background image

 

 

KORNEL MIKOŁAJCZYK 

 

KŁOPOTY Z CZUŁKAMI 

 

Siedziałem akurat w Laboratorium G1 i podlewałem mój projekt z genetyki botanicznej, 

kiedy doktor Xenos przyszedł zawracać mi głowę kosmitami. 

Wiedziałem,  że  się  zbliża,  jeszcze  zanim  otworzyła  się  gródź,  gdyż  główki 

inteligentnych  mimoz  pochyliły  się  ciekawsko  w  stronę  korytarza.  Widzicie,  pracowałem 

wtedy  nad  kwiatami,  które  byłyby  zdolne  wyczuwać  fale  elektromagnetyczne  mózgu,  a  na 

całej  tej  zapomnianej  planecie  było  nas  tylko  dwóch  (ludzi,  znaczy  się,  a  właśnie  na  ludzki 

sygnał  EEG  skalibrowałem  moje  mimozy).  Liczyłem  po  cichu,  że  cały  ten  nakład  pracy  – 

wybór  odpowiedniego  gatunku,  eugenika,  indukcja  selekcji  naturalnej,  przeszczepianie 

genów,  kontrolowana  mutacja  i  testy  laboratoryjne  –  zapewnią  mi  najwyższą  ocenę  u 

profesora inżyniera Munde. 

Potrzebowałem  bowiem  tylko  jednego  zaliczenia:  jednego,  małego  punkciku  na 

dyplomie  Omnitechniki,  żeby  wreszcie  wydostać  się  spod  skrzydeł  mojego  szurniętego, 

odciętego od wszechświata promotora. Na zawsze. 

–  Norm,  mamy  problem!  –  przywitał  mnie  Xenos  niemal  zwyczajową  formułką.  – 

Obcym nie chcą wyrastać czułki i nie wiem, dlaczego. Jesteś pewny, że pH w zbiornikach nie 

było za bardzo zasadowe? 

Poczułem, jak wzbiera się we mnie udręczone westchnienie. Na dzisiaj koniec spokoju

pomyślałem. Odstawiłem konewkę na blat i obróciłem się w krześle. 

Doktor inżynier Neil Aedam Xenos stał przy otwartej grodzi, targając się po sterczącej 

na boki siwej czuprynie,  na  którą nasunął ochronne  gogle.  Nosił spływający  do  ziemi biały, 

hydrofobiczny  kitel  oraz  gumowe  rękawice  sięgające  aż  za  łokcie.  Sądząc  po  poziomie 

ogólnego  upaprania  płynami  ustrojowymi,  musiał  właśnie  wygrzebać  ze  sztucznego  łona 

kolejnego kosmitę. I – jak to zwykle bywało – końcowy rezultat go nie zadowalał. 

–  Na  sto  procent,  panie  doktorze  –  uspokoiłem  go.  –  Wgapiałem  się  w  poziom 

kwasowości jak w pierwszą kometę. Całe dziesięć godzin, tak jak pan kazał – w moim głosie 

pojawił  się  słabo  ukryty  ton  wyrzutu.  –  Mało  mi  przez  to  mimozy  nie  powiędły,  szczerze 

mówiąc… 

– Ech, do diabła z twoimi mentalnymi kwiatkami! – zirytował się nagle. Wiedziałem, że 

doktor  szuka  tylko  kogoś,  na  kim  mógłby  wyładować  frustrację,  ale  i  tak  mnie  to  ubodło. 

background image

 

 

Włożyłem w ten projekt mnóstwo pracy. – Kto ci to w ogóle kazał robić? Munde? – wypluł to 

z siebie jak coś obrzydliwego. – Najgorsza łajza na całej uczelni, powiadam ci. Kiedy jeszcze 

wykładałem,  nie  mogłem  wytrzymać  pięciu  minut  w  tym  samym  pomieszczeniu,  co  ten 

pipetą  robiony  półgłówek.  Cały  czas  nawijał  o  wyższości  metod  klasycznych  nad 

ingerencyjnymi. Cechy dziedziczenia grochu zwyczajnego! O, jak się cieszę, że już nie muszę 

tego słuchać. 

Nie  musisz  słuchać,  dodałem  w  myślach,  bo  uprzejmie  odsunęli  cię  od  katedry,  kiedy 

odbiła ci szajba. I szkoda, że nie zabrali ci też stałej posady, gwarantowanej płacy i prawa do 

laborantów, bo uczyłby mnie może ktoś kompetentny. 

Mimozy zwróciły się w moim kierunku i lekko kiwnęły główkami, na zgodę. 

– Słuchaj, Norm – doktor pogroził mi palcem, jakby dokładnie wiedział, o czym myślę. 

–  Kwiatki,  nie  kwiatki,  mamy  na  głowie  o  wiele  poważniejszy  problem.  Ha,  a  raczej  nie 

mamy  nic  na  głowie!  Rozumiesz?  Obcy  powinni  mieć  czułki.  A  tymczasem  co?  No  co?  – 

domagał się. Wzruszyłem ramionami. – Ach, nie wiesz? Więc pozwól, że ci pokażę. 

Po  czym  bez  dalszych  wyjaśnień  wrócił  do  grodzi  i  przyprowadził  z  korytarza  jakieś 

zielone dziwadło. 

Nowy  kosmita  z  Fabryki  był  z  grubsza  humanoidalny,  choć  wprawne  oko  inżyniera 

genetycznego  natychmiast  wyłapałoby  cechy  genomu  zarówno  ludzkiego,  jak  i  co  najmniej 

siedmiu  osobnych  owadów.  Nie  wyglądało  to  jak  patchwork  albo  jak  zwykła  chimera, 

rozumiecie;  nie  było  żadnej  możliwości  ocenienia,  gdzie  kończy  się  człowiek,  a  zaczyna 

mrówka  czy  konik polny.  Żadnych  szwów  czy  punktów  sczepienia.  Nic  tylko  jedna,  wielka 

genetyczna zupa, dająca w rezultacie zupełnie nowy organizm. 

Z bardzo oczywistych i bardzo nagich cech płciowych wynikało, że to samiec. Nie był 

za wysoki ani zbyt umięśniony; zwłaszcza w rejonie kończyn, które ciągnęły się patykowato 

aż do chwytnych pazurków. Ciało w kolorze mchu było segmentowane i pokryte chitynowym 

pancerzem,  który  nadawał  mu  wygląd  zespolonego  ze  zbroją  rycerza.  Na  cienkiej  szyi 

kołysała się głowa, z której wyzierały wyłupiaste, fasetkowe oczy, zaś przy ustach poruszały 

się dwie wielkie żuwaczki. 

– Bibib! – zapiszczało to coś na powitanie, jak uzbrajająca się bomba. 

Przezornie  odsunąłem  się  krzesłem  w  głąb  laboratorium.  Nie  żebym  był  przesadnie 

strachliwy,  ale  któregoś  razu  doktor  wyhodował  rasę  eksplodujących  obcych  z  purchawek  i 

jadowitych ropuch. Nauczyłem się wtedy, że od jego krzyżówek lepiej utrzymać bezpieczny 

dystans. Zwłaszcza jeśli nie ma się na sobie skafandra ochronnego. 

background image

 

 

– Co to ma niby być? 

Xenos uśmiechnął się z dumą i położył dłoń na ramieniu cudaka. 

– To jest Bibi – odparł bez skrępowania. – Pierwszy z obcych A51. 

– A51? – powtórzyłem. 

– To numer zbiornika, z którego go wyciągnąłem. 

– Ale… to brzmi strasznie głupio, doktorze. 

– To nazwa  systematyczna,  Norm – żachnął  się. –  A poza tym,  jak  to  mówią, czymże 

jest nazwa? Przyjrzyj się uważnie – bez pardonu popchnął obcego w moim kierunku. – Mamy 

z nim o wiele poważniejszy problem, nieprawdaż? 

– Problem? 

Nauczony  doświadczeniem,  sięgnąłem  do  guzika  za  plecami,  który  rozgrzewał  kabinę 

dekontaminacji. 

–  Chcesz,  żebym  dostał  nerwicy  czy  co?  Czułki,  chłopcze,  czułki!  –  wykrzyknął 

niecierpliwie Xenos. – Czy je widzisz?! 

Ach, czułki! Odetchnąłem z ulgą i uważniej przyjrzałem się stworzeniu. 

Faktycznie,  Bibi  z  miotu  A51  nie  miał  czułków.  Jego  czoło  było  bardzo  nierówne, 

skronie  wybrzuszały  mu  się  nieco  jak  gdyby  skrywały  pod  sobą  obiecujące  narośle,  jednak 

nie sterczały z nich żadne buławkowate antenki, które wymarzył sobie Xenos. 

A tutaj, w Fabryce Kosmitów, wszystko musiało być dokładnie takie, jak to zaplanował 

doktor. Cała ta planeta, cały układ słoneczny, obracały się pod jego czujnym okiem. 

Widzicie,  mój promotor  był  stary.  Bardzo stary.  To znaczy,  jego biologiczny  wiek nie 

przekraczał  siedemdziesięciu  lat,  ale  od  chwili  jego  narodzin  minęło  już  spokojnie  kilka 

długich wieków. Sam nie jestem pewien, ile. 

Tytuł magistra inżyniera Xenos musiał zdobyć jeszcze za czasów pierwszych kolonii i 

bez  wątpienia  brał  udział  w  paru  wojnach  kolonialnych.  Przerabialiśmy  ten  okres  na 

wykładach z  genetyki  historycznej. To były  te  czasy,  kiedy  jeden  gubernator  na  zapyziałym 

księżycu  podrzucał  rywalizującej  kolonii  wypaczone  transgenicznie  szkodniki  i  jestem 

bardziej niż pewny, że młody magister Neil A. Xenos maczał palce w co najmniej kilkunastu 

wynaturzeniach. Któregoś razu nawet go o to zapytałem, ale powiedział mi, żebym pilnował 

własnego nosa, zanim mi go przeszczepi w mniej dogodne miejsce. Nie naciskałem, bo – jak 

potraficie zrozumieć – lubię mój nos dokładnie tam, gdzie jest. Jednak parę tygodni później, 

przetrząsając  Magazyn  Zastępczy  H7  w  poszukiwaniu  starych  próbek,  natknąłem  się  na 

zachowane  w  formalinie  okazy  pierwszych  chrząszczurów  i  ropająków  podpisane  jego 

background image

 

 

nazwiskiem.  Te  paskudztwa  mutują  się  i  rozmnażają  aż  po  dziś  dzień,  więc  wcale  się  nie 

dziwię, że doktor nie rozgłasza, kto jest odpowiedzialny za rozpuszczenie tego po kosmosie. 

Tak  czy  inaczej,  te  małostkowe  spory  o  terytoria  zaczęły  z  czasem  irytować  młodego 

Xenosa. Znany wszechświat – jak na jego oko – rozszerzał się o wiele za wolno: jedna mała 

księżycowa  kolonia  za drugą,  a przy  każdej  więcej  krzyku niż była  tego  warta.  Xenos  wziął 

więc udział w jednym z pierwszych Krio Grande. Wiecie, to te wydarzenia, podczas których 

grupa  ludzi  zbiera  się  razem  i  zamraża  w  wielkich,  hibernacyjnych  sarkofagach,  żeby 

zobaczyć,  jak  wygląda  przyszłość.  Pełna  zawieszona  animacja  na  kilkadziesiąt  czy  nawet 

kilkaset lat. Pewnie można by i w takim przebywać aż do cieplnej śmierci wszechświata, jeśli 

się uprzeć. 

Ale  Xenos  nie  spał  aż  tak  długo.  Obudził  się  parę  wieków  później,  w  naszej  erze:  w 

czasach,  gdy  Ziemia  została  dawno  zapomniana,  a  kolonie  rozprzestrzeniły  się  poza 

galaktykę,  poza  gromadę,  poza  supergromadę  i  w  końcu  –  wraz  z  wynalezieniem  modułów 

ciemnej energii – po całym kosmicznym włóknie. 

Problem  w  tym,  że  wraz  z  ogromną  porcją  wszechświata  odkryliśmy  też  bardzo 

niewygodną prawdę. 

Byliśmy sami. 

Dziś  każde dziecko  wie,  że obcy  istnieją  tylko  w  bajkach.  Bez  człowieka  w  kosmosie 

nie  ma  inteligentnego  życia.  Tak  wyglądają  realia  wszechświata,  w  którym  żyjemy  –  od 

narodzin aż do śmierci. 

Ale nie dla Xenosa. Xenos kładł się do mroźnego sarkofagu z jednym tylko marzeniem: 

ż

e gdy się obudzi, kosmos zaroi się od obcych form życia; być może zielonych i z czułkami, 

być  może  wielorękich  i  wielogłowych,  być  może  opartych  na  krzemowym  szkielecie;  istot, 

które  odkryłyby  przed  nim,  młodym  genetykiem  (dosłownie)  całkiem  nową  galaktykę 

możliwości. 

Tymczasem  gdzie  tylko  nie  spojrzał,  jakiej  zamieszkałej  planety  nie  odwiedził, 

wszędzie  byli  sami  ludzie.  Inni,  czasem  bardzo  dziwni,  oddzieleni  ewolucyjnie  od  trzonu 

populacji barierą w postaci próżni. Ale jednak nadal: Homo sapiens sapiens. 

Słyszałem  na uczelni plotki,  że  Xenos dostał przydział na  Omnitechnikę na podstawie 

listu motywacyjnego sprzed stuleci. Nie miało to jednak znaczenia, gdyż jego genialny umysł 

szybko  doścignął  postęp  nauki.  Najpierw  się  dokształcał,  potem  kształcił  innych,  a  kiedy 

odsunięto go od nauczania za coraz skrajniejsze teorie o moralności tworzenia nowych form 

ż

ycia, zniknął na całe lata. 

background image

 

 

Jestem  przekonany,  że  po  dziś  dzień  tylko  dziekan  Hammont  i  ja  znamy  aktualne 

miejsce  pobytu  Xenosa.  Hammont  –  gdyż  to  właśnie  do  niego  przyszła  prośba  o  przysłanie 

asystenta – oraz  ja –  gdyż na pierwszym  roku umawiałem się z  Velą, córką  Hammonta,  i  w 

ten sposób doścignęła mnie twarda ręka akademickiej sprawiedliwości. 

Pamiętam ten dzień jak dziś – dzień mojego zesłania. 

Hammont  zaprosił  mnie  na  dywanik  jak  setki  razy  przedtem,  posadził  na  najmniej 

niewygodnym krześle w gabinecie i tak po prostu, z niczego, zapytał, czy słyszałem kiedyś o 

doktorze Xenosie. 

Lekko  zaskoczony  odpowiedziałem,  że  owszem,  czytałem  wszystkie  jego  dysertacje, 

lecz  są  one  niesłychanie  problematyczne  i  wymagają  o  wiele  głębszej  analizy,  niż  została 

podjęta dotychczas. Bo tak się właśnie odpowiada na studiach, sami wiecie – mądrze, ale w 

zasadzie o niczym. Tak naprawdę na całym semestrze przeczytałem tylko dwie rzeczy: wielki 

znak  „Zakaz  palenia  konopium”  na  drzwiach  akademika  oraz  urodzinową  wideokówkę  od 

babci. 

Ale Hammont jakby tylko na to czekał. 

– Cieszę się, że jest pan zaznajomiony z jego pracą, panie Andmorff – oznajmił, gładząc 

się  z lubością po  imponujących  wąsiskach –  albowiem  właśnie dotarła  do  mnie  wiadomość, 

ż

e doktor, nasz dawny kolega, zakupił samotny układ planetarny. Jest jednym z tych królów 

zimy – wyjaśnił, machnąwszy wielkopańsko dłonią. – Dał się zamrozić na parę wieków, ale 

nie zamroził konta, więc ma teraz do wydania małą fortunę z odsetek. Z wiadomości wynika, 

ż

e to pomarańczowa gwiazda klasy K, dwa pasy asteroid oraz dziewięć planet, niech spojrzę 

–  pochylił  się  nad  notatkami.  –  Tak,  pięć  skalistych,  jedna  karłowata  oraz  trzy  gazowe 

giganty. A także znaczna liczba księżyców. 

Wybałuszyłem  oczy.  Z  takim  szmalem  doktorek  mógł  przejąć  władzę  nad  częścią 

spółek  Kompanii  Wszechkosmicznej  i  do  końca  życia  drapać  się po  tyłku,  patrząc  jak  forsa 

płynie ciurkiem. A on zamiast tego kupił układ słoneczny? Przypomniałem sobie natychmiast 

stare wyrażenie: „zakładać kolonie w próżni”. Kompletna bezcelowość. 

–  Doktor  –  ciągnął  Hammont  z  paskudnym  uśmiechem  –  szuka  kogoś,  kto  pomógłby 

mu  w  eksperymentach  gatunkowych na  powierzchni  tych  planet.  Pomyślałem,  że byłby  pan 

idealnym kandydatem. 

Zamrugałem. 

– Z całym należnym szacunkiem, panie dziekanie, ale nie lepszy byłby do tego zoolog 

planetarny? Wie pan, kompletny ekosystem do zaprojektowania, nawet kilka… 

background image

 

 

–  Doktor  Xenos  nie  wyszczególnia,  że  chodzi  o  całe  ekosystemy  –  uciął  mi  dziekan. 

Nagle spoważniał. Wyglądał teraz jak bardzo zgorzkniały, bardzo wkurzony mors. – Nie będę 

owijać  w  bawełnę,  Andmorff.  Nie  chcę  cię  tutaj.  Nie  chcę  cię  na  moim  wydziale  ani  na  tej 

uczelni.  Ale  dopóki  nie  zaliczysz  stażu  w  laboratorium  oraz,  jak  mi  się  zdaje,  ostatniego 

przedmiotu w semestrze, nigdy się ciebie nie pozbędę. Zrozumiano? 

Pokiwałem głową ze skruchą, choć w duchu życzyłem sobie, żeby te wąsy ożyły mu w 

nocy i zadusiły go na dobre. 

– Ostatni przedmiot i staż – przypomniał, unosząc do góry palec. – Jedno i drugie. Albo 

nie dostaniesz dyplomu aż do usranej śmierci. 

– Tak jest, panie dziekanie – odpowiedziałem głosem mdłym od słodyczy. 

Szykowała się akurat większa impreza w holoklubie, więc zgodziłem się na wszystko i 

podpisałem  papiery.  Myślałem  wtedy  jeszcze,  że  uda  mi  się  na  szybko  zaliczyć  zajęcia  z 

dwufazowej  kosmetyki  genetycznej  i  na  stażu  laboranta  spędzę  góra  dwa  tygodnie.  Szast-

prast  i  dyplom  za  pasem!  Niestety,  na  egzaminie  końcowym  tragicznie  pomyliłem  kilka 

sekwencji  DNA  i  jakimś  cudem  sprawiłem,  że  mojemu  obiektowi  wyrosły  skrzela.  Nie 

miałem  nawet  szansy  zapisać  się  na  poprawkę,  bo  już  następnego  dnia  wylatywałem  na 

praktyki do odległego, nieznanego układu. 

Resztę  historii  już  znacie.  Planeta  X-3  okazała  się  być  zadupiem,  laboratorium  – 

Fabryką Kosmitów, a sam Xenos – starym wariatem, który manipulując genami, planował, w 

tajemnicy przed wszystkimi, „uzupełnić w kosmosie niezbędne braki”. 

Ja zaś, uczynny student z ostatnim przedmiotem do zaliczenia, utknąłem tu wraz z nim. 

Rozwiązując tajemnicę znikających czułków. 

– A może lepszy byłby bez nich, doktorze? – zapytałem po przedłużającej się ciszy. –

Wygląda całkiem dobrze jak dla mnie. 

Mimozy w doniczce wyczuły aurę nerwowości i zakołysały się niespokojnie. 

–  Słucham?  –  wycedził  krótko  Xenos.  Jego  twarz  zasuszonej  mumii  zmarszczyła  się 

tak, że bałem się, iż może się ściągnąć na amen i plasnąć o podłogę. 

– Tak tylko mówię – zmitygowałem, wzruszywszy ramionami. – Nasz Bibi nie musi ich 

mieć, prawda? 

–  Bibi!  –  poparł  mnie  ochoczo  kosmita.  A  może  tylko  reagował  na  swoje  imię?  Nie 

jestem pewny. 

– Oczywiście, że musi! – warknął na to doktor, obrzucając naszą dwójkę morderczymi 

spojrzeniami. – Jak ty nic nie rozumiesz, Norm! Stary jak wszechświat, a we łbie próżnia! On 

background image

 

 

ma wyglądać jak porządny, pozaziemski insekt z czułkami. Taki, w którego da się uwierzyć! 

Najlepiej z jakimś obcym zmysłem albo ze świadomością zbiorową roju, ale to dopracujemy 

później. Dopóki nie będzie wyglądał jak obcy, będzie… będzie… Sam już nie wiem… Jakimś 

nieklasyfikowanym wybrykiem natury! Jasne? 

Pokiwałem ochoczo  głową, byleby  tylko przestał się  wydzierać. Bardzo  tym niepokoił 

moje kwiaty. 

– No – skwitował. – A teraz raz-raz, do zbiorników, rozmnażamy! 

– Dokąd znowu? 

Spojrzał na mnie jak na wariata, nawet nie zdając sobie sprawy, jaka to ironia losu. 

– Bierzemy się za rozmnażanie, Norm. Bibi musi spłodzić kolejne pokolenie A51, a my 

musimy je dopasować pod kątem zdolności do hodowania czułków. 

Rozejrzałem się niepewnie po laboratorium. 

– Eee… A mamy dla niego jakieś partnerki? 

– Bibibibi! – podekscytował się obcy. 

– A co to za problem obrócić jedno X w Y? To placówka naukowa, chłopcze. Robimy 

to w probówkach. 

- Bib

– Taki problem, że nie ma w tym za grosz zabawy – wyrwało mi się. 

Xenos prychnął pogardliwie. 

–  Już  się  cały  dzień  bawiłeś  w  małego  ogrodnika.  Odkładaj  łopatkę,  zakasuj  rękawy  i 

bierzemy się do roboty. Nie dam ci ani chwili spokoju, dopóki na tym czole – klepnął Bibiego 

po niekształtnej głowie – nie wyrosną antenki. Jasne? 

– Prędzej wyrośnie mi kaktus – mruknąłem pod nosem. 

– Co tam znowu mamroczesz? 

Zmilczałem,  spoglądając  ponuro  na  już  i  tak  zaniedbany  projekt  z  botaniki.  Na 

następnym zjeździe Munde mnie zabije. 

Nabrałem powietrza w płuca. 

– I bez wzdychania! – rzucił Xenos, zamiatając kitlem. Bibi podążył za nim, wydając z 

siebie wysoki, pożegnalny dźwięk. 

Westchnąłem  tak  czy  inaczej,  rzuciłem  mimozom  trochę  nawozu,  po  czym,  chcąc  nie 

chcąc, powlokłem się za moim promotorem. 

Ostatecznie, pomyślałem sobie, im szybciej zaczniemy, tym szybciej skończymy cały ten 

absurd. Ile czasu może nam zająć znalezienie genu odpowiedzialnego za jakieś durne czułki? 

background image

 

 

Godzinkę,  przekonywałem  siebie.  Zdążę  to  odwalić,  wrócić  do  projektu,  polecieć 

spotkać się z Elaną i zdążyć na zaliczenie. Może nawet więcej niż jedno… 

Uśmiechnąłem się do swoich myśli. 

Godzinka. Góra dwie. 

Trzy  dni  później  miałem  ochotę  przeszczepić  sobie  na  plecy  trzecią  nogę  i  skopać 

własny tyłek za myślenie, że pójdzie nam tak szybko. 

Już na samym początku popełniłem fatalny w skutki błąd. I to nie przy wycinaniu DNA, 

kodowaniu  wektorów czy  zapłodnieniu  komórek in  vitro.  Bo  to  są,  wbrew pozorom,  proste, 

analogowe czynności.  Przynajmniej  w  porównaniu do delikatnej operacji pod  kryptonimem: 

„Jak stąpać w obecności Xenosa, żeby nie wleźć na atomową minę”. 

Po  pobraniu  od  Bibiego  odpowiednich  próbek  zaproponowałem  nieopatrznie  –  wciąż 

zatopiony  w  rozmyślaniach  nad  projektem  –  ażeby  podzielić  materiał  zgodnie  z 

przekazywaniem cech dziedzicznych. Trzymającemu urazę doktorowi przypomniał się wtedy 

profesor  Munde  i  jego  groch  zwyczajny.  Od  tej  pory  wszystkie  czynności  przy  zbiornikach 

transgenicznych  musiałem  wykonywać  sam  i  to  przy  akompaniamencie  wyrażeń  takich  jak: 

„niedouczony matoł z dyplomem z bazaru”, „nabłoniec popromiony” czy „fiolka jego mać”. 

Na szczęście podczas gdy doktor plątał mi się pod nogami, klnąc zawzięcie, Bibi okazał 

się znakomitym asystentem do spraw przynieś, wynieś, pozamiataj. Nic nie mówił, nigdy nie 

narzekał i wymagał tylko minimalnej liczby wyjaśnień. Wyglądał może na nieco zagubionego 

w  wielkim  świecie,  ale podejrzewam, że był  to  wynik  samotnego operowania  świadomością 

roju, do której zaprojektował go Xenos. Na szczęście miał na tyle własnego oleju w głowie, 

ż

eby trafić do Laboratorium G1 i podlać mi kwiatki, a tylko na tym tak naprawdę mi zależało. 

Zaliczenie zbliżało się wielkimi krokami. 

Ostatecznie rozdzieliliśmy pobrany materiał do pięćdziesięciu zbiorników, każdy z inną 

kombinacją  genów  –  tu  trochę  więcej  mrówki,  tam  szczypta  ćmy  czy  karalucha.  W  wielu 

przypadkach  geny  odpowiedzialne  za czułki  były  sprzężone  z  innymi,  więc  musieliśmy  być 

bardzo  ostrożni,  żeby  nie  doprowadzić  do  konfliktu  interesów.  Później  przysnęło  mi  się 

trochę  w  Wylęgarni  F  i  przyznaję,  zapomniałem  przypilnować  poziomu  pH  i  ciśnienia  w 

komorach jak należy. Nie miało to jednak większego znaczenia dla wyników eksperymentu. 

Po  dziesięciu  godzinach  inkubacji  i  przyspieszonego  dojrzewania  sprawdziliśmy 

zbiorniki, jeden po drugim. Obiektowi F4 wyrosły na czole całkiem zabawne, zakręcone rogi 

na dokładkę do wielkich skrzydeł, a F33 miał coś w rodzaju cienkich kocich wibryss, tyle że 

sięgających  aż  do  ziemi  i  w  liczbie  dwunastu.  Od  F14  do  F29  natknęliśmy  się  na  same 

background image

 

 

mutacje,  niektóre  tak  paskudne,  że  gdy  tylko  wyciągałem  je ze sztucznych  łon,  natychmiast 

miałem  ochotę  wydrapać  sobie  oczy.  Bardzo  chciał  mi  w  tym  pomóc  F18  –  tak  bardzo,  że 

rozwalił mi pazurami szybkę respiratora. 

Uwaleni po kolana w sztucznych wydzielinach dotarliśmy tak do ostatniego osobnika w 

miocie. 

Zero. Nul. Ani śladu czułek. 

Podejrzewam,  że  nawet  gdyby  nam  się  udało,  doktor  Xenos  stwierdziłby,  że  mają  zły 

kształt albo są za krótkie czy niekształtne. Ale na razie po prostu się załamał. Usiadł ciężko na 

podłodze  wylęgarni  i  zaczął  ściągać  gumowe  rękawice,  palec  za  palcem,  krzywiąc  się  przy 

tym od odcisków. 

– Wylej ich wszystkich do kwasu – rozkazał półgłosem. 

Posłusznie pociągnąłem za dźwignię, otwierając zapadnie w zbiornikach. 

Nie  myślcie  sobie jednak, że doktor  jest  aż  tak bezwzględnym  człowiekiem  albo  że  ja 

sam tak ślepo słucham się jego rozkazów. Już dawno temu sprawdziłem, co tam się naprawdę 

dzieje pod naszą wylęgarnią i wiem, że nie ma żadnej kadzi z kwasem. Wszystkie te nieudane 

eksperymenty  Xenos  wypuszcza  po  prostu  na  powierzchnię  X-3,  daleko  od  Fabryki,  na 

pastwę  losu.  Szczerze  mówiąc,  wolę  nie  wiedzieć,  co  tam  się  lęgnie  pod  naszymi  nosami  z 

całego tego syfu, który spuściliśmy przez lata z tysięcy zbiorników. Raz jeden wybrałem się 

na przechadzkę wokół magazynu chemikaliów i kształt – a raczej bezkształt – który przeleciał 

mi wówczas nad głową, wrył mi się w pamięć na dobre. 

Wierzcie mi. W tym przypadku niewiedza to błogosławieństwo. 

Kiedy  zbiorniki  były  już  puste,  a  roboty  sprzątające  wzięły  się  do  pracy,  podniosłem 

Xenosa  na  nogi  i  powlokłem  go  w  kierunku  laboratorium.  Niedogolony  i  skrzywiony  w 

grymasie goryczy przywodził na myśl wielką, gnijącą brzoskwinię w peruczce. 

– Ten ostatni nie był jeszcze taki zły, Norm – mamrotał bardziej do siebie niż do mnie, 

targając sobie włosy starym zwyczajem. Cud, że w ogóle miał co jeszcze targać w tym wieku. 

– Geny ćmy ładnie się osadziły w rejonie czoła, ale coś się musiało zmutować, rozumiesz, coś 

się  na  pewno  zmutowało,  bo  wyszły  z  tego  bardziej  brwi  niż  czułki,  poza  tym  to  była  i  tak 

głupota, bo ćmy mają takie grzebieniaste antenki, a takich bym nie chciał, Norm, chcę takie 

ładne, bulwiaste, rozumiesz jakie… 

– Mhm – mruknąłem, zerkając ukradkiem na zegarek. 

Wspaniale  –  pomyślałem,  nachmurzony.  Przez  ten  trzydniowy  eksperyment  zaraz  się 

spóźnię! 

background image

 

10 

 

Wziąłem  się  za  nastawianie  czasomierza,  upewniając  się,  że  co  jakiś  czas  pomrukuję 

współczująco do doktora. 

Zobaczmy,  różnica  czasu  między  galaktykami,  relatywizm  nadświetlny,  jakieś  dwie 

godzinki na podróż, poprawka na studnię grawitacyjną… 

Zakląłem  w  duchu.  Nie  byłem  co  prawda  spóźniony  o  dziesięć  miesięcy,  jak  to 

sugerował  mój  kupiony  od  szmelcowników  zegarek,  ale  z  całą  pewnością  zbyt  długo 

zwlekałem z opuszczeniem planety. 

Przyspieszyłem, holując za sobą promotora. 

W  G1  czekał  już  na  nas  Bibi.  Na  nieforemnej  głowie  balansował  dla  zabawy  moją 

doniczkę  z  mimozami.  Gdy  przekroczyłem  gródź,  mało  się  nie  rozbiły,  gdyż  ich  główki 

natychmiast wystrzeliły w kierunku myślącego intensywnie Xenosa. 

–  Bibi,  zajmij  się  doktorem  –  poprosiłem,  gdy  z  owadzim  refleksem  złapał  donicę, 

zanim ta bliżej zaznajomiła się z podłogą. – I nie zniszcz mi tych kwiatów, bardzo cię proszę. 

Ja muszę lecieć. 

- Bi-bib! 

Xenos opadł na najbliższe krzesło, podtrzymywany przez kosmitę. 

–  Lecieć?  –  zamrugał,  jakby  obudził  się  ze  snu.  –  Zaraz,  ty  masz  teraz  wychodne, 

Norm?  TERAZ?  –  powtórzył  z  naciskiem.  –  Przecież  nie  skończyliśmy  nawet 

podstawowego… 

– Jest weekend, doktorze – wyjaśniłem pospiesznie. – Mam wolne. 

– Weekend? Na jakiej planecie?! 

Na  jakiejś  na  pewno,  rzuciłem  w  umyśle,  przetrząsając  zawalone  sprzętem  biurko  w 

poszukiwaniu kluczyków. W laboratorium od zawsze panował kawalerski porządek. 

–  To  nieważne,  na  jakiej  –  odparłem.  –  Ważne,  że  mam  niedługo  randkę  w  innej 

galaktyce i muszę się tam jakoś dostać. Nie widział pan przypadkiem moich… 

– Randkę – mruknął obojętnie. – I chcesz na nią iść tak, jak teraz, co? 

Stanąłem przed lustrem i spojrzałem na siebie krytycznie. 

Nie było miejsca na moim ciele, do którego nie dostałaby się jakaś maź, smar czy inna 

wydzielina ze zbiorników transgenicznych. I to tylko na zewnątrz kombinezonu, rzecz jasna, 

bo  w  środku  sprawa  przedstawiała  się  jeszcze  gorzej.  Czułem,  że  warstwa  kilkudniowego 

potu, brudu i pudru dla ochrony przed gumą zastygła tam w twardą skorupę. Włosy sterczały 

mi  też  pod  dziwnymi  kątami,  a  szczątki  respiratora  zwieszały  się  smutno  pod  okiem 

czerwonym od reakcji alergicznej. 

background image

 

11 

 

Westchnąłem.  Nie  ma  rady.  Podszedłem  do  ściennego  panelu  i  uruchomiłem  kabinę 

dekontaminacji. Ostatecznie prysznic w chemikaliach to nadal prysznic. Prawda? 

Wyszedłem  z  kabiny  kwadrans  później,  cuchnąc  jodem  i  wybielaczem.  Zostawiłem 

myślącego  o  czułkach  Xenosa  z  Bibim  i  moimi  kwiatkami,  ubrałem  się,  po  czym  ruszyłem 

pospiesznie na kosmodrom Fabryki. Zanim wrócę, doktor powinien się otrząsnąć i wpaść na 

kolejny genialny pomysł, jak zatruć mi życie. 

Ale  już  niedługo,  pomyślałem,  patrząc  jak  planeta  X-3  niknie  w  tylnej  szybie  mojego 

modułowca. Zaliczę w końcu ten ostatni przedmiot i wyniosę się stąd na dobre. Znajdę sobie 

pracę w jakimś normalnym, cichym laboratorium. Jak najdalej od Xenosa i jego kosmitów – z 

czułkami czy bez czułków. 

Już niedługo. 

Skręciłem na Via Astra, pogwizdując wesołą melodię. 

Elana  była  doktorantką  zoologii  planetarnej,  tak  jak  ja  przy  Wydziale  Ingenerii. 

Spotkaliśmy się w orbistro. No wiecie, w restauracji na orbicie, ale nie takiej obskurnej, jakie 

można  znaleźć  przy  szlakach  handlowych,  ale  w  ładnej,  miejscowej  i  wykwintnej.  Elana 

skrzywiła nieco nosek, kiedy wyczuła ode mnie aurę chemikaliów, ale na szczęście załączył 

mi  się  w  mózgu  tryb  studenckiej  gadki  i  rzuciłem  mimochodem,  że  pracuję  w  bardzo 

prestiżowym, bardzo tajnym laboratorium, o którym oczywiście nie mogę jej nic powiedzieć. 

To zaintrygowało ją na tyle, żebyśmy mogli zasiąść do drinków. 

Rozmawiało nam  się znakomicie  aż do  momentu,  w  którym  postanowiła – ot,  tak, dla 

ż

artów –  sprawdzić  w  Holonecie,  kim  naprawdę  jest ten czarujący  i  popularny  młodzieniec, 

Normin  Andmorff,  i  dlaczego  nigdy  przedtem  o  nim  nie  słyszała.  Natknęła  się  wówczas  na 

całkiem  uroczą  witrynę  spod  szyldu  „Nie  umawiaj  się  z  tym  dupkiem”,  oklejoną  moimi 

zdjęciami  i  hologramami.  Autorką  była  niejaka  Vela  Hammont:  jak  może  pamiętacie,  córka 

dziekana,  którą  rzuciłem  jeszcze  na  pierwszym  roku.  W  świetle  tych  nowych  faktów  (to 

znaczy nowych dla Elany, bo bynajmniej nie dla mnie) randka zakończyła się o wiele szybciej 

i o wiele gwałtowniej, niż się tego spodziewałem. 

Szczęście  w  nieszczęściu,  miałem  na  modułowcu  niewielki  hibernator,  więc  w  drodze 

powrotnej  mogłem  nabrać  z  niego  chłodziwa  do  torebki  i  przyłożyć  do  obitej  twarzy. 

Wracałem leniwym tempem, zniechęcony do życia. 

Ostatnio  nic  mi  nie  wychodzi,  pomyślałem  ponuro,  czując  jak  wolno  schodzi  mi 

opuchlizna.  Dobrze,  że  niedługo  zrobię  ten  tytuł  i  zacznę  nowe  życie.  Przyda  mi  się  świeży 

start: gdzieś, gdzie nikt mnie nie zna. 

background image

 

12 

 

–  Magister  inżynier  Andmorff  –  powiedziałem  na  głos.  Tak,  brzmienie  tych  słów 

zdecydowanie poprawiło mi humor. 

– Jeszcze zobaczysz, Vela! – zachęcony wypitym alkoholem, odgroziłem się pięścią w 

nieznanym kierunku. – Ty i ten twój ojczulek z tyłkiem przyklejonym do stołka. Zobaczycie, 

na co mnie stać! 

Z determinacją przyspieszyłem do prędkości fali. 

Po  dwugodzinnym  skoku  z  modułem  ciemnej  energii  znów  byłem  na  X-3,  planecie 

mojego  wygnania.  Zaparkowałem  na  kosmodromie  i  popędziłem  w  kierunku  Laboratorium 

G1.  Zostało  mi  jeszcze  kilkanaście  godzin  na  doszlifowanie  projektu  dla  Munde  i  miałem 

zamiar  wykorzystać  je  do  wyhodowania  pokolenia  roślin  idealnych  w  każdym  calu.  Czasu 

było akurat – mogłem dobrać najsilniej reagujące osobniki i zacząć je ze sobą krzyżować: tak 

jak  to  lubił  profesor.  Nareszcie,  żadnych  nadmiernie  skomplikowanych  procedur 

transgenicznych  i  nikomu  niepotrzebnych  czułków.  Akcja  i  reakcja.  Problem  i  rozwiązanie. 

Czysta naukowa procedura. 

Dobiegłem na miejsce i z determinacją wcisnąłem przycisk otwierający gródź. 

- Bibi-bib! 

Bibi zaskoczył mnie w progu. Wpatrywał się we mnie tymi swoimi owadzimi oczami, 

ciekawsko  wykrzywiając  głowę.  Zobaczyłem  swoją  własną  twarz,  rozbitą  na  tysiące 

mniejszych kopii jak w szczątkach zwierciadła. 

Zaś  w  dół,  z  pofałdowanego  czoła  kosmity,  wysuwały  się  ku  mnie  idealne, 

buławkowate czułki. 

–  Norm!  –  wykrzyknął  doktor  Xenos.  –  Nareszcie!  Randka  jak  mniemam  udana?  – 

zapytał  i  nie  czekając  na  odpowiedź,  wciągnął  mnie  w  głąb  laboratorium.  –  Zdarzyła  się 

niesamowita  rzecz – opowiadał. –  Moment  „eureki”,  na  który  czekałem przez całe  lata.  I  to 

wszystko dzięki tobie, mój chłopcze! 

–  Cieszę  się,  doktorze  –  odparłem,  szukając  wzrokiem  doniczki  z  mimozami.  Nigdzie 

nie  mogłem  jej znaleźć,  a  potrzebowałem zacząć już,  teraz, zaraz,  póki byłem  jeszcze pełen 

gniewu na cały wszechświat! 

– Siedzę sobie w tym twoim laboratorium i myślę: geny czułkowe kompletnie nam nie 

wychodzą – ciągnął Xenos, nie zwracając uwagi na to, że słucham go tylko jednym uchem. – 

No  nijak  nie  idzie  tego  zsyntezować!  Byłoby  prościej,  gdybym  po  prostu  hodował  wielkie 

owady,  ale  to  pójście  na  łatwiznę.  Widzisz,  obcy  jest  obcy  tylko  wtedy,  gdy  jest 

wystarczająco ludzki. Rozumiesz? Obcy to antyteza tego, co znajome i nie może istnieć jako 

background image

 

13 

 

oddzielna kategoria. Wielki robal nie jest obcym. To robal. Szkodnik. Chyba że gada ludzkim 

głosem  albo  jest  galaktycznym  rasistą,  albo  ma  jakąś  inną  cechę,  która  by  go  wewnętrznie 

uczłowieczyła…  No,  w  każdym  razie  –  odchrząknął  –  siedzę  i  myślę  jak  to  ugryźć,  i  nagle 

patrzę na te twoje kwiatki! 

Zamarłem, ogarnięty bardzo złym przeczuciem. Wolno spojrzałem na promotora. 

– Mówi pan… – oblizałem wargi. – Mówi pan o moim jedynym, bezcennym projekcie 

zaliczeniowym? 

– Tak,  tak,  o  tym  jakimś-tam  czymś-tam  dla Munde –  machnął  lekceważąco dłonią. – 

Nieważne. Patrzę na te kwiatki, a one to się zwijają, to rozwijają i cały czas wybałuszają na 

mnie te pręciki czy co tam. Chyba wyczuły, jak myślę nad tą zagwozdką. Przyglądam się im 

bliżej i co widzę? – Pokręciłem głową, że nie wiem. – Czułki, Norm, czułki! Kwiat zwinięty 

w pąk wygląda dokładnie jak czułek! 

– O nie – jęknąłem. Bałem się zapytać, co wydarzyło się potem, mimo że zaczynałem 

się już domyślać wszystkiego. – C-co… co pan z nimi zrobił, doktorze? 

– Jak to co? Nie słuchasz mnie? Czułki nie mogły wyrastać z takiego krzaka, to głupie, 

więc pogrzebałem w genach, wyizolowałem pojedynczy kwiatek i zredukowałem go do pąka. 

Potem po prostu przerobiłem go na symbiont. Fotosynteza z chlorofilu w skórze! Przyjęły się 

u  Bibiego  idealnie,  więc  godzinę  temu  rozpocząłem  produkcję  przemysłową,  zarówno  A51 

jak i czułków. Zresztą, sam zobacz! 

– Bibi! – pisnął podekscytowany kosmita. 

Odwróciłem  się  ku  niemu.  Zielone  czułki  zakołysały  się  i  zwróciły  ku  moim 

rozbieganym falom mózgowym. Faktycznie, były dokładnie takie jak powinny, przynajmniej 

według Xenosa. Kształtne, buławkowate antenki z dodatkowym, obcym zmysłem. 

Mój  projekt  z  botaniki,  mój  bilet  do  lepszego  życia,  na  czole  wyjętego  z  probówki 

kosmity. Żyjąca, chodząca doniczka. 

Tak to jest, jak się zostawia Xenosa samego na pół dnia w moim laboratorium. 

To  koniec  –  pomyślałem,  spoglądając  ponuro  na  te  przeklęte,  wywijające  się  czułki. 

Zaliczenie jest jutroNie ma szans, żebyś wyhodował teraz coś od zera. 

Nie masz innego wyjścia, Norm. 

Obejrzałem go uważnie od stóp do głów: pierwszego z A51, Adama swojej rasy. Będzie 

musiał wystarczyć. 

– Doktorze – powiedziałem z zastanowieniem – czy zanim wyślemy ich wszystkich na 

planetę, żeby się rozmnażali, myśli pan, że mógłbym zabrać Bibiego na małą przejażdżkę? 

background image

 

14 

 

 

– Andmorff, Normin! 

Głos profesora Munde odbił się echem przez aulę. Poderwałem się na nogi i wyszedłem 

na środek, ciągnąc za sobą wielki, nakryty płachtą zbiornik. 

Nalana twarz Munde nabrzmiała od uśmiechu. 

–  Proszę, proszę, panie  Andmorff,  liczymy  na  efekt,  tak?  Nie  słyszał pan,  że  wielkość 

nie ma znaczenia? – Kilkoro pozostałych w sali studentów zachichotało przymilnie. – No nic, 

proszę nam wszystkich pokazać, co pan tam ukrył, i krótko opisać swój końcowy projekt. 

Przełknąłem ślinę. 

–  A  więc…  pracowałem  nad  stworzeniem  mimoz…  to  znaczy  kwiatów  czułych  na 

sygnał EEG, ale wybrałem mimozy… stosowałem techniki krzyżowania, ale… tego… 

– A byłaby szansa, panie Andmorff – przerwał mi profesor pretensjonalnym tonem – na 

początek zobaczyć to, o czym się pan z taką elokwencją wypowiada? 

Westchnąłem. No trudno, przynajmniej próbowałem. 

Zamaszystym ruchem ściągnąłem płachtę ze zbiornika. Rozległo się zgodne sapnięcie i 

pojedynczy, kobiecy pisk. 

Bibi  przykleił  twarz  do  szyby  i  zaiwaniał  żuwaczkami  jak  szalony.  Zielony, 

pokrzywiony  i  paskudny,  przez  cały  czas  próbował  się  przecisnąć  przez  tę  niewidzialną, 

niezrozumiałą  dla  niego  barierę.  Roślinne  czułki  niezależnie  od  ciała  skanowały  salę  w 

poszukiwaniu  najciekawszego  wykresu  fal  mózgowych.  Zatrzymały  się  w  końcu  na 

studencie,  który  uskuteczniał  wysyłanie  fal  delta  poprzez  przysypianie  w  kącie.  On  jako 

jedyny przynajmniej nie wrzasnął na widok kosmity w auli wykładowej. 

Munde wsparł się o katedrę i podźwignął na nogi ciało o konsystencji puddingu. Gdyby 

wzrok  mógł  zabijać,  byłbym  tak  martwy  jak  pierwsza  gwiazda,  która  zapadła  się  w  czarną 

dziurę. 

– Nigdy! W całej mojej karierze! Nigdy! – Munde wyrzucał z siebie fragmenty zdań, na 

każdy poświęcając dokładnie jeden dech. – Tak jawne! Pogwałcenie moralnych praw! Takie 

paskudztwo! Nigdy! Zabawa w boga! Smarkaczu bezczelny! Nigdy! 

– Czyli rozumiem, że nie mogę walczyć o trójkę, profesorze? – wypaliłem. 

– Bibibib! 

 Co  się  wydarzyło  później,  nie  jestem  do  końca  pewny.  Wiem,  że  profesor  Munde 

sapnął, pokraśniał z gniewu, a potem złapał się za serce i przewalił przez katedrę. Wiem, że w 

background image

 

15 

 

którymś  momencie  Bibi  odkrył  wadę  konstrukcyjną  zbiornika  w  postaci  dziury  w  dachu  i 

wyskoczył  radośnie  w  tłum studentów,  głodny  nowych znajomości.  Wiem,  że  ktoś  w  końcu 

powalił naszą dwójkę na  podłogę,  a  potem  wyprowadził nas na  kosmodrom  i  zapakował do 

modułowca. 

W każdym razie Munde nie powiedział konkretnie, że nie zaliczyłem jego przedmiotu, a 

na  jutro  mam  wezwanie  do  dziekana  Hammonta,  więc  sprawy  mogą  się  jeszcze  ułożyć,  nie 

uważacie? Przynajmniej doktor Xenos ucieszy się na wieść o gwałtownym pogorszeniu stanu 

zdrowia profesora. A z moim promotorem muszę żyć w jak najlepszej komitywie – na dobre i 

na złe. Przynajmniej do czasu, kiedy zaliczę ten ostatni przedmiot w semestrze. 

Poderwałem modułowiec z lądowiska i z ciężkim sercem nastawiłem kurs powrotny do 

Fabryki.