1
Sklep obra
źniczy
Kornel Mikołajczyk
Zapowiadał się kolejny monotonny poniedziałek, tylko ja i setki milczących obrazów,
kiedy nagle w przeszklonych drzwiach galerii zjawiła się ona.
Wysoka pod sufit, o nogach jak szczudła, wąskiej twarzyczce i długiej, smukłej szyi
wyglądała jakby dopiero co, pełnym gracji ruchem, wyślizgnęła się spod pędzla
Modiglianiego. Towarzyszący jej mężczyzna był z kolei typowym dzieckiem Picassa – z
krzywo złamanym nosem, nierówno osadzonymi oczkami oraz iście kubistyczną posturą
„dwa na dwa”. No i jeszcze ten zimny, złamany koloryt jego skóry… Co on na sobie miał, na
wszystkie palety barw, Guernicę? Przecież to już dawno wyszło z mody! Noszą to tylko
zapyziałe dupki w szczerozłotych ramach, którzy chcą pokazać, ile to oni nie mają kasiory.
Za to ona… ona… Chłonąłem jej olejną postać, od wieńczącego głowę wysokiego koka
aż po ciągniętą przy ziemi pyszną, zdobioną rameczkę. Och, dałbym sobie za nią ucho uciąć,
gdyby już tylko nie zostało odciętę!
Poczułem, że robi mi się sucho w gardle. Odchrząknąłem nerwowo.
- W-witam serdecznie w galerii Artwear: Obrazy na każdą okazję. – Skłoniłem się
lekko, po czym niby nonszalancko pyknąłem z trzymanej w ustach fajeczki. Naprawdę z
lekka się zapowietrzyłem. – W czym… ekhm!… w czym mogę państwu pomóc?
- Dobry panu – huknęła grubym głosem chodząca Guernica. – My chcemy się obrazić.
- Och. Przykro mi – bąknąłem.
- Nie, nie! – Arcydzieło Amedeo zaśmiało się perliście, kładąc dłoń na kanciastym
ramieniu partnera. – Mąż chciał powiedzieć, że chcemy się przyobrazić. Przymierzyć u pana
parę obrazów, rozumie pan. – Uśmiechnęła się lekko, ukazując dołeczki w różanych
policzkach. – Nasze już całkiem nam się znudziły i potrzebujemy drobnej odmiany.
- No tak, oczywiście. – Odwzajemniłem uśmiech. – Ktoś powinien lepiej przemyśleć to
słownictwo, w końcu to już tyle lat… Zapraszam, zapraszam. – Podciągnąłem ramę,
wyskoczyłem zza kontuaru i poprowadziłem ich do wystaw. – W poniedziałki nie mamy
wielkiego ruchu, więc mogą się państwo w spokoju rozejrzeć po naszym asortymencie.
Obrazy wisiały w głębi galerii na długich metalowych wieszakach, przyczepione do
nich zakrzywionymi haczykami u ramek. Ramki te były rzecz jasna neutralne, sklepowe: ot,
deszczułki pociągnięte czarną emalią. Bezwiednie przeciągnąłem po nich dłonią,
zastanawiając się, który artysta, okres czy nurt mógłby najbardziej zainteresować moich
2
klientów. Koniecznie chciałem zaimponować piękności w Modiglianim, skierowałem więc
kroki ku wystawie wielkich dzieł, gdzie znajdowały się kopie, z których byłem szczególnie
dumny.
- Proszę bardzo, może najpierw dla pani. – Płynnym ruchem zdjąłem z wieszaka jedno z
najpopularniejszych malowideł i zaprezentowałem je klientce. Zacisnęła na ramce
długopalczaste dłonie. – W oryginale olej na drewnie topolowym, z przyczyn oczywistym
kopia na płótnie, ale w każdej mierze dokładna. Idealne dla pani wymiary siedemdziesiąt
siedem na pięćdziesiąt trzy centymetry; szyk i elegancja gwarantowane od wieków. Zechce
pani zobaczyć, jak leży? – Skinąłem w kierunku przymierzalni, oblizując wargi. – Doskonale
prezentowałaby się pani w tym chiaroscuro.
Ś
cisnąłem za plecami kciuki, mając wielką nadzieję, że ukryta kamerka w
przymierzalni jest włączona. Wpatrywanie się w obrazy dzień w dzień bywało
niewyobrażalnie nudne i chętnie pooglądałbym sobie jakieś inne, ciekawsze widoki.
Niestety, kobieta nie chciała marnować czasu na przebieranki i po prostu zaczęła
nakładać jeden obraz na drugi.
Obróciła malowidło tyłem do siebie, po czym przełożyła ramę przez głowę. Płótno
biochromatyczne, co normalne, zaczęło się rozciągać jak guma, ciasno opinając jej ciało
mistrzowskimi pociągnięciami pędzla. Z początku materiał pościągał się w złym kierunku,
okraszając jej szyję wizerunkiem złożonych dłoni, ale już po chwili obraz automatycznie
ułożył się tak jak powinien, umiejscawiając na jej twarzy blade oblicze zwieńczone
tajemniczym uśmiechem. Ramiona i palce rozkleiły się z błon przywodzących na myśl
głębinowe ryby, a perfekcyjna przerwa pomiędzy udami klientki sprawiła, że spociłem się
nieco pod własnym płótnem.
Podciągnąwszy ramę na wysokość bioder podeszła do lustra i obejrzała się krytycznie.
- Hm – mruknęła, okręciwszy się na palcach to w jedną, to w drugą stronę. – Hm, sama
nie wiem. Zdaje się, że wyglądam w tym trochę grubo. Ale może to tylko złudzenie po tym
poprzednim… Jak sądzisz, misiu?
Kubistyczny wielkolud pokręcił głową. O ile to możliwe, jego fizys skrzywiła się
jeszcze mocniej w teatralnym grymasie.
- Jak na mój gust trochę za pospolite – ocenił wyniośle w myśl starej dobrej zasady, aby
pierwszą sugestię żony zawsze odrzucać. Tworzyło to iluzję zainteresowania. – Nijak się nie
nadaje na przyjęcie. Równie dobrze mogłabyś robić za gówniany ludzki pejzaż ganiając w
Constable’u. Albo jeszcze gorzej, w jakimś dziadowskim Van Goghu.
3
Zacisnąłem szczęki na ustniku fajki. Tak jak podejrzewałem, mężczyzna był
zapatrzonym w siebie bogatym snobem. Na dokładkę kompletnie uprzedzonym – subkultura
paysagerów składała się z ludzi, którzy odrzucali konsumpcyjne podejście do portretów
powielanych w milionach egzemplarzy na rzecz pięknych, choć często zapomnianych
krajobrazów. Wielu spośród nich samemu malowało swoje stroje, na przykład moja
nastoletnia córka. I szczerze powiedziawszy, niektóre z jej malowideł były wspanialsze nawet
od kreacji Klimta, którymi tak zachwycali się bogacze. Sprzedawałbym kopie mojej małej
paysagerki u siebie w galerii, gdybym tylko nie pracował w tym korporacyjnym, sieciowym
butiku.
Klientka wynurzyła się spod majstersztyku Leonarda. Na jej żółtawej twarzyczce Lunii
Czechowskiej pojawił się przepraszający uśmiech.
- No cóż, trudno, pierwszy wybór nigdy nie jest dobry – stwierdziłem, odwieszając
Giocondę na miejsce. – Zobaczmy, co my tu jeszcze mamy... – Potarłem się w zamyśleniu po
obandażowanym uchu. – O, proszę, może coś takiego…
Zadanie okazało się trudniejsze, niż sądziłem. Moja muza nie miała nic ciekawego do
powiedzenia, kompletnie nie znała się na prawdziwej sztuce i chichotała tylko bezradnie
przymierzając obraz za obrazem. Uporczywość pamięci nazwała „śmiesznymi zegareczkami”,
zaś puentylistyczne arcydzieła Seurata – „troszeczkę zaśnieżonymi”. Lakoniczne komentarze
ze strony mężczyzny wcale nie pomagały jej w wyborze; nawet gdy chrząkał z udawanym
zadowoleniem. Wkrótce zacząłem przeklinać pracowity poniedziałek i tęsknić do
beztroskiego wpatrywania się w ściany.
- To może coś z Muncha? – mruknąłem zrezygnowany po półtorej godziny, gdy do
przejrzenia został nam już chyba tylko dział dziecięcych miniatur. – Olej, tempera i pastel na
kartonie idealnie skopiowany na płótno. Duży i barwny, przyciąga wzrok. Ostatni Krzyk
mody, he, he – zaśmiałem się niemrawo z własnego żartu.
- No nie wiem, nie wiem – zacmokała kobieta. – Te otwarte usta wyglądają tak jakoś
dwuznacznie…
Mężczyzna w Picassie wzniósł pod sufit koślawe oko. Widocznie miał już dość tych
przedłużających się obraźniczych zakupów.
Zostawił żonę sam na sam z ekspresjonistyczną fantazją Norwega i odciągnął mnie na
bok.
- Słuchaj pan – mruknął konspiracyjnie – czy ja panu wyglądam na pierwszego
lepszego jelenia na rykowisku?
4
- Nie. Wygląda mi pan na Guernicę.
- Otóż to. Masz pan pojęcie, po ile chodzą kopie?
Przytaknąłem. W przenoszeniu prawdziwych obrazów na płótna biochromatyczne rolę
odgrywało bardzo wiele czynników: paleta barw (zimna czy ciepła), rozmiar (pomniejszyć
czy powiększyć), technika (zachować czy zmienić), zaś przede wszystkim – odwzorowanie w
naturze. Malowidła Picassa uchodziły za jedne z najtrudniejszych do przetworzenia.
Paysagerzy, na przykład, wybierali po prostu losowe punkty odniesienia, dzięki czemu
faktycznie wyglądali jak chodzące krajobrazy. Ale te połamane, pomieszane kubistyczne
oblicza… To wymagało czasu. I pieniędzy. Trudniejsze i droższe były chyba tylko abstrakcje.
- No to zrobimy tak. – Mężczyzna wyciągnął w moim kierunku dwustuzłotówkę z
Malczewskim. – Pokażesz mi pan teraz swoje najlepsze, najdroższe, unikatowe kopie. Każda
galeria jakieś ma, prawda? Żona zobaczy etykietkę z ceną i od razu jej się spodoba. Ona tak
już ma.
- Naprawdę? – pisnąłem nieco zawiedziony. Ostatnie ślady mojego zauroczenia
rozmyły się jak pod dotknięciem rozpuszczalnika.
- Naprawdę. Co pan, nigdy baby nie miał?
Takiej nie miałem – pomyślałem ponuro. Z westchnięciem wsunąłem banknot do
kieszeni.
- W porządku, proszę za mną. Mam chyba coś w sam raz dla państwa…
Wyszli z Artwearu kwadrans później, ubożsi o pięciocyfrową sumkę, za to bogatsi we
wspaniałe kreacje. Kobieta, niegdyś tak ponętna w portrecie długoszyjnej damy, ciągnęła przy
ziemi szeroką, prostokątną ramę od No. 5, 1948 Pollocka. Jej kształtne ciało było teraz
jednym wielkim dwunogim mazajem z żółtymi akcentami. Gdy się poruszała, rozbryzgi
tańczyły w powietrzu niczym stado wielobarwnych ważek.
Jej towarzysz wyglądał o wiele mniej dynamicznie, wręcz dostojnie. Jako Czarny
kwadrat na białym tle nabrał aury powagi i prostoty, choć nie da się ukryć, że wciąż był
strasznie kanciasty. Przynajmniej rysy twarzy pod płótnem miał teraz w miarę
uporządkowane.
- Dziękuję i zapraszam ponownie! – zawołałem za zamykającymi się drzwiami.
Opadłem ciężko na fotel za ladą i w zamyśleniu pyknąłem z fajeczki.
Szkoda mi było tej kobiety – tak piękna, a kompletnie bez osobistego poczucia estetyki.
Jak gdyby najnowsze trendy i wielozerowa cena mówiły coś o prawdziwej wartości dzieła.
Modiglianiego wymieniła na Pollocka. I dlaczego? Bo abstrakcyjnie pochlapane płótna są
5
teraz na czasie? Bo czarny kwadrat na białym tle jest kontrowersyjny i jest o czym rozmawiać
w towarzystwie?
Ech, co za strata.
Chociaż, z drugiej strony, nie miałem chyba na co narzekać. Uśmiechnąłem się,
odruchowo pocierając chlaśnięte ucho. W domu czekała przecież na mnie kochająca żona.
Obleczona w płótno stare i pospolite, ale w moich oczach wciąż piękne. Jędrne. Mięsiste.
Kto jak kto, ale ten Rubens to umiał malować kobiety!