiele, właściwie bardzo wiele w porównaniu z wieloma innymi kobietami, które znam albo prawie codziennie widuję, i nie wiem, ile mi tego jeszcze jest brak.

Willy Bemer

Szewc. Niczego innego się nie wyuczyłem i jeszcze wciąż nim jestem. Samodzielny, na własnych nogach. Wyszko­lenie specjalne. Dyplomowany specjalista od stóp kale­kich, zniekształconych. Rodzina. Dom. Wszystko uregu­lowane, spokojne.

Ale nie ja. Tylko każdego ranka przechodzę koło domu, gdzie taki jeden mieszka, i w oknie wystawowym szkielet ludzkiej stopy. Szewc ortopedyczny. Do tego jeszcze but na koślawą stopę w oknie wystawowym pod latarnią. Ja już w drodze. Normalna stopa. Cukiernik bez własnego pieca. Zaczyna się to już o czwartej rano.

Raz zamiast do piekarni poszedłem na dworzec i wsia­dłem do pierwszego lepszego pociągu. Odjechać, rozsiąść się i hajda przez granicę i dalej, w dwanaście godzin do Paryża i chętnie pojechałbym gdzieś dalej, tak jest, pojechałbym wówczas dalej, gdybym miał więcej pienię­dzy. Do Ameryki Południowej, nad morza południowe. Ale byłem prawie bez pieniędzy i wsiadłem w pierwszy lepszy pociąg i pojechałem z powrotem, a kosztowało mnie to moje skromne oszczędności i dwa dni urlopu. Powiedziałem tylko: Jestem, i teraz tu jestem i już teraz

200

koniec z tym! No to ona nie pytała o nic więcej. Szef, jeszcze młody, szef senior umarł dopiero rok temu, w ogóle o nic nie zapytał, byłem tu znowu, prawa ręka,

i punktualny.

Chciałbym wiedzieć, ilu też zawraca z drogi, a ilu po­trafi dopiąć swego. Może w decydującym momencie trzeba by wypić kieliszek wina albo jedną wódkę i wziąć ze sobą dostateczną ilość pieniędzy, żeby mieć więcej czasu dla siebie. Ja miałem tylko niewiele więcej ponad to, na co zwykłem był sobie pozwalać. Może nawet jeszcze stosun­kowo daleko zajechałem jak na człowieka, który kiedy wstawał z łóżka, jeszcze o niczym nie wiedział i nagle chociaż raz tego spróbował.

Znany jest dowcip, jak to ktoś poszedł po papierosy i już więcej nie wrócił, po prostu się ulotnił, a że go już od lat nie ma, to się powiada, prawdopodobnie dlatego nie wraca, że ciągle jeszcze nie może znaleźć odpowiedniego gatunku. To nie dowcip. Tak to jest. Nie wiem tylko, jaki gatunek byłby dla mnie odpowiedni, jeżeli w ogóle takowy istnieje. Na pewno są tacy, którzy to wiedzą, ale większość chyba na pewno nie.

Nie chcę kłamać. Było tak: Miałem nagle szczęśliwą passę. Pieniądze leżały na ulicy, na pewno zgubione przez jakiegoś pijanego, i gdy je podnoszę, spada na mnie huczący dzwon. Dźwięczy jak olbrzymi gong, wszystko wibruje. Było to wybawienie. Zrobiło mi się słabo ze szczęścia. Chowam pieniądze do kieszeni i czuję się nagle I wywyższony. Jestem kimś. Nie muszę, jak nie chcę. Mogę robić to, co sam rozkażę. .Wszystko dzieje się na moje | życzenie. Całe zmęczenie, całe to złe samopoczucie ze mnie opada. Jestem wolnym człowiekiem. Zapomnij o wszyst­kim i idź w świat. On należy do ciebie. Obejrzyj swoje włości!

Gong wibrował, a ia poszedłem mocnym krokiem przed siebie. Przeszedłem koło cukierni nie rzuciwszy na nią nawet okiem.

Dopiero w Paryżu, na dworcu, uświadomiłem sobie, jak głęboko siedziała we mnie od dawna ta rozpacz, sadowiąc się coraz głębiej. Z niesamowitej głębi wydobyła się na wierzch. Musiałem w toalecie dworcowej zwymio­tować. Wyrzygałem wszystko i wtedy też uświadomiłem

201

sobie, że wcale nie chcę umierać. Marcepany i nędza istnienia.

Wszystko to się skończyło. Nie musiałem już dalej jechać. Nie wiem, jak bym miał to inaczej powiedzieć. Mogę to powiedzieć tylko tak. Nie ma przecież już nic stałego, to jest tylko takie gadanie, żeby ludzie w to wierzyli. Ale od tamtej pory nic mnie to już nie obchodzi.

Szczęśliwy

Po pewnym koncercie, w jakiś nieprawdopodobny wprost sposób przenikającym wszystko swoją łagodnością —

i w mojej ponad wszystko mi drogiej i w tym swoiście szczególnym przypadku rzeczywiście naiwnie-niewinnej i, jak sądzę, zdolnej do najwyższych wzlotów naiwności nie powiem nawet, jaka muzyka była grana — do głębi poruszony, drżąc w sobie każdym fibrem ciała, śpiewając, dźwięcząc, hucząc, nucąc, oszołomiony i wprost pijany ze szczęścia, uświadomiłem sobie nagle, że nie można na tym świecie przeżyć już nic piękniejszego. Nic wznioślejszego. Nic bardziej upojnego. Nic lepszego.

Doświadczyłeś dziś tego, co najlepsze w życiu!

Tak myślało moje ciało, moje serce, moja dusza. Najlepsze ze wszystkiego, co najlepsze!

I pijany ze szczęścia zastrzeliłem się.

Człowieku, czego więcej chcesz! Człowieku, niechaj w twoim stawaniu się i istnieniu nie będzie nic, czego mógłbyś żałować, i niechaj szczęśliwe będzie twoje prze­mijanie! Ja płynę w śpiewnym dźwięku.

Stefanie Steiger

Składnica surowców — materiały palne; świeżo przyłą­czony: handel drzewem i nieruchomościami — odziedzi­czony po moim dziadku. Zacni i poważani ludzie, poważne

202

sztywniaki. Ich żony były dobrymi kucharkami. Sól, mąka, mleko, woda. Jakem Stefanie. A mój jest dyrekto­rem i tak dalej.

Dziedzina mojej działalności znajduje się na innym kontynencie, a mianowicie na niepewnym i ekstrawagan­ckim kontynencie eksperymentu artystycznego.

Jedzenie jest tu obfite i dobre.

Obecnie usiłuję zawiązać linę konopną w globusowaty węzeł. Gordyjski. Góry oczywiście wypukłe. Średnica: Jeden metr od bieguna do bieguna, spłaszczona.

Pomagają mi materiałem i radami. Radosna praca

i twórczość, wszystko ustawione. Czego jeszcze może sobie jako bazy życzyć eksperymentująca artystka?

W odróżnieniu od połowy tak zwanej cywilizowanej ludności świata ja nie cierpię na tę głupią wiarę w gwiazdy, na horoskopię i czym ta komiczna bzdura jeszcze jest. Tym bardziej że znaki Zodiaku i tak musiały się przesunąć

o całą jedną dwunastą od czasu, gdy się je trzy tysiące pięćset lat temu wprojektowało w nocne niebo w sposób po beduińsku prymitywnie wizjonerski.

Mój nowy eksperyment będzie nie do rozcięcia ani jednym, ani wieloma cięciami miecza, monsieur Alexan­dre, ponieważ linę konopną wzmacniam wplecionymi w nią linkami stalowymi o średnicy ośmiu mm, trwałość jest w cenie.

Byłam właśnie przez pewien czas w Nowym Jorku. N. J. wydaje mi się kłębkiem najbardziej sprzecznych ze sobą pozorów na ciasnej przestrzeni, a nie miastem. (Miastami są Paryż, Berlin, Salamanka, Berno, Siena. Sewilla jest miastem.) Niektórzy z tej okoliczności, że można tam spacerować tyłem lub na rękach nie zwracając na siebie uwagi, wyciągają mylny wniosek, że jest to szalenie podniecające miasto. Jest ono, jeśli chodzi o ludzi, rzeczy­wiście niesłychanie podniecające i zwariowane, ale nie bardzo sensowne. Znam inne podobne miasta, które nie są miastami.

Pewne wspomnienie z czasów mojej młodości: Moi dziadkowie leżeli na tym samym cmentarzu. Poszłam tam raz, gdy miałam sześć lat, z kuzynką. Odciągnęła mnie ona bardzo szybko od grobu dziadka ze strony matki do grobu dziadka ze strony ojca. Powiedziała, że tu powin-

203

nyśmy się porządnie pomodlić, bo ten dziadek był wła­ściwie naszym prawdziwym dziadkiem. Opowiedziałam o tym zdarzeniu moim rodzicom. Na pytanie, o co myśmy się tam tak porządnie modliły, odpowiedziałam: O nic złego. Wszyscy się trochę śmiali. Pamiętam to dobrze.

Benno Metzger

Wciąż jeszcze najważniejszą rzeczą jest mycie, czymże byśmy bez niego byli? Świniami w błocie.

Życie nieuchronnie brudzi, można się nie wiadomo jak starać i umartwiać.

Kościół boży jest więc zdrojem, źródłem najczystszej wody, która nas oczyszcza. Życzyłbym każdemu czło­wiekowi, żeby czuł, iż musi się ciągle wewnętrznie oczy­szczać, aby go to obrzydliwe brzemię brudu życia tu na ziemi nie udusiło, nie przygniotło. Ja nie mógłbym tak żyć, umarłbym z pragnienia.

Ciąglę usiłuję to ludziom wytłumaczyć, słowem i swoim postępowaniem. Od brudu, strachu i wszelkich grzesz­nych niepokojów uwolnić się można tylko u Boga.

Piekło nieczystości jest tu na ziemi. W końcu dlatego właśnie zostałem kaznodzieją i księdzem, że już bardzo wcześnie czułem ten niesamowity brud i szukałem ra­tunku.

Człowiek musi się myć, oczyszczać, odnawiać, bo to nieprawda, że jest dobry. Utracił raj, zgrzeszył, jest świński i zdradziecki, słaby i tchórzliwy, jest wbrew rozsądkowi próżnym bydlęciem, pozbawionym błogo­sławieństwa prawdziwego ducha.

Oczyszczanie, ciągłe oczyszczanie się na nowo! Bo inaczej człowiek utonie, bo inaczej ten zhańbiony przez samego siebie obraz Boga zginie i wszystko będzie stracone. Bronię tego poglądu ze wszystkich sił. Dla tego przekonania rzucę nawet wszystko, gdyby na to przyszło albo gdyby zgodnie z wolą bożą i boskimi planami tak musiało być.

Hans Schuster

Jestem od 24 lat żonaty. Dzieci nie mamy. Jest to fakt przez lekarzy stwierdzony, że przyczyna tego leży nie we mnie,

tylko w mojej żonie. Ona jest bezpłodna. Często ją wiążę!

podczas wykonywania obowiązków małżeńskich. Jest o parę lat młodsza ode mnie i dość rasowa, i to lubi. Jesteśmy w małżeństwie wobec siebie szczerzy. Niewiele jest do powiedzenia, ale mówimy sobie wszystko. Tylko o jednej sprawie jej nie powiedziałem i też nie powiem. Pewnego sobotniego ranka w lecie przed czterema laty chciałem zawieźć samochód do umycia do garażu, gdzie kupuję wszystkie moje samochody i zawsze też daję je do naprawy. Jadę od naszego domu ulicą w górę, gdy wtem na wysokości parkingu przy szkole ktoś mi zajeżdża dro­gę. Jakaś amerykańska gablota, ford czy Chevrolet. Ktoś inny chce wyjechać z parkingu, temu komuś ów Ameryka­nin najpierw daje wolną drogę, chociaż musiał mnie widzieć. Mój samochód jest czerwony. Naciskam klakson. Amerykanin ani drgnie. Spuszczam szybę do samego dołu i wołam do niego coś całkiem niedwuznacznego. On mnie w ogóle nie słyszy. Ten drugi samochód ciągle jeszcze nie wyjeżdża z parkingu. Wysiadam, podchodzę do Ameryka­nina i mówię mu, czy jest durny czy głuchy. On nie raczy nawet na mnie spojrzeć. To mnie doprowadza do szału. Mówię mu, że jest zadufek, durny baran, dupa. Na to on spogląda na mnie, wysiada i wali mnie w pysk. Facet, któ­ry jest jakie pół głowy niższy ode mnie. Nie mówi ani słowa, tylko wymierza mi po prostu błyskawicznie poli­czek i wsiada z powrotem do swojej gabloty. Nie powie­działem ani słowa. Wsiadłem do wozu i na wstecznym biegu pojechałem ulicą w dół, i wjechałem pod blaszany daszek za domem. Dopiero tam odzyskałem mowę. Nie powiedziałem o tym mojej żonie nigdy. Powinieniem był tego zabijakę też zamalować w pysk. Albo go rąbnąć kolanem od dołu. Spadło to na mnie zbyt niespodziewanie. Dałem się zaskoczyć. Ale to już mi się nigdy więcej nie zdarzy. Nie mogę sobie wybaczyć, że nie zamalowałem tego kurdupla z amerykańskiej gabloty w pysk.

Ursula Schuster

Odwiedzam go ciągle w tym jego więzieniu, niewidzialna.

Jestem jego żoną, chociaż w szale mnie zabił, jestem przecież jego żoną.

Kocham go, jego siłę, jego brutalną przemoc.

Był moim bykiem. Moim buhajem o szklanych oczach, moim oprawcą, katem.

Oddałam mu się całkowicie i robiłam z nim wszystko, co się mnie i jemu żywnie podobało.

Teraz odwiedzam go codziennie. Cela sto cztery.

Kocham go.

Dla mojego dręczyciela, byka, przejdę przez mury, ściany, kraty żelazne.

Jestem wierna mojemu ukochanemu, który mnie ba- tożył.

On zabija swoje ciągle na nowo budzące się żądze, rozszarpuje mnie, rozrywa w myślach ciągle na nowo na sztuki. Ale już nigdy mnie nie zgruchoce taki ból, taka niepojęta rozkosz.

Eliane Bebert

To myśl o utracie godności po śmierci trzyma mnie wciąż jeszcze przy życiu. Myśl, że będzie się trupem, martwą masą, zdaną na łaskę losu, ohydną.

Czytałam kiedyś o jakimś młodym Amerykaninie, który na pustyni kalifornijskiej usiadł na wiązce dynamitu, nie znaleziono dosłownie nic z niego, była tam tylko dziura na pustyni, czyściutki lej w piasku. O kimś innym znów czytałam, że wlazł w rozpadlinę skalną czy w jakąś dziurę w ziemi, zamaskował najpierw starannie otwór i zataraso­wał go od środka, zanim się zastrzelił.

Żyć z chorobą. Jest to szalenie idiotyczne.

Z chorobą. Ja nie żyję z niczym i nie żyję wcale. Jestem chora, zmuszana do życia, pielęgnują mnie do chorego życia, utrzymują mnie przy życiu, boja i moi pielęgniarze

206

nie jesteśmy jeszcze przecież dostatecznie chorzy. Tak to wygląda. Właściwie ogarnia mnie zgroza, ale tylko przed utratą godności potem, dlatego żyję. Odejść byłoby łatwo. Być martwą i tym samym całkowicie bezbronną, tylko to jest dla mnie nie do zniesienia, dlatego nie idę na łatwiznę.

Powinno się móc łatwo zniknąć. Otóż to, aleja tego nie mogę. Właśnie tego nie mogę. Malutkie pierdnięcie przy wichurze, byłoby to i ładnie, i w sam raz, ubaw i szczęście.

Siegfried Krauter

W głębi duszy dość dobrze się wie, co się dzieje i dokąd to w końcu prowadzi. Ja na przykład zawsze wiedziałem, że powoli się tym piciem wykończę i któregoś dnia z przepicia umrę. Tak to będzie.

Przyszło mi to do głowy przed wieloma laty, wkrótce po moim pierwszym kieliszku wina, nie miałem wtedy jeszcze dwudziestu lat. Wino mi od razu zasmakowało. Mógłbym je wychwalać pod niebiosa, choćby tak : Wino to słowo jak chleb! Ale nie jestem poetą. Uwielbiam wino w sposób skromny i prosty. Piję je, nie chleję, nie jestem prostackim pijaczyną, nie nazywam się Chrigel Brandli i unikam piwa i wódki. Piję wyłącznie wino. Pieszczę ję, smakuję, całuję. Oszukuję się tym, czego nie mogę rzucić i co najbardziej lubię, kto wie, może tak jest. Łatwo sobie wybaczam te moje drobne wybiegi. Dobrze wiem, ile to wspaniałe stare bordeaux czy duże brunello jest naprawdę warte, a co dopiero za ile warte ja muszę takie wino uważać.

Jestem drogerzystą. Moja żona prowadzi sklep od wie­lu lat. Dobry interes w dobrym miejscu. Trzech pracowni­ków. Mamy dział kosmetyków, dział dietetyki, dział wina i spirytualii, a oprócz tego prowadzimy oczywiście też wszystko inne, co nowoczesna drogeria prowadzić musi.

Ja często jestem poza domem, w rozjazdach, jako ekspert od robactwa i szkodników. Zwalczanie robactwa, to znaczy toksykologia stosowana jest moją specjalnością. Już mój ojciec miał do tego zamiłowanie. Był prawdziwym mistrzem w tępieniu szczurów. Wtedy były jeszcze szczury

207

w niesamowitych ilościach, wśród nich wprost sztuki okazowe, wielkie jak króliki. Kanalizacja była wtedy jeszcze mniej lub bardziej odkryta, strumyk miejski unosił ze sobą całą tę bryję do jeziora, płynąc pomiędzy domami przez całą mieścinę; na północy przy tak zwanej odlewni40 za wzgórzem zamkowym wpadał do zatoki, na południu miasta przy tak zwanej suszarni sieci do nurtu, który akurat tamtędy przechodzi. Ale to tylko tak na marginesie. Mój ojciec też zresztą nalał mi pierwszy kieliszek wina.

Pojęcie szkodniki, robactwo obejmuje dziś przede wszy­stkim szkodniki drzewa, wszystkie szkodniki ogrodowe, szkodniki drzew owocowych i winorośli jak i komary, rybniki cukrowe, mrówki, równonogi i czasami jeszcze i chrabąszcze. Pchły ludzkie i wszy są rzadkością. Jako specjalista od zwalczania szkodników i ekspert jestem właściwą władzą z urzędu na okręg jeziora i Gasteru. Niekiedy w zastępstwie kompetentnego urzędnika prze­prowadzam akcje zwalczania motylic w pasiekach.

Że codziennie popijam sobie wino, już o tym wspomi­nałem. Z niejakim zdumieniem stwierdzam, że dziś już po drugim kieliszku muszę uważać, żeby mi się język przy mówieniu nie plątał. Dawniej dwie, nawet trzy butelczyny nie robiły na mnie wrażenia.

Gdybym nie miał sklepu i nie był drogerzystą, wiem to dobrze, byłbym dziś może znanym w mieście pijaczyną. Ale nim nie jestem. Wiem, co robię i co wypada. Ale po cichu się tym piciem powoli wykańczam, to też wiem, nawet bardzo dobrze. Tylko: kto nie wysączy o jeden kieliszek więcej, szczególnie czegoś bardzo dobrego, jeśli sobie może na to pozwolić?

Frieda Schmucki

Do 38 rocznic' moich urodzin byłam zdrowa jak rydz. Najwyżej c ¿astm trochę kataru albo co 2, 3 lata lekka grypa. Prowadziłam dom. Mój mąż jest radiotechnikiem

i technikiem telewizyjnym. Mamy 3 dzieci, wszystkie pożenione. Mamy już 4 wnuków. W parę tygodni po 38. urodzinach zaczęłam chorować. Od tej pory jestem chora. Mam teraz 56 lat i miałam już 49 operacji, z tego jedenaście ciężkich w ostatnich trzech latach. Jest to straszne. To tak, jakby wypróbowywano na mnie wszy­stkie choroby i metody. Została ze mnie już tylko skóra i kości. Cud, że w ogóle jeszcze żyję. Już nieraz leżałam na oddziale intensywnej terapii, w sumie ponad dwa lata. Od kilku tygodni trochę mi wreszcie lepiej. Nie chcę już się niczym przejmować. Przez te wieczne moje choroby doprowadziłam nas do nędzy. Zaczęło się od tych historii z żołądkiem. To nie ma przecież sensu. Powinnam była od razu pójść do homeopatów. Może wszystko byłoby inaczej. Teraz mnie już tylko odsyłają od jednego do drugiego. Inni ludzie nawet nie wiedzą, jak głupio marnują sobie codziennie zdrowie.

Siostra Anna Gärtner

Bóg jest dobrocią, ja to wiem, wiem, Bóg jest samą dobrocią, Bóg jest dobrocią, dobrocią, dobrocią, ja niczemu nie zaprzeczam, jestem w Bogu, kocham tylko Jego, oczekuję tylko Jego, modlę się do Niego, ofiarowuję Mu moje ciało, moją duszę, moje życie i umieranie, moją śmierć, bo to wszystko jest od Niego, cierpię dla Niego, wyrzekam się dla Niego, modlę się do Niego, żałuję za grzechy przed Nim, proszę Go, kocham Go, nie potrafię nic bez Niego, jestem niczym bez Niego, jestem tylko przez Niego, On jest, mnie nie ma, wyrzekam się Go dla Niego, gdy On tego chce w Swej boskiej wspaniałości, moja rozpacz należy tylko do Niego, mój strach, moja jedyna nadzieja.

Kiedyś, przed wieloma laty, miałam straszny, piekielny sen. Widziałam diabła, pokrytego czarnogranatową łuską, z nieruchomymi złotymi ślepiami, jak wyłaził z czarnej dziury w ziemi, z piekła. Ta dziura w ziemi obrzeżona była ognistymi płomieniami. Diabeł nie tylko się z niej wydo- 14 Komedia 209

bywał, był też tak jakoś z niej wypychany, jak kał, i wtem otworzył swoją szkaradną ognistą paszczę i ryknął rżącym śmiechem: Bóg jest ropnym odbytem wieczności, ale ja jestem stolcem! Ja! — I głos, którym wołał, był moim głosem.

Zaraz potem ujrzałam papieża Piusa X na Świętym Stolcu, ale tron ten pokryty był czarnogranatową łuską i miał wiele oczu, na wpół urągliwie wyzierających spod tych łusek.

Zaabsorbowana tą bezsensowną, we śnie jednak odczu­waną jako zabawna myślą, jak łatwo słowo stolec prze­mienia się w Święty Stolec, obudziłam się i zmieszana stwierdziłam, że musiałam mieć kilka silnych orgazmów, które były jedynymi w moim dziewiczym życiu. Nigdy nie wyspowiadałam się z tego rozpustnego snu. Wiem, że się nigdy nie będę z niego spowiadała. Nie zdobędę się na to. Mówię tylko od tamtej pory szeptem, jestem bardzo cicha. Bez przerwy cierpię. Jestem pogrążona w grzechu tamtego potwornie bluźnierczego, szatańskiego snu, i w tym obrzy­dliwym grzechu, który uczepił się mnie jak trąd, po mojej cielesnej śmierci raz jeszcz umrę w wieczności, Boże dopomóż mi! Bo kiedyż to oblubienica Chrystusa uży­czała swego głosu szatanowi! A jednak jeszcze jako czarownica pokładam nadzieję w Nim. Bo komuż mogła­by być ta heretycka myśl pocieszeniem, że modlitwy są pustym dźwiękiem, gdyż On nie istnieje, żeby mógł ich wysłuchać! Straszne! Lepiej zostać na wieki potępioną, niż w końcu z nicości po krótkim pełzaniu po ziemi znowu obrócić się w nicość bez Niego!

Cornelius Braschler

Jeśli wyjść z założenia że motocykl właściwie pewną prędkość bez trudu. Powiedział jadę od dziesięciu a może od więcej niż dziesięciu kilometrów za państwem. To jest co prawda możliwe ale przy tej pogodzie przecież nie bardzo możliwe. To się teraz nie da. Ona mówi że ona już lepiej ten ostatni odcinek bo tak pada najwyżej czterdzie- 210

ści kilometrów. Alice. Dawniej zbierałem znaczki. Było to we Francji a ona marzła. Do Paryża mianowicie marznie. Droga wśród drzew prościutka. Widać takie rzeczy w lusterku wstecznym. Była noc. Światła a on mówi jadę już od wielu kilometrów i mam w samochodzie ogrzewanie a państwo nie macie nic. Byłem znanym kolekcjonerem i jeszcze młody ale teraz już nie. Taki motor i ja mam przecież pewną szybkość a właśnie deszcz i wiatr. Ona zsiada i wsiada. Powinno się było mieć motor z większą szybkością. Z większą szybkością. Ciężką maszynę do­kładnie tam w tym miejscu dokładnie tam a tam zacząć. On mówi: Pan przecież nie może to się przecież przy tej pogodzie nie da proszę. Chętnie dawałem najpiękniejsze okazy na wystawy i mogłem zrobić duże pieniądze w moim wieku jeszcze niecałe sześć lat temu. Ona zsiada i wsiada wsiada. Alice. Alice. Dosiada się do niego i jedzie z nim. Auto jest ogrzewane ma ogrzewanie i odjeżdża. Ten deszcz i ja powinienem był jakiś szybszy motor. Nie mogę zrobić nic innego jak dodawać gazu gazu jak szalony po wariacku gazu. To jest pytanie jest pytanie. Kolekcja stale uzupełniana rozszerzana dobrze przechowywana zabez­pieczona w pewnym miejscu. We Francji Alice proste drogi i drzewa przed Paryżem deszcz i deszcz. Ona wsia­da i odjeżdża z nim. Coraz prędzej. Wiele się uzbierało właściwie wszystko. Alice trzeba by o wiele szybszym o wiele szybszym dokładnie w tym miejscu o wiele mocniej­szym motorem dokładnie tam za nim jazda. Jest jej zimno ljest mokra i wsiada. Światła i wiatr w deszcz gazu ile się da jak szalony światła tylne coraz mniejsze a ja nie. Ja Alice ja coraz dalej coraz

Lothar Zurfluh

Sabaudczyk i alpinista Lionel Ter ray z Chamonix, mój najlepszy przyjaciel, którego w życiu nie widziałem i nigdy w życiu nie zobaczę, bo w roku 1965 spadł, powiedział, że górska wspinaczka jest zdobywaniem rzeczy bezużytecz­nych — LA CONQUETE DE L’INUTILE.

14* 211

Miał rację, i to we wszystkim, co człowiek aktywny, twórczy robi: zdobywa on rzeczy bezużyteczne. Próbuje je zdobyć. Sztuka postępuje nie inaczej. Wszystko, co zdobyte, jest w końcu bezużyteczne, chodzi tylko o samo zdobywanie, o to usiłowanie. Tylko usiłowanie jest coś warte. George Orwell, drugi mój bardzo dobry przyjaciel, powiedział: Widziane od środka każde życie ludzkie jest niczym innym jak serią klęsk. Ma rację. Alpinista, który „zdobył” szczyt, w schodzeniu ze „zdobytej” góry, wisząc na „zdobytej” górze. Robotnik budujący tunel, który w niezmiernym trudzie drążył dziurę — a więc nic — w potężnym masywie góry i teraz wychodzi na jej drugą stronę, wyczerpany, wykończony, wypompowany, a za­razem do najwyższego stopnia w sobie sprężony. Przebił się. No i co! A teraz!

Tylko półgłówki święcą swoje zwycięstwa lub klęski innych albo jakieś inne święta. Prawdziwi głupcy świętują pomimo swoich lub cudzych zwycięstw, pomimo swoich lub cudzych klęsk, oni świętują pomimo świąt.

Nie ma już co zdobywać. Wszystko jest. Jedno dłużej, drugie krócej, a kto tego w jakiś sposób od samego początku nie wie, ten nigdy nie będzie wiedział, nigdy się nie domyśli. Trzeba to wiedzieć, a mimo to drążyć tunele, zdobywać góry, z umiarem, ze skromnym umiarem.

Ludzie powinni więcej po tej ziemi chodzić. Każdy człowiek powinien raz w życiu przez parę dni z dala od tego całego „życia” tylko sam ze sobą i z lekkim bagażem pochodzić sobie po tej naszej ziemi, w wielkiej ciszy i zu­pełnie sam, tylko on i ziemia pod nim, która go nosi. Może nauczy się wtedy trochę z tego czegoś Niewyrażalnego, czego nie można nauczyć i właśnie dlatego warto się tego uczyć, w zdecydowanym odróżnieniu od tego, czego się powszechnie uczy, a co przeważnie jest niewarte uczenia się, właśnie dlatego jest niewarte uczenia się, że przesłania, zniekształca, zaciemnia.

Zurfluh Lothar, ślusarz budowlany, alpinista, fago­cista, ateista i będący zdania, że byłoby interesujące mieć paru świętych słupników: Spadający z ich wyso­kości kał rósłby stopniowo z powrotem ku nim w górę: Jako nowa góra: Ujrzanoby wówczas całe plugastwo wszelkich religii.

212

Quirin Schönenberger

Nie bardzo mam się czym chwalić, jako że nigdy w żaden sposób nie udaje mi się dotrzeć nawet do tej ostatniej reszty.

Chodzi o rozszyfrowanie świata.

Hipoteza: Świat jest myślą albo snem, który zmateria­lizował się w zawiły sposób, odczuwany tylko przez nas Ziemian jako materialny. Tylko my Ziemianie potrafimy pojąć materię tej Ziemi jako taką, ponieważ sami z niej poWśtaliśmy. Ten czy ta, którzy nasz świat i nas myślą albo śnią lub już dawno temu sobie wyśnili albo wy­myślili i może już dawno zapomnieli, nie domyślają się nawet, że istniejemy, jak myślimy, daleko od nich. Nie wiedzą, czego narobili. Możliwe, że oni (ci śniący albo myślący) czy on (ten śniący albo myślący) lub ono (to śniące albo myślące istnienie nie czy to coś samo w sobie myślącego albo śniącego) też są tylko wyśnieni albo pomyślani. Albo sami z siebie, albo przez samych siebie, albo wreszcie przez innych (jeden nie kończący się łań­cuch wyśnionych śniących lub pomyślanych myślących). Jedna narastająca w sposób ciągły — może spiralnie — figura, jaką w wyniku nowszych nauk (genetyki) oglą­damy w postaci modelu. Ten zamknięty krąg, sprowa­dzający się doskonale sam do siebie, nie jest może w przyrodzie tym wszystkim, co my jesteśmy w stanie jako przyrodę w tym najszerszym sensie zobaczyć i po kawałku pojąć.

Po tym zawiłym śladzie musi iść dalej to rozszyfrowy­wanie, którego ostatnia próba nigdy zapewne nie będzie mogła być z natury rzeczy dokonana, chyba że prze- oczam — w sensie „nieuwzględniania” — na razie jeszcze jakieś ważne pozycje (co niewątpliwie może się zdarzyć, jako że —jestem skłonny tak powiedzieć—jeszcze nigdy dotąd nie było takiej systemy czy filozo/iyey, w której nie tkwiłby jakowyś de-fect, mniej lub bardziej ukryty). Religie żyją właśnie z tego małego lub wielkiego defektu czy z tej reszty. Także i ja (materialnie), jako zakrystian, który już od dawna nie chce nic wiedzieć o tym, czemu

213

wycofał się na tę pozycję (abstrahując już od samodzielnej pracy, którą sobie cenię).

Max Flick

Ja ciągle skakałem. Skacz! wołali. Skacz! Skacz! I ja skakałem- I zawisłem na płocie ogrodowym, na ostrym żelaznym szpikulcu, rozerwał mi lewe ucho. Osiem czy dziewięć lat miałem wówczas.

Byłem przez całe życie dureń, że tak ciągle skakałem.

Skocz w kałużę, skocz! W śnieg! Do jeziora! Skocz do rowu!

Przez tę szczelinę, skacz!

Skocz ze skały!

Nie wiem, czemu tak ciągle skakałem. Nie wiem. Po prostu skakałem.

Brałem życie skokami. Byłem stworzony do skakania, zawsze do skoku gotowy.

W dziewiętnastym roku życia zostałem rekrutem w grenadierach.

Do skoku gotowy! wołał kapral. Uwaga! Hop!

Mur przeciwogniowy miał nędzne cztery i pół metra. Fraszka. Skoczyłem.

Tylko nie spadnij! zawołał kapral.

Ale ja spadłem, nie wiem czemu, i uderzyłem ciężko

o ziemię, i z daleka usłyszałem jego zdenerwowany głos, który mi rozkazywał wstać, ciągle ten głos, coraz bardziej odległy i cichszy, a potem już wcale.

Christoph Ueli Feusi

My Szwajcarzy jesteśmy mocni w dziedzinie usług. Nie dzięki naszej mentalności, dzięki systemowi kształcenia. Jest ono prowadzone konsekwentnie od podstaw z myślą

214

0 tym, że jako kraj biedny w surowce zrobiliśmy z uszlachetniania surowców jak i z usług naszą specjalność, cieszącą się w świecie powszechnym uznaniem. Swiss watches. Swiss engineering. Swiss banking. The Swiss chemical industry . DDT. LSD. Swiss Hotel-hospitality. Swiss precision. The Swiss Army knife. Swiss democracy. Swiss quality, sławna na cały świat, międzynarodowy miernik know how dla wszystkich innych. Dać Szwajca­rowi ziarnko kakao, a zrobi z tego najlepszą na świecie czekoladę mleczną. Wystarczy przewieźć barkami w górę Renu węgiel i rudę żelazną, a zrobi z tego najbardziej precyzyjną obrabiarkę świata. Znana anegdotka, w której MIT w Bostonie produkuje najcieńszy drut na świecie, tak cienki, że nie można go już zmierzyć. Wysyłają go do ETH w Zurychu, gdzie Einstein był profesorem, z zapy­taniem, czy mogliby łaskawie, jeśli są w stanie, zmierzyć grubość tego drutu. Po tygodniu drut wraca ze wszyst­kimi danymi technicznymi, których sobie życzono, i do tego jeszcze z adnotacją: Stwierdzicie Panowie pod mi­kroskopem, że go w kilku miejscach przewierciliśmy.

Ja zdobywałem moje wykształcenie w tej sławnej ETH. Odpryski kości. Po ukończeniu studiów natychmiast skierowano mnie do odnośnej branży. Przejście do prak­tyki. Irak. Libia. Szkocja. Odłamki żelaza, rozżarzony deszcz. Był to nalepszy z możliwych sposobów kształcenia. Ja nigdy nie musiałem zabiegać o odpowiedzialność. Piec ognisty i grad żelaza. W moim jobie każdy poszczególny człowiek jest całkowicie odpowiedzialny za siebie, za wszystkich i za wszystko, albo się pomylił w swoim wyborze. Wysiadka. Piorunem. Wiercenia przeprowadza się w obecnych czasach tylko przy 95 do 98% albo przy możliwie jeszcze większym prawdopodobieństwie powo­dzenia. Można sobie wyobrazić, z jak wielką odpowie­dzialnością każdy poszczególny człowiek musi wykony­wać absolutnie precyzyjne prace przygotowawcze. Nagle eksplozja. Przy czym ta odpowiedzialność jednostki może odpowiednio do sytuacji bardzo szybko wzrastać. Impet

1 żar, ślepy przypadek. Stacja wiertnicza na morzu na przykład. Wpływ pogody, sztormy. Już sam transport załogi i materiałów w najtrudniejszych, niezwykle ryzy­kownych warunkach.

Można by rzec bicz albo biczysko, ścięte jesionowe witki kładzie się do wody a gdy zmiękną skręca się je ze sobą i naciąga, i bicz gotowy. Takim czymś dostawaliśmy lanie jak tylko pamięcią sięgnę gdy byliśmy dziećmi. Mieliśmy pręgi wszędzie i cały tyłek spuchnięty, mogę na to przysiąc i moje siostry też, takim brutalnym chamem z charakteru był mój ojciec, pić nie pił. Aż matka pobiegła do księdza i do gminy. Poddano nas wtedy oględzinom i wszystko się potwierdziło. Są przecież wypadki, że dzieci są formalnie bite na śmierć, nawet przez matki. Jeden ojciec włożył swoje niemowlę do tekturowego pudełka, zawiązał je i wsadził do piekarnika. Tylko na dwie minuty w żar piekarnika żeby się uspokoiło. Jest to straszne. Od tamtej pory było lepiej, już nas więcej nie bił. Potem jednak na jego pogrzebie wcale się nie śmialiśmy. Gorzej było gdy wyszłam za mąż. Mój mąż był o wiele starszy i skąpy. Wieczorem o wpół do dziewiątej do łóżka nawet wtedy i gdy był już w podeszłym wieku żeby oszczędzać prąd. Światło jest marnotrawstwem. Wychowywałam siedmio­ro dzieci. Pięciu chłopców i dwie dziewczynki. Gdy umarła mi matka, z domu Schelbert, i sprzedaliśmy ojcowiznę bo nie było na niej żadnego chłopaka, dostałam w spadku razem z moimi dwiema siostrami trochę pienię­dzy. Od tamtej pory nie dawał mi już pieniędzy na utrzymanie. Wówczas zaczęłam wszystko zamykać i sta­wiałam mu na stół już tylko wodę i chleb jak więźniowi w pudle. W tej swojej chciwości myślał, że powinnam wydawać na dom pieniądze z mojego spadku. Ale ja myślałam o tym co będzie potem i sędzia pokoju przyznał mi rację. Wówczas ustąpił. Moich siedmioro dzieci jest już dorosłych teraz odeszłam także i ja. On to cały mój ojciec. Na jego pogrzebie jednak też nam było potem nie do śmiechu, za bardzo go się baliśmy. Ten grubiański gatu­nek ludzi wywołuje zawsze i wszędzie strach i udrękę. Mieszkam u młodszej siostry w mieście. Jej mąż by1*' człowiekiem dobrym, niestety umarł, Manuel Bolfing. Mój ma siedemdziesiąt osiem lat i jeszcze długo nie ma

216

zamiaru oddać gospodarki mojemu najstarszemu, Mar­kusowi z rolniczym wykształceniem i też już z rodziną i trojgiem dzieci, taki jest skąpy a nie potrafi już przecież dobrze furmanić w swoim wieku. Źle to wygląda, ładna mi przyszłość. Mój najstarszy prowadzi tuczamię. Ma dobrze, ale musi teraz czekać aż ojciec umrze. Inne dzieci pracują w innych zawodach, córki powychodziły za mąż i wszyscy trzymają ze mną, nawet zięciowie. Ale nic nie można zrobić. Jest to krzyż pański, prawo jest po jego stronie.

Walter Kaser-Winiger

Jestem żonaty, mam 31 lat, być może urodzony, zmarły, pochowany, na nowo urodzony. Rzeźnik mówi do cie- laczka: Jako co chciałbyś przyjść następnym razem na świat? Cielaczek powiada: Jako nóż rzeźnicki. Rzeźnik pyta: A czemu? Cielak odpowiada: Żebyś musiał mnie naostrzyć, zanim cię pokraję. Czworo dzieci, a nigdy nie doszedłem do tego, żeby uśmiechnąć się do dziewczyny, poderwać ją jak należy. Przedtem nie i potem nie. Nigdy mi się to nie udało, nawet z moją własną żoną. To był przypadek, myśmy się już od dawna znali.

Tuż obok jest nieduża stara willa, mieszkają w niej dwie jeszcze dobrze trzymające się siostry, bliźniaczki. Nie można ich od siebie odróżnić. Jedna panna, druga ma męża i syna, w wieku około lat szesnastu, na wpół sparaliżowany tłuścioch. W dole nad jeziorem mają knaj­pę, dochodową budę z szafą grającą, z przytłumionym czerwonym światłem. Przypuszczam, że one obie musiały dawniej całymi latami rozkładać dość szeroko nogi. Ciągłe jeszcze ładne, tylko za grube. Ten stary jest zasło­ną dymną, ten młody cymbał nieszczęściem. Chciałbym kiedyś wjechać w nie na całego. Na drugi dzień rano nie byłyby już takie do siebie podobne.

Mój stary zrobił jakiś wynalazek, żyję sobie z tego wcale nieźle. Jest nas troje. Jeszcze brat i siostra. Mój stary był po pierwsze ciemniakiem poza dziedziną tech-

217

niki, a po drugie przeklętym draniem. Mój brat jest dokładnie taki jak on. Najchętniej by mnie wydziedziczyli. Szykanowali mnie od A do Z. Nigdy nie dałem się sprowokować. Jak ty masz żelazny łeb, to ja też będę miał żelazny łeb. Nie jestem moją matką, pod tym względem bardzo chętnie jestem synem mojego starego. Cztery lata temu nareszcie kipnął. Okazało się wtedy, że mamy kupę forsy. Od tej pory żyję sobie jak u Pana Boga za piecem, zupełnie tak samo jak mój kochany braciszek. Doprawdy .jak w raju. Plac fabryki pełen materiału na x figur. Pożyczanie i podkradanie się skończyło. Teraz pożycza się u mnie. Mój kochany staruszek był największym przeklętym draniem, a mimo to sam się zrobił na szaro. Teraz mogę pracować.

Theresia Morger

Wychodząc z założenia, że Bóg, idea, że istnieje Bóg, jest absolutnie wytworem człowieka, szczytowym osiągnię­ciem jego umysłu, jego wyobraźni, jego wynalazczości, jego myślenia, i na pewno tym najbardziej upiększonym, najwytrwalej stale i wciąż, i ciągle na nowo, i wciąż inaczej po- i przemyślanym — wychodząc z założenia, że każda rzecz, a więc także wytworzona przez ludzki umysł myśl absolutna, ma co najmniej swoje dwie strony, swoje wymiary — wychodząc z założenia, że Bóg jest tworem człowieka jako wytworu natury, jego umysłu i jego potrzeb — stawiam ja, Theresia Morger, pastor z zawodu, pytanie: Człowieku, cóż mi może się w końcu stać? Ja przecież stworzyłam Boga! Mojego Boga! Na mój użytek. Na nieużytek. Według mojej woli, według moich potrzeb.

I to, człowieku, jest jedynym możliwym do przyjęcia, jedynym znośnym, właściwym i autentycznym, nie uszmin- kowanym, nie zniekształconym, naprawdę wzniosłym, chwalebnym i bardzo pocieszającym wyobrażaniem sobie Boga!

Bo ten drugi Bóg za nim, ten, który stworzył przyrodę, aby mogła stworzyć sobie człowieka, aby człowiek mógł sobie stworzyć swojego Boga, ten Bóg za nim jest nie do zniesienia, jest urągowiskiem z samego siebie. Kto na­prawdę stał się człowiekiem, nie może mieć już z nim nic wspólnego.

Podczas studiów pewien młody rzeźbiarz powiedział do mnie: A teraz uważaj: Człowiek już z natury się takim urodził, że pragnie Boga. Jest to dowód, że Bóg istnieje. Natura jest już tak przez Boga zaprogramowana, że wydała na świat poszukującego go, wyglądającego go i po­znającego go człowieka. Bóg jest bowiem próżny. Jego próżność ujawnia i udowadnia jego istnienie. Powinno się go podziwiać i mu kadzić— Quel pauvre typ! Ciągnie za sobą tę swoją przeklętą claque! Sankt Masturb! Ja chcę z moim Bogiem móc sobie wypić jednego, jeśli już. Że jesteśmy biedne istoty, nie muszę kazać mu tego dawać mi na piśmie za pomocą Biblii i listów. Sam to wiem, u diabła!

Byłam wtedy zaszokowana. Wtedy.

W pierwszej księdze pamiętników Ksenofonta jest napisane, iż Sokrates powiedział, że ci ludzie są szaleni, którzy usiłują proroctwem dociec tego wszystkiego, co bogowie — poprzez możliwość uczenia się — zostawili ludziom do rozstrzygnięcia.

Rozwój wiedzy ludzkiej oznacza, że bogowie wycofują się, nie kwapiąc się do rozstrzygania, lękając się kontaktu, zmęczeni, zajęci może czymś innym, tracą zainteresowanie dla coraz więcej rzeczy tego świata i człowieka. Scedo- wują tym samym coraz więcej wiedzy o coraz większej ilości rzeczy na ludzi. O nich samych, o bogach, dochodzi przez to oczywiście do ludzi coraz mniej wiedzy.

Landolt James

Najprawdopodobniej nieszczególnie nadaję się do mego zawodu, dlatego mój zawód nie ma tu żadnego znaczenia. Nie jestem ani szczególnie światły, ani też niebotycznie

219

głupi i dopiąłem tego, że w wieku lat 34 jestem technikiem łącznościowcem na stałej posadzie i jak dotąd kawalerem. Ojciec mojej matki był Anglikiem i osłem, a do tego jeszcze nazywał się James, ani mój ojciec, ani ja nie mogliśmy na to nic poradzić. Już podczas nauki myślałem sobie, właściwie to obojętne, czego tu uczą i czego człowiek się uczy, mnie to było wszystko jedno. Najchętniej chodziłem po prostu zawsze gdzieś na wagary, gdzie mogłem być sam. Gdy było ciepło, lubiłem leżeć na trawie, a gdy padało, spacerowa­łem sobie po lasach lub siedziałem w kinie. Najbardziej lubię być gdzieś sam i trochę czytać albo tak sobie marzyć. To nie pasuje do wyobrażenia żadnego zawodu. Już nieraz sobie myślałem, jak łatwo mieli ludzie przed 200 laty albo przed 1000 lat. Ta naiwna myśl nie jest oczywi­ście prawdą, bo świat przypuszczalnie zawsze był dla ludzi akurat dostatecznie skomplikowany. Ale przecież to jasne, że przed 2000 lat oni tam nie musieli nabijać sobie głowy tymi wszystkimi rzeczami, jakie od tamtej pory nagroma­dziły się z czasem, niezależnie od tego, ile z nich przez stulecia poszło w niepamięć. Fajnie byłoby na odwrót, gdyby tak na przykład żył dziś znowu Beethoven i nie był głuchy, i mógł słyszeć swoją muzykę tak, jak ona jest w obecnych czasach grana przez najlepsze orkiestry. Albo gdyby Beethoven słuchał Ivesa czy Berga lub Coltrane’ą. Albo gdyby przyszedł Bach i słuchał muzyki Satiego czy Pendereckiego. Albo gdyby Hannibal miał karabiny ma­szynowe i amunicję, a Napoleon pod Waterloo jedną baterię organów Stalina. Można tak godzinami tworzyć dowolne kombinacje z ludzi, okoliczności czasowych i przedmiotów. Co by Jezus powiedział na Reichstagu w Wormacji? Albo wsadza się Leonarda do samolotu i Galileusza w rakierę lecącą na księżyc, a Szekspira i Moliera do filmu „Accatone” albo do Oświęcimia.

O czym rozmawiałbym z Juliuszem Cezarem czy Fryde­rykiem II Staufem, gdyby czas się dawał przesuwać? Wystarczy? Albo niech mi wolno będzie, między nami na wpół małpami, jeszcze uprzejmie dodać, że te wszystkie śmierdzące bzdury może pan sobie z błogosławieństwem biskupim, za rządowym zezwoleniem i z moimi najlep­szymi życzeniami wypisać na kutasie, na nosie. Albo jeszcze i gdzie indziej.

220

Gertrud Schlatter

Co by tu rzec. Powiadają, że dla spokoju duszy samobój­ców można by tylko karmić ptaki. Nic poza tym zrobić nie można. Ja się po prostu zabiłam. Nagle pewnego wieczora. Już od dawna o tym myślałam, nie lekkomyślnie, o nie, co to, to nie.

Mnie już naprawdę nie chciało się żyć. Po co? Ten strach! Dusiłam się po nocach ze strachu, gdy się wreszcie jakoś zdrzemnęłam, zrywałam się nagle ze snu. Strach. Życie, życie, wciąż, co godzina, a tak mało snu. Czy tak będzie zawsze? Nigdy już spokoju, nigdy lekkości w piersiach. Takie życie byłoby kłamstwem. Zakłamaną bezwolnością. Może inni to potrafią znieść.

Życie symuluje nadzieję, maskuje się. Ukrywa prawdę przed nami. Prawdą jest śmierć, ale my jesteśmy za tchórzliwi, robimy z życia boga i bożków. Śmierć zaś jest nagą, ostateczną, jedyną prawdą. Wielki Prawdziwy Ma­jestat.

Byłam też już dość mocno zalana. Najpierw dwie szklanki piwa; a potem czerwone wino. Ale to nie było to, skoro nigdy poza tym nie piłam. Już prędzej tabletki. To bardziej pasuje do kobiety. Tabletki nasenne, to pomaga, albo się utopić, kobiety idą po śmierć do wody.

Bardziej kuszące byłoby z piciem. Już dawno nie byłam pod gazem. Zawsze zresztą robiło mi się niedobrze. Jest to jak gra, ale na poważnie.

Może jedno słowo by wystarczyło, na pewno.

Ale okrucieństwo ludzi, z samego strachu przed życiem. Duszności.

Ta przysłowiowa ostatnią kropelka, i miarka się prze­pełnia. Okrucieństwo ludzi i okoliczności. Przykre, można by pomyśleć, ale to nie to.

Wojskowym rewolwerem, który szczęśliwie odziedzi­czyłam po moim nieboszczyku ojcu. Na metce było napisane na maszynie: Model służbowy 1882/29, wypro­dukowany w Fabryce Broni w Bernie w latach 33-46, kaliber 7,5 mm, w serii 18 500 sztuk. Miał numer 67 726. Był łatwy do nabicia, ja o tym nie wiedziałam.

Nie przyglądałam się bliżej pociskowi, był łagodnie zaostrzony i naoliwiony. Rewolwer ciężki.

Niesamowity huk. Wszystko wybucha, eksploduje, rozrywa się. Nie ma nic, co by się nie rozerwało. Ten huk i siła wybuchu ciągle trwa. Wszystko się wciąż rozpryskuje, wciąż i wciąż. Poza tym nic. Ale ludzie się boją. Na pewno rzadko się zdarza taka naprawdę do­browolna śmierć i już ani śladu po wolnym życiu. Po­wolna śmierć wskutek zmartwień i nędzy. Ciągle się o tym myśli i potem już nie można wytrzymać, tylko od jednego przesuwanego na później samobójstwa do drugiego. Wszystko takie uciążliwe, a strach strachem pogania, zaszczują życie na śmierć. Ale właściwie to przecież nic takiego.

W jednym filmie widziałam kiedyś biednego chłopa, który z wściekłości na niesprawiedliwego chlebodawcę uciął sobie małą kosą czy sierpem lewe ucho. To oczywi­ście coś innego, bo on dalej żył. Ja już nie muszę.

Christian Brändli

Mniej więcej odkąd skończyłem 50 lat mam szczęście. Co tydzień że tak powiem wygrywam od przeszło 20 lat prawie zawsze co najmniej pięćdziesiątkę albo stówę na loterii albo w totka. Za połowę z tego gram dalej. Nie mam żadnego systemu nie znam też drużyn w totku po prostu gram.

Największa wygrana jaka mi się kiedyś trafiła to było 3000 franków przed dwunastoma czy czternastoma laty. Jeśli nawet raz nie wygram to ciągle jeszcze mam swoją emeryturę. Ale nic więcej już nie powiem bo ieszcze kanarek na dachu. Za pomyślność!

Tak, ja też pochodzę z tej dziury Loch41. Cała przyje­mność po mojej stronie. Skaczą tam tylko sobie czasem do gardła brzuchate impotenty i obwisłe babska, dopóki komuś łeb nie pęknie. Poza tym nic się tam nie dzieje. Mieścina z jedną prostą ulicą, pokrętnymi interesami i przepoconymi podkoszulkami. To już to, co najlepsze.

I nic tego nie zmieni. Same zapite puste flaki. Ćwiczą się w alkoholowej abstynencji. Jest to trudna sprawa, można to wytrzymać tylko za pomocą co najmniej butelczyny czegoś mocnego na dzień. Tak, nadęte flaki! Żadnego już pojęcia o życiu. Mają zawód i pozycję, urząd, stanowisko i kasę emerytalną, książeczkę oszczędnościową. Kasę chorych. Valium. Librium. Mieszkanie. Kłopoty. Ubez­pieczenie. Wszystkie te gówno warte bzdury. Żonaci, dzieci, telewizja, bzdet. Plus chlanie na przetrwanie. Kac. Rzyganie. Ostatnie wyługowane fafle plus ostatnie z ostatnich wyranżerowane dupy dają w sumie ten totalny idiotyzm, co to się zwie nowoczesnym społeczeństwem przemysłowym. Każdy pieprzy każdego, to się nazywa społeczeństwem opiekuńczym. Dotknięci niemocą są wszy­scy, ale milion idiotów potrafi zgasić każde światło. Kilka milionów zaś z łatwością oczywiście rozłoży wszystko. W końcu kłębi się na tym skurczonym łebku od szpilki kilka miliardów jak kijanki. I one tego dokonają.

Byłem urzędnikiem na poczcie. Pewnego pomyślnego dnia zrobiłem to jedyne właściwe pociągnięcie, po czym z mniej więcej czterema milionami w najmocniejszej wa­lucie śmiały skok. Miałem akurat dwadzieścia trzy lata. Teraz mam czterdzieści dwa, w zimie mieszkam na wy­brzeżu meksykańskim, w lecie na wybrzeżu Nowej Szko­cji. Poluję na dużą rybę. Piję umiarkowanie, żyję skro­mnie, rżnę nie najgorzej, niewiele mi potrzeba, mam pełnokrwistą żonę i jak dotąd czworo szczeniaków.

wszystkie udane i mocne, dwa female i dwa male. Mimo to nigdy nie będą chciały mnie zabić.

Dzień, w którym załapałem te cztery miliony, z samych przesyłek pieniężnych, był może najważniejszym dniem w moim życiu. Ale „najważniejsze dni” są też tylko żałosnym pochlebstwem w gnuśnych łbach tych zestresowanych biedaków, którym najważniejsze dni się wylicza, żeby w nie uwierzyli. Pochlebstwem dla biednych durni, którzy nigdy się stamtąd nie wyrwą. W kieracie, dopóki nie zdechną. Bo zidiocieć to już zidiocieli.

Nie zużyłem z tego mojego kapitału nawet 10 000 dolarów« Przyjechałem tutaj, a pieniądze od tamtej pory śniedzieją na kilku anonimowych kontach bankowych. Nie interesuje mnie to dokładnie co do roku, ale sądzę, że sprawa uległa już przedawnieniu. Poczekam jeszcze trochę, a potem trzeba będzie tę całą mamonę po prostu kazać sobie przelać. Przyda się na podpałkę. Łososi co prawda uwędzić na niej nie uwędzę, ale wygrzeję sobie przynajmniej nogi. Albo całą tę makulaturę zrzucę z samolotu na tę dziurę, z której uciekłem. Może wtedy się spostrzegą, jakie z nich pacany.

Daniel Ermatinger

Jak ludziom mówię: Wziąwszy wszystko razem do kupy objechałem świat dla mojej firmy bite dwa i pół raza, mam już piąty z kolei paszport, a i ten jest już też w połowie zapełniony wizami, pieczęciami i specjalnymi zezwole­niami, to mi nie wierzą. Jak taki ślusarz mechanik i monter może dwa i pół raza objechać świat! To się nie mieści we łbie tym drętwym miłośnikom swoich czterech wytapeto- wanych ścian. Do tego znam malarza Meiera-Bali,42 jadłem potrawkę z węża, saucage-flies, małpie mięso i czort wie co jeszcze! Dumą kobiet w Dahomeyu są piersi długie jak szlauchy. Byłem w Negewie, na Madagaskarze, w Ameryce Północnej i Południowej. Nawet Chinom

dostarczaliśmy maszyn i ja tam poleciałem i montowałem te maszyny, a mianowicie w Szanghaju, mieście, które miało kiedyś złą sławę. Zwiedziłem kawał świata. Gdy jestem za granicą, nic mnie nie obchodzą ludzie, którzy nie widzą na tej swojej matówce nic prócz swoich czterech wytapetowanych ścian, ale gdy znowu jestem tutaj, działa mi na nerwy ta ich drętwota. Oglądają film African Queen i myślą, że to jest Afryka i dlatego mogą sobie oszczędzić tej podróży. To jest właściwie nawet słuszne, bo jak takie typy podróżują, to jest to wprost coś okropnego. Istnieje także drugi gatunek ludzi, który z podróżowania nie ma nic. Raz pojechał ze mną jeden kolega, który co wieczór wymykał się o ósmej do łóżka. Było to w Somalii, a trzeba go było nawet na nią namawiać. Ten mówił: Mnie to wszystko nie interesuje. Ja mu mówiłem: To nie może być prawdą! Teraz jesteś tutaj w tym kraju i chcesz teraz do wyra! Z początku rzeczywiście myślałem, że on żartuje. Ale on powiedział: To wszystko mnie nie interesuje. Następnie są jeszcze inni, którzy zawsze i wszędzie chcieliby tylko wcinać te swoje kotlety cielęce dokładnie tak jak w domu, i co tylko zobaczą, jest im nie w smak. Tego gatunku tak samo nie cierpię, jak tych zaprogra­mowanych wytwornych małp na safari. W firmie wiedzą, że zabieram ze sobą już tylko tego czy owego, bo jestem taki, że chcę coś z kraju i ludzi zobaczyć i nie potrzebuję żadnej nieruchawej dupy.

Daniel Ermatinger, monter, kierownik montażu na zagranicę.

Mona Ligabue

Ach, aleja mam piękne życie. Kto jest młody i zdrowy i może pracować — czegóż więcej jeszcze może chcieć! Najpierw myśli się, że są to mądre maksymy mądrych ludzi, nic więcej. Ale życie jest tylko wtedy piękne, gdy się jest młodym i zdrowym i gdy się może pracować. Ja mogę, nie musiałabym, mam starszą siostrę, która bogato wyszła za mąż, lubi mnie i dałaby mi wszystko, czego bym tylko

chciała. Aleja wolę pracować, idę o własnych siłach, mogę

o sobie powiedzieć. Mąż siostry jest moim szefem. Jest właścicielem firmy. Zbudował sobie tę fabrykę prawie z niczego w niespełna piętnaście lat. Wszelkiego rodzaju maszyny do pakowania. Ma w swojej fabryce stu pięćdzie­sięciu pracowników łącznie z robotnikami. Jest pięć lat starszy od mojej siostry i trzynaście lat starszy ode mnie. Poznał ją podczas urlopu na plaży w Carrarze — było to trzynaście lat temu, on miał wtedy dwadzieścia siedem lat, ona dwadzieścia dwa, a ja dopiero czternaście. Pomógł mi zdobyć dobry zawód i wziął mnie potem do swojej fabryki —- miałam wtedy dwadzieścia trzy lata i uzyska­łam właśnie wszystkie dyplomy. Mówię i piszę w czterech językach. Co to było przedtem za przygnębiające życie ciemniaków! Jestem rada, że ten energiczny człowiek wszedł w nasze życie — bo inaczej byłybyśmy Bóg wie gdzie i Bóg wie w jakich warunkach. Jest miły i mądry — dużo wie, dużo się uczy, dużo pracuje. W wojsku jest oficerem. To bardzo dobrze, żeśmy się tu znalazły. La gioia di vivere — skończył się już niepomyślny wiatr, jest przyjemne ciepło!

Urban Hediger

Moje życie przebiegało nie bez zakłóceń, było natomiast w jakiś z góry określony sposób jakby skanalizowane. Z tysiąca planów snutych w młodości żaden się nie zrealizował, nawet nie ten tysiąc drugi. Otrzymałem wy­kształcenie handlowe, byłem jeszcze bardzo młody, gdy wyjechałem za granicę, do południowej Azji, na tej mojej posadzie zagranicznej popadłem w tarapaty, ledwo się wymknąłem Japońcom, ale nie skutkom pobytu w tropi­kach. To choróbsko męczy mnie jeszcze dziś, po wielu latach pracy z powrotem tu w centrali. Czasem jeszcze i teraz łapią mnie ataki, przede wszystkim w podróży. Podróżuję wiele, moje stanowisko pociąga za sobą i wy­maga co roku tysięcy mil lotu.

226

Ale to są ostatecznie sprawy drugorzędne. Ważne było to wczesne fundamentalne zrozumienie, że swoją pracę trzeba wykonywać możliwie cicho, szybko i dobrze. Dopiero potem ocena na zimno! Poza tym można myśleć sobie, co się chce, światu jest to od dawna już obojętne. W ten sposób mógłbym, ja, dobrze widziany szef sprze­daży, powszechnie szanowany dyrektor, aktywny obywa­tel, naciągać filozofię jak ten ambitny ogrodnik fasolę pnącą na tyczkę. Nie bulwersuj się, stara panno! Ulżyj sobie i spróbuj chłopa, zimowitowojesienna trucicielko! Ale żarty na bok. Wolę dać panu coś lepszego dla zahartowania, nie wiążącego się z tym, zamiast błahych informacji, które nic pana nie obchodzą.

Po pierwsze ani lekkość, ani bezwład południowej Azji nie dadzą się niestety przeszczepić bez szwanku.

Po drugie podróż jest tym pewniejsza, im bardziej niepewne są drogi. Sprzeczność ta znika, jeżeli podróżny nie wiezie ze sobą nic prócz rezolutnej głowy.

Po trzecie: Wobec tych osiągnięć naszych czasów i cy­wilizacji, co do których przyjmujemy, że przetrwają, można skromnie, ale i z całą stanowczością stwierdzić, że nasze czasy są biedne i chude. Używanie na koszt czasów minionych i przyszłych.

Po czwarte wszystkim mężczyznom i kobietom, którzy dziś robią jeszcze dzieci i dalej się po bydlęcemu bez zastanowienia parzą jak te nie przymierzając małpy na przepełnionych skałach, powinno się powiedzieć, żeby nadstawili uszu i mieli większego nosa, jak to się trafnie mówi w naszym języku potocznym.

Po piąte jeszcze kilka nie mogących nikogo zaskoczyć danych co do mojej osoby, że od samego początku zjawiam się co dzień w biurze pierwszy i rzadko kiedy wychodzę jako nie ostatni. Robię to, mimo że od ponad dziesiątka lat jestem członkiem pięcioosobowej dyrekcji naczelnej. Praktycznie mógłbym wszystko zlecać komu innemu do wykonania. Nigdy nie zachowuję się ironicz­nie, a już absolutnie nie cynicznie czy sarkastycznie, tylko zawsze możliwie poprawnie. Wkrótce skończę 58 lat, jestem w tej firmie od lat 39.0 funkcje publiczne nigdy się nie ubiegałem, będę je także w przyszłości odrzucał. Strata czasu i pseudozaszczyt. Pięknie dziękuję za wpływy ** 227

zdobywane beczkami piwa przy stoliku w knajpie. Perły przed chrumkające wieprze.

Jeszcze się nie boję, że mózg mi odmówi posłuszeństwa, zdolności myślenia. Jeszcze nie staję przed lustrem nie mogąc sobie przypomnieć, łam jestem. To, co robię, to w gruncie rzeczy nic wielkiego. Bo cóż to takiego handlo­wać surowcami? Wystarczyłaby na to najwyżej jedna dziesiąta mózgu.

Bardzo mi to odpowiada, że z tych danych nikt nie będzie taki mądry, jak zapewne by chciał.

Anita Hediger-Hutter

Murzyni byli dawniej z gipsu, być może są jeszcze i dziś. Gdy się wrzuciło dziesiątaka przez otwór do skarbonki misyjnej, Murzynek z misji kiwał głową. Cieszyło to tych, którzy dostawali te pieniądze, księdza tutaj i misjonarza u pogan. Murzynek się cieszył, że móże kiwać głową i kiwał. Wszyscy, którzy wtedy byli dziećmi i się cieszyli gdy dostawali dziesiątaka do wrzucenia, porobili się dziś Murzynami albo takimi, którzy dostają pieniądze. Więk­szość z nich stała się Murzynami potakiwaczami. Gdy się im wciska pieniądze, kiwają głową. Mój mąż jest jednym z nich. Jest dyrektorem. Zna od czasów młodości synów i obecnego właściciela firmy. Wpotakiwał się do nich i wy- potakiwał w górę. Jest ich Murzynkiem potakiwaczem, oni mu wtykają pieniądze, a on kiwa głową i robi wszystko, a oni zgarniają. Nie mogę się uskarżać, jeśli byłby to tylko jedyny powód do skargi. Mam wszystko,' jak to się mówi. On się dziewięć lat temu rozwiódł i nie chce już mieć dzieci. Z pierwszą ma dwie córki, obie za granicą. Rozpieszcza mnie, na pozór wszystko jest jak najlepiej. On tego nie zauważa, że jestem jego potakującą Murzynką odkąd go znam. Tym sposobem mamy spokój. On lubi wydawać się sobie mądry. Zna dowcipy i różne maksymy, i wciąż jeszcze wszystko z tych czasów, gdy był za granicą. Muszę wszędzie mu towarzyszyć. Tak więc ma 22S

on zawsze kogoś, kto mu potakuje. W nocy chrapie i jęczy. Ja się budzę i kiwam głową. Wkrótce skończy sześćdzie­siąt lat, jest już siwy i biały. Ja skończę 36. Chciałam założyć sklep, sama się gospodarzyć, później otworzyć filie. Moi rodzice mieszkali w kamienicy czynszowej, która należała do niego. Znali go dobrze i wpadli na pomysł, żeby zamiast bank zapytać jego o kredyt na planowany dla mnie sklep. Chciałam sklep ze sprzętem sportowym dla młodych ludzi, a także z odzieżą sportową i w ogóle ze wszystkim dla wszystkich rodzajów sportu. Miałam dyplom szkoły handlowej i 6 lat praktyki. Wyszło inaczej. Zjawił się pan dyrektor Hediger. Zjawił się Murzyn potakiwacz z Impexu Freytaga i rozpieszczał mnie, a mnie korciło spróbować raz z takim starszym już panem. Utknęłam w miękko wyściełanym dołku zamiast zostać kobietą interesu i samodzielną. Za bardzo może sobie to ułatwiam, ale voilà!

Robert Schloumberger-Kistler

Jak miałem 10 nie 12 lat pracowałem od piątej rano u jednego gospodarza jako dojarz. Co dzień wstawałem

o wpół do piątej i do roboty. 120 litrów mleka rano 120 litrów mleka wieczorem- Co miesiąc było za to dziesięć funtów mąki i mleka dziesięć litrów. Moja matka płakała. Ja taki mały i ta robota. Ojciec był robotnikiem drogo­wym. Gmina wypłacała mu zarobek w dniu wypłaty co dwa tygodnie. Gdy ktoś powiedział Michel dam ci pięć kilo kartofli jeśli mi szybko pomożesz przy wykopkach to mój ojciec pomagał czy zrobiła się już godzina siódma czy wpół do dziewiątej i ciemno. Matka nic nie jadła ale nam dawała jeść i potem do łóżka. Było nas pięcioro. Tak to mojego ojca wykorzystywali. Pracował zawsze. Przynosił wieczorem do domu kartofle rzepę i kapustę za pracę ale nigdy pieniędzy. Taki był z niego dobroduszny głupek. Człowiek o wielkim sercu. We śnie przychodził do mnie przez wiele lat gdy robiłem pieniądze w sporcie kolarskim

229

a potem w boksie dopóki mi nie wysiadło lewe ramię. On mnie uderzył tylko raz. Wypił o jeden łyk z kieliszka za dużo. Nie dałem się już więcej bić gdy uprawiałem boks. Jako amator wygrałem wszystkie 24 walki. To nie wyglą­da na wiele ale za każdym razem jest to walka a walka jest zawsze walką. Ojciec mnie ściskał. Potem to z tym lewym ramieniem i koniec. Teraz przychodzi do mnie we śnie już rzadziej. Miałem 12 lat gdy na tydzień przed Bożym Narodzeniem powiedział w sobotnie popołudnie do matki Przyjdę o siódmej i żeby mi trusia była w garnku. Lubił mięso z królika z kukurydzą. Mieliśmy zawsze pełne klatki króli ale on nie przyszedł. O siódmej go nie było i matka pomyślała ponieważ była taka paskudna pogoda ze śnie­giem i diabelnym wiatrem że przenocuje u swojego brata kawalera i zostawiła mu na rano kukurydzę i mięso z królika na mrozie pomiędzy oknami. Ale ojciec wypił sobie u swojego brata tylko jednego i przy moście na Jonie zszedł w tej zawiei i już po nocy około siódmej z drogi i zleciał przez poręcz głową na dół prosto na kamień w korycie rzeki i zabił się na miejscu. Tak to bywa. Może jeszcze żył i dopiero w nocy zamarzł. Znaleźli go dopiero na drugi dzień rano. Żona starego Pfenningera oni mieszkali tam nad Joną. Teraz wszystko jest zabudowane. Akurat strzepywała kołdry na mrozie i widzi dwie nogi w dole przy skarpie i robi alarm. Tak marnie zginął mój ojciec. Matka jeszcze żyje u mojej starszej siostry w Untertoggenburgu ale jest już bardzo stara. Tu wszyscy naokoło mnie znają z dawnych czasów gdy uprawiałem sport i byłem jeszcze dość dobry. Kłaniają mi się bardzo przyjaźnie. Zostałem murarzem a robię za brukarza. Chciałem rozwalić ten mur nędzy i że nigdy dosyć do jedzenia i ojca już nie ma w domu. Człowiek nie powinien się tak ze wszystkim godzić. Najlepiej płatną pracą jest ta z gminy jako robotnik drogowy jak mój ojciec ale jeszcze tylko drogi w lesie i szlaki wędrowne. Kładłem już też posadzki albo robiłem kominki u ludzi u których aż śmierdzi od pieniędzy. Wszystko takie bogate że trudno wprost uwierzyć a gospodyni przychodzi jeszcze z poczę­stunkiem i robi słodkie oczy. Ale gdy potem podaję godziny ile ta praca kosztuje bogaty pan zaczyna liczyć i się ceregielić. Tak to leci. Musiałem wówczas skończyć

230

z wyścigami kolarskimi bo części zamienne były za drogie i gdy na to przyszło nikt nie miał dla mnie pieniędzy na części zamienne nawet jeśli był bogaty i moim przyjacie­lem. Teraz to już dobrze znam i wiem jak to jest.

Wolfgang Schachinger

W tej zaszczytnej sytuacji, dla honoru mężczyzny zasad­niczo niezbędnej, żeby móc odpowiednio, a przy tym|

chętnie wyżywić rodzinę, ubrać ją i zapewnić jej mieszka- I nie, jestem już od wielu lat. Jestem jeśli już nie bogatym, ■ to w każdym razie zamożnym człowiekiem pracującym (nauczycielem, profesorem matematyki, w szkole średniej). Moja zamożność i zamożność moich najbliższych polega na wniesionym w posagu przez żonę majątku, za pomocą którego (łącznie z moimi dochodami) i niejakiej wyobra­źni (zawsze w cennej współpracy z moją żoną) posiałem niezależnie od mojego zawodu w dziedzinie „pomoce naukowe dla szkół” szczęście zdolnego fachowca i zbie­rałem tego owoce.

Jak się jest profesorem, trzeba zwracać baczną uwagę na to, żeby w swojej dziedzinie nie skostnieć. Moje zamiłowania jeszcze z czasów, gdy podrastały moje wła­sne dzieci, dotyczą raczej materiału dla klas niższych, a w tym szczególnie przyrody jak i zrozumiałego przed­stawiania wszechświata. Klasy niższe powinny wiedzieć, co to jest system słoneczny, co się dzieje w kosmosie.

Nawiasem mówiąc, z lekkim sercem przyznaję, że niczym nie skrępowana obecność zbierającej wyraźnie swe pierwsze właściwe doświadczenia młodzieży żeńskiej i kontakt z nią czyni prężnym moje ciało ojca rodziny.

Z przyjemnością patrzę na pewne rzeczy i folguję swoim żądzom. Niedawna podróż po Afryce też mnie wspaniale odprężyła i odmłodziła. Jestem obecnie dosyć szczęśliwy, myślę tylko o dniu bieżącym i nie wybiegam poza niego.

O wszystko swojego czasu przezornie zadbałem, o wszy­stko się zatroszczyłem, byt materialny jest troskliwie zapewniony i ja jestem (nie tylko ze względu na tę zapewne

231

trochę śmieszną grę słów) z całą troskliwością zabezpie­czony i bezstroski.

Claudius Kunz

Gdy moją nową sprenżarką, gdy pruję tym dłutem pnełmatycznym ziemię, ulicę albo coś innego, drży od tego cała dzielnica jak ta maszyna ze swoimi 250 końmi mechanicznymi pracuje.

Jeszcze nigdy takiemu młodemu dźwigowemu nie po­zwolono obsługiwać takiej mocnej maszyny. Do tego czeba kfalifikacji. Ja mam dopiero 22 lata, ale trochę się na maszynach znam, każdy to pszyzna.

Najchentniej prowadziłbym taką wielką wiertarkę, jaką pszegryźli ten wielki otwór tunelu pszes Wielkiego Świen- tego Bernarda i pszes Świentego Gottharta. Wtedy huczy i drży nawet granit. Autentycznie fibruje. Najchentniej demonstrowałbym dla jakiejś wielkiej fabryki maszyn budowlanych wszystkie wielkie maszyny budowlane gdy klienci chcieliby coś zobaczyć. Najważniejsza pszy tym jest sprawność, do tego maszyna musi być należycie demon­strowana i musi pokazać swoją wydajność bo inaczej te konie mechaniczne poniosą jak prawdziwe konie i wpadną w jałowy bieg w kółko i na nic się to nie zda a klientela bendzie miała dość tego oglondania.

Czeba mieć doświadczenie i trochę się na tym znać i zawsze dobrze uważać. Kto nie jest na sto dwa ten się nie nadaje za kierownicę tylko powinien tak jak dawniej ano43 niuchania tabaki wziąść się za łopatę i kilof.

Nelly Freytag

Czasem mam dziwny sen. Młoda wesoła dziewczyna siedzi gdzieś w ciepłym żółtym słońcu na bruku, na

wielkich jasnych płytach kamiennych, jakie widziałam w Paryżu przed wieloma laty, przy Notre-Dame nad brzegiem Sekwany. Dziewczyna siedzi nad brzegiem wiel­kiego jeziora czy rzeki, czy też w porcie nad morzem, i się uśmiecha. Namalowała kolorową kredą obraz na bruku, jeden czy dwa obrazy, nie jestem całkiem pewna, nigdy nie widzę tego tak całkiem dokładnie. Słyszę zawsze przyjaź­nie zatroskane głosy, które siebie i mnie pytają, co z tej ładnej młodej dziewczyny będzie, do jakiego zawodu się ona przypuszczalnie nadaje. Dziewczyna siedzi podparta łokciami w słońcu, na jasnym ciepłym bruku, nieco dalej w dole woda, uśmiecha się, patrzy w słońce mrużąc oczy. Mówię za każdym razem, że ona nie musi niczym być, bo już jest tym, czym miała być. A ta młoda dziewczyna odrzuca swoją piękną głowę, włosy, śmiejącą się twarz do tyłu i uśmiecha się do mnie, i kiwa mi głową. Potem znika ta piękna twarz, i wyłaniają się dwie spokojnie uśmiech­nięte twarze. Mężczyzna i kobieta, oboje około trzydzie­stki i mieszańcy albo Murzyni. Widzę ich pięknie błysz­czące twarze z profilu, popiersia jak na brązowo-złotej monecie. Patrzą w pfawo. Kobieta jest w ciąży, oboje są szczęśliwi, śmieją się dumnie i z radosną nadzieją. Ich śmiech sprawia, że są wyżsi ponad wszystko. Kobieta pyta, dokąd ma iść z tym swoim ciągle jeszcze rosnącym brzuchem, aby dziecko mogło przyjść na świat w najlep­szym miejscu na ziemi, a jej mąż odpowiada ze śmiechem, że oni wszyscy mają jeszcze czas, dużo czasu. Nie wy­mieniają żadnego kraju, ale ja wiem, że oni rzeczywiście mają zamiar w tych pozostałych miesiącach ciąży wybrać sobie to najlepsze miejsce. Śmieją się radośnie.

Oto sen, jaki czasem miewam. Nieczęsto. Jest to najszczęśliwszy ze snów. Gdy śni mi się ten sen, jestem bezgranicznie radosna. Śmieję się razem z nimi, cieszę się. Jestem jak ten lekki słoneczny ciepły uśmiech tego snu. W tym śnie jestem szczęśliwa i wolna od wszystkiego. Gdy on mija, zwala się na mnie znowu ten ciężar. Jest tak, jakby wlewano mi z pełnego dzbana w pierś przez dziurę czarny ciężar.

Jeszcze nigdy nikomu o tym nie mówiłam, ani o tym przynoszącym cudowną ulgę śnie, ani o tym uciskającym mnie stale w piersi ciężarze. Mój mąż by mnie wyśmiał

233

albo znowu wytknął mi pośrednio moją bezdzietność, nie wprost, na to jest on za dobrze wychowany albo może za tchórzliwy. Tak tchórzliwy i tak dobrze wychowany, jak ja teraz, która bawię się w rozważania, zamiast jasno i prosto powiedzieć: Na to jest on za tchórzliwy. On by to tak powiedział, że zabrzmiałoby to jak pociecha, ale ja usłyszałabym w tym tylko urągliwe szyderstwo tego, któremu to urągliwe szyderstwo jest potrzebne. Masz przecież wszystko, powiedziałby, piękny dom, piękny ogród, mamy dosyć pieniędzy, a że nie mamy dzieci, to przynajmniej cały czas masz dla siebie. Po co więc ten strach przed życiem, najdroższa?

Peter Freytag

X jest bydlakiem! Nie wymienię jego nazwiska, mówię tylko, że jest bydlakiem! Nie chcę się splugawić, nie splunę nawet w gówno przed nim! Jest świnią, zeżre wszystko! Dla niego każda kobieta.jest tylko szparą, niczym więcej! Jest hańbicielem kobiet!

Słyszę, jak ludzie to w kółko za moimi plecami gadają. Szczekacze bez ogona. Mają na myśli mnie. Przy czym odrzucam wprawdzie to sformułowanie „hańbiciel ko­biet” jako wyrażenie niedorzeczne, insynuujące i ewoku- jące coś mylącego, uważam je jednak za samo w sobie całkiem zabawne i nawet mi się ono podoba.

Zresztą to prawda, że ja najchętniej biorę panie za to, czym są, chociaż niekiedy trzeba im dopiero o tym przypominać: za kobiety. Kobiety, które mi potem, gdy już je do tego doprowadzę, że stają się bez zastrzeżeń kobietami, są wdzięczne.

Miałem szczęście odziedziczyć w wieku lat dwudziestu dwóch dość znaczny spadek, razem z moim bratem, w tym oprócz nieruchomości dziś lepiej niż kiedykolwiek pro­sperującą międzynarodową firmę handlową, specjalizu­jącą się w surowcach ze strefy tropikalnej. Mój brat jednak i ja jej nie prowadzimy, nam wystarcza nadzór. On

234

ma raczej pole do działania w sporcie, ja się urządzam wygodniej, lubię jednak długie podróże. Mamy zdolnych ludzi, nasz standard utrzymuje się bez trudu, w każdym razie spadku nie trwonimy, wręcz przeciwnie. Mój brat odpowiednio do swej pozycji wydał na świat potomstwo, podczas gdy mnie małżeństwo mało interesuje. Jestem wprawdzie żonaty, ma się rozumieć, ale to jeszcze nic nie znaczy. Sytuacja, żeby ją do czegoś porównać, jest mniej więcej taka jak to, że nasze interesy nikogo nic nie ob­chodzą. Niech sobie będę potworem seksualnym, jeśli już mi się tę etykietkę przykleja. Mogę sobie na to pozwolić, nie kiwając nawet palcem i nikogo ani trochę nie krzywdząc.

Po prostu miałem kiedyś szczęście zostać spłodzonym we właściwym brzuchu przez właściwego człowieka, to wszystko. Nie powinno się gardzić swoim szczęściem, tylko je z umiarem pielęgnować. To'jest oczywiście żadna filozofia, na to jestem wystarczająco inteligentny.

Mój brat zresztą tak samo się wyżywa, tylko bardziej po cichu, po mieszczańsku. Na ten ekstraluksus, na hipokry­zję, ja nie muszę sobie pozwalać.

Irmgard di Profiro

Tyle w moim życiu się wydarzyło, że nie chcę wcale do tego wracać. Tak czy siak żałuję tylko, że niestety nie wydarzyło się więcej. Znam siebie chyba dotąd i z po­wrotem i często stawałam wobec problemu uciech życio­wych, bo jako chrześcijanka miałam nieczyste sumienie, tam gdzie poganin ma samą najczystszą radość. Ludzie są wielkimi blagierami, najczęściej mają tylko samych siebie, nie dostrzegają tego nawet albo nie chcą się do tego przyznać. Spychają to w sobie na margines jak mogą. Dlatego żal mi przegapionych okazji, w których byłoby prawdopodobnie więcej życia niż w tym narzuconym sobie życiu, na jakie sobie pozwalałam. Kto w południe wylewa wino na wiatr, ten wieczorem będzie miał prag­nienie i zostanie nie zaspokojony. Wyrzeczenie, spełnienie

235

w poprzestawaniu na małym. Płytkie maksymy, a jednak przydatne do okradania milionów ludzi z ludzkiego życia. Wyszłam za mąż w panice, póniżej swojego poziomu, mając wtedy 31 lat. Nigdyśmy się wzajemnie nie kochali, nie wiem, co to miłość. Sucha gąbka. Dziecko już było w drodze, na usunięcie za późno, bo on był przeciwny temu, a ja w decydującym okresie niezdecydowana. Po 15 latach on odchodzi. Nic bardziej naturalnego. Mam wrażenie, że on już od lat ze mną nie mieszkał. Dziecko Mario ze swymi 19 latanii nie jest już dzieckiem. Mario jest kreślarzem w zakresie budownictwa podziemnego i ma dziewczynę. Ja się pod tym podpisuję, żeby mógł się wyprowadzić i wynająć sobie mieszkanie. To było półtora roku temu. Nie jest to usprawiedliwianie się. Jutro lecę z pewnym dobrze trzymającym się owdowiałym panem, którego poznałam przez pewien instytut, na trzy tygodnie na jedną z Wysp Bahama. Mam nadzieję, że moje 51 pustych lat rzeczywiście minęło.

Edgar Walser

Krótko mówiąc, sprawa wygląda tak:

Mój ojciec był rzeźnikiem, ja zostałem też rzeźnikiem. Jest nas pięcioro rodzeństwa, cztery siostry i ja. Ja jestem najmłodszy. W wieku lat dwudziestu sześciu ożeniłem się, w wieku lat dwudziestu ośmiu przejąłem tu przy finanso­wej pomocy mojego ojca dobrze zaprowadzone rzeźni- ctwo.

Żona moja parę razy usuwała ciążę, o czym jednak dopiero teraz wiem. Dlatego nie mam dzieci. Gdy zauwa­żyłem, że kręci z innym, miałem trzydzieści siedem lat. Zaczęły się historie z żołądkiem i miałem też coś z sercem. Moi rodzice już pomarli. Sprzedałem rzeźnictwo wraz z masarnią i kupiłem małą restauracyjkę, gdy miałem czterdzieści dwa lata. Historia z sercem się pogorszyła. Dziś nie potrafię już powiedzieć, czemu kupiłem tę restaurację. Powinienem był dać sobie z tym spokój, ale

236

człowiek myśli, że nie może tak po prostu dać sobie ze wszystkim spokój.

Byłem stale pod opieką lekarską i często w sanatoriach na leczeniu. Ona już dawno zuchwale i bezczelnie się do wszystkiego przyznała. Gdybym chciał, mógłbym się prze­cież rozwieść. Ten drugi to prawdziwy nicpoń, za bijatyki i inne chuligaństwo oraz za liczne historie z babami już nawet karany, to znany rowdy, naturalnie młodszy ode mnie, taki typ z wybrylantynowanymi włosami.

Czemu nie mógłbym być z inną kobietą, bierze się to nie stąd, że moja żona tak mi mocno weszła w krew. Tak czy tak już ode mnie odeszła. Jestem teraz sam. Restaurację puściłem w dzierżawę. Powodem jest to, że musiałbym się wstydzić. Nie chciałbym się przed jakąś inną kobietą ze wszystkiego wywnętrzać. Jestem przecież także chory i już nie taki młody. Taka kobieta też by już nie była podlot­kiem i miałaby już do czynienia z innymi mężczyznami, wypadłbym nie najlepiej na ich tle. Krótko mówiąc, bałbym się na przykład już choćby porównania wielkości członka. Doprawdy nie wiem, co mam robić. Nie mogę pojąć, że moja żona się nie wstydzi.

Armand Schloumberger

Fioletowa ślina; gdy piję, bo ja piję tylko ciężkie czerwone wino z Hiszpanii i Sycylii.

Czarna ślina

vino nero, vino tinto, gdy piję. Pochodzę przy tym ze starego rodu alzackiego.

Sztrasburg. Strasbourg.

Fioletowa ślina gdy piję.

Ciężkie wino, czarne wino. Braciszku i siostrzyczko. | Może przyjść jednak taki moment że białe mleko będzie mi bardziej smakowało.

Bo

Białko biel mleka Przesłania czasem

Czarne wino.

Ąle na razie wolę pić jeszcze czarne wino, czarne

Wino braciszku siostrzyczko czarne wino piję lubię lubię kocham bardzo

Reto Rizzi

Jestem tu kierownikiem hotelu, łubianym. Powodzi mi się dobr-ze.

Przeszkadza mi tylko pewna drobna tajemna właści­wość, na którą nic nie mogę poradzić. Nic też na to nie poradzę, że nie daje się ona stłumić.

Przykład: Ktoś dzwoni czy pisze albo telegrafuje, że na wtedy a wtedy chce wynająć jedną z naszych sal. Wesele, urodziny, kongres, jakaś tam okazja, bankiet. I oto staje mi zaraz przed oczyma ta sala, której sobie w danym wypadku życzą, a mianowicie już zapełniona oczekiwa­nym w danym wypadku towarzystwem. Przyjmuję na nią rezerwację (jeśli nie mamy już jej zamówionej) z podzięko­waniem. Niekiedy jednak zjawia mi się wizja tylko samej sali, a towarzystwa nie widzę. Sala jest pusta. Oznacza to nieszczęście, ani chybi nieszczęście.

A jeszcze za każdym razem, gdy mimo to rezerwację przyjąłem, coś się zawsze nie udawało. Odnośni goście przyszli, i nagle jeden traci przytomność, umiera, rażony apopleksją. Sala pustoszeje. Albo towarzystwo, jakiś związek na przykład, ulega po drodze wypadkowi. Sala pozostaje pusta.

Dlatego od tamtej pory nie przyjmuję już żadnej re­zerwacji, jeżeli momentalnie nie ujrzę pełnej sali. Dziwią się w takim wypadku w biurze podróży i w mojej radzie nadzorczej, ale ja obstaję przy swoim. Biorę to na siebie, że w oczach niektórych ludzi uchodzę za stukniętego. Wspomnieć o moich wizjach albo chcieć je całkiem wyjaśnić ani mi się śni, dopóki to uważają za lekkiego bzika oblatanego w swoim fachu kierownika hotelu i jako takiego bzika mi go wybaczają.

238

Gdybym był bankierem, wyrobiłbym w sobie może taki sam nieomylny tajemny zmysł do papierów wartościo­wych i zysku i byłbym bardzo bogatym człowiekiem. Mógłbym też — w podobny sposób jak zabezpieczenie elektryczne chroni całą sieć przewodów — sprzedawać jednemu lub kilku towarzystwom lotniczym absolutną ochronę przed katastrofami samolotowymi. Gdybym jed­nak blokował za każdym razem lot, uchodziłbym coraz bardziej za wariata. Dowodu na słuszność mego zarzą­dzenia przecież by nie było. Ludzie chcą zawsze dowo­dów, nawet jeżeli przy tym się wykańczają, albo lepiej oczywiście innych.

Nie jestem biedny i długo też już zresztą nie będę pracował. Po sześćdziesiątce ludzie mojego fachu z przy­jemnością przestają pracować, wycofują się do małej knajpki albo na daczę. Ja widziałem świat jako młody szprync, a także później. Może przed moim ostatecznym wycofaniem się raz jeszcze wypuszczę się w świat. Tym razem jako turysta, który każe się obsługiwać, takim z przyjemnością się widzę, a te sześćdziesiąt latek to przecież wszystko jeszcze nie wiek pustelnika.

Heinz Pfenninger

Każdy, jeśli tego dożyje, starzeje się czasem z każdym dniem, jest to proste, ale takie znowu proste, jakby się może wydawało, to to nie jest. Traci się stopniowo wszystko, trzeba się do tego przyzwyczaić. Tylko całko­wici wariaci usiłują coraz więcej odłożyć na kupkę i nigdy nie zauważają tego, że tylko smród robi się coraz większy. To jest tak jak w tej powiastce, myślą, że gówno jest złotem, podczas gdy złoto jest tylko gównem. Ja nie wiem, co tacy ludzie chcieliby sobie za nie jeszcze kupić. Życie przecież już się kończy. W końcu i tak trzeba będzie wszystko zostawić.

Przed ponad czterdziestu laty siedziałem jeszcze przez chwilę wieczorem z ojcem i matką w kuchni. Zjedliśmy

239

kolację i ojciec opowiadał, jak to on za swoich czeladni* czych czasów pracował, wtedy, przeszło trzydzieści lat temu, w Wallis u jednego majstra. Były to ponoć wesołe czasy. Majster znał się dobrze na robocie, a jeszcze lepiej na piciu. Raz, pewnego pięknego letniego poranka, mówił ojciec, pamięta to dobrze, tamtego przedpołudnia około dziewiątej był majster z nim... — w tym momencie zadzwonił telefon, wzywano mojego ojca. Nigdy się nie dowiedziałam, nigdy nie będę wiedział, jak i co było owego odległego słonecznego przedpołudnia około godziny dzie­wiątej gdzieś tam w Wallis, gdzie się piło po kryjomu jasnożółty absynt. Nie wiem nawet, w jakiej miejscowości pracował wówczas mój ojciec i ten lubiący sobie wypić majster. Coś innego stanęło nam na przeszkodzie i przy­pomniałem sobie o tym o wiele za późno i potem już się przecież nie pytałem. Może mi ciągle w tym przeszkadzało jakieś dzwonienie.

Inną sprawą był przemarsz niemieckiej armii. Na początku czy przy końcu pierwszej wojny światowej, mój ojciec miał wtedy sześć czy dziesięć lat, przebywał z moim dziadkiem w Wirtembergii, i podczas jego tam pobytu ciągnęły przez trzy dni przez wieś dzień i noc niemieckie wojska. Ludzie, konie i broń, wozy, lawety. Trzy dni i trzy noce turkoczącego i drepczącego przemarszu. Nie wiem, czy żołnierze ciągnęli pewni zwycięstwa na front, czy też wymizerowani wlekli się z przegranej wojny do domu. Zapomniałem ojca o to zapytać. Może nie umiałby już tego z całą pewnością powiedzieć. Z różnych powodów przyjmuję, że to pijana zwycięstwem soldateska znajdo­wała się wtedy w marszu na front. Ale mogła to być także już jesień 1918 i to była wielka skacowana rejterada w wyniku otrzeźwienia. Pogapiłem się i nie zapytałem ojca

o to. Teraz on nie żyje i to już od dawna. Moje pytanie jest bezcelowe i śmieszne i tylko dla mnie ważne, dlatego przecie ważne. Gdzieś kiedyś wyczytałem w związku z tym następujące zdanie: Pierwszy jest cesarz, ale najważniej­szy jest żebrak, bo żebrak wystawia na próbę serce ludu.

Nie wiem, kto wypowiedział czy napisał to zdanie: Może niczego nie można nigdy tak naprawdę zatrzymać na zawsze. Prawdopodobnie tak jest. Trzeba się do tego z czasem bez żalu przyzwyczaić.

240

Hanspeter Hugentobler

Co mam panu powiedzieć. Od urodzenia jestem przecież ślepy i teraz dość już stary kocur, czego tu jeszcze chcieć. Miałem dużego pecha, nie z własnej winy. Każdemu może się zdarzyć błąd. Większości więcej niż jeden.

Opowiadano mi kiedyś, że na południu są miasta, gdzie ludzie nie śpią. Nigdy nie są zmęczeni. Nie mogą, nie chcą, nie muszą spać. Na północy natomiast wszyscy się ponoć spieszą, ale ciągle przy tym śpią, czy chodzą, czy stoją, i śnią, że nie śpią. Nigdy nie są tam, gdzie są. Na wschodzie ludzie nadsłuchują odgłosów od wewnątrz. Syci furczenia w brzuchu, głodni burczenia i warczenia w swych żołąd­kach, męki i parskania w trzewiach. Czy furczy, czy burczy, jest to zawsze śmierć. Tam gdzie ludzie głośno mówią i przy tym myślą, że coś powiedzieli, albo nawet tak nie myślą, a pomimo to gadają aby gadać, jest zawsze zachód. Oni mają gadane. Tak mi powiedziano i to mi się podobało. Sprawa z róży wiatrów, i pytanie brzmi: Gdzie tu się obrócić!

Jak pan chce, mogę panu powiedzieć, co starzy w gór­nej Maremmie,44 gdzie rodziny znaczą sobie drzewa, wołają za swoimi synami, gdy któryś z nich nagie młodo umrze.

Wołają tak:

Gdy całe życie się do ciebie śmiało, śmiała się też śmierć!

Śmierć odciąga cię tak daleko od nas, synu, ale nie zwracajmy na nią uwagi!

Wołamy w ciszę pustego domu, synu, co godzina na głos twoje imię, synu, twoje imię twoje imię twoje imię!

Mówię to panu dla upamiętnienia pewnego nieznajo­mego. Był jednorękim żeglarzem. Gdy stracił swój statek i przepadł, był na Atlantyku. Tak, ma pan teraz jednak i ode mnie jeszcze"coś do wołania i rozmyślania.

Zawsze gdy pomyślałem sobie: Za godzinę skończysz tę robotę — potrzebowałem jeszcze jednej godziny na to.

Pomyślałem: Za dwa dni będzie gotowe — a trwało to jeszcze raz tak długo. Wiedziałem to właściwie zawsze już z góry. Z jednego tygodnia robiły się dwa tygodnie, z jednego miesiąca dwa miesiące. Gdy pomyślałem: Na wiosnę — to potrzebowałem dwóch wiosen, i po pier­wszym roku nadchodził natychmiast drugi. Myślałem, potrzebne mi są dwa życia, żeby zrealizować to wszystko, co mi chodzi po głowie i co ciągle jeszcze nowego do tego dochodzi.

Moją dewizą było: Zawsze wszystko przemyśleć, nigdy się nie namyślać. Czy odwrotnie. Długo tego sam nie mogłem pojąć. Zawsze lubiłem wszystko przemyśleć i robię to jeszcze dziś. Czas jest bezmyślny i ucieka bezmyślnie, jeśli się nie myśli. Ja zawsze jakoś dawałem sobie ze wszystkim radę, i to bez niezdrowego pośpiechu. Właściwie życie trwa akurat wystarczająco długo, spo­strzega się to dopiero po siedemdziesiątce.

Kto jako jeden z ostatnich zna się na budowie łodzi z drzewa i spokojnie buduje te swoje łodzie, i od czasu do czasu, gdy mu to odpowiada, zarzuca sieci, ten nie musi iść z czasem czy go wyprzedzać, ten może spokojnie sobie pozwolić na to, aby czas go wyprzedzał. On bowiem biegnie naokoło, krąży w kółko, jak woda z gór do jeziora i do morza, a z morza w powietrze i wraz z porywem burzy jako kłębowisko chmur z powrotem na góry. Chciałbym wiedzieć, ile razy ja widziałem te same chmury i piłem tę samą wodę.

Muzeum

Proszę państwa, wizyta państwa mnie cieszy, ta kusząco piękna pogoda nie zdołała państwa od mej odwieść, dlatego udostępnię państwu nasze muzeum.

Zgromadzone tu przedmioty są pod pewnym względem moimi eksponatami, ja zainicjowałem założenie tego muzeum, ja spopularyzowałem ten pomysł i powoi przekonałem tego i owego z naszych współczesnych, żeby nam przekazał ten łub ów okaz albo całe zbiory, i tak oto rzeczy te znalazły się tutaj, zamiast niszczeć gdzieś w kurzu i ciemnościach.

Tak jak ten żelazny rycerz u wejścia, tak i ja powiadam państwu:

Podnieście przyłbice! Pokażcie twarze! Bo tu wszystko się oświetla, niczego nie chowa się w cieniu! i mam nadzieję nasze skarby tak państwu przybliżyć, że wam oczy wyjdą na wierzch, bo jeżeli nie, to mogliście państwo spokojnie zostać sobie w domu.

Za na oścież otwartymi oknami ćwierkały i świergotały ptaki w zielonej gęstwinie mocno pachnących drzew w parku zamkowym; ten był pełen promiennego, migottiwego świa­tła; w późnowiosennym słońcu tańczyły małe wodotryski

W dziale pierwszym, w tak zwanej Jasnozielonej Izbie ze srebrnymi ozdobnymi listwami, pragniemy państwu po­kazać, jak ludzie tu u nas się ubierali, stroili, sypiali.

Widzicie tu państwo wyroby tkackie, koronki klocko­we, hafty, a także okazy snycerskiej roboty i eksponaty toczone, klepane, kute. Będzie to dla mnie wielka przy­jemność, gdy będę mógł w każdym poszczególnym wy­padku ten czy ów przedmiot szczególnie państwu przy­bliżyć.

To powołana ręka wydobywa taką rzecz sama z siebie i robi ją, podczas gdy tak powstająca rzecz dopasowuje się do tej ręki, a także ręka dopasowuje się do niej, a następnie rzeczy te zmieniają niekiedy także i te ręce, przez które później przechodzą.

Mam nadzieję, że moje wywody zdołają spotęgować państwa przyjemność oraz zadośćuczynić zainteresowa­niom państwa.

Komiczny okaz ten kurator! — powiedziała pani Kasparkowa z Reutlingen do swego męża. — Nie uważasz?

Jaroslav Kasparka przechylił na bok swoją na wpół łysą głowę, zastanawiał się chwilę, nic nie rzekł. Ona chce, pomyślał, żebym jej powiedział, jak bardzo ma znowu rację.

Wszystko tu to ubiory, strój odświętny, ubiór codzienny, strój ślubny panny młodej, ubranie pana młodego, spód­nice, koszule, gorsety, spodnie i szelki, skóra nabijana srebrem, kaftan, czepek, kapelusz, chusty, różnorakie robótki klockowe, hafty, filigranowe wyroby jubilerskie, szerokie pasy, pończochy i buciki ze srebrnymi sprzą­czkami.

Żeby ten strój uroczysty kobieta mogła na siebie włożyć, potrzebowała pomocy dwóch starszych kobiet, nawet u bielizny nie ma guzików, wszystko było spinane srebrnymi szpilkami, każde wbicie szpilki to sprawa ślepego zaufania, nie każda panna przeżyła takie obłó­czyny, tak, tak, tu ozdobne łańcuszki, guziki, grzebienie ozdobne, mała zdobiona fajka, w ucho złoty kolczyk, aby przyciągać oczy, w kieszeni skórzana sakiewka z pie­niędzmi na uroczyste okazje, pod klapką z przodu u portek i pod spódnicami nastrój świąteczny i ognista jurność, wszystkie te eksponaty dają państwu niejakie pojęcie o tym, jak kolorowo się człowiek nosił i jak się ubierał w mróz i upał.

Zawdzięczamy tę kolekcję pewnej pannie o nazwisku Dorothee Hasler, położnej, która później zajmowała się przysposabianiem zwłok, jej portret zobaczycie państwo później, taka kobieta, która myje zwłoki, zbliża się do ludzi, do umarłych, do ubrań, ma na wszystko oko, gdy na wpół przytomna rodzina zmarłego głupio tylko wytrze­szcza oczy, a zdenerwowani cwaniacy, co wyłudzili spa-

249

■■■■■■■■

dek, w pośpiechu różne rzeczy prześlepiają, poczciwa opiekunka zwłok odkłada na bok wszystko, co inaczej ginie i znika w zdenerwowaniu spowodowanym śmiercią, dotyczy to nawet pierścionków, kolczyków, protez nóg, złotych zębów, szklanych oczu, pesariów, niektóre z tych rzeczy mamy w magazynie w piwnicy.

Straps! Straps! — zawołał irlandzki makler od nie­ruchomości i gruntów Artus MacOwl, shannonista1 łowiący szczupaki i pstrągi, spec od łowienia na mokrą i suchą muchę. — Stars and straps!2 Sonnez la cloche!3 — śmiał się denerwująco bezwstydnie; hotelarz Läderbiihler z Lucerny nad Vierwaldstättersee zdziwił się zirytowany i oburzony. Rozdęty piwem nöck!4 pomyślał, i z przyjemnością by to powiedział na głos.

Żółta Kamizelka z Rosji nie bardzo zasługiwałaby na to, żeby znaleźć się w muzeum, gdyby nie miała swej historii, przyniósł nam ją Seraph Hammerstern, handlarz bydła i koni, koński macher, szwajcar od krów,5 specjalista od nadawania sierści zwierzęcej koloru i połysku, z każdej starej szkapy potrafił zrobić dobrze odkarmioną klacz, pod jego odmładzającymi rękami krowiny, z których została już tylko skóra i kości, stawały się krowami o pełnych wymionach i faworytkami pastuchów, zaglądanie jego koniom w zęby czy sprawdzanie krowich cycków nic

nie dawało, on potrafił wszystko, co miało racice i kopyta, w mgnieniu oka fak naszpuntować zdrowiem za pomocą pompki z wodą łub powietrzem, że nawet znawcy się na to nabierali, a gdy interes był już ubity, krowa i szkapa już sprzedane i przyklepane i forsa zainkasowana, kości zaczynały powoli znowu wyłazić na wierzch, a gdy jeszcze padało, farba i połysk złaziły z sierści, bydlęta ociekały czarnobrunatną farbą, sierść im się kudłaciła, starzały się niesamowicie szybko, w ciągu pół godziny cudowna klacz Hammersterna potrafiła odwalić całe swe końskie życie, pełne pracy i trudu, ktoś ze zwiedzających muzeum zwrócił mi na to uwagę, że pewien amerykański pisarz, który tędy przejeżdżał, wspomina o niektórych metodach Hammersterna w jednej ze swoich książek, nie wymienia­jąc, ma się rozumieć, Serapha po nazwisku.

Odpowiednie koniki skupował Hammerstern w Schwarzwaldzie, w Pannonii, na Wołoszczyźnie, w Fer- ganie, a bydło kopytne zawsze u Dieu we Francji.

Mógłbym teraz państwu opowiedzieć historię tej Żółtej Kamizelki, ale zbyt długo zatrzymałem się na sztuce handlu końmi, byłoby mi żal, gdyby ten barwny okaz dostał się gdzieś na strychu w ciemny kąt do ciemnej szafy pomiędzy karaluchy i się zmarnował, dlatego mamy tu u siebie tę słynną Żółtą Kamizelkę, którą nosił pewien chory na suchoty Rosjanin w Schwarzwaldzie, gdy prze­bywał tam na kuracji — niezależnie od tej historii, jaka się z nią wiąże.

Signora Bertolli, małżonka niejakiego signore Bertollego, który przez cały rok jeździł niezmordowanie za interesami

i dlatego nie mógł towarzyszyć swojej żonie w tej kształcą­cej podróży — comendatore6 Bertolli, w każdym ważniej­szym mieście Włoch symbol nienagannej service, dobrze prosperującej sieci kwitnących zakładów pogrzebowych Bertollego!—zapytała pannę Schmidthayny z Winterthuru, czy podziela powszechne mniemanie, że seńor Quesada jest rzeczywiście autentycznym wielkim posiadaczem ziemskim z Hiszpanii. Panna Schmidthayny powiedziała, że Oreste

Quesada robi duże pieniądze na pewno także na przedsta­wicielstwie maszyn rolniczych, na pracy najemnej całych rodzin i na burdelach dla turystów. — Nie zdziwiłabym się jednak, gdybym go spotkała jako pucybuta w Valladolid czy gdzie indziej — dodała.

Niewiele brakowało, aby signora Bertołłi zapytała: A pani gdzie uprawia to swoje stręczycielstwo?

III

Tu fajka z morskiej piany, wyplatane papucie, mosiężna pę- seta, lupa z rączką mistrza rzeźnickiego Rudolfa Lukasse- ra: Mięso, kości i smalec, świnie i bydelko daj nam stale!7

Lukasser był obrotnym człowiekiem, wstawał zawsze wcześnie, nie wzdragał się nawet przed najkrwawszą robotą, ale wieczorami i w niedziele lubił cichy spokój, spokojną przytulność, i w wieku lat trzydziestu trzech namalował zanikły niestety, jedyny rzeczywiście żywy obraz Adam i Ewa, namalował Adama i Ewę małych jak małpki całkiem na górze w prawym rogu bardzo dużego, żeby tak rzec, płótna z cielęcej i wołowej skóry, które to płótno uszyły muz dużych kawałków pracownice jego rzeźnictwa, na nim to malował, a potem Ewa i Adam zaczęli się sami z siebie z godziny na godzinę starzeć,

i same z siebie zaczęły się pojawiać na tym obrazie coraz to nowe ludziki, setki, tysiące, miliony, Lukasserowski żywy obraz świata był największym znanym mrowiem.

Możliwe, że ten olbrzymi tłum nowych ludzi optiścił w końcu to płótno, ja w to nie wierzę, sądzę, że oni całkiem po prostu zjedli ten olbrzymi kawał skóry, nie zachował się też przecież ani pędzel, ani farby, ani paleta.

Czemu on tak głośno mówi? — zapytał półgłosem pan Kasparka, technik tekstylny, który przeniósł się z Czecho­słowacji na Zachód wraz z tą swoją półłysiną.

Możliwe, ze źle słyszy — powiedział Mr. Kunishige, patrzący przed siebie z wielkim zainteresowaniem bardzo miody uczony z Japonii, który towarzyszył japońskiemu sportowcowi roku, Yauloohowi Ironsteinowi, w jego podróży dookoła świata.

Ironstein, który pozwalał się także nazywać „Perłową Błyskawicą Azjr albo „Piorunem Nipponu”, podróżował na zaproszenie, polecenie i koszt różnych japońskich związków przemysłowców, związków turystycznych i sportowych. — Co pan mówi? — wmieszała się lady Tucker z Jorku, Great Britain; była już po siedemdziesiątce i nie żałowała pienię­dzy, żeby wyglądać tak, jak sobie wyobrażała, że wyglądała w wieku lat pięćdziesięciu.

Prawie głuchy! — powiedział Mr. Kunishige.

Głuchy! Głuchy! — krzyknął pan Kasparka, przy­chodząc młodemu Japończykowi z Kawasaki czy Kamikazy chętnie w sukurs.

Aa! Rozumiem! — zawołała wreszcie lady, o której wiedziano, że jest bogata i mieszka w zimie na Riwierze; była kiedyś sławną pięknością, o której plotki zapełniały szpalty gazet.

Tak, słusznie, jestem niestety trochę głuchy!—ryknął kurator. Irlandczyk na to zawołał, że jest to śmiechu warte,

i ryczał ze śmiechu, że aż mu ten brzuch od piwa słodowego podskakiwał, a gęba mu się nad nim rozpływała niczym czerwony księżyc we mgle.

Moim zdaniem nie! — krzyknęła lady Tucker.

Na co odezwał się profesor Humborger z Cambridge, USA, w jednym z języków wschodnioeuropejskich, o których sądził, że nikt poza nim go nie rozumie; powiedział uprzej­mie: — Wie pani co? Powieś się pani na tym swoim złotym naszyjniku, ty uszminkowana na czerwono pomarszczona dupo!

IV

Ta toczona laska należała do mistrza cukierniczego Ericha Stettlera, dziś już nie ma takich mistrzów piekar­skich, jakim mistrzowskim piekarzem był mistrz cukier-

253

niczy Erich Stettler, zechcą państwo zauważyć ten jej niebezpiecznie ostry, uroczo pozłacany platynowy koniec, którym ten Stettler, gdy bywał zaskakiwany na spacerze przez burzę, groził skutecznie przebiegłym błyskawicom

i tym sposobem chronił siebie i swych najbliższych, laska jest w środku wydrążona, zawsze była napełniona nor- mandżką wódką, lecz co się znajdowało w tak samo wydrążonej gałce i co się w niej jeszcze może znajdować, tego do tej pory nie stwierdzono, może zepsute powietrze, może popiół albo nic, słodkie nada, potomkowie Stettlera zabronili nam ją otwierać, co było robić!

Erich Stettler był, co zasługuje na uwagę, bardzo zdolny, w małych kulach z cienkiego bezbarwnego szkła — często były to też naśladujące zmienny, właściwy kształt tak zwanej kuli ziemskiej kształty jabłka, gruszki czy jajka — hodował bardzo małe ptaszki, sam puch i mgiełka, czę­sto jaskrawobłękitne, podobne do cukrowoturkusowego Cyanerpes cyaneus, niektóre były szare, wszystkie bardzo ruchliwe, wszystkie pozbawione głosu, tylko furczały w tych szklanych kulach, nigdy nie wychodziły z nich, wychodziły jedynie po to, żeby umrzeć, Stettler wtedy mówił: „Liście i pyłek kwiatowy”, nie dał się zbić z pantałyku, ciągle robił nowe, niestety nie ma w naszym muzeum ani jednej Stettlerowskiej szklanej kuli-mgiełki, wszystkie ptaszki wyfrunęły, przechowujemy tylko parę skorupek, naniesionych przez wiatr, cieniutkich jak li­stek, odnośna witryna stoi w pomieszczeniu wystawowym przeznaczonym dla sztuki.

Stettler zubożał na starość i podupadł, w ostatnim okresie swojego życia palił w piecu w zimne dni meblami, gdy umarł, oprócz tej uśmierzającej błyskawice laski nie było już nic, ćo by miało jakąś wartość czy znaczenie.

Laska spacerowa, ha! — prychnęła pani Freudowa z Argentyny, której mąż podróżował w sprawach handlowych po Kalifornii, w wyniku czego ona, tak jak signora Bertolli, podróżowała sama. — Laska spacerowa, ha! Laski! — zaśmiała się. — Kije, ha! Bicie, haha!

Fan Aljred Gimmel z Hamburga trącił profesora Hum- 254\ w Języty’ którym ten dopiero co wla-

śnie się posłużył: — Niechże pan raz jeszcze położy tej lady na sercu to swoje odmładzające życzenie co do na­szyjnika, profesorze, jeśli będziemy mieć szczęście, to ta stara kobyła to kupi! — Gimmel mial chrapliwy głos i śmiał się głośno; Humborger z początku osłupiałI ale potem też się roześmiał.

V

Tu delikatnie wycyzelowane, ręcznie wykute, żelazne damskie trzewiki, z których celowości i przydatności zdawano sobie chyba kiedyś tak samo jasno sprawę, jak teraz już od dawna łamiemy sobie nad tym głowę.

Pochodzą one ze spadku po pewnej kobiecie, która tu się pewnego dnia pojawiła i długo żyła na wielkiej stopie, podawała się za księżniczkę Wandę, za księżnę Wandę Wieruszkę, mieszkała ze służącym i dwiema pokojówkami w pierwszym domu na placu, jeśli wierzyć jej służbie — spędziła dzieciństwo na pewnej wsi, w której mieszkali tylko obłąkani, twarze tych ludzi odznaczały się pogo­dą, czasem niesamowicie wesoło się śmiali, muzeum za­wdzięcza tej kobiecie także trzy grzebienie z twardego wosku i ten tam pierścionek z wielkim niebieskim ka­mieniem, który zawiera malusieńkie naczyńko z nie­znanym płynem, jest tego chyba co najwyżej ze siedem kropli, ze względu jednak na koszty nie kazaliśmy jesz­cze dotąd tego płynu zbadać, w związku z czym wyska­kują ciągle na nowo różne spekulacje jak babkom brody w maju. •

Pani Wanda, gdy została zdemaskowana jako fałszywa księżna, a jej majątek poszedł pod młotek, ubrana jak pasterka tułała się po okolicy, uważano ją za wariatkę, zwłaszcza że nagle zaczęła chrzcić nowo narodzoną trzodę i bydło i żadnemu byczkowi nie dawała mniej niż dziewięć, a każdemu cielątku zawsze siedem imion, dla­tego u jednych uchodziła za czarownicę, a u drugich za znachorkę, która uzdrawia modlitwą, po mniej więcej

255

trzech latach znikła i przepadła, z jej dawnego majątku muzeum ma także inne okazy, które podczas naszego obchodu będziecie państwo mogli obejrzeć.

Komiczna wystawa! — powiedziała pani Kasparko- wa do Jaroslava Kaspar ki. — Nie uważasz7

Ona znowu chce, pomyślał ten, żebym jej powiedziały jak bardzo ma znowu rację.

Dr Adolf Chamberly, młody princetończyk z Farmingshri- ne w Stanie Wirginia, zapytał swoją żonę, która miała złą noc i od śniadania połknęła już kilka tabletek, czy się czuje teraz lepiej.

Kiwnęła potakująco głową.

Już głowa nię boli? — zapytał dr Chamberly.

Jenny Chamberly zacisnęła oczy i powiedziała: — Nic

nie mów! Bo jeszcze mnie rozbołi na nowo!

Tak, bardzo gomiczna wystawa!.—*■ powiedział Ka- sparka. — Już nie może być bardziej gomiczna, tak bardzo jest gomiczna.

VI

Cały szereg tak zwanych przedmiotów intymnych, jakie już przed wiekami w tej czy innej bardziej lub mniej przydatnej formie można było znaleźć w komnatach i sy­pialniach oraz innych bardzo osobistych strefach miesz­kalnych i dzielnicach rozrywkowych, nie muszę chyba państwu tych rzeczy i sprzęcików oraz ich każdorazo­wego użycia i zakresu zastosowania z osobna objaśniać, w tym dyskretnym zakątku wszystko jest też dobrze oświetlone i tak dokładnie opisane, jak wszędzie indziej w tym gmachu.

Dostał nam się ten zbiór przez przypadek, kolekcjoner był ze stanu duchownego, zapewne nie bardzo mu się w nim poszczęściło, tak więc nie zrobiwszy zasadniczej kariery, dożył podeszłego wieku i wpadał na najroz­maitsze pomysły na cichej, zapadłej wioszczynie gdzieś

2S6

w dalszych stronach, cenionej tylko przez nielicznych jako letnisko, nie uważałby on zapewne za ątosowne, żebym uchylał rąbka wstydliwego milczenia, również odnośnie do zaświadczonego notarialnie pochodzenia pewnych okazów, zdziwilibyście się państwo.

Tędy proszę.

Porównaj z tym — powiedział, mrugając okiem, pan Arnold Lorbeerg, aptekarz z Wiednia—tę całkowicie nową wersję tak zwanej Pieśni nad pieśniami, pióra Samuela van den Levykoyena z Groningen czy Amsterdamu.

Towarzysząca mu dama, wyraźnie o wiele młodsza od niego, wsunęła mu elegancko, niemal profesjonalnie, swą ukrytą pod jego marynarką rękę w spodnie.

Albo mowę pożegnalną znanego kaprala Kraussa, fistologa! — dodał aptekarz zduszonym głosem; w jego lewym uchu wystarczająco słyszalny szept jego pani: Świń­ski ogonku! Ja ci go urwę! Zjem ci go!

Lorbeerg kiwnął głową, uśmiechając się po katolicku.

VII

Również to tutaj powinienem państwu objaśnić.

Pas florencki, czyli pas cnoty, wczesny wiek czternasty, najlepiej utrzymana robota południowoniemiecko-bur- gundzka, tutaj umieszczony jest w sposób dyskretny, lekko już zatarty, znak jego mistrza Gottfrieda Gilles’a de Schwaderloha, który ten wspaniały okaz zrobił, nie byłby on nie na miejscu w naszym dziale osobP.wosci, ale umieściliśmy go mimo to tutaj, chociaż ten strażnik cnoty nigdy nie był częścią składową ubrania roboczego ani tym bardziej stroju odświętnego.

Demonstruję: Klucz z podwójnym piórem, skompliko­wany zamek, ale odskakuje? wówczas otwiera się obręcz na biodrach, daje się bowiem zwolnić teraz bez trudu klamra z tyłu, zwana też haczykiem sprężynującym, i od­chylić na zawiasach do przodu idąca dołem od pleców na

brzuch część środkowa, to również ręcznie wykute, dopa­sowane, ciasno przylegające do ciała żelazne jarzmo.

Uwolniona od żelaza dama może teraz wyjść z tego pasa, przyniósł nam ten okaz pan Carlo Schnyder, hur­townik handlujący starzyzną, od niego też pochodzą z przeszło trzech stuleci różnego rodzaju narzędzia

i przyrządy do przesłuchiwania podejrzanych i oskarżo­nych na mękach, dalej także karcer z klatką żelazną, z powodu najeżonej żelaznymi kolcami podłogi i ograniczo­nej ze wszystkich stron do czterech stóp ciasnoty nie można w nim było ani stać, ani leżeć, do tego dochodziło jeszcze i to, że specjalnie tresowane ostre psy niezmordo­wanie ujadały ze wszystkich stron, wsuwając pyski między żelazne pręty, można sobie to wyobrazić od środka.

Pan Carlo Schnyder nie odpowiada w żaden sposób żadnym utartym wyobrażeniom o handlarzach starzyzną, jest on wszystkim innym tylko nie energicznym i wygada­nym handlarzem, takiego drugiego jak on nie znajdzie się w całym handlu starzyzną, on to wynalazł, zestawił

i opublikował doktora Grahama Codzienny horoskop z włosów, tę ciągle wznawianą, pocieszającą książeczkę, kto się nią posługuje, potrafi ze znaków, jakie tworzą w miednicy wyczesane czy wypadłe podczas mycia głowy włosy, wyczytać swój los na dzień, miesiąc i. rok, tym sposobem doktora Grahama Horoskop z włosów wy­dobywa z tego raczej samego w sobie przykrego, dla niektórych boleśnie obrzydliwego widoku interesujący aspekt, z którego już wiele ludzi płci obojga, gdy przerze­dzała im się czupryna i gdy w ogóle nad każdym utraco­nym kosmykiem włosów lekko rozpaczali, czerpało wiel­ką pociechę.

Iron straps/8 — powiedział Irlandczyk MacOwl

i znowu się roześmiał denerwująco bezwstydnie. — Marte- lez la cloche de fer!9

Pani Freudowa popatrzyła na niego z podziwem.

Dział drugi Ciemnozielony Pokój

A teraz w tym Ciemnozielonym Pokoju nasz dział róż­nych zabawek i tym podobnych oraz wykopalisk prehi­storycznych.

Kombinacja obu tych dziedzin wynikła, nie potrafię już tego wyjaśnić, może z powodu braku miejsca, albo z obawy o miejsce wobec napływającego masowo dobra, jakiś przekonywający powód musiał być, i tak to, co początkowo było szokujące w tych rzeczach, stało się stopniowo w obcowaniu z nimi w sposób naturalny swojskie.

Jakby na przykład ktoś postawił swoje łóżko na Victoria Station i po trzech nocach zaczął twierdzić, że już wcale nie słyszy huku pociągów — powiedział do swojej żony Mr. Francis Watson z firmy Watson and Sons, Supłiers and Contractors of Fine Flutes since MDLXXXVII, roku, w którym za karę umarła Maria Stuart.

Mrs. Mary Watsonowa odpowiedziała po małej chwili; w gałęziach na dworze ćwierkające ptaki, łagodny wietrzyk i słońce. — Rozumiem — powiedziała — te twoje doskonałe głupie porównania i przykłady w równie małym stopniu, co objaśnienia tego starego muzealnego durnia. Dobrze tylko, że to towarzystwo się dziś wieczorem rozjedzie i wrócimy do domu.

Nasze zabawki dla dzieci zrobili dawno temu trzej przybyli tu z Irlandii imigranci, jeden z nich miał córkę, którą rozpieszczali, wzajemnie się prześcigając na każdym kroku i w końcu się o to posprzeczali i się rozeszli, nazywali się 0’Bonnyfąc, MacGall i 0’Columan i byli węglarzami, mieszkali w rozległych lasach wśród borsu­ków i niedźwiedzi i wycinali z drzewa lalki, wózki, stada małych krówek, owieczek, kóz, do tego człowieczki i ko­bietki, i żłobek bożenarodzeniowy pełen po pogańsku radosnego pierwotnego chrześcijaństwa, i to przede wszy­stkim dawało im powód do tarć, niesnasek, kłótni i mor- dobicia, tak źe 0’Columan, który wyszedł z irlandzkiego klasztoru z indyjskim imieniem Bangor, poczłapał w końcu, rycząc ze złości, na południe, i w północnych Włoszech, w Lombardii, tak samo wyczarował w majątku państwowym zakład przetwórczy razem z serownią, wy- tłaczarnią wina i masarnią, jak to zrobił kiedyś przedtem w Burgundii, podczas gdy 0’Bonnyfac, parskając i pieniąc się, pociągnął w kierunku północno-wschodnim i tam jako facecjonista o beczącym głosie i strzykający ślinią bajarz włóczył się z miejsca na miejsce i wystawiał swoje szalone błazeństwa na jarmarkach za pieniądze, aż ktoś go z zimną krwią ukatrupił, ktoś, komu te błazeństwa wydawały się zbyt szalone lub komu było już tego za wiele.

MacGall zaś zatrzymał dziewczynę przy sobie, chociaż wcale nie wiadomo, czy ta mała była jego córką, ten pozostał tu u nas w lesie jako węglarz i z czasem wynalazł

261

aparacik podobny do tego, za pomocą którego skręca się papierosy, i kto chciał, ten mu mógł wcisnąć jednego plapparta10, jednego batzena,11 którego on wsuwał w ten aparacik, przepuszczał go przez niego i w mgnieniu oka wychodziły stamtąd dwa półbatzeny, jednego z nich sobie zatrzymywał, a drugiego oddawał, była to moneta Mac- Galla, pieniądz boski albo gallenowski, przynosił on szczęście, dlatego ludzie znosili MacGallowi mnóstwo pieniędzy, musiał on wkrótce zafundować sobie czeladni­ków do kręcenia i wsuwania, bo był węglarzem i jego właściwym rzemiosłem było wypalanie węgla drzewnego.

Aparatu MacGalla u nas nie ma, potrzebny jest do dziś w katedrze, my zadowalamy się tymi fantastycznie kolo­rowymi zabaweczkami, które ci trzej Irlandczycy, gdy jeszcze zgodnie węglarzowali, dzięki swej pilności wymy­ślili i z poświęceniem i talentem dla tego swojego małego, piegowatego dziewczątka zrobili.

Święta Sankta Skarbonka ściąga pod księżą sukienkę pieniąchy i moc sadełka! powiedział kiedyś ktoś — rzeki profesor Wolfgang Waeber-Winzergrat.

Ja myślę, że jeżeli ta dziewuszka nie umarła, to jeszcze dziś „węglarzuje" w jakimś zakazanym burdeliku i zbija kabzę. Choćby diabeł wlazł na diabla, rżnij pan, bul forsę

i zjeżdżaj! — zachichotał Irlandczyk MacOwl i znowu zademonstrował ten swój bezwstydny śmiech sylena.'

II

To tam wygląda jak lampa oliwna, która wisi na łańcuchu u sufitu, nie jest jednak żadną tam latarnią, lecz kręgiem wieloryba, który to krąg przywiózł kiedyś swoim dzieciom

jako coś w rodzaju zabawki jeden z naszych obywateli, co to najdalej podróżował po świecie, dlatego rzecz ta wisi w tym dziale, jego córka podarowała nam ten kawałek wieloryba dopiero niedawno, jej ojciec znalazł go podo­bno w czasie podróży planowanej ponoć pierwotnie do Talmuhammadanii, której szlak wiódł jednak przez Ta- rokanię, Kakanię. Yoknapatawphę i Quauhnahuac i w końcu, ominąwszy wyspy Juana Fernandeza czy Robin­sona, zabłąkał się gdzieś na Pitcairn i H i va Oa, i zabrał ze sobą, otrzymaliśmy też dzięki niemu i inne piękne okazy, a dostają nam się na szczęście stale nowe, to niezwykle wspaniałomyślna rodzina, też o wyraźnie sprolilowanych zainteresowaniach, posłuchajcie państwo sentencji wspo­mnianej tu córki:

Połóż żelazko ładnie na plecy

szturchaj je i łaskocz

tak długo

wilgotnym palceifl

aż zrobi ci się ten duży dobry

palec wilgotny •

aż żelazko się rozgrzeje

aż zrobi si.ę gorące

i wreszcie z rozkoszy głośno zasyczy.

Wówczas nic tylko na nie i do roboty!

A stary Zapf, tak się nazywa ten podróżnik, co to wędrował po świecie, jest, jak my wszyscy, rybą na dnie Mar’dell’aria, największego morza świata, i jest jak rzad­ko ruchliwą rybą, włóczy się po wszystkich głębinach tego powietrznego morza i po wszystkich prądach, ten stary Zapf napisał kiedyś tłustą czerwoną kredą na wielkich wrotach katedry: Tout ce qu’ils touchent fait pipi!

Kogo miał na myśli, nie wiadomo, może takich ze wspomnianym tu wilgotnym palcem, bardzo możliwe.

Zaczęty się rozmówki.

Monsieur Kandaouroff z Papeete, Tahiti, potwierdził, ze nazwisko Zapf jest w dużym stopniu znane na południowym

263

Pacyfiku, przede wszystkim między sto trzydziestym a sto osiemdziesiątym stopniem, a mianowicie jako marka wódki.

Signore Enrico Federighi-Oblow szturchnął signorę Ber- tolłi wskazującym palcem w plecy, że aż się wzdrygnęła i zmierzyła go ostro oczymn, tego handlarza win ze Sieny; twarz jego była twarzą człowieka dobrze od dzieciństwa odkarmionego, pogodnego z natury. — Porcone! — żach­nęła się pani Bertolli. Co profesor Humborger równie nie­wzruszony, co nie proszony natychmiast przetłumaczył tym wszystkim, którzy nie znali włoskiego. Powiedział spokoj­nie: — Świnia — ale wszyscy udawali głuchych. Signore Federighi-Oblow zaś byl dalej niewzruszenie pogodny.

III

Na wpół naturalnej wielkości lalka z wymownymi oczyma i wiele obiecującymi niemymi ustami z piątego wieku przed Chrystusem, Afrodyta czy Turan Etrusków, Wenus z Vulci, jej cały uwodzicielski wdzięk jest co prawda ukryty pod ciężkim brokatem i gęstym aksamitem, rzym­ska robota na miarę, przy bliższych oględzinach jednak wraca ta pięknotka do bardzo zmysłowego życia, po­dobno dawniej często się uśmiechała i ciemnoaksamitnym głosem wypowiadała te swoje uwodzicielskie przepowied­nie, niestety niezrozumiale, przypuszczalnie więc po etru- sku, jej przedostatni właściciel, mister Shandy, dowodził nawet, że ona ma nie tylko oczy, ale czasami także żywe, skrzące się spojrzenie.

Od mistera Shandy'ego okaz ten z tym anatomicznie autentycznym, przerośniętym, alabastrowym ciałem, z oczyma z masy perłowej i selenitu, ze złotymi paznokcia­mi, z ząbkami jak z kości słoniowej pomiędzy rubinowymi wargami niczym owoc granatu przeszedł w ręce niejakiej Elizy lnfanger-Barker, jednej z pierwszych biochemiczek, a nadto muszę państwu powiedzieć, że w następnym dziale stoi za zasłoną naczynie szklane, a w tym szklanym słoju prawdziwe kuriozum, bo była sobie raz pewna pani, która

264

z czasem została wdową i się zestarzała, a im się robiła coraz starsza, myślała coraz częściej o śmierci i jak by to było pięknie, gdyby nie musiało się pewnego, bliskiego już dnia umrzeć, tylko mogło się jeszcze długo żyć, i gdy tak myślała, po prostu jakby odwijała swoje życie od końca, jakby je nawijała na drugą szpulę, i powoli stawała się coraz młodsza, a nawet dzieckiem, szczęśliwym oseskiem, tam do kata! myśl ta, proszę państwa, tak bardzo ją prześladowała i była dla niej tak olśniewająca, że ona rzeczywiście nie umierała, wręcz przeciwnie, i to rok za rokiem, tak że tych, których spotykała jako stare pomar­szczone czupiradło o wdowim kiju, gdy nie mieli oni jeszcze trzydziestu lat, powoli zaczynała znowu spotykać, tylko kij i zmarszczki zmieniły rękę i szyję, tak to szło.

Ale potem zastopowano to w tym stadium, w jakim ją dziś państwu prezentujemy, od stóp do głów w spirytusie za zasłoną w trzecim pomieszczeniu, jako coś w rodzaju płodu, zobaczcie państwo; był już też najwyższy czas, boby nam ten rzeczywiście jedyny i prawdziwy dowód na istnienie takiego niepowtarzalnego fenomenu wkrótce, nie kłamię, całkiem zaniknął.

W wypadku tego preparatu chodzi o, jak się państwo domyślają, a.ja z góry o tym uprzedzam, wspomnianą tu już Elizę Infanger-Barker, z jej to spuścizny więc ta nasza lalka Wenus, która pomimo ciężkiego ubrania, ba, niemal opatulenia, zdaje się unosić jakby w jakimś osobliwie żywym fluidzie, spójrzcie jej państwo odważnie w oczy, przyjrzyjcie się jej państwo dobrze!

Gdzie leży Shandy? — zapytał mijnheer Boschung z Deuenter pod Apeldoornem.

Chciał pan powiedzieć: Kto to jest Shandy i gdzie leży Vułci? — powiedział monsieur Kandaouroff.

Vulci? — zdziwił się Boschung.

Ja też jestem biochemikiem. I genetykiem. Na eme­ryturze. Ale jeszcze niezupełnie zramołałem. Nie wierzę w tę historię o tej Wenus. — powiedział monsieu\ Kan­daouroff. — Zresztą nie tylko w tę historię. Trzeba by mieć możność skonfrontowania twarzą w twarz tej tak zwanej Wenus z tym tak zwanym preparatem.

Zawsze znajdą się ludzie, którzy na zawołanie gotowi są nawijać swoje życie od końca do początku! — zatrzesz- czai pan Ginwnel. — We łbie kiełbie! Znamy ich!

IV

Tę piękną kolekcję ręcznie utoczonych bąków przekazał nam niejaki pan Evarist Knospe, jego ojciec był stąd, jego matka z Dordogne we Francji, z okolicy, w której przeważał czarnoziem i pełno było smardzy i lasów dębowych, może dlatego był on człowiekiem myślącym, który lubił się zastanawiać, raz zobaczył on u ciągnących właśnie drogą Cyganów i artystów, w menażerii, blaszaną tabliczkę na wozie-klatce, w której siedziała sobie spo­kojnie wielka małpa i z leniwą uwagą patrzyła przez pręty, a na tej tabliczce przeczytał imię tej małpy: Blacky, ale gdy Knospe zaszedł ją od tyłu, ujrzał odwrotną stronę tej tabliczki i zobaczył wyskrobane małymi literkami, ginące w rdzy, brudzie i kurzu, imię: Allelohim, a i małpa Blacky mrugnęła do niego porozumiewawczo, tak oto Evarist Knospe odkrył sam dla siebie, że jednak jest Bóg i że jest on w owej małpie, a może we wszystkich'małpach i nigdzie poza tym, szczególnie w tych małpach, które trzymane są w klatkach w zoo i w cyrkach, bo tam Bóg, pod maską małpy, ukryty w małpie, z łatwością patrzeć może na swoje stworzenia twarzą w twarz, przychodzą one, żeby się pośmiać z jego sztuczek i jego podobieństwa do człowieka, ale wstydzą się także, po kryjomu lubieżne, swej nagiej natury i patrzą z wywołującą łaskotki odrazą na to, jak on się reprodukuje czy grzebie w swoim łajnie, złoto jest gównem bogów, człowiek jest gównem.

Knospe szybko opuścił nasze strony i zniknął bez śladu, gdy się ogromnie zbogacił dzięki pomyślnym spekulacjom, dziś jednak może by twierdził, że Bóg jest *w aparatach telewizyjnych i jego lud siedzi przed nim codziennie, często godzinami, przykuty magiczną siłą, a on na to patrzy, i oni nie wiedzą, co właściwie oglądają.

266

Następnie także od Evarista Knospego kilka pięknych przyborów na biurko, nabytych podczas jednej z jego podróży do Hiszpanii, w Toledo, mieście królów, kapła­nów, cudotwórców, i tak już na marginesie doprawdy bardzo osobliwe jego twierdzenie, że do pisania nadają się tylko przybory sporządzone przez analfabetę: pióro z trzciny, obsadka, ołówek i kopiowy ołówek, pieczęć obrotowa, stempel.

Dziwne — powiedziała Mrs. Meyer owa, kierowni­czka działu sprzedaży pewnego domu towarowego w Santa Monica pod Los Angeles.

Tak. Osobliwe —- powiedział Mr. Liuick z Akronu, Ohio, który był zatrudniony w przemyśle kauczukowym.

Dziwne — obstawała przy swoim Mrs. Judith Meye- rowa.

Utleniona dziewczynoja cię jeszcze zerżnę! pomyślał on.

Niedźwiedź z gąbki! pomyślała ona.

V

Jeśli nawet widok tych krukwi państwa śmieszy — nie znajdujemy się wcale w jakimś miejscu cudami uświęco­nym czy miejscu pielgrzymek, te kule wiszą tu na ścianie z innego powodu, bo ten, kto sobie je zrobił czy kazał zrobić lub dać, i kogo one nosiły, nie potrzebował żadnego cudu czy raczej był nie do uleczenia, wlókł się ze swoim garbem czterysta siedemdziesiąt trzy lata, słyszycie państwo do­brze, czterysta siedemdziesiąt trzy lata przez to swoje życie żebracze i wlókł się, garbaty, sparaliżowany i jedno­oki, ale bystry, taki, jakim był zawsze, przez wszystkie sY^oje dni i przez cały świat, i trzymał przy tym zawsze w zębach korek od butelki, ściśle obejmując ten czop12 usta-

mi, tak że siedział on w nich mocno jak w szyjce butelki— „Żebym nie chlapnął czegoś nieprzemyślanego”, wysapal kiedyś raz.

Ponieważ zawsze kończy się gdzieś jakaś wojna, nigdy nie zaznał spokoju, był ciągle w drodze, pojawiał się nieoczekiwanie przed głównym i właściwym zwycięzcą i czekał, garb wiszący na kulach, aż inni wyjdą, wyjmował wtedy korek z ust i mówił: „Ty i ja, my wiemy, że w gruncie rzeczy wszystko jest oszustwem, ale jedynie ono jest użyteczne i dlatego nazywane jest prawdą", wodzowie obawiali się nie tyle swoich zwycięstw, co jego pojawienia się, bo przecież nic nie pomagało wysyłanie zwiadowców, tworzenie przed nim kordonów, wystawianie wart, on się zawsze przebił, od Franciszka I do Filipa II, od Wallen- steina do Starego Fryca, od Katarzyny do Napoleona, od Clemenceau do Churchilla, Stalina, Eisenhowera, Giapa, zawisał przed nimi zgarbiony i garbaty na kulach, z wy­jętym z ust czopem i z tym jednym swoim okiem przenikli­wie w nich wycelowanym i czekał na jedno nieznaczne, anemiczne potaknięcie z ich strony, które mogłoby pocie­szyć tych, co przegrali.

Pochowano go z tym korkiem w zepsutych zębach na koszt miasta, podobno nazywał się Caesar Piranha, zasnął na wieki w trakcie wędrówki, na krótkim postoju, to już trzy lata temu, nikt się nie domyślał, kim był i ile miał lat, dowiedziano się tego dopiero z jego papierów, które nosił w skórzanym płaskim woreczku na podwójnym rzemyku na swej zapadłej piersi, zamierzano już te jego nędzne krzywe kule porąbać na ogień, wtedy to udało mi się akurat jeszcze w porę ściągnąć do siebie i kazać przynieść je tutaj, sporządzone są one, specjaliści stają wobec nich bezradni, z bardzo twardego, całkiem nie znanego drzewa.

Nieznany! Nigdy nie widziany! — powiedział pan Gimmel z Hamburga tak charczącym głosem, że nikt nie mógł już wątpić w jego świetną karierę wojskową. — Nigdy nic o takim osobniku nie słyszałem!

Miss Helena Kallibuki13 powiedziała na to z uśmiechem

i bardzo łagodnie: — Szkoda. Stąd pewnie te przegrane wojny. — Wsiadła na statek w Pireusie, i zaraz poszła zapierająca dech fama, ze ta piękna, przyjemnie pachnąca pani jest pomimo swojego młodego wieku, albo właśnie dlatego, jedną z najlepiej płatnych kurtyzan w rejonie wschodniego Morza Śródziemnego. Przez sekundę pan Alfred Gimmel, pułkownik wojsk pancernych czy czegoś w tym rodzaju w stanie spoczynku, wyglądał jak feldmarsza­łek, z którego starto szminkę.

VI

Z przyjemnością pokazujemy te eksponaty, świadczą one

0 tym, że nie wyskoczyliśmy sroce spod ogona, lecz że mamy swoją prehistoryczną tradycję, jak to z miej­sca udowodnił młynarz Adam Busch-Feteke z żoną Lolą, ona była wędrowną komediantką, tu się zacze­piła, jej wąsata i chodząca w długich spódnicach, pa­ląca fajeczki rodzina niedźwiedników i kabalarek po­ciągnęła dalej, ona została w młynie i opowiadała o skrzydlatych koniach, które widywała podczas swych długich wędrówek, i opowiadała, że widziała, jak skrzy­dlatym koniom wyskakują spod skrzydeł skrzydlate źrebaki, nie uwierzono jej co do tego, proszę państwa,

1 wy mi teraz też, być może, nie wierzycie, ale niedo­wiarkom przedłożyła po latach, gdy już była stara, a dagerotypia jeszcze młoda, po ostatniej swej podróży kilka dagerotypów, wtedy zobaczyli, wtedy musieli chyba uwierzyć, tak, tak, a tu jest kilka spośród tych obrazów: Skrzydlate konie i skrzydlate źrebaki, proszę bardzo, moi państwo!

Młynarz od samego początku jej uwierzył, bo śnił na potęgę, sny są bogami dzikich, tak mawiali dawni misjo­narze, on już od dłuższego czasu miał co noc jeden i ten sam sen, widział białego konia w rudobrązowe łaty, który nie miał głowy, jak bez siodła i bez uprzęży, waląc silnie tętniącymi kopytami, galopuje z daleka niezliczoną ilość

269

razy prosto na niego, był on zawsze daleko z tyłu i pędził prosto na niego, a za nim spieniona smuga potu i krwi Adam Busch narysował tego konia bez głowy, galopu­jącego nań we śnie, dokładnie trzy tysiące trzynaście razy, niepowstrzymanie rzuca się na niego z daleka, nieokieł­znany, ale nigdy go jednak nie dosięga, zawsze tuż przed swoim zamierającym z przerażenia celem zostaje prze­niesiony daleko w tył, skąd ciągle" na nowo zaczyna ten swój wzniecający kurz galop przez bezkresną równinę, niektórzy mówią, że Busch w tych trzech tysiącach trzynastu rysunkach, spośród których co tydzień pokazu­jemy na zmianę dwanaście innych, zostawił po sobie znaczące dzieło, i całkiem bezsprzeczna jest jego zasługa i jego żony w dziedzinie badań nad prehistorią, bo ponieważ stary młynarz, Abraham Busch, nie mógł ścier- pieć gruchania swojego syna z przybłędą pod swoim dachem, oboje spotykali się poza domem, w od dawna znanych w tej okolicy grotach, i natykali się przy tym na coraz głębsze pokłady, i zaczęli robić odkrycia, i te pierwsze znaleziska rozbudziły w młodej parze zamiło­wanie do prehistorii, prowadzili badania przez czter­dzieści lat, kopali, kiedy tylko mogli, i oto tutaj rezultat ich niezmordowanej aktywności, najwspanialsze okazy wydarło nam oczywiście państwo dla swoich muzeów molochów.

Adam Busch zmarł w wieku lat sześćdziesięciu czterech, na trzynaście lat przed nią, pani Lola Busch poszła za swym wielce szanownym Adamem dopiero wtedy, gdy przeszło ich już tuzin.

0 ile lat później? — zapytała lady Tucker.

Ktoś jej to powiedziały tak żeby mogła to usłyszeć i zrozumieć. Wówczas wykrzyknęła: — O wiele za wcześnie! Typowa żona! Niewolnica! Dobrze jej tak! — i odżegnała się od tego w taki sposób, że aż bransolety na jej suchych nadgarstkach zadzwoniły i zabrzęczały.

VII

Było raz uparte dziecko, które nazywało się Eugenie Reiter14 i żyło w czasach, kiedy to małe córeczki bogatych rodziców nosiły sukienki do ziemi, a na głowie nasadzone peruczki, tu jej kojec, deseczka z otworem, pod nią cztery nogi wczopowane w ramę na kółkach, zrobiony przez jej ojca, który miał zajazd, tartak, wielkie gospodarstwo, warsztat kołodziejski, rzeźnictwo, a oprócz tego był budowniczym, w zajazd, gospodarstwo i tartak się wżenił, no i pierwszym dzieckiem Reiterów była Eugenie, widzicie tu państwo medalion z jej konterfektem, a tego konika na kiju z dziką, rozwianą grzywą i przewracającego oczyma zawdzięczamy jej uporowi, koniki na kijach były sprawą chłopców czy raczej mężczyzn, ale ona też chciała takiego mieć, i potem, po raz pierwszy gdy miała trzynaście, czternaście lat, uganiała nocami przy pełni księżyca jak szalona po polach na prawdziwym, żywym ogierze, szko­dy w polu były przeważnie znaczne, ale ona była przecież bogatą Reiterką, jeździła konno w owe noce jeszcze w wieku lat siedemdziesięciu, miała czterech mężów i wszy­stkich przeżyła, paliła brazylijskie cygara i za pośredni­ctwem angielskich agentów zarabiała masę pieniędzy na handlu niewolnikami* co dwa lata jeździła do Czech, co cztery lata jeszcze dalej, w Rosji miała majątki w posiad­łościach swoich dwu pierwszych mężów, była kobietą ekscentryczną, lekko zwariowaną, ale kto i co jest nor­malne? pytam się, bo skoro tylko dystans między ludźmi się zmiejsza, od razu zapach staje się dostrzegalny, a każdy człowiek pachnie, wonieje, śmierdzi na swój sposób, to zależy przede wszystkim od węszącego nosa, na przykład był u nas jeden nauczyciel wyższej matematyki, z pozo­stawionych przez niego dzienników wynika, że przez całe swoje życie pachniał snem, w którym widział swoich studentów jako dobrze ubranych, wrażliwych synów eleganckich ludzi, studentom odpinały się guziki u roz­porka, gdy siedzieli u niego na wykładzie, i robili się przez to smuklejsi, bardziej ruchliwi, powabniejsi i coraz

lżejsi, zaczynali wreszcie fruwać i odlatywali, chmara mieniących się przy pogodnym wietrzyku jasnymi kolo­rami motyli, ulatujących niby wachlarzyki ze wzgórz na morze, i nigdy już ich więcej nie widział.

Pozwólcie mi państwo, zanim opuścimy ten dział,- powiedzieć jeszcze dwa sprzeczne ze sobą zdania:

Jest tylu wariatów, świat musi być zwariowany!

Świat jest zwariowany, powinno być o wiele więcej wariatów!

Widzicie państwo! — a ja kiedyś słyszałem, jak pewien dowcipniś powiedział, źe malarz van Gogh obciął ucho brzytwą dlatego, że nie mógł już dłużej znieść tego drapiąco-skrobiąco-szlifującego odgłosu szczeciny pędzla na płótnie, a inny mu odpowiedział: Żeby usłyszeć to, co dla niego było do usłyszenia, Vincent nawet po Bożym Narodzeniu tysiąc osiemset osiemdziesiątego ósmego miał wystarczającą ilość uszu. A więc wystartowaliśmy kłusem wraz z narowistym konikiem na kiju upartej Eugenii Reiter i dokąd to my galopujemy? — do następ­nego działu, moi państwo, stępa proszę, stępa!

Jak w tej historii o wiecznie szczekającym psie rzeźnika — powiedział mniej więcej pięćdziesięcioletni, lek­ko otyły, ale wszystko inne niż różowy architekt Jan August Devries, Duńczyk, do swojej zaledwie trzydziestopięciolet­niej żony Annette, sportsmenki z włosami jak szczecina.

Jak to? Wjakiej historii? — zapytała ona.

Ten pies nie mógł już znieść swojego własnego szczekania i na to zdechł — powiedział Jan August Devries i szybko przywołał na twarz lekki uśmieszek.

Czy to czasem nie było tak — zapytała ona — że to rzeżnik nie mógł już wytrzymać tego przeklętego ujadania swojego psiska?

Nie sądzę. Nie wiem. Psa tego rzeźnika znaleziono pewnego ranka po prostu martwego. Jak z Mozartem — powiedział Jan August.

Jak to z Mozartemt?

Tak to — powiedział on. — Mozart umarł przecież w momencie, gdy słabo i coraz słabiej zaznaczał kotły w swoim Requiem.

Ill

Coma ten twój zdechły pies wspólnego z Mozartem? Devries, ty dostajesz kota!—powiedziała Anette Devries do męża; ten zaś powiedział: — Ależ mówi się przecież, że Mozart nigdy nie znosił kotłów.

% — Pij jeszcze więcej! — prychnęła ona. — Utop w wódzie ten twój zidiociały zajęczy móżdżek!

Twarz architekta Devriesa znowu poszarzała i pomar- kotniala.

Dział trzeci M Żółte Pomieszczenie

W trzecim dziale pokażemy państwu najrozmaitsze sprzę­ty i narzędzia, przybory do pracy, i to ludzi o różnych zawodach, od spokojnie sobie dłubiących rzemieślników do pracujących w nerwowym pośpiechu specjalistów, oto, proszę państwa, nasze Żółte Pomieszczenie!

Żona Mr. Francisa Watsona Mary już od pewnego czasu obserwowała Mr. Ironsteina. — Czy on nie jest, jakoś dziwnie mięczakowaty? — powiedziała do męża. — Mam na myśłi: jako atleta.

Mr. Watson zapytał, kogo ma na myśli.

Pioruna Nipponu! Kogóż by innego! Na pewno nie największą faję Londynu!

Mr. Watson odpowiedział żonie, iż jest pewny, że Mr. Yaulooh Ironstein właściwie zupełnie inaczej się nazywa i upozował przy tym swoją twarz na uśmiechającą się w sposób dalekowschodni twarz ze skośnymi oczyma i szep­nął: — Heil Nippon!

Mr. Mary Watsonowa nie uśmiechnęła się.

i

I

Narzędzia rzemieślnicze, znalezione, zebrane, zgroma­dzone przez Balthasara, czyli Balza Zapfa: strug gładzik, zdzierak łyka, węgielnica, pion, kątnik, drapacz, zlostnik, ośnik półkolisty, żłobnia, klin, naciągacz i strug wpustnik, dokładny znacznik i świder, mątewka, jeden wpoprzek- kant i dwa jednokanty,15 ucieraczka do farby z Borneo, dwa kilofy do wspinaczki z Pinzburskiego, zadziornik, sierp, kosa, młotki do klepania kosy i jęczydło nor- mandzkie, młotek bednarski, młotek spawalniczy i młot kowalski, stare zamki, stare klucze, rosyjska tokareczka, obrotowa, stabilny niemiecki dryl do dawania w dupę i angielska maszyna stresowa, system Johnny Panic, Maker of Dreams and Machines, a tu sycylijska maszynka do robienia kiełbas, tasak do rozdrabniania świeżego mięsa, ręczne i nożne piły z Japonii, z Polski i z Kentucky, gdzie są podobno ludzie z dwunastoma palcami i tuzinem palców u nóg, dalej narzędzia szewskie, kopyta, folusze, szydła, srebrne i rogowe prawidła do butów z Turcji, następnie tu jeszcze dalsze narzędzia chłopskie, nożyk do żłobkowania dachówek, krajarka tytoniu, międlica do lnu i łamacz kości, żarna, wialnia, czesarka, kołowrotek, łuszczarka do kukurydzy, obrywacz kłosów, cepy, tar lica, szlifownica do obróbki kręgli, z Alzacji mała szatkownica do kapusty, siekiery, dłuta, słupołazy i warsztat do ro­

bienia gontów z Norwegii, z Patagonii wydrwiwacz i ob- dzieracz ze skóry z czasów wielkich polowań na wielo­ryby, jest tego jeszcze więcej, wszystko opatrzone napi­sami, tu waga języczkowa-czyli sprężynowa-czyli księży­cowa, a zaraz obok waga kolankowa, lombardzka.

Zapf opowiadał, że w Nowym Jorku widział na Broad­wayu jednego Indianina, który pokazywał ludziom za dolara od łebka wszystkie zwierzęta świata, również te wymarłe i wytępione, na asfalcie u jego stóp leżał mały dywanik z frędzlami, nie większy niż wycieraczka u drzwi, ludzie płacili i podchodzili jeden po drugim, i widzieli przez ten dywanik rozświetloną słońcem głąb, jak przez okno, a w tej głębi zwierzęta, przechodziły bez końca, aż wreszcie jeden z widzów, jakiś młody człowiek, huknął nagle na Indianina i zawołał: „Oszustwo! Fake! Oszu­kańcza sztuczka! Tam w ziemi jest dziura i twój wspólnik puszcza lilm!”—ale Indianin podniósł bez słowa dywanik, i tam, gdzie leżał, nie było nic prócz szarego asfaltu z kilkoma czarnymi grudkami gumy do żucia, i on położył z powrotem na to dywanik, i znowu widziało się w głębi zwierzęta, ten młody człowiek zaś sobie poszedł i dokład­nie po siedmiu krokach jak przez drzwi zapadni błyska­wicznie się zapadł pod ziemię, przez kilka sekund widać było równy z ziemią regularny pięciokąt, a na nim przez chwilę także gwiazdę druidów, potem jednak razem z tym pięciokątem rozpłynęła się ona w brudnej szarzyźnie asfaltu i zniknęła. Dziwne, nie?

Nie — powiedziała doktorowa Jenny Chamberly; jej mąż Adolf zerkał na swą żonę już od dłuższej chwili kątem oka. — Na ziemi'— powiedziała — jest kilka ta­kich miejsc. Kto na nich stanie, momentalnie znika. Najbar­dziej znanym przykładem jest ta sławetna Czarna Dziura w Kalkucie.

Kurator poszedł już dalej.

1 jedno z takich miejsc znajduje się rzeczywiście na Broadwayu w Nowym Jorku? — zapytała pani Freudowa, Argentynka.

Myśmy też ao tej pory o tym nie wiedzieli — powiedział dr Chamberly.

278

II

Rzuca się także w oczy tamta ogromna, błyszcząca, mo­siężna rura od pieca, która jednak nie jest rurą od pieca, tylko naszą trąbą alarmową na pożar, tą słynną, którą zrobił tu na miejscu, na zlecenie miasta, nasz organmistrz organów Gabler, widzicie państwo te dwa olbrzymie miechy z tyłu, które naciskało się nogami, i to z wielkim impetem, a tam na górze te umocowane uchwyty, żeby dławidudy, te kalikanty, miały się za co trzymać, bo żeby wydobyć z siebie prawdziwie alarmowy ton, wymagała ta trąba żywej wagi, mięśni i siły nóg osiemnastu ludzi, których wystawiał zawsze Cech Górnych Wiatrów, cech cieśli, dekarzy i budowniczych kominów, a ta trąba była zainstalowana u obserwatora pożarowego tam na górze, na najwyższej wieży zamku, bezpośrednio pod dachem, dlatego trąbienie na alarm stawiało na nogi nie tylko straż pożarną, bo od impetu dźwięku tej trąby i od idącego od zamku pędu wiatru z niej, dwóch szalonych sił, odpryski- wały dachówki i całe partie dachów, jeśli nie w ogóle cale strychy, z taką żywiołową siłą wpadało to pod pokrycie dachów, tak że Cech Górnych Wiatrów miał zawsze wiele pracy, najwięcej roboty ze wszystkich cechów.

Obok tej Wielkiej Trąby widzicie państwo rozmaity, częściowo nadpalony, sprzęt pożarniczy z bardzo daw­nych czasów, miejmy nadzieję, że jeszcze długo się nie rozsypie.

Gdy zamek ten przed ponad stu laty wynajęty został wychodźcom polskim, aby mogli tu przechowywać te swoje malowane wydmuszki od wielkanocnych jajek, a w nowszych czasach także wysuszonfe na powietrzu serce marszałka Piłsudskiego, sprzęt ten został przeniesiony dla oka do starego, pustego domu, który potem zarządca majątku Grinspann kupił razem z kołowrotem, otocze­niem i zawartością, odmalował na lipową zieleń i prze­mianował, nazywało się to wtedy „Pod Nemożliwością". dopóki jakiś cwaniak nie zwrócił Grinspannowi uwagi na błąd w pisowni, bo powrócił przecież z Ameryki, ale szyldziarz odparł zarzut, czemu sam z siebie nie wstawił

279

brakującej litery i, w ten sposób, że on kładzie przede wszystkim nacisk na odstępy pomiędzy literami.

Dzisiaj stoi na tym miejscu „Schattenhof’, nasze shop- ping centre, i gdy „Nemożliwość” została rozebrana, prze­niesiono sprzęt pożarniczy tutaj, Lazar Grinspann siedzi w „Schattenhofie” wraz ze swoimi pięćdziesięciu jeden procentami udziału, można by rzec: Nic nie jest dla tego clevera inpossible, nic dla niego niemożliwe — ale mimo to nie próbujcie państwo wydobyć z tej trąby dźwięku; żeby na niej zatrąbić, trzeba by dziś więcej niż osiemnastu ludzi, miechy już od lat są nieszczelne.

Pan Gimmel chętnie by do Humborgera powiedział, że Piłsudski, ach! to był dopiero chwat, prawdziwy zuch, tajest, taki był z niego śmiałek! Ale profesor Humborger go uprzedził: — Nawala — powiedział — nawet tutaj, wbrew mniemaniu postępowych wszystkożerców, nawala coraz bar­dziej ten pozornie szybki potok betonu naszych czasów. — Wobec tego pan Gimmel—przez całe życie oficer i, żeby tak rzec, od siedemdziesiątego-siedemdziesiątego pierwszego wszędzie wścibiający nos — natychmiast dał sobie z tym spokój. Pozornie szybki potok betom naszych czasów, co za bzdura! A więc to jednak też taka pomylona tyka! I na pewno jeden z tych, co to sztucznie silą się na akcent Amis, żeby nic nie było można po nich poznać.. Kiepski kamu­flaż, niedostateczna osłona, profesorze Judenborger16, ba, Jiidenbiirger!17 TU się ktoś sypnął, chłopie, ale nie ja!

Tb cytat — dodał Amerykanin i uśmiechnął się do Gimmla szerokim uśmiechem.

III

Dłuto ciesielskie, lisiak, imadło, tarnik, węgielnica, cyr­kiel, piła uciosowa, papier ścierny, wiertarka ręczna,

młotek, drewniany młotek dwuobuchowy, obcęgi, śrubo­kręt i wszystkie inne narzędzia, jakich używa z dawien dawna stolarz i meblarz, tu na wielkim warsztacie stolar­skim ze stolarni bardzo słynnego Mathiasa Funk-Gamie- ra, który robił z drewnem co chciał i żył od tysiąc sześćset dziewięćdziesiątego siódmego do tysiąc siedemset osiem­dziesiątego trzeciego, i nigdy nie zatrudniał mniej niż dziesięciu czeladników, a pomimo to znajdował jeszcze czas na bardzo osobliwe zajęcie, a mianowicie na wymy­ślanie muzyki, i to na instrumenty, jakich dotąd jeszcze nie było i do dziś nie ma, ale jakie chciał pewnego dnia w tym celu wynaleźć, jakie chciał zbudować, do czego jednak nie doszło, dlatego nikt nigdy nie słyszał muzyki Funka, tylko nieliczni mogą te nieliczne notacje, jakie się zachowały, jąkając się od biedy odczytać, nikt nie potrafi jednak odcyfrować ich znaczenia, nikt nic z tego nie rozumie, są to tylko czyste spekulacje, przypuszcza się, że Funk miewał często ryczące sny dźwiękowe.

Te bezprecedensowe kartki z nutami i notatkami zna­leziono w jego domu za boazerią i tapetą, i na podstawie kilku znamiennych, równie niezwykłych szkiców wiado­mo też, że on musiał być na tropie tych nie zbudowanych jeszcze instrumentów, może wkrótce sporządziłby plan tego czy owego albo nawet wziął się do ich budowy, gdyby po pierwsze nie był tak zarzucany bieżącymi zamówieniami, a po drugie gdyby wskutek tak chętnie uprawianego spłukiwania osiadającego stale kurzu przy szlifowaniu i ścieraniu nie popadał w coraz bardziej łapczywe picie moszczu, wina i wódki, tak że w ostatnich swoich latach już tylko drżącym jfarczym głosikiem mruczał sobie pod nosem dość świdrujące w uszach melodie, dlatego czeladnicy wykonywali swoją pracę z pakułami w uszach, ale mistrzowska ręka majstra Funka podczas manipulowania gładzikiem czy nadawa­nia meblom tego jego słynnego ostatniego szlifu nigdy nie zadrżała, do ostatka.

Pogoda na dworze prawie wcale się nie zmieniła, była słoneczną pogodą wczesnego lata, z orzeźwiającym wie­trzykiem.

Yaulooh Ironstein pociągnął lekko nosem. — Czego ty węszysz? — zapytał przyjaźnie towarzyszący mu w podróży Kunishige.

Ja? O, nic takiego — powiedziała Perłowa Błyska­wica Azji i pomyślała, że któraś z tych pań, może Blume albo Devriesowa, co za nim stały, albo Meyerowa na lewo od niego, dobrze by zrobiła, gdyby się znowu kiedyś wykąpała; mniej pić po barach hotelowych, a częściej się myć, myślał Ironstein, mniej wódki, a więcej wody z mydłem, mniej... w tym momencie Mr. Kunishige powiedział: — Fajtlapa!

IV

Stare drewniane krosna z owych czasów, gdy tu w wielu domach tam na dole tkano w piwnicznych tkalniach materiały, była to źle opłacana praca chałupnicza, od której człowiek robił się garbaty i chory, ale ludzie byli na nią skazani i na jakąś chorobę musi się człowiek zamęczyć, bo inaczej byłoby mu za dobrze, tak ludzie myśleli i byli i pozostali biedni, ale w inny sposób niż dziś, każdy bogacz mógł zubożeć, to wszystko zależało raczej od pomyślnych wiatrów.

To czółenko tkackie, które nazywane jest także czół­nem tkackim, zrobione jest z wiśniowego drzewa, na tych krosnach śmigało ono z wątkiem między osnową tam i z powrotem jak sti^ała prawie dziesięć lat, te krosna stały w piwnicy familii Manz-Martich, chłopów małorolnych, wyrobników, którym kazirodztwo nie było obce, ich przodkowie to kupowani żołnierze najemni, sprzedawani zaciężnicy, u schyłku osiemnastego wieku niejaki IrenHM Manz-Marti, prawdziwy mędrek, a do tego niemy i gar­baty, wpadł na pomysł owego niesłychanie skomplikowa­nego tworu technicznego, który znany jest pod nazwą achtu albo achtou, albo atu, pisze się ahtou, jeszcze dziś chodzi to konstruktorom po głowach, państwo wiedzą: kwadratura koła, perpetuum mobile, studnia Herona, złote źródło.

282

Resztki ahtou z warsztatu majsterkowicza, mechanika Irenaa Manz-Martiego, o tyle, o ile udało im się ujść późniejszym zakusom żądnego zysku przemysłu, w dziale czwartym, razem z wynalazkami i planami za szybą pancerną.

Pan Kasparka chętnie by się wyróżnił jakąś znakomitą uwagą, ale na razie nic od niego nie wyszło: lady Tucker natomiast zaczęła się dopytywać dość głośno u señora Quesady, czy ten aparat o takiej dużej objętości—miała na myśli krosna — ma coś wspólnego z postępowym seksem.

Tak. Jak wszystko — odpowiedział Oreste Quesada.

Niedługo — wtrącił jednak pośpiesznie Jaroslav Kasparka, chociaż tylko w ten swój pólglośny sposób — nie będzie się robić przędzy z długich włókien i skręcać przędzy z przędzą w nici, i tkać z tych nici i przędzy materiałów, i robić z materiałów ubrań.

Tylko? — wmieszał się signore Federighi-Obłow.

N ie długo nie będzie się tkać ubrań. W zasadzie, mówię

powiedział czeski technik tekstylny. — Ubrania będzie się lać. Odlewać tak jak domy. Jak domy z betonu.

- Tylko niech pan wtedy nie zapomni o otworkach i rozporkach — powiedział sieneński handlarz win.

V

Te igły, dwanaście ryz, bardzo ostre, bardzo cienkie, z malusieńkim uszkiem, pochodzą z przejętej w komplecie izby krawca Franza Odradka, znanego z pierwszorzędnej roboty na miarę, który żył sobie cichutko i samotnie, czasami jednak jak w krótkotrwałej gorączce pokrywał podobno jedną albo drugą lalkę spośród swoich dwu krawieckich manekinów, tylko przez kilka sekund, wi­dziano to zdaje się przez niedokładnie zasłonięte okno, przechowujemy tu obie te lalki, również jego naparstki, łokieć, nożyce, dwa żelazka, jedno na spirytus, drugie na

283

węgiel, deskę do prasowania i poduszeczki do igieł Odradka, teraz puste, był on człowiekiem milczącym ze spojrzeniem koszatki, nic więcej nie można by o nim powiedzieć, gdyby nie poznawał po ludziach, na co i jak umrą, widział wszystkie choroby i nieszczęśliwe wypadki, każdy rodzaj zabijania się, strach, rozpacz, każdy wiek, każde przerażenie, każdy rodzaj umierania, każdą nędzę, każdą śmierć i zdejmował miarę, i kroił materiały, szył swoim lalkom obcisłe sukienki, zgrabnie i zwinnie, nigdy nie ukłuł się w palec.

Raz upadła mu na podłogę jedna z tych cienkich igieł i on jej zaraz nie podniósł, mnożyło się tam tych igieł co­raz więcej, ile razy tylko spojrzał, było ich coraz więcej i więcej, wszystkie bardzo cienkie, bardzo ostre, z malu­sieńkim uszkiem, i z każdym dniem więcej, ale on nie podnosił ani jednej, pokrywały całą podłogę, wkrótce już nie mógł znaleźć prawie wcale wolnego miejsca na swoje stopy, i ponieważ nie mógł już na to patrzeć, po pewnym czasie nie był w stanie patrzeć, wyszedł z domu, pewnego popołudnia, węzesną zimą, gdy dopiero zaczynał padać śnieg, w lekkim krawieckim ubraniu, z rozpiętą kamizelką, z miarą na szyi, tak jak to oni, ci krawcy, zawsze ją sobie wieszają, tak szedł przez pola i dalej, i już nie wrócił, nikt go już więcej nie widział, znaleziono tylko chwilowe legowisko pod iglastymi drzewami, nic więcej, zawsze miał niezbyt liczną klientelę, chociaż nie wierzono w nic z tego wszystkiego, co fama o nim niosła, ale lepiej było do niego nie chodzić, na wszelki wypadek szyto sobie rzeczy gdzie indziej, ludzie nie lubią, żeby po nich poznawano śmierć, nawet jeżeli w to nie wierzą, nie chcieliby też ubierać się w takie rzeczy ani też żeby im wisiały w ciemnościach szaf, może też dlatego Franz Odradek poszedł sobie w świat.

Takie gówno! Takie gówno, niech mnie diabli! Czemu nie wyrzucimy tych wszystkich gównianych gratów do pier­wszego lepszego dołu! Czemu nie opróżnimy temu staremu baronowi tego jego gównianego muzeum! Tchórzliwe ofer­my! Mieszczańskie opoje! Napompowane strachem pijackie kreatury! To jest dla człowieka zabójcze! Zmieść to za jednym zamachem, dalej Yaulooh, wal! Ty głupcze! Ty

284

tresowany robocie! Ty gorylu sportowy! Ty chcesz być taki sam jak oni! Dlatego zdychasz na ich świńskich oczkach, kiedy tylko sobie zażyczą! Kiedy tylko zapłacą! Ty pół­główku! Lizusie włażący im w dupę! Gówno, byś zeżarł pod sobą! — tak sobie myślał po cichu, naturalnie po japońsku, przeplatając to paroma amerykanizmami, Mr. Kunishige i przybierał przy tym wyraz zainteresowania na twarz; my­ślał też: Koniec ze wszystkimi badaniami i analizami! My wiemy, że nic się nie zmieni, ale tak dalej nie idzie! Posłu­chaj tylko pierdzenia tych dup! Tak trąbi cały świat! — a przy tym wyraz zainteresowania wcale z twarzy mistera Kunishige nie znikał.

VI

Dottoressa Dóbler — mówię dottoressa, tak ona sama siebie nazywała, studiowała w Rzymie i Pizie, jej ojciec był mistrzem świata w strzelaniu do rzutków, też lekarz, już też nawet jego ojciec był lekarzem, i ona znów także, ale przez całe życie była niezamężna, tylko krótko, przez parę dni, zamężna za jakimś inżynierem czy architektem, ale jej ojciec, już po osiemdziesiątce, pomógł jej, złożywszy się do strzału naładowaną strzelbą do rzutków, uwolnić się od tego faceta, bo ten inżynier wyciepnął w gniewie przez okno parę pięknych okazów z prywatnych zbiorów Doblerowskich, wśród nich siedmiogłowego wcześniaka świni domowej, to było naturalnie niewybaczalne, zbiór był bardzo cenny, bardzo rzadkie okazy w spirytusie lub w eterze albo w witrynach, w każdym razie pod i za szkłem albo wypchane, od płodów martwo urodzonych i ludzkich potworków poczynając, poprzez najrozmaitsze zwierzęta w całości, aż po poszczególne części, organa — no więc ta dottoressa Ddbler była, dopóki tu mieszkała, głęboko religijna, jej ojciec zmarł w późnym wieku, był lekarzem urzędowym czy powiatowym, ona również przyjęła tę funkcję na pewien czas, ale nagle wszystko rzuciła, miała właśnie czterdzieści dziewięć lat, zamknęła praktykę, wy-

285

cofała się, zamknęła dom, starą willę w parku, i wyjechała, na drzwiach wejściowych domu przybiła czworokątną tabliczkę z twardego kartonu, z napisem:

Dżibuti moja tęsknoto moje pożądanie

Moje nieugaszone pragnienie

Ach włóczyć się po dymiących polach

Śmierć dojrzały owoc upału

Krzykliwe miasto występku Dżibuti moje pragnienie

0 Dżibuti moja tęsknoto moje pożądanie

wykonanym jej prawie nieczytelnym pismem, z czasem burze tę tabliczkę zatarły, teraz jest tam na dużej tablicy napisane NA SPRZEDAŻ, od lat jest do tego upoważ­niony jakiś adwokat.

Po dottoressie mamy tu zgrabniutki komplet narzędzi chirurgicznych, robiła nimi sekcje i preparowała zawsze I wszelkiego rodzaju ropuchy, jaszczurki, żaby, salaman-1 dry, a także zwłoki nie urodzonych dzieci, ten komplet I obok to jej ojca, on i ona używali go do sekcji zwłok I samobójców i topielców, on się zresztą zastrzelił, dziwne, I z czasem zaczął się sam sobie wydawać już wystarczająco I stary z tymi swoimi dziewięćdziesięcioma dwoma latami, I całe te zbiory gadów, narządów i robactwa usunięto I

1 spalono w krematorium, trzeba było to zrobić, nic się nie udało uratować dla naszego muzeum, musieli wejść do willi w maskach przeciwgazowych, z początku się przed I tym wzbraniali.

A dottoressa, no cóż, nic o niej nie wiadomo, upoważ-1 niony adwokat nie jest stąd i teraz też już z niego starszy pan.

Profesor Wolfgang Waeber-Winzergrdt zastanawiał się, czy nie byłoby wskazane przypomnieć teraz kuratorowi o tym wspomnianym w drugim pomieszczeniu szklanym słoju ze spreparowaną Elizą Infanger-Barker; rozglądał się za tą zasłoną, za którą naczynie to powinno stać. Wtem usłyszał szept mijnheera Boschunga: — Czy nie należałoby go teraz spytać o Shandy'ego?

Shandy'ego? — zapytał monsieur Kandaouroff.

286

- Tak. Nie, chciałem powiedzieć Vulci.

- Vulci?

- Już dobrze. Przepraszam pana — powiedział szeptem Böschung.

Też jakiś idiota, pomyślał Waeber-Winzergrät.

VII

A w tym rogu tylko rzeczy, którymi posługiwali się codziennie od niepamiętnych czasów artyści i rzemieślni­cy-artyści, malarze, rzeźbiarze, szlifierze kamieni, rytow­nicy, miedziorytnicy, graficy pracujący suchą igłą, mebla- rzc-specjaliści od intarsji, złotnicy i srebmicy, lutnicy, budowniczowie fagotów, i interesujące na przykład te liczne krótkie i długie noże, dłuta i dłubaki, jakie musiał mieć do dyspozycji snycerz, jeśli nie chciał się zaciąć w palec, no i w ogóle.

Wszystko zebrane przez niejakiego Ottona Miillera, który uczył się zawodu gipsiarza, ale dość wcześnie wywędrował, jego praca wydawała mu się bezbarwna, przez Rosję, Syberię, Japonię w końcu na Alaskę i dalej, stacja końcowa Marathon, Heron Bay, na kanadyjskim wybrzeżu Jeziora Górnego, tysiąc osiemset dziewięćdzie­siątego trzeciego, wrócił dopiero po tysiąc dziewięćset dwudziestym, przez nikogo nie oczekiwany, nadziany złotem i forsą, zaczął zbierać stare narzędzia i sprzęt, podobnie jak Zapf, zaczął też znowu robić w gipsie, ale w kolorach, w niebieskim, czerwonym, żółtym, zdejmował maski pośmiertne, za darmo, wyłącznie maski pośmiertne w błękicie, w czerwieni, w żółcieni, mężczyzn, kobiet, dzieci, które przekazał jednak w testamencie wszystkie bez wyjątku Muzeum Narodowemu, ponad dwadzieścia pięć tysięcy sztuk, prawie wszystkie to zmarli z naszych stron w okresie od tysiąc dziewięćset dwudziestego trze­ciego do czterdziestego ósmego, plon ćwierćwiecza, skrzy­nie pełne martwych twarzy, intensywnie niebieskich, ko­loru cynobru i słonecznika w szarej piwnicy Muzeum

287

Narodowego — to jest typowe, my byśmy się nie bali ich rozpakować i wynosić ich zawartość rocznikami tu na górę na światło dzienne.

W grubych notatnikach Müller zapisywał ostatnią czy ostatnie myśli każdego zmarłego, bo potrafił on, jak dał do zrozumienia, z każdej twarzy je wyraźnie odczytać, jeśli tylko nie zgłoszono mu zwłok dopiero w parę godzin potem, tylko zaraz, dopóki śmierć była jeszcze świeża, i te notatniki przechowuje teraz niestety także muzeum pań­stwowe, jest to skandal, jeszcze jeden przykład nieujaw- niania skarbów, chowania ich pod korcem, jest to po prostu przeciwieństwo muzeum, zamurowany grobowiec, wprost mauzoleum, obrzydliwość, chodźcie państwo!

Pan Gimmel z Hamburga, łyknąwszy sobie zdrowo, zakręcił swoją piersiówkę—stare srebro w starej skórze— i wycharkotał: - Woli pewnie grobowce otwarte na oścież!

A pani Lydia Blume z Gelnhausen na wschód od Frankfurtu: — Nie chciałabym takiej maski pośmiertnej nawet za darmo!

Do tego musiałaby się pani najpierw położyć i udawać umarlaka — charkotliwie warknął Gimmel. — Jeśli będzie pani miała szczęście, to dostanie pani żółtą.

A pan czerwoną! Czerwoną aż po same uszy! — prychnęła gelnhausenianka. — Czerwoną jak małpia dupa! Czerwoną jak dupa goryla!

Pan Alfred Gimmel z szyderczym uśmiechem schował swoją piersiówkę.

W tym Pomieszczeniu Koloru Cesarskiej Ochry uloko­waliśmy: wynalazki, ledwo naszkicowane i do końca opracowane, rozliczne plany, różne projekty, a także rzeczy na wpół gotowe, wszystko to wyrosło tu na glebie naszej ziemi albo kiedyś tam u nas wylądowało, jest naszą własną konstrukcją lub tu zawleczoną, rozejrzyjcie się, państwo, a zobaczycie, ja chętnie państwu znowu przed­stawię bliżej niektóre eksponaty.

Annette Devriesowa zapytała męża, czy on czasem kiedyś nie wspominał, że mężczyźni nieco przygluchawi czy całkiem głusi odznaczają się szczególną potencją?

—■ Kto? Ja? — zapytał tenże.

A ten śmieszny przewodnik po muzeum, nieprawdaż, niezbyt dobrze już chyba słyszy, tak czy nie?

Kto? On? — zapytał tenże.

1 jak to jest z tą lady z Jorku, też już prawie całkiem głucha, jak to właściwie z tą lady TUcker jest?

Przypuszczalnie pan Devries zapytałby ,JCto? Ona?", gdyby kurator już znowu nie dotarł do nich tym swoim głośnym głosem.

Ladies and gentlemen, na wstępie chciałbym przypomnieć

o wspomnianych tu już szczątkach ahtou, w tym, nie, w trzecim dziale są one za szkłem,'absolutnie zabezpieczone przed ogniem, wodą, złodziejami.

Teraz jednak co do tej rzeczy, która nie jest ani wytworną klatką dla żyrafy, ani bezcelowo wypolero­waną na wysoki połysk skrzynią, tylko legendarnymi organami śmiechu mistrza Jakoba Hasslochera, cudow­nym dziełem, do którego turyści urządzają pielgrzymki nawet z daleka, można na nich, jak czytamy w Blćgrange- sowskim katalogu dzieł Hasslochera, zagrać nawet na­dętych głupców w ataku wściekłości, co nie jest wcale takie dziwne, jeśli pamiętacie państwo określenia innych dzieł Hasslochera: chrobot wiatru, organy-labirynt i cud deszpzu, trąba jerychońska, organy nasenne, organy- -orkan czyli organy-tajfun, rygiel piekła, organy szczut- kowo-perkusyjne, furiogrzmot, koniec świata czyli or­ganki Hammagedin18, wszystko instrumenty straszliwego po części lub niesamowitego rodzaju, do dziś zaszyfro­wane, nie rozwiązane zagadki Hasslochera, tajemniczość to jego pasja, tak więc mistrz ten nazywa się czasami Simon Jakobsohn, a na jego wielkiej skrzyni z narzę­dziami. osobliwy napis „Isjamonkob Odioforamentus Factorem Organi", mamy nadzieję, że kiedyś dostanie się ona w nasze ręce, ta skrzynia, jak również spo-

dziewamy się nabyć lub odziedziczyć w spadku po Hasslo- cherze najsłynniejszą chustę wielkopostną świata zaalpej- skiego, bo w przeciwieństwie do wszystkich innych, które jak smutne popielatoszare płachty zwisały z obrazów w ołtarzach, było na niej wyhaftowane jaskrawymi kolo­rami towarzystwo bardzo zmysłowych obżartuchów i pi­jaków przy sutej uczcie, był to pomysł na post nieja­kiego monsignore Deubelbeissa, którego później nazywa­no monsignore Fastenspeisem19, był to klecha jak beczka, już w młodych latach doszedł przez nepotyzm do tłustych beneficjów, z ambony lał samą wodę, a w kościele powiesił poszczącemu narodowi przed nosem to swoje jaskrawo- kolorowe wielkie pijatykożarcie, tak że ludziskom ze wszystkich warg ciekła ślinka, aż któregoś dnia, gdzieś tak przy końcu postu, monsignore zniknął bez śladu, nie wiedziano jak, wie się to dopiero teraz: Wygłodniali ludzie już nie wytrzymali, ani tych postnych kazań, ani tej wielkopostnej chusty, ściągnęli monsignore z ambony i zawlekli go za ołtarz, tam go żywcem zjedli, a gęby i ręce wytarli w tę chustę, zwinęli ją i latami trzymali gębę na kłódkę, a działo się to w Ratzachu, parę kilometrów stąd, w miasteczku spontanicznych kanibali, ale potem jeden z nich po pijanemu wyrzygał kilka kawałków, i w ten sposób monsignore Fastenspeis wyszedł kawałek po ka­wałku na jaw.

Mr. Francis Watson powiedział: — On powinien nam pokazywać i objaśniać te przedmioty, które ma! Niech nam tu nie opowiada o chustach wielkopostnych, których jeszcze nie ma i może ich nigdy nie dostanie!

-— Yes! — powiedziała jego żona Mary.—Powinien nam zademonstrować te organy śmiechu! Ja chcę usłyszeć organy śmiechu!

Mr. MacOwl powiedział: — Madame, one przecież są bez przerwy w ruchu, madame. — Powiedział to tak uprzejmie, że signorze Bertolli zaparło dech i zdjęła ją nieprzeparta ochota rzucić mu się ze szlochem na pierś, ale się powstrzymała, już bez tchu, i łzy jej trysnęły z oczu.

Tymczasem Mr. i Mrs. Watsonowie patrzyli na siebie bez słowa, z zaciśniętymi ustami.

II

Zabezpieczona przed wstrząsami, chroniona szybą pan­cerną znajduje się tu pewna rzecz, no, pieprz i sól, ¿oto i żelazo, brąz i ołów, państwo nie uwierzą, ale jest to rzeczywiście tylko sakiewka z włosów, naturalnie nie ze zwykłego materiału, tylko sporządzona przez pewnego oryginała, który wyrywał każdemu klientowi za każdym razem po jednym włosku z brody albo z czupryny i robił z tego tę sakiewkę, a w środku w niej jest kapsułka, nie można jej zobaczyć, jednak jej wynalazca Junod-Scholl, co zrobił z włosów tę sakiewkę, chełpił się tym, że kto pokręci guziczkiem na główce kapsułki albo go naciśnie, ten dopiero zobaczy, ale potem już nic więcej, i jeżeli to »przypuszczenie jest uzasadnione, to ta kapsułka jest nie wlko czymś napełniona, ale i czymś wybuchowym nała­dowana, diatego darujemy sobie naciskacie i kręcenie, za chińskiego boga nie chciałbym nacisnąć tógo guziczka ani potrząsnąć sakiewką czy w jakiś inny sposób jej dokuczyć, chociaż być może, że Junod-Scholl tylko chytrze blefuje, żeby tej.jego maskotki nie rozczochrać, przypominam jednak o tej czarodziejskiej czy wybuchowej kapsułce owego cudzoziemca, co to księciu Albie ofiarowywał w Niderlandach swoje usługi i wystarczyło mu tylko po­trzeć ten swój jabłkopodobny drobiazg, a już mury najbardziej niepokornego miasta rozlatywały się jak domek z kart, na co Alba miał podobno rzec: Dobrze, cudzoziemcze, masz tu swoją zapłatę, a teraz zjeżdżaj, bo każę cię powiesić, jak jeszcze raz mi się z tym swoim diabelskim jabłuszkiem pokażesz na oczy!

Lukas Junod-Scholl był synem jakiejś służącej, nieślub­nym, ojciec nie był ponoć niczym szczególnym, gołym jak turecki święty gorzelnikiem, ale Junod-Scholl miał szczę­ście, został fryzjerem, cyrulikiem, dorobi! się domu, żony,

293

dziecka i służby i twierdził, że ze stanu włosów na głowie u każdej osoby da się jednoznacznie odczytać i objaśnić jej właściwy, przeważnie ukryty charakter, sam jednak był już od dawna całkiem łysy, Junod-Scholl, ta oferma, co to dzielił włos na czworo, nie miał nigdy nic wspólnego z handlarzem złomu Schnyderem i jego horoskopem odczytywanym z włosów, jego syn, jeśli wierzyć biografom żyjących ludzi, zaszedł w dziedzinie, która mi nie bardzo odpowiada, rzeczywiście daleko, nie u nas, u Włochów, tu ledwo przebrnął przez szkołę powszechną, potem semina­rzysta, już za granicą ma się rozumieć, potem wikariusz, proboszczunio, prałatuncio, biskup i tak dalej, teraz, w swoich ostatnich latkach, jeszcze przez krótki czas kardynał, tak, tak, w Rzymie.

Jego stary, ten golibroda, nigdy się stąd nie ruszał, był prócz tego przez pewien czas chłopem małorolnym, uciułał sobie na parę akrów ziemi, zaobserwowano wtedy, że gdy zboże zaczynało dojrzewać, wycinał sierpem na swoich polach proste i kręte ścieżki, według planu, ażeby mianowicie, jak się okazało, śledzić stopień dojrzewania ziarna, nie chciał przegapić właściwej pory na żniwa, no tak, zbiory były potem zawsze raczej mizerne, normalna rzecz! dlatego lepiej z powrotem do brzytwy i bród, bo inaczej nie będzie co w zimie włożyć do gęby.

I coś takiego wydaje na świat kardynałów!

Jedni wycinają ścieżki, drudzy sieją sól. A my? — zapytał profesor Humborger.

Prawie jednocześnie Mr. Artus MacOwl powiedział szeptem do miss Kallibuki, czy może sobie wyobrazić rozmiary genitalii tej azjatyckiej Perłowej Błyskawicy. — Prawdopodobnie wszystko inne niż atletyczne — zachicho­tał. — Ci faceci wyrabiają sobie mięśnie zupełnie gdzie indziej.

Nikt nie odpowiedział, ani jemu, ani Humborgerowi.

III

Widzicie tu państwo elegancko wypolerowaną mózgo- czaszkę ludzkiej czaszki, znajduje się w niej komputer, jaki budują i jakim posługują się od tysiącleci niektóre ple­miona indiańskie w dorzeczu Amazonki i Orinoko, na przykład do obliczania toru lotu strzał czy udźwigu mostów wiszących albo wymiarów swoich dmuchaw lub do obliczania urodzin dzieci.

Ten egzemplarz pierwszego przypuszczalnie kompu­tera w dziejach ludzkości, z późniejszymi czynnościami mozaikowymi w rejonie przodomózgowia i móżdżku, negrobahiański, przekazał nam Enrico Henry Seelig, kupiec obieżyświat, który wygłosił kilka interesujących odczytów, gdy się tu w wieku mniej więcej lat czterdziestu pięciu osiedlił wraz z rodziną, człowiek napiętnowany malarią, niektórzy przebąkiwali także o kile, łuszczący się i liszajowaty, o żółtej cerze, z jasnozielonymi oczyma, które w zimie mieniły się niebieskawo, a w lecie żółtawo, pił tylko dżin i żuł chininę, ale umiarkowanie, i był zdania, że przez pozostawione w ziemi korzenie starannie ściętych muchomorowatych, a więc trujących grzybów można nocą zobaczyć przez Ziemię na wylot światło dzienne po jej drugiej stronie i że jeżeli się pomiędzy północą a go­dziną pierwszą woła w głąb starego drzewa, które ma wydrążony przez próchnicę aż do korzeni pień, to się jest słyszanym i rozumianym na antypodach, jeśli się mówi ich językiem, według tego, co sam podawał, mówił dobrze trzydziestoma dwoma różnymi językami na tyle, żeby móc utrzymać łączność z całym światem, wzdłuż i wszerz, nigdy mu pod tym względem tak naprawdę nie wierzono, ale on się nie wdawał w dyskusje, tylko składał oferty i zamó­wienia za oceanem, w wilgotnych, pachnących ciężką słodyczą, ciemnych lasach dziewiczych, pełnych spląta­nych ze sobą korzeni, i jego firma się rozrastała, w końcu zmuszony był wyjechać za granicę, ponoć dlatego, że tu w tej okolicy nie znalazł odpowiednich terenów pod nowe, wielkie magazyny, przypuszczalnie jednak ciągnęło go po prostu w takie okolice, gdzie było więcej wypróchniałych drzew, albo od razu na drugą stronę Ziemi.

Panna Schmidthayny powiedziała, ze ten indiański kom­puter czaszkowy przypomina jej tę historię o kapsułce czy puszce owego magika, który swojego czasu w Niderlandach, gdy książę Alba... — W tym momencie jednak mijnheer Boschung ostro jej przerwał; toż tej durnej anegdoty musieli dopiero co wysłuchać, jest głucha czy co! — Śmieszne! — wybuchnął.

Yeah, love! — zawołała menedżerka sprzedaży Judith Meyer owa z Santa Monica w USA.

IV

To tylko proteza szczękowa, nie ulega wątpliwości, jed­nakże z niezniszczalnej kości słoniowej, z kła słonia morskiego, jemu ząb czasu nic nie zrobi, dawniej tylko lepsi państwo nosili w ustach takie zęby, oczywiście często z bólem, na przykład także ta śpiewaczka Adelheid Stammbach, to do niej należała ta sztuczna szczęka, była ona za swoich czasów, naturalnie pod innym nazwiskiem, śpiewaczką sławną na cały świat, setki tysięcy patrzyły na te zęby błyszczące w jej ustach, po zakończeniu kariery spędzała letni sezon u nas, dlatego wszyscy wiedzą, że pani Stammbach lubiła jadać pstrągi i żabie udka, sądziła ona, że w zimie, gdy w rzekach i strumieniach jest mało wody, pstrągi przeobrażają się w żaby i ropuchy, w tej postaci czekają ponoć na odwilż i nową wiosnę, a gdy latem jest susza i woda wysycha, usiłują się ratować w ten sposób, że płyną w dół rzek, albo potrafią przeżyć w gliniankach i kałużach lub w rynienkach pod porohami i kaskadami, albo też zdychają, gdyż latem tracą zdolność do maskowa­nia się czy przeobrażania, ale żaby z pełni lata są przecież tak samo prawdziwymi pstrągami jak nie przeobrażone pstrągi z lata w wezbranych strumieniach — takimi to uwagami Adelheid Stammbach pobudzała u naszych ku­charzy ambicję do przyrządzania najbardziej delikatnych potraw z ryb i żab, proszę zwrócić uwagę na tę wywołu­jącą ślinkę różnorodność menu w naszych hotelach i re­stauracjach, szanowne panie i panowie smakosze.

Nie wie pan przypadkiem, gdzie można tu? — zapytal szeptem Mr. Hancock, właściciel tartaku i świecki kazno­dzieja z Coos Bay, Oregon, stojącego obok niego młodego adwokata Andradego z Lizbony.

Co? — zapytał dr Andrade.

Oddaćmocz.- Bo co innego! — powiedział Mr. Han­cock.

O, ja już bym wiedział co — odparł Portugalczyk.

A leż on pyta tylko, gdzie jest klozet! — wmieszała się nieoczekiwanie lady Tucker.

Przez okna wpadało słońce i napływał unoszący się w powietrzu zapach kwitnących lip oraz ledwo rozwiniętych pączków róż na jasnozielonych pędach świeżej zieleni, które się tam pięły po murze w górę.

V

W międzyczasie taki jeden mały eksponat, ale o bogatej zawartości, oto szkatułka, którą zawdzięczamy przywiąza­niu do stron rodzinnych pewnego bardzo sławnego chi­rurga, moglibyśmy ją też umieścić w naszym gabineciku osobliwości, bo wszystkie znajdujące się w niej przedmio­ty wydobyto z żołądka podczas obdukcji zwłok pewnej młodej mężatki, która była po raz pierwszy w ciąży.

Tą ciężarną była missis Gordon Green-Pym, o imieniu Christine, Angielka; mąż ją tu przywiózł na kurację, no i wtedy rzuciła się zaraz w oczy ta jej mania połykania, do niespodziewanej śmierci doprowadziło ją oczywiście to tam, owszem, proszę zajrzeć do środka, widzicie państwo między innymi ozdobny grzebień o dwunastu zębach, indyjska robota, amulet z kości, przypuszczalnie z Jorda­nii albo Egiptu, naszyjnik ze szklanych paciorków i figurkę z brązu w kształcie fallicznym, bez wątpienia z Czarnej Afryki, kilka pocisków do wielkokalibrowej strzelby na grubego zwierza, gemmopodobny okaz z kości karibu z Repulse Bay na północy Kanady, udowodnił to bezbłęd­nie pewien specjalista, następnie tu ten pierścionek, czer­wone złoto, zaplombowany ząb trzonowy, trzy kolczyki,

297

białe złoto i srebro, oszlifowany krzemień i jedną z tych lanych z żelaza zatyczek, jakie były w użyciu do umoco­wywania okiennic, widzi się je jeszcze tu i ówdzie na starych domach, tak, tak, missis Green cierpiała na straszną manię połykania.

Bezcelowe byłoby pytać, który z tych przedmiotów, doprowadził tę młodą damę do ostrych kurczów i w końcu do śmierci, missis Christine była w szóstym miesią­cu ciąży, i co najdziwniejsze, w ustach czy w żołądku, nie wiadomo tego już dokładnie, w żołądku czy w ustach nie narodzonego płodu znajdował się także pewien przed­miot, a mianowicie ta mała moneta wartości ćwierć pensa, tak zwany farthing, już dawno wycofany z obiegu, to 'dziecko byłoby zresztą jedynym kontynuatorem tego rodu, ciężarna i płód po przeprowadzonej tu na miejscu obdukcji przez doktora Dobiera i jego córkę dottoressę zostali zalutowani w cynkowej trumnie jak sardynki w puszce i wyekspediowani z powrotem do Anglii.

Może ten mały byłby nie tylko jedynym prawowitym kontynuatorem rodu, ale także wielkim poetą — powiedział señor Quesada.

Jak to? — zapytał hotelarz z Lucerny Laderbiihler.

Poecie zatyka się usta monetami. Pan tego nie wie? — powiedział Oreste Quesada.

A mianowicie po to, żeby trzymał pysk! Niech się nimi udławi i zdechnie! — powiedział Mr. Kunishige: tego się po nim nie spodziewano.

Doskonałe rozwiązanie! — wykrzyknął pan Lader­biihler.

VI

Mamy też i przechowujemy kilka planów i szkiców wielkiego Gozza Stronziego20, odwiedzał on czasem

w naszych stronach daleką krewną, nawet wtedy jeszcze, czy raczej dopiero wtedy, gdy był sławnym Gozzem Stronzim, jego krewna była piękną kobietą i przyjaciółką kilku hojnych panów i zajmowała się po amatorsku różnymi sztukami pięknymi.

Teraz co do planów i szkiców Gozza Stronziego. swojego czasu najgłębszego basu świata, i jak tenże świat się w międzyczasie dowiedział, był on także umysłem bardzo dociekliwym, te szkicowe plany bardzo ładnie pokazują w zalążku początki jego później całkiem bez planów, tylko przy pomocy kilku metaloplastyków, ślu­sarzy i spawaczy zbudowanego olbrzymiego pojazdu księżycowego, który pierwotnie miął się pono mieścić w łupinie orzecha, ten olbrzymi mechanizm kupił w końcu pewien chicagowski kolekcjoner i podarował go razem z pasującym do niego muzeum miastu Waszyngton DC21, szkice znalazły się w spuściźnie po wspomnianej tu już krewnej Stronziego, to znaczy znaleziono je, gdy zrywano stare podłogi i kładziono nowe, ta poczciwa krewna, wi­docznie z powodu ich chwilowej bezużyteczności albo ze strachu przed tym dziełem szatana, wsunęła je pod ślepą podłogę, schowała pod parkietem.

Gdyby nam przyszło umieścić ten pojazd księżwowy Stronziego tutaj, popadlibyśmy, łagodnie mówiąc, w kło­poty z braku miejsca, trzeba by chyba wtedy było po­traktować to muzeum jako część tej maszyny, w Wa­szyngtonie mieli ogromne trudności z tym monstrualnym dziełem, z tym olbrzymim owocem malusieńkiego zarod­ka, jaki widzimy na naszych projektach, gdy jeszcze spokojnie i niewinnie sobie drzemie.

Pani Blume z Gelnhausen rada byłaby się dowiedzieć, czy pan Gozzo Stronzi to ten słynny bas, który tak wspaniale śpiewał tę znaną pieśń o pchle; zanim jednak zdążyła wziąć do tego pytania rozbieg, profesor Wolfgang Waeber- -Winzergrdt powiedział, że u pewnego sławnego rzeźbiarza

Waszyngton

zaobserwowano dokładnie odwrotny proces pracy, zamie­rzał on stwarzać dwumetrowe rzeźby, a wychodziły mu coraz mniejsze i się kruszyły i rozsypywały, w końcu nie pozostawało mu z nich często nic prócz garstki prochu. — Czy ktoś z państwa zna nazwisko tego wielkiego artysty?— zapytał Waeber- Winzergrdt.

Jasne! Był to Rocky Hammer, maker of powder do nóg i ciała! — wycharkotał Gimmel i zarżał jak Harry the Horse.22

VII

Żyła tu w tych stronach pewna kobieta, amatorka nie­dzielnych spacerów po lesie za czasów, gdy swobodne włóczenie się po polach i niwach, i pachnących żywicą, próchnem, mchem i jodłami zagajnikach uchodziło za nie­właściwe, ba, za wręcz nieprzyzwoite, jeśli się nie było akurat córką węglarza, takie to były zakłamane, zaco­fane i zakichane czasy, że wołało to wprost o pomstę do nieba!

Kobieta ta, o nazwisku Katia Mond, która- nazywała siebie Katią Nonso23, utrzymywała swoje dzieci z przę­dzenia, koronkarstwa klockowego i haftowania i jakoś tam sobie żyła z tkactwa, od czterdziestego roku życia zaczęła się na każdym kroku nieomal potykać o rzeczy, za którymi inni bez przerwy w pocie czoła na próżno się uganiają, natykała się na kości owych stworzeń, które utraciły właśnie sierść i coś tam im w głowie zaczynało już świtać, zbierając jagody znalazła kopalnię czerwonego złota, w strumieniu ujrzała tuzin korundów, a w gnieździe znalazła ich całą kopę, krótko mówiąc: chadzając własny­mi ścieżkami Katia, czy chciała, czy nie chciała, miała coraz większe sukcesy, a to oczywiście natychmiast ozna­czało, że jest ona w zmowie z diabłem, tak mówili głupi

i pobożni, a są to, jak wiadomo, jedni i ci sami, i nie tylko tu u nas.

Że wiele znalezisk Katii Nonso znalazło drogę do naszych zbiorów, wzięło się stąd, że jej dzieci nie wiedzia­ły, co z wieloma rzeczami począć, albo nie chciały już po śmierci Katii tego całego kramu, jak to nazywały, mieć w rodzinie, spotykamy te okazy w naszym muzeum wszędzie, w różnych działach, w tym pomieszczeniu ostatni notesik pani Katii z notatkami o jakiejś maszynie, która robiła ponoć nie tyle wszelkie możliwe, co wszelkie pożyteczne wynalazki, bardzo rozległa dziedzina, a dalej książeczka pani Nonso zawiera pewne na mur systemy wygrywania w ruletkę i podobne gry hazardowe, z któ­rego to powodu wstępują tu poufnie nierzadko też pano­wie z rządu i z wojska, a nawet z Kościoła, wszyscy dobrze zakamuIłowani w ściśle cywilnym ubraniu, i próbują dostać odpisy z niej lub jej kopie, książeczka wygląda na sfatygowaną, chociaż pieczołowicie ją odrestaurowali­śmy, ktoś musiał w dużym pośpiechu wyrwać z niej co najmniej sześćdziesiąt stron, a potem miała ją też dość długo w swoich rękach policja, niestety, bo pani Nonso, ta postawna kobieta, została pewnego pięknego, rześkiego letniego ranka znaleziona na błyszczącym od rosy polu martwa, zabita przez diabła, po bezecnym stosunku, tak jest, jak utrzymują pobożni, a głupi wierzą.

On także znał takiego jednego, któremu wszystko, co tylko zobaczył, kleiło się do palców i zostawało w rękach, i w mgnieniu oka znikało w kieszeniach, powiedział pan Laderbuhler; na jego gadanie oczywiście równie mało zwracano uwagę, co na Mr. Hancocka: zamiast przejść za przewodnikiem wraz z całym towarzystwem do następnego działu — miały tam być do obejrzenia meble i przedmioty należące do wyposażenia mieszkań, tak było napisane nad wejściem i słyszeli, jak kurator to głośno zapowiedział — właściciel tartaku z Oregonu wolał pozostać jakby przypad­kiem w tyle i się potem, żeby tak rzec, na paluszkach oder­wać od grupy.

Dział piąty

Sala Jasnopomarańczowa

Pierwsza rzecz w Sali Jasnopomarańczowej to ta kunsz­townie jak rzadko poszufladkowana komoda-sekretarzyk z nasadką na pieniądze, którą nadnaturalnego niemal wzrostu mistrz stolarski Melk Funk-Gamier zapisał jako główny składnik posagu swojej córce, wielkie muzea | zazdroszczą nam tego przepięknego eksponatu, flader orzechowy, jak państwo widzą, prostokątna trzyszufla- dowa podstawa na wyciętym oskrzynieniu i na kręconych nóżkach, na tym skośny, podnoszony blat i prosta nasadka z trzyczęściowym frontem, a w środku wąskie drzwiczki z czternastoma wąskimi szufladkami po bokach, we wnęce biurka jedenaście dalszych szufladek, do tego pięć otwar­tych' przegródek, górna z trzema półeczkami i z trzema sekretnymi szufladkami, wszystko tak kunsztownie po­myślane i czyściutko odrobione, że już bardziej wyrafi­nowanie nie można, nasza cudowna komódka to przebie­gła szelmutka, proszę zwrócić uwagę na te pozłacane okucia z brązu i na te finezyjne, ponumerowane szyldziki z jasnego szyldkretu na szufladach.

Muzeum weszło w posiadanie tego wspaniałego me­belka z mienia familii restauratorów i hotelarzy Ruoflow dzięki wspaniałomyślnej darowiźnie, ofiarodawczynią była Martha Brockhardt, zamożna wdowa po właścicielu drukarni, która po tragicznej śmierci swego męża, którego podczas drukowania papierów wartościowych wciągnęło za rękaw, tak że dostał się w straszny sposób pomiędzy walce i cylindry, zrobiła się wkrótce dosyć dziwna, zaczęła

305

podpadająco długo wystawać przed plakatami, obcho­dziła słupy ogłoszeniowe, zaczęła nagle rozmawiać z afi­szami, prowadziła z nimi dość długie rozmowy na glos które oczywiście szybko zaczęły się robić coraz krótsze i coraz bardziej niezrozumiałe, a w końcu zaczęły się powtarzać, gdy dla jej bezpieczeństwa i dobra musiano ją hospitalizować, jej zdolność porozumiewania się skur­czyła się do tego jednego zdania: Brock strzelił byka i się ustrzelił! Brock strzelił byka i się ustrzelił!

Tym samym wszystko zostało już powiedziane — powiedział dr Chamberły; nie było tu już nic do powiedzenia, zapanowało ogólne zakłopotanie.

II

Ten szeroki, ciężki, czarny kloc stołu łupkowego wprost zaprasza, żeby wokół niego usiąść i tak prędko nie wstać, stał on w naszym ratuszu, gdzie rajcowie, bez względu na to, jak zostają rajcami, starym zwyczajem stawiają sobie przede wszystkim za cel pozostać rajcami, dlatego rozsia­dają się na swych stołkach, przyklejają się do nich jak smoła i z tego przyklejenia się tyją i nieźle sobie żyją.

Przy tym stole zasiadali mnisi z klasztoru kapucynów, zaproszeni przez ówczesnego burmistrza Gerassima z rodu Zapfów, chłopa na dwa metry trzydzieści, siedział on tu pośrodku, i poszło o to, że te mftichy całymi latami go oszukiwały, zataiły przed nim między innymi winnicę, przy całej swojej trzeźwości przejrzał ich sztuczki i teraz ich poi, kapucynom dymi się z czubów i ich gwardian i przeor, bacząc na to, aby odwrócić uwagę burmistrza i uniknąć drażliwych pytań, bo był to szczwany lis, uczynił ponoć pomiędzy jednym łykiem a drugim aluzję do tego, że ojca Gerassima Zapfa, któremu było na imię Tobias i który był artystą wśród dekarzy, mistrzem świata w kładzeniu obelkowania, podejrzewano o to, iż tę swoją dobrze płatną

306

pracę zdobywał sobie w ten sposób, że podkładał ogień pod zabudowania, Tobi Zapf, cwany podpalacz, przez co burmistrz Gerassim Zapf dał się rzeczywiście odciągnąć od tematu, odstąpił od wszelkich pytań i dobrał się kapucynom do bród, tego się ci nie spodziewali, wyciągał mnichom przez ten stół szyje, skręcał nierozerwalnie kłaki jednej brody z kłakami drugiej, ukręcił z nich lont, powróz kapucyński, przyciąga świecę, powoduje przeskok zwinnej * I iskierki w plątaninę kleszych bród, płomyk lecf jak syk z ogonem dymu od jednej twarzy bożego człeka z prze­rażonymi oczyma do drugiej i od jednej kapucyńskiej gardzieli do drugiej, nad czarnym blatem tego oto stołu łupkowego, moi wielce szanowni państwo, tu odbył się ten sławny pożar bród, dlatego trzymamy ten ciężki mebel.

Zrobił go mistrz Jorg Stierlin, utalentowany stolarz, który miał płuca ze stali — pumone d acciaio! twierdził zawsze — i bezpośrednio po tym święcie, jakie obcho­dzono w mieście, gdy po raz czterechsetny nadeszła wieść

0 zwycięstwie Szwajcarów nad Karolem Śmiałym z Bur- gundii w bitwie pod Murten i miasto to ciągle jeszcze warte było opijawy, Stierlin, o którym wszyscy myśleli, że jest jak kamień i może się położyć na wodzie, miał podobno o pierwszym brzasku, gdy chciał się w jeziorze otrzeźwić i odświeżyć, utonąć jak żelazna lawa i, inaczej niż wszyscy inni topielcy, nie wypłynął ani na trzeci, ani na dziesiąty dzień, tylko już nigdy więcej.

Coś podobnego jak z tymi kapucynami zdarzyło się także kiedyś u nas. Były to wprawdzie czarnuchy, to znaczy Murzyni. Im spaliły się na szyi kołnierzyki celuloidowe. Gdy w niedzielę po południu urządzali sobie pod laskiem nad rzeką wraz z żonami i dziećmi piknik, byli zawsze w ce­luloidowych kołnierzykach, po dziesięć centów sztuka. Te kołnierzyki były ich dumą. Pewnej niedzieli pojawiło się tam trzech młodych białych facetów z karabinami i pistoletami.

Gdy czarnuchy razem ze swoimi babami i bękartami urządzali sobie pod laskiem nad rzeką piknik, ci przyszli

1 wszyscy musieli się ustawić w szeregu. Jeden z nich chodził od czarnucha do czarnucha i przykładał każdemu płonącą zapałkę do kołnierzyka. Płomień oblatywał za każdym 20* 307

razem szyję naokoło i czarnuch już był bez kołnierzyka. Miało to miejsce na południu — to Mr. Antońy Liuick opowiedział dość pośpiesznie tę historyjkę, Mr. Liuick z Ohio.

III

Jedną z najdziwniejszych postaci w zamierzchłej historii naszego kraju jest Hun Hurunno, przybył on z synem Mundzuka Attylą około roku czterysta pięćdziesiątego czy pięćdziesiątego pierwszego ze Wschodu, nie wycofał się już jednak do Panonii razem ze swoimi obgadywanymi ziomkami, pobitymi na polach mauriazeńskich czy kata- launijskich pod Troyes czy Chalons przez Teodoryka i Aecjusza i anno czterysta pięćdziesiątym drugim pod Mantuą przez biskupa Rzymu Leo Primo, pozostał tutaj, bo ujrzał pewną tutejszą piękność podczas kąpieli w strumieniu czy w sitowiu na jeziorze, piękniejszą niż Ildiko, owa piękna Hunka, pokrywanie której wykoń­czyło Attylę w ciągu roku, i kochał ją i czatował na nią, wałęsał się, wędrował, włóczył się po tej okolicy jak ostrożny wściekły pies, gdy mu dokucza upał, gdyby podszedł bliżej albo całkiem blisko, zabito by go, niebez­pieczne hordy zostały przecież odparte i odstąpiły, on był sam jeden, dobre kobiety jednak zostawiały mu podobno gdzieś na uboczu, za pastawiskami, od czasu do czasu kawałek mięsiwa, lecz gdy przyszła zima, zabrakło im odwagi, ślady na śniegu mogły je zdradzić, byłaby to dla nich hańba, toteż dla chorego na miłość migdałowookiego Hurunna zaczął się wtedy wielki hun-głód.

Jego klacz jadła pączki z drzew i korę, wygrzebywała spod śniegu liście, mech i trawę ze ściernisk i tym spo­sobem jakoś się trzymała, ale on opadał z ciała i wreszcie, popędzany przez swe burczące kiszki, wpadł na swego konia, to znaczy na prastary zwyczaj jeździecki, żeby napocząć z wielkiego głodu swego własnego rumaka, otworzył więc jedną z żył na, szyi swojego konika i co 308

trzeci dzień pił ciepłą krew swojej klaczy, tak się trzymał w trzaskający mróz tygodniami, zdumienie tubylców było wielkie i dały się słyszeć głosy, że się powinno temu dzielnemu człowiekowi dać kozę, żeby miał mleko, i owcę, żeby mógł się ogrzać, ale niektórzy się temu sprzeciwili, bez wielkich słów jednak, tylko gdy tak dla oka niby mu pomagali, bo wynieśli obrok i picie dla klaczy w takie miejsce, gdzie Hun nie mógł dymiącego wiadra i wiązki zielska przeoczyć, domieszana była do tego cykuta i siarka, i gdy Hurunno, wierząc, że ten obrok wyszedł jego klaczy na zdrowie, jeszcze tego samego dnia otworzył jej żyłę i napił się jej krwi, oboje umarli od tego jeszcze tej sa­mej nocy w konwulsjach, on i koń, po czym wilki, lis i kruki pożarły trupy, zanim zdążyły na mrozie zesztywnieć.

Pozostała tylko skórzana derka, którą Hun kładł na swoją klacz zamiast siodła albo ścielił sobie, i oto tu jest ta niezniszczalna, licząca sobie ponad tysiąc pięćset lat skóra Hunów, coś pośredniego pomiędzy derką a cza­prakiem, ja ją nazywam skórczakiem.

Ponieważ ten jedyny w swoim rodzaju okaz należał przez całe wieki do skarbca kościelnego, położyliśmy go, żeby ułatwić sobie całą sprawę, na osła z palmowej niedzieli, anno tysiąc osiemset trzeciego wjechał on po raz ostatni symbolicznie do Jerozolimy i na drewnianych kółkach do naszej katedry i znalazł sobie stajnię w tym dziale, bo mamy tu dla niego wygodne miejsce, i aby się nie nudził, stoi przy nim na podeście kilka ręcznie wykutych figurek świętego Leonarda, które powinny być właściwie w siódmym albo ósmym pomieszczeniu, Leonard razem ze Stefanem i Jerzym uchodził za patrona obłąkanych, więźniów, bydła i koni, jesteśmy niezależnym muzeum, możemy się urządzać tak, jak nam się żywnie podoba na tym zwariowanym świecie, dlatego tu jest koń, byk, krowa, dwóch więźniów i kilku wariatów.

Pan Kasparka wyjął notes kieszonkowy i cienkim srebr­nym ołówkiem coś w nim zapisał; to, co napisał, pokazał swojej żonie. Pani Lydia Blume zerknęła w prawo i prze­czytała razem z nimi: Historia konia barco topra ale znam ją jusz ot dawna z centrum Azji.

Pani Blume nie rozumiała sensu tych słów, pani Kaspar- kowa natomiast z uśmiechem aprobaty kiwnęła głową.

Andrade, adwokat z Lizbony, powiedział, ze ten facet musiał czytać opis podróży Marca Polo. — Polo wiele bajd nawypisywał i każdy coś tam sobie u niego znajdzie — powiedział.

Kto taki? — zapytała pani Blume.

Ten Whorunno na pewno nie! — wyrzucił z szyder­czym uśmiechem irlandzki shannonista.

IV

Polecałbym państwu w tym pomieszczeniu obejrzeć oprócz nałożonej według złotego podziału boazerii i po­dłogi z drzewa orzechowego, intarsjowanej cisem i obro- stnicą, na co powinienem był właściwie zwrócić uwagę jeszcze przed przekroczeniem tego progu, także te siedem secesyjnych krzeseł, bukszpan, razem z przynależnym do nich stołem secesyjnym, jeszcze do niedawna niektóre bęcwały wygadywały przez nieznajomość rzeczy nie­prawdopodobne wprost bzdury o takich przedmiotach, my zawdzięczamy ten przykład umeblowania w dobrym guście estetyzującej, przekornej postawie ofiarodawcy, który chce pozostać anonimowym i który nam przy tej swojej przewrotności wcisnął także śtary nóż kuchenny z jakiegoś domu w Nazarecie, lepiej go nie brać do ręki, bo kto go ma, ten musi stanowczo obierać fasolę, tę pogańską potrawę mędrców, soczewicę albo bób, a do tego dostaliśmy ostry obosiecznik z Sewilli czy z Toledo, narzędzie, które było i jest w użyciu przede wszystkim w Ameryce Środkowej i Południowej, tym modelem od czasów wylansowania go wyrżnięto tam do imentu wszy­stko, co się znalazło w chrześcijańskiej mocy, nóż i ten rzezak obosieczny są u nas oczywiście zabezpieczone pod kluczem, dział ósmy — bardzo lubimy takich ofiarodaw­ców! — ich zdaniem ludzie, cokolwiek robią, nie robili i nie robią właściwie nic innego jak tylko bicze z piasku,

310

sznury z pyłu, mci z wiatru, przędą próchno, mają żużel na krosnach, grynszpan w wątku, rdzę w osnowie, a ludzie niemieckojęzyczni, z której strony by ich nie brać, są ze wszystkich cymbałów, co to mają sieczkę w głowie, największymi cymbałami, szczyt olśnień i zamroczeń.

Ofiarodawca, o którym państwu mówię, był właściwie ofiarodawczynią, poza tym fabrykantem likieru, bardzo bogatym, i miłośnikiem kosztownych pasji, przyjacielem i przyjaciółką pięknych psów, i lubił tak naprawdę po dekadencku grać strasznie wyzywająco ludziom na nosie.

Ponieważ kuratorowi wyrwał się nieznaczny bulgocący śmieszek, niektórzy pochichotali sobie razem z nim.

Mr. Hancock z powrotem dołączył do towarzystwa. Nikt nie zwrócił na to uwagi, że jest tu znowu.

Jasnopomarańczowe pomieszczenie zalały ciepłodajne promienie letniego słońca, w których tańczyło kilka jasnych pyłków, pobłyskiwały one na polerowanych powierzchniach, iskrzyły na okuciach, igrały na Jladrach drewna.

V

Łoże z dawnych czasów, drzewo iglaste, w głowach oryginalne malowidło patykiem, w nogach intarsja z perłowej masy, okruchowca i cisu, z nieco przydługimi wysokimi nogami, bo czasem bywa zimno i ogrzewanie było kiepskie, i ponieważ ciepło idzie w górę, łóżko jak miękka nora, na nim ręcznie tkana pościel, naturalnego koloru, prześcieradło, kołdra, poduszka, w jaśku pestki wiśni, sieczka i plewy, w łóżku butelka do ogrzewania, z wypalanej gliny, glazurowana, napełniona piaskiem, bo gorący piasek długo trzyma ciepło, ocieplacz węglowy nigdy się tu u nas, inaczej niż choćby w Ligurii, tak naprawdę nie przyjął, w każdym razie nie pod puchową kołdrą, ludzie woleli leżeć tuż przy sobie, a więc co najmniej we dwoje, w takich łóżkach, to całkiem dobrze

311

mogło trzymać ciepło, tak jest, a przy łóżku spluwaczka i kołyska, spluwaczka napełniona trocinami, w kołysce becik, niemowlę leżało sobie cieplutko opatulone, żeby nie marzło i nie wypadło, dawano mu też smoczek umaczany w gorzałce, nie po to, żeby w niej zasmakowało, ale po to, żeby było cicho i ładnie spało, taki napój nasenny dla małych dzieci, a pomiędzy łóżkiem i kołyską nocny stolik z dwiema szufladkami u góry i drzwiczkami pod nimi, na frontowej stronie górnej szufladki widzące wszystko nawet w najgęstszych ciemnościach cyklopie oko opatrzności, nad nocnym stolikiem wiązanka ślubna z nieśmiertelników, warkocz panny młodej, tuż przyi nim akurat jak trza Dzieciątko w małych ramkach za szkłem, naszywane kolorowymi perełkami, obok nocnego stolika równie oryginalnie pomalowana szafa z półkami, występa­mi, przegródkami, bo nic nie wieszano, wszystko było składane, ubrania, chustki, czepki, ozdoby, mielibyśmy miejsca dosyć na przykład dla ostatniego prześcieradła Lincolna, dla Beethovenowskiej bielizny pościelowej z marca dwudziestego siódmego, dla szlafmycy i chustki do nosa Napoleona czy dla powłoczki na jasiek Kanta, jak już jednak mówiłem, bierzemy tylko przedmioty mające ja­kieś znaczenie, wystawiamy rzeczy, a nie fetysze, bo do czego to byśmy doszli! — mogę państwu powiedzieć: do gaci dojrzałego Beethovena i Wallensteinów24 Gustawa Adolfa!

Zwróćcie państwo uwagę na to drugie, wymalowane tam na górze, na środku baldachimu, oko opatrzności, tu je malarz przymknął, ono śpi, tak, to wszystko razem było typowym umeblowaniem ani nie bogatej, ani nie biednej sypialni w naszych stronach przed dwustu pięćdziesięciu laty, i dzięki napisowi na wewnętrznej stronie lewego skrzydła drzwiczek tej szafy wiemy, że to wszystko wykonał i ozdobił meblarz i malarz szaf Enoch Pfund, również stolarz od kołysek i trumien, a mianowicie na zamówienie niejakiej Agathy Klittowej, z domu Scher- bówny, o której z akt wiadomo, że po pierwszym dziecku

musiała być oddana do zakładu dla nieuleczalnie chorych i tam trzymana w odosobnieniu i ciemnicy, bo od tamtej pory w jej głowie nacierają niezmordowanie na siebie dwaj konni rycerze, jakiś aptekarz i maściorób oraz jakiś lekarz i wyrwiząb, Zielona Halabarda i Szary Jaskrawieć, ta oszalała Klittotfa wykrzykuje, wyszczekuje, wyjękuje w owej głębokiej, najdalszej piwnicy zakładu wciąż te dwa nazwiska, aż wreszcie po dziewięciu latach wymiotuje krwią i pianą i rzęzi, a potem milknie i cicho umiera, palce jej są krótkimi, pokrytymi zaskorupiałą krwią kikutami, jak upiłowane, ściany piwnicy z piaskowca były ponoć rozorane paznokciami i umazane krwią.

W uszach wszystkich byl krzyk tego biednego stworzenia. Do każdego dochodził z otchłani na jego sposób.

What a bloody story — szepnęła towarzyszka Lor- beerga Arnoldowi Lorbeergowi w ucho i ugryzła go na moment tak mocno w koniuszek tego ucha, że Lorbeerg

o mało nie krzyknął.

VI

Czasami człowiek ma szczęście, znajduje bezwstydnie rzadki okaz, rarytas nad rarytasy, jak choćby ten piec z terakoty w jednym kawałku, z ozdobnymi listwami, trzema medalionami, na dole i na górze fryz, u góry uciechy Karola Wielkiego, u dołu ucieczka Karola Pią­tego, w tych medalionach znowu Carolus Magnus i Ca­rolus Quintus, do tego Maximilianus Primus.

Piec ten stal w zlikwidowanym w międzyczasie domu pewnej damy, która stała się już legendarną, nazwisko jej mogę spokojnie przemilczeć, niczego jednak przed pań­stwem nie przemilczając, owa dama szczyciła się tym, że wszystkich młodych chłopców z kilku całych roczników wyzwoliła bez wyjątku ze stanu dziewictwa i wprowadziła do następnej klasy, u niej było zawsze przytulnie ciepło,

313

jej salon stał przed każdym młodym człowiekiem otwo­rem od września do kwietnia, z dziewięciu na dziesięciu seminarzystów ściągnęła sutannę, zanim ją jeszcze zdążyli oblec, było to u niej sprawą dziedzictwa i honoru, już jej ojciec szczycił się tym, że w ciągu jednego roku oczarował i uszczęśliwił wszystkie co młodsze kobiety w okolicy, ojciec jednego całego rocznika, wszechojciec, wyprowa­dził się potem na południowy zachód, a jego córka, jedyny potomek, którego uznał urzędowo na papierze, pojawiła się tutaj, gdy miała dwadzieścia dziewięć lat, po sześciu rocznikach nas opuściła.

Czasami przyjmowała też gości zagranicznych, elegan­ckie kluby, wytworne stowarzyszenia, wieść o jej gościn­ności szeroko się rozeszła, powiem otwarcie, urządzano do niej pielgrzymki, nasza Matka Boska, cudowny obraz, miejsce uciech, wyrocznia, krynica młodości, można by rzec, turystyka wtedy nabierała tu czasami żarliwej skłonności do religianctwa i naglącej gorączkowości.

Pani A net te Ddvriesowa stłumiła ziewanie i wsadziła sobie potem w usta gumę do żucia.

Spojrzenie miss Heleny Kallibuki musnęło na krótko Orestego Quesadę; pozostał on trochę w tyle, ciągle jeszcze patrzył w to śpiące oko opatrzności, gdy lady TUcker głośno powiedziała: — Niech mi pan objaśni teraz tę rzecz tam, proszę pana, wydaje mi się... mam takie wrażenie... pewne...

Ale kurator już poszedł dalej.

VII

Zagadka tego podobnego do szezlonga mebla, przypusz­czalnie jedynego jego egzemplarza, z punktu widzenia rzemiosła bez zarzutu, ba, odrobionego kunsztownie i wyraźnie z miłością, czeka jeszcze na zadowalające rozwiązanie, tymczasem przyjmujemy, że chodzi tu o użyteczne podczas aktu nastawionego na zapłodnienie,

314

przyczyniające się do pełnego rozkoszy zespolenia urzą­dzenie, dalej mniema się, że w tym meblu zmaterializo­wało się sado-masochistyczne życie płciowe i ta żenująca perwersja stała się właściwie design, jak my byśmy to dziś powiedzieli, i rzeczywiście, obie te interpretacje dadzą się I przedstawić w niezwykle barwny sposób, są przecież sobie I bardzo bliskie.

Podarował nam ten przedmiot przed ponad czterdzie- I stu z górą laty najstarszy już wówczas od dawna człowiek I w tej okolicy, z uśmiechem, który we wspomnieniach I wydaje mi się coraz bardziej szyderczym, a było to w jego I urodziny numer sto jeden, dokładnie, był to wielki I oryginał, nazywał się Greiss-Vieillarch i nie inaczej, do I Greiss-Vieillarcha, którego prawdziwe nazwisko nie było I znane nawet urzędowemu rejestratorowi, szło się wów- I czas, gdy się czegoś chciało, co kogoś innego nic nie I obchodziło, on znał każdy fach, jaki tylko możecie sobie I państwo wyobrazić, uprawiał każde rzemiosło, potrafił I wykonać każdą usługę, wszystko skądś wytrzasnąć, na I wszystkim się znał, był spryciarzem, pośrednikiem-prze- I kaźnikiem i wszędobylskim agentem, bratem łatą, lutnistą, I żeglarzem, barowym pianinotłukiem, pomniejszycielem, I sindbadernikiem-cyrulikiem, oszukańcem, prestidigitato- I rem, efekciarzem, odpustowym wystawcą dziwolągów, I rybakiem, strugaczem maczug, zanoswodzicielem, myśli­wym, wytwórcą lasek, fałszerzem i tak dalej, mówił wieloma językami i twierdził, że język wenusjański składa się w sumie z trzech rzeczowników: iszgru, heched, chemel, i z przysłówków hurg, erg, mechdech, język marsjański zaś z jednego słowa kerekdkdkogicks, i że słowo to oznacza wszystko, co się chce, swoje ostatnie lata spędził nad pewnym dziwacznym planem, a mianowicie: obliczał dokładnie co do dnia długość życia każdego muzyka, malarza, poety, każdego artysty, którego cenił, i każdego innego człowieka, który mu się wydawał wy­bitnym, i przenosił te okresy na swoje własne życie, tak że ciągle musiał obchodzić rocznice śmierci, i każdą uroczy­ście, dajmy na to gdy on, żeby przytoczyć jakiś przykład, kończył siedemdziesiąt dwa lata i trzysta trzynaście dni, wypadała mu akurat jego własna rocznica Schopenhaue­ra, więc na dwa dni przedtem chodził po polach sam

315

i milczał, i kładł się w milczeniu spać, i to było to, a gdy dokładne obliczenie z braku dokładnych danych było niemożliwe, jak choćby w przypadku Tycjana, sam z siebie ustalał rocznicę, instynktownie, bo z czasem wyrobił w sobie bardzo subtelne wyczucie co do dnia śmierci, uważał też przy tym, żeby te terminy następowały jeden po drugim, jedna śmierć zawsze ładnie po drugiej, żeby na każdego przyszła kolej, tym zaś, którzy zbyt młodo umierali, zaliczał latka podwójnie i potrójnie.

Po swoich sto dziewiątych urodzinach Greiss-Vieil- larch wycofał się z życia publicznego, zlikwidował dom, spieniężył wszystko z wyjątkiem łóżka i powstrzymywał się odtąd od wszelkiej działalności, leżał nucąc pod nosem, popijał jabłecznik, kazał się obsługiwać przez jakiegoś chłopaka, którego nazywał Manolino, chociaż ten się nazywał właściwie inaczej, leżał tak w łóżku przez osiem­dziesiąt sześć dni, potem dopił swój jabłecznik do dna i donucił swoją ostatnią piosenkę do końca, a tu oto jego mebel od cierpień miłosnych i rozkoszy.

A więc jednak! Dokładnie tak samo było ze mną! Od pierwszego wejrzenia! Nic więcej nie powiem! — zaskrze­czała lady Tucker, zaczęła przewracać z hałasem w swojej torebce i podniecona wrzuciła wreszcie małą, jaskrawoczer- woną pastylkę do swej poblyskującej zlotem czerwono-białej paszczy.

Na co sieneńczyk Federighi szepnął coś nachylonemu i słuchającemu uprzejmie misterowi Kunishige, co tego młodego japońskiego uczonego najwyraźniej rozweseliło a nawet chyba rozśmieszyło; przy czym ten pomyślał, przez uprzejmość może nawet po włosku: Puttaniere cornuto!

Dział szósty Pokój Jasnoniebieski

Sądziliśmy, że będzie rzeczą uroczą i ze względu na nasze dążenie do kompletności wcale niebagatelną, jeśli otwo­rzymy dział poświęcony całkowicie sprawom, źe tak rzekę, zwyczajnym, a zatem niezbędnym, czyli gospodarstwu domowemu, kuchni, gdzie się miesza i warzy naszą codzienność, dlatego to pomieszczenie na garnki, w któ­rych smaży się, syczy i się dusi to, co ma człowieka czynić gorącym i żarliwym, sytym i odprężonym, tłustym i głu­pim, buntowniczym i zadziornym i jakim tam jeszcze, panie i panowie, chodźcie no tu, oto łyżki, duże i małe, tępe i ostre noże, oto dwu-albo trójzębne widelce, szafka kuchenna, jakiej nie brak w najzwyklejszej nawet kuchni, oto pogrzebacz, wiadro na węgiel, osełka, maszynka do mięsa, wałek do ciasta i tarka do kartofli, oto szatkowni- ca do kapusty i moździerz do pieprzu! rozejrzyjcie się, wielce szanowni państwo, ja tymczasem jak zwykle wtrącę te swoje skromne trzy grosze do siedmiu wybranych eksponatów!

No poczekaj! Na tym to ty możesz sam sobie coś utrzeć, ty przeklęty pierdoło! Ty mały, napuszony zasrańcu! Ty zasmarkany, pomarszczony pryku! Wszyscy tacy sami! Każdy to oklapnięta dupa! Od czterdziestki już tylko skurczony fiut! Jest to rozpacz, good Lord, o ty mój potężny sztosie! — Była to pani Mary Watsonowa, której garnki w ten sposób, aczkolwiek niedosłyszalnie cicho, pieniąc się wykipiały.

Pani Freudowa została w Sali Jasnopomarańczowej; podniecana, zafascynowana, z błyszczącymi oczyma stała przed owym meblem, którego zagadka, jeśli wierzyć prze­wodnikowi po tym muzeum, pozostała nie rozwiązana.

Mieliśmy tu w naszych stronach kucharkę, która mogłaby pochodzić z najczarniejszej Afryki, pochodziła jednak z Brćsilbrasilii, tam ją zaangażował kupiec Enrico Seelig, już państwu o Seeligu opowiadałem, nie była ona jednak kucharką murzyńską, tylko czarną kucharką25, prawdzi­wą czarną kucharką, sam smak, że aż strach, taktaktak! nie taką pocącą się beczką jak Mahalia26, z chustką na głowie, ze spoconą, wykrzywioną w uśmiechu twarzą, ze ściśnię­tym przedsięwzięciem i przysadzistym tyłkiem, tylko, no więc nazywała się Wudua i była z hebanu, państwo mi wybaczą ten zachwyt, była smukłą pięknością o olśniewa­jących zębach, i zapewne dobrze wiedziała, co robi, gdy swego pana Seeliga raczyła ostrą kuchnią, i on na pewno kupił ją w Bahii za ciężkie pieniądze na, powiedzmy, kucharskim rynku nie tylko do pichcenia.

Tu widzicie państwo wszystek sprzęt razem z piecem z kuchni tej pięknej czarnej kucharki Wudui, ten piec na drzewo stoi w całej krasie swojej czerni, a proszę go sobie wyobrazić, gdy był w nim ogień i żar, fajerki na dwunastu paleniskach, do tego miedziane i mosiężne patelnie, na poprzecznym drążku z przodu pogrzebacze i szczypce do

poprawiania ognia, tutaj sita, chochle, widelce do mięsa, beczka z wodą, u góry pochłaniacz pary jak mały daszek nad stodołą, za nim miedziane pokrywki, drapak do patelni, ścierki do szorowania, i gdyby we wnęce na drzewo, gdzie suszono szczapy i drzazgi, było teraz zamiast ziejącej pustki parę drewienek, niejedna kobieta zwiedzająca tę kuchnię już by się nie oparła pokusie i roznieciłaby na próbę ogień w tym czarnym kolosie, nieprawdaż, moje panie, tak, proszę otworzyć te drzwiczki i szyber, proszę zajrzeć do środka, ta piękna, rasowa, czarna kucharka Wudua, wysoka i dumna, paliła w nim z wielką wirtuozerią, można rzec, i panowała nad nim niepodzielnie, była zręczna i nigdy nie zagoniona, a gdy wychodziła z domu, wszyscy stawali, wszyscy się na nią gapili, nosiła jaskrawe długie szaty i wielką złotą biżu­terię, i zawsze długi naszyjnik z gałki muszkatołowej27, kilkakrotnie owinięty wokół szyi, i pachniała, o rany! piżmem, oleandrem i werbeną, człowiek stawał oszoło­miony, oczywiście nie brak było starych bab, które gderały, że piękna Wudua śmierdzi rują i ma szalenie lubieżne, niechybnie uwodzicielskie, diabelskie spoj­rzenie.

Nawiasem mówiąc, znajdujemy się teraz w naszym Pokoju Jasnoniebieskim, który na ogół działa uspokaja­jąco, na pewno państwo to zauważyli zaraz po wejściu do niego.

Panu Ldderbuhierowi rzucik) się w oczy, że Argentynka została w piątym dziale. Zastanawiał się, czy by się też nie oderwać od grupy i ulotnić; wtem błysnęła mu myśl, że mógłby wymknąć się ukradkiem razem z panią Freudową, i oddech Jego uległ przyspieszeniu. Nagle w panu Lader- buhlerze zaczęło coś migotliwie myśleć: Baba o rasowych kształtach! Dam sobie uciąć palec, że kazała sobie wyta­tuować w bardzo sekretnym miejscu malutki, sprośny, tajemny znak! Dam sobie uciąć drugi, że jut wielu męż­czyzn się na to napalało, żeby ten znaczuszek ujrzeć całkiem z bliska! Szalenie się napalało! Wściekle! Gdzieś

sobie to kazała wytatuować, kotku! Kocico! Pokaż mi! Ja ci też pokażę, klaczko! Ach, te twoje pęciny! Te twoje pośladki!

II

W tej małej lakierowanej skrzyni znajduje się, jeśli wy­wrócę wszystko do góry nogami, wśród innych różności: mała książka o srebrzonych brzegach, oprawna w żeberkowany, lekko spłowiały, niegdyś błękitny papier, pod tytułem:

Złote zasady życiowe dla młodej panny jako narzeczo­nej, następnie żony, matki i wdowy senniczek, czyli Co to może znaczyć zbiór wzorów listów, czyli Właściwe słowo na każdą okazję

puszeczka ze stwardniałym kawałkiem lamparciego łajna, przynoszącego szczęście, i druga z piżmem plik lekko związanych kartek z receptami i tajemnicami zgrabniutka bombonierka z łupiny cytryny, na której wieczku wymalowana jest jujuba i w której Jeży złota szpilka na kłębku waty orzech, w którym tkwi za szkłem jakby odurzona ■ upałem mała Matka Boska, gdy go się otworzy srebrne serce z gąbką okropnie cuchnącą wonnościami pestka wiśni, na której wyrzeźbiony jest z drobiazgową dokładnością ból wszechczasów, i druga pestka wiśni, w której fikają koziołki i grzechocą malutkie kręgielki, a te kręgielki nie są właściwie kręglami, tylko genitaliami w wzwodzie

ojczenasz wydrukowany złotem na przezroczystej czer­wonej tkaninie ze szkła, zwanej ludzką skórą lancet, czyli żelazo do puszczanin krwi z żył i do zabawy w doktora pozłacany pierścionek z zielonym oczkiem

i

drugi pierścień z czarnego rogu kozicy z inkrustacją w postaci srebrnej niezapominajki 21 Komedia 321

et cetera, i możecie państwo zapytać, co to wszystko znaczy, skrzynia jakiejś znachorki zamawiającej choroby modlitwą czy co?

Interesujące będzie chyba obejrzeć sobie to, co jeszcze do niedawna stanowiło trzon jednego z owych małych muzeów prywatnych, jakie sobie fundowały stare panny, najstosowniej będzie, jeśli określę tę rzecz zarówno jako skrzynię wyprawną, jak też jako sekretny lamusik nieja­kiej Susann czy Ziis, czy też Ziisli Biinzli28 albo Bunzlin, mielącej ozorem panny, której akurat jeszcze w ostatnim momencie przytrafiło się na boku coś szwabskoogonia- stego, bo inaczej jako prawiczka roztyłaby się jak szafa

i zmieniła się w pomarszczone babsko.

Była ona, jak jej matka, praczką i prasowaczką, wszy­stkie gzymsy w jej mieszkaniu zapełnione były kawałkami mydła, to mydło leżało tam po to, żeby wyschnąć, i mówi się o niej, że: Te kawałki odmierzała i odcinała ze świeżej tafli za pomocą miedzianego drutu zawsze sama Zuska Bunzlin, drut miał na końcach dwa poprzeczne drewien­ka, żeby można go było wygodnie trzymać i krajać nim mydło.

Profesor Humborger zwrócił się do irlandzkiego maklera:

Słyszałem przedtem, jeśli się nie mylę, ze pan coś szeptał na temat naszego mistrza świata z Japonii.

Tak — powiedział Irlandczyk. — Zastanawiałem się nad wyglądem męskości Yaulooha.

Niechże pan choć raz pomyśli o wysokości wieży na Campo di Siena. Niech pan zapyta Federighi-Oblowa! — powiedział Humborger.

My. Artus MacOwl powiedział, że woli go zapytać Jak on to zamierza teraz jeszcze zrobić, żeby którejś z pań z tego towarzystwa wbić' się na całego w mokre miejsce. — Flickering time! Fading away!29—roześmiał się szyderczo.

Mase lnica z gruszy, zgrabna mała maselniczka z gruszy, proszę państwa, z kuchni wykwalifikowanego budowni­czego mostów Friedricha Ąlda Schmidta, kawalera, pro­szę zwrócić uwagę na to delikatne żłobkowanie, a zaraz obok, w oryginalnej szkatułce, niezwykle osobliwy sztu- ciec z tego samego domu, złote łyżki, noże ze stali, srebrne widelce, łyżeczki do kawy z mosiądzu, cynowane, i wszy­stkie trzonki z czarnej sosny rosnącej na Alasce, toczone, polerowane, nitowane, a miedziane główki nitów z wy­grawerowaną gwiazdką.

Schmidt miał całkiem przezroczysty brzuch, nie tylko słyszało się jego flaki, ale można je było nawet jeszcze w parę godzin po nastąpieniu zgonu zobaczyć, zanim zaszły później lekką szarością i lekką żółcią, panna Hasler, B która myła wówczas zwłoki, odkryła to co prawda nie jako pierwsza, ale wszędzie rozpowiedziała, dostała zwłoki Schmidta w ręce, skoro tylko doktor Strobel się z nimi uporał i stwierdził śmierć oraz wystawił świadectwo zgonu, on jednak jako lekarz zobowiązany był do milcze­nia, pani Hasler nie.

Fritz Aldo Schmidt nie zdążył się zestarzeć, umarł na ^ febrę, rodziny nie miał, i nie zbudował też ani jednego mostu.

Lucerneński hotelarz IMderbiihler, porwany nawałnicą myśli, wstrzymał swój galopujący oddech i podreptał na bok, wymknął się cichaczem; serce mu waliło. Przecisnął się koło otwartego okna — i dworu parny letni upał — z powrotem do pomieszczenia wystawowego numer pięć, gdzie pani Freudowa wczepiała się właśnie pazurami w ten osobliwy mebel, który był może jakąś maszyną.

Gdy kurator zabierał się do dalszych objaśnień tym swoim głośnym głosem, pan IMderbiihler z gorączkową ostroż­nością zamknął już za sobą drzwi.

IV

Być może, że większość ludzi jest na swój sposób drobny­mi kolekcjonerami, madame Olga Grabosowa, żona czer­wonego rosyjskiego wojskowego, Nikołaja Lwa Grabo­sowa, specjalisty od balistyki, stratega, oficera sztabu ge­neralnego, była wielką kolekcjonerką, postępowała według dewizy: Jak się nic nie ma, to nie ma co kolekcjonować,

i stosowała, ona, dziecko ubogich rodziców, tę maksymę do wszystkiego, co przed poślubieniem Grabosowa zda­rzało się jej widywać nawet w najszczęśliwszych snach tylko z daleka, i w znacznej mierze dlatego właśnie Grabosowowie musieli w końcu ze Związku Radzie­ckiego z przygodami uciekać, kolekcjonerskiej manii Olgi

i jej manii grabienia miały już dość inne Olgi, obgadywały ją więc przed swoimi mężami, judziły ich i ryły pod nią, wobec tego Grabosowa i jej mąż ulotnili się i kilka skrzyń pełnych drogocennych fetyszy też wywieźli, między inny­mi kolekcję długich łyżek, najdłuższa wraz z czerpaczką

i rączką ma szesnaście djuimów, czyli nieco ponad dzie­więć werszków, w nowych jednostkach miary czterdzieści centymetrów i sześć przecinek cztery milimetry, długość najkrótszej wynosi w całości trzydzieści trzy centymetry, czyli siedem przecinek cztery trzy dwa cztery trzy dwa dziewięć werszka, co się równa trzynastu djuimom, czyli około jedenastu dziesiątym stopy, czyli blisko zero prze­cinek cztery sześć cztery zero zero zero cztery cztery arszyna.

Powiadają, że Grabosowowie wywieźli ze Związku Radzieckiego wszystkie długie łyżki Rosji, dlatego są tam, jak i tu u nas, jeszcze tylko duże łyżki, i możecie sobie państwo o tym myśleć co chcecie, i śmiać się ironicznie, jeśli macie ochotę.

Kolekcja ta liczy trzysta sześćdziesiąt sześć przedmio­tów, a mianowicie: łyżki do zupy, do jajek, do miodu, do żartów, łyżki kuchenne, łyżki do soli, do dekoracji, do ładowania strzelb, do nurkowania, do smalcu, do próbo­wania, do masła, do nasion, do pieprzu, do spania, do cukru, do złości, do kawy, do pierza, do docinków, do

324

miłości, do butów, łyżka żydowska, łyżka płaska, łyżka do kłeiku, do golenia, do rozkoszy, do sadła, do porodu, łyżka wąska, łyżka weselna, łyżka do przypraw, łyżka do uszu, łyżka do stypy, łyżka do zarodków, łyżka szczęścia i tak dalej, sporządzone z buczyny, z lipy, z cisu, z jałowca, z brzozy, z wiązu, z kła odyńca, z bursztynu, ze złota, z jeleniego rogu, z łupiny dyni, z brązu, z gliny, z kanny, ze skrzeli, ze srebra, z kości słoniowej, z kauczuku, z ce­mentu, z bawolego rogu, z porcelany, ze szkła, z cyny, z potu, z mądrości i tak dalej, jak generał Grabosow padł w Buenos Aires ofiarą ciosu łopaty grabarza, zgotowane­go długą Dżugaszwilową ręką, to świadomość historyczna państwa ma zapewne jeszcze w świeżej, krwawej pamięci.

Aaa! Tak jak Tołstoj w Meksyku! — zapiała panna Schmidthayny, cała promieniejąc.

Biedna łyżeczka — powiedziała signora Bertolłi.

V

Kompletny zestaw prymitywnych odważników, jakie jesz­cze dziś są w użyciu na wiejskich targach i kolekcjono­wane przez „wyższe sfery” nowobogackich, nic szczegól­nego, z tym wyjątkiem, że leży tu pięćdziesiąt jeden odważników o rozpiętości od jednego do tysiąca gramów: gran, łut, karat, libra, seer, visse, artal, kin, catje, pikul, kahn, funt, rottel, oka i tak dalej, w zakresie samych tylko pierwszych stu gramów trzydzieści cztery odważniki, i to nie z żelaza, mosiądzu, ołowiu, brązu, po prostu nie wiadomo, z jakiego są one metalu, jest to materiał nieznany, przypuszcza się, że jest to ów legendarny oreichalkos z Atlantydy, odważniki te zostały w połowie ubiegłego wieku skonfiskowane przez miejskiego Wago­wego Bonifaza Curtiego, który był także warzelnikiem saletry i wytwórcą prochu, odebrał on je pewnej Cygance na jesiennym targu byków, wykrzykując z cudzoziemska broniła się przed tym jak szalona, i przypadkiem później

325

się też okazało, że waga jej odważników się zgadzała, urzędowe ciężarki natomiast, waga obowiązująca na wszystkich rynkach, skakały, że tak powiem, chytrze i zabawnie do góry i na dół, ale odważniki jej leżą od tamtego czasu tutaj, takie, jakie zostały urzędowo wyce- chowane, wie to każdy głupi.

Cygankę po kilku dniach trzymania o chlebie i wodzie wypuszczono, zakonnice i litościwe siostrzyczki wykąpały ją i ostrzygły, a także odwszawiły, obszukały, nawet od wewnątrz, ale mimo iż zadano sobie tyle trudu, nic z niej nie wydobyto, tylko jakieś mętne historie: przybyła na targ, bo z daleka zobaczyła w środku miasta wysoką górę, całą w świetlistej mgle, i wiele ludzi wspinało się na tę górę, a na górze był wielki krzak agrestu i w tym agreście siedziała śmierć, a na pytanie o jej pochodzenie tłumacz, jakiś wikary, przetłumaczył: Jest taka jedna karawana na pustyni, wiele wielbłądów i rozległe fale piasku, przewod­nik idzie przodem, ma głowę owiniętą niebieską chustą wełnianą, jest to stary człowiek i ślepy, karawana idzie za nim i mu wierzy, przewodnik mówi: Tego, co widzicie, nie ma, istnieje tylko dlatego, że to widziecie, w dali karawana widzi miasto i górę, stamtąd pochodzę.

Twierdziła, że ma na imię Lea, dalej Maja, Szura, Mojra, Ubura, Samara, Sakkuba, Uruka, a gdy się za­pytano, czemu nosi dziewięć fartuchów, odpowiedziała: Z obawy przed oddechem ludzi i wszelkich złośliwych wyziewów, ciemne okulary nosi, jak twierdziła, ze stra­chu przed czernią świata, oddano jej wtedy jeden fartuch i jednego batzena i o nowiu wyrzucono ją z miasta, okulary zatrzymano wraz z wszystkimi innymi rzeczami, ale prócz tych odważników wszystko to z czasem się gdzieś zapodziało, zostało sprzedane za bezcen albo zaginęło, może szkoda, może nie.

Co za historie on nam tu opowiada! — powiedziała lady Tucker.

No pewnie — powiedział kurator.

Co znaczy no pewnie? — zapytała ona.

Wtedy on zawołał dźwięcznym głosem, jakby był muezi- nem: — Kwitniesz w każdym kwiecie, Inszalldh! Jesteś

w każdym źdźble trawy i na każdym drzewie! W każdym ziarnku fasoli i w każdym zmarnowanym nasieniu, i w każ­dym pyłku, w każdej kuli karabinowej jest twoja śmierć,

o Boboże, wiewielki jąkało! — i kołysał się przy tym i kiwał jak modlący się rabin; misterowi Hancockowi zaparło dech.

VI

Ta kolekcja malowanych, ozdobionych rozmaitymi sym­bolami, znakami i wzorami jajek wielkanocnych jest jedyna w swoim rodzaju, bo z każdego z tych jajek wypędzono, że tak rzekę, podczas wydmuchiwania obcą jajku żywą istotę, wija, prosionka, muchę, rybnika cukro­wego, pajączka, robaka, larwę kowala, pędraka, skara­beusza, świerszcza polnego i tym podobną, która od samego początku musiała się w jajku znajdować, boć weszła przecież do jajka z kury.

Według starych wschodnich, szamańskich wierzeń za­mieszkał w takich jajkach los, i kto zrobi z takiego jajka za pomocą swego oddechu jak orkan wydmuszkę, ten zblednie i niech się szykuje jak Salomon Steinberg, tak się nazywał ten bogobojny człowiek niewiadomego pocho­dzenia i o niedokładnie znanym imieniu, który nam . przekazał te trzydzieści jeden jajek, stanowiły one ponoć tylko małą część kolekcji, czasami nazywał się on też Aaron Wanderstab30 i potrafił zbudować z nieznanego materiału ów dom, który żyje wraz ze swoimi mieszkań­cami, starzeje się i rozpada, gdy oni umierają, ale przecież wszyscy, którzy mieszkali w zbudowanych przez niego domach, tymczasem już poumierali, i ponieważ czas równomiernie upływa ponad wszystkim i wszystko niwe­luje, nie wiadomo już, gdzie stały te domy, i tak samo nie wiadomo, gdzie pozostał Steinberg-Wanderstab.

W Fioletowym Salonie, pomieszczenie dziesiąte, mu­zeum przechowuje także instrumenty muzyczne z jego mienia, basową grzechotkę, dalekowschodnią gruchaw-

JO 11/ i ..i. j n#.j

ką-świergotkę i flet bambusowy, północnoniemiecki tam- -tam, burczybas, czyli kociołek-pierdziołek, dyszkantową świstawkę, wielki gong odlany z brązu, i ponieważ mówię

o tym obieżyświecie naszym ofiarodawcy, przypomina mi się pewna historyjka, którą on kiedyś opowiadał: Żyd wieczny tułacz zmęczony i spragniony przybył któregoś dnia znowu do Kordoby, po wypiciu kieliszka zakazanego wina przeszedł w stanie upojenia na islam, to go co prawda nie odmłodziło, ale z jednej strony go to orzeźwiło na wesoło, a z drugiej okrutnie otrzeźwiło, zdarzyło się to w maju roku dziewięćset czterdziestego dziewiątego po narodzeniu Chrystusa, gdy Kordoba pod kalifem Abd ur Rahmanem III kwitła i, jak powiadają, rozkwitała jak nigdy.

Jeśli pominąć gówna! — powiedział spokojnie senor Oreste Quesada, a Piorun Nipponu Yaulooh Ironstein szepnął swemu opiekunowi na ucho: — Jeść! Jeść, Ku- nishigi! — Wionął mu w ucho wilgocią i gwałtownie z malej odległości.

VII

To tak zwane szkło z Duchem Świętym ma ponoć cechować duże podobieństwo do tych Stettlerowskich naczyń z cienkiego szkła, w których ów hodował małe kolibry, dzieła swojej sztuki piekarskiej, w przeciwień­stwie jednak do jego cieniuteńkich tworów ta masywna kula, jak państwo widzą, zachowała się, dotarła do nas nie uszkodzona, i ten ptak w niej, symbolizujący Ducha Świętego, jest również masywny, zgodnie ze zwyczajem ptaki te były sporządzane z gałganków i drutu przez ojca rodźmy i wsadzane do szkła przez księdza, tak zabutel- kowany miał ten poświęcony ptak sprowadzać na dom szczęście i błogosławieństwo boże, wieszano takie szkło z Duchem Świętym jak lampę na sznurze albo na drucie 328

bezpośrednio nad stołem, przy którym się jadało, dlatego nazywano je także wkraplaczem błogosławieństwa albo wkraplaczem do zupy, bo buchające z miski w górę za­pachy i opary zaparowywały szkło w górze, zbierały się na nim i ściekały z góry jako błogosławieństwo i krople z po­wrotem na dół i do podstawionej pod nie miski z zupą.

Okaz ten pochodzi z domu niedawno zeszłej z tego świata, bardzo już stareńkiej wdowy Klary Schiachegge- rowej, jej mąż Julius był sadownikiem i ptasznikem, już od wszesnej młodości zdradzał skłonności do cichej kon­templacji, niestety wkrótce też do melancholii i samo- udręki, jego wcześnie owdowiała żona natomiast była wesołą babką, brakiem temperamentu nigdy nie grzeszyła, gdy puściła się w tany, to spódnice jej fruwały wokół nóg jak szmata na kiju na wietrze, mężczyznom stawały wtedy dyszle, a kobiety robiły wielkie oczy.

Tymczasem Mr. Kunishige syczał: — Od pięciu tygodni w drodze, a wciąż cię muszę poprawiać! Nazywam się Kunishige! Kunishige! Nie opowiadaj już żadnemu repor­terowi, że jesteś studentem tokijskiego uniwerku! Ty gala­retowaty łbie!

Ale mnie się chce jeść! — powiedział Yaułooh Iron- stein.

Ty w ogóle nie masz nic innego we łbie jak tylko żarcie! Żreć i się pieprzyć i nic poza tym! — prychnął Mr. Kunishige. — Cicho teraz!

Dział siódmy Wspaniale Czerwona Sala Purpurowa

W siódmym dziale, proszę państwa, w siódmym pomie­szczeniu: Sztuki piękne, konterfekt, pejzaż, grafika, go­belin i sztuka złotnicza, obok dzieła rzeźbiarzy, snycerzy i świątkarzy — wszystko w tej Wspaniale Czerwonej Sali Purpurowej, wybaczcie państwo tę trochę pozłotki i przepychu!

W piątym pomieszczeniu tego muzeum zdało się pani Freudowej, ze udało jej się — ku jej i pana Laderbuhlera szalonemu zachwytowi—wyśledzić tajemnicę tego szezlon- gowatego mebla, który był być może także maszyną, aparatem, agregatem. Ona i pan Laderbiihler byli bardzo podnieceni, ciało ich i członki przechodził zimny i gorący dreszcz, przeważnie gorący. Pani Freudowa zrzuciła swój lekki żakiecik i jedwabną apaszkę, a krawat pana Laderbuhlera leżał na podłodze. Twarze obojga błyszczały.

Na tym obrazie sfora psów, która merda ogonami, żeby zwrócić waszą uwagę, panie i panowie, można rzec: Zgraja psów na polu, pilnowana przez pastuszka-owiecz- kę, albo; Sfora psów z baranem pasterzem, namalowana przez malarza Huberta Wolfa, po tym osobliwym zda­rzeniu z pasterzem owiec imieniem Hans Wurz, ale o tym później, państwo sobie potem przypomną ten obraz, tak samo malarza Wolfa, którego nazwisko może dać do myślenia i który już przez cały ten czas z tego wielce wymownego autoportretu tam po drugiej stronie mierzy nas zimnym spojrzeniem, prawą nogę miał krótszą od lewej, dlatego mówiono na pozór żartobliwie, że malarz Wolf był prawdziwie lewym kulasem-burasem, mawiał, że wszystkie zwierzęta są zaczarowanymi ludźmi, czy odwrotnie.

Te i inne wertwolfowskie31 obrazy przekazała nam jedna z późniejszych krewnych malarza, drapieżna pięk­ność, z kłami;' że tak powiem, tu wyrosła, potem się wyprowadziła, bardzo młodo, nie miała jeszcze osiemna­stu lat, jej ojciec był poszukiwaczem złota i diamentów, on i jego żona umknęli stąd już parę lat przedtem, idąc za biegiem wód, w daleki świat i, a kysz! odpukać w nie malowane drzewo, oboje już tam pózostali, kto wie gdzie, lepiej tego nie wiedzieć.

Mały świat! Wesoły świat! — powiedział monsieur Kandaouroff z Papeete, Tahiti, skrzywił się i uśmiechnął; widać było jego olśniewające zęby.

II

Zaraz obok jeszcze jedno dzieło Wolfa, na tym konterfek­cie akuszerka Dorothee Hasler, która myła także umar­łych, opowiadałem państwu o niej, została położną dlate­go, że już wtedy, gdy była młodą dziewczyną, widziała noc w noc wyłaniające się we śnie twarzyczki noworod­ków, a to jako mięsożerne kwiaty, a to znów jako prze­mykające koło niej mrowie pędzących łososi, zwróćcie państwo uwagę na jej twarz, przez którą przebijają się zażarcie Halsowskie zgorzkniałe kobiety z domu starców.

Wskutek nalegań i za radą doktora Strobla, któremu zdrowie i higiena naszej okolicy bardzo leży na sercu, została urządzona aseptyczna izba porodowa, której pierwszą przełożoną była Dorothee Hasler, i wtedy zda­rzyło się, że nie mniej niż dziewięć kobiet chwyciły bóle porodowe tego samego dnia, bo księżyc się wykopyrtnął i pani Hasler, właściwie wszyscy byli przyzwyczajeni przez nią do czegoś innego, wpadła ze zdenerwowania w taki kołowrót, że, w czym się zorientowano w wiele lat później, pozamieniała noworodki, nikt nie wiedział jak, w sumie było ich dwanaścioro, w tej dwunastce dziesięciu chłop­ców, bo był to rok orzechów, a wśród nich, żeby już wszystko wywalić na wierzch, trzy przypadki dwujajo- wych bliźniaków, od czasów tamtego nigdy nie wyjaśnio­nego zamieszania całe pokolenia nie są pewne, czy są one tymi ludźmi, za których się uważają i podają i za których się je bierze.

Hubertus Wolf przedstawił położną Hasler nie jako położną, lecz jako kobietę myjącą zwłoki, co jest taką funkcją, przy której pomyłki, jeżeli mi państwo pozwolą na tę dowcipną uwagę, rzadziej przenoszą się na żywych.

- Lady Tucker ma rację — powiedział profesor Wolf­gang Waeber-Winzergrat.

- Jak to? — zapytał pan Gimmel.

- Ten stary ględa wciąga nas, ja nie wiem, ale coraz bardziej w czort wie jakie historie! — powiedział profesor.

III

Wszystkie sztychy na tej ścianie zgromadził robotnik przędzalni Otto Alder, najbardziej kompletny zbiór szty­chów w naszej okolicy, weduty, ciche zakątki, plany sytuacyjne, panoramy, tak jest, madame, niech pani poli­czy, jesteśmy w stanie pokazać zaledwie jedną dziesiątą zbiorów Aldera, Alder zbierał sztychy, gdy sztych nie miał jeszcze żadnej rangi, wystawiał się na pośmiewisko kole­gów z pracy i krewnych, dla wielu było to o wiele za wiele, on też na starość trochę zdziwaczał, mógłbym nawet rzec: zwariował, ale wariatem, jak uważali ludzie, był on właściwie zawsze, w końcu słyszał, jak powiadają, głosy, dawały mu one rozkazy albo opowiadały różne historie, a od jednej młodej dziewczyny, która zawsze miała ty­godniami czkawkę, odbierał regularnie przez jakieś dwa lata sygnały Morse’a, alfabet Morse’a został właśnie dopiero co wymyślony, i w pewne dni potrafił widzieć poprzez kobiety na przestrzał, mawiał, że straciły one swój opór, korespondował także z rozmaitymi zmarłymi kró­lami i bogami, z Neptunem, Aleksandrem, Teodorykiem, korespondencja ta odbywała się na wolnym powietrzu, pismo ciągnęło górą, tak jak w obecnych czasach rucho­me napisy świetlne, ale nie było ono elektryczne, było z chmur, a ciągnął je i popychał wiatr, również szelest liści był pismem, trzepot ptaków, fale na wodzie, Alder w sWoich zdziwaczałych starych latach potrafił odczytać każde pismo, nigdy jednak nie zdradził ani jednego słowa, nie sprzedał też ani jednego sztychu, taki wariat to on nie był, niektóre ryciny zgromadził w trzech, pięciu, siedmiu, dwunastu odbitkach.

Czytałem niedawno o jednym facecie w Holandii, który stale zapraszał do swojej willi ludzi i potem ich zabijał i obrabowywał -— powiedział señor Quesada. — Ten zbierał wszystko. Zegarki na rękę. Krawaty. Biżuterię. Biustono­sze. Pończochy. Buty. Szpilki do włosów. Suknie wieczoro­we. Rękawiczki. Po prostu wszystko.

Prymitywny holenderski bandyta - powiedziała sig- nora Bertolli.

Nie — powiedział señor Quesada. — Jakiś zwario­wany Niemiec czy Duńczyk.

IV

Oto najważniejszy eksponat w tym pomieszczeniu, dlatego chciałbym się nim zająć bliżej: Nasz gobelin przedstawia­jący zwiastowanie w Hortus Conclusus32 pod drzewem kosmicznym yggdrasil, pełnym jednorożców., sfinksów i salamander, syren, sierposkrzydłych jerzyków, zaklętych w szkło zwierciadlanych bestii, wielu kulistych czy plane­tarnych zwierząt, jednym z których jest Ziemia, która też czasami, jak tutaj, powoli sobie płynie jako śpiąca ryba, i pełnym ogoniastych baśniowych zwierząt, harpii, wraz z trójnogim osłem wróżbitą, przyjacielem człowieka, któ­rego łajnem jest miodnozłocisty bursztyn, i mnóstwem błyszczącookich kotów, mądrych ropuch i czujnych psów.

Miałem szczęście ściągnąć ten gobelin bez większych targów pewnemu majster-klepce z kanapy, zegarmistrzo­wi i tandeciarzowi, który nie miał pojęcia, na jak szalenie rojnym okazie ucina sobie codziennie poobiednią drzem­kę, i wydobyć go na świeże powietrze, na światło dzienne, a wraz z nim cały ten jego wspaniały, dawny, żywy koloryt, patrzcie państwo, tu ten wielki ptak to Rok, który na Madagaskarze porywa w powietrze słonie, tak jak u nas myszołów myszy, tu pancerny smok, feniks w płomieniach, trzy bazyliszki, Garmr, czyli Cerber, trójgłowy, śpiący z otwartymi oczyma, i wielki, zionący ogniem walawalawal.

brat lewiatana, kilku śpiewających harmoniocentaurów, niebiański jeleń, pasie się nad brzegiem piekielnego źródła, krokoty,33 wszystko żrące i totalnie trawiące, leukrokoty, równie szybkie, co potężnozębe, plujący cieniami zwierz i przeżuwacz cieni Scylla, ten straszliwy potwór, kilka przestraszonych na śmierć nimf, kilka yahoosów i houy- hnhnmsów, lwy Emiliusz i August, jeden zezujący i ze złotymi kłami, od jego oddechu wszystko robi się gorące i zachodzi błękitem, ten drugi to najszybszy spośród tych bestii, o którym się mówi: Gdy August zaryczy, to zdaje się, że wydziera się chór ludzi nocą gdzieś z otchłani poprzez zamarły bez ruchu wiatr, następnie tutaj ośmio- kopytny rumak bogów Sleipnir, Golem z wytatuowanym czołem, Czerwonozłoty Gryf i pięć ściganych przez duchy zwierzaków Ezechiela, widział je, jak się rozglądał pod Babilonem na wszystkie sześć stron świata: Haniel, Kafziel, Azriel, Aniel i Sauriel, patrzący ze ślepą wście­kłością w górę i w dół zwierz, wymieniany przez niektó­rych jako piąty archanioł, dalej hydra lemejska i Oger. parę hipogryfów, kąpiące się picassyny, ichtiocentaury i jedna brzanokształtna kami, jej głowa przebita mieczem, dalej olbrzym i ośmiornica chumbaba, zarys zająca na księżycu, uczonego i mądrego, zą nim martichoras z trzema rzędami zębów, Minotaur, tu jednooki i przed­stawiony jako podwójny cień złych przeczuć, jako byk z ludzką głową i jako człowiek z głową byka, oraz martwy myrmekoleo, lew z przodu, a mrówka z tyłu i z narządami płciowymi w odwrotnym miejscu, potwór Acheron,')d!lka nisnasów, wampirów, sybill, jeden barbarisankar i jeden na wpół ukryty odrdk, dalej Wielki Bąkołąkomlaskacz i szybkołaz Śmierdzifurkot, chyże czarodziejskie ptaki na kosmicznym jaju, one wiedzą, czy jest ono zgniłe, czy zapłodnione i co się stanie, gdy skorupa pęknie, ryba remova i chimera Gorgona, składająca się z lwa, kozy, żyrafy i smoka, zwierzę podzwrotnikowe i z krainy lodów, Simurg, nieśmiertelny ptaszek, jeden squonk, wypoczywa­jący w krzakach cykuty, chrapiący byk odyńca, głuche

zwierzę, trzy iilirikimy, dwa ziejące dymem kozły z brązu, czyii trójnogi kominkowe, bardzo szybki dzik GuJJinbur- sti, zwierzę ze znaczną mocą uzdrawiającą, szczecina na grzbiecie pełna kasztanów, sierść na brzuchu pełna rze­pów, szczerzący ze złości kły wilk Fenrir i wieczny wąż Jormungandr, czyli Uroboros, największy cud świata zwierzęcego, i wąż Falak, w otwartej paszczy zawierający całe piekło w postaci zmieniającego się zwierzęcia z ognia, które rzuca ludzki cień, a nad tym mieniące się niebo, otwarte, w postaci kobiety z lubieżnym gestem, tu dryfu­jący jako pływająca wyspa Zarathan, na nim nie związane ani z czasem, ani z jakąś konkretną postacią monstrum Baldanders,34 a w brzuszku Dziewicy Marii ukryty, nadzwyczaj delikatnie wyhaftowany, biedny smok Syn Człowieczy, przedstawiony jako potworek, z tygrysią twarzą albo zupełnie bez twarzy, w zależności od fazy księżyca, a za tą niczego nie podejrzewającą Madonną śniący na jawie bez zainteresowania, wyzbyty wszelkich pokus, w spokoju ducha załatwiający swoją dużą i małą naturalną potrzebę Antoniusz z czopem w ręku, obok niego w trawie pusta beczułka z otworem po czopie, która mu uciekła.

Być może, że już nigdy państwo nie zobaczycie w taki sposób tego gobelinu, jak właśnie teraz, przypuszczam, że jest on jedną z niezliczonych, stale zmieniających się form przejawiania się wspomnianego tu, bardzo zmiennego potwora Baldandersa, który w jednej z nowszych książek nazywany jest także swoim drugim imieniem: Malsomal- so35, to jedyne stworzenie, które przeżyło potop nie znalazłszy się w arce Noego, gdyż lubiło powietrze, deszcz i wodę i nie zniosłoby długo tylu kozich bobków i kobylich wyziewów w jednym i tym samym korycie.

Utkała ten gobelin owa pochodząca z Marchii, a więc z tamtego brzegu, przeorysza klasztoru Catherina Scheuchzerka, która w tysiąc pięćset sześćdziesiątym drugim zdemaskowana została jako kurwa Babeli i cza­rownica, osądzona, utopiona, i która na przesłuchaniu wyznała, że widzi swoją głowę jako całą ze złota i światła i koronę na swej głowie, a tą koroną jest miasto, że widzi

także na wschodzie równinę, na której to miasto ginie, szybko zostaje zasypane piaskiem, wsiąka w ziemię, ulatnia się, dalej widzi, jak to miasto bezustannie spada z hukiem po olbrzymim wodospadzie, domy, uliczki, ulice, bez przerwy ciągle te same ciągi ulic, uliczki, domy wyłaniały się na górze, na jego krawędzi, i wywracały się, zlatywały, koziołkowały w dół, spadały z masami wody wśród kipiącej piany, pyłu wodnego i wachlarzy tęczy i znikały w odmętach, tonęły i znów wyłaniały się tam na górze, znów wywracały się na krawędzi, znów spadały w dół z masami wody, ta czarownica widziała rozpadające się miasta, których wtedy jeszcze nie było, i widziała, jak te miasta spadały z wodospadów, o których świat jeszcze nic nie wiedział, to zapadał się bez końca Nowy Jork w Wo­dospadzie Wiktorii, wyłaniało się Buffalo i spadało z wo­dospadu Kalambo, widziała Chicago, Bidonville i staro­żytne miasta, Memfis, Knossos, Ur, Uruk i Niniwę, spadające w dół wraz z wodą wodospadów Yosemite, Cleve-Garth i Salto del Angel, miasta znikające i znowu pojawiające się na górze, i znowu spadające, a potem miasta te przestały się nagle pojawiać, tak podała przeory­sza klasztoru i burdelu do protokołu, zanim ją samą wrzucono do wody.

Istnieje pogląd, że ta Scheuchzerka była w gruncie rzeczy Cyganką, może nawet ową Leą, o której państwu opowiadałem, nie powinno to jednak ujemnie wpłynąć na państwa zainteresowanie dla tego naszego niezwykle rojnego Hortus Conclusus, chcę jeszcze tylko dodać, że odkąd go mamy, na jego odwrotnej stronie widoczny jest obraz Hortus Deliciarum36, pełen całkiem innej piękności i grozy, zabawy, wzgórz i przepaści, pokazujemy co roku jedną stronę, i tak na zmianę, aby umożliwić odpowiednio dokładne obejrzenie każdego z tych hortusów.

W milczeniu albo z och! i ach! zbliżali się wszyscy do tego osobliwego gobelinu, który ich pochłaniał.

Niebo na dworze jakby na obrzeżach lekko się chmu­rzyło; delikatne chmurki późnego łata.

Komiczny dywan modlitewny, nie uważasz? — po­wiedziała nagle pani Kasparkowa. Jej mąż nic nie odpowie­dział, myślał: Ja wiem, źe jest we mnie coś z kołtuna, ale ona jest głupia, źe nie daj Bóg, wyłącznie głupia, niedoścignienie głupia, matka głupoty, jak to tu oni na Zachodzie mówią? THE CHAMP!

V

Tu kilka okazów sztuki rzeźbiarskiej, dostały się nam one 7 biegiem czasu, i tak samo z naciskiem należałoby zwrócić uwagę na nasze obrazy wotywne, żywe obrazy szczęśliwe­go zbiegu okoliczności, stróżoanielskiej opatrzności, i raz jeszcze szczęśliwie zakończonych chorobowych przy-u-i wypadków, namalowane we wszystkich siedmiu barwach ludowej wiary, skromności, wdzięczności, posłuszeństwa, miłości, usłużności, wierności i Wiecznej Nadziei.

Państwo wiedzą, że lubię zwracać uwagę na naszych ofiarodawców, ofiarodawcy lubią, gdy się zwraca na nich uwagę, zwracanie na nich uwagi zachowuje nam ofiaro­dawców, bądźmy realistami, kto nie chciałby pozostać w pamięci, choćby nawet musiał sam stać za to w muzeum, przychodzi mi w tej chwili na myśl Ben Pazzi, człowiek, który w słońce i w deszcz, w każdą pogodę leżał pod parasolem przeciwsłonecznym w swoim ogrodzie na da­chu, za wiatrochronem ze zbrojnego szkła, zaczęło się to od tego, że palił papierosy przez okienko w dachu, bo jego żona nie znosiła dymu od papierosów i on nie mógł dla­tego palić w domu, wówczas wpadł na to okienko i tam wkrótce na pomysł, żeby założyć ogród na dachu, spro­wadził cieślę, blacharza i dekarza, na co jego żona się wyprowadziła, ten jej próżniak, palący jednego papierosa za drugim, który przejadał kilka spadków, stał się jej już do cna wstrętny, papierosy i dym były jej zresztą zawsze wstrętne, on jednak niewzruszenie spędzał dalej z rozko­szą przeważającą i coraz większą część czasu w tym swoim ogrodzie na dachu, rozbudowywał go i upiększał, dymił i kurzył prosto w niebo na potęgę, przebywał w końcu na

340

dachu dzień i noc, nawet wtedy jeszcze, gdy mu się skończyły pieniądze i tytoń, a komornicy zaczęli już opróżniać dom pod nim, w jasne noce, z lornetką przed oczyma, zachwycony i zrozpaczony wręcz tym bezmiarem gwiazd, jasnych i dalekich, i tych, które były jeszcze dalej, za nimi, i dlatego już gołym okiem i przez lornetkę niewidoczne, ale w jego głowie kopcąco błyszczące, myślał, medytował, kombinował, zapomniawszy o bożym świecie, i z biegiem lat stał się przypuszczalnie najbardziej wyrafinowanym teoretycznym mordercą swoich czasów.

Dam państwu jedną z jego prostszych recept na mor­derstwo, brzmi ona tak: Wyszukaj w książce telefonicznej obcego miasta jakąś osobę, pod której nazwiskiem napisz na maszynie do swojej równie dowolnie wybranej ofiary | na papierze, jaki wszędzie można dostać, list, który wrzuć następnie do skrzynki pocztowej w jakiejś obcej miejsco­wości lub choćby na dworcu pierwszego lepszego większe­go miasta i w którym to liście zapytaj, czy odbiorca zna może rzeczywiście bliżej tę czy ową sławną osobistość albo jest z nią może nawet spokrewniony, jak niedawno

o tym w towarzystwie usłyszałeś, załącz jednak zaadreso­waną kopertę z nalepionymi znaczkami, odbiorca tym wcześniej na taki list odpowie, i w tym jest teraz bardzo wielka szansa, że przy zaklejaniu jego język zetknie się z kopertą, wskutek czego ten mężczyzna czy kobieta umrze, bo wyrafinowany morderca spreparował oczy­wiście klej na przygotowanej do odpowiedzi kopercie w sposób śmiercionośny.

Ben Pazzi zanotował przypuszczalnie znacznie bardziej wyrafinowane metody mordowania nie rozszyfrowanym dotąd tajemnym pismem, ale ponieważ nigdy już nie zszedł ze swego ogrodu na dachu na dół, nie wypróbował prawdopodobnie nigdy żadnej z nich—ale jak to się stało, że ja zszedłem na jego temat?

Tylko nieliczni, a wśród nich architekt Devries z żoną, słuchali tych wywodów kuratora; większość stalą jeszcze zapatrzona w ów gobelin.

Ja ci też urządzę ogród na dachu — szepnął archi­tekt swojej żonie Annetcie Devriesowej. Uśmiechnęła się do

341

męża bezceremonialnie słonecznym uśmiechem, bez słowa pokazując swoje szerokie jak łopaty zęby i nie przestając żuć gumy.

VI

Wyroby złotnicze słynnych rodzimych i obcych mistrzów, wśród nich wyszukane okazy z norymberskich pracowni, dalej największy zbiór znakomitych portretów, wszystkie malowane tu u nas, udało nam się to wszystko nabyć od panny Aloysji Schlagenbeerówny, i to w zamian za pewną archaiczną złotą monetę z Azji Mniejszej, której to mo­nety jako jedynej brakowało w kolekcji monet z czasów dawnych kultur, a która zapewne też tej kolekcji przystoi, zwłaszcza że ta stoi obecnie w komplecie i, jak mogę chyba nie bez słuszności z zadowoleniem przyjąć, prędzej czy później przypadnie nam w udziale jako znakomita siostrzyca, że tak rzekę, wystawianej właśnie w następnym pomieszczeniu kolekcji Idy Janigry.

Tego obola, wspomnianą tu brakującą monetę, wypro­siliśmy od naszego głównego ofiarodawcy, niewyczerpal- nego rogu obfitości wielu muzeów, niekiedy nie można wprost się oprzeć szokującemu wrażeniu, że/mocno na­dziany monsieur de Belegranges używa swoich milionów po to, żeby kolekcjonować, że tak rzekę, kolekcjonerów, przez to, że w pewnym sensie wprost zapładnia swymi darowiznami muzea o najprzeróżniejszym znaczeniu, cho­ciaż, żeby powtórzyć za Sirachem37, nie jest akurat czło­wiekiem, który by robił tajemnice albo badał ukryte ta­jemnice i zajmował się zagadkami, proszę państwa, jeśli mi wolno prosić o waszą zwiększoną uwagę i wrócić jeszcze do Aloysji Schlagenbeerówny, była ona córką rodziców biednych jak myszy kościelne, wcześnie jednak usłyszała to opatrznościowe powiedzenie: Pieniądze leżą na ulicy, trzeba tylko wysłać żonę albo córkę, żeby je podniosły — na co wprawdzie nie wypadało jej się zgodzić, ale też nie dała sobie tego dwa razy powtarzać, tylko z miejsca

poszła tam z własnej woli, zaczęła je podnosić na własny rachunek i szybko się zbogaciła, i robiła się coraz bo­gatsza, a przy tym naturalnie nie młodsza, ale wtedy już od dawna podnosiły je dla niej młodsze, i nagle odkryła w sobie pociąg do malowanych twarzy, proszę spojrzeć na te konterfekty, same otwarte krajobrazy z dawnych czasów, otchłanie, pułapki, ledwo przykryte wilcze doły, sidła, bagna, tłuste plamy, garnki łoju, uniżone ukłony, sieci, matnie, ukryte ostrza, schowane kły i pazury, uśmiech­nięte paszcze, one wszystkie bez wyjątku ześliznęły się artystom malarzom z mistrzowskiego pędzla, który je wymuskał na deskach lub płótnach, nakropkował, napluł, wtarł w nie, napryskał, nachlapał, rzucił na nie.

Przed laty pani Schlagenbeer udała się w podróż do Indii i na Cejlon i odwiedziła tam grób Sogomonbarcha- na, zwanego też Shakyamunim, wynalazcy bogów, który jest pochowany na wysokiej górze, tak bardzo poszarpa­nej wąwozami i urwiskami, że można na nią ponoć wejść tylko trzymając się łańcuchów, które przymocowane są do skały, i na końcu swej podróży pani Schlagenbeer przyby­ła przypadkiem do owej krainy, nad którą powietrze wi­bruje nocą jakby od bardzo dalekiego dźwięku organów, ma to być ten akord, jaki wydaje Gwiazda Polarna, po czym usiadła tam i zamieniła się cała w słuch, i siedzi tam jeszcze dziś, noc w noc, wkrótce będzie już dwunasty rok.

Ciekawym, gdzie ta nasza śródziemnomorska hetera posadzi tę swoją jędrną dupkę,- gdy z czasem zrobi się z niej cała dupa! — powiedział pan Gimmel do Mr. MacOwla.

Tak jak z pana? — zapytał Irlandczyk; Gimmla zatkało.

VII

Ta kula ziemska jest niestety tylko artefaktem tego przemilczanego globusa przepowiedni i katastrof, owej kuli, na którą przed wiekami mądrzy mężowie i wta-

343

jemniczone niewiasty nanosili ciągle poprawki, została ona podobno wymyślona przez jakiegoś Fenicjanina czy Etruska, średnica trzy metry przecinek jeden cztery jeden pięć dziewięć dwa sześć, suma cyfr trzydzieści jeden, w dziesiątym czy jedenastym wieku kula ta została rozłożona na części i przeniesiona przez Alpy, kilka drobnych zmian poczynił na niej ów Johann Boernave, który później zbudował w katedrze w Sztrasburgu wielki zegar, po wykonaniu roboty magistrat kazał mu wypłacić wynagrodzenie i wydrzeć oczy, tylko oni chcieli mieć wyłączność na taki wielki zegar, zawsze te same historie z monopolami.

Ten globus daleko wyprzedzał swoją epokę, ludzie, którzy mieli oczy, potrafili zobaczyć na nim bieg świata i obrót rzeczy, i wszystkie nadciągające katastrofy, potrą* fili dostrzec trzęsienia ziemi, wybuchy wulkanów, burze i powodzie, huragany, już w szesnastym wieku widziano katastrofę Krakatau z tysiąc osiemset osiemdziesiątego trzeciego, widziano wszystkie nowe wojny i inne machi­nacje świata, dziesiątki, setki, tysiące lat naprzód roz­grywało się na tym profetycznym globusie wszystko, co miało dopiero nastąpić, widziano nowe epoki lodowcowe i wieczność ciszy, jak się to mówi.

Niejaki Felix Weilenmann, wikary, pomocnik probo­szcza, podczas podróży do Angli wytropił przez przypa­dek czy też zrządzenie losu tę wielokrotnie zaginioną czy ukrywaną kulę mędrców i przywiózł ją do swej posiadło­ści i tym samym w nasze strony, żona młynarza i była komediantka Lola Busch-Feteke zrobiła się podobno na jej widok szara jak popiół i niczym rażona kamieniem popadła w omdlenie, po tej próbie Weilenmann wiedział już wszystko co trzeba o naturze i właściwościach swego gościńca i dostał przez to zadyszki, i z cichej kontemplacji wpadł w popłoch, a nawet w czarną rozpacz, w końcu razu pewnego, w Zielone Świątki, ryknął dzikim głosem jak ranny byk z ambony w katedrze: To, czemu świat wymyśla od Boga, może być tylko ślepe, głuche, nieme i być wariatem! — po czym ma się rozumieć, czego, dziwna rzecz, z góry nie przewidział, zniknął bez śladu, i ten prawdziwy globus, co to przepowiadał katastrofy, też, jednak nie w lochach Watykanu, mówi się, że rzecz ta

344

została przehandlowana do Ameryki, jest podobno prze­chowywana pod kluczem w najściślejszej tajemnicy przez znany uniwersytet.

Kto sporządził tu tę kopię? — proszę tylko teraz nie popaść w omdlenie, moje panie, ale ja to wiem, a reszta tego świata po prostu nie.

Pod kluczem! Tak jest! Zgadza się! — powiedział skwapliwie sędziwy uczony Humborger, przełknął ślinę i wzdrygnął się. — Zwariowana sprawa! Tak jest! Zwario­wana! Zwariowana!

W naszej Izbie Ciemnoczerwonej, którą nazywają już też, jak słyszałem, Krwawą Izbą, broń z różnych wojen, również broń myśliwska, mundury, proporce, chorągwie wojskowe, flagi, sztandary, chorągiewki, a dalej monety, szkło i trochę innych jeszcze rzeczy, jak sprzęt kultowy i kościelny.

Perłowa Błyskawica Azji nie wytrzymała już dłużej. Piorun Nipponu wziął głęboki oddech. Potem Air. Yaulooh Ironstein złapał błyskawicznie za lewe przedramię swego oficjalnego towarzysza podróży Kunishige z Kamikazy czy z Kawasaki. Wziął to przedramię w swoją ciężką prawą rękę i ścisnął je. Było to niesłychanie bolesne, wyraz twarzy mister a Kunishige jednak zmienił się tylko nieznacznie. Mr. Kunishige spojrzał nań z zainteresowaniem, uważnie, uprzejmie; dopiero gdy nie mógł już dłużej bólu znieść, kiwnął lakonicznie głową. Wówczas atleta zwolnił uchwyt, ale niezupełnie, i prychnął groźnie: — Jeść! Jeść!

Sprzęt kościelny i tak dalej, i żeby od razu z tym skończyć: Oto kielich i monstrancja z litego złota, wykute w stylu późnego gotyku, relikwiarz ze strusiego jaja i kości słoniowej, krzyż i miecz noszony na czele procesji, dobrze naostrzony, monstrancja z drzazgą z krzyża i okruchem kości, srebro, i potrójna kapsułka na pot, krew i łzy, następnie haftowana stuła i infuła czy mitra, srebrnobrą- zowy pastorał, czcigodne ciżmy przeora z jedwabnego adamaszku, czyli pantofle do modlitwy, pierścień przeora z szafirem, rubinem i kapsułką na krzyżmo, wczesny barok, kadzielnica, pozłacana w ogniu czyśćcowym, dwa dzbanuszki do łapania krwi, do ostateczności wyeksploa­towany prześwietny nóż do dzielenia mięsa, którego dobrze naoliwione ostrze ze względu na swoją nieprawdo* podobną wprost, ba, niewyczuwalną ostrość zasługuje na szczególną uwagę, także dwie małe klasztorne piły do kości, mszał, dyscyplinarz i psałterz pokutny oraz antyfo­narz dla biczowników-pokutników-wyjców, przewielebny ornat w starym różu, purpurze i kolorze zakrzepłej krwi, dwa habity ofiarne z prawdziwymi skrzepami krwi, sławna matrykuła, ozdobiona haftem, taka jaka pojawiła się w dziesiątym stuleciu i była popularna szczególnie w Niemczech, przypominający obcęgi ten przyrząd tutaj to łamacz kciuków i palców, niklowany, zchrystianizowany, obok niego przecinacz ścięgien, trzy małe rozpruwacze i tak zwany drapak zwykły, tu żelazo do dezynfekowania rozpalane do czerwoności, z herbem szesnastego przeora

349

Hioba III Leydensteina, wypada wspomnieć także o rze­mieniach rytualnych, o fiegelantce, powrozach do biczo­wania, kneblach, czyli zatyczkach, pętach na post, welum do przykrywania misy z krwią i o dwóch nabożnych tacach czy misach na członki, prostokątnych i, co zna­mienne, w złotym podziale, jak również o kilku dalszych narzędziach rytualnych, przeważnie z wyraźnymi śladami używania, ze szczerbami i wgięciami: o siepakach, łupa- czach, raszplach, skrobakach, ździeraczach, cyrklach, szarpaczach, wszystko z dawnego kontemplacyjnego kla­sztoru pokutników-wyjców, który przestał istnieć z braku zakonników, co się wzięło stąd, że owi sławni pokutnicy- -wyjcy posuwali się w tym swoim umartwianiu za daleko, a mianowicie w końcu do całkowitego oddzielania od ciała całych członków, dlatego te święte krzykośpiewy stawały się coraz głośniejsze i głośniejsze, a te czcigodne modlitwy, chociaż miało się ich słuchać jako dzieł sztuki, coraz bardziej ogłuszające, rytuał stawał się z jednego dnia świątecznego na drugi coraz krwawszy, tak że pozostał w końcu przy życiu już tylko jeden jedyny jako tako jeszcze cały mieszkaniec klasztoru, co prawda także już kuśtykający, bez nogi, niejaki brat Meinrad Stumm38, który zgodnie z tą wielce podziwianą regułą oszczędnie i po gospodarsku zaopatrywał za pomocą drugiego i czwartego palca lewej ręki tak dobrze i tak długo, jak się tylko dało, tę resztę swoich jeszcze jakiś czas dogorywa­jących braci zakonnych, narybku przecież nie było, nikt nie miał ochoty włazić w te zaskorupiałe od krwi habity odchodzących braciszków z tego świata na tamten świat z wyciem szczęścia, i gdy także ostatnie kosteczki z ostatnim krzykiem poszły do klasztornej kostnicy w ślad za swymi rękoma, nogami, jądrami i czym tam jeszcze i już tylko wymieniony tu brat Meinrad był jeszcze jako tako przytomny, klasztor obumarł, a wraz z nim i reguła klasztorna, wyschło to znaczne źródło dochodów miasta, śpiewy umartwiających się pokutników-wyjców przycią­gały przecież przez ładnych kilka lat całe chmary pielgrzy­mów i ciekawskich.

A oto po klasztornemu milcząca pozostałość.

Mr. Kunishige i Mr. Ironstein oddalili się; już nigdy więcej ich nie widziano. Szli przez korytarze i sienie, zmierzali do wyjścia.

Gdy po raz trzeci czy jedenasty przechodzili kolo drzwi prowadzących do działu piątego, usłyszeli dziwne dźwięki. Za zamkniętymi drzwiami coś stękało, cicho krzyczało, jęczało, śmiało się głośno, dyszało.

Yaulooh Ironstein, coraz hardziej dziki w oczach od doskwierającego mu głodu, pociągnął swego towarzysza brutalnie dalej.

II

Witryna z monetami, niestety niezbyt dobrze oświetlona, większość monet z mienia sławnej swojego czasu uczonej Janigry Idy, jednej z pierwszych kobiet z uniwersyteckim wykształceniem, w ogóle była to postać wyjątkowa, bardzo wysportowana, chodziła często w spodniach, wierzyła tylko w to, co widziała, a widziała chętnie pieniądze, jak te srebrne monety, interesujące są zwła­szcza mniejsze nominały, wszystkie w doskonałym stanie, di-dekla-i tetradrachmy, sztabki, statery, de-i quinary, sestercje, sceatty39, plaparty, batzeny, szczególnie piękna ta didrachma z Knossos z Minotaurem i Labiryntem, obok niej dwa i pół tuzina szekli, prawdziwe srebrniki, bardzo piękny także ten denar Brutusa z czapką wolności pomiędzy sztyletami, co już nie jest tylko aluzją, następnie monety sądu bożego, seria kompletna, siedem sztuk, i na nich jest krew, tak jak prawie na wszystkim, ale co to człowiek może wiedzieć? na awersie obrazy grozy, stra- chil, trwogi, obawy, rozpaczy, płonnej nadziei, pustej nicości, numizmatyka była jedną z nielicznych pasji Ja­nigry, drugą był kompas lotu ptaków, który wynalazła, jeszcze go zobaczymy, pewnego dnia udała się do Juka- girów, małego ludu, który nazywa czy nazywał sam siebie Odulpami40, mało kto o nim słyszał, są to paleo-Sybi-

racy, żyli mniej więcej na sześćdziesiątym piątym stopniu szerokości geograficznej północnej pod sto pięćdziesią­tym piątym stopniem na wschód od Greenwich nad rzeką Kołymą, hodowcy dzikich zwierząt, łowcy zwie­rzyny racicowej, rybacy zajmujący się połowem czarnego łososia, szamaniści, tego rodzaju dane bierze się z pod­ręcznego leksykonu, więcej mało kto wie, o Idzie Ja- nigrze też nic więcej nie wiadomo prócz tego, że zosta­wiwszy tu liczne przedmioty, wybrała się w podróż na Wschód, świat wybiegał jej naprzeciw, nie mogła inaczej postąpić.

Muszę sobie to jednak znowu zanotować, państwo pozwolą, i zapytać o to przyjaciela, żeby polecił któremuś ze studentów wprowadzić wreszcie trochę więcej światła do tej witryny, tak by połysk tłoczenia tych monet lepiej się uwydatniał.

Panna Helena Kallibuki szeptała potajemnie z misterem Lwickiem.

Co pan powie na ten łomot?

Łomot?

Tak. Dopiero co. Jakby gdzieś stąd obok.

Nic nie słyszałem.

Tego nie można usłyszeć, to można tylko wyczuć.

Ja mam grube zelówki — powiedział Mr. Lwićk, człowiek z Ohio, z tamtejszego przemysłu kauczukowego i produkującego opony samochodowe.

III

Nasza biała broń, do zadawania ciosów, do kłucia i cięcia, tak zwana Kolekcja Irćne, obejmuje ona wszystkie rodza­je kling, od czasów najdawniejszych po wiek dziewiętnasty, jakie kiedykolwiek zostały do walki, do potrzeby wojny wymyślone, wykute, oszlifowane, wypucowane od Dunc- luce Castle po Kiato, od Hekli po Emę, doskonałe dzieła 352

wielkich mistrzów, o ile tylko znani są oni ze znaków swego warsztatu lub nawet z nazwiska, znajdziecie tu państwo, żeby wbić ostrożnie choćby tylko trzy znaki orientacyjne w rozległe pole tej połyskliwie śpiącej stali miecz bojowy wodza Somhairle’a Buidhe’a, co oznac" Karola Żółtego, Anglicy nazywali do Sorley Boyem, nal stępnie topór bojowy z ósmego wieku, wspaniały suebski okaz, co cios rozdzierający krzyk i ziejąca rana, i sax oraz scramasax burgundzkiego pochodzenia, niewątpliwie za­hartowane świeżą krwią.

Szwajcarskiego sztyletu Zwingliego i Gramnotha Zyg­fryda -nie mamy tu u siebie, tak samo jak i miecza San Galganosa czy świętej szabli Mahometa i tym podobnych fetyszy po prorokach, pokażemy za to państwu wykute w pocie czoła klingi z Damaszku, Toledo, Samarkandy i świszczący miecz Aoki Kanemoto, otwierajcie się rany! i ten drugi, o nazwie Dai Hannya, sporządzony przez wielkiego mistrza Nagamitsu, klingi, których doskonałość i spragnione ostrza trują tych, co je biorą do ręki, bo pchnięcia, cięcia, ciosy, rany, śmierć zostały w nie wkute przez ogień, gniew, młot i wściekłość, i ja się przyznaję, wielce szanowni państwo, że się nie ważę żadnego z tych majstersztyków, czujących się szczęśliwymi tylko w gwał­townie tryskającej krwi, wyjąć nawet z gabloty, ze strachu, żeby nie obudzić, z obawy, że się obudzi to, co w nich drzemie, bo te klingi albo spoczywają w spokoju, albo szaleją.

Tę kolekcję wyostrzonej na wysoki połysk stali i krwi żądnego żelaza zebrała niejaka pani Irene, dziewczyna z szalenie bogatego rodu handlarzy ryb, małżonka bardzo bogatego armatora, i nic więcej o tej przyjaciółce naszego muzeum powiedzieć nie można, co ona sama bez wątpie­nia wiedziała, a przynajmniej przypuszczała, prawdopo­dobnie właśnie dlatego chciała wsławić swoje nazwisko jako założycielka tej kolekcji, ale my pytamy o przyczyny tylko siebie, nie naszych ofiarodawców.

Gdzież to się podziali nasi Japońcy? — zapytała Mrs. Meyerowa. — To byłoby przecież coś dla nich!' — zawołała.

IV

Prawie cała broń myśliwska, wilcze sidła, oszczep na dziki, wnyki na borsuki, łapki na lisy i tak dalej, dzieła sławne­go mistrza Bertrama Halperta, jego znak to ten kwiatek, był człowiekiem kochającym naturę, pierwotnie i potem znowu, w podeszłym wieku, był kłusownikiem leśnym, czasami ociosywał steatyd, w zależności od humoru, steatyd zbierał w górskich dolinach, broń myśliwską wykuwał przez czterdzieści lat, od trzydziestego piątego do siedemdziesiątego szóstego roku życia, tu w tym mieście, gdzie jego już od samego początku przejawiają­ce się mistrzostwo współcześni zazdrośnie oglądali i pod­patrywali, jak on to robi, bo sami by tego lepiej nie potrafili, potomność dziwi się, zdumiewa i zachwyca, może się sobie wydawać lepszą współczesnością, może nią nawet jest, miejmy nadzieję, bo kimże my jesteśmy, nieprawdaż! zwróćcie państwo uwagę na tę niesłychanie elastyczną, ciętą grozę choćby tego oszczepu na dziki, czyż nie przeszyje on na wylot serca, tego otwierającego się kwiatu krwi, bolesnego, wrażliwego, w tych tak cudownie doskonale ukształtowanych klingach o tak wyniośle elegancko połyskujących liniach zaklęte jest piękno i śmierć.

Halpert miał nieszkodliwego bzika, że świat jest olbrzy­mią śpiącą rybą, odsyłam państwa do tego małego obraz­ka w Hortus Conclusus, Halpert nigdy nie wyszedł z tych swoich lasów ani poza nasze miasto, przez co chcę powiedzieć, że on sobie oczywiście wytworzył jakiś obraz tego świata i że w tym swoim świecie całkiem dobrze się czuł, z czego zwierzał się tylko nielicznym, z owej płaskiej wieczności wystawał grzbiet tej jego śpiącej olbrzymiej ryby, na nim żyli ludzie i wszystko, a to, co się na tym grzbiecie-świecie lęgło, co się działo i przemijało, nie było niczym innym jak tylko gnuśnym snem tej ryby, i gdy ta ryba się obudzi, świat się rozleci, i może także ta ryba, bo może ona sama też się sobie śni, ale jeżeli ona we śnie się zanurzy, to świat utonie, tak to jest i tak też mogłoby się stać z tym muzeum, ludzie są równie biedni, co bogaci 354

i mają bardzo różne spojrzenie, nieprawdaż, próbują wciąż różnych różności.

Żona mistrza Bertrama, Halpertka, przyplątała się do niego w tych lasach, była to ponoć dzikuska, on ją przez całe te lata ukrywał przed mieszkańcami tego miasta, i gdy umarła, pochował ją tam w lesie i pozostał w nim, skończył też z dnia na dzień z kuciem broni, przez nią to wpadł na dziwaczny pomysł: wino z piwnicy, w którą uderzy piorun, powoduje obłęd, albo: czarny figowiec jest drzewem przynoszącym nieszczęście, ale nie wolno go ściąć — i na takie tam bzdury, lecz te zabobony nie wpływały ujemnie na jego mistrzostwo, to tak jak dziś ci biznesmeni, co to jako spóźnieni apostołowie, umoralniające owieczki, oby­czajne woły łączą się nierzadko w lotne kółka, nie wiem, czy w celu uszczęśliwiającej ducha pijatyki, czy dla ukojenia, czy w celu oszlifowania albo wypolerowania wewnętrznych i zewnętrznych kłów, i takie konwentykle wcale nie szkodzą ich zawodowej przebiegłości, nie spada im z dachu na głowę cegła, a już wcale nie wali im się na głowę świat.

Nie mogę nie wspomnieć, że mistrz Bertram w trzy­dziestym czwartym roku życia oślepł, dym z gwałtownego płomienia zgasił mu wzrok, inni powiadają, źe ryś mu wydrapał oczy, ale to nie rozgoryczyło mistrza, bo w spłaszczonych opuszkach palców miał te swoje nieza­wodne oczy.

Tu jest kilka wspaniałych zwierzątek!' Szczególnie ten cap! — powiedział Enrico Federighi-Obłow.

Nie znoszę wypchanych kozłów! — powiedziała młoda towarzyszka aptekarza Lorbeerga z Wiednia i się rozgdakfiła.

Wtedy señor Quesada splunął nagle żółtą flegmą; wyglą­dało to obrzydliwie. Większość zwiedzających popatrzyła tam na moment i szybko odwróciła wzrok.

Za oknami lekko przyćmione słońce i na niebie kilka wielkich chmur, przez gałęzie przyjemnie orzeźwiający wiatr.

V

Istniało w tej okolicy, ciągnijmy od razu dalej, przez całe stulecia pewne tajne stowarzyszenie dla podtrzymania wszelkiego rodzaju cnot, zbierano się wokół pozłacanego w ogniu syryjskiego byka z pupluńskiego brązu i miano aż do dziewiętnastego wieku, ba, Syryjczycy mają do dziś, jak ludzie przebąkują, rozliczne wpływy, już na długo przed Cartaphilusem i Fuggerem pożyczali pieniądze, w czasie wojny trzydziestoletniej organizacja ta stawała po cichu to po jednej, to po drugiej stronie, i tak na zmianę, w zależności od tego, jak się sprawy miały, ale zawsze po tej, gdzie warto było posmarować i gdzie było co zgarnąć, nigdy jednak nie wiedziano, kto do tej kliki należał, po prostu tajne stowarzyszenie, skryci ludzie, zagadkowy komitet pięciu, stąpający po cichutku, na paluszkach, wędrowcy, nawet specjaliści od inkwizycji, tu odkomen­derowani albo zapraszani, nic nie wyniuchali, kręcili się w kółko, w próżni, albo zostali ponoć okręceni wo­kół palca, wchłonięci przez Syryjczyków, jak dowodzi tego przynajmniej jeden przypadek, jeżeli już od sa­mego początku nie było tak urządzone, że nawet sam inkwizytor był takim zakamuflowanym Syryjczykiem, może nawet sam tego nie wiedział, taka była cwana ta syryjska banda, i jest może jeszcze dziś, tajemny kult, tajemne interesy.

Frzed państwem niezwykle bogato ozdobiony, wspa­niale wypracowany, że tak powiem zabawnie uskrzydlo­ny, okolony liśćmi nocnik, wiele złota jest w nim, niejaka panna Petra Juda, późniejszy pan Peter Tschudi — nie dziwcie się państwo, dobry chirurg potrafi nie ty|ko fałdy wygładzać, ale i je tworzyć — pan panna Peter ifcchudi- •Juda, chciałem rzec, zostawił nam ten nocnik, powstaje jednak pytanie: Czy to jest w ogóle nocnik? a ściślej: Czy jest to tajne naczynie kultu tajnych Syryjczyków, czy też zwyczajne, choć złote nocne naczynie rodziny Tschjudów? a może jedno i drugie? przy czym ten szlachetny okaz na nasze szczęście, jako że żadne ślady używania nie przy­niosły jego wspaniałości uszczerbku, królował prawdo-

356

podobnie na perskim dywanie tylko w poślubne noce, ponieważ jednak przy tego rodzaju otwartych pytaniach i ciemnych sprawkach zalecana jest ostrożność, przed­miot ten stoi na razie w tym dziale zamiast błyszczeć na przykład wśród kuriozów czy choćby nawet wśród zwy­kłych sprzętów domowych.

Ale z niej szpara! pomyślała menedżerka Judith Meyero- wa. Wspaniała dupa! A on kutas złamany! Oboje zajebańcy pierdolone!

Mrs. Meyerowa obserwowała miss Kallibuki i Mr. Livicka.

VI

Kto lubi szlachetne formy i grę łagodnych barw, w końcu wy wszyscy, moi wielce szanowni państwo, niech się teraz i podelektuje naszymi wykwintnymi kieliszkami, dla nie­których z państwa madame Jerome Mura-Nordmann j będzie chyba jeszcze niezupełnie wyblakłym pojęciem, nie j przypuszczalibyście jednak państwo, że madame pochodzi z naszych stron, kopciuszek z pipidówki! bo Nordmanno- wie byli nie najzdolniejszymi akurat i dlatego też raczej kiepsko usytuowanymi handlarzami bydła, aż zdarzyło się, źe młody wówczas Jerome Mura, chłopak z mocno nadzianej belgijskiej rodziny, ujrzał naszą małą Sarę, gdy przebywała tu za radą lekarzy, acz dosyć niechętnie, ale tak to się stało, i kiedy madame była już dwadzieścia pięć lat za tym swoim Jeromem zamężna, podarowała nam, trochę namawiana i ponaglana, wszystkie te swoje dmu­chane, szlifowane i malowane kielichy, kielichy różnego rodzaju, odkąd istnieje szkło, aż do kieliszków z naszych czasów, pozwalamy je sobie stale przez znawców uzupeł­niać, madame nie gardziła żadnym dobrym trunkiem, jej ulubionym powiedzonkiem było: Najpierw, żeby wyo­strzyć język, potem, żeby poczuć smak, a w końcu, żeby

357

mieć coś w żołądku! —: ale nawiasem mówiąc: Nic tak fałszywie nie klekoce jak wiecznie pijane, mocno umalo­wane, słupiastonogie, wybujałe sobolowe futro, które chce wytwornie parlować po francusku, a ciągle mu się język plącze, kiedy wymyśla temu przeklętemu Jerome od kurwiarzy, ale jak to bywa, madame i monsieur już się tymczasem naklekotali, wykurwili i zapili na amen, wszystkie źródła młodości wyschły, Sarah Mura często tu bywała, szczególnie w późniejszych latach, i można było zawsze usłyszeć od niej to jej powiedzonko, zanim zaczęła wlewać w siebie przed południem te swoje kie­lichy, po południu około piątej zwykła była wyciągać przezroczystą jak woda kulę, o której twierdziła, że dał ją jej w Amsterdamie jakiś brudny żebrak, a właściwie zapoznany mędrzec czy nawet jeden z tych dwunastu sprawiedliwych, w tej kuli — podobnie jak tamci na tym globusie, którego kopię państwu pokazywałem — potrafił on wypatrzyć przyszły bieg świata, dlatego trzymał ją w ukryciu i ciągle zakrywał oczy, nigdy się w nią nie wpatrywał, na starość podobno, gdy raz z ciekawości czy przez nieuwagę, w każdym razie niebacznie, uchylił za dnia opaski na oczach, stopniowo oślepnął, a ta prze­dziwnie wodnista kula zastygła w zwykłe wodniste szkło, wtedy ją podarował, tak mówiła madame, i twierdziła dalej, że nie można już w nią patrzeć, tylko poprzez nią, to była oczywiście prawda, ale wszystko inne przestano z czasem kwitować nawet tylko uprzejmym potakiwaniem głową, pozostawiam teraz państwa sam na sam z tą zmienną grą szkła i światła, pokazujemy obecnie sto czterdzieści cztery eksponaty.

Najchętniej roztrzaskałabym to całe szklane śmie­cie! — powiedziała pani Kasparkowa; już od dłuższej chwili obgryzała nerwowo paznokcie. — Gdybym była tą kobietą, rzuciłabym mu ten cały kram na łeb! — powie­działa.

Wyjmij palce z ust! Przestań! — powiedział Jaroslav Kasparka.

Co też by to mogło być? Czy na pierwszy rzut oka nie jest to duży jak pięść, ciemnoszary, na okrągło oszlifowany krzemieniowaty kamień?

Tak jest, a przechowujemy go dlatego, że pochodzi z Antarktydy, przysłał nam go ten legendarny badacz Ziemi Ognistej i dryfujących lodów Eugen Zimmermann, kiedyś młodociany marzyciel, który myślał tylko o jednym: żeby daleko nad Morzem Północnym, u Eskimosów czy La­pończyków, siedzieć sobie nad przeręblą, łowić ryby i po­lować na foki, lecz losy rzuciły go gdzie indziej, włóczył się najpierw jako włóczęga z kraju do kraju, wynajmował się do roboty to tu, to tam, dawał się utrzymywać tak często, jak tylko się dało, i wylądował w końcu w Afryce Wschodniej, gdzie, nazwijmy tego wyrodka po jego intratnym imieniu, ponad piętnaście lat był handlarzem i paskarzem, i to handlującym żywym towarem, dziewczy­nami i niewolnikami oraz bronią, z biegiem czasu pod wieloma różnymi nazwiskami, ale kto tam zna jego prawdziwe! a na krótko przedtem, zanim go wycieńczyła i do cna zżarła febra i upał, Zimmermann wyjechał do Ameryki Południowej i stamtąd udał się wraz z ostatnimi łowcami wielorybów na Antarktydę, i tak się zaczęła jego sława.

O wiele później kazał wysłać nam ten kamień, gdy znowu osiadł na pewien czas w Afryce, pod Casablanką, gdy znowu zaczął także niedomagać, a my teraz odwra­camy ten Zimmermannowski krzemień, który można obejrzeć w naszym dziale broni, bo Zimmermann był przecież w głębi serca przede wszystkim doskonałym handlarzem brom, odwracamy go i czytamy drobny, wyraźnie wyryty, po antarktycznemu jaskrawobiały na­pis, który mówi: Pierwsze i jedyne przykazanie: Uciekaj od swoich nauczycieli oraz ich i swoich nauk, za bardzo jesteś jeszcze podobny do tego obrazu, jaki sobie wytwo­rzyłeś i jaki wytwarzają sobie o tobie inni!

Teraz! Znowu to poczułam! — powiedziała miss Kallibuki do Mr. Lwicka. — Zaczynam się niepokoić!

Lwick wytrzeszczył na nią oćzy, po czym szepnął: — Czy pani wie, czego przez cały ten czas chcę, miss Heleno! Odkąd nasza grupa wycieczkowa jest w drodze, chcę... — zająknął się.

A ona na to: — Więcej takich by chciało.

Mr. Antony Lwick uśmiechnął się zwężonymi oczyma, umęczony.

Trucizny! Albo noża! Albo ostrego jak skalpel sierpa! pomyślała Mrs. Judith Meyerowa z Santa Monica.

Dział dziewiąty Pomieszczenie Pod Sklepieniem Bardzo Niebieskim

Oto Pomieszczenie Pod Sklepieniem Bardzo Niebieskim, moi wielce szanowni państwo, z wieloma przyrządami i urządzeniami z dawnych czasów, z historycznymi relik­tami,‘osobliwościami, rarytasami, to jedyna w swoim ro­dzaju rzecz sama w sobie, że tak rzekę, ale krzemień jest, jak wiadomo, krzemieniowi nierówny jak ten następny kamyk, dawniej w tym dziale lubiłem się rozwodzić nad większą niż zwykle liczbą przedmiotów, ale teraz Ograni­czam się, pozostaniemy jak zwykle przy siedmiu.

Pozwoli mi pan zauważyć, że coraz bardziej mi się wydaje, iż pańskie muzeum jest w gruncie rzeczy osobliwą sprawą. To, co nam pan pokazuje, to bardzo dziwne zbiory przeważnie dziwnych przedmiotów — powiedział profesor Waeber-Winzergrat. — Często ufundowane przez dziwnych htdzi.

Tak. Komiczna wystawa — zauważył mijnheer Bo- schung.

Ja też tak twierdzę — powiedziała pani Blume.

Ja już to dawno zauważyłam1 Już dawno powie­działam! — zaskrzeczała pani Kasparkowa. — Tak czy nie, Jaro?

Możemy mu mówić, co chcemy — powiedział dr Kandaouroff do Mr. i Mrs. Watsonów. — On przecież i tak prawie nic nie słyszy, sam to mówi.

A tu oto rzeczywiście prawdziwy, choć nieproporcjonal­nie wielki i niezwykle bogato zdobiony, ale przy odpo­wiedniej kompleksji na pewno też bardzo wygodny nocnik ze spuścizny tego podróżującego po świecie od czasów wielkiej Zapfowskiej plajty, przypuszczalnie incognito, honorowego pułkownika i byłego handlowca i przemy­słowca Gerassima Zapfa, gryndera, machera od wszyst­kiego, patriarchy, kolosa, a także dziadka owego Zapfa k obieżyświata, na którego już natknęliśmy się w poprzed­nich działach, w siódmym dziale widzieliście państwo jego portret w całości, bez ram, bo każdą rozsadził, był to najmasywniejszy wagabunda i zawadiaka, jakiego wydała nasza kraina, można to bez trudu wyczytać w nowszej literaturze/ książka ta leży w hallu, tam gdzie się kupuje kartki i broszury, można ją także dostać wszędzie w handlu, a zatem to, co tu państwo widzicie, jest wygodnym wielkim nocnikiem Gerassima Zapfa na wielką potrzebę Qaturalną, odpowiednio bogato zdobionym, malarstwo podglazurowe najlepszych ówczesnych artystów, ryby, ptaki, zwierzęta lądowe, wici, latorośle, spirale, koła, kokardki, figury owalne i kanciaste, arabeski, na dnie podwójny globus, Ziemia raz z tyłu, raz z przodu, a naokoło tego maksyma gryndera, kto nie chce słuchać, niech nie słucha:

Mógłbymzabićtędiabelnieładnąszelmęzabićtęświnię móglbymzajebaćjąnaśmierć zajeździćtękobyłę tęcudowną- pizdę zabićtęputtanękurwę! myślał Mr. Livick i nic poza tym.

Czy chciałby ktoś błysnąć czymś dowcipnym? — zapytał po chwili ciszy kurator.

Mogłabym zadźgać tego naigrawającego się świn­tucha! — szepnęła Anette Deuriesowa do męża.

II

No, idziemy dalej, oto stara pierdzibelka z wychodka, dąb krajowy, masywna, pochodzi z zajazdu RuofTa Pod Bagienkiem, dawnej oberży Pod Chyżym Zającem, zna­

nej dziś jako hotel Pod Zielonym Sępem, od ponad czterystu lat w posiadaniu tego rodu, tylko szyldy i na­pisy się z czasem zmieniały, każde następne pokolenię miało co innego w głowie, chciało czegoś innego niż poprzednie.

O tej pierdzibelce, która została podarowana naszemu muzeum, gdy z Chyżego Zająca zrobiono za pomocą nowoczesnej higieny Zielonego Sępa, twierdzi obecnie stary Ruoff — jego ojciec chodził ciągle w workowatej czapeczce na głowie, wspaniale haftowanej czerwononie- bieskożółtozielono fioletowo, a w kieszeni ściskał zawsze w garści owe przysłowiowe trzydzieści dwie rzeczy, trzydzieści jeden nowych srebrników i dobrze zamknięty, owinięty rzemykami i uszczelniony żywicą, pięknie rzeź­biony orzech bukszpanowy do modlitwy, którego nigdy nie rozłupywał i później zgodnie ze swą ostatnią wolą zabrał do trumny, która w myśl jego polecenia musiała być zamknięta na zatrzask i trzy zasuwy, od których klucze zostały następnie sklepane i stopione — a więc ten stary Ruoff twierdzi, że jego pradziadek, żył jeszcze czy już znowu ożył, mógłby zaświadczyć, że niemiecki poeta Goethe podczas podróży po Szwajcarii posłużył się jeszcze tą belką w jej miejscu pierwotnym we wspomnia­nym i danym celu, nie należy jednak tego twierdzenia brać zbyt poważnie, Ruoffowie byli już zawsze z jednej strony żartownisiami, a z drugiej nadgorliwymi godzinkarzami i molami biblijnymi, jeden z tego gatunku twardo kiedyś utrzymywał, że Duch Święty zrobił Lady Madonnie właściwie bliźniaki, do złudzenia podobne, bo jednoja- jowe, więc nie do odróżnienia, Judasza i Jezusa, ale niech to chlupnie za tę belkę, ten dębowy okaz, wypreparowany teraz do czysta, impregnowany i w tym stanie zabez­pieczony przed robakami, wydaje mi się nawet bez żadnych specjalnych przypisów wzbogaceniem tego dzia- ■ łu, a szczególnie w związku z oglądanym tu przedtem przedmiotem.

To ma być muzeum? Chce nim być? Toż to mizereum! I do tego jeszcze mizeroleum! — tak myślał profesor Humborger i uśmiechając się ironicznie powiedział do pana Gimmla: —

365

Czy mam panu powiedzieć, co to jest? Mam na myśli to, gdzie my się teraz właściwie znajdujemy?

III

Ławy na chór, zrobione przez mistrza Veita, który prócz tego, że zajmował się snycerstwem, budował także łodzie, później projektował już tylko labirynty, i pewnego dnia wywędrował stąd, bo z tych labiryntów, które budował w swojej głowie, zawsze znajdował wyjście, ale na dworze nigdy nie było nic innego jak tylko wznosząca się wysoko w górę gładka ściana, wywędrował więc stąd, aby budo­wać labirynty tam, gdzie mógł liczyć na rozległą prze­strzeń i na znalezienie potem dróg wyjścia z nich, które nie kończyłyby się przed murami, lecz prowadziłyby w dal, gdy wyjdzie na zewnątrz, i teraz muszę państwu opowie­dzieć pewną historię: Mistrz Veit przybył do mauretań­skiego kraju, gdzie znalazł księcia, emira czy szacha, który nosił się z podobnymi pomysłami i polecił mu wybudować ten jego wielki labirynt według własnego pomysłu, i dał mu ludzi do tej budowy, materiał i teren, mistrz Veit wkrótce jednak pojął, że jest wprawdzie architektem i bu­downiczym zarazem, ale w gruncie rzeczy zdanym na łaskę szacha czy emira, a więc jego więźniem, bo co wieczór podawano mu napój, od którego o wielu rzeczach zapominał, a książę zabrał wszystkie rysunki i plany do siebie, gdy budowa się rozpoczęła, pociął je i wydawał mu tylko poszczególne ich fragmenty na krótki czas, tak że okazało się, iż mistrz Veit coraz mniej się orientował w tej pogmatwanej budowli, która codziennie rozrastała się wszerz, w górę i w głąb, emir prowadził go co wieczora gdzieś po tym rozrastającym się labiryncie do jego, mistrza Veita komnat i wyprowadzał na dwór robotników z tego rosnącego jak miasto wzdłuż i wszerz, a także wysoko w górę labiryntu, i mistrz wiedział, że prośby ni groźby nic tu nie pomogą, wręcz przeciwnie, zatrułyby tylko tę rzekomą przyjaźń z szachem, i nie widział żadnej 366

rady, ten napój zbyt wiele już wymazał z jego pamięci, przyznać się musiał wreszcie do tego przed samym sobą, gdy próbował uciec, natknął się wtedy, ciągle jeszcze w tym potwornym labiryncie, któregoś ranka, po kilku dniach i nocach, na wysłany za nim patrol, który był już bez dowódcy i umierał z pragnienia, mistrz Veit jednak na podstawie planu, który umierający dowódca dał swoim żołnierzom, z łatwością» wyprowadził do wieczora giną­cych z pragnienia na dwór, gdzie oczekiwał go już emir z całą serdecznością i kazał dać żołnierzom wody, która była zmieszana z owym napojem, żeby nie zorientowali się w tym, iż emir wysłał ich wcale nie po to, żeby szukali ńiistrza, lecz tylko po to, żeby go zwabili i skłonili do powrotu, i tak doszło do następującej rozmowy:

Mistrz Veit: Czy już nie dosyć? Czemu mi każesz ten twój olbrzymi labirynt ciągle podwyższać o następne piętra i rozbudowywać go w głąb i wszerz?

Emir: Mój labirynt? Wasz labirynt, mistrzu!

Mistrz Veit: Twój labirynt! Bo ja, jak zapewne wiesz, już się w tym labiryncie nie wyznaję!

Emir: Jak więc powiedziałem: Wasz labirynt, mistrzu!

Tu zatem, proszę państwa, gdyście już usłyszeli tę historię, od opowiedzenia której nigdy w tym miejscu nie potrafiłem jeszcze się powstrzymać, nasze ławki na chór, ta wczesna praca z chrześcijańskiego okresu snycerki mistrza Veita.

S ignora Bertolli chciała o coś zapytać señora Quesadę. — Kiedy wreszcie ta lUcker przestanie tak wciąż wyżerać te czekoladki ze swojej torebki? Dlaczego ona je tak wiecznie żre? — zapytała, a chciała właściwie zapytać Orestego Quesadę o coś innego.

TU się wmieszała zwariowana od dłuższego już czasu na punkcie gumy do żucia Annette Devriesowa.—Mam to pani powiedzieć signara Pompe Funebri?

Gdyby ta pani to pani powiedziała, zamieniłaby się pani w słup soli, a potem z krzykiem wypadłaby na dwór i leciała, dokąd by ta święta ziemia panią poniosła — powiedział w tonie opowieści o duchach Mr. Artus MacOwl i zachichotał.

Signora Bertolli zdumiała się. MacOwI mrugnął do niej senor Quesada splunął nieoczekiwanie po raz drugi.

IV

Dzieło Orlanda Mazzamora41', jego syn Scuroluce42, także zdun, miał mu podobno przy tym pomagać, ta różnorodność malowidła kaflowego i bogactwo form rzeźby wypukłej i płaskorzeźby na fryzach są zdumiewają­ce, stale bijące od tego wspaniałego pieca ciepło i zachwyt są wprost nie do pojęcia, mają może związek z wolnomy- ślicielstwem ich mistrza, które, gdy ludziom się na nie otworzy oczy, można rozpoznać w wielu, detalach, to, co tu na przykład wygląda na ścięcie Jana Baptysty, okazuje się, jeśli przeczyta się napisy na wstędze reliefu, „Stracze- nyem naresczye tey wyelykyey swyny zwodzanczey lud bapyezem zwaney”, albo tu „Zaglodzenyem krzescyan- skych zagarnycyely grossa publycznego y oprawczow ludu”, a przy tym scena ta wygląda na tę z Danielem w jaskini lwów, i tak znajdują się tu całe tuziny przykładów, te kafle i płyty są ich pełne, tu wniebowstąpienie Chrystu­sa, tylko że jest to dokładne tego przeciwieństwo, a mia­nowicie „Powyessenye naresczye Christosa thirana szwy- ata*’, tu nawrócenie głupoty, następnie spalenie, jak tu jest napisane, „Wszitkych gego vsczanslywyaczi-zbauicely awrzeczi samey vcyemyanzicely wsech”, tu obrzezanie Chrystusa, ale właściwie „Naresscye kasztracya y rzeza- nye zmyiowego pomyotu panów koscyola”, tu sygnatura Mazzamora, trochę zakamuflowana, „Amazzo-Moro”, obok niej godło mistrza, gorejące słońce.

Zdumienie, jakie wywołuje u państwa ten wygaszony piec, może się przerodzić w straszne przerażenie i was od niego odrzucić, jeśli wam państwo zdradzę, że ten zdun razem ze swoim synem został za te mowy, uznane za

buntownicze, spalony pewnego zimowego wieczora w swoim własnym piecu w sali ratuszowej, i to żywcem, syn Mazzamora miał podobno w ostatniej chwili jeszcze z pale­niska zawołać: „Pocałujcie się w dupę, wy dupy wołowe!”, po czym nastąpiła ponoć cisza, notuje protokół rady, pa­laczowi dano kwartę wina i kazano mu odejść, „Ażasye sesiya rady yuze bes zbaczanya strakthu swey materyy, besprzesskod, beszakloczeyn y mantu abo przecywnich porzantkow y exczesow potoczila sye wartko daley y naprzód w myłem cyepelku y vpalye ratussowey saly”, kropka.

Panie i panowie, z całym szacunkiem i poważaniem: Oto wspaniały piec mistrza Orlanda i jego syna Scurolu- cego, zawierający ich popioły i kości.

4



1











Nasuwa mi się w tym miejscu pytanie, generale Gimmel: Jaką jednostką pan dowodził w Polsce i w Rosji? Jakimś tam punktem zaopatrzenia w kury na rosół i ekstrakt mięsny czy sonderkommandem warzelników mydła?43 Był pan zwykłym słabeuszem czy heilhimmlerowską świnią? — zapytał młody dr Andrade.

Pan Gimmel, który właśnie zakręcał swoją piersiówkę, zbladł. — A pan! — krzyknął charczącym głosem! — A pańscy przodkowie!

Przypominam o przysłowiu, według którego nawet ślepa kura znajdzie czasem ziarnko, sprawdza się to na pewnym człowieku, który przyniósł nam bardzo rzadki przedmiot, był on włóczęgą, pracującym tylko od przypadku do przypadku na dniówkę, łazikiem, nikomu nic złego nie robił, kradł tylko drobiazgi, był nawet dowcipny, raz.

w lipcu, pewnego upalnego popołudnia, pies i kot leżą leniwie w czarnym cieniu, pojawia się w restauracji Pod Czerwonym Kwiatem, gdzie były wtedy dwie ładne córki, idzie najpierw do sklepu spożywczego, który jest prowa­dzony obok tej gospody, i wyłudza od starszej córki pustą torebkę papierową, po czym przemyka się po kryjomu do stodoły właściciela Kwiata, który prócz tego że jest re­stauratorem i sklepikarzem, zajmuje się także jeszcze rolnictwem, i wybiera tam ze świeżego siana garść ziół i kwiatów polnych, które wkłada do tej torebki, i wkracza teraz dumnie do gospody, zamawia jeden głębszy zimnego moszczu i jedną dobrą, mocną wódkę i dostaje, co chce, bo powiada, że tym razem płaci, o tak! nie bój nic! i upija szybko jeden łyk z dużego kieliszka i odstawia go, płacić, oho! i to nie tymi marnymi, brzęczącymi drobniakami! zdumiało to dziewczynę, która tego upalnego lipcowego popołudnia pilnuje pustej gospody, nie, powiada on, pa­pierem! wtedy ona zdumiewa się jeszcze bardziej, popatrz, popatrz, czyżby dorobił się jakiegoś banknociku, kto też mógł mu go wcisnąć? on zaś zaczyna paplać to o tym, to o tamtym, z upału przeskakuje na stan swojego zdrowia, że swojego zdrowia na jej zdrowie i nie ulega dla niego żadnej wątpliwości, że ona cierpi na przewlekłą mokrą babską dolegliwość, nie, niech nie zaprzecza, on widzi to po kolorze jej twarzy, wcale nie musi się rumienić, on ma akurat przypadkiem coś dla niej odpowiedniego, zna się mianowicie na tym, jest przecież w świecie bywały i natyka się na różności, jeżeli więc ona by chciała, to on zaleca jej to gorąco, i to jako dobry znajomy, zna go przecież, to niech sobie zrobi naparu z tych właśnie suszonych na powietrzu ziół, i wyciąga przy tym tę kiepsko wypełnioną torebkę papierową, zaparzyć tych ziół leczniczych i pić bez cukru, ale dziewczynie wystarczy tylko spojrzeć, a już wie, skąd pochodzi ta papierowa torebka i że nie ma w niej nic prócz kilku kwiatków polnych, i skąd te kwiatki pochodzą, też już się domyśla, „Ty jesteś i będziesz jednak zawsze ten sam, zakłamany, zapijaczony...” zaczyna go objeżdżać, ale on już swoje wypił, wychylił także szybko wódkę i wymyka się na dwór, woła „Papierem, powiedziałem, i jeszcze z samym zdrowiem w środku!” i zmyka, ten Emil, ten Migg Uithy, włóczęga, sezonowy obibok, który nam przyniósł

ten przedmiot, i gdyby panie zechciały teraz podejść na chwileczkę tam do tej tajemniczej szkatułki Fislina albo wrócić do ławek chóru mistrza Veita, to znaczy nie słuchać albo słuchać przynajmniej tylko jednym uchem, chociaż, mówię to całkiem cicho, teraz szczególnie powin­ny nadstawić uszu i podsłuchiwać, bo w przypadku tego przedmiotu chodzi o guesquel, myśmy sami długi czas nie wiedzieli, co to takiego, LUthy dostał go czy wygrał od jakiegoś innego łazika albo mu go zabrał, który najwyraź­niej też tego nie znał, wpadliśmy na to przypadkiem, że jest to guesquel i co to jest guesquel, mianowicie rzecz z zupełnie innego kraju, jest to, cytuję: Ów instrument, którym posługują się Patagończycy, aby uszczęśliwiać swoje kobiety, składa się on przecież z małego wianuszka z włosia z ogona muła, włoski są starannie wplecione w trójbarwny sznurek, który mężczyzna zakłada sobie przed stosunkiem pod żołędź, po czym wprowadza ten instru­ment włosiem na sztorc do pochwy, co, jako że włosie to jest dość sztywne i długie co najmniej na palec, wywołuje tak mocny efekt, że kobieta krzyczy, płacze, zgrzyta zębami, gryzie, śmieje się, kręci się i wije, szlocha, wścieka się i pieni, staje dęba, krótko mówiąc, orgazm jest tak silny, że gdy się kończy, kobieta jest całkiem wyczerpana, nasycona i ogłupiała i jęczy, zatopiona w szczęśliwym wyczerpaniu, z którego to powodu Indianki, gdy raz tego spróbują, nie mogą się już tego wyrzec, dlatego dobry guesquel wart jest trzy do sześciu koni, w zależności od roboty, staranności, z jaką został sporządzony, i od ilości i jakości włosia, przy czym najbardziej poszukiwane jest z ogona białego muła, bo temu przypisuje się całkiem niezawodną moc zapobiegania ciąży, koniec cytatu, i ja zawsze w tym miejscu mówię: Tylko rzeczywiście ślepa kura jak ten nasz poczciwy włóczęga mogła taki egzo­tyczny przedmiot zdobyć, wygrać, wycyganić, o ile go po prostu całkiem zwyczajnie nie zerwała mimochodem jakiemuś Tyrolczykowi z kapelusza.

Tylko w najlepszym przypadku! — wycharkotal nie­mal na krzyku pan w stanie spoczynku Alfred Gimmel z Hamburga — zwycięzcy piszą historię! — Podczas wywo- 24* 371

dów kuratora z trudem się powstrzymywał, odzyskał jednak już trochę kolory. — Przeważnie jest ona gryzmolona przez wynajętych krzykaczy, którzy na każdej świńskiej szmirze robią karierę! Portugalski Don Pajac! — I znowu odkręcU swoją piersiówkę.

VI

Ta zgrabniutka czarna skrzynka była podobno kiedyś przejrzystym modelem wschodniego pałacu, jest ona wykonana z nieznanego materiału, nie da się otworzyć, nie ma wieczka, wszystkie sześć ścianek jest jednakowych, wnętrze ma mieć ponoć trzysta czterdzieści trzy centy­metry sześcienne, ale jest to przypuszczenie, promienie Rentgena i tym podobne nie mogą tego wyjaśnić, niektó­rzy mówią, że nie jest to żadna skrzynka, nie było to też nigdy pomyślane ani wykonane jako model, jest to już raczej nic innego jak pełna kostka, inni zastanawiali się, czy to nie jest czasem nieotwieralna kasetka na listy miłosne, co jeszcze inni znów zdecydowanie odrzucali, tak jest, moje ty maleństwo, ależ ty nam zadajesz zagadki, narożniki opatrzone są delikatnymi okuciami ze złota, wewnątrz ma być ponoć przymocowana do tej ścianki, która jest pomyślana jako dno, moneta, która była ostatnią monetą, jaka przeszła przez ręce żebraka Fislina, który był Żydem, i to kiedyś zamożnym, i był wtedy nawet pewien czas radnym miejskim, i który ponoć powiedział, że ta moneta była jego ostatnią, miały być na niej uwidocznione wizerunki owych kwestionowanych uczo­nych, Cantarela i Fausta, ale po pierwsze to wcale nie wiadomo, a po drugie to nic nie mówi, znaleziono tę osobliwą rzecz przy nim, ale co to pomogło, nie wiadomo przecież nawet, która z tych sześciu dokładnie jednako­wych ścianek jest dnem.

Ten Żyd Fistin miał u lewej ręki siedem palców i nosił zawsze na szóstym i siódmym palcu nędzny, brudny opa­trunek, aby nikt nie mógł zobaczyć pierścionków na tych

372

palcach, i nikt ich też nigdy nie widział, bo on je opylił albo wyrzucił, zanim umarł na ławce w tylnej alei, nikt nie mógł znaleźć tych pierścionków, zobaczono tylko, gdy usunięto | te opatrunki, że szósty i siódmy palec były białe, ale że nic poza tym szczególnego na nich nie było.

Chmury przesłoniły słońce, światło zrobiło się jesienne, wiatr chłodził, targał, szarpał liście.

Trzeba zamknąć okna — powiedział kurator.

Mrs. Watsonowa szepnęła coś do swego męża. On po­patrzył na nią zdumiony: — Co? Ty rzeczywiście myślisz? Ty myślisz! — powiedział i‘mina mu zrzedła.

VII

Zwróćcie państwo przede wszystkim uwagę tam na ten arsenał narzędzi tortur, bardzo ładna Spiżowa Dziewica i Żelazny Karcer z podłogą najeżoną kolcami, depozyty ze zbiorów naszego wielkiego protektora Schnydera, szcze­gólnie dumni jesteśmy jednak z naszego szafotu, najlepsza robota ciesielska, od tysiąc czterysta dziewięćdziesiątego pierwszego do tysiąc osiemset czterdziestego dziewiątego wypróbowany dwieście osiemdziesiąt cztery razy i nigdy nie zawiódł, nawet dziś jest jeszcze cały i gotów do użytku, wykaz nazwisk wszystkich katów i oprawców, którzy obsługiwali kiedyś to narzędzie kaźni, znajdziecie państwo przy lewej podporze, przez pierwsze trzynaście pokoleń wystawiał ich ród Wohlwendów, w tysiąc siedemset dziewięćdziesiątym ósmym zluzowany przez Thumbeyse- nów.

Bardzo piękny też ten kaftan katowski, z ufarbowanej wełny, materiał utkało w szesnastym stuleciu kilka panien Wohlwendówien, a zrobiła ten kaftan żona ówczesnego pana na tym rusztowaniu, kata Schalka z Wohlwendów, z ciemno- czy krwistoczerwonego sukna, wiadomo o niej, że szyła też chętnie stroje kościelne, komże, ornaty, rzeczy

373

bogato haftowane ze wspaniałymi obramowaniami, nie­które z nich są ciągle jeszcze używane z okazji wielkich uroczystości i świąt, katedra się tymi rzeczami zaopie­kowała.

Wohlwendowie i ich żony i córki to był uczciwy ród, wszyscy oni mieli biegłą w sztuce rękę, nie były z nich takie faje i fujary, jakie widuje się dziś wyczuwa na milę słyszy masami i po prostu musi się je znosić, rozumiecie państwo, pojmujecie moją wielką, w cichości ducha żywioną złość, również i za to państwu dziękuję, zanim opuścimy teraz to Pomieszczenie Pod Sklepieniem Ciemnoniebieskim i za­razem ten zameczek, aby przez Wysoki Most Zwodzony, tę Chwiejną Kładkę, dojść do wielkiej wieży, gdzie czekają na nas dział dziesiąty i jedenasty, najpierw nasz Fioletowy Salon, zobaczymy tam instrumenty muzyczne.

Moja żona sądzi, że my wszyscy dostaliśmy się przez pomyłkę do niewłaściwego muzeum — powiedział Mr. Watson do dr. Chamberly'ego.

Signora Bertolli podeszła do pana Lorbeerga.—Czy ona jest rzeczywiście taka pikantna, ta pańska mała, na jaką się już od pięciu dni zgrywa? — zapytała.

Mr. Hancock złapał nagle doktorową Jenny Chamberly za tyłek, tak że ta aż podskoczyła i wydała krótki, przeraźliwy krzyk.

Mrs. Judith Meyer owa zapytała gelnhauseniankę Lydię Blume, czy w jej koku jest trucizna, czy tylko zatęchłe, zepsute powietrze z niemieckich landów.

Interesujące — powiedział dr Adolf Chamberly.

Dział dziesiąty Fioletowy Salon

Większość starych instrumentów' muzycznych zawdzię­czamy wiejskiej gospodyni Friedzie Keller, która w wieku lat szesnastu weszła przez zamążpójście do wielkiej za­grody Worg, która do dziś jeszcze istnieje zgodnie z tą nazwą jako pałac Worg, przeżyła na tej zagrodzie sie­demdziesiąt lat, aż w końcu i ją przecież trzeba było włożyć do trumny i stamtąd wyprowadzić, urodziła dzie- więtnaścioro dzieci i tylko troje nie przeżyło, gdy miała mniej więcej trzydzieści lat, zaczęła uczyć się muzyki u wiejskiego nauczyciela, to znaczy on musiał dwa razy w tygodniu do niej kłusować i poza tym trzymać język za zębami, sprawa ta nie powinna nikogo obchodzić, gospo­dyni grała z początku na flecie i na trąbce, potem na innych instrumentach dętych, ćwiczono w małej piwniczce na moszcz, z watą w uszach, żeby jej nie popękały bębenki, ale na długo przedtem, zanim na pogrzebie jednego ze swoich dzieci zagrała po raz pierwszy publicznie na kornecie, dźwięki wydostawały się na zewnątrz i stąd wiedziano o tym i wielce się dziwiono, była to zwyczajna rzecz, do­brze przecież wiedziano, co wypada, a co nie, mówiło się nawet, że to jej muzykowanie przyprawia ludzi o chorobę, zarówno swoich, jak i obcych, ale to Wórgerce nie przeszkadzało, ona dalej nadawała ton i z czasem sama zaczęła budować instrumenty muzyczne albo ka­zała, je budować, dlatego to tutaj jest jedynym fletem diagonalnym na świecie, proszę bardzo, albo ten pod­wójny dyszkantbas i ta ptasia fujarka czy mlaskająca

377

świstawka, mogę państwa zapewnić, że te nazwy wcale nie są najoryginalniejszą cechą tych unikatów, przepro­wadzono badania, zresztą nie tylko nad produkcją własną tej wieśniaczki, ale także nad innymi starymi oraz obcymi instrumentami z jej zbiorów, nad serpentem, anemocor- dem, chrottą, lituusem, san-sjanem, etcekiterą, nagro­madziły się tu instrumenty najrozmaitsze, i na dobre dopiero wtedy, gdy gospodyni na zagrodzie Worg usły­szała automatyczną lalkę grającą na pikulinie i drugą, która demonicznie bębniła jej do taktu jak żywy tambour du roi, nie mogła się tego wprost nasłuchać, sprawiła sobie dlatego zaraz potajemnie takie muzykujące lu- dziki-automaty za drogie pieniądze, nie mamy po nich niestety ani kosteczki, kiedyś pozwalano sobie w spo­sób taki więcej kulturoministerialny odbierać nam ten interes wzorem rycerzy-rabusi, ale gdy będziecie państwo zwiedzać pałac Worg, powinniście zwrócić uwagę na personel tego prawie całkowicie zautomatyzowanego hotelu.

Z Mathiasem Funk-Garnierem z działu trzeciego nasza wieśniaczka nigdy nic wspólnego nie miała, żyła ona w długi czas po nim, może byłaby to owocna znajomość, a może nie, bo tacy ludzie, o takich samych lub podobnych zainteresowaniach, albo pasują do siebie, obojętnie, czy mieszkają w tej samej okolicy czy nie, albo obrzucają się wzajemnie, pardon! gównem i wtedy jedno dla drugiego jest eee dupą.

Mam uczucie — tak zwróciła się miss Helena Kalli- buki do panny Schmidthayny — że zaraz w tym pomieszcze­niu zawali się sufit. A pani nie?

Moje uczucia - powiedziała panna Schmidthayny tym swoim szwajcarskim dialektem — gównatus cię obcho­dzą, Afrodyto! Choćby ta cala gówniana chałupa miała się całkiem zawalić!

Ale te rysy na ścianach! Te szpary! — powiedziała cicho miss Kallibuki.

You're a szpara, love! — powiedziała Kalifornijka Meyerowa i uśmiechnęła się uprzejmie.

Trzy razy w roku są te skrzypce wielkiego mistrza z Cremony nastrajane przez wielkich wirtuozów, którzy na nich grają, należały one do doktora Strobla, który pod­czas podróży po Włoszech nabył je w Rawennie, był to człowiek jak rzadko wesoły, zawsze pierwszy do gry i ostatni do kończenia popijawy, do tego tęga głowa, wykształcony i obyty, wszystkim pomagał, tylko nie sobie samemu, umarł już w czterdziestym drugim roku życia, była wtedy strasznie mroźna noc, dwudziestego drugiego października, nieoczekiwanie przyszedł przedwcześnie siarczysty mróz i doktor samotnie pokonywał uciążliwą drogę do domu od jakiejś położnicy, wczesnym rankiem znalazł go mleczarz, gdy wiózł do serowni pełne bańki mleka prosto od krowy, doktor siedział skulony i sztywny w tej swojej rozczochranej baranicy na kamieniu przy drodze jak chora wrona i był już zimny, zamarznięty, u jego stóp kuferek lekarski z kleszczami i innymi instrumentami potrzebnymi do porodu, w jego kieszeni buteleczka od wódki, pusta niestety, dlatego byłoby lepiej, gdyby to wszystko było nieprawdą.

Monsieur Kandaouroff miał głowę lekko przechyloną na bok. Wyglądał tak, jakby usiłował pochwycić uchem jakiś ledwo uchwytny szmer.

Pan Gimmel szybko się obejrzał, a potem zdrowo sobie ze swej piersiówki pociągnął.

III

Pod tym czerwonym suknem nasze Czarne Skrzypce, zagadka na skalę światową tak jak złoty król fasolowy44 w krainie złota Punt, którego królestwo nie jest większe

** Ma - os

niż kąt jego tronu, w który się on chowa, zagadka na skalę światową tak jak ta oślepiająca biel pewnych papierów, której nie wytrzymały oczy owego młodzieńca z osiemna­stego wieku, gdy się zabrał do zapisania muzyki, jaka mu w piersi grała, a potem rzuciła mu się na mózg, tak że jak opętany zaczął wędrować bez celu po kraju i po tych górach, tu jak zbzikowany czarny, kołtuniasty pudel to wygrzebywał sobie w ziemi głęboką czarną jamę i w nią skowyczał tę swoją muzykę, to znów łapał za ramiona jakąś przerażoną dziewuchę i szeptał jej jakby poszarpa­nymi wargami jakąś chaotyczną piosnkę bez ładu i składu, wiadomo, skąd coś takiego się bierze i na czym się kończy, było w niej o walącej w bęben małpie, która jeździła na przeżuwającym koniu, było o- owym nagim heroldzie, który siedział na jednookim gryfie z ludzką głową i dął w róg, że aż rozlegały się rozdzierająco huczące dźwięki, było o pustej cebuli bez pestek, o Złotym Orzechu, o Niewyczerpanym Mieszku, o Wiecznie Ciurkającej Becz­ce, o ogniu w wodzie, o skórze lamparta w Wiecznych Lodach, było, jest, będzie, a ja odchylam to czerwone sukno i oto one, unoszące się jak gdyby w dźwięczącej, śpiewnej ciszy: Czarne Skrzypce, smyczka niestety brak i ani ich mistrz, ani długi szereg ich dawnych właścicieli nie jest znany, my je mamy, strzeżemy, przechowujemy

i zatrzymamy.

Mr. Uvick wyraził przypuszczenie, że jakiś Murzyn, jakiś czarnuch mógłby na tych skrzypcach...

Ciszej nigdy nie można — powiedziała pani Blume; dla nikogo nie było jasne, co chciała przez to powiedzieć.

IV

Wiadomo, co się stało, gdy wielki kozłonóg Pan lubieżnie zakochany ścigał piękną nimfę Syrinx: Ona, zupełnie podobna do Diany, chociaż jej łuk był tylko z rogu, uciekała przez puszczę, przybyła wtedy nad ciche nurty 380

piaszczystego Ladonu, który powstrzymał ją w biegu,

i gdy Pan już myślał, że złapał Syrinx, trzymał w rękach zamiast ciała nimfy tylko trzcinę, gdy jednak głęboko sobie westchnął, jego oddech poruszył źdźbła trzciny, i roz­brzmiała delikatna muzyka, dająca się porównać ze skargą, i oczarowany tym odkryciem, wzruszony słodyczą tych dźwięków, bóg powiedział: W ten sposób będę mógł z tobą wciąż rozmawiać, i kozioł idzie, ucina parę źdźbeł trzciny i robi sobie z nich fletnię, i wygwizduje od tej pory, rzecz niesłychana, na swojej ukochanej najprzeróżniejsze melodie, rzadko kiedy półgłosem, czasami na wpół ma­rząc w półśnie w migotliwym jak pajęczyna cieniu nad bagnami, w oszałamiająco pachnącej trzcinie, komary jeszcze nie bzykają, wiechy trzciny szemrzą w górze drżącym szeptem na sennym wietrzyku ponad lekko pomarszczoną powierzchnią wody, tak to było, a ten, kto nam ten przepiękny okaz tu przyniósł, był Francuzem z Auxerre, podporucznik LeFever, od czasów cztemaście- -osiemnaście miał z powodu takiego jednego trującego gazpierdka45 pod stale nałożoną maską gazową ciągle otwartą rurkę i wciąż wywrzaskiwał sprośne piosenki żołnierskie i śmiał się, szarpał wszystko na strzępy, zdzierał z siebie, pienił się, że trzeba go było w końcu zabrać z koszar i oddać pod troskliwą opiekę, było to dawno temu, to tutaj jednak to rzecz znaleziona czy zdobyta przez jakiegoś Szkota w Dardanelach i wkrótce potem nabyta przez LeFevera, ów legendarny mistrz Manole miał ją ponoć przez jakiś czas posiadać: Prawdzi­wa nimfa Syrinx, ścigana brutalnie przez Pana, złapana

i boleśnie przycięta na właściwą wysokość dźwięków, na­stępnie kunsztownie związana w szereg łykiem wierzbo­wym, dotykana pieszczotliwymi wargami i z czułym smut­kiem dmuchana, proszę państwa, oto fletnia Wielkiego Pana, nieśmiertelna Syrinx46, tak jest, o stary Oceanie, jakże gorzkie są twoje wody! i co, ach, co się porobiło z tych słodkich rybnych wód owego jeziora, w którym potopiono te dwa tysiące gerazeńskich świń biblijnych, Marek pięć, Łukasz i Mateusz osiem, w które wstąpił

legion demonów i z których Bóg jeden wie, czy biesa wy­pędzono? czy są od tej pory bardziej mdłe, czy też bardziej pikantne, a może pozostał po nich już tylko ślad?

Owa! Ten wszawy francuski podporuczniczyna! — rozwrzeszczal się Gimmel, i wszyscy słyszeli, że on ciągle jeszcze się z sobą liczy; on słyszał o żołnierzach, krzyczał, którzy dzięki podjętym na czas odpowiednim krokom prze­trzymali o wiele bardziej skuteczne środki bojowe i po najzaciętszych walkach nadawali się jeszcze całkiem dobrze do użytku. — Owa! Gaz! Gaz! — skrzeczał.

LeFeuer,47 Bardzo kruche nazwisko — powiedziała miękko miss Helena.

V

Pasją malarza Brooksooka, którego pojawienie się na tym świecie nazwane zostało przez niego samego ciężkim upadkiem, a zejście z niego inni określili jako wydłużoną ciemną krzywą ze srebrzystą smugą dymu, było polowanie na grubego zwierza, był on za swoich czasów jedynym tak nieomylnym tropicielem, jak na przykład Jim Gorbett, Indie, czy John Hunter, Afryka Wschodnia, w swoich najlepszych latach, gdy im wystarczyło tylko powąchać odrobinę łajna słonia, żeby już wszystko wiedzieć o każdym byku, Brooksook jednak nigdy nie polował na zwierzynę, on polował tylko na trofea, to znaczy na całkiem specjalne włosie do wyrobu pędzli, i nie jest to żadna anegdotka, ale to, co chciałem państwu pokazać: to tę strzelbę myśliwską tutaj, wspaniała flinta, wykonana specjalnie dla niego przez któregoś z potomków mistrza Halperta, to jego ulubiona dubeltówka, zamiast w zbio­rach broni znajduje się ona tu w pokoju muzycznym, po­nieważ Brooksook nabierał pełne usta powietrza i prze­

raźliwie ostro gwizdał na obydwu lufach, państwo pozwo­lą, że podejdę do okna, oho! pogoda się zmienia, wygląda na to, że chce się całkiem zrhienić, proszę teraz zatkać sobie uszy, ładuję, odpalam, tak jest, wtedy tak samo tu huknęło, depozyt jednego z naszych ofiarodawców, który szybko zadziałał i dostał ten okaz bardzo tanio, ponieważ w pierwszej chwili przerażenia nie chciano już jej więcej widzieć, on też nie chciał jej mieć w domu, wśród flint są przecież również niesłychanie zdradzieckie kurwy.

Brooksook opowiadał kiedyś o jednym facecie, który co noc leżał w łóżku do godziny dwunastej z otwartymi oczyma, wtedy przychodziła zmora senna, zawsze o pół­nocy, i ciało tej zmory odpowiadało dokładnie ciału tego faceta, który leżał w łóżku nie mogąc zasnąć, i ta zmora kładła się do niego, trzęsąc się za każdym razem czuł zimno i czuł, jak ta zmora się na nim kładzie i wszędzie się w niego wślizguje z zimną łatwością, od stóp do głów, w każdy fibr jego ciała, leżał zamarły z przerażenia i prawie wcale nie oddychał, i od tego zawsze szybko zasypiał, przerażenie wywoływało sen, a gdy kładł się spać po północy, ta zmora senna już leżała w jego łóżku, i ani się spostrzegł, jak szybko go to przerażające zimno wciągało do łóżka, a potem w głębokie szyby snu, nie mógł przed tym uciec, po pierwszej w nocy zaś nie mógł nigdy znaleźć ani tej zmory i ani snu, leżał zawsze z otwartymi oczyma, pozbawiony wypoczynku, aż do świtu następnego dnia, bez trudu państwo odgadną, że tym wymienionym przez Brooksooka facetem był on sam, Brooksook, który koniec końców umarł o kilka lat za wcześnie, wypadek z bronią myśliwską, sam się postrzelił, zresztą wczesnym rankiem, noc już minęła, był całkiem trzeźwy.

Ja znałam Brooksooka — powiedziała lady TUcker.

Poznałam go między Europą a Ameryką. W rejsie przez północny Atlantyk. Pił jak smok. — Jej bransolety zabrzę­czały.

Szkielet żrący czekoladki! pomyślał Jan August Devries. Obok niego jego żona Annette; w jej ustach ciągle jeszcze ta sama grudka gumy do żucia, obracała ją, miażdżyła i znowu żuła tymi swoimi miażdżącymi żuchwami.

Drumla, burczybas albo kociołek-pierdziołek, kozi róg, dudy z moszny, wiatroskrzypidło, świergotka strunowa,

i jeśli ktoś zapyta: Jak takie dziwne wiejskie, ba, chłopskie rzeczy, które przypominają raczej instrumenty do robie­nia hałasu niż instrumenty muzyczne, trafiły do tego działu, to odpowiem za pomocą relacji z epoki:

Hans Wurz — już o nim wspominałem — był naszym owczarzem, szaleni pasterze potrafią, jak wiadomo, latać bez skrzydeł, skąd Hans Wurz przybył, nikt nie wie, miał długie czarne włosy, związane w węzełek, i skórę jak miedź, lubił śpiewać pod gołym niebem pieśni, gdy pasł nasze potulne owieczki, godzinami wyśpiewywał i pies śpiewał razem z nim, nie wiadomo było, czy Hans Wurz śpiewa pieśni miłosne, pełne pustych obietnic, czy bohater­skie śpiewy, pełne bitewnego zgiełku i szumu krwi, nie rozumiano tych pieśni, owce miały twarze nieprzeniknio­ne, a Hans Wurz dął w kozi róg, wygrywał na tych swoich włochatych dudach, szarpał za kociołek-pierdziołek i dru­mlę, że aż skrzypiało i huczało, były to instrumenty wyłącznie własnej roboty, znaleziono je w pobliżu stada na najniższej gałęzi jabłoni, gdy go szukano, bo Hans Wurz został pewnego wieczora, gdy się tak przez cały dzień naśpiewał, pożarty przez swoją trzódkę, przez owce

i barany, on jeden ze wszystkich pastuchów, jego psu udało się uciec, być może, że trzódka chciała nareszcie paść się w spokoju, owce wyglądały spokojnie, miały niewinne baranie głowy i spojrzenie spokojne, a pies wrócił później do stada, można myśleć o takim losie owczarza co się chce, my sami nigdyśmy nie słyszeli śpiewającego ani grającego Hansa Wurza, ale jak takie stado owiec beczy i meczy, to każdy wie. \

Tyle ta relacja, a zatem tutaj ów kozi róg, pierdziołek, dudy, drumla i inne instrumenty owczarza Johanna Wurza, i proszę przypomnieć sobie ów obraz z działu siódmego: Sfora psów na polu, pasiona i pilnowana przez jednego barana, obraz ten namalował Hubert Wolf, pmtor.

MM

Czemu nie na Wyspy Bahama, psiakrew! Czemu nie do tych pięknych kobiet! Do tych gorących dziewczynek! Ja, pusty orzech! myślał Mr. Liuick, niech mnie diabli porwą! Ta zasrana wycieczka! Założę się, że tu w piwnicy leżą cale kupy mumii! Zasrany kraj!

i Szturchnął Mrs. Meyerową. — Założę się, że w tym zasuszonym gównianym muzeum leżą na dole w piwnicy całe kupy mumii!

Mrs. Meyerowa uśmiechnęła się. — Tak — powiedziała.

Tych, co je zwiedzali; wysuszone alpejskim powietrzem. Może nam je pokaże.

Koza muflonowa na trawce! pomyślał Antony Livick. Ćpuna ładująca sobie herę!

VII

Największy i najcięższy dzwoneczek świata, który nazy­wają Carem Kołokołem, można zobaczyć na pewnym wielkim placu w Rosji na marach, ten dziwoląg zdaje się ważyć ponad dwieście dziesięć ton, ma prawie sześć metrów wysokości i serce, które z trudem dawało się wyprowadzać z równowagi, według dawnej rachuby odlano ten dzwon po raz pierwszy w roku siedem tysięcy sto sześćdziesiątym drugim, prawie w osiemdziesiąt lat później jeszcze raz, ponieważ ten dzwoneczek z racji swego ciężaru spadł z nieba i tym sposobem tak samo się rozhuczał, rozkołysał i rozdzwonił, jak w parę latek później ów dzwoneczek w Filadelfii, co to pękł, gdy miał Amerykanom wbić do głowy ich wolność.

Nasza kolekcja najpiękniejszych dzwonków, dzwonów i dzwoneczków zaś dzwoni i bimboli, kiedy tylko się je poruszy, krowie dzwonki, kozie dzwonki, mszalne dzwon­ki, orkiestrowe dzwonki, kuranty, dzwony kościelne, dzwony świątynne, dzwoneczki panny młodej, dzwonki cygańskie i dzwonki błazeńskie, to całe mrowie, te wszy­stkie szczękadła i brząkadła z żelaza, miedzi, mosiądzu, brązu, srebra, złota, gliny, porcelany, szkła, wszystkiego

razem do kupy dokładnie sto czterdzieści cztery sztuki, wiszą na specjalnie wymyślonym do tego celu rusztowa­niu, które nie jest jednak ani kurantami, ani organami dzwoneczkowymi.

Ta cała kupa dzyńdzyńków została zebrana lub prze­ważnie ściągnięta przez pewną kobietę, która mordowała się przez całe życie jako robotnica fabryczna, bita przez mężczyzn i kopana, i sprzedawana, zmarła jako osoba samotna, bez rodziny, rozczarowana, zgorzkniała, ni­czego prawie nie zaznała prócz mozołu, te wszystkie dzwony i dzwonki znaleziono w jej pokoiku od podwórza, i ani jednego, któremu by nie wymontowała lub nie wyrwała serca, musieliśmy fatygować aż specjalistę.

No! myślał Mr. MacOwl, i jego spojrzenie przeźliznęło się po Mr. Lwickii, ale to jest gagatek, i ten jego prezydent też nie lepszy!

Jak nasz przewodnik wpadł na te śmieszne daty? — zapytała pani Lydia Błume. Odpowiedział jej Mr. Francis Watson: — Irlandzki arcybiskup James Ussherzwany Usseriusem, stwierdził, że świat został stworzony dwudzie­stego szóstego października roku cztery tysiące czwartego przed narodzeniem Chrystusa o godzinie dziewiątej rano.

Akurat! — powiedział profesor Humborger.

Dokładnie! Tak mówią! — powiedział MacOwl i roz­promienił się. — Żył on od tysiąc pięćset osiemdziesiątego do tysiąc sześćset pięćdziesiątego szóstego i jego ostatnie słowa stały się sławne na cały świat. Powiedział: Panie, odpuść mi moje winy...

..uwłaszcza winy nie popełnione! Znamy to! — wpadła mu w słowo lady Tiicker i ona oraz Irlandczyk wybuchnęli śmiechem; niektórzy śmiali się razem z nimi, inni jeszcze liczyli w pamięci.

Monsieur Kandaourojf ciągle jeszcze miał głowę lekko przechyloną na bok, jakby nadsłuchiwał czegoś z dalekiej dali alba z podziemnej głębi.

Wszystko to przeklęte dupy! Dupy! myślał Mr. Livick.

Dział jedenasty Ciemna Sala

Jeżeli teraz zechcecie państwo pójść za mną do ostatniego działu, do naszej tak zwanej Ciemnej Sali, to naprzód! panie i panowie, zobaczymy tu: książki i książeczki, to przede wszystkim, i jeszcze niektóre inne przedmioty, nie takie znów bez znaczenia, i wówczas będziemy to mieli już za sobą. '

Co się z panem dzieje? Co panu jest? — zapytał senor Andrade monsieur Kandaourojfa.

Nie wiem. Jeszcze nie wiettr— odpowiedział tenże; powrócił jakby po długiej nieobecności.

Jaroslav Kasparka popychał niecierpliwie swoją żonę przez próg w jaskrawo oświetloną czerń pomieszczenia jedenastego.

No! Idź! Ty! — popchnął ją.

Ta absurdalna biblioteka naszego honorowego obywatela księdza proboszcza Armina Ochsa48 została zapisana temu muzeum pod tym warunkiem, że nigdy żadna książka nie zostanie otwarta, gdybyśmy na to nie poszli, wszystko musiałoby zostać spalone, ostatnia wola Ochsa, i my byśmy zostali się za podpalaczy książek, muzeum pali książki! wiedział to dobrze jego przewielebność cwaniak, był on klechą z tego po katolicku przebiegłego gatunku, tę bibliotekę zostawił nam w spadku jakiś jego konfrater, ksiądz Leopold Toller49, o którym się mówiło, że gdy był jeszcze studentem i seminarzystą, śpiew wiernych wyda­wał mu się obrzydliwym wrzaskiem, a śpiew chóru na emporze beczeniem świeżo wykąpanego stada baranów, a gdy chór i wierni kończyli z tym wrzaskiem i beczeniem, przy ołtarzu zaczynało z kolei duchowieństwo to swoje allelujuhu, mimo to Toller został księdzem, czort wi, co go skusiło, samo wino mszalne chyba nie, ale daleko nigdy z tym nie zaszedł, zmarniał, gdzieś na obrzeżu naszego okręgu w jakimś Krowim Łajnie50, Ochs natomiast dorobił się pozycji monsignora i jakiejś papieskiej szarej eminencji, przy jego sposobie postępowania na wzór dobrze oliwionego spychacza to żadna sztuka, ale i on

miał swego małego utajonego bzika, był mianowicie prze­konany o tym, że pod naszym miastem, pod całą naszą okolicą istnieje kontrmiasto i kontrokolica, żadne tam odbicie lustrzane, tylko przeciwieństwo tego, co jest na powierzchni, trzeba sobie tylko to podziemie umieć wy­obrazić, ten pomysł miał mu ponoć wmówić jakiś polski górnik, który pracował kiedyś w kopalni soli pod Krako­wem i opowiadał rozmaite fantastyczne rzeczy, jakie on tam na dole w tych sztolniach i szybach, chodnikach i ha­lach widział, niektórzy mówili, że ten Polaczek był raz zasypany i z trudem go uratowano, dlatego od tamtej pory coś mu się bez ratunku pomieszało w głowie, inni twier­dzili, że kto całymi latami grzebie się w soli, ten niechybnie chodzi jak pijany, dostaje świra od tej soli, nic na to nie można poradzić, jeszcze nigdy nikt trzeźwy stamtąd nie wyszedł i do domu nie wrócił, i tak jedni mieli proboszcza Ochsa w wielkim poważaniu, inni zaś zaczęli go powoli uważać za miejskiego durnia w sukience duchownej, ale wcale przez to nie mniej pożytecznego, proszę bardzo, oto tutaj jego siedem tysięcy tomów, on ani jednej z tych książek nigdy nie otworzył, nie mówiąc już o czytaniu, wręcz przeciwnie, każdą poszczególną książkę, gdy ta biblioteka przypadła mu w udziale, od tej górnej, węższej strony zapieczętował, i należy zwrócić uwagę na to, że one wszystkie stoją na tych półkach grzbietem do ściany, i mogę zapewnić: Nie tylko że grzbietem do ściany, ale to wszystko stoi także na głowie, bo Ochs zwykł był wygła­szać kazania do tych książek, to znaczy nie do książek, tylko do demonów w tych książkach, i aby mu one nie mogły pokazać pleców, a raczej musiały go słuchać, po­stawił je, długo się nie namyślając, pod ścianą na głowie.

Jenny Chamberly lekko szturchnęła męża. — Czy ty też to słyszałeś? — zapytała.

Co?

Gdzieś zaskomlal pies — powiedziała.

Pies? W muzeum?

Tak. Ale nie wiem — powiedziała.

Miss Kallibuki zdało się nagle, że słyszy jakiś glos szepczący jej tuż przy uchu.

Chcę śpiewać twoją chwałę

Ziemio wspaniała przecudna

przepyszna a zdeptana

jesteś zużyta zamroczona

kraino ojczyzno ludzi

przeklęta zatruta

zadręczasz się

już miliardy lat

nie kochasz nas

jesteś sprawiedliwa

bez tej całej ludzkiej doskonałości

Pieśń, wiersz! pomyślała. Jeszcze nigdy tego nie słyszała ani nie czytała. Helena Kallibuki miała zawsze co innego do roboty niż czytanie wierszy.

II

Ten kąt działu dał schronienie, mówiąc po bibliofilister- sku, rękopisom lub pierwszym wydaniom wybitnych dzieł wybitnych poetów od Zachodu po Wschód, imponująca seria, nabyliśmy ją niedrogo od malarza Philippa Alexan­dra Salomona, była z niego twarda sztuka, drożył się i zdzierał skórę okropnie, mogliśmy co prawda poczekać i dostać może te rzeczy taniej, kto wie, ale nie należy wypuszczać kęska, gdy ma się go już w zębach.

Salomon miał dom, w którym tak po prawdzie to tylko przebywał, inne słowo mi nie przychodzi na myśl, o mieszkaniu nie mogło być mowy, z zewnątrz gładko pobielony, ale w środku obwieszony tablicami z sentencja­mi od podłogi po sufit, tam są te tablice, które właściwie powinny by być w dziale dziewiątym, mamy pełną piwnicę tego, przeczytam parę tych Salomonowych sentencji:

Czy twoje zbrukane błotem skrzydła wytrzymają to co ty sobie po nich obiecujesz i co one po tobie sobie obiecują Ikarze?

Dój chmury złote oko spojrzenie tęczy!

Brak wyobraźni zaoszczędzi strachu i trosk głupoto ty boskie szczęście ale co to jest piękno?

Skąd on te sentecje odpisał, nie wiadomo, myśmy te tablice dostali gratis, pewnie nie uważał on go już za zabawne w tym swoim palazzo, mam na myśli życie, gdy te autografy i pierwodruki wyszły już z jego domu, ale bo to wiadomo, zabił się w sposób dość wielkokalibrowy, i ła­dunkiem gruboziarnistym, od narządu kichania w górę żadnej góry już nie było, wszędzie naokoło wisiały już tylko krwawe strzępy, było ich pełno na suficie i na ścianach, no, nie jestem wdową po nim, mógł przecież nadal sprzedawać te swoje obrazy nie tylko po sporych cenach, ale i horrendalnych i bardzo dobrze z tego sobie żyć, był przecież poszukiwanym mistrzem pędzla, ale widocznie już nie chciał.

Szept w uszach miss Kallibuki nie ustawał.

Ty karmisz brzuchy

które rodzą parszywą nadzieję

pocącego się mężczyznę

oślepionego ociekającym mozołem

duszącego się od ukąszeń codziennej niedoli

porażonego czarną błyskawicą nocy

rodzącą kobietę

zeszpeconą krzykiem rozdartą

rozłupaną i do cna nim przepojoną

przybici troskami rozpadamy się

razem z tobą wspaniała Ziemio

przy twojej obojętności

wszystko się utrzęsło

bez nas ty nie wiesz

ty nie zaprzeczasz

znosisz bez magii wszelki czas

Nie — powiedział dr Adolf Chamberly do swej żony Jenny. — Nic nie słyszę.

Ale wszyscy słyszeli burzę na dworze. Widzieli smagające gałęzie i jak się chwieją drzewa, i widzieli przelatującą skosem za oknami nawałnicę deszczu i gradu, wiatr kołujący na wietrze.

392

Łatwo mi przychodzi wobec państwa uprzejmej uwagi wyznać, że ludzie zainteresowani tak więcej turystycznie wsadzają niekiedy niecierpliwie swe nosy w przeciwsło­necznych okularach w nasze brzemienne działy, a same nosy, jak sobie łatwo wyobrazić, i to właśnie te w prze­ciwsłonecznych okularach, rzadko kiedy nadają się na światłych towarzyszy kustosza, to są biedne czasy, w któ­rych ludzie zabijają czas przez całe życie, przez pomyłkę naw^t tutaj, dlatego byłbym złym przewodnikiem, a takim nie chcę być, gdybym, podobnie jak holownik, włóczył po tych pomieszczeniach każdą hołotę!

Tu tak zwana szafa z trucizną poety Zena Hammerster- na, trzymał on ją nie zamkniętą, jak by ją zapewne trzymali inni, gdyby posiadali zawarte w niej książki, a wśród nich kilka z opisami nieznanych ziół i ich mocy oraz parę innych, pełnych nigdy nie widzianych zwierząt, a także książki o alchemikach i tomy pełne nie odkrytych gwiazd, i o nowych między czterema stronami świata kierunkach, książki o wszystkich rodzajach śmierci, o wszystkich sposobach sztuki miłosnej, o wszystkich uciechach życia,

o ludziach i o świecie od wewnątrz, prawie wszystkie należały do tych kiedyś zakazanych, oznaczone są małym czerwonym tłoczonym sierpem, te uznane przez Hammer- sterna za najważniejsze zdobi mały niebieski młot, te, które lubił najbardziej, bo są pełne trucizny i śmiechu, bezwzględności i radości, oznakował błyszczącą żółtą gwiazdką, bo właściwie to nie są żadne trucizny, to zależy także od tego, jaką kto chorobę nauczył się uważać na zdrowie.

Jako kuriozum na wewnętrznej stronie stale stojącego otworem skrzydła drzwi własnoręcznie przez Hammer- sterna wypisany wiersz:

Ventre à vendre!

Sukces

jest najbardziej rozrzutną

kurwą

z którą się w moim

życiu

na szczęście jeszcze nie spotkałem!

Gdybym nigdy moich łez

nie zdradził nigdy serca

nie roztrwonił nie byłoby mi

tak ciężko oddychać

tak ciasno w piersiach i gorąco

że w końcu duszę się samym sobą

wiem

ty mój strachu że gdybym jeszcze mógł malowałbym czarne szyby od białego brzegu do brzegu, uporczywie pogłębione o głębie kopałbym w głąb czarne szyby nieskończenie przepaściście płaskie

Słyszy pani! — tak zwróciła się skołowana miss Kallibuki ponownie do panny Schmidthayny. — Mam uczucie, że tu słychać jakiś głos, całkiem cichy!

Glos, ha, co pani nie powie! Cóż to on mówi, ten twój głosik, ty krowie oczko? — powiedziała panna Schmidthayny.

IV

Na tej wąskiej skrzyni same książeczki i zeszyciki ze spuścizny po pewnym chłopie imieniem Tobias, który miał wiele nazwisk: Boli, Klotz, Grind, Protz, Glotz, Rotz, Hotz51, był on naładowaną po brzegi skrzynią ze wsi,

rzucało się w oczy, że oczy miał jak cyna i się jąkał, głośno się jąkając miał on podobno być całe życie bluźniercą i kłótnikiem, wiecznie coś przepowiadał, o coś się targował, narzekał, z kimś się sądził i włóczył po sądach, przeklinał i judził, i miał niespełna czterdzieści lat, gdy go, jego, który niczego tak nienawidził jak buchającej płomieniami, zże­rającej plony trucizny błyskawic, która tryska z drzew i ziemi tam, gdzie uderzy w pole i las piorun, dostrzegł go i dopadł piorun na otwartym polu, „Zawsze ttęgo wwalą ppioruny w ppole i ta psiappara grad! Zarzygajcie mi ino ccałe pplony!” to były jego ostatnie słowa, wykrzyczane w chmury na burzowym, gradowożółtym wietrze, jeśli wierzyć wdowie po nim, takie je jeszcze w porę przekazała swojemu nieletniemu synowi Emilowi, ta poczciwa kobie­cina nigdy już nie doszła do siebie po tym uderzeniu pioruna w same żniwa, popadła w zamroczenie i dostała kołowacizny, wpadała na najrozmaitsze dziwne i zawsze inne melodie, bez przerwy sobie coś nigdy nie słyszanego nuciła i z biegiem lat, jej chłopak był już pełnoletni, zapadała się, ciągle nucąc, w coraz ciemniejszą ciemność i już przed weselem syna, cichutko i coraz ciszej nucąc, całkiem zatraciła się w tym mruczandzie i w końcu zamruczała się na śmierć, prawie niedosłyszalnie cichutko, miała na imię Annaliva.

Co zaś się tyczy tych zapisanych czarnym atramentem, kopiowym ołówkiem i czerwoną kredką książeczek: Ten chłopski jąkała Tobias zapisywał w nich wszystko, co tylko mu do głowy wpadło i podpadło, rok za rokiem, stopniowo, we dnie i w nocy, na polu i w lesie, w domu, w obejściu i w bruździe, najrozmaitsze formułki, recepty, nieprzyjemne niespodzianki i zaklęcia, zeszyty te poprzez licznych, różnie nazywających się potomków wspomnia­nego tu syna Emila dostały się wreszcie nam, nikt ich w końcu nie chciał w domu mieć, każdy je podrzucał następnemu, wszyscy się bali, że ściągają one pioruny i w ogóle nieszczęście, z tego samego powodu też nikt nie chciał ich spalić, dzięki przypadkom i przypadkowym od­kryciom dostają się nam od czasu do czasu psim swędem różne warte zachowania drobiazgi, nawet jeżeli są to tylko zebrane czy zgromadzone przez nieokrzesanego chłopa czary i antyczary, ale nam się nie może nic

395

stać, naszpikowani jesteśmy piorunochronami, a także w ogóle dość ogniotrwali, poza tym dobrze ubezpie­czeni, będziemy musieli chyba też te książeczki dokładnie kiedyś przejrzeć, pytanie tylko: Skąd wziąć na to czas i odwagę?

Piękna miss Kallibuki odeszła nieco na bok i oparła się

o ścianę, zamknęła oczy. Ten szepczący głos, nie mogła go się pozbyć.

Chciał wszystko wymazać z pamięci

podczas gdy my jeszcze jak dzieci myśleliśmy ze się śmieje z całego serca podczas gdy przecież był to głośny jęk Biły weń dni a nocami

szczekały mordy cieni Daj zapomnienie temu kogo dopadną psy My wszyscy harujemy na wałach dopóki nas potop nie zaleje i nie pochłonie

V

Wyciągnij karmin z koszenili

Wytraw błękit z kobaltu

Zmieszaj cynober z czerwienią angielską

Ze szkarłatem piękną minię

Wypraż błękit wolframowy ze szkła wodnego

Żółcień i światło weź ze słońca

Anno

Ten przepis wyhaftowany został kolorowymi nićmi na paradnym i reprezentacyjnym fartuchu pewnego cechmi- strza i głowy rodu, który był farbiarzem i farbował indygiem i purpurą, a nazywał się Josias, z rodu Eigen- mannów, to także przez setki lat wiele farbujący, przez kilka pokoleń sławny ród farbiarzy i wytwórców farb, wymieniony po raz pierwszy gęsim piórem i zielonym atramentem w opieczętowanym akcie już w roku tysiąc trzysta ósmym, a obok tego paradnego fartucha przybory, jakimi się posługują z dawien dawna po dziś dzień mieszacze farb, ubarwiacze, ucieracze barwników i spe­cjaliści od barwnych plam, Eigenmannowie byli liczną rodziną i właściwie nie wymarli jeszcze, tylko całymi liniami wyemigrowali i przeważnie pod zmienionymi nazwiskami rozsypali się po całym świecie, niektórzy także powrócili, i jakkolwiek się oni tam teraz zwą: wiele pokoleń wstecz przeszmuglowali się przez granicę w lędźwiach jakiegoś praprapraszczura Eigenmanna jako przebiegłe drobinki, dlatego ten fartuch Josiasa wisi tu pomiędzy mapami lądów, mórz, wiatrów i pogody.

Oddała go nam za niewielką opłatą i za parę wyczy­szczonych klatek na króliki pewna panna o nazwisku Anna Lenzigerówna, która jest równie daleko, co w prostej linii spokrewniona z Eigenmannami, splata w warkocze słomę, cebulę i czosnek, maluje drewniane maski, pobiera.emeryturę i tuczy gęsi, które starym zwyczajem przywiązuje w ciasnym ogrodzeniu za nogi, żeby się nie ruszały i żeby „wrzucane im ziarno je tuczyło, tak jest, i nie płaci podatków, ma w uszach żółtą watę i kłaki na brodzie jak wszystkie stare baby, hoduje brud za paznokciami, gotuje sobie co dzień o tej samej porze ciemną papkę w garnuszku pod pokrywką, i gdyby ten fartuch pozostał w jej szponach, wspaniałość ta dawno by już się zmarnowała.

Miss Kallibuki widziała Jak Oreste Quesada po raz trzeci szybko i jadowicie splunął, i widziała, jak dr Jenny Cham- berly połknęła jakąś pigułkę i jak także lady Tucker wsu­nęła sobie coś do ust, i jak Anet te Deuriesowa ciągle jeszcze mełla w ustach gumę do żucia. Słyszała donośny glos ku-

397

ratora i zrzędny char kor Alfreda Gimmla, a pośród tego wszystkiego jakąś niezrozumiałą uwagę dra Andradego. Potem zaklął nagle signore Federighi; spierał się o coś krótko i gwałtownie z mijńheerem Boschungiem i profeso­rem Humborgerem. I gdzieś jakiś łoskot i stękanie.

Wszystko to razem i znowu ten zwiewny szept, jakby \ powiew.

Gdybyś mnie pocałowała

zanim pożegnanie

rozpaliło na naszych wargach

tak cierpki zapach

jakby to było wprost nic

pozwolilibyśmy naszemu oddechowi

zaprawionemu winem

tańczyć

bez końca

tylko w tamtym momencie tym jedynym

VI

W niektórych muzeach wystawiane są na widok publiczny dosyć zdezelowane tabakierki, które były przez swych właścicieli, przeważnie próżną szlachecką hołotę, noszone w kieszeni na piersi, gdy wodzili za nos dojrzałe do rzezi pułki, wtedy to ąawia się jak na zawołanie owa kula, która by jak nic przebiła serce posiadacza takiej tabakierki, strzał w łopatkę! gdyby się w to z bezinteresownym poświęceniem nie wdawały te szlachetne tabakierki ze swym niuchem tabaki i nie ratowały bohaterowi życia, od czego oczywiście całkowicie się defasonowały, sława i ho­nor mają swoją cenę, dlatego te utrzymujące przy życiu pojemniczki wejdą niechybnie do Walhalli, niektóre muzea są właściwie domami starców dla bohaterskich tabakie­rek, a takie tam drobiazgi jak żołnierze czy tabakierki muszą przecież ginąć przy tym, gdy jakaś potyczka chce

398

wejść do historii jako wielka bitwa, tylko że się rozniosło po warsztatach nawet biedniutko urządzonych muzeów prowincjonalnych i regionalnych, w jaki sposób należy się posłużyć najzwyklejszym młotkiem, aby każdą najzwy­klejszą w świecie tabakierkę naznaczyć bohaterstwem, i oto heroiczny eksponat gotów, i właśnie dlatego nie posiadamy ani jednego tego rodzaju egzemplarza, ale mamy tu za to owego złotego dolara, którego ów równie legendarny, co prawdziwy generał Johann August Sutter, odkrywca Kalifornii i bogaty w miliony wujek z Ameryki, kazał odlać czy wybić z owej garści złota, jaką mu w najwyższym podnieceniu wręczył w cztery oczy jego cieśla James Wilson Marshall dwudziestego ósmego stycznia tysiąc osiemset czterdziestego ósmego w dolinie Sacra­mento, znalazł on to złoto podczas budowy tartaku, i wkrótce potem zaczęła się ta słynna gorączka złota, poszukiwacze złota, squatters, wszystkożercy i spekulanci spadli na żyzny kraj Suttera jak s&rańcza, obżarli go ze wszystkiego do czysta, wszystko zryli, zrujnowali New Helvetię doszczętnie, co za udana parabola!

Niejaki monsieur Cendrars odstąpił nam tę sztukę złota oprócz kilku map, notatek i listów, które przechowujemy razem z innymi oryginalnymi pismami tam w tamtej szafie, i dlatego to feralne złoto wystawiamy na krwistoczerwo­nym aksamicie tu w tym pomieszczeniu, a nie na przykład w dziale ósmym, byłoby zresztą rzeczą łatwą podawać tego dolara za owego dubłona, którego kapitan Ahab z Pequoda przybił na maszcie swego statku, aby jego załoga napaliła się na tego wieloryba, którego sobie upatrzył, ale tego właśnie my nie robimy, nie podchodzimy z młotkiem i gwoździami do złotych dolarów, nie jesteśmy muzeum potłuczonych tabakierek!

Sutter. That's right! — powiedziała Mrs. Judith Meyer owa.

Monsieur Kandaouroff z Papeete, Tahiti, zagadnął dra Chamberly'ego: — Proszę pana, czy mógłby mnie pan po­ratować jedną tabletką? Wydaje mi się, że pańska żona ma jakieś w torebce.

Niech pan weźmie ode mnie, profesorze! — powie­

działa Mary Watsonowa. — Te są lepsze niż wszystko inne, cfi może być panu zaofiarowane.

Pan Lorbeerg, aptekarz z Wiednia, na pewno by się wmieszał w tę sprawę i miałby coś na ten temat do powiedzenia, jego młoda towarzyszka podróży jednak tak intensywnie się nim zajmowała, że już od dłuższej chwili nie zwracał uwagi na to, co się naokoło niego dzieje.

VII

Czymś więcej niż tylko drobnymi rarytasami, a miano­wicie rzeczami niezwykle wartościowymi są pieczęcie i stemple faksymilowe, którymi posługiwano się w ten sam sposób co pieczęcią czy sygnetami, nie dlatego, że ich właściciele byli analfabetami, wręcz przeciwnie, byli jed­nak bardzo zajęci, dlatego ponad gęsie pióro i kałamarz przedkładali szybką pieczęć, którą przybijali do papierów, do tabliczki woskowej, do krążka laku.

Mamy tu pieczątki z podpisami znanych osobistości, wystawiamy jednak każdorazowo tylko cztery sztuki, obecnie sporządzoną w kształcie walca pieczęć Babiloń- czyka Hammurabiego z dynastii amoryckiej, pieczęć Betsabee, matki Salomona, pieczęć pantomikomicznego tancerza Bathyllosa z Aleksandrii, przyjaciela Mecenasa, a z nowszych czasów pieczęć owej damy ze szmaragdo­wymi oczyma, która zdaje się trzy razy rozbiła niemiecki rząd, jakby niemieckie rządy były bankiem do rozbicia w kasynach gry Monte Carlo czy Campione, po czym zaś sama została także rozbita, ale i potem rozbijano się za nią.

Nasze pieczęcie są niestety tylko depozytami, ich wła­ściciel nie jest jakimś tam pierwszym lepszym, co to ścina kwiaty czy otwiera małże, mimo to nie chciałby jednak na razie, żeby wymieniano jego nazwisko.

Profesof Wolfgang Waeber-Winzergriit zerkał na lady Tucker, ironicznie się uśmiechał i wodził palcami po swej gładko ogolonej twarzy.

400

Helena Kallibuki myślała o popękanych ścianach, o po­woli rozgałęziających się rysach na ścianach, coraz bardziej się rozwierających.

Masz ci los! Znowu się odzywa! pomyślała, zaczęła nadsłuchiwać i usłyszała:

Bezradne dzieci

od narodzin aż do śmierci

prowadzą wojny śnią obrazami

spieszą się klną kochają milczą

budują miasta maszyny pułapki

labirynty

Tylko we śnie

bujają kiedy niekiedy

przelotnie w krótkotrwałym szczęściu

Niektóre bardzo ładne okazy w naszym kąciku rękopisów pochodzą ze zbiorów pewnej austriackiej damy, która nazywa się Ella von Killinsky, wspominam ją zawsze z podziwem, z zawodu była księgarzem, dlatego to jej zamiłowanie do starych druków skądinąd nie jest wcale takie zadziwiające, zdumienie budzi jednak fakt, że choć była taka drobna i delikatna, nosiła zawsze ze sobą tak zwaną terapeutyczną pałkę, miała wiele pałek, pałek różnego kształtu i rodzaju, z najrozmaitszych gatunków drzewa, zupełnie tak jak ci mieszczańscy niedzielni space­rowicze, którzy pojawili się za jej czasów i dumni byli z wieszaka albo stojaka pełnego lasek, jej laskami były te pałki, pani księgarz uważała, że manipulowanie tymi pałkami dobrze robi jej na duszę, i często widać było ślady takiego pokrzepiającego ją na duchu ich używania, roz­trzaskane bramy domów, porozbijane kapliczki przy­drożne, rozbite w proch słupy ogłoszeniowe, wiele pałek 26 KomediB 401

Jedna rozpacz na ich twarzach

VIII

było ciężko okutych żelazem albo w jakiś inny sposób wzmocnione twardym metalem, niestety mimo to tak mocno się zużywały, że zachowały się z nich tylko nieznaczne, nie bardzo nadające się do prezentacji frag­menty.

Kolekcja rękopisów ze zbiorów panny von Killinsky natomiast to coś zupełnie innego, mianowicie zupełnie nie zniszczona i każdy okaz to wprost wyszukany Mjöllnir52, że tak powiem, są tu palimpsesty, pergaminy z zaklęciami i modlitwami, bulle, kodeksy, edykty cesarskie, wyznania książąt i bastardów, oświadczenia, manifesty, tajne doku­menty różnego rodzaju, często pieczętowane krzyżem, mieczem i krwią, ta Killinsky zbierała te rzeczy w czasach, gdy inni jeszcze myśleli, że to się nie nadaje nawet do podtarcia tyłka, przypominam państwu o Ottonie Alderze i jego kolekcji sztychów, dlatego zazdroszczą nam teraz także dzięki tej pannie, która nie tylko machała pałkami, jest to oszczerstwo! po prostu oszczerstwo! ciężkie oszczer­stwo! nikczemna podłość! kalumnia! kłamstwo! oszukań- stwo! łgarstwo! szachrajstwo! no tak, no dobrze, nie tylko każde westchnienie, ale i każde kłamstwo jest tchnieniem życia, które bezpowrotnie przemija!

Co mu się stało? Czemu tak nagle krzyczy? — zdziwiła się pani Kasparkowa.

Wszyscy patrzyli na kuratora ze zdumieniem. Albo od­wracali zakłopotani głowy i gapili się na te stare dokumenty.

Miss Kallibuki wyszła. Chciała odejść, ten szept wyganiał ją na dwór, pulsował jej w głowie.

Zadławił się w szlamie twój kląskający glos słowiku

wywodzisz swe trele ze żłobków płyty

czystsze niż kiedykolwiek i przeraźliwe Ptaki drapieżne gwiżdżą z niebiańskiej wysokości

słowiku twój krzyk

będzie dopóty nieskończony i sprzedajny

dopóki znów straszliwie

szary tak głośno

nie zaśpiewasz na ruinach

zupełnie samotny

Dział dwunasty ^ Pomieszczenie Już Ostatnie

Na tym kończy się, moi wielce szanowni państwo, opro­wadzanie, jeżeli jednak chcielibyście państwo raz jeszcze jakiś przedmiot obejrzeć, na ten czy na ów eksponat raz jeszcze popatrzeć, nieprawdaż, ja w każdym razie państwu dziękuję za wasze zainteresowanie i waszą cierpliwą uwagę, tak jest, bardzo, wspomnę jeszcze tylko o naszym dziale dwunastym, pomieszczeniu już ostatnim, ale jeśli starcza energii, to od czasu do czasu otwieram również i te drzwi, o ile państwo sobie życzą, to proszę, czy mogę prosić?

Wszystkim było to obojętne, widzieli to po sobie. Nie byli zbytnio uszczęśliwieni, ale poczłapali za kuratorem.

W półmroku szliśmy po spirali ciasnymi, coraz węższymi schodami w głąb, w kółko i w dół.

Znajdujemy się teraz zupełnie na dole w wieży w lochu bez okien piekielny bunkier to nasze więzienie ostatnia dziura że tak rzekę straszna jaskinia bez wyjścia otchłań ciem­ność tu przez całe wieki dręczono torturowano krzyczano wykrwawiano się tu cierpiały głód i ginęły z czasem w cierpieniach zagłodzone na śmierć masy ludzi to jaskinia morderców słyszało się o pijanych władzą sędziach śled­czych i krwiożerczych oprawcach a także o pewnym kasztelanie który tu często zwabiał jakichś gości zamykał ich i skazywał na śmierć z pragnienia i głodu przez ten mały zakratowany otwór tam w górze mógł wszystko dokładnie obserwować i napawał się tym widokiem cale dnie i noce w dole odbijało się światło i powoli w tym migotliwym świetle występowały prawdziwe twarze uwię­zionych gości krzyczeli klęli grozili ryczeli modlili się skamleli żebrali jęczeli milkli z czasem przypuszczalnie rozszarpywali się wzajemnie na sztuki kasztelana oddano pod sąd gdy to wykryto ale on był wariatem mówił nauka babka prawdy i Duch Święty nieprawdaż ojciec gniewu zażądali od niego tego strasznego przyglądania się wła­ściwemu i prawdziwemu obliczu człowieka bez maski porzuć wszelką nadzieję porzuć marność porzuć53 o rysiu strzeż winnicy mojej54 nie może już być większej okrop­

ności rygiel zasuwa się tylko od zewnątrz jeśli państwo sobie życzą chętnie was szybko zarygluję aby państwo zapoznali się z tym dreszczykiem jaki człowiek odczuwa gdy go nagle uwięzić i zamknąć

... zaniknąć! — zabrzmiało z góry echo w ciemno­ściach ponad świecącą się żarówką i zazgrzytały zasuwy.

Loch o gołych ścianach, otynkowany po wiejsku, najwy­raźniej świeżo pobielony, głęboki na jakie sześć metrów, bardzo jaskrawo oświetlony, o niedużej średnicy.

Gilles de Rais, marechal de France, Chateau de Champto- ze55, pomyślał monsieur Kandaourojf; nic jednak nie powie­dział, bo go bolała głowa.

Wysuszeni alpejskim powietrzem - powiedziała Mrs. Meyer owa i wlepiła wzrok w Mr. Livicka.

Staliśmy kołem z pustymi twarzami.

Wtem ktoś powiedział: — Duch Święty, też coś! Babka prawdy!

Rozśmieszyło to większość z nas. Ktoś zawołał: - Właściwe i prawdziwe oblicze! Toż to obłęd! — Wtedy głośno się roześmialiśmy. Echo w unoszącej się nad nami wysokości zapialo-zagdakalo razem z nami.

W końcu ktoś powiedział: — To musiało być doprawdy okropne.

No tak tak! No tak! No może. Potakiwano.

Po chwili ktoś zawołał: — Teraz mógłby już nas ten śmieszny dziwak przestać więzić!

... więzić! — rozlegało się w migotliwej czerni nad uparcie świecącą żarówką zamknięte echo tak głośno, jakby jakiś glos wolał tam z góry tu do nas na dół.

Miss Helena Kallibuki, ta piękna młoda Greczynka, o której mówiono, że jest kurtyzaną, czekała chwilę przed muzeum pod lukiem bramy, w suchym miejscu, na resztę towarzystwa. Ale nikt nie wychodził.

Z tyłu za nią, w odartym z liści parku wokół zameczku, małe stawy, zamarzle baseny fontann i kilka posągów jakby obsypanych wapnem i jakby zastygłych w biegu albo. w trakcie wydechu. Miss Helena przeraziła się.

Gdy zrobiło się jej zimno, a ciągle jeszcze nikt nie wychodził, odeszła w śnieżną mżawkę i wijugę. Szła na południe wśród czarniawego zimna i skroś wyludnioną zimową noc. Patrzyła na bezlistne drzewa i nie widziała ich.

O jej stóp, przed nią, mały wir liści, suchego listowia, nad nim zacinał wiatr.

Liście i proch, pomyślała i zaczęła szeptać, nie oglądała się za siebie, szybko odchodziła stąd precz.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Trifonow Jurij DŁUGIE POŻEGNANIE SERIA WSPÓŁCZESNA PROZA ŚWIATOWA
Steffens Gunter BLIŻEJ SZCZĘŚCIA WSPÓŁCZESNA PROZA ŚWIATOWA
makanin Władimir ANTYLIDER WSPÓŁCZESNA PROZA ŚWIATOWA
Doctorow E L BILLY BATHGATE SERIA WSPÓŁCZESNA PROZA ŚWATOWA
pr dom bilans operacji afganistan, Politologia UW, Współczesne konflikty światowe
20030825214316, Korporacje transnarodowe we współczesnej gospodarce światowej
Rola organizacji międzynarodowych w systemie współczesnej gospodarki światowej
procesy integracyjne we wspolczesnej gospodarce swiatowej
sekret alchemika Sędziwoja cz. 01, STUDIA JEZYK POLSKI, Współczesna proza polska
Stasiuk-Wędrówka Po Albanii, STUDIA JEZYK POLSKI, Współczesna proza polska
charakterystyka współczesnej gospodarki światowej i jej subsystemów, makroekonomia semestr IV, międz
współczesna gospodarka światowa, makroekonomia
sekret alchemika Sędziwoja cz. 04, STUDIA JEZYK POLSKI, Współczesna proza polska
sekret alchemika Sędziwoja cz. 02, STUDIA JEZYK POLSKI, Współczesna proza polska
pr dom. istota terroryzmu nowej generacji, Politologia UW, Współczesne konflikty światowe
Rola korporacji transnarodowych we współczesnej gospodarce światowej
5 Pojęcie i przyczyny globalizacji współczesnej gospodarki światowej
Referat Wojna iracko-irańska , Politologia UW, Współczesne konflikty światowe