1
KORNEL MIKOŁAJCZYK
KŁOPOTY Z CZUŁKAMI
Siedziałem akurat w Laboratorium G1 i podlewałem mój projekt z genetyki botanicznej,
kiedy doktor Xenos przyszedł zawracać mi głowę kosmitami.
Wiedziałem, że się zbliża, jeszcze zanim otworzyła się gródź, gdyż główki
inteligentnych mimoz pochyliły się ciekawsko w stronę korytarza. Widzicie, pracowałem
wtedy nad kwiatami, które byłyby zdolne wyczuwać fale elektromagnetyczne mózgu, a na
całej tej zapomnianej planecie było nas tylko dwóch (ludzi, znaczy się, a właśnie na ludzki
sygnał EEG skalibrowałem moje mimozy). Liczyłem po cichu, że cały ten nakład pracy –
wybór odpowiedniego gatunku, eugenika, indukcja selekcji naturalnej, przeszczepianie
genów, kontrolowana mutacja i testy laboratoryjne – zapewnią mi najwyższą ocenę u
profesora inżyniera Munde.
Potrzebowałem bowiem tylko jednego zaliczenia: jednego, małego punkciku na
dyplomie Omnitechniki, żeby wreszcie wydostać się spod skrzydeł mojego szurniętego,
odciętego od wszechświata promotora. Na zawsze.
– Norm, mamy problem! – przywitał mnie Xenos niemal zwyczajową formułką. –
Obcym nie chcą wyrastać czułki i nie wiem, dlaczego. Jesteś pewny, że pH w zbiornikach nie
było za bardzo zasadowe?
Poczułem, jak wzbiera się we mnie udręczone westchnienie. Na dzisiaj koniec spokoju,
pomyślałem. Odstawiłem konewkę na blat i obróciłem się w krześle.
Doktor inżynier Neil Aedam Xenos stał przy otwartej grodzi, targając się po sterczącej
na boki siwej czuprynie, na którą nasunął ochronne gogle. Nosił spływający do ziemi biały,
hydrofobiczny kitel oraz gumowe rękawice sięgające aż za łokcie. Sądząc po poziomie
ogólnego upaprania płynami ustrojowymi, musiał właśnie wygrzebać ze sztucznego łona
kolejnego kosmitę. I – jak to zwykle bywało – końcowy rezultat go nie zadowalał.
– Na sto procent, panie doktorze – uspokoiłem go. – Wgapiałem się w poziom
kwasowości jak w pierwszą kometę. Całe dziesięć godzin, tak jak pan kazał – w moim głosie
pojawił się słabo ukryty ton wyrzutu. – Mało mi przez to mimozy nie powiędły, szczerze
mówiąc…
– Ech, do diabła z twoimi mentalnymi kwiatkami! – zirytował się nagle. Wiedziałem, że
doktor szuka tylko kogoś, na kim mógłby wyładować frustrację, ale i tak mnie to ubodło.
2
Włożyłem w ten projekt mnóstwo pracy. – Kto ci to w ogóle kazał robić? Munde? – wypluł to
z siebie jak coś obrzydliwego. – Najgorsza łajza na całej uczelni, powiadam ci. Kiedy jeszcze
wykładałem, nie mogłem wytrzymać pięciu minut w tym samym pomieszczeniu, co ten
pipetą robiony półgłówek. Cały czas nawijał o wyższości metod klasycznych nad
ingerencyjnymi. Cechy dziedziczenia grochu zwyczajnego! O, jak się cieszę, że już nie muszę
tego słuchać.
Nie musisz słuchać, dodałem w myślach, bo uprzejmie odsunęli cię od katedry, kiedy
odbiła ci szajba. I szkoda, że nie zabrali ci też stałej posady, gwarantowanej płacy i prawa do
laborantów, bo uczyłby mnie może ktoś kompetentny.
Mimozy zwróciły się w moim kierunku i lekko kiwnęły główkami, na zgodę.
– Słuchaj, Norm – doktor pogroził mi palcem, jakby dokładnie wiedział, o czym myślę.
– Kwiatki, nie kwiatki, mamy na głowie o wiele poważniejszy problem. Ha, a raczej nie
mamy nic na głowie! Rozumiesz? Obcy powinni mieć czułki. A tymczasem co? No co? –
domagał się. Wzruszyłem ramionami. – Ach, nie wiesz? Więc pozwól, że ci pokażę.
Po czym bez dalszych wyjaśnień wrócił do grodzi i przyprowadził z korytarza jakieś
zielone dziwadło.
Nowy kosmita z Fabryki był z grubsza humanoidalny, choć wprawne oko inżyniera
genetycznego natychmiast wyłapałoby cechy genomu zarówno ludzkiego, jak i co najmniej
siedmiu osobnych owadów. Nie wyglądało to jak patchwork albo jak zwykła chimera,
rozumiecie; nie było żadnej możliwości ocenienia, gdzie kończy się człowiek, a zaczyna
mrówka czy konik polny. Żadnych szwów czy punktów sczepienia. Nic tylko jedna, wielka
genetyczna zupa, dająca w rezultacie zupełnie nowy organizm.
Z bardzo oczywistych i bardzo nagich cech płciowych wynikało, że to samiec. Nie był
za wysoki ani zbyt umięśniony; zwłaszcza w rejonie kończyn, które ciągnęły się patykowato
aż do chwytnych pazurków. Ciało w kolorze mchu było segmentowane i pokryte chitynowym
pancerzem, który nadawał mu wygląd zespolonego ze zbroją rycerza. Na cienkiej szyi
kołysała się głowa, z której wyzierały wyłupiaste, fasetkowe oczy, zaś przy ustach poruszały
się dwie wielkie żuwaczki.
– Bibib! – zapiszczało to coś na powitanie, jak uzbrajająca się bomba.
Przezornie odsunąłem się krzesłem w głąb laboratorium. Nie żebym był przesadnie
strachliwy, ale któregoś razu doktor wyhodował rasę eksplodujących obcych z purchawek i
jadowitych ropuch. Nauczyłem się wtedy, że od jego krzyżówek lepiej utrzymać bezpieczny
dystans. Zwłaszcza jeśli nie ma się na sobie skafandra ochronnego.
3
– Co to ma niby być?
Xenos uśmiechnął się z dumą i położył dłoń na ramieniu cudaka.
– To jest Bibi – odparł bez skrępowania. – Pierwszy z obcych A51.
– A51? – powtórzyłem.
– To numer zbiornika, z którego go wyciągnąłem.
– Ale… to brzmi strasznie głupio, doktorze.
– To nazwa systematyczna, Norm – żachnął się. – A poza tym, jak to mówią, czymże
jest nazwa? Przyjrzyj się uważnie – bez pardonu popchnął obcego w moim kierunku. – Mamy
z nim o wiele poważniejszy problem, nieprawdaż?
– Problem?
Nauczony doświadczeniem, sięgnąłem do guzika za plecami, który rozgrzewał kabinę
dekontaminacji.
– Chcesz, żebym dostał nerwicy czy co? Czułki, chłopcze, czułki! – wykrzyknął
niecierpliwie Xenos. – Czy je widzisz?!
Ach, czułki! Odetchnąłem z ulgą i uważniej przyjrzałem się stworzeniu.
Faktycznie, Bibi z miotu A51 nie miał czułków. Jego czoło było bardzo nierówne,
skronie wybrzuszały mu się nieco jak gdyby skrywały pod sobą obiecujące narośle, jednak
nie sterczały z nich żadne buławkowate antenki, które wymarzył sobie Xenos.
A tutaj, w Fabryce Kosmitów, wszystko musiało być dokładnie takie, jak to zaplanował
doktor. Cała ta planeta, cały układ słoneczny, obracały się pod jego czujnym okiem.
Widzicie, mój promotor był stary. Bardzo stary. To znaczy, jego biologiczny wiek nie
przekraczał siedemdziesięciu lat, ale od chwili jego narodzin minęło już spokojnie kilka
długich wieków. Sam nie jestem pewien, ile.
Tytuł magistra inżyniera Xenos musiał zdobyć jeszcze za czasów pierwszych kolonii i
bez wątpienia brał udział w paru wojnach kolonialnych. Przerabialiśmy ten okres na
wykładach z genetyki historycznej. To były te czasy, kiedy jeden gubernator na zapyziałym
księżycu podrzucał rywalizującej kolonii wypaczone transgenicznie szkodniki i jestem
bardziej niż pewny, że młody magister Neil A. Xenos maczał palce w co najmniej kilkunastu
wynaturzeniach. Któregoś razu nawet go o to zapytałem, ale powiedział mi, żebym pilnował
własnego nosa, zanim mi go przeszczepi w mniej dogodne miejsce. Nie naciskałem, bo – jak
potraficie zrozumieć – lubię mój nos dokładnie tam, gdzie jest. Jednak parę tygodni później,
przetrząsając Magazyn Zastępczy H7 w poszukiwaniu starych próbek, natknąłem się na
zachowane w formalinie okazy pierwszych chrząszczurów i ropająków podpisane jego
4
nazwiskiem. Te paskudztwa mutują się i rozmnażają aż po dziś dzień, więc wcale się nie
dziwię, że doktor nie rozgłasza, kto jest odpowiedzialny za rozpuszczenie tego po kosmosie.
Tak czy inaczej, te małostkowe spory o terytoria zaczęły z czasem irytować młodego
Xenosa. Znany wszechświat – jak na jego oko – rozszerzał się o wiele za wolno: jedna mała
księżycowa kolonia za drugą, a przy każdej więcej krzyku niż była tego warta. Xenos wziął
więc udział w jednym z pierwszych Krio Grande. Wiecie, to te wydarzenia, podczas których
grupa ludzi zbiera się razem i zamraża w wielkich, hibernacyjnych sarkofagach, żeby
zobaczyć, jak wygląda przyszłość. Pełna zawieszona animacja na kilkadziesiąt czy nawet
kilkaset lat. Pewnie można by i w takim przebywać aż do cieplnej śmierci wszechświata, jeśli
się uprzeć.
Ale Xenos nie spał aż tak długo. Obudził się parę wieków później, w naszej erze: w
czasach, gdy Ziemia została dawno zapomniana, a kolonie rozprzestrzeniły się poza
galaktykę, poza gromadę, poza supergromadę i w końcu – wraz z wynalezieniem modułów
ciemnej energii – po całym kosmicznym włóknie.
Problem w tym, że wraz z ogromną porcją wszechświata odkryliśmy też bardzo
niewygodną prawdę.
Byliśmy sami.
Dziś każde dziecko wie, że obcy istnieją tylko w bajkach. Bez człowieka w kosmosie
nie ma inteligentnego życia. Tak wyglądają realia wszechświata, w którym żyjemy – od
narodzin aż do śmierci.
Ale nie dla Xenosa. Xenos kładł się do mroźnego sarkofagu z jednym tylko marzeniem:
ż
e gdy się obudzi, kosmos zaroi się od obcych form życia; być może zielonych i z czułkami,
być może wielorękich i wielogłowych, być może opartych na krzemowym szkielecie; istot,
które odkryłyby przed nim, młodym genetykiem (dosłownie) całkiem nową galaktykę
możliwości.
Tymczasem gdzie tylko nie spojrzał, jakiej zamieszkałej planety nie odwiedził,
wszędzie byli sami ludzie. Inni, czasem bardzo dziwni, oddzieleni ewolucyjnie od trzonu
populacji barierą w postaci próżni. Ale jednak nadal: Homo sapiens sapiens.
Słyszałem na uczelni plotki, że Xenos dostał przydział na Omnitechnikę na podstawie
listu motywacyjnego sprzed stuleci. Nie miało to jednak znaczenia, gdyż jego genialny umysł
szybko doścignął postęp nauki. Najpierw się dokształcał, potem kształcił innych, a kiedy
odsunięto go od nauczania za coraz skrajniejsze teorie o moralności tworzenia nowych form
ż
ycia, zniknął na całe lata.
5
Jestem przekonany, że po dziś dzień tylko dziekan Hammont i ja znamy aktualne
miejsce pobytu Xenosa. Hammont – gdyż to właśnie do niego przyszła prośba o przysłanie
asystenta – oraz ja – gdyż na pierwszym roku umawiałem się z Velą, córką Hammonta, i w
ten sposób doścignęła mnie twarda ręka akademickiej sprawiedliwości.
Pamiętam ten dzień jak dziś – dzień mojego zesłania.
Hammont zaprosił mnie na dywanik jak setki razy przedtem, posadził na najmniej
niewygodnym krześle w gabinecie i tak po prostu, z niczego, zapytał, czy słyszałem kiedyś o
doktorze Xenosie.
Lekko zaskoczony odpowiedziałem, że owszem, czytałem wszystkie jego dysertacje,
lecz są one niesłychanie problematyczne i wymagają o wiele głębszej analizy, niż została
podjęta dotychczas. Bo tak się właśnie odpowiada na studiach, sami wiecie – mądrze, ale w
zasadzie o niczym. Tak naprawdę na całym semestrze przeczytałem tylko dwie rzeczy: wielki
znak „Zakaz palenia konopium” na drzwiach akademika oraz urodzinową wideokówkę od
babci.
Ale Hammont jakby tylko na to czekał.
– Cieszę się, że jest pan zaznajomiony z jego pracą, panie Andmorff – oznajmił, gładząc
się z lubością po imponujących wąsiskach – albowiem właśnie dotarła do mnie wiadomość,
ż
e doktor, nasz dawny kolega, zakupił samotny układ planetarny. Jest jednym z tych królów
zimy – wyjaśnił, machnąwszy wielkopańsko dłonią. – Dał się zamrozić na parę wieków, ale
nie zamroził konta, więc ma teraz do wydania małą fortunę z odsetek. Z wiadomości wynika,
ż
e to pomarańczowa gwiazda klasy K, dwa pasy asteroid oraz dziewięć planet, niech spojrzę
– pochylił się nad notatkami. – Tak, pięć skalistych, jedna karłowata oraz trzy gazowe
giganty. A także znaczna liczba księżyców.
Wybałuszyłem oczy. Z takim szmalem doktorek mógł przejąć władzę nad częścią
spółek Kompanii Wszechkosmicznej i do końca życia drapać się po tyłku, patrząc jak forsa
płynie ciurkiem. A on zamiast tego kupił układ słoneczny? Przypomniałem sobie natychmiast
stare wyrażenie: „zakładać kolonie w próżni”. Kompletna bezcelowość.
– Doktor – ciągnął Hammont z paskudnym uśmiechem – szuka kogoś, kto pomógłby
mu w eksperymentach gatunkowych na powierzchni tych planet. Pomyślałem, że byłby pan
idealnym kandydatem.
Zamrugałem.
– Z całym należnym szacunkiem, panie dziekanie, ale nie lepszy byłby do tego zoolog
planetarny? Wie pan, kompletny ekosystem do zaprojektowania, nawet kilka…
6
– Doktor Xenos nie wyszczególnia, że chodzi o całe ekosystemy – uciął mi dziekan.
Nagle spoważniał. Wyglądał teraz jak bardzo zgorzkniały, bardzo wkurzony mors. – Nie będę
owijać w bawełnę, Andmorff. Nie chcę cię tutaj. Nie chcę cię na moim wydziale ani na tej
uczelni. Ale dopóki nie zaliczysz stażu w laboratorium oraz, jak mi się zdaje, ostatniego
przedmiotu w semestrze, nigdy się ciebie nie pozbędę. Zrozumiano?
Pokiwałem głową ze skruchą, choć w duchu życzyłem sobie, żeby te wąsy ożyły mu w
nocy i zadusiły go na dobre.
– Ostatni przedmiot i staż – przypomniał, unosząc do góry palec. – Jedno i drugie. Albo
nie dostaniesz dyplomu aż do usranej śmierci.
– Tak jest, panie dziekanie – odpowiedziałem głosem mdłym od słodyczy.
Szykowała się akurat większa impreza w holoklubie, więc zgodziłem się na wszystko i
podpisałem papiery. Myślałem wtedy jeszcze, że uda mi się na szybko zaliczyć zajęcia z
dwufazowej kosmetyki genetycznej i na stażu laboranta spędzę góra dwa tygodnie. Szast-
prast i dyplom za pasem! Niestety, na egzaminie końcowym tragicznie pomyliłem kilka
sekwencji DNA i jakimś cudem sprawiłem, że mojemu obiektowi wyrosły skrzela. Nie
miałem nawet szansy zapisać się na poprawkę, bo już następnego dnia wylatywałem na
praktyki do odległego, nieznanego układu.
Resztę historii już znacie. Planeta X-3 okazała się być zadupiem, laboratorium –
Fabryką Kosmitów, a sam Xenos – starym wariatem, który manipulując genami, planował, w
tajemnicy przed wszystkimi, „uzupełnić w kosmosie niezbędne braki”.
Ja zaś, uczynny student z ostatnim przedmiotem do zaliczenia, utknąłem tu wraz z nim.
Rozwiązując tajemnicę znikających czułków.
– A może lepszy byłby bez nich, doktorze? – zapytałem po przedłużającej się ciszy. –
Wygląda całkiem dobrze jak dla mnie.
Mimozy w doniczce wyczuły aurę nerwowości i zakołysały się niespokojnie.
– Słucham? – wycedził krótko Xenos. Jego twarz zasuszonej mumii zmarszczyła się
tak, że bałem się, iż może się ściągnąć na amen i plasnąć o podłogę.
– Tak tylko mówię – zmitygowałem, wzruszywszy ramionami. – Nasz Bibi nie musi ich
mieć, prawda?
– Bibi! – poparł mnie ochoczo kosmita. A może tylko reagował na swoje imię? Nie
jestem pewny.
– Oczywiście, że musi! – warknął na to doktor, obrzucając naszą dwójkę morderczymi
spojrzeniami. – Jak ty nic nie rozumiesz, Norm! Stary jak wszechświat, a we łbie próżnia! On
7
ma wyglądać jak porządny, pozaziemski insekt z czułkami. Taki, w którego da się uwierzyć!
Najlepiej z jakimś obcym zmysłem albo ze świadomością zbiorową roju, ale to dopracujemy
później. Dopóki nie będzie wyglądał jak obcy, będzie… będzie… Sam już nie wiem… Jakimś
nieklasyfikowanym wybrykiem natury! Jasne?
Pokiwałem ochoczo głową, byleby tylko przestał się wydzierać. Bardzo tym niepokoił
moje kwiaty.
– No – skwitował. – A teraz raz-raz, do zbiorników, rozmnażamy!
– Dokąd znowu?
Spojrzał na mnie jak na wariata, nawet nie zdając sobie sprawy, jaka to ironia losu.
– Bierzemy się za rozmnażanie, Norm. Bibi musi spłodzić kolejne pokolenie A51, a my
musimy je dopasować pod kątem zdolności do hodowania czułków.
Rozejrzałem się niepewnie po laboratorium.
– Eee… A mamy dla niego jakieś partnerki?
– Bibibibi! – podekscytował się obcy.
– A co to za problem obrócić jedno X w Y? To placówka naukowa, chłopcze. Robimy
to w probówkach.
- Bib.
– Taki problem, że nie ma w tym za grosz zabawy – wyrwało mi się.
Xenos prychnął pogardliwie.
– Już się cały dzień bawiłeś w małego ogrodnika. Odkładaj łopatkę, zakasuj rękawy i
bierzemy się do roboty. Nie dam ci ani chwili spokoju, dopóki na tym czole – klepnął Bibiego
po niekształtnej głowie – nie wyrosną antenki. Jasne?
– Prędzej wyrośnie mi kaktus – mruknąłem pod nosem.
– Co tam znowu mamroczesz?
Zmilczałem, spoglądając ponuro na już i tak zaniedbany projekt z botaniki. Na
następnym zjeździe Munde mnie zabije.
Nabrałem powietrza w płuca.
– I bez wzdychania! – rzucił Xenos, zamiatając kitlem. Bibi podążył za nim, wydając z
siebie wysoki, pożegnalny dźwięk.
Westchnąłem tak czy inaczej, rzuciłem mimozom trochę nawozu, po czym, chcąc nie
chcąc, powlokłem się za moim promotorem.
Ostatecznie, pomyślałem sobie, im szybciej zaczniemy, tym szybciej skończymy cały ten
absurd. Ile czasu może nam zająć znalezienie genu odpowiedzialnego za jakieś durne czułki?
8
Godzinkę, przekonywałem siebie. Zdążę to odwalić, wrócić do projektu, polecieć
spotkać się z Elaną i zdążyć na zaliczenie. Może nawet więcej niż jedno…
Uśmiechnąłem się do swoich myśli.
Godzinka. Góra dwie.
Trzy dni później miałem ochotę przeszczepić sobie na plecy trzecią nogę i skopać
własny tyłek za myślenie, że pójdzie nam tak szybko.
Już na samym początku popełniłem fatalny w skutki błąd. I to nie przy wycinaniu DNA,
kodowaniu wektorów czy zapłodnieniu komórek in vitro. Bo to są, wbrew pozorom, proste,
analogowe czynności. Przynajmniej w porównaniu do delikatnej operacji pod kryptonimem:
„Jak stąpać w obecności Xenosa, żeby nie wleźć na atomową minę”.
Po pobraniu od Bibiego odpowiednich próbek zaproponowałem nieopatrznie – wciąż
zatopiony w rozmyślaniach nad projektem – ażeby podzielić materiał zgodnie z
przekazywaniem cech dziedzicznych. Trzymającemu urazę doktorowi przypomniał się wtedy
profesor Munde i jego groch zwyczajny. Od tej pory wszystkie czynności przy zbiornikach
transgenicznych musiałem wykonywać sam i to przy akompaniamencie wyrażeń takich jak:
„niedouczony matoł z dyplomem z bazaru”, „nabłoniec popromiony” czy „fiolka jego mać”.
Na szczęście podczas gdy doktor plątał mi się pod nogami, klnąc zawzięcie, Bibi okazał
się znakomitym asystentem do spraw przynieś, wynieś, pozamiataj. Nic nie mówił, nigdy nie
narzekał i wymagał tylko minimalnej liczby wyjaśnień. Wyglądał może na nieco zagubionego
w wielkim świecie, ale podejrzewam, że był to wynik samotnego operowania świadomością
roju, do której zaprojektował go Xenos. Na szczęście miał na tyle własnego oleju w głowie,
ż
eby trafić do Laboratorium G1 i podlać mi kwiatki, a tylko na tym tak naprawdę mi zależało.
Zaliczenie zbliżało się wielkimi krokami.
Ostatecznie rozdzieliliśmy pobrany materiał do pięćdziesięciu zbiorników, każdy z inną
kombinacją genów – tu trochę więcej mrówki, tam szczypta ćmy czy karalucha. W wielu
przypadkach geny odpowiedzialne za czułki były sprzężone z innymi, więc musieliśmy być
bardzo ostrożni, żeby nie doprowadzić do konfliktu interesów. Później przysnęło mi się
trochę w Wylęgarni F i przyznaję, zapomniałem przypilnować poziomu pH i ciśnienia w
komorach jak należy. Nie miało to jednak większego znaczenia dla wyników eksperymentu.
Po dziesięciu godzinach inkubacji i przyspieszonego dojrzewania sprawdziliśmy
zbiorniki, jeden po drugim. Obiektowi F4 wyrosły na czole całkiem zabawne, zakręcone rogi
na dokładkę do wielkich skrzydeł, a F33 miał coś w rodzaju cienkich kocich wibryss, tyle że
sięgających aż do ziemi i w liczbie dwunastu. Od F14 do F29 natknęliśmy się na same
9
mutacje, niektóre tak paskudne, że gdy tylko wyciągałem je ze sztucznych łon, natychmiast
miałem ochotę wydrapać sobie oczy. Bardzo chciał mi w tym pomóc F18 – tak bardzo, że
rozwalił mi pazurami szybkę respiratora.
Uwaleni po kolana w sztucznych wydzielinach dotarliśmy tak do ostatniego osobnika w
miocie.
Zero. Nul. Ani śladu czułek.
Podejrzewam, że nawet gdyby nam się udało, doktor Xenos stwierdziłby, że mają zły
kształt albo są za krótkie czy niekształtne. Ale na razie po prostu się załamał. Usiadł ciężko na
podłodze wylęgarni i zaczął ściągać gumowe rękawice, palec za palcem, krzywiąc się przy
tym od odcisków.
– Wylej ich wszystkich do kwasu – rozkazał półgłosem.
Posłusznie pociągnąłem za dźwignię, otwierając zapadnie w zbiornikach.
Nie myślcie sobie jednak, że doktor jest aż tak bezwzględnym człowiekiem albo że ja
sam tak ślepo słucham się jego rozkazów. Już dawno temu sprawdziłem, co tam się naprawdę
dzieje pod naszą wylęgarnią i wiem, że nie ma żadnej kadzi z kwasem. Wszystkie te nieudane
eksperymenty Xenos wypuszcza po prostu na powierzchnię X-3, daleko od Fabryki, na
pastwę losu. Szczerze mówiąc, wolę nie wiedzieć, co tam się lęgnie pod naszymi nosami z
całego tego syfu, który spuściliśmy przez lata z tysięcy zbiorników. Raz jeden wybrałem się
na przechadzkę wokół magazynu chemikaliów i kształt – a raczej bezkształt – który przeleciał
mi wówczas nad głową, wrył mi się w pamięć na dobre.
Wierzcie mi. W tym przypadku niewiedza to błogosławieństwo.
Kiedy zbiorniki były już puste, a roboty sprzątające wzięły się do pracy, podniosłem
Xenosa na nogi i powlokłem go w kierunku laboratorium. Niedogolony i skrzywiony w
grymasie goryczy przywodził na myśl wielką, gnijącą brzoskwinię w peruczce.
– Ten ostatni nie był jeszcze taki zły, Norm – mamrotał bardziej do siebie niż do mnie,
targając sobie włosy starym zwyczajem. Cud, że w ogóle miał co jeszcze targać w tym wieku.
– Geny ćmy ładnie się osadziły w rejonie czoła, ale coś się musiało zmutować, rozumiesz, coś
się na pewno zmutowało, bo wyszły z tego bardziej brwi niż czułki, poza tym to była i tak
głupota, bo ćmy mają takie grzebieniaste antenki, a takich bym nie chciał, Norm, chcę takie
ładne, bulwiaste, rozumiesz jakie…
– Mhm – mruknąłem, zerkając ukradkiem na zegarek.
Wspaniale – pomyślałem, nachmurzony. Przez ten trzydniowy eksperyment zaraz się
spóźnię!
10
Wziąłem się za nastawianie czasomierza, upewniając się, że co jakiś czas pomrukuję
współczująco do doktora.
Zobaczmy, różnica czasu między galaktykami, relatywizm nadświetlny, jakieś dwie
godzinki na podróż, poprawka na studnię grawitacyjną…
Zakląłem w duchu. Nie byłem co prawda spóźniony o dziesięć miesięcy, jak to
sugerował mój kupiony od szmelcowników zegarek, ale z całą pewnością zbyt długo
zwlekałem z opuszczeniem planety.
Przyspieszyłem, holując za sobą promotora.
W G1 czekał już na nas Bibi. Na nieforemnej głowie balansował dla zabawy moją
doniczkę z mimozami. Gdy przekroczyłem gródź, mało się nie rozbiły, gdyż ich główki
natychmiast wystrzeliły w kierunku myślącego intensywnie Xenosa.
– Bibi, zajmij się doktorem – poprosiłem, gdy z owadzim refleksem złapał donicę,
zanim ta bliżej zaznajomiła się z podłogą. – I nie zniszcz mi tych kwiatów, bardzo cię proszę.
Ja muszę lecieć.
- Bi-bib!
Xenos opadł na najbliższe krzesło, podtrzymywany przez kosmitę.
– Lecieć? – zamrugał, jakby obudził się ze snu. – Zaraz, ty masz teraz wychodne,
Norm? TERAZ? – powtórzył z naciskiem. – Przecież nie skończyliśmy nawet
podstawowego…
– Jest weekend, doktorze – wyjaśniłem pospiesznie. – Mam wolne.
– Weekend? Na jakiej planecie?!
Na jakiejś na pewno, rzuciłem w umyśle, przetrząsając zawalone sprzętem biurko w
poszukiwaniu kluczyków. W laboratorium od zawsze panował kawalerski porządek.
– To nieważne, na jakiej – odparłem. – Ważne, że mam niedługo randkę w innej
galaktyce i muszę się tam jakoś dostać. Nie widział pan przypadkiem moich…
– Randkę – mruknął obojętnie. – I chcesz na nią iść tak, jak teraz, co?
Stanąłem przed lustrem i spojrzałem na siebie krytycznie.
Nie było miejsca na moim ciele, do którego nie dostałaby się jakaś maź, smar czy inna
wydzielina ze zbiorników transgenicznych. I to tylko na zewnątrz kombinezonu, rzecz jasna,
bo w środku sprawa przedstawiała się jeszcze gorzej. Czułem, że warstwa kilkudniowego
potu, brudu i pudru dla ochrony przed gumą zastygła tam w twardą skorupę. Włosy sterczały
mi też pod dziwnymi kątami, a szczątki respiratora zwieszały się smutno pod okiem
czerwonym od reakcji alergicznej.
11
Westchnąłem. Nie ma rady. Podszedłem do ściennego panelu i uruchomiłem kabinę
dekontaminacji. Ostatecznie prysznic w chemikaliach to nadal prysznic. Prawda?
Wyszedłem z kabiny kwadrans później, cuchnąc jodem i wybielaczem. Zostawiłem
myślącego o czułkach Xenosa z Bibim i moimi kwiatkami, ubrałem się, po czym ruszyłem
pospiesznie na kosmodrom Fabryki. Zanim wrócę, doktor powinien się otrząsnąć i wpaść na
kolejny genialny pomysł, jak zatruć mi życie.
Ale już niedługo, pomyślałem, patrząc jak planeta X-3 niknie w tylnej szybie mojego
modułowca. Zaliczę w końcu ten ostatni przedmiot i wyniosę się stąd na dobre. Znajdę sobie
pracę w jakimś normalnym, cichym laboratorium. Jak najdalej od Xenosa i jego kosmitów – z
czułkami czy bez czułków.
Już niedługo.
Skręciłem na Via Astra, pogwizdując wesołą melodię.
Elana była doktorantką zoologii planetarnej, tak jak ja przy Wydziale Ingenerii.
Spotkaliśmy się w orbistro. No wiecie, w restauracji na orbicie, ale nie takiej obskurnej, jakie
można znaleźć przy szlakach handlowych, ale w ładnej, miejscowej i wykwintnej. Elana
skrzywiła nieco nosek, kiedy wyczuła ode mnie aurę chemikaliów, ale na szczęście załączył
mi się w mózgu tryb studenckiej gadki i rzuciłem mimochodem, że pracuję w bardzo
prestiżowym, bardzo tajnym laboratorium, o którym oczywiście nie mogę jej nic powiedzieć.
To zaintrygowało ją na tyle, żebyśmy mogli zasiąść do drinków.
Rozmawiało nam się znakomicie aż do momentu, w którym postanowiła – ot, tak, dla
ż
artów – sprawdzić w Holonecie, kim naprawdę jest ten czarujący i popularny młodzieniec,
Normin Andmorff, i dlaczego nigdy przedtem o nim nie słyszała. Natknęła się wówczas na
całkiem uroczą witrynę spod szyldu „Nie umawiaj się z tym dupkiem”, oklejoną moimi
zdjęciami i hologramami. Autorką była niejaka Vela Hammont: jak może pamiętacie, córka
dziekana, którą rzuciłem jeszcze na pierwszym roku. W świetle tych nowych faktów (to
znaczy nowych dla Elany, bo bynajmniej nie dla mnie) randka zakończyła się o wiele szybciej
i o wiele gwałtowniej, niż się tego spodziewałem.
Szczęście w nieszczęściu, miałem na modułowcu niewielki hibernator, więc w drodze
powrotnej mogłem nabrać z niego chłodziwa do torebki i przyłożyć do obitej twarzy.
Wracałem leniwym tempem, zniechęcony do życia.
Ostatnio nic mi nie wychodzi, pomyślałem ponuro, czując jak wolno schodzi mi
opuchlizna. Dobrze, że niedługo zrobię ten tytuł i zacznę nowe życie. Przyda mi się świeży
start: gdzieś, gdzie nikt mnie nie zna.
12
– Magister inżynier Andmorff – powiedziałem na głos. Tak, brzmienie tych słów
zdecydowanie poprawiło mi humor.
– Jeszcze zobaczysz, Vela! – zachęcony wypitym alkoholem, odgroziłem się pięścią w
nieznanym kierunku. – Ty i ten twój ojczulek z tyłkiem przyklejonym do stołka. Zobaczycie,
na co mnie stać!
Z determinacją przyspieszyłem do prędkości fali.
Po dwugodzinnym skoku z modułem ciemnej energii znów byłem na X-3, planecie
mojego wygnania. Zaparkowałem na kosmodromie i popędziłem w kierunku Laboratorium
G1. Zostało mi jeszcze kilkanaście godzin na doszlifowanie projektu dla Munde i miałem
zamiar wykorzystać je do wyhodowania pokolenia roślin idealnych w każdym calu. Czasu
było akurat – mogłem dobrać najsilniej reagujące osobniki i zacząć je ze sobą krzyżować: tak
jak to lubił profesor. Nareszcie, żadnych nadmiernie skomplikowanych procedur
transgenicznych i nikomu niepotrzebnych czułków. Akcja i reakcja. Problem i rozwiązanie.
Czysta naukowa procedura.
Dobiegłem na miejsce i z determinacją wcisnąłem przycisk otwierający gródź.
- Bibi-bib!
Bibi zaskoczył mnie w progu. Wpatrywał się we mnie tymi swoimi owadzimi oczami,
ciekawsko wykrzywiając głowę. Zobaczyłem swoją własną twarz, rozbitą na tysiące
mniejszych kopii jak w szczątkach zwierciadła.
Zaś w dół, z pofałdowanego czoła kosmity, wysuwały się ku mnie idealne,
buławkowate czułki.
– Norm! – wykrzyknął doktor Xenos. – Nareszcie! Randka jak mniemam udana? –
zapytał i nie czekając na odpowiedź, wciągnął mnie w głąb laboratorium. – Zdarzyła się
niesamowita rzecz – opowiadał. – Moment „eureki”, na który czekałem przez całe lata. I to
wszystko dzięki tobie, mój chłopcze!
– Cieszę się, doktorze – odparłem, szukając wzrokiem doniczki z mimozami. Nigdzie
nie mogłem jej znaleźć, a potrzebowałem zacząć już, teraz, zaraz, póki byłem jeszcze pełen
gniewu na cały wszechświat!
– Siedzę sobie w tym twoim laboratorium i myślę: geny czułkowe kompletnie nam nie
wychodzą – ciągnął Xenos, nie zwracając uwagi na to, że słucham go tylko jednym uchem. –
No nijak nie idzie tego zsyntezować! Byłoby prościej, gdybym po prostu hodował wielkie
owady, ale to pójście na łatwiznę. Widzisz, obcy jest obcy tylko wtedy, gdy jest
wystarczająco ludzki. Rozumiesz? Obcy to antyteza tego, co znajome i nie może istnieć jako
13
oddzielna kategoria. Wielki robal nie jest obcym. To robal. Szkodnik. Chyba że gada ludzkim
głosem albo jest galaktycznym rasistą, albo ma jakąś inną cechę, która by go wewnętrznie
uczłowieczyła… No, w każdym razie – odchrząknął – siedzę i myślę jak to ugryźć, i nagle
patrzę na te twoje kwiatki!
Zamarłem, ogarnięty bardzo złym przeczuciem. Wolno spojrzałem na promotora.
– Mówi pan… – oblizałem wargi. – Mówi pan o moim jedynym, bezcennym projekcie
zaliczeniowym?
– Tak, tak, o tym jakimś-tam czymś-tam dla Munde – machnął lekceważąco dłonią. –
Nieważne. Patrzę na te kwiatki, a one to się zwijają, to rozwijają i cały czas wybałuszają na
mnie te pręciki czy co tam. Chyba wyczuły, jak myślę nad tą zagwozdką. Przyglądam się im
bliżej i co widzę? – Pokręciłem głową, że nie wiem. – Czułki, Norm, czułki! Kwiat zwinięty
w pąk wygląda dokładnie jak czułek!
– O nie – jęknąłem. Bałem się zapytać, co wydarzyło się potem, mimo że zaczynałem
się już domyślać wszystkiego. – C-co… co pan z nimi zrobił, doktorze?
– Jak to co? Nie słuchasz mnie? Czułki nie mogły wyrastać z takiego krzaka, to głupie,
więc pogrzebałem w genach, wyizolowałem pojedynczy kwiatek i zredukowałem go do pąka.
Potem po prostu przerobiłem go na symbiont. Fotosynteza z chlorofilu w skórze! Przyjęły się
u Bibiego idealnie, więc godzinę temu rozpocząłem produkcję przemysłową, zarówno A51
jak i czułków. Zresztą, sam zobacz!
– Bibi! – pisnął podekscytowany kosmita.
Odwróciłem się ku niemu. Zielone czułki zakołysały się i zwróciły ku moim
rozbieganym falom mózgowym. Faktycznie, były dokładnie takie jak powinny, przynajmniej
według Xenosa. Kształtne, buławkowate antenki z dodatkowym, obcym zmysłem.
Mój projekt z botaniki, mój bilet do lepszego życia, na czole wyjętego z probówki
kosmity. Żyjąca, chodząca doniczka.
Tak to jest, jak się zostawia Xenosa samego na pół dnia w moim laboratorium.
To koniec – pomyślałem, spoglądając ponuro na te przeklęte, wywijające się czułki.
Zaliczenie jest jutro. Nie ma szans, żebyś wyhodował teraz coś od zera.
Nie masz innego wyjścia, Norm.
Obejrzałem go uważnie od stóp do głów: pierwszego z A51, Adama swojej rasy. Będzie
musiał wystarczyć.
– Doktorze – powiedziałem z zastanowieniem – czy zanim wyślemy ich wszystkich na
planetę, żeby się rozmnażali, myśli pan, że mógłbym zabrać Bibiego na małą przejażdżkę?
14
*
– Andmorff, Normin!
Głos profesora Munde odbił się echem przez aulę. Poderwałem się na nogi i wyszedłem
na środek, ciągnąc za sobą wielki, nakryty płachtą zbiornik.
Nalana twarz Munde nabrzmiała od uśmiechu.
– Proszę, proszę, panie Andmorff, liczymy na efekt, tak? Nie słyszał pan, że wielkość
nie ma znaczenia? – Kilkoro pozostałych w sali studentów zachichotało przymilnie. – No nic,
proszę nam wszystkich pokazać, co pan tam ukrył, i krótko opisać swój końcowy projekt.
Przełknąłem ślinę.
– A więc… pracowałem nad stworzeniem mimoz… to znaczy kwiatów czułych na
sygnał EEG, ale wybrałem mimozy… stosowałem techniki krzyżowania, ale… tego…
– A byłaby szansa, panie Andmorff – przerwał mi profesor pretensjonalnym tonem – na
początek zobaczyć to, o czym się pan z taką elokwencją wypowiada?
Westchnąłem. No trudno, przynajmniej próbowałem.
Zamaszystym ruchem ściągnąłem płachtę ze zbiornika. Rozległo się zgodne sapnięcie i
pojedynczy, kobiecy pisk.
Bibi przykleił twarz do szyby i zaiwaniał żuwaczkami jak szalony. Zielony,
pokrzywiony i paskudny, przez cały czas próbował się przecisnąć przez tę niewidzialną,
niezrozumiałą dla niego barierę. Roślinne czułki niezależnie od ciała skanowały salę w
poszukiwaniu najciekawszego wykresu fal mózgowych. Zatrzymały się w końcu na
studencie, który uskuteczniał wysyłanie fal delta poprzez przysypianie w kącie. On jako
jedyny przynajmniej nie wrzasnął na widok kosmity w auli wykładowej.
Munde wsparł się o katedrę i podźwignął na nogi ciało o konsystencji puddingu. Gdyby
wzrok mógł zabijać, byłbym tak martwy jak pierwsza gwiazda, która zapadła się w czarną
dziurę.
– Nigdy! W całej mojej karierze! Nigdy! – Munde wyrzucał z siebie fragmenty zdań, na
każdy poświęcając dokładnie jeden dech. – Tak jawne! Pogwałcenie moralnych praw! Takie
paskudztwo! Nigdy! Zabawa w boga! Smarkaczu bezczelny! Nigdy!
– Czyli rozumiem, że nie mogę walczyć o trójkę, profesorze? – wypaliłem.
– Bibibib!
Co się wydarzyło później, nie jestem do końca pewny. Wiem, że profesor Munde
sapnął, pokraśniał z gniewu, a potem złapał się za serce i przewalił przez katedrę. Wiem, że w
15
którymś momencie Bibi odkrył wadę konstrukcyjną zbiornika w postaci dziury w dachu i
wyskoczył radośnie w tłum studentów, głodny nowych znajomości. Wiem, że ktoś w końcu
powalił naszą dwójkę na podłogę, a potem wyprowadził nas na kosmodrom i zapakował do
modułowca.
W każdym razie Munde nie powiedział konkretnie, że nie zaliczyłem jego przedmiotu, a
na jutro mam wezwanie do dziekana Hammonta, więc sprawy mogą się jeszcze ułożyć, nie
uważacie? Przynajmniej doktor Xenos ucieszy się na wieść o gwałtownym pogorszeniu stanu
zdrowia profesora. A z moim promotorem muszę żyć w jak najlepszej komitywie – na dobre i
na złe. Przynajmniej do czasu, kiedy zaliczę ten ostatni przedmiot w semestrze.
Poderwałem modułowiec z lądowiska i z ciężkim sercem nastawiłem kurs powrotny do
Fabryki.