1
Natchnienie lady Kasandry
Kornel Mikołajczyk
W licznych zapiskach mojej umiłowanej Pani, przesławnej pisarki lady Kasandry
Głowackiej, natknąłem się ostatnio na taką oto karteluszkę, schludnie przez nią
skatalogowaną w sekreterze, w przegródce z napisem „Być może”:
Przedmiot: Powieść
Gatunek: Romans współczesny we wspaniałym naszym Wieku Pary
Fabuła: Dziewczyna kocha automat. Automat jest parowy. Automat jej nie kocha.
Pod spodem zaś biegł splątanym jej pismem komentarz krótki, acz rzeczowy:
Jeno po cóż mi to pisać, skoro nic nie ma sensu?
Koncypowałem chwilę nad tymi informacjami i uznałem, że może Pani moja nazbyt
pochopnie odrzuciła ten pomysł. Zwłaszcza że przegródka sekretery z etykietką „Pisać” od
dawna już świeciła pustkami i straszyła rozrastającą się pajęczą kolonią, a ta opatrzona
mianem „Nie pisać” wprost pękała w łączeniach od odrzuconych przez nią projektów.
„Być może” to zawsze lepiej niż „Nie” – rozumowałem. Coś pomiędzy 1 a 0. Między
plus a minus.
Może warto by spróbować natchnąć ją do działania?
Ostatnimi bowiem czasy, Pani moja coraz częściej przebywała w atłasowym półmroku
saloniku dziennego, racząc się kroplami laudanum i narzekając na melancholiczne humory.
We frasunkach swych zatopiona, od wielu już miesięcy nie podniosła pióra w innym celu,
niźli aby skreślić liścik do ojca: dygnitarza w ambasadzie londyńskiej. Powtarzała jedynie,
aby jej nie przeszkadzać i snuła się zapłakana po pustych pokojach niby duch białej damy.
Szczęśliwie, wyszkoliłem się całkiem niezgorzej w meandrach fabuły, gdy
odczytywałem jej na głos powieści angielskie i francuskie, przysyłane przez „Papę” z
zagranicy. Zrobiła ze mnie, niejako, repozytorium motywów literackich, każąc zapamiętać
najlepsze jej zdaniem fragmenty i cytaty.
Dlatego zaraz podkręciłem gazowe oświetlenie i przy mdłym świetle zasiadłem do
pisania.
2
Primo, jej pomysł potrzebował wyrazistszego osadzenia w gatunku. A skoro miał to być
kolejny romans spod jej majestatycznego pióra, natychmiast przetrząsnąłem umysł w
poszukiwaniu wątków najbardziej klasycznych, znanych od stuleci w każdej nieomal
kulturze.
Nasunął mi się na myśl jeden tylko koncept ze wszech miar korzystny: trójkąt miłosny.
Zadziałał już w pierwszej międzynarodowo uznanej powieści lady Kasandry, Chlubie i
histerii, wpasował się również w konwencję kontynuacji: Poważnej i psychotycznej.
Nabazgrałem więc na czystej karcie takie oto słowa:
Arystokrata kocha dziewczynę. Dziewczyna kocha automat. Automat jest parowy.
Automat jej nie kocha.
Napiąłem się z dumy niczym pawie w Ogrodzie Saskim. Miałem już teraz zalążek
konfliktu na podwalinie miłosnych rozterek. Ale to był dopiero początek.
Bowiem, secundo, wciąż potrzebowałem dotknąć kwestii czasu akcji – czyli naszego
mgliście nam panującego Wieku Pary w potężnym Kraju Nadwiślańskim, z wszystkimi jego
blaskami i cieniami; z biedą, z głodem, z pracą nieletnich w faktoriach, z redystrybucją dóbr,
z industrializacją, z nowymi technologiami…
Przypomniał mi się na przykład pewien fatygant, niejaki Męciński, który nachodził
ostatnimi czasy domostwo mojej Pani. Niby człowiek wyższej socjety, niby hrabia majątku w
Galicji, niby z nazwiskiem budzącym głęboki szacunek od pokoleń – a jednak biedny jak ta
mysz kościelna. Tak to właśnie wyglądało w tych niepewnych czasach. Jedna nietrafiona
inwestycja w nowy rodzaj wydechu parowego czy eksperymentalne serum młodości, i już
majątek rozwiewał się niczym wszechobecna para na wietrze.
Pani moja zawsze pisała w silnej manierze społeczno-obyczajowej, dlatego dodałem do
notatek jeszcze parę smaczków:
Zubożały arystokrata kocha słynną, zamożną pisarkę. Pisarka kocha swój parowy
automat-służącego. Automat jako służba nie może odwzajemnić uczucia, nawet gdyby zdolny
był do miłości w mózgu złożonym z maszyn różnicowych.
Zostawiłem atrament, by przysechł i spojrzałem krytycznie na swoje zapiski.
3
Regrettablement, czegoś w nich nadal brakowało. Jakieś skonkretyzowanej woli
działania bohaterów. Trzeciego wymiaru. Słowem, duszy.
Pstryknąłem palcami. Otóż to, motywacja! Pani moja zawsze powtarzała, jak ważna jest
dla bohatera siła napędowa, spiritus movens. Tam bowiem, gdzie ścierają się sprzeczne
motywacje, niezbieżne ze sobą interesa, tam rozpoczyna się prawdziwy, głęboki konflikt, o
jakim ludzie pragną czytać.
Tylko jaki może mieć powód słynna, zamożna pisarka, żeby ot tak pokochać automat
parowy? Mechanicznego służącego? Mówiąc żartobliwie po naszemu: Parobka?
W takiego Parobka wsuwa się po prostu karty perforowane z określonym zadaniem
wybitym w rzędzie i kolumnie, które później sczytuje prosta maszyna różnicowa. Te
imponujące parowe molochy robią często za tragarzy przy peronach albo ciągną wózki węgla
w śląskich kopalniach; węgla używanego do zasilania setek takich jak oni. Niektóre zegarowe
modele bywają co prawda bardziej skomplikowane (nowy Srebrny Vokulsky dochodzi
podobnież do dwustu siedemdziesięciu pięciu kart wydajności i potrafi konwersować w trzech
językach), ale mimo wszystko: maszyna a człowiek plus miłość… Ach, to ci dopiero
różnicowy enigmat!
Dłuższy czas analizowałem najprzeróżniejsze motywy. Zegary cykały, przypominając
mi o nieuchronnym upływie czasu.
I nagle na procesy myślowe zstąpiło olśnienie. Odpowiedź była przecież tuż przed
moim nosem!
Na biurku mojej Pani stał bowiem wspólny portret jej oraz dawnego kochanka,
Wilhelma Czarneckiego. Panicz Wilhelm, samozwańczy filozof i poeta, zmarł tragicznie,
wpadłszy pod koła hamującego pociągu z Wrocławia. To właśnie za nim od roku tak płakała
moja Pani, o nim rozmyślała, przez niego wpadała z wolna w odmęty melancholii, która
niczym smoła pozlepiała jej lotne pióro…
Tak, tak, to było to! Wystarczyło wpleść tę informację do tego, co już miałem i oto
znałem motywację wszystkich postaci, także przyszłej bohaterki powieści.
Przepisałem to zatem na czysto, dopieszczając detale:
Warszawa, 1890.
Zubożały arystokrata uwodzi słynną, zamożną pisarkę, aby niecnie zagarnąć część
majątku jej Pana ojca, dygnitarza międzynarodowego. Wszystkie jego wysiłki spełzają jednak
na niczym.
4
Panna zakochuje się bowiem w zegarowym automacie. Poprzez karty perforowane
karmione do maszyn różnicowych, z wolna przedzierzga go ona w obraz i podobieństwo
swego zmarłego tragicznie ukochanego.
Czy głęboko zakodowane odruchy służącego pokonają automat?
Czy może zwycięży Miłość?
Kiwnąłem głową z satysfakcją. Brzmiało to bardzo profesjonalnie: jak, nie
przymierzając, coś na plakat reklamowy albo zapowiedź w gazecie. Tu już tkwił konflikt
wielokrotnie złożony. Tu już drzemały co najmniej dwa wątki poboczne i trzy
pełnowymiarowe postacie.
Oczywiście zaplanowanie rozwoju bohaterów musiałem zostawić już samej wielkiej
lady Kasandrze Głowackiej; bo kimże ja w zasadzie jestem, żeby mówić jej, jak ma pisać
powieści? Uniżonym sługą jedynie.
Wyobrażałem sobie jednak, że przebiegły szlachetka przeprowadzi sabotaż na
automacie, ale w ostatecznym rozrachunku zostanie ukarany za swoje nieszczerości. Automat
z kolei przerazi się rosnącymi uczuciami do swojej Pani, jednak w dramatycznym momencie
poświęci się dla niej, dowodząc prawdziwości swych afektów. Bohaterka z kolei zrozumie
swój błąd z eksperymentami na maszynach i pogodzi się ze stratą ukochanego na dobre. Kilka
lat później może nawet poślubi jakiegoś statecznego dżentelmena…
Ale tego wszystkiego już nie spisywałem. Nie było zresztą czasu – w gabinecie Pani
zastał mnie bowiem świt, budzący się do życia za zasłoną porannych mgieł. Fabryki i huty
rozszumiały się życiem, naoliwione tłoki ruszyły do pracy. Od strony dworca podniósł się
gwizd lokomotywy.
5:50 do Krakowa – skojarzyłem natychmiast. Niedługo Pani będzie wstawać.
Zostawiłem swoje zapiski na wierzchu i zszedłem na sam dół, do kotłowni, obok której
znajdowały się również pomieszczenia służby. Żelazny Parobek dorzucał akurat węgla do
buchającego gorącem pieca grzewczego. Oboje syczeli i dyszeli parą.
Przerwałem mu na chwilę, żeby pomógł mnie nakręcić.
Gdy już docisnął kluczyk do granic sprężyny, poczułem jak odżywam po nocy
spędzonej na powieściowych analizach. Odebrałem z rąk automatycznych pokojówek tackę
ze śniadaniem oraz dzisiejszą gazetę, po czym z werwą i piskiem przekładni ruszyłem po
schodach do mojej Pani.
Zgodnie z porannym rytuałem, rozsadziła się już w gabinecie.
5
– Darcy, co to jest? – zapytała dziwnym tonem, gdy postawiłem przed nią świeże
bułeczki z morelami. Rękaw jej jedwabnego szlafroka omiótł kartę, która przez noc
zapełniłem swymi błyskotliwymi pomysłami.
– To jeden z pani abstraktów powieściowych, Milady – odparłem z ukłonem. –
Znajdował się w przegródce „Być może”, o ile się nie mylę.
Spojrzała na zapisane mą skromną dłonią słowa, a potem zmierzyła mnie tym swoim
strasznym, zmęczonym wzrokiem.
– Czy to… – Przełknęła ślinę. – Czy to, co tu napisałeś, jest możliwe?
– Milady?
– Te karty perforowane i maszyna różnicowa – wyjaśniła niecierpliwie. – Czy
faktycznie można by stworzyć obraz kogoś, kto nie żyje? Z automatu zegarowego takiego
jak… jak ty?
Ach, pomyślałem z dumą. Upewnia się, rzecz jasna, czy wszystko jest naukowo
potwierdzone. Zawsze zagłębiała się w materiały źródłowe z najwyższą wprost uwagą.
A to oznaczało, że po długiej nieobecności wracała do siebie.
– Teoretycznie rzecz biorąc, tak, Milady – odpowiedziałem zgodnie z moją wiedzą. –
Wymagałoby to najlepszej przepustowości kart, a także sporej ilości pracy. Dodatkowo
musiałabyś, Pani, znać tę osobę na wylot, aby przy odtwarzaniu nie popełnić fatalnego błędu.
Byłaby to seria zaprogramowanych odruchów. W tych odruchach, jednakowoż, automat
przypominałby właśnie tę odtworzoną osobę. Ośmielę się stwierdzić, że można by nawet
usunąć kilka wad tej osoby i doprowadzić jej obraz do absolutnej perfekcji.
Lady Kasandra słuchała, zapatrzona w portret swego ukochanego Wilhelma. Jej jasne,
ż
ółtozielone oczy zaszkliły się łzami.
Ale tym razem kryło się w nich coś więcej aniżeli tylko płacz i pustka. Rozogniły się w
nich jakieś iskierki życia. Nadziei.
Ciepłe bułeczki stygły. Parowały tak samo jak świat wokół nas.
– Dziękuję, Darcy – powiedziała po dłuższej chwili. – Na razie to wszystko.
Wyszedłem, pochylony w kurtuazyjnym ukłonie.
Co dziwne, po tym wydarzeniu moja Pani wcale nie zasiadła do pisania nowej powieści.
Wysyłała za to setki listów i przyjmowała dziesiątki najprzeróżniejszych, kuriozalnych gości:
umazanych smarami mechaników parowych, wyniosłych subiektów z salonu Vokulsky,
mistrzów zegarmistrzów, a nawet jednego zdziwaczałego matematyka-teoretyka z Anglii.
6
Zachodzącego równo raz w tygodniu upartego hrabiego Męcińskiego kazała nam
zatrzymywać w drzwiach, nawet gdy zajeżdżał dorożką uginającą się od kwiatów i podarków.
Po dwóch miesiącach tych osobliwych wizyt dostałem w końcu od Pani kilka nowych
zadań: nowych dyrektyw do przełknięcia. Wciąż miałem miejsce w moim wspaniałym
dwustukartowym systemie, toteż posłusznie wsunąłem te polecenia, nie zastanawiając się nad
ich znaczeniem.
Nie mogę się jednak pozbyć wrażenia, że od tamtego czasu Pani moja zdaje mi się
dziwnie… pociągająca. Jej włosy lśnią kolorem litego mosiądzu, kształty to szaleństwo
geometrycznej perfekcji, a głos ma barwę wspanialszą od najlepiej zsynchronizowanego
cykania zegarów.
Muszę przyznać, że te obce uczucia wprawiają mnie w coraz głębszą zadumę. Do tej
pory odczuwałem jedynie dwie rzeczy: troskę o moją Panią oraz dumę z dobrze wykonanego
zadania w jej służbie. Tymczasem gdy przed paroma dniami znów zaszedł do jej progów
hrabia Męciński, odezwała się we mnie potrzeba rywalizacji o jej względy. A także
nieuzasadniona podejrzliwość w stosunku do ubogiego szlachcica.
I czy mi się tylko zdaje, czy przestałem instynktownie reagować na imię „Darcy”?
Tak czy inaczej, cały ten wysiłek w pobudzaniu natchnienia lady Kasandry poszedł
chyba na marne. Moja historia nadal leży w przegródce z napisem „Być może”.
Być może się zdarzy.
Być może nie.
Czasem mam wrażenie, że cały ten nierealny, parowy świat wetknięto w jedną z takich
przegródek „Być może” w gabinecie niebiańskiego twórcy…
O proszę! A teraz jeszcze filozofuję!
Doprawdy, ostatnio robię się całkiem jak panicz Wilhelm.