1
Dzieci Atomu
Kornel Mikołajczyk
1.
Mój atomobil
Nowy samochód Henryka miał wszystko, łącznie z trzema parami kół, systemem GPS i
napędem atomowym. Sprowadzony z zachodu i ochrzczony na taśmie produkcyjnej jako
Renault Curie 88, prowadził się jak marzenie. Nie to, co te ruskie łady sputnik czy – co gorsza
– syrenki elektron, w których szczytem nowoczesnych zabezpieczeń był awarijnyj wybros:
prozaiczne katapultowanie. O nie. Ten model został poddany najbardziej rygorystycznym
testom bezpieczeństwa, dzięki którym dostawca reaktorów, NewClear Energetics, wiódł prym
także na rynku motoryzacji.
Atomobile stały się rzeczywistością od czasu pierwszego Forda Nucleona,
niemożliwego wynalazku, który fabryka słynnego przemysłowca powołała do życia,
poświęcając dwadzieścia lat rozwoju i setki milionów dolarów. Opłaciło się jednak: atom
przestał kojarzyć się z Hiroszimą, a zaczął – z rozwojem i przyszłością. Wkrótce potem
nastąpił, nomen omen, Atomowy Boom, na którym Henryk wzbogacił się nieznacznie,
przemycając spod Berlina mikrofalówki i zasilane cezem zegary. Teraz, nareszcie, mógł sobie
pozwolić na auto z klasą.
Deska rozdzielcza przed jego nosem migotała przyjaźnie. Temperatura rdzenia w
normie, promieniowanie nie ucieka z komory. Bezpiecznie. Henryk uśmiechnął się i wdusił
gaz. Przyspieszenie było nieziemskie: na światłach zostawił inne samochody daleko w tyle.
Bez zwalniania, w kontrolowanym poślizgu, skręcił w potłuczony asfalt, wiodący do domu.
Mijał smutne domy w jednej, szarej smudze. Tam, gdzie na zachodzie mieli już
ołowiowe ściany, ekrany pochłaniające i zbiorniki porostów żywiących się promieniowaniem,
w Polsce nadal królował beton. Wciąż jednak był to znaczny skok rozwojowy od szalonych
lat PRL-u, gdy władze radzieckie gorąco popierały wyrób reaktorów rodzimych, dalece mniej
bezpiecznych i gorzej chronionych. Henryk pamiętał ogólnokrajowy strach przed atomem,
prymitywne bunkry w piwnicach, gumowe maski gazowe na zajęciach z PO, gorzki smak
jodyny… A potem wszystko jakoś minęło. Żadnej tragedii, żadnej apokalipsy. Tylko rozwój.
Dzięki NewClear Energetics, przyszłości atomistyki.
- Dans 20 mètres – odezwał się nagle francuski GPS – tournez à gauche.
2
Tylko po ikonce poznał, o co chodzi. Przyhamował i skręcił w uliczkę koło parku. To
już blisko domu. Zastanawiał się, jak tu zaskoczyć żonę i córeczkę. Chyba najlepiej będzie
podjechać od podwórka i ukryć auto w garażu. Dopiero im oko zbieleje, jak…
Nagle uderzyła go w twarz alarmowa czerwień. Licznik Geigera rozdarł się
wniebogłosy, włączyły się światła awaryjne, zablokowała kierownica. Zapaliła się kontrolka z
napisem „Emergency Split”.
Ze świeżej jeszcze pamięci Henryka wypłynęły słowa sprzedawcy:
- Zastanawiałeś się pan pewnie, czego to ustrojstwo ma sześć kół. Ano, te cztery
trzymają przód, a te dwa – tył, gdzie reaktor. W razie krytycznej awarii, przód odłącza się od
tyłu i wali przed się resztówką energii, coby pana oddalić od wycieków, czy – nie daj Boziu –
wybuchu. Nazwalim to z chłopakami „rozpad połowiczny”, he, he. Kapujesz pan? Jak atom!
Za oparciem fotela kliknęły złączki, porzucając reaktor. Przerażony na śmierć, Henryk
rozejrzał się wokoło, szukając pomocy.
Ze wszystkich lusterek przyglądały mu się dzieci.
- Matko Przenajświętsza. – Wciągnął powietrze. – Plac zabaw.
Rzucił się do skrzyni biegów, ale było już za późno. Przedni moduł wystrzelił jak z
procy, zostawiając za sobą uszkodzony minireaktor. Henryk, ściskając kurczowo kierownicę,
spojrzał w boczne lusterko. Dzieciaki trzymały dystans od tyłu samochodu. Nie uciekały
jednak jak powinny, a przyglądały się urządzeniu z ostrożnym zaciekawieniem. W końcu
nigdy wcześniej nie widziały takiego atomobilu.
Henryk zacisnął powieki, mknąc w nieznane, kierowany wewnętrznym GPS-em auta.
Modlił się do wszystkich bogów, których imiona przychodziły mu do głowy, żeby zmienili
bieg zdarzeń; żeby Bezpieczeństwo Atomowe opanowało sytuację, zanim stanie się
najgorsze. I powtarzał w umyśle jak mantrę: Mały reaktor, mało paliwa, małe szkody… Mały
reaktor, mało paliwa, małe szkody…
A potem usłyszał wybuch.
2.
Dziewczyna w gazowej masce
Michał stał oparty o kontuar, wpatrzony w zmieniające się liczby nowego geigerowca.
Był to prymitywny model licznika Biełła, nabyty od Ruskich po okazyjnej cenie. Michał
powiesił go nad barem obok dziesiątek innych. Ich kanciaste kształty i nudne odcienie
plastiku całkiem psuły neonowy wystrój pubu, nie miało to jednak większego znaczenia. Do
„Piwnego Schronu” tak czy inaczej przychodzili głównie Rakietowi, a ich nie obchodziło nic
poza piciem, paleniem i wachą w dżetpaku.
3
Nie żyli, tak jak on, w ciągłym strachu przed napromieniowaniem…
- Niezła kolekcja. – Dziwnie stłumiony głos przebił się przez jazgoczące radio. – Jak
gdzieś wybuchnie reaktor, pan będzie wiedział pierwszy. I to sto razy.
Michał odwrócił się i stanął twarzą w twarz z najdziwniejszą kobietą, jaka przekroczyła
próg jego pubu. A ściślej mówiąc: twarzą w szybkę, gdyż klientka nosiła na twarzy
nowoczesną, przeciwgazową maskę z silikonu, zza której przyciemnianego wizjera ledwo
było widać oczy. Nad częścią twarzową królowała burza kasztanowych włosów, a pod
pochłaniaczem – nienaturalnie głęboki dekolt.
Michała zaczęło swędzieć stare znamię. Jak zawsze, gdy się denerwował. Oto przez
krótki moment poczuł się jak bohater apokaliptycznego filmu: rosnące promieniowanie,
maski gazowe, bar w betonowym schronie… Krótko mówiąc, jego najgorszy koszmar.
Dziewczyna czekała, aż coś odpowie. Odchrząknął nerwowo, chwycił za szmatkę i
zaczął przecierać kufle, jak w jego mniemaniu powinien prawdziwy barman.
- Ekhm, kolekcja… Tak, dziękuję. Mam też medyczny dozymetr na szyi i aplikację na
smartfona. Przezorny zawsze ubezpieczony. Pani pierwszy raz w „Schronie”? – zagaił i zaraz
ugryzł się w język. No pewnie, że pierwszy raz!, skarcił się w myślach. Zapamiętałbyś ją
chyba! – Z-zazwyczaj w poniedziałek n-nie mamy wielu gości. Obawiam się, że jest tylko
piwo i woda z reaktora.
- Woda z reaktora? – zainteresowała się osobliwość, wsuwając się zgrabnie na stołek.
- A tak. Tak moi chłopcy mówią na tanie wino. W sensie, klientela – wyjaśnił
pospiesznie. – Nie synowie czy nic. Lokalna banda wyrostków. – Skinął dłonią na koniec
rzędu stolików, skąd unosiły się opary podejrzanie pachnącego dymu. – Rakietowi Chłopcy –
dodał z lekką kpiną. – Latają na dżetpakach po osiedlu i użynają się za pieniądze rodziców.
Tyle dobrego, że płacą mnie… Podać pani coś?
- Na dobry początek, informacje, panie Pokorski.
- Michał. Mam nadzieję, że nie natury osobistej?
- Poniekąd.
Sięgnęła do płóciennej torebki i wydobyła z niej tajemniczą brązową teczkę. Michał stał
ze szmatką w dłoni, czekając na wyjaśnienia.
- Nazywam się Katarzyna Wagner i pracuję dla pewnej zaniepokojonej grupy, blisko
związanej z frakcją zielonych.
Uścisnął jej dłoń, spoglądając uważnie w ciemny wizjer. Oczywiście, jak mógł nie
zauważyć tego wcześnie? Torba i ciuchy z biodegradowalnych materiałów; na bluzce słynny
4
Zegar Zagłady z Chicago, od lat stojący na minutę do dwunastej; nie wspominając już o
masce. Pewnie też wszędzie jeździ rowerem, ratuje stare drzewa i żywi się surową kalarepą.
- Wiesz, ja sam nie przepadam za tym atomowym monopolem – powiedział ostrożnie,
wracając do brudnych kufli. – W zasadzie na każdym kroku oczekuję, że coś wybuchnie. Taki
uraz. Ale to nie znaczy, że muszę na co dzień oddychać przez pochłaniacz.
Katarzyna chrząknęła, co przez filtry zabrzmiało dość groteskowo.
- Maska to tylko rodzaj protestu. Sposób zwrócenia uwagi na problem. Jak już
powiedziałam, pracuję dla zielonych. Sprzeciwiamy się wszystkiemu, co ma jakikolwiek
związek z energetyką jądrową. A naszym głównym wrogiem jest, rzecz jasna, NewClear
Energetics.
Ach, NewClear Energetics… Michał przypomniał sobie wszystkie te billboardy i
kampanie reklamowe: „A jak Atom”, „A New Clear Future”, „Wszyscy jesteśmy z atomu”, i
setki, setki innych. NewClear, dawny odłam General Electric, od lat już trzymało w szachu
całą energetykę, dostarczając najbezpieczniejszych reaktorów na rynki światowe. Nie dało się
włączyć do gniazdka lampki nocnej, żeby nie natknąć się na ich wpływy.
- A co ja mam wspólnego z NCE? – zdziwił się, podnosząc kufel do światła. – W razie,
gdybyś nie zauważyła, prowadzę osiedlowy pub. – Zastanowił się, czy będzie może chciała
zachęcić go do udziału w jakieś eko-manifie pod ratuszem. A później ze zdumieniem
stwierdził, że nie ma pojęcia, co by jej odpowiedział. Zgrabne ciało, ładny zapach, ogólna
niechęć do atomistyki… Czego byś chciał więcej?
Tymczasem Katarzyna otworzyła swoją teczkę i przesunęła palcem po pierwszym
dokumencie.
- W wieku lat dwunastu, dnia 12 maja 1996 roku, wypisano cię z kliniki chorób
popromiennych pod Warszawą po blisko sześcioletniej terapii. Jak wiele pamiętasz z tego
okresu?
Z głośnym stuknięciem postawił kufel na kontuarze.
- Niezbyt lubię o tym mówić. Byłem tak jakby w wypadku. Gość wjechał samochodem
na plac zabaw i…
- Nie pytałam o wypadek, a o pobyt w szpitalu.
- W takim razie, jeszcze mniej. Wszystko się rozmyło w jedną, wielką plamę. Białe
pokoje, dekontaminacja, tabletki jodowe na śniadanie… Nie pozwalali mi nawet zobaczyć się
z rodziną. Kompletna kwarantanna, miesiące badań. Raczej nieprzyjemne doświadczenie.
Mógłby przysiąc, że uśmiechnęła się lekko na te słowa.
- Nawet nie wiesz, jak nieprzyjemne.
5
Zmarszczył brwi.
Dokument, który mu podsunęła, był kserokopią karty pacjenta. W lewym, górnym rogu
Michał ujrzał samego siebie – zgolonego na łyso siedmiolatka, mizernego i smutnego,
przybranego w białe, szpitalne ciuchy. Poniżej, przez całą długość dokumentu, biegła lista
dawek promieniowania, podpisana zawsze tą samą, koślawą parafką.
Na dole widniał słabo odbity stempel Проект: Дети Aтома.
- Projekt: Dzieci Atomu? – Uniósł wzrok. – Co to niby ma być?
- Mamy powody, aby przypuszczać, że NewClear Energetics – współpracując z byłymi
radzieckimi naukowcami – przeprowadzało eksperymenty z wykorzystaniem ofiar wypadków
radiacyjnych, zwłaszcza dzieci. A ty byłeś jednym z nich.
Michał otworzył usta, ale nie wydobył się z nich żaden dźwięk. Przez dłuższy czas
słychać było tylko szum radia i przebijające się z oddali głosisko Zubera, drażniące
zatrzaśniętą świadomość Michała.
I wtem ten odległy głos przemienił się w spokojny, lekarki monolog, zaś szum radia – w
poszum medycznych aparatur. Pamiętał… coś. Ból w ramieniu, gdzie dziś było już tylko
swędzenie; uporczywa szczepionka, drażniąca go od… tak, od czasu, gdy opuścił szpital.
- Izotop ksenon-135 – odezwała się Katarzyna, widząc, że złapał się za ramię. –
Zmniejsza reaktywność, pochłaniając neutrony. Myślimy, że aplikowano go wam przed
długotrwałą ekspozycją na promienie, usiłując wykorzystać jego właściwości do zapobiegania
kancerogenom. Niestety, wyniki badań nie były konkluzywne.
- Curieterapia – powiedział Michał pustym głosem. – Tak to nazywali. Terapia. To
miała być część leczenia. A tymczasem…
Urwał. Zrozumiał wreszcie, dlaczego przez większość życia czuł tak wielki psychiczny
niepokój – jak ktoś prześladowany, spychany do kąta; mimo że nic takiego się przecież nie
działo. Dlaczego tak przerażało go promieniowanie. To wszystko przez NCE. Przez
energetycznego molocha, który był wszędzie: w autach, w domach, na ulicach; w kraju i za
granicą, od morza do morza. Bezkarna korporacja, z pozoru rewolucjonizująca nuklearne
bezpieczeństwo, zaś za plecami karmiąca dzieci uranem.
Drżącymi dłońmi położył dokument na barze. Nalał sobie piwa z kranu i napił się
duszkiem. Pomogło mu to nie pamiętać zbyt wiele: szczegóły eksperymentów kotłowały się
tuż pod czaszką, a on nie chciał dopuścić ich do głosu.
- Jak długo mi zostało? – spytał krótko.
- Jak już wspomniałam, wyniki eksperymentów pozostają tajemnicą. Mógłbyś jednak
zapytać dokładniej… kogoś, kto przez wiele lat był bliżej tematu.
6
Michał otarł z ust pianę po piwie.
- Chcecie, żebym coś dla was zrobił, prawda?
Katarzyna milczała przez chwilę, oddychając ciężko. Michał zapragnął nagle ujrzeć jej
twarz; zobaczyć, czy choć trochę współczuje jego utrudzonej przeszłości, czy po prostu
wykonuje swoje zadanie. Ale nim zdążył ją poprosić o zdjęcie maski, ona już mówiła:
- Niewiele można zrobić przeciwko sile takiej, jak NCE. Udało nam się jednak zdobyć
nazwisko jednego z czołowych naukowców Projektu Dzieci Atomu. Tego, który aprobował
podpisem wszystkie te naświetlenia. – Przesunęła palcem po kolumnie liczb. – Chcielibyśmy,
abyś spróbował się z nim skontaktować i przeciągnąć na naszą stronę. Sensacja taka, jak
eksperymenty na dzieciach zdyskredytuje NCE i pomoże zielonej energetyce zająć pozycję na
rynku. Jednak bez twojej pomocy, profesor może równie dobrze wszystkiemu zaprzeczyć.
Potrzebujemy bezpośredniej konfrontacji. Wybór należy do ciebie.
Michał wpatrzył się w kufel na wpół dopitego piwa. Faktycznie, wybór był jego. Mógł
przecież równie dobrze przejść nad tym do porządku dziennego. Upijanie osiedla od
poniedziałku do soboty, niedzielna wizyta u rodziców, wieczory karaoke we wtorki i
czwartki… Wszystko znów byłoby tak, jak dawniej. Zanim dziewczyna w gazowej masce
zeszła do „Schronu”.
Tyle że nie do końca. Bo za każdym razem, gdy spojrzałby nad bar, ujrzałby setki
liczników Geigera, szydzących z jego radiofobii.
Strachu, którym to „Oni” zarazili jego umysł. A kto wie, czy nie zniszczyli też jego
ciała.
Podjął decyzję.
- Daj mi nazwisko – zażądał zdecydowanie. – Znajdę wam tego profesora.
*
Następnego wieczora Katarzyna przesłała mu na smartfona wszystkie potrzebne dane.
Atomistyka na MGU, krótki staż w unijnym UNSCEAR, a później już praca w dziesiątkach
instytucji pod egidą NewClear. Profesor miał naprawdę bogate resume. Michał długo
wpatrywał się w jego stare zdjęcie: uśmiechniętego szatyna z bródką, stojącego tuż obok
najmniejszego reaktora świata w Genewie. W bladych oczach lśniły iskierki młodzieńczego
geniuszu.
To nie jest zły człowiek, zrozumiał nagle Michał. Nie potrafił do końca powiedzieć, skąd
wzięła się ta myśl. To człowiek nauki, owszem, ale z pewnością nie korporacji. Pokiwał głową
w zrozumieniu. Tacy ludzie sprzeciwiali się tylko raz. A później, gdy zagroziło się im
7
przerwaniem badań, cicho wracali do kątka. Nawet, jeśli musieli patrzeć, jak dzieci
pochłaniają śmiercionośne promienie nieważne jakieś greckiej litery.
Mimo wszystko jednak musiał się dowiedzieć, czego powinien się spodziewać.
Obietnicą darmowych kolejek zwabił do siebie Rakietowych Chłopców wraz z ich
nieodłącznym kompanem: fetorem mieszanki paliwowej i zasiarczonego wina. Ryży i Zuber
patrzyli na niego raczej podejrzliwie, Metal jak zwykle wydawał się mocno nieobecny, a
Królik przysłuchiwał się parze dziewczyn, które w kąciku karaoke zarzynały przeboje
Beatlesów.
Był w połowie wyjaśniania im całej sytuacji, gdy przerwał mu Ryży, unosząc tatuowane
ramię:
- Misiek, powiedz mi, ile ty razy kryłeś nas przed pałami?
Michał wzruszył ramionami.
- Nie mam pojęcia.
- A ja mam, stary. Jedenaście. Wiem, bo liczyłem. Raz nawet skitrałeś Metala we
własnym mieszkaniu, jak go szukali, jełopa, za glanowanie studencików.
Metal uśmiechnął się do wspomnień.
- A bo się tak fajnie glanuje z powietrza…
Zuber trzepnął go w skroń, przywołując do porządku.
- No – ciągnął Ryży. – Tak jak mówiłem. Jedenaście. Także ja nie muszę wiedzieć, co
tam ci się przydarzyło. Pewnie i tak bym nie zajarzył. Ty po prostu mów, czego ci trzeba, a
my ci to w zębach przyniesiemy. Takie z nas są chłopaki.
Królik wyszczerzył się w potwierdzeniu. Pozostali zgodnie skinęli głowami. Michał
poczuł lekkie wzruszenie.
- W normalnej sytuacji, poprosiłbym was, żebyście wreszcie pokończyli liceum –
zażartował na własny użytek. – Ale nie dzisiaj. Potrzebuję znaleźć tego człowieka. – Podsunął
im smartfona, wyświetlając zdjęcie. – Profesor Paweł Ilicz Jadiernow. To sprawa życia i
ś
mierci.
3.
Prometeusz
Rakietowym udało się namierzyć profesora Jadiernowa niecałe trzydzieści kilometrów
od Łodzi. Królik, który zamiast miasta przeczesywał Sieć, wygrzebał skądś świeży artykuł o
zapobieżeniu awarii reaktora Głowno-Mrożyczka przez niejakiego Pawła Tomickiego,
technika nuklearnego. Porównywanie zdjęć wypadło pozytywnie. Jadiernow ukrywał się w
8
miasteczku pod zmienionym nazwiskiem, pracując w lokalnej elektrowni. Znalezienie adresu
było już tylko czystą formalnością.
Niestety, zazwyczaj pomocny GPS w smartfonie tym razem zaprowadził Michała w
kompletny chaos. Zabiegani strażacy ewakuujący starszych mieszkańców. Sanitariusze
sprawdzający dawkę pochłoniętą promieniowania. Rozszemrany tłum, zgromadzony wokół
okolonego taśmą policyjną bloku. Wszechobecny fiolet mundurów Bezatomu.
A pośrodku „czarnej zony”, pod pochłaniającą promieniowanie kopułą, dymiący się
wrak starego fiata polon.
- Tomicki? – pytał ktoś tuż obok. – Tak, pamiętam go. Starszy pan, parę złotych zębów.
Zawsze z tym psem po osiedlu chodził.
- No, no.
- I pomyśleć, że wczoraj jeszcze ze mną pił. Ech, szkoda chłopa…
- Mówię wam, wszystkich nas uratował, jak ten reaktor okiełznał. W życiu nie
widziałem, żeby ktoś tak szybko te kontrolki przełączał. I to jedną ręką! Geniusz!
- A teraz atom go załatwił. Ot, masz, ironia losu.
Michał stał jak wryty, wgapiając się w wrak. Wszystkie nadzieje na uzyskanie
odpowiedzi ulatywały właśnie z dymem. Z dymem i promieniami.
Wzdrygnął się i pod wpływem impulsu sięgnął do kieszeni. Zawsze nosił ze sobą parę
listków tabletek jodowych, na wypadek ataku paniki. Łykał je teraz jedna za drugą. Ich
gorycz odpędzała demony radiacji. Próbował przy tym nie myśleć o goryczy porażki.
Uspokoił się po chwili i zmierzył wzrokiem kilkupiętrowy blok. Może jeszcze nie
wszystko stracone? Mogę tu wysłać chłopców na dżetpakach. Wejdą przez balkon do
mieszkania Tomickiego i poszukają dowodów. Warto chyba zrobić chociaż tyle, co? Wiedział
jednak w głębi, że nigdy tego nie zrobi. Chłopcy mieli już dość wykroczeń na koncie i nie
musieli dodawać do listy włamania i wejścia. To nie pieprzone CV, tylko kartoteka policyjna.
Wsadził dłonie w kieszenie, odwrócił się i ruszył w drogę powrotną.
- A więc to tyle – powiedział do świata jako takiego. – Do końca życia będę żył w
radiofobii. Bo do onkologa przecież nie pójdę. Rentgenów też się boję. Zeżre mnie rak i
nawet tego nie zauważę.
Pomyślał o uśmiechniętym profesorze ze starego zdjęcia. O człowieku, który teraz był
stertą zwęglonych, promieniotwórczych szczątek na spalonym siedzeniu fiata.
- Może i mu się należało? – mruknął pod nosem. – Za to, co mi zrobił?
Zaraz jednak pokręcił głową. Nie potrafił tak myśleć o zmarłych.
9
Był już prawie na przystanku, gotów wrócić do Łodzi i do zwyczajnego życia, gdy
odezwał się dozymetr na łańcuszku.
Michał spojrzał na niego, zaskoczony. Tak daleko od miejsca zdarzenia, nawet śladowe
ilości promieniowania powinny zostać pominięte: Michał ustawił jego skalę raczej wysoko. A
jednak urządzenie coś tu wykrywało.
Wydobył z kieszeni smartfona i uruchomił aplikację z licznikiem. Manipulując
dokładniejszą skalą, wykrył kierunek promieniowania. Wąska uliczka prowadziła w niewielki
zagajnik. Spomiędzy drzew prześwitywały ceglane, szkolne gmachy. Dalej były już tylko
domy.
Czyżby nielegalne składowisko odpadów? A może jednak… coś innego?
Obejrzał się na przystanek. Do odjazdu autobusu i tak miał ponad godzinę. Odetchnął
głęboko, starając się nie myśleć o szkodliwym dotyku promieni i ruszył tropem radiacji.
*
Prometeusz spoglądał na profesora Jadiernowa z blaszanej ściany garażu.
Był to wyjątkowo stary plakat propagandowy, lansujący energetykę jądrową jeszcze
zanim powstało NewClear Energetics. Z jednej strony przedstawiał stojącego w oddali
człowieka kromaniońskiego, prymitywną postać w zwierzęcych skórach, trzymającą
pochodnię. Z drugiej strony stała nowoczesna figura o twarzy Mona Lisy, wznosząca ku
niebu pulsujący atom.
Poza krzesłem ogrodowym, starą etażerką, chwiejącym się biurkiem i zapasem
jedzenia, plakat był jedyną rzeczą, jaką Jadiernow zabrał do kryjówki po sfingowaniu śmierci.
Zostawił nawet Maksyma, choć był przekonany, że samotna sąsiadka z piętra chętnie się
zajmie tak przyjaznym kundelkiem. Ale nie plakat. Nienawidził go z całego serca, ale w
dziwny, masochistyczny niemal sposób nie potrafił się z nim rozstać.
Dotknął powierzchni papieru starą, nieczułą dłonią. Atomowy Prometeusz przypominał
mu o tym, kim powinien był zostać. Prekursorem wielkich odkryć, przynoszącym ludziom
czystą, tanią energię w imię budowania przyszłości. Kimś takim, jak pogardzany przez sobie
współczesnych geniusz, Nikola Tesla. Tymczasem Jadiernow został co najwyżej Edisonem.
Człowiekiem, który wiedział, jak sprzedać wynalazek za cenę cudzych cierpień. Tak to już
jest, gdy przyszłość energetyki oddaje się w ręce bezdusznej korporacji.
Nalał sobie czystej i wzniósł kieliszek do plakatu.
- To za wolność, Romuś. – W odruchu honorności powstrzymał beknięcie. – Cieszmy
się nią, póki nas nie przykuli do skał Kaukazu.
10
Ktoś zapukał ostro w drzwi garażu. Jadiernow zakrztusił się wódką, zrywając się na
równe nogi. Lewą, sprawną dłonią porwał z kąta ciężką, przedpotopową gaśnicę. Pot wstąpił
mu na skronie. Poczuł, że gwałtownie trzeźwieje i wcale mu się to nie spodobało.
Kto mógł mnie znaleźć tak szybko? Zieloni czy NCE? Ostatnio ci pierwsi odwiedzili go
trzy razy, zaś drudzy – pięć. Jedni chcieli, żeby sypał. Drudzy upewniali się, że nie sypnie.
Instynktownie wietrząc niebezpieczeństwo, profesor zdecydował się na trzecią opcję z
odwiecznego problemu walki-ucieczki. Udawanie martwego. Ale i to, jak widać, średnio mu
wyszło na dobre.
Przysunął się ostrożnie do drzwi i zwolnił je z zasuwy.
W szparze błysnęło zielone oko.
- Oddaj mi broń – zażądał profesor, wyciągając prawicę. Głos zadrżał mu lekko, kiedy
pojął absurd bronienia się gaśnicą śniegową produkcji radzieckiej.
- Nie mam broni – odpowiedział mężczyzna.
- Więc dawaj telefon. I wszystkie te elektroniczne gadżety. I właź wreszcie, duraku.
Robisz tłok w opuszczonym garażu.
Gość wcisnął mu w dłoń zdjęty z szyi dozymetr na łańcuszku oraz jedną z tych nowych,
dotykowych komórek. Bez słowa wsunął się do wnętrza. W świetle halogenów wyglądał
trochę jak szkielet z włosami: chudy, wysoki, w przydużych ciuchach. Nie mógł mieć więcej,
jak trzydzieści lat, choć zmarszczki pod oczami mówiły inaczej. Neurotyczny typ,
skonstatował profesor. W oczach nieznajomego czaił się jednak dziwny spokój, kiedy
uważnie skanował postać profesora, od siwiejących włosów, przez dziką tołstojowską brodę,
aż po pokrytą ropnymi dziurami prawicę.
- Co się panu stało? – zapytał sucho.
Jadiernow odetchnął i odłożył gaśnicę na biurko. Samo pytanie wiele mu powiedziało o
naturze gościa. NCE wiedzieli o nim wszystko, od daty urodzenia prababki aż po ulubiony
kolor krawata (bordo). Nie pytaliby go o znaki szczególne, bo po prostu znali je na pamięć. A
zatem zieloni.
- Radionekroza – wyjaśnił profesor, opuszczając się ciężko na krzesło. – Martwica
popromienna – dodał, zorientowawszy się, iż ma do czynienia z laikiem. – Stare błędy, stare
dzieje. Jeszcze z czasów… – Zawahał się.
- Z czasów Dzieci Atomu? – podsunął chłodno mężczyzna.
Jadiernow westchnął i napełnił sobie szklankę. Gościowi wódki nie proponował. I tak
miał tylko jedno naczynie.
11
- A więc wreszcie się do tego dokopaliście, co? Naszla kosa na kamen. Niestety, jak
pewnie zauważyłeś, właśnie udało mi się z większym lub mniejszym sukcesem upozorować
własną śmierć. Obawiam się, iż zeznania nieboszczyka wywołałyby swego rodzaju sensację,
niezależnie od ich treści. Nie chcę mieć na karku NCE. Obawiam się, że będziecie musieli
wrócić do tych swoich protestów i petycji, bo ja się stąd nie ruszam.
- Nie jestem z zielonymi, profesorze Jadiernow – oznajmił spokojnie chudzielec. –
Nazywam się Michał Pokorski. Pacjent numer A84 w projekcie Dzieci Atomu.
Ręka Jadiernowa zatrzymała się w pół drogi do ust. Martwe tkanki na prawicy zapiekły
go, jakby na nowo potraktowane promieniowaniem. Mimo wszystko napił się jednym
haustem. Ciepława wódka ściekła mu po gęstej brodzie.
Spojrzał uważnie na gościa, na Michała Pokorskiego, z dziwnie bolesną nostalgią.
- I przybyłeś tu bez broni, mój chłopcze? To rokuje lepiej, niż na to zasługuję. Co może
zrobić dla ciebie ten stary człowiek?
- Przypomnieć mi wszystko, o czym postaraliście się, żebym zapomniał. Co robiliście z
nami w klinice? Chcę wiedzieć, jak bardzo powinienem się bać. Pamiętam tylko ciągłą gadkę
o curieterapii. O leczeniu nas promieniowaniem. Niewiele poza tym.
Jadiernow przesunął dłonią po twarzy.
- Cóż… Obawiam się, że była to tylko przykrywka. Na użytek reszty personelu –
wyjaśnił. – Nasz projekt zakładał badanie osobników, którzy przyjęli nadprogramową dawkę
promieni, a mimo to udało się im wyzdrowieć. Jednak już na etapie tablicy i kredy NCE
zażądało dzieci, żeby móc badać zmiany rozwojowe. Zawsze myśleli dziesięć lat w przód –
mruknął z przekąsem. – No i, jak się zapewne domyślasz, wszelkie moje ewentualne protesty
spełzły na niczym.
- Na czym polegała terapia?
Jadiernow uśmiechnął się pod nosem. Na chwilę powrócił umysłem do gmachów MGU,
do krótkiego okresu wykładania atomistyki, gdy wciąż jeszcze znajdował się na ścieżce
Prometeusza… A teraz, proszę. Zapędzony do blaszanego garażu nuklearny guru,
wykładający z katedry ogrodowych mebli.
- Eksperyment zakładał wszczepianie kapsuł z izotopem ksenon-135 – powiedział w
końcu. – Nazywa się go trucizną reaktorową, gdyż pochłania wolne neutrony. Chcieliśmy w
ten sposób zapobiec tak zwanej aktywacji neutronowej, w wyniku której ludzkie tkanki mogą
zmienić się w radioaktywne izotopy. – Uniósł do światła własną dłoń, groteskowo przeżartą i
odbarwioną. – Zdarza się to często podczas awarii reaktorów. Ogólnie rzecz biorąc, ludzie nie
lubią słuchać, że ich ukochane auto daje im raka i uszkadza organy. A więc, w celu
12
uspokojenia nastrojów społecznych, NCE zainicjowało Dzieci Atomu. Nowe pokolenie
bezpiecznych kierowców. Jedna, wielka, nuklearna rodzina.
Michał spoglądał na niego, pocierając skronie. Chyba zrobiło mu się słabo. Jadiernow
wcale się nie dziwił. Kątem oka wciąż wychwytywał karcące spojrzenie Prometeusza,
wybijające go z równowagi.
- Co za ponury absurd – stwierdził chłopak, opierając się dłonią o blaszaną ścianę. – To
wszystko tylko po to, żeby móc dalej rozbijać się w nuklearnych autach? Dlaczego po prostu
nie jeździć autem na benzynę, jak to robią na Bliskim Wschodzie? Albo na ogniwa
słoneczne? Czemu musimy truć się promieniowaniem i szukać na nie odtrutki, zamiast nie
truć się od początku? – Profesor nie czuł się zobligowany, żeby odpowiedzieć. – Ale nie.
Wypadki zakrywamy kopułami, ludzi zapędzamy do kwarantanny. I ot, problem rozwiązany.
Zamiecione pod dywan.
- Atom to przyszłość, chłopcze – nie zgodził się Jadiernow. – To zawsze była
przyszłość. Tyle że ktoś, gdzieś, za nas zdecydował o jej kształcie w bardzo niekorzystny
sposób. Atomowy Boom nigdy nie powinien był dojść do skutku. Samochody z reaktorem,
liczniki Geigera w każdym domu, kilometrowe składowiska odpadów – to wszystko nie
powinno nigdy istnieć! A jednak zaistniało. Ford nigdy nie porzucił projektu Nucleona.
Naukowcy prześcigali się w coraz mniejszych i coraz wydajniejszych reaktorach. NewClear
Energetics wprowadziło niezastąpiony standard. Coś, co powinno nam zająć dwa wieki
ostrożnego planowania, ścisnęliśmy do pięćdziesięciu lat! – Długie mówienie zmęczyło go
nieco. Przerwał i uspokoił oddech. A potem podjął dalej: – Szukałeś odpowiedzi, jak bardzo
uszkodził cię atom? Nie mam na to odpowiedzi, mój chłopcze. Bardziej niż wszystkich?
Mniej niż większość? Kto to wie. – Pogładził kciukiem martwą tkankę dłoni. – Za kilka
pokoleń i tak nie będziemy mieć tego problemu. Fala bezpłodności zabije nas prędzej czy
później. Ale jestem pewny, że „Oni” już o tym wiedzą.
Michał Pokorski milczał, zamyślony, drapiąc się nerwowo po szczepionce. Po
znamieniu Dziecka Atomu. Bał się. Widać to była na pierwszy rzut oka. Rak,
promieniowanie, eksperymenty, reaktory – coś w samej strukturze tego nie najlepszego ze
ś
wiatów przerażało go na śmierć. Jadiernow chciałby zrobić dla niego więcej, ale pojęcia nie
miał, co. Być może istniała jeszcze nadzieja? Dawno już przestał myśleć w kategoriach
naiwnych ideałów, ale może powinien spróbować?
Jednak, z drugiej strony, sprzeciwić się NCE oznaczało śmierć. Dranie nie wahali się
ani sekundy, żeby wcisnąć w łapę unijnych komitetów walizki pełne euro za przeoczenie
13
dzieci w komorze gorąca. Ani by się obejrzał, a rozkładałby się razem z uranowymi
odpadkami w betonowym grobie jakiegoś składowiska.
Jego znużony wzrok padł na biurko. Dozymetr Michała pokazywał nieznaczne
promieniowanie, pewnie emanujące od samego Jadiernowa, który babrał się przy
minireaktorze fiata. Butelka wódki wchłaniała kwanty ciepła, pokrywając się z wolna
perspiracją. Telefon wyświetlał godzinę – 18:37.
I wtem jego niegdyś genialny umysł raz jeszcze popisał się iście atomową reakcją:
- Komórka – powiedział wolno, podnosząc ją z blatu. – Masz na niej dyktafon?
Mimo oczywistej rezygnacji, Michał wykrzesał z siebie dość energii, by spojrzeć na
niego jak na dinozaura.
- To smartfon. Ma dostęp do sieci, kamerę, aparat, GPS, gry, licznik Geigera…
- Tak, tak, amerykańska automata do wiązania krawata – rymnął ironicznie profesor. –
Pytałem, czy jest dyktafon?
- Jasne, że jest.
- I wszyscy na pewno myślą, że zginąłem w tym fiaciku?
- Sam w to uwierzyłem – przyznał Michał. – Gdybym wszędzie nie nosił ze sobą
dozymetru, za nic bym pana nie znalazł. Do czego pan zmierza, profesorze?
Jadiernow z uśmiechem oddał mu komórkę.
- No to uruchom to ustrojstwo. Nagramy im moją przedśmiertną wiadomość. Nie ma co
tak siedzieć z zasępioną miną. Może uda się nam jeszcze coś uratować.
A Prometeusz patrzył na profesora ze ściany. Już nie skrzywiony, a przyjaźnie
uśmiechnięty.
4.
Głęboki oddech
Rakietowi Chłopcy siedzieli przy barze, wgapieni w telewizor za jego plecami. Była
niedziela, nieco po szóstej i większość klientów opuściła już „Piwny Schron”. Metal
przysypiał na ramieniu Zubera, który prawie na ślepo majstrował przy modułach
sterowniczych dżetpaka. Ryży dogorywał pod kurhanem zużytych chusteczek. Pyliła brzoza,
jego odwieczny wróg. Dwa stołki dalej Królik sączył tanie wino jak najlepszego merlota,
czekając na prognozę pogody. To jest, dokładniej mówiąc, na prezenterkę.
- … ogłosił daleko idące plany przerabiania niektórych elektrowni nuklearnych na
geotermalne, do tej pory skutecznie wyciszane przez NCE. Zważywszy jednak, iż blisko 75
procent elektrowni krajów rozwiniętych jest właśnie atomowa, byłby to wciąż zaledwie
niewielki procent odratowanej energii.
14
Michał słuchał porannych wiadomości jednym uchem, przecierając kontuar. W
milczeniu wspominał ostatni list od profesora. Jadiernow wciąż pozostawał w ukryciu,
planował jednak wkrótce przedostać się na wschód, do rodziny. Bezpieczny za tarczą aktu
zgonu, skrzywdzony idealista wreszcie wyrywał się ze szponów korporacji. Michał nie mógł
mieć mu tego za złe, choć musiał przyznać, że trochę mu zazdrościł.
- Giełda – ogłosił spiker, szeleszcząc notatkami. – Akcje NewClear Energetics w
ciągłym spadku od czasu „Afery Dzieci Atomu”. Rzecznik departamentu medycznego
korporacji, Walter Neumann, odmawia składania oświadczeń. Tymczasem wczoraj po
południu wpłynął oficjalny akt oskarżenia do Europejskiego Trybunału Praw Człowieka w
Strasburgu…
Michał usłyszał skrzypnięcie drzwi. Uniósł głowę i uśmiechnął się szeroko. Do pubu,
pewnym krokiem, weszła Katarzyna, w masce gazowej jak zwykle na twarzy. Poznał jednak
po jej sprężystych ruchach, że jest bardziej niż zadowolona. Nie było czemu się dziwić: oto
doczekała się wreszcie upadku nuklearnego monstrum, dławiącego Matkę Ziemię.
- Ekhm, chłopaki – mruknął do Rakietowych, wyciągając spod baru parę butelek wina.
– Nie moglibyście przenieść się gdzieś na klatkę? I tak już czas zamykać, a chciałbym
zamienić z nią jeszcze parę słów.
Ryży obejrzał się na Katarzynę, po czym spróbował dyskretnie stuknąć się w
nabrzmiały nos, ale zamiast tego sprzedał sobie płaską.
- Jasna sprawa, Misiek – mruknął Królik, bezkarnie gapiąc się w biust dziewczyny.
Metal zachrapał, poderwał się gwałtownie na nogi i wytoczył się z pubu jak zombi. Rakietowi
Chłopcy, dzwoniąc butelkami i targając za sobą dżetpaki, podążyli za nim. Zostawili po sobie
dzikie pobojowisko szklanek, kufli, butelek, niedopałków i chusteczek.
- Złote chłopaki – mruknął z niesmakiem Michał. Wtem coś zasłoniło mu widok na
bałagan.
- Chciałabym, żebyś to przeczytał – oznajmiła Katarzyna, podsuwając mu pod nos
pomiętą kartkę w kratkę. Michał westchnął ostentacyjnie.
- Kolejne dokumenty? Ostatni spowodował chyba wystarczająco wiele problemów.
Chyba że skala światowa to dla ciebie za mało…
Maska gazowa zasyczała w westchnieniu.
- Po prostu przeczytaj.
Posłusznie rozwinął kartkę. Była to garść chaotycznych notatek. Michał natychmiast
zauważył swoje nazwisko, a także imiona rodziców i stary adres, zapisane powyżej. Kreska w
dół prowadziła do uwagi „19.10.1990 – Mój wypadek, 5 dzieci napromieniowane” i poniżej:
15
„4 dekontaminacja, w domach, zdrowe”. Linia pozioma wiodła do adresu kliniki pod
Warszawą, otoczonego znakami zapytania. Gdzieś przewijała się nazwa NewClear Energetics
i komentarz: „Eksperymenty?”, a pod spodem, już innym charakterem pisma, ktoś zapisał
nazwisko profesora Pawła Ilicza Jadiernowa.
Michał uniósł wzrok znad kartki i spojrzał pytająco na Katarzynę.
- Te notatki należały do mojego ojca – wyjaśniła poważnym głosem. – Dwadzieścia
dwa lata temu mój ojciec, Henryk Wagner, miał wypadek w pobliżu placu zabaw. Awarię
reaktora spowodował uszkodzony system chłodzenia, produkcji, rzecz jasna, NCE. Ojciec
długo nie mógł się po tym pozbierać, postanowił jednak w końcu odwiedzić rodziny
napromieniowanych w tym nieszczęsnym incydencie dzieci. – Katarzyna wzięła schemat z
jego dłoni i położyła go na blacie. – Niestety. – Stuknęła w jego imię. – Jedno z tych dzieci
zabrano do odległej kliniki, o której nikt wcześniej nie słyszał. Nie mogli go odwiedzać ani
rodzice, ani – tym bardziej – mój ojciec. Był już gotów się poddać i zostawić piąte dziecko w
spokoju, gdy usłyszał pewne… niepokojące plotki od personelu kliniki.
- „Eksperymenty” – odczytał cicho Michał.
Katarzyna skinęła głową.
- Henryk czuł się osobiście odpowiedzialny za stan tego dziecka. Ciebie. – Położyła
dłoń na jego drżącej ręce. Była bardzo gładka i ciepła jak słońce, które migotało gdzieś za
oknem. – Desperacko szukał odpowiedzi, ale wszędzie zamykano mu drzwi przed nosem.
Wiesz jak to jest, spiskowcy nigdy nie cieszą się wielkim uznaniem. Zanim ciebie samego
wypisano ze szpitala, twoi rodzice uważali go za chorego na umyśle. Nigdy nie dopuścili go
blisko ciebie.
Michał uśmiechnął się smutno, wpatrzony w podłogę. Dziwnie było stać tak i słuchać
tej historii; opowiadania o utrudzonym człowieku, który walczył o prawdę. I to z jego
powodu.
- Pamiętam go teraz – oznajmił, pociągając nosem. – Siedziałem na ławce pod szkołą.
Bałem się mojej klasy, bo byłem od nich całe sześć lat starszy. Nie wiedziałem, jak zareagują.
Twój ojciec podszedł, żeby ze mną porozmawiać. – Nawet nie zauważył, kiedy kilka łez
spłynęło mu po policzku. – Musiał szukać okazji, żeby wypytać mnie o klinikę, ale gdy tylko
dowiedział się, co mnie gnębi, nie wspomniał o tym ani słowem. Zaprowadził mnie za rękę
pod same drzwi klasy. Tego dnia poznałem chłopaków. – Zaśmiał się, wskazując na drzwi,
przez które jeszcze przez chwilą wyszli Rakietowi Chłopcy. – I wszystko się zmieniło.
- Mówił mi o tym przed śmiercią – wspomniała cicho Katarzyna. Michał zrozumiał, że i
ona, pod maską, płacze ze wzruszenia. – Do końca życia nie ustał w próbach ujawnienia
16
prawdy. A kiedy już nie mógł tego zrobić, przejęłam po nim tę misję. Powiedziałam ci, że
pracuję dla zaniepokojonej grupy zielonych – zachichotała stłumionym głosem. – Kto by
pomyślał, że z drobną pomocą dwuosobowa grupa obali nuklearną korporację.
Michał czule ścisnął jej dłoń.
- Ale udało ci się.
- Udało mi się – powtórzyła jak echo. – I teraz, nareszcie, mogę swobodnie odetchnąć.
Wyrwała się z jego uścisku i sięgnęła do maski. Płynnym ruchem zerwała ją z twarzy,
odsłaniając oblicze. Nawet z zaczerwienionymi od płaczu oczami, spodobała mu się od razu.
Oczy miała jasne jak gwiazdy, nosek wojowniczo zadarty, uśmiech – jednocześnie ciepły i
lekko zadziorny. Promienie słońca zajrzały przez piwniczne, witrażowe okienko,
podświetlając jej włosy jak boski nimb.
Zdecydowanym ruchem położyła maskę na barze. Michał zdjął przez szyję łańcuszek i
położył obok swój medyczny dozymetr. Uśmiechnęli się do siebie. Nie potrzebowali słów.
Liczniki Geigera na ścianie wskazywały zero jednostek.
Posłowie:
Dżetpak to oczywiście jetpack – „plecak rakietowy” – tylko w wersji spolszczonej. Jako
ż
e spolszczono już astronomiczne jet (dżet), a także słowa takie jak nazwa opakowania
digipack (digipak) wyprowadzoną z tego samego źródłosłowu, uznałem, że zapis taki nie
uchybi naszej Obczyźnie Polszczyźnie.