1
Zbudować świat
Kornel Mikołajczyk
Z archiwów Nigdzie:
Rok 11 Wielkiego Karhida Dufedhusa, cykl 14, wejście Bukreny 44
3 wejścia Bukreny do Śmierci Sfer
Z budowaniem jest jak z dorastaniem człowieka. Nie możemy dojrzeć w jedno zejście,
jak to się dzieje z kikinami, gdy podczas szalonych rytuałów pod rozgwieżdżonym niebem
przechodzą oni cały proces dorastania. Nie zyskujemy też doświadczenia w dziedzictwie
naszych przodków, bo nie jesteśmy krępaczami, które to władne są przekazywać potomstwu
własną pamięć w jeszcze innym obrządku. O nie. Człowiek każdą cegiełkę doświadczenia
zyskuje na drodze swego życia; zaprawa spajająca elementy konstrukcji często wytłoczona
zostaje z jego łez, potu i krwi. Ale człowiek wciąż buduje. Nieustannie, niezmiennie, zarówno
w wejście jak i zejście Bukreny. Nie poddaje się, choćby nie wiem co.
Chciałbym, żeby tak właśnie było z moim Projektem…
Spisuję ten pamiętnik na wypadek, gdyby coś poszło nie tak, a pole pomyłek jest w tym
przypadku naprawdę rozległe. Otrzymałem najważniejsze zadanie, jakie można by sobie
wyobrazić i jeśli popełniłem, lub popełnię, jakikolwiek najdrobniejszy błąd; jeśli lud Nowej
Karhid doświadczy przeze mnie cierpienia, może ktoś będzie w stanie dotrzeć do źródła
nieszczęścia właśnie dzięki moim zapiskom. Boję się jak każdy człowiek, ale to tylko na mnie
spoczywa odpowiedzialność za istnienie całej Sfery, całego istnienia. Mój strach jest zatem w
pełni uzasadniony.
Jak już mówiłem, z budowaniem jest jak z dorastaniem. Ale na duszy każdego
człowieka mogą powstać skazy, których nie da się zmazać. Zdradzona miłość, śmierć
bliskich, niewybaczalne błędy, wstyd, nóż w plecach… to wszystko może sprawić, że
budowla naszego życia – jakkolwiek by nie była trwała w fundamentach – w końcu zawali się
ż
ałośnie.
O Czuwający! Oby ani mnie, ani mojego Projektu to nigdy nie spotkało!
2
*
- Nie tak, na Oko Herlosa, nie tak! – krzyczał donośnym głosem Gliss, najlepszy
przyrodnik w całym mieście Karhid, chwytając się z rozpaczą za dwustopowe rogi
wyrastające znad wysokiego czoła. – On cypel trza zmaksymalizować – tłumaczył w
kikińskiej gwarze – płetwiaki nie podsuną kolej plaży. Im trza przestworu, ciemna jucha!
- Zarzucasz oku artysty błąd? – obruszył się z kolei pysznie ubrany krępacz, Piker,
wstrząsając butnie maleńką główką nad rozłożonymi wszędzie wokoło planami konstrukcji.
- On artysta może i ma patrzałki, ale mózgowia w małym czerepie ni krztyny.
- Oż ty rogaty paskudniku! Gdybyś tylko posłuchał przez chwilę…
Kłótnie trwały od rana. Nie, zaraz, przepraszam. Trwały od samego początku naszej
pracy, jakieś czterdzieści wejść Bukreny temu. Szczerze powiedziawszy, nie mam pojęcia, co
przyszło do głowy Wielkiemu Karhidowi, że powierzył to zadanie właśnie nam: najlepszym
w mieście przyrodnikowi, rzeźbiarzowi i architektowi. I to pochodzącym z trzech oddzielnych
ras. Albo Dufedhus chce nas wszystkich widzieć martwymi, albo to po prostu nadzwyczaj
kiepski żart losu.
- Wszycho w ryzach, krępy móżdżku! – wrzasnął Gliss, gwałtownie zbierając ze stołu
stos pergaminowych rolek. Nawet nie spojrzał, czy wszystkie należą do niego. – Czyń sobie
one artystyczne kreski i kropki. Ale zamarkuj: skoro tylko mieszkańcy Nowej Karhid pomrą,
bo maśniacze i bryzgle nie podsuną pod cypel kolej dwudziestego czwartego równoleżnika i
skoro… skoro… – Gliss zaciął się na chwilę, łykając nerwowo powietrze w usta, po czym
dokończył dobitnie: – Będzie to twoja przewina!
Po tych słowach szarpnął się w tył i odszedł koślawym krokiem kikina, a jego wielkie,
ż
ółtawe rogi górowały nad tłumem jeszcze przez długi czas, nim dotarł w pobliże projektu
nowej Sfery. Piker chrząknął nerwowo i usunął się gdzieś w cień, pochylony nad własnym,
„artystycznym” planem z ostrzem węglowym w dłoni. Ja sam z westchnieniem odsunąłem się
od stołu, by przypatrzeć się pracy, grzmiącej w dalekim rogu Złotej Komnaty.
Czerwone jak krew światło umierającej Bukreny wciskało się przez szeroko otwarte
wrota, za którymi panorama Karhid nie miała końca. Wszędzie biegali zajęci pracownicy
mojego Projektu: wysocy ludzie w filcowych kapeluszach i modnych ostatnio śliwkowych
płaszczach, maleńcy krępacze obwieszeni gęsto kolczykami i klejnotami na półnagich,
szarych ciałach, kikini o dumnym zwierzęcym wyrazie twarzy i potężnych rogach oraz
nieliczne damy w czerni, śmigające wszędzie naokół niby rozwiane smugi dymu, przenoszące
wiadomości od jednego pracownika do drugiego. Praca wyglądała na wesołą i pełną przedniej
zabawy, mimo złowieszczej poświaty zarannej gwiazdy, padającej na twarze wszystkich
3
wewnątrz. Co rusz rozlegały się śmiechy, a w jednej z nisz, nad miękką okadzaną poduszką,
unosił się młody chłopiec ćwiczący sztukę mit-su: wisiał swobodnie w powietrzu ze zgiętymi
w „siadzie” nogami i przygrywał na strunowej herforze. Przez Złotą Komnatę niosła się
słodka, pełna łagodnych akordów muzyka, odbijając się o lśniące ściany równie sprawnie, co
ś
wiatło.
Zamknąłem oczy, wsłuchując się w znajome rytmy, które ongiś w młodości sam
potrafiłem wygrać. Spokój spłynął na mą duszę powoli, jak gęsta oliwa. Uda nam się,
myślałem z uśmiechem, którym lubiłem się oszukiwać. Uda. Nie możemy zawieść, gdy dano
nam taką szansę.
Los przecież nie jest aż tak złośliwy.
- Panie Argis!
Rozwarłem powieki, by zobaczyć, że biegnie ku mnie jeden z ludzkich pracowników, o
bródce ściętej podobnie do mojej, tylko że ciemnej.
- Co pan o tym sądzi, inżynierze? – zapytał żarliwie, szarpiąc się za ostre kłaczki na
brodzie.
Odsunął się nieco na bok, by pokazać mi nasze dzieło.
Wielkie, łukowate ramię Sfery – ramię globusa, mówili uczeni – było tu od zawsze.
Wrośnięte w podłogę Komnaty i równie jak ona oblepione złotem. Czekało na swój czas,
który nadszedł dopiero niedawno; tak, jak to przed laty przepowiedziano.
Bo dopiero od tamtego pamiętnego zejścia Bukreny, gdy kończył się cykl trzynasty,
zawisło na nim nasze wybawienie; to, na co wszyscy mieszkańcy Karhid czekali zarówno z
utęsknieniem, jak i z lękiem. Wielka, trzydziestostopowa szklana Sfera. Zaklęta kula
przezroczystości, nasza szansa na przetrwanie, ale i znak rychło nadchodzącego końca.
Wciąż żywo pamiętam tamto zejście…
*
Obudziło mnie wówczas dzikie łomotanie do drzwi. Poderwałem się z łóżka i
natychmiast narzuciłem na siebie zgrzebną koszulę, która wisiała na oparciu krzesła.
Pamiętam, że śnił mi się mój przyjaciel Kreeps, ścigany przez rzekę ognia i przez tych kilka
kroków dzielących mnie od progu miałem ten obraz wymalowany na tęczówkach jak na
dobrej jakości płótnie.
Dopóki nie zmącił go inny, żywy koszmar.
W drzwiach czekał na mnie Istraveen, Usta Wielkiego Karhida, trzeci najważniejszy
człowiek w mieście tuż po małżonce władcy, Karhidee. Na mrocznej, pozbawionej brwi
4
twarzy doradcy nie widniało żadne uczucie, a dłonie miał skryte w rękawach szaty, toteż nie
mogłem być pewnym jego zamiarów. Przekląłem się za to, że nie wyjąłem noża spod
poduszki.
- Szacunek, architekcie – powitał mnie swym lodowatym głosem. Nie widywałem go
zbyt często i jakoś do tej pory mnie to nie martwiło. Podobno – tak powiadali w spelunkach,
do których się czasem zapuszczałem – nie był on jedynie Ustami Karhida, lecz także jego
Dłonią. I to tą, która zwykle dzierży ostrze.
- Szacunek i tobie, Usta Wielkiego Karhida. Czy coś się stało?
Zabrzmiało to strasznie głupio, bo oczywistym było, że nie jest to żadna przyjacielska
wizyta.
Istraveen uśmiechnął się przebiegle. Po plecach, prędko jak gilerra, przebiegł mi
dreszcz.
- Więcej niż byś się spodziewał, Corlu Argisie – odpowiedział mi ze spokojem. – Chodź
ze mną.
A zatem nie miałem wyjścia – zamknąłem drzwi na klucz i podążyłem za przebiegłym
doradcą Karhida. Tyle dobrego w tym wszystkim, że podążałem za nim, a nie przed nim. Nie
musiałem się co sekundę obawiać, czy nie wbije mi nieoczekiwanie noża w sam środek
pleców.
Poprowadził mnie pasażem poprzecinanym łukowatymi przestworami, otwartym z
jednej strony jak urwisko wznoszące się ponad miastem. Na zejściowym niebie wisiały trzy
tarcze dziurawców; czwarty, największy, zwany Okiem Herlosa, wschodził nieco później. Ich
puste oczodoły, lśniące srebrem, żółcią i fioletem, przeszywały mnie na wskroś jakby już
wiedziały, co czeka na końcu tego osobliwego spaceru z Ustami Karhida.
Gdyby mi powiedziały, pewnie rzuciłbym się w dół owego pałacowego urwiska.
Pasaż kończył się stromymi schodami z kamienia, którymi wyszliśmy jeszcze wyżej
ponad panoramę całego miasta, wprost przed kanciasty front Sali Karhida. Budowla z szarego
kamienia i marmurowych kolumn cała ociekała srebrem i dziwnymi, zachodnimi rytami. Stała
zupełnie z boku całego kompleksu, jak szary olbrzym, obserwujący wszystko ze spokojem
ducha.
Zadrżałem w zejściowym chłodzie, który wdarł się pod cienką koszulę. Wlokłem się z
niechęcią za Istraveenem, Ustami Wielkiego Karhida, z trudem stawiając sztywną nogę na
nierównych kamieniach i zastanawiając się bez ustanku, co się wydarzyło na tyle ważnego, by
byli zmuszeni budzić mnie w środku zejścia. Sen może i nie był przyjemny, ale to zawsze sen,
na tajemne progi!
5
Minęliśmy apsydy Sali od lewej, kierując się na tylny plac. I wtedy zrozumiałem. A
przynajmniej po części, bo ujrzałem wszędzie dookoła Złotej Komnaty karhidzkich siepaczy
w pełnym rynsztunku. To znaczy wojsko. Mnóstwo wojska.
Zignorowałem Istraveena i wiedziony ciekawością sam wkroczyłem w rozświetloną
pochodniami – i ich tysięcznym odblaskiem – świętą komnatę. Wielki Karhid Dufedhus,
przybrany w rozłożyste białe szaty, powiewające jak na lekkim wietrze, wisiał w powietrzu na
niewidzialnej podporze sztuki mit-su. Długie pasy materiału zwisały wszędzie po bokach jego
smukłej sylwetki, jakby właśnie rozplatały się zmumifikowane zwłoki, wirując i falując,
wiecznie unoszone przypływem powietrza. Dufedhus twarz miał skrytą w cieniu, ale na jego
ż
ylastej szyi wyraźnie błyszczała Ishligoss, Obręcz Młodości, odwieczny atrybut wszystkich
Karhidów, przekazana im na początku istnienia Sfery przez tajemniczą Cień.
A teraz, najwidoczniej, Cień odwiedziła miasto Karhid po raz kolejny.
- Uklęknij, architekcie Corlu Argisie, synu Metacorla.
Głos Dufedhusa był głęboki i czysty jak uderzenie dzwonu na wieży Rak-hir, ale
wiedziałem, że to tylko władcza iluzja Ishligoss. Zerknąłem za to ukradkiem na dwóch
pozostałych klęczących. Jeden z nich był kikinem, nieznanym mi z imienia, i nic dziwnego,
bo jedynym mi bliskim rogatkiem był mój wieloletni przyjaciel Kreeps. Drugi zaś, klęczący
na prawo ode mnie, był krępaczem, cudownym artystą-rzeźbiarzem, którego zwali Piker;
twórcą pełnych pasji rzygaczy z kamienic przy Placu Zegarowym. Ponad dwadzieścia
elektronowych i złotych kolczyków w jego mięsistym uchu lśniło niczym druga Bukrena.
Odchrząknąłem twardo, czując w ustach senny niesmak.
- Wybacz mi, o wielki władco, ale moja noga… jest od lat niesprawna i nie mogę przed
tobą klęknąć, jak na poddanego przystało.
Dziwny, nieco gniewny błysk pojawił się na chwilę w bijących z mroku oczach Karhida
Dufedhusa, ale już po chwili mój władca przemówił z pełnym spokojem:
- A zatem stój, Corlu Argisie, ale wysłuchaj z uwagą tego, co mam ci do powiedzenia.
Skinąłem głową, przełykając ukradkiem ślinę. Znów złośliwy wiatr zaczął kąsać mnie
pod parcianą koszulą, jakby nakazując mi spojrzeć prosto w prawy róg Złotej Komnaty.
Obróciłem delikatnie wzrok, mrużąc powieki i… mój umysł wypełniła pustka zaskoczenia.
Wtedy to po raz pierwszy dostrzegłem Ją, Nową Karhid, wówczas jeszcze pustą i
przezroczystą, zawieszoną na ramieniu globusa, które czekało przez całe wieki na tę jedną,
jedyną chwilę. Moment swego tryumfu. Na Śmierć Sfer.
- Dostaliśmy też klucz – wyjaśnił Dufedhus mojej zdumionej twarzy. – Klucz do
Skarbca Ksiąg, szacowny architekcie. Mamy możliwość odratowania się z tej czerwonej
6
mogiły. I musimy ją wykorzystać za wszelką cenę. Już za pełen cykl Oka Herlosa, od tego
zejścia licząc, Bukrena eksploduje. A waszym zadaniem, Glissie, Pikerze i Corlu, jest pomóc
mi i całemu miastu Karhid. Pomóc zbudować nowy świat.
*
- Pomóc mu zbudować świat! – parsknąłem, przysiadając na kamiennej ławce tarasu
widokowego, wzniesionego ponad kopułą Złotej Komnaty. – Raczej odwalić dla niego
całkiem nową, prywatną Sferę.
Lubiłem przesiadywać tutaj, gdy praca stawała się zbyt uciążliwa. Ciągłe planowanie,
poprawianie i dysputowanie nad szczegółami sprawiało, że nieraz zasypiałem przy stoliku, z
węglowym ostrzem zatkniętym za ucho i cyrklem odciskającym się bezkarnie na policzku.
Tutaj jednak, wysoko ponad tumultem miasta, nie czułem zwykłej senności. Patrzyłem, jak
ostatnie promienie Bukreny pełgają po falującym Słonym Bajorze, nieświadome tego, że już
wkrótce znikną w ogniu, którym same były. Białe, skórzaste ptaki figlowały ponad dachami
domków w dokach, wydzierając się niemiłosiernie z zakrzywionych dziobów. Wijnik, który
oplatał mury pałacowe, wspinał się aż po maszcie karhidzkiego sztandaru, wysoko, wysoko,
sięgając aż do szczytu wyszytej na białym polu gilerry o groźnym spojrzeniu. Spoglądałem na
te wszystkie szczegóły i czułem narastającą we wnętrzu aury melancholię.
Gdy w miasto poszła informacja o Śmierci Sfer, niektórzy mieszkańcy naturalnie
zaczęli panikować. Inni uciekali, jeszcze inni popełniali samobójstwa albo topili nadchodzącą
zagładę w szklanicach przeróżnych nalewek. Ale ja… ja od samego początku czułem tylko
tęsknotę. Tęsknotę za światem, który bezsprzecznie musi umrzeć. Wspominałem wszystkie
chwile spędzone i tu, w Karhid, i daleko na zachodzie, w krajach Perlim, Ernisel czy nawet
odległym Je-tuu. One wszystkie przepadną na zawsze, pogrzebane pod ognistą płytą krypty,
jaką stanie się świat.
Tylko Karhidczycy posiadają tajemnicę zbawienia. O reszcie zaś nie pomyślał nawet
Czuwający.
Posłyszałem nagle kroki podkutych butów na wijących się serpentynami schodkach
tarasowych, a już po chwili zza szczytowego stopnia wychynęła głowa okryta ciemnym
kapturem.
Usta Karhida. Istraveen.
- Szacunek, architekcie. Zdążymy?
Zawsze zadaje mi to samo pytanie, choćby nie wiem co. W każdą pogodę i w każdej
sytuacji, od niemal pełnego cyklu Oka Herlosa. Czy zdążymy. A ja nigdy nie wiem, czy
7
mówię mu prawdę, gdy odpowiadam. Nadal nie wiem, czy tak naprawdę zdążymy. Tyle jest
jeszcze do zrobienia…
- Zdążymy, najwyższy doradco – potwierdziłem niepewnie, choć nie dałem tego po
sobie poznać. – Ale wątpię, że przybyłeś tu po to tylko, aby zadać mi to jedno męczące
pytanie. Zwykle by je zadać, czekasz pod drzwiami mej sypialni, zaraz przy wschodzie
dziurawców. Czyżbyś przybył tu jak i ja podziwiać cudowne widoki naszego Karhid?
Istraveen nawet nie drgnął na mój przekąs.
- Nie, masz rację – oznajmił po chwili. – Nie jestem tu po tę jedną konieczną
odpowiedź. – Zmierzył mnie ostrym, ganiącym wzrokiem. – Przybyłem tu, by poinformować
cię, mój drogi, że Wielki Karhid Dufedhus chce się z tobą widzieć… Ale nie teraz –
powstrzymał mnie dłonią, bo już podnosiłem się z ławki, gotowy na wszystko. – Odpocznij w
zejściu Bukreny i przybądź do Sali, gdy tylko nasza martwa gwiazda znów wstąpi na
nieboskłon. Akurat ta sprawa może zaczekać.
Po czym odwrócił się i odszedł, zionąc wiatrem spod fałdów swej ciemnej szaty –
wiatrem czystego niepokoju.
Czego może chcieć ode mnie Karhid? – myślałem rozpaczliwie. Chce coś zmienić w
moim Projekcie, by jego nowa Sfera mogła mu podlegać jeszcze silniej? Więcej władzy,
tak… o to mogło chodzić Dufedhusowi. O potęgę.
O Czuwający, kiedy ja wreszcie wypocznę?!
Wolno wróciłem pasażem do swoich komnat i w ubraniu rzuciłem się na łóżko. Filcowy
kapelusz z piórkiem wgniótł się mocno w puchowy podgłówek, zapowiadając marną osłonę
przed niespokojnym śnieniem. Sprawdziłem, czy nóż leży na swoim miejscu pod poduszką i
westchnąłem, wpatrzony w sufit.
- Krzepkiego snu, Corl – mruknąłem sam do siebie starym zwyczajem, po czym
zamknąłem oczy, by wraz z wejściem Bukreny zderzyć się z kolejnym nieznanym.
Z kolejnym murem mojego życia.
Rok 11 Wielkiego Karhida Dufedhusa, cykl 14, wejście Bukreny 45
2 wejścia Bukreny do Śmierci Sfer
Człowiek wszystko w swoim życiu musi budować. I nie ma takiej chwili, że odłoży na
trochę swoje plany konstrukcyjne, odstawi ostrze węglowe i cyrkiel w kąt biurka, by zarosły
brudem i stosami innych spraw. Tak się nie da. Przyjaźń, miłość, nawet nienawiść, nawet
gniew. Wszystkim trzeba się zajmować tak, jakby następnego wejścia miało się zawalić w
8
posadach. Ciągle dokładać nowe cegiełki, sprawdzać fundamenty, zastępować przerdzewiałe i
stare elementy nowymi. To istota bycia człowiekiem: planowanie i budowanie.
Dlatego robienie tego na zlecenie, w stresie i kłótniach, jest dla mnie takie męczące. Po
stokroć wolałbym zamknąć się w maleńkiej, ciasnej piwnicy, ale z kręgiem najbliższych
przyjaciół, niż budować coś, czego ściany ociekają chłodem egoizmu.
*
Ś
wit Bukreny, migoczący szkarłatną poświatą wlewającą się przez okno, zastał mnie w
ś
rodku przygotowań do wyjścia. Peleryny, brosze, nakrycia głowy, kamizelki i pończochy
rozłożyły się na moim łóżku jak posztukowany wielokrotnie tłum niewidzialnych ludzi, z
czerwonym prześcieradłem krwi prześwitującym między rękawami i piórami kapeluszy.
Tak naprawdę zupełnie nie obchodziło mnie, jak będę wyglądał przed Wielkim
Karhidem, ale pomyślałem sobie, że sam władca z pewnością zwróci uwagę na moja
prezencję. Krój ubioru to krój twego respektu, jak mawiają dumni czarnoskórzy dostojnicy w
Je-tuu.
W końcu wybrałem czarną pelerynę zapinaną na ramieniu złotą broszą w kształcie
głowy gilerry – patriotyczny akcent. Do tego jasna kamizelka ze skóry erniselskich krów,
szerokie spodnie noszone w kraju Je-tuu oraz miękkie pantofle, które zdobyłem na dalekim,
górskim szlaku od pewnego dzikiego ludu Perlim. Na głowę włożyłem swój zasłużony,
filcowy kapelusz i tak przybrany wyszedłem za drzwi swych komnat, wprost na znajomy
pasaż.
Pod murem czekała już na mnie obstawa: sześciu karhidzkich siepaczy w pełnym
rynsztunku bojowym. Bukrena odbijała się od gładkiej stali zbroi jak światło bajornej latarni.
- Szacunek, architekcie Argis – przywitał mnie sztywnym tonem siepacz, który miał
wymalowany na pancerzu ognisty krzew, herb domeny Fridush. – Jam jest messelor
Wielkiego Karhida, Jochim Fridush. Mam pana zaprowadzić do Sali Karhida.
Pominąłem fakt, że droga do wspomnianej Sali była prostsza niż do najbliższej piekarni.
Karhid Dufedhus najwyraźniej chciał się upewnić, że dotrę do stóp jego tronu bez żadnych
wykrętów i opóźnień.
- A zatem prowadź, szacowny messelorze.
Siepacze ruszyli wolnym, grzechoczącym krokiem, otaczając mnie ochronnym
pierścieniem. Messelor Fridush kroczył pierwszy; podwójny sierp na jego plecach lśnił
odblaskiem pewnej śmierci. Prawdopodobnie widział wiele krwi w swoim burzliwym,
metalowym życiu. Siekał na kawałki jaskiniowe figglis w pieczarach poza miastem,
9
pozbawiał głów przebiegłe stare wiedźmy, wpijał się w bursztynowe serca fruwającej śmierci,
drikkitów…
I nagle dotarło do mnie coś, co sprawiło, że niemal się zatrzymałem.
Tych wszystkich niesamowitych stworzeń nie będzie z nami na Nowej Karhid. Nie
dostaną przepustki do świata zbawienia, zupełnie jak dzicy Perlimczycy, ustatkowani
Erniselczycy czy ciemni, skryci w sobie mieszkańcy Je-tuu – Dżi’tuasi. Jaka część tego
ś
wiata tak naprawdę się odratuje? Niewielka. Skrawek zaledwie, marny cień istnienia. I co
takiego jest w tym Karhid, że to właśnie ono dostało szansę? Karhid to zepsucie, to brudne
burdele w dokach, zapijaczeni bandyci na ulicach i szaleni władcy na atłasowych poduszkach.
Mówiąc o szalonych władcach…
Podniosłem wzrok akurat, by ujrzeć, że wkraczamy do Sali Karhida. Minęliśmy
ogromne, spojone architrawem złote wrota, ozdobione dwunastoma scenami z życia Karhida
Ellimiusza i po szmaragdowej posadzce ruszyliśmy w głąb pomieszczenia. Potężne,
zwężające się ku górze kolumny zostały poprzecinane w środkach, zostawiając pomiędzy
dwiema połówkami pustkę pełną niepokoju. Ale nie było co się bać zawalenia: w pustych
przerwach lśniły gęsto najprzeróżniejszych wielkości kamienie mit-su, pełne mistycznej aury
podtrzymującej strop. Ściany pokryte freskami załamywały się do głębokich nisz i
wymyślnych łuków. Całe rozczłonkowanie budynku było dość wymyślne, choć stworzone
tylko po to, by uwydatniać potęgę władcy.
Sam Dufedhus unosił się nad swoim marmurowym tronem o poręczach rzeźbionych w
skaczące gilerry. Dwa schodki niżej stało mniejsze siedzisko, miejsce Karhidee, teraz puste.
W cieniu jednej z nisz stał za to Istraveen, który chyba nigdy nie zmieniał swego ponurego
stroju, podobnie jak i przebiegłego wyrazu twarzy.
Messelor Fridush zatrzymał się przed władcą, skłonił głowę, po czym dał swoim
siepaczom sygnał do odejścia. Sześciu rycerzy odmaszerowało bez słowa, grzechocząc
niezliczonymi kawałkami stali pokrywającymi ich ciała.
- Najwyższy szacunek, Wielki Karhidzie. – Skłoniłem głowę, podtrzymując dłonią
kapelusz, by nie opadł na posadzkę. – Jakże się miewa twoja najdroższa Karhidee?
Trafiłem, że tak powiem, w oko ważki. Wiszący w powietrzu Karhid poruszył się
niespokojnie, a mit-su opuściło go nieco w dół. Po krótkiej, niemal niezauważalnej chwili
odzyskał rezon i na bladej twarzy wykwitł mu nieodgadniony uśmiech.
- To ciekawe, że spytałeś o moją małżonkę, architekcie, bo o niej właśnie chciałem z
tobą pomówić.
Tak, wiedziałem, na tajemne progi, wiedziałem! Szykują się kłopoty.
10
- Karhidee Ebhola miała wypadek.
Istraveen poruszył się lekko, po czym podszedł bliżej tronu, kontynuując zamiast
Karhida:
- Tak, zaiste tragiczny wypadek… – Jego głos szeleścił jak stary pergamin nawijany na
rolkę. – Nieopatrznie weszła na treningową salę najlepszych siepaczy naszego drogiego
Karhida, by pooglądać ich jak zawsze wspaniałe sparingi i wtem nagle… cios sierpa
niefortunnie pozbawił ją obojga oczu.
Cios sierpa! Przecież sierpy są ostre od wewnątrz! Jak można pozbawić kogoś obojga
oczu jednym cięciem, to niemożliwe do wykonania, prawda?
A jednak, możliwe. Po uśmiechu Istraveena poznałem, że nie warto mu się sprzeciwiać.
Usta Wielkiego Karhida i sam Dufedhus wykłuli biednej Karhidee oczy, a ja już wkrótce
miałem się dowiedzieć, co to ma wspólnego ze mną, biednym architektem.
- Karhidee oczywiście nie będzie w stanie odczytać swojej Księgi Przejścia, nie może
więc panować u mego boku na Nowej Karhid. A to naturalnie oznacza, że jestem zmuszony
odnaleźć sobie nową władczynię… Powiedz mi, Corl – Dufedhus pochylił się do przodu,
wionąc ciężkim oddechem. – Jakże się miewa twoja śliczna siostra?
Zamarłem, spięty na całym ciele.
- Nie dostaniesz jej.
Tyle tylko zdołałem wydusić przez ściśnięte gniewem gardło. Ogarnęła mnie furia,
jakiej nigdy przedtem nie zaznałem, niezrozumienie i złość skumulowały się we mnie w tym
jednym momencie, jakby przelał się kielich mojego pohamowania.
Dufedhus, ten dumny, przepotężny Karhid, tylko się uśmiechnął. Podniósł w górę dłoń i
pstryknął długimi jak pajęcze odnóża palcami.
- To się okaże – wycedził.
Dwie nisze najbliżej tronów otworzyły się z cichym chrzęstem kamienia. Z środka,
powolnym krokiem, wylazły karhidzkie bestie, gilerry. Wielkie kocie cielska przeciągały się
we wpadającym przez wysokie okiennice świetle Bukreny, a podwójne rzędy kościanych
wypustek, biegnące od nasady nosów aż po końce długich ogonów, odbijały matowym
blaskiem krwawe promienie, grożąc równie skutecznie, co długie kły i zwinne, opazurzone
łapy. Bestii było łącznie sześć; pół tuzina zabójczych, futrzanych zabawek Wielkiego
Karhida.
- Przy kolejnym, przedostatnim wejściu Bukreny – mówił teraz Istraveen z pełną
pewnością siebie, gładząc po kościanym grzebieniu jedną z bestii – po twoją siostrę
11
przybędzie obstawa. Upewnij się, że nie będzie zbytnio zaskoczona, gdy podwójne sierpy
załomoczą do jej drzwi.
Spojrzałem z gniewem w ich oczy, dostrzegając jedynie drwinę. Nie mogłem wygrać w
tamtej chwili, ale w mojej głowie już wtedy zaczynał kształtować się plan, jak znajome
płaszczyzny architektonicznych projektów składające się w jedną, spójną całość.
- Podzięki za łaskę audiencji, Wielki Karhidzie – odparłem tonem pokonanego i
obróciłem się, by wyjść. Zostało niewiele czasu, a sporo było jeszcze do załatwienia.
*
Praca przy ramieniu Sfery grzmiała jeszcze silniej, niż poprzedniego wejścia.
Niedorosła kikinka sypała piaskiem ze skórzanego woreczka, tworząc wyspy. Smukła dama w
czerni, zapewne na polecenie Pikera, kreowała na północy globu krainę jezior, lejąc delikatnie
wodę z glinianego dzbanuszka. Złotnik wykańczał ostatnie wieżyce miniaturowego miasta-
stolicy. I tylko jedno w tym wszystkim smuciło mój zmęczony rozum.
Chłopiec od gry na herforze gdzieś zniknął.
Znane, słodkie nuty mogłyby pomóc mi się zrelaksować, chociaż z drugiej strony
wątpiłem, że cokolwiek zdoła mnie w tym momencie ukoić. Musiałem powiedzieć Capti
prawdę. Musiałem, nim karhidzcy siepacze załomoczą do drzwi jej szczęśliwego życia, które
tak dawno temu pomogłem jej ukształtować.
Musiałem ostrzec ją, że sen dobiegł końca.
- Argis! – Ktoś klepnął mnie w plecy. Obróciłem się i ujrzałem zapadniętą, starą twarz
Tommeringa, najwyższego Obdarzonego w całym mieście. Był znany wszystkim z licznych
ceremonii i starych świąt odprawianych na Placu Władczyń, ale pierwszy raz spojrzałem w
jego głębokie, purpurowe ślepia z tak bliskiej odległości.
- Obdarzony Tomme…
- Za mną! – rzucił tylko i przecisnął się przez tłum, powiewając białą peleryną ze skóry
drikkita. Otworzył drzwi maleńkiego zaplecza i wpadł do środka, znikając w kurzu i mroku.
Wślizgnąłem się za nim i ostrożnie przymknąłem drzwi. Gdzieś w kącie pomieszczenia
dostrzegłem delikatny ruch powietrza…
- Nie jest dobrze, Argis! – wrzasnął Tommering złowieszczo, gdy tylko zostaliśmy
sami. Zaplecze miało jedno niewielkie okienko wychodzące na Złotą Komnatę, poza tym było
w nim mroczno i ciasno. Wszędzie na stolikach i krzesłach zalegały wielkie, pergaminowe
rolki pierwszych prób ogarnięcia przeze mnie Projektu, jak powaleni wojownicy na
opuszczonym polu bitwy.
12
- Oj nie jest dobrze – powtórzył.
- Co masz na myśli, Obdarzony Tommeringu?
- Mów mi Ering, na potęgę Władczyń! – obruszył się Obdarzony tym samym,
pospiesznym tonem. – Mówię o wszystkim, Argis. O Porządku, o ładzie świata… Karhidee
została okaleczona.
- Wiem, Istraveen ją pokancerował. Karhid nie mówi całej prawdy.
Oczywiście nie miałem co do tego pewności, ale uznałem, że można zaryzykować.
Tommering, jako członek zakonu Dzieci Władczyń, musiał być bezstronny w politycznych
niuansach.
- Prawda… Prawda jest jak ladacznica, a jej pieprzonym opiekunem jest w tym mieście
akurat Wielki Karhid. Czy twoja siostra… A masz! – zaczął pytać Ering, ale nieoczekiwanie
strzepnął rękawem w dół, a z dłoni spełzła mu niewielka kula opalizująco zielonej energii i
zabiła na miejscu biegnącego po posadzce szczura. Skrzywiłem się z niesmakiem.
Obdarzony schwycił mnie za ramiona i zbliżył suchą twarz do mojej, pochylając się tak
nisko aż zajrzałem mu prosto w zepsute zęby.
- Co z twoją siostrą? Wiesz już o jej losie?
- Mam już nawet plan, szacowny Eringu – oznajmiłem z lekkim uśmieszkiem. – Plan,
który być może pozwoli nam pozbyć się Wielkiego Karhida już na zawsze. Powiedz mi tylko
– teraz już Obdarzony słuchał z uwagą i nawet z lekkim szacunkiem – czy Dufedhus wybrał
dla siebie jakąś specjalną Księgę?
Tommering odsunął się ode mnie, z nieskrywanym uśmiechem na przyjaznej twarzy.
Odchrząknął pospiesznie, jakby ktoś mógł nas obserwować, po czym dorzucił ciszej:
- Dziś podczas zejścia odeślę strażników spod Skarbca. Wybuch w zbrojowni powinien
załatwić sprawę. Skarbiec łatwo otworzyć. Nikt tego nie robił jedynie ze strachu, a nie z
bezsilności. Księga Karhida leży na samym szczycie, na złotej podpórce, razem z Księgą
Karhidee… a właściwie teraz Księgą twojej siostry. A, właśnie! – Trzepnął się w
pobrużdżone czoło. – Może zrobię coś, żeby Karhidee też mogła… No dobra, w każdym razie
zajmę się nią. Sukcesu, Argis.
Po czym opuścił zaplecze i ruszył szparko przez Komnatę. O dziwo, nikt się nawet za
nim nie obejrzał.
- Możesz już wyleźć, Piker – rzuciłem w pustkę. Z ciemnego kąta wystąpił skulony w
sobie krępacz-artysta, z przepraszającym uśmiechem na grubych wargach.
- Mogłeś skończyć jak ten szczur, wiesz o tym? – zwróciłem się do niego, wskazując na
dymiące truchło.
13
- Ja tu tylko przyszedłem… po stare plany… – wyjaśnił krępacz niemrawo.
- Daj spokój, Piker – zirytowałem się. – Wali od ciebie nalewką z wijnika jak z
warzelni. Rozumiem, że się boisz, ja też. Ale to nie znaczy, że mamy chować się po kątach i
zapijać nasz strach jak tchórze. Mamy robotę do wykonania, ciemna jucha!
Piker skinął maleńką główką z pokorą. W wielkich, owalnych oczach zalśniły łzy
takiego wstydu, że pomyślałem, iż pewnie zajrzał we wspomnienia swego ojca i ujrzał w nich
prawdę swych działań. Krępacze zawsze tak robią.
- Nie powiem nikomu o twoich planach, Corl – obiecał cichym głosem, a potem
człapiąc drobnymi stópkami wyszedł za próg zaplecza, obracając w dłoni swoje wierne ostrze
węglowe. Obserwowałem go przez niewielkie okienko, jak podchodzi do Sfery i zaczyna
rugać pierwszego lepszego kikina za brak „artystycznego oka”. Dobrze, pomyślałem z
uśmiechem. Przyda im się trochę więcej motywacji zanim…
Zamarłem. W wyrwie pomiędzy dwiema osobami, która pojawiła się tylko na krótką
chwilę, błysnął mi rąbek ciemnej szaty. Potem biała wstęga, przewieszona przez biodra.
Zakląłem i popędziłem do Złotej Komnaty. Przecisnąłem się przez stłoczonych pracowników
pod samą szklaną Sferę i ujrzałem rękaw ciemnej szaty, tuż przed sobą. Schwyciłem go bez
namysłu.
- Co ty tutaj robisz, Usta Karhida?
Istraveen obrócił się ku mnie, z niewinnym błyskiem w oku, który w jego wykonaniu
ewidentnie świadczył o winie.
- Przybyłem spytać, o najwspanialszy z architektów, czy zdążymy? – wyjaśnił wolno,
zyskując najwyraźniej potrzebny mu czas. Znajoma dama w czerni, która nazywała się Zguba,
chciała po coś do mnie podlecieć, ale ujrzała zakapturzoną głowę Istraveena i natychmiast
umknęła.
Spojrzałem na prawą dłoń Ust Karhida, od której tak usilnie odciągał mój wzrok.
- Zraniłeś się, doradco. – Wskazałem na jego palec, z którego leniwymi kropelkami
ś
ciekała krew. Istraveen wyraźnie był wściekły, że nie dałem mu się omamić. Zacisnął zęby i
odparł:
- W obliczu tego, co nas czeka już wkrótce, czymże jest taka maleńka rana? – Jego
twarz zastygła i nie wyrażała nic poza swą wieczną złowieszczością. Prędko zmienił temat: –
Wyjaśnij mi proszę, Corlu Argisie, jak dokładnie działa mistyczna aura tej Sfery?
Uśmiechnąłem się i zsunąłem z palca mój stary, wyszczerbiony pierścień.
- To proste jak liniał, Usta Wielkiego Karhida. Wszystko, co tylko dotknie szklanej
powierzchni Sfery, zostaje do niej… przyklejone. Natychmiastowo. O tak. – Rzuciłem na
14
dowód pierścień, a ten momentalnie przyległ do wzniesionych tam dłońmi pracowników
zielonych wzgórz, sadowiąc się pomiędzy zboczami. – Potem, jak mamy nadzieję –
kontynuowałem – te wszystkie rzeczy przemienią się w coś przydatnego osadnikom Nowej
Karhid… Liście w przepastne lasy, igiełki w puszcze, skrawki metali w wielkie rudy. Łuski
ryb w ławice, owcze runo w liczne stada… Nie wiemy tak naprawdę, co zadziała, a co nie.
Nie dostaliśmy od Cień aż tak dokładnych instrukcji. Ale przyklejamy sukcesywnie wszystko,
co tylko nosi w sobie ślady logiki, i mamy nadzieję odnieść pełen sukces.
- Rozumiem. – Istraveen nadal zaciskał zęby, choć teraz pojawił się na jego wargach
krzywy półuśmiech. – Owo przyklejanie jest wielce wygodne i pomaga w pracy. Widzę też
wyraźnie, że robota prze do przodu. Natychmiast zdam z tego raport Karhidowi.
Zamiótł butnie szatą i odszedł krokiem kogoś, kto właśnie zwyciężył bitwę. Spojrzałem
z uwagą na Sferę…
Teraz, jeżeli z mojego niedopatrzenia wyniknie jakiekolwiek nieszczęście, chcę, ażeby
lud Nowej Karhid, ktokolwiek to czyta, wiedział. Dłoń Istraveena znajdowała się w pobliżu
dwudziestego trzeciego południka i czternastego równoleżnika, liczone od zachodu i północy,
rzecz jasna. Myślę, że interesował go kompleks niewielkich jaskiń, na skraju gór, zaraz za
wielką, iglastą puszczą. Jeżeli jakiekolwiek zło pojawi się na naszej nowej Sferze, szukajcie
jego źródła właśnie tam.
Po krótkiej chwili spokoju zbliżył się do mnie niedorosły jeszcze kikin, nerwowo
pocierając dłonią o białawe różki.
- Szacowny – zapytał niepewnie dziecięcym głosem – czy złuszczyć nam trza oną
obrączkę?
Uśmiechnąłem się i przejechałem dłonią po jego włosach. Były szorstkie i dziko
poskręcane.
- Ostaw ja, przyjacielu. Może powstanie z tego jakaś żyła złota? Kto wie.
Tak właśnie działa nasza Sfera. Niczego nie możemy być pewni.
*
Drzwi do niewielkiego mieszkania w środku Dzielnicy Wijników były stare i ledwo
trzymały się w zawiasach. Nie pamiętałem, kto mieszkał tu wcześniej; Kreeps nigdy o tym
nie wspominał, jakby była to jakaś wyjątkowo wstydliwa sprawa. Mój przyjaciel może i
bywał dziwaczny, ale mimo wszystko kochałem go jak brata.
- Kreeps? – rzuciłem, uchylając lekko drzwi. Gwar miasta Karhid podążył za mną do
wnętrza jak złośliwy cień. Mieszkanie było małe i zaniedbane, wszędzie walały się jakieś
15
mniej lub bardziej potrzebne przedmioty, rozrzucone chaotycznie, jakby przeszła tędy
powietrzna burza. Tylko jedna, jedyna rzecz wydawała się być uporządkowana.
Na ścianie wisiała broń: wspaniałe, wypolerowane na błysk rękolce. Podszedłem do
nich ostrożnie i zdjąłem jeden z nich ze ściany. Przez złoty karwasz biegł rząd paskudnie
pozakrzywianych kolców, zmniejszających się w miarę, jak zbliżały się do uproszczonej
rękawicy. Z samego szczytu zaś, z metalowych knykci, wystawały trzy wspaniałe ostrza,
długie na co najmniej dwie stopy i zakrzywione niby pazury drikkita. Karwasz był gruby,
wyłożony skórą i gdybym go włożył, moja ręka mogłaby w nim utonąć. Nigdy bowiem nie
przykładałem się do fizycznych ćwiczeń, w przeciwieństwie do mojego przyjaciela,
kikińskiego wojownika Mettelei.
- Kreeps, jesteś tu?
Tym razem odpowiedział mi jęk dochodzący zza kanapy. Spojrzałem w tamtym
kierunku i ujrzałem rozczochranego kikina, o ostrych rysach wściekłego byka, który
podpierając się na pustej butelce, próbował rozpaczliwie wstać.
Westchnąłem.
- Znowu żłopiesz, bracie? – Podałem mu swoją dłoń i z trudem uniosłem na krzywe
nogi. Kreeps wsparł się ciężko o oparcie kanapy i zamrugał powiekami tak szybko, jak ćma
skrzydełkami. Kanciaste cienie ułożyły się pod jego kośćmi jarzmowymi.
- Dzięki, Corl. Dzięki – wysapał, cmokając językiem o podniebienie na znak
dezaprobaty. Mnie też by się nie spodobał własny oddech, gdybym był na jego miejscu.
- Och, Kreeps, Kreeps. – Pokręciłem głową z niezadowoleniem, podając mu kubek
wody stojący na stoliku opodal. – Ile razy mam ci przypominać, że załatwię ci to Przejście?
- Sielsko ci nawijać! – warknął kikin, drapiąc się po nagiej klatce piersiowej, pełnej
ciemnych, poskręcanych włosków. – Jesteś ludziem, a i stojącym kole Karhida. Dostaniesz
przepustkę pewnikiem! A ja? Rogatek bez familii, bez zasług, stojący na drabinie
społeczeństwa tuż pod miejskimi szaletami. Mettelei zdegradowany do wożenia taczkami
kompostu w zieleńcach Władczyń. Na co mogę kalkulować, hę? Juchnij sobie ze mną
wijnikówki i poniechajmy to wszycho…
Uśmiechnąłem się szeroko na jego wieczne narzekanie.
- Kreeps, byczku, nie dramatyzuj. Jest sprawa. Muszę uratować moją siostrę, tak jak ty
kiedyś uratowałeś nas oboje. Pamiętasz łowcę włóczykijów w Je-tuu? Jak straciłem siłę w
nodze, ale za to odzyskałem wolność? – Klepnąłem go w ramię. – Myślisz, że już o tym
zapomniałem, bracie, jak nas wówczas wspomogłeś? Że nie pamiętam o konieczności
odpłaty?
16
O nie, tak łatwo by się nie dało. Nie zapomnę tego, jak żyję.
*
Moja siostra nie pytała o nic, jak zwykle. Miała ten nadzwyczajny, coraz rzadziej
spotykany dar, że wiedziała, kiedy należy się odzywać, a kiedy nie. Wpuściła nas bez słowa
do sieni, w której wesoło płonął ogień w kominku, wyzłacając brzegi perlimskiego, ręcznie
tkanego dywanu. Rozejrzałem się po jasnym, dostatnio urządzonym pokoju o bielonych
ś
cianach i westchnąłem ponownie. To wszystko spłonie niedługo w płomieniach umierającej
Bukreny… A całe szczęście, jakie moja biedna siostra odnalazła w murach Karhid, wyparuje
z niej jeszcze wcześniej.
- Ridvan już wrócił? – rzuciłem mimochodem.
- Nie – odparła Capti, wiążąc swoje jasne włosy w kok z tyłu głowy, jakby szykowała
się jakaś ciężka praca. – Wraca późno z kuźni, często w środku zejścia, gdy ja już śpię.
- Dobrze – stwierdziłem, a potem wraz z Kreepsem zaczęliśmy wypakowywać ciężką
skórzaną torbę, którą kikin niósł na ramieniu. Wyciągnęliśmy z niej dwa zestawy ciemnych,
luźnych ubrań, które natychmiast wdzialiśmy. Zapakowaliśmy w kieszenie wytrychy, na
stopy wzuliśmy miękkie, bezszelestnie kroczące buciki z cholewami jednak na tyle wysokimi,
by zmieściły się pod nimi niewielkie sztylety. Captillia nic nie mówiła, tylko cierpliwie
przyglądała się błękitnymi oczami naszym przygotowaniom.
Westchnąłem. To będzie ciężkie…
- Posłuchaj mnie, Capti. – Pociągnąłem ją za rękaw sukienki, nieco dalej od mocującego
się z przymałymi onucami kikina. – Wiem, że nie byłem najlepszym bratem odkąd
przybyliśmy do Karhid, że poniechałem ostatnimi czasy ciebie i Ridvana, ale… Musisz mnie
wysłuchać, proszę. Jutrzejszego wejścia nastąpi koniec wszystkich rzeczy. Bukrena
eksploduje. Cała nasza Sfera spłonie, strawi ją żywy ogień, który zniszczy…
- Całe miasto o tym wie, Corl – przypomniała mi z łagodnym uśmiechem.
- Przyjdą po ciebie z wejściem – wtrąciłem się prędko, nie chcąc już tracić ani chwili.
Czas uciekał, czas był ostatnio niewyobrażalnie cenny, gdy każda sekunda przybliżała nas do
Ś
mierci Sfer.
Captillia zmarszczyła brwi, biedna, nieświadoma niebezpieczeństwa. O Czuwający,
jakże chciałbym już nic nie mówić!
- Kto przyjdzie? – spytała, nieco zbita z tropu.
- Ludzie Karhida – wyjaśniłem z westchnieniem. – Przyjdą tu, by zrobić z ciebie swoją
nową Karhidee, na życzenie tej pijawki Dufedhusa. A ty będziesz grzeczną dziewczynką i
17
dasz się im poprowadzić do pałacu, i ubrać w białe szaty, i doprowadzić prosto pod Łuk w
Ś
mierć Sfer. A Ridvan pozwoli im na to, bo inaczej wraz z wejściem sąsiedzi znajdą jego
martwe ciało w rynsztoku. I zostaniesz, na tajemne progi, nową Karhidee Dufedhusa,
rozumiesz mnie?
Patrzyła na mnie niezrozumiałym wzrokiem tylko przez chwilę. Potem jednak odczytała
to z mych oczu, bo łagodny mars zniknął z jej bliźniaczych rysów, a czoło się wygładziło.
Wdzięczny za nieme zrozumienie, pocałowałem ją krótko w policzek i wraz z
Kreepsem zbliżyłem do drzwi.
- Corl – zatrzymała mnie na chwilę – ale gdzie ty teraz idziesz w ciemnym zejściu?
Uśmiechnąłem się do niej chytrze, dźwigając na zesztywniałej nodze.
- Ja i Kreeps pójdziemy się upewnić, by twój nowy małżonek nie dotrwał do waszego
zejścia poślubnego na Nowej Karhid… Nie waż się o mnie martwić, Capti. Kocham cię –
pamiętaj.
I z tym zostawiłem Captillię w jej mieszkaniu, w gniazdku jej spokojnego, dostatniego
ż
ycia, a wkrótce spiżowe dzwony na wieży Rak-hir wybiły półmetek zejścia; godzinę naszej
próby.
Rok 11 Wielkiego Karhida Dufedhusa, cykl 14, wejście Bukreny 46
1 wejście Bukreny do Śmierci Sfer
Nieważne jak wspaniała byłaby budowla jego życia, człowiek od czasu do czasu musi ją
zburzyć.
I nieistotne, co tak naprawdę jest nie w porządku – brzydka apsyda, krzywa kolumna,
zbyt niski strop… W pewnym momencie spogląda na budowlę i stwierdza, że coś nie do
końca w niej gra, coś należałoby zmienić, odnowić, przebudować.
Wtedy to właśnie przychodzi czas burzenia. Cegła po cegle – bo wszystkiego naraz
zniszczyć się nie da – znika z życiowego pałacu w nicości. Coś jednak zawsze pozostaje; to
pewne. Gdzieś w kącie chowa się jakiś relikt przeszłości, skrawek kolumny, obtłuczony
posąg… Nie da się bowiem burzeniem zmazać tego, co było. Burzenie to jedynie szansa na
odbudowę, ale niekoniecznie musi być to zmiana na lepsze; zmiana dobrze przemyślana.
Czasami też zburzy się coś przez pomyłkę. I wtedy nie ma odwrotu. Wtedy ciąg
wydarzeń szarpie za nici destrukcji i strop budowli zawala się człowiekowi na głowę. Kikini
nie mają tego problemu, nie przejmują się niczym na tym świecie; żyją, jak to mówią,
momentem biegnącym. Krępacze są zbyt stali w uczuciach, a damy w czerni same decydują,
18
co należy podźwignąć, a co zdemolować. Tylko ludzi dręczą wyrzuty sumienia za przeszłość,
tylko ludzie zmieniają się na tyle często, by obok pałacu teraźniejszości wkrótce narosła
pryzma śmieci ze wszystkich poprzednich przemian. Ludzie nie potrafią zapomnieć, nie
potrafią się zdecydować, bo Czuwający stawia przed nimi zdecydowanie zbyt wiele
wyborów.
Po Śmierci Sfer nie będzie tego typu problemów. Cała Sfera jak tylko szeroka, od
Bajora Je-tuu po Słone Bajoro przy Karhid, wszystko spłonie w niszczycielskim ogniu
zagłady, równając do ziemi budowle wraz z ich fundamentami.
A jedynymi reliktami przeszłości, kamieniami węgielnymi pod Projekt Nowej Karhid,
będziemy my sami.
Zaprawdę, biedne z nas ruiny zagubione w czasie.
*
Przemknęliśmy przez kompleks pałacowy cicho jak szczury. Obeszliśmy od frontu
strzelistą, zwieńczoną kopułą dzwonnicę, skręciliśmy ku potężnej Sali Karhida i zza załomu
wzniesionej na kamieniach mit-su edykuły wyjrzeliśmy na wysoko sklepiony krużganek.
Czysto.
- Powiedz mi, bracie – odezwał się Kreeps szeptem, gdy truchtaliśmy ku Złotej
Komnacie w cieniu kolumn – czy nas zasadniczo nie pofiksowało? Włamujemy się w zejściu
do Skarbca Ksiąg? Największego skarbu miacha Karhid, niby gminni zbójcy? Nawet na
moim stepie takowych fiksatów z latarnią szukać.
Myślałem nad tym już wiele razy. Ale wiem dobrze, że nie ma innego wyjścia, inaczej
Dufedhus dotrze bezpiecznie do budowanej przeze mnie nowej Sfery, z Capti u swego boku i
paskudnym Istraveenem za tronem, a wówczas do czego potrzebny będę mu ja? Do czego
potrzebny będzie cały pozostały świat…?
Więc nie, nie uważam się za fiksata. Ufam mojemu konstrukcyjnemu przeczuciu. Ale
na wszelki wypadek postanowiłem nic nie odpowiadać Kreepsowi.
Pod Złotą Komnatą stała zwyczajowa, zejściowa warta: dziesięciu uzbrojonych po zęby
siepaczy przeróżnych ras. Podwójne sierpy w ich dłoniach były lśniące i wypolerowane,
obiecywały nieskończone cierpienie każdemu wrogowi Karhida. Nawet z tak znakomitym
wojownikiem, jakim był mój przyjaciel kikin, niczego byśmy nie wskórali.
Gdyby oczywiście nie Tommering.
Tak jak obiecał mi Obdarzony, już po chwili gdzieś na południu w powietrze strzelił
słup ognia z jednego z magazynów, w którym przechowywano rzadko użytkowany czarny
19
proch. Strażnicy stężali, spojrzeli w niebo i zaczęli kląć rynsztokowym dialektem. Zostawili
drzwi do Złotej Komnaty niestrzeżone i całą dziesiątką ruszyli wąskimi duktami pałacowymi,
grzechocząc metalowymi płytami.
Kreeps zastrzygł tulejkowatym uchem, by dobrze słyszeć odchodzących. Zerknąłem na
niego i dostrzegłem, że rękolce tkwią już na jego ramionach, przemieniając je w
surrealistyczne kończyny metalowej bestii. Tak wielka broń, a tak prędko znajdowała się na
swoim miejscu, gotowa, by ciąć…
Powstrzymałem go ruchem ręki.
- Cóż znowu? – syknął wyraźnie niezadowolony.
- To – odwarknąłem cicho. – Ma nie być żadnych ofiar, nie rozumiesz? Żadnych
incydentów poza tym jednym, sfingowanym wybuchem w zbrojowni. Dufedhus nie może się
nawet domyślać, że ktoś coś kombinował z jego Księgą.
Po czym bez chwili zwłoki pociągnąłem go za sobą i we dwóch wkroczyliśmy wprost
do środka Złotej Komnaty.
Wymieszane światło dziurawców wiszących na niebie rzucało na ściany kolorowe
cienie. Blask trzeciego z nich, srebrzystego, skupił się centralnie na Projekcie, kontynenty
usypane z piasku lśniły więc tysięcznym blaskiem, a mój zostawiony tam poprzedniego
wejścia pierścień migotał jak przerażony świetlik w kniei pełnej dziwów.
- Tedy to jest ona Sfera… – szepnął Kreeps, z namaszczeniem chwytając się za żółtawe
rogi. Uśmiechnąłem się mimo woli na taki wyraz szacunku dla mojej wielowejściowej pracy.
- Skarbiec jest tam – mruknąłem, prowadząc go na drugi koniec Komnaty.
Ogromne, dwuskrzydłowe wrota spoglądały na mnie zupełnie tak samo jak w wejście,
w którym po raz pierwszy wkroczyłem do Złotej Komnaty. Z kasetonów wyzierały ku mnie
uproszczone symbole oka, a każda cząstka miała przekątną długości stopy, tak że prawdziwa
miriada źrenic wlepionych we mnie sprawiała, iż po plecach przebiegał dreszcz. Kreeps nie
zatrzymywał się już ani na chwilę. Wyciągnął z kieszeni wytrychy i przygiął kosmate cielsko
nad zamkiem, gmerając pręcikami w zapadkach.
Czas mijał, zamek szczękał, a światła dziurawców przesuwały się po ścianach. Złociste
Oko Herlosa wspięło się na atramentowe niebo ponad miastem.
- Kreeps.
- Okamgnienie jeszcze – obiecał.
- Kreeps, na Czuwającego, daj mi to, chłopie, nie mamy całego zejścia! Zapomniałeś, że
wy kikini macie po cztery palce?
20
Odtrąciłem go i sam zająłem się zamkiem. Kreeps burknął coś pod nosem o rasizmie,
ale nie wyglądał na specjalnie obrażonego.
Po minucie pełnej napięcia zapadki szczęknęły i wszystkie cztery zwolniły drogę do
przekręcenia zamka. Szarpnąłem za ciężkie skrzydło wrót i wraz z krzepkim kikinem
zdołaliśmy je odsunąć na bok, wywołując potępieńczy jazgot starych zawiasów.
Pomieszczenie – poza światłem wpadającym przez niewielki kwadratowy świetlik –
wypełniały oczywiście książki. Wszystkie okazały się identyczne: o czarnej, skórzanej
okładce, ciężkich okuciach na bokach i zawiasowych zamknięciach naprzeciwko chudych
grzbietów. Materiał w ich wnętrzu nie był chyba pergaminem, bo brakowało mi w powietrzu
charakterystycznego, lekko zwierzęcego zapachu. Kartki wyglądały na cienkie, ale nie
odważyłem się otworzyć żadnej z nich, by sprawdzić dokładniej ową osobliwą fakturę.
Cóż, nie odważyłem się otworzyć prawie żadnej, gwoli ścisłości. Jedną musiałem
naruszyć z absolutnej konieczności. Księgę Karhida.
Stała faktycznie na złotej podpórce pośrodku komnaty, otoczona wysokimi pod powałę
strażnicami innych ksiąg. Podbiegłem do niej i przez chwilę zwyczajnie stałem, wpatrując się
w tłoczone na okładce wzory oraz na misterne okucia. Któż zdołałby wykonać tak
pieczołowite dzieło? Jaki jubiler czy introligator? Zakładałem, że żaden w całym ogromnym
mieście Karhid. To, co leżało przede mną, było arcydziełem tajemniczej Cień, służki samego
Czuwającego.
Kreeps zbliżył się do mnie po chwili, jego oddech ciężki i nienaturalny.
- Aura onego zakątka wpija mi się w grzbiet niby szpony bestyji jakiej – wyszeptał w
swej zwyczajowej gwarze kikinów, biegając nerwowo podkrążonymi oczyma po
prawdziwych wieżach Ksiąg Przejścia. – Cokolwiek chcesz zdziałać, Corl, lepiej zdziałaj
niezadługo.
Otrząsnąłem się prędko z obserwacji i wyciągnąłem zza pazuchy rozpuszczalnik.
- Oto i cały mój plan – oznajmiłem, po czym otwarłem Księgę Karhida i nawet nie
spoglądając na jej treść, wylałem farbiarską mieszankę na pierwszą stronicę. Rozpuszczalnik
przeżarł się przez całe tomiszcze i, nie raniąc nie-pergaminowych kartek, zlikwidował
wszystkie małe, czarne klucze, które pozwoliłyby Karhidowi otworzyć bramę do nowego
ś
wiata.
- Zmywamy się – mruknąłem.
- Myślisz, że mogę…? – próbował zapytać Kreeps, wyciągając dłoń po jedną z
pobliskich Ksiąg.
- Skoro nie ufasz, że załatwię ci ją gdy wejdzie Bukrena – to bierz.
21
- Ufam ci – zaprzeczył, ładując sobie tom pod kamizelkę. – Ale asekuracji nigdy w
nadmiarze.
Wypadliśmy ze Skarbca i zatrzasnęliśmy za sobą drzwi. Zamek szczęknął, wracając na
swoje prawowite miejsce, jakby sam chciał pomóc nam zatuszować wszelkie ślady obecności.
Popędziliśmy przez Złotą Komnatę, lecz wtem Kreeps stanął jak wryty i pociągnął mnie za
ramię Sfery. Z zewnątrz nadchodziły kroki powracających straży, by po chwili pojawić się na
tle dziurawców w formie rozedrganych cieni. Zacisnąłem zęby, jednocześnie ze strachu i
gniewu, a tymczasem jeden z karhidzkich siepaczy obrócił się do wejścia Złotej Komnaty i
spojrzał mniej więcej w naszym kierunku.
Przez chwilę miałem okropne wrażenie, że dobrze nas widzi przez półmrok i że za
chwilę skończymy jako pokarm dla gilerr.
A potem jakiś głos dobiegł nas od okna i syknął pospieszająco. Mignął mi tylko nad
ościeżnicą pręgowany, koci ogon, a już Kreeps przeciskał się bezszelestnie przez wykusze,
wyskakując na pałacowy dukt. Sarknąłem, a potem spróbowałem podskoczyć ku parapetowi,
lecz sztywna noga zabolała z nagłością. Słyszałem stukot podkutych butów kroczącego wolno
siepacza, szukającego intruzów. Zakląłem, a potem z braku możliwości zacząłem się modlić
do Czuwającego, kiedy coś nagle wspomogło mój skok i wyniosło poza Komnatę niby w
lektyce. Obiłem sobie bark o kamienne okiennice, zdarłem skórę z nadgarstka na parapecie,
ale byłem bezpieczny.
Przez chwilę byłem przekonany, że rzeczywiście to interwencja Czuwającego uchroniła
mnie od pewnej śmierci, ale już po chwili prąd powietrza zniósł mnie do zaułka, gdzie czekali
Obdarzony Tommering wraz z całkiem sporą, pręgowaną kocicą przysiadłą na jego ramieniu.
Kreeps opierał się o ścianę plecami, obleciały potem, starając się uspokoić kołaczące serce.
- Wybacz mi, Corlu – przemówił Tommering na jednym tchu. – Musiałem cię stamtąd
wyciągnąć.
- Co?
- Musiałem zwiększyć moc twojej żywej aury i za chwilę twoja martwa… Wybacz mi,
Corl.
- Za co ty mnie… – zacząłem pytać, lecz wtem nadeszła odpowiedź w postaci
potężnego bólu głowy, biorącego się niejako wprost z mojej aury, przy której musiał
manipulować Obdarzony. Zwymiotowałem w alejkę obiadem, a potem jeszcze raz, i
jeszcze… aż w końcu w błogosławionej ciemności utraciłem przytomność.
Nie spisałbym jednak tamtej zejściowej wizyty na straty. Pomimo aurycznej choroby,
która nękała mnie jeszcze przez cały następny poranek biegunką i konwulsjami, oraz pomimo
22
ogromnego stresu, który poważnie nadszarpnął moje nerwy, myślę, że właśnie tamta wizyta
pozwoliła mi dzisiejszego wejścia, w przedwejście Śmierci Sfer, wstać z łóżka prawą nogą i z
pewnym siebie uśmiechem na ustach.
Teraz tylko aby patrzeć, czy cały plan się nie zawali. Nie pozostało już, bądź co bądź,
zbyt wiele oczekiwania.
*
Auryczna choroba wypuściła mnie z objęć maligny dopiero gdy pocięta czarnymi
ż
yłkami tarcza Bukreny zawisła wysoko na niebie. Ocknąłem się boleśnie, napiłem wody z
glinianego dzbanuszka, zgoliłem przed kawałkiem dawno stłuczonego lustra zaniedbany
zarost, po czym pospiesznie ubrałem się, narzucając na ramiona śliwkowy płaszcz i
zgarniając z parapetu końcowe szkice Projektu. Przez cały czas krzywiłem się, bo kości
bolały, jakby ktoś wlał mi w szpik ognistą wijnikówkę.
- Spóźniony – sarkałem do siebie. – Spóźniony, żeby budować świat dla wiecznie
młodego i przepotężnego Karhida. Cudownie.
Popędziłem pasażem i po wąskich, serpentynowatych schodach do Złotej Komnaty,
ledwie przypominając sobie zejściową wizytę w całym kompleksie. W świetle Bukreny
wszystko wydawało się jakieś inne, pełniejsze; wnęki bardziej wklęsłe, a pinakle Sali Karhida
– jeszcze bardziej strzeliste. Wcześniej wydawały mi się jedynie ciemnymi plamami na
ciemnym krajobrazie świata, aż zacząłem się zastanawiać, czy cała akcja z Księgą Karhida mi
się zwyczajnie nie przyśniła.
Wpadłem pod ramię Sfery jak huragan, wykrzykując końcowe polecenia. Ludzi,
kikinów, krępaczy i dam w czerni było jeszcze więcej niż poprzedniego wejścia, a wszyscy
oni – zestresowani i niewyspani – nerwowymi ruchami wykańczali linie brzegowe Nowej
Karhid. Chłopiec ćwiczący sztukę mit-su znów przygrywał na herforze, ale melodia brzmiała
jakoś przygnębiająco.
W końcu zasnąłem z wycieńczenia przy stoliku, a gdy się zbudziłem, zauważyłem
zmianę w postawie wszystkich wokoło. Ruchy mieli o wiele bardziej oszczędne, a ich twarze
poweselały. Podniosłem się akurat gdy nadszedł kikin Gliss.
- Corl – odezwał się przyrodnik. Jego kikińskie rogi błysnęły w świetle Komnaty jak
stal. – Mam sielskie wieści! Łuski płetwiaków, któreśmy rozjuchali po bajorach Nowej
Karhid, ulotniły się, zoczono za to mobilność bajorną samych bestyj. Mieliśmy słuszność co
do ich narodzin. To… to przesielskie! – wyznał, pokazując na Sferę, bym zobaczył sam. –
Oko Herlosa! Lustrujesz? Jakby cały przebieg ewolucji z nagła do przodu począł sunąć.
23
Bryzgle, piągwy, wszycho pływa, mnoży się, migruje! Jakbyśmy byli jak Czuwający,
jakbyśmy… jakbyśmy właśnie…
- Zbudowali świat? – podsunąłem.
Przyrodnik gorliwie przytaknął rogatą głową.
- Myślę zatem, że to już – oznajmiłem, z zadowoleniem spoglądając na istotnie tętniącą
ż
yciem Nową Karhid. – To już koniec naszej pracy, przyjacielu. Teraz wszyscy musimy
zażyć sowitego odpoczynku, bo jutro czeka nas wielkie wejście.
Gliss popędził przekazać nowinę innym, a ja stałem jeszcze długo naprzeciwko Sfery i
przyjmowałem skwapliwie gratulacje wychodzących pracowników, dziękując każdemu w
paru słowach. Po dłuższej chwili zostałem sam, tylko ja i ogromna, z wolna teraz wirująca
kula. Nasz nowy dom…
A jeżeli obraca się zbyt powoli, jeżeli pół stopy na sekundę to zbyt mało? A jeżeli coś
się nie uda i wszyscy umrzemy? Westchnąłem ciężko.
O Czuwający! Nie widzisz, że mam dość? Niechże to wszystko wreszcie spłonie. Daj
mi tę łaskę i nasyć mnie satysfakcją, że świat stał się czystszym i piękniejszym miejscem, niż
jest w rzeczywistości.
Oszukaj mnie. Proszę.
Rok 11 Wielkiego Karhida Dufedhusa, cykl 15, wejście Bukreny 1
Ś
mierć Sfer
Dzisiaj Śmierć Sfer. Wielkie Burzenie.
Wieżyce marzeń upadną. Korytarzom przyzwyczajeń zawalą się stropy. Posągi złudzeń
stracą kamienne kończyny. Kopuły bogactw zwęglą się i przemielą na proch. Krużganki
bezpieczeństwa znikną pod grubą warstwą gruzu. Freski szczęścia złuszczą się i odpadną ze
ś
cian jak liście z drzew. Rozety poglądów pękną i stopią się w jedną, rozgrzaną masę, a
kolumny rozsądku zapłoną ogniem chaosu.
Dziś jest to wejście.
Dziś jest czas na szaleństwo.
*
Procesja szła wolnym, niespiesznym krokiem przez wielkie miasto Karhid. Skrajem
Dzielnicy Wijników pełnej obrośniętych pnączami kamienic z piaskowca, przez ogromny
Plac Zegarowy otoczony ramionami kolumnad, potem koło zaprojektowanego przeze mnie
24
tumu Dzieci Władczyń, tuż obok ogrodów, w których pracował Kreeps. Procesja szła jak
górska lawina, zagarniając coraz większe połacie ludności: pysznie ubranych ludzkich
kupców i domenowych bogaczy z Fridushów, Gyentarów czy Passelerów; okolczykowanych
krępaczek-najemnic, kikinów robotników, dam w czerni z bogatych domów… Niektórzy
nieśli na rękach dorobek swego życia, zawartości skarbnic czy bibliotek, inni szli z pustymi
rękoma, gotowi rozpocząć nowe życie od zera. Wszyscy Karhidczycy dołączali do prądu
ciągnącego poza miasto jak dopływy zasilające rzekę; wyciągali dłonie po Księgi Przejścia i
ruszali dalej. Dla jednych starczyło w zupełności ze względu na ich status majątkowy czy
pozycję. Dla innych nie. Jeszcze inni radzili sobie w odmienny sposób, kradnąc lub
wyrywając Księgi z dłoni rozdających. Każdy myślał wyłącznie o sobie. Nikt nie przejmował
się faktem, że według przykazań Cień, jedna Księga potrafiła przenieść na Nową Karhid aż
do dziewięciu osób. O nie. Każdy bogacz dostawał swoją własną, jakby dobrobyt, który
zgromadził, odróżniał go w czymkolwiek od żebraka deptanego stopami tłumu. Wzdychałem
co chwilę, spoglądając na cały ten egoizm.
Sztandary z wyszytymi na nich polującymi gilerrami łopotały na wietrze ponad moją
głową. Kroczyliśmy alejami Karhid na samym końcu – za moimi plecami Karhid Dufedhus,
Karhidee Captillia oraz Istraveen, obok mnie dwaj pozostali twórcy Projektu, przede mną
Tommering, a nieco z przodu, wmieszani w tłum, Kreeps oraz małżonek mojej siostry, mistrz
kowalski Ridvan. Oglądali się co chwila za siebie, jeden na mnie, drugi na Captillię, jakby
mogli zapobiec w jakiś sposób temu, co musiało się wydarzyć. Naiwni.
Za plecami Bukrena wstawała leniwie po raz ostatni i po dłuższej chwili odległy pałac
zajął się jej śmiercionośnym ogniem. Nieliczni ludzie zgromadzeni w jego wnętrzu musieli
właśnie krzyczeć wniebogłosy, ale nic z tego nie docierało do nas, opuszczających właśnie
miasto. Tylko spadający z wieży Rak-hir spiżowy dzwon obudził we wszystkich poczucie
niepokoju, gdy jego brzęczący ton doleciał nas tuż poza miastem. Siepacze znanego mi już
messelora Fridusha otoczyli bramy ochronnym kordonem, by rozpaczający mieszkańcy
skazani na zagładę nie wydostali się na pustkowie i nie dotarli pod Łuk Przejścia.
- Krzepkiego snu w wieczności, ulice Karhid – szepnąłem na pożegnanie, oglądając się
za siebie. Mój wzrok spotkał się z punkcikami oczu Karhida Dufedhusa, teraz kroczącego na
własnych nogach bez podpory mit-su i trzymającego swoją Księgę, wyczyszczoną przeze
mnie z druku.
Scena dramatu została ustawiona.
25
*
Karhid płonęło za naszymi plecami. Płonęły lepianki, przystanie w dokach, kamienice i
apartamenty. Płonęły drzewa dumma i palmy, skórzaste ptaki uciekały w popłochu na zachód,
zaczerniając niebo ponad nami.
Przestałem się oglądać za siebie, zatrzasnąłem uszy na krzyki umierających i tylko
krwistoczerwona łuna na niebie przypominała o ogromnej ofierze złożonej tego wejścia
Czuwającemu. Piker idący koło mnie wyglądał, jakby miał za chwilę zwymiotować, a
przyrodnik Gliss chyba się modlił, bo szedł ze wzrokiem wbitym w jałową ziemię i mamrotał
coś pod kosmatym nosem.
Znużony milczeniem, przyspieszyłem, by zrównać się z Tommeringiem.
- To nie w porządku – powiedziałem do Obdarzonego, kiwając głową w tył. – Nie w
porządku, że my musimy przeżyć, a oni umrzeć. Że Karhid przetrwa, a Perlim, Ernisel i Je-
tuu spłoną. Nie w porządku, że ludzka rasa przeniesie się na Nową Karhid, a zginą wiedźmy z
gór, zginą drikkity, szablozębne świnie… Co na to twoje Władczynie, Eringu? – zapytałem,
spoglądając mu głęboko w oczy. – Ja jakoś… nie widzę żadnej pomocy w Czuwającym.
Obdarzony pokręcił głową. Gdzieś z przodu przygrywali na piszczałce, werblach i
herforze (może znów ten chłopiec z Komnaty?) powolną, tęskną melodię. Ktoś do rytmu
kroków deklamował wiersz o końcu świata.
- Taki jest Porządek – odpowiedział Tommering prosto, wyrywając się z zasłuchania. –
Jedni giną, drudzy się rodzą. Nic w tym świecie nie przewyższa innych rzeczy… Poza tym,
na co ty narzekasz, Corl? Widzisz, ile osób kroczy z nami ku Przejściu? Co najmniej
osiemdziesiąt tysięcy! To wcale nie tak mało, jakby się mogło wydawać.
- A fauna? – zapytałem, trochę zły, że zbija się moje ponure poglądy.
- Na faunę… też znajdzie się sposób. – Obdarzony zatopił dłoń w fałdach szaty, po
czym wyciągnął na światło szklaną kulę o średnicy stopy, podzieloną na setki maleńkich
baniek. Oniemiałem.
W każdej banieczce kryła się para jednego zwierzęcia, zminiaturyzowana do rozmiarów
małej muszki owocowej. Były tam więc i najwspanialsze ze wszystkich skrzydlate drikkity o
widocznych pod skórą żyłach pełnych złotej posoki, były i erniselskie krowy, były majsary,
iglaste zające oraz drapieżne widłogony, pasiaki, oksjeny i gilerry. A także wiele, wiele
więcej.
- Ering, to absolutnie fantastyczne! Jak ty żeś to zrobił?
- Wiele nerwów mnie to kosztowało – przyznał Obdarzony z cieniem dumy
odbijającym się na twarzy. – Nerwów i wysiłku, bo musiałem przecie zminimalizować aurę
26
każdego jednego stworzenia, a zatem istniało ryzyko, że nie przeżyją. Coś, jak zrobiłem
tamtego zejścia z tobą i kikinem, tylko że na większą skalę, także wyobraź sobie
konsekwencje zdrowotne. No i musiałem je też złapać. A poza tym wszystko poszło zgodnie
z planem. Byleby Karhid o niczym się nie dowiedział…
- Ani jego Usta – mruknąłem, spoglądając w tył na kroczącego spokojnie Istraveena. –
One lubią szeptać Dufedhusowi to, co wcześniej posłyszały Uszy.
Mimo wszystko jednak poczułem niesamowitą ulgę, gdy po raz ostatni spojrzałem na
niewielką, szklaną arkę żywota, skrywaną pod szatą Tommeringa. Życie! Życie naszej Sfery
zostanie ocalone! Wszystko się ułoży jak powinno.
Chciałem się wycofać na swoją pozycję w procesji, ale nagle podszedł do nas Kreeps,
przeciskając się przez tłum jak przez wąski dukt podczas jarmarku na Placu Zegarowym.
- Byłem na przedzie, widać już Łuk – poinformował prędko. – Nastawcie się, bo rychło
ludzie zaczną Przechodzić, a wonczas trza będzie zacząć Captillię ocalać.
- Leć więc, bracie, i zachowajcie gotowość. Niedługo spotkamy się na Nowej Karhid,
wolni od wszelkiej władzy.
- Oby tak było – mruknął Kreeps, klepnął mnie w ramię i zniknął w tłumie, kurczowo
ś
ciskając swoją Księgę Przejścia.
Istotnie, rozpoczęło się Przejście, najbardziej mistyczny proces w całej wierze w
Czuwającego, przekroczenie progu obiecanej ziemi. Ponad pustkowiem wznosił się
uaktywniony teraz Łuk Przejścia: ogromna, sięgająca pięćdziesięciu stóp konstrukcja z
nieznanego nikomu, ciemnego materiału. Pamiętam, jak parę razy wysyłano mnie na
polecenie Karhida, bym jako architekt zbadał pochodzenie Łuku, ale byłem zwyczajnie
bezradny. Wznosił się po prostu: strzelisty, dynamiczny i gładki, bez żadnych znaków
charakteryzujących twórcę, styl czy chociażby okres powstania. Zwyczajna arkada
posiadająca nadzwyczajną moc.
Pierwsi Przechodzący, grupa bogatych kikinów, stanęli pod Łukiem z Księgami
Przejścia w dłoniach. Zatrzymali się na czas jednego westchnienia, przekroczyli Łuk, a potem
otworzyli Księgi i wpatrzyli się w ich treść. Z daleka nie widziałem rogatków zbyt wyraźnie,
a po chwili stali się zupełnie nie do zobaczenia, bo zwyczajnie zniknęli, by jako pierwsi
postawić stopy na Nowej Karhid.
Sznur Przechodzących powoli zmniejszał się i Łuk przybliżał się do nas, wraz z
postępującym z drugiej strony światłem Bukreny, zamykającym nas niejako w kleszczach.
Karhid już spłonęło i teraz umierająca gwiazda pragnęła doścignąć nas, uciekinierów, powoli
i konsekwentnie krocząc ku końcowi długiej kolejki, jaki stanowił Wielki Karhid; niczym
27
kapitan krypy jako ostatni chwytający się deski ratunku. Dorośli, dzieci, młodzież – wszyscy
przekraczali Łuk jedno po drugim, bystro jak górski strumień i nim się obejrzałem, ostatnia
kobieta w błysku Księgi odeszła do Nowej Karhid wraz z całą swoją rodziną.
Została nas dziewiątka: Karhid, jego Usta i Captillia, trzej konstruktorzy Sfery,
Tommering oraz Kreeps i Ridvan. Nadszedł więc czas na działanie.
- Karhidzie – skłonił się przed władcą kikin Kreeps, rozdziany z koszuli i uzbrojony w
rękolce. – Świadomym, iż Karhid mnie pewnikiem nie pamięta, wszelako jako woj
pragnąłbym być onym, który Karhida osłoni przed ogniem gwiazdy umierającej. Toteż
upraszam, aby Karhid i szacowna Karhidee jeszcze przede mną Przejścia swe poczynili.
Dufedhus niespodziewanie uniósł się w powietrze i usiadł na podporze mit-su,
uśmiechnięty złowieszczo, trzymając pod rękę Captillię. Ridvan brązowymi oczami patrzył
na władcę spod samego Łuku, gniewny.
- Ty pierwsza, moja Karhidee – wyszeptał ostentacyjnie Dufedhus i popchnął ją lekko
ku ciemnej konstrukcji. Captillia obejrzała się na mnie przelotnie, minęła bez słowa swojego
męża, a potem z westchnieniem przekroczyła Łuk i otworzyła Księgę Przejścia delikatnymi
dłońmi…
Nic się nie wydarzyło. Kartki były puste.
Zrozumiałem w jednej chwili jakim głupcem byłem wierząc, że Wielki Karhid
Dufedhus o niczym nie wie. Obróciłem się prędko, ale cios w potylicę natychmiast
wymalował mi przed oczami czarne plamy i rzucił na ziemię. Kreeps skoczył na Usta
Wielkiego Karhida, rękolce starły się w walce przeciwko długiemu kindżałowi, krzesząc
fontanny iskier. Przyrodnik Gliss zawył i skoczył ku Łukowi, starając się w biegu otworzyć
swoją Księgę i zajrzeć w jej treść. Podniosłem się na tyle, by zdołać popchnąć go na
biegnącego ku Capti Ridvana, tak że kikin i kowal sczepili się ze sobą i w jednej chwili
zniknęli z powierzchni Sfery w wybuchu iskier.
Tommering stał z boku, niemożny jako Dziecko Władczyń mieszać się w żadne walki,
niuanse i kłótnie. Patrzył obojętnie, jak biedny rzeźbiarz Piker próbuje osłonić mnie przed
wzniesionym na mit-su potężnym Karhidem i jak po chwili pada na ziemię, odtrącony
aurycznym ciosem. Światło Bukreny zbliżało się do Łuku jak rozwścieczona horda,
podpalając jałową ziemię, niszcząc wszelkie życie na całym uroczysku. Trzeba się było
pospieszyć, ale nie było jak.
- Naprawdę myślałeś – mruczał Dufedhus, wisząc nade mną jak złowieszczy ptak – że
nie zauważę twojej buty, Corlu? Pracujesz dla mnie od lat i już dawno dostrzegłem twoją
niechęć do władzy. Może to dlatego, że sam jej nigdy nie posiadałeś, hm?
28
- Juchaj się – wyplułem z siebie kikińskie bluźnierstwo, starając się podnieść na objętej
bólem nodze. Kreeps wrzasnął gdzieś z boku o pomoc, tracąc najwyraźniej przewagę nad
przebiegłym Istraveenem. Sięgnąłem ostatkiem sił do kieszeni i wyciągnąłem z niej garść
kamieni mit-su czując, jak ich aura narasta wewnątrz mnie.
Dufedhus zaśmiał się, mając za plecami ogień Bukreny.
- Naprawdę sądzisz, że zdołasz mnie pokonać tymi kamyczkami? – zadrwił.
- Nie – splunąłem. – Ale mogę zrobić to…
Skupiłem całą aurę na pustkowiu przed sobą i wyobraziłem sobie, że wznosi się nad
nim wielka, wieloczłonowa budowla, spychając Usta Wielkiego Karhida do boku. Istraveen,
nieprzygotowany, w jednej chwili poszybował w powietrze, upadł i złamał nogę, a w tym
samym momencie dosięgło go światło umierającej gwiazdy. Doradca Karhida zajął się
czerwonym ogniem, który natychmiast odkrył jego ciało aż do bieli kości, tak prędko, że
nawet nie zdążył wrzasnąć. Jego kindżał poszybował jeszcze dalej, zapalając się w locie jak
spadająca gwiazda.
Ciężko było uwierzyć, że Usta Karhida dał się tak łatwo pokonać.
Kreeps nie czekał ani chwili. Był Mettelei, najwspanialszym wojownikiem wśród
kikińskiej rasy i nie znał pojęć rozproszenia ani porażki. Podczas gdy Karhid wciąż patrzył,
jak jego Usta płoną świetliście, rogatek doskoczył do nas, pochwycił rzucone mu przeze mnie
kamienie mit-su i natarł na Dufedhusa bez strachu oboma rękolcami. Zaczął się pojedynek
aur, potężnej, wzmocnionej przez Ishligoss duszy Wielkiego Karhida i niezłomnej kikińskiej
siły woli, popędzanej przez silne kamienie. Światło Bukreny było coraz bliższe, coraz
jaśniejsze i bardziej zabójcze. Poczułem nagle, że ktoś pomaga mi wstać, a była to zapłakana
Captillia, chwiejąca się na nogach z gorąca.
Stanąłem pewnie i natychmiast ruszyłem ku Dufedhusowi, ale siostra mnie
powstrzymała.
- Czym chcesz z nim walczyć, Corl? Pięściami? – wrzasnęła, odciągając mnie ku
Łukowi. Tommering gdzieś zniknął, zapewne dostąpił już Przejścia, nie chcąc nawet patrzeć
na finisz naszych zmagań z władcą. Z boku jednak wciąż leżał poobijany Piker, gramolący się
właśnie na nogi. Capti podbiegła i pomogła mu wstać tak jak i mnie wcześniej. Skuliliśmy się
koło siebie patrząc, jak siła mit-su przesuwa to Wielkiego Karhida, to Kreepsa bliżej
szalejącej pożogi. Nie zostało im zbyt wiele czasu na rozstrzygnięcie sporu. Wkrótce Bukrena
dosięgnie ich obu.
- Kreeps! – krzyknąłem, chcąc mu powiedzieć, by zaniechał prób i uciekał z nami za
pomocą Księgi, którą wciąż trzymałem w dłoniach. Ale on wiedział, jak i ja w głębi siebie
29
wiedziałem, że to nie załatwi sprawy z Karhidem, że Dufedhus podąży za nami i przejmie
kontrolę nad Nową Karhid, pozbywając się uprzednio wszystkich wrogów. Spojrzał więc na
mnie załzawionymi, czerwonawymi oczami, do których często po męsku przepijałem, w
których często znajdowałem jedyne oparcie, i przekazał mi wszystko.
- Nieee! – wrzasnąłem, wyrywając się z uścisku Captillii i pędząc ku mojemu
przyjacielowi. – Kreeps, nieee!!!
Puścił opór mit-su.
W jednej chwili cała auryczna energia skumulowana przez ich starcie odrzuciła obu do
tyłu, sczepiając ze sobą i ciskając w gorejącą ziemię pochłanianą ogniem Bukreny. Upadli
ciężko na rozgrzaną glebę. Zawyłem dziko widząc, jak ogień zaczyna pożerać nogi mego
przyjaciela, potem przesuwa się po plecach i nachodzi na kędzierzawą grzywę, pełgając po
ż
ółtawych rogach.
Kreeps jeszcze żył; przyciskał do ziemi szamoczącego się, po stokroć przeklętego
Karhida Dufedhusa. Zerwał z szyi władcy Ishligoss, Obręcz Młodości, sczepił nią własne
rękolce i ostatkiem sił, płonący jak żywa żagiew, cisnął je ku mnie, stojącemu na granicy
ż
ycia i śmierci. Schwyciłem je machinalnie, czując jak łzy drążą w mej twarzy ścieżki
bardziej ogniste od samej Bukreny i patrzyłem, jak usta Kreepsa układają się w ostatnie:
- Do spotkania, bracie.
Captillia odciągnęła mnie od pożogi. Piker złapał mnie z drugiej strony. Bez oporów
dałem się odciągnąć przez umierającą ziemię ku Łukowi, czując narastającą we wnętrzu
pustkę. Wszystko straciło dla mnie sens. Wszystko. Kreeps nie żył. Mój najlepszy przyjaciel,
pogrzebany w ogniu, raz jeszcze poświęcił się właśnie dla mnie. Uratował mnie po raz
kolejny z niewoli, tym razem przypłacając to własnym życiem. A co dla niego zrobiłem ja?
Captillia bezceremonialnie otworzyła Księgę Przejścia. W jednej chwili wpatrzyłem się
w nie-pergaminową kartę i zorientowałem się, że wypisane zostało na niej jedno i to samo
słowo, setki, tysiące razy, jedno koło drugiego, to samo, monotonne słowo. Jakie?
Zapomniałem. Ciemność zamknęła się nad moją głową, odcinając od całego znajomego
ś
wiata, płonącego teraz w ogniu Bukreny, od całej miłości i gniewu.
Nie czuję już nic.
I może jest to najlepszy sposób, by przejść przez życie nienaruszonym.
*
Ludzie czekali już na mnie w Nowej Karhid, wpatrzeni w niebo, na którego przestworze
widać było kolorowy wybuch odległej Bukreny, naszego niegdysiejszego domu. Nie miałem
30
ochoty tego oglądać. Wyszedłem koślawym krokiem z bliźniaczego Łuku Przejścia na
nieznaną ziemię, podtrzymywany przez Capti i Pikera, zapłakany, znużony, bez sił do życia.
- Ering… – wymamrotałem z trudem do stojącego w pobliżu Obdarzonego, który
wyraźnie palił się, by coś powiedzieć.
- Panie Argis – skłonił się przede mną i przemówił głośno: – Rozumiemy, że Karhid
Dufedhus poległ przy próbie Przejścia do Nowej Karhid, ziemi obiecanej nam przez
Czuwającego i Władczynie… Czy potwierdzasz na swój honor i imię swego ojca, że tak
właśnie było?
- Na honor mój i na Metacorla, ojca mego.
- Argis – odezwał się Tommering znacznie ciszej, zasłaniając mnie przed ludem Karhid
– wiem, że będzie to dla ciebie ciężkie brzemię do podźwignięcia, ale Ishligoss nie może
istnieć bez pana. Istnieje ryzyko, że utraci wówczas całą żywą aurę i stanie się na powrót
martwym metalem.
- Co? – Spojrzałem skonfundowany w bok; na Captillię, która uśmiechnęła się tylko
smutno, przytulona do potężnego Ridvana. Na Glissa i Pikera klepiących się po ramionach,
zjednoczonych mimo odmienności ras. Na ślepą, acz nadal przepiękną byłą Karhidee Ebholę,
kolejną ofiarę tego szaleństwa, a także i na wszystkich innych – szczęśliwych, że przeżyli
Ś
mierć Sfer. I to wszystko dla nich…
- Musisz założyć Obręcz Młodości i poprowadzić lud do miasta, które wybudowaliście
na północy – tłumaczył Tommering, ale niewiele do mnie docierało. – Musisz tymczasowo
stać się ich Wielkim Karhidem, władcą, którego potrzebują. Ty znasz drogę, znasz to miejsce
najlepiej z nas wszystkich… Proszę cię, Argis. Wszyscy prosimy.
No to pięknie, mruknąłem sam do siebie. I jeszcze muszę przyjąć na siebie całą tę
władzę…
Rozejrzałem się wokoło. Niebo było czyste, błękitne, zaranna gwiazda żółta i grzejąca
przyjemnym, nienatarczywym ciepłem. Nad uroczyskiem nie podnosił się żaden głos, jakby
idealna cisza opanowała całą Sferę. A jednak czułem wszędzie wokół siebie pustkę, jakby
jakiejś ważnej cząstki zabrakło w tym największym do tej pory dziele moich dłoni. Zabrakło
uczucia, które spaja jego elementy. Szczęścia, które jest podwaliną wszystkich naszych
działań w tym świecie. Jakże mogłem cieszyć się, że żyję, skoro zabrakło tego kogoś, z kim
mogłem to dzielić?
Spojrzałem uważnie w oczy najbliżej stojących, a potem wolnym ruchem zapiąłem na
szyi Ishligoss, Obręcz Młodości, i ruszyłem przez tłum z Tommeringiem u boku,
odprowadzany spojrzeniami osiemdziesięciu tysięcy.
31
Obdarzony uśmiechem przyciągnął moją uwagę.
- A zatem prowadź nas, Karhidzie Corlu, w przestrzeń Nowej Karhid.
- Widzisz tu gdzieś jakieś ptaki, Tommeringu? – odparowałem schrypniętym głosem;
Ishligoss uwierała mnie w grdykę, ale i wzmacniała siłę głosu. – Owady, pyłki roślin?
Widzisz jakiekolwiek życie? To nie jest miejsce, które ludzkość sobie wymarzyła, nie ich
wyśniona przystań szczęścia… To nie jest wreszcie żadna Nowa Karhid…
Tommering zmarszczył krzaczaste brwi, sunąc długimi krokami przez piasek, przez
chwilę milcząc w zamyśleniu.
- Nie? – zapytał przeciągle. – W takim razie gdzie my według ciebie jesteśmy, Argis?
Samotna łza skapnęła pod moje stopy, gubiąc się w kłębach kurzu.
- Nigdzie… – odpowiedziałem mu z pełnym przekonaniem.
A potem poprowadziłem swój nowy lud w nieznane.